WOLSKI MARCIN Noc Bezprawia MARCIN WOLSKI oraz inne szalone opowiesci WIDEO PANA BOGA I Atak nastapil nieoczekiwanie. Umberto Galeni pochylal sie wlasnie, aby sprawdzic na monitorze stan zewnetrznych wysiegnikow, kiedy ze swistem przelecial tuz obok niego ciezki trep przyssawkowy i zdruzgotal szafke z odczynnikami.-Do cholery, stary, co ty wyprawiasz? -Zabije - zaryczal nie swoim glosem Cliff Robbins, szykujac sie do zadania nastepnego ciosu. -Na milosc boska, Cliff. - Drobna dziewczyna w kitlu probowala stanac miedzy glownym mechanikiem a profesorem. - Przestan sie wyglupiac! -Z drogi, Betty! - Atakujacy wydawal sie kompletnie zamroczony, jego czolo pokrywaly grube krople potu, oczy mial nieprzytomne, a z ust toczyla sie piana. - On musi zginac! Galeni z chyzoscia, o jaka nikt by go nie posadzil, zwazywszy na jego wyraznie rysujacy sie brzuszek, przesadzil biurko. Robbins byl jednak szybszy. Chwycil naukowca za noge i wbil zeby w jego lydke. Umberto wyswobodzil sie kopniakiem i odskoczyl. Znalazl sie jednak w kacie, bez wyjscia. Za nim byl jedynie zasrubowany wlaz. Tymczasem Cliff stanal na nogi i zataczajac sie jak pijany, zmierzal w strone Galeniego. -Wola Pana, wola Pana! - powtarzal chrapliwie. Na szczescie doktor Stone w pore przypomniala sobie o spoczywajacym w jej szafce malym pistolecie z ladunkami obezwladniajacymi. "To na wypadek, gdyby zaatakowaly was male, zieloneludziki albo gdyby ktos z zalogi zwariowal" - przypomnialy jej sie slowa kapitana Rossnera, gdy po raz pierwszy pokazywal jej laboratorium. Tymczasem profesor probowal, utrzymujac wysunieta garde, uderzyc szalenca wyprzedzajacym prostym. Cios jednak nie wywarl na bedacym w amoku mezczyznie zadnego wrazenia. Chwycil Galeniego za szyje i przydusil do ziemi... -Cliff, nie! - krzyknela Betty Stone i nacisnela spust. Igielka wbila sie w umiesniony bark Robbinsa. Zignorowal ja, nadal przygniatal szamoczacego sie niemrawo Umberta. Z ust profesora wydobywaly sie coraz bardziej zduszone jeki... I kiedy wydawalo sie, ze nikt go juz nie uratuje, przez cialo glownego mechanika przebiegl nerwowy dygot, puscil swoja ofiare, sflaczal i opadl na podloge. W tym momencie rozsunely sie automatyczne drzwi. -Co tu sie dzieje? - zawolal, stajac na progu, kapitan Steve Rossner. - Wszystkie czujniki zwariowaly! Wy, jak widze, tez. -Bedziesz mogl zapytac Cliffa, kiedy sie obudzi, Steve - odparla biala jak kreda lekarka. - Wiele wskazuje na to, ze nasz przyjaciel znow uslyszal swoj glos wewnetrzny. I ze tym razem otrzymal polecenie zgladzenia Umberta. Lecieli nad Afryka. W nie oslonietej chmurami przestrzeni Steve Rossner rozpoznawal wyraznie charakterystyczny kuper Zielonego Przyladka, ujscie Senegalu, plame Dakaru, a dalej brunatnozolta plachte Sahary. "Smieciarka" posuwala sie planowo niczym wielki odkurzacz prowadzony wprawna reka gosposi, zbaczajac z orbity tylko wowczas, gdy pojawial sie nastepny obiekt do przejecia. Operacja "Rainbow", rozpoczeta pol roku temu, skladala sie z miesiecznych sesji, w trakcie ktorych zaloga wahadlowca rozpoznawala i chwytala w elektromagnetyczne sieci zlom kosmiczny. W ciagu trwajacego czterdziesci lat podboju przestrzeni pozaziemskiej w kosmosie nazbieralo sie nieprawdopodobnie duzo szmelcu i wreszcie nalezalo cos z nim zrobic. Po udanym polowie dokonywano analiz, po czym wymontowywano co wartosciowsze elementy. Nastepnie obiekt podlegal zdetonowaniu i straceniu z orbity, tak ze szczatki zawsze musialy splonac w gornych warstwach atmosfery. Zaloga statku skladala sie ledwie z czterech osob: kapitan Steve Rossner zajmowal sie nawigacja; profesor Umberto Galeni rozpoznawaniem i oszacowywaniem pochwyconych obiektow; Cliff Robbins dogladal techniki i robotow dokonujacych demontazu w otwartej przestrzeni kosmicznej, czesto w trudniejszych przypadkach wlaczajac sie do akcji osobiscie. Dla Betty Stone, lekarki i dietetyczki, byl to lot debiutancki. Oczywiscie poza szczupla blon-dyneczka trzej mezczyzni stanowili zespol weteranow kosmosu - doskonale potrafili sie nawzajem uzupelniac i zastepowac. Atak Cliffa w znacznym stopniu komplikowal ich misje. Mieli wlasnie rozpoczac demontaz wysluzonego satelity telekomunikacyjnego, pochwyconego przez system elektromagnetycznych wysiegnikow. Steve czym predzej polaczyl sie z Centrum w Houston i oglednie przedstawil stan Robbinsa. -Czy stanowi zagrozenie dla lotu? - zapytal general Greenson, wicedyrektor NASA, szef pionu wojskowego, odpowiedzialny za akcje "Rainbow". -Nie, zostal bez trudnosci zamkniety w kabinie i poddany uspokajajacej terapii. -A dacie sobie we trojke rade z demontazem satelity? -Naturalnie. -Zatem kontynuujcie program, a potem zobaczymy, czy kaze wam natychmiast wracac do bazy, czy moze Robbinsowi sie poprawi na tyle, zeby przynajmniej wam nie przeszkadzal. Polecilem juz zbadac jego medyczne dossier. Dotad nie mielismy z nim zadnych klopotow, wygladal na najzdrowszego z ludzi. -Nie musi mi pan tego mowic, znam Cliffa wiele lat, jestesmy przyjaciolmi. Nigdy nic nie sygnalizowalo, zeby mial jakies psychiczne problemy - rzekl Rossner, doznajac nieprzyjemnego uczucia, ze jednak klamie... Klopoty z Cliffem zaczely sie wkrotce po wejsciu "Rainbowa 3" na orbite. -A to co, magia? - zapytal Robbins, gdy siadajacy do sniadania Galeni wykonal gest przypominajacy z grubsza przezegnanie. Umberto podniosl na mechanika swoje wielkie, gleboko osadzone oczy. -Czy masz cos przeciwko temu, ze katolik zegna sie przed posilkiem?... Cliff nie odpowiedzial, dluzsza chwile wpatrywal sie gdzies w przestrzen ponad glowa Betty, potem mruknal tylko: -Bog jest blisko. I potrafi oddzielac ziarna od plew! Profesor nie powinien byl kontynuowac tematu, ale sprowokowany nie rezygnowal. -Sugerujesz, Cliff, ze moje przezegnanie jest tylko gestem bez znaczenia, nawykiem wyniesionym z dziecinstwa, nie wynikajacym z wiary? -Wiara? Czy w ogole jest jeszcze cos takiego na swiecie, w ktorym kazda prawda wymaga naukowego udowodnienia? - wtracila sie Betty. Mechanik wstal energicznie. -Przekonacie sie, niedlugo, bardzo niedlugo! - Tu utopil swoj wzrok w Galenim. - Zwlaszcza ty! O rozmowie bardzo szybko zapomniano. Bylo tyle zajec. Kontakt z kosmosem niektorych sklania do myslenia o sprawach ostatecznych. Steve nie doswiadczal dotad tego uczucia. Z romantycznych marzen o podboju wszechswiata wyleczyl sie dosc dawno. Czasy programu "Apollo" minely, a lot na Marsa znow przesunieto w blizej nieokreslona przyszlosc. Doborowa grupa doswiadczonych astronautow przerzedzila sie. Z roku na rok fundusze NASA stawaly sie coraz skromniejsze, a program "Rainbow" egzystowal tylko dlatego, ze sam sie finansowal. A praca kosmicznego "smieciarza" miala sie do niegdysiejszych marzen Steve'a tak, jak sluzba na promie, obslugujacym dwa brzegi Hudson River, do przygod zeglarzy ze "Zlotej Lani" lub chocby lotniskowca "Enterprise". Rossner wiedzial juz, ze nie postawi stopy na innej planecie i pogodzil sie z tym. Zycie z wiekiem kazdego uczy rezygnacji. Natomiast Bog... Jak wiekszosc ludzi z jego pokolenia pozegnal sie z Nim gdzies na pierwszym roku studiow. Tym dziwniejsza byla dla niego przemiana Cliffa. Ktoregos razu kapitan zajrzal do kabiny mechanika. Zaskoczyl go obrazek Najswietszej Dziewicy przybity w miejscu, gdzie inni astronauci zwykli przyczepiac zdjecia z holograficznego dodatku do "Playboya". Steve przyjrzal sie polce. Biblia stanowila element standardowego wyposazenia, ale pozostale ksiazki musial skompletowac sam Robbins - dziela swietego Augustyna, Apokryfy Starego Testamentu, Klucz do Apokalipsy jakiegos polskiego biskupa. Zadziwiajace lektury jak na kogos, kto przez pietnascie lat znajomosci nigdy nie zdradzil sie transcendentalnymi zainteresowaniami. Dotychczas jedyna znana wszystkim pasja mechanika pokladowego byly komputery i samochody. Rossner na cale zycie zapamietal lato, kiedy wspolnie, zdezelowanym pontiakiem, przemierzyli Gory Skaliste, a Robbins potrafil dokonywac niezwyklych cudow z zakresu mechaniki. Rownie dobry byl w kontaktach z dziewczynami. Steve, z natury niesmialy i troche sztywny, nie potrafil nadziwic sie latwosci, z jaka Cliff podbijal serca tych wszystkich barmanek i recepcjonistek w hotelach, jak podrywal samotne, spragnione pieciogwiazdkowych przygod seksualnych turystki lub zamezne, ale bardzo znudzone sasiadki z pol kempingowych. Przy okazji nie byl samcem egoista, zachowywal sie wobec Steve'a nieslychanie kolezensko i zawsze dbal, zeby znalazlo sie rowniez towarzystwo dla kolegi. W koncu to dzieki Robbinsowi poznal Patrycje... A drugi znak?... Zblizali sie do sowieckiego satelity typu "Kosmos". Prom wykonal serie rutynowych manewrow, wysunieto chwytacze. -Nie... Nie! Wstrzymac sie! - krzyknal nagle Cliff. Mial nieprzytomna, blada twarz przypominajaca oblicza bohaterow malowidel el Greca. -O co chodzi? - Galeni znad okularow nieprzyjaznie lypnal na mechanika... -Nie powinnismy... Nie wolno nam! Wygladal przy tym dziwnie, zyly mu nabrzmialy. -O co chodzi, zauwazyles, ze cos jest nie w porzadku? - zapytal Rossner. -Nie powinnismy cumowac. Wyslijmy roboszperacza, sami zachowujac bezpieczny dystans. -Uwazasz, ze cos moze nam grozic ze strony tego grata? Ale na jakiej podstawie? - dopytywal sie Umberto. - Przeciez demontowalismy juz wiele satelitow tego typu. Rosjanie dostarczyli nam pelna dokumentacje... Czy ten obiekt czyms sie rozni? Robbins niczym pijak w stanie mocnego upojenia wpatrywal sie tepo w konsolete sterujaca. -Pulapka, pulapka - powtarzal. Steve nigdy nie lekcewazyl intuicji kolegow. Mimo protestow Galeniego, ktory pomstowal na tracenie czasu, wyslal robota zwiadowczego. Gdy ten znalazl sie juz przy "Kosmosie", ku zaskoczeniu wszystkich, Cliff nagle ocknal sie z zamroczenia, odepchnal kapitana od pulpitu i wykonal manewr przypominajacy okretowa "cala wstecz". Nawet nie zdazyli zaprotestowac. Ledwie robot dotarl do sowieckiego sputnika, nastapila detonacja. -Byloby po nas - wyszeptala pobladla Betty Stone. - Jak domysliles sie tego prezentu z epoki Brezniewa? -Powiedzial mi - stwierdzil Cliff. -Kto? -Leonid - odparl mechanik, jakby chodzilo o rzecz oczywista i zabral sie za swoje obowiazki. Rossner byl zmartwiony. Ostatni incydent w laboratorium wskazywal, ze szalenstwo Robbinsa wkroczylo w nowa, niebezpieczna faze. Cliff, nawet wyleczony, nie bedzie mogl juz nigdy opuscic Matki Ziemi. Jak on to przezyje? Nie mial przeciez ani zony, ani dzieci... Ta praca byla dla niego sensem zycia. Do sterowni zajrzala Betty. -I co z nim? - zapytal, odrywajac wzrok od ekranow. - Na razie jest spokojny. Dostal zastrzyk, bedzie spal. -Sadzisz, ze atak moze sie powtorzyc? -Nie wiem, cos sie z nim dzieje dziwnego. Jest to dosyc nietypowe, moge jednak podejrzewac schizofrenie. Steve westchnal, ale nim zdazyl cos powiedziec, odezwal sie brzeczyk. Galeni wszedl na linie. -Spojrzcie na to, koniecznie spojrzcie na to! - wolal. Umberto znajdowal sie w cumowni. Rossner wlaczyl niezwlocznie podglad. Nie zauwazyl jednak nic interesujacego, rowniez czujniki wokol sluz milczaly. -Popatrzcie na zewnatrz! W sieci... -Przeciez widze, jest w niej ten uszkodzony satelita francuski, ktorego mamy skasowac. -Ale za nim! Za nim! Steve wykonal ruch zewnetrzna kamera. -Niczego za nim nie widze. -No wlasnie, nie dostrzegasz, czujniki nie rejestruja, a ja mam dowody, ze znajduje sie tam obiekt o polowe mniejszy od "Francuza", tylko ze absolutnie niewidzialny dla naszych urzadzen... -To na jakiej podstawie twierdzisz, ze cos tam jest? -Bo przez wizjer dostrzegam go golym okiem. Przyjdzcie tu do mnie i zobaczcie sami! General Greenson lubil pracowac noca. Wowczas osrodek w Houston pustoszal. Nikt mu nie przeszkadzal, nie zaklocal zapoznawania sie ze sprawozdaniami i zawartoscia sympatycznej piersiowki, z ktora jednak nie kontaktowal sie nazbyt czesto. W medycznym dossier Cliffa nie znaleziono nawet wzmianki o jakichkolwiek chorobach psychicznych. Nic nie wskazywalo na obciazenia dziedziczne; jego przodkowie, twardzi gornicy z Apallachow, nie odznaczali sie niczym szczegolnym, co moglo zostac odnotowane na kartach amerykanskiej medycyny. Owszem, Emma Robbins urodzila go jako panna, ale Sam, ojciec chlopca, po powrocie z wojny koreanskiej niezwlocznie sie z nia ozenil. Greenson wyciagnal raporty na temat produktow spozywanych na promie, porownywal analizy wydzielin przekazane przez panne Stone. -To najbardziej zdrowy wariat na swiecie - orzekl konsultant, doktor Jablonsky. - Zdarza sie. Greenson siegal po piersiowke, kiedy odezwal sie zolty telefon. Zwierzchnik "Rainbowa 3" nie lubil aparatu obslugujacego tajna linie z Waszyngtonu. Ktoz mogl dzwonic o tej porze? Pentagon, CIA, Bialy Dom... -Chyba nie obudzilem cie, Ron? - Charakterystyczny ostry, a jednoczesnie powolny timbre glosu Mario Mendeza, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczenstwa narodowego, poznalby nawet w piekle. - Myslalem, ze to ty zadzwonisz. -Ja? - zdziwienie Greensona bylo tak szczere, ze Mendez troche sie zawahal. -No, chodzi mi o to nowe kosmiczne znalezisko. Powinienes nas chyba poinformowac? -Znalezisko? Nie mam pojecia, o czym mowisz. -O odkryciu na "Smieciarce". -Znalezli jakiegos zdezelowanego "Francuza", jutro beda go demontowac. Zwykla rutynowa procedura. Poza tym jeden z czlonkow zalogi dostal ataku szalu. Ale to nie powod, zeby absorbowac Bialy Dom. -Nic wiecej sie nie zdarzylo? -Nic! -A to przepraszam, ze zawracam ci glowe... Czesc! Greenson wzruszyl ramionami. Do tej pory z legendarnym Doktorkiem, jak nazywano Mendeza na szczytach wladzy, odbyl moze piec spotkan, ich kontakty ograniczaly sie do okresowych sprawozdan. Doradca prezydenta Jima Henseya nalezal do ludzi, ktorzy lubia byc poinformowani o wszystkim, co dzieje sie na niebie lub ziemi. Jednak ten zaskakujacy telefon w srodku nocy nie mial zadnego logicznego uzasadnienia... -Szefie! Zglasza sie "Rainbow 3" - z zamyslenia wyrwal generala szczebiotliwy glos Lucy Romero z Centrum Kontroli Lotow. - Zdaje sie, ze maja cos ekstra! Mario Mendez narzucil szlafrok i wszedl do lazienki. Na dobre obudzil sie, dopiero odkladajac sluchawke po wymianie zdan z Greensonem. Umyl zeby i przez moment przypatrywal sie swojej bladej twarzy i prawdziwie indianskim, ciemnym wlosom o metalicznym polysku. Wyglupilem sie! Co mnie podkusilo, zeby dzwonic do Houston? Zatracilem poczucie miedzy snem a jawa. A wlasciwie co mi sie snilo? - Zacisnal powieki, usilujac sobie przypomniec. Najpierw jak najbardziej realistyczny telefon od Jima, zadajacego wyjasnien, a potem... Dysk, pozaziemski dysk, ktory pochlania wszelkie promienie... Coz za glupota! Nigdy nie lubilem science fiction. Nie znaczylo to jednak, ze Mario lekcewazyl sny. Juz dawno wykryl u siebie zdolnosci antycypacyjne. Czyz nie przysnila mu sie wielka defilada Jima Henseya na Pennsylvania Avenue jeszcze wtedy, gdy dzisiejszy prezydent byl prowincjonalnym adwokatem w Phoenix w stanie Arizona. W koncu to on i Sam Bernstein wepchneli te "szlachetna miernote" najpierw do wladz stanowych, a potem do Waszyngtonu... Albo ta sprawa z Rosja. Czyz nie przysnila mu sie "rzez kijowska" i wszystko, co potem nastapilo? Ale zeby latajacy spodek? Badzmy realistami! W sypialni odezwala sie linia specjalna. Mendez, podnoszac sluchawke, mial dziwne uczucie, ze wie, kto dzwoni. I rzeczywiscie, telefonowal general Greenson, aby poinformowac go, ze wlasnie otrzymal wiadomosc z orbity. W elektromagnetyczne sieci "Rainbowa 3" zlapal sie niezidentyfikowany obiekt kosmiczny, wiszacy dotad nad Morzem Srodziemnym, regularny dysk, ktorego istnienia nikt nie mogl nawet sobie wyobrazic. Chyba, ze we snie! Skrepowany Robbins lezal spokojnie. Doktor Stone, zagladajaca co jakis czas do kabiny sanitarnej, mogla byc z pacjenta zadowolona. Oczywiscie nie miala pojecia, co klebilo sie pod czaszka spiacego mezczyzny. A byly to dziwne, goraczkowe wizje, peki swiatel, uderzenia muzyki przeplatane momentami ciszy i spokoju. Platy czerwieni, ciekla lawa, dno piekiel i jeki potepionych, a zaraz potem Arkadia, piekne uduchowione twarze aniolow... I gdzies niedaleko lomocacy dzwon, niosacy sile i pewnosc, ze Pan nadchodzi. Blogoslawieni, ktorzy nie widzieli, a uwierzyli. -Sadze, ze ten obiekt zmiesci sie w naszej komorze transportowej? - wiszacy jak mucha do gory nogami Rossner rozmawial z Galenim, ktory konczyl wstepne badania dysku. -Zmierzylem go i musze przyznac, ze to wrecz niewiarygodne, ten satelita ma wielkosc jakby specjalnie dostosowana do rozmiarow naszej ladowni. -Zbieg okolicznosci? -Oczywiscie! -Czy uwazacie, ze wciagniecie go do srodka jest posunieciem bezpiecznym? - w glosnikach rozlegl sie glos doktor Stone. - Choc tak wiele wskazuje na to, ze nie jest to obiekt wyprodukowany na Ziemi... -No coz - odezwal sie Umberto. - Satelita nie wykazuje zadnego promieniowania, czujniki informuja nas o braku wszelkich sladow substancji organicznych, nie wykrylem wewnatrz mechanizmow zegarowych ani detonacyjnych. -Nie da rady zbadac go poza ladownia? -Nie, robi wrazenie doskonale litej struktury, cos jak orzech kokosowy... -A jakie jest na ten temat zdanie centrali? -Jak znam starego Greensona, najchetniej, kazalby to paskudztwo zdetonowac, ale "gora" na to nie pozwoli. I slusznie. Jesli jest to pierwszy kontakt czlowieka z inna cywilizacja, to my, jego odkrywcy, jestesmy niebywalymi szczesciarzami! -A jesli to jakas przyneta? Steve tylko sie usmiechnal: -Aby sprawdzic taka ewentualnosc, nalezy te przynete polknac! II Steve biegl wytrwale skrajem piaszczystej plazy otaczajacej blekitna lagune. Drobne fale lamaly mu sie pod stopami, a szum pobliskich palm sprawial, ze czul sie prawie jak na wakacjach. Zwolnil dopiero w miejscu, gdzie piaszczysty krag wydm przecinala betonowa bieznia pasa startowego. Lotnisko, zbudowane w czasach wojny wietnamskiej jako tajne uzupelnienie baz na Guam i Midway, w ostatnich czasach wykorzystywane bylo wylacznie w sytuacjach awaryjnych, podobnych do obecnej. Po wielogodzinnych naradach kierownictwo NASA, w porozumieniu z Waszyngtonem, postanowilo sprowadzic z orbity wahadlowiec "Rainbow 3" wraz z jego tajemniczym ladunkiem wlasnie do opuszczonej Bazy numer 24, tu na Marianach.W Bialym Domu zwyciezyla zasada top secret: do czasu wyjasnienia pochodzenia i roli schwytanego satelity mass media nie mialy prawa otrzymac nawet najdrobniejszej informacji. Nieznana zawartosc oraz mozliwosc obecnosci w dysku pozaziemskich drobnoustrojow byla rownie niebezpieczna, jak zainteresowanie ze strony konkurencyjnych wywiadow. Do szczuplej ekipy "Rainbowa 3" dolaczono piecioosobowy zespol Pierre'a Leclerca, najlepszego na swiecie konstruktora statkow kosmicznych. Ekipe uzupelnial kilkuosobowy personel bazy dowodzony przez pulkownika Barkera i ochrona skladajaca sie z kilkunastu chlopakow z jednostki specjalnej. Udalo sie rowniez sciagnac w okolice bazy grupe okretow Trzeciej Floty z uniwersalnym niszczycielem klasy "Arleigh Burke" o nieco prowincjonalnej nazwie "Little Rock". Za pare dni mial do obstawy dolaczyc plynacy od strony Aleutow lotniskowiec "Falcon". Sam "Rainbow 3", niezdolny do samodzielnego startu, czekal w hangarze na lepsze czasy. Oprocz kosmicznego znaleziska, drugim obiektem specjalnej troski na atolu byl Cliff Robbins. Odizolowany w pawilonie medycznym, przebywal pod stala obserwacja doktor Stone. Greenson chcial poczatkowo wyslac mechanika do specjalistycznego szpitala, napotkal jednak na stanowcze weto Mendeza, ktory zdecydowany byl ingerowac w najdrobniejsze nawet szczegoly operacji. -Zanim sie sprawa nie wyjasni, wole miec ich wszystkich razem - stwierdzil doradca. Rossner zwolnil bieg. Od strony laguny dobiegly go smiechy. Oczywiscie, to Betty i profesor Galeni figlowali na plyciznie. Coz, kazdy wykorzystywal te godzinna przerwe, jak lubil. Steve zacisnal zeby i skrecil w strone zagajnika palmowego, za ktorym widac bylo dachy niskich zabudowan bazy. Jeszcze niedawno mial wrazenie, ze wyleczyl sie z Betty Stone na zawsze, ze byla odstawiona ad acta "ostatnia przygoda czterdziestoletniego mezczyzny", jak okreslil podobna sytuacje przed wiekami stary francuski nudziarz, Restif de Bretonne. Do momentu poznania Betty zycie kapitana, moze i nudne, mialo jednak wszelkie pozory stabilizacji. Wprawdzie wraz z uplywajacymi latami jego uczucie do Patrycji mocno oslablo, nadal jednak w kregach elity Houston uwazani byli za idealne malzenstwo. Oczywiscie oboje prowadzili zycie w miare niezalezne. Patty robila kariere specjalizujacej sie w ostrych, kontrowersyjnych reportazach telewizyjnej dziennikarki, on pracowal w Centrum Kosmicznym, prowadzil rowniez kursy pilotazu dla studentow. Dlaczego wsrod plejady dlugonogich, wesolych adeptek medycyny zwrocil uwage na Betty? Czy dlatego, ze miala naturalne blond wlosy, fascynujacy przy tak szczuplej sylwetce biust i rozkosznie zaokraglony tyleczek? A moze tajemnica kryla sie w ustach, oryginalnych, pelnych i nieco kaprysnych? Ta jej calkowita odmiennosc od reszty kolezanek... Nie integrowala sie z grupa, nie palila trawki, nie chodzila do dyskoteki. Najczesciej widywal ja z ksiazka, albo gdy stala na tarasie, patrzac na awionetki manewrujace na plycie lotniska, wtedy odnosil wrazenie, ze - zamyslona - chyba nie widzi. Oprocz tego byla prymuska i kujonka. Pozniej poznal historie jej zycia, ciezkiego zycia Elzuni Kamyk z malej, zagubionej gdzies we wschodniej Polsce wioski. W wieku czternastu lat udalo sie jej uciec od wiecznie pijanego ojca i zaharowanej matki do dalekiej kuzynki za oceanem, akurat pilnie potrzebujacej pomocy domowej. Zrozumial, ile sily i charakteru znajdowalo sie w tej malej. Szesc lat wystarczylo, aby wystraszone, chude stworzenie, nie wladajace obcymi jezykami, zmienilo sie w anglosaskiego labedzia niezwyklej urody i kultury w sposob daleko doskonalszy niz przewidywal to ten biedny pedal Andersen! Cienia obcego akcentu, zadnego prowincjonalizmu... Na tle innych panienek Betty wydawala sie prawdziwa dama. I moglaby nia byc, gdyby Steve sie nie pomylil. Gdyby przed pierwszym lotem, siadajac wraz z nia w kabinie i ukladajac jej drobne rece na wolancie, inaczej sklasyfikowal dreszcz, ktory targnal nim calym: "To nie pozadanie, stary, to milosc!" -Steve! Chyba rozszyfrowalismy go! - Z zamyslenia wyrwal Rossnera okrzyk Leclerca. Chudy Francuz wybiegl z zagajnika pelen entuzjazmu. - Zdaje sie, ze wiem, jak otworzyc te zabawke. Kapitan zareagowal powsciagliwie, wiedzial, ze wszelkie dzialania, ktore od trzech dni podejmowala ekipa Leclerca, spelzly na niczym. Dysk okazal sie absolutnie odporny na wszelkie proby mechaniczne. Diamentowe ostrza nie potrafily go nawet zarysowac, nie trawily go kwasy, nawet woda krolewska splywala po nim jak po kaczce. Bezradny okazal sie laser... A rozmontowanie? Jak rozlozyc przedmiot, ktory stanowi absolutnie lita strukture i tylko na samym spodzie zmienia barwe, przechodzac plynnie w cos na ksztalt soczewki. -Jest metoda, sila odsrodkowa! Zbadalem jeszcze raz powloke zewnetrzna. Istnieje duza szansa, ze wprawiajac dysk w ruch wirowy, doprowadzimy do samoczynnego otwarcia. -Rzeczywiscie, to interesujacy pomysl, gratuluje ci, Pierre. -Niestety, nie ja na to wpadlem. -A kto? -Nasz wariatuncio Cliff dzis rano, mimo oporu Betty, uparl sie, by do mnie zadzwonic... Kiedy nasza slicznotka mu to umozliwila, powiedzial tylko trzy slowa: "Sprobuj odwirowania, Pierre!" i zachichotal. -Ciekawe. -Ale najbardziej niesamowite jest to, ze podobno od chwili odosobnienia w kabinie nikt w ogole nie informowal Robbinsa o znalezionym satelicie, o prowadzonych nad nim badaniach i o tym, ze ja znalazlem sie na wyspie. -Naprawde niewiele wiemy o umyslach szalencow -zadumal sie Steve. -W kazdym razie postanowilem sprobowac, za kwadrans uruchomimy wirnik. Dysk juz zostal umieszczony na platformie. Jest stosunkowo lekki, wazy ledwie dwie tony. Moze sie uda? Betty przymknela oczy. Nagi Galeni obrocil sie na bok i zachrapal. Zsunela sie do wody i obmyla rozognione cialo. Pozadanie, jakie wzbudzal w niej ten starszawy Wloch, ulotnilo sie blyskawicznie. Teraz odczuwala jedynie senne znuzenie. To nie ma sensu - pomyslala, a juz jakis przekorny glos z jej wnetrza zapytal. - A co w takim razie ma sens? Przez chwile pomyslala o Stevie. Czy powinna sie zgodzic na lot razem z nim i Umberto? Ale tak pragnela wreszcie wyruszyc w kosmos. Przeciez sprawa miedzy nia a Rossnerem skonczyla sie definitywnie przed szesciu laty. Przez te szesc lat nawet o nim nie pomyslala. Fakt, ze poleca razem, tez przyjela bez emocji. A jednak, kiedy znalezli sie obok siebie w kabinie "Smieciarki", kiedy ujrzala jego rece na pulpicie sterowniczym, zupelnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zapoznawal ja z obsluga wolanta, nagle cala przeszlosc stanela jej przed oczami. Od czasu, kiedy po tamtym locie pili chlodna cole na tarasie klubu, po te okropna rozmowe przy samochodzie, rok pozniej, kiedy blady jak przescieradlo wepchnal jej w reke garsc zielonych i odjechal po wariacku jednokierunkowa ulica pod prad. Odezwal sie pager. Asystent Leclerca zwolywal wszystkich na majacy sie odbyc eksperyment. Robbins spacerowal po pokoju. Od trzech dni byl absolutnie spokojny, mogl poruszac sie po swojej celi, patrzyc przez zakratowane okno, jak personel pomocniczy grywa w pilke z ochrona. Oczekiwal na posilki i kolejne wizyty doktor Stone, ktora wprawdzie twierdzila, ze pacjent jest absolutnie zdrow, ale nie chciala go wypuscic. -Cierpliwosci, Cliff - powtarzala. - Gdybym potrafila ustalic powod twojego ataku, obmyslilabym tryb dalszego leczenia i wszystkim byloby latwiej. Ale do tego ty musisz byc bardziej otwarty. -Od trzech dni proponuje szczerosc za szczerosc, a wy nie chcecie nawet mi powiedziec, gdzie znajduje sie ten rozkoszny atol... Wiem, wiem, wypelniasz polecenia gory, ale wlasnie dlatego i ja mam klopoty ze szczeroscia. Z tego samego zrodla, skad wiedzialem o dysku, wiem, ze musimy byc bardzo ostrozni. -Rowniez wobec naszych przelozonych? -Wobec nich przede wszystkim!!! Krazyl miedzy oknem a lozkiem, miedzy lozkiem a oknem, czul narastajace pulsowanie w skroniach, coraz energiczniejszy lomot w klatce piersiowej. Patrzyl na wlaczona lampke nocna... Na ulamek sekundy przygaslo swiatlo. Poczul drzenie we wszystkich miesniach. Drzenie i nieomal seksualna radosc. Posluchali go, wlaczyli wirnik. O, nieba! Prawda zblizyla sie! -I co pan moze o tym powiedziec? - Greenson objal ramieniem Leclerca. Satelita, ukryty pod dachem hangaru, przypominal teraz otwarta ostryge. Od paru godzin penetrowala go ekipa naukowcow. Wnetrze dla oka laika nie wygladalo interesujaco, nie zawieralo zadnych zielonych ludzikow, sprzetow, maszyn czy ladunkow. -To nie jest ziemski produkt - powiedzial z glebokim Przekonaniem Francuz. -Tak - zgodzil sie Galeni. - Stopu, z ktorego sporzadzono powloke, nie da sie wyprodukowac w warunkach ziemskich. -Nie stwierdzilam najmniejszych sladow organicznych - dodala doktor Stone. - Wiele wskazuje, ze wnetrze przed zamknieciem zostalo wysterylizowane, dlatego nie sposob ustalic, czy montazu dokonano w kosmosie, czy tez obiekt dostarczono w stanie zmontowanym. -A orientujecie sie, do czego moglo sluzyc to urzadzenie? - zapytal general. -Dzialalo na zasadach calkowicie odmiennych od ziemskich - rzekl Leclerc. - Niemniej jestem przekonany, ze w jakims stopniu wykorzystywalo energie sloneczna. Widzicie panstwo ten ruchomy uklad w srodku, to sie jakos obracalo. A co do przeznaczenia... Mysle, ze odpowiedzi moze dostarczyc ta quasi-soczewka. Moim zdaniem obiekt jest czyms w rodzaju superprecyzyjnego oka zawieszonego na geostacjonarnej orbicie. Blysk zainteresowania pojawil sie na twarzy Greensona. -Czyli ni mniej, ni wiecej tylko to satelita szpiegowski innej cywilizacji galaktycznej? -Nie znamy celu obserwacji. W latajacym spodku nie znalezlismy tez niczego, co mogloby byc antena, przekaznikiem. -A do czego miala sluzyc ta cala reszta? - general wskazal na gabczaste wnetrze "ostrygi". -Nie potrafie tego rozgryzc. Moze to rodzaj substancji myslacej, moze magazyn danych... -Nie sugerujesz chyba, ze mozemy miec do czynienia z zywym organizmem?! - wykrzyknela Betty. -Nie, z cala pewnoscia jest to rodzaj konstrukcji, byc moze wykonanej "na obraz i podobienstwo"... Nic wiecej nie wiem, napotkalem na bariere nie do przebycia. Nie mam pojecia, co robic. Byc moze czekaja nas cale lata doswiadczen. Odezwal sie komorkowiec Betty. Wlaczyla go, ustawiajac glosnosc na maksimum, tak ze wszyscy mogli uslyszec przerazony glos pielegniarki: -Panno Stone, Robbins znowu ma atak, on kompletnie zwariowal, boje sie! Betty i towarzyszacy jej Steve przygotowani byli na najgorsze, tymczasem w izolatce mechanika nie zauwazyli zadnych zniszczen, a on, usmiechniety, siedzial na lozku i powital ich uprzejmie: -Milo mi, ze nareszcie wpadliscie. Zostaw, kochana, te strzykaweczke, przeciez widzisz, ze nic mi nie jest. -Uspokoil sie natychmiast po telefonie - baknela pielegniarka - ale przedtem... -Zarty sobie robisz, Cliff? - wybuchnela lekarka. - Oderwales nas od pracy! -Do wariata przybiegliscie natychmiast, natomiast normalny czlowiek obchodzi was tyle, co zeszloroczny snieg. No coz, moglem sie tego spodziewac - wycedzil pacjent. - Ciesze sie, ze Pierre postapil zgodnie z moja rada i otworzyl skarbonke. Ale co zrobicie dalej, kochani? Beze mnie ani rusz... Ostryga nie do skonsumowania. I tym razem Steve doznal dziwnego wrazenia kontaktu z nawiedzonym. Od kogo on mogl to wszystko wiedziec? Od personelu? Przeciez personelu pomocniczego nie wpuszczano do hangaru. -Powiedzmy, ze otrzymuje potrzebne informacje w moich snach - odparl Robbins na pytanie zadane jedynie w myslach rozmowcy. - Slowo honoru, kochani, ja naprawde nie przewidzialem sily mojego wybuchu na pokladzie naszej "Smieciarki". Na chwile utracilem nad soba kontrole, ale byc moze moj stres potegowal fakt, ze czulem, ze On sie zbliza. -Ten dysk? -Dysk jest rama, poprzez ktora przemowi Pan. -Czy mozesz wyrazac sie jasniej? -Nie moge, na razie jeszcze nie moge. Jesli jednak zalatwicie, ze bede sie mogl zajac obiektem osobiscie... -W twoim stanie, Cliff, nikt sie na to nie zgodzi -Rossner rozlozyl rece. - Wiesz, jaki zasadniczy potrafi byc Greenson. -A jaki wlasciwie jest moj stan? Chyba taki, jak ustali doktor Stone. Prosze wiec Betty o certyfikat normalnosci, a zaoszczedzimy sobie mnostwo czasu. Predzej czy pozniej wszyscy zrozumieja, ze beze mnie nie dadza rady. Aha, zalatwcie mi tu jakis telewizor do pokoju, bo z nudow rzeczywiscie zwariuje! -Co o tym myslisz? - zapytala Betty, gdy opuscili juz izolatke, zegnani szyderczym smieszkiem mechanika. -Nie mam pojecia, ale po prostu boje sie przekazac jego propozycje Greensonowi. -O, po raz pierwszy uslyszalam, ze wielki Steve sie czegos boi. Zmieniles sie, kapitanie! Chcial odpowiedziec cos rownie zlosliwego, ale uderzyl go gwaltownie jej zapach - potu, morskiej wody, olejku do opalania. Wspomnienia gwaltownie wrocily. Pamietne lato. Jakze dlugo trwalo, zanim Betty zdecydowala sie zostac jego "polkochanka". Normalnie zabieral sie do dziewczyn, ktore mu sie podobaly, juz po pierwszych dniach kursu. Ta jedna dziwnie go oniesmielala. Wobec niej stawal sie nagle nieporadnym chlopcem nie kontrolujacym swoich spojrzen, gestow, absolutnie bezradnym. Oczywiscie, w czasie trwania kursu spotykali sie wielokrotnie; oprocz wspolnych lotow chodzili razem do kina, lokali, odwiedzal jej pokoj w campusie. Ulegala mu powoli, chyba bez przekonania. Czy sprawialy to jej anachroniczne wschodnioeuropejskie kompleksy zwiazane z dziewictwem? Mozliwe. Studentka bardzo czesto chodzila do kosciola, do spowiedzi. Podczas spotkan wymuszane przez Steve'a pocalunki pozostawaly chlodne, a jej slowom brakowalo czulosci. Dlaczego nie zrezygnowal? Ludzil sie bezpodstawna nadzieja na pelna, wreszcie spelniona milosc, jakiej w zasadzie nigdy nie przezyl? Miedzy dziesiatkami milostek a malzenska instytucja z Patty bylo ogromne, nie zaorane pole pragnienia! A Betty... W pewnym sensie nie odbierala mu szans, chciala sie z nim spotykac, dyskutowac, szalenie lubila sluchac, gdy cos opowiadal i wielokrotnie powtarzala, ze bardzo go potrzebuje. Oczywiscie na swoj sposob. Podczas ktoregos spotkania zdesperowany wyznal jej milosc. Zasmiala sie: -Daj spokoj, Steve, przeciez ty pragniesz tylko mojego ciala! A wlasciwie tylko niektorych jego czesci. Byl wsciekly, bo trafiala w sedno. Wtedy jeszcze jej nie kochal. Jeszcze! Irytowalo go, ze ta slowianska ges go tak traktuje. Jego, slawnego pilota i kosmonaute, Jego, nieomal bohatera narodowego. -A poza tym masz zone! - dorzucila. Z tym argumentem spotykal sie wielokrotnie, ale zwykle jednodniowe narzeczone nie traktowaly jego malzenstwa jako przeszkody uniemozliwiajacej jakiekolwiek porozumienie. Betty jednak nie rzucala slow na wiatr. A dzialala na kapitana jak narkotyk, jak codzienna porcja uczuciowej amfetaminy. Po kazdym nie zrealizowanym spotkaniu pragnal jej mocniej. Budzila w nim zgola nieznane doznania, uczucie przenikalo go silniej, niz moglaby to czynic ambicja nie zrealizowanego samca. Elzunia Kamyk zawladnela jego myslami bez reszty. Dzien bez spotkania z nia wydawal sie stracony, dzien ze spotkaniem zakonczonym sprzeczka lub dasami - poglebial smutek. Patrycja, kobieta madra, musiala zauwazac hustawke nastrojow meza, ale taktownie nie ingerowala. A on brnal dalej i dalej, wbrew logice i rozsadkowi wynajal domek na przedmiesciu. Typowy drewniak o zlocistych tapetach i miekkich materacach zamiast lozek. Mial nadzieje, ze wspolnie zmienia go w gniazdko milosci. Ale Betty na dobra sprawe nie zaakceptowala bungalowu jako prawdziwego domu, mimo ze gdy prawie sila zawiozl ja tam z campusu, zgodzila sie w nim troche pomieszkac. Chyba faktycznie tracil rozum. Obsypywal ja prezentami, rozpieszczal, zamierzajac bez reszty uzaleznic i wowczas ponowic decydujacy szturm. Jednak kiedy kapiac ja w ogromnej wannie czy pieszczac naga na miekkim dywanie, staral sie zblizac do kulminacji, Betty momentalnie stygla, przytomniala. -Nie! -Czy powodem jest moj wiek? - usilowal wielokrotnie Wybadac jej stanowisko. -Jestes bardzo mlody, Steve, szczegolnie duchem, mlodszy od wielu moich kolegow z roku. Ale nie moge. Nie zadaj zbyt wiele, moze kiedys... Zyl myslami o tym kiedys, o chwili, w ktorej napije sie ze zrodla mlodosci... Az pewnego letniego dnia, gdy wiatr niosl parny oddech znad Zatoki Meksykanskiej, studentka po prostu zniknela. Pozostawila pare zuzytych ciuchow i krotki list: NAPRAWDE ZASLUGUJESZ NA COS WIECEJ, NIZ KIEDYKOLWIEK MOGLABYM CI DAC oraz odcisk uszminkowanych warg na lustrze w lazience. Czekal na nia przez tydzien. W koncu od jej kolezanki z campusu dowiedzial sie, ze wyjechala z jakims saksofonista, Metysem, do Nowego Orleanu. Musial przyjac to do wiadomosci... Zabral Patrycje na wspaniale wakacje do Europy: Riwiera, Wenecja, Florencja... Mial nadzieje, ze zapomni. -Czy ty nie przesadzasz? - zapytal Jim Hensey, gdy jego doradca, Mario Mendez, powiadomil go o zamiarze udania sie na Mariany. - Nie masz zadnej pewnosci, ze obiekt jest pozaziemskiego pochodzenia, prace badawcze nad nim utknely w martwym punkcie, mamy wlasnie diablo skomplikowane rokowania z Chinczykami, w Brasilii Brentwood palnal kolejna gafe na miare wiceprezydenta, ktorym niestety ciagle jest, szykuje sie przewrot w Maroku, a ty chcesz leciec na jakis koralowy atol? -Czuje, ze powinienem tam leciec, Jim, a ty wiesz cos przeciez o mojej intuicji. -Znam - rozesmial sie prezydent. - W takim razie jedz juz sobie na te wycieczke! Przed odlotem Mendez zlozyl jeszcze krotka wizyte u generala Harrisa w Pentagonie. Zalatwiwszy wszystko, co bylo do zalatwienia, wsiadl do windy i ruszajac, machinalnie spojrzal w lustro. Oslupienie! Twarz, ktora zobaczyl w zwierciadle, nie byla jego twarza. Rudawy mezczyzna przenikliwie sie wen wpatrywal. -Do cholery, kim jestes? - wykrztusil Mendez. Rudzielec zignorowal pytanie, wycedzil jedynie: "Bedziesz musial umrzec, skurwielu!" i zniknal. Dopiero w samolocie doradca uswiadomil sobie, ze zna te gebe z ktoregos faksu nadeslanego przez Greensona. Tak wygladal ten stukniety Cliff Robbins, ktory mial czelnosc utrzymywac, ze potrafi rozwiazac tajemnice latajacego dysku. -Zgodziles sie?! Dopuscisz Robbinsa do dysku? - wzburzony Mendez spacerowal razem z Greensonem po pokladzie niszczyciela "Little Rock". - Przeciez to wariat! -A mialem wybor? - general splunal przez reling i obserwowal, jak kropelka plwociny niknie wsrod fal. - Leclerc poddal sie, jego ekipa nie robi najmniejszych postepow. -Trzeba bylo sciagnac lepszych! -Leclerc jest najlepszy! Robbins bedzie caly czas pod kontrola, ani minuty nie zostanie sam na sam z nasza tajemnicza ostryga. Zreszta od chwili, gdy znalazl sie w hangarze, nawet jej nie dotknal. Prawde powiedziawszy, bez przerwy cos wylicza. No i zamawia. Tu jest lista zakupow, ktore musielismy zrealizowac dla niego w Los Angeles. Najbardziej nieprawdopodobny zestaw sprzetu komputerowego, jaki zdarzylo mi sie widziec. Robbins obiecuje sporzadzic z tego translatory i przetworniki. -W celu... -Dotarcia do zawartosci gabczastego wnetrza ostrygi. -Powinienem z nim pogadac. -Odradzalbym ci. Geniusz Cliffa idzie w parze z jego szalenstwem. Nie ma zamiaru dzielic sie zadnymi informacjami, zanim sam nie ogarnie calosci. Zada od reszty, aby nie informowali o postepach prac nawet mnie. -Ale ty o wszystkim wiesz. Telepatia? -Powiedzmy, ze mam miedzy nimi dobrego, lojalnego informatora, z ktorym wspolnie doszlismy do wniosku, ze trzeba pozwolic im na te smieszna konspiracje. -Brawo, Ron! - po raz pierwszy od poczatku spotkania usmiech pojawil sie na twarzy Mendeza. Greenson milczal, wpatrujac sie w nieodlegly atol, cienka, zielona kreseczke na skraju wodnej przestrzeni... III -Zaczynamy - powiedzial Cliff uroczystym tonem zawodowego mistrza ceremonii. - Wlacz telebim, Pierre, ja wylacze swiatlo, a wy, kochani, usiadzcie pewniej w fotelach... Przygotujcie sie na mocne wrazenia.Nikt z przybylych tej nocy na konspiracyjne spotkanie do hungaru nie zareagowal ani slowem. Galeni nerwowo oblizal usta, Leclerc przelknal sline, Rossner odruchowo poszukal papierosa, mimo ze palenie rzucil dwa lata temu, zas Betty Stone mocno zacisnela piesci. Oprocz nich, nikt nie mial brac udzialu w pokazie. Nawet personel pomocniczy. Greenson, nie poinformowany o przelomie w badaniach, odlecial helikopterem na "Little Rocka", ludzie Leclerca spali, podobnie jak wiekszosc zolnierzy z ochrony. Natomiast garstce obecnych Robbins zafundowal prawdziwy test na cierpliwosc. Dobry kwadrans mowil o nowatorstwie swoich rozwiazan, o barierach niekompatybilnosci systemow, o pionierskim charakterze swojego pomyslu. Efektem jego dzialan bylo przeksztalcenie systemu impulsatycznego, ktorym posluzyli sie nieznani konstruktorzy satelity, w laserowy zapis obrazu. Z calego tego potoku slow Betty zdolala zrozumiec jedno, ze za chwile zobacza na ekranie to, co zainteresowalo kosmitow wysylajacych automatycznego zwiadowce. -Startujemy, Pierre! Obraz rzucony na szeroki ekran wygladal swojsko i dla ludzi, ktorzy niejedna dobe spedzili na orbicie, zdawal sie zupelnie normalny. Doskonale widac bylo krzywizne Ziemi, a na zarejestrowanym wycinku globu niebywale czytelnie prezentowal sie basen Morza Srodziemnego i okolic. Od Wysp Zielonego Przyladka po Kornwalie, od Morza Czerwonego po Kaspijskie... -Coz za jakosc zapisu! - pochwalil Steve. Automatycznie na obraz nasunela sie siatka pionowych i poziomych linii dzielaca caly ekran na, jak zapewnil mechanik, trzydziesci szesc modulow. Leclerc, na polecenie Robbinsa, wybral jeden ze skrajnych, obejmujacy Zatoke perska i dolny bieg Eufratu, po czym powiekszyl go. Nie zdazyli sie mu dokladnie przyjrzec, gdy Cliff juz rzucil nastepne polecenie: -Wykonaj kolejne przyblizenie! Teraz dopiero widzowie mogli zdac sobie sprawe, ze nie ogladaja wcale fotografii, lecz zarejestrowany, poruszajacy sie film, z ruchomymi chmurami, morzem... -Jezus Maria, co tam sie dzieje!? - zawolal naraz Galeni. - Burza piaskowa na pustyni? Przy nastepnym zblizeniu kazdy mogl zobaczyc dymy licznych pozarow i wybuchy rakiet... Widac bylo plonace skupiska szybow naftowych i rozlewajace sie plamy ropy na polyskliwej toni Zatoki Perskiej. Leclerc, kadrujac obraz jeszcze bardziej, rzucil na cala rozpietosc telebimu plonacy Bagdad. -Niepojete, jak moglismy przegapic wybuch wojny w Zatoce! - wymamrotal Rossner. -Alez to nie jest kolejna wojna na Bliskim Wschodzie, Steve - zauwazyl uprzejmie mechanik. - Wystarczy, jesli popatrzysz na diagramik czasowy widoczny w monitorze pomocniczym, zeby dowiedziec sie, co wlasciwie obserwujesz w tej chwili. Widzisz? -Widze, tylko nie wiem, co maja znaczyc te liczby 65918011991... -Przekodowalem ich chronologie na nasz system czasowy. Jak latwo przeczytac, na przekazie jest szosta piecdziesiat dziewiec, 18 stycznia 1991 roku. Pierwszy dzien operacji "Pustynna Burza". -A wiec to znaczy... - zaczela Betty i urwala. -Tak, to znaczy, ze blizej nie znani nam konstruktorzy dysku minuta po minucie i sekunda po sekundzie nakrecili to, co dzialo sie w przeszlosci na obszarze basenu Morza Srodziemnego, a my, dzieki moim przetwornikom, Jestesmy w stanie to zobaczyc. Jednak to nie koniec, na drugim przykladzie pokaze wam niebywala doskonalosc obrazu... -I co jeszcze? - zapytal Leclerc, najwyrazniej absolutnie zdominowany przez Robbinsa. -Zafundujemy naszym przyjaciolom drobny upominek gwiazdkowy... Wlacz, prosze, czwarty wytypowany dato-przestrzennik. -Okay, Cliff. Obraz na moment pociemnial, pozniej wypelnily go geste chmury, jakims cudem znalazlo sie wsrod nich okno, przez ktore mogli spojrzec na powierzchnie Ziemi. Obserwowana okolica nie sprawiala przyjemnego wrazenia. Dzikie, osniezone gory, ponure lasy... Wreszcie uchwycili widok jakiejs bazy z lotu ptaka. Leclerc potegowal zblizenie coraz bardziej, a mimo to obraz, dzieki nadzwyczajnej rozdzielczosci, nie stawal sie nawet odrobine mniej ostry. Jeszcze chwila, a ujrzeli jakis dziedziniec pelen zolnierzy, szamoczacych sie skazancow. -Moj Boze, to mezczyzna i kobieta - westchnela panna Stone, zrywajac sie na rowne nogi. - Chca ich rozstrzelac! -Zatrzymaj przesuw, Pierre - polecil Cliff - a ja pokaze wam jeszcze jeden prawdziwie czarodziejski trik naszych nie znanych zielonych braci. Obraz mozna obrocic o dziewiecdziesiat stopni. Nagle widzowie poczuli sie, jak pasazerowie w samolocie wywijajacym beczke, mury dziedzinca stanely deba. Przez moment wpatrywali sie w ziejace ogniem lufy automatow... -Odwrotnie - syknal Robbins. - Obracamy w prawo! Znow swiat wywinal fikolka. Teraz mogli popatrzec w zatrzymane w kadrze otepiale twarze ginacych. Najpierw mezczyzny, potem starej kobiety... -Elena Ceausescu! - westchnal Galeni. Mimo ze ogladali tylko niemy obraz, wydawalo sie im wrecz, ze slysza strzaly i jeki agonii. -Usmiechnijcie sie, jestescie w ukrytej kamerze - powiedzial smiertelnie powaznym tonem glowny mechanik. W dolnym rogu monitora pojawily sie symbole swiadczace o kodowaniu rozmowy. Jeszcze chwila, a Mario Mendez, nie ruszajac sie ze swej kabiny na "Little Rocku", zobaczyl vis-a-vis siebie znajoma twarz szefa propagandy Bialego Domu, Samuela Bernsteina. Sam Bernstein stanowil ucielesniony "ekstrakt" idealow postepowej inteligencji amerykanskiej przelomu wiekow. Mulat pochodzenia zydowskiego, z wyboru "kochajacy inaczej", z przekonan lewicowy intelektualista, zwolennik bezwarunkowej ochrony zwierzat, niezlomny obronca praw kobiet i dzieci (z wyjatkiem tych ledwie poczetych), propagator dobrowolnej eutanazji staruszkow, tworca teorii finansowej twierdzacej, ze zasilek dla bezrobotnych powinien wynosic 150 procent przecietnej placy, honorowy czlonek Ligi Amerykanskich Lesbijek oraz Wielki Milosnik Rosji i jej tradycji (ktora to milosc na szczescie wskutek kretynizmu brunatno-czerwonych elit Wschodu, pozostawala nie odwzajemniona). Tu moze zrodzic sie pytanie, czy majac tak wielkie serce i tak roznorodne preferencje, mogl Sam nie lubic jakiejkolwiek istoty zyjacej na Ziemi? I owszem. Przy calej swojej tolerancyjnosci, Bernstein nie przepadal za: ciezko pracujacymi, heteroseksualnymi osobnikami rasy bialej, wierzacymi w Boga i prawo przyrodzone, ktorzy nie uznawali za oczywiste, ze cywilizacje obowiazku juz wkrotce musi zastapic cywilizacja indywidualnej rozkoszy. Nic dziwnego, ze "Miekki" Sam, jak nazywano go na salonach, byl ulubiencem amerykanskich elit i najblizszym wspolpracownikiem Jima Henseya, ktory, jak sam czesto mawial, utrzymywal zone wylacznie w celu kokietowania prawicowej mniejszosci elektoratu. -Zarejestrowana przeszlosc, chlopie, to prawdziwa bomba! Musimy szybko miec kopie tych nagran. To bedzie znakomity prezent urodzinowy dla Jima - zawolal szef propagandy po wysluchaniu informacji prezydenckiego doradcy. Mendez nie podzielal entuzjazmu wspolpracownika. -Trzeba zachowac daleko posunieta ostroznosc. Mozemy natrafic na rzeczy dziwne. I niebezpieczne. Na przyklad moj czlowiek ogladal zamach na papieza w osiemdziesiatym pierwszym roku... Ujawnienie zas obecnosci Paru osob na placu sw. Piotra w tamtej chwili mogloby nawet dzis byc dla wielkich tego swiata bardzo niewygodne! -Alez to stara sprawa i zawsze do przekrecenia na nasza korzysc, Mario! W koncu to my bedziemy mieli te tasmy, my bedziemy je montowac i interpretowac... -Ciekawa deklaracja w ustach zwolennika niczym nie ograniczonej wolnosci. -Niczym nie ograniczonej wolnosci selektywnej - wyszczerzyl swoje olsniewajaco biale zeby Bernstein. - Ale oczywiscie masz racje, obrazy z przeszlosci sa skarbem, ktory nie moze w zadnym przypadku trafic w nieodpowiednie rece. -Poczynilem pewne czynnosci zabezpieczajace. Bez naszej zgody nic nie wydostanie sie poza atol. Sam tego dogladam na miejscu. I w zwiazku z tym mam do ciebie jeszcze jedna prosbe. -No? -Urob Starego, zeby ze zrozumieniem przyjal wiadomosc o tym, ze musze pozostac na Pacyfiku dluzej. -Latwo sie mowi, urob, urob... Te konflikty w Europie Srodkowej, na Dalekim Wschodzie... Sam rozumiesz, jak bardzo jestes potrzebny. I nie wiem, czy zdolam... -Wiem, ze masz swoje sposoby, Sam! -Dobra, sprobuje. Ale zaspokoj moja ciekawosc. Obrazki dotycza wylacznie regionu Srodziemnomorza? Tak, nie da rady, na przyklad, zobaczyc tragedii w Dallas. -A wlasnie, jak dawnych czasow siega to kosmiczne wideo? -Nie wiem. -Co? -Na razie Robbins opanowal sztuke zapoznawania sie z materialem na okolo dwadziescia lat wstecz. Glebiej natrafil na jakies blokady. Twierdzi jednak, ze je rozpracuje, choc moze mu to zabrac troche czasu. Informator Greensona domniemywa, ze w probniku mogly zostac zgromadzone obrazy sprzed stu i wiecej lat... -Chcialbym to zobaczyc. -Dajmy sie na razie pobawic tym naukowym dlubaczom. Cykady szalaly. Noc byla nadspodziewanie parna. Nie mogac usnac, Rossner przewracal sie na poslaniu. Moze byl to skutek dlugotrwalej bezczynnosci. W koncu jedynie kibicowal pracom Robbinsa i Leclerca. Coz, coraz czesciej w zyciu zdarzalo mu sie byc biernym obserwatorem. Po zwirze rozlegly sie kroki, lekki, taneczny chod, ktorego nigdy nie pomylilby z zadnym innym... Skrzypnela furtka. Steve uniosl glowe znad ksiazki. Nikt nie zapowiadal sie z wizyta, ani Peggy, ani Maud, panienki, ktore osladzaly mu czas po rozstaniu z Elisabeth Stone! Sam korzystal z domku jedynie wtedy, gdy odczuwal wzmozona potrzebe samotnosci lub chcial te samotnosc zabic w milym, bezproblemowym towarzystwie. Tego wieczora po prostu wpadl podlac kwiaty i przeczytac zalegle artykuly. -Betty?! Jej widok powiedzial mu wiele. Zmienila sie w ciagu trzech miesiecy, ktore uplynaly od jej znikniecia. Jeszcze bardziej schudla, ufarbowala wlosy na jakas ohydna marchewke, na twarz narzucila ostry, wyzywajacy makijaz. -Moge wejsc? Wpuscil ja do srodka. -Kawy, herbaty? - zaproponowal. -Masz whisky? Skinal glowa i zajrzal do barku. Usiadla na stole i zapalila papierosa. -Wiesz - rzucila nagle, nieudolnie silac sie na niefrasobliwosc - puscilam sie. -Wiem, ten saksofonista... -Nawet nie. Jego kumpel z Meksyku... Taka nagla fascynacja. Mowil, ze mnie kocha, ze sie ze mna ozeni, dal mi teauili, potem trawki, tak ze wlasciwie nie wiedzialam, co robie. Ale bylo swietnie. Prawie nie bolalo. Wiesz, zupelnie nie poznawalam siebie, pozwolilam mu na wszystko - tu urwala i przygladala mu sie badawczo. Pokiwal tylko glowa i gwaltownym ruchem wychylil szklaneczke Johnny Walkera. -To mi bylo potrzebne. Teraz wiem, co to znaczy byc kretynka. -Rozumiem, ze rozstaliscie sie. -Oczywiscie, chcial zrobic ze mnie dziwke w Nowym Orleanie... Skurwiel! -I co teraz zamierzasz? -Na powaznie biore sie za studia. -Rozumiem i wpadlas mi o tym powiedziec... Zrobila pare krokow po pokoju. -A ten bungalow jest juz zajety? -Nie - odparl. - Ale w jakim charakterze chcialabys go zajac? -Dlugo nad tym myslalam. Czy odpowiadalabym ci troche w roli corki, troche studentki, troche kochanki? -Zalezy, jakie proporcje bysmy przyjeli? -Co bys powiedzial o rownym podziale po jednej trzeciej? Dotad rozmowa przebiegala dla obu stron planowo. Ona grala nonszalancje, on uprzejma obojetnosc... Ale kiedy zblizyla sie, kiedy siadla mu na kolanach i przycisnela rozchylone usta do jego warg, poczul znajomy, niebezpieczny plomien... Tez go poczula, odsunela sie. -Jutro, dobrze? Daj mi sie z tym oswoic. Napije sie chyba herbaty. -Co sie stalo, Betty? - zapytal Steve, wpuszczajac lekarke do swego apartamentu. -Boje sie. Cos dziwnego dzieje sie na wyspie. -Nie rozumiem, co masz na mysli - rzekl. - Z tego, co wiem, Cliffowi udalo sie wreszcie przebic przez wiek dziewietnasty i dzielnie posuwa sie dalej w glab historii. Wyglada przy tym na najzdrowszego w swiecie, chyba ze pracoholizm uznamy za psychiczna dewiacje. -Nie myslalam o Cliffie. -O co wiec chodzi? -Z mojego okna mam doskonaly widok na pas startowy. Pol godziny temu wyladowal tam samolot transportowy. -I ja go slyszalem, nadal jednak nie rozumiem... -Wysiadlo z niego kolo czterdziestu ludzi, wszyscy czarni. Nie wygladalo to na normalne wychodzenie, raczej na desant. Blyskawicznie rozbiegli sie po calej wyspie. A w kwadrans potem przy samolocie zgromadzila sie cala nasza dotychczasowa obsluga. Wszyscy, ktorych poznalismy: od szefa kuchni, Dicka, po szefa ochrony, Charleya... W komplecie. Zolnierze, personel pomocniczy, nawet technicy Leclerca. -A general Greenson tez nas opuszcza? -Byl obecny, ale rozkazy, zdaje sie, wydawal inny oficer. Chyba kiedys go widzialam. Barker... -Barker jest zastepca Greensona. -Zachowywal sie niezwykle pewnie i caly czas lasil sie do jakiegos cywila. Choc pewne formy zostaly zachowane, Ronnie odebral meldunek od nowo przybylych, a starzy odlecieli... -Zapewne byla rutynowa zmiana obslugi. -W takim trybie? Zreszta to jeszcze nie koniec. Kiedy to sie wszystko skonczylo, ubralam sie i wyszlam na dwor. Zaraz zaczepil mnie patrol. Masz pojecie, oni w ogole nie mowia po angielsku. Co to oznacza? -Moglbym zaryzykowac twierdzenie, ze zdecydowali sie na wzmozone srodki bezpieczenstwa. -Ale przeciez nawet nie poinformowalismy ich o osiagnieciach Cliffa. -Moze przeczuwaja wage odkrycia, a moze maja podsluch. Dziwi mnie tylko, ze przestraszona przybieglas do mnie, a nie do Umberto. Zlekcewazyla te zlosliwosc. -Oczywiscie zadzwonilam do Galeniego, ale nikt nie odbieral telefonu. Przez nastepne dwa dni nic specjalnego sie nie dzialo. Robbins twierdzil, ze natrafil na ogromny opor materii i choc "ostryga" moze kryc zasoby z epok duzo odleglejszych, nie znalazl dotad sposobu, zeby sie do nich dobrac, wobec tego musi dreptac w przeszlosc malymi kroczkami, Zrobil sie bardzo nerwowy, znow naublizal Galeniemu, ale profesor, nauczony smutnym doswiadczeniem z kosmosu, szybko zszedl mu z drogi. Cliff postawil tez twarde warunki Greensonowi: nikt nie ma prawa zblizac sie do hangaru i przeszkadzac jemu oraz Leclercowi w podejmoj wanych probach. -Wezmiesz za niego pelna odpowiedzialnosc, Pierre? - zwrocil sie general do Francuza. -Bez Robbinsa caly ten mechanizm nie przedstawia dla nas wiekszej wartosci. Jesli chodzi o zmiane personelu, ktora nastapila ku naszemu zaskoczeniu, to chcialbym zauwazyc, ze my, naukowcy, nie otrzymalismy zadnych dodatkowych informacji. -Zakonczyli swoja misje - Greenson zbyl pytanie Leclerca. -Nawet sie z nimi nie pozegnalem, czy musieliscie pozbywac sie ich tak nagle? -Wzgledy meteorologiczne przemawialy za pospiechem, w rejonie Hawajow tworzyl sie potezny cyklon -powiedzial general, odwracajac wzrok. Nikogo nie uspokoily lakoniczne oswiadczenia. Jeszcze wiekszy niepokoj naukowcow wzbudzilo odciecie bezpo sredniej linii telefonicznej laczacej atol z Ameryka. -Czuje sie jak w wiezieniu - zwierzyl sie Steve'owi Umberto Galeni. - Czego sie oni obawiaja? Nas? -Moze przeceniaja rewolucyjne znaczenie zawartych w tych tasmach tresci - odparl kapitan. - Wprawdzie wyziera z nich zupelnie nowa historia i osobiscie bardzo mnie zasmucilo, ze Napoleon nigdy nie walczyl na moscie Arcole, tylko sledzil bitwe z oddali... ale mimo wszystko to jedynie przeszlosc. I to bez dzwieku! Sadze, ze kiedy zorientuja sie, jak wielkim bogactwem dla ludzkosci jest wiedza zawarta w zarejestrowanych przez nie znanych podgladaczy obrazach, stana sie mniej podejrzliwi. -A co myslisz o stanie Cliffa? -Leclerc mowi, ze zachowuje sie absolutnie normalnie, przejawia tylko niesamowita energie. Moze w jego chorobie euforia przeplata sie z apatia, a inwencja z agresja? Betty twierdzi, ze badala go i choc bardzo pobudzony, w obecnej chwili jest zdrow. -Nie podzielam jej opinii. Zanim zakazal nam wchodzenia do hangaru, zauwazylem, jakim obrazom poswieca najwiecej zainteresowania... -No? -Przez kilka godzin ogladal przyblizenia dwoch nieduzych miejscowosci: dziewietnastowiecznego Lourdes i Fatimy sprzed pierwszej wojny swiatowej. -To jego konik! Zauwazylem, ze zachowuje sie jak katolicki neofita. Byc moze chce znalezc potwierdzenie, ze rzeczywiscie dochodzilo tam do cudow. -A ty w nie watpisz? -Z tego, co dojrzalem na ekranie, Bernadetta i dzieci z Fatimy rzeczywiscie cos musialy widziec, ale co, tego nie zarejestrowali nawet nasi kosmici. Bylo dobrze po polnocy, kiedy ktos delikatnie zastukal do drzwi. W pierwszej chwili Rossner nie poznal Cliffa. Najwyrazniej zblizal sie nastepny atak. Robbins caly dygotal, byl purpurowy, zyly na czole mu nabrzmialy, jakby za moment mialy eksplodowac, oczy plonely jak dwie latarki... -Och, Steve! - zawolal i zaczal calowac Steve'a w policzki. - Och, przyjacielu, nie przejmuj sie moim stanem, to tylko wzruszenie. Ach, jakiz jestem niegodny! Jakiz niegodny... -Ale co sie stalo? Moze obudze Betty? -Nic mi nie jest! Po prostu zwyciezylem! Doszedlem do samego konca! Musze ci to pokazac! -Co? Znalazles sposob na pokonanie barier? -Zadnych barier nie bylo! Musialem cos wymyslic, zebym mogl zajmowac sie tym sam. Zeby mnie nie szpiegowano. Zeby nie zagladano mi przez ramie. Przeciez gdyby oni wiedzieli, co znajde, nigdy by do tego nie dopuscili... -Ale co znalazles? -Zaraz zobaczysz. Obejrzymy to we dwoch. -We dwoch, a Leclerc... -Nasz zdolny Francuzik? Na poczatku duzo mi pomogl, ale ostatnio byl zbedny, wiec od paru dni wieczorami dostawal ode mnie alkohol z odrobina srodka usypiajacego. Nie powinienem nikomu tego pokazywac, zanim nie skoncze, ale musze przezyc to z kims, bo rzeczywiscie pomysle, ze zwariowalem. -Mimo wszystko zupelnie nie rozumiem przyczyny az takiej konspiracji, Cliff. -Antychryst jest blisko, zbliza sie, nie mozemy pozwolic sie ubiec. O, Panie, daj mi sile! Posuwajac sie za mechanikiem, Steve snul w myslach niewesole refleksje na temat podobienstwa mozgu geniusza i szalenca. W hangarze panowal polmrok. Telebim byl jednak wlaczony, w kadrze mozna bylo dostrzec ciemna, spekana od goraca glebe ktoregos z poludniowych krajow. Cale cialo Robbinsa znow zaczelo dygotac, z oczu poczely mu plynac lzy... Do cholery, dlaczego ten doswiadczony astronauta tak sie rozkleil? Kapitan czul, ze lada moment stanie sie cos strasznego. Betty, dlaczego cie tu nie ma? Tymczasem Cliff kleknal i jak kaplan podczas ofiary pocalowal przetwarzacz, potem go uruchomil. Obraz drgnal. Najpierw w kadrze pojawil sie charakterystyczny cien, Steve zadrzal, ale racjonalna czesc jego mozgu zganila go. "To przeciez niemozliwe!" Przesuwajac obraz w lewo mechanik dokonal panoramy po twarzach kilku znudzonych mezczyzn, niewatpliwie zolnierzy, bo uzbrojonych w charakterystyczne krotkie miecze i odzianych w tuniki, potem jakims transfokatorem swojego pomyslu zaczal rozszerzac widok ku gorze... Rossner dostrzegl bose nogi przebite cwiekami, z kropelkami zakrzeplej krwi, potem gole, pokryte kurzem lydki mezczyzny, wreszcie ramiona rozciagniete wzdluz poprzecznej belki. I nagle wydalo sie kapitanowi, ze umilkly cykady i scichlo morze. Zapanowalo Wielkie Milczenie. Czyzby rzeczywiscie przeniosl sie tam? Ukrzyzowany mezczyzna uniosl z wolna zwieszona na piersiach glowe... Cliff przyblizyl maksymalnie obraz. Rossner znal doskonale te twarz z niezliczonych wizerunkow i Calunu Turynskiego... Ich oddalone o dwa tysiaclecia spojrzenia spotkaly sie... Przeszyl go porazajacy impuls. Z ust kleczacego obok Robbinsa wydobyl sie stlumiony jek. Steve, choc nie robil tego od dwudziestu lat, osunal sie na kolana. Usta umierajacego poruszyly sie w polkrzyku! Cliff wlaczyl opcje "Reduced view" i poszerzyl obraz o pare metrow. Mlodzi Zydzi, wiszacy na sasiednich krzyzach, byli juz martwi. Jeden z oprawcow grajacych w kosci u stop skazancow wstal i podal mezczyznie wiszacemu posrodku gabke. Nieszczesnik probowal z niej pic, ale raptownie targnal nim paroksyzm bolu. Rossner zacisnal powieki. Gdy je otworzyl, inny zolnierz, byc moze pragnac skrocic cierpienie ukrzyzowanego, przeszyl wlocznia jego bok. Nagle na ekranie zrobilo sie ciemno, kompletnie ciemno. -Co to jest! - zawolal kapitan. - Awaria? -Nie, chmura! - wyszeptal bardzo cicho mechanik, a potem szybko cofnal obraz do poziomu satelitarnego. Caly Bliski Wschod kapal sie w zarze poludniowego slonca. Tylko centralna Judee przykrywala chmura, czarna jak smierc. -Dokonalo sie - wyszeptal Cliff. A Steve zorientowal sie, ze i on, twardy, cyniczny facet, ma cale policzki we lzach, ze drzy, nie wie, co zrobic, co powiedziec... I tylko usta same skladaly sie do slow nauczonych w dziecinstwie, i nieoczekiwanie przypomnianych: "Ojcze Nasz, ktorys jest w Niebie..." Gdy skonczyl, zorientowal sie, ze obok kleczy Betty. -Skad sie tu wzielas? - wykrztusil. -Spalam, a ty kazales mi przyjsc. -Ja? -Wyraznie slyszalam twoj glos: "Betty, dlaczego cie tu nie ma?" Wiec przybieglam. I widzialam! -Widocznie tak musialo byc - powiedzial Robbins. - Mieliscie szczescie zobaczyc to jako pierwsi ze wspolczesnych. A ja pokaze wam wiecej. -Zmartwychwstanie? -Satelita nie mial noktowizora. Ale jestem pewien, ze wspolnie zobaczymy i spotkanie z uczniami idacymi do Emaus, i cuda... I pomyslec, ze przez dwa tysiaclecia ludzie szukali najrozmaitszych dowodow na istnienie Boga, a bezposredni dowod caly czas wisial ponad nimi. Nagle do swiadomosci Rossnera dotarlo, ze cykady znow dra sie jak oszalale, a Pacyfik uderza o pobliski brzeg odwieczna symfonia. IV Nie liczyli godzin ani ogladanych sekwencji, kapiel w prawdziwej "rzece czasu" byla jak narkotyk. Gdy przerwali wreszcie projekcje, rozowialo niebo. Robbins, krancowo wyczerpany, oparl glowe na klawiaturze komputera i zasnal.-Chodzmy! - zaproponowala Betty kapitanowi, wylaczajac telebim. - Juz swita, a Cliff mowil, ze nikt nie powinien wiedziec, ze tu bylismy. Rossner czul sie dziwnie. Nie odczuwal w ogole sennosci i mimo zmeczenia byl lekki jak waz po swiezej wylince, jak czlowiek, ktory sie obudzil po dlugim snie calkowicie odmieniony. Calym swym jestestwem doswiadczal dzialania nowej, nieznanej mu dotad, promieniujacej sily. Tak, jakby zrodzila sie w nim ciepla, przyjazna moc, pozwalajaca wierzyc, ze wszystko jest mozliwe. Czy bylo to dotkniecie Boga? Wyszli na dwor. Od strony laguny wial rzeski, upajajacy wietrzyk. Steve popatrzyl na niebo, na grzywiaste palmy, wreszcie na uduchowiona twarz Betty, jakby przywolana z obrazu Madonne Murilla i nagle zrozumial, co oznacza banalne slowo - piekno. Lekarka poruszyla ustami, ale w ostatniej chwili powstrzymala sie. Zastygl zaskoczony jej spojrzeniem, patrzyla na niego tak, jakby zobaczyla go pierwszy raz w zyciu. Oczy miala nieprzytomne, moglby przysiac, ze ciagle wilgotne od lez. -Steve. -Slucham, Betty?... -Nie, nic... Obrocila sie i chwile trwala nieruchoma, zanim ruszyla dalej. Czyzby czekala na slowo zachety, gest? Czul, ze powinien teraz objac ja, przytulic... Nie zrobil tego! Ciagle jeszcze mial w pamieci natlok obrazow z przeszlosci: plonacy Rzym, krwawe igrzyska w amfiteatrach, a nade wszystko wyrazny, niczym w przekazie CNN, obraz mlodego mezczyzny idacego lekko po falach Jeziora Tyberiadzkiego. -Dobranoc, Betty! Patrzyla, jak sie oddalal. Nagle poczula sie staro, tak jakby zamienila sie latami ze Steve'em. Westchnela, a potem ciezko ruszyla do swego bungalowu. Zamyslona omal nie wpadla na spiacego w kucki straznika. Cichutko otworzyla drzwi. -Gdzie bylas? - warknal Galeni, rozwalony na jej poslaniu, nagi, pewny swojej nad nia dominacji. - No...? Pragnela sie cofnac. W tym momencie Umberto nie wywolywal w niej zadnego pozadania. Ale chciala sie z nim podzielic nowina. Dobra Nowina! Nie tak wyobrazal sobie ten dzien Rossner. Wracajac z Centrum Kosmicznego zastanawial sie, czy Betty znowu przed nim ucieknie, czy tez wymysli jakis kolejny wykret, dlaczego nie moze pojsc z nim do lozka. Mimo wszystko kupil dla niej kwiaty. Czekala na niego w sypialni, czeszac swoje dlugie bujne wlosy. Miala na sobie przezroczysta koszulke nocna, ktora kupil jej pol roku wczesniej, ale ktorej za zadne skarby nie chciala dotad nosic. Wyszla mu na spotkanie z zagadkowym usmiechem na ustach, rozszerzonymi zrenicami... Pocalowal ja na progu. Oddala mu pocalunek. I caly scenariusz zaplanowanego stopniowania nastrojow, kolacji przy swiecach i muzyce z kompaktow poszedl w diably. Steve po prostu porwal dziewczyne w ramiona i zaniosl na wielki materac sluzacy jej za lozko. Nie stawiala oporu, gdy zerwal jej koszulke, a gdy zabral sie za majteczki, rzucila z usmiechem: -Nie tak nerwowo, sama zdejme! Pospiesznie zrzucil swoje ubranie, rozrywajac suwak w dzinsach. Odsunela sie na moment. -Masz prezerwatywe? Zglupial, nawet nie przyszlo mu to do glowy. -Nie szkodzi, kupilam! Wdzieral sie w nia powoli, byla ciasna, moze nazbyt sucha... Lecz nagle wszystko w niej puscilo, jej policzki rozplomienily sie, oczy rozblysly. Wiedzial - chciala tego! Obrocili sie. Teraz Betty byla gora. Jej dlugie wlosy przyslonily mu caly swiat. I galopowali tak poza granice jawy i snu. -Kocham, kocham cie! - szeptal w rytm kazdego ruchu. Nie odpowiadala. Kiedy skonczyl, odsunela sie i zapalila papierosa. Bardzo chcial ja spytac, czy jest szczesliwa, ale nie odwazyl sie. O dziesiatej naukowcy zjawili sie w komplecie. Cliff uznal, ze czas wtajemniczyc rowniez Leclerca, ktorego uwazal za dobrego fachowca i czlowieka w gruncie rzeczy poczciwego. Gdy zjawili sie Steve z Betty, skacowany Francuz zdolal kompletnie wytrzezwiec i obejrzec juz kilka scenek z epoki Nowego Testamentu. Byl tak przejety, ze nie zauwazyl, kiedy nadeszli. W oczach Betty plonal dziwny blask, a Steve tez mial trudnosci z rozpoznaniem siebie. Czy te obrazy mialy moc zmieniania ludzi? Czy byl to tylko chwilowy szok? Nie mieli czasu na zastanowienie. Chwile po nich przybiegl rowniez Galeni. -To fascynujace, to absolutnie fascynujace! - wolal. - Naprawde ogladaliscie Chrystusa, musicie mi to natychmiast pokazac... Twarz Robbinsa pociemniala. -Wypaplalas, kretynko - warknal do Betty. - Z kim o tym jeszcze rozmawialas? -Tylko z Umberto! Z nikim innym. Przerwala, poniewaz Robbins nawet nie patrzac na nich, poderwal sie jak ukluty nozem. -Zgas, zgas - wrzasnal do Leclerca. Padl na klawiature komputera i zaczal szarpac kable. - Gog i Magog nadciagaja! -Boze kochany! - krzyknela panna Stone. - Panowie, powstrzymajcie go, bo gotow wszystko zniszczyc! Galeniemu nie trzeba bylo dwa razy powtarzac, przygotowal sie juz zawczasu. Blyskawicznie wydobyl pistolet gazowy i strzelil w twarz rozszalalego Robbinsa. Ten zaczal krztusic sie, tarzac po ziemi, wstrzasany drgawkami. -Glupcy, bezdenni glupcy! Przegralismy wszystko! -Wiele nie zniszczyl, sadze, ze za pare godzin uruchomie odtwarzacz ponownie - odetchnal z ulga Leclerc, podnoszac z podlogi roztrzaskana klawiature. -Na razie trzeba zajac sie Cliffem, przetransportowac go do ambulatorium - powiedzial Steve. -Zaraz beda ludzie z noszami - uslyszeli niski glos generala Greensona. Dowodca bazy wszedl do hangaru w asyscie lysiejacego Latynosa, dobrze znanego z cotygodniowego programu telewizyjnego "Prosto z Bialego Domu" poswieconego osiagnieciom obecnie urzedujacego prezydenta i problemom narodowego bezpieczenstwa. Za nimi, zachowujac odpowiedni dystans, postepowali ciemnoskorzy, nie odzywajacy sie do nikogo ochroniarze. -A jednak moje przestrogi przed traktowaniem Robbinsa jak kompletnie zdrowego nie byly calkowicie bezpodstawne. Mam nadzieje, ze zanim znowu pograzyl sie w szalenstwie, udalo mu sie posunac wasze badania. -Nie tak bardzo, jakbysmy chcieli - powiedzial Galeni i mrugnal porozumiewawczo do pozostalych konspiratorow. -Gorzej, ze aparatura zostala uszkodzona - dorzucil Leclerc. - Bez Cliffa naprawa moze zabrac mi sporo czasu. -Postaraj sie, zeby trwalo to jak najkrocej. Prezydent i caly swiat czekaja na rezultat waszych prac - powiedzial Mendez. "Kieszonkowy" samolot prezydencki "Robin" dostarczyl Sama Bernsteina na poklad lotniskowca "Falcon" w ciagu zaledwie siedmiu godzin. Tam spodziewal sie przesiadki na helikopter. Plany Mendeza jednak zmienily sie. Do malej floty, ktora zdazyla sie zgromadzic w poblizu atolu, dolaczyl wlasnie pelniacy funkcje inspekcyjne okret podwodny typu "Nemo" z siedmioosobowa zaloga. Jednostka podporzadkowana byla bezposrednio naczelnemu dowodztwu i przystosowana do najbardziej skomplikowanych zadan oraz poufnych misji. Wezwanie do przybycia na Mariany bylo tak nagle, a zachowanie Mendeza tak tajemnicze, ze prezydencki propagandzista zachodzil w glowe, co wlasciwie moglo sie wydarzyc w bazie na Pacyfiku. Wreszcie o zmierzchu znalazl sie na wyspie i zakotwiczyl w podziemnym doku. Trzech ponurych zairskich najemnikow, porozumiewajacych sie miedzy soba niezrozumialymi, niepokojaco brzmiacymi monosylabami, zaprowadzilo go do hangaru. Czekali tam na niego Mario, Ron Greenson i pochylony nad konsoleta aparatury projekcyjnej Umberto Galeni. -Mozecie mi powiedziec, panowie, co jest grane? - rzucil od progu. - Zrezygnowalem dla was z paru wykwintnych przyjec. -Najpierw popatrz! Leclerc naprawil odtwarzacz w ciagu trzech godzin i obecnie wykorzystywal czas wolny, topiac swe troski w whisky, w zaimprowizowanym barku dla obslugi, bedacym jednoczesnie malym burdelikiem. Egzotyczne pracownice byly chetne, cieple, opiekuncze, a Francuzowi absolutnie nie przeszkadzaly bariery jezykowe. W hangarze rozblysnal ekran. Usmiechniety ironicznie Bernstein z cygarem w zebach mogl obserwowac wszystkie kolejne fazy przyblizania obrazu. Po paru minutach znalezli sie oko w oko z Judea pierwszego wieku, zobaczyli droge wiejska wybiegajaca z Jeruzalem i grupe ludzi podazajacych ku wzniesieniu, za ktorym lezala Betania. Prowadzil ich mlody jeszcze mezczyzna o dlugich, rozwiewanych wiatrem wlosach. W pewnym momencie grupka wedrowcow zatrzymala sie. Przypominalo to troche pozegnanie przed daleka podroza, mistrz sciskal odprowadzajacych, to oddalal sie juz od nich, to jeszcze powracal. Obslugujacy aparature dokonal obrotu obrazu i trojka prominentow mogla obejrzec twarz odchodzacego - byla blada, prawie przezroczysta, z widocznymi sladami przebytego niedawno cierpienia i charakterystycznymi ranami po kolcach ciernistej korony. Obrazu nie przyslaniala najmniejsza nawet chmurka. -Teraz - szepnal operator. Obraz zwolnil, emitor wypluwal na telebim klatke po klatce. Zobaczyli nagle, krotkie rozjasnienie, ogladali apostolow osuwajacych sie na kolana. -Powtorzyc! - syknal Mendez. Polecenie zostalo wykonane. Ale, tak jak podczas projekcji zorganizowanej przez Cliffa oprocz niewielkiej poswiaty patrzacy nie zaobserwowali niczego nadzwyczajnego. Nie podniosl sie kurz, nie zafalowaly krzaki, nie rozstapila sie ziemia. Ale Mistrz zniknal. Na jednej klatce byl, na drugiej juz go nie bylo. Uczniowie jednak musieli go nadal ogladac. Na ekranie widac bylo ich twarze proste, ale moca jakas naznaczone; twarze rybakow, celnikow i ciesli. Ich oczy, po pierwszej chwili zdumienia, z wolna kierowaly sie ku gorze, jakby sledzily unoszacego sie Umilowanego. Prozno szukalbys w nich smutku, rozpaczy. Oprocz zadumy wypelniala je wielka radosc, pewnosc i nadzieja. -O kurwa, ale numer! - mruknal Bernstein i wyplul cygaro. Obslugujacy aparature Umberto Galeni nie slyszal tych slow, mokry ze strachu klepal w kolko jedna i te sama modlitwe. Zanim rozpoczal kariere polityczna w orszaku senatora Henseya i budowanie swojego image'u postepowego intelektualisty, Sam Bernstein byl przede wszystkim kpiarzem. Wykonawca i producent obscenicznych programow kabaretowych, podrzedny konferansjer i prowincjonalny felietonista znany byl glownie ze swych upodoban do szargania swietosci. Inteligentny i amoralny dla zartu (i. dodajmy, dla pieniedzy) sprzedalby wlasna matke, gdyby znalazl sie jakis idiota gotow ja kupic. Bajecznie inteligentny i diablo zlosliwy nie byl jednak szanowany przez swoich widzow, choc zle strony jego natury wiekszosc z nich bardzo fascynowaly. W jego precyzyjnych paradoksach, gdy przy akompaniamencie salw smiechu kpil z kleru, tradycyjnej moralnosci, juppich, naukowcow, wojska, Ojcow Pielgrzymow, Starej Europy, a przede wszystkim z ogolnie przyjetych norm kulturowych, brakowalo odrobiny ciepla, szczypty milosci do bliznich, ktora sprawia, ze inteligentny humor ociera sie o genialnosc. Szef propagandy nienawidzil ludzi; silnych bal sie, slabymi gardzil. Brzydki jak noc kurdupel na palakowatych nogach, jako dziecko worek treningowy dla kolegow w szkolnej szatni, cale zycie marzyl o chwili odwetu. Podobno po wyprobowaniu wszelkich rodzajow seksu ostatnio preferowal homoseksualizm, ale stanowilo to raczej uklon w strone obowiazujacej mody niz patologiczne skrzywienie. Jedyna prawdziwa, obsesyjnie chora miloscia Bernsteina byla wladza. Jej przedsmak poznal, kiedy Mendez wynajal go do roli konferansjera na rodeo, w czasie ktorego nastapic miala promocja Henseya, ubiegajacego sie o godnosc senatora. Jednorazowy wystep stal sie poczatkiem prawdziwego nalogu. Goebbels z Arizony, jak wkrotce zaczeto go nazywac, nie jadl, nie spal, tylko dzialal, obliczal szanse, ukladal strategie. I wygrywal kolejne rundy. Owszem, jeszcze w Arizonie usilowano go zastopowac, oskarzono o stosowanie podczas kampanii chwytow nie fair, wytoczono sprawe. Ale Bernstein odwolal sie do Sadu Najwyzszego, a ten, stojac na gruncie zasady wolnosci slowa, poparl Miekkiego Sama. Konferansjerski Rasputin stal sie rychlo postrachem uczestnikow telewizyjnych pojedynkow, podczas ktorych roznosil swych przeciwnikow. Nie bylo takiego brudu, ktorego by nie wydobyl na swiatlo dzienne, takiego plugawego chwytu, jakiego by nie zastosowal. Ale ludziom, o dziwo, ten show sie podobal, choc niewielu publicznie by sie do tego przyznalo. Zwlaszcza ze usmiechniety, nieco powolny i szalenie wszystkim zyczliwy Hensey stanowil przeciwienstwo swego agitatora. Gdy ow przesadzil, besztal go publicznie, a Bernstein, grajac role nieporadnego safanduly, plaszczyl sie przed patronem, sprowadzal zarzuty do zartobliwych paradoksow. W takiej sytuacji kazdy inny bylby wielokrotnie skonczony. Ale Ameryka pokochala ten serial. Mowiono, ze glosowano na Henseya z obawy przed przerwaniem widowiska i z ciekawosci, jakie beda dalsze odcinki. Spotkal ich zawod. W Bialym Domu Bernstein spowaznial, do utarczek slownych wypuszczal mniejsze pieski ze swej sfory dyzurnych pismakow. Sam uniosl sie ponad to, w krotkim czasie stal sie wyniosly, prawie nudny. Tego jednak dnia, po dwoch dobach przegladania "Serialu wszech czasow", gdy Greenson pozostawil go sam na sam z Mendezem, nie byl ani smieszny, ani napuszony. Nerwowo krecil sie po pokoju. -Co z tym pieprzonym "Serialem wszech czasow" zrobic? Podczas przerazajaco dlugiego seansu twarz Mendeza przypominala maske. Nie wyglaszal swoich opinii, niczego nie sugerowal. Takiego Sam go dotad nie znal. Gdy skonczyli, Mario zwrocil sie do Bernsteina. -Teraz wiesz tyle co ja. Czekam na twoje sugestie i ciekaw jestem, czy potrafilbys szybko sporzadzic prognoze na okolicznosc ewentualnego ujawnienia tych nagran. -Ujawnienia! - Sam az podskoczyl. - Kto mowi o ujawnieniu? Wybuch bomby atomowej w centrum Manhattanu to w porownaniu z tym ladunkiem kaszka z mlekiem. Na poczatek mielibysmy wojne religijna. -Az tak? -Zadalem sobie trud obejrzenia scen z poczatkow kariery Mahometa, na ujawnienie chocby rabka nie odwazylby sie nawet super-Rushdie... Mozna tez wyobrazic sobie pogromy Zydow. A co zrobiliby wszyscy protestanci wobec triumfu ortodoksyjnego katolicyzmu? Na kolanach ruszyliby pielgrzymowac do Rzymu? -Projekcje moglaby poprzedzic umiejetnie sterowana kampania wyjasniajaca. Same obrazy tez mozna by dozowac... -Majac nasza oszalala wolna prase na karku? Po obejrzeniu jednego skrawka wydarliby nam z gardla wszystko do ostatniej klatki... A i tak nie sa to najwieksze zagrozenia. Mendez wydawal sie lekko zaskoczony. Samuel kontynuowal: -Jesli chcemy pobawic sie w koniec swiata, to od jutra zapraszajmy CNN na Mariany i rozpoczynajmy transmisje. -Koniec swiata? -Tak kochany Mario, koniec naszej cywilizacji! Tej pieknej cywilizacji wolnosci, indywidualizmu, konsumpcji. Cywilizacji wszechmocnego czlowieka i staruszka Pana Boga na rencie. Swiata, w ktorym refleksje zastepuje telewizja, a moralnosc... pigulka day after. Czy rozumiesz, ze jednego dnia wala sie podstawy naszej edukacji, w ktorej juz szesciolatek dostaje do wyboru trzy rownouprawnione orientacje seksualne? Mozemy pozegnac sie z rozwodami, wymiana partnerow, kontrola urodzin, inzynieria genetyczna, erotyzmem i pornografia... Owszem, jako milosnik cyrku i kabaretu chcialbym dozyc dnia, kiedy prezydent, Kongres, a moze nawet Sekretarz ONZ, zgodnie wydaja oswiadczenie: Kochana holoto, oto mamy niezbywalny dowod, ze Bog jest, Chrystus, jego cuda i meczennicy to nie bajeczki dla grzecznych dzieci. Ergo istnieje rowniez nauka, ktora nie ma wiele wspolnego z opera mydlana - sa w niej takie prawdy, jak zbawienie i potepienie, Niebo i Pieklo. I niestety, albo od dzis zaczynacie przestrzegac przykazan, albo czeka was wieczysty placz i zgrzytanie zebow. A zatem koniec zabawy w welfare state, cywilizacje rozkoszy. Post, pokuta, modlitwa i raczki na kolderce... -Ale czy chcialbys zyc dalej? Potrafisz wyobrazic sobie nasz swiat, w ktorym zamiast "Playboya" bedzie "Osservatore Romano" dla wszystkich? Caly przemysl restrukturyzuje sie w celu produkcji wlosiennic... A jedyna dozwolona muzyka to standardy orkiestrowe Armii Zbawienia? -Nie przesadzasz z podatnoscia spoleczenstwa na religijne przeslania? Wielu nie uwierzy, wielu to odkrycie zbagatelizuje. -Probuje przewidziec konsekwencje. I to w wersji umiarkowanej. Owszem, beda oporni, ale pojawia sie i Rycerze Boga, ktorzy postaraja sie przelamac ten opor wszelkimi srodkami. Oczywiscie dla dobra opornych. -A wiec mamy zataic to sensacyjne znalezisko? To byloby wielkie skurwysynstwo zostawic ludzkosc w niewiedzy. Widziales swietego Jana na Patmos, jego ekstazy, widzenia... -Widzen nie moglem zobaczyc, ale znam Apokalipse. Moze rzeczywiscie nasz pieprzony swiatek dobija do kresu swoich dni... -I mamy wiadomosc o szansach zbawienia zachowac dla siebie? -Czasem lepiej nie wiedziec. -Ale elementarna uczciwosc... Sam zaniosl sie gromkim smiechem. -I ty mowisz mi o uczciwosci, Mario, ty, z ktorego lajdactw mozna by spisac ksiege rozmiarow Biblii. Moglbys raczej zapytac, czy ja nie boje sie gniewu Pana? -No?... -Odpowiem ci na to z przyjemnoscia. Takie skurwiele jak my, jesli Pantokrator jest msciwy, i tak maja przechlapane, a jesli nieskonczenie milosierny, mozemy jeszcze troche pogrzeszyc, a potem w pore pozalowac. -Jestes wyjatkowym lajdakiem, Sam! -Za pozwoleniem, Mario, jest nas tu co najmniej paru takich! Zgodzisz sie jednak, ze serial "Dwa tysiace lat wczesniej" nie moze sie ukazac. -Powinienem skonsultowac decyzje z Jimem... -Daj spokoj z tym mieczakiem, ktory wyglada jak Ania z Zielonego Wzgorza, dowiadujaca sie w szescdziesiatym roku zycia, ze zawsze byla chlopcem! Musimy to rozstrzygnac my dwaj. I dobrze o tym wiesz. Nic poza nasza kontrola nie powinno opuscic tego atolu. -Ale to moze oznaczac... -Duzo bardzo nieprzyjemnych, ale koniecznych posuniec. A propos, ufasz Greensonowi? To wprawdzie stary sluzbista, ale... -Mam pewien sposob na niego. -A wiec zgadzasz sie z moimi sugestiami? Mendez przymknal oczy. Bal sie, ale bardzo nie chcial, zeby Sam zauwazyl jego wahania; to przeciez Mario dotychczas prowadzil defilade. A teraz... Wewnatrz glowy pulsowala mu na zmiane czern i czerwien. I nagle znow uslyszal ten cieply, niski glos, ktory od lat w trudnych chwilach zdarzalo mu sie slyszec, jedynie w snach: "Smialo, macho! Jestes przeznaczony, by wygrywac. Wiec przestan sie szczypac, tylko do przodu!" -Okay ukrecimy sprawie leb! - rzekl glosno. - Uwazam, ze powinnismy jednak zachowac dla siebie wszystkie materialy. Przynajmniej te najwazniejsze. Umberto zaczal juz na moje polecenie kopiowac wybrane fragmenty. W tydzien skonczy, reszte sie zasypie lub zatopi i niech lezy sobie do sadnego dnia. Ale istnieje jeszcze inny problem. Ludzie, ktorzy widzieli! -Mam nadzieje, ze to tez da sie stosunkowo latwo rozwiazac. Betty zajrzala przez szybke do izolatki Robbinsa. Cliff spal. Straznik gapil sie spode lba w jej dekolt. Poprawila fartuch i wrocila do ambulatorium. Nowe zasady bezpieczenstwa, wprowadzone po przybyciu na wyspe Mario Mendeza, nie pozwalaly na porozumiewanie sie z mechanikiem bez swiadkow. Naukowcom zabroniono zblizac sie do hangaru, co Steve przyjmowal z chlodna ironia, a Pierre kwitowal entuzjastycznym opilstwem. Umberto w ogole gdzies zniknal, a Greenson, gdy go spytala, gdzie podziewa sie profesor, odpowiedzial opryskliwie, ze polecial na niszczyciel, ale wkrotce wroci. -Coraz mniej mi sie to podoba - mruczal Steve, z ktorym ostatnio spedzala sporo czasu na plazy. Leclerc duzo pil, a jak nie pil, to spal. - Odsunieto nas od znaleziska, nowej grupy specjalistow nie sprowadzili... -Moze w Waszyngtonie deliberuja, co z tym poczac? -Prawdopodobnie, i to wlasnie mi sie nie podoba, bo wyglada, ze politycy beda chcieli cos zachachmecic... Mendez i Greenson ucieli sobie partyjke golfa w polnocnej czesci atolu. Doradca czul, ze musi jakos przygotowac generala do dalszych etapow akcji. -Wiesz, ze pojawily sie nowe elementy w sprawie, Ron? -Tak? -Eksperci z Langley zbadali przeslane probki. Maja interesujace spostrzezenia. -Czyzby? -To oczywiscie hipoteza, ale wiele wskazuje, ze mamy do czynienia z genialna mistyfikacja. Probnik i jego zawartosc moga byc doskonala bomba psychologiczna podlozona pod nasza cywilizacje... -Moga, czy sa? -Badania trwaja. -Gdzie, przeciez nie w Houston? -Wybacz Ron, ale im mniej wiemy, tym lepiej. Poza tym, jak ci powiedzialem, sprawa jest dopiero badana. Na obecnym etapie nie wykluczamy ani gosci z kosmosu, ktorzy mogliby spreparowac ten falsyfikat, ani naszych rodzimych fundamentalistow. -Zarty, nikt nie jest w stanie przygotowac spektaklu, w ktorym przez dwa tysiace lat biora jednoczesnie udzial miliony statystow. -A jesli mamy do czynienia z nowa generacja symulacji komputerowej? W kazdym razie podjalem dalsze kroki zapobiegawcze. W celu zwiekszenia bezpieczenstwa zrezygnowalismy z polaczen radiowych wyspy z Houston. Porozumiewac sie ze swiatem bedziemy tylko za posrednictwem radiostacji na "Little Rocku". -Nawet ja? Szef programu! -Nawet ty, Ron! Zreszta to juz calkiem inny program. Szczeki generala ledwo dostrzegalnie drgnely. -A jesli potwierdzi sie wersja planowej mistyfikacji, co wtedy? -Wtedy bedziemy musieli zapomniec o tym, cosmy tu ogladali. Wszyscy. Na zawsze. Drzemki Cliffa stawaly sie coraz krotsze. Czesto budzil sie po kwadransie ciezkiego snu, notowal jakies liczby, wzory, uwagi. Potem zasypial, przybierajac dziwnie wymyslne pozycje. Byc moze te pozy powodowaly, ze snil na zadanie wlasnie to, co chcial zobaczyc? Jednoczesnie zachowywal duza czujnosc i dbal, zeby nikt nie zaskoczyl go w trakcie owych krotkich przerw w hibernacji. Ale nikt nie nachodzil go w miejscu odosobnienia, nawet ptaki trzymaly sie z dala od jego bungalowu. Z racji swych obowiazkow Betty zagladala do niego regularnie, piec razy dziennie, straznicy dostarczali posilki, dwukrotnie zajrzal Steve, ale Robbins nawet sie nie obudzil. -Boje sie o Cliffa, zdaje sie, ze po okresie euforii jego choroba osiagnela nowe stadium: apatii - stwierdzila po kolejnych ogledzinach lekarka. - Diabelnie niepokojaca jest ta spiaczka. -A co moze z tego wyniknac? - zaniepokoil sie Steve. -Nie mam pojecia, nie jestem specjalistka od chorob umyslowych. Probowalam przekonac Greensona, ze jesli nawet z jakichs bzdurnych powodow przetransportowanie Robbinsa do szpitala nie jest mozliwe, to przynajmniej trzeba sciagnac specjalistow tutaj, na miejsce. -Odmowil? -Dal mi do zrozumienia, ze to nie lezy w jego gestii. Biedny Cliff, nie mozemy mu pomoc! - Betty zamknela drzwi izolatki i wycofala sie, nie widzac, jak na moment otworzylo sie zielone oko rudzielca, a twarz wykrzywil mu szelmowski usmiech. W tym samym czasie Umberto skonczyl "wizyte" w nastepnej epoce. Trzy dni mijaly od chwili, gdy zabral sie do przegrywania historycznych materialow, a im dluzej obcowal z fantastycznym wziernikiem w przeszlosc, tym coraz gorsze mial samopoczucie. Czul sie jak automobilista, ktory wie juz, ze sunie jednokierunkowa sliska droga w strone katastrofy, bez mozliwosci odwrotu. Romans z tajnymi sluzbami Galeni nawiazal jeszcze podczas studiow w Mediolanie. Potrzebowal pieniedzy, pochodzil z proletariackiej niezamoznej rodziny, a bardzo lubil sie bawic. Kochal kobiety, a te, choc fascynowaly je meskie walory Umberta i jego nieprawdopodobna witalnosc, mimo wszystko nie przepadaly za biedakami. Totez zostajac, zgodnie z tradycja rodzinna, czlonkiem Wloskiej Partii Komunistycznej, rozpoczal jednoczesnie prace na rzecz drugiej strony. Po paru latach, kiedy osiagnal sukces i wyjechal do Ameryki, gdzie zaczal pracowac na Uniwersytecie w Houston, mial nadzieje, ze role kapusia ma juz za soba. Niestety, Amerykanie posiadali jego akta, a w czasach Reagana i Busha niechetnie patrzono na imigrantow, ktorzy otarli sie o Wloska Partie Komunistyczna (nawet sluzbowo). Stawka bylo dostanie sie do Centrum, udzial w Programie Kosmicznym i Umberto uznal, ze gra warta jest ceny. Zostal ponownie informatorem tajnych sluzb, tym razem FBI, przy czym przez dlugi czas mogl ten fakt traktowac jako czcza formalnosc - czasem poufne rozmowy, kiedy indziej zwiezle notatki. I dopiero w piecdziesiatej pierwszej wiosnie zycia musiala mu sie przydarzyc ta afera z "Rainbowem"... Teraz ogladal powstanie "Nika", bezprzykladna rzez w Bizancjum rozpoczeta zamieszkami na hipodromie. Ilez w tym wszystkim bylo krwi, ile lajdactwa, choc oczywiscie w gigantycznym filmie, aby trafic na "momenty", nalezalo przelatywac kilometry zyciowej szarzyzny. Mily Boze, pomyslal o tych wszystkich historykach i archeologach, ktorzy przeczytali dziesiatki kronik, przegrzebali stosy inskrypcji i pokleili nieprzebrana liczbe skorup, aby zmudnie odtworzyc przyblizony obraz zycia codziennego w Rzymie, Bizancjum, w Galii... A on mial tu wszystko na odleglosc wyciagnietej reki. Jak w akwarium. W odcietym od rozszalalej ulicy patio zakrwawiony setnik gwalcil mloda dziewczyne. Galeni widzial juz tysiace Podobnych scen, teraz patrzyl jak urzeczony. Nawet nie dlatego, ze mloda Greczynka dziwnie przypominala mu Betty. Patrzyl na zaimprowizowane loze, ktore tworzyly rzucone na kupe rulony, zwoje i manuskrypty z bezcenna wiedza o antyku... Za chwile miecz zatopi sie w piersi dziewczyny, a ogien pochlonie zapiski. On mogl to tylko ogladac, niemy swiadek z przyszlosci, moze daleki prawnuk mordercy. Owszem, mogl cofnac film, zobaczyc wydarzenia z dnia poprzedniego, gdy dziewczyna spotyka sie z jakims mlodym arystokrata, a ten czyta jej swoje wiersze pod czujnym okiem rodzicow. Mogl tez poleciec w przyszlosc i zobaczyc, jak w ogrodku klasztornym podczas modlitwy smierc zabierze pokutujacego setnika. I mogl te czynnosc powtarzac wielokrotnie. Ale tylko to byl w stanie zrobic - zadnych szans, by namowic dziewczyne na wyjazd dzien wczesniej z matka do wiejskiej posiadlosci... Na moment zamyslil sie, czy gdzies wysoko nad nim nie ma kolejnego obserwatora, dla ktorego jest on tylko pewna liczba klatek filmu wideo... Przeszedl go dreszcz. Nie mial dotad specjalnych skrupulow, nawet wtedy, gdy donosil na kolegow; byl to rodzaj sluzby, kontraktu, ale obrazy z przeszlosci poruszyly go do glebi. Na swoj sposob nigdy nie przestal wierzyc w Boga. Pozostawal katolikiem moze nie tyle z glebokiego przekonania, co na wszelki wypadek. Wizja kary za grzechy porazila go z cala moca. Oczywiscie bardzo predko wytlumaczyl sobie, ze nie ponosi odpowiedzialnosci za poczynania gory, a wspolpracujac dla dobra panstwa, dziala dla dobra powszechnego (wlaczajac w to rowniez i dobro kolegow). Pojawil sie jednak inny strach. Zimna determinacja, ktora widzial w oczach Bernsteina i Mendeza, nie wrozyla niczego dobrego. Na razie byl im potrzebny, dokonywal przegran, poinformowal na czas o odkryciu Cliffa... Co bedzie, gdy zakonczy prace, gdy stanie sie juz tylko jeszcze jednym niebezpiecznym swiadkiem? Gdybym tak potrafil przekonac ich, ze jestem nadal bardzo przydatny? - pomyslal Umberto. Martwila go rowniez mozliwosc zniszczenia materialow. Zdawal sobie sprawe, ze dla historii czlowieka te nagrania stanowily bezcenny skarb, przy ktorym grobowiec Tutenchamona to dziurawa portmonetka zebraka. Ale co mogl zrobic? Skopiowac jak najwiecej? Czasami zastanawial sie, czy nie powinien ostrzec kolegow. Ale co by to dalo, ich los zalezal od decyzji zwierzchnikow. Poinformowani o zagrozeniu mogliby tylko narobic glupstw, jeszcze bardziej pogorszyc swoja sytuacje. A Betty... Ze stopklatki patrzyly na niego nieprzytomne oczy przerazonej Greczynki. Coz, w dalszym zyciu Galeniego nie bylo miejsca na mloda lekarke. Zdawal sobie sprawe, ze ich dotychczasowy uklad wlasnie wygasal. Kazdy wzial z niego tyle, ile mogl. Ona potrzebowala go, aby dostac sie na "Smieciarke", i to jej zalatwil, a on dzieki niej czerpal satysfakcje z malenkiego odwetu na kapitanie Rossnerze, ktoremu zawsze zazdroscil pozycji i slawy. Oczywiscie, poza przyjemnoscia zemsty (bol, ktory pierwszego dnia ich wspolnego spotkania, zobaczyl na twarzy Steve'a, sprawil mu zaiste boska rozkosz) cialo Betty dawalo wiele zabawy. On tez przykladal sie niezle w czasie ich dlugotrwalych igraszek, ale przeciez takich dupeczek jak Elisabeth Stone byly tysiace... Westchnal, opuscil Konstantynopol i zabral sie za przegrywanie nastepnej partii historii na dysk CD-ROM laserowego zapisu obrazu. Postanowil pracowac najwyzej do polnocy. Byl zmeczony, a mimo to za dnia demonstrowal Mendezowi pospiech, wieczorami spowalnial rytm. Podswiadomie czul, ze nie nalezy sie spieszyc. Profesor nie wracal juz trzecia noc. Nie dawal tez zadnego znaku zycia. Doktor Stone zaczynala odczuwac niepokoj. Cos mu sie musialo stac? Ale co? Nigdy nie miala specjalnych klopotow z zasnieciem, tej nocy jednak, po czterech godzinach przewracania sie na przescieradle, postanowila zajrzec do apteczki i wziac cos na sen. Zarzucila szlafrok i boso wyszla ze swego pawilonu. Noc byla ciemna. Now! Od strony "burdelowu" (jak okreslano potocznie bungalow rozrywkowy) dolatywaly pijackie spiewy Leclerca: "Mariolaine, dziewczyno ma..." Zastanowila sie, jak na migi przekona straznika, aby wpuscil ja do ambulatorium. Jednakze straznika przy wejsciu nie bylo. Zdziwiona otworzyla drzwi swoim kluczem. Zairski najemnik rozwalony na fotelu chrapal pod drzwiami izolatki. Zajrzala do apteczki! Juz w pierwszej chwili zauwazyla pootwierane szafki, porozsypywane lekarstwa. Tknieta przeczuciem, pobiegla do pokoju Cliffa. Drzwi zastala zamkniete, ale pacjenta ani sladu. Obiegla pawilon i od zewnatrz sprawdzila okno, bylo uchylone, a klodka zamykajaca krate - zdjeta. Znalazla tez kilka sladow bosych stop Robbinsa, ale konczyly sie one przy betonowym trotuarze. Pomyslala o alarmie, ale odrzucila te mysl. Nie, najpierw skontaktuje sie ze Steve'em! V Swoja droga dobrze, ze satelita nie zarejestrowal dzwieku. Obrazy krzyczaly wystarczajaco donosnie. Galeni sledzil pogrzeb tego, ktorego zwano Biczem Bozym - Attylli."Gdzie stapnal jego kon, trawa nie porosla" - przemknelo profesorowi zdanie zapamietane ze szkolnej czytanki. Widzial rytualne mordowanie ludzi i zwierzat, a potem ukrywanie grobu i skarbca. Kibicowal zacieraniu sladow i likwidowaniu swiadkow. Tego epizodu nie mial w zleceniu Bernsteina - ogladal go na wlasny rachunek. Dokladnie odnotowal wspolrzedne terenowe i usmiechnal sie. -Jestes bogaty, Umbi! Wiesz, gdzie znajduje sie bajeczny skarb, ktorego ludzie szukaja bezskutecznie przez poltora tysiaca lat... - rzekl do siebie polglosem. - To wszystko bedzie twoje. -Pod warunkiem, ze opuscisz ten atol zywy - zabrzmial cichy glos Robbinsa. Galeni zadrzal i rozejrzal sie za jakas bronia, ale w tej samej chwili pistolet magnum, stanowiacy na wyspie wyposazenie czarnoskorych straznikow, znalazl sie na wysokosci jego oczu. -Zadnych gwaltownych ruchow, profesorze, calkiem niechrzescijansko byloby wyslac cie do piekla, nie umozliwiajac wpierw odbycia szczerej spowiedzi i wyrazenia skruchy - ironizowal mechanik. - Wprawdzie podczas ostatnich seansow mogles napatrzyc sie na pieklo na Ziemi, ale daje ci slowo, wlasciwe inferno jest niewyobrazalnie gorsze. Widzialem je we snie. Umberto nie stracil rezonu, usilowal sie nawet usmiechnac. -Alez Cliff, niepotrzebnie wywijasz ta spluwa, gleboko sie mylisz co do mojej osoby. Wlasciwie to ja moglbym sie bac podniesienia alarmu. Przeciez w tajemnicy przed szefostwem kopiuje dla nas najcenniejsze fragmenty, aby nie ulegly wandalskiemu zniszczeniu... -Doprawdy? Wielki bohater z ciebie, profesorku! A przepustke dostales od Mendeza in blanco? Do cholery! Przestan zaprzeczac, Umberto, wiem o tobie wszystko. Od dawna orientowalem sie, jakie zagrozenie stanowisz dla naszej grupy, i zamiast wpadac w szal, powinienem cie na zimno zalatwic jeszcze w kosmosie. Na przyklad wypchnac w zimna przestrzen... Naukowiec zacisnal zeby. Rozmyslal, co stalo sie z trzyosobowa straza wokol hangaru. I w jaki sposob Robbinsowi udalo sie opuscic izolatke. -Myslisz o tych lapserdakach z ochrony? Nie, nie martw sie, nie zabilem dzis jeszcze nikogo. Od pewnego czasu prowadze cwiczenia nad swoja fala bioenergetyczna. Jak zwykle, o jej istnieniu dowiedzialem sie ze snow. Przysnilo mi sie jakies pol roku temu, ze dzieki maksymalnej koncentracji zapalam wzrokiem papierosa. Wiesz, jaka to praktyczna umiejetnosc, kiedy dama prosi cie o ogien, a ty nie masz zapalniczki? Sen podsunal mi tez sposoby treningu. Oczywiscie, zanim pojawily sie pierwsze efekty, musialem niezle popracowac. Najwiekszym sukcesem bylo stopienie kawalka masla, az pewnego dnia przypalilem gaz w kuchence, omal nie wysadzajac w powietrze mieszkania. Rzecz jasna, poczatkowo nie mialem pelnej kontroli nad tymi dzialaniami i bywalo, ze rykoszetem godzily we mnie. Sam byles swiadkiem, na "Smieciarce" chcialem walnac skoncentrowana moca w ciebie, a wszystko poszlo do wewnatrz i rzeczywiscie o maly wlos nie postradalem zmyslow. Wydaje mi sie, ze obecnie moge juz panowac nad moimi paranormalnymi zdolnosciami; to, ze straznicy zapadli w slodki sen, jest tego najlepszym dowodem. Naturalnie, energia powala ich tylko na chwile, potem wracam do metod tradycyjnych. Ty tez dostaniesz odpowiedni zastrzyk... Galeni cofnal sie, ale wzrok Robbinsa przykul go do miejsca. -Spokojnie, stary, powiedzialem, jeszcze pozyjesz. -Jestes szalony, Cliff. Byc moze masz szlachetne intencje, ale to wszystko na nic. Nie zdolasz przeciez opuscic wyspy, a jesli nawet, dopadna cie, zanim oddalisz sie chocby o mile. -Mowisz, ze nie zdolam? Jednak sprobuje. -Jak? Jedyny helikopter jest dzis na niszczycielu. -Nie przepadam za lataniem w nocy. Wole lodz. Przez moment profesor wydawal sie byc zdziwiony wzmianka o lodzi. -Nie slyszales o lodzi podwodnej typu "Nemo", przyplynal nia tu ten kurdupel Bernstein, i obecnie leniwie okraza ona atol, czekajac na dalsze zadania. Zaloga nudzi sie, totez na zmiane, pontonem, dwojkami zawija do naszego burdelowu. Sadze, ze uda mi sie zastapic zmeczonych seksem marynarzy i wrocic zamiast nich na poklad... Jest to bardzo zmyslny okrecik, maly, praktycznie niewykrywalny i niedostepny dla bomb glebinowych. Jak przyplyne do Kalifornii, wysle ci pocztowke. A teraz wybacz, ktos musi zasnac, aby nie spal ktos, to sa zwyczajne dzieje. Galeni odczul niewidzialne uderzenie, jak nagle wyszarpniecie ziemi spod stop, zapadl w niebyt. Robbins doskoczyl do niego i wbil mu w ramie strzykawke. Mial jeszcze sporo roboty do wykonania przed opuszczeniem wyspy. Wprawdzie CD-ROM-y umieszczono w szafie pancernej, ktorej szyfr znali wylacznie Mendez i Bernstein, ale Cliff wysnil ten kod jeszcze poprzedniej nocy. Spokojnie powybieral najwazniejsze nagrania. Nie uplynal kwadrans, a juz go nie bylo. Rossner mylil sie gleboko, sadzac, ze po nocy, podczas ktorej po raz pierwszy kochali sie z Betty, ich romans stanie sie normalnym, choc nie uswieconym zadnym prawem zwiazkiem dwojga zafascynowanych soba ludzi; ze z czasem, choc czesc uczucia, ktorym darzyl mloda studentke, zakielkuje w niej podobnym afektem, chocby przez wdziecznosc. Przez nastepne dwa miesiace Ela Kamyk bywala jego nieregularna kochanka. Nie byla, bywala! Z wiekszymi lub mniejszymi oporami oddawala sie kapitanowi, ale nigdy nie dzialo sie to w radosnym upojeniu. Owszem, materac swiadkiem, w trakcie bylo jej nawet dobrze, przezywala fizyczne uniesienia, ale zaraz potem chlodla szybciej niz aluminiowy kaloryfer, ogarnialy ja jakies skrupuly, watpliwosci. Stawala sie milczaca, niemila. Moze poswiecam jej za malo czasu? - myslal Steve. - Proponuje seks bez dlugotrwalego przygotowania, snack bar milosci zamiast calodobowej uczty? Jednak zajecia w Centrum, loty, wyklady, wreszcie Patrycja nie pozwalaly na wiecej. A tolerancja pani Rossner tez miala swoje granice. Kobieca intuicja wyczula, ze romans jej meza, ktorego oczywiscie domyslala sie, wkroczyl w niebezpieczna faze. Zazadala wyjasnien. Steve poczatkowo unikal otwartego konfliktu. Klamal, udzielal wykretnych odpowiedzi, wymyslal rozmaite "wyjazdy sluzbowe". A potem przyszlo mu do glowy, ze wszystkie problemy z Betty moga wynikac z jej uczciwosci, z jej dazen do ulozenia sobie normalnego zycia, ktorego, jak zapewne myslala, zonaty mezczyzna nie byl jej w stanie zapewnic. Chcial widziec w niej kochanke, moze nalezalo, mimo roznicy wieku, zobaczyc zone? W Nowy Rok, na balu w Centrum, doszlo do wielkiej awantury z Patty. Po krotkiej wymianie zdan na jakis absolutnie blahy temat, mocno pijana spoliczkowala publicznie meza. Ten bez slowa opuscil przyjecie. Pojechal do wynajetego domku, Betty jednak tam nie zastal. Nie zrezygnowal, odszukal ja w jej dawnym pokoju w campusie, swietowala Nowy Rok razem z kolezankami w towarzystwie koszykarzy z akademickiej druzyny. -Musze z toba natychmiast porozmawiac - rzucil, gdy zaprosila go, aby wszedl. -Jestesmy calym towarzystwem! -Idziemy, mala - powiedzial tonem nie znoszacym sprzeciwu. Posluchala go. Byl przeciez jej panem instruktorem! Jeden z koszykarzy (wzrostu na oko metr dziewiecdziesiat szesc) ruszyl za nimi z ponurym wyrazem twarzy. -Daj spokoj, Bob! - powiedziala dziewczyna. Po drodze kupili butelke szampana i kurczaki. W domku Betty zachowywala sie biernie. Kochal sie z nia ostro, zadajac bol i nie czekajac, az sama dojrzeje do rozkoszy, a potem przebral ja w szalowa sukienke, ktora kupil jej na Boze Narodzenie i zawiozl z powrotem do Down Town. Na przyjeciu nie bylo juz Patty, ale zastali cala ferajne z Centrum: pulkownika Greensona, doktora Galeniego, Cliffa Robbinsa. Betty czula sie okropnie zazenowana rola, ktora jej wyznaczyl, ale zarazem byla piekniejsza niz kiedykolwiek -przedtem czy potem. Tym razem Rossner, ktory dotad utrzymywal ich zwiazek w tajemnicy, nie kryl swej sympatii do dziewczyny. Traktujac ja jako swoja pania, tworzyl fakty dokonane, przedstawial Betty znajomym, przelozonym... -Co ty robisz, Steve? - szeptala coraz bardziej przestraszona studentka. Kolo czwartej wrocili do domu. Znow poszli do lozka i Steve, choc zmeczony, ponownie dopial swego. A gdy lezala obok niego bez slowa, z otwartymi szeroko oczami, wykonal w swoim mniemaniu rozstrzygajacy gest, mowiac: -Rozwodze sie, Bet! -Co? - poderwala sie i cofnela, opierajac mocno o sciane. Z potarganymi wlosami przypominala dzikie zwierzatko zapedzone w rog klatki. -Opowiedzialem Patrycji o nas. Powiedzialem, ze cie kocham i nigdy z ciebie nie zrezygnuje. Nie przypuszczam, zeby robila mi trudnosci z rozwodem... Betty milczala chwile, a potem zaczela go prosic: -Nie rob tego, Steve, nie rob, bo bedziesz bardzo nieszczesliwy. Idiota, bral te slowa za przejaw niesmialosci, a gdy zobaczyl, ze placze, uznal, ze sa to lzy szczescia. Pozniej, gdy wtulila sie w niego ciepla, pachnaca, mloda i usnela, ogarnela go bluzniercza pewnosc wygranej. Nastepnego dnia wyjezdzal do Europy przekonany, ze wszystko jest na dobrej drodze. Owszem, dziewczyna miala watpliwosci, ladnie to nawet o niej swiadczylo. Dotad metoda faktow dokonanych stosowana wobec Betty zawsze przynosila efekt. Sadzil, ze i teraz patent zadziala. Przez poltora miesiaca bawil poza Houston, pisal romantyczne listy do panny Stone, telefonowal. Nie zrazal sie, ze tylko raz udalo mu sie chwile z nia porozmawiac. Prosila, zeby pogodzil sie z Patty, a potem polaczenie sie urwalo. W tym czasie prawnicy przeprowadzili rozwod. Zraniona duma Patrycji sprawila, ze nie stawiala zadnych warunkow. Tym bardziej, ze otwieraly sie przed nia nowe mozliwosci. Z Los Angeles otrzymala bardzo intratna propozycje z miejscowej stacji telewizyjnej. Dla ambitnej dziennikarki byla to wielka szansa. Gdy Steve wreszcie wrocil do Houston, nie zastal Betty w mieszkaniu. Wszechobecny kurz swiadczyl o tym, ze nie zagladala tam od ich ostatniej nocy. Telefonowal wszedzie, znalazl ja na uczelni. Nalegala, aby spotkali sie w miescie. Ustapil, kupil nawet kwiaty. Gdy zobaczyl ja z samochodu, jak stala po przeciwnej stronie ulicy, z pospiechu zaparkowal nieprzepisowo i przebiegl jezdnie mimo czerwonego swiatla, wsrod pisku opon hamujacych wozow i zlorzeczen kierowcow. W ostatniej chwili zwolnil krok. Betty wydala mu sie odmieniona. Powazna, surowa, zmienila uczesanie i ubrala sie w marynarke w meskim stylu. Do pocalunku podsunela jedynie Policzek. -Zle zrobiles z tym rozwodem - zaczela pierwsza. - Prosilam cie, zebys tego nie robil, ale postawiles na swoim. -Moje malzenstwo od dluzszego czasu i tak bylo fikcja, a poza tym chcialem byc wobec ciebie uczciwy. Spuscila wzrok. -Ale ja nie bylam wobec ciebie uczciwa, Steve - powiedziala cicho. - Gdy mieszkalismy razem, mialam paru chlopakow... -Teraz to nie ma zadnego znaczenia! -Przeciwnie, teraz ma to bardzo duze znaczenie. Wszystko przemyslalam. Nie bede z toba, Steve. Przyjazn, moja wdziecznosc za wszystko, co dla mnie zrobiles, czego mnie nauczyles, to nie milosc. -Milosc przyjdzie z czasem, kochanie. Dotad nasz zwiazek byl nerwowy, pospieszny, zmienimy to... -Nie dostrzegasz, ze nasz czas juz sie skonczyl, Steve? Zdumiewal go ten jej spokoj, ta powaga, ta niezaleznosc. -Na Boga, dziecko, czy cos sie zmienilo, czy mozesz wymienic chociaz jeden powod tego steku bredni? -Tak, jestem w ciazy. -Ze mna? - wykrztusil wstrzasniety. -To nie ma znaczenia. Bierzemy slub z Bobem... - Teraz dopiero dostrzegl koszykarza (metr dziewiecdziesiat szesc) spacerujacego przed kawiarnia. -A ja? A my... - wyjakal. -Wroc do Patrycji! Mimo wszystko. Opanowal sie, choc dusza w nim wyla. -Rozumiem, czy moglbym cos dla ciebie zrobic? -Gdybys mogl pozyczyc mi pare groszy, jest u nas bardzo cienko... Stala w progu jego pokoju drobna i rozdygotana. -Cliff uciekl, jakims cudem uspil straznikow i dal noge przez okno - powiedziala. - Zupelnie nie wiem, co mam teraz robic? -Widzial cie ktos? -Nie! -W takim razie najlepiej udawaj, ze cie tam nigdy nie bylo. -Sadzisz, ze Cliffowi sie uda? Przeciez wszyscy siedzimy tu jak mysz w pulapce. Przygladzil zmierzwione podczas snu wlosy. -Gdyby chodzilo tu o kogokolwiek innego, nie dawalbym mu najmniejszej szansy, ale w Robbinsie budza sie coraz to nowe fantastyczne mozliwosci... -A my, co powinnismy zrobic? Ciagle nie mam kontaktu z Umbertem, Leclerc jest bez przerwy zalany. Jestem przerazona, Steve. -Tak, my dwoje zostalismy skazani na siebie! Ale wierz mi, to nie jest najwyzszy wymiar kary. Opowiedz mi, kiedy zauwazylas te ucieczke, a ja zrobie ci kawy. Ani sie obejrzeli, jak niebo zaczelo jasniec. -Powinnam leciec - rzekla. -Poniewaz nie moge juz powiedziec: dobranoc, zycze ci milego dnia. Skierowala sie ku drzwiom, ale w tym momencie z piskiem opon przelecial pobliska droga woz patrolowy. Wartownicy spiacy w dyzurce miedzy bungalowami poderwali sie na rowne nogi... -Obawiam sie, ze bedziesz musiala spedzic resztke nocy tutaj, Betty, obowiazuje "generalska godzina policyjna". Czekaj, przyszykuje ci poslanie na kanapce w salonie. Trudno opisac gniew Sama Bernsteina, gdy dotarla do niego wiadomosc o tym, co zdarzylo sie tej nocy na wyspie. Wpadl do hangaru, kopniakami probowal dobudzic Galeniego, a od Greensona zazadal rozstrzelania profesora. -Przed czy po obudzeniu? - zapytal sucho general. Mendez zachowywal sie powsciagliwie, choc nim rowniez targalo wzburzenie. Wina Umberta nie byla pewna, a uspionych ludzi, lacznie ze znalezionymi w krzakach splecionych w braterskim uscisku dwoch marynarzach z zalogi "Nemo 2", bylo tak wielu, ze nalezalo przyjac, ze na atol dokonal desantu niewidzialny batalion wroga lub, ze rzeczywiscie Robbins dysponowal ogromnymi paranormalnymi zdolnosciami. -Ma nad nami okolo pieciu godzin przewagi - podsumowal Mario. - Wiemy, ze ten czas pozwolil mu na dotarcie pontonem na poklad "Nemo 2", na obezwladnienie zalogi... -Chcialem zwrocic uwage, ze mogl ich pozabijac, ale nie uczynil tego - wtracil general. - Tracac sporo czasu,! zaladowal uspionych na tratwy ratunkowe i dopiero potem przystapil do zanurzenia jednostki. -Mniejsza o szczegoly - przerwal prezydencki doradca. - Czy w obecnej chwili mozemy zlokalizowac te lodz? -Najprawdopodobniej wziela pelne zanurzenie. -A impuls kontrolny? -Cliff musial go wylaczyc. -Czy chce pan powiedziec, generale - wybuchnal Bernstein - ze nie mamy pojecia, gdzie sie podziewa ten dran, i ze nie ma sposobu, aby przeszkodzic mu w ucieczce z tymi dyskami? -Tak, to mniej wiecej chcialem powiedziec. -Nie wierze, ze nie ma na to metody! Greenson wydawal sie byc rozbawiony wsciekloscia propagandzisty. -Jest! Nalezy tylko spuscic wode z Pacyfiku! Mendez nie mieszal sie do ich rozmowy i najwyrazniej, sadzac po zmarszczonym czole, nad czyms intensywnie myslal. -Sposob by sie i znalazl - mruknal wreszcie na wpol do siebie, na wpol do pozostalej dwojki. - Harris wyrazi zgode, ale Jim... -Nad czym myslisz, Mario? -Nad wykorzystaniem "Sigmy". -"Sigma", a coz to takiego? - general wydawal sie byc zaskoczony. - Nigdy o tym nie slyszalem. -Bo nie musiales. "Sigma" to dosc zlozony i scisle tajny program ostatecznego zabezpieczenia jednostek specjalnych. Z przyczyn wiadomych ogranicze sie do wariantu "Nemo". Konstruktorzy przewidywali rozne ewentualnosci, wlacznie z mozliwoscia zawladniecia lodzia, ktora moze przeciez pelnic funkcje rezerwowego centrum decyzyjnego, przez terrorystow. Wyobrazcie sobie, ze jakims draniom z "Czarnego Wrzesnia" czy "Czerwonego Listopada" wpada w rece prezydent, jego teczka kodow... -Sytuacja zblizona do naszej!? -Wlasnie. Ale nikt nie wie, ze wewnatrz pancerza "Nemo" zatopiony jest ladunek reagujacy na okreslony, kodowany impuls. W zasiegu reki prezydenta znajduje sie jeden dodatkowy guzik, ktory z predkoscia swiatla moze wywolac eksplozje, gdziekolwiek lodz by sie znajdowala. Jesli uda mi sie namowic prezydenta do nacisniecia tego guzika, wszystkie problemy zwiazane z dyskami, Cliffem Robbinsem i nasza wlasna nieudolnoscia automatycznie sie rozwiaza. Zapadla cisza i dopiero po chwili Bernstein nachylil sie i pocalowal Mendeza w ucho. -Wiesz, kocham cie, ty diable! VI Galeni budzil sie powoli. Uplyw czasu i kopniaki Bernsteina zrobily swoje. W polsnie sluchal rozmowy prezydenckich prominentow. Nim jednak rozmowa dobiegla konca, byl juz calkowicie przytomny. I to przytomny do tego stopnia, zeby konsekwentnie udawac nieprzytomnego.Wkrotce zabrali sie za niego czarnoskorzy ochroniarze, zaaplikowali konska dawke kofeiny, polali woda i dali mu pare razy po pysku. Otworzyl oczy. Przesluchiwali go Greenson i Bernstein. Mendez odlecial juz helikopterem poza wyspe, obiecujac wrocic, kiedy to tylko bedzie mozliwe. Zeznania profesora nie wniosly jednak wiele nowego. Potwierdzil, ze tak on, jak i wartownicy byli bezradni wobec parapsychicznych zdolnosci mechanika. Relacja z rozmowy, jaka profesor odbyl z Robbinsem, zgadzala sie z tym, co prezydenccy doradcy wydedukowali sami wczesniej. -Czy przypuszcza pan, ze moglby poradzic sobie z nami wszystkimi? - pytal sekretarz prasowy. -Nierownoczesnie. Ladunki bioenergetyczne, ktorymi dysponuje Cliff, sa dosc slabe i ograniczone w dzialaniu. Moga oszolomic jednostke, jednak nikogo nie zabijaja. Sadze., ze w starciu z paroma uzbrojonymi ludzmi Robbins nie mialby nic do powiedzenia. Po przesluchaniu polecili mu ponownie zajac sie kopiowaniem materialow zabranych przez Cliffa. -Jestem zmeczony, nie widzialem sie pare dni z moja dziewczyna - zamruczal. - Pozwolcie mi odpoczac. -Dobrze - nieoczekiwanie zgodzil sie Bernstein. - Wroc dzis do swoich kolegow, zorientuj sie, jak komentuja ostatnie wydarzenia i w ogole miej na wszystko oczy szeroko otwarte. Galeni spojrzal na Greensona, ale general tylko przyzwalajaco skinal glowa. Mimo ze prezydencka maszyna specjalna "Tomcat-lux" przemierzala droge z zawrotna predkoscia 2000 kilometrow na godzine, i tak Mendez, zanim dolecial do Waszyngtonu, mial sporo czasu na rozmyslania. Nie przypuszczal, ze pojawia sie az takie komplikacje. Uzyc "Sigmy"! Do diabla! Lojalnosci Harrisa byl pewien. Od paru lat robili wspolne interesy i general nie mial prawa mu podskoczyc, ale jak mial przekonac prezydenta. Parokrotnie usilowal wyobrazic sobie rozmowe z Henseyem. W niektorych sprawach prezydent bywal przerazajaco niezdecydowany. Co innego Brentwood. Wiceprezydent byl prawdziwym czlowiekiem czynu, przypominajacym osobowoscia Nixona lub Reagana. Az dziw, ze zostal wybrany jako zastepca Jima. Taki czlowiek przydalby sie dzis Ameryce... Oczywiscie obstawiony wlasciwymi ludzmi, jak Mario,, Bernstein, Harris... Ile dzieli kazdego wiceprezydenta od stanowiska prezydenta USA? Dwie i pol uncji olowiu - przypomniala mu sie stara zagadka. I zlakl sie wlasnej mysli. Od poczatku calej tej akcji z coraz wieksza sila odczuwal, ze walczy w nim dwoch ludzi - dawny, normalny Mendez, oczywiscie kawal sukinsyna, ale jednak z pewnymi skrupulami, oraz ten drugi, okrutny i bezkompromisowy... Co ciekawsze, to alterego, dotad znane mu jedynie z cieplego wewnetrznego glosu, wydawalo sie z godziny na godzine coraz lepiej sadowic w jego psychice. Tak, jakby budzilo sie z dlugiego letargu. Nagle poczul gwaltowne swedzenie lewej dloni. Uniosl ja. Z pozoru nic sie nie zmienila, ale kiedy lekko przymruzyl oczy, wydalo mu sie, ze widzi wokol niej sina poswiate, w ktorej jego szczuple palce przypominaly szpony drapieznego ptaka... -Coz za bzdura! Jestem rzeczywiscie okropnie przemeczony. Na wysokosci Hawajow zmogla go drzemka. Wydalo mu sie, ze idzie korytarzem pierwszego pietra w strone Owalnego Pokoju, a personel ustepuje mu z drogi, z przestrachem malujacym sie na twarzach. Dlaczego? Czyzby sie zmienil? Z zaskoczeniem skonstatowal, ze ze scian poznikaly wszystkie lustra. W przedpokoju droge zagrodzil mu szef ochrony, Malinsky. -Stary jest zajety! -Musze sie z nim zobaczyc! -Nie ma czasu. -A kiedy bedzie mial? -Nigdy! Oddaj legitymacje i identyfikator, Mario! Przerwa, przeskok w zwidach. Nagle znalazl sie w lazience na parterze Bialego Domu. Intensywnie wpatrywal sie w lustro. Ale zamiast wlasnej twarzy widzial tam oblicze Jima Henseya! Wpil sie wzrokiem w jego oczy az do bolu... -Przepraszam, panowie - pobladly nagle prezydent oparl sie o blat biurka. -Czy cos sie stalo? - zapytal zaniepokojony sekretarz skarbu, przerywajac referowanie zagadnien budzetowych. Hensey nie odpowiedzial, jego twarz w okamgnieniu zrobila sie kredowobiala, a z lapiacych goraczkowo oddech ust wyplynal strumyczek krwi. Uderzenie w twarz rzucilo ja o sciane. -Kurwilas sie, suko! - ryknal Umberto i zamierzyl sie Powtornie. Tym razem Betty wykonala unik i wyprowadzajac cios stopa trafila Galeniego w podbrzusze. Zawyl. -Wiem wszystko - wycharczal, gdy odzyskal oddech. -Spedzilas dzisiejsza noc ze Steve'em! Wystarczylo, zebym na pare dni stracil cie z oczu! -To moja sprawa - odpowiedziala. Jej oczy plonely. Profesor nigdy dotad nie widzial lekarki w podobnym stanie. -To moja sprawa! - powtorzyla. - Ale gwoli formalnosci moge ci powiedziec, ze nie spalam dzisiejszej nocy z Rossnerem, natomiast moge cie zapewnic, iz zrobie to przy najblizszej nadarzajacej sie okazji! Galeni ciezko usiadl na lozku. -Wybacz, mala, unioslem sie, ale masz pojecie, co ja przeszedlem przez te ostatnie dni. -Gdzie byles? -Na "Little Rocku", musialem dokonac paru ekspertyz dla Centrali. -Wiesz juz o Cliffie? -Pilot smiglowca cos mi o tym mowil, podobno zwial. -Tak, kolo polnocy. Nie mamy jednak pojecia, gdzie mogl sie ukryc, a poniewaz od paru godzin patrole zaniechaly przeczesywania wyspy, sadzimy, ze udalo mu sie opuscic atol. -Podobno uciekl pontonem na morze - rzekl Umberto. -No, to nie ma zadnych szans! -Calym sercem pragne, zeby mu sie udalo! - Katem oka dostrzegl, ze rysy Betty Stone zlagodnialy. Podszedl do niej i z maksymalnym wdziekiem pocalowal ja w reke. - Jeszcze raz cie przepraszam, kochanie. Po dramatycznej rozmowie w kawiarni Rossner wyrzucil z pamieci obraz Betty, wyszarpnal go, jak dziewietnastowieczny chirurg wyrywal z rany kule, nie przejmujac sie zbytnio, ze uszkadza sasiednie tkanki. Po tym zabiegu pozostala najpierw gleboka dziura, pozniej dlugo nie gojaca sie blizna, a potem juz nic. Dyskretnie omijany zakatek pamieci. Na stale zachowal jedynie gleboka nieufnosc do kobiet lek przed ponownym zaangazowaniem sie. Duma nie pozwolila mu powrocic do Patrycji, choc od wspolnych znajomych wiedzial, ze byla zona oczekuje na taki krok; poswiecil sie wylacznie pracy. Kobiety traktowal odtad jak towar. Najchetniej wyjmowal cos przypadkowego na jedna noc, na krotki weekend, stroniac od jakichkolwiek flirtow z kolezankami w pracy. Z radoscia wykorzystal propozycje z Osrodka na Cap Canaveral i przeniosl sie na Floryde. Tam z zapalem wlaczyl sie w program testowania nowej generacji wahadlowcow. Znow zaczal latac w kosmos. Rychlo stal sie jednym z najlepszych dowodcow, podejmujacych sie najniebezpieczniejszych nawet misji. Mial doswiadczenie, maksymalny poziom inteligencji i nie posiadal rodziny. Wymarzony kamikadze. Naturalnie Steve nie przejawial sklonnosci samobojczych wlasciwych Japonczykom. Lubil sie tylko sprawdzac. Zreszta od dawna postanowil, ze po ukonczeniu piecdziesiatki wycofa sie ze wszystkiego i osiadzie gdzies na prowincji, aby zajac sie tym, co najbardziej lubil, to znaczy fotografowaniem ptakow i czytaniem ksiazek historycznych. Do ponownego spotkania z byla kochanka doszlo zupelnie nieoczekiwanie. Do apartamentu Steve'a w Port Lauderdale wpadl ktoregos dnia Galeni, towarzysz pracy na "Smieciarce". -Slyszales pewnie, ze doktor Malone zrezygnowal z nastepnego lotu, bedziemy mieli nowa kolezanke, lekarza. -Kobiete? - skrzywil sie Rossner. -Znakomitego fachowca! Wprawdzie bardzo niedawno skonczyla studia, ale za to z pierwsza lokata, blyskawicznie zrobila specjalizacje. Rywalizowalo o nia pare firm. Wybrala jednak nas. Ma licencje pilota... Rossner sluchal potoku slow jednym uchem. Nie bede stawial weta tylko dlatego, ze lekarz jest baba! - powiedzial. Galeni wygladal na bardzo ucieszonego. Wyszli z apartamentu ku samochodom. Poznal ja natychmiast. Stala pod palma odwrocona profilem. Cala skapana w popoludniowym sloncu. Piekna, droodna, dojrzala. Betty przyjechala! Do mnie? Chcial cos powiedziec, gdy Elisabeth odwrocila glowe i wydala radosny okrzyk. Pod Rossnerem nieomal ugiely sie nogi, postapil krok naprzod. Dziewczyna jednak minela go, nie zauwazajac i padla w ramiona Umberta Galeniego. -To jest wlasnie nasza nowa kolezanka, Betty Stone - powiedzial profesor. - Ale, co ja was bede sobie przedstawiac, znaliscie sie przeciez przed laty. -Steve, tutaj? - Betty wydawala sie zaskoczona. - Znakomicie sie trzymasz, stary! -Ty tez! -Do cholery, sprzyja nam szczescie - wykrzyknal Bernstein do Greensona. - Gdybym wierzyl w magie, powiedzialbym, ze Mario rzucil na Jima zly urok. Obaj mezczyzni ogladali wlasnie kanal CNN, gdy przerwano program, aby podac nadzwyczajna wiadomosc z Waszyngtonu: Prezydent Jim Hensey doznal powaznego porazenia nerwowego, polaczonego z krwotokiem i w stanie smierci klinicznej znajduje sie w szpitalu. Przebywajacy w Kongresie wiceprezydent Brentwood natychmiast udal sie do Bialego Domu w celu przejecia obowiazkow glowy panstwa. Oswiadczyl, ze w kazdej chwili gotow jest do zlozenia przysiegi. Cala struktura USA dziala bez zaklocen. Apeluje sie o spokoj! Cliff Robbins znowu snil. Otaczal go intensywny blekit. Ale czy bylo to niebo, czy woda, nie potrafil odgadnac. Jednoczesnie czul narastanie niepokoju. Jakis pecherz grozy rosl w jego mozgu, pecznial, bulgotal. I naraz blekit zniknal. Otoczyla go lepka, nieprzenikniona czern. Nie zyje? Wykluczone. Przeciez mysle! Probowal po omacku biec, chociaz racjonalna czesc jego podswiadomosci przekonywala go, iz bieganie we snie nie ma wielkiego sensu. Gdzies w przodzie zamajaczylo swiatelko. Zrazu slabe, z kazdym jednak krokiem mocniejsze. Nieziemskie. Po chwili zorientowal sie, ze biegnie waskim i ciasnym tunelem. Prosto ku swiatlu... Z tylu narastal hurkot. Czyzby poscig? Ktoz jednak mogl gonic go w prywatnym snie? Odwrocil sie i zobaczyl, jak zrownuje sie z nim pedzace z trzepotem poscieli lozko. Normalne szpitalne lozko, na jakim wozi sie pacjentow na sale operacyjna. Lozko z rozkolysana kroplowka i mezczyzna przykrytym przescieradlem. Pacjent umieral. Na pedzacym obok monitorze zanikal elektrokardiogram. Nagle Cliff zdal sobie sprawe, ze wie, kim jest ten mezczyzna. Biegnac rowno z poslaniem, patrzyl na charakterystyczny owal twarzy prezydenta. Zdawalo mu sie, ze z oddali dolatuje go demoniczny chichot... -Nie, nie uda sie wam, diably! - wycedzil przez zarastajace usta. Wyprzedzil lozko, odwrocil sie, zaparl nogami, chwycil je za oparcie... Przez moment wydawalo mu sie, ze najechal na niego tramwaj. Lozko jednak zatrzymalo sie. Mobilizujac w sobie cala energie, sprobowal pchnac je wstecz. Co za bol! Ogarnela go ciemnosc. -Swietnie, ze jestes - powiedzial Harris, gdy Mendez znalazl sie w bunkrze operacyjnym pod Bialym Domem. -Co z Brentwoodem? - rzucil doradca. -Nie powinno byc zadnych klopotow. Przekazalem mu twoj szyfrogram o klopotach z Robbinsem, jest za wykorzystaniem "Sigmy". Swoja droga, co za niesamowicie korzystny zbieg okolicznosci. Mendez uczul mrowienie w rekach i schowal je za plecami. -Ktoz nie bylby za "Sigma", slyszac od nas, ze oblakany naukowiec zamierza sprzedac Chinczykom nasze najtajniejsze plany strategiczne. -Nie pytal, skad Robbins mogl je zdobyc? -Pytal. Obiecalem dostarczyc pelny raport. Oczywiscie, za jakis czas. Poswiecimy kogos, z kim Robbins mial kontakty, a kto dysponowal dostepem do materialow strategicznych... W okamgnieniu Mendez zobaczyl w wyobrazni czerstwa twarz Greensona. Zobaczyl tez naglowek komunikatu wypichconego przez Bernsteina: "Wybitny dowodca, jeden z szefow militarnego komitetu NASA, podejrzewany o wspolprace z obcym wywiadem, wybiera samobojstwo!" Nie uwazal jednak za celowe wprowadzac Harrisa w szczegoly zagadnienia. Generalowie sa od wykonywania polecen cywilow! -A zatem nic nie przeszkodzi nam w nacisnieciu guzika? -Za piec minut bedzie po wszystkim! Steve Rossner siedzial przed monitorem swego komputera. Aby zabic czyms przygnebiajaca bezczynnosc, wybral jedna z gier losowo-strategicznych. Wodzac myszka po pulpicie, nie zauwazyl nawet wejscia lekarki. Dopiero, gdy delikatnie oparla sie o niego... -Betty? Chciala chyba powiedziec mu cos bardzo waznego, ale wlasnie w tym momencie ekran pociemnial, a potem eksplodowal spadajacymi gwiazdami. Przez moment patrzyli jak urzeczeni. Po sekundzie pojawil sie napis: LODZ "NEMO 2" PRZESTALA ISTNIEC, LODZ "NEMO 2" PRZESTALA ISTNIEC. -Moj Boze, skad tu sie to wzielo? Ekran zaczernil sie szeregami rownych literek: KOCHANI, TO JA, CLIFF. PRZEKAZ DLA WAS NAGRALEM PRZED WYRUSZENIEM NA LODZ. EMISJA ZOSTANIE URUCHOMIONA SAMOCZYNNIE W MOMENCIE, W KTORYM MENDEZ ZDECYDUJE SIE URUCHOMIC PROGRAM "SIGMA" I ZATOPIC LODZ. ZAPYTACIE, SKORO WE SNIE ZOBACZYLEM SCHEMAT MOZLIWEJ DETONACJI LODZI NA ODLEGLOSC, DLACZEGO DECYDUJE SIE NA TAKIE RYZYKO! JEST 50 PROCENT SZANS, ZE PREZYDENT HENSEY NIE ULEGNIE ARGUMENTACJI MENDEZA I NIE ZGODZI SIE NA MOJA LIKWIDACJE. TO WYSTARCZAJACO DUZO, ABY SPROBOWAC. FAKT ZE CZYTACIE MOJ LIST Z ZASWIATOW, DOWODZI, ZE SIE NIE UDALO. CO JEDNAK NIE OZNACZA, ZE WSZYSTKO JEST STRACONE. WIEKSZOSC DYSKOW Z NAGRANIAMI ZOSTALA PRZEZE MNIE ZAKOPANA POD POJEMNIKAMI NA SMIECI, ZA SPALARNIA. TRZECI BEBEN OD LEWEJ DAJE SIE ODSUNAC. KOPCIE POD NIM. A POTEM NALOZCIE TO NA SIEBIE JAK KAMIZELKI. TY I BETTY. TAM TEZ ZNAJDZIECIE POLECENIE, CO CZYNIC DALEJ. ZYCZE WAM POWODZENIA. C. Popatrzyli na siebie przejeci i bardzo zasmuceni. A wiec mechanik nie zyje. -Pomoge wam w kopaniu! - Tuz za ich plecami rozlegl sie glos Galeniego. Profesor musial wejsc bezszelestnie do wnetrza i teraz przez ramie czytal list Robbinsa! - Straznicy nie patroluja terenu zbyt dokladnie w trakcie sjesty. Bez trudu wypelnimy testament Cliffa. Rzeczywiscie, nie zatrzymywani przez nikogo dotarli na miejsce, odsuneli wskazany pojemnik, rozkopali ziemie. Celofanowe worki znajdowaly sie dosc plytko. Steve otworzyl pierwszy z nich i obok dyskow natrafil na kartke, na ktorej Robbins zapisal kod, pozwalajacy znalezc w pamieci komputera nastepne polecenia. Pojemniki foliowe z dyskami rzeczywiscie przypominaly kamizelki ratunkowe, mialy otwor na glowe i mozna bylo zalozyc je pod ubranie i mocno przepasac. -To jest dosyc ciezkie, powinni zalozyc to mezczyzni - upieral sie Galeni. -W poleceniu Cliffa byla mowa o Stevie i o mnie -odpalila Betty. Zawrocili do bungalowu Rossnera, aby dowiedziec sie, co maja czynic dalej. -Przepraszam, ale na chwile bede musial was opuscic - Powiedzial nagle Galeni. - Wsrod tych wszystkich wydarzen zapomnialem, ze nadeszla pora wziecia paru pigulek. Nie czuje sie ostatnio najlepiej. Ale zaraz do was dolacze. Za piec minut! Niebywale zadowolony z siebie Sam Bernstein z przymknietymi oczyma poddawal sie lagodnym katuszom zadawanym mu przez roslego masazyste. Wszystko znajdowalo sie na dobrej drodze. Cliff Robbins nie zyje. Galeni sluzyl im az nadto gorliwie i powinien juz wkrotce odtworzyc podstawowy zasob nagran. A potem? Ostateczne rozwiazanie kwestii. Likwidacja bazy i wszystkich swiadkow. Pozostawal jeden szkopul - Greenson. Ale wedlug Mendeza i ta sprawa miala zostac rozwiazana w ciagu doby. Z Waszyngtonu wyruszyl juz pulkownik Delhorse, z poleceniem przejecia dowodztwa bazy w imieniu Harrisa. Reszte zrobia jego najemnicy. Rece masazysty przesunely sie z ramion Sama ku posladkom. Przyjemnosc rosla... W takim momencie brzeczyk telefonu moze jedynie zdenerwowac. Murzyn przerwal zabieg i siegnal po sluchawke. -To dzwonic profesor Galeni - powiedzial lamana angielszczyzna. -Niech zadzwoni pozniej - krzyknal Bernstein. Kiedy jednak Zairczyk odlozyl juz sluchawke, do swiadomosci Sama dotarlo, ze Umberto mial dzwonic pod ten numer wylacznie w sytuacjach awaryjnych. Czyzby... Zeskoczyl ze stolu. -Polacz mnie z nim natychmiast! -Byc zajete! - odparl po chwili masazysta. Kiedy Galeni zostal zbyty przez Bernsteina, ogarnal go strach. Zdawal sobie sprawe, ze za chwile bedzie musial wrocic do kolegow. Nie mogl jednak nie zlozyc meldunku o znalezieniu dyskow. Doszedl do wniosku, ze mniejszym zlem bedzie zadzwonienie do generala Greensona. W koncu byl jego informatorem. -Szefie, mam wiadomosc - powiedzial po uzyskaniu polaczenia. - Nowe, bardzo wazne informacje: Rossner i Stone sa w zmowie z Robbinsem, odkopali te CD-ROM-y. -Spokojnie, Umberto! Ciesze sie z tych informacji. Sadze, ze powinnismy o tym pogadac osobiscie. -U pana w biurze!? -O tej porze zwykle biegam. Co bys powiedzial o lasku za starymi hangarami. -Ale ja powinienem wrocic i sprawdzic, co Steve i Betty tam knuja... -Za kwadrans w lasku! To bylo polecenie, a Galeni znany byl ze swej gorliwosci. Na wszelki wypadek jeszcze raz probowal polaczyc sie z gabinetem biologicznej odnowy Bernsteina. Tym razem numer byl zajety. Greenson wolno naciagal dres. Dwa razy zlapal sie na machinalnym sieganiu do kieszeni. Coz za nawyk. Przeciez palenie rzucil przed ponad pol rokiem. Z trudem panowal nad nerwami. Po raz pierwszy w zyciu, on, weteran wojny wietnamskiej, szef Tajnych Operacji NASA znajdowal sie w tak nieprzyjemnej sytuacji. Wiedzial juz, ze moze spodziewac sie odwolania. Z lotniskowca otrzymal poufna wiadomosc od starego przyjaciela, komandora Cookinghama, ze jego nastepca wylecial juz z Waszyngtonu. Czy jednak mialo skonczyc sie tylko na odwolaniu? Znal Harrisa, zdolal przyjrzec sie Mendezowi... Na wyspie pozostalo zaledwie kilku jego ludzi, ktorzy nie mieliby zadnych szans w ewentualnym starciu z banda czarnych najemnikow Mendeza. A Delhorse to nie byl ktos, kto nadawalby sie na administratora obiektu, to byl morderca. Z szafki wyciagnal swoja stara, poczciwa berette. Przeladowal. Komputer po wprowadzeniu hasla wyrzucil nastepna porcje informacji od Robbinsa: CIESZE SIE, ZE POSIADACIE JUZ DYSKI. KOLEJNY ETAP TO SKONTAKTOWANIE SIE Z LECLERKIEM... -Alez on ma permanenta delirke - jeknela Betty. JEGO PERMANENTNY STAN UPOJENIA ALKOHOLOWEGO JEST W DUZEJ MIERZE SYMULACJA. - Cliff wydawal sie odgadywac ich watpliwosci. - PRZEWIDUJAC TAKI ROZWOJ WYPADKOW, OBSADZILEM PIERRE'A W ROLI SFRUSTROWANEGO PIJACZKA. MUSICIE GO ODSZUKAC, PONIEWAZ TYLKO ON WIE, JAK WYKORZYSTAC MODUL X... -A coz to takiego? -I JESZCZE JEDNO, WLASCIWIE POWINIENEM OD TEGO ZACZAC. UWAZAJCIE NA GALENIEGO, UWAZAJCIE NA ZDRAJCE... -Umberto? - wykrztusila Betty i az usiadla. - Profesor zdrajca, to przeciez niemozliwe! Steve popatrzyl na zegarek. -Mial wrocic po pieciu minutach, a uplynelo juz pol godziny. Jak myslisz, gdzie on teraz przebywa? I jaki zestaw lekarstw nam przygotowuje? Spuscila glowe, milczala. Na zwirze zachrzescily buty zairskich najemnikow. VII Mario Mendez uwazal sie za czlowieka rozsadnego i wypranego z emocji. Cale swoje zycie poswiecil karierze i wiedzial, ze najwazniejsze to zachowanie w kazdej sytuacji zimnej krwi. Wierzyl, ze sukcesem polityka jest doprowadzenie do sytuacji, w ktorej interesy osobiste i interesy kraju beda tozsame. Dotad mu sie to udawalo. Stanom Zjednoczonym rowniez.Ale sprawa "Serialu wszech czasow", jak ochrzcil ja w duchu, zachwiala ustalonymi schematami. Na sama mysl o mozliwych komplikacjach dostawal zawrotu glowy. Jedne posuniecia wymagaly nastepnych. Skala trudnosci stale rosla. Zanim zdecydowal sie usmiercic Robbinsa, mial jeszcze pewne pole manewru. Ale teraz? Co gorsza, przy calej swojej bezwzglednosci nie byl przekonany, czy podjal te decyzje samodzielnie. Kim byl ten drugi, panoszacy sie w nim coraz pewniej? Daleki od snucia fantastycznych hipotez, swoje zwidy, sny traktowal jako przejaw pewnych uzdolnien parapsychologicznych, a glos jako element podswiadomosci. Uwazal ciagle, ze ze wszech miar korzystna dla nich choroba prezydenta byla tylko szczesliwym (choc nieszczesliwym) zbiegiem okolicznosci. Chociaz... Nigdy nie prowadzil takich doswiadczen. Usiadl wygodnie w fotelu, przymknal oczy i usilowal przypomniec sobie charakterystyczna postac Malinsky'ego. Prezydenckiego ochroniarza nie znosil od dawna i kiedy w wyobrazni zobaczyl potezna klate piersiowa, zadygotal ze zlosci. "Chlopak z Chicago" szedl swoim charakterystycznym kolyszacym sie krokiem marynarza po korytarzu drugiego pietra w kierunku stromych schodow. Z kazda chwila widzial go coraz bardziej wyraziscie. Pierwszy schodek... Potknij sie, sukinsynu! Malinsky niosl przed soba caly stos akt i nie dostrzegl na schodach gumowej kostki pozostawionej przez jednego z prezydenckich buldogow. Poslizgnal sie, polecial twarza w dol... Na barierke! - koncentrowal sie Mario. - Wylamie ja, na ba... Zabrzeczal telefon! W mgnieniu oka stan koncentracji prysl. Wsciekly, chwycil sluchawke. Nikt sie jednak nie odezwal. Po wysilku odczuwal okropny bol glowy. Nawet nie mogl marzyc o powrocie w myslach na klatke schodowa. Skorzystal z interkomu. -Jest u was Stan? - zapytal w biurze ochrony. -Za trzy minuty, panie doktorze - odpowiedzial ktorys z "goryli". - Bandazuja mu wlasnie stope. -Stalo sie cos? -Skrecil noge na schodach! Oprocz glowy rozbolaly go rowniez nogi. Korzystajac, ze nikt go nie widzi, zrzucil lakierki. Potem podkusilo go, by zdjac rowniez skarpetki. Do licha! Dlaczego jego konczyny wygladaly tak dziwnie? Zawsze silnie owlosione, teraz zdawaly sie byc kosmate w czwornasob, jednoczesnie Podeszwa stala sie zaskakujaco nieelastyczna i chlodna... Mam halucynacje - pomyslal. - Powinienem wziac jakies proszki i sie polozyc. Chcial wezwac sekretarke, ale odezwal sie telefon, Dzwonil general Harris. -Swietnie, ze telefonujesz - ucieszyl sie Mario. - Mam nadzieje, ze spotkamy sie jeszcze przed zaprzysiezeniem Brentwooda. -Dzwonie wlasnie w tej sprawie! Wyobraz sobie, Jim Hensey... -Nie zyje!? -Wrecz przeciwnie, nagle odzyskal przytomnosc. Zdziwil sie, ze jest w szpitalu i zapytal, co z raportem ministra skarbu? Nie mial pojecia, co z nim sie dzialo przez tyle godzin. Byl glodny... -Przeciez lekarze mowili o smierci klinicznej. -Telefonuje z sali obok. Jim wyglada na najzdrowszego w swiecie. Zazadal, zeby natychmiast przewieziono go do Bialego Domu. -Zaraz przyjade do szpitala! -To juz mozesz nas tu nie zastac. Jim, mimo protestow lekarzy, wstal z lozka i wlozyl ubranie. -Cholera! Mendez odlozyl sluchawke i przymknal oczy. Usilowal przywolac w wyobrazni twarz prezydenta. Nie mogl! Tym bardziej, ze za kazdym silniejszym zmruzeniem powiek w jego mozgu pojawiala sie geba rudowlosego, piegowatego mezczyzny powtarzajacego z naciskiem: -Umrzesz, Mario, niestety nie ma dla ciebie ratunku! -Zobaczymy, marchewo! Co mozesz mi zrobic? Przeciez ty juz nie zyjesz! Jak ci tam w piekle? Co? Robbins zaczal sie bezglosnie smiac. Mendez usilowal mu w tym przeszkodzic, pochwycil jego spojrzenie i zakleszczywszy sie mentalnie, zwarl sie z Cliffem tak silnie, ze az slychac bylo nieomal skwierczenie szarych komorek. Doradca nie wytrzymal pierwszy. Krzyknal i otworzyl oczy. Zetknal sie ze wzrokiem mlodej sekretarki, ktora wbiegla do gabinetu i zobaczyla szefa siedzacego na biurku, bez butow i skarpetek. -Nic sie nie stalo, Sue, nic sie nie stalo! - powtorzyl pare razy, zastanawiajac sie, czy pracownica zauwazyla, ze ze strachu szczekaja mu zeby. Patrol minal bungalow nie wchodzac do srodka. Steve i Betty popatrzyli na swoje przerazone miny i wybuchneli smiechem. -Przerazilam sie jak dziecko! - powiedziala lekarka. Podeszla do Rossnera i objela go. Przytulil ja po ojcowsku. Jej cieplo ogarnelo go calego. -Ach, Steve, jaka jestem kretynka! - szepnela. Przez grzecznosc nie zaprzeczyl. Poczul niesamowita ochote zaglebic dlonie w jej wlosach, obrocic twarz, napotkac gorace, pelne usta... Opanowal sie jednak. -Moze nie wszystko jeszcze stracone - tlumaczyl. - Jesli Umberto z jakiegos powodu nie doniosl na nas, jesli uda sie odnalezc Leclerca... Jednakze Francuza nie bylo ani w barze, ani w baraku zajmowanym przedtem przez jego asystentow. Pukali wielokrotnie do drzwi apartamentu. Bezskutecznie. Wreszcie panna Stone, kobieta samodzielna, z Europy Srodkowej w dodatku, otworzyla drzwi agrafka. Uderzyl ich mocny odor alkoholu, moczu, brudu. Ale Leclerca w srodku nie znalezli. Zauwazyli za to, ze ktos zerwal deski podlogowe w kacie pokoju. Najwyrazniej ten ktos, kto wpadl tu przed nimi, bardzo sie spieszyl. W dziurze pod podloga znalezli troche wydrukow komputerowych z hangaru, tu spelniajacych z pewnoscia role opakowania. Ale to, co bylo w nich zawiniete, zniknelo. -Zabrali Leclerca i modul - jeknela Betty. - Teraz juz na pewno jestesmy zgubieni! Troszeczke pospieszyles sie z przejmowaniem wladzy, Glenn - glos prezydenta byl spokojny, ale Brentwood wyczuwal w tym spokoju nieznana dotad determinacje. Lekarze mowili, ze twoj stan jest bardzo ciezki, chodzilo o bezpieczenstwo panstwa... - wymamrotal. -I wykorzystales swoje uprawnienia tylko do jednego, do zniszczenia za pomoca "Sigmy" prototypowej lodzi... -Mendez mowil... -A wlasnie, nie wiesz przypadkiem, gdzie znajduje sie nasz kochany doradca do spraw bezpieczenstwa? General zobaczyl profesora Galeniego, gdy ten siedzial na dachu niskiego, na wpol zasypanego piaskiem bunkra. Podbiegl, dyszac. Krotki marszobieg zmeczyl go jak nigdy. -I co powiedzial Bernstein na temat moich informacji? - zapytal Umberto. -Myslalem, ze sam mu o tym powiesz. -A droga sluzbowa, panie generale? Znam panujace zasady. Dziwi mnie jednak, ze pan jeszcze tego nie przekazal. -Chcialbym znac wiecej szczegolow... -Jest spisek, sa dyski! -Nie przesadzalbym z tym spiskiem. -Generale, zadziwia mnie pan swoja beztroska, przeciez wykrycie tego spisku to nasza jedyna szansa! -Szansa na co? -Na zachowanie calo swojej bezcennej skory. Jesli Mario i Sam beda przekonani o naszej lojalnosci i naszej dla nich przydatnosci, to nic nam nie grozi... -A jesli nie beda przekonani!? Jesli gotowi sa zlikwidowac te baze, wszystkich swiadkow? Nie dopuscic, aby ludzie nawet zblizyli sie do prawdy! Jaki mamy wybor? -Generale, zaczyna pan mowic jak Cliff. -Sluchaj, Umberto, byles zawsze rozsadnym czlowiekiem, mam dla ciebie kontrpropozycje. Przestan na chwile sie bac! -Co? -Pomoz nam wszystkim wydostac sie stad, twojej dziewczynie, kolegom. W Stanach mam przyjaciol, ochronia cie. Galeni zsunal sie z bunkra i stanal przy generale. -I pan mi to proponuje? Pan? Coz, jest to necace, ale zbyt ryzykowne. W jego twarzy pojawilo sie cos, co zaniepokoilo Rona Greensona, chcial wymacac berette ukryta z tylu za paskiem. Galeni byl jednak szybszy, uprzedzajac ruch generala, uderzyl go sierpowym w twarz. Greenson padl, ale zdolal jeszcze wyszarpnac bron. Umberto przydepnal mu reke. -Tak oto zdemaskowal sie sam przywodca spisku! - wykrzyknal. - A to sie prezydenccy doradcy uciesza! Wstawaj, generale, idziemy. -Bedziesz mnie musial zabic, Umberto - wycedzil Greenson. - Nie zaprowadzisz mnie do Bernsteina! -Z mila checia - zasmial sie profesor. - Ale bez halasu.- Wydobyl noz, zamierzyl sie... Rozleglo sie krotkie swisniecie. Na twarzy Umberta najpierw odmalowalo sie zdumienie. Z niedowierzaniem wpatrywal sie w cienka strzalke, ktora utkwila w jego piersi. General byl zaskoczony nie mniej od profesora. -To swinstwo zostalo zatrute! - wycharczal Galeni. Wypuscil noz, usilowal zlapac powietrze. Wodzac wzrokiem dookola, staral sie dostrzec, skad dopadla go smierc. Z krzakow na wprost wyszedl rudowlosy mezczyzna. Przez chwile patrzyl chlodno na agonie profesora. -W pewnych sytuacjach dmuchawka z zatruta strzala jest naprawde nieoceniona - powiedzial. Rossner nie poddal sie panice. Jeszcze raz starannie zbadal nore Leclerca. Obejrzal nawet brudne naczynia pietrzace sie na stole. Dobrze zrobil, na jednym z nich zobaczyl wyskrobany napis: "A-7". -Popatrz, Betty, zostawil nam wskazowke. -Ale co moze oznaczac "A-7"? Typ samolotu, pozycje szachowa? -Przed wielu laty mielismy z Cliffem najprostszy szyfr swiata. Stosowalem go z obawy przed zona. Na przyklad notujac twoj numer na uczelnie, pisalem nie B.S 457 itd., lecz C.T. 568... -Jedna cyfre i litere dalej? Czy mielibysmy B-8. Tylko nadal nie wiem, co to moze oznaczac? Na przyklad jeden ze starych bunkrow w lesie za lotniskiem. Inna sprawa, skad Pierre Leclerc moglby znac zasady naszej meskiej zabawy? -Gdzie sie pan podziewal, generale? - z aparatu dobiegl mocny glos Bernsteina. - Juz zaczynalem sie o pana martwic. -Jak pan wie, o tej porze zwykle biegam... -Rozmawial pan juz z Galenim? -Tak, za pol godziny przyjdzie do mojego biura. Ma ciekawe informacje. -Swietnie, ja rowniez przyjde. Greenson wylaczyl komorkowca. -Mamy pol godziny na przygotowanie. Musimy sie pospieszyc - rzekl do otaczajacych go naukowcow. Od dobrego kwadransa Rossner czul sie, jakby gral w zwariowanym filmie. Dochodzac do starego bunkra, najpierw dostrzegl Cliffa Robbinsa, ktory powinien byl przeciez spoczywac na dnie Pacyfiku. Obok niego siedzial general Greenson i sadzac po jego zachowaniu, wyraznie sprzyjal planom mechanika. Malo tego, rozmowie przysluchiwal sie caly i zdrowy, choc troche przepity Pierre Leclerc. Tak wiec byli w komplecie. Zwlaszcza jesli doliczyc sztywne zwloki Umberta. Przechodzac obok nich, Betty odczula wiecej zdziwienia i obojetnosci niz zalu. Steve z Le-clerkiem zawlekli je do wnetrza bunkra. -Ciagle nie moze dojsc do mnie, ze zyjesz, Cliff - powtarzal Rossner. -Powinienes sie tego spodziewac! Jesli mogl mi przysnic sie caly system pozaziemskiego satelity, to rowniez odszyfrowalem, ze "Nemo 2" posiada detonator w postaci "Sigmy". Samobojca nie jestem, wiec kiedy dotarlem na poklad lodzi, uspilem i wyprawilem na morze zaloge, a potem wystarczylo wylaczyc radiostacje i otworzyc komory balastowe "Nemo 2" i samemu... -Wrocic na atol? -Oczywiscie. Wczesniej juz zrobilem sobie zapasy w tym starym bunkrze. Namowilem tez Pierre'a na symulowanie alkoholowego ciagu... -Niezupelnie symulowalem - skrzywil sie blady Leclerc. - Mam kaca jak sto tysiecy diablow. Tymi zabiegami mialem zamiar uspic czujnosc tych slug szatana, a was posprawdzac. Musialem rowniez upewnic sie, jak w krytycznej sytuacji zachowa sie pan, generale, i ty, Betty... -Cliff, jak mogles, ja mialabym zdradzic was dla tego lajdaka? -Postanowilem, ze wydostaniemy sie stad wszyscy. Razem. To ja wyciagnalem z kwatery Pierre'a i wzialem przechowywane przez niego urzadzenie. Teraz kazdy z nas ma w tym zadaniu swoja role do spelnienia. Szczegolnie licze na pomoc panskiego przyjaciela komandora, generale. -Najpierw musimy dotrzec na lotniskowiec, ale nie widze mozliwosci - zmarszczyl brwi Greenson. - Czarna gwardia podlega wprawdzie tak Bernsteinowi, jak i mnie, ale w krytycznym momencie na pewno pojdzie za nim. -Nie mysle o organizowaniu na atolu scen batalistycznych. Wkrotce, jak co wieczor, przybedzie helikopter, aby zabrac Bernsteina na niszczyciel. Sprobujemy przekonac Sama, aby pozwolil nam sobie towarzyszyc. -Potrafisz powalic go swoja energia? - spytal Steve. -Sprobuje, w razie czego sa inne srodki. Najwazniejsze, jesli plan ma sie udac, nie wolno nam podniesc najmniejszego nawet alarmu. -Predzej czy pozniej zostanie podniesiony i nim dotrzemy gdziekolwiek, prezydent Brentwood... -Jaki prezydent? Naszym prezydentem jest Jim Hensey. -Nie slyszales? - zawolala Betty. - Mial wylew, walczy ze smiercia... -Juz nie! Zblizyli sie do zabudowan bazy. Pozajmowali stanowiska wedlug rozdanych rol. General skierowal sie do budynku komendantury, Cliff natomiast obszedl go od drugiej strony... Wczesniej rozdal kolegom bron zabrana marynarzom z "Nemo 2". I wkrotce na ciemniejacym niebie ukazal sie potezny smiglowiec z "Little Rocka". Wielkie lopaty rozgarnialy powietrze. Usiadl na ziemi nadspodziewanie lekko. Otworzyly sie drzwiczki. Steve'owi serce Podeszlo do gardla, mogl spodziewac sie przybycia zastepy generala - tepego Burta Barkera, moze jeszcze paru ochroniarzy. Tymczasem ze srebrzystej wazki wysypalo sie okolo dziesiatki doborowych komandosow. Za nimi wyskoczyl wysoki mezczyzna, ktorego bali sie wszyscy przeciwnicy po obu stronach Atlantyku. Allan Delhorse, zwany Allanem "Morderca". -Witam, generale. - Bernstein czekal juz na Greensona w jego wlasnym gabinecie i zdolal zawrzec znajomosc z barkiem. - Zaczynalem sie juz o pana martwic. Wszyscy gdzies sie poukrywali. A gdzie nasz wierny Galeni? -Wkrotce powinien nadejsc - mruknal Greenson, zastanawiajac sie, kiedy Cliff znajdzie sie przy awaryjnym wejsciu. - Odnalazl nasze dyski. Robbins, nie mogac zabrac wszystkiego z soba, ukryl czesc na ladzie. -Bardzo dobrze, to oszczedzi nam sporo czasu. Likwidujemy te baze. Ostatecznie! Mam wrazenie, ze rozumie pan, co to oznacza? -Nie do konca. -Szkoda! - "Miekki" Sam podszedl do okna. - No i jak ladnie wyladowali. Niestety, musze poinformowac pana, ze nie jest pan juz dowodca bazy. General spojrzal przez okno i poczul na plecach strumyczek potu. "Szwadron czyscicieli" Delhorse'a przystepowal do akcji. Przez moment Greenson zastanawial sie, co powinien zrobic. Zastrzelic doradce? Problem rozwiazal Cliff. Otworzyl drzwi i jak duch Banka stanal na progu. Oczy Bernsteina nieomal wyszly z orbit... -Ty, ty... - wykrztusil. Greenson po raz pierwszy zobaczyl zywa blyskawice. Nagle postac Sama otoczyla sie slaba fioletowa poswiata, w pokoju rozszedl sie lekki zapach spalenizny i w mgnieniu oka zwiedly wszystkie kwiaty. Doradca bez slowa osunal sie na fotel. Wyladowanie musialo bardzo wiele kosztowac Cliffa; poszarzaly na twarzy, spocony, oparl sie o sciane... Tymczasem na werandzie rozlegl sie lomot ciezkich buciorow Delhorse'a i dwoch jego goryli. Greenson wepchnal Cliffa do szafy pancernej i szybko kleknal przy Bernsteinie. -Co tu sie dzieje? - warknal Delhorse na widok bezwladnego Samuela. -Nagly atak, chyba serce - powiedzial general. -Zajmiemy sie tym, Rick - Allan "Morderca" zwrocil sie do jednego z towarzyszacych mu osilkow. - Zawolaj tego konowala, Snarka! -Okay, szefie! -A ty, Ron, oddaj bron, jestes aresztowany. -Z czyjego polecenia? -Generala Harrisa dzialajacego na mocy specjalnych upowaznien prezydenta Brentwooda. -Pieknie, ale jest maly problem. Brentwood nigdy nie byl i chyba raczej nie bedzie prezydentem. -Przestan bredzic! -Nie sluchasz najswiezszych wiadomosci, Allan? Jim Hensey nieoczekiwanie wrocil do zdrowia... -To i tak nie zmienia wydanych decyzji - rzekl Delhorse, spuszczajac troche z tonu. - Baza ma byc zlikwidowana, a ciebie mamy przewiezc na "Little Rocka". -Chetnie ci pomoge w wykonywaniu polecen pana prezydenta... Wrocil osilek z lekarzem. Przez chwile ogladali Bernsteina. -To jakis rodzaj porazenia. Zyje, ale jest w szoku, powinnismy zabrac go do bazy - brzmiala wstepna diagnoza. -Robcie, co do was nalezy. No coz, powinienem porozumiec sie z panem Mendezem... Jak sie obsluguje wasza linie? -Moga byc klopoty. Ze wzgledow bezpieczenstwa Mario polecil wylaczyc bezposrednie lacza, mozemy najwyzej zalatwic polaczenie via niszczyciel, ale nigdy nie bedziemy wiedzieli, kto tam tego bedzie sluchal... Delhorse w zamysleniu tarl niskie czolo. -Co proponujesz? -Ewakuacje, przeniesc naukowcow, to jest Rossnera, Galeniego, Leclerca i panne Stone na lotniskowiec. -Byly inne polecenia. W przypadku zorganizowanego oporu... -Ale jak widzisz, zadnego oporu nie ma. Dyski zostaly odzyskane, naukowcy gotowi sa wspolpracowac... Co chcecie robic? -Po skopiowaniu nagran zdetonowac ten tajemniczy obiekt w hangarze, resztki zatopic... I wykonam to. -Zauwaz jednak, ze Sam jest nieprzytomny, Brentwood nie zaprzysiezony... Czy w zmienionej sytuacji wezmiesz cala odpowiedzialnosc na swoja glowe? -No!... Zatem mam polecic moim ludziom, aby wylapali cale bractwo. -Nie ma potrzeby nikogo zatrzymywac. Wystarczy ich przywolac. - Uruchomil intercom. - Uwaga, mowi general Greenson: Betty Stone, Steve Rossner, Umberto Galeni, Pierre Leclerc proszeni sa o natychmiastowe stawienie sie w gabinecie komendanta. - A my, poki co, moze bysmy sie czegos napili, Allan. Pierwszy, na zgietych nogach, lekko zataczajac sie, przybyl Leclerc, wzbudzajac zlosliwe komentarze kilku zolnierzy, ktorzy zasiedli na werandzie. Do piersi przyciskal spore zawiniatko. Ludzie Delhorse'a zrewidowali go i chcieli wyrwac mu pakunek... -Co to jest? -Mo... modul - zabelkotal po pijacku. - Na polecenie wladz mialem strzec go jak zrenicy oka. -Kto ci kazal? - spytal pulkownik. -Bernstein - blyskawicznie rzucil Greenson. - To urzadzenie wymontowano z latajacego talerza, musi byc zbadane przez naszych fachowcow na kontynencie. Delhorse z madra mina ogladal detal przypominajacy bardziej ultranowoczesna rzezbe niz jakiekolwiek urzadzenie mechaniczne. -Dobrze, zaniescie to do smiglowca, jego skujcie i tez wrzuccie do srodka. Trzy minuty pozniej zjawil sie Steve. Wlasciwie zostal przyprowadzony, przeszedl przez caly dziedziniec z rekami podniesionymi do gory, a za nim z automatem w garsci postepowala Betty Stone, wzbudzajac wielka wesolosc zawodowych mordercow. W milczeniu weszli do gabinetu. -Ten gnoj zastrzelil Umberta - wrzasnela od progu doktor Stone, popychajac lufa Rossnera. - Powinnam byla rozwalic go na miejscu! -Zdradliwa suka - warczal pod nosem kapitan. -Wszyscy zostana przesluchani na pokladzie "Little Rocka" - powiedzial general. - Dziekuje ci, Betty, za wzorowa postawe. Oddaj mi swoja bron. Widzi pan - zwrocil sie do Delhorse'a - jakich roznych ludzi tu mamy. Idziemy do smiglowca. Ilu jest tam ludzi, Allan? -Pilot i dwoch komandosow. Oczywiscie polece z wami. Skujcie ich, Rick. -Kobiete tez? - spytal ironicznie Greenson, a Betty wyciagnela przed siebie szczuple, opalone dlonie. -Szkoda byloby wsadzac w zelaza lapki tak milej i lojalnej slicznotki - mruknal Delhorse. - No, idziemy! Przeszli przez placyk miedzy zabudowaniami administracyjnymi. Wirujace skrzydlo helikoptera podnosilo coraz wieksze tumany kurzu. Wsiadl skuty Rossner, za nim Betty, Delhorse. General z automatem zamykal grupe. Dopiero kiedy znalazl sie na pokladzie maszyny, przypomnial sobie, ze zapomnial otworzyc szafe pancerna, w ktorej zatrzasnal Robbinsa. VIII Cliff dusil sie. Z kazda minuta stalowe pudlo zawieralo coraz mniej tlenu. Poczatkowo kryjowka we wnetrzu szafy pancernej mogla sie nawet wydawac zabawna. Nigdy nie odczuwal klaustrofobii, uwielbial spac szczelnie okryty koldra, a bedac dzieckiem przepadal za ciasnymi, intymnymi kryjowkami, ktore, podobnie jak kapiel w cieplej wodzie, stanowily prawdopodobnie instynktowna, atawistyczna tesknote za lonem matki.Slyszal przebieg calej rozmowy, potem dobieglo do niego trzasniecie drzwiami. Sprobowal otworzyc szafe... Ani drgnela. Zrobilo mu sie nieprzyjemnie. Najwidoczniej w zamku znajdowal sie jakis automatyczny zatrzask, a nikt z jej projektantow nie przewidzial, ze ktos bedzie chcial otworzyc kase od wewnatrz. Oczywiscie, mogl probowac zalomotac piesciami. Ktos na pewno krecil sie w poblizu, wiec uslyszeliby go. Oznaczaloby to jednak dekonspiracje nie tylko jego ale calej reszty, ktora teraz prawdopodobnie przystepowala do walki. Z rozmowy wynikalo, ze Betty i general nie zostali skuci. Greenson mial bron... Rob-bins zastanawial sie, co sprobuje zrobic general? Gdy helikopter ruszy, zaatakuje Delhorse'a, ale potem, jesli nawet wygra, bez niego nie dadza sobie rady, nie podlacza modulu zabranego z latajacego talerza, zreszta nie wiedza nawet, po co mieliby go uzyc... Zatem innej szansy nie mial. Musial sie ujawnic! Uderzyl piescia w sciane, raz, drugi... Daremnie! Nawet jesli ktorys z zolnierzy znajdowal sie w poblizu, wszelkie odglosy tlumil warkot rozgrzewanych silnikow helikoptera. Osunal sie na dno szafy. Usilujac zwalczyc narastajaca panike, jeszcze raz dokonal analizy szans. A gdyby tak...! Nie probowal dotad sprawdzac swoich umiejetnosci parapsychologicznych na przedmiotach martwych. Nie zdarzylo mu sie nigdy zgiac nawet lyzeczki. Teraz nie mial wybor- W ciemnosci wymacal zamek. To musiala byc prosta zapadka i gdyby ja troche przesunac... Nic z tego! Prozno koncentrowal sie, napinal, pluca coraz bardziej krztusily sie zepsutym powietrzem... Wreszcie poczul, ze traci przytomnosc, zapada sie ni to w stan omdlenia, ni snu. Moze we snie - kombinowal na wpol przytomnie -moglby poruszyc od zewnatrz zamkiem? To sie musi udac! Ja jestem na zewnatrz, ja jestem na zewnatrz, wyciagani reke... - myslal uporczywie. Wtem poczul nagly bol, paralizujaca jasnosc, uderzenie. Otworzyl oczy. Czyzby nadal trwal sen? Kompletnie goly lezal z glowa oparta o kant pancernej szafy. Z rozcietego czola splywala krew. Pomieszczenie wypelnialo lagodne swiatlo poznego popoludnia. Moj Boze! Byl na zewnatrz! Przez dluzsza chwile gleboko oddychal, usilujac uspokoic oszalale bicie serca (czy tak czul sie Lazarz po swoim zmartwychwstaniu?), potem delikatnie otworzyl kase. W srodku znajdowalo sie jego ubranie, buty, a nawet kapsulka pelna bezcennych mikroprocesorow, ktora - ze wzgledow bezpieczenstwa - przechowywal wewnatrz kiszki stolcowej. Odziez byla nieslychanie goraca i mokra od potu. Nie mial jednak czasu zastanawiac sie nad fenomenem przenikania. Warkot za oknem wzmogl sie. Startowali! Nie zastanawiajac sie ani sekundy chwycil jedynie mikroprocesory i goly, jak go Pan Bog stworzyl, wypadl z gmachu komendantury, aby pognac w strone podrywajacego sie smiglowca. Czul sie potwornie zmeczony, ale zarazem nieprawdopodobnie lekki (pozniej mial sprawdzic, ze w trakcie przenikania stalowej sciany stracil ponad dziesiec kilogramow) i to powodowalo, ze pedzil nieomal nie dotykajac ziemi. Pluton Delhorse'a wlasciwie nie zdazyl zareagowac; zaprawieni w walkach komandosi z oslupieniem wpatrywali sie w nagusa, ktory pedzil na zlamanie karku w strone maszyny. Zajety manewrami pilot wcale go nie zauwazyl, wystartowal, smiglowiec zakrecil i znalazl sie jakies trzy, cztery metry ponad glowa golasa. I wtedy Cliff skoczyl... Sierzant Rick Martinson przysiegal potem, ze widzial na wlasne oczy, jak cialo biegnacego wystrzelilo pionowo w gore i w momencie, w ktorym powinno zaczac spadac, wlaczylo sie jakies niewidoczne "dopalanie", ktore sprawilo, ze Robbins poszybowal jeszcze dwa metry wyzej i zdolal uchwycic sie plozy. -A coz to, kaskader? - zdziwil sie Delhorse, gdy szarpniecie targnelo smiglowcem jak ostroga koniem. Wyciagajac pistolet, rzucil do pilota: - Lec dalej, ja go zalatwie... Otworzyl drzwi maszyny i trzymajac sie jedna reka obudowy, wycelowal ze swojego magnum do kurczowo trzymajacego sie plozy Cliffa. Betty i Steve znajdowali sie w glebi, w towarzystwie dwoch marines, nie bardzo zdajac sobie sprawe z tego, co sie wlasciwie dzieje. General wydawal sie kompletnie sparalizowany. Nie stracil natomiast zimnej krwi Leclerc. Wprawdzie skuty kajdankami, poderwal sie i uderzyl od tyl pulkownika bykiem. Ten wyfrunal na zewnatrz jak piskle z gniazda. To zmobilizowalo pozostalych. Steve zarzucil skute rece na gardlo jednego z komandosow i szarpnal gwaltownie. Betty ciosem karate unieszkodliwila drugiego. Rowniez general ocknal sie z oszolomienia i przytknal automat do glowy pilota. -Nad morze, jesli ci zycie mile! Lec w kierunku lotniskowca "Falcon". I nie probuj wlaczac radia! -Udalo sie - zawolal triumfalnie Pierre Leclerc. - Jakie to bylo proste. I w tym momencie padl strzal. Grymas bolu przelecial przez twarz Francuza, usilowal pochwycic skutymi rekami wspornik, ale nie udalo mu sie to, przechylil sie i runal w dol ku spienionym falom. -To tylko ostrzezenie, szanowni panstwo! - odezwal sie z konca maszyny Bernstein, ktory ocknawszy sie, postanowil przystapic do akcji. - Lindsay, zawracaj! A ty, Greenson, rzuc bron albo bedzie po tobie! -Nie mam zamiaru! - odparl spokojnie general. - Natomiast proponuje, zebys ty to zrobil, Sam. -Co? -Jesli strzelisz do mnie, zawsze zdaze pociagnac za spust, a jak widzisz, oparlem lufe na karku pilota. Zginiemy wszyscy. -Ale ja nie mam zamiaru strzelac do ciebie. Moge zaczac egzekucje od pieknej pani doktor. -To prosze, ani mnie ona grzeje, ani ziebi. Na moment zapadla cisza. Po chwili jednak Bernstein zachichotal: -Oczywiscie mozemy sie policytowac, Ron, ale to wy nie macie szans. Nie udalo sie wam uciec z atolu niepostrzezenie, ludzie Delhorse'a na pewno podniesli juz alarm i przekazali flocie informacje o waszym pirackim wyczynie. Zgrywajac Jamesa Bonda, odwlekasz jedynie swoj koniec... Zawracajacy helikopter lecial ciagle na wysokosci okolo dwudziestu metrow nad woda, do atolu pozostal jeszcze spory kawalek. Uczepiony plozy smiglowca Cliff mogl jedynie przypuszczac, co dzieje sie na gorze. Ktos, kto zabil Leclerca, z pewnoscia nie byl sojusznikiem. Robbins postanowil jeszcze raz sprobowac i odwolac sie do resztek posiadanej energii. Najpierw skoncentrowal sie, chcac rozpoznac wroga. Bernsteina wyczul bardzo latwo, potem obliczyl z grubsza miejsce, w ktorym przeciwnik mogl sie znajdowac. Zmobilizowal sie maksymalnie, przymknal oczy i wyslal ogromny ladunek bioenergii. Nie dobiegl go juz nawet jek i lomot padajacego ciala Bernsteina. Kompletnie nieprzytomny, puscil ploze i runal w fale oceanu! Helikopter pozbawiony dodatkowego ciezaru poderwal sie gwaltownie, pasazerowie widzieli przez okno koziolkujace bezwladne cialo Cliffa. -Rozkujcie mnie - wrzasnal Steve. Betty wysuplala kluczyk z kieszeni komandosa, ktoremu dopiero przed chwila zlamala podstawe czaszki. General chyba pojal intencje Rossnera, bo polecil Lindsayowi maksymalnie znizyc lot. Jeszcze sekunda, a Steve, mimo protestow panny Stone, wyskoczyl ze smiglowca wiszacego nad miejscem, gdzie wsrod fal wynurzyly sie rude wlosy Robbinsa. Betty skula swoimi kajdankami przytomniejacego i nie przestajacego rzucac obelg Bernsteina. -Bedziecie zalowac, zescie sie w ogole urodzili, skubancy - ryczal. - Strasznie bedziecie zalowac. Na "Little Rocku" odezwaly sie syreny oglaszajace alarm. Najwyrazniej z wyspy dotarly juz do niszczyciela informacje o ich ucieczce. Nawet przebywajacemu w wodzie Rossnerowi musialo zrobic sie goraco. -Co, powtorz jeszcze raz, Barker! Jak to, nie macie lacznosci z maszyna? Tak. Rozumiem, sprobujcie jeszcze raz. Dobrze. Wyslijcie zwiad. A rakiety niech beda gotowe do odpalenia. Nie szkodzi, ze moze byc tam Bernstein! O, szatani! General Harris z pewnym rozbawieniem obserwowal prezydenckiego doradce do spraw bezpieczenstwa narodowego, jak ten biega wokol stolika z wideofonem, sluchajac meldunku z pokladu "Little Rocka". Od dziesieciu minut mieli calkiem nowa sytuacje. Z wiadomosci, jakie naplywaly z Pacyfiku, wynikalo, ze podczas proby ewakuacji naukowcow z bazy doszlo do incydentu. - ("Jaka proba ewakuacji, Delhorse mial ich po prostu rozwalic!" - wrzeszczal Mendez). Smiglowiec znalazl sie w rekach zrewoltowanej grupki, ktora musiala sterroryzowac lub skaptowac Greensona. As "czyscicieli" juz nie zyl, jego dwoch ludzi na pokladzie prawdopodobnie tez. Z helikoptera wypadlo, jak mowili naoczni swiadkowie z brzegu, jeszcze kilka osob, nie wiadomo, zywych czy martwych. Najwieksza jednak sensacja bylo nagle pojawienie sie rudego, golego chudzielca, ktory wypadl z kompletnie pustego pokoju komendanta, pobil rekord swiata w skoku wzwyz i przy okazji o tyczce, choc bez tyczki, po czym odlecial, trzymajac sie plozy helikoptera. -Robbins? - syczal doradca. - Jak moze ten sukinkot jeszcze zyc! Jak wydostal sie z zatopionej lodzi podwodnej? Nastepne meldunki mowily o wyslaniu z niszczyciela dwoch helikopterow zwiadowczych, w tym jednego wyposazonego w rakiety powietrze-powietrze, gotowe w kazdej chwili do odpalenia. -A co z Bernsteinem? - zapytal Harris. -Podobno nieprzytomnego dostarczono na poklad smiglowca. Najprawdopodobniej jest ich zakladnikiem. -Jesli przypuszczaja, ze powstrzymalaby mnie zakladniczka w postaci First Lady, to sie grubo myla! Jesli bedzie trzeba, wyprawimy mu wspanialy pogrzeb na cmentarzu w Arlington. Wiceszef Pentagonu udal, ze tego nie slyszy. -Za ile minut helikoptery beda mogly przystapic do dzialania? - Mendez zwrocil sie bezposrednio do Barkera. -Mniej wiecej za kwadrans znajda sie kolo celu. Najpierw zazadaja od helikoptera wlaczenia radia. -Chce miec caly czas nasluch wszystkich mozliwych rozmow, tu w Pentagonie! -Okay, doktorze, bedzie pan mial bezposrednia transmisje z calej akcji. Steve Rossner, lecac na spotkanie z powierzchnia Pacyfiku, zastanawial sie, w jaki sposob poradzi sobie z pol-martwym Robbinsem. Tymczasem po chwili to on sam byl prawie trupem. Lata minely od chwili, gdy trenowal skoki z wiezy. Wszedl w wode zle, stracil oddech, ogluchl. Przez moment wydawalo mu sie, ze nie wyplynie. Gdy otworzyl oczy, lustro powierzchni bylo wysoko nad nim -urzekajace swoja grozna uroda sklepienie gotyckiego kosciola. Doplynal nadludzkim wysilkiem, zaczerpnal powietrza, krztuszac sie i lykajac przy tym wode, i znow nakryla go fala. No to koniec - pomyslal, ale w tym momencie poczul czyjes silne ramie. -Cliff? Do cholery, ten czlowiek musi miec cechy Anteusza! Robbins rowniez nie mial pojecia, w jaki sposob tak blyskawicznie zregenerowal sie. W kazdym razie pospieszyl z pomoca swemu ratownikowi. Tymczasem Betty zrzucila ze smiglowca line. Cliff opasal nia ich obu. Lekarka uruchomila maly kabestan. Pierwsze pytanie, jakie zadal Cliff, gdy znalazl sie w kabinie helikoptera, to pytanie o modul. Betty, ktora spodziewala sie, ze mechanik poprosi raczej o recznik, wskazala pakunek w kacie smiglowca i pomogla wejsc Rossnerowi. Kapitan byl polzywy. Nie potrafil nawet odpowiedziec na pocalunki i komplementy, jakimi obsypywala go panna Stone. -Odwroc sie, Betty - rzekl Cliff, gdy ogledziny modulu wypadly najwyrazniej korzystnie... -Przyzwyczailam sie juz do widoku nagich mezczyzn. -Nie o to chodzi, ale musze zajrzec do mego "magazynu" z mikroprocesorami. -Co ty kombinujesz!? - zainteresowal sie Steve. -Zaraz sprobuje polaczyc modul kosmitow z elektrycznym zasilaniem helikoptera. Nie jest to specjalnie bezpieczne... Na dwie dlugie sekundy trzeba bedzie wylaczyc silniki. -Spadniemy jak kamien - jeknal milczacy dotad pilot, ktory przyzwyczail sie juz chyba do lufy Greensona na swym karku. -Dlatego najpierw zwiekszymy wysokosc. - Latwiej nas wypatrza - zawolal general. -Juz nas wypatrzyli. Na horyzoncie, za ogonem smiglowca ujrzeli dwie szybko zblizajace sie sylwetki maszyn poscigowych. -Co teraz? -Potrzebuje kilkunastu minut. W tym momencie oczy Steve'a i Betty wyrazaly to samo pytanie: -Na co? -Mamy ich - zameldowal dowodca smiglowca rakietowego, major Achil Glazos. - Pozostala jeszcze niecala mila! Dochodzimy! -No, to po herbacie - Harris zatarl rece. Mendez nauczony dotychczasowymi niepowodzeniami nie podzielal jego entuzjazmu. Prawdopodobnie gdyby podano mu teraz Robbinsa w formie risotta, tez przed wyrazeniem zadowolenia zazadalby naukowej ekspertyzy. -Co robia? - zapytal Harris Glazosa. -Uciekaja! -Sa uzbrojeni? -Jedynie w ciezkie karabiny pokladowe. -Nie podchodzcie za blisko. A co z ich radiem? -Mimo wezwan nie zglasza sie! -Co teraz zrobimy? - zapytal Greenson. Scigajace maszyny podeszly tak blisko, ze widac bylo nawet sylwetki czlonkow zalogi. - Nadaja sygnal zadajacy nawiazania kontaktu, inaczej odpala rakiete. A jest to najnowszy typ, ktorego ten transportowy mul nie jest w stanie przechytrzyc. -Zatem porozmawiajcie z nimi, potrzebuje jeszcze okolo trzech minut. -Slucham, mowi Greenson - rozleglo sie nagle blisko i calkiem wyraznie. -Przelaczcie mnie, bede z nimi rozmawiac - zawolal Mendez, podrywajac sie z fotela. -Yes, sir! -Ron, tu Mario, slyszysz mnie? -Slysze doskonale i zastanawiam sie, jaka tam macie pogode w Waszyngtonie, bo u nas piekny sloneczny wyz. -Nie wyglupiaj sie, generale. Bedziesz odpowiadal za dezercje. -Od wymierzania sprawiedliwosci sa u nas, o ile dobrze pamietam, sady i podlegamy im wszyscy. -Ron! Dosc tych bzdur, doskonale widzisz rakiety wymierzone w helikopter. -Widze, ale czy to wypowiedzenie wojny amerykansko-amerykanskiej? -Pozartujemy w odpowiedniejszej chwili. Nie masz zadnych szans ucieczki, niemniej gotow jestem zaproponowac ci ocalenie zycia, tobie i im wszystkim. -Nasze zycie zalezy od Pana Boga, ktorego, jak mi sie wydaje, pan doktor jest osobistym wrogiem - dolecial glos Rossnera. - Nie interesuje cie, co dzieje sie z twoim i pana prezydenta czulym przyjacielem? A on wprost rwie sie do pogawedki. Oddaje mu glos. W sluchawkach rozlegl sie timbre rozdeptanej ropuchy. -Zaklinam cie na wszystko, pertraktuj z nim, Mario, predzej czy pozniej, beda musieli gdzies wyladowac, zaklinam cie na wszystko, nie strzelaj, nie strzelaj! Umilkl, a moze tylko odebrano mu sluchawki, w kazdym razie z dalszego planu dolecialy ich siarczyste przeklenstwa. -Zdaje sie, ze "Miekki Sam" zesral sie ze strachu -skomentowal lakonicznie general Harris. - Do licha, co panu? Pan zaslabl? Slyszy mnie pan? Ale to nie bylo zaslabniecie, gdzies w najglebszym zakamarku jazni Mendeza znow odezwalo sie cos, co przewidywalo nastepne zdarzenia. To cos bylo przestraszone. -Natychmiast odpalaj, Glazos! - zawolal chrapliwie doradca. -Alez, panie doktorze... -Wydaj mu rozkaz, Harris. General na moment zawahal sie. Mendez w tym momencie nie wygladal na w pelni poczytalnego. Krzyknal histerycznie: -Za chwile bedzie za pozno! Ten Robbins chce... Energia Mendeza zalala generala dziwnym chlodem. Poczul sie nagle kompletnie od niego uzalezniony. -Dobrze, odpalajcie! -Dziesiec, dziewiec, osiem... -Juz! - zawolal ClifF. - Trzymajcie sie wszyscy! Niestety, na pare sekund smiglowiec straci cala moc. Zgasla tablica kontrolna, stanal silnik. -Spadaja - wrzasnal Glazos. - Wysiadly im silniki. Harris otworzyl usta, zeby powiedziec, ze to moze byc tylko ostatni rozpaczliwy trik, ale uprzedzil go zduszony okrzyk majora: -Nie ma ich, nie ma! -Co? - krzyknal Harris. - Rakieta zaraz ich znajdzie. Niewielki pocisk poszybowal w przestrzen, minal miejsce, w ktorym jeszcze przed chwila znajdowal sie helikopter. Jego komputerowy system, niczym ogluszony czlowiek, musial rowniez byc zaskoczony zniknieciem wroga. Ale juz po chwili polapal sie i grzmotnal w drugi ze smiglowcow z "Little Rocka", przemieniajac go w burze ognia. -Trafiliscie ich! - zawolal Harris, slyszac detonacje. Glazos chwile milczal, a potem powiedzial glucho. -Melduje, ze stracilismy wlasna jednostke. Nie wiem, jak to moglo sie stac. -A buntownicy? -Znikneli. Nie ma ich na radarze, nie ma w zasiegu wzroku. -Moze wpadli do morza? - To wykluczone. Mendez otworzyl oczy. -Przewidzialem, ze tak bedzie. Znowu wygrali. -Chce pan powiedziec, ze wie, jak mogli tego dokonac? -W jednym z meldunkow byla mowa o jakims dziwnym przedmiocie, ktory Greenson polecil wniesc na poklad helikoptera. Rick Martinson mowil, ze wygladalo to na fragment urzadzenia ze statku kosmitow... -Mysli pan, ze co to bylo? -Obiekt znaleziony przez "Rainbowa 3" na orbicie posiadal pewien ochronny system fal, ktory czynil go niewidzialnym dla naszych radarow i urzadzen optycznych. Golym okiem dawalo sie go zauwazyc dopiero z dystansu paru metrow, gdy obserwator znajdowal sie w obrebie jego dzialania. -I sadzi pan, ze oni...? - Harris z niedowierzaniem patrzyl na Mendeza. -Innego racjonalnego wytlumaczenia nie ma. Przeklety Robbins znalazl sposob, aby uczynic nasz wlasny helikopter niewidzialnym. -Ale nawet i to nie wystarczy, aby dotarl w cywilizowane strony. Bak smiglowca ma scisle okreslona pojemnosc. Ogranicza to mozliwosci ladowania buntownikow do jednej z okolicznych wysp. Wszystkie poddamy wiec troskliwej obserwacji... -A statki? -Zgromadzilismy tam nasza flote. Wyslemy ostrzezenia do wszystkich przebywajacych w okolicy jednostek turystycznych i handlowych. Zreszta nie wyladuja na zadnym okrecie, zanim nie nawiaza z nim lacznosci radiowej, a my kontrolujemy caly eter. Przyznaje, w ladnym stylu wygrali partie. Nastepna jednak nalezy do nas. Komandor Cookingham zamierzal wlasnie udac sie do mesy oficerskiej na kolacje (ogloszony alarm bojowy z powodu uprowadzenia helikoptera, przez grupke terrorystow, wedlug zapewnien dowodztwa nie byl powodem do zmiany godzin posilkow), kiedy z mostka otrzymal wiadomosc: -Czlowiek za burta, sto stop z prawej. Ma kamizelke ratunkowa z naszej floty! Wybiegl na poklad! Rzeczywiscie, stosunkowo niedaleko od burty lotniskowca zobaczyl unoszacego sie na powierzchni oceanu mezczyzne. Bylo to niesamowite, ze nie dostrzezono go wczesniej, tak jak gdyby wyplynal znikad... -Spuszczamy szalupe - zakomenderowal pierwszy oficer. -Wsiade do niej - powiedzial Cookingham. -Alez komandorze! -I Bob, pamietaj, chwilowo nie dzielimy sie ta informacja z nikim, to jest nasza akcja! -Yes, sir! W pare minut pozniej szpakowaty plywak znalazl sie w lodce i Cookingham mogl usciskac osobiscie swego starego przyjaciela z delty Mekongu, generala Greensona. Pol godziny potem, po wywieszeniu kilku kolorowych choragiewek sygnalizacyjnych, gdy cala zaloga znajdowala sie na kolacji, na pokladzie lotniskowca "Falcon", tuz obok samolotu F-24 "Robin", wyladowal najbardziej poszukiwany na calym zachodnim Pacyfiku smiglowiec. IX Obraz powtarzal sie w roznych wersjach, choc wszystkie mialy identyczna wymowe. Ten jednak powracal najczesciej. Widzial tlumy ludzi dazace ku wzgorzom San Bernardino prowadzone przez proroka o plomiennorudych wlosach. Obserwowal wielomilionowy pochod mieszkancow Los Angeles uciekajacych pieszo (autostrady dawno zostaly zakorkowane) z "Miasta Aniolow" na otwarte przestrzenie. A przeciez w tej ucieczce trudno zauwazyc bylo przejawy chaosu, paniki czy przemocy. Ludzie posuwali sie z niewielkimi wezelkami, zawierajacymi czesciej niezbedna porcje zywnosci i pamiatki niz "dorobek zycia". Calkowicie przemieszani, biali, czarni i brazowi, wczorajsi potentaci pospolu z bezrobotna biedota. Zdumiewajaco zyczliwi dla siebie, solidarni. Zespoleni w wedrowce i w oczekiwaniu. Mezczyzni pomagali kobietom, starsze dzieci niosly mlodsze. Byle dalej od miasta i nadbrzeznej doliny, byle dalej od uskoku San Andreas.Nad tlumem niosl sie cichy, rytmiczny poglos spiewanych psalmow. Wlasciwie byla to bardziej pielgrzymka niz ucieczka. Pochod ku Nowemu. Tlum pozostawial za soba wielkie miasto, w ktorym grasowaly przekonane o swej bezkarnosci bandy. Tu i owdzie na slady ich dzialalnosci wskazywal slup dymu z wielkiego pozaru - uwertura Apokalipsy! I nie sprawily tego ani prognozy sejsmologow, ani reklama telewizyjna, lecz zapewnienie Cliffa Robbinsa -zapowiedz zaglady Babilonu Zachodu... A ZYWIOLEM JEJ MIALA BYCZIEMIA! Mimo zapadajacego zmierzchu, w powietrzu pozbawionym smrodu benzyny, pelnym zywicznych olejkow nie czulo sie chlodu, a zamiast rozpaczy czy rozpamietywania, nad maszerujacymi unosila sie swiadomosc celowego trudu wedrowki, zespolenia czlowieka z natura, ozywiona goraca wiara, ktora kazala porzucic wszystko...A moze byl to efekt doniesien z Moskwy? Tam przeciez wielu nie uwierzylo... Betty Stone i grupa rosyjskich kobiet stala na schodach dawnego Mauzoleum Lenina i przez gigantofon przemawiala do mieszkancow rosyjskiej stolicy zgromadzonych na placu Czerwonym. A ZYWIOLEM BEDZIE OGIEN! Pare tygodni uplynelo od emisji w Ostankinie ostatniego odcinka "Serialu wszech czasow". Jedni uwazali material za autentyk, wiele autorytetow twierdzilo, ze to zachodni falsyfikat, majacy na celu zniewolenie rosyjskiej duszy. Cerkiew ostatecznie nie zajela stanowiska...Wszystko bylo wynikiem wizji Cliffa - wizji, ktora sklonila jego wspolpracownikow do wyjazdu: Betty do Moskwy, Steve'a do Londynu, a generala Greensona do Sao Paulo. Moskwa miala zginac pierwsza. Ambitny, nieokielznany "Trzeci Rzym". Tu ewakuacja byla przedsiewzieciem najtrudniejszym, poniewaz w nieuchronnosc zaglady uwierzyla tylko znikoma mniejszosc. Wnioski z proroctw wyciagnela natomiast miejscowa mafia, obstawiajac wszystkie drogi wylotowe i zadajac haraczu za wypuszczenie z miasta. Wybuchla panika i dopiero pomoc dywizji tamanskiej sprawila, ze miasto zostalo odblokowane i Dzien Trwogi, kiedy to bez zadnego istotnego powodu wybuchly tajne magazyny nuklearne, ulokowane z karygodna beztroska w bezposredniej bliskosci miasta, zastal w nim ledwie jedna trzecia dotychczasowej populacji... Potem byl Londyn. Stolicy imperium wyroslego na potedze morza, jako sprawca zaglady wyznaczony zostal ocean. A ZYWIOLEM ZAGLADY BEDZIEWODA! -wolal Steve Rossner z wysokosci kolumny Nelsona na Trafalgar Square.Ewakuacje przeprowadzono bardzo sprawnie, z angielska skrupulatnoscia - Czworka Kierownicza, w sklad ktorej weszli mlody krol William IV, premier, arcybiskup Canterbury (od chwili powrotu na lono Kosciola Rzymskiego - kardynal) oraz Steve Rossner, nie miala wiekszych trudnosci z kierowaniem zdyscyplinowanymi dziecmi Albionu. Gdy nastala Noc Wielkiej Wody i stumetrowej wysokosci wal spietrzonych wod Morza Polnocnego poprzez wrota Tamizy runal na angielska metropolie, ta juz calkowicie opustoszala. Nie bylo mieszkancow z wyjatkiem pary reporterow telewizji, ktorzy ze szczytu kopuly katedry sw. Pawla i znad zegara Big Bena na zywo relacjonowali kataklizm, az do chwili, kiedy podmyte woda mury pograzyly sie wraz z nimi w oszalalych odmetach... Z mylnym odzewem spotkala sie przepowiednia w Sao Paulo. Przestroga: A WASZYM ZYWIOLEM BEDZIEPOWIETRZE -zostala blednie zinterpretowana jako zapowiedz wielkiej zarazy. Miasto przygotowalo sie do masowych szczepien, wprowadzono kwarantanne dla przybyszow z zewnatrz. Dlugo nie przyjmowano ponaglen ewakuacyjnych, jakie z Los Angeles slal ogarniety coraz bardziej przerazajacymi wizjami Cliff.Exodus zarzadzono dopiero, gdy zdjecia satelitarne poczely informowac o nieprawdopodobnych przesunieciach mas powietrza z rejonu centralnego Atlantyku w strone poludniowoamerykanskiego kontynentu. Traba powietrzna "Apokalipsa" miala moc wszystkich cyklonow ostatniej dekady razem wzietych. Spadla na miasto pograzone w goraczce paniki jak drapiezny ptak. Pierwszym smiercionosnym oddechem zdmuchnela miliony bieda-domkow, w nastepnym zdruzgotala wiezowce srodmiescia. Ale zamiast ruszyc dalej w glab ladu lub przyniesc zaglade pobliskiemu Rio de Janeiro, wycofala sie w glab Atlantyku i tam scichla... -Ale dlaczego, dlaczego milosierny Bog gotuje nam taki los? - zawolala w ktorejs z audycji "Na wszystkie tematy" dawno przygasla gwiazda filmowa. -Potrzebny jest bardziej przekonujacy znak dla ludzkosci. Gdy nawet transmisja z Golgoty nie wystarczyla, zeby gatunek czlowieczy zszedl z drogi wiodacej ku samozagladzie, trzeba mocniejszych srodkow - odpowiedzial jej w wieczornych "Wiadomosciach" Robbins. Pierwszy wstrzas... Tlum Kalifornijczykow przypada, zgodnie z wczesniejszymi instrukcjami, do gruntu. Kazdy tuli sie do Matki Ziemi, starsi przykrywaja swymi cialami dzieci... Rosnie pulsowanie skorupy, wzmagaja sie gluche pomruki... Wiadomo, co bedzie dalej. Cliff Robbins opisal to w swoich proroctwach: Powiekszajaca sie szczelina uskoku San Andreas i jej odnogi o glebokosci dochodzacej do 500 metrow pochlona Perle Zachodu, a nawet tak odlegla od Pacyfiku Dolina Smierci stanie sie jego zatoka... Ale ludzie na wzgorzach ocaleja, aby zbudowac Krolestwo Boze... -Nieee! - wrzeszczy Mendez i budzi sie... Z blada twarza i rozczochranymi wlosami wyglada jak upior. Drzaca reka nalewa sobie drinka. -Przeciez tak moze byc, tak wcale nie musi byc - slyszy znajomy, niski, uspokajajacy glos. - Nie bedzie tasm jako przestrogi, czworka apostolow nie doleci zywa, scenariusz historii ulegnie zmianie, nie bedzie zadnej Apokalipsy. Doradca uspokaja sie, wzywa sekretarza. Pyta o kolejne doniesienia z Pacyfiku. W miare sluchania zmarszczka na jego czole poglebia sie. Dzwoni do Harrisa. To nie jest mila rozmowa. Harris, widac, zaczal sie juz bac o wlasna skore. -Samolot jest dla ciebie zalatwiony, "Tomcat-lux", jak chciales - informuje wspolnika - ale na wiecej z mojej strony nie mozesz liczyc. Faktycznie. Prezydent Hensey juz urzeduje. Odbyl krotka, chlodna rozmowe telefoniczna ze swym doradca. Zada dokladnego raportu o wydarzeniach w bazie na Pacyfiku... Mendez probowal parokrotnie swojej sily woli, usilowal wyobrazic sobie prezydenta i wplynac na tok jego myslenia, ale ten zdawal sie absolutnie uodporniony. -Musisz zalatwic wszystko w ciagu doby - podkresla z naciskiem Harris, a glos jego drzy niespokojnie. - Po jutrzejszej naradzie w Bialym Domu mozemy juz nie miec swoich stanowisk. Pogadam prywatnie z Jimem albo lepiej z Lucy! Ona mnie uwielbia! - mysli Mario i wybiera odpowiedni numer. Niestety sekretarz Henseya powtarza jak automat, ze pan prezydent jest zajety, a First Lady niedysponowana. -Cholera! - syczy Mendez. Tymczasem otrzymuje informacje, ze samolot bojowy czeka gotowy do startu. Mario nie ma wyboru. Musi leciec sam na spotkanie swych przeciwnikow, niosacych niesamowite tasmy w prezencie niczego nie podejrzewajacemu kontynentowi. Intuicja podpowiada doradcy, ze miejscem, w ktorym przetna sie ich drogi musi byc "Miasto-Aniolow". Miasto, ktore za poltora miesiaca stanie sie dnem zatoki. -Sadze, ze bedziecie musieli zabrac ze soba pasazera - powiedzial komandor Cookingham, gdy pasazerowie smiglowca przesiedli sie do samolotu F-24 "Robin", a Cliff ze Steve'em przeniesli na jego poklad i zainstalowali modul "operacyjnej niewidzialnosci". -O kim mowisz, Burt? - zaniepokoil sie Greenson. -O sobie! - mruknal siwy komandor. - Nie mam zamiaru pozostawac na "Falconie", gdy rozpeta sie tu pelne pieklo. Natomiast, kiedy juz opublikujecie swoje rewelacje, skontaktuje was z odpowiednimi ludzmi w Pentagonie, ktorzy umozliwia spotkanie z prezydentem i wyjasnienie calej afery. Gra to wprawdzie ryzykowna, ale mozliwa do wygrania. Mendez jest powszechnie znienawidzony... -A co zrobimy z Bernsteinem? - pyta Betty. -Bierzemy go ze soba - zdecydowal Cliff. - Wole miec tego lachudre na oku! Pare minut po starcie z waszyngtonskiego lotniska dotarl do Mendeza komunikat z "Little Rocka": Przeciwnik po wyladowaniu na lotniskowcu "Falcon" przesiadl sie na F-24, ktory minute po starcie znikl z pola widzenia radarow Hawkeya E-2C, patrolujacego przestrzen powietrzna nad Marianami... Istnieje duze prawdopodobienstwo, ze na pokladzie znajduje sie komandor Cookingham. -Odpowie za to przed sadem wojennym - powiedzial Mario Harrisowi. Rownoczesnie wydal polecenie pelnego nasluchu radiowego na obszarze miedzy Marianami a Ameryka. Statkom polecono zatrzymanie silnikow, skierowano w ten rejon anteny samolotow wczesnego ostrzegania. Cala flota Polnocnego Pacyfiku zmienila sie w jedno wielkie ucho, probujace ustalic akustycznie miejsce pobytu porwanej maszyny. Rossner przewidzial taka sytuacje, totez posuwal sie nieregularnymi zakosami. Jesli nawet ktokolwiek uslyszal silniki maszyny, juz za chwile nie mial pojecia, gdzie jej szukac. -Prawdopodobnie nie zdolamy go powstrzymac przed dotarciem do brzegow Kalifornii - prorokowal Harris, pozostajacy caly czas w lacznosci z Mendezem. - Ale nie martw sie, Mario. Gdzies beda musieli wyladowac, ten samolot nie moze tego zrobic na byle oslej laczce. Po mniej wiecej godzinie lotu Rossner oddal stery generalowi. Maszyna zreszta posuwala sie na autopilocie, co pewien czas nalezalo tylko korygowac kurs. -Przespie sie z godzine, padam ze zmeczenia - rzekl kapitan. Greenson kiwnal glowa ze zrozumieniem. W niewielkiej kabinie pasazerskiej drzemali na rozlozonych fotelach komandor z Robbinsem, skuty Bernstein i Betty Stone. Steve znalazl dla siebie wyborne miejsce w magazynku, w ktorym miedzy innymi przechowywano spadochrony. Sen scial go w zaledwie pare sekund. Zapadl sie w otchlan bez zwidow i majakow. Nie odpoczywal jednak dlugo. Z glebin snu poczal wyplywac na powierzchnie, moze wolniej niz podczas swojego bohaterskiego nurkowania, co nie znaczy, zeby doznanie nie bylo mniej interesujace. Oto nagle zmiarkowal, ze w swym wyplywaniu nie jest sam, ze przytulone jest do niego jakies stworzenie cieple i mile, oddychajace pospiesznie... -Betty? Odpowiedzia byl ni to szept, ni westchnienie. Obudzil sie, wracajac do rzeczywistosci. Realny byl otaczajacy go mrok, wibracja silnikow, rowniez realna byla osoba obok. Rekami dotknal twarzy lekarki, natrafil na rozchylone usta. -Steve, czy mozemy to wszystko naprawic? Nie odpowiedzial, zaskoczenie odebralo mu mowe. Zanurzyla dlon w jego wlosy, zdazyly sie mocno przerzedzic przez te szesc lat, posiwiec. -Bylam glupia - stwierdzila. - Wlasciwie nie wiem, czego chcialam. Nie wiedzial, co odpowiedziec. Jej reka rozpiela mu koszule, bladzila delikatnie po piersi. Poddal sie tej pieszczocie. A potem pocalowala go, jej usta cudowne, pelne, wilgotne, pachnace tic-takiem (ktory zawiera tylko dwie kalorie) rozpieczetowaly jego wargi, jezyk przeniknal do wnetrza, musnal zeby kapitana, cofnal sie i znow zanurzyl... Fala pozadania nadciagnela jak przyplyw na Biska-jach! Przygarnal Betty do siebie. Nie uczynila najmniejszego gestu oporu, przeciwnie, cala wybiegla mu naprzeciw, trac o niego swym cialem, piersiami, ktore zwiekszyly sie w ciagu minionych lat moze o numer, brzuchem plaskim, jedrnym... Dlon kapitana przemierzyla jej plecy, ogarnela rozkosznie wydatna pupke, dotknela atlasowo gladkich opalonych nog, zawrocila w gore... -Nie mam majtek - uprzedzila go szeptem lekarka. Nigdy dotad panna Stone nie opowiadala o latach, ktore minely od ich rozstania. Zycie dalo jej w kosc chyba bardziej, niz na to zasluzyla, czuly i wielki Bob okazal sie na co dzien prymitywnym miesniakiem. Kazal jej przerwac studia, pracowac, sam prowadzil dosyc beztroski, zabawowy tryb zycia... Pracowala wiec jako sprzataczka, pielegniarka ludzac sie, ze urodziny dziecka otworza w ich zyciu nowy, wspanialy etap. Ale pomimo jej wysilkow zwiazek przetrwal zaledwie kilka lat. Gdy okazalo sie, ze maly Ralf cierpi na porazenie mozgowe, Bob po prostu odszedl, uciekl... Przeklela go. Skutecznie! Pol roku pozniej samochod, ktory mu kupila, zderzyl sie na autostradzie z wielkim trakiem. Nie potrafila nawet na pogrzebie zaplakac, byla wewnetrznie pusta. Cala swoja energie poswiecila studiom na uniwersytecie w San Antonio, roznym doraznym zajeciom pozwalajacym przezyc i zdobywac pieniadze na prywatna klinike w poblizu slynnego fortu Alamo, w ktorej lekarze ludzili ja, twierdzac, ze maly Ralf robi postepy: chodzi, spelnia najprostsze polecenia. Mezczyzni w jej zyciu nie istnieli. Owszem, jeden z facetow, ktoremu dogladala umierajacego ojca, zainteresowal sie piekna pielegniarka, robil jej nawet matrymonialne propozycje, ale kiedy na wspolny weekend zabrala Ralfa, ktorego niedorozwoj szedl w parze z nieruchoma, wykrzywiona twarza czlowieka-wampira, konkurent zmyl sie, a przez posrednika wymowil jej prace od najblizszego poniedzialku. Czasami, gdy nie mogla zasnac, przypominal sie jej trzcinowy domek na przedmiesciu Houston, luksusowy zywot ksiezniczki, ale nawet wowczas nie tesknila za Steve'em. Nie wierzyla w jego milosc, uwazala, ze chcial jej jedynie jako zabawki. Jako witaminy na mlodosc. Tragiczne wyzwolenie nadeszlo pare dni po otrzymaniu przez Betty dyplomu. Jeden z pielegniarzy kliniki dla dzieci, niezrownowazony psychicznie dewiant, podpalil noca pawilon malych chlopcow. Bylo osiemnascie ofiar. Do konca zycia mialy przesladowac Betty wizje przerazonych kalek, blakajacych sie wsrod dymu, czolgajacych po podlogach, absolutnie bezradnych wobec sciany ognia. Ralf umial powiedziec tylko jedno slowo: "Mama". Czy tamtej strasznej nocy ja wzywal? Moj Boze! - opowiesc przerywa szloch. Betty wtula zalzawiona twarz w spocona piers Steve'a. Nie widzi go, moze to lepiej. Kapitan slucha jej uwaznie, ale nie potrafi wspolczuc. Dlaczego? Sam sie sobie dziwi. Czy tez jest kompletnie wypalony? Teraz, kiedy kochali sie, kiedy zaznal z jej strony pelnego oddania, maksimum pieszczot, jakie kobieta moze dac mezczyznie, czuje sie troche smutno... Pusto! Przed laty polowa tych pieszczot przyprawilaby go o szalenstwo, teraz smakuje jak odgrzany obiad. Dlaczego? Czy zbyt dlugo marzyl, aby teraz sie cieszyc? Czy realnosc przegrywa z wyobraznia? Czy dlatego, ze sa juz zupelnie innymi ludzmi? -Po smierci Ralfa zostala mi tylko pasja zawodowa! Nauczyles mnie kochac niebo, loty... Totez gdy dowiedzialam sie o mozliwosci specjalizacji w dziedzinie medycyny kosmicznej i szansie uczestniczenia w programie "Rainbow", gdzie potrzebowali mlodych, zdrowych, niezameznych absolwentek medycyny, wyjechalam na Floryde. Wiedzialam, ze ubiegajacych sa setki. Postanowilam dzialac rozsadnie. Wrecz cynicznie. Dowiedzialam sie o Galenim, o jego zainteresowaniach mlodymi, ladnymi dziewczynami. Podlozylam sie mu. Tak, mozesz nazwac to prostytucja. Nie przewidzialam jednego. Galeni byl dobry w te klocki. Moze za dobry. Kochajac sie z nim poznalam rozkosz, jaka moze dawac czysty, nie obciazony uczuciem seks. A ja milosci nie potrzebowalam... A moze zreszta tylko mi sie wydawalo, ze jej nie potrzebuje, ze wszystko to, co dostalam od ciebie, oddalam Bobowi? Ach, Steve, czy mozemy odzyskac te szesc straconych lat? Powiedz! Czemu milczysz? Rossner slyszy swoj glos: -Tak, oczywiscie, mozemy, kochana... I dopiero teraz odczuwa caly bol i gorycz! -Za godzine bedziemy nad wybrzezem Kalifornii -mowi general Greenson. - Paliwa starczy nam potem jeszcze najwyzej na pol godziny lotu. -Kalifornia. To jak najbardziej nam odpowiada -usmiecha sie Cliff. Wszyscy wyspani z ozywieniem roztrzasaja dalsze plany. -W Los Angeles mamy najwiecej stacji telewizyjnych - mowi Steve. - W jednej z najwiekszych pracuje moja byla zona. To wspaniala kobieta i niezaleznie od wszystkiego, co zdarzylo sie miedzy nami w przeszlosci, na pewno nam pomoze. Wystarczy, jesli skontaktuje nas z odpowiednimi ludzmi - odzywa sie Cliff. -Jak zamierzacie wyladowac? - pyta Cookingham. -Nigdzie nie wyladujecie - rzy z tylu Bernstein. - Na wszystkich lotniskach trwa na pewno pogotowie bojowe i czekaja plutony powitalne. To nie musi byc lotnisko - odpowiada zagadkowo usmiechniety Cliff. -Nie mow, ze snilo ci sie rozwiazanie? - wola Betty, podniecona i rozowa jak jabluszko grzechu pierworodnego. -A w jakim innym celu spalbym az tak dlugo. Posluchajcie... -Mario... - w sluchawce odzywa sie suchy glos Harrisa.- Slyszysz mnie? -Jestem nad Colorado - pada odpowiedz. - W Gorach Skalistych panuje doskonala pogoda. -Prezydent chce cie widziec natychmiast. -Powiedz, ze nie mozesz mnie odnalezc, ze upilem sie albo zniknalem z jakas dupa... -Zada dokladnych informacji o okolicznosciach uzycia "Sigmy", lada moment dowie sie o stanie gotowosci na Zachodnim Wybrzezu... -Dwie godziny stary, daj mi jeszcze dwie godziny! Potem wszystko zalatwie osobiscie. -A jak nie? -To i tak przyjdzie koniec swiata. Harris odczuwa narastajaca rezygnacje. -Zwiazalem sie z wariatem - mruczy do siebie i nalewa porzadna porcje szkockiej, bez lodu i bez wody! Mendez tymczasem nie traci zimnej krwi. Laczy sie z burmistrzem Los Angeles. Potem przez kwadrans rozmawia z miejscowym przelozonym CIA. -Gdziekolwiek pojawi sie zaloga "Rainbowa 3", zostanie schwytana, zanim zdazy podjac probe ujawnienia nagran - odpowiada Harrisowi. To niezwykle uczucie leciec na stosunkowo niskim pulapie, nad kalifornijskim megalopolis, nie bedac przez nikogo widzianym. Mocno wytlumione silniki samolotu rowniez sa nieslyszalne na tle tetniacej zyciem metropolii. Pod nimi przesuwaja sie dzielnice przedzielone lancuchami wzgorz, kepy wiezowcow... -I co teraz zrobimy? - pyta siedzacy przy sterach Greenson. Na ekranie telewizora Cliff wywolal wlasnie miejscowa telegazete. Szuka potrzebnej informacji. -Jest! - wola ucieszony. - Wszystko sie zgadza. Od kwadransa nad Disneylandem trwa impreza pod tytulem "Desant Gumisiow". Pokazy spadochronowe... - Potrafisz skakac, Betty? -Oczywiscie. Ukonczylam odpowiednie kursy z pierwsza lokata, moj nauczyciel moze zaswiadczyc - odpowiada lekarka. -Zatem wszyscy wyskoczymy przy nastepnym nawrocie, nad Santa Anna. Samolot zostanie skierowany nad morze, do ktorego spadnie po wyczerpaniu sie zapasow paliwa. -Nie - protestuje naraz Cookingham. - Nie mozna poswiecic tak wspanialej maszyny. A modul kosmitow? Ma tez ulec zniszczeniu? Przeciez jest to wynalazek, ktory moglby przyniesc przelom we wszystkich technikach wojennych. -Tak - wspiera przyjaciela Greenson. - Wy skaczcie, my skierujemy sie ku bazie Norton. Wyjdziemy z niewidzialnosci i poprosimy o zgode na ladowanie. Po pewnych targach obiecamy kapitulacje. To odwroci uwage od was, bedziecie mogli ukryc sie w miescie, dotrzec do stacji telewizyjnych. -Ryzykujecie spotkanie z oszalalym Mendezem. Ten dran nie cofnie sie przed niczym. -Nie przesadzaj, Cliff - ripostuje general. - Mendez musi teraz myslec przede wszystkim o wlasnej dupie i o tym, co w przypadku niepowodzenia bedzie musial powiedziec prezydentowi. -Boje sie o was! - powtarza Robbins. - Bardzo sie boje! -Nie ma najmniejszego powodu, ustalcie lepiej, co zrobicie po znalezieniu sie na ziemi. No, zakladajcie spadochrony. Wykonuje nawrot i za chwile powinniscie skakac! Ty tez, "Cooki"! -Pozwolisz, ze zostane jednak z toba, Ron - odpowiada z usmiechem komandor. X -Zblizamy sie do Los Angeles, panie doktorze - zameldowal pilot. - Gdzie mam sie skierowac?Mendez wydawal sie nie slyszec tych slow, zatopiony bez reszty w swoich myslach. Chociaz, czy to byly jego mysli? Glos wewnetrzny, przymilny cieply bas coraz czesciej zdawal sie byc zjednoczonym chorem wielu, bardzo wielu glosow. -Oszalalem? -Nie kochany, ty jestes normalny, jeden naprawde normalny - powtarzal zapamietale chor. Do rzeczywistosci doradca wrocil dopiero po powtorzeniu pytania. Nie zdolal jednak otworzyc ust, poniewaz nagle odezwala sie baza Air Force Norton w San Bernardino. -Mowi general John Rogers. Poszukiwany obiekt niespodziewanie pojawil sie na naszym radarze. "Robin" leci od poludniowego zachodu w kierunku lotniska. Dwie minuty temu nawiazal lacznosc z wieza. General Greenson poprosil o zgode na ladowanie... Co mamy im odpowiedziec? -Czy wasze patrioty sa gotowe? -Alez panie doktorze, pan chyba mnie nie zrozumial, oni gotowi sa oddac sie w nasze rece. To nie sa zadni terrorysci, znam Greensona i Cookinghama... -Generale, dzialam na podstawie osobistego upowaznienia prezydenta! Czy odmawia pan wykonania rozkazu? John Rogers nie nalezal do ludzi sklonnych ustapic przed byle pogrozka. -Wykonam rozkaz, jesli Jim Hensey wyda mi go osobiscie - powiedzial. - Czy moze pan umozliwic mi polaczenie z Bialym Domem? Mendez zaklal w duchu. Tylko tego mu brakowalo. -Okay, generale. Niech laduja. Do tematu jeszcze wrocimy. Prosze informowac mnie o wspolrzednych jednostki. -Znajduje sie o dziesiec minut lotu od lotniska... -To prawie jak my! Dobrze. Na jakim pasie zamierzacie go przyjac? -Na pasie "D". A moze chcielibyscie wyladowac pierwsi? -Nie! A teraz prosze o dokladne wspolrzedne "Robina". Chwile pozniej doradca odwrocil sie do pilota. -Byles na prawdziwej wojnie, Mike? -Yes, sir! Bralem udzial w "Pustynnej Burzy" i latalem nad Bosnia... Mam cztery zaliczone zestrzelenia. -Najwyzszy czas, zeby miec piate. Greenson, wyraznie rozluzniony, usmiechnal sie do komandora. -Kieruja nas na pas "D". -A ladowales juz kiedys takim cackiem, Ron? -Nie, ale jego komputer robil to setke razy. Gdyby umial jeszcze popic i podupczyc, powiedzialbym, ze jest to najlepszy material na kumpla-pilota, jaki moze sie czlowiekowi przytrafic. -Ciekawe, czy naszym udalo sie juz pomyslnie wyladowac? -Jestem pewien. Komus z nich na pewno sie uda. Kazdy wymyslil inny sposob na dotarcie do studia telewizyjnego. A wystarczy, zeby jednemu sie powiodlo. -Dziwne, ze dotad nie odezwal sie Mendez. - Prawdopodobnie spi w Waszyngtonie. -Jestescie idioci! - odezwal sie nagle milczacy do tej pory jak zaklety Bernstein. - Powinniscie ladowac na dziko i dopiero w ostatniej chwili pozbyc sie niewidzialnosci... -Kiedy nam wlasnie chodzi, zeby wiedzieli, gdzie jestesmy - odparl Cookingham! -Pieprzeni bohaterowie! Mario z pewnoscia kaze was zestrzelic. A ja zdechne razem z wami. -Przeciez doktor Mendez wie, ze pan leci z nami. -Chocby wiedzial, ze leci papiez, Dalaj Lama, krolowa angielska i Kim Basinger, nie zawahalby sie tez ani przez sekunde. Przerazajace, ze wy nie zdajecie sobie sprawy z wysokosci stawki. -Nie rozumiem, dlaczego zabraniacie ludzkosci poznania jej historii... -Mario uwaza, ze opublikowanie tych obrazow przyspieszy koniec swiata! -Chce pan lyka na odwage? - Cookingham wyciagnal do niego piersiowke, ale gest pojednania zaklocil Greenson pytajac komandora: -Sluchaj stary, nie wiesz przypadkiem, co to za cyferki? -Chyba komendant Rogers nadaje do nas zaszyfrowana depesze... Ciekawe. - Cookingham skupil sie na tekscie... - SPIEPRZAJCIE STAD NATYCHMIAST! Co oni chca nam przez to powiedziec? -Byc moze pragna nas ostrzec przed delegacja powitalna, na sklad ktorej nie maja wplywu. -Mendez? Mozesz powrocic w niewidzialnosc. Zrezygnowac z ladowania w Norton. -Niestety, nie mamy specjalnego wyboru, paliwo sie konczy. -Macie spadochrony! - zawyl Bernstein. - Natychmiast dajcie mi spadochron. Ratujmy sie. Ja nie chce umierac, nie chce, nie chce!... Obie jednostki zblizaly sie blyskawicznie do lotniska. Rogers z rosnacym niepokojem sledzil manewry maszyny prezydenckiego doradcy. -Skurwiel chce odpalic rakiete... Powinienem mu przeszkodzic, ale przeciez go nie zestrzele. Greenson dosc pozno zauwazyl samolot, ktory zblizal sie do nich pod katem. Intuicja podpowiadala mu, ze nie bedzie to spotkanie towarzyskie. Obnizyl pulap i wypuscil podwozie. Zaledwie mila dzielila go od konca pasa startowego "D". Rownoczesnie palce generala zastygly na przelaczniku zasilacza. Jesli maszyna poscigowa zaatakuje, jesli wystrzeli rakiete, wowczas ich maszyna otuli sie woalem niewidzialnosci. Jednakze wystrzalu nie bylo. A moze siodmy zmysl przeciwnika podpowiedzial mu, ze pole niewidzialnosci nie dziala na powierzchni ziemi i wystarczy poczekac. General wyladowal po kawaleryjsku. Sypnely iskry, zazgrzytaly przeciazone amortyzatory. -Dzieki Bogu! - wyszeptal Bernstein, ktory w tym czasie zdolal dwukrotnie zsikac sie w spodnie. I w tym momencie Mike na polecenie Mendeza odpalil. "Robin" nie mial szans na zwrot czy ucieczke. Rakieta trafila jednostke w dysze odrzutowe. Natychmiast eksplodowaly zbiorniki paliwa, a detonacja rozniosla strzepy samolotu w promieniu paruset metrow. Cookingham zginal na miejscu. Potezny wybuch wyrzucil fotel z Greensonem wysoko w gore. Zadzialala katapulta i otworzyl sie spadochron. Ekipa strazy dziesiec minut pozniej znalazla nieprzytomnego generala, jak wisial wsrod splatanych linek w koronie kalifornijskiej sosny, tuz za plotem lotniska. Zadzwonil telefon. Patrycja wyszla z lazienki. Byla przekonana, ze telefonuje Lionel. -Hej, o co chodzi? -Dlaczego jeszcze nie wyszlas z domu? - zachrypial rezyser jej talk-showu. - Przeciez za siedemdziesiat minut wchodzimy na antene... -Od czterech lat robimy ten program, Lal, a ty ciagle nie wierzysz, ze zdaze na czas i musisz mnie sprawdzac. Czy spoznilam sie choc raz? -Ty w ogole nie dbasz o moje nerwy. Cztery lata temu nasz program sledzilo ledwo paru staruszkow w Pasadenie. A wiesz, jaka byla ogladalnosc w zeszlym tygodniu? -Wiem, dwadziescia piec milionow w Stanach... -I drugie tyle w Meksyku. -W takim razie pozwol dokonczyc mi toalete, wychodze za kwadrans... - Rozmawiajac dokonywala roznych rutynowych czynnosci poprzedzajacych zazwyczaj opuszczenie mieszkania. Zamknela okno na taras, wylaczyla telewizor. -A jesli beda w miescie korki? -Mam w bagazniku rower! Buzka, Lal! Odlozyla sluchawke i usmiechnela sie. Poczciwy, stary Lal Hardy. Traktowal ja jak corke, przynajmniej od czasu, kiedy przekonal sie, ze nie zostanie jego kochanka. Przejrzala sie w lustrze. Mimo swych trzydziestu pieciu lat wygladala calkiem interesujaco. Bulwarowki dosc czesto rozpisywaly sie o jej romansach. Bylo w tym co najmniej dziewiecdziesiat procent przesady. Po rozwodzie z Steve'em wybrala status kobiety samotnej i niezaleznej. Jesli zdarzali sie jej jacys partnerzy, byly to wylacznie przelotne ptaki, ktorym nigdy nie pozwalala uwic gniazda. Malzenstwo ma sens, kiedy sa dzieci. I maz - pomyslala ironicznie... Zabrzeczala szyba. Zadrzala i odwrocila sie gwaltownie, widzac dlugi cien, ktory padl na podloge livingu. Do licha! Na tarasie wewnetrznego ogrodka stal Steve Rossner. -Hej, Patty. Mam nadzieje, ze mnie wpuscisz! Przez te wszystkie lata po rozwodzie nie spotykali sie czesto. Byla na pogrzebie jego matki, on zjawil sie, gdy chowala ojca. Sledzila wiadomosci o jego lotach, a on tez chyba interesowal sie jej dokonaniami. Kiedy poklocila sie z Kanalem 5 i na pare miesiecy wyladowala na bruku, przyjechal do Kalifornii i bez slowa wreczyl jej czek na pokazna kwote. A dzis? -Do licha, z nieba spadles, Steve? -Zgadlas, Pat, spadochron, ktory lezy na dachu garazu, jest twoj. Czy gra pani dalej? -Mogles przynajmniej zadzwonic, ze wpadniesz. Teraz bardzo sie spiesze, za godzine zaczynamy kolejny odcinek "Popoludnia z Kalifornia". -Przybywam poniekad w tej sprawie... Cliff mial troche mniej szczescia niz Steve Rossner, ktorego wiatr zniosl nie tylko nad dzielnice willowa, ale pozwolil bez wpadniecia w oko ciekawskim zjawic sie dokladnie na posesji swojej bylej zony. Robbins natomiast wyladowal na zatloczonym parkingu, gdzie oczekiwala go grupka gapiow, a co gorsza jakis policjant. -Dlaczego laduje pan tak daleko od miejsca pokazow? - zainteresowal sie funkcjonariusz. -Bo jestem chinskim szpiegiem - zeznal Cliff, pokornie wsiadajac do samochodu gliny. Tam swoja koncentracja psychiczna ogluszyl stroza prawa, przebral sie w jego mundur i najspokojniej w swiecie ruszyl w strone studia Kanalu 7. -Znalezli jeszcze jednego - powiedzial Rogers do wysiadajacego z samolotu Mendeza. Byl gotow do wspolpracy z doradca, ale wiedzial dobrze, ze odpowiedni raport trafi do rak prezydenckich bez zadnego posrednictwa. -Zyje? -Jeszcze. Wlasnie go wioza. Mendez zatrzymal pedzacy po plycie lotniska ambulans i wskoczyl do srodka. Zweglony strzep czlowieka z wypalonymi oczodolami w niczym nie przypominal zawsze eleganckiego i wyczulonego na punkcie wlasnej powierzchownosci doradcy. Dla niego pieklo zaczelo sie juz na ziemi. Wyl z bolu, mimo zaaplikowania mu konskiej dawki narkotyku. -Sam, Sammy, wygralismy! - zawolal Mario. - Trzymaj sie, stary! Bernstein poznal jego glos. Na moment przestal jeczec, zmobilizowal sily. -Sa w miescie... Spadochrony... zona Rossnera... -wyrzucil z siebie te slowa tak, jakby wypluwal dusze, a potem skrecil sie w ostatnim paroksyzmie i umarl. -Dajcie mi helikopter - zawolal Mendez do Rogersa. - Natychmiast, jesli nie chcecie wygladac tak jak ten wielorasowy pedal! -Mam uwierzyc w twoja niesamowita opowiesc i zaryzykowac puszczenie na zywo jakiegos zwariowanego filmu, Steve? Chcesz, abym zburzyla wszystko, co tak mozolnie zbudowalam przez lata, Steve! I to w momencie, gdy twoim przeciwnikiem jest sam Bialy Dom? Jeszcze nie zwariowalam! - Patrycja prowadzila swoj woz pewnie i precyzyjnie, choc nie mogla ukryc silnego poruszenia. Staneli na czerwonym swietle. -Nie blagalbym cie, gdyby nie bylo to takie wazne -rzekl z naciskiem Rossner. - Z drugiej strony rozumiem, ze chcesz sie upewnic, czy nie fantazjuje. Prosze bardzo. Akurat stoimy przed sklepem ze sprzetem elektronicznym. Na pewno maja laserowy odtwarzacz. -Bardzo sie spiesze, Steve!... -Prosze o trzy minuty, Patty! -To rzeczywiscie niewiele od kogos, kto kiedys chcial ode mnie cale zycie. Wjechala samochodem w zatoczke. Nagly podmuch wiatru zapedzil Betty nad jakies stare budynki i sprawil, ze zaczepila spadochronem na balkonie trzeciego pietra. Nozem udalo sie jej odciac linki i wejsc do srodka dosc nedznie urzadzonego mieszkania... Z lazienki dobiegal spiew jakiejs kobiety pluskajacej sie w wannie. Ksztalt lozka, rozowe tapety i lustro na suficie powiedzialy pannie Stone wiecej o zainteresowaniach lokatorki, niz moglby to zrobic dlugotrwaly wywiad srodowiskowy. Postanowila dzialac szybko. Znalazla lezaca na stole torebke z dokumentami, z szafy wziela modny, choc dosyc wyzywajacy stroj, wybrala peruke i ciemne okulary. Bez wahania siegnela po firmowe kluczyki do lincolna. Coz, nie wygladala w tym wszystkim zbyt subtelnie, ale liczyl sie cel... Na schodach omal nie zderzyla sie z zazywnym biznesmenem spieszacym do mieszkania kapiacej sie. -Pan nastepny? Siostra czeka na pana - powiedziala i co rychlej pomknela do zaparkowanego przed domem samochodu. -Nadal zadnych nowych wiadomosci od Maria? - zapytal prezydent. -General Harris obiecal go znalezc - odparl sekretarz. - Takze Brentwood, choc jest ciagle w szoku, obiecuje udostepnic nam tasmy ze wszystkich rozmow przeprowadzonych w trakcie panskiej choroby. Wiceprezydent nie potrafi zrozumiec tego, co sie stalo, i bardzo pragnie sie zrehabilitowac. Na okraglej twarzy Jima Henseya odbilo sie zniecierpliwienie. Od godziny otrzymywal coraz to nowe informacje na temat dzialalnosci tandemu Mendez-Bernstein, ktore upewnialy go w mniemaniu, ze dwaj jego zaufani ludzie po prostu zwariowali. Zatopili lodz wartosci miliarda dolarow, postawili w stan gotowosci flote Pacyfiku... Robiac to, za kazdym razem powolywali sie na jego rzekome pelnomocnictwa. -Wiele wskazuje na to, ze Mendez znajduje sie obecnie w drodze do Kalifornii - powiedzial sekretarz O'Donell. - Ale zdaje sie, ze mam na linii Pentagon. Powinny byc najswiezsze wiadomosci. Dzwonil Harris. Rezygnacja w jego glosie byla nieslychanie wymowna. Nie mial zamiaru kryc dluzej Mendeza. W urywanych zdaniach przekazal wiadomosc otrzymana od Rogersa. -Co takiego!? - wykrzyknal Hensey. - Twierdzi pan, ze moj doradca do spraw bezpieczenstwa narodowego osobiscie rabnal rakieta na pasie startowym w Norton maszyne z wiceszefem NASA i komandorem z dowodztwa Trzeciej Floty na pokladzie?! Helikopter Mendeza sunal nad skapanym w popoludniowym sloncu miescie. Jego zaloga caly czas miala bezposredni kontakt radiowy z policja. W calym Los Angeles trwala bezskuteczna, jak na razie, oblawa za "chorymi psychicznie spadochroniarzami", jak oficjalnie okreslono poszukiwanych. Dokladnie minute po tym, jak samochod Patrycji Rossner z jej eks-malzonkiem w bagazniku wjechal do podziemnego garazu Siodemki, specjalny oddzial otoczyl gmach popularnej stacji telewizyjnej. Kilkudziesieciu policjantow z oddzialu antyterrorystycznego gotowych bylo do szturmu. -Jestes, jestes nareszcie - zdenerwowany Lionel czekal na dziennikarke przy windzie. - Balem sie, ze spoznisz sie przez te oblawe na miescie za jakimis szalencami. Mamy osiem minut do wejscia na wizje... A pan dokad? - zagrodzil droge kapitanowi. -Steve jest ze mna! Lal, poznaj mojego bylego meza. Aha, tu masz CD-ROM z filmem, od ktorego zaczniemy Program, pilnuj tego jak oka w glowie! -Zwariowalas, mamy przeciez wspanialy hit o mlodych fokach. -Poczeka! Dzis, moj stary, pokazemy hit wszech czasow. Hardy popatrzyl z lekkim niedowierzaniem na Patrycje. Rzeczowa i opanowana dziennikarka (dla milionow widzow symbol kobiety XX wieku) nie zwykla byla wyrazac sie tak emocjonalnie. Ale tego dnia w ogole wygladala na inna osobe - zrenice miala rozszerzone jak po atropinie, nieskoordynowane ruchy rak. Czyzby spotkanie z eksmalzonkiem sprawilo, ze siegnela po prochy? Hardy nie zamierzal jednak ingerowac w ich sprawy. -No dobra, dobra... - mruknal biorac kompaktowa kasete. - Jak mamy zatytulowac ten twoj hit? -Powiedzmy: "Na zywo z Golgoty - sad, biczowanie, droga krzyzowa, Wniebowstapienie!" Kilometr od studia policyjny patrol nakazal Betty zjechac z drogi. Oblala ja fala goraca. Zamierzala dodac gazu i sprobowac ucieczki, kiedy raptownie wyprzedzil ja inny woz policyjny. -Ja sie zajme ta paniusia, koles - zawolal rudzielec w mundurze policjanta i rownoczesnie mrugnal porozumiewawczo do doktor Stone. - Musze natychmiast dowiezc ja do studia Siodemki. To narastalo, roslo! Cholera! Wypelnialo go calego. Mendez czul, jakby nabrzmiewal w nim wielki pecherz nienawisci, rozumial, co to znaczy. Zblizal sie do Robbinsa. Rozstrzygniecie wreszcie bedzie musialo nastapic... Z trudem panowal nad soba, wydajac polecenia szefowi kalifornijskiej policji, ktory osobiscie przejal nadzor nad operacja. -Jak to, sa w studio!? Zdazyli dotrzec przed blokada... To dlaczego jeszcze nie sa aresztowani, komisarzu? Ja mam pana uczyc?! Nic mnie nie obchodzi transmisja. Rossner i jego zona maja byc zdjeci przed audycja. To niech puszcza jakies wideoklipy. Jak to, panscy ludzie nie beda walczyc z cywilami? To niech odlacza zasilanie stacji! Odpowiada pan za to osobiscie, komisarzu. Nie moze dojsc do emisji programu... -Mario! Tu Jimmy. Nakazuje ci przerwac te awanture - w rozmowe z komendantem wlaczyl sie charakterystyczny glos prezydenta. - Musisz mi sporo rzeczy wytlumaczyc, Mario! -Przerwal polaczenie - zawolal ktos z centrali. Oslupialy prezydent na moment zaniemowil. - Polaczcie mnie z gubernatorem Kalifornii - wykrztusil po dobrej chwili. Na piec minut przed emisja charakteryzatorka dokonczyla makijaz Patrycji. Na dole narastal tumult. Trzesly sie jej rece. -Czy beda strzelac, prosze pani? -Policja chce sforsowac wejscie. Grozi uzyciem broni - emocjonowal sie jakis mlody redaktor. -Rezygnujemy z programu, szefie? - odezwal sie glos realizatora. -W zadnym wypadku - zawolal Hardy. - Zabic moze nas zabija, ale wiecie, jak to nam podniesie ogladalnosc? Z pokladu helikoptera widac bylo juz gmachy studia wytworni i pobliskiego wielopietrowego parkingu. Mendez przelaczyl radio na czestotliwosc policyjna. Oczywiscie nie mial zamiaru z nikim rozmawiac. -Mowi gubernator stanu Kalifornia - skrzeczal glosik. - Do wszystkich jednostek w rejonie studia Siodemki. Nakazuje zaprzestac jakiejkolwiek akcji przeciwko Rossnerowi i jego grupie. Z rozkazu prezydenta USA nie wolno dopuscic do studia Mario Mendeza, do niedawna doradcy Bialego Domu. Uwaga, moze byc uzbrojony. Mendez zasmial sie. Duzo mogli mu zrobic! Byl u celu. Smiglowiec osiadl miekko na dachu parkingu. Mario wyciagnal bazooke najnowszej generacji i dotargal ja az na krawedz dachu. Jak na dloni mial przed soba oszklony taras glownego studia, a na nim podium, na ktorym Patty Rossner zwykla przyjmowac swoich gosci. Na moment popatrzyl w dol. Jak zwykle w dniu emisji przed gmachem popularnej stacji zgromadzilo sie sporo gapiow chetnych ogladac na wielkim, zajmujacym trzy pietra ekranie kolejny odcinek "Popoludnia z Kalifornia". Zasmial sie bezglosnie. -Ostatni odcinek! XI Jim Hensey osobiscie przerzucil kanal na odbiorniku podarowanym mu przed pol rokiem przez cesarza Japonii... Ekran wypelnila piekna trikowa czolowka - tanczacy most Golden Gate, maszerujace betonowe odciski dloni przed Chinskim Teatrem. Potem wyprysnela strzelista sekwoja, przeistaczajaca sie w startujaca rakiete kosmiczna.-Czy Harris mowil ci, co moze byc na tych niezwyklych nagraniach? - prezydent zwrocil sie do sekretarza. - Mario przysylal mi w tej sprawie bardzo lakoniczne raporty. W ostatnich donosil, ze dotarli bardzo daleko w glab dziejow i ze znalezione zdjecia moga byc niebezpieczne dla samych podstaw naszej cywilizacji. Ale w jaki konkretnie sposob, nie wyjasnil. -Harris w ogole nie byl wprowadzany przez Mendeza w szczegoly - odparl O'Donell. - Wiedzial tylko, ze zawartosc kosmicznego dysku stanowi material autentyczny i przez to cholernie niebezpieczny. -Ale coz tak niebezpiecznego moze kryc sie w prawdzie? -Izwiestija - zazartowal sekretarz, ktory dlugi czas specjalizowal sie w zagadnieniach Europy Wschodniej. Akrobatycznym wrecz zwrotem Cliff zjechal z jezdni, wylamal zabezpieczajacy szlaban i skierowal woz pod prad na serpentyne pietrowego parkingu. -Co robisz? - jeknela Betty, ktora pasy ledwo uchronily od roztrzaskania sie o szybe. - Zabijesz nas! -Jade - odpowiedzial lakonicznie, prowadzac samochod z opanowaniem i zrecznoscia godna kaskadera. -Mielismy przeciez jechac do studia. -Mielismy, ale na razie jest pilna sprawa do zalatwienia, tutaj. - Z piskiem opon minal kolejny zakret, unikajac zderzenia z ogromnym pontiakiem. -Och, Cliff, zdaje sie, ze jedziemy pod prad! -Wszystkie reguly sa po to, aby je zmieniac! - zawolal, omal nie taranujac nastepnego samochodu. - Ciekawe, czy ten lotr czuje, ze go zaraz dopadne? Scisk na korytarzach wokol glownego studia i na sasiednich tarasach panowal nie mniejszy niz przed ekranem na ulicy. Roznioslo sie, ze w programie ma byc pokazana nieprzewidziana sensacja. Niedawni napastnicy przemieszani z niedoszlymi obroncami wpatrywali sie w rozstawione wszedzie monitory. Przerwano nagrywanie programow w sasiednich studiach, przykucneli obok siebie ksiadz i rabin, seksbomba z oper mydlanych i lider Ruchu Gejow. Skonczyla sie czolowka. Ekran wypelnila twarz Patrycji Rossner. Obserwujacy katem oka jej profil Steve zdal sobie naraz sprawe, jak wspaniala jest to kobieta. Jak dojrzala, jaka ma klase. Jej oryginalna uroda, nie tracac nic z mlodzienczego blasku, z wiekiem nabrala mocy i zupelnie innej wyrazistosci. W tym momencie Steve uswiadomil sobie, ze nie patrzyl tak na nia od wielu lat. -Przyjaciele! Amerykanie i Amerykanki. Jak co tydzien z kawiarnianego tarasu Siodemki wita was Patty Rossner w dwiescie drugim odcinku programu "Popoludnie z Kalifornia". - Mikrofony zainstalowane na ulicy przekazaly radosna wrzawe tlumu. - W dniu dzisiejszym postanowilismy wyjatkowo zmienic dotychczasowy uklad programu i przedstawic jedno tylko wydarzenie: sensacje wieku, a wlasciwie ostatnich dwoch tysiacleci... Laserowy celownik bazooki wylowil precyzyjnie stol mikserski za szyba w glebi, nieomal za plecami bohaterow programu. Jeden strzal powinien nie tylko zalatwic malzenstwo Rossnerow, ale i zniszczyc cala aparature, a zwlaszcza CD-ROM umieszczony juz w odtwarzaczu... Palec Mendeza wolniutko dotknal spustu... Lionel Hardy nigdy nie ogladal dokladnie swoich programow. Sledzil je jednym okiem. Cala jego uwaga skupiona byla na wszystkim, co dzialo sie dookola. Siodmy zmysl kazal mu nagle spojrzec na dach pobliskiego parkingu. Cholera! -Trojka na dach - wrzasnal do miksera. Ekipa zadzialala jak automaty. W sekunde pozniej na ekranach wszystkich telewizorow pojawila sie lufa bazooki i blada twarz snajpera! -Moj Boze - zawolal Jim Hensey i chwycil telewizyjnego pilota w naiwnym, podswiadomym ruchu. Przeciez tego nawet on nie mogl wylaczyc. -Jest ze mna - kontynuowala swa konferansjerke Patrycja - moj byly maz, kapitan Steve Rossner, komendant kosmicznego wahadlowca "Rainbow 3". Powiedz Steve... Steve, co ty? Kiedy na monitorze pojawil sie Mendez z wycelowana bronia, kapitan nie wahal sie ani sekundy, jednym susem pokonal odleglosc dzielaca go od prezenterki, przewrocil ja na podloge i nakryl wlasnym cialem. -To pokazemy na replayu, teraz trzymajcie dach - zawolal Hardy. - Czy ktos z was, kochane gliny, ma karabin snajperski? - Policjanci rozkladali rece... Mendez pociagnal za spust. Ale w tym momencie jakas niewidzialna sila podbila lufe bazooki tak, ze ladunek eksplodowal dwa pietra wyzej, niszczac jeden z magazynow kostiumow. Doradca prezydenta, zaskoczony, zaklal i odwrocil glowe. W drzwiach wychodzacych na dach stal rudowlosy mezczyzna w mundurze policyjnym i przenikliwie sie w niego wpatrywal. -Nie udalo sie, doktorku - powiedzial donosnie. -Mikrofony kierunkowe na dach! - wrzasnal w tym samym momencie Lionel. -Nie szkodzi, nareszcie spotykamy sie - odpowiedzial Mario. Nie mial czasu ladowac bazooki, totez siegnal po pistolet. -Chcesz pojedynku rewolwerowcow, nie jestem uzbrojony, ale nic nie szkodzi... - odparl Cliff i wyslal silny ladunek bioenergii. Betty, ktora zdazyla juz wbiec na dach, spodziewala sie, ze Mendez padnie jak razony gromem. Ale doradca nawet sie nie zachwial, natomiast Robbins, cisniety na mur, omal nie stracil przytomnosci. -Odbilo sie, odbilo sie od tego diabla jak od lustra -wybelkotal Cliff. W gluchej ciszy rozlegl sie chichot Maria. -Trafila kosa na kamien. Na nic psychotroniczne sztuczki, zalatwimy sprawe po amerykansku! Na oczach milionow telewidzow cos niezwyklego dzialo sie z eleganckim, gladkim Latynosem. Jego twarz zwezila sie, w ustach pojawily kly, a miedzy wlosami wylonily rogowe wypustki. Jim Hensey nie odrywal oczu od ekranu. ODonell machinalnie mieszal prezydenckie ziolka lyzeczka, ktora zapomnial wlozyc do szklanki. Tymczasem Robbins, lekko sie zataczajac, ruszyl w strone przeciwnika. Ten, nie przestajac sie smiac, uniosl bron. -Nie, nie! - krzyknela Betty. -Nie - powtorzyl Rossner, pomagajac bylej zonie sie podniesc. -Byles wspanialy, Steve - w oczach Patty lsnil szczery podziw. -Szefie, dzwonia z CNN, blagajac o prawo retransmisji! - Do Lionela podbiegla kierowniczka produkcji. - Mowia, ze cena nie gra roli, dajemy im? Kiedy ledwie trzy metry dzielily Cliffa od doradcy, ten strzelil po raz pierwszy. Kula ugodzila Robbinsa w piers. Szedl jednak dalej, Mario strzelil raz jeszcze, i jeszcze raz... Ale mechanik w ogole nie reagowal na te strzaly, dotarl do Mendeza, porwal go i uniosl jak piorko. -Zostaw mnie - zaskowyczal doradca, ponownie usilujac zgromadzic w sobie psychiczna sile, ktora pozwolila mu przed chwila odbic wyemitowany przez Robbinsa ladunek. Daremnie. Cliff potrzasnal nim, a nastepnie cisnal, niczym zdechlego szczura, poza krawedz dachu. Kamery z zewnatrz studia, zajmujace sie dotad przebitkami tlumu, blyskawicznie przejely lecace roztrzepotane cialo i prowadzily je az do momentu upadku na asfalt. -Zblizenie, stopklatka, wytrzymanie! - krzyczal do realizatorow purpurowy z emocji Lionel. Cliff usiadl ciezko na krawedzi dachu. Betty Stone dobiegla do niego. -Jestes powaznie ranny? - pytala rozpinajac podziurawiona koszule. -Chyba nie - wybakal. -Przeciez widzialam, wladowal w ciebie prawie caly magazynek! -Nasze dyski... Ciagle mam na sobie pare warstw... Spelnily role kamizelki kuloodpornej. W studio technicy szybko ustawili przewrocony stol. Patrycja poprawila wlosy. Byla juz gotowa wrocic do prowadzenia przerwanego programu, ale nagle do stojacego z nimi Hardy'ego odezwal sie jeden z technikow. -Szefie, to jakis szajs. Tutaj nic nie ma... -O czym mowicie? - Cala trojka zwrocila sie w strone rezyserki. -O tym kompakcie, ktory mielismy odtwarzac jako pierwszy, tam nic nie ma. -Jak to nie ma? - zdenerwowal sie Lionel, sam przed piecioma minutami sprawdzalem wejscie, zaczynalo sie od szerokiej panoramy Golgoty... -Ale ja probowalem na paru odtwarzaczach, dysk jest pusty! -Wykluczone - zawolal Rossner. - Sprobujcie odtworzyc inne. -Komputer wskazuje, ze na nich tez nic nie ma. -Wydaje sie, ze ten wybuch uszkodzil wam cala technike - powiedziala Patrycja. -Wszystko dziala, aparatura jest w porzadku - zawolal drugi technik. - Sprawdzilismy, chce pani zobaczyc te mlode foczki... Steve poczul ogromny niepokoj. Zwiekszyl sie on jeszcze bardziej, gdy dowodzacy otaczajacym wiezowiec Siodemki kordonem oficer policji zadzwonil z dolu ze zdumiewajaca informacja. Nie bylo ciala doradcy! O ziemie gruchnely jedynie buty, ciuchy i pasek Mendeza. Sam Mario zniknal. -Jak to zniknal? Ktos ukradl cialo? - Lionel zdenerwowal sie jeszcze bardziej. -Wyglada to tak, jakby w momencie upadku wewnatrz ubrania nie bylo juz ciala. -Rozumiesz cos z tego, Steve? - zapytala Patty. - Chyba nie mamy hitu wszech czasow. Jak ja sie teraz pokaze telewidzom? -Z tym akurat najmniejszy klopot - wtracil sie Hardy. - Nikt juz nie pamieta, co mialo byc tematem programu. Sa natomiast dziesiatki telefonow z zadaniem powtorki sekwencji z dachu i pytaniami, kiedy damy nastepny odcinek? Obejrzeli bardzo dokladnie zapis lotu Mendeza. Przez pierwsze dwa pietra spadal normalnie, na wysokosci drugiego nastapilo dziwne elektromagnetyczne zaklocenie nagrania, a ostatnie klatki stanowily rejestracje upadku pustego juz tylko ubrania. -Cud? Telekineza? - zastanawiali sie fachowcy. -A moze ci, ktorzy go wyslali, uznali, ze pora Maria odwolac? - zauwazyl Cliff, ktory zjawil sie w rezyserce. Robbins wygladal zle. Odmowil wywiadu na zywo. W wyniku ostatnich przejsc stracil chyba z dziesiec kilogramow, wygladal jak lagiernik, dygotal z zimna, mimo ze nakryl sie dwoma kocami. -O kim mowisz? - spytala Betty. - Sadzisz, ze Mendez nie byl normalnym czlowiekiem? -Licho wie, co w nim tkwilo. Ja czulem skondensowane Zlo, ale nie potrafie go zdefiniowac. Moze kiedy zasne, uda mi sie to zobaczyc. Moze ujawnia sie przede mna ci, ktorzy dwa tysiace lat temu zawiesili nad nami tego satelite, a teraz sa wsrod nas, kontroluja i nie dopuszczaja do zmian idacych nie po ich mysli. A maja spore mozliwosci, jesli udalo sie im zdematerializowac faceta i skasowac laserowe nagrania. Moze zreszta Mendez byl jednym z nich i odmeldowal sie po wykonaniu zadania? Chyba nie uslyszala zdziwienia w jego glosie. Przytulila sie do niego. Poczul narastajace drzenie w jej opalonym, tak atrakcyjnym mlodym ciele. I zdumial go wlasny chlod. -Kocham cie, Steve! Milczal. Ale ona nie zwracala na to uwagi. -Wiesz, teraz mysle, ze przez te wszystkie lata kochalam cie, ze tylko bronilam sie przed ta miloscia. Niepotrzebnie! Ty i ja zawsze bylismy dla siebie stworzeni. Teraz wszystko zrozumialam. Dojrzalam. Odsunal ja delikatnie. Zastanawial sie, jak jej to powiedziec. Jak wytlumaczyc, ze nie jest juz dawnym Steve'em z kursu pilotazu. Zakochanym po uszy, niesmialym, naiwnym... Ze to, co miedzy nimi sie zdarzylo, o ile sie zdarzylo, mialo miejsce w zupelnie innej galaktyce, w innej czasoprzestrzeni. Zalowal, ze choc przez chwile nie potrafi byc tamtym mezczyzna, ktory odszedl bezpowrotnie i nawet nie moze cieszyc sie spozniona satysfakcja. I wlasnie w tym momencie weszla Patrycja... -Zaczniemy od przyszlego tygodnia. Lionel boi sie zmiany formuly, ale go przekonalam, zaczniemy od wielkiej dyskusji... - urwala i spogladala to na Steve'a, to na Betty. -Oczywiscie - powiedzial Steve - pomoge ci. I jesli propozycja mieszkaniowa jest aktualna, to ja przyjmuje. Betty pobladla. Nie rozumiala niczego. Patrzyla na usmiech, ktory ogarnial twarz Patty Rossner. -Dlaczego Steve? Dlaczego? - wybakala. Co mial jej powiedziec? Ze za bardzo kochal ja kiedys, zeby teraz pozwolic sobie na letniosc uczuc. Ze w ciagu ostatnich tygodni stal sie zupelnie innym czlowiekiem, dla ktorego fizyczna rozkosz jest czyms absolutnie drugorzednym, i ze ciagle powraca w jego pamieci obraz godow w Kanie Galilejskiej, na ktory naklada sie wspomnienie jego wlasnego slubu, przysiegi przed oltarzem, wowczas jedynie czczej formalnosci. A dzis, mimo rozwodu, brzmiacej nieslychanie odpowiedzialnie. -Bo tak musi byc - rzekl tylko. Epilog Cykl audycji Patrycji Rossner ze Steve'em na temat kosmicznego znaleziska nie zmienil ani Ameryki, ani swiata. Po prostu niewielu im uwierzylo."Humbug, afera, mitomania!" - okreslily ich misjonarskie wystapienia konkurencyjne mass media. Za wsteczny konserwatyzm rodem z Ciemnogrodu potepily ich stowarzyszenia praw czlowieka, od niekonwencjonalnej formuly ewangelizacji zdystansowaly sie Koscioly. Prasa, szczegolnie ta uwazajaca sie za postepowa, nie pozostawila na Rossnerach suchej nitki. Popoludniowki robily smiale porownania ich akcji z dzialalnoscia sekty Jonesa w Gujanie, samobojczym Mesjaszem, Davidem Koreshem czy wreszcie z gangiem Mansona. W powaznym artykule wstepnym komentator "Washington Post" zdemaskowal historie kosmicznego spodka jako z gruntu nienaukowa, a swiat obiegla karykatura lecacego w kosmos pojemnika na smieci, z ktorego wystaja rogi, kopyta i aureola z podpisem: "Ewangelia wedlug Smieciarza". Najdotkliwszy cios zadaly nowej wersji "Popoludnia z Kalifornia" wielkie konsorcja przemyslowe, wycofujac sie z reklam i sponsoringu. Po pieciu odcinkach i wielkiej sprzeczce z Lionelem Patrycja zrezygnowala z prowadzenia "Popoludnia z Kalifornia". Mogla sobie na to pozwolic, byli ze Steve'em wystarczajaco bogaci, zwlaszcza ze wydawnictwo Harpia zamowilo u Rossnera opowiesc pod roboczym tytulem "Wideo Pana Boga" - druk w czasopismach, twarda oprawa, pozniej paperback, wydanie bibliofilskie, od razu w pieciu wersjach jezykowych. Lee Braseiro nazywany Spielbergiem nr 2 zaproponowal ekranizacje w Hollywood i dla zachety wyslal czek na piec milionow dolarow. Rossnerowie przekazali go na teksanska klinike dla dzieci z porazeniem mozgowym. W ciagu dwoch tygodni udalo im sie nabyc niewielka Posiadlosc w Wyoming. I oboje postanowili sprobowac zyc inaczej, odmiennym rytmem. Zreszta dotychczasowy rytm i tak musialby ulec zmianie, wkrotce okazalo sie, ze Patrycja spodziewa sie dziecka... Z doradzania prezydentowi nic nie wyszlo. Tydzien po wydarzeniach w Los Angeles, podczas wysluchiwania raportu sekretarza skarbu, Jim Hensey zmarl na wylew krwi do mozgu. Inna sprawa, ze Brentwood do ostatniej chwili przed swym zaprzysiezeniem obawial sie zobaczyc go w pierwszych rzedach publicznosci. Koniec swiata nie nastapil, choc, jak wiadomo, nadal nie znamy dnia ani nawet godziny. Pewnego poranka do domu u stop Gor Skalistych zapukal drobny, starszy mezczyzna, ktory na pare godzin urwal sie obstawie i towarzyszacym mu purpuratom. Ani papiez, ani Rossner nie zdradzili tematu rozmowy. W momencie znikniecia Mendeza i kataklizmu, ktory zniszczyl atol, parapsychiczna moc opuscila rowniez Cliffa Robbinsa. Skonczyly sie jego wizjonerskie sny, a takze emisje mocy. Przed popadnieciem w gleboka depresje uratowala go doktor Stone. Parokrotnie odwiedzala go w jego teksanskiej samotni. W koncu zostala na stale, odkrywajac w sobie ogromne talenty kury domowej. W rok pozniej cala piatka (dolaczyl do nich general Greenson, przeniesiony przez Brentwooda w stan spoczynku) spotkala sie na chrzcinach Julii Rossner. Wieczor byl uroczy. Steve, ktory otrzymal pierwsze egzemplarze swojej ksiazki, promienial szczesciem. Z Hollywoodu dotarl scenopis i wstepny projekt obsady - Julia Roberts, Harrison Ford, Patrick Swayze, Kevin Costner, Antonio Banderas w roli Mendeza i malo znany Polak, Daniel Olbrychski, jako Cliff Robbins... Patrycja z satysfakcja opowiadala o tysiacach listow, ktore otrzymala po zaprzestaniu przez Siodemke emitowania jej cyklu. Choc miliony go odrzucily, a show business wyplul, wielu ludzi, mimo ze nie widzialo "Serialu wszech czasow", uwierzylo. Pytali o sens egzystencji, o sposob zycia w harmonii, o droge do Boga. -A ja, choc mam ciagle takie wrazenie, ze to nam sie nigdy nie zdarzylo - powiedzial general Greenson - uwazam jednak, ze zyc powinnismy tak, jakbysmy przezyli to naprawde. Betty Robbins juz otwierala usta, aby cos powiedziec, ale powstrzymalo ja wymowne spojrzenie meza. Nie byl jeszcze gotowy. Dlugo trzymal rzecz w tajemnicy nawet przed zona, ale Betty podejrzala go, jak robil doswiadczenia w komorce. Materialu do eksperymentu mial niewiele, ledwie piec kul rewolwerowych, ktore wystrzelone przez Mendeza uderzyly w chroniace jego piers CD-ROM-y. Autorytety naukowe z pewnoscia wysmialyby jego zamiary, ale Cliff postanowil sprawdzic, czy elektroniczny zapis, ktory wyparowal z kompaktow, nie odbil sie przypadkiem na olowianych pociskach? I co wazniejsze, czy pozostal na nich nadal? Badania pochlonely mu osiem trudnych miesiecy. Pelnych nadziei i zwatpien. Nie mial wsparcia ani instruktazu w postaci sennych wizji, ale nadeszla w koncu ta noc, w ktorej na ekranie domowego komputera, wsrod mrugniec i znieksztalcen, ujrzeli z Betty kamienne, palacowe schody, tlum ludzi o orientalnych rysach i skazanca wyprowadzonego przez zoldakow. Mezczyzna w szkarlatnym plaszczu poruszal ustami. Cliff cofnal obraz i wlaczyl najnowsze elektroniczne cudo, ktore wycieklo jakims sposobem z magazynow CIA -automatyczny czytnik dzwieku z ruchu warg. Puscil odzyskane nagranie jeszcze raz. I uslyszeli razem z Betty nieco niewyrazne, ale czytelne: - Ecce homo! NA ZYWO Nogi Belli charakteryzuje przedziwna gladkosc, ktora w naturze wystepuje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to nie kazdego. Czasami, gdy caluje jej lydki, kiedy sune ustami po ich doskonalej powierzchni, mijam zgiecia przy kolanie, po czym na udach zwalniam niczym wytrawny alpinista przed ostatnim szturmem na szczyt, to zastanawiam sie, czy panna Ybaldia przypadkiem nie poleruje swoich konczyn.Bedac zawodowo zainteresowany twarzami, w przypadku Belli jestem w niezwyklym estetycznym rozdarciu - nie wiem, co ma piekniejsze. Jest spelnionym snem czterdziestoletniego mezczyzny, ktoremu jeszcze niedawno wydawalo sie, ze ma wszystko za soba. Mamy cieply sierpniowy wieczor, od kwadransa jestesmy razem. Bella, zapakowana w puszysty szlafrok, juz mi podsunela swoja czarujaca stopke. Tak to sie zawsze musi zaczynac - pieszczota palcow, penetracja jezykiem rozowych ciesninek miedzy nimi, leciutkim ugryzieniem tego najukochanszego, najmniejszego. Nie musimy sie spieszyc. Nareszcie nie musimy sie spieszyc. Mamy przed soba caly dlugi weekend. -Nie bede cie potrzebowal do poniedzialku - powiedzial moj szef, wyruszajac do swego starego domu w gorach. - Jestem zmeczony. Rzeczywiscie, ostatnio nie wyglada za dobrze. Worki pod oczami upodabniaja go do starego, chorego lemura. Coraz czesciej zdarza mu sie wybuchac gniewem, a raz, kiedy myslal, ze go nie widze, plakal. Czasem zastanawiam sie, czy brzemie, ktore wzial na swoje barki, nie jest przypadkiem zbyt ciezkie? Prawie pol roku czekalem na okazje zabrania Belli na swoje rancho. Nasz romans, od pierwszego spotkania podczas koktajlu w ambasadzie francuskiej, skladal sie z setki bardzo krotkich, choc fascynujacych odcinkow. Dyspozycyjnosc wobec szefa powoduje, ze lancuch, na ktorym jestem trzymany, wydaje sie byc bardzo krotki. W kazdej chwili moge sie spodziewac szarpniecia i wezwania do gabinetu, kaplicy czy sali bilardowej. Na dodatek jako osoba publiczna musze strzec sie wscibskich dziennikarzy, fotoamatorow i opozycyjnych politykow. Ba, moj zwiazek z mloda tlumaczka musze ukrywac przed szefem, ktory jest purytaninem i nie akceptuje mojej separacji z Barbara. -Przyzwoici ludzie musza byc stanu zonatego lub duchownego - twierdzi. - Jak mozesz pozwalac, Juan, zeby matka twoich dzieci na stale przebywala za granica? Szef nie przyjmuje do wiadomosci, ze to Barbara mnie porzucila (co prawda nie bylem w tej sprawie bez winy) i obecnie odpowiada jej status konkubiny krola sardynek ("Jesli nie masz lusek na oczach, jedz wylacznie sardynki firmy Mediterrane"). Jesli chodzi o Caroline i Mercedes, ktore przebywaja w ekskluzywnej szkole w Gstad, to sadzac po niezbyt czestych telefonach, zupelnie nie doskwiera im brak ojca. Inna sprawa, ze nasza konspiracja z Bella ma swoja podniecajaca strone. Nigdy przedtem nie przypuszczalem, ze potajemna milosc moze dostarczac takich przyjemnosci. "Kto nigdy nie slizgal sie na brzytwie, ten nie moze powiedziec, ze jest prawdziwym mezczyzna" - powiadaja Chinczycy masochisci. I tak to mniej wiecej wyglada. Kiedy owej pierwszej nocy kochalem sie z Bella na schodach przeciwpozarowych rezydencji ambasadora Francji, a tuz za sciana moj szef wyglaszal przemowienie o naszych wielowiekowych zwiazkach z ojczyzna Catherine Denevue (tez byla zaproszona), nie przypuszczalem, ze sa to jeszcze calkiem komfortowe warunki. Od tego czasu zdarzylo mi sie piescic pieknonoga tlumaczke w windzie, na stole bilardowym, obok silowni szefa, na dachu rezydencji tuz ponizej flagi (modlac sie, zeby nie wyszedl ksiezyc), w bagazniku pancernego rollsroyce'a, na dnie basenu, z ktorego wypompowano wode, w schowku na szczotki, w mikroskopijnej lazieneczce przy sali konferencyjnej (stluklem wtedy czolem krysztalowe lustro). Tylko w wyjatkowych sytuacjach umawialismy sie w hotelu lub w moim domu. Do siebie mnie nie zapraszala ze wzgledu na polsparalizowana matke staruszke, ktora w dodatku cierpiala na bezsennosc. Dotarlem do sedna, odurzony szalenstwem zapachow i wilgocia, przesunalem sie ku gorze przez cudowny taras brzucha, lagodnie dolina miedzy piersiami stromymi jak sopki Mandzurii, ku szyi. Bella otworzyla sie cala. Teraz juz pragnela mnie szybko. Podazylismy wiec we dwoje ku spelnieniu. Przekoziolkowalismy po dywanie, az runela lampa o ksztalcie kariatydy i zgasl telewizor, ktorego kabel utracil lacznosc z kontaktem. -Tak, tak, Juan, teraz, ty wariacie, ty sukinsynu... Biorac pod uwage moje stanowisko, nie byly to komplementy wyszukane, ale w Belli jednako kochalem jej zewnetrzna subtelnosc i wewnetrzna wulgarnosc. Teraz zreszta przebilem sie przez obie warstwy docierajac do banalnego, ale fascynujacego srodka. Srodek byl goracy, zywy, zarloczny, gotowy wyciagnac ze mnie dusze. Zawylem. -Och! Suko, suczusiu, zwierzaczku! I bylo po wszystkim. Pocalowalem Belle w kark i poszedlem do lazienki, zostawiajac ja rozmarzona, rozszerzona, przegieta przez walek, ktory spadl z otomany, pragnac najwyrazniej aktywnie uczestniczyc w naszych zapasach. Mam fart, pomyslalem, przypatrujac sie szczuplej, bladej twarzy. Nos byl na moj gust zbyt wydatny, a bruzdy wokol ust zbyt glebokie, abym mogl uchodzic za przystojnego. Lepiej pozno niz wcale. W wasach zaczely juz srebrzyc mi sie pierwsze siwe wlosy, podobnie na skroniach, a przedzialek coraz niebezpieczniej upodabnial sie do tonsury. Jest Bog na Ziemi! Jest, jesli stworzyl dla mnie Belle. Po tylu zmarnowanych latach z Barbara, po nieudanym glupim romansie z ta wariatka Christa. Do tej pory nie mam pewnosci, czy ten samobojczy strzal w hotelu Excelsior padl z mojego powodu... Bella byla rekompensata, zadoscuczynieniem. Byla wszystkim... Ze cos nie jest zupelnie w porzadku, zorientowalem sie, wracajac do pokoju. Lampa znow stala w pozycji pionowej, a moje ubranie, zlozone w kostke, lezalo na krzesle. -Dobry wieczor, senior Castillo, prosze wybaczyc mi najscie, ale niestety, sluzba nie druzba. - Mowiacym byl niski, lysy jak cebula facet o swidrujacych oczkach i brodawce, ktora upodobala sobie zaglebienie obok jego krzywego nosa. Rzucilem okiem na Belle; przykryta przescieradlem siedziala na kanapie, ale nie wydawala sie ani przerazona, ani zaklopotana. -Porucznik Ybaldia prosila, abym nie ujawnial sie od razu - ciagnal intruz. - Totez pozwolilem sobie zaczekac w bibliotece, zanim... hm... w koncu tez niekiedy bywam mezczyzna. -Porucznik Ybaldia? Bella usmiechnela sie niewinnie. -Co tak sie glupio patrzysz? Kazdy gdzies pracuje. I cudownie, kiedy mozna laczyc przyjemne z pozytecznym. -Porucznik Ybaldia - powtorzylem i usiadlem, rozgladajac sie za papierosem. Czlowiek-cebula poczestowal mnie cygarem. -Moglas mnie przynajmniej uprzedzic... -Nie chcialam ci robic przykrosci. Zaraz bys pomyslal, ze wspolzyjemy sluzbowo - powiedziala. -A nie? -Kocham cie, Juan. Musialem miec niedowierzajacy wyraz twarzy, bo przybysz wytrzeszczyl sie do mnie w sposob, ktory niektorzy dentysci mogliby uznac za usmiech. -Radzilbym wierzyc Belli, senior Castillo - rzekl. - To bardzo porzadna dziewczynka, zwlaszcza od czasu, kiedy nie pracuje w obyczajowce. Powoli odzyskiwalem pewnosc siebie. -Co to znaczy? - podnioslem glos. - To jakas prowokacja! Jakim prawem wtargnal pan do mojej posiadlosci? -Alez drogi senior Castillo, jako historyk prawa wie pan, ze na pewnym szczeblu wladzy prawo nabiera przedziwnej rozciaglosci. Inaczej potraktuje biednego komiwojazera, inaczej sekretarza glowy panstwa. Ale do rzeczy. Pozwolilem sobie zaklocic panski romantyczny wypoczynek... -Jeszcze sie nie przedstawiles, Manuelu - przerwala mu Bella. -Rzeczywiscie. Pulkownik Manuel Lopez z Wydzialu Specjalnego. -Nie musi mi pan podawac swojego zyciorysu - warknalem. - Sam wysylalem decyzje w sprawie panskiego awansu na pulkownika. -Jestem niezmiernie wdzieczny. A skoro tak dobrze sie nam rozmawia, czy moglbym sobie nalac wina? Nie protestowalem. Czulem sie podle. Swiadomosc, ze nie bylem miloscia panny Ybaldia, ale jedynie zadaniem, upokorzyla mnie do konca. Nalalem wina rowniez sobie; mialo nieprzyjemny, cierpki smak. Poniewaz stalem jedynie w reczniku na biodrach, Lopez podal mi szlafrok. Wlozylem go i zapalilem cygaro. Jesli zdecydowali sie zdekonspirowac Belle, sprawa naprawde musiala byc wielkiej wagi. I rzeczywiscie byla. Prawdopodobnie gdyby akta Cristobala Sabroniego przegladal inny pracownik Wydzialu Studiow i Analiz, a nie Diego Merito, przezywany przez kolegow "Menda", moje seksualne kontakty z panna Ybaldia moglyby rozwijac sie bez przeszkod. Niestety, Merito nie zwykl odwalac roboty po lebkach i juz po krotkiej lekturze zyciorysu Sabroniego zaczal sie zastanawiac nad zaskakujaca wymowa dat. Cristobal Sabroni, zamozny przedsiebiorca z Santa Gruz, urodzil sie 10 stycznia 1927 roku; 25 grudnia 1952 roku wstapil w zwiazek malzenski z Maria Espinosa; 3 marca 1954 roku urodzil sie jego jedyny syn Carlos; 7 wrzesnia 1961 roku uczestniczyl w katastrofie lotniczej w Andach i znalazl sie wsrod siedmiu szczesliwcow, ktorzy ja przezyli. Nie odniosl zadnych obrazen tylko on i jeszcze jeden pasazer... Jeszcze jeden!!! Wreszcie 2 pazdziernika ubieglego roku Sabroni zostal wybrany na prezesa Konsorcjum Poludniowego. Cholera. Dane drugiego pasazera, ktory bez szwanku opuscil plonacego boeinga, pokrywaly sie z zyciorysem Sabroniego. Tez urodzil sie 10 stycznia tegoz samego roku; tego samego dnia ozenil sie; jego syn urodzil sie w tym samym terminie, tyle ze nie w Santa Gruz, a w stolicy. Rosnace podniecenie Merito bylo o tyle uzasadnione, ze astrologicznym blizniakiem przedsiebiorcy byl nie byle kto... 2 pazdziernika, kiedy Cristobal zostal zatwierdzony przez Rade Konsorcjum na stanowisko szefa, tlumy wiwatowaly na rzecz tego drugiego. Tego wlasnie dnia wybrano go prezydentem Republiki. Nie powiem, zebym sluchal rewelacji pulkownika Lopeza z obojetnoscia. Daleko jednak bylo mi do fascynacji. Nie pojmowalem, dlaczego zdumiewajaca, ale jednak przypadkowa zbieznosc faktow zaklocila weekend mojego zycia. -Merito byl uparty - opowiadal dalej Lopez. - Zaczal poszukiwac dalszych zbieznosci. -I znalazl je? -Mnostwo. Kiedy maly Cristobal przechodzil swinke, chorowal na nia nasz pozniejszy "ojciec ojczyzny"; kiedy kolezanka w VIb ukruszyla mu zab, panski pryncypal stracil pol jedynki podczas meczu w rugby. Jednego dnia stracili cnote. Przyszly prezydent ze swoja nauczycielka angielskiego, a Sabroni w malym burdeliku, na ktory zrzucili sie we trojke z kolegami. -Jednak pewne roznice istnieja - zauwazylem. -Jedynie pod wzgledem dekoracji. Merito zestawil dwiescie siedemdziesiat dziewiec analogii w zyciorysach naszych bohaterow. Oczywiscie nie mial wszystkich danych, od kiedy nasz prezydent zostal senatorem. Dla szczebla reprezentowanego przez Merito pewne fakty staly sie niedostepne. Mogl korzystac jedynie z informacji naglosnionych przez media. To wystarczylo. Pamieta pan, co zdarzylo sie 5 marca? -Nie mam pojecia. -Jestes paskudny, tego wieczora poznalismy sie podczas koktajlu w ambasadzie francuskiej - zaszczebiotala rozkosznie Bella. -Rzeczywiscie, ale chyba nie o nas chodzilo pulkownikowi. Juz wiem! Podczas dyskusji na schodach z ambasadorem Rosji pan prezydent potknal sie i zwichnal kostke. Niegroznie zreszta. -I prosze sobie wyobrazic, ze o tej samej godzinie na Avenida del Soi w Santa Gruz samochod potracil wychodzacego z lokalu Sabroniego. Lekko wstawionego. Efekt... -Zwichniecie kostki? -Naturalnie. Wszystko wygladalo zbyt groteskowo, zeby bylo realne. A jednak to fakty: ja w szlafroku, pulkownik, Bella i czerwien zachodzacego slonca. -Oczywiscie, gdyby chodzilo jedynie o ciekawostke psychotroniczna, nie osmielilbym sie odrywac pana od zajec. - Lopez dramatycznym gestem wychylil nastepny kieliszek. - Sam zaniepokoilem sie dopiero wtedy, kiedy dotarlem do akt operacji "Storczyk". Zmarszczylem brwi. -Wiem, wiem - usmiechnal sie Lopez. - Top secret. Tajne, lamane przez poufne. Pelna informacja znana jest tylko pieciu ludziom. No i Belli... A zatem mozemy rozmawiac spokojnie. Mam swiadomosc, ile rozterek i wahan poprzedzilo decyzje mojego szefa w sprawie "Storczyka". Naturalnie, decyzje ustna. Pamietam, bylismy wtedy we czworke. Szef, minister bezpieczenstwa - Rreol o szarej twarzy cierpiacego na bezsennosc ogara, i czarnowlosy, zda sie z samych zyl i miesni utkany, dowodca jednostki specjalnej Sigma. -Uwazacie, ze wymaga tego dobro panstwa. Prawdopodobnie macie racje - powiedzial prezydent. -Blasco Herrera jest wrogiem republiki, morderca, terrorysta, a przy okazji legenda i ojcem duchowym miejskiej partyzantki, podobno ma poplecznikow na najwyzszych szczeblach - mowil minister. - Jego likwidacja bedzie operacja szybka, tania, a dzieki planowi "Storczyk" stuprocentowo bezpieczna. -Ale Herrera przebywa w Hawanie! -Wiem i z falszywym paszportem wkrotce wybiera sie do Nowego Orleanu. Pewnych rozrywek komunistyczna Kuba nie jest w stanie dostarczyc mu w pelnym wyborze. -Chcecie zabic go na terenie Stanow Zjednoczonych? -On juz nie zyje - zauwazyl z usmiechem szef jednostki Sigma. Blasco Herrera pogladzil sie po doklejonych bokobrodach i przez opalizujace okulary rzucil okiem dookola. Faceci z ochrony skineli glowami, ze wszystko w porzadku. Przeszedl dwa metry po trotuarze i znikl w srodku jednopietrowego baraczku. Olbrzymi Murzyn, ktory otworzyl mu drzwi, zaprowadzil go do pozbawionego okien gabineciku. Oczy Herrery rozblysly. W fotelu siedzialo Zjawisko. Bujne wlosy w puklach spadaly na ramiona. Nic nie oslanialo monumentalnych piersi. Zjawisko usmiechnelo sie, odslaniajac zeby rowne i biale jak Antarktyda na Boze Narodzenie. Reszta ciala tonela w mroku. Czy byla rownie zachwycajaca? Goryle wsuneli sie do wnetrza z zamiarem obmacania Zjawiska. -Za drzwi! - warknal Blasco. Wdusil cygaro w kaszmirowy dywan i rozpinajac marynarke, ruszyl do przodu. - Wstan, skarbenko. Luksus za tysiac dolarow wstal. Dreszcz emocji zelektryzowal terroryste. To nie bylo przereklamowane. To bylo niewiarygodne. Ponizej pasa arcykobieta zmieniala sie w supermezczyzne. Carramba! Wash and go! -Na lozko - warknal rozkazujaco. Hermafrodyta ulegle skinal glowa. Cofnal sie nieznacznie i zaczal masowac swoj obfity biust. Herrera oblizal miesiste wargi. -Na lozko! - powtorzyl. Zjawisko nie zareagowalo. Blasca owladnietego podnieceniem pobudzilo to do furii. -Naucze cie posluszenstwa, malutki! Wzrok hermafrodyty uciekl gdzies w bok. Herrera spojrzal w tym samym kierunku i spostrzegl lezacy kolo lozka pejcz. Wlasciwy przedmiot na wlasciwym miejscu! Pochylil sie, aby go podniesc, i wtedy to sie stalo. Niedoszly partner zarzucil mu blyskawicznym ruchem na szyje stalowy pret ukryty dotad w dloni i szarpnal. Ostry drut przecial Herrerze krtan. Zabojca ubral sie, ostroznie otworzyl drzwi i siegnal po sluchawke automatu telefonicznego wiszaca na korytarzu hoteliku. -"Storczyk" sciety - zameldowal. W tym samym czasie Ignacio Ruiz, wiceprezes Konsorcjum Poludniowego, szedl po swiezo wylanym betonowym fundamencie Nowego Super-Mercado w Santa Gruz. Mimo ciezkiego dnia i przebytej drogi odczuwal zadowolenie. Duze zadowolenie. Usuniecie Sabroniego i przejecie po nim Konsorcjum bylo kwestia godzin. Jeszcze tylko ksiegowy dostarczy kopie umow z Brasilian Fruits i po Sabronim. -Byl gowniarzem i zdechnie jak gowniarz - mruknal do siebie Ruiz. Zapadl zmierzch i wraz z nim przyjemny chlod. -Jutro obudze sie innym czlowiekiem, tylko gdzie jest ten cholerny ksiegowy? Mial tu byc juz od kwadransa. Na temat przyszlego snu o potedze don Ignacia odmienne zdanie mial mezczyzna, siedzacy obok filaru budowanego od kilku tygodni magazynu. Niespiesznie uniosl bron z celownikiem optycznym. Dobra bron kupiona w Port of Spain. Snajper przez chwile rozkoszowal sie obserwowaniem bezbronnej ofiary. -Dorodny tapir, samiec - mruknal. - Adios! - I pociagnal za spust. Fontanna krwi na kamizelce i wyraz zdumienia na twarzy Ruiza wykwitly rownoczesnie. Nie bylo potrzeby oddawania drugiego strzalu. Snajper doskoczyl do ofiary. Ignacio nie zyl, a beton byl jeszcze cieply. Wystarczylo wcisnac cialo do wykopu, uruchomic betoniarke, potem siegnac po szlauch, aby splukac slady krwi... -Co pan tu robi, senior? - uslyszal naraz gderliwy glos. Straznik! Carramba! Przeciez mialo go nie byc. Snajper odwrocil sie gwaltownie i posliznal na mokrym betonie. Polecial do tylu, puszczajac bron. Straszliwe uklucie, bol... Stalowa kotwa, pomyslal. - Chyba przebila mi prawe pluco. -Co pan tu robi, senior? - powtorzyl straznik, ktory wprawdzie wzial pieniadze za nieobecnosc i mial isc sie napic, ale zasnal i teraz gorliwoscia chcial nadrobic swoja nieudolnosc. -Stalo sie cos panu? Zaraz zadzwonie po pomoc. Juz lece... Akcja "Storczyk" powiodla sie. Nigdy nie odnaleziono ciala Herrery. Jego goryle zgineli tego samego dnia w wypadku samochodowym. W Hawanie nikt nawet nie pisnal, ze terrorysta opuscil Rajska Wyspe. Gorzej poszlo Sabroniemu. Ranny snajper bez wahania ujawnil, kto zlecil mu mokra robote. Cristobal mial dodatkowego pecha. Po zamieszkach w indianskich pueblach na zachodzie kraju gubernator Santa Gruz oglosil stan wyjatkowy. Obowiazywaly prawa wyjatkowe i sady dorazne. W sprawie zabojstwa wiceprezesa Konsorcjum nie bylo watpliwosci ani okolicznosci lagodzacych. Zbrodnia z premedytacja popelniona z niskich pobudek, pogwalcenie Prawa i zawodowej lojalnosci. Kara smierci zostala orzeczona jednoglosnie i miala zostac wykonana przed uplywem miesiaca. Lopez skonczyl opowiesc i nalal sobie wina. Wyraznie uwzial sie, aby zniszczyc moje zapasy, tak jak przeklul teczowa banke mojego romansu. -I coz pan na to? Wzruszylem ramionami. -Nie powie pan chyba, ze egzekucja na Sabronim moze miec wplyw na zycie prezydenta? Nerwowy tik przebiegl przez brunatna twarz pulkownika. -Gdybym nie byl tego pewien, nie znalazlbym sie tutaj. Podobnie jak pan, bylem bliski zlekcewazenia raportu Merito. Kiedy go otrzymalem, do egzekucji pozostal niecaly tydzien, ale gdy przypomnialem sobie o "Storczyku" i porownalem daty... zgodzilem sie na eksperyment. -Do licha, jaki eksperyment? -Przedwczoraj nakarmilismy Sabroniego silnym srodkiem przeczyszczajacym. Wiedzielismy, ze pan prezydent ma po poludniu wystapienie w Senacie. -Niesamowite! Przed oczyma stanal mi natychmiast obraz szefa przerywajacego w pol zdania wystapienie dotyczace reformy administracyjnej i zbiegajacego z trybuny. -Zarzadz przerwe! - rzucil mi zbolalym tonem, znikajac w drzwiach. Po kwadransie, kiedy wrocil z toalety, czul sie swietnie i mogl wyglosic nawet trzy przemowienia. Osobisty lekarz nie wiedzial, co moglo spowodowac tak nagla niedyspozycje. -Czy to cie wreszcie przekonalo? - wtracila sie Bella. -Pulkownik jest pewien, ze prezydent zginie. Wrocilo pismo z odmowa ulaskawienia Sabroniego... -Cristobal Sabroni! - nareszcie mi sie przypomnialo. -Oczywiscie, byl ktos taki na liscie trzy dni temu, ale prezydent mial akurat zly humor i nie ulaskawil nikogo. Przeklenstwo! Wystarczylo odezwac sie do mnie wczesniej. -Wtedy jeszcze nie mielismy pojecia, ze obaj sa, jak mowia eksperci, "incydentalnym przykladem wzmocnionego blizniactwa astrologicznego". Nie mozemy wiec dopuscic do egzekucji. Zamyslilem sie. Znalem szefa nie od dzis i nie miescila mi sie w glowie mozliwosc powiedzenia mu prawdy. A jakie mialem wyjscie? Dla mnie, protegowanego prezydenta, oba mozliwe warianty oznaczaly kleske. Zbyt szybko wyroslem, otaczala mnie za duza nienawisc, abym mogl wrocic tam, skad przyszedlem. W moim interesie lezalo, aby Sabroni zyl. -Wiemy - odezwal sie Lopez - ze posiada pan wielki dar. -Jaki? -Umiejetnosc falszowania podpisow... Jeszcze kiedy byl pan studentem, prowadzono sledztwo, ale... - dorzucil szybko, widzac, ze marszcze brwi - nie kontynuujmy tego tematu. Wiemy, ze potrafi pan podrobic podpis szefa. Mam juz wlasciwy formularz. Blysnelo mi znajome zlociste godlo Kancelarii. -Potem trzeba bedzie jeszcze dokonac pare drobnych szachrajstw w archiwach i odpowiednich biurach, ale to biore na siebie. Najwazniejsze, aby jutro nad ranem kat nie spelnil swojej powinnosci. -Pojdziesz na to? - Agatowe oczy Isabelli nieomal poparzyly moje zrenice. -Dajcie mi jeszcze kwadrans. Zgodzili sie bez slowa. Od pewnego czasu mialem na rancho zainstalowany terminal i modem. Bez wiekszego trudu sprawdzilem potrzebne informacje. Najpierw wywolalem akta Lopeza (Manuel Lopez - 52 lata, pulkownik sluzb specjalnych; fotografia en face plus dwa polprofile; zyciorys, zakres obowiazkow, stopnie utajnienia). Tak samo postapilem z Isabella Ybaldia (25 lat, panna, porucznik Wydzialu III). Wszystko w porzadku. Pozniej jeszcze przejrzalem dossier Sabroniego. I polaczylem sie z archiwum referatu do spraw ulaskawien. Tak. Nie mialem najmniejszych podstaw do obaw. Przez moment odczuwalem nawet pokuse zatelefonowania do szefa, ale zrezygnowalem. -W porzadku - powiedzialem, wracajac do salonu. - Gdzie mam podpisac? Lopez wyciagnal formularz. -Prosze jeszcze zwrocic uwage na aneks - powiedzial z naciskiem. Zaczalem czytac: Zamieniajac kare smierci na dozywotne, bezwarunkowe uwiezienie, zaleca sie Wydzialowi do Spraw Wieziennictwa umieszczenie skazanego w osobnej celi pod specjalnym nadzorem, ze stawka zywieniowa "Q" i klauzula specjalna, zgodnie z zarzadzeniem 354 lamane przez 122. -Co to za zarzadzenie? -Wiezien objety ta klauzula - Lopez podrapal sie w swoja brodawke - nie podlega amnestiom i ustawowemu zmniejszeniu kary po odbyciu dziesieciu lat odsiadki. Chodzi o to, senior Castillo, zebysmy mieli go na oku. Na zawsze. -A jesli prezydent skonczy swoja kadencje lub umrze? -Jesli skonczy, to zastanowimy sie, co dalej z Sabronim. A jesli umrze? Coz, Sabroni automatycznie umrze razem z nim. Nagle Lopez zaczal sie spieszyc. Nic dziwnego, od Santa Cruz dzielilo go ponad dwiescie piecdziesiat mil i jesli mial zdazyc przed egzekucja, nie powinien zwlekac. -Zrobil pan wielka rzecz, don Juanie. Szkoda, ze nie mozemy tego zapisac na kartach historii naszego kraju -powiedzial, schodzac do samochodu. Na koncu jezyka mialem prosbe, aby zabral ze soba panne Ybaldia, ale Isabella od jakies polgodziny, gdzies sie zaszyla. Gdy wrocilem do salonu, siedziala po turecku na kanapie i saczyla drinka. -I co teraz? Zapadlo miedzy nami milczenie dlugie i ciezkie. Podejrzewam, ze bylo ciezsze niz kamien grobowy Lazarza. Wszelako Lazarz zmartwychwstal, a nasz zwiazek chyba nie mial podobnej szansy. Bylo smutno, pusto, glupio. Mialem ochote zawolac do Belli: "Wynos sie!" Nie zrobilem tego jednak. Wlaczylem muzyke. Moze chcialem zagluszyc beznadzieje? Nalala mi drinka. Wypilem go jednym haustem. Po winie wypitym z Lopezem lekko rozcienczona whisky milo zapiekla w gardle. -Chcesz, zebym sobie poszla? - zapytala nieoczekiwanie, patrzac mi w oczy. -A ty chcesz? Naraz rozwiazal sie jej jezyk. -Wiem, Juan, nie powinnam, nie powinnam tego robic, ale kiedy w Departamencie Ochrony zlecono mi opieke nad Kancelaria, nie znalam jeszcze ciebie, nie wiedzialam, ze sie w tobie zakocham. Nie wierzysz mi? Absolutnie masz prawo mi nie wierzyc. Kocham cie miedzy innymi za twoja uczciwosc, Juan. I chyba rzeczywiscie powinnam odejsc pierwsza. A wiesz dlaczego? Dopiero przy tobie zrozumialam, ze moge byc inna. Pojelam caly bezsens mojego dotychczasowego zycia. Bylam ambitna. Chyba za bardzo. Nie chce sie usprawiedliwiac, ale zycie mnie nie rozpieszczalo. Matka chowala mnie bez ojca. Sama. Wlasciwie od kiedy siegne pamiecia, pelnilam w domu role mezczyzny. Musialam byc twarda, aby wyrwac sie z biedy. Ukonczylam szkole, college, odnioslam sukcesy pracujac w policji... Mezczyzn traktowalam instrumentalnie. I z dnia na dzien upewnialam sie, ze milosc nie istnieje. Oczywiscie, wiedzialam, ze kiedys znajde sobie meza, kogos takiego jak Sabroni lub Ruiz, bogatego przedsiebiorce z zaawansowana choroba wiencowa. Ale dlaczego ty... Oczywiscie, nie wierzylem w ani jedno wypowiedziane przez nia slowo. A mimo to sluchalem tego wyznania z prawdziwa przyjemnoscia. Nikt dotad tak do mnie nie mowil. -Juan! Prosze, nie kochaj mnie! Pozwol jedynie, abym ja ciebie kochala. Blagam! - raptownie pochwycila moja reke i przytknela do ust. W jej oczach dostrzeglem dwie duze lzy. Mieklem. Rozwiazala mi szlafrok. Calowala moje piersi, brzuch, potem jeszcze nizej... Znowu ogarnialo mnie szalenstwo. I choc ciagle nie wiedzialem, czy to eksplozja namietnosci, czy perfekcjonizm zawodowej kochanki, bylo mi bardzo dobrze. Nawet nie wiem, jak znalezlismy sie w sypialni. Bylem niezle pijany i podniecony. Padlismy na wielkie, metalowe loze o sienniku twardym, pachnacym trawa i szalenstwem. Chcialem zagarnac ja pod siebie, ale odsunela mnie energicznie. -Teraz ja! - zawolala. Policzki jej plonely. Szkarlat podniecenia ogarnial jej ramiona, schodzac ku piersiom. Brodawki wrecz grozily eksplozja. Miala mnie calego. Wyprezylem sie, robiac prawie mostek, rekami chwycilem poreczy lozka sluzacego paru pokoleniom Castillow... Szczyt nadchodzil... Klik, klak! -Co to bylo? Nagly chlod otoczyl moje przeguby. Klik, klak. Tym razem to samo stalo sie z moimi nogami. Szarpnalem sie. Cholera. Nie moglem sie ruszyc. Bella zeskoczyla z lozka. -Co ty robisz? Dlaczego? - W mgnieniu oka wytrzezwialem i ochlonalem. Jej piekna twarz nagle pobladla, zrenice zwezyly sie. -Przestan sie wyglupiac! - powtorzylem. -Musze, Juan - powiedziala beznamietnie. - Musze! Zeszla do salonu, przez otwarte drzwi widzialem, jak ubiera sie. Jak wciaga rajstopy, zapina stanik... -Co to za zarty? -To nie sa zarty, Juan - mowila mechanicznie, powaznie. - Po prostu nie ma innego wyjscia. -Ale o czym ty mowisz? Przyjdz natychmiast i zdejmij mi te kajdanki! Skad wzielas az cztery pary? -To jest zadanie, Juan. Normalne zadanie, jak kazde inne - slowa wypowiadala beznamietnie, ni to do siebie, ni to do mnie. -Wiesz, Lopez nie dojedzie do wiezienia w Santa Gruz. Jego samochod eksploduje juz za piecdziesiat piec minut na najmniej uczeszczanym odcinku drogi. -Co mowisz? -To najtanszy zamach na prezydenta, Juan. Mozna powiedziec: "Egzekucja per procura". -Kim ty jestes, Bella? Dla kogo pracujesz? Zapalila papierosa i weszla do sypialni. -Jestem zolnierzem, zolnierzem Frontu Wyzwolenia i Odnowy. -Front? Od kiedy zabraklo Herrery, jest w rozsypce. -Herrera zyje we mnie! -Bzdura! -Niestety, nie mogles tego sprawdzic w banku danych. Ale ja jestem jedyna prawowita corka Blasco Herrery. Czyzbym nie byla do niego podobna?! Teraz rzeczywiscie wygladala na rewolucyjna egerie. Zrozumialem, ze moja sytuacja przedstawia sie bardzo kiepsko. -Kiedy zdechnie twoj szef, ten tyran, zacznie sie anarchia, balagan, my zaczekamy. A kiedy przyjdzie wlasciwy moment i narod dojrzeje do rewolucji, zejdziemy z gor, wyjdziemy z kanalow... wielotysieczni, niezwyciezeni... -Nie wyglupiaj sie, Isabello! -Jestem prawda - powiedziala szorstko. - Jestem prawda tak jasna, jak twoja smierc. -Chcesz mnie zabic? Oszalalas! Jak? -Posrednio... Teraz pojde po kanistry. Zawczasu zaopatrzylam sie w benzyne. Stary drewniany dom splonie jak pochodnia. Nikt nie bedzie nic podejrzewac, zwlaszcza gdy znajda zweglone zwloki przykute kajdankami do loza. -Myslisz, ze nie dowiedza sie, ze tu bylas? Na moment jakby stracila rezon. -Tak, to rzeczywiscie jest problem - westchnela. - Ale poradzimy sobie i z tym. Zdaje sie, ze miales gdzies tu bron mysliwska. Mielismy polowac na kapibary... Wybiegla z pokoju. Czasu pozostalo mi bardzo malo. Ale dostrzeglem pewna szanse. Znalem tajniki tego wielkiego loza. Wiedzialem, ze prety, do ktorych przykula mnie kajdankami, daja sie wykrecac. Sprobowalem je poruszyc koncami palcow, ani drgnely. Jeszcze raz, jeszcze raz, jeden sie lekko obrocil. Slyszalem, jak Isabella przetrzasa caly dom w poszukiwaniu nabojow. Cale szczescie, ze nigdy nie zostawiam naladowanej broni. Klnac cicho, przeszukiwala kredens, wyrzucajac wszystko na podloge: potem spenetrowala sien i wreszcie udala sie do drewutni. Moglem mowic: "Cieplo, cieplo", ale wolalem nie ulatwiac jej zadania. Wykrecony pret z cichym brzekiem uderzyl o sciane, ale chwycilem go, zanim spadl pod lozko. Zsunalem bransoletke. Jedna reke mialem wolna. Teraz kolej na drugi pret. Cholera, ani drgnal! Szarpnalem go mocniej oburacz. Gwint, nie odkrecany od dawna, trzymal mocno. Trzasnely drzwi. Wracala. Uslyszalem, jak szczekala lamana dubeltowka. Teraz juz nie mialem szans. Ale... umiescilem pret na dawnym miejscu. I lezalem nagi, wyprezony jak Iksjon lub czlowiek-schemat z rysunku Leonarda da Vinci. Weszla ze strzelba w dloni, mimo to jej twarz nadal pozostawala spokojna. Jak zawodowego kata. -Pomodliles sie? - spytala. -Tak. A czy jako skazaniec moglbym miec ostatnia prosbe, Bello? -Chyba zartujesz! -Nie stac cie na to? -Mam moze dokonczyc rozpoczete dzielo? - parsknela smiechem, wskazujac na moja omdlala, kompromitujaco malenka meskosc. -Tylko mnie pocaluj. Na jej twarzy zarysowalo sie niedowierzanie. -Wiem, ze to dla ciebie nie ma zadnego znaczenia -szeptalem - ale ja... ja naprawde czulem do ciebie... Miala troche glupi wyraz twarzy. Zawahala sie. Potem odstawila dubeltowke. -To moge dla ciebie zrobic. Momentami byles naprawde niezly. Pocalowala mnie w usta. Nasze wargi byly suche, bez wilgoci i ciepla. Kiedy uniosla glowe wymierzylem cios. W zacisnietej dloni ukrylem druga bransolete kajdanek. - A masz!!! Celowalem w skron, ale nie moglem sie dobrze zamachnac. Cios okazal sie za slaby. Kajdanki tylko rozoraly jej policzek. W oczach Belli zdumienie zmieszalo sie z wsciekloscia. Miala jeszcze szanse. Mogla siegnac po dubeltowke. Mogla zrobic wiele rzeczy, ale nie zrobila. Chciala mnie zabic, natychmiast, udusic. Poczulem jej pazury na swoim gardle. Bylem jednak na to przygotowany. Porwalem pret. Uderzylem raz, drugi. Osunela sie na posciel, a ja walilem, walilem, nie baczac, ze kajdanki wrzynaja mi sie w drugi przegub. Przestalem dopiero wtedy, gdy glowa panny Ybaldia zaczela przypominac krwisty befsztyk. Uzywajac smiercionosnego pretu jako lewarka, wylamalem drugi pret i uwolnilem lewa reke. Z nogami poszlo mi jeszcze latwiej. W torbie Isabelli znalazlem kluczyki. Natychmiast zatelefonowalem do Wydzialu Specjalnego i poprosilem o numer telefonu do auta Lopeza. Pulkownik byl bardzo zdziwiony, kiedy kazalem mu natychmiast zatrzymac sie, wysiasc i uciekac. Posluchal. Niecale dwie minuty pozniej fontanna ognia trysnela z jego forda. Po kwadransie Lopez zatelefonowal do mnie, ze zarekwirowal jakis woz i ma zamiar dojechac do Santa Cruz na czas. -Co sie stalo, na litosc boska? - pytal. -Bedzie jeszcze czas na opowiadanie. Wylaczylem komorkowca i popatrzylem w strone sypialni. Caly czas mialem nadzieje, ze za chwile koszmar prysnie, ze znow bedzie upalne, slodkie popoludnie. Nie moglem zdobyc sie na wejscie do sypialni. Zamykajac drzwi, zobaczylem tylko noge Belli. Noge przedziwnej gladkosci, ktora w naturze wystepuje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to nie kazdego. Spalem dlugo. Obudzilem sie dopiero poznym popoludniem nastepnego dnia. Sen mialem ciezki, bez zwidow i majaczen. Przypominal przejazd przez mroczny, duszny tunel. Odczuwalem glod. Zszedlem do bistra polozonego vis-a-vis mojego stolecznego mieszkania. Po drodze kupilem gazety. Zadna nie odnotowala wydarzen z poprzedniego wieczora. (Nie mialem tez problemow z zatuszowaniem sprawy. Bardzo pomogl mi Lopez, telefonujac do lokalnej Policji). Nie wspomniano rowniez o pozarze rancha sekretarza stanu w gabinecie glowy panstwa ani o zweglonych zwlokach kobiety znalezionych w zgliszczach. A mimo to czulem sie dziwnie. Przerazajaco normalnie. I pusto. Jak po amputacji niezwykle waznego organu, tyle ze nie wiadomo, do czego niezbednego. Najwazniejsze, ze mialem to juz za soba. Od poniedzialku zaczynal sie normalny kierat. Marzylem o poniedzialku... W bistro zjadlem pare hamburgerow, popilem piwem i wrocilem do domu. Kolo windy minela mnie sasiadka, para szczuplych, zgrabnych dwudziestoletnich nog. Bolesny skurcz. W mieszkaniu znow mnie to dopadlo. Do diabla! Wszystko przypominalo Isabelle. Grzebien zostawiony w lazience, zdjecia, listy pisane w pospiechu. Nie moglem tego wytrzymac. Zabralem sie metodycznie do deisabellizacji - spalilem w kominku jej zdjecia, koszule nocna, listy. Wrzucilem w plomienie nawet moj wiersz napisany dla niej po pijaku i serwetke z ambasady francuskiej, na ktorej po raz pierwszy zanotowala mi numer swojego telefonu. Tak, to chyba bylo wszystko. Potem znowu usnalem. Swietny, wyprobowany sposob - ucieczka w sen. Kolo dwudziestej drugiej obudzil mnie telefon. Pomyslalem, ze to prezydent. Ale nie, dzwonil aparat miejski. -Slucham, Castillo. W pierwszej chwili nie poznalem Lopeza. Byl tak zdenerwowany, ze glos mu sie lamal, mowil bezladnie, powtarzal sie. Sabroni byl gotow na smierc. Kiedy przed switem do jego celi zapukal naczelnik wiezienia, skazaniec zaniepokoil sie jedynie nieobecnoscia ksiedza. Przed podroza w wiecznosc zamierzal sie wyspowiadac (choc od wielu lat niewierzacy, uwazal, ze to nie zaszkodzi). Gdy po pierwszych slowach zrozumial, ze chodzi o ulaskawienie, na moment oslupial, potem zaczal krzyczec z radosci, wiwatowac na czesc prezydenta, ucalowal nawet straznika. Dopiero po pietnastu minutach naczelnik mogl odczytac aneks do aktu laski. -Ze co? - Cristobal sluchal, nie bardzo pojmujac. -Wasza kara zostala zamieniona na dozywocie. -Nie!!! -Bedziecie mieli pojedyncza cele... -Nie, nie, nie mozecie mi tego zrobic. Dozywocie, sam... Ja... ja cierpie na klaustrofobie, panie naczelniku! Blagam! Nagly wybuch tlumaczono szokiem. Lekarz zaaplikowal Sabroniemu zastrzyk ze srodkiem uspokajajacym. -To minie - orzekl. - Nastapila bardzo gwaltowna reakcja emocjonalna. W koncu skazany przezyl niemaly szok. Sabroni nie zjadl tego dnia ani sniadania, ani obiadu. Odmowil spozycia kolacji. -Glodowki mu sie zachcialo! - podenerwowany naczelnik zadzwonil do Lopeza. Pulkownik, tkniety zlym przeczuciem, kazal postawic przy celi Cristobala dodatkowego straznika, majacego dzien i noc sledzic zachowanie wieznia. Bylo za pozno! Zanim straznik dotarl do celi, dozorca podniosl juz alarm. Sabroni powiesil sie na kracie, wykorzystujac line zrobiona z podartego przescieradla. Gdy otworzono drzwi celi, byl siny. Martwy! Z upiornie wysunietym jezykiem i kupa lajna pod soba. -Kiedy to bylo? - wrzasnalem do Lopeza. -Smierc nastapila jakies pol godziny temu. -Prosze nie odkladac sluchawki! Chwycilem komorkowca i wystukalem numer telefonu w gorskiej willi szefa. Nikt nie odpowiadal. Niedobrze. Wystukalem kod specjalnej lacznosci, ktory pozwalal na polaczenie sie z prezydentem w kazdej chwili. Cisza... Rany boskie! A wiec teza o blizniactwie astrologicznym okazala sie prawdziwa. I to w najbardziej ponurej z mozliwych wersji. Naraz ze sluchawki Lopeza dobiegl wrzask. Zblizylem j a do ucha. -Castillo, wlacz centralny kanal telewizji! Natychmiast!!! Zdebialem. Na stanowisku spikerskim siedzial nasz prezydent. Flage i godlo powieszono niechlujnie, co zdradzalo najwyzszy pospiech. Moj szef mowil chaotycznie i nerwowo. Sadzac po grubej warstwie potu na czole, przemawial juz od kilkunastu minut. Wlasnie konczyl swoje wystapienie: -Tak wiec, narodzie, wypelnie do konca wszelkie zobowiazania wyplywajace z moich deklaracji wyborczych. I niech nikt sie nie ludzi, ze powstrzyma mnie w pol kroku. Niech zyje Republika! Skonczyl. Pojawila sie plansza programu ogolnokrajowego. Nie zwracajac uwagi na krzyki Lopeza, polaczylem sie z dyrektorem telewizji. Byl przerazony. Bardziej piszczal, niz odpowiadal na moje pytania. -Niczego nie rozumiem, don Castillo! Pol godziny temu helikopter prezydencki wyladowal na dachu studia nr 5. Pilotowal go sam przywodca. Wszedl do studia i zazadal od nas natychmiastowego czasu antenowego. Mowil, ze biorac pod uwage krytyczna sytuacje kraju, musi wyglosic oredzie. -Mial przygotowany tekst? -Mowil bez kartki. -Kto mu towarzyszyl? -Nikt. Ochrona nie miala pojecia, ze opuscil rezydencje. -I co powiedzial? Pisk prezesa stal sie jeszcze cichszy. Prezydent powiedzial sporo, ze przejmuje pelna odpowiedzialnosc za dzialania administracji, zadeklarowal zniesienie od poniedzialku bezrobocia, podniesienie przecietnej placy do dziesieciu tysiecy pesetow miesiecznie, odebranie naszym sasiadom przygranicznych prowincji i przyspieszone wybory parlamentarne. -Alez to szalenstwo - wykrztusilem. - Pelne szalenstwo. -Identyczny poglad prezentuje doktor Rafaeli, ktory telefonowal juz do mnie w trakcie programu. Stwierdzil, ze prezydent zwariowal. -Nie sadze... -Co pan nie sadzi? Wylaczylem sie. Nagle ogarnal mnie dziwny chlod. Tak, wszystko bylo teraz jasne. Wszystko. Dopelnil sie los astrologicznego blizniaka. Oczywiscie, z drobna roznica. Sabroni popelnil samobojstwo. Prezydent tez, tylko - jak przystalo na meza stanu - bylo to samobojstwo polityczne. Pol roku to za krotki czas, aby zapomniec. Prawdopodobnie nigdy nie zapomne Isabelli, jej dziecinnego usmiechu, jej oczu ognistej kotki. Pol roku to jednak dosc duzo, aby sprobowac ulozyc sobie zycie na nowo. Nie mialem czego szukac w Ameryce Poludniowej. Podziekowalem za prace szybciej, niz afera z prezydentem dobiegla konca. A Nowy Jork mimo zimy potrafi byc milym miastem. Z okien mojego gabinetu widze kre na East River. Widze samoloty podrywajace sie znad lotniska im. Kennedy'ego. Udalo mi sie znalezc prace w Organizacji Narodow Zjednoczonych w departamencie zajmujacym sie problemami demograficznymi. Dzieki temu mam dostep do bezcennej dokumentacji. Rowniez do danych personalnych. I dzieki temu jestem coraz bardziej pewien, ze przypadek blizniactwa prezydenta i Sabroniego nie jest odosobniony. Sadze, ze kazdy z nas ma astrologicznego blizniaka. A to tlumaczyloby wiele faktow w naszych zyciorysach. Blizniacy moga zyc w roznych krajach, na innym kontynencie. Ale sa. Jesli uda sie nam kiedys ich ujawnic, przy pomocy komputerow dobrac w pary, uzyskamy mozliwosc sterowania ludzmi na skale, jaka nie snila sie nikomu w historii. Martwi mnie tylko jedno - to, ze byc moze gdzies w Moskwie, Pekinie, Berlinie... ktos w tym samym czasie mogl wpasc na identyczny pomysl zawladniecia swiatem. Kto? Moj astrologiczny blizniak. DZIEN BEZMIESNY I Mysliwi przycupneli za kamiennym zalomem. Zbyteczna ostroznosc. Mrok panowal absolutny, a wiatr wial im prosto w twarz, tak ze nikt na rowninie nie mogl w zaden sposob wyczuc ich obecnosci. Ben odlaczyl respirator i naciagnal gogle noktowizyjne. Owionelo go powietrze chlodne, a zarazem duszne, przesycone dwutlenkiem wegla i powszechnym zapachem zgnilizny. Jednoczesnie wyczulone powonienie tropiciela zlapalo won inna, slodkawo-kwasna, niepokojaca...-Sa! - szepnal. Jeff poglaskal kolbe sztucera i dorzucil: -Stadko niewielkie, ale sympatyczne. Matka i dwoje... nie, troje mlodych. Mamy dzis szczescie, chlopie! -Idziemy? -Nie goraczkuj sie. Pamietasz, jak Bili nadzial sie w zeszlym tygodniu? Moga miec jakas obstawe. Z dnia na dzien sa coraz czujniejsze. Poczekaj, az podejda blizej. -Widze je... Dwa sa strasznie malutkie. -Nie roztkliwiaj sie, Ben, placa nam od kilograma zywej wagi. A im mlodsze, tym maja wyzsza klase w hurcie... -Tylko dlaczego tak marudza? Prawie sie nie posuwaja. -Szukaja grzybow. To dla nich teraz jedyne dostepne pozywienie. Kiedy wyzra wszystko, przejda na druga strone gor, a tam juz nie nasza dzialka... Pamietaj, nie strzelaj, zanim nie dam ci znaku. O, cholera! Od strony doliny rozlegl sie znajomy trzask lamanego chrustu... -Co tak sie pospieszyli, sukinkoty? -Sploszyli je nam! W istocie, cala grupka rzucila sie do ucieczki. -Na co czekasz, wal! Wypalili rownoczesnie. Dwa, trzy, cztery strzaly. Jedna z mniejszych postaci wykonala w powietrzu polsalto i padla na ziemie. Pozostale puscily sie pedem w dol stoku. Jeszcze chwila, a zaslonila ich nierownosc terenu. Klnac w zywy kamien, lowcy dopadli trafionej. Lup byl niewielki, mloda wychudzona Murzynka o oczach chorej antylopy. Dwukrotnie zraniona, cierpiala strasznie, ale nie wydala nawet jeku. Jeff, nie zastanawiajac sie dlugo, strzelil jej miedzy oczy. Dzialal sprawnie, bez zbednych emocji, w koncu od paru miesiecy nie zajmowal sie niczym innym, jak polowaniem na ludzi. Gdyby rok wczesniej ktos powiedzial Davidowi Hughsowi, ze nie bedzie rezydowal za swoim eleganckim biurkiem w Zurychu, tylko zdezelowanym wozkiem akumulatorowym, ze skrzynia chlodnicza wyruszy na bezdroza Afryki Polnocnej jako terenowy agent dostawczy EKOM-u, Hughs rozesmialby mu sie w nos. Nie wyobrazal sobie innej roboty oprocz biurowej. Poza tym lubil stabilizacje. Juz samo przeniesienie go znad Tamizy do przedstawicielstwa Konsorcjum w Szwajcarii uwazal za zeslanie. Z drugiej strony szybki sukces w placowce terenowej stanowil najpewniejsza droge awansu. A Dave potrzebowal sukcesu jak kania dzdzu. Od pietnastego roku zycia mial doskonale zaplanowana dalsza kariere. Rodzice ustalili program, on go realizowal - studia w terminie (ukonczyl nawet przed terminem!), malzenstwo z Jennifer Grant, sporo starsza od niego corka dyrektora do spraw ekonomicznych po przepisowym roku narzeczenstwa, awans na glownego specjaliste do spraw marketingu na obszar poludniowej Europy... I mogl byc pewien realizacji tych planow, az do dnia, kiedy brzydka jak koza Jennifer przytulila sie do niego w pretensjonalnej sypialni w rownie pretensjonalnej willi nad Jeziorem Zuryskim i zapytala: -A co bedzie, jesli upadnie kometa? -Kochanie, nie marudz jak zabobonna prostaczka, naukowcy przeciez orzekli, ze to zadna kometa, tylko troche wiekszy asteroid albo meteor... -W telewizji mowiono o calej planetoidzie. -Mniejsza o terminologie, astronomowie twierdza, ze ten kosmiczny zlom minie Ziemie w odleglosci paru tysiecy mil. -A jesli nie? -To rozpadnie sie na kawalki i splonie w gornych warstwach atmosfery. Niestety, kosmiczny zlom, nonszalancko nazwany przez wybitnego astronoma, profesora Brownsona "Buntownikiem", nie posluchal naukowych autorytetow. Spadal znacznie szybciej, niz powinien, za to plonal znacznie wolniej, a rozpadl sie dopiero po upadku. Natomiast, wbrew uspokajajacym zapowiedziom statystykow, ze gosc z kosmosu najprawdopodobniej sie utopi (jako ze znakomita czesc globu pokrywaja morza i oceany), wyrznal w brazylijska wyzyne Campos, niedaleko Brasilii. Nigdy, od czasu zaglady dinozaurow, stara Ziemia nie dostala takiego kuksanca. W miejscu upadku powstal krater srednicy kilkunastu kilometrow. Fala uderzeniowa zmiotla do Atlantyku Rio de Janeiro i Sao Paulo, w ogniu stanela brazylijska selwa... W ciagu kilkunastu minut stracilo zycie kilkanascie milionow ludzi, a byl to dopiero poczatek. Huragany, przy ktorych zwykle tornado przypomina dmuchniecie solenizanta na tort urodzinowy, obiegly Ziemie, spietrzone wody morz wtargnely w glab ladow, przestala istniec Holandia i pol Brytanii, Jutlandia zamienila sie w wyspe, pod woda znalazl sie caly Bangladesz (ponad piecdziesiat milionow ofiar) i znaczna czesc nizin chinskich. Kolejny akt dramatu byl juz dzielem ziemskiej tektoniki. Wstrzas naruszyl cala dotychczasowa strukture wnetrza naszej planety. Ozyly z dawna wygasle wulkany -Wezuwiusz pobil swoj rekord sprzed dwoch tysiecy lat, zasypujac Neapol pietnastometrowym kozuchem popiolow, ktore padajacy deszcz przemienil w szybko tezejace bloto. Nikt nie liczyl ofiar. Sycylia za sprawa Etny wyleciala w powietrze jak kociol parowca. Kalifornia zapadla sie wzdluz starych uskokow, a Pacyfik dotarl az do Doliny Smierci. Pod woda skryla sie wieksza czesc wyspy Honsiu z Tokio i Jokohama. Rownie zly los spotkal Jawe, jej zachodnia czesc po prostu zniknela. A przeciez, zgodnie z zapowiedzia Apokalipsy, zywi, ktorzy jak David Hughs ocaleli (on sam w safesie-schronie w podziemiach szwajcarskiego banku), rychlo mieli pozazdroscic umarlym. Gruba powloka drobnych pylow rozproszonych w atmosferze zakryla trzecia planete ukladu, odcinajac jej powierzchnie od zyciodajnych promieni slonca. Ustala fotosynteza, przynoszac w szybkim tempie zaglade roslinom zielonym. Gwaltownie oziebila sie temperatura, a jednoczesnie, dzien za dniem w atmosferze rosl poziom dwutlenku wegla. Nic dziwnego, ze na ulicach ciemnych, zimnych i wyglodzonych miast coraz liczniej pojawiali sie prorocy wieszczacy, iz Stworca bezlitosnie potepil ludzkosc za jej grzechy, podobnie jak ongis przeklal wielkie gady ery jurajskiej. -Niech cie szlag trafi, Dave! - wybuchnal Jefferson. - Zepsules nam robote. Tyle tropienia i tak zalosny efekt. Miales zjawic sie dopiero za pare godzin i czekac na sygnal. -Nie moglem czekac! Szef chcialby cie widziec natychmiast! - odburknal brodaty mezczyzna w kozuchu. Nawet Jennifer mialaby trudnosci z rozpoznaniem zawsze gladko wygolonego dandysa Hughsa. Biedna Jennifer, zawsze miala pecha, uparla sie wrocic na weekend do domu, mimo ze bolid byl tuz-tuz... Dzis spoczywala wraz z cala rodzina dyrektora do spraw ekonomicznych na dnie akwenu, ktory nazwano Wielkim Oksfordzkim Jeziorem Slonym. -Szef? - skrzywil sie Jeff. - Chyba nie powiesz, ze sa z nas niezadowoleni. Jestesmy najbardziej wydajnym dwuosobowym komandem w tym regionie. -Nie wiem, o co chodzi, chca sie z toba spotkac jak najszybciej i tylko to mialem ci do przekazania. Zabita Murzynka (dwadziescia cztery i pol kilograma) zostala zaladowana do chlodni, a mezczyzni stloczyli sie w szoferce. -Ben poprowadzi! - Jeff dosc brutalnie odepchnal Davida od kierownicy. Hughs pomyslal z gorycza, ze jeszcze nie tak dawno ludzi pokroju Jeffersona portier nie wpuscilby nawet do hallu w gmachu Konsorcjum. Ale co mogl zrobic, zyl w nie swoim swiecie. Ruszyli. Noktowizyjna szyba byla rozbita, nie dzialal rowniez czujnik laserowy, poruszali sie wiec prawie po omacku. Ale Ben dobrze znal teren. Pedzac lozyskiem wyschnietej uadi, przez ruiny tubylczych wsi, Jeff zastanawial sie, czego moga chciec od niego grube ryby z Centrali. Mimo ze kalendarz wskazywal pelnie lata, Genewa przypominala Labrador w pazdzierniku. Ciemna, mroczna jak reszta miast kontynentu, dygotala z chlodu i leku przed nastepnym dniem, niczym nie rozniacym sie od nocy i rownie jak ona ponurym. Nad Jeziorem Lemanskim, nieopodal nieczynnej fontanny, ongis symbolu zywotnych sil miasta, koczowali uciekinierzy z regionow, na ktorych bylo jeszcze gorzej, gdzie zalamaly sie ostatnie elementy prawa i porzadku. Tu prawo jeszcze jako tako funkcjonowalo, po miescie krazyly akumulatorowe pancerwozki, strzegac nielicznych magazynow z zywnoscia na kartki. Wiekszosc dawnych hurtowni, sklepow i bankow zostala spladrowana, zas zwykli ludzie, jesli nie mieli absolutnej potrzeby, starali sie nie opuszczac swoich zimnych mieszkan. Z uchem przy radyjkach na baterie (pyly i niedostatek energii przyniosly juz pewien czas temu zaglade telewizji) wsluchiwali sie w kolejne komunikaty z frontow walk, jakie toczyly sie na calym swiecie, czekali na pokrzepiajace propagandowe banaly i instrukcje na temat hodowli pieczarek w piwnicach lub porady, jak domowym sposobem przerabiac surowce wtorne na pokarm. Codziennie wydluzal sie apel poleglych cywilizacji, co rusz rozruchy glodowe wyrywaly kolejne okregi ze struktury cywilizowanego swiata. A jednak tu i owdzie zywiono jeszcze nadzieje. Powtarzano proroctwa wrozek i jasnowidzow twierdzacych, ze juz calkiem niedlugo pyly opadna i zaswieci slonce. Podobnych zludzen nie podzielal profesor Andre Duvalier, jeden ze wspolprzewodniczacych Rady Ekspertow FAO - Swiatowej Organizacji do Spraw Wyzywienia. Organizacja, ewakuowana z ogarnietego spolecznymi rozruchami Rzymu, schronila sie nad Lemanem i stad probowala koordynowac pomoc od tych, ktorym bylo jedynie zle, dla tych, ktorzy mieli sie tragicznie. Najodwazniejsze prognozy mowily o pieciu, dziesieciu ciemnych latach, po ktorych nastapi czesciowe przejasnienie. A i tak nikt nie dawal gwarancji. Zreszta wiele wskazywalo, ze ludzkosc nie wytrzyma tak dlugo. Konczyly sie ostatnie rezerwy strategiczne. Zjedzono praktycznie caly inwentarz zywy, natomiast hodowla grzybow ciagle jeszcze nie przynosila spodziewanych efektow. Produkcja alternatywnej zywnosci z ropy naftowej czy wegla, jak tez rozwijanie kultur szklarniowych z wykorzystaniem sztucznego oswietlenia, natrafialo na bariery technologiczne i mozliwe bylo tylko w najzamozniejszych krajach. Tez zreszta w ograniczonym zakresie. Zasadniczym hamulcem okazala sie koniecznosc oszczedzania energii. Poza elektrowniami atomowymi inne silownie produkowaly zbyt wiele dwutlenku wegla, by moc dalej lozyc na ich funkcjonowanie. A przeciez juz normalny przyrost CO2 sprawial, ze coraz pewniejsza stawala sie prognoza innego prominenta FAO, profesora Lawrientowa: -Zanim umrzemy z glodu, druzja, prawdopodobnie przyjdzie nam sie udusic! -Jest pan optymista, Herr profesor - polemizowal z Rosjaninem trzeci z glownych ekspertow Organizacji, Szwajcar, Herbert Schmidt. - Moim zdaniem, jeszcze wczesniej pozjadamy sie nawzajem. W naszym stuleciu mielismy epoke kapitalizmu, tu i owdzie socjalizmu, teraz spirala dziejow sie zamyka... wkraczamy w kanibalizm. I nikt nie mogl temu zaprzeczyc. Chociaz wlasnie siodmego lipca Grigorij Lawrientow zaprosil swych wybitnych kolegow do niewielkiej sali w dawnym palacu Ligi Narodow, przydzielonej na jego gabinet, aby tam powiedziec im o szansie, jaka sie wlasnie narodzila. Wbrew stereotypom mowiacym o rzekomo otwartej naturze Slowian zadbal, zeby ich spotkanie mialo charakter tajny. Ze cos nie jest w porzadku, pierwszy zorientowal sie Jeff. Tarasujacy droge wrak dodge'a wygladal dosyc podejrzanie. Zreszta czujnosc tak wytrawnego lowcy, jakim byl Jefferson, budzilo nawet zwyczajne osuniecie ziemi czy powalone drzewo. -Cala wstecz, Ben! - zawolal. -Co sie stalo? - zagegal Hughs. I w tym momencie jakis reflektor marnego typu oswietlil ich od tylu. -Kurwa, jestesmy w potrzasku! - jeknal Beniamin. Za nimi na droge wysypalo sie z pol tuzina drobnych postaci. Samoobrona czy konkurencja? -Gaz do dechy, Ben! - wrzasnal Jefferson, siegajac po karabin. Pierwszym celnym strzalem zgasil reflektor. Napastnicy odpowiedzieli nieskladna kanonada. -Z drogi sledzie, bo Ben jedzie! - krzyczal mlodszy z lowcow, taranujac blokujacego im droge wraka. Skulony na dnie samochodu David Hughs, zasypywany odlamkami szkla, skomlal ze strachu. Wrak, uderzony poteznym zderzakiem akumulatorowca, odfrunal jak zdechly chrabaszcz. W nastepnej sekundzie tylko gwaltowny skret kierownica uchronil ich przed wpadnieciem w wilczy dol. Beniamin gwaltownie odbil w lewo, wyprostowal, potem ominal plame swiezego piasku, ktora wydala mu sie podejrzana. Dobrze zrobil, bo gdy w chwile pozniej na to samo miejsce spadl sciety seria konar, eksplodowaly miny przeciwpiechotne. Woz mysliwych zostal obsypany jedynie piaskiem. -Udalo sie wam, chlopaki, brawo! - powiedzial prostujac sie, glosem pelnym protekcjonalizmu, Hughs. W tym momencie jednak kula snajpera trafila go prosto w piers, rzucajac na skrzynie chlodni. Jeff zrewanzowal sie napastnikowi, posylajac go celnym strzalem do jego czarnego piekla, zas Ben, minawszy ostatnie zabudowania, mogl na otwartym terenie rozwinac pelna predkosc. -Dostalem chlopaki, okropnie dostalem! Czuje, ze juz po mnie... -jeczal Anglik. - Co, co ty wyprawiasz, Jefferson!? Jeff nic nie odpowiedzial, zabral Hughsowi dokumenty i pieniadze, zerwal mu z przegubu zegarek firmy Patek Philippe i wypchnal zakrwawionego, lamentujacego wnieboglosy Davida na zewnatrz. -Macie dzikusy kolacje! Dobrze sie spisaliscie! - ryknal w mrok, z ktorego dolatywaly sporadyczne strzaly. -A nie lepiej bylo wrzucic go do chlodni? Wazyl co najmniej osiemdziesiat kilo, a gatunkowo tez byl ekstra - zapytal Ben. -Za bardzo smierdzial - lakonicznie odparl jego kumpel i dalej jechali w milczeniu. Kanibalizm nie pojawil sie z dnia na dzien. Poczatkowo rachityczna, ale wciaz wychodzaca prasa donosila o odosobnionych przypadkach na rubiezach cywilizacji. O rzeznikach zaopatrujacych sie w prosektoriach, o porywaczach i mordercach. W Paryzu doszlo nawet do rozruchow antysemickich, gdy jeden z przedsiebiorczych masarzy okazal sie Zydem. Na wieksza skale proceder rozszerzyl sie najpierw w Azji, gdzie ludzi skazanych na kare smierci za morderstwa i rabunki (ich liczba rosla w zastraszajacym tempie) poczeto przekazywac zakladom miesnym. Z krajow rozwinietych pierwsza bodajze Argentyna zaproponowala "bialkowa utylizacje zwlok"... Za nia poszli inni. Wnet pojawili sie publicysci uzasadniajacy, ze wlasnie czasy, w ktorych zmarli moga po smierci sluzyc zywym, oznaczaja szczytowe stadium rozwoju czlowieczenstwa. Rzeczywiscie, kazda drobina bialka jako dodatek do syntetykow czy grzybow zwiekszala zywym szanse przetrwania. Ale zmarlych i skazancow ciagle bylo za malo w stosunku do potrzeb. W miare wiec jak slably panstwowe i lokalne wladze, pogranicza, ziemie niczyje lub ogarniete dzialaniami wojennymi tereny stawaly sie miejscem wielkich lowow. Daremnie podnosily sie glosy autorytetow moralnych zadajace polozenia kresu temu procederowi. Wladze najwyzej rozwinietych panstw milczaly lub przymykaly oczy. A potoczek "czleczyzny", ktora coraz otwarciej pojawiala sie w jadlospisie, rosl z dnia na dzien. Indywidualnych klusownikow zastapily koncesjonowane grupy, wysylane przez kampanie spozywcze, wsrod ktorych Europejskie Konsorcjum Miesne bylo najwiekszym potentatem. W duzej mierze sukces tej firmy nalezy przypisac rzutkosci i bezwzglednosci Baldura Geldhoffa, do niedawna bezposredniego zwierzchnika nieszczesnego Hughsa, a obecnie figury numer jeden w EKOM-ie. Podczas gdy inni czekali, wahali sie, Geldhoff zaryzykowal, nie przejmujac sie wymowa moralna, atakami prasy, bojkotem, a poczatkowo nawet sankcjami karnymi i wprowadzil na rynek konserwe o nazwie "Commeat", ktora reklamowal jako kompozycje syntetyku i bialka zwierzecego. Uzupelniajaca propaganda szeptana glosila, ze tylko co piata konserwa zawiera ludzkie komponenty, a skladnikiem wiekszosci jest mieso krolikow hodowanych w alpejskich jaskiniach na specjalnych, nie wymagajacych slonca glonach. Pozwalalo to nabywcom zachowac czyste sumienie i apetyt, a EKOM-owi robic krociowe interesy. Lawrientow posprawdzal wszystkie drzwi i okna, zajrzal do szafy, jakby w dobie elektronicznych podsluchow taka zapobiegliwosc mogla przyniesc jakikolwiek skutek. -Nie jest to nasze pierwsze spotkanie tego typu, panowie - powiedzial, zapraszajac Duvaliera i Schmidta, by usiedli. - Co pare dni otrzymujemy nowe rewelacyjne recepty, pomysly szybkiego ocalenia swiata i tym podobne glupstwa, ale tym razem sprawa przedstawia sie powazniej. Nasz przedstawiciel w Warszawie nadeslal raport opatrzony nadtytulem: PILNE!, poswiecony doswiadczeniom grupy mlodych naukowcow z Lublina, pracujacych pod kierunkiem doktora... chwileczke, mam zapisane... doktora Brzozowskiego. W odroznieniu od setek proponowanych nam magicznych recept jego koncepcja szybkiego oczyszczenia atmosfery osiagnela juz stadium prototypu. Oczywiscie Brzozowski nie ma sil ani srodkow na samodzielna produkcje srodka o roboczej nazwie CA-1, co gorsza, Lublin jest obecnie oblezony przez wyglodniale hordy ze wschodu, totez miejscowe uczelnie lada dzien maja zostac ewakuowane... -Czy wiemy dokladnie, na czym polega ten plan? - zapytal doktor Schmidt, chudy piecdziesieciolatek o ptasim profilu. -Tylko w zarysie, Herbercie. Moj przyjaciel Carlo Randolphi uczestniczyl w pokazie CA-1 i natychmiast skontaktowal sie z Genewa. Poprosilem go o przyjazd razem z Brzozowskim. -I co, sa tutaj... -Sytuacja we wschodniej Polsce dramatycznie sie skomplikowala. Praktycznie nie istnieje juz lacznosc z Lublinem, stracono kontakt z Brzozowskim, natomiast moj przyjaciel zniknal. -Co takiego? -Opuscil Warszawe ekspresem berlinskim, ale nigdy do Berlina nie dojechal. Przepadly zarowno raport Brzozowskiego, prototypowy egzemplarz CA-1, jak i notatki Carla... Szczatkowe informacje dotarly do mnie dopiero po paru dniach za posrednictwem ambasady szwajcarskiej w Warszawie. -Teraz juz rozumiem, skad sie bierze twoja ostroznosc, Grigorij - pokiwal glowa Schmidt. - Komus musi bardzo zalezec, aby wynalazek Brzozowskiego nie ujrzal swiatla dziennego. -Ale komu, na milosierdzie Boskie!? - wybuchnal Duvalier, pograzony dotad w studiowaniu notatki z Warszawy. - Przeciez realizacja projektu oznaczalaby, ze za kilka miesiecy ludzie znow ujrza slonce. Ktoz tego nie chce? -Dla konsorcjow miesnych, specjalizujacych sie w czleczyznie oznaczaloby to koniec swietnych interesow. Zapewne musialyby rowniez poniesc odpowiedzialnosc za uprawianie zbrodniczego procederu... -A co na to wladze? - zapytal Schmidt ze spokojem, ktory jak zwykle wyprowadzil Rosjanina z rownowagi. -Jakie wladze!? - zawolal. - Niedobitki ONZ-etu, przerazeni Szwajcarzy, skorumpowani Niemcy czy moze bezradni Polacy? Uznalem, ze lepiej bedzie, jesli sprawa pozostanie na razie w tajemnicy. Brzozowski musi dotrzec na Zachod, opatentowac tu swoj wynalazek. Kiedy produkcja ruszy, nikt juz nie bedzie mogl jej zatrzymac. -Ale jak mamy tego dokonac? - zastanawial sie Francuz. - Nie dysponujemy silami zbrojnymi, nie mamy srodkow, by wynajac eskorte... -Postanowilem, ze pojedziemy po niego sami. -We trojke...? -We dwojke: Andre i ja. Ty, Herbercie, powinienes pozostac tu i ubezpieczac nas... -Narazacie sie na duze ryzyko. -Raczej niewielkie. Nikt nie wie o moim projekcie. Sadze nawet, ze nasz nieznany przeciwnik po porwaniu Carla ma pelne prawo przypuszczac, ze nie dowiedzielismy sie o sprawie. Jesli sie tylko pospieszymy, cala wyprawa okaze sie jedynie uciazliwym spacerkiem. -Oby - westchnal Duvalier, ktory za ryzykiem nie przepadal. Inna sprawa, ze nawet w Genewie ryzykowne stawalo sie juz samo wyjscie na ulice. Zwlaszcza dla otylych. -Tu masz ich fotografie! - Geldhoff rzucil na stolik dwa kolorowe zdjecia naukowcow. - Duvalier to ten tezszy, jowialny. Ale nie powinien was zwiesc dobroduszny wyglad, Francuzik swego czasu trenowal boks i ciagle ma nie najgorszy refleks. -A Lawrientow? - Jeff przygladal sie szczuplej twarzy wysokiego jak tyczka profesora. -Jak to Rosjanin i w dodatku Sybirak. Porywczy, ale ostrozny. Serdeczny, ale nieufny. W kazdym razie nie jest to ktos, kogo mozna lekcewazyc. Jako mlody czlowiek walczyl w Afganistanie. Przeszedl swoje w niewoli u mudzahedinow, a co najciekawsze, potrafil im uciec. -Nabieram apetytu - usmiechnal sie zabojca i uniosl do ust szklaneczke z whisky. Jacht, wykorzystujac cala powierzchnie zagli i wspomaganie silnikow elektrycznych, sunal prawie nie dotykajac atramentowe czarnej powierzchni Morza Srodziemnego. Za pare godzin powinni znalezc sie w Marsylii, skad superszybki ekspres, kursujacy ciagle dosyc punktualnie, powinien w ciagu doby dostarczyc Jeffersona i Beniamina do stolicy Niemiec. -Nie wiem, czy nie utrudniamy sobie zbyt sprawy -Jeff wysuszyl szklanke co do kropelki. - Czy nie wystarczyloby stuknac tego Brzozowskiego? -To nie takie proste. Nasz czlowiek przedobrzyl, zbyt mocno nacisnal tego Randolphiego i facet wyzional ducha, zanim powiedzial cos interesujacego. Na Nizu Wschodnioeuropejskim panuje straszny balagan, uniwersytet ewakuuje sie z Lublina, moj czlowiek nie dotarl na miejsce i, co gorsza, zostal ranny w jakiejs przypadkowej strzelaninie. Na domiar zlego po zniknieciu Carla Randolphiego w zespole naukowcow zapanowala wzmozona czujnosc, wszyscy zaczeli poslugiwac sie pseudonimami i z pewnoscia nikomu z zewnatrz nie przedstawia Brzozowskiego. A teraz w ogole zgubili sie w panujacym tam balaganie. -Czy mamy przykleic sie do profesorkow i czekac, az doprowadza nas do celu? A potem? -Przeciez nie bede cie uczyl, Jeff - zasmial sie szef Konsorcjum, odslaniajac wielkie i mocne zeby miesozernego drapieznika. - Sam doskonale wiesz, jak minimalnym wysilkiem osiagac maksymalny efekt. W tym samym czasie w dolnej kabinie Beniamin relaksowal sie w sprawnych rekach (i ustach) tajlandzkiej masazystki. Od dawna nie czul sie tak swietnie. -Naprawde zabijasz ludzi na mieso, Ben? - zapytala w pewnym momencie dziewczyna, bawiac sie jego wielkimi dlonmi. -Takie czasy, ze trzeba brac kazda robote, jaka sie trafia - odparl wymijajaco. -A lubisz to, co robisz? - Teraz jej jezyk zajal sie jego brzuchem. -Wiesz, nigdy sie nad tym nie zastanawialem. Zawsze lubilem strzelac. Bylem czlonkiem kanadyjskiej kadry strzeleckiej na olimpiade. -Zdobyles medal? - Tajka zajela sie masazem stop. -Wczesniej trafilem do pudla. Glupia sprawa, pracowalem jako straznik w Parku Narodowym niedaleko Calgary. Calkiem pozyteczna robota, odstrzal chorej zwierzyny, walka z klusownictwem... I ktoregos dnia trojka takich gowniarzy z Edmonton dorwala trojke moich malych grizzly, ktore wychowalem bez matki, a potem wypuscilem do lasu... -Nie spinaj sie tak - zaprotestowala dziewczyna. -Latwo powiedziec, nie spinaj, jeszcze teraz nie moge sie uspokoic! Ty wiesz, co oni z nimi zrobili? Jednemu niedzwiadkowi rozpruli brzuch, drugiego powiesili na drzewie i bawili sie w rzucanie nozem, trzeciego oblali benzyna... Przestan, nie teraz! - odtracil Azjatke, ktora cofnela sie przerazona. - Wtedy po prostu zwariowalem, dwoch dorwalem, jeszcze zanim wyjechali z Parku, trzeciego, ktory zwial mi swym harleyem, wytropilem i rozwalilem w bialy dzien w samym srodku West Edmonton Mail... -Zabiles trzech ludzi z powodu niedzwiedzi? -Czy to w ogole byli ludzie? Do dzis dnia, kiedy biore jakikolwiek cel na muszke, widze tego ryzego, jak zneca sie nad moim malym grizzly i rechoce... Dostalem pietnascie lat. Ale kiedy doszlo do tego szajsu z kometa, ucieklismy razem z Jeffem. Odsiadywal dozywotke. Byl wykonawca zlecen, rozumiesz chyba, co to znaczy. Tyle ze od pewnego czasu gral na wlasny rachunek i centrala go wystawila. No i wlasnie Jeff znalazl te robote... Wiesz co, lepiej go zawolam, ze mnie nie bedziesz juz dzis miala pociechy. Wkurzylem sie! Dobra? II Berlin zrobil na obu naukowcach wrazenie miejsca, w ktorym konczy sie swiat. Hala nowego Hauptbahnhofu byla mroczna i zimna, lecz w porownaniu z otaczajacym ja morzem ciemnosci i tak przywodzila na mysl latarnie morska. Ludzi krecilo sie tam malo, obsluga nie rzucala sie w oczy. Lawrientow strawil dwie godziny, probujac sie dowiedziec czegos o polaczeniach ze wschodem. Rozklad jazdy od dawna nie istnial. Do profesora docieraly jedynie fragmenty sprzecznych ze soba informacji. Juz zaczela go opuszczac nadzieja, gdy zjawil sie Duvalier z Amerykaninem poznanym w bufecie.Amerykanin, barczysty trzydziestolatek, przedstawil sie jako Jefferson Johnson, ekspert od kultur grzybow jadalnych i dostarczyl cennych wiadomosci. Otoz z dworca Berlin Lichtenberg odchodzily dwa razy na dobe sklady towarowe do Poznania z pomoca zywnosciowa i medyczna dla najbardziej zagrozonych regionow Polski. Zazwyczaj dolaczano do nich jeden lub dwa wagony osobowe, przeznaczone dla konwojentow wojskowych i osob podrozujacych oficjalnie. Eksperci FAO wystepowali wprawdzie incognito, ale Amerykanin, ktory najwyrazniej mial chody gdzie trzeba i znal czarodziejska moc pieniedzy, zalatwil dla nich od reki miejscowke. Lapowka okazala sie wysoka, ale Lawrientow przygotowany byl na jeszcze wieksze koszty. -A nie orientuje sie pan, jak mozna przedostac sie dalej? - wypytywal Johnsona Duvalier. -Dalej, znaczy dokad? Do Moskwy? -Myslalem o Warszawie. -Przypadkowo ja rowniez zamierzam sie tam dostac -rzekl grzybiarz. - Wprawdzie na razie jeszcze nie mam pomyslu, jak to zrobic, ale mysle, ze gdy dotrzemy do Poznania, na pewno cos sie uda zalatwic. Duvalier wpadl w prawdziwy zachwyt. Lawrientow zachowywal wieksza powsciagliwosc. Nie lubil zbyt nieoczekiwanych zbiegow okolicznosci, nawet szczesliwych, a w Jeffersonie wyczuwal cos, czego nie potrafil zdefiniowac, a co napawalo go niepokojem. Zbytnia pewnosc siebie, sprawnosc fizyczna? Chlodne wejrzenie intensywnie niebieskich oczu? Metrem dotarli na dworzec tuz przed odejsciem skladu. Akurat zeby stac sie swiadkiem zabawnej szamotaniny. Dwoch funkcjonariuszy bahnschutzu szamotalo sie z chudym, jasnowlosym mlodziencem, ktory nie posiadal ani biletu, ani pieniedzy na lapowke, a mimo to nie chcial opuscic wagonu. -Ja musze nach Posen, ja miec rodzina chora - mowil na wpol po niemiecku, na wpol po polsku. -Wykluczone, wszystkie miejsca, nawet stojace, sa zajete. Wysiadac! Schneller! - konduktor pozostawal bezlitosny. - Panowie posiadaja rezerwacje? Danke, zapraszam do wagonu. -Czy nie mozna temu nieborakowi pomoc? - Duvalier, jak zwykle litosciwy, zwrocil sie do Amerykanina. Ten wzruszyl ramionami: -Jedynym argumentem sa tu pieniadze i to w zlocie. -Ile to moze kosztowac? - zapytal Francuz, zerkajac na mlodzienca, ktory zrezygnowany przycupnal na skraju peronu. Jeff zamienil pare zdan z konduktorem. -Dwudziestka by wystarczyla - mruknal. Andre wysuplal zlocisty krazek. -Wsiadaj, mlody czlowieku - rzucil do zaskoczonego blondyna. - W trudnych czasach musimy sobie pomagac. Lawrientow nie zaprotestowal. Posunal sie na lawce, robiac miejsce mlodziencowi, i przedstawil sie, podobnie jak Duvalier, falszywym nazwiskiem. -Bardzo mi przyjemnie - odparl nowy pasazer. - Co do mnie, pochodze z Calgary w Kanadzie i nazywam sie Beniamin Yarsky. Przyjaciele nazywaja mnie Ben. Pasazerowie poczuli nagle energiczne szarpniecie. Do skladu doczepiano pancerny elektrowoz. Do Poznania podroz przebiegla sprawnie i bez wiekszych zaklocen, jesli nie liczyc parokrotnych salw oddanych w mrok przez obsluge lokomotywy. -Strzelaja na wiwat - powiedzial mezczyzna w czarnym ubraniu zaczytany w jakiejs grubej, acz porecznej ksiedze, ktorego od pierwszego wejrzenia Duvalier uznal za sluge Bozego. - Coz, powiada Pismo, profilaktyka jest madroscia prorokow! Po godzinie jazdy podano nawet posilek, brunatne kostki zawiniete w celofan o smaku mydla zmieszanego z parowka. Andre przepadal kiedys za dobra kuchnia, teraz nie byl juz specjalnie wymagajacy, ale wolal nie zastanawiac sie nad skladem pozywienia. Z trudem zmusil sie do zjedzenia paru kesow. Nie zul ich, tylko od razu przelknal i popil kawa. -Stare myslenie - zamruczal ubrany na czarno podrozny i wskazujac na odstawiona przez Francuza porcje, zapytal: - Czy mozna? Duvalier podsunal mu jedzeniopodobny brykiet. Nieznajomy pozarl go zachlannie, a potem dobrodusznie usmiechnal sie do ofiarodawcy. -Konwenanse, prosze pana, konwenanse nas dobijaja - powiedzial. - Wiem, wiem, patrzy pan na mnie jak na potencjalnego ludozerce. Co gorsza, nadaje pan temu slowu pejoratywny sens. Mysl, ze moze pan spozywac doczesne szczatki jakiegos Johna Smitha lub Jana Kowalskiego, budzi w panu odraze, tak jakby wraz z bialkowa substancja pozeral pan jego dusze niesmiertelna. A przeciez, czym z biologicznego punktu widzenia rozni sie watroba jakiegos nieboraka od podrobow kurzych czy przydatkow sarnich? De facto blokuje nas wyobraznia. Wyobraznia zanieczyszczona przez stulecia falszywej humanistyki. -Pan jest ksiedzem? - Lawrientow nie mogl sie powstrzymac od postawienia tego pytania. -Kaznodzieja. Kaznodzieja Bractwa Antypiatkowcow. Jade w podroz misyjna na rubieze, gdzie wprawdzie kwitnie homofagia, ale ciagle skazona gleboka frustracja i poczuciem grzechu. A przeciez ludzkosc jesli ma przetrwac, musi stanowczo powiedziec sobie: Nie lekajmy sie. Kochajmy sie na rowni duchowo, fizycznie jak i spozywczo! Czyz Zbawiciel nie byl prawdziwym prekursorem naszych czasow, gdy stwierdzal: "Bierzcie i jedzcie..."? -Zamilcz pan! - warknal Lawrientow. - To profanacja! -Jest pan dietetycznym filistrem - ripostowal Anty-piatkowiec - ale krzykiem nie zatka pan ust prawdzie! Czy wiecie, ze niektorzy z naszych braci udali sie juz do regionow szczegolnie ogarnietych glodem, aby tam na ochotnika dac sie poporcjowac i spozyc?! I nie przejmowali sie nawet tym, ze czesto mowiac swym konsumentom: "Smacznego!", nie spotkali sie nawet ze zdawkowym: "Dziekuje!" -A kto sponsoruje wasza sekte, Europejskie Konsorcjum Miesne? - nieoczekiwanie wlaczyl sie do rozmowy Jeff Johnson. -Jestesmy ludzmi dobrej woli i zdrowego apetytu -odcial sie Antypiatkowiec i zaglebil w lekturze Nowej komunistycznej ksiazki kucharskiej. W Poznaniu sprawy przedstawialy sie zupelnie beznadziejnie. Na dworcu i wokolo koczowaly tysiace ludzi pragnacych wyrwac sie na Zachod. Od paru dni polaczenia do Warszawy zostaly zawieszone. Mowiono: "Do odwolania", ale praktycznie nie bylo szans na wznowienie ruchu, kilka pociagow w drodze zostalo rozbitych (co stalo sie z podroznymi, latwo sobie wyobrazic), a bandy walczace z regularnym wojskiem zniszczyly na duzej dlugosci trakcje elektryczna. -Ugrzezlismy tu na pare dni, jesli nie na dluzej -martwili sie naukowcy. Znow jednak nieoceniony okazal sie Johnson. Po paru godzinach odnalazl ich w tlumie okupujacym dworcowa hale. -Chca dwudziestu krazkow - powiedzial szeptem do Duvaliera - i moga zabrac cztery osoby... -Nas jest tylko trzech! -Tym lepiej. Ale stawka pozostaje ta sama. -I dojedziemy do Warszawy? -Do Lodzi, ale to tez chyba cos. -Nie mamy wyboru, zgadzamy sie - powiedzial po konsultacji z Grigorijem Andre. -Warunki jazdy beda niestety okropne. W skladzie sa tylko kontenery i stary wagon bydlecy. -Trudno. Pojedziemy. -Ale skoro mamy tam cztery miejsca, to moglibysmy jeszcze kogos zabrac - wzrok Duvaliera spoczal na mlodym Kanadyjczyku, spiacym na lawce, pare metrow od nich. -Wasza sprawa - mruknal Jeff, smiejac sie w duchu z jajoglowcow, ktorzy postepowali scisle wedlug przewidywanego scenariusza i ciagle nie mieli najmniejszego pojecia o jego zwiazkach z Benem. Sklad odnalezli na bocznicy. Wagon, do ktorego wsiedli, byl caly zastawiony jakimis skrzyniami, ledwie zostalo kilka miejsc dla pasazerow. Oprocz ich czworki w wagonie roztasowalo sie dwoch zolnierzy obstawy pod dowodztwem porucznika o cwaniackim wygladzie, a osmy pasazer... Ostatnim podroznym okazal sie kaznodzieja, ktory przywital ich usmiechem i otwarta konserwa. -Spozywajcie w pokoju, albowiem i wy bedziecie kiedys spozyci. Atak nastapil okolo czterdziestu kilometrow przed Lodzia. Pociag zahamowal z piskiem hamulcow, na glowy podroznych posypaly sie pakunki. -Co sie dzieje? - zaniepokoil sie kaznodzieja, wyrwany ze snu. -Zaraz zobaczymy! - Jeden z zolnierzy uchylil male okienko pod stropem. Sekunde potem mogli zobaczyc jego rozpryskujacy sie mozg. Rozgorzala kanonada. Sadzac po sile ognia, atakujacych bylo co najmniej kilkunastu. Ostrzeliwana byla cala lewa strona pociagu. Po chwili napastnikom zaczela sie odgryzac zaloga elektrowozu. Pasazerowie ukryli sie za pakunkami. Antypiatkowiec poczal odmawiac cicha modlitwe. -Milczec! - krzyknal nan Lawrientow. Pochwycil automat zabitego zolnierza i kucnal przy oficerze. - Nie ma pan wiecej broni? - Ten wskazal glowa podluzna skrzynke. Rosjanin podwazyl wieko. W srodku byl caly arsenal. -Czy ktos jeszcze umie sie tym poslugiwac? - Podczolgali sie Johnson i Yarsky, a po dluzszej chwili rowniez Duvalier. Zwolennik homofagii nawet nie podniosl glowy. Przez chwile strzelali w mrok przez male okienka wagonu, oczywiscie na oslep. -Cholera, co oni robia!? - zakrzyknal naraz Yarski. - Chca nas upiec? Napastnicy poczeli wlasnie podpalac stosy chrustu ulozone wzdluz nasypu. -Bierzemy nogi za pas - Jeff uznal, ze najwyzsza pora przejac inicjatywe. Uzywajac lufy karabinu jako lewar, otworzyl wyjscie z prawej strony wagonu. Cien panowal tu gleboki. Nasyp od tej strony opadal stromo ku zeschlym chaszczom... -Co pan proponuje? - spytal Rosjanin. -Wiac! W lokomotywie pozostal najwyzej jeden obronca. Za chwile bedzie po nas. Pierwszy ku drzwiom skoczyl oficer. Wyjrzal i natychmiast oberwal od napastnika, ktory juz zdazyl przeczolgac sie na druga strone wagonu. -Sa wszedzie -jeknal Duvalier. - Nie udalo sie nam! Johnson nie podzielal tej opinii. Cofnal sie dla nabrania rozpedu i dal susa glowa w mrok. Wywinal salto, stoczyl sie po stromym zboczu w dobroczynna ciemnosc. Strzelajacy do niego snajperzy nie mieli wielkich szans. On za to strzelil tylko dwa razy, a odpowiedzia bylo rozdzierajace wycie. Teraz skoczyl, moze z mniejsza gracja Ben, pozniej Duvalier... Lawrientow spojrzal na ostatniego z zyjacych jeszcze konwojentow, ktory oberwal paskudnie w brzuch. -Pomoc ci, chlopcze? - Odpowiedzia bylo przeczenie i gest pistoletem, ktory mlody zolnierz skierowal ku swym ustom. -Sprobuje was oslaniac - wycharczal. - A potem... Pozostal jeszcze Antypiatkowiec. Skulony lkal i dygotal w kacie. Rosjanin pociagnal go jak worek i razem sturlali sie ze zbocza. W swietle pozaru widac bylo kolejne sylwetki bandytow przeczolgujacych sie pod wagonami. Tym razem strzelil Ben i postacie zniknely. Kilkadziesiat metrow dalej zaczynal sie wyschniety zagajnik. Yarsky nalozyl okulary noktowizyjne i poprowadzil ich przesieka. -Zaopatrzylem sie w nie okazyjnie w Poznaniu - pochwalil sie sprzetem Duvalierowi. - Nie myslalem, ze tak predko mi sie przydadza. -Doskonale strzelasz - Johnson poklepal Bena. -Kiedys pracowalem jako straznik przyrody w Gorach Skalistych - odparl Kanadyjczyk. -Pan tez sobie niezle radzi jak na grzybiarza - zauwazyl Lawrientow, ktory wraz z Johnsonem zamykal stawke. -Sluzylo sie kiedys w piechocie morskiej, cale wieki temu, ale pewnych umiejetnosci sie nie zapomina - odpowiedzial skromnie zawodowy zabojca. -Cholera - odezwal sie w pewnym momencie dotad milczacy jak glaz kaznodzieja. - Zostawilem wszystkie moje zapasy w wagonie. -Chce pan moze wrocic? - zasmial sie Ben. -Nie umrzemy z glodu, ja zabralem co nieco - Jefferson wskazal na swoj plecaczek - choc byc moze nie wszystkim bedzie to odpowiadac, sa to wylacznie koncentraty grzybowe... Wyszli na otwarta przestrzen i szerokim lukiem omineli wiejskie zabudowania pograzone w upiornej ciszy. Wygladalo na to, ze nikt ich nie sciga. -Jezeli wszyscy udajemy sie do Warszawy - odezwal sie nagle Antypiatkowiec - to moze przyda sie moja mapa? Bo zdaje sie, ze idziemy w niewlasciwa strone. -Ma pan mape? - po raz pierwszy Lawrientow spojrzal na kaznodzieje z wiekszym zainteresowaniem. - A moze jeszcze potrafi pan powiedziec, gdzie sie znajdujemy? -W Polsce, czyli nigdzie. Powinnismy skrecic jeszcze bardziej w lewo. Skrecili. III Placz dziecka jako pierwszy uslyszal Lawrientow.-Slyszycie, druzja? Rebionok! Wprawdzie posuwajaca sie przez zeschle chaszcze grupka robila sporo halasu, ale lkanie rozchodzilo sie po martwym lesie calkiem donosnie... -Sprawdze, co to za dzieciak - zaofiarowal sie Ben. -Ostroznie! To moze byc pulapka - ostrzegl kaznodzieja. - Zawodzace dziecko zawsze jest doskonala przyneta na grupe zglodnialych ludzi, ktora w ten sposob sama moze stac sie pokarmem dla jeszcze bardziej wyglodzonych. Ben splunal przesadnie i zaglebil sie w krzaki. Nie musial dlugo szukac. Dziewczynka, dziesiecio-, moze jedenastoletnia, tkwila zaklinowana wsrod korzeni na dnie grzaskiej jamy. Na odglos krokow ucichla. Yarsky uniosl bron do strzalu. -Czekaj, durniu! - syknal, dopedzajac go Jeff. - Nie teraz. -Mamo, mamo! - zakwilila niedoszla ofiara. Trzask lamanych galezi uswiadomil im, ze reszta grupy podazyla za nimi. -Co tu sie dzieje? - zawolal Grigorij Lawrientow, patrzac podejrzliwie na Bena. -Jakis zagubiony dzieciak, jak pan widzi - odparl Johnson. -Nie robcie mi krzywdy, ja chce do mamy - szlochnela mala. Duvalier usilowal zagadac do niej po francusku i angielsku, Lawrientow po rosyjsku i niemiecku, ale proby te spelzly na niczym. Natomiast ku zaskoczeniu wszystkich, jezykiem polskim wladal kaznodzieja. Dzwiek ojczystej mowy szybko uspokoil dziewczynke. Przedstawila sie jako Zosia i w paru slowach opowiedziala, jak podrozowala z rodzicami pociagiem, jak uciekali po ataku zlych ludzi, jak wreszcie w lesie ojciec zmusil ja do ukrycia sie w tej dziurze w ziemi i narzucil na nia galezi... Potem jeszcze przez krotki czas slyszala wymiane ognia. Liczyla, ze rodzice po nia wroca. Nie wrocili. Pozniej usilowala wydostac sie z jamy, ale nie mogla stanac na zwichnietej nodze... Plakala... -Biedactwo - powiedzial Duvalier i wyciagnal manierke z napojem. - Cala jest zziebnieta i patrzcie, jakie ma pokaleczone nogi. Trzeba opatrzyc. Co, chce ja pan zabrac z nami? - wybuchnal Yarsky. - Tylko opozni nam droge! -Nie mamy przeciez innego wyboru - odparl Francuz. - a pan zostawilby to biedactwo w lesie? -Oczywiscie, ze ja wezmiemy - Jefferson nieoczekiwanie przyszedl profesorowi w sukurs. - Bedziemy ja niesc na plecach na zmiane, kolega Ben moglby jako pierwszy. Yarsky rzucil mu wsciekle spojrzenie, ale Jeff je zignorowal. Kaznodzieja tymczasem opatrzyl szczuple nozyny znajdy i ruszyli. -W cos ty nas wrobil!? - zawarczal dzwigajacy Zosie Ben, gdy znalazl sie z kumplem na osobnosci - dlugo mam targac te zaszczana smarkule? -A jest jakies inne wyjscie? Mamy moze przedstawic sie profesorkom jako zawodowcy, ktorzy dostana premie za ich glowy? Nie, Ben, musimy postepowac jak pieprzone, litosciwe ludziki. Nie po to ryzykowalem zyciem w pociagu, maskujac nasze umiejetnosci, nie po to drugi dzien udajemy, ze sie obaj nie znamy, zeby teraz tak glupio sie zdekonspirowac. A poza tym czeka nas trudna, daleka droga, duzo sie moze jeszcze zdarzyc, takie dobrze odzywione dziecko to zywy pieniadz, a w najgorszym wypadku zelazna porcja zywnosciowa. Daj, teraz ja ja poniose. Yarsky z ulga przekazal mu swe brzemie. Na moment jego wzrok spotkal sie ze spojrzeniem pieknych, ogromnych, przerazonych oczu... Los zdawal sie im sprzyjac. Po czterech godzinach marszu natkneli sie na opuszczone gospodarstwo. Kiedys musieli mieszkac w nim zamozni ludzie. Willa i zabudowania gospodarcze tworzyly zwarty czworokat, a cale obejscie moglo sluzyc za doskonaly punkt obronny. Jeff i Lawrientow, z bronia gotowa do strzalu, przeszukali je starannie. Obiekt nosil slady wielokrotnego pladrowania i jakis czas temu ktos musial koczowac w salonie. Ale okna, a szczegolnie stalowe zaluzje, pozostaly cale, w piwnicy w barku zachowalo sie pare butelek doskonalych alkoholi, a, co najistotniejsze, na dachu znajdowala sie nowoczesna turbina wiatrowa. Jeff bez wiekszego trudu uruchomil ja, uzyskujac zarowno swiatlo, jak i cieplo z kilku zachowanych piecykow. Ruszyl hydrofor. Po raz pierwszy od wielu dni wszyscy mogli sie umyc, napic doskonalej herbaty, a przed snem strzelic po drinku. Niektorzy nawet po pare. Z ogolnego nastroju balangi wylamal sie jedynie kaznodzieja, ktoremu, jak twierdzil, spozywania alkoholu zabrania wyznawana religia i niezlomne zasady moralne. Nie pila rowniez Zosia, ktora natychmiast po kapieli zapadla w sen. -Niebywale zahartowane dziecko - powiedzial Duvalier. - Po takich przezyciach nie ma nawet kataru. -Slowianka! - usmiechnal sie Grigorij Lawrientow. Wyznaczywszy dyzury, zmeczeni posneli. Jako pierwszy wartowanie zaczai Beniamin. Byl rozdrazniony i nieswoj, nawet alkohol mu nie smakowal. I na dobra sprawe nie wiedzial, co mu jest. Denerwowalo go dziecko, ta prawdziwa dryfkotwa opozniajaca podroz. Chcial, zeby cala misja zakonczyla sie jak najszybciej, a on i Jeff znow znalezli sie na rozleglych terenach lowieckich centralnej Afryki. Owszem, polubil polowanie na ludzi, ale na tych, ktorych nie znal, ktorzy byli punkcikiem w mrocznym tle, podkladka dla laserowego celownika. Ale ci? Szorstki, a przeciez odwazny Lawrientow i cieply Duvalier, ktory nie skrzywdzilby muchy... Totez co jakis czas Kanadyjczyk musial sobie powtarzac: -Nie kombinuj, durniu, to tylko dwa, wkrotce martwe punkty kontraktu. Pamietaj, co mowi Jeff: "Zycie to klatka pelna dzikich zwierzat, w ktorej albo ty zresz, albo sam jestes pozerany". Mniej wiecej po pieciu godzinach glebokiego snu obudzila sie Zosia. -Chcialabym siusiu - powiedziala. -Lazienka jest obok - odparl opryskliwie Ben. -Ale ja sie bardzo boje, na korytarzu nie ma swiatla, nie moglby pan mnie tam zaprowadzic? -Dobra, czemu nie. Swiatla nie mozna palic, bo z zewnatrz nikt nie powinien widziec, ze ktos nocuje w srodku - rzucil i niechetnie poczlapal za dziewczynka. Nie wiedzialam, ze mowisz po polsku - powiedziala nieoczekiwanie. -Ja tez zupelnie o tym zapomnialem! - Byl wsciekly na siebie za swoja nieostroznosc. Ukrywanie znajomosci polskiego mialo swoj cel. Teraz nic nie powstrzyma bachora przed wygadaniem sie. Czekajac, az Zosia zalatwi swoja potrzebe, przytknal twarz do chlodnej szyby. Czul narastajaca sennosc. Za oknem panowaly nieprzeniknione ciemnosci. Nagle Ben skonstatowal, ze byloby mu bardzo trudno przypomniec sobie wschod slonca w plenerze. W wiezieniu go nie ogladal, a pozniej... -Juz moge wrocic do lozka - powiedziala Zosia i wziela go za reke. Ruszyl, niepewny, w strone sypialni. -Wiesz, jakos tak dziwnie mowisz po polsku. -Cale lata nie mowilem. Ale moja mother byla Polka, w ogole nie rozmawiala po angielski w domu. Ale umarla jak mialem jedenascie lat. -A twoj ojciec? -Nie znal go. Never. -To w takim razie jestes sierota - zauwazyla. - To musi byc straszne... Nie powiedzial nic, zreszta, co mial gadac, przeciez bylo wiecej niz pewne, ze rodzice malej Polki od pewnego czasu stanowili juz tylko jakas tam liczbe miesojednostek. -Wiem, ze jestem okropnie nudna, ale mialabym jeszcze jedna prosbe - powiedziala dziewczynka, gdy znalazla sie w lozku. -Mow. -Czy moglbys, dopoki nie zasne, potrzymac mnie za reke. Tata zawsze mnie tak trzymal, kiedy bylam mala i balam sie ciemnosci. -Dobra - westchnal. - I tak za pietnascie minut bede musial pojsc obudzic Francuza. - Ujal mala ciepla lapke i na moment przymknal oczy. Do domu wslizgnelo sie pieciu doskonale uzbrojonych facetow, dwie osoby zostaly pilnowac bramy. Dowodca, wysoki barczysty Azjata nie tail satysfakcji. -Lol! Znow dopisalo nam szczescie. I kto mial watpliwosci, ze Selim ma dobre pomysly? -Ale co bys zrobil, Selim, bez dobrego farmaceuty -zauwazyl jedyny siwy mezczyzna w oddziale. - Bez mojego specyfiku rozpuszczonego w whisky, mielibyscie przeciwko sobie czujny oddzial, a nie spiace miesojednostki... -Dobra, dobra, madralo - warkneli nan inni. - Tylko dlatego cie ze soba trzymamy. -Bierzcie sie do roboty - przerwal gadanine Selim. - Towar do holu, a profesorek pouzupelnia butelki, tak zeby wygladaly na nie otwierane. Zlapali sie ci, moze zlapia sie nastepni. Znoszeniu kolejnych spiacych mezczyzn towarzyszyly okrzyki zachwytu. -Dawno nie widzialem tak dobrze upasionego zywca - cmokal zolty jak cytryna Mongol. -Nie dyskutowac, wiazac! Nie chce miec klopotow, jak sie pobudza. -A nie lepiej byloby zagrac im nozem po gardziolkach? - zarechotal albinos o poteznej sylwetce czlowieka polnocy. -I co zrobimy z tyloma trupami? Mamy targac je do punktu skupu na wlasnych plecach, kiedy po prostu wystarczy ich pogonic? Nikt nie mogl sie oprzec argumentacji Selima. Kolejne wybuchy podziwu i cmokania wzbudzili Ben i Zosia. Ona jedna nie spala, rozpaczliwie krzyczala i szamotala sie, az musiano ja zakneblowac. -Milusie malenstwo - chichotal Mongol. - Swietne na pierwsze sniadanko. -Daj spokoj, zarcia akurat mamy dosc - burknela postac w futrze, ktora dotad pilnowala bramy. Po zrzuceniu wierzchniej odziezy okazala sie piekna, najwyzej osiemnastoletnia dziewczyna. -Karna jest jak zwykle litosciwa! - skrzywil sie albinos. -Czy to wszyscy? Na pewno nikogo nie przeoczyliscie? - pytal dowodca. -Sprawdzilismy caly dom. Jest czysty - padla odpowiedz. Zosia na moment przestala sie szamotac. A potem szybko zacisnela powieki. Z dialogu prowadzonego lamanyni rosyjskim rozumiala piate przez dziesiate, lecz jedno jednak bylo jasne: napastnicy nie dorachowali sie piatego mezczyzny, ktory sam siebie nazywal kaznodzieja. Minimalne rozjasnienie mroku wskazywalo nadejscie dnia. Skrepowani wiezniowie zostali obudzeni i szybko do ich skacowanych glow dotarla swiadomosc rozpaczliwego polozenia, w jakim sie znalezli. Jeff byl wiecej niz wsciekly. Jak on, zawodowiec, mogl nie wyczuc pulapki? Zmeczenie, obcy teren, komplikacje zwiazane z dzieckiem, zadufanie we wlasne sily? Ze skrepowanymi rekami zostal kopniakiem poderwany na rowne nogi. Napastnicy nie zamierzali sie przedstawiac, ale ich charakter, jak i zamiary nie budzily zadnych watpliwosci. Ciekawe, czy pracuja dla naszego Konsorcjum, pomyslal z gorycza zabojca. Oczywiscie nie zaprzestal rozwazac sytuacji, w jakiej sie znalezli, na chlodno. Nawet gdyby nie zostali zwiazani, przewaga siodemki bandziorow nad czworka bezbronnych wydawala sie byc przytlaczajaca. Wprawdzie po paru minutach udalo mu sie rozluznic nieco sznur i zorientowac sie, ze cztery praktyczne akcesoria, misternie poukrywane w odziezy, znajduja sie nadal na swoim miejscu, ale czul, ze szanse ma niewielkie. Tymczasem w holu zapalono swiatlo. -Nie probujcie zadnych numerow - powiedzial Selim, stajac w polowie schodow w kabotynskiej pozie wielkiego herszta. - Lapiemy ludzi do robot przy fortyfikacjach, wiec nie macie powodu sie bac o swoje zycie, chyba ze ktos bedzie sie opierac, wtedy Selim pozwoli mu polknac wlasny jezyk lub inna dowolnie wybrana konczyne. Zrozumiano?! Milczeli. -Zatem bedziemy ruszac. Gdzie jest ta cholerna Karna? -Selim! Z galeryjki na polpietrze dobiegl zduszony okrzyk. Wszyscy, nie wylaczajac jencow, uniesli glowy. -Selim, wysluchaj go - wolala dziewczyna, obejmowana jedna reka przez kaznodzieje. W drugiej Antypiatkowiec dzierzyl automat. Kalkulowal rozsadnie, niestety Azjata nie byl zbyt przywiazany do swej kochanki.Mialj ja juz miesiac. Wdziekami zdolal sie nasycic, a milosiernymi odruchami gardzil. Szybkim ruchem siegnal po bron. Ale teoretyk ludozerstwa wykazal sie niezlym refleksem. Pchnal Kanie na schody, sam zas otworzyl ogien do stojacych przy drzwiach napastnikow. Trafiony Mongol zwinal sie jak zdeptany pedrak, drasniety albinos cofnal za filar... Pigularz stal najblizej Jeffa i kompletnie zaskoczony poczal grzebac za pazucha szukajac ukrytego makarowa. Johnson byl szybszy, w mgnieniu oka rozerwal nadwatlone wiezy i w nastepnej sekundzie ciosem karate zgruchotal kark farmaceuty. Dwa kroki dalej, obok Lawrientowa stal z bronia w reku niewielki czerniawy Kalmuk, ktory natychmiast zlozyl sie do strzalu... Jednakze ulamek sekundy wczesniej profesor zaatakowal go bykiem, masakrujac mu twarz. Siodmy z bandziorow, ten ktory mial rece zajete wierzgajaca Zosia, zamierzal cisnac ja na ziemie, ale ta z calej sily wgryzla mu sie zebami w policzek. Wszystko rozegralo sie blyskawicznie. Staczajaca sie po schodach Karna runela z calym impetem na dowodce. Selim w ostatniej chwili chcial sie przed nia uchylic, totez chybil i kula przeznaczona dla kaznodziei trafila w debowa boazerie. Karna uderzyla watazke glowa w brzuch i pociagnela go za soba w dol. Tymczasem Jefferson porwal juz bron farmaceuty i uskakujac przed ogniem albinosa, ktory za filarem pierwszy odzyskal zimna krew, strzelil w brzuch Kalmuka. W kacie pod zegarem bandzior ugryziony przez Zosie puscil ja wreszcie, trafiony przez Bena noga w splot sloneczny. Yarsky ciagle byl otumaniony i dzialal na zwolnionych obrotach, ale odruchy mial bezbledne. Kolo Jeffa zajazgotala kolejna seria. Cholerny albinos! Johnson, koziolkujac po podlodze jak akrobata, schronil sie za masywnymi fotelami. Zamiast strzalow rozbrzmiewaly jedynie trzaski iglicy. Naboje w pistolecie pigularza skonczyly sie. Blondyn triumfowal. Na rozkraczonych nogach wyszedl z cienia - mial na muszce bezbronnego Bena i obu skrepowanych naukowcow. Uniosl bron. Lecz w tym momencie strzelil kaznodzieja. Kula trafila albinosa prosto w oko, zmieniajac go w bialo-czerwonego upiora z kiczowatego horroru. Selimowi udalo sie wreszcie wstac. Spadajac zgubil bron, ale wyrwal zza pasa kordelas. Na ten moment zdawal sie czekac Jeff. Wyskoczyl zza fotela i rabnal piescia herszta bandy, raz i drugi, wytracajac mu noz. Azjata usilowal sie jeszcze bronic, ale w walce wrecz okazal sie jedynie sredniej klasy amatorem. Szybko opuscil garde, kolejne dwa ciosy Johnsona rzucily go na ziemie. Jeff chwycil go za glowe i zdecydowanym ruchem ja przekrecil. Rozleglo sie niemile chrupniecie... -Odlozylbym te bron, malenka - slowa kaznodziei skierowane byly do Karny. - Mam cie na muszce! Dziewczyna upuscila pistolet i wybuchnela placzem. Jeff, rozluzniony, podszedl do pozostalych jencow i porozcinal im wiezy. Karna kleknela nad martwym Selimem, szlochala. -Zwloki powinnismy pogrzebac w podworku. - Profesor Lawrientow rozcieral swoje przeguby, na ktorych wiezy odcisnely sie krwistymi pregami. - I ruszac dalej. -A co z nia? - Beniamin wskazal glowa Kanie. -Pochowasz ja z innymi - warknal Jefferson. -Pan nie mowi chyba tego powaznie - zaoponowal Duvalier. - Nie mozemy jej zabic z zimna krwia. -A kto mi przeszkodzi? - w glosie Johnsona zabrzmial grozny ton. -Przeciez, nie jestesmy takimi barbarzyncami, jak oni - powiedzial kaznodzieja. - Niech idzie sobie, gdzie chce, i smacznego... Jefferson zaklal pod nosem i schowal bron. -Rewelacyjnie pan sie spisal - zauwazyl Lawrientow, zwracajac sie do Antypiatkowca. Ten wydawal sie zazenowany gratulacjami. -Ja... ja w ogole nie wiedzialem, ze umiem strzelac -wybelkotal. - Okropnie sie balem. Slyszalem, jak nadchodza, ale nie moglem was dobudzic, ten alkohol, ktory piliscie, musial byc zatruty. Co mialem robic? Ukrylem sie w szafie, czekalem. Myslalem, ze gdy wezme ja jako zakladniczke, uwolnia was. -Najwazniejsze, ze wszystko dobrze sie skonczylo -podsumowal Duvalier, ciagle jeszcze bardzo blady i polprzytomny. - Pochowajmy zwloki, zjedzmy sniadanie i ruszajmy dalej. -A nie moglibysmy odwrocic kolejnosci, jestem glodny jak wilk - odezwal sie glosiciel nowej Ewangelii. Benowi zrobilo sie niedobrze... Tymczasem Karna wciaz kleczala nad cialem Selima. -Kiedy wyruszymy, mozesz pojsc, gdzie chcesz - rzekl po polsku kaznodzieja. Skinela glowa. Mimo zaczerwienionej, zalzawionej twarzy byla bardzo piekna. Ben nie mogl oderwac od niej oczu. IV Wyruszyli dopiero po dwoch godzinach. Zwyciestwo podnioslo ich na duchu, ale paradoksalnie wzmoglo wzajemna nieufnosc. Zarowno Lawrientow, jak i Jefferson zachodzili w glowe, kim naprawde jest kaznodzieja? Nieprawdopodobnym dzieckiem szczescia czy jakims krypto-Batmanem? Zaden z nich nie wierzyl w przypadkowy zbieg okolicznosci, dzieki ktoremu wyszli z opresji calo.Dodatkowy problem pojawil sie, kiedy przygotowali sie do wymarszu. Zaklopotany Ben podszedl do Rosjanina rozmawiajacego z Jeffem. -Ona chce isc z nami - powiedzial, przestepujac z nogi na noge. -Kto?! -Kamila. Was sie boi, ale mnie poprosila, zeby jej nie zostawiac. Blaga, zebysmy pozwolili jej isc z nami. -Jeszcze jedna osoba - westchnal Johnson. - Powoli zamieniamy sie w szczep koczownikow. -Mnie to nie przeszkadza - Duvalier dolaczyl sie do grona obroncow dziewczyny, ktora blada i ciagle zaplakana stala z boku ze skromnym wezelkiem rzeczy osobistych. -A jesli wyda nas tym dzikusom? -Jesli pojdzie z nami, latwiej bedziemy mogli ja miec na oku - powiedzial Ben. -Zwlaszcza ci, ktorym juz zdazyla wpasc w oko -skrzywil sie Johnson. -Nie przypuszczam, zeby mogla nam zaszkodzic. Jej banda juz nie istnieje, dla kazdej innej bedzie po prostu porcja swiezego miesa... - zauwazyl przysluchujacy sie rozmowie kaznodzieja. -Robcie, jak chcecie. Ben poslal dziewczynie znaczacy usmiech, natychmiast przestala plakac i gotowa do drogi, wziela za reke Zosie. -Chodz, mala. My, baby, musimy trzymac sie razem. Chcesz miec taka duza kolezanke? -A nie zje mnie pani? -Musialabym byc naprawde strasznie glodna. Karna okazala sie niezlym nabytkiem. Znajac zerowiska konkurencyjnych band, przeprowadzila ich przez najbardziej niebezpieczny obszar. Nigdzie nie napotkali ludzi, trafili jednak na pare sadyb noszacych slady niedawnych walk. Groza napelnilo ich jedno obozowisko, gdzie wokol ogniska walaly sie nie dogryzione kosci. -Ludzkie - mruknal po krotkich ogledzinach kaznodzieja, a Duvalier odczul gwaltowny atak mdlosci. I pomyslec, ze Robinson Crusoe byl ulubiona lektura jego dziecinstwa. Oczywiscie nadal nie zaniedbywali najdalej posunietej ostroznosci, warty pelnili parami. Ben wcale sie nie zmartwil, gdy drugiej nocy los wyznaczyl mu za partnerke Kamile. Dotad nie mieli okazji za duzo rozmawiac, zreszta uroda dziewczyny zdawala sie oniesmielac mlodego Kanadyjczyka. Teraz znalazl sie z nia sam na sam. -Wlasciwie jeszcze ci nie podziekowalam... Uratowales mi zycie - rzekla dziewczyna niskim, aksamitnym glosem. -Chyba nic ci nie grozilo, nikt z nich by cie nie skrzywdzil... - odparl Yarsky. -A Jefferson? -Jeff nie lubi tylko zbytnich komplikacji. -Dobrze go znasz, prawda? -Nie przypuszczam, zeby ktokolwiek dobrze go znal -mruknal wymijajaco. Karna przysunela sie blizej do niego. Byla tak blisko, ze czul jej zapach i cieplo. Z zaskoczeniem stwierdzil, ze pozada tej kobiety z natezeniem, jakie odczuwal, gdy robil to po raz pierwszy. -Jestes, jak on, zawodowcem. Lowca! - powiedziala i nagle poczul jej reke na swojej piersi. - Poznalam to od razu. - Szczupla reka posunela sie smialo glebiej. Yarskiemu przemknela mysl, ze moze powinien kogos obudzic, ale zapach Kamili to nie byl zapach strachu, agresji czy lodowaty wiew smierci, to bylo autentyczne pozadanie, zachlanna zadza seksu, jaka spotyka sie u istot wyposzczonych, roztrenowanych lub - jak to czytywal w powiesciach swojej mlodosci - pensjonariuszy sanatoriow gruzliczych. -A Selim? - zapytal glupio, kiedy miala go juz w ustach i dygotala z rozkoszy. Nie przerwala, wzruszyla jedynie ramionami. Ben zrozumial, ze seks z szefem bandy, to byla wylacznie cena przezycia, jej sposob na przetrwanie. Podobnie jak teraz... Dzien pozniej zawedrowali w poblize Blonia, gdzie natkneli sie na kolumne opancerzonych NATO-wskich elektrotransporterow i w ich konwoju dotarli bezpiecznie do Warszawy. Duvalier nigdy jeszcze nie byl w stolicy kraju, ktory przed powszechnym zaciemnieniem zwal sie Rzeczpospolita Polska, a wczesniej nieco PRL-em, co ludzi zyjacych miedzy Odra a Bugiem przygotowalo niejako na okolicznosc sytuacji, w jakiej znalezli sie obecnie. Ben znal Warszawe wylacznie z opowiadan matki, stosunkowo najlepiej zorientowany byl Rosjanin, ktory stolice Rzeczpospolitej odwiedzal wielokrotnie w czasach komunizmu realnego, a przejazdem bywal i pozniej. Na wysokosci Bemowa szose poznanska przegradzaly zasieki pilnowane przez silne posterunki wyposazone w bron przeciwpancerna. Na przedpolu, a takze na skraju miasta dostrzec mozna bylo sporo zrujnowanych lub wypalonych domow. Ten nie budzacy optymistycznych mysli widok dowodzil, ze rejon wielokrotnie musial przechodzic z rak do rak. Poza wojskowym lotniskiem, koszarami i blokami zasiedlonymi przez zolnierskie rodziny teren sprawial wrazenie wyludnionego. W nielicznych budynkach palily sie slabe swiatelka zarowek najnizszej mocy. W miare jak zblizali sie do Srodmiescia, robilo sie gesciej i ludniej, w parkach Woli i na trawnikach kazdy wolny metr zajmowaly prowizoryczne budy uchodzcow, czesto rozniecajacych ogniska, co spotykalo sie z natychmiastowa kontrakcja patroli. Najdrobniejszy plomyczek to dodatkowy dwutlenek wegla! Czasem w ciemnym podworku zagrzechotala seria z kalasznikowa, ale nie zwracano na to uwagi. Miasto, mimo dojmujacego zimna, zylo. W nieprawdopodobnej liczbie sklepikow oferowano grzyby pod wszelkimi mozliwymi postaciami, pastylki syntetykow oraz podejrzanie wygladajace konserwy, na ktorych napis: "Czysta zwierzyna" byl rownie niewiarygodny, jak ofiarowywana tu i owdzie przez smiglych przekupniow, a stanowiaca przysmak ludozercow "Czleczyzna koszerna". Nie widzialo sie prawie dzieci, bo te, jako latwy obiekt do porwania, byly pilnowane skrzetnie przez rodzicow. Z niemalym zaskoczeniem przybysze dostrzegli natomiast afisze reklamujace spektakle teatralne, a nawet kabaret gwiazd z programem: "I ty zostaniesz homofagiem", co wskazywalo, ze czarny humor przestal byc wylaczna domena Anglikow. Z konwojem dotarli az do centrum i tu postanowili sie rozstac. Miejsce, mimo znacznego natezenia ruchu, nie robilo przyjemnego wrazenia. Wiezowce poharatane gigantycznym tornadem, czernialy martwe i milczace. Dworzec Centralny, mimo zerwanego dachu i rozbitych scian, pelnil funkcje noclegowni i targowiska. Tylko Palac Kultury stal nieporuszony w swym bizantyjskim monumentalizmie. Pierwszy pozegnal sie z Lawrientowem i jego towarzyszami Antypiatkowiec, ktoremu spieszno bylo na spotkanie z wyznawcami. Potem potok ludzki w Alejach Jerozolimskich porwal Johnsona, tak ze nawet nie zdazyli powiedziec mu: "Do widzenia". -Musimy cos zrobic z Zosia - powiedzial Duvalier. Zapytaj ja, Karno, czy nie ma przypadkiem rodziny w Warszawie. Nie miala. Kamila, ktora zdazyla sie z dziewczynka zaprzyjaznic, wspomniala naukowcom o Centrali Poszukiwania Rodzin, mieszczacej sie w dawnym hotelu Forum. Lawrientow zlecil zalatwienie tej sprawy Francuzowi. Sam spieszyl sie do ambasady szwajcarskiej. Pozegnal sie, pozniej to samo zrobil Ben i byl niezwykle zaskoczony, kiedy Zosia rzucila mu sie na szyje... Karna zachowala wieksza powsciagliwosc w okazywaniu swej sympatii. Choc kochali sie prawie na kazdym popasie, nie manifestowali tego przed grupa. -Na pewno jeszcze sie spotkamy, mam ciocie na Pradze, jak chcesz, mozesz kiedys do nas zajrzec... - rzekla na odchodnym do Yarsky'ego. - Dam ci adres. Z Jeffersonem Ben spotkal sie piec minut potem w tunelu metra. Johnson byl w dobrym humorze. -W porzadku, stary, przechodzimy do nastepnej fazy. Ty bierzesz na siebie obstawianie Francuza, ja Ruska. Musza doprowadzic nas do Brzozowskiego. Tu masz kontrolera, obu profesorkom podczepilem pluskwy, ale na wszelki wypadek nie oddalaj sie od nich dalej niz na sto metrow. Wloz sluchawke do ucha i maszeruj. Zblizamy sie do finalu. Informacje w archiwum Osrodka Poszukiwania Rodzin gromadzono w paru zespolach: "Zyjacych" - i tu ewidencja obejmowala wszystkich znajdujacych sie na obszarach funkcjonowania panstwa, a przynajmniej tych, ktorzy zdecydowali sie zameldowac, "zagrozonych" - tam figurowali ci, ktorzy przebywali poza tymi obszarami i nic nie mozna bylo o nich powiedziec, "zaginionych" i "martwych". Rodzice Zosi Kowalskiej z Inowroclawia figurowali jako "zaginieni": odnotowano ich wyjazd pociagiem, ktory nigdy nie dotarl do miejsca przeznaczenia. Urzedniczka z wyraznym zadowoleniem przeniosla Zosie do kategorii "zyjacych". -Zobaczmy jeszcze, czy nie bylo cie wsrod "poszukiwanych", maszyny bywaja zawodne. - Wystukala kod i nazwisko. Chwile wpatrywali sie w ekran. Nikt jednak nie zglosil checi poszukiwania malej Zosi. -Bardzo mi przykro - powiedziala z westchnieniem urzedniczka. - Ale prosze sie stale dowiadywac, ludzie potrafia sie odnajdywac po najbardziej niezwyklych przejsciach... -No i co my z toba zrobimy? - zafrasowany Duvalier drapal sie po brodzie. - Zabrac cie ze soba nie mozemy. A pani, Kamilo? -Nie nadaje sie na opiekunke malych dziewczynek -odpowiedziala. - Mysle jednak, ze moge pomoc. Masa ludzi organizuje teraz rodziny zastepcze, domy dziecka lub sierocince... Oczywiscie nie wszystkie sa na najwyzszym poziomie, ale akurat moja ciotka pracuje w jednym z lepszych, na Pradze. Wiadomosci, jakie czekaly na Lawrientowa w ambasadzie szwajcarskiej byly i dobre, i zle. Attache - Sylvia Heninger, bedaca rownoczesnie specjalnym wyslannikiem FAO, poinformowala go, ze ewakuowana grupa naukowcow lubelskich, w ktorej mial znajdowac sie Brzozowski, byla juz w poblizu Warszawy. -A dlaczego nie dotarli tutaj? - spytal profesor. -W lasach wokol malej podwarszawskiej miejscowosci, Starej Milosny, tocza sie walki z bandami ukrainskich lowcow ludzi. Nie chcieli ryzykowac przebijania sie, ale Polskie wladze mowia, ze za dwa, trzy dni, gdy uporaja sie z bandytami na froncie poludniowym, wysla jakis wiekszy konwoj do Minska. -Czas nas goni. Sprawa ma najwyzszy priorytet! -Nie bylam upowazniona zdradzac tego, co wiemy o wynalazku Brzozowskiego. Dla Polakow jest to jeszcze jedna grupa szukajaca schronienia w przeludnionym miescie. Zreszta w Minsku sa najzupelniej bezpieczni w miejscowych koszarach. Nikt nie jest bezpieczny - chcial powiedziec profesor majac w pamieci swoje niedawne przygody, ale postanowil nie straszyc swej uroczej wspolpracownicy. Tym bardziej, ze ta obiecywala dac znac, gdy tylko dowie sie, kiedy wyprawa ma wyruszyc. Odlozyl sluchawke, przestudiowal plan miasta i udal sie do pobliskiego hotelu dla cudzoziemcow, mieszczacego sie w gmachu nie funkcjonujacego od pol roku parlamentu, i tam czekal na powrot Francuza. Andre dotarl juz na Prage. W prawobrzeznej czesci Warszawy zageszczenie uchodzcow bylo jeszcze wieksze. O ile jednak w centralnych dzielnicach przewazali Polacy zbiegli z terenow ogarnietych anarchia, tu dominowali cudzoziemcy. Saska Kepe opanowali przybysze z dalszych stron WNP, Gruzini, Ormianie, nie braklo Mongolow, a nawet Chinczykow. Uwage Duvaliera przykuwaly liczne napisy: "Swieze mieso". -Psy - wyjasnila Karna, a widzac niedowierzanie w oczach Zosi i naukowca, wprowadzila ich na podworko, gdzie w setkach klatek oczekiwaly na potencjalnych hodowcow szczeniaki chow-chow. - Chinczycy zauwazyli juz jakis czas temu, ze pieski tej rasy swietnie pasa sie na grzybach i po dodaniu do grzybkow witamin maja przyrosty miesa wieksze niz wieprzki. Ciotka Kamili pracowala w sierocincu mieszczacym sie na skraju terenow kolejowych w starej kamienicy, o pospiesznie odmalowanej fasadzie z kolorowym szyldem przedstawiajacym Kaczora Donalda i Myszke Miki. Wewnatrz bylo cieplutko, bialo i schludnie. Kobieta, ktora ich powitala, nosila bialy kitel i na widok Kamili rozesmiala sie calym garniturem zlotych zebow. Zamienila pare slow z siostrzenica, potem podeszla do Zosi. Chciala poglaskac ja po twarzy, ale dziewczynka cofnela sie o krok. -Nie podoba mi sie tu - stwierdzila Zosia kategorycznie. -Nic sie nie boj - rzekla pielegniarka. - Znajdziesz tu mnostwo kolezanek... -A jak tylko odnajda sie twoi rodzice, wrocisz do nich - dodala Karna. Nie podoba mi sie - powiedziala jeszcze raz Zosia. A moze chcialby pan poznac panujace u nas warunki? - kobieta zwrocila sie do Duvaliera. Poniewaz Francuz wyrazil ochote, pokazala im czysty pokoik, w ktorym spala trojka dzieci. Czwarte lozeczko bylo wolne. W pokoju znajdowalo sie mnostwo zabawek, lalek, elektrycznych kolejek, gier... -Widzicie, jak tu dobrze, a dzieci jakie zadbane, tlusciutkie... - pysznila sie ciotka Kamili. - I maja tu bezpiecznie, budynek jest pod stala ochrona... Pokaz sie, Oleg! - Z drzwi obok wejscia wyjrzal dryblas o okraglej twarzy i perkatym nosie. Nie sposob bylo nie ulec potedze argumentacji, wiec mimo oporow Zosi, lekko przelamanych wspanialym pudelkiem cukierkow syntetycznych, Duvalier dopelnil odpowiednich obowiazkow biurokratycznych, zlozyl dobrowolny datek w postaci dziesieciu zlotych dwudziestek i obiecujac odwiedzic dziewczynke przed wyjazdem, opuscil sierociniec. Jemu tez nieprzyjemnie bylo patrzec na lzy plynace wielkimi kroplami po twarzy dziewczynki. -Potrafi pan sam wrocic do centrum? - Karna nieporadna angielszczyzna zwrocila sie do Francuza. - Ja tu jeszcze chwile zostane z ciocia. Skinal glowa. Jak kazdy zawodowy mysliwy, Beniamin potrafil czekac. Oczywiscie nie spedzal czasu bezczynnie. W ciagu pol godziny zlustrowal dosc dokladnie okolice sierocinca. Nie nalezala do najprzyjemniejszych. W sasiednim domu miescil sie burdel, troche dalej nielegalne kasyno gry, a w suterenie, sadzac po fizjonomiach wchodzacych i wychodzacych mezczyzn - tajna gorzelnia. Sam sierociniec rzeczywiscie robil wrazenie ufortyfikowanej reduty, z jednej strony okalal go plot, z drugiej boczne drzwiczki prowadzily na labirynt podworek, z tylu wreszcie stalowe drzwi bez klamki wychodzily na niewielka rampe. W miedzyczasie zaczepila go prostytutka, ale zelzyl ja dosadnie, wiec sie oddalila... Po polgodzinie Duvalier wyszedl z budynku. Sam. Yarsky zamierzal ruszyc jego sladem, ale prawie rownoczesnie uslyszal trzasniecie drzwi i tupot nog wewnatrz podworka. Nie lubil takich zbiegow okolicznosci, poprawil wiec okulary noktowizyjne i przyspieszyl kroku. Duvalier nie zdazyl przejsc nawet kilkudziesieciu metrow, gdy tuz przed nim z bramy wynurzyl sie osobnik O dosc podejrzanej aparycji. Po angielsku, glosno i zaczepnie zapytal o ogien. Palenie bylo scisle zabronione, ale Duvalier z nawyku siegnal do kieszeni. Ben nie musial sledzic blysku noza, zamiary napastnika wyczul wczesniej. Z wielu powodow wolal nie poslugiwac sie bronia palna, totez chwile wczesniej podniosl z ziemi ulomek cegly. Trafiony celnym rzutem napastnik zachwial sie. Duvalier odskoczyl do tylu. Uderzenie bylo jednak zbyt slabe, aby powalic zamachowca, Yarsky dostrzegl, ze ten zmienia polozenie noza w reku. Bedzie rzucal, pomyslal, instynktownie siegajac po bron. Ale Duvalier wykazal sie zaskakujacym jak na jajoglowego refleksem. Blyskawicznie wydobyl pistolet i pierwszy strzelil do napastnika. Pocisk kalibru 9 mm dziala niezwykle skutecznie, zwlaszcza gdy uzywa sie makarowa. Kula nabiera dodatkowej rotacji i wywala na plecach ofiary kilkakrotnie wiekszy otwor wylotowy niz dluzszy i bardziej spiczasty pocisk typu parabellum. Tak stalo sie i tym razem. Niedoszly zabojca polecial do tylu, a Francuz powoli podszedl do lezacego i dla pewnosci dwukrotnie strzelil mu w glowe. Potem rozejrzal sie, aby zorientowac sie, ktoz to taki uratowal mu zycie. -To pan! - wykrzyknal zdumiony, rozpoznajac Bena - Skad sie pan tu wzial? -Dostalem adres od Karny i szedlem ja odwiedzic -sklamal najemnik blyskawicznie. - Ale nie tracmy czasu. Gdzie dziecko? -Jest w sierocincu, pod dobra opieka - odparl Francuz przypatrujac sie zabitemu. - Sacre Dieu! To przeciez ten ochroniarz, Oleg! I on chcial mnie zabic? Spojrzeli na siebie i bez slowa pobiegli w strone sierocinca. Duvalier zamierzal wejsc don glownym wejsciem ale Yarsky pociagnal go ku bocznemu. Drzwi byly zamkniete wywazyl je barkiem, w korytarzu pojawil sie jakis mezczyzna z bronia w reku. Ben wystrzelil prawie nie celujac i tamten, postapiwszy dwa niepewne kroki, upuscil swojego makarowa i nie wydajac nawet jeku, osunal sie na kolana, by zastygnac w nienaturalnej pozie, z glowa wsparta o porecz wozka inwalidzkiego. Od zaplecza budynek w niczym nie przypominal tej schludnej i budzacej zaufanie ochronki, jaka zaprezentowano im wczesniej. Korytarz byl odrapany, drzwi do pokojow powylamywane. W jednej z izb zauwazyli kupe dzieciecych ubran i stos bucikow. Obie kobiety wyskoczyly z dyzurki, Karna sciskala w reku zlote monety. -Co ty, Ben - krzyknela. - To tylko biznes, mam dzialke dla ciebie, przeciez ty sam... Strzelil, nie czekajac, az jego kochanka powie o kilka slow za duzo. Upadla i Benowi przemknelo przez mysl: "Jak rozpruta lalka" i ze pozniej, kiedy juz bedzie po zabawie, trzeba Duvalierowi naklamac, ze to ona pierwsza siegnela po bron. Zlotozeba zawyla: -Wasyl, Oleg! - ale nikt jej nie odpowiedzial, tylko Duvalier przeskoczyl nad cialem Karny i chwycil babsko za gardlo. -Gdzie Zosia? -Ratunku, morduja! -Gdzie dziecko? - Ben przytknal kobiecie pistolet do skroni. -Nic jej nie jest. Kapie sie. -Czy jest ktos jeszcze w budynku? -Nnnie, nnikt! -Prowadz. Przebiegli przez pokoj dziecinny. Tluste cherubinki reklamujace ochronke nadal spaly, ale Yarsky przyjrzal im sie. przez chwile uwaznie i stwierdzil, ze musialy dostac silny srodek nasenny. Wpadli do garderoby, na krzeselku lezaly szatki Zosi. Do lazienki! -O, wujkowie - zapiszczala na ich widok, plawiac sie w wannie. - To cudowne, ciocia pozwolila mi wziac cala wanne wody. Duvalier chwycil recznik i podbiegl do malej. Ben chcial sie dyskretnie cofnac, ale bardziej wyczul, niz uslyszal ruch za plecami. Najblizej niego stala ciotka Kamy. Porwal ja w objecia i odwrocil sie. Opadajacy tasak niemal rozlupal czaszke kobiety na polowy. Yarsky odskoczyl, potknal sie na mydle, ktore nie wiadomo skad znalazlo sie na lazienkowej terakocie, i pojechal po mokrej podlodze. Ryczac wsciekle, ogromny facet w skorzanym, zachlapanym krwia rzeznickim fartuchu biegl za nim z wzniesionym narzedziem mordu. Przyszla pora, zeby Francuz przypomnial sobie bokserska mlodosc. Najpierw cisnal rzeznikowi w twarz recznik, potem zablokowal jego cios jedna reka, druga uderzajac w splot sloneczny. Olbrzym padl, kantem lba uderzajac o wanne. Dopiero w tym momencie Zosia zaczela wrzeszczec. W pospiechu opuscili sierociniec, pozostawiajac w nim prawdziwa jatke w jatce. W odroznieniu od Yarsky'ego, Duvalier nie odwazyl sie nawet zagladac do sal ciagnacych sie za lazienka, do kuchni z masarskimi stolami i pila elektryczna, do chlodni, gdzie na hakach wisialy male pocwiartowane kadlubki, juz ze stemplami: "Zdrowe mieso" i jakze znajomymi znakami firmowymi Konsorcjum. -Jest pan dzielnym czlowiekiem, Ben - Lawrientow mocno uscisnal dlon Yarsky'ego. -Mowie ci, Grigorij, stoczylismy piekna walke! - opowiadal podniecony Duvalier. -Ale juz nigdy nie zostawicie mnie samej? - dopytywala sie Zosia, niespokojnie wiercac sie na jego kolanach. -Oczywiscie, kochanie - odpowiedzial Francuz. - Zabierzemy cie do Szwajcarii, zobaczysz tam moja zone, nie mamy dzieci, totez gdy Lucille cie pozna, bedzie bardzo szczesliwa... -Ale jak odnajda sie moi rodzice, to wroce do domku? -Naturalnie. Rozmowa toczyla sie w hotelu dla cudzoziemcow, dokad Francuz z Kanadyjczykiem przywiezli uratowana dziewczynke. -Jesli moglbym w czyms pomoc... - Yarsky najwyrazniej ociagal sie z odejsciem - to zawsze mozecie na mnie liczyc. -A co z twoja chora rodzina? Tak sie do niej spieszy. -Wedlug zdobytych przeze mnie informacji znajduje sie w Bialymstoku. Poniewaz w ciagu najblizszych pieciu dni nie mam szans, by tam wyruszyc, wiec jesli teraz potrzebny jest wam ochroniarz... - Zebys zobaczyl go w akcji, Grigorij... -Raz juz widzialem - mruknal Rosjanin. - Ale posluchajcie, przed chwila dostalem wiadomosc, ze jutro mozliwy bedzie wyjazd z konwojem do Minska. Niech Ben jedzie z nami. -Na Bialorus? -Troche blizej i bezpieczniej, do Minska Mazowieckiego, skad musimy zabrac pewnego czlowieka i niewykluczone, ze bedziemy potrzebowali mocnego wsparcia... No, nie rob takiej miny, Ben, to bardzo szlachetna misja, nikomu nie stanie sie nic zlego, a jesli nam sie uda, to, przepraszam, ze wyrazam sie tak gornolotnie, ale na swiecie zdarzy sie cos bardzo dobrego. Lawrientow byl zadowolony, ze Yarsky nie pyta o szczegoly. I tak by mu nie odpowiedzial. Jeff usmiechnal sie i wydlubal sluchawke z ucha. Myslal o Benie z coraz wiekszym podziwem. Odbicie tej gowniary bylo majstersztykiem. Teraz profesorkowie mieli go za swojego. Jeszcze chwila, a wygadaliby szczegoly calej akcji. Chociaz moze lepiej, ze do tego nie doszlo. W sytuacji, kiedy Yarsky zostal oficjalnym gorylem naukowcow, reszta zadania wydawala sie dziecinnie prosta, Jutro bedzie po wszystkim, po naukowcach, po Brzozowskim... Od strony Wisly runal na park kolejny powiew lodowatego wiatru, przeszyl zaczajonego lowce do szpiku kosci, szarpnal budami koczownikow, zajmujacymi prawie caly stok skarpy, tu zerwal pare daszkow i przewrocil plotek, tam poniosl w dal kawal dykty... Gdyby Johnson odwrocil sie o sekunde pozniej, gdyby nie mial noktowizyjnych okularow, nie zobaczylby nic. Ale nalezal do cholernych szczesciarzy i w swiezo powstalym przeswicie zdolal za uwazyc znikajaca noge... Za parkanem ktos byl. Ktos, kto go obserwowal, lecz sam za wszelka cene nie chcial byc zauwazony. Ciekawe. Przez kilka minut Jeff nie reagowal, oczywiscie ryzykowal, ze szpieg sie oddali, zalozyl jednak, ze jesli ktos zajmuje sie sledzeniem, to nie poddaje sie zbyt latwo. Po dziesieciu minutach intensywnego nasluchiwania podniosl sie i ruszyl przed siebie. Przemierzyl tak cala ulice Piekna do Kruczej, pare razy przechodzil z jednej strony jezdni na druga, ale nie zauwazyl, zeby ktokolwiek szedl za nim. Istnialo pare mozliwosci: albo obserwowala go cala grupa, albo... Tak, to oczywiste, szpicel koncentrowal sie na sledzeniu naukowcow. A moze ich chronil? Wprawdzie Genewa twierdzila, ze dzialaja sami, ale nie mozna wykluczyc, ze informator Geldhoffa nie wiedzial wszystkiego. W jakims podworku znalazl miejsce miedzy budami, gdzie nikt nie mogl go wypatrzyc. Zalozyl kobieca peruke, zawiazal na glowie chuste, wywrocil futrem do gory kurtke... Po kwadransie byl z powrotem w hotelu dla cudzoziemcow. Bez trudu wynajal pokoj na najwyzszym pietrze, potem wydostal sie na dach i dopelzl do krawedzi. Mial przed soba caly park. Faceta, ktory tak jak on wyposazony byl w okulary noktowizyjne, wypatrzyl dopiero po dluzszej obserwacji. -Zawodowiec - pomyslal i podregulowal ostrosc. - Cholera, ze nie wpadlem na to wczesniej! Konsorcjum wynajelo dla zabojcow piwnice w jednym ze starych domow na Powislu. Jej grube mury gwarantowaly dyskrecje, a - co wazniejsze - uniezaleznialy mieszkancow od dostaw ciepla. Sytuacja w Warszawie byla pod tym wzgledem rozpaczliwa, eksperymentalna elektrownia jadrowa na Zeraniu i kilka tysiecy agregatow napedzanych wiatrem w niewielkim tylko stopniu mogly zaspokoic potrzeby kilkumilionowej aglomeracji. Dzialala oczywiscie woiskowa silownia na tamie w Zegrzu, ale nie bylo dnia, zeby bandy nie uszkodzily linii przesylowych. Totez wylaczenia zdarzaly sie coraz czesciej, a o przewidywanych norma trzynastu stopniach w mieszkaniach ludzie mysleli jak o czyms z pogranicza basni. Natomiast dogrzewanie innymi metodami bylo karane surowo, do ekstradycji poza kordon wlacznie. Oczywiscie, kto mial pieniadze lub wlasny agregat, potrafil zapewnic sobie bytowanie w miare znosne. Inna sprawa, ze w ciagu paru miesiecy szklarniowej zimy spoleczenstwo zahartowalo sie nad wyraz, a podatni na przeziebienia wyleczyli sie lub wymarli. Kiedy Jeff dotarl do swojej przytulnej piwniczki i stwierdzil, ze Ben jeszcze nie wrocil, zamknal z powrotem drzwi na klodke i poszedl do mieszczacej sie vis-a-vis restauracji o modnej nazwie "Pieczarka". Byl to jedyny czynny lokal w okolicy i, predzej czy pozniej, kazdy zziebniety spacerowicz powinien do niego zajrzec. Wizyta Jeffa w "Pieczarce" byla wiec uzasadniona w dwojnasob. Zajal miejsce przy stoliku w rogu i czekal. Kelnerka podchodzila do niego kilkakrotnie i mrugajac znaczaco, pytala, czy nie ma ochoty na watrobke lub mielone, ale zbywal ja stanowczym: "Nie!" i w koncu zadowolil sie salatka grzybowa. Przybysz, tym razem przyodziany w gruby, mocno podwatowany kombinezon, ktorego kolor skojarzyl sie Jeffersonowi z najmroczniejsza noca, wslizgnal sie do "Pieczarki" mniej wiecej po godzinie. Prawdopodobnie szedl za Benem (czujnik Jeffa dal znac, ze jego mlody partner znalazl sie juz na kwaterze). Wchodzac, nie zauwazyl Jeffa. Dopiero, gdy ten palnal go dlonia w ramie i zawolal do kelnerki: "Cos krwistego dla mojego przyjaciela", zareagowal: -Dobry Boze, co za spotkanie! Gora z gora... Dziekuje za zaproszenie, jadlem juz, musze dbac o linie, natomiast chetnie napilbym sie cos goracego. -Ja zapraszam - powiedzial Johnson, kaznodzieja nie protestowal. Usmiechnal sie glupkowato, a potem, nie pytany, zaczal sie tlumaczyc: Wizytowalem jedna z nowych wspolnot, tuz nad brzegiem Wisly. Nie ma pan pojecia, jakie postepy czyni nasza wiara w tych okolicach. -A ja po prostu mieszkam w pobliskiej kamienicy. Nie wpadlby pan do nas na cos mocniejszego? Antypiatkowiec wykrecal sie jak mogl. Jeff byl jednak pewien, ze jego rozmowca niczego nie podejrzewa. Gdy zeszli do piwnicy, Ben juz drzemal w wynajetej komorce. Musial byc okropnie zmeczony, poniewaz nie obudzily go ani skrzyp otwieranych drzwi, ani przyciszona rozmowa i brzek szkla, a zerwal sie na rowne nogi dopiero, gdy uslyszal nieludzkie wycie. Wyplatal sie ze spiwora i pobiegl z odbezpieczonym pistoletem do kotlowni, z ktorej dobiegal ow skowyt. Widok, ktory ukazal sie jego oczom, byl przerazajacy. Na haku od lampy wisial nagi kaznodzieja, z licznych ran sciekala krew, wzrok mial bledny, z czego latwo mozna bylo wywnioskowac, ze podany mu trunek zawieral nie tylko alkohol. -Co robisz? Jeff! -Sklaniam wielebnego brata do wiekszej rozmownosci. Na razie z niewielkim skutkiem. -Za chudy jestes w uszach, Jefferson - wycharczala ofiara. -Zobaczymy, jak bedziesz spiewac, gdy zaczniesz sie dlawic wlasnymi jadrami. Myslisz, ze Jeff pozwoli, zeby ktos go szpiegowal? -Jesli to rzeczywiscie zawodowiec, to watpie, czy pomysl z jajami poskutkuje... - odezwal sie Yarsky. - Prawdopodobnie byl szkolony na ewentualnosc przesluchan. Wyglada zreszta na twardziela. -Dlatego poprobujemy innej metody. Wiesz, co znalazlem w rzeczach osobistych tego niby homofaga? - Johnson wyciagnal strzykawke i zestaw kapsulek. - Prawdopodobnie przygotowywal to z mysla o nas, a teraz sam zakosztuje tych swoich rozkosznych medykamentow. Kaznodzieja znow chcial cos wykrztusic, ale glos mu uwiazl w gardle. Skonczyli kolo polnocy. Przesluchiwany stracil resztke swiadomosci i zwisal z sufitu niczym upiorny zyrandol. Pavel Prochazka, kryptonim "Kaznodzieja". Z pochodzenia Czech, 41 lat, obywatel USA, stopien wojskowy: kapitan, pracownik Centralnej Agencji Wywiadowczej, skierowany do rozpracowania nielegalnych dzialan Konsorcjum Miesnego, obecne zadanie: za wszelka cene przejac doktora Brzozowskiego wraz z jego wynalazkiem i dostarczyc do bazy pod Diisseldorfem - tak wygladal podstawowy zasob informacji wydobyty dzieki narkotykowi z nieszczesnego agenta. -Jak chciales go przejac?! Jak? - powtarzal z uporem Jeff, szarpiac bezwladnym kadlubem. Znow poplynal stek na poly bezsensownych slow czlowieka naszpikowanego narkotyczna mieszanka. Po kilkakrotnym powtorzeniu pytania udalo sie odcedzic tresc. Na terenie rezydencji attache wojskowego Stanow Zjednoczonych w Aninie znajdowal sie specjalny smiglowiec marki Sikorsky. Uzywanie maszyn tego typu bylo wprawdzie dozwolone tylko w nadzwyczajnych okolicznosciach, ale z uwagi na tradycyjnie dobre stosunki polsko-amerykanskie pracownicy CIA zatrudnieni w ataszacie zawsze mogli liczyc, ze Warszawa patrzec bedzie na ich poczynania przez palce, tym bardziej ze smiglowiec oznakowany zostal barwami Czerwonego Krzyza i zawsze mozna bylo wymyslic stosowny pretekst dla jego uzycia. -Oto i mamy sposob na pokonanie naszych ostatnich problemow - Johnson zatarl rece. - Tak jak ustalilismy, Ben, udasz sie jutro z naukowcami do Minska, po ujawnieniu sie Brzozowskiego ewakuujemy sie z nim ta maszyna, a w powietrzu pozbedziemy sie zarowno jego, jak i naszych jajoglowcow. Proste? -A dziewczynka? Przeciez bedzie z nami Zosia... -Myslisz, Ben, ze bede sie teraz zastanawial nad takim drobiazgiem? Lepiej przespijmy sie pare godzin. Przed nami ciezki dzien. A ja przed switem musze byc w Aninie. Yarsky nic nie powiedzial, popatrzyl na wiszacego kaznodzieje i skierowal sie do swej alkowy. Na progu przystanal. -A w ogole to o jaki wynalazek chodzi szefom? Ty tez nie wiesz? -Nie twoj zasrany interes, Ben. I nie zadawaj nigdy glupich pytan, ja wiem wszystko. -A co z nim? -Niech wisi. Gdyby cos wyszlo nie tak, mozemy potrzebowac dodatkowych informacji. -Ale na tym haku do switu zdechnie. -No to sciagnij go, zaloz bransoletki i przykryj w kacie jakims kocem, ty bandziorze o golebim sercu. A propos tej szczeniary... Zrobisz z nia, co zechcesz. Albo co ona zechce. Niedlugo przeciez - zaniosl sie brzydkim chichotem - zacznie dojrzewac! Nikt nie zaatakowal konwoju posuwajacego sie dwupasmowka wsrod podwarszawskich lasow. Minawszy kilka wyludnionych wsi, po zaledwie dwoch godzinach znalezli sie w Minsku. Koszary jednostki wojskowej polozone byly we wschodniej czesci miasta i solidnie zabezpieczono je przed ewentualnym szturmem. Naukowcy koczowali w jednym z mniejszych pomieszczen budynku kasyna. Na rekonesans udal sie sam Lawrientow. Polacy przywitali go ostroznie, duzo czasu zajelo im upewnienie sie, ze jest rzeczywiscie przedstawicielem FAO. -Probowano nam robic rozne numery - usprawiedliwial sie najwyzszy z Polakow. - Dwa razy wykrylismy szpiegow. Usilowano tez podrzucic nam bombe do sypialni. -Rozumiem, ze to pan jest doktorem Brzozowskim -profesor wyciagnal do rozmowcy reke. Tak, wedlug mych dokumentow nazywam sie Brzozowski. -I ja tez - korpulentny brodacz wyciagnal dowod osobisty. -I ja - odezwal sie szpakowaty. -Jak to, wszyscy Brzozowscy, czyzby rodzina? - zdumial sie Lawrientow. -Mamy identyczne dokumenty ze wzgledow bezpieczenstwa. Ten z nas, ktory jest prawdziwy, ujawni sie dopiero bezposrednio przed odlotem. -Jakim odlotem? Wracamy do Warszawy razem z jutrzejszym konwojem - Lawrientow byl zaskoczony. Dowodca jednostki otrzymal przed waszym przyjazdem radiogram. Przekazala go ambasada szwajcarska. Adresowany byl do pana i do doktora Stanislawa Brzozowskiego. Pozwolilismy go sobie przeczytac. Lawrientow przebiegl wzrokiem krotki tekst: DOSTALISMY WSPARCIE CZERWONEGO KRZYZA, ICH SMIGLOWIEC ZABIERZE WAS DO DOMU. POZDRAWIAM WSZYSTKICH I GRATULUJE. SCHMIDT Z INTERLAKEN. Do telegramu dopisala sie Sylvia Heninger: MASZYNA WYLADUJE OKOLO WPOLDO CZWARTEJ. Rosjanin nie skomentowal informacji, ktora mocno go zadziwila, wrocil do swoich, aby przekazac im to, czego sie dowiedzial.-Skoro FAO dysponuje helikopterami, po co byla cala ta nasza eskapada na miare dziewietnastego wieku? - denerwowal sie Duvalier. -Mnie tez to zdziwilo. Kiedy rozmawialem z panna Heninger, nie wspomniala slowem, ze ma staly kontakt z Genewa. - Gleboka zmarszczka przekreslila czolo profesora. - Z drugiej strony szyfr "Miasta szwajcarskie" znamy tylko my trzej z Herbertem. "Bern" oznacza w nim zaprzeczenie tekstu. "Zurych" - ostrzezenie przed osoba poslanca, "Solothurn" lub "Sion" wzywa do natychmiastowej ewakuacji, "Lokarno" nakazuje odczytywac co drugie slowo i tak dalej... "Interlaken", wedlug naszej umowy, to ni mniej, ni wiecej: "Wszystko okay". -Czyli? -Moze nareszcie los zaczal sie do nas usmiechac. -Wujku, a gdzie Ben? - zapytala nagle Zosia. Profesor rozejrzal sie. Kanadyjczyka nie bylo. Nie mogl wiedziec, ze Yarsky w toalecie trzyma glowe pod kranem i naciera sobie twarz, aby ukryc przerazajaca bladosc. O 15.35 smiglowiec z wielkim znakiem Czerwonego Krzyza wyladowal na koszarowym boisku. Maszyna byla obszerna, mogla pomiescic nawet dziesiec osob. Drzwi otworzyly sie mechanicznie. Pilot nie wysiadl, tylko wysunal przez okienko brodata twarz i zawolal po angielsku: -Wsiadajcie! Szybko, szybko! Wsiedli Lawrientow, Duvalier, Zosia, Ben... Rosjanin ciekaw byl, kiedy ujawni sie Brzozowski. Dziewieciu Polakow podeszlo do smiglowca, uniemozliwiajac strzal ewentualnemu snajperowi. Jeden z nich podal szczuplemu, szpakowatemu naukowcowi teczke, a ten wskoczyl do srodka. Zasunely sie drzwi. Lopaty wirnika przyspieszyly, smiglowiec oderwal sie od ziemi i zanurzyl w mrok. -A wiec to pan - Lawrientow i Duvalier uscisneli dlonie Polaka. Stanislaw Brzozowski usmiechnal sie skromnie, przepraszajaco. Wszyscy zapinali pasy. Helikopter nabieral wysokosci. -O, robi sie jasniej - zawolala Zosia. -Niedlugo bedzie zupelnie jasno - stwierdzil spokojnie Brzozowski. - Wiecie przeciez, panstwo, na czym polega istota mojego projektu? -Bez szczegolow - odparl Duvalier. - Nie widzielismy tez prototypu. Randolphi zaginal gdzies po drodze... -W tym towarzystwie moge go pokazac bez obaw. - Polak rozpial kurtke i wyciagnal foliowa torebke, w ktorej znajdowal sie niewielki czarny krazek. Lawrientow westchnal ze zdziwieniem: -To ma ocalic swiat? Siedzac obok Jeffa ucharakteryzowanego na biblijnego patriarche, Ben slyszal rozmowe przez sluchawki. Zaciekawiony podkrecil mocniej potencjometr. Brzozowski mowil zawile, naukowo, tak ze Ben z trudem wylawial sens jego sformulowan. Z grubsza wynalazek polegal na tym, ze elektromagnetyczny krazek wystrzelony ponad warstwe pylow, mial, wykorzystujac grawitacje, nabierac ruchu wirowego, wytwarzajac jednoczesnie silne pole elektrostatyczne przyciagajace pyly. Drobiny kurzu, zespalajac sie, zwiekszalyby jego mase, tak ze w momencie upadku do morza krazek stanowilby juz wielotonowa pigule. -Mam prawo sadzic, ze kazdy z tych krazkow oczysci slup powietrza szerokosci od stu do pieciuset metrow. Totez jesli wystrzeli sie ich setki tysiecy albo miliony... Nie chce byc przesadnym optymista, ale jestem pewien, ze za pare miesiecy znow bedziemy mogli zobaczyc czyste niebo. Ben sluchal dyskusji naukowcow z niedowierzaniem, zacisnal mocniej rece na oparciu fotela. W tym momencie uslyszal w sluchawkach glos Jeffa: -Odepnij pasy, chlopie, i przygotuj sie do ostatniej fazy zadania. -To znaczy? -Zajmiesz moje miejsce przy sterach. Mam nadzieje, ze nie zapomniales kursow pilotazu odbytych nad twoim parkiem z malymi niedzwiadkami? -Co zamierzasz zrobic? -Zrealizowac plan. -Ale, Jeff, ten wynalazek... -Wykonac, powiedzialem! To, ze piloci zmienili sie przy sterach nie uszlo uwagi Lawrientowa. On rowniez odpial pas, ale kiedy zamierzal siegnac do swej torby, Jeff dostrzegl to natychmiast. Strzelil i profesor, trafiony miedzy oczy, opadl na fotel. Zosia krzyknela. -Koniec zartow, panowie - wycedzil Jefferson, stajac posrodku kabiny. - Najmniejszy ruch i strzelam. -Kim pan jest? - wykrztusil Duvalier. Zabojca zerwal brode. - Johnson?! -Nazwiska sa nieistotne. Jestem czlowiekiem interesu. I niestety w obecnej chwili nasze interesy sa sprzeczne. -Czego pan chce? - jeknal pobladly Brzozowski. -Panskiej zabaweczki, panskich papierow. A na poczatek odepnijcie wszyscy pasy, panowie. -Niech pan tego nie robi! - krzyknal do Polaka Duvalier. - Oni otworza drzwi i wyrzuca nas na zewnatrz. -Opor tylko komplikuje sprawe - zasmial sie Johnson. - Chcecie, zebym zaczal bawic sie z ta mala i na poczatek odstrzelil jej to male, sliczne uszko... -Jeff, nie rob tego, przeciez obiecales - jeknal Ben. Lowca zaniosl sie smiechem: -Bachor poleci pierwszy. Jak aniolek! Helikopter nagle stanal deba. Jefferson stracil rownowage i polecial glowa do tylu. Runely na niego pakunki i cialo Lawrientowa. Zgasly wszystkie swiatla. -Zwariowales, Ben! Wiesz, komu sie narazasz... Wyprostuj maszyne, ty skurwysynu! Ja cie... -Zastrzel mnie, Jeff, to zginiemy wszyscy. - glos Yarsky'ego przerazal lodowatym spokojem. -Co ci sie stalo? Ja o tej gowniarze zartowalem, nie tkne jej nawet palcem. -Za duzo bylo tych zartow, Jeff! Tu nie chodzi zreszta tylko o Zosie, ale o caly swiat, ten wynalazek... -A co mnie obchodzi swiat, ty durniu. A o wynalazku wiem od samego poczatku... -To chcialem wlasnie uslyszec. Zegnaj, Jeff. Nacisnal przycisk automatycznie otwierajacy drzwi. Duvalier mocniej przycisnal Zosie do siebie. Lodowate powietrze wdarlo sie do kabiny. Sikorsky wykonal gwaltowny przechyl na bok. Posypaly sie wieksze i mniejsze torby, a cialo Lawrientowa wyfrunelo w ciemnosc. W slabym swietle przebijajacym sie przez powloke chmur Yarsky dostrzegl postac uczepiona wspornika. Zobaczyl, jak Jeff, trzymajac sie jedna reka, druga siega pod bluze... -Siadaj za sterami - zawolal Kanadyjczyk do Brzozowskiego. -Wyprostuj maszyne - zaryczal Jeff - albo wszyscy spotkamy sie w piekle. - A potem wystrzelil. Ben skoczyl do przodu, uslyszal huk i poczul gorace uderzenie w brzuch, ale, rozjuszony, nie zwrocil na nie uwagi. Byl o metr od Johnsona. Ten strzelil jeszcze raz, w piers kompana, krzyczac: -Nie, Ben, nieee! Ostatkiem sil Yarsky spadl na zabojce, przygarnal do siebie braterskim usciskiem, rownoczesnie uderzajac butem w reke zacisnieta na wsporniku. -Puuusc - zawyl Jeff. Ale jego glos utonal w loskocie wirnika, wyciu wiatru i ciemnosci kryjacej przestrzen nad ziemia. -Och, Ben, kochany Ben! - zalkala Zosia. -Panie profesorze, czy pan wie, co zrobic, zeby wyprostowac ten wehikul - wysapal do Francuza Brzozowski z rekami kurczowo zacisnietymi na wolancie. -Przede wszystkim zachowac spokoj, doktorze, juz ide do pana... Epilog Nikt nie spodziewal sie powrotu Duvaliera. Schmidt byl przekonany, ze obaj wyslani naukowcy zgineli. Razem z Geldhoffem w jego willi pod Montreux czekali powrotu zabojcow.-Slyszales o ostatnich wiesciach z Warszawy - zapytal szef Konsorcjum, mieszajac koktajl. - Jeff to rzeczywiscie nadzwyczajny chlopak. Sam jeden opanowal wille w Aninie, zalatwil cztery osoby, nie uruchamiajac urzadzen alarmowych i jak gdyby nigdy nic odfrunal smiglowcem do Minska. Teraz naturalnie jest tam pieklo, amerykanski wywiad szaleje. Ale nasi sa juz w drodze. -Zal mi troche Andrego i Grigorija... -Koszty handlowe, Herbercie, koszty handlowe. A oto i nasi zawodowcy. Slyszysz smiglowiec? Wyjdziemy im na spotkanie, ale jeszcze wychylimy po kieliszeczku. Zaskoczenie to male slowo, aby okreslic stan profesora Schmidta, gdy zamiast Yarsky'ego i Johnsona, wysiedli z helikoptera Duvalier i Brzozowski. Obaj mieli w reku automaty uzi. Ochroniarz przemyslowca chcial siegnac po bron, ale powstrzymal go szczek bezpiecznika w pistolecie Brzozowskiego i glos Geldhoffa: -Daj spokoj, Fritz, panowie przybyli z wizyta. -Przybylismy was poinformowac, ze nie udalo sie -rzekl Francuz. - Prototyp jest juz bezpieczny w sejfie centrali FAO, dodatkowa ochrone zapewniaja mu funkcjonariusze amerykanskich sluzb specjalnych. Dzieki telefonicznej informacji, jaka zostawil na sekretarce Ben przed odlotem, odratowali swego asa, pseudokaznodzieje, ktory was rozpracowywal. Teraz pozostaje tylko kwestia rachunku, jaki musicie zaplacic. Zaplacicie... -Herbert juz placi - Geldhoff wskazal glowa wspolnika. Dzialo sie z nim cos niedobrego, posinial caly, trzymal sie za brzuch. - Chyba nie posluzyl mu obiadek... -Otrules mnie, ty swinio! - wycharczal Schmidt, padajac na kolana. -Zareczam, ze sekcja wykaze naturalna perforacje zoladka wskutek zadawnionej choroby wrzodowej - usmiechnal sie przemyslowiec. - Nie bedzie zadnych swiadkow. To zreszta bylo zaplanowane, nawet gdyby powrocili tu Johnson i Yarsky. -A my? Jestesmy swiadkami - zawolal Brzozowski. -Sprobujcie mnie skazac, znajdzcie sad, ktory zechce szarpac dobroczynce ludzkosci. -Przestan drwic, kanalio, bo nie wytrzymam - warknal Polak, jego palec na spuscie uzi niepokojaco pobielal. -Czyzbyscie nie czytali gazet? Fritz, pokaz im najswiezsze wycinki. Brzozowski i Duvalier mysleli, ze snia. "Rewelacyjny patent firmy <> ujawniony w Genewie". "Za pare miesiecy znow ujrzymy slonce". "Dotychczasowy wytworca konserw i koncentratow glownym producentem cudownych krazkow". -Tak, robaczki, w tej zabawie chodzilo tylko o czas. Niewiele brakowalo, zeby Amerykanie mnie ubiegli. Ale w pore, na podstawie tego, co przewozil Randolphi, jako pierwszy uruchomilem produkcje. I recze wam, ze bedzie to lepszy interes niz czleczyzna. I niech pan sie nie krzywi, doktorze Brzozowski, zadbamy, aby byl pan najzamozniejszym Polakiem, jakiego pan zna. Trzeba tylko zachowac dyskrecje. -Nie, doktorze nie! - krzyknal Francuz. Bylo juz jednak za pozno, Polak pociagnal za spust. Fontanna ognia rozorala tlusty brzuch Geldhoffa. Rok pozniej Zosia, smukla, ksztaltna dziewczyna o paczkujacych piersiach jest prawdziwa ozdoba plazy w Nicei. Na Lazurowym Wybrzezu nie dochodzi jeszcze do upalow, ale juz mozna sie opalac. Panstwo Duvalier sa niezwykle dumni z przybranej corki. Dumny jest z niej rowniez Pavel Prochazka, ktory po przejsciu na rente w ramach pierwszych wakacji wybral sie odwiedzic towarzyszy zeszlorocznych przygod. Trwaja zabiegi o przewiezienie do Stanow zamknietego w zurychskim osrodku psychiatrycznym Stanislawa Brzozowskiego, ale zmagania CIA z biurokracja szwajcarska tocza sie niezwykle ospale. Konsorcjum "Mieso i Oczyszczenie", mimo szkalujacych jego osiagniecia atakow niektorych znanych z reakcyjnych pogladow dziennikarzy, otrzymalo pokojowa Nagrode Nobla, a zabitemu przez polskiego maniaka Geldhoffowi ufundowano pomniki w wiekszosci stolic Wspolnoty Europejskiej. Na rynkach plytowych calego swiata swieci triumfy odkurzony i na nowo zaaranzowany przeboj: "Zawsze niech bedzie slonce". Krytycy zachwycaja sie zwlaszcza nowatorskim brzmieniem samplerow i elektronicznej perkusji. KOREKTURA I Helikopter znizyl lot. Lecial teraz ponad przesieka, ktora zostawili po sobie budowniczowie siewiernouralskiej nitki gazociagu. W narastajacej szarowce coraz blizszy grzbiet Uralu zdawal sie bariera oddzielajaca realny swiat od czegos zupelnie nieznanego. Od przyszlosci?-Za piec minut ladujemy, towarzyszu przewodniczacy - zameldowal pilot. Pasazer skinal glowa. Z powietrza Prognalcentr sprawial wrazenie opuszczonej osady gorniczej. Najbardziej jednak przypominal niezbyt starannie wykonana plombe w zebatym gorskim masywie. Wsrod drzew z rzadka poblyskiwaly swiatelka. Smiglowiec usiadl na nieduzym dziedzincu, wzbijajac tumany zmrozonego sniegu. Nie bylo ekipy powitalnej. Oprocz generala Smirnowa na goscia czekal adiutant komendanta i wysoka kobieta w wojskowej czapce - Jelena Aleksiejewna Fiodorowa. Przybysz wyskoczyl z helikoptera ze zwinnoscia, o ktora trudno by go podejrzewac przy jego zaawansowanym wieku. Uscisnal dlon generala. Kazdemu wypowiedzianemu slowu towarzyszyly kleby pary. Luty 1978 roku byl wyjatkowo mrozny. Za metalowymi drzwiami bylo troche cieplej. Jeszcze cieplej okazalo sie w windzie. A w podziemnym gabinecie komendanta panowal zgola tropikalny upal, choc wyposazenie wnetrza zdradzalo spartanskie upodobania gospodarza. Oko goscia przez chwile zatrzymalo sie na stojacej na biurku fotografii przystojnej kobiety. Slyszalem, ze wasza zona zmarla w zeszlym miesiacu Nikolaju Aleksiejewiczu. Usta Smirnowa drgnely. To byl wypadek - rzekl lakonicznie. - Pijany kierowca ciezarowki staranowal jej samochod. -Oto i cala nasza Rosja. Zycie i smierc zalezne od jednego pijanego kierowcy - skomentowal przybysz. Jelena zamknela drzwi. Smirnow nalal koniaku. Gosc ledwie umoczyl usta. -Rzeczywiscie udalo sie? Nie mogliscie przeslac mi wiecej informacji? Smirnow pokrecil glowa. -Naprawde zaciekawiacie mnie. Czy sporzadziliscie cos takiego, z czym nie moga sie zapoznac nawet moi koledzy z Biura Politycznego? -Prosze, tu jest raport. Uznalem, ze powinien go przeczytac tylko towarzysz przewodniczacy. Osobiscie. Gosc chcial sie usmiechnac, ale kamienna twarz Smirnowa zmrozila go. Popatrzyl wiec na wiszaca na scianie mape. Ogromna mape swiata, ktorej centrum stanowila Eurazja, a przepolowione Ameryki przywodzily na mysl labry z bokow tarczy herbowej. Ze srodka bil czerwony zar Imperium, lekko jasniejsza tonacja oznaczala panstwa satelickie. Amarant zarezerwowano dla Chin i Indochin, zas roz pokrywal rozlegle polacie Afryki, ktorej biedne kraje wstepowaly na droge postepowych przemian. Zgola blado wypadaly tereny, gdzie mialo dojsc dopiero do zmian: podminowana teologia wyzwolenia Ameryka Lacinska, Portugalia, Francja, Wlochy o poteznych, choc eurokomunizujacych partiach leninowskich. Przescierad-lana biel pokrywala jedynie Stany Zjednoczone i Kanade... Ale zespol kartografow przygotowujacy mape byl przekonany, ze i ta terra incognita wkrotce sie zarozowi. -A wiec co jest takiego alarmistycznego w prognozie profesora Liwszyca? -Mowiac krotko, wyliczenia zaskoczyly wszystkich, z nim samym wlacznie. Wedlug dlugoterminowej prognozy w 1993 roku nie bedzie Zwiazku Radzieckiego. Ostry dzwonek na biurku poderwal profesora Liwszyca od sterty wydrukow. -Przejrzyj to jeszcze raz, Pietia! Cos mi nie pasuje w Q-23/191. Mezczyzna z dystynkcjami starszego lejtnanta wstal od komputera i skinal glowa. Byl wysoki, jasnowlosy, z zawadiackim wasikiem. Przypominal witezia z ruskich ludowych schadzek. -Czasem przy dwudziestce trojce zdarzaly sie niekonsekwencje. To przeciez czterdziestopiecioprocentowa proba. Czy towarzysz profesor jeszcze wroci? -Naturalnie, zdaje sie, ze mamy dzis wielki dzien. Sam przewodniczacy Jurij Andropow zapoznaje sie z naszym raportem. Mam byc u niego za pol godziny. -Przeczyta i obedrze nas ze skory - westchnal starszy lejtnant. -To wielki umysl. Pojmie w mig to, czego nie moze skapowac sluzbista Smirnow. Mowie ci, Pietia. Dokonalismy najwiekszego odkrycia w historii. Naukowo zbadalismy przyszlosc. Pietia Lebiediew nie skomentowal tej wypowiedzi. Zreszta profesor nie mial zamiaru go sluchac. Podrapal sie tylko w rzadka brodke, az kurzawa lupiezu otoczyla go przelotna mgielka, potem chwycil teczke i podreptal w strone drzwi. Z komputerowni Ilja Dawidowicz Liwszyc skrecil w podziemny lacznik, otworzyl karta magnetyczna pancerne drzwi, nastepnie przeszedl liczacym dwiescie metrow korytarzem wykutym w skale, sforsowal kolejna brame, minal wartownie i skrecil do pawilonu B. Chcial jeszcze wziac ze swojego prywatnego gabinetu kilka ciekawych materialow. Zabrawszy je, pospiesznie pojechal na poziom Ula i szedl korytarzem, ktory on sam i jego wspolpracownicy nazywali "Czarnym". Dopiero tu zaczynalo sie jego prawdziwe krolestwo. Przez szklane sciany mogl zajrzec do kwater swoich podopiecznych, nie bedac przez nich widziany. Ilez to lat uplynelo, zanim zgromadzil swoja zdumiewajaca kolekcje. Liwszyc, z wyksztalcenia antropolog, wczesnie zainteresowal sie niekonwencjonalnymi zrodlami wiedzy. Jeszcze w czasach Stalina powolano komorke zajmujaca sie analiza tekstow wyroczni i przepowiedni. Beria zatrudnial, podobnie jak Hitler, kilku astrologow. Za Chruszczowa jednak do lask dopuszczono cybernetyke, a psychotronike pozostawiono maniakom i szarlatanom. Tajemnica Liwszyca, ktory otarl sie o imperium krwawego Lawrentija, pozostanie, jak udalo mu sie zachowac swoja mala placowke, jak zewidencjonowal dziesiatki, potem setki, a po latach tysiace jasnowidzen, objawien i proroctw. Wreszcie znow zdolal zainteresowac swoja praca KGB. Ale traktowano go jedynie uslugowo, z lekkim poblazaniem. Jego jasnowidze byli wykorzystywani do odnajdywania zaginionych ludzi i rzeczy. Przydawali sie do wykrywania obcych agentow, stawiali horoskopy w doraznych sytuacjach. Alisci z koncem lat szescdziesiatych Liwszyc znalazl dojscie do samego Andropowa. Szef KGB byl czlowiekiem otwartym na wszelkie pomysly mogace sluzyc sprawie komunizmu. Znalazl odpowiednie srodki i ulokowal profesora w starym osrodku NKWD na Uralu, o ktorym przypomniano sobie podczas budowy gazociagu. Zreszta w bazie miescil sie juz zespol ochrony odcinka przed ewentualna dywersja. Decydujaca dla rozwoju placowki okazala sie notatka Liwszyca przewidujaca smierc Nasera i polityczna wolte Sadata. Jeden z nizszych urzednikow KGB zlekcewazyl ja, co zreszta przyplacil wyjazdem za kolo polarne. Egipt zostal wprawdzie stracony, ale Andropow wyciagnal odpowiednie wnioski. Liwszyc otrzymal opiekuna w postaci pulkownika Smirnowa, podporzadkowanego bezposrednio Przewodniczacemu, i profesor mogl nareszcie rozwinac skrzydla. To wlasnie informacje profesora pozwolily wykorzystac "rewolucje gozdzikow" w Portugalii i polozyc mocno lape na Angoli i Mozambiku. Oczywiscie zdarzaly sie pomylki. Nie trafiona prognoza dotyczaca Chile kosztowala zycie prezydenta Allende. Zreszta Andropow mial pewne trudnosci z szerszym wykorzystaniem rewelacji Liwszyca. Przeciez nikt z kierownictwa KPZR nie wiedzial o tej zajmujacej sie mistycznymi proroctwami placowce. Nie wiedzialo o niej rowniez prezydium Komitetu. Raporty Liwszyca ukrywano wsrod dziesiatek ton niewiele wnoszacych ekspertyz Wydzialu Prognoz i Strategii, ktorego siedziba byla podmoskiewska Balaszycha. Okazy siedzialy w swoich klatkach na ogol spokojnie. Jedynie Carlos Rodriguez, uprowadzony przez KGB w grudniu 1976 roku jasnowidz z Meksyku, mial skrepowane rece i wyl, kolyszac sie monotonnie. Trapiony wizjami zblizajacych sie nieodwolalnie katastrof i tragedii, po raz trzeci usilowal popelnic samobojstwo. Reszta odpoczywala. I Tania Zwiagina, ktora postrzegala aure smierci wokol ludzi na rok przed ich zgonem, i porwany z Kambodzy mnich buddyjski, zdolny na fotografii ulicy wskazac miejsce, gdzie za pare dni zdarzy sie wypadek, i analfabeta z Nowej Gwinei, Papuas, ktory w amoku cyceronska lacina deklamowal wiersze o tresci apokaliptycznej. Liwszyc opracowal dla swoich jasnowidzow skuteczne metody wzmacniania zdolnosci antycypacyjnych. Jego podopieczni na co dzien prowadzili beztroskie zycie "pacjentow specjalnych" - byli dobrze odzywiani, mieli swoje rozrywki i tylko co pewien czas poddawano ich eksperymentom stymulujacym. Stres i nagly szok, sytuacje zagrozenia i emocji, uderzeniowe dawki srodkow uspokajajacych i podniecajacych. Barbiturany i halucynogeny, skopolamina, wyciagi hormonalne, amfetamina, grzybki tybetanskie, elektryczne impulsy... Dzien i noc maszyny notowaly encefalogramy jasnowidzow. Pielegniarki spisywaly ich zeznania i majaczenia. "Twarda stymulacja" dotyczyla oczywiscie tylko grupy nawiedzonych. Oprocz nich dla Liwszyca pracowalo kilkudziesieciu wizjonerow, telepatow i astrologow "polwol-nosciowych", zamieszkujacych sektor C. Zas ich rojenia, wrozby, przeczucia i wizje uzupelniane byly codziennymi raportami agentow psychiatrow, zajmujacych sie ludzmi antycypacyjnie wrazliwymi, a zyjacymi na razie na wolnosci na rozleglym obszarze od Wladywostoku do Kaliningradu. Przed trzema laty Liwszyc opracowal system, ktory dzialal niczym informatyczny cedzak, syntetyzujac dane metoda wielokrotnych korekt i weryfikacji. Odpowiednie programy komputerowe potrafily analizowac mistyczny belkot, konfrontowac sprzeczne z soba rojenia i wyciagac z nich precyzyjnie racjonalne jadro. Nastepnym etapem weryfikacji bylo przepuszczanie otrzymanych danych przez filtr prognoz wieloletnich -politycznych i ekonomicznych, a potem umieszczanie rezultatow na siatce czasoprzestrzennej. W styczniu 1976 roku podczas spotkania z Andropowem Liwszyc zaproponowal realizacje programu prognoz wieloletnich. -Czyzby towarzysz profesor byl w stanie podac termin konca swiata? - zasmial sie Jurij Andropow. -Jesli nastapic mialby on w ciagu dziesieciu-dwudziestu lat, sadze, ze moglbym... Jesli idzie o dalsza przyszlosc, to mamy do czynienia z matowieniem danych. Gubi sie ich ostrosc, mnozy wariantowosc. Przewodniczacy Komitetu Bezpieczenstwa Panstwowego zamowil prognoze pietnastoletnia. Jak najbardziej precyzyjna. -To moge zagwarantowac. Nie wiem tylko, czy bedzie pomyslna - rzekl profesor. I wykonal zadanie. Na czole Andropowa pojawily sie krople potu. Przebiegl wzrokiem kolejna kartke. Smirnow, smiertelnie blady, czul sie jak skazaniec w celi smierci. -Nie do wiary, po prostu nie do wiary - mruczal oberzandarm swiata. - Czy wy w to wierzycie, Nikolaju Aleksiejewiczu? -Jest to tylko prognoza. Liwszyc mowil o szescdziesieciu siedmiu procentach prawdopodobienstwa, moze szescdziesieciu osmiu! Andropow cisnal maszynopis na podloge. -Nawet gdyby prawdopodobienstwo wynosilo tylko dziesiec procent, perspektywa bylaby przerazajaca. Gorzej, ze wszystko, co tu czytam, posiada spojna, wewnetrzna logike. Chociaz naprawde trudno uwierzyc, ze Leonid Iljicz pociagnie jeszcze piec lat i wpadnie na pomysl, zeby uderzyc na Afganistan, ze Amerykanie zamiast tego mieczaka Cartera zafunduja sobie bojowego aktora, ktory docisnie nas programem "Kosmicznych Potyczek". Ze Polacy zbuntuja sie i odrzuca komunizm, stajac sie detonatorem zmian na miare swiata. A ten maly - podniosl z ziemi raport - moj protegowany Michail ze Stawropola... On mialby byc grabarzem Zwiazku, przyzwolic na zjednoczenie Niemiec, rozpad Ukladu Warszawskiego? -Sam tez przegra! -Niewielka pociecha. I wszystko mialoby zaczac sie juz za pol roku wyborem Polaka na papieza... Gdzie jest ten Liwszyc? Smirnow nacisnal przycisk interkomu. Zglosila sie Lena. -Jest Ilja Dawidowicz? Towarzysz profesor czeka od pieciu minut. -Niech wejdzie. Futurolog byl wyraznie podniecony. Na jego zoltawych policzkach pojawil sie nie widywany od dawna rumieniec. Czyzby spodziewal sie pochwal? Andropow w milczeniu uscisnal mu reke. Wskazal gestem, by usiadl. Potem spytal: -Ile osob zna caly raport? -Tylko my trzej. -Kto przepisywal material? -To jest wydruk z komputera. Obslugiwal go moj asystent, Pietia. -Nazwisko, wiek, stopien sluzbowy - przerwal przewodniczacy ze sprawnoscia sledczego. -Starszy lejtnant KGB Piotr Lebiediew, specjalista cybernetyk, lat dwadziescia osiem, czlonek KPZR, po studiach w Moskwie, Berlinie i Wroclawiu - profesor recytowal, jakby sam byl elektroniczna maszyna. -Wroclawiu? - Andropow zmarszczyl brwi. Mieli tam dobry osrodek cywilnej cybernetyki. Ale jesli chodzi towarzyszowi przewodniczacemu o morale Lebiediewa, to jest bez zarzutu. Podobnie jego oddanie sprawie... -Rodzina? -Ojciec, pulkownik lotnictwa Matwiej Lebiediew, polegl w 1951 roku podczas internacjonalistycznej sluzby w Korei. Matka, Kristina, az do smierci byla sekretarzem obwodowym zwiazkow zawodowych, naszym wpolpracownikiem. -Zonaty? -Nie, to typ komputerowego fanatyka, odludek. Uzyskane informacje wyraznie uspokoily przewodniczacego. Zmienil temat. -Czy gwarantujecie, towarzyszu profesorze, rzetelnosc prognozy? -Nie prognozowalismy dotad jeszcze tak dlugoterminowo. Stad pewna asekuracja. Na moje wyczucie prawdopodobienstwo siega az osiemdziesieciu procent. Dane wielokrotnie korygowalismy, a potem cala procedure powtorzylismy raz jeszcze. Porownywalem ze soba rozne wizje. Nie chce wyjsc inaczej. Andropow nalal sobie koniaku i wychylil pelny kieliszek duszkiem. -A co z czynnikiem przypadku? Postawiliscie horoskop, podaliscie daty z dokladnoscia tygodni lub miesiecy i twierdzicie, ze jakis czarnoroboczy cymbal z Gdanska bedzie za pietnascie lat prezydentem niepodleglej, kapitalistycznej Polski... A przeciez jutro moze skrecic kark? Chociaz ortodoksyjni marksisci uwazali, ze rola jednostek w historii jest znikoma, ja jednak przypuszczam, ze gdyby Napoleon polegl na jakims znanym z obrazow moscie we Wloszech, a Hitler zginal w Wilczym Szancu, losy swiata moglyby potoczyc sie zgola inaczej. -Zapewne - Liwszyc chcial poskrobac sie po brodzie, ale zapanowal nad soba - prognoza moglaby zostac przekreslona, gdyby ulegly zmianie personalne zworniki deterministyczne. I to nie jeden, ale wszystkie podstawowe. -Mozecie sie, towarzyszu, wyrazac jasniej? Czy mam rozumiec, ze gdyby Leonid Brezniew zyl krocej, Polak nie zostal papiezem, Cartera wybrano by na druga kadencje a ten niewydarzony elektryk z Gdanska nie przystapil do dysydenckiego kolka, to nasze imperium pozostaloby niezachwiane? -To nalezaloby zbadac. Ale na pewno mialoby wieksze szanse. Jurij Andropow wstal. Przeszedl sie po gabinecie. Znowu przez chwile wpatrywal sie w mape. -Ile czasu zajeloby wam przygotowanie planu korektury? -Slucham? -Wytypowanie do eliminacji wszystkich istotnych, jak to wy ich nazywacie... zwornikow oraz przeanalizowanie nastepstw takiej operacji. -Sadze, ze po miesiacu moglaby powstac wstepna ekspertyza. Przewodniczacy usmiechnal sie. Po raz pierwszy tego wieczora. -Daje wam dwa tygodnie, profesorze. I mam nadzieje, ze nas nie zawiedziecie. Liwszyc spuscil oczy niczym zasromana panienka. -Nie bede tail, ze samodzielnie zaczalem juz badania nad mozliwosciami korekty - rzekl. -Teraz zostawcie mnie samego - zignorowal te informacje Andropow. - Jeszcze raz przeczytam wasza prognoze. Potem ja zaszyfrujecie. Nikt nie ma prawa wyniesc jej poza obiekt. Nawet ja. Profesor i general wycofali sie na palcach. II Od paru dni nie padal snieg. Listonosz bez wiekszego trudu odnalazl lezace na uboczu domostwo. Pracowal w tym rejonie od trzech lat i nie przypominal sobie, zeby kiedykolwiek dostarczano jakakolwiek przesylke do tego domu. Wszyscy okoliczni mieszkancy prenumerowali gazety, dostawali kartki "S nowym godom", przesylki pieniezne, wezwania sluzbowe, nie mowiac o zwyklych listach nikt jednak nie interesowal sie domem numer 27, a i lokatorzy tego domu - listonosz nie wiedzial, ilu ich tam bylo i czy w ogole byli - nie przejmowali sie otaczajacym ich swiatem. Inna sprawa, ze stary domek, pamietajacy jeszcze przedrewolucyjnych zeslancow, w ogole wygladal na nie zamieszkany.Tego dnia jedynym dowodem zycia byla cienka smuga dymu i odglos rabania drewna dochodzacy z podworza domu. Listonosz minal ruiny furtki, okrazyl budynek... Ogromny mezczyzna o aparycji Rasputina poteznymi ciosami siekiery przepolawial sosnowe szczapy. Chyba bardziej poczul, niz zauwazyl obecnosc intruza. Obrocil sie z uniesionym toporem. -Grazdanin Worobiow? Olbrzym skinal glowa. -Jest do was telegram z Moskwy. Pokwitujcie. Worobiow podpisal sie koslawo i uniosl do oczu skrawek papieru: WUJ ALOSZA NIE ZYJE. POGRZEBW CZWARTEK O DZIESIATEJ. CZEKAMY NA LOTNISKU. JURA. Trudno byloby dostrzec jakas emocje na ogorzalej twarzy Sybiraka. Listonosz juz chcial zawrocic, ale Worobiow pogmeral w spodniach i wcisnal doreczycielowi rubla.-Spasiba! Odczekal chwile, az listonosz zniknie z pola widzenia i wszedl do chalupy. W kuchni uniosl wydeptane stopami poprzednich mieszkancow podlogowe dechy i wyjal spod nich wezelek z dokumentami, potem plastikowy worek pelen ubran. Pozniej podwazyl jeden z kafli w piecu. Wyciagnal ze srodka uniwersalny noz, podreczny wielostrzalowy pistolet produkcji belgijskiej i smiercionosne uzi. Po kwadransie byl spakowany. Musial sie spieszyc. Pociag do Irkucka odjezdzal za dwie godziny, a do stacji bylo kawal drogi. Na lotnisku w Irkucku parokrotnie sprawdzal, czy jest obserwowany. Nie byl. Skrecil do toalety. W kabinie wyciagnal lusterko. Kilkunastoma pociagnieciami brzytwy zgolil brode i wasy. Potem nozyczkami obcial rasputinowska grzywe. Z bagazu wydobyl nie rzucajacy sie w oczy garnitur z gatunku "kostium nizszego urzednika". W pliku dokumentow wyszukal dowod na nazwisko Antonow i przelozyl go do kieszeni marynarki. Potem w oczekiwaniu na samolot poszedl do fryzjera. Wyszedl roztaczajac wokol siebie wykwintny zapach odekolona. Nikt go nie sledzil. Biletow oczywiscie nie bylo, ale Antonow mial swoje sposoby. Krotka wizyta u szefa kasy poparta legitymacja pracownika Ministerstwa Spraw Wewnetrznych sprawila, ze znalazlo sie dlan doskonale miejsce przy oknie. Oczywiscie, gdyby naczelnik chcial sprawdzic, czy Siergiej Antonow jest rzeczywiscie funkcjonariuszem MSW, moglyby powstac klopoty. Prawdziwy Siergiej Antonow zginal przed dziewieciu laty, wypelniajac zadanie partii w Wietnamie. Mial jednak niejaka przewage nad Nikolajem Worobiowem - ten bowiem zmarl na zoltaczke zakazna w wieku zaledwie trzech lat. Ale naczelnik otrzymal za pospiech i dobre miejsce piecdziesiat jeszcze cieplych rubli i nie mial najmniejszego powodu sprawdzac personaliow swojego dobroczyncy. Samolot wyladowal w Moskwie z dwugodzinnym opoznieniem. Ale i tak na godzine przed wyznaczonym terminem spotkania. Worobiow-Antonow posilil sie, przejrzal "Prawde" i umyl sie w toalecie. Gdy wyszedl z budynku, natychmiast podjechal samochod - czarna wolga. Otworzyly sie drzwiczki. Wsiadl. Kierowca nacisnal pedal gazu. Worobiow-Antonow z nawyku rzucil okiem na tylne lusterko. Nikt za nimi nie jechal. Po godzinie znalezli sie przed odrapana kamienica z czasow przedrewolucyjnych. -Mieszkanie 43, siodme pietro - powiedzial kierowca i dal mu klucze. Bylo to jedyne zdanie, jakie miedzy nimi padlo. Dwupokojowy apartament sprawial wrazenie pokoju hotelowego. Lozko, szafa, stol, zadnych ksiazek. Worobiow wszedl do srodka, zapalil swiatlo. Sprawdzil, czy okna sa zasloniete. Potem otworzyl szafe. W lewym dolnym rogu wymacal gwozdz, przekrecil go, pociagnal do siebie, a potem wepchnal z powrotem. Ukryty w srodku szafy mechanizm zazgrzytal. Tylna sciana rozsunela sie, ukazujac krotki korytarz. Po paru krokach Sybirak znalazl sie w zupelnie innym, choc rownie skromnym pomieszczeniu. Przy stole siedzial czlowiek, ktorego spodziewal sie tam spotkac. Superzandarm Imperium - Jurij Andropow. -Witaj, Wasylu Mironowiczu. -Czesc, Jura. Nareszcie sobie o mnie przypomniales. Rozumiem, ze czeka mnie jakas ciekawa robota... Chyba byl jedynym, ktory smial mowic do Andropowa po imieniu. Slaby usmiech pojawil sie na waskich wargach przewodniczacego. -Herbaty? - wskazal na dymiacy samowar. - Tak, masz racje. Jestes mi potrzebny, towarzyszu Lunienko. Lunienko! Poki zyl, byl zgodnie uznawany za najniebezpieczniejszego czlowieka od mokrej roboty po wschodniej stronie zelaznej kurtyny. Wasyl Lunienko zaczynal swa kariere jako ochroniarz ambasadora Andropowa w dniach rewolucji wegierskiej. Kiedy jego szef trafil w rece zrewoltowanych robotnikow z Csepel i stal juz pod murem, Lunienko sam, golymi rekoma zabil dwoch powstancow, a po zabraniu im broni rozprawil sie z reszta. Jura potrafil byc wdzieczny. Lunienko dostal odpowiedzialna funkcje w Smierszu i w latach szescdziesiatych likwidowal zdrajcow, ktorzy probowali dezerterowac z KGB lub GRU. Odegral tez znaczaca role w czasie inwazji na Czechoslowacje. I wreszcie - ku uldze Mossadu, CIA i Intelligence Service - zginal w katastrofie malego wojskowego samolotu, ktory rozbil sie na Kaukazie w 1973 roku. Odznaczony posmiertnie orderem Czerwonej Gwiazdy, spoczal na cmentarzu Nowodiewiczym, niedaleko grobu pochowanego tam dwa lata wczesniej Nikolaja Siergiejewicza Chruszczowa. Alisci roznica miedzy pierwszym sekretarzem a pierwszym zabojca byla znaczna. Lunienko, niczym basniowy upior, zyl dalej. Odeslany na daleka Syberie, ze zmieniona tozsamoscia, zyl i czekal chwili, kiedy bedzie potrzebny Andropowowi. Ze taki czas nadejdzie, obaj nie mieli watpliwosci. -Powiedzmy, ze nalezaloby przeprowadzic pewna akcje... - zagadnal Jurij Andropow. -W kraju? -Nie tylko. W paru krajach. Trzeba umiejetnie wyeliminowac kilka osob. -To nie jest problem. -Chodzi o pare prominentnych osob. I musialbys dzialac bez wsparcia naszych sil. Zgony powinny wygladac na nieszczesliwe wypadki, dzialanie wariatow... albo praw natury. -Bez wspoldzialania sluzb? -I bez ich wiedzy! Musialbys poodmrazac swoje stare kontakty. Wynajac ludzi nie zwiazanych z zadna nasza siatka. -Wszystko jest kwestia pieniedzy i czasu. -Tu masz pieniadze - przewodniczacy polozyl na biurku teczke. - Czasu pewnie nie bedzie za wiele. Ale za pare dni dostarczymy ci dokumenty, paszporty... -Nie potrzebuje dokumentow z waszej fabryki. Zalatwie je moimi kanalami, skoro nikt nie ma wiedziec o akcji. Potem zrobie maly rajd po swiecie, zorientuje sie co do paru "spiochow", o ktorych centrala nic nie wie. Zobacze, na kogo mozna liczyc. -Spotkamy sie wiec za dwa tygodnie. I wtedy dostaniesz liste. A teraz napij sie herbaty i poopowiadaj, jak ci sie zylo jako Sybirakowi. Pracowali dzien i noc. Liwszyc nie oszczedzal ani siebie, ani innych. Lebiediew ledwie patrzyl na oczy. Jego najblizszy wspolpracownik, Rozkow, schudl piec kilogramow. Profesor dzialal jak w transie. -Jestescie pewni, ze to sie uda? - spytal ktoregos dnia Piotr Matwiejewicz. -Musi, Pietia... Musi, jesli chcemy, zeby przetrwal Zwiazek Radziecki i idea komunizmu. -Ale jak straszna bedzie cena? -Calkiem niewielka. Osiem czy dziesiec osob wyeliminowanych prawie bezbolesnie. Z prognoz wynika, ze bylby to dopiero poczatek. Jedna korektura moze wymagac nastepnych. -Nie wolno nam byc miekkimi, Pietia. Wyobraz sobie biologa placzacego nad kazda laboratoryjna myszka... -Ale to nie beda myszki, Iljo Dawidowiczu, tylko ludzie, narody, spoleczenstwa... -Zawsze sa jakies koszty. Ale moze warto je zaplacic, jesli finalem ma byc zjednoczony swiat bez wojen, swiat rownych i wolnych ludzi. Wrazliwych humanistow i reformatorow. Nasz swiat. Lebiediew przymknal oczy i przesunela mu sie fala obrazow: czolgi z czerwonymi gwiazdami na Polach Elizejskich, Gulag poszerzony o mokradla Florydy i tundre Alaski. Zobaczyl parade pionierow maszerujacych cala szerokoscia Piatej Alei i czerwona flage powiewajaca nad zniczem Statuy Wolnosci. -Pietnascie lat, Pietia! Pietnascie decydujacych lat. -Towarzyszu profesorze, mamy wydruki kolejnych serii - z glebi hali komputerowej dobiegl glos Rozkowa. - Sa zestawienia prawdopodobnych reakcji na pokojowa propozycje pierwszego sekretarza, ktora ogloszona zostanie podczas uroczystosci zamkniecia olimpiady w Moskwie w 1980 roku, zaraz po wygraniu jej przez ekipe amerykanska. -Ide do ciebie! Lebiediew nalewa sobie kawy. Jest zmeczony. Unoszac kubek, widzi, ze trzesa mu sie rece. Wysilek, nerwy... Od czasu rozpoczecia pracy nad "Korektura" nastroj w zespole sie zmienil. Wylaczono zewnetrzne telefony, zniesiono przepustki. Z wyjatkiem Liwszyca pracownikom sektora A nie wolno sie bylo kontaktowac z zatrudnionymi w innych strefach. Lebiediew musial odwolac swoj udzial w okregowych rozgrywkach szachowych funkcjonariuszy KGB. -Cholerna robota! - Czul, ze jest na granicy zalamania nerwowego. Nie on jeden. Ostatniej nocy doszlo w bazie do tragedii. Szofer Smirnowa, od dluzszego czasu romansujacy z szyfrantka ze strefy C, usilowal przelezc do niej przez dach, jak za dawnych normalnych czasow. Zastrzelono go bez uprzedzenia. Lebiediew siegnal po nastepna porcje materialow. Kolejne wydruki dotyczyly ewentualnych zagrozen samego programu. Przegladal strone za strona. Nagle drgnal. Wsrod osob szczegolnie zagrazajacych realizacji planu jedna, znana mu byla doskonale, znajdowala sie u szczytu listy. Piotr Matwiejewicz Lebiediew. On sam, we wlasnej osobie. Wcisnal przycisk kasowania. Jakze inny byl nastroj Jurija Andropowa, gdy zapoznawal sie z programem "Korektura". Kamien spadl mu z serca. Jesienia 1978 roku kolegium kardynalskie mialo wybrac na papieza reformatorsko nastawionego Wlocha, gotowego na dalekie ustepstwa Kosciola w sprawie kontroli urodzin, celibatu i kaplanstwa kobiet. W nastepnym roku, po naglej smierci Leonida Brezniewa, mialo dojsc do wyboru Jurija Andropowa na stanowisko sekretarza generalnego KPZR, a to zwiastowac mialo koniec epoki zastoju. W 1980 roku prezydentem USA na druga kadencje zostanie wybrany Carter. Prezydent pozbawiony doradztwa profesora Brzezinskiego (ktory poltora roku wczesniej zginie w wypadku samochodowym) ze zrozumieniem odniesie sie do pokojowej inicjatywy ZSRR zgloszonej przy okazji zamkniecia Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. Andropow zaoferuje wycofanie broni jadrowej z NRD i rozpocznie rozmowy pokojowe w sprawie zjednoczenia Niemiec. To zaowocuje rownie pieknym gestem ze strony Cartera - wycofaniem pershingow z Europy. Licytacja dobrej woli potoczy sie dalej. Na Swieto Dziekczynienia 1981 roku agenci KGB dokonaja zamachu na Fidela Castro. Jego brat, Raul, dzieki delikatnej zachecie radzieckich doradcow, nawiaze kontakty z amerykanska administracja. Oglosi termin wolnych wyborow na wyspie. Amerykanie ze swej strony rozpoczna wycofywanie wojsk z Europy. Tymczasem wybuch kryzysu bliskowschodniego w 1982 roku przerzuci zainteresowania polityczne mass mediow na inna czesc swiata. Szacha zmiecie rewolucja lewicowych mudzahedinow z partii Tudeh. W Arabii Saudyjskiej zwyciezy frakcja fundamentalistyczna kierowana przez krolewskiego bratanka. Zjednoczony w swych antyirnperialistycznych fobiach front potentatow naftowych Bliskiego Wschodu podniesie wiosna 1983 roku ceny ropy naftowej pieciokrotnie. Swiat pograzy sie w kryzysie. Cala Europa Zachodnia wstrzasnie fala zamieszek. Ulice RFN stana sie polami bitew z lewicowymi terrorystami. Po wyborach majowych we Francji komunisci zdobeda kontrole nad rzadem. W czerwcu 1983 roku zwycieza rowniez we Wloszech. Latem 1984 roku (roku nie spelnionych wrozb Orwella i Amalryka) w obliczu zagrozenia prawicowymi zamachami stanu Armia Czerwona przekroczy Labe, Dunaj i Alpy. Ameryka zajeta Zatoka Perska ograniczy sie jedynie do protestow. Nieprawdopodobne zasoby Zachodu stanowic beda paliwo Wielkiej Modernizacji ZSRR - Kraju Rad poszerzonego o nowe autonomiczne republiki: Wegierska ASRR, Czechoslowacka ASRR, Rumunska ASRR, Bulgarska ASRR i Polski Obwod Autonomiczny, zwany tez Republika Przywislanska - przewodniczacy Andropow, czytajac ten fragment prognozy, az klepnal sie po udach. Modernizacji miala oczywiscie towarzyszyc wzmozona dyscyplina, wymiana kadr, czystki... Komputerowy stalinizm. Juz w siedem lat pozniej powinien rozegrac sie dramatu akt nastepny. Wulkan dobrze skoordynowanych zamieszek wybuchnie w Stanach Zjednoczonych. W ogniu stana dzielnice murzynskie wielkich miast, Latynosi z Kalifornii zazadaja zjednoczenia z Meksykiem. Kolejny prezydent USA, wygadany homoseksualista z Oklahomy, okaze sie kryptomarksista, tak ze wkrotce faktyczna pelnie wladzy w Unii Socjalistycznych Stanow Ameryki (USSA) przejmie ambasador ZSRR w Waszyngtonie, stary przyjaciel Andropowa, od 1978 roku przebywajacy przezornie w cieniu, Michail Gorbaczow... -Tak bedzie - zaciera rece Liwszyc. -Tak musi byc! - kiwa glowa z glebokim przekonaniem general Smirnow. -Zatem pozostaje jedynie lista zwornikow do wymiany. Liwszyc ma twarz promienna jak prowadzacy teleturniej, ktory wrecza uczestnikowi zestaw pytan za najwyzsza stawke. Przewodniczacy przebiega wzrokiem wykaz nazwisk. -Arcybiskup Krakowa, kardynal Karol Wojtyla... tak to naturalne... Senator z Kalifornii, Ronald Reagan... -W jego przypadku calkowita eliminacja nie jest konieczna - wtraca Smirnow. - Bylaby nawet niewskazana, zwlaszcza w trakcie kampanii wyborczej. Ale jakis wylew do mozgu, czesciowy paraliz... Cos, co uniemozliwiloby kandydowanie w wyborach i zwyciestwo nad Carterem. -Na wszelki wypadek w kraksie samochodowej zginie rowniez doradca Cartera do spraw bezpieczenstwa, profesor Zbigniew Brzezinski - dorzuca Liwszyc. -Slusznie - zgadza sie przewodniczacy i dalej studiuje liste. - Imam Chomeini, Margaret Thatcher, a co to za nazwisko, Walesa? -Robotnik z Gdanska, aktualnie bezrobotny. W bardzo wielu horoskopach i jasnowidzeniach ma odegrac kluczowa role w polskiej rewolcie, jaka dokonac ma sie w latach 1980-1989... -Polacy to tacy slowianscy Zydzi - wydyma usta Smirnow i zauwazajac grymas na twarzy Liwszyca, dorzuca pospiesznie: - Nie chcialem was urazic, towarzyszu profesorze. -Po pierwsze czuje sie komunista - stwierdza sucho Ilja Dawidowicz. I podaje druga kartke, tak zeby nie mogl na nia spojrzec Smirnow. Brwi Andropowa unosza sie do gory, poniewaz numerami siedem i osiem sa Leonid Brezniew i Michail Suslow, aktualni wladcy Kraju Rad. -Rozumiem - mowi. I ku zalowi Smirnowa chowa kartke do kieszeni. -Tu jest szczegolowe omowienie potrzeb, zagrozen i skutkow - Liwszyc wrecza szefowi KGB pekata teczke. -Dobrze, przeczytam jeszcze dzis - stwierdza Andropow, a gdy mezczyzni zmierzaja ku wyjsciu, zatrzymuje wzrokiem Liwszyca. -Jeszcze jedno, towarzyszu profesorze. Czy zrobiliscie rowniez prognozy dla akcji "Korektura"? -Naturalnie, osiemdziesiat procent szans! -A zagrozenia? Minimalne zbiegi okolicznosci, ludzkie bledy. Bedziemy nad tym pracowali. -A sprawdziliscie, czy nie kryje sie jakies zagrozenie tu, wewnatrz? -Sprawdzalem parokrotnie - usmiechnal sie Liwszyc. - W zadnej prognozie nie zauwazylem zadnego niebezpieczenstwa, ktore wynosiloby wiecej niz jeden procent. Andropow jest juz spokojny, odprezony. Zastanawia sie, jaka mine zrobi jutro Lunienko, gdy zapozna sie z lista "klientow". -Kontrakt wszech czasow - mowi do siebie. III Najwczesniejsze wspomnienia, obrazy, zapachy, slowa... Portret ojca w mundurze lotnika. Wiecznie podniesiony glos matki... Drzewa owocowe w ogrodku babci, rowno maszerujace oddzialy pionierow...Piotr Lebiediew, mimo swoich dwudziestu osmiu lat, wielokrotnie zastanawial sie, kim jest. Syn komunistycznych bohaterow, prymus w szkole, wyrozniajacy sie student skierowany przez partie do odpowiedzialnej sluzby w KGB. Ojca wlasciwie nie znal - tylko czasem wspomnienie wasow i won fajkowego tytoniu mieszaly sie z obrazem zarejestrowanym na zdjeciach. Co bylo pamiecia, a co wyobraznia? Pietia mial niecale dwa lata, kiedy ojciec zostal stracony nad Korea. Jako lotnik wchodzil w sklad internacjonalistycznego, tajnego kontyngentu. Zginal, udajac Koreanczyka. Matka nigdy nie miala dla chlopca zbyt wiele czasu. Ambitna, przebojowa, szybko wspinala sie po szczeblach kariery zawodowo-partyjnej. Lebiediew wychowywal sie -jak wiekszosc jego rowiesnikow - w szkole, na ulicy i w organizacji. Odmiane przynosily jedynie wakacje u babci w Kazachstanie. Babcia, nie wiadomo dlaczego nazywana przez sedziwych autochtonow grafinia, byla zupelnie inna niz wiekszosc starych ludzi znanych Piotrowi. Ciezka praca fizyczna nie zmienila ani jej sylwetki, ani bystrego spojrzenia, w ktorym prozno szukalbys azjatyckiej nostalgii czy wlasciwego niewolnikom bezmyslnego pogodzenia sie z losem. Babcia potrafila znakomicie opowiadac bajki - o krolewnach, krasnoludkach, rycerzach pelnych honoru i poswiecenia. I byly to historie inne niz przygody Timura i jego druzyny. Z tym ze wtedy Piotr tego jeszcze nie zauwazal. Matka Piotra nie przepadala za swoja rodzicielka. Moze odczuwala jej obecnosc jak wyrzut sumienia. Zreszta najglupsza nawet dobranocka telewizyjna uczyla nieufnosci do ludzi starych, wstecznych, zlosliwych... Swiat skomplikowal sie, gdy Pietia ukonczyl dwanascie lat. Przezyl pierwszy poryw uczucia do Wiery, kolezanki z rownoleglej klasy. A pewnego dnia, w roku 1962, matka wrociwszy do domu wczesniej niz zwykle, zamknela sie w pokoju i plakala. Po paru dniach przyjechala babcia. W rozmowach obu kobiet coraz czesciej powtarzaly sie slowa: "naswietlanie", "operacja". Kristina Lebiediewa umierala na raka przez poltora roku. Piotr zapamietal te noc, kiedy nieuchronnosc smierci dotarla do jego swiadomosci. Babcia zajrzala do pokoju, aby sklonic chlopca do skonczenia lektury i zgasic swiatlo. -Babciu... Czy mama umrze? - zapytal. Odpowiedzia byla cisza. Znaczaca cisza. -Czy nie mozna czegos zrobic? Pomoc? Ja musze... Tak sie nie moze stac! Powiedz! -Nikt jej nie moze pomoc, tylko Bog! - odpowiedziala. Maly Lebiediew nigdy dotad nie myslal o Bogu. Znal go ze slyszenia i traktowal jako klopotliwy przezytek przeszlosci. -Przeciez Boga nie ma! - wybuchnal. - A jesliby nawet byl, to jak moglby nam pomoc? Jak mielibysmy go o to poprosic? Babcia Zofia kleknela obok lozka. Zlozyla rece. Nigdy jeszcze nie widzial modlacego sie tak blisko niego czlowieka. Podniosl sie z poscieli. Niezdarnie powtorzyl gest: "W imie Ojca i Syna"... Potem zaczeli rozmawiac. Przez ponad rok dyskutowali namietnie poznymi wieczorami i rano przed szkola. Rozmowa i modlitwa przynosily ulge. Babcia otwierala przed mlodym komsomolcem swiat, ktorego istnienia nie podejrzewal. Byl jednak wystarczajaco rozsadny, aby nie dzielic sie swoim odkryciem z najblizszymi kolegami. -Kim ty wlasciwie jestes, babciu? Jestes inna niz wszyscy. -Jestem Polka. Zofia Biernacka, szlachcianka z kresowego zascianka, znalazla sie w Rosji w 1920 roku. Jej rodzice, narzeczony, wszyscy zgineli. Podczas ofensywy bolszewickiej ocalil ja dowodca oddzialu. Byla jego zdobycza wojenna. Na swoj sposob fascynowala go. Gdy zostal ranny, razem z nim odeslano ja na tyly. W rodzinnej wsi "wyzwoliciela" poznala Igora, jego brata, a gdy komandir zmarl, zostala zona swego nowego opiekuna. Byl to uczciwy, prosty czlowiek nie mieszajacy sie do polityki. Cale zycie przezyl w syberyjskiej gluszy. Nie zamierzal ani awansowac, ani walczyc z systemem. W latach czterdziestych przeniesli sie do Kazachstanu. Zofia rodzila mu dzieci, patrzyla, jak rosna i jak sa wchlaniane przez system. Ale milczala. Przezycia, ktore przeoraly jej dusze wiosna 1920 roku, opancerzyly ja i nauczyly ostroznosci. Dopiero wnuczek Piotrus... Kiedy matka zmarla, maly Lebiediew trafil do internatu. Babcie widywal tylko podczas wakacji. Swoje pochodzenie i wiare, ktora tlila sie w jego sercu bardzo slabym plomyczkiem, starannie ukrywal. Kolejnym waznym momentem w zyciu obecnego starszego lejtnanta byl okres tuz po studiach. Po praktyce w Lipsku mial do wyboru roczny staz w Budapeszcie lub Wroclawiu. Wybral Wroclaw. I tak odkryl Polske, wesola Polske wczesnych lat siedemdziesiatych. Pelna radosnych studentow i dorabiajacych sie obywateli. Piotr studiowal, uczyl sie jezyka. Choc kontrolowany, potrafil zawierac znajomosci, nie narazajac sie na podejrzenia. Polacy, nawet ci, ktorzy deklarowali sie jako komunisci, byli zupelnie inni, niz znani mu ludzie radzieccy. Traktowali system jako zlo konieczne i jesli dostosowywali sie do niego, to nie robili tego ani z przekonaniem, ani z przyjemnoscia. Lebiediew kazda wolna chwile wykorzystywal, aby zwiedzac Polske. Byl przez pare dni na "Famie", studenckim festiwalu w Swinoujsciu, gdzie ze zdumieniem sluchal tekstow studenckich teatrzykow kpiacych z cenzury i partyjnych autorytetow. Szczegolnie zapamietal jedna piesn. Szczupla dziewczyna spiewala dramatycznie Cichy przeboj: Nie piesni ku czci smialych, nie strofek o milosci, nauczmy sie kochani, piesni milczacej wiekszosci. Co rozbrzmiewala na placach, gdzie krzyzowano prorokow, piesni pieknej jak praca, swietej, jak swiety spokoj. Piesni, ktora ma canto oraz refren z milczenia, Piesni, ktora jest prawda, co bardzo rzadko sie zmienia (...). Milczenie wspiera imperia, bardziej tworczo niz pean, milczenie jakze jest wierne, gdy przyjda czasy mowienia (...). To byl inny kraj, inny swiat. Swiat jego przodkow, o ktorych opowiadala babcia - rycerzy z kresowych stanic, pogromcow napastnikow ze wschodu, zachodu i poludnia, obroncow cywilizacji lacinskiej i europejskiego indywidualizmu. Niezwyklych wzruszen doznal w Czestochowie. Jego koledzy nazwaliby te tlumy nie domytych patnikow sredniowieczna dzicza, a on? Przy dzwiekach trab odslanial sie obraz Dobrej Pani, tak podobny do bizantyjskich ikon i tak odmienny... A katedra na Wawelu? W mrozny zimowy dzien krazyl prawie pustych nawach, miedzy krolewskimi grobami, kaplicami. I pytal siebie: kim jestes? Co tu robisz, rosyjski wedrowcze? Jesienia 1972 roku przeczytal Konrada Wallenroda. Bohater mu sie spodobal, ale nie zamierzal go nasladowac. Teraz fascynowaly go komputery. Przyjal prace w MSW, poniewaz takim komputerowym zapalencom, jak on, zapewniano tam swiety spokoj, placono dobrze, a general Smirnow byl przyjacielem (a moze kiedys nawet kochankiem) jego matki i nie wypadalo mu odmowic. W tym czasie umarla babcia... Marzenia o konwergencji, o normalnym swiecie wolnych ludzi i codzienna sluzba dla Imperium funkcjonowaly w umysle Piotra dwutorowo. Przeciez nie mogl nic zrobic. A wiec marzyl nocami, a w ciagu dnia programowal. I bawil sie praca. Dzien, w ktorym zaczela ksztaltowac sie prognoza Liwszyca, stal sie kolejnym przelomowym dniem w jego zyciu. Pojawila sie szansa. Z wydrukow wynikalo jasno, ze czas pogrzebu Imperium Zla nadchodzi i wystarczy tylko temu nieuchronnemu procesowi nie przeszkadzac. I dlatego do strzalu w tyl glowy mozna porownac moment, w ktorym rozentuzjazmowany Liwszyc poinformowal asystenta o podjeciu programu o kryptonimie "Korektura". -Czy towarzysz profesor nie zada zbyt wiele? - Andropow skrzywil sie tak, jakby musial pocalowac szefa CIA. -Pracujemy na najczulszej materii, jaka istnieje, na historii - odparowal Liwszyc. - Jeden maly blad, niezgodnosc w terminach, a rezultaty moga byc odwrotne do zamierzonych. -A wiec zyczycie sobie nie tylko informacji o terminach akcji, ale i o sposobie likwidacji tych waszych... zwornikow? -Tylko tak ustalimy najbardziej korzystne sytuacje i wyeliminujemy skutki uboczne. Wyobrazcie sobie, ze eliminujac profesora Brzezinskiego, sprzatniecie przy okazji kogos, kto po Carterze ma zostac nastepnym, zyczliwym naszym planom prezydentem USA... Takich przykladow jest wiele. Nasz zabieg mozna porownac do bardzo precyzyjnej operacji chirurgicznej. Nie uszkadzajac organizmu, delikatnie eliminujemy zrakowaciale tkaniu, by nastapilo ozdrowienie. -Piekna metafora. Dobrze, porozmawiam z... wykonawca. -Z Wasylem Lunienka? - usmiechnal sie Liwszyc. -Skad znacie to nazwisko? - poderwal sie oberzandarm. - Ten zasluzony towarzysz od dawna nie zyje. -Ciagle zapominacie, towarzyszu przewodniczacy, ze ja znam przyszlosc. Lunienko dotarl do Osrodka zgodnie z planem. Sprawial wrazenie czlowieka niezwykle z siebie zadowolonego. -Jest niezle, Jurij. Udalo mi sie odnowic pare kontaktow. -Mam nadzieje, ze nie wzbudziles zainteresowania sluzb specjalnych Zachodu. Agent wydal usta. -Znam sie na robocie. Wszyscy, z ktorymi sie spotkalem, sadza, ze krece jakies podejrzane interesy: narkotyki, dziewczynki... Nie kojarza mnie z naszym wywiadem. -Bedziemy potrzebowali paru ekip lub pojedynczych cyngli. Kazdy tylko na jedna robote. -Oczywiscie, a ile jest, hmm... obiektow? -Dwa w Ameryce, dwa w Polsce, jeden w Anglii, jeden w Iraku, no i dwa u nas. -Do zrobienia. Pytanie, kto na celowniku. -Przejdzmy do monitora. Kilkanascie minut pozniej Lunienko calkowicie zrelaksowany zapala papierosa. -Ciekawy zestaw. - To jego jedyny komentarz. - Tylko mowiles mi o osmiu celach, a pokazales szesc. -Na razie przygotujesz sie do eliminacji tej szostki. Oczywiscie, chcialbym znac szczegoly akcji. -Szczegoly? - Lunienko jest wyraznie zaskoczony. - Ja ciebie nie pytam, czemu ma sluzyc zalatwienie tej szostki. Mam swoje warunki, nikt nie miesza mi sie do roboty. Nawet ty. Organizuje wszystko osobiscie i tylko ja odpowiadam za powodzenie akcji. -A jesli to jest absolutny warunek? -Nie przyjmuje roboty. -Czy wiesz, do kogo mowisz? Agent usmiecha sie. -Wiem. Wiem tez, ze mozesz postawic mnie pod sciana za niesubordynacje. Ale nie zrobisz tego. I obaj wiemy, dlaczego. Jestem ci za bardzo potrzebny. Andropow przelyka sline. -W porzadku. Wytlumacze ci, dlaczego musimy znac wszystkie szczegoly operacji. Po prostu naszym planem jest zmiana przyszlosci. Lunienko wybucha smiechem. -I ty, Jurij, najbardziej racjonalnie rozumujacy czlowiek na swiecie, dajesz sie naciagnac na bajer z wrozbitami! Szef KGB purpurowieje. -Przeczytaj raport - rzuca sucho i wychodzi. Nie mial zamiaru az tak gleboko wtajemniczac Lunienki, ale nie bylo innego wyjscia. Lebiediew nie mogl spac. Lezal w swoim pokoju, czy raczej celi, i wpatrywal sie w sufit. Mial uczestniczyc w zbrodni. Mial pomagac w zniszczeniu marzen o demokratycznej Rosji i wolnej Polsce. Kazda jego czastka wrzala sprzeciwem. Ale co mogl zrobic? Zabic Liwszyca? Znalezliby sie inni. Uszkodzic komputery? Kopie danych znajdowaly siew dobrze zabezpieczonym archiwum. Uciekac? Jeszcze przed paroma miesiacami byloby to bardzo trudne, teraz - praktycznie niewykonalne. Mogl, oczywiscie, nie uczestniczyc w akcji, zachorowac, popelnic samobojstwo, ale to byloby zwyczajne tchorzostwo. Ale dlaczego az w dwoch prognozach (nie mogl zapomniec skasowanych danych) pojawilo sie jego nazwisko jako glowne zagrozenie dla "Korektury"? Czy to znaczylo, ze ma szanse? Jakie? Bron osobista zabrano wszystkim pracownikom sektora. W calym Osrodku nie uswiadczylbys materialow wybuchowych ani srodkow zapalajacych, przerwano wszelkie nici kontaktu ze swiatem. Nikt do nikogo nie mogl miec zaufania. Bezsens! W tym czasie, w innej czesci bunkra, Andropow konczyl rozmowe ze swym agentem numer 1. -Dobrze, Jurij, dostaniesz te informacje, ale jesli wpadna one w czyjes rece? -Nie wyplyna nigdy poza ten Osrodek, Wasyl. -Informacja jest jak dym, potrafi przeniknac wszedzie. Ale niech ci bedzie. Zrobimy to. Zalatwie nawet dla ciebie tego starego pierdole Lonke i Suslowa. Andropow sztywnieje. -Na jakiej podstawie przypuszczasz, ze moze chodzic o nich? -Nie jestem tylko glupim "cynglem", Jura. Przeczytalem raport. Jesli chcesz odwrocic bieg wydarzen, to ci dwaj musza zostac puknieci w pierwszej kolejnosci. No dobra, powiedzmy, ze nic o tym nie wiem... Przewodniczacy nie odpowiada. Wyciaga kalendarz. Ustalaja date nastepnego spotkania. Lunienko ma uzgodnic szczegoly z Liwszycem. Akcja eliminacyjna powinna rozpoczac sie przed wakacjami. -Czy moge cos jeszcze dla ciebie zrobic? - konczy przyjaznie szef KGB. -Chcialbym sie zabawic - prycha agent. - Dawno nie mialem kobiety. -Tu? - Andropow wydaje sie byc zaskoczony. -Podoba mi sie ta czarnula od Smirnowa. -Towarzyszka Fiodorowa... Ale co ja mam do tego? -Wydajcie jej polecenie sluzbowe. Jestem bardzo niesmialy wobec kobiet. Nie umiem sie zalecac, a placic nie lubie. Trzecia moze czwarta. Sen nadal nie nadchodzil. Lebiediew wypalil dwie paczki papierosow, rozwazyl wszystkie mozliwosci. I za kazdym razem zatrzymywal sie przed murem niewykonalnosci. -Gdybym mogl znalezc choc jedna osobe, ktorej mozna zaufac! Delikatne pukanie do drzwi. Poderwal sie na rowne nogi. Nikt jeszcze nie odwiedzal go o tej porze. Otworzyl... -Lena? Sekretarka Smirnowa wygladala gorzej niz zle. Rozczochrane wlosy, rumience na twarzy, usta jak u pramatki Ewy po skosztowaniu jablka grzechu. -Mozna wejsc, Pietia? Wpuscil ja bez slowa. Znal Jelene Fiodorowa od paru lat. Lubil ja. Kiedys nawet pocalowali sie podczas jakiejs popijawy, ale flirt jakos sie nie rozwinal. -Czy cos sie stalo? Po policzkach funkcjonariuszki bezpieczenstwa plyna lzy. -Swinie - wykrztusza wreszcie. - Parszywe swinie! Lebiediew nadal nic nie rozumie. -Kazali mi, abym obsluzyla tego bandziora Lunienke. -Ka-za-li? -To byl formalny rozkaz Andropowa. Tak przynajmniej powiedzial mi Smirnow. To bydle... Lunienko. Parszywy cham! Jeszcze zeby zachowywal sie jak czlowiek. Czy wiesz, co on mi zrobil... Zwierze! - Coraz wiekszy szloch wstrzasa dziewczyna. Lebiediew przytula ja do siebie. -A potem smial sie! Tak, smial sie! I powiedzial mi: "Odprez sie, glupia. I tak, kiedy program zostanie zrealizowany, wytluczemy was wszystkich co do nogi." Czy oni moga to zrobic, Pietia? Lebiediew glaszcze dziewczyne. Jest poruszony, ale gdzies wewnatrz slyszy ostrzegawczy dzwonek. Czy ta romantyczna scena nie jest przypadkiem zbyt dobrze wyrezyserowana? Kochajac sie z Jelena, Piotr czul sie tak, jakby wystepowal w charakterze srodka dezynfekujacego po Lunierice. Dziewczyna zostala przez agenta mocno sponiewierana. Lebiediew co rusz natrafial na jakis siniak lub skaleczenie. Pomimo to zmaltretowana Lena kochala sie chetnie, a gwaltowny orgazm swiadczyl o wyraznej satysfakcji Starszy lejtnant, mocno wyposzczony (od dawna przeciez nie wychodzil z Osrodka), spisal sie na medal. Jednak czujnosc nie opuscila go ani na chwile. A kiedy lezeli obok siebie w ciemnosci, dwa spocone, z wolna uspokajajace sie ciala, nie myslal juz o dziewczynie. Glowe zaprzatal mu plan. Gdyby mu sie udalo wydostac z Osrodka z informacjami dotyczacymi planu Andropowa... Nie musialby ich wcale upubliczniac. Chyba sam fakt posiadania tego typu sensacyjnych wiadomosci wystarczylby do powstrzymania akcji Lunienki. Ba, ale wlasnie wydostanie sie z Prognal-centru bylo najtrudniejsze. Wlasciwie niemozliwe. Lebiediew, Jelena i wszyscy inni pracownicy nie mogli opuscic sektora A, a gdyby im sie to nawet udalo, czekaly ich nastepne bariery: krag sredni, fortyfikacje zewnetrzne, specjalny pas wokol Osrodka patrolowany dzien i noc przez jednostki KGB, wreszcie niebagatelna przestrzen bezdrozy, rzadko zaludnionej okolicy, gdzie na dwoch tubylcow trzech wspolpracowalo z milicja. Przedarcie sie przez ktorykolwiek z filtrow, choc teoretycznie mozliwe, spowodowaloby natychmiastowy alarm. Gdyby jeszcze akcje przeprowadzalo kilku ludzi... Ale Lebiediew byl sam. Czy mogl komus zaufac? Lenie? Od paru dni niezwykle przyjacielsko zaczal odnosic sie do starszego lejtnanta Rozkow. Pucolowaty blondynek o niebieskich oczkach cherubina. Piotr nigdy za nim nie przepadal, choc docenial pracowitosc i poczucie humoru kolegi. Pare razy zdarzylo sie im wspolnie popic. Rozkow lubil rozmawiac o dziewczynach, chwalic sie swoim powodzeniem. Czasem wyciagal, przemycone nie wiadomo jak, pisma pornograficzne. O polityce nie rozmawiali. Tylko ostatnio, kiedy byli sami, Rozkow podszedl do stanowiska Lebiediewa i przeciagle popatrzywszy koledze w oczy, zapytal cichym glosem: -Czy uwazasz, ze to wszystko ma sens? Piotr nie odpowiedzial wprost, uchylil sie, pytajac retorycznie: -A co ma sens? -Boje sie, ze pakujemy sie w jakas paskudna afere. Pojawienie sie profesora Liwszyca przerwalo ten niebezpiecznie zaczynajacy sie dialog. Ale od krotkiej rozmowy do pelnego zaufania... Lebiediew niewiele wiedzial o Rozkowie. Mlodszy asystent pojawil sie w Osrodku dopiero przed rokiem i nie wyroznial sie niczym szczegolnym. Pochodzil z Bialorusi czy Ukrainy, byl podobno rozwiedziony. Piotr spoglada na przytulona do niego Lene, na jej posiniaczone ramie. Czuje pustke. IV Kolejna podroz Lunienki "w osiem dni dookola swiata przestepczego" przebiegala precyzyjnie. Jako Nikolaj Worobiow przedostal sie do Helsinek, stamtad z paszportem wystawionym na nazwisko Ottona Wissinga odlecial do Genewy. A w dwa dni pozniej spacerowal po Times Square na Manhattanie. Teraz nazywal sie Lion Blumenbaum i mial "legende" inwestora z Brazylii zainteresowanego przemyslem filmowym Wschodniego Wybrzeza.Zatrzymal sie przy witrynie McDonalda, ale nie zdazyl nawet przyjrzec sie reklamie Big Maca, kiedy jak spod ziemi wyrosl drobny, ruchliwy czlowieczek. Wymienili kilka zdan i wsiedli do samochodu. Czlowieczek mial rozlegle kontakty i doskonale orientowal sie w tajnikach "szlaku balkanskiego". Lunienko interesowal sie ta "sciezka", ale oczywiscie nie narkotyki byly mu w glowie. Myslal o osobniku, ktory nazywal sie Wylko Iwanow i byl kierownikiem produkcji w najwiekszej bulgarskiej wytworni filmowej. Do pensji dorabial jako wspolpracownik sofijskiej bezpieki, a zarazem szmugler narkotykow. Mial tez na koncie pare ciekawych i pomyslnie zrealizowanych zlecen. -Chcialbym sie z nim spotkac - rzeki krotko "producent" Lunienko. -To bedzie mozliwe - ozywil sie kurdupel. - Z poczatkiem czerwca przyjezdza tu delegacja filmu bulgarskiego. Iwanow wejdzie w jej sklad, tyle ze przebywac beda glownie w Kalifornii. -W Kalifornii? - rzucil niedbale Blumenbaum-Lunienko. -Tak, normalny szlak delegacyjny: zwiedzanie Hollywood, kolacja w Klubie Filmowym z udzialem gwiazd i takich postaci, jak sam Ronny Reagan. Nastepnego dnia Lunienko, juz jako Hans Meyer, odwiedzil niewielki warsztat samochodowy na Long Island. Tam przez dluzszy czas rozmawial z facetem zwanym w okreslonych kregach "Czarodziejem kolizji". Tino Mori specjalizowal sie bowiem w wypadkach. Oczywiscie w zupelnie inny sposob niz towarzystwa asekuracyjne, ktore jego istnienia mogly sie co najwyzej domyslac. Specjalnoscia Tina byly katastrofy. Nagle zablokowanie hamulcow, wypadniecie kierownicy, zepchniecie wozu z drogi za pomoca ciezarowki, wybuch baku z benzyna - stanowily tylko czesc szerokiego wachlarza jego uslug. Rozmowa byla konkretna, Lunienko nie targowal sie. -Osoba, czas i miejsce zostana ci nadane w ciagu dwoch miesiecy. Haslo: "Profesor". -Nie lubie profesorow, fatalnie prowadza samochody - skomentowal Tino. Opuszczajac Tina, Lunienko odniosl wrazenie, ze chytry makaroniarz wychodzi wprost z siebie, aby dowiedziec sie wiecej o swoim zleceniodawcy. Wasyl nie lubil ciekawskich. Jeszcze bardziej zdenerwowal go czerwony chevrolet, ktory wyjechal zaraz za nim z bocznej uliczki. Oczywiscie, to mogl byc przypadek. Agent postanowil jednak to sprawdzic. Pojechal kilkanascie przecznic dalej i dotarl do barakow nad East River. Chevrolet caly czas pozostawal w zasiegu wzroku. Agent zatrzymal samochod, wysiadl i skrecil w waski przesmyk miedzy magazynami- Pasazerowie chevroleta (bylo ich dwoch - Murzyn i bialy o wygladzie makaroniarza) postanowili sie rozdzielic. Bialy zostal w samochodzie, Murzyn ruszyl za Lunienka. Domorosly weszyciel mial nieszczescie trafic na profesjonaliste. Lunienko przykucnal za jakas skrzynia, puscil mezczyzne przodem, a potem odeslal go do Czarnego Piekla jednym uderzeniem kantem dloni. Za silny jestem - pomyslal, spogladajac na swoje dzielo z niesmakiem. Akurat nie zamierzal zabijac, ale coz... Wprawnym ruchem syberyjskiego mysliwego obcial Murzynowi ucho i wrzucil je do koperty z paczka banknotow. Potem wypatrzyl nad woda jakiegos wyrostka, ktoremu polecil oddac koperte mezczyznie oczekujacemu w chevrolecie. Sam przesadzil trzy ploty, zdjal peruke, wyrzucil okulary i wskoczyl do przejezdzajacej taksowki, juz jako zupelnie ktos inny. Byl przekonany, ze Tino, zwazywszy na wysokie odszkodowanie, nie bedzie plakac nad Murzynem, za to na dluzszy czas oduczy sie sprawdzac solidnych zleceniodawcow. Zanim dojechal na Manhattan, zmienil jeszcze trzy taksowki. Z drugiej wyskoczyl przed polska restauracja na Greenpoincie, gdzie odbywal sie wystep kabaretu swiezo przybylego zza oceanu. Lunienko (jakby kto pytal, znowu Blumenbaum) kupil bilet i wszedl na sale. Za kabaretami nie przepadal, zwlaszcza ze solista i zespol aktorow, ktorych nazwiska nic Lunience nie mowily, zaintonowali Piesn z niemile mu brzmiacymi slowami: "Zeby Polska byla Polska" w refrenie. Nie poddajac sie podnioslemu nastrojowi, jaki ogarnal wiekszosc sluchaczy, uwaznie rozejrzal sie po widowni. Jego wzrok zatrzymal sie przy drugim stoliku. W towarzystwie pieknych kobiet i rownie pieknych ochroniarzy siedzial tam doradca prezydenta USA do spraw bezpieczenstwa narodowego, profesor Zbigniew Brzezinski. Agent walczac z ziewaniem, odczekal do przerwy, a potem wymknal sie z lokalu, rejestrujac katem oka limuzyne zaparkowana w sasiedniej uliczce, przy ktorej warowalo dwoch cywilow. Dalszy szlak Lunienki byl rownie urozmaicony. W Bejrucie spotkal sie z Ibrahimem ibn Jussufem, Palestynczykiem bieglym w zakladaniu ladunkow wybuchowych w szkolach, szpitalach, autobusach. Potem odwiedzil Rzym, ale tylko po to, aby zlapac samolot do Dublina. I tam znow skierowal swoje kroki do pewnego czlowieka, kilkanascie lat i wojenek wczesniej reprezentanta Zielonej Wyspy w strzelectwie na jednej z olimpiad. Fachowcy twierdzili, ze z wiekiem jego sokoli wzrok jeszcze sie wyostrzyl... "Patryk z Limerick", bo tak lubil o sobie mowic byly irlandzki terrorysta, od paru lat pozostawal na emeryturze, ale Lunienko mial nadzieje, ze namowi go na te ostatnia, najwazniejsza akcje. Chmury gromadzily sie nad glowa Lebiediewa. Najpierw Liwszyc zauwazyl ubytek danych w 143 serii prognoz dotyczacej zagrozenia programu "Korektury" od wewnatrz. Ledwie starszy lejtnant wytlumaczyl to przypadkowa autokasacja komputera, kiedy znow w zestawie wnioskow z wizji jasnowidzacej Buriatki musial wywabic wlasne nazwisko. Innego dnia, kiedy profesor udal sie na poobiednia drzemke, Rozkow, usmiechajac sie, podszedl do kolegi i pokazal mu wydruk z niegrozna wprawdzie koncowka wynikow, za to z serii, ktorej w ewidencji nie bylo. -Musiales sie pomylic w numeracji, kolego - rzekl lagodnie, po czym wrzucil papier do maszyny niszczacej dokumenty. Lebiediew nie zareagowal. Ale Rozkow zajal cieplejsze miejsce w jego myslach. W ciagu nastepnych dni udalo sie Piotrowi dorobic komplet kluczy do magazynow i nocami penetrowal podziemia znajdujace sie pod sektorem A. Dawny osrodek NKWD, w ktorym obecnie rezydowal Prognalcentr, wybudowano na wapiennych, kruchych skalach. Czesc grot, ktore przedrazaly zbocze, przeznaczono na magazyny. Poza tym znaczne partie podziemi byly niewykorzystane. Na najnizszym poziomie udalo mu sie przebic mur i dostac do na wpol zasypanych pieczar. W jednej z nich starszy lejtnant natrafil na resztki plytko pochowanych zwlok - sadzac po stopniu mumifikacji pochodzity z okresu stalinowskiego. Wszystkie jaskinie byly suche - brak wilgoci i przewiewu wskazywal, ze musza byc hermetyczne. Mimo to nie zaprzestawal poszukiwan wyjscia, ktorego istnienie wyczuwal siodmym zmyslem. Z coraz bardziej nerwowych posuniec Liwszyca mozna bylo wywnioskowac, ze lada dzien spodziewa sie nastepnej wizyty Andropowa. Analiza skutkow "Korektury" byla wlasciwie gotowa. Nastal maj, splynely ostatnie sniegi, wzgorza zazielenily sie w blyskawicznym tempie. Wiosna nie ominela rowniez Osrodka Siewiernouralskiego. Lena coraz czesciej spotykala sie ze starszym lejtnantem, ale ten byl sklonny ofiarowac jej wylacznie swoja meska witalnosc, wystrzegajac sie jakichkolwiek glebszych zwierzen. Ktoregos dnia poprosil go do gabinetu sam general Smirnow. -Towarzysz Andropow chcialby miec caly zapis "Prognozy" i "Korektury" na specjalnych dyskach. Skopiujcie je, towarzyszu lejtnancie, w ciagu dwoch dni. -Przeciez obowiazuje zakaz wywozu jakichkolwiek informacji o "Korekturze" - zaoponowal Piotr. Nie dotyczy on, rzecz jasna, towarzysza przewodniczacego. W momencie, gdy program ruszy, szef bedzie musial kontrolowac go na biezaco u siebie w domu. Za dwa dni przyleci osobiscie po dyski. -A program juz rusza? - zapytal machinalnie Lebiediew. -Nie ma na co czekac. Otrzymalismy od Lunienki Komplet informacji o poczynionych przygotowaniach. Rozmawialem rowniez z profesorem. Szanse powodzenia wynosza osiemdziesiat piec procent, wiec mozna zaczynac. Oczywiscie, wy bedziecie dalej prowadzic analizy, ale machina musi zaczac dzialac. Lebiediew wrocil do pracowni. Liwszyc siedzial na stole i z rozanielona mina jadl pomarancze. -Podobno przyszly juz dane operacyjne do analizy-rzekl z lekkim wyrzutem asystent. -Ach, zapomnialem ci o tym powiedziec. Wszystko przechwycil Rozkow i segreguje. Potem rozdzielimy zadania miedzy jasnowidzow i skonfrontujemy wyniki ich proroctw. Idz do niego i zobacz. Piotr nie mial jednak specjalnej ochoty rozmawiac z kolega. Zamiast tego zasiadl w swoim kacie i uruchomil program pozwalajacy mu zajrzec do banku danych, nad ktorymi pracowal Rozkow. Wystukal haslo i po chwili mial wszystko na monitorze. Nazwiska ofiar, przewidywane dni zamachow, wykonawcy, okolicznosci... Lunienko musial sie zdrowo napracowac, pomyslal Piotr z mimowolnym podziwem. -O, widze, ze juz dotarlo do ciebie - za jego plecami zabrzmial glos Rozkowa. - Niesamowite, prawda? Jesli Lunienko zalatwi ich wszystkich, to "Korektura" musi sie udac. -Wszystko wskazuje, ze zrobi to bez trudu - mruknal niechetnie Piotr. - Ale nie przeszkadzaj mi. Dostalem ekstra robote, dla przewodniczacego. -Jaka? - Rozkow nie potrafil opanowac ciekawosci. -Mam sporzadzic wykaz najprzystojniejszych agentek swiata - zazartowal Lebiediew. Andropow jest usmiechniety, rozluzniony. Najnowsze prognozy dotyczace powodzenia akcji wprawily go w prawdziwy zachwyt. -A zatem, towarzysze, startujemy! Smirnow wyciaga butelke znakomitego francuskiego koniaku. Liwszyc, podniecony, skrobie sie pod pacha. Przewodniczacy podchodzi do telefonu, wlacza sie do linii specjalnej i wykreca numer znany zaledwie kilku ludziom. W pare sekund pozniej w willi na przedmiesciu Genewy sluchawke podnosi starsza kobieta. -Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - mowi przewodniczacy. -Dzieuje za zyczenia- pada odpowiedz. Kobieta odklada sluchawke i wyciaga maly aparat nadawczy. Naciska przycisk. Cichy dzwiek brzeczyka i blysk krwawego oczka na aparacie. W hotelu Montreux Lunienko wlacza odbior. -Zaproszenie imieninowe wyslane - slyszy starczy glos. Przez cialo agenta przelatuje elektryzujacy impuls. Nareszcie! Padlo haslo rozpoczecia. Teraz w ciagu trzech dni wykonawcy poznaja cele i terminy. A potem niech sie dzieje, co ma sie dziac. - I jakie to proste - usmiecha sie Andropow, odkladajac sluchawke. -Ruszylo? - dopytuje sie profesor Ilja Dawidowicz. Skiniecie glowa. -A gdyby cos poszlo nie tak? - zastanawia sie Smirnow. - Czy mozna jeszcze ten mechanizm powstrzymac? -Na razie tak. Za trzy dni przybedzie tu Lunienko osobiscie. Beda mozliwe ewentualne korekty. -A gdyby cos stalo sie Lunience? - dopytuje sie general. - Czy mamy mozliwosci ingerencji? -Wszystkie informacje na temat akcji pozostaja tu, w komputerze, zaszyfrowalismy je tez na dyskach. A propos, czy daliscie je do skopiowania? -Jest prawie wszystko - usmiecha sie Smirnow. - Piotr Matwiejewicz doskonale wywiazal sie z zadania. -Lebiediew? - w tonie glosu przewodniczacego jest cos takiego, ze generala KGB przelatuje dreszcz. Ale Andropow nie kontynuuje tematu. Dopiero po wyjsciu Liwszyca zwraca sie do Smirnowa. -Pomysl nie byl najlepszy. Mogliscie zlecic zadanie komus innemu. -To przeciez nasz najlepszy programista. -Ale sluzby przyjmujace go do pracy dzialaly nieuwaznie. -Jak to? Mial najlepsze opinie. Osobiscie znalem jego matke... -A babke? Smirnow sztywnieje. Nie rozumie, o co szefowi chodzi. -Babke, polska ziemianke, antykomunistke z ktora spedzal wiele czasu. Na marginesie, czy wiecie, ze wasz Pietia swietnie mowi po polsku? Ze w trakcie kursow we Wroclawiu wielokrotnie odlaczal sie od grupy, podrozowal samopas po Polsce? -To jeszcze... -Tak, to jeszcze niczego nie dowodzi, Smirnow,ale wiesz... Sentymentalizm w polityce kadrowej bywa niebezpieczny - twarz generala pokrywa sie rumiencem Nikt taki jak Lebiediew nie powinien znalezc sie nawet w poblizu instytucji pracujacych na potrzeby "Korektury" -Nikt nie jest poza kontrola. Mam system podwojnego zabezpieczenia. Nic zlego nie moze sie wydarzyc. Lebiediewa pilnuje moj najlepszy czlowiek - baka komendant. -Niech wiec przez trzy dni nie spuszcza z niego oka. Za trzy dni zjawi sie w Osrodku Wasyl Mironowicz Lunienko i wszystko naprawi. De-fi-ni-tyw-nie. A teraz sie napijemy... Za powodzenie planu. Za bezbolesna i szybka smierc naszych ukochanych towarzyszy: Michaila i Leonida. Za Zwiazek Radziecki! Kilka pomieszczen dalej obraca sie maly magnetofonik odbierajacy calosc rozmowy z "hermetycznej" kabiny komendanta. Magnetofonik to zabezpieczenie Smirnowa, gdyby cos jednak poszlo nie tak. Przy aparacie caly czas czuwa Jelena Fiodorowa. Ma oczy pelne lez. V Pomysl zrodzil sie nagle. I wcale nie zostal przez Lebiediewa wyspekulowany. Wyklul sie podczas analizowania jednego z majaczen Carlosa Rodrigueza, ktore jako nierealistyczne zostalo przez komputery odrzucone.-Zaprawde - wolal Rodriguez - wszyscy jestesmy juz trupami, to nie dni, to godziny! - Reszta wypowiedzi utonela w belkocie, z ktorego mozna bylo wywolac tylko niektore slowa, miedzy innymi: "atak", "gaz"... Atak gazowy na Osrodek zostal oceniony przez komputery jako nieprawdopodobny. Nikt na swiece nie wiedzial o prowadzonych w Prognalcentrze doswiadczeniach. Przestrzen powietrzna nad ZSRR byla nie do przebicia, a Mastrzen Rust, nad ktorego wozeczkiem Cyganka zrobila znaczace zaklecie, byl dopiero dzieckiem i jeszcze nie w glowie bylo mu ladowanie awionetka na placu Czerwonym. Ale Piotr mial przewage nad komputerem. Przewage wyobrazni. W bibliotece znalazl stare plany Osrodka. Posprawdzal. A potem, dygocac z podniecenia, czekal na zmierzch. W ciagu dnia Rozkow nie opuszczal go ani na krok. Na szczescie starszy lejtnant opracowal awaryjny sposob wychodzenia z pokoju. Przed tygodniem odnalazl cienka scianke, za ktora biegly przewody cieplej wody i centralnego ogrzewania. Przebil ja i zamaskowal ruchoma plyta pokryta tapeta. Gleboka noca odkladal sluchawke telefonu tak, zeby nikt nie mogl sprawdzic, czy Piotr jest w pokoju, i wymykal sie tunelem do kotlowni. Do dalszych pomieszczen mial podorabiane klucze. Bylo dobrze po polnocy, kiedy dotarl do jaskin. Szedl przez labirynt, poslugujac sie kompasem i skopiowana w archiwum mapka. I znalazl. Jeszcze jeden swiezy mur... Dziarsko wzial sie do roboty. Po pol godzinie wylupal spory otwor, natrafil na izolacje. Tak, to bylo to. Siewiernouralska nitka gazociagu. Otwor, ktory wywiercil, byl niewielki, ale wystarczajacy. Kiedy odchodzil, slyszal za soba syk gazu. Usilowal obliczyc szybkosc wyplywu i porownac go z kubatura podziemia. Mial nadzieje, ze ubytku nie zarejestruja zadne manometry w przepompowniach. Dwa dni powinny wystarczyc. Dwa dni. Przez ten czas gaz prawdopodobnie wypelni w zadowalajacym stezeniu calosc jaskin. Lebiediew modlil sie, zeby katakumby byly w miare hermetyczne i ulatniajacy sie gaz nikogo nie zaalarmowal oraz zeby nie doszlo do przedwczesnej detonacji. Jaskinie, na ile mogl zawierzyc swoim pospiesznym obliczeniom, wypelnialy przestrzen pod sektorami A i B. Na moment pomyslal ze strachem o tych wszystkich ludziach, ktorzy musza zginac: o obsludze, straznikach i nieszczesnych, uwiezionych jasnowidzach. Nie ma wyboru. Jesli efektem bedzie smierc Andropowa, Lunienki i zniszczenie szalonych planow "Korektury", nasza ofiara nie bedzie daremna. - Byl przekonany, ze sam rowniez zginie. Po powrocie przy drzwiach w pokoju znalazl podsunie ta kartke. Gdzie sie podziewasz? Pukalam do ciebie cala noc. Telefon tez chyba masz zepsuty. Musze z toba porozmawiac L. Liwszyc przechadza sie swoim "Czarnym Korytarzem". Obserwuje uwiezionych w klatkach swych podopiecznych. Juz nie tylko Rodriguez, ktory skrepowany toczy piane z ust, ale wszyscy "pensjonariusze", nawet ci zazwyczaj otepiali, zdradzaja objawy paniki.-Nie wiem, co im sie moglo stac - mruczy profesor. - Zbiorowy amok? Nauka zanotowala podobne podniecenie u osob parapsychologicznie wrazliwych w czasie erupcji wulkanu Krakatau i podczas zrzucenia bomby na Hiroszime. Czyzby cos nam grozilo? Swoimi obawami dzieli sie z Piotrem. -A nie uwaza towarzysz profesor, ze to moze byc podniecenie zwiazane z uruchomieniem programu? Przeciez "Korektura" to narzucenie innego biegu historii, to wykolejenie indywidualnych losow miliardow ludzi - podsuwa Lebiediew. -A wiesz, ze mozesz miec racje - profesor z uznaniem spoglada na starszego lejtnanta. - A propos, ty tez dzisiaj fatalnie wygladasz. -Trudno wygladac dobrze, jesli sie spalo zaledwie dwie godziny - odparl Piotr. - Sprawdzalem usterki w paru programach, zajelo mi to prawie cala noc. -Ech, ty pracusiu. Wiec uwazasz, ze nie powinienem sygnalizowac tych objawow zbiorowej histerii przewodniczacemu? -Ja bym jeszcze poczekal. Przez uchylone drzwi rozmowie przysluchuje sie Rozkow. Na jego ustach blaka sie usmieszek. Andropow polowal. Dolaczyl do szalejacej w obwodzie Komi ekipy zachodnioeuropejskich socjaldemokratow, dla ktorych zorganizowano lowy. Przewodniczacy Komitetu Bezpieczenstwa Panstwowego sam polowal niechetnie, ale musial, gdyz to byl sport, ktoremu z zapalem oddawala sie cala wierchuszka wspolczesnego bojarstwa. Oberzandarm z trudem tlumil don niechec. Charakter mial wrazliwy, lubil w wolnych chwilach pisywac egzystencjalne wiersze. A tak naprawde fascynowaly go jedynie polowania na ludzi. Totez po dwoch dniach zoologicznej jatki z przyjemnoscia powrocil do tajnego Osrodka i generala Smirnowa. Lada moment mial przeciez przybyc Lunienko. Lebiediew calowal piersi Leny. Lubil je i podziwial. Funkcjonariuszka byla regulaminowo jedrna, a sutki sterczaly jej na bacznosc niczym czubki cerkiewnych kopul, z ktorych rewolucyjna gorliwosc poodtracala krzyze. -Nie boj sie, wszystko bedzie dobrze - uspokajal dziewczyne. -Powinienes uciekac! Natychmiast. Inaczej cie zabija. -Niepotrzebnie dramatyzujesz, Lena. Dlaczego mieliby mnie zabijac? -Bo podejrzewaja cie. Andropow wygrzebal skads informacje o twoim polskim pochodzeniu... -Pochodzenie to jest powod, zeby najwyzej odsunac mnie od pracy... -Widze, ze mi nie wierzysz. No to posluchaj. - Lena wyciaga maly magnetofon kasetowy i zaklada Piotrowi sluchawki. Wlacza przycisk. "Nikt taki jak Lebiediew nie powinien znalezc sie nawet w poblizu instytucji pracujacych na potrzeby <>" - to glos Andropowa, zaraz potem odzywa sie bas Smirnowa: "Nikt nie jest poza kontrola. Mam system podwojnego zabezpieczenia. Lebiediewa pilnuje moj najlepszy czlowiek". Andropow: "Niech wiec przez trzy dni nie spuszcza z niego oka. Za trzy dni zjawi sie w Osrodku Wasyl Mironowicz Lunienko i wszystko naprawi..." Twarz starszego lejtnanta spowazniala. -Co masz jeszcze na tej tasmie? - pyta. -Duzo ciekawych rzeczy. Smirnow, stary asekurant, kazal mi nagrywac wszystkie rozmowy z szefem. -Jest tam wzmianka o planie zamachu na pierwszego sekretarza? -I na Suslowa... Cale mnostwo szczegolow. -Zostaw mi to! -A wiec uciekniesz? Obiecaj mi... -Wracaj do siebie, Lena. I nie boj sie. Tasme ukryje poza pokojem, tak ze nie znajda jej, nawet jesli sprobuja mi zrobic rewizje. -Wiesz juz, jak uciec? -Nie zadawaj pytan. -Kocham cie, Piotrze. - Ja ciebie tez. A przeciez jej nie kochal. Moze w ogole nie byl zdolny do milosci, a przynajmniej nie umial zdobyc sie na owe, konieczne w stosunkach miedzy dwojgiem ludzi, by ich uczucia mogly rozkwitnac, bezgraniczne zaufanie. Jelena Fiodorowa zrobila dla niego wielka rzecz. Dostarczyla material, dzieki ktoremu jesli sie wydostanie, bedzie mogl szantazowac przewodniczacego KGB i powstrzymac "Korekture". Ale do tego musial znalezc sie na wolnosci i zyc. Lena, przeskakujac po kilka stopni schody, wracala do swojego pokoju. Jej kwatera znajdowala sie w czesci dowodczej bunkra, pare krokow od sypialni generala Smirnowa i pokoju goscinnego. Na korytarz wyszla zamyslona. -Bezsennosc, towarzyszko Fiodorowa? - uslyszala pytanie. Stanela jak wryta. Jurij Andropow stal w otwartych drzwiach swojego apartamentu i usmiechal sie. Nie byl to przyjemny usmiech. -A moze byscie tak wpadli do mnie? Co? Kiedy zapukal Rozkow, Smirnow jeszcze nie spal. Zreszta byl pewien, ze nie zasnie tej nocy. Wkrotce mial przyleciec Lunienko. General niepokoil sie ta wizyta. Likwidacja Lebiediewa zostala postanowiona. Ale co moglo stac sie z nim, zwierzchnikiem Piotra i jego protektorem? Smimow przymknal oczy i przez moment widzial piekna twarz Kristiny, jej dumna szyje, piekne czarne wlosy. Kniaginia moja! - przemknelo mu przez mysl. Poczul zal. Ale nic nie mogl zrobic. Ani dla Lebiediewa, ani... A dla siebie? Zywil niewielka nadzieje, ze jest ciagle niezbedny Andropowowi, przynajmniej teraz. Juz na pierwszy rzut oka general zorientowal sie, ze jego informator nie przynosi dobrych wiesci. Mimo ze Rozkow byl mistrzem mimiki, teraz nie potrafil ukryc swojego zdenerwowania. -Co sie dzieje? - rzucil general. - Wygladasz, jakbys wrocil z wlasnego pogrzebu. -Nie wiem, ale cos wisi w powietrzu. -Moglbys wyrazac sie mniej metaforycznie? -Liwszyc mowi, ze w pawilonie B, wsrod tych wszystkich dewiantow, panuje prawdziwa panika. -Bunt? -Nie, strach. Zwierzecy strach wyziera takze z ich objawien. Zachowuja sie, jakby nad Osrodkiem zawislo nagle potezne niebezpieczenstwo. -Zadnych konkretow? -Nie widzialem wszystkich danych, analizuje je Lebiediew. Co gorsza, namowil profesora, aby nie informowal o tych sygnalach towarzysza przewodniczacego. Moze i lepiej - pomyslal Smirnow. - W umysle Andrpowa moglby zrodzic sie pomysl likwidacji Osrodka. Wprawdzie znaczyloby to ruszenie z "Korektura" w ciemno, lecz zwiekszyloby bezpieczenstwo samej akcji. -A co z Lebiediewem? - dorzucil glosno. - Cos knuje? - Nocami znika ze swojego pokoju, choc udaje, ze caly czas tam jest. -Pilnuj go. Szczegolnie dzisiaj. Ufa ci? -Raczej tak. Na lesnej polanie przysiadl wloczega. Malo kto rozpoznalby w nim biznesmena, ktory pol doby wczesniej wyladowal na lotnisku Wnukowo, czy oficera, ktory godzine pozniej odlecial do Uchty, a stamtad autobusem dotarl na to pustkowie. Tu znow sie przebral - i teraz czekal. Slonce schowalo sie za lasem, spod stop Lunienki wyprysnely dwie duze wiewiorki. Usmiechnal sie. Cmoknal Przystanely, zaskoczone. Wydajac przymilne dzwieki, agent siegnal do kieszeni i wyciagnal duzy okruch batonika. Jeszcze raz zacmokal. Mniejsza wiewiorka dala nura w krzaki, druga zawahala sie. Lunienko wstal. Popatrzyl prosto w paciorkowe oczy zwierzatka i nadal swojemu glosowi znowu sympatyczne brzmienie. Patrzac na to z boku, mozna by rzec - swiety Franciszek wyglasza pogadanke do zwierzyny. Wysunal reke. Moglby przysiac, ze na wilgotnym pyszczku bielki pojawil sie usmiech. Chwycil ja jednym ruchem, zacisnal palce. Rozlegl sie urwany pisk i trzask pekajacych kosci. Lunienko odrzucil wiewiorke niczym wyzeta szmatke. -Nigdy nie ufaj obcym, ktorzy sie do ciebie lasza, kretynko! Od wschodu narastal metaliczny dzwiek. Wasyl uniosl wzrok. Zza wzgorz wylonil sie znajomy ksztalt smiglowca. Anton przybywal na czas. A i tak do Osrodka dotra pozna noca. -Nie rozumiem, czego towarzysz przewodniczacy ode mnie oczekuje - Fiodorowa obciagnela mundurowa spodniczke. -Zgola czego innego niz ten brutal Lunienko - odparl Andropow. - Chcialbym poznac wasze osobiste zdanie na temat Lebiediewa. -Mily kolega, utalentowany programista... -Dosc krotka recenzja! -Nie znam go zbyt dobrze. -Czy nie przemawia przez was zbytnia skromnosc, towarzyszko Fiodorowa? Nie jestem dociekliwy, ale czlowiek, z ktorym sypiacie od pewnego czasu, chyba zasluguje na lepsza opinie. -Skad pan wie? - twarz Leny pokryl rumieniec. -Moim obowiazkiem jest wiedziec wszystko. - Wiec coz moge wiecej dodac? -Ja nie nalegam. Ale w waszym interesie i interesie towarzysza Piotra byloby dowiedziec sie, jakie ma plany. -Plany? -Nie udawajcie kretynki, Fiodorowa! Oboje wiemy, ze Lebiediew cos knuje. Myslicie, ze nie wiem o nieudolnych probach falszowania wynikow, o jego opiniach na temat "Korektury"... - W takim razie wiecie wiecej niz ja. Andropow wstal. -Dosc tej slownej szermierki. Jesli mozecie nam pomoc, pomozcie, jesli nie, przepraszam. Rozlegl sie cichy brzeczyk. Bezposrednia linia od Smirnowa. I Lena, i przewodniczacy wiedzieli, co to znaczy. Lunienko przyjechal. Elektroniczny zegar wskazywal godzine 3.20. Lebiediew zszedl o poziom nizej i zapukal do Rozkowa. Bez odpowiedzi. Sprobowal jeszcze raz. -Szukasz mnie, Pietia? - uslyszal przymilny glos za swoimi plecami. Kompletnie ubrany kolega wyszedl zza betonowego wspornika. -Tak, Zenia, obiecywales kiedys, ze mozesz mi pomoc. -Oczywiscie - ozywil sie Rozkow. - A o co chodzi? -Musze dostac sie do sektora B, a nie mam karty magnetycznej. -Po co chcesz tam isc? -Powiedzmy, ze chce cos sprawdzic. Istnieje pewien Plan... Lejtnant Rozkow zastyga w oczekiwaniu, ale Piotr nie kontynuuje tego tematu i dorzuca tylko: -Zupelnie nie wiem, jak to zrobic. -To akurat nie jest takie trudne. Liwszyc, ktory bywa zapominalski, trzyma duplikat swojej karty w gabinecie, w sejfie. -Ba, w sejfie, nie znam szyfru. -Ja przypadkowo znam. Ale musialbym wiedziec, dlaczego chcesz sie w nocy dostac do sektora B. -Opowiem ci wszystko, Zenia, po drodze. Kwadrans potem sa juz na schodach wiodacych do piwnic. Ku zaskoczeniu Rozkowa Lebiediew dorobionymi kluczami otwiera kazde drzwi. Schodza coraz nizej. -Pokaze ci moja tajemnice, zdziwisz sie - mowi. -A teraz ostatnia sprawa - relacjonuje Lunienko. - Ci dwaj nasi... - Jurij Andropow nachyla sie ku niemu, chlonie kazde slowo agenta. - Jesli chodzi o Suslowa to podczas zimowej wizyty na Kaukazie zalatwi go oddzial ormianskich bandytow. Mam doskonale miejsce na zasadzke w drodze do Nachiczewania. Dziala tam grupka przemytnikow, ktorzy za obietnice szmalu i tureckie dokumenty gotowi byliby strzelic nawet do Pana Boga. -A jak amatorzy sfuszeruja? -Grupke, z dystansu, bedzie obserwowal snajper, on tez odda decydujacy strzal, a potem w gorach zalatwi uciekajacych bandziorow. -Niezle. Mam nadzieje, ze przygotowaliscie rownie precyzyjnie ekipe na Leonida Iljicza? -Te sprawe zalatwi jeden czlowiek na Kremlu. -Ty? Ciekawe, w jaki sposob mialbym cie przeszmuglowac na Kreml? -Zalatwi to fachowiec zdecydowanie lepszy ode mnie - usmiecha sie Lunienko. -Nie znam takich. -Wy, towarzyszu przewodniczacy. Andropow oblizal waskie wargi. Na jego twarzy pojawilo sie zaskoczenie. -Jak to sobie wyobrazasz, Wasyl? Mam strzelac do pierwszego sekretarza w jego gabinecie? A moze zasztyletowac go lub udusic? To niewykonalne! Nigdy nie jestesmy sami, caly czas obserwuja nas kamery. Ja nawet nie zblizam sie wystarczajaco blisko. -Zblizasz sie, Jura, przy kazdym oficjalnym powitaniu. Stary Leonid nigdy nie odmawia sobie "niedzwiedzia" z toba i sam wiesz najlepiej, jak bardzo namietne bywaja jego pocalunki. -Mam mu przegryzc tetnice? - Bynajmniej. Twoje policzki pokryjemy najpierw neu-tralizujaca warstewka, a potem niezwykle silna trucizna. Minimalna ilosc wystarczy, aby w dwie godziny po pocalunku stanelo serce naszego leciwego Sternika. Sekcja niczego nie wykaze. Alkaloid jest piekielnie trudno wykrywalny- A propaganda stwierdzi, ze byl to efekt szoku po smierci ukochanego wspolpracownika, Michaila Suslowa. A jesli chodzi o was, to natychmiast po pocalunku przerwiecie rozmowe i pojdziecie do lazienki zazyc antidotum. Proste, prawda? Z technicznej strony patrzac, Brezniew otruje sie sam... -Dobrze - usmiecha sie przewodniczacy. - O szczegolach jeszcze porozmawiamy. Dzis troche sie spiesze. Punktualnie o piatej kazalem Antenowi podstawic helikopter, lece do Workuty. - Aha... mamy jeszcze jedna mala sprawe do zalatwienia. Mala robotka. Tutaj. -Z przyjemnoscia - kiwnal glowa Wasyl, czujac mile mrowienie w koniuszkach palcow. VI Doszli do najnizszego poziomu gospodarczego. Korytarzyk ostro zakreecal. Za czterema schodkami pojawily sie solidne drzwi ostatniego z magazynow. Lebiedew zastanawial sie ile gazu zdazylo juz zgromadzic w podziemiach. Rozkow byl tak podniecony faktem, ze Pietia chce go dupuscic do swojej tajemnicy, ze stracil jakiekolwiek instynkty samozachowawcze.Na schodach starszy Lejtnant przepuscil go przodem i gdy Zenia go mijal, udezyl z calej sily. Cios zostal wymierzony precyzyjnie. Rozkow osunal sie na ziemie. -Co...Co robisz?- zdolal jeszcze wybelkotac. Lebiediew nie odpowiedzial, tylko wbil igle w kark funkcjonariusza i nacisnal tloczek strzykawki. -Musisz zasnac Zenia, na krotko. Preparat byl dosc slaby. Lebiediew dwukrotnie wyprubowal go na sobie. Raz spal godzine, raz godzine i kwadrans. Organizm Rozkowa powinien zareagowac podobnie. Zegarek Piotra wskazywal 3.45. Rozkow chrapal. Starszy lejtnant popatrzyl na kontakt elektryczny znajdujacy sie tuz nad spiacym, po czym wykrecil zarowke. W korytarzu zapanowala ciemnosc. Slabe swiatlo saczylo sie jedynie zza zakretu. Piotr wycofal sie ku drzwiom. Z pylu wygrzebal biegnacy tuz przy scianie kabel. Postanowil wykorzystac Rozkowa w charakterze zywego detonatora. Kiedy ocknie sie, zapewne poszuka na scianie wlacznika swiatla. Przekreci i to wystarczy, aby iskra dostala sie na druga strone do wypelnionych gazem podziemi. A jesli tego nie zrobi, jesli pojdzie za swiatlem ku wyjsciu? Lebiediew przygotowal sie i na te sytuacje. Zamykajac drzwi, umocowal drugi wlacznik przy klamce. Najlzejsze jej dotkniecie mialo zamknac obwod... -Przynajmniej jako zapalnik o opoznionym dzialaniu przysluzysz sie sprawie wolnosci i demokracji, Zeniawestchnal polglosem. Do kieszeni wsunal magnetyczny klucz Liwszyca i pospieszyl w gore. Minal swoj pokoj, nie zatrzymujac sie, mimo ze w srodku dzwonil natarczywie telefon. Ktoz mogl go szukac o tak dziwnej porze? Przyspieszyl kroku. Dotarl do poziomu II. Pukajac do pokoju Leny, zdawal sobie sprawe, ze nie powinien tego robic, ale nie potrafil z czystym sumieniem skazac dziewczyny na smierc. Fiodorowa nie spala. Wygladala na mocno podenerwowana. -Co sie stalo, Pietia? -Chodz ze mna! - Ale co sie stalo? -Chodz ze mna! -Lebiediew nie odbiera telefonu - powiedzial Smirnow, odkladajac sluchawke. -Dziwne - skrzywil sie Andropow. - O tej porze uczciwi czekisci powinni spac. Chyba ze sa na sluzbie. -Zatelefonuje do Rozkowa i sprawdze, co sie dzieje. Caly czas mial uwazac na Lebiediewa. - General wystukuje numer. - Cholera, i tam nikt nie odbiera. -Zdaje sie, ze ktos powinien to sprawdzic - Lunienko podnosi sie z miejsca. Twarz ma nieprzenikniona, ale w glosie mozna wyczuc wyrazne zadowolenie. -Dam wam do pomocy ktoregos z moich ludzi. Nie znacie dobrze Osrodka. -Jestem zawodowcem, generale - pada odpowiedz. - Juz za pierwszym pobytem tutaj nauczylem sie planu bazy na pamiec. -Chcialbym zobaczyc go zywego, Wasyl - podkresla z naciskiem przewodniczacy. -Oczywiscie... ale nie moge dac slowa honoru, ze to sie uda. Zawsze moze dojsc do wypadku przy pracy. Kiedy znalezli sie przy windzie, uslyszeli ciche stukniecie i szmer za szyba. Ktos z dolu przywolywal dzwig. -To poziom bunkra dowodzenia - szepnela Lena. Lebiediew pociagnal ja ku schodom. Aby dotrzec do lacznika miedzy blokami, musieli minac kondygnacje mieszkan personelu. Znowu brzeknela winda. Przypadli do muru. Piotr wstrzymal oddech. Na szczescie na schodach panowal mrok. Z windy wyszedl Lunienko. W reku trzymal bron, krotki automat przypominajacy izraelskie uzi. Moze zreszta bylo to sowieckie uzi, podrobka produkowana bez licencji. Wasyl Mironowicz szedl kocim krokiem, bezszmerowo. Najpierw skrecil ku drzwiom Rozkowa. Otwarcie ich zajelo mu sekunde. Wszedl... Wykorzystujac ten moment, Lena i Piotr zbiegli pietro nizej i skrecili w lacznik. Juz wczesniej Fiodorowa pozbyla sie butow. Niosla je w rece. Z jakiejs szafki Lebiediew wydobyl dwie kurtki i plecak. Sadzac po ciezarze, wyposazony dosc obficie. -Po co to? Zamierzasz wydostac sie na zewnatrz? Drzwi posluszne karcie Liwszyca otworzyly sie i zaraz zamknely. Piotr przez moment zastanawial sie, jak sforsuje je Lunienko. Zapewne ci, ktorzy wyslali go na lowy, nie zapomnieli o takich szczegolach. -Mozesz mi wreszcie powiedziec, o co chodzi? - Lena wykazywala coraz wieksza irytacje. Uspokoil ja, przytykajac palec do ust. Byli juz przy wartowni. Jeden ze straznikow drzemal, drugi gapil sie w monitor z widokiem centralnego korytarza sektora B. Mieli szczescie, ze do tej pory nie zostali zauwazeni. Jeden ruch i podglad mozna bylo skierowac na laczniki. Widocznie jednak dyrektywa dla ochroniarzy dotyczyla glownie pilnowania wejscia i wyjscia. Lebiediew dopadl straznika trojskokiem, ten w ostatniej chwili odwrocil glowe. Na jego twarzy widac bylo zaskoczenie. -Co wy? Piotr zgasil go jednym uderzeniem. Zal mu bylo Szewukidze, grywal z nim ongis w szachy. Ale teraz nie mial wyboru. Potem szybko ogluszyl drugiego straznika. -Co ty wyprawiasz? - pytala zdenerwowana Fiodorowa. -Na milosc boska, nie gadaj, tylko szybciej! Wystukal na klawiaturze kod zabezpieczenia drzwi. Nastepnie nacisnal przycisk. Do wartowni wdarlo sie troche rzeskiego porannego powietrza. Jelena skoczyla ku wyjsciu. -Nie tedy, na dol! - Lebiediew pociagnal ja za reke. Zrozumiala. Lunienko czy ktokolwiek z tych, ktorzy beda ich scigac, musza pomyslec, ze wydostali sie na zewnatrz. Byla to najkrotsza droga do wolnosci. Gdzie jednak zbiegal Piotr? Znalezli sie w "Czarnym Korytarzu". Przez jednostronnie przejrzyste sciany widzieli jasnowidzow w swoich celach. Po wczorajszej panice zapanowal wyrazny spokoj. Spokoj wlasciwy ludziom zrezygnowanym, pogodzonym z losem. Ulubiony Papuas Liwszyca siedzial z pochylona glowa jak skazaniec przed egzekucja. Tania Zwiagina kleczala tylem do wejscia i modlila sie. Rodriguez w kaftanie bezpieczenstwa kolysal sie na pryczy, a z gardla wydobywal mu sie ni to smiech, ni to placz upiorny. Inni zachowywali sie podobnie. Choc nie mogli wiedziec o uciekinierach posuwajacych sie korytarzem, wyczuwali ich obecnosc - unosili glowy, spogladali w nieprzejrzyste lustra. W ich spojrzeniach byl zal, rozpacz i przerazenie, ale starszy lejtnant nie dostrzegal nienawisci. Ostatnia cele zajmowal Havliczek, Czech o genialnych umiejetnosciach telekinetycznych. Giecie lyzeczek, przesuwanie przedmiotow stanowily dla niego drobnostke. Tej nocy najwyrazniej postanowil zmierzyc sie z krata prowadzaca na wewnetrzne podziemne podworko. Musial rozgiac ja telekinetycznie, przecisnac sie do polowy... I chyba wtedy zawiodly go nerwy. Krata wrocila na swoje miejsce miazdzac klatke piersiowa Havliczka. Czech nie zyl. -Boze, wybacz mi - jeknal Lebiediew. Wreszcie dotarli do konca bloku. Dalej ciagnal sie jedynie waski korytarz wykuty w skale, ktory prowadzil do furtki awaryjnej. -Co ty robisz, Piotrze? - zawolala Lena. - Przeciez oddalamy sie od wyjscia! -Oddalamy sie od epicentrum - mruknal i zabral sie do klodki zamykajacej drzwi. -Od czego? -Od epicentrum! Za kilkanascie, moze kilkadziesiat minut Osrodek przestanie istniec. Ale nie boj sie. Bunkry sektora C, do ktorego idziemy, stoja na granitowej skale, pod spodem nie ma jaskin; wiec powinny przetrwac. -Chcesz zniszczyc Osrodek, zaminowales go? Ale czym? -Gazem - odparl i zrozumial, ze popelnil blad. W reku Fiodorowej pojawil sie pistolet. -Przykro mi, Piotrze. Cos w nim peklo. -Lena, ty tez? A ja ci uwierzylem!!! -Nie pracuje dla Andropowa, ale w sprawie "Korektury" mam identyczne zdanie jak on. Nie dopuscimy do upadku naszej ojczyzny. Ani ja, ani general Smirnow. Druga reka wyciagnela z kieszeni radiotelefon. W kazdym korytarzu byly przekazniki umozliwiajace lacznosc kablowa przez grube mury powstrzymujace fale radiowe. Aby wlaczyc nadajnik, na moment pochylila glowe. Lebiediew stal o trzy metry od niej i w reku mial tylko klodke. Cisnal. Dostrzegla pocisk w ostatniej chwili i nacisnela spust. Bron jednak nie wypalila. Klodka trafila Jelene precyzyjnie w skron. Osunela sie na ziemie. Piotr zabral pistolet, telefon, karty magnetyczne, a kajdankami, ktore miala przy sobie, skul jej rece. Potem pchnal drzwi. Ogarnelo go swieze powietrze porannego lasu. Zroilo sie juz jasno. Zaraz za zagajnikiem zaczynal sie niski n bunkrow sektora C. Rzeczywiscie nie bylo tam zadnego wyjscia na zewnatrz. Ale wspinajacy sie ku betonowym brylom Lebiediew wcale nie chcial uciekac. Zamierzal poczekac. Lunienko, nie znalazlszy w swoich kwaterach ani Rozkowa, ani Lebiediewa, przez chwile wahal sie, czy nie zajrzec na nizsze kondygnacje. Odrzucil jednak ten pomysl. Zatelefonowal na wartownie A. -Nie, nikt tedy nie przechodzil - padla odpowiedz straznika. Zadzwonil na posterunek B. Nikt nie odpowiedzial. Na twarzy Wasyla zaigral usmiech. Polaczyl sie z Andropowem. -Ucieka przez blok B, ale nie podnoscie jeszcze alarmu. Nalezy wzmocnic tylko posterunki zewnetrzne. Niech nie wypuszczaja nikogo. Zalatwie to sam. W wartowni B znalazl sie juz piec minut po Jelenie i Piotrze. Gwizdnal z podziwu, widzac fachowo ogluszonych straznikow. Natychmiast zobaczyl tez uchylone zewnetrzne drzwi. Wyjrzal. Na dziedzincu bylo pusto, tylko przy kolejnej bramce blyskaly papierosy straznikow. Ogarnal wzrokiem caly rozlegly teren. Uciekajacy mogl probowac wielu drog. Ktora jednak wybral? Lunienko docenial przeciwnika. Wiedzial, ze ma do czynienia z zawodowcem. Czy zawodowiec zostawilby uchylone drzwi. Morderca usmiechnal sie i precyzyjnie stukajac w klawiature, przegladal po kolei na monitorze wszystkie korytarze objete kamerami wewnetrznej telewizji. Nigdzie nawet sladu czyjejs obecnosci. Rozplyneli sie, czy co? W swojej fotograficznej pamieci odtworzyl schemat pawilonu. Znalazl stare wyjscie awaryjne wykorzystywane ongis przez NKWD do wyprowadzania skazancow na egzekucje. Tego korytarzyka kamery nie monitorowaly. Ogluszona Lena lezala pare krokow od uchylonych drzwi. Lunienko przeskoczyl cialo i wydostal sie na zewnatrz. Spiewaly ptaki. Wydobyl bron i rozejrzal sie czujnie. Potem kleknal i uwaznie ogladal zroszona trawe. Sladyy byly wyrazne. Fiodorowa podniosla glowe. Chciala zawolac Lunienke, przestrzec przed eksplozja, ale ten byl juz za daleko. Z wysokosci swojej kryjowki Piotr zauwazyl sylwetke Wasyla posuwajaca sie skokami wsrod brzoz. -Dziesiec minut, jeszcze dziesiec minut... - pomyslal i popatrzyl na niewielki pistolet Leny. Co znacza kobiece nerwy. Strzelala do niego, zapomniawszy odbezpieczyc bron. On nie moze popelnic tego bledu. Byla godzina 4.55. Rozkow powinien juz odzyskac przytomnosc, wstac na kolana i macac rekoma po scianie, szukajac wlacznika swiatla. Dlaczego tego dotad nie zrobil? A moze srodek byl zbyt mocny i funkcjonariusz bedzie spal jeszcze dobe? Andropow zaklada plaszcz. Smirnow nawet nie proponuje opoznienia odlotu. Punktualnosc i rygoryzm przewodniczacego w takich kwestiach sa przyslowiowe. General wrecza swemu przelozonemu pakunek z dyskami zawierajacymi calosc zaszyfrowanych materialow "Prognozy" i "Korektury", ktore skopiowal Lebiediew. -Rozkow sprawdzil material, wszystko jest w porzadku - melduje Smirnow. Szef KGB rusza do wyjscia. Polowanie dokonczycie beze mnie - mowi. - Lunienko pomoze wam przesluchac Lebiediewa. Zdajcie sie na jego metody. Potrafi sklonic do gadulstwa nawet ryby. A gdyby zdarzylo sie cos naprawde waznego, znacie kod awaryjny. Zreszta nic nie powinno sie wydarzyc. "Korektura" ruszyla i tylko Lunienko moglby ja zatrzymac. -A jesli Lebiediew sie wydostanie? -Sami mowiliscie, ze nie ma szans. W razie czego rozpusccie legende o zolnierzu schizofreniku, ktory uciekl z jednostki i jest grozny dla otoczenia. Odpowiadacie za to. I za wszystko, co ten zdrajca moze miec przy sobie! Z dziedzinca dolatuje warkot silnika zapuszczonego przez Antona w smiglowcu. Nie widzieli sie nawzajem. Lebiediew tkwil wewnatrz plytkiego bunkra. Lunienko znajdowal sie tuz nad nim Jak wyczul, ze tropiona "zwierzyna" schronila sie wlasnie tam? -No i co, Pietia? - przemawial czule i spokojnie. - Jak ci tam w srodeczku? Zdaje sie, ze nie doceniles Wasyla. Dales sie schwycic w pulapeczke. Piotr nie odpowiadal. Modlil sie, zeby monolog mordercy trwal jak najdluzej. -Z jakimi ty amatorami pracowales, jesli sadziles, ze uda ci sie wyprowadzic w pole mnie, Lunienke? Ale ja sie nie gniewam. Ba, dam ci szanse. Pojedyneczek. Ty ze wszystkim, co tam posiadasz, a Wasyl z golymi raczkami. Co? Nie odpowiada ci taki uklad? To moze lepiej wyjdz, z raczkami do gory. Przewodniczacy porozmawia z toba, a potem wyslemy cie gdzies na wczasy... W otworze wyjsciowym zamajaczyl cien. Piotr nie wytrzymal. Strzelil. -Pudlo! - zarechotal Lunienko. - Towarzysza zawodza nerwy. No dobrze, a co bys powiedzial na male podwedzenie? Do srodka wpadl granat ogluszajacy. Lebiediew kopnal go ku wyjsciu, ale za slabo i ladunek zdetonowal na progu. Starszy lejtnant przytknal do ust chusteczke. Liczy' sekundy... Najpozniej za pol minuty bedzie musial wyjsc. Lunienko zarepetowal uzi. Z napieciem wpatrywal sie w otwor bunkra. Jezeli tylko pojawi sie w nim Lebiediew, strzeli mu w tyl glowy. -Luunienko! Lunienko! - uslyszal naraz z dolu bardziej skowyt niz krzyk. Miedzy brzozami, potykajac sie i co chwila padajac, biegla Fiodorowa. -Zawiadomcie przewodniczacego. Gaz... wybuch... zaraz- - wolala. -Gaz? - Lunienko zesztywnial. - Jaki gaz... Detonacja byla straszliwa. Przerazliwy huk przerwal cisze poranka. Zwielokrotnily go okoliczne gory. Lunienko poczul, jak nagle pozbawiony grawitacji unosi sie w powietrze, szybuje, spada na miekka sciolke, a na niego wali sie swiat - bloki betonu, konary drzew. Bol, mrok, cisza. Kurz opadl. Lebiediew, krztuszac sie, wypadl z ukrycia. Solidny bunkier z czasow Josifa Wissarionowicza przetrwal detonacje. Piotr oberwal jedynie paroma drobnymi odlamkami skalnymi, krew splywala z rozcietego czola. Czul bol peknietego zebra. Ale zyl! Rozejrzal sie dookola. Osrodek Siewiernouralski zniknal. Przypominal mrowisko rozwalone racica dzika. Ani sladu Leny. Tam, skad krzyczala do Lunienki, pojawilo sie glebokie zapadlisko. A Lunienko? Morderca lezal wsrod kamieni. Jeden potezny blok przywalal mu nogi. Zlamana reka lezala odrzucona w barokowym lamancu. Piotr zblizyl sie do zausznika Andropowa i zaczal go obszukiwac. Znalazl spory plik pieniedzy i dokumenty na nazwisko Nikolaja Worobiowa. Schowal je do kieszeni. Konczyl rewizje, kiedy Wasyl poruszyl ustami. -Brawo, Pietia, i co teraz? Zastrzelisz zmasakrowanego inwalide? Starszy lejtnant zawahal sie. Plomien nienawisci w ocalalym oku cyklopa byl przerazajacy. -Nic z twoich zabiegow, towarzyszu. Akcja juz ruszyla. Tylko Wasyl moglby ja zatrzymac, ale zywy czy martwy nie zechce. No, strzelaj, humanisto. Spokoj tego czlowieka ze zmiazdzonymi nogami i polaman a reka byl niesamowity. Lebiediewowi trudno bylo podjac decyzje i strzelic. Choc wiedzial, ze musi. Podsunal sie blizej. Swisnal noz. Wasyl caly czas musial go trzymac w zdrowej rece. Piotr poczul swidrujacy bol w boku, strzelil z odleglosci pol metra w twarz Lunienki i padl na jego cialo. Ponad kurzawa unosi sie srebrzysta wazka. -Mieliscie szczescie, towarzyszu przewodniczacy. Gdybysmy wystartowali dwie minuty pozniej... Andropow milczy. Patrzy na gruzowisko pozostawione w dole. Usmiecha sie. -Wezwe posilki, na pewno sa ranni - mowi pilot. -Nas tu nie bylo. Anton, nas tu nigdy nie bylo -stwierdza lagodnie przewodniczacy. Jest wstrzasniety i pelen podziwu dla pomyslu Lebiediewa. Ale zarazem zadowolony. Wszystko bedzie toczyc sie dalej, ale juz bez swiadkow, bez klopotliwego wspolnika - Lunienki. A ze bez dalszych prognoz? Coz, jesli "Korektura" sie uda, cel zycia Jurija Andropowa zostanie osiagniety z nawiazka. Sanitariusze, ktorzy przeszukiwali gruzowisko Osrodka Siewiernouralskiego bardzo predko natkneli sie na ciala Lunienki i Lebiediewa. "Cyngla" Andropowa odeslano do kostnicy, natomiast latajaca sanitarka KGB przewiozla Piotra Matwiejewicza do szpitala w Uchcie. Tam zostal umyty i opatrzony. Na szczescie noz Lunienki nie uszkodzil zadnego z istotnych organow. Znaleziono przy nim dokumenty na nazwisko Nikolaja Worobiowa i tasme, ktora zostala doskonale spreparowana. Znajdowaly sie na niej nagrania muzyczne i dopiero bardzo skomplikowana obrobka pozwolilaby wydobyc zaszyfrowane szczegoly "Korektury" lub slowa Andropowa o koniecznosci zabicia Brezniewa. Mlodzi funkcjonariusze z Autonomicznej Republiki Korni posluchali muzyki i zawiedzeni odlozyli kasete razem z dokumentami do osobistych rzeczy rannego. Mieli zreszta wielu rannych, glownie z zewnetrznych wartowni. Z pracownikow przebywajacych w sektorach A i B nie ocalal nikt. Lebiediew-Worobiow czul sie znacznie lepiej, niz to symulowal. Lada moment spodziewal sie, ze w szpitalu pojawia sie jacys specjalni wyslannicy Andropowa i go zdemaskuja. Dlatego juz drugiego dnia zdecydowal sie na ucieczke. Po drodze wlamal sie do magazynu, zabral dokumenty i tasme, a nastepnie po akrobatycznym rajdzie dachami i krotkiej, bardzo jednostronnej walce ze straznikiem opuscil Uchte. Los mu sprzyjal. Jego ucieczke zauwazono dopiero po szesciu godzinach. W papierach Lunienki znajdowal sie kwit z miejscowej przechowalni bagazu. Lebiediew udal sie na dworzec autobusowy i juz po chwili stal sie wlascicielem pokaznej walizki, w ktorej znalazl nie tylko sporo roznego rodzaju broni, ale i mase pieniedzy - glownie w walutach obcych, paszporty wielu krajow na rozmaite nazwiska, dowody osobiste - polskie, czeskie, enerdowskie oraz dokumenty i druczki in blanco niezwykle przydatne w zbiurokratyzowanym zyciu Zwiazku Radzieckiego. Byl tam tez komplet przyborow do charakteryzacji, kolekcja wytrychow, pare smiercionosnych gadzetow, a nawet paczka prezerwatyw, co dowodzilo, ze Lunienko przygotowywal sie wszechstronnie na kazda okazje. Przedzieranie sie przez ZSRR zajelo Piotrowi tydzien. Byl w tym czasie scigany, poszukiwany, ale z tego, co sie zorientowal, nie byl to poscig o najwyzszej klauzuli waznosci. Czyzby jeszcze nie wiedzieli, kogo scigaja? Czyzby Andropow oglosil desinteressement w jego sprawie? Dlaczego? Nie miescilo sie to Lebiediewowi w glowie. Zastanawial sie nad mozliwoscia pietrowej prowokacji. Niemniej caly czas posuwal sie dalej i dalej. W Minsku omal nie zostal zatrzymany. Ale byl to jednak dowod bardziej na nadgorliwosc miejscowego patrolu niz efekt wielkiej oblawy. Za to w Brzesciu bez problemow skorumpowal celnikow i w zaplombowanym wagonie wiozacym zaopatrzenie dla Armii Czerwonej stacjonujacej w podwarszawskim Rembertowie przekroczyl granice Imperium. - Jurij Andropow nie mogl od razu wlaczyc sie do sprawy Osrodka Siewiernouralskiego. Kiedy przybyl do Workuty, otrzymal oczywiscie wiadomosc o wybuchu gazu w tajnym obiekcie. Natychmiast, udajac szczere zainteresowanie, kazal powolac grupe sledcza pod kierunkiem zaufanego generala Martynowa. Rownoczesnie wysial na miejsce jednego ze swoich ludzi, Maszerskiego, ktory mial kontrolowac kontrolujacych i dzielic sie bezposrednio z przewodniczacym wszystkimi waznymi odkryciami. Ani Martynow, ani Maszerski nie mieli jednak pojecia, co wlasciwie bylo przedmiotem studiow i analiz w Prognal-centrze. Juz po kilkunastu godzinach Andropow otrzymal liste poleglych, rannych i zaginionych. Obejrzal ja w skupieniu. Gdy doszedl do pozycji 123: "Lebiediew - zabity" i 124: "Worobiow - ranny", przewieziony do szpitala, szeroki usmiech pojawil sie na jego chmurnej twarzy. -A wiec cholerny Lunienko jeszcze raz przezyl ten "prawdziwy koniec swiata"? Tym lepiej, jeszcze kiedys moze sie przydac. Przez chwile zastanawial sie, czy wyslac do Uchty Maszerskiego, ale zrezygnowal. Jak go poinformowano, stan rannego byl niezly, a nikt, nawet Maszerski, nie powinien orientowac sie, ze przewodniczacy KGB raczy jakiegos Worobiowa szczegolnymi wzgledami. Po dwoch bardzo uciazliwych dniach Andropow dotarl wreszcie poznym wieczorem na swoja podmoskiewska dacze. Czul sie zmeczony, ale przed snem chcial jeszcze rzucic okiem na ostatnia wersje "Korektury". Jako dobry szef lubil znac wszystkie szczegoly. Rozpakowal dyski przygotowane przez Lebiediewa i razem z Antonem zszedl do swojej "mozgowni". Dacza Jurija Andropowa, w porownaniu z willami innych czlonkow Biura Politycznego, prezentowala sie nader skromnie. Wyjatek stanowila gleboka piwnica, doskonale opancerzona, zaopatrzona w agregat pradotworczy, zbiorniki wody pitnej i komputer. Obok niego znajdowaly sie ekrany. Na wiekszym Anton wyswietlil szefowi ogromna mape globu pokryta tysiacem wielobarwnych swiatelek, sygnalizujacych komorki, w ktorych jak korniki w drewnie dzialali ludzie KGB, GRU, Smierszu czy jeszcze innych siatek Imperium. Na mniejszych ekranach mozna bylo wywolac dane personalne dowolnego obywatela ZSRR, czlonka ktorejs z lewicowych partii Zachodu lub chocby prominentniejszego czlowieka z wybranego kraju. Andropow nalezal do ludzi, dla ktorych znacznie pozniej miano wymyslic okreslenie: pracoholik. Lubil zabierac robote do domu. Tu, na daczy, mial kopie zasobow Lubianki- Teraz do kolekcji przybyla mu "Korektora". -Nu, dawaj, Anton! Asystent przewodniczacego wlaczyl komputer, nacisnal przycisk uruchamiajacy program. I nagle stalo sie cos dziwnego. Rozlegl sie przeciagly pisk... Anton natychmiast zabebnil palcami w klawisze blokujace dzialanie programu, ale bylo juz za pozno. Wielka mapa na monitorze zaczela znikac, calymi segmentami, najpierw zgasla Ameryka Polnocna, potem Poludniowa, dalej Afryka... -Co sie dzieje? Uplynelo pare sekund, zanim zdesperowany adiutant wylaczyl cale zasilanie i odlaczyl dysk przygotowany przez Lebiediewa. Potem ponownie wlaczyl komputer. Ekrany zialy czernia. -Co to znaczy, Anton? Asystent probowal jeszcze uruchomic KGB-owskie programy, przegladal rozne pliki, ale jedyna informacja, jaka uzyskiwal, bylo: "Skasowane". -Co to znaczy, Anton? - twarz Andropowa nabiegla krwia, a glos stal sie chrapliwy. Anton oczyma duszy zobaczyl juz pluton egzekucyjny i swiezo wykopany dol w pobliskim brzozowym lasku. Wyprezyl sie i wyrecytowal na wydechu: -Melduje poslusznie, towarzyszu przewodniczacy, ze nie wiem. -Co takiego? -Nie wiem, w jaki sposob dokonal tego ten sukinsyn Lebiediew, ale musialo byc cos na jego dysku, czego nie zauwazylismy w Osrodku, i to cos uruchomilo mechanizm kasowania danych zawartych w pamieci naszego komputera. -I wszystko zostalo skasowane? Cale moje archiwum? -Wszystko. Informacje znikaly, jakby pozeral je jakis wirus. Z ust pryncypala wydobyl sie nieartykulowany ryk. Oczy wyszly mu z orbit, nogi odmowily posluszenstwa. -Wody - jeknal cicho i osunal sie na kanape. Wylew - przemknelo Anionowi przez mysl i choc kochal Andropowa bardziej niz pies swoja miske, tym razem nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze takie rozwiazanie moze byc dla wszystkich najlepsze. VII Zastepca radcy handlowego ambasady USA w Warszawie obudzil sie z pierwszego snu dziwnie zdenerwowany. A on, wychowanek elitarnego college'u, o olsniewajaco bialych zebach i niezmiennie prawidlowym stolcu, nie denerwowal sie byle czym. Otworzyl oczy. W sypialni bylo mroczno i cicho, zza okien dolatywalo skrzypienie starych sosen i odlegly, stlumiony halas magistrali.Wynajeta willa powinna byc o tej porze calkowicie pusta, ale radca intuicyjnie wyczuwal czyjas obecnosc. -Margaret? - zapytal bez przekonania, tak jakby ludzil sie, ze zona nieoczekiwanie przerwala swoj urlop na Hawajach. Ale to nie byla ona. Z cienia nieoczekiwanie wylonil sie jakis mezczyzna i bezceremonialnie usiadl na krzesle obok tapczana. Nie zdradzal zadnego podobienstwa do zony. Margaret byla drobna, brunetka o wielkim biuscie. Intruz z mroku wygladal na postawnego blondyna. Nie mial biustu, lecz ten brak rekompensowal mu z naddatkiem niedbale trzymany pistolet z tlumikiem. -Co pan tu robi? - wykrztusil wyrwany ze snu radca. -Prosze zachowywac sie spokojnie. Nie mam najmniejszego zamiaru pana zabic - przybysz mowil po polsku znacznie lepiej od gospodarza. Ale juz po tym jednym zdaniu mozna bylo wyczuc slady wschodniego rozlewnego akcentu. -P-p-pan nie jest Polakiem? - wykrztusil radca. - Chce pan pieniedzy? W polmroku blysnely zeby nieznajomego. -Jestem Rosjaninem. Przyszedlem porozmawiac. Jesli pan sobie zyczy, moge mowic po angielsku. Zachowywal sie tak uprzejmie, ze radca zaniepokoil sie jeszcze bardziej i pomyslal o pistolecie, ktory zwykle lezal w szufladzie nocnej szafki. Zwykle... Teraz jednak szufladka byla wysunieta na cala szerokosc i prawdopodobnie dokladnie spenetrowana. Usilujac nadac swojemu glosowi maksymalnie spokojny ton, Amerykanin powiedzial: -Musiala zajsc jakas pomylka. Jestem zastepca radcy handlowego, nazywam sie Norman... Znow blysk zebow i szybka kontra. -Wiem, ze nazywa sie pan naprawde Coleman, podpulkownik Robert Coleman, szef specjalnej sekcji CIA w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. I prosze nie zaprzeczac, poniewaz wiem o panu sporo, nawet o tej grzesznej milosci z chlopcem w Pradze, ktora stala sie powodem panskiego przeniesienia. Spocony Coleman az uniosl sie na lokciach. -Kim pan jest, do cholery!? -Moje prawdziwe nazwisko nic panu nie powie. Przyjmijmy wiec, ze zgodnie z dokumentami, ktorymi sie posluguje, nazywam sie Worobiow, Nikolaj Worobiow. Sadze, ze musicie miec wtyke w ambasadzie radzieckiej, wiec nie sprawi wam specjalnej trudnosci dowiedzenie sie, ze wlasnie ktos taki jest poszukiwany w ZSRR i calym bloku wschodnim pod zarzutem dezercji, nielegalnego przekroczenia granicy, ciezkich uszkodzen ciala funkcjonariuszy... -Rozumiem. Chcialby pan naszej pomocy w przedostaniu sie na Zachod - rzekl, oddychajac z wyrazna ulga Coleman. -Najpierw sam chcialbym wyswiadczyc wam przysluge, ktora powinna uwiarygodnic mnie w waszych oczach, a jednoczesnie wyjasnic, jaki charakter moga miec nasze stosunki. -Przysluge? -Dokladnie za trzy dni, wkrotce po przyjeciu w Miedzynarodowym Stowarzyszeniu Filmowcow, byly gubernator Kalifornii Ronald Reagan dostanie ciezkiego ataku serca. Prawdopodobnie przezyje, ale bedzie musial wycofac sie z kandydowania do Bialego Domu. -Alez Reagan nie zglosil oficjalnie swojej kandydatury! Tym latwiej przyjdzie mu sie wycofac... -Z pana tonu wynika, ze nie bedzie to zwykly atak serca... -Nie, zbiegnie sie to z wizyta bulgarskich filmowcow i wypiciem pewnej dosc specyficznej kawy. Osoba, ktora sporzadzi te niezwykla mieszanke, to niejaki Wylko Iwanow, kierownik produkcji Balkan-Filmu. Od wczoraj zamieszkujacy w Motor's Inn w Pasadenie. Proponowalbym, zeby wasze sluzby przetrzasnely jego bagaze. Coleman otworzyl z podziwu usta, mimo ze przeszkolono go, aby sie niczemu nie dziwil. -Do licha! Jest pan albo jasnowidzem, albo hochsztaplerem, Worobiow. -A moze po prostu z racji obowiazkow sluzbowych znam niektore tajne plany moich dotychczasowych mocodawcow? -Dlaczego w takim razie zdecydowal sie pan nam pomagac? Lebiediew wstal. -Przyjmijmy jedna zasade w naszych kontaktach, panie Coleman. Nie zadajecie mi zadnych pytan, nie sledzicie mnie i nie staracie sie mi niczego utrudniac. Sam, z wlasnej woli, moge wam udzielic wielu bezcennych informacji, ale na moich warunkach. Czy to jasne? Coleman kiwnal glowa. Co innego mogl zrobic o trzeciej nad ranem bezbronny oficer CIA na odleglej placowce w Warszawie? Sytuacja wygladala na bezprecedensowa. Coleman -czlowiek o stalym i dobrym mniemaniu o sobie - nie lubil takich sytuacji. Nie podobala mu sie ani wizyta nocnego goscia, ani jej przebieg, a juz najbardziej sposob, w jaki Lebiediew opuscil wille. Po prostu otworzyl okno balkonowe, zeskoczyl z tarasu i zniknal w porannej mgle. Coleman zastanawial sie, czy te wizyte zauwazyl tajniak SB, od wielu miesiecy zajmujacy drewniak vis-a-vis jego frontowych okien. Doszedl jednak do wniosku, ze o tej porze komunistyczni tajniacy tez spia. O swicie poirytowany podpulkownik dotarl do ambasady i z centrum lacznosci przekazal swojemu szetowi zaszyfrowany komunikat o nocnym gosciu. -Bede jutro - nadeszla odpowiedz z Langley. Nastepnie jako pilna przeslal informacje o bulgarskich filmowcach i ich planach co do Reagana. Nastapila mala przepychanka na linii CIA-FBI, ale wszystko potoczylo sie dobrze. Gdy czarnoskora sprzataczka, ktora nagle pojawila sie na drugim pietrze Motor's Inn w Pasadenie, odkryla w bagazu Wylko Iwanowa spory zapas proszku mogacego wywolac wylew nie tylko u siedemdziesiecioletniego aktora, notowania Colemana w Centrali bardzo wzrosly. Wprawdzie jakis kalifornijski idiota chcial zwinac od razu cala bulgarska ekipe, ale miejscowy major FBI, o inteligencji wyzszej od przecietnego posterunkowego, zdecydowal, ze dla bezpieczenstwa gubernatora zamieni sie niebezpieczny proszek na cos zupelnie nieszkodliwego i sprobuje nakryc Iwanowa na goracym uczynku. Larry O'Connor, dystyngowany general o ciezkim spojrzeniu faceta, ktory przesluchiwal niejednego bolszewika, pojawil sie w Warszawie w piekny czerwcowy wtorek. Rozmowe z Colemanem zaczal od konwencjonalnych podziekowan, skonczyl miazdzaca reprymenda. -Jak mogles wypuscic tego czlowieka? -Mial mnie na muszce i wyskoczyl przez okno... -A automatyczna blokada? -Nie zdazylem jeszcze zalozyc. Zreszta, po co mialbym z nim walczyc? Zjawil sie z waznymi informacjami, pelen dobrych intencji. -I oczywiscie nie wiesz, gdzie go szukac? -Ma sie do mnie odezwac. -Swietnie. Zlota rybka z KGB ofiarowuje nam swoje uslugi, ale nie daje sie zlapac. I na dodatek nie wiemy, dlaczego to robi, jaki jest cel jej bezinteresownych dzialan! -Wiesz tyle co ja, Larry. Sluchales nagrania. -Dobrze, ze chociaz magnetofon wlacza sie samoczynnie. -Mamy tez odciski palcow Worobiowa. Przekazalem je do Centrali. -Wiem, po pierwsze to nie jest Worobiow. Zaden z stu pietnastu ludzi o tym nazwisku, ktorych mamy w ewidencji, nie pasuje do rysopisu naszego ptaszka. Na szczescie sprawdzono przeslane przez ciebie odciski palcow I jest rezultat. Pare lat temu nasz agent, pseudo "Student", probowal zblizyc sie do tego osobnika we Wroclawiu. Wowczas bez skutkow. Lebiediew byl wtedy mlodym zadnym kariery czekista. -A wiec nazywa sie Lebiediew!? -Tak, Piotr Lebiediew, lat dwadziescia osiem, starszy lejtnant KGB, programista komputerowy duzej klasy. Z tego, co udalo sie nam ustalic, pracowal w jakiejs tajnej jednostce, ale nawet nasz czlowiek na Lubiance nie potrafil okreslic jakiej. -Superutajnienie? -Mamy jeszcze pare faktow, byc moze nie bez zwiazku z naszym "przyjacielem". Tydzien temu nasze satelity doniosly o silnej eksplozji gazu na Uralu. Byly doniesienia o sporej liczbie rannych w szpitalach na terenie Autonomicznej Republiki Korni. Oczywiscie ani slowo na ten temat nie pojawilo sie w radzieckich mediach. Wedlug naszych danych, w miejscu eksplozji znajdowal sie jakis obiekt bedacy pod szczegolna ochrona sowieckiej bezpieki. Ale to nie koniec. Rzeczywiscie od kilku dni trwa w Sowietach poszukiwanie niejakiego Worobiowa. Wewnetrzny komunikat milicji mowi o rannym, niezrownowazonym psychicznie osobniku. Podawany rysopis zgadza sie z rysopisem Lebiediewa, jakim dysponujemy. Wazne, ze pierwszy list gonczy pochodzi z Uchty. -Mogl tam uciec ze szpitala! Tylko dlaczego? -To nie koniec rewelacji. Szefostwo dostalo supertajna depesze od "Magmy". -Ten nasz czlowiek pracujacy na Kremlu? -Powiedzmy: w poblizu. Andropow nie pojawil sie na ostatnim posiedzeniu Biura Politycznego. -Czyzby nielaska? -Wiemy, ze w dwie noce po eksplozji na Uralu obudzono w nocy kilku wybitnych kardiologow i neurologow, specjalistow od wylewow. Kogos waznego reanimowano w kremlowskiej lecznicy. -Do licha, czyzby oberzandarm mial sie przekrecic? -Nie, wiemy juz, ze zyje i wraca do zdrowia. Ale w jakim jest stanie, tego nikt nie wie. Po wylewie jedni traca wladze w konczynach, inni mowe. -Uwazasz, ze ma to zwiazek z Lebiediewem? -Jestem przekonany, ze tak wazny krok jak planowany zamach na Reagana musial byc podjety na samej gorze. Wiemy jednak, ze nie w Biurze Politycznym ani w szerokim skladzie kierownictwa Bezpieczenstwa. -Czyli? -Trudno mi to wyjasnic. Wyglada na to, ze przewodniczacy Andropow zaczal akcje na wlasna reke, a jeden starszy lejtnant mu w tym usilnie przeszkadza. Tak czy siak, kluczem do wszystkiego jest Lebiediew. I twoja glowa, Bob, zeby jak najszybciej znalazl sie w naszych rekach. VIII Piotr Lebiediew wiedzial oczywiscie, jakie ryzyko wynika z nawiazania przezen kontaktow z Amerykanami, ale nie mial wyjscia. W odroznieniu od Lunienki, nigdy nie byl na Zachodzie, totez nie mialby tam zadnych szans w rozgrywkach z najemnymi mordercami.Co innego w ZSRR czy nawet w Polsce. Tu czul sie jak u siebie. Nie mogl wprawdzie odnowic kontaktow ze swoimi przyjaciolmi z dawnych lat, ale mial bardzo dobre dokumenty na nazwisko Andrzeja Krzyskiego z Wroclawia i do tego sporo pieniedzy. Zadbal o zmiane swojej aparycji i bez zadnych trudnosci zameldowal sie w dosc podlym hotelu MDM na placu Konstytucji. Lekko zgarbiony, szpakowaty facet z workami pod oczami, cuchnacy mieszanka przemyslawki i przetrawionej wodeczki, nie odbiegal wygladem od standardowego Polaka "na delegacji". Poza tym sprzyjalo mu szczescie. Dosc latwo nawiazal kontakt z Colemanem (wystarczajaco szybko, aby ocalic Reagana) i teraz mial poltora tygodnia do kolejnej akcji Przeciw "Korekturze". Troche sie trapil, ze w swoich dzialaniach musi opierac sie wylacznie na pamieci. Nie mogl siegnac do bezcennych danych ze swojej tasmy. Dopiero komputer mogl z dzwiekowego nagrania wydobyc wlasciwy tekst. Niestety, w 1978 roku profesjonalne komputery nie nalezaly w Polsce do sprzetu, ktory mozna bylo kupic w sklepie "1001 drobiazgow". Atoli juz nastepnego dnia po rozmowie z agentem CIA idac przez plac Jednosci Robotniczej, natknal sie na Pawla Mireckiego, kolege ze studiow we Wroclawiu, wowczas fanatyka komputerowego jak on. Pawel nie rozpoznal go, zreszta konwersowal zaciekle z jakas przystojna studentka. Gdy sie rozstali, Lebiediew podazyl za dziewczyna i dosc latwo nawiazal z nia znajomosc. Mimochodem zapytal o ostatniego rozmowce. Mirecki, jak sie okazalo, byl juz adiunktem na jednym z wydzialow Politechniki Warszawskiej i zajmowal sie najnowszymi generacjami komputerow. Piotr zaryzykowal dekonspiracje, szybko powrocil do swojego prawdziwego wygladu i odszukal Mireckiego w stolowce profesorskiej. Ten rozpoznal go natychmiast, pokazal mu swoje laboratorium, a pozniej zaprosil do domu. Mieszkal z mloda zona w pobliskim hotelu asystenckim. Wieczorem w trojke popili ostro, wspominajac studenckie czasy. Lebiediew przedstawil sie jako uczestnik delegacji rzadowej ZSRR na jakas narade w ramach RWPG. Mirecki, czlonek partii, choc prywatnie zaciekly antykomunista, nie dazyl do rozmow na ten temat. Kolo polnocy umiejetnie zaaplikowane pastylki sprawily, ze gospodarze posneli jak aniolki. Piotr zabral Mireckiemu klucze i pomknal na Politechnike. Sforsowanie drzwi nie sprawilo mu trudnosci, podobnie jak dotarcie do pracowni i uruchomienie aparatury. Trzy godziny spedzil przy monitorze, przebijajac sie do zaszyfrowanego tekstu. Potem przesluchal go trzy razy, odswiezajac pamiec. Lekko sie zdenerwowal, kiedy dostrzegl, ze rowniez zamach na profesora Brzezinskiego zostal przewidziany na czerwiec. Nie na lipiec, jak mu sie dotad wydawalo. Gdy powrocil do hotelu asystenckiego, Mireccy nadal spali. Polnaga Elzbieta wygladala nawet dosc ponetnie, ale Lebiediew nie lubil wykorzystywac latwych sytuacji. Przewrocil stol, obudzil gospodarzy i zaczal sie czule zegnac. -Wybacz, Piotr, urznalem sie jak swinia - belkotal Pawel. A Elzbieta przewrocila sie tylko na drugi bok. -Jak spotkanie, to spotkanie - powiedzial filozoficznie Lebiediew. W bramie zalozyl peruke, podmalowal oczy, nalozyl okulary, zgarbil sie i podreptal do hotelu. W recepcji dwie dziewczyny i portier popijali herbatke. Po chwili pojawila sie trzecia - telefonistka z centrali. Ladna, swieza panienka z buzia jak maslana buleczka. Piotr puscil do niej oko i poczlapal do pokoju. W kwadrans pozniej odebral telefon. -Czy pan zamawial budzenie? - szczebiotala "Buleczka". -Nie, wrecz przeciwnie, mam klopoty z zasnieciem. -Nie moge wyjsc z centralki, ale... - glosik zawahal sie - moglabym opowiedziec panu bajke. - A moze to ja pani opowiem? - Prosze, drzwi nie sa zamkniete. Piotr obawial sie troche, ze moze zdradzic go akcent, ale mial przygotowana na wszelki wypadek wersje, ze jego rodzina repatriowala sie ze Lwowa do Wroclawia dopiero w latach szescdziesiatych. Okazalo sie jednak, ze nie musial wcale rozmawiac. Rano z automatu zatelefonowal do Colemana. Radca nie ukrywal swojej radosci. Lebiediew wspomnial o kopercie, ktora na nazwisko Kwiatkowski zostawil u szatniarza w pobliskim Klubie Aktora. Bylo tam zdjecie Piotra potrzebne do wyrobienia amerykanskiego paszportu na dowolne personalia. (Lebiediew mial - rzecz jasna -paszport Lunienki wystawiony na nazwisko niejakiego Richarda Owensa z Cleveland, ale nie zamierzal sie tym chwalic. Wolal, aby CIA byla przekonana, ze jest od niej w pelni zalezny). -Kiedy sie spotkamy? - zapytal zniecierpliwiony Coleman. -Jutro, kiedy przygotujecie dokumenty. -Nie wiem, czy zdaze. -Jutro o szesnastej na najwyzszym pietrze Palacu Kultury - stwierdzil kategorycznie Piotr i odwiesil slu chawke. -Mamy go - cieszyl sie Larry O'Connor. - Kiedy spotka sie z toba, dodamy mu ogonek, ktorego juz nie zgubi. Poznamy jego sciezki i kryjowki, a potem w odpowiednim momencie capniemy. -Chcialbym mu na razie pozostawic pewna swobode ruchow, niech nabierze do nas zaufania... - oponowal Coleman. -Jaki czekista moze miec zaufanie do czlowieka z CIA? -Daj mi sprobowac. I niech nasi ludzie dzialaja ostroznie. O'Connor nie dysponowal w Warszawie licznym personelem. Na spotkanie z Lebiediewem sciagnal wszystkich, ktorych mial. Jeden agent czuwal przy windach, drugi przy glownym wejsciu do PKiN, dwoch w samochodach zaparkowanych przed Teatrem Dramatycznym. Sam O'Connor pojechal na gorny taras. W teczce mial ukryty bardzo czuly mikrofon kierunkowy. Z kilkudziesieciu metrow mogl nagrywac kazda rozmowe. Coleman przyjechal punktualnie o szesnastej. Wbiegl na schody usytuowane centralnie pod neonem, ktory nieudolnie przykrywal wyzlobione w piaskowcu imie i nazwisko dobroczyncy ludzkosci, Jozefa Stalina. Kiedy zamierzal wejsc do srodka, wysoka, sredniej urody kobieta wziela go pod ramie. -Przespacerujemy sie - powiedziala. -Worobiow? - wykrztusil agent. - Nie jedziemy na gore? -Nie, spacer lepiej nam zrobi. Omineli skrzydlo palacu, w ktorym miescil sie Teatr Lalka i podeszli do oczekujacej taksowki. -Na Tamke! - powiedzial glosno Piotr. Coleman dostrzegl katem oka, jak zza rogu wylania sie jeden z samochodow O'Connora. Ruszyli. Zolty, odrapany fiat trzymal sie w bezpiecznej odleglosci za taksowka. Lebiediew milczal, ale kiedy dojechali do Traktu Krolewskiego, dal taksowkarzowi krotkie polecenie: -Teraz w Nowy Swiat! Coleman przelknal sline. Ogon zostal zgubiony. Nowy Swiat, najelegantsza ulica poznogierkowskiej Warszawy od pewnego czasu byla zamknieta dla prywatnych samochodow osobowych. Wysiedli przy Wareckiej i skrecili w gmatwanine pasazy, zaulkow i podworek. -Co to wszystko znaczy? Nie ufa pan nam, panie Worobiow? - powiedzial poirytowany agent. -Powiedzmy: jestem ostrozny! Ma pan dla mnie paszport? -Oczywiscie. Ale co z dalszymi informacjami dla mnie? -Sa. W przyszly wtorek jest planowany zamach na profesora Zbigniewa Brzezinskiego. Coleman cichutko zagwizdal. Lebiediew kontynuowal: -Profesor udaje sie tego dnia na wyklad do akademii West Point samochodem z Nowego Jorku. Na Palisade Interstate Park Way, przed zjazdem do Englewood, mijajacy go szofer poteznej chlodni straci nagle panowanie nad kierownica i straci woz profesora z autostrady. - W tym momencie Piotr przerwal i z pewna satysfakcja obserwowal pobladla twarz Amerykanina. - Prawdopodobnie waszym ludziom powie cos nazwisko Tino Mori. Osobnik ten ma warsztat samochodowy w poblizu Jamaica Avenue i opinie najlepszego fachowca od katastrof samochodowych na zachodniej polkuli. Rano, we wtorek, Tino bedzie oczekiwac ze swoja chlodnia w motelu Seacaucus na informacje z Manhattanu, jakim wozem pojedzie profesor. Stamtad wyruszy na smiertelny rajd - ponownie urwal i spojrzal na zdumionego Colemana. - Te informacje powinny wam wystarczyc. Zalozenie podsluchu w warsztacie i motelu tez nie sprawi wam chyba klopotu. A zatrzymanie samochodu na drodze to rowniez nie jest problem. -Ale kto? - wykrztusil po chwili Coleman. - Kto za tym stoi i po co to wszystko robi? Andropow? Lebiediew pokrecil glowa. -Prosze nie zmieniac regul gry, Coleman. Teraz najwazniejsze ocalic bezcenna profesorska glowke, nieprawdaz? Odezwe sie za kilka dni. A na razie zegnam. Piotr skrecil z Rutkowskiego w jakas brame i wtopil sie w tlum. Coleman, ciagle pod wrazeniem spotkania, ruszyl przed siebie. Pod kawiarnia Szwajcarska czekal na niego O'Connor. -W porzadku - general klepnal agenta w ramie. -Jak to w porzadku? Przeciez wywiodl nas w pole! -Bez przesady. Owszem, jego pomysl skrecenia w Nowy Swiat byl niezly, ale zabezpieczylem sie i na taki wariant. Caly czas miales przy sobie impulsator wskazujacy nam, gdzie jestescie. Dick od dziesieciu minut szedl za wami. Potem skrecil za Lebiediewem. Dalej naszego czekiste przejma George i Maud. W dwie godziny pozniej O'Connor byl w jeszcze lepszym humorze. -Mamy ptaszka! - zawolal, nalewajac drinka Colemanowi. - Zamieszkal w hotelu MDM jako Andrzej Krzyski. Juz go nie zgubimy. -Swietnie - ucieszyl sie podpulkownik. -To jeszcze nie koniec ciekawych wiadomosci. George, idac za Rosjaninem, zaobserwowal, ze Lebiediew zaszedl do Orbisu na Brackiej. Mike zajal miejsce w kolejce tuz za nim. -Wybiera sie w podroz? -Kupil miejscowke do Krakowa na najblizsza srode. -Ciekawe. Z tego, co wiem, tego dnia nie dzieje sie tam nic waznego, zadnych miedzynarodowych wizyt, delegacji, a w czwartek jest swieto. -Jakie swieto? - zainteresowal sie general. -Jako katolik powinien byc pan zorientowany lepiej ode mnie. Boze Cialo. Szansa do najwiekszych legalnych demonstracji pod golym niebem dla nie skomunizowanych Polakow. -Wiem, Krakow to osrodek niezwykle zywej opozycji. Przypuszczasz, Bob, ze moze dojsc do jakichs powazniejszych wystapien? -Sadze, ze powinnismy byc na miejscu i nie spuszczac Lebiediewa z oczu. -Tak - zgodzil sie O'Connor i zabrzmialo to bardzo powaznie. - Jeszcze jedno, rozmawialem przed chwila Waszyngtonem i dowiedzialem sie czegos zdumiewajacego Brzezinski mial miec wyklad w West Point w poniedzialek. Dopiero godzine temu poinformowal, ze przeklada go na wtorek. W poniedzialek ma w Nowym Jorku pogrzeb zmarlego wczoraj przyjaciela. -Jak to? - zdumial sie podpulkownik. - To znaczy, ze Lebiediew wiedzial o zmianie terminu wykladu jeszcze przed Brzezinskim? Jak to mozliwe? -Nie wiem, jak to mozliwe, poniewaz do tej pory nie wierzylem ani w magie, ani antycypacje. Wyglada jednak na to, ze nasz przyjaciel zna nie tylko plany KGB, ale orientuje sie rowniez w ich rezultatach, slowem: zna przyszlosc! Uwazam, ze powinnismy go natychmiast zdjac i przesluchac. -Pozwol mu, Larry, pojechac do Krakowa. Byc moze zobaczymy go w akcji, a potem bedzie twoj. -Ustapie ci, Bob, ale pamietaj, ostatni raz. Morze glow wypelnialo krakowski rynek. Dzwony dudnily jak oszalale, podrywajac ponad attykami Sukiennic gromady golebi. O'Connor, ktory zajal stanowisko na mansardzie wysokiej kamienicy, obserwowal czolo procesji, lopoczace choragwie, wreszcie baldachim, a pod nim niosacego zlocista monstrancje arcybiskupa Krakowa. Karol Wojtyla mial spore dossier na swoj temat w CIA, poniewaz bylo prawie pewne, ze po smierci kardynala Wy-szynskiego obejmie stanowisko prymasa Polski. Wprawdzie mogl liczyc sie z opozycja, i to nie tylko komunistycznej wladzy, ktora poniewczasie zalowala swojej zgody na ingres biskupi mlodego stosunkowo ksiedza, ale rowniez najbardziej konserwatywnych kol Episkopatu, dla ktorych byl zbyt przebojowy. General odszukal stojacego pod Sukiennicami Colemana, jednego z pieciu ludzi, ktorych rozstawil na rynku. Szosty, George, nie odstepowal Lebiediewa na krok. Sygnal z impulsatora wskazywal, ze obaj znajdowali sie w najgestszym tlumie, w poblizu baldachimu i hierarchy. Co rosjanin zamierza? - glowil sie Larry. Przesuwajac lornetke po twarzach ludzi zatrzymal sie na mezczyznie, ktory wysunal sie przed Sukiennice i stal nieruchomo opodal miejsca, gdzie od wiekow wisial noz, ktorym jeden z budowniczych wiezy Mariackiej mial zamordowac swojego brata, konstruktora drugiej wiezy Osobnik byl korpulentny, ubrany niedzielnie i chyba bardzo zapobiegliwy, poniewaz mimo bezchmurnego nieba zawiesil sobie na przedramieniu parasol. Zapewne krakus wyznawal starochinska zasade: "Parasol nos i przy pogodzie". Ogarnely go juz pierwsze szeregi procesji, ale zamiast pojsc razem z tlumem, mezczyzna stal nieporuszony. Przezegnal sie, kiedy mijal go krzyz, ale general pochodzacy z poboznej irlandzkiej rodziny zauwazyl, ze zrobil to jakos zbyt gorliwie, zbyt teatralnie. Larry nie mogl oderwac oczu od tego czlowieka. Kiedy jednak zaslonily go koscielne choragwie, general odszukal w tlumie Lebiediewa. Rosjanin szedl o dwa kroki od mezczyzny niosacego jeden z trzonkow baldachimu. Byl czujny jak zawodowy ochroniarz. Jego oczy pracowaly nieustannie. Czyzby sie czegos obawial? Przy Sukiennicach zrobil sie jeszcze wiekszy scisk. Mezczyzna z parasolem znalazl sie w glownym nurcie procesji. Od kardynala Wojtyly dzielily go juz tylko dziewczynki sypiace kwiaty. Zrobil jeszcze dwa kroki i naraz upuscil parasol. Natychmiast pochylil sie, aby go podniesc. Ale Lebiediew byl szybszy. Chwycil raczke i wymacal ukryty w niej cyngiel wiatrowki. Grubasek energicznie chwycil za drugi koniec, a wolna reke wsunal za pazuche plaszcza. -Ostorozno - syknal przez zeby Piotr. Slyszac jezyk rosyjski, wlasciciel parasola zdebial. To go zgubilo. Lebiediew uruchomil spust, z czubka parasola wystrzelila igielka i wbila sie prosto w gardlo grubaska. Ten tylko dziwnie zabelkotal... Wszystko trwalo moze trzy sekundy. Larry ze swojego punktu mogl jedynie zobaczyc, jak Lebiediew cofa sie w tlum, a tegi mezczyzna chwieje sie na nogach. Nikt niczego nie zauwazyl. Ani rozspiewani ludzie, ani straz porzadkowa, ani zaden z ksiezy. Niedoszly zamachowiec, ksztuszac sie i lapiac powietrze, dobrnal do muru i tam osunal sie na ziemie. Procesja poszla dalej. Wojtyla? - przemknelo przez mysl O'Connorowi. - Katolicki hierarcha mial byc trzecia ofiara Andropowa. Ale jaki to moglo miec sens? Tymczasem Lebiediew wydostal sie z tlumu i zniknal w pobliskiej bramie. Droge na podworko uniemozliwialy zamkniete drzwi. Przygotowany na te okolicznosc wyciagnal klucz. Kiedy zadyszany Mike wpadl do bramy, Piotr juz zamykal drzwi z drugiej strony. Piec minut potem krakowskie Planty przekroczyla dziarska, postawna zakonnica. Wsiadla do tramwaju... O'Connor szalal. Rowniez Coleman dwoil sie i troil. Nieliczna ekipa amerykanska obstawila dworce - Glowny i Plaszow, lotnisko w Balicach. Sam Coleman warowal przy dworcu autobusowym. Wszystko na nic. Lebiediew jakby sie rozplynal. Moze gdzies sie ukryl? Do hotelu Pod Roza, gdzie zostawil pusta walizke i swoj polski dowod osobisty, juz nie wrocil. Nie opuscil rowniez miasta zadnym publicznym srodkiem lokomocji. -Stracilismy go - warczal Larry. - Dobrze, ze nie poinformowalem centrali, jakiego to ptaszka mielismy w reku. -Moze sie jeszcze odezwie - pocieszal sie Coleman. - Mam informatorow w calym kraju. Sprobujemy go namierzyc... Poza tym, jezeli zechce z naszym paszportem przedostac sie do ktoregokolwiek kraju Wspolnoty, Interpol zatrzyma go dla nas. -A jesli po wykonaniu zadania, ktorego sensu nie rozumiemy, wroci do Rosji? Cala nadzieja, ze wycisniemy cos z Tino Moriego. W tym samym czasie na skraju miasta gadatliwy kierowca wywrotki zabral z pobocza wysoka zakonnice. Chciala jechac do Katowic. Szofer obiecal dowiezc ja do Olkusza, skad powinna znalezc dalsza okazje. Oczywiscie Slask nie byl celem Lebiediewa. Zakladal jednak, ze ludziom O'Connora nie przyjdzie do glowy szukac go w katowickim ekspresie zdazajacym do Gdanska. IX Atak przewodniczacego okazal sie mniej grozny niz to wygladalo w pierwszej chwili. Jeszcze tej samej nocy konsylium kremlowskie stwierdzilo, ze szef Komitetu Bezpieczenstwa bedzie zyc, musi tylko wypoczac. I po dwoch dniach Andropow polecial na Krym. Na "Korekture" nie mial wplywu, zamierzal wiec poczekac i zobaczyc, jak spisza sie ludzie Lunienki. Gdyby wszystko sie udalo, wowczas sam sprobowalby usunac Brezniewa i Suslowa.Na Krymie dopadla go wiadomosc o zniknieciu Worobiowa. Zdumial sie. Lunienko nie mial najmniejszego powodu, zeby uciekac ze szpitala, nie przekazujac mu na ten temat informacji. Jako jedyny znal numer telefonu na dacze przewodniczacego (zainstalowany specjalnie do kontaktow z nim). Sprawa stala sie jasna, gdy zapoznal sie z rysopisem pacjenta z Uchty. Szkoda, ze Lebiediew postanowil zdradzic - pomyslal z gorycza Andropow. - Ma dobre pomysly! Zamienic swoje dokumenty na papiery Lunienki. Oczywiscie natychmiast zazadal informacji o losie zwlok znalezionych i okreslonych jako "Lebiediew". Otrzymal odpowiedz: "Po identyfikacji zostaly skremowane". Andropow przyjal wiadomosc apatycznie. Ciagle czul sie zle i najwiecej uwagi poswiecal swojemu zdrowiu. Moze uznal "Korekture" za przegrana? Chory, pozbawiony danych, nie mogl nawet ostrzec ludzi Lunienki, by zmienili plany. Nakazal jedynie pilniejsze poszukiwanie Lebiediewa. Wszystko wskazywalo na to, ze ten skierowal sie do Polski. Nalezalo zbadac miejscowe kontakty Piotra z czasu studiow, a takze roztoczyc silniejsza obserwacje nad rezydenturami obcych wywiadow w Warszawie -w gre wchodzili Amerykanie, Niemcy, Anglicy i Francuzi. W podmoskiewskiej daczy Andropowa pozostal na stanowisku Anton. Gdy pierwszy gniew minal, przewodniczacy wybaczyl sekretarzowi mimowolne zniszczenie archiwum. Ktoz zreszta mogl przewidziec, ze Lebiediew wgra na dyski z danymi "Korektury" zmyslny program automatycznie kasujacy cala zawarta w pamieci komputera baze danych i wszystkie programy operacyjne. Tymczasem Anton mial jeszcze inny grzech na sumieniu. Choc pozornie niemy i wierny jak pies, wyroznial sie wlasciwa ludziom inteligentnym duza doza ciekawosci. I dlatego w tajemnicy przed szefem zapoznal sie ze szczegolami zarowno "Prognozy", jak i "Korektury". I poczatkowo plany bardzo mu sie podobaly. Jednak w ktoryms momencie znalazl przewidywania dotyczace jego wlasnych losow. W wersji "normalnej" mial w latach dziewiecdziesiatych zostac za rzadow prezydenta Jelcyna jednym z szefow tajnych sluzb, wedlug "poprawionej", po krotkotrwalym gubernatorowaniu podbitej Francji, czekala go smierc z rak bojownikow miejscowego ruchu oporu na drodze do rezydencji w Fontainebleau. I to mu sie nie spodobalo. Totez kasacje danych przyjal z ulga jako naturalny koniec programu, zwlaszcza gdy na podstawie nadeslanego z Uchty rysopisu stwierdzil, ze poszukiwany Worobiow nie jest Lunienka, tylko najprawdopodobniej Lebiediewem. Informacje na ten temat poslal szefowi na Krym z opoznieniem, podobnie jak przeciek z CIA o udaremnieniu zamachu na Reagana. Po reakcji szefa na te wiadomosci Anton mial pelne prawo spodziewac sie, ze to juz koniec sprawy. Mylil sie niestety. Czesc zwlok pracownikow i funkcjonariuszy ochrony Osrodka Siewiernouralskiego przetransportowano na poligon w Peczorze - tu probowano dokonywac identyfikacji. Podczas odgruzowywania i w trakcie akcji wyladunkowej panowal ogromny balagan, nie dziw wiec, ze zdarzaly sie pomylki. I tak pokrwawiona bluze z nazwiskiem: "Lebiediew" Przypisano do ciala jasnowlosego sierzanta, dowodcy patrolu ochrony, przygniecionego odlamkami o kilkadziesiat metrow od miejsca pojedynku Piotra z Lunienka. Zas identyfikator sierzanta znalazl sie jakims cudem przy poteznych zwlokach arcymordercy. Blondyn nazywal sie Witalij Maslow i pod tym nazwiskiem przewieziono Lunienke do baraku zastepujacego kostnice. Nazajutrz miano wszystkich pogrzebac. Mlodziutki Aram Abegian pilnujacy baraczku smiertelnie bal sie zmarlych. Nigdy dotad nie widzial tylu trupow. Nie przewidywal, ze za pare lat sam stanie sie ofiara rzezi w dolinie Pandsziru, a afganscy mudzahedini zadbaja, aby umieral dlugo i bolesnie. Na razie byl mlodym komsomolcem z Erewanu, pelniacym swoja pierwsza sluzbe. Tkwil przy baraku i dygotal. Noc byla chlodna. Ksiezyc oswietlajacy surowy pejzaz tajgi przywodzil mu na mysl stare opowiesci o upiorach, strzygach i wampirach powstajacych noca z grobow. W dali zahukala sowa polarna. Zadrzal. A potem zganil sie w duchu. Czego ja sie wlasciwie boje? Trup jest trupem. Bialkowym urzadzeniem, w ktorym wylaczono mechanizm. I juz zdrowe marksistowskie podejscie mialo zatriumfowac w umysle mlodego Ormianina, gdy z wnetrza baraku dobieglo skrzypniecie. Zdretwial. Wlosy stanely mu deba. To musi byc wiatr - podpowiedziala racjonalistycznie komsomolska czesc duszy. Na nieszczescie noc byla bezwietrzna. A skrzypniecie powtorzylo sie. Aram z trudem powstrzymal sie przed ucieczka. Zastanawial sie, co robic. Podniesc alarm i... osmieszyc sie? Powody skrzypniec mogly byc zgola prozaiczne. Juz w trakcie akcji ratunkowej zlapano zolnierza, ktory sciagal zmarlym obraczki. Do baraku mogl wiec zakrasc sie kolejny zlodziejaszek nieswiadom, ze procz cial i przescieradel nie pozostalo tam juz nic. Abegian otworzyl drzwi i zapalil latarke. Lezace pod przescieradlami zmasakrowane ciala wygladaly spokojnie i banalnie. Ormianin oswietlal kolejne rzedy, zagladal pod prycze... Nikogo! Ale oto i przyczyna szmeru. Z jednego z cial zsunelo sie przescieradlo. Aram oswietlil kartke przyczepiona do stopy potem przeniosl blask latarki na korpus i glowe denata oznaczonego jako Witalij Maslow. I wtedy w pokrytej zakrzepla krwia twarzy-masce powoli otworzylo sie jedno oko! Wiadomosc, ze jeden z uznanych za zabitych - Witalij Maslow - ozyl, nie wzbudzila wielkiego zainteresowania Martynowa, nie wywarla tez wiekszego wrazenia na Antonie. Zmienil sie tylko bilans w tajnym raporcie okreslajacym liczbe zmarlych, rannych i zaginionych. "Witalija Maslowa" poddano intensywnej reanimacji i -ku zdumieniu lekarzy - kazdy kolejny dzien wskazywal, ze jednak przezyje. Kula, ktora zmasakrowala mu twarz, nie uszkodzila mozgu. Po tygodniu odzyskal przytomnosc. Nie prostowal, kiedy mowiono do niego: "Towarzyszu Maslow". Po dwoch tygodniach podniosl sie z lozka. Niezgrabnie kustykal z noga i reka w gipsie. Wczesniej przeanalizowal cala sytuacje. Domyslil sie, ze Lebiediew przezyl, a przypadkowa pomylka z Maslowem sprawila, ze i Lebiediewa uznano za zmarlego. Umarlem po raz drugi, do trzech razy sztuka - usmiechnal sie w duchu. Odwiedzajacym go lekarzom skarzyl sie na zaniki pamieci. To samo twierdzil podczas rozmowy z Martynowem. General przesluchiwal go krotko i szybko pozegnal, kiedy zorientowal sie, ze sierzant Maslow niewiele wiedzial o Osrodku, do ktorego strazy nalezal, a katastrofe scharakteryzowal lakonicznie: "Nagly, niesamowity wybuch". Tylko przez moment, kiedy wpatrywal sie w zmasakrowana twarz Lunienki, dowodcy zdawalo sie, ze kiedys juz widzial tego czlowieka. Wasyl wstrzymal oddech, to przeciez general przed laty przemawial na jego pogrzebie. Jednakze Martynow niczego nie skojarzyl, zwlaszcza ze mial teraz inne wazne sprawy do zalatwienia. Chodzenie przychodzilo Wasylowi z duzym trudem. Ale juz pierwszego wieczoru, kiedy wstal, udalo mu sie do trzec do telefonu. Wykrecil zastrzezony numer daczy Andropowa. Odezwala sie automatyczna sekretarka. -Tu "Gronostaj", zyje - rzekl krotko i podal numer telefonu szpitala w Peczorze. "Tu <>, zyje" - Anton przesluchal nagranie co najmniej pieciokrotnie i pot zrosil jego wysokie, arystokratyczne czolo. Szatan Lunienko jeszcze raz okazal sie niesmiertelny. Adiutantowi stanela w wyobrazni wizja zdarzen za lat pietnascie - droga przez cienisty las w Fontainebleau, wybuch bomby i dobijanie go w zaroslach przez maloletnich Francuzow... Wybral jedyne mozliwe rozwiazanie. Polecil zmienic zastrzezony numer na dacze i nastepnie odszukal Zoje. Zoja Eskina nalezala do malej grupki ludzi pracujacych dla przewodniczacego poza struktura KGB. Oficjalnie byla juz na emeryturze. Anton odnalazl ja w nieduzym mieszkaniu na Prospekcie Kalinina. -Jest robota na zlecenie szefa. Mokra. Oczy starszej pani zablysly. Tak musialy chyba blyszczec, gdy jako pielegniarka pomagala schodzic ze swiata wybitnym, acz niewygodnym Wielkim Komunistom (Anton, choc dzialo sie to jeszcze przed jego urodzeniem, przypuszczal, ze Zoja musiala przyczynic sie do tajemniczych zgonow Dymitrowa, Togliattiego i Bieruta). -Sprawe trzeba zalatwic jak najpredzej. "Obiekt" jest pacjentem naszego szpitala w Peczorze: Witalij Maslow, sierzant KGB... Ciezko ranny. To powinno wygladac na normalny zgon. -Rozumiem. I ciesze sie, ze moge byc znowu przydatna towarzyszowi... -Bez nazwisk! Sluzycie Partii i naszej Wielkiej Socjalistycznej Ojczyznie. -Wyrusze jutro. -Po wykonaniu zadania dostaniecie przydzial na wypoczynek w Suchumi. Staruszka usmiechnela sie. Anton szybkim siorbnieciem dopil herbate, wstal, pozegnal sie, ale w drzwiach odwrocil sie i rzekl do sedziwej czekistki: -Uwazajcie, on jest bardzo niebezpieczny. -Niebezpieczny? - staruszka zaniosla sie dlugim, nieprzyjemnie ostrym smiechem. Bezsilna wscieklosc. Tak najkrocej mozna by scharakteryzowac emocjonalny stan generala OConnora. -Zgubilismy go dzieki waszym pomyslom, Coleman! Normalna pewnosc siebie, ktora tak chetnie okazywal swoim podwladnym, zupelnie opuscila podpulkownika. -Nie tracilbym nadziei, uruchomilem swoich ludzi w calym kraju - tlumaczyl. Larry potarl palcami przekrwione oczy. -A ja dostalem wiadomosc ze Stanow. Zarowno ten Bulgar - Wylko Iwanow, jak i Tino Mori nie mieli zadnych powiazan z KGB. Owszem, obaj tkwili po uszy w roznych ciemnych interesach. Iwanow cieszyl sie renoma "bulgarskiego lacznika" na szlaku haszyszowym. Moriemu przypisuje sie co najmniej kilkanascie morderstw... Slowem byli to zawodowcy, ludzie do wynajecia przez kazdego, kto dysponowal wystarczajaca forsa. -Ktos ich jednak wynajal! -Tak. Bulgara zaangazowal niejaki Lion Blumenbaum z Brazylii, podajacy sie za przemyslowca zainteresowanego inwestycjami w przemysle filmowym. Przez dwa dni mieszkal w Nowym Jorku w hotelu Plaza. Zostal sprawdzony. Okazalo sie, ze ktos taki jak Blumenbaum rzeczywiscie istnieje i mieszka w Kurytybie, ale od dwoch lat Jest sparalizowany i nie wychyla nosa z Brazylii. -A facet, ktory angazowal Moriego? -W odroznieniu od lysego, korpulentnego Blumenbauma, byl wysokim, koscistym rudzielcem o nazwisku Hans Meyer. Mori usilowal sie czegos o nim dowiedziec, ale jedynie stracil jednego ze swych ludzi. -Czy to mozliwe, ze Blumenbaum i Meyer to ta sama osoba? -Byc moze. Charakterystyczny dla obu tych osobnikow jest ich ponadprzecietnie wysoki wzrost. Reszta rozni sie, i to znacznie. Meyer mowi z wyraznym niemieckim akcentem, Blumenbaum zydlaczy. -Ale to o niczym nie swiadczy. Tajemniczy X moze byc swietnym aktorem. -Czy mogl to byc Lebiediew? -Watpie. Nasz X jest od niego znacznie starszy, poza tym wlada doskonale jezykami obcymi. Angielski naszego przyjaciela jest bardzo szkolny. Ponadto udalo mi sie dowiedziec, ze nigdy dotad nie przebywal w zadnym z krajow wolnego swiata. -Pozostaje wiec konkluzja, ze X i Lebiediew moga byc w stanie wojny? -O ile jeszcze X zyje. Moze byc tak, ze Andropow najpierw wyslal X-a, a teraz z jakichs sobie tylko znanych powodow kazal Lebiediewowi udaremnic pierwotny plan. Niestety sa to jedynie spekulacje. -Moje informacje tez niewiele posuwaja sprawe -westchnal Coleman. - Przed wyjazdem z Krakowa skontaktowalem sie z moim czlowiekiem w tamtejszej Sluzbie Bezpieczenstwa. -No? -Juz wiedza, kto byl niedoszlym zamachowcem na rynku. Niejaki Turczak. Krzysztof Turczak, kapitan warszawskiej centrali SB, aktualnie na urlopie. Zatrudniony w wydziale zajmujacym sie inwigilacja duchowienstwa. -No to mieliby Polacy pasztet, gdyby wyszlo na jaw, ze ktos taki chcial stuknac katolickiego hierarche... -Turczak przebywal na urlopie. Jechal do domu wypoczynkowego MSW w Zakopanem. Nie mial wspolnikow. Wiele wskazuje na to, ze zostal wynajety do indywidualnej akcji. Rowniez smiercionosny parasol nie nalezal do wyposazenia polskiego resortu, a w bagazu zamachowca, w hotelu, znalezli trzy tysiace dolarow. W Polsce to majatek. -Masz niezlych informatorow, Bob. -Robie, co moge. -Ale Lebiediewa zgubiles i teraz jestesmy w kropce... Larry i Robert rozmawiali w limuzynie, ktora wracali Krakowa do Warszawy. Po powrocie w ambasadzie USA czekala ich mila niespodzianka. Lebiediewa rozpoznano na dworcu kolejowym w Gdansku, gdy wysiadal z opoznionego ekspresu przybylego z Katowic. Dotad wszystko szlo doskonale. Az za dobrze. Trzy zworniki dziejow pozostaly nie tkniete. Piotr mogl zywic nadzieje, ze i czwarty ochroni bez wiekszego trudu. Do terminu nastepnego zamachu pozostal jeszcze tydzien. Przykryty plaszczem, w kacie przedzialu, na wpol drzemal, na wpol rozmyslal. Czul sie znakomicie. Uciekl z lap KGB, oszukal oslawiona CIA, w skrytce w Warszawie zachomikowal pieniadze, kostiumy Lunienki i wspaniala kolekcje paszportow. Umiescil tam rowniez swoja bezcenna kasete. Jednym uchem przysluchiwal sie rozmowie pasazerow. Smieszni ci Polacy. Narzekali na drozyzne, glupote wladzy, brak perspektyw, kpili z najwyzszych autorytetow. A przeciez w porownaniu z Rosja jechal przez kraj w miare zasobny, piekny i pelen tak wspaniale odzywionej mlodziezy... -Coz to za przeklenstwo byc Polakiem - powiedzial naraz starszy pan spod okna, skladajac gazete. -Tak, chyba nawet Murzynom jest lepiej niz nam -dorzucila wyfiokowana kobieta siedzaca kolo drzwi. Lebiediew mial ochote wysunac nos spod plaszcza i zawolac: "Nie grzeszcie!", ale pomyslal, ze lepiej sie nie wychylac i sam zadal sobie pytanie: Czy za pietnascie lat, gdy ci sami pasazerowie beda mieli i wolnosc, i kapitalizm, i osobiscie wybrana wladze, beda tak samo narzekac? Dworzec w Gdansku przywital go ciepla czerwcowa mzawka. Piotr wyszedl z wagonu jako ostatni i - ku swojemu zdumieniu - natknal sie na dziewczyne w mini, ktora podbiegla do niego i ucalowala, zanim zdazyl wykonac jakis gest. -Romek, wreszcie jestes! - zawolala. -Bardzo przepraszam - wykrztusil, purpurowiejac-ale chyba pomylila mnie pani z kims innym. -Rzeczywiscie - dziewczyna cofnela sie o krok Wygladala na zmieszana. - Pan nie jest Romkiem? -Bardzo zaluje, ale nie. -Romek to moj kuzyn z Gliwic, nie widzialam go od lat - powiedziala dziewczyna i ruszyla wzdluz wagonow Lebiediew, ktory nie pozostawal obojetny na wdzieki kobiece, powiodl za nia wzrokiem. Bylo na co popatrzec. Smukle nogi, obcisly sweterek rozpuszczone luzno wlosy i ogromna naturalnosc w zachowaniu polaczona z lekka nonszalancja. Poczula chyba, ze na nia patrzy, bo na wysokosci wagonu restauracyjnego odwrocila sie i rzucila promienne: -Jeszcze raz bardzo pana przepraszam. Piotr ruszyl ku wyjsciu. Nie mial jeszcze sprecyzowanego planu. Chcial zaczac od rozejrzenia sie po okolicy zamieszkiwanej przez "zwornik nr 4". W kiosku (przypadkowo jeszcze czynnym) kupil plan miasta. I szukajac dzielnicy Stogi, przeszedl do postoju taksowek. Nie bylo kolejki, taksowek zreszta tez. Deszcz sie wzmagal. Lebiediew stanal na krawezniku, zalujac, ze pozbyl sie parasola zamachowca. Nie mial wprawdzie zamiaru nikogo wiecej nim zabijac, ale moknac nie lubil. Uslyszal odglos krokow na chodniku. Odwrocil sie. To byla dziewczyna z peronu. -Nic nie podjezdza? - zapytala. -Niestety - chcac ukryc swoj wschodni akcent, staral sie mowic gardlowo. -Pan jest cudzoziemcem? - Dziewczyna otworzyla parasolke. Skinal glowa. -Niemiec? -Amerykanin. Ale polskiego pochodzenia. Niebo nad pobliska stocznia przekreslila blyskawica i rozlegl sie grzmot. -Zaraz lunie jeszcze mocniej - powiedziala dziewczyna. - Okropnie pan zmoknie, stojac tutaj. -Ale chyba sie nie rozpuszcze. -Mam tuz obok zaparkowanego maiucha. I...i kuzyn nie przyjechal, moglabym pana gdzies podrzucic - zaproponowala. Miala piekne, migdalowe oczy i szyje z gatunku labedzich. Nie mogl odmowic. X Ruszajac w strone fiata dziewczyny Lebiediew omiotl wzrokiem caly rozlegly teren parkingu. Nie zauwazyl jednak nic podejrzanego.-Wlasciwie powinnam sie przedstawic - powiedziala nagle piekna gdanszczanka. - Nazywam sie Joanna Jablonska. -Edward Rogers, ale prosze mi mowic Ted - przedstawil sie nazwiskiem, jakie widnialo na dokumentach otrzymanych od Colemana. -Rogers? A mowil pan, ze jest pan Polakiem z pochodzenia. -Moja mamusia wpadla na pomysl, zeby poslubic starego Rogersa, ktory trzasl handlem tekstyliami w Detroit - odparl z usmiechem. Szarpnela dzwigienka rozrusznika. -Wiec gdzie mam pana podrzucic, Ted? -Chcialbym zatrzymac sie w jakims hotelu... -Tego vis-a-vis dworca nie polecam. Ale co powiedzialby pan na Novotel? Czysty, nowoczesny, opodal Starego Miasta. -Pani jest moja przewodniczka. W trakcie drogi Joanna opowiedziala mu troche sobie. Studiowala grafike w tutejszej Wyzszej Szkole Sztuk Plastycznych, a poza tym dorabiala jako modelka i projektantka wystaw. -Od czterech lat musze dbac sama o siebie i nawet mi to jakos wychodzi. Jej niepokojaca bliskosc dzialala na Lebiediewa jak narkotyk. Nigdy dotad nie poznal dziewczyny z takim stylem. Jego jednodniowe romanse z kolezankami po fachu dostarczaly tylez zabawy, co niesmaku. Podczas pierwszego pobytu w Polsce, mimo ze niejedna panienka ogladala sie za roslym mezczyzna, nie mial odwagi na zaloty. Ktoraz z dumnych Polek polecialaby na Ruska... Jako "Amerykanin" czul sie troszeczke pewniej. Spogladal z zachwytem na regularny profil dziewczyny, wspaniale piersi, szczuple nogi i wysmukle palce smialo zmieniajace biegi, i czul, ze glupieje. Novotel przypominal kawalek tortu dosc niedbale cisniety miedzy zbiorowisko ruin. Troche dalej za Motlawa zaczynalo sie rekonstruowane Stare Miasto z potezna wieza Kosciola Mariackiego. -Jestesmy na miejscu - powiedziala Joanna. Czul, ze powinni sie rozstac, ale bardzo nie chcial. -Jestem pani bardzo wdzieczny, Joanno, i czy moge zaprosic pania na kolacje? -Chetnie, jestem bardzo glodna. Ale uprzedzam, place sama za siebie. -O tym podyskutujemy, kiedy przyjdzie placic za rachunek. Ten wieczor mial smak czerwonego wina. Poniewaz restauracje hotelowa bardzo predko zamknieto, przeniesli sie do pokoju wynajetego przez Piotra. -Odwiedziny gosci tylko do dwudziestej drugiej - zaczal marudzic portier, ale zielony banknot natychmiast rozwial jego moralne skrupuly. Siedzieli wiec w pokoju. Z radia saczyla sie dobra muzyka nadawana w wieczornej audycji Trojki. Mowila glownie Joanna. Wygladalo na to, ze nie ma ochoty rozstawac sie z Piotrem. Opowiadala mu o swoim dziecinstwie - byla sierota, wychowywaly ja zakonnice. -Wlasciwie zaczynalam juz nowicjat... ale okazalo sie, ze nie mam powolania. Potem zaczelam studia. Prawie wyszlam za maz... ale rozwialo sie... Chyba mam pecha. Sprobowal skrocic dystans, ale odsunela sie od niego. -Niech zostanie, jak jest - powiedziala lagodnie, wpatrujac sie w niego oczami o ogromnych, rozszerzonych zrenicach. - Nie uwazaj mnie za mniszke, ale ja zeby z kims byc, najpierw sie musze zakochac. To zupelnie jak ja - powiedzial. I zamilkl. Przez dluzsza chwile wisiala miedzy nimi absolutna cisza. Lebiediew czul, ze jest cos niezrecznego w tej sytuacji. On udajacy kogos zupelnie innego, niz byl - "Amerykanin" z kresowym akcentem... A ona? Podobal sie jej, czul to. Ale jednoczesnie poza slowna bezposrednioscia kryla sie jakas olbrzymia rezerwa. Tymczasem minela polnoc. -Musze juz leciec - powiedziala Joanna, dopijajac wino. - Rano czeka mnie wiele pracy. Ale chyba sie jeszcze zobaczymy. Dlugo zamierzasz zostac w Gdansku, Ted? -Tydzien - odparl szczerze. -To na pewno zdarzy sie jeszcze jakas okazja. Oboje byli lekko wstawieni. Joanna wstala i podkrecila radio. -Pozegnalny walc. Zatanczysz? Wzial ja w ramiona i tanczyli, krotko, bardzo krotko, poniewaz nagle dziewczyna przytulila sie do niego calym cialem. Poczul, ze drzy. Chcial przygarnac ja mocniej. Odsunela sie zdecydowanie i odwrocila glowe. Moglby przysiac, ze w kaciku oka dostrzegl lze. -Bede musiala zostawic przed hotelem samochod, bo nie mam ochoty dmuchac glinom w balonik. Na szczescie mieszkam niedaleko. -Odprowadze cie - zaproponowal. -Bedzie mi milo. Kiedy zniknela w lazience, aby poprawic makijaz, Lebiediew zainteresowal sie oknem. Otworzyl je. Tuz za sciana znajdowal sie trawnik. Piotr przymknal lekko okno i zdjal zabezpieczajacy lancuszek. Potem z dziewczyna wyszli w noc. Lasy na napiwki portier otworzyl im drzwi, gotow byl przywolac taksowke. -Dziekuje - powiedziala Joanna. - Spacer swietnie nam zrobi. Drozka miedzy rumami, obok starych, wypalonych spichrzow dotarli nad Motlawe. Po burzy sprzed paru godzin nie zostalo sladu, tylko Powietrze zrobilo sie chlodniejsze i swiezsze. Miasto o tej porze bylo prawie puste. Na Dlugim Targu halasowala grupka pijakow, w cieniu Zielonej Bramy calowali sie zakochani. Lebiediew znow chcial objac Joanne, ta jednak odsunela sie od niego. Milczac skrecili w jedna z bocznych uliczek. Natychmiast zawisla nad nimi olbrzymia bryla bazyliki, potem jeszcze jeden zakret... -Tu mieszkam - plastyczka wskazala waska kamienice. - Mam pracownie tam, na samej gorze. - Wskazala owalne okienko. - Jestem taka "Panienka z okienka". Domyslil sie, ze przytoczyla jakis cytat lub specyficzne polskie powiedzonko, ale nie wiedzial jakie. Zapisala mu swoj numer telefonu i na pozegnanie podala reke. Ucalowal ja po polsku. -Mam nadzieje, ze nigdzie nie zabladzisz, wracajac? - zapytala. -Postaram sie. Juz, juz wchodzila na schodki, kiedy nagle odwrocila sie. Poczul musniecie goracych, wilgotnych ust. Trzasnely stare drzwi. Stal chwile, dopoki nie rozblyslo na gorze swiatlo, niczym w kameralnej latarni morskiej. Ruszyl z powrotem. Do hotelu i rzeczywistosci. Zastanawial sie nad Jablonska - co to wszystko znaczylo? Nie wierzyl w przypadki, a z drugiej strony, jesli miala posluzyc za serek czekajacy na myszke w pulapce, dlaczego pulapka nie zapadla? Dochodzac do Novotelu, zwolnil, sciezka wsrod ruin okrazyl gmach hotelu i odszukal swoje okno. Najpierw zastukal. Poczekal. W srodku nie zauwazyl zadnego ruchu. Wsunal sie do wnetrza. Jego rzeczy pozostaly nie naruszone. Mimo to postanowil jeszcze sie upewnic. Hotel mial automatyczna centrale. Nie zapalajac swiatla, Piotr wykrecil najpierw miasto, a nastepnie numer recepcji. -Mowi Rogers - rzekl gardlowo. - Czy byly moze do mnie jakies telefony? -Nie, ale czeka na pana dwoch panow - tu recepcjonistka umilkla, jakby nagle czyms przestraszona. -Prosze ich przeprosic, wroce dopiero jutro rano. A gdyby byly do mnie telefony, niech dzwonia po dziesiatej. Dobranoc - i odlozyl sluchawke. Potem wyszedl na korytarz. Cichutko cofnal sie ku schodom awaryjnym i wszedl na pierwsze pietro. Nastepnie przemierzyl cala dlugosc budynku i doszedl do podestu, z ktorego bylo widac recepcje i spory kawalek holu. Recepcjonistka rozmawiala z dwoma facetami. Poznal charakterystyczna sylwetke Colemana. Amerykanin wygladal na zdenerwowanego. Na moment znikl w kabinie telefonicznej, po czym wcisnal cos w garsc portierowi i razem ze swoim towarzyszem wyszedl z hotelu. Piotr usmiechnal sie. Jednak po chwili uslyszal szelest krokow na zwirze. Szybko dal nura do ciemnej lazienki. Uslyszal tracenie okna. Lancuszek uniemozliwil szersze otwarcie. Snop swiatla ogarnal pokoj. Chwile potem rozlegl sie dzwonek telefonu. Drugi, trzeci. Nie odbieral. Uslyszal jeszcze krotka wymiane zdan pod oknem, po czym glosy umilkly. Lazienke opuscil po kwadransie. Wyjrzal ostroznie przez okno. Ani sladu ludzi z CIA. Niewiele myslac, wyciagnal sie na podwojnym lozku i w trzydziesci sekund pozniej juz spal. Okolo szostej Lebiediew, przebrawszy sie za dorodnego matrosa o rudej brodzie, tylnym wyjsciem, przy ktorym krzatali sie dostawcy do sklepu "Pewexu", opuscil hotel. Tradycyjnie pozostawil prawie pusta walizke i pizame w lozku. Nie mial jednak zamiaru tam wracac. W dzielnicy Stogi znalazl jakas rudere, ktorej wlascicielka nie interesowala sie zadnymi przepisami meldunkowymi, i tu sie atrzymal. Czekal... W ciagu nastepnych dni sporo czasu poswiecil obserwacji "obiektu". Trudno byloby zgadnac, ze mlody, zabiegany elektryk zostal wytypowany na zwornik historii. Na pierwszy rzut oka sprawial wrazenie arcyprzecietnego. Moze mial tylko bystrzejsze spojrzenie i bardziej energiczne ruchy niz inni. Wsrod sasiadow cieszyl sie opinia zlotej raczki, nawiazal tez kontakty z grupka gdanskiej opozycji, ale wiele wskazywalo na to, ze przysadzisty, wasaty robotnik, wyrzucony przed laty ze Stoczni Gdanskiej, byl traktowany przez inteligenckich konspiratorow jak chlopiec na posylki. -Czyzby w tym punkcie Liwszyc sie pomylil? - zachodzil w glowe starszy lejtnant. Inna sprawa, ze znal dalsze losy mlodego robotnika. I pomyslowe przeszmuglowanie wienca z kwiatow na miejsce, w ktorym polegli stoczniowcy, i skok przez plot wprost na prowizoryczna trybune na koparce przy bramie stoczni... Oczywiscie "Korektura" miala to uniemozliwic. A Piotr nie mial innego celu, jak tylko nie dopuscic do "Korektury". Dni uplywaly mu spokojnie. Smial sie w duchu, myslac, jak Coleman i jego szef wylaza ze skory, aby go odnalezc. Nie zamierzal im ulatwiac zadania. Nie zatelefonowal do Joanny. Postanowil zrobic to dopiero po akcji, chociaz nie bardzo widzial w tym sens. Po tygodniu wiedzial juz o swoim "podopiecznym" tak wiele, ze postanowil dla relaksu przespacerowac sie na Stare Miasto. Zamierzal tez zajrzec do skrytki Lunienki na Dworcu Glownym, gdzie znajdowala sie druga polowa gratyfikacji dla zamachowca. Przed wyjazdem na Zachod kazde pieniadze mogly sie przydac. Mimo ze laczylo sie to ze znacznym ryzykiem, wrocil do postaci biznesmena. Po prostu dla "matrosa" nie mial odpowiednich dokumentow. Liczyl, ze i tym razem szczescie go nie opusci. Niestety, w poblizu Wielkiego Mlyna, na malo uczeszczanej uliczce, droge zastapilo mu dwoch milicjantow. -Mister Edward Rogers? - zapytal starszy z wasikiem. -Slucham, o co chodzi? - odparl lamana polszczyzna. -Mozna zobaczyc panskie dokumenty? Poczul nieprzyjemne scisniecie w dolku. -Czy cos sie stalo? - zapytal mozliwie niefrasobliwym tonem. -Szukalismy pana. Z hotelu Novotel nadeszla informacja o panskim zniknieciu. Zaniepokojona jest wasza ambasada. -Jak widzicie, jestem zdrow i caly. -Oczywiscie, ale powinniscie wrocic do hotelu. To portowe miasto, nie brak rozmaitych elementow chuliganskich... -Zamierzalem wlasnie to zrobic. -Poza tym, jesli zamieszkal pan gdzies indziej, nalezalo sie zameldowac - pouczyl Rosjanina funkcjonariusz. - Wracam do hotelu, chyba ze chcecie panowie mnie zatrzymac? -Alez skad, mister Rogers! - powiedzial milicjant, zwrocil mu dokumenty i zasalutowal. - Znacie droge? Mozemy was odprowadzic. -Dziekuje. -Jednak jesli pan pozwoli, odprowadzimy pana. -Zamierzam jeszcze po drodze zjesc kolacje. Dobranoc panom. Nie mieli zadowolonych min. Piotr, nie przyspieszajac, ruszyl w kierunku hotelu. Katem oka zdolal zobaczyc, jak para funkcjonariuszy konwersuje z jakims cywilem. Skrecil w uliczke, potem w zaulek. Tam przyspieszyl kroku. Do Motlawy nie bylo daleko. -Towariszcz Worobiow! - zabrzmialo nagle za nim. Cywil stal na rogu uliczki i trzymal w reku przedmiot niepokojaco podobny do pistoletu z tlumikiem. Lebiediew rzucil okiem przed siebie. Zle! Zza zakretu wyszlo dwoch marynarzy Floty Baltyckiej. -Ruki wwierch! - komenderowal cywil, zblizajac sie szparko. Lebiediew nie podnosil jednak rak. -Can I help you? - powiedzial tonem lekko przestraszonego Amerykanina. - My name is Edward Rogers. I'm from Detroit. -Ruki wwierch! - powtorzyl rosyjski wywiadowca. Piotr zaczal unosic rece, lecz gdy Rosjanin zblizyl sie i chcial go obmacac, uderzyl go kolanem w podbrzusze, Poprawil bykiem, przeturlal sie po chodniku, caly czas trzymajac cywila w objeciach. W trakcie szamotaniny wyrwal napastnikowi pistolet z tlumikiem. -Bieritie jego, molodcy! - wrzasnal cywil. Marynarze zblizali sie zdezorientowani. Nie mogli uzyc broni, aby nie postrzelic szefa. Pierwszy wypalil Lebiediew. Mierzyl w nogi i trafil jednego z funkcjonariuszy. Drugi blyskawicznie przywarl do sciany. Piotr puscil ich dowodce i skoczyl w bok. Zaraz posypaly sie za nim strzaly. Marynarz jednak kiepsko strzelal. Dopiero czwarta kula... Uderzenie w udo odczul niczym porazenie pradem. Krew z rozerwanej tetnicy chlusnela jak fontanna. Piotr zatrzymal sie. W tym stanie nie mial szans na ucieczke. Poczekal, az przesladowcy wypadna zza zakretu. Nie chcial ich zabijac. Teraz jednak musial przynajmniej ich unieszkodliwic. Strzelil dwa razy. Trafieni osuneli sie na bruk jak szmaciane lalki. Lebiediew ucisnal sobie udo paskiem, obwinal rekawem oddartym od wiatrowki i kustykajac poczal sie oddalac. Wiedzial, ze nie ucieknie daleko... Joanna siedziala przy sztalugach. Oprocz grafiki lubila czasem pobawic sie pedzlem. Odprezaly ja nadrealistyczne kolaze, pejzaze, w ktorych element landszaftu mieszal sie z fragmentami ludzkich cial, oczu, szczek, zeber... Tym razem malowala pustynie, rozlegle piaszczyste diuny, z ktorych cos kielkowalo. Kepka wlosow, czubek glowy, wreszcie sama glowa z twarza mezczyzny, ktorego znala jako Rogersa. Ktos zapukal do drzwi. Otworzyla. -Ted? Jej "Amerykanin" stal na progu - blady, ze spodniami ochlapanymi krwia i prymitywnym opatrunkiem na udzie. -Oberwalem zdrowo. Potrzebuje twojej pomocy, Joanno - wycharczal. - Mimo wszystko wole CIA od KGB. Spasowiala. -Alez ja... -Nie zaprzeczaj. Wiem, ze czekalas na mnie na dworcu, ze od razu przekazalas wiadomosc do Warszawy, ze kolacja, tance w pokoju i spacery noca byly gra na czas, aby pewien amerykanski podpulkownik i jego ludzie mogli dojechac do Gdanska. Otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale chyba zrezygnowala i tylko powiedziala. -Pokaz te noge. Na szczescie siostry, ktore wychowywaly panne Jablonska, nauczyly ja udzielania pierwszej pomocy. Po dziesieciu minutach Lebiediew byl juz opatrzony, chwile pozniej przebrany i umyty. -Teraz powinienes zasnac. -Nie, musze isc - rzekl, probujac wstac. I nagle zobaczyl, ze zdobyczny pistolet z tlumikiem zniknal. Nie bylo tez sladu po kurtce, w ktorej ukryl swoja bron. -Naprawde nalezy sie panu duzo wypoczynku - z lazienki wyszedl ze spluwa w reku Coleman. - A my go panu zapewnimy. -Skad wiedzieliscie, ze tu przyjde? To wy nadaliscie mnie Rosjanom? -Nie, to czysty przypadek, podobnie jak zapewne przypadkiem KGB skojarzylo zaginionego Teda Rogersa z Worobiowem. Ale tym razem zagralo to na nasza korzysc. Dla wspolnego dobra. XI Ani bron w reku Colemana, ani zadowolenie amerykanskiego podpulkownika nie zdawaly sie robic specjalnego wrazenia na Lebiediewie. Choc bardzo oslabiony, z opadajacymi powiekami, zachowywal lodowaty spokoj.-Zostaw nas samych, Joanno - rzucil Amerykanin. Skinela glowa i zniknela w kuchni. -Nie doceniles nas, "towarzyszu" - na ustach Colemana pojawil sie usmieszek. -Umowilismy sie co do regul gry - mruknal Piotr. - To wy je zlamaliscie. -To byly twoje warunki. A teraz zagramy wedlug naszych. -Obawiam sie, ze nie. -Odmowisz? -Tak. Na twarzy podpulkownika pojawilo sie zaklopotanie. -Powiem ci szczerze, jestes fajny facet, Lebiediew, czy, jesli wolisz, Worobiow. I jesli chodzi o mnie, to dalbym ci wolna reke. Ale ja tez mam swoich szefow, ktorzy uwazaja. ze cholernie duzo wiesz. I nie chca, zeby twoja wiedza zmarnowala sie, gdybys znow przypadkiem trafil w jakis kociol. -To moja sprawa... Skrzypnely drzwi. Do mieszkania wszedl lekko zdyszany Larry O'Connor. Z jego stosunkowo mloda twarza kontrastowaly kompletnie siwe wlosy. Na widok skutego Rosjanina zagwizdal cichutko. -Brawo, Bob! Juz myslalem, ze sie tutaj nie dostane. Na miescie prawdziwe szalenstwo - patrole polskie, rosyjskie, masa tajniakow... -Nas nie namierza. Mike porozlewal na ulicach wystarczajaco duzo roznych smierdzacych substancji, zeby nie mogli uzyc psow. -Jednakze w ciagu nocy nie mozemy ewakuowac tej mansardy. Co z jego rana? -Da sie wytrzymac, generale - Lebiediew wlaczyl sie do rozmowy. - I prosze nie udawac zdziwionego, ze was znam. Na szkoleniach uczylismy sie na pamiec calej kadry dowodczej CIA. Teraz jednak chcialbym sie troche przespac. -Stracil mnostwo krwi - dorzucil Coleman. -Zaraz bedziesz mogl zasnac. Odpowiedz tylko na jedno nasze pytanie. -Nie odpowiem. -Jednak ci je zadam. Co laczy te trzy udaremnione zamachy? Dlaczego wasi mordercy wybrali sobie za cel likwidacje Reagana, Brzezinskiego i Wojtyly? Jaki zamach chce pan udaremnic tu, w Gdansku? Ranny nie odpowiadal. Ostentacyjnie obrocil sie na drugi bok. Oficerowie wyszli do kuchni. -Niech sie teraz rzeczywiscie przespi - rzekl szeptem O'Connor. - Pozostawimy go pod pani opieka, Joanno. Swoja droga, spisalas sie, dziewczyno, na medal. -Oczywiscie zostawie ludzi na schodach i na ulicy -dodal Coleman. - A gdyby "pacjent" probowal jakichs sztuczek, wiesz, co robic. -Naturalnie - powiedziala cicho. - Czy on jest bardzo niebezpieczny? -Jest fachowcem. I prosze pamietac... naszym sojusznikiem! -Dosc ostro potraktowaliscie go, jak na sojusznika: kajdanki, nadzor... -Czasami sojusz wymaga silniejszych wiezow - usmiechnal sie general. - Bierzemy wzory z Ukladu Warszawskiego. -A... co z nim zrobicie? Coleman poglaskal ja po ramieniu gestem tak poufalym, ze Larry az sie skrzywil i zadal sobie w duchu pytanie: co wlasciwie laczy jego podwladnego z ta mala? -Im mniej wiesz, Joanno, tym lepiej - rzekl Robert. - Jedno ci gwarantuje, twoje stypendium i wyjazd na Zachod sa juz pewne. A jemu... Nic sie nie stanie, oczywiscie, jesli bedzie rozsadny. Piotr obudzil sie po paru godzinach. Joanna dotknela dlonia jego spoconego czola. Ranny mial goraczke, ale niezbyt wysoka. -Mozesz mi podac wody? - szepnal. Przytknela kubek do spierzchnietych ust. Ich spojrzenia spotkaly sie. Oczy dziewczyny lsnily w ciemnosciach, jak soczewki kota. Lubil koty... -Przykro mi, ze tak wyszlo. Bardzo cie polubilam -szepnela Jablonska. - I gdybys sam tu nie przyszedl, to nigdy... -Rozumiem - powiedzial i uscisnal jej drobna dlon. - Rozumiem, ze musisz dla nich pracowac. Powiedz tylko, dlaczego? Kupili cie, szantazowali? -Duzo by opowiadac. Powiedzmy, ze place za bledy. Ty jestes Rosjaninem, prawda Ted? -Wole, abys mowila mi: Piotrze. Kim ja jestem? Chyba sam juz nie wiem. Genetycznie, w jednej czwartej Polakiem. Psychicznie, w polowie. -W takim razie moze mnie zrozumiesz. Ja... nie robilam tego dla pieniedzy. Coleman pomogl mi kiedys, a teraz obiecal... -Wiem, zlote zycie w wolnym swiecie. I dlatego ochoczo i ideowo wspolpracujesz z Centralna Agencja Wywiadowcza. Zjerzyla sie. - Jestem obywatelka zniewolonego narodu - syknela - Zniewolonego przez twoj, Piotrze, kraj. I jesli z kims mozna wspoldzialac dla dobra Polski, to lepiej z tymi, co zyja od nas troche dalej. -Nie przekonuje mnie to. -Nie probowalam nawet cie przekonac. Uniosl sie lekko na lokciu. -A jesli powiem ci, ze za dwanascie lat ten kraj bedzie wolny? Zasmiala sie. -Piekne proroctwo, ale nierealne. Oczywiscie, kiedys bedziemy wolni, ale nie stanie sie to za naszego zycia. -Bedziecie wolni za dwanascie lat - powtorzyl z naciskiem. - My, Rosjanie, tez. Najwyrazniej nie zartowal. Dziewczyna przestala sie usmiechac. -Skad ta pewnosc? Jestes kosmita czy podroznikiem w czasie? -Powiedzmy, zagladalem do "Ksiegi Przyszlych Spraw i Rzeczy". -Ale jaka bedzie cena tej wolnosci? Wojna swiatowa? Konflikt termonuklearny? -Nie, nie bedzie zadnej wielkiej wojny - rzekl impulsywnie. Wszystko samo sie rozleci, rozlezie, rozsypie... W slowach Lebiediewa bylo tyle niezachwianej pewnosci, ze Joanna odczula elektryzujacy, niemal seksualny dreszcz. Czyzby miala to byc prawda? -Tylko jesli tak ma sie stac, musze sie stad wydostac - zakonczyl Piotr. -To niemozliwe - poderwala sie na rowne nogi. - Nawet gdybym miala klucz do kajdanek, a nie mam, nie zajdziesz daleko. Amerykanie pilnuja domu, a w miescie cala esbecja i agenci KGB sa w stanie pogotowia. -Posluchaj mnie uwaznie - powiedzial opadajac ciezko na poslanie. - Za niecala dobe ma zginac pewien czlowiek. Jesli go zabija, wszystko w tym kraju potoczy sie inaczej. Szlag moze trafic twoje i moje marzenia. - Podaj mi jego nazwisko, sprobuje go ostrzec. Pokrecil energicznie glowa. -Niemozliwe i to z dwoch przyczyn. Nie znam personaliow najemnego mordercy. Wiem tylko, gdzie ma nastapic zamach. Rowniez jesli ofiara zostanie ostrzezona, zamach byc moze sie nie powiedzie, ale moga byc nastepne, ktorych planow juz nie znam. Nie upilnujemy czlowieka. -A Coleman? -Powiedzmy, ze go uratuje i wywiezie z Polski. Ale to tez wszystko zepsuje. Ten czlowiek, aby dzialal dobrze, nie moze wiedziec, co go czeka. Jego sila bedzie intuicja. Gdyby znal scenariusz, jaki pisze dla niego historia, zaczalby grac jak kiepski aktor. Gorzej, jesliby wiedza dotyczaca przyszlosci dotarla do innych ludzi, jego szanse tez moglyby spasc do zera. Nie daliby mu odegrac jego roli. -Moglabym sie zobowiazac, ze zrobie wszystko tak, jak ty to zamierzales zrobic. Zaufaj mi. -Nie moge, Joanno! Podniecony O'Connor zdjal sluchawki. Tasma obracala sie dalej, nagrywajac wszystko, co dzialo sie w mieszkaniu Jablonskiej. -A wiec nareszcie mamy dowod - wykrzyknal. - Ci piekielni Rosjanie rzeczywiscie znalezli sposob przewidywania przyszlosci. -I to jaki dokladny - basowal mu Coleman. - Znaja ludzkie losy, kariery, przebieg zdarzen... -I ty chcialbys, zebym wypuscil Lebiediewa! On jest teraz cenniejszy dla nas niz caly arsenal pociskow strategicznych! Dawno podejrzewalem, ze Sowieci przeprowadzaja doswiadczenia w zakresie parapsychologii i antycypacji, ale nie sadzilem, ze posuneli sie juz tak daleko. -Przypuszczasz, ze robili to w tym zniszczonym osrodku na polnocnym Uralu? -Niewykluczone. Wiemy jedno: Lebiediew to ich prograrnista, duzej klasy spec od komputerow. Jestem przekonany, ze zna nie tylko prognozy dotyczace przyszlosci, ale rowniez zasady analizowania danych pochodzacych z objawien i horoskopow... Jesli zacznie pracowac dla nas, stanie sie von Braunem XXI wieku. -Przygotowuje wszystko, zeby go ewakuowac. Od jutra bedzie otwarty moj kanal przez kontenerownie Portu Gdanskiego. -Dobrze - skomentowal te informacje Larry. - Na srodku Baltyku przejmie go nasz helikopter. -A ten Polak, o ktorym wspominal? - zamyslil sie Coleman. - Jesli nie zostanie ostrzezony, zginie. -Co mamy przejmowac sie jednym Polakiem, kiedy stawka sa losy calego swiata. Zegar na wiezy ratuszowej wybil dziesiata. Gdanskiemu elektrykowi pozostalo w tym momencie okolo dwunastu godzin zycia. Kolejna rozmowa Amerykanow z Lebiediewem nie przyniosla zadnych rezultatow. Piotr zmienil sie w supermalomowny kawalek uralskiego granitu. Jedyne slowa, ktore cedzil co pewien czas przez zacisniete zeby, to: -Tracicie czas. Dzwiek zegara dotarl do mansardy. Zirytowany Coleman zawolal Joanne. Weszla trzymajac w reku strzykawke. -To tylko srodek nasenny - powiedzial uspokajajaco O'Connor. -Glupio robicie... Joanna wbila strzykawke. Cialo Piotra bylo bardzo gorace. -Tu masz dla niego dowod osobisty. Nazywa sie teraz Henryk Majewski - Coleman podal jej dokumenty. - Za kwadrans przybedzie po niego szpitalna karetka. Pewni ludzie. Zabiora Lebiediewa. Jesli ktos was zatrzyma, lekarz stwierdzi, ze chory ma atak serca. Pani zalozy fartuch pielegniarki i pojedzie z nim. -A wy? - dziewczyna obrzucila wzrokiem obu Amerykanow. -Nie mozemy ryzykowac. Po miescie krazy mnostwo patroli, a my jestesmy pracownikami ambasady. Spotkamy sie w lesie pod Gdynia. Kierowca wie, gdzie. Wszystko jasne? -Ale czy to konieczne? - w glosie Joanny zabrzmialo wahanie. -Tak, to konieczne. Rowniez dla jego dobra. Kiedy tak rozmawiali, Piotr Lebiediew spal juz twardo. Sen byl przerazliwie dokladny i realistyczny. Duzo bardziej realistyczny niz obrazy wyrwane z podswiadomosci Rodrigueza czy Zwiaginy. Boczna, slabo uczeszczana droga, wiodaca nasypem przez niewielki zagajnik, z wolna posuwal sie mezczyzna. Byl lekko wstawiony. Mial ciezki dzien, potem wpadl na chrzciny corki przyjaciela, odbywajace sie poznym popoludniem w malym parafialnym kosciolku. Potem zaproszono go na tradycyjne polskie przyjecie. Pil oszczednie i wyszedl troche wczesniej. Spieszyl sie do mlodej zony i malych dzieci. Byl przekonany, ze zdazy wrocic na Stogi przed polnoca. Doszedl do zakretu. W oddali rozblysly swiatla wielkiej ciezarowki... Mysl Lebiediewa (we snie takie triki filmowe sa calkiem mozliwe) wyprzedzila piechura i pobiegla na spotkanie pojazdu. Blyskawicznie znalazla sie na wysokosci okien szoferki i zadrzala. Kierowca pojazdu byl sam Lunienko. Ocknal sie. Prawie rownoczesnie poczul uderzenie drobnej dloni. Uslyszal szept. -Budz sie, Piotrze! Poznal glos Joanny i otworzyl oczy. Karetka podskakiwala po nierownosciach terenu. Najwyrazniej wyjechali juz z miasta. Poruszyl dlonmi i poczul, ze nie ma kajdanek. Spojrzal na Jablonska. Jej oczy plonely energia. Lekko obrocil glowe. Lekarz i kierowca siedzieli z przodu i cala uwage poswiecali drodze. Joanna wsunela Piotrowi w reke jego pistolet... -Krzycz! - szepnela. Wrzasnal tak przerazliwie, ze az sam sie przestraszyl. Kierowca nacisnal hamulec. -Krwotok, straszny krwotok! - wolala Joanna. Lekarz poderwal sie i wyrznal glowa w dach karetki. Chwial sie. Joanna poprawila ciosem karate. Kierowca tez obrocil sie, ale widzac na wysokosci brzucha lufe z tlumikiem zrezygnowal z bohaterskich eksperymentow. Lebiediew ogluszyl go, starajac sie nie czynic pracownikowi Pogotowia wiecej krzywdy, niz bylo to potrzebne. Tymczasem Joanna juz siedziala za kierownica i wprowadzila sanitarke w zagajnik. Zaczeli sciagac ubranie z lekarza. Powinno pasowac na Rosjanina. Przez caly czas nie padlo ani jedno slowo. Dopiero gdy znalezli sie kilkaset metrow od porzuconej sanitarki, Piotr powiedzial krotko: -Dziekuje! -Musialam to zrobic - stwierdzila po chwili dziewczyna. - Dalam ci rozcienczona dawke usypiacza. A wiesz, dlaczego? Chcieli cie wywiezc z Polski, a los czlowieka, ktory ma pasc ofiara dzisiejszego zamachu, jest im zupelnie obojetny. Objal ja ramieniem. Szedl coraz ciezej. Rana bolala jak wszyscy diabli. Bylo jasne, ze nie ujda daleko. Kiedy dotarli do pierwszej budki telefonicznej, Joanna zostawila go na zewnatrz. -Dokad telefonowalas? -Zalatwialam pomoc. Ale nie boj sie, to nie bedzie CIA. Zakonnica, ktora nadjechala po godzinie czarna wolga, nie wygladala na pracownice zadnego obcego wywiadu, byla pulchniutka i okraglutka. Nazywala sie siostra Imelda i byla dyplomowana pielegniarka. Na co dzien pracowala w Watykanie, ale teraz przyjechala na wakacje do Gdanska odwiedzic rodzine. Przed laty byla ukochana wychowawczynia Joanny i mimo ze drogi ich sie rozeszly, nadal chetnie pomagala dziewczynie. I potrafila nie zadawac pytan. Lebiediew nie mial innego wyjscia, jak zaufac im obu. Zakonnica umiescila go w pustym baraczku, w ktorym jej matka w sezonie upychala nadwyzki letnikow. Joanna zas pojechala do miasta zabrac ze skrytki dworcowej ekwipunek Piotra. Siostra fachowo zajela sie postrzalem. Przemyla rane. Zrobila tez zastrzyk na spedzenie goraczki i Rosjanin znowu zasnal. Obudzil sie okolo siodmej. Bylo jeszcze zupelnie jasno, tvle ze w komorce panowal naturalny polmrok. Obrocil sie na drugi bok i ze zdumieniem zobaczyl, ze nie jest sam. Na materacu obok niego lezala Joanna. Nie spala. Oczy miala szeroko otwarte, a usta rozkosznie rozchylone. I w tym rozchyleniu byly zawarte wszystkie mozliwe obietnice, od poczatku swiata. I kuszenie, i zar, i jakas tajemnicza nostalgia. A kiedy dojrzal wylaniajacy sie zza olsniewajacych zebow czubek jezyczka, poczul, ze jego goraczka nagle spada jak narciarz na Wielkiej Krokwi. -Zalatwilam wszystko - powiedziala mruzac szelmowsko oczy. - I nie boj sie, nikt nie wie, gdzie jestesmy,kochany. Naraz wszystko zrobilo sie takie bliskie i latwe. Szczuple dlonie Joanny, jak para zwinnych lasic, rozpiely guziki jego koszuli, rozsypane bujne wlosy przyslonily swiat. Pocalunek? Czy to byl pocalunek, czy tez skok w zrodla gorace, wonne, oszalamiajace swym cieplem, drzeniem. Przytulila sie do niego delikatnie, pamietajac o ranie. Jej piersi zaatakowaly go, jak mlode sarenki szturchajace cialo matki, jej nogi rozsunely sie ustepujac przed jego dlonmi... -Joanno... Niespiesznie sciagnela mu spodnie. W ogole nie czul zadnego bolu. Zreszta nic sie nie liczylo. Chcial jej i ona chciala jego. Jak dwoje ludzi, ktorzy szukali sie przez cale zycie. Musnela dlonia jego piers, ledzwie, brzuch. Byla coraz smielsza, delikatna, to znow zaskakujaca zmyslowoscia. Przygarnal ja jeszcze mocniej, chcial obrocic... -Nie rob nic, musisz sie oszczedzac, pozostaw mnie inicjatywe - powiedziala "Panienka z okienka". Zrzucila sukienke, pod ktora i tak (przekonal sie o tym juz wczesniej) nie miala niczego. Ze swoja burza wlosow przypominala teraz mlodziutka amazonke gotowa dosiasc centaura. Ale nie chciala robic tego zbyt predko. Dotknela go swoja wilgocia i cofnela sie... Znow dotknela... Reagowal bezblednie, jak spinany ostroga. -Kocham cie - powiedziala nagle i uniosla sie zdeterminowanym ruchem, aby wchlonac go w siebie jak Winkelried dzide lub ambitny Japonczyk miecz do harakiri... Pukanie. -Zdaje sie, ze mialam was obudzic w porze "Wieczoru z Dziennikiem" - zabrzmial glos siostry Imeldy. Joanna cichutko jeknela. Piotr przymknal oczy. Szalenstwo prysnelo jak przekluty balon. Ale przeciez czekala ich cala przyszlosc, a dla Lecha Walesy rozpoczynala sie wlasnie pierwsza z czterech ostatnich godzin zycia. XII Zadanie wygladalo na smiesznie latwe. Nawet dla emerytki. Zoja znalazla sie w Peczorze pod wieczor i szybko zorientowala sie, ze interesujacy ja pacjent przebywa w tak zwanym starym szpitalu - w dwupietrowych zabudowaniach z drewna, wzniesionych z przeznaczeniem na szpital lagierniczy w latach trzydziestych. Staruszka nie miala zadnych trudnosci z przeniknieciem do srodka. Rewolucyjna czujnosc wartownikow dawno opadla, a starowinka pchajaca wozek z czysta bielizna nie wzbudzila niczyjego podejrzenia.Potem w schowku na przescieradla przeczekala pare godzin. Jak nocne ptaszysko lubila polowac po zmroku. Okolo drugiej w nocy uznala, ze pora jest juz wlasciwa. Drzemali straznicy i pielegniarki. Niektorzy razem. Maslow-Lunienko lezal w sali 106 wraz z dwoma innymi ofiarami eksplozji, ktorych stan byl zdecydowanie gorszy. Wszyscy trzej spali, a pacjent spod okna ciezko jeczal przez sen. Zoja wsliznela sie bezszelestnie. Sprawdzila nazwisko na tabliczce z wykresem goraczki i cisnienia. "Maslow" - wszystko sie zgadzalo. W pogotowiu miala strzykawke i zamierzala jej uzyc, ale wzrok jej wypatrzyl obok lozka kroplowke saczaca w zyly rannego zyciodajna glukoze. Usmiechnela sie, az zalsnily jej cztery zlote zeby. Anton chcial, zeby wygladalo naturalnie. I bedzie super naturalnie. Wyciagnela fiolke z rozpuszczonym alkaloidem... Na moment nachylila sie nad spiacym. Oddychal rowno, nieco chrapliwie, pograzony w glebokim snie. Wlala trucizne do kroplowki. Teraz nalezalo tylko poczekac, az alkaloid dotrze i rozleje sie po organizmie ofiary - zatrzyma prace serca, porazi system oddechowy... Na korytarzu rozlegly sie kroki. Starowinka dala susa do kata. Lekarz dyzurny przeszedl szparko obok sali, nie zagladajac do srodka. Odetchnela. Wrocila na swoje miejsce. Nagly skurcz targnal cialem rannego, z gardla wydobyl sie nieartykulowany bulgot, konwulsyjnie zadrgaly rece, wierzgnely nogi... Nie bylo na co dluzej czekac. Zoja wymknela sie na korytarz. Droge ewakuacyjna miala obmyslona: do piwnicy, korytarzem do spalarni pooperacyjnej, potem przez nieczynna o tej porze roku kotlownie az na rampe, z ktorej ladowano koks. Po drodze nie spotkala zywej duszy. Totez zatrzymala sie dopiero w spalarni. W piecu buzowal plomien. Zdjela kitel salowej i cisnela go w ogien, podobnie postapila z fiolka i gumowymi rekawicami. Potem, zadowolona, wyciagnela z zanadrza piersiowke z "Moskowskoja". Wszak cos sie jej nalezalo za dobrze wykonana prace. Rozkolatane serce powoli uspokoilo sie, a po calym ciele rozlalo blogie cieplo. Wysaczyla naczynie do konca i cisnela je w plomienie. Zamierzala zamknac drzwiczki i wstac, ale czyjas reka niczym imadlo zacisnela sie wokol jej szyi. - Zdrawstwuj, Zoja! Zdretwiala, odchylila glowe na tyle, ile mogla, i dostrzegla lsniace cyklopie oko wyzierajace spod bandazy. Jej reka automatycznie poszukala smiercionosnej strzykawki, ale cios wymierzony noga zlamal jej nadgarstek. W tym momencie Lunienko stracil rownowage, ale nie puscil ofiary. Razem upadli na beton. -Kto ci kazal? - syknal jej do ucha. Tylko zacisnela zeby. -Kto ci kazal, Zoja? - powtorzyl! Zadygotala! Jak to mozliwe? Czyzby ja rozpoznal? -Nie rozumiem, o co ci chodzi, towarzyszu... - goraczkowo zastanawiala sie, jakim cudem "Maslow" uniknal smierci. Najwyrazniej symulowal sen, a kiedy chowala sie do kata, wyrwal z zyly igle do kroplowki, tak ze cala trucizna wyciekla na materac. Potem doskonale odegral agonalne drgawki. -Mow, kto ci kazal, Zoja? "Stary"? Poruszanie sie sprawialo mu trudnosc, ale i tak robil z nia, co chcial. Poniewaz nie odpowiedziala, pociagnal ja w strone otwartych drzwiczek. Plomien paleniska owial jej twarz, az zaskwierczaly palone wlosy. -Nu, kto? Zywy ogien dosiegnal jej swym jezorem. Zawyla. - Moje oczy!!! -Kto - powtorzyl nieublaganie. - Jura? Wiedziala, ze nie ma szans. Wiedziala, ze musi umrzec, ale nie chciala cierpiec. -Tak - wybelkotala. - Tak, przewodniczacy. Miala nadzieje, ze ja zastrzeli lub udusi. Nie docenila Lunienki. Nie zwazajac na opor, zaczal ja cala wpychac w waski otwor pieca. Wyla, kopala... Daremnie. Ogien pozarl jej twarz, scial oczy, zgasil ostatni krzyk. A on pchal, przeciskal ja jak tlok w gigantycznej maszynce do mielenia miesa. Az ostatni z butow Zoi zniknal w plomieniach. Potem przejrzal jej torebke. Wyjal wszystko, co moglo mu byc w jakikolwiek sposob przydatne: bron, pieniadze, dokumenty. Reszte cisnal w piec. Nastepnie wrocil do szpitala. Przeszedl sie po magazynach na parterze. Znalazl butle z rozpuszczalnikiem... Pol godziny pozniej, gdy ukradzionym samochodem umykal posrod szarej, podbiegunowej nocy, nad szpitalem w Peczorze rozlewala sie luna. To miala byc okropna noc w szpitalu. Bylo kilkudziesieciu rannych i kilkunastu spalonych zywcem. Nie udalo sie doliczyc cial... -Zoja przesadzila z zacieraniem sladow - skomentowal ten incydent Anton, gdy zapoznal sie z raportem Maszerskiego. Zdziwil sie wprawdzie, ze nie znalazl staruszki na umowionym miejscu, a potem doszedl do wniosku, ze musiala zginac w pozarze, ktorzy sama wywolala. A Lunienko? Samochodem dotarl w ciagu nocy do Sosnogorska. Znal tam pewnego emeryta enkawudziste, ktory musial mu pomoc, choc zapewne nie spodziewal sie, ze zaplata bedzie jego wlasna smierc. Duzo ludzi mialo jeszcze umrzec, zanim as Andropowa dotrze do granic Polski. Z zelazna konsekwencja zabijal kazdego, z kim sie zetknal, u kogo nocowal. Kazda z tych smierci na pierwszy rzut oka wygladala naturalnie. I zadziwiajace, z kazda nastepna zbrodnia, z kazdym kolejnym dniem czul sie coraz lepiej i silniej. Jak Feniks odradzajacy sie z cudzych popiolow. Feniks Dzierzynski - zazartowal w duchu. Nie odczuwal strachu. Nie myslal o wlasnej przyszlosci. Nie zastanawial sie nawet nad tym, czy Andropow chce kontynuowania "Korektury", czy tez nie. On, Wasyl, jak zaprogramowany automat dazyl do wypelnienia swej misji. I byl pewien, ze mu sie uda. -Zostaniesz w domu - powiedzial kategorycznym tonem Lebiediew do Joanny. - Zrobie, co do mnie nalezy, i wroce po ciebie. Byla bardzo niezadowolona. -Moge ci sie przydac, jestes slaby i ranny. -Skorzystam z uprzejmosci siostry Imeldy, ktora pozycza mi samochod. -Ale wrocisz? -Wroce, Joanno! Caluja sie. Imelda skromnie odwraca glowe. Piotr chwyta teczke, w ktorej grzechocza granaty i zbiega do samochodu. -Kocham cie! - wola na pozegnanie Joanna. Czeka na odpowiedz... Z oczu Rosjanina odczytuje, ze cala jego dusza spiewa bezdzwiecznie: "Ja tez". Wolga rusza i znika za rogiem. Joanna szybkim ruchem zrywa siennik. Wyciaga ze srodka maly magnetofon. Zatrzymuje, przewija. Do licha, co ten facet mamrotal przez sen? Przesluchuje raz, drugi. Nieartykulowane slowa powoli nabieraja sensu. -Panie Lechu, panie Walesa, z drogi! Z drogi! Wolge zakonnicy zaparkowal kolo dworca. Przesiadl sie do taksowki. Przez Stogi dojechal do podgdanskiej osady Wszystko rozgrywalo sie jak w proroctwie, jak we snie. To byly duze, huczne chrzciny. Pito w izbie i na ganku. Spiewano. Przez lornetke jeszcze raz obejrzal sobie elektryka. Lech wyraznie oszczedzal sie w piciu. Tak, tu wszystko bylo jasne. Postanowil jeszcze obejrzec droge, na ktorej mial sie rozegrac dramatu akt ostatni. Do krytycznego momentu pozostaly dwie godziny. Dwie godziny, jesli scenariusz zostanie zachowany. Tymczasem przyjecie zataczalo coraz szersze kregi. Do zabawy wlaczyli sie sasiedzi, blizsi i dalsi. Nikt tez nie zwrocil specjalnie uwagi, gdy przy sasiednim domostwie zatrzymal sie rower damka. Siedzaca na niej wiejska dziewczyna w chustce zwrocila sie do gospodarza, niewysokiego mezczyzny z wasikiem, palacego papierosa w szklanej fifce. -Czy tu przypadkiem nie zastalam mojej kuzynki? -Jak sie nazywa pani kuzynka? -Mirka. Znaczy Miroslawa Walesowa. -A... pani Danusia? - usmiechnal sie i wydlubal peta z fifki. - Nie, nie ma jej. Musiala zostac w domu, dzieciaki choruja. Ale jest pan Lechu. Zna go panienka? Ten ciemny z wasami na werandzie. Ten, co wlasnie zarzuca sobie wiatrowke na ramiona. Marczak byl przygotowany. Jeszcze raz sprawdzil woz. Gosc placil wystarczajaco duzo, by nie skrewic. Marczak byl niezlym kierowca i wlasciwie powinien wozic jakies fisze z Rakowieckiej, ale szefom podpadl w Wietnamie-Wszyscy kombinowali, on wpadl. I tak powinien sie cieszyc, ze zamiast sadu polowego tylko wylano go na pysk z wojska. A ci Ruscy, ktorzy go zwerbowali, nie kiwneli nawet palcem w jego obronie. Co wiecej, kazali potulnie przycupnac jak zajacowi w bruzdzie i poczekac. Wiec czekal, jezdzil na wywrotce w Porcie Polnocnym i wkurzal sie, widzac, jak kolesie, ktorzy dorobili sie podczas misji w Indochinach, buduja dacze, robia biznesy... Juz tracil nadzieje, ze go towarzysze jeszcze kiedys wykorzystaja, kiedy zjawil sie ten olbrzym, dal tauzen dolarow zaliczki i poinstruowal, co nalezy zrobic. Marczak dwukrotnie sprawdzil miejsce akcji i stwierdzil, ze nie bedzie problemow. Jesli ofiara zeskoczy na pobocze, i tam ja dopadnie. W razie potrzeby zjedzie nawet do rowu. Jego kumpel ze Stogow potwierdzil wszystko, co mowil zleceniodawca. W trakcie rozpoznania pokazal mu "obiekt". Inny koles mial stac na drodze kolo miejsca przyjecia i zaczac wycierac nos, kiedy ofiara wyjdzie z domu. Marczak zamierzal ja minac, dojechac do krzyzowki, a potem zawrocic i zaatakowac czolowo, zeby miec pewnosc, ze trafil wlasciwa osobe. Mial jechac szosa i w odpowiednim momencie skrecic. Prosta robota. Z zoltkami chodzilo sie na lepsze akcje. Sprawdzil kola kamaza, swiece, zderzak, ktoremu miala przypasc najdonioslejsza rola, wreszcie zaplon. Ten nie mogl nawalic. Skrzypnely drzwi. Marczak wysunal sie spod wozu. W otwartych drzwiach, przez ktore wlewaly sie strugi zachodzacego slonca, przybysz wydawal sie olbrzymem. Kierowca poznal te sylwetke. -Kurde, myslalem, ze zjawi sie pan z reszta zaplaty po akcji. O cholera, kto pana tak urzadzil?! Dopiero z bliska zobaczyl, jak strasznie zmasakrowana jest twarz Lunienki. Frankenstein umarlby ze strachu na jego widok. Kierowca jednak nie nalezal do lekliwych. Zleceniodawca utykal i mial reke na temblaku. Ale poza tym emanowal jakas dziwna, zda sie pozaziemska energia. -Musimy troszeczke zmienic plan, panie Marczak. Kierowca nie lubil zmieniac planow, ale instynkt samozachowawczy podpowiadal mu, ze nie nalezy polemizowac z Rosjaninem. -Jak pan uwaza. Co mam robic? -To, co wam polecilem. -Wiec jaka zmiana? -Pojade z wami. Marczak kiwnal glowa i wskoczyl do szoferki. Zapuscil silnik. Zaskoczyl bez pudla. -Mozemy ruszac - powiedzial i gdy Lunienko graimolil sie do srodka, szybko sie przezegnal. Nie dlatego, ze wierzyl w Boga, ale byl przesadny. Ogledziny drogi wypadly zadowalajaco. Pol godziny przed krytycznym momentem Lebiediew ponownie znalazl sie w osadzie. Trwala zabawa, tylko spiewy grzmialy jakby glosniej. Dluzszy czas nie mogl wypatrzec elektryka. Czyzby juz wyszedl? Piotr zaniepokoil sie i odczul nagle ulge, kiedy przy bocznej scianie zobaczyl niewysoka postac. Wychodzac na ulice, mezczyzna rozejrzal sie, jakby sprawdzal, czy nikt za nim nie idzie. Piotr cofnal sie glebiej w cien. Przez dluzsza chwile uwaga wychodzacego skupila sie na polozonej w glebi stodolce. A potem, juz nie ogladajac sie, ruszyl zdecydowanie przed siebie. Wyraznie spieszyl sie. Charakterystyczna wiatrowke przerzucil sobie przez ramie. Piotr poszedl za nim. Znal plan. Gdy nadjedzie ciezarowka, bedzie musiala go ominac, wtedy uzyje granatow. Gdyby morderca zmienil plan i nadjechal z przeciwka, mial pare innych mozliwosci - mogl strzelac, odciagnac Walese na bok... Na szczescie droga byla bardzo slabo uczeszczana, a o tej porze absolutnie pusta i nie grozilo, ze oberwie ktos postronny. Do zakretu pozostalo jeszcze okolo kilometra. Elektryk i idacy za nim w odleglosci dwudziestu metrow Lebiediew dotarli do pierwszych drzew. Mezczyzne w rowie Piotr zauwazyl dopiero, gdy znalazl sie dwa metry od niego. Slaniajacy sie na nogach pijak odlewal sie w zarosla. Nie zareagowal na zblizanie sie Le-biediewa. Ten ominal go i w tym momencie jakis szosty zmysl rozdzwonil sie ostrzegawczym impulsem. Za pozno. Pijak byl szybszy niz blyskawica. Gwaltownym szarpnieciem pociagnal Piotra za nogi. Cios potezna dlonia odebral mu oddech. Nie mogl nawet krzyknac. Potezny ciezar wdusil go w wilgotne dno rowu. Drugi cios. Zrobilo mu sie slabo i w tym momencie poczul kajdanki spinajace mu przeguby. A wiec napastnik nie zamierzal go zabijac, przynajmniej na razie. -I znowu sie spotykamy, Pietia! Gora z gora sie nie zejdzie, ale zawodowiec z zawodowcem zawsze. Nie mogl i wcale nie musial obracac glowy. Glos Lunienki poznalby nawet w piekle. Ogluszonego Lebiediewa morderca wciagnal w glab lasku i cisnal na ziemie. Potem spojrzal na zegarek. -Nu, mamy jeszczo piat minut, towariszcz - zarechotal. - Mozemy porozmawiac. Wlasciwie pomonologowac. Ty lepiej nic nie mow, bo gadanie na swiezym powietrzu szkodzi - tu na moment przykleknal przy starszym lejtnancie i zakleil mu usta plastrem. - I widzisz, Pietia, jak to sie dziwnie dzieje? Myslales, ze zabiles Wasyla? A tu oszybka. Wasyl zyje. I nawet polslepy i jednoreki poradzi sobie z toba lepiej niz najlepsza nianka. I budiet korriektirowka. Myslisz, ze jesli uratowales Wojtyle i ostrzegles Amerykancow, to cos zmieni? Ze jakis wynajety Turek czy Palestynczyk nie potrafi strzelic na placu Swietego Piotra? A Reagan i Brzezinski, i cala reszta moga spac spokojnie? Nie, nie robaczku! Wszystko stanie sie tak, jak mialo sie stac. A ty nam nie przeszkodzisz. -A moze jednak sie nie stanie? - zabrzmial bliziutko nich glos Colemana. -Rece do gory! - wtorowal mu Larry O'Connor. Kretynscy Jankesi. Majac Lunienke o dwa kroki, nie Powinni sie byli odzywac, tylko strzelac od razu. Tak jak to zreszta zrobil "cyngiel" Andropowa. Mowiac: "Choroszo" i wypuszczajac bron ze swojej zdrowej reki, wypalil rownoczesnie z pistoletu ukrytego w temblaku. Dwa stlumione strzaly. Trafiony Coleman zawyl, a general bez slowa zwalil sie twarza na ziemie. Z ust Lunienki wydobylo sie ni to przeklenstwo, ni to okrzyk zadowolenia. Pochylil sie po upuszczone uzi i wtedy Lebiediew uderzyl go bykiem. Cios byl slaby, jednak Wasyl nie dosiegna! broni. Przeturlali sie po trawie. Sily nie byly rowne i Piotr znowu znalazl sie na dole. Morderca skierowal na niego temblak. Jeszcze jeden stlumiony strzal! Krew i mozg "cyngla" chlapnely na twarz Lebiediewa Lunienko runal na ziemie. Z zarosli wysunela sie Joanna -Skad ona tutaj, co to znaczy? - galop mysli w glowie Piotra osiagnal granice bolu. -Pomozcie mi - cicho skowyczal Coleman. - Pomoz mi, Joanno, ten bydlak paskudnie mnie trafil. Jablonska podniosla bron Lunienki, zrobila dwa kroki. Coleman przerazony i oslupialy zamilkl. -Musze byc wolna - powiedziala strzelajac miedzy piekne oczy zastepcy radcy handlowego... Potem wcisnela bron w lape Wasyla. Dzialala bardzo szybko. Zerwala plaster z ust Lebiediewa i otworzyla mu kajdanki. Ten chwycil z rowu swoja teczke i zataczajac sie wybiegl na szose. Ale juz ucichl halas jadacej ciezarowki. Daleko w polowie drogi majaczyla sylwetka samotnego mezczyzny. Czyzby niczego nie slyszal? No tak, nasyp, las, tlumiki zrobily swoje. Rosjanin przylozyl dlonie do ust. Nie liczylo sie juz, czy Joanna pozna nazwisko mezczyzny. -Panie Lechu, panie Walesa - krzyknal. Ten nawet sie nie obejrzal. W oddali rozblysnely reflektory powracajacego kamaza. -Strzelajmy - krzyknela Joanna odkrecajac tlumik. Wypalili oboje. Ale czy maszerujacy, lekko zawiany mezczyzna mogl ich uslyszec? Ciezarowka znajdowala sie o pare krokow. Wszystko zagluszyl ryk silnika pracujacego na przyspieszonych obrotach. Kamaz pedzil srodkiem szosy. W ostatnim momencie piechur zorientowal sie, ze cos jest nie tak i przystanal przyslaniajac twarz rekami-Kierowca nadjezdzajacej wywrotki wykonal raptowny skret kierownica, zderzak uderzyl mezczyzne. Ten wystrzelil w gore, bez krzyku przelecial kilkanascie metrow i rabnal w betonowy slup trakcji elektrycznej. Chrupniecie kregoslupa... Marczak wyprowadzil woz z poslizgu i zasmial sie w duchu. -Jakie to proste! Dobrze zarobilem na swoja stawke! Na drodze, pareset metrow przed soba, zobaczyl sylwetke wysokiego mezczyzny. Dobrze jest, zleceniodawca czeka z zaplata. Brawo dla kasjera - pomyslal i zahamowal. Ale gosc nie zamierzal wsiadac. I co gorsza, nie byl to wcale jednooki Rusek. Zamiast pogratulowac i otworzyc drzwiczki wrzucil przez okno cos, co wygladalo jak dwa duze indycze jajka. Marczak zdazyl nawet zarejestrowac ich karbowana skorupke. Lebiediew padl twarza w row. Dwie detonacje w jednej. Burza ognia i powracajace od lasu echo. -Po wszystkim - powiedziala cicho Joanna. -Tak, po wszystkim. Wrzawa dobiegajaca z podworka, pulsujace swiatla radiowozu, okrzyki, placz kobiet, obudzily zagrzebanego w sianie biesiadnika. Usilowal przypomniec sobie, gdzie jest i co robi tutaj, na stryszku stodolki? W powietrzu czul jeszcze niepokojaca won perfum tajemniczej dziewczyny, ktora prosila go o chwile rozmowy, pozniej pocalowala, zaprowadzila na stryszek, a potem... Nie pamietal. Danka mnie zabije! - pomyslal ze zgroza. - A gdzie moja wiatrowka? Piekna nowa wiatrowka z NRD. -I to jest wszystko - skonczyla swoja opowiesc Joanna. - Cala prawda, Piotrze. Dopoki Coleman zyl, nie mialam zadnych szans stac sie niezalezna. A teraz? Z tego, co wiem o Bobie, to nie przekazywal wszystkiego, co o nas wiedzial do, Centrali. Mam wiec szanse odczepic sie od Przeszlosci. Wyjedzmy stad gdzies, do Kanady, Australii... A kiedy Polska bedzie wolna, wrocimy. Sluchal jej w milczeniu, palac papierosa. - Zrozum - mowila, a glos jej drzal. Czula, ze cokolwiek powie, cokolwiek zrobi, Lebiediew nigdy nie bedzie mogl miec do niej zaufania. - Zrozum, nie mialam wyboru jak tylko przyjac pomysl Boba... znaczy Colemana. Ulatwiajac ci ucieczke, mialam ci pomagac, byc razem z toba i jednoczesnie informowac o twojej akcji. Czuwac nad toba. Jak widzisz, spisalam sie dobrze. Gdybym nie uspila Walesy w stodolce i nie namowila wasatego sasiada na nocny spacer, to czyje cialo zbieraliby teraz z drogi? -Tak - powiedzial krotko i starannie zgasil papierosa. - Musialas... Lezeli na suchym, aromatycznym sianie rozgrzebanego stogu, gdzies w srodku wielkich, plaskich Zulaw. Z pobij. skiego kanalu dolatywal rechot zab. Milczalo za to gwiazdziste niebo rozpiete od kranca do kranca. -Naprawde kocham cie, Piotrze - zabrzmialo cicho niesmialo, przepraszajaco... -I ja ciebie tez kocham, Joanno. A potem rzeczywiscie sie kochali. I byla to chyba najpiekniejsza milosc swiata, doskonale skomponowany utwor muzyczny. Rozpoczynalo go allegro wzajemnych pieszczot, gwaltownych pocalunkow, przyspieszajace, zblizajace, rozpalajace... Potem nastapilo raptowne zwolnienie, rozmarzyla ich slodycz andante, rozkoszowanie sie wzajemnym posiadaniem, przenikanie az do zapomnienia, az do pelnego zespolenia z soba, z pachnacym sianem, niebem bardziej gwiazdzistym niz amerykanski sztandar i z nieublaganym czasem, bedacym w nich i poza nimi. A potem wpadli w gwaltowne presto, presto, furiozol Zakonczone wspolnym jekiem, rozkosza niepojeta, niewiarygodna, nieziemska... Pozniej przysneli. Ocknela sie nagle, spocona i przestraszona. Niebo od wschodu rozowialo. W oddali pogwizdywal pociag. Za to zaby umilkly. Odwrocila glowe. Tylko wglebienie w sianie wskazywalo, gdzie zasnal Piotr. Probowala podniesc sie, odczuwala zawroty glowy. Wolga siostry Imeldy zniknela. Drozka byla kompletnie pusta. -Piotrze... - wiecej nie mogla powiedziec. Czula sie slabo. Czyzby zmeczyla ja milosc? A potem na swoim ramieniu zobaczyla slad po ukluciu, troche mniejszy niz po ukaszeniu komara. Dookola wstawala mgla. Podnosila sie wszedzie. Byla biala, lepka i nieslychanie spokojna. Joanna tez sie uspokoila. Nawet nie przejela sie bardzo, gdy zobaczyla plynaca ponad klebami mgly polprzezroczysta figurke -starej kobiety z kosa. Tak wyobrazala sobie smierc. A ta przychodzila do niej zgodnie z dziecinnymi wyobrazeniami. Epilog W 1978 roku wrzesien w Grecji nastal chlodny i dzdzysty. Winter time, jak koslawa angielszczyzna mawiali potomkowie Achillesa i Agamemnona, nastal szybciej niz zwykle. Nie dziw, ze turysci, ktorzy nie zdolali sie dotad dosmazyc, szukali slonca dalej na poludniu, na Rodos, Krecie, Cyprze.Lekko utykajacy mezczyzna w ciemnych okularach i doskonale skrojonym jasnym garniturze, szedl pustawa juz promenada w Kato Achaja. Minal sklepiki, na ktorych wsrod tysiecznych suwenirow i bibelotow pysznily sie ogloszenia: "Tickets to Italy". Na falach Zatoki Korynckiej polyskiwala sylweta promu nadplywajacego z Brindisi do wielkiego portu w pobliskiej Patrze. Usmiechnal sie, przystanal przy straganie i zaczal kupowac owoce: dorodne brzoskwinie, morele, kiscie ogromnych winogron. Spieszyl sie. W wynajetej willi czekaly na niego dwa glodomory, blizniaczki Kasia i Basia. Poznal je przed tygodniem w Olimpii, zaprosil do swojego kupionego w Wiedniu BMW, no i zostaly. Mialy jedna wade, byly nierozroznialne. Zdarzylo sie, ze gdy spytal: -Czy ja kochalem sie juz dzisiaj z toba, Basiu - slyszal w odpowiedzi: -Alez skad, to byla Kasia. Od paru miesiecy trwal dla Lebiediewa wspanialy okres relaksu. Akcja zostala zakonczona. Irlandczyk, ktory mial zastrzelic Margaret Thatcher wychodzaca ze swej siedziby przy Downing Street 10, spoczywal piecdziesiat centymetrow pod powierzchnia jednego z ogrodow na Zielonej Wyspie, a wnetrznosci niedoszlego zabojcy Chomeiniego dawno przemieszaly sie z piaskiem syryjskiej pustyni. Piotr byl wolny, mlody, bogaty. Dlaczego wiec co pewien czas zamykal sie w hotelu sam, z butelka czystej wodki i pil, pil, a potem plakal? Zabil Joanne, bo musial. Wiedziala o "Korekturze" i o predestynacji elektryka. Nie mogl ryzykowac. Wiec zabil swoja milosc. Wiedzial, ze nie cierpiala. Lekarze stwierdzili zawal serca. A teraz co mu pozostalo? Bawic sie? Monika w Wenecji, Milena w Sarajewie, Erika w Salonikach, teraz te dwie polskie szczeniary, ktore odlaczyly sie od wycieczki i chcialyby tu zostac. -Chcecie do konca zycia zrywac winogrona i pic metaxe? Powinnyscie wracac - mowil im jak ojciec. - A ty dlaczego nie wracasz, Piotrek? Chetnie by wrocil. Mial juz nawet dokumenty kolejnego Amerykanina polskiego pochodzenia. Moglby wrocic, gdzies zainwestowac. Ale czy potrafilby nie mieszac sie do polityki? Czy zdolalby oprzec sie fali "Solidarnosci"? Czy nie korciloby go, aby tu pomoc, a tam ostrzec... Nie! Nic nie moglo byc zmienione. Nic! Co wiec mial z soba robic? Mogl tylko czekac. Czekac do 1993 roku, kiedy konczyla sie "Prognoza". Dalsza przyszlosc byla niewiadoma. Dalej juz mogl sie wlaczyc w nurt historii, wspoltworzyc ja i zmieniac bez leku, ze naruszy czasoprzestrzenna strukture. Mogl wrocic do Polski lub Rosji, ktora przeciez stanowila jeszcze wieksze, jeszcze bardziej niebezpieczne wyzwanie. Pietnascie lat to sporo. Rezerwy po Lunience niedlugo sie skoncza. Cos trzeba bedzie robic. Oczywiscie moglby sprzedac swoje umiejetnosci komukolwiek, chetnych nie brakowalo - Legia Cudzoziemska, latynoscy dyktatorzy, Kadafi? Ale nie chcial. Po smierci Joanny postanowil, ze juz nikogo nie zabije. Mial zdecydowanie dosc, nawet jesli cel uswiecal srodki. Mijajac witryne sklepu z telewizorami przystanal. Zywot playboya nie zmniejszyl jego zainteresowania polityka. Od kilkunastu dni sledzil szczegolowo doniesienia dochodzace z Wloch. Zmarl Pawel VI, trwalo konklawe. Wlasnie telewizja przerwala nadawanie programu, Pojawil sie napis po wlosku: "Specjalnie z Rzymu". Wszedl do sklepu. Przy telewizorze z wloskim programem zatrzymala sie para turystow z Italii i rowniez wpatrywala sie w ekran. -Habemus papam - rozleglo sie z ust kardynala na balkonie. Kamera pokazala wielki plac przed bazylika, krotki paroksyzm radosci zgromadzonego tlumu. Z nastepnych slow zrozumial jedynie: - Albino cardinali Luciani... -Nasz, nasz! - zawolala gruba Wloszka i ucalowala meza. -Przepraszani panstwa - zwrocil sie do nich po angielsku - ale co to znaczy? -Mamy nowego papieza. Naszego patriarche z Wenecji. -Wlocha? -A kogo? Przeciez papiezem zawsze musi byc Wloch. Chodz, Carlo, trzeba to uczcic. Pojdzie pan z nami? Wyszedl na ulice jak pijany. Przelatywal w pamieci zapis "Prognozy" i "Korektury". Co tu sie stalo? Przypomnialo mu sie zdanie Liwszyca o jedenastoprocentowym marginesie bledu. Czyzby zdarzyl sie ten margines? I co teraz? Albino Luciani - Jan Pawel I mial zostac papiezem, wedlug "Korektury" tylko wtedy, gdyby na konklawe nie pojawil sie ani Wojtyla, ani zlozony ciezka choroba Wyszynski. Luciani byl postepowy, nowoczesny. Taki papiez eurokomunista. Nie kto inny, ale wlasnie on swoimi apelami mial uspic cala Europe i dopomoc podbojowi kontynentu przez Andropowa. To on podczas negocjacji w Castel Gandolfo mial doprowadzic do Historycznego Komprornisu we Wloszech i powolania Wielkiej Koalicji z komunistycznym premierem. Koalicji, ktora miala przetrwac pol roku. A pozniej... Pornyslal o sugestywnych obrazach Rodrigueza, o rozstrzeliwaniu prawicowych, a potem i socjalistycznych deputowanych w ruinach Koloseum, o studentach masakrowanych na Stadionie Olimpijskim... To nie Piotr podjal decyzje. To ktos inny, ktory obudzil sie w nim niedawno, ale byl coraz silniejszy, bezwzgledniejszy. Tak, do dziewczat napisze kartke, obieca, ze przysle im do Polski pieniadze, niech zakladaja teraz wymarzony zaklad kosmetyczny niech wychodza za swoich inzynierkow, niech rodza im dzieci. Wszedl do sklepu. -Poprosze bilet na najblizszy prom z Patry do Wloch - powiedzial. Ciemna, prawie negroidalna sprzedawczyni wytrzeszczyla w usmiechu potezne zeby i zapytala: -Jesli pana to interesuje, rezerwujemy rowniez bilety na ekspresy z Brindisi do Neapolu, Mediolanu, Rzymu. Wsrod roznorodnych widokowek dostrzegl zdjecie jakiejs kapliczki, a nad nia w koleczku twarz zalozycielki miejscowego zgromadzenia, swiatobliwej dziewietnastowiecznej zakonnicy. Bardzo przypominala siostre Imelde. I znow uslyszal jak echo jej starczy glos: -Jesli bedziesz zwiedzal Watykan, mlody czlowieku, koniecznie musisz mnie odwiedzic. -Slucham, mister? - delikatnie przynaglila go Greczynka. - Zdecydowal sie pan? -Tak, zdecydowalem. Sypialny do Rzymu! POPRAWKA Z CUDU Tylko cztery osoby wysiadly z parowca "Chluba Kamienicy" na prowizoryczny, chybotliwy pomost w Piarzysku. Osade te z dawien dawna zwano Diablinem. Atoli od czasu Wielkiej Przemiany miasta, przysiolki, a nawet szczyty gorskie ulegly metamorfozie, przyjmujac nazwy bardziej odpowiadajace nowej epoce. Jednak czesto, zwlaszcza na prowincji, wszystkie przeksztalcenia ograniczaly sie jedynie do zmiany nazwy, tak wiec i Diablin przemianowano na Piarzysko, ktorego to slowa nie byl w stanie wymowic zaden cudzoziemiec. Inna sprawa, czegoz cudzoziemcy mogliby szukac w tej okolicy? Jedyna jej osobliwoscia przyrodnicza byly pluskwy wielkosci myszy, myszy rozmiarow szczurow, szczury wzrostu kota. Co sie tyczy samych kotow, gospodarni mieszkancy ostatnie egzemplarze przerobili juz dawno na cieszacy sie wielka estyma, leczacy urazy kregoslupa tluszcz i niezastapione w przypadkach reumatyzmu futro. Z kolei szlak wiodacy w gore Diablego Potoku w zasadzie prowadzil donikad, jesli nie liczyc z rzadka rozrzuconych osad drwali, pasiek pszczelarzy, kolib pasterzy muflonow i szalasow poszukiwaczy zlota. Tych z roku na rok bylo coraz mniej. Chyba zeby doliczyc opryszkow, ktorzy ostatnio wyspecjalizowali sie w najprostszej metodzie eksploatacji kruszcu, zwanej odkrywkowa, a mianowicie rzezali mieszki podroznym.Owej jesieni, po obfitych deszczach Kamienica wezbrala. Jej burordzawe nurty zatapialy nadbrzezne chaszcze i laki, korytem plynely krzaki, drzewa, czasem wzdete zwloki utopionego bydla. Mezczyzna w szarej podroznej oponczy, obszytej dyskretnie srebrna tasma, co na mile zdradzalo stolecznego bywalca, oparty o reling, z odleglosci zaledwie paru krokow od kola parowca przypatrywal sie okolicy. Po obu stronach wody ciagnely sie prowizorycznie sklecone budy bez okien, z ktorych, jako jedyne odglosy zyda dobiegaly przeklenstwa lubo efekty intensywnego rozmnazania. Najwyrazniej powiew reform nie dotarl jeszcze w owe strony. Zreszta, czy bylo sie do czego spieszyc? Elegant mimowolnie porownal sytuacje z tym, do czego zdolal przywyknac w stolicy. Tam zmiana systemu wyzwolila nieprawdopodobna przedsiebiorczosc. Na lakach nadrzecznych wznoszono fundamenty fabryk, na wode splywaly pierwsze parowce, rozszalala sie prasa, kipialy zyciem teatry i operety ogrodkowe. Wybuch wolnosci niosl naturalnie ze soba mase patologii i poczucie tymczasowosci. Zewnetrzny makijaz nie przeslanial balaganu i zaniedbania, ale kazdy dzien, strawiony czy to na przysluchiwanie sie dysputom parlamentarnym, czy na wizyty w Wielkich Hallach, gdzie nagle zagoscily nigdy dotad nie spotykane produkty - jak pistacje, arachidy, kawior i kalmary, pyszne wina z Imeru, sery rurytanskie, skory z Lesji czy klawesyny z Etanii - mogl upewniac, ze nie ma odwrotu z drogi do rozwinietego kapitalizmu, ze ostatecznie skonczyla sie wszechwladza tepych tyranow XVII dynastii, ktorzy na wszelki wypadek zakazywali szczepienia ospy, czytania ksiag czy tez mycia sie czesciej niz raz w tygodniu (zbyt czeste ablucje wzbudzaly wszak grzeszne zainteresowanie wlasnym cialem). Nie wolno tez bylo podrozowac bez przepustek oraz stosowac irygatora w celach antykoncepcyjnych. Czy jednak okolice Piarzyska naprawde pozbawione byly jakichkolwiek zwiastunow "nowego myslenia"? Kiedy parowiec, idacy glownym nurtem, zblizal sie ku ktoremus z brzegow, od razu, nie wiadomo skad wyrajaly sie tlumy brudnych bachorow, ktore, wyciagajac zdeformowane krzywica lapiny, domagaly sie jalmuzny. -Coz za natarczywosc! Wstyd i obraza Boska - komentowal to z oburzeniem zazywny mezczyzna w koloratce. - Biedactwa musza byc glodne - mlodzieniec o wygladzie zamoznego dziedzica wyciagnal z kabiny skrzynke z owocami i jal ciskac pomarancze i jablka w strone dzieciarni. Nie wyciagnela sie ni jedna raczka... -Owocow nie biora, jeno blit - zasmial sie gardlowo inny z podroznych, wysoki i muskularny, o ciemnej, osmaganej wichrami twarzy zeglarza przecietej na policzku szeroka blizna. - Widzisz waszmosc, jak ignoruja wasze frykasy? Kmiectwo teraz karmi nimi swinie. Rzuc pan trzos, a obaczysz, ze potrafia nurkowac jak rybki. -Nie moze byc - watpil bywalec stolecznych salonow. -No to popatrzcie! - ogorzaly wyciagnal skorzane zawiniatko i cisnal przed siebie. Zakotlowala sie woda. Dzieciaki zanurkowaly jak stado piranii. Jeszcze chwila, a wylonil sie zwyciezca z trzosikiem w zebach. Wyskoczyl na brzeg. Rozsuplal... Dlugo jeszcze klatwy i zlorzeczenia gonily oddalajacy sie statek. -Coz bylo, mily panie, w tym zawiniatku? - dopytywal sie duchowny, ciekaw jak kazdy ksiadz. -Piasek, normalny, zlocisty piaseczek! Zaczerpnalem go nieco na plazy, zanim wsiadlem na statek - powiedzial mezczyzna i zaniosl sie glosnym, nieprzyjemnym smiechem. Czy bylo zamiarem losu, aby ta wymiana pozornie pozbawionych znaczenia zdan rozegrala sie wlasnie miedzy jedynymi pasazerami, ktorzy wysiedli w Piarzysku? -Nie orientujesz sie, synu - schodzacy po trapie kaplan zwrocil sie do starszawego eleganta w oponczy - czy dziala tu jeszcze punkt wynajmu kolas podroznych? Informacje, ktore na ten temat posiadam, sa niestety ze soba sprzeczne. -Osobiscie zamierzam skorzystac z linii dylizansowej, ktora wiedzie do Sniezyna - odparl indagowany i wyciagnal z kieszeni turystyczny przewodnik. -Obawiam sie, ze to moze okazac sie niewykonalne -ozwal sie trzeci z wysiadajacych, mlody arystokrata, niefortunny dobroczynca mlodocianych zebrakow. - Dylizanse obecnie nie kursuja. Z przewozow zrezygnowano ze wzgledu na ich nieoplacalnosc. Do tych biednych okolic nie zdazyla dotrzec nowa koniunktura, w odroznieniu od recesji i bezrobocia, ktore pojawily sie rownoczesnie i w dodatku przed terminem. Coz, koszty transformacji... Ale, o ile wiem, mozna wynajac woz u miejscowych. Nie bedzie to oczywiscie komfortowy pojazd. -Za to pewnie bedzie duzo kosztowal - zasepil sie ksiadz. - Do samego Sniezyna ani chybi majatek? -Dla jednej osoby z pewnoscia bylby to spory wydatek - usmiechnal sie mlodzieniec - ale poniewaz i ja udaje sie w te sama strone, moge podzielic sie kosztami z ksiedzem dobrodziejem. -Jeszcze taniej wyjdzie na trzech - pospiesznie dolaczyl do rozmowy elegant, ktory, wbrew pozorom, najwyrazniej tez liczyl sie z kazdym groszem. -A na czterech, to juz bedzie prawie darmo - zakonczyl czlowiek z blizna, ktory schodzil na pomost jako ostatni. - I jesli panowie pozwolicie, to zaproponuje wam swoj woz, ktory wynajalem bylem listownie. O, widze, ze czeka juz przy przystani. W tej sytuacji pozostawalo jedynie wymienic nazwiska. Mlody panek przedstawil sie jako wicehrabia Albert de Glacier, co absolutnie wspolgralo z jego aparycja; ksiadz, jak sie okazalo, nosil popularne imie Wenanty, natomiast posiadacz srebrzystej lamowki rzekl po dluzszej pauzie, jakby czekajac na oklaski: -Panowie pozwola, Wolfgang Dreem. -Nie moze byc! - wykrzyknal wicehrabia. - Sam slynny basniopisarz we wlasnej osobie?! -Szczerze mowiac, jako pol osoby. Pisujemy zazwyczaj wspolnie z bratem. Tym razem jednak Anderson Dreern pozostal w stolicy. Przyszla kolej mezczyzny z blizna. -Nazywam sie Rot rzucil, prezac sie po wojskowemu i umilkl, nie zamierzajac najwyrazniej wymieniac dalszych tytulow, ujawniac swych paranteli ani stopni naukowych. Pozostalym, jako ludziom dobrze wychowanym, nie wypadalo sie dopytywac. Na rzygaczu, odprowadzajacym wode z dachu kosciolka, przysiadl czerwony sep. Wyciagnal swa dluga szyje i swidrujacymi oczyma lustrowal przybylych. On chyba cos przewidywal. Woznica, milczacy, zarosniety jak uda swietej Zyty chlopina, ktoremu okragla glowa wyrastala wprost z szerokich ramion, zacial batem dwa chude koniki i furka potoczyla sie po wyboistej drodze, pozostawiajac za soba rejwach przystani, aromat rozkladajacych sie ryb, odor chlewikow i obor, slowem: caly bukiet woni, po ktorym Dreem poznalby swoja ojczyzne wszedzie. Rot zajal miejsce obok furmana, basniopisarz usadowil sie przodem do kierunku jazdy, majac vis a vis ksiedza i mlodzienca. -Musze wyznac - odezwal sie kaplan - ze okrutnie chcialbym wiedziec, coz literata tak cenionego na wszystkich dworach od Rurytanii po Etanie sprowadza w one pospolite strony? -Obowiazki zawodowe - usmiechnal sie Dreem. - Postanowilem odszukac Dobra Wrozke. -Do licha! - szepnal panicz. -Coz za zbieg okolicznosci - wyrwalo sie ksiedzu. Rot pozostal nieporuszony, podobnie jak woznica, ktory sprawial wrazenie gluchoniemego, co zreszta, z powodu naduzywania trunkow przez pare pokolen zamieszkalych w okolicach Rudych Wierchow gorali bylo czestsze niz wole lub koltun. -Prosze wybaczyc moja emfaze - usprawiedliwial sie wicehrabia Albert - ale w dobie obowiazujacego racjonalizmu Dobre Wrozki uznano za plody wyobrazni takich jak Pan tworcow. -Zasie Kosciol - uzupelnil ojciec Wenanty - wiare nie traktuje na rowni z herezja. Albowiem od bajdy jeno do gusel i zabobonow, a te stanowia pozywna lebe, z ktorej wyrasta Zlo! -Nie podchodze do zagadnienia dramatycznie, a jedynie z ciekawoscia - tlumaczyl Dreem. Jesli odnajde Wrozke, ostane szczesliwym idealista; okaze sie, ze jej nie ma, bede swietowal ten dzien jako triumf materializmu. -Cynik z mistrza - westchnal panicz. -A cynikami wybrukowane jest pieklo - dorzucil duszpasterz, wyciagajac z zanadrza buklaczek. Poglady woznicy i Rota na temat piekla i pokrywajacego je bruku, pozostaly nieznane. Dobra Wrozka! Na honor, kto przypuszczal, ze jeszcze kiedys sie nia zainteresuja - pomyslal wicehrabia, szczelniej nakrywajac sie derka. - Czyzby znow nadchodzil jej czas? Jeszcze szesc, siedem lat wczesniej realny feudalizm trzymal sie krzepko. Pod jego pazurami drzaly blizsze i dalsze narody, jego agenci knuli dzien i noc, walczac, izby znudzonym obywatelom Oswieconego Swiata zapewnic Ciekawsze Pojutrze... A tu szast, prast! i po wszystkim -w Erbanii rozpadl sie Czerwony Smok, Axaria West nadzwyczajnym sposobem zrosla sie z Axaria Ost, po powierzchownym jeno posmarowaniu szwu mascia dobywana przez pracowite trolle w Zaglebiu Grubej Rury. W Transylwanii zgladzono Zla Macoche z rodu Draculescu, a tu, w Amirandzie, niepozorny szewczyna imieniem Luis, nie tylko obalil regenta Adalberta Slepowrona, ale jeszcze wymanewrowal od wladzy starszych, lepiej wyksztalconych i bardziej wymownych braci. Jak to bylo mozliwe? -Dialektyczna nieuchronnosc - twierdzili kronikarze z bractwa limerianow bosych. -Wiadomo, intryga Zydow, masonow i sluzb specjalnych Erbanii - powtarzala antyszewska opozycja. -Oczywisty cud nad Kamienica - interpretowal dwor. A jak bylo naprawde? Dwadziescia lat wczesniej Luis, podowczas ledwie czeladnik szewski, zwolniony z pracy za hardosc i niechetny stosunek do obuwia (a kozakow w szczegolnosci), oddajac sie przy pomocy petard ulubionemu przez siebie rybolowstwu, wylowil ogluszona syrene. Jaka byla? Prawde powiedziawszy, niezbyt mloda - ale cyc miala jeszcze jedrny, luske na dupsku czysta. Co sie tyczy miecza i tarczy, nie posiadala przy sobie zadnego rynsztunku, ale byc moze przehandlowala go wczesniej na gorzalke, jako ze, wedle miejscowych, lubila sobie golnac, zwlaszcza w chlodne grudniowe wieczory, kiedy na brzegach Kamienicy zaczynaly sie pojawiac tafelki lodu. Czy cos spiewala? Nie, byla na to chyba zbyt ogluszona, przytomnosc wrocila jej dopiero, kiedy Luis wciagnal ja do lodzi. Wciagnal ja i zamiast, jak miejscowi rybacy, wychedozyc ja natychmiast, a nastepnie sprawic wedle katolickiej dietetyki: gora na niedziele, rybi ogon na piatek, wdal sie z nia w dyskusje. Dyskutowac bowiem lubil od malego. -Pusc mnie wolno do akwenu, luby rycerzu - kokietowala syrena. -Nie jestem rycerzem, jeno bezrobotnym. -A coz to za problem sprawic, zebys awansowal. Wyraz jedynie zyczenie, moga byc nawet trzy, potem pusc mnie wolno, a twoja wola stanie sie rzeczywistoscia. -A co ty, Zlota Rybka jestes? - zapytal nieufnie obuwnik. -Moge miec wiele ksztaltow. Na roznych etapach historycznych przybieralam rozmaite postacie... Ostatnimi czasy bylam wodnica, ale juz wkrotce zamierzam sie wysuszyc, by dzialac znow jako Dobra Wrozka. Od tego momentu historia ta przybiera rozne wersje. Jedni uwazaja, iz Luisa nagle prorocza iluminacja ogarnela, inni zas sceptycznie twierdza, ze szewczyna postanowil sobie z syreny zazartowac. W kazdym razie sformulowane przez niego trzy zyczenia brzmialy: -Zrob zatem tu wolna od obcej dominacji Amirande, wolny rynek i wolnego regenta w mojej osobie. -Zalatwione - powiedziala syrena i skoczyla w topiel. Realizacja tych postulatow zabrala jej okolo pietnastu trudnych lat. Byly to trudne lata rowniez dla szewca. Wysmiewany przez jednych (nawet wlasna zona nie wierzyla, ze akurat tak przebiegala jego rozmowa z syrena), atakowany przez drugich, przez wladze bywal inwigilowany i sledzony. Regent Adalbert uciekl sie nawet do tymczasowego internowania. Wszystko na nic. Zyczenie stalo sie faktem. Realny feudalizm zawalil sie z trzaskiem nie notowanym w historii i przyszlo NOWE. Inna sprawa, ze im dluzej to nowe skrecalo sie w bolach porodowych, tym wiecej Amirandczykow zadawalo sobie pytanie, co tez sie jeszcze z tego urodzi. I wlasnie, aby ubiec innych i miec nowa basn zlozona do druku przed terminem, Wolfgang Dreem postanowil odszukac sprawczynie ostatnich niezwyklych wypadkow i dowiedziec sie chocby paru rzeczy na temat nadciagajacej przyszlosci. -Poznac jutro, ktoz tego nie pragnie? - zgodzil sie wicehrabia de Glacier. - Alisci nie rozumiem, dlaczego chce tego pan, basniopisarz? Nie prosciej byloby sobie to wymyslic? -To zbyt niebezpieczny koncept. Razem z mym bratem zauwazylismy, ze nasze opowiesci maja przedziwna moc sprawcza. Historie o syrenie opisalismy na pare lat, zanim zdarzyla sie naprawde. -Tedy wymyslcie swietlana przyszlosc dla Amirandy i jesli sie ona sprawdzi, nasz dobry lud slawic was bedzie po wieki wiekow - powiedzial ojciec Wenanty. -Niestety - westchnal basniopisarz. - Jakowes fatum ciazy nad nasza tworczoscia. Ledwie postawimy slowo: "Koniec", a basn juz poczyna zyc wlasnym zyciem, niezaleznym od naszej woli, a czesto z nia sprzecznym. Opracowalismy niedawno nowa, rozna od wersji Angielczyka Szekspira historie Romea i Julietty. Oboje pokonuja tam wasn rodowa, zachowuja zdrowie, pobieraja sie i zyja... -Dlugo i szczesliwie? Ha, ha! - zarechotal z kozla Rot. -Niestety, z listow, ktore otrzymalem od rodziny Kapulettich i Montekich, wynika co inszego. Juz po krotkim pozyciu wyszlo na jaw, iz Romeo to w sumie niepowazny zdobywca nimfetek, Julia zas to rozparzona, niestala w uczuciach mitomanka, w ktorej bardzo szybko ujawniaja sie sklonnosci lesbijskie. W tej chwili sa juz po rozwodzie, Julietta wyemigrowala, a Romeo siedzi, bo w klotni zaciukal tescia. Natomiast blizniaki, ktore urodzily sie trzy miesiace po nocy poslubnej, wychowywane sa na koszt patrycjatu miasta Werony. -Jesliby przyjac, ze ostatnie lata w naszym swiecie to wynik panskiej literatury - rzekl ksiadz - to istotnie wiele niepojetych spraw staloby sie jasnych. -Bardzo ksiadz laskaw, ale dla mnie nic nie jest jasne. To, co stalo sie ze swiadomoscia ludu, przypomina scenariusz z mojego najczarniejszego snu: W Axarii zaluja zjednoczenia i dla poprawienia samopoczucia tluka cudzoziemcow, w Erbanii pucz za puczem, mafie, zbrodnia i wystepek, gdzie indziej zdarzaja sie przypadki trucia krasnoludkow srodkami owadobojczymi. A u nas byle smerda wyciera sobie gebe Najjasniejszym Szewcem. W katakumbach zanoszone sa modly o powrot zlych czarownikow, realnego feudalizmu i sredniowiecza. -Sredniowiecze, jakie bylo, takie bylo, ale dawalo ludziom poczucie bezpieczenstwa i stabilizacji - przypomnial duszpasterz. -Przypuszczam, ze praprzyczyna klopotow - rzekl mlody Albert - jest, niestety, tworczosc naszych kochanych braci Dreem. -Co takiego? -Ludzie uwierzyli w wasze bajki i teraz chcieliby, zeby sie spelnily natychmiast. Woznica strzelil z bata, konie przyspieszyly, czujac rychly popas. Dreem nie lubil, gdy ktos przeszkadzal mu w zalatwianiu potrzeb fizjologicznych, dlatego zrobilo mu sie nieprzyjemnie, kiedy podczas postoju dogonil go w zaroslach mlody wicehrabia. Basniopisarz niezdarnie podciagnal spodnie. De Glacier tez sie chyba zawstydzil, bo okryl sie rumiencem i rzekl: -Wybacz, mistrzu, ale chcialem porozmawiac z wami na osobnosci. -Mowcie! -Mam zle przeczucia i... niepokoi mnie jeden z naszych wspoltowarzyszy podrozy. -Na Boga, wicehrabio, o kim pan mowi? -O osobniku, ktory przedstawil nam sie jako Rot! Co Pan o nim sadzi? -Nie zastanawialem sie. Jest szalenie malomowny. -Kiedy poszedl do sklepu po tyton, obmacalem jego wezelek. Skrywa tam dwa pistolety, komplet nozy do rzucania, podrozny zestaw trucizn przewiazany tasiemka do garoty. A i woreczek z piaskiem, ktory rzucil dzieciakom to przeciez doskonaly sprzet do ogluszania badz obciazania zwlok. -Do kata! Wszechstronny jest to zolnierzyk! -Raczej najemny zabojca! -Ale jakiz moglby miec cel, buszujac w tej okolicy? Ktoregos z nas? -Nie wiem, ale jezeli jego celem jest Dobra Wrozka? O ile wiem, w wielu kregach nie moga jej zapomniec obalenia systemu. Erbania tez nie pogodzila sie z utrata mocarstwowej pozycji. Istnieje ze sto powodow, dla ktorych wrozka moze obawiac sie o swoja skore. -Pan zartuje, czarodziejka mialaby sie bac pospolitego osilka? Przy jej mozliwosciach? -Mistrz zapomina o dosc istotnych wlasciwosciach wrozek. Te potezne istoty sa w istocie bezbronne, jesli idzie o ochrone wlasnych interesow. Kto rozpozna wrozke w ludzkim wcieleniu, moze usmiercic ja rownie latwo jak muche. Gdy przebywa w postaci wilka, narazona jest na wscieklizne. Jako syrena czy zlota rybka musi bez zajaknienia spelniac zyczenia byle kretyna tylko dlatego, ze ten przypadkowo ja wylowil. -Jestes doskonale poinformowany, moj panie - zgodzil sie Dreem, zajety powstrzymywaniem perystaltyki jelit. -W koncu siedziba Dobrej Wrozki znajduje sie na terenie moich wlosci i chocby z tego powodu winienem byc lepiej poinformowany od innych. Drugi popas przypadl w Mlynowie, kiedys gwarnej, dzis wyludnionej osadzie u zbiegu dwoch potokow. Z dawnych domostw pozostaly jedynie fundamenty i ruina monumentalnego ongis kosciola. Dreem postanowil zwiedzic rumowisko. Wspial sie na rozwalony mur i wszedl do wnetrza, gdzie na ocalalej resztce kopuly zachowal sie jeszcze fragment mozaiki. Dreem wyciagnal szkicownik i w tym momencie uslyszal, ze ktos nadchodzi. -Boje sie, panie Dreem - powiedzial kaplan, podchodzac bardzo blisko. -Doprawdy? -Nie dotrzemy przed wieczorem do gospody i chyba wypadnie nam nocowac w lesie. -I coz z tego? Jest przeciez cieplo, a grubego zwierza nie widziano w okolicy od lat. -Nie o takim niebezpieczenstwie mysle. Wiem, ze pan jest tym, za kogo sie podaje, ale nie moge tego powiedziec o calej kompanii. -Kogo ma ksiadz na mysli? -Coz, znam dosc niezle sfery naszej arystokracji, ale jako zywo nie slyszalem o rodzinie de Glacier. -Podobno maja tu swoje wlosci. -Przypadkowo w regenckiej kancelarii zajmowalem sie nadaniami z tej okolicy, znam dobra regenckie, koscielne... -W regenckiej kancelarii? -Nie bede ukrywal, synu, jestem spowiednikiem Jego Ekscelencji. I przybylem tutaj w podobnym celu, co pan. -Odszukac wrozke. -Wrozke, syrene, wiedzme, obojetne w jakiej bedzie wystepowac postaci. -Ale po co? -Rozumiesz, synu, ze jest to tajemnica panstwowa. Musze wykonac swoje zadanie. Ale jestem pewien, ze wielu silom moze zalezec, zebym nie dotarl do celu. -I boi sie ojciec tego sympatycznego mlodzienca? -Sympatycznego? Dziwnego. Na poprzednim popasie slyszalem, jak rozmawial z koniem. -Sam tez lubie rozmawiac z moim psem. -Ale kon mu odpowiadal! Niestety szeptem. I to jeszcze nie koniec. Kiedy szedlem tu za panem, obejrzalem sie i zobaczylem, jak panicz Albert przekroczyl rzeke, nie moczac nog. -Po kamieniach? -Widzialem na wlasne oczy, szedl po powierzchni glownego nurtu, nie pozostawiajac sladow, i zniknal za zakretem. Moim zdaniem to wynajety czarnoksieznik. Dreem nie powiedzial nic. Nie ulegalo watpliwosci, ze zacny ojciec Wenanty zwariowal. Ksiezyc wzeszedl nad gorami, wielki i bezczelny. Podrozni ulozyli sie wokol ogniska, woznica zasnal na siedzaco obok koni. Ojciec Wenanty nie mogl spac. Obawial sie, ze niepotrzebnie wygadal sie przed Dreemem. Jego misja pozostawala tajna nawet dla innych, najblizszych wspolpracownikow regenta. Pamietaj, odszukasz wrozke -jeszcze teraz slyszal glos szewca Luisa. - A potem ja przekonaj! Musi sie zgodzic na moje czwarte zyczenie, musi. W razie czego niech anuluje dotychczasowe trzecie, ja regentem nie chce byc i nie musze. -Nie spi ksiadz? - tuz obok rozlegl sie chrapliwy szept Rota. Kaplan zadygotal. - Widze, ze ksiadz czuwa. Aja... Ja chcialbym sie wyspowiadac - i dostrzegajac zdumienie w oczach Wenantego, przysunal sie jeszcze blizej. - Musze sie komus zwierzyc. Przypuszczam, ze domysla sie ksiadz, kim jestem. -Dzieckiem Bozym, moj synu! -Przez wiele lat bylem najemnym zabojca. Najpierw byly to tajne sluzby Czerwonego Smoka, potem zleconka na wlasny rachunek. Czysta, brudna robota? Czy ksiadz wie, ile osob zalatwilem tymi rekami, i to jakich? Niezla parafia by sie uzbierala. Mam u Lucyfera zarezerwowany chyba najwiekszy kociol. -Pan Bog milosierny. Zawsze jest czas na skruche. -Dwa miesiace temu zaproponowano mi najwyzej platny kontrakt w mojej karierze, mialem zalatwic Dobra Wrozke... -Wielki Boze! -Niech sie ksiadz nie obawia. Tym razem odmowilem, nie dlatego, ze boje sie jakichs czarodziejskich sztuczek. Przestrzegam jednak swojego zawodowego kodeksu: kobiety, owszem, porywam, czasem gwalce, ale nigdy ich nie morduje. -Chwali ci sie to, synu. Ale dlaczego zmieniles zdannie i ruszyles do Sniezyna? -Wiem, ze zleceniodawcy nie zrezygnowali, skladali propozycje innym. Moze ktos sie podjal, moze ktorys z nas. -Nie moze byc. -Ksiedza wykluczam, ale inni... -Basniopisarz i ten golowas? -Nie masz pojecia, ojcze Wenanty, jacy dziwni ludzie biora sie za te robote. W Etanii do wykonywania wyrokow mafia miala kobitke o wygladzie aniolka, matke trojga dzieci, a w Lesji uprawiala swoj proceder "Okrutna Brygada" zlozona z samych nieustraszonych dwunastolatkow. Dlatego postanowilem dotrzec do wrozki, ostrzec ja i ochronic, jesli zajdzie taka potrzeba. -Co was do tego sklonilo? Sumienie? -Odwalila dobra robote dla Amirandy, a choc jako zabojca jestem internacjonalista, prywatnie zostalo we mnie sporo patrioty. Pomoze mi ksiadz? Wenanty skinal glowa. Wierzyl najwyzej w polowe slow Rota. W koncu najlepszym sposobem zblizenia sie do ofiary jest obietnica zapewnienia jej ochrony... Zbudzili sie dobrze po switaniu. W dolinie bylo mglisto i chlodno. Woznica ladowal pakunki, ksiadz modlil sie, mlodzieniec poszedl na spacer do lasu. Dreem nie od razu zauwazyl znikniecie Rota. Dopiero podczas pakowania, zorientowal sie, ze tkwiacy pod kocem mezczyzna juz dawno powinien byl wstac. Podszedl blizej, szarpnal derke... Chryste! Rot byl juz zimny. Z wyszczerzonymi zebami, wywroconymi oczami i fachowo poderznietym gardlem lezal w kaluzy zakrzeplej krwi. Stroma droga, porzuciwszy doline potoku, wspinala sie teraz coraz wyzej i wyzej. Mgla jeszcze bardziej zgestniala. Podrozni ponagleni pomrukiem woznicy zeszli z wozu i posuwali sie gesiego skalna polka. Z prawej strony mieli pionowa skale wspinajaca sie ku chmurom, z lewej przepastne urwisko opadajace ku wodzie. Od rana nie zamienili slowa. W milczeniu pochowali Rota, ksiadz odmowil cicha modlitwe, woznica wystrugal krzyz. Dreem zastanawial sie nad motywem zbrodni. Nie wygladala ona na dzielo lesnego rabusia, wiec kto mogl jej dokonac? Posuwajacy sie za nimi tajemniczy tropiciel, a moze... ktos z nich? Autor bajek pozostal troche z tylu. Bal sie. Z kazda minuta odczuwal coraz wiekszy lek. Sprawdzil krocice ukryta w zanadrzu. Nabita... Naszla go naraz chec pozostania tu, na polanie, i zaczekania na morderce. Jesli ktokolwiek postepowal za nimi, predzej czy pozniej musial nadejsc. A jesli zabojca juz ich wyprzedzil i teraz spokojnie czekal na kolejna ofiare? Uswiadomiwszy to sobie, basnio-pisarz przyspieszyl, prawie pobiegl. Minal wolno poruszajacy sie zaprzeg i nagle znalazl sie we mgle bialej jak mleko. Ogarnela go niepokojaca cisza. Zawolal: -Hop, hop, prosze ksiedza! Panie Albercie! Kaplan odezwal sie gdzies zupelnie blisko: -Tutaj jestem, panie Dreem. Chyba zmylilem droge. Strasznie tu slisko. Moze mi pan podac reke? Dziekuje. Basniopisarz usmiechnal sie, w tej przekletej mgle nawet czubek wlasnego nosa mozna bylo wziac za cos innego. Nagle ksiadz krzyknal. Przerazliwie, rozdzierajaco. Rozlegl sie trzask lamanych krzakow, hurkot sypiacych sie kamieni, a ksiadz krzyczal i krzyczal, jego glos rozlegal sie zewszad, zwielokrotniany przez echo, poki cialo nieszczesnika nie spoczelo na dnie doliny. Powial wiatr. Gwaltownie, jak za rozsunieciem zaslony w teatrum, zrobilo sie calkiem widno. Dreem wskoczyl z krocica w dloni na mala skalna polke, gdzie strzepy sutanny wskazywaly miejsce, w ktorym ksiadz rozpoczal swa ostatnia w zyciu podroz. Nieomal zderzyl sie z Albertem. Smiertelnie blady mlodzieniec trzymal w reku obnazony sztylet. -Nie zblizaj sie do mnie! - wrzasnal Dreem. -Porozmawiajmy - blagal de Glacier. - Wszystko mozna wyjasnic. Jesli ten ksiadz morderca chcial was zepchnac w przepasc, to dzialaliscie w samoobronie! -Bezczelny jest pan, czy naiwny? Nie, panie Albercie, na to mnie nie zlapiesz. Z dwoma ci sie udalo, ze mna bedzie trudniej. Nie zblizaj sie, krocica jest nabita! -Co, pan przypuszcza, ze to ja? Ja wszystko panu wyjasnie, ja przeciez... - mowiacy zblizal sie ku Wolfgangowi. Ten cofnal sie jeden krok, drugi... Oparl o skalna sciane. -Prosze odlozyc bron - przemawial hipnotyzujacym glosem de Glacier. - Wszyscy wpakowalismy sie w sprytna pulapke, taka... Dlon z nozem zatoczyla luk. Moze rzeczywiscie to byl tylko obrazowy gest, ale w tym momencie zachowujacy dotychczas ponure milczenie woznica przemowil: -Uwazaj pan! Krocica wypalila. Trafiony w piers wicehrabia padl na kepe mchu. -Dziekuje - krzyknal Dreem do woznicy i podbiegl do postrzelonego. Ow zyl jeszcze, ale bladosc jego lic stala sie jeszcze bielsza. -Pomyliles sie, Albercie - mowil glosem zmienionym, delikatnym, pieknym. Spod czapki, ktora spadla mu z glowy, wysunely sie rude wlosy, dlugie do ramion, polyskliwe. A gdy Dreem rozpial mu kubrak i rozerwal koszule, ujrzal pare piersi przecudnych, krwia zbryzganych. -Dalibog, ty jestes kobieta, czemuz to skrywalas? Pozwol, musze zatamowac krew! -Za pozno - odpowiedziala umierajaca. - Zawsze obawialam sie, ze tak glupio skoncze... Po dziesieciu tysiacach lat... Glupia Albertynka, glupia Albertynka... Naraz glos jej nabral skrzekliwych, starczych tonow. Dreem stal oslupialy i patrzyl, wlasnym oczom nie wierzac. Oto przecudowne rude wlosy Albertynki z nagla posiwialy, twarz marszczyc sie poczela, jak na schnacym Jablku, zeby staly sie poczerniale, pokruszone. - Kim ty jestes, na Boga, kim ty jestes? - Przeciez sam teraz widzisz kim. Jestem ta zmienna, wielowiekowa, wielopostaciowa... Nimfa i Baba Jaga, rusalka i sowa, terazniejszoscia i historia, ktora wlasnie do-biega konca. -Nie moge ci pomoc? -Mozesz. Wedle praw przedwiecznych, nawet trafiona smiertelnie mam rezerwe mocy. Moge spelnic jedno kategorycznie wypowiedziane zyczenie. Oczywiscie cudze. -A jesli zazadam, bys zdrowa byla i cala? -Spelnie to z ochota. Ale co wtedy sie stanie z prosba ksiedza? Wiesz, jak brzmialo czwarte zyczenie szewca Luisa: "I oby lud moj, dzis powrotu feudalizmu sie domagajacy, zmadrzal, odzyskal pamiec i godnosc". -Spelnisz to zyczenie? -Jedno z dwoch. Decyduj... Trace sily. Dreem pomyslal o Amirandzie... Ale prawie natychmiast zdal sobie sprawe, ze madrzejsze byloby zachowanie czarodziejki przy zyciu. Ocalala bedzie wszak mogla spelniac jeszcze setki zyczen, az do skonczenia swiata... -Dobra, cof sie pan! Niech natychmiast zniknie to babsko - powiedzial woznica, ktory zblizyl sie do nich nagle z solidna pala w dloni. -Twoje zyczenie jest dla mnie rozkazem - rozlegl sie cichutki glos. I stalo sie. Naraz twarz Albertynki zmienila sie w klebek mgly, ktory, tracony kolejnym powiewem wiatru, rozwial sie w powietrzu, pozostawiajac jeno pusty, zakrwawiony kokon przyodziewku. Basniopisarz otwarl usta z podziwu, autochton zasie, nie przejmujac sie zbytnio jego obecnoscia, kleknal przy doczesnych pozostalosciach nieszczesnej czarodziejki. Pozbieral pierscienie, pas zlocisty, trzos, medalion z podobizna swietego Limeryka. -Co robisz, draniu? -Kazdy tyra, jak umi! - odparl woznica, nie przerywajac odrywac srebrnych klamerek z pludrow falszywego wicehrabiego. Z nagla wszystko stalo sie przerazajaco jasne. I smierc Rota, i lot w przepasc ojca Wenantego... Przedostatni akt... On sam stal sie jego mimowolnym autorem, zastepujac zbojnika... A jaki bedzie akt ostatni? Krocica pozostawala nie naladowana! -Zaplacisz za to. Beda nas szukac, jestem znanym literatem, a ksiadz byl spowiednikiem samego regenta. -A niech szukaja. Tu nijakie prawo nie siega i dlugo siegac nie bedzie - uslyszal w odpowiedzi. O nieszczesna Amirando - pomyslal Dreem. - Tak sie twoja historia ma konczyc? Twoje basnie, twoje marzenia, nie z rak obcych, nie przez zdrade, ale w wyniku prostej chciwosci, glupoty i braku zasad u twego ludu. O, hanbo! Na mchu ciagle lezal sztylet Albertynki. Dreem, lubo nigdy nie walczyl wrecz, nie zamierzal umrzec jak ciele. Porwal za rekojesc. Woznica rozesmial sie pogardliwie. Ruszyl ku czlowiekowi piora. Jednym ciosem paly wytracil mu sztylet z garsci, zamachnal sie po raz drugi... -Nieeeee!!! Wolfgang Dreem poderwal sie z krzykiem na metr ponad lozem. Opadajac na zlane potem poduszki z kitajskiego jedwabiu, uswiadomil sobie, ze wszystko snem bylo jeno, nowa, wysniona opowiescia, ktora przy porannej jajecznicy z bratem sie podzieli, potem obaj ja zredaguja i opublikuja ku radosci amirandzkich czytelnikow i uciesze samego regenta. Bo basn to byla nie tylko straszna, ale zgola fantastyczna. W Amirandzie za daleko sprawy zaszly, izby mozliwy byl powrot do sredniowiecza. Dawni, zli czarownicy, gnomy wyslugujace sie osciennym mocarstwom, dzis przemienili sie w pozyteczna, pracowita i pobozna klase srednia, a lud, lubo pyszczyl, nie mial nic do powiedzenia, zas wrozki pod naporem racjonalizmu co do jednej musialy wyemigrowac. I rozesmial sie Dreem serdecznie ze snu swego i strachow literackich. -Lup, lup, lup - do drzwi komnaty rozleglo sie stukanie. Zbyt bezceremonialne jak na pokojowke Zuzanne, wpadajaca na poranne pieszczotki ze swym chlebodawca, zbyt mocne jak na jego brata, Andersena. -Kto tam? - zawolal gniewnie Dreem. A odparl mu glos wulgarny, prostacki i skads znajomy: -Woznica. NOC BEZPRAWIA Jakze piekne to bylo miasteczko! Szukajac odpowiedniego porownania, najlepiej odwolac sie do doskonale skomponowanego utworu muzycznego. Domy na ludzka skale, baszty niczym z weselnego tortu, ryneczek nie za duzy, nie za maly, takiz smetarzyk kole niego, a calosc wkomponowana w srodgorska kotline przecudnej urody, gdzie dwa potoki lacza sie ponizej ksiazecych ogrodow, tworzac zakatek lonu mlodej dziewki podobny, zachecajacy kazdego - zaka, waganta, zblakanego patnika, izby zaszedl, skryl sie w przyjaznym cieniu wiekowych murow Rosettiny, srod straganow gwarnych.-To zaiste zadziwiajace, zeby czlowiek taki jak pan, signore Bianchini, pogromca przemytniczych szajek w Erbanii, poskromiciel piractwa na Morzu Szmaragdowym, wreszcie osobisty doradca ksiecia Rurytanii do spraw prawa i porzadku, zdecydowal sie zawitac do naszej sennej dziury - mowiacy te slowa burmistrz wydawal sie byc kwintesencja najbardziej rosettinskich cech. Niski, tegawy, o krotkich, upierscienionych palcach i dobrodusznej, okraglej twarzy, w sposob najzupelniej naturalny wzbudzal zaufanie i sympatie. -Warunki pracy wydaly mi sie obiecujace, a konkurencja byla, zdaje sie, niewielka - odrzekl skromnie Vittorio. -Szczerze powiedziawszy, na stanowisko gonfalonera nikt powazny oprocz pana sie nie zglosil. Przez blisko rok mielismy je nie obsadzone. Zastepca panskiego poprzednika, capitano Lero, jest doskonalym urzednikiem, ale zbyt niskiego pochodzenia, zeby mozna mu bylo powie rzyc te funkcje. -Po latach niebezpieczenstw, ciaglego ryzykowania zyciem zapragnalem odrobiny spokoju - usmiechnal sie Bianchini. -Podobno nie jest pan zonaty... Coz, rzecz to do naprawienia, moje rodaczki slyna z urody, na pewno pozna pan kogos odpowiedniego. Vittorio mial na koncu jezyka stwierdzenie: "O ile zdaze", ale profilaktycznie ugryzl sie w jezyk. Ceremonia zaprzysiezenia nowego gonfalonera odbyla sie jeszcze tego samego dnia w Palazzo Yecchio. Zgromadzeni urzednicy przyjeli nominata z niebywala wrecz serdecznoscia. Podobna atmosfera panowala w Wiezy Czerwonej, w ktorej miescila sie zbrojownia oraz siedziba miejskiej strazy i karcer. -Sily porzadkowe mamy niewielkie, Wasza Milosc -meldowal siwy Giuseppe Lero - ale, prawde powiedziawszy, i tego nadto. Kradzieze zdarzaja sie jedynie wloczegom, nie ma w ogole bojek ani rozbojow, ba, nawet klotni malzenskich, w czasie ktorych musielibysmy interweniowac. -Slowem: zyc, nie umierac? -Zawsze lepiej zyc - powiedzial Lero, patrzac gdzies ponad glowa zwierzchnika. Jeszcze lepiej przyjeto Vittoria na kwaterze. Po doskonalym obiedzie na deser czekala na niego mlodziutka gospodyni, ktora dziewczecy urok (nie skonczyla jeszcze osiemnastu lat) laczyla z umiejetnosciami zawodowej kurtyzany, o czym przekonala gonfalonera, zanim jeszcze nadszedl czas podwieczorku. -Kto mieszkal tu przede mna, Claretto? - zapytal, gdy ta, juz po wszystkim, wiazala rzemyki u jego nogawic. Nie okazala zmieszania, przymruzywszy jedynie swoje zielone, kocie oczy, odrzekla: -Signore Lipponi, poprzednik waszej dostojnosci na funkcji gonfalonera. -Zastanawiajace, ze zabraklo go na zaprzysiezeniu. Czyzby opuscil miasto? -Umarl, a jego grob znajduje sie w kosciele Santa Maria za murami. To akurat wiedzial. Innych pytan chwilowo wolal nie zadawac i nawet kiedy za szafa odnalazl portret Lipponiego, przystojnego mezczyzny w szmelcowanej zbroi, nie zapytal obdarzonej tak wieloma talentami pokojowki, dlaczego ow wspanialy konterfekt ma wyklute oczy. Urzedowy diariusz strazy, z ktorym zapoznal sie nazajutrz, potwierdzal wszystkie dotychczasowe opinie o Rosettinie. Bylo w niej spokojniej niz w Raju podczas Wielkiego Postu. -Chwileczke, capitano - zwrocil sie nagle do Lery. - A gdzie zapiski z zeszlorocznego 24 czerwca? -Nie ma - stary funkcjonariusz poskrobal sie w brode. - Ale jesli signore zapozna sie z notatkami z poprzednich lat, przekona sie, ze tego dnia mamy wolne. To noc swietojanska. Najkrotsza noc w roku i wedle prastarej tradycji straz miejska, gwardia i urzednicy biwakuja do rana za murami, wsrod spiewow i tancow. Zreszta za pare dni sam signore to zobaczy, signore gonfalonere. -W porzadku, ale nie zauwazylem rowniez zadnych dokumentow dotyczacych smierci mojego poprzednika. Czy moglbys mi, capitano, powiedziec, jak zmarl don Lipponi? -Serce - westchnal Lero. - Zawsze mowilem don Aldo, ze sie przepracowuje. No i serce nie wytrzymalo, znaleziono go na ulicy. To byl znakomity stroz prawa. Gdy podkomendny wyszedl, Vittorio przymknal oczy. Coz, Lipponiego rzeczywiscie znaleziono na ulicy, tyle ze glowe zmiazdzyla mu potezna statua swietego Limeryka, ktora, dziwnym zrzadzeniem losu, spadla z koscielnej niszy akurat wtedy, kiedy dolem przechodzil gonfalonere. Mozna by to bylo, oczywiscie, uznac za mroczny wyrok opatrznosci, gdyby na pare dni przed wypadkiem Lipponi nie napisal listu i przez poslanca nie wyslal go do jedynego przyjaciela, jakiego mial - Bianchiniego. Poslanca znaleziono zasztyletowanego na bezdrozu, pismo przepadlo i gdyby nie fakt, ze goniec dzien wczesniej zwierzyl sie ze swojej misji oberzyscie, a ten prawie rok pozniej wyznal to jednemu z przyjaciol Bianchiniego, nikt nie dowiedzialby sie o niczym. Niestety - dumal Vittorio - morderca mogl domyslic sie, w jakim celu opromieniony slawa pogromca piratow przyjal skromna posade gonfalonera, natomiast on sam nie mial najmniejszego pojecia, jaka tajemnice skrywa to schludne i zadbane miasteczko. Zapadl zmierzch. Bianchini zlozyl papiery i opuscil Czerwona Wieze. Od domu dzielilo go zaledwie pare uliczek, w tym zaulek sw. Limeryka, w ktorym ostatni spacer Lipponiego znalazl swoj tragiczny final. Idac podcieniami, gonfalonere zastanawial sie, co rozni Rosettine od wszystkich miast, w ktorych bywal? To, ze nie bylo tu tlumow zebrakow i nachalnych dziewek, natarczywych sprzedawcow i rozkrzyczanych zakow? Tak, w Rosettinie wszystko bylo takie moderato. Nie dostrzegalo sie ani sladu agresji. Potraceni przechodnie przepraszali go grzecznie i prozno szukalbys w ich postepowaniu pozy, falszu, przymusu. Mezczyzne w oponczy zobaczyl dopiero, gdy znalazl sie w zaulku. Spod kaptura nie wyzieral nawet fragment twarzy. Vittorio zatrzymal sie. Zakapturzony wyciagnal zakrzywiony paluch i pokiwal na gonfalonera. Ten, zmacawszy sztylet, postapil ku nieznajomemu, ktory nie czekal jednak, tylko hycnal miedzy przypory kosciola i z niezwykla zwinnoscia wspial sie po nich ku wnece. Pustej wnece po sw. Limeryku. Bianchini zrobil to samo. Na moment doswiadczyl nieprzyjemnego uczucia, kiedy spowity w oponcze mezczyzna zniknal mu z pola widzenia, a on sam musial zacisnac palce na krawedzi Polki. Wystarczylby cios buciorem, a nowy gonfalonere pokoziolkowalby na drewniany bruk zaulka. Cios jednak nie nastapil, Vittorio podciagnal sie wyzej, za nadkruszonym cokolem ukazala sie wyrwa w scianie. Bianchini przekroczyl ja, postapil jeszcze krok i pewnie runalby z wysokosci na koscielna nawe, gdyby nie silny, pewny chwyt za ramie. -Ostroznie, szefie! -To ty, Bonawenturo! Czy musiales fatygowac mnie az tutaj? -To akurat najlatwiejsze wejscie do zamknietej swiatyni, w ktorej uwilem sobie gniazdko. Jest to rowniez jedyne miejsce, gdzie mozemy porozmawiac swobodnie. -Dawno tu jestes? -Dwa tygodnie. Wyruszylem natychmiast po otrzymaniu panskiego listu. U miejscowego proboszcza dostalem kat i posade zarzadcy pobliskiego smetarza. Vittorio ledwie stlumil smiech. -Do krocset! Bonawentura-Smialek pracuje w charakterze grabarza. -Splacam moj dlug wobec ludzkosci. W koncu wyslalem do piachu wielu roznych drani i, Panie Boze wybacz, nie tylko drani. A pogrzeby to swietna okazja posluchania niejednego. Pociagnalem tez za jezyk paru miejscowych kamieniarzy. Kiedy postawic im w szynku, staja sie rozmowniejsi. -Co mowia o smierci Lipponiego? -Malo. Gadaja, ze weszyl, weszyl i zaweszyl sie na smierc! -A o nowym gonfalonerze cos mowili? W oczach dlugoletniego zausznika Bianchiniego pojawil sie autentyczny niepokoj. -Mowia, ze signore bedzie nastepny! - urwal i zastygl w bezruchu. Nadsluchiwal. Potem jednak pokrecil glowa. - To tylko wiatr. Czlowiek robi sie przewrazliwiony na starosc. Gdziez te czasy, kiedy we dwoch wkraczalismy do gniazda piratow? -Tam przynajmniej wiedzielismy, czego sie spodziewac. - Wszystko mi tu nie pasuje. Jest cos w miescie, czego nie potrafie nazwac, wszyscy tubylcy wiedza, maja jakas wspolna tajemnice, ale nie puszczaja pary. Jedyne, co udalo mi sie ustalic, to fakt, ze tajemnica ta wiaze sie z noca swietojanska. I wie pan, ze nie udalo mi sie spotkac zadnego cudzoziemca, wedrownego kramarza czy urzednika z centrali, ktory by spedzil te noc w samym miescie, wewnatrz jego murow... -Mamy szanse byc pierwsi, to juz za pare dni. -Drudzy. Jestem przekonany, ze don Lipponi rozgryzl te zagadke i dlatego nie zyje. A teraz cos panu pokaze. - pociagnal Bianchiniego galeria z powrotem ku szczelinie. Zaswiecil ogarek. - Wiele razy tedy przelazilem, zanim na to wpadlem. Sadze, ze wlasnie tutaj Lipponi spedzil swoje ostatnie chwile, zanim go stracono na bruk. -Stracono? Myslalem, ze raczej zrzucono mu na glowe rzezbe patrona tutejszych poetow i artystow. -Rzezba zostala ukruszona z cokolu. Przypuszczam, ze gonfalonere chwycil sie jej i zostal zepchniety razem z nia. -Przez kogo? Przy postumencie nie ma miejsca wiecej niz dla dwoch ludzi. Jakaz ogromna sila musialby dysponowac napastnik, aby poradzic sobie z Lipponim, ktory byl silniejszy niz my obaj razem wzieci. Poza tym, na ile znalem Alda, a w przeroznych opresjach razem zesmy bywali, nie dalby podejsc sie jak dziecko. Nikomu. -Nie wiem, czy dal sie podejsc, ale zostawil nam pamiatke. -Co mowisz? Bonawentura oswietlil kagankiem najglebiej skryty w mroku zakatek muru. Oczom Vittoria ukazaly sie litery ciemne, zapewne krwia pisane: NOC BEZPR... WI... -I nie wiem, czy ktokolwiek z podwladnych raczyl was poinformowac, ale Lipponi zginal w Rosettinie dokladnie w noc swietojanska, wie pan o tym, szefie? Rozmawiali jeszcze czas jakis, po czym umowili sie na nastepne spotkanie. Poniewaz bylo juz kompletnie ciemno, Bonawentura mogl bez obaw wypuscic Vittoria tylnym wyjsciem. Bianchini znalazl sie na cmentarzu. Takich miejsc nie lubil nawet i za dnia. Jeszcze bardziej nie Przepadal za nimi w nocy. Ale aby dojsc do kwatery, znajdujacej sie zaraz za murem, trzeba bylo przejsc ten kawalek poswieconej ziemi, znalezc sie w bliskosci tego wszystkiego, co sie na niej i pod nia znajdowalo. W oddali ozwala sie sowa, zawyl pies. Vittorio Bianchini mial w swym znaczonym zmaganiami z wystepkiem zyciu do czynienia z najpodlejszymi egzemplarzami rodu ludzkiego i radzil sobie z nimi zupelnie niezle. Nie mial jednak pojecia, w jaki sposob mialby zmierzyc sie z upiorem, ktoremu przyszlaby ochota wydostac sie z krypty i zaatakowac go od tylu. Szedl miedzy nagrobkami skapanymi w ksiezycowej poswiacie i myslal, ze, ani chybi, pelnia przypadnie tego roku dokladnie na swietego Jana. Bylo tak jasno, ze w pewnym momencie zdal sobie sprawe, iz mimowolnie czyta napisy nagrobne. Dziesiatki nazwisk, imion, modlitw i dat. Ale rzecz szczegolna, tylko lata, zadnych miesiecy, zadnych dni. Ale moze w Rosettinie nalezalo to do przyjetego obyczaju... Nagrobki mialy rozne ksztalty; jedne byly przygarbione brzemieniem lat, inne szczerzyly polotwarte wrota, zza ktorych wialo chlodem i stechlizna. Owdzie Chrystus przytulal sie do krzyza, gdzie indziej do wzlotu podrywal sie zalobny aniol. Vittorio pochylal sie wlasnie nad kolejna plyta, kiedy katem oka dostrzegl, jak jeden z aniolow ozyl. Ozyl i ruszyl prosto na spotkanie gonfalonera. -Bardzo sie o pana martwilam - rzekl wyciagajac rece. -Claretta! Coz robisz tu po nocy, dziecko? -Czekam na mojego pana, albowiem strasznie sie boje sama spac. Pomyslalam tez, ze mogles zmylic droge, signore gonfalonere. -Troche spacerowalem - odpowiedzial wymijajaco. Potem, juz na kwaterze; przekochal ja rzetelnie, po rycersku, acz zadowolil sie raczej jazda szybka, zbyt bowiem zmeczony byl na figurowa. Skonczyl krotka trojka skakana, po czym, jak wiekszosc mezczyzn, wykonal piruet do tylu i zachrapal, nie czekajac na ocene za wartosc sportowa. Claretta odczekala chwile, potem wstala, skierowala sie ku drzwiom i cicho nimi trzepnela. Zostala jednak w pokoju. Czy miala koci wzrok, czy tez poslugiwala sie wechem, w kazdym razie mimo mroku odszukala ubranie chlebodawcy. Vittorio wyrownal oddech i znow zachrapal-Bardzo przekonywajaco. Doskonale slyszal, jak dziewka przetrzasa mu sakwy, papiery. Niech biedactwo szuka. Nie znajdzie niczego kompromitujacego. Wreszcie wyszla. Slyszal jej kroki na schodach, skrzypniecie bramy. Poczatkujaca - pomyslal. Nastepnym razem pusci jej tropem Bonawenture i dowie sie, dla kogo tez to rozkoszne malenstwo pracuje. Wstal, zaswiecil kaganek i rozpoczal niezwykle dokladne ogledziny mieszkania. Naturalnie, musialo byc przetrzasane nie raz, i to nie tylko przez Clarette, jednakze Bianchini pokladal ufnosc w profesjonalizmie starego druha. Nie pomylil sie. Lipponi przed smiercia musial zapisac jakas informacje na desce stanowiacej dno szafy, i to od spodu, bo po coz ktokolwiek zadawalby sobie trud zeskrobywania z desek warstw brudu az do zywego drewna. Szacunek dla nieznanego przeciwnika wzrosl, gdy niczym zakonczylo sie rowniez przeszukanie stryszku i alkowy. Vittorio skierowal sie do piwniczki polozonej ponizej kuchni. Tu Lipponiemu bylo najdalej. Claretcie najblizej. Otworzyl klape i zszedl po drabinie na dol. W nozdrza uderzyl go dojmujacy smrod i cos z piskiem wyprysnelo mu spod stop. Szczury! Oswietlil pomieszczenie. Gryzoni bylo sporo. Nie zamierzaly uciekac. Zajely postawe obronna, a najwiekszy, rozmiarow kota, zaatakowal gonfalonera. Ten byl szybszy i przygwozdzil bestie buciorem. Zachrzescily lamane kosci. Pozostale szczury zrejterowaly, choc nadal probowaly kasac pokryta rekawica i zaopatrzona w sztylet reke Bianchiniego, gdy ta zaglebiala sie do ich nor. Operacja warta byla jednak zachodu. Na dnie jednej z dziur sztylet natrafil na metal. Po chwili Vittorio wyciagnal pokryty brudem medalion. Wewnatrz, po otwarciu znalazl kartke wydarta z Biblii. "Na poczatku bylo slowo..." - gonfalonere rozpoznal poczatek Ewangelii wedlug swietego Jana. Rozprostowal kartke i odwrocil na druga, nie zadrukowana strone. Notatka Lipponiego ograniczala sie do paru dat: Rok Panski 1538, 5 stycznia - smierc ksiecia Mauricia. 13 stycznia - wstapienie Anzelma II. 19 czerwca - wizyta Anzelma w Bianchinie. 20 czerwca - wybor don Giovanniego na burmistrza. 21 czerwca - ksiaze opuszcza miasto. 24 czerwca - Noc Bezprawia po raz pierwszy. 18 lat pozniej, 15 maja 1556 przybywam do Rosettiny. Moj poprzednik nie zyje prawie od roku. 24 czerwca... I to bylo wszystko. Vittorio wrzucil medalion z powrotem do nory, wywalil zabitego szczura na ulice i poszedl spac jeszcze bardziej zaniepokojony niz przedtem. Przyjecie, na ktore zaprosil swiezo upieczonego gonfalonera don Giovanni, bylo pod kazdym wzgledem pyszne. Niezliczone sztuki miesiwa, ptactwa i ryb pokotem pokrywaly stol (burmistrz byl w koncu namiestnikiem ksiecia i mial prawo korzystania z jego dobr i lasow), apetyt podsycal spiew choru kastratow. Mozna bylo zachwycac sie sprawnoscia zonglerow i moca atlety, ktory rozerwal opinajace go lancuchy, nabierajac jedynie powietrza w pluca. Klasa sama w sobie byla burmistrzowna - Maria. Vittorio raz tylko widzial rownie piekna podwike. Tamta jednak, kiedy ja poznal, zgwalcona przez co najmniej trzydziestu piratow, byla absolutnie martwa. Inna sprawa, ze i tak miala weselszy wyraz twarzy niz Maria. Smutek burmistrzowny byl porazajacy. Przez caly wieczor, mimo rubasznych anegdotek ojca i facecji nadwornego blazna, nie zasmiala sie ani razu. Jej posagowa twarz pozostala zakrzepla w jakiejs tajemniczej bolesnosci. Moze byla cierpiaca? Atoli Vittorio, gotow byl sie zalozyc, ze jest to raczej choroba ducha niz ciala. Szczesciem sluchala go nad wyraz uwaznie, kierujac nan ciemne, polyskliwe oczy przepieknie usadowione pod lukiem grubych, zrosnietych brwi. Opowiadal wiec o swych bojach, podrozach, przygodach, oszczedzajac jednak sluchaczom scen zbyt drastycznych lub sprosnych. -A wlasciwie dlaczego pan to wszystko robil, don Vittorio? - zapytal burmistrz. - Dla pieniedzy, dla slawy? -Tez, ale, czcigodni panstwo, jestem podroznikiem osobliwego rodzaju. Jedni szukaja egzotycznych motyli lub zwierzat, drudzy badaja stare ruiny, ja kolekcjonuje rozne przypadki ludzkiego zla. -Ale po co, swiat i bez takich grozacych utrata zycia poszukiwan jest dosc okropny! -Po to, zeby zlo poznac, zaatakowac i zniszczyc - urwal, albowiem zdarzyl sie cud. Signorina Maria poslala mu najpiekniejszy, najbardziej promienny usmiech na swiecie. -W takim razie zle pan trafil - odezwal sie jeden z rajcow,wlasciciel miejscowego Banco Rosettino. - U nas trudniej o zlo niz o studnie na pustyni. To miasto dobrych, porzadnych ludzi, ludzi pozbawionych chorobliwych ambicji, nie robiacych karier po trupach, nie ulegajacych zgubnym nalogom i namietnosciom. -Wielcem z tego rad, albowiem tym razem przybylem na wypoczynek. Kiedy sie zegnali, burmistrzowna jeszcze raz spojrzala na gonfalonera. Trudniej o bardziej wymowne spojrzenie. Byla w nim nadzieja i prosba, i lek o niego, i w najglebszych pokladach cos, co go nieomal przestraszylo - szansa na milosc. Dlatego potem postapil zgola nie jak czlowiek honoru, udal, ze sie oddala, a w istocie zawrocil, przeszedl ogrodowy mur i wspial sie po skarpie. Szedl po gzymsie jak mucha, pozbywszy sie cizem, wylapywal palcami rak i stop najdrobniejsze wystepy cegiel i obserwowal komnaty, w ktorych dopiero co biesiadowal. Minal wielki hali, biblioteke, gdzie, ku swemu zdziwieniu, zobaczyl, jak burmistrz i nieobecny na biesiadzie capitano Lero dyskutuja o czyms zawziecie. O czym? Podwojna tafla szkla i znaczne oddalenie nie pozwalaly mu sie tego dowiedziec, ale sadzac po gestach, rozmowa do przyjemnych nie nalezala. Poszedl dalej. W gabinecie map bankier chedozyl pokojowke, a poniewaz monstrualny brzuch uniemozliwial mu cwiczenia tradycyjne, ta dosiadla go niczym mysz gore i galopowali tak, az sie swieczniki trzesly. Poszedl dalej. Czul pulsowanie w skroniach i lomot serca, jakiego nie doswiadczal od czasow, kiedy byl mlodzikiem. Zblizal sie do jej pokojow. Ujrzal zaparowane okno. Bylo umieszczone niesymetrycznie, nieco wyzej od pozostalych, musial troche sie podciagnac. Maria odprawila sluzebne. Najwyrazniej nie zamierzala skorzystac z ich pomocy. Patrzyl z zachwytem, jak okraza parujaca kadz, jak splywaja z niej szaty i jak staje na wprost okna bezwstydnie naga, niczym bogini Wenus, o piersiach niemalych, lecz jedrnych, o wiotkiej kibici, cudownej cerze, lydkach, z ktorych kazda na targu w Imerze stalaby za krwistego rubina. Dziewczyna stopka sprawdzila temperature wody, obrocila sie tylem. Moj Boze! Puscil sie wystepu i runal w dol. Spadajac po galeziach, toczac sie po blotnistej pochylosci az do stawu, mial mase czasu, aby zdac sobie sprawe, co go tak porazilo. Posladek Marii przekreslaly dwie grube blizny. Znal doskonale jedyne narzedzie, ktore mogloby je zadac, choc rozmiary wielokrotnie przekraczaly normalna miare. To byly zeby! -Na Boga, coze sie jasnie panu stalo? - zawolala Claretta, otwierajac pryncypalowi drzwi. W rzeczy samej nie wygladal najlepiej, wytworny kaftan byl w strzepach, o pantalonach lepiej nie mowic, nadto nie mial na nogach cizem i tylko mogl zywic nadzieje, ze ogrodnicy burmistrza predko ich nie odnajda. -Potknalem sie - wybelkotal, a potem wyslal Clarette do sluzbowki, gdyz onej nocy milosc z osoba, co do ktorej niecnej, donosicielskiej profesji sie upewnil, bylaby dla niego profanacja sztuki. Popatrzyla na Vittoria ponuro, ale usluchala. Juz nazajutrz Bonawentura mogl zameldowac, ze dziewczyna bezposrednio po wyjsciu z pokoju Bianchiniego zlozyla wizyte w domu capitano Lery i pozostala tam czas dluzszy. Agent mial jeszcze jedna dobra wiesc, znalazl nareszcie czlowieka z Rosettiny gotowego zeznawac. -To stary zakrystianin z kosciola Santa Croce. Z tym, ze postawil warunki. Zamierza opuscic miasto i potrzebuje godziwej kwoty na wpisowe do klasztoru limerianow. Twierdzi tez, ze nie powie nic, zanim nie oddali sie przynajmniej na dwadziescia mil od Rosettiny. -Uciazliwe, ale do przyjecia. -Jesli cos sie stanie, mamy zamowic za niego trzynascie mszy, albowiem jest wielkim grzesznikiem, jak twierdzi ze smutkiem. Wycieczke mozemy odbyc pojutrze. Zakrystianin zaklina, ze nie wypada podrozowac w niedziele, a za wszelka cene pragnie ujsc z miasta przed noca swietojanska. Zakrystianin okazal sie drobny i tak suchy, ze przepisy przeciwpozarowe Bractwa Sikawkowego zabronilyby niechybnie trzymania go w drewnianym domu, chyba ze w skrzyni pelnej piasku. Bylo mu zimno, caly czas dygotal i nawet wyzlopanie buklaczka miodu niewiele poprawilo jego samopoczucie. -Noc Bezprawia! O, szlachetni panowie, jakaz straszna przysiege na krew, mocz i sperme zlozona lamie! Ale zlamal. I napelnil sluchaczy groza. Zwyczaj istnial, jak mowil starzec, od dawien dawna. Dzieci dowiadywaly sie o nim w momencie przekroczenia trzynastego roku zycia. Istnialy mroczne ceremonie skladania przysiegi przez mlodych: ceremonia krwawego slubowania pacholikow i rytualnej chlosty dziewek. Inicjacja rozgrywala sie w absolutnym mroku, bez slow, a wprowadzani tym roznili sie od wprowadzajacych, iz byli nadzy. -I to jest wlasnie ten rytual nocy swietojanskiej? Zakrystianin zaniosl sie plytkim, chrapliwym smiechem: -Wtajemniczenie przechodzi kazdy w dniu swoich urodzin, a noc... ho, ho. -Co, ho, ho? -Jest straszna. Rozumiecie, straszna. Straz, wladze, urzednicy i co lekliwsi wychodza za mury. A ci, co zostaja... -Mowze pan wreszcie! -Nie ma swietosci i Boga, wstydu i miarkowania. Jest zbrodnia i wystepek. Syn moze zabic matke, brat zgwalcic siostre. Mozna rabowac, torturowac, zabijac, mozna robic wszystko, bez konsekwencji, az do piania pierwszych kurow. -A rano? Jakze moga spojrzec sobie w oczy rano? -Nikt o nic nie pyta. Znow jest milo, przyjaznie. Zreszta z roku na rok ofiar jest mniej. Kto mial kogo zabic, juz zabil, wendeta sie nie oplaca. Najbardziej krwiozerczy wygineli. -I to jest cena rocznej szczesliwosci miasta? -Kto to wie. Zakrystianin twierdzil, ze obyczaj jest stary. Nie wierzyli mu. Z zapiskow Lipponiego wynikalo, ze "Noc" narodzila sie zaledwie dziewietnascie lat temu. Czemu jednak w tej jednej sprawie staruch mialby klamac? Zdenerwowalo to gonfalonera. Ucapil zakrystianina za kaftan, uniosl do gory i krzyknal: -Sluchaj no, stary, albo mowisz nam wszystko, albo interes uznajemy za niebyly. Ow pobladl, cos zabelkotal, z kacikow ust poplynela mu slina. Najwyrazniej sie bal, przerazliwie sie bal. Wtem, gdzies w oddali, od strony Ksiazecych Borow odezwalo sie wycie wilka. Zakrystianin z Santa Croce krzyknal rozdzierajaco, rekami trzepnal i padl na murawe. Gonfalonere nie musial nawet tracac go noga, by wiedziec, ze starzec jest martwy. Do nocy swietojanskiej pozostaly jeszcze dwie doby. Szedl przez miasto w krotkim polpancerzu podroznym, zlocistym, z ryngrafem przedstawiajacym swietego Ursusa. Szedl poklonic sie panu burmistrzowi i jego nadobnej corce. Szedl i przypatrywal sie miastu... Do krocset, jak mogl dotychczas nie dostrzegac tego, co jeno powierzchowny lukier tynku, blichtr cennej tkaniny lub zwykly usmiech przyslanialy? I owych sladow po kulach z muszkietow na scianach zajazdu, i rdzawej plamy na schodach palacu bankiera, ktora tylko na pierwszy rzut oka przypominala zyle kolorowego marmuru? Tych drzwi, w ktorych swieze zamki wskazywaly niedawne wylamanie. A ludzie? Czyz mogli z dnia na dzien wyprostowac usmiechy, ta stala, bolesna krzywizne opadajacych ku dolowi kacikow ust? A co znaczylo owo mlodych czol glebokie pozlobienie? A przedwczesna siwizna wyrostkow, a dojrzale spojrzenie panienek, bez plochosci ich wiekowi wlasciwej? -Wyjezdza pan na jedna noc czy na dluzej? - dopytywal sie don Giovanni, sciskajac Bianchiniego po ojcowsku. -Jeszcze nie wiem, ale mysle, ze wyprawie sie nieco dalej, do Merville lubo i Sabronu... -Podobno sam cesarz ma na lato zjechac do Meranii - zauwazyl burmistrz. - Prosze sie mu od nas poklonic. Wszedl poslaniec, donoszac o jakichs nie cierpiacych zwloki sprawach. Burmistrz przeprosil Vittoria i wyszedl pozostawiajac go sam na sam z Maria. -A wiec wyjezdzasz signore, drogi przyjacielu - powiedziala altem tak pieknym, ze gonfalonerowi az ugiely sie nogi. -Postaram sie wrocic jak najpredzej. -Bedzie nam brak wacpana... - podala mu do pocalowania reke. Przypadl do niej zarliwie, gorecej, nizby etykieta na to pozwalala. Cofnela sie o krok, tam gdzie nisza w scianie, pamiatka po jakims zamurowanym oknie czynila ich niewidzialnymi dla postronnych. Dala mu czolo do calowania. Nie poprzestal na tym, przypadl do ust swiezych, malinowych, a moze czeresniowych, choc w smaku chyba bardziej wytrawnych, niedoswiadczonych w kunszcie calowania, ale z intuicja zadziwiajaca. Dziewczyna przywarla do niego cala, drzac jak drzewo figowe podczas trzesienia ziemi, a on poprzez kaftan, pancerz i ryngraf ze swietym Ursusem, czul slodki napor jej piersi. Ktos szedl. Odskoczyli od siebie sploszeni. -Spedzisz dzisiejsza noc za murami, wacpanno? - zapytal, chcac zagluszyc lomot serca. -Ostaje w domu - odparla. - Podobno nie nalezy uciekac przed zlem ani przed dobrem. Pozegnanie z Claretta nie bylo tak emocjonalne. Dziewczyna przysposobila mu konia, uprala wczesniej odziez, przygotowala prowiant i pieszo odprowadzila do Bramy Celnikow. -Bywaj zdrow, moj panie. Niech swiety Limeryk cie strzeze. Badz szczesliw i... nigdy tu nie wracaj! Moglby przysiac, ze gdy wolala: "Nigdy", lzy grube toczyly sie po jej policzku, ale moze byl to skutek naglego wiatru, ktory poderwal kurz z goscinca. Vittorio spial konia, a dwoch giermkow, przydanych mu ku eskorcie przez burmistrza, pospieszylo za nim... Na popas staneli na lesnej polanie, piec mil za Rosettina. Gonfalonere w mig rozszyfrowal, ze Dziobaty Pietro jest bystrzejszy niz Asymetryczny Francesco. (Przydomek "Asymetryczny" nadal mu w duchu, rzadko bowiem zdarzalo mu sie widziec osobnika, ktory nie tylko mial oczy roznego koloru, nos zgiety zdecydowanie na prawa strone i lewe ucho dwa razy wieksze od prawego). Wyslawszy Dziobatego napoic konie, zwrocil sie do Asymetrycznego: -A nie chcialbys zarobic pieciu talarow? Co, Francesco? -Glupi by nie chcial. -Dobrze, wrocisz tedy do Rosettiny z pismem... Moge miec do ciebie absolutne zaufanie? - ciagnal Vittorio, widzac niepokoj, jaki odmalowal sie na obliczu giermka. - Sprawa jest absolutnie poufna. Oczywiscie, po zawiezieniu pisma wrocisz i nas dogonisz. Bedziemy nocowac w zajezdzie "Pod Zlotym Centaurem". -A do kogo to bedzie pismo? -Wpierw musze wiedziec, czy podejmiesz sie zadania. Na twarzy Francesca widac bylo walke sprzecznych uczuc. Chytrosc jednak zwyciezyla. Bianchini naskrobal cos na kartce papieru, potem zwinal ja, zapieczetowal lakiem i odbil na nim swa pieczec. -Przy kosciele Santa Croce odszukasz grabarza imieniem Bonawentura. Pukajac do tylnych drzwi, podasz haslo: "Bezprawie" i to wszystko. A tu masz talary. Bez trudu mogl przewidziec, co zdarzy sie dalej. Mocodawcy giermka z latwoscia rozszyfruja tekst, zwlaszcza ze przed ciagiem liczb bez zwiazku zakodowana byla informacja: "Mat 11", co nawet kompletny baran zrozumialby jako klucz do "szyfru ksiazkowego" oparty na 11 rozdziale Ewangelii wedlug sw. Mateusza. Sam tekst mial tresc zwiezla: Opuszczaj miasto. Mam juz wszystko. Dowod zakopany tam, gdzie wiesz. Kop za swiatlem ksiezyca o polnocy. Niedzwiadek. Z tego "Niedzwiadka" - cesarskiego herbu - rad byl szczegolnie. Oj, da on do myslenia nieznanemu przeciwnikowi. Teraz pozostawal jeszcze Dziobaty. Wprawdzie zausznik burmistrza zachowywal daleko posunieta czujnosc, ale skad mogl wiedziec, ze oberzysta zostal przez gonfalonera przekupiony i poda mu wino, ktore uspi go na dlugo. Zaczynalo sie zmierzchac, kiedy glowa giermka upadla na pokryta plamami tluszczu lawe. Vittorio dosiadl konia, ale zanim pognal do Rosettiny, zajrzal do pobliskiego miasteczka, gdzie na ulicy zlotnikow oczekiwal go brodaty lichwiarz starozakonnego wyznania. Dopiero potem, rozstawnymi konmi pogalopowal w kierunku miasta, gdzie, badz co badz, pelnil nisko platna, lecz zaszczytna funkcje Chorazego Sprawiedliwosci. Vittorio spoznil sie, ostatni z koni nieoczekiwanie okulal. Do polnocy pozostala niecala godzina. Ostroznie minal obozowisko nad rzeka. Byl tak blisko biwakujacych, ze slyszal doskonale spiewy cudzoziemskich kupcow, pogawedki wedrownych mnichow. Jego podkomendni grali w kosci. Grzechot potrzasanych wprawnymi ruchami kubkow mieszal sie z soczystymi klatwami. Ciekawe, ze nigdzie nie mogl wypatrzec capitano Lery. W miejscu, gdzie na wodzie odblask ognisk pozostawial jedynie slabe refleksy, Bianchini wszedl w ton fosy. Mimo ciemnosci (miesiac wlasnie skryl sie za chmura) mial doskonalego przewodnika - nos. Kierujac sie narastajacym smrodem, natrafil rychlo na dansker - latryne miejska wysunieta daleko od murow, ponad fosa. Zatkawszy nozdrza woskiem Vittorio, sciskajac w wezelku zrolowany przyodziewek, zmacal wewnatrz "gdanska" line pozostawiona przez Bonawenture. Wzial wezelek w zeby i wspial sie na gore. Tam umyl sie w stagwi, w ktorej gromadzono deszczowke, ubral, sprawdzil, czy sztylet wychodzi z pochwy jak nalezy i pchnal uchylone drzwi. Byl w miescie. Znow pokazal sie ksiezyc, ale wokol panowal spokoj. Raz tylko od smetarza dobiegl histeryczny wrzask i znow nastala cisza. Przyspieszyl kroku. Dochodzac uliczka Celna do rynku, uslyszal dziwny szmer, jakby z koncertu pelnego modulacji, rozpisanego na wiele roznie nastrojonych instrumentow. Mial on w sobie cos z jekliwej zabiej symfonii i monotonnego turkotu mlynow wodnych. Ulica Gnojna ostro zakrecila pod gore, a schodki wyprowadzily go na ratuszowy taras. Doszedl do balustrady. -O, swieci Panscy! - Nieduzy rynek wypelniala masa dziwna: ni plazma jakowas, ni inna pulpa. Zywa, drgajaca rytmicznie, posrod jekow i westchnien: "O, swiety Limeryku!" Sprobowal ogarnac calosc. Niczym zmije w swym klebowisku mieszkancy Rosettiny splatali sie w jeden gigantyczny supel szalenstwa. Ciala matron laczyly sie z konczynami niedorostkow, a brody starcow buszowaly miedzy kolanami mlodek... Vittorio przeklal, potem zmowil krotki pacierz. I cofnal sie. Nie tego szukal! Pobiegl truchtem. Naraz znow dobiegl go ten dzwiek... Wycie nie przypominalo niczego, z czym spotkal sie dotad. Uczul, jak serce mu kamienieje, a wlosy staja deba. Wymacal ukryta za pazucha krocice. Gdzies zupelnie blisko rozlegl sie krzyk niewiasty. Wybiegla na niego z wlosem rozwianym, w nocnym giezle jeno... -Maria!!! - porwal ja w ramiona. Zdawala sie go nie poznawac, jej zrenice rozszerzal strach. - Maria! - powtorzyl, a ona omdlala mu na rekach jak lilia scieta. Wtedy dostrzegl, ze jej koszula z tylu rozdarta jest na calej dlugosci, zas alabastrowe plecy tuz pod lopatka zostaly drasniete olbrzymim pazurem. Rzucil wzrokiem w ciemna gardziel uliczki. Nikt sie tam nie pojawial. Znow tylko cisza, jedynie od rynku nasycana monotonnym: "Uch... Uch... Uch-uch." Rozwazywszy wszystkie mozliwosci, zaniosl nieprzytomna Marie do swej kwatery i umiescil w komnacie sluzacej za kaplice. Po drodze usilowal cucic ja pocalunkami. Owszem, otworzyla oczy, ale powtarzala tylko jak w transie: "Spac musze, spac, bo to sen jeno. Spac!" Zlozyl ja tedy w Swietym Miejscu na kobiercu, zawiazal drzwi rozancem i powierzajac ukochana opiece swietej Zyty, wyszedl na balkon z widokiem na smetarz. Czas byl najwyzszy - Bonawentura zaczal juz kopac. Miejsce wskazywal mu cien krzyza skapanego w ksiezycowej poswiacie. Patrzac z gory, gonfalonere dostrzegl pare innych zamaskowanych postaci. Czaily sie za drzewami, kapliczkami, piec? Nie, moze bylo ich szesc, ale zadna nie byla olbrzymia. Lopata szczeknela o metal, zakapturzeni snadz uznali, ze nie ma co czekac dluzej, skoczyli ku grabarzowi... Skoczyl i Vittorio. W odroznieniu od Bonawentury (specjalisty od bijatyk w szynkach, na miedzypokladziach i kretych zamkowych korytarzach), ktory byl przygotowany na napasc, organizatorzy zasadzki nie przewidywali ataku od tylu. Totez walka miala dosc jednostronny przebieg. Pierwszy z napastnikow, trafiony lopata, padl z rozplatana twarza w mogile. Chwile wczesniej Bianchini rozpoznal w nim giermka Francesca. Drugi, ugodzony sztyletem cisnietym przez gonfalonera, zwinal sie jak robak i zastygl w bezruchu, trzeci, brzuchaty, usilowal skrzyzowac szpade z lopata, ale klinga pekla, co atakujacy uznal za sygnal do odwrotu. Tymczasem Vittorio, ktory procz sztyletu i krocicy porwal z domu jedynie krotki miecz, nalezacy zapewne jeszcze do Lipponiego, zmierzyl sie z dwoma innymi. Pierwszy, ciety w piers, z jekiem osunal sie na ziemie, drugi, zawodowiec najpewniej, zrecznie sparowal sztych. Katem oka Bianchini obserwowal jeszcze jednego z napastnikow. Szczuplego, w masce. Ten jednak zrejterowal w slad za brzuchatym, chcac skryc sie chyba w zakamarkach jakiejs kapliczki. -Wracaj, wracaj, tchorzu! - ryczal za nim jakis kurdupel, dotad trzymajacy sie na uboczu. Ale uciekinier z raczoscia jelenia dopadl juz murow kosciola. Za to Bonawentura ruszyl na ukrywajacego sie za okazalym nagrobkiem przywodce napastnikow. Ten nie czekal bezczynnie, wyrwal zza pazuchy bandolet, chcial wypalic. Grabarz okazal sie jednak szybszy, kopniakiem wybil celujacemu bron z reki, a potem zdarl mu z twarzy maske. - Dobry wieczor panu burmistrzowi! Przeciwnik Bianchiniego nalezal do znakomitych fechmistrzow. Byl jednak za stary, reka nie nadazala juz za mysla, atakowal desperacko, nie prosil pardonu i gdy zorientowal sie, ze nie ma w tym starciu najmniejszych szans, nagle opuscil garde, postapil krok do przodu i nadzial sie na miecz Vittoria. To byl Lera. Opadajac na kolana, wycedzil: -Byles swietny, signore gonfalonere, ale i tak nie masz szans! -Prosze zatem zajac dla mnie cieple miejsce w piekle! Bonawentura potrzasnal burmistrzem jak sparciala dynia. -Wszystko wam powiem - zapiszczal pierwszy obywatel Rosettiny i urwal. Bianchini dostrzegl, jak don Giovanni wysuwa sie z rak pseudograbarza, a twarz Bonawentury zmienia sie w maske strachu. Spojrzal w slad za jego wzrokiem i oslupial. Tak, to rzeczywiscie bylo monstrum. Wieksze o dwie glowy od normalnego czlowieka. Kosmaty tors zbrukany swieza krwia. Potezne rece konczyly nie obcinane chyba nigdy szpony, a usta szersze niz u jakiegokolwiek czlowieka wypelnial garnitur wilczych zebow. Byl jednak jak najbardziej realny, zadnej ulubionej przez basniopisarzy nadrealnosci, ot, potworny splot miesni, klow i pazurow. Z piersi przybylego wydarl sie rechot zadowolenia. Przeskakujac z nagrobka na nagrobek, biegl zwinnie w ich strone. Wtem na jego drodze wyrosla drobna, szczupla postac. -Nie, ksiaze, nie! Pozwol mu odejsc - zawolal napastnik, ktory wczesniej stchorzyl i uciekl, by schowac sie w kaplicy. Jego glos wydal sie Bianchiniemu znajomy. Claretta?! Wilkolak zaryczal wsciekle i szarpnieciem mocarnej lapy wydarl zycie z kochanki gonfalonera. Vittorio wydobyl krocice. -A strzelaj, strzelaj - zasmial sie don Giovanni. - Jego sie kule nie imaja! Padl strzal. Kula rozdarla piers bestii. Ta, oslupiala, bezradna patrzyla na buchajaca z niej juche, chwiala sie na nogach, wreszcie padla, az jeknela cmentarna ziemia. -Jak to zrobiles signore? Kula byla poswiecona? -Ekumeniczna! Zrobiona z indyjskiego zlota, przywiezionego przez Arabow, odlana przez jubilera Zyda, a poswiecona przez ksiedza pustelnika, wyznawce teologii wyzwolenia. To musialo zadzialac. Nieprawdaz, burmistrzu? -I tak nie ujdzie to wam plazem. Zabiliscie ksiecia. -Ksiecia? - Bonawentura z niedowierzaniem przypatrywal sie jasnie oswieconej (przez ksiezyc) padlinie. -Rozkazy cesarskie wyzej stoja od ksiazecych. -Tego sie obawialem - burmistrz pochylil glowe. - Wiedzialem, ze kiedy cesarz sie wmiesza, to bedzie koniec. -Ale czemu to wszystko mialo sluzyc, czlowieku? Mow, wiemy przeciez, ze Noc Bezprawia, to nie zaden odwieczny rytual, tylko zgola nowa inicjatywa, ktora musi miec bezposredni zwiazek z wizyta ksiecia Anzelma II tu, w Rosettinie, przed osiemnastu latami, i z onym wilkolakiem. Burmistrz skwapliwie wyznal wszystko. Opowiedzial o ksiazecym bracie blizniaku, pomiocie Antychrysta (ponoc matka jego, czarownica, zwyczajem wiedzm zazywala w noc swietojanska dwoch mezczyzn naraz - meza i szatanskiego oblubienca), i o tym, jak dla kariery on sam podjal sie udzielic wilkolakowi schronienia w Rosettinie. Niestety, musial sie zgodzic na ciezki warunek. Anzelm domagal sie, aby raz w roku jego brat mogl wyruszac na lowy. Don Giovanni przystal na to. Omal nie przyplacil tego kontraktu zyciem wlasnej corki. Jakakolwiek lojalnosc, wdziecznosc lub chociaz wiernosc ukladom byla bestii obca. -Dlugo przemysliwalem nad sposobem, w jaki mielismy spuszczac potwora z lancucha. Moj przyjaciel, bankier (niech przeklety bedzie jego rod do siodmego pokolenia!), zaproponowal mi organizowanie dorocznych Nocy Bezprawia, jako okresu, kiedy ludzie mogliby sami sobie wymierzac sprawiedliwosc, zalatwiac zadawnione porachunki. Zbrodnie wilkolaka moglyby wowczas utonac w innych. Ksiaze Jednej Nocy mial oczywiscie dzialac nie-ostentacyjnie, mordowac swe ofiary skrycie. Przystal na to. I dopiero w zeszlym roku uklad zaczal sie psuc. Przybyl Lipponi, rozpoczal sledztwo. Nie mogac sobie z nim Poradzic, poprosilem o pomoc ksiazecego blizniaka. Zalatwil to sprawnie, ale zazadal zaplaty: mojej corki. Jeden Bog wie, co z nia wyczynial. Jednakowoz pozostawil ja przy zyciu. - Krotki szloch wyrwal sie z piersi urzednika. -Oczywiscie, byly i pozytywne skutki naszego ukladu. Widziales, don Vittorio, miasto. Za cene jednej nocy grzechu mamy rok cnoty i, zareczam signore, nasi ludzie sa szczesliwi. Raz do roku, jak ja wilkolaka, spuszczaja z postronka bestie, ktore siedza w ich duszach... A teraz mnie pewnie zabijecie? -Nie mam zamiaru - odparl Bianchini, a widzac zdumienie na twarzy notabla, dodal: - Zbudowaliscie tu ciekawy system oparty na wilkolaku i dorocznym katharsis. Od bestii was uwolnilem, rozbierzcie wiec reszte wlasnymi rekami. Powiedzcie ludziom prawde i jesli was nie rozedra na strzepy, zyjcie zdrowo. -A jestes, signore gonfalonere, pewien - don Giovanni usmiechnal sie gorzko - ze ludzie pragna powrotu moralnych praw, ze zechca wyrzec sie nie tylko swego strachu, ale i swej rozkoszy? Czy Noc Bezprawia bez wilkolaka nie bedzie dla nich jeszcze ponetniejsza? Bianchini oddalil sie bez slowa. Myslal o Marii. Marii spiacej u niego w kaplicy, Marii, ktorej nic juz nie grozilo, Marii, dla ktorej pozostawil przy zyciu podlego lobuza, jej ojca, Marii najslodszej, najukochanszej, jedynej! Dziewczyna od dawna nie spala. Podniosla sie z kobierca. Probujac otworzyc drzwi, rozerwala wiazacy je rozaniec. Przeszla do sypialni i rozscielila loze. Potem ulozyla sie na nim i czekala. Ciekawil ja ten gonfalonere, ktory szmat swiata zwiedzil i z niejednego haremu miod podbieral. Sztylet ukryla za poduszka - przyjdzie na mego wlasciwy czas. Cieszyla sie, ze to don Vittorio bedzie uzupelnieniem. Czula w lonie chlod tamtego nasienia. Bianchini wracal w doskonalym nastroju, poszlo o wiele latwiej, niz sie spodziewal. Otworzyl furtke, potem drzwi. Mijajac kuchnie, raptownie przypomnial sobie drobna buzie Claretty. I to, ze przy bramie ze lzami w oczach ostrzegala go przed... Ocalila mi zycie - zamyslil sie. - Dlaczego ta mala ladacznica to zrobila? Bylaz we mnie zakochana? A swoja droga, jakze latwo o pomylke, gdy w gre wchodza kobiety. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/