Brian Lumley Nekroskop IX Stracone Lata Stracone Lata Tytul oryginalu: The Lost Years vol. I Tlumaczenie: Jaroslaw Rybski Dla Bonnie Jane Johnson, ktora zabrala mnie na nowe wyzyny, i Zahanine za imie (jesli nie za jej imie); lecz najbardziej dla Silky - tak waznej na mojej drodze zycia... HARRY KEOGH -Streszczenie ichronologia Ochrzczony w Edynburgu w 1957 roku, maly Harry Snaith byl synem wrazliwej emocjonalnie matki, Mary Keogh (corki obdarzonej darem rosyjskiej damy) i Geralda Snaitha - bankiera. Ojciec Harry'ego zmarl rok pozniej na wylew, a w zimie 1960 roku jego matka ponownie wyszla za maz, tym razem za rosyjskiego dysydenta, Wiktora Szukszina. W zimie 1963 roku Szukszin zamordowal matke Harry'ego, topiac ja w skutej lodem rzece. Uniknal kary, twierdzac, ze cienki lod sie pod nia zapadl podczas jazdy na lyzwach, a potem ja wciagnelo pod spod. Szukszin odziedziczyl po niej oddalony dom w Bonnyrig i niezla sumke, ktora ona sama odziedziczyla po pierwszym mezu.W pol roku mlody Harry Keogh pojechal mieszkac u swego wujostwa w Harden na poludniowo-wschodnim wybrzezu Anglii. Stalo sie tak w wyniku umowy z Wiktorem Szukszinem, ktoremu byla ona bardziej niz na reke, bo nigdy nie mogl zniesc bachora. Harry zaczal uczeszczac do szkoly razem z niesfornymi dziecmi z osady gorniczej, ale bedac zamknietym w sobie marzycielem, nie mial wielu kolegow - nawiazal ledwie kilka przyjazni - jednak nie z rowiesnikami ze szkoly - i dlatego stal sie latwym lupem szkolnych lobuzow. Pozniej, kiedy wszedl w wiek mlodzienczy, duch Harry'ego bladzacy na jawie, wyposazony przez nature w psychiczne zdolnosci i instynkty, doprowadzil do konfliktu z nauczycielami. Problem polegal na tym, ze odziedziczyl po matce talenty medium, ktore to rozwijaly sie w nim w nieslychanym tempie. Nie potrzebowal kolegow "prawdziwych" czy tez z krwi i kosci, poniewaz mial juz wystarczajaca liczbe przyjaciol chetnych zaspokajac jego wszystkie zachcianki. Kim byli jego przyjaciele - cale miriady martwych spoczywajacych w grobach! Stajac na wprost szkolnego lobuza, Harry pokonal go przy pomocy telepatycznego porozumienia z bylym, bylym trenerem zaprawy wojskowej - ekspertem walki wrecz. Ukarany dodatkowymi zadaniami matematycznymi otrzymal korepetycje od bylego dyrektora szkoly. Ale potrzebowal jedynie nieznacznej pomocy, poniewaz sam wykazywal talenty matematyczne. Kiedy Harry sklanial sie ku metafizyce, jego intuicyjne poczucie liczb osiagalo niespotykany poziom. Potrafil liczyc - ta zdolnosc byla tak odmienna od standardowej nauki, jak odleglymi od zwyklej rozmowy byly jego stosunki ze zmarlymi. W 1969 Harry dostal sie na politechnike i az do czasu ukonczenia formalnej (i ortodoksyjnej) nauki robil, co mogl, by stonowac nieco wykorzystywanie nadprzyrodzonych talentow i byc "zwyklym, przecietnym studentem". Swiadomy, ze wkrotce bedzie na wlasnym garnuszku, zaczal pisac i kiedy okres szkolny dobiegal juz konca, kilkanascie krotkich form jego autorstwa ujrzalo swiatlo dzienne. W trzy lata pozniej ukonczyl pierwsza ksiazke - Pamietnik siedemnastowiecznego hulaki. Pomimo ze ksiazka nie dostala sie na liste bestsellerow, to i tak niezle sobie radzila. Atutami tej ksiazki nie byly ani sama narracja, ani tez historyczna wiernosc, co jest zupelnie oczywiste, zwazywszy na kwalifikacje wspolautora i wspolpracownika Harry'ego - konkretnie siedemnastowiecznego hulaki, ktory zostal zastrzelony przez wscieklego meza w 1672 roku! Latem 1976 roku Harry posiadal juz wlasne, niewyszukane mieszkanie na ostatnim pietrze trzypietrowego budynku na nadbrzeznej drodze wyjezdzajacej z Hartlepool w kierunku Sunderland. I jak to zwykle bywa, dom stal na wprost najstarszego miejskiego cmentarza, tak ze Harry nie mogl narzekac na brak towarzyszy rozmow. W tym samym czasie jednak jego byly dyrektor odkryl niezwykla tajemnice Harry'ego i ujawnil ja innym, w jeszcze wiekszym sekrecie... Calkowicie nieswiadomy faktu, ze znajduje sie pod czujna obserwacja, Harry rozwijal dalej swoj talent. Stal sie Nekroskopem, jedynym czlowiekiem, ktory mogl rozmawiac ze zmarlymi i zaprzyjazniac sie z nimi. Kiedy tylko jego umiejetnosci rozwinely sie w pelni, mogl rozmawiac z niezyjaca osoba nawet na duze odleglosci. Po zaprezentowaniu sie czlonkowi Ogromnej Wiekszosci mogl juz pozniej stale sie z nim kontaktowac. Wedlug Harry'ego jednak zwykla ludzka przyzwoitosc nakazywala, o ile to bylo mozliwe, stawienie sie osobiscie u ich grobow. On nie "pokrzykiwal" na przyjaciol. Umarli zas (z wdziecznosci za jego przyjazn) uwielbiali go. Byl wsrod nich jak latarnik - dostarczyciel jedynego swiatla w wiecznej ciemnosci. Punktem widokowym na swiat, o ktorym mysleli, ze porzucili go na zawsze. Poniewaz, wbrew popularnym wierzeniom zyjacych, smierc nie jest Koncem Ostatecznym, lecz jedynie stanem przejsciowym ku zbiorowemu bezruchowi. Wielcy malarze po smierci dalej maja wizje wysmienitych plocien, ktorych nigdy nie namaluja. Architekci planuja ciagnace sie po horyzont wizjonerskie miasta, ktorych nikt nie zbuduje. Naukowcy kontynuuja badania rozpoczete za zycia, lecz nigdy ich nie ukoncza... W swoim mieszkaniu w Hartlepool, w chwilach wolnych od pracy, Harry zabawial swoja szczenieca milosc, Brende. Wkrotce po tym, kiedy zaszla w ciaze, ozenil sie z nia. Lecz cien z przeszlosci Nekroskopa wkrotce stal sie jego obsesja. Snil o swej biednej, utopionej matce, odwiedzajac w koszmarach zamarznieta rzeke, w ktorej Mary Keogh odeszla przed czasem. W koncu Harry postanowil zemscic sie na swym zlym ojczymie. Podobnie jak wszystkie inne, to jego przedsiewziecie otrzymalo blogoslawienstwo umarlych, poniewaz znajac groze smierci, uwazali morderstwo z zimna krwia za zbrodnie, ktorej porzadny nieboszczyk nie moze tolerowac. Zima 1976/77 wywabil Wiktora Szukszina, by pojezdzil z nim na lyzwach na zamarznietej rzece, tak jak kiedys morderca jezdzil z jego matka. Lecz jego plan spalil na panewce, poniewaz obaj wlecieli przez pekniety lod do lodowato zimnej wody. Rosjanin mial sile szalenca - mogl bez problemu utopic pasierba... ale nie, w ostatnim momencie Mary Keogh -albo tez to co z niej pozostalo - wstala z wodnistego grobu i wciagnela morderce w odmety! Wraz z tym wydarzeniem Harry odkryl w sobie nowy talent, czy tez raczej dowiedzial sie, do czego moga posunac sie zmarli, by go chronic - wiedzial odtad, ze dla niego moga powstac z grobow... Nietypowe umiejetnosci Nekroskopa nie przeszly niezauwazone. Scisle tajna organizacja brytyjskiego wywiadu, znana jako Wydzial E (E jak ESP lub ESPionaz), i jej sowiecka odpowiedniczka byly w pelni swiadome jego mocy. Ale kiedy tylko Wydzial E skontaktowal sie z nim, jego szef i jednoczesnie kontakt zostal zdjety "ze szczegolnym okrucienstwem" przez Borysa Dragosaniego, rumunskiego szpiega i nekromante. Potworny talent Dragosaniego polegal na rozpruwaniu cial wrogich agentow i wykradaniu tajemnic wprost z poszatkowanego mozgu, krwi i wnetrznosci! Harry slubowal wytropic Dragosaniego i wyrownac rachunki, a Wielka Wiekszosc zaoferowala mu pomoc w tym zadaniu. Oczywiscie, ze tak, poniewaz nawet zmarli nie byli bezpieczni przed kims, kto profanowal zwloki! Harry i przyjaciele nie wiedzieli jednak, ze Dragosani byl zainfekowany wampiryzmem. Co wiecej, zamordowal swego kolege, Mongola Maksa Baru, by poznac sekret jego zlego oka. Nekromanta mogl teraz zabijac jednym spojrzeniem! Czas sie kurczyl. Harry musial podazyc za wampirem do ZSRR, do siedziby sowieckiego wydzialu E, mieszczacej sie w zamku Bronnicy na poludniu Moskwy, i tam go zabic... ale jak? Brytyjski wizjoner - ktory przy pomocy poznania pozazmyslowego potrafil zobaczyc fragmenty przyszlosci - przewidzial nie tylko udzial wampirow w przyszlych posunieciach Nekroskopa, ale rowniez zobaczyl symbol lezacej osemki lub nieskonczonosci we wstedze Mobiusa. By dopasc Dragosaniego, Harry musial najpierw zyskac lacznosc z Mobiusem. Ale przynajmniej tutaj znajdowal sie na swoim podworku. Astronom i matematyk August Ferdynand Mobius zmarl w 1868 roku, a zmarly zrobilby dla Harry'ego wszystko... W Lipsku Harry odwiedzil grob Mobiusa i zastal go przy pracy nad rownaniami czasoprzestrzennymi. Nie niepokojony przez nikogo kontynuowal to, co robil za zycia: przez stulecie zredukowal fizyczny wszechswiat do zbioru symboli matematycznych. Mobius wiedzial, w jaki sposob mozna zagiac czasoprzestrzen! Teleportacja do zamku Bronnicy to pestka. Przez wiele dni Mobius uczyl Harry'ego, az w koncu Nekroskop byl pewien, ze odpowiedz na wszystkie pytania lezy w zasiegu reki - na wyciagniecie reki. Ale obserwowali go funkcjonariusze enerdowskiego GREPO (Grenz Polizei) i na rozkaz Dragosaniego chcieli go aresztowac przy grobie Mobiusa... kiedy nagle rownanie Mobiusa rzucilo ich w dziwaczny niematerialny swiat kontinuum Mobiusa! Uzywajac jednego z takich portali, Harry uciekl przed GREPO i w koncu mogl przeniesc sie na teren kwatery sowieckiego wydzialu E. Po wezwaniu z grobu armii od dawna niezywych Tatarow Krymskich Nekroskop przedarl sie przez obrone zameczku, po czym odszukal i zabil Dragosaniego. Ale w walce on rowniez zostal zabity... jego cialo umarlo, lecz w ostatnim przeblysku swiadomosci przeniosl sie do metafizycznego kontinuum Mobiusa. Podazajac wstega Mobiusa, tozsamosc Harry'ego zostala wchlonieta przez jeszcze nieuformowana osobowosc dziecka - jego wlasnego syna! Sierpien 1977 Tozsamosc Harry'ego Keogha, przyciagana przez umysl Harry'ego Juniora jak zelazna plomba przez magnes, znalazla sie w niebezpieczenstwie calkowitego wchloniecia i wymazania. Jedynie prawdziwie wolny byl w kontinuum Mobiusa. Wolnosci tej jednak mogl zazywac wylacznie wtedy, kiedy jego synek spal. Ale kiedy badal nieskonczony strumien czasu przyszlosci, Harry zauwazyl wsrod miriad blekitnych linii zycia Ludzkosci nic szkarlatna - linie zycia kolejnego wampira! Co gorsze, w niedalekiej przyszlosci, ktora zobaczyl, czerwona linia krzyzowala sie z niewinna, blekitna linia malego Harry'ego! Nekroskop przeprowadzil dochodzenie. Byl unieruchomiony, to prawda - byl bezcielesny, ale rowniez inni zmarli nie mieli powloki cielesnej. Wciaz mogl sie z nimi porozumiewac, a oni wciaz mieli dlug wobec niego. We wrzesniu 1977 rozmawial z duchem Tibora Ferenczy - niegdys wampirem - u jego grobu w Karpatach, rowniez z "ojcem" Tibora, Faethorem Ferenczy, ktory zginal w drugiej wojnie swiatowej po nalocie na Ploiesti. Harry byl ostrozny. Nawet po smierci wampiry sa najgorszymi lgarzami na swiecie i sa podstepne ponad miare. Ale Nekroskop nie mial nic do stracenia (doslownie), a wampiry mialy wiele do zyskania. Harry byl ich ostatnim lacznikiem ze swiatem, ktorym kiedys zamierzaly rzadzic. Tym samym metoda prob i bledow, grajac w nieslychanie niebezpieczna slowna gre z plemieniem Wampyrow, poskladal fragmenty ukladanki, by poznac straszna prawde. W latach piecdziesiatych Tibor "zarazil" ciezarna Angielke, Georgine Bodescu, ktora pozniej powila syna. I to Julian Bodescu, poklosie dzialan Tibora, stal za ta czerwona linia! W Rumunii Alec Kyle i Feliks Krakovitch, obecni szefowie siatek ESPionazowych obu stron, polaczyli sily i zniszczyli szczatki Tibora w jego mauzoleum w Karpatach. Spalili potworne szczatki wampira, lecz Tibor zdazyl przedtem wyslac Julianowi wiadomosc i ostrzezenie przez sen. Tibor mial nadzieje wykorzystac swego angielskiego "syna" jako naczynie niezbedne do powstania z martwych i kontynuowania swego wampirzego zywota. Ale poniewaz jego doczesne szczatki ulegly zniszczeniu, mogl wykorzystac go, by zemscic sie na Nekroskopie, Harrym Keoghu. Jesli chodzi o zabicie Keogha - zadanie to bylo niezmiernie proste. Nekroskop byl bezcielesnym, pozbawionym powloki ID, szostym zmyslem swego syna. Wystarczylo tylko wyeliminowac chlopca, a ojciec sczeznie wraz z nim... Tymczasem w ZSRR Alec Kyle zostal falszywie oskarzony o morderstwo. Rosyjscy agenci ESP starali sie przy pomocy swych zdolnosci i wysublimowanej technologii odsaczyc go z wiedzy... doslownie calej wiedzy! Ten proces spowodowalby calkowite zniewolenie umyslu, martwice mozgu, co wkrotce sprowadziloby na niego smierc fizyczna. W Anglii natomiast Julian Bodescu byl na wolnosci. Z zamiarem zabicia Harry'ego Juniora wyruszyl do Hartlepool. Jego slad znaczyly krew i trupy, az w koncu stanal w domu Brendy Keogh i zszedl po schodach do mieszkania. Matka starala sie obronic dziecko... zostala brutalnie rzucona w kat!...Harry Junior obudzil sie. W jego umysle przebywal Harry Keogh... potwor juz mial sie na nich rzucic, wyciagajac szponiaste dlonie! Harry nie mogl nic na to poradzic. Uwieziony w wirze ID dziecka wiedzial, ze obydwaj zgina. Ale nagle: -Idz - uslyszal, jak przemawia do niego maly Harry. - Dzieki tobie dowiedzialem sie tego, czego mialem sie dowiedziec. Juz nie potrzebuje cie w tej postaci. Ale potrzebuje cie jako ojca. Odejdz wiec, wyjdz ze mnie, ratuj sie! - Harry byl wolny. Przyciaganie umyslowe wiazace go z synem zostalo przerwane. Mogl uciec do kontinuum Mobiusa. A co byl w stanie zrobic ojciec, syn potrafil wykonac koncertowo. Byl Nekroskopem posiadajacym potezna moc! Z cmentarza po drugiej stronie drogi umarli odpowiedzieli na wezwanie mlodego Harry'ego. Wyszli z grobow, przyczlapali z cmentarza do domu i weszli po schodach. Wampir Bodescu sprobowal swej pierwszej i zarazem ostatniej przemiany. Przyjmujac postac wielkiego nietoperza, wylecial przez otwarte okno... i strzala z kuszy ugodzila go w kregoslup. Kiedy spadl na teren cmentarza, bezcielesny Nekroskop poinstruowal umarlych, jak dokonac dziela zniszczenia: przy pomocy kolka, dekapitacji, oczyszczajacych plomieni... Harry Keogh byl wolny, lecz coz mial robic? Byl umyslem bez ciala. Tylko ze teraz poczul inna moc, przyciaganie odmienne od tego, jakie bylo udzialem ID jego syna, proznie, ktora nalezalo wypelnic. Badajac ja, zostal wciagniety i nie mogl sie nawet bronic - wciagnela go pustka w osuszonym umysle Aleca Kyle'a! Przy pomocy niezwykle silnych srodkow wybuchowych i mocy Nekroskopa usuwania innych anomalii Harry w koncu za sprawa Mobiusa odnalazl droge do domu. Jego zadanie, przynajmniej na razie, dobieglo konca. Byla pozna jesien 1977 roku, kiedy znalazl stala siedzibe w ciele innego czlowieka. I rzeczywiscie, realizujac te same cele i zadania, dla kogos, kto nie znal go blizej, byl zupelnie innym czlowiekiem. Lecz byl takze naturalnym ojcem niezwyklego dziecka, dziecka o poteznych nadprzyrodzonych mocach. Teraz Harry musial stawic czola bardziej przyziemnym obowiazkom: ojca i meza. W jaki jednak sposob mial tego dokonac, bedac innym mezczyzna, o innej twarzy i tozsamosci? A co z jego biedna zona, Brenda, ktora juz wycierpiala spora dawke wyobcowania i grozy? Jak mogl prosic ja, by dzielila zycie z mezem, ktory byl zupelnie obcym czlowiekiem? I w koncu, co z dzieckiem... o ile oczywiscie mozna bylo mlodego Harry'ego uwazac wciaz za dziecko. Ale byc moze najtrudniejsze pytanie, jakie musial zadac sobie Nekroskop brzmialo: na ile umiejetnosci jego syna przewyzszaja jego wlasne? Czym sie roznia? I, co bylo byc moze najwazniejsze: w jaki sposob ma zamiar je wykorzystac? Swiat Harry'ego Keogha byl nieslychanie skomplikowany... I nic nie wskazywalo na to, zeby mialo byc prosciej... Niniejsza historia dotyczy pewnych epizodow z zycia Nekroskopa z okresu poprzednio zapisanych wydarzen w tomach Wampiry! i Zrodlo. Ale nie jest to tylko opowiesc o Harrym Keoghu. Mozna powiedziec, ze bez Wampyrow, ktorzy zyli przed nim (pomijajac paradoks, ze po nim zaczeli sie szybko mnozyc), sam Harry bylby zbyteczny: gdy nie ma choroby lekarstwo nie jest potrzebne. Mowiac krotko, ta opowiesc nalezy rowniez do nich: jest czescia zaginionej historii Wampyrow... PROLOG Olbrzymia, srebrnoszara limuzyna, niezwykla i choc niespotykana - na pewno nie unikalna - ostroznie sunela po rozklekotanych kocich lbach pod barokowym lukiem wiodacymna podworze kawiarni i restauracji "U Julia", manewrujac wsrod powodzi starych fiatow i rozlatujacych sie lambrett we wschodniej dzielnicy Palermo. Jedyny pozostaly przy zyciu swiadek bombardowania podczas drugiej wojny swiatowej, otoczone murem podworko bylo kiedys najmniejszym z czterech ogrodow z willa posrodku. Z trzech innych zostaly wylacznie kratery wypelnione gruzem, naprawiono tylko ich sciany, by stworzyc widok dajacych sie zaakceptowac frontonow w dzielnicy Via Della Magione. Podworko przypominalo ustawiona w wachlarz szachownice: na czarnych plytach pochodzenia wulkanicznego staly kwadratowe stoly przykryte bialymi obrusami, a posrodku ukladaly sie na podobienstwo sardynek w puszce "zawiasy" szachownicy, ulozone z samochodow, w miejscu gdzie niegdys biegla szeroka droga dla powozow. Prowadzila przez waska brame na ulice, przez ktora samochody, niemal ocierajac sie o sciane, wyjezdzaly w zapadajacy wlasnie zmierzch. Przy stolikach siedzialy trzy grupy kilkunastu klientow, ktorzy jedli, pili, rozmawiali, choc niezbyt glosno. Dwojka spoconych kelnerow w bialych fartuchach uwijala sie wokol stolikow, biegajac do baru i kuchni i obslugujac swoj rewir. Nawet jak na trzeci tydzien maja panowal niezwykly o tej porze roku upal. O dwudziestej trzydziesci temperatura siegala dwudziestu pieciu stopni. Przy wschodniej scianie staly pozostalosci dawnej willi: dwupietrowe skrzydlo domu o trzech pokojach od frontu i trzech z tylu, z tarasem wspartym na doryckich kolumnach, ktory stanowil jedynie wspomnienie czasow swietnosci. Srodkowy pokoj na parterze otaczala marmurowa balustrada rozciagajaca sie miedzy wspornikami. Pomieszczenia kuchenne po lewej stronie baru byly otwarte na widok patronow. Zadziwiajace, lecz zbombardowany relikt przeszlosci zachowal szerokie luki w scianie po prawej stronie ukazujace oryginalna, pysznego gatunku, marmurowa klatke schodowa ktorej krete schody wiodly do pokoi na pietrze i na taras. Zaiste, piekne to byly czasy! Z tarasu - gdzie rezerwowano stoliki wylacznie dla "klientow z klasa" - Julio Sclafani wychylal sie na tyle, na ile pozwalal mu brzuch, by powitac wzrokiem pojawienie sie jego ostatnich, najszacowniejszych gosci: Antoniego i Francesca Francezcich, ktorzy przyjechali specjalnie az z wysoko polozonego Madonie, by spozyc posilek u Julia. To wspaniale, ze tak wazni goscie przyjechali do niego, omijajac tak zwane "restauracje z klasa", by spozyc prosty lecz wykwintny posilek u Julia. I goszcza juz tu od szesciu tygodni, od pierwszych oznak poprawy pogody. A moze... jeden z nich albo nawet obaj zauwazyli Juliette Julia? Poniewaz najmlodsza, wciaz niezamezna corka rodziny Sclafani byla istnym zjawiskiem. A ze bracia Francezci byli niewatpliwie statecznymi mezczyznami... Szkoda tylko, ze nie widza jej w pelnej krasie! Nie wygladala ostatnio zbyt dobrze. To chyba przez zanieczyszczenie powietrza nad Palermo. Spaliny samochodowe i wyziewy ze skuterow, zaduch panujacy we wszystkich starych zaulkach, wdychanie zatechlego powietrza i wplyw zimowych osadow przywiewanych znad Morza Tyrenskiego. Ale wiosna rozkwitla w pelni i nadchodzilo lato - Julietta znow rozkwitnie tak jak cala wyspa. Tylko ze... jej stan mogl byc powodem zmartwienia - cokolwiek by go nie spowodowalo jakies cztery, piec tygodni temu. Stracila wszystkie kolory, tak samo jak radosc i witalnosc, wszystko, co sprawialo, ze byla swiatlem zycia Julia. Teraz lezala wykonczona na lozku w towarzystw ie starej panny, pielegniarki, ktora przebywala z nia "czuwajac" - jakby to bylo loze smierci! Co? Julietta? Boze uchowaj! Co do starej - Julio mogl uwazac sie za szczesliwca, poniewaz stac go bylo na jej uslugi. A wszystko dzieki rodzinie Francezcich, poniewaz pielegniarka byla zatrudniana przez rodzine. Ale juz sa. Usmiechaja sie do niego - do niego? - idac po marmurowych schodach. Tacy eleganccy... tacy stateczni kawalerowie! Julio pospieszyl, by ich powitac i ulokowac przy stole na tarasie... Prawie rowno godzine wczesniej Tony i Francesco Francezci wyruszyli z Le Manse Madonie w gorach nad Cefalu do lokalu Julia, by zaznac domniemanych uciech podniebienia. Jakosc potraw serwowanych u Julia byla pozornie jedynym powodem cotygodniowych odwiedzin Francezcich, w walacym sie, w zadnym razie nie dekadenckim, lecz zdecydowanie rozpadajacym sie miescie. Tak, pozornie. W rzeczywistosci braci zupelnie nie interesowaly potrawy serwowane u Sclafaniego, ani tym bardziej umiarkowane ceny. Mogliby rownie dobrze spozywac posilki w Le Manse Madonie i to o wiele wykwintniejsze, bez koniecznosci zajezdzania tutaj. W Manse mieli wlasna sluzbe, kucharzy, wlasnych... ludzi. A wiec kiedy Mario, ich szofer, wiozl braci cienkim jak nitka, czesto zablokowanym, wyboistym, pozbawionym asfaltowej nawierzchni szlakiem, ktory na poludniu laczy Petralie z kurortem Termini Imerese na wybrzezu - gdzie zgodnie z legenda zakopani Cyklopi "sikaja ludziom do kapieli, by ja rozgrzac" - mysli Francesca pobiegly ku prawdziwej przyczynie ich zainteresowania podupadajacym lokalem Sclafaniego: corce grubasa, Julietcie. Przyczynie zainteresowania glownie Francesca... To stalo sie rowno szesc tygodni temu. Bracia przebywali w Palermo, by uczestniczyc w zebraniu Donow, glow najpotezniejszych rodzin na swiecie oraz kilku galezi europejskich rodzin krolewskich i arystokracji oraz innych tak zwanych "przywodcow" z dziedziny biznesu, polityki i przemyslu, glownie ze Stanow Zjednoczonych. Ale jest wladza i wladza. Wladza Francezcich byla ugruntowana i poparta bogactwem... oraz starozytna i zla. Jej podstawy lezaly w ziemi (terytorium i nieruchomosciach); w bogactwie, jakie odziedziczyli cale lata temu, oraz dodatkowych dobrach, jakie wytwarzal posiadany majatek, jak i tych, ktore zgromadzili dzieki swym talentom i umiejetnosciom, rowniez tym szczegolnym. Bracia Francezci byli doradcami, doradcami mafii, wciaz glownej sily i osrodka wladzy we Wloszech i na Sycylii. I poprzez doradzanie mafii doradzali CIA, KGB i innym firmom tej samej proweniencji. A przez nich - rzadom, ktore podobno kontrolowaly te organizacje. Poniewaz ich doradztwo bylo niezmiennie doskonale, odnoszono sie do nich jak do Donow z Donow, tak jak do wszystkich Francezcich przed nimi. Ale zeby mowic o nich w takim kontekscie... byloby to niewybaczalne. Bylo to zrozumiale, ich status spoleczny... Jesli chodzi o to ostatnie - mieli reputacje najwytworniejszych z wytwornych! Lakniono ich obecnosci, nawet o nia walczono, poniewaz kazde wydarzenie towarzyskie i spoleczne, jakie mialo miejsce na wyspie od pietnastu lat, kiedy to odziedziczyli posiadlosc Le Manse Madonie, nie moglo sie bez nich obejsc. A jesli chodzi o ich rod, to zawsze kiedys byli jacys bracia Francezci, odkad pamietaja najstarsi mieszkancy. Rodzina znana byla z blizniakow plci meskiej i z rodu siegajacego czasow zatartych w zamierzchlej oraz zdecydowanie mrocznej historii. Ale o tym wiedzieli wylacznie sami bracia. Dlatego tez nikt nie podejrzewal ich o powiazania, ktore utrzymywali od niepamietnych czasow z pewnymi duzo mniej arystokratycznymi elementami na wyspie (i w praktyce na calym swiecie); albo tez nikt w szlachetnych kregach o nich nie wspominal. Jednak pomimo tego ich dzialalnosc jako agentow - wolnych strzelcow dla mafii i innych organizacji przestepczych - oraz doradcow w dziedzinie miedzynarodowej zbrodni, roznych form szpiegostwa i terroryzmu byla pasmem sukcesow. To, w jaki sposob i kiedy Francezci zdobyli wiedze z tak odmiennych, a jednoczesnie pokrewnych dziedzin, wiedzieli wylacznie oni, a pozostali mogli sie jedynie domyslac. Ale dla Donow bylo oczywiste, ze korumpowali niekorumpowalnych na skale ogolnoswiatowa... ...Mysli Francesca odeszly od meritum. Kiedy tylko limuzyna wjechala, obijajac sie nieznacznie po autostradzie A-19, do Palermo, ponownie wrocil do wydarzen tego wieczora, ledwo szesc tygodni temu: Po spotkaniu z Donami (ktorym doradzali, jak rozwiazac problem z Aldem Moro i jego porywaczami z Czerwonych Brygad we Wloszech i co zrobic z prezydentem Leone, ktory stal sie niewygodny) zrobilo sie juz pozno. Kiedy jechali przez Palermo, a pojechali objazdem, poniewaz na zwyklej trasie trwaly roboty drogowe, Tony zauwazyl lokal Julia i zaproponowal, zeby sie zatrzymali na chwile na jakies napoje i przekaske. Wewnatrz, w pomieszczeniu z marmurowa klatka schodowa bracia zamowili "specjaly greckiej wyspy". Dobrali ostre sosy, golabki z lisci winogron i rozmaite przekaski zanurzone w oliwie z oliwek - ale bez czosnku - a wszystko popili niewielka iloscia Mavrodaphne oraz Vecchia Romagna z wielkich koniakowek. O dwudziestej pierwszej trzydziesci zamykano kuchnie, bracia samotnie spozywali posilek. Julio musial ich przeprosic - zlapal go nieslychanie silny bol zeba! Wezwal dentyste, ktory pomimo poznej pory zgodzil sie go odwiedzic. Jego corka, Julietta, miala pozegnac braci, kiedy skoncza posilek. Byc moze Frank wypil zbyt wiele Mavrodaphne i zbyt wiele brandy. A moze to przez mrok i dojmujaca pustke tego miejsca. Jedzenie juz wystyglo na polmiskach i niebo schodzilo coraz nizej pod lukami, a dziewczyna wygladala tak promiennie, tak jasno... tak niewinnie. Francesco popatrzyl na nia znaczaco, a ona oddala mu spojrzenie. Wtedy Anthony Francezci poszedl sobie do limuzyny, a jego brat... Wtedy wlasnie podobny do stalowoszarego karawanu samochod skrecil gwaltownie, by uniknac zdechlego zwierzecia na drodze - koziol, pomyslal Mario - i znow Francesco wcisniety w rog tylnego siedzenia zostal wybity z rytmu. Moze i dobrze. Przejezdzali wlasnie kolo miejscowosci Bagheria. Za chwile bedzie ostry zakret w prawo. O, tak, Tony na pewno na chwile zechce przystanac w swoim ulubionym miejscu: Villa Palagonia. -Co, znow cie przyciagaja te potwory? - uwaga Francesca byla ostra, niemal gniewna. Byl zirytowany faktem, ze nastroj prysl razem ze wspomnieniami. -Nasze potwory! - blyskawicznie i ostro odpowiedzial Tony. Byla to prawda: obaj bracia znali inspiracje, z ktorej powstala szalona oprawa wszystkich tych potwornosci wokol scian domu. Wykute w kamieniu karly i rzygacze, stworzenia z ludzkimi stopami i dlonmi, i inne stwory wymykajace sie wszelkim skojarzeniom. Okolo dwustu lat temu, wlasciciel willi, ksiaze Ferdinando Gravina nalegal na odwiedziny w Le Manse Madonie, domu Ferenczinich, jak brzmialo ich owczesne nazwisko. Sam bogaty jak Krezus podczas odwiedzin u nich nie byl w stanie pojac, dlaczego rownie bogatym Ferenczinim wystarczy za mieszkanie "oddalona od wszystkiego austeria, miejsce nieomal nieprzyjazne". I to zamilowanie Ferdinanda do groteski - czy tez, jak mawiali niektorzy, szalenstwa - zaowocowalo na scianach tego domu poklosiem jednej wizyty. Francesco wzruszyl ramionami i pojednawczo zauwazyl: -Wedlug Swinburne'a symbolika tych rzezb ma swoje zrodlo w opowiesci Didorusa o dziwacznych stworzeniach, jakie wyszly ze spieczonego sloncem mulu Nilu. - I dodal, zanim brat zdazyl mu przerwac: - Zbyt dawno, bysmy mogli to spamietac! Na co Tony zachnal sie i odparl: -Ferdinando spojrzal w studnie, bracie - studnie w Le Manse Madonie - i wiesz o tym tak dobrze jak ja! - A po chwili dokonczyl szyderczo: - Calkowicie rozumiem potrzebe dyskrecji, ale w zaciszu naszego samochodu, w takim miejscu, ktozby mogl podgladac? Nastepnie, jak na dany sygnal, Mario skierowal sie w strone Palermo... I tak oto pojawili sie na miejscu, w Cafe Julio, gdzie ten maly, gruby pierdziel usadza ich na zabytkowym tarasie, zachwalajac swe podle "menu", z ktorego musieli wybrac kilka pozycji: troche tego, nieco tamtego i karafke wina. Wszystko na pozor, zeby pokazac, ze cos im smakuje. Bracia nalozyli sobie potrawy, czekajac, az Sclafani wspomni o Julietcie. I w koncu wroci na gore do drobnych obowiazkow w kuchni. -Panowie, jestem panow dluznikiem! - Zblizajac sie ponownie do stolika, Julio klania sie i mietosi koniuszek recznika na przedramieniu. - No, mam na mysli panow troske i znalezienie... eee... no... towarzyszki dla mej corki. Nie jestem w stanie mowic o starszej pani jako o pielegniarce - wciaz nie dopuszczam do siebie mysli, ze moja corka jest naprawde chora - lecz i tak ta pani jest darem z niebios. Pomaga i krzata sie wokol niej i doglada jej stale, tak ze moge zajac sie swoimi sprawami. -Julietta? - Francesco udaje zatroskanego. - Panska corka? Czy nastapila jakas poprawa? Zastanawialismy sie, czemu jej nie widac... - Spojrzal w dol na podworze, omiatajac je ciemnymi oczami, jakby czegos szukal. Julio spojrzal na nocne niebo i zalamal dlonie w gescie rozpaczy czy tez blagania. -Och, moja urocza corka! Slaba jak woda, blada jak chmurka! Julietta wyzdrowieje, jestem pewien. Ale na razie... rzuca sie na lozku, ma cienie pod oczami i caly czas narzeka na slonce wpadajace do pokoju, tak ze musimy caly czas trzymac zaciagniete story! Wpadla w jakis dziwny letarg, ma napady dziwnego leku przed swiatlem. Bracia spojrzeli po sobie - mialo to wygladac na zdziwienie - i wreszcie Francesco energicznie pokiwal glowa. Powiedzial do Julia: -Sclafani, mamy dzis jeszcze pewna sprawe do zalatwienia. Nasz czlowiek wraca z bardzo waznej wyprawy z zagranicy. Teraz, po drodze chcielismy zabic nieco czasu. Tak w ogole to bardzo przyjemny wieczor. Niestety moga nas w kazdej chwili wezwac i wlasnie dlatego nie zamawiamy zbyt wiele z twojej karty. Ale jesli chodzi o Juliette: obydwaj... martwimy sie razem z toba. -W rzeczy samej. - Tony kiwnal potakujaco. - My, Francezci, sami jestesmy na to uczuleni - chodzi o mocne swiatlo sloneczne. Dlatego wlasnie nie przyjezdzamy, kiedy slonce stoi za wysoko. -I - Francesco mowil dalej z namaszczeniem - ktoz to wie, byc moze bedziemy w stanie udzielic dalszej pomocy? (Julio malo nie zemdlal! Co, bracia Francezci beda mu udzielac pomocy? Dalszej pomocy?) -Bo widzisz - mowi Tony - za trzy dni przyleci z Rzymu pewien czlowiek. Jest to lekarz - specjalista. Masz racje: jest jakies chorobsko, co wisi w powietrzu, albo i nawet anemia. Zmogla nasze slugi w Le Manse Madonie, sami czujemy sie jak muchy w smole. Nasza krew wydaje sie... slaba? Ale przynajmniej na duzych wysokosciach mozemy cieszyc sie czystym powietrzem! A tutaj, w miescie... - wzruszyl ramionami. Julio z otwartymi ustami spogladal to na jednego, to na drugiego z braci. -Ale co panowie proponuja? Znaczy nawet nie osmielilbym sie zasugerowac... -Zeby nasz przyjaciel lekarz zbadal Juliette i byc moze poobserwowal ja przez jakis czas? - Francesco przerwal mu w pol zdania. - Alez czemu nie? To nasz prywatny lekarz i ma najlepsze rekomendacje! Co wiecej, juz mu zaplacono. W takich okolicznosciach to na pewno nie zaszkodzi! A wiec jestesmy umowieni. - Pokiwal glowa, potwierdzajac ten fakt ostatecznie. -Umowieni? -Wyslemy po Juliette samochod za trzy dni - tak, to bedzie sobota. I oczywiscie starsza pani zostanie z nia przez caly czas. Ale to na wypadek, gdyby niestety nie wyzdrowiala do tego czasu, na co oczywiscie mamy nadzieje... -Brak mi slow! - wykrztusil Julio. -Nie ma najmniejszego powodu - powiedzial Tony, dyskretnie przyslaniajac usta. - Prosze, oto nasza wizytowka. Jesli u Julietty nastapi poprawa, zadzwon do nas. Jesli nie, przyslemy samochod w sobote. Poza tym mozesz swobodnie dowiadywac sie o jej stan zdrowia. Ale pamietaj: cenimy sobie prywatnosc. Nasz numer telefonu jest zastrzezony. Julietta bedzie miala spokoj i pelna opieke. -Zalatwione. Nie dowierzajac w ten podarunek od losu, grubas poszedl jak otumaniony do swoich wieczornych obowiazkow, a bracia, na ktorych nie zrobilo to zbytniego wrazenia, wrocili do przebierania na talerzu... az zobaczyli, jak Julio zaczyna dogladac, czy wszystko jest w porzadku przy stolikach na podworzu. Wtedy Franco powiedzial: -Obserwuj schody. Jak zacznie wchodzic, ostrzez mnie albo zajmij go czyms. Wstal i odszedl na krok od balustrady tarasu. -I kto jest teraz nieostrozny? Tony usmiechnal sie, ukazujac stanowczo za dlugi, ostry jak igla kiel w zdecydowanie za szeroko otwartych ustach. Francesco wyciagnal sie w kierunku brata pod nienaturalnym katem i odpowiedzial mu przez zacisniete zeby glosem, ktory nagle stal sie czarny i bulgoczacy jak roztopiona smola: -Co, a ty nie czujesz stad tej suczki? - Juz po chwili sie wyprostowal, odkaszlnal i mowil dalej normalnym glosem. - Tak czy inaczej musimy dopilnowac, zeby ten gruby glupek przyjal nasza propozycje. Wiec dopij wino... i obserwuj schody! Odwrocil sie. W dwoch krokach wyszedl z tarasu i przeszedl zasloniety kotara luk drzwi na korytarz. Minal toalete dla panow na lewo i toalete dla pan na prawo, a nastepnie wszedl w drzwi, oznaczone tabliczka "Private", do biura Julia. Mijajac biurko, wszedl w drugie drzwi, do pokoju, gdzie przebywala chora Julietta. I lezala tam w towarzystwie czuwajacej nad nia tej starej ropuchy, ponad osiemdziesiecioletniej Kateriny. Starucha kiwala sie. Zaskoczona spojrzala na nowo przybylego slepnacymi oczami. -Kto? Co? - Nastepnie stara rozpoznala go, usmiechnela sie, kiwnela glowa i chciala wstac. -Nie, zostan - powiedzial. - Lepiej, zebys tu byla, jakby wpadl ten tlustawy kurdupel. - Katerina znow kiwnela glowa i usiadla bez ruchu. W mroku pomieszczenia jej oczy lsnily zoltym swiatlem jak oczy kota obserwujacego swego pana. Usiadl w polowie lozka Julietty i ten gwaltowny ruch obudzil ja. A moze juz nie spala... i czekala. Miala oczy wielkie jak spodki, otworzyla szeroko usta. Zrozumienie i groza odmalowaly sie momentalnie na jej uroczej, owalnej i dziwnie bladej twarzy. Dla Francesca nie bylo w tym nic dziwnego. Przemowil do niej, zanim zdazyla krzyknac, jesli w ogole zamierzala: -Myslalas, ze cie porzucilem? Ach, nie! - mowil do niej. Jego reka wpelzla pod koc, pod nocna koszule, siegajac do jej ud. Czula jego nerwowe palce na swym ciele. - Nie, bo jak cie raz pokochalem, to bede cie kochal przez wszystkie dni twoje. - Nie powiedzial moje. Reka wedrowala coraz wyzej po udzie i Julietta zamknela usta, a oddech jej uspokoil sie. Zaczela oddychac glebiej -jego oddechem. Czula w nim jego jestestwo, ktorym teraz ogarnial ja cala. Patrzyl na nia czarnymi jak smola oczami, jakby w twarzy mial dwa wilgotne, nieruchome marmurowe kamyki lub jakby wpatrywaly sie w nia nieruchome oczy weza przed atakiem. Tylko ze on juz zaatakowal. Szesc tygodni wczesniej. I wsaczyl jad do rany. Na przystojnej, podobnej diablu twarzy zagoscil usmiech i groza od razu opuscila ja bo uniosla ramiona i chciala go objac za szyje. Nie mozna bylo do tego dopuscic. -Wkrotce - powiedzial jej - wkrotce, w Le Manse Madonie! Poczekasz? Dzien lub dwa, moja Julietto. Tylko dzien lub dwa, obiecuje. Westchnela i jej oddech nagle przyspieszyl i zamrugala powiekami, kiedy dlon Francesca zsunela sie na wewnetrzna strone cieplego uda. Nastepnie kiwnela glowa i w odruchu nieznanej rozkoszy, kiedy glowa odwrocila sie w przyplywie wstydu, porazki, poddania, rozsunela uda. Przytrzymujac jej wargi kciukiem i malym palcem, wsunacl w nia trzy pozostale. Reka wciaz pozostawala w bezruchu, ale palce sunely w gore z bezwzglednoscia gasienicy przechodzacej metamorfoze w trzy ruchliwe penisy, rozchylajace jej nabrzmiale wargi. Wpelzly do jej wnetrza, a kciuk i maly palec delikatnie piescily niewielkie wybrzuszenie powyzej. Stara wiedzma obserwowala to wszystko. Wiedziala, co sie swieci, i smiala sie bezglosnie, odslaniajac szczatki zebow, z ktorych jedna para byla biala i ostra. Francesco odnalazl zyle w miekkim wnetrzu Julietty i przecial ja paznokciem, w miejscu gdzie nikt jej nie odnajdzie, a jesli w dalszym ciagu bedzie pojawiac sie krew, to bedzie to wytlumaczalne z innych powodow. Po kilku chwilach dziewczyna zajeczala: - Ach! Ach! Ach! - miotajac sie po poduszce, az wywrocila oczy i znieruchomiala. Francesco usmiechal sie coraz szerzej i szerzej, az kropla sliny pojawila sie w wykrzywionym kaciku ust. W tej samej chwili zaplonely jego oczy, pojawila sie w nich zadza krwi. Krwi Julietty! Ale: Brat! To byl Anthony! Nie bylo to wezwanie (poniewaz bracia nie posiadali daru prawdziwej sztuki porozumiewania sie na odleglosc), ale zdecydowanie bylo to ostrzezenie. Skurcz koncowek nerwowych, instynktowny spazm. Nadchodzil Julio! W sekunde wyciagnal reke spod koca, pochylil sie, zeby ucalowac jej spocone czolo. Nastepnie wyszedl z pokoju, wypadl z biura Sclafaniego i drzwi z napisem "Panowie" zamknely sie za nim lagodnie. W zaciszu kabiny wyciagnal penisa ze spodni i zacisnal go raz, drugi, trzeci, po czym wystrzelil sperma do muszli. Nawet jego sperma byla czerwona, po tym jak Francesco zacisnal na nim lancuch spluczki... Na korytarzu czekal na niego Sclafani: -Ach, prosze mi wybaczyc! Myslalem, ze pan tu bedzie. Pana brat prosil, zeby przekazac... ze wasz wyslannik wrocil z Anglii... a panski szofer, Mario?... rozmawia przez radio. - Gestykulowal, jakby wystarczylo to za wszelkie wyjasnienia. W rzeczywistosci tak bylo. Francesco byl juz spokojny. Usmiechnal sie z wdziecznoscia i wyszedl na taras z depczacym mu po pietach Juliem. -To prawdziwy zaszczyt, ze moglem panow goscic. - Mamrotal grubas. - Nie moge przyjac od panow zaplaty. Co? Ale i tak juz jestem zadluzony u panow po uszy! Mario stal przy stole w swoim uniformie i czapce z daszkiem, a Tony rozmawial przez radiotelefon. Francesco odwrocil sie i wpadl na Julia, nieomal go przewracajac. -Moj przyjacielu - powiedzial pospiesznie. - To rozmowa prywatna, rozumiesz? Co do rachunku: cala przyjemnosc po naszej stronie. Wcisnal plik banknotow w reke wlasciciela restauracji, ktore wystarczajaco pokryly koszty tego, czego nie zjedli. Kiedy Julio sie oddalal, Tony wstal z miejsca. -Bedziemy na miejscu za czterdziesci piec minut - powiedzial. -Nawet jesli wyjedziemy od razu, helikopter wyladuje szybciej w Manse. - Wzruszyl ramionami. Francesco pokiwal glowa i powiedzial: -Porozmawiam z Luigim po drodze. W limuzynie Francesco usiadl z przodu kolo Maria. Za Palermo mozna juz bylo rozmawiac przez system komunikacji bez zaklocen. -Jak pacjent? -Spokojna jak baranek - odezwal sie beznamietny, niemal naturalny glos z drugiej strony. - Troche rzygala... chyba nie najlepiej znosi podroze. To chyba przez srodki uspokajajace. Z tylu limuzyny odezwal sie Tony: -Nic jej nie bedzie. Zajma sie nia w Le Manse. Francesco poslal mu spojrzenie przez ramie i powiedzial: -Tak, zostawilem im szczegolowe instrukcje. - A do glosnika: - Jakies problemy po drugiej stronie? -Najmniejszych. Gladko jak po masle. Wszystko powinno byc takie proste! -To dobrze. - Francesco byl zadowolony. - A u nas? Kontrole? -Wiedzieli, ze jade do Le Manse Madonie. Bez problemu. (Oczywiscie, ze bez problemu. Czlowiek Francezcich w kontroli lotow w Katanii dostal za to wiecej, niz zarabia przez rok!) -Nasi ludzie w Le Manse zajma sie nasza pacjentka. - Zakonczyl Francesco. - Zobaczymy sie pozniej. Aha, i... dobra robota. -Dzieki, out - odpowiedzial glos pilota. Wszystko tam w gorze przebiegalo zgodnie z planem... Kiedy bracia dojechali do Le Manse Madonie, ich ludzie juz wyciagneli dziewczyne z maszyny. Wciaz pod wplywem srodkow uspokajajacych zostala do ich przyjazdu rozebrana i wykapana. Pozostale czynnosci zajma cala noc. Przez jakas godzine obserwowali, jak robia jej przy pomocy mechanicznych pomp oczyszczajace lewatywy - ale potem przestalo ich to interesowac. Manicure, oczyszczanie zebow, nalozenie silnie dzialajacych srodkow grzybobojczych do naturalnych otworow ciala (srodkow, ktore zmyje ostatnia kapiel) i tak w nieskonczonosc. Mialo to znaczenie czysto higieniczne, nie o zdrowie pacjentki tu chodzilo. Wylacznie o czystosc. -I wszystko na nic - Tony Francezci potrzasnal glowa w gescie obrzydzenia, kiedy udawali sie do swych pokoi okolo polnocy. Nie beda spali, a jedynie odpoczywali. Czas na sen przyjdzie, kiedy bedzie po wszystkim. -Na nic? - zapytal brat. - Wcale nie. Moze sama dziewczyna tak, ale nie nasz cel. Poza tym on lubi, kiedy sa czyste. I nie bedzie mu w stanie sklamac, niczego przed nim nie ukryje. Bedac poza jej umyslem, mozemy jedynie szukac wskazowek. Wewnatrz... bedzie mial wszystko jak na dloni na poziomie elektronow z jej mozgu, przeszlosci i wspomnien wycisnietych z szarej masy. -Jakie to poetyckie! - brat Francesca wydawal sie zadowolony, ale jego glos nagle przybral zgryzliwe tony: - Ach, ale czy zechce nam ujawnic to, co odkryje? A moze tez nie zechce i bedzie tajemniczy i enigmatyczny jak zwykle? Za kazdym razem jest coraz gorzej. -Przynajmniej cos nam powie - drugi z braci kiwnal glowa. - Juz troche czasu minelo, a on na pewno zglodnial. Bedzie wdzieczny, a z niej tez jest calkiem wyszukana przekaska. Sam bym sie skusil! Tony parsknal tylko. -Co? Mozesz sie skusic na stara Katerine, ot co! Na gorze schodow rozdzielili sie i szli kazdy w strone swego pokoju. -Aha, tak a propos: dobrales sie do Julietty w mieszkaniu Julia? -Cos na ksztalt - rzucil za nim brat. - Jesli pytasz, czy ja tu przywieziemy... to tak, poslemy po nia. A czemu pytasz? Chcialbys tez nieco uszczknac? -Wcale nie - odpowiedzial Tony. - Nie bede dosiadal sie do zaczetego posilku. - Nie bylo w tym stwierdzeniu najmniejszej zlosci, podobnie jak w odpowiedzi Francesca: -Wczesniej nie przeszkadzalo ci jedzenie z jednej miski - powiedzial pojednawczo... Na godzine przed switem bracia Francezci spotkali sie ponownie w tajemnym sercu Le Manse Madonie. Spotkali sie pod bogato zdobionym sufitem w otoczeniu fundamentow budynku osadzonych w litej skale - w miejscu zwanym "studnia" - zjawili sie razem, by osobiscie uczestniczyc w ostatniej fazie operacji: opuszczenia dziewczyny w glab starej, wyschnietej studni. Brzeg studni mial okolo czterech metrow srednicy od sciany do sciany, cembrowina miala metr wysokosci i byla zrobiona z duzych, ciezkich cegiel. Na gorze lezaly podnoszone dwie polowki klapy pod napieciem, zawieszone na zawiasach po obu stronach cembrowiny jak pokrywa duzego grila. W studni panowala cisza, ktora nawet Francescowi wydawala sie zbyt glucha i zlowrozbna. Gdzies tam w dole, na glebokosci dwudziestu pieciu metrow studnia otwierala sie jak duza gruszka, w miejscu w ktorym kiedys stala woda. Teraz przebywal w niej ich ojciec. Po jednej stronie cembrowiny stal mechaniczny dzwig, ktorego zelazne ramie wisialo nad studnia. Metalowy stol zawieszony na lancuchach obracal sie z wolna. Na stole lezala naga dziewczyna z dlonmi zlozonymi na brzuchu. Tylko raz w czasie swego krotkiego zycia byla czystsza i bardziej pozbawiona toksyn niz teraz - w lonie matki, tuz przed porodem, zanim spoczely na niej pierwsze ludzkie dlonie. Ale najpierw wypytywanie, nie dziewczyny oczywiscie, lecz Starego Ferenczyego, potwornie znieksztalconego Francezciego w jego norze. W pomieszczeniu obecni byli tylko dwaj bracia. Nie bylo to zadanie dla umyslow nizszych, latwo dajacych sie opanowac lub tez bardziej zdegenerowanych i slabych. No bo w jaki sposob mozna bylo zawladnac umyslami Francezcich? Jaskinia zawierajaca studnie byla naturalnym wglebieniem, jesli nie brac pod uwage jej zupelnie nienaturalnego mieszkanca. Kamienne sciany nikly w mroku, lecz sama studnia byla dobrze oswietlona. Ze sciany pokrytej naciekami wapiennymi zwisala cala bateria reflektorow nakierowanych w dol. W miejscu w ktorym wypelzal cien, kamienne schody ukladaly sie spiralnie w sztolnie wiodaca do Manse - wiszaca wysoko nad glowami. Na dole schodow strzegly wejscia pneumatyczne drzwi zrobione z grubych zelaznych sztab pod napieciem. Panel kontrolny drzwi znajdowal sie w znacznym oddaleniu w kregu jasno oswietlonego szybu. Podobnie jak pokrywa starej studni, metalowe drzwi do sztolni wiodacej w gore nie zostaly zaprojektowane, by wiezic kogokolwiek lub cokolwiek. Miejsce to nie bylo wiezieniem, lecz raczej samotnia, schronieniem... azylem. I tym razem jednomyslni bracia stali na brzegu studni, kiedy Francesco powiedzial: -Tak jakby ktos celowo nazwal to miejsce Madonie od "mad"... Tony od razu ostrzegl brata: -Pamietaj, braciszku, on cie slyszy. Nawet kiedy spisz -albo barlozysz sie z jakas wywloka - on jest z toba. I nawet teraz jest tu z nami. Francesco wiedzial, ze to prawda. Tu w lochu wszedzie czuc bylo obecnosc ich ojca. Byla dostrzegalna w echach ich slow i pomimo ostrego swiatla - lub wlasnie dzieki niemu -w najczarniejszych cieniach widac bylo poruszenie, chociaz powinny trwac w bezruchu. Przesiakala aure tego miejsca, jakby nawiedzaly ja zmory. Ale Stary Ferenczy nie byl duchem. I dopoki byl ich wyrocznia dopoty bedzie zyl. Francesco popatrzyl na brata. -No, gotowy jestes? Tony oblizal miesiste wargi i kiwnal glowa. Nigdy nie byl na to "gotowy", ale trzeba to zrobic. Zawsze byl ulubiencem Starego, ktory mial dla niego czas i rozpieszczal go. Co do Francesca: od dziecka byl zbyt dojrzaly - ojciec nigdy nie mial dla niego czasu! Byc moze znajac przyszlosc - jakies jej istotne fragmenty - mieszkaniec studni przewidzial, ze nadejdzie moment, w ktorym Francesco z radoscia... ulzy mu w cierpieniach. Wylaczono prad i mozna bylo juz dotknac klapy. -Ojcze - Tony zagladnal do studni, bladzac wzrokiem po rozpadajacej sie zaprawie laczacej wielkie kamienne bloki. - Przynieslismy ci cos. Wyraz szacunku, prezent - dziewczyne! Dziewczyne... dziewczyne... dziewczyne - powtorzylo echo wewnatrz kamiennego tunelu spowitego w oparze. Opary, tutaj? Ze studni unosil sie trujacy opar. Pod wplywem ciepla reflektorow zniknal, pozostawiajac jedynie odor. Moze i to cos w dole nie zylo pelnia zycia, ale bylo tam. Oddychalo i... -Slyszy cie! - powiedzial Francesco, ktory wyczuwal takie rzeczy. - Och, slyszy cie doskonale! -Ojcze - Tony przechylil sie jeszcze bardziej w dol. - Przynieslismy ci podarek, ale tez mamy swoje potrzeby. Musimy sie czegos dowiedziec... Przez chwile nie bylo slychac niczego, a po chwili zdawalo im sie, ze studnia westchnela! Bylo to doznanie fizyczne -jakby powiew odoru uniosl sie z dna czelusci - ale bylo to rowniez doznanie mentalne: zdolnosci telepatyczne Starego Ferenczyego ominely jedno pokolenie. I mimo ze bracia nie posiadali zdolnosci pozazmyslowych, ojciec mial ich za dwoch - dysponowal taka moca, ze wkrotce go "uslyszeli": Pros, o co chcesz, moj synu... po tym jak zlozysz mi hold. Ale o ile wiadomosc byla prosta, to sposob, w jaki zostala przekazana, byl prawdziwym szokiem. W ich glowach zabrzmialo to jak krzyk i towarzyszyl jej zgielk oszalalych, oblakanczych glosow w tle, z ktorych kazdy nalezal do ich ojca. Czesc jego umyslu skoncentrowala sie na odpowiedzi, ale reszta zajmowala sie innymi dzialaniami... jak u szalenca, ktory jest na pozor spokojny, ale wrze w srodku. I rozliczne osobowosci tej istoty - jego odmienne osobowosci - byly jak nie dajaca sie kontrolowac, rozwrzeszczana, tupiaca publika, ogladajaca dokonania tej czastki, ktora teraz starala sie porozumiec ze swiatem zewnetrznym czyli z synem. Tony zachwial sie na krawedzi cembrowiny. Brat zlapal go za ramie, by go podtrzymac. Umyslowy belkot wyciszyl sie tak jak echo ich prawdziwego i zdrowego na umysle ojca. Po chwili Tony wyszeptal: -Niebezpieczenstwo! Nie kontroluje sie. -A moze po prostu igra sobie z nami? - gorzko zauwazyl Francesco. - Te jego rozdwojone jaznie, zapetlone osobowosci - juz nieraz wykorzystywal je, by nas zmylic... Tony przytaknal, skrzywil sie i zawolal na dol: -Ojcze, najwyrazniej nie jestes dzisiaj soba. Zatrzymamy dziewczyne i przyjdziemy do ciebie pozniej. - Zmusil sie, zeby zabrzmialo to wiarygodnie, rowniez w myslach - na wypadek gdyby ojciec sie w nie wsluchiwal. I kiedy nastepnie chwycili metalowa platforme zwisajaca nad studnia tak jakby chcieli ja odsunac na bok, odezwal sie glos: NIE! Z dolu dobieglo rozkazujace warkniecie przekazane za pomoca mysli. NIE, ZACZEKAJCIE! I chwile pozniej, kiedy sie zatrzymali, uslyszeli duzo lagodniejszy glos, nieomal blagalny: -Czy przyszla tu z wlasnej, nieprzymuszonej woli? Czy jest niewinna? Czy jest... czysta? Bracia usmiechneli sie do siebie triumfujaco, energicznie potakujac. Tym razem nie bylo slychac zadnego tla, zadnego belkotu glosow z drugiego planu. Kiedy miala na to ochote, istota ze studni potrafila kontrolowac sie i je wylaczyc. Tony odczekal chwile, po czym powiedzial: -Ona nie ma woli. Co do niewinnosci, to trudno w dzisiejszym swiecie orzec to ze stuprocentowa pewnoscia ojcze. Ale czystosc? Jest tak czysta, jak to tylko byc moze, tylko... -Taaaak? -Ona wie o rzeczach, o ktorych my tez chcielibysmy wiedziec. Jest cala twoja, ale zanim jej uzyjesz wedlug woli twojej, moze bys ja najpierw przebadal? Dla nas? Przez dluzsza chwile zalegla cisza, az glos odezwal sie znowu: -Ale... czemu ty jej nie przebadasz, moj synu? Czemu tego nie zrobiles, zanim mi ja ofiarowales? - Glos starca byl teraz przebiegly i emanowal zlowieszcza inteligencja. -On wie - warknal Francesco w zimnej furii. - Wie, ze nie mozemy jej zapytac, bo zabroniono jej mowic! Jej umysl zostal zaryglowany, zamkniety od srodka i tylko on moze sie do niego dostac. I to tez wie, badz pewny! Stary diabel chce, zebysmy go blagali! Rozleglo sie: O, cha, cha, cha, cha! Mozna bylo nieomal dotknac jego oddechu unoszacego sie w postaci oparu nad studnia. -Alez slysza cie teraz, moj synu, moj... Francesco? - Smiech ucichl i glos wewnatrz mozgu stal sie zimny jak lod. - I wciaz nie masz szacunku dla starszych... -Ha! - Zachnal sie Francesco. - On mysli, ze jest Donem! -Byl - przypomnial mu Tony. - Donem Donow, jednym z pierwszych. Wiec go nie denerwuj, nic nie mysl, pozwol, ze ja to zalatwie! - I skierowal swoj glos oraz mysli do studni: -Ojcze, to ty nadales slowu wymiar grozby. Dzialalismy na twe slowo. Przez dwa stulecia wykonywalismy twoje polecenia i teraz wreszcie my przejelismy schede po tobie. Ta dziewczyna strzeze tajemnicy zakopanej gdzies gleboko w jej umysle. Nie mozemy w zaden sposob do niej dotrzec. Ale ty...? I po chwili, w ktorej nieomal slyszeli, jak mozg na dole goraczkowo rozmysla i cialo drzy z niecierpliwosci, rozlegl sie glos: -Potrafia to zrobic, o taakl -Ale czy zrobisz? -Taaak! Opusccie ja. -Nie wolno jej uszkodzic, - ostrzegl Tony. - Jej wiedza nie moze uleciec. Ryzykowalismy wiele, przywozac ja tutaj, zaplacilismy za nia i moze juz nigdy nie trafic sie taka okazja. Poza tym pamietaj, ojcze, ze to, co zagraza nam, zagraza rowniez tobie... -Rozumiem, taak. Opusccie ja na dol. -Ale jestes glodny, jak wiemy, i dodatkowo... niecierpliwy? A jesli... -OPUSCCIE JA NA DOL - ALE JUZ! Co bylo robic. Francesco przy pomocy dzwigni otworzyl jedna polowe kraty i wspolnie przesuneli platforme z lezaca na niej dziewczyna nad czelusc. W koncu Tony podetknal jej pod nos sole trzezwiace, a dziewczyna jeknela i potrzasnela lekko glowa. Lecz zanim zdazyla sie w pelni obudzic, wyslali ja wprost do piekla. Panel kontrolny zaznaczal jej wage. Zjezdzala pietnascie, dwadziescia, dwadziescia dwa metry w dol... i po chwili waga wskazywala "zero". -Podnos! - zaskrzeczal Tony, a Francesco przesunal wajche w druga strone. Platforma wrocila pusta. Zas w dole: Nagle doszly do nich strumienie mentalnej energii - podmuchy pierwotnej, strasznej mocy - jakby w ich glowach rozpetal sie huragan! Bracia zatoczyli sie, szybko doszli do siebie i blyskawicznie zamkneli krate oraz wlaczyli prad. W ich umyslach rozleglo sie wolanie i mimo ze nie byli szczegolnie obdarzeni moca, po raz pierwszy w duchu dziekowali za to. Cialo, krew i kosci! Otwory w jej ciele, jej twarz! Wrota do nieba i piekla! Och, jestem potworem! Taaak, bo czlowiek nigdy by tego nie zrobil! Ale ja nie jestem czlowiekiem! Jestem Wampyyyrem! Wampyyyyyyrreeeeem! I ponad tym wszystkim rozlegl sie jeden krzyk - nieopisany wrzask, jaki rzadko sie slyszy - dziewczyna obudzila sie i poczula... co? Placz, rozpacz, niedowierzanie wydawalo sie bez konca trzec po koncowkach nerwowych. Odglosy cichly i pojawialy sie ponownie, kiedy usta, uszy, nozdrza zatykalo to cos, wypelniajac jej glowe po brzegi, podobnie jak cale cialo. Docieraly do nich jeszcze uderzenia jak obuchem mysli Starego i towarzyszace im obrazy: pelzania, pienienia, plywania czegos, co nigdy nie bylo istota ludzka, lecz mialo tyle rak i gab i slepi, i wszystkie obejmowaly, wtapialy, wsiakaly i zagarnialy dziewczyne. Nastepnie wybrzuszylo sie, rozciagnelo i podzielilo! A mgielka nad studnia stopniowo zabarwiala sie na rozowo, wydzielajac nieznosny zapach, kiedy jej czasteczki stykaly sie z klapa pod napieciem... W chwile pozniej zaskoczeni Francezci zobaczyli, ze stoja blisko siebie dotykajac sie, drzac jak osika. Z wolna dochodzili do siebie. Mijaly minuty. Znow spokoj zapanowal w jaskini, czy tez raczej niepokoj, a studnia... ot, zwykla stara cembrowana studnia. Francesco spojrzal pytajaco na brata, ale Tony tylko potrzasnal glowa. -Nie bede. Nie moglbym z nim teraz rozmawiac. Niech wypocznie. Moze pozniej... Ale kiedy ruszyli w strone zelaznych pretow drzwi do szybu ewakuacyjnego, rozleglo sie wolanie: -ON WSTANIE! ON WSTANIE! ON WSTANIE! - Brzmialo to niemal jak triumfalny aplauz, lecz szybko zmienilo sie w przepelnione groza zawodzenie. - O... oon wstanie, tak - w piac lat, moze trzy, a moze dwa - i wtedy... wtedy mnie odnajdzie... nas odnajdzie... wszystkich nas! -Kto taki? - Tony staral sie dowiedziec. Ale otepialy po uderzeniu mysli wydal z siebie jedynie skrzek. Nie mialo to znaczenia, poniewaz juz wiedzial, poza tym i tak ojciec go slyszal. -Kto? - w ich umyslach rozlegl sie niknacy, przepelniony czcia i nabozenstwem glos. - A ktozby inny, jak nie Radu? Kto, jak nie Radu Lykan, co?! I nagle rozlegl sie okrzyk jakby duszy potepionej lub zaginionej w zewnetrznych kregach piekla: Raaaaduuuu! I ponownie, tym razem jako bezglosny szept: Raaaaduuuu!... ktory drzac zniknal w gluchej ciszy, jaka zapadla w jaskini. CZESC PIERWSZA: Nekroskop... Harry Keogh? 1. Przewrotna istota Poranne wstawanie bylo najgorsze. Musial wtedy opuscic kraine snu. W swoich snach byl przewaznie soba, ale w rzeczywistosci Nekroskop Harry Keogh stawal sie kompletnie inna osoba. Moze niezupelnie, poniewaz wewnatrz byl wciaz soba. Ale na zewnatrz......Bylo to uczucie wytracajace z rownowagi, otepiajace, przerazajace, szalencze... szczegolnie szalencze. I to nie tylko dla Harry'ego, ale rowniez dla jego zony. W istocie bardziej dla Brendy, poniewaz nie potrafila i nie chciala tego zrozumiec. Pragnela wylacznie, zeby wszystko bylo po staremu. Co do jej synka, malego Harry'ego - ktoz mogl powiedziec? Kto wiedzial, co on na ten temat mysli, co planuje, nad czym tak sie zastanawia? Ale znow, kto oprocz glupca czy wariata moglby przypuszczac, ze poltoraroczne dziecko moze cokolwiek planowac czy sie nad czyms zastanawiac? Naturalnie skupial sie na karmieniu, przewijaniu i domaganiu sie opieki jak kazde inne dziecko w identyczny sposob - krzykiem. Opracowal identycznie sposoby na zgromadzenie wokol publicznosci, ktora go podziwiala - bekaniem, puszczaniem bakow i usmiechaniem sie szczerze i radosnie, jak to maja w zwyczaju bezbronne niemowlaki, przekrzywiajac buzie na jedna strone, robiac zeza i sliniac sie po tlusciutkim podbrodku. Oczywiscie calkowicie rozbrajajaco i uroczo. Po poltora roku wszystkie te sposoby odeszly w cien, a jesli chodzi o bezbronnosc... Maly Harry byl aniolkiem - i to takim, ktory stanal twarza w twarz z diablem i wygral to starcie! On i jego tata. Ale byla to dopiero pierwsza bitwa. Wieksze, krwawsze wojny mialy dopiero nadejsc. Jednak teraz kazde z nich o tym nie wiedzialo i to rowniez bylo pocieszajace. Gdyby bylo inaczej, nie mieliby sily do dalszych zmagan. Przyszlosc calkiem slusznie chronila swych tajemnic... Ale poniewaz jego ojciec nie byl zwyklym czlowiekiem, mlody Harry rowniez nie byl zwyklym dzieckiem. To bylo wtedy, kiedy byl... no, tym drugim - kiedy jego reakcje byly odmienne od dzieciecych, a jego mysli nie krazyly wokol dzieciecych trosk i zadan niewprawnego umyslu zamknietego w slabym ciele - wtedy wlasnie agenci Wydzialu E szczegolnie sie nim interesowali. Wtedy wlasnie, kiedy poczuli, rozpoznali i doswiadczyli nieslychanej, obcej mocy, jaka emanowala z niego, kiedy eksperymentowal czy tez robil to, co robil, byli pewni, ze nie jest to tylko zwykle dziecko. A kiedy temu bobasowi niebieskie oczy rozswietlily sie tak jak niegdys wylacznie w spojrzeniu jego ojca, wiedzieli, ze to on i Harry Keogh rozmawiali z Ogromna Wiekszoscia, tak jak to tylko oni potrafili... Wstajac rano, Nekroskop rozmyslal o tym i podobnie jak Brenda wspominal, jak to bylo kiedy indziej. Kiedy swiat byl inny, tak jak on sam. Latwo bylo wspominac, poniewaz w snach wciaz byl ta sama osoba. Do diabla, byl ta sama osoba nawet na jawie! Ale wylacznie w srodku, to znaczy w umysle. Jesli chodzi o zewnetrze - twarz i cialo Harry'ego i cala jego postura nalezala do innej osoby, co bylo szczegolnie uciazliwe, kiedy patrzyl w lustro. Stal tam czlowiek o nazwisku Alec Kyle. Do czego nalezalo przywyknac. Prawdopodobnie dlatego tak kurczowo trzymal sie swych snow i nie chcial z nich wyjsc: poniewaz byly spelnieniem marzen, czasem i miejscem, w ktorym swiat byl inny, a Nekroskop byl inna osoba - soba. Tego ranka bylo tak samo, czy tez raczej powinno byc... Dla niektorych, szczegolnie dla mlodych ludzi, przebudzenie jest odrodzeniem, jakby czlowiek rodzil sie na nowo. Jest pierwszym dniem z reszty ich zycia. Mimo ze zycie nie szczedzilo Harry'emu wrazen, wciaz byl mlodym mezczyzna - mial dwadziescia jeden lat. Ale jego cialo - czy tez cialo Aleca Kyle'a - bylo o dziesiec lat starsze. I wiedzac, do czego sie musi obudzic, Harry naprawde nie mial na to ochoty. Nie wywolywalo to u niego skrajnej rozpaczy, w istocie po otrzymaniu starszego, obcego ciala nie spieszyl sie na drugi brzeg (nie Nekroskop Harry Keogh, ktory na wlasnej skorze przekonal sie, jak to jest byc nieumarlym, ktory wiedzial, co to naprawde oznacza byc bezcielesnym). Jedynie z wieksza rezerwa podchodzil do zycia, bo bezpieczniej bylo mu we snie... Przynajmniej czasami. W zaleznosci od tego, o czym snil. Obecnie dane mu bylo snic o powracajacym motywie z zycia (z jego zycia, przed tym wszystkim), w ktorym jak przyslowiowy tonacy chwytal sie ostatniej deski ratunku minionej egzystencji, tylko by poczuc, jak nabiera wody i centymetr za centymetrem wysuwa mu sie spod palcow. Kazdy centymetr to scena z czasow minionych i zycia, jakie wiodl - chronologicznie ulozony zapis jego przedziwnych przygod. I tak jak tonacy stajacy w obliczu niechybnej i nie dajacej sie oszukac smierci, tonacy we snie Nekroskop widzial, jak wszystko przelatuje mu przed oczami, jak w podrapanym, nienaturalnie przyspieszonym, zle zmontowanym niemym filmie. Bylo tam jego dziecinstwo w Harden na polnocno-wschodnim wybrzezu Anglii, gdzie uczeszczal do podstawowki i gimnazjum z lobuziakami z sasiedztwa, jego ucieczka z nijakiego swiata zyjacych do umyslow i "istnien" Ogromnej Wiekszosci, odkrycie przez Sir Keenana Gormleya, szefa Wydzialu E, oraz jego powrot do swiata rzeczywistego... pogodzenie sie z tym stanem, z faktem posiadania tak wielkiego daru i jego niecierpliwe pragnienie, by wystapic przeciwko strasznemu zlu zakorzenionemu w ZSRR i Rumunii. W tych przyspieszonych obrazach z przeszlosci przewijal sie caly czas motyw jego dlugoletniej znajomosci z Brenda. Prosta dziewczyna z gorniczej rodziny, ktorej milosc stworzyla najsilniejsza z mozliwych wiezi pomiedzy Harrym i tradycyjnym swiatem. Jedyna istota, ktora pomogla mu twardo stanac na ziemi, podczas gdy czesto jego umysl bladzil pod jej powierzchnia. Nakladal mu sie rowniez inny obraz - jasniejacy obraz jego matki -swietlisty tak samo, jak kazdy wizerunek matki w oczach dziecka: jej mydlo i rozany zapach, slodkie cieplo jej westchnienia, otaczajaca ja zlota aura, jakby slonce specjalnie wstalo za jej plecami, by odciac od tla jej sylwetke - i wszystko to przekreslone za sprawa maniaka, ktorego Harry pozniej sam skreslil. W tym momencie blekitne, lekkie sny Nekroskopa zmienialy barwe na mroczny, wsciekly karmin. Bo po Wiktorze Szukszinie wystepowal w nich Tibor Ferenczy, Dragosani, Julian Bodescu, Theo Dolgikh, Iwan Gerenko... lista byla dluga. A co z Faethorem Ferenczym, "ojcem" lub raczej dziadkiem wampirow? Faethor od dawna nie zyje, to prawda... ale Tibor zginal przed nim, a nawet martwy i pogrzebany wampir stanowi zagrozenie. Harry wciaz nie byl stuprocentowo pewny, czy Stary Ferenczy nie zostawil po sobie jakichs jeszcze innych szczatkow (czy tez raczej zaczatkow?), by wzrosnac w glebie tak jak Tibor, czekajac na odpowiedni moment na wielki powrot... Ubarwiony lekami i strachami sen Nekroskopa szybko metnial. Mial umysl Harry'ego Keogha, lecz goszczacy go mozg kiedys nalezal do Aleca Kyle'a, agenta Wydzialu E. Prawdy Harry'ego - jego mysli, wspomnienia i uczucia - znalazly schronienie w tych samych przepastnych zakamarkach umyslu, w ktorych tkwily ukryte gleboko mysli Kyle'a, nie mogace sie pogodzic z obecnoscia obcej osoby. Niespotykane umiejetnosci i zdolnosci Kyle'a wciaz zarzadzaly tym organem. Jego prekognicyjne przeblyski wiedzy dochodzily do glosu podczas tych pustych okresow zametu miedzy snem i dobudzeniem, w chwilach kiedy umysl swiadomy i podswiadomy oddzielaly sie od siebie, pozwalajac spiacemu dopasc brzegu rzeczywistosci. Nic teraz nie zostalo z Aleca Kyle'a, lecz ksztalt jego mozgu nie ulegl jeszcze zmianie - byc moze tlila sie gdzies resztka jego talentow. W chwili przebudzenia nagle sny Harry'ego zmienialy sie w koszmary, ulegajac gwaltownej transformacji! A poniewaz prekognicja jest niespojna sztuka postrzegania przyszlosci - a przyszlosc nie jest snem, lecz seria jeszcze nie zrealizowanych wydarzen -bylo tak, jakby wszystko, czego Nekroskop doswiadczal, dzialo sie naprawde. A roznica pomiedzy tymi dwoma stanami byla diametralna! Wiekszosc ludzi, lacznie z Harrym, wie, "ze to tylko sen", ale w tym wypadku ta wiedza nie byla mu dana. Poprzednie obrazy stanowily kalejdoskop szybko przesuwajacych sie wydarzen, nad ktorymi mial kontrole. Ale o ile wczesniej uwazal sie za osobe przyzwyczajona do dziwnych wydarzen, to... Stal w miejscu nienalezacym do tego swiata, na krawedzi wypietrzonej wyzyny pokrytej glazami, ktora rozciagala sie z jednej strony az po rozswietlony zorza horyzont, a z drugiej biegla do krawedzi wzgorz wznoszacych sie u podnoza stromych gor. W poblizu widac bylo wielka swietlista kopule rozciagnieta na scianach krateru jak oko upadlego cyklopa w zakopanej w ziemi czaszce dajaca zimne, biale swiatlo. Kopula byla jak latarnia morska nie z tego swiata, wskazujaca droge jakims dziwacznym podroznym. Powyzej tarcza wiszacego nad wyzyna ksiezyca byla w polowie rozswietlona zlotym swiatlem niewidocznego slonca, a w polowie blekitna gwiezdna poswiata. Wzor pokrywajacy jego powierzchnie byl zamazany na skutek nietypowej orbity i ciaglego ruchu. Trzymajac sie ziemskiej geografii, instynkt Harry'ego podpowiadal mu, ze zorza oznacza polnoc. Dziwne, poniewaz oznaczaloby to jednoczesnie, ze niewidoczne slonce lezy daleko za gorami na poludniu. Ale przeciez byl to obcy swiat - do ktorego zostal zeslany... zeslany przez... Faethora? Tu zawiodly jego dociekania. Wystarczajaco niebezpieczne jest widziec przyszlosc, lecz starac sie ja jeszcze zapamietac!... A jednak przez chwile Harry wiedzial, ze Faethor Ferenczy zeslal go tutaj, ze jego tutaj obecnosc zostala przynajmniej doradzona czy wskazana przez ojca wampirow, Pana Klamstw. I takze... Mobiusa? Ale z jakiego powodu? Jest to najwyrazniej jakas misja - ale czemu jest to tak oczywiste? A jesli misja, to jaka, dla kogo? Rozejrzal sie bacznie wokol. Z jednej strony gory, z drugiej pozornie bezkresna wyzyna usiana glazami, a posrodku tajemnicza Brama, ktorej zimne swiatlo wylewa sie na zewnatrz, odcinajac sylwetki potrzaskanych, podobnych menhirom glazow i rzucajac nierowne kregi cienia w gwiazdzista noc. Brama? Gwiazdzista noc? Ale te slowa i stojace za nimi znaczenia nie mialy dla niego najmniejszego znaczenia... czy na pewno? A teraz co zno...? Na polnocnym wschodzie dostrzegl odlegle krawedzie fantastycznych formacji skalnych zakonczone... wiezyczkami? Wiezami? Kamieniarka?... Flankami? A moze byl to po prostu efekt dzialalnosci obcej natury? Harry odrzucil te mysl, poniewaz na gorze palily sie swiatla. Dym unosil sie w klebach z wysokich kominow, w mroku widac bylo kleby kurzu niesione wiatrem wokol gornych poziomow budowli. Z tej odleglosci przynajmniej wygladalo to jak kleby... Nagle Harry zorientowal sie, ze ktos go obserwuje. Odwrocil sie na piecie i opadl na kolana. Na wyzynie usianej glazami, zupelnie niedaleko stala postac szczuplego mezczyzny o zlotej twarzy, na ktorej tanczyly odblyski swiatla Bramy. Wyciagnal w gore dlon, uczynil jakis gest i cos powiedzial, lecz Harry niczego nie uslyszal. Pozwolono mu patrzec, lecz nie wiedziec... przyszlosc pilnie strzegla swych tajemnic. Harry wiedzial instynktownie, ze nie ma tu zadnego niebezpieczenstwa, przynajmniej nie z jego strony. Przepelniony dziwacznymi emocjami zblizyl sie do niego. I chociaz byl w stanie zblizyc sie do niego, jego ruchy byly niewprawne, plynace, w irytujacy sposob powodowane nieskoordynowana senna mechanika, czy tez raczej mechanika wizji prekognicyjnej. Lecz czlowiek o zlotej twarzy powstrzymal go przed wykonywaniem gwaltownych ruchow, wskazujac na niebo na wschodzie. Harry spojrzal w tym kierunku. I tu sie krylo niebezpieczenstwo! Owe kleby krazace wokol juz nie byly klebami! Byly ciemnymi plamami gwaltownie przyjmujacymi groteskowe ksztalty i opadaly z nieba z kierunku zamczyska na skale i... -Zamczysko? Sniacy Harry wzdrygnal sie na dzwiek tego slowa, ale jego przyszle ja szlo dalej w kierunku Mieszkanca. -Mieszkaniec? W koncu przyjal, ze nie bedzie mu dane wiedziec wszystkiego i skoncentrowal sie na dotarciu do oczekujacej go postaci. Ale spogladajac za siebie, zobaczyl niezwykle poruszenie i to, co sie zblizalo, nigdy wczesniej nie pojawialo sie w jego koszmarach. Jedno stworzenie mialo ksztalt podobny do morskiej manty. Drugie natomiast... bylo niesamowite, monstrualne, olbrzymie! Poruszalo sie po niebie jak kalamarnica w wodzie. Teraz Harry dostrzegl, ze ktos jedzie na pierwszym stworzeniu - czy to Szaitis z rodu Wampyrow? - i wiedzial, ze drugie stworzenie on sam stworzyl i ze bylo wojownikiem. Harry zblizyl sie juz teraz znacznie do Mieszkanca... Szaitis na latajacej plaszczce pikowal prosto z nieba... wicher wywolany poteznymi platami nosnymi manty wzniecal kurz i pyl z podloza, ktory dal wprost w twarze Harry 'ego i Mieszkanca... cien stworzenia spadl na nich i przeslonil gwiazdy! Mieszkaniec wyciagnal w gore pole swego plaszcza. Harry spojrzal na niego, na jego zlota maske, gorejacy szkarlat oczu pod nia, na umysl, ktory skrywala... i poznal go! A jednak nie moglo to byc! W obliczu tego kuriozum nie byl w stanie powstrzymac sie przed zmierzaniem - czy tez raczej plynieciem - w kierunku cienia plaszcza Mieszkanca i poczul, jak owija sie wokol niego... ...i zmienil sie obraz jak w kalejdoskopie. Harry wiedzial, co sie teraz stanie - ale sie nie stalo! Zamiast znalezc sie w ogrodzie Mieszkanca (gdziekolwiek on sie znajdowal), nieokielznany talent Aleca Kyle'a rzucil go w objecia kolejnej wersji przyszlosci, a moze tez tej samej, lecz dalej w dol strumienia czasowego. Znajdowal sie teraz w ostatniej iglicy wielkiego zamczyska Wampyrow... Wiezycy Karen? Skradajac sie jak zlodziej, szedl za Lady Karen, kiedy schodzila po drabinie. Zlowieszcza i cicha jak klab dymu Karen wplywala w mroczne odrzwia. Idac za nia, Harry trzymal sie w cieniu, kiedy uaktywniala troga i wyciagala go z kokonu. Obserwowal, jak prowadzi powloczacego nogami uspionego jeszcze neandertalczyka do kamiennego stolu, gdzie kladzie go, a on rozciagniety na krzywych plecach wyciaga ku niej swoja paskudna, prehistoryczna glowe. Szczeki Lady Karen otwieraja sie... szerzej... na osciez! Krew scieka z karmazynowej geby, kosy zebow wystaja z dziasel, przeslaniajac robaczo tetniaca ssawke. Marszczy nos tak, ze staje sie nieomal plaski, a oczy jej plona czerwienia jak latarnie w przyciemnionym pokoju. -Karen! - Harry slyszy, jak probuje krzyknac - w chwile zanim kalejdoskop zmienia sie, znow rzucajac go w czasie, lecz tym razem ledwo nieco w przod... ...Nekroskop siedzi w calkowitej ciszy i czeka... (nie wie na co, nie jest w stanie powiedziec, tylko tyle, ze nie doswiadczyl czegos takiego wczesniej) w najglebszym, najmroczniejszym cieniu zamczyska. I w koncu doszlo do niego: Karen jest wampyrem! Harry nie wiedzial i nawet nie chcial wiedziec, w jaki sposob opuscila swoje cialo, wystarczylo, ze wiedzial, ze jest, tam gdzie... tam gdzie chcial, zeby byla? Przybrala postac dlugiej pijawki z glowa jak u kobry. Byla slepa i miala cala mase ostrych klow. Kiwajac glowa na prawo i lewo, zblizala sie... po czym wyczula go i rzucila sie do panicznej ucieczki! Zwijajac sie i prezac jak dzdzownica, chciala szybko znalezc sie w bezpiecznym miejscu, powrocic do nieumarlego ciala Karen. Ale Nekroskop nie mial zamiaru do tego dopuscic. Spalil to przy pomocy miotacza ognia... zdychajac wydala z siebie skrzek, dziesiatki jajek, ktore potoczyly sie w konwulsjach w jego strone po kamiennych plytach. Spocony, lecz wewnetrznie calkowicie opanowany Harry spalil rowniez jajka - jedno po drugim. Uslyszal, jak z odleglosci milionow kilometrow - w czyims innym snie - rozlega sie straszny wrzask i wiedzial, ze to krzyczy Karen. Nastepnie przed oczyma zdezorientowanego i otepialego Harry'ego znow zmienil sie obraz: Stal teraz na balkonie, przechylal sie przez barierke i patrzyl w dol i wiedzial, czemu kreci mu sie w glowie: stal na straszliwej wysokosci! Tam w dole na kamieniach zobaczyl zmieta biala suknie Karen... juz nie byla nieskazitelnie biala, ale rowniez czerwona. Karen (badz to, co Harry w przyszlosci uwazal za Karen) miala ja na sobie. W straszny, bolesny sposob nic z tego nie ukladalo sie w sensowna calosc, a nawet nie zblizalo sie do niej - minela minuta i obraz sie zmienil. I znow zmiana: Zimny plyn pali go w twarz, wlewa sie do pluc i bolesnie rani, wywolujac kaszel. Czy to... alkohol? Na pewno byla to substancja lotna. Zamieniala sie w opar wokol niego. I... widzial, ze lezy w tym czyms! Podniosl sie na kolana, starajac sie nie wdychac oparow, ktore wznosily sie, gromadzac jak chmura nad glowa... poczerniala chmura... od ognia? Harry kleczal w niecce czy tez zaglebieniu w litej skale, kleczal w oparach lotnego plynu. Bardzo szybko pojawily sie obrazy wokol: musial znajdowac sie we wnetrznosciach zamku (jakiego zamku?) na litej skale... w olbrzymiej jaskini. Na przeciwleglej scianie na wykutych w skale stopniach wiodacych na wyzsze, niewidoczne z dolu poziomy... stal Janos Ferenczy, Wampyr, i obserwowal go! Potwor trzymal rozgrzane do czerwonosci zelazo do znakowania, a jego plomien odbijal sie w purpurowych oczach Wampyra. Ich spojrzenia spotkaly sie i zwarly... usta Janosa odslonily w zlowrozbnym usmiechu niewiarygodnie dlugie zeby. Przemowil... ale Nekroskop nie slyszal go, jedynie wyczuwal grozbe. Spojrzenie Janosa pobieglo ku zelazu trzymanemu w dloniach ze szponami i ku podlodze. Harry podazyl wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyl plytka rynne czy tez kanal wykuty w skale, ktory biegl od stop Janosa, przez cala podloge, do krawedzi zaglebienia, w ktorym kleczal Harry. I Janos z wolna opuszczal plonaca pochodnie! Jezu! Harry musi wykorzystac kontinuum Mobiusa - ale nie byl w stanie! Zabrano mu jego moc! Juz nie byl panem czasoprzestrzeni Mobiusa! I znow Harry wiedzial o tym, nie wiedzac, skad wie. Wciaz mogl sie poslugiwac Mowa umarlych, ale... ...Mowa umarlych? Od kiedy to sie tak nazywa? Ale nie, nie wolno mu starac sie zapamietac czegos, co sie jeszcze nie stalo! Nalezy to po prostu przyjac za dobra monete: ze pomimo iz nie mogl skorzystac z kontinuum Mobiusa, to wciaz mial Mowe umarlych -umiejetnosc porozumiewania sie ze zmarlymi. A wlasciwie dlaczego mialby jej nie uzyc? Czemu nie mialby zapytac ich - bezcielesnych umarlych, Ogromnej Wiekszosci - o co w tym wszystkim chodzi? Za pozno! Janos opuscil plonaca glownie i ogien pomknal blekitnym plomieniem! Dojmujacy zar buchnal z hukiem, kiedy rozgrzany zarloczny plomien wpadl do kanalu nad jego glowa. Plynny ogien dopadl wlosow Harry'ego, jego twarzy i zapalil na nim ubranie. Skoczyl na rowne nogi i zmienil sie w ludzka pochodnie! Az w koncu - tym razem litosciwie - czas ponownie wykonal wolte, przenoszac go nieco w przyszlosc... ...Gdzie stal w starozytnych ruinach, gdzie bylo ciemno, choc oko wykol, on jednak widzial wszystko jak w dzien! Nekroskop nieswiadomy tego, co sie dzieje, zmienial sie caly czas - tym razem wewnatrz siedzialo mu cos obcego. Czekal czujnie, cierpliwie w ruinach Zamku Ferenczych, czekal tu z... nieboszczykiem! Ze wskrzeszonym wojem trackim, Bodrogkiem. I nagle, gwaltownie dotarla do niego swiadomosc, wiedzial, dlaczego sie tu znalazl. Przynajmniej jego prekognicja odkryla mu chociaz tyle. Po chwili zeszly z gory dwie kobiety. Jedna z nich to Sofia, od stuleci zona Bodrogka, ktora pofrunela w ramiona meza. Zarowno Sofia jak i Bodrogk nie zyli - zostali wezwani z popiolow. Ale nie byli tak martwi jak druga kobieta! To byla Sandra i byla kiedys dziewczyna Harry'ego - a pozniej Janosa Ferenczy! Roznica byla az nadto widoczna. Poniewaz Sandra przybyla, tak jak pojawia sie wampir, z zoltymi oczami rozswietlajacymi mrok. Ale Harry w jakis sposob wiedzial, ze to tutaj nie bylo juz Sandra. Juz nie. Kiedys go kochala i pozadala dla siebie, teraz pozadala wszystkich - dla ich krwi! Wpadla mu w ramiona i szlochala na piersi. I kiedy trzymal ja mocno - zeby zarowno opanowac siebie, jak i przytrzymac ja - popatrzyl nad jej mglistym ramieniem na objetych Bodrogka i Sofie. Gdyby tylko ich uscisk mogl byc taki sam. Ale oczywiscie nie mogl byc. Poniewaz kiedy sie do niego przyciskala, czul, ze nieomal nagie cialo Sandry bylo zimne jak glina i wiedzial, ze w zaden sposob nie jest go w stanie rozgrzac. Wyczula jego mysli i cofnela sie odrobine, ale niewystarczajaco. Ostry kolek, wyciety ze starego debu, wbil sie w jej piers i przeszyl serce. Wydala ostatnie tchnienie, chwiejac sie zrobila krok w tyl i upadla. Bodrogk, widzac rozpacz Harry'ego, dokonczyl dziela. I Harry znow przeskoczyl gdzie indziej... Tym razem bylo inaczej, poniewaz nie bylo tam Harry'ego ze snu. Albo tez byl, ale stal z dala, obserwujac, co sie stanie dalej z jego przyszlym ja. Ale czy taki mial go wlasnie czekac koniec? Jednak pomimo ze byl teraz tylko obserwatorem, starano sie, by cos zrozumial... i zalowal, ze tak bylo. Poniewaz w Krainie Gwiazd, blisko jasniejacej Bramy do hemisfery, Nekroskop Harry Keogh plonal. Bedac wampirem, w koncu zaplacil wampirza cene za fatalny blad: za zbytnie zblizenie sie do Wampyrow! Plonal na zewnatrz i w srodku; plomieniem na zewnatrz i pochlaniajaca go nienawiscia w srodku. Poniewaz Szaitis, nawet teraz, na oczach Harry'ego posiadl Lady Karen (ale Karen...?). Kiedy Szaitis maltretowal ja i poniewieral, mimo ze wydawala sie wycienczona, zupelnie sie nie bronila. Harry ze snu pospieszylby na pomoc... tylko ze byl przykuty do tego jednego miejsca. Byl obserwatorem, ktoremu zakazano sie wtracac. I kiedy plomienie coraz wyzej zaczynaly lizac stos calopalny Nekroskopa, Szaitisi zblizyli sie do niego - wszystko w kompletnej ciszy, jak w jakiejs zlowieszczej pantomimie - a ogien trawil dolne partie ciala Harry'ego. Byla to najprawdopodobniej najokrutniejsza wizja, jaka kiedykolwiek Harry ze snu mial i potrafil sobie wyobrazic. Byc moze nawet zbyt okrutna - poniewaz nawet obserwator ktorym byl, zaczynal odczuwac nieopisany bol! Wszystko blyskawicznie sie rozmazalo - furia strachu, ogien i oszalale ciala! Swiatlo! Oslepiajace swiatlo! Brama byla zrodlem tego swiatla: kula pochlaniajacego wszystko swiatla w ciszy zwiekszala stale swoja objetosc. Pochlonela Szaitisow, Karen, Nekroskopa - cala scene - i poslala Harry'ego ze snu... ...w inne miejsce w czasie. Znow Harry i jego przyszle ja - jeden sniacy i drugi w fizycznej rzeczywistosci z przyszlosci - znajdowali sie w metafizycznym kontinuum Mobiusa, pedzac w dol strumienia czasoprzestrzeni, cofajac sie w pedzie do czasow, ktore dawno minely i zostaly juz dawno zapomniane posrod miriad niebieskich, zielonych i czerwonych linii zycia w Krainie Gwiazd -Krainie Slonca, do samych ich zamierzchlych poczatkow. I ponownie Harry ze snu byl tylko obserwatorem, ktory nic nie mogl poradzic na to, ze jego przyszle ja nie zyje. Ani nie spi, ani nie jest wskrzeszony, po prostu nie zyje, naprawde nie zyje (przynajmniej w tej postaci) i odszedl na zawsze... albo wlasnie odchodzi. Odchodzi tam, gdzie nikt juz nie bedzie mogl go odnalezc - ku odleglej przeszlosci obcego, rownoleglego wampirzego swiata. Ale bedac Nekroskopem, sniacy Harry wiedzial, ze to nie tak: cialo z przyszlosci bylo martwe, to prawda, ale umysl byl w stanie dalej funkcjonowac. Tylko ze tym razem... coz, kto mogl okreslic, do czego mialo to doprowadzic? A moze to bezwzgledny kres drogi, na samym jej poczatku. Paradoks - ale czy zycie nie skladalo sie z paradoksow? Przerazony, poniewaz wiedzial, ze to byl lub bedzie on sam, Harry we snie obserwowal swe wlasne przyszle cialo, jak wpada nogami do przodu do przeszlosci. Okopcony i nadpalony, z rozrzuconymi ramionami i glowa odchylona do tylu w agonii byl jedyna ponura anomalia w ciemnosci poprzecinanej neonowymi nitkami w kolorowych niebieskich, zielonych i czerwonych nitkach zycia, poniewaz one wszystkie pedzily naprzod, a jedynie martwy Harry zapadal sie do tylu. I wtedy... ...Przedziwna rzecz! Poniewaz kiedy nadpalona karykatura jego samego odlaczyla sie, w przestrzeni, ktora przed chwila zajmowala, wybuchla jasniejaca bomba zlotych drzazg, jakby sloneczne wlocznie wystrzelily z tego miejsca i pedzily w kierunku... ...setek roznych swiatow i czasow! Harry wiedzial, bez swiadomosci, skad ma te wiedze: pomimo ze Nekroskop juz odszedl, jego dzielo trwa nadal. Wiedzial, ze on - sam sniacy Harry - bedzie je kontynuowal! Ale na razie: Wciaz pedzac w bezcielesnej formie wzdluz strumienia, wiedzial, ze zmierza ku przeszlosci. Ale... czy byla to przeszlosc Harry'ego z przyszlosci? Ktora w oczywisty sposob wiedzie do dnia dzisiejszego! Nawet w kategoriach snu, bylo to wszystko bardzo skomplikowane... Dzien dzisiejszy, teraz, jego teraz. (A jesli nie teraz, to najblizsza przyszlosc. Poniewaz oczywiscie jego sen byl wizja prekognicyjna.) W tym czasie Harry byl soba. Nie wylacznie czescia czy tez obserwatorem samego siebie, ale samym soba. I to wszystko dzialo sie z jego udzialem. Gwaltownosc wydarzen postawila mu wlosy na glowie, wydusila z niego zimny pot na szyi i twarzy. To dzialo sie naprawde, a on byl... ofiara? Jak dotad we wszystkim, na co pozwolono mu patrzec - w kazdej fazie - byla jakas ofiara. I Harry podejrzewal, ze tak samo bedzie teraz. Samo przeswiadczenie tego faktu moglo wywolac symptomy najglebszego leku. Doskonale: ofiara. Byc moze. Ale czego? Mogl tylko czekac i obserwowac. A gdzie sie znajdowal: Byl pod ziemia w wielkiej jaskini, lecz niezbyt daleko od powierzchni. Promienie czy tez strugi swiatla, jednak nieco przyciemnionego, spadaly na podloze z kilku roznych zrodel, oswietlajac wzniecone chmury kurzu, ktore w swietle nieostrych szperaczy wygladaly jak male srebrne galaktyki. Harry byl w ruchu: poruszal sie w polmroku jaskini w jakims celu, nieco jednak niepewnie, do miejsca z ktorego padalo silniejsze swiatlo. Spojrzal w gore i zobaczyl sklepienie rozorane dziwacznymi bruzdami z przedziwna stratyfikacja, jakby lita skala zostala przewrocona do gory nogami. Na gorze sterczaly w zacisnietej paszczy poszarpane kly, w niektorych miejscach wbijajac sie twardszymi koncami w powierzchnie, z ktorych odpadly bardziej kruche fragmenty. Jeszcze wyzej, skad odpadly nawet wieksze kamienie, waskie, nierowne szczeliny wychodzily na swiatlo dzienne lub tez - jak po chwili zauwazyl Harry - na gwiazdy. Szczeliny te wypelnione gwiazdami tkwiacymi w bezruchu na tle migotliwego diamentowego nieba byly owymi zrodlami swiatla w jaskini. Bezruch gwiazd mogl byc spowodowany tym, ze Nekroskop obserwowal je z podziemia, rozrzedzonym powietrzem albo jednym i drugim. Nie smial zgadywac. Wciaz pocac sie (pomimo ze odczuwal chlod w jaskini), Harry rozejrzal sie po swoim poziomie. I teraz, kiedy oczy juz mu przywykly do dymnego polmroku, dostrzegl wznoszace sie od podloza do sufitu potezne kolumny, kominy i sciany, i kamienne plyty, chaotycznie porozrzucane i wspierajace sie o siebie. Jaskinia byla w istocie labiryntem ustawionych pionowo pokruszonych kamieni - geologicznym dziwolagiem, ktorego sufit podtrzymywaly jedynie kolumny utworzone z twardszego tworzywa. Wokol i pod tymi Schodami Olbrzyma, utworzonymi przez naturalne wsporniki i gorujacymi nad rumowiskiem potrzaskanych skal, tkwila siec pekniec w skale jak puste kamienne oczodoly, wystajace parapety i ziejace otchlanie - wszystko to tworzylo wrota do odstreczajacych, nieznanych tras przez zakazany i najpewniej zdradziecki labirynt o nieznanej wielkosci. Mowiac krotko, bylo to miejsce, w ktorym mozna sie bylo z latwoscia zgubic. Tylko ze... Harry zdaje sie wiedzial, dokad zmierza. Oczywiscie, ze tak, poniewaz byla to prekognicyjna wizja. Byl tu juz, ale w jakiejs niedalekiej przyszlosci. Nic w tym dziwnego, poniewaz czas, czego Nekroskop byl w pelni swiadomy, jest wzgledny. Tak czy inaczej: nie mial czasu by sie nad tym dluzej zastanawiac, poniewaz szedl dalej. Szedl po rumowisku, zdajac sie dryfowac we snie po haldach odpryskow skalnych i kamieni, ktore odpadly od sufitu i zostaly pozniej ulozone napredce w cos na ksztalt sciezki wiodacej przez wielki labirynt. I poniewaz wydawalo sie, ze jest to najbezpieczniejsza droga, Harry podazyl nia. I nagle znalazl sie w miejscu, do ktorego szedl... na spotkanie? Bylo to miejsce, w ktorym haldy powalonych kamiennych kolumn tworzyly naturalne schody wiodace ku wyzlobionym scianom jaskini do kamiennej platformy szerokosci szesciu i glebokosci pieciu metrow, gdzie stal... stol? Oltarz? Jakis neolityczny sarkofag? Ale Harry wiedzial, ze bylo to to ostatnie i ze nie zgadywal. Wiedzial, ze byl tu juz wczesniej i ze rzeczywiscie solidny na oko kamienny blok stojacy posrodku wypoziomowanego, wylozonego plytami podestu w kamiennej niszy byl... potezna kamienna trumna! Znow zimny pot zrosil mu czolo - skraplal mu sie na brwiach, przyklejal do koszuli i do plecow miedzy lopatkami. Zatrzymal sie w pol kroku, by sie rozejrzec, wstrzymac oddech, nasluchiwac, wczuc sie w atmosfere tego miejsca. Mial, wrazenie, ze nie jest tu sam, i wszystko zdawalo sie potwierdzac jego podejrzenie. Przynajmniej dowod na to, ze ktos inny byl tu ostatnio. Pomimo ze w snach (nawet prekognicyjnych) nic nie rozwija sie chronologicznie i nie poznaje sie kolejnych szczegolow w miare rozwoju akcji, tu bylo inaczej. Harry zobaczyl pochodnie - albo tez stal sie swiadomy ich obecnosci - wetkniete w uchwyty na scianie, zwlaszcza u podstawy wielkiej trumny. Nasaczone oliwa badz zywica lampki, umieszczone w szczelinach w podlodze, palily sie tak blisko sarkofagu, ze osmalaly jego podstawe. W powietrzu rozchodzil sie znany slodki zapach. Won zapamietana skad... z Zante? Albo z Samos? Na pewno z wysp greckich. Czuc go bylo wyraznie w dymie: zapach... lasu sosnowego? Coz, przynajmniej pochodnie mialy przyjemny zapach. A wkrotce okaze sie, kto je zapalil - Harry byl pewien. Moga tu wrocic, ci... czciciele? Jacys akolici. Wroca, by byc swiadkami " Wielkiego Powrotu ". Co? Wielki Powrot? Nekroskop skrzywil sie i poczul przyplyw woli. Ha! Wskrzeszenie obcej ohydy, a raczej - wskrzeszenie starozytnego zla. I dlatego wlasnie sie tu znalazl - by temu zapobiec! Wciaz sie pocac, lecz poruszajac juz bardziej naturalnie, z obawa wspina sie po kamiennych stopniach ku platformie i kamiennej trumnie - i nagle staje, slyszac zalobny dzwiek odbijajacy sie echem po sklepieniu olbrzymiej jaskini. Tak, zalobny... jest to szlochajace pienie... wycie! Na dzwiek czego wszystkie wlosy staja mu deba. Bylo malo czasu i Harry zmusil sie do szybszej wspinaczki. Schody przekrzywialy sie raz w jedna, raz w druga strone, niektore sa tak wysokie jak on, wiec musi doslownie sie na nie wspinac, na kazdym poziomie dostosowujac tempo. Po dwudziestu metrach drogi pod gore po zwalonych kolumnach i przewroconych kamieniach staje w koncu w rogu zlowieszczego mauzoleum. Sciana gornej polki oparta o sciane jaskini jest utworzona z wielu prawie pionowo ulozonych czarnych wiazek mineralu, ktore scisniete razem tworza nieomal krystaliczna forme. Pozioma rysa spowodowala wykruszenie sie slabiej umocowanych fragmentow, tworzac zygzakowate krawedzie i kominy, a jeszcze glebiej - szczeliny i otwory przechodzace przez skale i wychodzace na otwarta przestrzen. Krawedzie tych szczelin i pekniec otacza nikla nocna poswiata. Harry dochodzi do przekonania, ze cala jaskinia znajduje sie na brzegu osypujacego sie klifu. Tylko ze... nie tylko sobie tak wymyslil, on wie... ...Ze jest gdzies w Szkocji, gdzies w wysokich partiach Grampianu, w masywie Cairngorms na wschod od Kingussie! Wiedza ta przychodzi... i znika blyskawicznie. Ale uczucie naglacego pospiechu Nekroskopa - nienazwany lek - pozostaje z nim. Kiedy rozlega sie drugie wycie, rusza do akcji. Oblizuje wysuszone usta i zbliza sie do wielkiej kamiennej trumny. Cierpki zapach zywicy jest tu znacznie wyrazniejszy. Wije sie w struzkach dymu z pochodni u podnoza sarkofagu. I wtedy po raz pierwszy Harry zauwaza "zdobienia" w postaci niewielkich otworow wywierconych w dolnych krawedziach czterech kamiennych plyt tworzacych trumne. Widzi je i od razu wie, do czego sluza - nie jest to prymitywne zdobienie, lecz ujscia dla zawartosci sarkofagu. Naliczyl ich szesc na dwuipolmetrowej przedniej krawedzi sarkofagu i trzy wzdluz kazdego trzyipolmetrowego boku. Z rzedu otworow wycieka do podstawy trumny zielonkawa substancja rozgrzana przez plomien pochodni do postaci gestego plynu, stopniowo wypelniajac szczeliny pomiedzy kamiennymi plytami i tworzac kleiste kaluze na podlozu. I ta wlasnie substancja jest prawdziwym zrodlem owego "zapachu" - goraca zywica, no jasne. Sarkofag ma prawie wysokosc doroslego czlowieka. Nekroskop wyciaga jedna z pochodni z uchwytu na przedzie sarkofagu i nachyla sie, by przyjrzec sie jego zawartosci. Przy polmroku, dymie, ostrym swedzie oczy odmawiaja mu posluszenstwa i nie jest w stanie dojrzec, co jest w srodku. Ale slowa, ktorych uzywa - "sarkofag" i "trumna" - wystarczajaco precyzyjnie okreslaja jego zawartosc. Coz innego mozna odnalezc w grobie, jak nie cialo czy ciala? Tylko ze, czego Harry Keogh byl w pelni swiadom, sa ciala i ciala. Odblaski swiatla z pochodni na scianach rzucaja migotliwe slady na podloge. Pochodnia w reku Harry'ego oswietlila powierzchnie zastyglej, na wpol roztopionej zywicy wewnatrz trumny, ktora blyszczy jak wypolerowany braz wokol... wokol czegos w srodku. Cos zupelnie nieprawdopodobnego i groteskowego, co nagle ukazuje sie w pelnej krasie. I wlasnie w tym momencie sen - prekognicyjna wizja - zmienia sie w koszmar! Postac uwieziona w zywicy ma przynajmniej dwa metry dwadziescia wzrostu, ponad metr w ramionach oraz waska talie i biodra. Wciaz jest ledwo widoczna, ale widac, ze to potezny mezczyzna i bedac czlowiekiem, ma jednoczesnie w sobie wiele nieludzkich cech. Lezy na plecach, ma ramiona skrzyzowane na piersiach i mimo jego widocznych rozmiarow Harry czuje, ze jest jakis skurczony, skarlaly, jakby czas zrobil swoje. Dopiero po jakims czasie podczas swych snow Harry poznaje istote Wampyrow. Jako Nekroskop wie wiecej niz ktokolwiek na swiecie o wampirach, prawdziwych wampirach. Widzial Dragosaniego w pelnej plugawej postaci Wampyra. Stanal tez oko w oko z Julianem Bodescu, kiedy trwala metamorfoza. Dokladnie wiedzial, jak wyglada wampir w swej nienasyconej postaci, a wyglada tak jak... to cos! A jednak ma wrazenie, ze jeszcze czegos takiego nie widzial. Ale jedno jest pewne - wydzielal aure zla, tak jak jego wielki sarkofag wydzielal cuchnaca zywice. I w tym momencie skonczyla sie prekognicyjna czesc snu Nekroskopa, zmieniajac sie w czysty koszmar. Przynajmniej mial taka nadzieje, poniewaz jesli reszta jego przyszlosci ukladala sie rownie rozowo, to nie chcial jej znac! Nagle zdal sobie sprawe, ze pelzajace cienie pojawily sie tam, gdzie ich wczesniej nie bylo. Harry odszedl od sarkofagu, przykucnal i rozejrzal sie wokol. Gdzies tu sie cos ruszalo, tego byl pewien, na wykladanej plytami sciezce przechodzilo pod niewiarygodnie poukladanymi blokami skalnymi... i w cieniach na scianie... posrod niezliczonych stert kamieni. Cichaczem plynely ku niemu szare cienie... ...I znow rozlegl sie skowyt, na poczatku blisko, ale potem odpowiedzial mu drugi tuz obok. Na wyciagniecie reki! Lewa dlon Harry'ego trzymala plonaca pochodnie, oprawa spoczywala na krawedzi sarkofagu. I kiedy znow zajrzal w glab trumny, patrzac na nieomal nierozpoznawalne rysy i ledwo zaznaczony kontur postaci, cos z bulgotem wyskoczylo z kleistej mazi i zlapalo go za nadgarstek! To nie byla dlon, nie calkiem. Byla czarna, miala szpony -trzesla sie i targaly nia dreszcze, lecz byla silna jakas wewnetrzna goraczka. Pol dlon, pol lapa - cala groza! Kiedy siegnela po Harry'ego, z niedajaca sie odeprzec sila wciagnela go do polowy kamiennej trumny i zanurzyla w zywicy. Lecz kiedy wrocily mu zmysly, targnal sie do tylu z calej sily i w koncu wyzwolil z mocy trzymajacego go stworzenia. Czy tez raczej uwolnil je od niemal urwanej reki! Harry miotal sie na wszystkie strony, by uwolnic sie od obcego uscisku nieziemskiej reki, wciaz zaciskajacej sie na nadgarstku. Ale szarpal tak mocno, ze w koncu wyciagnal wlasciciela szponow z jego wielkiej trumny. I, niech mu Bog dopomoze, zobaczyl, jak z wolna otwieraja sie na zmumifikowanej twarzy trojkatne oczy ociekajace plynna zywica... a jego sobaczy pysk rozchyla sie w monstrualnym grymasie zadowolenia! -Jezu, Jezu! - Harry krzyknal, kiedy to cos siegnelo po niego. -Jezu? - powtorzylo, ohydnym glosem przypominajacym odcharkniecie, zaciagniecie i polkniecie uwiezionej przez stulecia flegmy i sluzu. - Jak juz musisz do mnie mowic, to nazywaj mnie Lykan... Lord Lykan z Wampyrow! A moze w twoim wypadku - (przytrzymywal go swoimi wielkimi lapami, oczyska swiecily mu jak zolte latarnie, pietnujac jego dusze z kazdym charknieciem) - w twoim wypadku zrobie wyjatek. A jakze, najlepiej, jak bedziesz mi mowil... ojcze? Harry nie zrobil tego. Budzac sie wzywal swoja mame, caly jej mul, kosci i zielsko z jej mokrego grobu oddalonego prawie o czterysta mil w odleglej Szkocji. Bo o ile moze sie ona wydawac zimna i straszna (obcej osobie), byla najcieplejsza i najbezpieczniejsza istota w swiecie Harry'ego. Ale jak wielokrotnie mowila, przyszlosc jest najbardziej przewrotna i najtrudniejsza rzecza, nieskora do ukazywania dla zwyklej ciekawosci. Nawet Nekroskop, najmniej zwykly z ludzi, nie mogl poznac ani zapamietac zbyt wiele. I jak to sie zwykle dzieje w snach, to zdarzenie juz zatarlo sie w pamieci. Po chwili pozostanie jedynie lek, gdziekolwiek sie skrywal. Lek, zimny pot i zmierzwiona posciel Harry'ego. Oraz jej pelne troski i slodyczy pytanie poprzedzone metafizycznym westchnieniem z odleglej Szkocji: -Co sie stalo, synku? Harry przestal dyszec, wzial gleboki wdech i wolno wypuscil powietrze. -Nic takiego, mamo. Mialem zly sen, koszmar. -Coz - powiedziala po dluzszej chwili. - Czy nie tego nalezalo sie spodziewac? (nieomal widzial jej zatroskana zmarszczke na czole). Przeciez przezyles wiele trudnych chwil, Harry. O tak, tu miala racje! I byly tez takie chwile, kiedy mama Nekroskopa byla mistrzem (czy tez mistrzynia) niedopowiedzenia. Ale: -Dziwne chwile, tak - odpowiedzial sucho i spokojnie Harry. Nastepnie po chwili, widzac, ze synowi nic nie dolega, poczula lekkosc na sercu. -Kiedy przyjedziesz do mnie z wizyta, Harry? Nie ma jak u mamy, sam wiesz. Jej slowa moglyby z latwoscia zmrozic najodwazniejszego, ale Harry czul jedynie bijace z nich cieplo. -Wkrotce, jak sadze. - powiedzial jej. - Juz niedlugo. Ale teraz... - Westchnal i przeszedl go dreszcz, poniewaz pot wywolany lekiem zaczal na nim wysychac. - Och, wiesz przeciez... mam problemy. Wyczul, ze kiwa glowa ze zrozumieniem. -Zawsze te problemy, Harry, problemy wsrod zyjacych. I, jak wiesz doskonale, nawet wsrod zmarlych! Tak czy inaczej beda tu czekala, wiedzac, ze wkrotce bedziesz kolo mnie... Jej bezcielesny glos z wolna niknal w oddali. Problemy z zyjacymi i wsrod Ogromnej Wiekszosci. I ostatnio zbyt czesto Harry byl ich problemem. Koszmar ulotnil sie calkowicie, zapomniany, wepchniety na powrot do podswiadomosci... a jednak jedno matczyne slowo poruszylo wlasciwa strune. Problemy z zyjacymi i zmarlymi. A co z... nieumarlymi? 2. Ale gdzie jest Harry Keogh? -Eee, Harry?Darcy Clarke wetknal glowe w drzwi "gabinetu" Nekroskopa w Wydziale E -dlugiego, waskiego pokoju, urzadzonego na podobienstwo pokoju hotelowego na potrzeby Harry'ego, az do momentu, kiedy znajdzie czas, by rozejrzec sie za miejscem dla siebie i rodziny w Londynie... jesli oczywiscie przekona zone, zeby z nim zostala. Obecnie sprawy mialy sie tak, ze Clarke uwazal to za cholernie... Rzeczywiscie, w minionych latach cale gorne pietro nalezalo do hotelu, ktory znajdowal sie ponizej, wiec pokoj Harry'ego byl w istocie pokojem hotelowym. Na przedzie byla to zwykla sypialnia, dluga i szeroka na jakies cztery, piec krokow. Z tylu, oddzielone rozsuwanymi drzwiami, znajdowala sie umywalka, prysznic i toaleta. W glownym pomieszczeniu na dlugosci calej sciany stal sprzet komputerowy z fotelem obrotowym i miejscem na nogi. Nekroskopowi bylo to niepotrzebne, bo mial wlasne sposoby rozwiazywania problemow. W rogu stala otwarta garderoba. Niektore fragmenty odziezy Harry'ego wisialy w srodku, pozostale lezaly zlozone na polkach po jednej stronie. Harry mial sie wlasnie golic. Byl przewiazany w pasie recznikiem, mial pianke do golenia na twarzy i pochylal sie nad umywalka z plastikowa golarka w rece. Wygladal na nieco chorego: bladego i zmeczonego. Coz - pomyslal Darcy - wyglada blado od dnia kiedy go poznalem... od kiedy go znam jako Harry'ego! Poniewaz oczywiscie ta znajomosc trwala jedynie niecale poltora roku, lecz kiedys znal go o wiele dluzej niz ktokolwiek inny. To byla ta poprzednia osoba, na ktora Darcy teraz patrzyl - przynajmniej na zewnatrz. Harry mial lat dwadziescia jeden, ale jego cialo (Alec) bylo o dziesiec lat starsze. Wlosy Nekroskopa mialy barwe ciemnego miodu, bylo ich mnostwo i ukladaly sie w fale, lecz zaledwie w kilka miesiecy stracily naturalny polysk i na bakach pojawily sie siwe pasemka. Podobnego koloru duze, zdradzajace wielka inteligencje oczy mialy (choc to dziwnie zabrzmi) niewinny wyglad! Nawet teraz, po tym, co widzialy - po tym wszystkim, czego doswiadczyl i co wiedzial - byly niewinne. Darcy jednak wiedzial, ze niektorzy psychopatyczni mordercy rowniez maja takie wejrzenie. Ale niewinnosc Harry'ego byla prawdziwa. Nie prosil o to, by byc tym, kim jest, ani nie chcial robic tego, co robil - a jednak to sie stalo. Mial mocne, nie calkiem biale, nieco nierowne zeby. Byly osadzone w ustach, ktore na co dzien subtelne, potrafily byc tez okrutne i jadowite. Wysoka brew, prosty nos, policzki, moze nieco zbyt zapadle. Nic dziwnego, poniewaz Nekroskop spadl na wadze. Alec Kyle mial kiedys lekka nadwage. Przy jego wzroscie byla prawie niezauwazalna. Nie dla Aleca, ktorego praca w Wydziale E polegala na siedzeniu przy biurku. Ale miala znaczenie dla Harry'ego Keogha. Wystarczajaco juz zmagal sie z brzemieniem tych dodatkowych lat, zeby jeszcze miec nadwage! Probowal znalezc czas, by wycwiczyc swoje nowe cialo i odzyskac wlasciwa kondycje. Lepiej zeby to zrobil - pomyslal Clarke - jesli najpierw dojdzie do ladu z umyslem! Podejrzewal, ze umysl Harry'ego zachowuje sie jak nerwowy kot w nowym domu -kreci sie w kolko i stara sie przywyknac do nowego otoczenia. Ale trwalo to juz od roku. -Co jest, Darcy? - zapytal Nekroskop rownie beznamietnym glosem jak jego wyglad - beznamietnym, lecz nie zagubionym. Ten czlowiek moze i ledwo wyrosl na mezczyzne, ale ma olbrzymi bagaz doswiadczen. Ton jego glosu, glebia badawczego spojrzenia i widoczna inteligencja niosly ze soba wladczosc. Lecz jego wyglad, wyglad Harry'ego Keogha! Jego wyglad wprawial w zaklopotanie nie tylko Clarke'a, ale wszystkich agentow w Wydziale. Za kazdym razem, kiedy odzywali sie do Harry'ego - czy nawet mysleli o nim - na koncu jezyka mieli imie Alec, tak jak Clarke, ktory przed chwila ledwo uniknal zwrocenia sie do niego tym imieniem. I to pomimo ze powtarzal sobie wciaz w myslach - Harry, Harry, Harry, idac korytarzem. Clarke zmusil sie do mowienia. -Pozno jest - powiedzial. - Aha, jeden czy dwoch naszych zauwazylo, ze moze... no wiesz, nie czujesz sie najlepiej? - Wszedl, zamknal za soba drzwi i usiadl na niezaslanym lozku Harry'ego. Nekroskop wzruszyl ramionami i nastroszyl sie. -He! Tak po prostu zauwazyli, hm? Bo przeciez nie penetrowali mi umyslu, tak? Do diabla, nie! Ale po prostu podejrzewali, ze moge miec dzisiaj rano dolek. - Zmarszczyl brwi i parsknal zniecierpliwiony. - Na Boga, Darcy, mozesz juz mi dac spokoj?! Mam nadzieje, ze wiesz, ze od roku czuje, jak grzebia mi w mozgu rankiem, w poludnie i wieczorem! Clarke'owi opadly rece. -Ale to... no, pozazmyslowcy, Harry! - powiedzial tak, ze brzmialo to jak przeprosiny. -I potrafia trzymac na wodzy swoje umiejetnosci. No bo mamy przeciez swoj kodeks postepowania, prawda? Ale nie mozemy sie o ciebie nie martwic... Ani nie mozemy nie myslec o tobie i Alecu. Zastanawiajac sie, co z ciebie za dziwolag i jak to wszystko odczuwasz. I co z ta biedna dziewczyna z dolu, jak ona sie czuje. Bo powiedzielismy jej, ze zginales! A ty sobie zyjesz, lecz nie w swojej postaci! Co do Aleca, to odszedl na zawsze. Wiemy, jak to sie stalo - powiedziales nam, a Ben Trask potwierdzil twoja wersje - ale i tak sie zastanawiamy... Wzmianka dotyczyla Bena Traska, kolejnego funkcjonariusza Wydzialu zajmujacego sie wykrywaniem klamstw. Nekroskop popatrzyl na Clarke'a, a ten oddal spojrzenie. Patrzyl na czlowieka, ktorego znal jako precoga Aleca Kyle'a. Czy tez raczej patrzyl na postac Kyle'a z umyslem Harry'ego! I tak w kolko Macieju: calkowicie popierdolona sytuacja! I Clarke znow pomyslal: Ale skoro ja czuje sie zupelnie rozwalony, to jak sie czuje on i jego rodzina? Clarke wciaz patrzyl na Harry'ego, ktory zdrapywal pierwszy pasek pianki do golenia z twarzy, po czym przerwal golenie i wpatrywal sie w odbicie w lustrze nad umywalka. Clarke zupelnie nie wiedzial, o czym myslal Nekroskop (telepatia nie byla mocna strona Darcy'ego), ale mogl jedynie domniemywac: Patrzy na siebie i zastanawia sie, kim jest... i gdzie jest! Wie, ze Ruscy dawno temu porzneli go na kawalki, by zbadac jego wnetrznosci i mozg. I ze dowiedzieli sie o wiele wiecej - i to bardzo waznych informacji - niz nekromanta Borys Dragosani z wnetrznosci kazdej ze swych ofiar. Starajac sie skoncentrowac na skomplikowanej czynnosci golenia, Harry przekrzywia twarz i mowi: -Wiesz, ze jak sie zatne, to dziwie sie, ze mnie boli? To prawda: Musze nauczyc sie postepowac duzo uwazniej. To jakbys pozyczyl ksiazke z biblioteki: niezbyt o nia dbasz, bo nie jest twoja. Tylko ze teraz jest inaczej, poniewaz stalo sie tak, ze musze o nia dbac. I nie mowie o jakiejs cholernej ksiazce, ale o ciele: obecnie o moim ciele! I predzej w piekle zejdzie lawina, niz dostane nowe. Wiec musze o nie dbac -mimo ze mam je dokladnie gdzies! Skonczyl sie golic: bylo to mozolne zadanie, ale przynajmniej sie nie zacial. Rzucil golarke do umywalki, oplukal twarz, osuszyl ja i wszedl do sypialni. Swiadomie pozwolil, by recznik opadl na ziemie, i zaczal sie ubierac, zadajac jednoczesnie pytanie: -No i jak sadzisz? I jak wygladamy, Darcy? - Darcy wiedzial, ze to nie bylo tylko pluralis majestaticus. Nekroskop pytal o dwie osoby w jednym ciele. Coz, oczywiscie, nowo wybrany szef Wydzialu mogl sklamac, ale postanowil tego nie robic. -Jak wygladasz? - Potrzasnal glowa z nieklamana troska. - Nie za dobrze, Harry. Mowiac wprost, wygladasz jak kupa gowna! I w koncu nawet Harry musial sie usmiechnac. Tak wlasnie wygladal. I mowil to do Darcy'ego Clarke'a! Nie zeby Darcy wygladal jak kupa gowna, nie - bo Darcy w ogole nie wygladal. Byl chyba najbardziej wymykajacym sie wszelkim opisom mezczyzna na swiecie. Natura pomogla mu utrzymac pelna fizyczna anonimowosc, wynagradzajac go jednak niezwyklym i niespotykanym talentem. Byl uziemiaczem - przeciwienstwem pechowca sciagajacego wypadki. Wystarczy, zeby znalazl sie w poblizu miejsca zagrozenia, a cos, parapsychologiczny aniol stroz, interweniuje za niego. Nie mial nad tym kontroli: byl jedynie swiadomy swego oddzialywania i celowo stawal oko w oko z niebezpieczenstwem. Lub tez kiedy czasami niebezpieczenstwo zachodzilo go od tylu. Talenty pozostalych - telepatia, wrozenie z krysztalu, prekognicja, oniromancja, wykrywanie falszu - dawaly sie o wiele latwiej kontrolowac i stosowac: lecz nie talent Darcy'ego. Po prostu umiejetnosc ta wlaczala sie w pewnym momencie i chronila Darcy'ego za wszelka cene. Nie miala zadnych innych zastosowan. Ale poniewaz strzegla dlugowiecznosci Darcy'ego, doskonale nadawal sie on na szefa Wydzialu. Ciaglosc byla bardzo wazna w Wydziale E. Najdziwniejsze bylo to, ze nie wierzyl w to, co sie wokol niego dzialo, dopoki nie czul efektow dzialania swego talentu. Nawet wylaczal prad, zanim zmienil zarowke! Ale moze byl to jedynie kolejny dowod na obecnosc jego mocy. Patrzac na Darcy'ego Clarke'a, nikt nawet nie podejrzewalby, ze moze byc szefem czegokolwiek, a juz na pewno nie najtajniejszego wydzialu brytyjskich sluzb specjalnych! Bylo to zadanie, ktore wbrew wszelkim przeslankom chcial przekazac Harry'emu! Sredniego wzrostu, o myszowatych wlosach, juz nieco zgarbiony i z lekka nadwaga byl w kazdym calu sredniakiem. Mial nijakie piwne oczy. Twarz, na ktorej nigdy nie goscil usmiech. Wyraziste usta, ktore mozna bylo jako jedyne zapamietac, co sprawialo, ze momentalnie zapominalo sie 0 Darcym. Nawet jego sposob ubierania sie byl... konserwatywny. I Harry, patrzac na niego, pomyslal: Jest bardzo zwyczajnym, niezwyklym czlowiekiem! 1 pomimo ze Nekroskopowi nie podobala sie cala ta rozmowa, bardzo trudno bylo gniewac sie na Darcy'ego Clarke'a. Zapytal wiec, patrzac na zegarek: -Co mamy dzisiaj w planach? Byla dziewiata czterdziesci piec i Darcy mial racje - zrobilo sie pozno. Juz na pewno caly Wydzial byl na nogach. Lecz zanim Darcy odpowiedzial Harry'emu, ten zadal kolejne pytanie: -A co z Brenda? Widziales sie z nia rano? -Zjedlismy rano sniadanie na dole. - Odpowiedzial Darcy. - Wszystko... w porzadku. - Ale nie zabrzmialo to zbyt zdecydowanie. Dlatego szybko zmienil temat: - Masz wspaniale dziecko! Naprawde, swietnie sie chowa... Harry poslal mu ostre spojrzenie. Teraz nie interesowalo go, jak sie chowa jego syn. -Wciaz nie chce mnie widziec, prawda? Darcy zalamal dlonie. -Harry, to ledwo... -...poltora roku. - Nekroskop ucial mu w pol zdania. I mial racje - czas plynal szybko. -Dobra. - Darcy pokiwal glowa. - Ale daj Brendzie - daj sobie - jeszcze troche czasu! No bo skoro ty, my nie potrafi my sobie z tym poradzic, to czego oczekujesz od niej? Jest tylko zwykla dziewczyna, ktora przezyla pieklo. Nekroskop w dalszym ciagu patrzyl na niego gniewnie, po czym pokiwal glowa wzruszyl ramionami i westchnal gleboko. Wiedzial, ze Darcy ma racje. Zycie musialo sie toczyc dalej, a zycie Harry'ego obecnie bylo scisle zwiazane z Wydzialem E. Musial sie wlaczyc w jego dzialania, stac sie ich czescia. Wszystko bedzie dobrze dopoty, dopoki bedzie mial co robic. No, moze z wyjatkiem tych niekonczacych sie pierdolonych odpraw! Darcy zdawal sie czytac Harry'emu w myslach. -Zdaje sie, ze mamy dla ciebie zadanie, Harry - powiedzial, oddychajac swobodniej, poniewaz poczul, ze Nekroskop rozluznil sie nieco. - Zadanie, ktore jest jakby dla ciebie stworzone. Ale Harry skomentowal to w myslach jedynie: Kolejna rozmowa z podziemiem? W calkowitej zgodnosci z wnioskami, do jakich doszedl Harry, w Wydziale panowalo ogolne przekonanie, ze nalezy zajac czyms Nekroskopa, bo bedzie to jedynie z korzyscia dla niego i dla wszystkich innych. Na polecenie wydzialu telepata Trevor Jordan wbrew niepisanemu kodeksowi postepowania Wydzialu wszedl w kontakt z jego chaotycznymi zaleknionymi myslami, podobnie namierzacz mysli Ken Layard, ktorego umiejetnosci przyciagaly go do Nekroskopa jak cme do swiecy, i empata Ray Betts, ktory bolesnie odczuwal burze uczuc klebiaca sie w umysle Harry'ego. Ale to nie byly odosobnione wypadki - na wszystkich pracownikow Wydzialu E obecnosc Harry'ego oddzialywala w taki czy inny sposob. Poniewaz wszyscy, kobiety i mezczyzni, w Wydziale byli utalentowani w szczegolny sposob i odczuwali oddzialywanie klopotow kolegi z pracy. Wiedzieli, kim jest Nekroskop, byli swiadomi jego niesamowitych, nawet przerazajacych mocy. Ale rowniez wiedzieli, co Harry dla nich zrobil, dla nich i dla swiata, i jak wysoka cene przyszlo mu za to placic. Gdyby zdolali zajac go czyms, by znow poczul lacznosc z nimi wszystkimi, byliby w stanie opanowac rozliczne przezycia traumatyczne z przeszlosci i terazniejszosci. Z cala pewnoscia najlepiej pracowalo mu sie pod presja. Wykorzystujac sprawe, z ktora tylko Nekroskop byl sobie w stanie poradzic, Darcy Clarke mial zamiar wytworzyc taka presje. W swoim biurze, na koncu korytarza, nowo powolany szef Wydzialu wskazal Harry'emu krzeslo i powiedzial: -To... bedzie paskudne zadanie. Harry potaknal i stwierdzil kasliwie: -Czyli w sam raz dla mnie, co? - Czekal, az Darcy przejdzie do rzeczy, ale zanim zaczal: Intercom ozyl seria trzaskow i wyrzucil z siebie pospieszne - Sir? - Jednoczesnie sygnalizator sytuacji alarmowej rozblysnal na czerwono na konsoli Darcy'ego. Wduszajac przyciski lacznosci z Oficerem Dyzurnym, zapytal: -Co jest? -Jeden z naszych, jak sadze. - Czuc bylo wyrazne napiecie w glosie funkcjonariusza. -Daj mi to na ekran - polecil Darcy. I chwile pozniej ekran na biurku pokazal wiadomosc od lacznika z ministerstwa. Harry siedzial na wprost Darcy'ego i widzial, jak opada mu szczeka i blednie twarz. -Jezu! - wysyczal Darcy. Nekroskop wstal, podszedl do Darcy'ego po drugiej stronie biurka i spojrzal na ekran. Nadawca: Min. S. Wew. Adresat: Dyrektor Wyw. ESP Oficer dyz. Wyw. ESP Wszyscy agenci Wyw. ESP Alarm bombowy IRA! Kilka minut temu Policja Miejska otrzymala anonimowy komunikat o podlozeniu urzadzenia wybuchowego na Oxford Str. Nastawionego na godzine 10:25. Czy moze pan cos zrobic, panie Clarke? Przepraszam za pospiech. Prosze nie odpowiadac - wystarczy jak cos zrobicie... -Panski minister ma poczucie humoru! - powiedzial sucho Harry. Nastepnie... Nekroskop zamrugal, zachwial sie i zlapal za brzeg biurka, by utrzymac rownowage! Darcy nie zauwazyl tego, wstrzymujac oddech, skoncentrowal sie na dzialaniu: -Czy jest juz Trevor Jordan? -Juz dziala - przyszla natychmiastowa odpowiedz. - Zlapalem go w drodze do biura i zawrocilem. -Ja tez tam jade - rzucil Darcy. - Ale tylko ja! Podstawcie samochod i przejmijcie stanowisko dowodzenia. -Samochod czeka przy tylnym wejsciu. Kiedy Darcy poderwal sie z krzesla i pospieszyl do drzwi, Nekroskop zapytal: -A co ze mna? Darcy stanal w miejscu i obrocil sie na piecie. -Nic z tego! Jest tylko jeden Harry, a to jest... -Niebezpieczne? - Harry znow byl soba, usmiechnal sie zlowieszczo i nieco chlodno. -Widzialem duzo gorsze miejsca niz Oxford Street, Darcy. Darcy potrzasnal glowa. Mowil szybko, lecz bardzo wyraznie. -Mozesz zostac ranny, Harry. Mozesz zginac! A ja nie. Moje umiejetnosci nawet nie dopuszcza mnie w poblize tej bomby, co znaczy, ze moge pomoc policji ja odnalezc. Tam, gdzie nie bede w stanie ruszyc dalej, bedzie miejsce, w ktorym ja podlozyli! Co do Trevora Jordana: on jest swiadomy ryzyka - ale rowniez zna na wylot umysl kazdego terrorysty z IRA dzialajacego w Anglii! Jesli ten facet wciaz jest w poblizu, Trevor go znajdzie. Ale ty... Mogl tak jeszcze dlugo, ale Harry powstrzymal go gestem dloni. -Powiedziales swoje. Masz racje. Nie zatrzymuje cie. W sekunde pozniej Darcy zniknal w korytarzu. Pozostal po nim jedynie chyboczacy sie staroswiecki wieszak na plaszcze, z ktorego Darcy zgarnal okrycie. Kolysal sie na prawo i lewo. Mogl sie przewrocic, ale nagly powiew zatrzymal go w miejscu. Drzwi jeszcze sie nie zatrzasnely za Darcym, na korytarzu wciaz rozbrzmiewalo echo jego krokow, na ekranie wciaz widac bylo wolanie o pomoc z Ministerstwa. Ale biuro juz opustoszalo. Wbrew rozkazom Darcy'ego, wbrew wszelkiej logice i zdecydowanie wbrew zdrowemu rozsadkowi Nekroskop przeniosl sie na skroty, przez kontinuum Mobiusa, na Oxford Street. Harry wcale nie uwazal, ze wystawia siebie na niebezpieczenstwo. I rowniez nie wystawial na niebezpieczenstwo Aleca Kyle'a. Poniewaz Kyle tez juz nie zyl... nieprawdaz? Umarl wraz ze swym talentem? Jesli tak, to co to bylo, w chwile po tym jak Harry przeczytal wiadomosc z Ministerstwa? Jak wyjasnic to, co pojawilo sie i zniklo w ulamku sekundy, jak blyskawica oswietlajac fragment mozgu i powodujac, ze na sekunde utracil rownowage? Zobaczyl bowiem... drzwi Mobiusa, lecz poziome! Drzwi Mobiusa, falujace, unoszace sie w poprzek w powietrzu, przeslaniajace rzeczywistosc. Nastepnie, tak szybko jak sie pojawila, niezwykla wizja znikla. Ale w ulamku sekundy Nekroskop zobaczyl, jak przejscie trzesie sie i rozwiewa jak opar dymu wciagniety ciagiem powietrza... ...I zobaczyl, co wypluly jak bezlitosny wulkan, w gwaltownie poczerniale niebo! Harry bardzo slabo znal Londyn. Mimo ze Nekroskop odbywal dalekie i dlugie wyprawy w rozne miejsca, Londyn nigdy nie byl celem podrozy. Byl jednak kiedys na Oxford Street, wiec znal podstawowe wskazowki wystarczajace, by nie pojawic sie nagle na jezdni posrod sznura samochodow. Nigdy to sie nie zdarzylo. Jesli mial watpliwosci, mogl zawsze wyjrzec przez brame, zanim przez nia przejdzie. Ale jesli chodzi o sama ulice, to przy jej rozlicznych skrzyzowaniach i rozgalezieniach - "osobowosci" - nie potrafil rozroznic, gdzie sie konczyla, a gdzie zaczynala. Wylonil sie w drzwiach sklepu obuwniczego mniej wiecej w polowie ulicy. Nieslychanie wysoki mezczyzna w okularach wychodzacy w pospiechu ze sklepu wpadl na niego i wygladal na zaskoczonego, po czym natychmiast przeprosil. Ale Harry juz sie rozgladal, badajac okolice. Byl srodek tygodnia, lecz wokol krecilo sie mnostwo ludzi. Po obu stronach ulicy juz widac bylo wielu policjantow. Gdzies tam znajdowal sie Trevor Jordan, prawdopodobnie w towarzystwie dwoch policjantow po cywilnemu. Co do Darcy'ego Clarke'a - prawdopodobnie jeszcze nawet nie wsiadl do samochodu. Ale kiedy tylko siadzie za kolkiem, bedzie tu w oka mgnieniu! I prawdopodobnie wscieknie sie na Harry'ego, ktory nawet nie byl w stanie powiedziec, dlaczego wbrew dobrej radzie pojawil sie w tym miejscu. Znak drogowy informowal, ze do Hyde Parku idzie sie w prawo, a do Oxford Circus, Holborn i Central na lewo. Patrzac w kierunku Hyde Parku, zobaczyl szczegolne zageszczenie policjantow. Panika jeszcze nie wybuchla, ale zmierzalo ku temu: znikad pojawily sie policyjne barierki i ruch uliczny skierowano w druga strone. Obszar zagrozenia musial znajdowac sie gdzies na wschod, blisko centrum miasta. I juz ruch uliczny i piesi idacy w kierunku Holborn zostali skierowani bocznymi uliczkami, a kilku policjantow trzymalo w rekach tuby. Wiekszosc ludzi na ulicach byla do tego przyzwyczajona - zaczeli poruszac sie nieco szybciej, lecz wciaz szli bez wiekszego pospiechu. Wiekszosc przyjela to z irytacja towarzyszaca zakloceniom w podazaniu obranymi trasami, lecz pomimo tego, w miare zwiekszania sie liczby policjantow, poslusznie schodzili z obranej drogi. Z drugiej strony niektorzy nie przejmowali sie tym zbytnio i zajmowali sie swoimi sprawami, jakby nic nie robilo na nich wrazenia. Sznurek szesciu odzianych w lososiowe szaty krisznowcow z ogolonymi glowami, z paciorkami i dlonmi schowanymi w szerokie rekawy, jak jeden maz, jedno za drugim, w nieomal mechanicznym korowodzie dreptali po chodniku. Z opuszczonymi glowami zdawali sie zwracac uwage jedynie na dynamiczne, rytmiczne ruchy stop poruszajace sie w niewidzacym ciagu. Harry byl zadziwiony, ze w przedziwny sposob unikaja wpadania na ludzi i przedmioty! Ich przywodca i ten, co zamykal pochod, nosili miniaturowe zlote dzwonki, ktorych dzwiek wyznaczal ich precyzyjne i dokladne ruchy... Harry jednak nie zjawil sie tutaj, by obserwowac rozne przejawy zycia, lecz by zapobiec smierci. Doskonale, ale jak mial tego dokonac? Stal tak niezdecydowany, az podszedl do niego mlody policjant, nieomal w jego wieku, i powiedzial: -Prosze odsunac sie od barierek, sir. Za chwile bedziemy ewakuowac cala ulice. Harry spojrzal mu w oczy i powiedzial: -Prosze posluchac, moi znajomi - ludzie z Wydzialu E -Trevor Jordan i Darcy Clarke -pomagaja wam tutaj. Prawdopodobnie nigdy pan o nich nie slyszal, ale panscy przelozeni tak. Poniewaz moi koledzy beda duzo blizej, ja tez musze sie tam dostac. Bede wiec wdzieczny, jesli wskaze mi pan droge. Gdzie jest centrum dzialan? Sluchajac Harry'ego, policjant na poczatku byl zaskoczony, nastepnie jego wzrok stal sie oficjalnie obojetny. Po chwili spojrzenie stwardnialo, a zmarszczone brwi nieomal zlaly sie w jedno. -Wydzial E? Wybacz, stary, ale masz racje - nigdy o nim nie slyszalem. Znaczy jestes z gazety? Tak czy inaczej nie mam innych rozkazow i musisz stad isc. Chodnik jeszcze byl pelen ludzi. Harry wskazal na nich i powiedzial: -Czemu tylko ja? No... nie mozesz ich najpierw usunac? A co z tymi krisznowcami? Teraz mlody funkcjonariusz naprawde sie wzburzyl. Stwardnialy mu usta i powiedzial: -Sluchaj, koles, musimy od kogos zaczac i wypadlo na ciebie! Daruj sobie wiec te gadki i zabieraj stad swoj tylek! Harry gleboko ukryl irytacje. Po prostu skinal glowa otworzyl drzwi Mobiusa i wszedl w nie. Juz byl gdzie indziej. Mlody policjant zaczal mowic: -A jesli moge ci cos doradzic, to... - i zatrzymal sie w pol slowa. Mowil do siebie i ludzie zaczeli spogladac dziwnie na niego. Zrobil kilka kolek na sztywnych nogach w poszukiwaniu Harry'ego i nie znalazlszy go, zniknal w koncu w drzwiach sklepu... Nekroskop wylonil sie z kontinuum Mobiusa na skrzyzowaniu Oxford i Regent i wiedzial, ze musi byc bardzo blisko. Wszedzie stali mundurowi, nerwowo usuwajac ludzi z ulicy. Harry, zerkajac na zegarek, zrozumial dlaczego: byla dziesiata szesnascie. Jesli rzeczywiscie byla tu bomba, to wybuchnie za niecale dziewiec minut. Zlapany w tlum pedzony w dol Regent Street zszedl na bok i rozejrzal sie. Zanim ponownie dostal sie w tlum, zobaczyl Trevora Jordana na wysepce posrodku jezdni, jak energicznie rozmawial z dwoma umundurowanymi wyzszymi ranga oficerami policji. Wydostajac sie z kordonu, podbiegl do Jordana, wolajac: -Trevor, jak moge ci pomoc? Jordan zobaczyl go i pospiesznie powiedzial cos do inspektorow: jeden z nich machnal do policjanta, ktory deptal juz Harry'emu po pietach. Kiedy juz stanal, powiedzial przepraszajaco: -Myslalem... pomyslalem sobie, ze moze bede w stanie ci pomoc - przelknal sline. Jordan wzruszyl ramionami i powiedzial: -Teraz to zupelnie nie wiem, na co moglbys sie przydac... Znow wzruszenie ramion. Jordan byl na co dzien bezkonfliktowym czlowiekiem, ale z jego tonu wyraznie mozna bylo wyczytac, ze w zaistnialych okolicznosciach uwazal Harry'ego za piate kolo u wozu. Nie bylo tu zadnych trupow, z ktorymi mozna by bylo zamienic dwa slowa... przynajmniej jeszcze nie bylo. Doswiadczony, choc niejednokrotnie mylacy sie telepata Jordan mial trzydziesci dwa lata. Jego wyglad doskonale wspolgral z charakterem: zwykle byl przezroczysty, otwarty jak ulubiona ksiazka. Tak jakby sam chcial byc czytelny dla innych, tak jak inni sa czytelni dla niego, jakby chcial sie odwdzieczyc za swoj metafizyczny talent. Mial to wypisane na twarzy - owalnej, czerstwej, otwartej, niemal chlopiecej. Mial cienkie, szare wlosy opadajace na szare oczy i skrzywione usta, ktore prostowaly sie za kazdym razem, kiedy byl zmartwiony lub zly. Ludzie w wiekszosci darzyli go sympatia. Majac przewage nad innymi, bo wiedzial, kto go nie lubi, Jordan po prostu omijal takie osoby. Byl rowniez wysportowany i silny i bledem bylo nie zauwazac tego pod jego ewidentna subtelnoscia. Mial rowniez w sobie niezmierzone poklady determinacji. Harry zapytal go: -Czy to ma sie stac tutaj? - Omiotl wszystko wzrokiem, starajac sie zorientowac w sytuacji. W swoim czasie (ledwo siedemnascie miesiecy temu) Nekroskop sam byl autorem znacznej liczby zamachow bombowych, ale tlumaczyl sobie, ze to bylo cos innego i bylo to konieczne. A moze tylko patrzyl na to przez pryzmat swojej osoby? Coz, byc moze, tylko ze to nie bylo tetniace serce Londynu, tylko gniazdo szpiegow umyslu, megalomanskich zbirow w zamku z koszmaru nocnego w ZSRR. Swiadkowie tego zamachu mogli zostac ranni, zabici i jedyna ich zbrodnia bylo to, ze znalezli sie w tym miejscu. I wciaz bylo ich o wiele za duzo. Fala klientow sklepow nawet jeszcze teraz wylewala sie z ulicy po zachodniej i po wschodniej stronie, dobijajac do wstegi nadciagajacej z ulic Regent, Portland i New Bond. Dzialania policji staly sie jeszcze bardziej nerwowe. Byli tam funkcjonariusze z psami, ktore ciagnely za smycz, policjanci z tubami wydajacy raz po raz instrukcje ostrym glosem, a kierowcy zostawiali zablokowane samochody i na piechote oddalali sie w kierunku, ktory uwazali za bezpieczny. -Chaos! - powiedzial Harry, zgadujac, ze Jordan nie odpowiedzial na pytanie, poniewaz nie znal odpowiedzi. -Dzien jak co dzien, sir - dopowiedzial ostro jeden z inspektorow. - Zawsze tak jest -sieja panike, smierc i zniszczenie. Chaos, owszem. Ale skoro jest pan z Wydzialu pana Clarke'a i to jest dla pana jakas nowosc, to gdzie pan sie do tej pory podziewal? -Och, w rozmaitych miejscach. - Harry spojrzal na niego we wlasciwy sobie sposob, cieszac sie, ze Alec Kyle byl typem faceta, ktory potrafi trzymac pewne rzeczy dla siebie. I zwrocil sie do Jordana: - Zostalo tylko szesc minut, a tu wokol jest pelno ludzi! Ale Trevor Jordan nie sluchal go. Opieral sie o radiowoz, zaparkowany na wysepce, z bolesnym wyrazem twarzy, obejmujac glowe rekami. Policjanci popatrzyli po sobie i chcieli go o cos zapytac, ale Harry powstrzymal ich, mowiac: -On pracuje. Zostawcie go. Kordon policyjny na Regent Street przepuscil samochod przez blokade. Woz przecial ulice, podskoczyl na resorach, wjezdzajac na wysepke, i zaparkowal obok radiowozu. Wysiadl z niego Darcy. Od razu zobaczyl Harry'ego i zaczal protestowac. -Jezu, Harry...! Ale Nekroskop przyklakl przy Jordanie, ktory mamrotal: -To... na pewno... Sean! -Sean? Harry zlapal go za ramie, wpatrujac sie intensywnie w skurczona twarz. -Sean Milligan - Darcy wysyczal do ucha Harry'ego. - Jest jednym z najlepszych, czyli z najgorszych! -Uzbrojony - wyrzucil z siebie Jordan. - Ma nie tylko bombe! On... on jej jeszcze nie nastawil. Zbyt wielu policjantow wokol. Sean wie, ze go zauwazymy, wie, ze go zlapia. Chce... chce dokonac dywersji. Tak, to akt dywersji! - Oczy Jordana otworzyly sie szeroko. - O kurwa! Teraz ja nastawil! - Nastawiona! - Darcy rzucil do dwoch oficerow, ktorzy blvskawicznie odeszli od grupy i zaczeli gadac cos do krotkofalowek. Harry dostrzegl blysk metalu na dachu budynku, gdzie strzelec wyborowy zajal pozycje do strzalu. -Tak, jest nastawiona... - Oczy Jordana znow zacisnely sie w szparki, a pot wystapil mu na czolo. - I ustawil zegar... tylko na poltorej minuty! -Boze! - Darcy trzasl sie, wygladal, jakby mial sie zerwac do biegu, co powiedzialo jemu i Harry'emu Keoghowi bardzo duzo. -Trevor - Nekroskop przemowil miekko. - Majac tylko dziewiecdziesiat sekund, Sean musi sie gdzies przemieszczac. Dokad idzie? Ale to Darcy Clarke odpowiedzial: -Och, to ja ci moge powiedziec! Harry wciaz mowil do Jordana: -Czy wciaz ma ze soba bombe? -Tak! - Jordan wykrztusil w odpowiedzi, sciskajac sobie skronie jeszcze mocniej. - Ale wie, ze musi sie jej szybko pozbyc! Jezu! Osiem kilo semtexu! -Chryste! - nagle zawyl Darcy. - Przepusccie mnie do samochodu. Musze sie stad wydostac! - Ruszyl do samochodu, potknal sie i upadl jak dlugi z tylu radiowozu. I stalo sie. Wysoki, chudy mezczyzna z wyraznymi sladami po ospie na twarzy, w dlugim prochowcu, trzymajacy pod pacha pakunek w ksztalcie parowki, zaczal biec przez srodek jezdni. Jordan podniosl wzrok, zobaczyl go i zaskomlal: -Sean! - Tamten tez wiedzial. Nie zeby Milligan wiedzial, ze to Trevor Jordan, ale zobaczyl radiowoz, wyzszych ranga oficerow i trzech cywilow na wysepce posrodku drogi - i wszyscy patrzyli w jego strone - wiedzial, ze zostal rozpoznany. Prawa pola plaszcza uchylila sie, ukazujac paskudny, krotkolufowy pistolet automatyczny. Harry wyczul goraczkowy ruch na dachu i przeladowywanie broni. Milligan tez to wyczul i bron w dloni powedrowala w gore, cienkie wargi rozciagnely sie i zarowno on jak i pistolet maszynowy wyrzucili z siebie obelge w kierunku policjantow! Kule dosiegly parapetu dachu, tak ze snajper musial sie schowac. Przez terkot broni Milligana Harry uslyszal, jak Jordan krzyczy: -On ucieka! Szuka samochodu do ucieczki! Milligan byl oddalony o jakies pietnascie metrow od nich, kierujac bron to tu, to tam i starajac sie obrac glowny cel. Ostatnia grupa ludzi wyszla wlasnie z duzego sklepu na ulice, ale nie stanowila zagrozenia dla czlowieka z IRA. Z drugiej strony podluzny pakunek z cala pewnoscia stanowil zagrozenie dla nich. Oraz szybko stawal sie zagrozeniem dla samego Milligana. Kiedy Nekroskop ponownie spojrzal na zegarek i stwierdzil, ze ma mniej niz minute do eksplozji, zdarzyly sie dwie rzeczy. Darcy Clarke w koncu dopadl swego wozu, wlaczyl silnik i wlasnie mial zamiar odjechac. Jego woz wyskoczyl z wysepki na ulice, a drugi samochod - ciemny, niski i szybki - przecial barierke zabezpieczajaca przy zgrzycie metalu. Dwa wozy zderzyly sie - samochod Darcy'ego wepchnelo na powrot na wysepke, a grozna fura w pelnym poslizgu sciela dwa pacholki, wyskoczyla na krawezniku i wbila sie maska w wystawe sklepowa. Plany ucieczki Seana Milligana spalily na panewce. Wiedzial o tym i nadszedl czas, by do akcji wkroczyla oszalala logika terrorysty. Snajper na dachu nie mogl oddac strzalu z powodu ludzi na ulicy. Sean musial sie w ciagu dwudziestu sekund pozbyc pakunku i spieprzac gdzie pieprz rosnie, ale najpierw musial usunac tych wszystkich, kurwa, ludzi z drogi, a nie mogl ich wszystkich zastrzelic. Wymierzyl bron w kierunku strzelca wyborowego na dachu, pociagnal za jezyk spustowy i udekorowal sciane szlaczkiem z kul. Nastepnie, kiedy ludzie rozbiegli sie w poszukiwaniu kryjowki, Sean wybral swoj cel. Nie bylo to zbyt trudne, poniewaz cel byl jeden - srodek miasta oraz wysocy funkcjonariusze policji. Wiedzial rowniez, ze dawno powinni go zastrzelic. Co oznaczalo, ze w bezposredniej bliskosci nie bylo zadnego uzbrojonego policjanta. Moze wiec ma jakas szanse... jesli wystarczy mu czasu. Dyszac ciezko, pocac sie i przeklinajac, podbiegl do grupy stojacej na wysepce i obracajac sie w miejscu jak dyskobol, juz mial wyrzucic pakunek. Wtedy zobaczyl Harry'ego Keogha. Harry wyszedl na jezdnie, stajac pomiedzy kolegami i Seanem Milliganem. Wciaz obracajac sie, by wypuscic smiertelny ladunek, Sean poslal wsciekla serie w strone Harry'ego. Harry odgadl wczesniej intencje terrorysty - juz wywolal drzwi Mobiusa pomiedzy soba i Milliganem. Zblakane kule swisnely mimo, ale linie ognia Seana przeslanialy drzwi, ktorych nie widzial nikt poza Nekroskopem. Glowny snop kul przeszedl przez prog i zniknal z tego swiata. Na dachu zas strzelec wyborowy w koncu namierzyl Milligana i poslal jeden pospieszny strzal. Trafiony w biodro czlonek IRA zachwial sie i zaczal padac. Wraz z pakunkiem lecial prosto w drzwi Harry'ego! I Nekroskop wiedzial, co musi zrobic. Gdyby po prostu zamknal drzwi, pojawiloby sie mnostwo pytan, bo ludzie tak po prostu nie rozplywaja sie w powietrzu. Ale Harry mial juz w glowie nie dajacy sie zmienic obraz, ktory podpowiedzial mu, jak to zrobic. Majac tylko trzy sekundy, przesunal sie na bok drzwi. Jego umysl musial sie zmagac z obca metafizyczna matematyka bramy... i w koncu wygral! Drzwi jakby zawieszone na zawiasach uniosly sie na dziewiecdziesiat stopni do poziomu i kiedy Harry odskoczyl do tylu, opadly i przyjely nowa zawartosc. Osiem kilo semtexu wpadlo do kontinuum Mobiusa, do miejsca, w ktorym nawet mysl ma swoj ciezar, a wypowiedziane na glos slowo bylo w stanie ogluszyc. I do tego jedynie slabe, chociaz podle cialo majace stawic czola eksplozji. Z jednym wyjatkiem wszystko odbylo sie tak jak w wizji prekognicyjnej w biurze Darcy'ego Clarke'a. Tym wyjatkiem byl odglos. Poniewaz pomimo ze kontinuum zadzialalo jak tlumik, to i tak rozlegl sie zduszony odglos eksplozji, kiedy niematerialna framuga zamknela sie, zatrzesla, by zniknac w niebycie. Jednak najpierw kontinuum pozbylo sie ohydnych szczatkow - masy wilgotnych, cuchnacych czerwonych ludzkich szczatkow, ktore wyplulo jak wulkan, rzucajac flaki, mozg, kal, potrzaskane kosci na sciany i okna wokol. A nastepnie jakby w rewanzu za wiele popelnionych zbrodni oslizly, kleisty deszcz cuchnacy kordytem i miedzia... Bylo po wszystkim, lecz ulica zamarla w bezruchu i gluchej ciszy. Zamowiono pojazdy czyszczace, ktore juz zmierzaly na miejsce. Gdzies niedaleko rozlegly sie nie dajace sie z niczym pomylic syreny karetek i policji, kilku majacych pecha umundurowanych funkcjonariuszy zbieralo... wystarczajaco duze kawalki ciala z ulicy. Powloczacego nogami, okrwawionego mezczyzne wyciagnieto z potrzaskanego okna wystawowego, z ktorego wystawal tyl jego wozu pod dziwacznym katem. -Pan - powiedzial jeden z inspektorow do Harry'ego, kladac mu reke na ramieniu - to ma cholerne szczescie. Stal pan najblizej, kiedy wybuchla ta bomba. - Ale nagle jego glos przycichl raptownie. - Co... pan widzial? Chodzi mi o to, co dokladnie sie tam stalo? - Dokladnie scieral plamy krwi i resztek ciala z czola. Darcy Clarke w pelni doszedl do siebie. Wlaczyl sie do rozmowy z czyms, o czym sadzil, ze bedzie pozytecznym klamstwem. Powiedzial: -Wszystko widzialem. Kiedy Seana postrzelono, upadl na swoj pakunek. Potem nastapil wybuch. Cialo stlumilo odglos wybuchu, ale tez przyjelo jego pelny impet. Po prostu... rozlecial sie na kawalki. Harry pokiwal glowa. -Cos w ten desen - powiedzial. - Tak w ogole patrzylem w inna strone. Na cale szczescie jak wiekszosc zebranych. Ale na dachu wysokiego budynku strzelec wyborowy o bladej jak sciana twarzy zastanawial sie, co naprawde zobaczyl. -Co do diabla...? Postrzelic faceta to jedno, ale postrzelic, patrzyc, jak pada i jak znika, rozplywa sie w powietrzu?! W niecale trzydziesci metrow od wysepki krisznowcy pojawili sie w drzwiach sklepu. Jak wryci w ziemie patrzyli w skupieniu na to, co moglo sie stac olbrzymia tragedia. Harry widzial, jak na to patrza. Stali w bezruchu, ale przymruzone oczy wciaz analizowaly sytuacje. Jeden z nich - przywodca? - opuscil aparat. Harry zastanawial sie, co takiego fotografowal i dlaczego... Co dziwniejsze: samochod Darcy'ego wygladal, jakby wciaz byl na chodzie, chociaz cokolwiek niepewnym. Inspektorzy nie byli pewni, czy to wystarczy, ale zanim zdolali odradzic to Darcy'emu, ten wepchnal Trevora i Nekroskopa do wozu i odjechal. Po drodze do kwatery Wydzialu E powie-dzial: -Zdaje sie, ze nie powinnismy cie nie doceniac, Harry. Nie wiem, co zrobiles, ani jak to zrobiles, ale wiem, ze to twoja sprawka Jordan dodal: - W porownaniu z twoimi zdolnosciami, moja telepatia to betka! -Wszyscy spelnilismy swoje role. - Harry wzruszyl ramionami. - Pracowalismy ze soba juz wczesniej, a teraz zdaje sie tworzymy juz zgrany zespol. - Lecz zanim opacznie zrozumieli jego slowa i byc moze przyszle intencje, dodal: - Coz, tym razem przynajmniej poszlo dobrze. Darcy chrzaknal, decydujac sie na wyznanie: -Czasami czuje sie... jak cholerny tchorz i tyle! -Na twoim miejscu bym tak nie mowil - powiedzial mu Jordan. - Oczywiscie to Harry uratowal sytuacje, w porzadku, ale czy sam? Skad wiesz, czy nie podpowiedzial mu czegos twoj aniol stroz, Darcy, ten, ktory zawsze cie strzeze? Dalo im to do myslenia podczas drogi powrotnej... Kiedy ponownie znalezli sie w biurze Darcy'ego i kiedy Harry doprowadzil sie do porzadku, wszystko potoczylo sie spokojniej. Szef Wydzialu E podjal przerwana rozmowe z Harrym, w miejscu, w ktorym pojawil sie komunikat z ministerstwa: -Harry, wiemy, ze nie mozna cie zbytnio przeciazac. Mam tu na mysli fakt, ze mozesz nam dac wskazowke dotyczaca kazdej nierozwiazanej zbrodni, a szczegolnie takich, w ktorych ofiary znaly swego morderce. Tylko ze... -Masz na mysli takich, ktore znaja swego morderce -przerwal mu Harry. I Darcy wiedzial, ze ma racje. Poniewaz Harry byl Nekroskopem i rozmawial ze zmarlymi. Dla niego zmarly istnieje dalej. Umieralo jego cialo, tak, lecz umysl istnial dalej. I talent Harry'ego dawal mu dostep do ich bezcielesnych umyslow. Zwykly policjant znajdowal poszlaki i slady i dowody, by postawic zabojce przed sadem. Ale Harry mial informacje prosto ze zrodla. Dla niego umarli nie byli nieobecni - nie calkiem - jedynie usunieci w cien. Tak jakby przebywali w drugim pokoju i mogl z nimi rozmawiac przez prog swego niezwyklego talentu. Po prostu mogl zapytac ofiare, kto ja zabil! ...Ale jednak nie bylo to takie proste. Nie, zdecydowanie nie takie proste. Dar, ktory posiadal, byl unikalny i wciaz by takim pozostal, gdyby nie pojawil sie Harry junior. I tu pojawialo sie pytanie - w jaki sposob najpelniej wykorzystac czyjs unikalny talent? Na przyklad zatrudnienie Alberta Einsteina na stanowisku ksiegowego byloby bezsensowne! A Nekroskop, Harry Keogh? W swiecie, w ktorym brutalne morderstwa i akty terroru staly sie chlebem powszednim (Boze dopomoz), Harry z latwoscia mogl sie odnalezc. Czy dlatego urodzil sie w tym miejscu i czasie? Czy takie mial zadanie w zyciu? I tylko tyle? Darcy tak nie uwazal. -Chce przez to powiedziec - ciagnal dalej - ze od ciebie, od nas, od Wydzialu nikt nie oczekuje, zebysmy wyreczali policje. Przynajmniej nie we wszystkim. Czasami to robimy: pomagamy rozwiklac im jakas szczegolnie trudna zagadke lub rozwiazac problem "na zapalenie pluc", jak dzisiaj na Oxford Street. Ale glownie zajmujemy sie szpiegowaniem... szpiegowaniem umyslu. Nasza praca polega raczej na ochronie kraju niz jednostek, naszego stylu zycia - "zachodniej cywilizacji" jesli wolisz - przed silami mu wrogimi. Ale poniewaz wiem, ze to juz slyszales i to od kogos o wiele bardziej elokwentnego... Harry pokiwal glowa, wiedzac, ze Darcy ma na mysli Sir Keenana Gormleya, pierwszego szefa Wydzialu E, ktory zwerbowal go do sluzby. Zupelnie przez przypadek. Ohydna sprawa, bo Borys Dragosani zmasakrowal go! Lecz bez Sir Keenana, bez rozmowy z jego szczatkami, Harry nigdy nie odkrylby kontinuum Mobiusa i nie odrodzilby sie w ciele z obumarlym mozgiem Aleca Kyle'a. Tylko ze musial przestac myslec o nim w ten sposob, poniewaz Kyle'a juz nie bylo, a on, Harry Keogh... zyl. -Wiec zastanawiasz sie teraz, czy to twoje zadanie, jakiekolwiek jest, nie jest zbyt prozaiczne dla mojej skromnej osoby - powiedzial. - Obawiasz sie, zebym nie potraktowal tego jak zaslony dymnej, czegos, co mialoby mnie odciagnac od innych, osobistych problemow - i prawdopodobnie tak jest. Ale ty i ja mamy wiecej ze soba wspolnego, niz myslisz, Darcy. Prawda jest taka, ze potrzebuje tej roboty, jakakolwiek by byla. Dlatego wlasnie wkroczylem dzisiaj do akcji na Oxford Street - tak, wiem, wbrew twojemu zakazowi -poniewaz oderwalo mnie to od innych mysli... No i moze jeszcze z kilku innych powodow. Dobra, wiec to zadanie, ktore mi proponujesz, to nic wielkiego. Przynajmniej bede czyms zajety. Tak sobie przynajmniej to tlumacze. Ty chyba tez, jak sadze. No to moze przejdziemy do rzeczy? Darcy potaknal z ulga. - Dobrze. Ale nie przypadkowo wspomnialem o policji. To wlasnie oni poprosili nas o pomoc. Och, dostalismy od nich prosbe... dobrze! Tak jak dzisiaj, wiedza ze mamy kogos, kto moze im pomoc. Mowie tu o Jordanie, ktory pomagal im juz wielokrotnie. Ale nawet dla najwyzszych szarzy w policji jest facetem z poluzowana klepka, ktory ma szczescie. Tak nas postrzegaja, jako bande wrozow, "psychicznych" w najpopularniejszym znaczeniu tego slowa. Pewnie wydaje im sie, ze siadamy w kolko przy okraglym stole i wrozymy z kart czy cos takiego... co oczywiscie nie jest tak odlegle od prawdy, jak sadze! Tak czy inaczej zawsze jestesmy ich ostatnia deska ratunku. -Ale nie tym razem. - Harry pokiwal glowa. - Bo tym razem... jest to sprawa, ktora dotyczy bezposrednio policji? Darcy popatrzyl mu prosto w oczy. -Racja, bo to policjanci gina Harry. Zabija ich jakis szaleniec. Doslownie, czystej wody swir! Seryjny morderca, ktory ma jakas zadre do policji. Nekroskop zastanowil sie nad tym przez chwile i w koncu powiedzial: -Na pewno jest cala kupa ludzi majacych cos do policji. -Na przyklad kazdy kryminalista w kartotece - odpowiedzial Darcy. - Dlatego tak trudno zlapac tego gnoja! Akta sa ich pelne. Podejrzani? To moze byc kazdy, kto kiedykolwiek popelnil brutalne przestepstwo. W ciagu ostatniego roku odnotowano ich trzynascie tysiecy! Wiec jak widzisz, jest to przelomowa sprawa w naszych kontaktach z policja. Mamy juz dobre stosunki z Wydzialem Specjalnym i innymi tajnymi sluzbami, ale nie stoimy zbyt wysoko w notowaniach zwyklego "Bobby'ego". Mozemy im pokazac, ze mamy cos wiecej niz tylko staruszke o imieniu Zaza pochylona nad krysztalowa kula w cyganskim taborze... mozemy dzieki temu wiedziec o wszystkich dziwnych sprawach, na jakie trafia policja, o ktorych nawet nie wiemy. To moze byc przelom. -Dziwnych sprawach? Myslalem, ze to jakas nuda. -Nie, to ty tak do tego podszedles. Jesli chcesz nazwac dziwaczne brutalne morderstwa nuda, to prosze. Tylko ze... to moze byc cos wiecej. Jesli wyczules w moim glosie jakies wahanie, to dlatego, ze nie jestesmy gotowi uwierzyc, ze to... wyglada jak wyglada. Harry zmarszczyl brwi. -To lepiej powiedz mi, jak to wyglada. Co przede mna ukrywasz? Darcy rowniez zmarszczyl brew, w koncu spogladajac w bok. -Och, bo ja wiem - odpowiedzial w koncu, lecz duzo spokojniejszym, bardziej ponurym i nieco roztrzesionym glosem. - Ale moze... mowie moze... zrozumiesz, ze to naprawde sprawa dla ciebie... 3. Martwy punkt -Za kazdym razem ma to miejsce przy pelni ksiezyca -powiedzial Darcy.-Co takiego? - Teraz Harry rowniez mowil ciszej. -Morderstwo - odparl Darcy. - Zawsze przy pelni ksiezyca. A po kazdym morderstwie rozlegalo sie wycie i znajdowano rozerwane ciala ofiar. -Rozerwane? Darcy pokiwal glowa. -Jakby dopadlo ich jakies zwierze. Duzy pies albo moze... -Wilk? - Nekroskop dokonczyl za niego, chociaz nie powiedzial dokladnie tego, co mial na mysli. Wzmianka Darcy'ego o wyciu i duzym psie kojarzyla sie zdecydowanie niedobrze. Moglo byc to cos z jego snu. Nawet jesli tak, to zatarlo sie w pamieci i pobrzmiewalo jedynie zlowieszczym echem. Wzial gleboki wdech, bezwiednie zanucil "tam-taram-tram" i znaczaco spojrzal na Darcy'ego bez usmiechu. - No i co my tu mamy, Darcy? Wilkolaka? -Kogos, kto wierzy, ze jest wilkolakiem. - Darcy wzruszyl ramionami. - Albo chce, zebysmy my w to wierzyli. - Uspokoil sie nieco, przyjemnie zdziwiony, ze Nekroskop od razu przeszedl do sedna. Harry Keogh zawsze byl bardzo ostrozny w wydawaniu sadow, ale oczywiscie bylo w tym cos wiecej. Byly w tym wspomnienia, jego wiedza o mroczniejszej sferze zycia. -Przeciez nie wierzymy w wilkolaki. (Czy w glosie Nekroskopa uslyszal ironie?) -Jestesmy Wydzialem E - pomimo wszystko Darcy przyjal postawe obronna. - Nie mozemy tak po prostu wszystkiego odrzucac i negowac - nie w obliczu tego, co wiemy i co widzielismy. Ale w tym przypadku powinnismy... -Znalezc jakis dowod? Ze musisz wiedziec tak czy tak. Bo jak jest to cos niewiarygodnego, nie miesci ci sie to w glowie? Darcy znow wzruszyl ramionami, nieco nerwowo, lecz nie mniej lekcewazaco. -Dwa lata temu nawet bysmy o tym nie rozmawiali. Ale od tego czasu... - podal tyly, ale Harry oczywiscie wiedzial dlaczego. Od tego czasu mieli Nekroskopa i wszystkie zdarzenia, jakie towarzyszyly jego pojawieniu sie. Te cale wampiry! Kiedys ludzie rowniez w nie nie wierzyli. -Ale wilkolak... to cos innego. - Harry byl teraz skoncentrowany, jego spojrzenie stalo sie ostrzejsze, mniej zamyslone. I patrzac tak na Darcy'ego, zapytal: - Powiedziales, ze nasz morderca to ktos, kto sadzi, ze jest wilkolakiem. Ale slusznie zauwazyles, ze jestesmy w Wydziale E. A jak ty uwazasz? Twarz Darcy'ego przybrala ponury, nawet zlowrozbny wyglad. Nagle oczy staly sie puste jakby we wspomnieniu minionych wydarzen. -Wydaje sie, jakby to bylo wczoraj - odparl. - Nie moge uwierzyc, ze minelo juz - ile to - poltora roku? I znow Harry wiedzial, co ma na mysli - sprawe Bodescu. -Zajmowalem sie tym w hrabstwie Devon. - Darcy mowil dalej. - Widzialem... widzialem, co stalo sie z biednym Peterem Keenem. Do diabla, to ja go znalazlem, czy raczej to co z niego zostalo! Ale jak wiesz, nigdy nie zastanawialismy sie nad tym, co mu to zrobilo. Julian Bodescu? Coz, moze i on. A moze to byl ten jego paskudny kundel, to cos bylo czyms wiecej niz tylko psem? Nie zaprzeczam, wciaz mi sie to sni, Harry, i chyba bedzie mi sie snilo do konca zycia. Wydawalo nam sie, ze mamy dom Harkleya pod kontrola. Ha! Jak sie mozna jednak pomylic. Julian uciekl, a jego cholerne psisko prawie tez sie wydostalo na wolnosc! Ale to stalo sie dopiero na samym koncu, podczas grand finale. A ja od tamtej pory zadaje sobie pytanie... -Wiem - Nekroskop znow mu przerwal. - Wiesz, jak trudno jest zabic te stworzenia. Zastanawiasz sie, czy cos - moze takie stworzenie jak ten pies - ucieklo, zanim wkroczyliscie i przydusiliscie Harkleya do gleby. Darcy przytaknal, po czym zmienil zdanie i powiedzial: -No, niekoniecznie. Bylismy wcale zadowoleni, ze przyskrzynilismy wszystko, co dalo sie przyskrzynic. Ale sprawa Dragosaniego, potem Bodescu, i wszystko to - caly lancuch wydarzen - ukazalo nam prawde, ze my obdarzeni nadnaturalnymi mocami, nie jestesmy jedynymi istotami wymykajacymi sie standardom stworzenia. Jestesmy jedna strona medalu, ale tam gdzie jest biale, jest i czarne, a gdzie jest dobro, musi byc i zlo. Wiedzielismy o tym, oczywiscie, lecz nie mielismy swiadomosci istnienia roznorodnych oblicz zla. Albo tez jak bardzo te oblicza moga byc przesiakniete zlem. -A teraz, kiedy juz wiesz, to co myslisz? To znaczy o tym tak zwanym wilkolaku? -Osobiscie? Jest tak, jak mowilem. Mam nadzieje, ze to czlowiek - lecz tylko czlowiek! Szaleniec, na ktorego ksiezyc w pelni wywiera przemozny wplyw i ktory stara sie zabic jak najwiecej policjantow, zanim go zlapia. -Ale czemu akurat policjantow? Czemu "wilkolak" dyskryminuje innych? Kiedy przy pelni skacze mu cisnienie, to przeciez w koncu ofiara to ofiara? To znaczy w naszym rozumieniu "legendy" bestii. -Ale wlasnie dlatego sadze, ze to czlowiek! - Darcy potaknal. - Przynajmniej jest to jeden z powodow. Poza oczywiscie logika i zdrowym rozsadkiem, ktore mowia mi, ze to czlowiek! To ktos, kto rozumuje i wybiera ofiary, ktos, kto wie, ze policja go bedzie scigac. Wiec skoro musi zabijac, czemu nie mialby eliminowac tych, ktorzy stanowia dla niego zagrozenie, scigajac go? Harry zainteresowal sie sprawa i to nie tylko dlatego, zeby znalezc jakies zajecie. Poniewaz ze wszystkich ludzi Nekroskop mial najwieksze doswiadczenie uczestnictwa w dziwnych wydarzeniach na swiecie i wiedzial, ze niektore z nich trzeba definitywnie przerwac. W koncu powiedzial: -Dobrze, przekonales mnie. Przynajmniej zyskalem przekonanie, ze cos z tym nalezaloby zrobic. A szczegoly? -Nie mamy na razie zadnych. - Darcy potrzasnal glowa. - Tylko zestaw wyjatkowo bezsensownych zbrodni. Z jednej strony dwoch policjantow trzy metry pod ziemia, trzeci w kostnicy czekajacy na swa kolejke. Z drugiej ich przyjaciele, koledzy i rodziny oplakujacy ich i pograzeni w bolu. A w oku cyklonu ziejaca dziura z napisem "motyw" i "dowody". Wiem, Harry, to oklepane stwierdzenie, ale tym razem to rowniez fakt: nie mamy zadnego sladu. -Ale od czegos musimy zaczac - powiedzial ponuro Nekroskop. - I mamy trzy punkty zaczepienia... -Moge to zniesc - powiedzial Jim Banks Harry'emu - duzo spie, jakbym byl wykonczony emocjonalnie, wiesz? Ale kiedy sie budze, to jest trudno. Oni staraja sia mnie pocieszyc... przynajmniej tyle. Ale i tak jest ciezko. Och, wiem, ze jeszcze wiele przede mna, a droga jest trudna i wyboista. Moje zycie nie bylo uslane rozami i wcale nie mialo byc lepiej, ale przynajmniej bylo to zycie! Banks byl twardym gliniarzem, Nekroskop wyczuwal szloch, wydobywajacy sie z bezcielesnego istnienia, ale Banks nie pozwolil sobie, by emocje wziely gore przy obcym. Jak sadzil Harry, juz wczesniej plakal i przeklinal, lecz w koncu zmarli i sytuacja, w jakiej sie znalazl, dotarli do niego. Oczywiscie umarli, czlonkowie Ogromnej Wiekszosci, na dlugo przed nim zostali zlozeni do zimnej gleby lub ulecieli w niebo z dymem. Banks nalezal do pierwszej grupy. Zostal pochowany na cmentarzu w polnocnym Londynie z nagrobkiem, na ktorym zostalo umieszczone imie, nazwisko, daty i motto i nostalgiczne pozegnanie wybrane przez rodzine. Lacinskie motto brzmialo: Exemplo Ducemus. Harry zastanowil sie nad tym przez chwile. -Bylem funkcjonariuszem ZW- Zandarmerii Wojskowej od dwunastu lat - mowil Banks. - Czlonkiem Specjalnego Wydzialu Sledczego - SIB. To motto gliniarzy - Exemplo Ducemus: Za naszym przykladem. Teraz jest na wlasciwym miejscu. Jestem kolejnym idacym przed szeregiem, przed wszystkimi fuksami, ktorym na razie sia upieklo! Moze powinienem byl sie trzymac prostego Niech Spoczywa w Pokoju, co? Tylko ze, o czym doskonale wiedzial Harry, martwi tak latwo nie spoczywaja w pokoju, lecz ucza sie, jak zajac swe bezcielesne umysly. Droga Jima Banksa bedzie polegala na kontynuowaniu jego drogi zyciowej. Jako gliniarz mogl sam poprowadzic sledztwo w sprawie swej smierci, nawet jesli mialby tego dokonac jego bezcielesny umysl. Oczywiscie, bedzie prowadzil to sledztwo - lub przynajmniej bedzie sie staral - lecz podobnie jak jego zyjacy koledzy nie mial wielu punktow zaczepienia. Wylacznie to, ze byl bardzo blisko tego czegos. Zbyt blisko. -Ale powie mi pan to, co wie? -Nie ma o czym sie rozgadywac, Harry. Miesiac temu prowadzilem sledztwo w sprawie kregu zlodziei samochodow. Pewnej nocy trafilem do pubu na East Endzie, gdzie ginal moj trop. Ale az do chwili, kiedy ten mnie dopadl, kimkolwiek byl - no nie wiem, to bylo... dziwne! Czulem, ze ktos mnie wciaga w pulapke, ze jestem robiony. Nie bylo najmniejszego powodu, zeby sie tak dzialo. Nawet nie wiedzialem, ze sie do czegos zblizylem! Harry rozejrzal sie wokol, patrzac na stare nagrobki, z ktorych niektore lezaly prawie przechylone do ziemi. Jego wzrok podazyl sladem wysypanej bialym zwirem sciezki, wijacej sie pomiedzy rzedami zmeczonych plyt nagrobnych ku wysokiej kamiennej scianie cmentarza. Za nia w oddali widac bylo sylwetke niewielkiego wzniesienia, odcinajaca sie na tle mglistego wieczornego nieba, na ktorym pojawialy sie raz po raz swiatla z grupy spowitych mrokiem domostw. Cmentarz lezal na uboczu, w oddali jak zawodzenia duszy potepionej slychac bylo odglosy samochodow na drodze. Byl koniec lutego, wieczor tak wilgotny i paskudny, jak to moze byc tylko w Londynie. Z drugiej strony Harry musial przyznac, ze bylo tu bardzo spokojnie. Coz, dla zwyklych ludzi... Lecz ziemia emanowala bolem, ktory Nekroskop dobrze znal, bolem jej mieszkancow. Banks byl jednym z nich i Harry juz podjal decyzje, ze nalezalo go pomscic. Poniewaz tylko trupy w mogile - i jedyny czlowiek majacy zaszczyt z nimi rozmawiac - wiedzieli, jak prawdziwie bezcennym darem jest zycie i jakim strasznym czynem jest odebranie go komus. Mysli Harry'ego, poza chwilami, kiedy je skrywal, byly slyszane przez zmarlych, tak jakby wypowiadal je glosno. Banks uslyszal je i szybko dopowiedzial: -Ten oszalaly swirus nie tylko mi je "odebral", Harry! Na pewno byl to okrutny czyn, ale odebranie to nie jest wlasciwe slowo. Dopadlo mnie cos o wielkiej sile, nieslychanej szybkosci i wsciekle jak diabli. Cos wbilo mi sie w piers, jakby mnie kto widlami pomacal, i przebilo mi serce na wylot, i tak zginalem! -Zechcesz mi to pokazac? - Nekroskop wiedzial, ze tak bedzie latwiej. - Jesli nie chcesz o tym rozmawiac, to po prostu... daj sie poniesc. W ten sposob bede dokladnie wiedzial, co sie stalo. Poznam smak tego wydarzenia. -Smak? - Bezcielesny glos Banksa przybral gorzki ton. - To nie byly lody, Harry. -Moze zle sie wyrazilem - powiedzial Harry pojednawczo, przeklinajac sie jednoczesnie w duchu. Ale nic sie nie stalo: Banks zrobi wszystko, by zabojca stanal przed sadem. -Chcesz poczuc cos z tego, co sie stalo, tak? Chcesz sie w to wczuc? -Tylko w atmosfere tego wieczora, kiedy to sie zaczelo - powiedzial Harry. Zapomnial na chwile, ze rozmawia z bylym policjantem, ale Banks mu szybko przypomnial: -Lepiej, zebys sie przekonal, do czego to doprowadzilo - powiedzial. Harry kiwnal glowa co, jak wiedzial, rowniez dostrzegl zmarly w grobie. - Bo mam takie wrazenie, ze wszystko zaczelo sie w tym pubie, do ktorego doprowadzilo mnie sledztwo. Tu konczyl sie moj trop, to prawda, ale sadze, ze wlasnie tutaj on mnie przydybal! Jak na to patrze teraz, to widze, ze popelnilem prosty blad. Chodzi o to, ze nie szukalem z nikim zwady, wiesz? Scigalem zlodziei samochodow, a nie jakiegos oszalalego gnoja z majchrem! Wiec... byc moze zagubilem sie nieco w moim sledztwie, stracilem czujnosc. -Wystawiles sie? Nekroskop wyczul westchnienie niematerialnego umyslu w grobie. Prawdopodobnie tak... nie, ja wiem, ze sie wystawilem. -W jaki sposob? Nie jestem policjantem, Jim. Gdybym wiedzial, w jaki sposob sciagnales na siebie uwage, moze moglbym to powtorzyc i zrobic swoje. Po drugiej stronie wyczul nagla panike. -Co? Wystawilbys sie na przynete? Nic z tego, Harry! Jezu! Ja bylem przeszkolony. Wiedzialem, czego moge sie spodziewac. Ale nie spodziewalem sie tego skurwiela! No dobrze, jestes Nekroskopem. Ale powiedziales mi, ze zaden z ciebie James Bond. A juz na pewno nie Muhammad Ali! -Nie, ale mam licznych... przyjaciol. Wiesz, o czym mowie? Nigdy nie jestem sam, Jim, i nigdy nie lekcewaze wskazowek od tych, ktorzy odeszli wczesniej. Uwierz mi, potrafie o siebie zadbac. -Naprawde? Coz, ja tez potrafilem, tak mi sie przynajmniej zdawalo. - Banks znow sie uspokoil, lecz emanowala z niego gorycz i zlosc... na siebie, nie na Harry'ego. Harry byl jedyna istota ktora przypominala mu, co utracil, ze gdzies tam w gorze jest calkiem znosny swiat z kilkoma porzadnymi ludzmi. Tam w gorze, poza ostateczna ciemnoscia, tak. I zaczal mowic: -Dobra, zaczelo sie to tak... Wlascicielowi nocnego klubu skradziono porsche. Banks nie przejal sie zbytnio kradzieza bo wiedzial, ze wlasciciel, niejaki Geordie King, mial swoje za uszami. Swego czasu bvl prawa reka starego Jacka Chlopaka - szefa gangow za starych dobrych czasow. Jednak bylo to dawno temu i teraz byl "biznesmenem", ktory dziala "legalnie". Lecz wciaz majac kontakty w podziemiu, Geordie King sam rozpoczal swoje sledztwo. Nie dowiedzial sie wiele, ale lepsze to niz nic. Informator, ktory byl winien Geordiemu przysluge, powiedzial mu, ze powinien zwrocic uwage na faceta o ksywie Skippy, ktorego mozna rozpoznac po wytatuowanym pajaku czy czyms podobnym na wierzchu prawej dloni. Pajak mial piec nog i zadlo. Co wiecej ten Skippy byl z polnocy - ze starego terenu Geordiego z Newcastle, gdzie interes z "uzywanymi samochodami" kwitl w najlepsze. Od razu zdradzilby go polnocny akcent, szczegolnie wobec krajana. Dlatego King rozpowiedzial, ze chcialby sobie pogawedzic z tym calym Skippym z Polnocy. Rozliczni kumple w pubach i klubach szukali faceta z wytatuowanym pajakiem. Wkrotce zaczely pojawiac sie pierwsze doniesienia - przybierajac formy ostrzezen! Skippy byl tylko jednym z calego gangu, z ktorym nie nalezalo zadzierac. Innymi slowy, Geordie, wez sobie odszkodowanie i odpusc. W tym czasie jednak Geordie uslyszal, ze ten Skippy odwiedza taka jedna winiarnie, mordownie niedaleko jego wlasnego klubu na East Endzie. Coz, pomimo bogatej historii Kinga byl on juz calkowicie po okresie gwarancyjnym. Poszedl wiec za dobra rada i od tej pory trzymal sie z dala od tych spraw... co nie przeszkadzalo mu przekazywac informacji dalej, a konkretnie Jimowi Banksowi. Byla, jakby to powiedziec, kwestia zasad. Zlodziejski honor i tym podobne. Tak wlasnie Banks wszedl do tego pubu, zeby zasiegnac jezyka, miesiac temu... -Ale nikomu nie powiedziales o swoim tropie? - Harry zdziwil sie nieco. Bezcielesny Banks wzruszyl ramionami. -Konkurencja. To byla moja sprawa. Moze troche przegialem, bo chcialem w ten sposob czegos dowiesc - nie wiedzialem, na co sie pisze. Ale to wciaz jest Anglia, a nie Stany, i byly takie czasy, kiedy niewielu policjantow ginelo na sluzbie, wiesz? Jesli o mnie chodzi, wciaz prowadzilem sledztwo w sprawie zlodziei samochodow. Moze powinienem pojsc przykladem Kinga Geordiego i postepowac nieco ostrozniej. -Myslisz wiec, ze za tym kryje sie cos wiecej? Wiecej niz tylko kradzieze samochodow? -Nie, uwazam, ze to po prostu zlodzieje samochodow, jak w podreczniku. Mlodzi i szurnieci i prawdopodobnie na prochach. I najwyrazniej przynajmniej jeden z nich ma gleboko w dupie ludzkie zycie! Szczegolnie zycie policjanta... -Opowiedz mi o tym wieczorze - zachecil go Harry. -Zdaje sie, ze mowiles, ze chcialbys to "zobaczyc"? -Mozemy to zostawic na pozniej? Na przyklad na... koniec? Po chwili milczenia. -Moje morderstwo? -Jesli nie byloby to zbyt... o cholera! (Harry prawie powiedzial "bolesne".) Wyczul, ze Banks usmiecha sie cokolwiek ponuro. -Ej, Harry, wyluzuj! Spojrz na to tak - ja rowniez nie przebieram w slowach! - Po tej uwadze mowil dalej: -Bylo to proste zadanie w cywilkach. No bo od dluzszego czasu nie wychodzilem juz w teren w mundurze. Poza tym nie bylo sensu, bo pub mial reputacje niezlej speluny. Noc byla paskudna: deszcz, mokry snieg i cale to gowno walilo z nieba jak trza. Byl piatek i pub wypelnialy wszelkie gatunki metow spolecznych. Wzialem sobie rum na rozgrzewke i postawilem jednego barmanowi, a potem zapytalem, czy nie pokazal sie Skippy. Dobre pytanie - zle wyczucie czasu! Trzy hokery dalej jakis koles podniosl sie z miejsca, jakby go kto dzgnal pod zebro! Juz wczesniej zobaczylem go w lustrze - mial jakies dwadziescia szesc lat, byl blady i mial pryszcze, byl bialy i brzydki, mial konska szczeke, opadle wary i rozkalibrowane slepia oraz wlosy powycinane jak kepki wlosia z pedzla do golenia. Ale mi przebranie! Powiedzmy tak: nie chcialbys, zeby twoja siostra sie z nim umawiala na randki. Jego dlon trzymala szklanke piwa i od razu wszystko stalo sie jasne. Dotarlo do mnie: Prawdopodobnie to " Skippy " bylo skrotem od rozbuchanej ksywy -nieco melodramatycznej - bo ten koles pochodzil z Newcastle. Kumple pewnie skrocili sobie wymyslonego przez niego "Skorpiona" i tak powstal "Skippy". I taki obrazek mial na dloni: nie pajaka, ale skorpiona. Piec wlochatych odnozy (co, licentia poetica?), wyciagaly sie wzdluz palcow i kciuka i byly bardziej widoczne, kiedy zaciskal piesc - ogon z kolcem znajdowal sie o kilka centymetrow wyzej, na nadgarstku. I jeszcze cos: Skippy mial na sobie kombinezon poplamiony farba i olejem. Mial brudne rece, a za paznokciami widac bylo swieza farbe. Ale od kiedy wymienilem jego imie, gapil sie na mnie - wslepial intensywnie - w lustrze. Nagle dlon znikla razem ze Skippym. Wyszedl stamtad. No to jak mowilem, caly bar byl zatloczony. Nie moglem skoczyc za nim jak Kojak. (Po pierwsze, calkowicie bym sie ujawnil, po drugie, koles byl mlody i szybki - prawdopodobnie duzo szybszy ode mnie, a wiedzial, dokad idzie. Po trzecie, na pewno mial wczesniej cos za uszami - dowiedzialbym sie o nim wszystkiego na podstawie akt z policji w Newcastle albo w New Scotland Yard.) I dlatego... wzialem kolejnego drinka, posiedzialem tam jeszcze jakis kwadrans i w koncu wyszedlem w paskudna noc na zewnatrz. I to chyba byl moj drugi blad. Powinienem byl od razu stamtad wyjsc. Rozumiesz, te dzisiejsze gangi sa bardziej bezwzgledne niz stara wiara. Wczasach Kinga Geordiego gdyby jakis wiracha zorientowal sie, ze jest namierzony, to nie ogladajac sie za siebie, spieprzalby gdzie pieprz rosnie. Ale dzisiaj... zalatwilem go, wiec postanowil zalatwic mnie. Banks przerwal, a Harry postawil kolnierz, chroniac sie przed coraz silniejszymi podmuchami wiatru i mzawka. Dotarlo do niego, ze gdyby go ktos zobaczyl, jak siedzi na plycie i gada do siebie, to pomyslalby, ze zwariowal i zadzwonil po policje! -Ja jestem policja. - Przypomnial mu Banks z calkowicie niematerialnym i wypranym z wesolosci usmiechem, ktory Harry wyczul, a nie zobaczyl. - 1 prawdopodobnie naprawde ci odbilo! Czemu nie przyszedles do mnie za dnia? -Bo chcialem juz sprawe pchnac do przodu - odpowiedzial Nekroskop. - Widzisz, mam swoje problemy i to pozwoli mi o nich zapomniec. Przynajmniej na jakis czas. -Rozmowa z trupami jako forma terapii, tak?... - Ale po chwili odezwal sie pojednawczo: - A jakie ty mozesz miec problemy, Harry? Paskudne jakies? -Nie cierpiace zwloki - odpowiedzial Harry. Ale przynajmniej niezwiazane ze zwlokami! Pomimo ze ostatnia mysl byla przepelniona zwyklym wspolczuciem, jakie towarzyszylo mu w takich rozmowach, to jednak zachowal te mysl dla siebie. Po chwili powiedzial: - No to jedzmy dalej. -Kiedy wyszedlem z pubu, mialem juz ogona - kontynuowal Banks. - Wtedy jeszcze nie bylem tego pewien, ale teraz wiem. No bo ostatnio mam duzo czasu na przemyslenia, wiesz? I wtedy wlasnie zaczelo sie robic dziwnie. To bylo jakby... Bo ja wiem... bylo to cos takiego, jak ta nasza rozmowa tutaj. Poczulem, ze... jakby ci to wyjasnic? - jakbym nie byl juz sam... wewnatrz! -Wewnatrz? -W glowie. -Rozmawiales z kims w myslach? (Bezcielesne cialo pokiwalo glowa.) -Nie, nie rozmawialem, sluchalem! I nie siebie, lecz kogos innego. Jakby ktos -nieznajomy - byl w srodku! Siedzial tam w zakamarkach umyslu i szczerzyl sie do swoich mysli, sluchal moich mysli i... obserwowal mnie! Takie to bylo uczycie, Harry: ja po prostu wiedzialem, ze jestem obserwowany! I od tamtej pory to uczucie mnie nie opuszczalo, az do... no, az do smutnego konca. Dziwne, co? Swego czasu Harry widzial jeszcze dziwniejsze rzeczy, ale trzymal je dla siebie. Po wysluchaniu jednak tego, co mu powiedzial Banks, doszedl do wniosku, ze Darcy Clarke prawdopodobnie mial racje w obu przypuszczeniach. Po pierwsze: juz zajela go ta sprawa do takiego stopnia, ze nie zaglebial sie w psychologiczne zagwozdki sprowadzajace sie do nieistotnych obecnie pytan w stylu kto, co i gdzie. I po drugie: wygladalo na to, ze naprawde bedzie musial zajac sie ta sprawa, ktora moze wylacznie rozwiklac Nekroskop (ale on, Harry Keogh) - wylacznie on ma do tego kwalifikacje. I im dluzej sluchal Jima Banksa - czujac jego szok, jego strach - tym bardziej przekonywal sie, ze... -I tak to sie zaczelo, no a dalej bylo juz tak samo. - Mowil dalej Banks po chwili. - Nie towarzyszylo mi to caly czas, tylko wtedy, kiedy zajmowalem sie ta sprawa. Ale im bardziej zblizalem sie do rozwiazania, tym bylem bardziej swiadomy tej obecnosci. Tylko ze nie bylo to "cos", ale " on "! Ktos z krwi i kosci, tak jak ty, Harry, i tak rzeczywisty jak ja... bylem. -Mowisz mi o jakims telepacie. - Powiedzial mu Harry. - Mentaliscie. Kims, kto potrafi dostac sie do umyslu drugiej osoby, tak jakby byl to... -Fragment jego wlasnej wyobrazni? Taa. Wiem. - Banks zamilkl na chwile. - Tak mi sie przynajmniej wydawalo. -Nie... niekoniecznie - powiedzial do siebie z rozmyslem Harry. Nekroskop pamietal bowiem historie Borysa Dragosaniego: jak wampir Tibor Ferenczy, Staruch spod ziemi, nawiedzil jego umysl, by zawladnac wola Dragosaniego. Wiedzial rowniez, ze szpiedzy umyslu z Wydzialu E byli w stanie w ten sposob podsluchiwac czyjes mysli. Telepatia byla sprawa realna a nie jedynie wytworem czyjejs fantazji czy wymyslem wybujalej wyobrazni. Jego mysli na ten temat byly tym razem z oczywistych wzgledow zupelnie odmienne od tych, ktore podsluchal Banks. -A wiec mialem racje - powiedzial po chwili. - Mozesz sobie to nazywac, jak chcesz, ale to co w tej chwili robisz, to wlasnie to samo. -No, niezupelnie - odparl Harry, potrzasajac glowa. - O ile mi wiadomo, istnieje tylko dwoch ludzi potrafiacych rozmawiac ze zmarlymi. Drugi to... moj syn! Zdaje sie, ze przekazalem mu ten talent. A poza tym: ja cie nie szpieguje! Wiesz, ze tu jestem, i wcale nie musisz ze mna rozmawiac ani nawet znosic mojej obecnosci. Z drugiej strony prawdziwa telepatia polega na mentalnej komunikacji osob zyjacych... A czasami na komunikacji z nieumarlymi? Te mysl rowniez zachowal dla siebie, by nie komplikowac calej rozmowy. -Nie, poniewaz to byl gwalt na umysle! - Banks oswiadczyl dobitnie. -1 co wiecej, bylo to przerazajace. Gdyby nie skonczylo sie to tak, jak sie skonczylo, to nie wiem. ale prawdopodobnie bym zwariowal. Ha! Zamiast tego... skonczylem tutaj! Ale z poczatku naprawde myslalem, ze mam pierwsze symptomy manii przesladowczej! Myslalem, ze to wszystko to wymysl mojej wyobrazni! Doslownie! Dopiero ostatnio zobaczylem, ze to cos wiecej. -Co takiego? -Odciaganie mnie od sledztwa! - odparl Banks. -Ktos celowo wszedl ci do umyslu, by odciagnac cie od prowadzonego sledztwa? To chcesz powiedziec? -Tak jakby wypuszczal zaslone dymna, tak - powiedzial Banks stanowczo. - Ale walczylem z tym, parlem do przodu, nie poddawalem sie. I poniewaz nie byl w stanie mnie odstraszyc, to w koncu... -Zastraszyl cie na dobre. -Tak, ale nawet na koncu pomogl sobie kolejna telepatyczna sztuczka. No bo wiedzial, ze go dopadne, i wiedzial, skad nadejde! I dowalil mi... -A wiec czego sie o nim dowiedziales? Znaczy o tym gosciu z wytatuowanym skorpionem? Harry wyczul, ze Banks kiwa glowa. -Tak jak podejrzewalem, mial za soba bogata przeszlosc. Ale byly to jedynie drobne sprawki. Siedzial tam u siebie na polnocy, mnostwo wyrokow, wszystkie bardzo krotkie. Ale zdobylem wazny atut: Skippy byl na warunkowym, ale pozwolili mu przeniesc sie do Londynu, by podjal prace w zakladzie samochodowym swego kuzyna na East Endzie. To typowy dety program resocjalizacyjny: zobaczmy, czy przyzwoita praca naprostuje bandziora. Jezu, Harry! Gowniana terapia polegala na przygotowywaniu do sprzedazy skradzionych fur! -Stad ta farba pod paznokciami? - Harry pytajaco uniosl brew. - Wszystko skladalo sie w jedna calosc. -Jasne jak slonce! -Co bylo dalej? -Dalej? Coz innego, musialem sie dokladnie przyjrzec temu zakladowi. Znajdowal sie na parterze zamknietego parkingu miejskiego. Zabezpieczono wyzsze pietra, zamieniajac je w zelbetowy szkielet, ale pomieszczenia z parteru i piwnic przeksztalcono, umieszczajac w nich warsztat, kanaly naprawcze, komory lakiernicze i co tam jeszcze. Byl tam caly sprzet -postawiono tam olbrzymi warsztat naprawczy. Wiekszosc prowadzonych tam prac miala charakter legalny i stanowila przykrywke dla prawdziwej zyly zlota: szykowania skradzionych wozow do sprzedazy. Ale musieli sie spieszyc z ta robota. Przebicie numerow bajeranckiego wozka, lekka zmiana wygladu i do klienta w ekspresowym tempie. W dziesiec, do dwunastu godzin, najczesciej w nocy, po godzinach. -Sprawdziles to? Tego sie dowiedziales, zanim...? -Nie, nie mialem czasu. Tylko poukladalem sobie to wszystko w myslach i przygotowalem sie, zeby zaczac te akcje, i to mnie zabilo! Bo on, szpieg gangu...? Nie pozwolil mi posunac sie za daleko. Siedzial we mnie jak kleszcz i dopadl mnie w wieczor poprzedzajacy uzyskanie nakazu rewizji. -Zanim zdazyles zawiadomic kogokolwiek... - Harry byl spokojny, ale nie mogl pozbyc sie karcacego tonu i przebijajacego z niego zlosci z powodu utraty dla swiata takiego czlowieka, jakim byl Jimmy Banks. Banks przyjal to ze spokojem. -Przeszarzowalem. Chcialem sam dopasc drania, to wszystko. Wspolzawodnictwo, to mnie zgubilo, jak juz ci mowilem. Po cos mialem te odznake, nie chcialem nosic jej tylko od parady. Ale zamiast przestepcy dostalem widlami w serce! -I dlatego nie bylo najmniejszych poszlak dotyczacych twej smierci - poza tymi, ktore mi podales. Bo chciales sam to rozgryzc. -Racja. - Banks byl przybity. Tak brzmial jego niematerialny glos i Harry wiedzial, ze policjant nie czul sie tak wylacznie z powodu zaplacenia najwyzszej ceny za swoj blad. Oczywiscie Banks skrywal swe prawdziwe odczucia i w koncu wydal z siebie pojedynczy szloch, ktory Harry Keogh uslyszal jako jedyna osoba na swiecie. Trzeba placic frycowe za ryzyko, Harry. Lecz glos w umysle Harry'ego byl rowniez pelen... czego? Winy? -Jim, nie katuj sie - powiedzial mu Harry. - Nie zrobiles niczego zlego. -A moja rodzina? Moja zona i dzieci? Czym sobie na to zasluzyli? Ale i tak wciaz za to placa, Harry. I... inni tez, a ich rodziny? Co z nimi? Ale nie, musialem zgrywac kowboja, zawsze w pojedynke przeciwko wszystkim. Ale rowniez pozostali biedacy musieli za to zaplacic. Wszystko przeze mnie! -Przez ciebie? Nie rozumiem, Jim. Po prostu wykonywales swoja prace i po prostu inni podjeli trop w miejscu, w ktorym ty przerwales. Nie miales nic wspolnego z... -Alez tak! I teraz caly czas dreczy mnie pytanie, czy gdybym znal caly obraz tej sprawy, czy byloby inaczej...? Nekroskop potrzasnal przeczaco glowa. - Nie rozumiem. Co masz na mysli, mowiac "caly obraz"? Twoi koledzy przeciez nic o tym nie wiedzieli, prawda? -Czy nazwiska Stevens i Jakes cos ci mowia? - Umarly staral sie w jakis sposob kontrolowac, ale panika przebijala z jego glosu. -Pozostale ofiary? Banks przytaknal. -To byli moi najblizsi przyjaciele z policji. To znaczy mialem innych przyjaciol, ale ci dwaj... bylismy bardzo blisko. Zapytalem ich, czy chca uczestniczyc w zlikwidowaniu najwiekszego gangu zlodziei samochodow w Londynie. 1 jak idiota powiedzialem Derekowi Stevensowi, ktory byl moim najlepszym przyjacielem, o tym warsztacie. A ten skurwiel przez caly czas podsluchiwal moje mysli! Teraz Harry zrozumial zal, jaki opanowal Banksa. Nie byl to zal z jego powodu, lecz z powodu smierci przyjaciol. I wyczul nieme potwierdzenie zmarlego. -Powiedzialem im zbyt pozno, zbyt malo. Ale wystarczajaco duzo, by postanowili dokonczyc, to co zaczalem po... po tym, jak ja... Przez chwile nie byl w stanie mowic. Wiec Harry dokonczyl za niego: -Po tym, jak zostales zamordowany? -Tak (stlumiony szloch). -Kontynuowali sledztwo w sprawie garazu, nie zdajac sobie sprawy, jakie to niebezpieczne, narazajac sie jednoczesnie na atak? -Tak... Boze, tak. -I nie wiedzieli niczego o tym mentaliscie, jego telepatycznych sztuczkach, bo ty sam nie byles tego pewien. Mowiles sobie, Jim - nie mysl tak, bo zwariujesz. -Nie staraj sie mnie wytlumaczyc, Harry. -Nie staram sie, bo nie trzeba ci zadnych wymowek. Starales sie tylko dzialac zgodnie z prawem, tak samo jak oni i tak jak ja to zrobie. - Juz w tym tkwil, czy mu sie to podobalo, czy nie. - Dobra, Jim, dales mi wystarczajaco duzo wskazowek. Przynajmniej mam od czego zaczac. Ale teraz musze to poczuc: twoj bol, twoj gniew. Musze sie dostatecznie rozzloscic, by pojsc twoim sladem. Mozesz to nazwac zaneta z braku lepszego slowa. -Tego wieczora kiedy to sie stalo? Jak sie stalo? Co widzialem? -Tak, wszystko. -Daj mi chwilke - powiedzial Banks. I po dluzszej chwili, nawiazujac metafizyczny kontakt z umyslem Nekroskopa, zaczal przebiegac myslami po wydarzeniach owej fatalnej nocy, ujawniajac szczegolowo to, czego wtedy doswiadczyl. A Harry caly czas podazal za nim... Dom Banksa znajdowal sie o rzut kamieniem od Peckham High Street. Nic specjalnego: wysoki dom ze schodkami do wejscia i ogrodkiem z przodu, balkon na pierwszym pietrze, niewielkie, okragle okienko na poddaszu i grzadka warzywna z tylu wcisnieta w otaczajace ja inne ogrody. Wszystkie przylegle do siebie domy w rzedzie wygladaly identycznie, rozniac sie jedynie nieznacznie drobnymi wariacjami wystroju zewnetrznego. Ale pokoje byly duze i wysokie, dzieki czemu dzieci mialy mnostwo przestrzeni. Nie bylo jednak miejsca na samochod Banksa, dlatego parkowal w garazu posrod tuzina innych, zle poskladanych betonowych pudelek krytych azbestem na koncu rzedu domow. Oznaczalo to stumetrowy spacer (badz bieg, kiedy padalo) z garazu do domu. A kiedy pogoda byla naprawde zla, jak tego wieczora, byl wsciekly, ze musial gnac, rozbryzgujac wode jak pies spuszczony ze smyczy. Kiedy wylaczyl silnik i wyciagal kluczyki ze stacyjki, przez glowe przelatywalo mu kilka mysli. Lokciem zatrzasnal drzwi samochodu i podbiegl do otwieranych do gory drzwi garazu, kiedy pojawila sie kolejna: Kurwa mac! Czemu nigdy nie pamietam, zeby zdjac klucz od garazu z pierdolonego breloka kluczy samochodowych? Teraz (jak zwykle) bede musial na nowo wlaczyc silnik, by wjechac do srodka! Stojac pod przeciekajaca rynna garazu, w koncu odnalazl wlasciwy klucz, wlozyl go w zamek i przekrecil - okazalo sie jednak, ze wlasnie drzwi, cholera, zamknal! Kiedy w umysle rozlegl sie nagle i zlowrozbnie metaliczny dzwiek dzwonu na trwoge, on juz tam byl! Zlowieszcza istota obserwowala go i wyczekiwala - jej szyderczy usmiech zmienil sie teraz w cichy warkot rozlegajacy sie w zakamarkach umyslu Banksa! Boze! Pomyslal Banks w panice. Naprawde, zle ze mna! I po chwili: Skurwiel, gnojek, franca! Staral sie skoncentrowac na przekreceniu klucza w druga strone i szarpnal za uchwyt, podnoszac drzwi do gory. Wnetrze garazu spowijal mrok, a tyl wypelnialy rozmaite domowe rupiecie. Wlacznik swiatla... nie dzialal! Gnoj i kurestwo! Ale nie bylo tak zle, oswietlajac sobie droge reflektorami bedzie w stanie zaparkowac. Ale... co tam sie tak rusza w srodku? Dwa cienie odcinajace sie od mroku wewnatrz poruszaly sie w jego kierunku i Banks stanal jak wryty w obliczu niespodziewanego widoku! Ale w jednej chwili dodal dwa do dwoch, a w umysle rozlegly sie alarmowe odglosy - i warkot - tym razem o kilka decybeli glosniej. Drzwi do garazu: zawsze sprawdzal dwa razy, czy je zamknal. Ale takie dwa kluczyki z szajsmetalu mozna bylo kupic w kazdym sklepie. A swiatlo: wymienial zarowke tydzien temu! A warkot w umysle: juz nie slyszal go w myslach, ale... tuz przed soba! Najpierw zduszony rechot, a pozniej niski ostrzegawczy warkot! Banks ruszyl sie... za pozno. Dwie postacie wyskoczyly na niego z mroku garazu, dopadly do niego, unieruchomily! Jedna z nich, oswietlona przez sekunde przez skapane w deszczu swiatlo latarni ulicznej, to Skippy, Banks mogl przysiac. W sekunde ramie objelo go za gardlo i zobaczyl odblask na ostrzu noza trzymanego reka z wytatuowanym skorpionem! Potem... -Nie! - Odezwala sie druga postac. - On jest moj. Ten... gnoj jest moj! - Ale glos sam zdawal sie pochodzic z dna kanalu - byl przepelniony odglosami bulgoczacej flegmy, sluzu i nienawisci - i Banks wiedzial, ze nalezy do intruza, ktory go nawiedzal. Juz nie byl bezcielesny, nie szpiegowal jego mysli jako szydzacy z niego w zywe oczy duch, lecz stal przed nim jako zywa, oddychajaca cuchnacym oddechem postac. I na potwierdzenie tego faktu wszedl mu ponownie do umyslu i powiedzial tak, ze uslyszal glosno i wyraznie: -Trzymam cie za jaja, parszywy gliniarzu! Nastepnie Skippy wbil mu kolano w plecy tak, ze Banks nadzial sie na cos, co rozerwalo go jak papierowa torbe. Bol! Poczul niewiarygodny bol! I ciach, ciach, ciach - cos niczym stalowe sierpy, ostre niczym brzytwa, cielo go na kawalki... a goracy strumien krwi sciekal Banksowi po twarzy, klatce piersiowej, brzuchu i genitaliach na ziemie. W kilka sekund stracil litry krwi. Tylko to wystarczylo, by go powstrzymac, sam szok wywolany atakiem: uczucie ciecia twarzy rozoranej do kosci, szatkowania brzucha na strzepy, meskosci rozszarpywanej bezwzglednymi ruchami pracych do gory kos! Ale ciecia nie ustaly i w dalszym ciagu szarpano jego cialo, a on osunal sie, opadl na ziemie, w koncu pelzal we wlasnych wnetrznosciach. I ten bol... w cudowny sposob bol zniknal, tak jak znika po przecieciu koncowek nerwowych. Pozostalo tylko natarczywe szarpanie konajacego ciala, ktore bylo jedyna oznaka, ze morderca wciaz pastwi sie nad swa ofiara. Ale Banks wiedzial, co nadchodzi - jego koniec nadchodzil wielkimi krokami wraz z uciekajaca z ciala krwia, mieszajaca sie z blotnistym pylem na ziemi i wciaz padajacym deszczem... Lezal przed swoim garazem, patrzac w gore. Po chwili (mogly to byc sekundy albo godziny) jego spojrzenie utkwilo w zamazanym deszczem obrazie lampy ulicznej. I staral sie zobaczyc to wyraznie, a moze po prostu juz nie mogl, poniewaz sluz na odcietych od nerwowych polaczen galkach ocznych najprawdopodobniej zacieral mu obraz. Ale kiedy mozg przygotowywal sie do wylaczenia systemu, to cos lub ktos - jakas twarz - pochylilo sie nad nim i spojrzalo w poszarpane, skrwawione oblicze. Lecz na Boga nikt nie powinien pod koniec zycia cieszyc sie takim ostatnim widokiem! To nie byl Skippy - to nie byl w ogole czlowiek. To nie bylo nic, w co kiedykolwiek Banks bylby w stanie uwierzyc. Lecz to oblicze bylo tak samo potworne, jak smierc, ktora nioslo. Wiec policjant nie umarl tak po prostu, ale odszedl z cichym okrzykiem trwogi na ustach. Jakby w drwiacej odpowiedzi, ostatnim dzwiekiem, ktory uslyszal w zyciu, bylo odlegle wycie... ...Banks wciaz bezglosnie krzyczal - lecz teraz na wspomnienie tego obrazu. Byl to krzyk wscieklosci, przerazenia i trwogi - kiedy widok wscieklego wilka stopniowo znikal z jego umyslu. Krople deszczu sciekaly Harry'emu za kolnierz, a Banks wciaz szlochal zza grobu, rozpalajac wsciekly plomien we wnetrznosciach Nekroskopa, ktory mogla ugasic wylacznie swiadomosc ukarania winnego tego nieszczescia. Az do chwili kiedy Harry sam nie zobaczyl wilczej mordy, prawie zapomnial o tym, co mu powiedzial Darcy Clarke - o wilkolaku. Po tym, jak sam, na wlasne oczy zobaczyl, co zobaczyl, byl tak samo poruszony, jak umysl zmarlego przekazujacego mu te obrazy, tak samo sparalizowany, jak Banks w noc swego zabojstwa. Nie potrafil sie powstrzymac, by nie myslec o tym, jak on zachowalby sie w takiej sytuacji. Prawdopodobnie zaskoczony nie bylby w stanie zrobic niczego wiecej, teraz jednak juz mogl. Trzeba przede wszystkim wiedziec, przeciwko czemu sie staje. Zbierajac sie i uspokajajac mysli, w koncu powiedzial: -Jest ich wiec dwoch. Skippy i ten... cokolwiek to jest. - Jego glos byl zimniejszy od plyty nagrobnej, i Jim Banks wiedzial, ze nie zawiedzie go nawet w obliczu zagrozenia wlasnego zycia. -I co o tym sadzisz? - Zdolal w koncu zapytac zmarly. - No jak, Harry, oszalalem czy nie? -Jestes tak samo zdrowy na umysle jak ja - powiedzial mu Harry. A w duchu do siebie dodal: Co obecnie nie jest najlepsza rekomendacja! - A ty co sadzisz? Banks otrzasnal sie z ostatnich wspomnien po koszmarze i odpowiedzial: -Co sadze? Utknelismy w martwym punkcie, no nie, Harry? - Ale w jego glosie nie bylo ani krzty wesolosci. - No dobrze: mysle, ze to byl facet przebrany za wilka. No bo wilk albo duzy pies lazi na czterech lapach, ale ten frajer pochylal sie nade mna! Wiec... po co mu przebranie? No bo nawet gdybym przezyl, to i tak juz by ich nie bylo. Juz rozpoznalem Skippy'ego. Po co wiec tamtemu byla upiorna maska? -Skup sie na slowie "upiorna" - powiedzial Harry. - To szaleniec, Jim. Ktos opetany pelnia ksiezyca, kto mysli, ze jest wilkolakiem. -Serio? - W uszach Nekroskopa zabrzmialo to jak westchniecie z ulga. Pomimo ze byl martwy, Jim Banks z zadowoleniem przyjal wiadomosc, ze nie oszalal. Harry wyprostowal ramiona, jeszcze staranniej postawil kolnierz i gotowal sie do opuszczenia cmentarza. - Czekaja na mnie - dodal przepraszajaco. - Ale zanim odejde, chce ci podziekowac, Jim, za to, co mi opowiedziales. Wiem, ze nie bylo ci latwo. Naprawde wiem, Jimmy. - W porzadku -odpowiedzial zmarly. - Tylko nie zapomnij powiedziec mi, jak to sie wszystko skonczy, dobrze? Dzieki temu bedzie latwiej... przyzwyczaic sie do tego wszystkiego. -Na pewno cie zawiadomie - powiedzial mu Harry. - Jakkolwiek sie skonczy, zawiadomie cie... Za brama cmentarza Darcy Clarke i umiejscawiacz Ken Lyard czekali w samochodzie Wydzialu E. Darcy siedzial za kolkiem, a Lyard drzemal z otwartymi ustami wcisniety w tylne siedzenie. Kiedy postac Nekroskopa wylonila sie z gestniejacej mgly, Darcy otworzyl przed nim drzwi pasazera. Wsiadl, spojrzal na Darcy'ego i powiedzial: -Wiesz, nie trzeba sie bylo starac, naprawde nie potrzebuje transportu. Na pewno masz mnostwo innych zadan na glowie. Darcy wzruszyl ramionami i wlaczyl silnik. -Harry, uwazamy, ze jestes naszym najwiekszym atutem. Nie wiemy, kiedy i czy w ogole cos z tego wyjdzie, ale chcemy, zebys w koncu stanal na czele tego wydzialu. Tylko ze jak wiesz, w ciagu dwoch lat stracilismy dwoch szefow Wydzialu! Wiec... -Wiec wlepiacie we mnie swe czujne slepia... tak, wiem. Kiedy zjechali z kraweznika, Layardem szarpnelo i sie obudzil. -Co? Aaa. Alec! Harry poczul, jak Darcy zachnal sie na siedzeniu obok i odwrocil sie z pobladla twarza spogladajac na Layarda, ktory juz zagryzal wargi. Nekroskop nie zdazyl jednak nic powiedziec, bo Darcy go wyprzedzil. -Ken, urodziles sie taki glupi czy dlugo cwiczyles? -Ja... - zaczal Layard, spogladajac na Darcy'ego, po czym popatrzyl na Harry'ego. W koncu wzruszyl ramionami i westchnal. - Chyba przysnalem. Co moge powiedziec? Przepraszam... Harry. - I staral sie zmienic temat. - A w ogole jak poszlo? No, czy zdolales... porozmawiac z nim? Nekroskop nie byl w nastroju do pogaduszek. W ogole nie byl w nastroju. -Tak... no, pogadalem z nim - przedrzeznial Layarda. - Nigdy w zyciu nie spotkalem Jima Banksa, ale dogadalismy sie. Zabawne, ale zupelnie mnie nie znajac, zdolal zapamietac moje imie na samym poczatku! A mial na to ledwo kilka minut, czyli duzo mniej niz poltora, kurwa, roku! - Byc moze przesadzil, ale samopoczucie usprawiedliwialo ten wybuch. Tak czy inaczej az do konca trasy w samochodzie zalegla cisza. Darcy i Layard i tak wiedzieli, dokad jada... 4. Keenan Gormley i pozostale ofiary Banks byl pierwszym, ktory zginal, czy tez raczej byl pierwszym policjantem, ktory zginal. Ale po drodze na drugi cmentarz, tym razem w dzielnicy Muswell Hill, Nekroskop staral sie odprezyc na siedzeniu pasazera z zamknietymi oczami wtulony w wytarta skore fotela.-Harry? - odezwal sie glos zmarlego, ktory Harry rozpoznalby wszedzie i o kazdej porze: to byl Sir Keenan Gormley, pierwszy szef Wydzialu E. - Harry? Harry, chlopcze. Nie wiesz, jak sie ciesza, ze zyjesz i masz sie dobrze... ponownie. Dotarly do mnie sluchy na temat tego, nad czym teraz pracujesz. Jestes Nekroskopem i twoje mysli sa bardzo intensywne. Czasami nie mozemy nic na to poradzic, ze cie slyszymy. I z oczywistych wzgledow "wstrzymujemy oddech ", od kiedy wiemy, ze wrociles do swiata zywych. Tak naprawde od dawna - och, od bardzo dawna - powstrzymywalem sie, zeby sie z toba nie skontaktowac, bo wiedzialem, ze jestes zajety. Ale teraz chcialem cie zapytac, czy mozemy cos dla ciebie zrobic...? -Sir Keenan? - Nekroskop przemowil ciszej niz oddech, wydajac z siebie ledwo slyszalny szept zagluszany przez odglos silnika. - Dobrze wiedziec, ze jest pan tam. - (Czy tak sie mowi do kogos, kto zostal skremowany ponad dwa lata temu?) - Chyba pan wie, ze jestem... kim? Nie tym samym czlowiekiem co kiedys? - Rozmowa ze zmarlym potrafi byc skomplikowana. -Wiemy o tym, tak - bezcielesny glos Sir Keenana byl przepelniony zalem za Alekiem Kyle'em. - I takze co nieco o twoich problemach, Harry. Nie czujesz sie dobrze w obcej skorze. Ale wiesz, sprawa Aleca byla jedna na milion. Calkowicie sczezl, zarowno jako zywy, jak i martwy. Lecz bez niego nie odzyskalibysmy ciebie. Wiec widzisz, twoj problem jest blogoslawienstwem dla nas. Gdzie bysmy byli, co bysmy poczeli bez Nekroskopa? -A tak w ogole to co mozecie teraz zrobic? - Pytanie zadane przez Harry'ego nie bylo jedynie zdawkowym sposobem na podtrzymanie rozmowy. Wielka Wiekszosc skladala sie z bliskich Harry'emu przyjaciol i po prostu odwolywal sie do ich bezcielesnego stanu. Czy tez raczej zwyklego stanu, w ktorym nie angazowali sie w... dzialalnosc na rzecz Harry'ego. Ale pomijajac trudnosci konwersacyjne, porozumienie z uspionymi zmarlymi (podobnie jak telepatia) czesto wiaze sie z przekazywaniem innych tresci i Sir Keenan rozumial, ze pytanie Nekroskopa bylo jedynie okazaniem zwyczajowej troski i pokory wobec swiata zmarlych. -Coz, po pierwsze, po pierwsze mozemy ci powiedziec, ze zgony, ktore obecnie badasz, nie sa pierwszymi zbrodniami popelnionymi przez tego maniaka! W samym Londynie bylo ich z tuzin, wszystkie w czasie pelni - dzien, dwa przed lub po lub dokladnie w czasie pelni. Lecz trzeba rowniez dodac, ze zgony te nie byly wielka strata dla czlowieczenstwa... ani tez nie sa dla nas specjalnym zyskiem. Byly one wszystkie, szczerze mowiac, zgonami w swiecie przestepczym! -Wsrod gangsterow? - Harry byl zaskoczony. W Londynie zawsze trwala jakas wojna gangow, glownie o strefy wplywow. - Z East Endu? -W prawie kazdym wypadku, tak. Ale to zawzieta, milczaca banda, Harry. Zlodziejski honor i tym podobne brednie! I oczywiscie nie bylismy w stanie zalatwic tego miedzy soba. Ale odkad ty pojawiles sie w calej sprawie, wszystko sie zmienilo. Jestes Nekroskopem, to znaczy, ze nie jestes "psem'' ani "glina"! Wypytywani przez ciebie nie czuliby sie "szpiclami" i nie jest to "kapowanie" w doslownym znaczeniu tego slowa. -Na ile informacje od nich mozna uznac za wiarygodne? -Harry byl teraz podekscytowany. Poniewaz wczesniej nie mial wlasciwie sie na czym oprzec. -Obawiam sie, ze nie tak, jakbym ci to ja powiedzial - odparl zmarly. - I wiekszosc z nich opiera sie na pogloskach. Ale lepsze to niz nic, prawda? Harry w myslach kiwnal glowa. -W takim razie prosze powiedziec, co pan wie - poprosil - a ja ocenie, na ile to jest cos warte. Morderstwa mialy miejsce w ciagu ostatnich trzech lat. Wszystkie w czasie bliskim pelni, ale policja nie potrafila ich ze soba powiazac, poniewaz zdarzaly sie w duzym odstepie czasowym. Jedynym czynnikiem mogacym spiac je razem byl status nierozwiazanego przestepstwa... oraz fakt, ze wszystkie trzy morderstwa (przed zabojstwami policjantow) zostaly popelnione przez pol czlowieka, pol wilka lub osobe noszaca wilcza maske. To ostatnie mogloby oznaczac, ze przestepca naprawde wczul sie w role wilkolaka. O tym ostatnim, czyli o masce, sledczy nie mogli wiedziec, bo tylko ofiary widzialy twarz napastnika. Ofiary i teraz Harry Keogh, Nekroskop... To przerazajaca natura tych trzech zbrodni - modus operandi - morderstwa na Jimie Banksie, Stevensie i Jakesie, zaalarmowaly wladze i przekonaly je, zeby sklasyfikowac je jako serie zabojstw. Faktu, ze te okropnosci byly dzielem wariata, nikt nie kwestionowal, ale "seryjne morderstwo"? Sir Keenan Gormley wraz z Wielka Wiekszoscia watpili, ze ktos na gorze to przelknie. Harry mial racje: poczatkowo seria tajemniczych zabojstw nie zostala polaczona w jedna calosc. Morderczy czlonek gangu zlodziei samochodowych zaczal wykanczac czlonkow konkurencyjnych grup, jednego po drugim, niemal systematycznie. Ale po jakims czasie, moze po pierwszych kilku zabojstwach, zasmakowal w tym! Moze poczul sie silny, poczul przewage, jaka dawal mu jego niezwykly talent, pozwalajacy wkrasc sie do umyslu ofiary i przewidziec jej kazdy krok. Ma jakis zal do policji? Coz, byc moze. Przemozna chec, by raz na zawsze usunac ze swej drogi kazdego upartego adwersarza - na zawsze! Talent ezoteryczny w polaczeniu z opetanczym, przestepczym umyslem rowna sie krwawym morderstwom. Lykantropia nie jest tylko zjawiskiem z mitow, lecz mania, rozpoznana i zbadana jednostka chorobowa. Szaleniec opetany mania rozszarpywania ofiar na sztuki zaspokaja swoje zadze krwi przy pelni ksiezyca, przy ktorej lunarna poswiata husta plynem z jego mozgowia z nie mniejsza sila, niz robi to z falami oceanow. Kiedy wewnetrzne emocje znajduja w koncu ujscie, rozlega sie jego przerazajace wycie po dokonaniu aktu brutalnej jatki! Szalenstwo zwierzecia chorego na wscieklizne tworzy przerazajaca kombinacje ze sprytem recydywisty. Temu wlasnie mial stawic czola Nekroskop. A jednak ani odrobine nie zblizyl sie do poznania tozsamosci zbrodniarza... -Wiec co pan sugeruje? - Harry zapytal Sir Keenana Gormleya, kiedy samochod zblizal sie juz do cmentarza w Muswell Hill. -Co? - Darcy Clarke spojrzal na Harry'ego katem oka. - Cos mowiles? Harry dopiero po chwili wymamrotal: -Ee, tak sobie mowie... do siebie. - Wiedzial, ze pracownicy Wydzialu E nawet przy ich calej wiedzy parapsychologicznej uwazaja jego zdolnosci za nieco niepokojace. Zaglebil sie w fotel i juz wylacznie w myslach zapytal: -Sir? A Keenan Gormley zachichotal: -Co sugeruje? Coz, po pierwsze, na twoim miejscu nie odstepowalbym go na krok! Darcy Clarke jest najbezpieczniejszym kompanem, jakiego znam - czy tez znalem. Ale oprocz posiadania tak niezwyklych umiejetnosci, Darcy jest rowniez dobrym kolega. Lepiej miec w nim przyjaciela, a nie wroga, Harry, razem z jego aniolem strozem! Na pewno nie chcialbys stanac z nim w szranki, prawda? Wiec skoro Darcy chce miec na ciebie oko, nie buntuj sie przeciwko temu. -Postaram sie o tym pamietac - powiedzial Harry. - Ale nie o to mi chodzilo. Nie mowilem o Darcym. -Nie, oczywiscie, ze nie. Ale uwazalem, ze warto o tym wspomniec, tylko tyle. Po prostu bardzo sie ciesze, ze wciaz jestes zwiazany z Wydzialem. Na chwile zamilkl, zastanawiajac sie, w jaki sposob zadac kolejne pytanie. -Chyba... (pozbawiony ciala glos Sir Keenana byl teraz zdecydowanie powazniejszy) prawdopodobnie walczylbys z cala moca, oddajac wet za wet. Poniewaz rozmowa z toba o Darcym i Wydziale przypomniala mi dokladnie, jakim talentem wladasz. I dokladnie wlasnie tak - wladasz. Jesli tego pragniesz. -Tak? - Harry czekal. Po chwili uslyszal dalej: -Twoj poszukiwany jest zdaje sie telepata, co do tej pory zapewnialo mu przewage. Ale masz do dyspozycji w pelni wyksztalcone talenty Wydzialu E. Dlaczego by wiec nie poczestowac go tym samym, Harry? Z tego co o tobie wiem, tak wlasnie postepujesz, prawda? Oko za oko i zab za zab? Harry zainteresowal sie ta porada. -Czy powinienem skorzystac z uslug telepaty z Wydzialu E? - Teraz, kiedy wiesz, przeciwko czemu stajesz? Bylbys glupi, gdybys z nich nie skorzystal. - I Sir Keenan wyjasnil Harry'emu dokladnie, o co mu chodzi. Harry zastanowil sie nad tym przez chwile, po czym powiedzial: -Moze i tak, jesli dojdzie do tego. Ale teraz musze sie pozegnac. Za chwile bede rozmawial z Derekiem Stevensem, druga ofiara szalenca zabijajacego policjantow. Lecz Keenan Gormley juz sie wycofal. Harry poczul, jak kurczy sie jakby pod wplywem krzyku czy uderzenia. Musial zapytac: -Czy jest cos, o czym powinienem wiedziec? Wyczul kiwniecie glowa i po chwili wahania Sir Keenan odpowiedzial: -Czasami... niektorzy... nie sa jeszcze gotowi, Harry. Niektorzy nie sa w stanie tak od razu pogodzic sie ze smiercia. A inni... nie sa w ogole sobie w stanie dac z tym rade. Kiedy odkrylem, ze bedziesz musial sobie z tym poradzic, sam probowalem pogadac ze Stevensem, tak jak rozmawialem z pozostalymi ofiarami: zeby zaoszczedzic ci nieco czasu, rozumiesz? (Harry wyczul westchnienie) Przepraszam cie, chlopcze, ale... Derek Stevens jeszcze sie nie przyzwyczail do swego stanu. Harry poczul, ze Darcy Clarke szturcha go delikatnie lokciem. Podniosl wzrok i zobaczyl, ze samochod stanal juz przed cmentarzem Muswell Hill. I poniewaz juz tu byli, postanowil jednak sprobowac. -Skoro musisz, chyba musisz. - Powiedzial mu Sir Keenan, ktorego echo duchowego glosu niklo w zakamarkach metafizycznego umyslu Nekroskopa. - Lepiej ty niz ja, o wiele lepiej niz ja... Patrzac z tej strony Muswell Hill, od razu widzialo sie, ze dzielnica lezy wyzej. Na poludniu widac bylo nocne ulice Londynu, rozciagajace sie jak gigantyczna siec rozpieta na krawedzi swiata. Deszcz chwilowo ustal, lecz w bogatej wyobrazni Harry'ego Keogha pojawil sie zimny blask odleglych latarni w zawilgotnialym powietrzu, ukladajacy sie w miriady klejnotow z rosy na zaciemnionych festonach wielkiej pajeczyny. A samochody pelzly drogami, na ktorych dzieci wielkiej pajeczycy uczyly sie skomplikowanych wezlow na jedwabnej nici. Lecz pomimo ze byl to niezwykly widok, nie dla niego Nekroskop sie tu stawil. Kiedy przechadzal sie po cmentarzu, jak zwykle w jego metafizycznym umysle rozlegal sie pelen zaniepokojenia, skoncentrowany, rosnacy klekot bezcielesnych glosow, sciagajac go na ziemie - czy tez raczej pod ziemie. Tak, pelen niepokoju, niepokoju o Stevensa. Nie mowili do Harry'ego (jeszcze nie, poniewaz nie wiedzieli, ze tu jest), ale do siebie i do Stevensa. Przynajmniej starali sie do niego mowic. Znalezienie miejsca spoczynku Stevensa nie bylo trudne. Lezal po srodku w samym centrum nieslyszanego na zewnatrz, lecz psychicznie wyraznego zawodzenia, ktore roslo z kazdym krokiem Harry'ego. Nowy nagrobek, czysty zwir i swieze kwiaty potwierdzily jego przypuszczenia. Oczywiscie podobnie jak nazwisko Stevensa i epitafium: Straznik Prawa i Porzadku Walczyl do konca. Na sluzbie zmoglo go Bezprawie. Jego smierc jest niepowetowana strata Ale zyje W naszej pamieci, Na zawsze Bardzo to bylo smutne. Ale nie tak smutne, jak zawodzenie dobiegajace z grobu... Bylo tak, jak Sir Keenan mowil: zmarli nie byli w stanie go pocieszyc. Derek Stevens nie potrafil sie pogodzic ze swym zejsciem, nie akceptowal go, nie chcial spokojnie lezec. I mimo ze wewnatrz swego jestestwa wiedzial, ze byl martwy, wciaz z tym walczyl i krzyczal z grozy, a caly cmentarz rozbrzmiewal jego pojekiwaniami, a trumna zmienila sie w cele w podziemnym wiezieniu. Wiezieniu, ktore przybralo najgorsza postac - domu wariatow. -Czy to szaleniec? - Zapytal umarlych wokol. - Jest oszalaly z zalu, rozpaczy i grozy, Nekroskopie! -odezwal sie drzacy glos. - Poniewaz nie tylko zyjacy potrafia odczuwac zal. My takze rozpaczamy - z powodu tych, ktorych opuscilismy, ktorzy nie wiedza, ze wciaz tu jestesmy... i nigdy nie powinni sie dowiedziec! Bo siedzieliby przy naszych grobach przez caly dzien i ich krotka droga po swiecie zywych bylaby tak samo bezsensowna, jak nasze przebywanie w mroku smierci... Nekroskop zaniemowil w obliczu takiej szczerosci, poczucia beznadziei przebijajacej z tego glosu, ale po chwili odezwal sie: -Przepraszam pana, ale nie znamy sie. (Harry natychmiast oslonil swoje mysli przed innymi mieszkancami cmentarza, by porozmawiac wylacznie z tym jednym.) Ale mimo ze wiem, ze jest pan w wiekszosci, to jednak jest pan tu mniejszoscia jako pesymista wsrod optymistow. Pomimo ze rozmawialem z wieloma zmarlymi, to musze uczciwie przyznac, ze pan jako pierwszy znajduje sie w takim... stanie depresji i beznadziei. Nawet wampiry, ktore traca nie tylko zycie, lecz rowniez niesmiertelnosc i zycie po zyciu, wydaja sie o wiele bardziej pogodzone z losem niz pan! I nie pozostaje mi nic innego jak zapytac... coz, co sprawilo, ze tak sie dzieje? Przez chwile zalegla glucha cisza, byc moze w wyniku szoku. Czy to naprawde ten Nekroskop, ktorego troska o zmarlych byla powszechnie znana? Harry wyczul rezerwe w tej niespokojnej nocy i ulzylo mu, kiedy stopniowo znikla. Az w koncu zmarly odezwal sie: -Oczywiscie masz racje - powiedzial nieznajomy glos, tym razem pozbawiony nut beznadziei, stoicki w nowoczesnym znaczeniu tego slowa, lecz pogodzony ze swiatem w obliczu prawdy. - Musisz wybaczyc mi te watpliwosci i zale, Harry, moj brak przekonania. Ach, ale trudno jest prawic kazania kaznodziei, trudno jest czlowiekowi Wiary odkryc, ze jest jej pozbawiony! I kto to sprawil - mlody czlowiek! A jednak jestes taki - przekonujacy! Tak doskonale to ujales! Moze sam powinienes przywdziac sutanne i zostac ksiedzem? A moze jeszcze lepiej filozofem. Studiowales filozofie, Harry? -Troche - odpowiedzial Nekroskop, co przynajmniej w czesci bylo prawda. - Czy tez raczej swego czasu gralem w gierki slowne. Rowniez z ekspertami. Wiem, jak toczyc spor, jesli o to chodzi. - Nie rozwijal tej mysli. Z drugiej zas strony to, co powiedzial zmarly, wiele wyjasnialo. Przez cale swoje zycie ten czlowiek wyglaszal kazania o Bogu i zyciu wiecznym. Ale teraz, po smierci... gdzie sie znalazl? Czemu nie moze zaprowadzic tych dusz przed Jego oblicze? Ani Nekroskop, ani tez ksiadz nie potrafili odpowiedziec na to pytanie, ale w koncu On sie o nich upomnial lub w koncu to zrobi. Tylko ze Harry byl jak zawsze sceptyczny, a zwloka w zaznaniu obiecanego szczescia wiecznego jedynie poglebiala jego watpliwosci. Dopiero w swoim czasie odkryje cala prawde, chociaz bedzie to w innym swiecie, innym czasie. Mysli Harry'ego odnoszace sie do polozenia ksiedza byly jak wypowiedziane glosno slowa, na ktore zmarly odpowiedzial: -I znow masz racje. Poniewaz przekonanie mojej trzodki za zycia bylo trudne, a teraz po smierci jest jeszcze trudniej, kiedy obiecane wskrzeszenie nie nadchodzi. Harry kiwnal glowa. -To na pewno bardzo trudne. Ale wciaz mowisz jak ksiadz. - 1 wciaz mysle jak ksiadz, w glebi duszy! Tylko ze teraz moja egzystencja jest tak mialka, tak pusta. Czasami nawet dla mnie! A co najgorsze, nie moge okreslic czasu, w ktorym to nastapi, nie jestem w stanie podac godziny ich zbawienia. Ale rozmawiajac z kims takim jak ty i czujac bliskosc ciepla zyjacej istoty, oczywiscie, ze wierze! Poniewaz jesli wokol nie ma niczego poza tym mrokiem, swoistym czysccem, to czemu mozesz pojawiac sie tu i przypominac nam o minionych dniach, jesli nie po to, by zapowiedziec swietlana przyszlosc? On byl, jest i zawsze bedzie... -Ja, poslancem bozym? - Harry zupelnie nie czul sie do tego powolanym. -Alez tak! - ksiadz byl uparty. -To ty rozswietlasz wieczny mrok, Harry, i dajesz nadzieje tam, gdzie jej nie ma. To ty... na nowo rozpalasz plomien w ciemnosci! Tak, i chyba wiem, czemu tu jestes: z powodu niszczacego dusze placzu przedwczesnie zabranego. Jestes tu, by go pocieszyc. Powiedz, ze jest inaczej? -Niezupelnie tak. - Harry potrzasnal glowa i wiedzial, ze tamten to wyczul. - Jesli bede w stanie go pocieszyc, to doskonale. Ale jestem tu, by go wypytac o pare rzeczy. Chce sie dowiedziec, kto go zabil, abym mogl naprawic zlo. - Zemsta? - Glos ksiedza byl teraz o wiele spokojniejszy. - Oko za oko. - Warknal Harry. - Nie jestes w stanie nadstawic drugiego policzka? - Zeby morderca uszedl sprawiedliwosci i znowu zabil? - Ja bym tak nie zrobil, Harry. -Ja tez nie mam na to zbytniej ochoty. Ale zrobie, co bede musial. -I czyniac to, znizysz sie do poziomu mordercy? -Powiedz to tym wszystkim, ktorych poslal do piachu! -Nie moge ci blogoslawic. - Ksiadz potrzasnal bezcielesna glowa. -Daj mi do niego dostep, tylko o to prosze. Odwolaj innych, bo tlocza sie tu, a nic z tego nie wynika. To byla prawda. Derek Stevens mial ich wszystkich na glowie. Kazdy - mieszkaniec? - tego miejsca wpedzal go na skraj tego, co u zmarlych mozna okreslic zalamaniem nerwowym. Nie dawal im spokoju - nie mogli z nim ani rozmawiac, ani nie byli w stanie uslyszec siebie przez ten halas. Zgromadzili sie wokol niego, starajac sie przemowic lagodnie, a niektorzy posuwali sie nawet do grozb, lecz nic nie bylo w stanie wyciszyc zrozpaczonej duszy. Dla swiata zewnetrznego, swiata zywych, cmentarz w Muswell Hill byl opustoszalym miejscem spoczynku, lecz dla zgromadzonych na nim umarlych miejsce to przypominalo dom wariatow. Coz - powiedzial do siebie w myslach Harry - Sir Keenan staral sie mnie ostrzec. Ale kiedy usiadl na plycie obok, tumult opadl nieco, jakby zmarli wyczuli jego obecnosc i odstapili, robiac mu miejsce. Nastepnie stopniowo bezcielesny jazgot zmienil sie w szept i w koncu w cisze wyczekujacych pomocy Harry'ego. Na sekunde stanela przed oczami Harry'ego ilustracja z jakiejs starej ksiazki (byc moze wywolana obrazem starego domu wariatow), na ktorej widnial czlowiek w pozycji embrionalnej na barlogu z zarobaczywialym siennikiem, na starych kafelkach w otoczeniu otepialych, sliniacych sie postaci z niewidzacymi oczami krecacych sie w te i z powrotem. Dodajac do tego protesty, blagania i nawet grozby ze strony Ogromnej Wiekszosci, Harry bezwiednie zastanowil sie - czy tak widzial to Derek Stevens? Dla nieboszczyka jawne mysli Nekroskopa byly doskonale slyszalne. Taak! Zalkal Stevens i pospieszyl do niego w myslach, przyciagniety jego cieplem osoby zyjacej. Kazdy inny odskoczylby z odraza do tylu. Obejmowanie, nawet w myslach, przez trupa nie nalezy do przyjemnosci. Ale Harry byl Nekroskopem, a zmarli byli jego przyjaciolmi. Nie mogl podejsc do Stevensa inaczej niz do chorego kolegi w szpitalu. I dlatego instynktownie otoczyl zmarlego swym cieplem i pozwolil, by przez chwile wpil sie w niego... ale po chwili odtracil go, poniewaz cos mu podpowiadalo, zeby nie probowac leczyc nieuleczalnego chlodu tamtego. Wywolalo to oczywista reakcje: -Nie! Nie odchodz! Kim jestes? Pielegniarzem? Lekarzem? Zyjesz, wiem to, poniewaz jestes cieply. Czuje twoje cieplo! Ale inni... tutaj, sa zimni! No powiedz, powiedz, prosze... musisz mi powiedziec, ze oni klamia! Musze to wiedziec, ze ja... ja... zyjeeee! - Pod koniec slowa zmienily sie w zawodzenie, w przepelniony szlochem wrzask, ktory zniknal w ziemi, skad sie wydobyl. -Ja zyje, to prawda - powiedzial na glos Harry, choc nieco ciszej niz zwykle, co bylo latwiejsze, a zupelnie bez znaczenia dla Wielkiej Wiekszosci. - Ale to... nie jest szpital, Derek. Nazywam sie Harry Keogh i choc czasami nienawidze tego, niektorzy nazywaja mnie Nekroskopem. To wlasnie jedna z takich chwil. - Nie mozna bylo tego inaczej zrobic. Jego slowa mowily wszystko, a znaczyly wiele wiecej, ale nawet w jego uszach zabrzmialy jak zdrada. -Nieeeee! - Skowyt umarlego byl gwaltowna reakcja na uslyszana nowine. - Moi rodzice, zona, rodzina, przyjaciele, wszyscy. Moj caly swiaaat!... wszyscy odeszli? - Lecz tym razem ostatnie slowa zostaly wypowiedziane szeptem. -Nie odeszli - twarz Harry'ego byla mokra od lez, a w glosie przebrzmiewaly nuty cierpienia. - Wciaz tu sa, Derek, wszyscy i wszystko. Przyjeli to, czego ty nie mozesz przyjac. Bo widzieli, czuli, dotykali cie i wiedzieli, ze musza sie z toba pozegnac. Ich zmysly powiedzialy im, ze ty juz... nie zyjesz. Szloch umilkl, przez dluzsza chwile slychac bylo wylacznie glucha, pelna zaskoczenia cisze. Jakby zmarli wstrzymali oddech w oczekiwaniu, czy Derek Stevens nie powroci do swych szalenczych zawodzen. Nekroskop wyczul, ze za chwile wybuchna znowu i zdusil je w zarzewiu: - Moge im powiedziec, ze masz sie dobrze - powiedzial. -Twojej rodzinie, przyjaciolom - Jimiemu Banksowi i George'owi Jakesowi. Tylko ja moge im to powiedziec. Bedzie im lzej, podtrzymam ich na duchu i dam im sile, by stawic czola rzeczywistosci. Nawet oni, ktorzy tak jak ty nie moga zyc dalej, przyjeli to do siebie. Moge tez niczego nie mowic. Albo... moge im powiedziec, ze sie tak zachowujesz. Niechetnie bym to zrobil, bo wpedzil bym ich w to samo pieklo, w ktorym teraz tkwisz, i zamartwialiby sie o ciebie... -To nie moze byc takie samo pieklo, ani odrobine! - odpowiedzial w koncu zmarly. Ale teraz w jego bezcielesnym glosie pojawilo sie cos, czego wczesniej Nekroskop nie slyszal, i Harry poczul sie jak inkwizytor, ktory przy pomocy grozb staral sie zmusic go do wspolpracy. - I tak wlasnie jest! - Stevens powiedzial mu z czyms na ksztalt szyderstwa. - Groziles umarlemu! I tyle by bylo na temat "litosci" i "pochylania sie z troska "przez Nekroskopa! A jesli to klamstwo, to jakimi jeszcze lgarstwami mnie nakarmiles? Harry rozluznil sie nieco na to stwierdzenie i byc moze nawet usmiechnal sie przez lzy. W koncu gierki slowne doprowadzily go do upragnionego celu. Powiedzial: -Nie oszalales, Derek. Wariat na pewno by tak logicznie nie rozumowal! -Wariat? - Zmarly byl zaskoczony. -Niby ja mialem zwariowac? - Wciaz byl zgorzknialy, ale Harry wyczul, ze zdecydowanie oddalil sie od przepasci. - Oczywiscie, oszalaly z zalu (tak jak powiedzial ksiadz). Oczywiscie umeczony w rozpaczy Ale nie szalony. Jedynie uparty jak koziol, niepotrafiacy przegrywac, broniacy do ostatka przegranej sprawy. Do diabla, zawsze taki bylem! Oczywiscie. I w zyciu po zyciu bedzie dalej taki, jakim byl za zycia. Ale nawet najwiekszy uparciuch musi przyjac to co nieuniknione. Harry poczul lekkie westchniecie zmarlego, poniewaz ten ostatni argument dopiero przemowil mu ostatecznie do rozumu. Tylko ze Harry wiedzial, ze pojdzie na dno, jesli zostanie w ten sposob przybity. Zawsze powinno sie zostawic wentyl bezpieczenstwa, aby dumny przegrany mogl odejsc z klasa. Dlatego tez dodal: -No i w koncu bedziesz gora - powiedzial nieco zdawkowo. -Co? Jak to? - Stevens znow "stanal na nogi". Szloch zniknal na dobre z jego glosu. Sprawila to perspektywa wygranej, w chwili w ktorej, jakby sie wydawalo, przegral wszystko. Ale jak mogl przegrac wszystko, skoro wciaz tu byl i walczyl? - Co? Wciaz moge wygrac? -Potrafisz i wygrasz - zapewnil go Harry. - Poniewaz w koncu... coz, wszyscy wyladujemy w tej samej dziurze! W koncu wszyscy. -Co? (Zastanawia sie.) -Smierc to cholernie dlugi okres czasu - wyjasnil Harry - Niczego nie utraciles, Derek. W najgorszym wypadku to czasowa depresja. Ale wszystko i wszyscy, z czym sie pozegnales, zjawia sie tu w niedalekiej przyszlosci. A moze do tego czasu wcale tego nie bedziesz chcial! -Nie bede chcial? (Zdziwienie.) Nie bede chcial sie ponownie zlaczyc z... -Zestarzejesz sie, Derek, tak jak oni. Bedziesz stary w kategoriach smierci, a oni w kategoriach wieku. I czasami trudno to zniesc. Beda mieli nowych przyjaciol i beda... inni. Tak samo jak ty. Ale kto to wie, kto moze wiedziec? Moze beda cie dalej lubili takiego zbuntowanego i beda cie potrzebowali, bys ty im wszystko pokazal, kiedy w koncu... kiedy w koncu sie tu zjawia. Tak jak pozostali zmarli ci pokaza, jesli im na to pozwolisz. -Moge miec nowych przyjaciol? -Nawet starych! Jim Banks nie lezy wcale daleko. Bedziesz mogl z nim rozmawiac, jak sie troche wyciagniesz. -Czy postepowalem... samolubnie? -Nie, byles tylko przerazony. I przeraziles tez innych zmarlych, bo od czasu do czasu traca kogos takiego jak ty. Od czasu do czasu, kiedy ktos zatraca sie w swoim nieszczesciu i jest stracony na zawsze. Mysleli, ze tak sie stanie z toba, Derek. -I dlatego cie wezwali... Harry potrzasnal przeczaco glowa. -Nie przybylem tu, by ci pomoc, ale prosic cie o pornoc! Tak jak pomogl mi Jim Banks i jak mam nadzieje pomoze mi George Jakes. -Jim, George i ja... - i nagle zmarly zrozumial, o co chodzi, i Harry poczul jego wzburzenie. - Mozna by w ten sposob wyrownac rachunki, mam racje? Walnac kogos zza grobu! Wiec co chcesz wiedziec? Harry powiedzial mu, jak niewiele sie dowiedzial, jak zwykle siedzac w pierwszym rzedzie na makabrycznym seansie... Po wszystkim Nekroskop zegnal sie z Derekiem Stevensem i juz mial wyjsc z cmentarza, kiedy uslyszal ksiedza: -Harry - powiedzial - to po prostu cud! I naprawde wiesz, jak rozmawiac z ludzmi. -A nie mowilem? - odrzekl Harry. - Ale tak naprawde mialem nad wami przewage. Wiedzialem o czyms, o czym wy nie mogliscie wiedziec. -Tak? -To bylo cos na nagrobku, cos, co wyryli ci, ktorzy znali Dereka lepiej niz ktokolwiek z nas. Napis brzmial: "Walczyl do konca". Tylko ze, jak widac, walka sie jeszcze nie skonczyla... Nekroskop musial odwiedzic jeszcze jednego policjanta. Ale tym razem nie kwapil sie ani do miejsca, ani do okolicznosci. Musial pojechac do policyjnej kostnicy w Fullham, gdzie lezalo na stole wypatroszone cialo George'a Jakesa i czekalo na niego. Bo jedno to rozmawiac ze zmarlymi, a co innego konwersowac z poszarpana platanina miesni i kosci, ktora cuchnie krwia flakami, kalem, ktore zwykle znajduja sie pod skora! Harry zmusil sie do tego zadania i po drodze powiedzial swoim kolegom, czego dowiedzial sie od Dereka Stevensa. -Powiedzial niestety mniej niz Banks. Po zabojstwie Banksa Stevens nie od razu powiazal ten fakt z prowadzonym przez niego sledztwem. Tak, Banks scigal zlodziei samochodow, ale zostal zabity przez jakiegos wariata, ktory prawdopodobnie byl odpowiedzialny za szereg podobnych zbrodni. Moze Banks tez nad tym pracowal? Jedynej rzeczy, jakiej Stevens byl pewien, to tego, ze trop Banksa konczyl sie w zakladzie naprawczym na East Endzie. I wiedzial, ze z ochota podejmie jego trop. Czekal wiec i obserwowal, i wraz z Georgem Jakesem opracowywali plan. A poniewaz Stevensa i Jakesa laczyla z Banksem przyjazn, to sledztwo w jego sprawie przekazano innej, bardziej bezstronnej ekipie. Nie zeby kto inny byl bardziej bezstronny - zabito policjanta, a policja w takich sprawach jest bardzo solidarna. Tak czy inaczej wylaczono ich ze sprawy. Ale jak przypuszczal Stevens, jezeli istnieje jakies powiazanie pomiedzy smiercia Banksa i garazem na East Endzie to wszystko przycichnie na jakis czas. Gang bedzie schodzic policji z oczu, az wszystko nieco przyschnie. I z tego punktu widzenia nie bylo sensu robic najazdu na warsztat, poniewaz na pewno bedzie "czysty". I rzeczywiscie przez kolejne trzy tygodnie znacznie spa dly kradzieze samochodow. Moglo to byc jednak dzielem przypadku czy zbiegu okolicznosci, a Stevens wciaz nie potrafil powiazac zabojstwa Banksa z podejrzanym warsztatem. Jednak po miesiacu, kiedy ksiezyc zaczal przybierac na wadze, znow nasilily sie wypadki zuchwalych kradziezy samochodow. Zapoczatkowaly ten okres kradzieze samochodow marki Porsche i najazd na warsztat mial miec miejsce, kiedy... ksiezyc byl nieomal w pelni. Tymczasem Stevens i Jakes obserwowali to miejsce. Warsztat znajdowal sie w zrujnowanym, wielopoziomowym bylym parkingu miejskim i zajmowal duza przestrzen w betonowym szkielecie budowli. Wyzsze pietra byly jednym wielkim rumowiskiem, a jedynie parter i piwnice nadawaly sie do tego typu dzialalnosci. Jednak dostep do budynku nie byl latwy. Nie bylo tu okien na parterze, a jedno z dwoch wjazdow/wyjazdow zostalo zablokowane. Jedyny wjazd na nieuzywane rampy byl strzezony przez szlaban i otwierane elektrycznie zbrojone drzwi. W pomieszczeniach pracowniczych nie bylo naturalnego swiatla, a jedynie sztuczne, do srodka zas mieli dostep tylko klienci, ktorych wozy naprawiano w warsztacie. Nakaz przeszukania byl w tej sytuacji konieczny. Ale w czasie kiedy Stevens i Jakes przygladali sie podejrzanemu warsztatowi, doswiadczyli takiego samego najazdu, jakiego wczesniej doznal Jim Banks: cos lub ktos wszedl do ich umyslow! Bylo to jednak tak dziwne i nienaturalne uczucie, ze zaden z nich nawet nie wspomnial o tym drugiemu! Moze podejrzewali, ze cos im sie dzieje niedobrego z glowa - szczegolnie Stevens mial z tym problemy - ale zaden z nich nie pisnal o tym ani slowa, a przynajmniej nie swemu partnerowi. Zamiast tego Derek Stevens spuscil to na karb napietych nerwow i emocji wywolanych smiercia Jimiego Banksa. Ale po rozmowie z nimi wiem, ze mieli obydwaj identyczne objawy. Ten niby-wilk, samoistny lykantrop dobral im sie do glowy. Moze zaalarmowaly go obserwacje warsztatu przed najazdem Jednak cokolwiek to bylo, nigdy nie doszlo do przeszukania... Piec miesiecy temu, na dzien przed pelnia, Stevens jechal do domu po mokrej drodze i w siapiacej mzawce. Zatrzymal sie na czerwonym swietle przed robotami drogowymi na wiadukcie nad torami kolejowymi... ale ciezarowka jadaca za nim nie zatrzymala sie! Jako jedyne ostrzezenie rozlegl sie w jego umysle oblesny rechot tego czegos, co tkwilo w jego glowie od dawna. Rozlegl sie w niej bulgoczacy glos, ktory powiedzial: "A teraz mozesz mi skoczyc, pierdolcu!" Po czym rozleglo sie wycie, jakby szaleniec staral sie udawac wilka. Uderzony z tylu w prawa strone samochod obrocil sie w lewo, rozwalil barierke i zlecial dziesiec metrow w dol na trakcje elektryczna... Darcy pokiwal glowa. -Czytalismy o tym w gazecie. Prawdopodobnie to by wystarczylo - upadek na linie wysokiego napiecia - lecz nadjezdzajacy z przeciwka dwie minuty pozniej pociag nie pozostawil niedomowien. To cud, ze pociag sie nie wykoleil i ze nie bylo wiecej ofiar. Harry przytaknal. -Derek Stevens mogl mi powiedziec tylko tyle. Zostal mi tylko George Jakes. Czy tez raczej to co z niego zostalo! -Harry - Darcy mowil bardzo spokojnie. - Wiem, ze wiele w zyciu widziales, ale policja przekazala nam, ze to naprawde wyglada, no wiesz - paskudnie. Jakes nie mial zadnej rodziny, wiec nic z nim nie robili. Policja zajmie sie nim jednak i zostanie spopielony pojutrze. Jakes chcial odejsc w ten sposob. Uwazal, ze i tak w ziemi jest malo miejsca i nie ma sensu wkladac do niej padliny. To jego slowa, Harry, nie moje! Tak mi przynajmniej powiedzial jego szef. Harry zastanowil sie nad tym przez chwile i powiedzial: -Masz racje, Darcy, wiele widzialem. Zamek Bronnicy... byl pelen tego! Ale i tak dziekuje za ostrzezenie. Prawdopodobnie moglbym z nim porozmawiac stad, albo z mojego pokoju w Wydziale, ale ja tak nie dzialam. Widzisz, wedlug mnie szacunek powinien obowiazywac obustronnie: jesli go oczekujesz, musisz go okazac. Wiec i tak pojde sie z nim zobaczyc. I po chwili zajechali na miejsce... Nie ma dwoch takich samych zwlok, Harry wiedzial o tym. Jim Banks byl twardy, lecz nie do konca. Derek Stevens mial twardy leb - nie chcial przyznac sie do porazki, ale rowniez nie byl gotow sie poddac, nawet w obliczu kleski. Dla nich mundur byl glownie powodem do dumy. Byli po prostu ludzmi pod ziemia, ktorzy kiedys byli policjantami. Tacy byli oni. Ale George Jakes byl kims zupelnie innym. George byl prawdziwym twardzielem. I wciaz nim jest. Byl tez gdzieniegdzie miekki, w niektorych czesciach ciala, gdzie nie bylo juz rigor mortis. Ale w chwilach takich jak ta, Nekroskop zachowywal tego typu mysli dla siebie... Harry z kolegami zostali zaprowadzeni przez patologa policyjnego w bialym kitlu do Wydzialu Nienaturalnej i Podejrzanej Smierci. Fartuch byl oczywiscie nie tak dawno bialy, ale ich przewodnik skonczyl wlasnie kolejna autopsje w drugim pomieszczeniu... Gawedzac z nimi w zdawkowo uprzejmy sposob, umyl rece i sciagajac gumowe rekawiczki, poprowadzil trojke do innego zamknietego chlodzonego pomieszczenia. Kiedy ich zostawial w srodku, dodal: - Podrzuccie mi klucz do pokoju, kiedy skonczycie. - I bylo to jedyne zdanie, jakie w ogole uslyszeli z calej gadaniny. Reszta paplaniny utonela w niesamowitej atmosferze calego tego miejsca. Clarke i Layard cicho szli za Harrym, a on podchodzil do kolejnych szuflad, sprawdzajac kartki z nazwiskami. Kiedy jednak stanal przed szuflada oznaczona nazwiskiem Geroge Jakes, odsuneli sie nieco. Darcy przyznal, ze wciaz jest mu nieco niedobrze po jatce na Oxford Street, a Layard nie mial ochoty patrzec na cos, na co nie musial. Ale gdyby Harry ich naprawde potrzebowal... Potrzasnal glowa i pozwolil im wyjsc, nastepnie otworzyl szuflade. -Co u ciebie, Nekroskop? - Powiedzial George Jakes ze strasznym usmiechem, ktory bedzie nosil na zawsze lub przynajmniej do chwili, kiedy mu calkiem nie zgnije twarz. I zanim Harry zdolal odpowiedziec, dodal juz nieco spokojniej, kiedy przebiegl po myslach swego zaskoczonego goscia: - Ej, jest tak zle? Zabawne, bo ja nic nie czuje! Ale pamietam wszystko - i to jak! A ogladanie tego w technikolorze nie jest najlepszym pomyslem. Mozemy wiec wylaczyc wizje, Nekroskop, co? No bo nigdy tez nie lubilem ogladac siebie na amatorskich filmach, wiesz, o czym mowie? - Teraz dowcipne tony znikly zupelnie z glosu George'a i Harry zdal sobie sprawe, ze zmarly patrzy na siebie jego oczami! Szybko zamknal szuflade, zlapal sie stalowego krzesla, by utrzymac rownowage, ciezko opadl na siedzenie i powiedzial: -George... ja... co moge powiedziec? Przykro mi. - Nie bylo to wiele, ale co mogl powiedziec wiecej? Mimo ze szuflada byla zamknieta, Harry wciaz widzial jej zawartosc. Obraz ten wtloczyl mu sie do mozgu w calej okazalosci. Ale Darcy mylil sie - ktos zajal sie cialem, zeby poprawic nieco jego wyglad. Szwy byly... mniej niz kosmetyczne. Ktos jakby zacerowal buklak - cialo Jakesa zostalo zszyte, by mogl trzymac sie w calosci, by sie nie rozpadl i nie otworzyl. Harry z rozmyslem usunal ten obraz z umyslu - by usunac rowniez z umyslu Jakesa - i wzial gleboki wdech. Wtedy odezwal sie, pamietajac o tym, co mu mowil Jim Banks: -Ale przynajmniej nie czules tego, George - powiedzial. - Nie mogles czuc tego wszystkiego. -Wystarczajaco duzo poczulem - odparl Jakes. - Wiecej, niz potrzeba, by mnie wtlamsic tu pomiedzy te umarlaki! - W oczywisty sposob chcial zapomniec o tym wszystkim, choc wiedzial, ze nie moze. Przynajmniej przez chwile. Dlatego odezwal sie konkretnie: - No to jedziemy z tym koksem, Harry. Wiem, czego chcesz, wiec zaczynajmy... Nie mam zadnej rodziny (Jakes rozpoczal opowiesc). Jedynych przyjaciol i kilku prawdziwych mialem wylacznie w policji. Bylem glina jako chlopak i pozniej mezczyzna, od osiemnastego roku zycia do czterdziestki, kilka tygodni temu. I podobnie jak ty, Harry, zawsze dostawalem paskudne sprawy. Tak jakos wychodzilo: gwalciciele, mordercy, podpalacze, alfonsi, zboczency i wszystkie te miejskie smieci pchaly sie i lazly prosto na mnie. Stad moja niechec do nawiazywania przyjazni, ozenienia sie i cieszenia sie zyciem rodzinnym. Bedac blisko tego calego bagna, nie chcialem zanieczyszczac nim innych. Albo tez... moze byla to kwestia zaufania. Tak wielu ludzi robi to za wszelka cene, nawet po trupach, a ja nie chcialem wystawiac sie niepotrzebnie na strzal. To znaczy, jasne, wiedzialem, ze bede najlepszym gliniarzem, ale wiedzialem tez, ze doskonale jest mi samemu, kiedy nie musze polegac na nikim innym. I tak tez zostalo. A ludzie - nawet inni gliniarze, chyba ze moi kumple - nie zadzierali ze mna. Mialem zla reputacje - palilem za duzo i pilem tania whisky, byc moze... ale robote zawsze wykonywalem wzorowo. Szczegolnie jesli to byla robota, jakiej nikt nie chcial. I bylem twardy, bo pomimo wszystkich swych zlych nawykow dbalem o dobra kondycje. Ten, co mnie polozyl, to musial byc niezly skurwysyn. A bylo to... Zwykle nie ruszyloby mnie to tak, ale to nie bylo "zwykle". Lubilem Dereka Stevensa. No bo jednego dnia siedzielismy w tym razem, a nazajutrz... jego juz nie ma! Parszywy wypadek z udzialem kierowcy, ktory zbiegl z miejsca zdarzenia. Ale rowniez potwierdzil moja teorie - ze lepiej jest byc samemu, chocby tylko dlatego, ze nie ma kto takiego oplakiwac, kiedy zginie. Wiesz, chyba zgorzknialem nieco. I w zaden sposob nie moglem powiazac smierci Jima i Dereka ani sprawy Jima z handlem skradzionymi furami. Jedno bylo pewne - z nakazem czy bez, na drugi dzien mialem zamiar wpasc do warsztatu na East Endzie. I nic ani nikt nie byl mnie w stanie powstrzymac! Problem w tym, ze myslalem o tym, idac sobie po ulicy z lapami w kieszeniach i fajka w zebach, tuz przy tym cholernym warsztacie, na ktory sie gapilem przed wpadnieciem do srodka, a ten gosc podsluchiwal moje mysli! Czulem, ze gdzies tam jest, ale podejrzewalem, ze to dziwna odmiana chandry. Coz, czlowiek uczy sie cale zycie, a potem umiera... Zanim ruszylem z tego miejsca, zobaczylem, jak z wyjazdu wylania sie furgonetka i skreca na droge. W srodku siedzialo dwoch facetow, a z wnetrza na caly regulator wydobywala sie jazgotliwa muzyka jungle. No, takie pitu pitu, ktore spiewal kiedys twoj imiennik Harry Belafonte, tylko po zboju bardziej rozwrzeszczane. Ej, ja nigdy nie wyszedlem poza Billa Haleya, Little Richarda i Fatsa Domino, wiec nie kaz mi tego dokladnie streszczac! Ale to bylo cos z Karaibow - z Jamajki czy skads tam, to na pewno. Tak samo jak ten, co siedzial na fotelu pasazera. Od stop do glow Rastaman - tluste dredy i w ogole, a oczy mial takie smoliste jak warkocze i wlepil je we mnie, kiedy furgon mnie mijal. Te ciemne oczy wydawaly sie mowic: -Siema, no to narka, bialasie! - I to naprawde bylo "do zobaczenia ". Kierowca byl mlodszy o jakies trzy, cztery lata - byl bialy, no, chorobliwie blady - mial pryszcze, mial takie pokrzywione wary jak jakis wioskowy kretyn i mial na sobie kombinezon. Taak, Harry, wiem. A co myslisz, ze gapilem sie tam w niebo? Slyszalem ostatnio co nieco od Jima Banksa, i to na pewno byl ten Skippy. Ale wtedy tego nie wiedzialem. No bo niby kim byli ci kolesie - dwa nieroby zatrudnione w warsztacie do pomocy, tak to widzialem. Tak, dwa nieroby czekaly na mnie w mieszkaniu, kiedy wrocilem do domu. Jak mowilem, gdybym nie byl taki przybity, to bym to wyczul. Ale kiedy wyniuchalem, co sie swieci, bylo juz za pozno. Moje mieszkanie znajduje sie na parterze, a lokatorzy z gory pracuja do pozna. Wiec caly dom stal pusty. Bylo - bo ja wiem - jakos przed siodma, kiedy wrocilem do domu. Na ulicy juz zapalili latarnie. Ale kiedy przekrecilem klucz (ktory utknal nieco w zamku), otworzylem drzwi, wszedlem do srodka i chcialem wlaczyc swiatlo... ...Nagle wiedzialem! Ale juz bylo za pozno. Do srodka przez szpare w zaslonietych kotarach wpadal niewielki strumien swiatla z latarni przed drzwiami. Ale zorientowalem sie, ze sa w srodku, zaraz po wejsciu. Mialem takie uczucie, zapach, smak, zobaczylem mrugajace swiatlo i cienie tam, gdzie ich nie powinno byc. Nie wiem, co lub kto walnal mnie w glowe. Ale dywan byl mokry od mojej krwi, kiedy doszedlem do siebie i namacalem bolace miejsce za lewym uchem. Moglem lezec z sekunde czy dwie, ale zbieralem sie z podlogi, i kiedy staralem sie usiasc, uslyszalem ten ohydny glos: - Twardy skurwiel, no nie? - Slowa te mialy polnocny, rozwlekly akcent. I kolejny, gleboki i gardlowy powiedzial wewnatrz mojej glowy: -Taa. Ale w srodku bedziesz na pewno miekszy, no nie, maly? I otworzylem oczy, by spojrzec na twarz mowiacego... ...Oczywiscie zobaczylem znana Jimmiemu Banksowi wilcza morde, ale oszalale oczy patrzace na mnie byly czarne i lsniace jak wegiel i tez ludzkie... i jednoczesnie nieludzkie! Nastepnie kopniakiem przewrocil mnie na plecy, usiadl mi na udach i pokazal mi swoje pazury - piec lancetow osadzonych w rekawicy! W mieszkaniu bylo ciemno, jak mowilem - jedyne swiatlo saczylo sie ze szpar w kotarach z latarni na ulicy, ale nie bylo na tyle ciemno, zebym nie zobaczyl, jak Skippy wyglada zza ramienia tego wariata i jak mu twarz blednie i jak nie moze zniesc tego widoku i odwraca twarz! I ten bol, kiedy to cos rozszarpywalo mnie, glebiej i dalej... -Ale masz racje, Harry - westchnal po chwili Jakes. - Nie czulem wszystkiego do konca. Nie mozna bylo wszystkiego poczuc, wiesz? I zabawne, ale moja ostatnia mysla, jaka przebiegla mi przez glowe, zanim zemdlalem i obudzilem sie tutaj, bylo: - Jezu, ale mi zapaskudza mieszkanie!... Znow zamilkl, byc moze odtwarzajac wszystko od poczatku w myslach. Ale kiedy Nekroskop mial mu juz podziekowac i wyjsc, Jakes dodal: -O, i jeszcze jedno. Prawdopodobnie nie ma o czym mowic, ale sam zdecyduj. Tam byla jeszcze dziewczyna. -Dziewczyna? - Harry powtorzyl za nim. -Stala na zewnatrz garazu i przechadzala sie tam i z powrotem po ulicy. Widzialem ja dwa razy i tamtego wieczora tez... kiedy to sie stalo. - Otrzasnal sie po ostatnim wspomnieniu i wreszcie z tym skonczyl. - Byla naprawde niezla. Wysoka, szczupla, zgrabna i jakas taka naturalna. Moze byla Azjatka? Mogla byc, sadzac po ksztalcie oczu - byly jak lekko skosne migdaly. Wlosy siegaly jej do ramion i byly kruczoczarne, choc w swietle zyskiwaly srebrzysty poblask. Byla typowa kobieta bez ustalonego wieku, Harry. Mogla miec od dziewietnastu do trzydziestu pieciu lat. Ale laska, o tak! Opisal ja Nekroskopowi, ktory zgodzil sie z nim: tak, na pewno bylo na co popatrzec. - Klientka czekajaca na naprawe samochodu? - Moze i tak - Jakes wzruszyl ramionami i zamilkl. Rozmowa skonczyla sie... 5. R.L. Stevenson Jamieson i jegobrat...! Po powrocie do siedziby Wydzialu E wlasciwie mozna juz bylo zakonczyc dzien, czy tez raczej noc, ale Darcy wspomnial cos o papierkowej robocie, jaka musi wykonac przed powrotem do domu. Tak samo Ken Layard, ktory rowniez mial jakas prace. I tak pojechali winda razem z Harrym i odprowadzili go do drzwi. Jest calkiem mozliwe, ze robota papierkowa byla tylko wymowka. Obydwaj wyczuwali, ze dla Nekroskopa wieczor sie jeszcze nie skonczyl.W budynku panowal spokoj. Wiekszosc agentow poszla juz do domow i mozna bylo pomylic korytarz siedziby Wydzialu E z korytarzem londynskiego hotelu wyzszej klasy. Ale przy windzie na trojke czekal Oficer Dyzurny. Kiedy Nekroskop wszedl do pokoju i zamykal drzwi... moglby przysiac, ze ktos wyszeptuje jego imie! Zagotowal sie caly i wyszedl na korytarz, krzyczac: -Sluchaj! Jak o mnie mowisz, to mow przy mnie! Nie mow o mnie, mow do mnie! Co ja jestem, jaki s parchaty? Layard juz byl w swoim biurze, ale Darcy i Oficer Dyzurny John Grieve - lysiejacy okularnik, niklej budowy z podwinietymi rekawami koszuli, w kapciach z oszczednym, dokladnym precyzyjnym sposobem wypowiadania sie, znanym z wojska lub po prostu "ze starej szkoly", ktory zapewnilby mu bez problemu posade w skarbowce, czego na pewno by nie chcial - stali jak konspiratorzy, nachylajac sie do siebie. -No? - rzucil, kiedy zwrocili ku niemu zaskoczone twarze. -No, co? - Darcy byl juz niezle zdenerwowany. - Nie rozmawialismy o tobie, Harry! -No, ale zaraz porozmawiamy - John Grieve byl mniej pewny siebie i mietosil prawe ucho. - A raczej nie o tobie, a o twojej zonie. I tu masz calkowita racje: rozmowa powinna odbyc sie z twoim udzialem. Ale najpierw chcialem zasiegnac opinii Darcy'ego. Teraz Darcy popatrzyl na Grieve'a zdziwiony. -Co? Co sie dzieje? -To o czym staralem sie powiedziec. Chodzi o Brende. - I dodal szybko, zanim Harry i Darcy zaczeliby rzucac gniewne pytania: - Zdaje sie, ze zniknela - razem z dzieckiem. Suchy, oficjalny, prawie oziebly glos Grieve'a rozbrzmial w umysle Nekroskopa jak wystrzal. Tak samo uslyszal to Darcy. Byc moze spowodowala to pusta przestrzen korytarza i pokoi - pomyslal - i dal przebrzmiec tej informacji. Ale zeby Brenda i maly Harry? To dopiero awantura! -Znikneli? - powtorzyl Harry za Grieve'em. - Moja zona i dziecko? Co to znaczy "znikneli"? To zdanie bylo zbyt starannie sformulowane, zbyt ostateczne. Zmeczone oczy Harry'ego otwarly sie szeroko i znieruchomialy. -Czy cos... im sie stalo? - chwycil oficera dyzurnego za lokiec. Grieve popatrzyl mu prosto w oczy i powiedzial: -Nie, nic na ten temat nie wiemy. Czy mozesz teraz mnie puscic, zebym mogl z toba porozmawiac w normalnych warunkach? Harry zgrzytnal zebami, ale go puscil. Czekajac na to, az Grieve mu odpowie, przypomnial sobie, co wie o tym czlowieku. Grieve mial dwa talenty - jeden z nich nieco kulejacy z uwagi na nierozwinieta jeszcze w pelni zdolnosc ESP, a drugi wspanialy i prawdopodobnie unikalny. Jego pierwszy dar polegal na zdolnosci widzenia na odleglosc -byl ludzka krysztalowa kula. Jedyny problem polegal na tym, ze musial dokladnie wiedziec, czego i gdzie szukac, poniewaz bez tego nic nie widzial. Jego talent nie dzialal wybiorczo, lecz musial zostac nakierowany: musial miec obrany cel. Jego druga umiejetnosc sprawiala, ze byl podwojnie cennym nabytkiem. Mogla to byc rownie dobrze wariacja pierwszej umiejetnosci, lecz przypadkowo stala sie nieocenionym darem od Boga. Grieve byl telepata, potrafil w pewnych szczegolnych okolicznosciach czytac ludzkie mysli. Znow musial "ukierunkowac" swoj talent, poniewaz czytal mysli danej osoby, kiedy z nia rozmawial... ale jesli wiedzial, od kogo ma sie czegos dowiedziec, bez problemu wchodzil do jego umyslu - wlacznie z osoba, z ktora rozmawial przez telefon! Majac w biurze Johna Grieve'a, Wydzial nie potrzebowal mechanicznych urzadzen namierzajacych. Miedzy innymi z tego powodu tak czesto powierzano Grieve'owi funkcje Oficera Dyzurnego. Ale... czy Nekroskop otrzymal przed chwila probke talentu Grieve'a? Czy to mozliwe? -Nie rozmawialiscie o mnie? - Harry zmarszczyl brwi i oblizal wyschniete usta, a jego umysl wrocil do dziwnego doznania, jakiego doswiadczyl przed chwila wchodzac do swego pokoju, jakby ktos wyszeptal jego imie. I wciaz w glo. wie mial poglos, jakby byla pusta w srodku, albo jakby byla... zamieszkala? Przez kogos innego? Kogos, kto podglada jego mysli? -Czy myslales wtedy o mnie? A jesli tak, czy bede w stanie uslyszec twe mysli? - Nagle Brenda i dziecko zeszly na dalszy plan. Nawet jesli nie do konca, to Harry dostrzegal mozliwosc powiazania ich znikniecia z nowym problemem. Nikla (jak zywil nadzieje), ale jednak realna mozliwosc. Harry ponownie chwycil Grieve'a za ramie, a nastepnie, kiedy zobaczyl wrogie spojrzenie tamtego, zlapal go za drugie ramie. Nie, nie byl w stanie uslyszec, co mysli o nim Grieve. Rzucil pospiesznie: -John, chcialbym, zebys odczytal me mysli. Wejdz i zobacz, co tam zastaniesz. Zobacz, kogo tam zastaniesz! Teraz, jak tylko szybko potrafisz. Grieve prawie instynktownie zajrzal do umyslu Harry'ego i od razu sie wycofal! Wyrwal sie z uscisku Harry'ego, zrobil kilka chwiejnych krokow do tylu i powiedzial: -Co...? -No i? - Harry podszedl do niego i przytrzymal przy scianie. - Co zobaczyles? - Jak mozna bylo przypuszczac, echo zniklo, glosy wszystkich obecnych byly znowu czyste i zwykle, a z umyslu Nekroskopa zniknal tajemniczy szept. Darcy patrzyl z troska to na Harry'ego, to na Grieve'a. -Co tu sie dzieje...? - zaczal mowic. Ale Grieve ucial mu w pol zdania: -Dwie osoby - (to do Harry'ego). - Chwile temu miales w glowie dwie osoby. Ale teraz jest jedna. Tylko... ty! Znow Harry go puscil i odwrocil sie caly roztrzesiony. Przezyl najazd, ktos dostal sie do jego umyslu. Tak jak dostal sie do umyslow Banksa, Stevensa i Jakesa. Przez chwile atmosfera w pomieszczeniu zgestniala, po czym: -No, moze ktos mi sprobuje to wyjasnic? - krzyczal juz Darcy. Na co Harry zabral ich do swego pokoju i wysluchal wiadomosci o zniknieciu Brendy i malego Harry'ego. Grieve nie marnowal czasu, a Nekroskop chlonal kazda sekunde. Sluchajac Grieve'a, wsluchiwal sie rowniez w siebie w poszukiwaniu tego drugiego, ktory mogl tez sluchac. Ale nie pojawil sie ponownie. Przynajmniej nie teraz. -Robila zakupy w Knightsbridge - zaczal Grieve. - Byla z malym. Oczywiscie pilnowalo jej trzech z naszych najlepszych agentow. To ci sami ludzie, ktorzy pilnowali jej tu na miejscu - Wydzial Specjalny, najlepsi z najlepszych. Bez zdolnosci pozazmyslowych, ale naprawde dobrzy. - Potrzasnal glowa. - Gdyby to byl kto inny, podejrzewalbym, ze ich raport zostal sfabrykowany. Ale oni tego nie robia. Wiedza co jest grane. I skoro mowia ze zniknela, to zniknela... -Ale nie w tlumie, rozumiesz, chociaz na ulicy bylo mnostwo ludzi. Zabrala Harry'ego do sklepu z ubraniami dzieciecymi, a ochroniarze czekali na zewnatrz. Czekali i czekali... i w koncu weszli do srodka, zeby sprawdzic, co sie dzieje. Nie bylo tam tylnego wyjscia, a Brenda i maly... -...Znikneli. - Harry byl teraz o wiele spokojniejszy. - Tak, rozumiem. Kiedy to sie stalo? -Mniej wiecej wpol do szostej po poludniu. Wyjechaliscie z budynku z Kenem Layardem. Nie chcialem wywolywac paniki i przerywac wam tego, co zaczeliscie. Wydawalo sie, ze odnajdziemy Brende. Nie szukalismy jej specjalnie z powodu jakichs grozb czy innego zagrozenia, bo czasami... czasami... -Bo czasami wydaje sie zagubiona i nie potrafi zatroszczyc sie o siebie? - Harry znow mu przerwal. - Nic sie nie stalo, powiedz to. Wiem, ma swoje problemy. - A w duchu dodal: Brenda? Ma problemy? Lagodnie powiedziane! Przez cale tygodnie i miesiace narad zwiazanych ze sprawa Bodescu i pozniej podczas metempsychozy Harry'ego - wejscia w inne cialo. W ogole jego istnienie, przy tym jak Brenda byla przekonana, ze nie zyje, czy to nie za duzo na jej watle barki? I stopniowo podczas przesluchan i rehabilitacji Harry'ego okazalo sie, ze Brenda wpadla w nieliche tarapaty. Ale nalezalo sie tego spodziewac, bylo to niemal nieuniknione. Pomijajac wszystko inne, Brenda niedawno zostala matka i wciaz dochodzila do siebie po trudnej ciazy i skomplikowanym porodzie, podczas ktorego lekarze mysleli, ze ja straca. Do tego dziwna umiejetnosc meza potrafiacego rozmawiac z umarlymi, o ktorej wiedziala i ktora zerowala na jej umysle od dawna, i fakt, ze jej dziecko odziedziczylo podobna lub posiadlo jeszcze bardziej przerazajaca moc, tak ze nawet wsrod pracownikow Wydzialu E jej maz uchodzil za dziwolaga, oraz fakt, ze Harry byl teraz (doslownie) zupelnie inna osoba. On byl kiedys jej Harrym z calym bagazem doswiadczen, z przeszloscia i przyzwyczajeniami, lecz teraz mieszkal w obcym ciele. Ale prawdziwa groze przezyla Brenda, stajac twarza w twarz z potworem Julianem Bodescu, czego nie byla w stanie sobie wczesniej wyobrazic, nawet w najstraszliwszym koszmarze... Nic dziwnego wiec, ze jej umysl pod presja zaczal fiksowac. Jakby jeszcze tego bylo malo: nienawidzila Londynu, a nie mogla wrocic na polnocny wschod, do Hartlepool, poza tym jej stare mieszkanie przywolaloby tylko potworne wspomnienia. To wlasnie w nim przerazajacy Bodescu ja zaatakowal, chcac zabic ja i dziecko! Tym samym, kiedy wiezy z rzeczywistoscia zaczely szwankowac, odwiedzala coraz wieksza liczbe specjalistow od psychiatrii i klinik psychiatrycznych. A teraz... co sie stalo? Czy doszla do przekonania, ze co za duzo, to niezdrowo. A moze to sprawka jakichs innych sluzb? A czy to mozliwe, zeby samo dziecko...? -No i tak - kontynuowal Grieve zadowolony, ze nie jest juz na widelcu. - Nie bylo tak, jak przypuszczalem, ze sie stanie - wciaz ich nie ma. Przydzielilismy do poszukiwan tylu agentow, ilu bylo mozna. W tej chwili przeczesuja City i robia co moga. Jego slowa sciagnely Nekroskopa na ziemie. -Jaki jest adres tego sklepu? - zapytal z bardzo ponura mina. Grieve zabral Darcy'ego i Harry'ego do pomieszczenia operacyjnego i przy pomocy klawiatury wywolal na ekranie mape Londynu. Pokazal Nekroskopowi dokladna lokalizacje sklepu. Harry powiedzial: -Dobra, teraz mam cos do zrobienia. - A po chwili odezwal sie do Johna Grieve'a. - To nie potrwa dlugo, a moze w tym czasie Darcy wprowadzi cie w szczegoly naszej sprawy. - Do Darcy'ego: - Mam nadzieje, ze znikniecie Brendy nie ma nic wspolnego z naszym wilkolakiem, ale od kiedy wrocilismy tutaj - nie wiem, nie jestem pewien - ale sadze, ze doswiadczylem takiego samego wtargniecia, jakie opisal Banks i inni. -Jezu! - wyksztusil Darcy, kiedy dotarlo do niego znaczenie lub przypuszczalne znaczenie jego slow. - Ale jesli on wie, ze go scigasz... czy myslisz, ze wzial zakladnikow? Harry wyciagnal rece w gescie bezradnosci, ale chwile pozniej ponuro pokrecil przeczaco glowa. -Nie, nie sadze, zeby moj syn mu na to pozwolil! Miejmy nadzieje, ze to zbieg okolicznosci. Ale jedno jest pewne - nie wolno tracic czasu. Wiec kiedy mnie nie bedzie, moze zechcesz wezwac Trevora Jordana? A jeszcze lepiej, daj mi jego adres i powiedz, zeby na mnie czekal. Tak radzil mi Sir Keenan Gormley... Poslugujac sie wskazowkami, Nekroskop udal sie do sklepu w Knightsbridge, do ktorego wszedl, poslugujac sie kontinuum Mobiusa. Jego pojawienie sie od razu uruchomilo alarm w sklepie, ale nie przejmowal sie tym - jesli jego plan sie powiedzie, nie bedzie tu siedzial dlugo. W czasach bezcielesnosci Harry'ego, przed "pozyskaniem" Aleca Kyle'a, byl w stanie podrozowac w przeszlosc i "materializowac" sie w niej. Potrafil wywolac widmo siebie samego w dowolnie wybranej minionej rzeczywistosci. Teraz, ponownie cielesny i w pelni zywy, nie mogl juz tego robic. Wywolaloby to nieprzewidywalne paradoksy i byc moze nawet uszkodziloby czasowa powloke. Wciaz potrafil podrozowac w czasie, ale nie mogl opuszczac kontinuum Mobiusa, by znalezc sie w rzeczywistosci. Ponownie wszedl w kontinuum, odnalazl wlasciwe drzwi do przeszlosci i przez chwile unosil sie przed progiem, patrzac w przeszlosc. Byl to widok, ktory nigdy nie przestanie go zadziwiac - miriady niebieskich linii zycia skrecajace sie i prezace w metafizycznej "prozni" czwartego wymiaru. Neonowe wlokna, ktore mozna polaczyc z "pamiecia" czasu, slady ludzkiego zycia, ktore zawedrowaly do tego miejsca, a jesli nie tutaj, to do zwyklego zycia po drugiej stronie kontinuum Mobiusa. A tam w przeszlosci klebila sie niebieska mgielka poczatkow czlowieka, supernowa zycia ludzkiego, z ktorej wylanialy sie pojedyncze wlokna, by zniknac w bezkresnej przyszlosci. Harry'emu wydawalo sie, ze slyszy glosne westchnienie -aaaaach, ktore brzmialo jak pojedyncza nuta zagrana na nieziemskim instrumencie, albo jednoglosnie brzmiacy chor w przestronnej katedrze, ale wiedzial, ze wokol panuje cisza, a dzwiek powstal w jego zadziwionym umysle. Poniewaz gdyby mial naprawde uslyszec odglos przeszlosci, brzmialby w jego umysle jak wybuch i ogluszylby go na zawsze. Nieomal niechetnie Nekroskop powrocil do czekajacego go zadania. Byl w miejscu, w ktorym ledwie kilka godzin temu zniknela jego zona i syn. Mial swoja teorie na temat tego, co sie z nimi stalo, i teraz, tak czy inaczej, mial zamiar jej dowiesc. Bez dalszej zwloki rzucil sie w dol tunelu czasowego. Zdarzyla sie rzecz dziwna i niezwykla. Poniewaz nigdy nie bylo go w tej czasoprzestrzeni, Harry nie mogl isc za swoja linia zycia, lecz musial po prostu szukac po omacku, a poniewaz ten rejon przeszlosci byl teraz jego terazniejszoscia (a moze nawet przyszloscia!), jego prawdziwa linia zycia rozciagala sie za nim i rozwijala sie jak motek przedzy w kierunku drzwi do przeszlosci. I Harry'emu bardzo podobalo sie to, ze moze wrocic do miejsca wejscia po rozwinietej linie... Po chwili dotarl do miejsca przeznaczenia, do punktu, w ktorym potwierdzi sie, ze jego syn Harry wywolal nieslychane, prawie unikalne zjawisko. Ale dotyczylo przyszlosci, a nie przeszlosci! Od razu rozpoznal linie zycia Brendy i syna. Cos go w nich przyciagnelo - wessalo przez ich ped - kiedy wylonily sie z przeszlosci jak dwa blekitne meteory i przemknely kolo niego ku prawdziwej przyszlosci. Jedna blekitna, dojrzala komorka na przedzie szlaku, torujaca sobie droge pomiedzy alternatywnymi odgalezieniami, i druga, mniejsza, lecz jasniejaca nowym zyciem! To byli oni, czy tez raczej ich nietrwale echo, jakie wzbudzili po wejsciu do sklepu, ale Nekroskop mial zamiar zbadac ich droge zaczynajaca sie tutaj. Szybko zmieniajac kierunek podrozy, Harry podazyl za nim i dobil do nich, poniewaz mial przewage wiedzy, ze czas jest wzgledny i w metafizycznym kontinuum Mobiusa jedynie wola przynosi pozadany skutek. I rzeczywiscie dzieki woli doszedl do nich dokladnie na czas. Pedzac za nimi do miejsca, do ktorego mlody Harry chcial zabrac matke, Nekroskop byl swiadkiem wydarzenia, ktore zadziwilo nawet jego i nie przestalo zadziwiac przez kolejnych siedem lat - lub tez przez "stracone lata" - za kazdym razem, kiedy przyjdzie do syna w odwiedziny. Harry bowiem zapomnial o jednej prostej rzeczy: to co on potrafil zrobic w kontinuum, jego syn bez trudu wykonywal na jawie! A wygladalo to po prostu tak: w przestrzeni w pewnym momencie w czasie linie zycia Brendy i malego Harry'ego zupelnie niespodziewanie gwaltownie sie urwaly! Oslepiony naglym blaskiem wybuchu dwoch miniaturowych bomb Harry zamknal oczy i poszybowal w kierunku tego, co musialo byc szczatkami jego rodziny, rozszczepionych atomow swiatla zajmujacych miejsce, w ktorym ostatnio przebywali. Ale po chwili, patrzac za siebie, szukal pozostalosci po zbyt bezwzglednej, zbyt calkowitej anihilacji, by cokolwiek moglo przetrwac. Przynajmniej nie w tym swiecie... ...Czy tez raczej nie w tym miejscu? I byc moze mozna wybaczyc Harry'emu, ze uwierzyl, iz jego syn przeniosl swoja matke do jakiegos bezpiecznego miejsca w zwyklym swiecie i ze z latwoscia ich pozniej odnajdzie i bedzie mogl do nich trafic. Ale "pozniej" moglo byc duzo pozniej, o czym mial sie wkrotce Nekroskop przekonac. A w jego wypadku mogly byc to nawet lata... Po powrocie do sklepu z odzieza dziecieca wciaz slyszal alarm. Harry zatrzymal sie tutaj, by odnalezc wspolrzedne, kiedy uslyszal telefon. Przez chwile nie zwracal na niego uwagi, a potem sie zastanowil. No bo kto dzwonilby do sklepu z artykulami dla dzieci w srodku nocy? Odpowiedz sama sie nasuwala. Harry odnalazl biuro, biurko i stojacy na nim telefon, po czym podniosl sluchawke. Na drugim koncu linii Darcy Clarke zapytal: -Czy to ty, Harry? -Tak. -Dobrze, ciesze sie, ze cie zastalem! Sluchaj, nie jedz do mieszkania Trevora. Rozmawialem z nim i juz do nas jedzie. Ale, ee, powiedzial mi, ze nie bedzie - pod zadnym pozorem - towarzyszyl ci w podrozy twoim srodkiem transportu. Czy to jasne? Harry usmiechnal sie do siebie, nieco jednak chlodno i pokiwal glowa. -Tak, jak slonce - powiedzial. - Mozesz sie z nim polaczyc w samochodzie? -Tak. -Powiedz mu, zeby pojechal pod ten adres i spotkal sie tam ze mna. - Podal mu adres warsztatu na East Endzie. - I niech sie zbytnio nie pokazuje. -Harry? Czy to rozsadne? - Troska Darcy'ego stala sie jasna i wyrazna. - Myslisz, ze powinienes to ciagnac? To znaczy dzisiaj w nocy? -Chyba nie, ale ja tego nie zaczalem. -Moze potrzebujesz wsparcia policji, albo Wydzialu? -Wykluczone! Tylko Jordana, zadnego wsparcia. Chcialbym, zebys nawet ty sie wycofal! Przez chwile zalegla cisza, po czym Darcy zapytal: -Czy ja slysze alarm? -Prawdopodobnie nie jeden - odparl Harry i odlozyl sluchawke. Pomyslal: I syreny! Widziany przez szybe policyjny radiowoz zatrzymal sie z piskiem opon przed sklepem. Syrena wyla na calego i na niebiesko swiecil sie obrotowy kogut. Mlody policjant podszedl do okna, oslonil brzeg czapki i zagladnal do wnetrza sklepu. Zobaczyl, jak Harry wychodzi z biura, skoczyl w bok i zaczal mowic cos do radiotelefonu. Harry pomachal mu pogodnie, nastepnie poszedl na tyl sklepu, gdzie wciaz bylo ciemno, przywolal drzwi Mobiusa i opuscil pomieszczenie. Stroze prawa dostatecznie juz dzisiaj napsuli Harry'emu krwi. Niech teraz oni sie potlumacza, szczegolnie po tym, jak wlamia sie do sklepu bez waznej przyczyny... Harry przeszedl szlakiem Mobiusa na East End i wyszedl| z drzwi, stajac w lekkiej, dokuczliwej mzawce, ktora wypelniala noc, sprawiajac, ze kocie lby lsnily ciemno w slabej nocnej poswiacie. Harry postawil kolnierz i przeszedl czterysta metrow przez dzielnice do wyburzenia do miejsca, w ktorym stal garaz, i z pobliskiej uliczki przygladal sie temu miejscu. Garaz wygladal dokladnie tak, jak opisano Harry'emu. Podtrzymywal szesc pieter betonowego szkieletu powyzej. Wybito boczne sciany, wiec poszczegolne pietra wygladaly jak przepastne parapety na gigantycznych framugach z betonu i stali. Sylwetka budowli na nocnym niebie przypominala Stonehenge z XX wieku lub jakas surrealistyczna "instalacje". Ponizej na parterze rampy biegly od miejsca, w ktorym stal Harry, i w ogolnie zaniedbanym budynku konczyly sie ceglanym murem. Ale za trzymetrowym ceglanym murem znajdowal sie teren warsztatu ciagnacy sie jeszcze jakies dwadziescia metrow poza bryle budynku. Upewniajac sie, ze nie jest obserwowany, Harry wykonal szybki mobiusowy skok na podworze, by sie rozejrzec... ...I tak szybko wyskoczyl, jak wskoczyl, bowiem zobaczyl, ze drzwi warsztatu sa otwarte, a zza nich widac bylo swiatlo i dobiegaly glosy ludzi i odglosy maszyn. Podworko rowniez pelne bylo luksusowych samochodow, zobaczyl kilka porsche i nawet jednego lotusa! Najwyrazniej robotnicy pracowali w nadgodzinach i Nekroskop wiedzial, nad czym pracuja. Mial jedynie nadzieje, ze nie beda pracowali do pozna i Trevorowi nie zejdzie cala noc na dotarciu tutaj. Bo jesli "wilkolak" byl na strazy, to wczesniej czy pozniej odkryje Harry'ego czajacego sie w mroku, co moze wywolac jedynie komplikacje. Ale Sir Keenan Gormley poradzil mu isc wet za wet i w odpowiedzi na te rade Harry mial zamiar wystawic przeciwko nieznanemu przeciwnikowi telepate Trevora Jordana. Moze Jordan bedzie w stanie zablokowac tamtego, dajac potrzebna Nekroskopowi przewage. Nie znaczylo to, ze Harry nie mial przewagi - mial wiele asow w rekawie, ale widzial oczami zmarlych, z czym przyszlo mu sie zmierzyc. Mial prosty plan: Dostac sie do warsztatu, sprawdzic tablice rejestracyjne, numery silnika, wydostac sie i zameldowac o wszystkim policji. Wydzial mogl przekazac informacje o oszalalym czlowieku-wilku i morderstwach, ktore popelnil. A gdyby nie bylo niepodwazalnych dowodow winy tamtego... to Harry wymysli cos na pewno, by wyrownac rachunki. Moze nawet posunie sie do tego, ze wystawi sie tamtemu na przynete. Ale prawo jest prawem i pomimo ze czesto Nekroskopa mierzila przesadnie rozbuchana biurokracja, to nie bedzie gral kata. Wiedzial, ze zamordowani, szczegolnie Jim Banks i pozostali policjanci, nie chcieliby takiego rozwiazania. Coz... jesli bedzie mozna tego uniknac. A jesli nie bedzie mozna... ...Kiedy nie bedzie mozna zrobic inaczej, Harry przyjmie zasade Sir Keenana Gormleya. Wtedy bedzie musiala sie stac rowniez zasada Harry'ego. Oko za oko... Teraz jednak Harry uznal, ze stojaca w deszczu oswietlonym zamglonym swiatlem samotna postac jest zbyt oczywista i poszedl alejka odchodzaca od drogi i skryl sie w cieniu. Kiedy tylko to zrobil, zorientowal sie, ze nie jest sam na, jak sie spodziewal, opustoszalej uliczce. Wpatrujac sie w mrok, dostrzegl postac kobiety idaca w jego kierunku, ale po drugiej stronie jezdni, oslonieta sciana garazu. Pomimo ze miala na sobie czarne buty na plaskim obcasie, wydawala sie wysoka i gibka. Zarowno jej rekawiczki jak i kostium ze spodniami byly czarnego koloru. Wlosy miala zwiazane w konski ogon i beztrosko machala reklamowka z drogiego sklepu, jakby chciala oznajmic calemu swiatu, ze wlasnie wraca z drogiego butiku, dokad poszla po jakis gustowny drobiazg - i do diabla z deszczem! Harry nie byl w stanie dostrzec jej rysow twarzy, a chcial, bo byl pewien, ze wyglada wspaniale... Na co przypomnial sobie, co powiedzial mu George Jakes. Czy to mogla byc ta sama dziewczyna? Pasowala jak ulal do opisu Jakesa. Ale skoro tak, to co tu teraz robila? Czy byla osoba stojaca na czatach przed warsztatem samochodowym? Wydawalo sie to prawdopodobne. Dlatego tez kiedy ciemne, skosne oczy o ksztalcie migdalow spojrzaly przez ulice w kierunku Harry'ego, kiedy dziewczyna doszla do sciany warsztatu, Nekroskop skryl sie w cieniu uliczki. I kiedy jego plecy zetknely sie ze sciana - dokladnie w tej chwili - nagle ostro zadzwieczal w glowie dobrze znany glos: -Harry? Dzieki Bogu cie znalazlem! Moj chlopcze, tak szybko sie ruszasz, ze trudno jest cie odszukac! - Sir Keenan przemowil do niego w chwili najwyzszej koncentracji, kiedy nerwy mial napiete jak struny. Wiec stojac w ciemnosci, Harry odruchowo podskoczyl. Zmarly poczul to i powiedzial: - Och, przeszkodzilem ci w czyms? Czemu jestes taki nerwowy? Harry postanowil szybko wyjrzec zza rogu. Ale dziewczyna... znikla? Ale jak? W poblizu nie bylo zadnej innej uliczki, a ulica byla dluga. Harry widzial, ze jest pusta od jednego konca do drugiego. Nawet olimpijczyk nie byl w stanie przebiec przez ulice tak szybko! A zupelnie nieprawdopodobne bylo, ze przeskoczyla przez mur... czy na pewno? - No i? - Sir Keenan naciskal go. - Co sie dzieje? Odkladajac sprawe znikniecia dziewczyny na bok, Harry szeptem wyjasnil najistotniejsze szczegoly: -Tak wiec rozumie pan, spodziewalem sie czlowieka, ktory wchodzi do ludzkich umyslow, ale nie spodziewalem sie pana! - Z drugiej strony, nawiazujac rozmowe z bezcielesnym Sir Keenanem Gormleyem, nie byl narazony na podsluchanie ze strony osoby zywej. Nawet wilkolak-telepata nie byl w stanie przechwycic mysli zmarlych. Jednak Sir Keenan doskonale slyszal jego mysli i powiedzial mu: -Harry, nie przeszkadzalbym ci, gdybym nie sadzil, ze to wazne. Co wiecej, mysle, ze tego szukales - tozsamosci mordercy! Harry momentalnie sztywnieje i od razu mowi: -Zdaje sie, ze juz ja znam. Nawet jesli nie jest to dokladna tozsamosc, to mam jego szczegolowy opis. Ale tak, dobrze byloby sie upewnic. -Cos sie stalo po twojej wizycie u Banksa, Stevensa i Jakesa - mowi Sir Keenan. - Ktos sie zglosil. -Ktos martwy? -O tak, i rowniez ofiara jak pozostali. A jednak ofiara zbrodni gorszej niz inne, poniewaz zostal zabity przez swego wlasnego brata! - Nekroskop wyczul, ze Sir Keenan potrzasa smutno glowa. - Harry, chcialbym, zebys poznal R.L. Stevensona Jamiesona i zeby teraz juz on dokonczyl te historie... Harry posiadal umiejetnosc rozrozniania glosu osoby dobrej i zlej niemal po pierwszych slowach wypowiedzi zmarlego. Kiedy przemowil do niego ten czlowiek, na poczatku drzacym glosem, pozniej nieco pewniej, od razu wiedzial, ze jest dobry i uczciwy. -Chyba tak, taki bylem - zgodzil sie rozmowca nie bez nuty skromnosci. - Przynajmniej na tyle, na ile maglem. Ale moj brat... nie byl taki. Czy tez raczej, nie jest! Zechcesz wysluchac mojej opowiesci, Nekroskopie? No bo uwazam, ze to zaszlo juz za daleko. Slyszalem, jak rozmawiales z innymi o tej sprawie, i mimo ze bylem daleko i nie ze mna rozmawiales, to czulem twoje cieplo. Wiem teraz, dlaczego zmarli tak cie kochaja. I gdyby stalo ci sie Bog wie co, moje nazwisko i kosci bylyby przeklete na wieki. Nie chce tego! Nie ma mowy! Wiec... czy masz czas, by mnie wysluchac, Nekroskopie? I Harry oczywiscie pokiwal twierdzaco glowa... Bede sie streszczal (R.L. Stevenson zaczyna swoja historie). Urodzilismy sie na Haiti w Port-au-Prince. Mowiac " my", mam na mysli siebie i brata - A.C Doyle'a Jamiesona. I zanim zapytasz: tak, nasz tatus byl nieslychanie oczytany! Mielismy tez starsza siostre -Shelley, albo M. W., jak ja nazywalismy, bo Wollstonecraft to o wiele za dlugo. Urodzilem sie w 46., a Arthur Conan przyszedl na swiat siedem lat pozniej. Wiec jak widzisz, byl moim malym braciszkiem. Ale na Antylach jest podobnie jak w Anglii czy gdziekolwiek indziej na swiecie, jak mi sie zdaje: siedem lat to olbrzymia roznica! Chodzi o to, ze zostalem, podobnie jak Shelley, wychowany w szacunku dla rodzicow. Ale kiedy Arthur Conan przyszedl na swiat, wszystko stanelo na glowie. Po pierwsze, tatus sie zestarzal. Juz nie byl tak dobry w ksztaltowaniu charakteru dziecka. Mamusia zmarla przy porodzie Arthura Conana, a trzy lata pozniej Shelley wyszla za maz i wyprowadzila sie na Jamajke. I zostalem tylko ja - dziesieciolatek, tatus i A.C. Bylo to na nic, bo nie bylo mamusi, ktora nauczylaby A.C. odpowiednich manier - tylko rozpuszczajacy go tatus i ja... a bylismy w tym dobrzy. Wtedy tatus juz byl bardzo stary, a A.C. byl jego ostatnia latorosla, ze tak powiem, jesli wiesz, o czym mowie. O tatusiu: Mial w sobie krew obeah, ja tez, a A.C. mial jej mnostwo! Wiesz, co to obi, Harry? Strzelaj, jasne, ze bedziesz wiedzial! No bo to jest to, co robisz teraz... no to jest obeah, wiesz? Czarna magia! Obi! Na naszych wyspach jest tego pelno, jak slyszalem! Na niej wzrastaly wszystkie rezimy. A bylo tego jeszcze wiecej, kiedy A.C. i ja bylismy dziecmi. To pojawilo sie wraz z czarnym ludem z Afryki, wiesz? Ksiadz mowil, ze obi zrodzilo sie z grzechu i wzrastalo na ignorancji i nie ma na to miejsca w bogobojnym swiecie. Ale ja zawsze bardziej balem sie obi niz Boga! Tylko ze obi tatusia bylo lagodne, sluzylo wylacznie ochronie, niczemu wiecej. Tatus nawet muchy by nie skrzywdzil! Byl szczesliwy, majac swoje zaklecia i napary milosne, i nigdy nie zajmowal sie robieniem trucizn czy tez zaklinaniem umarlakow - czyli zombie, Harry, z calym szacunkiem! Ochrona, tak! Ale tatus mial cos wiecej niz tylko proste zaklecia i mogl tego uzyc, by stac sie wielkim czlowiekiem. No bo cale rzady opieraly sie na tych sprawach - na Haiti i nawet w Indiach! Taak! Poniewaz tatus mial moc, ktora pozwalala mu zajrzec do mozgu wroga, aby poznac kazdy jego ruch. No ale bylo nawet jeszcze lepiej - kiedy stawal naprzeciwko zlego czlowieka, to wiedzial, ze on jest zly! I wtedy to cos od razu zaskakiwalo i mogl od razu odczytac zle albo niebezpieczne mysli, jakie ktos mial przeciw niemu. I wiedzial, kto tak mysli! Nie zeby to zdarzalo sie czesto, rozumiesz, bo tatus wrogow nie mial za duzo. Czasami tatus sprawdzal swoje obi i bardzo czesto robil to podczas pelni. Mieszkalismy w malym domku z ogrodem, oslonietym klifem w malej zatoczce kolo Port de Paix na poludniowym wybrzezu. Trzymalismy kilka kurczakow, jedna czy dwie swinki, a w pradzie pomiedzy Haiti i Tortue Island plywalo mnostwo ryb. Z zielenina z ogrodka i pobliskiego lasu wiodlo nam sie calkiem dobrze. Ale kiedy tatus sie starzal, a A.C. podrastal, przekonalem sie, ze bratu to nie wystarcza. Przed nim stal otworem caly swiat, a nasz ogrodek przy plazy nie byl za wielki... Podkradalismy sie do tatusia podczas pelni. Mial cos, co nazywal swoim "domem Obeah " - byla to drewniana szopa na koncu ogrodka, gdzie glownie siadywal na starym fotelu bujanym i przechylal dzban. Ale czasami palil ziola, mamrotal jakies zaklecia, obracal sie w kolko i rozgladal sie wokol, by dowiedziec sie, co na swiecie w trawie piszczy. Na drugi dzien zawsze mielismy kurczaka na obiad, bo wykorzystywal te ptaki do swoich praktyk. Gdyby nas wtedy przylapal, o jejku, dopiero by sie wsciekl! Nie chcial, zebysmy mieli cokolwiek wspolnego z obi! Powiedzial kiedys do mnie, jak bylem sam: -Masz dobra aure, Robert, jestes jak czekolada - to znaczy, ze jestes naturalny. Las jest zielony, ryba jest srebrna, ty jestes czekolada. Tak jak kloda jest brazowa, niebo jest niebieskie, moze jest zielone na glebokosci, ty jestes kolorem swej duszy. Ale, synu, mowie ci, ze brat twoj to mrok. I to o wiele ciemniejszy niz jego skora! Ale Arthur jest mlody i moze sie to zmienic - lepiej, zeby sie zmienilo, bo inaczej nic dobrego go nie czeka! Tylko wiem, ze zabraknie mnie, by tego dopilnowac, wiec zostawie wszystko na twoich barkach. W koncu ty jestes jego bratem. I tak mi powiedzial. Nie zebym mial mu za zle, nie wtedy.... Ale nadszedl moment, kiedy A.C. skonczyl siedemnascie lat. Ja pracowalem caly czas i nie mialem dla niego czasu. Tatus byl na ostatnich nogach i widzialem, ze staruszek ledwo sie trzyma! A moj brat... to bylo dopiero ziolko! Pewna dziewczyna w porcie de Paix wpadla przez niego w klopoty (nie zeby sie tym przejela, bo i tak miala zla reputacje), a A.C. popalal mnostwo zlego ziela. Rowniez podejrzewalem, ze wysoko stoi w hierarchii w gangu po zlej stronie prawa. I musisz pamietac, Harry, ze za dawnych czasow prawo nie bylo takie jak w Anglii! Nie, prosze pana! Ludzie gineli za przekonania polityczne albo po prostu znikali z powierzchni ziemi, co mniej wiecej znaczylo to samo. Ale jeszcze gorsze bylo to, ze A.C. probowal swych sil w obeah. Pomowilem z tatusiem o tym, a on powiedzial: - Synu, jest tak, jak sie obawialem. Krew dala znac o sobie. Obeah jest w mej krwi, tak jak i w twojej i twego brata. Tylko ze wiem, ze A.C. uzyje jej w niecnym celu. Ale tez wiem, ze ty musisz mu w tym przeszkodzic. Tak dlugo jak zyjesz, moje obeah dzieli sie pomiedzy ciebie i brata. Wiec gdziekolwiek idzie, cokolwiek robi, badz tam, by wyrownac Moce Ktore Sa. Czyli moce, co rzadza obi. Po prostu badz tam, a Arthur nie bedzie mial pelni wladzy nad swymi umiejetnosciami. Ale, synu, musze ci tez powiedziec... ze brat twoj jest mocny w obeah. Wiedzialem o tym od, och, wielu lat. Chyba dlatego jeszcze staram sie trzymac, bo wiem, ze nie dojdzie do pelni mocy, dopoki ja zyje... I teraz Harry, powiem ci o nocy, ktora bede zawsze pamietal, bo kiedy wychodzilem z domu Obeah staruszka, zobaczylem, jak jakis cien przemyka sie przez ogrod, jakby byl to cien mojego brata... Coz, tatus zmarl kilka dni pozniej, zmarnial i skurczyl sie jak zwiedly lisc, trzymajac sie za brzuch, jakby mu cos zaszkodzilo. Cos podejrzewalem, ale na Boga, nie dopuszczalem mysli, ze to sprawka A.C. Po prostu nie moglem...! Minelo kilka lat i okazalo sie, ze tatus mial racje - jego obi przeszlo na mnie i na A.C. Ale jak mowilem wczesniej, ja dostalem niewiele, a moj brat mnostwo - i wszystko bylo bardzo zle! A.C. mial lat dziewietnascie i byl poszukiwany przez Prawo. Nie za cos konkretnego -glownie za bycie przeciw tak zwanym "wladzom". Gdyby go dopadli, to na pewno by zniknal, i A.C. wiedzial o tym. Juz to samo moglo go w ogole sklonic przeciwko wszelkiej wladzy. Chcial wyniesc sie potajemnie z kraju i mial odpowiednie znajomosci, by to zrobic. Potrzebowal tylko papierow, co komus, kto sie potrafi odwdzieczyc, nie nastreczalo zadnych trudnosci. Poza tym mial obi i uzywal tego, by omamic ludzi. Dla mnie tez zalatwil papiery. Widzisz, pamietalem o przysiedze zlozonej tatusiowi, ze bede stal przy A.C, dokadkolwiek by nie poszedl, i bede go zawsze strzegl. W koncu byl moim mlodszym braciszkiem. I tak przyjechalismy do Anglii. Zdaje sie, ze stalismy sie nielegalnymi emigrantami, bo papiery byly sfalszowane. Tak czy inaczej nigdy nas nie zlapali. Szczescie - i obeah - byly z nami. A tutaj jest mnostwo ludzi z wysp, wiesz? Zawsze jest ktos, kto pomoze, schroni i obroni czlowieka obi. Jak sadze, zaopiekowano sie mna, bo ludzie lubili mnie i bali sie A.C. Ale nieszczescia chodza stadami, Harry, a tutaj w Wielkiej Brytanii A.C. nie mogl siedziec na miejscu, tak jak w domu. Czarne gangi, drobne kradzieze, narkotyki... rzucal sie we wszystko jak w ogien! Moglem oczywiscie go zostawic i dac sobie spokoj z opieka, ale obiecalem tatusiowi. I wiedzialem, ze byloby duzo gorzej, gdybym nie stanowil przeciwwagi dla jego uczynkow. Ale zdaje sie, ze moje obi rownowazylo jego i trzymalo go z dala od powazniejszych klopotow. Coz, przynajmniej od najpowazniejszych z powaznych. Ale w koncu rozdzielilismy sie. Dostalem dobra prace i poznalem dziewczyne... ale to niewazne. Pewnego wieczora A.C. przyszedl do mnie, bo wypil o wiele za duzo. Powiedzial, ze chce pogadac. No wiesz, jak sie gada w pijanym widzie. Ale sa pijackie wynurzenia i pijackie wynurzenia. Moj brat patrzyl na mnie dziwnie, oddychal ciezko i wolno. I wiesz, Nekroskopie, przypomniala mi sie rozmowa z tatusiem, kiedy powiedzial mi o rownowadze naszych obi i jak A.C. Doyle Jamieson nie mogl dostac w pelni swojego obi, poki tatus zyl, a nawet po tym bede ja, by sciagac go na dobra strone. I przyznaje, ze pomyslalem: Coz, wyglada na to, ze A.C. jest gotow, by pojsc w swoja strone! I pomyslalem: Ten chlopak chce tez mojego obi! Tak czy inaczej zapytalem, w czym problem, a on mi powiedzial, ze szef konkurencyjnego gangu chce go dopasc. Ale A.C. mogl jedynie zobaczyc "przeblysk" tego chlopaka. Znaczy "przeblysk" obeah, rozumiesz? Skad niby A.C. mial wiedziec, ze ktos go sciga? Ale to bylo na powaznie i A.C. musial znac kazdy ruch swego wroga. Ale nie mogl, bo moje obeah blokowalo jego! A ja slyszalem cos niecos o tamtym chlopaku i wiedzialem, ze to powazna sprawa. Coz, jak glupiec powiedzialem A.C. o wszystkim. Od czasu mojej ostatniej rozmowy z tatusiem nawet nie myslalem o obi, ale teraz skoncentrowalem sie, by oczyscic przedpole dla A.C. Nie bylo w tym zadnego dzialania fizycznego, bo wszystko odbylo sie w umysle. Po prostu uwolnilem swoje obi. Chyba wiesz, o czym mowie, Nekroskopie, bo ty tez to potrafisz. Ale... och, przez kilka nocy dreczyly mnie koszmary, az A.C. ponownie mnie odwiedzil. Wtedy na niebie byla pelnia, czas obi, i w gazecie zobaczylem, ze tamten chlopak nie zyje, zostal caly rozerwany. 1 tak moj brat, A.C. Doyle Jamieson, znalazl sie na szczycie, nie byl tym, kim dawniej. Tylko ze po prostu nie moglem uwierzyc, ze to zrobil moj brat. Na wszelki wypadek znow uwolnilem swoje obi, nie wyslalem go, zeby kogos namierzyc, ale zeby stanac przeciwko Arthurowi! I oczywiscie on sie dowiedzial, ze to zrobilem. Jak? Poniewaz obral sobie nowego wroga - mnie! Coz, minal miesiac... znow na niebie pojawila sie pelnia... i po tym... to wlasnie wtedy... Harry, bylo po wszystkim! Ale nie pros mnie, zebym ci o tym opowiedzial, bo nie powiem. Poza tym slyszales juz dosc od innych. I poniewaz ci to powiedzieli, to wiedzialem, ze to Arthur. Widzisz, to co sie im stalo, stalo sie tak samo mnie. Dokladnie. I w koncu musialem sobie to uzmyslowic, ale jak sobie ciagle powtarzam, A.C. byl mimo wszystko moim bratem... -Oczywiscie wiesz - po chwili powiedzial Harry R.L. Stevensonowi Jamiesonowi - ze w najlepszym wypadku twoj brat spedzi reszte swych dni za kratkami? I podkreslam jeszcze raz - w najlepszym wypadku. -A w najgorszym? -R.L., on sadzi, ze jest wilkolakiem, i wedlug mnie nie bedzie bezpieczny nawet za kratami czy w izolatce! Ale w najgorszym czeka go smierc. Jesli dojdzie do walki... coz, nie moze jej wygrac. Bo jesli wygra, to przegraja inni ludzie. Straca zycie. Wyczul, ze R.L. potakuje. -Chyba wiedzialem o tym od poczatku. Oczywiscie, ze tak, bo inaczej nie przyszedlbym do ciebie. Ale mysle, ze jesli ma zginac, to niech to sie stanie z twoich rak, Nekroskopie. -Zrobie wszystko, zeby sie tak nie stalo, R.L. - Harry potrzasnal glowa. - Szczegolnie po rozmowie z toba. Ale jesli do tego dojdzie... -Rozumiem - powiedzial R.L. - I, Harry, jesli moge ci w czyms pomoc... -Zdaje mi sie, ze mozesz w jednej sprawie - powiedzial Nekroskop, bo nagle wpadl mu do glowy pewien pomysl. - Jak sie ma twoje obi, R.L.? -Co? (Harry nieomal zobaczyl wyraz zaskoczenia na twarzy rozmowcy.) Chyba zakopano je wraz ze mna w ziemi! -Naprawde? - Harry wiedzial, ze tak nie jest. Wiedzial, ze cokolwiek czlowiek robi za zycia, zwykle robi to rowniez i po smierci. Rownie dobrze obeah R.L. moglo pomagac ukrywac tozsamosc jego brata przed Ogromna Wiekszoscia! -Tak sadzisz? - R.L. najwyrazniej nie zastanawial sie nad tym wczesniej. - O jejku! Znaczy ze wciaz sie opiekowalem A.C., nawet po tym, jak mnie zabil?! -Tak wlasnie moglo byc - powiedzial mu Harry. - Na swoj sposob miales prawo go chronic - przynajmniej jego dobre imie. -Niech mnie! - powiedzial R.L. - To ci dopiero dobre imie! -No to w takim razie twoje - odpowiedzial Harry. - I teraz mozesz rowniez ochronic mnie. -Co? Jak? (Tym razem byl zupelnie zaskoczony!) Harry wyjasnil mu i R.L. zrozumial. Nie zyl i mial swoje obi... a moze nie. Mogl ponownie go uzyc, przez Nekroskopa! I tym samym odmowic swych mocy bratu. Ale tylko jesli zajdzie potrzeba - jak powiedzial mu Harry... ...I w sekunde pozniej az podskoczyl! Zajety rozmowa z umarlym w ciemnych zaulkach uliczki nie uslyszal cichych zblizajacych sie do niego krokow. Za pozno je uslyszal -w tym samym momencie poczul reke na ramieniu! -Harry? - powiedzial Trevor Jordan, a Nekroskop zachlysnal sie i rzucil do tylu. - Wystraszylem cie? -Jezu Chryste! - wyszeptal Harry, opierajac sie ciezko o sciane. - Trevor... Trevor, co ty wyrabiasz?! -To, co mi kazano - odpowiedzial Trevor, wzruszajac ramionami. Wygladal na zagubionego. - Coz innego, staram sie byc dyskretny. 6...i jeszcze jeden Umysl Harry'ego uwolniony z rozmowy z R.L. znow stal sie potencjalnym celem ataku, podobnie jak umysl telepaty Trevora Jordana. Poniewaz on rowniez stal sie wrogiem A.C. Doyle'a Jamiesona. Pozazmyslowa obecnosc ich obydwu osiagnela mase krytyczna, ich polaczona aura - niezauwazalna dla szarej masy zwyklych ludzi - emanowala z nich w deszczowa noc we wszystkich kierunkach. Wystarczyl jeden kierunek - do garazu przez ulice.I pojawilo sie... najscie! Nekroskop poczul to od razu. Ale zamiast uniknac go czy tez zablokowac stanal mu naprzeciw, starajac sie przedostac do umyslu, ktory go zaatakowal. Trevor Jordan rowniez to poczul - tepe pulsowanie dziwacznego i przedziwnie obdarowanego umyslu - i powiedzial: -Co...? Ale Harry wyciagnal dlon, by wyciszyc pytanie Jordana, i powiedzial szeptem: -Wsluchuj sie, jesli chcesz, ale staraj sie unikac kontaktu z tym umyslem. Powiem ci, kiedy mozesz odblokowac umysl. -Co jest? - Intruz chrzaknal jak swinia w umysle Harry'ego. Juz nie byl to szept, lecz otwarte zdziwienie, wynikajace z tego, ze Nekroskop rozpoznal jego obecnosc i zareagowal na nia, lecz nie tak, jak spodziewal sie przestepca. Po chwili dodal, juz nie kryjac sie: -To znowu... ty! - Rozlegl sie nie dajacy sie pomylic z niczym zaflegmiony, grozny glos, zdradzajacy megalomanskie ciagoty mowiacego. Kazdego czlowieka, poza urodzonym telepata - i praktykujacym, ktory wczesniej juz spotykal rownie oszalale umyslowosci -odrzucilby jego smrod, mentalny odor, ktory jak trujacy sluz saczyl sie z tego mozgu. Telepata... lub Nekroskop, Harry Keogh. On juz rozmawial z wampirami i to nie tylko martwymi. W porownaniu - wylacznie w porownaniu z nimi - ten umysl byl niemal uroczy. Jesli zas chodzi o samo z nim zetkniecie: W rzeczywistosci kontakt z umyslem zyjacej osoby nie roznil sie wcale od kontaktu z umyslem osoby martwej. Tylko ze Harry nie byl telepata - nie mogl "wysylac", a jedynie "odbierac" informacje - odpowiedzi mogly byc jedynie odczytane przez telepatie drugiego. Co w tym wypadku sprowadzalo sie do tego samego. A tym razem ten drugi to... nikt inny, tylko A.C. Doyle Jamieson, ktory slyszal "odpowiedzi" Nekroskopa. Lecz nie byly to lekliwe odpowiedzi zastraszonego czlowieka, a na pewno nie takiego, ktory watpil w stan swego zdrowia psychicznego! -Kim jestes? (W glosie pojawil sie gniew i byc moze podskorny lek.) Czym jestes? Kim ty... kurwa... jestes?! -Kresem twej drogi, Arturze - odpowiedzial Harry. - Wielka dawka twojego wlasnego obeah, ktore odbija sie prosto w twoim kierunku. Jestem srebrna kula lecaca ku twemu sercu. Jestem sprawiedliwoscia wymierzona za wszystkie istnienia, ktore zabrales, ktora zawieszona w prozni przez dlugi czas wybuchnie ci prosto w oczy! - Ale w metafizycznym umysle Harry'ego pojawila sie niepowstrzymana, jesli nie celowo, uwolniona mysl: - Jestem tym, ktorego zwa Nekroskop. A.C. odczytal wszystko, a szczegolnie lapczywie to ostatnie. I pomimo ze nie wiedzial, kim jest Nekroskop, zabrzmialo to w jego umysle jak grozba i zupelnie mu sie to nie podobalo. -Co? Nekroskop? (Ostatni czlon tego slowa zrozumial jednak opacznie.) Skop? Gliniarz! A lubisz palowac czy tylko "z kopa"? Chcesz zrobic nalot? Och, naprawde? - A.C. staral sie szydzic, ale w rzeczywistosci byl spanikowany, bo poczul niebezpieczenstwo! W koncu padlo kolejne szyderstwo: - No to sie pierdol, brachu! - Jego obecnosc znikla gwaltownie z umyslu Harry'ego. Mijaly sekundy, po czym: Na koncu uliczki, po drugiej stronie garazu, zazgrzytaly metalowe drzwi. Dlugie, metalowe zeby otwieraly sie z chrzestem. Byly oddalone od nich o dobre dwadziescia metrow, ale w ciszy nocy Harry i Trevor wyraznie slyszeli wulgarne przeklenstwa. Ciemnosc zostala nagle rozswietlona reflektorami i z rampy zaczal zjezdzac z rykiem silnikow konwoj aut i jeden woz za drugim zaczely pojawiac sie na drodze. Bialoniebieskie iskry rozswietlaly noc, kiedy kola ocieraly sie z piskiem o rampe, a skrecajace ostro wozy lsnily w mroku. Z piskiem opon jedne skrecaly w lewo, a drugie w prawo. Wraz z Jordanem skryli sie w cieniu sciany w uliczce, obserwujac, jak dwa samochody i furgon przemknely obok. Bladolicy kierowcy kurczowo trzymali sie kierownic. - Jak gowniane szczury opuszczaja tonacy statek! - powiedzial Trevor Harry'emu do ucha. Harry popatrzyl na niego i zobaczyl zmruzone oczy i spieta twarz. - Ale gnojek, ktory ich pognal, jest wciaz w srodku! -Co? - Harry zmarszczyl brew. - Masz z nim lacznosc? Prosilem cie, zebys sie trzymal z dala! Nie wiemy, z czym mamy do czynienia. -Mamy do czynienia z poteznym telepata to masz jak w banku - odparl Jordan. - I jest dodatkowo jeszcze przerazajacy. Cos jednak mu przeszkadza. Stara sie ponownie cie namierzyc, ale cos mu staje na drodze. A poza tym nie zignorowalem celowo twego ostrzezenia, Harry. Ale przy tak poteznej mocy... trudno go uniknac. -R.L. Stevenson - Harry przytaknal ponuro. - To go najbardziej gryzie - obeah jego brata. Nieomal czuje jak przechodzi przeze mnie! - Nic to Jordanowi nie mowilo - nie potrafil wylowic z tego zadnego sensu, poniewaz celowo nie czytal umyslu Nekroskopa. Ale w tym wlasnie momencie natret powrocil i odczytal mysli Harry'ego. -Co?!... (Wydal z siebie pelen zaskoczenia skrzek.) R.L.? Ale on... nie zyje! Sluchaj, ty bialy smieciu, kimkolwiek jestes - moj brat nie zyje! Zalapales? Nie zyje! Wiem, bo to ja go zabilem! Tak w ogole, to ty tez nie zyjesz... tak samo jak ci dwaj, co sa z toba! -Dwaj? - Harry zastanowil sie nad tym: - Co? Czyzby rowniez potrafil wyczuc R.L.? Nie tylko jego obeah...ale rowniez samego R.L.? -Komu wciskasz ten kit, Pierdoskop? Nie moge wyczuwac R.L., bo on nie zyje! Mam na mysli twoich dwoch kumpli! Wszyscy trzej jestescie moimi wrogami - ale jest was tylko trzech. No to chodzcie tu i zaczynajmy, jak macie troche ikry w sobie. Trzech na jednego... na co czekacie? Ale pamietajcie: mam po swojej stronie ksiezyc! - Jego cichnacy mentalny smiech brzmial jak szczekanie wscieklego psa. -Juz sie nie boi - wysyczal Jordan. - Jest za to wsciekly jak jasna cholera i najwyrazniej kopniety w glowe! -Wymienil trzech wrogow, ale nas jest tylko dwoch. - Harry byl w kropce. - Jesli jest w stanie odczytac obecnosc R.L., to sam jest kims na ksztalt Nekroskopa! -Kimkolwiek by nie byl, laknie krwi... glownie twojej! - dopowiedzial Jordan. - Ale rowniez mojej, jesli odczytuje poprawnie to, co mysli! Powinnismy teraz sie zatrzymac i wezwac posilki. -Tchorzliwe gnojki! - zaryczal glos w glowie Harry'ego. -No to sie walcie. Powalczymy sobie kiedy indziej! - i przed oczyma Harry'ego stanal wyrazny obraz mordercy przygotowujacego sie w garazu do drogi. Ale padlo wyzwanie, co gorsza ktos szydzil z Nekroskopa, nazwal go tchorzem. I w glebi duszy wciaz tlilo sie przekonanie, ze nie stanowi zagrozenia. Przynajmniej nie Harry Keogh, jakim kiedys byl. W tym czasie Jordan ponownie sie "wlaczyl", tym razem celowo, i powiedzial: -W srodku jest nie tylko on. Jest z nim jakis kompan. Albo... kompani? -To Skippy - odpowiedzial Harry, wyciagajac zle wnioski lub tez polprawdy. - Obaj tam sa. I jesli tym razem uciekna, kto wie, kiedy bedzie ich mozna zapuszkowac. Jordan czul, co teraz bedzie, i powiedzial: - Harry, ja... -Idziesz ze mna? - Nekroskop przytrzymal go za ramiona. Jordan cofnal sie. -Na twoj sposob? Niekoniecznie! Widzialem to w twoich myslach, Harry. Niewiele wiem o tym calym kontinuum Mobiusa! Przejde przez plot. - Nie dopuszczajac do sporu, wyszedl szybko z kryjowki w uliczce i przebiegl przez droge, na chwile zatrzymujac sie, odwracajac i rzucajac cos stalowo-blyszczacego Harry'emu. Harry zlapal przedmiot: byl to pistolet Browning 9 mm. - Poniewaz bedziesz tam pierwszy -zawolal przyciszonym glosem Jordan - to moze ci sie przydac. - Kiedy dotarl do muru, popatrzyl w tyl... i zobaczyl, ze mial racje, Harry'ego juz tam nie bylo... ...Byl natomiast w garazu. I A.C. Doyle Jamieson wiedzial o tym! W umysle Nekroskopa jego zdziwienie przybralo forme trzech wykrzyknikow, za ktorymi pojawilo sie przerazenie i chaotycznie rzucane pytania: Co? Gdzie? Jak? Kto?... zakonczone powracajaca fala wscieklosci. Jego umysl byl w pelni i laknal krwi. I dzisiejszym celem byl Harry. Nastala fizyczna i mentalna cisza... Ktos wylaczyl swiatla - Harry uslyszal trzask przelacznika. I zapanowala ciemnosc. Po srodku pomieszczenia swiecila sie jedynie jedna mala zarowka posrodku cementowego sufitu. I rzucala cienie. Poruszajace sie cienie! Harry zobaczyl, czy tez wyczul, ruch... zagrzechotal jakis kawalek metalu, jakby ktos sie o niego potknal lub kopnal go na bok. Po lewej stronie. A po prawej pojawily sie pelzajace cienie - ruch byl nieznaczny, lecz wystarczyl, by Harry'emu podniosly sie wszystkie krotkie wloski jak siersc kotu. Oczy patrzyly na przemian w gore i w dol. Nad glowa mial system wspornikow rampy dzwigowej wraz z kabina i wyciagiem - ciezkie lancuchy kolysaly sie, nieznacznie zwisajac z kol kolowrotu. A moze to ktos wprawil je w ruch? A.C. i Skippy... ktozby inny? Harry pamietal to, co powiedzial przed chwila Trevor Jordan: W srodku jest nie tylko on. Jest z nim jakis kompan. Albo... kompani? -Wspaniale! Ale ilu ich jest? Jordan mial racje: nie musial to byc tylko Skippy. Trzech! Rozlegl sie glos w umysle, czy tez raczej w metafizycznej ciemnosci, przed oczami Nekroskopa. I od razu wiedzial, ze to glos R.L. Stevensona Jamiesona. Trzech wrogow. Ale czyich, to trudno powiedziec! Dwoch jest przeciw tobie, to pewne. Co do trzeciego... Harry wyczul wzruszenie ramion umarlego. -R.L. - wyszeptal Harry - powinienes uzywac swego obi, by zrzucic je na brata. Powinienes zachowac je do tego zadania. Nie marnuj go na rozmowe ze mna. -Ty masz wszystko naprawic, Nekroskopie, a ja zrobie wszystko, by ci pomoc -powiedzial mu R.L. - Nie martw sie o moje obi. Dziala, wierz mi. I wlasnie odczytalem z twego umyslu, jak moj brat sie przechwalal zabiciem mnie! Nie bede wymagal wiec od ciebie zadnych obietnic, Harry. Nie powstrzymuj sie ze wzgledu na mnie. Dorwij tego sukin... Oczy Harry'ego przywykly juz do polmroku wypelniajacego garaz. Skorupy samochodow lezaly w roznych stadiach naprawy, przemiany i rekonstrukcji w dwoch rzedach stanowisk wyposazonych w kanaly naprawcze, wyciagi i rozmaite narzedzia. Podnosniki i inne maszyny kolowe staly po srodku na wysepce, a wokol wszedzie zwieszaly sie lancuchy. Warsztat opuszczano w pospiechu i teraz jego wyposazenie stanowilo grozna pulapke. Nawet ktos, kto doskonale znal rozklad pomieszczenia, poruszajac sie pospiesznie, wpadal w pulapke. Harry stal osloniety poteznymi stalowymi wspornikami wspierajacymi wysoki sufit. Znajdowal sie w jednym ze stanowisk naprawczych, do ktorego wszedl z kontinuum Mobiusa. Jakies dwadziescia piec metrow na lewo od niego drzwi wiodace na zewnatrz na podworze, jak przypuszczal - otwarte... byly jednak zamkniete! W tej chwili pewno Jordan krazy wokol nich, co znaczylo, ze Harry jest sam. I wiedzial, ze nawet jesli droga Mobiusa wyjdzie na podworze, to telepata i tak odmowi podrozowania w ten sposob. Ale w ogole to jaki bylby pozytek z Jordana w srodku? Zaden: wystawiloby go to tylko na niebezpieczenstwo. Oczywiscie, Harry mogl po prostu umyc rece i wyjsc stad. Ale to bylo do niego niepodobne. Problem polegal na tym, ze w ciemnosci i w obliczu niebezpieczenstwa Harry zaczal sie czuc bardziej soba - o wiele lepiej zaczal sobie zdawac sprawe z niebezpieczenstwa w jakim sie znalazl - on, umysl Harry'ego Keogha w nie swoim ciele. Ale co, do diabla, przeciez to to samo - czyz nie? Nagle zdal sobie z cala moca sprawe, ze to przeciez on sam! I naprawde sam... -Niekoniecznie, Nekroskopie - odezwal sie glos George'a Jakesa z oddali, nieco go zaskakujac. - Harry, uzyj, jak mu tam - kontinuum Mobiusa. - Jakes byl podekscytowany, "slyszac" mysli Harry'ego. - Uzyj tego, mowie ci, ale nie tylko po to, by zrobic ciach i w nogi! Potrzebujesz prawdziwego wsparcia, Harry, i byc moze wlasnie to jest wlasciwy sposob. - Nastepnie szybko (naprawde bardzo szybko) wyluszczyl mu swoj plan. A poniewaz George Jakes byl martwy, to urnysl intruza nie mial dostepu do tych informacji, poniewaz wylacznie Nekroskop mogl rozmawiac ze zmarlymi. Harry wysluchal go, podobalo mu sie to, co uslyszal, i zaczal dzialac. Pomysl narazenia sprzymierzenca, jakim byl Trevor Jordan, na niebezpieczenstwo, sprawil, ze zawahal sie nieco, to prawda, ale Harry nie byl glupi, wiedzial, w jaki sposob moze wykorzystac George'a Jakesa, nie martwiac sie o konsekwencje. I w ten sposob spelni obietnice dana R.L. Stevensonowi i ogolnie wszystkim zmarlym. Wykonal skok do policyjnej kostnicy w Fullham i w doslownie kilka sekund powrocil do garazu na East Endzie. Lecz nie wracal sam... -Mam je - R.L. triumfowal. Jego bezcielesny glos wital Nekroskopa w drzwiach. - Miales racje, Harry. Moje obeah wrocilo do mnie, przyciagniete przez ciebie. Daje mi sile i oslabia A.C. Teraz nielatwo mu bedzie cie odnalezc. Rownowaga jest zachowana, ty to wyrownales. Przynajmniej na tak dlugo, jak bede go w stanie powstrzymac. -Dziekuje, ci R.L. - wyszeptal Harry, lecz w pustym, przestronnym garazu jego slowa rozlegly sie wyraznie. Nieomal od razu po prawej i po lewej stronie pojawil sie zauwazalny ruch... i nad glowa? Harry nie przejal sie ruchem po prawej stronie, ktory byl nie tak energiczny, lecz zdecydowany i celowy. Wiedzial, ze odglosy szurania, jakie slyszal, pochodzily od George'a Jakesa, ktory, powloczac nogami, zmierzal ku wypelnieniu swej misji zemsty. Lecz ksztalt Jakesa i jego cien przybieraly groteskowe formy, co jeszcze dobitniej uwidacznialo nikle swiatlo pojedynczej zarowki, w ktorego bladej poswiacie jego niezdarna postac odcinala sie niesamowicie na tle katow maszynerii i zwisajacych festonow lancuchow jak pajeczak z koszmarnego snu. Ale ruch po lewej stronie? Po lewej stronie znajdowaly sie drzwi na dziedziniec. Czy Trevorowi Jordanowi w jakis sposob udalo sie wejsc do srodka, czy tez cos czailo sie tam na niego w ciemnosci? Harry wywolal drzwi Mobiusa i pojawil sie przy bramie warsztatu. Stojac w niemal absolutnej ciemnosci, prawie nie oddychajac, nie byl w stanie uslyszec najmniejszego nawet dzwieku. Ale na zewnatrz: -Harry? - to byl telepatyczny szept Jordana, wynik olbrzymiego telepatycznego wysilku. - Mozesz mnie... wpuscic? -Nie. - W myslach odmowil. - Badz ze mna w kontakcie. Jesli cos sie wydarzy, spieprzaj stad co sil w nogach i dzwon po policje! -Masz to u mnie - wyczul wyrazna ulge w mysli Jordana. Ale ta "rozmowa" rowniez zdradzila ich pozycje! -Ej, ty, Jeboskop! (W myslach Harry zobaczyl zarys zwalistej, groznej postaci w labiryncie warsztatu.) Wiem, gdzie jestes, gnoju! Jestes w srodku, a kolejny palant jest na zewnatrz. Ide do ciebie, Jeboskopie! - Szaleniec zawyl jak ogar, lecz w dudniacej ciszy na zewnatrz. -Trevor, slyszales? - Harry zapytal przez dziure w wiazaniu w glownej bramie. - Mozesz go zlokalizowac? -Tak. - W odpowiedzi uslyszal zalekniony szept Jordana. - Jest na dole w piwnicy, gdzie trzymaja swoje samochody. Ale idzie w twoim kierunku. Idzie do ciebie, Harry! -Tak, ale A.C. to nie Nekroskop (Harry zatrzymal te mysl dla siebie.) I nie ma najmniejszego pojecia, co szlo po niego! - Nie wiedzial tez Jordan, dopoki nie zobaczyl tego w umysle Harry'ego, i az odrzucilo go na ten widok, jakby dostal w twarz! - Jednak - "mowil" dalej Harry - skoro A.C. Doyle wie, gdzie jestem, to moze dobrze by bylo zmienic lokum. Tym razem poszedl pieszo i ukrywajac sie za stanowiskami naprawczymi, doszedl do samego srodka garazu. Lecz kiedy znajdowal sie w polowie drogi do jedynego zrodla swiatla w pomieszczeniu... nagle zgaslo! Rozlegl sie tylko cichy brzek pekajacej zarowki. Harry zamarl. Ktokolwiek rozbil zarowke, nie byl to George Jakes, poniewaz nie mialo dla niego znaczenia, czy sie swiecilo, czy nie. Jakes kierowal sie... niewazne, czym sie kierowal! Glownie sympatia do Nekroskopa, czy tez wladza, jaka posiadal Harry nad zmarlymi, jak tam kto sobie chce. Mogl byc to wiec wylacznie A.C. lub Skippy - a moze ktos inny? Ktos inny - tak jak mowil Jordan. Ale nie potrafie go zlokalizowac... a moze jej? Ma jakis dziwaczny umysl. Juz takie spotkalem. Nie mozna ich latwo odczytac. Tak jakby odrzucaly proby telepatycznej ingerencji. Jakby w ich umysle gestniala mgla, wiesz? Nie sadze, zeby to robili naumyslnie, ale... -Juz rozumiem. - Ucial Harry i odbezpieczyl dziewieciomilimetrowego browninga. Kiedy to robil, tuz nad glowa zagrzechotaly mu lancuchy! Spojrzenie Nekroskopa powedrowalo blyskawicznie w gore. Zobaczyl nad soba blyszczace oczy, wpatrujace sie w niego z galerii podnosnika. Zjezdzajac po wysmarowanym towotem lancuchu zwinna postac odziana na czarno wykopnela mu bron z reki, nie tylko rozbrajajac go, ale jednoczesnie wprawiajac ramie w odretwienie. Harry w szoku, calkowicie zbity z tropu, poczul, jak jego mysli podazaja w wielu kierunkach. W panice zdolal otworzyc drzwi Mobiusa, potknal sie jednak, przewrocil i wyladowal za pudlem z narzedziami na stosie swiezych stalowych struzyn. Poczul, jak rozdziera mu sie nogawka i ostre krawedzie przecinaja dlonie, kiedy staral sie zlagodzic upadek. W sekunde pozniej odziana na czarno postac stala nad nim -oczy plonely pod maska z ponczochy, a w miejscu ust pojawil sie ciemny zarys grymasu na twarzy. Nastepnie usta wycharczaly: -Kolejny pierdolony gliniarz, ktory juz nie bedzie wiecej weszyl! - Glos z polnocnym akcentem - to Skippy - i Nekroskop nieomal zobaczyl tatuaz skorpiona, kiedy dlon zamierzyla sie, by zadac smiertelny cios, lecz nie musial domyslac sie, jakiej uzyje broni. Harry widzial ja ostro i wyraznie -paskudnie zakrzywione ostrze srebrzystej maczety! Ostrze unioslo sie do gory, przymierzajac sie do opadniecia lukiem - i nagle rozlegl sie odglos uderzenia piesci wystrzelonej w ciemnosci i dzwiek ostrza przecinajacego powietrze! Ale nic nie przecielo Nekroskopa! Maczeta wyleciala Skippy'emu z reki, jego czarna sylwetka stojaca w rozkroku zostala wybita w powietrze i rzucona w tyl, jak sie miota zuzyta szmaciana lalka. Zostal pociagniety przez przedmiot wystajacy mu z piersi, wykaszlnal cos czarnego, co - jak Harry byl pewien -bylo czerwone, i bezglosnie opadl w mrok. I tak zostal. Cien zblizyl sie po luku. Harry uslyszal odglos rozciagania - jakby cos napinalo sie pod duza sila - i gluchy odglos towarzyszacy zatrzaskiwaniu sie zapadki. Poniewaz kusza byla mu nieobca, wiedzial, co stalo sie ze Skippym. Chwile pozniej: Jasny strumien swiatla z latarki zaswiecil mu prosto w oczy. Wciaz tkwil zaplatany w kawalki metalu i ociekal krwia podnoszac reke, by oslonic wzrok. Ale zanim swiatlo zgaslo, zobaczyl browninga lezacego nieopodal i zdolal go zlapac. Tym razem zanim sie uwolnil, przygotowal bron do strzalu. Po tym zobaczyl cien - czy na pewno cien kobiety? Tej, ktora widzial poprzednio? Ale nie byl pewien, poniewaz omiatajac wzrokiem srodkowe stanowisko, wciaz mial mgle w oczach. -Zbierz mysli, dobrze! - rzucil mu w myslach Trevor Jordan. I kiedy Harry w koncu wstal, dodal lagodniejszym, pelnym troski glosem: - Mocno cie zranil? Nic ci nie jest? -Przezyje - odpowiedzial Nekroskop, majac nadzieje, ze Jordan go slyszy. - Ale robi sie tu niezly bajzel i juz nie wiem, o co tu chodzi. Przejdz przez mur i dzwon po wsparcie. Niech policja sie wlaczy do akcji. -Centrala nas namierzala - odparl Jordan - wezwalem posilki, kiedy... co, doznales szoku? Myslalem, ze juz po tobie, Harry! -Nie, jeszcze dycham - odpowiedzial Harry. - A teraz, na milosc boska, zostaw mnie! Musze sie skoncentrowac! Po opuszczeniu telepatycznego eteru przez Jordana Harry ruszyl do dzialania. Przemowil do R.L. Stevensona Jamiesona: -R.L.? Mam nadzieje, ze twoje obi jest na najwyzszych obrotach. A. C. sie naprawde wscieknie, kiedy odkryje, ze stracil swego ulubionego kolesia! -Sie nie boj, Nekroskop - R.L. odpowiedzial od razu. - Jestes sam, a moje obi utrzymuje rownowage, to wszystko. Ale teraz rownowaga zmienia sie na twoja korzysc! Jakbys chcial wiedziec, to wlasnie powitalismy kolejnego nieznajomego w szeregach Wielkiej Wiekszosci. Czy tez raczej w koncu powitamy, kiedy przestanie wierzgac i wrzeszczec i bedzie tego godny. -Skippy'ego? - rzucil Harry i wiedzial, ze R.L. poczul doskonale jego pogarde, po tym jak sie wzdrygnal. - Nie jest tego wart! - Ale kiedy wypowiadal te slowa, poczul, ze nie tylko R.L. sie wzdrygnal. Intruz, A.C. Doyle Jamieson wrocil. Tylko ze teraz skomlal jak zbity pies, kulac sie w metafizycznym umysle Harry'ego - jakby chcial sie tam skryc! -Wylaz stad, A.C. - powiedzial spokojnie i chlodno Harry. - Nie chce dzielic z toba bolu, kiedy w koncu umrzesz! -Pokaze ci cos, Jeboskopie. - Groza przeciwnika momentalnie ustapila miejsca furii i wscieklosci. Teraz juz nie lapal lekliwie powietrza, lecz dyszal z nienawisci i zadzy krwi. - Pokaze ci, co stalo sie z tymi skurwielami, ktorzy starali sie, zeby wilkolak robil "siad" i "waruj"! Ale zanim zdolal zaczac, Nekroskop ucial mu ostro: - Nie! Widzialem, jak to sie stalo, A.C. Dokladnie wiem, jak to sie stalo. Zamiast tego wiec ja chcialem ci cos pokazac: (mentalny obraz Skippy'ego przebitego strzala z kuszy, zastrzelonego na miejscu i rozciagnietego w krwawej kaluzy, w miejscu, gdzie padl.) Ale poniewaz to nie wystarczylo: Harry otworzyl swoj metafizyczny umysl, by pokazac nieznane glebie, ziejace szeroko proznia calkowita odmiennosc nieskonczonego kontinuum Mobiusa. A.C. zobaczyl, w jaki sposob Harry jest jego czescia, jak jest z nim polaczony, by w koncu wyczuc przedwczesny dreszcz Wielkiej Niewiadomej wpelzajacej mu w kosci. Nastepnie, kiedy psychiczny eter przetarl sie nieco: -1 jak? - Nekroskop byl teraz calkiem spokojny. - Wciaz chcesz mnie dopasc, Arturze? W odpowiedzi uslyszal wycie - pelne przerazenia opetanego choroba umyslu na skraju przepasci - ktore odbilo sie kilkakrotnie od scian garazu w ciemnosci, by zniknac w dudniacej ciszy. Nie, A.C. nie szedl po niego, A.C. uciekal! Gdzies ponizej rozleglo sie astmatyczne krztuszenie sie silnika, wrzaski meczonej maszyny, i Harry wiedzial, ze A.C. chce stad wyjechac. Na zewnatrz prowadzila tylko jedna droga - przez rampe starego parkingu i przez zapore. Ale jesli zapora jest opuszczona? Harry sprawdzil wspolrzedne i wykonal pospieszny skok do wyjazdu z garazu, tuz przed otwieranymi do gory drzwiami. Po lewej stronie zobaczyl dwupasmowy tunel rampy prowadzacy do piwnicy. W dole widac bylo przeblyski reflektorow i slychac bylo coraz wyrazniejsze piski protestu umeczonych opon w miare zblizania sie cierpietniczego ryku samochodu. Harry pospiesznie obrzucil kontrolnym spojrzeniem sciany po obu stronach wyjazdu w poszukiwaniu przycisku uruchamiajacego podnoszone drzwi - bez skutku. A bylo za pozno, zeby pokonac jakies pietnascie metrow do budki kontrolnej, by wlaczyc i opuscic szlaban. Pojazd A.C. juz z rykiem wjezdzal po rampie z piwnicy! Ale: -Nie wysilaj sie, Nekroskop - powiedzial niematerialny glos George'a Jakesa w jego glowie. - Nie slyszales sygnalu do ataku? Kawaleria juz tu jest, Harry! Harry rozejrzal sie i zobaczyl cos, w co nawet Nekroskop ledwo byl w stanie uwierzyc. Ale rozmowa ze zmarlymi czesto niesie wiecej przekazu niz wypowiedziane slowa, a Jakes pokazal mu pelny obraz, w czasie jaki zajelo poobijanemu furgonowi wjechanie na rampe, czy tez raczej pokazal mu to, co dzialo sie jakas minute wczesniej: A.C. Doyle Jamieson - wysoki, barczysty, w masce wilkolaka i z zabojcza rekawica na dloni, zataczal sie jak pijak w ciemnosci piwnicy warsztatu, gdy, klnac jak szewc, zblizal sie do furgonetki. Samochod parkowal przylgniety miejscem dla kierowcy do sciany. A. C. otworzyl wiec drzwiczki od strony pasazera i glowa rzucil sie do srodka. Ale zanim zdolal dotknac stacyjki, silnik z kaszlem zaskoczyl! Ktos juz siedzial za kierownica, pochylony nad nia, i A.C. wiedzial, ze mogl to byc wylacznie jeden z jego wrogow! Dlaczego wiec nie byl w stanie czytac mu w myslach?! Odpowiedz byla prosta, ale z oczywistych wzgledow A.C. nie mogl jej znac, poniewaz jedynie Nekroskop Harry Keogh potrafil odczytywac mysli zmarlych! Samochodem zakolysalo przy cofaniu do srodkowego stanowiska naprawczego, a kierowca przestawil biegi i skierowal woz w kierunku niklego swiatelka znaczacego wyjazd z rampy. Nastepnie rozblysly reflektory pojazdu, oswietlajac stojaca bez ruchu postac - kobieca postac z uniesionym ramieniem, wskazujaca prosto na kabine! To byl zmasowany atak - wszyscy wrogowie A.C. sprzysiegli sie przeciwko niemu i dzialali jak jeden maz! Zaskowyczal, pochylil sie, odwrocil i uderzyl stalowymi pazurami -wszystko plynnie - w kierunku twarzy kierowcy samochodu. Twarz otworzyla sie jak banan, skora opadla w strzepach, a sam kierowca odwrocil sie ku niemu, w upiornym usmiechu ukazujac przekrwione dziasla, zbryzgane krwia zeby i oczy ociekajace ropa! A.C. chcial krzyknac pelnym glosem, lecz z jego gardla wydobyl sie jedynie gluchy charkot: Urrgh, urggh, urrrrgh! Kiedy upior siedzacy kolo niego odchylil glowe i wygulgotal: -Auuuuuu, wilczku, czas na srebrna kule! Ale w istocie nastal czas kuszy - belt, ktory wpadl przez roztrzaskana szybe, przyszpilil ramie A.C. do tapicerki siedzenia i zaklinowal sie ostrzem w oparciu z drugiej strony... Harry widzial to wszystko oczami Jakesa. Jak furgon dojechal do konca rampy, wypadl na parter i skrecil w lewo, nie, w prawo, by z piskiem opon wjechac na rampe wiodaca na kolejne pietro i na nastepne, i jeszcze jedno. Na sam szczyt. I Harry widzial to przez martwe oczy Jakesa, ale slyszal wlasnym sluchem nawet przez grzmiacy odglos silnika: Wszedzie rozlegal sie wrzask A.C., paralizujacy, szalenczy wrzask, i w koncu do Harry'ego dotarlo, ze czlowiek, ktorego zabil, teraz chcial zabic swego morderce! I: -Dzieki wielkie, Nekroskop! - Zaskrzeczal Jakes w metafizycznym umysle Harry'ego i skierowal samochod na krawedz szostego pietra. - Dzieki za wlaczenie mnie do akcji. To za Jimmy'ego Banksa i Dereka Stevensa, ale glownie za mnie. Bak tego zlomu jest pelny, a ja zawsze chcialem odejsc w ten sposob - w ogniu chwaly! Aha, i tak a propos, tu masz pysk tego wszawego chuja, ktory to wszystko zrobil. Siegnal trupia reka i zerwal wilcza maske z twarzy A.C. Mniej wiecej w tej samej chwili, kiedy furgon walnal w sciane i przebil sie przy wtorze pisku metalu przez rumowisko pogietych pretow i pokruszonego betonu. Harry zatoczyl sie na sciane z wjazdem do garazu i oparty o nia z opadla szczeka patrzyl na A.C. wlepiajacego wzrok w George'a Jakesa. Na szalencza, czarna wrzeszczaca twarz, zaslaniajaca pazurzasta rekawica widok siedzacego obok trupa. Dredy furczaly mu w nocnym wietrze, kiedy drzwi furgonu zostaly wyrwane z zawiasow. Oszalale oczy niemal wychodzily z orbit. Widac bylo grube, pokryte piana wargi i zaczynajacy opadac w dol korpus, ktory jednak wciaz byl przyszpilony beltem z kuszy do fotela. -Porozmawiajmy jeszcze kiedys, Nekroskop - powiedzial Jakes. - Teraz musze sie troche ogrzac... Harry wzdrygnal sie, wstal wolno, wyprostowal sie i spojrzal na ulice... gdzie wlasnie cos rozbilo sie na samym jej srodku. I Jakes mial racje - bak furgonu musial byc pelny po sam korek. Pod przecierajacym sie z chmur niebem, na ktorym opuchniety ksiezyc oswietlal zroszone deszczem londynskie ulice, samochod A.C. spadl na asfalt jak bomba, maska w dol, roztrzaskal sie z rozdzierajacym loskotem i wybuchnal, gwaltownie rozswietlajac okolice blaskiem stosu calopalnego mordercy. I George'a Jakesa. I tak wlasnie chcial odejsc przynajmniej jeden z nich... Harry znow sie wzdrygnal. Odretwialy umysl podniosl sie do zycia i uslyszal... syreny policyjne? Oczywiscie, beda tu za kilka minut. -Harry, nic ci nie jest? (Byl to glos Trevora Jordana, jednak teraz bez towarzyszacej im presji brzmial duzo ciszej.) -Tak - odrzekl Harry. - Juz sie pozbierales? -Na dobre - odparl Jordan, wydajac z siebie mentalne westchnienie. -Do zobaczenia pozniej - powiedzial Harry potakujac. Ale teraz... musial cos zrobic, czegos sie dowiedziec. Widzial dziewczyne przed garazem. Pozniej widzial ja w srodku (ale pewien nie byl), kiedy uratowala mu zycie. I trzeci raz zobaczyl ja oczami zmarlego Jakesa, wiec w koncu sie upewnil! Teraz chcial ja zobaczyc ponownie, dowiedziec sie, kim jest i co tu robi. Oczami Jakesa widzial ja na samym koncu piwnicy. Wedlug tego, co Nekroskop wiedzial, nie bylo innego wyjscia z piwnicy, a brama byla zamknieta. Weszla przez te drzwi, ale wyjsc juz nie mogla. Pozostawala jedyna droga ucieczki. Musiala wyjsc tedy. I wyszla. Nadeszla, dyszac ciezko, gotowa do dzialania - slyszala przeciez wybuch i zblizajace sie syreny. Ale Harry czekal na nia w garazu, na podescie, na ktorym rampa zrownywala sie z podlozem. Wbiegla na rampe, wciaz dzwigajac swoja "reklamowke". Nekroskop wiedzial, co bylo w srodku - kusza. Wystrzelila dwa smiertelne pociski i prawdopodobnie zabraklo jej beltow - gdyby tak nie bylo, wciaz trzymalaby bron w reku. Ale on mial wciaz browninga. Odnalazl glowny wlacznik swiatla ukryty w niszy na scianie przy samej rampie. Kiedy dziewczyna stanela na gornym poziomie, przekrecil wylacznik i wyszedl z ukrycia. Dziewczyna wydala cichy okrzyk zaskoczenia, stanela w miejscu i zamrugala od ostrego swiatla. - Kto...? Co...? -Nie boj sie - powiedzial Harry. - Juz po wszystkim. Chcialem ci tylko podziekowac za uratowanie zycia. -Ach, to ty - powiedziala i odetchnela z ulga. - Ja... nie wiedzialam, do kogo mam strzelic! Chyba... mialam szczescie. - Mowila z wyraznym dialektem edynburskim w glosie, seksowna "przeciagana" paplanina, ktory Harry rozpoznal po swoim dziecinstwie spedzonym w Szkocji i pozniejszych wizytach na polnocy. -Ja tez - usmiechnal sie nieco jednak oschle. - Duzo szczescia! - I po raz pierwszy poczul, jak zakrzepla krew sztywno przylega do rozerwanych spodni. -Ale tamten mial maske z ponczochy - mowila dalej - no i wygladal na potencjalnego zbira. - Oblizala nerwowo wargi i popatrzyla to tu, to tam, najwyrazniej szukajac drogi ucieczki. Wczesniej juz zobaczyla bron w dloni Harry'ego. -A ten w furgonie? - Harry teraz byl skupiony i wpatrywal sie w nia. - Pasazer? Dlaczego nie zastrzelilas kierowcy? - Nie mialo to zadnego znaczenia, ale i tak chcial wiedziec. Jej oczy wciaz goraczkowo poszukiwaly drogi ucieczki. -Ja... zobaczylam cos, co wygladalo jak wielki pies albo wilk, jak siedzi w wozie, ale to byl czlowiek w masce. Zaatakowal kierowce, rozdarl mu twarz. No i ja... ja... -...Wystrzelilas do tego, ktory wygladal grozniej. - Harry pokiwal glowa. - A wiec... polowalas na nich czy jak? - Zblizyl sie do niej, ale dziewczyna nie cofnela sie. Na zewnatrz dzwiek syren byl juz bardzo glosny i czul, jak emanuje z niej nerwowa niecierpliwosc. -Tylko na jednego - odparla, edynburski akcent stawal sie coraz wyrazniejszy wraz z jej rosnacym lekiem. Zblizyla sie do Harry'ego. - Z policji jestes? - Wymowila slowo "policji" tak, ze brzmialo jak "plicji". -Nie - Nekroskop potrzasnal glowa i w tej samej chwili postanowil. Dziewczyna powinna odpowiedziec na pare pytan - przedstawicielom prawa, nie jemu - ale w koncu uratowala mu zycie. - Ja tez na nich polowalem. -No to dopadlismy ich, no nie? Ale teraz, musze juz... - Przemknela kolo niego i w tej samej chwili radiowozy zatrzymaly sie przed garazem z piskiem opon, tam, gdzie pomaranczowe plomienie rozswietlaly noc, a czarny dym zaslanial ksiezyc. -Powiedz mi jedno, a ci pomoge. - Zlapal ja za ramie, a ona spojrzala na przytrzymujaca ja dlon. - Obiecuje, wyciagne cie z tego. -No to lepiej sie pospiesz - rzucila, kiedy na wyjazdowej rampie zadudnily kroki. -Dlaczego na niego polowalas? -A czemu ty na niego polowales? - Odsuwala sie od niego i byla zadziwiajaco silna. -Zamordowal moich przyjaciol. -A moich dobrych przyjaciol narazil na... niebezpieczenstwo. Ale zdaje sie, ze juz nie zdazysz nas stad wydostac! Harry siegnal do tylu i wylaczyl swiatlo w garazu, ktory momentalnie spowily egipskie ciemnosci. Nastepnie wywolal drzwi Mobiusa i wepchnal w nie dziewczyne. Zapytal: -Dokad? Jej mysli rozbrzmiewaly jak odglos peknietego dzwonu z oddali: Co... Co?... Co? -Ciii! - powiedzial Harry. - Po prostu obejmij mnie i powiedz, gdzie mieszkasz. Dokad chcesz jechac? Przywarla do niego najscislej jak mogla! I wyszeptala ochryple: -Obojetnie gdzie, byle daleko stad! - Szept ten brzmial jak wystrzal w pierwotnej pustce kontinuum Mobiusa. Udal sie do miejsca, ktore znal, wyszedl z kontinuum i trzymal ja w pionie dopoty, dopoki nie poczula gruntu pod nogami i przestala sie trzasc. Nastepnie z wolna otworzyla oczy... zachwiala sie na chwile i usiadla gwaltownie... ...na sliskich od deszczu kocich lbach w uliczce na wprost garazu. Ale deszcz juz nie padal, a mgla polozyla sie na wysokosci kostek jak mleczna rzeka po calej alejce, rozwiewana jedynie gwaltownym pojawieniem sie Nekroskopa. Harry nie chcial teraz odpowiadac na zadne pytania, ale pozniej chcial jej zadac kilka swoich. -Teraz musze isc - powiedzial do niej w jej wlasnym dialekcie. - Gdzie cie moge znalezc? No, gdybym chcial... albo gdybys ty chciala? Wyciagnal dlon i pomogl jej wstac. -Ja... nie moge uwierzyc, co sie ze mna stalo! - wysapnela. - Naprawde nie wierze! - Dlonmi otrzepywala stroj z wody na udach i siedzeniu. -Naprawde musze juz isc - powiedzial jej Harry, odchodzac alejka od ulicy, na ktorej wciaz dopalal sie z hukiem czerwono-pomaranczowy piec. -B.J. - wydyszala. - Znajdziesz mnie u B.J. -Naprawde? - Spojrzal w tyl z mrocznego progu tylnego wejscia opuszczonego magazynu, przekrzywiajac pytajaco glowe. -To winiarnia - znaczy sie moja winiarnia - w Edynbur-gu. - Miala rozchylone usta i slowa pojawialy sie tak niezauwazalnie jak oddech. Ale Harry mial juz dosc tych wszystkich inicjalow. A.C., R.L. i teraz B.J. -A co to B.J. oznacza? -Co? - Wciaz wygladala smakowicie z rozchylonymi ustami. - A, moje inicjaly. Bonnie Jean - odparla. Cos mu switalo w glowie. Harry pamietal stary musical ogladany w starym mieszkaniu, jeszcze w Hartlepool - kiedy to bylo? Teraz przypomnial sobie tytul i slowa pewnej piosenki: Do domu, do domu, Do domu z Bonnie Jean. Do domu, do domu, Zabioooore... Bonnie Jean. Coz, moze i tak... ale nie dzisiaj, Bonnie Jean. -Tak jak w Brigadoon! - powiedzial. Oczywiscie zrozumiala. Poniewaz teraz przyjela bez slow dziwaczna sytuacje, zamknela usta i usmiechajac sie z nieznacznym zaciekawieniem powiedziala: -W rzeczy samej, moj dzielny chlopcze, dokladnie jak w Brigadoon. A imie wasci...? -Ale na chwile rozkojarzona przejezdzajacymi na sygnale radiowozami odwrocila sie i spojrzala przez ramie. I pytanie B.J. zawislo w wilgotnym nocnym powietrzu, bo kiedy ponownie odwrocila sie w strone Harry'ego... pozostal po nim jedynie klab mgly, opadajacy w miejscu, w ktorym stal jak wyegzorcyzmowany duch... Harry zatrzymal sie na chwile w kilku miejscach - na wszystkich cmentarzach - zdajac relacje z wydarzen nocy. Glowne szczegoly byly juz znane, jednak glownie dzieki wysilkom niejakiego R.L Stevensona Jamiesona. Przed powrotem do siedziby Wydzialu E Harry rozmawial z samym R.L. i powiedzial: -Coz, zdaje sie, ze ogolna zasada dziala. To, co sie robilo za zycia, robi sie rowniez i po smierci. I w tym dzialaniu zyskuje sie wdziecznosc calej populacji umarlych. Nie musisz sie teraz martwic o dobre imie, R.L. -Mowisz o moim obi, Nekroskopie? Harry potwierdzil. -Wiesz, ze tak. Poniewaz w zyciu zajmowales sie, najlepiej jak potrafiles, swoim bratem, utrzymywales rownowage. I teraz po smierci tez bedziesz to robil. -To nie zadne trudne zadanie, Harry - powiedzial R.L. - Szczegolnie ze znow sie spotkalem z tatusiem! Widzisz, wczesniej nie chcialem mu zawracac glowy. Ale teraz, ze tak powiem, jestesmy juz razem... Znow Harry pokiwal glowa. -Nie splamiles sie hanba ani ty, ani twoj tatus, i jak mowilem: umarli zawsze beda ci wdzieczni za sprowadzenie tu A.C. Co znaczy, ze umarli rozmawiaja z soba dobrowolnie, nie musza wcale czuc, ze cos takiego jak swiadomosc A.C. saczy sie im do umyslu! -Aaa, z A.C. nie bedzie teraz najmniejszych problemow, Harry. Wilkolak odszedl na dobre. Zadnego wycia, tylko skowyt malego zagubionego szczeniaczka. Wydobrzeje, kiedy tylko przekona sie, ze jest bezpieczny w tej ciemnosci i ciszy. -I dobrze - odparl Nekroskop. - Niech tak zostanie... CZESC DRUGA: Poszukiwanie 1. Dla Brendy i dla niego Pomimo kilku przystankow Harry byl szybciej w siedzibie Wydzialu E niz Trevor Jordan. Biuro bylo w takim stanie, jak przedstawil to telepata: wszyscy w pelnym pogotowiu, pod kierownictwem Darcy'ego Clarke'a, gotowi w blyskawicznym tempie dac mu pelne wsparcie... jesli nie fizyczne, to na pewno psychiczne. W tym wypadku, dzieki pomocy nowo poznanych przyjaciol, nie potrzebowal dodatkowej asysty. Co wiecej, od samego poczatku prosil Darcy'ego, by sie do tego nie mieszal. Na wszelki wypadek szef Wydzialu byl gotow na kazda ewentualnosc, co wiele mowilo o wartosci, jaka przedstawial dla nich Harry.W koncu Nekroskop byl w stanie przekazac raport i po kilku zaledwie godzinach siedzial z Darcym w jego biurze. Majac juz prace za soba Harry w koncu znalazl czas, by dowiedziec sie czegos o Brendzie i malym Harrym. Nie dlatego, ze nie troszczyl sie o nich czy tez mial do nich obojetny stosunek, ale dlatego, ze wiedzial, iz gdziekolwiek przebywa jego zona z synem, to nie ma prawa im sie stac nic zlego. Pomimo ze maly Harry byl jeszcze niemowlakiem, posiadal juz umiejetnosci pozwalajace ochronic matke przed nawet najgorszym zagrozeniem. Harry senior wiedzial, ze jesli nawet jego syn nie byl w stanie wykonac sam jakiejs prostej czynnosci, to Brenda - albo tez Ogromna Wiekszosc - wykona ja za niego. I na jego pytanie: - Czy cos...? -Nic - Darcy potrzasnal glowa zmartwiony. - Ani sladu. Wszyscy wolni agenci, ktorzy nie pracowali nad twoja sprawa, szukali Brendy i malego. Niczego nie znalezli. Prekognici, telepaci, agenci poslugujacy sie przeczuciem, lokalizujacy osoby i przedmioty -wszystko do bani, jesli wybaczysz mi to okreslenie. Kiedy Brenda przyszla tu po raz pierwszy, to sprowadzil ja wlasnie maly Harry, wiec zalozylismy, ze znow ja dokads zabral. Dlaczego i dokad... nikt nie potrafi odgadnac. Oczywiscie bedziemy ich dalej szukac, ale teraz... - Ramiona mu lekko opadly. - Przepraszam cie, Harry. Zrobiles dla nas tak duzo, oddales nam mnostwo energii i czasu, a my nie potrafimy nic dla ciebie zrobic. -Co oznacza, ze sam bede musial cos zrobic dla siebie - odpowiedzial Harry, lecz bylo to pozbawione goryczy. - Darcy, musiales na pewno wiedziec od samego poczatku, ze glownym powodem, dla ktorego dalem sie namowic na pozostanie tutaj, byla Brenda. Masz wiele kontaktow i mialem nadzieje, ze sprowadzeni przez ciebie ludzie pomoga jej. Wiedzialem, ze na wypadek wystapienia jakichs zaburzen zwiazanych z moja praca bedzie tu bezpieczna. Ale to juz przeszlosc. Darcy wiedzial, co mialo teraz nastapic. -Wyprowadzasz sie? -Biore swoj caly cyrk i wszystkie malpy. Wydzial E nie jest dla mnie, Darcy. Zawsze bylem samotnikiem i tak juz musi pozostac. A poza tym - jak sam wystarczajaco czesto mowiles - czy naprawde musze spedzac zycie na wloczedze po mentalnych rynsztokach? Po prostu nie widze siebie jako kogos, kto jest na kazde zawolanie policji, jest ich "ulubionym psychologiem", ktory rozwiazuje za nich kazde najglupsze nawet przestepstwo jak z podrecznika. Och, wiem, ze nie dokladnie tak, ale cos na ksztalt tego w koncu by sie zaczelo dziac. Wiec wyglada na to, ze stalo sie to szybciej, niz kazdy z nas podejrzewal. Tak, wyprowadzam sie. -Kiedy? -Nic mnie tu nie trzyma. Z nikim sie nie zaprzyjaznilem ani nic takiego. Mam tu kolegow, to prawda... mam nadzieje, ze wszyscy jestescie moimi kolegami. Ale nikogo, z kim musialbym sie specjalnie zegnac. Moze z wyjatkiem ciebie. Wiec, zegnaj. Darcy po prostu nie wiedzial, co powiedziec. -Jestes - czy tez raczej byles - naszym najwiekszym atutem. -Jestem tylko czlowiekiem - odpowiedzial Harry i mowil szczerze. - Poza tym Wydzial ma jeszcze wielu innych. -Ale cyrk i malpy? Harry wzruszyl ramionami. -Nie jest tego wiele. Tak naprawde to nic. To, co jest w szafie, w pokoju, moze na razie zostac. Moze kiedys sie po to zglosze. -Nie to mialem na mysli. Jakis kontakt? -Wylacznie w wypadku odnalezienia mojej zony i syna. Ale prawdopodobnie to ja ich pierwszy znajde. - Powstrzymujac sie od ziewania, Nekroskop wyciagnal sie lekko i skrzywil, czujac rwanie pod swiezo zalozonymi bandazami na udzie. Mial nietega mine, kiedy patrzyl na swoje dlonie, ktore rowniez spowijal bandaz. -Powinienes byl dac sobie zalozyc szwy - Darcy powiedzial z troska. -Nienawidze szwow! - odparl Harry. - Nie wspominajac juz o bliznach! W ten sposob moze uda mi sie uniknac blizn. -Wiec dokad pojedziesz? I kiedy? Mam nadzieje, ze nie dzis w nocy? -Mam mieszkanie w Hartlepool, w ktorym trzeba troche porobic przed sprzedaza. Stalo puste od ponad roku. I mam jeszcze spadek w Bonnyrig, ten stary dom. Mysle, ze odosobnienie dobrze mi zrobi, poza tym bede blizej mojej mamy. A jesli chodzi o to kiedy: to co masz przeciwko "dzisiaj"? -Sluchaj - powiedzial Darcy powaznie zaniepokojony -obydwaj jestesmy zmeczeni. Szczegolnie ty. Wygladasz jak cien czlowieka! I nie widzimy wszystkiego we wlasciwym swietle - nikt nie widzi, kiedy jest zmeczony. Zostan tu na noc, zjemy razem rano sniadanie, wtedy podejmiesz decyzje. Harry znow wzruszyl ramionami. -Juz podjalem - odparl. - Z drugiej strony, masz racje -jestem zmeczony. Dobra, jutro tez jest dzien... Darcy zadowolony powiedzial: -I bedziemy w kontakcie, to znaczy jak sie zagospodarujesz. Harry westchnal. -Jesli obiecasz mnie nie niepokoic bez potrzeby... to moze. Ale powiedzmy sobie cos tutaj i teraz - skonczylem z Wydzialem E, Darcy. To nie dla mnie. I tak nie mialbym czasu dla Wydzialu, nie bede mial czasu na nic, dopoki nie odnajde Brendy i Harry'ego. Darcy pokiwal glowa. -No dobrze... - i po chwili zastanowienia dodal: - Co mam powiedziec policji? -Ze jak? -Znalezli dwa ciala w wypalonym furgonie. Jednym byl nasz wilkolak, prawda, ale ten drugi...? Wiesz, ze w koncu go zidentyfikuja. I jest jeszcze jeden w garazu, zastrzelony czym... kusza? -Zajmijmy sie najpierw George'em Jakesem - powiedzial Harry. - Beda pytac: w jaki sposob Jakes wyszedl z kostnicy w Fullham i znalazl sie w wypalonym furgonie na East Endzie, mam racje? -Jestes ostatnia osoba ktora go widziala, w... hm, potwierdzonych okolicznosciach. Gdybysmy mieli podac jakies nazwiska... znaczy nie zrobimy tego, ale gdybysmy musieli... -To padloby moje, wiem... - Harry zastanowil sie przez chwile i powiedzial: -Powiedz im, ze A.C. Jamieson to obeah z Haiti. Z latwoscia moga to potwierdzic. Na pewno wykradl cialo Jakesa, by moc go uzyc do jakichs rytualow przeciw policji. A dlaczego popelnil samobojstwo, kto to wie? Przeciez byl wariatem. Powiedz im takze, zeby poszukali stopionej lub spalonej maski wilkolaka i rekawicy z pazurami. Wtedy beda mieli komplet. -Wiecej niz komplet - zgodzil sie Darcy. - Garaz byl pelen szykownych bryczek i wiekszosc z nich miala juz nowe numery i lakier! -Co do tego w garazu "Skippy'ego"... moze to robota samego Jamiesona. Byl oczywiscie wariatem, lecz przebieglym jak lis! Zabicie Skippy'ego to po prostu zacieranie sladow. Proste... -A bron? -Nie znajda jej. - Harry potrzasnal glowa. -Czy na pewno wszystko mi powiedziales? -Jest cos, co musze jeszcze sprawdzic. -No to - powiedzial Darcy, kiwajac glowa w zamysleniu - zdaje sie, ze mamy wszystko. - Nastepnie usmiech, ktory pojawil sie na jego twarzy, zniknal pod zmarszczonym czolem. - Wciaz oddycham z ulga, ze Jakes nie zostawil nikogo. Znaczy rodziny... -Wiem, o co chodzi - odparl Harry. - Trudno by to bylo wszystko wyjasnic, co? Ale nie martw sie o Jakesa, Darcy. Z duza doza prawdopodobienstwa moge zaswiadczyc, ze Jakes nie uzala sie nad soba, a tylko cieszy sie, ze dopadl tego faceta, chociaz po fakcie. Twarz Darcy'ego zbielala, kiedy dotarl do niego sens tych slow. Pamietal sprawe Bodescu, Hartlepool na polnocno-wschodnim wybrzezu i trupy wychodzace z grobow. Ale pomimo faktu ze co... lubil Nekroskopa? ufal mu? wiedzial, ze nie stanowi zagrozenia? - jego aniol stroz powinien wrzeszczec i wyc w nieboglosy, zeby spierdalal jak najdalej od tego czlowieka! -Po prostu to sie w glowie nie miesci - powiedzial cicho. - Coz, skoro juz musisz -powiedzial mu Nekroskop - to pomysl sobie tak: Jakes zrobil tylko to, co robil za zycia, i zrobil to doskonale. Uznal za los na loterii, ze ponownie moze zajac sie ta sprawa. I zajal sie koncertowo. Smiem twierdzic, ze wszyscy powinnismy miec takie szczescie... -Z tego co wiem - odparl Darcy - to kiedy juz zejde z tego swiata, bede chcial wylacznie lezec, i to bardzo spokojnie! -Tak teraz tylko mowisz - powiedzial mu Harry od niechcenia, jednak z tym charakterystycznym blyskiem w oczach, ktore widzialy zbyt wiele. Darcy prawie go nie sluchal ani na niego nie patrzyl, wolac analizowac wydarzenia minionego dnia. Na przyklad myslal o martwym zlodzieju i mordercy w garazu. Harry mial racje: jak dotad policja nie znalazla broni, z ktorej go zabito, ale mieli bezposrednie narzedzie, ktore wywolalo smierc - belt z kuszy wykonany z twardego drewna. Rozmawiano z nim juz na ten temat i nalezalo te kwestie przynajmniej poruszyc. -Na pewno nie chcesz czegos dodac, Harry? - zapytal. - Moze cos na temat tej kuszy? No bo kusza jest w dzisiejszych czasach dosc niezwykla bronia. Ale przyjrzeli sie beltowi i bardzo ich zdziwilo samo ostrze. To cos nowego. Harry uniosl brew. -I co z tym ostrzem? Darcy wzruszyl ramionami. -Jest wykonane ze stali, jak podejrzewales, ale zeby byla pokryta srebrem? Srebrem zabija sie wilkolaki, nieprawdaz? Harry byl co najmniej niezly w ukrywaniu swych mysli, emocji i tak jak tym razem zaskoczenia. I co jeszcze bardziej go zaskoczylo, to swoboda, z jaka potrafil wypowiadac klamstwa i polprawdy! Nigdy nie klamal zmarlym... ale zyjacym? -Nie wiedzialem, kogo mam przeciw sobie - powiedzial. - Oczywiscie razem doszlismy do wniosku, ze to byla robota... kogo, lykantropa? Jakiegos wariata? Ale jesli sie pomylilismy? Sa na tym swiecie bardzo dziwne zjawiska i my to wiemy najlepiej. Darcy pokiwal glowa. -W takim razie ty go zabiles? Stad ta zaginiona bron'? Nekroskop odwrocil wzrok i w koncu wymamrotal. -Nie zyje, prawda? Lecz dopiero w swietle tych rewelacji musial sie temu dokladniej przyjrzec... Wstal lekko chwiejnie i powiedzial: -Zdaje sie, ze jestem bardziej zmeczony, niz myslalem, ale jak mam zasnac? Mam tyle na glowie i wszystko mi koluje. Czasami nie jestem w stanie przypomniec sobie czasow, kiedy bylo inaczej! Szkoda, ze nie mozemy sie wylaczyc jak maszyny. Darcy lekko podskoczyl, jakby przypomnial sobie cos i odezwal sie: -Alez mozemy! Co, myslisz, ze jako szef tej cholernej firmy zostawiam sen przypadkowi? Boze, na okraglo bylbym na nogach! Harry popatrzyl na Darcy'ego, a ten wyjal niewielka fiolke z szuflady, wstal i podszedl do zbiornika z woda. -Jestes na cos uczulony? - Wrzucil jedna biala pastylke do szklanki i napelnil ja woda. Po chwili sie rozpuscila. -Nie - Harry potrzasnal glowa. - Nie jestem uczulony na nic. Ale... tabletki na sen? -Tylko jedna - powiedzial mu Darcy. - U mnie za kazdym razem czyni cuda. Wylacza mnie. Harry wzial szklanke do reki. -Moze ten jeden raz - powiedzial i odchylajac glowe, wypil wode. Jego uwagi umknal jednak fakt, ze kiedy to robil, szef Wydzialu E wstrzymal oddech... Po tym jak Nekroskop poszedl do swego pokoju, Darcy zadzwonil do jednego ze "specjalistow" Wydzialu na jego domowy numer. Nie byl to sensu stricte esper, lecz i tak posiadal niespotykany talent. -Doktor Anderson? - zapytal Darcy, kiedy w koncu ktos podniosl sluchawke. - James Anderson? Tu Darcy Clarke... I po chwili, kiedy po drugiej stronie odezwal sie cienki zmeczony glosik, mowil dalej: -Nie, Anderson, nie wiem, ktora jest godzina, i z gory przepraszam, ze tak wczesna czy tez pozna. Ale to wazne. Pamieta pan o tej sprawie Keogha, o ktorej mowilismy? No to zalatwione. I po kolejnej chwili: - Tak, dwie minuty temu. I w koncu przed odlozeniem sluchawki: - Dobrze, czekam na pana. Po telefonie Darcy nie mial nic wiecej do roboty, jak czekac na Andersona. Poza tym cierpial z powodu obrzydzenia i nienawisci do samego siebie i czul sie jak podstepna szumowina gromadzaca sie na powierzchni zdradzieckiego bagna. Z drugiej strony... obowiazek i sumienie lezaly w tej pracy na dwoch odrebnych biegunach. Obowiazkiem Darcy'ego bylo strzec wydzialu (bagna?) i wiedzial o tym. Jego sumienie musialo sie na chwile zdrzemnac... Moze w ogole nastawienie Nekroskopa bylo zbyt zdawkowe, albo tez byl zbyt pewny siebie. Wydzial E nie potrafil dowiedziec sie, gdzie jest jego zona i dziecko... i co z tego? Nie dostana kontinuum Mobiusa. (Zachowywal sie jak male dziecko nie dajace sobie innym odebrac pilki -nieee! nieeee! nieeeee! Albo byl zbyt zaborczy i zadowolony z siebie, ze to on pierwszy dostal pilke.) Ale jak mowi przyslowie: co ma byc, to bedzie, i, jak maly dzieciak, Harry odkryl, ze nie mozna bawic sie samemu. Szczegolnie nie w chowanego. Zadzwonil do Darcy'ego Clarke'a ze swego walacego sie domu na przedmiesciach Bonnyrig i wylal na niego swe frustracje, lecz Darcy byl w stanie jedynie powiedziec mu to, co juz wiedzial (gdyby bylo inaczej, Wydzial E skontaktowalby sie z nim od razu). -Nie mamy bladego pojecia, gdzie moga sie znajdowac, Harry. Tak jakby zapadli sie pod ziemie! -Ile to juz? Miesiac? Piec tygodni? - Harry spojrzal na telefon, jakby nie mogl uwierzyc, co slyszy. - Zajmujecie sie tym od pieciu tygodni i nic? Co, Wydzial E ze swoimi wizjonerami, telepatami, czytajacymi z krysztalu, prekognitami? I nic? Nie macie bladego pojecia? Darcy oburzyl sie nieco na to stwierdzenie. -Co chcesz mi powiedziec, Harry? - rzucil. - Ze nie staramy sie wystarczajaco? Ze nie wierzysz, ze naprawde ich szukamy, czy tak? Coz, zbierz wszystko do kupy i zastanow sie, jestesmy tak samo zainteresowani odzyskaniem twego syna - i nie wiem, czy nie z tych samych pobudek! I chociaz Harry'emu nie podobalo sie to ostatnie stwierdzenie, wiedzial, ze to prawda. Oczywiscie Wydzial E chcial odnalezc mlodego Harry'ego. Tylko dlatego, ze jego ojciec ich zawiodl, nie skreslali syna - kiedy nadejdzie jego kolej! Ale byc moze Darcy zorientowal sie, ze powiedzial za duzo. -Harry - powiedzial pojednawczym glosem. Nie chce sie z toba klocic! Do cholery, nie mozemy sie klocic! Szukamy ich, wiesz, ze tak jest. I przepraszam cie, ze mnie ponioslo. To, co powiedzialem... nie to chcialem powiedziec. -Ale powiedziales - odparl Harry, lecz on rowniez byl juz spokojniejszy. - Moj syn -kolejny krolik doswiadczalny Wydzialu E! Kiedy? Kiedy bedzie mial pietnascie, szesnascie lat? A do tego czasu bedziecie czekac, stac w cieniu i obserwowac go, jak rosnie, oceniac jego umiejetnosci, zapewniac mu warunki rozwoju? Albo wkroczycie wczesniej i zwerbujecie go, jak mnie wczesniej: pokazujac mu, jak wiele jest zla na swiecie, i mowiac mu, ze wraz z nim Wydzial E jest w stanie stawic mu czola? I co potem, Darcy? Czy to on skonczy na wloczedze po mentalnym rynsztoku? Naprawde? Po moim trupie... -Ja tez tego nie chce, Harry! - powiedzial Darcy juz blagalnym glosem. - Sluchaj, nie bylbys soba, gdybys mowil inaczej. I naprawde nie chcialem, zeby to w ten sposob zabrzmialo. Chcesz, zebym dal ci slowo? Masz moje slowo - nigdy nie bedziemy mieszac sie do zycia twojego syna. Ale, Harry, skoro nie mozemy go znalezc, to i tak nikt z nas nie moze niczego z nim zrobic wbrew jego woli! A w tej chwili nie mozemy go znalezc. Nekroskop milczal przez chwile, po czym powiedzial: -Ale bedziecie probowac dalej? -Oczywiscie, ze tak. -Coz, dzieki i za to. - I Harry odlozyl sluchawke... Harry rozmawial ze swoja mama nad brzegiem rzeki, w miejscu, w ktorym woda tworzyla niewielkie wiry. Byla to pierwsza rozmowa od dnia - prawie trzy tygodnie temu -kiedy Harry po sprzedaniu mieszkania w Hartlepool pojawil sie tutaj i mama zaczela sie czuc zapomniana. Ale jego umysl od dawna zmagal sie z problemami, dlatego tez jak kazda matka wyczula, ze cos jest nie tak. I dlatego, mimo ze mogla porozmawiac z nim kiedykolwiek i gdziekolwiek, nie odzywala sie pierwsza. A poza tym wiedziala, jak lubil odwiedzac zmarlych na miejscu. Byl srodek wietrznego kwietnia, ale przynajmniej nie padalo. Harry siedzial nad brzegiem rzeki w plaszczu. -Chyba i tak sie doigrasz i cos zlapiesz! - powiedziala mu, czujac zimny wiatr w jego wlosach i obserwujac zamazane szare obrazy chmur odbijajace sie w rzece (oczywiscie widziane jego oczami). - To nie dzien na spacery, Harry. Tkwila tam w mule i wodorostach - przynajmniej jej duch i prawdopodobnie jej kosci, nawet jesli reszte rozmyl prad rzeki. Ale byla to cala mama (prawdopodobnie jak kazda mama), bo chociaz Harry Keogh juz od dawna nie czul jej chlodu, to ona wciaz byla w stanie odczuc chlod syna. -Nic mi nie bedzie - powiedzial jej Harry. -Wlasnie, ze bedzie. - Ale nie chciala ciagnac tego watku, przynajmniej na razie. I dodala, czujac, ze nie jest jeszcze gotow do rozmowy: - No to co tam ciekawego na swiecie, Harry? To znaczy w twojej polowie... Rozpoznal plan: chciala odciagnac go od problemow, pytajac o ogolne problemy na swiecie. Oczywiscie zmarli spoczywajacy w rozmaitych miejscach na ziemi mogli ze soba rozmawiac i wymieniac informacje, otrzymujac najswiezsze wiadomosci od nowoprzybylych. Lecz wiadomosci przekazane przez Nekroskopa docieraly najszybciej - mogli wszystko widziec i byc moze nawet nieco odczuwac z tego, co sie dzialo, skoro nie mogli tego doswiadczac na zywo. Harry byl ich jedynym lacznikiem ze swiatem zywych. I tym razem postanowil "dac sie zlapac". Poniewaz jego mama miala racje, nie czul sie najlepiej. Nie bylo specjalnie wiele pocieszajacych wiadomosci. -Naprawde chcesz wiedziec? -Jest az tak zle? - Coz, dobrze nie jest! - Zrobil mine. - Sama musisz ocenic. - I strescil ostatnie wiadomosci ze swiata: - Prawie w calej Afryce wrze: w Zambii, Rodezji, w Mogadiszu, w Somalii i Etiopii. Biala "wyzszosc" zdaje sie ma klopoty w Rodezji, bo glosowanie wypadlo na korzysc czarnych. -Czy nie tak powinno byc? Czy ludzie nie urodzili sie rowni? Znow wzruszenie ramion. -Tak dlugo, jak nowi rowni chca pozostac rownymi - to znaczy do momentu, kiedy nie staraja sie byc rowniejsi - to chyba wszystko gra... - I dodal szybko, zmieniajac calkowicie temat, zanim zaczela protestowac czy moralizowac: - I nastapilo stopienie rdzenia w miejscu zwanym Three Mile Island w Stanach Zjednoczonych. W elektrowni. -Naprawde? (nie wydawala sie poruszona). Cos sie stopilo? Czy to wazne? Harry nie mogl sie nie usmiechnac. Kiedy mama zostala zabita, energia nuklearna byla czyms calkiem nowym, istniala wylacznie na poziomie laboratoryjnym. -Tak, to bardzo wazne. I bardzo niebezpieczne. To cos zabija, mamo. Paskudna, niewidzialna, cicha smiercia. - Usmiech zniknal z jego twarzy i mama wiedziala dlaczego. Dowiedziala sie z jego umyslu - zobaczyla groze. Poczul jej bezcielesny dreszcz. -Co jeszcze? - zapytala. -Coz, z Kambodzy dochodza naprawde przerazajace wiesci, ale... Ale Harry przeciez nie mogl o tym opowiadac mamie! Od razu ugryzl sie w jezyk i zaslonil przed nia swe mysli, zastanawiajac sie, o czym on do diabla mysli, skoro o tym wspomnial. Moze z powodu rodzaju smierci, jaka zginela jego mama, ale lektura dotyczaca wydarzen znad jeziora smierci w Stung Treng samego Nekroskopa przyprawila o koszmary: dwa tysiace cial powiazanych ze soba i obciazonych kamieniami... Jednak dotarla do niej pierwsza wiadomosc o Kambodzy i powiedziala cicho: -Och, nie przejmuj sie, Harry. My o tym wszystko wiemy. A co do Pol Pota - to on tez w koncu bedzie musial do nas dolaczyc. Ale nie ma pojecia, co go czeka tu na dole. -A co na niego czeka? - Harry nigdy nie uwazal zmarlych za specjalnie msciwych. No bo coz moga zrobic? Coz, poza tym, ze on, Harry Keogh Nekroskop, stanowil czasem dla nich inspiracje? -Czeka? - Mama odpowiedziala od razu. - Nie bedziemy niczego robic, nic do niego mowic, nie bedziemy chcieli miec z nim nic wspolnego. I bedzie lezal w chlodzie, zagubiony i samotny, tak jakby w ogole nie istnial, jakby odmowiono mu nawet tej egzystencji. I wkrotce i tego nie bedzie mial. Zblednie i wtopi sie w nicosc. Ale bedzie wiedzial dlaczego... Przez chwile Harry wyczul lodowaty chlod w jej slowach - mroz wewnetrznej przestrzeni, czern podziemia - jakby wkroczyly mu do duszy. Ale szybko ten chlod zamienil sie ponownie w cieplo. Dziwne, lecz posrod wszystkich umarlych jedynie od niej bilo cieplo! A moze nic w tym dziwnego. Byla przeciez jego mama. -A wiec to tak - powiedzial po chwili i wzdrygnal sie. - Aha, mam jeszcze kilka informacji, ale moze nie byl to w ogole najlepszy pomysl, zeby opowiadac, co sie wydarzylo na swiecie. I kiedy sie tak czlowiek nad nimi zastanawia, to stopienie rdzenia na Three Miles Island jest najmniejszym z naszych zmartwien! Jej rowniez zmiana tematu byla na reke. - Ale skoro to "stopienie" jest tak grozne... to czemu do niego doprowadzili? -Co? - (Czy jej pojmowanie swiata bylo tak ograniczone?) - Alez to byl wypadek, mamo! Nie zrobili tego celowo! -Aaa! (Zasmiala sie cicho.) No to chyba nic na to nie mozna poradzic, prawda? - Ale smiech szybko zgasl i znow nastal czas na powage. - A wiec nic tak bardzo sie nie rozni od tego, jak bylo kiedys: ludzie popelniaja bledy. I chyba nie mozna na to nic poradzic. Ale teraz musisz mi powiedziec, co mozna zrobic, Harry. Jak moglabym pomoc. Czy tez raczej jak moglabym tobie pomoc... I w koncu ukochana matka Nekroskopa, jego czesto wszechwiedzaca mama (przynajmniej jesli chodzilo o niego) dotarla do sedna. Wyczula to, kiedy opadly mu ramiona, wydal z siebie westchnienie i powiedzial: - Jeszcze ich nie znalazlem, mamo - Brendy i syna. Och, jest z setka miejsc, o ktorych nie pomyslalem, wiem, ze jest o sto za duzo, bo ja nie wiem, od ktorego mam zaczac! Przez chwile nie mowila nic, po czym cicho zapytala: -Chcesz, zebym rozpytala wsrod zmarlych, Harry? Czy sadzisz, ze oni...? Harry nie osmielilby sie kwestionowac jej znajomosci tematu, choc wiedzial ze musi. -Na pewno nie, mamo - powiedzial nieomal blagalnie. - Gdyby tak bylo, czy nie wiedzialabys juz teraz? Gdyby oni...? -Niekoniecznie, synku - powiedziala. - Zalezy od tego gdzie i kiedy, no bo gdybys to byl ty, to wiedzielibysmy na pewno! Niewazne gdzie ani kiedy, bo jest tylko jeden Nekroskop... no, teraz dwoch. I wiedzielibysmy od razu, gdyby zgaslo twe swiatlo. Ale smierc jest generalnie pospolita sprawa: ktos sie rodzi, zyje i umiera. Nieuchronnie. Brenda to Brenda -kolejna zwykla osoba, kolejne zycie. I gdyby zmarla w jakims odleglym miejscu, to chwile by trwalo, zanim bym sie o tym dowiedziala. -A twoj wnuk, Harry Junior? Czy to tez kolejna "zwykla" osoba? Nie sadze - i nie tylko dlatego, ze jest twoim wnukiem. On wie o tobie! Ty wiesz o nim! Czy Ogromna Wiekszosc nie wiedzialaby, gdyby rowniez jego swiatlo zgaslo? -Ale ty przebywales z nami przez jakis czas, Harry - przypomniala mu. - I na poczatku Ogromna Wiekszosc rowniez nie wiedziala o tobie. Co tu duzo mowic, nie wiedzieli o sobie, dopoki nie pojawiles sie na scenie! Och, ja wiedzialam, ze jestes inny, ale jestem twoja matka. Ale uwierz mi, ze troche zajelo mi przekonanie reszty. W koncu uwierzyli; jakze moglo byc inaczej? Czuli twoje cieplo, kiedy ich mijales, slyszeli twoje sny i czuli jak drzysz, kiedy sie bales. W czasie twego dziecinstwa kibicowali ci. Nie wiedzieli, ze pewnego dnia staniesz sie najwazniejsza osoba dla zmarlych! -Chodzi ci o to, ze nie poznali go jeszcze? Ze nie zyje dostatecznie dlugo na tym swiecie? Ale przeciez wtedy w Hartlepool - niespelna poltora roku temu? - wyszli z grobow, by go ratowac! -Zrobili to rowniez dla ciebie, Harry. Tak, maly Harry ich przywolal, ale kogo przyszli ratowac? -Czy on nie byl... cieply wtedy? Jak ja? -Tak, ma w sobie cieplo. Umarli odczuwaja go jak maly plomyczek. Ale to nie on jest ich swiatlem w ciemnosciach tak jak ty. Moze pewnego dnia tak sie stanie, ale jeszcze nie. -W takim razie nie dowiedzialabys sie, gdyby zmarl... - Nie bylo to pytanie, a raczej stwierdzenie faktu. W pewien sposob Harry byl zadowolony. Nie chcialby, zeby ktos zawiadamial go o smierci syna czy Brendy. Czy to zywy, czy martwy. -Wiedzialabym... wczesniej czy pozniej - powiedziala mu matka. - Ale teraz moge ci potwierdzic przynajmniej jedno: nic takiego do mnie nie dotarlo. Wedlug tego, co wiem, wciaz zyja. Harry odetchnal z ulga. Skoro matka tak mowila, to tak bylo. Ale mimo to gdzies na dnie umyslu i tak pozostal cien strachu. Wiedzial, byl pewien, ze jego zona i syn gdzies zyja. Ale gdzie? Mama uslyszala nieme pytanie i powiedziala: -Dokad ty bys poszedl, Harry, gdybys chcial sie ukryc? Dokad udalaby sie Brenda? Na pewno znasz jakies jej tajemnice, fantazje, marzenia? Nagle Nekroskop zorientowal sie, jakim samolubem mogl sie wydawac. Nie patrzyl bowiem na cala sprawe z punktu widzenia Brendy, lecz z wlasnego. A teraz mama w sobie wlasciwy sposob sprowadzila go na ziemie i uswiadomila, ze Brenda jest samodzielna jednostka, ktora ma wlasne potrzeby, marzenia i tajemnice. Potrzeby, marzenia i tajemnice, ktore obecnie zostaly przysloniete czy tez skazone przez swiat Harry'ego, co doprowadzilo do tego, ze w koncu zapragnela "od tego uciec". Ale: -Nie to chcialam powiedziec, synku - pospieszyla z wyjasnieniem mama. - Wiesz, ze nie! To byla po prostu taka... figura retoryczna. Tylko ze Harry wiedzial, iz rozmowa ze zmarlym zwykle zawiera ukryte tresci, wiec moze odczytal cos wiecej z tej rozmowy. I rzeczywiscie jej wypowiedz dotknela czulego miejsca. Czy celowo? Miala ta jego mama sposoby na ukazanie szerszej perspektywy - i sposoby na pokazanie, co zrobil nie tak! Ale jednoczesnie jej podejscie do problemu spowodowalo, ze Nekroskop zaczal sie nad tym zastanawiac. Poniewaz Brenda w oczywisty sposob roznila sie od niego - miala prawo do innego sposobu ksztaltowania swoich sympatii i antypatii. Wiec teraz Harry zaczal sie na powaznie zastanawiac, gdzie ona by sie ukryla, gdyby chciala na jakis czas "zniknac". Nigdy nie przepadala za sloncem, za to bardzo lubila deszcz! Uwielbiala ogrody, wiatr we wlosach, tajemnicze krajobrazy skryte we mgle. Uwielbiala siedziec w fotelu przy oknie mansardowego mieszkania i wsluchiwac sie w bebnienie kropel deszczu rozbijajacych sie na dachowkach... to bylo jej ulubione zajecie. -W takim razie - mama Harry'ego wlaczyla sie do rozmyslan - to miejsce doskonale sie do tego nadawalo! Wlasnie to miejsce! -Nawet nigdy tu nie byla - potrzasnal glowa. -A jesli jest to takie samo miejsce jak to? -Moze tak, moze nie. Zawsze podobal sie jej okreslony typ krajobrazu nadbrzeznego -poszarpane klify i zasnute deszczem niebo... i ogrod, a szczegolnie taki z zapuszczona, zarosnieta ostoja. Z wysoka trawa, dziko rosnacymi kwiatami i miejscem, w ktorym moglaby lezec na trawie i patrzyc na chmury. I na gwiazdy - im wieksze, tym lepsze. Nie znala nazw konstelacji gwiezdnych, ale i tak je lubila. Zarosniete miejsce skryte w roslinnosci - dzicz, ostepy - i mnostwo gwiazd na czystym nocnym niebie, zawsze to uwielbiala. -Ale z ciebie poeta, i nawet o tym nie wiesz! - odezwala sie mama. -Ciekawe, gdzie znajde takie miejsce? - powiedzial Harry, a jego mama wyczula, ze opuszcza go przygnebienie. -Zdaje sie, ze powinienes zaczac przeczesywac te sto miejsc - powiedziala mu. - Poniewaz teraz masz zdecydowanie zawezona liste. - I Harry sie z tym zgodzil. Nikt nie przypuszczal, ani tez nie zgadlby, ze Brenda i Harry Junior moga byc w miejscu, ktore zasugerowala mama Nekroskopa, a jej wizja wywolala zywy obraz takiego miejsca przed oczami Harry'ego. Tajemnicze, pelne dramatyzmu i nieznane miejsce: dlugie, mgliste noce, coraz krotsze, sloneczne dni z lekka mzawka wysoka trawa i dzikie kwiaty. I ogrod przewyzszajacy oczekiwania Brendy poza jej tuzinkowa wyobraznie. Poniewaz w tej chwili wykraczalo to nawet poza wyobraznie Nekroskopa i mialo tak pozostac do chwili, kiedy porzuci juz wszelka nadzieje na odnalezienie jej... Ale teraz: Najpierw w myslach Harry jeszcze raz przesledzil wszystkie sprawdzone juz miejsca, zaczynajac od domu rodzinnego w Harden - gorniczej wiosce na polnocno-wschodnim wybrzezu. Kopalnia byla juz wyeksploatowana i zamknieta od jakiegos czasu, wiec samo miejsce wydawalo sie jeszcze bardziej opuszczone niz poprzednio, ale jak od wiekow mieszkali w nim ludzie. Oczywiscie, gdyby Brenda czy tez dziecko starali sie ukryc przed nim, gdyby rzeczywiscie chcieli sie przed nim schowac - to byloby ostatnie miejsce, do ktorego by sie udali. Harry wiedzial o tym od razu, ale i tak je sprawdzil. To, co zastal, wpedzilo go w jeszcze wieksza depresje. Nie mogl tak po prostu pojsc do rodzicow Brendy, poniewaz nie byl juz soba. Co mial zrobic, pojsc do nich i powiedziec, ze to on jest Harrym Keoghiem, i starac sie wyjasnic? Mieszkancy polnocno-wschodniego wybrzeza, ktorzy stanowili sol tej ziemi i, co wiecej, mocno po niej stapali, nigdy by nie uwierzyli w to, co mowi! Zamiast tego podszedl do ojca Brendy w pubie, przedstawil sie jako przyjaciel Harry'ego i zapytal, co tam u nich. Dalo to polowiczny skutek. Mowiac krotko: Brenda i Harry pobrali sie i pojawilo sie dziecko. Poltora roku temu Brenda zabrala dziecko i pojechala do meza, do Londynu. Pracowal tam, pisal ksiazke czy cos w ten desen. Ona nigdy nie mowila o tym, co robi maz. Nie ma w tym nic dziwnego, bo prawdopodobnie wstydzila sie, ze nie ma zadnej porzadnej pracy. Co? Harry Keogh? Od kiedy skonczyl szkole, nawet palcem nie ruszyl - no, przynajmniej w sensie fizycznym. Cos tam robil, pisal czy jakos tak, ale musial na tym niezle kosic - Brendzie nigdy nie brakowalo pieniedzy. Ale potem, kilka tygodni temu, napisala, ze zabiera dziecko "za granice" czy gdzies tam. No ale w ogole nie wspomniala o swoim mezu - tylko o sobie i synu. Wypsnelo sie jej, ze maz wykonuje jakas tajna lamana przez poufne prace dla rzadu, moze i tak bylo. Musieli gdzies pojechac za morze, do jakiejs ambasady czy cos. Moze nie wyszlo z tym pisaniem i musial zlapac sie czegos innego. Moze rzad dal mu prace "kuriera" czy cos: kogos, kto przewozi wazne papiery czy przedmioty z kraju do kraju. A moze jednak wyszlo z tym pisaniem i to wszystko bylo po to, by wymigac sie od placenia wysokiego podatku. Tylko ze... coz, Brenda powinna czesciej pisac. Ostatni list przyszedl kiedy? Piec, szesc tygodni temu? A oni w koncu sa jej rodzicami... Wynikalo z tej opowiesci, ze martwili sie o nia nie mniej niz Harry. I rownie oczywiste bylo, ze nie byla to zadna podpucha... Brendy nie bylo u nich i naprawde nie wiedzieli, gdzie sie podziewa. To samo powiedzieli wszyscy jej starzy znajomi. Wiec Harden nalezalo skreslic - po prostu jej tu nie bylo i nikt nie wiedzial, gdzie jest. Pojawila sie kolejna mysl, i to naprawde niepokojaca. Nekroskop dal sie porzadnie we znaki rosyjskiemu Wydzialowi E przez ostatnie dwa i pol roku. Stracili trzech szefow Wydzialu w tym czasie, a z ich podmoskiewskiej siedziby Zamku Bronnicy zostala kupa gruzu! A co bedzie, jesli znikniecie Brendy i malego Harry'ego zostalo zaplanowane od czasu starcia Harry'ego z Borysem Dragosanim? Co bedzie, jesli wiedzieli, ze on, Harry Keogh, zyje, pomimo ze cialo - jego wlasne cialo - rozstalo sie z tym swiatem? Jesli ktokolwiek posiadal taka informacje, to na pewno byly to swiatowe organizacje ESPionazu! Najlepsza telepatka Radzieckiego Wywiadu Paranormalnego, Zek Foener, na pewno o tym wiedziala... a po rozbiciu Zamku Bronnicy, Harry puscil ja wolno. Czy powiedziala im? I czy pojmali Brende i dziecko, by ulatwic sobie przechwycenie samego Nekroskopa? Ale nie, wiekszosc z tej wersji nie trzymala sie kupy - po walce z Dragosanim stal sie bezcielesny i nikt na swiecie nie byl w stanie uwierzyc, ze kiedykolwiek pojawi sie ponownie, nawet on sam! Ale z drugiej strony czesc z tej wersji miala sens. Pod koniec tego starcia, we wschodnich Karpatach, Zek Foener wiedziala, ze wrocil. Wiec mogla go wtedy wydac, co by oznaczalo, ze rosyjscy mocodawcy zrekonstruowali Wydzial w przeciagu ilu?... poltora roku? Nawet po tym, jak zdziesiatkowal jego sklad. Niemozliwe - pozbawil Sowietow wiekszosci mechanizmow dzialania, by mogli ponownie w tak krotkim czasie uruchomic Wydzial. I tak znowu okazalo sie, ze jest to slepy zaulek, co na swoj sposob cieszylo Nekroskopa. Nienawistna mu byla mysl, ze to wina Zek Foener - po czesci dlatego, ze szczerze ja polubil, ale glownie dlatego, ze ostatnie jego slowa zawieraly ostrzezenie, by nigdy nie stawala mu na drodze. Jesli grozba jest pusta, przestaje byc grozba. Ale tym samym nie musial jej spelniac... Wiec... gdzie mogla byc Brenda, do czego chcialaby powrocic? Nic mu nie przychodzilo do glowy. Czy kiedykolwiek chciala dokads bardzo pojechac? Znow nic. Poniewaz od kiedy zmienila sie w nastolatke, zawsze chciala byc tam gdzie Harry. A on tez nie byl najbardziej spolegliwym chlopakiem. W skrytosci ducha czesto zadawal sobie pytanie, czy ja naprawde kochal, czy tez byl do niej przyzwyczajony. Nigdy nie dal jej odczuc swego wahania (nie byl w stanie jej powiedziec, poniewaz ona sama byla tego calkowicie pewna), lecz teraz i tak pogardzal soba w duchu z tego powodu. Lecz z drugiej strony, jak mozna powiedziec komus, kto cie kocha od tak dawna - tak dlugo, jak siegasz pamiecia - ze nie jestes pewny swych uczuc? To nie takie proste. A jest duzo ciezej, kiedy dziecko jest w drodze. Zamglone krajobrazy, malownicza sceneria, sciezki na klifach i dzikie ogrody pod gwiezdzistym niebem... Wywolalo to kolejny, nieznany obraz. -Wysokie przelecze, szczyty gor i gwiazdy jak okruchy krysztalu wysoko na niebie. I pole glazow rozciagajace sie w dal za polnocny horyzont rozswietlany seria upiornych zorz. Obraz pojawil sie i zniknal jak... jakby byl wytworem wyobrazni? Na pewno tak bylo, poniewaz nigdy nie byl w podobnym miejscu! Tak czy inaczej obraz juz sie zacieral, wtapiajac sie w nierzeczywista, oniryczna wizje, co prawdopodobnie wyjasnialo wszystko, ze starajac sie zobrazowac idealne miejsce pobytu Brendy, wywolal wizje ze starego snu. Nie tak znowu starego... raczej nowego, bo samo juz pojawienie sie tej wizji... jego zakorzenienie w rzeczywistosci... sugerowalo, ze ma sie to dopiero zdarzyc. Ale Nekroskop nie mogl tego wiedziec, a obraz po sekundzie czy dwoch po prostu sie rozwial. Przyszlosc zawsze byla zazdrosna o swoje tajemnice... Setka miejsc? Nie, do diabla, to byly tysiace roznych miejsc! Poniewaz Brenda nigdy nigdzie nie wyjezdzala ani nie robila niczego konkretnego, mogla doslownie byc wszedzie i zajac sie czymkolwiek! Lecz polnocno-wschodnie wybrzeze bylo jej miejscem urodzenia, tam dorastala, i wciaz bylo to najbardziej prawdopodobne miejsce jej pobytu. Harry przeszukal wszystkie miasteczka i wioski pomiedzy Harden i Hartlepool, a nastepnie przesledzil wszystkie szlaki do Sunderland i Durham City... bez skutku. Byl jedynie zdumiony, jak wiele miejscowosci napotkal na swej drodze, w ktorych nigdy nie byl, i jak latwo mozna bylo odnalezc w nich zaginiona osobe, mimo ze jego poszukiwania zakonczyly sie niczym. W osiedlach i firmach budowlanych, hotelach i mieszkaniach do wynajecia oraz pensjonatach. To byly oczywiste miejsca poszukiwan: Brenda musiala gdzies mieszkac, musiala miec dach nad glowa. W zadnej z agencji nieruchomosci nie zarejestrowano jej nazwiska - kilkanascie dziewczat z malymi dziecmi i zadna z nich nie byla Brenda. Harry nie byl szczegolnie zaskoczony, ale i tak musial to sprawdzic. Gdzies "za granica" w liscie wyslanym do rodzicow pisala, ze chce wyjechac za granice - to juz kolejny milion mozliwosci. Poniewaz w polnocno-wschodniej Anglii zostalo jeszcze kilkaset niesprawdzonych przez Nekroskopa miejsc i z piec tysiecy w calym kraju, to jak sie to ma do calego swiata? Gdzies za granica. ...Ogrod w bujnej dolince pomiedzy poszarpanymi wichrami skalami, gdzie podczas godzin dziennych nieostre promienie slonca przedzieraja sie przez wysokie przelecze, a gwiazdy swieca jak oszronione klejnoty lub odlamki lodu zawieszone na niebosklonie rozswietlane seria upiornych zorz... Polnocne stany Ameryki? Kanada? Zamarznieta tundra na polnocy Rosji? Szwajcaria? (Czy kiedykolwiek nad Szwajcaria widziano aurore borealis - i czemu w ogole mialy byc to zorze polnocy?) Brenda byla prosta angielska dziewczyna, naiwna i latwowierna, zagubiona nawet we wlasnym kraju, nawet w swoim hrabstwie! Raz za razem Nekroskop negowal w myslach wymyslane przez siebie kierunki, tak ze odlegle i obce miejsce ponownie odpadalo. Co oznaczalo, ze mogl nie znalezc tego miejsca na ziemi. Nigdy ich nie znajde... nie odnajde swego synka... nigdy ich juz nie zobacze... nie na ziemi! Harry obudzil sie zlany zimnym potem w sypialni starego domu nieopodal Bonnyrig. Spocil sie ze strachu i frustracji oraz z poczucia doglebnej samotnosci. Lezal, dyszac ciezko, caly mokry i czul, jak serce bije jak oszalale, powodujac dudnienie krwi w uszach. Czul przez kilka zaledwie chwil, jakby to nie Brenda i syn zagineli... lecz on sam! I oczywiscie, pierwszy Harry Keogh zaginal. Nie bylo juz jego ciala. I kawalek po kawalku znikal jego caly swiat. Ale czy musial odnalezc Brende, by znalezc siebie samego? W tym wypadku jego poszukiwania byly bezsensowne, poniewaz ona i tak sie go wyprze. Ja pierdole... przeciez glownie dlatego uciekla! Poniewaz nie byl soba! Uciekla lub zostala zabrana. Przez dziecko lub... przez kogos innego? Przez Rosjan? Ale juz sie nad tym zastanawial i wydawalo sie to bardzo nieprawdopodobne. Wiec jesli nie Sowieci, nie zdziesiatkowany przez niego ruski Wydzial E, to kto? Pot wysechl na nim i Harry mogl oczyscic umysl i skoncentrowac sie tak bardzo, jak juz nie byl w stanie od dluzszego czasu. Powrocil do punktu wyjscia: do nocy w kwaterze Wydzialu E, kiedy po raz pierwszy powiedziano mu o zniknieciu zony. Wtedy, kiedy odrzucil podejrzenie, ze A.C. Doyle Jamieson - samozwanczy wilkolak - mogl byc odpowiedzialny za podwojne znikniecie. Ale teraz? Ten czlowiek w koncu byl w jego umysle... ale jak dlugo? Harry stal sie jego wrogiem w chwili, kiedy zaangazowal sie w sprawe zabitych funkcjonariuszy i podjal sie jej. Czy A.C. "sluchal" jego mysli, zmartwien i problemow od samego poczatku? Jesli tak, to wiedzial o Brendzie, jedynym slabym punkcie Harry'ego. Ale jesli tak bylo, jesli on i jego banda zlodziei samochodow byli odpowiedzialni za znikniecie Brendy, to w oczywisty sposob, kiedy wraz z gangiem znalezli sie na celowniku, powinien uzyc jej, grozac zabiciem jej, by odstraszyc Harry'ego. Tak oczywiscie by zrobil... lecz tak sie nie stalo. Wiec... ...Wiec, jasna cholera, znow znalazl sie w slepym zaulku! Po rozmowie z mama wrocil do domu pelen nowej energii, ktora teraz ponownie sie wypalila. Ale musi drazyc problem, poki jego umysl jest skoncentrowany. To bylo bardzo frustrujace - mial moc, moc Nekroskopa, a nie byl w stanie rozwiklac swego problemu, mogl wylacznie poslugiwac sie metoda prob i bledow. Wstal z lozka caly zdretwialy - to jego cholerne cialo nawet w polowie nie bylo tak sprawne, jak poprzednie. Naturalnie, przeciez bylo inne. A moze tez nienaturalnie? Swiatlo wpadajace bylo tak szare, jak dzien na zewnatrz. Spal tylko godzine czy dwie. Zmarnowane dwie godziny. Przewalone. Do bani. Do luftu. Naprawde? Nagle Harry zezloscil sie na siebie. Musial sie otrzasnac i ruszyc na poszukiwania, ruszyc w swiat. Byl dziesiec lat starszy, niz powinien byc, oczywiscie, ale nie musi sie od razu z tym pogodzic, prawda? Wciaz mial jasny umysl, prawda? A umysl rzadzi cialem, prawda? No to bedzie musial wyrobic sobie w koncu te jebana kondycje! Ubral sie i wyszedl do zarosnietego ogrodu i zrobil z miejsca dwadziescia wscieklych pompek, nastepnie poczul sie glupio i usiadl po turecku w wysokiej trawie, trzesac sie z zimna, bo w ogrodzie bylo o wiele chlodniej niz w domu. Po chwili pomyslal: Mama ma racje... cos zaraz zlapie! Zle to sie skonczy, prawda. Smierc byla bliska towarzyszka Harry'ego i nie przejmowal sie nia zbytnio. Przynajmniej nie z dystansu. Oczywiscie z bliska to inna sprawa. Gdyby smierc kiedykolwiek probowala go podejsc (nawet gwaltownie), to jak nikt inny Harry rzucilby sie, by ja powstrzymac i zyc! Ale sama idea smierci jako takiej i zmarlych nie wzbudzala w Harrym leku. Przeciwnie, mial setki zmarlych przyjaciol, lecz nikt z nich nie byl mu w stanie pomoc, nie teraz. A wsrod zywych... czy mial w ogole jakichs przyjaciol? Coz, bylo kilku - takich jak Darcy Clarke i koledzy - lecz nie byli tacy jak zmarli, poniewaz zmarli byli prawdziwymi przyjaciolmi i rzadko domagali sie zaplaty. Byly ze dwa wyjatki od tej zasady, bylo ze dwoch potwornych czlonkow Ogromnej Wiekszosci, ktorzy domagali sie oddania przyslugi... ale nalezeli do przeszlosci Nekroskopa i juz sie nie pojawia. Taka przynajmniej mial nadzieje. Staral sie przerwac ten chory ciag myslowy, wyliczajac zyjacych przyjaciol. Bylo ich ledwo kilku, nie, nawet nie tylu, poniewaz nie mogl juz sie do nich zwrocic jako Harry Keogh. Nie znali przeciez tego drugiego! Czy to juz depresja? Prawdopodobnie. I Harry pomyslal: Gdybym wierzyl w zdobycze psychiatrii, to nawet poszedlbym do psychiatry. Ale jak wyjasnilbym mu swoja przeszlosc? Bylby stuprocentowo pewien, ze mam swira! Gdybym tylko lubil mocne alkohole, to poszedlbym sie upic i przekonalbym sie, jak to jest obudzic sie na kacu. Tylko ze... nie wiedzialbym, gdzie sie upic i prawdopodobnie jakbym znalazl jakas spelunke nie podobalaby mi sie. Ale co tam, potrzebuje solidnego kielicha! I rozmowy z prawdziwym przyjacielem. Nie mam jednak z kim pogadac poza umarlakami, bo tylko ich cokolwiek obchodzi! Naprawde chore mysli... Ale teraz caly ciag mysli pojawiajacych sie, od kiedy obudzil sie zlany potem, zaczal ukladac sie w jedna calosc. Jedno ogniwo wciaz wymykalo sie wszelkim powiazaniom, chociaz bylo integralna czescia calosci. Nie pomyslal o tym, poniewaz wydawalo sie to zle, szczegolnie przy tym, jak staral sie odnalezc zone i dziecko. Ale moglo to przyniesc rezultaty. Przed oczyma Harry'ego pojawily sie inicjaly. Nie byly to inicialy A.C. Doyle'a Jamiesona ani jego brata R.L. Stevensona, ale inne. Osoby, ktorej z rozmyslem Nekroskop staral sie unikac w swoich rozwazaniach. Ale teraz... moze rzeczywiscie mial jednego przyjaciela wsrod zywych. A przynajmniej osobe, ktorej cos zawdzieczal. Tylko moze siegalo to znacznie glebiej. Po pierwsze czas sie zgadzal: znikniecie jego zony i dziecka dokladnie zbiegalo sie z pojawieniem sie tej osoby. I jesli bylaby to prawda, to moze wystepowalo tu wazniejsze, bardziej zlowrogie powiazanie? Pomoc psychiatryczna? To na pewno ostatnia rzecz, jakiej Harry potrzebowal. Moze potrzebowal jedynie odpoczynku, odpoczynku od tego wszystkiego, nawet od mysli o tym! Potrzebuje odmiany. Czyz nie mowi sie, ze zmiana najlepiej wplywa na czlowieka? Walnij sobie duza lufe i odespij, niech sen usunie zle mysli. Oczysc atmosfere. Jezu, jak bardzo chcial sie napic! A moze to tylko jego cialo - czyjes cialo - tego potrzebowalo? Ale... umysl kontroluje cialo, zgadza sie? Coz, tak, tylko ze cialo ma nawyki i potrzeby kontrolujace umysl! Nagle wszystko zaskoczylo w intensywnie myslacym, metafizycznym umysle Nekroskopa! Jego umysle w obcym ciele. I nieco drzaco - na skutek niepotwierdzonego jeszcze przypuszczenia - wszedl do domu, by zadzwonic. Darcy Clarke byl w Wydziale i od razu wyczul podniecenie w glosie Harry'ego. -Co, Alec Kyle? Co robil kiedy znajdowal sie pod presja? Darcy odpowiedzial: -Coz, rzucal sie w wir, Harry. Kiedy trzeba bylo cos zrobic, rozwiazac jakis problem, pracowal do upadlego, az mial opracowana kazda ewentualnosc, po czym slanial sie na nogach z wyczerpania. A po tym? Co robil, zeby sie rozladowac? - (Harry nieomal wyczul usmiech rozmowcy.) - Coz, nie jestem pewien, czy powinienem o tym mowic, rozumiesz? To znaczy nie wolno mowic zle o zmarlych, ale... -...Czy lubil wypic? - W koncu Harry wprost poruszyl temat. I odpowiedz Darcy'ego rozswietlila jego umysl jak promien slonca w letni dzien. -Czy Alec pil? No wiesz! Kiedy byl tak zakrecony, ze tylko w ten sposob mogl... wtedy tak! Zwykle w domu, bo nie bylo ryzyka, ze zwali sie gdziekolwiek indziej niz na lozko. Pamietam, jak pewnego dnia zaprosil mnie do siebie i rozpilismy butle Jacka Danielsa. Zostalem u niego na noc, bo wiedzialem, ze nie dam rady wrocic do domu. I drogo za to zaplacilem, bo nastepstwa trwaly cale trzy dni. Ale Alecowi nic nie bylo! Jego organizm wchlanial najmocniejsza wode jak gabka. -Nie byl alkoholikiem, prawda? - w glosie Nekroskopa pojawily sie alarmujace nuty. -Na Boga, nie! Upijal sie od wielkiego dzwonu. Ale kiedy to robil, dawal z siebie wszystko. -Dzieki - wydyszal Harry i odlozyl sluchawke. Teraz wiedzial. Wiedzial, jak ma znow byc soba nie bedac soba. Uczucie dreszczyku emocji na skutek owocu zakazanego? Wylacznie chemia. Chemia Aleca Kyle'a. I potrzeba duzej wodki po dluzszym okresie stresu? Znow, chemia: byle cialo prekognity robilo swoje -czy tez raczej jak zwykle to robilo. I posrodku tego znalazl sie Harry, zdecydowany, by wykorzystac swe nowe cialo, nawet przez chwile nie zastanawiajac sie nad tym, ze cialo musi do niego przywyknac! Wiec moze wypad do miasta nie byl takim zlym pomyslem. Moze po tym bedzie w stanie pociagnac to wszystko - zaprzegnac cialo i umysl do roboty i wreszcie ruszyc z miejsca. I jak sie nad tym zastanowic, wiedzial, gdzie pojdzie sie napic, moze nawet za darmo. Przynajmniej powinna mu jednego postawic. Chemia ciala Aleca Kyle'a? Owoc zakazany? Doglebna samotnosc? Moze uda sie chwycic trzy sroki za ogon. A inicjaly to oczywiscie... ...B.J. 2. U B.J. Minela pietnasta, a dzien w Londynie byl tak mroczny jak w Edynburgu, moze nawet mroczniejszy dla Darcy'ego Clarke'a, ktory od rozmowy z Nekroskopem siedzial od godziny przy biurku, zamartwiajac sie jak zwykle wszystkim i zastanawiajac sie dodatkowo, o co do cholery chodzilo z nawykami Aleca Kyle'a? A szczegolnie pytania o to, czy lubil sie napic? Co to na Boga mialo wspolnego z poszukiwaniami zony i dziecka przez Harry'ego? Na pewno nic. Co oznaczalo, ze Harry wciaz borykal sie ze swoim glownym problemem, czyli z przyzwyczajeniem sie do nowego ciala.I jakby tego nie bylo dosyc - pomyslal Darcy - musze ruszyc i, kurwa, pogrzebac mu w umysle! Czy tez raczej wydac polecenie, by ktos to zrobil za mnie. To "musze" bylo dla Darcy'ego jedyna jasna strona tej operacji: potwierdzeniem, ze bezpieczenstwo narodowe stalo na pierwszym miejscu nad wszelkimi dywagacjami. Lecz stalo sie to nieuniknione, odkad Harry powiedzial mu, ze bedzie musial isc swoja droga. Nastepnie, pomimo ze nienawidzil sie za to, Darcy musial wprawic machine w ruch. Ale wciaz w glebi duszy wierzyl, ze moze do tego nie dojdzie, i ta wiara legla w gruzach w momencie, kiedy Harry definitywnie zapowiedzial odejscie z Wydzialu. Od tej pory wszystko spoczelo na barkach doktora Jamesa Andersona, ktorego gabinet lukratywnej prywatnej praktyki znajdowal sie na prestizowej ulicy Harley. To szalony skok w wypadku czlowieka, ktory zaledwie trzy lata wczesniej pracowal w nocnych klubach jako hipnotyzer na scenie! Ale Wydzial E odnalazl go i zmienil jego status, co oznaczalo ni mniej, ni wiecej, ze mial go na wlasnosc. I naprawde tak bylo. To dlatego zjawil sie w pol godziny, w srodku nocy po telefonie Darcy'ego i dlatego zrobil to, co zrobil. Podle? Mozna bylo stwierdzic, ze wszystko, co robil Wydzial E, mialo jakies ohydne implikacje dla wielu ludzi. Tylko ze tym razem robiono to przyjacielowi. I to najbardziej martwilo Darcy'ego: ze tym razem Wydzial Brudnych Numerow zawzial sie na Harry'ego Keogha. Jednak mimo ze Darcy czul sie winny, to on nie sam zapoczatkowal konieczne dzialania. Rozkaz nadszedl od gory, z szarego, nieomal anonimowego ciala, znanego wylacznie jako "Ministerstwo" Wydzialu. Obowiazkiem Darcy'ego bylo jedynie powiadomienie ministra, jak sie sprawy maja, a ministra podjecie stosownych srodkow zaradczych. I (jak ciagle powtarzal sobie Darcy) mogli podjac o wiele bezwzgledniejsze srodki, tylko ze on sam odradzil ich zastosowania. Wiec Harry cierpial na pomniejsze, a nawet moze i nieco wieksze zaklocenia, no i co z tego? Wciaz zyl, prawda? Darcy wzdrygnal sie nieco na mysl, ktora pojawila sie w zakamarkach umyslu. I dlaczego nalezalo to zrobic: Harry Keogh byl potencjalnie posiadaczem najpotezniejszej mocy na swiecie, dobrej czy zlej. Byl Nekroskopem i Sir Keenan Gormley "wylowil" go od razu i przygarnal go wiedziony niezawodnym instynktem, werbujac do Wydzialu E. Ale skoro Sir Keenan "odkryl go", to czy o wiele mniej przyjazna agencja nie potrafila zrobic tego samego? Na przyklad Rosjanie. Teraz na pewno sa wysoce zainteresowani (przynajmniej) rodzajem ESP, jaki posiadal Harry. Byla to bron, ktora uzyta przeciwko nim, przyniosla zatrwazajace skutki. Nawet jesli "sam" Harry zniknal, umarl i juz go nie bylo, to uwaga pozostalych przy zyciu sowieckich agentow i tego, co zostalo z agentury ESP, byla skierowana na poczynania brytyjskich przeciwnikow w tej dziedzinie. Bylo nawet mozliwe (nieprawdopodobne, ale mozliwe), ze Rosjanie juz wiedzieli o "nowym" Nekroskopie brytyjskiego Wydzialu E! I czy to nie wywolywalo niepokoju?! A to, ze byly szef Wydzialu, Alec Kyle, wrocil do pracy? Nie mial martwicy mozgu, nie byl martwy i nie rozlecial sie na kawalki razem z Zamkiem Bronnicy, lecz cieszyl sie dobrym zdrowiem i mieszkal w Anglii! Nikt mu nie wyssal danych na katafalku podczas jakiegos nekromantycznego eksperymentu zwiazanego z dzialaniem ESP i nie dokonal calkowitej dewastacji jego umyslu. Nie! Zyl i mial sie dobrze w gronie kolegow. Dobry Boze! Teraz pewnie mysla, ze kazdy brytyjski agent jest niezniszczalny... - i chca sie dowiedziec, dlaczego tak jest! I w jaki sposob... Darcy'emu pojawil sie szeroki usmiech na twarzy, bo zdal sobie sprawe, ze ucieka sie do przypuszczen. A ze wszystkich znanych mu ludzi nikt tak nie potrafil sie wymykac, jak Harry Keogh, Nekroskop. Usmiech zamarl mu jednak na twarzy, kiedy zdal sobie sprawe z innych implikacji tego faktu. Zakladajac, ze Rosjanie nic nie wiedzieli - ze wciaz lizali rany po ataku Nekroskopa -to na swiecie byly jeszcze inne agencje ESP, w ktorych szpony Harry mogl wpasc. I to nie tylko dotyczylo szpiegow umyslu, lecz syndykatow zbrodni i organizacji terrorystycznych. Jakim wspanialym bylby zlodziejem, jakim zabojca czy terrorysta! Zapory, granice i ceglane mury nie byly go w stanie powstrzymac. Mogl zniknac nieomal w mgnieniu oka. Poza tym spolecznosc umarlych byla mu wdzieczna i zrobilaby dla niego doslownie wszystko, sluzac mu i go chroniac. I cala wiedza swiata, jaka zostala zakopana badz uleciala w przestworza, jak encyklopedia o nieskonczonej ilosci tomow, stala przed Harrym otworem, bo mogl w kazdej chwili po nia siegnac i skorzystac z tej skarbnicy madrosci. Gdyby mial na to czas, gdyby nie byl zajety poszukiwaniami. O tak: Harry bylby bezcennym nabytkiem w rekach organizacji przestepczej. I wciaz byla taka mozliwosc, ze za znikniecie jego zony i syna byla odpowiedzialna jedna z takich organizacji. I moze dlatego Wydzial tak intensywnie staral sie odnalezc ich kryjowke. Oczywiscie, robili to rowniez dla Harry'ego, ktory tyle zrobil i dla nich, i dla calego swiata, ale robili to takze dla "wspolnego dobra". I dokladnie z tego samego powodu Darcy Clarke wezwal doktora Jamesa Andersona. Anderson byl najlepszy w tym, co robil: byl hipnotyzerem nie majacym sobie rownego w kraju. Bez narkozy, na pacjentach jedynie ukolysanych dziwacznym zakleciem oczu i calego organizmu Andersona lekarze byli w stanie przeprowadzac najtrudniejsze operacje, kobiety wydawaly na swiat dzieci, ktore nie mialy sie prawa narodzic, przypadki schizoidalne i maniakalno-depresyjne porzucaly swe iluzje i zwielokrotnione osobowosci i wylanialy sie pod wplywem ozywczego spojrzenia doktora zdrowe. A dla Darcy'ego o wiele wazniejsze bylo to, ze doktor Anderson byl mistrzem posthipnotycznego polecenia. Darcy pamietal, jak to bylo tamtej nocy... Kiedy otwierali drzwi pokoju Harry'ego kluczem uniwersalnym, Nekroskop byl martwy dla swiata i prawdopodobnie rowniez dla zmarlych! Lek, ktory Darcy dal Harry'emu, byl lekiem nasennym, jednak byla to nieco zmodyfikowana tabletka. Glowny aktywny srodek leku zostal wyekstrahowany z orientalnego zoltego maku. Byl to opiat otwierajacy umysl na hipnoze podczas snu. Hipnotyzer mogl umiejscowic sie w marzeniach sennych i podswiadomosci obiektu, wydajac mu polecenia, ktore obiekt bedzie wykonywal jeszcze na dlugo po tym, jak lek rozpusci sie w organizmie. Darcy dostal pigulki od Andersona, ktory uzywal ich do leczenia chorych psychicznie. Harry nie byl chory psychicznie, lecz pigulki te zapewnialy kontrole Andersona nad nim, tak ze Nekroskop nie wiedzial nawet, ze to ma miejsce. Poniewaz nie byl pacjentem jako takim, wazne bylo, zeby tego nie wiedzial. Nie byla to bowiem kuracja lecznicza, lecz zapobiegawcza. Darcy byl obecny podczas seansu i zapamietal wszystko dokladnie. Szczegolnie pamietal swoja ledwo skrywana podejrzliwa ocene samego Andersona. To, jak uwazal, ze nastawienie hipnotyzera jest zbyt beztroskie... coz, w swietle tego, co robil i z kim pracowal... Czy nie wiedzial, kim jest jego pacjent? Ale po sekundzie sam sie upomnial: nie, oczywiscie, ze Anderson nie wiedzial, kim jest Harry. Robil tylko to, co mu kazano. Anderson byl mlody. Mial moze trzydziesci piec, szesc lat, byl wysoki i przystojny mroczna, pozbawiona cienia wesolosci uroda, a moze raczej nie byl przystojny - byl atrakcyjnym mezczyzna. Mozliwe, ze byla to pozostalosc po jego pracy na scenie, kiedy przedstawial siebie jako tajemnicze bostwo umyslu. Jesli tak, to doskonale mu szlo. Przy wysokich lukach brwiowych, pelnych, zmyslowych ustach - ktore wydawaly sie zbyt pelne i zmyslowe na tle bladej twarzy - z zapadnietymi oczodolami, podkrazonymi po niezliczonej liczbie bezsennych nocy, wystarczylo dodac mu jedynie rogi i Anderson moglby uchodzic za samego diabla. Owszem, przystojnego diabla. Mial lsniace czarne wlosy zaczesane do tylu i Darcy podejrzewal, ze byly ukladane przy pomocy lakieru. Na waskiej, niemal spiczastej brodzie nosil niewielka, starannie przystrzyzona brodke, a ostro zakonczone bokobrody biegly przez szczeki obok plaskich, niewielkich uszu i siegaly niemal do kacikow ust. I by podkreslic swoj wizerunek, nosil peleryne, co w oczach Darcy'ego bylo juz gwozdziem do trumny. Oczywiscie Anderson mial wielkie, ciemne hipnotyczne oczy. I mial aksamitny glos. W pokoju Harry'ego doktor nie zasypywal gruszek w popiele. Darcy pamieta, jak to sie odbylo: najpierw Anderson, siedzac na lozku Nekroskopa, podnosil mu powieki. Nastepnie, kiedy oczy Harry'ego zostaly otwarte, zastosowal klasyczna technike - krysztalowe wahadelko bujajace sie tam i z powrotem i lagodny glos hipnotyzera lekko nakazujacy Harry'emu: -Patrz na swiatlo, na iskre, na serce krysztalu. Poczuj puls ruchu krysztalu i dostosuj go do wlasnego... - Nastepnie dlon Andersona sprawdza puls na nadgarstku Nekroskopa, doktor kiwa z aprobata glowa i ruch wahadla zwalnia, i mowi dalej cudownym glosem: -Harry, mozesz teraz zamknac oczy i spac. Zasypiasz... spisz teraz, ale dalej mnie slyszysz. Ja jestem twoim pulsem, twoim umyslem, twoim zyciem i dusza. Kontroluje cie: jestem toba i poniewaz jestesmy jednoscia, bedziesz mnie sluchal. Bedziesz sluchal siebie, bo ty to ja. Jestesmy jednoscia i spimy, ale slyszymy, jak umysl mowi do nas, i go sluchamy. Harry, czy mnie slyszysz? Jesli mnie slyszysz, mozesz kiwnac glowa... Nekroskop zamknal juz oczy na polecenie Andersona. Kiedy z wolna kiwa glowa, Darcy wstrzymuje oddech. -Harry Keogh, jestes niezwyklym czlowiekiem, posiadajacym niezwykla moc... niezwykla moc... tak, niezwykla. Wiedziales? Ze jestes czlowiekiem posiadajacym niezwykla i cudowna moc? Anderson nie wiedzial, czym byla owa "niezwykla moc", wykonywal jedynie polecenia Darcy'ego Clarke'a. Znow Nekroskop kiwnal glowa. -Jak sie inni o niej dowiedza, beda chcieli ja wykorzystac. Inni moga chciec wykorzystac twoja moc. Inni moga nawet ja wykorzystac przeciwko nam, by dotknac ciebie i mnie i tych, ktorych kochasz. Rozumiesz? - (Potakniecie Harry'ego.) -A teraz posluchaj - Anderson nachylil sie blizej nad czlowiekiem w lozku, jego glos stal sie glebszy i bardziej dzwieczny. - Bedziemy bezpieczni, jesli inni nie poznaja tajemnicy twej mocy. Bedziemy bezpieczni, kiedy bedziesz chronil te tajemnice. Inni nie moga wiedziec, co potrafimy. Nigdy nie bedziemy rozmawiac o mocy. Nawet nie wolno ci wspomniec nikomu o twojej mocy. Nigdy nie mozesz jej nikomu wyjawic. Nigdy nie mozesz jej nikomu pokazac. Rozumiesz? - (Niepewne, wolne potakniecie Harry'ego.) -Mozesz uzywac mocy, jak chcesz, ale nigdy o niej nie mow, nie pokazuj, co potrafisz, i nie ujawniaj innym. Nigdy o niej nie rozmawiaj, nie ujawniaj ani nie pokazuj innym, niewazne, czy sprowokowany, pod wplywem stresu wywolanego strasznym bolem, czy na torturach. Rozumiesz? - (Potakniecie Harry'ego, tym razem bardziej zdecydowane.) -A teraz posluchaj, Harry. Wciaz jestes soba, ale ja juz nie jestem toba. Teraz mowi do ciebie ktos inny - ktos nieznajomy! Nie znasz mnie, lecz mnie slyszysz. Jesli mnie slyszysz, powiedz tak. Glowa Harry'ego wykonala nieomal automatyczne kiwniecie, ale zatrzymal sie w polowie gestu, usztywnil i otworzyl usta. Przez chwile jezyk skrecil sie w jamie ustnej i po chwili Harry wydukal: -T... ta... tak. -Dobrze! A teraz, moj przyjacielu, serdeczny przyjacielu. Slyszalem, ze masz jakas niesamowita moc. Czy to prawda? Odpowiadaj! Nekroskop nic nie powiedzial, ale zbladl, zatrzepotal powiekami i az zamlaskal. I wtedy wlasnie Darcy pomimo rozwiazania alternatywnego pozalowal, ze w ogole to wszystko rozpoczal. -Pomowmy szczerze - nieslychanie przekonujacy glos Andersona zadudnil znowu. - Pomowmy jak kumple, Harry. Juz nie czujesz suchosci w ustach, normalnie sie slinisz, masz rozluzniony jezyk i mozesz rozmawiac normalnie. Porozmawiajmy normalnie, dobrze? No bo o co wlasciwie chodzi z ta twoja moca? Mnie mozesz zaufac, Harry. Opowiedz mi o niej... Nekroskop wydawal sie rozluzniony. Przestal trzepotac rzesami, zamknal i oblizal usta, jego jablko Adama poruszylo sie pod wplywem naplywajacej do gardla wilgoci. I: -Moc? - zapytal dociekliwie - czyja moc? Jest pan natarczywy. Nie znamy sie i nie wiem, o czym pan mowi. - (Na co Darcy usmiechnal sie szeroko, bo to juz bylo podobne do ludzi. Harry juz sie nie miotal - naprawde uczestniczyl w zwyklej rozmowie. I klamal jak z nut!) Anderson rzucil Darcy'emu spojrzenie, pokiwal glowa i powiedzial. -To byl oporny pacjent. Wiem, ze trudno w to uwierzyc, bo wygladalo to zwyczajnie, ale daje panu slowo: trudno sie bylo tam dostac i czulem, jak ze mna walczy. Zawsze wiem, kiedy ktos ze mna walczy, stad mam te okropne migreny... - Wytarl chusteczka kilka kropli potu z czola. - I moze mi pan wierzyc na slowo, teraz jest posluszny jak baranek! Ale przeprowadzmy jeszcze koncowy test, dobrze? On pana zna, prawda? Wie, ze jest pan jego dobrym i wiernym przyjacielem? To moze teraz pan sprobuje zapytac go o jego moc? -Co? - Darcy zostal wziety z zaskoczenia. - Tak po prostu? Moge... rozmawiac z nim, kiedy jest w transie? -Prosze zaczekac - Anderson powstrzymal go i zwrocil sie ponownie do Nekroskopa. - Harry, jest tu z nami twoj przyjaciel, Darcy Clarke. Darcy chce z toba zamienic slowo i bedziesz z nim rozmawial, tak jak ze mna - calkowicie spokojnie i tak jak na co dzien. Rozumiesz? -Oczywiscie - odpowiedzial Harry i na ustach pojawilo sie cos na ksztalt usmiechu. I po chwili odezwal sie: - Jak sie masz, Darcy? Przez chwile Darcy'ego zatkalo, nie wiedzial, co ma powiedziec. Po chwili odnalazl wlasciwe slowa i powiedzial: -Wszystko dobrze, Harry, a u ciebie? -Moze byc. Lepiej by bylo, gdybym cos wiedzial o Brendzie i o dziecku. No, gdybym wiedzial, ze nic im nie jest. To byl trop, ktorego szukal Darcy. -Jasne. Ale bedac Nekroskopem - no, majac te swoja moc - chyba szybko bedziesz wiedzial, mam racje? Oczy Harry'ego byly wciaz otwarte, ale przechylil pytajaco glowe. -Co? - I w koncu odparl, marszczac brew: - Zdaje sie, ze wszyscy sie uparli, by mowic samymi zagadkami! Sluchaj, przykro mi, ze tak wyszlo, ale jestem, jak to sie mowi, zajety. Przepraszam! - I mowiac te slowa, odwrocil sie do nich plecami. Anderson zlapal Darcy'ego za lokiec, mowiac: -Nawet z panem! Nawet z panem nie chce na ten temat rozmawiac - czegokolwiek dotyczylby "ten temat". Jak dotad idzie dobrze. Ale teraz chcialbym postawic kropke nad "i". Chcialbym wzmocnic posthipnotyczne polecenie i upewnic sie, ze znajduje sie tam, gdzie trzeba. Tylko musze pana ostrzec: bede sie bardzo powtarzal. Obawiam sie, ze zanudze pana na smierc. A jesli nie to, to juz na pewno pana rowniez uspie! - Sukces Andersona ucieszyl go, bo dzieki niemu doktor wydawal sie cieplejszy i bardziej ludzki. Jednak Darcy zostal z nim do konca i widzial wszystko. I Anderson mial racje: powtarzal pewne frazy do znudzenia i kiedy skonczyl, Darcy nie ukrywal ziewania. -A teraz moze to odespac - powiedzial doktor Darcy'emu, po czym wylaczyli swiatlo i wyszli z pokoju Harry'ego. Kiedy znalezli sie juz w jego biurze, Darcy zapytal: -I co dalej? Czy mozemy zrobic cos wiecej? Jutro rano jem z Harrym sniadanie. Anderson wzruszyl ramionami. -Najprawdopodobniej bedzie troche wytracony z rownowagi i niechetny do zwierzen. Prawdopodobnie wszyscy w Wydziale E znaja wielka tajemnice Harry'ego Keogha. Po prostu musicie tylko chronic go przed swiatem zewnetrznym, mam racje? -Najswietsza. - Darcy potwierdzil kiwnieciem glowy swoje zapewnienie. - Znamy jego tajemnice, i Harry wie, ze my wiemy... -Stad to rozdraznienie - Anderson dokonczyl za niego. - Na pana miejscu nie sprawdzalbym dalej, nawet nie podnosil tego tematu. A jesli to konieczne, niech to zrobi ktos inny. Jakis "nieznajomy" moze? Ale jak najdalej stad. I Darcy dostrzegl w tym glebszy sens. -I to wszystko? Nie powinienem wiedziec czegos jeszcze? Anderson popatrzyl na niego, zacisnal pelne wargi i zapytal: -Juz nie jest z wami? -No wlasnie. Idzie dalej. Ma rzeczy do zrobienia. Ale czemu pan pyta? Czy to wazne? Anderson ponownie wzruszyl ramionami. -Moga wystapic, jak to nazwac... efekty uboczne. - Lecz zanim Darcy zdazyl sie zaniepokoic, dodal: - To znaczy bylem w jego umysle, to znaczy nie do konca w srodku, ale uchylilem go nieco. U niektorych drzwi do umyslu sa nieco zardzewiale. A drzwi Harry'ego wygladaly, jakby je ktos zaspawal! Wiec... dodalem nieco smaru. Widzisz, Darcy, bo to nie chodzi tylko o prochy, moje oczy i glos... ale rowniez moj umysl. Nie, nie jestem esperem jak ty czy twoi ludzie, ale na swoj sposob jestem tez niezwykly. Chodzi o to, ze moge zapanowac nad niektorymi ludzmi, pstrykajac palcami! Ale nie nad Harrym. On jest trudny. Tylko ze po nalozeniu smaru na zawiasy, jakby to powiedziec, kolejny raz pojdzie mi z nim latwiej. -Nastepnym razem? -Jesli ktos schwyta Keogha, to mozliwe jest - pamietaj, czysto teoretycznie - ze bedzie mogl sie dostac do jego umyslu rownie latwo jak ja. -Beda w stanie odwrocic to, co zrobiles? -Alez nie, tego nie powiedzialem! - Anderson uniosl oskarzycielsko palec. - To co zrobilem, to zrobilem, i o ile wiem, tylko ja moge to zmienic. Lecz pozostala czesc umyslu Harry'ego moze stac sie bardziej dostepna. Moze latwiej poddac sie sugestii hipnotycznej. Jednak jest to tylko gdybanie. Na twoim miejscu nie przejmowalbym sie tym zbytnio. Ale Darcy od tamtej chwili nie mogl sie wlasnie przestac zamartwiac. To straszna mysl: zeby ktos sie wlamal do id czlowieka, tak, by ten o tym nie wiedzial, do jego wnetrza, by go bez jego swiadomosci oslabic i zostawic za soba trzaskajace o futryne drzwi wejsciowe oczekujace kolejnego mentalnego najscia! Ale na pewno nie jest tak zle, pomyslal Darcy, wracajac do rzeczywistosci. Po prostu znowu przesadzal, to wszystko. Bo przeciez to nieprawdopodobne, zeby Harry ponownie spotkal na swej drodze poteznego hipnotyzera, prawda? Ale i tak Darcy Clarke nie chcial, zeby cos takiego sie stalo jemu. I oczywiscie nie moglo sie stac, bo jego aniol stroz trzymal warte na okraglo. Co do jednego Darcy sie mylil, a co do drugiego mial racje. Ale w koncu nie byl prekognita. I w sumie wychodzilo na jedno... Tego samego wieczora Harry przemiescil sie drzwiami Mobiusa do centrum Edynburga i zatrzymal taksowke. Padalo i nie mial ochoty na spacer, a poza tym nie wiedzial, dokad ma isc, poniewaz lokalu o nazwie B.J.'s nie bylo w ksiazce telefonicznej. Ale taksowkarz powinien wiedziec. -Do B.J.'s - powiedzial taksowkarzowi, a ten odwrocil sie, spojrzal na niego i smutno pokiwal glowa. -Jest cala masa tanszych miejsc, zeby sie zalac, szefie, ale skoro trzeba - powiedzial. Ale woda w tych cholernych winiarniach kosztuje pare groszy, to pewne! Najwyrazniej trafil na "oszczednego Szkota". -Dzieki za rade - odpowiedzial Harry - ale ja chce do B.J.'s. -Klient nasz pan - kierowca wzruszyl ramionami. - No tak, ale sa tam mlode cizie, racja. - I pojechal do B.J.'s. Nekroskop szybko stracil orientacje, kiedy taksowka skrecila z Princess Street w labirynt alejek, a szara, gorujaca bryla Zamku Edynburskiego - jego glowny punkt orientacyjny -zniknela z zasnutego deszczem nieba za grupa pojawiajacych sie sylwetek blyszczacych dachow i arkadowych schodow. Powtarzajace sie kaniony zupelnie nijakich, prawie przedmiejskich ulic i alejek migaly po obu stronach ulicy i pomiedzy jednym i drugim zagarnieciem deszczowki, przy wtorze drazniacego nerwy pisku wycieraczek, Harry dostrzegl przed soba blada poswiate miasta odbijajaca sie w spodach znizajacych sie chmur. Czas zdawal sie stac w miejscu... nawet lekko przysnal wtulony w lekko zatechle siedzenie. Ale w koncu: -B.J.'s - warknal taksowkarz, zatrzymujac woz w waskiej uliczce trzypietrowych budynkow, ktorych sklepowe witryny zostaly zbudowane lub wychodzily z ceglanych fasad lekko owalnych wiktorianskich tarasow. Harry otrzasnal sie, wygramolil sie z taksowki na sztywnych nogach i zaplacil za kurs, nastepnie postawil kolnierz i obrzucil wzrokiem ulice. Kiedy taksowka odjechala, dostrzegl, ze okolica, zupelnie inaczej niz to sobie wyobrazal, jest wiecej niz zapuszczona i zaniedbana. Zupelnie nie pasowalo to do jego wyobrazen o B.J. Ale co wlasciwie sobie wyobrazal? Jak przedstawial sobie to miejsce? Arabska speluna - ale taka z klasa - nieco jak marokanski Kabash, jak Kasyno u Ricka, w cudowny sposob przeniesiona z przedwojennej Casablanki? Dokad, do Edynburga? Oczywiscie byly tu rozne spelunki, tak samo jak w Londynie, Birmingham, Newcastle, Liverpoolu i Leicester oraz w Berlinie, Moskwie, Nikozji, Nowym Jorku, Paryzu - nieomal w kazdym miejscu - a co do stylu... od Sasa do lasa. Harry nie mial pojecia, gdzie sie znajduje pod wzgledem lokalizacji geograficznej, ale wiedzial, ze nigdy nie bedzie mial juz klopotow z ponownym odnalezieniem tego miejsca. Instynktownie metafizyczny umysl przyswoil sobie "atmosfere" tego miejsca - jego aure oraz wspolrzedne. Od tej chwili zawsze bedzie mogl tu trafic, poslugujac sie drzwiami Mobiusa. Zaczal zacinac drobny deszcz. Ulica byla prawie zupelnie pusta, zwykle sklepy byly juz zamkniete i na drugim koncu ulicy swiecil sie jeden neon. Posrodku ulicy byla jeszcze otwarta chinska jadlodajnia oraz pub po drugiej stronie ulicy, oswietlajacy ja pomaranczowym swiatlem saczacym sie z podrabianych "antycznych" okraglych okienek. Ale gdzie byl lokal B.J.? Przez chwile Harry'emu przemknelo przez mysl, ze taksowkarz porzucil go Gdzies Na Koncu Swiata, az dostrzegl oswietlony szyld, nie wiekszy niz kinowy znak z napisem "Wyjscie", nad zadaszonymi drzwiami wcisnietymi miedzy sklep z butami z jednej strony i barem "Ryba Frytki" z napisem "Na sprzedaz" na zabielonej witrynie z drugiej. Oswietlony szyld byl bladoniebieskiego koloru i z prostota informowal -"B.J.'s". Harry przesunal sie w cien pomiedzy dwoma sklepami w kierunku drzwi. Kiedy to zrobil, wyczul ruch po drugiej stronie ulicy. Odwrocil glowe, by katem oka uchwycic elektroniczny blysk lampy aparatu z zaciemnionego wejscia do sklepu po drugiej stronie ulicy. Co jest do diabla?... Ktos robi mu zdjecia przed B.J.'s? Ale ktozby wiedzial, ze sie tu zjawi? On sam nie wiedzial az do dzisiejszego popoludnia! I na pewno nie mowil o tym nikomu. Odwrocil sie w strone jezdni, wykonujac gest, jakby chcial przejsc na druga strone... az niewielka, zgarbiona sylwetka oderwala sie od skrytych w ciemnosci drzwi, kierujac sieuli ca w strone pubu. Bystre oczy pod szerokim rondem kapelusza rzucily spojrzenie w kierunku Harry'ego, po czym rozleglo sie glosne czlap, czlap, czlap skorzanych podeszew na mokrym trotuarze. Harry zapragnal sie mu lepiej przyjrzec. Zatrzymujac w kadrze pomaranczowe swiatlo z niewielkiego okienka pubu, szybko wszedl w cien i wywolal drzwi Mobiusa... i sekunde pozniej wyszedl z cienia pubu na ulice i poszedl w kierunku B.J.'s. Tajemnicza postac w plaszczu przeciwdeszczowym i kapeluszu z szerokim rondem zaczela biec, zobaczyla Nekroskopa i nie byla w stanie uniknac zderzenia. Mezczyzna zachwial sie po zderzeniu i Harry zlapal go za ramiona, jakby chcial go przytrzymac przed upadkiem, i stanal z nim oko w oko, chociaz na moment. Tak, na moment, poniewaz kiedy Harry spojrzal na niego, czlowieczek wykazal sie zaskakujaca sila i gibkoscia bo wyzwolil sie z uscisku Harry'ego, wykrecajac sie wsciekle, i ponownie ruszyl w swoja droge. Harry puscil niewielkiego mezczyzne i obserwowal, jak znika mu z oczu w bocznej alejce... Harry byl niemal pewien, ze nigdy go wczesniej nie widzial i ze nieznajomy nie mogl go znac i tym samym rozpoznac. Jesli chodzi o wykorzystanie kontinuum Mobiusa: nieznajomy nie uwierzylby, ze czlowiek, ktory wpadl na niego, jest tym samym, ktorego widzial przy wejsciu do B.J.'s sekunde wczesniej! Harry nie musial sie wiec niczego obawiac. Ale... o co tu chodzi? Czy stanowilo to jakies zagrozenie, cos, czym nalezalo sie przejmowac? A moze wytlumaczenie bylo o wiele prostsze? Byc moze Darcy Clarke postanowil, ze nalezalo obserwowac Harry'ego - albo pilnowac - dla jego wlasnego dobra. Ale skoro tak bylo, to skad Darcy wiedzialby, ze Harry idzie do B.J.'s? A moze wyjasnienie bylo jeszcze prostsze: Takie, ze ktos obserwowal lokal B.J. z innych powodow. A moze byl to prywatny detektyw i dzialal na czyjes zlecenie? A moze to policja? A jesli lokal B.J. byl tylko fasada dla innej dzialalnosci? I kim w ogole byla Bonnie Jean, ze lazila z kusza i strzelala z niej do ludzi? Ale ostatnie pytanie Harry zadawal sobie juz wielokrotnie. Chec poznania odpowiedzi byla jedna z przyczyn jego pojawienia sie w tym miejscu: przede wszystkim chcial sie dowiedziec, czy pojawienie sie B.J. mialo jakikolwiek zwiazek ze zniknieciem Brendy. W zamysleniu wracal przez deszcz do wejscia do lokalu, wywolujac z pamieci twarz, ktora widzial przez mgnienie oka, zanim - kto? Obserwator? - wyrwal mu sie. Widok zaskoczonej twarzy czlowieczka, sprawil, ze porzucil wszelkie dalsze dzialanie. Nie chodzilo o to, ze sie go przestraszyl, tylko byl... zdziwiony? Zaskoczony? Moze tak samo zaskoczony, jak sam miniaturowy obserwator? Ale czym? Ludzie maja wyglad lub wyglad, a maly mezczyzna mial ten drugi. Przypominal szczura zapedzonego w kozi rog. A kazdy wie, ze nie nalezy tego szczurowi robic. Tego typu wyglad na twarzy czlowieczka wystarczyl Harry'emu - przynajmniej teraz. Ale nastepnym razem, jesli sie zdarzy, bedzie chcial dowiedziec sie czegos wiecej. Zblizajac sie do lokalu B.J., ponownie przywolal widok tej twarzy: pooranej zmarszczkami z zapadlymi w glab czaszki kaprawymi oczkami. Z oddali ocenil je jako bystre jak u sokola, ale z bliska byly zupelnie inne. Nieslychanie dziwne, trojkatne oczy przez chwile byly szare, po czym zalsnily jak kute srebro, jak u nocnego drapieznika... i znowu staly sie szare, a moze tylko tak to widzial w bladym swietle latarni. I ten dlugi, mocno usiany zylkami, tepo zakonczony nos i zbyt szerokie, opadajace wargi odslaniajace wyraznie uwidocznione mocne szczeki! Do tego ogolne wrazenie szarosci wiekowego oblicza. Tak, to byl tylko rzut okiem i byc moze cos mu umknelo. Ale wystarczajaco duzo widzial, by teraz sie nad tym glebiej zastanowic... Pozwalajac wizji z wolna zatrzec sie w umysle, Nekroskop byl zadowolony (choc nie rozradowany), ze nie latwo mu bedzie zapomniec tego widoku. Mogl na pewno zapytac B.J. o tego czlowieka. Przynajmniej moze sprobowac. Poniewaz jesli czlowieczek byl jej nieobcy -jesli go juz widziala - na pewno bedzie wiedziala, kogo Harry spotkal. Bylo to jedno z kilku pytan, jakie chcial jej zadac. Jesli chodzi o jej pytania do niego... coz, zrobi wszystko, by uniknac odpowiedzi na nie. Tak przynajmniej sobie powtarzal... Byly to ciezkie, obite metalem drzwi. Na drzwiach byl dzwonek, judasz i otwor, przez ktory mozna bylo wypytac goscia, w jakiej przyszedl sprawie. Harry nacisnal przycisk dzwonka, wyczul ruch za drzwiami i wiedzial, ze jest obserwowany. W koncu odezwal sie kobiecy glos: -Jest pan czlonkiem klubu, sir? Jesli tak, prosze pokazac karte czlonkowska. Jesli nie, prosze okreslic cel wizyty. - Najpewniej to jedna z mlodych panienek z klubu - pomyslal Harry. -Nie jestem czlonkiem klubu - odpowiedzial. - Jestem zaproszony przez Bonnie Jean. Przez dluzsza chwile zalegla cisza, po czym glos powiedzial: -Prosze poczekac. Harry'emu zdawalo sie, ze czeka bardzo dlugo, ale kiedy w koncu drzwi sie otworzyly, stala w nich B.J. I znow Harry nie wiedzial, czego oczekiwac. Spotkal ja wczesniej, ale wiele sie od tego czasu wydarzylo. Zabawne, ale najlepszy jej opis podal mu George Jakes: -Byla naprawde niezla. Wysoka, szczupla, zgrabna i jakas taka naturalna. Moze byla Azjatka? Mogla byc, sadzac po ksztalcie oczu - jak lekko skosne migdaly. Wlosy siegaly jej do ramion i byly kruczoczarne, choc w swietle zyskiwaly srebrzysty poblask. Typowa kobieta o nieustalonym wieku, Harry. Mogla miec od dziewietnastu do trzydziestu pieciu lat. Ale laska, o tak! I teraz stala znow przed nim. Ale i tak Nekroskop nie widzial jej dokladnie, poniewaz hol oswietlalo nikle, przyciemnione swiatlo. Z drugiej strony ona na pewno widziala go doskonale. -No i moj dzielny chlopak we wlasnej osobie - wypuscila powietrze i usmiechnela sie, pytajaco przekrzywiajac glowe na jedna strone. - Moj wlasny maly bezimienny chlopaczek. - Nastepnie wyprostowala sie, ale byla wciaz kilkanascie centymetrow nizsza niz Harry. - Moze nie taki calkiem maly! Ale zaczelam myslec, ze juz sie nigdy nie zobaczymy! Wejdz, wejdz! Hol czy tez korytarz byl szeroki, wysoki i mial podloge wylozona dywanem. Gdzies z gory dobiegala cicha muzyka. Pop - pomyslal Harry - pozne piecdziesiate czy wczesne szescdziesiate. Nawet lubil takie starocie. Korytarz wydawal sie ciagnac w nieskonczonosc, na scianach wisialy obrazy, duze kobierce w zloconych ramach, ale nigdzie nie bylo drzwi wiodacych na lewo lub prawo. Dziwaczny uklad. -Wiem, o czym myslisz - powiedziala idaca na przedzie B.J. - Tak samo pomyslalam, kiedy bylam tu pierwszy raz -grozi pozarem, prawda? No tak, wladze tez byly tego zdania. Ale na wypadek pozaru - co Boze bron! - jest wystarczajaco duzo drog ewakuacyjnych z tylu do ogrodu. A poza tym jestesmy na parterze. -Nie myslalem o pozarze - odparl Harry, nie patrzac dokad idzie, po czym wpadl na nia kiedy zatrzymala sie przed drzwiami przeciwpozarowymi. - Przepraszam - powiedzial, kiedy dziewczyna zdziwiona i lekko rozbawiona uniosla pytajaco brew. - Niezdara ze mnie... -Nie byles taki niezdarny, kiedy sie ostatnio spotkalismy - odbila pileczke, a w jej glosie pojawila sie powazna nuta. - Przeciwnie, byles szybki jak blyskawica! - Nawet jesli oczekiwala jakiejs reakcji, to sie zawiodla. Harry jedynie wzruszyl ramionami i mowil dalej: -Nie, nie chodzilo mi o bezpieczenstwo przeciwpozarowe. Zastanawialem sie tylko, czemu ten korytarz jest taki dlugi? Stali bardzo blisko siebie. Kiedy odpowiedziala, poczul jej pachnacy oddech. -Tutaj byl kiedys zaulek pomiedzy dwoma budynkami. Kiedy pobudowano fasady sklepowe po prawej i po lewej, zakryto zaulek dachem, by zrobic bezpieczne dojscie do posiadlosci na tylach, ktorej ja teraz jestem wlascicielka. - Jej edynburski zaspiew niemal zupelnie zniknal i zmienil sie w cos, czego Harry nie byl w stanie rozpoznac. - W piwnicy jest lokal B.J.'s - mowila dalej, odwracajac sie od niego i przechodzac przez drzwi. - Na gorze znajduje sie mieszkanie. A na poddaszu... mam sypialnie. Harry szedl za nia, komentujac: -Kiedy slyszysz proste pytanie, musisz od razu opowiadac cala historie, prawda? Poslala mu kolejne ze swoich spojrzen. -Coz, przynajmniej jedno z nas tak robi! - odparla i slychac bylo powracajacy edynburski angielski. Nastepnie wskazala reka: - Oto lokal B.J.'s - oznajmila. Wewnatrz wygladalo to o wiele lepiej niz na zewnatrz. Zrzucil z siebie plaszcz, ktory wziela od niego sliczna dziewczyna w stroju niekoniecznie z Playboya i powiesila w szatni. Harry rozejrzal sie ciekawie wokol. Stal tam mahoniowy, dlugi bar z podnoszonymi wejsciami po obu stronach, za ktorym dwie dziewczyny podawaly drinki, lub tez zwykle podawaly, poniewaz na sali bylo jedynie dwoch, trzech klientow. Na drugim koncu sali kolejna dziewczyna siedziala przy szafie grajacej, wygladajacej na oryginalny produkt Wurlitzera, przegladajac kolorowe pismo. -"Spokojna noc" - skomentowala to sucho B.J., a Harry wdrapal sie niezgrabnie na jeden z pustych hokerow. B.J. przeszla na druga strone baru, by mu cos podac. - Zawsze tak jest, kiedy pada. Na dwoch krancach baru siedzialo jeszcze dwoch klientow ("czlonkowie klubu" -powiedzial w duchu Harry), zagadujac dziewczyny i dzierzac drinki w dloniach, oraz trojka siedzaca przy stoliku w rogu pomieszczenia obok tablicy z rzutkami. Klienci B.J. mieli grubo ponad czterdziestke i wygladali na zasobnych biznesmenow. Ludzi z kasa. Wygladalo na to, ze taksowkarz mial racje: nie bylo to tanie miejsce, by sie napic. Harry w dalszym ciagu sie rozgladal i w koncu odkryl: To jest typowa przerobiona dziupla barowa miedzy scianami. I mial racje. B.J.'s bylo kiedys rzadko uczeszczanym pubem. Za barem wciaz widac bylo staroswieckie pompy do piwa, na debowym suficie koncentrycznie rozchodzace sie czarne smugi naprawde pochodzily od prawdziwego ognia. Sam otwarty kominek wciaz tu byl - na tyle duzy, ze mogl pomiescic maly stolik, lecz komin zostal zasklepiony, kiedy cieplo prawdziwego ognia zastapilo centralne ogrzewanie. -Ten kominek nie jest wiktorianski! - powiedzial: zabrzmialo to niemal jak oskarzenie! Ale powoli przyzwyczajal sie do tego miejsca. I do B.J. Do jej obecnosci. Lub tez do swej obecnosci w tym miejscu. Zrobilo sie jej go zal i nie usmiechnela sie, lecz odpowiedziala w taki sposob, ze zrozumial, jak w swietle tej odpowiedzi glupia byla jego uwaga. -Masz racje. To nie jest wiktorianski pub. Jest o wiele starszy - ma przynajmniej dwiescie lub trzysta lat. Jak pamietasz, jest nieco cofniety w stosunku do "nowych" budynkow - tarasow i frontonow wychodzacych na ulice. Dwadziescia lat temu zostal przylaczony przez pomylke do poziomu reszty ulicy, bo zaczeli przeksztalcac calosc w ciag sklepow i mieli wyrownac rowniez wejscie tutaj. Na szczescie inwestor zbankrutowal i wszystko zostalo po staremu. I to dobrze, bo ten budynek stanal tu jako pierwszy. Pozniej zrobili tu pub, ale w dalszym ciagu byl nieco schowany. Kiedy kupilam to miejsce, nie bylo mnie stac na gruntowny remont, ale teraz sie z tego ciesze. I zanim znow rzucil jakas glupia uwage (co bylo takiego w tej dziewczynie, ze jezyk stal mu kolkiem, zastanawial sie Harry), mowila dalej: -Tutaj byl kiedys wielki salon. Zajmowal wiekszosc parteru! Teraz jest podzielony sciana, ktora przechodzi za barem. Z tylu mamy skladzik, pierwotna kuchnie, wspolczesne toalety i wyjscie do ogrodu. No i schody. -A co za roznica? - zapytal Harry. -Ze co prosze? - odrzucila glowe do tylu i Harry z luboscia spojrzal na zarys jej twarzy, ale nie mogl dlugo patrzec. Nie byl w stanie sie skoncentrowac. Chcial na nia patrzec, ale jednoczesnie nie mogl. Czul sie znow jak uczniak - gdy niezdarnie zalecal sie do Brendy. To, to go tak rozkojarzylo! Czy ta Bonnie Jean to jakas syrena? -Roznica? - powtorzyla jego pytanie. -Aha! - Zebral sie do kupy. - Pomiedzy winiarnia i pubem? Pokiwala glowa i usmiechnela sie z wyzszoscia. - Zauwazylam, ze jestes srednio pijacy, i mialam racje. Ale skoro jestesmy przy tym temacie, to na co mialbys ochote? - Hmmm? -Do picia! Harry wzruszyl ramionami. -Bo ja wiem. A co mamy? -Wodke, gin, whisky, brandy, rum - co sobie zyczysz. -No to moze brandy. -Koniak, Courvoisier? -Co masz dobrego. -Nie, nie, nie! - zasmiala sie. - To, na co masz ochote! Mezczyzna na drugim koncu baru przysluchiwal sie od jakiegos czasu ich rozmowie. Zawolal bez cienia szyderstwa: -Zdaje sie, ze masz tu czystego prawdziwka, B.J.! - Byl niskiego wzrostu, krzaczasty i zdawal sie nie miec szyi. Byl dobrze ubrany, lecz nie czul sie dobrze w tym stroju. - Co, nieoszlifowany diament? Na pewno nieoszlifowany, i tyle. Usmiechajac sie do niego przez cala dlugosc baru, Nekroskop powiedzial: -Prawdziwek? Chyba tak, przez jakis czas jeszcze. Mezczyzna nie wiedzial, co ma z tym poczac. Skrzywil sie groznie i odwrocil do swoich dziewczat. Bonnie Jean powiedziala duzo ciszej: -Zagaduje mnie od czasu do czasu. Typ starszego brata, wiesz o czym mowie? - Podsunela Harry'emu kieliszek koniaku i powiedziala. - Na koszt firmy... A w ogole jak sie nazywasz? -Harry - przedstawil sie - Harry Keogh. A wiec przy mnie i przy nim wydajesz sie dobrze strzezona, Bonnie Jean. -Wzial lyk koniaku, ktory walnal go od razu i to dokladnie miedzy oczy. Teraz wiedzial, jaka faze mial Alec Kyle - teraz taka faze mialo cale jego cialo! -B.J. - powiedziala mu. - Kiedy tu jestem, to po prostu B.J. - Ale doskonale wiedziala, o co mu chodzilo, i szybko dodala: - Wciaz jestem ci cos dluzna, Harry. -Coz, przynajmniej wyjasnienie - zgodzil sie i otrzasnal. -Wiesz, jest kilka drobiazgow... -Ale nie tu - odparla. - Nie teraz. Zadziwiajace bylo to, ze zaledwie po dwoch lykach koniaku rozluznil sie! Lepiej byloby jednak, gdyby to nie poszlo za daleko ani za szybko. I w koncu swiadomy jej spojrzenia popatrzyl na nia - spojrzal i wypil ja do dna. W koncu dopadl ja, jej obraz utrwalil sie, nabral zycia. I nie byla znowu z niej taka pieknosc, jak to przedstawial sobie Harry, a wczesniej George Jakes. Tak, byla niezaprzeczalnie atrakcyjna - nawet mozna rzec magnetyczna. Ach, te jej skosne oczy, o wyrazistym kolorze jak migdaly poprzetykane zlotem - mozna sie bylo w nich zagubic. Miala spore, choc nieodstajace elfie uszka, ktore przylegaly do glowy i nie skrywaly ich nawet zakrecone pukle lsniacych wlosow. Miala niewatpliwie sliczny, lekko perkaty nosek. I wreszcie usta - nieco moze za waskie, lecz zmyslowo zaokraglone na dole. Co do zebow: Nekroskop nigdy nie widzial tak doskonalych i bialych zebow! Ale ona tez patrzyla na niego badawczo. -Masz zabawne oczy - powiedziala - moze nie zabawne, co... dziwne. Jakby wygladala z nich inna osoba. Harry mogl jej odpowiedziec, ale milczal, az odezwala sie znowu: -Wygladaja na nieco smutne, wspolczujace i... bo ja wiem... godne zaufania? Ale w glebi, sa tez nieco zimne. Moze urodziles sie taki, Harry? Wiodles dziwne zycie? -A co, z dloni tez mi poczytasz? - Usmiechnal sie swoim smutnym usmiechem, ktory zawsze byl jego cecha charakterystyczna i nie mozna bylo tego zmienic nawet przy pomocy twarzy Aleca Kyle'a. - Moze minelas sie z powolaniem, B.J.? Moze powinnas byc Gypsy Bonnie! -No... ciekawe, moze i pochodze z Cyganow - odparla. - Ale jak, sprawdza sie? -Moze az za bardzo - odpowiedzial. - Moze teraz jestes az za blisko. Odsunela sie nieco w przestrachu. -Tak? Sa z toba klopoty, Harry? -Mam nadzieje, ze nie - powiedzial jej zgodnie z prawda. - I mam nadzieje, ze nie bedziesz ich miala przeze mnie. Musze z toba porozmawiac, B.J. Odsunela sie jeszcze bardziej, tym razem celowo - nie od Harry'ego, ale od mezczyzny, ktory rozmawial z nim przed chwila na dlugosc baru. Skonczyl swojego drinka i teraz odsunal z rozmachem hoker, idac w ich strone. Na twarzy goscilo mu nieprzyjazne wejrzenie: bylo to pytanie - oskarzenie - skierowane do B.J., ale posrednio do Harry'ego. Teraz dal temu wyraz: -Czy ten palant cie napastuje, slonko? I Harry pomyslal: Opiekunczy? Starszy brat? To bardziej zaborczy typ, niz myslalem. I widzac paskudny blysk w oku mezczyzny, zwazyl go w myslach: Ponad sto kilo zywej wagi i kazdy kilogram jak wrzod na dupie! 3. W domu z Bonnie Jean -Sierzancie - Harry zawolal w myslach swego dobrego przyjaciela odleglego o dwiescie kilometrow na cmentarzu w Harden. - Chyba mam tutaj pewien problem. - Jego zmarly przyjaciel, byly wojskowy, trener, nauczyciel WF-u i swego czasu nieslychany twardziel, od razu znalazl sie w umysle Harry'ego, popatrzyl na sytuacje jego oczami i ocenil sytuacje, jaka zastal w barze. - Chodzi o to - Harry kontynuowal, kiedy sierzant analizowal sytuacje - ze chce, zeby to sie obylo jak najdelikatniej.-Odejdz od baru, Harry - powiedzial mu sierzant Graham Lane. - Ten facet jest duzy i jest chojrakiem, ale sie starzeje. Ile moze miec - czterdziesci piec lat? 1 popatrz na jego miesien piwny: pije za duzo i dzisiaj tez. Kiedy nastepny raz sie do ciebie odezwie, jesli chce zadymy, to po tym ruszy. Pozwol, ze ja sie tym zajme... Harry odszedl od baru na otwarta przestrzen i uslyszal, jak B.J. mowi: -Sluchaj, Duzy Jimmy, my tylko rozmawiamy. Mam chyba prawo rozmawiac, z kim mi sie podoba, w moim lokalu, no nie? -Chodzi o to, jak na ciebie lypal, dziewczyno - odpowiedzial jej Duzy Jimmy, jednoczesnie patrzac na Harry'ego spod zmruzonych oczu. - Po prostu nie lezy mi jego gadana, jego zarciki! (No prosze.) -Ty! - rzucil Duzy Jimmy, odwracajac sie do Harry'ego. - To mowisz, ze jestes prawdziwek, co? - I dopiero rozpuscil jezyk. - Nie na dlugo, ty kutaniu pierdolony! Sierzant siedzial mocno w umysle Nekroskopa, kierujac jego ruchami, nieomal przejmujac nad nim pelna kontrole. Harry pozwolil mu na chwile rozrywki. Bar znajdowal sie po prawej stronie Harry'ego i Duzy Jimmy nadchodzil z lewej strony, wciaz roztracajac stolki barowe. Mezczyzna zamachnal sie prawa reka, wyprowadzajac zabojczy cios, w ktorym bylo duzo sily i nic szybkosci. Nekroskop wszedl w zasieg jego piesci, zlapal go obiema rekami za nadgarstek, odwrocil sie i zgial w pasie. Impet atakujacego wypchnal go do przodu: plecy Harry'ego byly podpora, a reka tamtego dzwignia - podrzucilo go do gory, przekoziolkowal i spadl jak kloda na stol, rozbijajac go dokumentnie. I Harry powiedzial: -Jezu! Sierzancie, mowilem: delikatnie! -A bylo niedelikatnie? - zapytal zmarly. - Juz po sprawie! Jest nabuzowany, ale ma dosc. Moze wystarczy mu to ostrzezenie. Tylko kompletny kretyn mialby ochote na dokladke. Widzial, jaka mamy szybkosc. -Coz, mam nadzieje, ze pan wie, co mowi - odpowiedzial szczerze Harry, kiedy tamten chwiejnie podnosil sie z ziemi. -O zesz ty... - Mezczyzna zrobil niepewny krok na przod. Nekroskop zrobil krok w tyl, uniosl ramiona, a jego dlonie wykonaly niedajacy sie z niczym pomylic ruch wyprowadzanego ciosu karate. Przekrzywiajac lekko glowe na bok, powiedzial ostrzegawczo: -Nie rob tego... po prostu. -Co? - Mezczyzna chrzaknal i stanal w miejscu. - Taki wiec z ciebie twardziel, co? -Naprawde nie chcesz sie o tym przekonac - powiedzial mu Harry. Zza baru dobiegl inny glos: -Wychodzisz, Duzy Jimmy! - rzucila B.J. - Ale juz, i nie wracaj! Duzy Jimmy popatrzyl na nia przekrwionymi swinskimi oczkami, poslal jeszcze jedno mordercze spojrzenie Harry'emu i wycharczal: -No to sie wszyscy pierdolcie! - Zatoczyl sie i ruszyl do drzwi, a jedna z dziewczat podbiegla do niego z plaszczem. B.J. zawolala za nimi: -Podrzyj jego karte! Niech nikt juz nie wpuszcza tu tej swini! - Jej oczy przestaly miotac gromy i spojrzala na Harry'ego, ktory wlasnie dopijal koniak. Odzyskujac pozory spokoju, B.J. powiedziala: - Szybki jak blyskawica, co? Moze rzeczywiscie nie powinnam sie z toba zadawac? -Za pozno, B.J. - powiedzial jej. - Juz sie "zadajemy", jak dobrze wiesz. - Rozejrzal sie po sali, ale nikt nie patrzyl w jego strone. Prawdopodobnie uwazali, ze tak jest zdrowiej. Jedna z dziewczat sprzatala pozostalosci po stole. - Musimy pogadac - przypomnial Harry B.J. Wydela usta gotowa do sprzeczki. Ale w koncu powiedziala: -No to dzisiaj, po zamknieciu. O polnocy, tutaj. A poszedlbys teraz? W koncu nie jestes czlonkiem klubu. A ja musze myslec o swojej licencji. A powinnas pomyslec troche nad swoim akcentem - dodal w myslach Harry - ktory sie zmienia jak kierunek wiatru wokol zamku edynburskiego! B.J. dala znak jednej z dziewczat, by przyniosla plaszcz, nastepnie zadzwonila po taksowke: -Tak na wypadek gdyby Krzaczasty czekal na ciebie na zewnatrz... - Ale nie czekal, nie bylo takze malego czlowieczka z aparatem. Harry nie potrzebowal taksowki, ale i tak w nia wsiadl - tylko do centrum miasta. Nastepnie drzwiami Mobiusa pokonal reszte trasy do Bonnyrig. W domu zrobil niezly kipisz, az odnalazl nieslychanie stara butelke szkockiej whisky slodowej, ktora z pewnoscia nalezala do jego ojczyma. Na dnie wciaz bylo kilkanascie centymetrow alkoholu i kiedy nalewal sobie duzego kielicha, nie mogl sie powstrzymac, zeby sie nie zastanawiac, co powiedzialby o niej Alec Kyle. Co dziwniejsze, wciaz czul szumek wywolany lampka koniaku wypita u B.J.! I co to ma niby byc? Ostrzezenie? Naprawde musze rozruszac to cialo - pomyslal Harry. Po czym wylal cala szklanke, podobnie jak i zawartosc butelki, do zlewu w kuchni. Kiedy zna sie wroga, latwiej z nim walczyc. I tak to sie skonczylo... A moze powinien byl jednak sie napic, chocby po to, by sie nieco rozchmurzyc. Kiedy wrocil drzwiami Mobiusa do B.J.'s, bylo straszno i mroczno. Bylo juz nieco po polnocy i chandra dopadla Harry'ego jak rzadko kiedy. Byl rowniez przygnebiony miotaniem sie w te i wewte: gdyby B.J. chciala z nim porozmawiac, to dlaczego po prostu nie zabrala go na zaplecze i z nim nie porozmawiala? A moze,... potrzebowala czasy, by go wystawic? Cokolwiek to bylo, wychodzac z drzwi Mobiusa po drugiej stronie ulicy, tam gdzie widzial czlowieczka z aparatem, byl spiety jak nigdy. Jesli cos sie mialo dziac, to przybyl za wczesnie - dwie z dziewczyn B.J. wsiadaly wlasnie do taksowki przy krawezniku, a odprowadzala je sama szefowa. Pomachala im w drzwiach i taksowka odjechala. Nastepnie dziewczyna schowala sie. Podswietlany szyld zgasl i zrobilo sie ciemno. Harry wywolal swoje drzwi i przeniosl sie na druga strone ulicy, po czym nacisnal dzwonek. Nie zdazyla na pewno jeszcze zamknac drzwi na zamek, wyczul ruch, uslyszal, jak zagrzechotal lancuch, i drzwi otworzyly sie na osciez. Popatrzyla na niego: -No niech mnie... - popatrzyla na niego ze szczerym zdziwieniem. - Nie bylo cie tu przed chwila. Pomyslalam, ze nie przyjdziesz. Wzruszyl ramionami. -Widzialem, jak odjezdzaja twoje dziewczyny, i czekalem. Nie chcialem, zeby ktos wysnul, hm, pochopne wnioski. -Naprawde? - uniosla brwi. - No to moze wejdziesz, zanim cie ktos zobaczy! - Kiedy przeszedl przez prog, uslyszal: - Ale mozesz mi wierzyc, Harry, nikt nie wysnuje pochopnych wnioskow. Wyjasnijmy wiec cos sobie: to sprawa czysto zawodowa. Nie chodzi o to, ze chcialam, zebys tu przyszedl, to ty chciales, prawda? Zmarszczyl brwi z jedna noga uniesiona nad progiem. -Zaprosilas mnie. -Nie - zaprzeczyla. - Nalegales na te rozmowe! - Coz, oto jestem! - powiedzial. -I wciaz chcesz ze mna porozmawiac? (Stanela mu na drodze.) - Tak, jesli mnie wpuscisz! Usmiechnela sie do niego i wpuscila do srodka. I poszedl korytarzem, a ona zamykala dokladnie drzwi. Zastanawial sie: A teraz o co chodzi? W sali barowej byly przycmione swiatla. Harry stal i czekal, az B.J. przyjdzie z korytarza i je calkiem wylaczy. Stal tak w calkowitych ciemnosciach, az pozioma szczelina swiatla powiekszyla sie, kiedy B.J. otworzyla drzwi z tylu baru i weszla na zaplecze. Spogladajac w tyl na niego, zapytala: -No co, nie idziesz? - jej akcent powracal i znikal jak wsciekly motyl, co skacze z kwiatka na kwiatek! Harry przeszedl przez podnoszona czesc baru i podazyl za nia do jednego pomieszczenia na tylach. Byl to sklad z drzwiami po drugiej stronie, ktore wychodzily na schody wiodace do mieszkania B.J. na pietrze. Tu Nekroskop sie zawahal... az u podnoza schodow B.J. powiedziala: -Jak na dzisiejszy wieczor mam serdecznie dosc widoku baru. Jak mamy pogadac, to pogadajmy w komfortowych warunkach. Idac za nia po oswietlonych schodach, podziwial jej figu. re i naturalny hals tyleczka w skorzanej, rozcietej z jednej strony na orientalna modle spodnicy. B.J. byla szczupla, ksztaltna i... niewatpliwie miala klase. A moze znow dala znac o sobie chemia ciala Aleca Kyle'a? Niewazne, Nekroskop czul to. Oraz ich bliskosc, ktora podkreslal jeszcze fakt, ze byli tu calkiem sami. Ale (szybko sie opamietal) przyszedl tu, bo wiazalo sie to z poszukiwaniami Brendy. -Tutaj mieszkam - powiedziala mu, schodzac na polpietro, ktore otwieralo sie bezposrednio na living room. - No wejdz. - I wszedl razem z nia do pokoju: - Siadz sobie, Harry Keogh - powiedziala. Zanim usiadl, omiotl wzrokiem pokoj i spodobalo mu sie, co zobaczyl. Poniewaz bar na dole byl mieszanka roznych stylow, natomiast ten pokoj to byla cala B.J. - dokladnie odwzorowywal jej obraz, czy tez jego o nim wyobrazenie. Pokoj byl urzadzony ze smakiem, ale tez nie byl pozbawiony odrobiny szalenstwa. Cieszyl oko i jednoczesnie koil umysl. Byl pozbawiony pretensjonalnosci czy ostentacji, a jednak wygladal bogato, wygladal prawdziwie... jak sama wlascicielka. Dywan byl gruby we wzorki i oczywiscie z welny. Harry nieomal czul jego cieplo przenikajace przez podeszwy butow. Wzor na dywanie byl... turecki? Grecki? Zdecydowanie srodziemnomorski. Na suficie sosnowe dzwigary tworzyly gwiazdzisty wzor zbiegajacy sie w okrag na obrzezach pokoju. Nadawalo to pokojowi okragly, a przynajmniej osmiokatny wyglad, pomimo ze bylo to zwykle prostokatne pomieszczenie. Ale tak naprawde w tym pokoju nic nie bylo zwykle. Glowne zrodlo swiatla stanowil niewielki okragly kandelabr zwisajacy ze srodka sosnowego okregu na dlugim lancuchu koloru zlota. Krysztalowe wisiory skrywaly trzy podluzne zarowki tak, ze caly zestaw swiecil jak miniaturowe slonce. Swiatlo z kandelabru bylo wystarczajaco silne, lecz mozna je bylo uzupelnic zakrytymi kinkietami nasciennymi oraz dluga, stojaca, biala lampa do czytania obok okraglego stolu posrodku pokoju. Trzy wewnetrzne sciany zdobily dobre, stare reprodukcje w nowych ramach, a w rogach waskie, dlugie oprawne w bambus gobeliny zwielokrotnialy wrazenie okraglosci pomieszczenia. Na zewnetrznej scianie wykusz i siedzenie zajmowaly trzy czwarte przestrzeni i otwieraly sie na balkon wychodzacy na ogrod. Nekroskop widzial tam, jak lekko poruszaja sie korony drzew i krzewow blyszczace na zielono w deszczu, a w oddali ciemne wzgorze (Skala Zamku, a moze Tron Artura) odcinalo sie na tle niskich chmur. Jasnobrazowa kanapa stala na wprost dwoch foteli, pomiedzy nimi stal wypolerowany sosnowy stol, a dwie wysokie, waskie, zapchane ksiazkami polki wypelnialy wolna przestrzen scian miedzy oprawionymi reprodukcjami. Telewizor stal przy jednym z parawanow zaslaniajacych wykuszowe okno i mozna bylo wen patrzec, siedzac na kanapie, a wieza stala po drugiej stronie parawanu. Za czterema skrzydlami parawanow stala ledwo widoczna szafa z szufladami - najwyrazniej Bonnie Jean trzymala swoje szpargaly skryte przed wzrokiem gosci. Byla z niej schludna niewiasta. Obrazu dopelnial obrotowy barek stojacy na samym polpietrze. B.J. zatrzymala sie przy nim, najwyrazniej szykujac sie do przygotowania drinkow. Zapytala: -Lampke Courvoisiera? Harry niemal machinalnie mial przytaknac, po czym przypomniawszy sobie swe sluby niepicia mocnych alkoholi, potrzasnal glowa. -Dzieki, nie. -Co? - zdziwila sie. - I mam tu tak siedziec i pic sama?! - Nic, co ma za duzo woltow -dopowiedzial. - Nie przepadam za mocnym alkoholem. Jeden na wieczor wystarczy. Gdybys nie zaproponowala koniaku, prawdopodobnie nawet by mi to do glowy nie przyszlo. Ale sluchaj, przeciez B.J. 's to winiarnia, moze znajdziesz gdzies kieliszek wina? Wydawala sie ukontentowana. -Tak w ogole - powiedziala - to ciesze sie, ze nie pijesz. Mocny alkohol oglupia ludzi, jak na przyklad Duzego Jimmy'ego. Robi z czlowieka belkocacego kretyna, ktory mowi zamiast niego! Nekroskop pokiwal glowa: wiedzial, jak to jest miec kogos innego w glowie, ktory mowil i robil cos za niego. Nie bylo to wcale takie odlegle, tylko ze ludzie w jego umysle nie byli idiotami i zwykle mowili prawde! -A jesli chodzi o roznice... - B.J. ciagnela dalej. -Co? - poczul sie w obowiazku przerwac. -Pomiedzy pubem i winiarnia - usmiechnela sie. - Aha! -To chodzi o koncesje - wyjasnila. - Godziny otwarcia pubu sa scisle okreslone, odwrotnie niz klienci! Ale moj bar jest klubem, ktorego godziny otwarcia odpowiadaja mnie... w granicach prawa, rozumiesz... i mam klientow, ktorych sama wskazuje i wybieram. -Jak Duzego Jimmy'ego? - Harry usiadl na sofie. -To byl pierwszy blad Duzego Jimmy'ego - odpowiedziala - i jednoczesnie ostatni. -No wiesz - powiedzial Harry - to byl pierwszy szkocki "Jock Jimmy", jakiego spotkalem. Wiem, ze kazdy tu mowi na kazdego Jimmy, ale czy naprawde jest tu tak duzo Jamesow? Zasmiala sie i wyjasnila: -To jak z Johnami w Londynie. Albo z Bruce'ami w Australii. Jesli nie znasz czyjegos imienia, mowisz do niego Jimmy, to tyle. Ale Duzy Jimmy naprawde ma tak na imie. Harry skrzywil sie i przystal na to: -Ladne kwiatki, nie ma co! -Chociaz cos ci powiem - mowila, siadajac w jednym z foteli naprzeciw. - Lepiej uwazaj z uzywaniem tego "Jock". Szkoci za tym nie przepadaja. -Och, bardzo wiele o nich wiesz - powiedzial Harry -chociaz nie jestes jedna z nich?... B.J. odwrocila twarz i nalewajac wino, starala sie ukryc chwilowe zmieszanie. Wyjela z barku srebrna tace z krysztalowa karafka, butelka i kieliszkami. Z karafki nalala kieliszek czerwonego wina, a deserowe wino z butelki. Wznoszac kieliszek ze slodkim bialym winem, zaproponowala toast: - Twoje zdrowie, Harry Keogh. - I akcent prawie calkiem zniknal. Harry uniosl kieliszek i przyjrzal mu sie. Kieliszek mial wiele szlifow, jego zawartosc byla koloru jasnorubinowego i byla nieco metna. -Czerwone dla mnie? - zapytal. - Ale zdaje sie, ze po czerwonym boli glowa? Co to jest, jakies "domowe"? - Cale to gadanie o bolu glowy to bajki - powiedziala. - Rzeczywiscie celowo wybralam czerwone, bo nie jest za mocne Ale ma troche osadu, dlatego przelalam je do karafki. Udalo mi sie prawie wszystko oczyscic. Ale jak ci nie smakuje... - wzruszyla ramionami - to moge ci zrobic kawe albo co tam jeszcze... Harry wzial lyk. Smak nie byl nieprzyjemny, mial w sobie cos - moze posmak zywicy? Poszedl za ciosem. -Zdajesz sie lubic kulture srodziemnomorska. -Aha! - wykrzyknela. - Na poczatku prawiczek, po minucie koneser! Ale masz racje: moj przyjaciel przywiozl mi cala skrzynke z Grecji. Prawdopodobnie jest to najtanszy miejscowy sikacz, co moze tlumaczyc jakosc, ale... -...Jest dobre - ucial jej Harry. - Dobrze smakuje. I jestem ci wdzieczny za goscine. Ale B.J., musze z toba porozmawiac. -Wiem. - odparla. - O tamtej nocy? - Tak. -No to i dobrze, bo ja tez chce z toba o tym pogadac. -Prawdopodobnie ocalilas mi zycie - Harry mowil dalej - i nie zapomne, ze mam u ciebie dlug. Ale to co zrobilas, to w dalszym ciagu bylo zabojstwo, jesli nie morderstwo! Przyszpililas "wilkolaka" do siedzenia, co rowniez pomoglo wyslac go na tamten swiat. I podczas tej calej rozroby zachowujesz sie z opanowaniem, jestes spokojna i idziesz dalej - to mnie troche martwi. Chodzi o to, ze nie czesto spotyka sie kogos, kto strzela do ludzi z kuszy, a nastepnie otrzepuje sie, jakby cos takiego przydarzalo mu sie codziennie... Czekala i kiedy bylo jasne, ze skonczyl, powiedziala: - Mogles mnie o to wszystko wypytac tamtej nocy, zaraz po tym, jak ty... coz, po tym jak znalazlam sie w alejce... kiedy bylam wytracona z rownowagi. Spojrzmy prawdzie w oczy, Harry, skoro ja mam sie z czego tlumaczyc, masz i ty. Powiedziales, ze nie jestes policjantem, wiec... co ty tam robiles po nocy, he? I pozostaje jeszcze jedno wazne pytanie: W jaki sposob nas stamtad wydostales? No bo wciaz nie moge uwierzyc... -Nafaszerowalem cie lekami - sklamal Nekroskop. - Nafaszerowalem i juz. - (Wczesniej sobie to przygotowal.) -Co? - Jej oczy zwezyly sie w szparki, co nadawalo jej prawdziwie koci wyglad. - Ty... mnie nafaszerowales? Jak? Kiedy? - Na twarzy Bonnie Jean malowala sie jawna niewiara. -Kiedy zlapalem cie za ramie. Lekko je scisnalem, przytrzymalem cie, ale i tak sie odsunelas. Wysilek, z jakim sie wyrywalas, mial odwrocic twoja uwage od urzadzenia, ktore mialem w dloni. Mialem gotowy lek na tych, ktorych scigalem, ale nie mialem go kiedy uzyc. Zastanowila sie przez chwile nad jego wersja. I w koncu powiedziala: -To wszystko jest zbyt... naciagane. Co, wyniosles mnie sam, nieprzytomna? - Ale Harry sam widzial, ze sie waha. -Nie bylem sam - mowil dalej. - Na podworzu i na tylach mialem swoich kumpli. I wylaczylem swiatla, pamietasz? To powstrzymalo na chwile policje. Kiedy wchodzili do srodka, przerzucalismy cie przez mur. -Naprawde? - Przekrzywila glowe. - A potem przeniesliscie mnie przez droge na widoku, do alejki, gdzie doszlam do siebie, tak bylo? - Slowa te nie ociekaly sarkazmem, lecz mozna go bylo wyraznie wyczuc oczywiscie. -Tak. - Harry potwierdzil uradowany, ze sama odpowiedziala sobie na najbardziej newralgiczne pytanie dotyczace jego wersji wydarzen. - Tak wlasnie bylo. Wokol panowal straszny rozgardiasz, policja byla w srodku lub zbierala sie wokol wyjazdu, pelno bylo radiowozow blokujacych droge. I oczywiscie wszyscy gapili sie w kierunku plonacego furgonu. A jesliby nas zobaczyli... coz... ludzie, dla ktorych pracuje, sa bardzo wplywowi. I jak widzisz, nie bylo to takie trudne. Narkotyk ma blyskawiczne dzialanie i szybko sie rozpuszcza w organizmie. Po kilku minutach doszlas do siebie. Bylas troche roztrzesiona, nic wielkiego. Na pewno pamietasz, jak siedzialas na kocich lbach? B.J. byla w kropce. Mrugala szybko powiekami, starajac sie to wszystko pojac. -Bylam roztrzesiona - powiedziala w koncu. - Nie... nie wiem, co to takiego bylo, ale wygladalo jak czarna magia. Poszlam do hotelu spac. Rano... coz, wygladalo to jak sen! I nie moglam sie z toba skontaktowac, ani nawet nie wiedzialam, kim jestes. I wciaz nie wiem. - Spojrzala na niego oskarzycielsko. -Nie powinienem byl ci pomagac - ciagnal Nekroskop, biorac kolejny lyk wina. - Moi przelozeni nie byli zachwyceni - ludzie na samym szczycie. Powinienem byl cie zostawic w tym garazu, bys sobie sama radzila, a tym samym policja mialaby glowna podejrzana. Ale... -wzruszyl ramionami. - Uratowalas mi zycie i czulem sie w obowiazku to dla ciebie zrobic. -No i... jestes jakims agentem czy co? -Tak. (Nie bylo to duze klamstwo. Przeciez wtedy byl.) -I pracujesz... dla kogo? -Dla ludzi - Harry znow wzruszyl ramionami. - Kiedy policja sobie z czyms nie radzi, kiedy bezprawie pokonuje prawo, to ja i moi koledzy im pomagamy. Tylko ze juz z nimi nie pracuje. Wywalilem sie na tobie. Otworzyla szeroko buzie. -Wywalili cie? -Tak - odparl. - To moje ostatnie zadanie: dowiedziec sie, czemu sie tam znalazlas i czemu zrobilas to, co zrobilas. Jak odpowiesz szczerze na kilka pytan... to wyjdziesz z tego z czysta karta. A ja wyprostuje sprawy u siebie. -Przyjma cie z powrotem? -Nie, ale nic nie szkodzi. Mam co innego do roboty. - Znow lyknal wina, ktore bylo rzeczywiscie wspaniale. Lagodzil podraznione gardlo, z czego wczesniej nie zdawal sobie sprawy. Rozwiazywalo mu nie tylko jezyk, ale rowniez umysl i sprawialo, ze wszystko, co mowil, brzmialo rozsadnie - nawet dla niego! -A wiec... - (wciaz nie byla przekonana) - po tym jak zostawiles mnie w alejce, to tez byla szybka ucieczka, jesli moge powiedziec! Dokad poszedles? I jak zniknales tak szybko? -Poszedlem do swoich przelozonych i zameldowalem im, co sie wydarzylo. Od dluzszego czasu polowali na ten gang. A jesli chodzi o szybkie znikniecie: w drzwiach do magazynu jest mala furtka. Po prostu przez nia wszedlem do srodka. (Coz, moze i przeszedl, ale nie przez furtke.) Na jej twarzy ponownie pojawily sie zmarszczki. -Moglabym przysiac, ze jak sie odwrocilam od ciebie i spojrzalam ponownie, to wydawalo sie, jakbys, co? Zniknal! -To, co ci wstrzyknalem - odpowiedzial - wywoluje takie halucynacje, ktore wkrotce znikaja. Poza tym w alejce byla mgla. A w ogole co sugerujesz? Gdzie tu tajemnica? Placa mi - placili za to, by byc jak duch, by przybywac i odchodzic niezauwazonym. - Nagle Harry'emu zaczal sie platac jezyk. Nie bardzo, ale wystarczajaco, by to zauwazyl - O co chodzi z ta mgla i tym, ze rozproszylas sie... B.J. napelnila ponownie jego kieliszek. Czyzby wypil tak szybko? -Teraz twoja kolej - powiedzial, tlumiac ziewniecie. -Czy moje towarzystwo cie nudzi? - zapytala B.J. z troska. Tak przynajmniej to odebral. -Jestem zmeczony! - powiedzial Nekroskop, czujac brzemie olowianych powiek. Naprawde nie bylo w tym nic niezwyklego... wszystkie te pogonie... i picie... i wiszace jak miecz Damoklesa pytanie: co z Brenda i Harrym. Czy sa bezpieczni? Przechylil sie na bok, podpierajac sie lokciem o oparcie sofy i zapytal: - Dlaczego sie tam znalazlas? Po co byla ci kusza? Czemu zabilas tego calego Skippy7ego i staralas sie zabic tego w wilczej masce? Z zemsty? Powiedzialas, ze narazili twoich przyjaciol na niebezpieczenstwo. - (Slowo "niebezpieczenstwo" nie wyszlo mu za dobrze, ale i tak mowi dalej.) - Czy to wystarczylo, bys miala ich scigac i zabijac. Coz, musze przyznac, ze bardzo dbasz o swoich przyjaciol. Moze zaczniesz w koncu cos mowic? -Nic ci nie jest? - popatrzyla na niego z troska i szczerym zaniepokojeniem. -Mnie? Czuje sie swietnie! - Ale kieliszek lekko zachybotal mu w dloni. Nic takiego, w srodku bylo juz niewiele wina. -Sluchaj, uloz sie wygodnie - powiedziala. - Wlasnie zdalam sobie sprawe, jaki jestes zmeczony! No daj, pomoge ci... - I zanim zdolal zaprotestowac, chociaz nie byl w stanie, B.J. podlozyla mu dwie poduszki pod glowe. - Masz takie wory pod oczami, ze kot by sie na nich ulozyl i zasnal! - Ale slowo "zasnal" zabrzmialo jak inwokacja; poczul, jak zamykaja mu sie powieki i byl zbyt zmeczony, by je otworzyc. -Twoja... kolej... - powiedzial, zapadajac w sen... Prawie nie czul, jak jej rece dotykaja jego ramion, przewracaja go na plecy i ukladaja mu glowe na poduszkach. Cholera jasna! - pomyslal i odplynal w niebyt. I chwile lub wiek pozniej pojawila sie jeszcze glupsza mysl: Mam nadzieje, ze nie upuscilem kieliszka! Kiedy B.J. upewnila sie, ze Nekroskop zapadl w gleboki sen, delikatnie wyjela mu kieliszek z zacisnietych palcow, wlozyla tace z karafka do barku, nastepnie wrocila do Harry'ego i opuscila krysztalowy kandelabr na zloconym lancuchu. Jego wersja nie byla taka zla. Nie dla kogos takiego jak Bonnie Jean Mirlu, znala wiele najdziwniejszych opowiesci i robila naprawde dziwne rzeczy podczas dlugiego, bardzo dlugiego zycia. I to, ze powiedzial, ze ja nafaszerowal lekami, rowniez nie bylo dla niej niespodzianka, tylko ze nie byla w stanie rozgryzc, co on z nia wtedy wyrabial. Co to bylo? O wiele latwiej bylo uwierzyc w narkotyk niz w to, ze w oka mgnieniu przenosi sie z miejsca na miejsce, nie pokonujac drogi pomiedzy! Kim on byl, jakims dzinem z basni z tysiaca i jednej nocy? Coz, Bonnie Jean nie wierzyla w taka magie, lecz w "magie" tajnych agencji, jak MI5 czy MI6, to owszem. A szczegolnie ochoczo wierzyla w naginajace umysl leki. Tak, poniewaz sama tego doswiadczyla! To czerwone wino naprawde dziala cuda. Przepis byl bardzo stary, z czasow, kiedy nauka byla jeszcze w powijakach, a uczonych nazywano alchemikami. B.J. nie wiedziala, co zawiera, ale wiedziala, skad pochodzily ingrediencje i jak sie je odparowuje. Wiedziala tez cos niecos o miejscu ich pochodzenia - wyspach Morza Greckiego - teraz zwanego Srodziemnym - i imperium bulgarskiego (pozniej Rumunii, Eflaku albo Woloszczyzny). O tak, i jeszcze dalej - bo pewne skladniki pochodzily z Dalekiego Wschodu, z Hsiung-nu (pozniej panstwa Hunow) i mialy postac drogocennych balsamow i lekarstw. Na pewno wino to bylo znane w Mandzurii i Sinkiang oraz ezoterycznym Worm Wizards z pustyni Takla Makan i duzo pozniej arabskim alchemikom w starozytnym Irem, Miescie Kolumn. W czternastym wieku uzywali go Bulgarzy - ktorzy byli zarowno dobrymi chemikami, jak i robili doskonale wino - oraz Serbowie i otomanscy Turcy, by odpedzic Czarna Smierc, ktora miala swe zrodlo na Wschodzie. A po tym jego tajemnice zniknely w zawierusze dziejow rodzaju ludzkiego. Zniknely, lecz nie dla Mistrza Bonnie Jean, ktory wszystko pamietal i powiedzial jej, kiedy wezwal ja do siebie. Poniewaz byla Jego opoka, w miejscu spoczynku, Strazniczka Jego Miejsca. A godzina Jego nadejscia zblizala sie... ...Skowyt rozlegajacy sie w jej umysle przywola ja nawet z konca swiata - ryk Wielkiego Wilka w Jego tajemnej norze - tetniacy gardlowy ryk, ktory dzicy mieszkancy Karpat znali z czasow, gdy Dunaj byl szlakiem handlowym, a Alaryk ze swoimi Wizygotami pladrowal Rzym... B.J. niechetnie oderwala sie od umyslowych wedrowek w czasie i przestrzeni. Poza tym nie byly to jej wspomnienia, lecz jej Mistrza i miala do nich wglad wylacznie poprzez Niego. Ale Bonnie Jean strzegla Go od ponad dwustu lat - jak przed nia jej matka - i byla gorliwa a nawet zazdrosna Strazniczka. I nagle pojawia sie ktos, kto moglby zagrozic B.J. i tym samym zagrozic Jemu i Jego kryjowce. Grozby nie byly niczym nowym. Byly stare jak swiat i mialy tyle lat, ile zyl Mistrz -niektore pojawily sie wraz z nim! Ale natura tego ostatniego zagrozenia byla odmienna. Sa bowiem rozne niebezpieczenstwa. Musiala teraz dowiedziec sie, jakie zagrozenie stanowil Harry, i postanowic, co z tym zrobic. Zabic go? Och, to byloby szalenie proste. Mogla to zrobic w garazu - prawie to zrobila - tylko ze myslala, ze jest z policji, a wiedziala, ze policja nie poddaje sie tak latwo, kiedy ginie jeden z nich. Mogla to zrobic rowniez teraz, w tej chwili... Tak, ale co sie z tym wiaze? Co zrobic z jego poteznymi mocodawcami, ktorzy moga wkroczyc tam, gdzie prawo nie moze? I dlaczego sie nia interesowali? Czy bylo tak, jak powiedzial, czy bylo tez w tym cos wiecej? Nie, zabicie go teraz byloby glupota, byloby niebezpieczne. Szczegolnie jesli wyslali go do niej, jak twierdzil. Bezpieczniej bylo dowiedziec sie czegos o nim - odkryc, co bylo do odkrycia - i pozwolic Mistrzowi zadecydowac o jego losie. W tej chwili wino krazylo juz w jego zylach. Mozna bylo zaczac. Bonnie Jean podniosla Harry'ego na poduszkach, tak ze prawie siedzial. Zaciagnela zaslony w wykuszowym oknie, przyciemnila swiatlo w kandelabrze, redukujac je do niklego zarzenia, a nastepnie przekrecila lekko przelacznik, wprawiajac krysztaly w nieznaczny ruch obrotowy. Skrecajac sie w jedna i druga strone, posylaly regularne blyski w kierunku zamknietych powiek Nekroskopa. -Teraz moja kolej, tak - powiedziala miekko i po chwili dodala: - A moze juz nie jestes ciekawy? Harry Keogh, nie chcesz mnie teraz posluchac? Powieki lekko zatrzepotaly i B.J. usmiechnela sie. Oczywiscie, ze slyszal jej hipnotyczny glos, jak w wyjatkowo wyrazistym snie. -Nie musisz nic mowic - powiedziala mu. - Po prostu kiwaj glowa na tak i na nie w odpowiedzi na moje pytania. Rozumiesz? - B.J. nie mogla wiedziec, ze Harry zna juz te gre i dlatego jego opor oslabl. Albo przynajmniej powinien. Pokiwal glowa, lecz powieki lekko zadrgaly. -Chcialbys zobaczyc? - B.J. zapytala na glos. - Skoro tak, to otworz oczy. Swiatlo nie porazi cie, przeciwnie, krysztaly pozwola ci zobaczyc wszystko wyrazniej. Obydwojgu nam pomoga zobaczyc wszystko wyrazniej. Nekroskop otworzyl oczy i Bonnie Jean z satysfakcja zobaczyla, ze jego zrenice przypominaly glowki od szpilki, ledwo widoczne na wilgotnej galce ocznej. -Teraz posluchaj - powiedziala, upewniajac sie, ze miekkie plamy swiatla z wisiorow kandelabru wisialy dokladnie na wysokosci jego oczu i czola. - Chce, zebys uwaznie sluchal i odpowiadal zgodnie z prawda. Chcesz przeciez odpowiedziec na moje pytania, prawda? - Mowila magnetycznym glosem, ktoremu trudno sie bylo przeciwstawic. (Glowa Harry'ego lekko sie przekrzywila: z lewej na prawo, z lewej na prawo. Nie? Odmawia? Musi byc silniejszy, niz podejrzewala! Ale nie, zadano mu pytanie i po prostu staral sie na nie odpowiedziec zgodnie z prawda - tak jak tego zazadala!) Jablko Adama poruszalo mu sie w gore i w dol, po czym wygulgotal: - T... twoja... ko... kolej... No prosze, staral sie kontynuowac rozmowe "na jawie"! Byla to reakcja, jakiej nigdy nie doswiadczyla. Och, dziwny byl ten facet, bardzo dziwny! Ale: - Tak, moja kolej - zgodzila sie. Bo niby czemu nie? Czemu nie odpowiedziec teraz na jego pytania? W ten sposob, niezaleznie od jego dalszego losu, jego ciekawosc zostanie zaspokojona i przynajmniej bedzie pewny, ze jest niewinna i nie ma drugiego dna w morderstwach z garazu. Powiedziala mu wtedy, ze musiala sie bronic - bylo to oczywistym klamstwem powstalym z potrzeby chwili. Miala nadzieje na zyskanie jego wspolczucia, mowiac mu, ze ci ludzie grozili jej przyjaciolom. W ten sposob bedzie postrzegal ja raczej jako instrument wlasnej zemsty. I teraz byl doskonaly moment i idealna okazja, by podtrzymac i wzmocnic jego wczesniejsze przekonanie. -Moja kolej - powtorzyla. - Chcesz mnie przesluchac, Harry? Chcesz zadac mi pytania, ktore zadales wczesniej, zanim zapadles w sen? (Wolne, chwiejne kiwniecie.) I B.J. zastanawiala sie: Co za umysl kryje sie w glowie tego czlowieka? Na pewno zawziety! -Doskonale - poszla tym tropem. - Tylko ze... oczekuje. ze uwierzysz we wszystko, co ci powiem. I niewazne, co ci powiem - masz zapamietac, ze nie jestem winna zadnej zbrodni. Bedziesz pamietac tyle, ze jestem niewinna, i chce, zebys zapamietal wszystko, co bede chciala, zebys zapamietal. I dlatego tez ze wzgledu na mnie przystapisz do dzialania tylko wtedy, kiedy tego zazadam. Kiedy tego zazadam, bedziesz wypelnial moje polecenia co do joty. Bedziesz wypelnial moje polecenia, ktore ci przekaze... co... do... joty! Zrozumiano? Kiwniecie glowa bylo niepewne i chwiejne. -Jesli mam ci powierzyc prawde, musisz mi zaufac - parla dalej. - Czy to nie uczciwe postawienie sprawy? -T... tak - powiedzial. -Doskonale - byla zadowolona. - Teraz uwazaj, bedziemy starali sie rozmawiac normalnie, tylko ze musisz przyjac wszystko, co mowie, za dobra monete. Mozesz jednak wskazywac na logiczne luki w tym, co bede ci mowic. A wiec... mozemy rozmawiac normalnie? Harry lykal sline i oblizal usta. Jego twarz rozluznila sie nieco. Powiedzial zupelnie zwyczajnym glosem: - Jasne, czemu nie. ...Ale jego zrenice jak szpilki byly utkwione w wolno poruszajacych sie krysztalowych wisiorach. B.J. byla szczerze zaskoczona: potrafil byc jednoczesnie trudnym i latwym obiektem! Byc moze ci jego "ludzie" wyszkolili go, w jakis sposob uodparniajac na sugestie pod wplywem hipnozy. A sugestie posthipnotyczne? Jesli jakies byly, to juz nie zyl. Nie wolno mu pozwolic wyniesc jakiejkolwiek wiedzy z tego pomieszczenia, poza ta, ktora chciala mu przekazac. Ale to pozniej, a teraz: - No dobrze, zabawmy sie w pytania i odpowiedzi - zaproponowala. - Chciales wiedziec, dlaczego posluguje sie kusza. -To niecodzienna bron - powiedzial, starajac sie wzruszyc ramionami. -Wcale nie - potrzasnela glowa, pomimo ze na nia nie patrzyl. - To najzwyklejsza bron, ktora poluje na kroliki w gorach. Wspinam sie, poluje i zyje dzieki temu, co zesle mi matka natura - takie mam hobby. Ale znam moc kuszy i wiem, ze mozna nia zabijac rowniez ludzi. A poza tym to bardzo cicha bron! Przeciez doskonale spelnila swoje zadanie i ocalila ci zycie. Czy jestes usatysfakcjonowany taka odpowiedzia? -I tak, i nie. -Tak i nie? Najpierw zajmijmy sie tym "tak". Dlaczego "tak"? -Twoja odpowiedz po czesci pasuje do zaistnialego zbiegu okolicznosci. -To znaczy? -Ze czlowiek, ktorego pomoglas zabic - ten w furgonie - wierzyl, ze byl wilkolakiem. Spadlo to na B.J. ja cios. Zapomniala na chwile, ze kontrolowala cala sytuacje, nawet starala sie ukryc chwilowe zmieszanie, czego Harry i tak by nie zauwazyl. Po chwili odzyskala pewnosc siebie: - Chcesz przez to powiedziec, ze ty albo tez ci twoi "ludzie" wierzycie w wilkolaki? -Nie, ale czlowiek, ktorego zastrzelilas w samochodzie w nie wierzyl. Myslal, ze sam jest wilkolakiem. Gdybys ty tez w to wierzyla, strzelilabys do niego srebrna kula albo... -Beltem pokrytym srebrem? (Wiedziala, co teraz nastapi.) - Tak. I tak zrobilas. Zasmiala sie nieco wymuszenie. -Ten belt byl zdobiony! Oba takie byly. Wzielam je ze sciennej ekspozycji z domku mysliwskiego w gorach Grampian. Stanowily dekoracje tego miejsca i wisialy nad kominkiem jak pozostale stare elementy uzbrojenia. Domek nalezal do mojego wuja i kiedy zmarl, zabralam sobie kilka drobiazgow. Ostrza tych beltow byly pokryte srebrem, bo latwiej bylo je wyczyscic - srebro nie rdzewieje! Wszystko to byly klamstwa, tlumaczenia zreczne, lecz nieprawdziwe. Ale wiedziala, ze jako tako trzymaly sie kupy i jej "gosc" da sie na nie nabrac, tym bardziej ze znajdowal sie w narkotykowym transie. Tak czy inaczej byla to "zwyczajna" rozmowa i dopuszczala zwyczajne odpowiedzi. I byc moze Harry oczekiwal takiej odpowiedzi, a moze nawet mial nadzieje, ze taka otrzyma. Tak czy inaczej westchnal... jak sie wydawalo B.J., bylo to westchnienie ulgi. Wciaz jednak byla zaniepokojona. Powiedziala: - Ale skoro ty i ci... ci twoi "ludzie" nie wierzycie w wilkolaki, to czemu mysleliscie, ze ja w nie wierze? -Nie powiedzialem, ze nie wierzymy - odpowiedzial Harry. - Po prostu ta sprawa wymagala wyjasnienia, to wszystko. -I czy teraz zostala wyjasniona? - Tak. -Doskonale, a teraz ja mam pytanie do ciebie. - Tak? -Nad czym jeszcze pracujesz? Powiedziales, ze malo cie obchodzi, ze zostales wykluczony przez swoich ludzi, bo masz co innego na glowie. Co to jest? -Szukam mojej zony i dziecka. -Z kazda chwila robi sie coraz dziwniej! - pomyslala B.J. Ale nie byl w stanie tego udawac. Nawet powieka mu nie drgnela, wciaz wpatrywal sie w wolno poruszajace sie krysztalowe wisiory, ktore obracaly sie, dazac do stanu doskonalej rownowagi. - W takim razie twoja zona i dziecko znikneli? -Oni... odeszli - powiedzial. - Ode mnie, od mojej pracy. Dziecko... on... to byl ciezki porod. Ucierpialo zdrowie mojej zony - fizyczne i psychiczne - czy tez raczej psychiczne zamiast fizycznego. -Depresja poporodowa? -Tak, i inne jeszcze problemy. - Wiec uciekla? Z twoim synem? -Tak. - Ale przy twoim zawodzie, z twoim doswiadczeniem, mozesz ich latwo odnalezc, mam racje? No, tak jak mnie odnalazles. Nie ma mnie w ksiazce telefonicznej, Harry. - Brendy tez nie ma - odparl. - Ale nie moge powiedziec taksowkarzowi, by mnie do niej zabral... -Tak mnie znalazles? - Tak. -A wiec... gdzie bedziesz ich szukal? -Za granica. W Kanadzie. Moze w Ameryce. Na Zachodnim Wybrzezu. W Seattle. Tam przynajmniej chce zaczac. Prawdopodobnie tam. -I kiedy chcesz wyruszyc? -Tak szybko, jak to tylko mozliwe. Moze jutro. Ale zadajesz zbyt wiele pytan, a to znowu twoja kolej. Pokiwala pojednawczo glowa, mimo ze nie mogl jej zobaczyc. Ich rozmowa naprawde wydawala sie bardzo zwyczajna! -Pytales mnie, czy zabilam czy tez pomoglam ci zabic tych ludzi w garazu z zemsty - przypomniala mu. - Coz, tak bylo. Zwykla, czysta zemsta. Powiedzialam ci, ze to z powodu tego, iz narazili moich przyjaciol na niebezpieczenstwo, ale bylo cos jeszcze. Po prostu nie chcialam o tym mowic, to wszystko. (Znow klamala, ale tym razem postarala sie, by wypadlo to naturalnie.) - Widzisz, jeden z nich kiedys sie u mnie pojawial, przychodzil do baru. Podrywal jedna z dziewczat, moja przyjaciolke. Pozniej zadzwonil z Londynu, prosil, zeby do niego pojechala. Pojechala i juz nie wrocila. Ale zostawila kartke z adresem, pod ktory sie udawala. Czekalam dlugo, az w koncu zobaczylam w gazecie, ze znaleziono jej cialo. Po tym zrozumialam, ze nadszedl moment, w ktorym trzeba cos zrobic. Opiekuje sie moimi dziewczetami, Harry. Ich los jest mi bardzo bliski... Przynajmniej czesc z tego byla prawda i cala opowiesc B.J. nie skladala sie wylacznie z klamstw. Mniej wiecej rok temu jedna z jej pracownic zaginela na weekendowym wyjezdzie do Londynu. Po prostu nie wrocila i do tej pory nie bylo wiadomo, co sie z nia stalo. B.J. sadzila, ze nie zyje. Czy bylo to dzielo starych wrogow Mistrza? Miala nadzieje, ze nie... Tymczasem ona skonczyla mowic, i Harry rowniez milczal. B.J. podpowiedziala mu: -Czy to nie brzmi wiarygodnie? -Tak - odparl pojednawczo - jak dotad, tak. - Skippy pochodzil z Newcastle. Do Edynburga byl tylko rzut beretem. Skippy wciaz sie gdzies przemieszczal. Mogl przyjechac tu, by uniknac wypicia piwa, jakie sobie nawazyl w Newcastle. Ale... zastrzelilas dwoch. -Jednego dlatego, ze staral sie ciebie zabic - odparla. - W garazu bylo ciemno, a on wygladal na zbira. A... -...a drugi? - Harry wszedl jej w slowo. Jego oczy wciaz byly szkliste i utkwione w jednym punkcie. -Bo myslalam, ze chce mnie przejechac! To znaczy nie strzelalam do nikogo konkretnego, tylko do samochodu... i musialam sie stamtad wydostac! Harry, bylam przerazona! - Bylo to kolejne sprytne klamstwo. I kiedy umysl Nekroskopa pod wplywem narkotykow rozwazal to, co powiedziala, rzekla: - Twoja kolej, Harry. Powiedz mi, jak sie nazywa agencja, dla ktorej pracowales. -Nazywa sie Wydzial E - powiedzial beznamietnie. - Jest czescia Sluzb Specjalnych. Najbardziej tajna z lamanych przez poufne. -A na czym polegala twoja praca w Wydziale E? Milczal, ale na czolo wystapil mu perlisty pot. -Slucham. -Bylem agentem. - I co robiles? -To, co sama widzialas. Te zbiry w garazu to zboje i mordercy. Byli odpowiedzialni za smierc niewinnych ludzi, wlacznie z policjantami i twoja przyjaciolka! Mialem dzialac w imieniu prawa tam, gdzie nie mozna bylo zastosowac zwyklych praw. -Co? - przekrzywila glowe - miales licencje na zabijanie? - Nie bylo to dokladnie to, co mial na mysli, ale: - Och, smierc nie jest mi obca - odparl. I zanim mogla cos na to powiedziec, ponownie skierowal rozmowe na inne tory: - Ale teraz kolej na ciebie. Dlaczego taka "niewinna" dziewczyna jak ty ma dostep do prochow, ktore naginaja ludzka wole - jak to, co mi wsypalas na pewno do wina? I dlaczego, skoro jestes tak niewinna, boisz sie moich pytan? Zamiast polowac na tego Skippy'ego i jego kumpla - lykantropa, czemu nie podalas policji ostatniego adresu pobytu swojej kolezanki w Londynie, ktory, jak powiedzialas, znalas? I jeszcze jedno: dlaczego ktos obserwuje to miejsce, twoj lokal? Pomarszczony czlowieczek z twarza - bo ja wiem - jak u charta? Ale Bonnie Jean miala juz serdecznie dosc tej zabawy. Poza tym byl w niej za dobry. A ostatnie pytanie wstrzasnelo nia do glebi! - Dosc tego! - pomyslala. Teraz trzeba przykrecic nieco srube... 4. Harry: Dziwaczne ostrzezenia Bonnie Jean: Zastanawia sie i martwi Malejacy ksiezyc, nisko nad odleglymi wzgorzami, rozswietlal blada poswiata krawedzie chmur za oknem. Piec dni temu byla pelnia. Moce B.J. - niektore z nich takie jak metamorfizm - malaly wraz z nim. Najwiekszymi talentami jej Mistrza byly zawsze jego mentalizm i, z czasem oczywiscie, metamorfizm, a B.J. byla krwia z jego krwi. Z czasem osiagnie pelnie umiejetnosci... nawet jesli pelnia mozliwosci pojawi sie za jakies dwa stulecia. Ale teraz......Umiala wplywac na ludzi. To byla jej sztuka: hipnoza. W polaczeniu z winem jej oczy i umysl mogly wywrzec nieslychana presje, nawet na tak niewdzieczny obiekt, jakim byl ten Harry Keogh. Potrafila sprawic, ze stawal sie zabawka w jej rekach: wykonywal jej rozkazy, robil, co mu kazala. I poniewaz nigdy nie odniosla porazki, B.J. nigdy nie dopuszczala do siebie takiej mozliwosci. I miala duzo szczescia, bo metafizyczny umysl Harry'ego Keogha nie byl w najlepszej kondycji. Opieral sie wplywowi Nekroskopa - echa prekognitywnych umiejetnosci Aleca Kyle'a wciaz sie ksztaltowaly - jego system obronny zostal powaznie naruszony poprzednimi atakami. Ale Bonnie Jean nic o tym nie wiedziala. Odsunela lawe na bok, przesunela fotel tak, ze kandelabr wisial teraz tuz po prawej stronie, obok jej glowy. Migoczace krysztaly obracaly sie w jedna i druga strone na poziomie jej oczu. W tej pozycji zblizyla na kilkadziesiat centymetrow swoja twarz do oblicza mezczyzny i powiedziala: - Harry, teraz zrobimy cos innego. Kiedy powiem, spojrz mi w oczy. Nie teraz, ale kiedy powiem. Czy zrozumiales? -Jasne - odparl. - Ale to wciaz twoja kolej. Och, ten czlowiek ma zelazna moc! - ale miala ja rowniez B.J., poza tym miala tez wino, ktore mialo inna moc - potrafilo nagiac wole innych. -Ale juz sie w to nie bawimy - uciela. - Na moj rozkaz spojrzysz mi w oczy. - I zanim mogl cos odpowiedziec, dodala: - Harry to juz nie jest "zwyczajna" rozmowa. Nie masz kontroli nad swym umyslem. Czujesz wplyw dzialania wina. Czujesz sie chory jak nigdy dotad. Twoj umysl caly plywa. Pokoj wiruje. Tylko ja moge to powstrzymac. Moge to tylko powstrzymac wzrokiem! Glowa Harry'ego opadala na poduszki, na prawo i lewo, w tyl i w przod. Na brwiach pojawilo sie jeszcze wiecej kropelek potu, tworzac mokre plamy na stale obecnych zmarszczkach niepamieci. Ale zrenice jak szpilki nawet na chwile nie oderwaly sie od kolyszacych sie krysztalowych wisiorow, mimo ze przewracal oczami, kiedy kiwal glowa. -Wierzysz mi, prawda? - mowila dalej. - Czujesz opisane przeze mnie efekty dzialania wina? - W polaczeniu z mruczacym, nakazujacym glosem, dzialanie wywolujacego halucynacje, wzmacniajacego sugestie wina przynioslo spodziewany efekt. Byl blady jak smierc, dyszal ciezko i wstrzasaly nim drgawki. Blyskawicznie pojawily sie fizyczne oznaki choroby - wygladal, jakby za chwile mial zwymiotowac! -Teraz! - pomyslala Bonnie Jean, siegajac z tylu do zamka sukienki. Odnalazla suwak, pociagnela go w dol i wyzwolila ramiona. - Niech to sie teraz stanie! - Przez chwile sukienka zatrzymala sie na jej biuscie, nastepnie opadla do pasa. Wstala, wyszla z lezacej na ziemi sukienki i zdjela majteczki. I znow pomyslala: - Teraz! Niech to sie teraz stanie! Bedzie to wymagalo sporego wysilku: nie byl to najlepszy moment. Najlepszym momentem dla B.J. bylaby pelnia. Ale potrzebowala tym razem wiecej mocy, wiecej sily, niz dawaly jej ludzkie oczy. Och, Harry Keogh sluchalby jej w kobiecej postaci i wykonywal dokladnie polecenia. Ale jako Inna bedzie jeszcze potezniejsza i zapewni sobie nad nim calkowita kontrole, albo na tyle pelna, ze opor przestanie miec znaczenie. Usadowila sie naga przed nim, zwrocila wzrok na kandelabr i pozwolila, by jego swiatlo dotarlo do jej glebi. Tworzyl teraz -- swiecacy bladym swiatlem ksiezyc w jej pokoju, wspanialy ksiezyc w pelni. Ksiezyc dziwnych mocy i przemiany. I Bonnie Jean zaczela sie... zmieniac! Wygladalo to tak, jakby cialo bylo rozdzierane na sztuki, jakby wszelkie kolory, szczegolnie z wlosow i glowy, wsiakaly do srodka. Poszarzale rysy przybraly bardziej zdecydowana barwe: byla cala szara, prawie biala. Wlosy, siersc, futro byly biale! I te oczy -przybraly teraz ksztalt trojkatow, a przynajmniej otaczaly je trojkaty bialego futra. Staly sie olbrzymie i przybraly barwe - krwi! A usta Bonnie Jean... jej pysk... jej kly! Zachodzil tu proces metaplazji, lecz byl niemal natychmiastowy. Byla to potworna i blyskawiczna metamorfoza. Gdyby Nekroskop byl na jawie, nie przebywal w transie -gdyby to zobaczyl, doswiadczyl tego - wiedzialby, co to bylo, wykrzyczalby to calemu swiatu. Wykrzyczalby jedno, niezwykle slowo: Wampyr! Ale on nie widzial, nie wiedzial. A oddech, jaki poczul na twarzy, byl wciaz slodki -nie slodycza pachnidel, lecz zwierzeca - a slowa, jakie teraz slyszal, brzmialy bardziej jak krztuszenie sie, chrzakanie czy warkot, lecz wciaz byly to jej slowa, ktorych musial sluchac: - Moje oczy, Harry. Tylko moje oczy. Jesli chcesz polozyc kres swojej chorobie, swemu nieszczesciu, spojrz mi w oczy. Nie patrz na mnie... lecz tylko w moje oczy. I spojrzal. W gorejace spojrzenie, w oczy, ktore zafascynowaly samego Mesmera, w hipnotyczny wir, ktory z latwoscia dorownalby moca spojrzeniu doktora Jamesa Andersona, tylko ze doktor Anderson juz tu byl i jego posthipnotyczne polecenia wciaz dzialaly. Zagrzebane gleboko, ale byly tu i wciaz dzialaly. -Juz - wysapalo stworzenie, ktore bylo Bonnie Jean, wpatrujac sie intensywnie w jego oczy. - I juz caly bol przemija, choroba odchodzi w niepamiec, kolatanie w glowie ustaje. Powiedz, Harry, czy teraz jest dobrze? Nekroskop staral sie odpowiedziec, ale nie mogl: mial opuchniety jezyk i gardlo wyschle na pieprz. Ale uslyszala jego westchnienie i zobaczyla, jak klatka piersiowa unosila sie coraz spokojniej. I w koncu, poddany calkowicie jej czarowi, pokiwal twierdzaco glowa. Jego zrenice rozmiarow szpilki byly jak karmazynowe pylki plonace w odbiciu jej spojrzenia lub tez jak mikroskopijne planety uwiezione na orbicie wokol dwoch slonc... Rankiem Harry obudzil sie gwaltownie po zapomnianym juz koszmarze z nieslychanym bolem glowy. Czul sie nieco tylko lepiej od zwlok. Nastepnie zobaczyl, gdzie jest. Wiedzial, ze spedzil tu noc, nie pamietajac niczego z poprzedniej nocy (coz moze z wyjatkiem naprawde waznych rzeczy), i od razu poczul sie jeszcze gorzej. Salon B.J., jej sofa... ona sama pojawiajaca sie na polpietrze w szlafroku. Brala prysznic i woda z wciaz mokrych wlosow kapala na kolnierz. Z tacy, ktora miala w rekach, dochodzil zapach tostow i kawy. -Boze! - powiedzial Harry, siadajac i kladac obok siebie recznik, ktory mu rzucila. I dla podkreslenia swoich slow powtorzyl Boze! Poniewaz ostatni raz tak sie czul, kiedy przebudzil sie w Londynie po wzieciu pigulki na sen Darcy'ego Clarke'a... Usmiechnela sie do niego, a on przetarl oczy, przeczesal palcami wlosy i zgrzytnal zebami, na co powiedziala: - Odpadles naprawde szybko, bez swiadomosci, co cie walnelo. Ale musze przyznac, ze sama do tego doprowadzilam. W koncu ostrzegales mnie, ze masz slaba glowe. -To przez to wino - mruknal Harry. - Jak to mozliwe? Jak cos, co tak dobrze smakuje, moze byc jednoczesnie takie zdradliwe? -Czy nie tak jest zawsze? - Rozesmiala sie na widok jego zbolalej miny. - Tak czy inaczej to albo wino... albo tez zycie tajnego agenta jest bardzo stresujace! -Ach! - powiedzial. - O tym ci tez mowilem? (Ile? Czy byl az na tyle pijany, otumaniony?) - Nic konkretnego, ale i tak bym sie domyslila. No bo podczas tamtej paskudnej sytuacji w nocy w Londynie byles taki opanowany i miales wszystko pod kontrola. Na pewno nie byles zwyklym przechodniem, bo wydostales nas wtedy z tej sytuacji koncertowo! I z tymi slowami wiekszosc szczegolow zaczela powracac - tak przynajmniej Nekroskop myslal. Slowa "tamtej paskudnej sytuacji w nocy w Londynie" byly jak mentalny zapalnik, z odpaleniem ktorego uwolnily sie wszystkie zgromadzone "wspomnienia". I juz sie pojawily, gladko wpasowujac sie na swoje miejsce... ...Motywem jej dzialania byla zwykla zemsta. Byla bardzo zwiazana ze swymi dziewczetami i traktowala je jak matka corki. Wszystkie one byly w glebokiej potrzebie do czasu zatrudnienia przez nia. Wiedziala rowniez, ze Skippy byl tym zlym. Gdyby policja nie byla w stanie udowodnic mu morderstwa, moglby z latwoscia dodac dwa do dwoch i skojarzyc, kto go wydal. Pozniej nawet moglby zaczaic sie na nia! Wygladalo to na doskonaly i prawdziwy motyw - przynajmniej w oczach Nekroskopa. Poniewaz B.J. powiedziala mu, ze tak jest. A srebrzenie na ostrzach zdobionych beltow? Calkowicie do przyjecia. Nawet ten dziwaczny, obserwujacy maly jegomosc mogl byc ojcem jednej z hostess, ktory sprawdzal, czy corka pracuje w porzadnym lokalu. A moze byl to prywatny detektyw idacy sladem jednego z mniej swietlanych klientow B.J.? Coz, jesli miala wiecej takich klientow jak Duzy Jimmy, to rowniez ta wersja wydawala sie byc spojna! I tak jego wspomnienia zlozyly sie w calosc. Ulozyly sie w dobrze znana melodie i w niczym nie przypominaly pojedynczej falszywej nuty, ktora draznila umysl zawsze czuly na brak harmonii. Jesli chodzi o zeszla noc, to ta strona wspomnien Nekroskopa zostala skorygowana i napisana ponownie. Moze i skrzywil twarz raz czy dwa albo zamrugal powiekami, kiedy B.J. siadla kolo niego i nalala mu kawy, ale to wszystko. Glownym zmartwieniem Harry'ego bylo to, czy nie byl uciazliwym gosciem. Poniewaz po wypiciu czerwonego wina... coz, wydarzenia zeszlej nocy byly ogolnikowo mowiac zamazane! -No to czy juz postanowiles? - B.J. przerwala jego rozmyslania. Zaniepokojony spojrzal na nia: - Co postanowilem? Przytaknela, westchnela i powiedziala: - O rany, niezle dales sobie popalic, co? Czy postanowiles, kiedy wznowisz poszukiwania zony i syna! To byla ostatnia rzecz, jaka mi powiedziales, zanim, no, zasnales. Nie, widze, ze nie pamietasz. Powiedziales, ze musisz sie z tym przespac. Powiedziales mi, ze moze to byc rownie dobrze jutro. Ale jak patrze na ciebie o poranku... raczej odradzalabym ci zbyt dalekie i pochopne wyprawy, Harry Keogh! Zbyt dalekie i pochopne - ciag slow otworzyl nowa furtke w umysle Nekroskopa. Brenda i syn. Przyszedl tu, by dowiedziec sie, czy istnial zwiazek miedzy Bonnie Jean i ich zniknieciem. Prozne nadzieje! Nie, B.J. byla tylko silna mloda kobieta, ktora lubila brac sprawy we wlasne rece. I Harry nie byl w stanie zaprzeczyc, ze gdyby byl na jej miejscu, to najpewniej zrobilby to samo. Oko za oko. Jej zwiazek tym samym byl czysto przypadkowy. I pomimo zafalszowanych wspomnien tym razem Harry mial stuprocentowa racje: jesli chodzi o zwiazek z Brenda, pojawienie sie B.J. na scenie wydarzen bylo calkowicie przypadkowe. A wiec pytanie. -Przemysle to sobie, zastanowie sie jeszcze troche - powiedzial. - Moze ze dwa tygodnie. (Dwa tygodnie? Tak postanowil. Przynajmniej trzy...na zastanowienie.) - Znow przejechal palcami po wlosach: - To znaczy jak bede w stanie myslec! Ale tyle wlasnie potrzebuje na opracowanie jakiegos planu - mam racje? Przytaknela i wzruszyla ramionami. -Coz, to oczywiscie nie moja sprawa. Zycze ci szczescia w poszukiwaniach. Ale cokolwiek zrobisz, zostaniemy w kontakcie, dobrze? Dasz mi znac, jak ci idzie? Harry nie patrzyl na nia, siedzial tylko, trzymajac sie rekami za glowe, mrugal obolalymi powiekami i staral sie skupic spojrzenie na lewej skarpetce, ktora zwisala smetnie na polowie lewej stopy. Ale jej slowa zabrzmialy w umysle jak dzwon: - Zostaniemy w kontakcie... Lekko go bezwiednie odrzucilo. Nie byl w stanie nad tym zapanowac, kiedy przed oczyma pojawilo sie kilka wyraznych obrazow: Pelnia ksiezyca, jasnozolta, jak wypolerowane stare zloto, sunaca przez pogodne nocne niebo. Tylko tyle powinien byl zobaczyc i wiedzial o tym - wiedzial, ze cos zapamietane pobieznie jak imie, ktore ma sie na koncu jezyka... rozplywa sie w niepamieci. Kiedy ksiezyc zbliza sie do pelni, bedziemy w kontakcie! I to bylo tyle, co powinno sie pojawic, prawda. Ale bylo tego wiecej: Warczace oblicze; ledwo uchwycony widok ociekajacych slina klow, rozwartych warg, szpiczastych uszu i szarej siersci i rozkazujace oczy, czerwone jak grzech - pelne grzechu -niosace jakies tajemne przeslanie, ktorego Harry nie mogl odczytac. Nastepnie znow ksiezyc z sylwetka wilczego lba, ktory unosi pysk w bezglosnym skowycie! Sceny pojawialy sie jak w kalejdoskopie... i zniknely. Zniklo nawet przeswiadczenie, ze kiedykolwiek sie pojawily, rzucajac jedynie cien na metafizyczny umysl Harry'ego. I oczywiscie wysnul mylny, lub tez nie do konca prawidlowy, wniosek: to na pewno prekognicyjne obrazy Aleca Kyle'a! Ale czy mialo to byc ostrzezenie, czy cos innego? A moze bylo to po prostu echo, nie przyszlosci, lecz przeszlosci, odbicie szalenstwa i rzezi majacych miejsce w Londynie? A jesli tak bylo, to dlaczego pojawilo sie w tej chwili? Ale juz zniklo... B.J. zauwazyla jego niepokoj: czul, ze go obserwuje. Uniosl gwaltownie glowe i spojrzal na nia, wytracajac ja z rownowagi. Na jej twarzy goscil usmiech - lub tez slad usmiechu - ktorego nie potrafila sie pozbyc. I wiedzac, ze zostala przylapana, potrzasnela glowa i powiedziala: - No i prosze - nie mozesz pic, Harry, chlopie! Stary, robisz sie ostry! A wiec usmiechala sie nad jego niedola - tak? Ale byl to bardzo tajemniczy usmiech. A moze znaczacy usmiech? I znow Harry wysnul bledne wnioski: B.J. na pewno widziala w barze wielu tego pijacych klientow. Nawet alkoholikow. Spojrzmy prawdzie w oczy, we wszystkich barach na calym swiecie siedza alkoholicy. Prawda? Problem polegal na tym, ze Nekroskop niewiele o nich wiedzial. Tylko tyle, co slyszal. Na przyklad: jednym wystarcza jeden drink, a inni potrafia pic cala noc i w ogole po nich tego nie widac. Jakim naprawde zawodnikiem byl Alec Kyle? Moze takim, co za kolnierz nie wylewa? Zbyt czesto nie wylewa? Pil do lustra? Na tyle skrzetnie to ukrywal, ze wciaz pracowal w Wydziale E? I oto Harry Keogh znalazl sie w jego ciele. Z jego nalogiem? Popatrzyl na tace, ktora B.J. ulozyla na sosnowym stole. Kawa wygladala zachecajaco, ale na jedzenie zupelnie nie mial ochoty. Gardlo mial wysuszone na wior, za to mozg byl mokry jak gabka! Ale Bonnie Jean wlasnie zadala mu pytanie. Boze, jak glupio sie poczul! O co wlasciwie pytala? - Zobaczymy sie jeszcze? - nalegala. -Ja... mam twoj numer telefonu - powiedzial jej. - Wiem, jak sie z toba skontaktowac. (Ale czemu u diaska mial sie z nia kontaktowac, poza oczywistymi powodami. Jakie uzgodnienia zapadly wczoraj w nocy? Byl pewny, ze do niczego nie doszlo.) Zastanawiajac sie nad tym, wypil kawe... Wyszedl po polgodzinie i pomaszerowal ulica na spotkanie ponurego poranka. Niedlugo potem jedna z dziewczat B.J. zameldowala jej: - Poszlam za nim, jak kazalas. Ale... zgubilam go! -Co? - B.J. byla zla. Dostala numer telefoniczny Harry'ego, ale to wszystko. Bylo to niedopatrzenie, blad z jej strony. Chciala wiedziec, gdzie mieszka, jak sie tam dostac i jak to wyglada - byly to rzeczy, o ktore mogla go wypytac zeszlej nocy. Zdawalo sie, ze to klasyczny zbieg okolicznosci, ze mieszka gdzies kolo Edynburga! Ale wiedziala, ze Harry "pozostanie z nia w kontakcie" i nie rozwazala na serio ewentualnosci, ze bedzie go ciezko odnalezc. Wyslala za nim dziewczyne dopiero po chwili zastanowienia. Teraz jednak zastanowila sie nad tym nieco glebiej: Harry byl (bylym) agentem. A co jesli ten "jego dom" nie byl jego, tylko stanowil lokal operacyjny? Byc moze to dobre, ze jej dziewczyna go zgubila. Ci jego "ludzie" mogli czekac na niego, by go odwolac, a telefon byl tylko numerem kontaktowym. Wiedziala, ze telefon byl notowany, dlatego nie mogla posluzyc sie nim, by ustalic jego adres. Nieslychanie irytujace! Poniewaz dziewczyna wciaz milczala, rzucila: - Jak moglas go zgubic? -Wszedl do kiosku - mowila dziewczyna pospiesznie. - Myslalam, ze kupuje gazete, i czekalam w samochodzie. Ale on juz z niego nie wyszedl. -Moze cie zauwazyl! - warknela B.J. - Mowilam ci, zebys uwazala. On nie jest glupi. -Wydawalo mi sie, ze uwazam - dziewczyna wygladala na porzadnie zmieszana. B.J. zlagodniala nieco i w koncu powiedziala: - Moze wyszedl tylem. - I tak to zostawila. Poniewaz w koncu Harry byl jednym z nich. W jego pracy przyzwyczajenie staje sie druga natura i odruchowo podejmuje sie dzialania majace zapobiec sledzeniu. Tyle wywnioskowala z tego, co mowil. Musial byc po prostu dobry w te klocki, to wszystko. Znow przywolala z pamieci mokra, niebezpieczna noc w Londynie: akcje w garazu, i to, jak... cos sie jej stalo, zanim doszla do siebie w alejce, i potem to, jak Harry zniknal we mgle. O tak, byl naprawde dobry w te klocki! Tak czy inaczej jakie to mialo znaczenie? B.J. wiedziala, ze znow sie do niej odezwie i wiedziala nawet kiedy - za trzy tygodnie. Zadowolona, ze sie jej upieklo, pracownica B.J. zeszla na dol, by posprzatac w barze. Poniewaz ona takze nie umiala sobie wyjasnic, jak w tak glupi i nawet idiotyczny sposob stracila cel z oczu. O ile wiedziala - a sprawdzila to dwukrotnie - rzeczony kiosk nie mial zadnego tylnego wejscia! Plaszcz Harry'ego byl bardzo obszerny i przypominal ciezka kapote, jaka John Wayne zakladal w westernach rozgrywajacych sie zima. Wydostajac sie z niego w starym domu kolo Bonnyrig, przypomnial sobie o podluznym przedmiocie wypelniajacym swym ciezarem jego lewa kieszen. Zauwazylby to wczesniej, gdyby nie byl tego poranka lekko wczorajszy. Byla to mala, plaska butelka wina B.J. - bez etykiety, ale bezblednie bylo to to samo czerwone wino z osadem w srodku. Najwyrazniej byl to prezent. Od kogo? Od B.J.? Przeciez po zeszlej nocy powinna wiedziec najlepiej. Harry Keogh i czerwone wino nie pasuja do siebie! Moze po prostu podrzucila mu je, zeby nikt inny nie musial cierpiec tak jak on. Coz, zdrowko, B.J.! Nie zastanawial sie nad tym dluzej... bo powiedziano mu, by tego nie robil. Bylo cos jeszcze na temat tego greckiego wina, o czym B.J. nie wspomniala - bylo silnie uzalezniajace, o wiele bardziej niz pochodne kokainy. Ale nawet gdyby Nekroskop o tym wiedzial, to w tej chwili nie mogl nawet na nie patrzec. Przynajmniej nie teraz... Byl pozny poranek, a Harry wciaz cierpial na zmeczenie materialu - mial sztywny kark od sofy B.J., nie wspominajac o piekielnym kacu. Wzial aspiryne i staral sie skupic mysli. Mial rankiem kilka rzeczy do zrobienia, gdyby sobie tylko mogl przypomniec, co to bylo! Ale... -Zadzwon do przelozonych. Do ludzi, dla ktorych pracujesz. Wyczysc moje konto. Nie chcemy przeciez, zeby wobec niewinnej dziewczyny toczylo sie jakies sledztwo, prawda? Nie, oczywiscie, ze nie. Ale... Bonnie Jean nie byla na widelcu, prawda? Nawet nie wiedzieli o jej istnieniu! Nawet przy tego rodzaju pseudowspomnieniach i myslach pojawiajacych sie w umysle Harry wykrecil numer Darcy'ego Clarke'a. Byla sobota, ale Darcy wciaz mogl byc w biurze. I byl. -Harry? Co moge dla ciebie zrobic? - i dodal szybko: - Jesli dzwonisz w sprawie Brendy, to przykro mi, ale... -Nie, chodzi o cos innego - Nekroskop ucial jego przemowe. I teraz wiedzial, o co naprawde tu chodzilo. - Darcy, sprawdz na policji, czy maja jedno takie nierozwiklane morderstwo, zrobisz to? Chodzi o dziewczyne z Edynburga, mloda kobiete zamordowana w Londynie mniej wiecej rok temu. Jak maja to im powiedz, ze sprawa jest zamknieta. Powiedz, ze Skippy albo aspirujacy wilkolak sa za nie odpowiedzialni. -Wciaz nad tym pracujesz? -Nie, po prostu cos mi sie przypomnialo. - Aha, coz... dzieki. -Ach, i pamietasz te posrebrzane belty od kuszy? Tak, te zdobione. Kiedys wisialy nad kominkiem w pewnym domku mysliwskim. Srebro mialo powstrzymac rdze. -A jednak jeszcze nad tym siedzisz! -Nie - Harry westchnal. - Po prostu sprawdzam wszystko, co sie wtedy wydarzylo, tylko tyle. Wtedy, kiedy Brenda i moj synek... no wiesz. -Jasne - rzekl Darcy. - Jeszcze raz dzieki, Harry. -I jeszcze - wyrzucil z siebie Nekroskop, zanim Darcy polozyl sluchawke - moze bedziesz mi mogl cos jeszcze powiedziec o Alecu Kyle'u. - Jak bede wiedzial, to ci powiem -odparl Darcy. -Zapytalem cie, czy lubil wypic. Powiedziales, ze nie pil ostro, ale kiedy zaskoczyl, to balowal do rana. - To prawda. - Moze mial jakis problem, o ktorym nie wiedziales? Chodzi o to, ze mozliwe, ze byl alkoholikiem i zdawal sobie z tego sprawe, ale mniej lub bardziej sie kontrolowal? Z wyjatkiem chwil, kiedy czarka sie przelewala i musial sobie golnac. Czekaj! Nie odpowiadaj od razu, ale zastanow sie przez chwile. To moze byc bardzo wazne, a ja wiem, jak jestes lojalny, Darcy... Minelo kilkanascie sekund, po czym rozmowca Harry'ego odparl: - Coz, to mozliwe, oczywiscie. W tej grze, jak sobie ostatnio uswiadomilem, wszystko jest mozliwe! Ale nie powiedzialbym. Nie znalem spokojniejszego faceta, Harry. Z drugiej strony... jak wiesz, byl prekognita. Wszyscy to maja wpisane w nature - wszyscy sie tego troche boja, a niektorzy bardziej. Gdyby, podkreslam, gdyby Alec mial jakis problem, to trzymalby go w najglebszej tajemnicy. A jesli tak bylo, to zaloze sie o ostatni grosz, ze byl on zwiazany z jego talentem. Talent! To mi dopiero! Czasami zastanawiam sie, czy ktos na nas wszystkich nie rzucil jakiejs klatwy! Harry przemyslal sobie to, co uslyszal, po czym powiedzial: - Dzieki, Darcy. -Nie, to ja, my powinnismy byc ci dozgonnie wdzieczni - odparl Darcy. -Prosze bardzo - automatycznie odpowiedzial Harry i juz mial odlozyc sluchawke, kiedy cos mu sie przypomnialo i znow sie odezwal: - Darcy, bede jeszcze w poblizu przez jakies trzy tygodnie, a potem bede musial wyjechac za granice. Wydaje mi sie, ze moi bliscy wyjechali z kraju. Ale kiedy pojade... to moze mnie chwile nie byc. Nie bede przeciez wracal na noc do domu. I potrzebuje jakichs funduszy. -Moge to zalatwic - powiedzial mu bez wahania Darcy. -Nie - odrzekl Harry. - Nie bede skubal Wydzialu E z pieniedzy. Ale jest cos, co mozesz dla mnie zrobic. -Powiedz tylko co. -Dowiedz sie, gdzie Rosjanie trzymaja swoje zloto. -Co? - (Calkowite zaskoczenie.) - Gdzie Rosjanie...? -Gdzie maja swoj depozyt zlota. Jak w forcie Knox. Harry odlecial, kiedy tylko wypowiedzial ostatnie slowo. Jakby przez jedna sekunde byl gdzies poza swym pokojem. Tak jak wtedy w biurze Darcy'ego, przed niedawnym zamachem IRA. Tylko ze tym razem nic tego nie poprzedzalo, nic nie wyjasnialo, dlaczego Harry... ...Dlaczego Harry stal na dworze, gdzies indziej w jasnym swietle dnia, i wyciagal szyje, by spojrzec na szczyt bialo-zoltych klifow... na przysadzisty zameczek o bialych scianach, posiadlosc czy tez chateau przycupnieta na krawedzi zapomnienia. Fortece na stoku gory (z punktu widzenia Harry'ego) na samej krawedzi stromej sciany opadajacej w dol na kilometr i konczacej sie skalnym rumowiskiem. Byl to obraz... srodziemnomorski? Widac bylo wyblakle od slonca skaly, kruche krzaczki, kilka karlowatych iglakow, a wokol roznosil sie slony zapach pobliskiego morza. -Ich rezerwa zlota? - powtorzyl Darcy, momentalnie sciagajac Nekroskopa z powrotem do rzeczywistosci. - Coz, musza jakies miec! I prawdopodobnie moge sie czegos o nich dowiedziec, ale... Harry szybko wzial sie w garsc. Niedawna wizja mogla byc jedynie sladem prekognicji Aleca Kyle'a. A jesli chodzilo o to, co przedstawiala... ktoz to mogl wiedziec? Staral sie prowadzic rozmowe, jakby nic nie zaszlo. -A jesli nie Rosjan, to jakiejs wrogiej organizacji - moze mafii albo jakiejs innej podobnej majetnej strukturze - chcialbys zobaczyc, jak gwaltownie kurcza im sie fundusze? Moze bedzie to z korzyscia dla nas? U jakichs handlarzy bronia albo narkotykami? Na pewno wiesz, o czym mowie. Darcy zasmial sie w glos... ale Nekroskop nawet nie zachichotal, wciaz otrzasal sie z efektow niewyjasnionej - wizyty? W koncu szef Wydzialu E odchrzaknal: - Hkheem! Wiesz, gdybym cie tak dobrze nie znal, Harry, moglbym cie podejrzewac o planowanie czegos zdecydowanie nielegalnego. -Podejrzewam, ze zalezy to od punktu widzenia. Zrobisz to dla mnie? -Jesli tego chcesz, to tak - odparl Darcy. Harry pokiwal glowa, pomimo ze rozmowca nie mogl go zobaczyc, i powiedzial: - No to sie pospiesz, aha, i Darcy - sprawdz, kto moze dac nam dobry kurs bez zadawania pytan. Tym razem, odkladajac sluchawke, Harry usmiechal sie mimo bolu glowy. Wiedzial bowiem, ze po drugiej stronie Darcy Clarke byl smiertelnie powazny. Kiedy tylko sluchawka spoczela na widelkach... ...Znow sie tam znalazl! Ale tym razem stal na gorze na krawedzi klifu, a obok wznosily sie sciany donzonu. Spojrzal w gore, spogladajac na sredniowieczne wiezyczki, ktore wygladaly jak zakleci w kamien straznicy. I poczul, jak wlosy staja mu deba, byc moze z powodu wichru wiejacego z gory. Wizja pojawila sie i znikla, a Harry znow zasiadl do telefonu. Wlosy wciaz mu staly na glowie... Bonnie Jean martwila sie. Martwila sie Wydzialem E: na ile udalo sie jej zepchnac Harry'ego, czy tez w ogole "ich", z tropu. Martwila sie tez Harrym Keoghiem, poniewaz wciaz czula, ze jest w nim cos, co sie nie zgadza. Jesli chodzilo o niego, to po wyjasnieniu jednej tajemnicy pojawiala sie nowa! Na przyklad to, jak szybko sie poruszal i jak blyskawicznie potrafil zniknac i sie pojawic, i to, z jaka latwoscia zwiodl jej dziewczyne. A jesli chodzi o naszpikowanie jej jakims narkotykiem tamtej nocy w Londynie, to im dluzej sie nad tym zastanawiala, tym bardziej wydawalo jej sie to idiotyczne, w ogole niemozliwe! Ale alternatywa wydawala sie jeszcze bardziej idiotyczna i niemozliwa! Wiec musiala to byc prawda. Gdyby jeszcze mogla sie bardziej do niego dobrac, gdy byl w jej mocy. Mogla dowiedziec sie o wiele wiecej na temat Wydzialu E, dla ktorego pracowal, to po pierwsze... A jakby tego bylo nie dosyc, to jeszcze pojawila sie kwestia obserwatora. Czy mogl to byc detektyw albo ojciec jednej z dziewczat pracujacej u Bonnie? Na pewno nie. Ale z opisu, jaki podal jej Harry Keogh, B.J. podejrzewala, kto to byl, czy tez co - co to moglo byc. Coz, zdarzalo sie to juz wczesniej, kilkanascie razy w ciagu wielu dziesiecioleci. I rownie dobrze moglo sie zdarzyc teraz. Powinna chyba byc wdzieczna Harry'emu, ze zwrocil jej uwage na to, tylko ze na wdziecznosc nie bylo tu miejsca. Ale wczesniejsze ostrzezenie jest jak nowa bron. Jesli okaze sie, ze rzeczywiscie wystapil tu lub mial wystapic najczarniejszy scenariusz, B.J. musi sie tym zajac, sciagnac ich ogien na siebie i ochronic Mistrza. Robila to juz wczesniej - pierwszy raz sto siedemdziesiat piec lat temu, by odciagnac ich od wlasciwego celu, i dwa razy w miedzyczasie. Podczas pierwszego razu brakowalo jej doswiadczenia, a jednak sie udalo, podobnie jak pozniej, inaczej nie byloby jej tutaj! Dlatego wlasnie trwala na swoim posterunku, by strzec swego pana w jego glebokim snie, czekajac na adwent Przepowiedzianego Tajemniczego. I znow chociaz przez krotka chwile jej mysli wrocily do Harry'ego Keogha... Czas wezwania byl bardzo bliski, moment, w ktorym bedzie musiala przyjsc do Niego. Ale ten obserwator: Skoro on (albo tez oni) byl tak blisko i skoro pozwolono mu isc sladem B.J., w tajemnicy, byc moze do samej jego gawry, to bylo nie do pomyslenia, ze w tak glupi sposob mogla zdradzic tajemnice bezpieczna przez szesc stuleci! Coz, przynajmniej wiedziala, ze Keogh nie jest czescia spisku. Po pierwsze, gdyby byl, to nie powiedzialby jej o obserwatorze. A kiedy byla pod wplywem jego narkotyku, mogl z nia zrobic, co chcial, mogl ja... usunac, by zajac sie samym Mistrzem. Bo czyz bez B.J. jej Mistrz nie byl jedynie bezbronnym biedactwem w kamiennym grobie? Harry jednak nie zrobil niczego zlego, a jedynie wydostal ja stamtad. Ale coz by dala teraz za niezwykle zdolnosci Harry'ego Keogha! Moc tak blyskawicznie zniknac. Z nim przy boku nie miala sie czego obawiac podczas nadchodzacych odwiedzin jej Mistrza! Harry zgubilby wszelkich, ktorzy by chcieli podazyc jej sladem, rownie latwo, jak zgubil sledzaca go dziewczyne. Z nim po jej stronie... albo z nim u jej boku? Keogh... Keogh... Keogh! Czemu nie potrafila wyrzucic go z mysli? W koncu to ona, Bonnie Jean Mirlu, byla uwodzicielka majaca moc fascynacji swoja osoba! A jednak w przedziwny sposob to on fascynowal ja... Tak? I czy to cos znaczylo? Jego oczy byly tak cieple i niewinne: ani zachlanne, uwodzicielskie czy figlarne (moze w niewielkim stopniu), ani specjalnie piekne, a jednak niezwykle swoja glebia odzwierciedlajace kryjaca sie za nimi dusze. Te jego oczy byly tak pelne odbicia pieknej duszy. B.J. wstrzasnal odruchowy dreszcz, poniewaz mysl o jego duszy byla... smakowita! I jesli Mistrz tylko jej pozwoli, to bedzie mogla zakosztowac jej, ukrasc mu ja w jednej skrwawionej posoka chwili! Tak, to na pewno polozy kres tej jego calej tajemniczosci. Jego tajemniczosci?... Bonnie Jean podskoczyla na fotelu w salonie w przyplywie pewnej mysli. Harry Keogh: tajemniczy mezczyzna pojawiajacy sie znikad, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. I B.J. czula to dziwne przyciaganie, dziwaczna, trudna do umiejscowienia swiadomosc, jakby go znala od dawna. Byla tak intensywna, ze zamiast kazac go zabic - lub zabic go samej - powierzyla mu swoje zycie! Nastepnie pozniej odnalazl ja, by ja ostrzec. Ten tajemniczy Harry Keogh. O czym myslala? Ze moglby byc owym Tajemniczym, na ktorego od tak dawna czekal jej pan. A jesli nim byl, to jak mogla mu tak po prostu pozwolic odejsc?... Bonnie Jean zbyt dlugo zyla, by panikowac, ale w tej chwili byla tego bliska. Logika wziela gore. Wiec Harry Keogh przyszedl i zniknal... i co z tego? Wroci, i ona wiedziala, ze wroci - kiedykolwiek go wezwie! Dokonala tego, poslugujac sie hipnotyzmem i magnetyzmem - byl z nia nieomal tak zwiazany, jak ona ze swym spiacym Mistrzem. Tylko ze nie wiedzial o tym i prawdopodobnie nigdy sie nie dowie. Bedzie z nim, wykorzysta go, postapi z nim podlug swej woli, a pozniej bedzie pamietal tylko to, co ona zechce, by pamietal. Gwaltowny impuls, by zadzwonic do niego - teraz, zaraz - stopniowo zniknal. To on mial do niej zadzwonic, a nie ona! Poza tym nigdzie sie nie wybieral przez trzy tygodnie. Kiedy to zrobi, bedzie jechal z B.J. na spotkanie z Mistrzem. Tak, i wtedy wszystko bedzie na swoim miejscu. Harry w cudowny sposob dowiedzie, ze jest wybrancem, a ona odbierze swoja nagrode - wieczna wdziecznosc swego Mistrza. A jesli okaze sie, ze jednak nie jest wybrancem, to i tak otrzyma nagrode, a jej pan zaspokoi gwaltowna zadze. Poniewaz bedzie to chwila regeneracji, czas karmienia. Chwila chwaly Bonnie Jean, oraz chwila chwaly Pana i Mistrza i przodka, wilczego pana, Radu Lykana!... Tymczasem powinna zajac sie obserwatorem i odkryc, kim jest. Przy pomocy dziewczat nietrudno bedzie zorganizowac grupe obserwacyjna - zasadzke? - na ulicy przed winiarnia. Z niewielkiego okienka na poddaszu B.J. mozna bylo zobaczyc szczyty dachow, ale rownie dobrze byly widoczne drzwi na ulicy, w ktorych Harry go zobaczyl. Ktos mogl tu usiasc skryty przed wzrokiem innych i obserwowac ulice spoza siatkowych firanek przez caly dzien. Rowniez w nocy, gdyby B.J. tego zazadala. Gdyby ktos rzeczywiscie obserwowal jej lokal i gdyby byla to spodziewana okropna kreatura, B.J. dowie sie o tym od razu. A kolejnej nocy jedna z jej dziewczat pojdzie za nim i tym razem bedzie uwazac, by go nie zgubic! Nie wazy sie go zgubic! Nie, jesli ceni swe zycie. Nie, jesli ceni wiele istnien... Wciaz tego samego popoludnia, w pracowni domu na przedmiesciach Bonnyrig, Nekroskop Harry Keogh siedzial pograzony w myslach - potakujac od czasu do czasu -przegladal liste odleglych miejsc, ktora w kilka godzin sporzadzil w miejscowej bibliotece. Byl to podstawowy system, ktory mial wiele luk: Przy pomocy atlasu swiata posuwal sie wzdluz tych samych szerokosci geograficznych, zaznaczajac obszary na zachod od Wysp Brytyjskich o podobnych parametrach pogodowych. Nie zapomnial rowniez o zachodnim wybrzezu Wielkiej Brytanii, ale wszystkie regiony nadmorskie mialy te same cechy wspolne. Ten pomysl pojawil sie po rozmowie z mama, ktora powiedziala cos, nad czym sie pozniej zastanawial: ze Brenda uwazalaby to miejsce, Bonnyrig, za idealne dla niej. Harry poszedl kilka krokow dalej, ukladajac przeciwstawne - choc jak najbardziej realne - miejsca z malowniczymi krajobrazami, w ktorych noca opada mgla, za dnia zacina deszcz, rosnie wysoka trawa, pochyle drzewa i dzikie kwiaty. I naprawde mozna sie skryc przed wzrokiem ludzi w zarosnietych ostepach dzikich ogrodow. Skryc sie przed wzrokiem Harry'ego. Gdziez wiec mozna znalezc podobne miejsca? I czy klimat na tej samej szerokosci geograficznej jest taki sam? Poniewaz obraz, ktory stawal mu przed oczami - przynajmniej jesli chodzi o warunki pogodowe - nie roznil sie wiele od nadbrzeznego rejonu z dziecinstwa Brendy. Nekroskop musial po prostu rozciagnac ten rejon o trzysta kilometrow na polnoc, zahaczajac o Edynburg i Firth of Forth. I oczywiscie Bonnyrig. Dalo mu to obszar opasujacy ziemie pomiedzy 55 i 56 rownoleznikiem polnocnym, w ktorym znalazly sie: Antrim, Donegal i Londonderry na polnocy Irlandii. Harry wczesniej nie zakladal, ze Brenda i jej syn moze byc tak blisko - w Irlandii. Zatrzymal sie na chwile, bo zobaczyl, ze ten pas rowniez zawiera Moskwe, kilkanascie tysiecy kilometrow zamarznietej tundry, morze Beringa i Alaske! I to by wlasciwie podwazalo przynajmniej te teorie. Harry potrzasnal glowa i usmiechnal sie cokolwiek kwasno, bo przeklinal sie w duchu za to, ze byl takim nieukiem z geografii. Gdyby jego wiedza geograficzna byla choc zblizona do umiejetnosci matematycznych! Ale przeciez niespotykane zdolnosci Nekroskopa zwiazane z liczbami mialy niewiele wspolnego ze szkolna edukacja. A przynajmniej z wiedza, ktora poznal od zywych... Kiedy odrzucil olowek i odchylil do tylu glowe, skladajac ja na oparciu fotela, zadzwonil telefon. Harry usiadl prosto, siegnal po telefon stojacy na stoliku telefonicznym, zatrzymal sie w pol gestu i zmarszczyl brwi. Stala tam butelka wina B.J., tam gdzie ja zostawil, obok telefonu. A Nekroskop byl spragniony. On - czy tez cialo Aleca Kyle'a - byl spragniony. Oczy piekly go, jakby mial kilo zwiru pod powiekami, gardlo go bolalo, jakby ktos rozpial mu w srodku drut kolczasty, a jego umysl byl podobnie wysuszony i zbolaly. W przedziwny sposob wiedzial, ze lyk tego wina, jeden lyk, wyleczy wszystkie dolegliwosci i ze bedzie mogl ponownie zajac sie swoimi sprawami. Ale zajac sie jakimi sprawami? Przed chwila czul sie dobrze, a teraz?... Harry zupelnie nie byl w stanie okreslic, dlaczego zamarl tak z reka wyciagnieta w kierunku telefonu. Ale nagle pociemnialo w pokoju, jak gdyby miala rozpetac sie burza. A moze to przez zakurzone okna patia - nie mial czasu ani ochoty ich umyc, a swiatlo przebijajace sie z mozolem przez zarosniety ogrod bylo glownie szare. Telefon zadzwonil ponownie, natarczywie, przyciagajac jego dlon blizej miejsca, gdzie podskakiwal nerwowo na zakurzonym stoliku. A jednak cos go powstrzymywalo przed podniesieniem sluchawki. Poczul chlod na, czy tez raczej w, karku, jakby zimny wiatr hulal po szpiku kostnym, i zadygotal. W ciagu kilku sekund w calym pokoju zrobilo sie zimno jak w grobie! Co jest, do diabla?... Odbierz, idioto! - uslyszal wlasny natarczywy glos z wnetrza glowy. Podnies ten cholerny telefon! Co sie z toba dzieje? Ale przeciez nie czekal na zaden telefon, prawda? A moze czekal? Bylo cos, co powinien byl pamietac o telefonie, ale kiedy probowal sobie przypomniec co, za kazdym razem mu umykalo. Jak slowo na koncu jezyka, ktore nijak nie chce sie wylonic z niepamieci. Umysl skolatany wedrowkami po mapie i planowaniem - mial... dokads jechac! Czekal na telefon? Moze i tak, ale czy teraz? I w ogole co to miala byc za rozmowa? Pytania, wciaz te pytania! W glowie mial pustke, czy tez raczej motek drutu kolczastego. Oczy go piekly... gardlo bolalo... a obok stala bardzo kuszaca butelka czerwonego wina B.J... i... DRRRyyyn!...DRRRyn! -Cholerny telefon! Harry juz siegnal po sluchawke, zacisnal na niej palce, podniosl... i w pokoju zrobilo sie ciemno jak w nocy i juz wiedzial, ze bedzie burza. Teraz grom! - pomyslal. Teraz blyskawica! Ale grom i blyskawica nie nadeszly. Nadeszlo co innego. Bezwiednie Harry zacisnal uchwyt na pokrytej futrem sluchawce telefonicznej, kiedy podnosil ja z widelek do twarzy... telefon to nie byl. Na poczatku podniosl to, po czym to cos zaczelo podnosic jego! Napiety, wydluzajacy sie kabel ciagnal go z calej sily, jakby wyprowadzal niegrzecznego psiego brutala. Po prostu nie mogl uwierzyc wlasnym oczom, kiedy spojrzal na reke i zobaczyl, co go tak ciagnelo: To nie byl pies, lecz warczaca, parskajaca i zachodzaca warkotem wilcza glowa z zaczerwienionymi, drapieznymi oczami o zoltych teczowkach! To cos nie mialo ciala, ale wyrastalo ze sluchawki telefonicznej. A kabel byl jak smagajaca powietrze smycz miotana wscieklymi rzutami zywej glowy, po czym poluzowal sie, kiedy paskuda na koncu starala sie przyciagnac ramie Harry'ego do wewnatrz, by rzucic sie do jego otwartych ze zdziwienia ust! Glowa starala sie go chapnac, wgryzc sie w niego, zmiazdzyc mu twarz w uscisku strasznych, podobnych do potrzasku na niedzwiedzie szczek! -Boze wszechmogacy! - wykrztusil Harry, zaciskajac piesc na szorstkiej siersci, starajac sie prawa reka odciagnac glowe, a lewa oslonic twarz. W rozwartym, ociekajacym piana warczacym wilczym pysku tkwily olbrzymie zeby koloru kosci sloniowej, (uszy mial polozone po sobie), ktore zdawaly sie wyznaczac kierunek makabrycznego ataku, uwypuklajac tylko klapiaca, szczekajaca potwornosc pyska siegajaca po Nekroskopa. Po czym: Garnitur zebisk zblizyl sie do machajacej lewej dloni, by zatrzasnac sie na przynajmniej trzech palcach, czemu towarzyszyl trzask pekajacych kosci i okropny bol rozdzieranego ciala i rozrywanych miesni! Z mikrofonu sluchawki wylonily sie lapy wielkie jak jego dlonie, a za nimi szare, sliskie od sluzu cialo, jakby telefon rodzil to Cos! Szczeki klapaly o kilka centymetrow od twarzy, rozbryzgujac na boki krew i kawalki pogruchotanego, pogietego palca! Szare futro wydzieralo sie spod palcow prawej dloni, w ktorej zostawaly strzepy oderwanej siersci! Nie... nie byl w stanie go powstrzymac! I co najgorsze, dostrzegl w zoltych, morderczych, jakze rozumnych slepiach inteligencje, kiedy krwawe zebrowiny podniebienia twardego rozwarly sie, by zacisnac sie na jego twarzy, jego glowie! Harry wydal gardlowy, jednak niczym nie powstrzymywany krzyk, rzucajac sie spazmatycznie do tylu, odpychajac nogami z taka sila, ze przewalil fotel. Jakby z odleglosci miliona kilometrow uslyszal odglos ciezkich kropli na szybie i w koncu zobaczyl blyskawice. Nastepnie potezny odglos gromu nadciagnal z oddali, a powiew wiatru z loskotem otworzyl drzwi w patio. Mama Harry'ego wbiegla przez drzwi, wolajac: - Harry! Dobry Boze, synku... co to byl za sen?! Postac mamy byla platanina kosci, blota i wodorostow, ale nie bylo w tym nic dziwnego, poniewaz zawsze pokazywala sie w tej postaci. Wiedzial jednak rowniez, ze nie powinno jej tu byc, ze jej tu nie bylo... chyba ze w jego umysle?... -Harry? -Mamo! - wykrztusil, dyszal i wciagal spazmatycznie powietrze, lezac na podlodze, wystawiony na deszcz spadajacy mu z sykiem na twarz i wiatr wyjacy w ogrodzie, ktory miotal kartkami wyrwanymi z notatnika w derwiszowym tancu po pokoju. Sen? Oczywiscie, ze to musial byc sen! Ale skad u niej to pytanie? -To koszmar, mamo - skierowal swoja odpowiedz do miejsca, gdzie jej utopiona dusza lezala w mule i zielsku w zatoczce rzeki, ktora byla jej grobem. - Pierdolony, paskudny ko... koszmar! - Po raz pierwszy (i prawdopodobnie ostatni) w swoim zyciu Nekroskop Harry Keogh zaklal w obecnosci swej ukochanej mamy. Ale nie mial sie czym przejmowac, bo jego mama "widziala" sen i rozumiala... 5. Harry: Zle przeczucia i srodkiostroznosci Bonnie Jean: Droga do gawry -Mamo - powiedzial Harry, kiedy przestal sie trzasc. - Myslisz, ze to mozliwe, ze ja... troche moze wariuje?-Masz na mysli chorobe psychiczna? (Jego dawno zmarla matka musiala bardzo uwazac odpowiadajac.) Czy ty jestes szalony? Jest to wysoce nieprawdopodobne. Gdyby w ogole mialo sie to stac, synku, to z pewnoscia staloby sie jakis czas temu. Ale po tym wszystkim, co przeszedles - o czym nawet nie mozna spokojnie myslec - mysle, ze jest bardzo mozliwe, ze cierpisz z powodu stresu, leku i napiecia. I kto wie? Moze rowniez jestes chory pod wzgledem fizycznym. No, na jakas zwykla chorobe. Na co? Na oczy? Na gardlo? Na pustke we lbie? Zamrugal i przelknal sline, starajac sie przyniesc sobie ulge. -Na grype, jak sie znam na rzeczy! - powiedziala mama. - Masz wszystkie klasyczne objawy. Cierpisz na pozostalosci po zyciu w Londynie. Ja bylam tam tylko raz - och, jakies trzydziesci lat temu, kiedy bylam mloda dziewczyna - i to tylko przez kilka tygodni, a i tak odchorowalam ten pobyt! Caly ten smog, zadymione pociagi i brudne stacje kolejowe. Nie tylko to. Czy nie ostrzegalam cie przed przychodzeniem do mnie nad rzeke na pogaduszki? Nie przy takiej paskudnej pogodzie, Harry! Nie, kiedy mozesz z latwoscia rozmawiac ze mna w cieple i wygodzie swego domu. Harry wzruszyl ramionami i powiedzial: - Wiesz, ze tak nie lubie, mamo. - Nastepnie udalo mu sie wymusic na sobie suchy usmiech i dodal: - Poza tym Londyn, o ktorym mowisz, zniknal dawno temu! Teraz nie jest tak zle. Gdzie ja to czytalem, ze jak sie wpadlo do Tamizy w latach czterdziestych, kiedy bylas mloda dziewczyna, to mialo sie duzo szczescia, jesli sie tonelo - bo inaczej czekala smierc w meczarniach od mnostwa zarazkow, ktore plywaly w rzece. Wyczul bezcielesne mamine potakniecie. - O ile pamietam, to tak wlasnie bylo. Ale... -...Ale teraz w Tamizie plywaja ryby - poinformowal ja. - Nawet lososie! - Coz, ja tam bym ich nie jadla! - powiedziala. - A poza tym zmieniasz temat! Bo wiesz, co zaraz bedzie. - Ze powinienem pojsc do lekarza? - Owinal sie szczelniej plaszczem. Kucal nad brzegiem zatoczki nad polyskujaca szaroscia, wzburzona wiatrem woda. Ale bylo cos w glosie Nekroskopa (moze szyderstwo? niecierpliwosc? lub zwykle znuzenie?), co sprawilo, ze matka az zaniemowila. - Prosze! - parsknela. - To tak sie dziekuje za dobra rade? Coz, twoja babcia zwykla mowic: Nie mozna pomoc czlowiekowi... -Ktory sam sobie nie chce pomoc - dokonczyl Harry. - Tak mamo, wiem. I wiem tez, ze masz racje. Wiec pojde do lekarza - jutro. -A czemu nie dzisiaj? -Bo jest pozne popoludnie. Nawet jesli znajde otwarta przychodnie, to moge sie zalozyc, ze bedzie kolejka. I, mamo, dzisiaj lekarz nie jest zachwycony, jak sie go wzywa do grypy! -Nie - powiedziala. - I tak bedziesz czekal do smierci, tak? - I zanim zdolal odpowiedziec, rzekla: - Harry, mieszkasz tam sam i nie masz zadnych przyjaciol! Przynajmniej nie wsrod zywych. Co bedzie, jak stanie sie cos powaznego? Wzruszyl ramionami: - Ale mam telef... - i przerwal w pol slowa. Mama dopowiedziala: - Tak, telefon... ktorego sie boisz. Ale nie moge cie winic. To byl bardzo zly sen, Harry! -A moze ostrzezenie? - zastanawial sie na glos... nastepnie potrzasnal glowa i powiedzial: - Nie, mamo, nie boje sie swego telefonu, jestem nim tylko nieco zaniepokojony... I tak bedzie dopoty, dopoki nie dowiem sie, o co tutaj chodzi. Skupila sie na pierwszej wypowiedzianej przez niego mysli: - Ostrzezenie? Co masz na mysli? -Alec Kyle byl prekognita, prognostykiem. To byl jego talent: potrafil zlapac przeblyski przyszlosci. Zwykle we snie, tuz przed przebudzeniem. I mysle, ze wciaz tak jest. Czy tez raczej... -Naprawde? (Czasami byla dla niego za szybka.) - Jest to mozliwe. Ten sen nie byl moim pierwszym... ostrzezeniem. -Ale czy to nie wyjdzie przypadkiem na dobre? - spytala. -To znaczy na pewno lepiej jest wiedziec, co czlowiekowi grozi, niz zyc w nieswiadomosci. -Moze i tak - odparl. - Ale sama wiedza o tym, ze zbliza sie jakies okropienstwo, nie pomoze zrozumiec mi, o co tu chodzi. Czasami rozumiem, a czasami nie. Tak to wlasnie bylo z Kyle'em. Poza tym on... - Harry przerwal. -Tak? -Mysle, ze Kyle mogl byc alkoholikiem - wydusil to z siebie. - Panowal nad tym bardzo - tak jak to bylo mozliwe - ale niemniej jednak tak bylo. -Och, kochanie! - powiedziala mama wolno ze smutkiem w glosie. - I ty?... -Tak samo musze to kontrolowac. -Czy doswiadczyles... potrzeby, checi wypicia czegos mocniejszego? -Wiecej niz checi - Harry przytaknal gwaltownie i wiedzial, ze mama to wyczula. - A dlaczego boli mnie glowa? - westchnal. - Jak widzisz, to nie grypa. - I dodal szybko: -Ale obiecuje, ze i tak pojde do lekarza. Nagle przyszlo jej cos do glowy. -Wiec twoj sen niekoniecznie byl pokazem talentu biednego pana Kyle'a? -Co takiego? - Ale poniewaz rozmowa ze zmarlymi zwykle niesie ukryte tresci, Nekroskop doskonale pojal, o co jej chodzilo. - Myslisz, ze to jakies halucynacje? -Delirium tremens (bezcielesna glowa przytaknela). Coz, byc moze. Wiec jak widzisz, Harry, mamy tu koniecznosc interwencji medycznej! Owinal sie jeszcze scislej plaszczem i westchnal z rezygnacja. -Tak, mamo, chyba tak... Znow zrobilo sie wietrznie i Harry poszedl do domu. Dom: stara budowla, gdzie mieszkali z matka i ojczymem Wiktorem Szukszinem, dopoki szaleniec Szukszin nie zamordowal jej, topiac ja pod lodem na rzece. Harry byl malym chlopcem, ale "pamietal" ten dzien doskonale - i do tego zapamietal oczami matki! Wiec moze ta "nowosc" byla czescia starszej umiejetnosci - moze byl obserwatorem czasow, jak starotestamentowy czarownik. Poniewaz mogl wyraznie zobrazowac przeszlosc, ktorej sam nigdy nie doswiadczyl, dlaczego by wiec nie mial poznac przyszlosci, ktorej nie znal jeszcze zaden czlowiek? Byc moze przeblyski przyszlosci dotarly do niego przez kontinuum Mobiusa i w ogole nie mialy nic wspolnego z Alekiem Kyle'em! Tym samym metafizyczny umysl Harry'ego krazyl w druga strone seria coraz mniejszych kregow i wciaz nie mogl nigdzie dotrzec. Dom: w najlepszym wypadku nieprzytulne, zaniedbane miejsce. Pewnego dnia znajdzie czas, by zrobic z tym porzadek, zaczynajac od ogrodu, ktory rozrosl sie prawie do samej rzeki. Tylko ze nazywanie tego ogrodem bylo duza przesada, w rzeczywistosci byla to zarosnieta, zachwaszczona puszcza! Kiedy znow zaczelo padac, Nekroskop pospieszyl powykrecana wylozona plytami sciezka do upstrzonych przez muchy drzwi do patia, przysiegajac sobie w duchu przez cala droge, ze kolczasty bluszcz smagajacy mu nogi pojdzie na pierwszy ogien! Wszedl do srodka i zobaczyl ciemniejace niebo, na ktorego tle widac bylo slaniajace sie drzewa nad rzeka przeginane potezniejacym wichrem. Wspanialy dzien na koszmary, trzeba przyznac! Ale Harry nie wierzyl, ze to byl tylko koszmar. Pomimo surrealistycznych wlasciwosci wtedy wydawal mu sie bardzo realistyczny. A jesli zlekcewazyl inne ostrzezenie, tam w Londynie w kwaterze Wydzialu E? I tak bylo ostro, ale gdyby nie byl w stanie uzyc drzwi Mobiusa, jak to "przewidzial" - nie wymagalo to wiele myslenia. Przynajmniej zrozumial tamto ostrzezenie. Co sprawialo, ze ta druga wizja - w ktorej byl stary zamek na klifie - byla podwojnie podejrzana, bo jej zupelnie nie rozumial. Malo tego, ponownie wlosy stanely mu deba na glowie na jej wspomnienie! Jesli chodzi o ostatnie ostrzezenie, koszmarny telefon: cokolwiek go czekalo, czego by mial nie zrobic, Harry wiedzial, ze tego juz na pewno nie wolno mu zignorowac! Tym razem zamknal drzwi do patia za soba i wlaczyl pojedyncze, gorne swiatlo. I w zakurzonej graciarni zwanej pracownia, gdzie w rogu lezala otwarta skrzynka z sosnowego drewna do pakowania roznych przedmiotow, z wysypujaca sie ze srodka trawa, a kilka "doczesnych przedmiotow" Harry'ego walalo sie wokol. Sam fakt, ze fotel wciaz lezal na ziemi, gdzie go zostawil, wychodzac w pospiechu, a lawa byla wywrocona do gory nogami, i ze telefon sam do siebie mruczal porzucony na podlodze, mowil za siebie... to wszystko bylo nieistotne. Przedmioty te byly czescia ogolnego balaganu, to wszystko. Tylko ze to nie bylo wszystko, poniewaz Harry wiedzial, ze w rzeczywistosci byly to okruchy jego snu. Szczegolnie telefon. Podniosl go z ziemi, podniosl sluchawke i juz mial polozyc ja na widelki - ale sie zatrzymal. A co bedzie, jak zadzwoni? Ale jak mogl dzwonic? Nikt, albo prawie nikt nie znal tego numeru. Nie bylo go tu przez dlugi czas i jego nazwisko nawet nie figurowalo w ksiazce, a poza tym poprosil o zastrzezenie numeru. Miala go B.J., to prawda (chociaz zupelnie nie wiedzial, czemu jej go dal). Ale do cholery, w koncu byla tylko niewinna - nawet jesli uparta czy nawet nierozwazna - mloda kobieta. A jednak w jakis sposob fascynujaca. Byl jeszcze Wydzial E... Czy to oni? Czy przerazil sie telefonu z Wydzialu E, przerazil sie czegos, o czym nie chcial wiedziec? Czegos takiego jak smierc zony, dziecka lub obojga? A moze wezwania do sprawy, ktorej nie mogl zignorowac? Chodzilo o to, ze jako skladowa krajowych sluzb specjalnych Wydzial mial wlasny Wydzial Podlych Sztuczek. I gdyby naprawde go potrzebowali... nie zawahaliby sie ani przez chwile. O to chodzilo? Jego sen byl symboliczny, ubarwiony ostatnimi przezyciami z Londynu? Wyjasnialoby to wilczy fetysz, ktory w sobie rozwinal, ktory powiazal sie z ostrzezeniem, wytwarzajac koszmar. Wiec wciaz najlepszym typem bylo powiazanie tego z pozostalosciami po talencie Aleca Kyle'a. Widzial przyszlosc, cos ostrzeglo go przed odebraniem tego telefonu najprawdopodobniej z Wydzialu E, ktory mogl byc niebezpieczny -musial sie przed tym bronic. Coz, latwo poszlo. Bardziej zdecydowany polozyl sluchawke na widelkach, podniosl ja ponownie i wykrecil numer centrali. Wykonujac te prosta czynnosc i czekajac na zgloszenie, pocil sie i rozgladal po pokoju. Az w koncu: -Tu centrala. W czym moge pomoc? - Chcialbym zmienic numer, na zastrzezony -powiedzial. Po sprawdzeniu powiedziala: - Ale panski numer juz jest zastrzezony, sir. -Chce go znow zmienic. -Dobrze. Przelacze pana pod wlasciwy numer... I juz. Co do Bonnie Jean... zawsze mogl jej dac nowy numer, jesli zajdzie taka potrzeba. I pozniej, czujac sie ogolnie znacznie lepiej, Nekroskop ogolil sie, posprzatal w pracowni, dokonczyl rozpoczete miesiac temu rozpakowywanie i przyrzadzil sobie wieczorny posilek... I oczywiscie pomyslal o Brendzie i malym Harrym. Martwil sie o nich tak bardzo, ze byl w stanie rzucic sie w kontinuum Mobiusa w pogoni za cieniem i poswiecic tej czynnosci reszte zycia. Pogon za cieniem? Czemu tak pomyslal? Alez oczywiscie, wiedzial dlaczego: poniewaz moc jego syna byla rowna jego i jesli nie chcial byc odnaleziony, to Harry nie mial najmniejszych szans na odnalezienie go. Jego atutem byl fakt, ze wiecej wiedzial o tym swiecie i panujacych tu zwyczajach. Mial tyle doswiadczenia, ile kazdy dorosly. A dziecko... to tylko dziecko. Ale w zadnym wypadku nie bedzie nigdzie sie wybieral przez ile, trzy tygodnie?... Mogl potrzebowac tyle, by opracowac dokladnie kampanie poszukiwawcza... Tymczasem bedzie tu mieszkal w cieple i wygodzie pomimo zlej pogody na zewnatrz, bezpieczny w starym domu. Harry potrzasnal glowa i zmarszczyl brwi. Boze, zaczynal mowic jak matka! Zaczal sie o siebie troszczyc - obiecal pojsc do lekarza i w ogole! Ale cale trzy tygodnie na zaplanowanie poszukiwan? Wzruszyl ramionami, zamrugal powiekami i pogladzil sie po bolacym gardle. I nagle mentalna pustka wrocila w miejsce, w ktorym powinien znajdowac sie jego umysl. I tyle a propos szybkiego wyleczenia! Jesli chodzi o plan poszukiwan: jesli ma to potrwac trzy tygodnie, niech trwa tyle! Musial tylko sobie teraz opracowac szczegoly. Ale gardlo go tak bolalo! I oczy - piekly jak diabli... prawdopodobnie z niewyspania, albo tez po nocy w pijackim snie, kiedy miotal sie i przewracal na sofie Bonnie Jean. Na te mysl przypomnial sobie o winie. Stalo tu na stoliku... ... A teraz lezalo na podlodze przewrocone obok listwy podlogowej pod polka z ksiazkami, od czasu kiedy wszystko powywracal. Podpelznal po nie, nie zdajac sobie sprawy, jak bardzo go pragnie, i starajac sie przekonac samego siebie, ze to lekarstwo i ze to samo zapisalby mu lekarz. Jest cieple, pachnace zywica, ma w sobie moc sprowadzania snow, rubinowe i jak pieknie wiruje w kieliszku. Na pewno ulzy jego gardlu. Tylko lyczek, to wszystko. Tylko ten maly kieliszeczek. Po za tym to nie byl jego nalog, ktoremu musial ulegac, ale Aleca Kyle'a. Tylko ze tym razem to naprawde bylo dla kurazu i do celow medycznych. Byl przeciez taki zmeczony! Niech go szlag, jesli nie bedzie po tym zdrowo, gleboko spal! I dwa razy szlag jesli bedzie... Dwa i pol tygodnia pozniej. B.J. nie mogla dluzej sie powstrzymac i postanowila, ze nie bedzie juz dluzej czekac, po czym probowala dodzwonic sie do Nekroskopa, ale przekonala sie, ze dal jej zly numer! Wiedziala, ze nie mogl tego zrobic celowo. Sprawdzila, ale dowiedziala sie, ze zmienil swoj zastrzezony numer. A poniewaz nie zakazala mu tego, to wlasciwie dlaczego mialby tego nie robic? Po prostu nie przewidziala, ze moglby cos takiego zrobic, tylko tyle. Ale nie wszystko stracone. Nakazala mu, zeby pozostawal z nia w kontakcie, i B.J. wiedziala, ze tak bedzie, i wiedziala, kiedy - na kilka dni przed pelnia ksiezyca - Harry sie z nia skontaktuje. Lepiej, zeby to zrobil! A tymczasem postanowila rozpoczac wlasne poszukiwania. Poniewaz istniala nikla nadzieja, ze nie jest tylko tajemniczym mezczyzna, lecz owym przepowiedzianym Tajemniczym... Harry Keogh stal sie dla niej bardzo wazny. Tak wazny, ze byc moze nadszedl czas na maly urlop B.J. Juz zamknela bar i podzielila dziewczeta na dwa zespoly: pierwsza dwojka szukala Harry'ego na miejscu, a druga urzadzila kociol w poblizu baru, by wysledzic obserwatora, przed ktorym ostrzegal Harry, i dowiedziec sie, jaka ma do niej sprawe. Zostala sama B.J. i jedna dziewczyna. Coz, wybierala sie teraz dokads, z Harrym lub bez niego, i nie mogla sobie pozwolic, by ktos ja sledzil. I dokladnie wiedziala, jakie zadanie powierzy ostatniej z dziewczat... Tuz nad ranem wilgotnej i wietrznej niedzieli, na mniej wiecej cztery dni przed wezwaniem przez Mistrza, pojechala na polnoc. Byla pewna, ze kiedy wyjasni, czemu jest wczesniej, Radu ja zrozumie. Jechala wynajetym samochodem, tanim, starym, solidnym, lecz nie rzucajacym sie w oczy samochodem, ktory na pewno nie zwroci niczyjej uwagi. Nawet jesli tak, to nie wyruszyla bezposrednio spod baru, tylko pojechala taksowka do domu jednej z dziewczat, ktora wynajela go dla niej. Dziewczyna mieszkala w polnocnej dzielnicy. Akcja byla dobrze skoordynowana w czasie: Bonnie Jean wysiadla z taksowki i zaplacila za kurs, wsiadla do wynajetego auta i odjechala. W lusterku widziala dziewczyne -jedna z jej "podkomendnych" - jadaca za nia wlasnym wozem. Dziewczyna nie miala wykonywac wylacznie zadania przynety, miala doslownie zablokowac droge, gdyby B.J. sledzono. Po prostu miala najechac samochodem na przesladowce! Ale byla druga nad ranem i byla zla pogoda, a przy podjetych przez nia srodkach ostroznosci nie sadzila, by ja ktos sledzil. Jej pewnosc siebie w tym wzgledzie powinien podniesc fakt, ze pomimo calej jej czujnosci nie odkryla nikogo obserwujacego lokal, jak to wczesniej zauwazyl Harry Keogh. Wiec moze byl to przypadek odosobniony, zbieg okolicznosci, ktory nie dotyczyl jej bezposrednio. Coz, moze i tak... ale B.J. coraz ostrozniej podchodzila do wszelkich zbiegow okolicznosci i w zadnym razie nie chciala ryzykowac. Teraz istnialo tylko jedno niebezpieczenstwo, jeden prog do przeskoczenia: most Firth of Forth, jedyna droga wjazdowa i wyjazdowa z miasta na polnoc. Jesli ktos zobaczy, ze wyjechala... Przy zalozeniu, ze wiedzieli, ze bedzie jechala na polnoc, most stanowil idealne miejsce, w ktorym mozna bylo pojechac jej sladem. Ale przejechala przez most bez wiekszych trudnosci, tak jak jej eskorta. Jakas mile za mostem w kierunku Perth reflektory samochodu zamigotaly trzykrotnie we wstecznym lusterku i wiedziala, co oznacza ten sygnal: nikt nie jechal jej sladem, nikt nie zamierzal jechac za nia do gorskiej ostoi. Ale nawet po tej akcji jej podkomendna zaparkuje na poboczu i odczeka z godzine, obserwujac mijajace ja samochody oraz, na ile mogla, ich kierowcow. Reszta spoczywala teraz w rekach Bonnie Jean Mirlu... Swit zastal B.J. w domu przyjaciela w malutkim Inverdruie. Zawsze sie tu zatrzymywala, kiedy trasa wiodla w te strony, co z koniecznosci oznaczalo regularne, kwartalne wizyty. Ale Stary John zawsze byl na miejscu, jak jego ojciec przed nim. John "nalezal" do Mistrza nie mniej niz sama Bonnie Jean, ale nie byla to krew z krwi, wiec byl ledwo sluga -obserwatorem czy tez strozem - tu na szlaku wiodacym do Niego i jego gawry wysoko w gorach. Niemniej jednak po przysiedze zlozonej Jemu przy swietle ksiezyca Stary John byl wiernym czlowiekiem swego pana. Szlak B.J. wiodl przez Perth, Pitlochry, Kingussie i Kincraig i w koncu przez Spey do Inverdruie. I kiedy prawdziwa swietlna otoczka pojawila sie nad mglistymi gorami Grampian i samochod zajechal przed dom, Stary John wyszedl, by powitac "mala pania", jak mowil o niej. I: - Lepiej wprowadz samochod do garazu, John - powiedziala mu po pospiesznym powitaniu. - Ktos weszyl w moim lokalu w Edynburgu i nie mozemy sobie pozwolic, by znalazl to miejsce. - I poczekala na niego przed wejsciem do malego domku, prawie calkowicie niewidocznego z drogi, skrytego w zagajniku brzoz, jalowcow i glogow. -Strasznie zimno bylo, kiedy ostatni raz przyjechalas, Bonnie Jean - powiedzial do niej, wchodzac do srodka i zamykajac drzwi. - Ja nie moglbym juz sie z toba wspinac. Nie tym razem. Stare mam juz kosci... i czucia w palcach coraz mniej! -Jestes od obserwowania, John - przypomniala mu. - A nie od wspinaczki. -Tak, ale bardzo bym uradowal moje oczy, gdybym Go mogl jeszcze raz zobaczyc -powiedzial. - Moze nastepnym razem, jak bedzie lato. Ale... wczesniej jestes, dziewczyno. -Ktos weszyl, jak mowilam - pokiwala glowa. - A moze to cos gorszego niz zwykle wscibstwo. On musi sie o tym dowiedziec. I o nieznajomym, John. Bardzo tajemniczym. Ale jesli chodzi o niego: coz, jestem pewna, ze zobaczysz go wkrotce, jesli czegos nie pomylilam. Stary przekrzywil glowe. -Nieznajomy? Tutaj? I, jak mowisz, "tajemniczy"? - Nagle jego spojrzenie wyostrzylo sie. Znow potaknela. -Kto to wie, kto to wie? - Wzdrygnela sie, odwrocila do ognia i zaczela rozgrzewac dlonie. - Jest wystarczajaco duzo powodow, by przyjechac kilka dni wczesniej. Stary John mial moze z szescdziesiat piec lat i wciaz byl sprawny pomimo swych narzekan. Byl wysoki, postawny, poruszal sie sprezystym krokiem gorala (zupelnie naturalnym krokiem wytrawnego tropiciela i przewodnika, ktory nie wykazywal zadnych niedomagan) i mial dlugie, przerzedzajace sie nieco siwe wlosy zwiazane z tylu klamra, by nie zaslanialy ogorzalej, wysmaganej wichrami twarzy. Czasami towarzyszyl Bonnie Jean w wyprawach w wysokie Cairngorms, do gawry. Ale to oznaczalo wspinaczke, do ktorej Stary John juz sie nie nadawal. Co do ich relacji... to byla tak dziwna, jak to tylko byc moze. Poniewaz szescdziesiat lat temu paletal sie B.J. pod nogami! Teraz ona byla wciaz mloda dziewczyna, a on byl stary... Krew to zycie! Stary John, siedzac na wprost swej "malej pani", siegnal po klode drewna i wlozyl ja do wielkiego, szerokiego paleniska i powiedzial: - Cialo sie starzeje. Ciagle starzeje. -Ale z wolna, John - odparla bardzo powoli. - A ty przezyjesz wiekszosc rowiesnikow. Tak... i masz za co byc wdzieczny. Poniewaz poznales Go. -Podczas snu, poznalem Go, to prawda. Ale zeby Go tak zobaczyc, jak sie podnosi i idzie!... Czy myslisz, ze...? Teraz sciszyl glos i zmruzyl oczy w swietle ognia. Byly waskie i drapiezne przy dlugim plaskim nosie. -Z Nim wszystko jest mozliwe, John - odpowiedziala. - Kiedy gwiazdy i ksiezyc zejda sie w czasie i przestrzeni, wolno, lecz nieublaganie nadejdzie Jego czas. Nie bedzie uspiony na wieki. Poniewaz tak jak twoje kosci z wiekiem wiedna, tak samo i Jego - a przetrwal juz cale wieki! Za kazdym razem wyliczam, kiedy nadejdzie Jego czas. I zawsze wychodzi to samo. -Cztery lata, prawda? - Glos starego byl cichy, niemal zmienial sie w warkot, a jednak byl niecierpliwie blagalny. - Czy zostaly juz tylko cztery lata? Bonnie Jean znow potaknela i powtorzyla: -Trzy do czterech, po szesciu dlugich wiekach! Tyle, co nic, John. A potem, a potem?... To byla stara historia, ale chetnie wyslucha jej znowu. -Potem legenda narodzi sie na nowo - odparla. - Nowe stworzenie w gorach wraz z malymi drapiezcami na sosnach, zlotopiorymi orlami i dzikimi kotami. Ale tylko pomysl, John: On w swoich gorach znal prawdziwe koty: ostatnie z szablozebnych! -Nowa istota na gornych perciach - marzycielsko powtorzyl za nia, zolte oczy mrugaly w podnieceniu. -I w miastach! - dodala Bonnie Jean. - Nie zapominaj o miastach. Och, nasz Mistrz probowal inaczej - w tajemnicy - wiele stuleci temu. I wtedy nie wyszlo i teraz to sie tez nie sprawdzi. -Ale - starzec zaprotestowal - tylko pokaz czlowiekowi cos innego, a na pewno to zniszczy! Chocby pioruny bily z jasnego nieba, jak cos jest inne, obce, to juz po tym. A jesli przypomina Jego, tam w gorach? - (Glowa wskazal szczyty Cairngorms). - Jesli cos jest takie jak Mistrz? Wojna, Bonnie Jean, wojna! -W rzeczy samej - zgodzila sie. - I tak jak bylo wtedy, kiedy pierwszy raz zstapil miedzy nas, tak jest teraz. Tylko ze ludzie zapomnieli o starych czasach, o legendach i juz w to nie wierza. A kiedy uwierza, bedzie za pozno! Tak i teraz nie ma juz Wielkiej Czarnej Zarazy, John, by wygubic Jego i Jemu podobnych. I tak jak nasz Mistrz zostal tu przywiedziony, na zachod i polnoc, przez czarny, zarloczny ogien, tak teraz rozpali swe zarzewie i pociagnie na wschod. Tylko ze nie zatrzyma sie, lecz pojdzie tez na poludnie i zachod. Poniewaz w Jego czasach swiat byl tak niewielki, a teraz sa cale kontynenty, o ktorych wczesniej nie wiedzial ani ich nie widzial. Ale dowie sie, zobaczy... -Czarna Smierc powstrzymala go, wpedzila w wieczny mrok... - Stary John zadrzal. -...Nie wieczny, John - zaprzeczyla. - A kiedy wstanie, Szkarlatna Smierc rozswietli Jego droge! Ale nie bedzie to tak jak u pana Poe, chociaz bedzie podobnie. Koniec z ukrywaniem sie, John, kiedy po raz wtory zejdzie z gor. A nazwa stada... -...Bedzie brzmiala Ludzkosc! (To jego kolej na wtracenie.) - A bedzie ich legion - odrzucila wlosy, siwe jak u Johna w swietle plomienia z paleniska. - A Jego wrogowie, czy tez to, co z nich zostanie... -...Zaznaja prawdziwej smierci - pokiwal glowa. - Ani zycia po smierci, ani snu, jaki dobrze sam poznal, lecz smierci na zawsze! -Amen - powiedziala i usmiechnela sie. -Kiedy do Niego pojdziesz? -Daj mi na droge zupy, twego zacnego rosolu, kilka lisci herbaty i nieco dziczyzny, bym zabrala to ze soba. Inverdruie jest pograzone we snie, kiedy sie obudzi, mnie juz od dawna nie bedzie. Odprowadzisz mnie do szlaku u podnoza gor, jak zawsze, potem wroc i czekaj na mnie. Moze mnie dluzej nie byc, wiec sie nie martw. -Nie bede - zapewnil ja. -A moj sprzet? -W porzadku, sprawdzony. Ale na pewno go potrzebujesz? - W jego glosie zabrzmialo rozbawienie. Odparla, sama sie smiejac: - Jak wiesz, moge sie wspinac z zawiazanymi oczami! - Po czym jej smiech ustal i zamarl na chwile. - Tylko ze nie moge sie potknac. Moje zycie niewiele znaczy, ale Jego... -Tak, dziewczyno, tak - pochylil sie i wzial ja za reke. - Zbyt dlugo zyl, by teraz umrzec: opuszczony, wychlodzony, samotny w swej gawrze. Bonnie Jean nic nie mowila, patrzyla tylko w plomienie. Wkrotce John poszedl przygotowac jedzenie i gotowac sie do drogi... Umiejetnosci wspinaczkowe B.J. byly nadzwyczajne. Nieslychana sprawnosc i wielka szybkosc, zmysl rownowagi oraz naturalna cecha w postaci dlugich palcow u rak i nog zdawaly sie zaprzeczac prawom ciazenia, poniewaz dzieki nim potrafila nieomal przylgnac do skaly. I tak naprawde nie potrzebowala lin, czekanow i karabinczykow Starego Johna, stanowiacych wyposazenie profesjonalnego wspinacza. Ale i tak wziela je z soba. Bylo tak, jak mowila: jako Jego strazniczka i opoka nie mogla pozwolic sobie na wypadek. Poniewaz mimo ze dla Bonnie Jean wspinaczka byla zwykla rozrywka - i posiadala wiare absolutna w swe umiejetnosci - to jednak mogla spasc. Co dla Niego w jego kilkusetletnim snie moglo oznaczac przejscie od stanu zycia po smierci do smierci calkowitej. Poniewaz rownowaga, jaka musiala zachowac B.J. na scianie, byla niczym przy rownowadze Jego dalszego istnienia. Stary John wiedzial o tym i chociaz nic nie mowil na szlaku wiodacym przez las, jego mysli wciaz krazyly wokol Bonnie Jean i wokol Mistrza. -Trzymaj sie w gorach, dziewczyno. -Nic mi nie bedzie, John. -Ze dwie skaly spadly ostatnio. -Dobrze! Zawsze szukam nowej trasy. Swiatlo sloneczne wczesnej wiosny - ostre i jasne - znaczylo ich sciezke wsrod brzoz i szkockich sosen. B.J. nie przepadala za sloncem. Schodzac z drogi wiekszym zoltym plamom cieszyla sie, ze wspinaczka odbedzie sie glownie w cieniu masywu gor. W Inverdruie wiekszosc ludzi jeszcze lezala w lozkach dopiero co przebudzona -przewracali sie z boku na bok... lecz glownie wystawiali plecy do swiatla, wpadajacego przez okna tego pieknego, lecz chlodnego, niedzielnego poranka. Oczywiscie pojda do kosciola, nakarmia zwierzeta w pobliskim ogrodzie zoologicznym: niedzwiedzie brunatne, bizona, antylope i renifera. I moze nawet pojawi sie kilku turystow, klientow w sklepach z pamiatkami w wiosce. Nie bedzie to jednak taki najazd jak kilka miesiecy temu, kiedy na Aviemore lezal gleboki snieg i stok pokrywali narciarze jak miriady pedzacych dokads owadow na oslepiajacej zimowej bieli. -A tak, i wspinacze tez byli - przypomnial sobie Stary John. - Ale nie tutaj. - Nie, poniewaz tutaj jest Rezerwat Przyrody Cairngorms: ponad sto mil kwadratowych wysokich gor i ostepow lesnych, ostoja jeleni i dzikich kotow, lisow, wydr i innych dzikich stworzen, ale z rzadka ludzi. I byla to tez ostoja Johna. To on byl przewodnikiem na tym terenie, co oczywiscie oznaczalo, ze tajemne szlaki przez las nadal beda trzymane w sekrecie. Och, czasami, nawet w zimowe miesiace, jakis wspinacz-kretyn ignorowal znaki ostrzegawcze i wraz z ekipa podazal w te strone... a czasami nie mogli odnalezc drogi. To oczywiscie zalezalo od tego, dokad szli, a szczegolnie gdzie sie wspinali - a rowniez od tego, kto jeszcze wspinal sie w tym miejscu... Teren sie podnosil. Podczas postoju w zagajniku Bonnie Jean i Stary John spojrzeli za siebie, patrzac na przebyta droge wiodaca obok Loch an Eilein ze zmurszalym zamkiem na cyplu. Bonnie Jean doskonale znala miejscowa historie: stary zamek na jeziorze byl czesto przypisywany synowi z nieprawego loza Roberta Drugiego zwanego Wilkiem z Badenoch -Badenoch zaczynalo sie na wschod od Spey i ciagnelo do podnoza Cairngorms. Aha, wiedziala jeszcze, ze ten "Wilk" zmarl na sto lat przed zbudowaniem zamku, co wywolywalo jej stale pytanie, jakiego to wilka pamietaja w okolicy i w jaki sposob dwa sprzeczne przekazy tak dobrze ze soba wspolgraja. Lub jak zle? Posrod drzew zaczynaja sie pojawiac porosniete mchem granitowe skalki: lzy gorskich tytanow - jak nazywal je czesto Stary John. I w koncu przeszli przez podgorze do podstawy niemal litej granitowej skaly. -Granit - niepotrzebnie poinformowal ja Stary John... i to ponad tysiac dwiescie metrow i do tego pionowo! Coz, nie calkiem. John niosl jej plecak, teraz pomogl jej go zalozyc, spial jej wlosy swoja klamra i napelnil niewielki woreczek sproszkowana kreda by mogla osuszac palce podczas wspinaczki. I w koncu: - Jak bedzie ciezko, uzyj liny - poradzil, bo nie smial nakazywac. I poszla w gore... Tysiac dwiescie metrow granitu. Ale na pewno nie pionowo, przynajmniej nie wszedzie. Czasami bylo calkiem plasko lub prawie plasko: w osypiskach, wystepach skalnych, skalnych polkach i siodlach porosnietych sosnami. Naturalnie w kilku miejscach bylo bardzo stromo, a w najgorszych ze wszystkich stromizn trzeba bylo sie niezle napocic, zwisajac sto metrow na polce, ktorej sam widok przyprawilby najwytrawniejszych wspinaczy o palpitacje serca i zastanowienie sie nad zyciem przed przypuszczeniem ataku na skale. Ale wedlug Bonnie Jean na tym wlasnie polegala wspinaczka: bylo to wyzwanie. Jednak niezbyt trudne dla niej, poniewaz na tym polegalo jej zajecie, jej obowiazek, by wspinac sie po tych skalach przynajmniej raz na trzy miesiace co roku, przez ponad sto siedemdziesiat trzy lata! Juz jakies szescset osiemdziesiat razy - ostatnio stracila rachube -B.J. wdrapywala sie na te skaly i znala kazde pekniecie, kazda szczeline, kazdy przerys, polke i komin po drodze. Wiedziala, gdzie biegna rozowe zyly kwarcu, czasami blyszczace rozem i purpura na bruzdowatej granitowej powierzchni, znala komin, gdzie dymne, stozkowate krysztaly oderwane od skalnej powierzchni lezaly w haldzie u jego podnoza. Wiedziala, jak unikac wysokich gniazd zlotych orlow, szczegolnie teraz w sezonie godowym i legowym, i poslugiwala sie muzealnymi pokrzywionymi i zardzewialymi hakami czesciej niz wlasnymi z czasow, kiedy byla mniej doswiadczona. I z kazdym metrem z calej tej wysokosci przemieszczala sie w glab masywu ponad kilometr w poziomie do przypominajacego labirynt ciagu skal, dokad wczesniej zawedrowalo kilku wspinaczy. Bo przez sto siedemdziesiat lat - a szczegolnie przez trzydziesci ostatnich -pojawiali sie tu wspinacze, z ktorych niektorzy podeszli zbyt blisko. Coz, Cairngorms znane byly ze swej bezlitosnej natury, a w niektorych miejscach byly po prostu niedostepne. Niektore ciala nigdy nie zostaly i nie zostana odnalezione. Ale Bonnie Jean przynajmniej wiedziala, gdzie lezy kilka ich kosci, wiedziala tez, co sie stalo z ich cialami... Dwie godziny po poludniu odpoczywala na polce, spogladajac na ciemna przepasc z wodospadem i na biala wode, ktora walila kaskadami wprost do pobliskiego Spey. Prawie caly zimowy snieg stopnial i wsiakl w ziemie i skaly, by przesaczyc sie do wodospadow i katarakt. Obfite deszcze padajace przez kilka miesiecy spietrzyly jeszcze bardziej masy wody spadajace w dol sto piecdziesiat metrow, gdzie rozbryzgujac sie opryskiwaly skaly. Wyzej kilka jaskin przechodzilo w duzo wiekszy system jaskiniowych polaczen: gawre. B.J. mogla - moze powinna byla - wybrac latwiejsza droge do gawry: w gore na popekany dach wyzyny i w dol przez ktorykolwiek szyb do zapylonego, pokrytego rumowiskiem serca jaskin Ale trudniejsza droga stanowila wyzwanie, chociaz nie tak wielkie, poniewaz skala byla zwietrzala i kruszyla sie pod stopami. Mogla tym samym sprawdzic swoje inne umiejetnosci, tym razem przy pomocy generalnie pogardzanego sprzetu profesjonalnego wspinacza. Zjadla co nieco, wziela lyk wody, po czym - po raz pierwszy podczas wspinaczki - do gry weszly haki, mlotek, karabinczyki i doskonala lekka nylonowa lina. Uzyla ich do zrobienia podciagu, nastepnie odbila sie od ostatniej polki, gdzie zdradliwie popekane okno otwieralo przed nia mrok gawry. Opierajac sie stopami na polce, zawisla calym ciezarem na linie, spojrzala w dol zabojczej jamy, gdzie skalne kly poczernialy od nalotu, a szczelina wygladala jak szczerzaca sie paszcza, o wiele straszniejsza niz kazda z bestii mroku...Niz prawie kazda. I zeszla do gawry, co podczas wszystkich wizyt B.J. bylo dla niej tak samo przerazajacym krokiem, jak sama wspinaczka... Kiedy znalazla sie w srodku, przedarla sie szybko przez pajeczyny, na ktorych zbieraly sie proch i ostre skalne odlamki. B.J. nie marnowala czasu. Z latwoscia kazdego widzacego po ciemku zwierzecia jej oczy szybko przyzwyczaily sie do polmroku. Nawet gdyby panowala tu najczarniejsza z ciemnosci, to i tak poradzilaby sobie. Tak wiec po wydostaniu sie z uprzezy mogla od razu okreslic swoje polozenie w systemie jaskin, ktory zbadala juz dawno temu. Wiedziala, gdzie jest, i tym samym wiedziala, gdzie jest On. Pomiedzy nimi znajdowalo sie szescdziesiat metrow usypisk, walacych sie sciezek skalnych, stert powalonych heksagonalnych kolumn i powykrecanych schodow nad przepasciami, ktore, z tego co wiedziala, mogly konczyc sie u podnoza gor. Zbadala jaskinie na tym jednym poziomie, poniewaz byla to jego gawra. A czy byly jeszcze inne poziomy i jak wygladaly - nie wiedziala, nie mogla ich znac. Poza naturalnymi przeszkodami wielkiej jaskini jeszcze jedna rzecz stala pomiedzy nia i jej Mistrzem. Tak, w istocie, Rzecz, Cos, i wzdrygnela sie na mysl o tym... nawet sama "mala pani". Bylo to cos z Jego swity, wiedziala o tym, ale i tak nie miescilo sie jej to w glowie. W jej glowie. Ale bylo myslace: wiedzialo i wyczuwalo. Bedzie wiedziec, ze tu jest i zakotluje sie, kiedy bedzie przechodzic. I wiedzialo, czemu tu jest... to cos, dla czego rowniez tu przychodzila. Poniewaz jesli Mistrz by glodowal, glodowalby rowniez jego stwor... Teraz bedzie to, czego nie lubi, jedyny aspekt jej sluzby, ktory sie jej nie podobal. Potrzeby Mistrza to jedno, lecz potrzeby Jego stworzenia to zupelnie inna sprawa. Ona... nie lubila go karmic, nawet krwia zwierzeca. Nigdy rowniez nie mogla sie nadziwic, jak niewiele mu bylo potrzeba. Ale czy bedzie tak samo, kiedy to Cos zostanie przebudzone? Oczywiscie On chcial Cos przebudzic, bo jakiz inny cel mialoby spelniac? Ale Bonnie Jean nigdy o to nie pytala: nie miala pytac, lecz chronic i informowac, tak samo jak jej obowiazkiem bylo sluchac. Miejsce bylo niespokojne, wystarczylo jednak zrobic krok od szczeliny, przez ktore swiatlo wpadalo przez zakurzony, nieregularny otwor "okna", by zapadla cisza jak makiem zasial - jakby ktos wylaczyl dzwiek - poza echem samej jaskini, kapania wody w wielu niewidocznych miejscach, oddechu B.J. i odglosow jej wlasnych, tlumionych ruchow. Spokojnie i jednoczesnie niespokojnie... lecz w zaden sposob nie bylo tu sprzecznosci. Halas wodospadu cichl tutaj - nie mogl znalezc wejscia - cos go blokowalo. Przynajmniej bylo tu nieco swiatla, przez rozmaite szczeliny w niedajacym sie dostrzec suficie wpadaly do srodka snopy zakurzonego swiatla - byly to szyby, przez ktore mogla sie opuscic na dol, gdyby wybrala inna droge. Swiatlo przynajmniej docieralo tutaj, ale nie do miejsca, gdzie On lezal. Poniewaz Mistrz B.J. juz nie mogl zniesc swiatla slonecznego. Ksiezyc byl Jego swiatlem, a pelnia Jego chwala! I tym samym stanie sie dla B.J., poniewaz ona rowniez byla dzieckiem luny. Nawet teraz unikala swiatla slonecznego, pomimo ze jeszcze nie bylo w stanie jej zabic - przynajmniej nie w jej ludzkiej postaci. Czesto zastanawiala sie: Dlaczego wlasnie tutaj? Czemu zakladac gawre tak wysoko, skoro Radu mogl znalezc sobie miejsce calkowitych ciemnosci? Ale jak dobrze wiedziala, bylo to dzielem przypadku, a nie wyboru. A poza tym On byl przyzwyczajony - w innym wieku, w innym swiecie - do prawdziwie godnej siebie siedziby. Ale tez w Jego czasie byl przyzwyczajony do wielu rzeczy... Z zawieszonym plecakiem na ramieniu i idac po sladach niezdarnie "ulozonych" plyt, ktore juz dawno odpadly od sufitu, Bonnie Jean przeszla przez labirynt skalnych rumowisk. Miejscami sciezka byla zakryta, prawie niewidoczna, gdzie ostatnio spadle skaly powodowaly wglebienia w plytach lub roztracaly je na boki, tworzac regularne granitowe slupy i rumowiska skalne, ktore przybieraly niemal krystaliczne formy w kanciastych ksztaltach. Ale w slowniku B.J. slowo "ostatnio" znaczylo co innego niz u czlowieka o zwyklej zywotnosci. Moglo to oznaczac dziesiec dekad! Jednak dobrze, ze czas Mistrza nadchodzil wielkimi krokami - ze On nadchodzil - poniewaz to miejsce rowniez nie moglo trwac w nieskonczonosc. A we wspolczesnym swiecie... hm, "naprawy" byly wykluczone! Naturalnie pozostalo jeszcze kilka slug w roznych miejscach i oczywiscie dziewczyny B.J., ale przetransportowanie ich tu bezpiecznie byloby nieomal niemozliwe, a samo zadanie wykraczaloby poza ich mozliwosci. To miejsce zostalo "zbudowane" przed nastaniem B.J., a sludzy, ktorzy je budowali dla Niego, pomarli przy pracy. Ale w minionych czasach cala okolica byla dzika i niezamieszkala i nie bylo w niej tak wielu wscibskich oczu... Jej mysli rozproszyly sie, kiedy dotarla do miejsca przebywania Rzeczy: byla to niewielka jaskinia na scianie duzej jaskini, gdzie nigdy nie docieralo swiatlo, a cisza byla niemal ogluszajaca - przynajmniej cisza fizyczna. Ale atmosfera tego miejsca czy tez eter -jesli cos takiego istnialo w przyrodzie -zdawala sie az tetnic zyciem: niemal od razu poczula wrogie brzemie tego miejsca na swych barkach. B.J. nie byla mentalistka (wylacznie potezna moc jej Mistrza pozwalala na komunikowanie sie z Nim, tak jak z Jego stworzeniem!), ale jak zwykle w tym miejscu, tak blisko Rzeczy, wyczula dziwne emanacje tej istoty, embrionalny badawczy dotyk tego, co mial sie narodzic. I poniewaz nalezalo to do jej obowiazkow, mimo ze nienawidzila tego robic, zawrocila ze sciezki, weszla szybko do jaskini Rzeczy i tym samym "zaanonsowala" swoja obecnosc. I kiedy oczy przywykly do jeszcze glebszej ciemnosci, zobaczyla aure ohydnej obecnosci - pustej, choc juz dzikiej swiadomosci - stawala sie coraz bardziej namacalna i cielesna... tak samo jak fakt, ze zostala rozpoznana. Zarys sylwetki pojawil sie w ciemnosciach. Emanowal z prawie niezauwazalnej czerwonej poswiaty, jak pozostalosci po niemal wygaslym plomieniu w ciemnym pomieszczeniu. Konstrukcja byla cylindrycznego ksztaltu uformowana z granitowych heksagonalnych kolumn, stojacych jak beczki ustawione jedna na drugiej. U podstawy slupy byly zakopane w gruzie, a wsporniki z glazami na gorze uniemozliwialy rozpadniecie sie tej konstrukcji, tworzac olbrzymich rozmiarow pojemnik lub kadz. Niektore z nich byly popekane, staly lekko przekrzywione lub przesuniete czy tez ruszone przez geologiczne napiecia w srodku gory, przez co zywiczny uszczelniacz czy lacznik wyciekal spomiedzy nich, tworzac kaluze, ktore z czasem stwardnieja na bursztyn u podstawy otaczajacych to miejsce glazow. B.J. zblizyla sie do kadzi, na poczatku siegnela ostroznie, lecz w koncu kladzie dlonie na dwoch z kolumn. Kamien jest zimny pod jej dotykiem - nie zdradza niczego poza swoja kamienna natura a juz na pewno nie to, co kryje we wnetrzu. Ale cos tam jest. B.J. pomyslala: - Tak jakbym sluchala szumu morza w muszli. Tylko ze morze szumi naturalnie, bez sladu zywotnosci i calkowicie obojetnie. Nie reaguje, nie odpowiada. Ale to Cos, stworzenie jej Mistrza, nie jest obojetne. Kiedy nasluchiwala tego czegos, to Cos nasluchiwalo jej. Lup! (Glucha wibracja, jakby z oddali, dociera do opuszkow palcow.) Poczula, uslyszala lub odebrala dotykiem to cos i nie cofnela sie. Za piec, pietnascie lub dwadziescia minut, jesli bedzie chciala zaczekac, uslyszy to ponownie. Spowolniony, niemal statyczny, hibernacyjny puls Rzeczy. Nie, nie hibernacyjny (poprawila sie sama), lecz zawieszony, rozciagniety w czasie... wyczekujacy! I, o tak, pelen zycia! Przyszlosc jej Mistrza, zywa, zamknieta w srodku... co, straznik? Cos, co zajmie jej miejsce, kiedy On znow wstanie? Ta mysl juz wczesniej lekliwie pojawila sie w jej umysle. Jego wlasne drapiezne stworzenie, ktore bedzie Go chronic w gawrze... Lup! Stala tak zamyslona - roztrzasajac byc moze niewarte tego mysli, bo nieraz On zapewnial ja, ze zawsze bedzie stala u jego boku - po czym Bonnie Jean przestraszyla sie i cofnela dlonie. Zastanawiala sie, czy to ma taka inteligencje jak jej Mistrz? Czy to nienarodzone Cos bedzie o nia zazdrosne? Szybko podeszla do boku kamiennej kadzi, weszla na gore po zakrzywionych kamiennych schodkach i w koncu spojrzala na gestniejacy ciemny wir juz w wiekszosci stezalej i nieprzezroczystej zywicy. Kleczac na krawedzi, penetrowala krystalizujaca sie powierzchnie przeszywajacym mrok wzrokiem, by glebiej, gdzie zywica byla plynna, dostrzec Rzecz zwinieta w pozycji embrionalnej. Widoczna z profilu masywna glowa. Dlugie, psie szczeki. Czarna orbita oka wielkosci spodka! Ostatnim razem, kiedy tu byla, puls Rzeczy byl wolniejszy, a powieka oka byla calkowicie zamknieta, uspiona. Ale teraz: Lup! Rzecz niewatpliwie przyspieszala, jej powieki wydawaly sie zacisniete, kiedy nagle pomiedzy nimi pojawil sie pasek zielonego swiatla, mocniejszy niz poblask ochronnej zywicznej warstwy... Bonnie Jean wstala, zeszla po schodach, wyszla z malej jaskini ku mniej przerazajacemu labiryntowi jaskini i w koncu pobiegla bez tchnienia do swego Mistrza... ...do Radu Lykana. CZESC TRZECIA: Wampirzy Genesis 1. Szaitan: Wzlot i upadek Sapiens: Wilkolacze ogniwo Upadly Szaitan Nienarodzony wyszedl z wampirzych mokradel, bardzo dawno temu. Pierwszy i najgorszy z Wampyrow - pierwszy z Wielkich Wampirow - Szaitan byl zrodlem letargicznej nie-smierci.Przyszedl z Zachodu i zobaczyl, ze mrok Krainy Gwiazd jest wystarczajacy, lecz poczul przez rozwiewajaca sie mgle, ze rodzace sie promienie goracego slonca, rozswietlajace wysoko polozone przelecze niedostepnych gor, uczynily jego skore szorstka i spalona na czerwono. Poszedl wiec w lewa strone, obchodzac gory, by wyjsc na ponure i posepne pole glazow Krainy Gwiazd, gdzie nie zylo nic, co moglo stanowic zagrozenie; na poludniu zas swiecilo bolesnie raniace (i najprawdopodobniej smiertelne) slonce, szkodliwe dla niego, jak i dla wszystkiego, co mogl sprowadzic na swiat. Z tej krainy, z biegiem czasu, mogl zawsze wybrac mroczna i zlowrozbna sciezke zycia... Kiedy doswiadczal dziwnego, mrocznego pragnienia, pil slodka wode spadajaca z gor - gasila pragnienie, lecz w pelni go nie zaspokajala. Kiedy poczul dziwny mroczny glod, jadl trawy, ziola i niektore gorzkie owoce. Dobrze wypelnialy zoladek, lecz nie zaspokajaly glodu. Byl to glod zarodka zla, pijawki, ktora zrodzila sie w ciele, umysle i duszy Szaitana... gdyby mial dusze. Szaitan chodzil nago, lecz nie znal wstydu, bo wiedzial, ze jest piekny i chetnie eksponowal to piekno. Porownal sie wiec do dziko zyjacych zwierzat na bagnach, wzgorzach i pagorkach i zobaczyl, ze ich piekno pochodzi od ich niewinnosci. Z ktorego to powodu bezuzytecznym bylo pokazywanie sie im czy nawet naklanianie ich do swej woli. Pozbawione inteligencji, niewinne nie mogly zaprzeczyc temu, ze on wiedzial lepiej - zbyt latwo naginaly sie do jego woli. Mogl narzucic swoja, wlasnego pomyslu wole innym. Tylko... gdzie byly te istoty? Szukal ich, podrozujac na Wschod, lecz jeszcze ich nie odkryl. Powodowany samotnoscia przyjal nietoperze, ktorym szczerze zazdroscil umiejetnosci latania, na swe slugi. W koncu natknal sie na trogow, jaskiniowych ni to mezczyzn, ni kobiet, ktorzy nie bywali piekni i niezbyt podobni jemu. Ale Szaitan i tak ich zepsul, pietnujac ich wadami, naznaczajac chorobami i czyniac z nich zmarlych i niezmarlych. Bral kobiety trogow do swego loza i tu pojawil sie problem. Dzieci urodzone z tego zwiazku byly ohydne, szalone i wiecznie glodne! Ssaly krew, a nie mleko, i rosly zbyt szybko. Ich matki kladly sie na nich, by je zadusic. Szaitan pozarl jedno z nich, by poczuc smak ciala. Zaspokoilo to glod jego pijawki... przynajmniej na chwile. Tak wiec majac nietoperze i trogow, Szaitan zebral swoje slugi. Ale czy bylo to tylko tym, czym bylo? Pasozyt w jego wnetrzu byl juz dojrzaly, domagal sie wiecej, pozywial sie krwia Szaitana, tak jak on sam pozywial sie krwia innych, lecz Szaitan nie przepadal za wymaganiami swego "goscia". I szukal w dalszym ciagu innych ludzi, ktorym moglby narzucic swa wole. Tylko czasami sie zastanawial: Czyja to byla wola? Jego czy pasozytniczej pijawki? Od tamtej pory kwestia wolnej woli i jednosci ducha stala sie sprawa niezwyklej wagi dla Szaitana, nawet biorac pod uwage rozmiary jego szalenstwa. I u wszystkich jego kolejnych wampirow. Trogi powiedzialy Szaitanowi o jakichs "ludziach" na drugim krancu gor, w Krainie Slonca. Postanowil podbic Kraine Slonca, ktora to inwazja miala byc tak samo podstepna jak wszystkie jego dzialania. Najpierw mial zblizyc sie do mieszkancow Krainy Slonca jako ich przyjaciel, a pozniej jako Mistrz. I tak o zmierzchu, przed noca, Szaitan poszedl do Krainy Slonca i na skapo oswietlonych zboczach gor zblizyl sie do ognisk mysliwych. Na wschodzie i zachodzie, tak daleko, jak siegal wzrokiem, ogniska rozswietlaly noc jak tysiace gwiazd na niebie. Plemiona Krainy Slonca byly jak legion! Szaitan radowal sie w swoim czarnym sercu, wierzac, ze w koncu odnalazl prawdziwych ludzi, ktorym bedzie mogl narzucic swa wole. Jego marzenia o podboju szybko legly w gruzach. Latwo bylo poskromic trogow z Krainy Gwiazd, ale ci ludzie ("Cyganie z Krainy Slonca") byli zupelnie odmienni... W odroznieniu od kobiet trogow ich niewiasty byly cudownymi stworzeniami. Szaitan byl Wielkim Uwodzicielem - uwodzil i mordowal! Lecz jego zbrodnie zostaly ujawnione i zostal wygnany z obozow Cyganow. Jego przesladowcy poszczuli go wilkiem i musial po raz pierwszy uzyc swej zdolnosci do przemiany, by stac sie zwierzeciem wscieklejszym niz sam wilk! Oszalaly z furii rozszarpal nie tylko zwierze, ale rowniez kilku ludzkich przesladowcow, a innych zabral dla swoich slug. Poniewaz zyjac pomiedzy jaskiniowymi trogami z Krainy Gwiazd, Szaitan odkryl swa wladze nad ludzmi, jak jego ugryzienie wywoluje niemozliwa do opanowania goraczke, az ugryziony zostaje na zawsze jego sluga, jego porucznikiem. Skryty w wampirzej mgle unoszacej sie z jego ciala i z zakamarkow ziemi Szaitan i jeden z jego slug weszli na mroczne zbocza gor, znajdujac schronienie w jaskini. Musial sie skryc, gdyz purpurowy swit zmienial sie w dzien i zloty blask wylanial sie na poludniowym horyzoncie za lasem. Symbiont Szaitana bronia obosieczna - niemozliwe bylo przyjecie zalet wynikajacych z jego obecnosci bez pogodzenia sie z wadami. Slonce: scigalo go do samej kryjowki, wzniecajac widoczne w spojrzeniu poklady bolu! Palilo go, w widoczny sposob odparowujac wilgoc z ciala, i pozbawialo go wielkiej sily! Na kilka sekund mogl wyjsc z jaskini, ale kilka minut poraniloby go znacznie, godzina zas zabilaby zarowno jego jak i jego pijawke. Podejrzewal, ze tak bylo, dlatego wlasnie wybral sie do Krainy Slonca wieczorem. Ale teraz mial na to dowod: slonce bylo jego smiertelnym wrogiem. Dlugi dzien ciagnal sie w nieskonczonosc - wielu Cyganow, ktorych Szaitan zwampiryzowal, przyszlo do niego, by mu sluzyc. Kiedy zapadla noc, pognal tych biedakow za gory, do Krainy Gwiazd, gdzie kilkanascie trogow czekalo na powrot swego pana. Teraz jego swita liczyla trzynascie osob i Szaitan nazwal ich swymi uczniami (chociaz w istocie byli niewolnikami krwi). A trzynastka od tego czasu miala sie stac feralna liczba w wiecej niz jednym swiecie... Wkraczajac do Krainy Gwiazd, Szaitan zobaczyl swiatlo na nocnym niebie, ktore, jak mowil jeden z jego swity, musialo byc spadajacym bialym sloncem, ktore ktos nazwal brama do piekla. Szaitan zaciekawil sie i powiedzial, ze musi zobaczyc te piekielne wrota. Wspieli sie po scianie krateru, staneli na jego krawedzi i wpatrywali sie w kopule zimnego, bialego ognia ponizej. Oslepione trogi slanialy sie na nogach w przod i w tyl. Jeden z nich potknal sie, spadl i wyladowal na polce skalnej nie opodal bialego swiatla. Bojac sie dziwacznego swiatla, wyciagnal dlon, by sie zaslonic - dotknal ruchomej powierzchni i zapadl sie w nia... krzyknal glosno gardlowym glosem, a brama piekiel wciagnela go do srodka i calego pochlonela! I Szaitan powiedzial: "Taka bedzie kara dla kazdego, ktory obrazi mnie po trzykroc. Jak widzicie, daje wam trzy szanse, bo jestem litosciwy. Beda tez inne kary, o tak. Jam jest Lord Szaitan, ktory moze sprawic, ze czlowiek staje sie nieumarly! Kazdy, kto zechce podniesc na mnie reke, niech sie zastanowi, bo wyssam z niego cala krew i zakopie gleboko w ziemi. I bedzie w niej lezal i krzyczal po kres czasow albo tez w ziemi w kamien sie zmieni. A ta ziemia na polnocy - widze, ze jest lodowato zimna i nie nadaje sie do zamieszkania. Niech sie wiec strzeze ten, kto sie mnie wyprze. W mym domu nie bedzie dla niego cieplego loza ani kobiecego ciala: zaden mistrz nie poprowadzi go i nie nauczy, nie bedzie swiadkiem cudow ani nie objawi mu sie zadna tajemnica. Bo wygnam go na polnoc, by zamarzl samotnie w lodzie. Lecz tych, co beda mnie sluchac we wszystkim i beda moimi wiernymi slugami, nagrodze wiecznym rozpasanym zyciem pelnym uciech... tak, nawet po smierci - i pozniej! Niech tak sie stanie..." Lord Szaitan i jego wyznawcy staneli w miejscu olbrzymich blokow skalnych, ktore deszcz i wiatr wyrzezbily ze stokow gorskich. U podstawy byly wzmocnione odlupana mieszanina kamieni, sciany usiane byly szczelinami, polkami i jaskiniami, z ktorych wiele bylo olbrzymich i przestronnych. Szaitan podziwial to rumowisko za jego ogrom i potege. -Tutaj bedzie moj dom - powiedzial. A jeden z jego slug rzekl: - Sa jak gniazda orlow gorskich! -Tak - rzekl Szaitan. - Jak gniazda rodu Wampyrow! I zbudowal sobie dom. Zadanie bylo ogromne; mogli je wykonac jedynie wampir i jego slugi. Tylko ze Szaitan nie zbudowal wylacznie domu, lecz wampirze imperium. Wyciagnal trogi z ich jaskin i poslal swoich porucznikow do Krainy Slonca, by polowali na Cyganow. A w zakamarkach powstajacego domu Szaitan eksperymentowal na swym metamorficznym ciele, by dostosowac je do wszystkich swoich wymogow. Hodowal trogi na stworzenia dostarczajace chrzastke, istoty o malych umyslach i elastycznych cialach. Z nich robil skore i oslony na zewnetrzne schody prowadzace do zamkow lub czesci umeblowania swych komnat. Cale tworzywo jeszcze zylo na swoj sposob, po czym kamienialo i stawalo sie stalym elementem wyposazenia. Parzyl ludzi z kobietami trogow, co juz samo w sobie bylo niestosowne. Z tych zwiazkow powstawaly zle, opuchniete istoty, duze i bezmozgie, ktore hodowal na zrodlo gazu, ktorym ogrzewal skale i przeznaczal dla Stworow, Ktore Pochlaniaja (Syfonidow) w kanalach na odpadki. Szaitan bral bezmozgie wampirze cialo i przeksztalcal je: potrafil tworzyc latajace istoty (lotniaki) i rzucac je na wiatr ze swego zamku na podobienstwo nietoperzy. Na poczatku nie powiodlo mu sie, pozniej wyposazyl latajace istoty w zmieniony ludzki umysl, ktory mial miec cos na ksztalt (ale nie za wiele) woli. Wszystkie te stworzenia rodzily sie w pelni uformowane i byly jego slugami. Wiesci o jego czynach przedostaly sie za granice do Krainy Slonca. Kraina Gwiazd stala sie teraz przekleta i byla calkowicie unikana - przynajmniej przez ludzi. Ale teraz Cyganie mieli wiekszy problem niz Szaitan i jego jezdzcy. Daleko na zachodzie bagna staly sie wylegarnia dla potworow! Glupi ludzie i niewinne istoty poszly do wodopoju, by pic metna wode, i powstaly inne stworzenia niz ludzie i wilki! I we wczesnych latach wzrostu potegi Szaitana wiele stworzen przybylo z Krainy Slonca, by budowac domy w niedostepnych skalnych zamkach Wampyrow. I poniewaz byly prawie tak silne jak sam Szaitan i podobne jemu, nie protestowal i pozwalal sie im osiedlac. Poniewaz miejsca na skale bylo mnostwo i nawet Szaitan nie byl w stanie zajac je w calosci. Rowniez w gorach granicznych bylo mnostwo pozywienia i rozrywek. Jednak na wszelki wypadek Szaitan stworzyl okrutne stwory bojowe, by przepelnic kazdego potencjalnego wroga groza... I w ciagu kolejnych dwustu lat Wampyrow zrobilo sie duzo. Zbyt wielu... W Krainie Slonca Cyganie stali sie klanem "Wedrownikow", ktorzy przenosili sie jak nomadowie z miejsca na miejsce za dnia, a spali w gestym lesie lub w jaskiniach noca. Pomimo tego Lordowie z Krainy Gwiazd nie dawali im spokoju, a cena krwi, ktora placili, byla olbrzymia! Wtedy Szaitan spostrzegl swoj blad, bo pozwolil obrosnac innym Lordom w bogactwa i dopuscil, by bylo ich coraz wiecej. Postaral sie miec synow krwi z urodziwych niewiast, by przy ich pomocy pokonac innych Lordow i panowac nad nimi. Wiele jego synow i corek pojawilo sie wtedy. Co do corek: po kolei wykorzystywal je, poniewaz jego wlasne cialo bylo najslodsze. W miare rozradzania sie Lordow i Dam Wampyrow degenerowali sie i popelniajac coraz to ohydniejsze wystepki, staczali sie po rowni pochylej w otchlan bez nadziei... W koncu wszystkie z wiekszych skal mialy swych panow i panie: nizsze zamki byly wszystkie zamieszkale - na wyzynach nie bylo juz miejsca dla ludzi, ich synow, corek, slug i zwierzat. I w koncu zaczeli toczyc wojny o siedziby, az cale niebo Krainy Gwiazd wypelnilo sie podniebnymi wojownikami scierajacymi sie pod gwiazdami oraz w umocnieniach wielkich zamkow. Rozbrzmiewaly cymbaly, dudnily bebny wojenne i flagi lopotaly na wietrze na chwale swych panow. Wampir zabijal wampira - nawet ojca, syna i brata - az usiane glazami wyzyny wokol ociekaly krwia, usiane pokracznymi, rozkawalkowanymi trupami pokonanych bestii. Nawet Szaitan stal sie obiektem ataku, lecz byl sprytny, zaszywajac sie w swym zamku i nie wychodzac na otwarte pole walki. Ale kiedy rozmaici Lordowie oslabli w pobliskich skalach, napadal na nich i wykanczal ich. W ten sposob grupa zamkow przeszla pod wladanie Szaitana. Kiedy dostrzezono jego strategie, pozostali oglosili rozejm i staneli wspolnie przeciwko niemu, niemal przygwazdzajac go w jego wiezycy. Uratowala go zdolnosc przemiany, kiedy jak upadly aniol zmienil sie w nietoperza i sfrunal z wyzszych umocnien do tajemnej kryjowki. W tym czasie jego armia pod rozkazami porucznikow przegrupowala sie i odparla atak, tak ze Wiezyca Szaitana nie zostala zdobyta... Wojny krwi trwaly sto lat. Tworzenie lotniakow i wojownikow stalo sie sztuka sama w sobie. W bezrozumnej, cuchnacej i ohydnej rzezi Wampyry zostaly zdziesiatkowane. Byla to epoka, w ktorej Cyganie z Krainy Slonca wrocili znad przepasci i znow mogli troche odetchnac, starajac sie urzadzic sobie zycie, by ocalic te czastke, ktora zostala z ich spolecznosci. Nie moglo to trwac wiecznie. Poniewaz Szaitan stal sie teraz niekwestionowanym Lordem Wampirow, "wysokim sedzia", do ktorego pomniejsi Lordowie udawali sie w spornych sprawach. Kiedy ucichl zgielk pol bitewnych, tym samym skonczyl sie okres sporadycznych wypadow na Kraine Slonca i koszmar wybuchl ze zdwojona sila. Teraz bowiem Wampyry musialy zajac sie zaopatrzeniem spladrowanych zamkow o opustoszalych spizarniach, a w Krainie Slonca byly cale poklady zaopatrzenia. Bylo tak przez kolejne szescdziesiat lat, a Szaitan wydawal zgode na lowy, pobierajac swoj haracz w postaci czesci drzacych cial przywiezionych przez innych. Ale pomniejsi Lordowie nienawidzili go szczerze i obaliliby go przy najblizszej, nadarzajacej sie okazji. Byl tego swiadom i kiedy w koncu przewrot doszedl do skutku, byl nan przygotowany. Wszyscy, ktorzy spiskowali przeciw niemu, zostali osadzeni - nawet jego wlasny syn, ktorego wygnal do Krainy Lodow: byla to najlagodniejsza z kar. Co do innych spiskujacych - bylo ich kilkunastu, a kary przerozne. Niektorzy zostali pochowani zywcem (czy tez "nieumarlem") na polu glazow, by "zesztywniec na kamien" w lodowatej ziemi. Jeden z nich, Nonari Wielgus, zostal rzucony wraz z calym swym dworem i cyganskimi slugami do bramy Krainy Piekiel. I o ile imie istoty krwi Nonari - Ferenczy bylo przeklenstwem dla Cyganow z tego swiata, o tyle mialo sie stac kolejnym przeklenstwem na drugim swiecie. Tak samo bracia Drakulowie zostali wygnani przez Brame - Karl i Egon, ktorzy rywalizowali z Szaitanem w czynieniu zla, oraz jeszcze jeden, ktory jak wielki ciern tkwil w boku Szaitana. Od najwczesniejszych dni od nadejscia Szaitan staral sie nagiac do swej woli takich jak Radu Lykan, ale na prozno. Szarzy bracia z gor granicznych nie uznawali zadnej zwierzchnosci poza Przywodca Stada i nie posiadali zadnej pani oprocz srebrzystej luny w pelni. A Radu Lykan pochodzil z podrodu Wampyrow - byl wilkiem czy tez raczej wilkolakiem! Lord Szaitan pogardzal takimi Psimi Lordami, synami wilkow, i nawet gdyby nie bylo Wojen Krwi, znalazlby sposob, zeby pozbyc sie takich jak Radu. Tak wiec w Krainie Gwiazd ponownie zapanowal pokoj, bo podpisano traktat miedzy Lordami i Damami Wampyrow. A poniewaz nalezeli do Wampyrow, nie mogl trwac dlugo. Zachlanni, zawistni, broniacy wlasnego terytorium sami stanowili dla siebie zgube. I w koncu Szaitan zostal pokonany i upadl, po czym zostal wywieziony z Krainy Gwiazd i stracony do mroznej i niegoscinnej Krainy Lodow. Wszystko to sa dawne legendy. Ale to, co nalezalo dopowiedziec, bylo wczesniej nieujawnione... Prawdopodobnie wilki, tak jak ludzie i niedzwiedzie, lisy i nietoperze oraz inne gatunki, byly stworzeniami dwoch krain: Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Byc moze pochodzily z jednego kosmicznego zarazku, miedzygwiezdnej mieszanki genezy, i byly podobnymi formami zycia zaprojektowanymi w poczatkowej fazie istnienia wielu swiatow. Zapis skamielin ziemskich na to wskazuje. Ale jesli nie poszczesci sie (czy na pewno poszczesci?) jakiemus paleontologowi, ktory bedzie dokladnie wiedzial, gdzie ma kopac, na calym swiecie nie znajdzie niczego chocby odrobine przypominajacego Wampyry z Krain Slonca i Gwiazd. Nie odkryje ich w warstwach prehistorii ziemi, poniewaz na poczatku ziemia nie byla ojczyzna Wampyrow. Ale gdyby nie zrzadzenie losu i Natury (Brama w Krainie Gwiazd i pozniejsza druga brama powstala na skutek bledu i ignorancji czlowieka), Wampyry nigdy by tu nie trafily. W dzikich ostepach naszego swiata spotykalibysmy wylacznie wilki, ale nie wilkolaki. Na ich temat: Powiedziano, jak ludzie i zwierzeta chodzili na wampirze bagna do wodopoju i jak stworzenia odmienne od ludzi - najpewniej bestie - stamtad wrocily. Do momentu kiedy sie nie zorientowali, szarzy bracia z gor byli pierwszymi ofiarami zrodzonej na moczarach grozy. Zatruty wampirzym jadem chory wilk wracal do stada. Ale byl juz inny i zmieniony na zawsze. Jak kazdy ludzki wedrowiec, czy tez odkrywca cierpiacy ten sam los, stawal sie wyrzutkiem wlasnego rodzaju. Ludzie masakrowani przez takie zwierze zwykle umierali, by powstac z martwych jako slugi wampirow - lecz bez pana! Nastepnie musieli uciekac od swych rodzin i przyjaciol, by jako wyrzutki blakac sie, az wytropia ich byli bracia lub tez dopadnie ich palace slonce. Mogli tez udac sie przez gory do Krainy Gwiazd, gdzie czekal ich niepewny los. Roznili sie jednak od ofiar ludzkich wampirow: rowniez bali sie slonca, lecz rozkwitali przy pelni ksiezyca! Bylo w nich cos z szarych braci, ktorych pania jest srebrzysta luna. Poza tym zachowywali sie jak opetani - pod wplywem ksiezyca - lub przynajmniej calkowicie tracili kontrole nad zmyslami. W tej postaci i mimo ze byli bardzo niebezpieczni stanowili latwy lup dla ludzi, slonca i ludzkich wampirow Krainy Gwiazd. Tym samym w jezyku i psychologii swiata za Brama Krainy Gwiazd byli tak samo traktowani jak ci, ktorzy byli prawdziwymi lykantropami: jak szalency, ktorzy mysleli, ze sa wilkami! Tylko ze... byl to inny gatunek. Paradoksalnie u wszystkich form zycia cierpiacych na te chorobe wampiryzm byl zrodlem nieslychanej zywotnosci. Poniewaz o ile choroba miala charakter duchowy i dotykala duszy, to zycie dotknietej nia osoby opieralo sie na fizycznosci i na krwi. Co oznaczalo, ze niezmiernie rzadko, litosciwie rzadko, wilk dotkniety wampirza zaraza zyl tak dlugo jak prawdziwy wilk, a jego pijawka... mogla dorosnac! Prawdziwe niebezpieczenstwo wystepowalo wtedy, kiedy taki wilk zmasakrowal czlowieka! Poniewaz wampiryzm jest choroba przewlekla i ukaszenie takiego wilka moglo przeniesc o wiele wiecej niz tylko jadowita sline. Moglo rowniez przeniesc jajo pijawki nosiciela, co oznaczalo, ze prawdziwy wampir przedluzal sobie zycie o cale stulecia. I niezaleznie od tego, czy ofiara umierala, odradzala sie jako nieumarly Wampyr! Tak bylo u ludzi. Byli ludzmi - lecz wampirze jajo wilka tkwilo w nich ze wszystkim, co odziedziczylo po bylym nosicielu. I w odroznieniu od biednych lycanthropes, znanych w wielu cywilizacjach swiata (ktorych krew mogla byc nieznacznie zainfekowana sladowa iloscia pozostalosci z Krainy Gwiazd) wilkolaki swiata rownoleglego mialy prawdziwa moc transformacyjna - umiejetnosc metamorfozy do postaci swych przodkow. By zmienic czlowieka w czlowieka-bestie, potrzeba bylo tylko pelni nad kamiennym polem. By przemienic niektorych Lordow Wampyrow w ludzi o pyskach, ksztaltach i wilczych apetytach dzikich psow! Homo sapiens. Canis sapiens, loup-garou... wilkolak! Radu Lykan - wygnany przez Lorda Szaitana przez Brame Piekielnych Krain, jak to opisalismy - byl taka istota. Lecz zanim stal sie Lordem, Radu byl czlowiekiem. Oto jego historia: Radu byl samotnikiem, czlowiekiem gor... az do czasu, kiedy wraz z towarzyszacym mu wilkiem zawedrowali na wschod gor granicznych na wielkie czerwone pustkowie. Byl czlowiekiem, ktorego w zasadzie nie obchodzili ludzie, ktory wolal towarzystwo dzikiego psa. Kiedys wyleczyl mu zlamana lape, kiedy znalazl zwierze na wpol zakopane w osuwajacym sie lodowatym sniegu. Od tamtej pory byli nierozlaczni. Lecz o ile inni cyganscy samotnicy zwykle byli tepymi, leniwymi prozniakami wykluczonymi z obozowego zycia lub tez pozbawieni byli umyslu czy ducha, co sprawialo, ze stawali sie okrutni, zaczynali krasc, stawali sie zabijakami i w koncu byli wyrzucani z obozow Cyganow, poniewaz nikt nie chcial z nimi przebywac - o tyle Radu byl zupelnie inny. Urodzil sie w grupie, ktorej przewodzil Giorga Zirescu, bezwzgledny wodz szczepu, ktorego synowie - blizniacy byli nie lepsi niz ojciec, a stawali sie jeszcze gorsi pod wplywem i ochrona Giorgi. Ion i Lexandru Zirescu dorastali wraz z Radu, czy tez raczej to on dorastal z nimi, cierpiac wciaz rozmaite niegodziwosci z ich strony - lecz nie mniej i nie wiecej niz reszta szczepu pod rzadami Giorgi i jego synow. Poniewaz pomimo ze Cyganow Zirescu bylo wielu, to byli slabi i niezbyt rozgarnieci, dzieki czemu ich wodz z latwoscia narzucal im swoja wole. Nienawidzili Giorgi, ale byly z nich olbrzymie chlopiska o twardych piesciach. Matka Radu umarla przy porodzie jego mlodszej siostry, Magdy. Siedmiolatkowi odtad skonczylo sie dziecinstwo, bo musial zajmowac sie mala dziewczynka, kiedy jego ojciec, Freji, polowal, zbieral owoce lub tez poszerzal granice terytorium Giorgi. A przy ciaglej nieobecnosci Frejiego Radu byl latwa zdobycza dla braci Zirescu. Blizniaki byly o dwa lata starsze od Radu, a rozliczne szykany, jakie wobec niego stosowaly, wahaly sie od obrazy slownej do ciezkiego lania. Byly nawet w stanie skrzywdzic mala Magde, gdyby Radu nie znalazl sie na miejscu i nie skierowal na siebie ich zlosci, chroniac jednoczesnie siostre. Zawsze ja chronil - wywolywalo to jeszcze wiecej obelg ze strony Iona i Lexandra, ktorzy znecali sie nad Radu, przezywajac go "Radu-sradu!" i tak dalej. Radu byl wysoki, naprawde wysoki, i chociaz jego ojciec byl czlowiekiem postawnym, wzrost jego syna byl ponadprzecietny. W wieku lat dziewieciu byl tak duzy jak pietnastolatek, chociaz wiotki i watly jak osika - "co sie zsika", jak utrzymywali Ion i Lexander! Byc moze i w jego naturze lezala owa wiotkosc, ale najprawdopodobniej posture utrzymywal mu brak dobrego jedzenia i duzo ciezkiej pracy, o ktora w obozie nie bylo trudno. Nie byl slaby fizycznie - cialo mial silne, podobnie jak charakter, lecz gleboko to skrywal. Zwykle mial twarz bez wyrazu, z ciemnymi, gleboko zapadlymi i pozbawionymi cienia radosci oczami, mial dlugie kosci policzkowe i szczeke oraz mocne, proste zeby skryte pod cienkimi, zawsze mocno zacisnietymi ustami. Nauczyl sie bowiem juz jako dziecko, ze lepiej jest nic nie mowic, szczegolnie w towarzystwie braci Zirescu. Kiedy byl malym chlopcem, wlosy Radu byly czarne - czarne jak noc, jak skrzydla kruka! - lecz juz u progu mlodosci zaczely siwiec - siwizna przyproszyla jego usiane zylkami subtelne skronie. Mial dlugi, lecz prosty nos... az Ion Zirescu zlamal go mu w nierownej potyczce, tak ze po zaleczeniu byl plaski u podstawy i zakrzywiony w srodku, co nadalo Radu drapiezny wyglad czlowieka o zelaznej woli, ktora musial sam trzymac na wodzy. Kontrolowanie sie bylo koniecznoscia, chociazby po to, by postepowac zgodnie z wola swego ugodowego ojca, ktory byl oglednie mowiac pacyfista a mowiac wprost tchorzem i nie chcial nigdy postawic sie rodzinie Zirescu. Tlumaczylo to rowniez fakt, dlaczego Radu zawsze przegrywal starcia z bracmi (w jego sytuacji przegrana mogla swiadczyc o skromnosci!). Sami bracia byli wystarczajaco klopotliwi, a do tego mieli jeszcze wielu kumpli wsrod mlodziezy, ktorzy nieraz przytrzymywali Radu, kiedy bracia go kopali i tlukli. Dlatego tez mlody Radu nauczyl sie samokontroli, chociaz wydarzenia potoczyly sie zupelnie nieprzewidzianym torem. Kiedy Radu byl juz nastolatkiem, szykany trwaly w najlepsze, konczac sie czesto krwawieniem, obolalymi koscmi i obita twarza, lecz on ani razu nie poskarzyl sie ojcu, ktory ostatnio bardzo podupadl na zdrowiu. Lecz kiedy Freji Lykan zaczal uskarzac sie na brzemie mozolnego zycia i wielu nieprawosci pod rzadami swego szefa - swini, rowniez Giorga podupadal... tylko ze w jego wypadku miala na to wplyw sliwowica i tluste miecho, ktorych naduzywanie zaczelo mu doskwierac po calym wystawnym zyciu. Oczywiscie jego okrutni synowie zaczeli jak sepy, zgodnie ze swa natura, zastanawiac sie, gdzie i kiedy w koncu padnie i kto bedzie teraz gnebil Cyganow Zirescu, kiedy zabraknie Giorgi. Moze obydwaj, powodowani wspolnym lekiem i podejrzeniami. Och, doskonale obaj wiedzieli, ze wiekszosc plemienia nienawidzi ich. Wszystkie te wydarzenia zblizaja nas mniej wiecej do chwili w dziejach Szaitana, w ktorej przyszedl z zachodu do Krainy Gwiazd i zbudowal swoj zamek na polu glazow, a bagna i ugory zarazil wampirzymi zarodnikami. Lecz ich zle poklosie w Krainie Slonca bylo jeszcze odlegle i sporadyczne. Jednak, jak to wsrod ludzi, obecne bylo inne zlo. A u Cyganow Zirescu zlo wystepowalo pod postacia najznamienitszej rodziny - samych Zirescu. Nadszedl taki poranek, kiedy Freji nie byl w stanie wstac do pracy. Wzrok mu uciekal i w zadnym wypadku nie bylby w stanie niczego upolowac. Plecy go tak bolaly, ze ledwo mogl chodzic, a nadeszla jego kolej, by isc do lasu i zbierac orzechy i owoce. U Cyganow Zirescu czlowiek pracowal do poty, dopoki mogl ustac na nogach. Kiedy padal, szczep szedl dalej i tylko od niego zalezalo, czy mial dosc sily, by sie podniesc. Wsrod Zirescu bylo kilku trutni (oczywiscie pomijajac Giorga, jego synow i kilku znajomkow), ktorzy nie musieli pracowac. I mimo ze Freji byl niemal kaleka, wodz wyslal go z koszykiem do lasu - z ktorego nie wrocil. Dni w Krainie Slonca byly czterokrotnie dluzsze niz w rownoleglym swiecie, ktory trwal niezbadany za Brama Krainy Slonca, jednak noc zapadla, a Freji wciaz nie wracal. Tego dnia Radu mial swoje obowiazki, tak samo jak jego siostra Magda, ktora wyrosla juz na piekna dziewczyne, moze nawet tak piekna jak jej zmarla matka. I kiedy w koncu Radu wyszedl z obozu i poszedl do lasu, by poszukac ojca, nie wiedzial, ani tez nie podejrzewal, ze to Magda - jej uroda i jej strata - w koncu wleje zelazo w jego krew, ktora zmieni sie w zimna twarda stal. Magda - i oczywiscie blizniaki Zirescu... Ale kiedy odnalazl cialo ojca i poznal prawde o jego smierci - ktora byla nieprzypadkowa i zupelnie nienaturalna - reszta przemknela przez umysl Radu z szybkoscia plonacego meteorytu na nocnym niebie Krainy Slonca! Od ponad roku bracia Zirescu smalili cholewki (na tyle, na ile mogli) do Magdy, ktora nie miala jeszcze pietnastu lat... Magda gardzila nimi, bo wiedziala, ze byli postrachem wsrod dziewczat i mlodych, niezameznych kobiet Cyganow Zirescu i rowniez wsrod niektorych zameznych... Jej ojciec, Freji, ktory mial ojcowski glos w tych sprawach, zwodzil blizniakow i ich ojca, mowiac, ze Magda jest jeszcze za mloda na te rzeczy. Ale u Cyganow nie bylo niczym nienaturalnym wziecie sobie za zony trzynastolatki i Freji wiedzial, ze nie bedzie mogl odkladac tego w nieskonczonosc. Giorga zloscil sie, przeklinal, grozil! Chcial doczekac wnukow (prawdziwych wnukow, a nie bekartow), by mogli odziedziczyc nazwisko. Freji Lykan kluczyl i zwodzil, ale wciaz nie chcial do tego dopuscic... Blizniaki drwily z Magdy, mowiac, ze zostanie stara panna lub tez dziewka dla kazdego. W glebi duszy Radu gotowal sie caly... A teraz to: Freji sztywny i martwy - zamordowany i pozostawiony na pastwe much w rzadko odwiedzanym zakatku lasu. Wrzucono jego cialo w gestwine - Radu je odkryl, kiedy sploszona lisica odbiegla od trupa. Nastepnie, kiedy rozpalil niewielkie ognisko, dostrzegl przyczyne smierci ojca: dlugie, zlamane ostrze z twardego drewna wciaz tkwilo... w wychudzonych plecach Frejiego! Tchorzliwy cios - typowy dla podstepnych blizniakow Zirescu. Ale nie bylo nigdzie wiklinowego koszyka Frejiego ani tez zadnych owocow czy orzechow, ktore zbieral od rana... Po powrocie do obozu Radu poszedl prosto do straznika zywnosci zwanego Podstolim Borysciu i zapytal go, czy ktos tego dnia przynosil owoce z lasu. Ale mimo ze Radu trzymal sie dzielnie, Borysciu zobaczyl cos na jego twarzy. Odpowiadajac ostroznie na pytania Radu, powiedzial mu, ze dzien byl wyjatkowo obfity, co na pewno zauwazyl, bo przeciez jest jednym z mysliwych, prawda? -Z lasu - powtorzyl Radu, chwytajac dlon tamtego bez przesadnej serdecznosci. - Mowie o zieleninie, a nie miesie Podstoli. - I teraz Borysciu byl pewien, ze widzi cos zimnego, twardego i niespotykanego w oczach Radu. -Tak, owoce - odparl. - Czyz las nie jest dla nas zawsze laskawy? - I dodal szybko, jakby chcial zmienic temat: - Lecz dzisiejszy polow ryb rowniez byl niezwykly! Dobry dzien nad rzeka, Radu! Nie mow nikomu, a znajde ci tlustego pstraga, by twoja siostra mogla go upiec tobie i ojcu na kolacje... -Na chwile sie zawahal, przypominajac sobie, ze ktos mu mowil, ze Freji sie spoznia. -Owoce - uscisk Radu stal sie jeszcze mocniejszy, a glos zmienil sie w warkot. - Powiedz mi o owocach i orzechach. Czy ktos przynosil sliwki, jablka i migdaly? Wiklinowy koszyk z owocami, z lasu? Mow szybko! -Radu, ja... -...Kto dzisiaj tam zbieral? Rozumiesz, o co cie pytam? A moze sam w tym wszystkim tkwisz, Podstoli Borysciu? -Co? - Borysciu otworzyl usta. - Ja w czyms tkwie? No, rodzina Govasci zbierala dzisiaj i jeszcze Andreas Tuvi i... Znow zamilkl. -I? -I twoj ojciec, teraz sobie przypomnialem. - Ale nagle Podstoli rozwarl szeroko oczy -bal sie o swoja skore. Cos go dzisiaj zaskoczylo, a kiedy blizniaki Zirescu przyniosly cicho i bez rozglosu wielki koszyk owocow, wydalo mu sie to jeszcze dziwniejsze. A moze nie. - O czym tak myslisz, Radu? - zatrzasl sie w uscisku mlodzienca. - Co sie stalo z twoim ojcem? -Nie zyje! - Radu wysyczal odpowiedz, odpychajac jego reke tak, ze Podstoli Borysciu zachwial sie za swoja lada stojaca wzdluz wozu. - Nie zyje! Zamordowany w lesie, i ktos wzial jego koszyk! -Bez watpienia przez jakiegos wroga Cyganow Zirescu! - wykrztusil Borysciu. - Tych, co chcieliby sie tu osiedlic, bandytow i zagarniaczy ziemi, na terytorium Giorgi! Ale Radu przechylil glowe na bok i powiedzial: - Wrogowie Cyganow Zirescu? Tak to prawda, to byli sami blizniacy! - I Borysciu wiedzial, ze Radu ma racje, ale bal sie do tego przyznac nawet przed samym soba. I Radu zobaczyl to w oczach Podstolego. Z wolna kiwajac glowa mlody czlowiek powiedzial posepnie: - Powiedz mi, czy przyniesli kosz pelen owocow? Mial glos chlodny jak wicher na gorskich przeleczach. Pomimo tego ze oczy nie zdradzaly zadnych uczuc, usta mial blade i scisniete, jego klatka piersiowa unosila sie i opadala, unosila sie i opadala, jakby biegl. I nagle Borysciu zobaczyl wszystko w pelnej krasie - morderstwo z zimna krwia - i juz nie byl w stanie zachowac spokoju. -To oni - wykrztusil w koncu. - Kosz pelen owocow i orzechow. I zwrocilem na to uwage, bo od kiedy pamietam, bracia Zirescu nigdy nie pracowali! -W lesie sie napracowali, tak - wymamrotal mlodzieniec odwracajac sie. - Sa albo szaleni, albo maja nie po kolei w glowie, ze przyniesli tu ten kosz. -A moze maja to w nosie - cicho zawolal za nim Podstoli. - Poniewaz od dawna wraz ze swym ojcem stoja ponad prawem, nawet wlasnym. Ale ty... wyrosles na duzego mezczyzne w swoim prawie! Tylko ostroznie, chlopcze, i poszukaj ich kolo wozu Hzaka ze sliwowica. Kiedy przechodzilem tamtedy poltorej godziny temu, mieli juz niezle w czubie. Teraz juz pewnie leca przez rece, nie powinni ci sprawic wiekszych klopotow. Ale co to jest? Pojdziesz tam rozgoraczkowany i bezbronny? Lubie cie, Radu Lykan, moze tak, jak lubilem twego ojca. Szkoda, gdybys teraz zginal. Dobra rada. Radu poszedl do wozu Frejiego Lykana, gdzie jest... i zobaczyl, ze jest w srodku ciemno i spokojnie. Lampy pogaszone, drzwi trzaskaly o framuge przy wieczornej bryzie. Ale na zewnatrz lezal na trawie pusty gliniany dzban, a w powietrzu wciaz unosil sie zapach sliwowicy: paskudny oddech potwora, ktory byl tu przed nim. Magda... lezala w krzakach nieopodal, tam, dokad ja zaciagneli, wykorzystali i zostawili splugawiona, naga, martwa. Radu nie byl w stanie w to uwierzyc. Siedzial tylko, trzymajac ja w ramionach, kolyszac ja i potrzasajac glowa. Po chwili ochlonal, pozniej zagorzal, po czym znow stal sie zimny niczym lod i zatrzasl sie jakby w goraczce - czy tez z furii palacej go od srodka, kiedy przed oczami stanal mu obraz, ktorego nie byl w stanie zniesc: Miala krew miedzy polamanymi palcami, widomy znak, ze bronila sie zaciekle. Na szyi miala zadzierzgnieta chustke, ktora dlawili jej krzyki i w koncu zadlawili na smierc. Since i inne... znamiona widnialy na calym ciele. Wiele dloni przytrzymywalo Magde, by przygiac ja do ziemi (tak jak wielokrotnie przytrzymywaly Radu). Ich palce zaglebialy sie w cialo, zostawiajac krwawe wybroczyny na tym, co bylo najczystsze ze wszystkiego. I wszyscy uzywali sobie na niej - uzywali w niej! I to nie byli tylko bracia Zirescu... Radu wrocil do wozu, nogi same go poniosly, bo jego umysl byl gdzie indziej. Siegnal do drewnianej skrzynki pod lozkiem, gdzie schowal popoludniu swoja kusze do nastepnego razu, wczesniej czyszczac ja i zawijajac w naoliwiona szmate. Teraz nadszedl kolejny raz, tylko ze nie bedzie polowal na kozice, ale na swinie. Nastepnie poszedl do ogniska, gdzie rozbrzmiewal gardlowy rechot pijanych mezczyzn glosniej niz odglosy pekajacych szczap. Siedzialo ich tam szesciu, gdzie juz zaden porzadny czlowiek nie smial usiasc, bo Cyganie Zirescu sie wstydzili. Ale ci tu nie znali wstydu, byly tylko szepty i oblesne przechwalki, posrod ktorych padalo imie! Imie Magdy! Lecz wymawiano je w pijackich uniesieniach i oblesnych, zaprawionych sliwowica zartach jej gwalcicieli i mordercow! A mowili tak: - To jebanko, ktorego nigdy nie zapomne! Byla tak ciasna jak skora na tamburynie - no, przynajmniej do czasu, jakesmy jej dogodzili! - Mowil to Arlek Bargosi. Wybuchnal smiechem na swoj wlasny, rubaszny dowcip, nastepnie zakrztusil sie, zadlawil i podskoczyl na rowne nogi. Pozostali patrzyli, co mu sie stalo... ...I zobaczyli belt z kuszy do polowy zaglebiony w jablku Adama Arleka, a z drugiej strony wystawal ociekajacy krwia grot! Arlek lapal sie spazmatycznie za krzepkie drzewce beltu, bezskutecznie starajac sie cos powiedziec. - Uk! Uk! Uk! Nastepnie splunal krwia i upadl twarza do ogniska. Kiedy wokol lataly wzniecone upadkiem iskry, Radu Lykan wszedl w krag swiatla, naciagajac cieciwe i kladac drugi belt na prowadnicy. Ale Radu zmienil sie, jego twarz juz nie byla bez wyrazu, lecz miala oblicze czlowieka zlamanego i goscil na niej koszmarny usmieszek. W oczach plonelo czerwone swiatlo ogniska, zeby blyszczaly biela, a w kacikach ust widac bylo spieniona sline. Wyzszy i bardziej sniady niz kiedykolwiek, wygladal jak drapiezny ptak - tylko ze jastrzab zlapal trop i przechodzil wlasnie do drugiej ofiary. Blizniacy Zirescu poderwali sie z miejsc. Opasli, brodaci, zaczerwienieni od gorzalki od razu wytrzezwieli. Tym razem w gluchej ciszy wyraznie uslyszeli glosny furkot, kiedy Radu wypuscil drugi belt, i syk, kiedy lecial w kierunku serca Iona... i dotarlby do celu, gdyby kolejny z ich kumpli nie wstal i chwiejnym krokiem nie stanal na jego drodze. Nazywal sie Kherl Fumari. Belt Radu przedarl sie przez jego kregoslup i po przedarciu sie przez tkanke wybrzuszyl mu kurte na piersi. Kherl zarzezil i opadl na kolana, a Ion zobaczyl, jak byl blisko konca. Kherl wczepil sie w niego i zjechal na ziemie, a wlepione w twarz Iona oczy zgasly na zawsze. Radu stal z oblakanczym usmiechem na twarzy, chlodny jak noc, lecz zwinny jak rzeka. Przeladowal bron i umiescil trzeci belt na prowadnicy... ktory nigdy nie mial dojsc do celu. Z ciemnosci za nim wylonila sie potezna postac: samego Giorgi Zirescu! W reku trzymal palke - podniosl ja, wzial potezny zamach i walnal Radu w tyl glowy. I bylo po wszystkim. Giorga odrzucil maczuge; spojrzal ciezkim wzrokiem na oglupialych synow i ich zataczajacych sie kolegow. -Ha! - warknal. - Okazuje sie, ze ja tez mam ze dwoch przyjaciol, mimo ze zrobilem z was paniczow! -Ojcze, my... - zaczal mowic Lexandru. -Cicho badz! - zakrzyczal go ojciec. - Myslisz, ze nie wiem, dlaczego tak sie stalo? Otoz wiem! Obudzil mnie przyjaciel, jak mowilem. Bo podsluchal, jak mowicie o tym przy ognisku. Siostra Radu, Magda, nie zyje z waszej reki! Was szesciu na jedna dziewczyne! Zrobily to te dwa zdechlaki, Kherl Fumari i Arlek Bargosi, bracia Ferenczy, Rakhi i Lagula - (Giorga wskazywal oskarzycielsko na Ferenczych, a ci przestepowali ze stopy na stope, rzucajac ukradkowe spojrzenia na siebie) - i oczywiscie wy dwaj! -To nie tylko nasza wina - Ion potrzasnal rozczochrana glowa. - To przeciez ty poslales nas za Frejim, bysmy go zalatwili. No i w oczach Radu bylo cos takiego, jakby wiedzial! Musial odnalezc ojca w lesie. Co do dziewczyny... to byl wypadek. Nie chciala spokojnie lezec. Podchodzac blizej do ogniska, starzec kopnal Arleka Bargosi w bok, tak ze wytoczyl sie z zaru. Dym i smrod pieczonego ciala pojawil sie nad nadpalonymi zwlokami - jego poczerniala twarz popekala. Giorga obszedl cialo i zatrzymal sie nad cialem Kherla Fumari lezacym na udeptanej trawie. -Ha! - powtorzyl. - Kupa roboty przed nami! - I zwrocil sie do Iona: - Pomoz mi z Kherlem. Ion postapil do przodu... i napotkal ciezka piesc Giorgi, ktora walnela go w twarz! -Nigdy wiecej mnie nie oskarzaj! - Giorga stanal nad lezacym synem. - Nigdy wiecej nie pyskuj do mnie. Rozumiesz? Ion spojrzal otepialym wzrokiem na ojca, wytarl okrwawione usta i kiwnal glowa. Giorga tez potaknal i spogladajac to na jedna to na druga twarz zmruzonymi oczami, wycedzil: - A teraz sluchajcie, powiem wam, co trzeba zrobic. Czworka zgromadzila sie wokol niego i czekala, a on sie zastanawial przez chwile. Po tym odezwal sie: - Najpierw dziewczyna. Gdzie jest? Lexandru mial odpowiedziec, ale Giorga ucial mu w pol zdania. -Nie, lepiej mi nie mow. Nie chce wiedziec. Wy dwaj zabierzecie ja z tego miejsca, gdzie lezy, zaniesiecie ja do lasu i pochowacie. I to gleboko! - Poslal synom surowe spojrzenie. - Pozniej, wy dwaj, kiedy wszyscy juz sie poloza, zrobicie to samo z Frejim Lykanem. Tylko zeby tym razem nikt go nie znalazl - juz nigdy! Co do Radu: jesli moje walniecie go nie wykonczylo, to zrobi to rzeka. Zaciagnijcie go na wysoka skarpe nad rzeke, przywiazcie mu kamien do szyi i wrzuccie go w wode. Rankiem bedziemy ruszac w droge; kiedy pojawimy sie tu kolejny raz, nie bedzie juz zadnych sladow. I juz - zajelismy sie cala rodzina. I mamy czyste rece... Ion powiedzial: - I nikt nie bedzie zadawal zadnych pytan? Giorga pokiwal glowa: - Raczej nie. A nawet jesli, to powiemy tak: Radu oszalal. Zawsze byl dziwakiem, wszyscy o tym wiedza, cichy, podstepny i co tam jeszcze. Slyszano, jak klocil sie z ojcem. Na pewno poszedl za Frejim do lasu i zalatwil go. Jego siostra odkryla prawde i oskarzyla go o zabicie ojca. Grozil jej smiercia, dlatego uciekla. Wiedzac, ze moze wrocic i ujawnic swoje podejrzenia, Radu podazyl jej sladem. Zanim zdolal wyjsc z obozu, Kherl Fumari i Arlek Bargosi, ktorzy dowiedzieli sie o wszystkim od dziewczyny, staneli mu na drodze. Radu ich zabil -w tym jednego jak tchorz, strzalem w plecy - i uciekl. Na potwierdzenie tej wersji mamy tu biednego Arleka z beltem Radu w szyi. A tutaj Kherla z kolejnym beltem, a kusza Radu lezy tam, gdzie ja upuscil. I byli swiadkowie - wasza czworka. Wszystko stalo sie dzis wieczorem... musicie sami uzgodnic szczegoly miedzy soba, bo od tej pory nie chce miec z tym nic wspolnego. Tak czy inaczej, poniewaz nie zobaczymy juz zadnego Lykana, nikt nie bedzie mogl wam zadac klamu. Kiedy Giorga skonczyl mowic, Ion i Lexandru spojrzeli po sobie. Zrozumieli sie bez slow: powinni zamienic slowo z Podstolim Borysciu, by upewnic sie, ze juz nic nikomu wiecej nie powie. Na zawsze. -No, na co czekacie? - zapytal Giorga. - Lepiej ruszajcie, zanim cos sie rozniesie. I cala czworka zabrala sie do pracy... Radu nie zdawal sobie sprawy z tego, ze wrzucaja go do rzeki i ze wielki glaz pociagnal go w dol w mul i wodorosty. Zirescu juz wytrzezwieli i bardzo sie spieszyli, dlatego wezel na szyi Radu rozplatal sie i sznur zsunal sie z szyi, zanim doszedl do dna. Nastepnie wplynal w prad, ktory go uniosl i porwal w dol rzeki. O polnocy obudzil sie na plecach, w miejscu, w ktorym drobne fale chlupotaly na bialych otoczakach na zakrecie rzeki. Byl omotany wodorostami wokol kobierca z galezi. Guz na glowie mial wielkosc kurzego jaja, ale poza kilkoma zadrapaniami i siniakami nic mu nie dolegalo i kiedy wyplul wode z pluc od razu poczul sie lepiej. Pamietal... coz, cos pamietal z poprzedniej nocy (dokonane zabojstwo z zemsty, oczywiscie i to, ze dostal w glowe w ciemnosci przez listowie, oraz jakies fragmenty szeptanych rozmow), ale niewiele. Na razie wystarczalo. Radu najbardziej potrzebowal teraz snu i ciepla, by zagoic wielki guz na glowie. Zdolal rozpalic ognisko, wysuszyc ubranie i ponownie je zalozyc oraz zrobic legowisko z galezi i mchu, by przespac noc. Przespal rowniez wiekszosc nastepnego dnia, starajac sie zapomniec o ojcu i siostrze. Bylo ciezko, ale i tak probowal. Poniewaz juz wtedy postanowil zapomniec o calym rodzaju ludzkim i zyc samotnie jako jeden z dzikich ludzi, ktorzy przychodza ze wzgorz, by siedziec w nocy samotnie przy ognisku. Tylko ze Radu Lykan stanie sie prawdziwym samotnikiem - bedzie siadal wylacznie przy swoim ognisku, bez jakiegokolwiek towarzystwa ludzkiego. Przez cale zycie doswiadczal okrucienstwa "bratnich" ludzi i wiedzial, ze w kazdym szczepie bedzie tak samo jak u Cyganow Zirescu. I tym samym Radu Lykan skonczyl z Cyganami Krainy Slonca i przystal do krainy lasow i dzikich wzgorz. Sam byl sobie przyjacielem (przynajmniej na razie), sam troszczyl sie o siebie, towarzyszami byly mu slonce, ksiezyc i gwiazdy. Po raz pierwszy w zyciu byl wolny. I przemieszczal sie z miejsca na miejsce, z jednego obszaru do drugiego, jakby nie bylo granic, jakby obowiazywaly go wylacznie pierwotne prawa. Tym samym Radu stal sie stworzeniem natury, samotnym czlowiekiem, ktory szedl tam, dokad mial ochote. Nie zostawial za soba sladow, obchodzac lub w jakis inny sposob omijajac siedziby ludzi. Slubowal sobie z cala moca unikac szczegolnie Cyganow Zirescu, bo wiedzial, ze gdyby wrocil do nich, polalaby sie krew... obojetnie, jego lub ich. Ale zdawal sobie rowniez sprawe, ze zakosztowanie krwi wroga spodobalo mu sie, co latwo moglo przerodzic sie w nalog. Dwojka z jego rodziny zostala zabita i dwoch z jego wrogow zaplacilo za to. Niech to wystarczy, niech Giorga, Lexandru i Ion Zirescu i bracia Ferenczy kisza sie w swojej wlasnej marnej egzystencji, i jesli sadza, ze Radu nie zyje, to niech tak bedzie, nie zyje - przynajmniej dla nich. Na wschod lezaly tereny Cyganow Hagi, Cyganow Tireni, Mirlusow, Lidescich i wielu innych grup lub szczepow. Radu czesto slyszal ich trajkotania, widzial blaski ich ognisk odbijajacych sie od nisko pedzacych nad knieja chmur, odczytywal znaki graniczne terytoriow i przecinal ich szlaki, ale poza tym nie mial z nimi nic wspolnego, a oni ani razu nie zorientowali sie, ze jest w poblizu. Wedrowal wiec wzdluz i wszerz przez lasy Krainy Slonca wspinal sie po stokach gorskich ku granicy lasu, skrecil na zachod i zbadal tamtejsze przelecze i szczyty. Przez pierwszy rok, dwa, trzy chodzil samotnie, az do dnia, kiedy odnalazl wielka biala wilczyce uwieziona w osniezonej szczelinie skalnej, w miejscu, gdzie odlupal sie niewielki fragment skaly. I bylo to niezwykle, rzadkie wydarzenie... Radu byl glodny i mogl zabic i zjesc wilczyce. To byloby proste, podczas swych wedrowek ukradl dobra kusze i mogl z latwoscia poslac jej belt, nastepnie wyciagnac zwierze i rozpalic ogien, by upiec. Byla wilkiem, to prawda, ale miala tez mieso. Ale kiedy Radu spojrzal w zolte oczy drapieznika, postanowil zrobic inaczej. On rowniez zostal swego czasu okaleczony - apatia i tchorzostwem i wstydem Cyganow Zirescu, niepotrafiacych wyjsc z cienia swego bezwstydnego wodza -ale wyleczyl sie o wlasnych silach, urosl w sile w swej wolnosci i przetrwal. Skaleczenie wilczycy bylo czysto fizyczna rana: przednia lape miala zlamana. Sterczala jej pod nienaturalnym katem z osypiska kamieni i zwiru i wilczyca nie byla w stanie sama sie uwolnic. Ale Radu dostrzegl podobienstwa i nie mogl sie zmusic do zabicia jej. Byl to jeden z owych dziwacznych paradoksow; gdyby biegala w stadzie, nie namyslalby sie nawet nad zastrzeleniem jej. Ale teraz: Podszedl niebezpiecznie pochylym stokiem, dotarl do szczeliny i cierpliwie odkopal jej lape. W kazdej chwili zdradziecki kawal skaly mogl sie odlamac i osunac razem z nimi, miotajac ich w paszcze przeznaczenia, suka mogla tez rzucic sie na niego i zlapac go za gardlo. Lecz gora wstrzymala oddech, a wilczyca nie wyladowala na nim wilczej furii. W koncu Radu owinal ja lina i odciagnal na bok. I w tym samym momencie popekana skala wydala gluchy loskot i spadla w kierunku Krainy Slonca! Coz, byc moze wiedziala, ze Radu ocalil jej zycie. Tak czy inaczej pozwolila mu nastawic lape i dala sie nakarmic ludzkim jedzeniem z reki, po tym jak upolowal i upiekl krolika. Dzien pozniej, kiedy Radu pomyslal, ze juz sobie poradzi i wyruszyl znow na zachod, wilczyca utykajac pobiegla za nim. Poniewaz o ile jej stado ja porzucilo, o tyle ten czlowiek tego nie zrobil i dlatego ona tez go nie porzuci. Pozniej, stopniowo odzyskujac sily, wyleczyla sie calkowicie. I od tej chwili wedrowali we dwojke. W calym zyciu Radu to wydarzenie bylo jednym z najszczesliwszych momentow, jakich kiedykolwiek doswiadczyl. Ktoz mogl przypuszczac, ze zaowocuje najgorsza rzecza z mozliwych? 2. Przemiana! We snie Radu jego ojciec i siostra znow zyli i chodzili, rozmawiali z nim, wspominajac przeszlosc. Przebudzenie niezmiennie nalezalo do nieprzyjemnych chwil, kiedy nagle przypominal sobie, ze przeciez nie zyja i ze jest sam jak palec. I gdyby nie towarzystwo Spiewaczki (nazwanej tak po tym, jak Radu spiewal sobie pewnego wieczora, a ona dolaczyla ze swoja serenada do ksiezyca), jak podejrzewal, moglby bardzo szybko stracic zmysly. Nie bylby pierwszym samotnikiem, ktory postradal zmysly w gorach.Ale Spiewaczka byla tuz obok, polujac z i dla Radu, stale u jego boku, lepsza przyjaciolka i towarzyszka niz wiekszosc ludzi, ktorych Radu znal, wyjawszy matke, ktora kochal przez zbyt krotki okres zycia, i jego rodziny, ktorej juz nie mial. Ale pomimo obecnosci bialej wilczycy coraz czesciej rozmyslal o losie ojca i siostry i o tym, ze powstrzymano go w godzinie zemsty. Wtedy dwoch za dwa stracone zycia wydawalo sie wystarczajaca zaplata... choc teraz poczul, ze szala znow sie przechyla i ze zostal oszukany. Patrzyl z wysokosci na Kraine Slonca, na miejsce, gdzie gory graniczne wpadaly do mokradel, i zastanawial sie, czy nie dojrzy obozowiska Cyganow Zirescu. I pomimo cyganskiej przysiegi, ze zniknie w zachodniej kniei na zawsze, czul przemozna chec powrotu, chocby na krotko, by zakosztowac ponownie krwi wrogow... Byl teraz doroslym mezczyzna o mocnych czlonkach, wciaz szczuply, lecz sprezysty jak trzcina, szybki jak strzala z kuszy i zabojczy jak mysliwy, nie mniej niz jego wilcza towarzyszka. Zastanawial sie, jak bardzo utyli i zgnusnieli bracia Zirescu, Ion i Lexandru, oraz ich oblesny ojciec, Giorga, i czy jeszcze urosli pryszczaci bracia Ferenczy, Rakhi i Lagula. Byc moze Giorgia juz nie zyl. Radu mial taka nadzieje. Ale najdziwniejsze bylo to, ze mial nadzieje, ze blizniaki Zirescu i bracia Ferenczy wciaz zyja. I kiedy opanowywaly go takie mysli, musial biegac ze Spiewaczka i polowac, by zajac czyms umysl. Az w koncu majac dosc gorskich wyzyn pomimo ich wspanialosci (i byc moze bojac sie swych uczuc, kiedy tak wpatrywal sie w zachodnia Kraine Slonca), szukal nowych terenow, nowego otoczenia i nowych doznan. Odlegle zachodnie niziny byly w ogole niezbadane. Radu przypuszczal, ze musza tam byc ostoje na zielonych krawedziach, gdzie ptaki spiewaja, baraszkuja zwierzeta, a ryby wyskakuja z zimnej wody, zanim zdazy wplynac na mokradla. Ale zawsze snily mu sie mroczne, spowite mgla knieje, ktore odwiedzal, bedac chlopcem, po ktorych jeszcze raz spacerowal z ojcem i siostra i matka (mimo ze zmarla przy porodzie Magdy), idac cyganskimi szlakami niknacymi na nieznanym nieurodzajnym terytorium. Gdyby sie osmielil, wolalby wrocic do Krainy Slonca swego dziecinstwa, jakkolwiek byl w niej nieszczesliwy, ale nie potrafil sie przemoc. Byl wyjetym spod prawa, to prawda, ale o ile bylo mu wiadomo, nikt go nie scigal. Oczywiscie moglo sie to zmienic, gdyby celowo stanal Zirescu na drodze. Owa kraina nie posiadala zlej slawy bez powodu. Na poczatku wszystko szlo dobrze. Strumienie spadaly z wysoka, wpadajac do chlodnych glebin pokrytych oparem i Radu wraz ze Spiewaczka plywali w miejscach, gdzie wodospady utworzyly niecki, przez stulecia drazac skale. Winorosl i dziwaczne kwiaty mialy idealne warunki wzrostu w wodnej mgielce i slonecznym swietle padajacym z Krainy Slonca, a w zyznych dolinach rosnaca na czarnoziemie roslinnosc byla bujna i pelna zycia. Ale wtedy, kiedy szlak wywiodl ich poza Kraine Slonca, nagle wszystko sie zmienilo. Wciaz bylo cieplo od slonca padajacego z gory, lecz teraz unoszacy sie opar byl ciemny i lepki i juz nie byl tak swiecacy i srebrzysty na krawedziach. Zielsko stalo sie bujne i splatane, lecz kwiatow bylo mniej i nie takich duzych. Noce byly zimne, a Spiewaczka byla dziwnie niespokojna. Radu podejrzewal, ze bylo tak dlatego, bo odwrocili sie od Krainy Slonca, i kiedy tylko mial okazje, podczas schodzenia szedl w strone poludnia. Jednak swiezosc wyzyn juz nie powrocila i w dole zachodnich nizin, w miejscu gdzie gory kruszac sie wpadaly w pustynie mulu, Radu nie odnalazl oczekiwanych zielonych stokow, nie mowiac juz o ostojach. Odnalazl natomiast podmokle torfowiska pelne powalonych, gnijacych drzew i niskich, szaroburych porostow o grubych lisciach wyrastajacych z posepnej mazi spowitej w oparach bezbrzeznych bagien. Pelno bylo tu skrzeczacych, skaczacych stworzen, lecz po cieplokrwistych, czystych istotach jak w kniejach Krainy Slonca... ani sladu, jesli nie liczyc poskrecanej, czarnej, nie dajacej sie rozpoznac padliny, ktora momentalnie gnijac, zlewala sie w jedno z bagnem. Byl to zupelnie inny swiat, czy tez podswiat, ktorego mieszkancy byli pierwotnymi mieszkancami z poczatku czasow. Natrafiali na purchawki, czarne jak smola, ktore nadepniete wystrzeliwaly pyl czerwonych zarodnikow ulatujacych z bagiennym odorem. Czulo sie, jakby powietrze bylo zatrute, i cos ostrzeglo Radu, ktory owinal sobie nos i usta chustka, ale Spiewaczka lazila na czterech lapach jak zwykly wilk, chleptala wode z metnej brei i oddychala zainfekowanym zarodnikami powietrzem. Nastepnie, kiedy juz wycofywali sie w kierunku wyzszych terenow, Radu zobaczyl poszarpanego, uwalanego w blocie lisa, powloczacego lapami, ktory mial metny wzrok i juz prawie bylo po nim. Radu nie chcial marnowac beltow na to biedne wycienczone zwierze, chociaz wiedzial, ze uwolnienie go od doczesnych trosk bedzie aktem laski. Podczas dwoch lat spedzonych ze Spiewaczka wytresowal ja przysposabiajac do polowania (choc tak naprawde kilku rzeczy nauczyl sie od niej!). Wydal komende: Bierz! - co bylo rozkazem zabicia zwierzecia. Skaczac w bloto, od razu dopadla lisa i zlamala mu w szczekach kark. Potrzasnela biedakiem i wypuscila go z pyska. To powinno wystarczyc, ale... dziw nad dziwy! Szczeki lisa otworzyly sie szeroko i zlapaly za pysk Spiewaczki. Zakleszczone szczeki rozpryskiwaly fontanny blota, targaly w przod i w tyl i Radu, ktory patrzyl na to z boku, wydawalo sie, jakby jedno zwierze przekazywalo cos drugiemu - lis wilkowi. Moglo byc tez tak, ze Spiewaczka wyszarpywala jezor lisa, by go polknac w calosci! Cokolwiek to bylo, zakonczylo sie po chwili, lisowi trysnela jucha z pyska, opadl w bloto i wyzional ducha. Ale nie byl to koniec dla Spiewaczki. Wskoczyla na staly lad, skaczac z boku na bok, kaszlala i dlawila sie, az w koncu padla bez zmyslow. Nieprzytomna lezala, dyszac ciezko, az przestala, i jedynie bardzo ciche bicie serca powiedzialo jej panu, ze wciaz zyje. Nie wiedzac, co ma robic, Radu siedzial przez chwile obok Spiewaczki na krawedzi bagna, trzymajac jej leb z wywieszonym ozorem na kolanach, az upewnil sie, ze nie zdechnie. Nastepnie owinal ja sobie wokol ramion i wyniosl z tego miejsca. Przez godzine wydawalo sie, ze trzeba bedzie zakonczyc jej cierpienia. Wkrotce potem jednak, ku uciesze Radu, odzyskala wigor i wydobrzala. Przynajmniej tak sie wtedy zdawalo... Szli przez cale popoludnie i wieczor - mieli juz serdecznie dosyc tego miejsca - po czym Radu skierowal sie na poludnie i nieco na wschod, by omijajac gory graniczne, dostac sie do Krainy Slonca. Wiedzial, ze podazyl droga, ktora predzej czy pozniej zaprowadzi go na terytorium Zirescu, ale do tego czasu juz z powrotem wdrapie sie w wysokie gory, by go nie kusilo. Tak przynajmniej myslal. I zakonczyl sie juz zlowrozbny zmierzch, i w koncu zapadla noc, Radu bowiem nie znal tych okolic, ktore z pewnoscia obfitowaly w nieznane jeszcze niebezpieczenstwa i skladaly sie z bagien pelnych komarow i innego latajacego paskudztwa. Odnalazl u podnoza gory jaskinie w osypisku i rozpalil ognisko u wejscia, by odstraszyc owady i inne stworzenia. Skryl sie za ogniskiem wraz z dziwnie wycofana wilczyca i przygotowywal sie do snu... ...Gdzies z gor rozlegl sie odlegly skowyt ku czci opaslego, zoltego ksiezyca wychylajacego sie zza posepnych chmur. I chociaz Spiewaczka uniosla pysk, a jej slepia rozblysly, bo rozpoznala te piesn, to jednak nie odpowiedziala szarym braciom na stokach gor. I nawet kiedy Radu nucil sobie cos po cichu (czego zwykle nie robil w nieznanych miejscach), Spiewaczka nie przylaczyla sie do niego, nie wydala nawet warkniecia, nawet nie ziewnela dluga szczeka o aksamitnym futrze. Wszystko to Radu uwazal za dziwne, ale moze miala swoje humory, co w takim miejscu mozna bardzo dobrze usprawiedliwic... Noca Radu kilkakrotnie budzil sie, by dorzucic drwa do ogniska i wyciagnac z luboscia nogi, i zobaczyl, ze Spiewaczka nie spi, nie wydaje z siebie zadnego odglosu i wpatruje sie przez ledwo zarzace sie galezie w przestrzen za nimi. Czasem jednak w gardle pojawil sie tlumiony skowyt, trzepala lbem w przyplywie irytacji z nieznanego powodu i drapala ziemie, stojac przy wyjsciu z jaskini. O wiele bardziej niepokojace ostatnio bylo, jak lezala na brzuchu z lapami wyciagnietymi w strone Radu i intensywnie wpatrywala sie w niego - moze chorymi? - zoltymi, trojkatnymi oczami. Na co jemu dziwnie odechcialo sie spac i siedzial przy ognisku az do switu, nastepnie tak szybko, jak tylko potrafil, szedl w kierunku slonca, ktore schowane jeszcze za gorami mialo sie dopiero zza nich wylonic. I nalezy powiedziec, ze Radu cieszyl sie, ze noc juz sie skonczyla... O ile noce w Krainie Slonca/Gwiazd sa dlugie, o tyle dni bywaja jeszcze dluzsze. Ale Radu znal ten teren. Zmurszale skaly dolnych gor byly bardzo zdradliwe (dlatego musial sie po nich poruszac ostroznie i z cierpliwoscia) i gdzies tam zawsze byl wyzszy szczyt, obojetnie na jakim falszywym plaskowyzu by nie stanal. Zdecydowal bowiem, ze zamiast obejsc gory, przejdzie w poprzek nizszych grani i stanie w zachodniej czesci Krainy Slonca juz na pewnej wysokosci. Ale z powodu niebezpieczenstw i trudow na drodze (ktora zdawala sie o wiele niebezpieczniejsza niz ta, ktora schodzil do bagien) dopiero po kilkukrotnym obozowaniu dotarl przed noca do Krainy Slonca, chociaz nie tak wysoko w gorach, jak mial zamiar. Zmrok zmienil sie w noc: wielka pomaranczowa poswiata z wolna zachodzila nad odlegla pustynia, a niebo na poludniu zaznaczaly pasy kolorow od ametystowego na horyzoncie do ciemnego indygo na sklepieniu nieba, gdzie mozna juz bylo rozroznic kilka gwiazd. O ile niebo nad Kraina Gwiazd bylo od dawna kruczoczarne z zamarzlymi na swych orbitach krysztalami gwiazd, o tyle sama Kraine zaslanialy szczyty gorskie. Miriady niewielkich nietoperzy z Krainy Slonca wraz z kilkoma wiekszymi okazami smigaly w powietrzu z szumem i lopotem podczas polowania, a w lasach porozrzucane ogniska cyganskich watr zostawialy za soba aromatyczne smugi tego, co sie na nich pieklo. W Radu narastal trudny do opisania konflikt wynikajacy z tesknoty: potrzeby ponownego przebywania z ludzmi, o tak - ale dobrymi ludzmi, bracmi, ludzmi, ktorym mozna zaufac - i jednoczesnie unikania z nimi kontaktu za wszelka cene, bo niechybnie znalazl sie na terytorium Zirescu. Potrzeby ogrzania sie w swietle i cieple ogniska i wgryzienia sie w soczyste, ociekajace sokiem mieso z rusztu i popicia go dzbanem zacnego cyganskiego wina... i mroczna zadza spojrzenia w przerazona twarz (Iona, Lexandru? a moze Rakhi i Laguli) i wcisniecia w cialo ostrego, twardego drzewca. Byla to mieszanka tesknot, zyczen, pragnien i checi, ale rowniez konkretnej wiedzy, ktora mowila, ze ulegniecie tym pragnieniom wywolaloby skutek najgorszy z mozliwych, po ktorym zostalby dla wszystkich ludzi nie tylko samotnikiem, ale tez i wyrzutkiem. Coz, czy to nie bylo w jego stylu? I czy juz nie dosc tego trybu zycia? Mozna byc samotnikiem, to prawda, ale nie sciganym morderca, pomimo ze bylby wylacznie mscicielem skarzacych sie nieboszczykow. (Poniewaz w umysle Radu, w jego pamieci i w jego snach ojciec i siostra czesto plakali, rowniez jego prowokujac do placzu.) I tak jak zawsze wyrzucil to z mysli i zaczal sie wspinac, poki jeszcze bylo widno. Spiewaczka towarzyszyla mu jak zwykle, lecz byla juz zupelnie innym, nieznanym mu zwierzeciem. Poniewaz teraz po polowaniu wielka biala wilczyca zatrzymywala swoj lup i kiedy chcial ja objac, uciekala, piszczac i pokazujac zebiska. I cokolwiek stalo miedzy nimi, to Radu wiedzial, ze to nie dlatego, ze on sie zmienil. Przynajmniej jeszcze nie... Wszystko przebieglo blyskawicznie. Radu rozbil tego wieczora oboz na klifie wysoko nad szczytami wzgorz, gdzie wielki glaz oderwal sie na skutek dzialan atmosferycznych od litej skaly i potoczyl dalej, zostawiajac za soba wglebienie. Nie byla to moze gleboka jaskinia, ale zapewniala schronienie przed deszczem, gdyby nagle spadl. Miekkie porosty posluzyly za legowisko, a wyprawiona skora za koc - wystarczy. Zwykle Spiewaczka kladla sie kolo niego i ogrzewala go swoim cialem. Ale wilczyca nie byla teraz skora do pieszczot i szczerze mowiac Radu tez nie mial na to ochoty. Miala cos takiego w sobie, blysk w slepiach, to, jak kladla po sobie uszy, co stanowilo ostrzezenie przed zblizajacymi sie przemianami... ...Ktore nadeszly, kiedy spal. To halas go obudzil: pisk, warkot, krztuszenie sie i parskanie. Zrodlem wszystkich tych odglosow... byla Spiewaczka. Siadajac na poslaniu z porostow i odsuwajac sie od niej, Radu byl zaskoczony i przerazony widokiem swego dzikiego psa, ktorym targaly na przemian lojalnosc i dziwne, nieznane dotad emocje. Podczolgiwala sie do niego, odskakiwala sploszona, skamlala w jakims niewyslowionym bolu... i od razu przypadala z powrotem przepelniona nieznanym jej uczuciem i ze zmarszczona miekka skora przy pysku odslaniala wielkie jak kosy kly. I Radu zrozumial, ze mial sie stac jej ofiara - chociaz pamietala go jako przyjaciela i pana! Wyczul, ze cos nia powoduje i walczy z tym przy pomocy tej odrobiny lojalnosci, jaka w niej zostala. Wiedzial, jak cierpi, bo musiala byc to meka podobna jego wlasnej. Poniewaz kiedy on pozadal krwi pewnych ludzi, to wciaz pamietal, ze niektorzy byli czasami dla niego dobrzy. Tak samo i ona przypadala, zeby go zabic, chociaz kochala go ostatnia iskierka niegdysiejszej milosci. I nawet kiedy naciagnal cieciwe kuszy, i nawet kiedy wkladal belt do prowadnicy, Radu Lykan bolal nad tym, co bedzie musial zrobic, w imie braterstwa, jakiego oboje doswiadczyli. Ale najwyrazniej Spiewaczka oszalala i tamte dni nalezaly juz do przeszlosci i podobnie jak lisowi z bagien trzeba bylo pomoc jej rozstac sie z tym swiatem i polozyc kres cierpieniom. Wycelowal jej prosto w czolo - mozg, by szybko to zakonczyc, i wiedzial, ze nie moze spudlowac. Mimo ze Spiewaczka znala moc jego broni, podpelzla blizej, prawie jakby blagala, by ja zabil! I przez dluzsza chwile wpatrywala sie blagalnie w oczy Radu slepiami, ktore kiedys znal, lecz juz byly mu obce. Juz prawie byla nad nim - zolte reflektory slepi zdawaly sie swiecic na niego, potezne szczeki otwieraly sie szeroko! I: - Zegnaj, stara przyjaciolko - powiedzial do niej Radu, naciskajac spust. W ostatniej chwili Spiewaczka juz miala sie na niego rzucic... gdy padla martwa przeszyta beltem z twardego drewna, ktory wbil sie jej gleboko w czaszke, docierajac do mozgu, i opadla w drgawkach na piersi Radu, ktory sie od niej odsunal. Szczeki wciaz miala rozwarte, tak jak Radu, ktory dostrzegl cos w ciemnej paszczy! Nastepnie, nieco za pozno, przypomnial sobie chorego lisa na bagnach i to cos, co przechodzilo z jednej ofiary na druga. Cos, co mylnie wzial za jezyk lisa oderwany u podstawy przez Spiewaczke. Teraz bylo tak samo, ale kiedy blyszczace czarne segmentowe cialo tej niby-pijawki ukazalo sie w paszczy wilka, Radu dostrzegl juz, ze to nie byl jezyk. Pasozyt rzucil sie do otwartych ust Radu i ten juz wiedzial: to byla myslaca, kalkulujaca istota, ktora mogla miec tez instynktowna wiedze - i poruszala sie jak blyskawica w poszukiwaniu... ...nowego, lepszego, silniejszego i inteligentniejszego zywiciela! Nie byl w stanie zamknac ust! W odruchu przerazenia szczeki pozostaly otwarte, jakby zaklinowaly sie po ugryzieniu zbyt duzego kawalka jablka - tylko ze ta ohydna poczwara w niczym nie przypominala jablka. Lbem w dol wcisnela sie mu do srodka, wbijajac haki w gardlo, by centymetr za centymetrem przesuwac sie, wywolujac nudnosci, krztuszenie i paskudny smak w ustach. Po chwili... to bylo juz w nim i znow mogl oddychac. Oddychal - lapal powietrze, krztusil sie i pocieral palcami gardlo, podrywajac sie gwaltownie na nogi i probujac zwymiotowac, by pozbyc sie koszmarnego pasozyta z wnetrza. I to o tym rowniez wiedzialo! Radu nigdy sie nie dowie, co pelzajaca groza wtedy zrobila z jego wnetrznosciami, ale nawet kiedy tracil przytomnosc, zgadywal, ze to samo, co zrobila ze Spiewaczka. Nieslychany bol wybil go w stan blogiej nieswiadomosci i teraz mogl sie cieszyc takim samym stanem jak Spiewaczka, kiedy przewrocila sie na brzegu moczarow... ...I na pewno tak samo sie czula po przebudzeniu. Palilo go gardlo, bylo suche, poranione i posiniaczone od przechodzenia stwora do wnetrza ciala. I tak nie byla to nocna mara, zadne podswiadome asocjacje pojawiajace sie od ostatniej wizyty na bagnach, ale namacalna prawda. Namacalne Cos opuscilo cialo Spiewaczki, by zadomowic sie w jego ciele! Bylo tam caly czas, schowane w zakamarkach ciala, ukryte w miejscu, w ktorym nie mogl ani tego dostrzec, ani poczuc, ani tez w zaden inny sposob nie przeszkadzalo mu. Tak jak lis, a potem Spiewaczka, stal sie nosicielem pasozyta, pijawki, ktora na podobienstwo tasiemca dostawala sie do organizmu. Coz, znal na to lekarstwo, az za dobrze! Widzial juz, jak cierpiacy na taka chorobe byli glodzeni prawie na smierc, a kiedy juz prawie byli po drugiej stronie, pozwalali sie przywiazac, otwierali usta i pasozyt zostawal wywabiony na zewnatrz smrodem zdechlej ryby czy gnijacego miesa! Ale nie mozna bylo takiej kuracji przeprowadzac samemu - pokusa przegryzienia takiej ohydy na pol i wyplucia jej musiala byc olbrzymia - bo w ten sposob caly wysilek szedl na marne. Wystarczylo pozostawic w ciele nosiciela czastke ciala pasozyta i wyrastal z niej calkiem nowy okaz! Poza tym tasiemce, ktore Radu widzial, byly plaskie i mialy wiele segmentow - mozna je bylo przegryzc z latwoscia!. Ale... wiedzial, ze jego pasozyt byl inny. Wiedzial o tym, nie wiedzac, skad to wie. Czul to: swoista zlosliwa inteligencje, wrazliwosc na bodzce wyzsza od podstawowej, naturalna wiedze na temat polowania i rozmnazania sie dzikich zwierzat czy tez kierowana moralnoscia lub duchowoscia inteligencji ludzkiej. To cos wykorzystalo podstepy lisa, drapieznosc polujacego wilka oraz jego wyzsza wiedze i inteligencje do wlasnych celow! Tylko ze... nie bylo w nim nic duchowego ani tez moralnego. I zupelnie nic ludzkiego. O tym wlasnie myslal Radu w pierwszych chwilach po przebudzeniu, lecz nie mogl przypuszczac, ze to nie sa calkiem jego mysli czy tez ze ich zrodlem nie jest calkowicie jego umysl. Ale tak to sie odbywalo: dostosowujac sie metamorficznie, mutacyjne DNA pijawki juz dokonywalo drastycznych zmian w sobie i robiac to, wiazalo sie z jego umyslem, jego krwia i koscmi, jego calym jestestwem. To cos stanie sie nim i nawet jesli on bedzie wciaz uwazal sie za pana swej woli, bedzie tylko tym czyms. Zimno - zabije w nim to co ludzkie, zwiekszajac obecnosc tego co zimne i nieludzkie. Stanie sie przebiegle, rozproszy w nosicielu to, co w nim jeszcze sie tlilo - milosc i wspolczucie, skupiajac sie na bardziej prymitywnych uczuciach, ktore moze eksploatowac do woli... takich jak zadza, zachlannosc i nienawisc. Przybierze forme przewlekla, wczepi sie w zycie - w zycie Radu - a nawet przylgnie do witalnych organow i kregoslupa. I nie bedzie sie mozna go pozbyc, ani przy pomocy prymitywnej medycyny, ani przy pomocy urzadzen stworzonych reka czlowieka. Poniewaz Radu byl wyzsza forma zycia, ktorej to cos poszukiwalo od rozwoju z zarodka do postaci pijawki w ciele lisa i pozostanie z nim do konca zycia. Zawsze zarloczne bedzie pozadalo wszelkiego zrodla zycia, pulsujacej czerwienia rzeki krwi, ktora przeplywa przez tetnice ludzi i zwierzat. Tylko ze czlowiek ma tyle krwi, ile posiada, tyle w nim zycia, ile ma, i by przezyc, Radu musial pozerac, by nie zostac pozartym. Byla to paczkujaca klatwa wampira, nowa w Krainach Slonca i Gwiazd, tak jak nowy byl Szaitan, lecz Radu nie wiedzial nic o tym. Ale sie dowie, dowie sie... W koncu pojawil sie dzien i Radu byl chory. Wyniosl Spiewaczke z jaskini, wlozyl ja w skalna szczeline i przykryl kamieniami. W normalnych okolicznosciach nie warto by bylo nawet o tym wspominac, ale teraz... zadanie bylo nieomal ponad jego sily. Wiedzial, ze powinien zapolowac, by napelnic zoladek czerwonym miesem, ktore daloby mu energie do czekajacych go zadan, ale slonce dzisiaj grzalo tak jak jeszcze nigdy, wywolujac ogniska zapalne na skorze i palac doszczetnie wlosy na przedramionach. Nawet odwrocony plecami do slonca nie moglby wytropic zadnej zwierzyny! Najwyrazniej zachorowal. Wiedzial, ze to cos w nim siedzi, wiec nic dziwnego. Sama mysl o tym czyms sprawiala, ze czul sie jeszcze gorzej. Odnalazl wode, niewielki wodospad z niecka z woda, ochlodzil popalona i blyskawicznie twardniejaca skore, po czym zwinal ubranie w zawiniatko i wrocil do jaskini. Po drodze zobaczyl skubiacego trawe krolika w cieniu drzewa i nawet w takim stanie nie mogl przeoczyc takiego celu. Po powrocie do jaskini zrobil sie zarlocznie glodny i zjadl mieso na surowo. Radu nie po raz pierwszy jadl czerwone mieso - bywalo, ze padalo i trawa na podpalke byla wilgotna, tym samym nie mogl rozpalic ogniska. Wtedy po prostu skorowal zdobycz, wycinal sobie spory kawalek i napelnial zoladek. Oczywiscie Spiewaczka dokanczala reszte surowego miesa, co zreszta bardziej jej odpowiadalo. Ale tym razem nie mial takiej wymowki. Dzien byl goracy i suchy. Radu mial krzesiwo - mogl z latwoscia ugotowac jedzenie, ale i tak zjadl je na surowo. A moze po prostu mu sie nie chcialo. A moze nie... I spal... i spal. Nigdy w zyciu tyle nie spal. Nigdy wczesniej i nigdy pozniej. Poniewaz byl to Sen Przemiany. Pijawka mogla podczas tego snu dokonac calkowitego zespolenia i stac sie jedna caloscia z nosicielem. Dostalo mu sie cos z umiejetnosci lisa, lecz niewiele, bo biedne zwierze nigdy nie mialo szansy w pelni ukazac swych umiejetnosci. Z drugiej strony mnostwo cech bialej wilczycy przeszlo na Radu, bo pijawka lubila jej sile i drapieznosc, jej dzikosc, ksztaltna sylwetke i szybkosc. Spiewaczka byla dziecieciem nocy, lowczynia nizszych stworzen, pozeraczka surowego miesa, ktora gasila pragnienie krwia. Dobrze! Ale czlowiek... wiedzial rozne rzeczy! Mial cos, czego ani lis, ani wilk nie posiadly: tworczy umysl zdolny gorowac nad instynktami. Mogl powiedziec "nie!" albo "pozniej" w obliczu zwykle nie dajacych sie stlamsic dziedziczonych z pokolenia na pokolenie pragnien i juz samo to pozwalalo mu rozkazywac nizszym stworzeniom. A poniewaz mogl kierowac i kontrolowac wlasne dzialania, to sam mogl byc kierowany i kontrolowany. I tak nawet jesli wczesniej tresowal Spiewaczke, to teraz pijawka bedzie tresowala jego. I tak podczas dlugiego slonecznego dnia wampirza pijawa z mackami zaglebionymi w jego umysle lezala wraz z Radu miotajacym sie i rzucajacym na poslaniu, ignorujac wszelkie koszmary wywolane ostatnimi wydarzeniami, i zachlannie "sluchala" jego snow. I uczyla sie z nich. I oceniala, jakby to bylo, gdyby... Radu obudzil sie tuz przed zmrokiem i byl znow soba... tak przynajmniej myslal. Wyciagnal sie na lozu z porostow i poczul, ze zyje. Gardlo juz go nie bolalo, podobnie jak nie lamalo w kosciach. Wszelkie symptomy zycia na odludziu znikly jak reka odjal. Doswiadczal fizycznego komfortu - poczucia zycia pelna geba - czego nigdy wczesniej nie zaznal. Byl jak nowonarodzony. I wiecej niz to. I mniej. Podczas gdy dochodzil do siebie, Radu wyproznial sie w drugiej jaskini, do ktorej wchodzilo sie u wejscia do pierwszej - smrod mial odpedzic dzikie zwierzeta. Bylo to dziwne, bo nigdy tego nie robil. Spiewaczka robila to od czasu do czasu, ale ona byla dzieckiem kniei. Radu na wspomnienie, ze juz jej nie ma, posmutnial nieco, kiedy sie ubieral. Krotkie spodnie z pozszywanych rzemieniem kawalkow skory wydawaly sie wisiec na nim - najwyrazniej stracil nieco na wadze, ale nie czul sie glodny, przynajmniej nie bardziej niz zwykle. Sandaly Radu byly za krotkie, a kurtka nie dosiegala spodni i nie mogl jej omotac wokol olbrzymiej klatki piersiowej. Na dloniach wyrosly dziwaczne, czarne klaczki, ktore siegaly powyzej nadgarstkow. Zadziwiony odkryl, ze na samych dloniach rowniez ma kepki siersci! Co wiecej, mial dluzsze, grubsze i ciemniejsze palce, na ktorych koncach wyroslo cos na ksztalt szponow. Ale... jak dlugo tu lezal? Coz, chyba ma jakies omamy! Zmiany, ktore w nim zaszly, nie mogly sie dokonac w ciagu jednej nocy. Ale oczywiscie byly to naturalne zmiany, utrata wagi i nieznaczne zmniejszenie sie ubran i rosnace wlosy i paznokcie nie mogly zajsc w normalnych warunkach. Ale mogly w leczniczym snie, na pewno. Byla w nim jakas taka energia, ze... ...Mysli Radu zostaly zaklocone odleglym, melodyjnym, ledwo slyszalnym, lecz wyraznym wyciem dobiegajacym z wyzyn i przeleczy gorskich, gdzie jego szarzy bracia rozpoczynali serenade do pysznego ksiezyca w pelni tkwiacego na pociemnialym niebie. Ale... ...Jego szarzy bracia? Radu nie marnowal czasu i nie zastanawial sie dalej nad tym, poniewaz teraz jego energia zmienila sie w cos zupelnie odleglego od ludzkich emocji. Pozadal teraz dzikich wrazen: polowania, nagonki i rozszarpywania na sztuki. Ale jego zadza krwi nie byla zwiazana z zabijaniem dzikich zwierzat, lecz... z wlasnym gatunkiem? Lub przynajmniej z tym, co bylo do niedawna jego gatunkiem. A tam, w dole, w lasach zachodu znajdowaly sie terytoria Zirescu. Stanal na chwile w progu jaskini, weszac zapach wlasnych ekskrementow. Tak, to jego, ale jest cale czarne! Czernia strawionej krwi krolika. I byc moze strawiona esencja czegos jeszcze? A co z ta pijawka? Czy to bylo to? Rozpuszczone w sokach trawiennych i zamienione w gowno? Radu nie wierzyl w to. Ale nie czul tego w sobie, czegos tak duzego? Zmarszczyl brwi i wzruszyl ramionami. Co bylo, to bylo. Czym sie stalo, tym sie stalo. A co bedzie... to bedzie. W gorach jego szarzy bracia wyli na wolnosci i Radu, odrzuciwszy glowe do tylu, zawyl wraz z nimi. Bylo to wspaniale uczucie, prawie tak wspaniale, jak chloniecie otaczajacej go nocy! Zatrzymal sie przy sadzawce, opadl na cztery lapy i lykal wode, patrzac na swoje odbicie oswietlone blaskiem ksiezyca. Radu nie zastanawial sie, czemu jego oczy maja trojkatny ksztalt i swieca dzika, zolta poswiata, ani tez nad tym, ze z lustra wody patrzyla na niego dlugozeba morda wilka. Poniewaz w srebrzystej poswiacie ksiezyca wszystko stalo sie jasne, kiedy przypominal sobie marzenia o zemscie, i wiedzial, ze nadszedl odpowiedni moment. Tylko ze do ludzi pojdzie pod ludzka postacia by wiedzieli, kim jest i dlaczego wrocil... Radu zbiegal do Krainy Slonca szybko i zrecznie jak wilk, lecz wilk, ktory ma ludzka zrecznosc i umiejetnosci wspinacza. Glowa w dol, z brzuchem i klatka piersiowa przy ziemi, ryl rekami w ziemi, by wyhamowac, zsuwajac sie i uskakujac w miejscach, w ktorych droga byla zdradliwa. W miejscach, gdzie droga byla prosta, pedzil na dwoch nogach, lecz przygiety do przodu. Kiedy na drodze stawal mu klif, zwracal sie do ludzkich umiejetnosci i wspinal sie jak czlowiek, za kazdym razem trzymajac sie jak najglebiej w cieniu. Jego wzrok bowiem byl przyzwyczajony do ciemnosci, widzial tak samo wyraznie jak w dzien! Lub jeszcze lepiej -byl w koncu Wampyrem! Nawet gdyby ktos wykrzyczal mu te nazwe w twarz, nie bylby w stanie z niczym jej polaczyc i nie wiedzialby, ze to slowo opisuje jego stan. Noc jeszcze nie zdazyla zapasc na dobre, kiedy Radu znalazl sie u podnoza wzgorz. Noc byla ciemna, rozswietlana jedynie przez gwiazdy, poniewaz orbita ksiezyca znalazla sie za krawedzia swiata. Co mialo swoje zalety - jego obraz nie zaprzatal umyslu, Radu byl bardziej soba... czy tez raczej bylby, gdyby nie symbiont. I rzeczywiscie jego pijawka byla prawdziwym symbiontem, poniewaz dawala tyle, co brala. Teraz gdyby Radu zostal ranny, wampir uleczylby go. Jego sila byla teraz sila osmiu, dziewieciu ludzi - moze nawet dziesieciu, gdyby bylo potrzeba. Nie meczyl sie teraz prawie w ogole, juz nie wspominajac o tym, ze bardzo trudno byloby go zabic! Mogl oczywiscie pasc ofiara wypadku lub zostac gwaltownie zaatakowany czy tez zachorowac na przyklad na trad, czego nawet jego pijawka nie bylaby w stanie wyleczyc, w innych sytuacjach wyszedlby calo z opresji. Radu oczywiscie nie wiedzial tego, byly to cuda, ktore mial jeszcze odkryc, tajemnice jeszcze niezglebione czy tez glebie istnienia jeszcze niepoznane. Wiedzial tylko, ze czuje sie... coz, sprawniejszy, szybszy i zajadlejszy niz kiedykolwiek i ze jego cialo plonie wewnetrznym ogniem i ze jest sila, z ktora trzeba sie liczyc, lecz jeszcze nie tak jak w przyszlosci. Wiedzial glownie, ze byl zdolny naprawic kilka wielkich niegodziwosci. Tak, zemsta! Na Zirescu i Ferenczych! I to wlasnie ofiaruje swej pijawce; byla to czesc niewypowiedzianej, nie dajacej sie wypowiedziec ani zlamac umowy - ze to co pozornie robil dla siebie, robil dla wampira! Radu wiedzial, jak zabic, a teraz musial sie nauczyc, jak czerpac z tego radosc. Jego zyciem rzadzily strach i nienawisc, a teraz jego wlasna nienawisc spotegowana dziesieciokrotnie stanie sie instrumentem wywolujacym lek. Jego ludzkie pasje, do tej pory tlamszone, powstrzymywane przez zapore czlowieczenstwa, mogly teraz znalezc ujscie w nieludzkiej orgii emocji i przemocy wykraczajacej poza ramy czlowieczenstwa. Czul to we krwi! Wampyry! A najdziwniejsze bylo to, ze nawet jego pijawka tego nie znala! Wszystko, co "wiedziala" za sprawa obcego instynktu, to to, ze jej zywiciel jest silny i ze pozywi sie przy nim. I wszystko, co miala, to metamorfizm, przewleklosc i straszliwy glod. Poniewaz jej zdegenerowany, regenerujacy sie szybko organizm napedzany byl krwia - dzieki czemu napedzala zadze zycia Radu i zadze smierci. Tak, nawet za cene odebrania wszelkiego zycia, jakiego mial sie odtad dotknac... Radu byl ostrozny, wchodzac do obozu Zirescu. Psi straznicy - wilki chowane od szczeniakow - mogly czaic sie w cieniu lasu, ciche, lecz gotowe do obrony. Wyszkolone, nie szczekaly, by odstraszyc intruza, lecz po prostu go osaczaly i szczekaniem czy tez wyciem zawiadamialy, ze do obozu wszedl obcy. Jesli ich ofiara zdecydowala sie z nimi walczyc, podgryzaly pod kolanami i szczekaniem przywolywaly pana. I wszystkie byly odstraszajace. Radu jednak zbytnio sie tym nie przejmowal. W przedziwny sposob wiedzial, ze rozumie wilcze obyczaje - wierzyl, ze poradzi sobie z nimi, tak jak poradzil sobie z wielka, dzika, biala wilczyca. I teraz... moze nawet lepiej, niz poradzil sobie ze Spiewaczka. I tak kiedy przybiegly, by go obwachac, Radu wyciagnal do nich ramiona i juz przypadaly do niego, lizac go po rekach, w miejscu gdzie stal w cieniu lasu. Kiedy zaczely skamlec z radosci, powstrzymal je cichym "ciii!", az sie uspokoily. I nawet kiedy wiedzial, ze sa zaniepokojone, i tak byly cicho. Bo wszystko to mialo miejsce w czasach, kiedy Wampyry nie byly znane w zachodniej Krainie Slonca. Pomijajac mrozace krew w zylach opowiesci przy ognisku przypadkowego samotnego wedrowca (to tylko bajania starych bab), lud Zirescu nie wiedzial nic o grozie, jaka dotknela zamki Krainy Gwiazd, ktora mozna bylo jeszcze spotkac na wschodzie, w lasach. Tym samym lud Zirescu ani jego psy nie byli przygotowani na pojawienie sie kogos takiego jak Radu - to zmieni sie po dzisiejszej nocy. Wilki byly zadowolone (przynajmniej po czesci), ze Radu nie stanowi zagrozenia -poslal je, by dalej pilnowaly obozu, a sam sie wen zaglebil. Jeszcze nie bylo pozno i przy glownym ognisku siedzieli ludzie. Radu doskonale znal obyczaje ludu Zirescu, wiedzial, gdzie znajdzie woz starego Giorgi -na obrzezach obozowiska. To znaczy jesli ten opasly gnoj wciaz zyl! Oczywiscie nie bylo to pewne: przy manierach i przyzwyczajeniach kulinarnych wieprza i przy nieposkromionej naturze temperamentu Starego Zirescu. Ale jesli jeszcze zyl... coz, linia zycia urwie mu sie wkrotce gwaltownie! Trzeba to zakonczyc teraz, dzisiaj, tej nocy! A juz ojciec Radu przywita go jak nalezy w piekle. Ale na razie... Radu sie powstrzymywal, czekajac w cieniu przez chwile i rozmyslajac nad tym wszystkim. Zbyt smialym czynem bowiem byloby po prostu podejscie do wiklinowych drzwi wozu Giorgi, zapukanie i oczekiwanie na zaproszenie. Jesli starzec wyjrzy przez judasza, bedzie cos podejrzewal i podniesie raban - to co wtedy? Gwiazdy swiecily zbyt silnie, noc byla za jasna. Szkoda, ze nie ma mgly nad ziemia, ktora zagluszylaby kroki Radu, tak jak kazdego innego gwaltownego dzwieku. Szkoda, ze wilgotna, zyzna ziemia i drzewa w lesie nie wydychaly wilgoci zebranej za dnia i nie rzucily miekkiego, lepkiego kobierca na caly oboz. Tylko ze drzewa i ziemia nie mogly tego robic na zawolanie, prawda? W niektorych kulturach uwazane by to bylo za czary, magie i moce nieczyste. I prawdopodobnie rowniez w kulturze Radu. A jednak w Himalajach mnisi tybetanscy znani sa z tego, ze zasypiaja w wodzie, ktora zmienia sie w lod, a kiedy sie budza, wytwarzaja duzo ciepla, ktore topi lod. A takie robaczki swietojanskie same wlaczaja wewnetrzne lampki, nie plona i kierujac sie tym swiatlem, przedluzaja gatunek. A pewne stworzenia trwaja w stanie hibernacji, w warunkach ktorych inne spotkalaby niechybna smierc z wymrozenia. Ale tu, w tym swiecie... mimo ze Radu wiedzial niewiele lub zgola nic o podobnych sprawach, nagle poczul przyplyw mocy -nowej mocy w Krainach Gwiazd i Slonca. Radu byl jak... nie, naprawde byl, gdy tego zapragnal, swoistym katalizatorem! Jego obecnosc w tych lasach byla obca, nawet on byl obcy dla szarej ludzkiej masy. Chemia jego ciala nie byla juz ani calkiem ludzka, ani naturalna, miala moc zmiany naturalnego porzadku rzeczy. Czul, jak kielkuje to w nim - zapragnal czegos, a teraz bedzie staral sie to wymoc. Wytchnie mgle i zmusi las, by mu sie odwzajemnil! Przy metamorficznej pomocy pijawki tak wlasnie zrobil. Pory jego ciala otworzyly sie, a on sam zdawal sie dymic - wylewala sie z niego mgla jak suchy lod, ciezki oddech, wydychany przez usta jak wyplywajaca z niego esencja zla, wydawal sie przyciagac mgielki z lasu i z samej ziemi! I na zewnetrznej krawedzi obozowiska Zirescu Radu plynal przez mgle, by siegnac i zastukac lekko do wiklinowych drzwi wozu Giorgi. -Co? Kto tam? - (Radu wszedzie poznalby ten basowy, szorstki, gardlowy glos - Stary Zirescu jeszcze zyl.) - No co jest? Czy czlowiek juz nie moze sie zdrzemnac odrobine? - Ze srodka dobiegl odglos krzataniny, niewielkie okienko otworzylo sie do srodka i za kratami ukazala sie pyzata, brodata twarz, mruzac przekrwione oczy. Radu stal na schodkach do wozu, odwracajac twarz. Wampirza mgla zaslaniala go nieco, gestniejac, klebiac sie i wyciagajac eteryczne macki. Miala za zadanie ukryc jego prawdziwa tozsamosc, chociaz skromne, poszarpane ubranie czlowieka gor dawalo wystarczajacy kamuflaz. -No? - znow wymamrotal Giorga, tym razem ostrzej. - Coz to za wedrowiec pojawia sie w nocy, by zakosztowac goscinnosci Zirescu? Po co przychodzisz do mnie? Na pewno przy ognisku sa jeszcze ludzie. Idz, posil sie. - Giorga byl prawdopodobnie pijany, bo silny oddech po przepalance walil prosto w nos Radu. Ale zanim starzec zdolal zamknac okienko: -Nie przyszedlem, zeby cokolwiek brac, ale by cos dac -powiedzial mu Radu, zmieniajac glos najlepiej jak potrafil. Nie byloby to w gruncie rzeczy trudne, gdyby nie musial tez ukrywac warkotu! Mowil dalej: - Giorga Zirescu, przynosze ostrzezenie. Ale nie moge mowic tak na schodach - pospiesznie rozejrzal sie wokol, jakby w obawie, ze ktos moglby go podsluchac. - Wiec mnie wpusc, a powiem ci o zagladzie, ktora nawet teraz wisi nad toba i twoim ludem! -Ostrzezenie? - wykrztusil tamten. - Zaglada? Co chcesz powiedziec? - I dodal ostrzej, rozkazujaco: - Mow, czlowieku, a moze cie wyslucham! Radu wyprostowal sie, lecz twarz dalej odwracal w druga strone. -Nie naleze do twego szczepu, Giorga, wiec nie mow do mnie jak do slugi. Prawda, jestem samotnikiem, wedrowcem... ach, ale gdzie ja wedrowalem, co ja widzialem i co slyszalem! Mowia, ze Giorga Zirescu zestarzal sie, roztyl i rozpil, a jego synki sa jak prosiaki w chlewie, a kobiety Zirescu drwia z nich i chetniej rozwarlyby nogi przed obozowymi psami niz przed swiniami, w jakie sie zmienili ich mezowie! -Co? - Giorga wybaluszyl oczy przez okienko. - Kto mowi takie rzeczy? Kto wazy sie powtarzac takie klamstwa? Nie mam sasiadow w wozie, skad wiec ktos... ktos wie, ze... I Radu spojrzal na niego z ukosa, bylo to pojedyncze spojrzenie, ktore jednakowoz mowilo wszystko. - Mow dalej. Skad ktos wie, ze... Rozmowca uspokoil sie nieco i rzucil: - Nie mam czasu na ploty. Kije i kamienie moga mnie zranic, ale wyzwiska... -Tak, kije i kamienie - powtorzyl za nim. - I belty z kuszy, i ludzie, ktorzy pozadaja twej ziemi, bo nie wierza, ze jestes w stanie ja utrzymac. - Dal Giorgi czas na zastanowienie sie nad tym. -Co? - Giorge znowu zatkalo. - O to chodzi? O zlodziei ziemi? Ale to moja ziemia i nalezala przedtem do mego ojca! A wiec ktos chce mi odebrac moje terytorium, czy tak? Jakis wielmoza? Ale nikt nie ma do tego prawa! Powiedz mi cos wiecej. -Z ochota bym to zrobil - odparl Radu, wzruszajac ramionami i odwracajac sie na piecie. - Tylko ze zdaje sie to prawda, co mowia, ze Stary Zirescu jest zbyt dumny, by pogawedzic sobie ze zwyklym wedrowcem. Jest zbyt dumny i wyniosly! A czy ja musze stac tu w tej zimnicy i strzepic jezyk bez nawet lyka przepalanki? Nie, nie musze. Wiec teraz bedziesz musial zgadywac, gdzie uderza... i ilu ich bedzie... i kiedy. Coz, zycze szczescia... Radu odwrocil sie plecami do wozu i zaczal odchodzic. Ale: - Wedrowcze, wedrowcze, kimkolwiek jestes, zaczekaj! - Glos Giorga byl teraz przepelniony obawa jakby opadly z niego wszystkie pozory. - I tak masz racje: czasami jest ze mnie strasznie niewdzieczny balwan! Ale wejdz, wejdz i ogrzej sie. Wspominales cos o przepalance? No ja tez bym chetnie wychylil kieliszeczek! Sluchaj, przypadkowo mam tutaj dzban najprzedniejszej sliwowicy! - Odsunieto kolek i Radu uslyszal, jak ze skrzypieniem uchylaja sie wiklinowe drzwi wozu. W kolejnej chwili odwrocil sie bezglosnie i wszedl po drewnianych stopniach, a czesc jego mgly podazyla za nim. Co wiecej, Giorga Zirescu zaprosil go z wlasnej nieprzymuszonej woli! Coz, moze z niewielka pomoca klamliwej pijawy Radu... 3. Szkarlatna pomsta! -Ziemia? - Giorga ponowil pytanie po podaniu skorzanego kubka. - Czy o to wlasnie tu chodzi? Radu wzial lyk sliwowicy o ostrym smaku - maly lyk -i odstawil kubek. Minelo juz sporo czasu od ostatniego razu, a dzisiaj chcial miec czysty umysl.-Tu chodzi o ziemie oraz o zycie i smierc - powiedzial bardzo glebokim, powaznym glosem i po raz pierwszy odwrocil glowe w kierunku Giorgi. W swietle lampy starego Zirescu szukal jakichs oznak rozpoznania, ale na czerwonej, opuchnietej od alkoholu twarzy z wylupiastymi oczami nie odnalazl niczego. Gdyby tak bylo - gdyby na twarzy Giorgi pojawil sie chocby przeblysk swiadomosci - to z pewnoscia jego czas nadszedlby blyskawicznie. Jego nocny gosc juz i tak zadecydowal, ze nadejdzie, ale wszystko w swoim czasie, kiedy Giorga bedzie wiedzial dlaczego. -No, siedzimy twarza w twarz - powiedzial mu starzec. I byla to prawda: w ciasnym wnetrzu wozu Giorgi nie mogli siedziec inaczej. - Wiec teraz mow: wyjasnij, o co ci chodzilo. Co do ziemi, zycia i smierci, to stanowia jednosc. Kiedy mezczyzna musi walczyc o ziemie, to walczy. Jego ziemia to jego zycie, to tam go chowaja kiedy umiera! -Ale czy jego ludzie beda walczyc u jego boku, czy tez uciekna, bo go nienawidza? - Radu przemawial glebszym glosem i od czasu do czasu zablakany warkot wywolany gwaltownym przyplywem emocji wydobywal mu sie z gardla. -Nie - Stary Zirescu przysunal blizej twarz. - Beda walczyc, bo sie go boja! Tutaj, w zachodnich kniejach, od niepamietnych czasow Zirescu zawsze byl silnym rodem. Za moich czasow ja, Giorga, bylem najsilniejszy ze wszystkich! Musialem taki byc! -Tak, za twoich czasow - Radu pokiwal glowa. - Ale czy masz na mysli, ze byles najsilniejszy, czy najtwardszy? Czy byles silny swym ludem, czy tez twardy dla nich? Stary wytrzezwial juz nieco. Siedzac na drewnianej pace lozka, z ciekawoscia przygladal sie Radu, mierzac go spojrzeniem od gory do dolu. Byl pewien, ze gdyby widzial wczesniej tego czlowieka, to by go zapamietal. Takiego wysokiego mezczyzne, musial miec grubo ponad dwa metry! I ten jego dziwny wyglad... jego oczy: zolte i gorejace. Siwe wlosy spadajace kaskada za kolnierz jak konska grzywa. Jego lekko szpiczaste uszy i dlugie, wlochate dlonie... Samotnicy zawsze dziwacznie wygladali i dziwacznie sie zachowywali - a ten to juz szczegolnie! Jego slowa byly niemal... oskarzycielskie? I nagle Giorga zaczal podejrzewac, ze nie o ziemie tu chodzi. W ogole temat tej rozmowy przestal go interesowac. Jednoczesnie zaczal podejrzewac, ze przede wszystkim zaproszenie tego czlowieka do niewielkiego, zagraconego wozu bylo bledem. -Jaki bylem i co zrobilem, to moja sprawa - odpowiedzial w koncu i wsunal poduszke pod plecy. Ale pod nia trzymal dlugi noz z twardego drewna o koscianej rekojesci. Krawedzie nie byly zbyt ostre, lecz klinga zwezala sie w szpic. Na scianie wisiala dobra kusza, ale nie byla naciagnieta i naladowana. A nawet gdyby byla, to co? Ten mezczyzna wygladal na rownie szybkiego jak niebezpiecznego! - Tu nie chodzi... nie chodzi o ziemie? -Alez tak! - odparl Radu, siedzac czujnie na drugim koncu lozka Giorgi i przysuwajac sie do niego centymetr za centymetrem. Jego glos pulsowal teraz gardlowym brzmieniem... oczekiwania? - Rzeczywiscie, bo chodzi tu o czlowieka, ktory uprawial te ziemie dla ciebie, ktory polowal dla ciebie i poszerzal granice wraz z toba, rok za rokiem, a jako zaplate otrzymywal razy i obelgi od tlustego starucha i jego ohydnych synow. Chodzi o to, jak zostal zamordowany, bo stal na drodze jednego z synow chcacego posiasc jego corke; chodzi jeszcze o te dziewczyne, ktora byla tak dobra, jak zli byli twoi synowie! Trzymali ja, Giorga, gwalcili raz za razem i zamordowali, poniewaz jej ojciec - niewatpliwie odwazny czlowiek -nie chcial oddac jej za zone ani Ionowi, ani Lexandru! -Te... teraz... wiem, kim jestes! - Giorga wyciagnal lewa reke. Ale Radu wiedzial, ze ta swinia jest praworeczna i dostrzegl trzesaca sie prawice pod poduszka. Trzesly sie rowniez brzuch Giorga, policzki i kazda falda na twarzy. - Jestes Radu, syn Frejiego Ly...Ly...Lykana! - wykrztusil. -Tak, syn Frejiego, brat Magdy. Ten sam brat, ktory zostal wyjety spod prawa - ktory sam sie wyjal spod prawa -i ktory pomscil smierc swego ojca i gwalt oraz morderstwo swej siostry. Ale ktos go powstrzymal w jego pomscie... to ty, Giorga, jak sadze! I czy to Ion i Lexandru probowali mnie utopic? I czy bracia Ferenczy byli rowniez na twe rozkazy? Ach, wiem, ze tak! Ale widzisz, nie utonalem, nawet nie otarlem sie o smierc! I rzeczywiscie chodzi tu o ziemie, o glebe, te ziemie. Ziemie Zirescu, do ktorej byles przywiazany jak wieprz do bajora cale swe zycie, i ziemie, na ktorej umrzesz okropna smiercia. Te ziemie, ktora zatrujesz swymi ohydnymi gazami, kiedy tylko cie w nia opuszcza! I nikt nie bedzie za toba plakal, Giorga, nawet gdyby chcial. Nie, bo twoi synowie beda lezec kolo ciebie! Giorga dyszal, wyciagnal czarny noz i trzymal przed soba. Zly usmiech zagoscil na twarzy Radu, kiedy chwycil tlusty nadgarstek tamtego swa reka uzbrojona w pazury i trzymal bez ruchu. Jego usmiech byl grymasem wilka. Jego pijawka wlewala metamorficzne soki do organizmu. Zeby jak brzytwy sterczaly z przekrwionych dziasel, rozwierajac sie coraz szerzej! W doslownie piec skurczow serca Radu Lykan zmienil sie - zmienil sie przed niedowierzajacymi, wychodzacymi z orbit, wytrzeszczonymi oczami Starego Zirescu - w cos krancowo odmiennego... w cos, czego nie widzial nigdy w zyciu! Zniknal czlowiek, a w jego miejsce pojawil sie potwor. A sama twarz tego stwora - z gorejacymi slepiami, osliniona, rozwarta i dyszaca - byla obrazem samego piekla! Ta potworna rozwarta paszcza!... Giorga wciagnal duszace powietrze i sam otworzyl gebe -by krzyknac! Za pozno jednak. Bol zgasil ten krzyk na wydatnych ustach, zmieniajac go w skamlenie, rzezenie i wreszcie swist wydychanego powietrza, kiedy Radu wykrecil mu reke i zlamal ja w lokciu, zamknal jego dlon w swojej i wepchnal noz przez bezbronne zwaly tluszczu w gore wybrzuszonych zeber. Och... to bolalo i uczynilo wielkie - nawet smiertelne - spustoszenie! Lecz nie od razu. Tluszcz Giorgi ochronil go - czubek noza nie mogl dotrzec do serca przez wszystkie warstwy ciala. Lewa dlon zaprzestala wykonywania chaotycznych ruchow i siegnela po noz, zaciskajac sie na wystajacej z wnetrznosci rekojesci. Giorga dyszal - och! och! och! - starajac sie wyciagnac ostrze, ale nie byl w stanie ze wzgledu na bol. Nastepnie, wciaz z usmiechem na pysku, Radu stanal nad nim, przechylajac leb na jedna strone jak zaciekawiony wielki pies i spojrzal mu prosto w zalzawione oczy, jakby patrzyl w glab jego duszy. I powiedzial: - Zegnaj, Giorga! - po czym chwycil go za brode, pociagnal w gore i bez wahania wgryzl sie w grdyke starego! Giorga na przemian opadal i drgal w uscisku Radu, az wilkolak upuscil go, pozwalajac cialu zsunac sie z lozka na podloge, gdzie utkwilo w waskiej przestrzeni. Bylo po wszystkim, przynajmniej w pierwszej czesci. Stary Zirescu krwawil i probowal krzyczec (nie mogl ze wzgledu na brak powietrza oraz sily) i miotal sie w swej wlasnej krwi, ktora wciaz z niego wyplywala szerokimi, parujacymi szkarlatnymi strumieniami, pulsujac z rozerwanej grdyki i przeklutego brzucha. Powietrze swistalo w rozszarpanym gardle, w ktorym pojawily sie krwawe, unoszace sie i opadajace pecherzyki powietrza, coraz wolniej i wolniej, az ich ruch ustal. I zaraz wszystko mialo sie skonczyc... Na zewnatrz, w mgle wlasnego tworu, Radu zatrzymal sie na krotka chwile, by wypluc smak Giorgi z pyska. Smak i ostatni slad jego krwi. Mimo ze Radu byl glodny, a jego pijawa jeszcze bardziej, smak krwi Giorgi Zirescu byl mu obmierzly. Jednak wspomnienie tego, co zrobil, na zawsze pozostanie sama slodycza - jeszcze slodsza, kiedy dokona sie reszta. Radu wzial kusze Giorgi. Naciagnal ja i swoja wlasna, jedna zawiesil na pasie, a druga zlapal krzepko w lape. Poniewaz drzewa i ziemia wciaz wydawaly z siebie lepka mgle, to wylacznie pomaranczowy poblask wskazywal miejsce ogolnego ogniska obozu. Radu wreszcie zdal sobie sprawe ze swej sily, znal swoja niezwykla moc i nie musial sie niczego obawiac, ani ze strony czlowieka, ani ze strony natury - przynajmniej na razie. Kiedy tak sunal nisko przez mgle, jego zmysly zyly wszystkimi odglosami, zapachami i doznaniami, jakie niesie z soba noc. Byl dzieckiem nocy! Uslyszal szelest w poszyciu zarejestrowany przez zmysl mysliwego, wyczul wielkie oczy sowy mrugajace na galezi powyzej, zarejestrowal prawie nieslyszalne piski niewielkich nietoperzy, ktore w jego wampirzych uszach brzmialy teraz bardzo wyraznie. I czul rowniez krew - o tak - krew Zirescu i Ferenczych! Krew Giorgi nie wystarczala. Jedynie jucha jego synow i ich przyjaciol mogla zagasic ogien plynacy w zylach Radu... Znow wyszedl ksiezyc, pelna, wspaniala tarcza swiecaca jak zywe srebro na niebie! Jego blask spadal jak srebrzysty kobierzec ukladajacy sie na mgle Radu i wskazujacy mu droge do ogniska. Sunal wsrod ustawionych wewnatrz wozow i juz prawie byl na miejscu. Mogl juz zobaczyc twarze naznaczone krwawa poswiata ogniska zgromadzone w kupie. Widnialo na nich zdziwienie. Doszly go odglosy rozmow prowadzonych na temat psow-straznikow, czyli obozowych wilkow! Wilki byly tam, oswojone istoty z podwinietymi ogonami i polozonymi uszami skamlaly u stop swych ludzkich panow. Tak, gdyby potrafily mowic, to powiedzialyby rowniez o obecnosci Radu! Prawdopodobnie wlasnie o tym mowily, na swoj sposob, lecz ludzie byli zbyt glupi, by zrozumiec! Tylko ze o ile ludzka krew miala swoj zapach, o tyle miala go rowniez krew Wampyrow - krew Radu! I teraz wilki wokol ogniska zweszyly ja. Co wiecej, wyczuly rowniez smierc, ktorej tak niedawno zostal sprawca. Byly trzy - przestaly sie ocierac o nogi siedzacych i jak jeden maz zwrocily sie w kierunku Radu. Ich uszy wskazywaly go w cieniu wozow. Staly w towarzystwie ludzi, bezpieczne na tyle, ze mogly wydawac z siebie serie warkniec i skomlen. -Co jest? - ktos sie zaniepokoil. - Czy jest tam cos? - I w rzeczy samej, cos tam bylo. Radu wyszedl pewniej z ukrycia w krag swiatla padajacy z ogniska, zatrzymal sie i wyprostowal. Bez zwloki przebiegl wzrokiem po twarzach zebranych przy ognisku i zobaczyl, ze sa tutaj Ion i Lexandru! Rowniez Ferenczy i trzech innych. Lajdacka kompania, jak mogl sie domyslac, lecz pierwszych czterech nienawidzil ponad wszystko. Szczeki wszystkim opadly ze zdziwienia, wszystkie oczy skierowane byly na Radu, ktory teraz usmiechnal sie po swojemu i zawarczal. -To sprawa miedzy mna i Zirescu - tymi dworna Ionem i Lexandru - gwalcicielami i mordercami! - wskazal kusza. - I takze Ferenczymi - znow wskazanie. - Zabilem wlasnie Giorge, a teraz zabije jego synow i ich przyjaciol. Co do reszty - nie musicie umierac, jesli nie chcecie. Dosc gadania, nawet za duzo. - Juz nie wskazujac ich kusza, ale celujac do Lexandru, Radu nacisnal spust. Zaczelo sie tak po prostu, bez ostrzezenia innego niz to, ktore staraly sie przekazac wilki. Lexandru skoczyl na rowne nogi, kiedy Radu mowil, a widzac wypuszczony belt lecacy do celu, wyciagnal przed siebie rece, jakby starajac sie go zatrzymac. Belt ominal je i uderzyl go w lewa piers, zagrzebujac sie po lotki. -Co? - zapytal glosno, jakby to do niego nie dotarlo. - I to kto, Radu? Zywy? No to jest jakis stwor! - Nastepnie zakrztusil sie krwia, padl na kolana i upadl na twarz. Jeden z mezczyzn jednak zachowal na tyle zimnej krwi, ze zdolal krzyknac do wilkow. -Bierz! Kiedy Radu zawieszal pusta kusze na pasie i bral druga, wilki od razu skoczyly do niego. Przywodca uwiesil mu sie reki, ktora trzymala bron, warczac i zaglebiajac kly w ciele. Radu zlapal kufe zwierzecia wolna dlonia, zakrecil nim w kolo i rzucil zdezorientowanym zwierzeciem do trzaskajacego ognia! Miotajac nim oddarl dwa pasy skory i ciala zakleszczone zebiskami wilka, ale nawet tego nie poczul. Byl teraz w ogniu walki i robil to, o czym marzyl od tak dawna. Tylko ze teraz Ion i dwaj Ferenczy musieli zaczekac na swoja kolejke, bo byly jeszcze dwa wilki. Jeden z nich byl w powietrzu z rozwarta zasliniona szczeka i wyciagnietymi lapami. Radu nie mogl chybic - wystrzelil belt i sie usunal. Trafiony wilk zaskomlal, przelecial mu nad glowa, odbil sie od ziemi, staral sie podniesc na przednich lapach, lecz przewrocil sie i tak zostal. Trzeci z wilkow zaryl w miejscu lapami, zatrzymujac sie pod wplywem spojrzenia Radu, ktory wlepil w niego zolte slepia i powiedzial warczac: -Tak? Tez chcesz zginac? No to chodz, miejmy to za soba. Jest jeszcze miejsce w ognisku. - Ale szary widzial wystarczajaco duzo i wycofal sie ze skomleniem. Radu wyczul zblizajace sie klopoty, kontratak - zbyt wiele czasu zmitrezyl z tymi oswojonymi wilkami! Tak szybko, jak to mozliwe, opadl na cztery lapy i poczul, jak belt z kuszy mija go doslownie o wlos, i spojrzal przez ogien na scisnietych ludzi. Ferenczy juz sie zmyli, Ion Zirescu wycofywal sie wsrod wozow do lasu. Czlowiek, ktory strzelal do Radu, naciagal cieciwe, chcac najwyrazniej sprobowac ponownie. Pozostali zdezorientowani krecili sie bez ladu i skladu - zupelnie nie wiedzieli, co sie stalo. Radu skoczyl do ognia, schylil sie, by wziac palaca sie glownie. I kiedy czlowiek z kusza zakladal belt, Radu rzucil polano, ktore uderzylo go prosto w twarz. Broda mezczyzny zaplonela, wzniecajac kleby dymu, po chwili glowa zmienila sie w kule ognia! Upuscil bron i plasal wokol ogniska, wyl i walil glowa i zaczal sie tarzac po pobliskich porostach. W tym czasie juz wszyscy uciekli. Ale Radu widzial, jak znika Ion, i wiedzial, w ktorym kierunku. Ksiezyc zawedrowal nad drzewa na skraj polany i widzac go, Radu ponownie opadl na cztery lapy, odrzucil leb do tylu i zawyl. Wygladalo to na najbardziej naturalna rzecz na swiecie, mimo ze dzwiek wydobywajacy sie z jego gardla brzmial straszliwie. Poniewaz mimo ze byl wyciem zwierzecia, dobiegal z gardla czlowieka! A wlozyl w to wycie wszystkie swoje zaszle uczucia. Bylo to wycie bolu i zniewolenia pelnego meki dziecinstwa, ktore doskonale pamietal, i teraz z dzika rozkosza uwalnial sie od tego jarzma, wydajac z siebie dzwieki, ktore na podobienstwo powodzi dopadaly do tych, co byli tego przyczyna. Wycie przynioslo ulge za lata szykan, lub przynajmniej zaczelo przynosic. Bo Ion i bracia Ferenczy wciaz zyli i sama swiadomosc tego, ze zyja, sprawiala wielki bol. Ich smierc jednak przyniesie niezrownana rozkosz: jakby westchniecie duszy Radu Lykana - westchnienie ulgi! - o ile oczywiscie Radu mial wciaz dusze! I wilkolak doskonale wiedzial, czego chce od Iona! Poniewaz od czasu do czasu snil mu sie sen, ktory, jak sie teraz przekonal, byl raczej wspomnieniem niz snem: O tym, jak lezal twarza w dol na ugniecionej trawie na polanie, i o glosach, ktore slyszal jakby z oddali, chociaz wyraznie, jakby w ciemnosci rozblyskaly ostre smugi swiatla, i byl pozbawiony innych wrazen poza okropnym bolem z tylu glowy, i wtedy opanowywal go wielki gniew i zadza prawie tak wielka jak obecna: by rozerwac zyjace, parujace jeszcze serca tych, co wypowiadali owe slowa: - Siostra Radu, Magda, nie zyje z waszej reki! Was szesciu na jedna dziewczyne! Zrobily to te dwa zdechlaki, Kherl Fumari i Arlek Bargosi, bracia Ferenczy, Rakhi i Lagula i oczywiscie wy dwaj! (Niedajacy sie z niczym pomylic glos Giorgi. I odpowiedz:) - To nie tylko nasza wina. To przeciez ty poslales nas za Frejim, bysmy go zalatwili. No i w oczach Radu bylo cos takiego, jakby wiedzial! Musial odnalezc ojca w lesie. Co do dziewczyny... to byl wypadek. Nie chciala spokojnie lezec. To mowil Ion. I smierc Magdy to byl "wypadek", poniewaz starala sie z nimi walczyc, gdy klebili sie wokol niej jak bestie! Ale sa oczywiscie bestie i bestie, a dalsza czesc wieczoru nie bedzie miala nic z przypadku, badzcie pewni! Giorga nie zyl, Lexandru tez, ale Ion i Ferenczy wciaz zyli. Przynajmniej na razie. Radu znow zawyl, tym razem wyrazajac palaca zadze krwi i przysiege skladana bogini Lunie, ktora unosila sie wysoko na niebie: ze Magda zostanie pomszczona w sposob, jaki bedzie stosowny do jej smutnego konca! W odpowiedzi ksiezyc oswietlil droge przez las naznaczona wydeptana w panice sciezka Iona Zirescu... do miejsca, w ktorym ukrywal sie ostatni przedstawiciel plugawego rodu. Pozniej Radu nie mogl sobie przypomniec, jak poszedl jego sladem, przedzierajac sie przez mroczny las i opadajac na cztery lapy, by podjac trop, znaczony zmieta trawa i galazkami oraz ohydnym smrodem potu i strachu. Ale po chwili wyszedl na polane otoczona wysokimi drzewami i przedzierajac sie przez chaszcze i wpadajac na nia, Radu wyczul... bezruch! Wszystko stalo w miejscu, nie bylo slychac najmniejszego odglosu ani nie mozna bylo wyczuc zadnego ruchu -ani pohukiwania sowy, ani tez dzwiekow wydawanych przez male zyjatka w trawie. Dlaczego? Bo stanely zmartwiale po gwaltownym pojawieniu sie zbiega? Mozliwe... Mgielka Radu juz opadla, lecz ksiezyc wisial wysoko, wciaz dostarczajac mu mocy. Tylko ze byla to nowa, jeszcze nieokielznana przez niego moc - nie mial doswiadczenia w korzystaniu z niej. Ale stojac w calkowitym bezruchu -zachowujac calkowity spokoj i starajac sie uslyszec najcichszy nawet dzwiek - uslyszal cos, co jednak nie bylo dzwiekiem! Byla to... mysl! Mysli! Przerazone mysli Iona Zirescu! Na poczatku Radu potrzasnal glowa, wiedzial, ze to wyobraznia plata mu figle - jak mozna slyszec czyjes mysli?! Ale kiedy skoncentrowal sie jeszcze bardziej, mysli staly sie wyrazniejsze, wiec na pewno je slyszal! A oto, co uslyszal:...Idzie za mna! Ale jak to mozliwe? Czy jest czlowiekiem, czy psem, ze idzie moim tropem? Radu Lykan, zywy! A moze to jego msciwy duch? Ale duch, ktory zabija? A jaki jest silny! A jaki szybki! Nie, to nie duch, ale Radu we wlasnej osobie. Myslelismy, ze jest takim tchorzem jak jego ojciec, ale mlodzieniec, ktory zabil Kherla i Arleka tamtej nocy, nie byl tchorzem. I teraz wrocil. Ale czy na pewno moj ojciec, Giorga, nie zyje? Coz z tego... Lexandru i ja powinnismy sie nim zajac juz dawno! Aaaach!... (To byl okrzyk grozy, oznaczajacy, ze Radu zostal dostrzezony.) Zamknal oczy i skoncentrowal sie jeszcze bardziej i zobaczyl... wszystko oczami tamtego! Oczami Iona! Zobaczyl siebie, czy tez swoj cien przyczajony na skraju polany, glowa wysunieta do przodu, czujne uszy strzygace to jedna to w druga strone. I zobaczyl - i nawet poczul - jak opada na cztery lapy i kieruje sie do kepy drzew, poniewaz spojrzenie Iona zdradzilo go, a metlik mysli potwierdzil, ze to wlasciwy kierunek. ...Idzie tutaj, prosto na mnie! Ale mam swoja maczete!... O tak, Radu nadchodzil. Lekko zgiety i pochylony do przodu pognal w kierunku kepy drzew. Ale, zaraz... Ion ma maczete? Naprawde? I schowany w kepie ciernistego jalowca Radu naciagnal kusze - w zaledwie cztery sekundy - i poszedl w innym kierunku, wyraznie odchodzac od Iona. W glowie uslyszal: ...Przejdzie kolo mnie! Nie widzial mnie. (Rozleglo sie westchnienie ulgi, niemal szloch - zalosny odglos! Z tym ze prozno bylo szukac zalu u Radu Lykana.) Radu zobaczyl Iona katem oka, jak kuca w gestych jezynach pod drzewem. Nie byly jednak wystarczajaco geste. Radu zakrecil sie w miejscu, wymierzyl i wystrzelil; Ion wydal z siebie okrzyk szoku i bolu, kiedy belt, przedarlszy sie przez zarosla, uderzyl go w prawe przedramie, zawirowal, az zaplataly mu sie stopy, i padl na ziemie. Maczeta wyleciala z bezwladnych palcow. I nagle stal sie samotnym, nieuzbrojonym czlowiekiem stojacym na wprost potwora... Ze wszystkich mrocznych cieni nocy wylonil sie jeden i kiedy ksiezyc skryl sie za chmure, pojawil sie Radu Lykan, a jego oczy plonely jak zolte latarnie w ciemnosci. -Wstawaj! - Jego podobny do szczekniecia glos niosl ze soba wyrazna grozbe. - Wstawaj, Ionie Zirescu, albo zdechniesz tu na miejscu. - Zaladowal ostatni ze swych beltow. Szlochajac Ion podniosl sie i zarzucilo nim do tylu, az oparl sie o drzewo. -Doskonale! - wywarczal wilkolak Radu, przyciskajac bron do ofiary i naciskajac na spust. Belt z twardego drewna strzaskal lewy obojczyk Iona i przyszpilil go do drzewa; jak noz nocna cisze rozdarl jego wrzask i zemdlalby, gdyby sie tak nie bal. Ciezar ciala rozoral miesnie ramienia i przedzierajac sie przez sciegna, okaleczyl go na cale zycie. Radu uslyszal jego mysli i zapytal: - Jakie zycie? -No to mnie zabij! - wyszlochal Ion. - Zabieraj sie do roboty, jesli tego chcesz. - I z beltem w ramieniu i drugim przygwazdzajacym go do drzewa zaslonil sie, a jego cialem wstrzasaly drgawki. Radu odpowiedzial glebokim, dudniacym glosem: - Ale to nie wszystko, czego chce! - C... co? -Zamordowales mojego ojca, a potem zgwalciles i zamordowales moja siostre. Freji zostal pomszczony: Giorga zaplacil. Ale nigdy nie bedzie mozna zadoscuczynic temu, co zrobiliscie Magdzie, bo ona byla bezcenna. Ale ty i twoj brat, Ferenczy i te dwie swinie przytrzymywaliscie i braliscie moja siostre raz za razem. Moze we dwoch naraz... moze we trzech? Widzialem jej cialo, jakie slady zostawiliscie na nim, cuchnacy sluz na skorze Magdy. Dobrze, ze zmarla, bo nie sadze, zeby chciala z tym dalej zyc. Coz, ja tez nie potrafie. I ty tez. Jego ostatnie slowa zmienily sie w warkot. Szponami zakrzywionymi jak haki siegnal do spodni Iona i rozdarl je jednym ruchem. Ion rzucil sie do tylu i sterczacy belt zatargal po rozoranych nerwach. Byl na krawedzi utraty przytomnosci i trzeba bylo temu przeciwdzialac. Radu zblizyl swoj wilczy pysk do Iona i zawarczal: - Ten bezwartosciowy flak byl twoim narzedziem tortur... i przyjemnosci? - Kiedy zblizal lape z pazurami do Iona, ten mogl tylko zalkac i zatrzasc sie pod drzewem. - I ty, i inni, cala szostka, na zmiane zniewoliliscie jej niewinnosc. Teraz moja kolej. Tylko ze ty jestes winny. Przydusil Iona do drzewa, zacisnal swa dlon jak imadlo i wykorzystal swa sile Wampyra, by go wykastrowac, choc bylo to cos wiecej. W ulamku sekundy Ion stracil wszystko, bo nawet wlokna podbrzusza zostaly wyrwane, wykrecone i zwisaly teraz w krwawych festonach. Stracil tez przytomnosc, a krew wyplywala z niego tak szybko, ze mogl sie wiecej nie obudzic. Radu nie mogl pozwolic na takie marnotrawstwo. W szyi ofiary wciaz jeszcze tetnila krew, zatopil wiec kly w szyi Iona, przypieczetowujac jego los. Pil dlugo i lapczywie, zabierajac tamtemu wszystko do ostatniej kropli. Krew... tego wlasnie potrzebowal, tego potrzebowala jego wampirza pijawka. To byl nektar zycia... to bylo zycie! Byl to narkotyk, ktory nieomal go nie zabil, bo prawie - nie do konca jednak - zatopil sie w rozkoszy. Poniewaz czysta przyjemnosc samego aktu - lecz nie calkowicie - otepila go na wszystko dookola. Az do chwili, kiedy jak we snie uslyszal przerazony glos: - Tam! No zobacz, tylko popatrz! Radu znal ten glos: to byl Rakhi Ferenczy, mlodszy z dwojki degeneratow. Znal rowniez drugi glos - byl to brat Rakhiego, Lagula: - Widze go, i mam tego oszalalego od ksiezyca lajdaka! Wynurzyl sie z delirium zadzy krwi, opanowal potworne laknienie i potrzasnal glowa by zarowno oczyscic rozhulale zmysly, jak i przekrwiony wzrok... ...I ruszyl sie - ale niewystarczajaco szybko! Belt Laguli smagnal go po szyi, wycial w niej bruzde i zaryl sie gleboko w drzewie. Radu zasmial sie gardlowo jak zanoszacy sie szczekaniem pies... az belt Rakhiego zaglebil sie po lotki w jego lewe udo i utkwil, zakleszczajac sie o kosc pomiedzy kolanem i posladkiem. Radu wystrzelil juz ostatni belt. Nie mial juz czym walczyc poza dzika sila Wampyra. Tym razem blyskawicznie wywolal mgle, juz zdajac sobie sprawe ze swej umiejetnosci, by zakryla go podczas ucieczki. Nieopodal zwisajacego z drzewa poszarpanego ciala Iona odnalazl jego maczete i przez chwile zastanawial sie, czy nie ruszyc do frontalnego ataku. Ale madrosc (czy tez raczej podstepny, zlowrogi instynkt?) zakazala mu tej glupoty. Na razie najwazniejsze bylo - przezyc. Raz, blisko skraju polany, Radu zatrzymal sie, by spojrzec za siebie, i zobaczyl Ferenczych wciaz przeczesujacych jego mgle w poszukiwaniu (jakze ostroznym) tego dziwnego stwora w zaroslach przy kepie drzew. Glupcy pozwolili mu wymknac sie ot tak! Nie wiedzieli, nie przypuszczali, ze po nich wroci? Najwyrazniej nie. Radu pomyslal, ze dobrze byloby im przypomniec o sobie i kiedy ksiezyc wychylil sie zza koron drzew, odchylil glowe do tylu i zawyl. I od tamtej chwili, kiedy bracia Ferenczy slyszeli wycie wilka, trzesli sie jak osika i siegali szybko po bron... Na zachodnich wzgorzach, z dala od obozu Zirescu, Radu przecial lotki belta, ktory utkwil mu w udzie, i przepchnal go na druga strone. Na poczatku go bolalo, ale zacisnal zeby i bol zmienil sie w tepe pulsowanie, a po chwili pozostalo jedynie zdretwienie, jakby udo zapadlo w sen. Byly pewne lecznicze ziola, ktore znal Radu, ale tym razem nie zaprzatal sobie nimi glowy. Cos mu mowilo, ze nie beda potrzebne. Jego pijawka juz sie nim zajela przy pomocy niezwyklej umiejetnosci metamorficznej. Radu stal sie teraz stworzeniem zmieniajacym ksztalt, lecz jego umysl w dalszym ciagu pozostawal umyslem czlowieka i dlatego noca dreczyly go koszmary. Snil o tym, w co sie zmienil, i obudzil sie zlany zimnym potem, niezdolny do pogodzenia sie z faktem, ze nie jest juz do konca istota ludzka. Oczywiscie, jego wampir staral sie stlamsic tego rodzaju zale i leki. Niejasno byl swiadomy jego wplywu: nikly rozkazujacy glos "sumienia" podswiadomosci, ktory nalegal i doradzal mu - zupelnie bezglosnie, poniewaz to substancje chemiczne i katalizatory w jego krwi i mozgu wplywaly na jego mysli. W koncu poddal sie sugestiom, przestal sie bac i stracil zainteresowanie tym wszystkim - w koncu zaakceptowal to, kim sie stal - nie zastanawiajac sie nad tym, ze takim chce go widziec jego pijawka. Kiedy ksiezyc zachodzil lub byl w nowiu, byl czlowiekiem - czlowiekiem o wygladzie wilka, lecz czlowiekiem. Kiedy ksiezyc wschodzil i byla pelnia, trudno bylo pozostac czlowiekiem. Zawsze jednak byl juz Wampyrem, choc wciaz nie rozumial i nie rozpoznawal tego stanu... Przez kilka lat mieszkal pomiedzy wzgorzami i gorami granicznymi, za dnia spiac w glebokich jaskiniach i szczelinach, a w nocy stopniowo poruszal sie na wschod. I mimo ze nie dokonczyl dziela w obozie Cyganow Zirescu - obecnie Cyganow Ferenczy - ktore mogla zakonczyc wylacznie smierc braci, to trzymal sie na dystans. Wiedzial, ze powrot bedzie oznaczac pewna smierc - caly szczep bedzie go wygladac i na pewno lowcy maja rozkaz, by zastrzelic go na miejscu. Musial poznac do konca swe niesamowite mozliwosci: mentalizm, metamorfizm i zrodlo jego bezgranicznej, witalnej energii. Jesli chodzi o rane w udzie: zagoila sie przez dobe, nawet nie bylo sladu. Bedac adeptem sztuki unikania obozowisk i siedzib ludzkich, rozwijal swoja umiejetnosc - niestety, oni nie potrafili unikac jego. Ale im Radu posuwal sie dalej na wschod, tym bardziej stawal sie swiadomy przemiany. Tym razem nie swojej, lecz przemian Cyganow w Krainie Slonca. I tak w oddaleniu unikajac ludzi, unikal takze ich wyzwania, czy tez raczej wyzwania swej zadzy krwi. Zaspokajal swoje pragnienie (i swego pasozyta) przy pomocy dzikiego miesa zwierzat lesnych. Pod tym wzgledem i nie zdajac sobie z tego sprawy, Radu uzalal sie nad soba wbrew swej pijawie! Ale obok przewleklosci, jaka charakteryzowala wampirza chorobe, pijawka miala nieslychana cierpliwosc i mogla czekac dlugo. Przy wampirzej dlugowiecznosci nie trudno byc cierpliwym. A tymczasem pijawka pozwolila wierzyc Radu, ze rozkosz, jaka czerpal z zaszlachtowania Iona Zirescu, pochodzila z faktu zabicia go, gdy w istocie pochodzila z faktu, ze wypil jego krew! Zemsta? To byl jego motyw, lecz koniecznosc pochodzila od jego pijawki. Coz, Radu dowie sie tego z czasem. A do tego momentu jego wampir musi sie zadowolic krwia zwierzat. Tylko ze, jak juz powiedziano, sa zwierzeta i zwierzeta. I rzeczywiscie, wielkie zwierzeta wystapily wsrod Cyganow z Krainy Slonca, co bylo przyczyna zmian, jakie zauwazyl Radu. Poniewaz podczas dlugich godzin slonca na stokach i skalach gor granicznych pojawily sie istoty o ponurym wejrzeniu, ktore scigaly i szlachtowaly... ludzi! I naprawde byla to niezla rzez. Radu zobaczyl to na wlasne oczy. Zdarzylo sie to w dwa lata i dziewiec miesiecy (sto trzydziesci piec lub szesc wschodow slonca) od zemsty, jaka wzial na Zirescu w najdalej wysunietych na zachod lasach... W czasie poprzedzajacym prawdziwy wschod znikajacy ksiezyc zmienil sie do bladej tarczy na ametystowym niebie nad Kraina Slonca. Wkrotce wstanie palace slonce, lecz Radu nie bedzie na to czekal. Jego fotofobia przybrala pelna postac; wiedzial, ze ostre, nierozproszone slonce moze go zabic, nawet jesli wciaz nie wiedzial dlaczego. Ale kiedy tylko usadowil sie w plytkiej jaskini, gdzie zjawiska atmosferyczne wykruszyly pojedynczy blok kruchej skaly z klifu, uslyszal ciezki oddech i chrzest kamieni na zewnatrz jego schronienia. Mezczyzna biegl i dyszal ciezko z wysilku i przeklinal, opetany groza ktora go scigala. Wysuszony i lsniacy od potu nawet w pierwszych niesmialych promieniach pojawiajacych sie na poludniowym horyzoncie wtoczyl sie, skrzeczac z zadowolenia, do jaskini Radu. Skryty w ciemnym kacie Radu zaslonil jasniejace zolcia slepia i poczekal, az mezczyzna - obszarpaniec z Krainy Slonca, najpewniej samotnik - opanowal sie nieco i uspokoil oddech. I kiedy oddychal juz coraz spokojniej i ucichly jego zawodzenia, Radu odezwal sie miekko: - Kto cie sciga i dlaczego? Czlowiek od razu podskoczyl na rowne nogi, wciagnal powietrze i splunal, tam gdzie wczesniej siedzial, na zapylone podloze. -Co? - zaskrzeczal. - Kto? I wtedy zobaczyl oczy Radu i ciemny ksztalt lezacy na legowisku z porostow z tylu jaskini. Radu mial zaladowana kusze i celowal nia w goscia, podniosl sie nieco - lekko tylko z powodu niskiego sufitu - i podszedl do przybysza, ktory wciskal sie w kamienna sciane. Czlowieka jakby zamurowalo: grdyka poruszala sie nerwowo, a jablko Adama wedrowalo w gore i w dol, ale nie byl w stanie nawet zacharczec. I w koncu wskazal na twarz Radu, na jego oczy. - Co jest? - warknal Radu, tracac cierpliwosc. Chcial sie dowiedziec, o co tu chodzi. Jesli ten czlowiek byl zbiegiem, to chcial wiedziec dlaczego, co go scigalo? - Gluchy jestes czy glupi, a moze jedno i drugie? Pytalem, czemu uciekasz? -T... ty pytales? - w koncu przybysz przemowil. I byc moze wtedy Radu zrozumial. Zmruzyl drapiezne oczy i podejrzliwie pociagnal nosem. -Jestes Ferenczy, czy to o to chodzi? Slyszales o mnie i o tym, co zrobilem i co jeszcze zrobie? - Wycelowal kusze dokladnie w gardlo przybysza. Ale juz wypowiadajac te slowa wiedzial, ze sie pomylil. Po prostu Ferenczy stali sie jego obsesja. -Czy jestem Ferenczy? - Scigany zmarszczyl brwi. - Nie, jestem Romani - Bela Romani z Cyganow Mirlu. Czy tez bylem... - I znow w glosie pojawily sie placzliwe tony. -Jestes wiec wyrzutkiem? Co, tredowaty? - Zirescu mieli w zwyczaju skazywac na wygnanie osoby, nawet tylko podejrzane o trad. A gdyby wrocil, posylali mu strzale, a cialo palili! -Trad? - Nowoprzybyly spojrzal na Radu zmeczonymi, zaczerwienionymi oczami. - Ach, nie. O wiele gorzej! Radu cofnal sie w pol kroku. Co? Czy cos moze byc gorsze od tradu? -Wyjasnij! - warknal. -Kim... czym ty jestes? - Teraz Bela Romani sie zaciekawil. - Jestes samotnikiem? Dzikim czlowiekiem gor? Gdzie ty sie uchowales, ze nie... ze nie wiesz, o co chodzi? -A o co ma chodzic? - Radu juz mial dosc. - Dosc tych zagadek! Czy mozesz mi wreszcie powiedziec? Czlowiek z Mirlu, siedzac wciaz w kucki, cofnal sie. -Mowie o... o Wampyrach! - Ale jak on wymowil to ostatnie slowo czy tez imie! -Wampyry? - Radu powtorzyl za nim i zmarszczyl czolo. - Kim oni sa? Przybysz oblizal usta i potrzasnal glowa. - Ale ty... twoje oczy! I mowisz, ze nie jestes... nie jestes jednym z nich? I po raz pierwszy Radu zastanowil sie nad tymi slowami. Byl wiecej niz tylko zwyklym czlowiekiem, to pewne. Ale Wampyr? -Opowiedz mi o nich - kiwnal zachecajaco wielka, szara wilcza glowa. I Bela Romani mu powiedzial: Zaczelo sie to na wschodzie, za wielka przelecza wiodaca do Krainy Gwiazd i na nieurodzajne pola glazow. Na tych wyzynach byly skaly i poorane kolumny skalne, niektore wysokie na kilometr, uksztaltowane tak przez tysiaclecia przez pogode czy tez przez jakas potezna prehistoryczna sile uderzajaca od dolu. Rowniny glazow byly pozbawione zycia, zimne i martwe, dlatego ludzie tam nie zagladali. Tak przynajmniej bylo kiedys, ani Cyganie, ani zadne inne istoty nie mieszkaly tam, poza nieludzkimi trogami o twardej skorze zyjacymi w jaskiniach pod granicznymi gorami. Ale od kilku lat rozchodzily sie plotki o swiatlach widocznych w niedostepnych wysokich zamkach, a szary dym unosil sie z kominow skalnych, a na wiatrach z Krainy Lodow unosilo sie cos w powietrzu, wokol poteznych szczytow niedosieglych skalnych iglic. I sto wschodow slonca temu pierwsze z Nich najechaly na obozy Cyganow. Przybyly, by szukac zaopatrzenia dla swych rodow w niebotycznych wiezach, slug do swych zamkow i paszy dla swych zwierzat. Ale one same, Wampyry, byly najwiekszymi bestiami ze wszystkich: krwawymi bestiami Krainy Gwiazd! Wszystkie bardzo potezne, Wampyry wygladaly jak ludzie, choc ludzmi nie byly. Ich sila byla nieslychana! Braly silna mlodziez cyganska na swych porucznikow i slugi, a piekne dziewczeta na odaliski. Ich przywodca byl Ten, ktorego natura blyskawicznie stala sie synonimem wszelkiego zla. Szaitan! Byl piekny jako zloty czlowiek, lecz jednoczesnie mroczny i nieodgadniony jak bagniska, co go wydaly. I jego zadza byla nienasycona. Na poczatku Szaitan ograniczal swoje wypady do regionow na wschod od wielkiej przeleczy i usadzal tam szczepy cyganskie swych uczniow. Lecz kiedy inni potworni Lordowie wspieli sie na swe zamczyska, potrzeby Wampyrow zwielokrotnily sie i rozszalaly sie i przeniosly z terenow wschodnich na terytoria Zestos, Lidesci, Tireni i Mirlu na zachod od Przeleczy i czasami jeszcze dalej. Ale Cyganie Zestos, Lidesci, Tireni i Mirlu nie mieli sluzalczej natury - oddawali wszystko z nawiazka! I podrozowali za dnia - stali sie Wedrowcami - bo bylo to kwestia przezycia, a nie tylko poszerzania granic terytoriow. Ale podczas nocy: - Chowalismy sie w glebokich jaskiniach w lesie, nigdy nie rozpalajac ognisk dla wygody czy swiatla - mowil dalej Bela. - Ale i tak Wampyry znajdowaly nas. Zeszlej nocy -tuz po zmierzchu - znow nas znalezli! Bilismy sie, ale coz ludzie poradza przeciw nim? Rozbili Cyganow Mirlu... ja rowniez ucieklem do lasu! Ale i tak mnie zlapali. Hengor Pruk Hagi, przesiaknieta beka krwi, dopadl mnie, walnal maczuga az zobaczylem gwiazdy, wypil krew z mych zyl i zarazil mnie swoja trucizna. Kiedy wrocilem przed switem, pamietalem jego polecenia jak przez sen: ze musze isc za nim do Krainy Gwiazd, by byc jego sluga w Wietrznej Wiezycy. Nigdy! Powroce do zony i dzieci i bede znow Mirlu! Naprawde? Ha! Bylem - jestem stworzeniem wampirycznym w sluzbie Hengora Pruka! Slonce jest mym smiertelnym wrogiem, noc moja jedyna przyjaciolka. Kiedy trucizny na dobre obejma mnie we wladanie, moj stan sie pogorszy. Chcialem wrocic do Mirlu - zobaczyli znak Hengora wygryziony na szyi; teraz jak mnie znajda zabija mnie! Ale ty, twoj wyglad. - Bela zwrocil sie poufale do Radu. - Jestesmy tacy sami, na pewno. Tylko ze... ty zdaje sie nauczyles sie z tym zyc! Radu potrzasnal glowa. -Nie wiem. Ale jedno jest pewne: nie umre przez to! Kiedy rozmawialismy, ja sluchalem, ale nie tak jak ty. I masz racje: Nadchodza lowcy Mirlu. A ta jaskinia... jest moja. Bylem tu pierwszy. Na chwile w oczach Beli pojawilo sie szalenstwo. Warczac ukazal male ostre zabki i rzucil sie na Radu... ...Ktory po prostu zlapal go jedna reka, zaciagnal do wejscia do jaskini i wyrzucil na zewnatrz! Przy wejsciu rosly niewielkie zarosla i kilka drzew i slonce nie spadlo na Bele od razu. Staral sie trzymac w cieniu, szukajac drogi w gore klifu. Byla tam sciezka kozic i moglo sie udac! Wygramolil sie powyzej linii drzew i tym samym znalazl sie w zasiegu wzroku scigajacych go mezczyzn, ktorzy szli za nim po rumowiskach skalnych. Zabrzeczaly cieciwy kusz i roj beltow dopadl go jak roj wscieklych os. Radu widzial wszystko: to, jak scigany zostal zapedzony jak mucha na skalnej scianie, stopy slizgaly mu sie na waskiej skale, plecy wyginaly mu sie w luk, kiedy raz za razem dosiegal go pocisk. Slanial sie, po czym spadal niespiesznie, odbijajac sie od jednej skaly i od drugiej i wreszcie walnal z loskotem na kupe ostrego zwiru u podnoza klifow. Mylilby sie ten, kto by przypuszczal, ze to wystarczy przesladowcom Beli -najwyrazniej nie wystarczylo! Zabrali jego cialo, wbili mu kolek w serce, odcieli glowe i rozpalili stos, by spopielic jego szczatki! Co najwyrazniej wystarczylo. Musialo, gdyz niewiele z niego zostalo. Troche to trwalo, lecz w koncu mezczyzni odeszli i Radu wpelznal na powrot do jaskini, by bezpiecznie spac poza zasiegiem slonca. Zasniecie tez troche trwalo, poniewaz Radu mial teraz o czym rozmyslac. A jednak w jakis sposob podczas snu wiele problemow rozwiazalo sie samych. I mozna nawet powiedziec, ze niektore z nich rozwiazal sam... Tuz po zapadnieciu zmroku zwiastujacego noc Radu przebudzil sie, poczul magnetyzm chudnacego ksiezyca i wyszedl na chwile przed jaskinie, by zlozyc mu poklon. I kiedy jego niepokojace zawodzace wycie odbilo sie od gorskich szczytow i poplynelo w kierunku Krainy Gwiazd, on wiedzial. Wiedzial w koncu, na pewno, ze byl Wampyrem! Pozeraczem ludzi, tak, Wielkim Wampirem. Co wiecej: byl takze wilkolakiem! Pol czlowiekiem, pol wilkiem, z mozgiem tego pierwszego i cala szybkoscia sprytem i morderczym instynktem drugiego! A skoro zmieniajacy postac ludzie - zwykli ludzie! - radzili sobie w Krainie Gwiazd, gdzie nigdy nie swieci slonce i sa tam Lordowie i panowie wielkich zamkow, to czemu Radu nie mialby sobie poradzic? I tak odwracajac sie od Krainy Slonca (przynajmniej na razie), wspial sie na szczyty i skierowal swe kroki ku Krainie Gwiazd oraz oczekujacego go przeznaczeniu. Radu przepelniala tak potworna radosc - radosc mrocznej wiedzy, ohydne oczekiwanie pozywiania sie krwia innych - ze nie potrafil tego ukryc. Poniewaz Bela Romani mylil sie, Radu zupelnie go nie przypominal. Oczywiscie, ta sama goraczka trawila ich krew, lecz o ile Bela byl ledwo sluga zainfekowanym choroba wampiryzmu, Radu byl sama zaraza! Przez swego pasozyta byl Lordem Radu Lykanem! I byl tego swiadomy. Poniewaz gdzies z glebin wilkolaczego ciala i wampirzego serca uslyszal pierwsze dysonansowe nuty dziwacznej, dzikiej i jednoczesnie cudownej piesni. I to, jak ta cicha piesn krwi przejela go do glebi, kiedy w koncu przeszedl, dyszac ciezko, przez wysoka gorska przelecz i stojac na niej, spojrzal w dol na Kraine Gwiazd. Kraina Gwiazd, tak. Majaczaca sie w oddali, a jednak widoczna na mrocznym tle strzelajacych w niebo polnocnych zorz, tam... w zimnym swietle Gwiazdy Polnocy... widnialy owiane mglami wiezyce wampirzych Lordow! Pomimo swej ulotnosci scena ta nie byla dla Radu ani dziwna, ani zimna. Przeciwnie, poczul sie... swojsko? Nie, o wiele bardziej: poczul sie jak w domu! I kiedy zwrocil twarz ku niebu i znikajacemu ksiezycowi i wydal glos z pulsujacego gardla, wydawalo sie, ze nawet jego wycie nioslo z soba nowa tresc i bardziej przypominalo piesn, choc niesamowita i straszna: Wampyry! Wampyyyyry! 4. Wygnany - na ziemie! Schodzac w dol gor granicznych do Krainy Gwiazd, Radu natrafil na obszarpana gromadke zalosnych "ocalonych" z polowania na wampiry, jakie mialo miejsce ostatniej nocy: ludzi z Mirlus, rodu Beli Romani i Cyganow Tireni i Zestos. Powiedzial im, kim jest i co zamierza zrobic: zajac zamek w jednej z wolnych wiezyc i zapelnic go swymi slugami. Nie chcieli sie do niego przylaczyc, bo "nalezeli" do Hengora Pruka Hagiego lub do Lorda Lankari lub do braci Drakulow lub tez do Lorda Laguli Ferenczyego?!Co? Lagula Lordem Wampyrow? Ale... czy to ten sam Lagula? Coz, Radu musial poczekac, zeby sprawdzic. Tymczasem zaproponowal wampirzej zbieraninie uklad: zapewni im osobista ochrone, przystana na jego sluzbe i razem pojda przez pola glazow... moga tez zginac tu od razu u podnoza nieurodzajnych wzgorz z beltami dziurawiacymi ich bezglowe ciala. Bez zbednych ceregieli poszli za Radu. Dostrzezono ich obecnosc - wielkie nietoperze Desmodusy z roznych zamkow donosily o przemieszczaniu sie grupy. Byli uwazani za niewolnikow "miernej jakosci", poniewaz ich panowie nie zapewniali im transportu, ani na plecach, ani w kieszeniach na brzuchu swych lotniakow. Ale kiedy grupa skierowala sie do srodkowej, niezamieszkalej wiezycy na zewnetrznym kregu strzelajacych w gore zamczysk, to przyciagnelo uwage. Jednak bylo zbyt pozno, by temu zaradzic, bo Radu i jego swita maszerowala cala dluga noc Krainy Gwiazd, by przejsc przez gory i pole glazow, a slonce juz palilo na umocnieniach najwyzszych wiezyc. Byl to czas, kiedy Lordowie spali zwykle w komnatach wychodzacych na polnoc na stale zaciemnionych scianach swych zamczysk. Nie byl to sprzyjajacy moment na wypady na lotniakach, tylko po to, by zbadac dziwne zachowanie grupy "napietnowanych" niewolnikow! Byc moze sami niewolnicy byli ostrozni i szukali schronienia przed sloncem. Wszystko w porzadku: przynajmniej dowodzilo to jakiejs ich szczatkowej inteligencji. Kiedy slonce sie skryje, z pewnoscia podaza do zamkow swych prawowitych Lordow, ktorzy skaptowali ich w Krainie Slonca. Ale tak sie nie stalo. Radu, o wiele mniej obawiajacy sie slonca niz inni Lordowie wampirow, od razu zaprzagl swych ludzi do pracy. Zajeli jaskinie u podnoza wiezycy, wzmocnili wejscie do niej, odnalezli waskie przejscia na inne poziomy i na pole glazow i ogolnie mowiac, zadomawiali sie. Nie byly to przesadne luksusy, ale Radu wciaz sie uczyl. I mial jeszcze wiele nauki przed soba, to na pewno... O zmierzchu Lord Egon Drakul wyslal sluge i lotniaka, by zobaczyc, co to takiego. Mial zwierzeta do wykarmienia, a dwoch z zaginionych slug nalezalo do niego z przeznaczeniem na zaopatrzenie Wiezycy Drakulow. Sluga wyladowal na lotniaku u stop podejrzanej wiezycy, wszedl po osypujacym sie stosie kamieni i zniknal. Juz po chwili zobaczono dziwna postac z dlugimi wlosami, ktora niepewnie siedzac na lotniaku, wzleciala do gory nad guzowata kopula nowego zamczyska! Ale co to mialo znaczyc? Jakis zoltodziob swiezo przybyly z Krainy Slonca juz chce zostac Lordem? Klaus Lankari wyslal dwie slugi, by to zbadaly. Bylo to dwoch smialych podrostkow aspirujacych do pozycji porucznikow... wynik byl ten sam. Teraz zainteresowal sie sam Szaitan: obserwowal i "sluchal" pilnie rozwoju wydarzen, kiedy Hengor Pruk Hagi wylecial ze swym glownym porucznikiem ze swej wiezycy. Ach, lecz Pruk wolal pozostac w powietrzu, podczas gdy jego czlowiek, Emil, wyladowal na miekkim usypisku u podnoza wiezycy Radu i pieszo poszedl naprawiac swiat. I wkrotce: - Panie moj? - Emil Hagisman poslal w kierunku swego Pana lekko drzacy myslowy komunikat. -Tak? - Pruk kolowal na lotniaku, ktory zeby uniesc jego wielki ciezar, byl zaopatrzony w potezne miesnie i "skrzydla" jak u manty. - Jakie wiesci? -Moj panie, jest to czlowiek ze slugami, ktory twierdzi, ze jest Wampyrem. Po prawdzie ma wlasciwy wyglad i zapach. Ma bardzo rozwinieta pijawe! -Naprawde? Zrodzony z bagien, jak sadze? Z pominieciem jaja? Wiec jest Wampyrem, i co z tego? Nie zostal wyniesiony; nie zaakceptowalismy go. Przynajmniej jeszcze nie. A bedzie trudno, bo jest zlodziejem! Slugi, o ktorych wspomniales, naleza do mnie, do Ferenczych, do Klausa Lankari i do Drakulow. No i on nam ich przyprowadza - jesli tak, to cholernie milo z jego strony! Ale jak chce ich sobie przywlaszczyc, o, to juz zupelnie inna sprawa. Teraz jednak dolaczyl sie kolejny "glos" - Radu. -Hengor, moge wiele rzeczy robic sam, lacznie z mowieniem! Nie potrzebuje tlumacza. Mam pijawe; jestem "zrodzony z bagien", tak, jesli tak sie tu na to mowi, ale to bylo juz jakis czas temu. Och, wiem: wiezyca, ktora dla siebie wybralem, nie jest nawet w polowie tak wspaniala, jak niektore wasze zamczyska, ale to dopiero poczatek, bo ja pojde wyzej! A jesli potrzebuje twojego uznania, to poczekam na nie. A jesli nie nadejdzie... coz, i tak tu jestem! Tymczasem co moje, to moje. Jesli chodzi o te slugi, to nie jestem zlodziejem: to tylko pomocnicy! Potrzebuje ich teraz, to wszystko. Ale w swoim czasie z radoscia odplace to, co jestem winien, z procentami. -O, naprawde? - Pruk zaszydzil. - Wiec bierzesz i mowisz, ze tylko pozyczasz, co? A lotniaki, ktore zagarnales, sa tez twoje, hm? -Na razie, az naucze sie robic wlasne. I to sie tyczy rowniez twego... ale oddam ci twego Emila. Jest lojalny do obrzydliwosci i tym samym bezuzyteczny dla mnie. -Naprawde? - Hengor nie wiedzial, czy ma wybuchnac wsciekloscia, czy smiechem! Ale czul, ze zaczyna lubic przybysza - przynajmniej jego sposob przemawiania - nawet bez pierwszego spotkania. - A jesli posle kolejnego lotniaka po Emila, to czy jego tez zabierzesz? -(Wyczuwalne wzruszenie ramion i:) Moze latac, moze tez isc, to twoja sprawa. -Czy wiesz - powiedzial Hengor, zaczynajac sie dobrze bawic w perwersyjny wampirzy sposob - ze nawet nie spotkawszy cie na zywo, zaczynam juz lubic twa gebe. I na pewno spodoba mi sie jeszcze bardziej, kiedy udekoruje nia sciane w mojej wielkiej hali w Hengorowej Wiezycy! -Czy cie urazilem? (Glos Radu zdradzal naiwne zaskoczenie - oczywiscie udawane.) No to przyjdz tu i zalatwimy to po mesku! -A skocz mi na pukiel! - wybuchnal Hengor, lecz juz minela mu wesolosc. - To ma byc wyzwanie? Sluchaj, mlokosie: Ferenczy, Drakule, Klaus Lankari i ja mamy czterystu ludzi, trzydziesci dwa lotniaki i siedem wampyrzych bestii bojowych! Jak sadzisz, jak na tym tle wypadasz ty ze swoja zbieranina glupkow, co? -Zle - odpowiedzial Radu - dlatego poswiecam czas na negocjacje. Ale w eterze Krainy Gwiazd pojawil sie inny glos, potezny i wladczy tak jak i grozny, ktory przerwal rozmowe tych dwoch: byl to glos Lorda Szaitana: diabla we wlasnej osobie! -O co ci chodzi z tym zrodzeniem z bagna, Hengorze Hagi? Pogardzasz czlowiekiem, bo nie jest zrodzony z jaja? Czy zarodek jest czyms gorszym niz jajo czy pijawka? Spojrzmy prawdzie w oczy: czy wampir jest zrodzony z kobiety, zmieniony przez zarodek czy pijawke czy przez ugryzienie, to wszyscy mamy jedno zrodlo pochodzenia, to znaczy bagno. Nie droga, ktora podejmujemy, ktora jest zrzadzeniem losu, sie liczy, ale sam fakt dotarcia na miejsce. Coz, a ten tu dotarl... Hengor wydawal sie lekko zaskoczony. -Czyzbys go przyjmowal, Lordzie Szaitanie? Tylko za sprawa jego slow? Bo przeciez nie wiemy, co my tu mamy! Wiem na pewno, ze to zlodziej i pyskaty szczeniak! -Tak? (Teraz mentalny glos Szaitana otwarcie szydzil.) Ale czy wszyscy nie jestesmy zlodziejami? Czy nie kradniemy z Krainy Slonca? Co do jego niewyparzonej geby - czy jest wieksza od twojej? Mojej? Czyjejkolwiek? Jego pozycja rowniez nie jest podejrzana: z pewnoscia wiemy, kim jest - jest Lordem Wampyrow, i to takim, ktorego trzeba sie strzec, to oczywiste! Ale jesli jestes odmiennego zdania, to przyjrzyj sie faktom. Doskonale gra w gry slowne - lepiej od ciebie, Hengor, bo to ty straciles panowanie nad soba! Rowniez, twoj wlasny sluga mowi, ze on ma pijawke: nie zarodek, jajo ani znamie na szyi, ale dojrzala pijawke! I wyruszyl do Krainy Gwiazd, zeby zajac swoj zamek, czy tez na razie tymczasowe miejsce! I prosze: musi byc Lordem. Co wiecej, ma zdolnosc mentalizmu, ktorego brakuje wielu twoim kolegom lub posiedli ja w mniejszym stopniu. Lecz mentalizm tego tutaj to czysta moc - czuje to! Szaitan zamilkl, byc moze oczekujac komentarzy, lecz telepatyczny eter ozyl dopiero po chwili: - Teraz mowi Klaus Lankari - odezwal sie drewniany, niemal mechaniczny glos, chociaz slychac w nim bylo oddzwieki przeleknienia. - Co mamy robic? Cos trzeba zrobic, bo zdaje sie, ze nowo przybyly zabral mojego niewolnika, ktorego powolalem w Krainie Slonca. - Klaus byl kiedys samotnikiem i byl znany z niezbyt lotnego umyslu. Lecz byl wielkim, potwornym niszczycielem zycia i zajadlym krwiopijca. -Ma tez naszych ludzi - odezwali sie Drakulowie, w syczacych glosach roznoszac telepatyczny jad. - Czy ma ich tak po prostu sobie zatrzymac i ma mu to ujsc na sucho? My uwazamy, ze trzeba ich od razu odbic i jego zabic! Ma pijawke - i co z tego? -Nawet lepiej - dodal Pruk. - Nie ma nic lepszego niz soki innego wampira - a szczegolnie jego pijawka! Poniewaz jestem najblizej, przystaje na to! W koncu odezwal sie Radu: - Co? A Ferenczy nie maja nic do powiedzenia? Nie chca mnie tez napoczac? Jesli tak, to doskonale, bo ja chce napoczac ich! Otwarcie wyznal swa nienawisc - krwawa zadre - pomiedzy nim i rodem Ferenczych. I lepiej bylo to zrobic w ten sposob - odwaznie i otwarcie, poniewaz pasowalo to do obrazu Radu w nowej spolecznosci. Poniewaz slyszal to w ich glosach (i we wlasnym mrocznym sercu), cos, co mowilo mu, ze tak sie tu postepuje, wsrod Wampyrow. Czerpali rozkosz z tych slow: perwersyjnych, z przewrotnych argumentow i zaprzeczen. Nie bylo w tym nic dziwnego, poniewaz oni sami byli zaprzeczeniem... natury! Ale taki rowniez byl Radu - rownie grozny jak najgorszy z nich. Mial teraz lotniaki i mogl na nich jezdzic do woli -gdyby zostal zaatakowany z pelna moca mogl uciec w graniczne gory, znalezc kryjowke i rozwazyc swe polozenie. I mogl ze soba zabrac kilku niewolnikow, by przynajmniej ocalic czastke swego gniazda. Tym samym jego przechwalki nie byly do konca czcze. Nie stanalby do walki z krwiozerczymi hordami wampirzych Lordow i ich wojsk, ale mogl w kazdej chwili salwowac sie ucieczka! Okazalo sie, ze to, jak sie zachowal i co powiedzial, bylo najlepszym wyjsciem z mozliwych. Szaitan byl zafascynowany, zaintrygowany i jego wlasny wiecej niz niebezpieczny umysl glowil sie nad tym jeszcze dlugo. Miedzy nowo przybylym i Ferenczymi jest zla krew? To prawda, bracia byli stosunkowo nowi wsrod Wampyrow, ale juz stanowili zagrozenie. Byli jak chmury burzowe na horyzoncie Szaitana, gestniejace, ciskajace pioruny z oddali i niezmiennie podazajace w te strone. Po pierwsze bylo ich dwoch, a jako zespol stanowili wieksze niebezpieczenstwo niz Drakulowie. Szaitan pamieta, jak zostali wyniesieni: Dwa lata temu Lord Peter Stakis poszedl z niewielka grupa swych porucznikow, slug i zamkowym wojownikiem na zachod wzdluz lancucha gor granicznych i w dol, do uprzednio niezbadanych regionow Krainy Slonca. Niezbadanych, tak... dlatego dziwne bylo, ze otrzymal tak cieple powitanie! Ale tak to wlasnie wygladalo. Cyganie z zachodnich lasow bowiem byli gotowi, czekali przygotowani na taka inwazje -lub przynajmniej na cos na ksztalt inwazji! Bracia Ferenczy byli czlonkami (juz wtedy wybrani na wodzow) tego samego szczepu, dawniej Cyganow Zirescu. I tej nocy... coz, Lord Stakis nie mial zbyt wiele szczescia, mowiac oglednie. Jego wojownik mial czasowa kontuzje, co spowodowalo, ze szpetnie wyladowal na szczytach gor. Zostawiajac na miejscu dwoch porucznikow, by sprawdzili, co mozna zrobic, Stakis parl naprzod z okrojonymi silami przyciagany dymem z cyganskiego ogniska i znalazl sie u podnoza pagorkow. Pieszo wdal sie w krwawa potyczke sil Rakhiego i Laguli i dostal jeden postrzal w oko i drugi w serce. Jego pijawka uznala, ze to koniec, i przygotowywala sie do opuszczenia jego ciala - Ferenczy byli w poblizu i wspaniali byliby z nich nosiciele. Ale nawet na krawedzi smierci Stakis mial moc, z ktora nalezalo sie liczyc. Zlapal Rakhiego, ktory pochylal sie nad jego cialem, i zmasakrowal go, wpuszczajac esencje swej krwi do jego organizmu. Lagula, widzac, ze brat walczy o zycie z "trupem", zamachnal sie na Stakisa maczeta i odcial mu glowe, jednoczesnie raniac smiertelnie jego pijawke, ktora przygotowywala sie do opuszczenia ciala! Zdychajac pijawka wydala jajo, ktore przekazala Laguli. I tak Lagula stal sie Wampyrem, a jego brat zmienil sie w wampira. Dwie pieczenie na jednym ogniu! Tyle przynajmniej dowiedzial sie Lord Szaitan od szpiega wsrod slug Stakisa. Reszta opowiesci - o tym, jak Ferenczy skryli sie w mrocznym lesie, przespali sen przemiany i kolejnej nocy wyruszyli, by skaptowac jak najwiecej bylych poddanych Zirescu, i jak przedostali sie do Krainy Gwiazd - byla nieistotna. Zasady gry byly tak proste, jak ustanowil je Szaitan: nie liczyla sie droga, lecz dotarcie na miejsce. Coz, dotarli, i odtad uczynili swoja obecnosc znaczaca... prawie jak ciern w boku Szaitana! Byl pewien, ze dzialali przeciwko niemu, lub robiliby to, gdyby nadarzyla sie okazja. Byl zadowolony, ze brak mentalizmu nie pozwalal sie im wypowiadac, co w naturalny sposob sprawialo, ze nie byli wtajemniczani w to, co sie tu dzialo. A teraz pojawil sie nowy gracz i mial z nimi na pienku, tak sie przynajmniej wydawalo. Byla to interesujaca konfiguracja i mozna ja bylo wykorzystac. Poniewaz skoro Ferenczy i nowo przybyly beda rzucac sie sobie do gardel, to nie beda sie rzucac Szaitanowi do grdyki. I dlatego wlasnie zaproponowal rozwiazanie problemu przedstawionego przez Radu: - Wysluchajcie mnie -powiedzial. - Dajmy temu oto kredyt zaufania. Mowi, ze zrekompensuje wam straty. Doskonale, a jesli zapomni o danej obietnicy, jest wystarczajaco duzo czasu, by wyprostowac wszystko i zabrac - zabrac mu wszystko, co posiada. Tylko ze... nie mozemy wciaz myslec o nim w trzeciej osobie. Wsrod Wampyrow ja jestem jedynym Nim, jako pierwszy i jedyny Lord Lordow. Czy ty, nieznajomy, przyjmujesz to? Jesli tak, wyjaw nam swe imie i co cie tu przywiodlo. I Radu odpowiedzial: - Moim jedynym pragnieniem jest byc przyjetym przez moich wspolbraci. Skoro jestes najwiekszym z nich, to z ochota przystane na twoja propozycje -rozumiejac, ze bede mial srodki, by zyc i sie bogacic, oczywiscie! Moje imie i stan: Jestem Lord Radu Lykan, ktory przyjal pijawke na bagnach na dalekim zachodzie. -I to wszystko jest w mych oczach zgodne i sensowne -odparl niewidoczny Szaitan chcacy skonczyc z oficjalnymi procedurami. - Doskonale, wiec ci zaufamy, lecz jest to zaufanie, ktore musisz odwzajemnic. Czy gdybym zaprosil cie na audiencje do Wiezycy Szaitana, to stawilbys sie, wszedl do mej siedziby z wlasnej i nieprzymuszonej woli? Uprzednio, w psychicznym eterze, w tle rozlegal sie szmer belkotliwych glosow, teraz, kiedy Szaitan zaprosil Radu do siebie, atmosfera nieomal zgrzytala elektrycznoscia, wszystkie glosy ucichly i nieomal dalo sie slyszec, jak wszyscy wstrzymuja oddech. I Radu wyczul, ze to pytanie dotyczace wolnej woli bylo nieslychanie istotne dla Lordow - jak rowniez z jakiegos wypaczonego powodu bylo wazne rowniez dla niego. Lord Szaitan tym samym proponowal mu ostateczny sprawdzian (czy tez wyzwanie?) i jak nic do tej pory odpowiedz Radu zadecyduje o jego dalszym losie. Dlatego tez odpowiedzial: - Moj panie, po prostu wyznacz godzine audiencji, zapewnij mi bezpieczne przybycie i powrot oraz wskaz mi droge... - Duzo tych "po prostu "! - odpowiedzial Szaitan. - Ale... niech tak bedzie. I tak sie stalo... Ustalono czas: trzy godziny przed switem. Tak postanowil Szaitan, co oczywiscie bylo dla niego dogodne. Spotykajac sie tak blisko wschodu slonca, mial pewnosc, ze audiencja nie bedzie za dluga i tym samym atmosfera nie zdazy sie podgrzac. Poniewaz oczywiscie mialo to byc cos wiecej niz zwykla audiencja: miala to byc swoista ceremonia powitania nowo podniesionego Lorda Lykana. Szaitan nie wspomnial Radu o tym, ze beda na niej obecni rownie znaczniejsi Lordowie i przynajmniej dwie Damy. I rzeczywiscie, otwarcie domagano sie udzialu w audiencji, naturalnie zaslaniajac sie protokolem, lecz glownym ich celem bylo dopilnowanie, by pomiedzy Szaitanem i nieznajomym nie powstal zaden pakt bez ich wiedzy. U Wampyrow podejrzenie bylo kwintesencja zycia... nie wspominajac o niezyciu czy tez o prawdziwej smierci. Radu wciaz niewiele wiedzial o Wampyrach. Poniewaz Hengor nie byl sklonny wyslac kolejnego lotniaka po swego porucznika, Radu podczas dlugich nocnych godzin wypytywal Emila Hagismana, zaznajamiajac sie z kodeksem i zwyczajami wampirow. I co dziwne (a moze nie), aprobowal nieomal wszystko, co bylo w nich zawarte, bo w koncu on sam rowniez byl Wampyrem! Lecz ich natura byla taka, jakiej oczekiwal - taka, jaka wkrotce rowniez stanie sie jego udzialem. Byli dumni, prozni, chutliwi, zachlanni i przewrotni a bestialstwem gorowali nad wszelkimi innymi stworzeniami, byli okrutni ponad ludzkie okrucienstwo i bardziej krwiozerczy i lasi posoki, niz mogla wytoczyc z zyl niewinnych najkrwawsza jatka. Ich zarozumialosc i rozmaite proznosci byly byc moze najdziwniejszymi z ich cech. Wszyscy uwazali sie za "przystojnych" badz "pieknych" do przesady i uwazali, ze nie przesadzaja, szczegolnie wedlug wlasnego mniemania! Wina za kazde niepowodzenie byla zwalana na "nic nie warte" jaja lub pijawki, a kazdy sukces, nawet najmniejszy, przypisywano wlasnym wysilkom. Stalo to w jaskrawej sprzecznosci z tak zwanym kodeksem wolnej woli, ktory rzadzil wszelkimi kontaktami i traktowaniem wspolbraci, niewolnikow, zwierzat i ofiar. Poniewaz Wampyry same nie posiadaly wolnej woli, to ideologia czy koncept wolnosci i samostanowienia u innych byly wydumane. Skoro ludzkie stado kierowalo wlasnym losem, to czyz potezni Lordowie wampirow nie mogli robic tego samego? Oczywiscie, ze tak!... Wampyry byly krwiozercami. Krew stanowila o ich zyciu, a zycie moglo byc wieczne przy sprzyjajacych warunkach. Mlodosc i krew szly reka w reke; jesli Lord mial takie zyczenie, mogl zachowac mlodzienczy wyglad, wstrzymac nieublagany zegar i zachowac na zawsze potencje seksualna. Mniejsi ludzie mogli - ba, musieli - uschnac po jego ugryzieniu i umrzec prawdziwa smiercia jesli nic z niego nie przedostalo sie do ich organizmow, lub tez wstac z martwych jako nieumarli i odnawiac sie w wampirycznej postaci zniewoleni przez esencje swego pana, podczas gdy on niezmieniony, za to coraz silniejszy (silniejszy ich strata) stale ewoluowal, zawsze czerpiac zyciodajne soki ze swych ofiar. A ludzie, Cyganie z Krainy Slonca i ich potomstwo... sluzyli do konsumpcji. Nie byli niczym wiecej niz tymczasowymi wasalami, od ktorych pochodzily wszystkie dobre rzeczy w zyciu, wlacznie z samym zyciem, ktore zabierano od razu lub tez, co czesciej, saczono po kropelce. I Wampyry nie robily nic zlego, nie w ich czerwonych drapieznych slepiach, poniewaz nie posiadaly sumienia! Byc moze pierwszych kilku Lordow odmiencow - oprocz Szaitana - zastanawialo sie nad tym od czasu do czasu: jak ci, co kiedys byli Cyganami, mogli zyc jak pasozyty, zerujac na krewnych i pociotkach, i wpedzac ich w tak niesamowita groze. Byc moze sie nad tym zastanawiali... lecz z rzadka. Poniewaz majac wlasne pasozyty, ciala nosicieli stawaly sie i robily dokladnie to, czego one zapragnely... Nastepnie Radu dowiedzial sie o poszczegolnych Lordach i Damach: O Szaitanie Nienarodzonym, zwanym tak, poniewaz nie mial ani matki, ani ojca (a przynajmniej nie pamietal) i zdaje sie, ze sam sie wylonil z wampirzych bagien!... czemu nie, przeciez byl pierwszym wampirzym Lordem. Nie bylo takiego stworzenia przed nim, ani tez po nim, nie liczac tych, ktorych sam stworzyl, lub tych stworzonych przez niego, co tworzyli kolejnych, lub tych, ktorych droga zawiodla na pelne zarodnikow zachodnie moczary. Utrzymywal, ze byl ofiara jakiegos Wielkiego Wypedzenia, ale skad ani kiedy, nie wiedzial - jego sedziowie ograbili go ze wszelkich wspomnien dotyczacych poprzedniego istnienia! Ale uwazal, ze jego "zbrodnia" byla duma i niespotykane piekno - osmielil sie byc piekniejszy niz panowie owego niepamietanego miejsca, co w ich oczach bylo niewybaczalne. I rzeczywiscie Szaitan byl "piekny", tak jak powinien byc przystojny Lord wampirow. -Sam ocen - Emil Hagisman powiedzial Radu - kiedy go tam zobaczysz. Szaitan jest tak przystojny, ze wiesz, ze musi byc najgorszy. Nie robi z tego ceregieli i nazywa to "doskonaloscia zla": kiedy tak jak w jego wypadku wyglad zewnetrzny siega wyzyn, to zgnilizna musi zzerac go od srodka. A Lord Szaitan zaczal gnic od pierwszego dnia swego istnienia! Szaitan byl tu panem, niekoronowanym krolem tych stworzen. Ale wsrod jego najblizszych sprzymierzencow podejrzewano od dawna, ze taka korona i tron byly jego ambicja. Poniewaz jednak byl tak potezny, mial niewielu sprzymierzencow. Byc moze dlatego tak chetnie zaakceptowal Radu... jako przyszlego sprzymierzenca? Tak czy inaczej Radu Lykan musial uwazac na kazdy krok w Wiezycy Szaitana. Co do pozostalych Wampyrow: Radu zwracal uwage na to, co mu mowil Emil Hagisman - szczegolnie na to, co mowil o Ferenczych, ale ich opis, zwyczaje i pochodzenie mogly stanowic jedynie drobna przypowiastke po samym Szaitanie. Hengor byl nazywany Prukiem z powodu swych gwaltownych, grzmotliwych wybuchow i dudniacego smiechu. Nie zeby bylo w nim przesadnie duzo "jowialnosci" -napady gniewu wystepowaly u niego rownie czesto jak wesolosci, a jego wampirzy apetyt - na cokolwiek plugawego - dorownywal wielkoscia jego brzucha. Hengor nie byl prawdziwym Hagim - nazwisko wzial od Cyganow Hagi, pierwszego szczepu w Krainie Slonca, ktory odwiedzil Szaitan Nienarodzony podczas odkrywczej wyprawy z zachodnich bagien do Krainy Gwiazd. Przybywajac wsrod niczego nie podejrzewajacych Hagich, Lord Wampirow uwiodl dziewczyne, ktora pozniej nawrocila Hengora, podobnie jak wielu innych, zanim przywodca szczepu, Heinar Hagi, zabil ja. Hengor mieszkal w Krainie Gwiazd tylko rok krocej niz sam Szaitan; jego zamek rywalizowal z Wiezyca Szaitana pod wzgledem monumentalnego i nieco dekadenckiego wygladu. Tymczasem Cyganow Hagi juz prawdopodobnie nie bylo. Klaus Lankari byl czlowiekiem gor, samotnikiem i nierozwaznym glupkiem, ktory postanowil zbadac mokradla... tylko by wrocic z nich czyms wiecej niz czlowiekiem. Jeszcze bardziej pozbawiony "skrupulow" niz Szaitan i inni. Wiekszosc z jego slug stanowily trogi zabrane z jaskin pod granicznymi gorami. Trzymal u siebie trogowe odaliski i zawsze podkreslal z duma, ze chedozyl o wiele szpetniejsze samice niz te podczas wielu lat w lesnej gluszy. Thereza "Trzyoczka" Lugosi w kazdym swiecie uchodzilaby za pomylke natury! Urodzona w Krainie Slonca jako odmieniec miala na tyle szczescia, ze wyszla z tego z zyciem. Cyganie mieli wystarczajaco rece pelne roboty w tych niespokojnych dniach, zeby jeszcze obarczac sie potworkami. Ale rodzice ublagali szczep, cokolwiek niechetnie, lecz zgodzono sie, by sie nia zajeli, chociaz i tak bojac sie o jej bezpieczenstwo, stali sie odludkami zyjacymi na zboczach i w przeleczach gor Krainy Slonca. Zrodlo jej wampirzego zakazenia jest znane wylacznie jej samej, lecz troskliwi rodzice zaplacili najwyzsza cene, pozwalajac ogrzycy dozyc doroslosci: trzymala ich zeby i kosci palcow na zlotym lancuchu zawieszonym wokol szyi! Thereza byla silnie zdeformowana. Jedno ramie jakby w ogole zniknelo; zdrowe za to trzymalo sie wyzej, co sprawialo wrazenie garbu. Jej lewe ramie mialo normalna dlugosc, ale prawe zwisalo do kolan. Jej piersi przypominaly plaskate worki roznej wielkosci, natomiast skora byla upstrzona purpurowymi znamionami i bliznami. Jej trzecie oko jednak bylo najgorszym bluznierstwem. Urodzila sie z dodatkowym oczodolem na tyle glowy, w ktorym tkwilo szczatkowe oko. Od czasu przemiany Thereza przeksztalcila swoja anomalie w receptor wzroku, w oko, ktore gapilo sie bez wyrazu, jesli nie martwo, w miejscu, w ktorym miala wystrzyzone wlosy. Byla to najprawdopodobniej prawdziwa miara jej potwornosci: przy jej rozwinietym metamorfizmie, kiedy nie musiala byc dalej brzydka i mogla z latwoscia zmienic swe cialo, ona wolala taka pozostac! Co do oka: oswiadczyla, ze ze wszystkich Wampyrow jedynie ona posiada umiejetnosc patrzenia czujnie wstecz przez caly czas... Nastepnie mamy Lady Rushe Basti - pod kazdym wzgledem smakowita niewiaste! Ale kto mogl o tym zaswiadczyc? Wedlug tego, co wiedzial Emil Hagisman, nikt nigdy nie widzial jej calkowicie... rozdzianej. Nawet jej okresowi kochankowie! Wlosy Rushy byly czerwone jak plomien i dluzsze niz jej ksztaltne cialo. Nosila je w kilkunastu zmyslowych uczesaniach, strategicznie zebrane lub spiete klamrami, by zaslonic lub odslonic to i owo zgodnie z jej kaprysem. Czasami odslaniala ksztaltna piers, czasem jeden posladek lub swe dlugie, kuszace nogi... lecz nigdy twarz. Byc moze byla jednak niezla wiedzma. Plotka mowila, ze nienawidzi swoich oczu - ktore byly czerwone jak wlosy, oraz nosa, ktory wygladal jak kosznica i nie mozna bylo tego nawet zamaskowac wampirycznym metamorfizmem. Co rzadkie, Rusha przyznawala sie do tych niewielkich skaz - czy tez raczej nie byla sie w stanie do nich przyzwyczaic i dlatego musiala je zakrywac. Przy odrobinie szczescia Radu mogl znalezc sie z Lady Rusha Basti na "bardzo dobrej stopie". Z wyjatkiem Szaitana Nienarodzonego, ktory chcial miec calkowita kontrole nad swymi odaliskami, i Hengora Hagi, z powodu olbrzymiego brzuszyska, o ktory Rusha nie chciala sie zbytnio poobtlukiwac, brala wszystkich wartych grzechu Lordow na kochankow. I rzeczywiscie miala w zwyczaju rozkochiwac ich i rzucac jak zuzyte rekawiczki! Ale z drugiej strony... Rusha nie byla taka latwa, jak ktos moglby przypuszczac. Wykradziona z Krainy Slonca cztery lub piec lat temu zostala wyniesiona bardzo szybko. A mlody Lord, ktory ja zabral... gdziez on sie podziewal? Oczywiscie miala jego jajo, to na pewno, ale czy zabrala tez jego glowe? Wedlug Rushy zmarl z wyczerpania w jej milosnym uscisku. Jesli tak, to najprawdopodobniej wydal ostatnie tchnienie szczesliwy - lecz zdecydowanie odwalil kite! Emil Hagisman slyszal, ze pewne pajeczyce, ktore... ale wszystko bylo jasne i Radu zapewnil go, ze uslyszal dosc. Byli jeszcze Drakulowie - Karl i Egon. Zaliczali sie do pierwszych rodow w Krainie Gwiazd. Mlodsi synowie krwi pewnej rodziny samotnikow, ktorzy zostali zwampiryzowani na bagnach, musieli zajmowac sie soba od dziecinstwa. Poniewaz rodzina Drakulow mieszkala w gorach, gdzie tak dlugo jak przebywali w Krainie Gwiazd, byli w stanie wyprawic cos na tamten swiat. Ale, jak sie mowi, w tamtych czasach bylo wielu Psich Lordow na wzgorzach - ludzi takich jak Radu, lecz bylo w nich o wiele wiecej wilka i o wiele mniej inteligencji - ale zarowno ci jak i Drakulowie wygineli. Pewnej nocy scigani przez wilkolaki mezczyzna, jego zona i jeden starszy syn zostali zagnani do Krainy Slonca tuz przed switem. Nie potrafiac znalezc schronienia, zgineli zdmuchnieci pierwszymi ostrymi promieniami slonca. Ale mlodsi bracia - blizniacy, co nie bylo znow taka rzadkoscia u Cyganow - zostali z tylu i wychowali ich dzicy Psi Lordowie oraz pol stada zwyklych szarych braci. Kiedy osiagneli juz odpowiedni wiek (nawet teraz byli mlodzi, mieli po siedemnascie, moze osiemnascie lat, lecz zachowywali ostroznosc daleko wykraczajaca poza ten wiek), zeszli do Krainy Gwiazd, by zbudowac zamek posrod wampyrycznych menhirow. Obaj demoniczni wojownicy byli wsciekle przywiazani do swego terytorium, chyba jeszcze bardziej niz pozostale Wampyry. Byc moze bylo to naturalne, gdyz ich rodzice zyjacy w gorach nie mieli niczego. Obecnie bracia zajmowali Wiezyce Drakulow, ktora Egon uwazal za swoja wlasna, a jego brat przygotowywal sobie siedzibe w Karlowej Szramie. Na obu tych wiezycach mozna bylo osadzic wspaniale zamczyska, ktore razem mogly pomiescic wampirze armie, mogace stawic czola wszystkiemu, co zdolalby wystawic Szaitan. Jednak on sam byl swiadom drapieznosci Drakulow i nie trzeba dodawac, ze bracia nie nalezeli do jego ulubionych pomniejszych Lordow. Nie byli rowniez niczyimi ulubiencami, poniewaz nawet jak na standardy Wampyrow mieli zbyt mroczne przyzwyczajenia... I w koncu porucznik Pruka zaczal opowiesc o Turdze Zolte, tak zwanym synu Szaitana. Przylapany przez Szaitana na zdradzieckim czynie Turgo zostal stracony z siedziby swego "ojca" na pole glazow, by zmagac sie z zyciem w szczelinach, rumowiskach i tumanach kurzu. Mowiono, ze mieszka teraz w Krainie Slonca, spiac w glebokiej jaskini skryty przed promieniami slonca i stale uciekajac przed Cyganami. Jesli tak, to naprawde dopisalo mu szczescie, o wiele bardziej niz innym spiskowcom. Jeden z nich zostal wrzucony w Gwiezdna Brame, cierpiac meki w nieznanym piekle, drugi lezal nieumarly w glebokim grobie na polu glazow, z wolna upodabniajac sie do lezacych wokol kamieni... Co do pomniejszych Lordow i Dam: byli tak rozni, jak uprzednio wspomniani, ale Emil Hagisman z ochota opowie o nich Radu, gdyby ten chcial. Nie chcial, poniewaz odkryl w sobie proznosc i pewnosc wlasnych mocy i umiejetnosci i nie mial ochoty sluchac o nizszych personach. Jednak pewne rzeczy wciaz go zastanawialy, a juz na pewno, dlaczego tak dlugo nie zdawal sobie sprawy z tego, ze zyja tu Wampyry. -Lordowie przez dlugi, dlugi czas zyli tylko na trogach - powiedzial mu jego przewodnik. - Az do chwili, kiedy ukonczyli budowanie zamkow. Jeszcze niedawno Lord Szaitan hodowal swoje pierwsze lotniaki, swoich wojownikow, pokazujac innym, jak to sie robi. Ale teraz... wszystko idzie w zawrotnym tempie. Zgromadzili posluszne plemiona na wschod od wielkiej przeleczy, ktore robia dla nich ich rekawice bojowe, oraz innych poddanych, ktorzy stanowia po prostu zapas pozywienia. Zabieraja ich tutaj, biedakow, nawet ja zostalem tak zabrany. Wypady na zachod od przeleczy sa sporadyczne i odlegle w czasie - niektore z cyganskich plemion stawiaja opor! Szczegolnie Lidesci wsciekle bronia Krainy Slonca! Mowisz, ze byles samotnikiem, ktory zyl gorach i trzymal sie z dala od ludzi? Najwyrazniej tak bylo, bo masz w sobie charakter wilczego samotnika. Gory graniczne to potezny lancuch - nic dziwnego, ze nie widziales Wampyrow, z rzadka napadajacych na te rejony. Zadaj sobie pytanie: po co robic wypady na zachod, kiedy na wschodzie jest pokorne bydlo? Rowniez po co mieliby sie pokazywac? Czym jest dla nich czas? Ale to bylo wtedy, a teraz jest teraz. Kraina Slonca zostanie wkrotce zaatakowana z cala bezwzglednoscia... I jeszcze jedno: - Mentalizm? - zapytal Radu. - Czy wszyscy to maja? Ktory z nich jest najzreczniejszym zlodziejem mysli, na ktorego musze najbardziej uwazac? I ktory jest najmniej biegly, ktoremu moge zajrzec do umyslu? -Chcesz zeby mnie zabili?! - zaprotestowal Emil Hagisman. - Byc moze juz powiedzialem za duzo! -I dlaczego to zrobiles? -Masz cos takiego w oczach, badawcze spojrzenie. A moze twoja otwartosc... twoja "niewinnosc"? Traktujesz mnie jak czlowieka, a nie jak niewolnika. Podejrzewam, ze dlatego, ze wszystko jest dla ciebie nowe - ale wkrotce bedzie z ciebie prawdziwy Lord! Byc moze stalo sie tak dlatego, ze masz cos wiecej niz tylko dar mentalizmu. Mowia, ze Rusha Basti jest tez zwodzicielka. -Zwodzicielka? Hipnoza? - Radu sam nie zdawal sobie z tego sprawy. -Jest cos w twoim glosie, co kolysze, koi - powiedzial Emil. - Sprawia, ze staje sie senny i wyciaga ze mnie slowa. Radu przytrzymal go blisko i wpatrywal sie intensywnie w jego oczy, ktore rowniez byly zwierzecymi slepiami, jednakowoz bez czerwonych zrenic. -No to mow dalej i powiedz mi, co powinienem wiedziec - ponaglil. I Emil Hagisman powiedzial mu - powiedzialby. Ale dokladnie w tej samej chwili sluga Radu nadszedl z chrzestem z punktu obserwacyjnego wychodzacego na polnocno-zachodnia strone, na najwieksze wiezyce Wampyrow. Pokazywal cos za siebie, belkoczac w te slowa: -Lordzie Lykan! Na niebie wokol poteznych zamkow pojawili sie wojownicy i lotniaki niosace zbrojnych! Jest ich caly roj i pewnie uderza na nas! Radu i porucznik Pruka wspieli sie w jednej chwili do niszy widokowej, skad patrzyli poprzez pekniecie w zewnetrznej powloce w gore i w kierunku serca siegajacych chmur wiezyc. W jednym sluga Radu na pewno mial racje: chmura ludzi i stworow roila sie wokol jednej ze srodkowych wiez. Tylko ze nie wylatywali z niej, ale ja atakowali. -Wiezyca Szaitana! - wykrztusil Emil Hagisman. - Atakuja samego Lorda Wampyrow, Szaitana! Radu popatrzyl na niego. -Za dwie godziny mialem sie z nim spotkac. Teraz... chyba spotkanie nie dojdzie do skutku! -Prawdopodobnie zaproszenie cie na audiencje wywolalo ten atak - powiedzial mu gosc, zakrywajac oczy przed swiatlem polnocnych zorz, starajac sie rozpoznac ksztalty miotajace sie wokol Wiezycy Szaitana. -Tak? Jak to? -Bo odciagnelo uwage, oczywiscie. Doskonaly moment, by przeprowadzic przygotowany uprzednio atak! Przyjecie w Wiezycy Szaitana? Wszyscy Lordowie sa zajeci upiekszaniem sie, nie wspominajac o Damach! Pycha. Tak! A sam Szaitan jest najpyszniejszy z nich wszystkich: chcialby, zeby jego palac wygladal najlepiej. No bo nie czesto zdarzaja sie takie spotkania wszystkich wampirzych Lordow, ale kiedy ma to miejsce... jest to wielka parada slow, wystudiowanych gestow, poz i popisow! -I to wszystko dla mnie? -Dla nich samych! Lekko skrywanych zaczepek i wzajemnie rzucanych wyzwan, grozb i insynuacji. Uwielbiaja to! Ale na przyjeciu nie mozna nosic broni. Moga zlorzeczyc, obrzucac obelgami i klac ile wlezie, i to bez uszczerbku na zdrowiu. No, chyba ze pozniej. -Z tego, co mowisz, to jest... banda idiotow? Bufonow? -Tak sie wydaje, kiedy sa miedzy soba bo kazdy zna mozliwosci drugiego. Mniej wiecej. Ale wsrod ludzi? O, co to, to nie. Wielkie niedzwiedzie na zboczach wzgorz Krainy Slonca tez sie bawia w takie zapasy i nikomu nic sie nie dzieje. Ale gdyby sie tak bawily z ludzmi, to polamalyby im wszystkie kosci. - Emil dostrzegl cos i podekscytowany wskazal reka. - Aha, rozumiem! Radu spojrzal w tym kierunku: - Rozumiem, co? -Zobacz, pojawia sie wiecej lotniakow... z Wiezycy Kirka, Wiezycy Antona i z Wrzodowej Wiezycy. Posilki! I popatrz, ranny lotniak leci w te strone. To jedno ze stworzen Lorda Ehriga, nie moge sie mylic, bo widze jego znak na fladze. Wrogami Lorda Szaitana sa... Kirk Nunosti, Anton Zappos i Ehrig Wrzod! -Wszyscy to pomniejsi Lordowie? -Tak - Emil przytaknal bardzo podniecony. - Wszyscy pomniejsi Lordowie - wszyscy sprzymierzyli sie przeciw Szaitanowi i wszyscy jak jeden maz polegna! -Polegna? -Ma ich jak na widelcu! - Emil znow wskazal reka i wtedy Radu zobaczyl. Ze stanowisk startowych Wiezycy Szaitana, krztuszac sie i kaszlac, wylonily sie Stwory napedzane energia biologiczna. I nawet z tej odleglosci widac bylo, ze sa to o wiele bardziej zaawansowane konstrukcje niz napastnicy. Pozostale stanowiska wypuszczaly lotniaki z porucznikami i niewolnikami-jezdzcami: ich wypolerowane skorzane zbroje i zelazna bron rzucaly blekitne poblaski w swietle gwiazd. Ruszyli jak liscie miotane gwaltownym podmuchem - sily Szaitana wdzieraly sie w szeregi napastnikow, rozrywaly flanki na strzepy i masakrowaly wrogow. I juz po chwili, po mniej wiecej dwoch minutach, szczatki wojsk Lordow Nunotsiego, Zapposa i Ehriga Wrzoda spadaly, wirujac w powietrzu miotane wichrem, i roztrzaskiwaly sie o pole glazow. Ci nieliczni, ktorzy przezyli - naprawde niewielu, ledwie garstka, wszyscy w bezladzie - uciekali do swych domostw, do pomniejszych zamkow Wiezycy Kirka, Wiezycy Antona i Wiezycy Wrzodowej. Doborowe jednostki armii Szaitana scigaly ich cala droge. -Jesli zbuntowani Lordowie znajduja sie wsrod tych, co przezyli - wydukal Emil - Szaitan powiesi ich na srebrnych lancuchach z murow ich zamkow, gdzie usmaza sie w zlotych promieniach wschodzacego slonca. Nagle w stanowiskach startowych innych zamkow i siedzib zaczal sie jakis ruch. Tam, gdzie wczesniej Lordowie przypatrywali sie starciu, byc moze nawet zakladajac sie o jego wynik, teraz, by okazac solidarnosc z Szaitanem, ruszali na pomoc. Lotniaki startowaly z pragnacymi pomoc swemu panu, gotowymi do walki, Lordami i Damami. Ale nie bylo juz takiej potrzeby. Radu az zatoczyl sie na swym punkcie obserwacyjnym, kiedy potezny glos zadzwieczal w jego glowie (i wszystkich wampirow): - Trzymajcie sie z dala! Ten, kto odwazy sie tu zblizyc, uczyni to na wlasne ryzyko! Krew sie we mnie gotuje! Zdradzono mnie! 1 jak sie domyslam, ci tutaj to tylko zaslona dymna, kierowana podstepna tchorzliwa reka jakiegos machera. Czy juz nie ma honoru w szeregach Wampyrow? Oczywiscie, ze nie ma, i Szaitan wiedzial o tym... wiedzial rowniez, ze zaraz rozlegna sie pelne urazenia protesty w protescie wobec jego insynuacji czy tez raczej oskarzen. Ale zanim ktokolwiek zdolal zaprotestowac, znow rozlegl sie glos Szaitana: - Wiezyca Szaitana jest niedostepna. Nie bylbym w stanie zniesc waszego widoku. Odwoluje wszystkie zaproszenia i ustalenia. Musze teraz dokonac spisu strat oraz moich nie takich znow malych zyskow! Musze rowniez przemyslec, co robic dalej - i przeciw komu! Jednak najpierw domagam sie aktu poddanstwa. Macie zaraz odpowiedziec: Kto trwa przy Szaitanie i uznaje go za swego jedynego i prawdziwego pana? Radu odpowiedzial od razu: - Ja, Radu Lykan, stoje, Szaitanie, u twego boku. (Chociaz tak naprawde obojetne mu bylo, kogo wspieral, jesli zapewnialo mu to minimum klopotow.) Inni zas przez chwile sie zawahali... az Lord Wampirow odezwal sie: - A kto nie trwa przy mnie, to w naturalny sposob jest przeciwko mnie... Na co rozlegl sie glosny szmer koszmarnych glosow "gwarantujacych" poddancza przysiege. Gdyby tak sie nie stalo, Szaitan wyluskalby ich jednego po drugim! A juz widzieli, ile warte sa pomniejsze przymierza. Znow rozlegla sie mentalna paplanina ucieta przez Szaitana: - Radu Lykanie - Lordzie Lykanie, bo nim od tej chwili sie stajesz - jako pierwszy stanales u mego boku. I teraz juz bez wahania oglaszam wszem i wobec twoje wyniesienie... jestes Lordem Lykanem! Co wiecej, ten, kto podniesie na ciebie reke, podniesie ja na mnie. (Przerwal na chwile.) Tylko... z twojego wilczego jestestwa i wycia w twym umysle wnioskuje, zes jest Psim Lordem. (Znow zalegla cisza i ktos wzruszyl ramionami.) No wlasnie. Coz, skoro psy Cyganow sa wierne, to rowniez od ciebie oczekuje wiernosci. Niech tak sie stanie... Ale inni zaczeli protestowac: - Co? Zostal wyniesiony? Tak po prostu? Ten bezczelny wilczy zlodziej z Krainy Slonca? Szaitan zasmial sie i odezwal sie do nich: - A tak, i zatrzyma to, co wzial! Nic nikomu nie jest winien! Co? Ale macie minimalne straty! Pomyslcie tylko co moglibyscie stracic, gdybym przeprowadzil... dokladne dochodzenie. I tak powstanie zostalo stlumione. Ci Lordowie, ktorzy zostali zlapani na goracym uczynku, zaplaca za to i niech to sie wreszcie skonczy. Szaitan jest litosciwy... Kiedy psychiczny eter ucichl, Radu powiedzial do Emila Hagismana: - Mozesz teraz zabrac swego lotniaka i wracac do Pruka. Gdyby pytal sie, co tu zaszlo, to powiesz mu, ze nic mi nie powiedziales, i badz pewien, ze nigdy cie nie wydam. Poza tym gdyby w przyszlosci cos sie stalo Hengorowi Hagiemu, to wiedz, ze masz u mnie miejsce. Powiedz mi jeszcze tylko jedno, zanim odlecisz. -Co takiego - ulga goscia byla az nadto widoczna. -Przy wszystkim, co sie do tej pory wydarzylo, nie slyszalem ani slowa od Ferenczych. Nie maja mentalizmu czy jak? -Najwidoczniej - Emil potaknal. Bez watpienia to przychodzi z czasem, tak jak wszystkie umiejetnosci Wampyrow - chociaz u niektorych wolniej niz zwykle - ale jak na razie bracia Ferenczy sa gluchoniemi w sztuce telepatii. -Wiec nic nie wiedza o mojej obecnosci tutaj? -Och, nie boj sie, dowiedza sie, ze tu jestes, a moze nawet kim jestes. I to bardzo szybko, bo pozostali maja obowiazek ich poinformowac. Pozostaje jeszcze kwestia skradzionych slug Laguli. Ale masz ochrone Szaitana - przynajmniej na razie. -Jest zmienny? -Laska panska na pstrym koniu jezdzi! Jest zmienny jak wichry nad Kraina Lodow! -Wichry nad Kraina Lodow - Radu powtorzyl za nim, kiwajac glowa w zamysleniu i przeczesujac palcami swa grzywe. Ale po chwili usmiechnal sie wilczo, poklepal Emila po ramieniu i warknal: - Ktore obecnie wieja w plecy! Ruszaj wiec do Wierzycy Henga i przekaz moje uklony Prukowi. Powiedz mu, ze z luboscia przegadywalem sie z nim i ze z radoscia jeszcze sie z nim potarmosze... I tak Radu Lykan zostal wyniesiony na Wilczy Szaniec w Krainie Gwiazd, we wczesnych latach historii Wampyrow... Reszta jest dobrze znana. Radu pial sie w hierarchii Wampyrow i posiadl wszystkie swe "naturalne" potworne instynkty Lorda nieomal rowne urodzonemu wampirowi. W koncu wywolal gniew Szaitana, w momencie kiedy byl rowny statusem nawet z najwiekszymi pomniejszymi Lordami, a Wilczy Szaniec nie byl na tyle obszerny, by pomiescic cala jego armie. Przywiazany do swego terytorium spogladal lakomym okiem na inne wiezyce -wszystkie byly juz zajete - lecz szczegolnie bacznie spogladal w kierunku Wiezycy Ferenczych! I wybuchly krwawe wojny! Radu sprzymierzyl sie z Hengorem Hagim, Klausem Lankarim i Thereza Lugosi przeciwko Ferenczym, ktorych byl teraz legion. Lagula Ferenczy mial syna krwi, Nonariego Wielgusa, i corke, Freyde Ferenc, ktorych wyniesiono, by mogli objac swoje wiezyce. Podobnie Rhaki Ferenczy zostal wyniesiony do pozycji Lorda (choc pomniejszego), poniewaz ostatnie ukaszenie Petra Stakisa bylo prawdziwie zakazne i przenioslo na niego wszystkie substancje. Mowiac krotko, wyksztalcil wlasna pijawke. Rakhi padl jako pierwszy. Radu scial mu glowe, wyrwal mu z wnetrznosci jego pasozyta i pozarl go. Ludzi i zwierzeta Rakhiego rozdzielono wsrod zwyciezcow, ciagnieto slomki, kto dostanie Wiezyce Rakhiego, i wygral Pruk, ktory od razu spladrowal zamek. Po czym Radu i jego sojusznicy zwrocili swe oczy ku Zgorzeli Ferenczych, Wielgusowej Wiezycy i Wiezycy Freydy. Ale sama Freyda, tak zwana "Matka Wampirow", juz nie zyla. Umarla, wydajac na swiat stosy jajek, z ktorych wszystkie byly chrome i juz martwe. Zgorzel Ferenczych padla i w koncu Lagula Ferenczy - jedyny zyjacy z bandy, ktora zgwalcila niewinna siostre Radu - musial poniesc kare. Od tamtych wydarzen minelo sto siedemdziesiat lat, ale Radu niczego nie zapomnial i niczego nie wybaczyl. Wampyry nie wybaczaja. Nacial sciegna Laguli, by oslabic wiazadla, na szyje zalozyl mu srebrna petle, w czlonki wbil zelazne haki i rozciagnal go w powietrzu lotniakami, az krew jak czerwony deszcz skropila zimne pole glazow... I na tym by sie skonczylo, gdyby syn krwi Laguli, Nonari Wielgus, nie poprzysiagl zemsty na Radu i jego ludzie i potomstwie, ktore pojawi sie w przyszlosci. Byla to klatwa Lorda Wampyrow, ktora mogla trwac cala wiecznosc. Zalatwiliby to od razu, gdyby wieksze zagrozenie nie zjednoczylo wszystkich Lordow, nawet Radu i Nonariego, przeciwko jeszcze bezwzgledniejszemu wrogowi, ktoremu bylo na imie Szaitan! Lord Wampirow stal z boku, przypatrujac sie wojnom krwi... az do teraz. Ale w koncu, kiedy wszystkie strony sie wykrwawily, Szaitan najechal na pomniejsze wiezyce i pochlonal je w szalenczym podboju. Az w krotkim czasie zostaly tylko dwa obozy: z jednej strony Szaitan, a z drugiej jego Wielcy Wrogowie. Szaitan kontrolowal mnostwo wiezyc. Zamieszkiwali je synowie i corki krwi - jego krew z krwi i kosc z kosci. Ale jeden z nich (prawdziwy syn Szaitana, czy tez wykluty z jego jajka, Turgo Zolte, dawno juz powrocil z wygnania i urosl w sile w Krainie Gwiazd) dolaczyl do wrogow ojca w najdluzszej i najkrwawszej z wojen krwi... ktora w koncu Szaitan wygral. W wyniku tego Hengor Hagi, Klaus Lankari i Thereza Lugosi zostali pogrzebani zywcem na polu glazow, by skamieniec, a Turgo zostal wygnany na polnoc do Krainy Lodu, tylko ze uniknal kary i uciekl do miejsca, gdzie nie siegala wladza ojca, na wschod, na Wielkie Czerwone Pustkowia, gdzie najpewniej sczeznal. Drakulowie, Nonari Wielgus i Radu zostali wrzuceni wraz z kilkoma zyjacymi jeszcze slugami i poddanymi Cyganami w Brame Krainy Piekiel. Wielu z nich wynurzylo sie w Dacji rzadzonej przez rzymskich wladcow przy wielkiej rzece zwanej Danuvius, w swiecie odleglym o wiele wymiarow od Krainy Gwiazd, w roku 371 po narodzeniu Chrystusa. Wylonili sie kolo portu, gdzie rzymscy kupcy i ochraniajacy ich legionisci oraz kilku miejscowych Dakow gromadzili sie, by sie targowac, wymieniac i handlowac niewolnikami. A poniewaz pojawili sie podczas pelni, cieszylo sie serce Radu, bo mogl jak opetany trzebic miejscowa ludnosc... W koncu Drakulowie ze swymi slugami poszli w gory (pozniej zwane Karpatami), by odnalezc miejsce na wybudowanie twierdzy. Nonari Wielgus Ferenczy uciekl przed gniewem Radu na wschod i przybral nowe imie. A Radu wraz ze swymi slugami przeprawil sie przez rzeke i osiedlil na rozleglych terenach nieopodal. I w wieku legend powstala nowa legenda -czy tez raczej kilka. O wampirach, wilkolakach i wszelkich mrocznych istotach nocy. Miejsce, w ktorym pojawil sie Radu, pladrujac oboz Rzymian i Dakow, przez stulecia wielokrotnie zmienialo swa nazwe. Lecz dla zabobonnych mieszkancow tej krainy, ktorzy maja dluga pamiec, zawsze bedzie znane pod nazwa Radujevac. Co oczywiscie znaczy: "Tam, gdzie pojawil sie Radu"... 5. Zywiczne sny Radu snil zamazane juz nieco stare sny i staral sie je odbudowac i przywrocic do zycia w pamieci. Snil o minionych stuleciach i o zyciu, ktore wtedy znal, i o wielu istnieniach, ktore od tamtych czasow pochlonal. Szkarlatne sny jego poczatkow w odleglym wampirzym swiecie; o potwornej przemianie w istote odmienna od czlowieka za czasow wygnania; o jego trwajacej wieki zemscie (wkrotce majacej sie dopelnic) na tych, ktorzy osmielili sie zniewolic i unicestwic te niewielka czastke istnienia, ktora pokochal.Tak, te sny nie byly juz tak wyrazne jak kiedys - trzeba je bylo za kazdym razem odtwarzac i wzmacniac, by przypisac im koszmarna definicje w jeszcze koszmarniejszym umysle. Gdyz czas mial moc zacierajaca, nawet niszczaca, a byly to zdarzenia, ktore Radu chcial zapamietac na zawsze. Podczas trwajacego stulecia sny byly jego jedyna ostoja, jedynym wspomnieniem ozywiajacym jego nienawisc, kiedy jako nieumarly wyczekiwal stosownej chwili. Z zacierajacej sie pamieci wywolywal imiona, ktore mialy byc przeklete na wieki. Zirescu: Giorga, Ion i Lexandru i Ferenczych - Laguli i Rakhiego, niegdys Lordow Starej Krainy Gwiazd. Tylko ze oni zgineli juz dawno, w innym czasie, nawet w innym swiecie. Tak, padli z jego reki! I Radu pielegnowal wspomnienia o tym, jak postapil z tymi, co nosili owe imiona, i jak postapi z kazdym kolejnym krewnym, potomkiem, kiedy ponownie powstanie w nowym swiecie, by jego marzenia zmienily sie w rzeczywistosc. To prawda, rozwiazanie zamierzchlych zatargow krwi bylo jedynie czastka opracowanego przezen planu podczas snu... ale smakowita czastka! A tych, co przezyli, potomkow, spotka tak samo straszny los co ich przodkow, lub gorszy. Jego odwieczny sen... Odwieczny dla tych, ktorych juz nie ma... Poddanych Cyganow, slug pamietajacych i wielbiacych go, kiedy byl u szczytu - lecz nie dla niego. Poniewaz mimo ze marzenia senne Radu wymagaly ciaglego odnawiania i wzmacniania, to wciaz stanowily najsilniejsza wiez z zamierzchlymi czasami, byly jego przewodnikiem w przyszlosci... i wciaz mialy krwistoczerwony kolor! Widzial to nawet teraz, oczami pamieci: jak bylo kiedys w innym czasie, w innym swiecie. I jak bedzie w tym. Giorga, okrutny, stary lajdak! Ba! Mial zbyt lekka smierc... Miotal sie we wlasnej krwi wyplywajacej jak karmazynowa powodz z pulsujacego, rozszarpanego gardla i przeszytego ostrzem bebecha. W rozerwanej grdyce swistalo zasysane powietrze, wypychajac na zewnatrz czerwone babelki tworzace zywy kobierzec, ktory plamil mu brode i ktorego odpryski naznaczaly zachlannie lapiaca oddech twarz. Lecz parskajacy zyciodajna krwia szamotajacy i miotajacy sie Giorga wkrotce ruszal sie coraz wolniej, az wszystkie te ruchy ustaly wraz z uciekajacym zyciem. O wiele za szybko! I syn Giorgi, Lexandru: ten, ktory zgwalcil siostre Radu, dzielac cialo Magdy - nawet po tym, jak uszlo z niej zycie -ze swym bratem Ionem i z Ferenczymi. On rowniez umarl duzo za szybko z beltem z kuszy Radu tkwiacym w jego czarnym sercu i skrwawionym imieniem Radu na wykrzywionych zdziwieniem ustach. I Ion, ostatni i najoblesniejszy z calego rodu chamow: Ion z jednym beltem tkwiacym w ramieniu i drugim w barku, przyszpilony do drzewa. Ale Radu poprzysiagl sobie, ze tym razem kara bedzie rownie okrutna jak zbrodnia - nawet tak okrutna i tylko tak okrutna! Magda zostala zgwalcona, porwano jej wianek i skazano na smierc, wyrwano z niej przemoca jej niewinnosc i splugawiono ja. Niech sie wiec tak stanie... Ion zwisal bezradnie z belta kuszy, a lapa z ostrymi pazurami zaciskala sie na jego najdelikatniejszym czlonku. Po czym furia Radu ogarnela go w jednej chwili i wprawila w ruch reke i ramie! W jednej chwili Ion Zirescu stracil wszystko, nawet wnetrze podbrzusza, ktore po chwili zostalo rozerwane, wyszarpniete, tak ze trzewia zwisaly jak jeden krwawy ochlap! Nic dziwnego, ze stracil przytomnosc, i z powodu szybkiej utraty krwi odszedlby w tym stanie, gdyby Radu dopuscil, by sie zmarnowal. I kiedy w zylach wciaz jeszcze kolatal sie nikly puls, zatopil wilcze kly i wyszarpnal to, co pozostalo z zycia Iona. Jakze bosko bylo zagasic olbrzymie pragnienie, wysysajac ofiare do sucha... Krew! Tego wlasnie Radu potrzebowal, tego potrzebowala jego pasozytnicza pijawka. To byl nektar zycia... ...Byla samym zyciem i znow nim sie stanie, kiedy powstanie, powstanie z grobu! Nie, nie z grobu - z ostoi, ze schronienia. Schronienia przed ludzmi i przed starymi wrogami, ktorzy roznili sie od ludzi. Lecz byla to ostoja szczegolnie chroniaca go przed Najwiekszym z Niszczycieli, ktory w koncu przypieczetowal jego los. Byl czarny i nazywal sie Black. Czarny jak rojace sie szczury, ktore przyniosly go ze wschodu... Jesli chodzi o ludzi - kiedy po raz pierwszy Radu i inni przybyli z Krainy Gwiazd, byli naiwni jak dzieci. Ich nauka byla jeszcze w powijakach, zabobony kwitly w najlepsze, ich krew byla rownie slodka jak mieszkancow Krainy Slonca w odleglym wampirzym swiecie mlodosci Radu. Pomimo tego ich bron byla zabojcza i posiedli niewiarygodna odwage. Przez pierwsze sto, dwiescie lat wampiry i wilkolaki krolowaly -wzniesiono zamczyska i wygrzebano jamy w gorach, a od ludzi az roilo sie na zboczach Carpatii Meridionali i ziemiach wokol. Na poczatku Radu wraz ze swymi stadami zapuszczal sie daleko i pustoszyl kolonie osiadle na polnoc od Dunaju - do tego stopnia, ze zaatakowali trzy kohorty rzymskie stacjonujace na stale w fortach pomiedzy rzeka i zboczami gor jako ochrona dla szlakow handlowych. Byl to stosunkowo latwy cel. Garnizon stanowil resztke XIII legionu stacjonujacego w tym miejscu. Legionisci osiedlili sie i wtopili w te kraine, stajac sie takimi samymi jej obywatelami jak miejscowi Dacy. Ale mimo ze stanowili tylko trzy kohorty z dawnego legionu, nazwa "Trzynasty" przylgnela do nich, a nieszczescie, jakie sprowadzil na nich Radu, wkrotce zmienily te nazwe na "Nieszczesliwy Trzynasty". Od tego wlasnie czasu ta liczba stala sie synonimem zlego losu posrod Rzymian i innych ludow i w koncu na calym swiecie, podobnie jak w Krainach Slonca i Gwiazd. Nocne podchody z legionistami wzdluz rzeki i w dackich wioskach... ach, jaka to byla wspaniala niebezpieczna gra! Pewnego razu Radu wpadl w sidla... Po ciosie w glowe, ktory nieomal go zabil, znalazl sie na rzymskim statku plynacym po Dunaju do Morza Czarnego i w rezultacie do samego Rzymu - bez cienia watpliwosci wiozac bestie na Igrzyska! Kilkoro z jego stada zostalo zlapanych wraz z nim. Zapakowano ich w sieci i klatki ze zwyklymi wilkami. Byc moze ich przesladowcy uwazali ich za nowy gatunek. No bo na swoj sposob byli nowym gatunkiem. Trzymali rowniez w klatkach niedzwiedzie i dziki z lasow wschodniej Pannonii. Statek wiozl tez skrzynie zlota w sztabkach wielkosci kciuka, beczki przypraw i wspaniale wina w rzedach amfor na stojakach. Asortyment mieszany. Ale wilk jest sprytnym zwierzeciem, wilkolak jeszcze bardziej, a czysta sila fizyczna Lorda Wampyrow... jest niesamowita! Debowe prety klatki byly niczym wierzbowe witki w lapach Radu. Nad pokladem wzeszedl ksiezyc w pelni, wysoko nad dackim niebem, a noc sie dopiero rozpoczela... Statek sam przybil do portu nieopodal Zimnicei: znaleziono cala zaloge i kilku legionistow wracajacych do domu po zwolnieniu z wojska wiszacych za piety z olinowania. Byli nadzy, bladzi i pozbawieni krwi. Ale mimo ze ich ciala zostaly rozszarpane i mieli rozerwane gardla, nigdzie nie znaleziono krwi. Pozniej Dacy zaplacili za te rzez - wioska u podnoza gor, znana z buntowniczych nastrojow panujacych wsrod jej mieszkancow, zostala wycieta w pien i zrownana z ziemia. Radu wciaz to bawi, kiedy sobie o tym przypomni: jak uwolnil zwierzeta, ktore poplynely do brzegu, ukradl wiekszosc wina i zniszczyl wszystko, czego nie dalo sie zabrac. Co do zlota... coz, w tych wczesnych latach Lord Radu byl jeszcze naiwny. Poza tym zloto bylo calkiem pospolite w Krainie Gwiazd. Nie widzial zadnego zastosowania dla tego ciezaru: jego slugi wyrzucily fortune za burte! I pewnie lezy tam do dzisiaj (z tego, co wiedzial) na dnie plytkiej zatoczki przy ujsciu rzeki od poltora tysiaca lat. Gdyby kiedys pojawil sie ponownie w tamtych stronach, wiedzialby, gdzie je odnalezc. Ale w ladunku na statku Radu odnalazl przedmioty, ktore wzbudzily jego o wiele wieksze zainteresowanie, o ktorych lata pozniej pamietal i ich uzyl. Znalazl kilka amfor wypelnionych ciagliwa zlota ciecza, ktora na poczatku pomylil z miodem, i... skrzynie zoltych kamieni? Pierwsze to zywica wykorzystywana w calym basenie Morza Srodziemnego jako konserwant do wina, a drugie to skamieniala zywica, ktora stala sie twarda jak skala po tym, jak Morze Baltyckie zmienilo ja w okragle bursztynowe kamienie. I Lord Radu - poczatkowo niewyksztalcony nomad, nieco tylko bardziej cywilizowany niz dziki lesny czlowiek ze swiata rownoleglego, nastepnie zmutowany Lord mrocznego oblicza tegoz swiata, a w koncu wilkolak tego swiata - dostrzegl powiazanie miedzy nimi i byc moze byl pierwszym czlowiekiem, ktory to zauwazyl. W Krainie Gwiazd panowal zwyczaj wsrod Lordow Wampyrow chowania pokonanych wrogow zywcem na polu glazow, by "skamienieli" i zlaczyli sie z ziemia w swych glebokich, nie dajacych sie rozkopac grobach. Ale tu bylo inaczej - tutaj zywica bedaca konserwantem sama "skamieniala", zatrzymujac w niezmienionym stanie to, co wpadlo do jej plynnej postaci. Metne, nieznacznie poblyskujace kamyki zawieraly uwiezione w nich muchy i zuki, zatrzymane w zyciodajnych sokach lasow iglastych, ktorych od niezliczonych lat juz nie bylo. Radu nie zdawal sobie sprawy z rozpietosci czasowej tych zjawisk, calych eonach, po ktorych zywica zmienia sie w bursztyn, ale i tak zadziwila go sama zasada. Szczegolnie kiedy przyjrzal sie niektorym okazom uwiezionym w bursztynie -doskonale zachowanej wazce czy tez mrowce z wyraznie widocznym w zalamaniach kamienia kawalkiem liscia. Oczywiscie, te stworzenia byly martwe i w kategoriach ludzkich mozna bylo powiedziec, ze sa martwe "na zawsze". A co by bylo, gdyby Lord Wampyrow chcial zakonserwowac sie w ten sposob? Metamorficzny wampir z samoregenerujacym sie cialem? I od tamtej chwili Radu nosil na szyi zloty lancuszek z bursztynowym kamieniem i uwiezionym w nim doskonale zachowanym owadem... Bursztyn: koncowa postac zywicy. Zywica: krew wielkich sosen... ktore tysiac piecset lat temu i w pozniejszych czasach pokrywaly cale zbocza gor jak zimowa szuba na grzbiecie zwierzecia - nie tylko granitowe stoki niegoscinnych gor Szkocji, ale rowniez odleglych, zamorskich obszarow. Nie zabraknie zywicy, o nie! Dwa stulecia po pojawieniu sie Radu wszyscy Grecy w basenie Morza Srodziemnego uzywali niezliczonych ton tej substancji tylko po to, by polepszyc smak wina! Skoro wspolczesni Radu - na przyklad Drakulowie - pomysleli o tym, by zabrac rodzima ziemie ze swych zamkow w Krainie Gwiazd jako legowiska w tym swiecie, to czemuz nie mozna bylo zrobic sobie poslania z bursztynu, by spac przez stulecia? Przez bardzo dlugo pomysl ten tkwil uspiony w glowie Radu, ktory nawet nie podejrzewal, ze wciaz tam jest. Ale kiedy zaczal byc w potrzebie... Zywica: konserwant z leczniczymi wlasciwosciami. Tarcza chroniaca przed pustoszacym czasem. Byc moze nawet lek na straszna klatwe, ktora w tym swiecie byla rownie zabojcza jak trad w Krainie Gwiazd. Coz, nie ma na to dowodow, ale... ...Co to bylo? Obecnie sny Radu zmienialy sie w coraz bardziej swiadome mysli, nawet najdrobniejszy wstrzas odczuwal przez sciany sarkofagu i niemal zastygla zywiczna matryce kokonu jak czyjas obecnosc w pokoju czlowieka, ktory sie wlasnie budzi. Wyczul - cos! A moze kogos? A moze to tylko gory ukladaja sie na swych skalnych fundamentach, jak to robily od szesciuset lat, odkad tu lezy. Nie wzywal nikogo, prawda? Nie czas jeszcze? Wkrotce, lecz jeszcze nie teraz. A wiec... czyz mogl to byc jego wlasny stwor dajacy oznaki zycia we wlasnym, wielkim kotle? Mozliwe. Czul takie ruchy, poniewaz jego umysl i cialo pochodzilo od niego. I tak: Ostroznie, malutki, ostroznie. Wymamrotal sennie Radu. Twoj czas wkrotce nadejdzie, badz pewien... lecz nie przede mna. Nie boj sie wiec, bo twoj pan stanie przy tobie, by cie uwolnic... Nie bylo odpowiedzi i Radu tez nie spodziewal sie jej. Po prostu byl to zwykly wstrzas w tych starych i pokruszonych skalach, to wszystko. Mogl wrocic do snu: o ludziach i potworach, czasie plagi i jego koncowej walce z nimi wszystkimi. Z ludzmi... Z Rzymianami. Lecz imperium chwialo sie juz w posadach. Przynajmniej w regionie, w ktorym pojawili sie Radu i jego ludzie. Tak, nadchodzili Goci, a stanowili jedynie czastke tego, co mialo nadejsc! Jakie wojny, jakie bitwy, ile krwi! Krew to zycie! A jaka panowala tu roznorodnosc krwi! Nic dziwnego, ze pierwszy raz, kiedy staneli w tej niby-Krainie Piekiel, to wydawalo im sie, ze zostali zeslani do wampyrzego raju! Naprawde?... Ludzie i te ich cale wojny... (Radu z wolna powrocil do wielowiekowego snu.) Podczas dlugich lat urodzaju Wampyry przeniosly sie na gorskie wyzyny i rozprzestrzenily na terenach wokol, nawet w innych krainach po drugiej stronie morza, na calym wybrzezu Morza Srodziemnego wraz z wyspami. Spostrzegly bowiem glupstwo, jakie stalo sie ich udzialem, kiedy tylko przybyly: byly zbyt smiale, i zaczeto opowiadac sobie legendy, ktore nie znikna szybko z ludzkiej pamieci. Jesli pragnely cieszyc sie dlugim zyciem w tej krainie, musialy stanowic (przynajmniej z pozoru) jednosc z tym swiatem i tymi ludzmi, a nie odcinac sie od nich. I z wolna, lecz konsekwentnie zrozumialy to wszystkie: ze powinny wykorzystac swoja przewage, by skryc sie w tym krwawym i rozdartym wojnami swiecie. Tak, przykrywka byla niezbedna. Poniewaz juz sie okazalo, w jaki sposob ludzie reagowali na obecnosc Wampyrow: na poczatku byli bojazliwi w zabobonnym swiecie - ale pozniej, tak jak Cyganie z Krainy Slonca, zaczeli na nich polowac! Mozna zabrac ludziom ziemie, mozna pozrec im dzieci, uwiesc i uprowadzic zony, ale w koncu kiedy nie zostaje im nic wiecej, nie maja nic do stracenia! I wtedy kazdy czlowiek chwyta za bron! I tak wlasnie bylo: obcy najezdzcy na Ziemie poczatkowo planowali rzadzic przy pomocy terroru, jak to robili w Krainie Slonca/Gwiazd. Ale nawet tam nie udawalo sie to do konca. Poniewaz ciagnace sie w nieskonczonosc sloneczne dni zakazywaly wejscia do Krainy Slonca; w ciemne, mgliste noce Cyganie byli juz pochowani, a jesli nie mogli sie skryc, chwytali za bron. Tak samo w tym swiecie, tylko ze tu bylo duzo gorzej. Tutaj noce konczyly sie blyskawicznie i uniemozliwialy Lordom wampirow dlugie polowanie; a dni... byly straszliwe! Palace slonce wedrowalo dokladnie nad glowami i nie bylo gor granicznych, by pochlonely jego promienie ani tez powstrzymaly ludzka furie. Ach, byly gory - i to jakie: rozlegle lancuchy Karpat na wschodzie i potezne Alpy na zachodzie - ale w odroznieniu od gor granicznych pomiedzy Krainami Slonca i Gwiazd nie powstrzymywaly orbity slonca, ktore w zenicie palilo wszystko bez roznicy. W tym czasie wielkie armie roznych szczepow nomadow przemierzaly caly swiat: kiedy nie mogly wspiac sie na gory, to obchodzily je... i tak bylo. Wojownicy! Ludzie, ktorzy wiedzieli, jak zniszczyc wroga, nawet Wampyra, i zniszczyc tak, by slad po nim nie zostal, wiedzieli, jak przeszyc serce beltem czy pika, zabic i jak zatkniecie jego glowy na pice przypieczetuje jego smierc... nastepnie jak zmienic jego zamek w kupe gruzow, tak by nikt nie ocalal. Byly to po prostu metody stosowane przez wojownikow i juz nie byly zarezerwowane dla Wampyrow i ich slugi. Poniewaz w przewazajacej liczbie wypadkow najezdzcy, ktorzy ich uzywali - najpierw Goci, pozniej Wizygoci i Awarowie -nawet nie wiedzieli, ze staja przeciw Wampyrom! Nie, poniewaz nie robilo im roznicy, czy szlachtowali bogatych dackich wlascicieli ziemskich w ich posepnych zamczyskach, czy tez dziwnych, dzikich odmiencow w ostrokolach na zboczach gor czy w jaskiniach. I wlasnie z powodu czasow, czasow przemiany, tumultu i konfliktow - kryzysu, ktory dotknal caly swiat antyczny -jeszcze mloda legenda Wampyrow o oszalalych z zadzy krwi wampirach i wilkolakach nieomal zniknela. Kto potrzebuje okropnosci mitu, kiedy caly swiat zmienia sie w jedna jatke? W czterdziesci lat po przybyciu Radu do nowego swiata Wizygoci spladrowali sam Rzym i w czterdziesci piec lat pozniej znow upadl, tym razem za sprawa Wandali, tylko ze wtedy Radu przylaczyl sie do rzezi. Poniewaz jak wiekszosc Wampyrow wygnanych z Krainy Gwiazd przez Szaitana nie byl w stanie oprzec sie uczestniczeniu w rozlewie krwi, nie w takich ogromnych ilosciach. Wojna, ktora przyciagnela go jak magnes, toczyla sie na polnocy. Wojen takich nie toczyli w Krainie Gwiazd nawet starzy Lordowie. Przez lata i dziesieciolecia Radu stal sie wielkim najemnikiem, miotany wichrami wojny to tu, to tam, no i ta krew. Wykorzystywal dar oniromancji - nie taki rzadki u Psich Lordow - przewidujac przyszlosc i decydujac, do czyjej zwycieskiej armii ma sie zaciagnac. Rownoczesnie byl czujny na wszelkie wiesci o starych wrogach, ktorzy podobnie jak on przeszli przez Brame Krainy Piekiel. Za kazdym razem Radu przeklinal sie w myslach, ze nie zakonczyl sprawy od razu, na samym progu nowego swiata, kiedy byli oslabieni. Ale wtedy on rowniez byl mocno oslabiony. Pogloski dotarly do Radu. Zaciagnal sie pod komende Wandala o imieniu Gaeseric (ktory nazywal go "Radu, Ogar Nocy", poniewaz wolal walke partyzancka przy pelni ksiezyca), kiedy dotarly do niego wiesci o rzekomej smierci niejakiego Onariusa Ferengusa, senatora prowincji (co, Rzymianin?) zamordowanego przez piratow dziesiec lat wczesniej w Odessusie na wybrzezach Morza Czarnego. Dowiedzial sie tego od numidyjskiej niewolnicy, Utulu, wyzwolonej po ataku Gaeserica na Rzym. Kiedys nalezala do Onariusa, ale uciekla w czasie pozaru i walki tej nocy, kiedy zostal zabity. I wnioskujac z opisu jej bylego pana... ...Radu nie mial watpliwosci, ze byl to nikt inny, jak Nonari Wielgus Ferenczy! I w siedzibie Radu, w norze pod Colli Albani, dwanascie mil od Rzymu, gdzie cale stado odpoczywalo, Utulu poddala sie czarowi swego nowego pana (choc Radu w mniejszym stopniu poddal sie jej czarowi). I zostali kochankami. Ale poniewaz mial az nadto przekasek w dackich gorach, bedacych obecnie terytorium gockim, i poniewaz przekonal sie, ze anonimowosc i odosobnienie sprzyja dlugowiecznosci, dopilnowal, by Utulu pozostala calkowicie czlowiekiem, co oznaczalo, ze mimo iz on sam wchodzil w nia, to nie dopuszczal do tego, by cos z niego w nia weszlo. I czasami, lezac wymeczona na poslaniu ze zwierzecych skor, na prosbe Radu opowiadala mu rozne rzeczy o jej bylym panu. W jaki sposob Nonari Wielgus zdolal uzyskac tytul rzymskiego senatora in absentia podczas ponad osiemdziesieciu lat od czasu przybycia Wampyrow do Dacji - nie wiedzial nikt. Dziewczyna opisywala jego zamek, przytulony do wielkiego klifu, z prywatnymi komnatami, ktorych okna wychodzily na nienasloneczniona strone, i jego niewolnikow - jak opar nad bulgoczacymi mokradlami poruszajacymi sie bezszelestnie bladymi i upiornymi postaciami, ktore usmiechajac sie pokazywaly silne, biale zeby... wszyscy suneli i snuli sie, przyspieszajac na wezwanie Onariusa, wzdrygajac sie pod jego zimnym i groznym dotykiem. Jego prawa dlon byla jak maczuga ze zlaczonymi wszystkimi palcami... Nazywal ja swoja "mala trozyca" i powiedzial, ze juz wczesniej znal trogi, ktore mieszkaly w wychlodzonych jaskiniach odleglego, zapomnianego swiata. Tylko ze tamte to byly niezdarne stwory o twardej skorze, a Utulu byla pelna wdzieku, a skore miala gladka. Nigdy nie przestawalo go to zadziwiac: ze slonce brazowi jej skore, "a jednak sie nie spala"! Ale wszystkie odaliski Onariusa byly biale - Arabki, Brytonki i Syryjki - i nie mial czasu na zadawanie sie z trogami, nawet jesli byty tak piekne jak Utulu. I tak nosila wode, sprzatala komnaty Onariusa i byla mu wdzieczna. Poniewaz wiedziala, jak postepowal z tymi, z ktorymi sie "zadawal". Czy tez raczej nie wiedziala, bo skrywal sie przed oczami ciekawskich. Dostrzegala jednak nieraz slady jego namietnosci, widoczne w wilczych, zoltych oczach zarowno jego meskich, jak i zenskich slug, i to jak sie snuli i suneli przez komnaty po ledwie kilku dniach sluzby u niego, nawet u niektorych dzieci z willi, ktore byly duze jak na swoj wiek. Widziala, w jak blyskawicznym tempie odaliski i niewolnicy "zuzywali sie" -wysysani do ostatniej kropelki -i kiedy umierali, zakopywano je gleboko w ziemi, w miejscu, gdzie skaly wpadaja do morza, w pospiechu i przy szumie fal, by zagluszyc... inne dzwieki! Onarius mial syna, ktory mieszkal w gorach na polnocy, w miejscu zwanym Khorvaty, w Moldawii. (Tu Radu nadstawil ucha. Co, kolejny zywy Ferenczy?) Nazywal sie Belos Pheropzis. (Nie Ferengus? Nie, oczywiscie, ze nie, jesli chcialo sie ukryc krewnych!) Mial tam olbrzymi zamek, na wyzynach, na samych obrzezach terytorium Imperium. Wszystko trzymane w tajemnicy zarowno przed Rzymem, jak i przed nomadami - zamek stanowil kryjowke Onariusa, na wypadek gdyby kiedys jej potrzebowal. A jak "mala trozyca" Onariusa dowiedziala sie o tym wszystkim... bardzo obawiala sie tego Belosa, bo tak na nia patrzyl - tak jak na wszystkie kobiety, nawet na kochanki ojca! Jednoczesnie fascynowal ja: byl ciemny, przystojny, mial drapiezne rysy twarzy i masywna, choc proporcjonalna sylwetke. Trzymajac sie na uboczu, podsluchiwala ich rozmowy, glownie by sie upewnic, ze Belos nie poprosil o nia. Gdyby tak sie stalo, musialaby uciec. Ale kiedy Radu spytal ja pewnego razu o jej zauroczenie Belosem: - Ach, nie, moj panie, zle mnie zrozumiales - powiedziala Utulu, lezac miedzy jego udami i pieszczac obecnie oklapla meskosc, sciskala ja piersiami i obsypywala pocalunkami. - Byc moze zle sie wyrazilam. Nie byla to fascynacja, ale przerazenie. Bo ten Belos byl jak perszeron, ktory ciagnie rzymskie rydwany... a ja jestem tylko mala kara klaczka. Bylam niewolnica i gdyby ten syn Onariusa mnie zapragnal... nie wierze, ze moglabym go pomiescic w moim malym ciele! - (Od razu spostrzegla swoj blad, poniewaz Radu byl nieslychanie dumny.) - Ale skoro jestem w stanie pomiescic ciebie, moj panie, to widze, ze najwyrazniej sie mylilam! Tak czy inaczej Belos przerazal mnie, bo byl wiecej niz czlowiekiem, byl bardziej zwierzecy niz ludzki. -Ale ja przeciez jestem tez wiecej niz czlowiekiem, jestem bardziej zwierzecy niz ludzki. - Radu siegnal, by popiescic jej miekkie piersi, i wciagnal bez wysilku Utulu na brzuch by moc siegnac do jej ciemnych, kraglych posladkow. -Ty jestes, panie, wilkiem - powiedziala mu. - Ale Belos... byl inny! - I Radu wyczul, jak dreszcz przebiega przez jej cialo. Tak, Utulu miala racje: Belos byl inny. Bez najmniejszego cienia watpliwosci wiedzial, ze byl on synem Onariusa wyklutym z jaja. Wampyrem! Co prawdopodobnie stanowilo wytlumaczenie dla jego wygladu i apetytow i bylo powodem, dla ktorego syn i jego przeklety ojciec byli tak sobie bliscy. A moze to ostatnie bylo wynikiem wojen, drzeniem w posadach czy nawet waleniem sie Imperium Rzymskiego i ogolna niestaloscia rzeczy. Poniewaz nawet najlepsze stosunki dwoch Wampyrow trudno nazwac bliskimi, nie w zwyklych okolicznosciach. Ale pomijajac to, bylo calkiem jasne... ze ta szumowina z Krainy Gwiazd wydala jednego ze swoich tu, w tym swiecie! Byl synem z jaja Nonariego. Byl Ferenczym! Coz, niech bedzie. Oznaczalo to, ze bedzie kolejnym Ferenczym sciganym przez Radu, kiedy wojny zostana juz wygrane i zblizy sie odpowiedni moment, a swiat ochlonie nieco. Co do tak zwanego Onariusa Ferengusa... martwy, co? Radu byl innego zdania. Bardziej prawdopodobne bylo to, ze atak byl zaplanowany, by umozliwic Nonariemu znikniecie z willi, by powrocic pod nowym nazwiskiem i w innym przebraniu. Byl to ciekawy pomysl, cos, czego Radu mogl sprobowac w niedalekiej przyszlosci, kiedy ktos zacznie sie zastawiac, czemu tak dlugo zyje... Marzenia senne Radu sprawily, ze zyciodajne soki organizmu przelewaly sie leniwie. Sny o niesmiertelnej nienawisci do Ferenczych, zamilowaniu do stapania po polu bitwy, lecz szczegolnie wspomnienia o zarlocznym uwielbieniu dla Utulu. Ach, Utulu! Uwielbiala jego korzen i trudno bylo w decydujacej chwili usmiercac wszystkie zarodniki. Ale gdyby zaszla w ciaze... to na pewno tez by zeszla! Radu nie byl taki jak Nonari, zmieniajacy ludzi w wampiry na prawo i lewo, by pozniej na starosc rzucily sie na niego. Wystarczyly mu jego szczeniaki. Zaznaly jego ukaszen i nosily w sobie klatwe -klatwe dzieciecia ksiezyca, odmienca, wilkolaka - lecz nie jego nasienia. Nadejdzie pewnie czas na syna krwi i w koncu, pozniej, na syna z jaja, kiedy bedzie mogl sobie pozwolic na szkolenie, kontrolowanie i naginanie go do swej woli. Ale w dzikim swiecie sprzed poltora tysiaca lat Radu Lykan nie mial kontroli nad niczym! Jedynie niespozyte sily Natury, Zmiany i Chaosu mialy nad czymkolwiek kontrole... Wracajac do Utulu: Radu ukasil ja pare razy podczas stosunku, byla to zwykla malinka, ale nie za gleboko. Nigdy nie stanie sie Wampyrem - przynajmniej na dlugo nie, bo ludzie nie zyli tak dlugo - lecz stanie sie wilczyca przypisana do Radu jako jego sluga. Doskonale, moze biec wraz ze stadem i byc jego samica tak dlugo, jak dlugo to wszystko potrwa. Niestety, nie trwalo dlugo. Doradcy Gaeserica, ktorzy wczesniej podczas kampanii witali Radu z jego stadem z otwartymi ramionami jako "najemnikow o ustalonej hierarchii w stadzie, ktorzy walcza jak stado wilkow!", teraz udzielili swemu przywodcy innej rady. Och, na poczatku zakrawalo to na ponury zart, wspanialy wic, ze wielkie miasto zalozone przez braci ssacych mleko wilczycy zostalo rzucone na kolana po czesci za sprawa czlowieka o wilczym wygladzie nazywanego "Ogarem Nocy" i stada jego wyjacych berserkow. Ale miasto juz upadlo i Radu wraz z kompania dostali swoje. I ktoz moze ocenic, byc moze nawet dostali... za duzo? Kim w koncu byli? Zwyklymi najemnikami. I byla ich jedynie garstka w porownaniu z wielka armia Wandali. Nie byli zadnym partnerem dla Gaeserica, gdyby postanowil odebrac w formie daniny to, co im wyplacil. Tak, poza tym te wilki wojny trzymaly wiele pieknych kobiet zdobytych w Rzymie i mnostwo czerwonego wina rowniez pochodzacego ze spladrowanego miasta, ktore trzymali w jaskini w gorach wraz z reszta lupow... Poslaniec Gaeserica przybyl do Radu wczesnym wieczorem z wiadomosciami mowiacymi, ze na polnocy formuje sie legion i ze rzymskie galery ze Wschodniego Imperium wyladowuja ludzi i zapasy na brzegu na poludnie od Tiberis. Rozkazy Gaeserica byly nastepujace: Radu mial wyslac jedna trzecia swoich ludzi, by sledzili rozwoj wypadkow na polnocy, a pozostali mieli uprzykrzac zycie najezdzcom z morza u ujscia rzeki. Jeszcze tej samej nocy wyslal swoje oddzialy, ktore odkryly, ze w spladrowanym miescie nie bylo zadnego oporu! Nie bylo go rowniez wczesniej. Wtedy przypomnial sobie sny o zdradzie, ktorej skutki zobaczyl, gdy pospieszyl do swej gawry pod wzgorzami: z najwiekszego wylotu jaskini wydobywal sie gesty dym i plomienie, zniewolone ciala kobiet ze stada walaly sie wszedzie wokol w gestej trawie u wylotu jaskini! Nawet cialo Utulu, ktore poranione od walki lezalo nieopodal. Na ten widok Radu nie mogl sie powstrzymac od krzyku. Nie chodzilo o to, ze nie zyla - w tych okolicznosciach mogla sie nawet sama zabic - ale przejal go groza sam obraz jej smierci. To, jak zginela. Poniewaz przywolalo to wspomnienia o zgwalconej siostrze zamordowanej rekami szumowin z rodow Zirescu i Ferenczych, w Krainie Slonca, w innym swiecie. W koncu wydal z siebie krzyk, z tym ze byl to raczej skowyt uchodzacy w gore ku zachodzacemu ksiezycowi. Ksiezycowi w pelni... Wandale znajdowali sie w gorach w poblizu jaskini i prowadzily do nich wyrazne tropy. Nie spodziewali sie Radu wczesniej niz w srodku dnia, co stanowiloby o ich przewadze, poniewaz byl wojownikiem nocy. A jednak byl tutaj, chociaz zmeczony wyczerpujaca podroza na wybrzeze i z powrotem. W porownaniu z doborowymi oddzialami Gaeserica, ktore szykowaly sie do zastawienia zasadzki, setka wojownikow Radu byla ledwo garstka bo na jednego wilka przypadalo czterech Wandali. Lecz pomimo ze sily byly nierowne i ze Wandale usadowili sie na wzgorzu, to ich przewaga nie byla tak wielka, jak sie zdawalo. Nie wobec wscieklych, dyszacych zadza zemsty ludzi, ktorzy na dodatek byli wilkolakami! Szykowala sie wiec najkrwawsza bitwa, jaka mozna sobie bylo wyobrazic. Bylo tuz przed switem, czas, w ktorym oczy wielu ludzi odmawialy posluszenstwa. Lecz wilk ma zwierzece slepia, widza doskonale, czy to przed switem, czy tez w nocy. Podniosla sie rowniez mgla... wampirza mgla, wywolana z ciala Radu i z suchej na pieprz ziemi! Wszystko jednak na prozno - stado zostalo rozbite na poczatku, zanim jeszcze bitwa rozgorzala na dobre. Poniewaz musieli atakowac pod gore, a wystarczylo, by Wandale tylko ciskali bron z gory. I wilki Radu walczyly: w porozrywanych ubraniach, z laskami, nozami, toporami, golymi rekami i dlugimi klami. A Wandale byli wyposazeni w skorzane kaftany, piki, luki i prymitywne kusze. (I byla to ironia losu, poniewaz to Wampyry przyniosly pierwsze kusze z Krainy Gwiazd/Slonca. W ich swiecie kusza byla bronia Wedrowcow. Lordowie Wampyrow nie mieli ani umiejetnosci, ani cierpliwosci, by je produkowac w tym swiecie. Przybyli z nimi cyganscy, ludzcy sludzy, ktorzy rozprzestrzenili sie wsrod ludzi nowego swiata. Tak jak i ich umiejetnosci i kunszt rzemieslniczy. Stad Wandale mieli kusze.) Wciaz jednak szczeniaki Radu szlachtowaly po trzech Wandali, tylko ze zawsze po nich nadciagal czwarty. Przekluwani pikami tryskajac strumieniami czerwonej juchy, wojownicy Radu padali na ziemie. Skradziono im cale dobro, zgwalcono i zarznieto kobiety i w koncu oddali tez zycie, zdradzeni przez Wandali... Slonce podnioslo sie na wzgorzach, ktore zdawaly sie parowac krwia, moczem, potem, wyprutymi trzewiami i rozlana posoka. Smrod czterystu dziesieciu wojownikow parowal wokol w goracym sloncu. Lecz Radu przezyl wraz z dwoma porucznikami. Widzac, ze wszystko stracone, wdrapal sie do ciemnej skalnej szczeliny, by poczekac na zapadniecie nocy. Zwiniety jak waz w chlodnym, zatechlym schronieniu, leczony przez swa pijawke z odniesionych ran, Radu zlozyl przysiege Wampyrow - nie tylko slubujac wygubic wszystkich Wandali, lecz w ogole ludzi. Do tej pory Radu byl najbardziej lagodnym ze wszystkich Lordow, najbardziej ludzki z nieludzkiego stada. Ale z tym juz koniec. Co, Wampyry byly zdradzieckie? Ha! Teraz Radu doszedl do wniosku, ze Starzy Lordowie Krainy Gwiazd byli ledwo uczniami szkolacymi sie dopiero w zdradzie! Jesli zas chodzi o okrucienstwo... Zadza wampira byla pochodzenia ludzkiego, zwielokrotniona dziesiec razy przez pasozyta. Musial ja zaspokoic! Emocje, wscieklosc, rozkosze - wszystko mialo proporcje wieksze niz normalnie. Nie potrafil sie odwrocic od ksztaltnej niewiasty. Nie potrafil sie oprzec widokowi krwi. Poniewaz krew to zycie! Ale ludzie z tego swiata - tak Rzymianie, jak i barbarzyncy - rozpierdalali wszystko, bo po prostu bylo pod reka bo ciagnelo ich do rzezi, bo to bylo prawo zwyciezcy! Zwyciezyc i zniszczyc! I o ile wampiry bynajmniej nie tworzyly zycia, o tyle ludzie z tego swiata po prostu je niszczyli. Radu widzial, jak Gaeseric i jego Wandale wpadli do Rzymu, widzial, jak nieludzcy sa ci ludzie. Jesli chodzi o "cywilizowanych Rzymian" to coz, we Wschodnim Imperium krzyzowano za kradziez bochenka chleba! Radu znajdowal sie pomiedzy jednym i drugim, jak pragnal wierzyc. Tyle w nim bylo czlowieka, ile wilka, lecz wiecej wilka niz wampira. Tak siebie postrzegal: jako potezniejszego niz czlowiek za sprawa sily i nieslychanych wampirzych umiejetnosci, a jednak gorujacego nad Wampyrami za sprawa kolatajacych sie w nim resztek czlowieczenstwa. Paradoksalnie byla to prawda. Naprawde? I znow wydal z siebie bezglosnie "Ha!". No to koniec z tym czlowieczenstwem! I byla to ostatnia przemiana, prawdziwa przemiana, ostatnia kropla, ktora przepelnila czare, zmieniajac czlowieka w bezlitosnego potwora. Byl naiwny? Tak, ale to przeszlosc. W Krainie Slonca byl naiwny. Patrzac w przeszlosc, doszedl do wniosku, ze zawsze gorowal nad Zirescu i Ferenczymi, lecz byl mlody i niedoswiadczony. A kiedy siedzial w swoim zamku w Krainie Gwiazd? Byl naiwny, sadzac, ze ma jakakolwiek szanse w starciu z Szaitanem, a jednak stawil mu czola. I w koncu w tym swiecie byl bardzo naiwny. Zlote grzywny wrzucil do rzeki, sadzac, ze sa bezwartosciowe - a ludzie sie dla nich zabijali! I to, jak zebral swoje wilkolaki, by stanowily jego stado, a powinien pozostac samotnikiem. I wreszcie na koniec, zaprzedal sie srogiemu wojownikowi na sluzbe i oczekiwal, ze dostanie zaplate i bedzie traktowany jak rowny. Co, rowny? Radu Lykan? Ale mial przewage nad wszystkimi tak zwanymi wojownikami. Jedyna ich przewaga bylo to, ze byli ludzmi i mogli tu zyc jak ludzie. Ach, ale czas dzialal na korzysc Radu. Mogl przezyc ich wszystkich... o ile mu na to pozwola! Odstawiajac na bok takie wartosci, jak honor, zaufanie i wiara, trzeba bylo opracowac nowa strategie. Od tej pory Radu nie bedzie honorowal ani czlowieka, ani zadnej innej istoty, lecz wylacznie swoje przysiegi. Nie bedzie ufal nikomu nawet swym szczeniakom, lecz konsekwentnie wprowadzal swoja wole, dopilnowujac, zeby jego slowo stalo sie prawem. Bedzie mial wiare wylacznie w siebie i w krew, ktora jest zyciem. I ponad wszystko bedzie najbardziej skrytym i czujnym z ludzi, tak zeby nikt go nie rozpoznal lub nie zblizyl sie niezauwazony. Wiec moze stary Onarius Ferengus mial racje i Radu powinien znalezc sobie wysoka pozycje, wyniesc sie wysoko w ludzkiej hierarchii i przygotowac sobie kryjowki i ostoje w roznych miejscach wypelnione osobami, ktore opiekowalyby sie nimi podczas jego nieobecnosci. I jak Nonari Wielgus Ferenczy bedzie mogl isc przez swiat jak kiedys, cieszac sie zyciem jak nigdy dotad, ze swiadomoscia ze w razie potrzeby ma schronienie, albo gdy przezyte lata sprawia ze bedzie musial na chwile usunac sie w cien. A moze zle ocenil Nonariego i ten nie skryl sie po "morderstwie" rzymskiego senatora i hulal gdzies tam, biorac zycie pelnymi garsciami. Jesli tak bylo, to bez watpienia zwroci na siebie uwage Radu, kiedy nadejdzie czas, by pojawic sie w innym miejscu. I ktoz mogl przewidziec, byc moze wtedy nadejdzie czas, by Onarius zniknal na zawsze? Tak jak jego zrodzony z jaja syn, ten Belos Pheropzis. Tak sobie Radu myslal i ukladal plany, skrywajac sie przed sloncem w dziurze w ziemi... Nadeszla noc. Jeden ze szczeniakow Radu zmarl od zbyt wielu ran w boku, przez ktore wyciekla cala krew. Odszedl bez sprzeciwu, po prostu zamierajac na zawsze, tam gdzie siedzial. Szczelina mogla byc tak samo dobrym grobem jak kazde inne miejsce. Radu wraz z ostatnim, ktory przezyl zdrade Gaeserica, zrzucili z gory kilka glazow na szczeline, by ochronic cialo kolegi przed zwyklymi wilkami i dzikimi psami. Nastepnie wyruszyli pod ksiezycem w pelni, kierujac sie na polnoc do apeninskich wyzyn, ktore rozciagaly sie wzdluz calej Italii. Poniewaz droga przez tereny opanowane przez Wandali byla najbezpieczniejsza. Wilkolaki biegly chyzo. Nastepnej nocy w gorach spotkali kolejnych ocalonych nalezacych do stada, ktore Radu wyslal, by szpiegowali zbierajacy sie legion. Mieli tez swoja opowiesc: o podlej zasadzce zastawionej niecale dwadziescia mil od Rzymu w gore rzeki. Czterdziestu dwoch z nich padlo. Poszczescilo sie tylko osemce - jakims cudem przeplyneli bezpiecznie przez rzeke, zostawiajac za soba Wandali Gaeserica w ich ciezkich kaftanach i z bronia, zapadajacych sie w bagnie. Po tym, podobnie jak Radu, przedostali sie na wyzyny, bo zorientowali sie, ze wyslano ich dla zmylki. Byla ich wiec dziesiatka, dziesiatka ze stu piecdziesieciu. Coz, musialo to wystarczyc, poniewaz Radu nie zamierzal przez jakis czas pomnazac poglowia wilkolakow... Podskoczyl... nerwowy tik w czlonkach zlezalych w zywicznym kokonie dal znac o sobie. Nie bylo to wystarczajaco silne doznanie, by go obudzic, lecz wywolalo senne zaciekawienie podswiadomosci. Co?... Czy jest tu ktos, czy ktos nadchodzi? Czy slyszal odglosy krokow, czy mu sie zdawalo? Ale kroki w tej skalnej gluszy, gdzie slychac tylko pelzanie pajakow i lopot skrzydel nietoperzy, nie byly slyszane od dawna. Byc moze kolejny kamien zlecial z sufitu i odglos jego upadku wywolal sen o dawno minionej przeszlosci, kiedy zrzucal kamienne glazy na cialo zabitego towarzysza... i wtorny szok wywolal to zaniepokojenie? Tak, to na pewno to. Taaaak. To... na pewno... to... Po wyjsciu z Rzymu Radu zabral swoja przetrzebiona grupe wilkow na polnoc od Dunaju. Nastepnie na wschod, przez lasy i gory, i w koncu na doskonale mu znane terytoria Dakow. Bylo to terytorium Longobardow, Ostrogotow i Hunow, lecz na poludnie od rzeki zamieszkiwali glownie chrzescijanie. Sam Radu nie wyznawal zadnej religii poza wiara krwi. Przesady i zabobony miejscowych Dakow nie robily na nim wrazenia, poza tym, ze na terytorium chrzescijan podrozowalo sie bezpieczniej niz na terenach zajetych przez barbarzyncow. Tak czy inaczej nie zamierzal zatrzymywac sie na poludnie od rzeki. W koncu ruszyl dalej na polnoc ku gorom, do krainy zwanej pozniej Woloszczyzna. Uwazal, ze na wyniesionym terenie bedzie oddalony od krwawych wojen toczonych na zyznych dolinach ponizej. Byla to prawda. Gory stanowily niezla zapore - byly nieurodzajne i niegoscinne. Nie stanowily lakomego kaska dla najezdzcow - nie przedstawialy dla nich zadnej wartosci. Radu wiedzial, ze moze zaprzac krzepkich gorali do pracy nad budowa zamku, wlasnej wiezycy w najbardziej oddalonym i niedostepnym miejscu z mozliwych. Oczywiscie wymagalo to nakladu srodkow, lecz on juz wyniosl cenna nauke: ze o ile wino i kobiety podnosza sily mezczyzny, o tyle zloto potrafi to jeszcze lepiej. I po drodze z Rzymu do Dacji nie proznowal i zbieral fundusze. Spotykal wielu rzymskich uciekinierow, umykajacych przed barbarzyncami pladrujacymi ich ziemie: Radu masakrowal ich dla pieniedzy. Po kraju krazyly grupki Wandali przeczesujacych kraj. Radu rabowal ich, odbierajac to, co zabrali innym. W koncu na Dunaju napotkal ostatnie grupki rzymskich kupcow i handlarzy. Radu wyhandlowal od nich zloto za ich krew i zycie. Podrozujac noca i zatrzymujac sie na noc w chrzescijanskich obozach i wioskach, sluchal poglosek i poznal nowe slowo, ktorym miejscowi nazywali diabla i wszelkie mroczne sily. Bylo to w istocie imie, ktore trwozliwie szeptano na gorskich przeleczach i przy gorskich watrach. Nazwisko rodowe - bedace teraz przeklenstwem - bardzo dobrze znane Radu. Drakule! Niegdys Karl i Egon byli sojusznikami Radu w walce z Szaitanem. Obecnie stanowili dla niego nieslychane zagrozenie, gdzie skryci w niedostepnych dackich gorach urosli w niepotrzebna sile. Odwrotnie niz Radu - ktory mial niewielka tolerancje na slabe swiatlo sloneczne, tak ze zakapturzony mogl wedrowac za dnia - Drakulowie byli prawdziwymi dziecmi nocy - swiatlo sloneczne zabiloby ich od razu. Lecz rozwineli swoj metamorfizm do takiego stopnia, ze podobnie jak Szaitan Nienarodzony mogli zmieniac sie w nietoperze, by wylatywac na lowy w poszukiwaniu ofiary. I od kiedy posiedli te umiejetnosc, zawsze tak robili. Co wiecej, w Krainie Gwiazd wspieraly ich wilki. Znali wilki i w tym swiecie trzymali je jako swoje chowance. Pilnowaly ich dzikie wilki i dzieki nim Drakulowie byli bezpieczni w swym zamku i nie obawiali sie nikogo. Na razie wiodlo im sie dobrze, skoro takie plotki dotarly do Radu. Barbarzynscy najezdzcy, ktorzy osiedlali sie na polnocnych rowninach za gorami, byli bowiem nie mniej przesadni niz miejscowa ludnosc, ktora zdominowali. A poniewaz ich zony i dzieci umieraly w tajemniczych okolicznosciach lub znikaly noca, nie wiedzieli, kogo maja za to winic: skrzydlatego diabla w gorskiej ostoi, upiora, strzygonia, wampira - Drakula! Bracia juz dawno temu pobudowali zamki na ziemi niczyjej, z ktorych przynajmniej jedna wieza stala na skalnym wypietrzeniu nad przepascia. Radu dowiedzial sie tylko tyle. Wystarczajaco, by unikac bledu oznajmienia swego przybycia. Wciaz sobie powtarzal: anonimowosc i zwyczajnosc wplywa na dluzsze zycie. Drakulowie stali sie juz nieomal legendarni i teraz, kiedy w zjednoczonej Dacji zaczal panowac spokoj, ludzie beda pamietali o tych potworach i pojda ich szukac. Ale nawet gdyby miejscowi zapomnieli, Radu Lykan nie zapomni. Wampyry byly przywiazane do swego terytorium, a byla to ziemia, na ktorej Radu sie pojawil z innego swiata. Poza tym nigdy z Karlem i Egonem nie palali do siebie przesadnie goracym uczuciem. Usmiechajac sie do siebie posepnie, msciwy jak zawsze Radu snil dalej... CZESC CZWARTA: Wampyry: Starozytne i wspolczesne 1. Ciag dalszy historii Radu Bonnie Jean: Z wizyta u Mistrza W tamtych czasach wysokie gory byly najbezpieczniejszym miejscem do zycia. I na razie wilkolak Radu mial dosc wojaczki. Pod koniec roku 467 wraz ze swym niewielkim stadem schronil sie na zime w miejscu, ktore mialo stac sie ich gawra na kolejne szescdziesiat lat.Miejsce to bylo olbrzymia jaskinia w gorach zachodniej Moldawii, niedaleko obok powstalego napredce "miasteczka" czy tez raczej wioski, ktora byla obozowiskiem uchodzcow zwanym Krawalu i skladala sie ze stu piecdziesieciu mieszkancow o roznym pochodzeniu i jezykach. A wybral to miejsce z wielu przyczyn. Po pierwsze: gory byly niegoscinne i prawie nie mozliwe do sforsowania. Co innego, gdy sie w nich stopniowo urzadzalo i osiedlalo, ale czy mozna bylo je zdobyc w walce?... Raczej nie. Po drugie: kryjowka byla po prostu skalna szczelina, nie mozna jej bylo zdobyc tak jak wiezycy czy zamku, a jej tylne, najnizsze wyjscie konczylo sie w szerokim, nieslychanie zimnym gorskim jeziorze. W wypadku gdyby zostalo zaatakowane, Radu mogl z latwoscia wymknac sie na drugi brzeg jeziora lodzia. Poniewaz mimo ze panowal okres wzglednego spokoju, to ze wschodu beda nadchodzic sporadyczne ataki (Radu snil o nich stale)... Po trzecie: pomimo ze z checia wybralby wiezyce na miejsce stalego zamieszkania, to jej konstruowanie byloby teraz zbyt drogie. Z drugiej strony, jaskinia nie wymagala budowania na zewnatrz, lecz jedynie drobnych zmian w srodku, a srodki, jakie zdolal zgromadzic Radu, nalezalo odlozyc na trudnosci wynikajace z niepewnej przyszlosci - jego przewidywania zawsze sie sprawdzaly. Po czwarte: cala sila robocza, jaka dysponowal, by uczynic jaskinie miejscem zamieszkania, skladala sie z mieszkancow Krawalu. Byli rolnicy -zapedzeni w gory przez wojne i zalamanie granic Wschodniego Cesarstwa w wyniku azjatyckich najazdow - nie mieli pracy. Podobnie jak Radu osiedlili sie tu, by przeczekac zle czasy. By przezyc, zajmowali sie zbieractwem, polowaniem i lowieniem ryb w wodach jeziora. I wlasnie dlatego, kiedy po raz pierwszy pojawil sie Radu, uznali go za dar niebios. Tak, na poczatku... A kiedy sie osiedlil na dobre... widzieli w nim niemal boga! Tak sie wlasnie prezentowal ich oczom: ze swym badawczym spojrzeniem, panskim obejsciem, troska i hojnoscia. Naturalnie mroczny i przystojny wilcza uroda, wysoki i silny jak wysmukle drzewo. Widac bylo po nim, ze nie urodzil sie w kurnej chacie, ale jako posiadacz ziemski -bojar -wysiedlony ze swych wlosci przez te same nieokielznane sily, ktore i ich pozbawily domow. I mial zloto oraz rozum pozwalajacy na zmiane skalnej jaskini w twierdze! Jego pieniadze nie mialy teraz wielkiej wartosci - nie w surowych gorach, gdzie nic za nie nie mozna bylo kupic - ale nabiora wartosci, kiedy znow zapanuje spokoj. Jesli chodzi o jaskinie Radu: kiedy prace zostana ukonczone i gdyby zimy byly mrozne, moze stanowic schronienie dla nich wszystkich. Tak im obiecal. Oczywiscie Radu wiedzial, ze nie powinien sie ujawniac, ale tutaj w wysokich gorach odkrycie, kim sa, graniczylo z cudem. Kto moglby ich tu nakryc albo odkryc ich cel? Nikt, poza ciemnymi wiesniakami w krytych mchem kurnych chatach. Radu wynajmowal wielu do pracy, nakazujac swym ludziom nadzorowac prace zmiany jaskini w wilcza gawre. Kiedy ktos do niego przychodzil, Radu ustalal stawki i obiecywal premie, jesli ten po dobrej pracy decydowal sie na pojscie wlasna droga - zwykle do opuszczonych pol na nizinach - by zaczac wszystko od nowa. Podczas pierwszej zimy, kiedy snieg pokryl wszystko, wielu z nich tak wlasnie zrobilo. Przyszli do Radu, mowiac, ze zostawili rodziny w Moldawii i ze chca tam wrocic, by sprawdzic, czy ich bliscy zyja... a jesli tak, to zatroszczyc sie o nich przy pomocy pieniedzy, jakie wyplacil im Radu, i premii, ktora im obiecal. Wtedy obiecywal im zaplate po jeszcze jednym dniu pracy, po czym pojawial sie wieczorem, zyczyl im wszystkiego najlepszego i zegnal o zmierzchu. Ale kiedy zapadala noc, wysylal za nimi swoje niewielkie stado, by sie upewnic, by ani slowo o nim i jego pracach - nie wspominajac o pieniadzach - nie wyszlo poza gory. A poniewaz codziennie przybywali nowi uchodzcy, kiedy inni starali sie opuscic osade, nie brakowalo nigdy sily roboczej i... zaopatrzenia. (Tym samym fundusze Radu nie topnialy.) Twierdza wylaniala sie z nicosci. Radu sam kierowal pracami, tak ze robotnicy ukladali kazdy kamien wedlug jego projektu (tak jak to bylo w Krainie Gwiazd w jego gawrze). Potezne drewniane dzwigary podpieraly niektore otwarte wejscia, a stosy kamieni zasypywaly inne szczeliny, ktore Radu chcial zamknac; w miejscach gdzie sufit byl miekki i kruchy, wylozono go lukowymi, kamiennymi sklepieniami, a kamienne schody prowadzily do skalnych polek, pomniejszych jaskin lub tez wysokich okien punktow obserwacyjnych na porowatych scianach zewnetrznych; wykladano podloge nierownymi, lecz pomocnymi plytami. Budowano tez paleniska i piece, od ktorych biegl system kominow wypuszczajacy dym na tyl jaskini, mieszajac go z mgla unoszaca sie z jeziora. Trwaly prace, dzieki ktorym jaskinia juz nie tylko nadawala sie do mieszkania, ale nawet zapewniala odrobine luksusu. Lord Radu nie zaniedbywal tez jej funkcji obronnej: Na zewnatrz, pomiedzy naturalnymi krawedziami skaly, umiescil wiele pulapek czekajacych na potencjalnych najezdzcow. Na wypadek napasci na wysokosci umiescil spietrzone kamienie zagrodzone drewnianymi klodami lub latwo dajacymi sie usunac kamieniami. I w koncu Radu uznal, ze jego gawra jest bezpieczna. Tutaj bowiem nie bylo cienkich murow obronnych, ktore moglyby pasc pod ciosami tarana - mur obronny stanowila lita skala! I kiedy zakonczono wszystkie prace na zewnatrz, Radu zamaskowal ich efekty, upodabniajac je do innych skal wokol. A w srodku: W najwazniejszych pomieszczeniach jaskini Radu umocnil kamieniarke dobrym drewnem, co niektorym wydawalo sie dziwne, poniewaz kamien jest trwalszy niz drewno. Ale Radu pomyslal, ze kiedy nadejdzie czas, by opuscic gorska twierdze, bedzie mozna z latwoscia je podpalic, dzieki czemu reszta sie zawali lub przynajmniej wroci do stanu poprzedniego. Wampyry byly istotami nieslychanie terytorialnymi. Radu nie mogl zniesc mysli o tym, ze ktos inny moglby zamieszkac w domu stworzonym jego rekami! Poza tym wiedzial, ze jesli zapragnalby kiedys tu wrocic, to posiadl juz wiedze i umiejetnosci, by przywrocic siedzibe do stanu swietnosci. "Szczeniaki" Radu pracowaly wraz z ludzmi z Krawalu, nie ujawniajac swej wilczej natury, moze poza oszczednoscia w slowach i drapiezczej inteligencji emanujacej z ich oczu. Byli rolnicy nie widzieli w tym nic szczegolnego; widywali juz skosne oczy (oraz zoltawa skore), na dlugo zanim pojawil sie Radu. Wraz ze swymi pomocnikami pochodzil po prostu z innej krainy. Najwyrazniej ten strzelisty bojar w butach i kurcie z futra o dlugich siwo-bialych wlosach spadajacych za kolnierz ze zlotymi kolami w miesistych uszach byl bogatym repatriantem. Byl Lordem Radu dla swoich ludzi! I byl niezwykle prawy. Kiedy jego mysliwi upolowali noca swinie (mimo ze nikt nie wiedzial, w jaki sposob udalo im sie znalezc taka zwierzyne w gorach), rowniez zwykli robotnicy dostawali swieze mieso! A Lord Radu smial sie i zartowal z nimi, kiedy pochlaniali slodkie, uwedzone miesno. Radu "powolywal" najsilniejszych z nich - nie na robotnikow, lecz... przy ksiezycu w pelni! Mimo ze wczesniej obiecal sobie, ze "nie bedzie wiecej wilkolakow", to wciaz szukal ludzi o wybitnych cechach. Ci, ktorych wybieral sposrod bylych wiesniakow, byli twardzi; beda doskonalymi porucznikami, kiedy znow pojawi sie na swiecie... I tak Psi Lord urzadzal sie w gorach. Nastala i minela dluga i ostra zima, tak jak kilka nastepnych, zanim wreszcie "Wilczy Szaniec" spelnil wszystkie oczekiwania Radu. Ale tylko sam Radu i jego ludzie wiedzieli, ze tak nazywa sie to miejsce. W tym czasie zmniejszyla sie znacznie ludnosc Krawalu. Mieszkancy wioski zaczeli sie niepokoic, ze nikt z ludzi, ktorzy opuscili prace u Radu, nie wracal do osady. Schodzili z gor na wyzyny - podobno - ale nie wracali! Ani jeden. A ten tak zwany Lord w swej jaskini mial bardziej wilczy wyglad niz kiedykolwiek! A jego ludzie... tez mieli taki wyglad. I poruszali sie jak psy na czterech lapach! A ci trzej czy czterej byli mieszkancy Krawalu, ktorzy przylaczyli sie do ludzi Radu, ulegli widocznej przemianie! W bardzo krotkim czasie nie odrozniali sie niczym od jego stada. Urosly im wlosy, przybrali dziki, zwierzecy wyglad... ich oczy blyskaly w mroku... a kiedy na ich twarzach pojawial sie usmiech, odslaniali zeby, co przypominalo grymas warczacego wilka! I tak legendy majace po sto lat - ktore nie calkiem zapomniano - odrodzily sie na nowo. Radu slyszal, jak ludzie z Krawalu szepcza cos do siebie, kiedy wykanczali wnetrza jego gawry. Coz, niech sobie szepcza, on mial inne problemy. Trwala szosta zima, zapasy sie konczyly, a Psi Lord juz ich nie potrzebowal... ...No, nie do konca. Mieli jedno, szczegolne przeznaczenie! I kiedy nagle zaczeli uswiadamiac sobie lub przynajmniej nabierac podejrzen, ze cos im grozi, poniewaz zarowno Radu, jak i jego "szczeniaki" rozluznili nieco dyscypline dotyczaca metod postepowania z robotnikami i zblizyli sie bardziej do natury. Teraz stalo sie jasne, ze zamyslem natury nie bylo zachowanie ich czlowieczenstwa. A jednak pod pewnymi wzgledami byli bardzo blisko natury. Od wielu juz lat obywali sie bez wina i kobiecego ciala oraz innych radosci mezczyzn-wojownikow, co moglo spowodowac upadek morale. Radu zdawal sobie sprawe z potrzeb swych ludzi, bo sam ich doswiadczal. Ale teraz, kiedy w koncu sie urzadzil... Na poczatku roku Radu, wiedzac, ze Hunowie od dziesiecioleci juz zajmuja moldawski step, i zastanawiajac sie, czy sie na nim utrzymaja wyslal zwiadowcow, by dowiedziec sie, jak jest naprawde. Wyslal rowniez ludzi na zachod przez gorskie przelecze i na dwa krance masywu gorskiego w ksztalcie konskiej podkowy oraz szpiega do kilku wsi przytulonych do zboczy gorskich nieopodal Wilczego Szanca. Te ostatnie byly niewielkimi, odosobnionymi, samowystarczalnymi osadami. Gdyby dlugoterminowy plan Radu przyniosl owoce, z czasem rowniez zaopatrywalyby Wilczy Szaniec. Czekal teraz na powrot swoich zwiadowcow... Kiedy nadeszly pierwsze sniegi, Radu osobiscie poszedl do Krawalu, by zaprosic pol tuzina swoich bylych pracownikow do wielkiej jaskini na zime. Podziekowali mu cokolwiek ostroznie, mowiac, ze skorzystaja z jego propozycji... moze jutro? Radu usiadl na chwile przy ich ogniu - na tyle dlugo,' ze spostrzegli jego krwiste zrenice i lapy z pazurami, ktorych nawet nie staral sie ukryc - i kiedy wszyscy zamilkli, wyszedl. Ale w godzine pozniej, dyszac z wysilku, obszarpani uchodzcy z Krawalu ciagneli swoj nedzny dobytek na saniach ku gorskim szlakom. Wszystko jednak na prozno. Dotarli do pierwszej przeleczy... gdzie czekal na nich Radu ze swym stadem. Dzieki czemu zyskali zaopatrzenie - przynajmniej na ponad tydzien. Kiedy zima zasnula kraine bialym kobiercem, jeden za drugim wracali zwiadowcy Radu. Calkowicie podporzadkowani swemu Psiemu Lordowi nie wydali go ani slowem, ani czynem. Przyniesli zas do gawry rozmaite wiesci i mnostwo poglosek. Wiesci: Widzieli przynajmniej cztery grupy mysliwych polujacych w lasach na wschodzie. Byl to zdrowy, czysty i nieustepliwy lud - nadajacy sie na "powolanie"... lub tez do zjedzenia. Zalozyli zimowe obozowiska, a poniewaz moldawski step byl wciaz niebezpieczny, sprowadzili swoje rodziny, a co najwazniejsze - kobiety! Byl tam mezczyzna, ktory mial dwoch synow - tak, i ladna tlusta corke. Kolejna para miala dwie dorosle corki, ktore pomagaly przy skorowaniu i w innych pracach. Aha, i byli jeszcze inni jedzacy zdrowe czerwone mieso i handlujacy skorami. Informator Radu obserwowal ich zza linii drzew zza rzeki. Zapamietal miejsce ich obozowisk, dowiedzial sie, gdzie maja mysliwskie chaty w skalkach, ale nie ujawnial sie, by ich nie zaalarmowac swoja obecnoscia. Ich oboz stal o kilka kilometrow - okolo dwunastu na oko. Mogl poprowadzic grupe jeszcze tej nocy... Sam Radu objal dowodztwo nad wyprawa i w koncu kobiece cialo pojawilo sie w siedzibie Psiego Lorda. Oczywiscie zebral "pierwsze owoce", delektujac sie wartymi jego uwagi i zatrzymujac dla siebie co najlepsze - jedyna, ktora chciala mu wydrapac oczy... przynajmniej na poczatku - i oddal reszte swoim ludziom. Wiedzial, ze beda sie o nie bic, ale nalezalo tego oczekiwac. I rzeczywiscie, Radu obserwowal zapasy z wielkim zainteresowaniem, by wyselekcjonowac najlepszych wojownikow. Mieli zostac jego przybocznymi... Kolejny zwiadowca pojawil sie, przynoszac nowe wiesci: Poszedl do wioski w gorach pod przebraniem zebraka (jako szpieg), by sprawdzic, czy dojrzeli juz do pozarcia. I zastal ludzi tak miekkich, ze nie mial watpliwosci, ze nadaja sie na rzez! Byli to izolacjonisci i pokojowo nastawieni uchodzcy, ktorzy odcieli sie calkowicie od swiata zewnetrznego, od okolicznych ziem dackich rozdartych wojna i pol bitew za gorami. Radu bylo to na reke i nie mial zamiaru ich podbijac, bo chcial przeprowadzic raczej... lagodny przewrot? Nie, tych ludzi nie trzeba bylo podbijac, oni potrzebowali zbawcy! Nie zabije ich, na razie, ale zaproponuje im swe uslugi najemnego zolnierza - Wojewody, strzegacego ich przed smialkami, ktorzy, pokonawszy gory, zaatakowaliby ich. Byl to smialy i jednoczesnie bezpieczny plan, poniewaz rzeczywiscie Psi Lord mial racje i gory byly nie do pokonania. Co? Zaledwie trzydziesci lat wczesniej sam Atylla mial kwatere u podnoza tych gor, ale nawet on obszedl je, prac na zachod! A od czasu kiedy Radu rozpoczal budowe Wilczego Szanca? Minelo szesc lat i ani jeden obcy nie pojawil sie w tych gorach. A moze... moze zagrozenie ze wschodu wreszcie sie skonczylo? Niespokojne prekognicyjne sny mowily, ze nie! Ale sny Radu nie zawsze sie sprawdzaly. Czy tez raczej wyjasnialy sie i rozwijaly na swoj wlasny sposob. Przyszlosc byla bardzo niepewna. A moze to, co bylo teraz, nalezalo do przyszlosci?... W koncu wrocili wszyscy zwiadowcy Radu, wlacznie z tymi, ktorych wyslal na wyzyny, aby zobaczyli, jak sie sprawy maja. Jedno bylo pewne: ostatni Hunowie albo wrocili na wschod, albo osiedlili sie na rowninach na polnocy. Na razie przynajmniej w tej okolicy walki ustaly. Tym samym tereny te nadawaly sie na ekspansje. Teraz wampyrzy terytorializm Radu mogl zostac zaspokojony. Z oczywistych przyczyn gory byly niczyje. Mogly byc czasowo przylaczone do terytorium jednego badz drugiego wladcy, lecz nikt nie sprawowal nad nimi fizycznej wladzy. Mozna bylo powiedziec, ze nalezaly do Dakow, Ungarow czy Rzymian, ale kto ich strzegl? Nikt... poza Radu Lykanem. A czymze jest gora, jesli nie Wiezyca? A te gory w ksztalcie podkowy, opierajace sie jak wspornik na wschodzie? Niegoscinne, mowili. Podobne wielkim szczytom Krainy Gwiazd? Ale sa tereny niegoscinne dwojakiego rodzaju! Na przyklad te gory byly wrecz przytulne. A ze trudno bylo je przejsc? Tak, najezdzcom - lecz nie ich mieszkancom. Czyli Radu. Doskonale, wioska za wioska osada za osada niezdobyte dackie gory znajda sie w jego mocy. Najpierw bedzie Wojewoda Radu, pozniej ksieciem, pozniej krolem we wlasnym kraju - tym kraju! Moglo to trwac z piecdziesiat lat, moze dluzej, ale coz to bylo dla Radu? Jako Wampyr zyl juz od kilkuset lat, a wiele jeszcze bylo lat przed nim. Jego pierwsi ludzie - ci niewolni i porucznicy, ktorzy przybyli z nim przez Brame - gdzie byli? Uzyzniali ziemie albo ulecieli z dymem w fontannach krwi na roznych polach bitewnych. Najstarszy z nich nie zyl od dwudziestu lat! Ale Radu - wygladal na trzydziesci lat, moze mlodziej, tak jak chcial! Anonimowosc? Anonimowosc byla niewazna... przynajmniej na razie. Ale Odosobnienie? Och tak! Bedzie strzegl tych gor, a gory beda chronily jego. Niech sie tak stanie... Pogloski. Jeden ze zwiadowcow Radu uslyszal, ze jakis Ferenczy sprzymierzyl sie z Wandalami! Ha! Zycze szczescia, ktokolwiek to jest - Nonari Wielgus, jesli rzeczywiscie wciaz zyl, czy jego syn, ten Belos Pheropzis. Bo jesli ten lajdak Gaeseric tak samo zle postepowal ze wszystkimi najemnikami, jak potraktowal Radu... coz, to tego Ferenczyego mial juz z glowy! Co do Drakulow: Zajmowali dwa ufortyfikowane zamki (oczywiscie wiezyce), na zachodnich krancach Dacji - w gorach Zarundului i polnocnych Karpatach. Byc moze byli teraz wrogami, bo znacznie sie od siebie oddalili! To nawet lepiej, kiedy Radu sie nimi zajmie, bedzie mogl ich wyluskac pojedynczo. A poniewaz ujawnili sie i stali zywa legenda -o upiorach i strzygoniach, ktore spadaly na ofiary pod postacia nietoperza, by wypic ich krew lub wykrasc zony czy dzieci - to nietrudno bedzie zebrac armie miejscowych, by szturmowac ich zamki. Och, Radu nie mogl sie juz doczekac! Ale wszystko w swoim czasie. A tymczasem musial wykonac wiele pracy... Radu obliczal "krolowanie" gorzystej krainie na ponad piecdziesiat lat. Trwalo to tyle i potrwaloby jeszcze... gdyby udalo mu sie tego dokonac. Ale los, historia oraz odwieczni wrogowie sprawili, ze stalo sie inaczej. Pomimo wczesniejszych slubow Radu ujawnil sie, stal sie mniej anonimowy i tym samym zostal dobrym celem. Piecdziesiat lat minelo w gorskich wsiach, osadach i miasteczkach. Pol wieku pozniej Radu stal sie Wojewoda masywu podkowy - przynajmniej jego wschodnich krancow - w okresie historii, w ktorym najmniej pozadano nowych wodzow i ksiazat. Mial wilkolaczych porucznikow w kazdym miescie, a kazdy z nich mial tuzin niewolnikow na swe rozkazy. Znal kazda przelecz, szlak, droge i skrot przez wschodnie gory i mogl przetransportowac swych ludzi z miejsca na miejsce z nieslychana szybkoscia. Oczywiscie, ze tak, bo w kazdym z nich tkwil wilk. I rzeczywiscie Radu ze swym stadem byli przerazajacymi wojownikami... czy tez mogli byc. Ale gdzie toczyla sie wojna? Nigdy tu nie dotarla. A Radu tez sie mylil, wierzac, ze wszyscy nienawidzili Drakulow. Nienawidzili ich ci, co zaznali od nich cierpien, a inni ich czcili! Mieli bowiem sto piecdziesiat lat na wyszukanie, przekabacenie i zwampiryzowanie populacji zachodnich obszarow i mialo to takie natezenie, ze cale miasta byly u nich w niewoli, wlacznie ze wszystkimi osadami po drodze wiodacej do ich wiezyc! . Co wiecej, powolali i przekabacili wielu, ktorzy stali sie ich emisariuszami (czy tez raczej szpiegami), i rozeslali ich po swiecie. Ci stali sie wedrowcami, Cyganami i "ludzmi drogi", tak jak kiedys mialo to miejsce w Krainie Gwiazd, w innym swiecie. A Drakulowie rozpoczeli ten proceder juz sto lat wczesniej, kiedy Cesarstwo wycofalo sie z dackich prowincji. Ludzie Drakulow nawet przekraczali granice, stajac sie obywatelami Rzymu -"spiochami" w tak zwanym cywilizowanym regionie barbarzynskiego swiata. Rzymianie, tak... a moze Romani? Rumuni? Zrodlo kolejnych legend. I tak Drakulowie stali sie nieomal niezniszczalni, odporni na ataki, byc moze z wyjatkiem goracych letnich dni, kiedy spali w czelusciach swych zamkow, w "rodzimej ziemi" przywiezionej z Krainy Gwiazd. Ale Radu o tym nie wiedzial, wtedy nie. Wiedzial, gdzie mieli swoje siedziby, ale nie znal ich sytuacji, nie wiedzial, jak potezni sie stali. Mogl zaczac cos podejrzewac, kiedy juz dawno po owych piecdziesieciu latach rozeslal szpiegow, by zbadac teren w sercu terytorium Drakulow... a ci nie wrocili. Ale Radu rowniez stal sie potezny, az sam uwierzyl, ze jest niezniszczalny. I byc moze to zmylilo jego czujnosc... Tymczasem w swiecie za gorami - za Dacja, Dunajem -tworzyla sie historia. Zachodnie Imperium calkowicie leglo w gruzach; w Italii powstalo krolestwo Ostrogotow; tylko Wschodnie, Bizantyjskie Imperium ze stolica w Konstantynopolu przetrwalo zawieruche. Wiedzial o tym, poniewaz posiadal rowniez wywiad zewnetrzny, byc moze nawet i cierpial z powodu calej tej krwi rozlewanej bez jego udzialu na polach bitewnych. Nie uczestniczyl w tym i bardzo tego zalowal. A krol Wandali Gaeseric nie zyl juz od czterdziestu lat i przysiega zemsty Wampyra Radu sczezla wraz z nim - nie mogl sie nacieszyc jego smiercia! Och, to doprowadzalo go do szalu! I wtedy zdal sobie sprawe z tego, jak sie nudzi. Dosc juz tego! I obiecal sobie, ze kiedy usadowi sie na calej polaci gor, a nie tylko na wschodzie, znajdzie czas, by znow wedrowac i zabawic sie w wojownika. Ale by przyspieszyc ten moment - oraz by przygotowac sie na te chwile - teraz wlasnie nadszedl czas na wielka wyprawe na zachod przeciwko Drakulom! Tylko ze... Drakulowie wyruszyli pierwsi przeciwko niemu. Wspominajac dawno minione dzieje w stygnacej kadzi z zywica, wiedzial, ze pojawialy sie sygnaly ostrzegawcze. Radu byl tego swiadom, dochodzilo do niewyjasnionych wypadkow w wielu osrodkach rozciagnietych z zachodu na wschod pomiedzy odnogami podkowy lancucha gor... W polnocnych Karpatach Wojewoda Radu (znany tez jako Wilk) siegal swoja wladza az do odleglego Rakhowa, a na poludnie az do Turnu Rosu, gdzie pedzacy nurt rzeki Oltul w drodze do oddalonego na poludnie o dwiescie kilometrow Dunaju wyzlobil przelecz w skale. Ale w samym sercu terytorium Wilka rowniez jego posterunki mialy problemy. I nie trudno bylo sie domyslic, jakiego rodzaju problemy. Przygotowal wyprawe na polnoc do Iacobani i do Ruckaru na poludnie, by jakos temu zaradzic. Sam Radu przewodzil wyprawie na poludnie, zabral ze soba czterdziestu ludzi, a stu mieli zebrac po drodze. Dwoch jego najdzielniejszych porucznikow - prawdziwych wilkolakow - mialo pojsc na polnoc do Iacobani i tak samo zebrac wiekszy oddzial po drodze. Te oddzialy glownych sil najemnych Radu, ktorych centrum stanowil Wilczy Szaniec i okoliczne osady, powinien wystarczyc, by rozwiazac problemy. A polegaly one na tym: Wiesniacy, ich zony i dzieci mieszkajacy w Ruckar, Iacobani i okolicznych miastach byli napadani przez upiora, Drakula, ktory spadal na ofiare z nocnego nieba. Ludzie - glownie kobiety, ale rowniez od czasu do czasu dzieci - znikali bez sladu. Innym ofiarom wysysano cala krew. Po zdawkowych modlach nad ich cialami zakopywano ich w ziemi... ale nie chcieli pozostawac pod ziemia! Ci z porucznikow Radu, ktorzy na stale zamieszkiwali w miasteczkach dotknietych plaga, wiedzieli, jak sobie radzic z "odchodami" Drakulow -stosem, mieczem i ogniem - ale byli bezradni wobec nocnych atakow. Byli wilkolakami i biegali po ziemi, a Drakule byly stworzeniami latajacymi, ktore uderzaly z powietrza! Tym samym przekonano sie, ze metody polowania Drakulow byly zupelnie odmienne od metod Radu. Pomimo ze juz nie byl "anonimowy", Radu utrzymywal prawde o swym wampiryzmie - fakt, ze byl Wampyrem, a szczegolnie fakt, ze byl lykantropem - w glebokiej tajemnicy. Tymczasem Drakulowie otwarcie pysznili sie swym wampiryzmem i napawali swoja moca. Kiedy on wykorzystywal swoja sile militarna i umiejetnosci, by wprowadzac rezim wsrod ludzi, ktorzy dostali sie pod jego wladze i istnieli w sferze jego wplywow, oni po prostu trzymali ich w ryzach strachem. Rowniez Radu powolywal takie liczby ludzi do swego stada, jakie byly mu potrzebne, by je uzupelnic, zabijal tylko obcych, wloczegow, wygnancow i dzikie zwierzeta dla pozywienia - lecz nigdy ludzi pozostajacych pod jego "opieka", z rzadka buntownikow i otwarcie kwestionujacych jego posuniecia - a Drakulowie nie tylko powolywali niezliczone ilosci swych niewolnikow, ale jeszcze wykorzystywali ich wampiryzm, by infiltrowac oboz wroga i niszczyc go od srodka. Tak wiec ich prymitywne metody byly na swoj sposob wyrafinowane: najpierw przekabacali ludzi Radu na swa modle i kiedy jego baza ulegala zniszczeniu... atakowali go! Tak rozmyslal Wilk, oczyma duszy widzac stopniowy postep Drakulow na wschod -jak zerowali na calych miastach i wioskach - po czym stojac na czele dwoch nieprzebranych wampirzych hord, polaczyli sily w zmasowanym ataku na sam Wilczy Szaniec... gdzie Radu ze szczatkami swego stada skryl sie w skalnej jaskini. I wtedy... ...Byc moze wywolaly to wylacznie chorobliwe wspomnienia Radu (poniewaz w podswiadomosci nawet stworzenia zmieniajace sie w zle potwory moga przesladowac koszmary z przeszlosci - nawet groza moze sie przerazic), lecz nagle przeszyl go mimowolny dreszcz - wstrzas, jaki dopadl go w na pol zastyglej zywicy. A moze to ktos wstrzasal kadzia? Co? Jakis dzwiek? Jednak byl to lekki wstrzas - wyciszony? Teraz na pewno Drakulowie go dopadli!!!... Ale nie, nie, poniewaz byl to jedynie sen z przeszlosci, a dzwiek rozlegl sie tu i teraz... gwaltowny i grozny. I tym razem sie nie mylil. Ktos tu byl! Albo... ktos nadchodzil? Coz, w koncu ktos zawsze sie pojawia. Ktos smaczny, kto zawsze przychodzi. Wiec moze to bylo to: oczekiwanie lub myslenie zyczeniowe. Wyobraznia. Ach, taaak! Ale jeszcze nie... przez chwile. Nie, jeszcze nie nadeszla... ta chwila. Radu z wolna rozluznil sie i zapadl w ozywcze sny, pozwalajac zatopic w nich swe leki. I cokolwiek niepewnie i niechetnie - po znacznym zblizeniu sie do stanu jawy - jego umysl powrocil do hibernacji, zatapiajac sie we wspomnieniach z minionych wiekow... W tamtych czasach w gorach Moldawii Radu nie zdawal sobie sprawy ze swej sytuacji. Widzial stopniowe rozplenianie sie Drakulow w gorach Transylwanii i przenikanie ich do Moldawii i postrzegal to etapami. Ale w rzeczywistosci ich plan dzialal blyskawicznie, a ich kampania nie miala na celu wylacznie poszerzanie terenu, lecz zniszczenie. Natychmiastowe zniszczenie Radu! Czesciowo odpowiedzialne za to byly animozje, jakie istnialy pomiedzy wszystkimi wielkimi wampirami. Nienawisc, ktora byla pielegnowana od czasow, kiedy zbudowano pierwsze Wiezyce w Krainie Gwiazd, ktora rozwijano w wojnach krwi swiata rownoleglego i ktora bedzie trwala na tym swiecie do konca czasu lub do momentu, w ktorym nie bedzie nikogo, kto moglby ja dalej pielegnowac. Byla to wiedza tkwiaca w kazdym mrocznym sercu Lorda Wampyrow, ktora podpowiadala mu, ze musi wygubic wszystkich innych, zanim inni rzuca sie na niego. Lecz z punktu widzenia Drakulow byla to rowniez potrzeba oczyszczenia drogi ku ekspansji. Wydawalo im sie bowiem, ze udowodnili jedno: ze potrafia tu zyc jako wampiry, bez koniecznosci ciaglego skrywania sie. Anonimowosc juz nie byla koniecznoscia nie, byla warunkiem dlugiego zycia -lecz zwyciestwo tak! Drakulowie nie byli wizjonerami, o nie, lecz byli dobrymi strategami. Gory zajmowaly olbrzymie, przestronne tereny. Lecz czy wkrotce bedzie wystarczajaco duzo miejsca dla wszystkich jeszcze nieutytulowanych czy pojawiajacych sie za sprawa transfuzji wampirzego jaja lub zatrutej krwi? Kto z nich odziedziczy te ziemie, zasnute mgla posepne gory? Synowie z jaj i z krwi szlachetnych Drakulow czy sucze pomioty Psich Lordow? A co z Ferenczymi? Coz, w tamtej chwili Ferenczy nie liczyli sie w rozgrywce, lecz Radu Lykan jak najbardziej tak... Oddzialy ekspedycyjne Radu byly gotowe do drogi; wlasnie mial ich wyslac na zachod przez przelecze, kiedy uslyszal pogloske. Byla to taka pogloska, ktora na tyle zakorzenila sie w jego wyobrazni, ze nie mogl jej zignorowac. Nastepnie po wyslaniu na polnoc kontyngentu z Iacobani sam ze swoja grupa udal sie na step, do Bacau, skad przyszla plotka. I dowiedzial sie prawdy: ze cesarz Justynian zebral flote pod wodza generala Belisariusa, by zaatakowac Wandali nawet po drugiej stronie Morza Srodziemnego, w Afryce polnocnej i innych krajach... i by odbic Zachodnie Cesarstwo. Wandale! Radu pamietal o niedotrzymanych slubach! I do tego Ferenczy posrod zdradzieckich szumowin! Stary Gaeseric mogl jak wszyscy - lub prawie wszyscy - gryzc ziemie, ale zostal przynajmniej jeden Ferenczy. I nawet po tak dlugim czasie kazdy zyjacy czlonek dynastii Ferenczych byl zawsze najzacieklejszym wrogiem Radu, progenitura niszczycieli tego, co kochal najbardziej w innym swiecie, w innym czasie. A wszystko to bylo dla Radu, jakby zdarzylo sie wczoraj. Od razu krew w nim zawrzala; dostrzegl w tym kilka mozliwosci: dolaczyc pod rozkazy Bizantyjczykow i Belisariusa jako najemnik, odznaczyc sie na polu bitwy i powrocic do gorskich pustkowi jako Wojewoda dacki - i wszystko za zgoda Cesarza! A potem zajac sie Drakulami, moze nawet z calym legionem wojska! Wspanialy plan, tylko ze... nie, to niemozliwe. Bo mial juz plan i byl zdecydowany. A na zachodzie Drakulowie juz czekali. Poza tym skad bylo wiadomo, jak Bizantyjczycy wyjda na tym starciu? A jesli zostana pokonani? Byloby to Radu bardzo na reke (szczegolnie jesli nie bedzie walczyl po ich stronie), bo wolal bronic gorskich terytoriow przed Wandalami, a nie przed odrodzona odtworzona potega Rzymu! I tak rozdarty Radu wrocil do Wilczego Szanca na wyzynach, czy tez raczej do tego, co kiedys bylo Wilczym Szancem. Lecz teraz... Twierdza wygladala zupelnie inaczej. Radu ledwo ja poznal. Dowiedzial sie za to, gdzie popelnil blad. Jego sny o walce w gorach nie dotyczyly obrony przed najezdzcami ze wschodu, lecz przed Drakulami - nie bronil sie przed horda wojownikow, lecz przed rojem wampirow! Pod szarym, zachmurzonym niebem wczesnej zimy nie musieli sie obawiac promieni slonecznych - przylecieli w dzien, zaatakowali w nocy. I gdyby nie to, ze Radu zszedl na niziny, rowniez stalby sie obiektem ataku. Ale oceniajac sama skale zniszczen, wiedzial, ze nawet on by tego nie przezyl. Wsporniki byly naruszone, w wielu miejscach powalone do srodka. W kilku miejscach jaskinia - nawet tam, gdzie byla lita skala samej gory - zapadla sie. W tych miejscach unosil sie czarny dym i gdzieniegdzie jezyk ognia z pozaru, jaki wciaz szalal w srodku. Piecdziesiat lat staran poszlo z dymem. Obraz ten bardzo przypominal scene po wybuchu wulkanu i jak ogien gorzal w sercu Radu. Drakulowie! Wszedzie bylo widac slady obecnosci ich i ich ludzi, ale nie wszystkim sie poszczescilo. W swietle poranka na zboczach ruin Wilczego Szanca widac bylo zoltookie, bezmozgie posagi stojacych tu nielicznych niewolnikow, a posepne, ponure postacie ocalalych porucznikow, wrzucajac poharatane wampirze ciala do rozpalonych szczelin, wdychaly odor spalenizny. Ach, sen Radu byl prawdziwy jak sama smierc! Wiec tez wdychal ten zapach -umyslem, poniewaz jego wilcze nozdrza byly zalane zywica - i przez chwile nawet poczul zapach smazonego miesa... ...Az poczul inny zapach! Weszyl... slyszal... wyczuwal... cos innego! Czyjas obecnosc! Inteligencje! Tym razem po prostu nie mogl sie mylic. Kroki, ktos biegl. Ktos wciagnal gleboko powietrze. Slyszal bijace serce. Serce Radu rowniez zabilo glosno, ale tylko raz: pojedynczy skurcz targnal jego klatka piersiowa, w koncu go budzac... Bonnie Jean przybyla do miejsca jej Mistrza. Dyszala ciezko, wciaz majac przed oczami szpare oka obcej istoty w kadzi, ktorej wizja wciaz palila jej umysl. Przybyla, zastanawiajac sie, co tu robi. Nie pierwszy raz zadawala sobie to pytanie, i na pewno jeszcze nie ostatni. Ale czy niepewnosc oznaczala, ze byla niegodna tego zadania? Z pewnoscia nie. Byla to czesc swoistego rytualu: nie tylko podtrzymywala Jego zycie, ale rowniez swoja w Niego wiare. Bo w koncu byla z Niego, niewazne, ile razy sie nad tym zastanawiala. A stworzenie w kadzi? Czy to tez bylo z Niego? Bonnie Jean wiedziala, ze tak, i ponownie zaczela sie zastanawiac: jaka przyszlosc czeka ten swiat, kiedy powstanie, by przemienic ludzki rodzaj na swe podobienstwo? Jaka role bedzie spelnialo to Cos, co tkwi w tej kadzi, w mrocznym i pelnym grozy swiecie przyszlosci z przepowiedni jej Mistrza? Jego straznika? Ale przed czym mialoby go chronic, w swiecie, gdzie Psi Lord stanowil najwieksza moc? W najdalszym, zachodnim krancu gawry zorientowala sie, gdzie jest, zatrzymala sie i opanowala ciezki oddech. Nie wolno bylo podchodzic do niego w stanie wzburzenia i pokazujac oznaki niepewnosci. Ale wraz z tym, jak stawala sie mu podobna, jej strach rosl... ...I na te mysl powinna sie zatrzymac! Co, Bonnie Jean Mirlu, Jego od urodzenia, boi sie? Jego? Niedorzeczne! To miejsce dzialalo jej na nerwy, na umysl, to wszystko przez to stworzenie w kadzi, to byla... tak, obawa! Spotkanie Harry'ego Keogha i obserwator w Edynburgu - w ogole ostatnie wydarzenia! Ale najbardziej wytracala ja z rownowagi bliskosc chwili przebudzenia jej Mistrza. Znow powstanie. Nadchodzil czas zmian. Jej od tak dawna usystematyzowane zycie musi ulec zmianie, by dostosowac sie do Niego. Poniewaz obecnie On byl jej Mistrzem in absentia, a ona byla Mala Pania. Ale... jakie wplywy bedzie miala, gdy jej Mistrz powroci? I jesli prawda jest, ze gdy kota nie ma, myszy harcuja, to mloda wilczyca jest skora do harcowania, kiedy Wilka nie ma? Czy jej Mistrz zastanawial sie nad tym, czy tez byl ponad to? Czy podczas swego dlugiego snu zastanawial sie nad takimi sprawami i czemu ona sie nad tym zastanawiala? Czy go zdradzila, chocby mysla, chocby tylko w umysle? Bonnie Jean twierdzila, ze nie, ale nawet gdyby, to nigdy swiadomie, nigdy z rozmyslem! Ale potem stanie sie Wampyrem! A one tak bardzo cenily swoje terytorium... a to bylo jej terytorium od dwustu lat! Co? Nie moze podejsc do Niego z takimi myslami! Nie chciala tak myslec! To przez to miejsce, przez nastroj, pytanie o jej dalsze istnienie, a powinna sie tylko troszczyc o Niego! Jak to bedzie, kiedy On sie przebudzi? Co bedzie dozwolone, a co bedzie zabronione? Mezczyzni? Och, znala ich tylu przez te lata. Lecz pozostawalo to w idealnej zgodzie z wiernoscia wobec Niego. Wrecz wymagal, by poznawala mezczyzn, zdobywala doswiadczenie w kazdej dziedzinie. Nie lubil skamlania, nie chcial, by ktos ze zbolala mina westalki siedzial grzecznie u Jego prawicy w mrocznym przyszlym swiecie z Jego wizji, lecz kobiety doswiadczonej. Zadnej naiwnej, rumieniacej sie pensjonarki, lecz kobiety, ktorej nieobce sa wszystkie meskie sprawy, zarowno w uczuciach, jak i nauce. Poniewaz im lepiej mezczyzna (albo kobieta, czy tez znane z dawnych mitow stworzenie zmieniajace ksztalt) znal swego wroga, tym latwiej mogl sie go pozbyc. Inteligencja... Tak, chodzilo o wywiad!... By zbierac wiedze ze swiata wokol, dla Jego dobra. I czy posiadanie wywiadu oznaczalo, ze jest sie inteligentnym i ze kwestionuje sie pewne rzeczy? Nawet takie, ktore spedzaly sen z powiek Bonnie Jean? Ale nigdy nie byly symptomami zdrady. To nigdy. Inteligencja... Obecnosc... Bonnie! Bonnie Jean! (Niemal bolesne chrzakniecie, w koncu ja poznal, slyszala to w swoich myslach!) I B.J. zatoczyla sie, jakby ktos uderzyl ja w czolo, i wiedziala, ze slowa, ktore slyszala, pochodzily od Niego, a nie od niej. To ona byla jego wywiadem, inteligencja, o ktorej mowil - Mistrz wyczul ja w komnacie! Ale od jak dawna przysluchiwal sie jej myslom... takim myslom? Oczyscila umysl. Rzeczywiscie jej mysli odeszly w niebyt, nawet jesli wywolalo to zmieszanie. -Mistrzu, jestem tu - wydusila z siebie, koncentrujac sie tylko na Nim. Bonnie! Bonnie Jean! (Chrzakniecie, warkniecie, w koncu westchnienie ulgi. Nastepnie rozlegl sie odglos intensywnego weszenia, jakby jakis wielki pies - Wielki Ogar -staral sie przeniknac do esencji zakamarkow jej umyslu.) Uslyszala tam wyraznie jego glos: -A ja myslalem, ze to... intruz! Juz sie calkowicie opanowala. -Zaden intruz, nie - potrzasnela glowa podnoszac wzrok, omiatajac spojrzeniem wielki kamienny sarkofag, wygladajacy jak oltarz na skalnym rumowisku - zrodlo Jego mysli. -To nie intruz, moj Mistrzu. To tylko ja. (Kolejne glebokie westchnienie i Jego mysli zaczynaja docierac do niej wyrazniej wraz ze wzmocnieniem mentalnej wiezi, kiedy skupil sie wylacznie na Niej.) - Aaaaach! Bonnie Jean! Ale... czy cie wzywalem? Nie jest... za wczesnie? -Nie wzywales mnie, moj Mistrzu - (Bonnie Jean uspokoila juz oddech i panowala zarowno nad myslami, jak i slowami). - To ja przyszlam przed czasem. Jesli przeszkodzilam Ci, to wybacz, ale ostatnie wydarzenia byly... -Wydarzenia? -Tak - przytaknela, wspinajac sie na dziwacznie ulozone rumowisko zastepujace schody. - Tak, wystapily pewne... zdarzenia. Ktos mnie obserwowal w Edynburgu - moze jakis szpieg - tajemniczy nieznajomy. Moze to jest nieistotne. Jeszcze nie wiem, ale pomyslalam, ze powinienes o tym wiedziec. Gdy tylko Bonnie Jean odzyskala kontrole, Radu wybudzil sie do konca. Kiedy weszla na podest z sarkofagiem, poczula potege jego mysli - jak marszczy czolo - przez kamienna plyte jego trumny. -Szpieg w Edynburgu? (Jego "glos" byl srogi i ostry.) I tajemniczy nieznajomy? 1 postanowilas tu przyjechac? Czy chcesz mnie narazic na niebezpieczenstwo, Bonnie Jean? -Nigdy, moj Mistrzu! - Jego surowosc az nia zatrzesla. - Bo czyz nie jestem twoja strazniczka, ktora ma cie chronic? I pilnowalam cie bardzo uwaznie. Zawsze wiernie ci sluzylam. Bo przeciez moja krew jest w tobie, tak jak twoja we mnie! Ale dokad mam sie udac teraz, kiedy potrzebuje porady? (Radu chrzaknal na to, po czym po chwili zastanowienia:) - Powiedz mi najpierw o tym szpiegu, ktory cie obserwowal. Czy to mogl byc... jeden z nich? Czy sadzisz, ze mnie odnalezli? -Tak, sadze, ze to jeden z nich - odparla i powiedziala mu to, co Harry Keogh powiedzial jej. Nie bylo tego wiele, ale i tak przejal sie tymi wiesciami. Kiedy skonczyla, powiedzial: - A jesli sledzili cie az tutaj? Jaka masz pewnosc, ze podjete srodki ostroznosci byly wystarczajace? Przynajmniej jeden Drakul przezyl: wierze w to, bo snilem o tym. Tak, i wiecej niz jeden Ferenczy! A ja tkwie tu slaby, skurczony i stary... jak mucha w bursztynie! Nie jestem jeszcze gotow, by sie podniesc, Bonnie Jean! Nie potrafie sie obronic. A ty... jestes tylko dziewczyna. Na te uwage zachnela sie nieco i wiedziala, ze wyczul to, tak jakby rozmawiali twarza w twarz. Nastepnie wspiela sie po stosie plyt ku sarkofagowi, by spojrzec na niego, by rzeczywiscie stanac z nim twarza w twarz. Ale jego postac byla niewyrazna, zakryta zywica, na ktorej spekanej powierzchni osiadl skalny pyl- Wbila wzrok w te postac, az postac ukazala w zywicy swoj niezwykly ksztalt. Oczywiscie mial zamkniete oczy od dwustu lat, od czasu, kiedy go znala i mu sluzyla. Ale tak jak zawsze pod powiekami Bonnie Jean je zobaczyla, wyczula, lecz nie mogla odczuc ich zaru. Och, ale byl tam, przygaszony, lecz nie zduszony: migoczacy zar zycia - czy tez niezycia - zawieszony w prozni. Co wiecej, wygladalo, jakby czesc tego zaru rozlala sie po zapadnietych oczodolach, nadajac im, podobnie jak zapadnietym policzkom, rumiany odcien odcinajacy sie od chorobliwej zolci calego oblicza. Jej Mistrz, pomimo pewnych cech nieludzkich, byl prawdziwie olbrzymim czlowiekiem. Mial prawie dwa i pol metra wysokosci i za dni swej swietnosci pelne umiesnienie, byl fizycznie silniejszy - i oczywiscie niebezpieczniejszy - niz jakakolwiek inteligentna istota na swiecie. Posiadal szybkosc i spryt wilka, inteligencje czlowieka i sile Wampyra! -I znow tak bedzie, Bonnie Jean, i znow tak bedzie - powiedzial jej. I po chwili: - Dobrze. Widze, ze cie obrazilem. Przyjmuje, ze przyszlas tu w dobrej wierze i ze podjelas wszelkie srodki ostroznosci. A poza tym czuje sie... slaby. Przez co jestem niecierpliwy i mniej zgodny. Czy to tak trudno zrozumiec? Mysle, ze nie. Od wielu lat juz tu leze i jestem ledwo cieniem samego siebie. Ale masz racje, twoja krew ogrzewala mnie, utrzymywala przy zyciu. Wiec tym razem jestes wczesniej... i byc moze to i lepiej, bo ma iskierka ledwo tli sie, Bonnie Jean. Ale ty... znow rozpalisz ja na nowo. "Glos" Radu zmienil sie w niski, gardlowy, niemal lubiezny warkot, na dzwiek ktorego Bonnie Jean wzdrygnela sie odruchowo (z niezmierzonej grozy... czy niewyobrazalnej przyjemnosci? nie wiedziala), bo jego znaczenie bylo az nadto czytelne. -To jednak bedzie musialo poczekac - stwor w zywicy kontynuowal juz normalnym glosem. - Tak, bo mamy inne rzeczy na glowie, ktore musimy omowic. Pojawily sie problemy, ale dopoki nie poznam ich rozmiaru, nie bede wiedzial, jak sobie z nimi poradzic. Sa tez inne sprawy jak dotad... nierozwiazane? Co z dziewczyna? To juz rok, Bonnie Jean. Wciaz jej nie ma? Nie ma od niej wiesci? Jesli nie, musimy zalozyc to co najgorsze: ze Oni ja zabrali! Tym samym moga byc bardzo blisko ciebie i mnie... -Nie - B.J. potrzasnela przeczaco glowa i wiedziala, ze to wyczul. - Nie zna tego miejsca, nigdy tu nie byla. Nie zna rowniez ciebie, moj Mistrzu. -Ale wie o mnie. A juz na pewno wie wiele o tobie. -Zlozyla slub milczenia - odparla zarzut B.J. - Zostala uwiedziona, zahipnotyzowana... nie jest w stanie mowic o tym! Zadna z nas nie moze, a juz najmniej ja - sam o to zadbales, Mistrzu. Moze wrog zdolalby mnie pojmac - nie bez walki - ale nigdy nie zmusilby mnie do mowienia... -Tez mi! (Rzucil soczyscie, jakby szczekal.) Ale ty znasz Wampyry, Bonnie Jean. Przy nich trzeba zawsze zakladac najgorsze. Odlozmy to jednak na pozniej i zajmijmy sie ta druga sprawa. Mowilas mi o obserwatorze. Porozmawiamy znow o nim, o tym, co z nim zrobic. Ale wspomnialas cos o tajemniczym nieznajomym. I co, wpuscilas czlowieka do swego zycia, Bonnie Jean? Do naszego zycia? Ach, i uwazasz, ze jest kims waznym! Nawet czuje twoje, co... podniecenie? Doskonale, to teraz opowiedz mi o nim. Tak opowiedz mi o twoim tajemniczym nieznajomym. Albo, lepiej pokaz mi. I tak zrobila. Przez dlugie minuty jej historia plynela do jego umyslu w takiej postaci, w jakiej ja zapamietala, i o ile wyjasnila kwestie, ktorych jeszcze nie poruszyl - takie jak wynik polowania na falszywego wilkolaka w Londynie, ktore podjela w jego imieniu - o tyle poruszala rowniez inne, o ktore nigdy by jej nie zapytal. Podniecenie Radu bylo teraz rownie duze jak jej... 2. Bonnie Jean: Obowiazki Psi Lord: Rozwiazanie -Ten czlowiek (w umysle Bonnie Jean slyszala podekscytowany niemal do graniczadyszki glos Radu) to Harry Keogh. Widzialem go twymi oczami i wiem, jak mnie to uderzylo. Czy z toba bylo podobnie? B.J. nie bardzo wiedziala, co ma odpowiedziec. -Jakby... byl niezwykle tajemniczy - w koncu powiedziala, starajac sie powstrzymac mimowolny dreszcz. - Jakby mial jakas tajemnice, tam gdzie nie mial prawa miec tajemnic, bo byl zaczarowany. Uderzylo mnie to, ze poczulam, jakby widzial i doswiadczyl rzeczy, ktorych nikt nie widzial ani nie doswiadczal. Byl cieply, delikatny, ludzki... jednoczesnie mial w sobie twardosc i chlod i... -Byl jednoczesnie nieludzki? (Wielki Wilk weszyl w jej umysle, doslownie jak ogar na swiezym sladzie juchy.) I wciaz upierasz sie, ze nie byl jednym z nich?! -To czlowiek, moj Mistrzu - powiedziala. - Klne sie na zycie. -Och, to juz zrobilas - odpowiedzial z niskim, gardlowym warkotem w glosie. Ale kiedy Bonnie Jean rozpoznala grozbe, dodal szybko: - Na nasz wspolny zywot! - Co mialo rozluznic atmosfere i oddalic skierowane ku niej ostrzezenie. -Mistrzu - starala sie go przekonac - ten czlowiek mial mnie w swej mocy - na bardzo krotka chwile, leczy byla wystarczajaco dluga, by mnie zabic, z pewnoscia! Zamiast to zrobic, ochronil mnie, uratowal przed niebezpieczenstwem. Wykazuje uzdolnienia, ktore moga ci byc bardzo pomocne. Pracowal dla... tajnej agencji. - (Trudno jej bylo opisac obowiazki Harry'ego, i nic dziwnego, bo sama nie wiedziala, na czym polegaly.) - Stal ponad... prawami tego kraju. Jako twoj agent moze byc nieoceniony. Jest szybki i silny jako wojownik. I jest bardzo madry, jak sadze. Jesli jest w nim cos wiecej, czego nie odkrylam, to ty z pewnoscia sobie z tym poradzisz. -Nic wiecej nie byla w stanie mu powiedziec. Odezwal sie po chwili: - Na mnie zrobil nastepujace wrazenie, Bonnie Jean: ma potezna moc. Uderzylo mnie to z wielka sila. I jest to cos wiecej niz zwykla moc. Przeciez czuje to w twym umysle! Tak, zostal zaczarowany, ale jednoczesnie sam zaczarowal ciebie! Spodobal ci sie jako mezczyzna, mam racje? Nie zaprzeczaj, bo nawet jesli nie chcesz tego przyznac przed soba, to mnie nie mozesz oklamac. Poczulem to: twoja fascynacje tym... tajemniczym, tak. -Ale... ale...! - zakrztusila sie, bo jej mistrz zobaczyl to czego ona sama nie byla w stanie zobaczyc czy tez nie byla w stanie sie do tego przyznac. -Tak? Cha, cha, cha, cha!! - Glosny, przechodzacy w staccato smiech Radu bolesnie dzgal jej umysl... az gwaltownie umilkl. - Czy dlatego on jeszcze zyje, Bonnie Jean? Bo zapragnelas poczuc go w swym ciele, by jego korzen spoczal w twej glebie i rozrzucil nasienie w ogrodzie twej slabosci? Czy tak? Czy chcesz sie z nim pierdolic, Bonnie Jean? Albo chcesz, zeby to on cie wypierdolil? -Moj Mistrzu, ja... -A wiec niech sie stanie! Istnieja bowiem inne sposoby na usidlenie czlowieka, niz przekazanie mu swej krwi, swej esencji, lepsze sposoby, by go zniewolic, niz ugryzienie, inne metody zniewolenia, niz podanie mu uzalezniajacego wina. - Jego glos zmienil sie w szept, w jek, w urywany oddech. I zdawalo sie, ze dotarl do glebi jej duszy, kiedy powiedzial: - W koncu twe kobiece cialo posiada wszystkie cechy zdolne usidlic mezczyzne - kazdego mezczyzne lub stworzenie - jestem tego pewien. Twoje gladkie piersi i uda zaczaruja go, pochlona. A twa spragniona slabosc potrafi uzaleznic bardziej i bedzie slodsza trucizna niz najrzadsze nawet zamorskie wino... Bonnie Jean odeszla od krawedzi sarkofagu i stanela ze spuszczona glowa wpatrujac sie w obejmy z klamrami podtrzymujacymi jego trumne. Czula wstyd, poniewaz najwyrazniej jej uczucia dla obcego wziely gore nad lojalnoscia wobec Mistrza. Ale to On odkryl emocje, jakie nia targaly. Radu poczul zmieszanie B.J., jej rezygnacje, i powiedzial: -Nie, Bonnie Jean, nie zawiodlas mnie! Jestes kobieta, a staniesz sie czyms wiecej niz kobieta. Klebia sie w tobie powstrzymywane emocje tak jak we mnie. Tym samym dowiodlas jednego: ze nie jestes jeszcze Wampyrem! Bo Wampyry nie sa w stanie tlamsic swych emocji. Gdyby byli to w stanie robic, byliby niepokonani, niedoscigli! Tak, to tez dla mnie wazne, Bonnie Jean, ze nie jestes jeszcze na tym wysokim szczeblu rozwoju. Poniewaz... pojawienie sie postaci Wielkich Wampyrow w tej chwili jest, powiedzmy, obecnie niepozadane. Zamilkl (jak sadzila - zamyslil sie). Ale jego slowa nie pozostaly w niej bez echa... Po chwili - wystarczajacej, by zmienic temat i skierowac jego mysli w innym kierunku - B.J. poczula sie w obowiazku, by przypomniec mu: - Mistrzu, przybylam wczesniej, to prawda. Ale twoj czas powstania jest juz bliski. Przemysl sobie to, co ci powiedzialam, a ja zajme sie twa regeneracja. Rowniez potrzebami twego stworzenia... -Mojego wojownika? - od razu sie zainteresowal. - Czy bestia ma sie dobrze? Czy pobyt w tej kadzi mu sluzy? Czy budzi sie i zaczyna poruszac? Na pewno. Poniewaz jest moj, to tez musi czuc, ze czas dobiega konca. -Budzi sie, moj Mistrzu. On... rusza sie w kadzi, o tak. -Zajmij sie wiec nim - powiedzial. - Zajmij sie najpierw bestia, a ja tu poleze i porozmyslam... na bardzo wiele tematow. Ale pospiesz sie, Bonnie Jean, bo mnie obudzilas i nie wiele czasu mi zostalo. A jestem glodny i bezradny jak dziecko w kojcu, lecz opiekuncza matka stoi tuz obok i da mi zaraz slodka piers... B.J. wyszla na sklepiony dach niszy Radu i ruszyla poludniowo-zachodnia sciezka ktora znala od ponad dwustu lat. Przy jej doskonalym wzroku i wyostrzonych zmyslach bez problemu przeszla pomiedzy spekanymi glazami, nad ziejacymi peknieciami i przez zdradliwe usypiska kamienne nad wysokimi, waskimi kladkami. Miala na sobie dostosowany kolorystycznie do otoczenia drelichowy stroj, ktorego kamienne szare i zielone jak porosty wzory zlewaly sie z otoczeniem. Miala line przewieszona przez plecy na lewym ramieniu oraz, rowniez po lewej stronie, na szerokim skorzanym pasie dwa metalowe haki. Kusza zwisala przy prawym udzie i byla przypieta tuz pod kolanem, zeby nie bujala sie na prawo i lewo podczas wspinaczki. Te przedmioty oraz noz w skorzanej pochwie stanowily caly bagaz Bonnie Jean. Z ulga spostrzegla, ze slonce schowalo sie za chmurami rozciagajacymi sie od zachodu przez gory Monadhliath i Spey. Bylo wczesne popoludnie i zblizal sie wieczor, cienie skal zaczynaly rowniez rozpelzac sie wokol, ale Bonnie Jean nic sobie z tego nie robila. Jej wzrok byl tak samo dziki, jak obszary, ktore przemierzala. Spostrzegla dzikie koty baraszkujace na trawie, zanim one spostrzegly ja. Wylacznie orly szybujace w gorze mialy przewage. Ale nie interesowaly jej ani koty, ani orly. Oba gatunki byly trudne do upolowania i oba bardzo niebezpieczne az do konca. Ale B.J. wiedziala, ze na podobnym do cypla niby-plaskowyzu zlozonym z grupy poteznych tarasow na wschod od jeziora Loch Insh znajduja sie nieomal niedostepne lasy i zagajniki otoczone najwyzszymi szczytami. Wiedziala takze, ze znajdzie tu jelenia, a nawet male ich stadko. Nie mogly jej uciec - byly to co prawda dzikie stworzenia, ale ona byla jedyna osoba ktora kiedykolwiek na nie polowala. A wystarczyl jej jeden mlody cielak, nie ze wzgledu na szczegolnie slodki smak miesa, lecz z powodu rozmiaru. Musiala go bowiem zaniesc do gawry. Doszla do krawedzi skal. W dole rozciagal sie mroczny, zamglony zielony pas lasu -trzydziesci metrow ponizej. Musiala zejsc kominem pelnym chybotliwych glazow. Na szczycie ostatniego etapu zejscia z liny zrobila wyciag i opuscila haki na ziemie, po czym nie zatrzymujac sie wcale, zeszla na dol. Zwierzyna uslyszala ja juz duzo wczesniej i oczywiscie uciekla. W miejscu takim jak to nie bylo innych dzwiekow poza dzwiekami natury. Kazdy inny, nienaturalny dzwiek oznaczal niebezpieczenstwo. Wiec tropila zwierzyne w lesie. I podczas tej czynnosci nie zlamala najmniejszej nawet galazki, zaden swist wracajacej do poprzedniej pozycji nie rozproszyl lesnej ciszy, ujawniajac jej pozycje... az do ostatniej chwili, kiedy cieciwa z jelita nie zabrzeczala, wypuszczajac smiertelny pocisk nieomylnie zmierzajacy do celu... Sparalizowany byczek drzal tylko z kregoslupem niemal przepolowionym o cal nad lopatkami, kiedy B.J. przy pomocy jakow wciagnela go na gorne partie klifu. Zwierze wciaz zywe stanowilo dla niej duza wartosc. B.J. czekala siedmiokilometrowa trasa do gawry i miala nadzieje, ze nie zdechnie po drodze. Nie moglo, poniewaz stworzenie Radu w kadzi potrzebowalo jego bijacego serca do ostatniego tchnienia. W gawrze opuscila zwierze na wysiegniku kolo kadzi i przesunela je w kierunku ciemnego kata. Po chwili podniosla rampe wysiegnika do krawedzi kadzi i zrzucila byczka na zolta, wpol zastygla powierzchnie. Nastepnie zeszla na dol i poszla na tyly kadzi, gdzie lezalo w nasaczonych olejem szmatach miedziane urzadzenie. Byla to dluga na metr i szeroka na dwa centymetry tuba z jednej strony zakonczona szerokim ujsciem jak trabka. Drugi, waski koniec przeciety byl na ukos jak ostrze igly medycznej. B.J. wrocila do kadzi i odsunela sparalizowane zwierze na bok, by wbic ostry koniec w warstwe zywicy... na co zamazany ksztalt stworzenia Radu wyraznie sie poruszyl, nieco niezdarnie jednak, w wielkiej kadzi galaretowatej zywicznej zupy! Plyn w samym jej srodku nie byl zastygly i tym samym stawial mniejszy opor. Dostrzegla gwaltowny ruch, ktory ja przerazil. Zdarzylo sie to po raz pierwszy. I oznaczalo, ze Mistrz mial racje: jego bestia nabierala wigoru! Bez ociagania sie (czy tez raczej pospiesznie) wbila miedziana tube w warstwe gumowatej zywicy do dwoch trzecich jej dlugosci, az szeroki koniec rury sterczal jak rozwarta paszcza. Krzywiac sie nieco, lecz bez obrzydzenia naciela gardlo zwierzecia, trzymajac pewnie jego cialo nad krawedzia, obserwujac, jak zycie tryskalo krwia znikajaca w oblesnej ssawce trabki, by z gulgotaniem zniknac we wnetrznosciach kadzi, gdzie czaila sie bestia. Tam w dole pochlaniala ja jakas szczatkowa geba, badz geby - B.J. nie wiedziala, nie potrafila ocenic. Wiedziala tylko, ze zywa krew byczka zostanie wchlonieta przez owa istote. Moze kwarta krwi. Niewiele to, ale wystarczylo. I niewiele mniej potrzebowal Radu, mimo ze stwor z kadzi byl o wiele wiekszy. Ale pozniej Radu bedzie potrzebowal - domagal sie - o wiele wiecej. I nie bedzie to krew jelenia... Po chwili (zaskakujaco dlugiej, kiedy szeroki strumien ciurkal juz tylko czerwonymi kroplami) B.J. odciagnela cialo byczka i wyciagnela rurke z zywicy. W miejscu gdzie woda spadala niemal pionowo ze sciany, niknac w zakamarkach jaskini, wymyla ja, zawinela ponownie w szmaty i wlozyla z powrotem w nisze za kadzia. Nastepnie wyciela swieze, dymiace serce zwierzecia, by zabrac je ze soba i zepchnela sztywniejaca padline w dol ciemnego i plynacego do trzewi jaskini wodospadu. Teraz trzeba bylo sie zajac Radu. Dzien byl bardzo krotki - byla to pora roku, w ktorej B.J. miala sporo pracy. Na zewnatrz slonce zachodzilo i robilo sie coraz ciemniej. Kiedy wrocila do sarkofagu, jej wzrok przyzwyczail sie ponownie do polmroku jaskini. Rozpalila ogien przy pomocy wyschnietych na wior kawalkow drewna z kupki przygotowanego wczesniej chrustu i zaparzyla herbate. Ja sama rowniez dopadl glod, dlatego w koncu zaspokajajac swoje potrzeby, wgryzla sie w surowe serce jelenia, a podobne brzytwom zeby bez problemu radzily sobie z dziczyzna. Szczeki jak stalowe wnyki poradzily sobie bardzo szybko z posilkiem - nie byl obfity, ale skladal sie z twardego miesnia sercowego i organizmowi B.J. musialo tyle wystarczyc. Mogla odkroic wiecej miesa jelenia, nie chciala jednak sie obzerac. Tym bardziej teraz, kiedy musiala byc czujna i nie mogla sobie pozwolic, by nieuchronna sennosc zawladnela nia podczas nadchodzacego... upustu. Tak, jej Mistrz inaczej by nie chcial. Ilez to razy powtarzal jej: Cialo i krew wlasnej istoty sa zawsze najdrozsze i sa zawsze najslodsze! To, co mowil, nie zawsze bylo jasne, lecz B.J. rozumiala, ze krew kobiet i mezczyzn, istot ludzkich byla naturalnym pokarmem wilkolaka. I poza kilkoma wypadkami, kiedy przyprowadzala tu niewolnikow i adeptow, ten moze nieco wzbudzajacy pewne obawy obowiazek nalezal do niej. Wzmocnila sie posilkiem, nadszedl czas... Rurka Radu byla wykonana z miekkiego, kutego zlota, tylko jej zaostrzona koncowka byla z miedzi. B.J. wyjela ja ze skrytki, dokladnie wytarla do czysta, zaniosla na brzeg sarkofagu i zajrzala do srodka. -Mistrzu, jestem gotowa. -Tak jak i ja, Bonnie Jean! - odpowiedz od razu pojawila sie w jej umysle. - Tak jak i ja, taaak! Przemyslalem wszystko, co mi powiedzialas. Kiedy bedziesz sie mna zajmowac, powiem ci, co trzeba zrobic. Czas sie kurczy i moje sny ujawniaja mi nieznane jutra. Nic nie moze zaklocic mego... zmartwychwstania? I nalezy zrobic wszystko, zeby przebieglo bez zaklocen. Mimo ze dopilnowalem wszystkiego do tej chwili, za nia wszystko moze byc bardzo zagmatwane. Przyszlosc wszystkich ludzi i stworzen zawsze byla niepewna, Bonnie Jean. Tak samo jak moja czy twoja. Ale u ciebie zobaczylem olbrzymi ksiezyc w pelnej krasie - wspanialy dobry omen, o taaak! A ja bede swiecil na podobienstwo gwiazdy na niebie! Podobnie nasze miejsca na przyszlym firmamencie wydaja sie pewne, takze gdzie i kiedy jest znane. Natomiast jak - to sie jeszcze okaze... Podczas "przemowy" B.J. czynila goraczkowe przygotowania. Wepchnela ssawke w skorupe zywicy i naciskajac na nia calym cialem, wpychala ja wolno, lecz systematycznie w na wpol zastygla warstwe ponizej. Miarka na zlotej tubie zblizajaca sie do powierzchni zywicy okreslala dokladnie, w ktorym momencie nalezalo sie zatrzymac. Gdyby zostala wepchnieta nieco glebiej, ostry koniec pustej tuby wbilby sie w twarz Radu. Co do obserwatora: Radu mowil dalej, kiedy owijala staze na lewym ramieniu, ale jeszcze jej nie zaciskala. -Skoro nie bylo to ani przypadkowe, ani dajace sie latwo wytlumaczyc, to na pewno wiaze sie z zagrozeniem. I ja to naprawde odczuwam! Obserwator to niewolnik: albo Ferenczych, albo Drakulow. Obserwuje cie, by dotrzec do mnie. I jesli bedzie mogl, to mnie znajdzie. Po czym przyprowadzi swego Mistrza do mej gawry - trafi przez ciebie, Bonnie Jean! Przez ciebie! Jest na to jedna rada: trzeba sie go pozbyc. Ale jeszcze nie teraz. Najpierw dowiedz sie czegos o nim, poznaj go jak wlasna kieszen, jesli to mozliwe, zeby nie mogl podkradac sie niezauwazony. Nastepnie, kiedy bedzie sie zblizal wlasciwy moment - ale tylko kiedy dam sygnal - wtedy sie nim zajmiesz! Bo gdyby teraz nagle zniknal... od razu jego pan wiedzialby, ze on znalazl mnie, a ja znalazlem jego! Wkrotce potem pojawiloby sie dwoch obserwatorow, pozniej trzech... az w koncu umarlbym z glodu, bo nie moglabys przyjechac do mnie. A gdybys jednak przyjechala, moi wrogowie pojechaliby za toba i zastali mnie tu bezbronnego. I badz pewna, Bonnie Jean, ze postapiliby z toba tak samo okrutnie jak ze mna. Bo jestes kobieta, latwym celem, a oni to... Wampyry! B.J. usiadla w niezbyt wygodnej pozycji na brzegu sarkofagu, opierajac sie plecami o pochyla plyte, i zrobila naciecie na nadgarstku przy pomocy ostrego jak brzytwa noza. Byl tak ostry, ze ledwo to poczula - tylko przez sekunde - a ciecie bylo tak czyste, ze przez chwile rana pozostawala zamknieta. Wystarczyloby pochylic sie nad sarkofagiem i skierowac pierwszy krwawy strumien do zlotego otworu rurki. Ale Radu uslyszal syk wciaganego przez zacisniete zeby powietrza, poczul uklucie ostrza w jej umysle, wyczul, jak kurczy jej sie zoladek, i wiedzial, co to oznacza. -Aaaaach! - nie opanowal sie, kiedy pierwsze krople goracego, czerwonego, slonawego strumienia zaczely znikac w tubie. Nastepnie, by pokryc dochodzace do glosu wilcze pozadanie, gorejace rozpalona pozoga w jego umysle (ktorego zar z pewnoscia musiala poczuc rowniez Bonnie Jean), zmusil sie, by powrocic do swych polecen: -...I dlatego - zawarczal - musimy sie zajac tym obserwatorem. W koncu sie nim zajmiemy. Ale zawsze pamietaj, Bonnie Jean, zemsta najlepiej smakuje na zimno. Zemsssta? O taak! Widzialem w twym umysle, jak cie zdenerwowal tym swoim weszeniem! I wiem, ze zostalabys pomszczona, nawet gdybym to ja sam musial odplacic jego Mistrzowi pieknym za nadobne, mojemu odwiecznemu wrogowi. Ale sluchaj mnie pilnie, Bonnie Jean. Nie moze to byc nic strasznego, nic, co przyciagnie uwage innych. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, ten obserwator... tak, po prostu zniknie! Jego Mistrz bedzie sie zastanawial, gdzie jest, ale sie nie dowie. Wtedy, kiedy bedzie musial dowiedziec sie prawdy i kiedy ciekawosc sprawi, ze zacznie sam mnie szukac, ja zdaze powstac i pojawie sie na swiecie. Nadejdzie czas mojej zemsty, o tak. Ale tylko pomysl, Bonnie Jean, nawet ty tak bardzo chcesz uderzyc w naszych wrogow - i z jakiego powodu, co? Bo zirytowalas sie, ze ktos cie obserwuje? W trwozliwym oczekiwaniu na nieznany, niesprecyzowany ZLY LOS - czekajacy za weglem -to pomysl o moich uczuciach, ktore wily sie w meczarniach od dwoch tysiecy lat. Ha! Powiem ci: byly juz krwawe konflikty, zanim ja sie pojawilem, i wojny krwi po mnie. Ale badz pewna, ze ta bedzie straszna. Tak straszna, jak wyglada pieklo w wyobrazni ludzi!... Zamilkl tak gwaltownie, tak blyskawicznie, ze w umysle B. J. nieomal dalo sie slyszec jek rozkoszy, kiedy pierwsza kropla jej krwi, a po chwili strumyk - karmazynowa peczniejaca banka w otaczajacej go zoltej materii - zaplamil, po czym wypelnil obszar wokol dziwacznej, wilczej glowy Radu. Po chwili: - Aaaach! - Byl to niemal szloch przepelniony bolem, lecz agonia tak slodka, ze wibrowala jak falszywa, drazniaca nuta na strunach mozgu. A w umysle B.J. rozbrzmiewala jak pedzacy, niedajacy sie powstrzymac okrzyk spazmatycznej rozkoszy, skrecajacy nerwy skowyt odkopywanych chlodnych jak gleba szczatkow, radosc pelni ksiezyca, ktorego wezwaniu juz nie da sie oprzec. Wszystko to na raz i jeszcze wiecej. Byl w tym zew krwi, ktora jest zyciem. Jej krew, zycie Radu, wstepujace w niego z kazda kropla potwornej transfuzji. I zawsze bylo tak samo: jakby jej Mistrz byl zywym, obcym pradem, ktorego ciag z pelna sila czula Bonnie Jean. Kiedy nastepowalo polaczenie, prad wracal do niej z cala moca tchnac w nia zycie. Przylegal do niej blyskawicznie z szybkoscia przeskakujacej iskry w luku elektrycznym - niezwykla, przerazajaca Jego cecha! Pojawial sie i znikal, a ona unosila sie, dryfowala w morzu nieznanych jej emocji, tak jakby sprawilo to jego ukaszenie. Przez jedna krotka chwile nastepowala agonia Prawdy... a przez kolejne minuty niemozliwe do unikniecia pogodzenie sie z Wielkim Klamstwem. I zanim zdolala poczuc roznice, a nawet ja zauwazyc: - Taaak! (Jego syk zabrzmial o wiele wyrazniej w jestestwie B.J.) Ach taak! Dziecie mych dzieci, moje zycie jest w tobie, tak jak ty bylas we mnie. Moje zycie jest toba, tak jak twoje bedzie mna. Ale jeszcze przez chwile nie, jeszcze nie... I kiedy zmniejszyla sie nieco jego niewyobrazalna rozkosz, kiedy przyjal odnowienie swego ohydnego zywota, odezwal sie ponownie: - Co do dziewczyny, ktora rok temu odeszla i jeszcze nie wrocila: musimy przyjac, ze juz jej nie ma. W najlepszym wypadku stala sie ich niewolnica: Drakula lub Ferenczyego, tak. Co pewniejsze, jest juz tylko strakiem wyluskanym z wiedzy i wysuszonym z krwi. Zalozmy, ze masz racja, ze nie byla w stanie niczego im powiedziec. To jednak powiedziala im wystarczajaco duzo, by ich zainteresowac, stad ten obserwator. A moze on tam jest od dawna, Bonnie Jean? Dluzej, niz sie spodziewasz? Moze lata cale, dziesieciolecia? Raczej to drugie. Jesli nie, to po pierwsze skad by wiedzieli, jak pojmac jedna z twych niewolnic? Co bylo pierwsze: jajo, zarodnik czy pijawka? To odwieczna zagadka - jest w tym pewien cykl i lepiej zostawic to tak, jak jest. I tu tez podobnie... mozesz o niej zapomniec. Jej juz nie ma. B.J. sluchala, a jednak czesc jej umyslu byla zaniepokojona. Co do reszty: oczy jej sie zamykaly, glowa opadala, choc starala sie trzymac ja prosto. Zasypiala, unosil ja prad zycia Radu i nic sie nie liczylo, poza tym, ze nalezala do niego. To byla jego sztuka, jego hipnotyzm, na tym polegala jego magia. Ona tez posiadala ten dar, ale w porownaniu ze starym Mistrzem byla jedynie dzieckiem... choc jego sila nie opierala sie tylko na hipnotyzmie. Serce B.J. walilo jak oszalale, pompujac krew, a jej umysl sluchal... -I w koncu mamy tego... tego tajemniczego mezczyzne. (Radu wrocil do tematu.) Ktory, jak przyznalas, zaintrygowal cie - moze to ow Tajemniczy? Taak, Bonnie Jean, i ty tez mnie zaciekawilas ta opowiescia. Poniewaz widywalem go w moich snach od wielu wiekow, a ten, ktorego mi ukazalas, nie jest od niego odmienny. Ale w moich snach... dziwne, ale nigdy nie widzialem go wyraznie. Kiedy dowiadywalem sie czegos o nim, nigdy nie bylem w stanie poznac go samego. Byl zawsze zamazany, w najlepszym wypadku nieostry, niewyrazny tak jak wszystkie wizje przyszlosci, tylko jeszcze mniej klarowny. Dlatego zaczalem go nazywac Czlowiekiem O Dwoch Twarzach, poniewaz kiedy widzialem go ponownie... mial inna twarz! Nie byl czlowiekiem dwulicowym w zwyklym rozumieniu tego okreslenia. Nie, poniewaz nie mialo to nic wspolnego ze zwykla zdrada. No i... co to znaczy? Poniewaz rowniez wyczytalem to w twym umysle, Bonnie Jean, ze ty takze widzialas jego drugie ja - jakby ktos inny spogladal na ciebie jego oczami. Ale czy ten drugi, to moglem byc ja w jakiejs nieokreslonej przyszlosci? Jesli tak, to on rzeczywiscie jest owym Tajemniczym z moich snow. Albo... ...To wszystko to zwykla sztuczka, pulapka, sprytna mistyfikacja? (Glos Radu w umysle Bonnie Jean nagle nabral ostrosci jej noza.) Pomogl ci, kiedy mogl cie zabic. Ale pamietam, jak na Morzu Greckim rybacy zakladali przynete z malych rybek, by zlapac te wielkie! A ta tajna agencja dla ktorej pracowal. Pytam, czyja to byla agencja? Mowisz, ze ma w sobie jakas moc. Jakiemu celowi ona sluzy, pytam! Na co odpowiadasz: "By przejmowac prawa tego kraju i je naginac, tam gdzie sa niewystarczajace!" Co? Przejmowac prawa? Jestem zdumiony! Bo ta agencja musi byc rzeczywiscie potezna, skoro dziala poza rzadami i prawami! Doskonale, a kto jest szefem owego Tajemniczego? Niestety na to pytanie nie mamy odpowiedzi, poniewaz nie poszlas tym sladem. Ale nie martw sie, ja to zrobie!... Radu przerwal na chwile, badajac sytuacje swoim wampirzym umyslem, po czym zaniepokojony natychmiast zapytal: - Czy wszystko w porzadku, Bonnie Jean? Czy mnie slyszysz? Lepiej uwazaj, bo moje potrzeby wykraczaja poza dzien dzisiejszy. I chce, zebys mnie uwaznie sluchala! B.J. ocknela sie gwaltownie. Nie spala, przynajmniej ta jej czesc, ktora sluchala. Spostrzegla, ze lejek jest wypelniony krwia, ktora zaczynala wyciekac na krystaliczna powierzchnie zywicy. Podobnie jak kreska na naczyniu, byl to znak ostrzegawczy, mowiacy jej: ani kroku dalej! Nie pierwszy raz tak sie zdarzylo i jej Mistrz nie jeden raz "uratowal" jej zycie. Ale przeciez co by sie z nim stalo bez niej? Zacisnela opaske na ramieniu, obserwujac, jak wolno wyciekajacy strumien zweza sie i zanika, po czym zmusila swe metamorficzne cialo do dzialania. Ulecz mnie! Nastepnie zsunela sie z krawedzi sarkofagu, zacisnela jeszcze mocniej staze, ktora zawiazala w tej pozycji. I w koncu wolno, niezdarnie zabandazowala nadgarstek wyjetym z plecaka opatrunkiem. W tym czasie Radu mowil do niej: - Ilez to razy sczezlbym bez ciebie, Bonnie Jean? Ilez to razy ucieklem prawdziwej smierci spod kosy? Ale slodka, goraca iskra twej krwi zycia przywraca mi sily i moge wrocic do zycia... jesli mozna to nazwac zyciem. (Jako stworzenie o zmiennych nastrojach jej Mistrz znow mowil zgorzknialym glosem. I B.J. wiedziala dlaczego. Zawsze tak bylo, kiedy zaspokoila jego potrzeby - przynajmniej te najpilniejsze.) Ach, znasz mnie dobrze - mowil dalej. - Bo znow bede obecny i przekrocze granica swiata ludzi. Moglbym byc wciaz na nogach, tylko ze zaraza mnie zmogla. I musza tu zostac, by przeczekac. I nie wychylam sie, chociaz moje mysli wedruja i inni moga je uslyszec. I zatapiam sie w mych skapanych w posoce snach, ale je tez wyciszam z tego samego waznego powodu. Moje kosci sztywnieja, a cialo sie zapada i nawet moja pamiec zaczyna szwankowac, bo czas wlecze sie nieublaganie. I tak czasami zastanawiam sie nad sensem tego wszystkiego... ...Az do chwili, kiedy znow do mnie wrocisz, i znow odnajduje sens! Bo kiedys zylem jak czlowiek wraz z ludzmi. Walczylem ramie w ramie z ludzmi, jakby byli mi rowni. Staralem sie byc taki jak ludzie, lecz bylem inny. Ponownie zapanowalem nad swym duchem, ktory jest pozerajacym wszystko plomieniem!!! I tlamsilem go, jak tylko umialem. Ale mylilem sie, starajac sie nad nim zapanowac, Bonnie Jean. Tak, bo byc Wampyrem, znaczy byc innym niz ludzie, wiecej niz ludzie. Och, badz pewna, posiadam ludzkie zadze! Mam ich az nadto! Mam nie milosc, lecz zadze, ktora jest lepsza od milosci, bo gdy milosc sie wyczerpie, zadza pcha nas do dzialania. A ludzka sila? W moich dloniach silni ludzie trzaskali jak galazki! A ludzka dlugosc zycia? Jaki czlowiek potrafilby zyc trzydziesci razy dluzej? A co do ludzkich uczuc: kto przede mna nienawidzil od dwudziestu wiekow i bedzie nienawidzil tak dlugo, jak zyja jego wrogowie, nawet do konca swiata. A moje pragnienie, moje pragnieeenie! Aaach! Pamietasz, jak to jest, kiedy w goracy dzien czeka cie dluga droga, a nie masz ani kropli wody? A tu nagle widzisz strumien... i dlonie ci drza, kiedy podnosisz do ust pierwszy lyk wody? Doswiadczam takiego pragnienia od szesciuset lat, Bonnie Jean! Och nie, nie jestem niewdziecznikiem, bo ty dbasz o mnie... ale jedna kwarta? Czasami wydaje mi sie, ze wiem, skad sa te miary: bo czy kwarta nie jest czwarta czescia twej krwi? Prawie tyle, jak sadze. Ale jedna kwarta! Kiedys kapalem sie we krwi mezczyzn, kobiet i dzieci - a wciaz pragnalem wiecej! Ludzie? Z ich miernymi pragnieniami sa tak tepi jak dupa kozla! Ale ja jestem wilkiem, a pastwisko jest pelne kozlow! Tylko ze jestem okaleczony, unieruchomiony i tkwie w tej matni. Kiedy jednak tak tutaj leze, oni w ogole nie podejrzewaja, ze tu jestem. Wiedza tylko inne wilki. Tylko podobni mnie, tak... Majaczy - pomyslala B.J., nieswiadoma tego, ze jej wlasny pozar mysli bylby w stanie rozgrzac garnek zupy. Wpadl w delirium po mojej krwi, jak czlowiek, ktory wypil za duzo mocnego alkoholu. Wychodza z niego wylacznie jego wlasne frustracje, nic wiecej. Nie taki bedzie. -CO TAKIEGO? - glos jej Mistrza rozbrzmial warkotem w jej umysle. - Czy do ciebie nalezy ocena tego, jaki bede, a jaki nie bede? -Wybacz mi - odparla B.J. - Ja... ja chyba tez cos bredze, bo zdaje sie, ze bylo wiecej niz kwarta, moj Mistrzu. Rzadko kiedy czuje sie taka zmeczona... Od razu sie opamietal. -Ach, Bonnie Jean! Bonnie Jean! To moja wina, tylko moja! Ale glodowalem... zbyt to juz dlugo trwa, zbyt dlugo. -Nic sie nie stalo - westchnela. - Mam breje Starego Johna, jego zupke. Zostane tu na noc i odpoczne. -O tak - odpowiedzial - o tak. Droga w dol jest trudna i musisz zebrac sily. -Droga to nic - B.J. potrzasnela glowa. - Wspinaczka to dziecinna igraszka. Ale w ciemnosciach moglabym sie potknac, a czuje sie teraz tak... -Lepiej odpocznij - odparl - odpocznij. Ale po chwili, siedzac w kucki zawinieta w koc i jedzac zupe, B.J. postanowila o cos zapytac: - Moj Mistrzu, jak by to bylo? Co by sie stalo, gdybys mnie nie wskrzesil? Wiem, ze nie bylaby to smierc. Nie prawdziwa smierc. -W istocie, moja Bonnie Jean - odparl tak niskim glosem, ze w jej umysle zabrzmialo to jak dzwiek osuwajacej sie skaly. - Nigdy prawdziwa smierc, nie dla ciebie. Dla ciebie bylaby to niesmierc. Bylabys nieumarla. Ale w twoim wypadku... zupelnie niepotrzebna. Jestes, kim jestes. Reliktem? Nie, skokiem w przyszlosc! Tak to juz jest. Krew mowi wszystko, Bonnie Jean, a w twoich zylach plynie krew prawdziwa. -Stane sie... Wampyrem? -Moze tak byc. (Lecz teraz wyczula gestniejacy mrok w jego glosie.) - Moze? Jej Mistrz wrocil do zycia, a mrok rozproszyl sie. -Czas pokaze, moja wierna - powiedzial. - O tak, czas pokaze... B.J. potrzasnela glowa a Psi Lord znienacka zapytal: - Gdzie... gdzie bylem? Bo zdaje sie, ze mialas racje mowiac, ze majaczylem. Na pewno moj umysl popadl w majaczenia. Wygladalo, jakby on rowniez zapadl w sen - w jej umysle pojawily sie jego niepewne, przytepione mysli. W jaskini zrobilo sie teraz duzo ciemniej; ognisko B.J. dogasalo; rozpalona galazka trzasnela i pekla na dwoje, rozsiewajac kilka ostatnich iskier. Przez szczeline w krystalicznym skalnym sklepieniu widac bylo, jak zamigotala gwiazda, ktora wygladala jak zamrozone oko w kamiennym oczodole. -Tajemniczy - B.J. przypomniala Mistrzowi. - Znalazles rozwiazanie? -Pamietam - "ton" Radu wskazywal teraz na wieksze skupienie. - Ale mylisz sie, ja juz mam rozwiazanie, lecz go ci nie przekazalem. Musze go zobaczyc - porozmawiac z nim swoim wlasnym glosem - niech tu sie zjawi, gdzie beda w stanie ocenic jego wartosc... czy tez niebezpieczenstwo z nim zwiazane. Ale jeszcze nie teraz. Nie przez chwile. A moje rozwiazanie brzmi: Ma jakies biezace sprawy, jak mowisz. Niech sie nimi zajmie. Przez rok, nawet dwa lata. Chce szukac zaginionej zony i dziecka? Niech szuka! Jest sprawny, ma wiele umiejetnosci. Wysmienicie! Wykorzystamy je. Uzgodnilismy, ze moi wrogowie mnie szukaja. Dobrze, niech ten tajemniczy Harry Keogh poszuka ich! Niech ich dla nas znajdzie. Kiedy nie beda chcieli przyjsc do mnie, zawsze moge pojsc do nich! I jak ci sie podoba rozwiazanie? -A co bedzie, jak przyciagnie do ciebie ich uwage? - No nie! Zawsze mialem skupiona na sobie ich uwage! Szukali mnie od bardzo dawna! I jak zawsze bede polegal na tobie, bedziesz ich trzymala z dala ode mnie. -A jesli narazi sie na niebezpieczenstwo czy nawet da sie zabic? -A co to nas obchodzi? Czy tez raczej co mnie to obchodzi? Bo najwyrazniej ciebie obchodzi bardzo. Ale rozumiem. Pytasz: po co poswiecac cennego sojusznika? O to chodzi? Coz, rozumiem, ale po pierwsze: nie potwierdzilismy jego wartosci. To moze byc ostateczna proba. Po drugie: jesli on rzeczywiscie jest moim Czlowiekiem O Dwoch Twarzach - Tajemniczym z moich snow - to nie ucierpi. Bo niby jak moze ucierpiec i jednoczesnie pojawic sie przy mym powrocie? -Ale... zanim ich wyszuka - Drakulow i Ferenczych -musi o nich wiedziec. A zawsze zabraniales mi o nich mowic. A skoro ty, moj Mistrzu, skrywasz sie przed swiatem, to oni na pewno tez, inaczej zaalarmowaliby ludzi o naszym istnieniu! -Dobry argument. (Radu byl z niej szczerze zadowolony.) Ale nieprawdziwy. Czy myslisz, ze pozwolilbym komus pojsc w swiat z taka wiedza bez przejecia nad nim pelnej kontroli? Oczywiscie, ze nie! Mowilas, ze jest zniewolony. Prawda to? -Uwiedziony - potwierdzila. - A teraz jeszcze uzalezniony od twego wina. Nic o tobie nie wie, ani o mnie, poza tym, ze jestem niewinna, jestem jego przyjaciolka i byc moze kiedys... -Kochanka? Milczenie B.J. mowilo za siebie. -Wszystko zmierza ku dobremu. Mowie ci, Bonnie Jean, gdyby nie byl twoim kochankiem czy tez przynajmniej nie pretendowal do tej pozycji, to nie bylby tym, o kogo chodzi. Co oznacza, ze nie bylby wlasciwym czlowiekiem! -A jesli bedzie... pretendowal? -Co? I mialbym cie wyslac na kurestwo w moim imieniu? (Ale widzac jej zmieszanie...) O, cha, cha, cha, cha! I powiedz mi teraz, ze nie masz swego rozumu i we wszystkim kierujesz sie moimi wskazowkami. (Kiedy smiech umilkl, pozostala ironia palila jak kwas.) Ha! Ty wiesz, jak nie znosze klamcow! -Ty... igrasz ze mna - wyjakala. - To... to jakas gra slowna. Z pewnoscia! -W istocie! - warknal Radu. - Ale jak sie nie potrafi, to sie nie gra! A juz na pewno nie ze mna... B.J. czekala, starajac sie opanowac drzenie, az w koncu Radu sie odezwal: - No dobrze. Czy nie mialem przeczucia - wiecej niz przeczucia - ze uzylas na nim swych kobiecych sztuczek, swego czaru? Lepsze niz zatrute wino? Inne sposoby na zniewolenie mezczyzny? Tak, ale uzywaj swych sztuczek na nim, Bonie Jean, a nie na mnie! -Tak, moj panie - sklonila glowe. -Zrob to wiec, a nastepnym razem zameldujesz mi, jak poszlo. -Tak, moj Mistrzu - skulila sie cala. -I, Bonnie Jean, zrob to bez wina. Jesli go przyzwyczailas do niego, to go odzwyczaj. Niewatpliwie spelnilo swoje zadanie, ale z tym teraz koniec. Chce czlowieka, a nie gabki. I w koncu - gdybys go jednak uwiodla, albo on uwiodl ciebie, cokolwiek - jedno ostrzezenie: Dopilnuj, dopilnuj starannie, zeby nic z ciebie, z nas, nie przedostalo sie na niego. Pamietaj, jest to najwazniejsza sprawa. Poniewaz kiedy do mnie przyjdzie, musi byc calkowicie ludzki -caly. -Rozumiem. -Niech sie wiec tak stanie. A teraz milych snow, moja Bonnie. -A ty... moj... moj Mistrzu. (Jego ostatnie slowa byly rozkazem, gdyz byla w jego mocy. B.J. juz ziewnela i zamknela oczy.) A kiedy odplywala w niebyt i wiedzial, ze juz go nie slyszy, pomyslal: Tak, slodkich snow, Bonnie Jean. Bo jesli wstane - czy tez kiedy wstane - nie wyspisz sie, bo ofiaruje ci taka noc, ktorej nie jestes sobie w stanie wyobrazic. Noc, za ktora warto umrzec! Przynajmniej niektorzy z nas... B.J. obudzila sie szarym switem, przebrala sie i zobaczyla, ze swieza rana goi sie i krew przestala cieknac. W plecaku miala kawal ugotowanego miesa od Starego Johna. Zapila je mocna herbata i tak zjadla sniadanie. Nastepnie oczyscila ssawke Radu i odlozyla ja na miejsce. Powinna sie tym byla zajac wczoraj, ale byla zbyt zmeczona. I w koncu byla gotowa do drogi. Kiedy wychodzila z gawry, psychiczny eter milczal i nie czula emanacji swego Mistrza. Zapadl w swoj odwieczny sen. Kiedy wchodzila pod gore, miala wspanialy nastroj i cieszyla sie sama wspinaczka. Kiedy schodzila - poszla latwiejsza droga - jej nastroj sie zmienil i postanowila, ze musi wiele rzeczy przemyslec... oczywiscie odnosnie polecen Mistrza. (O tak, bo wciaz byla zbyt blisko niego, by pojawily sie... inne mysli.) Zamyslona, skolowana pod wieloma wzgledami w koncu porzucila inne rozwazania i skupila sie na zejsciu. Bonnie Jean nie byla naiwna - jak mogla byc po tylu latach? - ale byla zniewolona, zaczarowana. Radu trzymal ja w swej mocy, tak jak ona trzymala Harry'ego Keogha. A jako jego niewolnica, musiala go we wszystkim sluchac. Lecz jako Dama Wampyrow?... Tylko ze ta mysl nie mogla sie pojawic w jej umysle, wiec porzucila ja... ...Az w poludnie, kiedy wrocila juz do domu Starego Johna, to on zauwazyl plame krwi na opatrunku i zmienil jej go. Tym samym przypomnial jej. -No, Bonnie Jean! - wykrzyknal. - To tylko lekkie zadrapanie. Naciagnelas sobie lekko, to wszystko. Ale... nigdy nie widzialem, zeby sie na kims tak goilo! Na pewno nie zacielas sie tym razem za gleboko? -Tak gleboko jak zwykle, John - powiedziala i dodala w nastepnym zdaniu: - Ale na nas sie szybko goi. To nasza cecha - twoja tez! -Tak, ale nigdy mi sie to nie podobalo! - Cofnal sie o krok w podziwie dla niej i otworzyl usta. Po czym dodal zarliwie: - Ale nic ci przeciez nie obiecywal. I wiemy od dawna, ze predzej czy pozniej... -Pozniej, John, pozniej! - syknela nagle rozzloszczona, ale zarowno na niego, jak i na siebie. - Kiedy powstanie... kiedy on powie, nie wczesniej. Wiec nie mow tego, nawet tak nie mysl! -Nie, nie! - zamrugal gwaltownie powiekami, oblizal usta i spojrzal na nia z ukosa. - Masz racje, oczywiscie, ze tak, ale... -Zadnych ale, John! - ostrzegla go. - Nie ma zadnych ale. Mowilam ci: nawet tak nie mysl, bo ja bym sie nie osmielila! Ale pozniej w mikroskopijnej lazience, po kapieli i nalozeniu dyskretnego makijazu: B.J. zatrzymala sie w pol gestu, nastepnie stanela w bezruchu przed niewielkim lustrem. Wczesniej nie przejmowala sie lustrami, nigdy nie stanowily problemu. Ale teraz, po raz pierwszy... czy cos bylo nie tak? Albo tak, ale inaczej? Wpatrywala sie teraz intensywniej w swoje odbicie. Srebrne nitki we wlosach. Nie przedwczesna siwizna, lecz naturalna barwa wilczego futra. Nie byla to siersc, tylko wlosy, choc wilczego umaszczenia. O wiele bardziej wilczego niz uprzednio. I oczy: skosne z zolta obwodka na zrenicach. I uszy: wczesniej elfie, szpiczaste, a teraz... dluzsze? I kiedy wyciagnela reke z chusteczka, by zetrzec szminke z koniuszka zeba... zeby tez dluzsze? A za zebami... B.J. wstrzymala oddech i wysunela jezyk - wysunela jak waz. Rozdwaja sie jej jezyk! Nie calkiem, ale troche. Rozdwajal sie na koniuszku, bez watpienia. I nagle jej krew zawrzala w zylach, spiewajac dziwna, dzika piesn. Taka, ktorej nie mogla sie wazyc zaspiewac! Pamietala, z jaka latwoscia zmienila sie przed Harrym Keoghiem. I teraz wiedziala, ze moze to zrobic. Och, potrafila to juz wczesniej, lecz tylko w czasie pelni. Teraz najwyrazniej mogla to zrobic kiedykolwiek. Wylacznie za sprawa woli. Stojac tam, przed lustrem, usunela siwizne z wlosow, nakazala jezykowi wrocic do ludzkiej postaci i nakazala oczom i uszom odzyskac dawny ksztalt. Czy staly sie... normalne? Coz, tak, przynajmniej w ludzkich kategoriach... Przespala cale popoludnie. Nie musiala, ale zmusila sie do snu. W ten sposob zeszla Staremu Johnowi z drogi - nie mogl jej o nic pytac, a jej nie kusilo, by rozmyslac czy eksperymentowac. Wyruszyla w droge, kiedy zapadla noc, z Johnem jako obstawa w rozwalajacym sie gruchocie, ktorego mial od lat, wykonujacym to samo zadanie, jak jej dziewczyna dwie noce wczesniej. Po przejechaniu Pitlochry zobaczyla dwukrotne mrugniecie swiatlami i jego samochod szybko zniknal we wstecznym lusterku. Zostala sama i wracala do domu. Nie miala czasu do stracenia, bo wydala trzy tygodnie wczesniej "Tajemniczemu" Harry'emu Keoghowi dokladne polecenie, by zadzwonil do niej jutro wczesnie rano przed wyruszeniem w droge. Wtedy spodziewala sie, ze zastanowi sie dobrze, co miala z nim poczac, i tak tez zrobila z niewielka pomoca Psiego Lorda Radu. Teraz miala dla niego o wiele wazniejsze polecenia do przekazania i musiala porozmawiac z Keoghiem, zanim rozpocznie poszukiwania za granica, ktore od tej chwili beda bardzo wazne i jeszcze bardziej niebezpieczne. Ale nie mogla opuscic jego telefonu tak blisko pelni, bo byla to ostatnia okazja do porozmawiania z nim, az do nastepnego miesiaca, nastepnej pelni. Pelnia miala nadejsc za kilka dni i B.J. czula, jak sie zbliza, absorbujac jej umysl. Ale teraz wystapily nagle komplikacje w tym, co kiedys bylo dlugotrwala niezmienna rutyna -Harry Keogh i fakt, ze Radu stal sie wobec niej... ordynarny? Na pewno niecierpliwy. Zmiany, jakie zachodzily w niej samej, z ktorych zdawala sobie coraz dobitniej sprawe. I nieznajomy obserwator, ten niewolnik Drakulow lub Ferenczych. Wszystko to spoczywalo na barkach B.J. Kiedys nie bylby to problem. Powinna poradzic sobie z tym i jeszcze innymi sprawami. Radzila sobie z wieloma problemami przez dziesieciolecia. Ale jej organizm, procesy myslowe, emocje zwiazane z mutacja przechodzily ciezkie dni. I nawet jesli Radu nie wyczuwal tego jeszcze - nawet jesli temu zaprzeczal - to B.J. wiedziala, co sie z nia dzieje. Ale ona rowniez musiala temu zaprzeczac... lub wyprzec sie jego! A po tym calym czasie, to ostatnie bylo nie do pomyslenia. Nie mogla sie skoncentrowac na drodze, na kierowaniu -zbyt luzno trzymala kierownice, a czasami zbyt nerwowo nia szarpala. Przy gorskich serpentynach i nierownej nawierzchni rozwinela za duza szybkosc. Kiedy pekla opona, mogla jedynie wdusic hamulec, zanim samochod stoczyl sie z drogi, przebil przez ogrodzenie, wpadl maska w trawiasty dol i walnal z impetem, zatrzymujac sie na kamieniach mulistego strumienia. Podczas uderzenia glowa B.J. poleciala do przodu i walnela z duza sila w srodek kierownicy...I przez jakis czas wszystko ucichlo... A wiec moze Radu mial racje. Bo czy takie lekkie uderzenie byloby w stanie powalic prawdziwa Dame Wampyrow? Kiedy B.J. zdala sobie sprawe, ze to jej wlasna mysl, poczula czyjas reke manipulujaca przy jej ramieniu przez roztrzaskana szybe po stronie kierowcy. A kiedy reka objela ja za szyje w poszukiwaniu pulsu, szarpnela sie i warknela: No co? Po czym przytomniejszym, a nawet nieco obolalym glosem -czujac bol w szyi i glowie i mruzac oczy w swietle poranka -spytala jeszcze raz: C... co? Musiala byc szosta lub wpol do siodmej. Byla nieprzytomna wiele godzin! Policjant stal obok samochodu po kostki w zimnej wodzie strumienia. Mial mine pelna troski. -Niech sie panienka nie rusza - powiedzial. - Zadzwonimy zaraz po pomoc. Zaraz sie pani stad wydostanie. Byl blizszy prawdy niz przypuszczal! -Nic... mi nie jest - powiedziala B.J., rozpinajac pasy bezpieczenstwa i chwytajac za klamke drzwi, ktore ustapily od razu. - Nic mi nie jest. Jestem tylko troche roztrzesiona to wszystko. Bylo ich dwoch, drugi wyszedl z samochodu i teraz zsuwal sie po skarpie. Pomogli jej wyjsc na droge i wsiasc do radiowozu. -Od jak dawna pani tu jest? Nie znalezlibysmy pani, gdyby nie przewrocone ogrodzenie. Zabierzemy pania do miasta, do lekarza. - Kierowca spojrzal na nia odwracajac sie do tylu. - Ten pani siniak... -To tylko siniak - powiedziala mu z usmiechem. - Prosze posluchac, naprawde nie potrzebuje wizyty u lekarza. Nic mi nie jest. Co do samochodu - opona pekla. Ale jesli naprawde chcecie mi panowie pomoc, to zabierzcie mnie do Perth, skad bede mogla wziac taksowke. Mam umowione spotkanie w Edynburgu i juz jestem spozniona. Popatrzyli po sobie. B.J. wygrzebala z kieszeni papiery wozu. -Oto dokumenty - powiedziala. - Ubezpieczenie do spisania. Wynajelam ten samochod. Moze wyswiadcza mi panowie przysluge i ich zawiadomia. To w koncu ich... rupiec! Oni musza go odholowac. Moje nazwisko i adres widnieja na umowie, gdyby chcieli sie panowie skontaktowac ze mna pozniej. Jeden z funkcjonariuszy podrapal sie po glowie. -Jak na kogos, kto mial wypadek, to bardzo jest pani zwawa! -Wypadki chodza po ludziach! - warknela B.J i zagryzla wargi. - Prosze posluchac, naprawde sie spiesze. Przepraszam, jesli wydaje sie panom niewdzieczna... Za pozno. Zachowywala sie zupelnie nie tak, jak powinna, i przeprosiny na nic sie tu nie zdaly. Na posterunku policyjnym w Perth zanotowali jej zeznania i wyslali ja do lekarza, wylacznie dla wlasnego swietego spokoju. Co znaczylo, ze dopiero po dziesiatej mogla wezwac taksowke i ruszyc w dalsza droge... 3. Obraz umyslu, zdjecie przyszlosci Na wypadek gdyby obserwowano jej mieszkanie, Bonnie Jean zatrzymala taksowke o dwiescie metrow od lokalu, zaplacila za kurs, poszla, czy tez raczej pognala, do domu. Bylo nieco po poludniu, padalo i mocno wialo. Pedzac po sliskim chodniku, pomyslala msciwie: Niech mnie, rzeczywiscie -pierdolone miasto wichrow!Wsciekla dopadla baru. Byla zla glownie na siebie, ale rowniez na to, jak wszystko sie wali. Musiala wywolac jedna ze swych dziewczat z sypialni, skad ta miala obserwowac ulice, by ja wpuscila! -Nie widzialas, jak przyjechalam? -Ja... ja bylam w toalecie - powiedziala dziewczyna. Dwie inne dziewczyny bedace w poblizu baru, widzac przybycie B.J., stawily sie w barze, kiedy suszyla recznikiem wlosy. -Widzialyscie cos? - Wpatrywala sie w nie. - Co z obserwatorem? Wrocil? A Harry Keogh? Znalazlyscie go? - Ale widzac ich niepewne miny, powiedziala: - Uprzatnijmy te bude, poukladajmy wszystko. Otwieramy wieczorem. Jesli bedziemy mialy zamkniete, tylko zwroci to czyjas uwage. Rozdam wam prace, jak tylko sama sie pozbieram. - I w koncu ruszyla do schodow. - Byly jakies telefony? -Kilka - powiedziala dziewczyna z sypialni. - Sa nagrane na sekretarce. Nie przesluchiwalam. Nie kazalas mi... B.J. popedzila przez bar i po schodach do sypialni. Byly trzy telefony od stalych klientow, ktorzy chcieli wiedziec, kiedy znow otworza, i jeszcze dwa, ktore nic nie wnosily, ale kolejny i ostatni - byl od Harry'ego: - B.J? - (Mial niepewny, zbolaly i obcy nieco glos.) -Powiedzialem, ze zadzwonie, zanim wyjade. No to dzwonie. Staralem sie dodzwonic do ciebie ze dwa razy, ale nic to nie dalo. Chyba bylo za wczesnie. Przepraszam za to. No to wroce za jakis miesiac, nie wiem dokladnie. Tak, za mniej wiecej miesiac. Naprawde nie wiem, czemu ci zawracam glowe. No, to tyle... - Ale po dluzszej przerwie: - A wlasnie, to twoje greckie wino... jest niezle. Coz, powiedzmy, ze ma wyszukany smak, no nie? Ale doskonale sie po nim spi, kiedy mysli rozlaza sie jak robactwo! Wiesz, jak to jest? Nie, chyba nie wiesz... (Znow przerwa.) - Odezwe sie... - i znow zalegla glucha cisza, az telefon umilkl. -Cholera jasna! - zaklela B.J., wzdychajac gleboko, po czym zaczerpnela gleboki haust powietrza, jakby po raz pierwszy tego ranka przypomniala sobie o oddychaniu. Zrobila wdech... i nie wypuscila powietrza. Co znowu?... Zapach wody kolonskiej? Old Spice? Woda Harry'ego? Na pewno. Ale czy mogla sie utrzymywac az tak dlugo, od jego ostatniej wizyty? Tylko ze... tutaj go nie bylo. Nie bylo go w jej sypialni! Czy to mozliwe, zeby jego glos pachnial na odleglosc. Niech to szlag, przeciez to czula wyraznie - jego, a nie jego wode! Byl tak realny, tak namacalny, pojawil sie w jej umysle... I w jej pokoju? Oczy B.J. nagle zwezily sie w dzikie slepia w ponurym zaciszu jej pokoju, gdzie kotary byly zaciagniete, a deszcz bebnil o szyby na zewnatrz. Poruszyla nozdrzami, miotala wsciekle glowa na prawo i na lewo! Weszyla, tropiac obecnosc czlowieka, jego zapach, jego trop. Ale tu, w jej sypialni... gdzie nigdy go nie bylo? Naprawde? Zbiegla na polpietro do salonu. Nic! Nie bylo tu jego zapachu, a jesli byl, to ledwo sladowy. Moze i tu byl, ale nie zatrzymywal sie. Poszedl... do jej sypialni! Znow wbiegla po schodach. I znow to poczula... jak znajomy zapach unoszacy sie w powietrzu. Jego zapach i slodki ludzki zapach dziewczyny, Jej i jego. B.J. zawolala, wrzeszczac co sil w dol klatki schodowej: - Moreen! Chodz tutaj! Ale juz! Przyszla zdziwiona, przestraszona, zaskoczona. B.J. zlapala ja za ramiona i potrzasnela nia. -Byl tutaj! Byl tu - z toba! - Kto? Ze mna? - Moreen byla rudowlosa pieknoscia mniej wiecej w wieku dwudziestu dwoch, dwudziestu trzech lat. Otworzyla szeroko piekne zielone oczy ze zdziwienia. W koncu wyrwala sie. -B.J., nikogo tu nie bylo. Przynajmniej kiedy ja tu bylam! - I zatrzesla sie na jej widok. - Wygladasz... jak dzikie zwierze! I B.J. wiedziala, ze tak wlasnie bylo. Ale przynajmniej mozna bylo nad tym zapanowac. Wziela sie w garsc, opanowujac wszystkie uwidocznione wczesniej cechy, nastepnie opadla na lozko. -Byl tutaj - powiedziala glownie do siebie. - Moze nie z toba, skoro tak mowisz. Ale tu, to pewne. -Obserwator? - Moreen byla na serio zadziwiona. - Myslisz, ze moglabym zaprosic...? B.J. potrzasnela przeczaco glowa. -Nie, nie obserwator. Cholera, nawet nie wiemy, czy ten obserwator istnieje, nie na sto procent! Przyjelam relacje Harry'ego Keogha za dobra monete. To o nim mowie. O nim, o tym samym Harrym Keoghu, ktory zamiatal podloge Duzym Jimmym tamtego wieczora! -O tym, ktorego szukamy? B.J. odslonila zeby. -Wszedzie czuje jego zapach. -No to sie mylisz. - Dziewczyna potrzasnela energicznie glowa i usiadla na krzesle przy lozku. B.J. usiadla, znow wziela Moreen za ramiona, tym razem delikatniej. -Posluchaj, to wazne. Czy bylas tu przez caly czas? -Alez nie, oczywiscie, ze nie. Jak niby moglam byc tu caly czas? - powiedziala dziewczyna i wzruszyla ramionami w obronnym gescie. - Musze przeciez cos jesc, spac, zajmowac sie rozmaitymi innymi rzeczami. Ale kiedy bylo wazne, zebym tu byla, to bylam. -Kiedy bylo wazne? Dokladnie kiedy? -Siedzialam przy oknie - dziewczyna wskazala okno -och, do drugiej czy wpol do trzeciej codziennie, patrzac na droge. I nie masz pojecia, jakie to jest nudne zajecie, B.J. Ale i tak to robilam, dla ciebie. -I potem szlas spac? Gdzie i na jak dlugo? -Owijalam sie w zapasowy koc w barze obok jednego z tych wielkich grzejnikow. -Na dole, na pewno? - Tak. -A gdyby sie ktos pojawil? -Ale wlasnie dlatego spalam na dole! - Moreen byla bliska placzu. - Kazdy wlamywacz czy intruz musialby przejsc kolo mnie. Nie spie gleboko, wiec bym go uslyszala. Ale wstawalam co rano o wpol do siodmej i wchodzilam na gore, zeby sprawdzic, czy nikt nie obserwuje lokalu rankiem - tego ranka szczegolnie... B.J. szybko to wylapala. -Czemu? Co bylo takiego niezwyklego w tym poranku? -Byly dwa telefony. Slyszalam dzwonek, zanim wlaczyla sie sekretarka. Pamietam nawet, jak sprawdzalam czas. Pierwszy telefon zadzwonil okolo wpol do szostej, a drugi jakies pietnascie minut pozniej. Ten drugi jeszcze bardziej mnie rozbudzil. Rzucalam sie i wiercilam troche, potem lekko przysnelam na kilka minut. Ale okolo szostej wydawalo mi sie, ze cos uslyszalam. -Co uslyszalas? - B.J. wzmocnila uscisk. -Slyszalam, jak deski skrzypia, gdzies tam w gorze. Ale wialo i padalo i pomyslalam, ze to tylko skarzy sie stary dom. B.J. zastanowila sie nad tym. Harry mogl dzwonic z kazdego telefonu. Nawet z budki na ulicy. Zadzwonil dwa razy, nikt nie odebral, dal za wygrana i stawil sie osobiscie. Ale jak zdolal przejsc obok Moreen? I co wazniejsze, czego chcial? Nagle odpowiedz pojawila sie jak na zawolanie. Tak prosta, jak jego glos nagrany na sekretarce... -Idz na dol i pomoz innym - powiedziala podnoszac sie. - Prze... przepraszam, bylam taka wzburzona i krzyczalam na ciebie. Przepraszam. Pozniej wszystko poukladamy w calosc, to wszystko. Rozumiesz? Dziewczyna wygladala na zmartwiona. - B.J., czy my mamy jakies klopoty? - Nie, nic mi o tym nie wiadomo - potrzasnela glowa. - Rob, co powiedzialam, i nie przejmuj sie. Ale kiedy tylko dziewczyna wyszla, B.J. odwrocila sie w strone lozka, siegnela pod spod i wyciagnela tekturowa skrzynke wina na dwanascie butelek. W ostatnim rzedzie tkwily trzy butelki jej greckiego wina. Tak, trzy, ale B.J. wiedziala, ze powinny byc cztery! No tak, sama go w to wciagnela, tego tak bardzo utalentowanego pana Harry'ego Keogha, "tajemniczego" pana Keogha! I im dluzej go znala, tym bardziej wydawal sie i tajemniczy, i utalentowany... Nie minal miesiac, jak Harry wrocil - po dwudziestu pieciu dniach. I B.J. nie musiala sie martwic oduczaniem Harry'ego picia jej wina - wlasciwie wina Radu - poniewaz Harry sam sie oduczal, czy tez staral sie oduczyc, i nawet mu dobrze szlo. Pozwalal sobie na jeden tylko lyk przed snem. Staral sie zapijac wino innymi trunkami. Jednym z nich byl Jack Daniels Old No. 7: alkohol wysokiej jakosci, ktorego moc powinna przytlumic chec wypicia kazdego wina. Ale ten produkt B.J. byl zdecydowanie... och, byl inny! Bardzo odpowiadal Harry'emu smakowo - czy tez Alecowi Kyle'owi, obojetnie. Jedynym jego minusem bylo to, co z nim wyprawialo: bolaly go oczy, zasychalo mu w gardle, kolatala mu sie glowa - mial wszystkie objawy ciezkiej grypy, na ktore, jak sie zdawalo, bylo jedynym lekarstwem! Mozna to bylo okreslic jednym slowem: uzaleznienie, z czego Harry bardzo szybko zdal sobie sprawe. Dlatego pil je wylacznie na noc i to po malym lyku. Jednak nawet w takich dawkach mialo wplyw na jego poszukiwania. Tylko ze (z czego zdal sobie sprawe pod koniec trzeciego tygodnia, po czterech dniach spedzonych w Seattle w stanie Waszyngton w Stanach Zjednoczonych) jego poszukiwania to byl zart. I to zart, ktory robil sam sobie. Oczywiscie majac do dyspozycji Kontinuum Mobiusa - na swoje rozkazy - nie musial zostawac w Seattle. Mogl przybywac i odchodzic zgodnie z zyczeniem, spiac co noc we wlasnym lozku w Bonnyrig. Ale nie takie mial zyczenie. Prawde mowiac, stary dom - w ktorym mieszkala jego zmarla, ukochana matka, a morderca o czarnym sercu, jego ojczym Wiktor Szukszin, pozniej zyl, az w koncu dopadla go przeszlosc i Harry - byl smutnym miejscem, ponurym i pelnym zlych wspomnien. Duzo wody w rzece uplynie, zanim Nekroskop, jesli w ogole, nazwie go swoim domem w najprawdziwszym znaczeniu tego slowa. Dlatego tez wynajal tak zwany "Dom na lodzi" na wybrzezu Seattle, placac z gory miesieczny czynsz za o wiele mniejsze wygody i niemal polowe przestrzeni, jaka zajmowal w starym mieszkaniu z Brenda w Hartlepool za... za starych czasow. Ale to mieszkanie wiazalo sie z jeszcze gorszymi wspomnieniami niz dom w Bonnyrig i z tego powodu sie go pozbyl. Zastanawial sie nad wynajeciem pokoju w hotelu lub apartamentu. Czemu nie? Mogl zupelnie spokojnie zamieszkac w najwspanialszym hotelu, jesli tego by zapragnal, i rownie latwo zniknac bez placenia rachunku, majac do dyspozycji drzwi Mobiusa. Tylko ze nie pasowal do hoteli. Ale "stare czasy" wydawaly sie teraz takie odlegle! Tak, to zabawne... dla czlowieka, ktorego bezcielesny, metafizyczny umysl mial niegdys dostep do calej przeszlosci, calej przyszlosci i calej przestrzeni, w jakiej mogl zyc i badac, w nieskonczonosci istnien! A najzabawniejszy czy tez najbardziej ironiczny byl fakt, ze wciaz posiadal do nich dostep, lecz nie mogl z tego korzystac. Nie mogl wykorzystac tego na swoja korzysc. Nie, dopoki nie odnajdzie Brendy i dziecka. Przeszlosc? To juz zamkniety rozdzial. Nic z przeszlosci nie bylo mu w stanie teraz pomoc, nawet gdyby mial do tego dostep. Ale nie mial i to tez bylo dziwne. Bezcielesny mogl sie zmaterializowac w czasie. Ale gdyby sie teraz tam przeniosl, bylby jak zabawka w jezdzacej w kolko kolejce - lub w "osemke" - i nie moglby sie zatrzymac i mijalby poszczegolne stacje, nie mogac na nich wysiasc. Co do przestrzeni - ktora oznaczala doslownie wszystkie miejsca, wszystkie punkty na mapie, na swiecie - coz, mial do nich dostep, oczywiscie. Ale byly ich miliony, a Brenda z dzieckiem byla tylko w jednym z nich. A w ktorym - nie wiadomo? Ogromna Wiekszosc nie byla w stanie mu pomoc, bo nie miala kontaktu z zywymi poza Harrym. A zyjacy?... Zyjacy, specjalisci z Wydzialu E - esperzy Darcy'ego Clarke'a - powinni byli dac mu jakies wskazowki. A jednak nie powiedzieli mu nic. I wierzyl im - po prostu nie wiedzieli. I w jakim punkcie sie znalazl? Jakie mial szanse? W najlepszym razie niewielkie. Byl jednak w Seattle w stanie Waszyngton w USA (nie potrafil okreslic dlaczego), teoretycznie "szukajac" dwojki ludzi, ktorzy byli lub powinni byc mu najblizsi. Ale nawet tego nie byl do konca pewien! Ze kochal Brende? Ale ona go nie kochala, nawet go nie znala w obecnej postaci! Czy kochal dziecko? Malego Harry'ego, ktory wiedzial wiecej niz on sam o wszystkim, co uczynilo go takim, jakim byl? A jednak Harry musial ich odszukac, przynajmniej po to, by dowiedziec sie, dlaczego go opuscili. Nie, nawet nie to, bo wiedzial dlaczego: bo nie byl soba i z powodu tego, ze to, co zrobil - i co jeszcze zrobi - jest niebezpieczne. Dziecko kochalo swoja mamusie, to wszystko, tak jak Harry kochal swoja. Tylko ze to dziecko nie pozwoliloby, zeby cokolwiek stalo sie Brendzie. A te cale "poszukiwania". Jeden wielki zart! Mialy jeszcze jakis sens w Anglii. Blisko ulubionych miejsc Brendy, gdzie byla bardziej realna, bardziej osiagalna. Jej obecnosc tutaj zdawala sie niemozliwa. Sprowadzaly sie do tego, ze Harry w obcym ciele wloczyl sie po obcym kraju, w obcym miescie, uporczywie starajac sie natknac na osobe, ktora robila, co mogla, by go uniknac! A bylo jeszcze z milion miejsc, w ktorych moglaby to robic. A poza tym wszystko bylo jeszcze bardziej niejasne z powodu tego, ze podle sie czul... Moze gdyby nie skonczyl tego wina B.J., to zostalby jeszcze dluzej, nie robiac nic. Ale zaczelo wygladac na to, ze to nie tylko jej wino roztoczylo nad nim swoj czar, poniewaz myslami coraz czesciej wracal do B.J. - bylo w niej cos urokliwego, jak obietnica, ktora zlozyl, albo tez zlozyla ja ona. A moze niewypowiedziana obietnica, ktora chcial, zeby zlozyli razem. Harry nie byl zachwycony, ze ukradl wino B.J., ale tak czy inaczej wiedzial, czy tez mial nadzieje, ze nie zrobi tego wiecej. Przy odrobinie szczescia pozbyl sie juz go z organizmu. A prawde mowiac jego problem - jego alkoholizm lub tez Aleca Kyle'a - zawezil sie do jednego. Poniewaz stalo sie jasne, ze Nekroskop nie mogl ani tez nie chcial pic zadnego innego alkoholu. Nie bylo sensu, poniewaz nie wywieral na niego zadnego lub tez wywieral minimalny efekt, chyba ze spozywal go w wielkich ilosciach. Wiec moze wrocil tym razem do domu, by byc blizej B.J. i jej wina? Niezla kombinacja! A coz to w ogole byl za alkoholizm, do diabla? Czy mozliwe, ze nalogowy palacz uzaleznia sie tylko od jednej marki? A jesli przestana ja produkowac? Co by bylo, gdyby skonczyl ostatnia paczke marki X? Nigdy juz by nie zapalil papierosa? Nekroskop nigdy nie slyszal o czyms takim. Ani tez jego mama. - Przemysl to - powiedziala mu. - Dowiedz sie, z czego sie sklada. Moze jest na to jakas odtrutka. Harry siedzial na brzegu rzeki, tam, gdzie sie zmaterializowal. Bylo to pierwsze miejsce, ktore odwiedzil po powrocie. Bylo tuz po szostej rano w Seattle, gdy sie obudzil. Uniosl glowe i spojrzal na pusta butelke stojaca na szafce przy wezglowiu lozka. Na pusta butelke i pusty kieliszek. I pierwsza mysl byla taka, ze skonczylo sie wino i nie zostalo nic na dzis wieczor. W jakies dwadziescia minut umyl sie, ogolil i wyszorowal porzadnie zeby, kiedy odwazyl sie juz wlozyc cos do ust, po czym ubral sie w dwie minuty. W Szkocji bylo juz po poludniu. Przyzwoicie cieply, wiosenny dzien: slonce swiecilo, ptaki cwierkaly i w ogole... a Harry czul sie paskudnie. -Mobiusem wleczony! - wymamrotal i od razu ugryzl sie w jezyk. Nie powinien mowic o tym z nikim, a jesli chodzi o zmarlych, nawet myslec o tym. Nawet przy swojej mamie. Musial nauczyc sie powsciagac swoje mysli o... o takich sprawach. -Bzdury! - odparla mama, mowiac o komentarzu, a nie o jego troskach zwiazanych z pojawieniem sie tej nazwy w jego myslach. - To nie ma nic wspolnego z podrozami! Masz kaca, to wszystko! Z radoscia przyjal zmiane tematu. -Prawdopodobnie tak. Tylko ze nie mija. -Wiec zrob tak, jak ci radzilam! A poza tym jak sie skonczylo, to sie skonczylo. I dzieki Bogu. -Ale wiem, gdzie jest tego wiecej. - I znow pomyslal, ze powinien byl sie ugryzc w jezyk, bo spadla na niego jak jastrzab! -Nie ruszaj tego, Harry! Tylko tyle moge ci powiedziec. Masz rozum, a tym samym masz zdolnosc wyboru: byc alkoholikiem lub nie. Tak albo tak. Twoj wybor. Nikt nie moze ci zakazac picia, ale jednoczesnie nikt cie nie moze do tego zmusic! Ale w zakamarkach umyslu Nekroskopa cos z niego szydzilo. -Naprawde? - Harry nie wiedzial, z czym to sie wiaze, wiec zignorowal te mysl. - Tak czy inaczej - powiedzial glosno - robie, co moge - walcze z tym. To taka skaza na moim mozgu - czy tez Aleca Kyle'a - musze ja wymazac. To cos, co mi zostawil, tak jak swoja prekognicje. Ale zdaje sie zaczynam sie do tego przyzwyczajac. I jesli nie bede tego drazyc, nie bede sie temu poddawac, to... bo ja wiem, zniknie? Jestem pewien, ze to tylko kwestia czasu. -Jego prekognicja? - powtorzyla za synem, tak samo ochoczo zmieniajac temat jak on. - No to czy miales jakies wizje? -Nie - Harry potrzasnal glowa. I w tym momencie zatoczyl sie i zlapal korzen drzewa, by nie spasc z brzegu! Poniewaz pytanie mamy wywolalo cos -obraz zamazany, jak sie wydawalo, mentalnymi zakloceniami - az Nekroskop zdal sobie sprawe, ze widzi burze sniezna! Zamarzniety jednostajny krajobraz w jednej barwie, jak dach swiata, i wielka przestrzen masywu gorskiego na tle szarego nieba zasnutego chmurami az po horyzont. Bylo zimno - bardzo zimno - tak realne uczucie, ze Harry czul niemal ukaszenia mrozu; a snieg padal wokol jak miliony ostrych wloczni wwiercajacych sie w jego cieplo, by po wyladowaniu na nim tworzyc coraz grubsza warstwe na jego jestestwie, jego umysle, jego psyche... ...I obraz zniknal, a on wciaz sie trzasl i zataczal, az glos zmarlej matki zawolal w jego umysle: Harry! Co na litosc...? Ale powinna byla zawolac "gdzie"? Poniewaz Harry nie widzial niczego podobnego na calym swiecie, nawet sobie tego nie wyobrazal. Lapal gwaltownie powietrze, nie do konca wierzac, ze jest cieplo i ze wciaz swieci slonce. To bylo takie rzeczywiste. I - niech to! - czul, jak powraca. Puscil korzen, lecz ponownie sie go zlapal, kiedy ten obraz znow wtargnal do jego zmyslow, odrywajac go od rzeczywistosci: Stalowoszare gory z czapami sniegu na szczytach, poorane poskrecanymi, przesuwajacymi sie lachami sniegu, doliny i przelecze pomiedzy szczytami i podgorzami byly go pelne, jakby biale wydmy przewalaly sie przez kamienne falochrony az po horyzont. Ale po prawej stronie... coz to, miasto? Miasto skryte w zatoczce gorskiej sciany, otoczone dlugim wijacym sie murem - jakby miniaturowa wersja Wielkiego Muru w Chinach - z wysokimi, prostokatnymi wiezami, flankami, poteznymi bramami. Lecz stare, zimne miasto bylo martwe i opuszczone - za murami samo skrywalo swoje tajemnice... Wygladalo to jak ilustracja ze starego podrecznika do geografii, z jakiego Harry uczyl sie w gimnazjum w Harden. I ponownie mysl ta go uderzyla: Dach Swiata? Tak! Ale czy to... Tybet? Czy ogladal obraz Tybetu? Burza ustepowala nieco. (Harry poczul znajomy brzeg rzeki pod udami.) Lecz rowniez poczul chlod sniegu wwiercajacy sie w kosci i zobaczyl scene... zobaczyl nieslychana scene z oddali, byc moze nawet z odleglej przyszlosci, nachodzaca na jego wize. Ale Harry byl Nekroskopem i potrafil sobie z tym poradzic, nawet lepiej niz Alec Kyle. Ale w koncu poddal sie, nie walczyl juz z tym, zaslonil tylko oczy przed sniegiem i wpatrywal sie intensywniej. Zobaczyl na bialej polaci jakis ruch. Pojedynczy szereg, rzad siedmiu ludzi... z tej odleglosci wygladajacych jak mrowki, ktorzy przedzierali sie przez snieg. W ich ruchach bylo cos sztucznego, jakby maszerowali w wojskowym szyku - lewa, prawa, lewa, prawa, lewa - ale szybko i energicznie. Pierwsza trojka w szeregu byla ubrana na czerwono, tak samo jak ci z tylu. Ale postac w srodku byla cala na bialo. I jakby z milionow kilometrow Nekroskop uslyszal nieznaczny odglos zlotych dzwoneczkow... ...Zimno zelzalo, przez chwile opuscilo umysl i cialo, rzeka szemrala ponizej. Harry zataczal sie jak pijak, ale zanim umiejetnosc Aleca Kyle'a znow dala znac o sobie, jego mama zdolala wymowic jedno slowo: Synku! Juz nie padalo. Harry zobaczyl szesciu... mnichow? i jednego adepta? jak wychodza ze sniegu, wciaz idac gesiego. Ale nie bylo juz widac miasta za murami - miejsce sie zmienilo. Tym razem szostka szla u podnoza wielkiego klifu, ktory wygladem przypominal twarz tytana. Byla to twarz wykuta w skale! Mimo ze wokol bylo chlodno, to ponure wielkie oblicze bylo jeszcze chlodniejsze. Mogla to byc swiatynia (monastyr?) z wielkimi stopniami wykutymi w skale wiodacymi do wejscia - otwartych ust wielkiej twarzy. I siodemka poszla dalej, kiedy podniesiono krate, i zaczela wchodzic przez gardlo do klasztoru. A wtedy: Niesamowite! Kiedy siodemka zniknela w gardle, twarz ozyla! Wielkie szczeki zatrzasnely sie, a oczy otworzyly sie gorejaca czerwienia piekla! I nagle juz nie kamienna twarz usmiechnela sie w diabolicznym grymasie! Harry nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Zamrugal... ...I zobaczyl ponownie blekitne niebo, na ktorym strzepy chmur dryfowaly na tle oslepiajacej tarczy slonca. Opadl na plecy i lezal tak przez chwile na brzegu z otwartymi ustami. Zdezorientowany Harry znow zamrugal powiekami i zacisnal zeby, oczekujac kolejnej zmiany obrazu. Ale nie, nic takiego nie nastapilo i w koncu stopniowo dotarlo do Nekroskopa, ze juz po wszystkim. Nastepnie podniosl sie z trudem i lapiac powietrze, staral sie zapytac o cos mamy: -Mamo, czy ty...? -Oczywiscie, ze to widzialam! - uciela krotko. - Jestesmy wciaz polaczeni. Widzialam to co ty. Ale co to znaczy, Harry? Co to bylo? Harry wstal i niepewnie, odruchowo otrzepal sie. Wreszcie potrzasnal przeczaco glowa. -Cokolwiek to bylo, to na pewno jakies delirium tremens! - Ale to wszystko sie jakos laczy, prawda? Widziales obrazy jednego zdarzenia! Harry, czy ty znow... znow sie w cos wplatales? - Jej "glos" byl przepelniony troska. -Wplatalem? - Harry czul suchosc w ustach, wciaz jeszcze oczekiwal, ze cos sie wydarzy. -Wiesz, o czym mowie - nie dala sie zbic z tropu. - Znow masz klopoty? I po raz pierwszy Nekroskop sie nad tym zastanowil: A mam? Ale na glos, nie zastanawiajac sie nad tym, co pomyslal, odpowiedzial: - Mamo, o ile mi wiadomo, nie mam zadnych powaznych klopotow. Przynajmniej tak uwazam. Ale to dobrze, bo mam wystarczajaco duzo na glowie. Wiec nie szukaj dziury w calym, dobrze? I znow pozalowal, ze nie ugryzl sie w jezyk, bo nie tak chcial to powiedziec. Ale bylo juz za pozno. -Dobrze wiec! - powiedziala mama, na swoj sposob jednym stwierdzeniem wyrazajac wszystko, co chciala powiedziec. Po tym nie byla juz zbyt skora do rozmow... Harry poszedl sciezka nad rzeka do przykrytej lukiem furtki w ogrodowym murze. Wchodzac do ogrodu, uslyszal gasnacy silnik samochodu przed domem. Poniewaz pozostale domy w tej niegdys modnej, a obecnie zapomnianej okolicy byly opustoszale, to mogl byc jedynie ktos odwiedzajacy jego lub dostarczajacy jakas przesylke. Unikajac kolczastych porostow, pobiegl w kierunku domu sciezka. Mogl oczywiscie skorzystac z Kontinuum Mobiusa, lecz im bardziej kusilo go skorzystanie z tej drogi, tym pilniej pragnal chronic swej tajemnicy, ktora mogla sie przypadkowo wydac. W kilka sekund znalazl sie przy drzwiach wejsciowych, ktore natychmiast otworzyl. Na zewnatrz wysoki, mlody, szczuply mezczyzna znajdowal sie wlasnie w polowie drogi do otwartej furtki. W dloni trzymal duza szara koperte. Za furtka na waskiej osiedlowej drodze stal czarny furgon. Slyszac, ze drzwi sie otwieraja mezczyzna odwrocil sie i zobaczyl Harry'ego. -Poczta - powiedzial, pokazujac Harry'emu koperte. Starajac sie nie wzbudzac zbytniego zainteresowania, bystrym, ciekawym spojrzeniem omiotl Nekroskopa. Harry odwzajemnil sie ostroznym, taksujacym spojrzeniem, po czym powiedzial: -Nie wygladasz na typowego listonosza. - I byla to prawda, nie wygladal. Po pierwsze nie mial stroju sluzbowego, samochod nie byl furgonem pocztowym, a na kopercie nie bylo adresu ani znaczkow. Chlopak wzruszyl ramionami. -No to powiedzmy, ze to przesylka specjalna, albo jeszcze lepiej... -Jestes z Wydzialu E - usmiech spelzl Harry'emu z twarzy, kiedy mezczyzna zblizal sie do niego. - Znam cie? - Przytrzymal drzwi, by wpuscic goscia. Obydwaj przeskoczyli przez nieruszana od miesiaca sterte poczty pod drzwiami - w wiekszosci jakichs smieci -lezacych na macie z wlokna kokosowego, tuz za drzwiami. Tamten potrzasnal przeczaco glowa wyciagnal dlon na powitanie, ktora zawisla w powietrzu. -Jestem Munroe - nieznajomy opuscil dlon. - James Munroe. I nie, nie spotkalismy sie wczesniej. Zwykle zajmuje sie sprawami biezacymi, tu i za granica ze tak powiem: "sprawdzajac umiejetnosci". Jestem lokalizatorem i wlasnie wrocilem ze sluzbowej podrozy z Wloch - wymiana korpusu w placowce i co tam jeszcze. Dzisiaj wyczulem, ze w koncu pan wrocil... - Zawahal sie i zmarszczyl czolo. - Ale bylem zdziwiony, ze nie otworzyl pan wczesniej drzwi. Czy jestem nie w pore, panie Keogh? -Bynajmniej - Harry poprowadzil go do swojej pracowni, ktorej drzwi wychodzily na ogrod, wskazal mu krzeslo i sam tez usiadl. - Po prostu bylem w ogrodzie. Ale powiedziales: "w koncu pan wrocil". Od kiedy na mnie czekales? -Od kilku dni. Przyjezdzalem codziennie z Edynburga by sprawdzic, czy pan wrocil. W trakcie rozmowy Harry przygladal sie Jamesowi Munroe. Mial ponad dwa metry wzrostu, dwadziescia szesc lub siedem lat i wazyl maksymalnie siedemdziesiat kilo. Mial kanciasta twarz, wystajacy podbrodek, szpiczasty nos i uszy, kruczoczarne wlosy zaczesane na zel do tylu. Dzieki szerokim, szczerym, brazowym, bystrym oczom nie wygladal cynicznie, czy tez nawet groznie. W takie oczy mozna bylo spojrzec, nie zastanawiajac sie, co skrywaja. -Od kilku dni? Przyjezdzales tu codziennie? Czy to cos waznego? -Jak sadze, dla pana tak. - Munroe wzruszyl ramionami. - I byc moze korzystne rowniez dla Wydzialu, ale to tylko moje domysly. Jak pan wie, tak wlasnie dzialamy. Wpatrywal sie w niego. Nagle Harry poczul sie niepewnie. -O co tu chodzi? - rzucil. -Co? - Chlopak uniosl sie na krzesle nagle zaniepokojony. - Och, przepraszam! Gapilem sie, tak? Po prostu zapytal pan, czy kiedys sie spotkalismy, to niemal odpowiedzialem: "Nie, ale kiedys pana znalem." Ale Darcy Clarke uprzedzil mnie, ze jest pan nieco na tym tle przewrazliwiony. Harry westchnal, kiwnal glowa i powiedzial: - Alec Kyle. Tak, czasami mnie to denerwuje. Ale zaczynam sie przyzwyczajac do niego - przynajmniej do pewnych aspektow jego zycia. - Byl zdenerwowany. Rozmowa zaczynala krazyc wokol tematow, ktorych nie mogl poruszac. -To dziwne - powiedzial chlopak - ale wyglada pan... no nie wiem - mlodziej? -Tak? A czuje sie, jakbym byl dinozaurem! -Znaczy mlodziej... calosciowo - Munroe pospieszyl z wyjasnieniem. - To znaczy wyczuwam, jakby przeswitywal przez niego ktos znacznie mlodszy. A moze przeswituje zbyt jasno? Moze sie spala? - A co, jestes tez empata? Tamten westchnal. -Przepraszam, ale zdaje sie daje dupy, tak? Ale czytalem panskie akta. Pan jest Nekroskopem i oczekiwalem... wlasciwie nie wiem, czego oczekiwalem! Och, tego tez nie chcialem powiedziec! No bo wie pan - zwykle nie jestem niegrzeczny, panie Keogh... Zalegla klopotliwa cisza, po czym: - Harry - powiedzial w koncu Nekroskop, przezwyciezajac nienaturalna wrogosc. - Mow mi Harry, prosze. I obawiam sie, ze to ja bylem nieuprzejmy, wiec mnie nie przepraszaj. Ostatnio zbyt wiele chlapie na prawo i lewo. - I zmieniajac temat, zapytal: - Co jest w tej kopercie? Munroe wzruszyl ramionami. -Nie powiedzieli mi, co jest w srodku. - Podal mu ja i Harry spojrzal na nia niemal oskarzycielsko. Mogla to byc jakas przyneta, jakis haczyk na gruba rybe. Ale z drugiej strony... mogly to byc wiadomosci o Brendzie. Rozerwal ja. -Jak sie spodziewam, Darcy staral sie do mnie dodzwonic, prawda? I kiedy sie nie dodzwonil, wyslal ciebie? -Mowisz o zastrzezonym numerze? - Munroe potrzasnal glowa i usmiechnal sie. - Ale my jestesmy z Wydzialu E, Harry. Dla Wydzialu E nie ma zastrzezonych numerow. Darcy Clarke moglby sie dodzwonic, gdyby chcial. Wydaje mi sie, ze robi wszystko, zeby uszanowac twoja prywatnosc. Nekroskop skomentowal to parsknieciem. Wyjal z koperty podwojnie zlozona kartke A-4. To prawdopodobnie list, ale w srodku bylo jeszcze cos sztywnego - moze to zdjecie? Poniewaz moglo to dotyczyc Brendy, chcial to od razu wyjac. Ale nie wyjal, bo moglo rowniez dotyczyc czegos innego. -To nie ma sensu. Darcy moze do mnie zadzwonic, ale nie dzwoni. Moglby napisac do mnie, zebym sie z nim skontaktowal. Zamiast tego wysyla ciebie. - Spojrzal na zawartosc szarej koperty - listu czy czego tam - ktora wciaz zlozona lezala mu na kolanach. - Jak uwazasz, James? Czy musiales sie az tu do mnie tluc? Chlopak uniosl pytajaco brew. -Przepraszam, ale... -Zrozum - ucial Harry. - Nie zajrze do tego - cokolwiek to jest - poki nie dowiem sie, dlaczego musiales dostarczyc to osobiscie. Tak naprawde, jesli mi nie powiesz, i to w najblizszych chwilach, powiedzmy w jakies piec sekund, to po prostu to podpale i wrzuce do kominka. A ty bedziesz musial wrocic do Londynu, by powiedziec Darcy'emu, co zaszlo. Rozejrzal sie, odnalazl wzrokiem zapalniczke i zaczal wstawac, kiedy tamten wykrzyknal: - Dobrze! Masz racje. Darcy chcial, zebym ja lub ktokolwiek spotkal sie z toba osobiscie. Harry opadl na krzeslo. -Dlaczego? -Zeby zobaczyc, jak, hm, wygladasz... -On sie... martwi o mnie? -Moze o to, jak to wszystko znosisz. Moze czuje sie odpowiedzialny. Winny... Harry podskoczyl na to slowo. -Winny? Moze i masz racje. A wiec z jakiego powodu mialby sie czuc winny? Munroe znow wzruszyl ramionami, byc moze nieco zbyt teatralnie, i powiedzial: -Harry, ja jestem tylko poslancem. Ale pan Clarke powiedzial, ze martwi sie twoim stanem zdrowia. No bo w koncu wie wiecej o twoich problemach niz ja. Moze przeczytasz list? Pewnie tam jest wszystko wyjasnione. I ponad wszystko, pomimo grozb spalenia listu, Nekroskop musial sie dowiedziec. Otworzyl zlozona kartke, odlozyl na chwile niewielka koperte w srodku i przeczytal list napisany zamaszystym pismem Darcy'ego: Harry, Najpierw najwazniejsze: Wciaz nic nie mamy na temat Brendy. Niestety. A domyslam sie, ze gdybys sie czegos dowiedzial, to bys mnie zawiadomil. Nie martw sie, wciaz nad tym pracujemy. Podczas ostatniej naszej rozmowy wspominales o dlugich wakacjach, jesli tylko zdobylbys na nie fundusze. A moze bys pojechal na wakacje powiazane z praca? Prosiles, zebym sprawdzil co nieco. No to znalazlem miejsce, ktore powinno Ci sie spodobac - nad Morzem Srodziemnym. Pogoda na pewno bedzie wspaniala, a uklad zupelnie bezproblemowy... Aha, pytales o kurs zlota? Jest naprawde niezly. Wiec moze zadzwon do mnie, to pogadamy. Zalaczam zdjecie. Mile miejsce. Sadze, ze spodoba Ci sie ta praca... Najlepszego, Darcy Nekroskop wiedzial, o czym Darcy mowil: pamietal jego sugestie o odwiedzinach w depozycie zlota w Moskwie, a moze w jakims innym miejscu, w ktorym mafia lub jakas inna organizacja, z ktora Wydzial ma na pienku, przechowuje fundusze potrzebne mu do poszukiwan. Niech to! Wiec chodzilo tylko o to? Darcy ulatwial mu, jak mogl - byc moze majac nadzieje na darmowa usluge - caly czas wiedzac, ze Harry bedzie mial dlug wdziecznosci i byc moze w niedalekiej przyszlosci Nekroskop poczuje sie w obowiazku i sam odda mu przysluge. Dwie pieczenie na jednym ogniu? -Wiec moze zadzwon do mnie, to pogadamy? Tez cos! Wydzial E! Typowe! Tylko oni maja czelnosc tak krecic!... Nieomal wydarl zdjecie z koperty... po czym usiadl jak zaczarowany, wpatrujac sie w fotografie. Przez chwile wydawalo mu sie, ze to znow daje znac o sobie prekognicja Aleca Kyle'a. Do diabla - to bylo to, ale tym razem na zywo! Przynajmniej na tyle, na ile bylo widac na zdjeciu! Potezne zolte i biale klify oswietlone promieniami slonca. Przysadzisty zamek o bialych scianach - posiadlosc, chateau, cokolwiek to bylo - przycupniety na skraju niepamieci, zatracenia. Twierdza na stoku gory, na krawedzi przepasci. Byl to krajobraz srodziemnomorski, bez watpienia. I Harry widzial to juz wczesniej. Zmatowiale od slonca skaly, ostrokrzewy, kilka sosen i nieomalze wyczuwalny slonawy zapach morza. Poruszyl sie w koncu, opadl ciezko na oparcie krzesla, a James Munroe w jednej chwili stanal obok niego. -Harry? Nic ci nie jest? No bo twoja twarz. Wygladasz na zaskoczonego... Harry wzial sie w garsc. Nie wiedzial, co to wszystko oznacza, ale wkrotce sie cholera przekona. -Nic... mi nie jest - powiedzial. - To cos, czego... nie zrozumiesz. - Boja sam tego nie rozumiem! - Sluchaj, wracaj lepiej do Londynu. Przepraszam, ze nie jestem zbyt goscinny, ale mam sporo pracy. Szczegolnie teraz. I nie przejmuj sie, wykonales zadanie. Tak, skontaktuje sie z Wydzialem E i z Darcym Clarkiem. I kiedy Munroe odjechal, Harry zrobil to samo... Nekroskop mogl zadzwonic do Darcy'ego, ale byl lepszy i rownie prosty sposob. Poza tym przy rozmowie twarza w twarz Darcy nie bedzie w stanie za wiele ukryc. Zakladajac oczywiscie, ze mial cos do ukrycia. Nie tak dawno temu droga do Wydzialu E bylaby jeszcze prostsza, ale Harry nie mogl tego teraz zrobic z taka latwoscia jak dawniej. Po czesci zdawal sobie sprawe, ze Darcy wie o wszystkim, ale sam fakt, ze ktokolwiek o tym wiedzial - Darcy czy ktokolwiek inny - byl mu wstretny! I dlatego ograniczal wykorzystywanie Kontinuum - nie mogl go uzywac na oczach ludzi. Nie mogl wiec tak po prostu zmaterializowac sie w biurze Darcy'ego. Ale nic to, byl inny sposob. Harry watpil, zeby przerobili jego dawny pokoj. Darcy mu powiedzial, ze beda go dla niego trzymali, nawet gdyby nie mial nigdy z niego skorzystac. Nie widzial wiec powodow, dla ktorych nie mialby z niego skorzystac po raz ostatni. I tak zrobil: wykorzystal go jako wspolrzedna drogi w Kontinuum Mobiusa... ...I w chwile pozniej wyszedl ze swego starego pokoju na glowny korytarz siedziby Wydzialu E w centrum Londynu. W polowie drogi do biura Darcy'ego od drugiej strony w odleglym kacie korytarza stalo dwoch agentow wydzialu zatopionych w rozmowie. Harry poszedl w ich strone i przez chwile prawie go nie zauwazyli. Ale kiedy wszedl przez otwarte drzwi Oficera Dyzurnego, uslyszal, jak ktos mowi: Niech to szlag! Dzieki czemu zrozumial, ze zostal rozpoznany. A wiec w najdalej piec sekund pozniej Darcy rowniez bedzie wiedzial, ze jest w biurze. I kiedy zblizyl sie do dwoch esperow, ci momentalnie wstali i wyprezyli sie jak zolnierze na defiladzie, po czym zeszli mu z drogi. Harry dostrzegl ich zaskoczone spojrzenia, kiedy ich mijal. Biuro Darcy'ego bylo wypelnione rozmaitymi urzadzeniami alarmowymi i Nekroskop wiedzial, ze gdyby tak bezceremonialnie wparowal do srodka, to pewnie pare z nich od razu by uruchomil. Chcial wiec zapukac... ale zanim zdolal to zrobic, drzwi otworzyly sie gwaltownie na osciez. To byl Darcy w kamizelce, z otwartymi ustami zapraszal go gestem do srodka. -Harry! Wspaniale cie widziec! Wlasnie rozmawialem o tobie. -Przez samochodowy telefon z Munroe? - pokiwal glowa. - A moze z Oficerem Dyzurnym? - Rzucil list od szefa Wydzialu E wraz z fotografia na biurko Darcy'ego. I zapytal bez ogrodek: - Zechcialbys mi to wyjasnic? Darcy podszedl do drzwi, by je zamknac. Zanim zamknal je do konca, Harry zobaczyl, ze z roznych pomieszczen na korytarzu patrzy w ich strone kilka zaciekawionych twarzy. Darcy spostrzegl nieme pytanie na jego twarzy, a poniewaz znal to spojrzenie, wzruszyl ramionami i powiedzial: - No, wiesci szybko sie roznosza. -W niektorych wypadkach tak szybko jak mysl. - Harry pokiwal glowa. - Szczegolnie tutaj! - Obaj wiedzieli, co mial na mysli. - Wiec jak bedzie? Mozemy miec odrobine prywatnosci? Mam na mysli stuprocentowa prywatnosc! - Usiadl na krzesle na wprost krzesla Darcy'ego. - Masz w biurze wiecej niz zwykle swoich szpiegowskich zabawek, Darcy, i innych gadzetow. Ale twoi ludzie powinni wiedziec, ze nie nalezy wkladac palcow miedzy drzwi. I ze ciekawosc to pierwszy stopien do piekla! Darcy podniosl sie na swoim fotelu, przelaczyl cos na biurku i powiedzial: - Uwaga wszyscy. Mamy goscia, ktory jest tez moim przyjacielem oraz Wydzialu. Wiecie wszyscy, kto to jest, i naturalnie szanujemy go tak jak siebie wzajem. I dlatego powtarzam: to jest rozmowa prywatna - i to przez duze "P"! Znow wylaczyl urzadzenie, a Harry pokiwal glowa i powiedzial: -Gadzety i zabawki. Maszyne latwo wylaczyc, ale umysl... to juz cos innego, prawda? - Rozejrzal sie po biurze - Coz, niewiele sie tu zmienilo. -No to... co u ciebie? - Darcy zacieral rece w typowo handlowy sposob. Na chwile stracil dar wymowy. - A wiec gdzie sie podziewales, Harry? I w ogole jak ci sie wiodlo? -A jak wygladam? - Nekroskop nie usmiechal sie. -Doskonale! - odparl Darcy, nastepnie oklapl i pokrecil glowa. - Sluchaj, jestesmy przyjaciolmi, Harry - powiedzial nieco beznamietnym glosem, jakby tracil sile przebicia. - Tak przynajmniej chcialbym myslec. I dlatego powiem prosto z mostu: Nie chce klamac. -Wiec nie klam. -Wygladasz mniej wiecej tak samo jak ostatnio - powiedzial Darcy. - Straciles na wadze, przybylo ci kilka zmarszczek i wygladasz na zmeczonego. Ale jednoczesnie - bo ja wiem - bardziej przypominasz siebie. Ale nie mowisz jak ty, to znaczy duzo rozmyslalem o tej naszej rozmowie na temat Aleca Kyle'a - czy byl pijakiem i tak dalej. To bylo bardzo dziwne! No i wiesz, poza Brenda i dzieckiem, co cie niepokoi, Harry? Bardzo chcialbym ci pomoc jesli tylko zdolam. Nagle Nekroskop poczul, ze moze sie lekko rozluznic. Przyjazn Darcy'ego byla autentyczna. Zawsze na drodze bedzie stal ten caly Wydzial, ale oprocz tego uczucia Darcy'ego byly prawdziwe i Harry mogl z nim porozmawiac. Przynajmniej o niektorych sprawach. I zaczal opowiadac: Powiedzial mu o prekognicji Aleca Kyle'a, jak odziedziczyl ja w przedziwny sposob, i cos niecos o jego dziwnej sklonnosci do picia. Nie wchodzil w szczegoly, ale powiedzial to wystarczajaco wyraznie, by Darcy wiedzial. I z pewnoscia potwierdzily sie inne jego przypuszczenia. -Jesli chodzi o picie Aleca, to wciaz mysle, ze sie mylisz - powiedzial Darcy, kiedy Harry skonczyl. - A nawet jesli masz racje, to zadziwiajace, jak skrzetnie potrafil to ukryc! A jesli chodzi o to... - powiedzial, podnoszac zdjecie z blatu. -Mowisz, ze juz to widziales? Nekroskop przytaknal. -Tak. Ten obraz, gwaltowna wizje w mojej glowie, lecz calkowicie realna. Stalo sie to podczas naszej rozmowy o rosyjskim forcie Knox. Pamietasz? -I dlatego ze o tym rozmawialismy, przyslalem ci ten obrazek. -Racja, ale moj umysl, czy tez moze ostatnia skaza na szarej substancji mozgowej Aleca Kyle'a, jako pierwsza ukazala mi ten obraz! Tylko ze go nie rozpoznalem, nie wiedzialem, co oznacza. Darcy pokiwal glowa. -Z Alekiem tez tak bylo - powiedzial. - Rzadko rozumial to, co widzial, ale musial po prostu podazac za tymi wizjami, az sie wyjasnily. Musial czekac, az przyszlosc go dogoni. -Tak jak ja - powiedzial Harry. - Tylko ze tym razem dostalem cos wiecej niz tylko prekognicyjny przeblysk prawdy, cos wiecej niz wskazowke. Mam tez twoja fotografie -pochylil sie i postukal palcem wskazujacym w fotografie. - I wiem, ze wiesz calkiem sporo na temat... tego celu? Nie bede wiec bladzil po omacku, poniewaz jestem pewien, ze napotkam to miejsce gdzies w przyszlosci, a ty mi dostarczysz wszelkich szczegolow. -Tyle, ile mam - powiedzial Darcy. - Oczywiscie. Ale nawet przy tych wiadomosciach jest to trudna sprawa. Ale ty sobie z nia poradzisz. -Tak mi sie zdaje - Harry mial ponura mine. - Wiec moze zaczniesz opowiadac, kto to jest i dlaczego mam mu cos zrobic... 4. Cel Darcy'ego Bonnie Jean u Harry'ego -Najpierw miejsce. - Darcy przesunal fotografie po blacie w strone Harry'ego. -Niewiele o nim wiemy: jego historia jest w najlepszym razie niejasna. Ale prawdopodobnie mozna sie czegos dowiedziec na miejscu. (Owo "prawdopodobnie" bylo zbedne, poniewaz Darcy wiedzial, ze Nekroskop tak wlasnie zrobi - porozmawia z budowniczym albo z pierwszym wlascicielem, jesli bedzie chcial - ale nie chcial drazyc tego tematu.) - Tak czy inaczej - kontynuowal - nazywa sie Le Manse Madonie, tak jak gorzysty region Sycylii, w ktorym sie znajduje. Zostala zbudowana jakies czterysta lat temu na fundamentach zamku, ktorego historia siega czasow krucjat. I podobnie jak wiekszosc przebudowywano ja wielokrotnie, ujmujac cos lub dodajac przez wieki. A czym byla na poczatku: gorska wieza straznicza? Bardzo mozliwe. Siedziba jakiegos ksiazatka? Nie wiemy. I chyba nie bedzie takie proste sie tego dowiedziec - przynajmniej nie z ksiazek - poniewaz o ile sie zorientowalismy, wiekszosc historycznych zapiskow zostala zniszczona. Calkowicie. Wiemy jedynie na pewno, ze od wiekow pozostaje w rekach jednej rodziny. To bardzo stara rodzina, ktorej rodowod siega, powiedzialbys, niepamietnych czasow. Ale zapiski -nie ma mowy! Tam gdzie istnialy, zostaly zmienione, odnowione, przepisane. Nie za bardzo mozna sie z nich czegokolwiek dowiedziec: wiele rodzin ma swoje niechlubne sekrety - jak to mowia: szkielety w szafie. Ci ludzie je usuneli, to tyle. A moze nie tylko. Moze po prostu zrobili miejsce na nowe... -A ci ludzie? - Harry siedzial zamyslony. Zapamietal wszystko, co powiedzial mu Darcy, nie bylo tego jak dotad wiele. - Coz, chyba nie myle sie, ze to oni cie interesuja od jakiegos czasu. A poniewaz mowimy o Wydziale E, to jestescie na pewno niezwykle zainteresowani! Kim wiec oni sa? -Nazywaja sie Francezci - powiedzial mu Darcy. - To ich rodowe nazwisko - tak nazywaja sie obecni wlasciciele i mieszkancy Le Manse Madonie. Ale jak mowilem, posiadlosc nalezala do tej rodziny od zamierzchlych czasow. Sa to bracia blizniacy, ale rozni. Anthony, lub tez Tony, i Francesco Francezci. Tak sie nazywaja, ale to, czym sa, interesuje nas najbardziej. Harry pokiwal glowa. -A wiec czym sa? -Najpierw garsc faktow - odpowiedzial Darcy. - Powiem ci, co wiemy na pewno, a pozniej, co podejrzewamy. A na koncu bedzie najlepsze. Bracia Francezci sa jedynymi spadkobiercami jednej z najbogatszych rodzin na swiecie. Mozna mierzyc ich bogactwo... no, w miliardach! Tak uwazamy. Dobrze, dobrze! - Wyciagnal reke. - Powiedzialem, ze przekaze ci tylko to, co wiemy, a to wiemy. Nie latwo jest jednak ocenic ich fortune czy aktywa. Ale ujme to tak: gdyby liczyc ich majatek z perspektywy wloskiej gospodarki, gdyby jakims sposobem zwrocic polowe tego, co z niej wyjeli, to Wlochy i Sycylia stalyby tylko po kolana w gownie, a nie jak teraz po pas. Harry wiedzial, co zaraz padnie. -Mafia - powiedzial po prostu. -Ciii! - Darcy polozyl palec na ustach i zrobil komicznie przerazona mine. - Co? Bracia Francezci? To zahacza o bluznierstwo, Harry! Nawet drobna sugestia tego rodzaju w ugrzecznionej wloskiej socjecie skazalaby cie na ostracyzm, po czym zostalbys ogolony - do samej szyi! Nikt o tym nie mowi w ten sposob, ale jestesmy pewni, ze, cholera, wszyscy tak mysla. Tylko ze... coz, zadziwiajace, jak sie wszystko zmienia z czasem. No bo popatrz na te tak zwane legendy: Robin Hood, Jesse James, Ned Kelly - mordercy i zlodzieje, ktorzy stali sie bohaterami ludu. Kiedy zamilkl, by zaczerpnac oddech, Harry powiedzial: - Chcesz mi powiedziec, ze Francezci to bohaterowie? Darcy poslal mu drapiezny usmiech i powiedzial: - Kiedy jest sie tak poteznym, mozna byc, kim sie chce. Dam przyklad, zebys wiedzial, o czym mowie. Jakies czterdziesci kilka lat temu to jeden z Francezcich - podobno niejaki Emilio Francezci, szemrany wujek Anthony'ego i Francesca - uzyskal poparcie wtedy jeszcze podziemnej mafii sycylijskiej dla amerykanskiej inwazji na Sycylie w 1943 roku. Byl to polaczony wysilek wojskowo-mafijny, poniewaz Emilio mial stary dlug u Lucky'ego Luciana, ktory wtedy gnil w amerykanskim wiezieniu. Emilio zasugerowal, ze w zamian za uwolnienie Luciana mogl skontaktowac sie z kilkoma bylymi capo w imieniu amerykanskich sil inwazyjnych i wymoc na nich, by wraz ze swymi "bylymi" zolnierzami mafii - ktorzy wciaz byli rozrzuceni po sycylijskich wioskach -przykrecili srube resztkom armii Duce i zlozyli im propozycje nie do odrzucenia. Przezyja, jesli pouciekaja, zgina, jesli postanowia trwac na posterunkach. I o ile nie bylo gwarancji, ze spotka ich czysta smierc w wyniku amerykanskiego blitzkriegu, o tyle prawie pewna byla paskudna smierc od ostrza garotty jakiegos mafijnego partyzanta. Powod uzywania terminu "byly" jest prosty: musisz pamietac, ze wtedy Mussolini wieszal mafiozow na wszystkich latarniach, wiec byl to odpowiedni moment, by sie skryc, a jeszcze lepiej, by wypisac sie z czlonkostwa tej organizacji. Ale mafia nie ginie, moze na chwile odejsc w zapomnienie, ale zawsze powraca. A Il Duce wystepujac przeciwko niej, wystawil sie na linie strzalu. Chcieli sie go pozbyc, a juz na pewno nie chcieli Hitlera! I tak amerykanska inwazja na Sycylie skonczyla sie walkowerem, a losy wojny - i wielu innych wydarzen na swiecie - zostaly zmienione. I jak nie mozna odnalezc owego Emilia Francezci, przez co rozumiem, ze nie ma po nim najmniejszego sladu, tak zmienil sie w bohatera ludowego. Ale wiem tez, ze sa tacy, ktorzy idealizuja postac Ala Capone... Harry milczal przez chwile, po czym powiedzial: - Ale mowimy tu o Wloszech, czy tez raczej Sycylii, ktora jest zupelnie odmienna od reszty swiata, tak? Finansowe machinacje, korupcja w polityce, w ogole przestepstwa - te sprawy sa tam niemal sposobem na zycie. Tylko dlatego, ze jeden Francezci - ten Emilio - mial jakies powiazania, to znaczy, ze wszyscy sa jak spod sztancy? Czyz kazdy wyrosly w tego rodzaju kulturze nie jest tym napietnowany czy chocby skazony poczynajac od politykow najnizszego szczebla?... Albo tez najwyzszego, co tez byc moze! Co jeszcze masz Darcy? Czemu nie mowisz mi przede wszystkim, dlaczego Wydzial E zainteresowal sie Francezcimi? -Harry, mam tu prognostykow, ludzi takich jak Alec Kyle, a jednak rozniacych sie od niego, ktorzy glownie zajmuja sie przyszloscia. Przyszloscia tego kraju i jego dobrobytem - i, spiesze dodac, calym swiatem. Ale porzadki zaczyna sie od siebie. Co mialem na mysli, mowiac, ze ci ludzie sa jak Alec, a jednak sa rozni? Coz, byles z nami wystarczajaco dlugo, by zrozumiec, ze nie ma dwoch takich samych jednostek posiadajacych ESP. Zdolnosci moich prekognitow roznia sie od umiejetnosci Aleca, to wszystko. Ale dokonuja naprawde cudow w swoich przewidywaniach. Tylko ze kazdy prekognita powie ci, ze przyszlosc jest niepewna jak jasna cholera i tym samym trudna do przewidzenia. Ale robia co moga. Chodzi o to, ze jako narod wyspiarski zblizamy sie do Europy. Nie w sensie fizycznym, ale w ideologicznym, politycznym i finansowym. Tak sie przynajmniej zdaje. Tak przewidzieli moi prekognici - moi futurolodzy. Coz, co ma byc, to bedzie. Ale w swiecie przyszlosci, kiedy bedziemy tak bardzo powiazani z Europa chcielibysmy miec jakas przewage. Tylko dlatego, ze jestesmy oddzieleni od Europy Kanalem La Manche i Morzem Polnocnym - co dawalo nam spora przewage w przeszlosci - nie znaczy, ze musimy zmienic sie w ubogiego krewnego zza morza, jakiegos kuzyna z golym tylkiem! Nekroskop szybko podchwycil. -Twoi futurolodzy przewidzieli jakis kryzys finansowy? Darcy byl pod wrazeniem. -Miedzy innymi - odpowiedzial. - Francuskie rzady odchodza i przychodza jak dzien po dniu i tak samo zmienia sie kurs francuskiego franka. Potem mamy niemiecka marke... tylko ze tutaj bardziej sie trzeba martwic przeszloscia niz przyszloscia! Stara dobra marka trzyma sie dobrze, Harry, ale w przeszlosci miala bardzo zle notowania. A lir i drachma? No wiesz, funt szterling nie powinien skonczyc jak te waluty. -A wiec znalezliscie cos w przyszlosci, wyciagacie lekcje z przeszlosci, a teraz rozwazacie terazniejszosc, mam racje? - Darcy pokiwal glowa. - Aby moc dowiedziec sie, gdzie wdala sie gangrena, i ja wyciac z miejsca? I to zaprowadzilo was do Francezcich? -Miedzy innymi, tak. Ale musielismy byc bardzo ostrozni. Nie mozna Francezcich o nic oskarzyc. Moge dac ci kilka przykladow z ostatniej dekady, kiedy upadaly wloskie rzady, tylko dlatego, ze wydawalo sie, iz wskazuja na nich! Wydzial E ma swoje mozliwosci, ale na arenie miedzynarodowej nawet my nie mamy takiego wsparcia dyplomatycznego. Niech sie tylko dowiedza, ze ich sprawdzamy... nawet nam ktos moze zgasic swiatlo! A ci ludzie maja doskonaly wywiad. Darcy zagalopowal sie. -Poczekaj! - Harry uniosl dlon. - Moga wam wylaczyc swiatlo? Odwolac operacje? Ale przeciez dzialacie w pierwszej linii na rzecz bezpieczenstwa narodowego! Darcy westchnal. -Jestesmy Wydzialem E. Ale sa ludzie, ktorzy mimo ze powinni byc swiatli, to nie wierza w nasze umiejetnosci, sa tacy, ktorzy chcieliby uciac nam srodki... a i tak ledwo wiazemy, kurwa, koniec z koncem! I to nie jest zwykle pochlebstwo, kiedy mowie, ze ty sam wielokrotnie ocaliles nam tylek. Ty, twoje sukcesy trzymaja nas na powierzchni. Wyprzedzamy opozycje, co oznacza, ze nam sie udaje. Ergo: pozwalaja nam istniec. Ale Francezci sa dla nas zbyt potezni. Nie mozemy wystapic przeciwko nim jako tajna agencja. Jesli nawet nie mylimy sie co do nich, to nie mamy mocy, by cokolwiek z tym zrobic. A jesli sie mylimy i zostaniemy nakryci - to zlapia nas za jaja... Harry zatonal w rozmyslaniach. -Dwaj bracia, tak potezni? Tylko dwoch? Jakie jest zrodlo ich potegi - no, poza pieniedzmi. -Coz, to najpotezniejsza sila na Ziemi! - wykrzyknal Darcy. - Ale dobrze, poza pieniedzmi: Harry, sa jak osmiornica omotujaca swoimi mackami kazda czesc ciala. Wspominalem o ich wywiadzie. Coz, to ich kolejne wielkie zrodlo wladzy. Reszta jest tak niesamowita, ze trudno ci bedzie w to uwierzyc, nawet jak to uslyszysz ode mnie, nawet tu, w Wydziale E. -Sprobujmy - odparl Nekroskop. - Widzisz, ja mam bardzo otwarty umysl. - Usmiechnal sie i przez chwile jeszcze bardziej przypominal starego Harry'ego, jakiego kiedys znal Darcy. I Darcy zrozumial zart: ktos probuje powiedziec Harry'emu Keoghowi, ze trudno mu w cos bedzie uwierzyc! I tym kims jest wlasnie on, Darcy Clarke, a Harry moze chodzic z zawiazanymi oczami po polu minowym, w butach narciarskich i wyjsc z niego bez zadrapania. Darcy wiec rowniez sie usmiechnal, nastepnie zachichotal, tym samym zmniejszajac odrobine napiecie. Ale juz po chwili obydwaj spowaznieli. Darcy rzekl: - Dobrze, to posluchaj. Ci ludzie, ci Francezci, to nie tylko para wielkich bandziorow. Maja za soba poparcie mafii - calkowite poparcie. Oczywiscie, ze tak, poniewaz sa doradcami mafii, sa donami donow, ojcami chrzestnymi ojcow chrzestnych! Ale to jeszcze nie koniec. Poniewaz przez mafijne kontakty doradzaja rowniez KGB i czasami tez CIA! Nekroskop ani drgnal, jakby nie uslyszal ostatnich rewelacji. Ale kiedy dotarly do niego, przechylil glowe na bok i zapytal: - Kim sa? Darcy pokiwal glowa. -Nie rozumiesz. Coz, to zrozumiale. Ale pamietaj o historii Lucky'ego Luciana i zapytaj sie, dlaczego Organizacja wciaz zyje i ma sie dobrze, nawet dzisiaj, w swiecie, w ktorym kazda legalna instytucja od strzezenia prawa i porzadku chcialaby na dobre wypisac ich z interesu. -Ale CIA? - Harry wciaz byl nieprzekonany. - No bo to pierwsze jest dopuszczalne, nawet zrozumiale, w oczywisty sposob Mateczka Rosja chcialaby podkopac zachodni kapitalizm. A jak mozna to lepiej zrobic, niz podcinajac mu korzenie? Ale CIA? Jaka to "rade" moze przyjac od nich Centralna Agencja Wywiadowcza, jakiej w ogole by chcieli od ludzi, ktorzy zadaja sie z mafia? -Cofnij sie o krok - powiedzial Darcy. - Najpierw KGB. Nie powiedzialem, ze wydawali Francezcim polecenia. Nie sugerowalem, ze sabotuja lub manipuluja instytucjami finansowymi ani tez nic w tym rodzaju, ale mogliby, a przynajmniej mogliby wszystko ustawic. Powiedzialem, ze Francezci sa doradcami. Kluczowym slowem jest tu wywiad! I tak jak ci powiedzialem, machina wywiadu Francezcich jest nieslychanie sprawna! I dlatego CIA z niej korzysta - ich informacje sa az tak precyzyjne. Ale jesli chodzi o rodzaj dostarczanej przez nich informacji... - Darcy wzruszyl ramionami. - Wydzial nie ma do nich dostepu. Na pewno nie sa to ploty z magla, moge sie zalozyc. A dziala to tak: przekazuja KGB informacje, ktore nie stoja w konflikcie z interesami CIA. I podobnie, przekazuja informacje CIA, ktore nie dotykaja Rosjan. A mafia korzysta podwojnie, bo wie o wszystkim, co sie dzieje na swiecie. I wszyscy sa wdzieczni Francezcim. To jest prawdziwa wladza, Harry. Harry milczal przez chwile, po czym powiedzial: - A wiec sa "doradcami" mafii, KGB, a nawet CIA... -A przez te agencje doradcami poszczegolnych rzadow -tak jak Emilio Francezci, ktory doprowadzil do wspolpracy amerykanskich sil inwazyjnych i przyczajonej sycylijskiej mafii. -Przy informacji tego rodzaju... - zaczal Harry. - Tak... -Wywiad jest tu kluczowym czynnikiem. - Nekroskop powtorzyl, starajac sie to przetrawic. - Dobrze, jak dziala ich machina wywiadowcza? Jak ja organizuja? Jakie jest zrodlo informacji? Moze to po prostu mafia CIA: centrum nerwowe miedzynarodowej sieci zbrodni i korupcji? Darcy znow wzruszyl ramionami. -Mozliwe, lecz nieprawdopodobne. Przyjrzyjmy sie faktom. Rodziny az tak sie... nie znaja ze soba. Nawet w USA trwaja wojny roznych gangow, we Wloszech na pewno tez. Nie sa zjednoczeni. To nie lezy w ich naturze. Ale nad czyms warto sie zastanowic. Nasi prekognici mowia, ze komunizm sie konczy, szczegolnie w Rosji. Wiec moze Francezci przygotowuja mafie, jakis jej odlam, do wejscia do ZSRR? To kopalnia zlota, Harry! Chodzi o to, ze cokolwiek robia, na dobre to nikomu nie wyjdzie. -A ty albo Wydzial chcecie, zebym wetknal im cos w szprychy? Darcy wzniosl rece w gescie protestu. -Ej, mowilem ci, ze nie mozemy sie do tego mieszac! Pytales mnie, czy znam kogos, kogo mozna by bylo szarpnac za kiese. I skojarzylem, ze moze jest jakas sytuacja, na ktorej mozemy obydwaj skorzystac... no, na tym, co potrafisz najlepiej. Ale jesli bedzie jakikolwiek oddzwiek tego, co zrobisz, nie nalezy w to mieszac Wydzialu. Nas w ogole nie ma. -A jesli nie potrzebuje pieniedzy az tak bardzo? -To nie rob tego. -Ale naprawde nie potrzebuje ich tak bardzo, przynajmniej dotad nie potrzebowalem. - Prosiles, zebym cos dla ciebie zrobil - powiedzial Darcy. - Coz ci mam powiedziec? Zrobilem to, o co prosiles. Teraz mowie tylko: ten dom na zdjeciu, Le Manse Madonie, zawiera pieniadze, skarby, zloto w ilosciach przyprawiajacych o zawrot glowy. Jestesmy niemal pewni, ze oprocz tego, co te typy schowaly w sejfach bankow na calym swiecie, to zachowuja sie rowniez jak typowe sroki. Ich rodzina zbierala wszelakie dobra od setek lat! I wciaz nie mozna sie doliczyc wielu skarbow, ktore zniknely w kufrach hitlerowcow podczas drugiej wojny swiatowej! I bedzie tak dalej, do diaska, bo wszystko jest tam schowane! -Tak? - Nekroskop uniosl pytajaco brew. - A wiec nawet teraz jeszcze nie wiem wszystkiego? -Powiedzialbym ci - Darcy zareagowal od razu. - Przeciez wlasnie po to ludzie rozmawiaja, prawda? Ale jak dotad skakalismy z tematu na temat. -A co z planami tego domu? -Przeciez nie jestes zainteresowany. Harry usmiechnal sie nieco powsciagliwie. -Ale wciaz przeskakujemy z tematu na temat, prawda? - Nie mamy planow. I maja niesamowity system ochrony. Latwiej byloby sie dostac do centrum lotow kosmicznych na Bajkonurze w Kazachstanie! Moze przesadzam, ale wiesz, o czym mowie. -Zamek Bronnicy tez byl zabezpieczony - odparl Harry. Darcy pokiwal glowa, lecz nic nie powiedzial. Nie chcial nawiazywac do umiejetnosci Harry'ego przedostawania sie do strzezonych miejsc... ani o zniszczeniach, jakich dokonywal w nich Nekroskop. Zamek Bronnicy - niegdys siedziba soleckiego ESPe - byl jednym z nich. Ale juz nie istnial. -Ale to miejsce bylo siedliskiem zla - kontynuowal Harry - a ja wciaz nie jestem przekonany, ze ci Francezci sa czyms wiecej niz tylko bandytami pierwszej wody. -Nie prosze cie, bys cokolwiek niszczyl - szef Wydzialu E potrzasnal glowa. - Tak w ogole to nie prosze cie, zebys robil cokolwiek. Jesli zrobisz, to twoja sprawa i ja nic o tym nie chce wiedziec. Ja tylko wystawiam tarcze strzelnicza, gdybys kiedys chcial sobie pocwiczyc strzelanie, tylko tyle. -A jesli podczas tego sledztwa odkryje wyrocznie Francezcich, zrodlo ich wiedzy? -To bedziemy ci dozgonnie wdzieczni, naturalnie. Bo gdybys byl w stanie podpiac sie do tego zrodla... to bez watpienia wykorzystamy je w lepszych celach, niz oni to robia. -I byc moze mam cos jednoczesnie zepsuc? - Harry doszedl do sedna. - Ale nie spieszy nam sie, prawda? -Nie, tak naprawde wszystko zalezy od ciebie. Jak zechcesz, to to zrobisz. A jesli nie... coz, twoj wybor. Ale, jak mowisz, jesli ma nam to przyniesc jakas korzysc, to jeszcze lepiej. Nekroskop pomyslal przez chwile, po czym powiedzial: - Wiemy, jak wygladaja ci bracia? Albo ich ludzie? Mowiles, ze ochrona w Le Manse jest dobra. A wiec co tam maja? -Ich wlasny personel - odpowiedzial Darcy. - Nie taki jak zwykle w mafii, ale jak juz ustalilismy, Francezci to nie mafia. Sa wieksi niz mafia. Pociagaja za sznurki, a inni skacza, jak im zagraja. Poza tym niepotrzebna im armia, nie znam bardziej niedostepnego miejsca niz Madonie. Maja straznikow, swych sluzacych, czteromiejscowy helikopter i rozmaite srodki naziemnego transportu. Po okolicy jezdza dluga limuzyna, do tych, ktorych cenia i powazaja! -Tak - przytaknal Harry - do czlonkow mafii. Czy Sycylia jest wciaz glowna siedziba mafii? -Alez oczywiscie! - powiedzial Darcy. - Gdyby Francezci zazadali tego, dostaliby mocne wsparcie. Ale nie od razu. Troche sie jedzie z Palermo do Madonie, przynajmniej niektorzy tak podrozuja. - Po tej ostatniej uwadze odwrocil twarz, poszperal cos w szufladzie biurka i wyjal garsc fotografii, ktore rozrzucil po blacie. - Zdjecia naszych przyjaciol. - Szybko wrocil do poprzedniego tematu. - Niestety nie za dobre. Ale Francezci sa najrzadziej fotografowanymi ludzmi na swiecie - i najmniej fotogenicznymi! -Moge je z soba zabrac? -Przykro mi - Darcy potrzasnal glowa. - Zapamietac, prosze bardzo, ale zdjecia zostana tutaj. Powtorze jeszcze raz: oficjalnie oni nas w ogole nie interesuja. Nie mozemy zostac zidentyfikowani jako zrodlo tych informacji. Harry zmarszczyl brwi. -Mowisz, jakby Francezci mieli rowniez wplywy w Wydziale. Darcy nie odezwal sie. -Co, w rzadzie brytyjskim? Czy rowniez naszemu wywiadowi "doradzaja"? Czy jest to kolejny powod, dla ktorego sie nimi zainteresowales? -Nie wiemy, w czym uczestnicza Francezci, a w czym nie! - Darcy rozlozyl szeroko rece. - Ale przy ich wywiadzie nie zdziwilbym sie, gdyby grali rowniez z nami w te klocki. Na razie ostroznie, ale... -Z czasem smielej i odwazniej - Nekroskop dokonczyl za niego. - Musze przyznac, ze mnie zaintrygowales. Nie jest mi w smak podejrzenie, ze moj kraj znajduje sie na smyczy jakiegos rzezimieszka, ani teraz, ani w przyszlosci. Spojrzal na fotografie. Trzy z pieciu zdjec uwidacznialy dwoch tych samych mezczyzn. Pod tym samym katem, w tym samym miejscu. Zostali uchwyceni w szarym swietle wieczornym, jak wychodza z tego samego typowo wloskiego czy tez sycylijskiego budynku, konczacego sie szerokimi schodami. Idacy za nimi ludzie byli juz zamazani. Na pierwszym zdjeciu mezczyzni patrzyli bezposrednio w aparat - nie bylo widac ich oczu skrytych pod ciemnymi szklami okularow przeciwslonecznych, a ich przystojne twarze wykrzywial wyraz zaskoczenia i zlosci. Na drugim zdjeciu podeszli znacznie blizej, jeden z nich wskazywal na aparat, waska nitka ust wywarkiwala jakies pytanie czy rozkaz. Na trzecim zdjeciu dwojka byla niemal calkowicie zaslonieta rozczapierzona dlonia w rekawiczce, siegajaca by zaslonic obiektyw. Wszystkie zdjecia, mimo ze rysy ich twarzy wydawaly sie regularne nieomal wzorcowa srodziemnomorska uroda, byly zamazane i nieostre, prawdopodobnie na skutek ruchu ich lub nerwowego fotografa. Czarne wlosy zaczesane do tylu, duze uszy przylegajace plasko do czaszek, dlugie, pociagle twarze. Wydawalo sie rowniez, ze sa wyzsi od przecietnych Wlochow. Harry wiedzial, ze zachowa obrazy Francezcich w pamieci... i jeszcze jedno: ich bezbarwnosc. Jak na Wlochow czy nawet Sycylijczykow mieli zbyt wodnista cere... - Dwoch sztywniakow, co? - zapytal Darcy, ktorego glos dobiegl Harry'ego jakby z oddali. Nekroskop podniosl wzrok. -Hmm? - zapytal. -Ziemiste typy - Darcy zrobil mine. - Wynik bledow mlodosci. Opaleni jak personalni z mlyna. Za duzo czasu spedzali w zaulkach i salach bilardowych - czy tez w ich wypadku w zle oswietlonych, przestronnych komnatach Le Manse Madonie. -Nie jestes zbyt dramatyczny - Harry zmarszczyl czolo i gdzies rozwialo sie jego zamyslenie. - A poza tym odnioslem wrazenie, ze nie wiesz nic na temat Le Manse Madonie. -Nie, ale wiem cos niecos o nich. Maja jakas wrodzona wade, fotofobie - alergie na silne swiatlo! Dlatego spedzaja tyle czasu w domu. Miedzy innymi dlatego nie mamy lepszych zdjec. Nikt nie ma lepszych zdjec. Kolejnym powodem jest to, ze nie lubia, jak im ktos robi zdjecia. Gosc, ktory zrobil te tutaj... byl paparazzim w czasach tej ponurej sprawy z Aldem Moro. To zadziwiajace, ze udalo mu sie je w ogole wywiezc z Sycylii. Ale jest cos jeszcze. -Tak? Darcy wzruszyl ramionami, lecz wcale nie beztrosko. -Miesiac pozniej znaleziono go zwisajacego z mostu w Neapolu. Najwyrazniej bylo to samobojstwo. Harry spojrzal na pozostale zdjecia. Jeden krepy typ w stroju lotniczym i drugi wygladajacy jak karawaniarz w liberii. - A ci tutaj? -Ten krepy konus to ich pilot - powiedzial Darcy. - Nazywa sie Luigi Manoza. Jeszcze kilka lat temu pracowal dla jednej z rodzin z Nowego Jorku. Wojna gangow osierocila go z pracodawcy, jemu samemu tez grozono. Uciekl do krewnych na Sycylie i zaczal pracowac u Francezcich. -Ten drugi to ich szofer, Mario. Nie ma nazwiska, przynajmniej sie nim nie przedstawia. Ale bardzo przypomina pewnego innego Maria, ktory byl platnym zabojca dla rodziny Scarlattich w Rzymie pod koniec lat szescdziesiatych. Byl najlepszy w swej brudnej robocie - w sam raz nadawalby sie na kierowce Francezcich! -Milutko - powiedzial Harry. - Ale cos tu jest nie tak. No bo jak na ludzi, ktorzy tak bardzo nie chca byc kojarzeni z mafia, zatrudniaja bardzo wielu jej bylych zolnierzy. Darcy wzruszyl ramionami. -Jesli chodzi o Manoze, to sie nie liczyl. Jest pilotem, ale rownie dobrze moglby byc ogrodnikiem. Mafia tez zatrudnia zwyklych ludzi, wiedziales? Co do Maria: nie ma zadnej odsiadki na koncie, nigdy nie stanal przed sadem. Nic dziwnego - najlepsi zawsze sa czysci. Nekroskop polozyl zdjecia z powrotem na blat biurka i wstal. Wyciagnal dlon, ktora Darcy uscisnal. Ale kiedy Harry szedl do drzwi, powiedzial: - Harry. Wciaz moge ci zaproponowac czyste pieniadze, gdybys chcial. Harry stanal. -Poradze sobie - powiedzial. - Poza tym mam jeszcze sporo. Wszystko bedzie zalezec od tego, ile czasu zabierze mi poszukiwanie Brendy i dziecka. Na pewno niczego nie chcesz dodac? Darcy potrzasnal przeczaco glowa. -Ale bedziemy miec oczy i uszy szeroko otwarte. Patrzyl, jak Harry otwiera drzwi i wychodzi na korytarz. Chcial go zawolac, ale tego nie zrobil. Chcial znow zapytac o jego zdrowie: czy mial jakies problemy - moze cos z glowa? Ale tego nie zrobil. Wydzial zawsze bedzie na pierwszym miejscu. I gdyby Nekroskop sie odwrocil i popatrzyl na oblicze Darcy'ego, to wiedzialby, ze cos jest nie tak. Darcy nawet chcial, zeby tak sie stalo. Ale Harry nie odwrocil sie. Zamiast tego rzucil przez ramie: - Dzieki, Darcy. O to wlasnie prosilem. A nastepnie zamknal za soba drzwi... Tego wieczora Harry zadzwonil do Bonnie Jean. Nie byl w stanie powiedziec dlaczego. Moze z powodu ksiezyca, ktory w trzeciej kwarcie wisial na niebie nad kwitnacymi drzewami za ogrodowym murem. (Chociaz dlaczego mialby to byc jakis wazny powod, pozostawalo tajemnica.) A moze po prostu skonczylo mu sie wino B.J., dla ktorego to przede wszystkim wyjechal z Seattle i wrocil do domu. Ale byly to argumenty, ktore Nekroskop dawno juz poznal, nawet jesli tylko w zaciszu domowym. A Bonnie Jean... byla kolejna zagadka jego zycia. A moze byla czyms wiecej? Niewinna? Harry byl pewien, ze tak. Ale jak ktos, kto tak latwo zabija czlowieka, moze byc niewinny? Tylko ze Harry'emu nie wolno bylo tak myslec, wiec dalej uwazal ja za osobe niewinna. Byla poza tym cholernie atrakcyjna babka i do tego mozna z nia bylo porozmawiac. Tak, szukal towarzystwa. Oczywiscie jesli bedzie miala na to ochote. Wygladalo rzeczywiscie, jakby noc miala byc bardzo dluga, a jedyna rozrywka byloby wiercenie sie i rzucanie na lozku. Szczegolnie ze Harry nie mial niczego do picia. Ach, jasna cholera, postanowil niczego nie pic! Po co wiec dzwonic do Bonnie Jean? Ale i tak do niej zadzwonil. Najpierw polaczyl sie z jedna z dziewczat, po czym Bonnie Jean przejela sluchawke. Byla w barze i powiedziala, ze odbierze na gorze. (Myslal: chce prywatnosci. Chce z nim rozmawiac w spokoju.) I chyba wbiegla po tych schodach, bo po kilku sekundach uslyszal: -Harry? Czy to naprawde moj wspanialy facet we wlasnej osobie? - Jej glos czy tez slowa zdawaly sie jak cieple opuszki palcow naciskac na jego mozg, zmieniajac kanaly, uwalniajac jego drugie ja. Nastepnie B.J. porzucila szkocki akcent, lecz wciaz mowila na przeponie: - To dziwne, ale naprawde za toba tesknilam, Harry... I jesli mial jakies watpliwosci - jakiekolwiek - to prysly jak banka mydlana. -Coz, wrocilem - w koncu sie odezwal. - Na razie przynajmniej jestem. A prosilas, bym sie odezwal... - Nie mial sily, aby dokladnie sie wyslowic. Natomiast slowa same wychodzily z ust, jakby przemawial za kogos innego. -Zdaje sie, ze zadzwoniles nieco za wczesnie - powiedziala B.J., nie zdajac sobie sprawy z tego, co mowi. Bo rzeczywiscie pelnia miala byc dopiero za tydzien. Od razu zdala sobie sprawe z pomylki (czemu ten cholerny facet tak na nia dziala?), chciala cos dodac, ale Harry ja przegonil: - Wiem, o czym mowisz - powiedzial nie wiedzac. - Jestem troche za predki, prawda? Moze to przez ten ksiezyc. Ta uwaga zmrozila ja momentalnie, az miala trudnosci z odpowiedzia: - Ksiezyc? -Nad sciana mego ogrodu. - wyjasnil. - Nie moze sie ode mnie odczepic taka piosenka: "Dajcie mi ksiezyc, dziewczyne tez, a reszte zostawcie mi." No to ksiezyc juz mam, ale... Westchnela z ulga, tak zeby Harry nie slyszal, i powiedziala: - Ale dziewczyny brak, co? - I zanim zdolal odpowiedziec, zapytala:- Gdzie jestes? - Calkiem blisko. W domu. Jakies dziesiec, dwanascie kilometrow od ciebie. - Znalazles ich? Zone i dziecko? -Nie - odparl Nekroskop zupelnie beznamietnym glosem. B.J. nie byla w stanie powiedziec, czy byl zadowolony, czy smutny. I tak naprawde Harry tez tego nie wiedzial. -Dzis jest spokojnie - powiedziala B.J. - Bedziemy zamykac kolo polnocy... To niedlugo - pomyslal Harry. Ale bylo cos wiecej w jej slowach. -To za ponad trzy godziny - powiedzial. -Za dlugo? -Tak... nie... Nie mam nic do roboty. To znaczy chcialem powiedziec, ze jestem sam i... chyba troche samotny. -Chcesz do mnie przyjechac? - Moglbym, gdybys... -Nie, zaczekaj. A moze powiedzialbys mi, gdzie jestes, i ja bym przyjechala do ciebie? Wezme taksowke. Dziewczyny moga sie dzis zajac wszystkim same. -Teraz przyjedziesz? Wyczul jej wzruszenie ramion. -Moge sobie zrobic przerwe. Jadles cos? -Ostatnio niekoniecznie. (To prawda, umieral z glodu!) - Masz jakies jedzenie? -Zadnego jedzenia - potrzasnal glowa, mimo ze go nie widziala. - Ani zadnego picia... Ona tez zamilkla, po czym powiedziala: - Cos na to zaradzimy. Moge cos zabrac po drodze. A wiec... jaki to adres? Aha, Harry, i daj mi jeszcze numer telefonu, na wszelki wypadek. Ten, co mam, nie dziala. I podal jej zarowno adres jak i numer telefonu. Czemu nie? W koncu wydawalo sie to najzwyklejsza rzecza pod sloncem... Dom Harry'ego nie byl najlatwiejszym do znalezienia miejscem na swiecie. Byl jednym z wiktorianskich domow stojacych w grupce na brzegu rzeki niecale dwa kilometry za Bonnyrig pomiedzy pagorkowatym kobiercem pol z trzech stron upstrzonymi gdzieniegdzie kepami zarosli, w swietle dziennym widac bylo stamtad odlegla, graniasta wieze kosciola. Dlaczego wlasnie ten obszar chylil sie ku upadkowi, trudno powiedziec, ale ten rejon wlasnie to dotknelo. Staly tu trzy niegdys dumne, nawet wspaniale, rezydencje z tarasami, otoczone wysokimi murami i ogrodami ciagnacymi sie az do rzeki. Dwa pozostale domy byly puste od lat i nic juz nie bylo w stanie ich uratowac - zialy dziurami wybitych okien, a dachy zapadaly sie do srodka. Od dawna byly wystawione na sprzedaz, co jakis czas ludzie przyjezdzali je ogladac i odjezdzali, krecac glowa z niedowierzaniem. Nie byly to pozadane posiadlosci. Dom w srodku nalezal do Harry'ego. Byl tu samotny, lecz mogl w spokoju rozmawiac tu z mama nie obawiajac sie, ze ktos go zobaczy, jak mamrocze cos nad brzegiem. Pierwszy raz Bonnie Jean zobaczyla dom z drugiej strony rzeki przez rzad drzew na brzegu. Poprosila taksowkarza, by stanal. Bylo jasne, ktory dom jest zamieszkaly: swiatla swiecily sie na parterze, oswietlajac rowniez zarosniety ogrod, co nadawalo domowi niesamowitej poswiaty. Ten dom ledwo dyszal. Ale w porownaniu z nim dwa pozostale byly calkowicie martwe. A jednak, co dziwne, B.J. nie uwazala, ze to cale miejsce nie pasuje do Harry'ego Keogha. Przeciwnie, uwazala, ze pasuja do siebie. Powod, dla ktorego polecila kierowcy zatrzymac sie, byl prosty: chciala przyjrzec sie domowi z bezpiecznej odleglosci. Ale byl taki, jaki byl - stary dom na ostatnich nogach, nie byl bezpieczna kryjowka jak sobie to wyobrazala wczesniej. W zadnym razie. Jesli mocodawcy Harry'ego, jego byli pracodawcy, juz wiedzieli o jej istnieniu lub cokolwiek na jej temat, nie robilo to zadnej roznicy. Ale powiedzial jej, ze juz z nim skonczyli i ze ona ich zupelnie nie interesowala. Po tym oswiadczeniu upewnila sie jeszcze, wydajac mu rozne posthipnotyczne polecenia. Ale on nie byl zwyklym czlowiekiem, ten tajemniczy Harry Keogh, i bylo to cos, co musiala i tak sprawdzic. Po chwili polecila kierowcy, by jechal dalej, i w minute pozniej taksowka przejechala przez stary kamienny most i wjechala na boczna droge. Na koncu drogi znajdowal sie rzad domow. Bonnie Jean wysiadla i zaplacila za przejazd pod brama Harry'ego, Numer 3, The Riverside - ten ze swiatlami. Kiedy taksowka odjechala, B.J. przeszla oswietlona ksiezycowym blaskiem kamienna sciezka do drzwi Harry'ego, ktore otworzyly sie, gdy do nich doszla. I stal w nich Harry. Wprowadzil ja do srodka, wyjmujac z rak szare torby z chinskiej restauracji, i wygladal na zmieszanego, caly czas przepraszajac za stan budynku. Najwyrazniej byl czyms zajety -na brwiach widac bylo pot. -Ale... ty jestes w dobrym stanie! - powiedziala, rozgladajac sie po przestronnym i oszczednie urzadzonym gabinecie, jedynemu pomieszczeniu, ktoremu poswiecil nieco staran i to jakis miesiac temu. - Co ty tu wyprawiales, Harry? Skrzywil sie. -Eee, sprzatalem troche? -Naprawde? - Nie mogla sie nie usmiechnac. - No to nie chcialabym zobaczyc tego pokoju niewysprzatanego! Przytaknal posepnie. -Bajzel, nie? Potrzasnela glowa zmieszana. - I tu mieszkasz? -Jest az tak zle? - Rozejrzal sie wokol nerwowo, oblizujac usta, i znow potaknal. - Tak, jest bardzo zle. Coz, sam dom nie jest taki zly. Swego czasu byl bardzo przyzwoity i zostal zbudowany na lata. I to bardzo dobrze, bo zostal nieco zaniedbany. Ale samo miejsce... tak, to istotnie bajzel. Najwazniejsze jest to, ze to moja wlasnosc i moge to wyremontowac. Poza tym ledwo tu zamieszkalem. I bylem bardzo zajety. Ale robili tu przeglad i jest bezpiecznie. No, jesli chodzi o konstrukcje. Harry rozwarl szeroko ramiona, niepewnie balansujac z papierowymi torbami. -Wszystko w porzadku! Wymienie dywany... coz, kiedys. I kilka desek w podlodze skrzypi. No, mozna by bylo poprawic wystroj. I naprawde nie wiem, skad sie tak kurzy. - westchnal i jego sztucznie podtrzymywany optymizm zniknal bez sladu. - Trzeba tylko troche podmalowac i wymienic kilka dachowek i... Zamilkl, wzruszajac ramionami. -Ale czemu tutaj? Musi byc jakis powod. -Moja mama - powiedzial Harry. - I moj ojczym. Teraz... nie zyja. To zdaje sie moje miejsce, jestem na swoim. Sluchajac go, B.J. poczula jego samotnosc. Ona tez byla samotna... chociaz inaczej -od bardzo dawna. -Tam zza rzeki pomyslalam, ze wyglada tak jak ty. No, dom znaczy sie. Z oddali jest wciaz - jak to powiedziec - bogaty? -Ja nie jestem bogaty - Harry potrzasnal glowa. -Mialam na mysli charakter - powiedziala. - Noca wyglada, jakby mial swoj styl. -A ja mam styl? B.J. potaknela i przekrzywila glowe na bok. -Na pewno cos w sobie masz, Harry Keogh. Inaczej nie byloby mnie tutaj. - Co bylo najprawdziwsza prawda. I zanim zdazyl cos powiedziec, zapytala: - Gdzie jest kuchnia? - i zabrala od niego papierowe torby. - A moze nie powinnam wiedziec? Ale na cale szczescie kuchnia zostala zmodernizowana... Zjedli. Odkrywajac, ze jest naprawde glodny, Harry zasiadl z ochota do posilku. B.J. glownie go obserwowala, bawiac sie drobnymi kesami chinszczyzny, ktora sama sobie nalozyla. Obserwowala go rowniez, kiedy rozpakowywala i podgrzewala jedzenie w mikrofalowce. Jego zywotne zainteresowanie tym, co przyniosla do picia, i rozczarowanie, kiedy zobaczyl butelke wina deserowego. Nie chcial go pic (z czego byla zadowolona) i zajal sie puszka coli. Ale kiedy nalala sobie kieliszek, powiedziala: - Czerwone wino juz poszlo. Tyle, co zostalo...- I w brzemiennej ciszy wpatrywala sie w niego. Harry byl przygotowany, ale wciaz na nia patrzyl, po czym uciekl wzrokiem. -Bardzo zle zrobilem - powiedzial. - Uwierzylabys, gdybym powiedzial, ze przyszedlem sie z toba zobaczyc? No bo poprosilas mnie, bym byl z toba w kontakcie, a mialem wyjechac. I nie moglem sie z toba skontaktowac. -Ale czemu sie wlamales? -Wlamalem? Myslisz, ze jestem wlamywaczem? - Potrzasnal glowa. - Nie musialem sie wlamywac. Mowilem ci: w tym jestem najlepszy. To byla moja praca, pamietasz? A do ciebie wejsc jest bardzo latwo! Uwierz mi! Przynajmniej od tylu. -Tak? - Myslala, ze jest bezpieczna, a teraz przekonala sie, ze musi zabezpieczyc tyl posesji. - Tak latwo bylo? - Pokaze ci kiedys - powiedzial, majac nadzieje, ze nigdy nie bedzie musial. I wrocil do posilku. - I przeszedles obok jednej z moich dziewczat. - B.J. nie skonczyla tematu. -Poruszam sie bardzo szybko i bardzo cicho - powiedzial Harry, wiedzac, ze tego nie zakwestionuje. -Ale i tak powinienes sie wstydzic! Co bym sobie pomyslala, co bym zrobila, gdybym nagle zobaczyla cie wchodzacego do mojej sypialni? A jesli chodzi o kradziez tego wina!... Harry usmiechnal sie, jak mial nadzieje, obezwladniajaco. -Zostawilem karte telefoniczna. Musialas widziec te reklame w telewizji: "A wszystko to, bo..." - "Harry Keogh kocha czerwone wino?" - Cos na ksztalt. Ale wiesz, ze to wino naprawde tak na mnie podzialalo? Czy ja czegos ostatnio nie czytalem, o jakichs masowych zatruciach winem, o tym, jak wytworcy wina dodawali do niego plynu chlodniczego? A ty mi mowisz, ze sie skonczylo? Sprzedajesz to czy jak? -Co? - Bonnie Jean nie mogla w to uwierzyc! Teraz on oskarzal ja o cos! Zaczynalo to przypominac wszystkie gry slowne Radu... a jesli tak, to Harry Keogh byl w tym dobry! Ale opanowala sie i odpowiedziala: - A wiesz, ze mozesz miec racje? Sama go sprobowalam, i wiesz, ze na drugi dzien rano wygladalam zupelnie jak ty wtedy. Ale nie, nie sprzedaje go. Dalam je klientom na sprobowanie - im tez nie smakowalo. -I juz go nie ma? -Tak, skonczylo sie. Wbrew swej woli Harry poczul, jak zaciska zeby. Nie wiedzial dokladnie, czy ma byc zadowolony, czy sie wsciec. Powinien byl zabrac wszystkie butelki, kiedy jeszcze mogl. Ale nie, oczywiscie, ze dobrze, ze nie zabral! Dobrze, ze ten belt sie skonczyl. I wraz z nim "odbicie" czy co tam alkoholizmu Kyle'a. Predzej Harry'ego skreci, niz polubi wino deserowe B.J.! Nie wiedzial dokladnie, jak to sie zaczelo, ale bylo juz po sprawie. Naturalnie, ze tak, poniewaz skonczylo sie wino B.J. I jakby ktos wyciagnal wtyczke z jego mozgu, wiekszosc frustracji, lekow i brak wiary w siebie splynelo po nim jak reka odjal i goraczkowa niecierpliwosc ustapila uczuciu ulgi i opanowania. Bo byc moze, pomimo wszystko, byl jednym palaczem na milion, ktory uzaleznil sie od jednej marki... i w koncu przestali ja produkowac! Ale nawet teraz w zakamarkach podswiadomosci cichy glosik pytal: Naprawde? A w Grecji? Na pewno dostaniesz je w Grecji. I zaczelo sie: na koncu jezyka pojawilo sie pytanie gotowe pojawic sie rowniez na ustach: Ten twoj przyjaciel, ten, ktory ci je przywiozl? Nie wiesz, skad on je wzial, prawda? Ale nie wolno mu bylo go zadac! Nigdy! Nie, jesli chce znow byc soba. Przybyla mu na ratunek, mowiac: - Wiedzialam tylko, ze ktos u mnie byl. Nie pomyslalam od razu o tobie, ale zastanawialam sie, czy to nie ta organizacja dla ktorej pracowales. Moze mnie sprawdzali albo co. Przez chwile poczul sie osaczony - zupelnie zapomnial historyjki, ktora jej sprzedal o tym, jak to musi wyprostowac jeszcze z nimi pare spraw. Ale teraz mu o tym przypomniala i poniewaz Wydzial E nie wiedzial o niej naprawde nic, powiedzial: - Nie, B.J., nikt na ciebie nie czyha. Jak ci mowilem, ludzie, dla ktorych pracowalem, to nie policja, i tak naprawde zupelnie ich nie interesujesz. Juz nie. A jesli chodzi o scislosc, to ja tez nie. I uwierz mi, bardzo mi przykro, ze tak bardzo sie tym przejelas... Zakonczyli posilek w niezrecznym milczeniu, jedynie rozmyslajac o wszystkim. Ale kiedy Harry sie oparl, westchnal i powiedzial: - A wiesz co? To jest chyba pierwszy raz od Bog wie jak dawna, kiedy czuje sie odprezony. Wspaniale dobralas potrawy. A ty... ty tez jestes wspaniala. Moze nieco stuknieta, ale wspaniala. A w ogole to do kogo ja mowie? -No wlasnie - powiedziala nieco tak jak jego mama, ale z zupelnie innym nastawieniem. - Czy to mial byc komplement? Harry rozesmial sie i potarl brode. - Nie jestem pewien - odparl - ale brzmialo to jak cala seria komplementow! - To twoj staly tekst? Chcesz mnie zagadac? Moze nawet uwiesc? Mowiac mi, ze jestem wspaniala, choc kopnieta? Coz, musze przyznac, ze slyszalam lepsze teksty! - Sposob, w jaki wymawiala to "coz", brzmial dokladnie jak u mamy. Mysl o winie niemal calkowicie wyparowala z umyslu Nekroskopa. B.J. wymowila kilka slow-kluczy - slow, ktore nie mialy nic wspolnego z poprzednimi posthipnotycznymi poleceniami, ktore Harry podjal od razu. I teraz uzmyslowil sobie, czego mu brakowalo przez ostatnie poltora roku oprocz swego dawnego ciala. Zbierajac naczynia i sztucce i grzebiac sie z tym troche, zapytal: - Nie jest ci zimno? Czy tu jest zimno? - W otwartym kominku tkwily polana, od kiedy Nekroskop sie tu wprowadzil, ale nie czul potrzeby zapalania ich. Nie lubil, gdy bylo za cieplo, a jeszcze, co dziwne, napedzane ropa centralne ogrzewanie dzialalo bardzo dobrze. Zobaczyla, jak jego wzrok bladzi gdzies wokol, i byc moze odczytala jego mysli. -Tak, jest nieco chlodno. -To podpal w kominku, a ja pozmywam. -Dobrze - powiedziala. - Ale... ja tez bym chciala sie oplukac. -Hmmm? - Lazienka jest...? -Na polpietrze, schodami - odparl. - Prysznic jest... w doskonalym stanie. - Ale zaloze sie, ze sypialnia to obraz nedzy i rozpaczy, mam racje? - Mowienie wprost bylo przewaznie najprostsze i najlepsze. Nawet jesli, to B.J. ze zdumieniem zauwazyla, ze zbyt szybko oddycha. -No, nie - odpowiedzial Harry nieco zbyt pospiesznie. - Nie, jest tam calkiem czysto... No, ee, posprzatalem. - Zatrzymal sie w drzwiach, patrzac na nia stojaca przy kominku. Ich spojrzenia sie spotkaly i przez chwile bylo tak jak wtedy w barze. Byl w nich zwierzecy magnetyzm, ktory nie mial nic wspolnego ze sztuka uwodzenia... ale z drugiej strony bylo w nim naturalne, wzajemne oczarowanie, elektryzujacy ladunek emocji, kiedy mezczyzna i kobieta wiedza, co zaraz nastapi. -Ale kiedy zaplonie ogien - oderwala wzrok od niego, potarla zapalke i rzucila ja na pomiety papier i galazki - to mysle, ze tu... bedzie wygodniej. Plonac szybciej niz ogien, Harry wykrztusil z siebie. -No to kiedy juz wezmiesz prysznic, zabierz z sypialni koldre i koc. Nastepnie zniknal w kuchni, a B.J. oblizala usta. Psi Lord mial racje: sa inne, lepsze sposoby, by usidlic mezczyzne. Przy zgaszonych swiatlach i zaciagnietych zaslonach oraz przy czerwonym plomieniu ognia bedzie tu jak w cieplej, skrytej przed wzrokiem innych jaskini. Tak, bedzie tak jak w gawrze... 5. Ten inny sposob. Prawdy, polprawdy i cholerne klamstwa Minela druga w nocy, kiedy Harry zasnal w jej ramionach, lecz noc byla jej ulubiona pora i nie odczuwala podobnej potrzeby. Miala swoje potrzeby, o tak, ale nie byl to sen. I kiedy nieuchronnie zblizal sie czas pelni, potrzeba ta stawala sie coraz bardziej palaca. Ale dawno juz nauczyla sie panowac nad soba, dlatego Harry nie musial sie niczego obawiac. Szczegolnie on, ktory robil na niej coraz wieksze wrazenie jako Tajemniczy czy tez Czlowiek o Dwoch Twarzach Radu.Coz, teraz juz nie byl taki tajemniczy. Odkryl przed nia przynajmniej jedno ze swoich oblicz. I na swoj sposob zainicjowal to odkrywanie. Na poczatku niesmialy (zaden z niego Don Juan!), z czasem zaczal eksperymentowac. I w odroznieniu od wiekszosci mezczyzn, ktorzy sa po raz pierwszy z nowo poznana kobieta, Harry dazyl do tego, by ja zaspokoic, i szybko odkryl jej preferencje. Dziecie ksiezyca z wilkiem w srodku - wielkim wilkiem - B.J. poddala mu sie. Z piersiami przycisnietymi do miekkiego koca i twarza zwrocona w kierunku gorejacego ognia poczula milosne pchniecia, praca do przodu twarda meskosc w sercu jej kobiecosci. Och, nie mial tego od... bardzo dawna, to bylo az nadto oczywiste. Ale ona rowniez, dlatego przyjmowala wszystko, co jej ofiarowal. I mimo ze wpila sie w niego kurczowo swoja plcia, wstrzymywal sie tak dlugo, az poczul, jak przeszywaja ja dreszcze, i uslyszal, jak jeczy, i dopiero wtedy wystrzelil w nia obfitymi, goracymi strugami. I nikt wczesniej nie dal takiej rozkoszy Bonnie Jean Mirlu. Przynajmniej w ten sposob. Dla niego ta noc przypominala otwarcie zaklinowanej tamy po porze deszczowej. Wlewal w nia resztki swego bolu - smutku? - po czym wszystkie jego leki i frustracje zostaly czasowo zapomniane. Czas stanal w miejscu w gwaltownych chwilach zapomnienia, kiedy mod B.J., jej gorejace i zawodzace milosna piesn cialo sycilo jego psyche i roztapialo sie w umysle. Kiedy doszedl ponownie, B.J. tak zatracila sie w tej rozkoszy, ze kiedy sie rozlaczyli, ulozyla go na plecach i przytrzymala wilgotny i drgajacy korzen w aksamitnym pocalunku... az byl znow gotow. Przez caly czas jednak byla swiadoma niebezpieczenstwa, swiadoma ostrzezenia Radu: Dopilnuj, dopilnuj starannie, zeby nic z ciebie, z nas, nie przedostalo sie na niego! Oczywiscie, ze nie, poniewaz chcial Harry'ego dla siebie, by go wykorzystac... w jakims swoim celu. Chcial, zeby byl w stu procentach ludzki. Przynajmniej na poczatku. Radu mial konkretny cel wobec Harry'ego. B.J. znala go (Psi Lord wyjasnil jego ogolne zarysy), ale nie chciala o tym teraz myslec. W tej chwili chciala tylko tak lezec, senna i ciepla ze spiacym Harrym, ktory obejmowal ja ramieniem, i patrzec na jego dziwnie niewinna twarz lezaca jej na piersiach, z udem wcisnietym pomiedzy jego nogi, gdzie jego, obecnie miekka meskosc podrygiwala od czasu do czasu, jakby na wspomnienie niedawnej chwili namietnosci. Poniewaz pomimo ze zaspokoil jej cialo, przyjemnosc trwala dalej - teraz cieszyla sie sama jego obecnoscia. Tak... lubila z nim byc! Rowniez to, ze zostawil w niej swoje nasienie, bylo dziwnie przyjemne -mimo ze musiala je usmiercic. Antykoncepcja? Pigulki i plastik wraz z tlumiaca doznania guma? Byly zupelnie niepotrzebne. Jej cialo, jej organizm sam sie chronil. Miala to we krwi - te sama obca substancje, ktora chronila ja przed zwyklymi ludzkimi dolegliwosciami, uplywem czasu i nawet fizycznymi uszkodzeniami ciala, i ta esencja nie dopusci do inwazji ludzkiej spermy. Wystarczylo, ze B.J. tego zapragnela, pomyslala o tym, i jej organizm zareagowal eksterminacja miriad wijacych sie zarodkow Harry'ego. Wystarczylo tylko pomyslec, wystarczyl rozkaz wydany przez umysl B.J. organom wewnetrznym i tkankom oraz jej niedojrzalej pijawce, ktora czula, jak rosnie, pomimo zaprzeczen jej Mistrza: Cos innego oprocz ciebie rosnie w moim ciele. Nie chce tego. Oczysc mnie z tych zanieczyszczen. Niech tak sie stanie. I tak sie stalo. Tylko ze w druga strone bylo znacznie trudniej: by zatrzymac obca esencje w organizmie, nie przekazac jej albo nie dopuscic, by sama przejela inicjatywe i zakazila jej partnera. Chciala go usidlic w jeden sposob, lecz nie tak, jak zwykle czynila z ludzi niewolnikow. Sama B.J. chciala go dla siebie, czego nie chcial Radu. Nie, poniewaz Psi Lord chcial go wylacznie dla siebie. I znow pojawiala sie sprzecznosc: Jej Mistrz jednoczesnie zaprzeczal, ze stawala sie Wampyrem, ale z drugiej strony niepokoil sie, zeby czegos nie przekazala Harry'emu, jego Tajemniczemu. Sama bedac niewolnica (jesli byla tylko nia), mogla go ugryzc i zmienic go w dziecie ksiezyca - poddajace sie wplywowi pelni i miotane nienaturalnymi zadzami - ale nie w prawdziwa wilcza istote. Wylacznie transfuzja z krwi Radu, jego slina, sperma, esencja mogla do tego doprowadzic. Mogla to tez sprawic jego pijawka badz wamiprze jajo. Bo z pewnoscia podczas wszystkich tych lat, kiedy B.J. sluzyla swemu Mistrzowi, w jakis sposob musial ja zakazic. Nie, nie tak: Radu wylacznie bral -B.J. nie dostawala niczego w zamian... Tak? To dlaczego zawsze czula - elektryczna lacznosc? Przynajmniej wewnetrzna jej swiadomosc, kiedy wypelnial sie lejek Radu i zaczynal pochlaniac jej krew. Bonnie Jean wiedziala, dlaczego tak sie dzieje, lub przynajmniej tak sie jej zdawalo. Ale bala sie do tego przyznac, nawet przed soba. Bo jesli sie mylila... Jakiz bylby jego gniew, gdyby odkryl, ze w jakis cudowny sposob zostala Wampyrem bez jego swiadomosci czy udzialu! Coz, nie musial sie przejmowac na zapas, poniewaz nie zamierzala zmieniac Harry'ego ani w wampira, ani w wilkolaka, ani w zadne inne stworzenie. Bardzo chciala sluzyc swemu Mistrzowi i doprowadzic, by w koncu powstal ze swego bursztynowego katafalku, poniewaz Bonnie Jean byla ulubienica Psiego Lorda i czula, ze nadchodzi dzien, w ktorym bedzie do niej nalezec. Drakule i Ferenczy wraz ze swymi niewolnikami grasowali po calym swiecie, a pomimo tego B.J. byla bardziej kobieta niz jakims hybrydowym gatunkiem. Radu musial przetrwac, przynajmniej do chwili, kiedy nauczy sie wszystkiego od niego, a z ta wiedza bedzie w stanie skuteczniej tworzyc, rzadzic... swoja... dynastia? I w koncu ta mysl pojawila sie jawnie w jej swiadomosci, przynajmniej w jej pojmowaniu samej siebie. To nie jest zdrada, lecz chec przezycia. Jej przezycia! Byl to jeszcze jeden dowod - i jak dotad najdobitniejszy - ze jest lub wkrotce stanie sie tym, czym podejrzewala od jakichs czterdziestu lat - Wampyrem! A wiec na razie, Radu dalej bedzie jej Mistrzem, a jego slowo prawem. Co do planow Psiego Lorda wobec Harry'ego - jego tak zwanego Tajemniczego lub Czlowieka o Dwoch Twarzach -B.J. ujrzala je teraz w innym swietle, z punktu widzenia Radu. Poniewaz tego, co chcial teraz zrobic, ona sama bedzie zmuszona sprobowac w nieokreslonej, odleglej przyszlosci... Radu nie zalegl w zywicy z wlasnej woli. Niezupelnie. Myslal, ze zachorowal, byl przekonany, ze Czarna Smierc zrobila z niego niewolnika, a z doswiadczenia wiedzial, ze nie jest w stanie jej pokonac. Na wlasne oczy widzial, jak jego szczeniakom tworza sie te ohydne, czarne wykwity i jak umieraja. Czul chorobe w sobie i wiedzial, ze walka z nia jest skazana na porazke. I przeklinal swoja pijawke za jej slabosc, za nieskutecznosc, za to ze nie byla w stanie pokonac wpelzajacego do ciala podstepnego wroga. Ale lata czterdzieste czternastego wieku byly nie tylko czasem plagi, lecz rowniez niepokojow i glodu. Samo przemieszczenie sie przez Europe graniczylo z cudem. Nawet bogatemu bojarowi ze swita, uciekajacemu przed pochlaniajaca wszystko zawierucha ze wschodu, nielatwo bylo znalezc bezpieczna droge. Radu wdal sie w potyczke i otrzymal rane w bok od miecza. W zwyklych okolicznosciach wampirza pijawka z latwoscia wyleczylaby te rane. Ale jego pasozyt juz zmagal sie z choroba w organizmie - walka, ktorej nie mogl wygrac, poniewaz Radu byl wciaz aktywny i zajety swoimi sprawami. Wsciekal sie na to, ale nie bylo innego wyjscia. I tak w koncu, w Szkocji w 1350 roku, nalezalo wprowadzic w zycie plan dlugotrwalej kwarantanny. Jego stado wybudowalo mu zamaskowana kryjowke na niezbadanych gorskich wyzynach i Radu spoczal w zywicy. Bylo to byc moze drastyczne rozwiazanie, ale tak to przewidzial w prekognitywnych snach. Musial spoczac na dlugo, bardzo dlugo - na szescset lat lub wiecej - i powstac w nowym swiecie, moze nawet w nowym ciele! Metempsychoza przeniesienie Jego Ja i Osobowosci do innego ciala. Co wiecej, od dawna snil o Tajemniczym, ktory bedzie obecny przy jego przebudzeniu, i o sobie jako mscicielu spoza czasu, niszczycielu pradawnych wrogow, swiecacym jasno jak gwiazda w godzine swego triumfu! Majac takie plany, latwiej bylo legnac w sarkofagu pelnego miekkiej, duszacej zywicy. Bardzo pomocne bylo wino pustynnych czarownikow - spiaczka, ktora wywolywalo, wygladala jak sama smierc, ale w rzeczywistosci byla tylko przedsionkiem przedluzonej niesmierci. Unieruchomiony w swej postaci zawieszonego zycia w kleistym grobowcu w gawrze Cairngorms zapadl w sen. I kiedy unieruchomiony Radu, ktoremu dostarczano zyciodajnych sokow, rozkazal swej pijawce uleczyc go, jego wlasny wampir mogl skoncentrowac sie na tym zadaniu zwalczenia wirusa w sercu Psiego Lorda. A jak przebiegala ta walka... trudno powiedziec. Radu spal i mimo ze jego umysl byl swiadomy, to jednoczesnie byl oddzielony od ciala. Nie bedzie wiedzial, ze znow stal sie jednoscia dopoty, dopoki umysl i cialo nie zostana polaczone, co stanie sie tego dnia, kiedy B.J. rozpusci zywice i uwolni go. A jesli nie stanie sie jednoscia? Jesli jego pasozyt przegral walke i znow pojawi sie goraczka po tych wszystkich latach? I tu wlasnie pojawi sie Harry Keogh - to taka role przewidzial dla niego Radu w ostatniej odslonie. Tak, metempsychoza. W roku poprzedzajacym przebudzenie Psiego Lorda wykorzysta swa wielka moc czarowania - hipnotyzmu, ktory przewyzszal jego wszystkie umiejetnosci - by przeniesc szczegolowe wspomnienia do umyslu Harry'ego. A jesli powstanie i odkryje, ze jego cialo trawi choroba, po ktorej sczeznie i doswiadczy prawdziwej smierci, wypusci swoja pijawke, ktora ucieknie do ciala Harry'ego. Nie bedzie musial jej nawet wypuszczac, gdyz naturalna sklonnosc tego pasozyta -zadza zycia - sama sie o to zatroszczy. A jesli w jakis sposob pijawka nie bedzie mogla sie wydostac, jesli beda jakies przeszkody, to wyda jajo -najszybszy i najpewniejszy nosnik wampiryzmu! Ale w chwili transfuzji, w jakikolwiek sposob, Psi Lord sprobuje dokonac najwiekszego cudu. Radu byl nieslychanie poteznym mentalista, telepata, ktory nie mial sobie rownych. I swym niezmiennie szkarlatnym spojrzeniem przepali sie do umyslu Harry'ego przez jego piwne oczy. Stanie sie Harrym Keoghiem. Czy tez raczej Harry stanie sie nim. Z jajem Radu albo z pijawka, wszystkimi jego wspomnieniami i calym umyslem... on stanie sie Radu. No i w koncu dzieki metamorfizmowi zacznie wygladac tak jak on, przyjmie oblicze Psiego Lorda. Tak, Czlowiek o Dwoch Twarzach. Taki byl plan Radu Lykana. Ale z drugiej strony - jesli powstanie jako ponownie zjednoczony czlowiek, czy tez stworzenie, wolny od zarazy - bedzie mozna inaczej wykorzystac Tajemniczego. I nie bedzie w tym niczego niezwyklego. Po pierwsze, trzeba sie bedzie zajac glodnym wojownikiem... Byla 2:30, Harry zamamrotal cos i przekrecil sie na lozku. Moment dobry jak kazdy inny. B.J. uciszyla go, sprawdzila, czy spi gleboko, siegnela przez niego i zrzucila duze polano, zdaje sie debu, ze staromodnego kominka wprost na gorejace palenisko. Nastepnie wysliznela sie spod nasunietego na nich koca, przeszla przez pokoj i wlaczyla lampke przy biurku Harry'ego. Nakierowala ja bezposrednio na twarz Harry'ego, na jego zamkniete oczy, po czym od razu przeslonila snop swiatla nagim cialem i wrocila do niego. Nastepnie polozyla sie kolo niego i podpierajac sie na lokciu, popatrzyla na lampke. Mruzac oczy, by odseparowac wzrokiem reszte pokoju, pokiwala glowa i pogratulowala sobie w myslach tego, ze krag swiatla przypominal ksiezyc w pelni, najwazniejszy obraz, katalizator, ktory zostal umiejscowiony w jego umysle. Reszta bedzie zalezec od silnej woli, intensywnosci wzroku, glosu, umyslu, ktorym poddal sie juz podczas pierwszego seansu. Wyszeptala: - Harry, moj mezczyzno. Sluchasz mnie? Mowila to glebokim, mruczacym, doglebnie trafiajacym do sluchacza szkockim dialektem, ktory saczyla nie tylko do jego uszu, ale rowniez do nozdrzy. Jej zapach, pizmo, wnikaly do organizmu Harry'ego, do jego snow, podswiadomosci, sprawiajac, ze na chwile powieki mu zamrugaly, nastepnie uspokoily sie i wybelkotal: -T... tak. - Dobrze - zamruczala i dodala, porzucajac szkocki akcent: - Harry, bedziesz mnie sluchal, bedziesz mi posluszny. Czy to zrozumiale? -T... tak. I w ten sposob z nieslychana latwoscia blyskawicznie przejela kontrole nad jego umyslem. B.J. wciaz uwazala, ze to niesamowite, iz w tak prosty sposob kontroluje, tak jak podejrzewala, zlozony umysl! I jak dotad uzywala jedynie ludzkiego oblicza swej woli, podczas gdy druga tkwiaca w niej strona byla o wiele silniejsza i nie miala nic wspolnego z czlowieczenstwem. Lecz teraz z powodu krancowo ezoterycznej natury tego, co miala mu do powiedzenia - jako preludium tego, co w koncu Radu wtloczy w niego - B.J. potrzebowala silniejszej, obcej sily woli. Podniosla sie ze skladanego lozka przy kominku, podeszla do okien patia i odslonila zaslony. Wysoko nad ogrodem ksiezyc w trzeciej kwarcie opromienial ja swym srebrzystym swiatlem, ktore splywalo po niej i zmienialo w rzezbe z alabastru. Szeroko rozwarla ramiona, westchnela i uniosla je, zalewajac swa psyche ksiezycowa powodzia i czerpiac z niej sile. I tym razem metamorfoza przebiegla o wiele prosciej. Barwy odplynely, cialo zaczelo sie rozdzierac, przestawiajac sie i ukladajac. Powietrze przeszyl skrzyp elektrycznosci statycznej wraz z pojawieniem sie siersci, ktora jezyla sie cala naelektryzowana, po czym ukladala wzdluz bokow B.J. Po ponownym zaciagnieciu zaslon opadla na cztery lapy i wrocila do Harry'ego. Kolyszac go i dotykajac lubieznie jego ciala (ale powstrzymujac sie, poniewaz jej zadza nie byla juz zadza seksualna), polecila mu otworzyc oczy i wpatrywac sie we wspanialy ksiezyc, aby widzial tylko jej oczy na tle ksiezycowej poswiaty pochodzacej z lampki do czytania. Nastepnie, wzmacniajac przekaz drapieznym spojrzeniem, powiedziala mu, ze musi ruszyc w swiat jak szpieg Psiego Lorda, by odnalezc Drakulow i Ferenczych, co mial zachowac dla siebie w najglebszych zakamarkach swiadomosci, nie zdajac sobie nawet sprawy z tego, ze ma takie zadanie. Tym samym nikt nie mialby dostepu do zebranych przez niego informacji - sam Harry ledwo by o tym wiedzial - az do chwili, kiedy Mistrz B.J. Radu Lykan by jej zazadal. I swym dyszacym, niecierpliwym glosem wilczycy, od czasu do czasu powarkujac lub tez skowyczac, przez dlugie nocne godziny mowila mu prawdy, polprawdy i cholerne klamstwa - glownie to, co sama uslyszala od Lorda Radu Lykana, wykorzystujac jego forme ekspresji - by Nekroskop przyjal wszystko, co mu chciala powiedziec, chlonac wiadomosci jak sucha gabka wode... Haaary! Harry Keogh, posluchaj. Posluchaj i zapamietaj wszystko, co ci powiem. Ale to sa tajemnice - to wiedza tajemna, przeznaczona wylacznie dla twych uszu. Zatrzymaj ja i wykorzystaj, kiedy nadejdzie wlasciwy moment. W innych momentach nie pamietaj o niej, gdyz moze cie nieodwracalnie zranic. Harry, istnieje swiat odmienny od tego. Miejsce, przestrzen, inne niz nasze. Nazywa sie Kraina Slonca i Gwiazd gdzie zyja ludzie... i inni niz ludzie. Sa tam gory graniczne, ktore oddzielaja od siebie dwie nacje. Gorzysta Kraine Slonca zamieszkuja ludzie; Kraina Gwiazd jest domem Wampyrow. Wampyry kiedys byly ludzmi, ale juz nie sa. Teraz sa wspanialsze niz ludzie - sa Lordami wampirow w wampirzym swiecie. We wczesniejszych czasach wampirzego swiata Lord Szaitan z Wampyrow byl najwiekszym z panow Krainy Gwiazd. Inni powstali przeciwko niemu, a on ich pokonal. Wielu z tych, co schwytal zywcem, stracil na wiele roznych sposobow: zostali wlozeni do glebokich grobow, by skostnieli na kamien w ziemi, lub zostali wygnani do skutej lodem Krainy Lodow. Lecz pozostali zostali rzuceni do Bramy Krainy Gwiazd, ktora uwazano za przedsionek piekla wampirow. W rzeczywistosci byla to brama... do tego swiata, naszego swiata! Tylko ze po przyjsciu tutaj nie mozna bylo wrocic, bo brama pozostawala zamknieta. Wsrod tych, ktorzy przez nia przeszli wraz ze swymi niewolnikami, bylo kilku najpodlejszych z podlych stworzen, ktorych zlo bylo poza wyobrazeniem prostych umyslow: bracia Drakulowie - Karl i Egon, oraz Nonari Wielgus z Ferenczych. I ci straszni Lordowie mieli byc nosicielami wampiryzmu na tym swiecie, tak samo jak protoplasci w Krainie Gwiazd. Ale byl z nimi wygnany ktos jeszcze. Byl szanowany nawet wsrod Wampyrow, gdzie honor byl pustym slowem. Nazywal sie Radu Lykan i byl tak zwanym Psim Lordem, ktorego kochanka byla Luna, ktorego ksztalt i postura przypominaly bardziej szlachetnego wilka niz zlowieszczego nietoperza. Och, Radu byl Wampyrem, lecz jego natura gorowala nad nimi, tak jak natura ludzka goruje nad szczurami. I przez tysiac lat Radu ganial ze swym stadem po swiecie i nalezal do jego dzikiej natury... byl stworzeniem Natury, o tak. I jakze odmiennym od podlych i straszliwych Lordow, ktorzy przybyli wraz z nim z Krainy Gwiazd. Pragnal jedynie podazac wlasna sciezka, nie robic niczego zlego ludziom i zyc pomiedzy nimi, niewidoczny w kniei i na gorskich wyzynach. Jego zdobycza byly dzikie zwierzeta i pil czysta, zdrowa wode z gorskich strumieni. Ale ci Drakulowie i Ferenczy: byli... sa... prawdziwymi potworami, siejacymi zniszczenie tak wielkie, ze przeszli juz na calym swiecie do legend. Legend o wampirach! A Radu, poniewaz jest Wampyrem, zostal rowniez do nich przypisany. W starozytnym swiecie, w ktorym znalazl sie po wyjsciu przez brame z Krainy Gwiazd, przez lata wolnosci w lesnej gluszy, a nawet w czasach wspolczesnych, jest znany pod nazwa o potwornej i calkowicie niezasluzonej reputacji - wilkolaka! 1 mimo ze nigdy nie popelnial takich okropnosci i odrazajacych czynow, jak Drakulowie czy Ferenczy, musi nosic ten przydomek i tym samym niechlubna pamiec o nim ciazy mu jak klatwa. Tak, pamiec... Bo nie ma go juz miedzy nami, na tym swiecie jest tylko starozytnym stworem w jaskiniowej gawrze. Jest jak zly sen, ktoremu zawsze odmawiano prawa do oczyszczenia swego imienia. Poniewaz zmuszono go do ukrycia sie, zapedzono do kryjowki, odmowiono prawa do zycia z Prawami Natury za sprawa starych wrogow z Krainy Gwiazd. Szescset lat temu, w czasach wojen, zarazy i glodu, odnalezli go, by go dopasc i zgladzic. Ale umknal im i ich siepaczom i skryl sie w gorskiej ostoi. Ostoi... wylacznie z nazwy. Nieprzyjazna, niezabezpieczona, jest bardziej nora, kryjowka - miejscem zeslania - niz forteca. Ale nawet tam Lord Radu nie jest bezpieczny. Nawet tam, nawet teraz jest zaszczuwany przez synow swoich odwiecznych wrogow z Krainy Gwiazd. Na razie ich potomkowie - ich pomiot, podlych Drakulow i Ferenczych - nie wiedza o miejscu przebywania Radu, wiedza jednak, ze jest nieumarly, a nie zmarly, sniacy w swym legowisku, i nie moga tego scierpiec. Poniewaz kiedy zakonczy sie wielowiekowy sen Lorda Radu, znow powstanie i wroci do kniei i gor. Tylko ze tym razem nie scierpi zyjacych wrogow. Tym razem wyszuka ich, obojetnie, czy beda w ludzkim przebraniu, i zrobi z nimi to, co niechybnie oni zrobiliby z nim. Ale... nie bedzie to latwe. Poniewaz nawet w tych zamierzchlych czasach szescset lat temu Wampyry juz byly biegle w sztuce skrywania sie w tlumie ludzi! A szczegolnie Ferenczy. Powiem ci, co wiem o ich historii, Harry, opowiedzial mi to wczesniej moj Mistrz, Lord Radu Lykan. Ale pamietaj: tak jak drzewo genealogiczne rodu dotknietego infamia jest to niepelna historia. Konczy sie szukaniem przez Radu kryjowki w gorach. A przez czas, jaki dzieli nas od tamtej chwili... ach ale kto jest w stanie powiedziec, co sie dzieje obecnie z tymi stworzeniami, jakie miejsce przyjeli na tym swiecie? Coz, wiem co nieco. Przynajmniej cos. Najpierw Drakule: Jak mowilam, dwoch z nich przeszlo przez Brame z Radu: Karl i Egon. Czarny Karl, jak na niego mowili - nie z powodu koloru jego skory, lecz serca - spotkal sie z Radu pod Ain Jalut w 1260 roku. Karl byl wtedy z Mongolami (tak samo, jak pewien Ferenczy, ktory uciekl, kiedy zobaczyl, jak wszystko jest stracone, ale o nim powiem pozniej), a Radu walczyl u boku Mamelukow, ktorzy zwyciezyli. I od tamtej pory nie musimy sie juz przejmowac Karlem! Jednak wspomniany Egon Drakul holdowal dobrej zasadzie Wampyrow na tym swiecie: anonimowosc gwarantuje dlugie zycie. Byc moze dlatego, ze Radu czynnie scigal Drakulow - a moze z powodu tego, ze Egon mial na razie dosc rzezi - tak czy inaczej zniknal i przez bardzo dlugi czas Radu nie mogl sie dowiedziec, gdzie sie ukrywa... ...Ale w jakies dziewiecdziesiat lat pozniej szpiedzy Radu odkryli Egona w Polsce! Niestety, Radu dowiedzial sie o tym, kiedy jechal do Anglii przez Francje, uciekajac przed Czarna Smiercia, bo inaczej od razu by wyruszyl do Polski. Za pozno... czul sie chory... Czarna Smierc bowiem poczela pustoszyc jego organizm -byla we wczesnym stadium, i Psi Lord musial szukac schronienia, by zahibernowac sie w gorskiej kryjowce. Ale pozostawil wyprobowanych i zaufanych niewolnikow, ktorzy mieli zajac sie jego sprawami przez stulecia... Jesli o nich chodzi, nie bylo ich wielu. Wiekszosc jego szczeniakow zabrala zaraza; inni zmarli przy budowie jego kryjowki. I tylko twardzi potomkowie ludow Mirlu i Tireni, powolanych jeszcze w Krainie Gwiazd, kiedy Radu byl Lordem, przezyli, by umozliwic mu przezycie - i to tylko z powodu izolacji i niedostepnych gor, w ktorych pracowali. Ale kiedy Radu bezpiecznie zapadl w sen w swym wielkim sarkofagu, zeszli w dol, do Szkocji, by osiasc tam na stale lub by przeczekac ostatnie dni plagi przed wyjazdem za granice, do przyjazniejszych, lepiej im znanych krajow. Ach, skad mogli przypuszczac, ze zaraza wciaz w nich tkwila, ze w odstepach ledwo dekady przez kolejne czterysta lat bedzie powracac i kosic ich jak zboze? Poniewaz wszyscy byli dziecmi ksiezyca i pochodzili z krwi Radu, jej skladniki byly dla nich zabojcze nie mniej niz trad dla wampirow z Krainy Gwiazd. Coz, jesli ktos przezyl, to ja nic o tym nie wiem... Ale z tej garstki, ktora lojalnie trwala przy Radu na miejscu, kilku przezylo. Tak, i szescset lat temu moj przodek z rodu Mirlu nalezal do tych nielicznych. Przetrwalismy, inaczej Radu by nie mogl. Kto bowiem by stal przy nim... by zajmowac sie nim w sekretnej gawrze? Pilnowac jego snu? Upewniac go, chocby sama obecnoscia, ze jego czas jeszcze nadejdzie? By... pocieszac go w nieslychanie dlugim, samotnym snie? Tak, moj przodek. On czy tez raczej ona zyla i zmarla jako dziecie ksiezyca, lecz pozostawiajac potomkow na strazy obowiazkow. I zawsze przez wieki pozostawal jakis dziedzic. Przez czterysta lat, Harry, jakis Mirlu troszczyl sie o Radu w jego odwiecznym grobowcu! Az pojawilam sie ja... I doprawdy byl to prawdziwy cud, bo znam go, jestem mu wierna - poswiecilam mu cale zycie - by przedluzac jego zycie w nieskonczonosc! Jest to zycie tak dlugie, ze zupelnie niewyobrazalne dla ludzi nauki i wspolczesnej medycyny! A jednak Radu zyje, Harry, tak jak ja. A mozesz i ty! Ale zdaje sie, ze odbieglam od tematu... mowilam o Egonie Drakulu... pozwol, ze bede mowic dalej: W Polsce Czarna Smierc miala lagodny przebieg. Dlaczego? Kto to wie... Zaraza byla przenoszona przez azjatyckie szczury; byc moze bylo zbyt wiele rzek do przebycia: Dunaj, Elba, Odra. Tak czy inaczej mimo ze jedna trzecia populacji Europy wymarla, to Egon Drakul przezyl. A jesli nie sam Egon, to z pewnoscia jego syn krwi lub syn powstaly z jaja. Drakulowie zostali wygnani ze swych siedzib w Transylwanii wiele setek lat wczesniej przez najezdzcow ze wschodu. Ich wplywy w obszarach gorzystych znacznie spadly, ich dzialania mialy charakter skryty i legendy, ktore zapoczatkowali, niemal zupelnie zanikly. Ale szescset lat temu, po czasach zarazy, wojen i glodu i ogolnie niepokojow - po tym, jak ludnosc Europy zostala zdziesiatkowana - nadszedl czas, by powrocic do pierwotnych obszarow, ktore Egon znal doskonale. W koncu niegdys byl Lordem tych ziem, podobnie jak w Krainie Gwiazd w innym swiecie! Tyle sie dowiedzialam... poniewaz dwiescie lat temu ja rowniez odbywalam dalekie podroze, jesli tylko czas mi na to pozwalal. I w imieniu mego Mistrza robilam to, co ty teraz bedziesz robil: szukalam sladow jego odwiecznych wrogow; poszukiwalam ich siedzib, by Lord Radu, kiedy wroci, mogl znac ich liczebnosc i kryjowki. I dowiedzialam sie tego: Ze rzeczywiscie w tym transylwanskim zamku mieszkal Drakul, nie dalej jak sto lat temu! Arystokrata! Hrabia! Jednak okoliczni ludzie poznali sie na nim i czas bylo sie gdzies przeniesc. Ale czy byl to Egon Drakul? Sam Egon? Och, chyba tak. 1 mam ku temu przeslanki. Radu zabil brata Egona, Karla, a nastepnie "poszedl do ziemi" w Szkocji. Byc moze Egon chcial sie zemscic. Byc moze nawet poszukiwal mego Mistrza! Niewazne, jak bylo, ale mial swoich niewolnikow w Anglii - "spiochow" jesli wolisz -i tam tez pojechal. Przez lata umiejetnosci mentalistyczne Drakula urosly, by zawiadomic swych angielskich niewolnikow, ze przybywa na ich ziemie, nawiazal z nimi kontakt umyslowy... i tym samym zaalarmowal Radu spiacego w swej gorskiej samotni! A Radu zaalarmowal mnie... Tak, sto lat temu. Czy wyobrazasz sobie, jak bardzo swiat sie od tego czasu zmienil, Harry? W tamtych czasach nie bylo aeroplanow; teraz ludzie chodza po powierzchni naszej kochanki Luny i wysylaja wiadomosci do gwiazd. Nauka wciaz byla w powijakach, a zabobon kwitl w najlepsze. Byli rozmaici alchemicy i inni, ktorzy wierzyli w stare legendy. A byli tez tacy, ktorych sie balam z powodu tego, w co wierzyli. Ale nie bylo wyjscia i musialam bronic mego Mistrza. Byl tez taki obyty w swiecie doktor, ktory wiedzial, ktory wierzyl w legende wampira. A zanim Drakul zdolal zalozyc kolonie Anglii, wskazalam temu doktorowi dowody na jego obecnosc. To bylo latwe... jeden list... ostrzezenie. I wszystko to zbieglo sie z dziwnymi wypadkami chorob i smierci. Takze Egon wsiadl na statek - no bo jak inaczej mialby podrozowac? I tak statek zarazy rozbil sie na skalach na polnocno-wschodnim wybrzezu! I tak moj doktor przekonal sie ostatecznie. Pokrzyzowal plany Egona i scigal go az do Transylwanii, i wywlokl go z jego trumny na swiatlo sloneczne. Taki koniec spotkal jednego z pierwotnych Lordow Wampyrow z Krainy Gwiazd za moja sprawa!... 1 porada mego Mistrza oczywiscie. Ale sam sposob, w jaki zginal -prawdziwa smiercia - przekonal mnie, ze byl to Egon Drakul i nikt inny, niewazne, jakich nazwisk uzywal. Tak poddac sie promieniom slonecznym i rozpasc w pyl mogl tylko on. Ach, ale on byl juz od bardzo dawna Wampyrem... Jakaz to wielka szansa, co? Nie moglam sie oprzec - pojechalam do kraju mego Mistrza, do miejsca, w ktorym po raz pierwszy pojawil sie na tym swiecie. I stamtad do miejsca, w ktorym przynajmniej jeden prawdziwy zamek Drakula stoi po dzis dzien. Moje obowiazki wymagaly, bym wrocila najpozniej w trzy miesiace - bylo to bardzo malo czasu na taka wyprawe. Ale i tak pojechalam - do zamku zmarlego Drakula. Ze samowolnie? Nigdy! Moj Lord Radu Lykan wyslal mnie tam i dal szczegolowe instrukcje. Wiedzial bowiem, ze Drakulowie znani byli z pewnego nawyku, po ktorym moglam poznac, czy to naprawde Egon zginal. I w mrocznych i zatechlych lochach zamku, w rojacych sie od pajakow podziemiach nienawistnej siedziby jego ohydnego wlasciciela, znalazlam dowod, ktorego szukalam: Loze w starozytnej trumnie wypelnione wyschnieta ziemia. Ziemia pochodzila z Krainy Gwiazd, wampirzego swiata. Ale trumna? Jedna trumna? O nie... staly tam dwie trumny! Jedna, ta stara, nosila na sobie rysunek rozdartego czlowieka. I wedlug Mistrza Radu Drakulowie w ten sposob karali swych wrogow, rozdzierajac ich na czesci, az wnetrznosci spadaly na pole glazow pomiedzy wielkimi wiezycami. Druga trumna byla nowsza. Miala jakies dwiescie, trzysta lat i nie zawierala zadnych zdobien poza jednym inicjalem: D.D. Z pewnoscia drugie "D" oznaczalo Drakula. W zamku byli Cyganie Szekely. Najwyrazniej byli w mniejszym lub wiekszym stopniu niewolnikami Drakulow, ktorych teraz zabraklo. Dogladali zamku i chronili sie w jego wnetrzu podczas ostrych zim. Palali do mnie straszna nienawiscia, ale ja jestem, kim jestem, wiec nie przejelam sie tym zbytnio. Rozpierzchli sie po okolicy i zostawili mnie sama. Ale przed wyjazdem do Anglii... odnalazlam jednego mlodzienca z rodu Szekely, ktory... byl bardziej gadatliwy niz inni. Mlodzieniec powiedzial mi, ze rzeczywiscie syn wielkiego bojara wyruszyl ze swa swita na wschod, a w tym samym czasie ojciec ruszyl na zachod. Egon nie zyl, ale jego syn - z jaja czy z krwi, nie wiedzialam - uciekl na wschod. Ale wschod to olbrzymie i odlegle miejsce jak na moja krotka wizyte. I wydawalo sie, ze ten mlody Drakul dobrze pojal nauke z lekcji, ktora zignorowali lub zapomnieli jego przodkowie: maksyme, ktora mowi o tym, ze dlugowiecznosc jest synonimem anonimowosci. Poniewaz od tamtej pory sluch wszelki zaginal po tych strasznych Drakulach. Oprocz tego, co uslyszalam od Radu, ktory zapewnil mnie, ze przynajmniej jeden z nich wciaz zyje, ow D.D. oczywiscie. I dosc juz o nich, bo nie sa az takimi zacieklymi wrogami Radu jak ci najgorsi - Ferenczy! Powiem ci, co o nich wiem, ale najpierw musze sie cofnac do bardzo zamierzchlych czasow... W swiecie wampirow klany Radu i Ferenczych byly od poczatku wrogami. Ich konflikty krwi zaczely sie na dlugo przed tym, jak stali sie Lordami, kiedy jeszcze byli Cyganami w Krainie Slonca. Radu byl jeszcze chlopcem, kiedy obmierzli bracia Ferenczy, Lagula i Rakhi, nie tylko zamordowali jego ludzkiego ojca, ale zgwalcili i zabili jego siostre, jedyna istote, ktora byla mu bliska w Krainie Slonca. Kiedy zostala zabita... to bylo mu juz wszystko jedno. Myslal tylko o zemscie. Nie, to nieprawda: lubil tez bardzo wilczyce, z ktora przemierzal wzgorza w Krainie Slonca, w czasie kiedy stal sie czlowiekiem z gor, samotnikiem bez swego szczepu, bez rodziny, bez przyjaciol, kiedy slonce mu bylo druhem, a gwiazdy prowadzily przez noc. Radu wraz z wilczyca, tak. Ale zostala zarazona wampiryzmem przez pijawke. Pasozyt opuscil ja i wszedl w Radu, ktory byl silniejszym i madrzejszym nosicielem. I tak stal sie Wampyrem. Lecz kiedy Radu przeszedl do Krainy Gwiazd, juz zastal tam Ferenczych, ktorzy byli Lordami w wielkich wiezycach. I takk ich konflikt krwi trwal nadal, stajac sie czescia wojen krwi Wampyrow. W koncu Radu zwyciezyl i zabil braci Ferenczy. Lagula jednak zdolal przed smiercia wyniesc do godnosci Nonariego Wielgusa Ferenczyego, ktorego lewa dlon byla jak maczuga ze zlaczonymi palcami w jedno. I tak wojny krwi trwaly nadal, rok za rokiem, przez dekady, az cala Kraina Gwiazd splynela krwia! Ale na koncu jedynym prawdziwym zwyciezca nie zostal ani Psi Lord, ani Ferenczy, Drakul czy tez jakis pomniejszy Lord. Nie. Byl nim Szaitan Nienarodzony, pierwszy z nich wszystkich, ktory dzieki sprytowi wyluskal ich wszystkich po kolei, kiedy byli oslabieni walka. I kiedy bylo juz po wszystkim, Szaitan wygnal ich przez Brame z ich swarami. I tak Radu pojawil sie na tym swiecie, a jego najbardziej znienawidzeni wrogowie wraz z nim -szczegolnie Nonari Wielgus. Mogli zalatwic to od razu, ale byli obcymi w naszym swiecie i mieli dosc problemow. Rozeszli sie wiec. Radu na podboj swiata, a Nonari... gdzie tam sobie chcial. Ale Nonari poprzysiagl zemste Radu, jego krewnym, potomstwu i przyjaciolom na wieki za smierc Laguli - jego ojca i Rakhiego - wuja, byla to zaciekla przysiega Wampyra, ktora mogla przetrwac wieki! I przez wszystkie lata i stulecia Radu zachowywal czujnosc ' trzymal uszy szeroko otwarte na wszelkie wiesci o Ferenczych. Slyszal pewne rzeczy, na przyklad: Jak pewien Onarius Ferengus, rzymski gubernator niewielkiej prowincji nad Morzem Czarnym, zmarl tam w roku 445 z rak nieznanych barbarzyncow. Bylo to wtedy, kiedy Radu byl Wandalem, zanim zwrocili sie przeciwko niemu i wypedzili z Wloch. Ale slyszal rowniez, ze ten Onarius mial syna w gorach na polnoc od Moldawii, w miejscu o nazwie Khorvaty. A syn jego nazywal sie Belos Pheropzis. Po latach, kiedy mogl podrozowac swobodnie, Radu rozpytywal tu i owdzie, ale nie dowiedzial sie wiele. Sto lat pozniej, kiedy byl Wojewoda we wschodnich Karpatach, staral sie nawet dowiedziec, gdzie znajduje sie zamek Belosa Pheropzisa. Ale sila wyzsza, obowiazki nie pozwolily mu kontynuowac poszukiwan. Musialy poczekac. Wieki pozniej natrafil na zamek w Khorvatach, ale byla to juz opustoszala i walaca sie budowla. Na szczescie okoliczni mieszkancy pamietali. Belos Pheropzis byl wielkim i strasznym bojarem, schowanym w swej niemal niedostepnej gorskiej twierdzy. On rowniez mial syna zwanego Waldemarem Ferrenzigiem, i corke, ktora nigdy nie wychodzila z zamku. Slyszano pogloski, ze Belos z nia sypial, co nie bylo rzadka praktyka posrod Wampyrow. Belos w koncu padl z rak grupy dzikich Bulgarow - zamek ocalal, ale on stracil zycie. Pozostali Bulgarzy rowniez zgineli pod lawina wywolana przez Waldemara. I teraz to Waldemar spal ze swoja siostra... Z tego zwiazku pojawilo sie dwoch synow. (Chociaz jeden z nich mogl byc synem z wampirzego jaja, kto to wie? Slady wiezow rodzinnych u Wampyrow sa rownie pogmatwane, jak ich historia - nawet to, co ci dotad powiedzialam, jest metne i nieudowodnione!) Ale przynajmniej jeden z nich musial byc synem krwi, od Waldemara, a co bardziej prawdopodobne, od jego siostry. Coz, brat zabil brata podczas klotni i ten, co przezyl, odziedziczyl zamek Waldemara. Ale co sie stalo z samym Waldemarem... znow jestem w kropce. Brat, ktory odziedziczyl Khorvaty, nazwal zamek Faethor i powrocil do oryginalnego nazwiska rodowego: Faethor Ferenczy... B.J. zamilkla na chwile, bo cialo Harry'ego bezwiednie (i niewytlumaczalnie) rzucilo sie na poslaniu. Wygladalo to jak gwaltowny rzut ciala czlowieka zapadajacego wlasnie w sen, po ktorym zwykle znow sie budzil. Tylko ze sen Harry'ego opieral sie na glebokiej hipnozie i jego reakcja byla niespotykana w swietle poprzednich doswiadczen B.J. -Jest ci... zimno? - (poniewaz czula jak drzy czy nawet dygoce). Kleczac nad nim, B.J. tchnela zycie w poczerniale klody i polozyla niewielka galaz, w miejscu gdzie popiol jeszcze sie zarzyl. Harry znow sie uspokoil i mogla mowic dalej: Faethor byl dziwny. Potrafil cala dekade przesiedziec w swoim zamku, ale zawsze w koncu krew go z niego wyciagala i wyruszal w ogarniety wojna swiat. W ciagu dwustu lat poprzedzajacych czwarta krucjate uzywal wielu pseudonimow. Byl na przyklad Stefanem Ferrenzigiem, potem Peterem, Karlem i Grigorem. Co jakis czas stawal sie swoim synem, poniewaz wiedzial, ze czlowiek nie moze zyc zbyt dlugo posrod innych ludzi - a juz na pewno nie przez stulecia! Byl tez raz krzyzowcem, raz wojownikiem ze stepow, wodzem sluzacym pod Temudzynem, a nastepnie pod synem Dzyngis Chana, Balu. Jako Fereng Czarny, Syn Ferenga, pod wodza Hulegu bral udzial w eksterminacji Zabojcow i byl przy upadku Bagdadu w 1258. Psi Lord doszedl nawet do wniosku, ze to Faethor walczyl po stronie Mongolow wraz z Karlem Drakulem w bitwie pod Ain Jalut! Ach, jaka szkoda, ze Radu zabil Karla, a przeoczyl tego cholernego Ferenczyego! I tak znow przekonujemy sie, ze historie Wampyrow sa zlozone... Ale powiem dalej: Faethor mial dwoch synow, o ktorych swego czasu slyszal Radu, chociaz nigdy nie stanal im na drodze. Byli to Tibor, syn z jaj - okrutny Woloch, ktory byl Wojewoda wladcow zarowno Rosji, jak i swego kraju - oraz Janos, syn krwi z Cyganow. Ostatni raz moj Mistrz slyszal o Tiborze pod koniec lat czterdziestych czternastego wieku, tuz przed chwila, w ktorej zaraza zmusila go do wycofania sie w gory. W tych czasach Tibor byl Wojewoda w Rumunii. Jednak w ciagu ostatnich dwustu lat - a szczegolnie w ciagu ostatniego stulecia, wyjawszy wojny - podrozowanie po Europie stalo sie o wiele latwiejsze. Na polecenie mego Mistrza Radu zbieralam informacje za granica i dowiedzialam sie czegos o Tiborze. Jak juz mowilam, Tibor byl hospodarem u dlugiej linii woloskich ksiazat Mirceas. Nalezal do nich Vlad Palownik (ktorego reputacja ma, obawiam sie, wiele wspolnego z samym Tiborem), Radu Gladki - ale z pewnoscia bez zwiazku z moim Radu - i w koncu Mirca Mnich, ktory tak sie go bal... ze nie chcial go zostawic przy zyciu. Tak czy inaczej slad po Tiborze ginie w mrokach dziejow, w chwili, gdy sluzyl u Mircy Mnicha. I byl jeszcze Janos Ferenczy, ktory dal sie poznac jako mlody czlowiek na poczatku trzynastego wieku. Byl zlodziejem, piratem, korsarzem niecki Morza Srodziemnego. Podczas chrzescijansko-muzulmanskich wojen, podczas wypraw krzyzowych byl jednym z malych ksiazatek, ktory lupil tych, ktorzy pladrowali innych! Mial zamek na szczytach Zarundului (jego ojciec Faethor rowniez spedzil tu mnostwo czasu), do ktorego czesto wracal. Istnieja tu dowody, mogace swiadczyc o tym, ze byl nekromanta, na co istnieje proste wytlumaczenie. Jako syn krwi Faethora, Janos mogl wykorzystywac nekromancje, by poprawiac lub wspierac swe niewielkie moce Wampyra, ktore bywaja czesto slabsze u synow krwi niz synow i corek zrodzonych z jaja. Nie zeby mu to wiele pomoglo - zdaje sie, ze zniknal pod koniec wieku pietnastego, mniej wiecej w tym samym czasie co Tibor. I tak uwazam, ze Faethor, Tibor i Janos od dawna nie zyja. Moj Mistrz... nie jest taki tego pewien. Powiedzial mi, ze Wampyry zwykle pojawiaja sie w dziwnych miejscach i w najmniej przewidzianych okolicznosciach. I jest pewien, ze Ferenczy - wiecej niz jeden - i przynajmniej jeden Drakul - ow D.D. oczywiscie - przetrwali do dzisiaj... Ale teraz opowiesc komplikuje sie jeszcze bardziej i musimy sie cofnac do Waldemara Ferrenziga. Waldemar byl plodnym lubieznikiem i nie spal tylko ze swoja siostra. W starej Moldawii istnialy zapisy w muzeum, ktorego juz nie ma - to, co przeoczono w czasie pierwszej wojny swiatowej, dokonczono podczas drugiej, i muzeum zmienilo sie w dymiaca kupe ruin. Ale pamietam, co tam czytalam: Ze przed Swietoslawem w Kijowie, byl pewien bojar o statusie ksiecia, ktory zostal wygnany z miasta na zachod - "do najdalszego kranca kraju" - i ktory wybudowal wielki dom "pod gorami na granicy z Moldawia"... W Khorvatach! Nazywal sie Valdemar Fuhrenzig, ale uwazam, ze to byl ow Waldemar. A dlaczego wygnano go z Kijowa... coz, byl Wampyrem! Byly to czasy Wikingow. I Waregowie zalozyli szlaki handlowe wiodace do Grecji wzdluz rusinskich wschodnich rzek. Waldemar lubil polowac na dzika w wielkich kniejach, ktore rozciagaly sie na zachod od rzeki Bug. I pewnego dnia natrafil na oboz Waregow. Zwykle nie byloby zadnych problemow; och, ci Wikingowie byli srogimi ludzmi, lecz byli rowniez kupcami. A Ferenczy mial ze soba dworzan i niewolnikow. Ale tym razem bylo inaczej. Wikingowie ciagneli w drodze do domu do Baltyku i mieli ze soba piekna kobiete wykradziona z jakiegos portu Morza Czarnego. Jak dotad nikt jej zadnej szkody nie uczynil -chcieli ja sprzedac u siebie, by stala sie czarnobrewa, kruczoczarna zona jakiegos ksiecia czy krola. Blagala Waldemara, by jako szlachcic pomogl jej. Bo byl przeciez bojarem - mial ze soba swych ludzi, psy i sokoly. Lecz ludzie Ferenczyego byli jego wampirzymi niewolnikami, psy wilkami, a sokoly byly tak krwiozercze jak sam Ferenczy! Coz, na tym urywa sie zapis tego zdarzenia w starym muzeum w Moldawii, ale przynajmniej udalo mi sie ustalic nazwisko tej damy. Byla sycylijska ksiezniczka, a na pewno z krwi krolewskiej. Niestety, pochodzila rowniez z nieprawego loza i nie miala zadnych praw do regionu, od ktorego wziela swoje nazwisko: Constanza de Petralia. A Petralia to wioska czy tez miasteczko w sycylijskim regionie Le Madonie. Warto bylo udac sie na Sycylie. Rozmawialam z wieloma historykami - zmowa milczenia tam jest olbrzymia! Ale w koncu doszlam do jakichs ustalen. Constanza de Petralia wrocila na Sycylie w roku 866. Kiedy tylko przybyla, powila blizniaki, dwoch chlopcow, z ktorych jeden byl potwornie zdeformowany i zostal stracony po urodzeniu. Dziecko, ktore przezylo, zostalo nazwane Angelo! Co wazniejsze, wraz z wiekiem zmienil nazwisko na Ferenczini! Jego matka zyskala dobra i pieniadze. Byla nadopiekuncza wobec syna, ktory wiele podrozowal. Na Korsyke, do Wloch, Rumunii i Moldawii. Ale tu szlak sie urywa i z tego co wiem, nie ma dzis zadnych Ferenczinich. Co do Ferenczych: to popularne nazwisko we wszystkich regionach granicznych w Karpatach, ale...Prawdziwi Ferenczy wciaz gdzies tam zyja... B.J. skonczyla te czesc opowiesci. Teraz Harry wiedzial (na tyle, na ile wiedziala) tyle co ona. Tak naprawde Nekroskop wiedzial o wiele wiecej - mogl jej po prostu powiedziec, co sie stalo z Faethorem i Tiborem Ferenczy! Tylko ze nie byloby to latwe, nie mozna bylo tego z niego wyciagnac bez ujawniania niezwyklych umiejetnosci Nekroskopa. Ale i tak nie pytala o to, bo nawet w najsmielszych snach nie podejrzewalaby go o taka wiedze. Bo i niby czemu? B.J. zmeczyla sie utrzymywaniem ksztaltu wilczycy i energii plynacej ze szkarlatnych slepi Wampyra. Musiala sie jednak upewnic, ze wiedza, ktora przekazywala, zostanie dobrze zapamietana, pozostanie tam i nie zostanie przekrecona. Poniewaz dziwny byl ten Harry Keogh i B.J. nie mogla sobie pozwolic na wiecej takich zdarzen czy bledow, jak ta farsa z telefonem. I pomyslawszy o tym, rozluznila sie nieco i powrocila do ludzkiej postaci: - Harry, pomowmy o telefonie. Dlaczego zmieniles numer? O co chodzilo? Wpatrywal sie bez mrugania w jej oczy, ktore teraz lsnily wilczym swiatlem na czarnej plamie jej twarzy, ktora odcinala sie swietlista aureola pochodzaca od lampki do czytania w przeciwleglym kacie pokoju. -Przestraszylem sie go - wyskrzeczal przez wysuszone gardlo. -Przelknij sline, nawilz gardlo, poczuj sie dobrze i mow normalnie. Ale pozostan uspiony, sluchaj i wykonuj polecenia. -Oczywiscie - odpowiedzial po chwili, kiedy grdyka znieruchomiala. -Ale czemu przestraszyles sie telefonu? Wzruszyl ramionami (poniewaz pomimo przebywania w snie hipnotycznym i tak nie wiedzial). Mogl jednak snuc przypuszczenia. -Moze mialem zly sen? Nie chce uslyszec zadnych zlych wiadomosci na temat Brendy i dziecka... B.J. potrafila to zrozumiec i przyjac. Nie moglo jednak tak dalej byc, musiala miec z nim kontakt. -Kup sobie sekretarke automatyczna - powiedziala. - Jesli uslyszysz cos, co ci sie nie spodoba, mozesz ja wylaczyc. Mozesz tez monitorowac rozmowy i po prostu je uciac, kiedy bedzie ci to pasowac. -Dobrze! - Harry przytaknal. -Ale oczywiscie nie bedziesz sie wylaczac, kiedy ja bede dzwonic, bo nasze zasady wciaz obowiazuja. Uslyszysz, jak mowie... -Czy to moj mezczyzna? - Harry przerwal normalnym glosem. -I zobaczysz... -...ksiezyc, twoje oczy... -I zarys wilczej glowy, tak. -Glowy Radu - pokiwal twierdzaco. -No wlasnie - B.J. byla zadowolona. - Ale teraz musimy porozmawiac o twoich poszukiwaniach, Brendy i dziecka. - Ale nie miala tego na mysli, w rzeczywistosci nawet nie chciala, by ich odnalazl. Potrzebowal nowego kierunku, przy ktorym jego poszukiwania beda sprawa marginalna. Jego swiadomy cel bedzie taki sam, ale ten podswiadomy... -Poza tym nie jestes tak sprawny, jak moglbys byc. Musimy doprowadzic cie do formy. -Taki mialem zamiar - odparl Harry. -I mam niejasne podejrzenia, ze pojawily sie jakies problemy z alkoholem. Gleboka zmarszczka pojawila sie na czole Harry'ego. -Z alkoholem? Nie z woda w ogole, ale z tym przekletym twoim czerwonym winem! Bylo w nim cos... cos dla mnie? -Cos dla ciebie? - B.J. potrzasnela glowa. - Juz nie, Harry. Teraz bez trudu mozesz sie bez tego obejsc. Od tej chwili nie potrzebujesz go - na sama mysl bedzie ci niedobrze. Zrozumiano? -O tak! - Harry odetchnal z ulga ale chwile pozniej zbladl jak sciana, wywrocilo mu sie w zoladku i beknal. -Juz dobrze. Wyrzuc to z umyslu i wszystko bedzie dobrze. - Nie mogla sie nie usmiechnac, kiedy westchnal i przysunal sie blizej jej ciepla, jej "bezpieczenstwa". - A po tym, jak porozmawiamy o reszcie spraw - twoich poszukiwaniach i w ogole - bedziemy mogli sie przespac. -Tak, pozniej - odrzekl Harry, a ona poczula, jak kolejna fala zadzy w nim zaczyna peczniec na jej udzie. Moze i nawet sie zasmiala - z zaskoczenia czy rozkoszy -ale wiedziala, ze to tylko rozproszy jej koncentracje. A musiala sie bardzo skoncentrowac. Na nim. Na jakze tajemniczym Harrym Keoghu... CZESC PIATA: Posiadlosc i klasztor: Wiezyce! 1. Bonnie Jean: przyjecie urodzinowe Harry: Odzyskuje forme i zdobywafundusze na poszukiwania Rankiem B.J. wstala pierwsza. Bylo ledwo kilka minut po szostej, a na wschodzie wciaz wylanialo sie swiatlo dnia. Od jakiegos juz czasu ptaki cwierkaly w ogrodzie, wystarczajaco glosno, by obudzic Nekroskopa, chociaz etapami.Obudzil sie ze swiadomoscia, ze znow czeka go pieklo, i byl przyjemnie zaskoczony, czy tez raczej opanowalo go dojmujace uczucie ulgi, ze koszmary gdzies znikly. Nie mial bolu glowy, brakowalo metliku w glowie, gardlo go nie bolalo i nie mial wilczego pragnienia... nawet wody! Moze tylko przydaloby sie wychylic kubek lub dwa czarnej kawy. Po czym przypomnial sobie, ze spizarnia i lodowka sa puste. B.J. byla na gorze, slyszal prysznic. Szybko sie ubral, skoczyl drzwiami Mobiusa do miasteczka, do sklepiku, ktory sluzyl rowniez za agencje pocztowa i w cztery minuty pozniej wkladal produkty do lodowki, co, kiedy B.J. weszla do kuchni, wygladalo, jakby je stamtad wyladowywal, by przygotowac sniadanie. -Umyj sie, wyszczotkuj wlosy, umyj zeby i co tam, a ja to zrobie - powiedziala. -Dobrze, mamo! - Przekrzywil glowe na bok i unoszac pytajaco brew, zapytal: - Masz dla mnie jeszcze jakies zadania? -Poradzisz sobie - zasmiala sie. - W lozku daje ci dziesiec punktow, po co wiec obnizac srednia? - Spojrzala na produkty. - Dziwne, wczoraj, kiedy przygotowywalam kolacje, przysieglabym, ze tam tego nie bylo. -Nie sprawdzilas w zamrazalniku - wymamrotal, wymachujac rekami. - W szafkach... Wzruszyla ramionami. -Poradze sobie. - I kiedy szedl na gore: - I kup nowa szczoteczke do zebow. Ta smakuje jak szczotka do podlogi! Czuj sie jak u siebie w domu! - pomyslal. Ale wiedzial, ze powinien byc zadowolony. Wiec dlaczego nie byl? Moze dlatego, ze on, jego dom, przezywal inwazje? Dotychczas byla to jego ostoja. Nie bedzie juz tak jak dawniej. Musi teraz byc kims innym; i znow -przypomnialo mu sie, ze jest kims innym! Mozliwe, ze czul sie rowniez winny. Ale z jakiego powodu, nie byl w stanie powiedziec z reka na sercu. Poniewaz, pomimo wszystko, nie mial poczucia winy. To Brenda go zostawila. Sniadanie bylo dobre, bardzo dobre. I po raz pierwszy od Bog wie kiedy - wiekszosc jego poczucia winy i watpliwosci rozplynelo sie jak maslo na grzance - Nekroskop naprawde czul sie dobrze! Ale kiedy niebo przybralo jasniejszy odcien szarosci i B.J. przygotowywala sie do wyjscia, ten stan minal. Poniewaz gdy B.J. zniknie, znow powroci do rozmyslan nad kwadratura kola i nie bedzie robic niczego wiecej... ...A moze jednak nie. Poniewaz zdaje sie mial co robic. Cos mu tam kolatalo w glowie, prawdopodobnie zapomnial z powodu B.J. Wiedzial jednak, ze jesli sie skupi, to mu sie wszystko przypomni. -Zadzwonie do jednej z moich dziewczyn - powiedziala B.J., przerywajac rozmyslania. - Do Sandry. Zlapie ja zanim pojedzie do pracy. Mieszka niedaleko. -Jasne, jak wolisz - powiedzial jej Harry. Byla zadowolona, ze ten dom byl jego wlasnoscia a nie lokalem operacyjnym ludzi, dla ktorych kiedys pracowal. Gdyby tak bylo, to z pewnoscia nie chcialby, zeby ktokolwiek obcy znal ten adres. Ale nie, on tu pasowal -mozna bylo powiedziec, ze kazdy kat tego domu byl jak Harry Keogh. -A moze pojade taksowka? -Jak ci pasuje - wzruszyl ramionami. - Wezwe taksowke, jesli wolisz. Jak chcesz. Tylko nie zapomnij, gdzie mieszkam, dobrze? B.J. to wystarczylo. -Nie byla to wiec przygoda na jedna noc? - Czekajac na odpowiedz, wykrecila numer i zamienila z kims po drugiej stronie dwa zdania, po czym odlozyla sluchawke i odwrocila sie do niego. Harry stal kolo niej i znow byl niepocieszony. -Chyba powinna byc - powiedzial. - Przygoda na jedna noc. A moze w ogole sie nie powinna zdarzyc, w ogole nie powinna miec miejsca. Ale stalo sie, i szczerze mowiac... wszystko stanelo na glowie, wstrzasnelo mna. Taka jest prawda - jestem rozwalony. Pokiwala glowa. - Moze i ja tez troche. Ale lepiej, ze ci to powiem teraz, Harry Keogh: zupelnie nie widze sie w roli klasycznej czesci malzenskiego trojkata, w roli "tej drugiej". To nie moj cyrk, a juz szczegolnie nie moje malpy. Harry potrzasnal przeczaco glowa. - Nie bylo w tym nic taniego. Nie dla mnie. Ja po prostu nie wiem, jak sie z tym czuje. Przed chwila wiedzialem, ale juz nie. Co do Brendy i mego syna: musze podjac poszukiwania mimo ze wiem, ze nie znajde ich. Och, moglbym ich odnalezc... ale nie odnajde Brendy. Brenda juz mnie nie zna. -Ja rowniez cie nie znam. -Ale mamy mnostwo czasu - powiedzial Harry. Wygladala na zaskoczona. -Czasu? Co, taki skok od przygody na jeden wieczor do dlugotrwalej znajomosci - nie za szybko troche? -Mowilem ci, ze jestem rozwalony. B.J. prawie sie go zrobilo zal. Wiedziala, czemu jest rozwalony. Przynajmniej w czesci. Nachylila sie i musnela go ustami: - Poczekajmy i zobaczmy, co z tego bedzie, dobrze? Harry potaknal i nic nie powiedzial. I razem czekali na dziewczyne... Dziesiec minut po odjezdzie B.J. Harry skoczyl kupic sobie sekretarke automatyczna. I rower z dostawa. Pierwsze po to, by monitorowac telefony, a drugie po to, by odzyskac kondycje. Tak, dla siebie. Poniewaz juz sie zdecydowal: to byl on i trzeba sie bylo z tym faktem pogodzic. A to (on, do jasnej cholery!) nie moze byc takie zle, bo w koncu B.J. sie spodobalo - i to jak! Dopiero kiedy przywieziono mu rower, zdal sobie sprawe, ze mogl przywiezc go do domu wstega Mobiusa. Czemu nie? Mogl z latwoscia wjechac w jakiejs bocznej uliczce w drzwi i dojechac do domu. Znal wspolrzedne drogi prowadzacej do domu i drogi po drugiej stronie rzeki. To bylby najlatwiejszy sposob. I nie musialby tez placic za dostawe. Na jego liscie nastepnym miejscem byla Irlandia Polnocna. Zostalby w domu jakis tydzien, zadomawiajac sie i wprowadzajac nowy rezim treningowy, sporzadzilby liste miejsc, ktore trzeba odwiedzic, po czym pojechalby tam. I juz nie bylby sam... przynajmniej nie w domu. B.J. by tu byla. Wiedzial, ze przychodzilaby do niego, albo on odwiedzalby ja. Nie byl w stanie powiedziec, co by z tego wyniklo, i nawet nie chcial o tym myslec. Tak po prostu bylo pisane. Dzien przetarl sie - slonce wygladalo juz zza warstwy sklebionych chmur. Ani sie czlowiek obejrzy, a bedzie wiosna w pelni - pomyslal Harry. Doskonaly moment na wiosenne porzadki. Czy B.J. o tym wspominala? O wiosennych porzadkach? Tak mu sie wydawalo -powiedziala mu, ze dom wymaga nieznacznego odkurzenia, troche przetarcia i szorowania -ale nie pamietal kiedy. A moze ta mysl pojawila sie ze wstydu, jaki poczul, kiedy pierwszy raz weszla i zobaczyla, co sie tu dzieje? Ale jesli to ona podsunela mu te mysl, to mylila sie: dom wymagal cholernie duzo odkurzania, czyszczenia i szorowania! Jego "gabinet"... nawet nie przypominal pokoju! To byla graciarnia. Czemu wiec nie zaczac od razu?! Odrobina ciezkiej pracy moze byc zaliczona jako cwiczenia majace na celu odzyskanie kondycji, prawda? Ale najpierw mial cos bardzo waznego do zrobienia: ukoic mysli... Wreszcie Harry na brzegu rzeki byl cieplo ubrany. Ale co wazniejsze: czul rowniez wewnetrzne cieplo. A jego mama poczula roznice, jak tylko "uslyszala" jego glos. -Bylem niegrzeczny, mamo - powiedzial jej, ale poczula, ze sie usmiecha. Zrzedla mu jednak mina, kiedy zapytala: - Ile razy, synku? -Ee, mialem na mysli lekarza. Nie poszedlem do niego, chociaz ci obiecalem. Ale posluchaj, cokolwiek mi dolegalo, to juz tego nie ma. -Koniec z piciem? -Nie moglbym. - Potrzasnal glowa. - Na sama mysl robi mi sie niedobrze! -A wiec byla to ostatnia pozostalosc po panu Kyle'u... ktorej sie w koncu pozbyles. Wyrzuciles ostatnia jego ceche, by zrobic miejsce dla siebie. Czuje, ze w koncu sie zadomowiles w swoim nowym ciele, synku. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Mam nadzieje, ze sie nie myle... - Tak, jest mi o wiele lepiej - powiedzial, choc nawet teraz nie byl tego pewien. Moze tez to poczula. Nawet jako ekspert w rozmowie ze zmarlymi - jedyny ekspert, Nekroskop - Harry wiedzial, ze nie moze oszukac mamy. - A talent Kyle'a? Ta cala prekognicja? - Nie, chwilowo tego nie odczuwam - odparl Harry. - Ale to moja strata. Nie rozumialem tego talentu, ale mogl dzialac na moja korzysc. Najwazniejsze jest, ze czuje sie... dobrze. I postanowilem wrocic do dawnej kondycji. Kupilem sobie rower, by cwiczyc, caly czas, i kiedy skoncze z toba rozmawiac, rozbiore dom na kawalki. - Byl bardzo podniecony, mimo ze troche chaotyczny. -Co zrobisz? Rozbierzesz dom na kawalki? Rowerem? - Mama byla naprawde zaniepokojona. -No, na czynniki pierwsze - bede odkurzal, czyscil, szorowal. Przyda mu sie. Wiosenne porzadki, mamo! -Aha - powiedziala po chwili. I dodala w zamysleniu: -Tak, ja tez ja czuje! Wiosna, kiedy mysli mlodych ludzi kraza wokol... -...wiosennych porzadkow! - Harry powstrzymal ja. -Miedzy innymi - powiedziala bardzo spokojnie mama. Byl to sygnal dla Harry'ego. -Powiem ci, jak mi poszlo. - Powiedzial i odwrocil sie od rzeki. -Ale zaczales te rozmowe od poinformowania mnie, ze tyles niegrzeczny, Harry. (Nie chciala go puscic.) A ja zapytalam ile razy. Harry ukryl swe mysli. -Chodzilo mi o dwie rzeczy, mamo. Po pierwsze nie bylem u lekarza, a po drugie zapomnialem o tobie. -O mnie? -Oczywiscie. -A nie o Brendzie? (Byla bardzo stanowcza.) - Mamo? - Byl teraz bardzo ostrozny i zamkniety. - Ani razu jej nie wspomniales, Harry... -Mamo - zabraklo mu slow. - Czuje, ze... sie oddalamy. -Od siebie? Pokiwal glowa. -Nie chodzi o to, ze Brenda zaginela, w koncu sama znikla. Ona albo dziecko chcieli zniknac albo chcieli mnie zgubic. Ale to jest o wiele powazniejsza sprawa Jestesmy sobie obcy... Wyczul jej zrozumienie, lub przynajmniej chec zrozumienia. I po jakims czasie powiedziala: - Coz, chyba nam sie to nie zdarzy, prawda? No bo nie ma takiej rzeczy, ktorej nie moglbys mi powiedziec, Harry. Jestesmy zbyt sobie bliscy. Bylam z toba od poczatku... a ty jestes ze mna na koncu! Nie jestem przeciez jakims potworem, przed ktorym musisz sie chowac, prawda? Wyczula, ze chroni swe mysli, i to ja zasmucilo. Ale z punktu widzenia Harry'ego nie mogl postapic inaczej. Sa pewne rzeczy, ktorych nie mowi sie nikomu. A szczegolnie nie mamie... Kiedy zaczal z porzadkami, to nie potrafil sie zatrzymac. Chcial wszystko uporzadkowac, zanim znow zobaczy sie z B.J. Minely dwa, trzy dni... jeszcze kilka i bedzie pelnia. Jakie to mialo znaczenie, Harry nie wiedzial, ale wiedzial, ze musial porozmawiac, musial znow zobaczyc B.J., i to szybko. W koncu juz nie byl w stanie z tym walczyc. Obojetnie, czy to dobre, czy zle, chcial, zeby znow zostala w jego lozku, w jego zyciu. Do diabla, byla w jego zyciu! Zadzwonil do baru i jedna z jej dziewczat powiedziala mu, ze B.J. nie moze teraz rozmawiac. To czy moglaby przekazac B.J., ze dzwonil? Oczywiscie. Czy bedzie w domu, gdyby B.J. zadzwonila pozniej? Tak, bedzie, i niewazne jak pozniej. I tego wieczora, drzemiac na kanapie w pokoju, ktory zmienil sie w prawdziwy gabinet, poczul, jak swiatlo ksiezyca wpada przez okno patia do pokoju, i zastanowil sie, dlaczego czuje to tak, jakby B.J. na niego patrzyla. Ale byla teraz zajeta, miala swoje zycie, i musial sie z tym pogodzic. Moze zadzwoni pozniej. Boze, niech zadzwoni... B.J. byla zajeta albo wkrotce bedzie. Minelo juz pol roku i nalezalo sie zajac pragnieniami jej i jej dziewczat. Wszystko opieralo sie na dyskrecji. Bylo to jak lowienie ryb, polowanie czy tez raczej klusowanie. Jak sie robi za wiele szumu wokol tego, to mozna nie tylko wystraszyc zwierzyne, lecz jeszcze niepotrzebnie przyciagnac czyjas uwage. Wystarczy uzyc zlej przynety, a ryba nie wezmie, a zwierzyna zignoruje wnyki. Dzis wieczorem przyneta byla Zahanine. Byla czarna i piekna i byla jedna z dziewczat Bonnie Jean: dziecieciem ksiezyca, i tak samo zarloczna jak pozostale. Och, jadla i pila tak jak wszyscy inni. Tylko ze nie do konca. Zahanine miala wolny wieczor... tak powiedziala Duzemu Jimmy'emu Lee, kiedy wszedl do baru Fiddler's Elbow nieopodal lokalu B.J. W srodku bylo prawie pusto - z pieknymi kraglymi posladkami na stolku barowym, machajac jedna noga zalozona na druga do melodii plynacej z szafy grajacej, Zahanine wygladala jak wyrzut sumienia lub jak uosobienie zaproszenia do zabawy Duzy Jimmy zamowil drinka, wahal sie chwile i zamowil drugiego dla dziewczyny, po czym otwarcie taksujaco spojrzal na nia od stop do glow w typowo oblesny sposob i powiedzial: - Jestem zdziwiony, ze w ogole chcesz ze mna rozmawiac, kiedy twoja szefowa, niech ja, Bonnie Jean, wykopala mnie ze swego lokalu. -Duzy Jimmy - odezwala sie. Jej glos byl aksamitny jak jej czarna skora i uwodzicielski jak wejrzenie jej czarnych oczu. - Zle sie zachowywales i sam to wiesz. Groziles jednemu klientowi i przeszkadzales pozostalym, a potem rozwaliles stol. Powiedz mi, jak B.J. ma prowadzic porzadny bar w takich warunkach. Az do tego wieczora byles naszym drogim klientem... sama to powiedziala. -B.J.? Naprawde? - Mial pewne watpliwosci. Zahanine potaknela. -Chce, zebys wrocil, i nawet wyrobila ci nowa karte czlonkowska. Od ciebie zalezy, czy ja odbierzesz. Ale musisz byc grzeczny, bo drugiej szansy nie bedzie. -Nowa karta? - Widzialam na wlasne oczy - powiedziala, po czym zamilkla, kiedy barman, idac w ich strone, zbieral puste szklo. Ale kiedy wszedl na zaplecze, dodala: -Powinienes wpasc. -Tak myslisz? -Jestem pewna. A dzisiaj bedzie wystrzalowy wieczor. -Co? Czy przypadkiem nie jest zamkniete? Zahanine spojrzala na zegarek. -Za pol godziny. Powinienes pojsc tam za pol godziny, po tym, jak z nia porozmawiam. Duzy Jimmy zmarszczyl brwi. -Jak mowisz? Powtorz, bo nie zalapalem. -Impreza - wyjasnila - po pracy. Wylacznie obsluga. Tylko B.J. i dziewczyny - i moze i ty, jesli potrafisz sie zachowac. Jedna z dziewczat ma urodziny. Niby czemu bym tu tkwila w wolny dzien? Drinki za frajer, Jimmy! Nie czesto sie to zdarza! Ja pojde za chwile przodem. No to jak bedzie? Mam powiedziec B.J., ze zajrzysz? - Wstala, nachylila sie w jego strone i polozyla mu palec wskazujacy na dolku w brodzie. - Szczerze mowiac, stesknilam sie za toba. Byl szczerze zaskoczony. -Ale... nie wiedzialem, ze ci sie podobam! -Moze bajerowales nie te dziewczyny, co trzeba - powiedziala i skierowala sie do drzwi. - Dzieki za drinka... -Pogadasz z nia? - zawolal za nia Duzy Jimmy. Zahanine odwrocila sie i podeszla blizej. -Ale pamietaj - wyszeptala - to prywatne przyjecie. Byly juz z toba klopoty, wiec nie rozgadaj teraz o tym w calym Edynburgu, bo B.J. moze stracic koncesje! Duzy Jimmy przytaknal. -Ani slowka! - obiecal. -No to poczekaj pol godziny i przyjdz. Zadzwon jak zwykle i cie wpuscimy. -Na pewno moge? -Oczywiscie. Skonczy sie pozno. Mam nadzieje, ze zachowasz sie jak gentleman i odwieziesz mnie do domu. Wyszczerzyl zeby w usmiechu. -No, nie jestem pewien z tym gentlemanem, ale na pewno odwioze cie do domu, masz to jak w banku! - Mowil teraz glosem ochryplym z niecierpliwosci. Usmiechnela sie porozumiewawczo i wyszla, a on odprowadzil ja wzrokiem, patrzac na jej znieksztalcony cien przez male, zadymione okienka. Ale wspomnienie o pysznie krecacym sie tyleczku utkwilo mu w pamieci na pol godziny... ...Nacisnal przycisk dzwonka na drzwiach do lokalu B.J. i w cieniu sieni czekal, az mu otworza. W srodku byla Zahanine i jeszcze jedna dziewczyna. Wziely plaszcz Jimmy'ego i od razu zaprowadzily do srodka. B.J. wyszla zza drzwi i ostrzegla go: - Masz druga szanse, Jimmy. Nie zepsuj tego. - Nic sie nie boj, dziewczyno! - zapewnil ja. - Zdajesz sobie sprawe, ze jest po godzinach i nie powinno cie tu byc? Jesli cie wpuszcze, to bedziesz tu z wlasnej, nieprzymuszonej woli. -Co? Cala edynburska policja by mnie nie powstrzymaja! - oswiadczyl. Usmiechajac sie B.J. wziela go pod reke i poprowadzila przez korytarz. W barze byly wszystkie cztery dziewczyny, piec, wlacznie z Zahanine. Po za nia wszystkie mialy na nogach czarne ponczochy, kuse sukienki, buty na wysokich obcasach, bluzki zbyt smiale na przedzie i odslaniajace cialo z tylu. Pomimo ze stroj ten przypominal ubior dziewczyn z Playboya, brakowalo mu klapciatych uszek i kroliczych ogonkow. Dziewczyny byly rzeczywiscie w imprezowym nastroju. Odpalono petardy w calej sali, kiedy pojawil sie Duzy Jimmy w towarzystwie B.J. Spadly na niego serpentyny. Poklepywano go po plecach w gescie powitania syna marnotrawnego i wolano: - Dobrze cie znow widziec, Duzy Jimmy! -A niech to szlag, ale wygar! - zawolal. - Brakuje jeszcze tylko tlustego prosiaka! -Pozniej, Jimmy - powiedziala B.J. - Zjemy pozniej. Ale teraz czas na picie. Lubisz to wino, nie? -Wino, whisky, co fabryka dala! - powiedzial, kiedy zaprowadzila go do hokera przy barze, a Zahanine usadowila sie obok i machajac noga kopala go w udo. - Niech mnie! Przysiaglbym, ze to wszystko na moja czesc! B.J. nalala czerwonego wina ("Z mojej prywatnej piwniczki, Jimmy!"), ktore pochlonal, nawet nie smakujac, i przyjecie sie zaczelo. Dziewczyny na przemian otaczaly go, ocierajac sie o niego kusicielsko piersiami i usmiechajac znaczaco. A Duzy Jimmy nigdy nie opieral sie pokusom. Bylo wspaniale. Byl jedynym mezczyzna w lokalu i mimo ze slyszal juz o takich imprezach, nigdy nie przypuszczal, ze stanie sie czolowa atrakcja jednej z nich. Z grupa polnagich kobiet chetnych do figli, dajacych rozkosz i ograbiajacych go z zyciowych witalnych plynow. Swiatla byly przygaszone, szafa grajaca grala jakiegos starego bluesa, a dziewczyny byly coraz wspanialsze z kazdym lykiem wina B.J. A sama Bonnie Jean: Na chwile znikla, czego Jimmy prawie nie zauwazyl, majac powazne problemy z odpieciem ostatniego guzika bluzki jednej z dziewczat. W koncu mu sie udalo i mogl napawac sie widokiem ksztaltnych piersi kolyszacych sie na wyciagniecie reki. Sam chetnie by sie tez wyciagnal, tylko ze B.J. wrocila ubrana w fikusna przeswitujaca nocna koszulke! Teraz Jimmy byl juz pewny na sto procent, jakiego typu bylo przyjatko i mimo ze pokoj mu sie troche kolysal, kiedy ruszal sie zbyt szybko, i hoker mu sie chybotal pod tylkiem tak, ze musial ciagle utrzymywac rownowage, to krew w nim wrzala, bo zastanawial sie, ktora z dziewczat ma na niego ochote jako pierwsza. Okazalo sie, ze wszystkie. -A wiec - powiedziala B.J., stojac nieco z boku przy barze - warto bylo do nas wrocic, Jimmy? -Nie przegapilbym tego za nic w swiecie! - probowal odpowiedziec, ale jego slowa zostaly przytlumione. Staral sie patrzec na B.J., koncentrujac sie na jej piersiach i ciemnym trojkaciku wlosow lonowych widocznych przez material koszulki, ale jego spojrzenie zeslizgiwalo sie to na jedna to na druga strone. Za barem Zahanine nalala mu najwieksza szklanke whisky, jaka widzial. Powiedziala: - To cie postawi na nogi, Duzy Jimmy. Jest tego wiecej niz zwykle. -Jasne! - powiedzial. Udalo mu sie chwycic szklanke, po czym wlac jej zawartosc do gardla. Zahanine napelnila ja ponownie, a w tym czasie dwie dziewczyny podjechaly dlugim stolem na kolkach z tylu do Jimmy'ego i umiescily jego brzeg pod jego tylkiem. Z opadajaca glowa rozejrzal sie wokol, kiedy B.J. z dziewczynami ustawiala krzesla wokol stolu, trzy po kazdej ze stron. Oprocz obrusu na stole nie bylo niczego. Najwyrazniej beda na nim ustawiac jedzenie i tort urodzinowy z kuchni. Najwyrazniej. -A w ogole czy... czyje to, kurwa, urodziny? - wybelkotal Duzy Jimmy, wlewajac sobie kolejna porcje whisky do gardla. Ale tym razem, kiedy chcial odstawic szklanke, nie trafil w bar, i roztrzaskala sie na podlodze. Na chwile go to otrzezwilo, na tyle dlugo, ze mogl omiesc tepym spojrzeniem twarze wokol w oczekiwaniu na odpowiedz. I w koncu B.J. odpowiedziala: - Urodziny? No przeciez twoje Jimmy! -No tak! - Duzy Jimmy zakolysal sie na hokerze i odchylil sie nieco do tylu, jednak odrobine za daleko. - Dobrze mowisz! - zaryczal - a moje, do kurwy nedzy! - wracajac do pionu. -No moze nie do konca urodziny - powiedziala B.J. spokojnym i odmiennym juz glosem, po czym dotknela jego ramienia i lekko popchnela. Tracac rownowage i przewracajac sie do tylu, nawet nie wiedzial, ze pada. Kilka par rak zlagodzily upadek, ukladajac go na blacie stolu na kolkach, czy tez raczej - co sie okazalo po usunieciu obrusu - deski z twardego drewna, sluzacej do sekcji zwlok. -W zyciu czlowieka sa dwa wazne dni, Jimmy - powiedziala B.J., stojac tam gdzie poprzednio i patrzac w jego rozanielona twarz. - Jeden na poczatku i drugi na koncu. Jeden dzien juz miales, a teraz nadszedl ten drugi. -Tsso? - zaciekawil sie. - Tsooo takiego? - Dziewczeta przypiely mu rece i nogi pasami do stolu. - No co? No co? - zaskomlal, kiedy ostrymi jak skalpele nozami rozciely na nim ubranie. I pomimo wszystko Duzy Jimmy wciaz sie idiotycznie usmiechal, bo mogla to byc jakas dziwaczna, rozpustna zabawa, a moze cos jeszcze dziwniejszego, bo po tym, jak ktos jeszcze bardziej przyciemnil, oczy B.J. - i oczy wszystkich dziewczat - zajarzyly zoltymi trojkatami w mroku. I widac bylo jeszcze cos zoltego - blysk jakichs zlotych przyrzadow - kiedy B.J. rozdala waskie rurki zakonczone ustnikami jak u trabek, podobne do lejka z kryjowki Radu Lykana. Tylko ze tamte sluzyly do dawania, a te, mniejsze, do ssania. Duzy Jimmy jednak spojrzal na nie pobieznie, poniewaz nie mogl oderwac oczu od samej B.J. Bonnie Jean, ktora w swej nocnej koszulce mogla byc rownie dobrze naga, stala w mroku, blyskajac zoltymi slepiami - nie, jej oczy staly sie teraz szkarlatne - wtapiajac sie w dusze Jimmy'ego! Nie poczul nic - Jimmy byl tak pijany czy tez zatruty, jak tylko byc mozna, choc zachowal swiadomosc. Och, mial zelazny organizm, ale nie az tak bardzo. Wciaz slyszal, widzial myslal (no, moze nie tak sprawnie), ale nie mogl ruszyc nawet palcem, nie mogl juz mowic. Nie rozumial, ze karmazynowe walenie, jakie odczuwal w czaszce, w sercu i w zylach, nie wynikalo z jego seksualnej energii, lecz bylo wynikiem dzialania zatrutego wina. Sufit wirowal, najpierw w jedna, potem w druga strone, a patrzace na niego twarze dziewczat byly lisie, wilcze, rozpustne, a sama B.J... ...To nie byla Bonnie Jean! Jimmy nie wiedzial, czym dokladnie byla. Ale kiedy nocna koszula zesliznela sie z jej wlochatego ciala i kiedy jej delikatny ciemny pysk zmarszczyl sie w pol warkocie, pol usmiechu, pomyslal: A to suka! Co bylo najprawdopodobniej blizsze prawdy, niz sadzil. Kiedykolwiek. Kiedy zatopily ssawki w jego ciele, prawie tego nie poczul. Czul, jak uchodzi z niego cieplo i wkrada sie chlod oraz przyplyw coraz ciemniejszych fal, ciemniejszych niz najwieksza glebia oceanu przetaczajaca sie nad nim, miotajac jego cialem w przod i w tyl i stopniowo go rozpuszczajac... ale tylko tyle. 0 2:30 Bonnie Jean wyciagnela Harry'ego z lozka dzwonkiem do drzwi. Podrzucila ja Sandra. W barze po zamknieciu bylo przyjecie urodzinowe jednej z dziewczat. B.J. przepraszala, ale nie mogla sie z tego wymowic. No ale wlasnie przyszla. Chyba ze jest za pozno... Za pozno? Harry powiedzial, ze chyba zartuje, zrobil jej kawe w kuchni, a ona mu sie przygladala. Nie mogl utrzymac rak przy sobie, ale jakos sobie poradzil. Chcial nawet pogadac z nia, gdy zapytala: - Mozemy porozmawiac w lozku? 1 wtedy niemal ja posiadl na stole kuchennym, a ona byla rownie niecierpliwa na schodach, jak i w koncu w sypialni... rozbieranie mialo bardzo gwaltowny przebieg, dla obojga. A potem... ...Harry, co zdarzalo mu sie niezmiernie rzadko, zapalil papierosa. Po dluzszej chwili milczenia B.J. powiedziala: -Prosze, nie mysl, ze jestem wulgarna, ale to bylo pierdolenie. Nie bylo to tylko uprawianie milosci... - I nasycona -zaspokojona pod kazdym wzgledem - zasnela, zanim pomyslal, ze jest wulgarna czy tez cokolwiek innego. Przed zasnieciem dotykal calego jej ciala, ale bardzo delikatnie tak, by nie wiedziala. Moze by sie upewnic, czy tu wciaz jest. Ale wygladalo to tak, jakby chcial sie upewnic, czy ona to... ona? Nie potrafil powiedziec, co to mialo znaczyc. W lozku pachniala jak kobieta, cieplym cialem i seksem i... czyms jeszcze? W oddechu? Miedzia? Sola? A moze tylko seksem. Ha! Tylko seksem! Dobre sobie! Byla jak dzikie zwierze: zywiolowa, zachlanna, miazdzyla go w swym uscisku. Kilka razy pomyslal, ze zrani go do krwi - paznokciami lub zebami - ale tego nie zrobila. Uwazal, ze powstrzymywala sie - wiedzial, ze drzemie w niej tlumiona agresja (jak sadzil seksualna), ktora wyzwalala to samo szalenstwo w nim samym. Ale teraz: Teraz mimo ze byl wyczerpany, trudno mu bylo zasnac. Cos nie dawalo mu zasnac. W koncu Harry przekonal sie, co to bylo: poswiata pelni ksiezyca wlewala sie przez okna sypialni. Wstal wiec i zasunal wyblakle zaslony... Zycie zamazywalo sie. Przestrzen, czas, miejsca, twarze -Harry nie potrafil powiedziec, skad sie pojawialy i gdzie znikaly. Nawet zaczynal zapominac, gdzie do tej pory byl, mogl zapomniec - byl tego pewien, gdyby nie lista miejsc, ktore odwiedzil. Wiosna zmienila sie w lato. Pory roku zmienialy sie i Harry co jakis czas czul, ze zmienia sie rowniez jego umysl... od normalnosci do pelnego szalenstwa. A jednak kiedy byl z B.J., wiedzial, ze nie wariowal. I jedynie w takich chwilach byl tego calkiem pewien. Niegdys z trudem akceptowal swoje nowe cialo - czul, ze kiedy bolalo, mimo ze bolalo, nie bylo to wazne, poniewaz nie bylo to jego cialo. Ale to juz minelo. Mialo to rowniez zwiazek z B.J., z faktem, ze go zaakceptowala. Stala sie kotwica w jego coraz bardziej efemerycznym swiecie. Byla opoka przynajmniej dla jego ciala. Ale zupelnie inaczej miala sie sprawa z jego umyslem. Czesto budzil sie wsciekly, przerazony, niezdolny przypomniec sobie koszmaru, ktory go obudzil z mysla: Ktos mi rozpierdala mozg! I obiecywal sobie, ze dowie sie, kto to robi, i odplaci mu z nawiazka. Ale kiedy objawy gwaltownego przebudzenia mijaly, zmniejszal sie tez gniew. A jednak odczucie pozostawalo zywe: ze o ile jego cialo stalo sie juz prawdziwie jego, o tyle umysl nalezy do kogos innego. Przede wszystkim jego pamiec czy tez wspomnienia, ostatnie wspomnienia, byly zupelnie nieczytelne. Mniej wiecej w polowie maja wspomnial o tym Bonnie Jean, kiedy zostali w lozku niedzielnego poranka. -Pamietasz, kiedy bylem w Irlandii? - I poczul, jak do tej pory senna nagle od razu stala sie czujna i skupiona na tym, co mowil. -Tak. Niedawno wrociles. O co chodzi? -Ale nie! Nic nie pamietam! Na chwile wymknela sie z lozka, podeszla do szafki, wrocila z jego notesem i otworzyla go na wlasciwych stronach: irlandzkich zapiskach. Odczytala mu jego miejsca pobytu zanotowane jego pismem: od Belfastu wybrzezem az do Dundalk. Przerwal jej. -No wlasnie! No wlasnie! - Byl podenerwowany i podniecony. - Downpatrick, Newry i Kikleel, a jeszcze z tuzin innych. Myslisz, ze nie pamietam? - Stezaly mu rysy, kiedy niemal oskarzycielsko wykrzyczal to pytanie. Usiadla kolo niego, popatrzyla na niego z ciekawoscia, przekrzywiajac glowe na jedna strone, i zauwazyla logicznie: - Ale czy nie mowiles, ze nie pamietasz? Miala racje. Byla to sprzecznosc, blad i stek bzdur! Potrzasnal glowa klasnal w dlonie i powiedzial: - Zielone laki, szmaragdowozielone! Zielensze niz w Anglii. Irlandzki akcent. "Dziendoberek, panu!" Male puby z paleniskami torfowymi z widokiem na Atlantyk. Kostropate laski z sekami i cale to gowno. Obrazki z albumu. Dorzuc ze dwa duszki bagienne i... -Harry! - powstrzymala go. - Co to ma byc? I jej mina mowila wszystko: nie byly to racjonalne slowa, ani racjonalne zachowanie, i nie powinien tego wyrzucac, cokolwiek to bylo, i obarczac ja tym. Po tym zdarzeniu nie widzieli sie przez ponad tydzien. W koncu zadzwonil do niej i przeprosil za swoje idiotyczne oskarzenia, ktore byly skierowane ogolnie do calego swiata, a nie do Bonnie Jean. Wydawala sie niezdecydowana i powiedziala, zeby przyszedl do niej do lokalu. Zamiast tego przyszla jednak do niego. Za co byl jej wdzieczny, poniewaz stala sie dla niego jedyna opoka na swiecie... Nie jedyna, poniewaz byla oczywiscie jeszcze jedna, chociaz Harry nie osmielil sie znow porozmawiac z mama. I (na szczescie) wiedzial, ze nie podkradnie sie do niego w tej trudnej chwili. Bo wiedziala, ze ceni sobie prywatnosc. Taka mial przynajmniej nadzieje, ze bedzie czekac, az sam przyjdzie do niej, na brzeg rzeki.. Ale w glowie Harry'ego znow pojawil sie nowy pomysl i poczul sie glupio, ze nie wpadl na niego wczesniej. Polegal na swych wlasnych umiejetnosciach i niezwyklych zdolnosciach Wydzialu E, by gdzies uchwycic slad Brendy i dziecka. Ale czy dokladnie tego nie oczekiwali??? Harry junior mial swa wlasna potezna Moc i wiedzialby, w jaki sposob uchronic sie przed takimi poszukiwaniami. I mogl tez dowolnie przenosic swa matke, kiedy tylko zapragnal. Co do opieki nad matka, nad obojgiem... coz, ktoz mogl powiedziec, do czego maly Harry jest zdolny. Mogl zapewniac swojej mamie to, czego ona nie byla w stanie zapewnic sobie sama i vice versa. I tak w oczywisty sposob mogli sie wymykac wszelkim stosowanym przez Harry'ego pulapkom ezoterycznym, technologii i cieniom z Wydzialu E. Ale gdyby zastosowac bardziej pospolite srodki? Kazde wieksze miasto na zoltych stronach ksiazek telefonicznych - swiata Zachodu - mialo wiele agencji detektywistycznych! A tu Harry Keogh, Nekroskop, chcial sam zbadac tak ogromny obszar. Oczywiscie mogl to zrobic, gdyby mial wiecznosc do dyspozycji! Glupiec! A nawet jesli jakims cudem udaloby sie do nich zblizyc i zauwazyliby go... cala kolomyja zaczelaby sie od nowa. Ale jesli piecdziesiat agencji detektywistycznych bedzie dzialalo w tym samym czasie w piecdziesieciu roznych miejscach... ...co bedzie kosztowac kupe pieniedzy! A oszczednosci Harry'ego jak dotad... ...Oszczednosci, tak. Ale byli inni, ktorych bylo na to stac. Przynajmniej wedlug Darcy'ego Clarke'a... W polowie czerwca mial opracowany schemat rzucenia wszystkich agencji detektywistycznych do pracy. W Anglii, Francji, Niemczech i USA. Potrzebowal tylko funduszy. Przynajmniej trzech i pol miliona funtow szterlingow lub rownowartosci w dowolnej wymienialnej walucie, by zagwarantowac trwanie tej operacji ledwo przez trzy miesiace! Tymczasem Darcy Clarke skontaktowal go z bankiem szwajcarskim, z ktorego uslug korzystal Wydzial E, i Harry zlozyl smiesznie niska kwote kilkuset funtow z kilku tysiecy, jakie mu zostaly, by otworzyc rachunek bankowy. Teraz mogl sie zajac czyms powazniejszym... Tak uwazal. Ale Bonnie Jean Mirlu miala inne plany. Postanowila, ze trening Harry'ego powinien wejsc w nowa faze. Prawdziwego treningu. Jak na mezczyzne po trzydziestce (ona oczywiscie kierowala sie nie taka znow nienaturalna przeslanka, ze jego cialo i umysl sa w tym samym wieku) Harry nie byl w najlepszej formie. Troska o zone i dziecko mogla byc jedna z tego przyczyn, a dlugie okresy bezczynnosci miedzy jedna wykonana praca a druga dopelnialy reszty. Fakt, ze nie zrobil nic lub bardzo niewiele ze swej dziedziny, odkad jego pracodawcy go skreslili. Ale kiedy sie ruszal... coz, miala dowody na jego ogolna sprawnosc. To, jak poradzil sobie w Londynie, zdarzenie z Duzym Jimmym (ktory juz nikomu nie dopiecze), fakt, ze potrafil wejsc do strzezonych obiektow, jej obiektu, znalezc, co szukal, i zniknac niezauwazony... wiele mowilo o jego umiejetnosciach pod wieloma wzgledami. I nawet B. J., ktora w swym znacznie przedluzonym zyciu znala wielu mezczyzn, musiala przyznac, ze w innych sprawach tez sie spisywal. Tak dobrze, ze uwazala, ze naprawde go lubi. Lub tez na tyle lubi, na ile mogla lubic kogos o tak scisle okreslonym przyszlym przeznaczeniu. Ale mysl o wyslaniu go w swiat - do swiata Radu ohydnych zagrozen, ktorych "nie byl sobie w stanie wyobrazic", poza tym, co mu o nim opowiedziala - bylo przyczyna jej zmartwienia. Nie o Harry'ego (gdyby mu sie nie udalo i wpadlby w lapska Drakulow czy Ferenczych, to trudno), lecz o siebie i Mistrza. Nie zeby mogl o nich nie rozmawiac... nawet o nich nie wiedzial, swiadomie. Ale kazdy, kto probowalby wytropic ostatnie kroki Harry'ego Keogha, natrafilby gdzies po drodze na B.J. i byc moze tym samym na Radu Lykana. W tej materii sprawa tajemniczego obserwatora stanowila wystarczajacy problem (mimo ze nie ustalono powodow jego postepowania) bez dalszych komplikacji. Rowniez B.J. nie byla do konca usatysfakcjonowana tym, co sie dowiedziala o Harrym. Przekonala sie, ze nie jest niewolnikiem zadnego Innego... a gdyby byl, to odkrycie tego nie lezalo w jej mocy. Jednak Radu od razu wyweszy to, co ona moze przeoczyc. Nie byla rowniez przekonana, ze jego byli pracodawcy na zawsze z nim skonczyli - ani z nia. A jesli obserwowali ja oczami Harry'ego, bez jego zgody czy wiedzy? Majac to na wzgledzie zakazala mu wykasowywania wiadomosci na sekretarce, ktore byly rzadkie i bylo ich niewiele. Nastepnie badala je na obecnosc zakodowanych badz ukrytych przekazow. Ale jak dotad niczego nie odkryla. Jesli chodzi o sam Wydzial E: coz, powiedzial jej, ze to organizacja ezoteryczna, jedna z tajnych agencji. I zdaje sie, ze tak bylo - nie byla w stanie dowiedziec sie o niej niczego, nie bylo najmniejszej wskazowki czy wzmianki o tego rodzaju instytucji. I mimo ze Harry byl calkowicie pod kontrola B.J. - gotowy wykonac wszystko na strzelenie palcami lub po wypowiedzeniu przez nia prostych slow "Moj mezczyzna" - wciaz opieral sie, by powiedziec jej wiecej, niz juz jej powiedzial. Zwykle sie spinal, pocil, trzasl i zacinal w sobie. Jesli robili wszystkim swoim agentom takie pranie mozgu, to nic dziwnego, ze Wydzial E pozostawal w takiej konspiracji! Ale i na to Psi Lord Radu mial swoje sposoby. Jesli jej Mistrz bedzie potrzebowal sie czegos dowiedziec, to z pewnoscia sie tego dowie. Tylko ze oczywiscie najpierw musi zaprowadzic Harry'ego do gawry. Musi go jakos sklonic do wspinaczki w "niezbadanych" gorach Cairngorms wraz z nia. Dlatego wlasnie chciala, zeby dochodzil do formy i dlatego musiala go teraz ostro trenowac... Na poczatku lipca Harry obudzil sie i nie zastal B.J. w lozku. Byla sroda - ostatnio troche sie opuszczala w pracy w barze. W kuchni, gdzie rozmyslnie nie zrobila mu sniadania, znalazl kartke od niej. Harry, Wykonujac rozmaite prace w domu, jezdzac na rowerze i cwiczac, stales sie prawie nowym czlowiekiem. Chce, zebys powaznie zastanowil sie nad tym, o czym rozmawialismy -wakacjach w gorach. Bedzie to dla mnie duza odmiana, naprawde. Ale chcialabym, zebysmy wyjechali tam razem. Na pewno mozesz poswiecic tych kilka dni przed wznowieniem poszukiwan. Poza tym nie wiem, czy jesli ci sie uda, nie bedzie oznaczalo to naszego konca. Prawda? Caluski, B.J. Rozmowa, o ktorej wspominala w liscie, nagle powrocila w myslach (chociaz nie mogl sobie przypomniec ani gdzie, ani kiedy miala miejsce). Tak, wakacje w gorach. B.J. lubila polowanie, wspinaczke, zycie pod chmurka na lonie natury -zdrowy wysilek dla ducha i ciala. I zaproponowala wtedy, ze moglby pojechac wraz z nia zyc po trapersku, kochac sie pod ksiezycem i gwiazdami. Szczegolnie pod ksiezycem... czy tez Harry sobie to wymyslil? Tak czy inaczej chcial pojechac. Tym samym on podjal decyzje, chocby tylko by jej zrobic przyjemnosc. Tak przynajmniej myslal. Wampyry od dawna uwazaly, ze tam gdzie jest to mozliwe, los ludzi powinien znalezc sie w ich wlasnych rekach: ze cokolwiek zamierzali, powinni robic to z wlasnej wolnej woli. Nie zaszkodzilo jednak dodac im troche zachety... Pozniej zadzwonil do niej i ustalili date: za miesiac, w sierpniu. Tymczasem cwiczyli wspinaczke raz na tydzien w dobrych do tego miejscach na wzgorzach Trossachs, kilka godzin jazdy za Edynburgiem. B.J. znala mnostwo dobrych skalek do wspinaczki bedacych idealnym miejscem dla zapalonego amatora tego sportu. Coz, moze i tak, ale Nekroskop nie zamierzal az tak bardzo pozostac amatorem. Rowniez prosila go tylko o czasowe zawieszenie poszukiwan, co w jego mniemaniu nie oznaczalo odkladania zaplanowanej operacji zdobycia funduszy na poszukiwania. Tak czy inaczej bylo to cos, co zajmie mu dzien lub dwa w zaleznosci od okolicznosci, na jakie natrafi na Sycylii. Poniewaz widywal sie z nia tylko raz, dwa razy w tygodniu, mogl z latwoscia wcisnac gdzies w kalendarz te wyprawe. Jesli chodzi o przygotowania - byly sama prostota. Nekroskop przeniosl sie do Skladu Zaopatrzenia Wojskowego w poludniowej Anglii w srodku nocy przez wstege Mobiusa i zaopatrzyl sie w mnostwo smiercionosnej broni. Mogl sie zwrocic do Darcy'ego Clarke'a o zaopatrzenie, ale wolal unikac wiklania Wydzialu E w swoje dzialania. Nie tylko dlatego, ze Darcy Clarke go o to prosil, lecz glownie z tego powodu, ze nie pracowal juz dla Wydzialu i nie mogl sobie pozwolic na zaciaganie kolejnego dlugu wdziecznosci. Jak dotad radzil sobie bez tego i tak bylo dobrze. Nawet gdyby odnalezli Brende, to byloby to ledwo wyrownanie rachunkow za to, co on zrobil dla nich. Nekroskop postanowil byc szczegolnie uczciwy. Wiedzial, ze straz skladu amunicji bedzie miala przewalone, dostana nie za swoje. Wiec przed zabraniem ciezkiego lupu, celowo wlaczyl alarm. Niech sledczy i zandarmeria glowia sie nad tym, jak tego dokonano. Za to im placa. Niechybnie zwala wine na IRA. Nastepnie (co bylo oczywiste i najlatwiejsze) kupil najnowsza mape Sycylii i gorskiego obszaru Madonie. Kolejnej nocy w kilku ostroznych podrozach Kontinuum Mobiusa nad Morze Srodziemne sprawdzil loty na sennym lotnisku w Katanii i zsynchronizowal zegarek z miejscowym czasem. W koncu skorzystal z toalety w rejonie przylotow, zaklinowal drzwi kabiny od srodka, ponownie sprawdzil koordynanty i wrocil do domu. I kiedy bardzo dokladnie spakowal bagaz, uznal, ze byl gotow... Godzine pozniej, o 21:30 zatelefonowal do B.J., by powiedziec jej, ze wyjezdza na dwa dni. - Szukac Brendy? - Wydawala sie zaniepokojona, moze nawet podejrzliwa. -Nie, inne sprawy. Interesy... -Nie wiedzialam, ze masz jeszcze jakies interesy. Juz ponoc nie. -Chodzi o pieniadze. Musze przeniesc moje rachunki bankowe i uporzadkowac wszystkie sprawy. Na miejscu niczego nie zalatwie. W pewnym stopniu to twoja wina. Zajelas calkowicie moj wolny czas, o myslach nie wspominajac. Musze dokonac pewnych wazkich czynnosci dotyczacych mojej osoby, to wszystko. Tego, co mi umknelo. Ale to z niczym nie koliduje, a i tak nie zobacze sie z toba przed sobota. Nastapila dluzsza chwila ciszy, az B.J. powiedziala miekko: - Na pewno? Ze to nie bedzie z niczym kolidowac? I zanim zdolal odpowiedziec, a mial juz gotowa odpowiedz uslyszal: - Posluchaj mnie teraz, moj... -Oczywiscie, ze na pewno! - ucial jej w pol zdania i byl zdziwiony, ze tak sie spocil. - B.J., jest czwartek wieczor. Wroce jutro wieczorem, a najpozniej w sobote rano. Po kolejnej chwili ciszy odezwala sie: - Dobrze, ale pamietaj, Harry, w ten weekend sie wspinamy. -Nie przegapilbym tego za nic w swiecie - powiedzial jej... A po tym: Harry blyskawicznie powtorzyl swoj plan. Cos go zastanowilo i nie mogl odkryc, co to takiego. I w koncu dotarlo to do niego. Kiedys po prostu przenioslby sie od razu do Palermo. A teraz... ...Zdawalo sie, ze naprawde przesadzal z ta konspiracja, z zachowywaniem tajemnicy, z ezoterycznym kamuflazem swych umiejetnosci. To bylo idiotyczne. Oczywiscie, ze powinien zachowac swoje umiejetnosci w tajemnicy! Oczywiscie, ze to robil, ale do jakiego stopnia? To bylo dziwne: bardziej niepokoila go teraz mysl, ze ktos dowie sie o jego talentach niz kiedykolwiek wczesniej! Ale czemu teraz (wciaz sie pytal) w czasie wzglednego spokoju? Spokoju? Na pewno nie, zwazywszy na to, co ma w glowie od jakiegos czasu! Ale jesli istniala na to dobra odpowiedz, to bedzie musiala poczekac na swoje ujawnienie. Mial kurs wytyczony, plan przerobiony. Przynajmniej na kilka najblizszych dni. W Edynburgu byla 21:45, na Sycylii 22:45. Harry wykonal telefon za granice do lotniska w Katanii, by sprawdzic najblizszy samolot z Aten. Wlasnie ladowal i siadal na pasie startowym. Poczekal czterdziesci piec minut, az wyladuje i skonczy kolowanie, po czym wypusci pasazerow przez clo, nastepnie przez wstege Mobiusa skierowal sie do kabiny, ktora sobie wczesniej upatrzyl. Dwie, trzy minuty pozniej stal w kolejce, by wymienic funty na liry, nastepnie wyszedl z lotniska w sycylijska noc wraz z kilkoma bardziej niz zwyklymi podroznikami. Byl teraz kolejnym turysta z ciezka waliza. Za ciezka jak na jej rozmiary... 2. Daham Drakesh - Le ManseMadonie - Glucha cisza Nekroskop wsiadl w taksowke i pojechal do Paterno, zaplacil za dwie noce z gory w Hotelu Adrano i pol godziny po polnocy bral prysznic przed udaniem sie na spoczynek. Przy odrobinie szczescia wiatrak nad lozkiem bedzie w stanie rozproszyc ponad trzydziestostopniowy upal...Tak, na Sycylii jest goraco... ale cztery i pol tysiaca mil stad, na Dachu Swiata, wcale nie bylo goraco. Na tybetanskim plaskowyzu Tingri o siodmej rano temperatura wynosila zaledwie jeden stopien powyzej zera. Ale slonce swiecilo jasno. Jego zloty blask wlasnie mial wybuchnac ze zdwojona moca na wschodnim horyzoncie. Majorowi Changowi Lun bylo wystarczajaco wygodnie w zimowym mundurze polowym, podbitych filtrem butach i kurtce z kapturem. Wraz z kapralem - kierowca wyruszyl z koszar w Xigaze poltorej godziny temu, poniewaz wiedzial, ze musza dotrzec do Klasztoru Drakesh w mniej wiecej godzine po podniesieniu sie slonca zza horyzontu. Gdyby sie spoznili, nie weszliby do srodka. Nikt nie mogl wejsc do klasztoru Drakesh w pelnym swietle dnia. Dzien byl przeznaczony na kontemplacje, modlitwy; ciemnosc byla przeznaczona dla czlowieka w swej mialkosci, przyjmowanie pozywienia, oddawanie sie prozaicznym myslom, zajmowania sie cialem zamiast dusza. Major musial uwazac sie za szczesliwca, skoro Najwyzszy Kaplan sekty, zagadkowy Daham Drakesh, uznal, ze nalezy mu udzielic audiencji za dnia. Tak moglo to wygladac od strony cudzoziemcow. Ha! Coz, major Chang Lun wiedzial, ze jest inaczej. Moze i ta mnisia malpa byla potezna w swych kregach, ale tak zwana ludowa armia komunistycznych Chin byla potezniejsza. Tylko ze Chang Lun dostal rozkazy, by grac zgodnie z zasadami Drakesha. Pojazd majora byl polgasienicowym samochodem na dwie osoby, snieznym ratrakiem przywyklym do jazdy w nierownym terenie. Kierowca zaparkowal go w zatoczce pomiedzy usypiskiem glazow, blisko schodow wiodacych do wyniesionej bramy klasztornej, przykryl plachta plotna, w koncu stanal na bacznosc i zasalutowal. Chang Lun skinal lekko glowa w gescie zadowolenia, odwrocil sie i uklonil w pas rzedowi mnichow w czerwonych szatach, ktorzy stali z zalozonymi rekami, czekajac cierpliwie. Bylo ich szesciu. Zaznaczyli, ze major i jego kierowca powinni pojsc z nimi w srodku rzedu. I z trzema kaplanami z przodu i trzema na koncu kawalkada wyruszyla w niewygodnym dla chinskich zolnierzy zupelnie nie wojskowym szyku wspinajac sie z kazdym krokiem po kolejnym stopniu wiodacym ku rozwartej kamiennej paszczy wejscia do klasztoru. Idacy na przedzie kaplan przyciskal lokiec lewej reki do pasa, wyciagajac ramie do przodu. Jego sprawne ruchy powodowaly, ze niewielkie zlote dzwoneczki przyszyte do zewnetrznego szwu rekawa szaty dzwonily z kazdym krokiem. I tak znalezli sie w klasztorze Drakesh. Kiedy wchodzili, Chang Lun obejrzal sie. Gdzies tam w polowie odleglosci do horyzontu oswietlane zoltym blaskiem promieni slonca, ktore przebijaly sie przez cien rzucany przez poszarpane gory, stalo bezimienne miasto otoczone wysokimi murami, ciche i opuszczone. Gdyby to miejsce nie bylo tak odlegle, mogloby stanowic doskonala baze wojskowa, ale w jakim celu miano by trzymac wojsko w tak jalowym i niegoscinnym regionie? Poludniowe granice z Nepalem, Bhutanem i Indiami nie byly kwestionowane. Nastepnie opuszczono brone z masywnych drewnianych pali, odgradzajac zarowno mysli jak i widok Luna. Dzwiek dzwoneczkow cichl wraz z szelestem ich szat. Zapadla ciemnosc nieomal calkowita. Kiedy wzrok majora zaczal sie przyzwyczajac do mroku, zobaczyl, ze wraz z kapralem zostali sami... tylko przez chwile. Oto bowiem: - Witajcie w Drakeshu - powiedzial ktos tak mrocznym glosem jak otoczenie. Mowil granicznym chinskim, jednak bez obcych nalecialosci. - Weszliscie tutaj z wlasnej nieprzymuszonej woli czy tez raczej na rozkaz waszych dowodcow! Niech i tak bedzie. - Glos nie silil sie nawet na subtelny sarkazm. Nagle zaplonela pochodnia; cienie od razu znikly, a swiatlo rozjasnilo oblicze Dahama Drakesha. Chang Lun spotkal go juz wczesniej, lecz jego wyglad, sama obecnosc Drakesha zawsze robila na nim wrazenie. Mierzac metr siedemdziesiat, sam major byl wiekszy niz przecietny Chinczyk, ale czul sie skarlaly w obecnosci Dahama Drakesha. Ten czlowiek musial miec ponad dwa metry! Lecz byl chudy az do przesady, wygladal jak szkielet, kiedy swiatlo pochodni niemal przeswitywalo przez jego tykowate cialo. Mial nieproporcjonalnie dlugie i zakonczone zoltymi pazurami rece. Jego gladko ogolona czaszka z przodu byla plaska, lecz konczyla sie wystajacymi zuchwami, niemal jak glowa owada na zylastej szyi. Ale mimo ze wygladal jak figurka z porcelany, jego oczy - oczy gorejace zolcia jak roztopiona siarka - wpatrywaly sie w Luna i kaprala, jakby przenikaly ich spojrzeniem na wylot, jakby to oni byli przezroczysci, a nie on. Byli jak sparalizowani tym wzrokiem, az w koncu Drakesh skrzywil usta w upiornym usmiechu i rzekl: - Wejdzcie. Przygotowalem pokoj dla panskiego czlowieka w lewym oku wyrzezbionej twarzy. Tam moze cieszyc sie sloncem zakazanym dla mnie i moich ludzi, popijac herbate, lamac chleb i odpoczywac, i oczywiscie czekac na pana. Nie bedziemy rozmawiac w obecnosci slug. - Usmiechnal sie drapieznie polgebkiem do majora i bezszelestnie ruszyl, wyprzedzajac swych gosci i prowadzac ich labiryntem wykutym w skale sal, galerii i tuneli, ktore tworzyly klasztor. - Niestety pan i ja nie mozemy pozwolic sobie na odpoczynek, majorze. - (I znow ten ohydny usmiech w strone Changa Luna.) - Niegodziwi nie znaja odpoczynku, przez co rozumiem, ze mamy wiele spraw do omowienia. -W istocie, mamy - rzucil major, czujac sie (jak zwykle) zastraszany przez to cos w tym lochu i postanawiajac zdobyc przewage. - Na rozkaz moich przelozonych przywiodly mnie tu bardzo powazne sprawy! -A tak, i panskie wyczucie czasu - czy tez wyczucie czasu panskich wodzow w Pekinie - jest bezbledne - odparl Daham Drakesh, przeganiajac goscia przez mroczne korytarze z pochodnia w garsci. - Poniewaz tak jak pan ma swoje rozkazy, ja mam swoje... powiedzmy, wymagania? Mozemy powiedziec, ze to sila wyzsza? Oczywiscie, wydaje sie, ze panskie przybycie tu bylo nieuniknione. Poniewaz jesli nie poprosilby pan o posluchanie, ja sam wezwalbym pana. - Wezwal? - wykrztusil Chang Lun. - No tez cos!... W ciagu kilku sekund choralny jek stal sie az nadto slyszalny - major myslal wczesniej, ze to efekt wichru zalamujacego sie na zewnetrznej scianie klasztoru. Ale teraz oprocz zawodzenia wyraznie uslyszal swiszczacy badz siekacy dzwiek, jakby strzal z bicza przeszywal powietrze czy tez kilka rzemieni spiewalo zgodnym rytmem. I zobaczyl, skad sie bral ten dzwiek. Doszli do centralnej galerii gleboko w litej skale. Byla rzesiscie rozswietlona, a jednak swiatlo nie dosiegalo sklepienia ani nie docieralo we wszystkie jej zakamarki. Byl to swoisty amfiteatr ze skalnymi stopniami zbiegajacymi sie ponizej w srodku. Ale o ile reszta sali czy tez jaskini nie byla zbyt dobrze oswietlona, o tyle centralny punkt byl oswietlony az nadto dobrze. Plonace kandelabry zawieszone na lancuchach z sufitu rzucaly migajace swiatla na scene, ktora Hieronim Bosch mogl smialo umiescic na jakims swoim piekielnym tryptyku. Wylaniajac sie z okalajacego widownie pasazu, major musial sie zatrzymac. Drakesh natychmiast scisnal go za lokiec swoja zadziwiajaca dlonia. -O nie! - wyszeptal. - Blagam, tylko cicho. Niech im pan nie przeszkadza. Wlasnie sie modla... "Oni" byli mnichami z klasztoru, zarliwymi czcicielami, akolitami wiary. Byli nadzy. Ich czerwone szaty kaplanskie lezaly na najnizszym kregu okalajacych scene kamieni. Ich blade ciala tloczyly sie wokol wyniesienia na srodku sali -nie, dlugiej kamiennej zagrody, jak Chang Lun dopiero zauwazyl - ale ci, ktorzy stali w jej srodku, byli spowici czerwienia. Czerwienia ich wlasnej krwi! Ze spuszczonymi glowami w rzedzie przesuwali sie noga za noga z jednego konca zagrody na drugi, a braciszkowie okladali ich czarno-czerwonymi harapami zakonczonymi metalowymi koncowkami. Krew ich zalewala, kapala z nich, stopy mieli cale skrwawione. Przesuwali sie po lepkiej podlodze jak ludzie ugniatajacy winogrona na wino! Jednak z ust zadnego braciszka nie dobywaly sie okrzyki bolu, a jedynie choralny jek, a ci z biczami tez byli cicho... bo wiedzieli, ze zaraz przyjdzie kolej na nich. Krew z zagrody splywala kanalikami do zbiornika, po czym parujaca nikla rynna w mroku. Ci, ktorzy zlozyli swa krew w ofierze, wychodzili na koncu z zagrody i padali, staczajac sie do tunelu, najwyrazniej do miejsca, w ktorym byli leczeni i odpoczywali. Na drugim koncu niestrudzeni bracia zajmowali ich miejsce, wchodzili do zagrody i poddawali sie rytualowi krwi. A na zewnetrznym kregu ostatni z braci zdejmowali szaty i brali harapy od wchodzacych do srodka, ktorzy karnie zajmowali miejsce w zawodzacym, drepczacym rzadku. -Modla sie? - Major byl przerazony, a jego kierowca drzal caly, kiedy Daham Drakesh przegonil ich po obrzezu amfiteatru i poprowadzil przez wejscie oznaczone znakiem ankh, o ktorym Chang wiedzial, ze symbolizuje dlugie zycie. Ale dlugie zycie w takim miejscu? -A co z ta krwia? - Twarz kaprala przybrala odcien bladozolty. - Dokad ona plynie? Cala ta krew, cale... zycie? - Przez jakis czas nie bylo odpowiedzi, a tylko odglos trzepoczacego sie plomienia pochodni. W koncu glos ich przewodnika dobiegl do goniacej za nim dwojki. -Krew wraca do ziemi... na koncu. Na pewno jest lepiej jej ofiarowac swieza krew niz gnijace cialo. Czlowiek czerpie z ziemi i rzek, nie dajac nic w zamian poza szczynami i lajnem. Ale my tutaj pilnujemy naszych powinnosci wobec Natury. -Ha! - major nie mogl powstrzymac pogardliwego parskniecia. - A czy pan z nimi krwawi, Dahamie Drakesh? Drakesh odwrocil sie do niego w drzwiach swej komnaty i przez chwile wydawal sie jeszcze wyzszy. Kiedy plomien w jego oczach nieco przygasl, odpowiedzial: - Z nimi? Nie, Chang Lun, ja krwawie dla nich, bo wszyscy sa grzesznikami! Zgrzeszyli w nocy. Nawet ich sny byly obmierzle i pelne ludzkich ulomnosci. Snili o kobietach, a niektorzy o mezczyznach. Rwali sobie ciala, czyniac je odrazajacymi. Ale w tym miejscu zajmujemy sie duchem, a nie cialem. I wlasnie dlatego co jakis czas karzemy ich slabe ciala, az zostana oczyszczone, nie przez uwolnienie ciala od nadmiaru plynow, lecz czystej esencji zycia. I jak pan widzi, to panski kierowca mial racje: krew to zycie... Na co wyszedl z cienia ubrany w czarna szate kaplan i Drakesh zwrocil sie do drzacego kaprala: - Idz z tym oto bratem, dopilnuje on, by niczego ci nie zabraklo. Kiedy poszli, odsunal sie na bok i zaprosil majora gestem do swych komnat... Daham Drakesh byl tu od stu lat. Wtedy bylo to bodajze jedyne miejsce na swiecie, ktorego nikt nie pragnal dla siebie. Ale teraz ludzie pragneli wszystkiego, wszedzie, nawet na ugorze takim jak ten nieurodzajny plaskowyz. Kiedy tu przybyl, zobaczyl warowne miasto wraz z jego mieszkancami i nic poza tym. Ale po dwudziestu latach miasto stalo sie miejscem zakazanym, a jego mieszkancy popadli w niewole, a po kolejnych dwudziestu latach wiekszosc z nich zmarla przy odkopywaniu klasztoru. Drakesh lubil nazywac wiezyce klasztorem. Ci, co przezyli ten wielki wysilek, ich dzieci, wciaz byli niewolnikami Drakesha w jego wiezycy, w jednym z najwyzszych najbardziej oddalonych od cywilizacji miejsc na ziemi. Nie bylo jednak wystarczajaco oddalone. Nawet ow potezny kiel Czomolungmy, najwyzszej gory swiata oddalonej o dwiescie kilometrow. Czlowiek zdobywal jej szczyt - przyjezdzali z odleglych krain, by zatknac swoj znak na jej szczycie. Zwykle przybywali z zachodu, ale dawniej byli i tacy, co przychodzili ze wschodu. Tylko ze tych wczesniejszych zdobywcow w ogole nie interesowal Everest. Historia zatacza kolo. Znow powrocili ci wojownicy o skosnych oczach. Nie Hsiung-nu, Awarowie, nawet nie Hunowie. Lecz ich potomkowie. I wrzala w nich ta sama krew. Ale o ile wczesniej nie interesowal ich Wielki Plaskowyz, o tyle teraz go zabrali. Coz, Daham Drakesh, ostatni z rodu, byl rowniez obcej krwi! - o tak, prawdziwie obcej krwi! Nie pierwszy raz bowiem jego rasa zostala pokonana, zniewolona i nawet zdziesiatkowana przez ludzkich najezdzcow. Ale nigdy nie zostala zniszczona. I teraz tez to sie nie zdarzy. Tak samo bylo w Dacji, Eflak, Woloszczyznie, Siedmiogrodzie (tej samej ziemi, ktorej historia nadawala przerozne nazwy) w dawnych czasach. Daham wiedzial o tym od swego ojca z jaja, Egona, ktory zyjac przez te wszystkie stulecia wojen, stal sie tym, ktory przezyl najdluzej, byl najstarszym z Wampyrow... coz... oprocz jeszcze jednego. Raz za razem hordy zdobywcow ze wschodu wypedzaly wampirzych Lordow z ich odwiecznych ziem, nierzadko kiedy czuli sie juz bezpieczni. A teraz? Czy mialo byc tak samo? Nie bedzie, jesli Dahamowi Drakeshowi uda sie przeprowadzic swoj plan. Sto lat temu przybyl tu, by odciac sie od dzialan swego ojca. Znudzony izolacja w transylwanskiej twierdzy i ze swiadomoscia, ze jego odwieczny wrog spoczywa, spiac w sekretnym miejscu na zachodzie, "Hrabia" postanowil wyruszyc i zazyc troche swiata - trwal w letargu od bardzo juz dawna. Daham Drakul (obecnie Drakesh), syn Egona po transfuzji jaja, zostal na miejscu, by strzec twierdzy, majac na swoje rozkazy garstke sluzacych i niewolnikow z rodu Szekely. Ha! To ci dopiero armia! Lecz zdrada zawsze lezala w wampirzej naturze, a nikt nie nienawidzi bardziej Mistrza Wampira, Lorda Wampyrow, bardziej niz krew z krwi i kosc z kosci - jego wlasny, zrodzony z jaja, syn. Przez jajo Egona, przez rozwijajaca sie w jego wnetrznosciach pijawke, Daham byl Wampyrem i stanie sie Lordem na swoim. Ale nie tu, w Transylwanii, nie w kolejnym zamku Lorda. Musi sie gdzies przeniesc i wybudowac sobie swoja wiezyce. Garsc ziemi zabranej z Krainy Gwiazd (jego "wiano") i szesc cyganskich niewolnikow przemienionych w wampirzych porucznikow - tyle tylko zabral Daham. Och, i troche pieniedzy w starozytnych zlotych grzywnach ukradzionych ze skarbca ojca. I tak znajdujemy sie z powrotem na Dachu Swiata... ...Osiem lat pozniej dowiedzial sie o smierci Egona z rak jakiegos czlowieka! Ale juz wtedy powrot do siedmiogrodzkiej twierdzy byl wykluczony, poniewaz ludzie wiedzieli, ze jest zrodlem wielkiego zla - miejscowe wladze nigdy by nie pozwolily osiasc tam kolejnemu Drakulowi. Najlepiej bylo pozwolic znowu umrzec legendzie, by mogla ponownie pojawic sie w innym miejscu, gdy nadejdzie odpowiedni moment. I tak plynely dziesieciolecia, ale czymze jest czas dla Lorda Wampyrow!? Czas to nic, ale ta bezczynnosc... I tak jak Egon nudzil sie w Transylwanii, tak samo jego syn mial dosc tkwienia w tym miejscu. Musial jednak czekac na odpowiedni moment, kiedy Kolejny pojawi sie na swiecie. Daham wiedzial o Radu, wiedzial, kim jest, choc nie znal miejsca jego pobytu. Wiedzial przynajmniej tyle, co wiedzial Egon, zanim wydarzylo sie jego brzemienne w skutkach pojawienie sie w Anglii. Wiedzial rowniez o Francezcich (czy tez raczej Ferenczych) i od jakiegos juz czasu obserwowal wzrost ich potegi. Poniewaz tak samo jak oni mieli swoje zrodla informacji, Daham posiadal swoje. Czesto byly te same! Ale poza tym mial oczy i uszy otwarte na swiat, jego odziani w czerwone szaty niewolni "Emisariusze Nowiny" niesli swiatu przeslanie milosci i pokoju... W rzeczywistosci byli jego szpiegami, a ich przeslanie bylo oszustwem. Nie byli jednak tylko zwyklymi agentami. Poza informacja wyszukiwali wampiry, zwykle wampiry -takie jak oni - by dowiedziec sie czegos od nich...a potem ich zabic! Byla to czesc starej praktyki, zasady tak samo waznej jak tysiac piecset lat temu, mowiacej, ze zwyczajnosc i anonimowosc sa synonimem dlugowiecznosci. Byla to prosta zasada, o ktorej zapomnial Egon Drakul - czy tez zbyt czesto robil od niej odstepstwa. Ale jego syn Daham nigdy nie popelni tego bledu. Poniewaz wiedzial, ze jesli ludzie odkryja istnienie wampirow - jesli ludzie w nie uwierza - to nie spoczna, dopoki wszystkie, wlacznie z Dahamem, nie zostana zniszczone. I dlatego wlasnie wyszukiwal i zabijal te pomniejsze stworzenia. A kim byli? Pomiotem Ferenczych, Lykana i Drakulow, bledami czasu w odmetach historii. Synami synow i corkami corek Cyganow, ktorzy przybyli na ten swiat z Radu Lykanem, Nonarim Wielgusem Ferenczym... z Karlem i Egonem Drakulami z odleglego, dziwnego miejsca. Nie byli Wampyrami, nie, ale byli z tej samej krwi. Pochodzili z Krainy Gwiazd/Slonca w wampirzym swiecie. Daham dowiedzial sie o tym miejscu od swego ojca, rowniez o wasniach krwi, tak straszliwych, ze mogly przetrwac wieki! Co wiecej, wiedzial, ze to tylko kwestia czasu, by te krwawe konflikty rozgorzaly tutaj. Wiedzial, poniewaz przez lata jego uczniowie natkneli sie na spadkobiercow Radu - lykantropow z oczami utkwionymi w ksiezycu w pelni - ktorzy opowiedzieli im o legendzie spiacej na zachodzie w gorach. Byla to ta sama pogloska, ktora Egon slyszal sto lat temu i ktora skierowala jego kroki do Anglii... i sprowadzila na niego smierc. Ktoz mogl powiedziec, ze za jego smierc nie byl odpowiedzialny Radu lub tez ci, ktorzy zajmowali sie nim podczas dlugiego snu? Radu Lykan, Ferenczy i Drakulowie. Miedzy nimi trwal konflikt - i rozgorzeje na nowo, kiedy ponownie pojawi sie Radu! A kiedy? Jesli wierzyc zrodlom Dahama, to wkrotce. A wierzyl im. Ferenczy mieli w Anglii niewolnikow od bardzo dawna - nie bez powodu, na pewno, by wysledzic, gdzie znajduje sie gawra Radu. Kiedy ludzie Dahama przygladali sie tak zwanym Ferenczinim czy tez Ferenczim, robila to rowniez jakas inna jednostka z Anglii! Daham wiedzial o tym -jego oczy i uszy tam byly, nie tylko w przebraniu kaplanow w czerwonych szatach! Niewolnicy Radu pilnowali jego snu i wyszukiwali jego starych wrogow na czas jego powrotu. A kiedy powroci to co wtedy? Co stanie sie z Dahamem Drakeshem, Wampyrem w jego oddalonym, lecz nie tak bezpiecznym miejscu? Ile minie czasu, zanim Radu go odnajdzie? Albo - jesli Ferenczy pierwsi odnajda Radu i go zabija - ile czasu im to zajmie? A jesli (i byl to najgorszy z mozliwych scenariuszy) juz go znalezli?... Coz, nie bylo na to dowodow, nawet najmniejszej przeslanki. Ale jutro tez jest dzien i Daham Drakesh szczerze wierzyl w stara zasade, mowiaca ze przezorny zawsze ubezpieczony. Egon mu powiedzial, jak pewnego razu w wampirzym swiecie wielki Lord Szaitan wyczekal, az pomniejsi Lordowie wykrwawia sie w starciach i stana sie slabi. I jak ich wykanczal jednego po drugim, az stal sie niekwestionowanym Lordem Lordow. Byla to bardzo ciekawa opowiesc, z ktorej plynela duza nauka. A jeszcze lepsze byloby, gdyby Szaitan Nienarodzony podburzyl Lordow przeciwko sobie, gdyby celowo to zaplanowal i spowodowal, ze odwalili cala robote za niego. Kto wie, moze tak bylo. I dlatego Daham powinien zrobic to samo. Prowokacja pierwszej wody. Historia lubi sie powtarzac... Takie oto mysli pojawialy sie w glowie wampirzego Lorda, kiedy jego gosc, major Chang Lun z Ludowej Armii czerwonych Chin, bezskutecznie probowal poczuc sie dobrze w samotnej jaskini, ktora ostatni z Drakulow przeznaczyl na swe miejsce zamieszkania. W jednej scianie pomieszczenia wykuto alkowe. W srodku stala skrzynia z ciezkim wiekiem, ktora doskonale pasowala do wneki. Byla jak lawka, na siedzeniu ktorej poukladano poduszki haftowane miejscowym, prymitywnym wzorem. Tam wlasnie Drakesh usadzil majora, na swoim lozku, ktore znajdowalo sie wewnatrz skrzyni! Zwykle o tej porze Drakesh znajdowal sie w srodku. I w bardzo rzadkich okazjach takich jak ta, musial zrobic odstepstwo od tej zasady. Kiedy gospodarz przyniosl herbate i ohydne tybetanskie ciasteczka z drugiego pomieszczenia, major usiadl i zmruzyl oczy, rozgladajac sie po mrocznym, dziwnie zadymionym wnetrzu. Wiedzial, ze nie jest zadymione, a jednak wydawalo sie pelne wedrujacych cieni i ruchomych smug dymu. Byc moze bylo to wynikiem wpadajacego niklego swiatla dziennego przez szczeline w grubej skale, co bylo jedynym znakiem, ze komnata Drakesha znajdowala sie na zewnetrznej scianie klasztoru. Chang Lun juz wczesniej pytal o te waskie okienka. Na podstawie wiedzy o innych twierdzach z roznych krajow mozna by je bylo mylnie wziac za szczeliny lucznicze, ale byl to tak naprawde zegar Drakesha. Swiatlo padalo na ciemne, ledwo widoczne prety, tworzac wzory nad nisza na scianie pod wneka w ktorej siedzial Chang Lun. Na podstawie ksztaltu i jasnosci tych wzorow oraz pory roku Drakesh mogl od razu ustalic pore dnia z dokladnoscia do dwoch, trzech minut. -A w nocy? - zapytal go kiedys major. -W nocy mam pewna przewage - od razu odpowiedzial Drakesh. - To moja umiejetnosc okreslania czasu noca. Jestem z tego dumny - to oznaka proznosci, wiem. Ale jak slonce jest cudownym zjawiskiem, a swit jeszcze bardziej, to tak samo powinnismy zwracac uwage na ciemnosc pomiedzy okresami swiatlosci. - Pseudomistyczne brednie... ...Major poczul, ze zamykaja mu sie oczy, i od razu usiadl prosto. Zawsze bylo tak samo: to miejsce wydawalo sie wysaczac z niego zycie. Ach! Krew to zycie, w rzeczy samej! -Herbata - powiedzial Drakesh, pojawiajac sie znikad i zawirowujac powietrze, ktore ulozylo sie w nowe wzory. - A tu sa ciasteczka Somangha, prosze sie czestowac. -Dziekuje za herbate - major skinal glowa w podziece. - Co do ziaren himalajskiej trawy w mleku, to... -Kazdy lubi to, co lubi. - Daham pokiwal glowa ze zrozumieniem i postawil mosiezna tace na okraglym drewnianym stole. Nastepnie wysunal spod niego taboret na trzech nogach i usiadl na wprost goscia. - Zupa, ser, ciasteczka, chleb - prawdopodobnie umarlby pan z glodu na takiej diecie. Ale dla Tybetanczyka to wiecej niz potrzeba. Major usmiechnal sie nieznacznie. -Ale pan nie jest Tybetanczykiem. -Jestem Polakiem. - Drakesh byl szczery do bolu. - Kiedy zmarla moja matka, podazylem za ojcem do jego rodzinnej Rumunii. I tam - jak to powiedziec - zdobylem powolanie, wiedzialem, ze mam misje w zyciu. I przybylem tu, by wybudowac te misje, ten klasztor. Niech pan sobie mysli o niej, co chce, rowniez o mnie, ale mam oddanych wyznawcow. Widzial pan niektorych z nich w religijnym oddaniu. -Tak, widzialem! - Chang Lun skrzywil sie i skierowal rozmowe na inne tory. - Wybudowal pan swoj klasztor. Potem pojawilismy sie my i jedna po drugiej swiatynie poczely sie walic. -Ale nie ta. - Drakesh zmruzyl oczy. - Wojska, ktore byly tu przed panem - wojownicy, a nie sily okupacyjne -dostrzegly, ze jestem inny i ze tajemnice sekty Drakesha sa prawdziwe! Sporzadzili raport i pewien oficer - pelny pulkownik, Chang Lun! - przybyl ze swej kwatery na Kwijang Avenue w Chungkin, by sie ze mna zobaczyc. Zdaje pan sobie sprawe z wagi tego? Moze lepiej mnie pan zrozumie, kiedy wymienie brytyjski Wydzial E albo jego rosyjski odpowiednik z zamku Bronnicy pod Moskwa? O tak, majorze! Istnieja na swiecie sily wieksze niz zbrojne armie. Niektorzy rozumieja takie rzeczy i ja, Daham Drakesh, jestem jednym z nich. Ale pycha przeze mnie przemawia, a pycha to grzech. Jeden z grzechow glownych. Ale... moze pana nudze? Chang Lun zatrzasl sie. Ten czlowiek byl hipnotyzerem, jego glos kolysal do snu, a oczy wwiercaly sie do glebi duszy. Drakesh usmiechal sie znow tym strasznym usmiechem, jakby znal najskrytsze mysli majora! -Alez nie - zaprotestowal major. - Nie nudzi mnie pan. Skadze znowu! Prosze mi wiec powiedziec: czego chcial ten pulkownik z Chungking? Drakesh pokiwal glowa. -Wiem, ze pan juz wie - odparl. - I ze uwaza mnie pan za oszusta, za jakiegos fakira, a pulkownika Tsi-Honga za kompletnego idiote. Ale i tak panu powiem. Chcial zobaczyc, jak blok lodu - od srodka! Chcial wiedziec, jak widze w ciemnosciach bez uzycia noktowizora. Byl zafascynowany faktem, ze moge wytrzymac trzydziesci dni bez wody i bez nawet okruszkow chleba, a nastepnie isc nago dwadziescia kilometrow przez snieg, by pomedytowac. Po tym, jak uslyszal o mnie rozne rzeczy w Lhasie, byl niezwykle zainteresowany moja dlugowiecznoscia i tym, ze bylem tu juz sto lat temu! Chang Lun kiwnal glowa. -Metafizyka - pociagnal nosem. - Dlugowiecznosc, ESP. Na ulicy Kwijang w Chungkinie badaja te zjawiska. Rowniez mutacje genetyczne. Dla mnie to strata czasu. Jaka wage ma mysl? Jaki pozytek z hodowania mutantow? Ale my znamy wage czolgu i wiemy, jak smiercionosna jest bron w rekach wyszkolonego zolnierza! Wiec... na razie pulkownik Tsi-Hong jest w laskach. Wlasciwie od wielu juz lat. Ale on tez ma swoich przelozonych, ktorzy chca widziec wyniki. Co do genetyki: Rosjanie wyhodowali superswinie. Zwierze nie chodzi, ma podle mieso, a jej gowno strasznie cuchnie! - Ale na ulicy Kwijang w Chungkinie -glos Drakesha znizyl sie do szeptu - nie hoduja swin... I teraz w koncu to major sie usmiechnal. Nie mogl sie powstrzymac. -Na ulicy Kwijang - powiedzial, akcentujac kazde slowo - juz niczego nie hoduja! - Siegnal do kieszeni munduru i wyciagnal ciezka zaklejona szara koperte, ktora podal Drakeshowi. Bez slowa i z tym samym wyrazem twarzy Drakesh otworzyl koperte zakrzywionym pazurem. Zamykajaca sprezyna odskoczyla, co go wcale nie zdziwilo. Slowa "dyskrecja" nie bylo w slowniku majora Changa Luna. Pismo bylo dlugie i nieslychanie skomplikowane. Drakesh nieslychanie szybko przebiegl wzrokiem przez szeleszczace strony. Pokiwal glowa nad zawartoscia pisma. I skomentowal: - Mowilem mu to samo juz dziewiec lat temu. A wiec teraz zrobimy to po mojemu. - Kiedy wkladal koperte w szate, jego twarz nie wyrazala zadnych emocji. Chang Lun nawet nie silil sie na udawanie, ze nie wiedzial nic o sprawach swego gospodarza. -Chcieli dostac probki tkanek... odmowiles wspolpracy. Chcieli krwi... powiedziales, ze to twoje "zycie" i nie mozesz sie z nia rozstawac. Chcieli ciebie! Jako probke czegos obcego, niezwyklego, rozkroiliby cie jak zabe, rozlozyli na czynniki pierwsze jak zepsuty zegarek. Och, nie uszkodziliby cie, nie zostawili nawet blizny czy ranki po punkcji, ale i tak zdobyliby niewielkie fragmenty twego ciala. Zwodziles ich, powiedziales, ze wolalbys zginac, powiedziales im, ze wywolalbys swoja smierc. Tsi-Hong ci wierzyl - w koncu moglby sie jeszcze czegos dowiedziec, gdyby byl tego swiadkiem! - ale wtedy zaproponowales mu wyjscie alternatywne. -Moje nasienie. - Daham Drakesh pokiwal glowa. - Uwazalem, ze to obrzydliwe, ze fragmenty mnie, mimo ze tak male, sczezna na plytkach mikroskopow i pod wplywem ich chemikalii podczas eksperymentow. Nie chcialem, zeby mnie... badali. Ale nie znalazlem zadnego logicznego argumentu przeciwko promocji zycia za sprawa tych ohydnych, wijacych sie zupelnie bezuzytecznych hord z moich ledzwi. -Napelniles nimi butelke. - Chang Lun rowniez potrafil byc zimny, nie poddajacy sie emocjom. - Zamrozili twoja sperme i zabrali ja... -Do Chungking - wyszeptal Drakesh. -Tak, i bylo to dziewiec lat temu. -I powstalo piecdziesieciu! - W dziwacznym swietle jaskini oczy Drakesha zdawaly sie plonac. -Z kwiatu chinskiej kobiecosci, tak. Zostales ojcem calej hordy, kiedy lojalni chinscy rodzice plakali, duszac swoje dzieci w imie Ludowej Republiki! - (Chang Lun byl bezwzgledny, przynajmniej w swoim mniemaniu.) - I jak to sie skonczylo, Drakesh? Co teraz z genetycznymi eksperymentami pulkownika Tsi-Honga? -Powiedzialem mu, jak to bedzie - rzekl Drakesh. - Ze nie mozna sadzic orchidei na polu ziemniakow, bo wyrosna znieksztalcone i zdeformowane. Ale jesli pielegnuja je wytrawni ogrodnicy, zrasza znany im cieply deszcz i wzrastaja na naturalnej, swojej ziemi... -Innymi slowy, sam je bedziesz sadzil. Gdzie, tutaj? A jak zareaguja na to twoi wspolbracia, Drakesh? To klasztor czy harem? Swiete miejsce czy swinski bajzel? - Jesli chcesz mnie obrazic, to marnujesz czas - odparl Drakesh. - Bedzie, co bedzie... niekoniecznie dlatego, ze ja tak chce, ale dlatego, ze tak chca tego twoi przywodcy. I jesli mam ich sluchac, by przezyc, to bede posluszny. Nie dam sie zabic ani wypedzic stad. -Nie zwiedziesz mnie. - Chang potrzasnal glowa. - Twoi tak zwani emisariusze chodza po swiecie, zeby znalezc dla ciebie nowe miejsce. Mysle, ze dasz noge, zanim odkryja twoje oszustwa. Ustalmy jedno: tak, uwazam cie za oszusta. Ale rowniez uwazam, ze jestes zly. Ten... twoj pomiot, ktory hoduja przez sztuczne zaplodnienie w Chungking, jest tego dowodem. Wczesniej czy pozniej nawet Tsi-Hong odkryje prawde, i co wtedy stanie sie z toba i twoimi ludzmi? Nie wiem, czym jestes, ale zaden z ciebie swiatobliwy maz. Jestem pewien, ze niezle z ciebie ziolko. A co do samego klasztoru: myslisz, ze nie wiem, czemu wybrales to miejsce w poblizu kilku granic? Znikniesz jak sen zloty, kiedy tylko wszystko sie wyda! Drakesh dotknal swej szaty w miejscu, gdzie schowal list. Rojenia majora Changa nie obchodzily go, myslal o czyms zupelnie innym. Pietnascioro jego "dzieci" urodzilo sie martwych i zdeformowanych. Oczywiscie wiedzial o tym od dawna. Ale pietnascioro z piecdziesieciu? Nie bylo w tym nic dziwnego - deformacje i koszmarne znieksztalcenia byly powszechne u Wampyrow z Krainy Gwiazd, tak mu powiedzial Egon. Poza tym autyzm, zaburzenia w ukladzie kostnym i mozgu, sklonnosci do olbrzymiej agresji i szalenstwa i "nienaturalna" zadza - do wyboru, do koloru! Te dzieci, te stworzenia byly wampirami! Dziecmi krwi Dahama, o tak... - Ostatnia szostka uciekla. - Chang Lun przerwal mu rozmyslania juz w ogole sie nie kryjac, ze zna tresc listu. - Zabili swoich straznikow i nauczycieli - nie tylko ugryzli reke, ktora ich karmila... ale nakarmili sie nia! Krwiopijcy, kanibale, mordercze maniaki! W zaledwie osiem lat wyrosli na mezczyzn i seksualnie nienasycone kobiety! Ale w koncu zapolowalismy na nie i wybilismy do nogi. Ale latwo nie bylo... Ponownie Drakesh powiedzial: - Mowilem im, jak bedzie. Ale tym razem zrobimy po mojemu. - Jego szept brzmial jak szelest. - Tak, po mojemu... Wszystkie jego "dzieci" nie zyly - zalazek niepokonanej armii, ktora staral sie stworzyc Tsi-Hong, nadludzie, obroncy Chin - bylo juz po nich. Ale Drakesh nie znal bolu. Wiedzial, jaki bedzie tego wynik. Tsi-Hong staral sie je nauczyc, jak byc czlowiekiem. Daham nauczylby ich, jak byc tym, kim byli, i jak ukrywac to, kim byli, dopoki nie bylby gotowy! Tego pragnal od poczatku. Tak postepowali Drakulowie od zarania dziejow -infiltrowali szeregi wroga i atakowali od wewnatrz. Ale czy Chiny byly wrogiem? Wcale nie. Wrogiem byla ludzkosc. Chiny byly jedynie wylegarnia kolejnej i ostatniej generacji Wielkich Wampirow i Daham Drakesh bylby ich kaplanem zla - ich panem krwi, o tak - w swiecie jutra nalezacego do wampirow! Ale na razie: - Zadales kilka pytan - przypomnial majorowi. - Pomijajac obscene, odpowiem ci na nie. Powinienem na nie odpowiedziec, zebys mogl zaniesc odpowiedz Tsi-Hongowi. Pytales, czy zrobie z tego miejsca harem? - Drakesh potrzasnal przeczaco glowa. - Nie. Bracia doprowadza miasto w cieniu gor do ladu. I najplodniejsi z nich zaludnia je ponownie. Ale to ja bede prawdziwym ojcem tego miotu! -Znam to miejsce - odparl Chung Lun. - Zatrzymalem sie tam na chwile za pierwszym razem, kiedy tu przyjechalem. Na drzwiach wciaz widnieja znaki ostrzegajace przed zaraza. Drakesh wzruszyl ramionami. -Byla tam jakas zaraza... ale teraz jej juz nie ma. - I zmienil temat: - Bylo cos jeszcze, co powiedziales - ze uciekne, kiedy zostane zdemaskowany i ze moi emisariusze szukaja na swiecie nowego miejsca dla mnie. Coz, przynajmniej w jednym sie nie myliles. Ale wcale nie szukaja nowego miejsca... -Tak? - Chang Lun chcial uslyszec wiecej. -Uciekac - dobre sobie! Gdybym kiedykolwiek chcial uciec, to czy bylbym tu dalej? - Drakesh przekrzywil bulwiasta glowe na bok i sie usmiechnal. - Ile to bedzie? Sto kilometrow do Nepalu i tak samo do Sikkimu i Bhutanu? I wciaz tu jestem? Nie, nie nie pochlebiaj sobie, majorze, ze moglbym uciekac przed kims takim jak ty. - I zanim major Chang mogl cos powiedziec, dokonczyl: - Co do moich emisariuszy: nawet nie znasz polowy prawdy... zna ja pulkownik Tsi-Hong! To prawda, przez dach swiata - Himalaje - jest prosta droga do przyjaznych terytoriow. To prawda. Ale nie dla mnie! Dla moich emisariuszy! Chang zmarszczyl czolo i po raz pierwszy poczul sie nieco niepewnie, nieco zagrozony. -Mow dalej - powiedzial. -Ktoz lepiej moze sledzic sprawy swiata na zewnatrz -nie tylko religijne, ale spoleczne, polityczne i ekonomiczne -jak nieszkodliwi mnisi nieznanego zakonu tybetanskiego? To szpiedzy, Chang Lun! Nie tylko moi, ale rowniez pogardzanego pulkownika Tsi-Honga! I przez kogo pogardzanego? Przez ciebie! Osmielasz sie mi grozic? Prosze bardzo. Ale pamietaj, tym samym grozisz Chinom. Tak, moi emisariusze... szpieguja dla Chin. I sa bardzo waznym ogniwem, Chang Lun! Teraz bardziej niz wczesniej. Niewatpliwie przeczytales w liscie o zniszczeniu zamku Bronnicy, ktory dwa lata temu legl w gruzach? Ale jak zostal zniszczony, z jakiego powodu i kto to zrobil? A co bedzie, jesli w dalszej kolejnosci jest lokal na ulicy Kwijang w Chungking? Uwazasz ze metafizyka to szarlataneria? Wciaz tak myslisz? Coz, sa tacy, ktorzy tak nie uwazaja i traktuja to duzo powazniej. I teraz znasz juz pelny obraz, a nalezysz do tej garstki, ktora o tym wie. Byc moze o jednego w niej za duzo... moglbym szepnac slowo o tym, co wiesz i jakie masz na ten temat zdanie, pewnemu pulkownikowi w Chungking... Chang Lun skoczyl na rowne nogi! Ale wolno, bardzo wolno ponownie usiadl. -Zdaje sie... ze cie nie docenialem - powiedzial. - Co gorsze, zdaje sie, ze mylilem sie, w wielu sprawach. -Byles nastawiony podejrzliwie wobec tego, czego nie rozumiales - powiedzial mu Drakesh. - Ale teraz rozumiesz... przynajmniej czesc. No, nic sie nie stalo. - Usmiechnal sie na swoj sposob i wstal. - A teraz wybacz, ale musze napisac odpowiedz. Tym razem moze plomba wytrzyma... - I ponownie zanim major zdolal odpowiedziec albo zaprotestowac, dodal: - Ale nie bedziemy mieli przed soba tajemnic, ty i ja. W liscie okresle zapotrzebowanie, wyposazenie potrzebne, by znow zaludnic miasto Drakesh... Ktore wojsko, twoje oddzialy w Xigaze, przetransportuja, kiedy zostanie skompletowane. Beda rowniez wizy potrzebne, by wyslac wiecej moich emisariuszy w swiat. Poniewaz nadchodza ciezkie czasy i ja - czy tez powinienem powiedziec my - musze sie dobrze na nie przygotowac. Wszystko to bylo prawda i w logiczny sposob pasowalo do siebie. Ale zupelnie nie bylo to dzialanie na rzecz Chin. Drakesh juz odwrocil sie do drzwi, gdy nagle stanal w miejscu i zwrocil sie ponownie do majora. -Posle po twego kierowce, nie ma sensu zebys czekal tu sam. Tymczasem dziekuje ci za zrozumienie, Chang Lun. Niech pokoj zawsze bedzie z toba i z calym swiatem. Nastepnie, posylajac kolejny zagadkowy usmiech i klaniajac sie w pas, skryl sie w swojej kwaterze, turkoczac swa czerwona szata... Sny Nekroskopa zawsze byly dziwne. Teraz czesciej niz poprzednio budzil sie, nie mogac sobie ich przypomniec. Tego ranka bylo tak samo: obudzil sie w lozku w pokoju hotelu Adrano zlany zimnym potem, dyszac ciezko i nerwowo uwalniajac sie z poscieli, a chwile pozniej niczego nie pamietal. Ale strach byl prawdziwy, o czym swiadczyly wciaz drzace konczyny i walace jak oszalale serce... Bylo w tym snie cos o B.J., o ksiezycu, o wilkach, o miejscu w ksztalcie czaszki na mroznym plaskowyzu... o ciemnych silach gromadzacych sie w pewnych miejscach na ziemi. Bylo i zniklo. Cos o nim samym, ze w jego ciele tkwi ktos jeszcze i samodzielnie myslal? Kiedy byl tym innym, nie znal swoich mysli, a kiedy byl soba... ...Kiedy byl soba?... Co jest do diabla? Kiedy byl soba? Co? Czy znow musi do tego wracac? Bo w koncu byl soba i byl z tego zadowolony! I na te mysl sen zaczal sie rozwiewac, po czym zniknal zupelnie, a Harry znow znalazl sie w trzech wymiarach bez udzialu czwartego, istniejacego wylacznie w jego umysle, pierwszego dnia z reszty swego zycia... w hotelu Adrano, w Paterno, na Sycylii. Kiedy wszystko sobie uzmyslowil, juz wiedzial, gdzie jest i po co tu przyjechal. By ukrasc cos zlodziejowi? Coz, nie do konca. Ale mial sprawe do dwoch takich... Dlatego sie tu znalazl, juz obudzony. Ale podswiadomosc Harry'ego Keogha - czego zupelnie nie byl swiadomy -podpowiadala mu kolejny powod. Jedno nie przeszkadzalo drugiemu - oba cele pasowaly do siebie jak ulal! B.J. nie mogla tego lepiej zaplanowac, nawet gdyby o wszystkim wiedziala, gdyby tak bylo, nie byloby tu Nekroskopa, ani nigdzie indziej tez. Chyba ze w miejscu ostatniego spoczynku, rozmawiajac ze swymi zmarlymi przyjaciolmi twarza w twarz. Ale Harry tego nie wiedzial. Zamowil kawe, sniadanie, ale kiedy je przyniesli, odechcialo mu sie jesc. Ale byl juz wykapany, ogolony i ubrany. Wiec zmusil sie do zjedzenia posilku i przezuwajac jedzenie, jednoczesnie powtarzal plan dzialania. Podczas tej czynnosci spotkaly sie w jego umysle dwa cele. Musial wlamac sie do Le Manse Madonie i wykrasc braciom Francezcim nieco ich brudnych pieniedzy. Ale nie zawadzilo najpierw nieco sie temu przyjrzec, przyjrzec sie Francezcim. Nie poslugujac sie biblioteka w magistracie, ale przy pomocy zmarlych. Ktoz bowiem wiedzialby wiecej o historii rodziny w jej siedzibie rodowej, niz jej zmarli czlonkowie, a gdyby nie byli zbyt sklonni do zwierzen, to moze sluzba? A gdzie mozna bylo znalezc sluzbe, jak nie w samym Le Manse Madonie? Tylko ze... stalo sie cos niezwyklego, co nigdy nie mialo miejsca w zyciu Nekroskopa. A wlasciwie dwie niezwykle rzeczy. Po pierwsze: rozmyslajac o Le Manse Madonie, w myslach pojawily sie fotografie, ktore Darcy Clarke pokazal mu w siedzibie Wydzialu E w Londynie - nalozyly sie na prekognicyjna wizje tego miejsca bedaca echem umiejetnosci Aleca Kyle'a. Takie polaczenie - rodzaj mentalnej triangulacji - zaowocowalo umiejscowieniem tego budynku dokladnie w jego pamieci... i jego umysle! Zaskoczony "przypomnial" sobie koordynaty z wizji z przyszlosci! Uderzylo go, ze moze udac sie tam Kontinuum Mobiusa, od razu, bez dalszych przygotowan. Byloby to dziecinnie proste. Mial wspolrzedne tego pokoju - jesli sie mylil lub jesli cos pojdzie nie tak, bedzie mogl od razu wrocic do pokoju w Paterno lub gdziekolwiek w znane sobie miejsce. Ale jesli sie nie mylil - jesli mogl wykonac skok wstega Mobiusa bezposrednio do Madonie, fizycznie nie bedac tam wczesniej -to ten eksperyment mogl byc niepodwazalnym dowodem, ze odziedziczyl jakis nikly slad metafizycznych talentow Aleca Kyle'a. A po Le Manse... byly jeszcze inne, byc moze nawet wazniejsze miejsca. Ta mysl byla niezwykle kuszaca. Wystawil tace po sniadaniu za drzwi i je zamknal, dokonal koniecznych obliczen i otworzyl drzwi Mobiusa, przeszedl przez prog... ...I znalazl sie w gorach Madonie! Udalo sie! Znal dwa miejsca, jedno nizej, w oddaleniu od samego domu, a drugie w jego poblizu. Harry pojawil sie w pierwszym, utrzymujac tym samym konieczny dystans od samego domu. Ale stal tam, dokladnie tak jak to widzial w swojej wizji: ...Harry stal na dworze, gdzies indziej w jasnym swietle dnia, i wyciagal szyje, by spojrzec na szczyt bialo-zoltych klifow... na przysadzisty zameczek o bialych scianach, posiadlosc czy tez chateau przycupnieta na krawedzi zapomnienia. Fortecy na stoku gory (z punktu widzenia Harry'ego), na samej krawedzi stromej sciany opadajacej w dol na kilometr i konczacej sie skalnym rumowiskiem. Byl to obraz... srodziemnomorski? Widac bylo wyblakle od slonca skaly, kruche krzaczki, kilka karlowatych iglakow, a wokol roznosil sie slony zapach pobliskiego morza. Morze, oczywiscie! Teraz sobie przypomnial, podczas krotkiej poprzedniej wizyty poczul zapach morza! Mogl sie odwrocic i zobaczyc: wielka polac polnocnego wybrzeza sycylijskiego, odcinajaca sie od skrzacego sie morza z bialymi grzywami fal, biegnaca na zachod do Palermo i zataczajaca szeroki luk az po horyzont w kierunku Messyny na wschodzie. Samochody i autobusy mozolnie piely sie po stromej drodze. Harry nie chcial, zeby ktokolwiek go zobaczyl. Odwracajac sie do nich plecami ponownie spojrzal na Le Manse Madonie. W jakis sposob ocalala posiadlosc, zostala zbudowana na krawedzi pionowej skaly, ktora konczyla sie przynajmniej piecset metrow nizej skalnym rumowiskiem. A sam klif z wyblaklej od slonca skaly pokrywaly krzaki i karlowate srodziemnomorskie sosny... dokladnie tak, jak to widzial wczesniej. Prawdziwe deja vu! A od tej strony? Wygladalo to bardziej jak najazd turystycznych Hunow! Pomyslal Harry, wracajac do rzeczywistosci. Samochody znikly za zakretem, za zalomem gory, ktora przecinala droga. Nekroskop zostal sam. Znalazl plaska skale na skraju drogi i usiadl na niej. Teraz, przy odrobinie szczescia, powinien znalezc kogos, kto mu pomoze. A jednak kiedy umysl zapadl w znajomy stan, dziwny telepatyczny trans umozliwiajacy mu rozmawianie ze zmarlymi, cos go ostrzeglo, zeby chronic swoje mysli. To przez to miejsce... czy tez raczej ten dom na gorze, ktory czail sie na skraju klifu. Och tak, lepiej bylo mowic szeptem w obliczu nieznanego. Ale samo miejsce jest zupelnie zwyczajne, dlaczego wiec Harry tak sie pocil? Oczywiscie bylo dzis bardzo goraco, ale zeby az tak bardzo? A gdyby to nie byl dzien... Nekroskop nie chcialby sie tu znalezc noca. Ale bedzie musial. Bedzie musial tam wejsc, do tego domu. Dzis wieczor... Nalezalo sie czegos o tym dowiedziec. Poza tym trzeba bylo sie czegos dowiedziec o samych Francezcich. Czegos o ich zyciu, ich historii - czegos innego niz to, co powiedzial mu Darcy Clarke. Chociaz nie byl w stanie powiedziec dokladnie... powiedzmy, ze mialo to byc uzupelnieniem danych. Mysli Harry'ego - nawet biezace, chronione, skierowane do wewnatrz - byly "slyszane" przez nieboszczykow. Zawsze tak bylo, chyba ze je oslanial lub kierowal w strone jednej osoby. Teraz powinien sie ktos do niego odezwac, zapytac, co tu robi. W koncu byl Nekroskopem. Ale nie, telepatyczny eter, jego pole komunikacji bylo puste. A jesli byl tu ktos, to nie wykazywal nim zainteresowania. A jednak wiedzial, ze tu sa - wyczuwal ich, jak kogos, kto dyszy do sluchawki telefonicznej. Ale to nie Harry sie bal, tylko oni. A poniewaz tak sie bali, to i jemu po jakims czasie zaczal sie ten nastroj udzielac, kiedy tak sie wsluchiwal w glucha cisze... -Harry? Az podskoczyl na rowne nogi! Co? Kto?... Przy calym swym doswiadczeniu Nekroskop zatrzasl sie i mimo ze wokol bylo jasno, goraco, slonce swiecilo, pot ciekl mu po plecach (zwykly pot z goraca), to trzasl sie nadal. W koncu wykrztusil: - Prze... przepraszam. Powinienem sie tego spodziewac. Oczekiwalem, ze ktos sie odezwie, ale ta cisza, ta glucha cisza podzialala na moje nerwy. I to bylo kolejne niezwykle zjawisko: ze pomimo jednego glosu zza grobu Ogromna Wiekszosc milczala. Byli tu, ale nikt nic nie mowil. -I nic nie powiedza - odezwal sie pojedynczy glos w metafizycznym umysle Harry'ego. - Zapomniales o czyms, Harry: to, co robili za zycia, beda robic i po smierci. Czy nie tak jest? -No tak, ale... -Ale jestes na Sycylii - powiedzial nieznajomy, jakby to wystarczylo za wszystkie wyjasnienia. - To odlegle miejsce, Harry. Ma swoj specjalny kodeks postepowania. I Nekroskop od razu zrozumial. -Zmowa milczenia? -No wlasnie - wyczul bezcielesne potakniecie. - Trzymaja sie tego. I nigdzie bardziej niz tu. -Tu? - Harry wiedzial, ze odpowiedz padnie w tej samej chwili, kiedy skonczy zadawac pytanie. -Tak, tutaj - powiedzial zmarly glos. - Wlasnie w tym miejscu. W cieniu Le Manse Madonie... 3. Humph i inni. W lochu pod domem -Kim jestes? - Harry wolalby bardziej formalna prezentacje, ale zdaje sie, ze w tymmiejscu nie mial co na to liczyc. -Raczej kim bylem? - Rozmowca byl najwyrazniej otwartym czlowiekiem; najwyrazniej mial mnostwo czasu, by przyzwyczaic sie do mysli o swojej smierci; nie zmarl ostatnio, lecz byl od dawna czlonkiem Ogromnej Wiekszosci. - Nazywam sie J. Humphrey Jackson Mlodszy. Humph dla przyjaciol. Taa, Amerykanin. A zajmowalem sie instalacja sejfow. -Sejfow? -No wlasnie. W bankach, u bogaczy i czasami u zlodziei, ktorzy martwili sie, ze ktos im moze kiedys wszystko ukrasc. Projektowalem i zakladalem sejfy, skarbce i tym podobne. Wielkie swinki - skarbonki dla zachlannych swinek. -Bardzo sie ciesze, ze cie poznalem, Humph - powiedzial Harry. - Szczegolnie ze nikt wokol nie jest przesadnie rozmowny! -Och, sa bardzo zainteresowani! - powiedzial Humph. - Ale zeby byli gadatliwi? To klika, Harry, scisla klika, klan, rodziny cale. Do siebie potrafia gadac caly czas, czy tez raczej szeptac! Ale jesli sie jest obcym... zapomnij! -Ale... tez po smierci? Pomyslalbym, ze milczenie to ostatnia rzecz na swiecie, ktorej sie pragnie po smierci. -Chyba nie wiesz za wiele o historii tej wyspy, prawda? (Humph parsknal bezcielesnie.) To krwawa dziura, Nekroskopie. Ja dowiedzialem sie o tym w bolesny sposob, tak jak mozesz dowiedziec sie i ty. Dlatego sie wlasnie odezwalem. Bo widzisz, zaczynalem sie juz upodabniac do nich. No bo widzisz, jest kilku, z ktorymi mozna pogadac, ale ostatnio zrobilem sie takim samym duposciskiem jak reszta! Nastepnie poczulem, ze sie pojawisz, mogles byc tylko Nekroskopem, bo byles cieply i uslyszalem twoje mysli - i to, co myslales o Le Manse Madonie. - Dlatego do mnie przemowiles? -Glownie, tak... Mysli zmarlego nagle staly sie twarde i zimne. Nie byl do konca spokojnym duchem, w zyciu zostawil jakas niedokonczona sprawe lub tez wyrzadzono mu jakas wielka krzywde. Dajac mu szanse na zebranie mysli, Harry powiedzial: - Twoj glos dobiega z bliska, Humph. Czy jest tu w poblizu jakis cmentarz? Gdzie jest twoj grob? Podszedlbym i porozmawial tam z toba. Tak wypada. -Grob? Przejdz na druga strone drogi, Harry. I popatrz w dol. Harry przeszedl przez waska droge i zatrzymal sie przed metalowa, wysoka do kolan barierka zabezpieczajaca, ktora nie zabezpieczala niczego. -W trzydziestym osmym tego tu nie bylo - powiedzial mu Humph. - Ani asfaltu na drodze. Tylko wyboista sciezka. Miejsce, w ktorym mozna bylo z latwoscia zapikowac w dol, jak sie bylo nieostroznym kierowca - albo jesli ktos doszedl do wniosku, ze czas na ciebie... -Naraziles sie komus? - Nekroskop zrobil ostrozny krok przez barierke - tylko jedna noga - i spojrzal w dol. Mial pod soba dobre piecdziesiat metrow kamienistej stromizny, ktora konczyla sie kolejnym zakretem drogi ponizej. -Tam wlasnie skonczylem w moim wypalonym wraku -powiedzial. - Tam wlasnie, na drodze ponizej. Na szczescie po pierwszym uderzeniu juz nic nie poczulem. I nie, nie narazilem sie nikomu... tylko bylem w pracy! Harry odgadl, co teraz nastapi. -U Francezcich? -Oczywiscie. Trzy miesiace w ich skarbcu - ja dawalem pomyslunek, oni materialy - i patrz, jak na tym wyszedlem. Kilku ich chlopakow, zolnierzy, zatrzymalo mnie, kiedy zjezdzalem z gory, walneli mnie w leb, az stracilem przytomnosc, zwolnili hamulec i zepchneli mnie. Byl to oczywiscie "wypadek". -Ale czemu? -Z dwoch powodow. (Harry wyczul wzruszenie ramion.) Po pierwsze: zanim mnie zepchneli, zabrali mi zarobiona forse... podle gnojki! A po drugie... Drugie powinno byc dla ciebie oczywiste. -Byles jedynym czlowiekiem z zewnatrz, ktory znal ich skarbiec? -Tak sobie wlasnie mysla, taa. -Morderstwo. - Juz wczesniej glos Harry'ego byl bardzo cichy, teraz zmienil sie w ledwo slyszalne mamrotanie. -Ohydne morderstwo - zgodzil sie Humph. I chwile pozniej dodal: - I tak moje kosci gdzies pochowali pod plotem, a ja krece sie tu, gdzie sie to stalo. I prosze, czterdziesci pare lat pozniej pojawia sie tu Harry Keogh, Nekroskop! Wystarczy, zeby uwierzyc w Boga! Pomsta jest moja - rzekl Bog! -Tylko ze nie po to tu jestem - powiedzial mu Harry. Po chwili milczenia odezwal sie znowu: - To moze zapomnimy, ze sie w ogole do ciebie odzywalem. -...Ale zobacze, co da sie zrobic. Humph mogl byc bardzo dobrym przewodnikiem i trzeba mu bylo cos zaoferowac. Harry wlasnie kogos takiego potrzebowal. -Obiecujesz? - Jak najbardziej. -Jak? W jaki sposob im odplacisz? Teraz Nekroskop wzruszyl ramionami. -Obrabowali cie... teraz ja chce ich obrobic. -Zabili mnie, Harry! I nie zamierzam tu wyskakiwac z nastawianiem drugiego policzka! Bo co chwila slysze od jakichs kilku lat - czy jestes zwolennikiem zasady oko za oko? -To prawda - odparl Harry. - Ale musze rowniez wierzyc w to, co robie. I nie mam jeszcze wszystkich informacji o Francezcich. Jestem prawie pewny, ze moge ich okrasc, a co do reszty... staraj sie wejsc w me polozenie. Nie ma mowy, zebym mogl naprawic cale zlo, jakie wyrzadzono zmarlym. Nie samotnie. Jest was cala masa, Humph - nalezycie do olbrzymiej, Ogromnej Wiekszosci - a ja jestem sam. Ale jak zobacze to w szerszym kontekscie, to zobacze, co da sie zrobic. (Chwila myslenia i:) - Co wiec mam ci powiedziec? -Po pierwsze, czy wiesz cos na temat historii rodu? -Co? (Calkowite zdziwienie.) - A co ja moge wiedziec na temat jakichs historii rodzinnych? Konstruuje sejfy, Harry! Albo tez raczej kiedys to robilem. -Czy przyjrzales sie wnetrzu tego domu? -Jasna dupa, nie moglem tam sie nigdzie ruszyc! Mialem swoj pokoj. Moglem pojsc z mego pokoju do miejsca pracy i z miejsca pracy do pokoju. Oraz do jadalni, w ktorej bylem zawsze sam. A teren wokol: nikt nie mial nic przeciwko, jesli chcialem sie przespacerowac po terenie. Rozklad pomieszczen? Moge ci go przedstawic w duzym skrocie. Na pewno jestem ci w stanie powiedziec, gdzie jest skarbiec! Ale historia rodu? -No dobrze, skupmy sie na rozkladzie pomieszczen. Przynajmniej na razie. I Humph mu powiedzial. Przyswajajac sobie pilnie te wiedze, Nekroskop zszedl z palacego slonca w cien na pobocze, gdzie kreta droga wrzynala sie w lita skale. Minelo sporo czasu, odkad Humph byl ostatnio w Le Manse Madonie, ale od tamtego czasu sporo mu utkwilo w pamieci. Poza tym jego opis byl wzbogacony zapamietanymi kadrami z wnetrza domu, tak ze Harry mogl "zobaczyc" trase od pokoju Humpha do skarbca, ktory zabezpieczal w czelusciach budowli, jakby sam pokonywal te droge. Mogl poczuc atmosfere domu, ustalic wspolrzedne. -Skarbiec w litej skale - skomentowal na koncu. -Nie - Humph zaprzeczyl. - Byl gleboko, ale nie tak gleboko. Pod tym poziomem byly jeszcze inne. Zdarzylo mi sie tam zawedrowac pewnego razu. Nie pamietam, czy zabladzilem, czy ciekawosc mnie popchnela. Prawdopodobnie to drugie - nie, na pewno to drugie. Tak czy inaczej zaszedlem do miejsca ze stalowymi kratami podlaczonymi do generatora. Pod pradem! Tak, w roku 1938, ale Le Manse Madonie mialo swoja renome. W tamtych czasach na Sycylii to bylo cos. -Moze to byl stary skarbiec, ktory mial zostac zastapiony przez ten budowany przez ciebie? - zastanawial sie Harry. -Moze i tak, ale nie sadze. - Mysli Humpha staly sie nagle mroczne. - Cos tam bylo w dole, ale skrzetnie kryli to przed swiatem... przed wszystkimi. Ale nakryl mnie straznik i dal mi popalic, bo przeczolgal mnie przed moim pracodawca, Emiliem Francezcim. Harry dostrzegl twarz tego czlowieka w umysle Humpha i az podskoczyl. -Co? - zapytal Humph. - Cos sie stalo? Tak, stalo sie. Wygladal dokladnie tak jak czlowiek na fotografiach pokazanych mu przez Darcy'ego Clarke'a. Podobienstwo bylo wrecz uderzajace! I podobnie jak na fotografii obraz w umysle umarlego byl zamazany, nieostry. -Wiem, o co ci chodzi - powiedzial Humph. - Ci dwaj to metne typy spod ciemnej gwiazdy i to pod wieloma wzgledami. Nigdy nie potrafilem dokladnie zapamietac, jak wygladaja. Zabawne, nie? Ale nie zabawne, ze boki zrywac, tylko... -Powiedziales, ze ten Emilio byl twoim pracodawca -jeden. - Harry zmarszczyl czolo, nad czyms sie zastanawiajac. - Ale przed chwila uzyles liczby mnogiej - ci dwaj. -Brat Emilia - wyjasnil Humph. - Byl wazny w Le Manse Madonie, ale raczej nie wychodzil. Nigdy nie widzialem. Widzialem ich razem czesto. Na pewno byli bracmi. Moze nawet blizniakami, choc roznili sie od siebie. Darcy powiedzial dokladnie to samo o obecnych wlascicielach Le Manse, obecnym pokoleniu Francezcich. I teraz to Humph zobaczyl obraz zdjec w umysle Nekroskopa. -To oni! - powiedzial od razu. -Niemozliwe - odparl Harry. - To Francesco i Tony czy tez Anthony... wspolczesni. Widzisz obraz wykonanego niedawno zdjecia. - Wyczul zadziwienie Humpha, po czym: - A wiesz co? - umarly powiedzial bardzo cicho. - Brat Emilia mial na imie Francesco... -A niby czemu nie? - Harry nie dal sie przekonac. - Te same imiona pojawiaja sie czesto w rodzinach, podobnie jak rodzinne podobienstwo. A poza tym nie interesuje mnie tak wspolczesna rodzina, co ich historia... - Ale zupelnie sam nie wiedzial dlaczego. -Na ten temat nic nie wiem - upieral sie Humph. -A moze jednak wiesz. Przesledzmy jeszcze raz trase od twego pokoju do miejsca, gdzie wstawiales te drzwi. - Pamietal, ze cos zobaczyl i chcial sie temu przyjrzec ponownie. Humph szedl z nim cala droge od pokoi na pierwszym pietrze, w dol kreconymi, marmurowymi schodami do wielkiej sali, byc moze balowej. Na scianach wisialy - nieco zamazane w pamieci Amerykanina - portrety oprawione w kapiace od zlota rzezbione ramy... -Portrety Francezcich! - Humph sam byl zdziwiony. -Ej, teraz sobie przypominam! Na tych scianach jest cale cholerne drzewo genealogiczne! Tylko ze... przepraszam, Harry, ale nie jestem sobie w stanie przypomniec, jak wygladal ani jeden. -Sprobuj przyjrzec sie blizej. - Nekroskop niemal go blagal. I Humph sie przyjrzal. Jak juz wspomnial, ci ludzie to byly metne typy, nawet duze obrazy byly niewyrazne, albo na skutek slabej pamieci Amerykanina, albo patyny czasu, lub tez... niewazne. Ale z pewnoscia na kazdym z nich widac bylo uderzajace podobienstwo. Harry oparl sie o skalna sciane i zamknal oczy, by lepiej widziec wzrokiem Humpha. I zobaczyl - kobiete. Byla nieco zamazana w pamieci Humpha, ale wciaz piekna. Byla w sukni pod szyje i miala elegancko, czy tez moze arogancko, przekrzywiona glowe i byla klasyczna Sycylijka. Pod obrazem widniala mosiezna tabliczka z jej nazwiskiem, ktorej obraz niepewnie wylanial sie z umyslu martwego Amerykanina. Constanza... Constanza de... -Constanza de Petralia!... Tym razem Harry podskoczyl jak oparzony. Humph poczul to i przenoszac sie do kolejnego obrazu zapytal: - Nekroskopie, nic ci nie jest? Lapiesz, o co tu chodzi? Harry pokiwal glowa, wiedzial, ze Humph to wyczuje i wpatrywal sie jeszcze intensywniej jego oczami. Obok portretu Constanzy wisial obraz jej syna, Angela, w wieku mlodego chlopca. Ale zaraz obok wisial jego portret juz jako mlodego mezczyzny. Nazywal sie inaczej. Oczywiscie - Angelo Ferenczini! Nekroskop wycofal sie, wypadajac z umyslu Humpha, jakby gonilo go stado demonow. Nie gonily go, a jednak ich obecnosc byla az nadto wyczuwalna. Bo wciaz tkwily w Le Manse Madonie! -Harry? - Humph zapytal jakby z oddali. - Nic ci nie jest, Nekroskopie? - Harry wiedzial, co widzial i kogo rozpoznal, ale ta informacja zdolala dotrzec do jego wewnetrznej tozsamosci, do jego podswiadomego ja. Ta informacja nie byla przeznaczona dla niego, ale dla tego drugiego. On tylko ja uzyskal. Nie wolno mu jej bylo zapamietac. Ta czesc jego umyslu - czy tez czesc Bonnie Jean - byla jak jej komputer. To, co sie tam znajdowalo, nie moglo ujrzec swiatla dziennego, jesli nie nacisnela odpowiednich przyciskow. Slyszac ostrzegawcze trabienie klaksonu, Harry otworzyl oczy. Stal na srodku drogi, a z przeciwka nadjezdzal samochod. Zwolnil, by go wyminac, zatrzymal sie i kierowca wychylil sie przez okienko, by go o cos zapytac po wlosku. Harry wydukal przeprosiny, wzruszyl ramionami i zszedl z drogi. Samochod ruszyl, nabral predkosci i zniknal w dole. -Harry? - J. Humphrey Jackson Mlodszy znow go zagadnal z bardzo daleka, poniewaz Nekroskop celowo staral sie go calkowicie wylaczyc. Czul sie zle i nie wiedzial dlaczego. Porazenie sloneczne? Mozliwe. Ale nagle cale jego jestestwo zatoczylo sie jak pijak. Co do diabla sie z nim dzialo? Co sie dzialo w jego glowie?. Juz sie tak czul wczesniej, kiedy oszalaly telepata, czlowiek-wilk, napadl na jego umysl. Ale to bylo w Londynie, a tu jest Sycylia. Czy ktos staral sie go zaatakowac, przedostac do srodka? Zwykle Harry byl w stanie oslonic umysl, przed kim chcial. Ale cos -przez szok czy cos innego - musialo go wytracic z rownowagi. I na chwile jego umysl stanal otworem na osciez. I zaczelo sie... -Ktoooo? Ktoo? Kto? Kim jestes? Kim? Tak, kim? Kim ty jestes??? - kilkanascie glosow mowilo na raz. -Ktoooorrgh! - warczenie. -Kto? - cieniutki, blagalny glosik. -Ktoooo? - dziewczecy wrzask w bolu. -Kto? Kto, cha-cha! Cha-cha-cha-cha! - Wybuch szalenczego smiechu wypalil w umysle Nekroskopa jak seria kul z karabinu maszynowego. I w koncu rozleglo sie: - KTO?... CO?... GDZIE?... - Ale w odroznieniu od poprzednich glosow - i mimo ze pochodzil z tego samego zrodla - ten byl calkowicie obcy i przerazajacy. I sam Harry poczul, jak zatacza sie z wszechobejmujacej grozy, od samego dotyku jego oszalalych macek siegajacych w najdalsze zakamarki jego mozgu. -Uciekaj! - pomniejsze glosy zakrzyknely jednym chorem w jego glowie. - Och, uciekaj, uciekaj! -NIE! ZACZEKAJ! Oszalale mentalne szpony siegaly, by go schwycic. Zakryl uszy dlonmi i zaczal biec! Kolanami walnal w barierke zabezpieczajaca, zachwial sie, polecial do przodu i poczul, jak wiatr szarpie za ubranie, odgarniajac w tyl sklejone potem wlosy. Harry otworzyl oczy - zobaczyl klif, niebo i odlegle morze, wszystko do gory nogami - i zobaczyl czekajace go w dole skaly i kamienie. W jednej chwili wrocilo mu opanowanie, a w drugiej juz otwieral drzwi Mobiusa ponizej spadajacego ciala... i wpadl do srodka. Kontinuum! Bezpieczenstwo! Wspolrzedne! Paterno...Wypadl z Kontinuum Mobiusa do pokoju hotelowego w Adaro, opadl na kolana i zwymiotowal na srodku pieknego dywanu... Harry musial spac przez kilka godzin. Kiedy sie obudzil pamietal, ze zrobilo mu sie niedobrze, ale nie pamietal dlaczego. Mogl to byc jedynie udar sloneczny. Posprzatal po sobie, po czym padl na lozko. Dzieki Bogu, ze nie wpadl w to, kiedy zemdlal. Klimatyzacja w pokoju szybko uporala sie z cierpkim odorem. Ale wracajac do Le Manse Madonie... pamietal wszystko, co mu powiedzial Humph, wlacznie z opowiescia martwego o zakazanym miejscu z drzwiami pod napieciem, gleboko w skale, ale nic po tym. Nic wielkiego, wiedzial, gdzie jest skarbiec Francezcich, a po to w koncu tu przybyl. Czy to jedyny powod? Tak jedyny. Dlaczego wiec sie trzasl? Pojawilo sie przez chwile... pojawilo sie i zniklo... mozliwe, a nawet prawdopodobnie, to z tego powodu zrobilo mu sie niedobrze. Tak, prawdopodobnie dlatego. Znow sie zatrzasl i ten dreszcz wywolal cos innego z przeszlosci. Nie to, co spowodowalo wymioty, ale obraz przenikliwie zimnego ugoru i kamiennej twarzy wyrzezbionej w skale. I tak samo szybko komputerowy umysl Nekroskopa - komputer cokolwiek uszkodzony czy tez zainfekowany nie tylko wirusem Bonnie Jean, lecz rowniez doktora Jamesa Andersona - zdolal przelaczyc naped, wyprowadzajac go z tego, co moglo sie okazac zabojczym programem badz ciagiem mysli. I Harry chcial sie czegos uchwycic - czegos solidnego - co pozwoliloby mu okrzepnac i zyskac jakis punkt odniesienia, by mogl sie rozejrzec wokol, zamiast tego bezsensownego krecenia sie w kolko. I pamietal pomysl, jaki pojawil sie w umysle, by przeniesc sie od razu do Le Manse Madonie, poniewaz zna jego wspolrzedne, nawet tam wczesniej nie bedac, ze skoro udalo sie z tym miejscem, to moze uda sie i z innymi. Czemu nie? Umiejetnosc Aleca Kyle'a polegala na zagladaniu w przyszlosc, jednak bez wiedzy, co oznacza to, co widzi. I nieco tej wiedzy przeszlo na Harry'ego za sprawa umyslu Aleca. Zobaczyl Le Manse Madonie jako fragment przyszlosci, ale jego wlasne zdolnosci uzupelnialy sie z umiejetnosciami Kyle'a, jego metafizyczny umysl odruchowo zarejestrowal wspolrzedne tego miejsca! A byly tez i inne miejsca. Kamienna twarz - swiatyni? W gorach byla jednym z nich. A innym moglo byc... Miejsce, w ktorym przebywala Brenda! Gorskie przelecze wyszczerzone na podobienstwo klow, nad ktorymi wisza gwiazdy jak zastygle krysztalki lodu iskrzace sie na zamarznietej granatowej tafli obcego nieba. A w dole jalowa rownina kamieni ciagnaca sie po jasniejacy horyzont rozswietlany upiornymi zorzami... Harry zadrzal. Czy Brenda i dziecko mogly przebywac w takim miejscu? Tak, mogliby, gdyby byla to scena z przyszlosci, a nie resztki jakiegos cudacznego snu. Coz, udowodnil juz, ze potrafi znalezc sie w Le Manse Madonie, i tym samym bedzie sie czul bezpieczniej, odwiedzajac inne miejsca - prawda? Jest jeden sposob, zeby to sprawdzic. Najpierw swiatynia czy tez klasztor, czy cokolwiek to jest... ale najpierw musi sie poczuc nieco lepiej. Wzial dwie tabletki Alka Seltzer, polknal i poczekal, az zoladek uspokoi sie nieco. Nastepnie opryskal twarz zimna woda nad umywalka w pokoju i wysuszyl sie, oklepujac twarz czystym recznikiem. I po polgodzinie lezenia na lozku z rekami zalozonymi za glowe, ktory to czas uplynal mu na rozmyslaniu, w koncu byl gotow. Przed oczami stanelo mu zamarzniete pustkowie - w miejscu, z ktorego obserwowal swiatynie - po czym zapamietal wspolrzedne. Nie ma sprawy - spokojnie czekaly w pogotowiu. I juz. Wstal z lozka, wywolal drzwi Mobiusa i wszedl w nie. ...I znow sie udalo! W Paterno na Sycylii bylo nieco po dwunastej w poludnie - piata po poludniu w klasztorze Drakesh na Wyzynie Tybetanskiej. I bylo to dokladnie to samo miejsce, jakie widzial podczas pierwszej wizyty. I rzeczywiscie byla to prawdziwa wizyta - jakby prekognicyjne zerkniecie w przyszlosc umyslu, ktory jeszcze nie przywykl o tego, co potrafi: Wlasnie ucichla burza sniezna, swiezy snieg polyskuje miekko w promieniach slonecznych wygladajacych zza szarej koldry chmur i widac w oddali na snieznej polaci... jakis ruch? Oczywiscie, z tej odleglosci postacie maja wielkosc mrowek przedzierajacych sie przez snieg. Poruszaja sie bardzo mechanicznie, jakby szly w odmierzonym wojskowym szyku - lewa, prawa, lewa, prawa, lewa - szybko i posuwiscie. Trzej na przedzie maja na sobie czerwone szaty, tak samo jak ci trzej z tylu. Ale postac w srodku odziana jest w snieznobiala szate. Z odleglosci niecalego kilometra topniejacego sniegu do uszu Nekroskopa dobiega dzwiek malutkich zlotych dzwonkow... Harry nie jest odpowiednio ubrany. Nawet tu jest lato, ale wysokosc jest zbyt duza, by to dostrzec. Tak, znajduje sie na Dachu Swiata. Znow dopadaja go dreszcze - tym razem z zimna - otwiera wiec drzwi i wraca do Paterno. Goraco wali go z calym impetem, kiedy wychodzi z pustki do swego pokoju. A do drzwi - tych prawdziwych - wali pokojowka, pytajac: "Mosna jus pospsiatam?" Wpuszcza ja do pokoju i pokazujac plame na dywanie, mowi, ze kawa mu sie rozlala, i zostawia ja cwierkajaca jak z zapalem godnym lepszej sprawy rzuca sie do sprzatania. I obserwujac z boku jej starania, zastanawia sie, o co chodzi w tej swiatyni z kamienna twarza na mroznym plaskowyzu i w jaki sposob laczy sie ona z jego przyszloscia. Jedno jest pewne: Brendy tam nie ma. Nie wyczul jej obecnosci, poza tym nie mialoby to sensu. Nie w takim miejscu. Ale glownie zastanawia sie nad kolejnym miejscem i nad tym, jak wygladalo. ...Ogrod w bujnej dolince pomiedzy poszarpanymi wichrami skalami, gdzie podczas godzin dziennych nieostre promienie slonca przedzieraja sie przez wysokie przelecze, a gwiazdy swieca jak oszronione klejnoty lub odlamki lodu zawieszone na niebosklonie, rozswietlane seria upiornych zorz... Czy tam byla Brenda? Kiedy rozmyslal o tym miejscu, w umysle Harry'ego pojawily sie dziwne wspolrzedne. Dziwne, tak, takie, jakich nigdy wczesniej nie widzial. Tak dziwne, ze az zaczal sie zastanawiac, no bo albo byly prawdziwe, albo byly wspolrzednymi z fantazji, pozostalosci po jakims snie. Czy bylo to myslenie zyczeniowe? Czy chcial koniecznie poznac to miejsce, ktore znajdowalo sie gdzies na drugim skraju teczy? Coz, Nekroskop nie mial czerwonych pantofelkow, mial za to do dyspozycji Kontinuum Mobiusa. W koncu pokojowka skonczyla sprzatac. Klaniajac sie co chwila, usmiechajac i caly czas trajlujac w zupelnie niezrozumialym lamanym angielskim, wycofala sie z pokoju i poszla sobie. Harry nie marnowal czasu i otworzyl drzwi Mobiusa, i w pierwotnym mroku nakreslil symbole ezoteryczne, dziwaczne rownania, ktore mialy byc okresleniem jego celu podrozy, i trafil... donikad. W koncu byl to tylko sen, zyczenie, utracona nadzieja. A wspolrzedne byly bledne, poniewaz one rowniez byly wymyslem jego wyobrazni i nie oznaczaly niczego. Oczywiscie mylil sie, ale bezblednie okreslil wspolrzedne jako obce. Poniewaz w wymiarze rownoleglym, poza znanym ludzkosci kosmosem, dziwne wspolrzedne przenioslyby Harry'ego wprost do celu. Byly zupelnie w porzadku... tylko ze byly obce. Ale teraz trzeba skonczyc z eksperymentami, odkrywaniem nowych miejsc i rozczarowaniem. Teraz mimo ze odpoczywal, Harry czul zmeczenie. Cierpial na kryzys emocjonalny, nie mogl zniesc roznic w czasie i nawet mial dosc samego Kontinuum Mobiusa. Ale pozniej, wieczorem, zdrowy rozsadek i umiejetnosci beda mu potrzebne, musial byc psychicznie i fizycznie przygotowany na czekajace go zadanie. Posiadal juz wszystkie potrzebne informacje na temat Le Manse Madonie. Jego nowa wiedza dotyczaca mieszkancow domu zapadla gleboko w podswiadomosc Nekroskopa i tam pozostala, poza zasiegiem, az ktos - Bonnie Jean lub Radu Lykan - nacisnie wlasciwe guziki. Natomiast naturalne trudnosci byly naturalna czescia tej misji. Tak sobie przynajmniej tlumaczyl. Spal jak niemowle nie niepokojony szeptami zmarlych w grobach. Jesli rozmawiali, to robili to bardzo dyskretnie. Ale w koncu to byla Sycylia... Zanim nie obudzil sie calkowicie o szostej wieczorem, Harry przez chwile byl zdezorientowany. Wciaz byl jasny dzien i tak bedzie jeszcze przez dwie, trzy godziny. Wzial prysznic, zeby zmyc z siebie ostatnie skutki letargu, po czym spozyl w restauracji hotelowej samotny posilek - cos Genovese - i od razu powrocil do pokoju. Teraz Nekroskop byl gotow i byla to juz wylacznie kwestia czasu. Teraz rowniez zdal sobie w pelni sprawe, jak niewiele wie o Le Manse Madonie, jego mieszkancach i sluzbie... na przyklad ilu ich jest i jakie sa ich obowiazki. Ale w takim miejscu - wlasciwie fortecy - nie potrzeba stosowac dodatkowych srodkow ochrony poza straznikami. Prawdopodobnie nocnej strazy rozstawionej wokol. Nawet przy tym wydawalo sie nieprawdopodobne, zeby krecilo sie tam wielu ludzi o takiej porze. Naprawde? (Harry zmarszczyl czolo na te uszczypliwosc, ktora pojawila mu sie jak uporczywa mucha z zakamarkow umyslu.) Coz, jesli beda tam na niego czekac w kupie, to jego plan to przewidzial. Zaroja sie jak wsciekle osy, kiedy tylko da znac o sobie, ale na zewnatrz. Trzeba ich czyms zajac, zmienic ich zwykly tryb postepowania. Mial zamiar dostarczyc im takiej rozrywki. Jesli chodzi o drzwi do skarbca: byly zamykane na zamek szyfrowy. Harry nie byl krolem kasiarzy, ale znal sie na pojawianiu sie w pomieszczeniach bez uzycia drzwi. Czy tez raczej tylko on znal szyfr do swoich drzwi. W istocie dla Harry'ego bylo korzystne, ze stalowe drzwi Humpha - podwojne drzwi - tak dlugo sie otwieraja bo byl w stanie zniknac, zanim ktokolwiek wejdzie do srodka. Ale najprawdopodobniej nawet nie beda sie starali wejsc, bo drzwi Humpha byly podlaczone do alarmu. A Harry nie zamierzal uruchamiac zadnego alarmu - przynajmniej nie w srodku. Nadszedl czas na sprawdzenie zajecia dla ochroniarzy. Wywiesil na klamce tabliczke "Nie przeszkadzac", dwa razy sprawdzil, czy drzwi sa zamkniete, wyciagnal walizke i otworzyl ja na lozku. W srodku byly cztery koszulki, czarny kombinezon, para czarnych espadryli (nieco przechodzonych), jasnoniebieska letnia marynarka i... wojskowy pas z oprzyrzadowaniem z plociennymi kieszeniami, pudelko szesciu granatow lzawiacych i dziewiec granatow odlamkowych zalakowanych jak granatowo-stalowe bombki w pudelko "trzy na trzy" ze sklejki i wyscielane wiorami. Sama obecnosc tych ostatnich przedmiotow wywolalaby u wiekszosci ludzi nerwowa drzaczke, ale Nekroskop bawil sie juz swego czasu o wiele bardziej smiercionosnymi zabawkami. Znow odlozyl wszystko, zszedl do baru i popijajac wode mineralna usiadl w kacie, starajac sie byc jak najmniej widocznym. Za oknami patia rozswietlily sie swiatla na basenie. Byla tam grupka nawolujacych sie i pryskajacych woda brytyjskich turystow. Piekna blondynka weszla do baru owinieta w recznik, zamowila drinki, usmiechnela sie do Harry'ego i zapytala: - A pan Anglik? -Nicht verstehen - odpowiedzial, po czym wrocil do pokoju. Po drodze jednak odwiedzil sklep z pamiatkami i kupil cieniutka latarke... moze jej potrzebowac w skarbcu pod Le Manse Madonie. Jego pokoj mial niewielki balkon, usiadl tam pod pieknie rozgwiezdzonym niebem i liczyl satelity przecinajace niebo, az tuz po pierwszej stracil cierpliwosc. Wciaz bylo wczesnie, ale musialo wystarczyc. Zalozyl kombinezon i czarne buty, wlozyl pas i zawiesil na nim wyposazenie, wypychajac jego kieszenie zbiornikami z gazem i granatami. Nastepnie sprawdzil swobode ruchow. Wszystko bylo w porzadku, a jednak czul sie... inaczej niz wtedy, kiedy "najechal" zamek Bronnicy. Ale na pewno nie jest przeciez tak zle? Wtedy Harry byl zadny krwi, chcial im wszystkim dokopac - i wyruszal na boj z Borysem Dragosanim, wampirem. Tym razem to byla tylko para Ojcow Chrzestnych... czy na pewno? Poza tym Dragosani spodziewal sie go, a ci ludzie sie nie spodziewaja. Tak czy inaczej Harry mial wszystko zapiete na ostatni guzik - bylo za pozno, by sie teraz wycofac - musial zdobyc pieniadze na poszukiwanie Brendy i malego - a nie byly to male pieniadze - poza tym Francezci byli bandziorami i mordercami. Tego ostatniego nie mozna bylo udowodnic przed sadem, nie, ale Nekroskopowi wystarczylo slowo J. Humphreya Jacksona Mlodszego. Umarli bardzo rzadko klamia. Niektore umarle istoty klamaly, ale nie ludzie. Wywolal drzwi Mobiusa i "poszedl" do Le Manse Madonie, do miejsca pod murem, ktorego wspolrzedne zapamietal ze swojej drugiej wizji. I bez chwili wahania wykonal drugi skok, tym razem kilometr dalej, na poszarpany, jalowy obszar, gdzie skala wygladajaca jak ramiona osmiornicy sterczala ze skalnej popekanej gorskiej gleby jak ukruszony zab ziemi. Bylo dostatecznie daleko. Przy pomocy latarki wspial sie kilka metrow, by zyskac dogodny punkt obserwacyjny, po czym spojrzal na ciemna krepa sylwetke Le Manse. Gdzieniegdzie jeszcze na scianach kilku pokoi swiecily sie przycmione swiatla - w pokojach sluzby, jak podejrzewal Harry. Ale luk nad brama wjazdowa na wewnetrzny podworzec byl rozswietlony bateria reflektorow. No swietnie, ale on nie bedzie wchodzil frontowymi drzwiami. Mial swoje wlasne. -Humph? - powiedzial, wstrzymujac oddech. - Jestes tam? -No czesc. Spodziewalem sie, ze wpadniesz, Nekroskop -pojawil sie od razu. Jednak nastroj nieco siadl, kiedy Amerykanin spytal: - Co sie stalo, Harry? Wtedy, kiedy rozmawialismy. Byles tam i nagle zniknales. Jakbys sie zacieral, albo cos cie przyblokowalo... ale co? Nekroskop zmarszczyl czolo i potrzasnal glowa. -Nie... nie jestem pewien. Nie pamietam. Czasami tak mam, czuje, jakby ktos mi cos majstrowal w glowie, ale jak sie dowiem kto, to odplaci mi za wszystko z nawiazka! Ale teraz... zdaje sie, ze powinienem przynajmniej nad ta rozmowa jakos zapanowac. Wiec tym razem bedziemy rozmawiac tylko ty i ja, Humph. -W czym ci moge pomoc? -Pokaz mi jeszcze raz droge do skarbca. Nie z twego pokoju, ale tylko te czesc pod ziemia jak sie idzie tunelami w skale. Humph byl w kropce. -Ale przy twoich umiejetnosciach powinienes od razu przeniesc sie do skarbca. Harry zupelnie nie wiedzial, dlaczego nie chce tak zrobic! Wiedzial tylko, ze musi sie blizej przyjrzec rozkladowi pomieszczen pod ziemia. -Moze chce wiedziec na pozniej - wzruszyl ramionami. Humph wykonal w odpowiedzi identyczny gest i rzekl: - Ty tu rzadzisz, Harry. I bez komentarza jego martwy umysl ujawnil wszystkie szczegoly kretego tunelu w skale pod Le Manse Madonie. Nekroskop zapamietal potrzebne mu wspolrzedne, lacznie z zakazanym tunelem w samym wnetrzu podziemi, gdzie Humph dostal bure. - Masz, co ci potrzeba, Harry? -Miejmy nadzieje - odpowiedzial Nekroskop i pozegnal sie z Humphem. Teraz bedzie bardzo zajety. -No to poszly konie po betonie - rzucil na odchodne Humph i jego martwy glos zatarl sie w pustce. Harry zszedl ze skaly. Nadszedl czas, zeby zapewnic straznikom rozrywke, ktora bedzie polegala na odwroceniu uwagi. Wyjal trzy granaty odlamkowe z kieszeni u pasa, wyjal zawleczki i cisnal tak daleko, jak tylko mogl, na prawo, na lewo i na wprost. Nastepnie schowal sie za blokiem skalnym i odliczal sekundy. W ciszy cieplej srodziemnomorskiej nocy, ktora przerywaly tylko cykania cykad i pohukiwania sow, rozlegly sie trzy potezne eksplozje, jakby oznajmiajac poczatek trzeciej wojny swiatowej. Szrapnel zafurkotal w powietrzu. Harry wyczekal, az przebrzmi echo wybuchu przetaczajace sie po gorach, po czym wstal. W pomaranczowo-szarych oblokach rozniosl sie swad kordytu i siarki, a po drugiej stronie na sztucznym plaskowyzu swiatla w oknach Le Manse Madonie zapalaly sie jedno po drugim i w koncu caly dom wygladal jak Zamek Edynburski podczas dorocznej parady wojskowej orkiestr szkockich dudziarzy. W jednej z bocznych wiezyczek pojawil sie nawet szperacz i od razu zaczal omiatac teren wokol zewnetrznego muru. Wszyscy, ktorzy sie obudzili - a obudzili sie wszyscy - slyszeli wybuchy, ale nie znali ich pochodzenia. I to nie wystarczalo. Harry policzyl do dziesieciu, nastepnie rzucil kolejny granat na lewo. Tym razem kierujac sie blyskiem i wybuchem, szperacz powedrowal w jego strone. Harry przykucnal za skala i snop swiatla poszybowal dalej. Jezeli ci tam nie byli wyposazeni w jakis zaawansowany technicznie sprzet noktowizyjny, na te odleglosc nie mogli zobaczyc niczego. Minela minuta, po niej kolejna, strumien swiatla miotal sie to tu, to tam, dalo sie slyszec odglos zapalanego silnika samochodu - najpewniej landrover z napedem na cztery kola, ktory wlasnie wypadl z rykiem silnika przez glowna brame. Jechal, podskakujac na wertepach, omiatajac widok swiatlami podskakujacych reflektorow. Po chwili dalo sie slyszec kolejny warkot silnika, ale tym razem slyszac wycie przy rozruchu i niedajace sie z niczym pomylic szur, szur, szur, szur lopat helikoptera, wiedzial, ze zobaczy maszyne startujaca zza muru Le Manse. Harry nie zamierzal dopuscic, by te pojazdy dotarly do miejsca, w ktorym stal. Obecnie kazdy mieszkaniec Le Manse Madonie bedzie szukal kogos na zewnatrz. Czas, by Nekroskop wszedl do srodka. Otworzyl drzwi Mobiusa i skoczyl... ...do miejsca o wspolrzednych, ktore pojawily sie w najwyrazniejszych (i jednoczesnie najmroczniejszych) wspomnieniach J. Humphreya Jacksona Mlodszego - na skrzyzowaniu kamiennego tunelu wykutego w skale gleboko pod Le Manse Madonie. Byl to najciemniejszy kat, poniewaz Humph niezbyt sie przejal dojsciem do skarbca. Nekroskop poczul sie tak, jakby to martwy Amerykanin prowadzil go caly czas, czul jego opor - nawet po smierci i tak dlugim czasie - by nawet na chwile ponownie odwiedzic to miejsce. Latwo bylo zrozumiec dlaczego. Miejsce to bylo nieslychanie klaustrofobiczne, pozbawione zycia, puste... niczego tu nie bylo poza samym skrzyzowaniem tuneli. A jednak odnosilo sie wrazenie, ze cos nasluchuje. Kiedy Harry rowniez probowal nasluchiwac, nie wylowil niczego. Moze to wrazenie potegowala waga skaly nad glowa - pelna klaustrofobia - i nagla mysl, ze gdyby Le Manse bylo mistyczna bestia to tunele bylyby jej szczekami, tylko czekajacymi, by zacisnac sie na smialku, ktory tu zawedrowal. Bylo to miejsce wzbudzajace strach, napelnione jakas chorobliwa wizja budowniczego... ale nie bardziej niz jakikolwiek mroczny, gleboki, opuszczony szyb kopalniany. Tak wlasnie pomyslal Harry, by rozproszyc zle mysli. Wyciete dlutem lukowe sklepienie wisialo nisko nad glowa, nie wiecej niz niecale dwa metry. Co pietnascie krokow w scianach tkwil rzad nagich zarowek, zakrzywiajac sie wraz z krzywizna tunelu. Swiatlo, jakie dawaly, bylo, najogledniej mowiac, niesamowite - bylo tu wiecej poswiaty niz prawdziwego swiatla. Bylo to miejsce styku pieciu tuneli. Kamienne schody wiodly w gore, do piwnicy Le Manse, o czym Harry wiedzial. A inne schodzily w dol, najwidoczniej w owe zakazane rejony. To tam w dole Humph wpadl w tarapaty. Tylko dlatego, ze tam trafil, nie widzac niczego. Ale Harry musial to zobaczyc - w koncu. (Co? Ale przeciez przyszedl tu, zeby zdobyc pieniadze, tak? Na poszukiwania. Dwa oblicza mentalnosci Harry'ego: swiadomosc i podswiadomosc czy tez posthipnotyczna podswiadomosc - znalazly sie w chwilowym konflikcie, zmieszaniu, po czym problem rozwiazal sie sam, bo podsunal sobie proste wytlumaczenie: potrzeba zbadania tego miejsca przez Nekroskopa byla spowodowana jego naturalna ciekawoscia, to wszystko.) Ale teraz mial gwaltowna potrzebe znalezienia sie w skarbcu Francezcich. A jednak zatrzymal sie, na chwile, by umiescic wspolrzedne tego miejsca w pamieci. Te schody ida od gory, a inne schodza stromo do wypelnionych echem wnetrznosci tego domu... A trzy inne tunele lacza sie na jednym poziomie... To miejsce to labirynt, tak jak mowil Humph... Ci ludzie musieli je drazyc przez wieki. Harry potrzasnal gniewnie glowa, gwaltownie mrugajac oczami z powodu kiepskiego oswietlenia. Ale informacja zostala zapamietana i zamknieta w jego tajemnej pamieci. Teraz mogl zajac sie praca. Liczylo sie, ze sekundy mijaja szybko. Tam na gorze pewnie wszyscy teraz biegaja jak z pieprzem. Ale na dole zalegala glucha cisza czy tez prawie glucha - slychac bowiem bylo cicha prace systemu wentylacyjnego, prady powietrza przetaczajace sie tunelami, stlumiony terkot niewidocznych urzadzen. Oraz oczywiscie cisnienie mas skalnych nad glowa -dodatkowo obciazone ciezarem samego Le Manse Madonie - ktore odbieral rowniez jako dzwiek - niemy, lecz zawsze obecny jek stlamszonej skaly... Dwa z trzech poziomych tuneli ciagnely sie na nieznana dlugosc. Humph ich nie zbadal. Harry "znal" droge prowadzaca do domu i rowniez co nieco wiedzial o drodze prowadzacej w dol... w niewiadomym kierunku. Trzeci poziomy tunel prowadzil prosto do skarbca, do masywnych stalowych drzwi zamontowanych przez zmarlego Amerykanina jakies czterdziesci lat temu. Ale Harry nie musial marnowac czasu, by isc tunelem. Mogl "przejsc" od razu do wewnetrznych drzwi. Pomyslal, czy by nie skontaktowac sie ponownie z Humphem, by sprawdzic wspolrzedne, ale po chwili zmienil zamiar. Nie stad. W takim miejscu nie chcial burzyc tafli psychicznego eteru. I tak Nekroskop musial zdac sie na wlasne sily. Po prostu. Przeszedl drzwiami Mobiusa przez zewnetrzne drzwi i zobaczyl, ze jest dokladnie tak, jak opisal mu to Humph: w scianie tkwila wysoka na metr osiemdziesiat okragla zatyczka na zawiasach z blyszczacej stali. Sama sciana byla wykonana z porowatej, oksydowanej stali, ktorej niewidoczne krawedzie gleboko wgryzaly sie w kamienna sciane, podloge i sklepienie. Wielkie kolo sluzace do otwarcia niewidzialnych bolcow sejfu bylo polaczone z zamkiem cyfrowym. Mozna bylo przejsc przez te drzwi, wylacznie jesli mialo sie szyfr, albo tez luk elektryczny z niewyczerpalna iloscia energii, lub kilka dobrze umiejscowionych czolgowych pociskow kumulacyjnych. I tylko tyle. Nie bylo innego sposobu... ...Z wyjatkiem jednego. Harry go znal. Kazdy, kto by go widzial, przysiaglby, ze zniknal... i pojawil sie ponownie w calkowitej ciemnosci po drugiej stronie drzwi. Wciagnal ustale powietrze w pluca, poswiecil latarka, zrobil dwa kroki ku wewnetrznym drzwiom, a nastepnie trzeci ku kolejnym, zupelnie niewidocznym drzwiom, ktore otworzyl na nieprzenikalnym metalu... do skarbca Francezcich, bajecznego skarbu stulecia, lapczywego "czarnego serca" Le Manse Madonie. I puscil pierwszy cienki snop swiatla z kieszonkowej latarki, omiatajac nim pomieszczenie czy tez raczej jaskinie -jaskinie skarbow - za niedajacymi sie sforsowac drzwiami Humpha... ...Nekroskop spodziewal sie, ze bedzie dobrze, ale to, czego sie spodziewal, mialo sie nijak do rzeczywistosci. Bogactwo? Pieniadze? Nielegalne zyski z dziesieciu, dwudziestu, niech tam, trzydziestu lat organizacji przestepczych, ktorym doradzali i opiekowali sie Francezci? Coz, w takim razie strasznie duzo popelniano przestepstw! Ale tam w dole - w samym zakazanym miejscu, ktory podobnie jak to byl zamknietym lochem - Harry juz wiedzial, ze jest tam cos wiecej, niz sie spodziewal. O wiele wiecej. To, ze czastka tej niewyobrazalnej, ktos by powiedzial obrzydliwej, fortuny zostala zebrana ostatnio, bylo oczywiste. Po pierwsze byly tego miliony, jesli nie miliardy w wysokich banknotach w prawie kazdej wspolczesnej walucie, ktore to pieniadze na pewno pochodzily z przestepstwa, bo co musieliby robic Francezci, by legalnie zarobic takie pieniadze? A jesli byly zarobione legalnie, to czemu byly tu ukryte? Ale to byly tylko pieniadze, w zadnym wypadku skarb. Skarb stanowilo co innego. Niektore z przedmiotow byly stare jak swiat. Na poczatku dziesiatego wieku srodziemnomorscy piraci z Genui i Pizy rabowali saracenskie szlaki wodne. Pozniej sami krzyzowcy byli atakowani, kiedy wracali na zachod wyladowanymi po brzegi okretami z lupem pochodzacym ze zdobytych miast, czesc ich lupow byla w tej sali. Figurki z cennego marmuru i zlota, samorodki tego cennego metalu, skarby z kazdej epoki srodziemnomorskiej historii. Ale byly tez nowsze skarby. Latarka Harry'ego oswietlila skrzynie z namalowana na nich swastyka, niektore z nich byly jeszcze zamkniete! A te, ktore byly otwarte: Harry znal wojenna opowiesc o tym jak sily Rommla przycisniete w Tunezji w maju 1943 roku przerzucily olbrzymie ilosci kosztownosci i zlota na Korsyke, w nadziei, ze pomoze to w odwroceniu szal wojny na strone Niemcow. Skarb byl w postaci zlota, kosci sloniowej, dziel sztuki i bizuterii, ktore akumulowano w Tunezji, Libii i polnocnym Egipcie. Ale nawet jesli kiedykolwiek dotarly na Korsyke, to nigdy nie zasilily wojennej kasy. Nekroskop wiedzial teraz, ze tak sie nie stalo, bo wszystko to dostalo sie do tej jaskini! Ale latarka nie dawala wystarczajacego swiatla, bardzo malo mogl zobaczyc. Harry'emu zaschlo w ustach. Rece mu sie trzesly, a na brwiach poczul krople potu wywolane goraczka. Nawet Nekroskop mogl zachorowac. Opanowala go bowiem zachlannosc - jak niedajaca sie ukoic, nieslychana zadza samych Wampyrow - goraczka zlota! Byl tu sam otoczony bajkowa fortuna! Przez chwile tez to poczul - tak jak oni czuli swa wladze, sile, pazernosc. Byla to bardzo zakazna choroba. Nastepnie omiatajac metalowe polki, skrzynie i nagie sciany cienkim snopem swiatla latarki, Harry zobaczyl to, czego mu bylo trzeba: przewody elektryczne zwisajace z sufitu, ktore prowadzily do wlacznikow pradu na scianach na panelu zamontowanym pomiedzy polkami. To przywrocilo mu zmysly, zapanowal nad emocjami owladnietymi zachlannoscia. I tak dowiedzial sie o udziale Francezcich w swiecie wspolczesnym, a jednoczesnie byl swiadomy, ze odnalazl Ferenczych wraz z cala ich starozytna groza. Wiedzial, ze historyczne skarby zgromadzone tutaj zebral ojciec dwoch braci -kimkolwiek by nie byl - a przed nim przez jego przodkow az do Angela Ferencziniego, syna krwi Waldemara Ferrenziga i Constanzy de Petralia. A ilu bylo tych przodkow... trudno bylo to Harry'emu obliczyc. Ale z pewnoscia to opetancze gniazdo srok istnialo tu nie za zycia jednego czlowieka, ale calych pokolen. Pokolen wampirow! I wiedzial to - dla Nekroskopa bylo to jasne jak slonce -ale tylko przez ulamek sekundy. Wiedza ta zapadla sie w skarbiec B.J. i znikla. Marszczac brwi do swoich mysli, Harry wlaczyl swiatlo. Po raz pierwszy w jasnym swietle zobaczyl prawdziwe rozmiary tego wszystkiego... i od razu zostal dostrzezony! W wiezy zajmowanej przez ochrone straznik wygladal przez na wpol otwarte okno i patrzyl na wyzyne Madonie, widzac helikopter przeczesujacy grupy skal i wzniecajacy kleby kurzu na samej krawedzi kanionu. Nastepnie wyczuwajac, ze ekran na konsoli ozyl i zaczal swiecic, zamrugal zmeczonymi powiekami i odwrocil sie, by zobaczyc, co sie stalo. Kiedy tylko to zobaczyl, na sekunde zamarl z przerazenia. To byl skarbiec - system swietlny pomieszczenia mogl byc wlaczony wylacznie od wewnatrz. Zostal wlaczony, inaczej ekran pozostalby czarny. Ale to nic - pewnie to ktorys z braci, na pewno jeden z nich, poniewaz nikomu innemu nie wolno bylo wchodzic do skarbca, nigdy, pod zadnym pozorem. Tylko ze... obaj bracia stali na zadaszonym wjezdzie, oczekujac na raport o wybuchach! Cien, meska postac ubrana na czarno pojawila sie na ekranie, zatrzymala sie przy polkach, wybrala niewielka torbe i wysypala nieco z jej zawartosci. Zloto zamigotalo na srebrno w monochromatycznym oku kamery, kiedy monety posypaly sie na ziemie. Intruz byl szczerze zaskoczony, podniosl garsc ciezkich monet i stojac w bezruchu, przesypal je przez palce. Wybuchy niewiadomego pochodzenia... obydwaj Francezci stojacy na widoku w letnia noc... skarbiec... intruz! Wszystko to nie miescilo sie skolowanemu straznikowi w glowie. Szczeka mu opadla, zamknal ja z klapnieciem, by wysyczec - cholera! - nastepnie usmiechnal sie szeroko, kiedy czerwone pulsujace swiatelko na konsolecie poinformowalo go, ze kamery zostaly wlaczone wraz ze swiatlami. Ktokolwiek byl tam na dole, to bedzie mial zdjecie! Tak czy inaczej byl juz trupem. Straznik otworzyl przesuwane okno na cala szerokosc i krzyknal do Francezcich: - Intruz! W skarbcu! Zlodziej! W pierwszej chwili nie uslyszeli go, albo moze nie zrozumieli, nie dotarlo do nich. Do kogo by dotarlo w takich okolicznosciach? Po czym zrozumieli. -Co? - zawolal Anthony Francezci i spojrzeli po sobie z Franceskiem z dziwnymi minami, po czym zaczeli isc, potem biec do frontowych drzwi Le Manse. - Co ty mowisz? W skarbcu? W ktorym skarbcu? -Jest na ekranie! - Glos sie straznikowi zmienil z emocji. - Jest w skarbcu! Bracia wiedzieli, co to oznacza. Oczywiscie, ze tak. To byl jeden z nich, musial byc jeden z nich. Wybuch bomby mial wszystkich odciagnac. Zdrada! Ale to bylo nie do pomyslenia, bylo niemozliwe. Jak komukolwiek moglo nawet to przejsc przez glowe, ze ujdzie mu to na sucho? -Brac bron! - zawolal Francesco, a jego glos zadudnil w ciemnosci. Zdarl z twarzy ciemne okulary i mozna bylo zobaczyc szkarlatne slepia. - Wszyscy pod bron. Do murow. Jak zobaczycie jakiegos obcego, bierzcie go zywcem, a jesli nie mozecie, to zastrzelcie jak psa! Jak wchodzi albo wychodzi z domu. Wskazujac na straznika w oknie wiezy: - Ty, co z kamerami? - Sa wlaczone, sir -odkrzyknal straznik. Ale Francezci byli juz w tym momencie w domu i juz ich nie widzial... Nekroskop nie zauwazyl kamer w suficie. Od czasu wlaczenia swiatel nie widzial niczego z wyjatkiem bezmiaru skarbow. I nawet wtedy jego umysl nie byl w stanie tego pojac, poza faktem, ze bylo ich mnostwo i wszystkie pochodzily z przestepstw. Od stert (doslownie stert) "zaginionych Starych Mistrzow", z ktorych wybrano kilka w kapiacych od zlota ramach i powieszono na skalnej scianie, do monet dawno zapomnianych krolestw; od ksiag i iluminowanych manuskryptow do pieknie wykonanych bizantyjskich klejnotow; od pirackiego zlota do wspolczesnych papierowych pieniedzy lezacych w grubych na palec plikach. Harry wedrowal wzrokiem po calej jaskini i zatracal sie w tym wszystkim. Bylo o wiele lepiej, niz przewidywal Darcy Clarke, poniewaz sam nie wiedzial. Ale Nekroskop wiedzial, i wiedzial rowniez, co musi zrobic. W skarbcu dzialala jak wszedzie wentylacja, slyszal slaby warkot wiatrakow i czul lekki prad suchego powietrza. Kiedy przyjrzal sie blizej, to zobaczyl, ze na pewno za polkami znajduja sie dukty wentylacyjne. Bez watpienia system byl czescia systemu klimatyzacyjnego calego domu. Harry usmiechnal sie posepnie (jakby byl to pierwszy usmiech od bardzo dawna) i pomyslal: A wlasciwie czemu nie odplacic pieknym za nadobne? To za Humpha. Cos mu w koncu jest winien. Wyjal dwa zbiorniki z gazem lzawiacym z pojemnikow u pasa i polozyl je na polce obok otworow wentylacyjnych... ...Ale najpierw zatroszczmy sie o siebie. Rozpial gore kombinezonu i zaczal upychac do srodka pliki marek niemieckich, funtow i dolarow. Wypelnil cala kurtke. az banknoty zaczely ja wypychac obscenicznie, co grozilo zepsuciem zamkow. Nastepnie wzial dwa male, nieznosnie ciezkie, bankowe mieszki i zawiesil je na zaczepach przy pasie. Tylko tyle mogl zabrac - bedzie musialo wystarczyc. Wyrwal zawleczki z granatow gazowych, wycofal sie po cementowej podlodze i odwrocil. Po chwili dal sie slyszec grozny syk goracego gazu wydostajacego sie pod cisnieniem ze srodka. Harry wywolal drzwi i przytrzymal je. Z pasa odpial dwa granaty, odbezpieczyl je i cisnal miedzy polki. Oznaczalo to zniszczenie bezcennych skarbow, ale co z tego? Francezci nie skorzystaja z tego ani nie pozwola nikomu tego zobaczyc czy tez nawet przyznac, ze tu cos bylo! Bylo tu, bo nalezalo do nich, liczyl sie sam fakt posiadania. Przeszedl przez drzwi rozciagajac Kontinuum pomiedzy drzwiami Humpha i drugimi ze sluza. Szybko wdusil przypadkowe przyciski, az zaswiecilo sie czerwone swiatlo... Oczywiscie system alarmowy. Nastepnie uslyszal glosne lup! lup! z wnetrza skarbca i poczul, jak skala zachybotala mu sie pod stopami. Kolejny skok przeniosl go na zewnetrzny pasaz po drugiej stronie pierwszych drzwi, gdzie znow ponaciskal co popadnie... i ponownie czerwone swiatlo alarmu... I wtedy wlasnie uslyszal krzyki i zobaczyl swiatla poteznych latarek rozpraszajace mrok korytarza. Zrobilo sie jasno jak w dzien. Ale czemu trudzil sie, by wlaczyc alarm -najwyrazniej zacieral slady, by chronic przed postronnymi swoj talent. W ten sposob stalo sie oczywiste, ze ktos fizycznie wdarl sie do skarbca. Ale juz zupelnie inna kwestia pozostawalo, czy rzeczony czlowiek byl rzeczywiscie czarnoksieznikiem! Ale by chronic swoj talent, musial szybko zmykac, bo za chwile zza zakretu wylonia sie ludzie z lampami. A poza tym chcial cos tu jeszcze sprawdzic. Nie wiedzial czemu, ale... ...Byl calkowicie pewien, ze musi cos tu jeszcze sprawdzic... 4. Potwor z czelusci - Wspinaczka -Przyklad Harry wrocil do hotelu. Zrzucil niewielkie, lecz bardzo ciezkie mieszki i porozpinal wszystkie zamki, i powytrzasal wszystkie pliki pieniedzy na ziemie. Nastepnie pedzac jak szalony, powrocil na miejsce.Do Le Manse. Minelo zaledwie jakies dziesiec sekund. Bracia Francezci stali przed zewnetrznymi drzwiami do skarbca, gdzie Tony sprawnie wprowadzil kombinacje do rozetek, wylaczajac alarm. A Francesco juz pytal: - Po jaka cholere z powrotem zamknal to kurestwo? I jak on - jak mogl - minac nas po drodze? Albo tez... wciaz tu jest, wsrod nas? - Rozejrzal sie po pomieszczeniu na niewielka grupe niewolnikow zebranych w tunelu. Gapili sie z przerazeniem na jego zmarszczona twarz, znamionujaca gwarantowana smierc w meczarniach, wypisana az za jasno w szkarlatnych, gorejacych slepiach i w rozszerzonych nozdrzach. Tony otworzyl drugie drzwi, zrobil krok w kierunku sluzy... zatrzymal sie, uniosl glowe i weszyl w powietrzu. Z rozwartymi nozdrzami wciagal z niedowierzaniem powietrze, nastepnie zakrztusil sie i zlapal brata za lokiec. Poczuli to w tym samym momencie - gaz! Gaz lzawiacy w systemie wentylacyjnym! Porucznicy i niewolnicy zareagowali od razu. Rzucili sie w glab tunelu, kaszlac i krztuszac sie, zalewajac sie lzami, kiedy powietrze stalo sie bardzo duszace, a zolty gaz pojawil sie w wylotach wentylacyjnych. Ale wystarczylo, ze sie tylko pojawil. Nie wystarczylo to jednak Francezcim. Jeszcze nie. Wampyry maja wieksza kontrole nad swymi cialami. Gaz nie mogl im zrobic krzywdy, jesli go nie wdychali. Oczy ich nie piekly, poniewaz oslonili je przezroczystymi blonami. Same blony mogly sprawic bol, ale wzrok pozostawal nietkniety, przynajmniej na jakis czas. Francesco wprowadzil druga kombinacje, kiedy jego ludzie opuscili tunel, zataczajac sie w oparach cuchnacego dymu, wpadajac na siebie, a ich latarki na oslep blyskaly w gesto-zoltym powietrzu. Przekrecil rozete w jedna potem w druga strone i w koncu po otwarciu drzwi zobaczyl inferno! Od goracego metalu zapalily sie banknoty i juta, polki walaly sie wszedzie w poskrecanym chaosie, dziela sztuki lezaly poczerniale w oparach gestego czarnego dymu. Przewody elektryczne stopily sie i iskrzyly teraz, kapiac dookola rozgrzanym plastikiem. Plomienie lizaly tylna sciane i piely sie do sufitu, emitujac czarny, smolisty dym i wykrecajacy trzewia odor zniszczenia, kiedy bezcenne obrazy olejne poddaly sie zarowi. Sciana zaru wypelzala ze skarbca! Byly gasnice, ale wiele z nich uleglo zniszczeniu i teraz zwisaly z uchwytow na scianie. Naprawde dlugo to trwalo zanim Francezci odnalezli dwie sprawne gasnice, a jeszcze dluzej zajelo im opanowanie mniej wiecej calej sytuacji w skarbcu. I oczywiscie musieli to robic sami w bolesnie raniacej zoltej mgle, przez lzy, krew i furie w wampirzych slepiach... poniewaz ich niewolnicy byli w koncu tylko ludzmi... Harry wynurzyl sie z Kontinuum, kierujac sie podanymi przez Humpha wspolrzednymi, gleboko pod ziemia - gdzie niefrasobliwe spacery Amerykanina zostaly zauwazone ponad czterdziesci lat temu, w wyniku ktorych zostal odstawiony do swych pracodawcow - przeszedl przez szeroka kamienna klatke schodowa, ktora wiodla w gore do styku tuneli, a w dol... no wlasnie. Bylo to tajemne miejsce, ktorego nikomu nie wolno bylo ogladac. I wlasnie dlatego Nekroskop musial je zobaczyc. To bylo szalenie deprymujace. Powtarzal sobie, ze zaspokaja swoja wrodzona ciekawosc, lecz w istocie byl posluszny posthipnotycznemu poleceniu B.J., by odnalezc Wampyry. Och, oficjalnie dawala mu nieco swobody, ale znal jej zamysl i stal sie on rowniez jego zamyslem. I tak byl to jego cel, bez wzgledu na okolicznosci, ale jednoczesnie polecono mu przechowywac pozyskane informacje i zapomniec o nich, umiescic w prozni, az B.J. lub Radu wydobeda je znow z niebytu. Dlatego wciaz tu byl, badajac obecnosc zyjacej potwornosci, potezna i ezoteryczna galaz najohydniejszej dynastii, ktora zarazila ludzkosc swym zlem - Ferenczych. A na tym poziomie dzialal bez swiadomej mysli w oczekiwaniu na wynik. Lecz z pewnoscia dbajac o swe bezpieczenstwo. Byl zniewolony, lecz wciaz byl Harrym Keoghiem... Tu, na dol nie dotarlo jeszcze skazone powietrze. W najdalszych zakamarkach Le Manse Madonie, dzialanie klimatyzacji bylo znacznie spowolnione, a cyrkulacja powietrza byla co najmniej niewielka. Ale w gorze... Harry slyszal miotane przeklenstwa i krzyki ludzi starajacych sie zaczerpnac swiezego powietrza. Ale nie bedzie im to dane dopoty, dopoki nie wyjda z budynku, na zewnatrz. I to dobrze, bo tym samym nie zejda tu, na dol. Z drugiej strony Harry takze znal swoje granice. Byl pewien, ze ten gaz lzawiacy wkrotce znajdzie droge powrotna do niego samego. I dlatego wlasnie czas byl bardzo wazny. Zszedl na dol po spiralnych schodach przez czeste zakrety i stanal przed drzwiami zlozonymi ze stalowych pretow osadzonych w rownoleglych sztabach. Znak ostrzegawczy: otwarta grozba pod postacia mrugajacego czerwonego swiatla ostrzegajacego, ze prety sa pod napieciem. Za drzwiami podloga byla calkiem prosta, lecz nieco wyboista, co wskazywalo na naturalne pofaldowanie skalne - to miejsce bylo najglebsza jaskinia, najnizszym poziomem podziemi pod Le Manse Madonie. W sporej odleglosci od Harry'ego po jego stronie drzwi znajdowaly sie dwa przelaczniki w gumowej izolacji osadzone w panelu sterowniczym przynitowanym do sciany. Jeden z nich byl oznaczony blyskawica, na drugim widnialy poziome kreski. Nic prostszego. Harry opuscil oba wylaczniki na dol, po czym mechanizm zamruczal i prety rozsunely sie po przytrzymujacych je sztabach. Drzwi byly odlaczone od pradu i staly otworem. Oczywiscie Nekroskop mogl po prostu przejsc na druga strone do jaskini drzwiami Mobiusa, ale zainteresowal go sam mechanizm; najwyrazniej technologia na tym poziomie byla starsza niz drzwi Humpha. Poza tym te drzwi nie mialy powstrzymac wchodzacego... i Harry az stanal na te mysl w miejscu, wchodzac przez prog do ledwo oswietlonej jaskini ponizej. Na scianie jaskini przymocowano kolejne gniazdo wylacznikow i kiedy Harry wlaczyl je po kolei, wysoko na scianach rozblysly rampy reflektorow, tak ze jaskinia zostala zalana rzesistym swiatlem. Wzrok Harry'ego musial sie przez chwile do tego przyzwyczaic. Wtedy spostrzegl, ze wszystkie reflektory skierowane sa na srodek jaskini, w ktorym stala wielka okragla studnia z cembrowina zrobiona z ociosanych skalnych blokow i polaczonych zaprawa. Nekroskop zobaczyl to wszystko w jednej chwili: studnie, przykrywajaca ja krate pod napieciem, podnosnik z metalowa platforma rzucajacy szubieniczny cien na wlot studni... czy tez jamy? I glebsze cienie o ostrych krawedziach rozpierzchly sie po niewidocznych katach jaskini. Ale niewatpliwie w centrum uwagi znajdowala sie studnia z cembrowina. I byc moze jednak studnia jest lepszym okresleniem na te budowle, bo Harry widzial mgle unoszaca sie z jej gardzieli, rozplywajaca sie w powietrzu przy kontakcie z pokrywa. To, ze wciaz uzywano tego miejsca, ze bylo odwiedzane, bylo jasne. Drzwi, reflektory, podnosnik, prad... wszystko to bylo bardzo tajemnicze. Do czego to sluzy? W jednej chwili obok pytania zadanego przez Nekroskopa pojawilo sie ostrzezenie. Za pozno. Wrodzona ciekawosc Harry'ego zawiodla go, jego mentalna garda opadla i kazda jego mysl stala sie slyszalna dla zmarlych. I Le Manse Madonie, a szczegolnie "jama" uslyszala je glosno i wyraznie. Mogli sie nie odzywac, ale jego pytanie "Do czego to sluzy?" podburzylo, a nawet wzburzylo obecnych, pobudzajac ich do wzmozonej aktywnosci. To tak, jakby pokazywac dawno juz wyleczonym ofiarom tortur urzadzenia do zadawania mak. Tylko ze tu bylo o wiele gorzej, poniewaz te ofiary nosily wciaz krwawiace rany. A w jakim celu wykorzystywano owa jame? Obecni stanowili jej czesc, podobnie jak stanowili czesc skladowa stwora z czelusci! I o ile on nie zachowywal sie jak szaleniec, o tyle pozostali byli doprowadzeni na skraj obledu, poniewaz pamietali, czym byli, a w co zostali zmienieni. Nekroskopowi opadla szczeka i krotkie wloski stanely na karku, wyczul bowiem w ulamku sekundy nadchodzacy jazgot. Ale tym razem - co bylo dziwnie niewytlumaczalne - byl na to przygotowany. W przedziwny sposob znal tych ludzi... slyszal juz ich martwe glosy wczesniej, ale zapomnial je, poniewaz stanowili czastke tego, co polecono mu zapomniec. Jednak teraz ponownie dzialal w poprzednim "trybie", tak ze na razie jego podswiadoma pamiec znow byla nienaruszona. I tak: - To on! (Cienki, zastraszony glosik.) - Juz tu byyylrrr! (Ten warczacy.) - Wrocil! Wrocil! Wrocil! (Glos z echem.) - Nie posluchal! Nie uciekl! (Dziewczyna w bolach, bol wciaz jest swiezy w bezcielesnym umysle.) - On jest rownie szalony jak my, har, har aaargh! (Calkowicie oszalaly, ktorego smiech brzmial jak odglosy wystrzalow, a teraz przypominal odglosy rozdzieranej duszy.) Ale wszyscy oni bombardowali umysl Harry'ego jednoczesnie i mial problemy z ich rozroznieniem. Nacierali niemal z fizycznym impetem, wystrzeliwujac slowa wscieklosci, emocji i przerazenia. I jemu zaczal sie udzielac ten nastroj. -Jestescie umarlymi. - Nekroskop uslyszal, jak wyrwalo mu sie na glos. - Ale gdzie jestescie? Jak to sie stalo? - Znow to pytanie. I odpowiedz: - Tutaj! - wszyscy zawolali jednym glosem. - W jamie! I pojawil sie kolejny glos - jak chuch piekiel, jak skrzek jakiejs olbrzymiej, ohydnej ropuchy - po ktorym wszystkie inne zamilkly: - WE MNIE!... Lacznosc z grupa odbywala sie za posrednictwem talentu Harry'ego, byl Nekroskopem i rozmawial ze zmarlymi. Ale to ostatnie zdanie bylo inne. To byla telepatia, co Harry rozpoznal w jednej chwili. Ale jak to mozliwe, skoro zrodlo bylo to samo? Ale martwi mieli rowniez na to odpowiedz: - Jestesmy czescia Niego - odezwala sie przerazona dziewczyna, chyba jednak nie tak przerazona, tylko po prostu silniejsza, bardziej zdecydowana od innych. - Francezci... -CISZA MA BYC! -...nakarmili go nami! - dokonczyla szeptem. On... Niego... Cos w jamie. Cos, co oddychalo powietrzem, wytwarzalo opar unoszacy sie z obecnie przerazliwej czelusci. Ale... cos zywego? Naturalnie, a jednak kiedy Harry przemowil do nich swoim sposobem, to on mu odpowiedzial. -SA UMARLI! - potwor odpowiedzial od razu, a jego potezny mentalny glos rozdzwieczal w umysle Harry'ego. - LECZ ICH UMYSLY ZYJA DALEJ WE MNIE... A poniewaz telepatia i jezyk umarlych czesto zawieraja wiecej tresci niz te wypowiedziane, Harry zobaczyl, jak to jest, lub tak mu sie wydawalo: Bracia Francezci -Wampyry, ostatni przedstawiciele obmierzlej dynastii Ferenczych - wyhodowali cos w jamie, podobnie jak Julian Bodescu wyhodowal Innego w piwnicach Harkley House w Devon w Anglii. Ale o ile bestia Bodescu byla bezmozga potwornoscia wzrosla z jego wlasnego wampirzego ciala, stworzeniem o minimalnej inteligencji, o tyle twor Ferenczych byl wysoce inteligentny! Pobieral wiedze z umyslow tych, ktorych pochlonal. Byl poteznym telepata, teraz byl w umysle Harry'ego, wysysajac jego wiedze. Czul to wyraznie - jego goraczkowo bladzace palce - dlatego zatrzasnal wejscie do swych mysli, by nie dopuscic do tej penetracji! Mogl sie dowiedziec zbyt wiele! Nekroskop przelamal napor i stal teraz z potworem z jamy twarza w twarz, silujac sie z nim. Harry poczul niezwykle wampirze macki starajace sie pochwycic zewnetrzne obszary jego tozsamosci. Ale telepatia i rozmowa ze zmarlymi to dwie rozne sprawy i o ile stwor ze studni slyszal Harry'ego i swoj polaczony wieloglos - i o ile potrafil stlamsic pozarte przez niego istoty albo je uciszyc - o tyle byl zdolny jedynie do czczych pogrozek. Poniewaz nie mozna skrzywdzic umarlego. I dziewczyna, ta, ktorej bol byl wciaz zywy, zdaje sie, ze w koncu zdala sobie z tego sprawe i zaczela mowic do Harry'ego, blagajac go: - Uciekaj! Och, uciekaj! Jestes cieply i zywy... nie chcesz stac sie tym, czym my jestesmy - zimnym i martwym. Wiec uciekaj! -Ale musze wiedziec - powiedzial jej Harry, rejestrujac pierwsza cuchnaca smuge gazu - czym... czym on jest? - Jest ich wyrocznia, ich krysztalowa kula, wrozem. Jest ich narzedziem, nakierowuja go, ustawiaja, a on zdobywa dla nich wiedze. Nawet z drugiego konca swiata! Jest ich wyrocznia! I jeszcze wiele, wiele wiecej, on... - BYLEM ICH OJCEM! - potezny glos powrocil, przelamujac sie przez zapory Harry'ego. Ale teraz slychac w nim bylo szloch, wszechogarniajacy smutek i poczucie krzywdy, utraty istnienia czy tez kontroli nad istnieniem. - BYLEM ANGELEM FERRENZIGIEM, FERENCZINIM, FRANCEZCIM. BYLEM MISTRZEM METAMORFIZMU, AZ METAMORFIZM ZAPANOWAL NADE MNA! I znow znaczylo to wiecej, niz zostalo wypowiedziane. O wiele wiecej: Skora Nekroskopowi scierpla, kiedy przed oczyma pojawil mu sie przejmujacy groza porod... blizniakow, z ktorych jeden byl potworem juz po urodzeniu i zostal od razu zabity. Drugi nazywal sie Angelo, byl synem krwi Waldemara i wydawal sie normalny... Po tysiacu lat wampirzego zycia jego metamorfizm oszalal, zmienil sie w chorobe, zmieniajac go do takiej postaci, w jakiej znajdowal sie obecnie. Jesli wczesniej Harry zastanawial sie, ile minelo pokolen Francezcich, to teraz wszystkie watpliwosci rozwialy sie. Odpowiedz brzmiala: jedno. Blizniacy Angela Ferencziniego zostali zrodzeni, kiedy jego czas dobiegal konca... jako czlowieka! Poniewaz kiedy choroba wziela go we wladanie, zapragnal przedluzenia swego ohydnego istnienia i siegniecia w przyszlosc. Lub tez... byc moze mial nadzieje na wiele wiecej i dlatego tkwil tu teraz uwieziony i nie mogl sie poruszac. Harry posiadal wiele dowodow na wystepnosc Wampyrow; wiedzial, ze jesli jest jakikolwiek sposob na kontynuowanie zycia jako "pelny czlowiek", to stworzenie to go odkryje -a moze wlasnie odkryl - byc moze pod postacia synow, ale spostrzegli to i go tu uwiezili. Jak dlugo wiec tu przebywal? Dwiescie, trzysta, czterysta lat? I przez caly ten czas jego synowie mieszkali w Le Manse Madonie, czasami jako jedna osoba, a czasami jako bracia. Nic dziwnego, ze w tym rodzie pelno bylo blizniakow, bo to wciaz byly te same blizniaki! Mieszkali tu jakis czas, az jeden z nich musial "umrzec" i przeprowadzic sie gdzies indziej, nastepnie wszystko powtarzalo sie od nowa i cudownie odmlodzeni pojawiali sie jako synowie zmarlego i znow bracia. I zawsze przynajmniej jeden byl "straznikiem" tego miejsca. Ale ich ojcem byl brat Faethora Ferenczyego czy tez przybrany brat z innej matki, Constanzy de Petralia. Czy Angelo nie wiedzial o rodzenstwie w innym czasie i miejscu? A co z dawno zmarlym Faethorem? Czy on wiedzial o istnieniu Angela? Nigdy nie wspomnial Harry'emu o jego istnieniu. Ale przeciez Faethor byl samotnikiem; nie interesowalo go wiele poza wojna o gorskie tereny i nienawiscia do swego zrodzonego z jaja syna, Tibora Wolocha. A moze ci dwaj wiedzieli o sobie, ale po prostu trzymali sie od siebie z dala? A poza tym co moglby Faethor zyskac, opowiadajac o Angelu ktorego nigdy nie spotkal? A jesli opowiedzialby o nim, to czy powiedzialby prawde? Poniewaz nie ma wiekszych klamcow niz wampiry - sa nie tylko ojcami potworow, ale rowniez lgarstw! Harry poddal sie - w historii Wampyrow bylo wystarczajaco duzo niejasnosci, co Nekroskop odkryl juz dawno... Ale mimo to, pomimo tych niesamowitych wizji i obecnosci tego czegos w studni, co nie miescilo sie zupelnie w glowie, Harry nie dowiedzial sie jeszcze najgorszego. I pod pierwszymi slabymi smugami zoltej mgly oparl sie o cembrowine studni, uwazajac, by nie dotknac plataniny przewodow, i ignorujac pieczenie w oczach, spojrzal prosto w paszcze paskudnego szybu. W dole cos oddalo spojrzenie, wpatrujac sie w niego gorejacymi slepiami barwy roztopionej siarki, przyciagajac go i mamiac... -Wynos sie stad! - nakazywal chor umyslow Nekroskopowi, ktory zatoczyl sie od widoku tego czegos - wizji, ktora nieomal przyprawila go o szalenstwo. Ale: - MA SIE WYNOSIC? - Angelo Ferenczy byl teraz spokojniejszy, lecz jego glos ociekal sarkazmem. - Z LE MANSE MADONIE? CZY NIE ROZUMIECIE? PRZYSZEDL TU Z WLASNEJ WOLI - NIEZAPROSZONY. JEST TYLKO JEDNO WYJSCIE, KTORE BEDZIE ZAMKNIETE, JESTEM TEGO PEWIEN! I W KONCU... ACH, MILO BEDZIE ZNOW Z NIM POROZMAWIAC, NASTEPNYM RAZEM, ALE W DUZO BARDZIEJ INTYMNEJ ATMOSFERZE! O CHA, CHA, CHA, CHAAAA! Zawroty glowy, nudnosci, to samo mentalne pomieszanie, ktore ubezwlasnowolnily Harry'ego poprzednio na drodze ponizej Le Manse Madonie zeszlego popoludnia, znow go dopadly! Ale tym razem wiedzial, co to jest. Mentalna sila stwora w cuchnacej studni -Angela Ferenczyego, albo tego w co sie zmienil - byla niezwykla. Nekroskop myslal teraz wylacznie o wlasnym bezpieczenstwie. I wiedzial, ze grupa umyslow, ktore pozarl, miala racje - powinien uciekac, wyjsc stad jak najszybciej. Harry zatoczyl sie w tyl w oparach gestniejacego zoltego dymu i wywolal drzwi Mobiusa. Wymagalo to niezwyklego wysilku... gaz dostawal sie do oczu i pluc, chor umyslow wrzeszczal na niego, mowiac mu, by uciekal, uciekal, uciekal, a starozytny, paskudnie zmutowany Ferenczy przedzieral sie przez wszystkie mentalne bariery Nekroskopa jak przez papier. Dopadla go panika. Zdezorientowany Harry zobaczyl pol tuzina wspolrzednych w swym umysle okreslajacych rozne miejsca ucieczki. Jego stare mieszkanie w Hartlepool, a moze lepiej na cmentarz w Hartlepool, bo mieszkanie bylo juz prawdopodobnie zajete... albo (najrozsadniej) do pokoju hotelu w Paterno... albo do jego pracowni, ogrodu, albo sypialni domu w Bonnyrig... Tylko ze nie mogl skorzystac z tego ostatniego miejsca, poniewaz B.J. Mirlu rowniez tkwila w jego umysle. Wszystko bylo takie zagmatwane i irytujaco pokrecone! Obrazy w umysle Nekroskopa pojawialy sie automatycznie, instynktownie, bez zbednego komentarza i nie ujawnialy zadnych tajemnic. Ale dziewczyna... umysl martwej dziewczyny nie zapomnial jeszcze przedsmiertnych meczarni i skupil sie na jednym zaslyszanym nazwisku, i wykorzystal je. -Bonnie Jean! - zawolala. - B.J. Mirlu cie przyslala! -MIRLU? NIEWOLNICA RADU LYKANA? TEN TU JEST... NALEZY DO RADU? -Obmierzlym mozgiem zawladnela nagle paralizujaca groza! Momentalnie wycofal swe mentalne macki, rozluznil uchwyt na umyslowosci Harry'ego, cofnal sie, jakby dotknal rozgrzanej do czerwonosci blachy. I w pewnym stopniu Angelo mial racje: Harry nalezal do Radu. -Idz! - krzyknela dziewczyna. - Pospiesz sie! Mnie nie mozesz pomoc. Nikt nie moze. Idz juz wiec, poki mozesz. I powiedz B.J., powiedz jej... Ale Harry nie dowiedzial sie juz, co ma przekazac Bonnie Jean, poniewaz w tej wlasnie chwili Angelo stlamsil cala swa mentalna moca glosy dobiegajace z jego wnetrza, po czym w psychicznym eterze zapadla glucha cisza. Ale wtedy... Nekroskop byl w jeszcze w wiekszej pustce - w Kontinuum Mobiusa, gdzie krecil sie przez, jak sie zdawalo, dluzszy czas, zanim odpowiednie wspolrzedne wylonily sie z mentalnego wiru w jego umysle i uciekl w kierunku...Do pokoju hotelowego w Paterno... Harry przebudzil sie z momentalnie zapomnianego koszmaru z okropnym bolem glowy caly spocony, drzacy i z nudnosciami. Ale zwalczyl to i lezal tak bez ruchu, rozgladajac sie wokol w swietle lampki przy lozku. Tak, jest w hotelu. W swoim pokoju w hotelu Adrano. W Paterno na Sycylii. I wszystko nagle wrocilo - nie, nie wszystko. Le Manse Madonie, skarbiec, gaz lzawiacy i - pieniadze! Kiedy sobie przypomnial, zeskoczyl momentalnie z lozka, bo jego umysl i cialo zareagowalo bardzo gwaltownie na ten bodziec. Cale ubranie cuchnelo gazem. Boze, nic dziwnego, ze mu niedobrze! Nawdychal sie gazu, ktorym chcial ich zatruc! Ale pieniadze... czy to prawda? Nic nie wygladalo prawdziwie. Czul sie jakby po przebudzeniu z pokawalkowanego snu, jakby cos mu umknelo. Co wiec sie zmienilo? Od samego poczatku nie czul sie dobrze po przyjezdzie do tego pojebanego miejsca! Ale w koncu otworzyl drzwi balkonowe, po czym otworzyl drzwi szafy... To nie byl sen i niczego nie brakowalo. Przynajmniej nie brakowalo jego lupu. Jeden z workow przechylil sie na bok, a z brzegu wysypaly sie zlote monety i potoczyly po lakierowanym parkiecie w roznych kierunkach. Ich karbowane brzegi zaterkotaly po heblowanej sosnie; opadaly ciezko na bok po uderzeniu o brzeg dywanu. A w garderobie, w ktorej oproznil kieszenie kurtki, lezaly cale stosy banknotow o duzych nominalach. Cala walizka. Funty, marki niemieckie, dolary - po piecdziesiat, po sto. I jeszcze krugerrandy i inne monety: dwa mieszki wazace przynajmniej po dwadziescia piec kilo kazdy, piecdziesiat kilo czystego zlota! Cala ta forsa w pokoju hotelowym, w nocy na Sycylii. Harry znow sie spocil. Wczesniej nie byl zlodziejem - teraz juz tak! Ale byli nimi tez Francezci. I do diabla, wiedzial, co robi. I na co bylo to przeznaczone. Ale... ...Musial to stad wywiezc! Tak zrobil. Przeniosl wszystko do domu w Bonnyrig. Nastepnie wrocil do Hotelu Adrano i lezal, przewracajac sie z boku na bok cala noc, nie mogac zasnac. Wraz z nastaniem switu Harry wymeldowal sie z hotelu. Nie mogl sobie pozwolic na zwykle znikniecie, bo na pewno wiazaloby sie to z dochodzeniem. Ale zniknal zaraz po tym, jak sie wymeldowal. Wrocil do domu w Bonnyrig, gdzie teraz przynajmniej mogl ruszyc na serio z poszukiwaniami. W domu - ktory teraz byl dziwnie nieprzyjazny i pusty, jakby stal pusty przynajmniej od tygodnia - Harry ukryl pieniadze i zaczal sie czuc nieco lepiej. A potem, zeby nadrobic zaleglosci, przespal sie... ...Ale tylko przez godzine, az slonce znow wzeszlo, kolejny raz w ciagu godziny. Obudzil go telefon: zmyslowy glos Bonnie Jean po raz kolejny zapytal znajomo: - Czy to moj mezczyzna? No i tak, to byl on. I byl bez dwoch zdan jej. Pelnia ksiezyca, jej zlotawa poswiata pada na... dziwne oczy B.J., ktora przechodzi jeszcze dziwniejsza przemiane... i ciemna sylwetka wilczej glowy pojawia sie na jasnej tarczy ksiezyca. Harry nic nie powiedzial, poniewaz jej slowa nie byly pytaniem, a jedynie mialy go ponownie zniewolic. Wywolac reakcje. Po drugiej stronie sluchawki B.J. zrozumiala to milczenie, usmiechnela sie do siebie i zapytala: - Czy juz uporzadkowales swoje finanse? Mozesz odpowiedziec normalnie, Harry. -No tak - odparl. - Teraz juz jestem ustawiony. - I gotow na wspinaczke w weekend? -Gotow jak nigdy - odparl. -To dobrze! Umowila sie z nim na lunch o 12:00, w malym lokaliku, ktory znala, na przedmiesciach Falkirk, o pol godziny od miejsca, w ktorym beda sie wspinac. Zakonczyla rozmowe, pytajac: - Jak sie tam dostaniesz? -Rowerem - odparl Harry. - Zapowiada sie ladny dzien. Chetnie sie przejade. - Nie bylo to klamstwo - jazda na rowerze dobrze mu zrobi, przynajmniej kawalek. Wyczul zaskoczenie B.J. -Ale to - bo ja wiem - z trzydziesci kilometrow? -Wyjade o 9:30. Mnostwo czasu. -Ja pojade samochodem. Podwiezc cie? - No... chetnie odetchne swiezym powietrzem. W koncu wyczul wzruszenie ramion. -No dobrze, tylko zachowaj troche energii. No, znaczy na wspinaczke... -Och, mam jej az w nadmiarze. -No to swietnie - zasmiala sie. - Zobaczymy sie w poludnie. A pozniej zawsze mozemy wlozyc twoj rower na bagaznik na dachu i pojechac do domu samochodem... moj mezczyzno. Harry poczul sie, jakby caly swiat zaczal mrugac, zostawiajac go na chwile w zupelnych ciemnosciach. Wszystko, co zapamietal, to to, ze ma randke z Bonnie Jean i ze oczywiscie jest niewinna. Ale niewinna czego?... W Le Manse Madonie rozpetalo sie pieklo. To byla koszmarna noc. I czego nie slyszeli ani porucznicy braci, ani zwykli niewolnicy (ich sludzy badz zolnierze), a co sami Ferenczy na razie ignorowali, bo byli zajeci, to dobiegajace ze studni zalosne jeki, ktore trwaly juz od wielu godzin. Rozpoczelo sie ostre sledztwo, cala zaloga domostwa zostala wezwana pojedynczo do prywatnych pokoi Francesca. W rozmowach bracia grozili im, kazali przyznawac sie do rabunku i zniszczen. A jesli oni nie byli bezposrednio odpowiedzialni, to kazali im sie przyznac, ze zostali uwiedzieni przez jakas organizacje i przyczynili sie do tego najscia. Bezskutecznie, ale bracia od samego poczatku wiedzieli, ze po prostu trzeba to dla porzadku zrobic. Wreszcie skonczyli. Zaloga Le Manse byla dostatecznie pognebiona, lecz zupelnie niewinna - na tyle, na ile wampir moze byc niewinny - i powrocila do swych obowiazkow, a Francezci mogli sie teraz zastanowic lub probowac zastanowic, jak to sie wlasciwie stalo. I to bylo wlasnie najbardziej frustrujace i rozwscieczajace, poniewaz wydawalo sie zupelnie, calkowicie niemozliwe. Francesco chodzil w kolko, a Tony na wpol lezal w fotelu. I wlasnie on wygladal na calkowicie wyczerpanego, ale wyglad moze mylic. Jako Wampyr byl wyczerpany rozmaitymi wariantami. Ale to on z tej dwojki byl wrazliwszy czy tez bierny, podczas gdy Francesco az kipial z wscieklosci. -Powinnismy znow tu sciagnac Guya Jaskinnika! - wybuchnal Francesco. Podszedl do ciezkich zaslon i popatrzyl na nie tak, jakby zamierzal je odslonic, rozedrzec je na pol. Ale na zewnatrz juz swiecilo ostre slonce. I w Le Manse Madonie wszystkie te zaslony byly zaciagniete az do zmierzchu. Francezci trzymali pewna kobiete, do jedynych obowiazkow ktorej nalezalo zaslanianie i odslanianie okien. Nikt inny zaslon nie dotykal, nawet bracia. -Nocnego straznika? W jakim celu? - Tony przesunal sie na krzesle. - Straznik podniosl alarm, kiedy intruz byl jeszcze w skarbcu. -Tego nie wiemy! - Francesco zaszedl go z drugiej strony. - Jesli Jaskinnik lze, zlodziej mogl byc tam i wyjsc stamtad, zanim nas zawolal. Jesli istnieje jakis spisek, to on w stu procentach tkwi w tym po uszy. -Ale jesli klamie - Tony zamachal przeczaco smukla dlonia - to powinien byl zaplanowac rowniez swoja ucieczke. Juz by go tu nie bylo, albo odebralby sobie zycie. Bo na pewno wie, ze jesli odkryjemy prawde... -Tak czy inaczej - Francesco przystanal - musimy kogos ukarac dla przykladu. I znow najlepszy bylby wlasnie on. -Mowisz, ze ktokolwiek to zrobil, nie moze calkiem ujsc bez kary. Ze ktos musi za niego zaplacic rachunek? -Wlasnie tak. -Ale to bez roznicy. I tak sie nie dowiemy, kto to zrobil ani jak dostal sie do skarbca bez uruchomienia alarmu i wyszedl z niego - z Le Manse - tak, ze nikt go nie widzial, nie slyszal, nie poczul! - Teraz nawet Tony zaczal przejawiac oznaki wzburzenia. -Och, wyczulem go doskonale! - krzyknal Francesco. - Gaz lzawiacy! W systemie wentylacyjnym! I granaty w skarbcu! Niezliczone, doslownie, niezliczone miliardy marek, lirow, frankow, dolarow i skarbow zostalo zniszczone lub ukradzione. Sprzed nosa. Przynajmniej jedna czwarta z tego, co tam trzymalismy. I jakby mu nie bylo dosc, to jeszcze zamknal wszystko przed wyjsciem! To bezczelny skurwysyn! Niewiarygodne! -Tak, bezczelny - zgodzil sie brat zalosnie. - A my tu siedzimy bezsilni. Francesco zazgrzytal zebami i powtorzyl: - Powinnismy jeszcze raz przepytac Jaskinnika. Tony wzruszyl ramionami. -On nic nie wie. Wystarczy na niego spojrzec, on wrecz mysli, ze powinnismy go wynagrodzic, ze byl taki czujny! -Wynagrodzic! - warknal Francesco. -A kamery zostaly zniszczone. - Tony znow sie zmartwil. - Bylo tam bardzo goraco. -Niekoniecznie zniszczone - odparl Francesco - Twierdza, ze przynajmniej jedna moga odratowac - czy tez raczej jej zawartosc. Mozemy jeszcze miec nadzieje, ze mamy tego psa na filmie! -Mamy opis podany przez Jaskinnika. -Tez cos! - parsknal Francesco. - Niby prawdziwy opis? A jak przylozyl do tego lapska? A nawet jesli nie, to co to niby za opis? Twarz i postac na zamazanym jednokolorowym obrazie i do tego krecone z gory! Tony zmieszal sie, wstal. -Oczywiscie wiesz, ze On stara sie caly czas z nami polaczyc? Tam w dole tez pojawil sie gaz. A on jest mimo wszystko naszym najwiekszym skarbem. Gdzie bylibysmy bez niego? -Tak, slyszalem go - zamruczal Francesco. - Ale kto by go nie slyszal? Zeby w takiej chwili bredzic caly czas o tym cholernym Radu? - Ale wiedzial, ze jego brat szczegolnie to przezywa, poniewaz Anthony byl blizej z ojcem. Nagle po chwili wyraz twarzy Francesca ulegl zmianie. I odwracajac sie przodem do brata, zmruzyl jeszcze bardziej oczy, ktore przypominaly teraz krwistoczerwone szpary w mrocznym obliczu. -Tak? - zapytal Tony z zaciekawieniem w glosie. -Musimy kogos ukarac dla przykladu - wywarczal Francesco. - Nie moga nas postrzegac jako slabe istoty... bezradne, jak to ladnie ujales. Nasz drogi tatus jest ciagle glodny. A jesli Guy Jaskinnik wie cos na ten temat... -On jest naszym porucznikiem - zauwazyl Tony. - Jest mlody, ale... -Nie, on jest naszym przykladem! - przerwal mu gwaltownie Francesco, usmiechajac sie ponuro. - Waznym przykladem. Zawsze mozemy mianowac kogos nowym porucznikiem, ale nie bedziemy w stanie znalezc lepszego przykladu, nie ma szans. Tony znow wzruszyl ramionami. -Coz, przynajmniej cos sie dzieje - powiedzial. - Oczywiscie, ze musimy cos zrobic. Ale nie widze w tym zadnego rozwiazania. Jesli jednak juz sie zdecydowales... - urazony pokiwal glowa - to niech tak bedzie... O 11:30 Nekroskop jechal z zapalem na rowerze przez wspaniala okolice gdzies na zachod od Edynburga. Mial na sobie swoj kombinezon, plecak na ramionach zawierajacy pare krzepkich butow do wspinaczki i jakies ubrania na zmiane -spodziewal sie, ze B.J. zadba o reszte. Sam Harry juz zadbal, by otrzymac fachowe wsparcie, a przynajmniej dopilnowal, by tak sie stalo. Nie chcac zrobic z siebie w gorach kompletnego idioty, rankiem pogadal troche na cmentarzu w Bonnyrig i dostal wiele wskazowek. Poszukiwany przez niego nieboszczyk lezal na cmentarzu w Dalkeith. Harry poszedl tam wstega Mobiusa i przedstawil sie, jak to zwykle on. Kiedy emocje opadly, wyjasnil powody swego przybycia do tego miejsca. Teraz byl o wiele spokojniejszy, ze bedzie mogl zadbac o siebie na scianie klifu. Zmarly, z ktorym rozmawial, byl wspinaczem ze starej szkoly. Nie byl wyczynowcem, ale kims, kto stal sie swego czasu legendarny w pewnych kregach za zycia jako wspinacz nie majacy sobie rownych. -W moich czasach nie bylo nylonowych lin ani innych smieci, Nekroskopie - powiedzial Harry'emu. - I na pewno kostucha nie zaskoczylaby mnie - wybacz moj jezyk - z mlotkiem i hakami i fiutem w garsci na skale! O nie, prosze pana! I to caly problem z tymi tak zwanymi zawodowcami. Ja tam nie bylem zawodowcem, ale, stary, moglem sie wspiac na sliska sciane jak jaszczurka! Jak teraz na to patrze, po ponad osiemdziesieciu latach - no, nie wiem, jak to rzec - to mysle, ze wtedy wszystko bylo takie czyste i proste. Wspinalo sie, zeby spojrzec z gory na swiat, z nowego miejsca, rozumiesz? I wiedziales, ze tylko orly byly tam przed toba. To bylo cos! -I znow bedzie - powiedzial mu Harry, siedzac na nagrobku starego gorala, w cieniu drzewa, wdychajac chlodne, kojace cmentarne powietrze. - Mozesz to znow zobaczyc, moimi oczami, chociaz nie obiecuje ci bardzo emocjonujacej wspinaczki. Jestem poczatkujacy. Nie sadze, zeby moja przewodniczka chciala mnie rzucic na jakas strasznie trudna skale. -Znaczy poczatkujacy? No to jestes w dobrych rekach, chlopcze. Nie pozwole, zeby cokolwiek ci sie stalo! - zapewnil go nieboszczyk. - A ja duzo podrozowalem, zeby sie powspinac, Harry. Na Ben Nevis, w Peak District, w Polnocnej Walii, w Derbyshire, W Dartmoor Tors, na morskie klify w Kornwalii i w Pembrokeshire... gdzie chcesz! Ale spacerek po gorach jest lepszy niz nic! Daj tylko znac, a zrobie to z toba. I niczego sie nie boj... nie puszcze cie, Nekroskopie. Wlos ci z glowy nie spadnie! -Dobrze - powiedzial mu Harry. - Bo ta pani, z ktora sie wspinam, jest dobra. Nie chce, zebym wyszedl, no wiesz, na jelenia, to wszystko. -Co? To jakas mila panna? No tak, za moich czasow tez sie pare niezlych wspinalo. Pamietam jedna taka... ale to bylo bardzo dawno temu. Ale byla jedyna, ktora mnie pobila na grani, no mowie ci!... I wkrotce nadszedl czas, by ruszac w droge. Tuz po tym, kiedy Nekroskop zostawil swego nowego przyjaciela, ktory staral sie przypomniec sobie imie tej wspinaczki sprzed osiemdziesieciu lat, ktora "pobila go na grani", chcial go jeszcze zawolac, ale mama Harry'ego byla pierwsza: - Nie rob tego - powiedziala mu. - Moj syn... ma klopoty. Ale mamy wszystko pod kontrola. Tak sie nam przynajmniej wydaje. Chodzi o to, ze gdyby uslyszal imie tej dziewczyny... nie wiemy, co by to oznaczalo dla jego umyslu. Niech zostanie tak, jak jest. Pozniej przyjdzie na to czas... Stary wspinacz nie zapytal o nic. Jak wiekszosc Ogromnej Wiekszosci slyszal o Mary Keogh i znal jej reputacje. Wiedzial, ze cokolwiek zrobi dla Harry'ego, bedzie to wylacznie dla jego dobra. Ale naprawde nie potrafil zrozumiec jej zaniepokojenia. No bo przeciez ta panna, ktora poznal tyle lat temu, ta Bonnie Jean Mirlu, juz pewnie dawno sama poszla do piachu! Po tych wszystkich latach? Oczywiscie, ze tak. Ale poniewaz Mary Keogh przemowila do niego, zatrzyma to dla siebie, na zawsze... Nekroskop juz dawno opanowal technike przemierzania Kontinuum swoim rowerem -byla to tylko kwestia rownowagi, przejscia od metafizyki do fizyki, od lewitacji do grawitacji, od ciemnosci do swiatla - byly to dla Harry'ego proste sprawy. Ale wciaz trapilo go to samo: zeby ktos go nie zauwazyl, w chwili kiedy wylania sie z czasoprzestrzeni. Stal sie az tak ostrozny w zachowaniu swych ezoterycznych sekretow w tajemnicy. Jednak przy tej okazji (i co dziwniejsze, bo jechal na rowerze) nie mial takich oporow. Poniewaz co innego, jak czlowiek pojawi sie nagle znikad, a co innego, jak czlowiek na rowerze wyjedzie skads nagle. Poniewaz sam rower jest tak pospolitym przedmiotem, ze jesli gdzies znienacka pojawi sie czlowiek na rowerze, to moze to byc zludzenie optyczne, przywidzenie lub gra swiatel. Ale na pewno nic dziwacznego ani nadprzyrodzonego. I tak mial tylko dziesiec minut na pokonanie dystansu od swego domu w Bonnyrig do pubu, w ktorym umowil sie z Bonnie Jean na przedmiesciach Falkirk, droga na wprost dlugosci okolo stu metrow do kilometra. Widzial, ze nic po niej nie jedzie, widzial dokladnie miejsce, w ktorym sie chce wynurzyc ze wstegi, mial dobre wspolrzedne i mogl to zrobic. W koncu ukazal sie malowniczy budynek pubu, obserwowal to miejsce z grzbietu niskiego pagorka, po czym zjechal droga dojazdowa od tylu i wylonil sie z alejki wysokich kasztanowcow w pelnym listowiu, ktora stanowila doskonale "ladowisko". Chwile pozniej podjechal od przodu, zaparkowal rower i wszedl do srodka. Bonnie Jean siedziala przy stole w niszy po jednej stronie baru. Szkoda, bo bylo pochmurnie, mogla usiasc przy oknie, ale i tak nie bylo dobrej pogody. Moze nie zechce sie jednak wspinac? Ale nie mial szczescia. Wsliznal sie na siedzenie obok niej i powiedzial: - Czesc. - Po czym: - Na dworze nie jest przesadnie pieknie. -Jest doskonale. - Pocalowala go w policzek. - Slonce nie bedzie nam swiecic w oczy. -Nie wiedzial, jakie jeszcze wiesci pogodowe ukrywala przed nim, ale na pewno nie bedzie dzis slonca. Rozmawiali przez chwile o niczym, zjedli lekki lunch i Harry zaplacil rachunek. -Mezczyzna majetny - skomentowala B.J. -No, mozna tak powiedziec - odparl. - Znow wrocila mi plynnosc. Zrobila smutna mine. -Chcialabym to samo powiedziec o sobie. Moj lokal z ledwoscia na siebie zarabia. Wlasciwie to jestem na minusie. - Nastepnie zagryzla wargi, poniewaz nie zamierzala mu tego mowic. -Na ile? - zapytal ja. -Na zbyt wiele - odparla. - O dwa, trzy tysiace za duzo! -westchnela i wzruszyla ramionami. - Moglam otworzyc zwykly pub zamiast klubu. Harry'emu zrobilo sie jej zal, powiedzial: - Nigdy nie wiadomo, cos sie moze zmienic. -Czul sie troche winny, poniewaz spedzala z nim bardzo duzo czasu, cale noce. A mial przeciez wystarczajaco duzo srodkow, zeby poradzic sobie z taka drobnostka... Trasa wybrana przez B.J. byla dluzsza, niz przypuszczala - sporo czasu minelo, kiedy ostatni raz jechala tedy, a nigdy samochodem. Cwiczyla wspinaczke w tym rejonie jakies szescdziesiat lat temu... ale krajobraz nie zmienil sie prawie w ogole. To miejsce na pogorzu Ben Vorlich wprost zapieralo dech w piersiach: Loch Lubnaig lsnilo srebrna szaroscia pod niskim, nietypowym dla tej pory roku, kobiercem chmur, a Ben Ledi po drugiej stronie jeziora odcinal sie od nich odlegla, blekitna sylwetka jak duzy grzyb, szczyt wznosil sie ku gorze, a brudne niebo wisialo nad nim jak olbrzymi szary kapelusz. -Masz na sobie buty - skomentowala B.J., patrzac, jak stopy Harry'ego ukosem pokonuja grzaskie rumowisko kamieni zmieniajace sie w warstwe pokruszonych skal, ktore ciagnely sie trzydziesci metrow do skalnego siodla niesamowicie uksztaltowanych wzniesien. -Wysokie buty bylyby lepsze - buty do wspinaczki - ale jak widzisz, ja ich tez nie nosze. Chodzi jednak glownie o podeszwy. Z mocnej, karbowanej gumy, by dobrze trzymaly sie skaly. Wysokie buty chronia tez kostki. Zapamietasz sobie, jak sie poocierasz. -Dzieki - powiedzial Harry. - Postaram sie nie poocierac. - Ale kiedy staneli pod skala, zapytal: - Na to sie mamy wspinac? B.J. poslala mu posepny usmiech. -Na poczatek - powiedziala. - Ale nie martw sie - za rok, to bedzie dla ciebie niedzielna przechadzka! A poza tym bede cie miala na linie - tym razem. Wiec moze na razie usiadziesz sobie i zobaczysz, jak przygotowuje sprzet? To tylko dwie minutki. Wytrzasnela sprzet z plecaka, odwrocila sie do niego i przyklekla na jedno kolano. Harry podszedl do podstawy komina, ktory ciagnal sie do polowy drogi na szczyt. Ukryty przed B.J. zawolal swego przyjaciela na cmentarzu w Dalkeith. -Co na to powiesz? Ten popatrzyl na skaly jego oczami i powiedzial. -Niech mnie, ale wspinalem sie tu juz! To Ben Vorlich, tak? -Oczywiscie. -Gotowy jestes? Harry wyjrzal zza glazow. B.J. wciaz byla zajeta plecakiem i wciaz byla odwrocona do niego plecami. -Od urodzenia. -No to w droge. Bulka z maslem. Zostaw to mnie, Nekroskopie. I Nekroskop mu zostawil, ale nie do konca. Poczul to samo co zmarly wspinacz - kazdy niuans wspinaczki. I oczywiscie uczyl sie po drodze, poniewaz to jego ramiona i miesnie podejmowaly ten wysilek, unosily go, przez cala szczeline komina, jego oczy wypatrywaly dogodnej drogi, a mozg zapamietywal kazdy szczegol tej trasy na pozniej. A rezolutny staruszek prowadzil go cala droge: - O, tu szczelina: mozna sie przytrzymac, przynajmniej trzema palcami. A ten uskok po drugiej stronie: mozesz tu wsadzic stope, ale uwazaj, zebys sobie nogi nie zwichnal! A tu mala polka, Nekroskopie, o tak, posadz swa szanowna na chwile... ale tylko na chwile! Trzeba zawsze sie ruszac - tylko w gore! I oddychaj, chlopcze, oddychaj! Bo to powietrze dodaje ci sil. Oddychaj swobodnie, Harry, wdech i wydech. Ach! Popatrz no tu: hak! Ale nie dotykaj go nawet. To oszukanstwo! Wyszli z komina na otwarta przestrzen i Harry poczul sie, jakby stanal na najwyzszym szczycie za horyzontem. Popchnal czubkiem buta kamyk, ktory z grzechotem, obijajac sie o sciany, odbil sie od rumowiska i wpadl Bonnie Jean miedzy nogi, w miejscu, gdzie juz podniosla sie znad plecaka. Miala na sobie line, w reku mlotek i haki. Zmarszczyla czolo, odwrocila sie i zobaczyla oblok kurzu. Podniosla wzrok. A potem - krzyknelaby chetnie na glos - z zaskoczenia czy tez z innego powodu - ale obawiala sie, ze go rozproszy. -Kretyn! Ale kretyn usiadl z nogami wiszacymi nad kominem i machal do niej! I B.J. tez usiadla z loskotem na rumowisku, gapiac sie na Harry'ego, i po raz pierwszy od dawna poczula zawrot glowy z powodu zadzierania glowy do gory i na mysl o samotnej wspinaczce Harry'ego - jak on to tak szybko zrobil?! Zdziwienie ustapilo miejsca wscieklosci. A to przebiegly sukinsyn! Pozwolil jej myslec, ze jest nowicjuszem! Szybko wrzucila sprzet do plecaka, zlapala go i poszla droga ktora przyszli. Nie widziala wiec, jak Harry zachwial sie na krawedzi skaly i z trudem odzyskal rownowage. Tylko ze to nie on, lecz jego przewodnik. Umysl starego wspinacza jakby sie wylaczyl, pozostawiajac Nekroskopa samemu sobie na niewielkim skrawku szczytu pionowej skaly. A potem... ...Droga w dol trwala nieco dluzej i Harry czul, jak nagle umysl jego przewodnika dygoce. Na dole zapytal go: - O co chodzi? -Mam zawroty glowy - sklamal tamten. - Dlatego wlasnie przestalem sie wspinac, Nekroskopie - choroba wysokosciowa. Eee? Omdlenia? O tak, i dopadlo mnie to w koncu, jak amen w pacierzu. Mialem zawrot glowy o raz za duzo... -Spadles? - Harry az otworzyl usta ze zdziwienia. Nie mogl w to uwierzyc. -No wlasnie. Ale tak przeciez zylem, wiec nie moge narzekac, ze tak skonczylem. Harry westchnal ciezko, zamknal oczy i pomyslal: I teraz mi to mowi! Ale zatrzymal te mysl dla siebie. Tak samo jak jego przewodnik, ktory tez zachowal to, co wiedzial, dla siebie. Poniewaz teraz wiedzial cos, o czym mowila mama Harry'ego. Jego "atak" bowiem dopadl go w chwili, kiedy Harry spojrzal w dol. Stary goral tez ja zobaczyl - oczami Nekroskopa -panne, ktora osiemdziesiat lat temu pobila go na grani! I w koncu sie jej zrewanzowal... Kiedy Harry doszedl do samochodu, B.J. prawie, choc nie calkiem, mu wybaczyla. Mowila ostrym tonem: - Powinienes teraz popedalowac do domu. -Ale zle to wszystko zrozumialas - sklamal, bo w koncu miala racje. -Nigdy wczesniej sie nie wspinalem. Tylko wydawalo mi sie to takie - bo ja wiem - naturalne. To chyba instynkt? I kiedy dowiozla go do domu, byla juz niemal urobiona. Kochali sie przez caly wieczor, ale z nadejsciem nocy musiala jechac. -Przegapilam tyle sobot - wyjasnila. - Moi stali klienci lubia, kiedy stoje za barem. Ale kiedy pocalowala go na pozegnanie, Harry wcisnal jej do reki atlasowa sakiewke. -Co to? - B.J. popatrzyla z zaciekawieniem zaskoczona waga prezentu. -To prezent praktyczny - powiedzial jej. - Taki drobiazg, ktory z pewnoscia ci sie przyda. I tak bylo. W swoim pokoju B.J. odwiazala tasiemke i wysypala zawartosc mieszka na lozko - bylo tam dwadziescia zlotych krugerrandow. B.J. doskonale znala ich wartosc! Jej tajemniczy pan Keogh rzeczywiscie rozwiazal swoje problemy finansowe, nie wspominajac o jej... W Le Manse Madonie "czyszczenie" Guya Jaskinnika trwalo caly dzien. Przez caly czas byl w pelni przytomny, co bylo meczarnia sama w sobie. Hiszpanska Inkwizycja nie bylaby bardziej okrutna, i podobnie jak przed obliczem inkwizycji przed kazdym kolejnym etapem mial mozliwosc przyznania sie do winy. Gdyby tylko mogl powiedziec cokolwiek Francezcim, to z pewnoscia by to zrobil. I na koniec zrobil to: kiedy mu cos zasugerowali -potwierdzil to. I tak nawet oni nie mogli byc do konca pewni, ze jest calkowicie niewinny. Ale wiedzieli, jak to sprawdzic. W chwili absorpcji do ciala Angela prawda wyjdzie na jaw. Po tym, jak jego umysl, czy tez raczej to, co z niego zostanie, bedzie nalezal prawie w calosci do niego. Ale jego cialo - coz, nie bedzie zadnego ciala. Angelo mial uklad trawienny Wampyrow, a jego zarloczny metamorfizm jeszcze go zmienil. Bedzie to doslownie wchloniecie: nie tyle strawi bylego porucznika, co zamieni go w plyn, wessie go jak gabka, doda jego cialo do swej niewyobrazalnej anomalii o nazwie Angelo Francezci, Ferenczini, Ferenczy. Bedzie to symultaniczny proces wewnetrznej i zewnetrznej homogenizacji, by przylaczyc mase Jaskinnika do ciala potwora z jamy. Najstraszniejszy i najbardziej destrukcyjny gwalt i redukcja osoby do protoplazmy... innego rodzaju. Ale umysl, mysli, wspomnienia zostana tam, nie zywe, tylko bezcielesne, w ciele Angela, dajac mu dostep do informacji, tak jak do beznamietnej dyskietki komputerowej. Tak, bezcielesne i tym samym nieczule, ale niepozbawione emocji i wspomnien. Guy Jaskinnik, jak wszyscy przed nim, bedzie dokladnie wiedzial, co sie z nim stalo. A stwor w studni? Angelo siedzial cicho od kilku godzin - nawet Tony Francezci nie czul ani nie slyszal niczego od poludnia. Mozliwe bylo, ze gaz intruza dostal sie do organizmu ojca, uszkadzajac go lub pozbawiajac przytomnosci. Ale jego metamorfizm - z ktorego sie teraz wylacznie skladal -bez problemu sobie z tym poradzi. A jego opar, jego miazmat wychynie z jamy jak poprzednio. Tony staral sie z nim "porozmawiac" i opowiedziec mu, co sie stalo i jak wraz z bratem zareagowali na to, majac nadzieje, ze sie pojawi, nawet poprosil go o porade w tej sprawie - bez skutku. Ale kiedy bracia umiescili, juz nieprzytomnego Jaskinnika na platformie dzwigu i przesuneli nad otwor studni, Tony poczul psychiczna niecierpliwosc wynikajaca z olbrzymiego glodu, i wiedzial, ze ojciec milczy ze znanych sobie powodow. I tak przed obudzeniem Jaskinnika przy pomocy soli trzezwiacych i opuszczeniem go w dol, Tony sprobowal nawiazac z ojcem kontakt po raz ostatni: - Ojcze, musimy wiedziec, czy ten czlowiek to zdrajca. Musimy wiedziec, kto go zwerbowal, kto sprawil, ze zwrocil sie przeciw nam, przeciwko tobie. Wiem, ze jestes glodny, ale jesli zdradzil, to musimy poznac jego mysli. Potrzebujemy nazwisk, ktore ma w glowie. Cisza - tylko gestniejaca piana - kiedy bracia i ich porucznicy i starsi niewolnicy zgromadzili sie przy cembrowinie. I wtedy jak zawsze niecierpliwy Francesco podszedl do Jaskinnika i rozgniotl ampulke z solami trzezwiacymi pod jego nosem, i skazal go na pieklo. Platforma opuszczala sie, piana rosla coraz szybciej. Jaskinnik zaczal wrzeszczec po przebudzeniu w swoim najstraszniejszym koszmarze. Byl przywiazany, jego krzyki zaklinania, wyznania, zalosne blagania nie byly mu w stanie pomoc - nic nie bylo. Nastepnie zakaszlal, zakrztusil sie i zacharczal, a z dolu dobieglo siorbanie i mlaskanie... jakby ktos oddzielal mieso od kosci albo darl mokra skore, i po chwili mgielka na cembrowinie zabarwila sie na rozowo. -JEST NIEWINNY - w umyslach braci rozlegl sie dudniacy, posepny glos ojca. - BARDZIEJ NIEWINNY NIZ CI, KTORZY NIE PRZYSZLI DO MNIE, KIEDY WOLALEM, CHCAC IM POWIEDZIEC, CO TU ZASZLO! TO CI SAMI, KTORZY TERAZ BLAGAJA MNIE O POMOC!... HA! ALE WY TYLKO BLADZICIE PO OMACKU, A JA MAM GOTOWE ODPOWIEDZI!...! Tony odczekal chwile i powiedzial: - Ojcze, to, co zagraza nam, zagraza i tobie. Musimy wiedziec, inaczej nic nie zdzialamy. -ACH! ANTHONY, MOJ ANTHONY! I FRANCESCO, WIDZE, ZE TEZ TU JESTES. NIE SLYSZELISCIE, KIEDY WAS WOLALEM? WOLALEM BARDZO DLUGO. CZY SLYSZELISCIE IMIE, KTORE WYKRZYKIWALEM? Bracia popatrzyli po sobie i w koncu Francesco odchrzaknal i powiedzial: - W kolko Radu! Radu! Radu! Ale on juz od dawna wacha kwiatki od spodu i bedzie to jeszcze dlugo robil, jesli nie na zawsze. Co on ma z tym wspolnego? -OCH, TY GLUPCZE! - ze studni odezwal sie znow ten ohydny glos, choc tym razem spokojniej, lecz z jawna drwina. - PEWNEGO RAZU PRZYPROWADZILISCIE MI PEWNA DZIEWCZYNE. MIALEM JA PRZEPYTAC. CZEGOS SIE DOWIEDZIALEM. NIE BYLO TEGO WIELE, PONIEWAZ W ODROZNIENIU OD MOICH NIEWOLNIKOW NIEWOLNICY RADU SA SILNI. BYLA ZAUROCZONA; MIALA ZATRZASNIETY UMYSL; NIE MOGLA MOWIC. ALE BYLA JEDNA Z JEGO NIEWOLNIC... I TO WYSCIE JA ZNALEZLI! -Ale ty wciaz kazales nam wierzyc, ze kiedy ponownie powstanie, to bedzie nas szukac! - warknal Francesco, okazujac niezadowolenie z powodu nazwania go niewolnikiem. - Bo to ty sie boisz tego skundlalego bekarta, psioglowca i zaraziles nas tym strachem! Po dluzszej chwili ciszy: - BOJE SIE GO? W KONCU BOJE SIE WSZYSTKIEGO! TU GDZIE JESTEM UWIEZIONY, JESTEM BEZBRONNY! NAWET' MOI SYNOWIE MAJA NADE MNA WLADZE. ALE TERAZ JEST JEDEN, JEDYNY, KTORY MOZE MIEC WLADZE NAD NAMI WSZYSTKIMI. -A nazywa sie? - Tony byl teraz podekscytowany. -O TAK, WIDZIALEM JEGO UMYSL... NAZYWA SIE HARRY! -Czy ten Harry jest niewidzialny? - Francesco znow zakpil. -NAJWYRAZNIEJ - LUB NIECO NIE WYRAZNIEJ! - Stwor mial swoiste poczucie humoru. -A jego pan, ludzie, dla ktorych pracuje? (To Tony.) - JAK MOZEMY BYC SPOKREWNIENI, SKORO JESTESCIE GLUSI, GLUPI I NAWET SLEPI? Znow bracia popatrzyli po sobie. -Chcesz powiedziec... - zaczal Tony, po czym przerwalo mu wsciekle bezsilne wycie: - ON W NAS BIJE, NAWET PODCZAS DLUGIEGO SNU! WASZ INTRUZ NIE BYL ZWYKLYM CZLOWIEKIEM - ON ROZMAWIA Z TRUPAMI! I NIE PRACUJE DLA ZWYKLEGO PANA. ZABILISCIE JEDNEGO Z JEGO LUDZI, A TO BYLA JEGO ZEMSTA... NA RAZIE. - Angelo mylil sie, przynajmniej w tym ostatnim, ale wszystko to brzmialo logicznie. -Radu? - W glosie Tony'ego dalo sie slyszec drzenie. -ON SAM - odpowiedzial ojciec. - WYCIAGA RAMIONA I BADA NASZA STAL PRZED SWOIM POWROTEM. I WIDZI, ZE JEST SLABA! Tony chwycil Francesca za reke. -Chyba ma racje. Wiem, ze w to wierzy! -Potrzebuje dowodu - warknal brat. - Och, wiem, ze mozemy wrocic do swiata ojca i zrobic rzez w Anglii czy gdziekolwiek, byc moze wytropic tego Radu w jego gawrze i go tam zniszczyc - i wtedy my sie ujawnimy! I co, stulecia w tajemnicy pojda w bloto? I jak sadzisz, ilu naszych przyjaciol bedzie chcialo skorzystac wtedy z naszej pomocy, co? Musze wykonac ruch. Potrzebuje dowodu. -Ja, ja, ja i zawsze ja - ja i Francesco, brat, nigdy my. Tony zmruzyl oczy, ale zanim zdazyl odpowiedziec, z klatki schodowej dobiegl ich glos: - Panie Francesco, panie Tony! - Mezczyzna w bialym kitlu machal czyms podekscytowany. - Mamy fotografie! Tego intruza! Mamy go na filmie! -Dowod, mowisz? - zapytal Tony z czerwonymi slepiami swiecacymi jak latarnie. - No to chyba mamy dowod. I za nimi, kiedy wyszli juz z jaskini, starozytna groza w studni pomyslala: ZACZELO SIE! - po czym mamroczac cos, zapadla w ciemnosc... CZESC SZOSTA: Harry Keogh, Katalizator 1. Cisza przed burza W zaciszu pokoi Francesca bracia bardzo dlugo ogladali fotografie; nawet na pierwszy rzut oka z jaskini ze studnia, w ktorej mieszkal ich straszny ojciec, Francesco az zaniemowil...-Co do dia...? - ...zanim pokazal zle naswietlone zdjecia swemu bratu. Reakcja Tony'ego byla mniej wiecej taka sama: nie szok, ale niezadowolenie z faktu, ze mieszkaniec jamy, stary Angelo Ferenczy mial racje. Poniewaz musial zgodzic sie z Franceskiem - pomimo zanieczyszczen na gruboziarnistej fotografii, on rowniez byl pewien, ze widzial juz wczesniej zdjecie tego czlowieka. Kilka miesiecy temu ich spioch na Wyspach Brytyjskich - zaufany, doswiadczony, porucznik - wyslal im serie zdjec zrobionych na zewnatrz lokalu "tej kobiety" w Edynburgu. Podobnie jak te zdjecia, byly one niedoswietlone, czarno-biale i zrobione w biegu i nie mialy dobrej jakosci. Ale wtedy nie musialy. Zostaly zrobione tylko "do wiadomosci" i mialy byc wlaczone przez braci do akt niejakiej Bonnie Jean Mirlu, ktora od dawna podejrzewali, ze byla niewolnica Radu Lykana. A teraz zawartosc tych akt lezala rozrzucona na calym blacie masywnego biurka; jedno zdjecie na wierzchu, tam gdzie je ze wsciekloscia rzucil Francesco. Dla mezczyzn - czy tez potworow - stalo sie jasne, ze czlowiek na zdjeciu z Edynburga i intruz, ktory wtargnal do ich skarbca, to jedna i ta sama osoba. -Jest trupem! - warknal Francesco po raz trzeci. - On, ta baba i Radu! Wszyscy do kupy! -W takim razie przyznajesz, ze nasz ojciec mial racje? - Tony nawet nie probowal ukryc przekasu. Byl dumny i zadowolony z faktu, ze w tej sprawie opowiedzial sie po stronie Angela. -Co? - Francesco okrazyl go. - Co to ma za znaczenie, jesli ta... ohyda miala racje? Tak, tak, oczywiscie, ze mial racje. Czyz nie ma zawsze racji? Tak juz ma, ze zawsze, kurwa, ma racje! A ty zawsze lechtasz jego cholerne ego, tak mi sie cos zdaje! Tony usmiechnal sie blado i powiedzial: - No to w takim razie my mielismy racje. - I zanim jego brat zdazyl wybuchnac, dodal: - Co zdaje sie oznacza, ze mamy wlasnie do czynienia z wasnia klanow. Ty i ja oraz ludzie, ktorych kontrolujemy - my wszyscy, pod kierunkiem naszego, ee, stwora - przeciwko temu tajemniczemu czlowiekowi ze zdjecia, jego pani, Bonnie Jean Mirlu, i jej ludziom, i spiacemu, lecz bynajmniej nie snem wiecznym Radu Lykanowi. -I to z powodu jednej pojmanej dziewczyny? - Francesco bardzo sie staral opanowac. -Tak wlasnie powiedzial Angelo - potwierdzil Tony. -Ten Radu idzie na wojne z powodu niewolnicy, kiedy on sam znajduje sie w hibernacji czy w czym tam on sie znajduje? -Na to wyglada. -No to musi byc bardzo pewny siebie! - Francesco znow wybuchnal. I znow jego brat pokiwal glowa. -Przynajmniej bardzo pewny swych niewolnikow. Czemu mamy stawic czola, bracie? Och, oczywiscie wiemy, jak wyglada ten intruz, ale jak on to zrobil? Skad sie wzial i dokad poszedl? I jak? Angelo powiedzial, ze rozmawia z trupami! -Angelo bredzi! -Tak, czesto. Ale kiedy nie, to ma zawsze racje. Dzisiaj... jak dla mnie mial calkowita racje. -Sensowny i podstepny - zachnal sie Francesco. - Wzial Guya Jaskinnika, wiedzac, ze jest niewinny. Intruzowi nikt nie pomagal z wewnatrz i nasz cholerny stary o tym wiedzial. -Byl glodny. - Tony wzruszyl ramionami. - Jak zwykle. A poza tym to byl twoj pomysl. Jaskinnik mial byc twoim przykladem... Chodzac nerwowo tam i z powrotem Francesco zmarszczyl groznie brwi i przytaknal zly. -Taak - wysyczal. - Byl! Ale i tak dalo to jakis rezultat. Przynajmniej przekupilismy starego drania i cos nam powiedzial, nawet jesli to brednie. -Niektore rzeczy z tego pewnie tak. Ale przynajmniej znamy imie tego intruza. Jak? Harry? Angol, tak? -Prawdopodobnie. - Francesco zebral zdjecia z rogu blatu. - Wyglada jak Angol. Tony przejal inicjatywe. -Przyjrzyjmy sie, jak ulozyc te ukladanke. Obserwujemy Bonnie Jean Mirlu od lat, ale wylacznie z daleka. Ostatnio na skutek ostrzezen Angela przyjrzelismy sie jej dokladniej. Moglismy ja zdjac juz dawno temu, ale to zaalarmowaloby innych niewolnikow Radu i wciaz nie znalibysmy umiejscowienia jego gawry. Wiec czekalismy. Nasz ojciec ze studni wciaz nas ostrzegal, no to kiedy nadarzyla sie okazja, to capnelismy jedna z dziewczat Mirlu. Niewiele z niej wydusilismy, a jednak troche sie dowiedzielismy. Przynajmniej ukazala nam, jak silna jest wladza Radu nad jego niewolnikami. Nawet nasz ojciec nie mogl sie do niej dobrac... coz, przynajmniej pod tym wzgledem. A moze ona po prostu niewiele wiedziala? Ale mimo wszystko byla tylko niewolnica. Tak? Ale byla jedna z niewolnic Radu. A najwyrazniej on jest bardzo przywiazany do wszystkiego, co do niego nalezy, nawet lezac w sekretnym miejscu. Jak zostalismy wysledzeni i odkryci po tak dlugim czasie... ktoz to wie? Ale tak sie stalo. A zeszlej nocy Psi Lord uderzyl, walnal w nas tam, gdzie nas boli najbardziej. A wiec co mu po pieniadzach? Ale jak wiemy doskonale, we wspolczesnym swiecie pieniadz moze wszystko! Szczegolnie w wypadku kogos, kto chce ponownie wejsc na scene, ktory bez watpienia chce zbudowac sobie nowa warownie, nowa armie. I to naprawde doskonale, by sfinansowac to wszystko pieniedzmi zdobytymi podczas ataku na swoich najstarszych, najwiekszych wrogach! -Ale my nie jestesmy jego wrogami! - wybuchnal Francesco. - Po dwoch tysiacach lat? Wrogowie Radu od dawna nie zyli, kiedy nas nie bylo na swiecie! -Byc moze powinienes przykladac baczniejsza uwage do tego, co mowi nasz ojciec, poki... jeszcze nie jest za pozno -powiedzial mu Tony. - Poniewaz dla Wampyrow krew to zycie. A krwawy konflikt rodowy nie konczy sie od tak sobie. Ten Radu sam bedzie szukal pomsty. Tak, nawet za domniemane zbrodnie popelnione przeciwko niemu w innym swiecie, innym czasie przez poprzednie pokolenia. -W innym swiecie, innym czasie! - Francesco przedrzeznial go. - Mity i legendy, i oczywiscie lgarstwa. No to powiedz mi, skad niby nasz staruszek wie o tym wszystkim? No? No bo przeciez nigdy nie poznal swojego ojca, Waldemara Ferrenziga! Jakie sa wiec zrodla tej calej bujdy o Wampyrach, co? Skad niby jest takim ekspertem? Anthony usmiechnal sie oschle do tego, co uwazal za naiwnosc swego brata, jego glupote, jego malostkowa klotliwa nature. -Widze, ze bawimy sie w slowka - powiedzial. - A moze jestes tak glupi, zeby klocic sie dla samej klotni. Nasz "drogi tatus", jak mowisz, mial cale stulecia na badanie historii przodkow. Powiem ci, cos czego nie wiesz, poniewaz jezdziles wtedy po USA, byles w Rzymie i Berlinie. To byl najtrudniejszy okres, jak sobie pewnie przypominasz. -Co, podczas drugiej wojny? -No wlasnie. Pamietasz amerykanska inwazje? -Oczywiscie, ze pamietam. Czy nie gralem wtedy roli posrednika, Emilia Francezciego, w Ameryce? Nie ukladalem sie, za uwolnienie Luciana "miekkie ladowanie" dla amerykanskich sil inwazyjnych? I rowniez by upewnic sie, ze zadne pociski nie spadna w poblizu Le Manse Madonie? Tony usmiechnal sie. -Nie tylko o to sie ukladales i nie tylko z nimi. Nasz drogi ojciec powiedzial mi o planie, jaki wymyslil: nalocie dywanowym na kontrolowanym przez hitlerowcow terenie na polnoc od Ploiesti w Rumunii. Mialo to byc bombardowanie precyzyjne. -Pamietam - odparl Francesco. - Miala sie tam odbyc narada najwazniejszych strategow niemieckich, by odwrocic bieg wojny, ktora przegrywali. Byla to cenna informacja, ktora Angelo chcial przekazac Amerykanom. Miejsce spotkania mialo byc celem dla bombowcow, ktore mialy potem poleciec na poludnie i zmiesc szyby naftowe w Ploiesti. No i co? -Na polnoc od Ploiesti tego wieczora, 1 sierpnia 1943, nie bylo zadnej narady strategow niemieckich - powiedzial Tony. - Tylko wioska z zamoznymi domami i pieknymi ogrodami A w jednym z tych domow mieszkal pewien... Ferenczy! -Co? - Francesco zmarszczyl brwi. - Co ty chcesz powiedziec? -Brat naszego ojca, syn krwi Waldemara, lecz z innej matki - czyli nasz wujek, Francesco! Nazywal sie Faethor i byl lub tez stanowil powazne zagrozenie. Takie ojciec prowadzil badania, bracie, i wiedzial, ze Faethor tam jest, podczas gdy Faethor nawet nie podejrzewal jego istnienia! I taka byla, jest, jego chora inteligencja, ktora kazala mu usunac Faethora bez ukazania, ze on czy my jestesmy w to zamieszani. I tak jesli Faethor by przezyl, to nawet nie domyslalby sie, ze bomby byly przeznaczone wylacznie dla niego! Ale tak czy inaczej nie przezyl. -I ja o tym nie wiedzialem? Nikt mi nie powiedzial? - Oczy Francesca ciskaly blyskawice. Tony uspokajajaco uniosl reke. -Ty byles negocjatorem. Byles naszym lacznikiem z Amerykanami - miedzy innymi. Gdybys wiedzial, czy twoja wersja dla nich bylaby rownie przekonujaca? -Sprowadzilem smierc na wlasnego wuja? -Zanim odkrylby cie i zrobil ci to samo, tak. -Nie wiem, jak mam do tego podejsc... -Podejdz do tego tak, jak bylo zaplanowane. Angelo i ja chronilismy cie, nas, Francezcich. -Bez mojej wiedzy? Przez tyle lat... -Nie bylo cie bardzo dlugo! To byla jedna sprawa, jedno zdarzenie. Sam bym o tym zapomnial, gdybys nie kwestionowal autorytetu ojca w tych sprawach. Ale jest tak, jak mowilem: jest autorytetem, glownie za sprawa dociekan za mlodu. Takie dociekania doprowadzily go do przekonania, ze to jest droga w przyszlosc, jego droga i nasza droga. -Nasza droga? -Sila plynaca z bogactwa, zachowania tajemnicy, rytualnego milczenia, Francesco. Czemu jestesmy takimi samymi Sycylijczykami jak inni? Bo wiemy, co to Omerta! Z powodu mafii. A czemu istnieje mafia? Z powodu Francezcich. Dlaczego bylismy - az do zeszlej nocy - nietykalni? Poniewaz jestesmy sercem tajemnego imperium terroru. A skad mamy to wszystko? Wzielo sie to za sprawa talentu Angela Francezciego! Co? Bo wiedzial o tym i o owym, nawet o przyszlosci. I wiedzial, ze wojny krwi nie zakonczyly sie. -Uff! - Francesco westchnal. - Prawdziwe grzechy ojcow, ale z innego swiata z innego czasu! To tez odziedziczylismy? -Najwyrazniej tak, wraz ze wszystkim innym. Nie podoba ci sie, jak zyjemy? Co? I czy nie warto jest o to powalczyc? Mowisz, ze nie bylismy wrogami Psiego Lorda... naprawde? Ale Ferenczy byli jego wrogami o wiele dluzej, niz siega twoja i moja pamiec. Kiedy zabralismy te dziewczyne, by ja przesluchac, rozdmuchalismy stary ogien, podpalilismy stary lont. Tak, Francesco... -Musimy go znalezc. - Francesco byl bledszy niz zwykle. -Jego? -No, intruza. Znalezc go, wydostac z niego wszystkie informacje i go zabic! Ale Tony potrzasnal przeczaco glowa. -Nie, musimy znalezc ich. I to wszystkich. Lykanow, Drakulow, ich wiezyce, ich niewolnikow, do ostatniego czlowieka. I musimy to zrobic szybko. Wtedy i tylko wtedy mozemy na nich ruszyc. I nawet w tajemnicy i konspiracji. -Konflikt krwi - dopowiedzial brat. Lecz znow Tony mial odmienne zdanie. -Nazwalbym to raczej wojna krwi - powiedzial. - Och tak, poniewaz bedzie krwawa i zazarta! A jednak na zewnatrz wszystko musi wygladac spokojnie, swiat nie moze sie dowiedziec. Musimy dzialac rozumnie, tak jak Angelo. To musi wygladac jak ten nalot na wioske na "niemieckich strategow". -A wiec zaraz sie zacznie? -To juz sie zaczelo. I nie ma sensu zaslaniac sie niewinnoscia czy niewiedza, poniewaz tak jak ostatnio Ferenczy ja zaczna. -A niech to jasny szlag! - Francesco walnal piescia w blat biurka, rozrzucajac papiery. -Tak wlasnie - zgodzil sie Tony. - A jesli zwyciezymy? Mamy przewage, bracie. Radu jeszcze nie powrocil, ale my juz tu jestesmy! Nie tylko mamy wsparcie pewnej - jak? Ohydy? ale rowniez mafii, KGB, i nawet kilka kontaktow w CIA. -A co do tego Harry'ego, kimkolwiek jest: pewnie juz go nie ma na Sycylii. Ale wiemy, gdzie go znalezc: u pani porucznik Radu, Bonnie Jean Mirlu! A ja to wiemy, gdzie mozna znalezc - a za jej posrednictwem, samego Radu. -Wszystko to bardzo interesujace - powiedzial mu Francesco. - Ale nie zapomniales o czyms? O tym, ze jestesmy bezradni? Juz raz nas zaatakowano. Coz wiec powstrzyma ich przed kolejnym atakiem? No bo ten caly Harry jest jak duch! I mamy slowo ojca, ze rozmawia z trupami! Ha! -Bylismy bezradni, tak. - odparl Tony. - Ale juz nie. Od dzisiaj beda nocne i dzienne patrole, straz przed skarbcem, ludzie na murach i przy kazdym wejsciu czy schowku -Le Manse Madonie musi stac sie twierdza. A wtedy, jesli tylko poczujemy obcego na mile od domu... Grozba zawisla w powietrzu. W koncu Francesco przekonal sie. -Wszystko, co powiedziales, trzyma sie kupy - powiedzial. - Szczegolnie to, co powiedziales o wywiadzie. Moze wiec ruszymy nasze kontakty? W przeszlosci to my sprzedawalismy im informacje, wiec moze teraz sami co nieco odkupimy? Nie wychylajmy sie - a przynajmniej nie za wysoko -niech KGB i CIA zrobia to za nas. Nasz ojciec mowil, ze ten Harry nie jest zwyczajnym czlowiekiem... Ha! Jakbysmy sami nie mieli tego dowodow! Ale czy to nie znaczy, ze powinien byc gdzies notowany? -Swietnie! - Tony wykrzyknal z entuzjazmem. - Rozeslij te zdjecia. Jesli ktos go zna, to my tez bedziemy wiedziec, kim jest. A tymczasem przyjrze sie ochronie obiektu. Mamy siec, bracie, wiec moze trzeba by jej uzyc. Ale z wolna i z ostrozna. I jeszcze raz podkresle: swiat nie moze podejrzewac, nie moze wiedziec o naszej tajnej wojnie. Bo gdyby sie dowiedzial, to badz pewien, ze przystapilby do niej - przeciwko nam, nam wszystkim! Nasz ojciec mowi, ze mamy dwa, trzy lata do ponownego pojawienia sie Radu. W godzinie przebudzenia bedzie najslabszy. Dwa, trzy lata to wystarczajaco duzo czasu, by go znalezc. I powtarzam: z wolna i z ostrozna. I trzeba dopilnowac, zeby cokolwiek sie wydarzy, nas nie dotknelo... Harry Keogh, Nekroskop, obudzil sie pewnego poranka w swoim domu na przedmiesciach Bonnyrig i dotarlo do niego, ze minely dwa lata. Oczywiscie zdawal sobie sprawe z uplywajacego czasu, ale i tak zaskoczylo go to spostrzezenie. Od jesieni przez jesien do jesieni - jakby w ciagu nocy. Kolor lisci mu podpowiedzial - niektore z nich zaczynaly zolknac - tak samo jak poszli z B.J. na pierwsza wspinaczke. -Ale zeby dwa lata? Tak dawno temu? Moze to tylko rok? Calkowicie zdezorientowany - nawet wiedzac, co zobaczy - spojrzal w kalendarz. Tak, dwa lata. I znow zadumal sie nad swoja pamiecia. Poczatki Alzheimera? Boze, nie! Byl na to za mlody! Pozostalosci po Alecu Kyle'u, po jego talencie i wszystkich jego problemach? Czy wraz z pojawianiem sie owych przeblyskow przyszlosci zabierano mu przeszlosc? Ale problemy Kyle'a - a szczegolnie jego picie - zniknely, podporzadkowujac sie silniejszej osobowosci Harry'ego, a jego watpliwe talenty nie dawaly juz znac o sobie. Przynajmniej na razie. Ale zeby dwa lata! Ubierajac sie Harry staral sie je uzupelnic w pamieci. Oczywiscie bylo troche poszukiwan Brendy i dziecka. Tylko ze... czasami zapominal, jak Brenda wyglada, i tym razem nie byl to zaden defekt pamieci. Przynajmniej nie tej sprzed lat. Pamietal ja, jak byla dziewczynka w Harden, na wybrzezu, i szkolne wakacje... na plazy... w lesie... dlugie spacery... ich pierwsze, niesmiale pieszczoty. A pozniej pustka. Potem byl smutek, ale Harry nie pamietal go. Jakby Brenda zmarla, a jego umysl uporal sie z tym. Zapomnial, jak brala go w ramiona, jak sie kochali. Dorosly etap, etap wazny zamknal sie przed nim. Znalazl sposob, by go zamknac, by zapomniec - byle zasnac w nocy - kiedy byl sam. A jesli chodzi o dziecko - pustka. Harry po prostu nie wiedzial, nie pamietal nawet jednej jego cechy. Ale poza matka czy ktos jest to w stanie zapamietac? Dziecko to dziecko. A poza tym, do diabla, Harry Junior nie byl juz niemowlakiem (czy byl nim kiedykolwiek?). Byl malym chlopcem, mial teraz prawie cztery lata, z punktu widzenia jego ojca, lata stracone. I Harry zastanawial sie, czy rozpoznalby mlodego Harry'ego i jego matke, gdyby przeszli kolo niego na ulicy? Tak czy inaczej szukal ich troche - znaczy sam, oprocz armii prywatnych detektywow, ktorzy wzieli te sprawe. Zachodnie wybrzeze Anglii: Maryport do Blackpool... Derwen w Workington... "oczy" w slomkowych kapeluszach na piecdziesieciu roznych promenadach. Blackpool z jego oswietleniem i wieza wygladajaca jak baleron, ktorej swiatla obracaly sie w kolo podczas deszczowych nocy. I oczywiscie wybrzeze wschodnie: Whitley Bay, Seaton Carew i Redcar; Marske i Satlburn-by-the-Sea; Whitby i Zatoka Robin Hooda. Ale byly to stereotypowe miejsca - obrazy, w jakims stopniu nierealne - sceny, ktore pojawialy sie na powierzchni pamieci, niezdolne zapuscic korzenie, jakby w ogole tam nie byl! Ale przeciez musial byc, poniewaz byly to wszystkie miejsca wypisane na planie poszukiwan. A jednak jesli staral sie skupic na chwile na czyms konkretnym - nic. I raz za razem lapal sie, jak mysli: Ktos mi miesza w glowie! W koncu dal za wygrana - odpuscil wlasne poszukiwania. Niech sie tym zajma profesjonalisci. Tylko ze oni mieli tak samo malo szczescia jak on sam. I oczywiscie musial im caly czas placic. A jesli nie Nekroskop, to ktos musial. I wielu ktosiow placilo, wlacznie z jedna z najpotezniejszych rodzin Yakuzy, ktorych nielegalne zyski byly tak duze, ze musieli zalozyc wlasny bank. Kilku potencjalnie groznych potentatow naftowych i fabryka broni w Czechoslowacji znana z handlu z terrorystami takze. Jak dotad poszukiwania kosztowaly dwadziescia milionow funtow lub ich ekwiwalent w innych walutach, a konca nie bylo widac. Ale skoro zapasy bogatych bandytow byly niewyczerpane, nie powinno byc tak zle... Ale sama idea "bandytyzmu" - samo slowo, mysl o nim -wystarczala, by wzbudzic emocje innego rodzaju. Po pierwsze wsrod nich (znowu) sam Harry czul sie ofiara, ale co mu kto zrobil, tego nie wiedzial. Co gorsza, on rowniez czul sie jak jakis bandzior. I nie chodzilo mu o jego wielkie skoki ("zbieranie funduszy", jak wolal je nazywac), poniewaz pod tym wzgledem czul sie jak Robin Hood, tylko o jego cudzolostwo. W tym tkwilo brzemie winy. I niewazne, ile razy przypominal sobie, ze to jego zona go opuscila, Brenda, zostawila go, to wciaz czul sie jak ostatni lotr, tak, jak jakies bydle. Nekroskop nigdy nie myslal o ludziach w kategorii zwierzecej przed poznaniem B.J., ale to sie zmienilo. Poniewaz jego poped seksualny, kiedy z nia byl, byl czysto zwierzecy. I jej takze! Milosc? Byc moze kochal sie w niej, a ona w nim. Ale dzikie zadze? Nie bylo tu zadnego byc moze! Razem zmieniali sie w zwierzeta w rui! Harry wmawial sobie, ze wiaze sie to z szalenczym, za wszelka cene nadrabianiem straconego czasu - odbieraniem tego, co mu ukradziono, nawet jesli byl to wynik okolicznosci - ale jednoczesnie przyznawal sie do fascynacji, jakiej nigdy wczesniej nie doswiadczyl. Bez watpienia B.J. byla fascynujaca. A ona? Co ona z tego miala? Tylko zaspokojenie? Moze na poczatku, ale Harry czul, ze teraz bylo w tym cos wiecej. Na ile wiecej? Co by zrobil, gdyby teraz odnalazl Brende? Co by bylo, gdyby jej sie odwidzialo, gdyby postanowila wrocic do niego i nagle zjawila sie na progu? Jak mialaby sie B.J. do tego wszystkiego? I czy w ogole chcialby znow zamieszkac z Brenda? Stad ten kompleks winy - jesli to bylo to - przybieral cyklicznie na sile. A sama mysl o sobie samym jako o jakims chutliwym zwierzaku, ktory dba tylko o zaspokojenie zmyslow, jedynie wzmacniala to poczucie. Byc moze tlumaczyly to jego sny... Sny Harry'ego - a szczegolnie koszmary - zawsze byly bardzo zlozone, ale nigdy tak jak teraz. O ile nie byl w stanie sobie przypomniec poszczegolnych fragmentow, o tyle motyw zwierzecy byl w nich zawsze obecny; wilczy fetysz (niewatpliwie zainspirowany wydarzeniami z Londynu sprzed trzech lat) przewazal. Zwykle kiedy byl sam, snila mu sie B.J. Koszmar zaczynal sie, kiedy lezal w jej ramionach, a ona zaczynala wpatrywac mu sie w oczy. Na parapecie okna opierala sie krawedz ksiezyca, swiecac jej w oczy. Ktore sie zmienialy... ...Od lekko skosnych, migdalowych owali, do bestialskich, zoltych trojkatow, a potem przechodzily od zlotej barwy do koloru krwi. By w koncu... w koncu zaczynaly ociekac krwia: Nastepnie pojawialy sie dziwne zawirowania i mroczna sylwetka przeslaniala tarcze ksiezyca... zawsze ta sama sylwetka... wilczy leb, odrzucony do tylu i wyjacy do ksiezyca! Samo wspomnienie tego motywu (poniewaz tak sie zawsze konczylo) wystarczylo, by znow sie pojawil na dluzej, mrozac Nekroskopa do szpiku kosci, nawet jesli byl akurat cieply i sloneczny poranek. Wspaniale promienie slonca wpadaly przez okno sypialni, slizgajac sie na wypolerowanym parkiecie, a Harry siadal na lozku i trzasl sie, nasluchujac zawodzacego skowytu niknacego w oddali wraz z przerwanym snem... Otrzasal sie, wsuwal stopy w pantofle i staral sie wyrzucic to z pamieci, probujac fizycznych miast intelektualnych form aktywnosci. Wiedzial, co chce dzis zrobic -porozmawiac z mama. (Boze, jeszcze jedna rzecz wzbudzajaca poczucie winy.) Kiedy to bylo ostatnio? O wiele za dawno, byl tego pewien. Bedzie sie czula opuszczona. Ale jak mogl z nia rozmawiac? Zada na pewno pytania, na ktore nie bedzie w stanie odpowiedziec. A jesli osloni swoje mysli, od razu bedzie wiedziec i pomysli, ze cos ukrywa. I oczywiscie, ze bedzie -Bonnie Jean. Bonnie Jean. Stale o niej mysli. Szczegolnie o tej porze. Dzis jest pelnia ksiezyca i nie bedzie sie z nia widzial. Po dwoch latach juz wiedzial... ze ma swoje nastroje - zajeta wlasnymi sprawami, jakiekolwiek by one nie byly - przy pelni ksiezyca. Byla kobieta, a one maja swoj cykl, powtarzal sobie. I bezblednie mogl powiedziec, ze co trzy miesiace jechala w swoje ukochane wysokie gory na trzy czy cztery dni, sama. Wspinala sie, polowala bez wzgledu na pore roku. Pamietal o jej obietnicy, ze kiedys go z soba zabierze. I nawet ustalili juz date: od dzisiaj za miesiac. Coz, przynajmniej czyms sie zajmie i nie bedzie tylko sprawdzal przeslanych poczta raportow od detektywow, ktorzy donosili, ze wciaz nie wiedza gdzie jest Brenda i chlopiec. I dlatego cieszyl sie na ten wyjazd... -Ale jednoczesnie nie spieszno mu bylo do niego i nie wiedzial czemu... ...Nie wiedziala tez B.J. Ale dwuletnia karencja konczyla sie. Byla zadowolona, ze Harry nie mial zadnego ukrytego motywu dzialania, ze nie byl pod wplywem kogos innego. Byl juz doskonale wyszkolony jako wspinacz, chociaz wcale nie uwazala, ze potrzebuje intensywnego treningu, co bylo dobra wymowka przed najniebezpieczniejsza ze wspinaczek... az do teraz. Poniewaz Radu w koncu postanowil, ze nadszedl czas poznac Czlowieka o Dwoch Twarzach, tego Tajemniczego we wlasnej osobie. Nawet wiedzac, ze nie jest teraz najbezpieczniej, Psi Lord wymogl na B.J., zeby go przyprowadzila do gawry w Cairngorms, a ona wiedziala, ze rozkazal tak pomimo niebezpieczenstwa, poniewaz chcial przyspieszyc godzine powstania. Niebezpieczny moment, tak - dla Radu i Bonnie Jean, ale nie mniej dla Harry'ego. Dla Radu - z powodu jego bezbronnosci. Dla B.J. - poniewaz cierpiala z niezdecydowania, zamieszania, jakie wywolywal jej wlasny wampir, co chwila nakazujac kwestionowanie wladzy jej Mistrza. A dla Harry'ego - poniewaz byl katalizatorem wielorakiego rodzaju. Po pierwsze, Harry oddzialywal na Bonnie Jean. Przyzwyczaila sie do niego, chciala go miec dla siebie. Nie wyobrazala sobie przyszlosci bez niego jako jej niewolnika - a moze sama popadla w niewole? Coz, byc moze. Po kolejne, oddzialywal na Radu, poniewaz Psi Lord widzial w Harrym swoja przyszlosc jako alternatywe dla chromego, okaleczonego, niewladnego ciala. I w koncu oddzialywal wciaz na Francezcich... Prze te dwa lata wielokrotnie widywano obserwatora Harry'ego w roznych okolicznosciach. Bonnie Jean nawet raz go widziala sama - wypatrzyla go pewnej nocy przez grube kotary sypialni - zlowrozbny cien czajacy sie w ciemnej sieni po drugiej stronie ulicy trzymajacy warte. Jej dziewczeta rowniez byly sledzone od mieszkan do pracy, tak ze obserwator znal pory przyjscia i wyjscia stadka B.J. Czasami jedna badz druga dziewczyna donosila o jakiejs postaci czy twarzy na zatloczonej ulicy w mroku cieplego wieczora. Byl okres festiwalowy i wszedzie bylo tysiace turystow, a Zamek na Skale byl rozswietlony jak choinka na Boze Narodzenie. Zwykle byl to dobry okres dla B.J. i jej stada. Ten czy tamten obcy mogl zniknac bez sladu w gwarna noc. Wszystkie dziewczeta Bonnie Jean doskonale wygladaly. Ale teraz byly czujne jak nigdy dotad. To przez te twarz, te postac - obserwatora, ktorego sie panicznie baly, bo B.J. go znala. Widziala go juz wczesniej - jakies dziesiec, dwadziescia, trzydziesci lat temu. Bystre, ptasie slepia w pomarszczonej, powykrzywianej reumatyzmem starej twarzy, oczy, ktore zrazu szare przybieraly barwe kutego srebra, jak u nocnego zwierzecia. B.J. wiedziala, dlaczego tak sie dzieje. To byly dzikie oczy - oczy niewolnika! Mocno ukrwiony nos, splaszczony na koncu i zbyt opadajace usta oraz agresywnie wysuniete szczeki. I ogolne wrazenie szarosci na twarzy. Ale podobnie jak ona nie zmienil sie ani nie zestarzal i az do teraz byl na tyle ostrozny, by nie pokazywac sie za czesto. Oczywiscie przekazala wiesci o tej nagle wzmozonej obserwacji Radu, co prawdopodobnie wplynelo na jego decyzje przyspieszenia powstania ze snu. Ale najpierw zbada Harry'ego, przekona sie, czy jest wlasciwym naczyniem na jego kolejne wcielenie, ale rowniez dowie sie, czy mozna go wyslac w swiat jako agenta, by spelnil swoje zadanie przed... tym pierwotnym. I nawet jesli B.J. martwila sie, ze moze utracic kochanka na wiele roznych sposobow, to Psi Lord sie tym w ogole nie przejmowal. Bo jesli rzeczywiscie ten Harry Keogh byl kluczem do przeszlosci Radu... to i tak klamka zapadla. Jesli byl tym przepowiedzianym, to koniecznie musi byc obecny przy odrodzinach Radu. A tymczasem nic mu sie nie moze przydarzyc... nie tymczasem. Radu wiedzial, ze przyszlosc potrafi byc zwodnicza, ale to co przepowiedziane, to przepowiedziane, tak jasne jak ksiezyc na niebie. I nic tego nie zmieni... Tak wygladaly fakty, ktore Radu wtloczyl B.J. do glowy, tak samo jak ona wtlaczala je Harry'emu. Stalo sie to konieczne, poniewaz Psi Lord od dawna juz widzial, co sie dzieje z jego dlugowieczna - byc moze zbyt dlugowieczna - pania porucznik. A kiedy minely kolejne trzy miesiace i godzina wskrzeszenia Radu zblizala sie wielkimi krokami, Psi Lord z kazda jej kwartalna wizyta odczuwal niechec i opor B.J. wobec jego czaru... jakby odwracala sie od niego. Oczywiscie od wielu lat wiedzial, ze stala sie Wampyrem. Ale poki spoczywal w zywicy - bezradny, bezbronny - konsekwentnie trzymal to w tajemnicy przed nia. Nie zeby watpil we wlasne sily, ale nie byl w stanie ocenic jej rosnacego potencjalu. Poniewaz B.J. byla rzadkoscia wsrod Wielkich Wampirow - nie osiagnela swego stanu ani przez transfuzje jaja, migracje pijawki, ani wdychanie zarodnikow, ani przez "przeksztalcajace ugryzienie" (niemal calkowita utrata krwi i zamienienie jej metamorficzna wampirza esencja, ktorego naturalnym wynikiem byla niesmierc i prawdziwy wampiryzm), ani nawet z urodzenia. (Poniewaz mimo ze rodzice Bonnie Jean byli dziecmi ksiezyca, byli rowniez zwyklymi niewolnikami, w wiekszej czesci ludzkimi. Podobnie jak Stary John.) Nie, zaden z tych czynnikow nie wywolal wyniesienia Bonnie Jean. Poniewaz ona po prostu tego chciala. Och, oczywiscie nie tylko to. Po pierwsze, od czterystu lat z pokolenia na pokolenie byla w rodzinie niewolnikow, po drugie, dwustuletnie regularne kontakty ze zrodlem najczystszego wampiryzmu i lykantropii pod postacia Radu, znaczne wydluzenie zycia kosztem innych. Ale jedno bylo najwazniejsze: Bonnie Jean miala taka wole. Co prawdopodobnie bylo miara tego, jaka wampirza Dama miala sie stac, jesli jej Mistrz na to pozwoli. I oczywiscie nie mial najmniejszego zamiaru... W przeszlosci - od ostatnich dwustu lat - B.J. byla opiekunka Radu, bez ktorej nie moglby egzystowac. Gdyby nie jej zabiegi, dawno juz by sczezl i zmienil sie w rozpadajace sie truchlo. Za jakies milion lat, kiedy zawalilaby sie jego kryjowka w jaskini i wykopano by jego szczatki, naukowcy zadumaliby sie nad tym kosccem sprzed wiekow, ktory stalby sie sensacja naukowa jako psi lub wilczy czlowiek - Homo Lupus - zatopiony w bursztynie. Ale to sie nigdy nie zdarzy i za to powinien byc jej wdzieczny. Z drugiej zas strony zyla o przynajmniej sto lat dluzej niz jej podobne, za co ona powinna byc mu wdzieczna! No i byla lojalna i wierna do przesady... do niedawna. Poniewaz w koncu zaczynala czuc wplyw swej wlasnej istoty. Radu wyczul to w niej, zasmakowal tego w jej krwi: jak jest rozdarta na dwoje pomiedzy posluszenstwem jemu i posluszenstwem swym instynktom, swemu rosnacemu pasozytowi. Ale jeszcze wyrazniej wyczul jej niepewnosc i jej strach. Jej niepewnosc dotyczyla przyszlosci: B.J. wiedziala, ze Ferenczy i przynajmniej jeden Drakul czekali tylko na dogodna okazje. Czy bedzie w stanie sobie z nimi poradzic bez Radu?... A bala sie jego. Och, obiecal jej ksiezyc, ale to bylo wtedy, kiedy byla niewolnica. A teraz stala sie Dama! A co z tym jej Harrym? Jak sie sprawdzi, kiedy Radu znow sie podniesie? Czy to on ma sie stac Radu? A jesli tak, to na czyje podobienstwo? Czy bedzie mial swoje cialo... czy tez Psiego Lorda. 0 tak, Bonnie Jean byla Dama, lecz jej mysli i rozterki byly jeszcze typowo kobiece, wystawione na dzialanie szalejacego pasozyta. Ale wampir to wampir, a Wielki Wampir to Wampyr! Juz miala watpliwosci... a za sto lat? Radu wiedzial, ze nadejdzie chwila, kiedy bedzie musial sobie z nia poradzic na swoj sposob. Dlaczego by wiec nie w godzine swego wskrzeszenia, kiedy bedzie mial najwieksze potrzeby? Sam pomysl byl stary jak swiat, i rozwazal go juz wczesniej. Ale teraz, kiedy nie byla to czysta teoria, jego realizacja stala sie koniecznoscia. Co? Ale ona kochala czlowieka! Zwyklego czlowieka! Radu powiedzial, zeby oddala mu cialo, a nie dusze! Ta nalezala do niego, a jesli nie do niego, to do tego, kto je zbiera, kiedy sie umiera... Teraz wszystko bylo postanowione, zapiete na ostatni guzik, i Psi Lord wyczekiwal tej chwili - tej wspanialej uczty! Och, juz znal smak nektaru Bonnie Jean, ale by zabrac wszystko, by ja posiasc - czesto o tym snil - wypelnic ja i jednoczesnie wyssac do sucha! Na sama mysl ciekla slinka! Ale zostawi delikatesy na sam koniec - samego nierozwinietego pasozyta B.J., by uczcic koniec wielowiekowej poniewierki... 1 lezal tak w zoltym kleju w swoim sarkofagu, poddajac sie zadzy swej pijawki. Poniewaz oczywiscie nie byly to plany Psiego Lorda, lecz jego wampira, ktory stworzyl go takim, jakim byl. Dzieki umiejetnosciom pijawki, czy tez wampirzemu wplywowi na niego, Radu wiedzial, jaka bedzie przyszlosc - przynajmniej czesciowo. Poniewaz ukazano mu ja: Tajemniczy (ow Harry Keogh): jego oczy przepelnia dziwna i wspaniala pasja, bo juz wie, zna swoj nowy byt, byc moze u progu metempsychozy Radu? A niewolnica Bonnie Jean: blada jak sciana, wyssana do szpiku kosci... I Radu Lykan wstajacy z zywicy, jasniejacy jak ksiezyc mocna poswiata swej chwaly! A swiat ludzi zadrzy, zawali sie, padnie na kolana w obliczu takiej plagi, ze Czarna Smierc wyda sie przy niej igraszka jeno... Ale ani jeden czlowiek nie padnie od zarazy Radu, nie na dlugo. Poniewaz wkrotce wszyscy stana sie nieumarlymi! Ani jeden czlowiek nie padnie, o nie... ...Ale ci, co juz sa nieumarlymi: Ferenczy i Drakulowie, wrogowie Radu z zamierzchlych czasow lub tez ich potomkowie... ci umra na pewno. Prawdziwa smiercia. W glowie Radu pojawilo sie rozwiazanie problemu tak starego, jak stara byla Kraina Gwiazd/Slonca. Ze w wampirzym swiecie, ktorym stanie sie ten swiat, jedynym bezpiecznym rozwiazaniem byloby, gdyby istnial tylko jeden Lord! Niech sobie wampiry zyja, o tak, ale bedzie tylko jeden Lord. Lord Radu Lykan: Wampyr!... Ferenczy i Drakul mieli wlasne problemy i jeden wspolny: nazywal sie Harry Keogh, chociaz nie znali go pod tym nazwiskiem. Czy tez znali je tylko Ferenczy, chociaz ich ojciec mieszkajacy w studni w jaskini, podal im bledne nazwisko! Dwa lata wczesniej wielu lacznikow Francezci odpowiedzialo na rzadki przypadek, kiedy to oni wyslali im zdjecie do rozpoznania, ich intruza, zlodzieja ich skarbu, domagajac sie informacji na jego temat! I po kilku miesiacach zaczynaly naplywac odpowiedzi: Od zasiedzialych "Rodzin" we Wloszech i w Ameryce, a takze od ich oddzialow w Europie - nic. Dla Cosy Nostry czlowiek na zdjeciu byl calkowicie anonimowy - nie mieli go w aktach. Od "kontaktu" braci w CIA - nic. Ale kiedy "ich czlowiek" w CIA zwrocil "wyraz szacunku" pod postacia pliku banknotow dolarowych z rada by Francezci "zawiesili poszukiwanie" tego czlowieka - to tylko zwielokrotnilo ich ciekawosc. Od ich dlugoletniego lacznika i zaufanego porucznika w Edynburgu - wielki zawod, ale nic. Widzial tego mezczyzne tylko raz, od czasu kiedy Bonnie Jean Mirlu zaciesnila ochrone. Teraz bylo o wiele trudniej sledzic poczynanie jej i jej stada. A co do czlowieka na zdjeciu: on w ogole nie zostawia sladow! Francezci odpowiedzieli mu, zeby sie bardziej postaral, co zaowocowalo jego zwielokrotnionymi staraniami, ale jak dotad tylko zwykly pech nie pozwalal mu wysledzic B.J. w drodze z baru do domu Nekroskopa w Bonnyrig. Pech i fakt, ze byla podwojnie czujna. A jednak jedenascie miesiecy pozniej nadeszla odpowiedz z KGB, tyle pozytywna, co zastanawiajaca. Tak, ich wysokiej rangi lacznik z KGB znal czlowieka ze zdjecia - by tego dowiesc, przeslal wlasny mikrofilm. Zdjecia zostaly zrobione dwa lata temu w zamku Bronnicy, sowieckim centrum ESP podczas nocy, w ktorej nieznana agencja zniszczyla ow zamek. Co do czlowieka na zdjeciach: Nazywal sie Alec Kyle i byl szefem Wydzialu E, brytyjskiego odpowiednika rosyjskiej organizacji, ktorej siedziba znajdowala sie w zamku Bronnicy! W wyniku "ekstremalnych metod sledczych" Kyle nabawil sie martwicy mozgu (co bez urzadzen podtrzymujacych zycie oznaczalo, ze zmarl), kiedy robiono te zdjecia. Ale byl zdecydowanie martwy pozniej, tego samego wieczora, kiedy zamek zmieniono w kupe gruzow, pod ktora pogrzebano wiekszosc jego zalogi. Nie bylo szans, zeby wyszedl calo z tej rzezi! Jesli chodzi o przyczyne zniszczenia: sledztwo w toku, sabotaz niewykluczony. Pojawilo sie jakis powiazanie, imie Harry brzmialo znajomo. Czlowiek o nazwisku Harry Keogh byl agentem tego samego Wydzialu E, ale on tez nie zyl. A wszystkie okolicznosci wskazuja na to, ze on rowniez zginal w zamku Bronnicy, podczas innego aktu sabotazu, w ktorym bez watpienia bral udzial. Ale mialo to miejsce przed zniszczeniem zamku. Te dwa wydarzenia niewatpliwie maja jakies powiazanie, lecz ono zostalo na tyle utajnione, ze on nie ma do niego dostepu. Mowiac krotko, nie moze zajrzec w pewne akta... Bracia naciskali go o dalsze informacje z Wydzialu E. Trzy miesiace pozniej przyslano do Le Manse Madonie liste nazwisk (agentow Wydzialu i ich kontaktow), wraz z ostrzezeniem, ze owa agencja nalezy do najtajniejszych organizacji brytyjskich sluzb specjalnych i do tego do najbardziej skutecznych. Na polu poznania pozazmyslowego i parapsychologii nie istniala rownorzedna sluzba - nie, po zniszczeniu kompleksu Bronnicy -co samo w sobie mowilo wiele. Tak czy inaczej nalezy tych ludzi traktowac jako nietykalnych. Co dalo braciom do myslenia. Do tej pory byli przekonani, ze ich wlasna organizacja, ich siatka, z ogarnietym choroba ojcem, byla jedyna w swoim rodzaju. I byla, na polu przestepczym. Raport jednak ich zastanowil. Bo o ile czlowiek na wozku w kostnicy zamku Bronnicy nie mial brata blizniaka, o tyle byl to z cala pewnoscia ich intruz i byl to rowniez czlowiek widziany przed lokalem Bonnie Jean w Edynburgu! A jesli w raporcie byl blad i Alec Kyle wciaz zyl - i byc moze wciaz stal na czele Wydzialu? To co w takim razie robil z Bonnie Jean Mirlu? Czy to mozliwe, zeby na swoje powitanie Radu Lykan zaczynal rekrutowac brytyjskich agentow mysli z pierwszego szeregu? A jesli cala ta sprawa z zamkiem Bronnicy byla tylko sprytnym kamuflazem, by stworzyc pozory smierci Kyle'a? A skoro mowa o smierci, to co mial na mysli ich schorowany ojciec, mowiac, ze "Harry rozmawia z trupami"? Na kolejna prosbe ich moskiewski kontakt mial sie dowiedziec czegos o samym Harrym Keoghu i przynioslo to jeszcze bardziej zaskakujace rezultaty. Ich informator byl zazenowany, ze musi przekazywac im tak watpliwej jakosci materialy, ale wedlug jego oceny caly swiatek ESP byl metna i wariacka strefa. Bracia ochoczo podzielili jego watpliwosci. Bedac twardym, podwojnym agentem KGB, nieslychanie racjonalnym tajniakiem, jego pospolite pojmowanie swiata w tych sprawach bylo bardzo ograniczone. Ale dla nich... jego informacje byly prawdziwie niepokojace. Poniewaz wedlug nich zmarly Harry Keogh, byly czlonek Wydzialu E, mialby byc nekromanta - czlowiekiem obdarzonym darem czy tez klatwa porozumiewania sie ze zmarlymi w celu odkrycia tajemnic ich smierci! Zbyt wiele bylo tu zbiegow okolicznosci, a poza tym bracia Francezci nie wierzyli w zbiegi okolicznosci. Cokolwiek sie dzialo, dotyczylo ich, B.J. Mirlu, Psiego Lorda Radu Lykana w jego samotni i najwyrazniej pewnych czlonkow - martwych badz zywych - tajnej agencji brytyjskiej. Dosc tego! Nadszedl czas, by puscic w ruch machine. Minelo poltora roku od wydarzen w skarbcu, a postep w rozwiazaniu tej zagadki jest zaden. Musza sie dowiedziec wiecej o Wydziale E, o Alecu Kyle'u i o Harrym Keoghu. Ale w jaki sposob maja rozgryzc Wydzial E, organizacje wyszkolonych agentow mysli bez alarmowania ich o swojej obecnosci i zamiarach? Moze ich ojciec im pomoze... stary Ferenczy w swej jamie byl w koncu jasnowidzem, wyrocznia i telepata. Ale byl coraz trudniejszy, bredzil cos calymi dniami i mniej sie kontrolowal. A gdyby Angelo cokolwiek wiedzial, to przeciez juz by o tym wiedzieli. Musza znalezc dla niego jakas smaczna przekaske, ktora zwielokrotni jego wysilki. Mieli takze liste agentow Wydzialu E i ich kontaktow i na tej liscie dostrzegli nazwisko czlowieka, ktory sam nie byl esperem, lecz byl biegly w sztuce hipnozy. Wystarczylo, ze Wydzial E od czasu do czasu korzystal z jego uslug. Na pewno wie cos o tej organizacji. A jesli wiedzial... to Francezci tez sie tego dowiedza. Nazywal sie doktor James Anderson... A tymczasem na Dachu Swiata: Daham Drakesh mial pewna przewage nad Ferenczymi. Od poczatku znal swiatowe agencje ESP. Byl przeciez "zatrudniony" przez jedna z nich: Wydzial Parapsychologii Ludowej Armii Chin w Chungking dowodzony przez pulkownika Tsi-Honga. Dzieki Tsi-Hongowi jako jeden z pierwszych ludzi z zewnatrz dowiedzial sie o zniszczeniu zamku Bronnicy. Informowano go rowniez o nielicznych znanych posunieciach brytyjskiego Wydzialu E. Bylo to dla niego bardzo istotne, poniewaz Radu Lykan zaszyl sie gdzies na Wyspach Brytyjskich. Odnajdujac jego gawre, musial uwazac, by ich kroki sie nie skrzyzowaly. Poniewaz podobnie jak Ferenczy wiedzial, co sie stanie, jesli ludzie nagle odkryja istnienie potworow w ich otoczeniu! Jak dotad Drakesh byl najbardziej anonimowym i najbezpieczniejszym z nich wszystkich - i chcial, zeby tak pozostalo. Ale jakies dwa lata temu, w jakis przedziwnie synchroniczny sposob, mniej wiecej, kiedy Francezci ogladali gruboziarniste zdjecia intruza, on rowniez otrzymal zestaw zdjec od czlonkow jego sekty w Anglii. I od razu rozpoznal kilka twarzy: Darcy'ego Clarke'a -obecnego szefa Wydzialu E, Trevora Jordana - telepaty z Wydzialu i... ...Aleca Kyle'a?... ale to niemozliwe! Porownania ze zdjeciami z licznych akt Drakesha potwierdzily to. Pomimo wielu dowodow, wedlug ktorych Alec Kyle nie zyl. I ostatni Drakul wysnul zrozumialy, lecz bledny wniosek: ze z powodow znanych wylacznie w Wydziale E, Kyle pracowal teraz jako tajny agent. Istnialo wysokie prawdopodobienstwo, ze zostal "zabity", by uwolnic sie od zwyklych obowiazkow, by ukryc fakt, ze jest zaangazowany w powazniejsze sprawy, a moze "zmarl", by sie chronic? Ale przed czym? Byla to tajemnica, ktorej nie mogl nawet rozwiklac Tsi-Hong, ale w koncu Wydzial E byl tajemnicza organizacja. A poniewaz Drakesh nie byl w to zupelnie zamieszany, zdjecia i towarzyszacy im raport - o dziwnym zajsciu na Oxford Street - zostal dolaczony do akt, bo mogl sie przydac pozniej... ...Na przyklad teraz. Ale znow, zaczelo sie gotowac wokol Wydzialu E. Ferenczy kupowali informacje o Alecu Kyle'u i innych czlonkach Wydzialu od swoich informatorow na calym swiecie, wyslali nawet dwoch swych porucznikow do Anglii, by wzmocnic tam swoja obecnosc. Drakeshowi zaczelo sie wszystko ukladac w spojna calosc: Po pierwsze: Chwila odrodzenia sie Psiego Lorda byla bliska, czul to w swych wampirzych kosciach. Po drugie: Ferenczy pewnie rowniez byli tego swiadomi. Po trzecie: Od jakiegos juz czasu Wydzial E angazowal sie w dzialania bardzo tajne lamane przez poufne - ze wystarczy wspomniec o Bronnicy. A teraz przyciagneli uwage Ferenczych, w jakim kontekscie, Drakesh nie wiedzial. I na koniec po czwarte: Od teraz przygladanie sie Wydzialowi E moglo byc szkodliwe dla zdrowia, zamiast tego Drakesh bedzie obserwowal ludzi Ferenczych w Wielkiej Brytanii. Emisariusze Drakesha - eksperci w wykrywaniu wampirow - od razu znalezli dodatkowych niewolnikow wyslanych do Anglii przez Ferenczych. Przez nich dotarli rowniez do spiocha Ferenczych, a przez niego do Bonnie Jean Mirlu. Co wiecej, powiodlo im sie tam, gdzie spioch zawiodl, bo przez Bonnie Jean Mirlu odnalezli rowniez Aleca Kyle'a! Opiekunka Radu oraz domniemany byly szef Wydzialu E razem! I teraz w koncu mialo to jakis sens i Drakesh wierzyl, ze doszedl do prawdy. Wydzial E byl naprawde swiadomy zagrozenia czajacego sie posrod ludzi -przynajmniej ogolnikowo - swiadomy istnienia Radu i byc moze tez Ferenczych. Ale Wydzial E nie znal miejsca ukrycia Radu, bo by go od razu zdjeli i skonczyli z ta komedia. Alec Kyle dzialal jako tajny agent, ktory w jakis sposob zdolal wkrasc sie w laski i zdobyc zaufanie niewolnicy. Albo tez Kyle zostal przez nia zwerbowany... ale skoro tak, to ilu jeszcze tych cholernych esperow znajdowalo sie na uslugach Radu? Jesli chodzi o Ferenczych: byc moze wciaz byli bezpieczni i po prostu dmuchali na zimne i obserwowali, jak to sie wszystko rozwinie. Coz, Daham Drakesh wiedzial, jak sie to rozwinie. Wydawalo sie, ze jest jedyna niewiadoma w tym calym rownaniu, i pragnal, zeby tak pozostalo. Ale od jakiegos czasu szukal dla siebie roli czynnika sprawczego i w koncu okazja sama wpadla mu w rece. Mamy tu trojce sil, z ktorych wszyscy az dyszeli z niecierpliwosci, by rzucic sie sobie do gardel. Psi Lord Radu Lykan w swej ukrytej gawrze, tajemniczy Wydzial E i tak zwani Francezci. Jesli Drakesh zdola napuscic jednych na drugich i doprowadzic do konfrontacji, to trzeci dostanie sie miedzy mlot a kowadlo. Sam Drakesh bedzie czekal w poblizu, by zajac sie tymi, co przezyja. Jego uczniowie byli juz w pogotowiu. Wystarczylo wybrac wlasciwe miejsce i czas. Ale im szybciej, tym lepiej... 2. Zaczyna sie... Wrzesien... Harry i Bonnie Jean jada na polnoc przez gory Grampian do Cairngorms. W bagazniku wynajetego samochodu wioza zaskakujaco malo sprzetu wspinaczkowego, poniewaz Harry okazal sie naturalnym talentem, a B.J. pogardliwie odnosila sie do takiej "protezy". A poza tym planowala przejscie do gawry Radu latwiejsza droga przez Badenoch w gorach Cairngorms. W ten sposob mogla zaoszczedzic czas, polujac dla budzacego sie wojownika Radu po drodze pod gore.Harry, calkowicie "swiadomy", byl przez chwile soba, niepowodowany zadnymi mentalnymi rygorami, poza gleboko zakorzenionymi posthipnotycznymi poleceniami Jamesa Andersona i oczywiscie tymi pochodzacymi od Bonnie Jean. W skrocie: w dalszym ciagu chronil swoje umiejetnosci najlepiej, jak potrafil. Bonnie Jean w dalszym ciagu byla "niewinna", lecz czasami sie mylila na skutek swego uporu. Byla rowniez jego kochanka, wobec ktorej Harry byl lojalny do przesady, ale nie bylo to dla niej takie latwe... czy tez takie trudne. Radu mial po czesci racje: istnialy inne sposoby, by zniewolic mezczyzne - ale kazdy kij ma dwa konce. Pod wzgledem fizycznym Nekroskop byl sprawny. Lecz mentalnie czy tez podswiadomie... Byl wciaz niespokojny. Jego troski nie byly sprecyzowane - co wydawalo sie sprzecznoscia sama w sobie! A wielokrotnie wpadal w taki stan. I mimo ze staral sie ukryc to przed B.J. tak gleboko, jak tylko potrafil, czesto odczuwal przyplyw... paranoi? Tylko tak mozna to bylo okreslic: wszechobecne poczucie, ze stal sie ofiara jakiegos podstepnego planu. Jego pamiec jednak znacznie sie poprawila - szczegolnie kiedy zarzucil wlasne poszukiwania Brendy. Z drugiej strony jego sny wciaz nawiedzaly nocne mary, ktorych nigdy nie pamietal po przebudzeniu, ale, o czym wiedzial, stawaly sie coraz straszniejsze. Wszystko, co z nich pamietal, to obecnosc Ogromnej Wiekszosci, zmarlych, ktorzy starali sie uporczywie przekazac mu przez sen jakas wiadomosc, ktora on odrzucal; obraz jego ukochanej mamy o twarzy przepelnionej troska i z otwartymi ramionami, jakby chciala go ochronic przed natlokiem mysli. Kiedy byl na krawedzi snu i rozpaczliwie staral sie obudzic, zawsze pojawial sie znany motyw ksiezyca z sylwetka wilczej glowy na jego srebrnej tarczy. Co dziwniejsze: nie nachodzily go te koszmary, kiedy spal z Bonnie Jean, i wydawalo sie, ze ma zdolnosc odpedzania zlych snow. I co jeszcze dziwniejsze: w chwilach swiadomych, na jawie, swiat zmarlych zdawal sie mniej lubic jego towarzystwo, za to zawsze towarzyszylo tym spotkaniom jakies trudne do zdefiniowania wyczekiwanie... -O czym tak myslisz? - zapytala Bonnie Jean, odrywajac Nekroskopa od rozwazan nad soba. Odezwala sie glownie po to, by wypelnic bezbrzezna pustke pomiedzy nimi, proznie, ktora - przynajmniej ona - odczuwala jak bol w kosciach rosnacy tam od chwili, w ktorej Radu kazal jej przyprowadzic Harry'ego do siebie. -Zupelnie o niczym - sklamal, nie chcac jej martwic. - Tak sobie lezalem i bylo mi dobrze. -Podczas jazdy? Chcesz poprowadzic? (Z drugiej strony lepiej by bylo, gdyby nie prowadzil. Jechali na polnoc i bylo juz po poludniu. Jesli wpusci go za kierownice, bedzie jej nieswojo w cieplych promieniach slonecznych padajacych przez jego okno.) Potrzasnal glowa podnoszac lekko siedzenie, nastepnie usiadl prosto i spojrzal przez okno. Prawie niezauwazone cicho zniknelo lato, ustepujac miejsca jesieni. Liscie zaczely opadac z drzew: czerwone, zlote i brunatne migaly przed maska samochodu, gdzieniegdzie przetykane pojawiajacymi sie bujna zielenia drzew iglastych. -Gdzie jestesmy? -Pojechalam inna droga... ee, niz zwykle - zaczela mu wyjasniac, zanim zdala sobie sprawe, ze niepotrzebnie. Harry nigdy wczesniej tu nie byl. Wszystkie miejsca za zatoka Firth of Forth byly dla niego nowe. - Pomyslalam, ze - bo ja wiem - zmienie widok? - Bawila sie okularami przeciwslonecznymi, osadzajac je na nosie. Prawdziwy powod polegal na tym, ze obrala inna trase, by zdezorientowac potencjalnego obserwatora, ktory mogl za nia jechac. Poniewaz rzadko wyczuwala czyjas obecnosc za dnia, podroz w pelnym swietle nie wydawala sie rowniez dobrym pomyslem. -Zmienisz widok? - zdziwil sie. - Aha, to dlatego tu jestesmy. Ale pytalem, gdzie jestesmy? -Jedziemy przez Blairgowrie w kierunku Pitlochry - powiedziala mu. - Cos ci to dalo? -Nie powinienem byl pytac - wzruszyl ramionami. I pokazujac rzadki przeblysk poczucia humoru: - To brzmi dla mnie zupelnie po irlandzku! -Po szkocku! - upomniala go. Ale rownie szybko spelzl jej usmiech z twarzy. I zadala sobie pytanie, co sobie naprawde mysli ten "prawdziwy czlowiek" w tym czlowieku. Poniewaz "czlowiek w srodku" wiedzial, dlaczego tu przyjechali, dokad zmierzaja i kogo jada odwiedzic. Ale "czlowiek w srodku" byl wiezniem w celi wlasnego umyslu i nie mozna bylo go uwolnic - nie mogl myslec tego, co chcial, chyba ze uslyszy odpowiedni rozkaz. Dla Bonnie Jean... nagle Harry stal sie kims gorszym niz normalny czlowiek. Czula, jakby kolo niej siedzial jakis zombie - albo lalka, ktora moze ozywic, kiedy pociagnie za sznurki - i poczula sie winna - zupelnie sie jej to nie podobalo. Ale fakty byly takie, ze stanie sie zombie lub lalka wylacznie wtedy, kiedy ona tego zazada. Wtedy bedzie wiedzial, pamietal wszystko, co mu mowila... i nie bedzie mogl ni cholery nic na to poradzic! Byl tak bardzo uzalezniony od niej, ze zrobilo sie jej go zal. Ale jednoczesnie... moze cos na ksztalt zrozumienia zagluszylo ten zal. Pomiedzy nimi powstalo pewne nienaturalne, niespotykane napiecie. I za kazdym razem, kiedy zerkala na niego katem oka... Czy na twarzy Harry'ego dostrzegala nieme oskarzenie? Gdyby byla niewierna zona mialby dokladnie taki sam wyraz twarzy - ciekawosci, nieomal pewnosci - jaki mialby maz, ktory prawie wie. A moze sie jej tylko wydawalo? -Tak? - Harry uniosl pytajaco brew. Przylapal ja na spojrzeniu zdenerwowanej zony! -Tak sie tylko zastanawialam - powiedziala. I zanim mogl zadac pytanie, dodala: - Za Pitlochry, w ciagu godziny wjedziemy na moja stara trase i znajdziemy sie w Puszczy Atholl. Po drodze jest mnostwo miejsc, by sie zatrzymac i cos zjesc pod chmurka. Jakbys chcial. A moze zatrzymamy sie w jakiejs knajpce w lesie na herbate? To wszystko brzmialo tak cienko, tak... zdradziecko? Tak, nawet w jej uszach. Przede wszystkim. -Jak chcesz - powiedzial, co z niewiadomych powodow zirytowalo ja do bolu. Bo w koncu byl calkowicie pod jej kontrola, a tu jeszcze to Jak chcesz"! Szedl zupelnie jak jagnie na rzez! I moze nie teraz, nie tym razem, ale tak sie naprawde stanie! -Tak bardzo mi wierzysz, cholera jasna? - wyrzucila z siebie, wpatrujac sie w niego. - Jak, kurwa, chce? Wziela go z zaskoczenia. -No tak. A czemu? Och, moj mezczyzno! Wykrzyknela B.J... w myslach, choc udalo sie jej okazac zaskoczenie. Zeby to bylo mozliwe -zerwac peta z jego umyslu i go uwolnic, zeby uciekl jak maly przerazony ptaszek! Wszystko by za to dala! Zastanowila sie nad tym i od razu odrzucila te mysl: I co, mialabym zdradzic cos, w co wierze od dwustu lat? I mialabym zawiesc Mistrza, Radu? I odrzucic swa szanse na niesmiertelnosc? I na zawsze, bez przyczyny mialabym odrzucic szanse zostania Dama Wampyrow i mialabym pozostac slaba... kobieta? To zalosne! To jej niedorosla pijawka dopominala sie swego - walczyla o zycie z najwieksza sila z jaka kiedykolwiek przyszlo jej walczyc, ktorej zupelnie nie rozumiala. Bonnie Jean az gotowala sie z emocji; spojrzala na Harry'ego, po czym odwrocila wzrok, by ogladac krajobraz za oknem. Cholera, on po prostu zignorowal jej wybuch! Jakby byla dzieckiem! Prawdopodobnie dlatego, ze podswiadomie doskonale wie, co sie dzieje. I wlasnie w tej chwili - w jasny dzien, za kierownica samochodu - B.J. poczula nadchodzaca zmiane i wiedziala, ze nic na to nie poradzi. Bylo to, jakby stala obok i w przerazeniu obserwowala skutki dzialania jej talentu hipnotycznego. Nawet czula swoj kiel -swoj psi kiel - jak zakrzywia sie w rozowym dziasle i przecina cialo! Czula wyraznie smak krwi z dziasla. Jej krwi, na razie... Harry spojrzal na wprost i az skoczyl, po czym zakrzyknal: - Jezu! Droga!... Dama znikla i wrocila B.J. Przynajmniej na razie. Wdusila hamulce, uwiesila sie kierownicy i niemal targnela calym samochodem na ostrym lewym wirazu. Harry'ego rzucilo na nia i kiedy sie zderzyli, B.J. niemal spadly okulary przeciwsloneczne. Wiedziala, ze ma karmazynowe oczy, ale musiala caly wysilek wlozyc w zatrzymanie samochodu. Prawe kola podskoczyly na trawiastym poboczu; zywoplot z impetem zadrapal o szybe i lusterko sie odgielo. Samochod stanal... Nekroskop zamknal drzwi Mobiusa, ktore instynktownie otworzyl na desce rozdzielczej. Blisko bylo. Gdyby sie rozbili i rzucilo ich w przod... byliby teraz w Kontinuum Mobiusa! Niczego by teraz nie mogl powiedziec ani zrobic, by oszukac Bonnie Jean. Zadne tlumaczenie "halucynacjami po narkotykach" na nic by sie nie zdalo. Wytarl pot z czola i powiedzial: - Co ja to mowilem? B.J. walnela kierownice obiema rekami i spojrzala na niego i obydwoje wybuchneli smiechem. Po chwili w lusterku zobaczyla krew na dolnej wardze i momentalnie ja zassala. -Skaleczylas sie? - zapytal od razu troskliwie. -Zagryzlam warge - sklamala - a ty? Potrzasnal glowa. -Co sie stalo? -Nie zwracalam uwagi na droge - odparla. - Zdaje sie, ze zaden ze mnie kierowca. A na pewno narwany. -No to jedzmy do Puszczy Atholl - powiedzial. - Teraz chetnie napije sie herbaty, no i skocze do kibelka! - Na co znow sie zasmiali. Kilka minut pozniej przejezdzajac kolejne wzgorza, B.J. zobaczyla krawedz ksiezyca w pelni, tak blada ze niemal przezroczysta wznoszacego sie nad pastelowoniebieskim horyzontem. Moze to jest wyjasnienie. Taka miala przynajmniej nadzieje... Znalezli herbaciarnie, usiedli pod drzewami i odpoczeli nieco. Kiedy tam siedzieli, Bonnie Jean westchnela i powierzyla swoje zmartwienia losowi. Co ma byc, to bedzie. A poza tym kto mogl odgadnac przyszlosc? Ale ten mezczyzna, Harry - och, jego przyciaganie, jego moc nad nia byla bardzo silna. Wiedziala, ze mozna przyjac, ze jej nad nim byla silniejsza, ale jednoczesnie byla sztuczna. Przynajmniej w czesci. Ile z tego bylo prawdziwe, zastanawiala sie. Usiadla wygodniej na krzesle i z zamknietymi oczami pod okularami przeciwslonecznymi powiedziala: - Harry, wiesz, ze nie wspominales o niej od dluzszego czasu? Kiedy nic nie odpowiedzial, uchylila nieco powieki, by go podejrzec. Mial zmarszczone czolo i wpatrywal sie w niskie, dlugie kombi, ktore wlasnie zajezdzalo na parking na wprost herbaciarni. Podazyla za jego wzrokiem. -Cos sie dzieje? Harry nie odpowiedzial, tylko siedzial i sie patrzyl. Ale kiedy pasazerowie samochodu wysiedli z niego i skierowali sie ocieniona drzewami sciezka do herbaciarni, odwrocil wzrok i skierowal go na Bonnie Jean. I kiedy rzad odzianych w czerwone szaty Azjatow minal ich, powiedzial: - Widzialem ich, albo podobnych, kiedys w Londynie. I w innych miejscach tez. -To jacys krisznowcy - powiedziala ze wzruszeniem ramion. - Calkiem nieszkodliwi. Masz cos przeciw nim? Zlote dzwoneczki oddalily sie i ucichly, bo grupa weszla do lokalu. Harry wrocil do zycia, usmiechnal sie i powiedzial: - Przeciw nim? Wcale. Nie rozmawiaja z nikim i unikaja kontaktu wzrokowego. Robia swoje. Ale juz nie mogl sie odprezyc i kiedy czerwone szaty wyszly z budynku i znalezli sobie stolik na zewnatrz, byl gotow do drogi. I B.J. zauwazyla, ze kiedy odjezdzali, zmarszczka na czole powrocila... a on wciaz spogladal we wsteczne lusterko na dlugo jeszcze po tym, jak szyld herbaciarni zniknal im z oczu... Droga byla dobra, a ruchu prawie nie bylo, ale po cudownym ocaleniu od wypadku B.J. nie kusila losu. I kiedy nadarzala sie sposobnosc skrecenia w jakas "droge w pieknej okolicy", wykorzystywala ja za kazdym razem. I im bardziej zblizala sie do celu podrozy, tym wolniej jechala, zatrzymujac sie pod byle pretekstem: dla podziwiania widoku, sposobnosci zamoczenia nog w strumieniu - obojetnie. Nawet zjechali na pobocze i zdrzemneli sie godzinke, skryci w zalomie wysokich skal na trawie, gdzie Harry musial narzucic koc, by zrobic nieco cienia. Zrobil to, komentujac, ze przeciez nie jest az tak goraco, ale B.J. "obawiala sie, ze sie spiecze". W koncu kiedy przejechali kilka ostatnich mil do Inverdruie, slonce zaczelo przygasac, znad strumieni uniosla sie mgla i snula sie po zaroslach i zalesionych pagorkach, co nadawalo im mistyczny wyglad jak ze szkockich legend. Swiatla domkow zgromadzonych wokol skrzyzowan i rozstajow mrugaly jak elfie ogniki, a czarna sylwetka gor na tle upstrzonego gwiazdami nieba koloru indygo w ksztalcie litery "V", widzianego z dna przeleczy, wygladala jak gigantyczna scena kosmicznego teatru. -Szkocki zmierzch - skomentowala B.J., zjezdzajac z drogi i skrecajac sprawnie za dom Starego Johna, gdzie zaparkowala wynajety samochod w cieniu brzoz i glogow. -A wiec, bracie - Nekroskop dopowiedzial szeptem - do karczmy czym predzej biez! -O tak, mlodzi i starzy tez! - Zasmiala sie beztrosko, wysiadajac z samochodu. (Ach, gdybyz tylko jej serce bylo tak beztroskie jak smiech.) A jego...? Harry nie wiedzial, co sadzic o Starym Johnie, ale obecnie nie wiedzial, co sadzic o czymkolwiek. Opanowal go wesolkowaty nastroj i dlatego zartowal caly czas, a jednoczesnie nerwy mial napiete jak postronki. Podejrzewal, ze to jakas choroba psychiczna, ostatni atak jego kompleksu winy. Ale Stary John nalezal do osobnej kategorii. B.J. powiedziala Harry'emu, ze stary klusownik pracowal kiedys dla jej wujka - tego, ktory mial domek mysliwski - i przy jego calej statecznosci i lojalnosci byl bardzo uwazajacy. A moze nieco dziwaczny? Przesada na calej linii, pomyslal Harry. Starzec nie zwlekal i podszedl do nich. I nie tylko do Bonnie Jean, ale rowniez do Nekroskopa. Klaniajac sie i obsciskujac, byl niemal nachalny, prawie jak przymilny pies, ktory bardzo chce, by go poglaskac, ale boi sie, ze dostanie kopa. Ale uwazajacy? Bez watpienia! Kiedy Bonnie Jean poszla do swej malutkiej sypialni na poddaszu, starzec zostal na dole z Harrym. Podczas jej nieobecnosci mowil o niej: "moja mala pani, to bardzo wazna osoba!" - coz, moglo tak byc, pomyslal Harry, kiedy mieszkala w domku mysliwskim wuja... Po chwili B.J. zawolala Starego Johna na gore i przez jakies dziesiec minut slyszal, jak rozmawiaja, ale nie slyszal o czym. Nastepnie Stary John zszedl na dol i zaproponowal mu kielicha na noc. "Kapeczka zacnego trunku dobrze robi przed snem, a zdrowy nocny sen potrzebny czlowiekowi jak nic!" Moze i potrzebny, ale Nekroskop i tak odmowil. Jak ma sie jutro wspinac, to musi zachowac czystosc umyslu. I kiedy Stary John zabral Harry'ego na gore, postawil sprawe jasno, pokazujac mu drzwi toalety dokladnie na wprost drzwi mikroskopijnej sypialni Nekroskopa. -Zebys nie zabladzil w nocy... wiesz? Tak, doskonale wiedzial. A pokoj "malej pani" znajdowal sie po drugiej stronie korytarza oddzielony od niego mnostwem skrzypiacych desek. W calym domu byloby slychac te deski, jakby co. Ale ani razu nie zaskrzypialy. B.J. stapala o wiele ciszej niz Nekroskop. I to, jak poruszala sie po ciemnym domu, bylo niesamowite. Tak myslal Nekroskop... ale w glebi duszy nie widzial w tym niczego niesamowitego. Ucieszyl sie jednak, ze do niego przyszla tej najwazniejszej nocy. Bylo to cos wiecej niz zwykly seks. Na pewno, bo nie kochali sie, jedynie lezeli objeci... Ranek byl szary i pochmurny, co najwyrazniej uradowalo B.J. i wprawilo ja w dobry nastroj. Na pewno byla zadowolona z pogody. Nekroskop nie wiedzial, jak sie czuje, moze najlepszym slowem na okreslenie jego stanu bylo "dziwacznie". Zjedli sniadanie, wsiedli do samochodu Starego Johna - B.J. nie powiedziala dlaczego - i pojechali na polnocny zachod droga rownolegla, z lewej strony do Spey, a z prawej do Cairngorms. Bylo wczesnie, dlatego droga wiodaca przez gory byla calkiem pusta. -Daleko jedziemy? - zapytal Harry, kiedy skrecili na glowna szose. Zarowno jego glos, jak i nastroj byly bardzo wyciszone. -Jakies piec, szesc kilometrow - powiedziala mu... i poniewaz duzo myslala i snila tej nocy, nagle zmienila temat. - Harry, czy moglbys mi powiedziec co sadzisz o zyciu? -O zyciu? - Harry znow wpatrywal sie we wsteczne lusterko. -Narodzinach, zyciu, smierci - o tym wszystkim. No, jak ty na to patrzysz? Jestes wciaz mlody - obydwoje jestesmy -ale starzejemy sie, umieramy i czesc piesni. Harry wiedzial o tym wszystko, wiedzial, jak bardzo sie mylila. Smierc nie byla koncem, nie byla "i czesc piesni", ale nie mogl o tym mowic. Teraz jednak mogl sklamac, poniewaz nie myslac o tym swiadomie, mial nad soba kontrole. Ale moze nie bedzie musial. -Az ciarki chodza po plecach. Skad ci to przyszlo do glowy? -Och, sama nie wiem - odparla, starajac sie dobrze dobrac slowa. - No bo czlowiek sie starzeje i wiele traci. Rodzine, przyjaciol, nawet kochankow - szczegolnie kochankow. Jedno z partnerow jest starsze albo starzeje sie szybciej i szybciej umiera, a drugie musi zyc z tym dalej. To niesprawiedliwe. Bo przez to milosc staje sie bezsensowna, prawda? -Czy ty mowisz o nas? Martwisz sie o nasza przyszlosc? Westchnela i odpowiedziala: - Zadalam ci pytanie, a ty odpowiadasz na nie pytaniem! - Mogla oczywiscie wyciagnac od niego odpowiedz w inny sposob, ale w tej sytuacji byloby to... niesprawiedliwe? A jak jej sie nie spodoba, to co uslyszy? Ale: - Dobrze, skoro to dla ciebie takie wazne - powiedzial. - Ja postrzegam zycie jako pewien proces poznania. Rodzimy sie i nie wiemy nic, poza tym, ze jestesmy glodni. Rosniemy i zaczynamy uczyc sie roznych rzeczy. W koncu jestesmy "wyksztalceni"; zdaje sie nam, ze zjedlismy wszystkie rozumy! Tylko ze zycie takie nie jest, jak sie nam wydaje. Im stajemy sie starsi, tym wiecej musimy pojac i tym mniej mamy czasu, zeby wszystko zrozumiec. I kiedy mamy umierac - (bylo to cos, o czym doskonale wiedzial!) - dochodzimy do wniosku, ze nic z tego, kurwa, nie rozumiemy! I wtedy naprawde stajemy sie madrzejsi, tylko ze jest za pozno! Poniewaz wtedy juz nie mozemy nikomu powiedziec, jacy jestesmy madrzy... -A gdyby sie nie starzec? - zapytala B.J. - No, jakbysmy nie musieli. Jesli jest sposob, by tego uniknac. - Wiedziala, ze stapa po kruchym lodzie. Musiala byc ostrozna, zeby nie polozyc kladki pomiedzy swiadomoscia i podswiadomoscia Harry'ego. Niedobrze by bylo, gdyby wiadomosci z jednej zaczely przeciekac do drugiej. Niepotrzebnie sie martwila, poniewaz Harry jej nie sluchal. Nagle zacisnal dlon na drugim ramieniu, az klykcie mu zbielaly, i wlepil spojrzenie w boczne lusterko. B.J. spojrzala we wsteczne lusterko w samochodzie... i az podskoczyla! -Co jest?... Wczorajsze kombi z przynajmniej dwoma pasazerami w czerwonych szatach zblizalo sie do nich jak jastrzab do ofiary. A sposob, w jaki sie zblizali, swiadczyl o tym, ze kierowali sie na ich samochod, ze chcieli w nich uderzyc! I nagla mysl przyszla Harry'emu do glowy: O to chodzi? Widzialem klasztor. To umiejetnosc Kyle'a ostrzegala mnie wtedy. Czy ci ludzie napisza ostatni rozdzial mojej historii? Banda mnichow-kamikadze starajacych sie zepchnac nas z drogi? Tak po prostu? I czy to mnie niepokoilo, bo wiedzialem, ze cos sie do mnie podkrada? Samochod z tylu wjechal gwaltownie na srodek drogi, jakby chcial ich wyprzedzic. A B.J. az zatkalo: - Czy wszyscy tu musza sie zachowywac jak niedzielni kierowcy? Co za kretyn wydal prawo jazdy temu idiocie?! Ustapila mu z drogi i wdusila hamulec... co prawdopodobnie uratowalo im zycie. Kombi wystrzelilo do przodu, a nastepnie skrecilo ostro w lewo, zagradzajac im droge. Po zderzeniu tylu kombi z maska samochodu Starego Johna zarzucilo ten drugi na lewo. Po tej stronie jezdni na poboczu biegl rownolegle zarosniety chaszczami row, ale wlasnie w tym miejscu znajdowala sie przerzucona przez niego drewniana kladka, ktora byla poczatkiem lesnej drogi. Harry nie byl w stanie powiedziec, w jaki sposob B.J. udalo sie opanowac samochod i skrecic na kladke. Wydawalo sie, ze sprawil to impet uderzenia, ktory wyrzucil samochod na lewa strone. Po chwili zaskrzypial i zatrzeszczaly deski lesnej kladki pod ciezarem kol samochodu i zatrzymali sie cali i zdrowi na lesnej drodze. -Niedzielny kierowca? - wykrztusila. - To nie byl niedzielny kierowca. On to kurwa zrobil specjalnie! Harry patrzyl na wprost. -Ta sciezka skreca w prawo, prawdopodobnie wraca do drogi. Nie zatrzymuj sie, tylko jedz w las. Jesli zrobili to specjalnie, to moga pojechac za nami. -I co to da? Zgrzytnal zebami i powiedzial: - Przynajmniej bedziemy wiedzieli, ze to bylo umyslne. Bedziemy uwazac na siebie i bedziemy im mogli dowalic. -Dowalic? - Zahamowala gwaltownie, zatrzymala sie i z rozmachem otworzyla drzwi. -Jak, Harry? Jestesmy w calkowitej gluszy i nie mamy broni. No, z jednym wyjatkiem. W bagazniku starego samochodu znajdowala sie jej kusza. Wyjela ja stamtad, usiadla na fotelu kierowcy i podala bron Harry'emu. Spojrzal na nia i nieomal wykrzyknal: - Co? Przedpotopowy silnik zaczal wyc na wysokich obrotach. -Chciales im dowalic, prawda? - wrzasnela. (Poniewaz dotarlo do niej, ze sytuacja jest powazna. Spodziewala sie tego od bardzo dawna i wiedziala, ze w koncu musi sie to wydarzyc. Ale w taki sposob?) - Bonnie Jean, co sie do diabla dzieje? - zapytal, cedzac slowa. (Czy to ma cos wspolnego z nim - ze sztuka Aleca Kyle'a - czy z nia? A jesli z nia to dlaczego? W koncu byla niewinna! Ale niewinna czego?) - Och, zaladuj to kurestwo! - warknela. A kiedy jej posluchal... Tuu! Tuuuuu! Obejrzeli sie. I stal tam: dlugi, czarny, nisko zawieszony, obecnie zlowieszczy samochod. Stal pietnascie krokow od nich, na wpol skryty w zaroslach, z otwartymi przednimi drzwiami. Na drzwiach opierali sie kierowca i pasazer. Kiedy Harry i B.J. podskoczyli, kierowca siegnal do wnetrza i znow zatrabil, po czym przekrzywil glowe i usmiechnal sie. Harry spojrzal na ich twarze - prosto w oczy - i juz wiedzial, ze ich zycie znalazlo sie w niebezpieczenstwie. W cieniu drzew ich oczy swiecily intensywnym, drapieznym, zoltym blaskiem. Krzywili twarze w czyms na ksztalt usmiechu, ktory byl zupelnie bez wyrazu, jak u krokodyla czy hieny... zdradzajacy zdecydowanie zle zamiary! Niemal niepostrzezenie B.J. zabrala mu kusze. Widzial, jak usmiech spelzl z twarzy napastnikow odzianych w czerwone szaty, ktorzy przykucneli za otwartymi drzwiami. Widzial, jak mruza skosne oczy i uslyszal charakterystyczne frrrrum cieciwy kuszy. I w ulamku sekundy belt B.J. walnal w drzwi kierowcy, zaglebiajac sie az po lotke. Kierowca juz byl w aucie i siadal na fotelu, po czym zawolal swojego pasazera. Ten siegnal do wnetrza wozu i wyciagnal... pistolet maszynowy! Nieomal samoistnie na ekranie metafizycznego umyslu Nekroskopa pojawily sie symbole matematyczne. Ale zanim zdolal wywolac drzwi... ...B.J. wrzucila bieg i tylne kola samochodu wzniecily fontanny blota. W sekunde skrecili i wjechali miedzy glogi i brzozy, i obijajac sie na wertepach, dojechali do drugiej, znajdujacej sie w jeszcze gorszym stanie, drewnianej kladki! I w koncu wyjechali na droge. Tam B.J. dodala gazu, a Harry bez slowa wzial jej kusze z kolan i zaladowal ja. Ale kiedy delikatnie i ostroznie polozyl ja powiedzial: - Myslalem, ze maja cos do mnie, ale teraz nie jestem juz taki pewien. Ty wiesz! Na pewno. Poniewaz niewinni ludzie nie strzelaja z kuszy do niedzielnych kierowcow! A wiec, B.J., co sie dzieje? Co oni do ciebie maja? Nie odpowiedziala i tylko spojrzala we wsteczne lusterko - i zobaczyla od razu, ze trzeba go przelaczyc. I to szybko, bo czarne kombi znow sie do nich zblizalo i B.J. wiedziala, ze sama nie da sobie rady. -Harry, moj mezczyzno! - wykrzyczala, kiedy tylne okno rozpryslo sie, zasypujac tylne siedzenie szklanymi odpryskami, a cos goracego bzyknelo tylko obok. - Sluchasz mnie? Rozumiesz? Mozesz mowic normalnie. -Tak, slucham - wymamrotal skolowany, az zniknal ksiezyc, wilk przestal wyc i na jego miejscu pojawil sie ktos inny. - Ale nie rozumiem. - Mowil jak dziecko: strachliwie, niepewnie. -Mowilam ci, ze moze kiedys posle cie za Ferenczymi i... -Drakulami! - przerwal jej. -Ale oni przyszli pierwsi po nas! -Wampiry! - powiedzial Harry. I nagle zmienil mu sie glos. To byl ten czlowiek, ktorego po raz pierwszy widziala w garazu w Londynie - tam w alejce, kiedy wydostal ja z tarapatow - ten, ktory zalatwil Duzego Jimmy'ego w barze B.J. I wtedy po raz pierwszy od dawna przypomniala sobie, kim mogl byc: Tajemniczym Radu! Moze i byl! Wic wcale sie nie zdziwila, ze ten Harry byl twardy i opanowany. Na przedzie droga zwezala sie na lewo do jednej nitki. Prawy pas byl pokryty pacholkami na odleglosci kilkunastu metrow i za nimi nawierzchnia byla cala w dziurach, ale byla niedziela i nikt nie pracowal przy jej naprawie. Rowniez po prawej stronie drewniane ogrodzenie odgradzalo droge od stromej skarpy rzecznej. Gdyby jakis samochod sforsowal ogrodzenie, zatrzymalby sie dopiero w wodzie. Kiedy B.J. wjechala w ten obszar, Nekroskop siegnal noga na jej strone i nacisnal stopa hamulec. Samochod z tylu prawie wjezdzal im do bagaznika. Skrecil gwaltownie w prawo potem w lewo, boczne kola przelecialy nad plytkim rowem i woz nosem runal w kepe sprezystych mlodych drzewek, ktore gnac sie pod jego ciezarem, w koncu go wyhamowaly. Wyplatanie sie z nich zajmie im troche czasu. -Kurwa mac! - wykrzyknal Harry i zdjal noge z hamulca, samochod Starego Johna wyskoczyl znow do przodu. -No co? - B.J. byla wniebowzieta. - Zatrzymalismy ich! -Tylko na chwile - powiedzial. Wjechali w lagodny zakret w lewo, skad prowadzila prosta droga przez ponad kilometr. Pod koniec tego odcinka droga po zakrecie w lewo wcinala sie z lewej strony w gore, a po prawej pobocze bylo gesto zalesione. -Wyrzuc mnie tutaj - powiedzial Harry. -Co? - popatrzyla na niego katem oka. -Wyrzuc mnie tutaj! - powtorzyl ostro. Parsknela tylko. -Myslisz sobie, ze mozesz zgrywac jakiegos gorskiego rozbojnika? -Cos na ksztalt - kiwnal glowa. -Wyskoczysz zza krzaka i sie przestrasza, tak? -Wyrzuc mnie tutaj, zanim wyjada zza zakretu i nas zobacza - powiedzial. Zobaczyla, ze mowi serio. -Zabija cie. -Nie, nie zabija - Harry potrzasnal glowa. - Zna sie na tym, pamietasz? Wiec go wysadzila. Ale kiedy Nekroskop biegl do lasu na poboczu, zdazyl krzyknac: - A teraz gazu! Maja mocniejszy samochod. Jak cie nie dogonia za kilka kilometrow, to bedziesz wiedziala, ze ich dorwalem. Wtedy wrocisz po mnie. A jesli pojada za toba... Nie dopowiedzial i skryl sie miedzy drzewami, a B.J. odjechala... Harry ustawil wspolrzedne zalesionego zbocza i zapamietal je. Lepiej bylo sie jeszcze upewnic, ale nie bylo czasu. Wywolal drzwi Mobiusa i wykonal skok na poddasze swego domu w Bonnyrig. Chwile mu tylko zajelo zabranie potrzebnych rzeczy i ponownie przeniosl sie miedzy drzewa na pobocze. Pedzacy na zlamanie karku samochod Starego Johna dojezdzal wlasnie do miejsca, gdzie droga wcinala sie we wzgorze na poludniowym zachodzie. Ale z drugiej strony ukazal sie wlasnie czarny woz pedzacy z olbrzymia predkoscia! Przy tej szybkosci dogonia ja za jakies dwie minuty. Harry schowal sie glebiej za liscmi i poczul tylko uderzenie powietrza, kiedy minal go czarny samochod. Mial czterdziesci sekund... ale potrzebowal jedynie dziewiec, dziesiec. Jedna: zeby przeniesc sie na lysa polane, wysoko nad droga pomiedzy dwoma samochodami. Druga: zeby znow znalezc sie na dole, w miejscu, gdzie droga skrecala pod zadrzewiona granitowa formacja skalna niemal zwisajaca nad nia. I od trzeciej do dziesiatej: by wspiac sie do miejsca o kilka krokow oddalonego od poziomej skaly, w ktorej szczelinach rosly najspokojniej stokrotki, gdzie mogl przykucnac i nie bedac widzianym, obserwowac droge. W tym miejscu mogl nieomal dotknac samochodu. Ale nie zamierzal go tylko dotykac. Mial mniej niz trzydziesci sekund. B.J. byla o kilometr dalej, a poscig nadciagal. Harry wyjrzal zza skaly i obliczyl czas i odleglosc. Dwadziescia sekund... pietnascie... dziesiec. Obliczenia nekroskopa byly niemal idealne. Wyjal z kieszeni zestaw groznych przedmiotow i uzbroil je, trzymajac je nieco nieporadnie w jednej dloni. I doczekal sie: zostaly jeszcze dwie sekundy, kiedy wychylil sie zza skaly i wrzucil do zamazanego w pedzie samochodu przez otwarte okno pojemnik z gazem lzawiacym i granat. Jadacy w czarnym samochodzie zobaczyli go w ostatniej chwili. Pasazer - czerwona szata z pistoletem maszynowym - byl po stronie Harry'ego. Szarpnal sie gwaltownie do tylu, ale widzial, co Nekroskop wrzucil do srodka! W czarnym wozie rozszalalo sie pieklo, miotali sie i rzucali w srodku. Bezskutecznie. W jednej chwili, kiedy wnetrze wypelnil zolty gaz, samochodem zaczelo rzucac na prawo i na lewo, a "czerwona szata" siegnal do bagaznika na dachu, starajac sie wyciagnac z samochodu przez okno! Po chwili... Okna wylecialy w powietrze wraz z dachem, unoszac wczepionego wen tego z pistoletem! Samochod ujechal moze jeszcze z trzydziesci metrow od miejsca, w ktorym stal Harry, i kiedy zaslonil sie ramieniem, rozlegl sie wybuch i droga targnal potezny huk, a echo ponioslo go w dol doliny. A kiedy spojrzal... Dach samochodu wygladal, jakby go ktos odcial od reszty wielkim otwieraczem do konserw. Fruwal nad samochodem, obracajac sie leniwie jak wielki lisc, a "czerwona szata" musial upuscic bron, bo walczyl o zycie wczepiony w bagaznik. Ale zarowno dach jak i samochod jechali z predkoscia ponad stu kilometrow na godzine i chociaz zakret na drodze byl lagodny, z pewnoscia nie byla to prosta droga. Samochod przejechal przez drewniane ogrodzenie, jakby bylo zrobione z papieru, i zmierzal prosto w klin drzew, a za nim oddarty dach z przyczepionym balastem. Nekroskop spodziewal sie drugiej eksplozji, ale jej nie bylo, tylko odglos lamanych galezi, a po nim pisk gniecionego, skrecajacego sie metalu, kilka gluchych uderzen i cisza... Harry zszedl do wraku, mogl przejsc przez Kontinuum, ale nie bylo pospiechu. Pomimo wybuchu ten w czerwonej szacie, ktory wczepil sie w dach jak w ostatnia deske ratunku, mogl wyjsc z tego bez szwanku. Byl wampirem i mozliwe, ze przezyl zderzenie. Mogl jednak spasc na samochod, czego nie mozna byloby nazwac miekkim ladowaniem. Drzewa rosly tu gesto, a za nimi bylo ciemno. Ptaki, glownie turkawki, zaczynaly z powrotem siadac na galeziach i gruchac, i pohukiwac. Moze to dobry znak. Ogladajac sie za siebie, przeszedl przez rozbite ogrodzenie i wszedl w las. Przed soba widzial zarosla na pokrytym liscmi stoku i odblask jasnego strumienia uchwyconego w zablakanym promieniu slonecznym. Kiedy przechodzil nad swiezo odlamana galezia kolo drzewa z odarta kora, wiedzial, ze musi byc blisko. Spadek byl tu bardzo duzy; schodzac po mokrych lisciach musial zapierac sie, mocno drobic, celowo kierujac sie ku wielkiemu drzewu - to dab, pomyslal, ma ponad metr srednicy - by wyhamowac. Powyzej widzial geste drzewa z przeswitujacym przez nie swiatlem... i wyrabany slad prowadzacy od drogi. Wykorzystujac wielkie poskrecane konary, by sie przytrzymac, przekrecil sie na druga strone drzewa i... byl na miejscu. Dokladnie nad nim, na platformie z pozgniatanych galezi lezal oderwany, poskrecany dach samochodu, jak metalowy koc beztrosko zarzucony na drzewa. A pod nim... ...Samochod stal pionowo z pognieciona maska zaryta w ziemi. Jego tyl byl uwieziony w rozwidlonych galeziach, co uratowalo samochod przed wybuchem baku. Moze lepiej by bylo, gdyby jednak wybuchnal. Pomyslal Nekroskop. Przynajmniej lepiej dla kierowcy. Poniewaz kierowca wciaz tkwil w samochodzie przebity jak mucha kolumna kierownicy, gdzie zastal go wybuch granatu. Twarz wybilo do przodu tak, ze opierala sie podbrodkiem na ramie strzaskanej szyby, a szkarlatne strumyczki ciekly mu w dol z nosa, uszu i ust wprost na ciemna glebe. Ale zolta, azjatycka twarz wciaz byla ruchoma, slinila sie i krzywila, i otwierala oczy. Odwrocone do gory nogami, ale na poziomie wzroku Harry'ego, patrzyly prosto na niego i zobaczyl, jak czerwone maja zrenice... Na ustach ukazaly sie czerwone babelki, wydaly jakis jek i okrwawiona zlamana dlon powedrowala w gore, siegajac za strzaskane okno w drzwiach. Wampir szarpnal nia i zatrzasl, wykonujac przywolujace Harry'ego gesty. I zobaczyl blaganie w tych czerwonych ohydnych slepiach. Czerwona szata prosila o pomoc. -No pewnie! - powiedzial Nekroskop i odsunal sie. Ale nawet jesli to cos byloby czlowiekiem - szczegolnie jesli byloby czlowiekiem - w niczym nie mozna by mu pomoc. Kilka pulsujacych klebow wyszarpnietych jelit zwisalo z drzwi kierowcy, ociekajac krwia. Gdzies w gorze, na poczatku tunelu drzew, zamilkl silnik samochodu i po chwili w dudniacej ciszy rozleglo sie nagle wzmocnione echem wolanie. -Harry! Gdzie jestes? B.J. - na pewno zobaczyla strzaskane ogrodzenie i domyslila sie, co sie stalo. -Tutaj! - Harry odkrzyknal, co znow poderwalo turkawki z drzew, ktore trzepotaniem skrzydel przelamaly nastroj tego miejsca. - Uwazaj, gdzie stapasz. Jest stromo... - i uderzyla go mysl. Jakbysmy byli na wycieczce! Tylko ze nie byla to wycieczka, a wokol czailo sie smiertelne niebezpieczenstwo. Gdzie sie podzial drugi w czerwonej szacie? Nastepnie, wyczuwajac nowe, nie mniej smiertelne niebezpieczenstwo, znow cofnal sie o dwa kroki i zaczal obchodzic zawieszony na drzewie samochod. Obok kaluzy krwi zobaczyl druga - z benzyny wyciekajacej z pogruchotanego silnika. Struzka benzyny wiodla od peknietego baku... Uslyszal, jak B.J. przedziera sie do niego przez drzewa. Ale nagle poczul niepokoj. Co stalo sie z wampirem przyczepionym do dachu? Gdzie byl? I wlasciwie kto tu schodzi po stoku miedzy drzewami? Mysl o tym, ktory trzymal sie kurczowo dachu, kazala Harry'emu jeszcze raz podniesc wzrok. I w tej wlasnie chwili dostrzegl jakis ruch. Poskrecany metalowy dach... poruszyl sie... i spod niego wypadl rozdarty, osmolony, niegdys czerwony rekaw. Ale wystajaca z niego dlon w dalszym ciagu trzymala sie bagaznika! Dach jeszcze raz zachybotal i pojawil sie caly wampir. Byl przytomny i wsciekly! Zobaczyl Harry'ego stojacego tuz pod nim i zawarczal, ukazujac dlugie kly! Nastepnie puscil dach i zesliznal sie z dachu wprost na Nekroskopa! Harry blyskawicznie odsunal sie, stracil grunt pod nogami i probowal otworzyc drzwi. Wampir na czworakach prezyl miesnie do skoku. Szata byla w strzepach, konczyny i cale cialo bylo poranione. A jego twarz przypominala maske piekielnego demona! B.J. przeszla nad Harrym, wycelowala kusze, niemal przystawiajac ja do wampira i nacisnela spust. Belt wystrzelil i zaryl sie po lotki w sercu czerwonej szaty. Zobaczyl ja juz wczesniej i zaczal sie prostowac, ale impet belta zachwial nim i odrzucil do tylu, zatrzymal sie na drzwiach wraku i zjechal po nich plecami, i tak zostal. Rzygnal obficie krwia zamknal oczy i serce mu znieruchomialo. B.J. wydyszala: -Harry, masz zapalniczke?... Byla roztrzesiona, to prawda, ale w jej glosie slychac rowniez bylo warkot. Harry zamknal niewidzialne drzwi, ktore wywolal, zsuwajac sie po zboczu, i w ktore mial sie wlasnie rzucic. Wygrzebal ze spodni tania zapalniczke, otworzyl wieczko i zapalil. Wiedzial, co B.J. zrobi. Kiedy odsuneli sie od samochodu i jego pasazerow, zrobil to za nia: Poslal zapalniczke duzym lukiem w kierunku kaluzy paliwa, ktora zanim jeszcze dotknela ziemi wzniecila niebieskie plomienie, ktore wspiely sie po wraku i ze skwierczeniem objely go, by w sekunde z hukiem wyzwolic fale zaru. B.J. i Harry szli dalej. Weszli miedzy drzewa, gdzie schowani w obrosnietych mchem brzozach uslyszeli eksplozje baku. Spojrzeli za siebie i zobaczyli, jak rozpetalo sie pieklo. Ledwo przebrzmiala eksplozja, a juz wszystko wokol plonelo. Nic nie moglo wyjsc z tego pieca zywe, ale i tak patrzyli. -Patrz i ucz sie - powiedziala ostro. - Jeden z nich to porucznik. Takiego zadania nie powierza sie zwyklym niewolnikom. Harry wiedzial, ze miala racje i wiedzial, ktory z nich byl porucznikiem. -Kierowca - powiedzial, majac w pamieci czerwone zrenice w oczach. Spojrzala na niego, zmarszczyla czolo i powiedziala: - Tak? - Chciala cos powiedziec, ale powstrzymal ja nagly halas w plonacym samochodzie. To byl kierowca. Pasazer bowiem siedzial spokojnie i sie palil, a kierowca nie chcial sie poddac. Przez warstwe plomieni gorejaca postac w czerwonej szacie byla dobrze widoczna. Miotal sie i rzucal, walac chaotycznie rekami, podniosl glowe, wygladalo, jakby patrzyl przez sciane ognia. Ale oczy byly wypelnione biala ciecza i nie mogly niczego zobaczyc. -Trup - powiedziala B.J. - Ale jego metamorficzne cialo nie chce sie z tym pogodzic. Chce dalej istniec. Kiedy to mowila klatka piersiowa i wnetrznosci plonacego stwora eksplodowaly, wypuszczajac blade macki czy tez czujki walace spazmatycznie w rozgrzanym do czerwonosci wnetrzu samochodu. Zbijajac sie w wiazke, siegaly poza rozerwany dach i w gore plomieni, falujac w gorejacym zarze jak ramiona jakiegos okaleczonego ukwialu. Inne macki wypelzly przez drzwi, otworzyly sie na koncach i wystrzelily z siebie pomaranczowy plyn, ktory parowal, kiedy spadal na ziemie. I wtedy to cos poddalo sie, wycofalo topiace sie macki, zaczelo sie kurczyc, opadlo na drzwi i zaczelo ukladac sie na ramionach lezacego pod nimi plonacego niewolnika. Plonal tluszcz i swad pieczonego miesa stal sie nie do wytrzymania. Jednoczesnie zagluszylo to smrod gazu lzawiacego, ktory B.J. wziela za naturalny w takich okolicznosciach. -Ten tam byl wampirem... och, juz bardzo dlugo - powiedziala. - Nie byl Wampyrem, ale niewiele mu brakowalo. Musimy juz isc. Juz po wszystkim, ale nie moze nas tu nikt zastac. I Harry, ktory w dalszym ciagu mogl mowic normalnie, powiedzial: - To tylko dwoch. Wiemy, ze bylo ich jeszcze czterech. -Wiem - odparla, wychodzac naprzod i idac pod gore miedzy drzewami. - Juz po wycieczce. Musze porozmawiac ze Starym Johnem - ale przez telefon! Mogli wysledzic nas od jego domu. Gdyby wstrzymali sie troche, to mogli nawet pojechac za nami do... -...Do Radu w jego gawrze? - zapytal Harry. Uslyszala zagubienie w jego glosie, a kiedy sie odwrocila, zobaczyla je takze na jego obliczu. Wydawalo jej sie, ze zrozumiala. Byl teraz "wlaczony", wprowadzony w sekrety, wiedzial, ze B.J. jest niewolnica Radu Lykana, Wampyra! Wiedzial, ze on wspoldziala z Bonnie Jean w walce przeciwko innym wampirzym Lordom. "Mit" ich wzajemnego uczucia -wiez jaka ich laczyla - mogl sie rozsypac; Harry mogl zaczac podejrzewac, ze jest wykorzystywany. Dlatego... moze powinna wymazac ten caly epizod z jego pamieci. Ale nie tutaj. Naprawde im szybciej stad znikna tym lepiej. Dlatego: - W porzadku - rzucila przez ramie. - Wyjasnie ci wszystko w samochodzie. Wtedy wszystko, czego nie rozumiesz, bedzie... och, o wiele prostsze. I moze on tez powinien jej to i owo wyjasnic... ...Na przyklad: - Jak? Jak to zrobiles? Jechali na poludnie do Dalwhinnie. Mimo ze Harry byl pod jej wplywem, nie mogl jej odpowiedziec. Polecenie Andersona pojawilo sie jako pierwsze: musi chronic wiedze o swoich umiejetnosciach za wszelka cene. Tym samym musi klamac. Spocil sie i powiedzial: - Zagralem gorskiego rozbojnika, tak jak chcialas. Wyczekalem do ostatniej chwili i wyskoczylem na nich. Gdyby kierowca mial czas na zastanowienie... moglby mnie rozpoznac i przejechac. Ale nie mial. Staral sie mnie wyminac, wpadl w poslizg i nie odzyskal kontroli nad pojazdem. -Ale... odbilo ci? - wysapala. - Przeciez mogles zginac! -Gdyby jechal dalej, wskoczylbym w krzaki. Albo oni, albo ja - ty. -Zrobiles to dla...? - Ale zmilczala. Bo tak naprawde nie chciala tego wiedziec. Tego, ze Harry zrobil to dla niej. Wolala wierzyc, ze zrobil to, bo zostal poddany hipnozie - przeciez to zrobila, prawda? Tak czy inaczej jego odpowiedz zbila ja zupelnie z tropu. Tak bardzo, ze zapomniala zapytac, jak w tak krotkim czasie pokonal dwa kilometry od miejsca, gdzie go zostawila, do miejsca wypadku. I nie zastanawiala sie nawet, dlaczego tak szybko pozbyl sie zapalniczki. Ale Nekroskop wiedzial: Nie chcial, zeby zauwazyla w jakim stanie znajduje sie wnetrze samochodu, w ktorym w koncu wybuchl granat. Prowadziloby to tylko do kolejnych pytan, na ktore z pewnoscia nie moglby skladnie odpowiedziec. Tak czy inaczej pytania sie skonczyly i nalezalo zakonczyc wreszcie to zdarzenie. Dlatego B.J., zanim dotarli do Dalwhinnie, wymazala je z pamieci Nekroskopa, powiedziala mu, ze to jeden z jego koszmarow i ze po prostu powinien o tym zapomniec... Niezauwazony przez odjezdzajaca z "miejsca wypadku" pare samochod zaparkowany na trawiastym poboczu trzysta metrow wczesniej ozyl i wolno wyjechal zza zakretu, i zatrzymal sie w miejscu, gdzie widac bylo przelamana barierke i czarny dym unoszacy sie z lasu nad rzeka i walacy prosto w blekitne niebo. Kierowca - niewielki czlowiek ubrany w lekki, czarny, zapiety pod szyje plaszcz przeciwdeszczowy, w duzy, bialy kapelusz z opadajacym rondem i w lustrzanki na oczach -wysiadl i szybko zbiegl w dol w las. Idac po sladach Nekroskopa i B. J. oraz za swym nosem, wkrotce znalazl sie na miejscu gorejacego piekla. Ogien szedl pod gore, trawiac po drodze roslinnosc i dochodzac do drogi, ktora bedzie stanowic naturalna zapore. Mozna bylo jednak podejsc do plonacego wozu - zarzewia pozaru. Widac bylo w nim dwa dopalajace sie ciala: jedno tkwiace za kierownica a drugie usadzone przy naderwanych drzwiach. Trzymajac sie z dala od plomieni, czlowiek objal cala scene bystrym, ptasim spojrzeniem, widocznych spod ronda kapelusza, zoltych oczu. Blyszczacy metaliczna czernia dymiacy przedmiot wielkosci ogorka syczal i strzelal jak szyszka w pewnej odleglosci od ognia. Lezal bez ruchu, nawet kiedy czlowiek probowal przesunac go ulamana galezia. Od samochodu do tego czegos widac bylo sliski slad, swiadczacy o tym, ze wyczolgal sie z samochodu i zdechl w tym miejscu. Tak, to cos zdechlo, ale nie mozna tego tu tak zostawic. Bo inaczej wczesniej czy pozniej ktos bedzie chcial sie dowiedziec, co to jest. A do tego nie mozna bylo dopuscic. Dlatego przy pomocy galezi czlowiek w plaszczu przeciwdeszczowym wrzucil ponownie pijawke do rozgrzanego do czerwonosci pieca w samochodzie. Powinno wystarczyc. Nastepnie, nie ociagajac sie dluzej, wrocil do swego pojazdu i szybko odjechal z tego miejsca. Nadszedl czas, zeby zlozyc raport swym Mistrzom na Sycylii... W Dalwhinnie B.J. zadzwonila do Starego Johna i powiedziala mu, co sie stalo. Rozkazala mu przyprowadzic samochod i wskazala miejsce, gdzie ma go zostawic oraz gdzie odbierze swoj samochod. I kiedy to wyjasnili, rzekla: - To teraz zalezy od ciebie, John. Jestes gotow? -Pogoda jest dobra - odparl, ledwo potrafiac ukryc podekscytowanie. - I pojde latwiejsza droga. Nie lekaj sie moja panienko... Stary John sobie poradzi! Ba, nie moge sie doczekac, by znow go zobaczyc! -Ale karmienie, stary druhu, karmienie. Obiecujesz, ze bedziesz ostrozny? -Niczym sie nie przejmuj - zapewnil ja. - Sam dobrze wiem. Jego czas jest blisko i On bedzie glodny. Ale bede sie strzegl. -Dobrze. I uwazaj, musisz bardzo uwazac, by nikt za toba nie poszedl. Oni moga cie rowniez sledzic, John! B.J. wyobrazila sobie jego wilczy usmiech, kiedy mowil: - O tak, ale nielatwy ze mnie przeciwnik. A moja stara strzelba jest naladowana srebrnymi kulami, jak wiesz. -A wiec powodzenia. I zawiadom mnie, jak wrocisz. -Na pewno zadzwonie. -Niech wiec tak sie stanie - powiedziala Bonnie Jean i odlozyla sluchawke... EPILOG W Szkocji, w Dalwhinnie, byly wciaz wczesne godziny poranne, ale dwie godziny wczesniej w klasztorze Drakesh na plaskowyzu Tingri minelo juz poludnie...Odziany w biala szate nowicjusz, ktorego widzial Harry Keogh, jak maszeruje przez biala pustynie, byl w koncu gotowy. Gotowy stawic czola (jak to postrzegal) ostatniemu wyzwaniu, ostatniemu rytualowi "oczyszczenia" i dlugo oczekiwanego przyjecia do sekty Drakesha. Zostal oczyszczony z ziemskich grzechow, wszystkich wad ciala, umyslu i duszy. Wytrzymal wszystkie proby w klasztorze - odosobnienia, celibatu, dochowania tajemnicy, zakazu porozumiewania sie - wszystkie wyrzeczenia wspolnoty, nie bedac jej czlonkiem, bez jej zgody. Krotko mowiac, przez dwa dlugie lata, ktore tu spedzil... zyl w klamstwie. Poniewaz nie wiedzial, podobnie jak dwoch innych, ktorzy podobnie jak on byli jedynymi, ktorzy znosili odosobnienie, celibat i milczenie. Reszta zas braci przeszla inicjacje bardzo dawno temu. Mieli teraz swego Mistrza, Dahama Drakesha, ktory zapewnial im opieke - kapali sie we krwi, ktora jest zyciem, dzielili ja miedzy siebie. Co wiecej: mieli kobiety w miescie Drakesha, produkty z jego farm i pol; cieplo ich gibkich cial (bo jeszcze pozostawaly cieple) w mroku nocy i ich krew w niewielkich dawkach, majaca byc przedsmakiem oczekujacej ich uczty. Ach, poniewaz ich Mistrz troszczyl sie o nich w tej bezkresnej, bialej gluszy, tak jak bedzie sie o nich troszczyl w swiecie zewnetrznym... kiedy stanie sie ich wlasnoscia! I poza tym, ze nie wolno im bylo uczynic ich brzemiennymi, ani wyssac ich na smierc czy tez niesmierc, czy tez oslabic na tyle, by nie mogly pracowac - to nie zakazywano braciom niczego. Ale jedynym, najwiekszym i smiertelnym grzechem bylo sprzeciwienie sie samemu wampirzemu Lordowi Drakeshowi. A kara za to... ...Ale grzesznicy czy tez nawet niewinni ludzie - jak ci nowo przyjmowani - mogli sluzyc w klasztorze Dahama Drakesha na wiele roznych sposobow. Ten nowicjusz - postac w bieli, ktora widzial Nekroskop, jak maszeruje w rzedzie otoczona kaplanami - byl gotow do swego ostatecznego sprawdzianu. Podczas dwuletniego okresu wielokrotnie poscil przez kilka tygodni, innym razem musial sie zadowolic mlekiem jaka, postnym chlebem i miodem. Po miesiacu diety schudl piec kilo i teraz wazyl piecdziesiat. A byl to mlody, uprzednio zdrowy czlowiek lat osiemnastu. Jego sprawdziany polegaly na poscie, przebywaniu w zimnie, w samotnosci, na celibacie (chociaz i tak nie mial nigdy kobiety), wyrzeczeniach, ciezkiej pracy i... strachu. To ostatnie z powodu... odglosow w klasztorze, pewnej aury... Najpierw byla praca, kiedy przez miesiace musial wykuc swoja cele w litej skale, a nie mogl posiadac lozka, dopoki nie mial go gdzie wlozyc. Podobnie jak praca reszta rowniez byla obowiazkowa: mogl jesc tylko to, co dawali mu bracia, mowic, jesli ktos sie do niego odezwal lub kazal odezwac i masturbowac na wlasne ryzyko. Wrazliwosc braci, a szczegolnie Dahama Drakesha, byla przerazajaca! Wyczuwali, kiedy ktos zlamal zasade czystosci, wyczuwali nawet nieczyste mysli! Ale zostal oczyszczony z ziemskich przypadlosci, jego cialo zmarnialo i wyszlachetnialo, a jego umysl wpadl w odretwienie. A Daham Drakesh - ktory posiadl umiejetnosc widzenia, nie bedac widzianym, slyszenia, nie bedac slyszanym - byl z niego zadowolony. Drakesh czerpal przyjemnosc z niewinnosci i czystosci, byc moze dlatego, ze sam nigdy taki nie byl. Ale wiedzial, gdzie je zdobyc. Wysoki Kaplan nie spieszyl sie z dotarciem na ceremonie. Najpierw odwiedzil jaskinie stworow: hybrydowych stworzen wampirzych dojrzewajacych w swych kadziach. Po jakims czasie beda z nich wojownicy, pierwsi z wielu. Kiedys tak bylo w Krainie Slonca/Gwiazd i teraz tez tak bedzie. A kazde wysoko polozone miejsce bedzie wiezyca, kazdy zabojczy dzien bedzie oznajmiany capstrzykiem, a noce... ach, noce beda nalezec do Dahama Drakesha! Za piec, dziesiec, pietnascie lat? To dlugo, tak, ale czym jest czas dla Wampyrow? Jaskinia stworow: nikt nie mogl tu wchodzic oprocz Dahama Drakesha i kilku jego porucznikow. Gdyby jakis zwykly niewolnik wszedl tutaj, mialby szczescie, gdyby uszedl z zyciem. Drakesh spojrzal w kadz - na zelatynowej powierzchni z wolna pojawialy sie pecherze powietrza. Jego bestie dojrzewaly, jesli zajdzie taka potrzeba, bedzie je mozna szybko wyciagnac. Moga tez lezec przez sto lat, czekajac na narodziny. Nastepnie spojrzal do koryta, ktore uzupelnialy kadzie, rynny koloru rdzy wyzlobione w skale, pepowiny dostarczajace hodowanym tutaj potwornosciom sokow zyciowych. Ten glupiec z Chungking, pulkownik Tsi-Hong, chcial, zeby Drakesh hodowal dla niego ludzkich wojownikow. Coz, robil to - robi, czego swiadkiem byla wspolnota - ale Tsi-Hong nic nie wiedzial o tych tutaj. Kiedy Lord wampirow sprawdzal kadzie, gdzies z gory dobiegly go znane dzwieki chlostania i zawodzenia. Akustyka klasztoru byla wysmienita. I zaczela plynac, najpierw drobnym strumyczkiem, pozniej stopniowo coraz wiekszym, zmieniajac sie w czerwony potok, krew, zycie braci. Oddana z wlasnej woli ze szmerem wpadala do kadzi. Po chwili w kazdym zbiorniku, w kazdym plynnym lonie widac bylo powolne ruchy, kiedy ledwo zarysowane postacie ich mieszkancow wyczuwaly naplyw swiezej krwi. Daham Drakesh usmiechnal sie w sobie wlasciwy sposob i poszedl dalej - juz to wczesniej widzial. Zostawil zarodki stworow z kadzi ich obzarstwu, wspial sie po kamiennych schodach do komnaty z zagroda, gdzie widac bylo znana juz scene rytualnego biczowania, a stamtad dlugimi susami do pomieszczenia ostatniego rytualu - inicjacji. Przepelniala go energia. Widok karmazynowego potoku w jaskini stworow i krwawa mgielka otaczajaca zagrode bolu sprawily, ze jego wampirze soki zaczely krazyc szybciej. Potrzeby Drakesha byly nie mniejsze niz stworow w kadziach metamorficznego tworzenia. Tylko ze on byl bardziej wybredny. Nowicjusz czekal odziany w biala szate, kleczac pomiedzy dwoma odzianymi w czerwone szaty akolitami (porucznikami Drakesha). Podniosl oczy, kiedy wszedl jego Mistrz, i od razu je spuscil. Pomieszczenie bylo niewielkie, kwadratowe, o wysokim sklepieniu. Na jednym jego koncu wykuto w kamiennej scianie niemal pionowy komin. Na wysokosci dwoch metrow od podlogi ten komin zostal zamkniety masywnym blokiem skalnym, ktory z jednej strony mial schodki jak podest. Z systemu podnosnikow i przekladni zawieszonego na suficie zwisaly lancuchy zakonczone uchwytami podobnymi do szponow. Na stojacym obok wozie umieszczono bloki lodu, ktore wolno stapialy sie z soba. Schody na drugiej scianie schodzily w dol, w ciemnosc. W typowy dla Wampyrow sposob Drakesh, niemal plynac w powietrzu, stanal przed nowicjuszem, polozyl swa smukla dlon na pochylonej glowie i zapytal: - Moj synu, czy jestes pewien? Jestes gotow? - Mowil bardzo lagodnym, niemal wspolczujacym glosem. - Czy chcesz zamienic swa biala szate na czerwona szate brata? -W rzeczy samej, Mistrzu. - Glos nowicjusza przypominal cichy pisk. Tak bardzo sie bal, ze prawie zaprzeczyl... ale teraz sie nie podda, szczegolnie w obecnosci Drakesha. Pod jego wzrokiem nigdy nie odwazylby sie przyznac do porazki. -Spojrz na mnie - rozkazal Mistrz Klasztoru. Nowicjusz mial zapadnieta twarz, oczy tkwily w glebokich oczodolach, jego zolta skora byla blada jak pergamin poprzecinany blekitnymi zylkami. Wchlanial jego mlodosc, niewinnosc i wszystko, czym nie byl. I wampir usmiechnal sie...I zaczal tlumaczyc na czym polegal sprawdzian. -Rynna utrzyma cie w pozycji pionowej, z broda na klatce piersiowej, jakbys przyjmowal brzemie calego swiata! Nie jest to nic takiego, badz spokojny. Ci bracia umieszcza nad toba bloki lodu - dwa, trzy, zaleznie od twego... szczescia? Pokoj ten nie jest szczegolnie zimny i lod zacznie sie topic. Ale proces ten znacznie przyspieszy cieplo twego ciala. I na tym polega twoj sprawdzian, moj synu: ciezar lodu, zimny, wolno cieknacy strumien wody i uscisk tej rynny. Wszystko to przeciw twojej determinacji, zadzy zycia. W koncu, kiedy ostatnie kawalki lodu znikna u twoich stop i wydostaniesz sie na zewnatrz, bedzie po wszystkim i... zostaniesz bratem! - klasnal w dlonie. - Dosc juz tych wyjasnien. Marsz do komina! Odziani na czerwono akolici weszli wraz z nowicjuszem po schodkach na podest i pomogli mu wejsc do srodka. Drakesh stal i patrzyl, jak przy pomocy przekladni opuszczali bloki lodu na ramiona chlopaka. Ale... -Mistrzu! - zawolal, glos mial teraz przytlumiony. - Tu w podlodze sa jakies male dziurki. Wiele... -Oczywiscie - odkrzyknal Drakesh. - Aby woda z topniejacego lodu mogla odplynac i byl przeplyw powietrza. Mialbys sie utopic albo udusic? Pojawilo sie wiecej lodowych blokow. Pasowaly do siebie ustawione jeden na drugim, a poniewaz komin byl nieco nachylony w strone sciany, nie mogly przechylic sie i spasc do przodu. Caly ich ciezar spoczal teraz na chlopaku, ktory wykrzyknal: - Mistrzu, to jest ciezkie! - Z trudem wypowiadal slowa, kazde z nich bylo gardlowym chrzaknieciem. -Sprawdzian to sprawdzian - odpowiedzial Drakesh rownie chlodnym glosem co topniejacy lod. - Gdyby bylo lekkie to bylaby to kpina z obrzedu. - Ale sam jego glos brzmial jak kpina. A jego akolici o oczach drapiezcow usmiechneli sie posepnie i pociagneli za lancuchy. Kolumna lodu siegala juz wysokosci trzech metrow i wazyla tyle co pieciu ludzi. Kiedy dolozono kolejny blok, kolumna lodu osiadla kilka centymetrow w otworze. Czujac nagly, gwaltowny nacisk na swe cialo, nowicjusz dyszal coraz szybciej i glosniej, a jego glos zmienil sie w skamlacy protest. -Nie... nie moge... Mistrzu. Zgniata mnie... kolana ocieraja sie o sciane... kregoslup mi trzeszczy! -Krzycz, moj synu - zawolal Drakesh. - To ci pomoze zniesc bol. Dysz i skowycz, tak jak twa matka skowyczala, kiedy jej cialo wyplulo cie na swiat. Dala ci zycie - a teraz oddasz je mnie! Kiedy akolici wciaz byli zajeci grzechoczacymi lancuchami, Daham Drakesh zszedl do pomieszczenia ponizej rytualnej komnaty tortur. Bylo tu zimno, i kiedy zdejmowal szate, przeszedl go lekki dreszcz... ale nie z zimna. Byl to niemal zmyslowy dreszcz wyczekiwania. Przy scianie pokoju ponizej podloge uformowano na ksztalt plytkiej niecki. Drakesh wszedl nagi do niecki i spojrzal w gore, na niewielkiej przestrzeni wywiercono setke otworow u podstawy komina tortur. Przez te otwory - przez skale - mozna bylo uslyszec oszalale wrzaski ofiary. I dochodzacy z klatki schodowej grzechot lancuchow wyciagu. W koncu dalo sie slyszec ostatnie drzace slowo m-m-mamo! po czym rozlegl sie przerazliwy wrzask, ktory odbity echem w koncu ucichl, ustepujac miejsca odglosom trzaskajacych kosci. Slyszal juz tylko odglosy chlupotania i zgrzytanie - zamiany ciala w papke. Przy wtorze ciaglego grzechotu lancuchow na Drakesha spadly pierwsze krople cieplego, krwawego deszczu. Ale nie byla to jeszcze najwieksza groza, jaka mozna bylo sobie wyobrazic. Drakesh bowiem otworzyl szeroko szczeki, uniosl twarz do gory i wyciagnal rece w kierunku powodzi posoki, i jego pasozytnicza pijawka zajela sie reszta. I wszelkie pozory kontroli pozostalej w nim ludzkiej czastki poddaly sie temu, co mial w srodku, jego zrodlu zycia, jego jestestwu, przekletej, podtrzymujacej zycie ohydzie, ktora plawila sie w krwi niewinnego! Oliwkowa skora Drakesha ozyla wlasnym zyciem; jego metamorficzne cialo oderwalo sie od kosci twarzy, klatki piersiowej, tulowia i konczyn; pory jego ciala otworzyly sie jak tysiace miniaturowych gab - jak male kwiaty jakiegos sprosnego kaktusa chlonacego rzadki pustynny deszcz - mlaskajac malymi jezorami, smakujac plyny ustrojowe czlowieka, przyjmujac ksztalt zdeformowanej postaci Drakesha. I tak trwalo to bardzo dlugo... Kiedy lancuchy podnosnika ucichly i akolici uciekli w pospiechu z komnaty (nie chcieli przebywac teraz blisko swego Mistrza, nie w takim stanie), Drakesh otrzasnal sie z ohydnej ekstazy i wyszedl z niecki, miniaturowe paszcze zamknely sie, a jego skora wpelzla z powrotem na miejsce, tworzac ponownie cale, nietkniete cialo... -Bol! Cos mnie pali! Drakesh wysyczal w przerazeniu, oparl sie ciezko o sciane i rozejrzal wokol gorejacymi slepiami. Co to bylo? Czy to mozliwe, ze popelnil fatalna pomylke? Czy nowicjusz byl tredowaty, mial w sobie jakas zaraze? Ale nie, to nie byl sygnal od jego pasozyta. Bol byl jego - w jego umysle! Mentalizm. Telepatia. Sygnaly wysylane z bardzo daleka. Ale to bylo takie prawdziwe - takie gwaltowne, tak podobne do jego fal mozgowych, ze moglo pochodzic wylacznie z jednego zrodla. Cialo z ciala Drakesha, jego syn krwi i glowny porucznik, siedem tysiecy kilometrow stad, w odleglej Szkocji! Drakesh otworzyl sie na przekaz, przyjal czesc bolu, by dotrzec do umyslu. Mial racje, to byl jego syn krwi, wyslany do obcego kraju. I najwidoczniej wyslany na smierc: Plomienie topily jego cialo, wampirze cialo, wgryzajac sie w jego serce, w stworzenie, ktore nosil w sobie. A jego rany byly tak wielkie, ze nie mozna ich bylo uleczyc - nie mozna bowiem walczyc z ogniem. Majac nadzieje na odkrycie przyczyny tego calopalenia -jego sprawcow - Drakesh wszedl glebiej w udreczony umysl. Ale nawet cialo wampira potrafi byc slabe w obliczu ostatecznej prawdy, prawdziwej smierci. Nie latwo jest porozumiec sie z przerazonym umyslem przed smiercia. Ale Drakesh i tak sprobowal: - Kto? - zapytal. - I jak? Jesli mam cie pomscic, musisz sprobowac mi powiedziec, moj synu. Jak? - bylo widac od razu, bo wspomnienia w gorejacym umysle byly wciaz swieze: Ogluszajacy wybuch - goraco i jasnosc rozblysla we wnetrzu samochodu... przebija sie przez barierke i szalencza jazda przez las... trzesacy, przesuwajacy sie w zwolnionym tempie obraz samochodu, ktory zaryl maska w ziemie. I teraz pojawil sie bol, poniewaz teraz pojawia sie wiedza o straszliwych ranach, jakich doznala ofiara podczas wypadku. I zanim obraz zdolal sie zamazac, zapytal szybko: - A teraz, powiedz, kto? -Mezczyzna, kobieta - padla odpowiedz z gotujacej sie czaszki. -Pokaz! I Daham Drakesh spojrzal przez sciane blekitnego ognia na twarze i postacie zabojcow jego syna. Oczywiscie - czlowiek z fotografii z Londynu, ten Alec Kyle, i strazniczka Radu Lykana. Obroncy mego odwiecznego wroga... ktory teraz musi sie dowiedziec, ze Jego wrogowie chodza po swiecie. Twarze, tozsamosci - widzial wszystko, i to, jak rozplywaja sie wraz z umyslem, ktory przeslal do niego ten obraz. Ostatnie echa bolesnego skurczu... plomienie dogasaja... przekaz zaginal wraz z autorem. Zaszokowany, nie zdajac sobie jeszcze sprawy z wagi tego, co zobaczyl, Daham Drakesh ubral sie. Rece zaczely mu sie trzasc na wspomnienie tajemniczej twarzy osobnika, ktory zabil jego syna, tak jak tam, na Oxford Street - ludzka twarz skrywajaca nieludzka inteligencje. I znow Mistrz klasztoru wzdrygnal sie, tym razem nie z niecierpliwosci, lecz z zimna. Nie byl to zwykly chlod, lecz obca pustka w jego oczach. I teraz wampir zaczal odczuwac pojawianie sie dziwacznego zmroku, ktorego szponiaste lapy siegaly mu do gardla... Dwa dni pozniej, lecz rowniez wczesnie rano, Nekroskop Harry Keogh obudzil sie na dzwiek dzwonka telefonu. Zaspal i mial dziwne sny - o Ogromnej Wiekszosci, o nim, lecz nie z nim - i spojrzal na podrozny zegarek, ktorego cyfry przeskoczyly wlasnie z 9:44 na 9:45. Telefon przy lozku wciaz dzwonil i Harry siegnal, by podniesc sluchawke. Juz sie tak nie bal tego urzadzenia, chociaz jego widok wywolywal nieprzyjemne mrowienie. Otrzasnal sie ze snu, skoncentrowal sie i wymruczal: - Taa? -Obudzilem cie? - Przez chwile Harry nie rozpoznal ponurego glosu po drugiej stronie sluchawki, ale przypomnial sobie i zapytal: - Ben? Ben Trask? - I pomyslal: Wydzial E? O co znowu chodzi? Nie moglo chodzic o nic szczegolnego, chyba ze czegos sie dowiedzieli. Bardziej skupiony, poswiecajac cala swoja uwage, zapytal: - Ben, czy chodzi o Brende? -Przykro mi, Harry - Trask odpowiedzial od razu. - Ale nie, nie chodzi o Brende. Wciaz nad tym pracujemy, ale... jak dotad nic. No bo minelo juz troche czasu i pomyslalem, ze powinnismy pogadac. -My? -Darcy i wszyscy... zeby przekonac sie, co porabiasz, no wiesz... - Traskowi klamstwo przychodzilo z duzym trudem. Sam zajmowal sie wykrywaniem klamstw, wiec czul sie, jakby glaskal kota pod wlos. Harry pokiwal glowa, mimo ze rozmowca go nie widzial. -U mnie ogolnie dobrze. A u was? -Rutyna. - (Harry wyczul wzruszenie ramion.) - Nie zeby wszystko tutaj bylo zwyczajne, jak wiesz. Ale wyglada na to, ze mamy tu niezly pasztet kolo ciebie, w lesie... A wiec nie byla to czysto towarzyska rozmowa. Nekroskop, nie ukrywajac goryczy, zapytal: -Co to jest, Ben? Mozemy przejsc do rzeczy? A gdzie jest Darcy? Czy to nie on powinien zadzwonic? A moze chcesz wyciagnac ze mnie prawde, co? A o czym ja mialbym ci klamac? -Zdarzyl sie wypadek, zajscie, na terytorium Szkocji -odpowiedzial Trask. - Czytales moze w gazecie? - Ale nawet sie nie zajaknal o Darcym. -Kupuje tylko niedzielne gazety - odparl Harry. - A wiec o co tu chodzi? - Nekroskop byl teraz zaciekawiony i jednoczesnie ostrozny. Cokolwiek by to bylo, czemu Wydzial E dzwoni do niego w tej sprawie? Jest w to jakos zamieszany? Nie obrabowal zadnego szkockiego banku, prawda? -To zajscie - powtorzyl Trask - mialo miejsce w Spey, na polnoc od Lasu Atholl, kilka dni temu. -Nad rzeka? Co to za wypadek? - Bylo coraz ciekawiej! Harry pojechal tam z Bonnie Jean, ale odwolala wspinaczke. Nie czula sie na silach... a moze uwazala, ze to on sie nie czuje za dobrze. -Kolo rzeki - powiedzial Trask. - Samochod wypadl z trasy i splonal. Wraz z pasazerami. Straszne! Ale policja znalazla jakies dowody. Byly tam ciala czlonkow tybetanskiej sekty. Home Office twierdzi, ze to jakas sekciarska wojna. W Anglii juz jest dwunastu ich czlonkow, a kolejnych szesciu jest w drodze. Pracuja - niosa nowine -szostkami. Ci, ktorzy jechali do nas, zostali zawroceni, a tych szesciu z Londynu zostalo wydalonych z kraju. I tak zostalo nam jeszcze czterech... -I? - powiedzial Nekroskop, kiedy wydawalo sie, ze Trask skonczyl. - Co to wszystko ma wspolnego ze mna? Krotka pauza, po czym: - Tak tylko cie informuje, Harry. No bo skoro juz tam jestes... -Nie jestem szkockim oddzialem Wydzialu E, Ben, sadzilem, ze to jasne. Nie pracuje juz dla Wydzialu i nigdy nie bede pracowac. Glos Traska byl chlodniejszy, kiedy odpowiedzial: - Nie prosimy o nic, Harry. Tylko cie informujemy, to tyle. -No to dzieki - odpowiedzial mu tym samym tonem Nekroskop. - To wszystko? -Wszystko. -No to trzymaj sie - powiedzial Harry i nie czekajac na odpowiedz, odlozyl sluchawke. W Londynie Trask spojrzal na Darcy'ego Clarke'a stojacego obok i warknal. -Nie podobalo mi sie. -Widze i slysze - przytaknal tamten. - Rozumiem i podzielam twoje zdanie. Zapomnij o tym i powiedz, co myslisz. Trask potrzasnal glowa. -To dziwne - powiedzial. - Mialem wrazenie, ze on mysli, ze mowi prawde. -Mysli? -Z jego punktu widzenia - Trask staral sie wyjasnic - mowi prawde, nie byl zamieszany w to, co sie tam stalo. A jednak... nie moge przysiac. Bardzo rzadko mam takie problemy. -Problemy? -Kiedy bezgranicznie ufam czyjemus slowu i jednoczesnie zaczynam watpic w swoje zdolnosci! Ale i tak zgadzam sie z toba: cala ta sprawa na mile smierdzi Nekroskopem. A przy okazji - to samo tyczy sie ciebie! -Co takiego? - Darcy nie zrozumial. -Problem, o ktorym wspomnialem - Trask popatrzyl na niego twardo. - To samo jest z Harrym, co z toba. No bo ufam ci bezgranicznie, Darcy. Ale mam jakies dziwne przeczucie, ze... ty nie! Trask wyszedl z biura Darcy'ego. Clarke usiadl za biurkiem, zastanowil sie nad tym i westchnal. Poniewaz wiedzial, ze zmysly Traska dzialaja bez zarzutu. Esper mial racje: Darcy nie ufal sobie. Lub przynajmniej nie wierzyl w slusznosc swojej decyzji, ktora podjal ponad trzy lata temu. Jego lojalnosc byla wciaz rozdarta pomiedzy bezpieczenstwem Wydzialu a dobrem przyjaciela. A Harry wciaz znajdowal sie pod wplywem posthipnotycznych polecen doktora Jamesa Andersona. Jak wplynely na jego zycie?... ktoz to wie? Ale w ogole Darcy chcial wierzyc, ze podjal sluszna decyzje. Ale ci odziani w czerwone szaty tybetanscy mnisi cos knuli. Dobra, Harry nie byl w to zamieszany. Ale jesli byl? A jesli ci fanatycy religijni dowiedzieli sie o jego zdolnosciach i chcieli go upolowac dla swych celow? Oczywiscie dla wszystkich zainteresowanych stron dobrze sie stalo, ze Harry zostal pod tym wzgledem zneutralizowany. Oczywiscie, ze tak... ...A jednak Darcy'ego dreczylo poczucie winy. Coz, musial sie nauczyc z tym jakos zyc. W domu na przedmiesciach Bonnyrig Nekroskop mechanicznie ukladal poduszki, oparl sie o nie, zmarszczyl czolo patrzac na telefon, zastanawiajac sie, o co w tym wszystkim chodzi. Tybetanscy mnisi w czerwonych szatach? Oczywiscie cos o nich wiedzial... ze w jakis sposob oni i ich klasztor byli powiazani z jego przyszloscia. Ale to wszystko. Byc moze w nie tak odleglej przyszlosci sprobuje dowiedziec sie czegos wiecej. Ale jesli chodzi o wydarzenia ostatnich dni: Dwa ciala w spalonym samochodzie dowodem na wojne sekt? Czy wiazalo sie to z nim w jakis sposob? Jesli tak, to nawet nie bylo widac zarysu tej sprawy. Przynajmniej na razie musi sobie to odpuscic. Tylko tyle mogl zrobic, poniewaz swiadomy, przebudzony Harry Keogh naprawde o niczym nie wiedzial. Wydarto mu to jak strone z rekopisu, i tylko jedna osoba mogla ja ponownie zapelnic. A poniewaz nie byla do tego skora, czy tez na to gotowa, jeszcze musi to pozostac czastka straconych lat... KONIEC Spis tresci: HARRY KEOGH - Streszczenie i chronologia PROLOG CZESC PIERWSZA: Nekroskop... Harry Keogh? ... 25 CZESC DRUGA: Poszukiwanie ... 124 CZESC TRZECIA: Wampirzy Genesis ... 210 CZESC CZWARTA: Wampyry: Starozytne i wspolczesne ... 293 CZESC PIATA: Posiadlosc i klasztor: Wiezyce! ... 380 CZESC SZOSTA: Harry Keogh, Katalizator ... 455 EPILOG... 491 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/