Brian Lumley Nekroskop VII OstatnieZamczysko Swiat wampirow 2: ostatnie zamczysko Tytul oryginalu: The Vampire WorldII: The Last Aerie Tlumaczenie: Stefan Baranowski Pomimo wszelkich przeszkod rozsianych na calym swiecie, musiales wejsc na moj teren. Miej sie nabacznosci! CZESC PIERWSZA: Wydzial E I Odejscie Harry'ego Dla pracownikow Wydzialu E zle sny stanowily ryzyko zawodowe; powszechnie akceptowano, e ich pracy towarzyszyly koszmary. Ben Trask, obecny szef Wydzialu, miewal je zawsze. W istocie, od czasu sprawy Juliana Bodescu przed dwunastu laty, przesladowaly go nawet czesciej. I tylko polowa nawiedzala go we snie. Koszmary nocne nalealy do nieszkodliwych: napelnialy strachem, lecz nie mogly zabic. Ronily sie zasadniczo od tych, ktore pojawialy sie na jawie: te mogly niekiedy zabic, a nawet doprowadzic do czegos jeszcze gorszego ni smierc. Poniewa byly rzeczywiste. Jesli chodzi o ten ostatni sen, byl nie tyle zly, co dziwaczny. Tym bardziej, e owego deszczowego dnia przed switem Trask byl calkiem rozbudzony i przejechawszy samochodem przez centrum Londynu, zaparkowal przed Centrala Wydzialu E... wlasciwie nie wiedzac, dlaczego. Trask zwracal na takie rzeczy uwage; na ogol staral sie rozumiec swoje dzialania. Byla niedziela w polowie lutego 1990 roku; jeden z tych niewielu dni, kiedy Trask mogl zostawic prace i wylaczyc sie, czy raczej wlaczyc sie w funkcjonowanie normalnego swiata, istniejacego poza Wydzialem E. W kadym razie to powinien byc jeden z takich dni. Ale oto stal przed Centrala Wydzialu E, posrod wcia pograonego we snie miasta, a w glebi jego umyslu nieustannie tkwil ow dziwaczny sen, ktory nie chcial odejsc; sen, ktory wcia sie powtarzal, jak migocace klatki starego czarno-bialego filmu, wyswietlanego na szybie samochodu. Film o duchach; gdyby szybko zamrugal, zniknalby na chwile a potem pojawil sie znowu. Tlace sie zwloki z rozrzuconymi sczernialymi ramionami; odrzucona w tyl dymiaca glowa, jakby w ostatnim odruchu agonii; koziolkujace cialo niknace w czarnej otchlani, rozswietlanej blyskami neonow i smugami blekitnego, zielonego i czerwonego swiatla. Udreczone cialo teraz bylo ju martwe i wolne od wszelkich meczarni i cierpien; nierozpoznawalne jak caly sen, ktorego bylo czescia. A mimo to bylo w nim cos makabrycznie znajomego i kiedy Trask patrzyl, twarz trupa poszarzala, a wargi wydaly ciche warkniecie, odslaniajac lekko poolkle zeby. Gdyby tylko cialo przestalo na chwile koziolkowac i Trask mogl mu sie przyjrzec, zobaczyc pokryta pecherzami, wykrzywiona w niemym krzyku twarz... Trask wysiadl z samochodu i nagle ogarnely go fale zacinajacego deszczu, jakby ktos niewidzialny chlusnal mu w twarz. Mamroczac przeklenstwa, postawil kolnierz plaszcza i spojrzal na budynek po drugiej stronie ulicy, wyciagajac szyje i starajac sie zajrzec w wysokie okna Wydzialu E. Spodziewal sie zobaczyc zapalone swiatlo - tylko jedno swiatlo, palace sie w oknie, w samym srodku gornego pietra, gdzie miescil sie Wydzial E - w pokoju, gdzie siedzial oficer dyurny, samotnie pelniac nocna warte. Zobaczyl swiatlo w pokoju oficera dyurnego, a ponadto jeszcze kilka innych, ktorych nie oczekiwal. Ale widzial cos wiecej, ni tylko swiatla, bo nawet zacinajacy deszcz nie zdolal zetrzec z jego umyslu obrazu koziolkujacego, udreczonego ciala. Trask wiedzial, e gdyby byl kims innym ni w rzeczywistosci - czyli szefem scisle tajnej, pod wieloma wzgledami tajemniczej organizacji - takie przeycie musialoby smiertelnie go wystraszyc. O ile nie zostalby wystraszony przez ekspertow. Albo moglby dojsc do wniosku, e oszalal. Ale w koncu Wydzial E... to byl Wydzial E. Zakladal, e doswiadcza tego, poniewa tkwi to w jego umysle. Tak musialo byc, bo nie istnial fizyczny mechanizm, ktory by tlumaczyl jego doznania. A moe istnial? Halucynacja? No co, to moliwe. Ktos mogl podac mu narkotyki, zrobic pranie mozgu... ale w jakim celu? Po co go tutaj sciagnieto w srodku nocy? I wszystkich innych? (Te dodatkowe swiatla, lsniacy czarny samochod stojacy sie przy kraweniku i facet po przeciwnej stronie ulicy -chyba agent Wydzialu E - biegnacy w strugach deszczu w kierunku tylnego wejscia Wydzialu.) Dlaczego sie tutaj znalezli? -Prosze pana - dziewczyna z trudem wygramolila sie z samochodu. Byla to Anna Maria English, esperka z Wydzialu. Nosila nazwisko English, ale nie bylo w niej nic z mlodej Angielki -czy innej mlodej kobiety - chwiala sie na nogach, byla blada, zaniedbana, jak bezdomny kot moknacy w deszczu. Ale miala ow specjalny dar i Traskowi zrobilo sie jej al. Byla "swiadoma ekologicznie" albo jak sama lubila to ujmowac "skojarzona z Ziemia". Kiedy wody wyparuja i pustynie ogarna planete, jej skora wyschnie. Kiedy kwasne deszcze pochlona skandynawskie lasy, lupie posypie sie z niej jak snieg. W marzeniach slyszala wieloryby spiewajace ponura piesn swego upadku i nieuchronnej zaglady i czujac jak bola ja wszystkie kosci, wiedziala, kiedy Japonczycy morduja delfiny. Niczym magnes, wyczuwala ukryte odpady radioaktywne, sledzila zanieczyszczenie srodowiska, z powodu rosnacej dziury ozonowej cala kurczyla sie jak polip, ktorego dotknal grot wloczni nurka. Tak, wyczuwala Ziemie i doznawala wszystkich jej cierpien, ale w przeciwienstwie do wszystkich innych, wiedziala, e z ich powodu umiera. Trask popatrzyl na nia: miala dwadziescia cztery lata, ale wygladala na piecdziesiat. Pomimo odczuwanego wspolczucia, myslal o niej z dezaprobata - grube szkla okularow, plamy watrobowe, aparat sluchowy, potargane wlosy, pognieciona bluzka, plaskostopie - i zrozumial, e jej nie lubi, poniewa stanowila odzwierciedlenie upadku otaczajacego swiata. A na tym wlasnie polegal jego dar. Ben Trask byl jak wykrywacz klamstw: rozpoznawal klamstwo, kiedy ujrzal, poczul, uslyszal czy w jakikolwiek inny sposob je dostrzegl, tak jak inni odczuwaja wymierzony policzek; w ten sposob odronial falsz od prawdy. Tylko, e prawda Anny Marii English byla nie do zniesienia. Gdyby Greenpeace przyjal ja w swoje szeregi i sprawil, by swiat w nia uwierzyl, od razu odnioslby sukces... choc oczywiscie jednoczesnie by przegral. Ale Trask wiedzial take, e to nie calkiem tak. Swiat byl olbrzymi i powanie ranny, a Anna Maria English byla zbyt drobna, aby takie rany wytrzymac. Ale podczas gdy jej cierpienia byly niemal nie do zniesienia, Ziemia mogla jeszcze wytrzymac bardzo wiele. Tak przynajmniej ocenial to Trask. Przypuszczal, e dlatego jest optymista, co samo w sobie stanowilo paradoks. -Widzisz to? - zapytal. - Masz pojecie, o co tu chodzi? Popatrzyla na niego i ujrzala meczyzne pod czterdziestke, o zielonych oczach i wlosach mysiego koloru. Trask mial piec stop i dziesiec cali wzrostu, lekka nadwage, pochyle ramiona i wyraz twarzy, ktory mona by okreslic jako ponury. Moe mialo to cos wspolnego z jego darem: w swiecie, w ktorym szczera prawde coraz trudniej bylo napotkac, nie bylo latwo wykrywac klamstwa. Niewinne klamstwa, polprawdy i zupelne bajki atakowaly go ze wszystkich stron do tego stopnia, e czasami mial wraenie, i w ogole nie chce patrzec wokol. Ale Anna Maria English miala wlasne problemy. W koncu skinela glowa. -Widze, ale nie pytaj mnie, o co tu chodzi. Obudzilam sie, zobaczylam to i wiedzialam, e musze tu przybyc. To wszystko. Ale mam przeczucie, e swiat znowu przegral. - Jej glos zabrzmial jak zgrzyt. -Przeczucie? -To nie moja specjalnosc - wzruszyla ramionami. - Tym razem jestem po prostu... obserwatorem? To nie sprawia mi bolu. Owszem, wspolczuje mu, ale wydaje mi sie, e jego los nie wplynal w istotny sposob na losy swiata. Choc jednoczesnie mysle, e swiat cos utracil. -Znasz go? -Mam wraenie, e powinnam go znac - odparla, jednoczesnie potrzasajac glowa. I dodala z alem - Wiem, e patrzylam na niego, kiedy powinnam byla obserwowac droge. Przejechalam przez co najmniej dwa czerwone swiatla! Trask kiwnal glowa, wzial ja pod ramie i poprowadzil na druga strone ulicy. - Dolaczmy do nich i zobaczmy, czy ktos wie, o co chodzi. - W istocie ju cos wiedzial, ale nie chcial tego wypowiadac na glos. Jesli mial racje, podobnie jak ona nie uwaal, aby mialo to jakis wplyw na losy swiata. W istocie moglo stanowic nawet jakas ulge. Whitehall byl o niecale dziesiec minut drogi. Porwana pierwsza strona Prawdy, niesiona pradem wzdlu krawenika, w kierunku bulgoczacej studzienki, wydawala sie dziwnie nie na miejscu. Ale jak gdyby na przekor zacinajacego deszczu, widmowy hologram wcia unosil sie przed oczyma Traska i English. Tkwil w malym, opustoszalym holu, unoszac sie na tle szarych drzwi windy, jakby rzutowany przez galki ich oczu, a kiedy drzwi otworzyly sie z sykiem, aby ich wpuscic do srodka, obraz wplynal wraz z nimi do kabiny, ktora zawiozla ich na ostatnie pietro, do Centrali Wydzialu E. Reszta budynku stanowila znany hotel; jasne swiatla od frontu, odzwierny w liberii, ukryty przed deszczem pod plastikowym daszkiem albo - co bardziej prawdopodobne - popijajacy kawe z recepcjonista, kiedy wszyscy goscie byli ju w lokach. Ale na najwyszym pietrze budynku... Tam byl zupelnie inny swiat. Osobliwy swiat. Wydzial E: Ben Trask mial wcia to samo uczucie, co wtedy, czternascie lat temu, kiedy go zwerbowano, podobnie jak kadego espera Wydzialu. Alec Kyle, stary przyjaciel i eks-szef Wydzialu ju nie yl (czy rzeczywiscie? a jego cialo? czy o to tu wlasnie chodzilo?), ale byl najbliszy prawdy, kiedy mawial - Wydzial E? To cholernie zabawna firma, Ben! Nauka i czarnoksiestwo - telemetria i telepatia - wspomagane komputerowo modele prawdopodobienstwa i przeczucia - wynalazki i duchy. Teraz mamy dostep do wszystkiego. Owo "teraz" stanowilo istotne uscislenie. Bo wowczas Kyle mowil o Harrym Keoghu. A pozniej stal sie nim; umysl Keogha w ciele Kyle'a... Kabina gwaltownie zatrzymala sie, drzwi otworzyly z sykiem, po czym Trask i nienaturalnie podstarzala "dziewczyna" oraz hologram znalezli sie na zewnatrz. -Hologram czy urojenie? - zastanawial sie Trask. - Wynalazek... czy duch? - Kiedy byl dzieckiem, wierzyl w duchy. Potem, na jakis czas, przestal. A teraz, pracujac w Wy dziale E... czasami alowal, e nie jest ju dzieckiem. Bo wtedy wszystko to istnialo tylko w jego wyobrazni. Ian Goodly, ktory mial dyur, czekal na nich w korytarzu. Bardzo wysoki i chudy jak szkielet, byl prognosta. Mial zazwyczaj powana mine, rzadko sie usmiechal i tylko jego oczy -wielkie, brazowe, cieple i calkowicie rozbrajajace - zadawaly klam owemu pierwszemu wraeniu, kojarzacemu sie z przedsiebiorca pogrzebowym. - Anna - skinal glowa. - Ben? Trask odpowiedzial na niezadane pytanie - Ty take to widzisz? -Wszyscy to widzimy - odparl Goodly piskliwym glosem. I zanim Trask zdolal sie odezwac, dodal - Spodziewalem sie, e sie zjawisz. Powiedzialem im, aby czekali w pokoju operatorow. -Ilu ich tam jest? Goodly wzruszyl ramionami. - Wszyscy, ktorzy byli w promieniu trzydziestu mil. Trask kiwnal glowa. - Dzieki, Ian. Porozmawiam z nimi. A ty ju lepiej wracaj na stanowisko. Goodly znow wzruszyl ramionami. - Dobrze, ale to calkiem spokojna noc. To, co sie teraz dzieje, wkrotce sie skonczy. A wtedy zobaczymy to, co mamy zobaczyc. - Zaczal sie odwracac. Trask zlapal go za ramie i zatrzymal. - Masz jakis pomysl? Goodly westchnal. - Moglbym... postawic pewna hipoteze. Ale podejrzewam, e bedziesz wolal, aby to sie samo wyjasnilo, prawda? - Jak wszyscy prognosci, nie chcial byc zbyt konkretny. Przyszlosc nie lubila, aby ja dokladnie definiowac. Ktos wezwal winde; drzwi zamknely sie i zapalila lampka, sygnalizujaca ruch ku dolowi. Kiedy Goodly ruszyl, aby wrocic na stanowisko wartownicze, Trask w koncu odpowiedzial -Prawda - po czym poszedl w lewo korytarzem w kierunku pokoju operatorow. A Anna Maria English pokustykala za nim. W pokoju operatorow czekali na nich koledzy. Usunieto krzesla, stojace przed podium i opronione miejsce zajelo jedenastu esperow. Razem z Traskiem i dziewczyna bylo ich teraz trzynastu. - Diabelski tuzin - pomyslal cierpko. - Jak podczas sabatu czarownic. Kiedy kolo, jakie tworzyli esperzy, rozsunelo sie, aby zrobic miejsce nowo przybylym, Trask zdal sobie sprawe, e polaczona swiadomosc esperow wyostrzyla obraz, dodajac mu wiarygodnosci. Dzieki temu mglisty dotad obraz zyskal trzeci wymiar i Trask ujrzal przed soba niemal fizyczna postac! Ale tylko na pozor fizyczna, bo przecie nie byla rzeczywista. Pierscien utworzony przez esperow mial jakies pietnascie do osiemnastu stop srednicy; tlace sie cialo, ktore wcia koziolkowalo, znajdowalo sie nie wiecej ni dziesiec stop od kadego z widzow. Gdyby bylo rzeczywiste - gdyby w ogole sie tu znajdowalo - byloby to dziecko lub karzel. Ale mialo proporcje normalnego, doroslego czlowieka. Tak wiec zjawa stanowila swego rodzaju hologram, ogladany jak gdyby ze znacznie wiekszej odleglosci ni by sie moglo wydawac. Przypominalo to obraz w krysztalowej kuli: widzieli to, co sie wydarzylo czy nawet to, co sie wlasnie dzialo, ale gdzie indziej. A Trask bardziej ni kiedykolwiek wierzyl, e zna... te ofiare. I podejrzewal, e widzi scene z innego swiata, a nawet innego wszechswiata. Znalazlszy sie w pokoju, szef Wydzialu rozpoznal wszystkich jedenastu obecnych. Byla tam Millicent Cleary, ladna drobna telepatka, ktorej talent wcia sie rozwijal. Niewatpliwie pewnego dnia stanie sie kims, ale teraz byla bezbronna - telepatia mogla byc tego przyczyna - i Trask pomyslal, e moglaby byc jego mlodsza siostra, ktorej nigdy nie mial. Byl tam te David Chung, ogromnie utalentowany lokalizator. Drobny, ylasty, skosnooki i oczywiscie oltoskory. Ale byl Brytyjczykiem, mieszkancem Londynu, bezwzglednie lojalnym wobec swego Wydzialu. Zreszta wszyscy byli lojalni, w przeciwnym razie Wydzial nie moglby istniec. Chung sledzil sowieckie, niewidzialne dla radaru lodzie podwodne, naziemne jednostki IRA i przemytnikow narkotykow -zwlaszcza tych ostatnich. Uzalenienie od narkotykow zabilo jego rodzicow i tak narodzil sie jego talent, ktory wcia sie rozwijal. Na lewo od Traska stal prekognitor Guy Teale. Podobnie jak Ian Goodly, mial "dar" czytania w przyszlosci, co w najlepszym razie bylo podejrzane. Przyszlosc nie lubila, kiedy sie w nia zaglebiano i ju nieraz sie za to zemscila. Teale byl niewysoki, szczuply i pobudliwy. Latwo dawal sie wystraszyc i yl nerwami, Obok stal jego dawny partner, Frank Robinson, obserwator, ktory potrafil bezblednie rozpoznac innych esperow. W przeciwienstwie do Teale'a, Robinson byl blondynem; mial chlopieca urode, piegi i wygladal na jakies dziewietnascie lat, choc naprawde byl o siedem lat starszy. Ta dwojka pracowala razem z Traskiem nad sprawa Keogha jakies szesc czy siedem miesiecy temu; pomagali mu dopasc Nekroskopa w jego domu kolo Edynburga i spalili wszystko na popiol. Zmusili Harry'ego do ucieczki z tego swiata do swiata po drugiej stronie Bramy w Perchorsku. Od tej pory wszyscy, ktorzy znali wynik tej rozgrywki, modlili sie, aby nie powrocil. I nie powrocil... -Do dzis dnia? - zastanawial sie Trask. - Czy ten obraz to Harry? - Podejrzewal, e wszyscy zastanawiaja sie nad tym samym. I, podobnie jak on, byliby radzi, gdyby to byl jedynie obraz. Paul Garvey, wykwalifikowany telepata, stal dokladnie naprzeciw Traska, po drugiej stronie kola. Napotkal jego wzrok i nieznacznie skinal glowa. W ten sposob potwierdzil mysl Traska, ktora "uslyszal". Tak, wszyscy mysleli mniej wiecej to samo. Garvey byl wysoki, dobrze zbudowany i wygladal na swoje trzydziesci piec lat. Ale przed szesciu miesiacami stawil czolo owej morderczej bestii nazwiskiem Johnny Found i stracil wieksza czesc lewej strony twarzy. Od tej pory kilku najlepszych chirurgow plastycznych w Anglii pracowalo nad nia i teraz wygladal calkiem dobrze, ale prawdziwa twarz to cos wiecej, ni tylko cialo. Tkanke uzupelniono, ale nerwy nie funkcjonowaly naleycie. Potrafil usmiechac sie prawa polowa twarzy, ale lewa polowa nie brala w tym udzialu, staral sie wiec w ogole nie usmiechac. Mialo to miejsce, kiedy sledzili Harry'ego Keogha, ktory z kolei sledzil Founda, nekromante, ktorego specjalnoscia bylo molestowanie kobiet przed i po ich smierci. Garvey popelnil blad, znalazl bowiem sciganego przez Harry'ego przestepce jako pierwszy. Ale Nekroskop wyrownal rachunek; pozniej, na cmentarzu, policja odkryla cialo Founda tak pogryzione, e ledwo zdolano je rozpoznac. I pomimo wszystkiego, co sie wtedy wydarzylo - fakt, e Harry stanowil glowny cel - Garvey nadal uwaal, e jest jego dlunikiem. Co do Bena Traska, uwaal, e wszyscy sa Harry'emu cos winni. Nekroskop moglby przecie tak latwo uwolnic wampiry, przed ktorymi chronil ludzkosc i zostac wladca absolutnym calej planety. Ale zamiast tego pozwolil, aby to wampiry wygnaly go z tego swiata do swego swiata, gdzie stal sie jeszcze jednym potworem. Tak, Harry na to pozwolil, zanim to cos w jego wnetrzu zdolalo przejac pelna kontrole. Jednak ilekroc Trask myslal o dziwnych namietnosciach, jakie powodowaly Harrym - to, jak wygladal, kiedy Trask ostatnio widzial go w ogrodzie plonacego domu pod Edynburgiem -wowczas jego wlasne mieszane uczucia natychmiast ukladaly sie w spojny obraz i wiedzial, e tak byc powinno. Dolna polowa postaci Harry ego byla pograona we mgle i stanowila jedynie niewyrazny zarys na tle nieprzejrzystej, klebiacej sie mgly... ale reszte jego ciala bylo widac a nadto dobrze. Mial na sobie zupelnie zwyczajne, ciemne, zle dopasowane ubranie, ktore robilo wraenie, jakby bylo na niego o dwa numery za male, wskutek czego gorna czesc tulowia wystawala ze spodni, tworzac tepy klin. Marynarka zapieta na jeden, ledwo trzymajacy sie guzik, obejmowala wyjatkowo muskularna klatke piersiowa. Jego biala koszula, rozpieta pod szyja, byla rozchylona z przodu, ukazujac zarys eber i potena piers; kolnierzyk koszuli przypominal pognieciony abot, owiniety wokol masywnej szyi. Ziemistej barwy cialo, skapane w swietle ksieyca, lizaly pomaranczowe i olte plomienie. Wzrostem przewyszal o dobra stope Traska, ktory przy nim wygladal jak karzel. Ale jego twarz... Byla doskonalym ucielesnieniem koszmaru na jawie! Z plonacych niby swiatla halogenowe oczu wydawala sie wyplywac siarka. A ten... usmiech? Czy to rzeczywiscie byl usmiech? Moe w tym obcym, zamieszkalym przez wampiry swiecie, zwanym Kraina Gwiazd, po drugiej stronie Kontinuum Mobiusa. Ale tu, na Ziemi, byl to po prostu pelen wscieklosci grymas wielkiego wilka o dlugich, zakrzywionych zebach, wyrastajacych z ociekajacych krwia dziasel, skreconych szkarlatnych wargach, splaszczonym pysku i szeroko rozwartych szczekach. Ta twarz... te usta... ta szkarlatna czelusc najeona zebami niby stalaktytami czy stalagmitami, przypominajacymi potluczone szklo. Jak bramy piekiel? Bowiem Harry stal sie Wampyrem! Trask poderwal sie gwaltownie, gdy Anna Maria English, stojaca na prawo od niego, chwycila go za lokiec i niepotrzebnie wykrztusila - Prosze pana, on odchodzi. Miala racje - wszyscy to widzieli. Hologram przedstawiajacy cialo malal, spadajac coraz szybciej i niknac w wielobarwnej, mglistej otchlani, skad wysnuwaly sie blekitne, zielone i czerwone smugi swiatel neonow, wijace sie jak macki. Dymiaca, wirujaca sylwetka malala, byla ju tylko drobnym punkcikiem i po chwili znikla! A tam, gdzie jeszcze przed chwila sie znajdowala, wykwitla eksplozja; rozblysk oltego swiatla, ktory bezglosnie rozprzestrzenial sie na wszystkie strony! Trzynastu obserwatorow wstrzymalo oddech; pomimo, e wszystko to rozgrywalo sie w ich swiadomosci zbiorowej, odwrocili wzrok od oslepiajacego swiatla. Wszyscy, z wyjatkiem Traska, ktory zaslonil oczy i lekko sie skurczyl, ale nadal patrzyl - poniewa musial poznac prawde. Patrzyl take David Chung, ktory wydal okrzyk zdumienia, zatoczyl sie i omal nie upadl. Ale obaj to zobaczyli. Niezliczone olte smugi pedzace na zewnatrz ze zrodla rozblysku, wraliwe, poszukujace i niknace w oddali. Czy byly to fragmenty Nekroskopa, Harry'ego Keogha? Czy to wszystko, co z niego pozostalo? A kiedy ostatni z nich przemknal kolo Traska i znikl z pola widzenia, znikly take owe smugi blekitnego, zielonego i czerwonego swiatla i pokoj znow byl oswietlony jak przedtem. Tylko, e... ta ostatnia zlota smuka wydawala sie tak rzeczywista. Trask moglby przysiac, e zmaterializowala sie tu, w pokoju operatorow, zanim popedzila korytarzem i znikla z pola widzenia! A teraz w pokoju bylo tylko trzynastu zdumionych, oszolomionych ludzi. I najzupelniej zwyczajnych w porownaniu z tym, czego wlasnie byli swiadkami... Trask zmusil sie do dzialania, wystepujac na srodek pokoju, gdzie David Chung stal wcia oszolomiony, chwiejac sie na nogach. Chwycil go, przytrzymal i zapytal - Wszystko w porzadku? -Nie - tak - odparl tamten. Oblizal wyschniete wargi i zamknal usta, machajac dlonia w kierunku srodka pokoju, gdzie esperzy znow zaczeli sie poruszac. -Czy to byl Harry? - wyjakal Trask. Chung westchnal cieko i jakby zmalal. - Och, tak. To byl Harry, Ben. Na pewno on. -Widzielismy jego smierc? Chung przytaknal, otworzyl draca, zacisnieta dlon i pokazal, co w niej sciska: byla to szczotka do wlosow w owalnej, drewnianej oprawce. Przez chwile Trask nie mogl zrozumiec... a potem to do niego dotarlo. Na tym polegal dar, ktorym byl obdarzony Chung: byl przecie tropicielem, lokalizatorem. Po aferze Bodescu, Harry Keogh pozostawal przez miesiac w Centrali Wydzialu E, starajac sie uzupelnic puste miejsca tej sprawy. Przez jakis czas zastanawial sie nawet, czy nie objac stanowiska szefa Wydzialu. Ale po stracie ony i syna swiat Nekroskopa legl w gruzach, a on sam wyjechal i zaszyl sie gdzies w Szkocji. Szczotka do wlosow byla jego wlasnoscia; byla jedna z niewielu rzeczy, jakie po sobie pozostawil. -Trzymalem ja przez caly czas, odkad mnie zatrudniono w Wydziale - Chung wyjasnil pozostalym, ktorzy zgromadzili sie wokol. - Te szczotke i jeszcze pare przedmiotow, ktore do niego nalealy. Szesc miesiecy temu, kiedy Rosjanie doniesli o ucieczce Harry'ego przez Brame w Perchorsku, wzialem jego rzeczy i probowalem go zlokalizowac. To znaczy, oczywiscie nie bylem w stanie tego uczynic, ale sytuacja byla dokladnie taka, jak w przypadku Jazza Simmonsa: wiedzialem, e Harry'ego nie ma tutaj, to znaczy na naszym swiecie, ale nie byl take martwy. Przebywal w Krainie Gwiazd. -A teraz? - odezwala sie Anna Maria English, zaniepokojona losami jej wlasnego swiata. Chung potrzasnal glowa. - Teraz nie. -Nie ma go w Krainie Gwiazd? - parsknal jeden z mlodszych esperow. - Twierdzisz, e powrocil? se jest tutaj? Chung znow potrzasnal glowa i pokazal im trzymana w dloni szczotke. - Ten kawalek drewna, te kilka wloskow cos mi moglo powiedziec. Dowiedzialem sie, e Nekroskop yje; jesli nie tu, to gdzie indziej. Wystarczy, e wezme te szczotke czy jakis inny przedmiot naleacy do Harry'ego i ju wiem. Teraz... jest to tylko szczotka, ju nie ma w niej ycia. Podobnie jak w Harrym Keoghu. Umarl gdzies przed chwila. Wszyscy to widzielismy. -Harry nie yje. - Ben Trask nie probowal tego ukryc. - Czlowiek, ktorego wlasnie widzielismy, to byl on. Jakims cudem znalazl sposob, aby nas zawiadomic i uspokoic. Tak to przynajmniej rozumiem. Do pokoju wszedl Ian Goodly w towarzystwie dwoch spoznionych osob: kolejnego espera i ministra odpowiedzialnego za sprawy Wydzialu. Minister liczyl sobie czterdziesci pare lat, byl wiec mlody jak na sprawowana funkcje, ale posiadal umysl ostry jak brzytwa. Byl niski i elegancko ubrany, mial przenikliwe niebieskie oczy i wlosy zaczesane do tylu. Na sobie mial modny niebieski garnitur; caly jego ubior wskazywal na czlowieka z klasa. Nie posiadal adnego psychicznego daru, byl jednak odpowiedzialny za Wydzial i take cos go tutaj sciagnelo, cos, co pare chwil temu ustalo. Podczas gdy Trask opowiadal ministrowi, co zaszlo, Goodly przyniosl kawe. Potem przez godzine czy dwie cala siedzaca kolem grupa wspominala Harry'ego. Mowili niewiele, ale byli radzi, e sa tutaj razem. I pomimo e powinni sie cieszyc, nie odczuwali radosci. Wiekszosc z nich miala wraenie, e wlasnie stracila przyjaciela. David Chung wloyl szczotke Harry'ego do kieszeni; co jakis czas dotykal jej koniuszkami palcow. Ale teraz byla to tylko szczotka; drewno, klej i wloski, martwe. I tak mialo byc przez szesnascie dlugich lat... Dwa tygodnie pozniej Zek Foener zadzwonila ze swego domu na greckiej wyspie Zante. Odkladala to dopoki mogla, ale w koncu musiala porozmawiac z Traskiem. - Czy jestesmy przyjaciolmi jak dawniej, Ben? Chocia nie mogla go widziec, kiwnal glowa i usmiechnal sie. Wiedzial, e Zek to wyczuje, poniewa miala potene zdolnosci telepatyczne. - Po tamtej sprawie ze stworami Janosa Ferenczy'ego w Morzu Srodziemnym? Zawsze bedziemy przyjaciolmi, Zek. -Mimo, e ostatecznie mu pomoglam? - Jej glos byl lekko znieksztalcony, ale wyraznie mona bylo w nim odczuc niepokoj. Dar Traska pracowal na jego korzysc, dzieki czemu jej szczerosc byla rownie dotykalna, jak miarowe bicie jego serca. Wzruszyl ramionami, co take powinna wyczuc i powiedzial - Nie tylko ty jedna pomagalas Harry'emu, Zek. -Ty take? Rzeczywiscie wydawalo mi sie, e tak bylo. -Wykorzystalem okazje - powiedzial. - Gdyby cos poszlo nie tak... skonczylbym jako najwiekszy zdrajca, jakiego kiedykolwiek znal rodzaj ludzki! Teraz mielibysmy na swiecie nowy porzadek. -Wiem. Bylam w zasadzie tego samego zdania. Ale w koncu chodzilo o Harry'ego. -A przynajmniej o jego polowe - odparl Trask. -W rzeczywistosci zmarl szesc czy siedem miesiecy temu - powiedziala. -Co takiego? - spytal zaskoczony Trask. -Dla nas byl martwy od chwili, gdy przekroczyl Brame w Perchorsku - wyjasnila. - Nie bylo sposobu, abysmy kiedykolwiek mogli go znow zobaczyc. Wykorzystal obie bramy, jedna na Uralu, a druga w Rumunii. Nie mogl powrocic; szare dziury nie przepuszczaly go. Trask byl rad, e slyszy jej glos, e moe rozmawiac z Zek, ale nagle wpadl w zly nastroj. Poruszyla temat, o ktorym wolalby nie myslec. - To prawda, skoro ju o tym mowa - powiedzial -ale jego syn wybral inna droge. Harry uwaal sie za mistrza Kontinuum Mobiusa, ale w istocie byl nowicjuszem. To jego wlasne slowa. Prawdziwym mistrzem byl Harry Junior. Jesli ktokolwiek o tym wie, to wlasnie ty: tak wlasnie sprowadzil ciebie i Jazza z powrotem. Przez chwile milczala. - Mieszkaniec nadal budzi twoj niepokoj, prawda? -Mieszkaniec? - Trask zmarszczyl brwi. Ale zaraz potem powiedzial - Ach, tak, masz na mysli Harry'ego Juniora. Rzeczywiscie mnie niepokoi. Niepokoi mnie take Brama w Perchorsku i ponowna aktywnosc jednego z doplywow Dunaju, w pobliu miasta Radujevac w Rumunii. Wszystko to niepokoi mnie, poniewa sa to drogi wiodace do naszego swiata ze swiata wampirow. -Ale teraz sa chyba zabezpieczone, prawda? Trask wyczul, jak pokrecila glowa. - On ju nie powroci - powiedziala Zek. - Tak, byl Wampyrem, ale byl inny. Podobnie jak lady Karen. I jego ojciec. Walczyl o swoje terytorium w Krainie Gwiazd, utrzymal je i pozostal tam. Walczyl z Wampyrami, Ben, zniszczyl je i o ile wiem, sam nie splodzil innego. Nie mial adnych niewolnikow, porucznikow ani wampirzych kochanek. Tylko przyjaciol. A oni go kochali, tak samo jak jego ojca. Uspokoila go. -Zek, pamietam, e poprzednio mi odmowilas - powiedzial - ale naprawde uwaam, e ty i Jazz powinniscie tu kiedys przyjechac. Bedziecie moimi goscmi, moecie sie zatrzymac w Londynie na nasz koszt i dokladnie opowiecie te cala historie. Nie, nic nam nie jestescie winni, adne z was. Ale sama powiedzialas, e jestesmy przyjaciolmi. A wasza dwojka wie tyle rzeczy: o Krainie Gwiazd, o Wampyrach, a nawet o Harrym Keoghu i jego synu. Swiat sie doskonali, Zek - jeszcze nie tak szybko, jeszcze nie - ale kto wie... moe przy okazji zdolacie mu pomoc? A jesli nie pomoc, to przynajmniej obronic. I zanim zdayla mu odpowiedziec, dodal - Chodzi mi o to, e teraz ju nie bedzie tak, jak przedtem. Zostaliscie wykorzystani, ty i Jazz - och, i jeszcze wielu innych - przez rosyjski Wydzial E i nasz take. Ale dostalismy nauczke i teraz jest inaczej. Uczymy sie przez caly czas. Duo o tym myslalem i mam wraenie, e wszystko, czego Nekroskop dotknal, udoskonalono i zmieniono. Jeszcze zanim odkryl Kontinuum Mobiusa, musial wykorzystywac punkt kontrolny Charlie w Berlinie, eby sie dostac do Niemiec Wschodnich i porozmawiac z Mobiusem w jego grobie. A gdzie sie teraz podzial punkt kontrolny? A co do Rumunii... Wiesz ju, o co mi chodzi, Zek? Wyglada na to, e odkad zjawil sie Harry, ludzkosc rozpoczela nowy rozdzial swego istnienia. Ale czy naprawde powinnismy sie dziwic? Pamietam jak Harry kiedys powiedzial, "Wsrod zmarlych jest wielu obdarzonych darem i maja swoje sposoby, aby ten dar wykorzystac". To on pokazal im, jak maja sie ze soba porozumiewac. Od tej pory - tylko rozejrzyj sie wokol. -Czy ci niezliczeni zmarli sa odpowiedzialni? Kto wie, do czego doszli i jak. Komunizm robi bokami, zblia sie jego koniec i swiat stal sie bezpieczniejszy. Kiedy ju wyslemy do diabla reszte naszych falszywych ideologow, moe bedziemy mogli zaczac od nowa: wielka przemiana, ekologia Matki Ziemi i tak dalej. W tej chwili swiat jest bezpieczniejszy, ale jeszcze nie calkiem bezpieczny. Czy ty i Jazz moglibyscie pomoc uczynic go troche bardziej bezpiecznym, Zek? Chcialbym, abys to przemyslala. Jesli nie ze wzgledu na mnie, to na Harry'ego. Nie sadzisz, e warto by zakonczyc to, co on zaczal? -To zwykle oszustwo, Ben - powiedziala. -No co, w kadym razie przemysl to. I pozniej Zek i Jazz to przemysleli. Ale nie pojechali do Londynu. Ich rany nie zabliznily sie jeszcze dlugo; jeszcze dlugo nie wybaczyli Wydzialom E calego swiata... Chocia ogolnie biorac szesnascie lat to niezbyt dlugi okres, pewne zmiany zachodza. Ludzie, twarze, miejsca ulegaja zmianom; rzady i organizacje przychodza i odchodza; sprawy i ideologie bankrutuja, ustepujac miejsca innym. Ale ustalony porzadek trwa. Zimne wojny przychodzily i odchodzily, gorace take; na sluby specjalne zawsze bylo zapotrzebowanie. Nawet w okresie intensywnej pierestrojki i glasnosti (a moe zwlaszcza w tym okresie) najbardziej tajemnicza ze wszystkich slub, Wydzial E, istnial nadal, a Ben Trask nadal byl jego szefem. Podczas gdy czesc agentow odeszla, a na ich miejsce zwerbowano innych, sama organizacja funkcjonowala wyjatkowo sprawnie. Wydzial zawsze bedzie mial cos do roboty, a gdyby to sie kiedykolwiek mialo zmienic... prawda byla taka, e dany rzad prawdopodobnie nie wiedzialby, co zrobic z pracownikami Wydzialu, obdarzonymi osobliwym darem. Przynajmniej w ten sposob esperow postrzegano jako dzialajacych dla wspolnego dobra. A jesli chodzi o aktualny stan spraw na swiecie, komunistyczne Chiny, idac sladem Rosji, osuwaly sie w bagno stagnacji i gospodarczego upadku, a dawny Zwiazek Sowiecki nie byl ju tak jednolity jak dawniej. Rosja wcia dochodzila do siebie po siedemdziesieciu latach wlasnorecznie zadawanych sobie ran, ale rany te nie byly ju teraz tak dotkliwe. Nie istniala ju nawet odlegla grozba globalnego konfliktu; ostatnie supermocarstwo, Stany Zjednoczone, byly potene jak nigdy i czujne, podobnie jak ich sojusznicy. Ale co waniejsze, sojusze byly teraz korzystne dla wszystkich. Tak jak przewidzial Ben Trask, swiat byl teraz miejscem znacznie bezpieczniejszym i to do tego stopnia, e polityczni i historyczni komentatorzy przescigali sie w probach okreslenia punktu zwrotnego oraz glownych czynnikow i sil sprawczych. Mikrouklady; Lech Walesa; technologiczne produkty uboczne wyscigu kosmicznego i programu gwiezdnych wojen; satelity szpiegowskie na niebie; Czarnobyl; zalamanie sie systemu komunistycznego w Europie; prezydent Reagan, premier Thatcher i do pewnego stopnia Pierwszy Sekretarz Gorbaczow; wojna w Zatoce, ktora obserwowal caly swiat z mieszanina fascynacji, zdumienia i przeraenia, gdy bojownikow z przestarzala bronia kladla trupem nowoczesna technologia. I posrod tego wszystkiego nikt, moe poza garstka pracownikow Wydzialu E, nie pamietal Harry'ego Keogha, Nekroskopa i nie przypisywal jego dzialaniom jakiegokolwiek wplywu na aktualny ksztalt swiata. A jeszcze mniejsza garstka uznawala wklad owych niezliczonych zmarlych. Tak sie rzeczy mialy owego poniedzialkowego ranka w styczniu 2006 roku, gdy Trask przybyl do Centrali Wydzialu E w centrum Londynu i spotkal Davida Chunga, ktory chodzil tam i z powrotem wzdlu holu, czekajac na niego. Mial w reku telefon komorkowy, ale to nie jego widok osadzil Traska w miejscu po wejsciu do budynku, lecz wyraz twarzy Chunga i przedmiot, ktory trzymal w drugim reku: stara szczotke do wlosow. Stara szczotka Harry'ego Keogha... Jednak zanim Trask ja dostrzegl, zwrocil uwage na zaniepokojenie Chunga i powiedzial -Wybacz, David, moj telefon samochodowy nawala. A i tak teraz jest wszedzie tyle zaklocen, e nie da sie spokojnie myslec, a co dopiero rozmawiac. Masz jakis klopot? Probowales sie ze mna... skontaktowac? Wtedy zobaczyl szczotke do wlosow i gwaltownie stanal. Wydarzenia owej nocy przed szesnastu laty nagle stanely mu przed oczyma i nagly przyplyw adrenaliny spowodowal, e serce zaczelo bic szybciej. - David? - powiedzial pytajaco. Chung odpowiedzial ponurym skinieniem glowy i szybkim ruchem wskazal winde. A kiedy drzwi sie za nimi zamknely i byli sami, wykrztusil slowa, ktorych Trask sie obawial najbardziej -On powrocil. Trask nie chcial w to wierzyc. - On? - wyjakal, wiedzac doskonale, kim musi byc "on". - Harry? Chung przytaknal, bezradnie wzruszyl ramionami i wydawalo sie, e zabraklo mu slow. - Jakas jego czesc - powiedzial w koncu - kimkolwiek teraz jest. Ale tak, Ben, mam na mysli Harry'ego. Jakas jego czesc powrocila do nas... II Pokoj Harry'ego Z punktu widzenia kierownika hotelu, Wydzial E nawet nie istnial. Od czasu do czasu w ogole zapominal, e hotel ma jeszcze jedno pietro; nie bylo to dziwne, bo jeszcze nigdy go nie widzial. Uytkownicy owego najwyszego pietra budynku korzystali z wlasnej windy, usytuowanej w jego tylnej czesci, mieli prywatne schody, take umieszczone z tylu, a nawet wlasna drabinke poarowa. Byli wlascicielami ostatniego pietra i wskutek tego kierownictwo hotelu nie mialo z nimi nic wspolnego.Kim wlasciwie byli? Miedzynarodowi przedsiebiorcy; tak przynajmniej wmowiono kierownikowi hotelu; nie on jeden zreszta nie mial o niczym pojecia. Patrzac z zewnatrz, bardzo niewielu mogloby podejrzewac, e budynek jako calosc jest czyms innym ni po prostu hotelem. Takie wlasnie wraenie mial wywolywac. W ten sposob, nie liczac pracownikow oraz VIP-ow, ktorych mona by policzyc na palcach jednej reki - z ktorych tylko jeden, minister odpowiedzialny, znal rzeczywiste umiejscowienie Centrali Wydzialu E - Wydzial po prostu nie istnial. Jednak paradoksalnie istnienie Wydzialu E i miejsce, gdzie sie znajdowal, byly znane poza granicami kraju, przynajmniej w jednej organizacji. Sowiecki odpowiednik Wydzialu z pewnoscia dysponowal taka wiedza, a prawdopodobnie take chinskie organizacje szpiegowskie. Wiedzieli o Centrali Wydzialu E, ale jak dotad nie wychylali sie z tym. Wystarczylo, e hotel byl "oznakowany" jako ewentualny cel; w malo prawdopodobnym przypadku globalnego konfliktu stanowilby jedna z pierwszych ofiar, po prostu dlatego, e zapewnial zbyt wielka przewage. Ale nie to bylo zrodlem powanych obaw: od zakonczenia Drugiej Wojny Swiatowej samo centrum Londynu bylo celem potencjalnego ataku, podobnie jak wszystkie osrodki rzadowe, finansowe i handlowe na calym swiecie, nie wspominajac o tysiacach instalacji wojskowych. Jesli o to chodzi, takimi celami byly take rosyjskie i chinskie agencje szpiegowskie, w tym Centrala na Prospekcie Protzego w Moskwie, obok Panstwowego Laboratorium Badan Biologicznych. Podobnie sowiecka komorka "nasluchowa" w Mogoczy, niedaleko chinskiej granicy, gdzie zespol telepatow mial na oku solte Niebezpieczenstwo; podobnie chinska jednostka w alei Kwijiang w Chungking. Poczatek Trzeciej Wojny Swiatowej bylby dla esperow goracym okresem, co samo w sobie stanowilo wystarczajacy powod dzialania tego rodzaju agencji. A poza tym pierestrojka i glasnost byly nadal w modzie. Dlatego wlasnie Trask nie byl zaskoczony, gdy Chung powiedzial mu - Nasi "przyjaciele" z Prospektu Protzego potwierdzili te wiadomosc: cos przeniknelo przez Brame w Perchorsku. Uwiezili to i pilnie prosza nas o pomoc. - Uyl slowa "przyjaciele" dosyc swobodnie; brytyjski i sowiecki Wydzial E staly po przeciwnych stronach barykady i nigdy sobie nie ufaly. Rzeczywiscie Nekroskop swego czasu dwukrotnie ograniczyl "opozycje" do absolutnego minimum. Ale od czasu katastrofy w Czarnobylu Rosjanie nie mieli ju takich oporow, gdy przyszlo im prosic o pomoc z zewnatrz. Poprosili o nia nie tylko z powodu owego horroru, lecz take ze wzgledu na likwidacje i czasowe zamkniecie kilku innych przestarzalych i potencjalnie smiercionosnych reaktorow jadrowych; i teraz od dziesieciu lat Zachod pomagal im w unieszkodliwieniu reszty niezliczonych toksycznych odpadow. Dla dobra calej planety. Kiedy drzwi windy otworzyly sie i wyszli na glowny korytarz, Trask powiedzial - Mysle, e powinienes zaczac od poczatku. Chcialbym dobrze zrozumiec cala sytuacje. Poza tym niech kady, kto moe, wezmie w tym udzial. Oficer dyurny, esperzy odwalajacy papierkowa robote, pracownicy administracji: wszyscy. Chung ju to przewidzial. - Wszyscy czekaja na nas w pokoju operatorow. Ale tylko Millie Cleary wie, o co chodzi. Miala dyur zeszlej nocy i przed godzina odebrala telefon z Moskwy. A jesli o mnie chodzi, nie moglem zasnac i dlatego przyszedlem tak wczesnie. - Nastepnie, mijajac pokoj Harry'ego, kontynuowal - Ja... ja cos wyczulem. Wlasnie wtedy zadzwonil szef sowieckiego Wydzialu E, ktory chcial z toba rozmawiac. -Pokoj Harry'ego? - Trask zmarszczyl brwi. Szli korytarzem w strone pokoju operatorow. Chung chwycil Traska za lokiec i zatrzymal go, po czym obejrzal sie przez ramie na drzwi znajdujace sie za nim i potwierdzil. - Tak, pokoj Harry'ego - powiedzial. Mial dziwny wyraz twarzy. Wtedy Trask przypomnial sobie. Kiedy Harry Keogh schronil sie tutaj po aferze Bodescu, przydzielili mu wlasny pokoj. W istocie Nekroskop tu mieszkal, choc krotko, dopoki klopoty zwiazane z jego ona nie staly sie powszechne znane. Kiedy to bylo? Cwierc wieku temu? A osiem lat potem, po powrocie z Krainy Gwiazd, tu wlasnie skladal sprawozdanie. Boe, ale ten czas leci; Trask nagle poczul sie stary. Kogo probowal nabrac? Bedac ju dobrze po piecdziesiatce, naprawde sie starzal i to szybko! Odwrocil sie i popatrzyl na drzwi, na ktorych wcia wisiala wyblakla plastikowa tabliczka: POKOJ HARRY'EGO Trask znow zmarszczyl brwi i powiedzial - Wiesz, chyba nigdy tutaj nie bylem. Przynajmniej od czasu, gdy przebywal tu Harry. - Spojrzal na Chunga i zobaczyl, e ten nagle zbladl; mial zacisniete usta i szybko mrugal swymi skosnymi oczami. - David? Tamten potrzasnal glowa. - To nic. Mysle, e to wplyw tego pokoju. Nigdy tam nie byles? No co, nie tylko ty. Nekroskop wykorzystywal go, od kiedy... - wzruszyl ramionami. - Przez osiem lat w pokoju stal komputer, dopoki nie zmienilismy wyposaenia. Zreszta stara maszyna nadal tam stoi i teraz pokryta jest kurzem. Pokoj nie jest ju uywany i wydaje sie, e nikogo to nie obchodzi. Ale teraz... zastanawiam sie, czy za tym nie kryje sie cos wiecej. Wiesz, w tym pokoju zawsze jest zimno, Ben. Wszyscy esperzy to czuja; to miejsce ma swoista atmosfere. Wydaje sie, e pokoj nikogo nie akceptuje; nie chce brac w niczym udzialu. - Chung wpatrywal sie w Traska intensywnie. - Ty tego nie odczules? Trask mial twarz pozbawiona wyrazu. - Mysle, e nigdy nie zwrocilem uwagi na ten pokoj -powiedzial. - To znaczy, widzialem go - tabliczke z nazwiskiem i tak dalej - ale nie wiae sie z nim adne szczegolne wraenie. To po prostu miejsce, do ktorego przywyklem i w ogole go nie dostrzegalem. -To wlasnie mam na mysli - odparl Chung. - Wszyscy inni mowia to samo. Ktos przyczepil te tabliczke na drzwiach Bog wie jak dawno temu i odtad jest to pokoj Harry'ego. Ale odkad powrocil do Krainy Gwiazd... my moe zapomnielismy o nim, ale pokoj nie. Trask przypomnial sobie wyraenie, jakiego uywal Nekroskop. - To jego ostami slad na Ziemi? Chung wzruszyl ramionami. - Cos w tym rodzaju. Trask kiwnal glowa i powiedzial - Zajmiemy sie tym pozniej. Najpierw musze sie dowiedziec, co wydarzylo sie w Perchorsku. Czekajac na Traska i Chunga w wielkim pokoju operatorow, mala grupka esperow zajela miejsca w tylnym rzedzie, naprzeciw podium. Kiedy wszedl szef Wydzialu, przez chwile dochodzil do niego cichy szmer glosow, ktory wkrotce ucichl. Wszyscy wstali z miejsc, ale Trask gestem reki kazal im usiasc. Razem z Chungiem weszli po schodach na podium. Z boku stal stol i krzesla zwrocone w strone widowni. Usiedli obaj i Trask bez zwloki przystapil do rzeczy. -Biorac pod uwage to, kim jestescie, prawdopodobnie wiecie o tym, co sie tu dzieje, tyle co ja. Mowiac krotko: cos przeniknelo do Perchorska z Krainy Gwiazd. Wszyscy jestesmy zorientowani w sprawie Perchorska, wiec nie ma sie co dziwic, e nasi "koledzy" po tamtej stronie wpadli w panike. Wszystko, co przenika przez Brame, jest wysoce podejrzane. A tym razem szczegolnie, poniewa David twierdzi, e to Harry Keogh... ...Jakas czesc Nekroskopa - wtracil sie Chung. - Cos o potenych powiazaniach. Wiemy, e Harry musial ulec kompletnej przemianie, aby przejsc przez Brame. Szare dziury nie uznaja biletow powrotnych. Po przejsciu Bramy droga powrotna zostaje zamknieta. Chyba, e wykorzystamy inna Brame, pod podziemna rzeka, ktora stanowi jeden z doplywow Dunaju. Ale to przeniknelo przez Brame w Perchorsku. Ponadto Harry Keogh nie yje; wszyscy widzielismy jego smierc przed szesnastu laty! A moe nie byl wtedy martwy? Nie, poniewa byl w takim stanie zanim przeniknal przez Brame. Wiec... chocia moj dar mowi mi, e to Harry, moj rozum powiada, e to po prostu niemoliwe. Co oznacza, e to musi byc cos jakby on, jakas jego czesc. Trask podjal ponownie. - Za pare minut mam rozmawiac z Turkurem Tzonovem, szefem Opozycji. Wiemy, na czym polega jego dar: stojac twarza w twarz, potrafi czytac w myslach i to bardzo precyzyjnie! Chce ze mna rozmawiac za posrednictwem monitora, wiec musze mu powiedziec prawde. To wyrownuje szanse, bo Turkur zna moj dar i wie, e nie moe klamac! Dlatego te pare rozmow, jakie odbylismy w przeszlosci, zawsze byly pelne niepewnosci i niemrawe. Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa, ta bedzie taka sama. Wyglada na to, e Opozycja bedzie nas prosic o pomoc. Zanim to nastapi, chcialbym poznac wasze zdanie; chcialbym wiedziec, co nas czeka, jeeli zaproponujemy nasza pomoc. Ostatnio nie mielismy na glowie zbyt wielu spraw. Przynajmniej nic specjalnego, moe poza Strefa Koszmarow. Wiec moe troche zardzewielismy. To moe byc okazja, jakiej potrzebujemy, aby znow uruchomic nasze zdolnosci. Popatrzyl na ich twarze: Millicent Cleary, ktora odebrala telefon z Moskwy. Sposrod wszystkich agentow Wydzialu E, Trask najbardziej ufal wlasnie jej; ufal, a take wspolczul. Telepatia byla jej darem i jej przeklenstwem. Z nikim sie nie zwiazala, podobnie jak wiekszosc esperow, ale w pewnym sensie wszyscy oni byli zwiazani z Wydzialem. Jednym z powodow jej samotnosci byla praca; drugim umiejetnosc czytania w myslach. Kiedy bowiem zdolnosci telepatyczne Millie dojrzewaly wraz z jej cialem, wszystkie oczekiwania zwiazane z miloscia, malenstwem i dziecmi musiala wyrzucic na smietnik. Jako telepatka, znalaby wszystkie mysli swego kochanka. Nawet te zle, ktore wszyscy miewamy od czasu do czasu. A gdyby pojawily sie dzieci, byc moe przekazalaby im swoj dar? Nie ma mowy, bo podobnie jak Trask, Millie zrozumiala, e kademu z gruntu czystemu umyslowi odpowiada jakis skaony i e jest ich bardzo wiele, i e sa inne tak wypelnione jadem, i poeraja sie wzajemnie. Wiedziala, e tam sa, bo czytanie w myslach stanowilo jej prace. Chocia miala ju trzydziesci osiem lat, Trask wcia o niej myslal jak o swej mlodszej siostrze. Miala w sobie jakas swieosc dziewczyny z sasiedztwa, ktora oywiala jego uczucia; niesmialosc i jake rzadka niewinnosc, ktore to cechy nie przeszkadzaly jej blyskac od czasu do czasu oczami, marszczyc nos, odrzucac do tylu miedziane wlosy i w razie potrzeby wpadac we wscieklosc. Ale to zdarzalo sie rzadko i nigdy sie nie zdarzylo, aby nie stanela w obronie swoich zasad. Millie zachowala wszystkie te cechy i jakims cudem zdolala take w pewnej mierze zachowac swoja niewinnosc. -Millie - odezwal sie Trask - Czy wychwycilas cos podczas rozmowy z Tzonovem? Pokrecila glowa. - Robil wraenie opanowanego, wynioslego, niemal lekcewaacego. Nie widzialam go na ekranie, slyszalam tylko jego glos. Gdybym mogla go widziec - moe bym cos wyczula, a moe nie. Byly silne zaklocenia. To znaczy psychiczne. Trask powiedzial - Tego sie spodziewalem. - Potarl brode i zlustrowal twarze pozostalych osob. Anna Maria English. W wieku dwudziestu czterech lat wygladala na piecdziesiat. I o dziwo teraz, kiedy miala czterdziesci lat, wcia wygladala na piecdziesiat! Mowilo to wiele o stanie Matki Ziemi. "Choroba" English pozostawala w zawieszeniu dzieki czesciowemu uzdrowieniu planety. Trask kiwnal glowa w jej strone; odpowiedziala mu niepostrzeenie tym samym, jeszcze zanim wyartykulowala odpowiedz. - Moemy skorzystac z ekranow i wykresow? Trask i Chung zeszli z podium i poszli za pozostalymi esperami do czesci pokoju, gdzie wlaczono zainstalowane na stole i na scianie ekrany. Kiedy aluzje z warkotem zaslonily okna, w pokoju zapalily sie swiatla; nagle w pomieszczeniu zapanowala chlodna, sterylna atmosfera. Na wielkim sciennym ekranie Ziemia byla przedstawiona w rzucie stereograficznym, a barwy przypominaly widziane z przestrzeni kosmicznej. Anna Maria English podeszla do ekranu, zawahala sie i popatrzyla na pozostalych esperow. Jej brzydka twarz miala niebieski odcien w swietle projektora, a oczu w ogole nie bylo widac zza okularow. Zachryplym glosem zadala pytanie, ktorego nie kierowala do adnej konkretnej osoby. - Czy nasz swiat jest zagroony? - Wzruszyla ramionami i obrocila sie do ekranu. - Moge tylko przedstawic wlasne zdanie na ten temat. Nastepny krok stanowil to, co wszyscy dobrze znali: percepcje wspolczulna. Wyciagnela draca prawa dlon w kierunku gorzystego obszaru na terenie Rosji, Uralu, jakies czterysta mil na polnoc od Swierdlowska. Zamknawszy oczy, wstrzymala oddech i pochylila sie w przod. Uplynelo pare dlugich sekund, zanim wyprostowala sie ponownie, cofnela dlon i znow odwrocila sie do kolegow. -I co? - odezwal sie Trask glosem pelnym niepokoju. Odetchnela gleboko i powiedziala -Perchorsk odbieram dokladnie tak samo, jak poprzednim razem: tam tkwi jakas grozba! Samo miejsce stanowi... powane zagroenie, to oczywiste. Ale nie wykrylam adnego dodatkowego niebezpieczenstwa. Jednak wyczulam cos nowego. Cos... cieplego? Wedlug mnie, jesli cos czy ktos przeniknal na nasza strone, to on czy ona czy cokolwiek to jest, nie stanowi zagroenia dla naszego swiata, a moe nawet jest nastawione yczliwie. Trask westchnal. Tak jak wszyscy, caly czas wstrzymywal oddech. Rozejrzal sie wokol. Kogo jeszcze mogl wykorzystac? David Chung stal obok niego, ale pokrecil glowa. - Moge ci tylko powiedziec to, co ju powiedzialem przedtem: wyczuwam cos jakby Nekroskopa, to wszystko. Prekognitor Guy Teale przejal obowiazki oficera dyurnego od Millicent Cleary. Kiedy grupka esperow znalazla sie w pokoju operatorow, Teale'a wezwano pagerem, polaczonym z wewnetrznym ukladem komunikacyjnym Wydzialu. Teraz powrocil i powiedzial - To znow Opozycja, Turkur Tzonov. Pragnie rozmawiac z panem. - Popatrzyl na Traska. -Przelaczylem go na ekran. Jest pan gotow? -Niech poczeka jeszcze minute - warknal Trask. Ale wiedzial, e jesli Tzonov jest tak niecierpliwy, sprawa byla przynajmniej tak wana, jak podejrzewal. Popatrzyl na otaczajacych go esperow. Wygladalo na to, e Ian Goodly wlasnie chce sie odezwac. Wiedzac, jak niechetnie prognosci dziela sie swoim darem, Trask zachecil go - Ian? -Czekalem a wroci Guy - powiedzial tyczkowaty esper. - Poniewa mysli podobnie, jesli tak mona powiedziec - obaj jestesmy prognostami - chetnie wyslucham zdania kogos innego. -Na poczatek przedstaw nam swoja wlasna opinie - po wiedzial Trask. Goodly poruszyl sie niespokojnie, po czym wzruszyl ramionami. - Zostaniemy w to zamieszani - powiedzial w koncu. Trask obrocil sie do Teale'a. -Mysle podobnie - odparl tamten. - Ktokolwiek czy cokolwiek tu przeniknelo - zmarszczyl brwi i zawahal sie - nie, ktokolwiek to jest, potrzebuje naszej pomocy. -On? -Tak przypuszczam - powiedzial Teale. - Jest wyksztalcony, jak zwykle. -I to wszystko? -Zostaniemy w to powanie zamieszani - potwierdzil Goodly. - Przed nami... interesujace czasy. - Podniosl reke. - Ale nie pros mnie, abym zajrzal glebiej, Ben. Jeszcze nie teraz. To nigdy nie jest bezpieczne, a w tej chwili nie jest konieczne. Trask znowu westchnal, tym razem powodowany frustracja. - No dobrze - powiedzial. - sadnych dalszych domyslow. Teraz musimy zyskac pewnosc. Za chwile bede rozmawial z Tzonovem. Wolalbym, abyscie nie byli na wizji, wiec jesli nie macie nic przeciwko temu... Kiedy odsuneli sie na bok, Trask usadowil sie w czarnym, wyscielanym fotelu obrotowym, stojacym przed wielkim, plaskim ekranem na glownej konsoli. Ale kiedy Teale zamierzal wlaczyc wizje, zawolal - Czekaj! -Chcialbym, ebyscie mnie oslaniali. Zagrajmy wedlug regul Opozycji, generujac wokol psychiczne zaklocenia. Tzonov jest swietnym, wyjatkowym mentalista. Jesli mnie nie bedziecie oslaniac, bedzie w stanie odczytac w mojej glowie rzeczy, ktorych sam nie jestem swiadom! Kiedy oslonili go polaczona energia swoich umyslow, Teale wlaczyl przekaz. Po rozszyfrowaniu, sygnal z Moskwy byl przesylany na matowy ekran; zamazane tlo zamigotalo, podczas gdy na pierwszym planie pojawila sie wypukla, calkiem lysa glowa, wpatrujaca sie przenikliwymi oczami w Traska. Trask nie przestawal patrzec, kiedy obraz wyostrzyl sie i zyskal kontrast. Twarz Rosjanina byla na ekranie wieksza ni w rzeczywistosci: aby wywolac jeszcze wieksze wraenie, dodatkowo zwiekszyl wzmocnienie. Ale to nie bylo potrzebne. Meczyzna wygladal... przeraajaco. Bena Traska trudno bylo zastraszyc. Nielatwo jest wywrzec wraenie na ludzkim wykrywaczu klamstw, czlowieku, ktory natychmiast rozpozna nawet najdelikatniejsze zafalszowania. Dlatego Trask zawsze byl pod wraeniem Harry'ego Keogha: nie tyle z powodu jego budzacych groze zdolnosci, co wypelniajacej go pokory i prawdy. -Prawdy, panie Trask? - Tzonov uniosl prawa brew. - Ale z tego wynika pewna korzysc. Dopoki panscy agenci beda pana oslaniac, moe pan klamac i ukrywac to za zaslona zaklocen. Jesli o mnie chodzi, nie mam takich zabezpieczen. Zreszta nie potrzebuje ich, przynajmniej nie tym razem. Gdybym chcial krecic... no co, jestem pewien, e wie pan, i mam dosyc zdolnych graczy i sam nie musialbym w tym brac udzialu. A zatem: chcialbym pana prosic o przysluge, nie zas oklamywac czy szpiegowac. - Glos Tzonova, modulowany i pozbawiony akcentu, i praktycznie rzecz biorac wyprany z emocji, wyraal jednak ledwie wyczuwalne szyderstwo. Trask usmiechnal sie cierpko. - Jak na kogos, kto zapewnia o swej "niewinnosci", calkiem latwo wydobyles to z mego umyslu. Naturalnie obchodzi mnie prawda; tak bylo i bedzie zawsze. Na tym polega moj dar. - Mowiac, obserwowal twarz tamtego. Turkur Tzonov byl w polowie Turkiem, a w polowie Mongolem. Bez watpienia byl meczyzna typu "alfa", liderem, wybitnym umyslem zamieszkujacym cialo atlety. Jego szare oczy potrafily przeniknac czlowieka na wylot. Miara szacunku, jaki ywil wobec Traska, byl fakt, e patrzyl na niego, nie zas poprzez niego. Brwi Rosjanina byly waskie, jak linie nakreslone olowkiem na papierze; lekko uniesione w gore, mienily sie srebrzyscie na tle opalonego, pokrytego faldami czola. Powyej brwi byl kompletnie pozbawiony wlosow, co tak harmonizowalo z jego innymi cechami, e mona bylo odniesc wraenie, i wlosy byly po prostu niepotrzebne. Na pewno jego lysina nie byla oznaka zlego stanu zdrowia czy przedwczesnego starzenia sie; wielka kopula glowy promieniowala witalnoscia, podobnie jak jego twarz, ktorej jedyna anomalie stanowily oczodoly. Gleboko osadzone, ciemne oczy wygladaly na podsiniaczone wskutek dlugich godzin pracy lub wyjatkowej koncentracji. Trask wiedzial, e jest to oznaka zdolnosci telepatycznych. Tzonov mial haczykowaty nos, co pomimo jasnoszarych oczu moglo sugerowac arabskie pochodzenie; Trask jednak podejrzewal, e jego nos zostal zlamany w wyniku wypadku lub podczas walki. Prawdopodobnie to drugie, bowiem szef rosyjskiego Wydzialu E byl milosnikiem sztuk walki. Usta mial miesiste i troche zbyt szerokie, a podbrodek mocny, kwadratowy. Policzki byly lekko zapadniete, a male spiczaste uszy przylegaly do glowy. Calosc robila wraenie nazbyt doskonalej symetrii, w ktorej lewa i prawa polowa twarzy Rosjanina przypominaly zwierciadlane odbicia. Trask pomyslal, e w przypadku wiekszosci ludzi stanowiloby to wade: "uroda" twarzy zasadza sie na jej drobnych niedoskonalosciach. Z Turkurem Tzonovem bylo na odwrot: paradoksalnie byl bardzo atrakcyjnym meczyzna. Sekret tkwil w jego oczach, ktore same w sobie byly fascynujace. Trask doskonale rozumial dossier tego czlowieka, w ktorym wymieniano dluga liste pieknych i inteligentnych kobiet. sadna z nich nie wyraala zastrzeen, gdy sie pojawil; wszystkie byly wobec niego "lojalne" na swoj sposob. Trask zastanawial sie, czy byla to prawdziwa lojalnosc, czy te Tzonov po prostu wiedzial o nich zbyt wiele. Jak kobieta moe wystapic przeciwko meczyznie, ktory zna wszystkie szczegoly jej ycia? Moglaby to uczynic tylko jakas kobieta glupia czy gruboskorna, ale takie nie interesowaly Tzonova. A teraz te hipnotyzujace oczy - te telepatyczne oczy Turkura Tzonova - byly wpatrzone w Traska, gdy dwaj szefowie brytyjskiej i sowieckiej organizacji szpiegowskiej mierzyli sie wzrokiem, oddaleni o ponad tysiac piecset mil. Trask ocenil swego adwersarza w jednej chwili; moliwe, e Rosjanin odczytal to w jego umysle; w kadym razie nie bylo tam nic, co mogloby wywolac jego protest. - A nawet gdyby tak bylo, to on przecie prosil o pomoc. Trask skinal glowa. - No to masz problem, Turkur... czy moge zwracac sie do ciebie po imieniu? Wiem, e wcia lubicie te forme "towarzyszu", ale tutaj malo kto jej uywa. -Jak najbardziej - tamten wzruszyl ramionami i pozwolil sobie na lekki usmiech. - Co do "towarzysza", to prawda, e dawniej miedzy naszymi organizacjami byly pewne ronice, panie Trask, czy te moge mowic: Ben? Ale to ju historia; teraz yjemy terazniejszoscia, a przyszlosc jest... bardzo rozlegla! W swiecie, nad ktorym kontrole sprawuje obca inteligencja, ktora byc moe zamierza nas zaatakowac, nie byloby nam trudno zostac towarzyszami. Mam racje? Jego argumentacja i sposob, w jaki ja zaprezentowal, byly rozbrajajace, zwlaszcza e Trask wiedzial, o czym mowa. Moe Trask wiedzial nawet wiecej ni sadzil Tzonov. Na przyklad wiedzial lub podejrzewal, e intruz z tamtej strony jest czlowiekiem. A teraz mona bedzie zapewne potwierdzic to przypuszczenie. -Czy tak wlasnie myslisz? - zapytal. - se twoj gosc jest szpiegiem Wampyrow? Jak gdyby ich przednia straa? Ktos byc moe na uslugach Harry'ego Keogha? Jesli jego slowa zaskoczyly tamtego, trudno to bylo zauwayc: lekkie mrugniecie i prawie niezauwaalne zmruenie chlodnych, szarych oczu. A potem Tzonov odpowiedzial - Reputacja waszego Wydzialu jest rzeczywiscie zasluona, Ben. Tak wlasnie mysle. A przynajmniej istnieje taka moliwosc. Mowiac miedzy nami, sprawujemy kontrole nad talentami, za pomoca ktorych mona walczyc z tego rodzaju ingerencja, ale dopoki nie wiemy, na czym polega zagroenie, albo e w ogole istnieje... - zawiesil glos. -Nie zdolales wiec go zbadac, prawda? - Trask zaloyl, e Guy Teale sie nie mylil: to, co przeniknelo przez Brame w Perchorku, bylo istota ludzka. -Jak dotad nie jestesmy w stanie go zbadac - przyznal Tzonov. - Czy raczej on nie jest w takim stanie, aby mona bylo go zbadac. -Moesz to wyjasnic? -Trzymamy go wewnatrz Bramy - powiedzial Tzonov. - Po naszej stronie, zaraz za progiem Perchorska. Myslisz, e nie nauczylismy sie niczego? se po prostu wpuscimy jakiegos stwora, nie rozwaywszy dokladnie naszych dzialan? Cos - prawdopodobnie czlowiek, a przynajmniej ktos, kto wyglada jak czlowiek - ze swiata wampirow? -Trzymacie go? - Trask nie potrafil powstrzymac zmarszczenia brwi. Od owego czasu, gdy Harry Keogh przeszedl przez Brame, Wydzial E w znacznej mierze stracil zainteresowanie Perchorskiem. Uwaano za rzecz oczywista, e Rosjanie maja odpowiednie wyposaenie, aby zlikwidowac osrodek. A jesli nie, przynajmniej potrafia dac sobie rade z tym, co przejdzie przez Brame. -Ach! - powiedzial Tzonov, kiwajac glowa. I po raz pierwszy podczas ich rozmowy wygladal na zaskoczonego i zadowolonego. - Nie wiesz o zabezpieczeniach, jakie zastosowano w Perchorsku. -Zawsze zakladalismy, e osrodek zostal zamkniety - powiedzial Trask. - Na amen. Wszelkie odpowiedzialne wladze powinny byly tego dopilnowac. I to natychmiast. -Probowano tego poprzednio - odparl Tzonov, usmiechajac sie ponuro - zanim tutaj przyszedlem. Ale czy wiesz, mowiono mi, e znacznie lepiej bylo przebywac w Perchorsku i yc w strachu, ni znajdowac sie na zewnatrz, nie wiedzac, co sie tam dzieje! I ja w to wierze, bo potem mialo miejsce wydarzenie zupelnie odrebne, choc porownywalne. Mam oczywiscie na mysli Czarnobyl. Moe pamietasz, e sarkofag byl take zamkniety, dopoki go znowu nie otworzono. A potem jeszcze raz! Ale jest tam wcia niebezpiecznie i tak bedzie jeszcze dlugo. Dlatego wlasnie musza otworzyc go po raz trzeci, aby miec pewnosc, co sie dzieje. No co, w Perchorsku bylo tak samo: musielismy wiedziec, co sie dzieje. - Przerwal i po chwili ciagnal dalej - Oczywiscie zastosowalismy zabezpieczenia. Majac je, bylismy w stanie zatrzymac ostatniego goscia po naszej stronie Bramy. Mamy wiec teraz do wyboru: moemy go zbadac, jeeli to w ogole moliwe, albo po prostu od razu go zniszczyc. Osobiscie wolalbym go zbadac. -I chcialbys, abysmy wzieli w tym udzial? - twarz Traska pozostala bez wyrazu. - To bardzo szlachetnie z twojej strony, ale ja po prostu wiem, e sami nie potraficie sobie z tym poradzic. - Wiedzial, e tak bylo; wiedzial take, e wszystko, co mu powiedzial Tzonov, bylo absolutnie prawdziwe. Igla na wykrywaczu Traska lekko zadrgala. - Ale jeszcze mi nie powiedziales, jakiego rodzaju pomocy od nas oczekujesz. To jak, Turkur? Co mamy takiego, czego ty nie masz? -Pare rzeczy - odparl tamten, nie probujac zaprzeczyc dokladnosci rozumowania Traska. - Po pierwsze, wasz Wydzial ma w tych sprawach ogromne doswiadczenie. Nie wspominajac o ronorodnosci waszych talentow. Ty sam bylbys nieoceniony, Ben. Gdybys popatrzyl na to, co tu mamy i ocenil, czy nasz gosc jest tylko czlowiekiem i jest nieszkodliwy, czy te jest czyms wiecej i stanowi powane zagroenie. Wiem, e jestes swiadom, i twoj talent jest wyjatkowy, a my nikogo takiego nie mamy. A poza tym masz swoich prognostow - Teale'a i Goodly'ego. My take mamy swego prekognitora, ktory czyta w przyszlosci. Niestety jego talent - Tzonov wzruszyl ramionami - jest w najlepszym razie przecietny. Jestem pewien, e o tym wiesz. A twoi ludzie sa najlepsi! Potrafia rozpoznac niebezpieczenstwo natychmiast. W istocie na tym polega ich rola: zlokalizowac niebezpieczenstwo z duym wyprzedzeniem. W umysle Traska zrodzily sie pytania - Co wlasciwie interesuje cie tak bardzo, jesli chodzi o tego czlowieka? Dlaczego po prostu od razu go nie zniszczysz? Co spodziewasz sie uzyskac badajac go? - Ale gdyby zadal te pytania a Tzonov zaczal klamac lub krecic... ich wlasnie nawiazane dobre stosunki moglyby ucierpiec i Trask zrozumial, e zaley mu na wspolpracy z rosyjskim telepata tak samo, jak Rosjaninowi. Musialo tak byc, bo jesli David Chung sie nie mylil i gosc mial cos wspolnego z Harrym Keoghiem... -Jeeli nie zechcesz nam pomoc i bedziemy musieli uporac sie z tym sami - wydawalo sie, e Tzonov przeniknal do umyslu Traska, choc on sam mial nadzieje, e tak sie nie stalo - i jeeli cos tutaj mona zyskac... wowczas my zgarniemy wszystko. Czy naprawde moesz sobie pozwolic na to, aby nam odmowic? Mysle, e powinienes skwapliwie skorzystac z okazji, aby nam pomoc! Mial racje. Jesli gosc mial cos wspolnego z Harrym, nie mona bylo pozwolic, aby tak latwo wpadl w rece Opozycji. Mogliby z niego uczynic potena bron! Trask na to nie pozwoli i jesli to bedzie konieczne, sam usmierci goscia! -Doskonale - kiwnal glowa - masz zapewniona nasza wspolprace. Ale mamy tu kupe roboty Turkur i jesli mamy razem pracowac w Perchorsku, najpierw musze zalatwic pare spraw. Oficer dyurny zadzwoni do ciebie w ciagu godziny, aby poczynic odpowiednie przygotowania. -Zadzwoni? - Tzonov uniosl brwi. - Czy nie lepiej porozmawiac twarza w twarz? Trask usmiechnal sie. - Zaufanie buduje sie krok po kroku, moj przyjacielu. Najpierw male kamyki, a potem glazy. Rosjanin skinal glowa. - I latwo je rozwalic. Usun jeden kamyk, a cala budowla sie zawali. To jedno z naszych powiedzen. -Wlasnie - przytaknal Trask. -Doskonale - zgodzil sie Tzonov. - Moj oficer dyurny bedzie czekal na telefon twego oficera dyurnego, poniewa i ja musze tu pare rzeczy doprowadzic do porzadku. Ciesze sie, e bedziemy wspolpracowac. - Jego twarz znikla z ekranu, ktory zajasnial oslepiajacym swiatlem... -Tylko dwie osoby - Trask powiedzial do swoich prekognitorow. - Ja i jeden z waszej dwojki. Rzucmy monete. - Miedzy kciukiem a palcem wskazujacym trzymal monete jednopensowa, pamiatke z czasow, zanim wprowadzono uklad dziesietny. Ian Goodly pokrecil glowa; jego wysoki glos zadawal klam alosnemu wyrazowi twarzy -Nie ma potrzeby, Ben. Ju wiemy. Guy Teale skrzywil sie. - Ja zostaje. Na to przynajmniej wyglada. Trask wzruszyl ramionami i zwrocil sie do Goodly'ego - Wiec lepiej zbierz swoje rzeczy. Niedlugo wyruszamy. - Zacheta byla niepotrzebna, ale esperzy nadal prowadzili niemal zwyczajna rozmowe. Kiedy wyszli z pokoju, Trask zobaczyl, e David Chung czeka na korytarzu i poprosil go do srodka. -David? -Chce z toba jechac. -Myslisz, e sie na cos przydasz? -Bardzo chcialbym poznac zwiazek miedzy tym czyms a Harrym Keoghiem. -I to wszystko? -Mniej wiecej. Trask pokrecil glowa. -Jestes jednym z naszych najlepszych ludzi, David i wiem, e masz tutaj sporo do roboty. Poza tym musze myslec o Wydziale. Jesli nam mialoby sie cos przydarzyc... no co, organizacja zostalaby wystarczajaco oslabiona, nawet gdybysmy nie stracili ciebie. Zreszta decyzja nie do konca naley do mnie; wlasnie rozmawialem z ministrem. Wyrazil zgode, chocia niechetnie, ale tylko na dwie osoby. Wiec obawiam sie, e nic sie ju sie da zrobic. Nawiasem mowiac, podczas mojej nieobecnosci bedziesz mnie zastepowal. I jesli cos nam sie stanie w Perchorsku, najprawdopodobniej obejmiesz moje stanowisko. Wiec sam widzisz: nie moemy jednoczesnie naraac ycia prawowitego nastepcy! Chung milczal, stojac przed biurkiem Traska, dopoki szef Wydzialu nie poczul, e musi sie odezwac - Jest jeszcze cos? Chung wygladal na zaklopotanego. - Nie sadzisz, e jest rzecza moliwa, i popelniles blad, kiedy rozmawiales z Tzonovem? -Jaki blad? -Kiedy go zapytales, czy sadzi, e jego gosc w Perchorsku moe byc szpiegiem Wampyrow, byc moe pracujacym dla Harry'ego. Do owej chwili nazwisko Harry'ego Keogha w ogole nie padlo. Wydaje mi sie, e napomkniecie o Nekroskopie bylo bledem. Trask pokrecil glowa. - Tylko wymienilem nazwisko, nic nie wspominajac o jego darze. Rozmyslnie unikalem nawet myslenia o darze Harry'ego. Ale widzisz, wprowadziles mysli o Harrym do mego umyslu. Byly tam, odswieone po szesnastu latach przerwy. Tzonov jest prawdopodobnie najlepszym telepata na swiecie: jego oczy przenikaja gleboko do wnetrza umyslu. Wiec choc bylem osloniety dzieki waszym zakloceniom, wcia nie mialem pewnosci, czy czegos nie zdola odczytac. Latwo mona sie bylo o tym przekonac, wspominajac Harry'ego, ale bez odpowiedniego kontekstu. Dzieki temu Tzonov wiedzial, co myslalem, e on mysli i bardziej sie w to nie zaglebial. Widzisz, David, dzieki tobie mamy pewnosc, e jakas czesc Harry'ego Keogha powrocila do naszego swiata. Ale Opozycja jeszcze o tym nic nie wie. - Usmiechnal sie. - To jeszcze jeden powod, dla ktorego nie wezme cie ze soba. Jestes znacznie cenniejszy tu, gdzie teraz sie znajdujesz. Wstal i odprowadzil Chunga do drzwi. Dlugi, srodkowy korytarz byl pusty i cichy. Chung zapytal - A co z pokojem Harry'ego? Trask pokiwal glowa. - Nie zaszkodzi, jesli tam zajrzymy. Co o nim mowiles? se jest tam zawsze zimno? Kiedy szli korytarzem i zatrzymali sie przed drzwiami pokoju, Chung odpowiedzial - Tak, zimno. Zawsze. Ogrzewanie jest wlaczone, ale pokoj jest zimny. - Siegnal do klamki... ...I drzwi otworzyly sie! Obaj meczyzni wstrzymali oddech, po czym wydali westchnienie ulgi i spojrzeli na siebie z zaklopotaniem, gdy na korytarz wyszla sprzataczka, pani Wills. Niosac swoj sprzet - ocynkowane wiadro, wycieraczke do okien, mop i scierke do kurzu - byla oblana potem. Pewien, e wcia widac slady wstrzasu, jakiego doswiadczyli, Trask uczynil wysilek, aby ukryc swe zaklopotanie. -No co... pani Wills nie wyglada na bardzo zmarznieta - powiedzial. I zwracajac sie bezposrednio do niej - Pan Chung mowil mi, e w tym pokoju zawsze jest zimno. A co pani o tym sadzi? Pani Wills byla niska, dosyc tega, piecdziesiecioletnia kobieta. Nie byla specjalnie bystra, lecz pracowala cieko i miala zlote serce. Byla jedynym stalym czlonkiem personelu, pozbawionym jakiegokolwiek daru i pomimo pietnastu lat sluby w Wydziale nie miala najmniejszego pojecia, czym sie tu zajmuja, poza przestrzeganiem prostych zasad, e trzeba wykonywac polecenia i nie rozmawiac z pracownikami. W istocie pania Wills wybrano wlasnie dlatego, e wscibstwo bylo jej zupelnie obce. Teraz jej twarz rozpromienila sie, gdy usmiechnela sie najpierw do Traska, a nastepnie do Chunga: dwoch dentelmenow, "dla ktorych pracowala". W koncu pytanie Traska do niej dotarlo. - Pokoj pana Arry'ego? Mowia, e zimny? Nic nie zauwaylam. Ale to przez ta prace! Zaniepokojona weszla za nimi do pokoju. W glebi znajdowala sie wneka z rozsuwanymi drzwiami, w ktorej byla umywalka, prysznic i toaleta. Przed nimi byla mala sypialnia, jakies cztery kroki na piec, pochodzaca jeszcze z czasow, gdy ostatnie pietro bylo czescia hotelu. Pod jedna ze scian stal przestarzaly komputer i krzeslo oraz dodatkowy fotel obrotowy. W rogu widac bylo mala szafe, ktorej drzwi staly otworem, ukazujac wieszaki i polki. Chung gestem wskazal wnetrze szafy. - Troche rzeczy Harry'ego - powiedzial do Traska. - Koszula, spodnie i marynarka. Teraz chyba lekko nadjedzone przez mole. I jeszcze pare drobiazgow na gornej polce. Inne rzeczy nalealy do ludzi, ktorych stracilismy. Zatrzymalem je... bo nie chcialem ich niszczyc. Jako lokalizator, w swoim czasie je wykorzystywalem. To rzeczy naleace do Darcy'ego Clarka, Kena Layarda i Treva Jordana. Stanowily ogniwo, laczace mnie z nimi, kiedy dzialali w terenie. Kiedy Chung mowil, Trask zajrzal do szafy, ale nic nie dostrzegl. Raczej cos wyczul. Chung mial racje: w pokoju bylo zimno. I jakos pusto. Pomimo komputera, szafy i jej zawartosci, uderzalo wraenie pustej przestrzeni, jak gdyby nic sie tutaj nie znajdowalo. Nawet nie odczuwalo sie obecnosci Traska, Chunga i pani Wills. Trask rejestrowal tylko jakby echo samego siebie. Mial wraenie, e gdyby zostal tu chwile dluej, moglby wtopic sie w sciany i zniknac na zawsze. Miejsce bylo niewatpliwie obdarzone ladunkiem psychicznym. A owo wraenie chlodu mialo charakter metafizyczny, psychologiczny... nadnaturalny? Trask zadygotal. Pani Wills skonczyla wycierac kurze. - Gotowe - powiedziala, sciagajac Traska na ziemie. - Wszystko wypucowane. Jak powiada moj Jim: "Meg, kochanie, cokolwiek robisz, pamietaj, aby pokoj Arry'ego byl wypucowany". Tak powtarza moj Jim. Kiedy sie odwrocila, Traskowi opadla szczeka i spojrzal na Chunga. Po chwili wyszla na korytarz, a za nia dwaj esperzy. - Chwileczke, pani Wills - Trask chwycil ja za lokiec. - Czy pani i Jim - to znaczy, czy pani znala Harry'ego? Kobieta reka zakryla usta i jej oczy rozszerzyly sie. - Ojej! Znowu mowilam o Jimie? O raju, bardzo pana przepraszam! Przez caly czas myslalam, e on tu jest. Trask uniosl brwi, wygladajac na zaskoczonego. Czekal. -Widzi pan - powiedziala - moj Jim byl gadula. Dobry Boe, Jim naprawde potrafil mowic. Kadego wieczoru, zanim poszlismy spac, gadal, gadal i gadal! O wszystkim i o niczym w szczegolnosci. Mowilam mu: "Jimie Wills, ktoregos dnia zagadasz sie na smierc!" I, panie swiec nad jego dusza, tak sie stalo. Atak serca. Ale... co... widzi pan, tak przywyklam do jego glosu, e czasami slysze go nawet teraz! Nawet gdybym nie znala pana Arry'ego, kimkolwiek on jest, wydaje sie, e moj Jim musial go znac, albo przynajmniej o nim slyszec. Prawda wyglada tak, e moj Jim mowil, e mnostwo z nich zna, lub znalo Arry'ego Keogha. A wiec to tak. Na swiecie moe istniec wielu Harrych, ale wedle oceny Traska, mogl byc tylko jeden Harry Keogh. Nazwiska Nekroskopa nigdy nie wymieniano w obecnosci pani Wills. Znajomosc imienia mona bylo latwo wyjasnic: widziala je codziennie na tabliczce wiszacej na drzwiach. Ale nazwisko? Trask zerknal na Chunga. David Chung myslal to samo, co jego szef. Dzieki Harry'emu, esperzy z Wydzialu E dowiedzieli sie, e smierc nie stanowi konca, lecz przejscie w stan bezcielesnosci, bezruchu. Cialo jest slabe, lecz umysl i wola sa ponadto. Po smierci ludzie nie gina wraz ze swymi cialami, ale wstepuja w szeregi Wielkiego Zgromadzenia; laduja w czyms w rodzaju otchlani - ciemnosci wypelnionej jedynie mysla - a umysly niezliczonych zmarlych wcia zajmuja sie tym, co ich interesowalo za ycia. Wielcy artysci nadal tworza w myslach wspaniale plotna, obrazy, ktorych nigdy nie namaluja; architekci planuja idealne miasta, ktore nigdy nie zostana zbudowane; naukowcy kontynuuja badania, ktorych nie zdolali ukonczyc za ycia i ktorych wyniki nigdy nie zostana przekazane yjacym. A Jim Wills, ma sprzataczki? Za ycia mowil bez przerwy, a osoba, do ktorej najbardziej lubil mowic, byla... jego ona. Czy to takie dziwne? Trask zastanawial sie, jak wielu innych samotnych ludzi "slyszy", jak ich drodzy nieobecni wcia do nich mowia. Ale na glos powiedzial tylko - Co jeszcze Jim pani mowil, pani Wills? Kiedy na niego spojrzala, w jej oku zablysla lza, ale ukryla to i usmiechnela sie. - Tylko, e powinnam byc grzeczna - powiedziala. - I traktowac innych tak, jak chcialabym, aby mnie traktowano. I pamietac, e przez te wszystkie lata Jim kochal mnie i tylko mnie. Trask kiwnal glowa. - To dobra rada - powiedzial lagodnie. - Ale chodzilo mi o Harry'ego. Co Jim pani mowil o Harrym? Wzruszyla ramionami i westchnela. - Niewiele. Tylko, eby pilnowac jego pokoju i utrzymywac go w czystosci, to wszystko. "Meg, kochanie, cokolwiek by sie dzialo, pilnuj pokoju Arry'ego", mowil. A kiedy go pytalam, dlaczego, wzruszal ramionami i odpowiadal, "Nigdy nie wiadomo, kiedy go bedzie znowu potrzebowal". Popatrzyla na obu esperow i usmiechnela sie, w jej oczach ju nie bylo lez. - W kadym razie, tak zawsze mowi moj Jim... CZESC DRUGA: Historia Nestora I W Krainie Slonca Trzy dni wczesniej (wedlug ziemskiego systemu mierzenia czasu), o swicie dlugiego "dnia" w Krainie Slonca, lord Wampyrow, Nestor, znalazl sie w lesie, o mile czy dwie na polnoc od kolonii tredowatych, na skraju pasa prerii. Przejety strachem, odraza i ogromnym niepokojem -drac, on sam, lord Nestor, nekromanta Wampyrow! - zanurkowal na leb, na szyje przez gesty las, odwrocony tylem od horyzontu, gdzie slonce wznosilo sie nieublaganie i groznie. W mroku otaczajacego lasu, potykajac sie, wszedl do strumienia, rozebral sie do naga i skrupulatnie umyl od stop do glow, a jego metamorficzne, wampiryczne cialo poczerwienialo od wscieklego szorowania. A w jego kurczacym sie umysle (ktory przenikal take jego pasoytniczy wampir) kolatala bez przerwy jedna przeraajaca mysl, ktora usuwala w cien wszystkie pozostale: ostatnia noc spedzil wsrod tredowatych Cyganow, byl przez nich dogladany i karmiony, i... byc moe zarazil sie? Trad: straszna zmora Wampyrow! A Nestor przebywal wsrod tych potykajacych sie, rozpadajacych sie ludzi od zachodu do wschodu slonca, na terenie ich wioski, nieprzytomny, leac w jednym z ich loek i przykryty ich kocami... Znalezli go w pobliskim lesie, gdzie jego okaleczony stwor latajacy spadl na ziemie; dotykali go, podniesli i zabrali do swej kolonii. Swymi drewnianymi lykami podawali mu zupe, podczas gdy jego pluca wdychaly powietrze, ktorym oni oddychali! Ich bandae i balsamy lecznicze pokrywaly mu twarz i oczy... ale czym byly te masci wobec przeklenstwa tradu? Dlatego starannie wyszorowal swe cialo, potem zaloyl brudne skorzane ubranie i odzyskawszy nieco spokoj, poszedl na wschod, posuwajac sie wzdlu strumienia. Nestor szedl przewanie korytem plytkiego strumienia, ocienionego gestym listowiem. Byl czesciowo oslepiony w wyniku zranienia srebrnym pociskiem i choc tredowaci usuneli wiekszosc trujacych drobin z jego ciala, minie troche czasu, zanim jego pasoytnicza pijawka wyleczy go calkowicie. Trzymajac sie wody, unikal przeszkod: nie chcial wpasc na cos niespodziewanie i dodatkowo sie poranic. Ale przez caly czas byl swiadom plonacego nad glowa slonca i wiedzial, e musi znalezc schronienie, zanim jego smiercionosne promienie przenikna przez drzewa i dopadna go. Wkrotce, w miejscu gdzie strumien zwolnil bieg, stal sie szerszy i glebszy, Nestor odkryl pod pokryta pnaczem skala jaskinie, opadl na kamienisty wystep skalny i wyciagnal sie, majac nadzieje, e podczas snu odzyska sily. Ale zasnac nie bylo rzecza latwa; po nocy spedzonej w kolonii tredowatych jego umysl pracowal na zwiekszonych obrotach, wcia rozwaajac swoje szanse. W rzeczywistosci byly due: dopoki pozostawal w jaskini, mogl przeyc. O zachodzie slonca, unikajac obozowisk Wedrowcow, wyruszy na polnoc, w swietle gwiazd pokona bariere gor i wysle myslowe wezwanie do swego porucznika, Zahara Nienawistnika, ktory niegdys nosil imie Sucksthrall. Kiedys Zahar naleal do ludzi Vasagiego Ssawca; teraz byl czlowiekiem nekromanty Nestora i przyjal przydomek swego pana. Nienawistnik bylo imieniem, ktore Wampyry z Wieycy Gniewu nadaly Nestorowi z szacunku dla jego talentu, ktory polegal na dreczeniu zmarlych w celu wydobycia ich tajemnic. Jednak Nestor nie nienawidzil zmarlych, to raczej oni nienawidzili jego. Wampyry ywily do niego szacunek, moe nawet troche sie go baly. Bowiem wraz z Nestorem pojawilo sie wsrod nich cos, co wydawalo sie gorsze ni smierc: mroczna i dreczaca sztuka nekromancji, za pomoca ktorej jej adept mogl wywrzec zemste, nawet poza granicami smierci. Byl to przeraajacy dar. Ale torturowanie zmarlych w Wieycy Gniewu bylo tylko odleglym krzykiem z tego kamienistego loa w ciemnej i zimnej jaskini. Nestor leal wiec ukladajac plany: najpierw pokonac bariere gor i wezwac Zahara, ktory przybedzie po niego na stworze latajacym, aby go zabrac do ostatniego zamczyska. Jednak zanim to nastapi, musial przeczekac niekonczacy sie dzien i znaczna czesc nocy, a Nestor byl na tyle madry, by pozwolic odpoczac swemu umyslowi i cialu. Ale sen wcia nie nadchodzil. Czesciowo bylo to spowodowane meka szybkiego leczenia; jednak znacznie gorsza przyczyna byl lek przed snami, ktore jak wiedzial musi snic: rozpadajace sie cialo czlowieka, odrzuconego i zapomnianego, zamurowanego i porzuconego, ktore powoli obraca sie w pyl, gdzies w zimnej i odludnej niszy, w Krainie Gwiazd. Czlowieka imieniem Nestor. I tak, trawiony goraczka, przewracal sie z boku na bok na swym kamienistym lou i w miare jak dzien ciagnal sie bez konca, ogarnialo go coraz wieksze przygnebienie. W waskim wlocie jaskini widzial waki tanczace nad powoli plynaca woda, w ktorej powierzchni odbijaly sie zlociste promienie slonca. Wszystko wydawalo sie tak przesycone spokojem i niegrozne; mial pewnosc, e gdzies w okrytej mgla przeszlosci byl taki czas, e to rzeczywiscie bylo niegrozne. Ale teraz... Nestor niemal slyszal szalejace promienie slonca. Gdyby tylko odwayl sie wyjsc z jaskini i znalezc w blasku tych miekkich, oltych promieni... poarlyby go jak kwas trawiacy metale, uywane przez Cyganow, na wschod od Wielkiej Przeleczy, ktorych umiejetnosc wykuwania rekawic bojowych zapewniala im bezpieczenstwo ze strony Wampyrow. Swiatlo slonca by go zabilo, obrocilo w dym i gesta maz, pozostawiajac jedynie lepkie, czarne kosci. Bo Nestor byl Wampyrem, a slonce bylo jego smiertelnym wrogiem. A jednak nie zawsze tak bylo. Tylko e... ju nie pamietal, kiedy to bylo! Na poczatku swego pobytu w ostatnim zamczysku, ktore gorowalo nad pokryta glazami, jalowa rownina w Krainie Gwiazd, Nestor czesto cierpial na bezsennosc. Wowczas to miejsce bylo dla niego obce i pelne przeraajacych dzwiekow: dziwnych westchnien, smiechow i krzykow. W koncu wpadl na pomysl, dzieki ktoremu mogl uspic swoj skolatany umysl i uspokoic walace serce. Sposob byl prosty: staral sie przywolac wspomnienia owych dawnych czasow, zanim stal sie Wampyrem. Bylo to rownie bezskuteczne jak liczenie baranow, bo prawie nic nie pamietal ze swego przeszlego ycia, ktore spedzil w opuszczonym domu Brada Berei, w glebi lasu, w Krainie Slonca. Ale w tej jaskini, kolo bulgoczacego strumienia, na razie wolny od strachu przed tredowatymi i promieniami slonca, Nestor sprobowal czegos innego. Mianowicie sprobowal sobie przypomniec wszystko to, co sie wydarzylo od owej nocy, kiedy opuscil chate Brada Berei, aby pojsc za swiatlem migocacej Gwiazdy Polnocnej i odszukac Wampyry w Krainie Gwiazd. I tym razem to zadzialalo! Zasnal, jeszcze zanim zdayl zebrac mgliste wspomnienia z czasow, gdy nie byl Wampyrem. Jednak ten nowy sposob przyniosl lepsze wyniki ni przewidywal, bo podczas snu, uruchomiony przez niego lancuch wspomnien trwal nadal. Kiedy cialo Nestora spoczywalo, a rany zabliznialy sie, jego umysl odtwarzal ze wszystkimi szczegolami cala makabryczna historie jego ycia. Ale niewielu ludzi nazwaloby to snem... Na poczatku pojawily sie tylko krotkie przeblyski. Oto tonacy Nestor... i krzepki Brad Berea, lowiacy ryby nad brzegiem rzeki, gdzies na wschod od Dwoch Brodow, ktory ratuje mu ycie, chwytajac cialo niesione pradem rzeki. Teraz chata Brada... jego corka, Gina, ktora pragnela Nestora dla jego ciala. Naprawde pragnela czegos wiecej: kogos na wlasnosc, kto moglby wypelnic jej samotne dni i noce. Byl meczyzna jak sie patrzy... dobrym dla kadej kobiety. Z tym, e ona nie pragnela jego umyslu. Nestor byl bowiem dotkniety amnezja. Mial rozbita glowe, w ktorej nie zachowaly sie adne wspomnienia z przeszlosci. Slyszal tylko w glebi duszy jakis glos, ktory nieustannie powtarzal "Jestem lordem Nestorem!" Tylko ta mysl, bo z pewnoscia nie byl wampirem. Slonce nie czynilo mu adnej szkody; jadl zwykle potrawy, jak wszyscy inni; jego zmysly ustepowaly nie tylko Wampyrom, ale i zwyklym ludziom. Nie, to byla fantazja, jakis pojedynczy fragment z przeszlosci... A moe zapowiedz? Gina uczynila z niego meczyzne - w kadym razie czesciowo - ale nigdy do konca. Rozmyslajac nad przeszloscia, umysl Nestora lubil bladzic; z braku spojnej pamieci, jego mozg i cialo wydawaly sie rozdzielone, jak gdyby yl, sterowany wola kogos innego. Poznawanie ciala Giny i wspolycie z nia (chocia to raczej ona wspolyla z nim) stalo sie instynktowne, automatyczne, tak e w istocie bylo w ogole pozbawione milosci. Ale gdy krew krayla mu szybciej w ylach, a czlonek poruszal sie w jej wnetrzu tam i z powrotem, w jego oczach zapalalo sie cos na ksztalt namietnosci, a serce wypelnialo uczucie. Ale to nigdy nie byla milosc. I Gina o tym wiedziala. A czasami, podczas orgazmu, kiedy miotal sie coraz szybciej, czula, e pragnie ja zabic. Bo w szczytowym momencie stosunku jego dlonie zsuwaly sie z jej piersi i szukaly gardla, wiec musiala sie bronic. Czasami te slyszala, jak wymawial imie Misha. Misha! To bylo jak przeklenstwo, gorzkie jak robaczywe jablko. Wiec Gina nienawidzila tej Mishy, nawet jej nie znajac, tylko dlatego, e Nestor znal ja i kochal. I dlatego, e zranila go bardziej ni Gina kiedykolwiek zdolala. Tak przynajmniej podejrzewala prosta corka Brada Berei... A potem nadeszla noc Wampyrow! Ich stwory latajace unosily sie w powietrzu... stwory wojenne dudnily nad glowa i napelnialy czyste, nocne powietrze smrodem! Ale dom Brada Berei byl ukryty w gestym lesie, zamaskowany i bezpieczny. Wampyry przelecialy nad nim niby chmury, kierujac sie na polnoc, w strone Gwiazdy Polnocnej, do Krainy Gwiazd, leacej po drugiej stronie lancucha gor. Jednak Nestor je zobaczyl; odczul ich osobliwa magie, a w glebi duszy ow natarczywy glos wcia powtarzal, "Jestem lordem Nestorem!" Lord Wampyrow? Moe kiedys nim byl, a teraz jakims zrzadzeniem losu znow stal sie czlowiekiem. Tak czy owak, musial to zbadac. Owej nocy, kiedy wszyscy zasneli, Nestor wykradl sie z chaty i opuscil rodzine Berea. Kiedy wedrowal przez ponury las, nie byl sam. Jego przewodniczka i towarzyszka byla Gwiazda Polnocna, migocaca wysoko nad bariera gor. Wiedzial, e zlowrobna gwiazda swiecila nie tylko po stronie Krainy Slonca, lecz take w Krainie Gwiazd i e jej blask oswietlal wielkie zamczyska Wampyrow... O swicie Nestor znalazl sie u stop wzgorz i w towarzystwie potworow! Dwaj lordowie Wampyrow przybyli stoczyc pojedynek w Krainie Slonca. Jednym z nich byl Wran Zabojczooki (zwany take Wranem Wscieklica, z powodu furii, w jaka czesto wpadal), a drugim Vasagi Ssawiec. Twarz Vasagiego byla jak koszmar senny: nie mial w ogole ust ani brody, a zamiast tego stokowaty ryj i drgajaca, cienka trabke, wygladajaca jak ssawka jakiegos monstrualnego owada... ale kiedy Wran go zalatwil, wygladalo to jeszcze gorzej. Wowczas twarz Vasagiego stanowila dziure, jaka pozostaje, gdy konczyna zostaje wyrwana ze stawu, z ktorej brzegow kapala krew. Ale Nestor byl kims wiecej ni tylko swiadkiem tego pojedynku; w rzeczywistosci byl jego uczestnikiem i byc moe uratowal Wranowi ycie. Przeraony gwaltownoscia walki - zwierzeca brutalnoscia przeciwnikow - Nestor na chwile zapomnial o swym perwersyjnym pragnieniu zostania lordem, a sposrod walczacej dwojki Wran wydawal sie z poczatku mniej dziwny... Tylko z poczatku. Pozniej, kiedy nad dalekim poludniowym horyzontem zablysla zlocista luna zbliajacego sie switu, Wran zaciagnal Vasagiego do stop wzgorza i przywiazal go tak, e tamten nie mogl sie ruszyc. Kiedy to robil, poddal w watpliwosc udzial Nestora w calym zdarzeniu i odkryl motyw jego dzialania: chec zostania Wampyrem. Wowczas w glowie Wrana narodzil sie ponury plan. Oto byl Wampyr, ktory za chwile mial umrzec - Vasagi wraz ze swa pijawka - i mlody Cygan, ktory a sie rwal, by zajac jego miejsce! Dlaczegoby nie? Przynajmniej tak Wran mogl mu sie odwdzieczyc. I byloby to takie proste do przeprowadzenia. I tak sie te stalo! Wran wyslal Nestora gdzies na chwile i pod jego nieobecnosc dostal sie do kregoslupa Vasagiego, rozcinajac skore, miesnie i ebra, aby wydobyc jego pijawke. Dla Wampyra krew oznacza ycie, a najlepszym jej zrodlem jest pasoyt innego Wampyra - najlepiej wroga! Ginac, pijawka Ssawca w koncu opuscila jego cialo i wydala z siebie jajo. Kiedy Nestor powrocil, Wran chwycil w dlon mala, ruchliwa, perlowa kulke i wpatrywal sie w nia z ponura satysfakcja. Wiedzial, e gdyby on sam byl odpowiednim ywicielem, wowczas to jajo przenikneloby przez skore jak ywe srebro i zagniezdzilo sie wewnatrz; ale w jego ciele ju mieszkala dojrzala pijawka, ktora kadego intruza poarlaby w mig. Nastepnie Wran otworzyl dlon, aby pokazac Nestorowi jajo i kazal mu podejsc bliej. I jakby posylajac calusa, cisnal mu jajo w twarz! To wystarczylo: byl to najszybszy i najlatwiejszy sposob, by stac sie Wampyrem. Nie jadowite ukaszenie, powodujace letarg, smierc i nie-smierc; i nie seks, ktory w podobny sposob przekazuje wampirycznosc miedzy dwoma cialami. W wymienionych przypadkach przemiana zachodzi stopniowo. Ofiara w koncu zostaje wampirem, jednak nie konca. Ale jesli zostanie przekazane jajo... Zagniedenie sie jaja bylo dla Nestora zrodlem tak dotkliwego bolu, jakiego sobie w ogole nie wyobraal. Kiedy w koncu doszedl do siebie na tyle, by mogl sie czolgac, slonce ju prawie wzeszlo. A na skale czekal stwor latajacy Vasagiego, ktorego lopatkowata glowa kiwala sie na wszystkie strony, kolysana lekkim wiatrem, wiejacym od strony lasow w Krainie Slonca i Nestor ju wiedzial, co musi uczynic. Idac do stwora latajacego, przechodzil kolo Vasagiego, ktory wcia yl, mimo okropnych ran, jakie odniosl. Wtedy Ssawiec poprosil go o poluzowanie kolkow, ktorymi byl unieruchomiony. Bo w koncu Nestor ju mial w sobie jajo Vasagiego i wkrotce stanie sie wlascicielem jego stwora latajacego. Czego jeszcze mogl pragnac? Na pewno mogl darowac mu ycie, choc tak niewiele z niego pozostalo i nie zostawiac go tak, aby roztopil sie na sloncu. Nestor byl naiwny, jesli chodzi o zwyczaje Wampyrow. Gdyby jego pijawka byla ju dojrzala, niewatpliwie by sie rozesmial. Ale poniewa jeszcze niedawno sam tak cierpial, nie potrafil zniesc mysli o cierpieniu innych. I to tak potwornym: przemianie w bulgoczaca maz, potem smrodliwy dym, a w koncu kompletne unicestwienie, jak kawalek drewna cisniety w ogien. Zatrzymal sie wiec na chwile, aby poluzowac i wyrwac kolki, zanim ruszyl w strone cierpliwie czekajacego stwora latajacego. Vasagi mial przebite strzala z kuszy miesnie pomiedzy szyja a ramieniem. Nestor to wiedzial, poniewa on sam to uczynil (Wran wyciagnal potem grot, kiedy unieruchamial Vasagiego, po prostu z czystej przyjemnosci). Teraz metalowa strzala leala pokryta krwia, a kusza Nestora kolysala sie u jego boku. Odruchowo podniosl strzale i przypial ja do kuszy. Mial wlasnie wyruszyc w droge do Krainy Gwiazd, wiec dobrze bylo miec przy sobie jakas bron - zwlaszcza teraz, gdy wiedzial, czego tam moe oczekiwac! Kusza powinna zapewnic mu jakie takie bezpieczenstwo. W calej Krainie Slonca nie bylo lepszego strzelca ni Nestor. Tak przynajmniej mowiono... ale wlasciwie gdzie? Nestor ju nie pamietal. Potem znalazl zakrwawiona rekawice bojowa Vasagiego, zwisajaca na rzemieniu przy siodle stwora latajacego, gdzie zostawil ja Wran. Ale nawet wtedy - gdy smiercionosne slonce ju dotykalo odleglego horyzontu i wysylalo swe palace promienie - stwor latajacy wiedzial, e jego potencjalny jezdziec jest kims nieznajomym i nie chcial wzbic sie w powietrze... A okaleczony Vasagi wyslal myslowy rozkaz, aby pobudzic bestie do dzialania - Zawsze bylas wiernym stworzeniem. Kiedy kazalem ci czekac, czekalas. Ale teraz naleysz do innego - z przyjemnoscia cie mu ofiarowuje, przynajmniej na jakis czas. A teraz ju czas wyruszyc, bo inaczej umrzesz. Wiec lec... lec! Dopiero wtedy, na rozkaz Vasagiego, stwor rozpostarl swe bloniaste skrzydla, a gdy napial miesnie, jego ogromne cialo unioslo sie w powietrze. W chwile potem... ...Wiatr owial twarz Nestora, kiedy jego wierzchowiec poszybowal w gore, korzystajac z pradow termicznych w Krainie Slonca. A gdy jego lukowate skrzydla ustawily sie lopatkowato, bestia uniosla sie wysoko, ku szczytom gor, gdzie wkrotce mialo pojawic sie slonce. Ale Nestor ju sie nie bal niczego. Czul, jak w glebi jego umyslu i ciala rodza sie pierwsze nuty dziwnej, strasznej i wspanialej piesni - piesni Wampyrow! Kiedy ta cicha piesn przemiany przenikala jego zatruta krew, wiedzial, e wreszcie odnalazl swoje przeznaczenie. Do Krainy Gwiazd! Do ostatniego zamczyska! Do krainy Wampyrow!... We snie Nestora przeszlosc oyla z niezwykla intensywnoscia i sugestywnoscia; bylo to tak, jakby przeywal ja znowu. Jak gdyby mialo to miejsce wlasnie teraz. Z cuglami w prawej dloni i trzymajac sie leku druga dlonia, pomagajac sobie kolanami, wciagnal sie na skorzane siodlo; uloywszy sie moliwie plasko, pochylil sie lekko w przod. Jednak choc nie towarzyszyl mu strach i czul tylko radosne podniecenie, nie zamierzal ryzykowac. Wiatr dmacy prosto w twarz utrudnial oddychanie i owiewal chlodem; doszedl do wniosku, e jego pozycja jest wysoce niepewna i mocno zacisnal stopy pod skrzydlami bestii, aby uzyskac dodatkowy punkt oparcia. Ale byl w powietrzu i lecial do Krainy Gwiazd. A jego dziwny wierzchowiec, tak cieki i nieporadny na ziemi, teraz szybowal niby jakis prehistoryczny ptak, utrzymujac rownowage posrod burzliwych pradow powietrza i wcia wznoszac sie coraz wyej. On wiedzial, jak sie lata, ale Nestor nie! Moe to kiedys wiedzial, ale teraz ju nie pamietal. Wszystko co pozostalo, to mgliste wspomnienia z nieuchwytnej, pograonej w mroku przeszlosci, o stworze latajacym, ktory rozbil sie w Krainie Slonca, wyjac z bolu w smiercionosnych promieniach slonca, kiedy jego skora zaczela pekac, wydzielajac smugi dymu, a soki wyplywaly jak ze swini nadzianej na roen. Moe w taki wlasnie sposob zaginal i utracil pamiec, rozbijajac sie wraz ze swym stworem latajacym w Krainie Slonca. To przynajmniej bylo jakies wyjasnienie. No a teraz byl znow lordem i musial przyswoic sobie nowe umiejetnosci. A, po pierwsze, nauczyc sie latac! Kiedy stoki gor znikly w oddali i wsciekly wiatr ucichl, pochylil sie miedzy wystajacymi lekami siodla i otarl mokra od lez twarz. Zmruywszy oczy, zobaczyl, e jego wierzchowiec w poszukiwaniu pradow termicznych skierowal sie na poludnie i tam, posrod jalowej pustyni Nestor dostrzegl smuge oltego swiatla, ktora przecinala horyzont i biegla ku zachodowi, slizgajac sie po zboczach szarych gor. Wschod slonca oznaczal, e czas Nestora w Krainie Slonca dobiega konca. -Na polnoc - krzyknal do swego wierzchowca. - Na polnoc, do Krainy Gwiazd! Od zachodu, slizgajac sie po grzbiecie odleglych gor, ognisty wachlarz zbliyl sie i gory nagle oyly. solty krag slonca wlasnie wychynal zza poludniowego horyzontu i jego drapiene promienie rozblysly z pelna moca. Ale teraz, jak gdyby w odpowiedzi na krzyk Nestora, stwor latajacy ospale skierowal sie na polnoc i wydawalo sie, e na chwile zawisl nieruchomo w powietrzu. I kiedy Nestor goraczkowo go zachecal do dalszego lotu, krzyczac - Szybciej, szybciej! - bestia zaczela dryfowac w kierunku szczytow gor i wawozow. W koncu zaczela obniac lot i poszybowala w dol. Nestor tego nie wiedzial, ale dla jego wierzchowca nie bylo to nic nowego; latal tedy poprzednio z Vasagim Ssawcem i znal trase calkiem dobrze; tym razem jezdziec byl nowy i robil wraenie slabeusza. Ani razu nie uyl ostrog, tylko siedzial nieruchomo w siodle. Dlaczego w ogole tam sie znalazl, bylo dlan tajemnica. Moe Nestor wyczul te mysli wierzchowca i jego lekcewaenie. Ale majac slonce na karku, mial ju dosyc cackania sie z bestia. Chwycil strzale kuszy, pochylil sie do przodu i polaskotal grzbiet stwora, po czym skoncentrowal swe mysli i sformulowal grozbe. -Teraz sie pospiesz, albo wbije ci ja w ucho! - Bestia uslyszala go i, co wiecej, poczuwszy na zadzie pierwsze pro mienie slonca, opuscila nos w dol i poszybowala w strone pograonej w cieniu przeleczy. Umknawszy przed sloncem, pomknela do Krainy Gwiazd. Nestor wydal westchnienie ulgi, a w nastepnej chwili uslyszal gardlowy smiech i okrzyk -Brawo! Byl to Wran. Wychynal z mroku i zbliyl sie do Nestora. - Czas byl najwyszy! Zanim bys doliczyl do dziesieciu, skrzydla bestii poczernialyby i spalilyby sie na wior! No tak, ale jeszcze dluga droga przed toba, lordzie Nestorze... Jego slowa dzwieczaly w powietrzu i w glowie Nestora. Byla to cecha charakterystyczna dla Wampyrow: z bliska byly zlodziejami mysli. Vasagi byl prawdziwym mistrzem w dziedzinie telepatii, podczas gdy Wran dysponowal talentem zaledwie przecietnym. Teraz nadeszla kolej Nestora. -Dlaczego czekales? Wran przeyl zaskoczenie, ale po chwili doszedl do siebie. - Co? Ty take jestes mentalista? Ale czy to ty sam, czy te wplyw jaja Vasagiego? Jesli to drugie, wtedy rzecz jasna dostales dobry towar, zwaywszy jego pochodzenie! - I znowu sie zasmial. - A dlaczego czekalem? Z czystej ciekawosci. Szczerze mowiac, nie sadzilem, e ci sie uda. A poniewa ci sie udalo i poniewa czuje sie odpowiedzialny za klopotliwe poloenie, w jakim sie znalazles, wydaje sie, e powinienem cie eskortowac do Krainy Gwiazd, przedstawic cie pozostalym i podac wyjasnienie. Bo jestes chlodny; ale nie glupi, jak poczatkowo sadzilem. Ssawiec byl moim wrogiem, ale ty jestes uytecznym sprzymierzencem. A co z tego bedziesz mial? No co, wierz mi, w Wieycy Gniewu bedziesz potrzebowal przyjaciol! Wieyca Gniewu? To bylo dla Nestora cos nowego. Ale slowo "wieyca" poruszylo jakas strune jego pamieci. Znaczylo to samo co "zamczysko" i przywolalo obraz ostatniej wielkiej reduty Wampyrow, zwanej... Wieyca Karen? Kiedys taka istniala - byl tego pewien. Byl take pewien, e kiedys tam byl. Ale kiedy? Myslal tak intensywnie, e Wran bez trudu odczytal to w jego umysle i odpowiedzial -Mysle, e lordowie i lady zamieszkiwali tu od czasu do czasu, od czasow Turgo soltego. Nie potrafie powiedziec nic wiecej, bo nie znam historii Krainy Gwiazd. Ale teraz zamczysko ma nowych lokatorow i zwiemy je Wiezyca Gniewu, od imienia lady Gniewicy, ktora przywiodla nas tutaj z Turgosheim na wschodzie. - Jego mysli przepelnila gorycz. -/ ona jest waszym przywodca? - Nestor nie zastanawial sie nad doborem slow. -Byla przez jakis czas - warknal Wran w myslach. - A jesli znajdzie silnego mezczyzne, ktory bedzie ja ujezdzal i nia kierowal... ktoz to wie? Moze znowu zostac przywodca. A przynajmniej wspolprzywodca. Ale to melodia przyszlosci... - Najwyrazniej byl ju zmeczony rozmowa. - Teraz pospieszmy sie, bo nie bylo mnie tutaj zbyt dlugo. Wypadki szybko sie tocza w Wiezycy Gniewu... Ruszyl naprzod, przyspieszyl i zanurkowal w kierunku Wielkiej Przeleczy, ktora ostrym lukiem przecinala lancuch gor z polnocy na poludnie. Nestor ruszyl za nim (nie potrafil powiedziec, czy z wlasnej woli czy te niesiony przez swego wierzchowca) i popedzil w dol na zlamanie karku. Ponad lukiem przeleczy rozposcierala sie olta mgielka promieni slonca. Wszelkie niebezpieczenstwo spalenia sie w jego promieniach ju minelo i Nestor znow poczul dawne podniecenie jazda; wiedzac, e teraz lepiej panuje nad bestia, zaczal czerpac z tej jazdy prawdziwa przyjemnosc. Przynaglil swego wierzchowca do szybszego lotu. Szybciej, szybciej! Wysforuj sie na czolo. Pokaz temu niemrawemu stworowi, jak sie lata! Jego bestia posluchala i przyspieszyla lot, zostawiajac Wrana w tyle. -Ha! - zawolal za nim Wran. - Teraz widac, ze stary Vasagi hodowal dobre stwory. Ale z drugiej strony jestes dosyc lekki. Jednak dosiadasz bestii prawidlowo, wiec mysle, ze dasz sobie rade. Nestor obejrzal sie, rozesmial i krzyknal glosno - Moge sie lepiej postarac! -Naprawde? - Wran znowu sie z nim zrownal. - No coz, mam nadzieje, ze ci sie uda, ale masz niewielkie szanse. Musisz pamietac, ze w Wiezycy Gniewu wszyscy jestesmy urodzonymi Wampyrami. A ja? Rownie dobrze moglbym urodzic sie w siodle! Ale tym razem jego smiech przypominal zgrzyt elaza po szkle, kiedy gwaltownie skrecil w strone Nestora, staranowal jego wierzchowca i omal nie roztrzaskal go o sciane kanionu! Skreciwszy ostro, aby ominac urwista skale, stwor rozplaszczyl sie jak lisc i przez chwile Nestor myslal, e zostanie wyrzucony w powietrze. A potem... niebezpieczenstwo minelo i znow mogl oddychac swobodnie. -Wiec mozesz sie lepiej postarac? Moze i tak. Ale najpierw musisz pozyc dostatecznie dlugo, nie uwazasz? - Byla to dobra lekcja i Nestor mial ja zapamietac na lata. Bylo pare rzeczy, ktorych nie zapomni, jesli chodzi o Wrana Wscieklice. Widac ju bylo wylot przeleczy, skad gory opadaly ku zaslanej glazami rowninie w Krainie Gwiazd. A po lewej, widac bylo w oddali wybrzuszona kopule na poly zagrzebanej w ziemi Bramy do Krainy Piekiel. Nestor wiedzial to nie wiadomo skad; podobnie jak smuga swiecacej, zatrutej ziemi, biegnacej od Bramy w kierunku Krainy Lodow. Dla niego wszystko to bylo a nadto przekonywajacym potwierdzeniem, e rzeczywiscie ju tu kiedys byl. Gdyby tylko zdolal sobie przypomniec... Ale nie dano mu czasu, aby zglebil te tajemnice, bo lecacy powyej Wran gwaltownie skrecil w prawo, na wschod, w kierunku Wieycy Karen (a teraz Wieycy Gniewu), ostatniego wielkiego zamczyska Wampyrow. Pod spodem przemykaly cienie lecacych stworow, jak plamy na odwiecznym pyle pokrywajacym rownine albo jak wysepki mroku na pozbawionej roslinnosci, pooranej ziemi. Na polnocnym wschodzie wylonil sie z mroku ogromny pomnik zlowrogiej przeszlosci, Wieyca Gniewu, ktora stala samotnie posrod kikutow powalonych wie, roztrzaskanych zamkow prastarych lordow, ktore zascielaly rownine jak szczatki skamienialych grzybow. I jak gdyby Wran znow odczytal mysli Nestora, bo w powietrzu zabrzmialo pytanie - Czy tu take byles ju kiedys, lordzie Nestor? Tak, byl tutaj, co najmniej raz. Ta mieszanina rozwalonych kamieni, ich uklad wydawaly sie tak znajome! Ale w wypelnionej pustka glowie Nestora nie zdolaly przywolac adnych wspomnien. Jednak nie odezwal sie, tylko przynaglil swego wierzchowca do jeszcze szybszego lotu i znowu zrownal sie ze swym towarzyszem. Przed nimi wyrastala wiea (czy raczej jej kikut), szeroka na trzy czwarte kilometra u pokrytej rumowiskiem podstawy, wznoszac sie na trzysta metrow, gdzie jej zapadniety szczyt przypominal rozwalony pien jakiegos starego drzewa, powalonego przez piorun i obroconego w kamien. Reszta konstrukcji leala w blokach, jak fragmenty szkieletu, rozrzuconego po rowninie. A byla to zaledwie pierwsza z wielu zrujnowanych wie. Lecac obok siebie, Wran i Nestor wzniesli sie wyej i przelecieli nad kikutem ogromnej wiey, przypominajacym rozdziawiona paszcze. W dole widzieli pokoje, wielkie studnie i klatki schodowe z kosci i kamienia oraz wypolerowane kadzie, jak formy do wytwarzania potworow. -Dokladnie tak! - wykrzyknal Wran, wychwytujac mysli Nestora. - Bo to bylo kiedys prawdziwe zamczysko! Musialo dorownywac Wieycy Gniewu! W Turgosheim, na wschodzie, lordowie i wojownicy scierali sie i przelewali krew, walczac o znacznie mniejsze posiadlosci! Nestor spojrzal na niego. - Ale teraz... dlaczego yjecie w kupie, w Wieycy Gniewu? -Ach! - wykrzyknal Wran. - Musisz byc samotnikiem, podobnie jak Vasagi. On take mieszkalby sam, gdyby mogl. W Turgosheim Ssawiec czul sie osaczony i przybyl tutaj, do Krainy Gwiazd, razem z pozostalymi. A moe po prostu tesknisz za wlasnym zamczyskiem, co jest, nawiasem mowiac, powszechnym pragnieniem wsrod Wampyrow. Ale wiesz co, Nestorze? Do pewnego stopnia wierze, e duch jakiegos pradawnego stworzenia - wampira spoza czasu -rzeczywiscie powrocil i wcielil sie w ciebie! Innymi slowy, jestes urodzonym Wampyrem! Przyspieszyli, wznoszac sie do gory nad pustkowiem zaslanym pogruchotanymi koscmi i odlamkami skal, nad szczatkami sczernialych kopcow, gdzie zamczyska zawalily sie, podciete u podstawy, tworzac piramidy gruzu. A Wieyca Gniewu byla z kada chwila coraz bliej, wznoszac sie wysoko, ze swymi murami obronnymi, stanowiskami startowymi i oknami, z ktorych wiekszosc byla wysoka na kilometr. -Teraz do gory, do gory! - zawolal Wran. - Niech cie poniesie wiatr, tam, gdzie wiruje wokol wielkiej iglicy. -Do gory - rozkazal Nestor swemu wierzchowcowi. - Uformuj skrzydla w lopatki, chwytaj powietrze i wznos sie na pradach termicznych. - Byly to wszystko rozsadne rady, ale zupelnie niepotrzebne: jego wierzchowiec byl naprawde doswiadczony w tych sprawach. Wieyca Gniewu zbliala sie z kada chwila... II Ostatnie zamczysko Mniej ni sto metrow od sciany kolosalnej budowli oba wierzchowce odnalazly prady wznoszace i zaczely sie piac do gory po spirali. Kiedy sie wznosily, Nestor sluchal informacji na temat tego miejsca, ktore mu przekazywal Wran.-Ponizej - przekazal mu mysla Wran - na najnizszych poziomach, w trzewiach tej budowli, miesci sie krolestwo Gorviego. Mrocznego i chytrego Gorviego Przechery. W swoim dworze ma glebokie szyby, a na powierzchni ziemi nielotnych wojownikow dla odparcia ewentualnego ataku. Bezsensowny pomysl! Jesli kiedykolwiek zostanie zaatakowany, to nie z ziemi. W ten sposob zabezpiecza tyly. Nazywamy go Przechera nie bez powodu. Widzisz? Wlasnie sie zbliza, bo nie moze sie doczekac, zeby sie dowiedziec, kto zwyciezyl w pojedynku w Krainie Slonca. Ale jakie to ma znaczenie, ja czy Vasagi? Dla Gorviego to bez roznicy. I tak bedzie skwaszony - zawsze jest taki! Z pieczary pod nawisem skalnym uniosl sie stwor latajacy i zbliyl sie do nich od tylu. Wypoczety wierzchowiec rozpostarl skrzydla i szybko dogonil zmeczone bestie Wrana i Nestora. Nestor obrocil sie w siodle i spojrzal do tylu i w dol; jego szeroko otwarte oczy napotkaly spojrzenie Gorviego, ktory znajdowal sie tu obok i Nestor od razu zrozumial, jak trafne tamten otrzymal przezwisko. Przechera siedzial zgarbiony, z nachmurzona mina, ywy, choc wygladem przypominajacy trupa. Mial wygolona glowe, oprocz pojedynczego kosmyka wlosow, zwiazanego w opadajacy z tylu wezel. Ubrany na czarno, z plaszczem jak poszarpane skrzydla i ziemista cera przypominal tredowatego sepa, ktory zawisl nad swoja ofiara. Oczy mial zapadniete tak gleboko, e widac bylo tylko szkarlatne iskierki, caly czas rozbiegane, a jego dlonie sciskaly cugle niby szpony. Wywieral ponure wraenie, ale w koncu byl Wampyrem! I nie spodobal mu sie sposob, w jaki Nestor mu sie przygladal. -Co to jest? - w koncu zawolal do Wrana. - Jakis jeniec, ktorego przywiozles z Krainy Slonca? A moe nowy porucznik? Sekundowal ci podczas pojedynku, Wran? A jesli tak, to czy Vasagi te mial swego sekundanta? Bo jesli nie... na pewno znajdzie sie ktos, kto powie, e walczyles nieuczciwie. Wran lekko opadl, zrownujac sie z Gorvim. -Tak myslisz? - zawolal z grymasem niezadowolenia. - Mowia, e walczylem nieuczciwie, co? O ile nie jestes jednym z nich, nic ci nie grozi. A jesli tak, to moe udasz sie ze mna do Krainy Slonca, aby sprobowac szczescia w ciemnym lesie? -Nie to mialem na mysli. - Gorvi wzruszyl ramionami i lekko sie cofnal. - Po prostu prowadzilem rozmowe. A wiec wziales jenca. I to obdarzonego duma, o ile sie nie myle. Nestor znow sie obrocil, aby spojrzec na Gorviego i warga uniosla mu sie nieco, gdy zawolal - Chcesz wiedziec, kim jestem, Gorvi Przechero? Wiec mow do mnie, a nie o mnie! Nazywam sie Nestor - lord Nestor - i na pewno nie jestem jencem! -Co?! - Gorvi byl zaskoczony, czy wrecz oburzony. - Ale... -sadnych ale! - przerwal mu Wran. - Dowiesz sie wszystkiego podczas mego przyjecia. Ale do tej chwili, trzymaj sie z daleka! Ucze mlodego lorda Nestora zasad ycia w wiey; osob ja zamieszkujacych i ich obowiazkow. Mamy niewiele czasu. Wiec precz! Gorvi cofnal sie jeszcze bardziej. A Wran ciagnal dalej - Te wysze poziomy - jak widzisz, jest ich wiele - nalea do mnie i mego brata, Spiro, dzieki czemu kontrolujemy glowne szyby zsypowe i komory metanu. To wielka odpowiedzialnosc i wielkie brzemie, ktore spoczywa na naszych barkach, ale je dzwigamy! Gdyby nie pracowitosc braci Zabojczookich, wiea bylaby pozbawiona ciepla i swiatla, i w koncu wyprowadziliby sie stad wszyscy mieszkancy. Siedem poziomow - wysokich i przestronnych - oto i caly Oblakanczy Dwor. Nazwalismy to miejsce na pamiatke naszego dawnego dworu w Turgosheim, pojmujesz? Ale nasz nowy dwor jest o wiele lepszy od starego, nawiedzonego domu na wschodzie. I jak swietnie wyposaony! -Mamy stanowiska startowe, kadzie do wytwarzania po tworow oraz rozmaitego rodzaju pomieszczenia i stajnie. W Turgosheim, kiedy obowiazywala dziesiecina, bardzo trudno bylo zdobyc swiee mieso. Dla uzupelnienia naszej diety trzymalismy zwierzeta. Ale tutaj? Kraina Slonca to dobrze zaopatrzona spiarnia, ul pelen miodu, naczynie bez dna... - I, chichoczac bezwstydnie, spojrzal na Nestora. Kiedy wzniesli sie jeszcze wyej, Nestor zaczal dygotac z zimna. Wkrotce... nie bedzie tego odczuwal tak dotkliwie. Ale teraz byl jak sopel lodu. Niebawem jego uwage przyciagnal Spiro Zabojczooki, ktory wlasnie na grzebiecie swego wierzchowca opuscil stanowisko startowe. - Hej, braciszku! - zawolal wesolo do Wrana. - A wiec zalatwiles sie ze Ssawcem. Nigdy nie mialem watpliwosci co do rezultatu tego pojedynku. Ale jak go pokonales... i kim jest twoj przyjaciel? - Zmarszczyl brwi, patrzac gniewnie na Nestora. Nestor wytrzymal spojrzenie i zanotowal w pamieci wraenia dotyczace Spiro. Bracia byli ewidentnie blizniakami, moe nawet identycznymi, choc nie odnosilo sie to do ich nawykow czy sposobu ubierania sie. Chocia Wran wygladal jak prawdziwy lord (tak jak Nestor zawsze wyobraal sobie lordow), Spiro robil wraenie raczej wloczegi czy wrecz zbira i byl podobny do swego brata jak dzien do nocy. Byl nieokrzesany, mial zwisajaca dolna warge i niemily wyraz twarzy, a "ubranie" bylo, mowiac oglednie, niechlujne: zlachmaniona, skorzana koszula i przepaska na czole, podtrzymujaca rozczochrane wlosy, ktore inaczej zaslanialyby plonace, szkarlatne oczy. Poza tym bracia byli fizycznie bardzo podobni: wysocy, barczysci i mieli lekka nadwage. Mona nawet powiedziec, e byli na swoj sposob przystojni. Z pewnoscia nie byli szpetni, a przynajmniej nie dotyczylo to ich wygladu. -Teraz krew Vasagiego gotuje sie w sloncu! - odpowiedzial Wran na pytanie brata. - Wyciagnalem jego pijawke i zostawilem go na zboczu, aby ostatecznie rozprawilo sie z nim slonce. A jesli chodzi o tego - spojrzal znow na Nestora - bardzo mi sie przydal. W kadym razie, uwaam go za sprzymierzenca. To lord Nestor. Brwi Spiro uniosly sie w gore. - Powiedziales, lord? -W rzeczy samej - potwierdzil Wran. - Bo nosi jajo Ssawca! -Ach! - westchnal tamten zdumiony. - Ale... musisz mi wszystko dokladnie opowiedziec. -Wszystko w swoim czasie - odparl Wran. - Teraz ruszajmy. - I zwracajac sie do Nestora -O czym to ja mowilem? Ach, tak o Oblakanczym Dworze, ktory jest na dole. A przed nami Parszywy Dwor, gdzie Canker Psi Syn modli sie do ksieyca; a jeszcze wyej... Suckscar! Ha! Ale teraz otrzyma nowe imie, pasujace do jego nowego pana. Co ty na to, Nestor? Kiedy Nestor byl mlody, nauczyl sie sztuczki, dzieki ktorej mogl zapobiec przenikaniu mysli brata do swego umyslu. Chocia ju nie pamietal swojej mlodosci (poza tym, e mial mgliste wyobraenie, i jego brat jest "wrogiem", yjacym w Krainie Slonca), sztuczka nie przestala dzialac. Polegala na tym, by myslec "w bok" od glownego strumienia mysli i w ten sposob zachowac swe sekrety dla siebie. Bylo to instynktowne, a teraz wyjatkowo przydatne. Poniewa Wran myslal, e Vasagi roztopil sie w promieniach slonca. Moe tak bylo a moe nie. Ale Nestor rozumial, jak ryzykowne moe byc przyznanie sie do tego, co uczynil: mianowicie e po odejsciu Wrana, uwolnil Vasagiego. Moe z podobnego, choc nie calkiem tego samego powodu, nie powinien take popierac zmiany nazwy posiadlosci Vasagiego. -Niech zostanie tak, jak jest - odpowiedzial w myslach Wranowi. - Suckscar wystarczy, przynajmniej na razie. Ale po chwili glosno wypuscil powietrze. Nagle bowiem zrozumial, co mial na mysli Wran! Powinno sie zmienic nazwe, bo nowa nazwa powinna pasowac... do niego! Nowego pana! Lorda Nestora! I w koncu, ju nie dbajac o ukrywanie swoich mysli, pomyslal - Teraz... naprawde jestem Wampyrem! Spiro chrzaknal i pomyslal do Wrana - Braciszku, jestes zmienny jak wiatry wiejace nad Wieyca Gniewu! Myslalem, e ustalilismy, i ja zostane panem Suckscaru. W ten sposob wspolnie mielibysmy pod kontrola prawie polowe wiey. A teraz? -Teraz? - odparl Wran (tym razem, to on musial ukryc swe mysli tak, aby dotarly tylko do Spiro). - No co, majac tu tego glupka, Nestora - jesli nim odpowiednio pokierujemy - wyjdzie praktycznie na to samo! W ten sposob wkrotce, po zalatwieniu jeszcze paru spraw, bedziesz mogl zajac dodatkowy poziom. Potem przez chwile obaj chichotali w duchu, a ich mysli rozwialy sie w eterze. Teraz rzedem lecialy cztery stwory latajace, zmierzajac do kolejnych poziomow wiey... -Nestor! - zawolal Wran, gdy mijali skaliste jaskinie i wystepy skalne, ozdobne przejscia i kamienne klatki schodowe - Poniej zostawilismy Parszywy Dwor. Jak widzisz, zajmuje tylko cztery poziomy. A nadto dla wielkiego ogara, ktory tam mieszka; niewiele wiecej moge powiedziec na ten temat. Wydaje sie, e jego jedynym zadaniem jest trzymanie nas na dystans! To znaczy, Gniewicy i nas wszystkich. Ale kiedy idziemy spac, Canker czesto rusza na lowy. Trzyma wiecej suk, ni my wszyscy - ma swoje potrzeby - ale jego prawdziwym panem jest ksieyc. Och, niebawem uslyszysz jego wycie, gdy wyspiewuje swe oddanie dla uwielbianej bogini! Mimo wszystko, dziwne, e nie przybyl mnie powitac. -On ma co innego na glowie - przerwal Spiro. - Canker buduje przecie te konstrukcje z kosci! -Co takiego? - Wran pokrecil glowa i rozesmial sie. -Urzadzenie zloone z duych i malych rurek, wykonanych z wydraonych kosci wojownikow, ktorych szczatki znajduje na pokrytej glazami rowninie. Wraz ze swymi porucznikami spedzil cala noc, latajac tam i z powrotem i przenoszac kosci do swojej nory. -Ale po co? Z jakiego powodu? Urzadzenie, mowisz? Jakiego rodzaju urzadzenie? Spiro wzruszyl ramionami. - Mowi, e to jakis instrument muzyczny. -Instrument muzyczny? - Wran byl skonsternowany. - Jak trupa Cyganow, ktora Devetaki Czaszkolica trzymala w Dworze Masek? Ale oni byli muzykami, a Canker? Instrument z wydraonych kosci? -Na tym polega jego umilowanie sztuki - probowal wyjasnic Spiro. - Przysiega, e ksieyc jest gluchy i go nie slyszy, bo w przeciwnym razie zstapilby na ziemie do swego milosnika. Wiec przy pomocy tego urzadzenia jest zdecydowany spiewac coraz glosniej. Jak? Nie pytaj mnie -zapytaj jego! I wyobraz sobie, e to nas nazywaja szalonymi! Ale my tylko od czasu do czasu wpadamy w szal! -Suckscar! - wykrzyknal Wran, zapominajac na chwile o poczynaniach Cankera. - Tu wlasnie byly poziomy Vasagiego; teraz sa twoje, Nestorze. Albo ju wkrotce beda. Niewiele mona powiedziec na temat Suckscaru, bo wszystko tu doskonale widac. Vasagi byl ekspertem w dziedzinie metamorfizmu: potrafil wytwarzac potwory! Jego kadzie nalea teraz do ciebie, wraz z bestiami, ktore sie w nich warza. Ale ty sam na pewno wymyslisz wlasne odmiany... z czasem i niewielka pomoca innych. Przysluga za przysluge, co, Spiro? - mrugnal do swego brata. - Wszyscy od czasu do czasu potrzebujemy jakiejs pomocy. Ale to na razie wystarczy; wkrotce sam bedziesz odkrywal tajemnice Suckscaru. Podniosl glowe, popatrzyl w gore i usmiechnal sie szeroko. - A teraz chodzmy na przyjecie! Trzy czwarte kilometra poniej, zapadniete kopce i pogruchotane wiee tworzyly bezladny stos na kamienistej rowninie. Na poludniowym zachodzie promienie slonca zlocily szczyty gor; zas na wschodzie szarosc powoli przechodzila w olc. Jeszcze jakies trzydziesci godzin i slonce zawisnie nad srodkowymi szczytami i oswietli najwysze poziomy Wieycy Gniewu. W dawnych czasach Wampyry przygotowywalyby sie do dlugiego snu, bo sama mysl o swiecacym sloncu byla nie do zniesienia. Ale teraz... z Krainy Slonca powrocil zwyciezca i pragnal wydac przyjecie. W koncu na to zasluyl. -Iglica Gniewu - wykrzyknal Wran. - Dlaczegoby nie? Jest to rzeczywiscie najwyszy punkt wiey, ktorego mieszkanka jest lady Gniewica. Jej apartamenty maja najwieksza wysokosc i -jesli wolno mi tak powiedziec - sa najbardziej lordowskie. Wiec gdzie lepiej przyjmowac oklaski moich towarzyszy? I patrzcie, sama lady nas oczekuje... Niesiony podmuchem wiatru, wierzchowiec Wrana okrayl poszarpana przypore i skierowal sie ku ogromnemu stanowisku ladowania. Inni pospieszyli za nim: Spiro, nastepnie wpychajac sie do kolejki, Gorvi i na koncu Nestor. Byl teraz pochloniety kierowaniem wierzchowca - Lec za innymi, czekaj w kolejce; spokojnie, spokojnie! - ale nie tak pochloniety, by nie zauwayc lady Gniewicy, ktora wychylala sie z balkonu, wykonanego z rzezbionych kosci, znajdujacego sie powyej i w bok od stanowiska ladowania. Nawet krotkie spojrzenie przykulo jego uwage i Nestor nie mogl oderwac on niej oczu. Ale musial skupic sie na kierowaniu swym wierzchowcem, bowiem Gorvi ju wyladowal i teraz jego wierzchowiec przesuwal sie, robiac miejsce dla bestii Nestora. Wierzchowiec Nestora wiedzial, o co chodzi; balansujac na wietrze, czekal na swoja kolej. Skrzydla mial rozpostarte na ksztalt wielkich pulapek, aby wytlumic wstrzas podczas ladowania. Przez chwile Nestorowi zakrecilo sie w glowie: wysokosc, na jakiej sie znajdowal, byla przeraajaca! Nie patrzyl w dol, tylko mocno chwycil cugle i rozsadnie powstrzymal sie od wydawania dalszych rozkazow. W koncu bestia Gorviego odsunela sie w bok i wierzchowiec Nestora opadl na poszarpana skale. Wierzchowca odprowadzono na bok, a Nestor zgrabnie zsunal sie na ziemie. Tak naprawde to nie byla ziemia, tylko wylot jaskini, znajdujacej sie dwa tysiace osiemset stop nad rownina! I choc teraz, stojac na ogromnym stanowisku ladowania, byl ju bezpieczny, wcia sie lekko zataczal. Pojawil sie Wran, wzial go pod ramie i powiedzial szeptem - Teraz nie czas na okazywanie slabosci. Ja bede mowil i wszystko pojdzie dobrze. - Nestor chetnie przyjal te propozycje; wcia krecilo mu sie w glowie, byl troche przestraszony i nie wiedzial, co powiedziec. W tylnej czesci stanowiska ladowania wydraone w skale kamienne schody z balustradami z kosci piely sie do gory, prowadzac na wysze poziomy poprzecinanej tunelami skaly. Schody wiodace w dol mijaly strome szyby i studnie. A wysoko w gorze, spogladajac w dol z jednego z balkonow, stala lady Gniewica. Znecony jej obecnoscia, Nestor wpatrywal sie w nia bez przerwy. Byl jak zahipnotyzowany. Lady rzucila mu krotkie spojrzenie, zanim przemowila do Wrana. - Lordzie Zabojczooki, jak widze, powrociles z Krainy Slonca i to nieuszkodzony! - Uniosla brwi. - A Ssawiec? -Czy musi pani pytac? - odparl Wran z usmiechem. - Och, znam pani sympatie, ale niestety! Teraz wszystko, co zostalo z Vasagiego, to mokra plama na zboczu, do ktorego go przywiazalem. A slonce ju mocno przygrzewalo, gdy ruszylismy w droge powrotna. -My? - jej oczy znow na chwile zatrzymaly sie na Nestorze i powrocily do Wrana. Ten zerknal na Nestora. - To cala historia i chetnie ja opowiem podczas przyjecia. Lady skinela glowa. - Doskonale, przygotowalam uczte dla jednego z was, dla zwyciezcy. Wiec teraz spodziewam sie, e bedziesz mi towarzyszyl do moich apartamentow na gorze. Inni, Gorvi i Spiro, ju wchodzili po ozdobnych schodach. Wran i Nestor wlasnie mieli do nich dolaczyc, gdy zdarzylo sie cos nieoczekiwanego. Na dole, na jednej z klatek schodowych, pojawila sie barczysta postac meczyzny, odzianego w stroj porucznika z blyszczacej skory. - Pani! - zawolal - Przepraszam, e zabieram pani czas, ale... mysle, e mam do tego prawo. - Jego oczy pod krzaczastymi, czarnymi brwiami plonely dzikim szkarlatem. Okaz prawdziwego wampira. Gniewica popatrzyla na niego gniewnie. - Czlowiek Vasagiego? -W samej rzeczy - odparl. - Jestem Krwawiec Sucksthrall: pierwszy z Krainy Slonca... uczyniony przez Vasagiego w Suckscarze... a teraz Stranik Kadzi. Wydaje sie, e posiadlosc mego pana potrzebuje przywodcy. Jesli zasluguje na ten zaszczyt, chetnie go przyjme. Gdy Gniewica i Krwawiec zaczeli rozmawiac, lordowie na schodach i na stanowisku ladowania zatrzymali sie, aby posluchac. Kiedy Krwawiec skonczyl mowic, Gorvi Przechera (chytry, jak wskazywalo jego imie) zaklaskal i wykrzyknal - Dobrze powiedziane! - potrafil bowiem na mile wyczuc nadchodzace klopoty i zawsze staral sie je pobudzic. Wran mocno chwycil ramie Nestora i mruknal - Niech to diabli! Dodatkowa komplikacja... Gniewica kiwnela glowa i zawolala - Dobrze Krwawcu, wiec moe wejdz na gore. - I, omiatajac wzrokiem pozostalych - Ale panowie, adnych rekawic prosze. To zasada, ktorej musze przestrzegac. Niektore z moich stworow latwo rozdranic... i wtedy staja sie, mowiac oglednie, nieprzewidywalne. - Bylo to pomyslane jako ostrzeenie, a nie grozba; kiedy miala gosci, Gniewica trzymala pod reka malych, osobistych wojownikow. Kiedy ruszyla naprzod, dotarl do nich jej zwodniczo slodki smiech. Dotarl take do czlowieka, ktory wiedzial, kto tu jest pania. Przez caly ten czas Nestor nie spuszczal z niej wzroku, a do chwili, gdy znikla z pola widzenia za lukiem zdobiacym balkon. Wtedy zamrugal, spojrzal na Wrana i powiedzial -Gniewica? - ale jej obraz wcia zdawal sie tkwic w jego oczach. Byla wysoka, prawie tak wysoka jak Nestor, a czarne jak noc wlosy miala zaplecione w warkocze, opadajace jej na ramiona. Na szyi zwisal zloty naszyjnik z kosmykami futra czarnego nietoperza, tworzac jakby zaslone... Pod czarnymi paskami futra jej mlecznobiale cialo blyszczalo jak namaszczone oliwa, ale ramiona miala nieosloniete; podobnie czubki pochylych piersi, owal dlugich, bialych ud i delikatne kolana. Obraz ju zanikal, ale Nestor wcia przygladal sie temu, co z niego pozostalo. Oczy Gniewicy byly prawie niewidoczne. Oslaniala je zwisajaca z brwi ozdoba z kosci, a ich blask tlumily skrzace sie na niebiesko krysztaly na skroniach i kolczyki w platkach jej wydatnych uszu. Gdyby nie zawiniete, wampiryczne uszy i nieco splaszczony nos oraz gdyby nie drganie szkarlatnego, rozdwojonego jezyka, moglaby uchodzic za Cyganke. Krotko mowiac, wygladala bardziej na kobiete ni na lady Wampyrow, tak jak Nestor ja sobie wyobraal. -Gniewica Zmartwychwstala - powiedzial kwasno Wran, ruszajac w gore po schodach. Ale po paru krokach stanal, obejrzal sie na Nestora i powiedzial - Wiec cie zainteresowala? Jestes pod wraeniem, prawda? No, co? - Klepnal sie w udo i zasmial, po czym znow spowanial. - Lepiej uwaaj, co robisz, Nestor. Ona lubi mlodych meczyzn z Krainy Slonca. Postepujac z tylu, Nestor zapytal - Powinienem sie czegos bac? -Raczej nie - odburknal tamten, pnac sie po schodach. - Chyba, e ja rozzloscisz. Ale rozzloscic lady Gniewice to nie jest dobry pomysl. A za nimi oboma, kroczyl gburowaty Krwawiec Sucksthrall, nie odzywajac sie ani slowem... Mineli trzy szerokie poziomy i dotarli do Wielkiej Sali Iglicy Gniewu, gdzie pacholkowie lady przygotowali stol na piec osob. Stol byl olbrzymi: byl szeroki na piec stop i ciagnal sie przez cala dlugosc sali (czterdziesci piec stop), a do tronu Gniewicy. Mogl bez trudu pomiescic trzy tuziny gosci. U szczytu, na niskim podwyszeniu, stalo wielkie krzeslo, w ktorym zasiadla sama lady. Tron byl wykonany z kosci i stanowil potworna a zarazem wspaniala ozdobe: dolna szczeka jakiegos wielkiego, dawno zmarlego stwora, ktora otrzymala wraz z calym dobytkiem Iglicy Gniewu w dniu, gdy przybyla z Turgosheim do tego opuszczonego, zrujnowanego miejsca. Wtedy wiea rzeczywiscie byla w ruinie. Ale teraz, glownie dzieki pracowitosci Gniewicy, wrocila do ycia. Kiedy pacholkowie wprowadzili gosci do Wielkiej Sali, Gniewica na chwile wstala i powiedziala cos w rodzaju usprawiedliwienia. -Przygotowalam stol na piec osob; poniewa jednak okazuje sie, e mamy szesciu gosci, moje dziewczyny przygotuja dodatkowe miejsce, a moe nawet dwa, bo Canker moe take zechce do nas dolaczyc. Wranie Zabojczooki: jako zwyciezca, zajmiesz miejsce naprzeciw mnie. A pozostali... niech usiada wedle yczenia. Dziewczyny ruszyly biegiem, aby przygotowac miejsca, po czym znikly. Wran usiadl naprzeciw Gniewicy, na drugim koncu stolu, tak jak proponowala i wskazal Nestorowi krzeslo, o trzy miejsca na lewo od niego. Nestor podszedl do wskazanego krzesla i usiadl, zastanawiajac sie, co ma robic. Krzeslo bylo przeznaczone dla meczyzny, albo, mowiac dokladniej, dla lorda Wampyrow. Nestor poczul sie w nim jak maly chlopiec. Z czasem jego wampirza pijawka, rozwijajaca sie z jaja Vasagiego, zatroszczy sie o to: jego metamorficzne cialo rozciagnie sie. Ale teraz... no co, przynajmniej moe sprobowac myslec jak lord. Spiro Zabojczooki siedzial na lewo od niego, oddzielony piecioma czy szescioma krzeslami, Naprzeciw Spiro miejsce zajal Krwawiec Sucksthrall, a Gorvi Przechera usiadl naprzeciw Nestora. Na stole, przed goscmi Gniewicy, staly drewniane polmiski z kolcami ze szczerego zlota i skorzane naczynia na napoje oraz kilka wielkich wypalanych dzbanow, w stylu Cyganow z Krainy Slonca, zawierajacych slodka wode lub slabe wino. Gniewica wiedziala, e nie naley podawac mocnych napojow. Jej wlasny talerz i kielich byly wykonane ze zlota, wiedziala bowiem take, jak wywolac u swoich gosci poczucie niszosci. Potrawy nie byly ekstrawaganckie: lekko podduszone serca, nerki i watrobki alozy oraz cztery male wilczki pieczone na ronie i podlane sosem z mleka matki, uryna i krwia. Nie przygotowano adnych dan na specjalne yczenie gosci; potrawy byly po prostu wyrazem goscinnosci Gniewicy; Wampyry normalnie "uzupelnialy zapasy" w pierwszych godzinach po zachodzie slonca, zalenie od osobistych potrzeb, zwyczajow i gustu. To, co o tej porze dla Wedrowca byloby sniadaniem, bylo dla nich po prostu nowoscia. Jednak Nestor byl glodny. Ostatnio jadl normalny posilek przed zachodem slonca w chacie Brada Berei. Wedle skali czasowej swiata za Brama w Krainie Gwiazd (ktory to swiat, zarowno Cyganie jak i Wampyry, nazywaly Kraina Piekiel, poniewa od niepamietnych czasow nikt stamtad nie powrocil), rownalo sie to czterem dniom. Nestor nie mogl o tym wiedziec, ale wiedzial, e od zachodu slonca zjadl tylko pare orzechow i jakis lesny owoc, co ledwie wystarczylo, eby utrzymal sie na nogach. A teraz jego cialo gwaltownie domagalo sie uzupelnienia zapasow. Poza tym, choc jego pamiec byla wcia powanie oslabiona, jesli chodzi o wydarzenia poprzedzajace pobyt w chacie Berei, umysl mial w pelni sprawny i chlonny - co zawdzieczal jaju, ktore wymagalo, aby byl silny i przebiegly - dzieki czemu stale sie uczyl. Zdolnosc i potrzeba uczenia sie od nowa pojawily sie w nim nagle. Nie dysponujac adna wiedza na temat wlasnej przeszlosci, wszelkie, nawet najdrobniejsze informacje wnikaly do jego umyslu, podobnie jak deszcz wsiaka w wyschnieta ziemie. Gleboko w jego podswiadomosci spragnione nasiona ambicji, wiedzy i pamieci - choc znieksztalcone - czekaly, by oyc. Ale nie mogl stac sie madrym i silnym Wampyrem w slabym ciele. Wiec jadl. Pochlonal z apetytem plaster watrobki, ktora stanowila przysmak Cyganow, trzymajac go w dloni i rwac ostrymi zebami. Byl tak glodny, e po chwili siegnal po nastepny plaster a potem po dymiaca nerke, ktora zrecznie wloyl na talerz, roniac zaledwie krople sosu. Polem przyszla kolej na wino i kawalek jedrnego miesa wilczka. Cyganie nie jedli wilkow, ale Nestor nie wiedzial, co to za mieso. Co by to nie bylo, jadl wszystko! A jedzac, obserwowal otoczenie. Wielka Sala byla dluga na sto piecdziesiat stop i szeroka na szescdziesiat. Biegla rownolegle do poludniowej sciany wiey, ktorej okna, wychodzace na ciagnaca sie a do odleglych gor, zaslana glazami rownine, wykuto w litej skale. Miejscami te glebokie otwory w scianach wiey przypominaly tunele; tam, gdzie skala byla ciensza, tworzyly luki, siegajace do wysoko zawieszonych balkonow z kosci, tak pomyslanych, aby tlumic podmuchy wiatru. Siedzac naprzeciw jednego z takich otworow, Nestor obserwowal trzepoczacy na wietrze sztandar, ktory od czasu do czasu odslanial godlo Gniewicy: sylwetke kleczacego meczyzny, z pochylonymi ramionami i glowa... Wszystkie okna byly zaopatrzone w czarne zaslony z futra nietoperzy, ktore teraz byly odsloniete, wpuszczajac do srodka blade swiatlo switu. Mialo jeszcze uplynac wiele godzin, zanim promienie slonca oswietla Iglice Gniewu, ale wowczas zaslony beda szczelnie zasuniete. Z miejsca, gdzie siedzial Nestor, widac bylo poranne mgly w Krainie Slonca, gromadzace sie nad szarymi szczytami i przeleczami. Ten widok nie byl dla niego niczym nowym, tylko e... poprzednio patrzyl nan z drugiej strony. Moe z tego powodu - reagujac na odlegle echa i wspomnienia z przeszlosci spedzonej w Krainie Slonca - Nestor poczul jakis al za na zawsze utraconym yciem, ale to uczucie szybko rozwialo sie. W dwoch rogach nieregularnej sali, za zaslonami, byli ukryci wojownicy Gniewicy. Ale w trzecim rogu celowo pozostawiono rozsuniete zaslony. Widok stwora, ktorego tam przykuto, mial przypominac gosciom, e na tym poziomie to Gniewica sprawuje wladze. Dwukrotnie przewyszajacy rozmiarami czlowieka i dziewieciokrotnie od niego cieszy, z zachodzacymi na siebie, grubymi na cal luskami, tworzacymi niebiesko-szary pancerz, stwor skladal sie glownie ze szponow, szczek i zebow. Poruszajac sie na czterech lapach, jak niedzwiedz (pomimo, e kiedys byl czlowiekiem), niekiedy stawal wyprostowany, pochrzakiwal i mruczal, potrzasajac lancuchami, zreszta wylacznie z przyzwyczajenia. W ciagu dnia, gdy slonce stalo wysoko i Gniewica szla spac, dwie z tych bestii umieszczano na klatkach schodowych, kolo stanowisk startowych, podczas gdy trzecia przemierzala Iglice Gniewu od gory do dolu, broniac przede wszystkim przed inwazja z zewnatrz, a take patrolujac komnaty Gniewicy. Porucznicy i niewolnicy lady - niektorzy z nich mieli wtedy slube - byli nasyceni jej zapachem i dzieki temu bezpieczni. Ale gdyby wtargnal ktos obcy... Uwage Nestora przyciagnelo sklepienie sufitu, gdzie pare razy dostrzegl jakis dziwny, ukradkowy ruch. Teraz zobaczyl, co to jest: znajdowala sie tam kolonia wielkich nietoperzy Desmodus! W najciemniejszych katach i w mroku glebokich nawisow (gdzie nie budzily wstretu) pomniejsi mieszkancy Iglicy Gniewu wygladali jak gesta, czarna pajeczyna lub fragmenty calunu, pokrywajacego sciany i sufit. Kiedy Nestor patrzyl, grupa spoznialskich wleciala przez okno, popiskujac przerazliwie i probujac znalezc sobie miejsce w warstwie pobratymcow pokrywajacych sufit. Te wampiry, choc nie mialy nic wspolnego z ludzmi, byly kompanami Gniewicy. A Nestor zastanawial sie, czy bedzie spadkobierca podobnej kolonii piec poziomow niej. Czyniac te spostrzeenia, Nestor nie przestawal jesc, dopoki sie nie nasycil. Wzdychajac, wzial ostatni kes jedrnego miesa wilczka, spojrzal na wspolbiesiadnikow... i przestal uc. Wszyscy utkwili w nim oczy, podziwiajac sposob, w jaki sprzatnal cale jedzenie. W koncu odloyl kosc, wytarl pokryte tluszczem palce i pytajaco spojrzal na Wrana, ktory najwyrazniej dobrze sie bawil: tlumil smiech i tylko szczerzyl zeby, pociagajac kolejny lyk ze swego kielicha. Ale Gniewica, nie mniej zafascynowana widokiem ni pozostali, uniosla brwi i powiedziala - Przynajmniej jeden z nas ma dobry apetyt! - Uwaga ta wreszcie pobudzila pozostalych gosci do dzialania. Chwycili w dlonie szpikulce i... Po chwili, gdy wszyscy idac za przykladem Nestora zabrali sie za wino i zaczeli wyszukiwac co smakowitsze kaski, Gniewica wstala z miejsca i zastukala w stol, aby zwrocic uwage gosci. - Panowie lordowie - zaczela sucho - zebralismy sie tutaj, aby uhonorowac szczegolna osobe z rownie szczegolnej okazji. Mam na mysli Wrana Wscieklice, ktory powrocil z Krainy Slonca, gdzie noca mial do zalatwienia pewna sprawe z Vasagim Ssawcem. Niestety Vasagiego nie ma ju wsrod nas. Teraz wzywam Wrana, slusznie zwanego Wscieklica, aby opowiedzial nam wszystko o tym pojedynku, nie pomijajac adnych szczegolow. - Usiadla. Bylo to normalne wprowadzenie; lordowie slyszeli je ju wiele razy, jeszcze w Turgosheim, zwykle z ust Vormulaca Niespiacego, pana Vormowej Iglicy. Wran wyprostowal sie i wlasnie mial zaczac, gdy nagle mu przerwano. Byl to dzwiek czy raczej szereg dzwiekow: jakis szmer, szczebiot ptakow, jakby z Krainy Slonca, ktory dochodzil z klatki schodowej. Wkrotce dzwieki przeszly w rechotliwy smiech, a nastepnie w gwizd. -Canker Psi Syn - mruknal gniewnie Wran, jeszcze zanim ten ostatni pojawil sie w wejsciu. Ale w nastepnej chwili ujrzeli go w towarzystwie jednego z niewolnikow Gniewicy. Nestor spojrzal i opadla mu szczeka. Wiec to byl ten brakujacy lord. Lord? Inni biesiadnicy mieli w zasadzie ludzkie cechy - lub byli zrodzeni z kobiety - ale ten? Och, bylo w nim moe cos ludzkiego, ale znacznie wiecej czegos zupelnie innego! Pozniej Nestor mial poznac historie Cankera i jego niezwykly rodowod: ktorys z jego przodkow byl lisem, psem lub wilkiem. W kadym razie zwierze prawdopodobnie zablakalo sie, oddaliwszy sie od swych terenow lowieckich w Krainie Slonca albo w gorach i zawedrowalo na bagna, na wschod od Turgosheim. Tam do jego organizmu dostal sie zarodnik i powstal wampirzy odmieniec. Jesli chodzi o dalszy ciag tej historii, istnialo wiele moliwosci. Pogryzl lub rozszarpal kogos i w ten sposob przekazal psia odmiane wampiryzmu. Albo... wewnatrz zwierzecia z zarodnika wyklula sie pijawka, ktorej jajo trafilo nastepnie do organizmu meczyzny lub kobiety, a ten/ta stal sie Wampyrem i wyladowal w Turgosheim. Albo... jakis Wampyr splodzil potomka z suka, wilczyca czy lisica, niekoniecznie w wyniku skrzyowania sie, prawdopodobnie ukasiwszy ciearne zwierze. Albo - w przypadku kogos takiego jak Canker - moe nawet droga plciowa... Tak czy owak, oznaki tego mieszanego pochodzenia byly odtad widoczne w calym jego rodzie, a najwyrazniej w samym Cankerze. Kiedy sie wyprostowal i pochylil do przodu, byl wysoki, ale konczyny mial nieproporcjonalne. Ramiona, uda i piers mial potene, podczas gdy przednie nogi byly szczuple i muskularne, jak u wilka. Dlonie Cankera byly... prawie normalne, ale jego guzowate stopy o grubych poduszkach niczym nie ronily sie od lap. Zamiast paznokci, dlonie i stopy byly zaopatrzone w pazury. Twarz i glowa, choc w zasadzie ludzkie, take niepokojaco przypominaly psa; dlugie szczeki i zeby, trojkatne oczy i owlosione spiczaste uszy. Otrzymawszy imie po ojcu, ktory oszalal i popelnil samobojstwo, Canker, wykorzystujac zdolnosci metamorficzne, ozdobil platki swych uszu misternymi deseniami, ktore zawieraly jego godlo, czyli sierp ksieyca. Wlosy mial krecone, rude; oczy lsnily szkarlatem, choc w mroku robily wraenie oltych. Jego chod przypominal bardziej dlugie susy; od czasu do czasu poruszal sie na czworakach, po czym wijacym sie ruchem wracal do pozycji wyprostowanej. Kiedy sie smial, w jego smiechu slychac bylo wycie, a paszcze rozdziawial w nieprawdopodobny sposob. Niekiedy odrzucal glowe do tylu i otrzasal sie jak pies... Teraz sie smial, glownie z wyrazu twarzy swych towarzyszy. Ale kiedy jego psi smiech zamarl, zmarszczyl nastroszone brwi i wydal grozny pomruk. - No i co? Zaczeliscie beze mnie? -Szczyty gor ju sie zaczynaja rozjasniac, Canker - zauwayla Gniewica. - Spozniles sie. Jak na kogos, kto bada przyszlosc w snach, bardzo malo interesujesz sie terazniejszoscia; nie masz poczucia czasu! Ale teraz, gdy ju tu jestes, zechciej zajac miejsce. -Spoznilem sie? - Wciagnal powietrze, rozgladajac sie wokol. - Naprawde? Wobec tego musisz mi wybaczyc. Jak wiesz, jestem sluga ksieyca i mam wobec niego powane obowiazki. Na czesc mojej srebrzystej kochanki buduje... pewne urzadzenie! - Uniosl wykonany z kosci flet do wilgotnych warg, wydal kilka przerazliwych dzwiekow, po czym opadl na krzeslo miedzy Nestorem a Spiro. Usiadlszy, rzucil flet na stol. - To moje zrodlo inspiracji. Flet potoczyl sie po stole i zatrzymal miedzy Nestorem a Gorvim; ten ostatni podniosl go, obejrzal i powiedzial -W tym znajdujesz inspiracje? W tej zabawce Cyganow? -Nie. - Canker potrzasnal glowa i zachmurzyl sie. - Tylko pomysl naley do Cyganow. Ale ten flet wykonalem ja sam - z kosci! Flety Cyganow sa wykonane z trzciny i latwo sie lamia. Moj flet wydaje czystsze dzwieki, poniewa otwory sa wykonane bardzo starannie. Kiedy ju go zrobilem, przypomnialem sobie, e przelatujac nad rownina widzialem slady dawnych bitew i gdzieniegdzie prawdziwe cmentarzyska kosci! Wojny naszych przodkow byly naprawde krwawe! Zarowno ludzi jak i potwory spotkala tam smierc. I przez tysiac lat ich kosci bielaly w swietle gwiazd i srebrnym blasku ksieyca. -Pomyslalem sobie: te kosci oddawaly mu czesc w milczeniu. Oddawaly czesc mojej srebrzystej kochance, ktorej swiatlo oswietlalo je przez stulecia! I pamietajac o tym flecie - albo zabawce Cyganow (rzucil Gorviemu gniewne spojrzenie) - zrozumialem, co musze uczynic. I zabralem sie do roboty! -W moim domu jest wiele okien wychodzacych na polnoc, na Kraine Lodow. Zbuduje tam przegrody akustyczne, ktore beda kierowac wiatry do mojej posiadlosci! Tam te zbuduje moj instrument. - Popatrzyl na flet, ktory Gorvi odloyl na stol. - Jesli taka "zabawka", w polaczeniu z moimi plucami, moe byc zrodlem muzyki, odpowiedniej dla ludzkich uszu... jak potena bedzie orkiestra zloona z kosci i pluc prawdziwego wiatru? Bede oddawal czesc mej kochance na wysokosciach, podczas gdy Wieyca Gniewu dzwieczy piesniami o dawno zmarlych i zapomnianych! - Zamilkl i rozejrzal sie gniewnie po wspolbiesiadnikach. Gorvi kiwnal glowa i mruknal cierpko - Muzyka odpowiednia dla ludzkich uszu, tak? -Co? - Canker go uslyszal. Mial niezwykle czuly sluch. Ale Gorvi jedynie wzruszyl ramionami. - Ja tylko... podziwialem ten zwrot. Twoje wyrobienie muzyczne siega glebiej, ni podejrzewalismy, Canker. Canker usiadl swobodnie na krzesle i take wzruszyl ramionami. - To po prostu srodek prowadzacy do celu, to wszystko; aby zwabic moja ksieycowa kochanke i uczynic z niej prawdziwa kochanke. - Uniosl dlon w gescie protestu. -Nie, nie! Nie chodzi o sam ksieyc, lecz o te, ktora tam mieszka, ktora mnie wzywa. - Spostrzeglszy, e wymieniaja miedzy soba porozumiewawcze spojrzenia, otrzasnal sie i usiadl prosto. Wowczas po raz pierwszy zauwayl Nestora i Krwawca Sucksthralla. - Ale co to znaczy? Czy w twoim przyjeciu uczestnicza zwykli niewolnicy i porucznicy, Wran? - I obracajac glowe w druga strone - Czy jadasz ze sluba, Gniewico? A moe oni stanowia glowne danie? - I lypnal na Nestora. Wran powiedzial - Canker, jestes najwyrazniej wyczerpany. Obecny tu Krwawiec Sucksthrall rzeczywiscie jest porucznikiem, ale Nestor? On awansowal: ma jajo. Co wiecej, ma jajo Vasagiego, bo Ssawcowi ono ju niepotrzebne! Jestem zaskoczony, e sam tego nie wywachales. -Ach! Wampirze jajo Vasagiego? Ten chlopak? - Canker pochylil sie w strone Nestora i ostronie pociagnal nosem, jak gdyby to bylo podejrzane mieso. Ale po chwili powiedzial - Tak, teraz wiem, e masz racje! -A teraz posluchajcie mojej opowiesci - powiedzial Wran. Pozostali (z wyjatkiem Nestora) zaczeli sie uwanie przysluchiwac. Nestor dobrze znal te opowiesc i mogl sobie pozwolic, aby nieco oslabic uwage. Ale nie odbiegl myslami zbyt daleko, bo zza stolu Krwawiec Sucksthrall patrzyl na niego z wyrazem nieopisanej nienawisci! III Nestor, lord Wampyrow Opowiesc Wrana byla krotka. -Vasagi i ja wylecielismy z wiey w ronych kierunkach. Nasze klotnie wybuchaly nieustannie i dzielaca nas wrogosc wydawala sie nie do pokonania. Istnial jeden honorowy sposob zalatwienia sprawy: pojedynek w Krainie Slonca. Jedyna bronia byly rekawice bojowe. Zobaczylem, jak Vasagi nadlatuje. Pozdrowilismy sie skinieniem glowy. Nawet z tej odleglosci wyslal mysl - Mam nadzieje, ze pozegnales sie ze wszystkimi. Jesli nie, jest juz za pozno. Bo tylko jeden z nas moze powrocic. Niestety to nie bedziesz ty! -Myslalem, eby wyslac jakas szydercza odpowiedz, ale odleglosc byla zbyt dua. Pomimo nadzwyczajnych zdolnosci mentalistycznych Vasagiego, prawdopodobnie by mnie nie uslyszal, bo moj zasieg byl mniejszy. A pod tym wzgledem, kto z nas jest - lub byl - rowny Vasagiemu? Nie dysponujac mowa, telepatia uzupelniala jego smieszna mimike. Jego slowa stanowily jednak ostrzeenie. Nie chodzilo o to, e sie go balem, ale przypomnial mi o swoich zdolnosciach zlodzieja mysli. Od tej chwili bardzo uwanie ich pilnowalem. -Wyladowalem w Krainie Slonca, na wschod od Wielkiej Przeleczy i ukrylem stwora latajacego wsrod wysokich drzew, rosnacych na zboczu. Przede mna znajdowalo sie urwisko. Dzieki temu, kiedy ju bedzie po wszystkim, moglem wezwac mojego wierzchowca i wystartowac bez przeszkod. I zaczalem czekac. - Przerwal. -Czekac? - zdziwil sie Gorvi. - Nie ruszyles za nim? Wran pokrecil glowa. - Moja strategia polegala na tym, e to on ruszy za mna. Gdybym sie poruszal, zmieniajac pozycje, utrudniloby mu to zadanie. A im szybciej starlibysmy sie, tym lepiej. Wiec czekalem... no co, trwalo to jakis czas. Bylismy w Krainie Slonca i czulem zapach dymu z niedawno zgaszonych ognisk Cyganow; wtedy nagle ogarnelo mnie pragnienie! Och, tej nocy znalazlem sie tam w zupelnie innym celu, ale nie widzialem nic zlego w tym, eby zaznac nieco przyjemnosci. -Podszedlem do stwora latajacego i kazalem mu, aby siedzial cicho, czekajac na moj powrot. Zakazalem jakichkolwiek halasow. Potem ruszylem pieszo na wschod. Dym ciagnal wlasnie stamtad; jego zapach byl slaby wskutek rozproszenia przez wiatr; zrodlo musialo znajdowac sie w odleglosci siedmiu lub osmiu mil. Nie stanowilo to adnego problemu, mialem bowiem do dyspozycji cala noc. Nie probowalem sie ukrywac; zostawilem wyrazny trop. Dzieki temu, gdyby Ssawiec odkryl mego stwora latajacego, mogl bez trudu ruszyc moim sladem. Ale stale kontrolowalem wlasne mysli, bo gdyby wyczul moja pewnosc siebie, moglby sie trzymac z daleka. -W koncu odnalazlem niewielka rodzine Wedrowcow, ktora obozowala w malej jaskini. Najpierw natknalem sie na meczyzne, ktory w srodku nocy poszedl sie wysikac kawalek od jaskini. Kiedy go spotkalem, byl na pol spiacy... a kiedy z nim skonczylem, spal ju gleboko! Teraz, zniewolony, bez watpienia idzie moim sladem przez przelecz. Pozniej odnajde go w drodze do Wieycy Gniewu, kiedy wyjac jak potepieniec i zgrzytajac zebami, bedzie szedl zataczajac sie zaslana glazami rownina. Niniejszym oswiadczam, e stanowi moja wlasnosc. Ale ostatniej nocy... -...Napiwszy sie jego krwi, zapragnalem zabawic sie z jego kobieta. Ale najpierw musialem uporac sie z dziecmi, eby nie narobily halasu. Bylo ich dwoje, dziewczynka i chlopiec. Dziewczynka miala szesc czy siedem lat; udusilem ja we snie. Jej braciszek byl jeszcze mlodszy; roztrzaskalem mu glowe. A ich matka byla... soczysta! - Wran przerwal na chwile, aby rzucic okiem na Gniewice. - Ale nie chce byc niedelikatny. Potem meczyznom moge zdradzic niektore szczegoly. Teraz powiem tylko, e wystarczyla na dlugo... -Potem, powedrowalem z powrotem do miejsca, gdzie zostawilem mego stwora latajacego. U pasa zwisal mi chlopczyk, znaczac slad krwia, co czynilo moj trop jeszcze wyrazniejszym. I caly czas pilnowalem sie, aby nie zdradzac swoich mysli. Ale, wiecie, tak zaszalalem z ta kobieta, e naprawde bylem zmeczony! Jakby ogarnal mnie szal. Moje cialo troche sie poddalo temu uczuciu, ale... taka jest natura poadania. Tak wiec, po tych wybrykach i dlugiej drodze powrotnej, plus fakt, e poprzedniego dnia bylem podekscytowany perspektywa nadchodzacej nocy i nie moglem zasnac, czulem sie wyczerpany. Albo moe wypilem zbyt duo krwi tego meczyzny i jego ony - i z powodu pozostalych przeyc, jakich mi dostarczyla - w kadym razie bylem tak nasycony pod kadym wzgledem, e musialem sie przespac. -Tylko, e gdzies tam, posrod nocy, Vasagi Ssawiec te cos musial szykowac. To sklonilo mnie do zastanowienia sie, ale w koncu zdolalem rozwiazac ten dylemat. -Pospieszylem do swego stwora latajacego i zwinalem sie w klebek w faldzie jego brzucha. Zanim zasnalem, kazalem mu obudzic sie natychmiast, gdyby zbliyl sie Vasagi Ssawiec. A gdyby nadlecial chylkiem, skrywajac sie we mgle a do ostatniej chwili, moj stwor mial mnie odrzucic w bezpieczne miejsce, a potem runac na Vasagiego, aby go zmiadyc. -Ale nic takiego sie nie wydarzylo; spalem doskonale i byl to chyba najdluszy sen w moim yciu! Kiedy sie przebudzilem, poczulem, e za pare godzin wzejdzie slonce i zrozumialem, e pozostalo ju niewiele czasu. A moje rachunki ze Ssawcem wcia nie byly wyrownane. Wiec postanowilem... sprobowac jeszcze raz go zwabic, a gdyby to sie nie udalo, ruszyc na jego poszukiwania. -Opuscilem mego stwora, odszedlem kawalek i pod oslona skaly rozpalilem ognisko. Zaczalem piec chlopca na ronie i po chwili wyczulem czyjas obecnosc. Wraenie trwalo tylko chwile, ale bylo bardzo silne. Wydalo mi sie, e patrza na mnie z gory czyjes oczy. I oczywiscie zaczalem sie zastanawiac: czy to Vasagi przelecial mi nad glowa? Takie wyjasnienie wydawalo sie najbardziej prawdopodobne; z pewnoscia slodki zapach pieczystego dzialal silnie przyciagajaco. Jeeli tak, musial mnie zobaczyc. -Przygotowywalem sobie sniadanie i czekalem. I po chwili ktos rzeczywiscie sie zjawil! Ale byl niezdarny, a moe zbyt podekscytowany? Zza glazow nad moja glowa dobiegl mnie odglos osuwajacych sie kamieni. Czyby mial zamiar na mnie skoczyc? Moe. Ale bylem przygotowany, wypoczety i calkiem rozbudzony... wrecz podniecony! Vasagi mial napotkac swe przeznaczenie... -Tylko, e... to nie byl Vasagi! To byl on! - I Wran dramatycznym gestem wskazal Nestora. -Mimo woli ten dziwny, wedrujacy noca cyganski mlodzieniec odwrocil moja uwage, bowiem skupiwszy sie na nim, nie zauwaylem zbliajacego sie Ssawca! Albo raczej Vasagi wykorzystal tamtego, aby zamaskowac swoje nadejscie. Bylem zdezorientowany, a on nagle zaatakowal! -I wtedy... -...Nestor krzyknal ostrzegawczo! Po czym wpakowal strzale w ramie Vasagiego. Dacie temu wiare? Interwencja Wedrowca, cyganskiego mlodzienca, podczas wielkiego pojedynku lordow! Bylo to zdumiewajace i ironiczne zarazem! I moim zdaniem, niezwykle wyrownalo szanse. Vasagi wykorzystal tego chlopaka, aby podejsc bliej i zaplacil za swa przebieglosc, kiedy Nestor obrocil sie przeciwko niemu. Ale ranny Ssawiec byl jeszcze bardziej niebezpieczny. W walce, jak sie nastepnie wywiazala, odnioslem powane rany, glownie plecow. Pragne zachowac blizny, aby zademonstrowac brutalnosc ataku Vasagiego. Moe kiedys w przyszlosci je pokae... Tym razem, gdy wydawalo sie, e milczenie bedzie trwac bez konca, zabral glos Gorvi Przechera - Przyznaje, e wszystko to jest bardzo interesujace, ale nie wyjasnia faktu, e Nestor posiadl jajo Vasagiego. Czy je zdobyl, czy te nielegalnie... odziedziczyl? To znaczy, nie po Ssawcu lecz jego zabojcy, Wranie. Musicie przyznac mi racje. Oto siedzi tu wsrod nas Krwawiec Sucksthrall, pierwszy porucznik Vasagiego i prawowity pretendent do Suckscaru. Czy musi teraz ustapic temu Nestorowi? Co najmniej niezwykla sprawa. -Ba! - odezwala sie Gniewica. - Co w tym takiego niezwyklego, Gorvi? Pomysl o twoim wlasnym awansie, podobnie jak ja mysle o swoim. Wany jest fakt dostania sie tutaj, nie zas sposob, w jaki to sie stalo. Tak, dostac sie tutaj! A mimo to... wydawaloby sie, e twoje pytanie jest uzasadnione: czy stalo sie to podstepnie, w wyniku planu wymyslonego i zrealizowanego przez Wrana Wscieklice, czy te Nestor jest... jak by to powiedziec... otwarty? A ja zadam jeszcze jedno pytanie: jesli zachodzi ta druga moliwosc, to dlaczego? Nigdy w yciu nie slyszalam o Wedrowcu, ktory chcialby stac sie Wampyrem - przynajmniej nie przed faktem. Canker Psi Syn wyprostowal sie, uderzyl dlonia w stol i warknal - Tylko jedna osoba pyta! - I, zwracajac sie do Nestora, ktory do tej pory milczal - A ty, Nestorze, masz wampirze jajo. Ale czy pragnales zostac Wampyrem, czy cie do tego zmuszono? -A jaka to, do cholery, ronica? - ryknal Wran, zrywajac sie na nogi. - Gniewica ma racje: liczy sie dostanie sie tutaj. A jesli chodzi o jaja: czy nie zdobywamy ich tam, gdzie pragniemy? Tak sie dzieje, jeeli mamy wybor. Kiedy ostatnim razem widzialem Vasagiego Ssawca, nie mial wyboru. Przywiazalem go, e by sie usmayl na sloncu. A teraz mam alowac, e jego pijawka i jajo nie smaa sie wraz z nim?! -Czy moge zabrac glos? - warknal Krwawiec Sucksthrall. Kiedy na niego spojrzeli, powiedzial - Wydaje mi sie, e cala rzecz uknul lord Wran. Nie po to, aby popsuc mi szyki -oczywiscie nie, bo jak dotad jestem nikim - ale aby ukarac swego odwiecznego wroga, lorda Vasagiego, ktory byl moim panem. Przekazanie jaja Ssawca temu... temu naiwniakowi byloby swietnym artem. I oczywiscie, zastraszony przez Wrana i bojac sie nas wszystkich, ten niegodny nosiciel jaja siedzi tu, otepialy i oniemialy, majac nadzieje, e to tylko sen. Osobiscie chcialbym zostac panem Suckscaru. Tylko, e uzurpator posiadl jajo Vasagiego. Niewatpliwie wydarto je z ciala mego pana, albo umknelo zen po jego smierci. Taka moliwosc wydaje mi sie najbardziej prawdopodobna - teraz, zanim jajo przeobrazi sie w pijawke, albo gdy wcia jest kijanka. Dlatego te wyzywam Nestora na pojedynek. Wybor czasu, miejsca i rodzaju smierci nalea do niego. Krwawiec mial slusznosc. Gleboko wewnatrz Nestora zarodek Vasagiego wcia stanowil tylko kijanke. Ale ju wyczuwal sile swego ywiciela - i jego slabosci. Jednak te ostatnie sluyly celom pasoyta; w istocie pracowaly na jego korzysc. Nestor nie mial wlasciwie adnej przeszlosci, niczego, czego moglby sie uchwycic i dlatego nie byl w stanie stawic adnego oporu zachodzacej w jego wnetrzu metamorfozie. Z drugiej strony, jego wampir nie posiadal wlasnej "inteligencji"; bedac jeszcze w stanie embrionalnym, jego jedynym celem bylo wzmocnienie ciemnych stron osobowosci ywiciela, jednoczesnie oslabiajac jego ludzkie poczucie litosci i tlumiac wraliwosc. Rownoczesnie powodowal wyostrzenie umiejetnosci wanych z punktu widzenia Nestora - i oczywiscie z jego wlasnego punktu widzenia - czyli woli przetrwania. Bo wampir jest nade wszystko nieustepliwy. Ale Krwawiec mylil sie calkowicie: zamiast siedziec jak "otepialy i oniemialy", Nestor wyjal zza pasa swoja mala, lecz smiercionosna kusze, poloyl ja na kolanach, zaloyl belt i teraz pozostawalo ju tylko wsunac strzale. O ile pierwsza z tych czynnosci nie przedstawiala trudnosci, bo przeslanial ja blat ogromnego stolu, ostatnia wymagala pewnego wysilku i nigdy nie daloby sie jej zrealizowac w tajemnicy przed innymi, zwlaszcza teraz, gdy oczy wszystkich byly zwrocone na Nestora. Wahal sie... wcia mial duo czasu... poczeka i zobaczy. Canker, ktory siedzial na lewo od niego, niewatpliwie widzial jego ukradkowe ruchy; nie odezwal sie, tylko spokojnie siedzial, ale jego dzikie oczy plonely; wstrzymal oddech i patrzyl to na Nestora, to na Krwawca. W miedzyczasie Krwawiec poloyl swe wielkie dlonie na stole i rozejrzal sie wokol, zamierzajac sie podniesc. Oczy mial take dzikie i palajace adza mordu. Rzucil wyzwanie; gdyby nie zostalo przyjete, czy chocby pozostawione bez odpowiedzi, Krwawiec oczywiscie mialby prawo przystapic do dzialania. Nestor siedzial sztywno i nie spuszczal z niego oczu. Ten czlowiek byl wampirem; nabral ciala i stal sie prawie tak zwalisty jak lord; ubrany w gruba skore, byl dwa razy wiekszy ni Nestor. Z drugiej strony, byl nieuzbrojony, a co waniejsze nie mial jaja. Moe Nestor moglby go zakrzyczec. Bo wampir jest nie tylko nieustepliwy, ale i przebiegly. Kiedy wydawalo sie, e ta scena nie moe ju trwac dluej - e Krwawiec musi teraz wstac, obejsc stol, rozprawic sie z rywalem i domagac sie swoich praw - wtedy wlasnie Nestor przemowil. Ale teraz w jego ciele tkwila obca istota i choc byl nieustepliwy i przebiegly jak lis, w takiej sytuacji wampir czesto zachowuje sie obcesowo i agresywnie. -Wydarzenia mialy mniej wiecej taki przebieg, jak przedstawil to Wran - zaczal gniewnym i hipnotyzujacym glosem - ale i ty masz do pewnego stopnia racje, Krwawcu Sucksthrall. Przybylem do Krainy Gwiazd, do ostatniego zamczyska, aby zostac lordem. Z tym, e wierzylem, i ju kiedys bylem Wampyrem, ale o tym zapomnialem albo zostalem pozbawiony mego dziedzictwa. Nadal w to wierze, nawet teraz! Bylo tak jakbym blagal, aby stac sie Wampyrem! Wszystko to wyznalem Wranowi Wscieklicy. I jestem jego dlunikiem, poniewa na swoj uroczy sposob przypomnial mi o pewnych procedurach. Wiec choc moglbys tu zostac panem, pozostaje faktem, e to ja teraz jestem Wampyrem! I ostrzegam cie, Krwawcu: albo bedziesz moim poddanym i zachowasz ycie, albo... -Albo? - Krwawiec zerwal sie na rowne nogi. - Co? Mialbym zostac twoim poddanym? - Twarz mial szara jak popiol i nastroszyl sie, cieko dyszac z gniewu i adzy. sadzy krwi, jaja i ycia Nestora. Oblizal wargi, zacisnal piesci i groznie pochylil sie w przod. solte oczy wyszly mu na wierzch. A potem... ...Ruszyl do przodu! Ale zamiast okrayc stol, Krwawiec Sucksthrall wybral najkrotsza moliwa droge: skoczyl na stol! Due i male polmiski zaczely latac na wszystkie strony, dzbany z winem potoczyly sie na bok, gdy porucznik zrobil krok do przodu, po czym przykucnal, aby rzucic sie na Nestora. Nestor wstal, przewracajac krzeslo i cofnal sie. Blyskawicznie naciagnal cieciwe. Ryczac z gniewu, Krwawiec ju byl w powietrzu, ale zbyt pozno dostrzegl bron w rekach Nestora; Nestor nie mial ju czasu, aby wycelowac, wiec po prostu... pociagnal za spust! Strzala trafila Krwawca dokladnie miedzy oczy, wgniotla mu podstawe nosa, przebila mozg i zatrzymala sie dopiero, gdy jej grot przeszedl na wylot, rozpryskujac wokol kawalki kosci i krople krwi. Wampir byl martwy, przynajmniej na tyle, na ile martwy moe byc wampir nie pozbawiony glowy; usta zamykaly mu sie i otwieraly, belkoczac cos niezrozumialego, ale oczy nie widzialy ju nic, a wyciagniete rece zwisaly bezwladnie. Nestor odsunal sie szybko na bok, gdy cialo Krwawca grzmotnelo w kamienna podloge i znieruchomialo. Byc moe, mogl jeszcze przeyc, okaleczony i niemy, bo jego metamorficzne cialo i kosci zagoilyby sie, a mozg odbudowal, przynajmniej czesciowo. Ale wampyrza natura Nestora budzila sie do ycia i nie zamierzal na to pozwolic. Ci lordowie i ta lady ywili watpliwosci co do tego, czy nadaje sie na Wampyra. On byl Wampyrem i teraz byla doskonala okazja, aby im to udowodnic! Na stole leal duy no do krojenia miesa. Gdyby chcial, Nestor mogl Krwawcowi odciac glowe, ale wpadl na duo lepszy pomysl. O dziwo, powalony porucznik zdolal dzwignac sie na czworaki. Kleczal z opuszczona glowa, plujac krwia i dygoczac jak poraony pies. Z makabrycznie wykrzywionych ust wydobywal mu sie potok niezrozumialych slow i dzwiekow. Nestor poloyl kusze na podloge, podszedl do niego, chwycil obiema rekami za wlosy i powlokl do okna. Wcia na czworakach, Krwawiec slizgal sie na wlasnej krwi i rozmazanym mozgu, a po chwili znalazl sie kolo balkonu. Nestor stanal za nim, poloyl mu stope na plecach i mocno popchnal. Fragment balkonu rozlecial sie na kawalki i Krwawiec runal w dol. Pod nim rozciagala sie otchlan, gleboka na prawie trzy tysiace stop, a na jej dnie rumowisko i lita skala. Kiedy uderzyl w ziemie, zostala z niego tylko papka i troche galaretowatych fragmentow. Nielotne stwory wojenne Gorviego Przechery wydaly warkniecie, probujac chapnac jakis smaczny kasek... Nestor odwrocil sie od okna i wracajac do stolu, podniosl kusze. Gorvi, zlosliwy jak zawsze, jako pierwszy odzyskal glos. Wskazujac na bron Nestora, powiedzial - To jest zakazane! Nie tylko w Iglicy Gniewu, ale w calym zamczysku! Canker uderzyl w stol i warknal - Ale wszyscy wiedzielismy, e ja ma. To Cygan, prawda? Tak wlasnie sa uzbrojeni. Cygan i to jeszcze mlody. Rzecz w tym, e myslelismy, i nie bedzie mial odwagi, aby jej uyc! Nestor stanal obok przewroconego krzesla, wzniosl kusze nad glowa i powiedzial - Jesli ta bron obraa wasze uczucia, to moje take. Niechaj tak bedzie. - Po czym poloyl ja z rozmachem na krawedzi stolu, jak gdyby chcial ja roztrzaskac na kawalki. - Zreszta ju mi nie jest potrzebna. Teraz mam rekawice bojowa Vasagiego. - I, obrociwszy sie do Cankera - Mylisz sie. Moe kiedys bylem Cyganem, ale teraz ju nie. Nestor rozegral to bardzo umiejetnie; zaskoczyl i skupil uwage pozostalych biesiadnikow. Marszczac brwi, przez dlugi czas wpatrywali sie w niego w milczeniu. W koncu Wran wyszczerzyl zeby w usmiechu i spojrzal na Gniewice. -Lady - rzekl - przypominam sobie, e cos mowilas o wlasnym "awansie". Jeeli to, co slyszalem, jest prawda, wtedy take polala sie krew. W innym przypadku Gniewica moglaby sie obrazic i nawet teraz miala ochote odparowac -Och, a jak to bylo z toba, Spiro i Gorvim? - Jednak w tej chwili byla myslami gdzie indziej, wiec tylko powiedziala w zadumie - Tak, to prawda. - Ale nie patrzyla na Wrana, tylko na Nestora. Przybysz stanowil wlasciwy material. Czula to. Z czasem, moe nawet poczuc go w sobie! Byla to przyjemna mysl (ale zatrzymala ja przy sobie), bowiem jej niewolnicy plci meskiej, choc niektorzy z nich byli calkiem przystojni, w loku przypominali myszy; byli zbyt niesmiali. Kiedy Nestor osiagnie pelna dojrzalosc, moe bedzie odpowiednim kochankiem... a moe i sprzymierzencem... Gniewica otrzasnela sie z tych mysli i spojrzala na Wrana. -Bylam Cyganka i w Turgosheim awansowalam, wylacznie dzieki swojej inteligencji. Kiedy inni pragneli mnie zniszczyc, ja zniszczylam swego tak zwanego "pana" i zabralam mu jajo. To wszystko prawda... ale, jak powiedzialam przed chwila, liczy sie fakt dostania sie tutaj. -No, wiec? - wykrzyknal Wran. - Czy Nestor nie dostal sie tutaj? -Nie - pokrecila glowa. - Jeszcze nie. Bo dostac sie tutaj i przeyc to dwie rone sprawy. Ale... na pewno jest na dobrej drodze. - Po czym, skinawszy glowa i popatrzywszy kolejno na Spiro, Cankera, Gorviego, Wrana i w koncu na Nestora, powiedziala - Moi panowie, oto przed wami stoi lord Wampyrow, Nestor. I co wy na to? Canker natychmiast sie zgodzil. - Musisz mnie odwiedzic w Parszywym Dworze - warknal. - Koniecznie przyjdz i obejrzyj moj kosciany instrument! Wran i Spiro byli usatysfakcjonowani, ale nie chcieli tego okazywac, wiec zgodnie odpowiedzieli - Poczekajmy i zobaczmy, co z tego wyniknie. Gorvi zmarszczyl brwi i powiedzial - Wyglada na to, e jestem w mniejszosci. Ale... no co, Nestor jest lordem, z jednym zastrzeeniem! Dajmy mu piec dni czasu, a jesli sie nie sprawdzi, wroci do Krainy Slonca. Na pewna smierc. Gniewica popatrzyla na Nestora i zapytala - Zgoda? Wzruszyl ramionami. - Nie zglaszam zastrzeen. -Doskonale! - powiedziala. Zwracajac sie do pozostalych i unoszac kielich, rzekla - Wzniesmy wiec toast. Za lorda Nestora z Suckscaru: udanego awansu! -Powodzenia! - powiedzieli chorem, unoszac kielichy. A Gorvi, zanim spelnil toast, nie mogl sie powstrzymac, eby nie dodac - Powodzenia, albo... Choc Vasagi byl dziwny z wygladu, Gniewica Zmartwychwstala uwaala go za sprzymierzenca; dlatego zamieszkiwal na poziomach, sasiadujacych z jej wlasnymi. Teraz, gdy przyjecie Wrana dobieglo konca, bracia Zabojczoocy zaproponowali nowo przybylemu, e zanim udadza sie do swoich stworow latajacych, beda mu towarzyszyc do Suckscaru. Canker, ktory mieszkal bezposrednio pod Nestorem, poszedl z nimi. Szedl do gory zewnetrznymi schodami, potem ukrytymi polkami skalnymi i przyprawiajacymi o zawrot glowy mostami, wspartymi na przyporach. Mogl oczywiscie poleciec, ale oznaczaloby to osiodlanie stwora latajacego, start, ladowanie i tak dalej. A Canker, ktory wlasnie przypomnial sobie o spotkaniu, byl ju spozniony. Pod wplywem naglego impulsu, nie chcac okazywac lekcewaenia -nie wspominajac ju o bardzo realnym zagroeniu ze strony tego, komu powierzyl zastepstwo na czas swojej nieobecnosci - wybral przyprawiajaca o zawrot glowy lecz dyskretna droge wokol Suckscaru. Teraz jednak, gdy poznal Nestora i dostal jego zgode na powrot ta sama trasa, droga przez Suckscar wydawala sie najlatwiejsza i najbardziej oczywista. Dziwna rzecz, ale gdy cala czworka schodzila w dol, z Wranem i Spiro na czele, o pare krokow przed Nestorem, Canker trzymal sie tu za nim. Ogladajac sie od czasu do czasu, Nestor widzial tamtego, jak podaa jego sladem, z wywieszonym jezykiem, zupelnie jak jakis groteskowy pies. Ale w adnym razie nieudomowiony. Jednak ilekroc Nestor sie zatrzymal, Canker take stawal i przekrzywial glowe, jak gdyby czekal na komende kontynuowania marszu! Z drugiej strony, trudno bylo cos wywnioskowac z jego na poly ludzkiego wyrazu twarzy; Nestor widywal podobny wyraz na pyskach wilkow, tropiacych ofiare. Mineli stanowiska startowe Gniewicy, zeszli wielkimi schodami, wyrzezbionymi w dnie skosnego szybu i skierowali sie na najwysze poziomy Suckscaru. Teraz bracia Zabojczy Wzrok szli naprawde ostronie, co sprowokowalo Nestora do pytania - Jakis problem? Obejrzawszy sie na Nestora w mroku nieoswietlonych schodow, Spiro zmarszczyl brwi i niecierpliwie odrzekl - A co? Nie widziales stworow wojennych Gniewicy? Myslisz, e tylko ona jedna trzyma takich stranikow? Wiec sie dowiedz, e wszyscy je mamy; mial je te Vasagi! Canker natychmiast poloyl dlon na ramieniu Nestora i wysuwajac pysk do przodu warknal na Spiro - Wiec powinienes puscic Nestora przodem! Przecie ma jajo Vasagiego. I jesli ja to wywachalem, to oni take. Kady bedzie podejrzewal, e Suckscar naley teraz do was - do ciebie i do Wrana - a nie do Nestora! -Co to ma znaczyc? - Wran szybko sie obrocil w ciasnym tunelu. Zmruyl oczy i widac bylo tylko szkarlatne blyski. Ale wtedy wtracil sie Nestor, przeciskajac sie do przodu i odpowiadajac zamiast Cankera -Po prostu chodzi o to, e jako nowy pan Suckscaru, powinienem isc na przedzie. Canker ma racje. -W samej rzeczy - warknal Canker z tylu. Po czym bracia cofneli sie, zamykajac pochod. Nestor ruszyl nieco szybciej; chcial sie przekonac, jakie rozmiary ma posiadlosc Vasagiego i jakie jest jego dziedzictwo. Idac zauwayl, e nawet w przycmionym swietle tunelu, choc w pelni zdawal sobie sprawe z panujacych ciemnosci, widzial prawie tak samo dobrze, jak w bialy dzien. Stanowilo to kolejny dowod, e jego przemiana trwa. W koncu, doszedlszy do podestu i skreciwszy o trzydziesci stopni - jak wskazywalo swiatlo, padajace na dno szybu, gdzie odbijaly sie echem ich kroki - uslyszeli inne dzwieki. Bylo to echo ukradkowych ruchow, gdzies w dole. Tym razem Nestor zatrzymal sie. -Nie - warknal mu Canker na ucho. - Idz dalej. Rozpoznaja cie. Uwierz mi. Jestes przecie Wampyrem! W Krainie Slonca Nestor mial zawsze dobry kontakt z psami; zarowno on sam jak i jego zapomniany brat. Kiedy byli dziecmi, z lasu przychodzily do nich dzikie psy, eby sie pobawic; udomowione wilki, "psy stroujace", pozwalaly im na najbardziej zwariowane zabawy i nigdy sie na nich nie rzucily; dzikie wilki ze wzgorz pozwalaly im sie zbliyc i nie uciekaly, tylko niechetnie schodzily im z drogi. Nestor nigdy sie nad tym nie zastanawial; po prostu zwierzeta z rodziny psow mu ufaly a on im i nie czul przed nimi strachu. Teraz tak samo bylo z Cankerem Psim Synem. Nestor uwierzyl w jego slowa. I rozumial, dlaczego ten - ten potwor? - trzyma sie blisko niego. Ni stad ni zowad powstala miedzy nimi nic porozumienia. Nestor nie wiedzial, czy sie z tego cieszyc, ale z pewnoscia mu ufal. Nie odczuwajac strachu, zszedl po schodach na sam dol, przystajac tylko, gdy cos sie poruszylo w waskim, sklepionym przejsciu u stop schodow. To cos ronilo sie od stranikow Gniewicy: czarne jak noc, w ksztalcie nietoperza, zwisajacego ze stropu, ale wyprostowane; mocniejszej budowy ni czlowiek i o wiele wysze, ze szkarlatnymi oczami w pokrytej futrem, wydluonej glowie. Prawdopodobnie byl to rodzaj nietoperza - albo czegos, co kiedys bylo nietoperzem - ale nietoperza czlekopodobnego. Skomplikowany stwor, wyhodowany w kadziach Vasagiego, obdarzony wystarczajaca inteligencja, aby wypelniac rozkazy swego pana. A przynajmniej jeden konkretny rozkaz: strzec schodow. Trudno go bylo dostrzec; skryty pod ciemnym futrem, wydawal sie spowity w ciemnosc. Ale gdy syczac, zbliyl swa na poly gryzoniowata, na poly ludzka twarz, ociekajaca slina, jego zamiary byly a nadto czytelne. Jesli Nestor i pozostali chcieli posuwac sie naprzod, jedyna droga wiodla obok tego stranika. -Phi! - parsknal Canker w ucho Nestora, chwytajac go za ramie. - Nawet niezbyt groteskowy. Stwory Vasagiego sa bardzo rone... on zawsze eksperymentowal! Tego nie widzialem nigdy przedtem. Ale ruszaj, przedstaw sie. Potwor byl o trzy kroki od nich, wcia czesciowo ukryty pod sklepionym przejsciem. Nestor zrobil niepewny krok wzdlu poziomego korytarza, a wtedy stranik wychynal ze swojej niszy, blokujac przejscie! Teraz mona go bylo lepiej zobaczyc. Czarne, skorzaste skrzydla zakrywaly mu korpus, ale tam, gdzie faldy przylegaly szczelnie do ciala, wily sie roowe robaki! Szczeki stwora rozwarly sie z chrzestem, ukazujac zeby, ktore stanowily rzad dlugich, bialych igiel, niknacych w szkarlatnej gardzieli. Takie zeby potrafily rozedrzec ludzkie cialo na strzepy, w mgnieniu oka ogolacajac je do kosci. Ale i tak stwor nie byl tak przeraajacy, jak stranicy Gniewicy. -Naleysz do mnie! - powiedzial Nestor. - Mam jajo Vasagiego. Odsun sie, bo chce przejsc. Oraz ci ludzie, ktorzy sa moimi przyjaciolmi... przynajmniej na razie. - Wstrzymujac oddech, uczynil jeszcze jeden krok naprzod... ...I stwor wyszedl mu naprzeciw! Rozpostarl skrzydla, ale teraz okazalo sie, e to nie sa skrzydla. Od przedramion do kolan, czy te raczej tam, gdzie czlowiek mialby kolana, grube blony tworzyly pokryte futrem niby-skrzydla po obu bokach ciala. Na pierwszy rzut oka przypominaly skrzydla, ale w istocie stanowily pulapki! W Krainie Slonca rosly kwiaty, ktore funkcjonowaly w podobny sposob; mialy miesiste platki, ktore zamykaly sie na pochwyconych owadach, aby je porec. Ale ten stwor nie byl przeznaczony do poerania owadow, a kwiaty rosnace w Krainie Slonca nie byly obdarzone inteligencja i zdolnoscia poruszania sie! Zanim "skrzydla" zamknely sie nad Nestorem, zobaczyl, e owe roowe robaki to tylko konce wijacych sie macek, wyrastajacych wokol ciemnego otworu jamy ustnej. Stwor mial w istocie dwa takie otwory, ale tylko jeden w twarzy. Macki zamknely sie na Nestorze, chwytajac jego ramiona i przyciskajac je do owych ust, a wargi poczuly jego smak! Na chwile - na jedna, krotka chwile - Nestor stracil sluch i wzrok. Pod wplywem zapachu gnijacego miesa, odoru bijacego z oladka i dotyku sliskiej skory ogarnely go mdlosci. Na chwile... zanim stranik go uwolnil, zloyl skrzydla, cofnal sie zdezorientowany, zamrugal plonacymi oczami i skulil sie w swojej niszy. Nestor lekko sie zatoczyl, ale Canker podszedl i zlapal go za lokiec. - Doskonale! - warknal. - Bestia Vasagiego uznala swego nowego pana. Nestor pokryl sie gesia skorka od stop do glow, ale ruszyl dalej, a Canker za nim. A za nimi, stwor ukryty w ciemnym przejsciu znow rozpostarl swe skrzydla i zasyczal groznie, gdy pojawili sie Wran i Spiro, ale Nestor odwrocil sie i upomnial go - Badz cicho! Czyz nie powiedzialem, ze ci ludzie sa ze mna? Kiedy stwor uspokoil sie i wycofal, czworka ruszyla dalej... Na koncu krotkiego korytarza, w niszach cofnietych nieco w stosunku do glownego przejscia, tkwily jeszcze dwa stwory Vasagiego. Nie ronily sie wiele od stranikow Gniewicy: brutalne, dzikie istoty, ktore wyly i jazgotaly, szarpiac lancuchy, ktorymi byly uwiazane, gdy Nestor i jego towarzysze pojawili sie w polu widzenia. Ich nowy pan natychmiast do nich przemowil - Jestem lord Wampyrow, Nestor. Jajo Vasagiego - i wszystko, co do niego nalezalo -jest teraz moje. Co znaczy ten halas? Przestancie, albo dostaniecie za swoje! - To wystarczylo; stwory obwachaly go, natychmiast uspokoily sie i powlokly na swoje miejsce. Wran i Spiro byli naprawde zaskoczeni. Jako Wampyry, oczywiscie take mogli uspokoic te bestie... majac wystarczajaco duo czasu, aby podporzadkowac je sobie grozba czy prosba. Ale Nestor nie mial w takich sprawach doswiadczenia; nawet majac jajo Vasagiego, wcia byl tutaj nowicjuszem, a mimo to instynktownie, prawie automatycznie, zaskoczyl. -Tak - powiedzial Wran - mysle, e dasz sobie tutaj doskonale rade. - Jednak jego szkarlatne oczy byly zamglone. Bo Wran mial wraenie, e Nestor chyba radzi sobie troche zbyt dobrze... Niewolnicy i porucznicy uslyszeli halasujace stwory. Dwoch z nich przybieglo w momencie, gdy Nestor wraz z towarzyszami wszedl do glownej sali Suckscaru. Byli potenie zbudowani, jak wszyscy porucznicy Wampyrow i Nestor poczul sie przy nich jak karzel. Ale porucznicy, zobaczywszy Cankera, Wrana i Spiro, gwaltownie zatrzymali sie, spojrzeli na siebie i zbliyli sie do nich ostronie. Jeszcze kiedy byli poza zasiegiem glosu, Canker jeknal - Teraz nadszedl czas prawdziwej proby. Bo to nie sa tepe bestie - tylko ludzie i maja mozgi. Lepiej ja sie tym zajme, przynajmniej na poczatku. -Kto idzie? - zapytal wyszy. - Lordowie, jestescie intruzami! O ile nie towarzyszy wam Krwawiec Sucksthrall, nie macie tu nic do roboty. Vasagi nigdy by nie raczyl was tu zaprosic. - Spojrzal na Nestora z gniewna mina. - A to kto, u licha? Pomimo ostrzeenia Cankera, Nestor zmruyl oczy i zamierzal postapic krok naprzod, ale Canker zastapil mu droge. - Lepiej, chlopaki, posluchajcie - parsknal. - Ssawca ju nie ma, bo Wran Wscieklica go zabil. Ale chyba nie musze wam tego mowic, bo ktos musial przecie stac przy oknie, czekajac na powrot Vasagiego z Krainy Slonca. Ssawca ju nie ma, ale jego jajo przeniknelo do ciala obecnego tu Nestora, a dla was lorda Nestora. Rozdziawili geby, ale po chwili wyszy odezwal sie znowu. - Och, doprawdy? I ten tutaj rosci sobie prawo do Suckscaru, tak? No co, panowie lordowie, z calym szacunkiem, ale jestem Zahar, pierwszy zastepca Krwawca. I powiadam wam, e sam moge zjesc tego czlowieka! - Szturchnal Nestora w piers. - A kiedy Krwawiec Sucksthrall go zobaczy... Odrzucil glowe do tylu i zasmial sie, po czym znowu zamierzal szturchnac Nestora. Ale Nestor byl szybki jak blyskawica; chwycil palec napastnika i jednym, plynnym ruchem wygial go w tyl tak, e palec pekl z glosnym trzaskiem! Zahar zawyl i upadl na kolana, a wtedy Nestor kopnal go z calej sily w gardlo, co go natychmiast uciszylo i poslalo na ziemie. W nastepnej chwili Nestor kleczal obok niego, przyciskajac czub jego wlosow do kamiennej podlogi, a ostry koniec szesciocalowego noa do drgajacego jablka Adama. Przedtem wydawalo sie, e no, ktory Nestor nosil u pasa, na nic sie nie przyda; ot, taka smieszna wykalaczka i lordowie po prostu nie zwracali na niego uwagi. Podobnie jak w przypadku kuszy, nie osmielilby sie uyc go przeciwko nim. Ale niewolnicy to byla zupelnie inna sprawa! -Krwawiec Sucksthrall nie yje! - warknal Nestor. - Zabilem go! Teraz zloycie mi przysiege wiernosci, albo pojdziecie w jego slady! -Gak... gak! - wykrztusil Zahar, wznoszac draca reke. Ten gest mogl, co prawda, oznaczac grozbe lub przysiege, ale Nestor nie zamierzal ryzykowac. Przecial sciegna na lokciu, ktory wystawal spod skorzanego rekawa i bezwladne ramie opadlo na ziemie. Nestor szybko zlapal okaleczona reke i odcial palec, zanim kikut upadl u jego stop. Zahar zwijal sie na podlodze jak wa, syczac i krztuszac sie, ale nie wydawal adnych zrozumialych dzwiekow. Jednak to nie mialo znaczenia, bo Nestor powiedzial - Dobrze! Wiec od tej chwili naleysz do mnie. A teraz patrz! - I rozcial sobie kciuk, a krew zaczela kapac na lokiec Zahara i jego zakrwawiona reke. - Widzisz? Oto krew z mego wampyrzego ciala. Oto moc odnowy - twoje ramie zrosnie sie i twoja reka znow bedzie cala. W ten sposob splynal na ciebie zaszczyt; oto moesz zostac synem krwi! Ale moim, nie zas Vasagiego, bo jego ju nie ma. I przyjmij rodzicielska przestroge: od tej chwili masz sie zbliac do mnie zgiety w poklonie! A kiedy bedziesz w pobliu mnie, wystrzegaj sie gwaltownych ruchow. W przeciwnym razie pierwszy z nich bedzie zarazem ostatnim. Pamietaj: nawet teraz moglbys byc martwy, gdybym nie potrzebowal cie do zarzadzania moja posiadloscia. Nestor odwrocil sie od wijacego sie z bolu Zahara i stanal naprzeciw drugiego porucznika. Zobaczyl, jak Canker odciaga go w tyl. Unoszac brwi w udawanym zaskoczeniu, Nestor zapytal -Co to ma znaczyc? Molestujesz mojego czlowieka, Canker? - Canker natychmiast puscil porucznika, a Nestor wyciagnal don reke w gescie powitania. Porucznik byl mlody, musial niedawno opuscic Kraine Slonca, ale byl ju o pare cali wyszy od Nestora, barczysty, umiesniony i mial dzikie oczy: urodzony wampir. Jeszcze nie stuprocentowy, ale za sto lat moe nim zostac. Jeeli przeyje. Odezwal sie niepewnym glosem -Jestem, czy raczej bylem, Grig Sucksthrall. Wyczul autorytet Nestora - a moe take i obecnosc jaja Vasagiego - i z trwoga patrzyl w plonace oczy lorda. Po chwili, przypomniawszy sobie zwyczaje panujace w Krainie Slonca, niezdarnie wyciagnal reke, aby uscisnac wyciagnieta dlon Nestora. Ale Nestor zlapal reke Griga i wcisnal mu w dlon odciety palec Zahara. Grigowi opadla szczeka, a Nestor powiedzial - Zjedz go! Przyjmij poywienie, jakie ci daje i zamieszkaj wraz ze mna w Suckscarze, albo odmow od razu, naraajac sie na wszelkie moliwe konsekwencje. Ale co to? Ty drysz? Och, nie przejmuj sie! Nie zabije cie, tylko wypuszcze na wolnosc na zaslanej glazami rowninie, ebys zakosztowal ycia wraz z ostatnimi z ostatnich, trogami, gniedacymi sie w swoich norach. To jak bedzie? Grig spojrzal na zakrwawiony palec, ktory trzymal w dloni, potem na Zahara, ktory probowal usiasc, pochyliwszy sie do przodu i jeczac. W koncu powiedzial - Lordzie, Zahar jest moim przyjacielem! -Przyjacielem? Przyjacielem? - Nestor wygladal na zaskoczonego. - Czy mam byc znany jako lord Nestor, ktory daje schronienie przyjaciolom? Nie, w moim domu nie potrzebuje przyjaciol, lecz niewolnikow i poslusznych porucznikow, ktorzy sa glodni i jedza na moj rozkaz! - Utkwil w tamtym twarde spojrzenie. - Wiec pytam cie po raz ostatni: jak bedzie? I wtedy Grig zjadl palec Zahara. A poniewa przez caly czas Nestor mu sie uwanie przygladal, prawie sie przy tym nie skrzywil... IV Suckscar Nestor poslal Griga i Zahara, aby opatrzyli uszkodzona reke tego ostatniego. Nastepnie czterej lordowie udali sie na zwiedzanie Suckscaru.Wran, Spiro i Canker ju tu kiedys byli, choc tylko raz - w dniu, gdy przybyli tu ze wschodu wraz z Gniewica, Vasagim i ich porucznikami, oraz kilkoma stworami latajacymi i wojennymi. Potem, glownie pod kierunkiem Gniewicy i ulegajac jej naleganiom (wielka wiea pilnie potrzebowala naprawy i konserwacji, a ona pragnela ja jak najszybciej doprowadzic do porzadku), wprowadzili sie, zajmujac rone poziomy. Suckscar przypadl Vasagiemu. Vasagi wybral piec poziomow, ktore mialy stanowic jego czesc, ogarniety podziwem dla ich pelnego dramatyzmu wygladu zewnetrznego: byly od gory do dolu powanie uszkodzone, przecinaly je ogromne, ukosne wylobienia, jak gdyby slonce wschodzace nad gorami wyarlo ich zewnetrzne warstwy. Ale w rzeczywistosci slonce nigdy nie wznosilo sie dostatecznie wysoko, aby oswietlic poziomy Suckscaru; byl to po prostu wynik naturalnego nachylenia warstw skalnych, ktore w tym miejscu byly nieco bardziej miekkie, oraz trwajacych od stuleci procesow wietrzenia. A teraz te piec poziomow, leacych bezposrednio nad posiadloscia Cankera Psiego Syna, nalealy do Nestora, ktory je niecierpliwie zwiedzal. Na pierwszym poziomie zobaczyl wielka, wspolna sale, gdzie niewolnicy mieszkali w jaskiniach wykutych w ogromnej scianie zewnetrznej i szerokie, wyciosane w skale schody, prowadzace do prywatnych komnat Vasagiego Ssawca. U szczytu i po obu bokach schodow stali stranicy, ktorych rola byla podobna do roli owego stwora, ktorego napotkali schodzac ze stanowiska ladowania Gniewicy. Stranicy wygladali jak grube brazowe chodniki, uszyte ze skory niedzwiedzi, tylko e chodniki nie zwykly pelzac. Kiedy Nestor wchodzil po schodach, stwory cofaly sie coraz wyej, zaciesniajac wokol niego krag. Ale maskowaly sie tak znakomicie, e gdy w polowie drogi stanal, eby im sie dokladniej przyjrzec... znowu zobaczyl tylko chodniki! W tym momencie Canker Psi Syn, ktory towarzyszyl Nestorowi, wciagnal powietrze i zaczal poruszac sie jeszcze ostroniej - przed nimi znajdowalo sie wiecej stworow Ssawca. Byl przecie mistrzem metamorfizmu... Nestor podszedl do dwoch najbliszych stranikow i rozkazal - Wychodzcie, a wtedy zobaczymy co z was za stwory! - Cicho skradajac sie stwor, splynal na dol; podobnie jego blizniak, znajdujacy sie po drugiej stronie, zbliyl sie do swego towarzysza... ...Ale w ostatniej chwili nagle stanely deba! I wtedy Nestor zobaczyl, jakie sa grube: gumowate zwaly miesa - jak wielkie niedzwiedzie - ktorych cialo bylo grube w srodku i cienkie jak blona w pobliu brzegow, z wielkimi, szarymi, napreonymi miesniami w dolnej czesci ciala. Choc ogolna budowa przypominaly niedzwiedzie, nogi i ramiona mialy pozbawione kosci; utrzymywaly sie jedynie na spreystych chrzastkach; byly jednak na tyle ruchliwe, e bez wysilku potrafily rzucic sie na swoje ofiary. Nestor zobaczyl take ich pyski. Podobnie jak stranik na schodach, mialy ich a za duo, a moe wlasnie tyle, ile potrzeba, biorac pod uwage cel, do jakiego zostaly stworzone. Stwory te skladaly sie bowiem wylacznie z pyskow, oladkow i potenych miesni; male, czerwone oczka byly ukryte pod futrem. Mialy liczne otwory gebowe, male, czerwone i ssace; byly pozbawione zebow, a przynajmniej Nestor nie mogl ich dostrzec. Ale slina, ktora wydzielaly, dymila w zetknieciu ze skala, wiec Nestor domyslil sie, e jest raca. I wtedy zrozumial. Kiedy taki stwor owinal sie wokol czlowieka, ten byl kompletnie unieruchomiony, jak mucha w miodzie, dusil sie i rozpuszczal w sokach trawiennych; w koncu byl poerany a jego kosci wypluwane na zewnatrz. Ale Nestor nie naleal do tego rodzaju ofiar. Jego jajo, ktore teraz stanowilo zaledwie kijanke, bylo silne i z kadym dniem roslo w sile. Czerpalo te sile z sily Nestora, ktory sam byl silnym osobnikiem. Stranicy Suckscaru przedtem naleeli do Vasagiego, ale teraz byli jego wylaczna wlasnoscia. Musza zrozumiec, e nie zniesie wiecej adnych grozb, nie we wlasnym domu! Nie zamierzajac ustapic, splunal w pysk potwora stojacego przed nim. Po czym, obrociwszy sie na piecie, wladczo wyciagnal palec i wydal krotki rozkaz, pod wplywem ktorego druga bestia cofnela sie w tyl - PRECZ! Bylo w nim cos z Vasagiego i podobnie jak inne dziwaczne twory Ssawca, te stwory wyczuly to. Opadly na schody jak kupa futra i poczolgaly sie do swych kryjowek. Teraz nie bylo tu ju nikogo i niczego, co mogloby mu powiedziec nie. Canker wyraznie byl pod wraeniem i trzymal sie jeszcze bliej Nestora, kiedy zbliali sie do dawnych komnat Vasagiego, poloonych nad wielka sala. Wrana i Spiro nigdzie nie bylo widac. Zapewne penetrowali to miejsce na wlasna reke; fakt, ktory nie uszedl uwagi Nestora. Jak rownie koniecznosc znoszenia ich gburowatosci... przynajmniej na razie. U szczytu szerokiego podestu, w lewo i w prawo ciagnely sie zbudowane z chrzastek balkony, przytwierdzone do wystepow skalnych, ktore przecinaly wielka sale tu pod sufitem. Nestor mogl tam swobodnie chodzic, obserwujac, czym sa zajeci niewolnicy i porucznicy. Tunele w scianach, z tylu wystepow skalnych, prowadzily do mniejszych pokojow, galerii, magazynow, platform obserwacyjnych, zawieszonych na przyporach, stanowisk ladowania i stajni, usytuowanych w zewnetrznej "skorupie" zamczyska, ktorego powierzchnie przecinaly owe glebokie wylobienia. Patrzac na poludnie ze skrajnej wieyczki, Nestor dojrzal zlociste szczyty gor, a nad nimi srebrzyste chmury. Te obserwacje pomagaly mu w orientacji, zarowno czasowej jak i przestrzennej. Kiedy ju zaczal o sobie myslec jak o istocie niezwycieonej, uswiadomil sobie, e jednak jest smiertelny, i e swiatlo slonca jest dla niego zabojcze. A gdy przez chwile wydawalo mu sie, e jest wspanialy, budzacy groze majestat wiey uswiadamial mu, e jest przy niej jak pchla. Od tej chwili jego entuzjazm nieco przygasl... Kiedy Nestor rozejrzal sie troche po posiadlosci Vasagiego, stwierdzil, e jest nieco rozczarowany; Ssawiec wyraznie nie przywiazywal wagi do luksusu; biorac pod uwage standardy ycia Wampyrow, wiodl ycie raczej ascetyczne. Jego loe bylo wykonane z kamiennych plyt, z duym zaglebieniem posrodku, pokrytym wyprawionymi skorami zwierzat z Krainy Slonca. Pod loem znajdowalo sie male ognisko, teraz wypelnione popiolem. Okopcony przewod kominowy biegl ukosnie od wezglowia i laczyl sie z drugim przewodem, ponad masywnym kominkiem, wykutym w grubej scianie zewnetrznej. Za zaslona, w niszy, zial w podlodze ciemny otwor, skad od czasu do czasu dochodzil powiew swieego powietrza. Drugi koniec otworu zapewne znajdowal sie w jakiejs niedostepnej czesci wiey nad przepascia, poniewa byl to klozet Vasagiego. W drugim pokoju, wykutym gleboko w porowatej, zewnetrznej powierzchni wiey, due, wyloone chrzastkami, okragle okno, wychodzilo na polnocny wschod, gdzie w oddali widac bylo gory i ciemnoniebieski poblask oswietlonej przez zorze Krainy Lodow. Byly tam te pokoje z drewnianymi stolami i krzeslami oraz inne, z lawami wykutymi w scianach. Ze wschodnia sciana wiey sasiadowala wielka sala ze spadzistym stropem i rzedem okien, ktore zapewnialy maksimum swiatla i swieego powietrza. Zanim zostala otoczona murem, ta pelna przeciagow galeria stanowila jedno z najwiekszych urwisk, a za czasow Vasagiego sluyla mu za pracownie. Tam wlasnie Ssawiec obmyslal swe metamorficzne stwory, zanim w kadziach obdarzyl je yciem. Kiedy Nestor ogladal ogromne i zawile szkice, byl rad, e Vasagi nie oblokl ich wszystkich w cialo. Nestor i Canker obejrzeli ju wschodnie skrzydlo na tym poziomie i wrocili do szerokich schodow, wiodacych do wielkiej sali. Ale kiedy schodzili w dol, rozlegl sie krzyk i Canker natychmiast poderwal sie. - Ha! Spodziewalem sie tego - warknal. - Bracia Zabojczoocy grzebia w smietniku. -Co takiego? - Nestor spojrzal na niego w zdumieniu. - Chcesz chyba powiedziec, e pladruja. Ale to ja jestem tutaj panem i wszystko, co sie tutaj znajduje, naley do mnie. Jak smieja? Canker prychnal. - Gniewica miala racje: byc tutaj i przetrwac to dwie rone rzeczy. Jeeli nie jestes kogos czy czegos pewien, nigdy nie zapraszaj go do swego domu! A jesli ju musisz, upewnij sie, e przychodzi z wlasnej woli. Znaczy to, e bierze pod uwage skutki wszelkich wykroczen. Kiedy pozwoliles tu braciom wejsc, oznaczalo to, e zgodziles sie, aby mogli robic, na co maja ochote! Pamietaj: Wran Wscieklica zabil Vasagiego. Moe wiec uwaac, e ma prawo do tego, do czego ty dopiero aspirujesz. - Wzruszyl ramionami. - Na swoj sposob probowalem cie ostrzec. -Od tej chwili bede sobie cenil twoje ostrzeenia - powiedzial Nestor. - Ale teraz moge potrzebowac twojej pomocy! Nadchodza. W jednym z tuneli, prowadzacych do wielkiej sali pojawili sie Wran i Spiro. Wlekli za soba niewolnice, ktorych szaty zwisaly w strzepach. Kobiety glosno protestowaly; tu, w Suckscarze, wiedzialy, co je czeka, ale w Oblakanczym Dworze? Za Wranem, Spiro i ich szamoczaca sie zdobycza podaali Zahar i Grig. Wydawalo sie, e pazernosc blizniakow odczuli jako zniewage. Ale mieli do czynienia z bracmi Zabojczookimi, lordami Wampyrow i gdyby sytuacja stala sie powana, porucznicy Nestora nie mieli adnych szans. Mowilo to zarazem wiele o samym Zaharze, ktory ze zwisajacym bezwladnie ramieniem i uszkodzona dlonia, wiernie wspieral swego nowego pana. Przynajmniej na razie... Smiejac sie, lordowie staneli naprzeciw potencjalnych obroncow Suckscaru; ale Spiro po chwili zamilkl, a jego smiech przemienil sie w grymas, gdy Zahar i Grig podeszli bliej. W koncu powiedzial - O! Mamy jakis problem? - Uderzywszy swego jenca na odlew w twarz, popchnal kobiete w strone skulonych ze strachu niewolnic, ktore powylazily ze swych kryjowek. Jak dotad, "mieszkancom" Suckscaru udalo sie trzymac z dala; domyslili sie, e ju nie ma lorda Vasagiego, ale nic nie wiedzieli o swym nowym panu. Jednak ciekawosc jest potena sila, zwlaszcza wsrod wampirow. Wielu z nich bardzo zalealo, aby sie dowiedziec, jaki czeka ich los. -Woz albo przewoz! - szepnal Canker Nestorowi do ucha, gdy zbliyli sie do zastyglych w bezruchu postaci. - Stalo sie to szybciej, ni przypuszczalem. Krwawiec Sucksthrall byl najlepszym porucznikiem Vasagiego, a teraz jest martwy. Inni sa dla ciebie bezuyteczni, a bracia Zabojczoocy walcza jak bestie. Podoba mi sie to ciecie, Nestorze, ale to nie moja sprawa. Nastepny krok naley do ciebie: albo "rozwiazanie dyplomatyczne" - czy, jesli wolisz, tchorzostwo - albo walka i byc moe smierc. -Albo jeszcze cos innego - odparl Nestor glosem pozbawionym emocji, chlodnym, jak wiatr znad Krainy Lodow. - Uwaaj z tylu. -Co?! - Canker zerknal w tyl i ujrzal futrzastych kompanow Nestora, lecacych nisko nad kamiennymi plytami podlogi. -Nawet bez ciebie - oznajmil Nestor tym samym beznamietnym glosem - nie jestem sam. I nie zostane pokonany. Canker zawahal sie przez chwile, po czym odrzucil glowe do tylu i zawyl jak szaleniec. Stajac obok Nestora, powiedzial - No co, teraz twoje ciecie podoba mi sie jeszcze bardziej, moj ty chytry lordzie Nestorze. -No wiec? - Spiro zrobil krok w strone Griga, ktory za trzymal sie. A Wran - wcia usmiechajac sie - powiedzial do Zahara - Czlowieku, jesli uparcie bedziesz blokowal przejscie, istnieje bardzo due prawdopodobienstwo, e zjem twoje serce tu i teraz. -Panowie - warknal Nestor, zbliajac sie do nich. - Jak widze, znalezliscie moje kobiety i wybraliscie dwie najbardziej urodziwe, aby mi pokazac, jakie skarby posiadam. To ladnie z waszej strony. Ale teraz, niestety, sytuacja osiagnela punkt krytyczny i musze odzyskac swoja wlasnosc. Jak widzicie, sa tutaj dwa moje stwory, ktore dopilnuja, abyscie trafili do wyjscia. - I wyslal sygnal -Stancie deba! Zagrozcie im! Wypuscie substancje zrace! Odsunal sie na bok, a za nim Canker; stranicy natychmiast podlecieli, staneli deba i wypuscili racy kwas! Wran uwolnil swego jenca; obaj z bratem kucneli, rozgladajac sie wokol; ich szkarlatne oczy miotaly blyskawice. -Ty... nam... grozisz? - wygladalo na to, e Wran za chwile eksploduje. -Groe? - Nestor udal zaskoczenie. - W jaki sposob? Tylko zapewniam wam eskorte. Bo, jak powiedzialem, sytuacja osiagnela punkt krytyczny. -Jaka sytuacja? - warknal Spiro, sciskajac reke brata, jakby go chcial zatrzymac w miejscu. -No wiecie, slonce zaraz wzejdzie - odparl Nestor - wiec macie naprawde niewiele czasu, ale jesli zamierzacie udac sie na stanowisko ladowania Gniewicy, gdzie czekaja wasze stwory latajace i powrocic do Oblakanczego Dworu bez klopotow, to powinniscie ruszac w droge. Jeniec Wrana wyrwal mu sie z rak; kobieta schowala sie za Nestora chwyciwszy jego marynarke. Bracia gotowali sie ze zlosci; gniewnie patrzyli na siebie, na Cankera i na Nestora, ktory mial za pasem no, ale przede wszystkim na jego kompanow. Wran i Spiro nie byli przygotowani do walki i teraz nawet niewolnicy Nestora nabrali odwagi, syczac i podchodzac coraz bliej. -Ha! - warknal Spiro. - I to nie jest grozba? -Ale skad? - odparl Nestor. - Zaprosilem was tutaj i przyszliscie z wlasnej, nieprzymuszonej woli. Co to bylaby za goscinnosc, gdybym teraz wam grozil? Poza tym to Wranowi zawdzieczam, e jestem tutaj. Bylbym jego dlunikiem, gdyby nie fakt, e uratowalem mu ycie w Krainie Slonca, wiec jestesmy kwita. Kiedy tak rozmawiamy, slonce wznosi sie do gory i wkrotce jego palace promienie oswietla Iglice Gniewu. Naprawde myslalem tylko o waszym bezpieczenstwie. Wran wciagnal gleboko powietrze, po czym klepnal sie w udo i wybuchnal chrypliwym smiechem. -To wyjatkowy talent! - wykrzyknal przez zacisniete zeby. - Naiwniak z Krainy Slonca w ciagu jednego ranka stal sie prawdziwym meczyzna, a teraz jest panem na tej wiey! A nie mowilem, e sobie doskonale poradzisz w Suckscarze? -Rzeczywiscie tak powiedziales. - Nestor gestem wskazal droge i rownoczesnie zrobil im przejscie przez wielka sale, w kierunku schodow, wiodacych do stanowiska ladowania Gniewicy. - Kady z nas ma swoje miejsce, a wasze jest w Oblakanczym Dworze. Bracia ruszyli; nie spieszac sie, poszli w strone wyjscia. A za nimi polecieli stranicy Nestora, zostawiajac za soba kwasny odor. Jednak zanim znikli, Nestor wyslal mysl do nietoperzowatego stwora ukrytego w niszy kolo sklepionego przejscia - Przepusc tych dwoch, ktorzy zaraz nadejda a potem napluj na nich, zasycz i wygnaj ich z Suckscaru! Od tej chwili nie maja tu wstepu. Niewolnicy Nestora plci meskiej i enskiej, porucznicy i wiekszosc jego ludzi - a wszyscy byli wampirami - zebrali sie wokol niego. Wiedzac, e szykuja sie zmiany, przyszli do wielkiej sali z rozmaitych zakatkow wiey. Nestor wszedl na stol i obrocil sie dookola, aby wszyscy mogli mu sie dokladnie przyjrzec. Po chwili gwar rozmow zamilkl. -Teraz sluchajcie - powiedzial - i zapamietajcie: jestem lord Nestor, pan Suckscaru, a wy jestescie moimi ludzmi. Gdyby wsrod was znalezli sie tacy, ktorzy nie chca pozostac u mnie na slubie, ktorzy nie chca mojego poywienia, ochrony i wszelkich wygod mego domu, prosze bardzo: wybierzcie okno i moecie wyjsc. Albowiem w przyszlosci tak wlasnie bede karal wszystkich buntownikow: ostatni, dlugi lot w dol i mokra plama na rumowisku. Tyle, jesli chodzi o nieposluszenstwo... a jesli chodzi o zdrade, czy zorganizowany bunt... - spojrzeniem bladzil po kamiennej podlodze, a skupil je na stworach, ktore zwolna plynely na swoje miejsca kolo schodow. - Stranicy take maja swoje potrzeby... -Tak wiec sprawa jest prosta: moje slowo stanowi prawo. Jedno dla wszystkich i ktokolwiek je zlamie, zostanie unicestwiony. Niech tak bedzie. Nestor popatrzyl na twarze osob stojacych najbliej stolu i powiedzial - Canker, Zahar, Grig. - Wyciagnal reke, aby pomoc im wejsc. - Canker Psi Syn, pan Parszywego Dworu, jest moim przyjacielem. - Uniosl dlon. - Ale to nie oznacza adnych przywilejow; oznacza tylko, e nie jest moim wrogiem! Bedziecie mu okazywali szacunek, ale nie posluszenstwo. - Canker wzruszyl ramionami, wyszczerzyl zeby w usmiechu i kiwnal glowa. -A jesli chodzi o tych dwoch - Nestor rzucil okiem na Zahara i Griga - to sa moi porucznicy, ktorych slowo jest prawem zaraz po moim. Zahar jest wyszy ranga i bedzie moja prawa reka: jego ramie nabierze sily, a jego dlon mocy. Nestor zastanowil sie nad tym, co powiedzial i kiwnal glowa. Byl zadowolony. Ale brakowalo jeszcze ostatniego rozkazu i ostrzeenia. - Bede was tutaj obserwowal, a wy zobaczycie mnie... kiedy bedziecie sie najmniej tego spodziewac. A teraz powinniscie chyba powrocic do swoich zajec! Popedzany przez Zahara i Griga, tlum rozproszyl sie. Zostaly tylko dwie zmaltretowane kobiety, ogladajac swoje stluczenia i spogladajac z ukosa na Nestora. Zobaczyl, e sa mlode i bardzo piekne i powiedzial - Komnaty Vasagiego byly zimne, ale moje beda cieple. Jego ognisko bylo pozbawione ognia, a loe twarde. Te rzeczy nalea teraz do mnie. Doprowadzcie je do porzadku i czekajcie na mnie... W chwile pozniej, kiedy znalezli sie sami, Canker zatanczyl jak pies na tylnych nogach i zachichotal. - Znakomicie, znakomicie! Ju sie o ciebie nie boje. Gburowatego Ssawca nie ma, a moj nowy sasiad bardzo mi odpowiada. Ju widze, jak igramy w Krainie Slonca, goniac kurczaki! - Spowanial i zaskomlal proszaco - Ale teraz blagam, chodz ze mna do Parszywego Dworu i obejrzyj moje wielkie dzielo: ten instrument wykonany z kosci, za pomoca ktorego zwabie moja srebrzysta kochanke z ksieyca. Nestor zastanowil sie chwile, po czym pokrecil glowa. -Moe pozniej - jesli pokaesz, mi droge na dol i obiecasz, e przemowisz w moim imieniu do napotkanych stranikow! Ale najpierw musze obejrzec caly Suckscar. Bo przecie to jest tylko jeden poziom. Dotad widzialem jedynie wschodnie skrzydlo, a sa jeszcze polnocne, poludniowe i zachodnie! I jeszcze cztery poziomy! - Trudno mu bylo ukryc radosc, jaka go przepelniala. Wampyr jest istota terytorialna; terytoria Nestora, zgodnie z jego oczekiwaniami, powiekszaly sie szybko. Canker wygladal na przybitego. - Ach! Oczywiscie. Ale wydaje sie, jakbys tu byl od zawsze i mam wraenie, e znam cie od dawna. Poza tym instynkt mowi mi, e bedziesz zafascynowany tym, czym pogardzaja nasi tak zwani "koledzy". I bedzie wspaniale, gdy mnie odwiedzi w Parszywym Dworze ktos, komu ufam. -Jak tylko zajrze do wszystkich korytarzy, pokojow, sal i warsztatow, zaraz potem zloe ci wizyte - obiecal Nestor. - Niezalenie od godziny. -Doskonale! - Canker byl zachwycony. - Bede cie oczekiwal przed zmrokiem. -I mam sie tam udac z wlasnej, nieprzymuszonej woli? - glos Nestora byl chlodny, bez wyrazu. Canker spojrzal mu prosto w oczy. Moe zamigotal w nich teraz cien czerwieni. - No, no! Jestesmy przecie przyjaciolmi! -Tak jak Wran? -Nie, tak jak ja. -Niech i tak bedzie - powiedzial Nestor. -Doskonale - powiedzial Canker. - Teraz idziemy prosto do najniszego poziomu, gdzie pokae ci schody wiodace do Parszywego Dworu. Po drodze, tak jak proponowales, poinformuje moje stwory. Nestor rozejrzal sie po wielkiej sali. Kilku niewolnikow bylo zajetych w kuchni; jakas kobieta zamiatala podloge; z rozmaitych bocznych tuneli i przejsc dobiegaly odglosy krzataniny. Lord Nestor przestrzegl przed obijaniem sie i bylo oczywiste, e ludzie potraktowali to powanie. -Zahar! - zawolal, gdy Canker prowadzil go w kierunku wyciosanych w skale schodow. - Bedziesz mi towarzyszyc. - I, zwracajac sie do Cankera - Potrzebuje go. Kiedy odejdziesz, bedzie mi towarzyszyl podczas obchodu Suckscaru. -Swietnie! - powiedzial Canker. - W ten sposob bedziesz mial konkretny cel i nikt nie powie, e sie walesasz. -Mam konkretny cel! - odparl Nestor. - Zobacza, e interesuje sie wszystkim i tam, gdzie cos bedzie nie tak, jak trzeba, doprowadze rzecz do porzadku. Nawet jesli wszystko bedzie jak trzeba, dokonam zmian, bo nie podoba mi sie, jak tu pracuja. -Nowy szef, nowe porzadki - mruknal Canker. - A nowy lord Wampyrow wzbudza respekt. - Pokrecil glowa i zmarszczyl wielkie krzaczaste brwi, zrosniete nad nosem. - Ale wcia nie moge zrozumiec, jakim sposobem tak szybko sie zaadaptowales. Moe za twoja opowiescia kryje sie cos wiecej; o tym, e przedtem byles Wampyrem i zapomniales o tym. Czy to moliwe, abys byl czyims synem krwi? Czy to moliwe, e wsrod twoich przodkow jakis lord posiadl dziewczyne z Krainy Slonca, a potomek nie mial w sobie nic z Wampyra, poza pragnieniem, aby nim zostac? Nestor pokrecil glowa i wzruszyl ramionami. - Nie wiem. Moe masz racje, Ale wiem, e jesli nie zawsze bylem Wampyrem, to z pewnoscia zawsze chcialem nim byc. W tym momencie dolaczyl do nich Zahar i ruszyli w kierunku niszych poziomow... Kiedy Canker ich opuscil, przewodnictwo objal Zahar. -Ile pokojow posiadam? - spytal Nestor. Masz panie stajnie, magazyny i spichlerz, rzeznie i chlodnie - odpowiedzial Zahar. - Masz panie kuchnie i jadalnie, pomieszczenia dla niewolnikow, warsztaty i pralnie, oraz stanowisko startowe. Masz panie sale metamorfozy z wielkimi kadziami wpuszczonymi w podloge i klatki w scianach dla stworow wojennych. I oczywiscie masz panie wlasne komnaty nad wielka sala. Ale ile ich jest? Watpie, czy ktos je kiedykolwiek policzyl, lordzie! -O! Wiec zrob to - natychmiast powiedzial Nestor. - Chce, by je policzono, spisano i sporzadzono plany. -Plany? -Tak, na skorach. Piec skor, po jednej na kady poziom; wszystkie powinny byc odpowiednio oznaczone i zawierac poloenie kadej komnaty, izby, sali; wszystkich pomieszczen. Ze strzalkami wskazujacymi polnoc, poludnie itd., oraz wszystkimi charakterystycznymi obiektami. Wedlug mnie, czlowiek moe sie w Suckscarze latwo zgubic, co nigdy nie powinno sie zdarzyc. Majac plan, moge kontrolowac trase, zanim znajde sie poza swoim terenem. Czy wszystko jasne? -Tak, lordzie - odpowiedzial Zahar. - Znam pewnego czlowieka, niewolnika. W Krainie Slonca sporzadzal mapy szlakow Wedrowcow. Podobnie tutaj, w Suckscarze, tylko e robil je dla Vasagiego. Kiedy Ssawiec wyruszal na wyprawe, wiedzial, gdzie leci. -Doskonale! - powiedzial Nestor. - Przydatny czlowiek. Pozniej musisz go do mnie przyslac. - Po chwili dodal - Teraz powiedz mi, gdzie powinienem najpierw zajrzec? - Wygladal na zmeczonego i Zahar to zauwayl... jak rownie to, e byli teraz zupelnie sami na najniszym poziomie Suckscaru. Przyciskajac zraniona reke i dlon, Zahar w koncu odpowiedzial - Kadzie Vasagiego... to moe byc interesujace. Jego - twoje, panie - stwory jeszcze tam dojrzewaja. - Spojrzal na ramie i dlon; Nestor poszedl za jego wzrokiem. Krwawienie ustalo; metamorficzny wampir Zahara ju uruchomil proces leczenia; wkrotce porucznik bedzie jak nowy. -A wiec chodzmy obejrzec kadzie - powiedzial Nestor. Przed udaniem sie na spoczynek zobaczy, co wymyslil Vasagi Ssawiec. Ale mysl o pojsciu do loka byla pociagajaca, a do dlugiego dnia Krainy Gwiazd bylo jeszcze daleko. Jeszcze przez jakis czas Nestor bedzie sypial jak Wedrowiec, dopoki jego przemiana nie zostanie zakonczona. Ale potem slonce bedzie na niego dzialac jak trucizna, zmuszajac go do snu w ciemnym pokoju ze szczelnie zaciagnietymi zaslonami. Weszli na srodkowy poziom, a nastepnie udali sie na polnocny zachod, podaajac labiryntem przejsc i sal, do miejsca, gdzie skala byla wyraznie pochodzenia wulkanicznego. Lawe pokrywaly otwory; w ogromnej sali o niskim stropie ulatniajace sie gazy pozostawily wielkie dziury w ylkowanej podlodze. Poza owymi wpuszczonymi w podloge kadziami, powierzchnia podlogi byla rowna; kadzie byly wyloone glina i uszczelnione smola, sprowadzona z Krainy Slonca. Tu wlasnie Vasagi i niewatpliwie wielu innych lordow yjacych przed nim hodowali swe stwory wojenne i ich kompanow. I, jak powiedzial Zahar, niektore stwory Ssawca wcia dojrzewaly. Z kleistego plynu bezmyslnie spogladalo na Nestora, stojacego nad brzegiem kadzi, wielkie, bezbarwne oko. Metamorficzna ciecz w kadzi byla prawie nieprzejrzysta; stwor, ktorego pokrywala, stanowil jedynie mglisty zarys, jak pokryte kolcami podwodne skaly; tylko drenie szaro-zielonej powierzchni zdradzalo ycie. I oczywiscie to bezmyslne spojrzenie. -Stwor wojenny - poinformowal stojacy tu za Nestorem Zahar cichym, bezbarwnym glosem, jak gdyby bal sie oddychac. - Czesc zapasowa. Vasagi stracil kilka stworow w pulapkach Wedrowcow w Krainie Slonca. Niektore plemiona sa doskonale zorganizowane i maja dzielnych wodzow. Plemie Lidesci jest naprawde sprytne i w koncu zaplaci wysoka cene za ten spryt. Wampir we wnetrzu Nestora byl czujny i teraz wil sie jak oszalaly. Spotegowal swa do niedawna przycmiona inteligencje, rozwinal piec zmyslow oraz swiadomosc i wyslal sygnaly, ktorych Nestor nie mogl zignorowac. Nie musial sie ogladac przez ramie, aby zdac sobie sprawe, e Zahar jest zaledwie o cal, i e jego zdrowe ramie i dlon niemal dotykaja kregoslupa Nestora. Niemale czul ukryte napreenie tego ramienia i dloni, i z pewnoscia "uslyszal" smiertelny zamiar, jaki powstal w umysle Zahara. Wszystko, co musial uczynic, to rzucic sie do przodu i mocno popchnac. Nestor odsunal sie na bok, a jego ruch byl tak szybki, e Zahar lekko sie potknal. Spojrzawszy na niego, Nestor zapytal - Co to za ciecz? Do brzegu kadzi byla przytwierdzona pochylnia, ktorej drugi koniec ginal gdzies w mroku. Z obu stron kadzi znajdowaly sie waskie kamienne stopnie. Nestor podszedl bliej i uslyszal, jak stojacy za nim Zahar glosno wciaga powietrze. Ale wewnatrz Nestora wampir caly czas czuwal i jego instynkt stal sie instynktem ywiciela. Dlatego jeszcze zanim Zahar sie odezwal, wiedzial, czym jest ta ciecz: metamorficzny sok ycia! Kadz stanowila jakby macice, w ktorej rozwijal sie plod wampira. A Vasagi Ssawiec byl zarowno ojcem jak i matka tego plodu. Ciecz zawierala bialko jajka z oltym piskleciem, "zupe" limfy i protoplazmy, pochodzaca glownie z krwi niewinnych ludzi, ale "zaprawiona" moczem, krwia, slina i sperma Vasagiego. -To slodkie soki czterdziestu Wedrowcow, wycisniete przez Vasagiego! - oznajmil Zahar, a gardlo scisnelo mu dziwne wzruszenie, moe w przewidywaniu przyszlych rozkoszy? - Ta ciecz dostarcza skladnikow odywczych i zapewnia posluszenstwo wobec "rodzica". Po opuszczeniu kadzi stwor rozpoznaje go natychmiast. Jeszcze jeden dzien i stad wyjdzie... - powiedzial, po czym zamilkl. Nestor spojrzal na niego. - Ale pytanie, czy rozpozna mnie? Zahar wzruszyl ramionami i omal sie nie rozesmial. Umysl wypelnialy mu paskudne mysli i Nestor doskonale o tym wiedzial. Wiedzial take cos niecos o prawach natury: sposob, w jaki Wedrowcy zapladniali wilki tak, aby szczenie rozwinelo sie na stranika dziecka czy doroslego. Bylo to jedno z tych wspomnien z dawno zapomnianej przeszlosci, ktore od czasu do czasu pojawialy sie nieproszone w jego glowie. Ale jakie to ryzyko miec do czynienia z takim stworem! Jak z nim postepowac? Powitac z wyciagnieta reka, kiedy bedzie wychodzil z kadzi? Najlepiej od razu przeprowadzic imprinting i poloyc wlasna pieczec na stworze Vasagiego. Nie mogl tego wiedziec, ale ten pomysl nie pochodzil od niego. A jesli tak, to zostal wywolany przez zachodzacy w nim proces metamorfozy. Znow spojrzal na Zahara. - Czlowiek musi byc tutaj bardzo ostrony - powiedzial niewinnym glosem. - Okropnie byloby potknac sie i wpasc do takiej kadzi! -Rzeczywiscie, lordzie - zgodzil sie Zahar z podejrzanym usmieszkiem. -Ale - powiedzial Nestor nagle stwardnialym glosem - ja nie jestem czlowiekiem. Jestem Wampyrem! - I rozmyslnie powoli rozebral sie, odkladajac nawet swoj pas i no, po czym nagi wszedl do cieplej, bulgocacej cieczy. Nie spuszczajac Zahara z oczu, w ktorych iskra czerwieni plonela teraz arem, przesunal sie kolo cielska dojrzewajacego stwora i dotknal go dlonmi. -Naleysz do mnie! - powiedzial. - Wszystko, co nalealo do Vasagiego, jest teraz moje! Teraz ja jestem nim... zjadlem go! A ty jestes moj na zawsze. Zmarszczki na powierzchni cieczy zamienily sie w fale, gdy stwor poruszyl swe wielkie cielsko. Jego pazury, ktore jak dotad byly miekkie, zamknely sie na Nestorze, a z kleistej cieczy wysunely sie rozmaite wyrostki i objely delikatnie jego cialo! Poddano go badaniu. I zaakceptowano. Stwor znow znieruchomial, a jego oko patrzylo na Nestora z mieszanina przywiazania i strachu. -Jestes dobrym stworem - powiedzial Nestor - wiec bede sie toba opiekowal i bede cie ywil. Kiedy bedziesz gotowy, zawolaj mnie, a ja zajme sie toba osobiscie... Zostawiajac stwora, wyszedl z kadzi na kamienna podloge i stal tam, dopoki kleista breja nie splynela z jego ciala, patrzac chlodno na Zahara. -Zdejmuj skorzana kurtke - rozkazal. -Co? - Zahar cofnal sie o krok, a jego jablko Adama przesunelo sie w gore, a potem w dol. Oczy wedrowaly od Nestora do stwora w kadzi. - Kurtke, lordzie? -Masz problemy ze sluchem? - zapytal Nestor ostro. - Zdejmuj kurtke, ju! -Tak jest, lordzie! - Zahar zrzucil kurtke na ziemie. -A teraz koszule - powiedzial Nestor. -Lordzie - belkotal Zahar. - Ty moesz byc prawdziwym Wampyrem - nie, ty jestes Wampyrem, z cala pewnoscia! - ale ja jestem zwyklym niewolnikiem. Porucznikiem i wampirem, ale poza tym zwyklym czlowiekiem. Dla mnie ta ciecz to trucizna. Gdybym uczynil to co ty, panie i zanurzyl sie w kadzi, z pewnoscia ju bym nie wyplynal! A nawet gdybym wyplynal, twoj stwor wojenny rzucilby sie na mnie. Nestor wyciagnal reke po koszule. - A mimo to tego wlasnie mi yczyles, zaledwie przed chwila. W istocie chciales mnie tam wepchnac! Myslales, e sie nie dowiem? Dawaj koszule. Zaharowi trzeba bylo pomoc; Nestor sciagnal mu koszule i przez chwile obaj stali nieruchomo, niski, spokojny pan i jego niewolnik, dygoczacy na calym ciele. W koncu Nestor wytarl sie koszula Zahara - Wstretna maz - powiedzial. - Nikogo bym nie namawial, aby sie w tym wykapal, a ju na pewno nie dzielnego i lojalnego porucznika. Ale ja te nie chce, aby cos z tego zostalo mi na skorze. - Usmiechajac sie sardonicznie, powiedzial - Lepiej zalo kurtke, Zahar. Drysz na calym ciele i jeszcze sie przeziebisz. -Tak, lordzie - odetchnal Zahar, opuscil glowe z ulga i zaloyl kurtke, a Nestor odrzucil na bok brudna koszule. Ubierajac sie, Nestor rzekl - Zahar, przemysl to: lepiej popraw sie i to szybko. Nie bedzie wiecej ostrzeen. Nastepnym razem, kiedy bede mial powod, eby udzielic ci nagany, bede mowil do kawalka miesa wiszacego na haku w chlodni. -Tak, lordzie - znow powiedzial Zahar. I wiedzial, e tak bedzie naprawde... -Czy teraz pojdziesz spac, lordzie? - spytal Zahar, kiedy znalezli sie w wielkiej sali Suckscaru. -Tak - odparl Nestor. - Bola mnie wszystkie kosci i glowa mi peka, jakbym nie byl soba. -To ta przemiana - powiedzial Zahar. - Slyszalem o tym. U niektorych proces trwa bardzo dlugo, ale u pana... panskie oczy sa ju czerwone! A ledwie zaczal sie ranek. Mysle, e bedzie pan bardzo potenym lordem. -Jestem zmeczony - powiedzial Nestor - choc nie jestem zmeczony. Moje cialo jest w stanie oywienia. Chce sie smiac, ale boje sie, e nie moglbym przestac! Moglbym te plakac, tylko e lzy nie przystoja Wampyrowi. Poza tym pragne... rozmaitych rzeczy, nie bardzo wiedzac, jakich. Jestem dumny z Suckscaru - nagle obrocil sie do Zahara - dobrze go pilnuj, kiedy bede spal! -Jak zawsze, lordzie. -Musze sie przespac pare godzin. Szesc, siedem... osiem powinno calkiem wystarczyc. Potem niech ktos mnie obudzi, ty albo Grig. I ruszymy w dalsza droge, dopoki nie poznam calego Suckscaru - i wszystkich moich poddanych, pracy, ktora wykonuja i w ogole wszystkiego, co powinienem znac, tak jak znam linie na mojej wlasnej dloni. -Tak sie stanie, lordzie. -I badz czujny! - powiedzial Nestor. - Pozostali lordowie - a moe i pewna lady - uwaaja mnie za latwy kasek. Dopilnuj aby ludzie byli w pogotowiu. Badz wsrod nich, kiedy panuje spokoj, a kiedy zobaczysz, e ktos sie leni... ukarz go! -Tak, lordzie. -A jesli chodzi o Cankera Psiego Syna... -Tak, lordzie? -Ufam mu jak na razie. Bo to taki wielki pies, a ja mam z psami dobry kontakt. Ale nawet najlepiej wyszkolony pies moe popelniac bledy. Oto moje rozkazy: moe wchodzic do Suckscaru tylko wtedy, gdy jestem w domu i nie spie. Czy to jasne? -Tak, panie. -Dobrze! A jesli chodzi o reszte: zupelnie nie ufam Gorviemu. A bracia Zabojczoocy sa niepoczytalni. I, jesli o to chodzi, Canker take. Zupelnie szalony! -A lady Gniewica? -Zobaczymy. Jest bardzo piekna. - Nestor nie byl pewien. - To lady. -Phi! - Zahar czul sie w obowiazku jakos zareagowac, a kiedy Nestor na niego popatrzyl, powiedzial - Slyszalem o niej rozmaite historie, lordzie. -Wiec mi je opowiedz - powiedzial Nestor. - Ale moe innym razem. Stali u stop schodow, ktore prowadzily do komnat Nestora. - Spij dobrze, lordzie Nestorze - powiedzial Zahar. -Moesz byc tego pewien - odpowiedzial Nestor i ruszyl w gore. Na kominku plonal ogien; w glinianej misie czekala woda; a dwie dziewczyny spaly w lou. Umywszy sie, Nestor poloyl sie obok nich. Jedna z nich cos mruknela i siegnela do jego czlonka, ale odepchnal jej dlon. Teraz czas na sen. A na inne rzeczy, potem. I, leac pomiedzy dwiema wampirzycami, miekkimi i cieplymi, zasnal jak nieywy. Albo jak niemartwy... V Parszywy Dwor - Pajaki - Ksiezycowy Instrument Cankera Kiedy Nestor ocknal sie, dziewczyny wcia spaly. Ani Grig ani Zahar nie przyszli go obudzic, bo jeszcze nie przespal zapowiedzianych osmiu godzin. Obudzil go wampir w jego wnetrzu, bo mial swe wlasne potrzeby, ktore teraz staly sie potrzebami samego Nestora. Wcia rosl i dlatego Nestor musial byc aktywny. A teraz musial dostarczac poywienie nie tylko sobie, ale i swemu pasoytowi. Nestor porzadnie najadl sie w Iglicy Gniewu i nie powinien byc glodny, jednak gleboko w jego wnetrzu tkwil inny glod. Bol w rozciagajacych sie konczynach; uczucie napiecia w ledzwiach, domagajace sie ujscia; a w glebi, ktorej istnienia nigdy nie podejrzewal, wielka pustka, nekajacy, czerwony glod. Byl slepy i uporczywy, i wiedzial, e ma czerwona barwe. Bylo w nim ycie i byla w nim smierc... i nie-smierc. Teraz, gdy byl Wampyrem, byla to jego niezwykla natura. Jego wampirzyce wcia spaly. Miekkie piersi jednej z nich dotykaly jego twarzy; druga od tylu noga obejmowala mu udo, a jej wlosy lonowe laskotaly jego posladki. W panujacej wokol ciszy Nestor slyszal bicie serc obu kobiet, pompujacych krew do ich yl. Z dolu, poprzez poprzecinana tunelami skale Suckscaru, dobiegaly do niego odglosy poruszajacych sie niewolnikow, szmer dalekich glosow i... piski nietoperzy. Z jego wlasnej kolonii nietoperzy Desmodus, zwisajacych w ciemnych szczelinach skalnych. A z zewnatrz, z gory, niemal czul cieplo palacych promieni slonca, oswietlajacych Iglice Gniewu! Byl to jeden z powodow, dla ktorych sie obudzil. Jego skore, ktora poprzednio swedziala od dotyku wlosow spiacej za nim kobiety, teraz przebiegaly dreszcze. Wiedzial, e slonce stoi wysoko i e dni, gdy mogl sie rozkoszowac jego swiatlem, ju nie powroca. Na chwile ogarnela go panika, gdy glowe wypelnily mu wspomnienia ostatnich kilku godzin ycia - ktore mogly byc tylko mglistymi snami, przetykanymi skrawkami rzeczywistosci - i ju wiedzial, kim jest i gdzie sie znajduje. Panika, szybsze bicie serca, zesztywniale czlonki i cala jego swiadomosc bycia Wampyrem nagle wyparowaly w poczuciu nadciagajacego niebezpieczenstwa. Ale nie grozilo mu adne niebezpieczenstwo, poniewa byl u siebie, w Suckscarze, gdzie wszystko nalealo do niego. Wszystko... -Uff - dziewczyna leaca z przodu zamruczala, gdy przekrecila sie nieco i jej miekki sutek przejechal mu po wargach. Wtedy na chwile powrocily wspomnienia z Krainy Slonca. Oczyma duszy zobaczyl na ekranie swej nadwatlonej pamieci zamglony brzeg rzeki w ciszy wieczoru, niedaleko lesnej chaty Brada Berei. Miejsce, w ktorym jego brzydka corka, Gina - sama niewinnosc - nauczyla go, jak wykorzystywac swe cialo, aby dawac jej rozkosz, co z kolei bylo zrodlem rozkoszy dla niego. To nie byla milosc (przynamniej nie z jego strony), lecz poadanie. Moe nawet i nie to, lecz po prostu potrzeba. Byl bowiem mlodym meczyzna i jego cialo budzilo sie do ycia. Ale to bylo wtedy, a teraz jego potrzeby zostaly zwielokrotnione wskutek obecnosci tkwiacego w nim wampira! To, co bylo impulsem, ogniem przenikajacym krew... teraz to byly katusze, jak wierzcholek wulkanu, na ktory z calej sily napiera uwieziona pod spodem magma. A te dziewczyny nie byly brzydkie, lecz bardzo ladne. Byly wampirzycami, co potegowalo ich moliwosci, a Nestor czul, jak ogarnia go coraz wieksze poadanie. Zaczal ssac brodawke dziewczyny, poczul, jak twardnieje i jak twardnieje jego czlonek miedzy jej udami. Wcia spiac, gwaltownie wciagnela powietrze, rozsunela nogi i siegnela, aby go naprowadzic. Jej wilgotne wnetrze dzialalo automatycznie, jak samoistna istota; sliska pochwa wessala Nestora tak, e prawie w ogole nie musial wykonywac adnego ruchu! Siegnawszy w dol, popchnal druga dziewczyne, a jej noga zeslizgnela sie z jego uda i posrod kepki wlosow palcami wymacal jej paczek. Zareagowala natychmiast, instynktownie. Odetchnawszy gleboko, rozsunela nogi, przywarla do niego i wessala mu dlon, ktora weszla a po przegub, a tam szyjka pochwy zamknela sie na nim, jak miekki, skorzany rekaw. Nestor chcial poczuc dziewczyne, w ktorej byl; pragnal spenetrowac ja cala. Uwolnil dlon z wlochatej pulapki i uslyszal, jak leaca za nim dziewczyna jeknela. Budzila sie. Wszedl na te z przodu i przejal inicjatywe, wchodzac w nia jak najglebiej. Ona take ju sie budzila. Dziewczyna z tylu calowala mu ucho, a koniuszki jej rozdwojonego jezyka lizaly je wewnatrz, podczas gdy jej dlon poruszala sie miedzy jego udami, bawiac sie jadrami. Jezyk poruszal mu sie konwulsyjnie w gardle. Spreyste piersi przylgnely mu do klatki piersiowej; rekami sciskal ich kraglosci, podczas gdy druga dziewczyna kleczala mu miedzy nogami, pocierajac piersiami jego plecy; jej dlonie obejmowaly ich oboje, draniac okolice organow plciowych. Nestor jeknal, pragnac, aby to trwalo bez konca, ale nie wytrzymal. A kiedy nadszedl orgazm, mial wraenie, jakby wytrysnal z niego ogien, ktory zarazem wyzwolil orgazm u jego partnerki, a ta wila sie pod nim jak oszalala. -Teraz moja kolej! - westchnela druga dziewczyna, chwytajac go za biodra i przetaczajac na plecy. Wcia wyplywalo z niego nasienie, gdy poczul jej wargi, ktore pragnely wyssac wszystko co do kropli. Po czym dziewczyna wymamrotala - Pieprz mnie! Teraz ja! - przesuwajac swe male, spiczaste piersi po jego klatce piersiowej, sladem nasienia, wyplywajacego jej z ust i opuscila swe wilgotne, drace z poadania cialo na jego sterczacy czlonek, poruszajac ekstatycznie biodrami, dopoki nie wslizgnal sie do jej wnetrza... I tak to trwalo, i w ten sposob przynajmniej jedna z potrzeb Nestora zostala zaspokojona, ale ani pierwsza ani ostatnia. Jego potrzeba i potrzeby jego wampirzyc. Rzadkie to byly okazje, gdy mogly sie cieszyc tak zwanym "wspolyciem" z Vasagim, czujac, jak jego organ rosnie i wypelnia ich ciala, podczas gdy ostra jak igla trabka ssaca zaglebiala sie w piers, szyje, policzek czy jezyk, aby ssac krew i potegowac jego rozkosz. Jednak podobalo im sie to, co robily z Nestorem i podobnie czul Nestor, pomimo e jak dotad tylko jedna z tych potrzeb zostala zaspokojona. A kiedy w koncu cala trojka leala wyczerpana, wcia trawil go glod, ktory tkwil w nim, jak czerwona rana. Czesc metamorficznego bolu jego ciala ustapila, albo zostala przytlumiona; ale gdy Nestor zapadl w drugi, jeszcze glebszy sen, ten nienazwany glod wcia trwal... ...Ale zniknal, gdy Nestor sie obudzil. Nasycony, ocknal sie, gdy poczul dlon Griga na ramieniu. Usta Griga przypominaly ciemna jame w jego szarej twarzy. -O co chodzi? - spytal Nestor. I wtedy zobaczyl. Kobiety jeszcze nie obudzily sie. Ta z malymi, spiczastymi piersiami leala slabo oddychajac, cala ziemista i zimna, zupelnie naga. Ale druga byla nieruchoma jak trup i oddech nie poruszal jej piersi. Nestor znowu powiedzial - O co chodzi? - probujac zrozumiec, co zaszlo. -Ta tutaj, Marla, przeyje, lordzie - powiedzial Grig - ale druga, Carmen... musi przez jakis czas spac. -Spac? -Jest niemartwa - powiedzial Grig. - We snie wyssales ja, panie. Cos od niej wziales i cos jej dales. Byla wampirzyca, ale o cechach glownie ludzkich. Kiedy sie obudzi, nadal bedzie wampirzyca, ale o cechach glownie nieludzkich. Przeniknela do niej istota twego wampira. Ostatecznie, jesli pozwolisz na kontynuowanie tego procesu, stanie sie prawdziwym Wampyrem, tak jak ty, panie! Nestor staral sie zrozumiec, o co tu chodzi. Jednak subtelnosci wampiryzmu byly tak zloone, e nawet ze swym nowo nabytym instynktem Wampyra byl zdezorientowany. Wstal, wzial glowe niemartwej dziewczyny w swoje rece, ale opadla bezwladnie na poslanie. - W Krainie Slonca - powiedzial powoli, jakby mowiac do siebie - kiedy Wampyry czynia z ludzi niewolnikow, sa jedynie niewolnikami! Wiec na czym polega ronica? - Popatrzyl na Griga oskarycielsko. - I dlaczego ty to rozumiesz, a ja nie? -Jestem tu ju od jakiegos czasu, lordzie - odparl Grig- i nauczylem sie. Vasagi robil pewne rzeczy, a innych nie. Hodowal zwykle wampiry, ale nieprawdziwe! Podczas lowow w Krainie Slonca lordowie lapia kobiety dla zapewnienia sobie przyjemnosci i wygod, a take ze wzgledu na ich krew. Ale nie cala. Lapia take meczyzn, aby uczynic z nich niewolnikow, porucznikow i aby zaopatrywali ich domy. Ronica polega na tym, e ich nie zabijaja. Troche biora i troche daja w zamian ich ofiary czesto powala goraczka i wtedy trzeba takie osoby tutaj przeniesc albo puscic wolno. Zazwyczaj odkrywaja je Wedrowcy i zabijaja w Krainie Slonca. Chyba, e... - Szukal odpowiednich slow, a Nestor zaczal sie niecierpliwic. -Chyba, e? -Chyba, e meczyzna lub kobieta zostali wyssani - jesli zostali pozbawieni tak duej ilosci krwi, e "umieraja" - wowczas wampir, twoj wampir, panie, rekompensuje to, dajac cos z siebie. Im wiecej wezmiesz, tym wiecej musisz dac. A kiedy sen nie-smierci dobiegnie konca, przemiana przebiega o wiele szybciej. Nestor ponownie popatrzyl na "martwa" dziewczyne, ale wyraz jego twarzy ulegl zmianie. - Ona moe... zostac prawdziwym Wampyrem? - Zerknal na Griga i uniosl dlon. - Tak, ju wiem: jeeli pozwolimy na kontynuowanie tego procesu... Popatrzyl na druga kobiete. - Ale ta, Marla... jest tylko niewolnica. -Lecz bardzo oslabiona niewolnica, lordzie - powiedzial Grig. - Bo panski glod byl ogromny. Poslanie jest przesiakniete krwia. Teraz potrzebuje poywienia, zupy, miesa. Aby mogla znowu ci, panie, sluyc, musi odzyskac sily. Nagle Nestor poczul sie potwornie objedzony. Nagle zdal sobie sprawe, e ma czerwone dlonie, twarz, a nawet oczy. Wcia byl nowicjuszem i za bardzo sie opil. Kiedy jego organizm ulegal przemianie, nie mial czasu, aby sie przygotowac do takiego obarstwa. Jego pijawka byla zbyt niecierpliwa! Zatoczyl sie na loko, chwytajac sie wezglowia. Wskazujac na Carmen, wykrztusil - Zajmij sie tym. - Ale gdy Grig podniosl ja lekka, jak piorko, powiedzial - Nie, czekaj! Polo ja gdzies, musze pomyslec. Potem wroc i zajmij sie ta Marla. Ale na razie - ogarnely go mdlosci - zostaw mnie samego! I kiedy Grig wyniosl Carmen z pokoju, lord Wampyrow, Nestor, po omacku dowlokl sie do wneki w rogu komnaty i zwymiotowal... Nestor i Grig udali sie do Parszywego Dworu. To znaczy, Grig towarzyszylby swemu panu, gdyby mu pozwolono. Ale tam, gdzie dlugie, biegnace stroma spirala, ciemne schody ginely w przepastnej glebi skaly, a we wnece sciany naprzeciw szybu kryl sie przyczajony drugi, nietoperzopodobny stranik, Nestor chwycil swego porucznika za ramie i zatrzymal. Po czym wskazal na godlo wyryte na skale u szczytu schodow. Bylo to godlo Cankera: sierp ksieyca. Wtedy, jakby na jakis znak, z dolu dobiegl ich grozny pomruk, a potem uslyszeli zawodzace wycie, ktore stopniowo ucichlo. Stranik poderwal sie zaniepokojony i zasyczal, ale Nestor go uspokoil - Spokojnie, wszystko w porzadku. -Lordzie? - Grig spojrzal na niego niepewnie i czekal. -Canker i ja zawarlismy umowe - powiedzial Nestor. - Kiedy bedziemy sie odwiedzac, mamy byc sami i przychodzic z wlasnej woli. Nie chce, abys mi towarzyszyl dalej ni do tego miejsca, ale abys tu na mnie poczekal. Po powrocie, oprowadzisz mnie po tych czesciach Suckscaru, ktorych nie zdayl mi pokazac Zahar. Bo jeszcze wiele zostalo do zobaczenia, a chcialbym sie dobrze we wszystkim orientowac. W miedzyczasie moesz sie zajac czyms poytecznym, ale badz w zasiegu glosu. Kiedy wroce, zawolam cie. -Tak, lordzie. Ale... -Ale? Grig spojrzal na schody wiodace w dol i na sciany poprzecinane ylkami nitrytu. -To cuchnace miejsce, lordzie: prawdziwa psia buda. Czy jestes pewien, panie, e pragniesz ja zobaczyc? I znowu, jakby na jakis znak, niewidzialna bestia zawyla gdzies na dole, a fala niemal dotykalnego zapachu zwierzecego pima przyplynela z mroku. Byl tam smrod odchodow, moczu i odor jakiegos legowiska dzikiego zwierza. Grig obrocil sie do Nestora i powiedzial - Lordzie? -To wycie... to nie byl czlowiek - odezwal sie Nestor. Grig pokrecil glowa. - Nie, lordzie. Canker Psi Syn tworzy bestie na swoje podobienstwo... Nestor wzruszyl ramionami. - Jednak mu obiecalem i musze dotrzymac slowa. Poza tym Canker moe byc potenym sojusznikiem. No, moe kims w rodzaju sojusznika. - Zaczal schodzic w dol. - Czekaj na mnie, a kiedy wroce, zawolam cie. -Tak, lordzie. I Nestor ruszyl do Parszywego Dworu... Spiralne schody ciagnely sie dlugo. Nestor poruszal sie ostronie; jego wampyrze oczy ulegly ju tak znacznej metamorfozie, e w ciemnosci widzial prawie tak samo dobrze jak w swietle dziennym. Nie slyszal ju wiecej wycia, ale otaczala go atmosfera wyczekiwania. Nawet nie zdajac sobie z tego sprawy, Nestor wyslal swa wampyrza swiadomosc, aby zbadala szyb, znajdujacy sie przed nim. Cos tam bylo, ale trzymalo sie z daleka i siedzialo zupelnie cicho. Nestor wyslal myslowy komunikat - Jestem lord Nestor. Twoj pan, Canker Psi Syn, poprosil mnie, abym go odwiedzil. Ten kto zrobi mi krzywde, umrze! Jesli nie z mojej reki, to na pewno z reki Cankera. Odpowiedzialo mu sapniecie, ale to bylo wszystko. U stop schodow... Nestora ogarnelo przeraenie. Na lewo naturalna jaskinia ginela w absolutnej ciemnosci, z ktorej przez chwile patrzyly na Nestora dzikie, wielkie i olte oczy, ktore po chwili znikly. Ale nie to bylo zrodlem jego leku. Byla nim ogromna kupa gnoju, ktora spoczywala w mniejszej jaskini na prawo. Cuchnace lajno jakiejs ogromnej bestii, byc moe tej o oltych oczach, bylo zwalone na kupe, na ktorej rosly przysadziste, biale grzyby, a wszedzie wokol widac bylo obrzydliwe, zielone kalue uryny! Nestor stal na waskiej, niezanieczyszczonej sciece miedzy dwiema jaskiniami; w jednej z nich znajdowal sie nieznany stranik, a w drugiej jego ohydny "sklad". Jesli tak wlasnie wygladala reszta... to posiadlosc Cankera rzeczywiscie zasluyla na swoje miano! Wstrzymujac oddech, Nestor poszedl korytarzem w kierunku obszaru, gdzie rzad malenkich, okraglych okien przepuszczal slabe, szare swiatlo z zachodu, oraz wiatr, ktory wydawal osobliwe dzwieki, wpadajac ronymi otworami i wywiewal smrod niosacy sie od schodow. Moe tu wlasnie Canker wpadl na pomysl swego instrumentu. Ale teraz, gdy Nestor zostawil za soba rzad okien i ich muzyka slabla w oddali, droga skrecila w kierunku wnetrza wiey i korytarz znow utonal w mroku. Szybko opusciwszy paskudny obszar, Nestor uslyszal odglos wlasnych krokow na zniszczonej, kamiennej podlodze, ale gdy nagle sie zatrzymal, zorientowal sie, e to bylo cos wiecej. Bo z tylu dochodzily odglosy miekkiego i regularnego - a mimo to, dziwnie nieregularnego - stapania i sapania pedzacego susami lisa lub wilka... ktore nagle ucichly, gdy Nestor sie zatrzymal. Jedno z dwojga: albo ktos go tropil jako potencjalna ofiare, albo te przydzielono mu dyskretna eskorte. Obejrzawszy sie za siebie, zobaczyl ginacy w mroku korytarz, ktorego sciany jarzyly sie slaba fosforescencja, a w samym sercu ciemnosci, na wysokosci ludzkiego uda, dojrzal te olte oczy. Byl to wiec stranik Cankera, ale czy go eskortowal... czy te tropil? Intensywne zmysly wampira odebraly mysl, ktora minela go, pedzac do Parszywego Dworu. -Cos tutaj jest: intruz, ktos sie skrada... czlowiek! Twierdzi, e cie zna i e ma do ciebie jakas sprawe, ale nie ufam mu! Nie, to nie moe byc ten, o ktorym wspominales, twoj przyjaciel. Wydaj mi rozkaz, a zginie! - To nie byla mysl czlowieka, lecz zwierzecia: niezdarnie sformulowana mysl psa lub wilka, ale dysponujacego znacznie wieksza inteligencja, ni jakikolwiek stranik, jakiego dotad napotkal. Ogarnela go lekka panika; moe nie byla to prawdziwa panika, ale instynktowna reakcja na niebezpieczenstwo: chlodna, beznamietna desperacja, ktora sprawila, e Nestor wylaczyl wlasne zmysly i natychmiast zamknal sie w sobie, jak cien, ktory wtapia sie w jeszcze glebsze cienie. To oczywiscie zadzialal jego wampir - jego instynkt samozachowawczy -ktory teraz kierowal jego ruchami. Ale jesli nadeszla jakas telepatyczna odpowiedz na mordercze sugestie tropiciela, ona take zostala zablokowana, pozostawiajac Nestora samego z jego wlasnymi domyslami. Moe najlepiej byloby nawiazac kontakt z lordem Cankerem, tylko e... czy mogl mu teraz ufac? Czy mogl mu naprawde ufac? Jeszcze kilka szybkich, cichych krokow zaprowadzilo go do rozwidlenia, przypominajacego piaste wielkiego kola, z przejsciami czy pokojami, rozchodzacymi sie we wszystkie strony. Wybral pierwsze przejscie po prawej, wslizgnal sie cicho do srodka i przywarlszy plecami do sciany, czekal. Instynkt jego pasoyta kazal mu wyslac pojedynczy sygnal, aby sprawdzic, czy w pokoju znajduje sie jakas nieprzyjazna, ludzka lub zwierzeca istota i na tym poprzestal. To, co go sledzilo, musialo przejsc obok. Teraz Nestor mial do wyboru: zalenie od charakteru sledzacej go bestii, pozwolic jej isc dalej, a samemu zawrocic droga, ktora tu przyszedl, albo te rzucic sie na nia i probowac ja zabic. W reku mial no. I tak stojac oparty plecami o zimna, kamienna sciane, prawie nie oddychajac, Nestor rozejrzal sie po swojej kryjowce, aby zorientowac sie w jej zawartosci i przeznaczeniu oraz ewentualnych drogach ucieczki. Byla to po prostu sucha jaskinia o wysokim stropie, kruchych scianach, ciemnych wnekach, zupelnie pozbawiona jakichkolwiek sladow, wskazujacych na to, e byla zamieszkana... przez ludzi. Ale miala swoje przeznaczenie i swoich mieszkancow: pajaki! Ich czarne pajeczyny, grubosci polowy malego palca czlowieka, byly niewidoczne, dopoki Nestor nie wyciagnal szyi, aby sie przyjrzec licznym nieregularnym, koncentrycznym warstwom piaskowca, przypominajacym wewnetrzna powierzchnie jakiegos przekrzywionego, okopconego komina. Pajeczyny, wygladaly jak misternie uloone pekniecia skaly, ktore swiecily slabym swiatlem; ich kolejne warstwy wypelnialy szczeliny miedzy wystepami skalnymi i ginely gdzies wysoko pod stropem. Wcia na nie patrzyl, zastanawiajac sie nad ich przeznaczeniem, kiedy zaczely drec w tym samym rytmie, jak mokre od rosy pajeczyny znacznie mniejszych, zwyklych pajakow, zamieszkujacych lasy i rowniny, gdy probuja pochwycic jakas zdobycz. Wowczas cel tego, co sie dzialo, stal sie oczywisty. Nestor od dziecinstwa wiedzial cos niecos o Wampyrach; w cyganskich legendach a sie od nich roilo, pomimo tego, e w owych dniach nie bylo ju Starych Wampyrow. Kiedy Nestor bawil sie z dziecmi innych Wedrowcow, zawsze gral role lorda Wampyrow - ju jako dziecko, naprawde pragnal byc Wampyrem - tak, e nie bylo czyms dziwnym, i byly to jedyne materialne rzeczy, jakie zapamietal z dawno zapomnianej przeszlosci. Dobrze znal wszystkie mity Wampyrow i wiedzial o ich potedze. O ich mentalizmie i zdolnosci wydzielania mgly przez ich ciala; o ich krewniakach, duych i malych nietoperzach z Krainy Gwiazd, nad ktorymi mialy wladze. Ale byla jeszcze inna legenda, mniej znana: o sposobie, w jaki wykorzystywali bardziej prymitywne stworzenia (takie jak nietoperze i wielkie czerwone pajaki, zamieszkujace pieczary w Krainie Gwiazd i ywiace sie nietoperzami), aby szpiegowaly na ich rzecz i... spelnialy niektore inne funkcje. Jedna z takich legend mowila, e Wampyry uywaly nici z sieci pajakow do przedzenia tkanin, z ktorych szyly swoje ubrania, a wedle innej, przechowywaly zwloki swych ofiar zawiniete w calun z sieci pajeczych, co znakomicie konserwowalo mieso, przeznaczone do spoycia. Teraz wszystkie te wspomnienia powrocily, moe wzmocnione przez jego wampyrzy instynkt, wiec nawet nie znajac jego mechanizmu, Nestor wiedzial, e owe stare legendy zawieraja ziarno prawdy. Wiedzial te, dlaczego pajaki ukryte jak dotad za zalomami skalnymi potrzasaja swa siecia: aby schwytac intruza, ktory znalazl sie w ich siedlisku, czyli jego samego. Bylo to rzecza naturalna; jednak on nie byl nietoperzem, ktory za chwile mial sie szamotac w ich pajeczynie! Prawie nie odczuwal strachu - przynajmniej nie z powodu pajakow, choc byly tak wielkie -niemniej jednak obrocil sie w strone wyjscia... i w tej samej chwili uslyszal ukradkowe kroki i ciche sapanie, ktore dochodzilo z wylotu dlugiego korytarza, prowadzacego do schodow. Cokolwiek szlo jego tropem, bylo tu i teraz. Nestor mocniej scisnal no i pozostal w ukryciu, dopoki to cos nie wylonilo sie z mroku. Wtedy, patrzac jak powoli nadchodzi... ...Odetchnal gleboko, wstrzymal oddech i nadal pozostal w ukryciu. No, ktory trzymal w dloni, wydal mu sie nagle krucha galazka, kiedy ujrzal te rzecz w calej okazalosci. Stwor pochylil nad podloga swoj dlugi na ponad stope, wilgotny pysk i zaczal weszyc. Nestor widzial Wielkich Szarych, wilki z gor, ale nigdy takiego, jak ten. Stwor mial niewatpliwie cos z wilka, ale bardzo niewiele z prawdziwej Natury. Byl to bowiem stwor wyhodowany w kadziach Cankera i uformowany na jego podobienstwo. Mial w sobie cos z wilka i lisa; kiedy sie poruszal susami, bylo w tym cos koszmarnego, poniewa mial szesc nog! Pierwsze cztery funkcjonowaly, jak nogi zwyklego psa czy wilka, ale para tylnych nog poruszala sie rownoczesnie ze srodkowa para, jak u malych jeleni zamieszkujacych Kraine Slonca, ktore zmuszono do ucieczki. Stwor mial dlugosc prawie osmiu stop od pyska do konca ogona, jakies trzydziesci szesc cali "wzrostu" i musial wayc ponad czterysta funtow. Poduszki jego lap byly wieksze od dloni Nestora, a ostre pazury zgrzytaly o nierowne kamienie podlogi. A jego glowa i pysk byly... zupelnie monstrualne. Calosc przypominala ogromnego wilka, ale czajaca sie za plonacymi, oltymi oczami inteligencja i barwa jego futra byly wziete z lisa. To polaczenie dzikich cech dwoch zwierzat moglo byc oszolamiajace. I bylo! Stranik zrobil jeszcze jeden dziwaczny krok w przod; znow dotknal dlugim pyskiem podlogi i pociagnal nosem, a dlugie uszy skierowaly sie w strone kryjowki Nestora, ktory mogl sie jeszcze cofnac, ale nie osmielil sie ruszyc. Ten stwor to nie bylo cos, na co mogl krzyknac czy poskromic. Ten stwor nie naleal do niego, ale do Cankera Psiego Syna, nie mial wiec nad nim adnej kontroli. Pozwolil mu wejsc na ten teren "z wlasnej woli", ale to nie znaczylo, e musi mu pozwolic stad odejsc. Nestor instynktownie zamknal oczy, jednak olte slepia stwora wypatrzyly czerwony blask jego oczu i rozszerzyly sie, a cale cialo wypreylo jak struna. Nastepnie, cicho powarkujac, na sztywnych lapach, stwor ruszyl w jego strone. Byl w odleglosci nie wiekszej ni piec krokow, gdy Nestor poczul klepniecie w ramie! Zwykly czlowiek moglby w takim wypadku zemdlec; nawet najodwaniejszy z Wedrowcow krzyknalby, ale Nestor nie byl ju Wedrowcem. Byl Wampyrem! Zareagowal odruchowo, obracajac cialo tylko o pare cali i blyskawicznie tnac noem; bezblednie trafil w to, co go dotknelo. Ostra krawedz noa wernela sie, ale nie odciela calkowicie czegos w rodzaju liny, ktora dotknela lewego ramienia. Bron jakby utkwila w tym cienkim, wlochatym sznurze i eby ja wyciagnac, musial szarpnac mocno w dol, ale to tylko spowodowalo, e lepka pajecza nic przylgnela mocniej. Trzepoczac, przywarla na dobre i zaczela drgac! Nestor rzucil okiem w strone wejscia; wilczy stwor zatrzymal sie i przykucnal, warczac, zaledwie o dwa kroki, lub jeden sus! A z gory, jakies dwie stopy nad jego glowa... ...Schodzil powoli wielki czerwony pajak; na scianach bylo widac blyskajace rubinowo oczy innych pajakow, ktore kolysaly sie na wystepach skalnych i zblialy sie, aby przyjrzec ofierze. Ale pajaki bywaja rone. Krewni tych stworzen zamieszkiwali take Kraine Slonca, yjac w glebokich pieczarach, z ktorych wychodzili o zmroku, aby tkac swe sieci i chwytac w nie cmy. Tamte mialy dlugosc trzech lub czterech cali, a ich ukaszenie bylo wprawdzie jadowite, ale rzadko kiedy smiertelne. Powodowalo odretwienie a nawet czesciowy parali, czemu towarzyszyly zawroty glowy i wymioty, ale wszystko to trwalo najwyej trzy lub cztery godziny. Jednak to bylo w Krainie Slonca, a tu byla Kraina Gwiazd; te yjace w wiey pajaki byly przynajmniej cztery razy dlusze, a objetosc ich cial byla czterdziestokrotnie wieksza! Nestor rozpaczliwie szarpnal ramieniem, odrywajac rekaw, ktory zwisl na lepkiej pajeczynie. Gwaltownosc ruchu spowodowala, e pajak spadl na podloge i natychmiast zwinal sie w kule; Nestor kopnal go prosto w pysk przyczajonego stwora. A kiedy ten skowyczac skoczyl do tylu, Nestor postapil w przod ze wzniesionym do gory noem. -Co sie tu dzieje? - spytal Canker jekliwym glosem, wielkim susem wskakujac do srodka. - Czy to lord Nestor? Grozisz moim stworom? - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Co takiego? - Nestor byl zaskoczony i rozzloszczony. -Ha! - warknal Canker. - Czy te to one groa tobie, co? Wielki pajak przemknal kolo nich i zniknal w mroku jaskini, a stranik Cankera skulil sie i rozplaszczyl na podlodze, po czym cofnal sie z podwinietym ogonem. Canker zmarszczyl brwi i powiedzial - Dobra robota! - po czym dodal - A teraz precz! - Stwor odwrocil sie i umknal droga, ktora tu przybyl. -Twoj pies chcial mnie zaatakowac! - oskarycielsko powiedzial Nestor. - A twoje pajaki naprawde mnie zaatakowaly! -Jesli chodzi o pierwszy zarzut, mylisz sie - powiedzial Canker. - Moj "pies", jak go nazywasz, mial polecenie sledzic cie i dopilnowac, aby nie spotkala cie adna krzywda. Byl podejrzliwy, poniewa poruszales sie ukradkiem, a ja uprzedzilem, e bedziesz szedl smialo! A jesli chodzi o drugi zarzut, take jestes w bledzie, bo wielkie czerwone pajaki sa "moje" o tyle, e tutaj yja. Nie moge im rozkazywac; sa jakie sa i robia co robia. Ale... masz przecie wlasne pajaki, prawda? Albo moe powinienem powiedziec, e w Suckscarze te sa pajaki Ach, widze twoje zaklopotanie. Jak dotad, nie obejrzales calej swojej posiadlosci, wiec nie rozumiesz specjalnych funkcji, jakie pelnia takie stworzenia. No co, mona to latwo naprawic; pokae ci. Skierowal sie do jaskini pajakow, ale Nestor nie ruszyl sie z miejsca. - No co? - obejrzal sie Canker. - Nie idziesz? Teraz ostronosc nie bedzie potrzebna. A nawet na odwrot! Im wiecej halasu, tym lepiej! - Co rzeklszy, warknal i podskoczyl, po czym zasmial sie na swoj szalony sposob. Odbijajace sie od scian echo spowodowalo, e posypal sie pyl, a zawieszone wysoko nad glowa fosforyzujace sieci przestaly drec i zwisly nieruchomo. -Sa slepe - zasmial sie Canker. - Albo prawie slepe. Ale slysza calkiem dobrze! Musiales sie tu zakrasc po cichu i dlatego wziely cie za cos malego. Ale oczywiscie halasliwe istoty, takie jak my, to nie to samo, co nietoperze, wiec pajaki ukryly sie w swych wnekach. Chodz i popatrz, a zrozumiesz. Wszedl do jaskini, przeskakujac przez gruba na cal warstwe martwych pajeczyn i znalazl sie w rogu, gdzie zwisaly festony brudnych pajeczyn. A za ich zaslona... ...-Chodz! - powiedzial Canker, wskazujac palcem. Teraz Nestor przekonal sie, e stare cyganskie legendy mowily prawde. Bo pod sciana znajdowala sie geometryczna konstrukcja, przypominajaca niewielki fragment plastra miodu. Jej podstawe tworzylo szesc szesciokatnych rur, a wyej widac bylo piec, jeszcze wyej cztery, trzy, dwie i na koncu jedna. Piramida rur do magazynowania wosku, wytwarzanego przez pajaki, ktory sluyl do konserwowania... czego? Rury mialy prawie siedem stop dlugosci i dwie stopy srednicy. Nestor podszedl do piramidy i strzepnal kurz z wosku, ktory lekko przeswitywal. Rura, na ktora patrzyl, tworzyla rzad z dwiema innymi i siegala mu do ramienia. A wewnatrz, owinieta w calun z pajeczych nici - czy byla to postac czlowieka? No co, nie calkiem. Byl to bowiem brazowy, skorzasty trog z jaskin, leacych u stop gor w Krainie Gwiazd, najwyrazniej zmumifikowany i wyschniety na wior. Ale czy martwy? Nestorowi wydalo sie, e zauwayl lekkie drenie powiek i drgnienie wystajacej wargi. Poza tym scianka woskowej rury naprzeciw jego twarzy byla lekko zaparowana, jakby od oddechu. -Brawo! - powiedzial Canker. - Rozwija sie w tobie instynkt Wampyra: wybrales komorke, ktora jest aktualnie wykorzystywana. -Komorke? - Nestor spojrzal na Cankera, ktory wzruszyl ramionami. -No, raczej wylegarnie. Nestor zmarszczyl brwi i pokrecil glowa, a Canker westchnal. Idac do wyjscia, powiedzial -Sluchaj, wytlumacze ci. Pajaki robia te plastry tak, aby pasowaly do rozmiarow ofiary. Tu, w Parszywym Dworze - i w ogole w calym zamczysku - my, Wampyry, dostarczamy ofiar i dlatego te rury sa rozmiarow czlowieka. -Proces jest calkiem prosty: polujemy w Krainie Slonca, a w tym przypadku w Krainie Gwiazd, poza zasiegiem ssacego dzialania swietlnej kuli. -Bramy do Krainy Piekiel? - podpowiedziala Nestorowi powracajaca pamiec. -Wlasnie, w jaskiniach trogow, gdzie ziemia swieci. Powiedziales, Bramy do Krainy Piekiel? Tak, slyszalem, jak moi niewolnicy uywali tej nazwy, kiedy ich przyprowadzilem z Krainy Slonca. Pozwol, e zaczne od poczatku. -Polujemy w Krainie Slonca, zdobywajac niewolnikow, porucznikow i kobiety! Ale nie kady moe zostac niewolnikiem czy porucznikiem, a niekiedy kobieta zuywa sie zbyt szybko. Oczywiscie zawsze moe zostac przeznaczona na uzupelnienie zapasow: mieszkancy maja niemale potrzeby. Poza tym sa do wykarmienia stwory wojenne. Wreszcie sa moje wlasne wampiry i moi ludzie. Ale po co trzymac nadmiar miesa, zwlaszcza jesli jest bezuyteczne czy paskudne? -No wiec mam chlodnie, jak my wszyscy. Ale... wole czerwone i ywe mieso, jesli to moliwe. Teraz niewiele korzystam z zapasow, przygotowanych przez pajaki. Jednak podczas obleenia, gdyby to sie mialo kiedykolwiek zdarzyc - a moe, bo mamy na wschodzie potenych nieprzyjaciol - albo gdy swiea krew okae sie trudna do zdobycia... wtedy zapasy pajakow beda bardzo przydatne. Chodzi o to, e ich ukaszenie zsyla na czlowieka sen rownie latwo, jak moje. Z ta ronica, e po moim ukaszeniu ludzie podnosza sie, jeeli tego zapragne, podczas gdy ukaszenie pajaka usypia ich na dowolnie dlugi czas. Nie jest to nie-smierc, nie, ale cos dosyc podobnego. Nie czyni z nich wampirow, tylko po prostu... konserwuje ich ciala. Rozumiesz teraz znaczenie pajakow. Po ukaszeniu i owinieciu w kokon, procesy yciowe czlowieka ulegaja spowolnieniu i moe to trwac przez rok albo i dluej. Wiec jesli nadejdzie czas, e nie bede mogl podroowac, co wtedy? Moja spiarnia jest pelna. Mam zakonserwowanych czterdziestu meczyzn, a nawet pare kobiet... -Antidotum jest wytwarzane przez kobiete, gdy dojrzewaja jej jajeczka. Wtedy krew plynie swobodnie do inkubatora, to znaczy do ciala ofiary, w ktorej jajeczka zostaly zloone. U meczyzn jajeczka sa skladane w jelitach; nawet gdy antidotum pobudzi ofiare do ycia, "piskleta" wydostaja sie na zewnatrz! -Ale oczywiscie nie mona na to pozwolic! Jak tylko czlowiek zostanie unieruchomiony i znajdzie sie w kokonie - zanim jajeczka zostana w nim zloone - przenosze go do mojej spiami. Pozniej, kiedy jest potrzebny, podanie antidotum zajmuje tylko chwile. Czy moe byc cos prostszego? Przemierzajac z Cankerem labirynt gornych poziomow Parszywego Dworu, Nestor wzruszyl ramionami. Gleboko wewnatrz, moe cos z dawnego Nestora, zaczelo sie buntowac; jeeli tak bylo, jego pasoyt szybko to powstrzymal. - To wydaje sie calkiem proste - odezwal sie w koncu. - Tylko... czy w swojej spiarni trzymasz take i trogi? -Co?! - Canker zmarszczyl brwi. - Ach, masz na mysli tego tutaj. Nie, nie, on nie jest przeznaczony do jedzenia. Przynajmniej nie przeze mnie! Ale widzisz, pajaki dbaja o mnie, a ja musze dbac o nie. Ten trog, ktorego widziales, stanowi pojemnik, stacje wylegowa. Mam pozwolic, aby bestie wymarly? Jasne, e nie, bo dobrze mi slua. Monotonne ycie tego troga trwa, bowiem powstaje w nim nowe pokolenie pedrakow, zagrzebanych w jego trzewiach. -Ale dosc ju o tym. Przejdzmy do wlasciwej czesci Parszywego Dworu, aby zobaczyc to, co jest tam do zobaczenia. - Doszli do polnocno-wschodniego rogu wiey, skad roztaczal sie widok na jalowa, zaslana glazami rownine i daleki, ciemnoniebieski horyzont, zimny i posepny, rozswietlany niekiedy wijaca sie smuga zorzy polarnej. Szerokie schody prowadzily w dol i kiedy Nestor postepowal za Cankerem, zaskoczyl go widok wielkiej sali jego posiadlosci. Przynajmniej tutaj Parszywy Dwor byl inny, ni mona by oczekiwac... Jeeli Nestora zaintrygowala uwaga Cankera dotyczaca udania sie do wlasciwej czesci Parszywego Dworu, teraz to minelo. Powyej, na poziomie tu poniej Suckscaru, panowala atmosfera pustki, przygnebienia i opuszczenia. Bylo to jednak zamierzone! Nestor teraz to dostrzegl: gorny poziom zostal tak pomyslany - byl mroczny, odbijajacy echo i zlowrogi - z powodu bliskosci dawnej posiadlosci Vasagiego Ssawca. Nie bylo tu nic, na co sasiad patrzylby z zazdroscia, tylko puste pokoje, krete korytarze, jaskinia pajakow (ktorych Vasagi, a teraz Nestor, mial pod dostatkiem) oraz dziki stranik, wyposaony nie tylko w fizyczny "glos", lecz take w zlosliwa inteligencje i silna telepatyczna wiez ze swym panem. Ten poziom stanowil miejsce, do ktorego nalealo sie zbliac z wielka ostronoscia, a nawet trwoga, choc Nestor nie potrafil powiedziec, kto przy zdrowych zmyslach odwaylby sie tedy przejsc. Moe tylko owi poteni nieprzyjaciele ze wschodu, o ktorych wspominal Canker. W przeciwienstwie do owej kupy gnoju czy psiej budy, "wlasciwy" Parszywy Dwor byl nieskazitelnie czysty, czym bil na glowe surowa prostote i obskurne wyposaenie Suckscaru. Na scianach wisialy gobeliny, przedstawiajace glownie sceny mysliwskie, nad ktorymi pieknie odziane wampirzyce wcia pracowaly. Z kuchni we wnece wydobywaly sie apetyczne zapachy, a kleby dymu i pary unosily sie do gory i uchodzily otworem kominowym w suficie. Bylo tu take duo okien, zainstalowanych wysoko w scianach, ktore przepuszczaly wiecej swiatla; poniewa wychodzily na polnocny wschod, ich ozdobne aluzje i zaslony wykonane ze skor nietoperzy byly normalnie otwarte, zapewniajac doplyw swieego powietrza. Canker zwrocil uwage na wysokie sklepione przejscie w wewnetrznej scianie; zwienczone niedawno wykonanym zwornikiem bylo zaopatrzone w jego godlo i stanowilo wejscie do jego prywatnych komnat. Nie probowal pokazac ich Nestorowi, wyjasniajac - Trzymam wewnatrz obserwatora, ktory pozbawiony jest oczu i kieruje sie wylacznie wechem. Sprawia to, e jest szczegolnie czujny i akceptuje jedynie mnie. Ktokolwiek przestapi prog - przyjaciel czy wrog - naraa sie na niechybna smierc. Pragne cie ostrzec: jest to jedyne miejsce, gdzie nigdy nie wolno ci wejsc, ani z wlasnej woli, ani na zaproszenie, nawet moje! Jestes przecie prawdziwym lordem wampyrow; nie ma watpliwosci, e wyczuje twoja pijawke i rzuci sie na ciebie natychmiast! Opuscili wielka sale i ruszyli na polnoc, idac labiryntem korytarzy i mijajac mniejsze sale. Po chwili Nestor powiedzial w zamysleniu - To byl blad, e przyszedlem tutaj. -Jak to? - zdziwil sie Canker. -Bo zdalem sobie sprawe, jak wiele z mojej posiadlosci jeszcze nie widzialem! Ale skoro jestesmy zaprzyjaznieni, byloby z mojej strony niegrzecznie, gdybym ci odmowil. -Niegrzecznie? - usmiechnal sie Canker. - Co to za zabawna polityka, Nestorze! Wampyry ustalaja zasady po to, aby je lamac; ich "rycerskosc" to lipa; jesli lord moe sklamac i nie obawia sie, e wyjdzie to na jaw, na pewno nie powie prawdy. Jesli napotkasz takiego, o ktorym myslisz, e moesz mu zaufac, sa due szanse, e wystrychnie cie na dudka. Kiedy lord sie smieje razem z toba, upewnij sie, e nie smieje sie nadal, gdy odwrocisz sie tylem. A jesli zawierasz z nim jakas umowe, upewnij sie dwukrotnie, e wszystko zostalo ostatecznie ustalone! Nestor popatrzyl na niego powanie. -No, a twoja rycerskosc - przyjazn, jaka mi okazujesz - to take lipa? Ty te klamiesz? Czy ufajac ci, wychodze na durnia? Smiejesz sie razem ze mna, czy za moimi plecami? -Jestem takim samym klamca, jak inni - odpowiedzial Canker beztrosko. - A co do rycerskosci: jesli ktos mi sie przeciwstawi, zalatwie go przy pierwszej okazji! Braterstwo i smiech? Sa rone rodzaje smiechu. Ale ty... - Zatrzymal sie, chwycil Nestora za ramie i spojrzal mu prosto w oczy z wielka powaga, przekrzywiajac wielka, kudlata glowe. - Ty... jestes inny. A odpowiadajac na twoje pytanie: nie, nie zaradze cie. Ale ty nie jestes jeszcze w pelni Wampyrem; kiedy twoja pijawka osiagnie pelny rozwoj, wtedy pojawi sie pytanie, kto kogo moe zdradzic. W miedzyczasie przemierzyli caly Parszywy Dwor i doszli do zimnej pieczary w polnocnej scianie wiey. Przez male okragle okienka widac bylo odlegly horyzont, mieniacy sie blekitem i fioletem, przechodzacym w indygo, a jeszcze dalej wijace sie sploty zorzy polarnej w Krainie Lodow. Ale tu, w pieczarze - sadzac po jej wygladzie, sluacej kiedys jako stanowisko ladowania -Canker pracowal nad swym "instrumentem muzycznym". Nestor patrzyl zdumiony na lsniaca, biala platanine rozmaitych elementow, wsrod ktorych Canker poruszal sie z duma, ostronie obchodzac czesciowo ukonczone zespoly; Nestor podziwial pracowitosc Cankera, ktora pozwolila mu stworzyc takie dzielo. Konstrukcja byla zbudowana z rozmaitych kosci, z ktorych wiele bylo grubosci ramienia, a inne pochodzily z nog i kosci udowych stworow wojennych Starych Wampyrow, ktore kiedys prowadzily ze soba wojny i ktorych stwory wojenne znalazly smierc nad zaslana glazami rownina ponad dwa tysiace stop niej. W owych dniach stalo tu wiele wie, ktorych lordowie zawsze toczyli spory. I w ten sposob rowy i koryta wyschnietych rzek w Krainie Gwiazd staly sie monstrualna kostnica. Canker wydrayl otwory w tych pozostalosciach minionych wiekow, umiescil w nich zatyczki i polaczyl ze soba tak powstajace - flety? - od duych kosci po male. Zaopatrzyl je w skorzane przegrody, przy czym ich otwarte konce wychodzily na omiatana wiatrem strone wiey, za stanowiskiem ladowania. A przy jego wylocie zainstalowal szereg plyt rezonansowych, zawieszonych na linach i obracanych na osiach na jego rozkaz. W jego maszynie widac bylo pewien porzadek i to wlasnie wprawilo Nestora w zachwyt. -No - powiedzial Canker, uradowany. - Widze to na twojej twarzy: doceniasz moje umiejetnosci konstrukcyjne! A pewnego dnia bedziesz te mogl uznac we mnie artyste, kiedy zmusze te kosci do wydawania dzwiekow. A... moe masz ochote na mala demonstracje? Wiec cofnij sie, a zobaczysz. Och, to nie jest jeszcze doskonale, ale pewnego dnia, pewnego dnia... I kiedy Nestor patrzyl, Canker poluzowal liny, przechodzace przez walki... VI Piesn kosci - Gniewica - CarmenWszystkie poziomy ostatniego zamczyska Wampyrow - rozbrzmiewajace echem sale, ktore teraz byly przewanie puste, jesli nie liczyc sennych stranikow i obserwatorow, krete korytarze i schody, magazyny i prywatne komnaty - wypelnialy coraz glosniejsze dzwieki. Moe byl to tylko szum wiatru wiejacego znad Krainy Lodow, albo pojekiwania stworow, dojrzewajacych w kadziach, stworow, ktore niegdys byly ludzmi, a teraz wyprobowywaly swoj glos i przygotowywaly sie do swej nowej roli. Moe to wreszcie bylo piekace swiatlo slonca, padajace na poludniowe skrzydlo wiey, ktorego promienie weraly sie w skale, umeczona potwornosciami minionych stuleci. Mogla to byc kada z tych przyczyn, albo kombinacja dzwiekow, wzmocnionych przez akustyczna pustke wysokiej na kilometr wiey, ale to nie bylo to. Byl to dzwiek wydobywajacy sie z kosci. To Canker Psi Syn przeprowadzal pierwsza probe techniczna, ustawiajac przegrody, kierujace wiatr przez labirynt groteskowych, kostnych piszczalek, ktorych dzwiek mial zwabic jego kochanke z ksieyca. Dzwieki, poczatkowo slabe, przenikaly kady cal zamczyska, od fundamentow po najwysza wieyczke Iglicy Gniewu. A poniej, w Guilesump, powierzchnia wody w studniach Gorviego marszczyla sie, jakby w wyniku jakiegos mieszania. Osypujacy sie kurz tworzyl zaslony, przypominajace unoszacy sie dym lub migotanie pozbawionej blasku zorzy polarnej. Stranicy kierowali zdumione spojrzenia na stropy jaskin, ale tylko mrugali, czujac drobne ziarenka kurzu, ktore wpadaly im do oczu. W Oblakanczym Dworze bracia Wran i Spiro Zabojczoocy spali, sniac swe czerwone sny, ktore zaklocaly dochodzace skads dzwieki. Na pol rozbudzony Wran niemrawo skierowal mysl do niewidocznych lecz czuwajacych gdzies stranikow, ktorzy, jak przypuszczal, byli zajeci klotnia -Badzcie cicho! Przestancie! Czy mam was rozpuscic w kadziach i zaczac od nowa? - Poslawszy te grozbe, powrocil do swych ohydnych snow. Ale dzwiek nie umilkl. A Spiro krzyknal - raz i drugi ostro ze swego loka - i jeknal - Eygor, nasz ojciec, ktorego zamordowalismy! Ale... ty te jestes tutaj? Czy twoj niespokojny duch kray po ostatnim zamczysku, nowym Oblakanczym Dworze, tak jak przemierzal korytarze owego nawiedzonego miejsca w Turgosheim? Niech i tak bedzie! Nie boje sie. Bo twoje oczy stracily dawna moc. Nie moesz ju mnie zniszczyc samym spojrzeniem! - Zaczynal wyzywajaco, ale jego glos pod koniec stawal sie chrapliwy i milkl. A zamiast odpowiedzi, rozbrzmiewala tylko piesn kosci. W Suckscarze Zahar i Grig dzielili obowiazki dowodcy stray, aby miec oko na zwyklych wartownikow i stranikow; jak widac, rozkazy Nestora nie poszly na marne. Teraz Grig drzemal na lawce niedaleko miejsca, gdzie go zostawil Nestor, schodzac do Parszywego Dworu, a Zahar byl zajety pielegnacja swego okaleczonego, lecz szybko gojacego sie ramienia i dloni i ukradkiem obserwowal stranikow, czy naleycie wypelniaja swoje obowiazki. Dla nich zawodzenie i dudnienie muzyki Cankera wydawalo sie piesnia, niosaca zle przeczucia; muzyka, wydobywajaca sie z Parszywego Dworu, mogla zwiastowac klopoty, a nawet smierc ich nowego pana, ktory chyba pragnal popelnic samobojstwo na tych niezbadanych poziomach psiej posiadlosci. Nie eby Zahar i Grig bardzo sie przejmowali koncem Nestora, ale obchodzil ich wlasny los, gdyby mialo do tego dojsc. A na gorze, w Iglicy Gniewu, Gniewica przewracala sie z boku na bok i znuona przywolala swego kochanka-niewolnika. Przyszedl drac ze swej przykrytej futrem lawy, stojacej we wnece, pomasowal jej plecy i powiedzial - Cicho! Odpoczywaj w spokoju, lady. Nie spotka cie nic zlego. - Jej wampirzy kochanek byl mlody i silny, ale nie tak silny jak ona. Jadl za dwoch, ale chudl z kadym dniem; policzki mu sie zapadly, a nerwy zaczynaly odmawiac posluszenstwa. A usmiech, jaki zawsze musial miec dla Gniewicy, czesto przypominal grymas... ale tylko, gdy tego nie widziala. W glebi serca wiedzial, e niebawem lady poszuka "zastepcy"; wiedzial te, co spotkalo jego poprzednika. Iglica Gniewu miala swoje potrzeby, aprowizacyjne i malo co sie tam marnowalo... Dla kochanka Gniewicy piesn kosci byla tylko szumem przenikajacym przez skale pod jego stopami: moe odglosem niedomknietego okna, poruszanego wiatrem. Ale dla Gniewicy dobiegajaca z oddali piesn byla czyms zupelnie innym. Jej wraliwe wampyrze zmysly, ktorych miala wiecej ni piec, nadawaly tej muzyce nowe znaczenie, zwlaszcza, gdy byla pograona we snie. Byla jak oskarenie, ktore przybywalo z przeszlosci i nioslo sie ku niej wraz z promieniami slonca, daleko zza gor. -Slonce wstalo i usmiecha sie do mnie swym obrzydliwym, oltym usmiechem - wyszeptala dracym, sennym glosem gdy zreczne dlonie jej kochanka ukoily nieco jej nerwy. -Tak, usmiecha sie... - tak jak wtedy, gdy ona usmiechala sie do Karla Wiercha i spalila mu wlosy i wypalila oczy! - Slysze, jak do mnie wola, adajac zemsty! Jego glos dochodzi z promieni slonca, praacego Iglice Gniewu. - Spocona, zapytala dracym glosem - Czy zaslony sa zaciagniete? Czy na pewno? -Tak, lady. W calej Iglicy Gniewu. Tylko e... ta komnata nie ma zaslon, bo jest pozbawiona okien. Rzadko sypiasz w miejscu, gdzie slonce mogloby cie dosiegnac, o pani. -To prawda - westchnela w odpowiedzi, dryfujac w glab goraczkowych snow. - Ale kiedy spie, zawsze nawiedzaja mnie koszmary... W Parszywym Dworze Nestor oparl sie o zakrzywiona przypore i dlonmi zaslonil udreczone uszy. Na tle ciemnoniebieskiego horyzontu sylwetka Cankera przypominala wielkiego psa. Za pomoca czterech lin owinietych wokol ramion, staral sie tyle rozpaczliwie, co daremnie kontrolowac jednoczesnie wszystkie piszczalki. W ciagu ostatnich szesciu czy siedmiu minut pomieszczenie wypelniala kakofonia dzwiekow, a wreszcie Nestor nie mogl ju tego wytrzymac. Blady i ogluszony patrzyl, jak rozesmiany Canker poluzowuje kolejne liny, a wreszcie liczne przegrody zaczely obracac sie na swych osiach, poruszane wiatrem. Wtedy przez chwile bylo jeszcze gorzej. Piszczalki nagle ryknely, gdy potene uderzenia wiatru wdarly sie do ich wnetrza; wysoka na osiem stop przegroda oderwala sie i runela z hukiem w dol, osuwajac sie po zewnetrznej scianie wiey, po czym znikla w przepasci; jeden z elementow, cos w rodzaju piramidy z kosci, zaczal drgac tak gwaltownie, e jego mocowanie peklo i z tuzin potenych bialych rur potoczylo sie podskakujac po podlodze dawnego stanowiska ladowania. Canker pospiesznie nawijal liny na walki i musial skakac, aby uniknac uderzen i nie przewrocic sie. W koncu udalo mu sie jakos opanowac ten chaos i zapanowala cudowna cisza. Pomimo zawodzenia wiatru, "cisza" byla prawdziwie ogluszajaca. Wsciekly z powodu powstalych uszkodzen, Canker tupal i ryczal, a w koncu obrocil sie do Nestora, ktory stal blady i ogluszony, opierajac sie o przypore. -Slyszales? Widziales? - warknal. Z jednej strony wcia bylo widac jego wscieklosc, ale z drugiej wydawal sie czesciowo usatysfakcjonowany. - I co o tym myslisz? -Co mysle? - odparl Nestor. - Sadzisz, e mam jeszcze mozg, eby w ogole myslec? -Bylo a tak zle? - Canker byl zawiedziony. -Zle, to nie jest wlasciwe slowo! -Tak, masz racje - zgodzil sie tamten. - Mysle, e jest tego zbyt wiele, aby jedna osoba mogla sobie poradzic. Ale w koncu uruchomilem to po raz pierwszy. Moe kiedy ju wszystko naprawie, zechcesz mi pomoc. Nestor pokrecil glowa. - Mysle, e nie. Wykorzystaj swoich niewolnikow i porucznikow, Canker. Nawet najmocniejsza przyjazn ma swoje granice. -Jednak przyznasz, e to ma ogromne moliwosci, prawda? -Ale czy to jest muzyka? Czy w ten sposob zwabisz swoja mityczna, ksieycowa lady? Czy o to wlasnie mnie pytasz? Na chwile Canker przybral jeszcze bardziej zwierzecy wyraz i rozdziawil pysk, warczac... ale w nastepnej chwili posmutnial. -Mityczna, mowisz? - jeknal. - Ha! Moglem sie tego spodziewac po innych, ale ty? Mowie ci, snilem o niej i ona musi byc z ksieyca! Skade moglaby byc, cala srebrzysta, z oltymi wlosami i niebieskimi oczami? Czy nie widziales, jak ksieyc na niebie pokazuje niebieskie i olte oblicze; niebieska czesc jest zwrocona w strone Krainy Lodow, a olta oswietla gorejace slonce. Czy nie wiesz, e jestem oniromanta i umiem odczytywac przyszlosc ze snow? Dopoki tego do konca nie zrozumiesz, nie mow mi o mitach i urojeniach. -Nie chcialem cie urazic - powiedzial Nestor. - Zreszta kime jestem, by mowic, e nie masz racji. Nie pamietam nawet wlasnej przeszlosci - moe poza krotkimi, niejasnymi przeblyskami - a co dopiero mowic o odczytywaniu przyszlosci! Canker podszedl do niego i poklepal go po ramieniu. - Nie czuje sie uraony. Jestesmy przyjaciolmi, ty i ja, i musimy zawsze mowic sobie prawde. Tak powinno byc. Ale powiedz mi, jak moge sie nauczyc muzyki? Rozumiem zasady, ale nie mam pojecia o melodii. To jest do tanca, prawda? A do spiewania? Umiem spiewac, wierz mi! I tancze na swoj sposob, ale nie tak, jak robicie to wy, Cyganie. -Melodia? - Nestor byl zaintrygowany. - Jestem pewien, e jest wiecej ni jedna. Mysle, e znam pare taktow kilku z nich. Dostarcz mi flet z Krainy Slonca, to cie naucze. -Piesn milosci, oddania, uwielbienia! - Canker krzyknal w podnieceniu. - Tego wlasnie potrzebuje. Na podstawie najpiekniejszej z twoich melodii, napisze piesn. Wtedy, w koncu zwabie moja srebrzysta kochanke z ksieyca! -Ksiezycowe szalenstwo! - pomyslal Nestor, ale starannie ukryl te mysl... Idac z powrotem do Suckscaru, Nestor przez chwile milczal, a w koncu powiedzial - Cos tu sie nie zgadza. -Hm? - Canker spojrzal na niego, kiedy zatrzymali sie w przejsciu u stop schodow, gdzie czail sie wilkopodobny stwor o szesciu nogach. - Cos sie nie zgadza? W jakim sensie? -Mialem wraenie... to znaczy, dano mi do zrozumienia - Nestor przerwal na chwile i szybko dokonczyl - e yjesz, jak zwierze! - I cofajac sie nieco - Jeeli mamy byc prawdziwymi przyjaciolmi, chyba moge ci to powiedziec. Canker odrzucil do tylu glowe i rozesmial sie, ale po chwili spowanial. - Taki swoj wizerunek zbudowalem celowo. W koncu jestem zwierzeciem! Podobnie, jak oni wszyscy. I ty take, Nestor, jestes zwierzeciem, albo wkrotce nim sie staniesz. Ale rozumiem, o co ci chodzi. Powod, dla ktorego zastosowalem ten podstep, jest prosty: przetrwanie! Dopoki moi tak zwani "koledzy" mysla, e nie ma mi czego zazdroscic w Parszywym Dworze, nie beda mi zazdroscic. Dopoki wierza, e yje w chlewie, na pewno beda trzymac sie z daleka. Dopoki mnie uwaaja za dziwaka, szalenca, nie musze sie ich bac, bo, rzecz jasna, jestem nieszkodliwy - to jest, o ile zostawia mnie w spokoju. Kiedy poluje w Krainie Slonca sieje spustoszenie, szaleje i stanowie prawdziwe zagroenie zwlaszcza dla kobiet. Wydaje sie, e w tym, co czynie, nie ma adnego celu. Ale tak nie jest! Na pewno znajduje zadowolenie, taka mala satysfakcje w tym, co robie, choc inni moga to uznac za obrzydliwe. Ale przede wszystkim utrwalam swoj wizerunek, swiatlo, w jakim mnie widza inni. - Przerwal. - Jednak tu, w Parszywym Dworze, jak widziales (i wierze e, zatrzymasz to dla siebie), sprawa wyglada zupelnie inaczej. Moje pomieszczenia sa czyste, nie ma tu adnej psiej budy ani kupy gnoju, chyba e na drodze wiodacej do mojej posiadlosci. Co wiecej, zaryzykowalbym stwierdzenie, e jesli idzie o obsade, Parszywy Dwor przewysza prawie kada posiadlosc w tej wielkiej wiey! Moe z wyjatkiem Iglicy Gniewu. Bo Gniewica Zmartwychwstala rzeczywiscie kocha luksus. Ale niech tylko jakis nikczemny intruz znajdzie sie na tej drodze - czy te na dowolnej innej, prowadzacej do moich wlosci - na pewno dojdzie do takiego samego wniosku, do jakiego i ty doszedles, kiedy otoczyl sie smrod, i taki intruz nie pojdzie dalej. W ten sposob zapewniam bezpieczenstwo swojej posiadlosci. -I niech tak pozostanie - przytaknal Nestor. - Mysle, e znam take... stan twego umyslu. -Stan mego umyslu? - Canker uniosl krzaczaste brwi. -Twoje nastawienie - wyjasnil Nestor. - Wydaje mi sie, e pamietam, jak czasami w Krainie Slonca jesli pies czy wilk jest zbyt dlugo na uwiezi, czy stale przebywa w psiej budzie, moe ja uznac za swoje "krolestwo" i wowczas nie scierpi obecnosci adnego innego stworzenia na swoim terytorium. Kiedy to nastapi, tylko pan takiego zwierzecia moe mu na tym terenie rozkazywac, albo go spuscic z lancucha. Jesli uwzglednic fakt, e Wampyry sa znane z tego, i maja instynkt terytorialny... -Rozumujesz prawidlowo - potwierdzil Canker. - Chcesz powiedziec, e zapewne cierpie na te przypadlosc i moe masz racje. Tylko, e jest w tym pewien blad, poniewa to nie wyjasnia, dlaczego zaprosilem cie do odwiedzenia mnie. Chyba, e slowo "pan" zastapimy slowem "przyjaciel". Ale zrozum jedno: chocia sam jestem mieszancem, jestem dumny ze swoich przodkow. Pies, nawet lis - a zwlaszcza wilk - to szlachetne zwierzeta. Zgodzisz sie ze mna? -Jasne - powiedzial Nestor, choc nie byl przekonany. Ale lepiej niech ten lord bedzie zadowolony. -Bo wilk to drapienik, ktory yje na swobodzie i polega wylacznie na wlasnych umiejetnosciach - ciagnal Canker. - Lis jest kolorowy i nad wyraz przebiegly, a zarazem to bezlitosny zabojca. A jesli chodzi o wyszkolonego psa, czy na swiecie istnieje wierniejsze stworzenie? Nestor byl zaskoczony. -Czy Wampyry trzymaja psy? -Psy nie sa nam nieznane. W Turgosheim kilku lordow mialo psy. Sluyly jako zwierzeta domowe i czasami do polowan. Ale powszechnie wiadomo, e Cyganie z Krainy Slonca trzymaja liczne psy ze wzgledu na bezpieczenstwo! Nie tylko, aby pilnowaly ich obozowisk przed wrogami, lecz take, aby ostrzegaly przed atakiem Wampyrow. A jesli o mnie chodzi... no co, Parszywy Dwor jest pelen psow! Sa moimi dziecmi! -Twoimi dziec...? -Ha, ha! - podskoczyl z uciechy Canker. - Mam ony i to liczne, Nestorze. I urodzily mi wiele szczeniakow. Przypuszczalnie slyszales, e dziewczyny porwane w Krainie Slonca nie pozostaja zbyt dlugo w Parszywym Dworze, co? Nie? No co, tak przynajmniej mowia. Jednak to nieprawda. To, e zabijam w Krainie Slonca, nie znaczy, e robie to samo w Parszywym Dworze. Mialbym zadreczac swoje niewolnice na smierc, jak dziki pies? Ale skad. Sa moimi onami, ktore mnie zaspokajaja. Ale nikt poza Parszywym Dworem tego nie wie. Z wyjatkiem ciebie, bo sam widziales. Pracuja w kuchniach, przy moich gobelinach, w pralni i rzezni, a nawet w zagrodach i na stanowiskach startowych. A jesli chodzi o moich skomlacych braci krwi: czy jest lepszy sposob, eby zorganizowac armie i obsadzic ja wiernymi porucznikami, wywodzacymi sie z wlasnej krwi? I tak pada kolejna legenda. Tak, jestem zwierzeciem... kiedy mi to odpowiada! Nestor powoli skinal glowa i powiedzial - Kady, kto uwaa, e jestes oblakany, musi byc oblakany. Ale kiedy ju wracal sam do Suckscaru, pomyslal - A jesli chodzi o twoja srebrzysta kochanka z ksiezyca... no coz, sa rozne rodzaje oblakania... Na poczatku nastepnego dnia wampir wewnatrz Nestora osiagnal pelna dojrzalosc. W tym czasie, w ciagu okresu rownego pieciu dniom w swiecie za lsniaca Brama do Krainy Piekiel, cala swoja oszolamiajaca wampyrza energie poswiecal na badanie, sporzadzanie planow i reorganizowanie Suckscaru. Rownoczesnie dojrzal, zmienil sie i przybral wyglad prawdziwego lorda Wampyrow. Jego niezwykla aktywnosc byla jak goraczka, ktora nie pozwalala mu na chwile odpoczynku; byla to szybka metamorfoza w kogos innego, ni byl dotychczas. A kiedy palace slonce znowu wyszlo zza gor, jego pijawka osiagnela pelna dojrzalosc i przemiana byla zakonczona. Szybkosc, z jaka nastapila, byla zdumiewajaca. Wylatywal z Suckscaru na swym stworze latajacym, a kiedy inni patrzyli, jak zatacza kregi wokol Wieycy Gniewu, albo unosi sie nad Iglica Gniewu, smiejac sie do wiatru, nie mogli sie otrzasnac ze zdumienia. Ale wynikalo to z faktu, e Vasagi Ssawiec byl mistrzem metamorfizmu i odpowiedz tkwila w genetycznej naturze jego jaja. A take w zdecydowanym postanowieniu Nestora, aby zostac Wampyrem! Potem doszla te do glosu druga strona jego makabrycznego pochodzenia. Makabrycznego tylko w sensie nieograniczonych, mrocznych moliwosci, nie zas natury tego, kto je zglebial, posiadl i wykorzystywal; czlowieka nazwiskiem Harry Keogh, Nekroskopa. W jego wlasnym swiecie, w jednym z wszechswiatow rownoleglych, ojciec Nestora byl ulubiencem niezliczonych rzesz zmarlych, Wielkiego Zgromadzenia. Jake mogloby byc inaczej? Bo Harry byl jak samotna swieca gorejaca w wiecznej ciemnosci, jak goraca plamka w chlodzie niebytu; byl jedynym yjacym czlowiekiem, ktory mogl do nich mowic i dawac im pocieche. A, co wiecej, byl jedynym czlowiekiem, ktory mogl za nich umrzec. W koncu to wlasnie uczynil: umarl za zmarlych i za ywych, za wszystkie pokolenia, jakie byly i jakie nadejda w obu swiatach. Tylko, e... jego koniec zarazem zwiastowal straszliwy poczatek, a Nestor byl po prostu jeszcze jednym ogniwem nieskonczenie dlugiego lancucha. W ten sposob mroczny talent Harry'ego zostal odziedziczony przez jego cyganskiego syna, tak jak zostal przekazany bratu Nestora, Nathanowi. Ale u Nestora ten mroczny aspekt byl dominujacy i zmarli nigdy nie mogli go pokochac. Co wiecej ci, ktorzy odeszli i ktorzy powinni byc wolni od wszelkiego leku i doznan, wkrotce mogliby zaczac odczuwac przed nim wiekszy lek, ni przed jakakolwiek istota, ywa czy umarla. Lekaliby sie jego i wszystkich jego czynow. Bo niektorzy z nich nawet odczuwali skutki czynow Nestora, lorda Wampyrow! Jednake Nestor nic o tym nie wiedzial, bo Nekroskop zmarl kiedy Nestor byl jeszcze dzieckiem i ju dawno nie myslal o Nathanie, jako o swoim bracie, a uwaal go jedynie za znienawidzonego rywala lub wroga z dawno minionej przeszlosci. Ale talent Harry'ego Keogha tkwil w nim mimo to, a przynajmniej jakas jego ohydnie wypaczona odmiana. Lord Wampyrow, Nestor - Nekroskopem? Nie, nigdy. A nekromanta? No, oczywiscie... I tak to sie wszystko zaczelo. Nestor wyruszyl na zewnatrz. Wydawalo mu sie, e to jedyny sposob, aby uspokoic swego ducha, ktorego wcia przenikaly niesamowite fale rozkwitajacych wampyrzych namietnosci. W rzeskim powietrzu, pod gasnacymi gwiazdami, czujac ped powietrza, przelatujacego nad glowa stwora latajacego, zapominal... o ronych rzeczach. To samo w sobie bylo dziwne, bo prawde mowiac, mial niewiele do zapominania. Moe z wyjatkiem wiru liczb, pedzacych na oslep w jego glowie. Ten wir i jego zdradliwe pochodzenie: umysl jego dawnego nieprzyjaciela z Krainy Slonca. Kiedys bowiem Nestor kochal; bol i nienawisc wcia przenikaly jego serce. Kochal i zostal odepchniety. Czy raczej dawny nieprzyjaciel mu ja odebral. Tyle z tego zapamietal; to i fakt, e potem... ju nie byl taki sam. I nigdy ju nie bedzie. Jego owczesna przemiana miala charakter fizyczny, byla wynikiem krzywdy, jakiej doznal jego umysl i cialo, podczas gdy jego obecna przemiana miala charakter psychiczny, dotyczyla ducha. W istocie jego duch zachowal bardzo niewiele cech ludzkich. Ale nieludzki duch? I tak Nestor pedzil na swym wierzchowcu i smial sie do wiatru, choc czul, e smiech nie jest calkiem jego smiechem. Ale szczyty gor znow zlocilo slonce i nie osmielil sie wzleciec wyej. Niebawem najwysze wiee Iglicy Gniewu beda skapane w promieniach slonca i wszystkie zaslony w oknach Gniewicy zostana szczelnie zasuniete. Jednak do tej chwili pozostalo jeszcze kilka godzin, a teraz Nestor popisywal sie swieo nabyta umiejetnoscia latania, zachecajac swego wierzchowca do wykonywania skomplikowanych ewolucji miedzy wieyczkami Iglicy Gniewu i sterczacymi wokol iglami skalnymi. I nagle ujrzal... lady Gniewice. Stala w jednej z wieyczek, obserwujac, jak igra w powietrzu i nie ujawniajac swych mysli. Nestor wyczul jej obecnosc ju pare razy przedtem, ale nigdy dotad jej nie widzial. Kiedy ja teraz zobaczyl, na chwile stracil koncentracje i kontrole nad swym wierzchowcem i niewiele brakowalo, aby uderzyl w sciane wiey. Ale wierzchowiec, ktory dbal take o wlasna skore, instynktownie uniknal zderzenia. Slyszac smiech Gniewicy, Nestor zaczal krayc, wyladowal na malym, lekko nachylonym skrawku dachu, zsiadl i wielkimi krokami ruszyl w kierunku jej punktu obserwacyjnego. -Zabawne, prawda? - spytal gniewnie. - Odwrocic moja uwage, tak abym sie rozbil, zniszczyl swego wierzchowca i runal w dol, w objecia smierci, tak? Gdzies z tylu i z dolu za nia rozlegl sie ostrzegawczy pomruk i skrobanie pazurow. Wieyczka musiala kryc schody wiodace do Iglicy Gniewu. Bylo to jedno z wyjsc Gniewicy na dach. A lady Gniewica przyprowadzila ze soba eskorte, jednego ze swych malych, osobistych stranikow. Teraz jej wesoly smiech ucichl. -Och, wiec uwaasz, e odwracam uwage, Nestorze? - Miala mine niewiniatka, kiedy wyszla na zewnatrz, ukazujac sie w wydekoltowanej sukni z futra czarnych nietoperzy. - Ale mam nadzieje, e w mily sposob... W kadym razie, nie mialam zlych zamiarow. W koncu to moj teren i czesto tu przychodze. Och, obserwowalam cie pare razy i patrzylam, jak sie zmieniasz. Tak, i podoba mi sie to, co w tobie widze. Nestor zatrzymal sie o dziesiec krokow od niej, gdy cos czarnego wyroslo za jej plecami, wskutek czego cienie wewnatrz wieyczki jeszcze sie poglebily. Wtedy zadal sobie pytanie - Czy zwabila mnie tutaj celowo? - Swoja rekawice bojowa zostawil przy siodle wierzchowca. Jakie mial szanse? Uzbrojony wylacznie w rekawice bojowa nie mial adnych szans nawet z najmniejszym stworem wojennym. Takie mysli przelatywaly mu przez glowe, kiedy stal gniewnie wpatrujac sie w lady i w ciemny ksztalt za jej plecami. Ale w nastepnej chwili pomyslal - To smieszne! Co ja sobie mysle? Laduje na cudzym terenie bez zaproszenia i z wlasnej woli zwracam sie do niej gniewnie i zaraz rozwaam moliwosc walki - ze stworem wojennym? Obled! Najwyrazniej ta biala goraczka w moim ciele i umysle wypalila mi mozg! Mial w glowie metlik i nie panowal nad wlasnymi myslami. -Aha! - powiedziala Gniewica. - A wiec rosnie! Nestor byl zaskoczony. Rozejrzal sie wokol, ale niczego nie dostrzegl. -Kto rosnie? Usmiechnela sie do niego szelmowsko, przekornie. - No, twoja pijawka, moj mlody lordzie! Twoj pasoyt. Dojrzewa. To wyjasnialo wiele i bylo jedyna wskazowka, jakiej potrzebowal Nestor. -Ja... ja sie zastanawialem - powiedzial niepewnie. -Tak jest z nami wszystkimi - powiedziala - kiedy po raz pierwszy poczujemy te goraczke, te nieposkromiona energie, ten gwaltowny ar. Ale kiedy teraz patrze na ciebie... och, to jest zupelnie oczywiste! Twoja pijawka dojrzala i stanowi z toba jednosc. Tak, jestes ju prawdziwym Wampyrem. Nie musisz zastanawiac sie, jak sie tu dostac. Ju tu jestes! Wkrotce ta goraczka cie opusci i bedziesz w pelni panowal nad sytuacja. Tak przynajmniej bedzie ci sie wydawalo. Jej slowa z jednej strony wywolaly wstrzas, ale z drugiej sprawily mu przyjemnosc. Jednak jakies zlosliwe czy podyktowane duma uczucie kazalo mu powiedziec - A czy kiedykolwiek byly jakies watpliwosci? -Chyba nie. - Odrzucila glowe do tylu. -Chyba? - pokrecil glowa. - Nie, na pewno nie! A gdyby zmiana przebiegala wolniej, myslisz, e zgodzilbym sie na termin, wyznaczony przez Gorviego Przechere i pozwolilbym sie wyrzucic? Ha! Gorvi wyznacza terminy, cos takiego! Musieliby mnie zaatakowac w domu i z niego wyciagnac. Wierz mi, e Ssawiec mial potwory nie gorsze, ni twoje! No, a teraz one sa moje. Klasnela w dlonie. -Masz w sobie tyle energii, Nestor! Wszystko dzieki twojej pijawce. Ale gdybys nie byl tak silny, przemiana nie przebieglaby tak szybko. Wiec widzisz, ty i twoj pasoyt pasujecie do siebie jak dwie krople wody. Jestes... silny, tak. - Jej wzrok bladzil po nim. - Spojrzyj na siebie. Byles chlopcem, a teraz jestes meczyzna. Miales, no szesc stop z okladem. Ale teraz masz szesc i pol stopy! Byles przystojny... no, dosc przystojny, jak sadze, ale przedtem nie miales klasy. A teraz jestes mroczny, ponury, uwodzicielsko poteny. Lord Wampyrow w kadym calu. Chodz, podejdz bliej. Uczynil, co powiedziala, mowiac - Canker nie jest mroczny, ponury i uwodzicielski. Jest potworem. Gorvi jest chudy jak smierc i chytry jak wa. Tylko Wran pasuje do mego wizerunku prawdziwego lorda, ale ma nadwage i torbiel! Co wiecej, podejrzewam, e on i Spiro sa oblakani. Wiec w sumie odnosze wraenie, e w Wampyrach nie ma nic wspanialego. W kadym razie nie w tym gronie. -Ale ich pasje sa wspaniale - powiedziala cicho, kladac mu draca dlon na ramieniu i czujac, jak krew zaczyna mu szybciej krayc, a miesnie napinaja sie. - A czy ja nie jestem wspaniala? -Jestes bardzo piekna - odparl - taka sie przynajmniej wydajesz. Ale slyszalem rozmaite plotki. -Wydaje sie? Plotki? - Odsunela sie od niego i jej glos nagle stal sie lodowaty. - Jakie plotki? - Wyczuwajac zmiane jej nastroju, stranik wydal pomruk i z glebi wieyczki spojrzal swymi zielonymi oczami na Nestora. Wiedzac, e na jej rozkaz stwor zareaguje natychmiast, Nestor na wszelki wypadek cofnal sie w tyl, w strone swego wierzchowca, ktory bezmyslnie kiwal sie o pare krokow dalej. -Po prostu plotki - odpowiedzial. - Sposob, w jaki ukrywasz oczy za ta kosciana ozdobka; niebieskie krysztaly w skroniach dla obnienia temperatury twego spojrzenia; ksztalty twego ciala, ktore przypominaja nie dziewczyne, lecz wiedzme. Tak, to i nie tylko. Bo o ile wiem, wampiry a zwlaszcza wampirzyce sa czesto zwodniczo piekne... Przez chwile milczala, po czym przemowila, ale w jej glosie nie bylo gniewu - Sluchaj. I ucz sie. Za sto lat - a jeeli bedziesz mial szczescie, moe za dwiescie - bedziesz starcem. Ale czy bedziesz na takiego wygladal? Oczywiscie nie, poniewa jestes Wampyrem! Pelen pronosci, jak my wszyscy, bedziesz wygladal prawie tak samo, jak teraz. Zadbasz o siebie. I ja te dbam o siebie. Chcialbys, abym byla pomarszczona jak suszona sliwka, jesli moge wygladac tak, jak teraz? Pamietaj: krew to ycie, ale to take mlodosc! To moj dar i tak bede wygladac zawsze. Taka jest moja natura...i twoja take. Ale moge ci powiedziec, moj piekny lordzie Nestorze, e Gniewica nigdy nie byla wiedzma. Bylam piekna i wcia taka jestem. Tylko, e... -...Powiedziales bardzo jasno, e nie cenisz pieknosci, wiec precz! - Jej glos zabrzmial cierpko. - To moj dach i nie pozwolilam ci tutaj ladowac. Dostaniesz za swoje, gdy puszcze na ciebie mego stranika. Zaczela sie odwracac, ale Nestor zrobil krok naprzod i pod wplywem naglego impulsu chwycil jej dlon. Wtedy odwrocila sie do niego... i padla mu w ramiona! Jej oczy plonely czerwienia. Przymknela je, ale nie stlumila calkowicie ich szkarlatnego uroku. Jej suknia rozchylila sie, ukazujac najpierw koniuszki, a potem drace polkule wydatnych piersi, a jej oddech byl taki slodki, gdy Nestor pochylil sie, aby spijac go z jej ust - jednak slodki, jak krew, nie jak miod. Ale to nie mialo znaczenia, przynajmniej nie dla Nestora, nie teraz. W rzeczywistosci wydawalo sie zupelnie moliwe, e miod bylby gorzki w porownaniu ze slodycza jej oddechu. Kiedy ja calowal i piescil jej piersi, szalona goraczka narastajaca w jego wnetrzu grozila wybuchem, ktory mogl go zniszczyc. Byl tak goracy, e i Gniewica to wyczula i zrozumiala groace jej niebezpieczenstwo. Nie mogla przecie zostac zgwalcona na swym wlasnym dachu, kiedy gasnace gwiazdy migotaly jej nad glowa... co innego w wielkim, pustym lou w jej komnacie! Ale to musi poczekac. Nie miala zamiaru stac sie latwym kaskiem. Wiec w koncu, gdy pocalunki i pieszczoty grozily, e wezma gore nad jej opanowaniem i pochlona ja bez reszty, pomimo udawanej powsciagliwosci, zdyszana oderwala sie od niego i wydala myslowy rozkaz - Chodz! Bron mnie! Bedac tak blisko, Nestor uslyszal to wezwanie i zobaczyl, jak stwor sie zblia. Byl to jeden z tych stranikow, ktorych Nestor widzial w wielkiej sali Iglicy Gniewu: wysoki na dziewiec stop, ale przysadzisty jak na swoj wzrost. Stwor mial gruby na cal, niebieskoszary pancerz, wielkie pazury i zeby ostre, jak brzytwa. Twarz byla ogromna, splaszczona, przypominajaca szczura, ale miala take pewne cechy ludzkie. Nestor wiedzial, e ten straszliwy stwor kiedys byl czlowiekiem. Oczy mial bardzo szeroko rozstawione, co zapewnialo duy kat widzenia. Mial krotkie tylne nogi, za to dlugie ramiona i szybki chod - jak Nestor mial sie za chwile przekonac. Ryczac, jak lew, tylko piec razy glosniej, stwor rzucil sie na Nestora, ktory puscil sie pedem do swego stwora latajacego. Moe by mu sie nawet udalo, gdyby sie nie potknal i nie upadl na jedno kolano. Stranik Gniewicy ju byl nad nim i... -...Stop! - wyslala myslowy rozkaz. - Nie rob mu krzywdy, tylko po prostu zatrzymaj! Stwor natychmiast przestal parskac i ryczec; chwycil Nestora w pasie i za ramie i uniosl go w gore, jak szmaciana lalke! Przyciagnal go do siebie i spojrzal na niego, obracajac swa wstretna glowe we wszystkie strony, aby lepiej mu sie przyjrzec. I, trzymajac wcia w powietrzu, chuchnal mu prosto w twarz. Smrod byl potworny! Nestor wstrzymal oddech; nie ruszal sie i nie protestowal, czekajac na niechybna smierc. Bo jesli Gniewica taki miala zamiar, z pewnoscia nikt nie zdolalby jej przeszkodzic. Ale nie miala takiego zamiaru. Zbliyla sie i popatrzyla na niego z ciekawoscia. Przekrecil glowe, jak najdalej od twarzy potwora i jego rozdziawionych szczek i spojrzal pobladly ze strachu na jej twarz. Byl zupelnie bezbronny; wiedzial, e jest zdany na jej laske i e smierc jest o krok. Ale byl take Wampyrem. -Wiec wyglada na to, e... nie bede yl dwiescie lat - powiedzial. A gdyby to bylo moliwe, wzruszylby ramionami. Przez chwile Gniewica nie mowila nic, tylko sie usmiechala. A Nestor zobaczyl, jak chlodny jest ten usmiech. Ale w nastepnej chwili jej twarz rozjasnila sie i powiedziala - Meczyzni zawsze sprawiali mi klopoty. Jako cyganska dziewczyna, jako niewolnica Karla Wiercha, nawet jako Gniewica Zmartwychwstala w ciemnym i skalistym wawozie Turgosheim - tak bylo zawsze. No co, to slabi i zlosliwi meczyzni winni sa temu, e ucieklam na zachod, do tego ostatniego zamczyska, gdzie nawet teraz sa zmora mojego ycia te wszystkie cymbaly, ktore mieszkaja w mojej wiey. Ale ty... nie jestes cymbalem i mysle, e wole cie zostawic przy yciu. -Moe popelniam blad, ale... - I wydala rozkaz. - Zanies go do jego stwora latajacego. Stranik spelnil jej rozkaz, postawil Nestora na ziemi kolo jego wierzchowca i lekko go popchnal. Potykajac sie, Nestor chwycil za cugle i wciagnal sie na siodlo. A kiedy mial ruszac uslyszal mysl Gniewicy - Odwiedz mnie jeszcze kiedys. 0 dziwo, w jej glosie nie bylo sladu wrogosci czy zlosliwosci. -Z wlasnej nieprzymuszonej woli? - zapytal sarkastycznie. W chwile pozniej jego wierzchowiec powoli uniosl sie w powietrze i poszybowal w dol. Rozesmiala sie. -No wiec zapros mnie do Suckscaru. Bo, jak dotad, bylam tam tylko raz. A w koncu jestesmy sasiadami. -Ale ja mam tam stwory wojenne - odpowiedzial. Wyczul, jak wzruszyla ramionami; wyczul te jej rozczarowanie. -Wiec niech tak bedzie, moj piekny lordzie Nestorze. Ale jestem pewna, e jeszcze sie kiedys spotkamy. Wylecial, wznoszac sie nad urwista krawedzia zamczyska i nakazal swemu wierzchowcowi, aby go zaniosl do domu. Mial tam swoje wlasne kobiety, cale stado. Po co mu Gniewica Zmartwychwstala? Ale z drugiej strony... potrzeby Wampyrow sa ogromne, a Gniewica lsnila w jego umysle, jak dziwny, ciemny klejnot. Jak mona bylo z nia porownywac jego niewolnice? Obietnica, jaka wyczul, kiedy trzymal ja w ramionach... nie miala granic. Wiedzial, e jej ogien dorownuje jego wlasnemu. Wszystkie te mysli Nestor staral sie ukryc jak najdokladniej, ale moe nie calkiem mu sie udalo. Bo kiedy jego wierzchowiec niknal za krawedzia, jego mysli przeniknal dzwieczny smiech Gniewicy. W swych plonacych dloniach wcia czul jedwabisty dotyk jej piersi, a na ustach smak jej pocalunkow... W Suckscarze Zahar czekal na powrot swego pana. Kiedy Nestor osadzil swego wierzchowca na zwietrzalej skale stanowiska ladowania, jego pierwszy porucznik ju tam byl, aby wziac cugle i odprowadzic chwiejacego sie stwora do zagrody. 1 Nestor wyczul, e meczyzna chce z nim porozmawiac, wiec poczekal, a Zahar wroci. -Lordzie - powiedzial Zahar, dolaczajac do swego pana i postepujac za nim do wnetrza Suckscaru. - Mamy pewien problem... -Tak? O co chodzi? - Nestor odwrocil sie na schodach i spojrzal na niego. I w jego dzikich oczach wyczytal niepokoj. - Wyrzuc to z siebie, Zahar. -Chodzi o... lady Carmen, lordzie. Nestor a podskoczyl. - Lady Car...? - Przerwal, nie dokonczywszy, ale wiedzial doskonale, kogo Zahar mial na mysli. W koncu powiedzial - Carmen. Tak. Co z nia? - I znow odgadl, jaka uslyszy odpowiedz. -Jest ju dzien, lordzie. Jest malo prawdopodobne, aby w ciagu tego dnia wstala ze swej lawy. Ale po zachodzie slonca, kiedy jego ostatnie promienie znikna za grania gor, a zaslana glazami rownine ogarnie cien, wowczas... -Bedziemy u siebie mieli nowa lady - dokonczyl za niego Nestor i powoli pokiwal glowa. - A jak dotad, jak jej idzie? -Jak jej idzie? - Zahar uniosl brwi. - Jest martwa, lordzie. Albo, jak mowimy, niemartwa. Spi. A pozniej - moe duo pozniej, kiedy wstanie - dozna przemiany, tak jak ty, panie. Potem stanie sie prawdziwa lady, pania Suckscaru. -I kto bedzie mial nad nia wladze? - warknal Nestor. -Oczywiscie ty, lordzie. Nie ma co do tego najmniejszych watpliwosci, przecie to ty powolales ja do istnienia. I zostanie prawdziwym Wampyrem. Nestor podrapal sie za uchem. -Zapomnialem o niej. Nie, staralem sie o niej zapomniec. Wykorzystalem ja w okrutny sposob, doprowadzajac do nie-smierci, a nastepnie unicestwiajac. -Ale to bylo wtedy, a teraz mamy chwile obecna. Moe teraz widzisz to, panie,...w odmiennym swietle. Nestor wyprostowal sie, zaciskajac zeby. -Nie moge miec lady w swoim domu. Kobiety tak, ale nie lady. Problem polega na wyywieniu. Zajmij sie tym. - Chcial sie ju odwrocic, ale Zahar powiedzial - Lordzie, powiedziales, wyywienie? -Tak. Cos nie w porzadku? -I to bardzo! Ona jest prawdziwym Wampyrem, lordzie. Jesli twoi niewolnicy ja zjedza... moe byc bardzo powany problem. -Trzeba ja zemlec, glupcze! - warknal Nestor, gdy rosnaca w nim, lecz niedoswiadczona istota zaczela wysylac sprzeczne sygnaly. - Chce miec pewnosc, e nie zarazi nikogo w najmniejszym stopniu! -Ale tak wlasnie sie stanie - powiedzial Zahar spokojnie. - W Krainie Slonca Cyganie przebijaja serce wampirow kolkiem, odcinaja im glowy i spalaja na popiol. A to sa zwykle wampiry, nie te prawdziwe! Nestor wiedzial to wszystko. Przypomnial to sobie w momencie gdy jego porucznik zaczal o tym mowic. Wiedzial, jak Cyganie postapiliby z nim, gdyby schwytali go po tym, jak opuscil lesna chate Brada Berei; tak wlasnie wtedy myslal. A teraz czul sie przy Zaharze jak glupiec. Ale jesli jego porucznik wiedzial a tyle, moe bedzie mial jakis pomysl, jak rozwiazac ten problem. Wiec zapytal - A zatem, co proponujesz? -Zanies ja w gory, panie. - Zahar byl niecierpliwy; nie mial ochoty sluyc dwom panom, czy raczej jednemu panu i jednej pani. - I polo w miejscu, ktore niebawem oswietli slonce. Potem... nie bedziesz mial ju nic do roboty. -Nie - powiedzial Nestor - to ty nie bedziesz mial nic do roboty. Czy po to trzymam psy, aby za nie szczekac? Zahar sklonil sie. - Jak sobie yczysz, lordzie. -Wiec zajmij sie tym zaraz. -Tak jest, lordzie. - Odwrocil sie, aby odejsc, ale Nestor zlapal go za reke. -Czekaj! Zaprowadz mnie do niej. Chce na nia popatrzec ostatni raz. Jesli mam ja zniszczyc, musze wiedziec, co niszcze. I Zahar zaprowadzil go tam, gdzie spoczywala Carmen. Patrzac, jak ley na zimnej, kamiennej plycie, Nestor nie odczuwal litosci. Myslal, e bedzie - pamietal, jak kiedys, dawno temu, znal to uczucie - ale teraz ju nie. Carmen byla... po prostu cialem. Jednak mimo, e leala tutaj przez ponad sto godzin - w miejscu, gdzie we wschodniej scianie wiey bylo wydraone ogromne okno, przez ktore bez przeszkod wdzieral sie wiatr - nie byla zimna. Jej cialo bylo szare, pozbawione zmarszczek i nie nosilo adnych sladow rozkladu; byla niemartwa. -Gdyby... - zaczal Zahar i przerwal. - Gdyby ta sytuacja zostala zapoczatkowana dwadziescia cztery godziny wczesniej, lordzie, Carmen bylaby ju na nogach. Ale poniewa wschod slonca jest ju blisko, caly proces ulegnie opoznieniu... - Zamilkl. -Kochalem sie z ta kobieta - powiedzial Nestor w zamysleniu. -Wykochales ja na smierc, lordzie - przypomnial mu Zahar. I Nestor podjal decyzje. - Jest martwa - powiedzial. - Uczyn z nia, co proponowales. Odwrociwszy sie do Carmen i poloywszy dlon na jej glowie, powiedzial - segnaj. -Co takiego? - Jej odpowiedz zadzwieczala mu w glowie, jak dzwon, a sie zatoczyl. - segnaj?? Ale ja nigdzie nie ide, Nestorze - ja wracam!! -Och! - krzyknal glosno, zataczajac sie, jak pijany. - Ona do mnie mowi! -To niemoliwe!.- Zaharowi opadla szczeka, kiedy chwycil swego pana za reke. - Przecie ona wcia spi i nadal bedzie spala, dopoki przemiana nie zostanie zakonczona. Albo dopoki nie znajdzie jej slonce. Carmen jest martwa, dopoki sie nie obudzi, albo dopoki nie umrze prawdziwa smiercia. -Glupcze! - krzyknal Nestor, dracym palcem wskazujac owinieta w calun postac. - Mowie ci, e przemowila. I... poznala mnie! -O, tak. Teraz cie poznaja - uslyszal w glowie glos Carmen. - Jestes Nestor - moj potencjalny morderca! saden potencjalny! -Zabierz ja! - wysapal Nestor i znow sie zatoczyl. - Zabierz ja zaraz w gory. Zrob to, Zahar. Zrob to zaraz i dopilnuj, aby wszystko bylo zalatwione, jak naley! I Zahar zrobil, jak mu kazano. Tak to sie wszystko zaczelo... I pograony w goraczkowych snach, leac w ciemnej, wilgotnej jaskini, nad brzegiem rzeki w Krainie Slonca, Nestor po raz kolejny zadral. Co dowodzilo, e moe cos z dawnego Nestora tkwilo gdzies w glebi jego pamieci. A moe nie. Moe zadral, przypominajac sobie, e jest potworem... Cokolwiek to bylo, przez jakis czas potem nie mial adnych snow. I powoli, mozolnie, jego metamorficzne, wampyrze cialo goilo swe rany. A na zewnatrz jaskini rzeka skrzyla sie w sloncu, kiedy swit w Krainie Slonca stopniowo przechodzil w dzien... CZESC TRZECIA: Opozycja I Perchorsk Kiedy podobny do dysku samolot British Airways Hawk wyladowal i Ben Trask, Ian Goodly oraz stu dziesieciu pozostalych "biznesmenow" wysiadlo z samolotu, w Moskwie padal gesty snieg. Przywital ich osobiscie Turkur Tzonov; omijajac urzad celny wyprowadzil gosci z lotniska i nowiutenkim, zbudowanym w Moskwie Fordem Wolga Premiere zawiozl ich do malego lotniska wojskowego o dziesiec kilometrow od miasta. Stamtad polecieli dalej helikopterem, zatrzymujac sie w Kirowie dla uzupelnienia zapasow paliwa, po czym skierowali sie na polnoc, w kierunku miasta Bierezniki, pokonujac jeszcze dwiescie mil, rownolegle do osnieonych szczytow Uralu. W sumie podro z Londynu do Perchorska trwala dwie godziny i piecdziesiat piec minut i kiedy lawirujac miedzy posepnymi szczytami, tonacymi w chmurach, helikopter wyladowal w szarym wawozie Perchorska, byla godzina szosta po poludniu czasu lokalnego.W Moskwie, na lotniskach i pozniej w drodze, Tzonov byl uprzejmym i sprawnym przewodnikiem. Stale zadawal pelne troski pytania, dotyczace pogody w Londynie (tego roku zima byla ostra w calej Europie), samopoczucia fizycznego gosci po przylocie z Anglii, jakosci obslugi podczas lotu i tak dalej - szef sowieckiego wywiadu ESP robil wraenie energicznego, choc paradoksalnie niewiele znaczacego, czy efemerycznego gospodarza. Efemerycznego, poniewa jego uwagi i pytania byly bez znaczenia, a niewiele znaczacego, poniewa umyslnie unikal podania prawdziwego powodu, dla ktorego Trask i Goodly znalezli sie w Perchorsku. Trask sadzil, e wie: gdyby Tzonov chcial sie dowiedziec czegos naprawde wanego, prawdopodobnie wydobylby to bezposrednio z ich glow; przynajmniej oczekiwalby, e bedzie w stanie to uczynic. Ale w kadym razie nie probowalby, zanim nie zobaczyliby wieznia; proba poznania ich opinii, zanim nie wyrobiliby sobie jakiegos zdania na ten temat, bylaby bezcelowa. Oznaczalo to, e jak na razie Rosjanin bedzie nadal odgrywal role rozbrajajaco towarzyskiego przewodnika. Niemniej jednak (i mimo, e brytyjscy szpiedzy mentalni przedsiewzieli pewne srodki ostronosci przeciwko sondowaniu ich umyslow), celowo unikali myslenia o Harrym Keoghu. Wymagalo to wysilku i czujnosci, co nie byloby latwe do osiagniecia przez dlugi czas, ale na krotka mete nie stanowilo problemu: w kadym razie wystarczylo nie laczyc ze soba domyslow na temat intruza w Perchorsku z czlowiekiem, ktory nie yl od szesnastu lat. Podczas podroy z Moskwy do Perchorska Tzonov przewanie milczal. Wyjasniwszy, jak bardzo byl zapracowany zeszlej nocy a do wczesnych godzin rannych, zaraz po starcie wyciagnal nogi, uloyl sie w pozycji polleacej i zasnal - tak sie przynajmniej wydawalo. Jego goscie, ktorzy byli jedynymi pasaerami na pokladzie malego samolotu zwiadowczego krotkiego zasiegu, zostali pozostawieni samym sobie. Dla Traska nie byl to aden problem: idac za przykladem Tzonova, przespal sie, podczas gdy prekognitor Goodly staral sie w miare moliwosci odczytac ich najblisza przyszlosc. Siedzacy z przodu piloci, zamknieci w baniastym kokpicie, ubrani w zle dopasowane, jednoczesciowe kombinezony, od czasu do czasu spogladali do tylu, usmiechajac sie do Goodly'ego obojetnie. Ale teraz, gdy helikopter obniyl lot nad wawozem w Perchorsku i Goodly obudzil Traska, take Tzonov poruszyl sie i po paru sekundach usiadl prosto, ziewajac. Cala trojka wygladala przez panoramiczne panele w scianach i podlodze kabiny, majac pod soba gleboki wawoz i patrzyla, jak szare urwiska i granie przeplywaja wokol nich i gina w gasnacym swietle przejmujaco zimnej nocy. Na dole, na przeleczy, palily sie swiatla; miejsce ladowania helikoptera wyznaczalo kolo wirujacych, oltych swiatel stroboskopowych, zainstalowanych na betonowej plycie szerokiej sciany zapory; reflektory oswietlaly schodzacy do ladowania helikopter, a ich swiatlo odbijalo sie w srebrnej kratownicy pokrywajacej powierzchnie olowianego jeziora. Cale otoczenie migotalo w marznacej mgielce, unoszacej sie znad czterech ogromnych strumieni wody, tryskajacych z rur, umieszczonych w dolnej scianie zapory. Przeslaniajac oczy reka, Trask i Goodly zerkneli na siebie i pomysleli mniej wiecej to samo: po co tyle oslepiajacych swiatel? Moe ktos zdecydowal, e nie powinni zobaczyc zbyt wiele: daremny manewr maskujacy; amerykanskie satelity szpiegowskie sporzadzily szczegolowa mape wawozu w Perchorsku ju dwadziescia lat temu. Ukrycie czegos tak wielkiego przed elektronicznymi oczami na niebie, ktore sa w stanie odczytac naglowki gazet z orbity, oddalonej o setki mil, bylo zupelnie niemoliwe. Zreszta, co tu bylo do ukrycia? Nic, teraz ju nic. A jesli ju, to gigantycznych rozmiarow dziura, ktora Rosjanie w pelni kontrolowali... nieprawda? Zawsze zakladano, e tak wlasnie jest. A do tej chwili... Bedac "systemem obronnym", ktory obrocil sie przeciwko nim od pierwszego dnia, Projekt Perchorsk byl pomyslany jako sowiecka odpowiedz na amerykanska Inicjatywe Obrony Strategicznej, czy scenariusz Gwiezdnych Wojen. Celem bylo utworzenie nieprzenikalnej kopuly energetycznej, wysokiej na dwadziescia mil, ktora niszczylaby wszystkie nadlatujace pociski nieprzyjaciela. Rodzaj parasola, tak aby nikt na swiecie nie mogl wiecej zagrozic Matce Rosji. Gdyby tylko przeprowadzone testy wykazaly, e system jest sprawny, sama tego rodzaju konstrukcja podnioslaby ZSRR do rangi absolutnego supermocarstwa. Temu wlasnie mial sluyc Perchorsk... dopoki jego spektakularny upadek nie zagrozil nie tylko samemu ZSRR, lecz take calej ludzkiej rasie. Kiedy Trask ju calkiem sie rozbudzil, zaczal przypominac sobie szczegoly dotyczace tej puszki Pandory. Rosjanie zrealizowali i przetestowali Projekt - uczynili to tylko raz z katastrofalnym skutkiem - na poczatku lat osiemdziesiatych. Ale pomimo wysilkow ukrycia wynikow tego testu, wykryly je nie tylko amerykanskie satelity szpiegowskie, lecz take zaprzyjaznione sily na powierzchni ziemi. A kiedy przeanalizowano wszystkie raporty... Choc wtedy nikt dokladnie nie wiedzial, co sie dzieje tam, na dnie wawozu Perchorsk, wystarczylo to do uruchomienia Inicjatywy Obrony Strategicznej. A w malych, potenych i otoczonych wielka tajemnica kolach na Zachodzie rozgorzaly pelne zaniepokojenia dyskusje na takie tematy jak wiazki szybkich czastek, ekrany, lasery zasilane energia jadrowa lub plazma, a nawet na temat teoretycznego "silnika magmowego", ktory moglby wykorzystywac energie grawitacyjna jadra planety. Ostatecznie z jednego z obozow drwali, poloonego na wschod od Perchorska, zdolano wykrasc raport z pierwszej reki, ktorego autorem byl pewien sympatyk Zachodu. Trask zostal wtajemniczony w tresc tego dokumentu i pamietal go do dzis dnia. Nie bedac dzielem wyksztalconego czlowieka w rzeczywistosci wiesniaka-zeslanca - "przeniesionego" dysydenta z Ukrainy - stanowil barwny i sugestywny opis tego, co zobaczyl. Byla wtedy jasna, pogodna noc i zorza polarna migotala na polnocnym niebie, jak blada, falujaca draperia. Obserwator, drwal polujacy w pobliu przeleczy, jak zawsze slyszal odlegle buczenie ogromnych turbin, dochodzace od strony Projektu, ktory leal w odleglosci okolo czterech kilometrow. Ale gdy buczenie przybralo na sile, meczyzna stanal i obejrzal sie za siebie; zobaczyl wowczas krawedz wawozu skapana w bladym, migocacym swietle! Nagle odniosl wraenie, jakby noc wstrzymala oddech... a po chwili wydala glebokie westchnienie. Kiedy wycie turbin jeszcze sie wzmoglo, z wawozu wystrzelila w niebo wiazka bialego swiatla, na chwile zamieniajac noc w dzien! Impuls swiatla trwal na tyle dlugo, e pozostawil po sobie powidok, po czym zgasl. A potem... Do owej chwili panowala jasna, pogodna noc. Ale gdy dziwne swiatlo zablyslo i zgaslo, a turbiny Perchorska nagle zamilkly, znad grani powial goracy wiatr, a w ciagu godziny znikad pojawily sie chmury, z ktorych spadl goracy deszcz. Wtedy wilgotne, nocne powietrze wypelnil zapach spalenizny - a moe draniacy zapach ozonu? Jednake przedtem, w ciagu paru minut po owym blysku, zawyly syreny. Syreny Perchorska, jak glos wawozu, zawodzacego w agonii. W rzeczywistosci oznaczaly one agonie ludzi. Wydarzyl sie wypadek i to powany. Przez nastepne dwa tygodnie... nad wawozem kursowaly helikoptery, przez przelecz jezdzily karetki, a ludzie w kombinezonach przeciwpromiennych odkaali sciany wawozu. Jedyna plotka, jaka sie pojawila po tym, jak lokalne wladze zamknely kontrrewolucyjne "elementy piatej kolumny" ukrywajace sie jakoby w obozach drwali, bylo tajemnicze okreslenie: przeplyw wsteczny. Perchorski eksperyment spowodowal uwolnienie energii, ktora wystrzelila w niebo, ale rownoczesnie zostala skierowana w dol, do podziemnego kompleksu. I jak w jakims niesamowitym piecu do spalania, spopielila zarowno ludzi jak i maszyny, niemale zrywajac strop calego kompleksu, zanim sie wypalila. Nastepnie... Trask przypomnial sobie pare rzeczy, ktorych Sowieci nie byli w stanie ukryc: wyrazna masowa migracje wybitnych lekarzy, glownie specjalistow od promieniowania, z Moskwy, Omska i Swierdlowska do cierpiacych na niedobor personelu i zle wyposaonych szpitali w Bieresowie, Uchcie i Imie. Nie bylo zbyt trudno wyobrazic sobie, o co w tym wszystkim chodzilo: oprocz zabitych, musieli stamtad wywiezc bardzo wielu powanie rannych. Od tej chwili eksperyment a moe i Perchorsk w ogole zostal porzucony. Wiec koniec koncow odbylo sie tylko jedno odpalenie, ale i tak o jedno za duo. Powstale uszkodzenia mialy charakter trwaly i Turkur Tzonov mial racje, porownujac Perchorsk do sarkofagu w Czarnobylu. Trask poszedlby jeszcze dalej; wedle jego mniemania, oba miejsca mialy wiele wspolnego z puszka Pandory: byly siedliskiem plag, ktore w rony sposob mogly latwo zagrozic calemu swiatu, a nawet go przywiesc do zguby. A jedno z tych miejsc - sam Perchorsk -moglo to sprawic jeszcze i teraz... Pasaerowie helikoptera raczej wyczuli ni swiadomie odebrali ladowanie pojazdu, ktory delikatnie osiadl na scianie zapory. W tej samej chwili mysli Traska te dotknely ziemi. Wygladajac przez okno, pokryte cienka warstewka lodu, utworzona z mgielki unoszacej sie znad kaskady, spadajacej z zapory, dostrzegl postac w bialej parce, ktora czekala w bezpiecznej strefie, poza zasiegiem obracajacego sie smigla. Nagle przenikliwy swist smigla ustal i drugi pilot wyszedl pochylony z kokpitu, aby wyciagnac schodki. Dajac znaki, aby uwaali na glowy, Tzonov wyprowadzil Traska i Goodly'ego na pokryta guma powierzchnie ladowiska i dalej w kierunku postaci w parce, posagowej platynowej blondynki, ktora miala wyglad typowej Skandynawki. Usmiechajac sie, wreczyla parki brytyjskim esperom i pomogla je zaloyc. Nastepnie, obracajac sie do szefa sowieckiego Wydzialu E, usciskala go, okryla mu ramiona skrzydlem wlasnej, wielkiej parki i pospiesznie poprowadzila do otwartego jeepa z oczekujacym na nich kierowca. Usmiechajac sie beznamietnie, ale mile polechtany i dumny, Tzonov nie stawial jej zalotom najmniejszego oporu. Trask i Goodly wymienili ukradkowe spojrzenia, a ten ostatni uniosl pytajaco brwi, na co Trask odpowiedzial wzruszeniem ramion. Nie pozostawalo im nic innego, jak podayc sladem Tzonova i jego towarzyszki. Trask zajal miejsce obok kierowcy, wskutek czego jego prekognitor musial usiasc z tylu pojazdu, z Tzonovem i jego dziewczyna, ktorzy przytulili sie do siebie, jak kochankowie. Bylo zupelnie oczywiste, e byli nimi w rzeczywistosci. Z powodu warkotu silnika helikoptera i halasu wywolywanego przez rure wydechowa jeepa, prezentacja nie mialaby sensu; Tzonov nawet tego nie probowal, tylko ograniczyl sie do usciskania dziewczyny i wyszeptania jej czegos do ucha. Odpowiedziala mu smiechem, ktory zaraz zagluszyly turbulencje smigiel helikoptera, gdy jeep skrecil w prawo, opuszczajac zapore i wjechal na droge wykuta w scianie wawozu. Sto piecdziesiat jardow powyej kierowca zatrzymal pojazd na plaskim placu parkingowym i naciskal na klakson, dopoki z dudnieniem nie otworzyly sie masywne, wyposaone w silnik, stalowe wrota. Bylo to wejscie do Perchorska, "gardziel" podziemnego kompleksu. Kiedy zapalilo sie swiatlo i jeep wjechal do jasno oswietlonego wnetrza, wrota zamknely sie ponownie i wawoz zniknal z pola widzenia. W koncu kierowca zgasil silnik jeepa i wokol zapanowala cisza. Wreszcie Trask i Goodly mogli slyszec swoje mysli i od tej chwili musieli uwaac, aby inni ich nie podsluchali. Kiedy wysiedli z jeepa, Tzonov powiedzial - Witajcie w Projekcie Perchorsk... czy raczej w systemie przejsc i jaskin, w ktorych sie kiedys znajdowal. Bo oczywiscie teraz istnieje tylko nazwa i kompleks miesci cos zupelnie innego. Przejazd od helikoptera do tego miejsca - zewnetrznych warstw kompleksu Perchorsk - zajal nie wiecej ni poltorej minuty, ale Trask byl rad, e dostal parke. Podobnie Ian Goodly; w tak krotkim czasie przejmujace zimno panujace w wawozie wydawalo sie przenikac a do kosci. Obaj meczyzni energicznie zatarli rece i Trask zwrocil sie do dziewczyny - Naprawde powinnismy pani podziekowac za te doskonale stroje, pani...? -Dam! - Wyciagnela reke i usmiechnela sie psotnie. - Nie, to nie przeklenstwo, tak sie nazywam! Sigrid Dam - a dla przyjaciol Siggi. - Podobnie jak Tzonov, mowila z ledwie zauwaalnym akcentem. Nie byl rosyjski, ale Traskowi wydawalo sie, e slyszy... intonacje szwedzka? Albo dunska? Byc moe. Nazwisko bylo z pewnoscia dunskie. -Ben Trask - usmiechnal sie. - A to moj kolega, Ian Goodly. Jestem pewien, e bedzie nam milo zostac pani przyjaciolmi. Kiedy wymieniala uscisk dloni z wychudlym, ponurym prekognitorem, Turkur Tzonov strzelil palcami, wymienil spojrzenia z pozostalymi i wykrzyknal - Ach! To niewybaczalne! Co sobie o mnie pomyslicie, skoro zapomnialem was sobie przedstawic? Ale... nie bylo okazji... musicie mi to wybaczyc, moi drodzy. - I obracajac sie do swych gosci, powiedzial - Siggi jest... moja nieodlaczna towarzyszka. -Na pewno odwzajemnia te przyjazn - powiedzial Trask, rozpaczliwie probujac ukryc swe mysli. Ale w obecnosci takiej dziewczyny (no, raczej takiej kobiety) trudno bylo nie zazdroscic swemu rosyjskiemu odpowiednikowi. Sigrid Dam miala pod trzydziestke, byla wysoka i (jak zgadywal Trask) szczupla i wysportowana. Jednak parka, ktora miala na sobie, zostala najwyrazniej skrojona na jakiegos olbrzyma i zakrywala ja jak poncho a do polowy ud; pomimo to Siggi wygladala elegancko. Ale nawet worek kartofli w takim stroju wygladalby podobnie. Od konca parki w dol, dlugie, smukle nogi Siggi zakrywaly polyskliwe, czarne spodnie narciarskie, a pod parka widac bylo czarna gore. Szerokie nogawki spodni niemal zakrywaly pokryte futrem buty z cielecej skory. Pod pelnymi wyrazu, jasnymi brwiami, ciemnoniebieskie oczy Siggi przypominaly barwa fiordy; usta byly pieknie wykrojone, choc mialy nieco chlodny wyraz; nos miala lekko zadarty, co wskazywalo na silna, a nawet agresywna osobowosc. W sumie, choc jej skora byla nieco bledsza ni skora Tzonova, ogolne wraenie, jakie odniosl Trask, bylo podobne: oboje tryskali zdrowiem. A mimo to... obraz byl jakis niedoskonaly, moe cos bylo nie tak z jej oczami? Trask myslal, e wie, co to jest, ale chcial zaczekac i zobaczyc, co z tego wyniknie. A w miedzyczasie zastanawial sie nad charakterem jej zwiazku z Tzonovem - ich prawdziwego zwiazku. To znaczy, zastanawial sie, czy jest prawdziwy. W takim przypadku... Widzac te kobiete w towarzystwie Turkura Tzonova, Trask mogl latwo zrozumiec, co ich polaczylo. W swiecie pelnym nieciekawych, przecietnych ludzi, taka para musiala ulec wzajemnemu przyciaganiu. Co, mogliby grac glowne role w hollywoodzkiej epopei z czasow mlodosci Traska; ludzie zbyt nietypowi czy piekni, aby istniec - chyba, e wsrod podobnych do nich, w nierzeczywistym swiecie celuloidowej tasmy. Trask zauwayl, e Siggi na niego patrzy... z zachwytem? W tym momencie zamrugala i powiedziala - W kadym razie, to Turkurowi powinniscie podziekowac za parki. To byl jego pomysl. Wasze plaszcze moga byc dobre w Londynie, ale tutaj jest o pietnascie do dwudziestu stopni zimniej! Goodly zwrocil sie do Tzonova, mowiac - To bardzo ladnie z panskiej strony. Wydaje sie pan miec prawdziwy wzglad na nasze dobro i to z takim wyprzedzeniem. - W jego slowach bylo cos, co kazalo Traskowi na niego spojrzec. Ale Tzonov tylko wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Ach tak, oczywiscie. Panskie zamilowanie do czytania w przyszlosci, panie Goodly - to znaczy, Ianie. - Po czym zwrocil sie do Siggi z wyjasnieniem - Ian jest prekognitorem, Siggi. Klasnela w dlonie. -Ale w takim razie... moe pan przewidzial, e dostaniecie parki. Goodly pokrecil glowa i wzruszyl ramionami przepraszajaco. -To zbyt szczegolowa informacja - powiedzial. -I tak - Turkurowi sprawialo to wyrazna przyjemnosc - zalatwilem te parki dopiero na dwadziescia minut przed wyladowaniem! A Trask pomyslal do siebie - Tak? Kiedy miales spac? - Oczywiscie wiedzial, e Tzonov nie spal... ale jeeli nie spal, to co? Tylko odpoczywal? Albo rozmawial z Siggi? Teraz Trask zobaczyl, jak wszystko sie zazebia. Jak jasnofioletowe obwodki oczu Siggi, ktore zdradzaly jej zdolnosci telepatyczne - ale tylko komus, kto sie na tym znal. Dla wiekszosci innych ludzi te lekkie since pod oczami bylyby dowodem jej zmyslowosci, a nawet mona by je wziac za objaw wyczerpania po ekscesach minionej nocy. Znow zorientowal sie, e na niego patrzy, ale tym razem marszczac brwi. Na ustach Goodly'ego pojawil sie nieco wymuszony usmiech. - A wiec Siggi jest potena telepatka. Tak myslalem. Ale taka pieknosc i talent w jednym ciele! To nie fair! Przypuszczam, e powinienem byl przewidziec - tu spojrzal na Tzonova - e wy oboje stanowicie idealnie dobrana pare. -Ciagnie swoj do swego, co? - Tzonov odwzajemnil usmiech. - Czy nie jest tak ze wszystkimi? - I zwracajac sie do Siggi, zanim ktokolwiek zdayl sie odezwac, powiedzial - Moja droga, czy zechcesz zaprowadzic gosci do ich pokojow? Obawiam sie, e to nie bedzie Ritz, ale jak zauwayla Siggi, to nie Londyn. Bedziecie mieli okolo godziny dla siebie - wystarczy, aby sie umyc i troche odpoczac po podroy - po czym zabiore was na wycieczke po kompleksie. Trask kiwnal glowa. - Czy podczas tej wycieczki... zobaczymy goscia? -Jasne - odparl Tzonov. - I jeszcze o wiele wiecej. To fascynujace miejsce, Ben i ma fascynujaca historie. Ale nawet przy najlepszych checiach i pelnej glasnosti, to nie jest miejsce, ktore mona ogladac codziennie... Pare minut pozniej, w zaciszu swych "pokojow" - dwoch polaczonych cel o stalowych scianach - Trask i Goodly rozmawiali przyciszonymi glosami. Mimo, e w tak surowym otoczeniu trudno bylo dostrzec, gdzie mona by ukryc pluskwy, Goodly ju zdayl sprawdzic swoj pokoj. Za pomoca malego detektora, ktory sluyl take jako kieszonkowy kalkulator, upewnil sie, e miejsce jest czyste. Nastepnie przeszedl do celi Traska i usiadl na nierownym wojskowym loku, patrzac, jak tamten goli sie nad pogieta, aluminiowa umywalka. Podczas rozmowy wymieniali spojrzenia, korzystajac z wiszacego nad umywalka lustra. Widzac detektor, Trask skrzywil sie i potrzasnal glowa, wskutek czego w powietrze uniosly sie pecherzyki pianki do golenia. - To nie jest konieczne - powiedzial. - Wiedzialbym, gdyby cos bylo nie tak. Wszystko jest takie, jak widzisz: tanie i paskudne, ale w miare czyste. To samo maja nasi gospodarze, a sa jak na razie bez skazy. Goodly uniosl brwi. - Uwaasz, e ich zachowaniu nie mona nic zarzucic? Trask wyrownal krotkie, siwe bokobrody. - Raczej nie. A ty uwaasz, e tak? Zadaj sobie takie pytanie: jak powitalibysmy Tzonova, gdybysmy wiedzieli z wyprzedzeniem, e przybywa do Londynu? Goodly wzruszyl ramionami. - Nasi najlepsi ludzie byliby na stanowiskach od samego poczatku. Z cala ich wiedza i czarnoksiestwem, siedzieliby mu na karku! -Nawet gdyby przyjechal, aby nam wyswiadczyc przy sluge? Goodly uniosl brwi. - W takim przypadku pozwolilibysmy mu to uczynic, a nastepnie... -...Mialby nas na karku, z cala nasza wiedza i czarnoksiestwem... tak, zgadzam sie. Wiec moe bardziej zainteresuje sie nami pozniej. Goodly kiwnal glowa i powiedzial - Jestem pewien, e tak... - A po chwili dodal - Wiesz, on nie spal w helikopterze. -Tzonov? - Trask wytarl twarz. - Nie, on po prostu postanowil zamknac sie w sobie. Turkur Tzonov ma dar i nauczyl sie go wykorzystywac. Ale przy nas nie moe i dlatego oczekuje naszej wspolpracy. Dlatego w ograniczonej przestrzeni helikoptera zrezygnowal i postanowil "spac" w ciagu lotu. Dzieki temu nie kusilo go, aby patrzec na nas - albo w nas - twarza w twarz. Wyglada na to, e on rzeczywiscie potrzebuje naszej pomocy i nie chce nas wystraszyc. No co, nie jest to precedens. Byl czas, gdy czolowy przedstawiciel Opozycji wspolpracowal z nami podczas afery Bodescu. -To bylo jeszcze przed Tzonovem - zauwayl Goodly. - I skonczylo sie katastrofa! Nasze wydzialy nie dogaduja sie ze soba najlepiej. Trask wloyl koszule. - Czy to wlasnie przewidujesz: katastrofe? Goodly wydawal sie jeszcze bardziej wychudly i ponury ni zazwyczaj. - Ben, wiesz tak samo jak wszyscy, e boje sie swego daru. Wiekszosc prekognitorow odczuwa to samo. Przyszlosc ma niesamowita zdolnosc realizowania tego, czego oczekujemy, ale nie w taki sposob, jak oczekujemy. Czytam ja oszczednie i nie za bardzo wybiegam w przod, poniewa... no wiesz, nie mona jej zanadto ufac. Nie, nie przewiduje katastrofy - w kadym razie, jeszcze nie teraz - ale nie bedzie to take latwa przejadka... Trask przyjrzal sie jego powanej twarzy. - Wiec mona tylko powiedziec, e jestes... zaniepokojony? Goodly przytaknal. - Tak, zaniepokojony. Spojrz na to w taki sposob: moja wiedza dotyczaca przyszlosci ma swe zrodlo w przeszlosci i terazniejszosci. Dysponuje swego rodzaju zdolnoscia nieswiadomej ekstrapolacji, "pamietajac", co ma nastapic, podobnie, jak ty pamietasz swoje sny: zamazane kontury i brak szczegolow. Ale mimo to sen szybko zaciera sie w pamieci; jeeli jest dobry, moe cie postawic na nogi na reszte dnia, ale z tego samego powodu koszmar cie zaniepokoi i sprawi, e bedziesz rozdraniony. Tak wlasnie sie teraz czuje: jestem rozdraniony. Zachowaj to w pamieci i skup sie na tym, co wiemy o Tzonovie; na jego profilu psychologicznym. Trask powiedzial w zamysleniu - Wiem cos niecos na temat jego profilu fizycznego; powinnismy byli wiedziec o tej Siggi Dam! Nie bylo jej w jego aktach, wiec musi stanowic swiey nabytek. Goodly pokrecil glowa i powiedzial - Tak, ale ja nie mowie o niej. Mowie o umysle Tzonova, o jego sposobie myslenia. Jest dumny, pelen oddania i nie umie przegrywac. Oto nic, ktora laczy jego przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc. To wlasnie zaprowadzilo go tam, gdzie sie obecnie znajduje: na czele rosyjskiego Wydzialu E. I to powoduje moje rozdranienie. Trask nie mogl sie zorientowac, do czego tamten zmierza. -Moesz mi to wyjasnic? -Dumny - kontynuowal Goodly. - Z siebie, ze swych zdolnosci i na pewno ze swego kraju, pomimo tego, e ten kraj rozpadl sie w taki glupi sposob. Dumny i oddany swemu talentowi, swojej pracy i bezpieczenstwu Matki Rosji. Dumny, oddany i nie umie przegrywac. Zna cala historie swojej organizacji w najdrobniejszych szczegolach, poczawszy od Grigorija Borowitza, Dragosaniego i zamku Bronnicy, a do chwili obecnej. Wie o wszystkich jej triumfach, a zwlaszcza o tragediach... wie, kto jest winny wiekszosci z nich! -Harry Keogh? Goodly pokrecil glowa, potem zmienil zdanie i przytaknal. -Jeeli nie Harry, to ci, dla ktorych pracowal - powiedzial. - Mianowicie my. Wydzial E. -Zemsta? Zamierza nas wykorzystac, a potem ukarac? Goodly wzruszyl ramionami. - Ten Turkur Tzonov to prawdziwy syn Matki Rosji. Nie moe zniesc mysli, e to stara, schorowana starucha. Ma to za zle wszystkim, ktorzy przyloyli reke do jej upadku, mimo e faktyczny rozpad byl jej wylaczna wina. I w swoim zakresie uczyni wszystko, aby wyrownac rachunki. -Ale dopiero potem - powiedzial Trask. -Co? -Po tym, jak nas wykorzysta - i dopiero wtedy, gdy bedzie mogl z tego wyjsc majac czysta hipoteke. Oczywiscie masz racje. Zauwaylem, e ilekroc uywa slowa "glasnost", ma na mysli otwartosc: slowo to nie brzmi prawdziwie w jego ustach. Ale wiemy, e ubiega sie o stanowisko w biurze politycznym Partii Demokratycznej i popiera polityke premiera Gustawa Turczina - ale tylko dlatego, e musi, a nie dlatego, e jest prawdziwym wyznawca idei jednosci calego swiata. Och, Turkur Tzonov nie jest jedynym zwolennikiem odrodzenia dawnego, bezkompromisowego komunizmu, ale jest ambitny. I prawdopodobnie masz racje, e jego ambicje obejmuja caly Zwiazek Sowiecki, czy raczej to, co dawniej nim bylo. Chcialby, aby Rosja znow stanela do wyscigu z nim samym u steru i cieszylby sie, gdyby mogl nadepnac komus na odcisk i wyrownac po drodze pare starych rachunkow. Inaczej mowiac, jest... jakby to powiedziec, patriota? Goodly przytaknal. - W kadym razie z jego punktu widzenia. -A z naszego? -On jest niebezpieczny - odparl Goodly - ale jeszcze nie teraz. I to jeszcze jeden szczegol dotyczacy jego profilu psychologicznego: fakt, e tylko bardzo cienka linia oddziela jego geniusz od chwiejnosci. To jak chodzenie po linie: nie wolno jej szarpac zbyt mocno. Wiec na razie, choc przyznaje, e jestem rozdraniony, jeszcze sie nie poce. -A kiedy sie zaczniesz pocic? Prekognitor skinal glowa i obiecal - Dowiesz sie o tym pierwszy. Spojrzawszy na niego, Trask nie odpowiedzial. Wiedzial, e prekognitor ma racje, ale nie mogl sie opedzic od mysli, e moglby tak bardzo nie przypominac przedsiebiorcy pogrzebowego... Pozniej Tzonov poprowadzil swych gosci labiryntem korytarzy i w dol, do serca Projektu, ktore garstka ludzi wtajemniczonych w jego istnienie nazywala Brama. -Prawdopodobnie znacie tlo tego, co sie tutaj wydarzylo, rownie dobrze, jak ja - powiedzial. -W owym czasie bylem mlodziencem, adnym wiedzy studentem wywiadu mentalnego w moskiewskiej akademii. Nic o tym wszystkim nie wiedzialem; moja mocna strona byla metafizyka, nie fizyka. W kadym razie kiedy testowali to urzadzenie, nastapil wybuchowy przeplyw wsteczny, przy czym wyzwolona energia byla wrecz niewiarygodna! W bezposrednim sasiedztwie reaktora materia przeszla w stan plynny, a na zewnatrz zostalo wypromieniowane... powiedziano mi, e to byly trzy rodzaje "ciepla". Promieniowanie jadrowe, ale nie tak intensywne, jak mona sie bylo spodziewac; fizyczne cieplo spalania; wreszcie jakis nieznany rodzaj ciepla, ktore spowodowalo odksztalcenie i stopienie wszystkiego wokol, ale bez spalenia. Tzonov przerwal, aby otworzyc wlaz w stalowej przegrodzie, po czym przepuscil Traska i Goodly'ego i ruszyl za nimi. - Jesli chodzi o radioaktywnosc - ciagnal - wszystko ju oczyszczono. Pozostalo bardzo niewiele miejsc, gdzie radioaktywnosc jest nadal dua. Ale nie ma powodu do niepokoju, oczywiscie je ominiemy. Jest jednak kilka miejsc, ktorych nie moemy ominac; okreslaja one rozmaite strefy skaenia: obszary, w ktorych te znane i nieznane rodzaje energii ulegly "wyladowaniu". Ten korytarz jest przykladem zwyklego rodzaju ciepla, takiego, ktore powoduje spalanie. Za drzwiami w przegrodzie korytarz skrecal w lewo i ginal z pola widzenia. Oswietlenie jarzeniowe zainstalowane na suficie rzucalo na wszystko wokol migotliwy niebieskawy poblask, a zuyte neonowki powodowaly delikatne buczenie. Mimo e nie bylo tu peronow i lawek, miejsce to przypominalo Traskowi w dziwny sposob pewna zaniedbana stacje londynskiego metra w godzinach switu, z ktorej musial czesto korzystac pietnascie lat temu, zanim je wszystkie wyremontowano, ale teraz bylo to tylko jak echo dawno minionej przeszlosci. Byla jednak wielka ronica miedzy owa bezimienna stacja metra z wczesnych lat dziewiecdziesiatych a tym miejscem: slady owego straszliwego ciepla, o ktorym wspominal Tzonov, ktore okopcilo a nawet czesciowo stopilo chropowata skale sufitu, ktora splynela jak lawa i zestalila sie na zimnych metalowych scianach i wielkich stalowych slupach. Pod stopami gumowa podloga zostala wypalona doszczetnie, odslaniajac stalowe plyty, ktore powyginaly sie w rone strony; na scianach ylki i plamki czerwonej, stopionej miedzi byly wszystkim, co pozostalo po dawnej instalacji elektrycznej. Idac na czele, Tzonov krotko skinal glowa w strone grupki ubranych w fartuchy naukowcow, ktorzy opierajac sie o nierowna sciane, porownywali swoje notatki. -Nadal badaja to miejsce z takim zapalem - moe powinienem powiedziec, niezdrowym zapalem - jak zawsze - powiedzial cierpko, kiedy naukowcy zostali z tylu. - Mierza, badaja, fotografuja i pobieraja probki i nigdy nie dochodza do adnego pozytywnego wniosku, ronego od tego, do ktorego przed wielu laty doszedl Wiktor Luchow: e podczas przeplywu wstecznego reaktor "poarl" sam siebie, a zwykla materia ulegla rozmaitym odksztalceniom w czasoprzestrzeni, przenikajac przez "sciane" tego wszechswiata i powodujac powstanie Bramy. Tzonov zerknal na swoich gosci i szybko dodal - Och, nie martwcie sie, nie zamierzam ujawnic zbyt wiele! Nasi najlepsi fizycy pracowali nad tym przez dwadziescia lat i nie doszli do niczego, wiec nie traktujcie tego jako zniewagi, jesli powiem, e watpie, abyscie wy dwaj odkryli tajemnice wszechswiata w ciagu kilku godzin, dni czy nawet tygodni! W kadym razie byl tu w owym czasie wasz agent, Michael J. Simmons; byl tu take Nekroskop, Harry Keogh, zanim wypedziliscie go z tego swiata. Z pewnoscia jeden z nich albo obaj uzupelnili wiekszosc pustych miejsc. Trask pokrecil glowa. -Harry nigdy nie byl w stanie pozostac tu zbyt dlugo - powiedzial, patrzac Rosjaninowi prosto w oczy. - Nawet on musial przyznac, e matematyka byla dla niego zbyt skomplikowana. Powstanie Bramy stanowilo wypadek, podczas ktorego wszechswiat doznal gwaltownego udaru i jego komputer wysiadl. Tak przynajmniej probowal to wyjasnic. A co do Jazza Simmonsa: nigdy nie wrocil do Anglii i mieszka nadal na jednej z greckich wysp. W owym czasie nasz Wydzial Nieuczciwych Chwytow zrobil go w konia. Nigdy nam tego nie wybaczyl i ja go nie potepiam. To samo trzeba powiedziec o Zek Foener, ale w jej przypadku to wasi ludzie wpuscili ja w maliny. Tzonov wzruszyl ramionami. Trask dal mu szanse zakradniecia sie do swego umyslu i Tzonov nie zmarnowal jej. Wszystko, co brytyjski esper powiedzial, bylo prawda - widzial to wyraznie. - No co, czasy sie zmieniaja - powiedzial Rosjanin. I zmieniajac temat, dodal - Wiec w rzeczywistosci to wszystko jest dla ciebie zupelnie nowe? -Wiekszosc tak - odparl Trask. - Z pewnoscia widok tego miejsca i wraenie, jakie wywiera. Obraz potrafi powiedziec wiecej ni tysiac slow. A rzeczywistosc fizyczna jest lepsza ni swiatlokopia. -Tak? - Tzonov uniosl brwi, zatrzymujac sie u szczytu aluminiowych schodow, ktorych jasny polysk wskazywal na to, e stanowia najnowsze wyposaenie. - Lepiej cos zobaczyc, ni dysponowac dokladnym opisem? No tak, oczywiscie rozumiem, co masz na mysli i normalnie bym sie z toba zgodzil. Tylko, e sa tu rzeczy, ktorych lepiej nie ogladac. Znajduja sie w obszarze, ktory ucierpial z powodu innego rodzaju ciepla; mona je okreslic jako czasoprzestrzenny tygiel. Gdyby to ode mnie zalealo, nie pokazywalbym ci tego, ale poniewa znajduje sie to miedzy nami a Brama... - Wzruszyl ramionami i zaczal schodzic po schodach. - Powiedziano mi, e doktor Luchow nazwal to magma. -Magma? - Ian Goodly lekko dral, postepujac za innymi na niepewnych nogach i zaglebiajac sie w slabo oswietlony obszar miedzy dwoma poziomami. Trask wyczul drenie jego glosu i doszedl do wniosku, e to zadzialal jego dar. No co, Tzonov probowal ich ostrzec. -Tak - odpowiedzial Rosjanin bardzo cicho, kiedy sie zatrzymali. I zupelnie niepotrzebnie wskazal reka. - Magma. Teraz wiecie, o co chodzi i moe nawet zdolacie odczuc, czym to musialo byc, gdy Perchorsk zostal wypatroszony jak ryba. Trask i Goodly patrzyli i zdawali sobie sprawe, e oto wkroczyli w obszar czystej fantazji. Mieli przed oczami najglebsze zakamarki chaosu, dziwnie znieksztalcona jaskinie czy krypte, gdzie swiatlo celowo bylo przycmione, aby ukryc najpotworniejsze szczegoly. Nawet to, co mona bylo dostrzec, bylo przeraajace, albo w najlepszym razie niepokojace. Mieli wraenie, jakby schody wyprowadzily ich z tego wszechswiata do miejsca, gdzie ludzkie prawa nie mialy ju zastosowania, gdzie geometria i cala nauka tracily sens... a ich miejsce zajela owa magma. Tzonov znow ruszyl naprzod, a dwaj brytyjscy esperzy w milczeniu pospieszyli jego sladem, patrzac na te twory narkotycznych halucynacji i szalenstwa. Mijali platanine powyginanego plastiku, stopionej skaly i pokrytego pecherzami metalu, a po obu stronach widzieli zdumiewajaco jednolite gladkie tunele o srednicy dwoch lub trzech stop, jakby wydraone przez robaki, ktore w wodach cieplych oceanow draa koral, tylko e te tunele byly wydraone w litej skale pogniecionych dzwigarach i innych trudnych do rozpoznania szczatkach. Trask pomyslal - To jak alchemia obcych! Jakas tytaniczna sila probowala stopic wszystko w jedno, albo zmienic w jakas nowa nierzeczywistosc. Patrzac na niego, Tzonov skinal glowa. -Tak - powiedzial. - Zmienic lub zdeformowac nie do poznania. Chodzi nie tyle o to, e rozmaite materialy ulegly stopieniu w wyniku dzialania ciepla i ognia, ale e zrobiono z nich "przekladaniec" albo ugnieciono jak plasteline. Ale to jest tylko niewielki fragment i na pewno nie pokae wam tego, co najgorsze. Nie, poniewa metal, plastik i skala nie byly jedynymi materialami, ktore ulegly owej przemianie w magme, ale one przynajmniej nie ulegaja... biodegradacji? Jestem pewien, e wiecie, o co mi chodzi. Goodly zadygotal. - Co za horror! - powiedzial. Tzonov zgodzil sie. - Latwiej dostepne obszary zostaly oczyszczone przy uyciu silnych kwasow, a pozostale po prostu zamknieto. Znacznej czesci magmy nie da sie poddac analizie. Schody doprowadzily ich do pokladu magmy, prowadzacego do pomostu, zbudowanego pod pionowa sciana litej skaly. Patrzac z perspektywy aluminiowych schodow i metalowej kratownicy przejscia, podloga byla chaotycznie pofaldowana: skladala sie z rozmaitych materialow tak ze soba zmieszanych, e trudno je bylo rozpoznac. Obraz dopelnialy przecinajace te wijaca sie, zastygla mase owe dziwne kanaly, ktorymi przeplynal przez samo serce Perchorska strumien przeraajacej energii jadrowej, doprowadzajac do katastrofy. Patrzac na to wszystko (Trask zrozumial, e nie moe sie temu oprzec, e to przyciaga jego wzrok w wyniku jakiejs niezdrowej fascynacji), zaczal miec mdlosci i byl pewien, e Goodly musi czuc sie tak. Nagle, na lewo od przejscia, wylonil sie idealnie okragly otwor w scianie zdeformowanej skaly. W tym miejscu pomost skrecal w lewo, prowadzac do wylotu szybu, w ktorym zainstalowano wyslane guma schody i dalej do jasno oswietlonego obszaru gdzies poniej. -Serce Projektu - poinformowal Tzonov bezbarwnym glosem, kiedy na dole pojawila sie, stukajac obcasami, grupa uzbrojonych i umundurowanych olnierzy, ktorzy szli w przeciwnym kierunku. - Jaskinia, ktora powstala w litej skale, kiedy reaktor atomowy ulegl implozji i spowodowal utworzenie Bramy to, jak widzicie, najbardziej nienaturalna jaskinia, jaka mona sobie wyobrazic. Wlasnie odbyla sie zmiana warty i ci olnierze skonczyli slube. Patrzcie, jak im pilno! Serce Projektu to niezbyt przyjemne miejsce. I choc Brama jest teraz bardzo dokladnie zabezpieczona, nadal jej pilnujemy. Nigdy nie wiadomo... W dolnym koncu szybu znajdowal sie zabezpieczony barierka pomost, tym razem stalowy, wsparty na stalowych slupach. Majac po obu bokach Traska i Goodly'ego, Tzonov podszedl do barierki i oparl sie o nia, patrzac ponurym wzrokiem w dol. Nazwal to miejsce najbardziej nienaturalna jaskinia i teraz brytyjscy esperzy zrozumieli, dlaczego. Byla to jakby jaskinia, ale nie mona jej bylo pomylic z jakakolwiek zwykla jaskinia. Lita skala zostala wydraona w taki sposob, e miala ksztalt idealnie kulisty; taka wielka banka w samym sercu Uralu, ale banka o srednicy przekraczajacej sto dwadziescia stop! Zakrzywiona, czarno polyskujaca sciana byla gladka jak szklo, poza owymi tunelami, ktore widac bylo wszedzie, nawet w stropie. W miejscu, gdzie stali trzej meczyzni, wylot szybu byl skierowany w dol pod katem czterdziestu pieciu stopni, mierzac dokladnie w srodek obszaru, ktory zajmowala konstrukcja przypominajaca wielka stalowa pilke, wsparta na hydraulicznym trojnogu. Pilka miala nieco ponad trzydziesci stop srednicy. -Wewnatrz znajduje sie Brama - wyjasnil Tzonov. - Zamknelismy ja w oslonie ze stali weglowej o grubosci jednej stopy, zespawanej z trzech czesci. Trojnog podtrzymuje cala konstrukcje i wywiera ogromny nacisk, dodatkowo zabezpieczajac spawy. Ale wewnatrz tej oslony... Brama pozostaje w rownowadze, unoszac sie dokladnie w srodku, tam, gdzie powstala w noc katastrofy, kiedy przeprowadzano ow test. Trask spojrzal na Tzonova, oswietlonego niebiesko-bialym swiatlem lamp jarzeniowych. -I tam uwieziliscie waszego goscia? Wewnatrz Bramy? -Oczywiscie. Nie ma mowy, ebysmy go wpuscili, dopoki sie nie dowiemy, z kim mamy do czynienia. -Mysle, e czas mu sie przyjrzec - powiedzial Trask. - Od jak dawna tam jest? -Od czterech dni - odparl Tzonov. - Po tym, jak premier Turczin zostal o nim poinformowany, ja bylem nastepny. Przyslano mnie tutaj z Moskwy, abym dokonal oceny i skontaktowal sie z toba. Reszte ju znasz. Oczywiscie rozumiesz, e kompleks nie jest moim normalnym miejscem pracy. Do tej chwili moje zainteresowanie Perchorskiem bylo czysto akademickie. (Popelnil prosty blad! Trask natychmiast dostrzegl klamstwo, ale wiedzial, e zwrocenie na to uwagi nie wyjdzie mu na korzysc. Nic wiec nie powiedzial, pozwalajac Tzonovowi mowic dalej.) - Jesli wziac pod uwage ezoteryczny aspekt tego ostatniego wydarzenia... niewatpliwie bylem wlasciwa osoba, aby sie tym zajac. Goodly robil wraenie zdziwionego. - Ale cztery dni wewnatrz? Musi umierac z glodu! Tzonov spojrzal na niego z dezaprobata. - Wiec myslisz, e wszyscy jestesmy barbarzyncami? Oczywiscie karmimy go. W istocie jest to okazja, ktorej nie wolno nam bylo przepuscic: przekonac sie, czym sie ywi. Przedtem przez Brame przechodzily inne stworzenia, Ian, a ich apetyty byly... no nie chce ju o tym mowic. - Nie dodajac ju ani slowa, poprowadzil ich stalowymi schodami do przejscia i dalej szerokim pomostem do tajemniczej, blyszczacej, stalowej kuli... II Gosc i wizyta Wokol stalowej kuli, otaczajac ja niby pierscienie Saturna, ale tak blisko, e niemal stykal sie z sama kula, znajdowal sie zabezpieczony barierka pomost, ktory mial z dziesiec stop szerokosci: byl wyposaony w konsole, komputery i ekrany. Kilku naukowcow i technikow siedzialo przy glownym pulpicie sterowniczym; inni krecili sie po pomoscie, dokonujac dokladnych pomiarow, kontrolujac liczne przyrzady i realizujac rozmaite inne zadania.Przechodzac obok suwnicy, Trask wchlonal tyle informacji, ile zdolal, na temat tak zwanej "jaskini". W samym sercu Projektu nie bylo olnierzy, ale trzy stanowiska na obrzeu, pod wkleslymi scianami, mialy zaloge i byly wyposaone w szybkostrzelne dziala, a bateria dokladnie naprzeciw glownego pulpitu sterowniczego posiadala dodatkowo maly pojazd gasienicowy z metalowym pojemnikiem, z ktorego wychodzily wee zakonczone dysza; nie bylo to nic innego, jak miotacz ognia. Przeczytawszy owe nieliczne dostepne dokumenty dotyczace Bramy w Perchorsku, Trask wiedzial dosyc, aby docenic znaczenie tych wszystkich srodkow ostronosci. Rozumial te przeznaczenie trzech rusztowan, ktorych wysokosc przekraczala wysokosc suwnicy, konsoli i samej centralnej kuli, podtrzymywanej i wzmacnianej przez konstrukcje w ksztalcie trojkata. W srodku tej metalowej sieci zespol butli byl polaczony z ukladem zraszaczy, ktorych dysze byly skierowane w dol, na wewnetrzne przejscie i suwnice. Po uruchomieniu systemu, caly obszar zostalby dokladnie spryskany roztworem silnego kwasu. Tyle, jesli chodzi o naukowcow, konsole i pomost. Srodki drakonskie, lecz skuteczne, dzieki czemu system nie pozostawial miejsca na spekulacje dotyczace nieprzyjaznej natury tego, z czym ci ludzie mogli miec do czynienia. Wzrok Traska wszedzie napotykal przyprawiajaca o klaustrofobie sciane jaskini, gladka jak szklo poza owymi tunelami, przecinajacymi wszystkie jej czesci, zakrzywiona podloge, otaczajace sciany i strop; ten czarny polysk wszechobecnej, zdawalo sie nieskonczonej powierzchni, oywionej migotaniem niezliczonych refleksow lamp: wraenie bylo takie, jakby czlowiek znajdowal sie w srodku jakiegos osobliwego ciemnego krysztalu. A jesli chodzi o to, co Turkur Tzonov powiedzial - e serce Projektu nie jest zbyt przyjemnym miejscem - no co, bylo to chyba niedopowiedzenie stulecia! Trask wiedzial, e gdyby byl rosyjskim olnierzem, uwaalby Perchorsk za karny przydzial! Kiedy trzej meczyzni zbliyli sie do glownego pulpitu sterowniczego, jeden z siedzacych przy nim naukowcow odwrocil sie, spostrzegl ich i zareagowal odruchowo. Siegnal i gwaltownie wylaczyl urzadzenie. Ekrany natychmiast zgasly, rozmowy ucichly, po czym wszystkie glowy obrocily sie i przybylych powitaly chlodne spojrzenia. Usmiechajac sie blado, Tzonov powiedzial do Traska i Goodly'ego - Jak widzicie, nawet mnie jeszcze nie ufaja, a co dopiero wam dwom! Uwaaja mnie za "miesien" - jak KGB - a jeszcze nie osiagnelismy tutaj takiego stopnia wspolpracy miedzy umyslem i miesniami, jak u was. Poza tym to sa naukowcy, podczas gdy my jestesmy tylko metafizykami, fakirami, ktorym nie bardzo ufaja. Na szczescie my wiemy, e mamy "prawdziwsze" umysly, ni oni mogliby kiedykolwiek ocenic. Zreszta nikt tutaj nie moglby mi zaprzeczyc. Jego usmiech zgasl jak zdmuchniety, kiedy szefowi naukowcow rzucil po rosyjsku jakis rozkaz. Meczyzna wpatrywal sie w niego przez chwile, ale autorytet Tzonova - i jego oczy - ju wygraly te bitwe. Wargi naukowca lekko zadrgaly, kiedy ponownie wlaczal ekrany. -To nasi goscie - powiedzial Tzonov. To nastapilo nagle, ale brytyjscy esperzy oczekiwali czegos w tym rodzaju i zdolali ukryc swoje zaskoczenie. W pierwszej chwili zobaczyli tylko bialy blask - jakby pole pokryte sniegiem -ale kiedy ich oczy przyzwyczaily sie do jaskrawego swiatla i skupily na postaci widocznej na ekranach, zobaczyli e jest to Harry Keogh - albo Alec Kyle - albo obaj. To byl Nekroskop, czy raczej jego wersja liczaca dwadziescia lat! -Harry Junior! - Trudno bylo winic Traska i Goodly'ego za te wspolna mysl, ktora starali sie ukryc najlepiej, jak potrafili. Kiedy sie to stalo, mieli racje w pewnym sensie, ale w innym calkowicie sie mylili; jednak katem oka Trask dostrzegl, jak Turkur Tzonov z zadowoleniem kiwa glowa i zastanawial sie, czy telepata kierowal to do nich. Tzonov nie trzymal go dlugo w niepewnosci. -Te tak mysle - powiedzial, co bylo dla Traska sygnalem, e moe przestac ukrywac swe podejrzenia i poswiecic cala uwage scenie ogladanej na ekranach. Tak te uczynil. Jednak Goodly postanowil ukryc swoje mysli i uczucia za zaslona pytan. - Telewizja przemyslowa? Macie tam w srodku kamery? -Jaki spostrzegawczy! - powiedzial Tzonov z jawnym sarkazmem; natychmiast odkryl wybieg prekognitora. - Tak, oczywiscie. Miniaturowe kamery, nakierowane na obszar bezposrednio za czescia stalowa. Metal ma grubosc dziesieciu cali i jest opancerzony od wewnatrz; to, co widac na ekranie, odpowiada odleglosci czterech czy pieciu stop od miejsca, gdzie teraz stoicie; gdybyscie uderzyli w pulpit, moglby dostac bolu glowy. Mimo e Goodly wiedzial, i go przejrzano, trzymal sie swojej strategii - A jak go ywicie? Tzonov wskazal dlonia. - Widzisz ten rowek w metalu? To nie tylko rowek, ale hermetycznie zamykany wlaz, drzwi zaopatrzone w blokade magnetyczna. Na dole, ten okragly znak to jeszcze mniejsze drzwi, przez ktore podajemy jedzenie. Oczywiscie nie robimy tego, kiedy czuwa, lecz kiedy spi. A teraz, gdy sie oswoil z jedzeniem, jakie mu dostarczamy, moglibysmy go latwo otruc. Albo wtloczyc do srodka smiercionosny gaz, czy puscic strumien kwasu. Moemy to zrobic nawet teraz, jesli nie zyskamy calkowitej pewnosci, e to jest zwykly czlowiek... Podczas tej rozmowy Trask skorzystal z okazji, aby upewnic sie (aczkolwiek blednie), e jego pierwsze wraenie bylo prawdziwe: to byl Harry Keogh Junior, syn Nekroskopa, ktory jako male dziecko zabral niepostrzeenie swoja chora matke do innego wymiaru. Wygladal moe dziesiec lat mlodziej ni powinien, ale przecie dorastal w innym swiecie. Mimo to rozbienosc byla tak dua, e Trask zmarszczyl brwi. Czul, e nie widzi calego obrazu. Co wiec widzial? Meczyzna na ekranie siedzial ze skrzyowanymi nogami na ledwo widocznej bialej podlodze. Reszta jego otoczenia wygladala podobnie; uda i plecy, ktore opieraly sie o cos, mial lekko splaszczone. Cale otoczenie bylo biale. Niewiele wiecej mona bylo powiedziec o tym tunelu laczacym dwa swiaty: byla to oslepiajaco jasna przestrzen. Brama. Trask ponownie przyjrzal sie gosciowi i odkryl kolejna drobna nieprawidlowosc. Wlosy Aleca Kyle'a (albo Harry'ego Keogha) byly brazowe, bujne i falujace. Ale gosc mial wlosy blond i lsniace, jak sloma, z siwymi pasemkami po obu stronach, co sugerowalo inteligencje i erudycje znacznie wyprzedzajace jego wiek. Wlosy mial dlugie i opadaly mu na ramiona, co nadawalo mu wyglad Wikinga. Poza tym jego oczy byly szafirowo niebieskie, podczas gdy Kyle/Keogh mial oczy brazowe, podobnie jak wlosy. Trask byl pewien, e genetycznie jest to syn Aleca Kyle'a, ale rownoczesnie wygladalo na to, e odziedziczyl barwy swego - duchowego? - ojca! Jesli chodzi o pozostale cechy, nie podobna bylo zaprzeczyc, e jest to syn Nekroskopa. Gosc jakby cos uslyszal czy wyczul, bo nagle sie wyprostowal, a jego obute w sandaly stopy rozplaszczyly sie o podloge i spojrzal prosto w obiektyw kamery; wszystko to odbylo sie w zwolnionym tempie, co musialo byc efektem, wywolanym przez Brame. Technik wyregulowal obraz tak, aby bylo widac cala postac; oczy meczyzny zwezily sie, zmarszczyl brwi i jego wzrok powedrowal gdzies powyej kamery. Trask nie byl w stanie okreslic jego wzrostu, ale podejrzewal, e wynosi okolo szesciu stop. Mial wysportowana sylwetke: szerokie ramiona, waska talie, mocne ramiona i nogi. Oczy mial chyba lekko skosne, a moe bylo to spowodowane jego podejrzliwym wyrazem twarzy. Prosty nos wydawal sie maly przy jego szerokim czole, i wystajacych kosciach policzkowych. Mial troche wystajacy kwadratowy podbrodek (ale nie znamionujacy agresji, pomyslal Trask) i lekko opadajace pelne wargi. Mogloby to oznaczac pewien cynizm, ale nie u niego. Raczej przeciwnie: byla w nim jakas cierpliwosc, nieuchronnosc, a nawet bezbronnosc istoty, ktora zostala uwieziona w nieznanym sobie otoczeniu. Teraz, gdy troche sie odpreyl, wyraz jego twarzy zmienil sie, oczy rozszerzyly sie i zmarszczenie brwi gdzies zniklo i wtedy Trask ujrzal jeszcze cos, czego nie posiadal Harry: wrodzona niewinnosc i wspolczucie, smutek, ktory kryl sie gdzies w glebi. Choc wiec nie byl podobny jak dwie krople wody do Harry'ego Keogha, wydawalo sie, e to on. Kiedy ten fakt dotarl do Traska, zrozumial, e to nie tyle to, co zobaczyl, kiedy po raz pierwszy na niego spojrzal, ile to, co wyczul w jego wnetrzu, upewnilo go o jego tosamosci. Instynktowne wraenia z jednej strony, wsparte przez osobliwy dar Traska z drugiej, nie mogly byc falszywe. To byl syn Nekroskopa. Wiec... dlaczego cos wcia nie dawalo mu spokoju? Gosc mial na sobie kurtke z fredzlami, wysokim kolnierzem i szerokimi klapami oraz spodnie, dopasowane w kolanach i rozszerzajace sie ku dolowi, ktore opadaly na miekkie, skorzane buty. Jego stroj przypominal ubior z dzikiego zachodu, jednak rownoczesnie mial w sobie cos cyganskiego, a material stanowila wzorzysta skora, podobna do skory aligatora. Miekka, piaskowego koloru, elastyczna - caly ubior robil wraenie wygodnego, choc byl troche znoszony i przykurzony. Nastepnie Trask zauwayl w lewym uchu goscia kolczyk; dziwny, dlugi na cal, zakrecony kolczyk z oltego metalu, przypuszczalnie ze zlota. Ale jesli Trask ju przedtem marszczyl brwi, teraz mial naprawde powod do niepokoju, znal bowiem znaczenie tego dziwnego ksztaltu, wiedzial, co to jest: wstega Mobiusa, metafizyczny symbol, ktory stanowil przepustke Harry'ego Keogha do innego swiata. Byl to zarazem ostatni element ukladanki, ktory potwierdzil prawdziwosc wszystkich pozostalych. Trask natychmiast zanotowal to wszystko w pamieci; bylo to cos, co trzeba bylo ukryc bardzo gleboko. Taki, krotko mowiac, byl gosc. W sumie nic w jego ubiorze, zachowaniu czy wygladzie nie sugerowalo wynioslej, agresywnej arogancji, fizycznej wyszosci, i budzacych groze zdolnosci metamorficznych Wampyrow. Tak wiec, pomimo innych, byc moe ukrytych motywow politycznych, Trask wiedzial, e glownym powodem jego obecnosci w tym miejscu bylo stwierdzenie, e gosc jest czlowiekiem i niczym ponadto. -Stop! - glos Tzonova wdarl sie do jego mysli tak gwaltownie, e Trask a podskoczyl. Kiedy ekrany zamrugaly i zmetnialy, obrocil sie do Rosjanina i odpowiedzial spojrzeniem na jego spojrzenie... i natychmiast poczul jego ostrosc. Teraz telepata moglby czytac w jego lub Goodly'ego umysle gdyby mogl. Barwa jego oczu zmieniala sie jak u kameleona, a zrenice zdawaly sie rosnac i teraz byly jak szkla powiekszajace, ktore moglyby zajrzec do umyslu Traska. Ale nie tym razem. Kiedy bowiem Rosjanin utkwil w nim wzrok, cos gleboko w umysle Traska wlaczylo sie i skierowalo tamtego w slepy tunel. Tzonov od razu zorientowal sie, co sie stalo, choc nie wiedzial jak: Trask stal sie nieprzenikalny. A moe inaczej: jego umysl byl dostepny, ale pusty! A blady usmiech Goodly'ego powiedzial mu to samo: e jego umysl zostal... zabezpieczony? -Hipnoza! - w koncu steknal Rosjanin i opadla mu szczeka. Widzac wyraz twarzy Traska, wiedzial, e odgadl prawidlowo. -Zostaliscie zahipnotyzowani! Zaledwie na was spojrze... wasze umysly wylaczaja sie! Klepnal sie dlonia w czolo i zgrzytnal zebami, ale po chwili uspokoil sie i nawet zmusil do usmiechu, a zdal sobie sprawe, e pracujacy tam naukowcy patrza na niego z niepokojem. -Moecie... wracac do pracy - powiedzial, odwracajac sie na piecie i poszedl niepewnym krokiem wzdlu pomostu. Trask i Goodly spojrzeli po sobie, po czym ruszyli za nim. Tzonov zatrzymal sie i poczekal na nich u stop pochylni, wiodacej do tunelu wejsciowego. Kiedy wchodzili po schodach, powiedzial - Wszystko pieknie, ale to nie bylo czescia naszego ukladu. Ja trzymalem sie swojej roli. - Odzyskal panowanie nad soba, ale byl teraz zimny, jak syberyjska zamiec. Trask powiedzial - My te trzymalismy sie swoich rol. Ale wpuszczenie cie do naszych umyslow nie bylo czescia naszego ukladu. Czy czasami nie moesz po prostu zapytac? Tzonov zasznurowal wargi. - Chwilami... chwilami prawie zaczynam wierzyc, e moja telepatia to nie tylko narzedzie. Czasami czuje, e to ja jestem narzedziem, a moj dar jest moim panem. I musze przyznac, e trudno miec taki dar i go nie wykorzystywac. Jesli bylem bezczelny, przepraszam. Po prostu taki sposob wydawal mi sie najlatwiejszy, to wszystko. - Trask wiedzial, e tamten mowi prawde. Rosjanin zobaczyl to na jego twarzy, odpreyl sie, kiwnal glowa i powiedzial - Doskonale, bede pytal. Czy on jest tym, czym wydaje sie byc, zwyklym czlowiekiem, synem Harry'ego Keogha? Czy te stanowi imitacje - jest szpiegiem, przyneta lub najezdzca z innego swiata - i powinnismy go niezwlocznie zniszczyc? -Jest czlowiekiem - natychmiast odparl Trask, ale uwaal, eby nie uyc w odpowiedzi slowa "zwykly". - I wierze, e jest synem Harry'ego, tak. Tzonov westchnal. - Czytam to wszystko w waszych umyslach prawie nie probujac -powiedzial. - Ale gdy probowalem... Odezwal sie Goodly - To byl twoj blad, Turkur. Nas nie mona zmuszac. Moemy przekazac informacje dobrowolnie albo gdy zostaniemy zaskoczeni, oszukani czy podsluchani. Ale stojac twarza w twarz... w chwili, gdy wlaczyly sie twoje oczy, kontrole przejely rozkazy hipnotyczne, zamknelismy sklepik i nasze umysly staly sie puste. - Tzonov nie poczul sie uraony, bowiem sam zdolal to rozgryzc dostatecznie szybko. -Ach! - powiedzial, usmiechajac sie blado. - Ale... w takich warunkach trudno bedzie wspolpracowac. - Zaczal sie odwracac. Trask powiedzial - Dzialajac wedlug twoich regul, to byloby niemoliwe! Nasze umysly nalea do nas, Turkur. Rosjanin popatrzyl na niego. -Ale wy macie przewage - powiedzial, a w jego glosie mona bylo wyczuc frustracje. -Gdybym klamal - gdybym nie mowil calej prawdy - wiedzielibyscie natychmiast! -Wiec sprobuj nie klamac - odparl Trask, ruszajac w glab tunelu, w kierunku poziomow magmy. - To nie powinno byc zbyt trudne. W koncu jak dotad dobrze ci szlo... Idac do kwater, Trask powiedzial - Mysle, e nadszedl czas, abys odpowiedzial na pare pytan, Turkur. Na przyklad: skoro jestes w stanie ogladac goscia, kiedy ci przyjdzie na to ochota -twarza w twarz, na ekranie - dlaczego nie odczytales jego umyslu? Dlaczego chciales, abym ci o nim opowiedzial? Tzonov wzruszyl ramionami. - Moe sam odpowiedziales sobie na to pytanie. Moe on te zostal zahipnotyzowany! Wierz mi, bardzo bym chcial odczytac jego umysl, ale nie moge! Moe to skutek interferencji na powierzchni kuli, ktora stanowi jej horyzont zdarzen i ktora znajduje sie miedzy gosciem a stalowa oslona. Moe to sie w jakis sposob wiae z efektem zwolnionego tempa, ktory widziales, kiedy sie podnosil; nie mam pojecia. Ale jak by nie bylo, jego umysl jest dla mnie biala sciana, podobnie jak twoj. Moe kiedy sprowadzimy go na ta strone, sytuacja sie zmieni. Musimy poczekac i wtedy zobaczymy. -To wlasnie moje nastepne pytanie - powiedzial Trask. - Kiedy go sprowadzicie? Tzonov wiedzial, e nie moe klamac, wiec odpowiedzial dwuznacznie - Wkrotce. - Nastepnie, kiedy Trask i Goodly doszli do drzwi swych kwater, popatrzyl na nich i powiedzial -Oczywiscie Siggi moe odczytac wasze umysly bez wiekszych trudnosci. Jej dar nie opiera sie na kontakcie wzrokowym. -Ale tylko, gdybysmy zmniejszyli czujnosc - powiedzial Goodly. - To znaczy, gdyby nas zaskoczyla. Ale to byloby nieuczciwe, prawda? Tzonov sie rozesmial. - Oto nasze Wielkie Ronice Kulturowe! Reguly gry! Wy je macie, a my nie! -Mamy take "panie" - odparl Goodly - a u was sa tylko "towarzyszki". - Usmiech Tzonova stal sie cierpki, a brytyjscy esperzy weszli do swych pokojow i zamkneli drzwi... Cala czworka zjadla razem posilek w kantynie Perchorska, gdzie wydzielono tak zwana "jadalnie dla kierownictwa", przeznaczona dla wyszych urzednikow i naukowcow. Ale poniewa bylo ju pozno, i tak byli sami. Ogrzewanie bylo ledwie wystarczajace, ale Siggi Dam najwyrazniej czula sie doskonale, mimo e miala na sobie stroj nieledwie srodziemnomorski, czego Trask i Goodly nie mogli nie zauwayc po tym, jak Tzonov pomogl jej zdjac plaszcz. Potem starali sie na nia nie zwracac zbyt wiele uwagi. Miala na sobie krotka, obcisla spodnice i modne bolerko zapinane na jeden guzik, a pod spodem rozcieta do pasa szyfonowa bluzke. Rowek miedzy piersiami byl a nadto widoczny, a ciemne sutki odcinaly sie wyraznie na tle bladoniebieskiego szyfonu. Jesli jej zamiarem bylo odwrocenie uwagi obecnych, skutek byl murowany; esperzy starali sie nie zachowywac w sposob nieokrzesany, ale zdali sobie sprawe, e musza dokladac staran, eby rozmawiac z Tzonovem twarza w twarz, dzieki czemu ich hipnotyczne implanty pozostawaly "uzbrojone". - Po chwili Trask wyczul, e Siggi ju nie probuje sondowac ich umyslow. Ale eby miec absolutna pewnosc, usmiechnal sie do niej i powiedzial - Jestem pewien, e w miejscu tak nienaturalnie zimnym i nieprzyjaznym twoja obecnosc musi podnosic temperature co najmniej o kilka stopni! - Choc byl to autentyczny komplement, zaraz potem rozmyslnie sformulowal mysl - Boze, co ja bym dal, zeby cie przeleciec! Nastepnie, stale usmiechajac sie, czekal z napietymi nerwami na jej policzek - ale zamiast tego, odpowiedziala usmiechem, pochylila glowe i powiedziala - Dziekuje ci, Ben! Poza tym rozmawiano niewiele podczas spoywania posilku, ktory - podobnie jak kwatery -nie przypominal Ritza. Mimo to Trask podejrzewal, e jakis biedny sowiecki kucharz musial doloyc specjalnych staran. Mieso dawalo sie kroic, a zamiast butelkowanej "wody zrodlanej", ktora mona dzisiaj dostac w wiekszosci miast, Coca-Cola byla swiea i zimna. -Jakosc naszego jedzenia - powiedzial Tzonov, prawie obojetnie - poprawia sie w miare poprawy stanu srodowiska. -Wszystko dzieki Zachodowi - pomyslal Trask do siebie. Dalsze podkopywanie rosyjskiej dumy nie mialo sensu. Jednak bylo faktem, e bez pomocy Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i oczywiscie USA, ZSRR byloby ogromnym i paskudnym mutantem, ginacym od swych ran. A tak najbardziej niebezpieczny reaktor zostal zamkniety i najgorszy rodzaj skaenia przemyslowego znajdowal sie obecnie pod kontrola, syberyjskie lasy oraz fauna i flora znowu rozkwitly, i nawet tak zwana "Pustynia Aralska" zaczela odbudowywac dawny poziom wod gruntowych. Zapytajcie Anne Marie English, a z radoscia opisze wam szczegolowo tysiace innych malych cudow. Trask zjadl tylko troche pozbawionego smaku puddingu, a Goodly prawie go nie dotknal. Rosjanie w ogole nie probowali go jesc. W koncu Tzonov ziewnal i powiedzial - Ide spac. Jutro bedzie pracowity dzien. Wszyscy powinnismy sie jak najlepiej wyspac. Osobiscie cierpie tutaj na klaustrofobie. Probuje sobie wyobrazic, e jestem na swieym powietrzu, w sadzie i licze sliwki; wtedy sen przychodzi latwiej. Moecie sprobowac mojej metody. Goodly spojrzal na niego, ale zignorowal jego rade, skupiajac uwage na jednym slowie: "jutro". Umysl prekognitora byl pusty. Moe nawet bardziej, ni powinien. Jego glos zabrzmial glucho, kiedy zapytal - Czy wlasnie wtedy zamierzasz go wpuscic? Szef rosyjskiego Wydzialu E znow ziewnal, ale podobnie jak za pierwszym razem, bylo to klamstwo. Trask wzruszyl ramionami i powiedzial sobie, e to po prostu wykret, eby zostac sam na sam z Siggi. Kto moglby miec mu za zle? Ale gdy kucharz przyszedl, aby zebrac naczynia, nagle Trask poczul sie niezwykle spiacy. I od razu zrozumial, dlaczego nie smakowal mu ten pudding. Potem... wstal z trudnoscia i ledwo dotarl z Goodlym do pokoju, po czym zwalil sie na loko, jeszcze zanim zrobilo sie ciemno. A Goodly nigdy nie otrzymal odpowiedzi na pytanie dotyczace wieznia: kiedy wpuszcza go przez Brame do Perchorska? Zreszta to nie mialo znaczenia, bo i tak znal ju odpowiedz, tylko e poznal ja o dziesiec sekund za pozno. Tak samo jak Trask. Teraz, zapadajac w cieki sen, obaj wiedzieli, e to sie odbedzie dzis w nocy, w ciagu najbliszej godziny, jak tylko przestana przeszkadzac. I po chwili przestali przeszkadzac... Ben Trask nie miewal wielu snow. A przynajmniej na ogol ich nie pamietal i bardzo byl z tego rad. Te, ktore wbily mu sie w pamiec, to byly zazwyczaj koszmary, zwiazane z jego praca. Od czasu do czasu mial koszmary o Julianie Bodescu, naznaczonym jeszcze w lonie matki, a po przyjsciu na swiat zajmujacym sie nekromancja i wampiryzmem. Snil take o powrocie na greckie wyspy i walce z Janosem Ferenczym, ostatnim z owego nieslawnego rodu. Widywal te w snach Nekroskopa, jak wtedy, w ogrodzie jego domu w Edynburgu, zanim uciekl przez Brame w Perchorsku do Krainy Gwiazd. Mona wiec zrozumiec, dlaczego Trask nie lubil snow. Kiedys Wydzial zatrudnial wlasnego oniromante: czlowieka, ktory nie tylko tlumaczyl sny innych, lecz take wykorzystywal wlasne sny do przewidywania losow jego samego i innych. Pracowal w Wydziale E przez trzy lata, po czym przestal snic - a po tygodniu zmarl na raka mozgu. Po raz kolejny przekonano sie, e przyszlosc opiera sie ingerencjom z zewnatrz. I dokladnie z tego powodu Trask staral sie nie miec snow. Opieralby sie temu rownie mocno w tej chwili, gdyby nie byl pod wplywem srodkow odurzajacych. Jednak ogarnal go sen i w tym snie uslyszal glos. Byl to glos, ktory spowijala swoista aura. Aura, ktora przypominala Traskowi sny o Harrym Keoghu. Najpierw byla to tylko aksamitna ciemnosc glebokiego snu, rozjasniana rozblyskami zapomnianych mysli lub na poly uformowanych wizji, ktore przemykaly jak meteory na nocnym niebie. Ale nie bylo tam adnych obrazow. Aura byla jak dym z papierosa, klebiacy sie w glowie Traska, gryzacy dym, ktorym ktos sie zaciagnal, a nastepnie wypuscil. "Gryzacy" moe nie bylo wlasciwym slowem, raczej przywolujacy czyjes wspomnienie... Klab dymu, skupiony, wraliwy, sondujacy. Kiedy aura owej istoty wyczula obecnosc Traska i otoczyla go jak mgla, mial wraenie, jakby owional go wir potenej sily, ktory nim szarpal i miotal, wyzwalajac w jego umysle jakies niesamowite prady. Bylo to jak traba powietrzna, ktora porwala Traska i wtedy ujrzal czy wyczul, z czego sie sklada: z liczb! Wir liczbowy! Wraenie bylo takie, jakby niekonczacy sie wydruk z jakiegos kolosalnego komputera wnosil sie po spirali w powietrze, jak gigantyczny lep na muchy, ktory nieustannie plonal, a w koncu nic z niego nie zostalo i liczby wirowaly same. Ale je take spalal jakis wewnetrzny ogien, w ktorym lsnily jak swiatla neonowe, gdy ezoteryczne rownania probowaly same sie rozwiazac, ewoluujac w kierunku jakiejs metafizycznej matematyki. Kolyszace sie, stokowate tornado wijacych sie liczb porwalo Traska i unioslo wysoko w gore, a stal sie jeszcze jedna cyfra w szybko wirujacej scianie symboli algebraicznych i skrzacych sie rachunkow. Ale tak jak w oku cyklonu panuje cisza, wir liczbowy przeslanial wraliwe centrum: inny umysl, ktorego obecnosc Trask poczul obok swojego. Jednak nie tylko go poczul, lecz wiedzial, e go zna! -Kto...? - powiedzial, wylaczajac swego hipnotycznego stranika umyslu i otwierajac sie na tamtego. - Co...? -Przyjaciel - nadeszla odpowiedz. - Albo ktos, kto mogl by byc twoim przyjacielem, gdybys chcial. Mimo e telepatyczny glos byl cieply, pelen niepewnosci a nawet troche przestraszony, Trask we snie zadral. Wraenie bylo takie, jakby ktos przeszedl po jego grobie i po raz pierwszy w yciu Trask w pelni pojal znaczenie tego starego powiedzenia. Bo takie musi byc uczucie, gdy jest sie martwym i ktos do ciebie mowi! Na powierzchnie umyslu Traska wyplynelo pojedyncze slowo, mysl: - Nekroskop! Przez chwile panowala kompletna cisza. Po chwili - A czy to takie straszne? W twoim glosie wyczuwam, e tak wlasnie myslisz. Mimo e byl pod wplywem srodkow odurzajacych, Trask wiedzial, z kim rozmawia - z jedyna osoba, z ktora w istocie mogl rozmawiac - wiec zanim zastanowil sie, czy powstrzymac sie z odpowiedzia, odparl - Ale koniec koncow twoj ojciec byl przeraajacy! -Ach! Wiec znales mego ojca! Mego prawdziwego ojca? - W jego glosie byla nadzieja i radosne podniecenie, ktore po chwili sie ulotnilo. - I widze, e ty take sie go bales, tak jak wszyscy inni tutaj. -Ostatecznie wszyscy sie go balismy, tak - powtorzyl Trask. - Ale na poczatku byl moim przyjacielem. -I... moesz mi o nim opowiedziec? - W jego glosie znow mona bylo uslyszec nadzieje. -O, tak - odparl Trask. - Wiem o nim wiele. Wiecej ni wiekszosc innych ludzi. W kadym razie wiecej, ni wiekszosc yjacych ludzi. - Zdawalo sie to wyjasniac wszystko. -Ach! - Znow to dziwne, smutne westchnienie. Po chwili - Jeszcze porozmawiamy. Ale nie teraz. Tutaj sa mentalisci. Czuwaja i sluchaja. Widze, e masz stranika umyslu. Uyj go! Glos stopniowo cichl, wiec Trask zawolal - Czekaj, czekaj! - Ale to nic nie dalo; znow porwal go wir liczbowy i powlokl w kierunku owej wirujacej sciany. Szarpany we wszystkie strony przez te spirale oblakanej matematyki, Trask kolysal sie, ktos nim potrzasal... ...A sie obudzil! -Spokojnie, Ben! Spokojnie! - Przed zamglonymi oczy ma Traska pojawila sie zatroskana twarz Iana Goodly'ego. Prekognitor siedzial na brzegu loka, sciskal ramie Traska i nie przestawal go uspokajac. - Oni mysla, e nadal spimy jak zabici. A dopoki tak mysla, moemy porozmawiac. -Ian! - Trask chwycil go za przegub i utkwil spojrzenie w jego pobladlej twarzy. - Mialem sen. -Raczej koszmar! - odparl Goodly. - Kogo wolales? -Nie uwierzylbys mi, gdybym ci powiedzial! - Trask z trudnoscia podniosl sie i lekko potarl brwi. - Boe... ale boli mnie glowa! -Ten sos, czy cokolwiek to bylo - Goodly pokiwal glowa. - Albo raczej, co w nim bylo. - Przeszedl do swego pokoju, puscil wode i wrocil ze szklanka z musujacym plynem. - Stary, dobry amerykanski sposob. -Co to jest? - Trask wypil. -Alka-Seltzer. -Aha! - Trask popatrzyl na niego i teraz zobaczyl go nieco wyrazniej. - No wiec, co sie stalo z twoja prekognicja? -Nic, dziala doskonale. -Wiedziales, e zrobia nas w konia? -Dopiero po pierwszej lyce, ale wtedy bylo ju za pozno. Trask cmoknal z niesmakiem. -A twoj bezbledny dar? - Goodly uniosl brwi. Trask nagle posmutnial. - Przypuszczam, e bylo mniej wiecej tak samo jak z toba: zorientowalem sie zbyt pozno. - Westchnal. - Odgadlem, e zmeczenie Tzonova to klamstwo, ale, u licha, przecie naprawde chcial byc sam na sam z Siggi! Wiec moj umysl nie pracowal, jak naley. Cos - tak, teraz musze to przyznac - odwracalo moja uwage. Ale kiedy ju zjadlem pare lyek tego puddingu... -Wtedy sie zorientowales - skrzywil sie Goodly. - Poniewa wtedy ona mogla sie ju odpreyc. Polknelismy zatruty haczyk. Chocia... nie do konca. Mysle, e dawka zostala starannie dobrana; cala porcja tego puddingu prawdopodobnie uspilaby nas na cala noc. Trask zmarszczyl brwi, - A wiec to Siggi mnie tak zalatwila? A Goodly powiedzial - To wlasnie robi i dlatego jest tutaj. Siggi Dam to nie jest zwykla telepatka, Ben. Przypuszczam, e rozpyla wokol tyle psychicznego smogu, co wszyscy niemartwi, z ktorymi miales do czynienia. Dlaczego tak mysle? Po prostu dlatego, e nie potrafie odczytac nic z jej cholernej przyszlosci. Kompletnie nic! Trask potarl podbrodek. - Psychiczny smog? Zaklocenia? Ona je wytwarza? -Jak na zamowienie. Tak przynajmniej uwaam. To powoduje, e zdolnosci innych esperow zaczynaja szwankowac. Dlatego te moja wiedza wyprzedzajaca ulegla odwroceniu, a w twoim detektorze klamstw poszedl bezpiecznik. - Pokiwal glowa i przybral zasmucony wyraz twarzy. - Jak gdyby i tak wystarczajaco nie odwracala uwagi. To znaczy, fizycznie. Trask wstal, podszedl do umywalki i spryskal twarz zimna woda. -To by wyjasnialo, dlaczego nie ma jej w rejestrze mruknal. - Nowy gracz, o ktorym nic nie wiemy. Jej umiejetnosci telepatyczne ostrzegaja ja, kiedy w pobliu znajdzie sie inny esper; wowczas chowa sie za swym psychicznym smogiem. Tajna bron Turkura Tzonova. Mielismy zbyt wielka przewage, wiec sciagnal Siggi, eby nas troche oslabic. Wiedzialem, e jest cos, o co powinienem byl zapytac sam siebie, kiedy ja ujrzalem po raz pierwszy, mianowicie: co, u licha, robi taka piekna dziewczyna w takiej norze? Dotrzymuje Tzonovowi towarzystwa? Moe, ale to nie jest zwykla lalunia. Jeeli ma glowe na karku, sa tysiace lepszych miejsc! - Mruac oczy w slabym swietle, spojrzal na zegarek. -Byles zamroczony przez godzine i czterdziesci minut - powiedzial Goodly. - Gdybym cie nie obudzil, ciagle bys spal. A ja... bylem nieprzytomny przez pol godziny. -Jestes bardziej odporny? -Tylko sprobowalem ten pudding - znow skrzywil sie Goodly. - Ale wiesz, trzydziesci, czterdziesci lat temu Bulgarzy byli wytrawnymi "chemikami". Sporzadzali srodki odurzajace. Tak czy owak, zaczalem walczyc. Gdybym tego nie zrobil, moj sen narkotyczny mogl latwo przejsc w normalny sen. Ale wiedzialem, co sie stalo i rozpaczliwie pragnalem nie zasnac! Wykorzystalem swoj wewnetrzny budzik: to taka sztuczka, ktora pozwala mi sie ocknac o dowolnej porze dnia lub nocy. Zanim zasne, po prostu mowie sobie, kiedy chce sie obudzic. I tak wlasnie uczynilem. Ale kiedy wychodzilem z zamroczenia, ktos wszedl do pokoju. Wiec zamknalem oczy i umysl i lealem bez ruchu. Ktokolwiek to byl, musial odejsc zadowolony. Kiedy wyszedl, probowalem cie obudzic, ale nie dalem rady, wiec poszedlem rozejrzec sie sam. -Co takiego? Goodly wzruszyl ramionami. - A dlaczegoby nie? Nie jestesmy wiezniami. A jesli Tzonov moe nam robic swinstwa, to my mu take. Wiec poszedlem sie przejsc. -Po Projekcie? -Bylem tu i tam. - Twarz prekognitora nie byla teraz tak ponura, jak zwykle i Trask dostrzegl w jego oczach cos, co go zaniepokoilo. -I co odkryles? -Widzialem mnostwo rzeczy, ktore ci sie nie spodobaja, Ben - odpowiedzial tamten. - Rzeczy, ktore nie spodobaja ci sie ani troche... III Nathan...Kiklu? -Opowiadaj - Trask westchnal z ulga, bo walenie w glowie nieco oslablo.-Teraz jest srodek nocy - powiedzial Goodly. - I tutaj, poza osobami pelniacymi podstawowe obowiazki, wszyscy spia. W przeciwienstwie do intruzow jestesmy - podobno - "goscmi" i nie ma specjalnych rozkazow, ktore by nas dotyczyly. Jednake oni mysla, e nie orientujemy sie w sytuacji. Nie przeszkadzano mi wiec, kiedy odbywalem ten spacer. To znaczy do momentu, gdy zszedlem na dol, do serca Projektu. Tam mnie zatrzymano i odstawiono z powrotem. Ale zanim to sie stalo... Ben, co my wlasciwie wiemy na temat tego miejsca? To znaczy w odniesieniu do Harry'ego Keogha, kiedy tu byl ostatnim razem? Trask wzruszyl ramionami. -Mielismy wtedy z czerwonymi calkiem dobre kontakty. Byli "czerwoni", zdajac sobie sprawe z faktu, e tkwia w tym po same uszy. Harry Keogh stal sie Wampyrem: we wlasnej krwi przeniosl zaraze, ktora zaczela sie szerzyc po calej Ziemi. A wykorzystujac Kontinuum Mobiusa, mogl blyskawicznie przemieszczac sie z miejsca na miejsce, tak jak ty czy ja przechodzimy z jednego pokoju do drugiego. Mogl byc i byl na greckich wyspach, w Hong Kongu, Nikozji, Detroit, Macau i tu, w Perchorsku - a wszystko w ciagu godziny. Nasi lokalizatorzy - a take rosyjscy i chinscy - nie byli w stanie sledzic jego ruchow... - Trask przerwal. - Ale po co ja ci to mowie? Byles ju wtedy w Wydziale i wiesz to wszystko rownie dobrze jak ja. -Mimo to opowiedz - poprosil Goodly. Trask szamotal sie z marynarka. - Dobrze, ale po drodze. -Idziemy zobaczyc sie z Tzonovem? -Wlasnie! - warknal Trask. - I dowiedziec sie, co zamierza uczynic ze swoim gosciem. - A do siebie powiedzial - Z moim gosciem? Tym, z ktorym rozmawialem we snie. Czy to byl tylko sen? -To miejsce to istny labirynt - ostrzegl Goodly. - Jak sie dowiemy, gdzie oni sa? Jak ich znajdziemy? -Znajdziemy ich tam, gdzie cos sie dzieje, gdzie nie spia - odparl Trask. Wyszedl na korytarz, ktory byl teraz jeszcze ciemniejszy i bardziej niesamowity i skierowali sie w strone serca projektu. - Prosiles, aby ci odswieyc pamiec, jesli chodzi o wypadki w Perchorsku, kiedy Harry przechodzil przez Brame. - Zniyl glos do szeptu. -No wiec, to my przekazalismy sowieckiemu Wydzialowi E wiadomosc, e Nekroskop prawdopodobnie bedzie probowal tamtedy sie przedostac. Ju wykorzystal trase rumunska, wiec musial uyc tej w Perchorsku. Rosjanie zapewnili nas, e to mu sie nie uda; ostrzeeni zawczasu, mieli na niego czekac, dysponujac taka sila ognia, e ani on ani nikt inny nie bylby w stanie sobie poradzic. Poniewa nie bylismy pewni, co to wlasciwie oznacza, bylismy zmuszeni uwierzyc im na slowo. Jedno wszake bylo pewne: naprawde wierzyli, e zdolaja go powstrzymac. -Jednak nie zdolali - podjal Goodly. - Probowal przedostac sie na motocyklu - najpierw wykorzystujac Kontinuum Mobiusa, a potem przez Brame - z ta biedna zwampiryzowana dziewczyna, Penny, na tylnym siodelku. Jemu sie udalo, ale... dziewczyna spadla z siodelka i wyladowala na stalowych plytach pod napieciem, pod strugami kwasnego deszczu. Okropna smierc, nawet dla wampira. Trask przytaknal. -W koncu Rosjanie powiedzieli nam, co sie stalo. Musieli, bo smiertelnie sie bali, e Harry moe powrocic! Po tym, co im zafundowal poprzednio - spustoszenia, jakich dokonal w ich Wydziale E - pragneli sie podlizac. Mogli potrzebowac naszej pomocy... i to bardzo! Wiec powiedzieli nam o wszystkim. I poinformowali nas take o swym nowym systemie zabezpieczen. Wielki Boe! Prawdziwy Czarnobyl! -Ale z drugiej strony, kto moglby ich potepiac? Mieli a nadto gosci z tamtej strony. Kiedy nastepnym razem ktos wsadzi tu swoja paskudna gebe, mieli zamiar urwac mu glowe i zamknac Brame na dobre! A jak chcieli to osiagnac? Dwie glowice jadrowe, z ktorych jedna mialaby wybuchnac wewnatrz Bramy, w pobliu wejscia do rownoleglego swiata wampirow, a druga zaraz za Brama, w samej Krainie Gwiazd! To bylo typowe dla sposobu myslenia Rosjan w owym czasie; jesli to moliwe, unicestwic najezdzce, zniszczyc zrodla zaopatrzenia, spustoszyc jego kraj. Przy odrobinie szczescia mogliby rownoczesnie zniszczyc sama Brame. -Kiedy uslyszelismy o tych planach i zapytalismy naszych naukowcow, jakie moglyby byc efekty uboczne, rozpetalo sie pieklo! Zdetonowac bombe jadrowa wewnatrz czarnej - czy szarej - dziury, tutaj na Ziemi? Nie do pomyslenia! To byloby igranie z silami, ktore utrzymuja w rownowadze caly wszechswiat! Zaczelismy negocjacje... ale zbyt pozno. Harry'ego nie bylo ju wtedy od jakiegos czasu; chyba byl czyms zajety w Krainie Gwiazd. To, co sie wydarzylo w Perchorsku owej pamietnej nocy... tego nikt nie wie na pewno. Wiekszosci tych, ktorzy ocaleli, nie bylo na miejscu, gdy wystrzelono pociski. Ale to, co opowiedzieli... co, to byla robota Nekroskopa. To musial byc on, bo kto inny moglby przywrocic zmarlych w Perchorsku do ycia? Przedostali sie z gornych poziomow magmy do obszaru, gdzie nigdy przedtem nie byli. W zdeformowanym w wyniku stopienia materiale scian i podlogi mona bylo ujrzec dziwaczne formy z metalu, plastiku i skal, powstale - jak moglo sie wydawac - pod wplywem wysokiej temperatury lub dzialania racego kwasu. Wszedzie bylo widac slady uywania lampy lutowniczej i odbarwienia w wyniku reakcji chemicznych. Goodly stanal, starajac sie cos dojrzec w slabym swietle. Skinieniem glowy wskazal Traskowi miejsce, gdzie na powierzchni magmy mona bylo dostrzec niewyrazne, ale przeraajace ksztalty, I mimo, e ostatnie slowa Traska byly zwyklym stwierdzeniem faktu, nie zas pytaniem, prekognitor odpowiedzial na swoj sposob, podejmujac przerwane opowiadanie. -Zmarli obudzili sie, oto co sie stalo. Zmarli z Perchorska w swych szklanych, skalnych lub metalowych cystach zmarli, stopieni w jedno z maszynami i narzedziami, w pobliu ktorych dosiegla ich smierc; rozkladajace sie lub zmumifikowane szczatki, stopione i uwiezione w wyniku eksplozji wszystko to zostalo uwolnione! Zmarli, ktorych zdeformowane ciala pasuja jak ulal do tych pokreconych form, odcisnietych w magmie. I to oni wlasnie odpalili pociski w strone Bramy! Trask skinal glowa i odpowiedzial przyciszonym glosem - Tak wlasnie bylo, jesli wierzyc Rosjanom. Ale tylko Harry mogl wydac rozkaz. Umieral w Krainie Gwiazd - nawet zebral nas wszystkich, wtedy w Centrali Wydzialu E w Londynie, abysmy byli swiadkami jego smierci - ale jego glos dobiegl a tutaj z innego swiata, wzywajac zmarlych jeszcze raz, by sprobowali zamknac Brame. - Spojrzal znow na formy odcisniete w magmie i szybko odwrocil wzrok. - Na szczescie nasi naukowcy byli w bledzie. Czymkolwiek jest Brama - material, z ktorego jest wykonana -okazala sie zbyt twarda dla rosyjskich bomb jadrowych. Jak gdyby je wchlonela: nie bylo adnych reperkusji. Nie mamy nawet pewnosci, czy w ogole zostaly zdetonowane. Moe powinni byli to przewidziec: w koncu Brama to bilet w jedna strone. Goodly chwycil go za ramie, rozejrzal sie wokol i powiedzial - Musielismy przegapic zakret. Gdzies tutaj... jest cos, co powinienes zobaczyc. Zreszta nie sadze, e tutaj znajdziemy Tzonova i jego goscia. Kiedy zaczeli sie cofac, Trask zapytal - Dlaczego chciales przypomniec sobie to wszystko? -Aby uporzadkowac fakty - odparl tamten. - Jestem calkiem dobry, jesli chodzi o przyszlosc, ale przeszlosc czasami mi sie wymyka. A poza tym pominales najciekawsza czesc. Mowie o okresie, gdy szefem byl tutaj Czyngiz Kaw, ktory wyslal Jazza Simmonsa do Krainy Gwiazd. Pozostawili za soba obszar wypelniony magma. Otwierajacy sie przed nimi tunel przypominal do zludzenia stara linie londynskiego metra z mylnymi, rozgaleziajacymi sie przejsciami. W koncu doszli do wneki po lewej stronie, w ktorej znajdowaly sie drzwi, oznaczone znakiem zagroenia radiologicznego. -Tak! - kiwnal glowa Goodly. - To tutaj. Trask rzucil okiem na znak ostrzegawczy i pokrecil glowa. -Bezczelne lgarstwo, aby utrzymac z daleka ciekawskich, takich jak ty i ja - powiedzial. - Promieniowanie? Z pewnoscia wystarczy, eby wystraszyc wiekszosc ludzi! - A kiedy Goodly obrocil kolo, aby zwolnic zatrzask i otworzyc drzwi, zapytal - Jak to bylo, kiedy Jazz znalazl sie po drugiej stronie? Goodly wszedl do ciemnego pomieszczenia i wlaczyl swiatlo. Trask ruszyl za nim i znalazl sie... w magazynie? Z pomieszczenia prowadzily drzwi do dalszych pokojow, a wszedzie wokol widac bylo rzedy stalowych polek. Wtedy Trask zobaczyl, co jest na tych polkach, a Goodly powiedzial - Wydzial E nie zdolal z Jazza Simmonsa wyciagnac zbyt wiele, kiedy sprowadzil go tutaj Harry Junior. Nie potepiam go, wiedzac, co uczynily mu wywiad i nasz Wydzial. Musielismy wyslac naszego czlowieka na Zante, eby z nim porozmawiac. Ale powiedzial, e... Trask przerwal mu -...e Czyngiz Kaw planowal inwazje Krainy Gwiazd? - Jeszcze raz popatrzyl na polki. - Tak, tak wlasnie powiedzial. Co teraz? Goodly wzruszyl ramionami i zaczal przygladac sie uzbrojeniu, zgromadzonemu na polkach, zapasom malych i nie tak znow malych rodzajow broni: miotaczy ognia, granatow, recznych karabinow maszynowych, pistoletow i amunicji. - Co o tym myslisz? -Jesli nie moesz zniszczyc Bramy - odparl Trask - najpierw dobrze ja zabezpiecz i bron, a potem przygotuj sie do inwazji! Kto wie, co mona znalezc po drugiej stronie? Cos, co przechyli szale na twoja korzysc? Sposob zaspokojenia ambicji: stac sie wielkim tego swiata? Ale czy to jest filozofia rosyjskiego premiera... czy tylko Tzonova? Myslisz, e sam zamierza to zrobic? Wiem, i klamal mowiac, e a do przybycia Nathana jego zainteresowanie Perchorskiem bylo czysto akademickie. -Jakkolwiek jest - powiedzial Goodly - mysle, e ten gosc z Krainy Gwiazd przybyl tu w sama pore. Gdyby sie nie zjawil, nie zobaczylibysmy tego wszystkiego... -Co sprawia, e nasuwa sie kolejne pytanie - dodal Trask. - Kto tak naprawde chcial, ebysmy tutaj przybyli? Turkur Tzonov czy premier Gustaw Turczin? Czy zostalismy zaproszeni wylacznie wskutek zachcianki tego pierwszego, czy te na rozkaz samego szefa, po to, abysmy tu byli i mona bylo zwalic na nas wine, gdyby cos poszlo nie tak? -Prawdopodobnie to drugie - odparl Goodly - i Tzonov musi na tym jak najwiecej zyskac. To wyjasnialoby brak zabezpieczen: mielismy wszystko zobaczyc i Tzonov nie osmielilby sie tego faktu ukryc. Wiec z technicznego i naukowego punktu widzenia wystepujemy jako agenci dzialajacy na wlasny rachunek. Ale w rzeczywistosci Tzonov trzyma nas na smyczy i pozwala zobaczyc tylko to, co sam chce nam pokazac. -A do tej chwili - warknal Trask. - Wynosmy sie stad. Nie chce, aby nas tutaj nakryto i nie chce, aby Turkur Tzonov wiedzial, e widzielismy to miejsce... Opuscili pospiesznie magazyn; technik w okularach, ledwie rozbudzony, ziewajac, pojawil sie za zakretem korytarza. Musial podaac na nocna zmiane w centrum. Kiedy sie zrownali, Trask zagrodzil mu droge i zapytal - Turkur Tzonov? -He? - tamten popatrzyl na nich i zamrugal oczami. - Szukacie Tzonova? Nie ma go tutaj. Tam, z tylu, jakies piecdziesiat krokow. Przejscie na prawo. Tam jest. Ale moe byc niebezpiecznie. Intruz. -Dzieki - usmiechnal sie Trask. - To wielki teren. Zgubilismy sie. Technik wzruszyl ramionami i znowu zamrugal. - Nie ma sprawy. Rozeszli sie, ale gdy tylko znalezli sie poza zasiegiem glosu, Goodly szepnal - Widzisz teraz, o co mi chodzi? Wyglada na to, e nie ma tu adnych stranikow i nasza obecnosc wlasciwie nie budzi podejrzen. Wczesniej, kolo serca Projektu naukowcy byli bardziej przeciwni obecnosci Tzonova ni naszej! Mysle, e uwaaja go za intruza. Absolutnie nie chca tu wojska ani ludzi pokroju Tzonova, o podejrzanym i tajnym charakterze! Chcieliby badac intruza wlasnymi, naukowymi metodami, nie zas stosujac jego sposoby, czymkolwiek mialyby sie okazac. - Sposob, w jaki to powiedzial, kazal Traskowi spojrzec na niego z uwaga. -Mowiles, e cie zgarneli w centrum - powiedzial Trask. - Widziales tam cos interesujacego? -Wystarczajaco duo - odpowiedzial Goodly ponuro. -Wystarczajaco duo? -Wystarczajaco duo, abym nabral podejrzen, e nasz czlowiek nie bedzie mial latwego ycia. Widzialem, jak go wyciagaja. Jego poywienie take musialo zawierac srodki odurzajace, bo kiedy otworzyli drzwi, ramie opadlo mu bezwladnie. Byl nieprzytomny. Wywlekli go i zamkneli w klatce. -Co takiego? W klatce? -Tak, to bylo jak wielka klatka dla ptakow. Skrecili we wskazane przez technika przejscie po prawej, przeszli jakies pietnascie krokow, po czym skrecili ponownie w prawo i znalezli sie przed kolejnymi stalowymi drzwiami. Ale tym razem drzwi byly strzeone. O sciane opieral sie mlody olnierz z karabinem na ramieniu. Kiedy esperzy pojawili sie w polu widzenia, wyprostowal sie i przyjal niedbala postawe na bacznosc, ale gdy Trask zbliyl sie do drzwi, zastapil mu droge. -Nie ma przejscia - powiedzial. -Zostalismy zaproszeni - powiedzial Trask. - Musimy zobaczyc sie z Turkurem Tzonovem. solnierz zmarszczyl brwi, podrapal sie w brode i powiedzial - Nie - ale bez zlosliwosci. Goodly zrobil krok w bok i zamierzal minac umundurowanego meczyzne, ale kiedy ten poruszyl sie, aby go zatrzymac, otworzyly sie drzwi. W drzwiach ukazal sie Tzonov, ktorego oczy jakby zapadly sie jeszcze glebiej. Nie bylo potrzeby pytac, co robil albo probowal robic. Zobaczyl ich od razu, ale jego twarz nie nosila sladow zaskoczenia. -Ach, to wy, Ben i Ian - powiedzial. - Mialem zamiar po was poslac, ale widze, escie mnie ubiegli. -Mam nadzieje, e masz dla nas pare odpowiedzi, Turkur - powiedzial Trask lodowato, gdy Rosjanin odsunal sie, aby ich wpuscic do laboratorium za stalowymi drzwiami. - I mam nadzieje, e nas zadowola. Bo jesli nie... - jego glos ucichl, kiedy rozgladal sie wokol, a zobaczyl to, czego szukal. W rogu wielkiego, jasno oswietlonego pomieszczenia, w skale wycieto zaglebienie, przypominajace niewielki basen. Z tylu sciany wykute w skale jaskini, wznosily sie a do wysokiego, niedbale ociosanego stropu. Klatka, o ktorej wspominal Goodly, stala w srodku zaglebienia, do ktorego prowadzily schody. W scianach zaglebienia zainstalowano dysze, skierowane do wewnatrz klatki. Jak tylko Trask ujrzal ten szczegol, zrozumial jego przeznaczenie. To nie byl oczywiscie aden basen. To byla kapiel kwasowa. W pokoju bylo dwoch naukowcow; obaj mlodzi, niedoswiadczeni i wyraznie speszeni obecnoscia Tzonova, jak slusznie odgadl Trask. Siedzieli na krzeslach, na krawedzi zaglebienia, z notatnikami i piorami w dloniach. Jak dotad, nie mieli chyba zbyt duo do zanotowania, co Trask natychmiast zrozumial. Sam Tzonov dokladnie okreslil, na czym polegal problem: ci ludzie byli naukowcami, a on byl metafizykiem. Nawet nie wierzyli w to, co probowal zrobic. Reprezentowali symbolicznie sile malej naukowej spolecznosci, jej braterstwa, wobec parapsychologicznej i "nadprzyrodzonej" natury Tzonova. Idac w strone zaglebienia, Trask zwrocil sie do Tzonova - To, co uczyniles, stanowi powane wykroczenie. Wprowadziles do naszych organizmow szkodliwe substancje. Wasi ludzie zawsze byli dobrzy w takich sprawach, od kiedy Bulgarzy pokazali wam jak to sie robi. Jednak to byl blad, poniewa zamierzamy wniesc oskarenie. Rosjanin cmoknal z niezadowoleniem. -Eje! Szkodliwe substancje? Przeciwnie: byly calkiem nieszkodliwe! Czy macie mdlosci? Oczywiscie nie. Ponadto wasze ciala wlasnie pozbywaja sie narkotyku, wiec nigdy nie zdolacie tego udowodnic. Tu i teraz, twarza w twarz, oczywiscie przyjmuje to, co uslyszalem. Bo nie jestem w stanie klamac. Ale czy taki casus utrzyma sie w sadzie miedzynarodowym? Zwykli ludzie nie wierza w nasze zdolnosci, Ben! Wiec twoja grozba jest pozbawiona podstaw. Poza tym uczynilem to w trosce o wasze bezpieczenstwo. Cala trojka zatrzymala sie na krawedzi zaglebienia, gdzie dwaj Anglicy spojrzeli na Tzonova z pogarda. Wyostrzony dar Traska nigdy nie byl tak ostry, jak teraz. Widzial i wiedzial, e Tzonov powiedzial polprawde. Ich bezpieczenstwo istotnie stanowilo czesciowe wytlumaczenie, ale glownym powodem bylo pozbycie sie niepotrzebnych swiadkow. Tzonov nie klamal, ale nie mowil te calej prawdy. -Nie musimy tego udowadniac, eby wszczac postepowanie - odezwal sie Goodly, ktorego twarz nagle sie oywila. - Jeeli nie moemy sprawy skierowac do sadu, istnieja inne drogi. Nie jestes jedynym czlowiekiem, ktorego wspiera potena organizacja. Sa sprawy, ktore moemy zalatwic, ktorymi nigdy by sie nie zajal sad. Jeeli mi nie wierzysz, lepiej idz i dowiedz sie czegos wiecej o brytyjskim Wydziale E. Polusmiech, ktory dotad goscil na twarzy Tzonova, zgasl. -Uczynie, co bede musial - powiedzial - aby ochronic siebie i swoj kraj przed jakakolwiek grozba. Niezalenie od tego, czy pochodzi z obcego swiata czy wynika z obcej ideologii. I nie pozwole nikomu stanac mi na drodze. Ale tym razem musialem sie was pozbyc, aby was chronic. Ta istota - gwaltownym ruchem dloni wskazal klatke - jest czyms nieznanym! W przeszlosci inne istoty, ktore wydawaly sie nieszkodliwe dostaly sie do Perchorska, niosac smierc i szalenstwo. Stanowily grozbe nie tylko dla mojego kraju, lecz take dla twojego. W istocie stanowily grozbe dla calego swiata! -Nie oskaramy twego patriotyzmu, Turkur - powiedzial Trask. - Jedynie twoja gorliwosc. - Zaczal schodzic po schodach do zaglebienia. - Zastanawiam sie, co powiedzialby premier Turczin, gdyby sie dowiedzial o twoich poczynaniach. A jesli chodzi o to, co powiedziales o obcej ideologii, to czy demokracja stanowi dla ciebie taka obca ideologie? Myslisz, e Turczin zgodzilby sie z twoimi pogladami na ten temat? Goodly i Tzonov ruszyli za nim; ten ostatni powiedzial ostrzegawczo - Uwaaj! Wiem, e wierzysz, i to jest zwykly czlowiek - syn Harry'ego Keogha, ale pozbawiony potegi swego ojca - i chyba musze sie z toba zgodzic. Ale wcia nie mamy pewnosci. Jeeli jest wampirem... to moe byc ostatnia rzecz, jakiej sie o nim dowiesz! - W jego glosie slychac bylo zlosliwosc, niemal pragnienie smierci Traska i Goodly'ego. Wspominajac premiera Turczina, zwolennika nowej demokracji w Rosji, Trask musial trafic w czule miejsce. Naprzeciw klatki stalo krzeslo, ktorego oparcie bylo skierowane w strone stalowych pretow. Bylo to krzeslo Tzonova, ale Trask usiadl i skrzyowal rece na oparciu, a podbrodek oparl na dloniach. Westchnawszy, przygladal sie meczyznie przybylemu zza Bramy. Trask nie byl telepata; nie bylo sposobu, aby dowiedziec sie na pewno, o czym tamten mysli, ale mimo to probowal odgadnac. Przynajmniej czesciowo. Bylo to wypisane na pochylonej sylwetce goscia: sposob, w jaki siedzial ze skrzyowanymi nogami w samym srodku klatki, z ramionami po obu stronach ciala, dlonmi zwinietymi kolo stop i opuszczona glowa, wyraajaca glebokie przygnebienie. Zbliyl sie Tzonov i stanal z prawej strony Traska, spogladajac na niego z ukosa. Trask unikal jego spojrzenia, chocia jego hipnotyczny stranik byl wlaczony i Tzonov nie byl w stanie odczytywac jego mysli. Dopoki Trask uwaal, mogl myslec cokolwiek i wiedzial, e jego mysli pozostana nietkniete. Przynajmniej dopoki na scene nie wkroczy Siggi Dam. Wowczas... ona i Tzonov mogliby wspolnie cos wykombinowac. Jednak teraz Trask mogl probowac odgadnac przyczyne jej nieobecnosci. Tzonov nie chcial, aby jej psychiczny smog przeszkadzal w tym, co robi. -Wiec - zapytal Trask - macie go... od jak dawna? Od poltorej godziny? A kiedy go obudziliscie, co wtedy? Siedzieliscie tutaj wpatrujac sie w niego i starajac sie przeniknac do jego umyslu, nawiazujac rozmowe? W ilu jezykach i z jakim wynikiem? Co, nie zrobiliscie nic? I dlatego postanowiliscie po nas poslac? Tzonov powiedzial - Przeswietlilismy go i pobralismy jego krew, mocz i probki tkanek. Poddalismy go wyczerpujacym testom Jak dotad, przeszedl je wszystkie z wynikiem pozytywnym. Wyglada na normalnego czlowieka. Ale powtarzam, to nie jest dowod rozstrzygajacy. Przybyl ze swiata za Brama i moe byc wszystkim, tylko nie czlowiekiem. Jest faktem, e wiesz o tym innym swiecie znacznie wiecej, ni my. Twoj ukochany Harry opowiedzial ci o nim bardzo wiele. To jeden z powodow, dla ktorych znalezliscie sie tutaj; poniewa moecie zobaczyc i rozpoznac cos, co my moglibysmy przeoczyc. Jesli chodzi o moja telepatie, jest w jego przypadku bezuyteczna. Stojac z nim oko w oko, widze tylko wir, wirujacy klab, ktory obraca sie tak szybko, e a swieci! Jego umysl jest nieprzenikniony. Myslalem, e moe to wynikac z faktu, e byl po drugiej stronie horyzontu zdarzen, ale bylem w bledzie. Teraz, gdy ju jest po naszej stronie, sytuacja jest taka sama. Wyglada na to, e jest jedna z owych nielicznych osob, ktorych umyslu nie da sie odczytac. -Wsrod Wedrowcow w Krainie Slonca to nie taka znow rzadkosc - odparl Trask. - Wielu z nich dysponuje umiejetnoscia fizycznego i psychicznego kamuflau. Tropieni przez Wampyry, w toku ewolucji wyksztalcili w sobie te umiejetnosc, bo byla to dla nich sprawa przetrwania. W naszym swiecie Eskimos ma dodatkowa warstwe tluszczu, aby go chronila przed zimnem. Wedrowcy sa odporni na sondowanie telepatyczne, aby moc walczyc z Wampyrami. - Nie wspomnial, e Harry, kiedy stal sie Wampyrem, zyskal te sama ceche. W kadym razie to, co powiedzial, bylo dla Tzonova nowina. -Ach! - westchnal Rosjanin. - Nie mogles o tym po- wiedziec wczesniej? To raczej nie jest przypadek klasycznej wspolpracy! -To prawda - odparowal Trask - ale w koncu w ciagu ostatnich kilku godzin niemalo kamykow wypadlo z naszej "sciany zaufania". Co wiecej, mona nawet powiedziec, e ta sciana sie chwieje! Tzonov zignorowal te drwine i zaczal spacerowac tam i z powrotem za plecami Traska, stale obserwujac goscia w klatce. -Wiec - powiedzial w zamysleniu - ta jego zdolnosc - dar? - "odchylania kursu" mojej telepatii stanowi ceche naturalna. W takim razie bedzie musial nauczyc sie naszego jezyka. A Goodly dodal - Albo my nauczymy sie jego jezyka. To nie powinno byc zbyt trudne: rumunski z jaka taka znajomoscia jezykow slowianskich, niemieckiego i romskiego. Dobry poliglota, najlepiej empata, moglby to osiagnac w ciagu tygodnia. Mamy takiego czlowieka w Londynie. -Ach, tak? - Tzonov przestal spacerowac i stanal oko w oko z Goodlym. - A wiec jestesmy nie tylko niekompetentni, lecz take latwowierni? Moe po prostu powinnismy przekazac wam naszego goscia, abyscie zabrali go do Londynu! I moe z wasza pomoca rozwinie w sobie umiejetnosci swego rodzica, co? Nie, panie Goodly. Mysle, e potrafie znalezc takiego empate wsrod czlonkow mojego Wydzialu. Goodly usmiechnal sie cierpko. - To tyle, jesli chodzi o warunki wstepne - powiedzial. To byl dokladnie ten rodzaj dywersji, na jaki liczyl Trask. Nie byl telepata, ale ktos do niego mowil we snie. Teraz wiec, koncentrujac sie, pomyslal do goscia - Kim jestes? Jak sie nazywasz? Czy wiesz, e jestes w niebezpieczenstwie, e ludzie w tym miejscu - zwlaszcza ten czlowiek - albo znajda sposob, aby cie wykorzystac, albo beda cie trzymali uwiezionego, albo nawet cie zabija? Nie spodziewal sie adnej odpowiedzi, ale meczyzna w klatce lekko uniosl glowe, a jego niebieskie oczy spojrzaly prosto w oczy Traska, ktory uslyszal w swojej glowie - Przestan! - Trask a podskoczyl na krzesle. - Wszystko rozumiem, ale nic nie mow, nic nie rob! Zdolnosci Tzonova sa ogromne. -Co?! - Rosjanin obrocil sie na piecie, chwycil Traska za ramie i wlepil wzrok w goscia, ktorego glowa znow opierala sie na piersi, jak przedtem. Wysyczal - Co to bylo? Kiedy staral sie skoncentrowac, jego czolo pokrylo sie siecia zmarszczek. -Co? - Trask spojrzal na niego; jego hipnotyczna oslona przylegala szczelnie. - O co chodzi? Tzonov puscil jego ramie, zrobil dwa kroki w kierunku klatki i zlapal za stalowe prety i spojrzal na goscia. -Ty! - wyrzucil z siebie. - Ty cos mowiles? - Potrzasal pretami, a meczyzna w klatce uniosl glowe. - Wstawaj! - krzyknal Tzonov. - Mow do mnie! Gosc siedzial, wygladajac na zdziwionego. Trask wstal i podszedl do Tzonova. - Jeeli nie moe cie zrozumiec, po co na niego krzyczysz? Tzonov spojrzal na niego z twarza wyraajaca skrajna frustracje. -Nie slyszales, jak mowil? Trask pokrecil glowa. - Ani slowa. -A w glowie? Trask zrobil krok w tyl i przekonujaco zmarszczyl brwi. - Oszalales? To ty jestes telepata, Turkur, nie ja! Rosjanin odetchnal gleboko i opanowal sie. - Wiec dlaczego mam wraenie, e jestes w stanie wydobyc z tego czlowieka wiecej, ni ja? Moe to byl blad, e zaprosilem was tutaj. Mysle, e musze porozumiec sie z kims wyszym ranga. -Jak uwaasz - Trask wzruszyl ramionami. - Ale zanim to uczynisz, moe pozwolisz mi sprobowac porozumiec sie z nim? To znaczy tu i teraz - w twojej obecnosci - jak to sie mowi, zgodnie z prawem i bez owijania w bawelne. - Ostatnia rzecza, jakiej pragnal byloby, gdyby go teraz wyproszono z laboratorium, albo nawet wyrzucono z Perchorska. Gosc zostalby wowczas na lasce Tzonova i jego metod. Tzonov zastanowil sie chwile i ju spokojnie powiedzial - Niczym nie ryzykujemy. W koncu jest moim wiezniem i cokolwiek powie tobie, powie i mnie. Trask westchnal - Ojej! Ta sciana peka! - i znow odwrocil sie w strone goscia. Ale tym razem nie odwayl bawic sie w telepatie; musial miec nadzieje, e meczyzna w klatce sluchal wszystkiego, co sie dzialo. -Czy mnie slyszysz? - spytal moliwie najcieplejszym i najspokojniejszym glosem, na jaki mogl sie zdobyc. - Sluchaj, jestesmy przyjaciolmi. Pragniemy tylko dowiedziec sie czegos o tobie. Ale jak moemy to zrobic, skoro nie odpowiadasz? Nic. Gosc nie zmienil pozycji ani na jote. -Moe sie pomylilem - cicho powiedzial Tzonov po chwili milczenia. - Ale kiedy tam siedziales patrzac... na niego...! Gosc lekko wyprostowal sie. Patrzyl na Traska, a w jego oczach i wyrazie twarzy pojawilo sie jakby zainteresowanie. -Ludzie sa jak zwierzeta - powiedzial Trask w taki sam uspokajajacy sposob, nie przestajac patrzec na goscia. - Wiedza, kiedy maja do czynienia z przyjacielem, wrogiem, kims yczliwym lub... nie tak yczliwym. Wedrowcy z Krainy Slonca prawdopodobnie sa pod tym wzgledem bardzo wraliwi To widac w wyrazie ich twarzy, glosie i oczach. Twoje oczy moga budzic wyjatkowy strach, Turkur. Przenikaja przez skore czlowieka, docieraja do jego umyslu i duszy. Usmiechnal sie i dal znak, aby czlowiek w klatce wstal, a tamten powoli podniosl sie. -No, a teraz - powiedzial Trask - moe uda nam sie uczynic jeszcze jeden krok. - Kladac prawa dlon na piersi, powiedzial - Trask. Ben Trask. - Nastepnie wskazujac na tamtego, staral sie nadac swej twarzy wyraz znaku zapytania. -Nathan - powiedzial gosc z reka na piersi. - Nathan Kiklu. -To wiecej, ni mnie udalo sie z niego wyciagnac w ciagu godziny - wychrypial Tzonov. -Wiec teraz badz cicho - powiedzial Trask tym samym tonem - i daj mi szanse uzyskania czegos wiecej. Przeloyl reke miedzy pretami i uslyszal ostrzegawczy i pelen leku syk Rosjanina. Gosc take go uslyszal i jego oczy zwezily sie, a twarz nagle nabrala podejrzliwosci. Trask obrocil reke dlonia do gory, przeloyl miedzy pretami i energicznie wyciagnal w strone meczyzny. Wtedy tamten odpreyl sie i ujal przegub Traska, ktory w odpowiedzi uczynil to samo. Byl to uscisk dloni typowy dla Cyganow; Trask pamietal to z opisu koczownikow z Krainy Slonca, ktory mu przedstawil Harry Keogh. Ten kontakt byl bardzo wany dla nich obu. Powiedzial Nathanowi, e Trask jest jego przyjacielem oraz e istotnie mogl byc take przyjacielem jego ojca. Skad moglby znac to powitanie, jak nie od jakiegos Wedrowca lub kogos, kto znal zwyczaje panujace w Krainie Slonca? Natomiast dla Traska bylo to potwierdzenie tego, na co mogl wszystko postawic: e gosc jest istota ludzka. Stuprocentowym czlowiekiem. Swiadczylo o tym cieplo jego dotyku, przekonanie o jego przyjazni, niezbity dowod daru Traska: e to jest rzeczywiste. W koncu puscili swoje dlonie i lekko sie cofneli. Trask lagodnie powiedzial - Nathan, czy mnie rozumiesz? Czy rozumiesz cokolwiek z tego, co mowie? - Byl to czysty podstep, wybieg, aby zyskac na czasie. Trask ju wiedzial, e tamten rozumie duo, nie tylko swoja sytuacje, lecz take rozgrywajaca sie wokol niego polityczna intryge. A jesli nawet nie, to przynajmniej potrafil rozpoznac glownych graczy i zdecydowal, po czyjej stanac stronie. Gosc przyjal te gre: wzruszyl ramionami, klepnal sie w piers i powiedzial - Nathan? - Mial rozbrajajaco niewinny wyraz twarzy. Trask wskazal na dlon swej lewej reki i powiedzial - Reka. Nathan skinal glowa. - Rynka! -To chyba niemiecki! - powiedzial Goodly. - Albo jakis bardzo podobny. Trask lekko przykucnal i dotknal stop. - Fusse? Twarz Nathana byla pozbawiona wyrazu. - Bindera? Goodly powiedzial - Nogi po niemiecku to die Beine. Trask siegnal do kieszeni i wyjal cos podobnego do jadra duego orzecha. Chcial go podac meczyznie zamknietemu w klatce, ale Tzonov zrobil krok naprzod i zlapal go za reke. - Co to jest? -Najlepszy dowod jego czlowieczenstwa, jaki mona sobie wyobrazic - powiedzial Trask. - To zabek czosnku! Twarz Nathana wyraala zainteresowanie. Wyciagnal reke przez prety i wzial czosnek, zbliyl do nosa i powachal, jakby to byl jakis egzotyczny kwiat. I rzeczywiscie wyraz jego twarzy swiadczyl o tym, e to dla niego jakis niezwykly zapach. A potem... jakby wspomnienia dawnych dni zamglily mu oczy i powrocil poprzedni smutny wyglad. Goodly powiedzial - Czosnek: Knoblauch. Na to Nathan - Kneblasch. Trask obrocil sie do Tzonova. - To byloby tyle, jesli chodzi o twoje watpliwosci dotyczace jego czlowieczenstwa, Turkur. On nie jest wampirem. Nosze srebrny pierscien, a on wymienil ze mna uscisk. I traktuje czosnek, jakby byl jakims kwiatem czy godlem narodowym. To miara jego szacunku, ktora doskonale rozumiem. -Moe rozumiesz wiecej, ni mowisz - odpowiedzial Tzonov ponuro. - Ale... jestem ci wdzieczny. Przynajmniej zrobiles poczatek, ktory moge obrocic na wlasna korzysc. A teraz musze was prosic, abyscie opuscili to miejsce. -Opuscili? - Trask utkwil w nim wzrok. Moe patrzyl zbyt dlugo i nieublaganie, a jego mysli, pelne podejrzen staly sie widoczne. W kadym razie Rosjanin pokrecil swa wielka glowa. -Nie, nie Perchorsk, w kadym razie jeszcze nie teraz. Wykazaliscie pewna doze dobrej woli, mimo e uwaacie moje metody za drakonskie i nieuczciwe. Wiec jestem sklonny, przynajmniej na razie, zapomniec o dzielacych nas ronicach. Chcialem tylko powiedziec, e powinniscie opuscic to laboratorium, wrocic do swoich pokojow i porzadnie sie przespac. Jutro moecie kontynuowac wasza prace, te lekcje jezykowe. W miedzyczasie postaram sie sciagnac do Perchorska kogos, kto zna rumunski i w ogole jezyki romanskie, prawdopodobnie empate. Odezwal sie Goodly. -A co z prawami Nathana, Turkur? Czy, jako "obcy", nie ma adnych? Pomysl, jak go traktujesz. W tej klatce nie moe sie nawet poloyc, nie ma adnych wygod! Zamierzasz go tam trzymac przez cala noc? Myslisz, e zrobi na nim wraenie, jesli ci zaufa? Tzonov tylko na niego spojrzal, po czym zirytowany wzruszyl ramionami. -Czy zdajesz sobie sprawe, jaki jestes namolny? Ilekroc probuje byc elastyczny, ty cos krytykujesz! Ale, jak staralem sie wyjasnic, te srodki - klatka i obszar odkaania - stanowia tylko przejsciowe srodki ostronosci, dopoki nie uzyskamy pewnosci co do naszego goscia. Nawet teraz nie moemy ich zlagodzic, nie majac stuprocentowego zaufania, czyli dopoki nie bedziemy znali wynikow naszych testow. Ale biorac pod uwage wasze zapewnienia... tak, jestem sklonny ustapic. Dlatego wlasnie prosze, abyscie wyszli. Widzicie, zamierzam go przeniesc - zaraz, jeszcze tej nocy -w jakies wygodniejsze, jednak dobrze zabezpieczone miejsce. Trask chrzaknal ledwie slyszalnie - Aha! I dodal - I nie chcesz, abysmy wiedzieli, gdzie go umiescisz, tak? -To jeden z powodow - przyznal Rosjanin. Ale poza tym nic sie nie zmienilo. To dla waszego bezpieczenstwa! Jestescie moimi goscmi. Pomyslcie, jak bym wygladal, jak bym sie czul, gdyby wam sie cos stalo. Mogliby sie spierac, ale Tzonov skonczyl mowic. Wezwal olnierza, stojacego przy drzwiach i brytyjscy esperzy zostali odprowadzeni do swych pokojow. Kiedy zostali sami, rozmawiali jeszcze chwile, ale obaj byli ju zmeczeni. Kiedy Trask mial sie ju poloyc, glowe do pokoju wetknal Goodly. -I co z nim? -Co z kim? -Z gosciem, Nathanem Kiklu... czy te Nathanem Keoghiem? Jedno jest pewne: to nie jest Harry Junior, ktorego znamy. Jest o wiele za mlody, a wiemy, e Mieszkaniec byl Wampyrem, kiedy Harry widzial go po raz ostatni. Jednak wedlug Davida Chunga, cos z Nekroskopa powrocilo. Co o tym sadzisz? -Widziales go, prawda? - Trask poloyl sie. - Chung ma racje: gosc moe nazywa sie Kiklu, ale jego ojcem byl Keogh. Nie jest Mieszkancem, ale jest synem Harry'ego Keogha. Chodzi mi o to, e ma to wypisane na twarzy! No i jeszcze ten kolczyk. Zauwayles go? -Zauwaylem - odparl Goodly. - Symbol Kontinuum Mobiusa, ktory nosil Harry. Przed nami interesujace chwile, Ben. Naprawde interesujace. Trask mial ochote jeszcze cos dodac: e Nathan mowil do niego, zarowno na jawie jak i we snie. I adresowal to do jego umyslu, a przecie Trask nie byl w ogole telepata. Mial ochote to powiedziec, ale powstrzymal sie. Byl to przypadek, o jakim Goodly nie slyszal, o jakim w ogole by nie pomyslal. A w takim miejscu to, o czym nie pomysli, nie moe mu zaszkodzic... IV Nathan i Siggi Podczas gdy Trask i Goodly ukladali sie do snu, Turkur Tzonov rozmawial z Siggi Dam. Chodzac po pokoju, gdzie leala rozciagnieta na loku, mial nastroj daleki od romantycznego; w kadym razie to, co mialo miejsce przedtem, bylo glownie na pokaz; byli kochankami przed laty, ale ta przygoda skonczyla sie, gdy odkryl, e ma rywali - wlasciwie to caly ich legion. Obecnie, gdy znow zbliyla ich praca, wcia byli "kochankami", ale to ju byla tylko gra.-Dokonalismy pewnego postepu, ale to nie wystarczy - powiedzial. - Jutro Anglicy chca sie z nim spotkac znowu i powstrzymywanie ich nie byloby rzecza roztropna. Kiedy dzieki naszym ludziom bedziemy wiedzieli cos wiecej, wtedy ich odsuniemy. W miedzyczasie ten nuaco powolny proces nie moe nam zaszkodzic. Pozwolimy Traskowi rozmawiac z gosciem jednorazowo mniej wiecej przez godzine i zawsze bedzie sie to odbywalo pod naszym nadzorem. Udowodnienie, e Nathan jest czlowiekiem - a jak dotad, wyniki wszystkich testow przemawiaja na jego korzysc - to tylko pierwszy krok. Absolutnie najwaniejsza sprawa jest odkrycie, dlaczego tu przybyl, a na dodatek w tym czasie. -Nie sadzisz, e to zwykly zbieg okolicznosci? - Siggi usiadla i uniosla rece nad glowe, jej piersi wysunely sie do przodu, a platynowe wlosy opadly na mocno zarysowana szczeke. Patrzac na nia, Tzonov prawie zapragnal, aby tej nocy byl wolny. -Mysle, e to najprawdopodobniej zbieg okolicznosci - przyznal - ale lepiej sie upewnic. Syn - albo jeden z synow Nekroskopa, Harry'ego Keogha, znow tu, w Perchorsku? Wygnaniec z Krainy Gwiazd? Naprawde? A moe to ktos zupelnie inny? Czy uciekl do nas, czy te zostal wyslany? A jesli tak, to dlaczego? I tak dalej. Musimy uzyskac odpowiedzi na wszystkie te pytania... Kiedy wszedl do jej pokoju, Siggi spala ju od godziny czy dwoch. Miala na sobie cienka koszule nocna z bialego szyfonu, obszytego srebrna lamowka. Patrzac na nia, Tzonov znow zlapal sie na tym, e aluje, i tej nocy nie jest wolny. Ale nie, musi przecie pilnowac olnierzy - swoich olnierzy, starannie wyselekcjonowanego plutonu, ktory udalo mu sie umiescic w tym miejscu -podczas przenoszenia tajnego skladu broni w bezpieczne, bardziej dyskretne miejsce na opuszczonym poziomie poniej centrum. Za godzine, gdy na slubie bedzie ju tylko kilku naukowcow, bedzie mogl zaczac. A tymczasem mial do wykonania pare telefonow, zwlaszcza na Kreml, aby zdac sprawe z wydarzen bieacego dnia, a take do Centrali wlasnego Wydzialu E na Prospekcie Protzego, aby zapewnic sobie pomoc empaty-poligloty. Te i pare innych spraw administracyjnych zapewnia mu zajecie w poznych godzinach nocnych; zreszta byl zmeczony i czul potrzebe oszczedzania energii. W sensie czysto fizycznym Siggi potrafila byc bardzo wymagajaca. Ale mial wobec niej inne plany... Dla Siggi Dam czytanie w umyslach jej kolegow nie bylo niczym niezwyklym, ale tym razem byla zaciekawiona stanem psychicznym Turkura Tzonova. Normalnie byl niezwykle zrownowaony, iscie niewzruszony, ale wygladalo na to, e wydarzenia ostatniego tygodnia w pewnym stopniu wytracily go z rownowagi. Siggi byla jego powiernica, mona nawet powiedziec "prawa reka" w intrydze, jaka uknul przed kilku laty: zostania sowieckim premierem i zdobycia przez Rosje dominujacej pozycji na planecie, dzieki niewykorzystanym rezerwom obcego swiata. Wybranie odpowiedniego momentu na zamach stanu bylo rzecza kluczowa i calkowicie zalealo od wyniku inwazji rownoleglego swiata Krainy Slonca/Krainy Gwiazd. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, Tzonov przystapi do dzialania: najpierw usunie premiera Turczina za pomoca jakiejs trudno wykrywalnej trucizny, dzieki czemu zapewni sobie miejsce w biurze politycznym. Nastepnie, wykorzystujac tajemne sposoby Wydzialu E, zaproponuje sam siebie na premiera i niemal na pewno zostanie wybrany. W tym czasie jego olnierze dokonaja inwazji swiata za Brama w Perchorsku, po czym powroca przez Brame w Rumunii, dysponujac wiedza - a moe i pierwszymi owocami? - przyniesionymi z owego nieznanego, prymitywnego i niezwykle niebezpiecznego miejsca. Jednake Tzonov zdawal sobie doskonale sprawe, e nie jest pierwszym esperem, ktory planuje... oywienie polityczne? Zdawal te sobie sprawe z przeszkod, jakie napotkali jego poprzednicy. Jedna z tych przeszkod stala sie przeklenstwem wsrod szeregowych pracownikow sowieckiego Wydzialu E: byl nia Harry Keogh. Ale przed szesnastu laty ten czlowiek czy potwor, znany jako Nekroskop, zostal wygnany z Ziemi i w koncu stal sie tylko mitem, legenda, zlym snem. Dawne obawy, e moe pewnego dnia powrocic - obawy, ktore podzielaly zarowno brytyjski jak i rosyjski Wydzial E - nie spelnily sie. Moe Nekroskop nie yl; z pewnoscia Brytyjczycy tak wlasnie mysleli. Albo moe Keogh po prostu nie mogl czy nie chcial wrocic. A teraz ten gosc, ten Nathan Kiklu. Uchodzca ze swiata wampirow? Czy te szpieg, naslany przez swych potwornych panow z Krainy Gwiazd? Trzeba to bylo rozstrzygnac. Tego Tzonov musial sie od niego dowiedziec. Dowcip polegal na tym, aby dopilnowac, eby brytyjscy esperzy nie dowiedzieli sie czegos wiecej. Troche bolalo, e znalezli sie tutaj dzieki rozkazom Gustava Turczina, wydanym w wyniku sugestii Tzonova; oni rzeczywiscie wierzyli, e beda potrzebni. Teraz, gdy byli ju nieprzydatni, musi nadal pelnic wobec nich role gospodarza i rownoczesnie dowiedziec sie od nich, ile sie da, zwlaszcza jeeli chodzi o Kraine Slonca i Kraine Gwiazd. Byla to bardzo delikatna i skomplikowana sprawa, pelna pulapek. Ale dopoki gosc nie zostanie gruntownie wypytany, Brytyjczycy nie opuszcza tego miejsca i caly ten kociol nie uspokoi sie, Tzonov musi postepowac ostronie i na razie zawiesic swoje wielkie plany... Wiele z tych mysli Turkura Tzonova Siggi "podsluchala". Poniewa znala ju ich tresc w ogolnym zarysie, nie wywarly na niej wielkiego wraenia. Ale niektore z nich jednak zwrocily jej uwage: w szczegolnosci jego mgliste i niezbyt eleganckie aluzje do tego, co okreslal jako swoboda seksualna. Znajac problemy psychologiczne Tzonova - jego egocentryzm, graniczacy z mania wielkosci - Siggi byla take swiadoma pewnego paradoksu: tego, e jest zazdrosny i zaborczy ponad wszelka miare. Z tego powodu tak czesto zmienial partnerki. Jesli tylko ktoras z jego kobiet wykazala najmniejsze zainteresowanie innym meczyzna... wpadal we wscieklosc i romans dobiegal konca. Ale Siggi wiedziala te, e jesli kiedys nadejdzie dzien, gdy Tzonov wystapi przeciw czlowiekowi, ktory jest jego psychicznym, fizycznym i politycznym zwierzchnikiem, bedzie skonczony. Jak dotad, ten dzien byl jeszcze odlegly, ale ju teraz nerwy odmawialy mu posluszenstwa w obecnosci takich ludzi, jak Trask i Goodly. Fizycznie byc moe mu nie dorownywali, ale psychicznie prawdopodobnie byli dla niego godnymi przeciwnikami, co w pewnym stopniu oslabialo blask jego wlasnego ego. Tzonov przestal chodzic po pokoju i znow spojrzal na nia. -Czy jest cos...? - Moe spowodowal to wyraz jej twarzy. Pokrecila glowa, po czym zmienila zdanie i przytaknela. -Moe i tak. Turkur, uzgodnilismy, e jestes przywodca, a ja zwyklym czlonkiem, choc wysokiego szczebla i e w niezbyt odleglej przyszlosci moja lojalnosc zostanie odpowiednio wynagrodzona. Taki scenariusz nie jest moe zbyt nowatorski, ale respektowalam go w calej rozciaglosci; do tego stopnia, e jestem prawdopodobnie winna zdrady interesow kraju a ju na pewno premiera. Zmarszczyl brwi i kiwnal glowa. -To samo mona powiedziec nie tylko o nas, Siggi, ale i o Wydziale E oraz wszystkich naszych agentach, w tym niektorych generalach tak zwanej armii obywatelskiej. Wiec do czego wlasciwie zmierzasz? -Prosta rzecz - odpowiedziala, prostujac sie. - Jeeli jestem rzeczywiscie twoim zastepca, to chcialabym, ebys przestal myslec o mnie jak o zdzirze! -Tak o tobie mysle? - wygladal na zaskoczonego. -Uwaasz mnie za... rozwiazla - odpowiedziala - ujmujac to najbardziej oglednie. Nawet nie potrafisz na mnie patrzec, nie pamietajac o swoich "rywalach". Ale to nie byli rywale, tylko kochankowie i to na krotko. Gdybym miala w podobny sposob rozpamietywac twoje podboje, kim wtedy bylbys? Rozpustnikiem, nalanym i chorym lubienikiem? Poniewa jestes meczyzna, moe by ci sprawialo przyjemnosc, gdyby za takiego cie uwaano. Ale ja jestem kobieta i to nie sprawia mi adnej przyjemnosci! Jeszcze bardziej zmarszczyl brwi, a jego ciekawosc przeszla w gniew. -Moja droga - powiedzial, starannie dobierajac slowa tak, aby ich znaczenie bylo jasne i jednoznaczne - rozwiazlosc to nie jest wlasciwe slowo. Oznaczaloby, e jestes niewybredna w doborze partnerow. I nigdy nie myslalem o tobie jak o zdzirze, poniewa dla mnie oznacza to osobe pospolita o bardzo niskiej inteligencji, ktorej cialo jest... bezwartosciowe. Nie, zle odczytalas moje mysli. Nie jestes ani niewybredna ani pospolita, tylko po prostu... niezrownowaona. -Co takiego?! - Siggi podniosla sie, stanela przed nim, zaloyla szlafrok i szczelnie go zawiazala. -Tak, tak - upieral sie. - To tkwi w glowie. Wiedzialem o tym od dawna i jestem pewien, e ty take. Jestes nimfomanka, Siggi. Tak wlasnie o tobie mysle, bo taka jestes. Meczyzni sa toba chorobliwie zafascynowani. Prawie wszyscy! -Wynos sie stad! - powiedziala i zbladla jak kreda. - W tym przypadku stopien nie daje ci adnych przywilejow. Jestes w moim pokoju i chce, abys natychmiast go opuscil! I nie chce cie tu nigdy wiecej ogladac! -Oczywiscie. - Usmiechnal sie blado. - A do nastepnego razu, gdy twoje potrzeby przezwyciea wstret... do siebie samej! -Precz! - powtorzyla i ruszyla w strone drzwi. Zlapal ja za przegub i zatrzymal. Jego gniew byl rownie wielki jak jej. -Posluchaj Siggi. To nic nowego, tak zawsze bylo miedzy nami. To dlatego nasz zwiazek poniosl kleske. Ale sa rone zwiazki. A w naszych kontaktach zawodowych musi obowiazywac dyscyplina! To, co powiedzialas przed chwila, jest prawda: w oczach wszystkich naiwniakow w tym kraju i wedle tak zwanego "systemu demokratycznego" jestesmy zdrajcami. Jesli wskutek konfliktu na tle seksualnym wiez miedzy nami ulegnie oslabieniu, niech tak bedzie, ale to nie moe przeszkadzac w realizacji naszych planow, naszego nadrzednego celu. Siggi nieco sie uspokoila. -Wiec myslisz, e jestem nie tylko zdzira, ale na dodatek idiotka? Oczywiscie musimy wspoldzialac. Jednak teraz wolalabym, abys stad wyszedl. Musze sie ubrac. A jesli chodzi o twoje zdanie o moim yciu osobistym, to w przyszlosci zachowaj je dla siebie. -Tutaj masz nade mna przewage - powiedzial. - Strzeesz swych mysli - ukrywasz je dzieki temu psychicznemu smogowi - a sama moesz czytac we mnie, jak w otwartej ksiedze! Wiedziala, e to prawda. Telepatia to bron obosieczna. Jesli ktos mial ochote zajrzec do czyjegos umyslu, musial uwierzyc w jego zawartosc. Tzonov nie mogl odciac sie ani od swych mysli, ani od swego ciala. Stanowily jego czesc. A teraz myslal o Nathanie i poleceniach, jakie jej wczesniej przekazal. Wlasnie mial wypowiedziec przestroge, ktora i tak mogla odczytac w jego umysle, w ktorym przecie czytala, "jak w otwartej ksiedze". -Nie martw sie - powiedziala, otwierajac przed nim drzwi. - Porozmawiam z Nathanem i zobacze, czy zdolam jakos pokonac te jego dziwne zdolnosci. Wyglada na to, e naleymy do tego samego typu. Moe nasze oslony moga sie wzajemnie znosic. Jeeli to w ogole moliwe, wejde do jego umyslu. -Swietnie! - Tzonov po raz ostatni spojrzal na Siggi, probujac wejsc do jej umyslu. Daremny trud: generowane przez nia zaklocenia powodowaly, e mogl czytac w jej umysle tylko wtedy, gdy na to pozwolila. Rownoczesnie dla niej jego umysl stal otworem. W jego umysle uformowalo sie jeszcze jedno, ostatnie polecenie... ale byl na tyle rozsadny, e nie wypowiedzial go na glos. Dotyczylo ono Siggi i Nathana: czego nie wolno jej robic w jego obecnosci. Zamykajac za nim drzwi, pomyslala - Pieprz sie! - Ale zatrzymala te mysl przy sobie... Kiedy Siggi ogarnial gniew, reagowala tak samo, jak kada inna kobieta i dopiero po wyjsciu Tzonova zorientowala sie, co powinna byla mu powiedziec: e poziom aktywnosci seksualnej kadego normalnego i zdrowego czlowieka jest taki, na jaki pozwalaja okolicznosci. Jak wiele zwiazkow ponosi kleske na samym poczatku, poniewa ich potencjalni uczestnicy boja sie wyrazic swoje uczucia? Ale w przypadku telepaty...? Kiedy Siggi spotkala meczyzne, ktorego pociagala, wiedziala to od razu, jakby szeptal to jej do ucha! Czasami miala wraenie, e krzyczy! A jesli on sam mial to cos, co ja pociagalo - to nieuchwytne cos, ow seksapil, ktory oznacza co innego dla ronych kobiet, dzieki czemu moga powstawac zwiazki miedzy ronymi ludzmi - co wtedy? Wiedzac, co mona dostac, czy miala z tego rezygnowac? Jednak z tego samego powodu, kiedy pierwszy ogien podniecenia seksualnego gasl, znala take pozostale mysli swojego kochanka. Wiedziala a nadto dobrze, e przyprawiajace o dreszcze poadanie moe sie latwo przerodzic we wstret rownie szybko, jak sie obudzilo; wiedziala te, e w chwili, gdy odczytala to w umysle meczyzny - gdy po raz pierwszy pomyslal o niej w ten sposob, jako o dracej, owlosionej i wsysajacej dziurze - romans dobiegal konca. Nawet gdy taka mysl byla przelotna, zawsze zwiastowala koniec. Ale choc to bylo bolesne, Siggi nauczyla sie to akceptowac; wiedziala, e wkrotce pojawi sie nastepny kochanek i ogien podniecenia powroci. Zwykli kochankowie mieli w pewnym sensie szczescie. Ich umysly byly bowiem nienaruszalne; poniewa nie byli w stanie dostrzec prawdy, niezadowolenia rozmaitego rodzaju, jakie stopniowo narastalo miedzy partnerami, na ogol udawali, e wszystko jest w porzadku i nic sie nie zmienilo, e ich seks bedzie zawsze taki sam, jak za pierwszym razem. Ta sztuczka dzialala w niektorych przypadkach i wtedy milosc trwala przez cale ycie. Ale takie przypadki byly rzadkie, bo nawet slepy nie jest rownoczesnie gluchy i niemy. Mimo to Siggi nie tracila nadziei. Gdzies, kiedys spotka meczyzne podobnego do niej samej, ktorego umysl pozostanie niezglebiony i znany wylacznie jemu. Bylo takie stare powiedzenie, ktore dobrze oddawalo jej mysli: czego oczy nie widza, tego sercu nie al. Miala wiec dwie moliwosci do wyboru: znalezc kochanka, ktoremu po prostu wystarczy ja kochac, albo takiego, ktory bedzie umial zatrzymac swoje mysli dla siebie. Aha! - i oczywiscie bedzie mial na tyle silna wole, aby powstrzymac sie od czytania w jej wlasnych myslach! Wiec... maniak seksualny? Nie. A zatem realista, oportunista, zdesperowany poszukiwacz? A czy sam Tzonov byl inny, lepszy? Siggi wiedziala, e nie, jednak w przeciwienstwie do niej jeszcze sie z tym nie pogodzil. Nie mogl, bo przeszkadzalo mu wlasne ego. Nazwal ja nimfomanka, bo domagalo sie tego jego ego. "Oczywiscie" w jej naturze istniala skaza, poniewa adna "normalna" kobieta nie potrafilaby znalezc czasu dla innych meczyzn, przynajmniej nie w sytuacji, gdy w pobliu platal sie Turkur Tzonov. Ale czym byli inni meczyzni w porownaniu z nim? Jednak w przypadku Siggi... jej smak we wszystkich innych dziedzinach byl nienaganny. Dlatego te byla to nie tyle sprawa smaku, co uzalenienia. To tlumaczylo, dlaczego Tzonov uyl slowa, oznaczajacego kobiete uzaleniona od meczyzn... Takimi meandrami krayly mysli Tzonova, gdy analizowal problem, ktory stanowil wyzwanie dla jego ego. I tak Siggi oceniala jego osobe, kiedy przygotowywala sie do przesluchania ich goscia, tego Nathana Kiklu. Co do niewypowiedzianego "polecenia" Tzonova, aby poprowadzila przesluchanie w sposob calkowicie bezosobowy, nigdy nie miala zamiaru uczynic tego inaczej. Nathan pochodzil z obcego swiata i niezalenie od naukowych testow, kto moglby powiedziec, jakie dziwne rzeczy mogly sie czaic w jego krwi? Ale znacznie waniejszy od jego ciala byl jego umysl. Jednak z drugiej strony... moe Turkurowi trzeba bylo uswiadomic, jak bardzo Siggi pogardzala tego rodzaju ingerencja. Byla pania samej siebie - albo kogos, komu zechcialaby sie oddac. Siggi powoli ubrala sie, starajac sie unikac jakichkolwiek skojarzen z wojskiem czy mundurem. Nie chciala stwarzac niepotrzebnego dystansu; nie chciala te wydac sie oficjalna czy ascetyczna. Byla jak perfumowana rekawiczka, w przeciwienstwie do zacisnietej piesci i musiala wygladac bardziej jak dziewczyna ni kobieta, bardziej jak pielegniarka ni inkwizytor. Ten czlowiek zza Bramy nie byl niewiniatkiem; tyle wiedziala od kiedy ujrzala go po raz pierwszy na ekranach monitorow. Ale byl o wiele za mlody, dziki - i prymitywny, tak jak swiat, z ktorego sie wywodzil - aby znal sie na kobietach. Zwlaszcza wyrafinowanych mieszkankach Ziemi. Tak myslala Siggi Dam, ktora popelniala bledy, jak kada kobieta. Z kadego swiata... Kiedy skonczyla sie ubierac, przejrzala sie w lustrze, aby ocenic rezultat. Wybrala kolory ziemi, mimo e wiedziala, i do niej nie pasuja, ale uczynila to rozmyslnie; nie chciala sie wydac gosciowi zbyt jasna - czy obca? Zgodnie z tym, co sowiecki Wydzial E wiedzial o Krainie Slonca i Krainie Gwiazd, byl to mroczny i ponury swiat; zdawaly sie to potwierdzac barwy, jasnobrazowa i olta ubioru Nathana. Swiat Cyganow, zamieszkiwany przez koczownicze plemiona po jednej stronie gor i swiat wampirow po drugiej stronie. Cala ta dosyc uboga wiedza pochodzila od Brytyjczykow, ktorzy przekazali ja w ciagu owego krotkiego okresu glasnosti, po wampyrycznej metamorfozie Harry'ego Keogha i jego ucieczce do Krainy Gwiazd i Siggi doskonale rozumiala pragnienie Tzonova, aby dowiedziec sie czegos wiecej o swiecie za Brama i jego mieszkancach. Nie tylko po to, aby przescignac Brytyjczykow, ale przede wszystkim jako wany element prowadzonych przez niego przygotowan. Oczywiscie dlatego, e zamierzal podbic tamten swiat, uczynic go nowym satelita Matki Rosji -chyba, e tamci dokonaja podboju jako pierwsi. I w zwiazku z tym Siggi czesciowo podzielala obawy Tzonova. Bo kiedys pokazal jej archiwalne tasmy przedstawiajace poprzednich... gosci Perchorska. Zadygotala, usunela z umyslu te obrazy i po raz ostatni spojrzala w lustro. Wygladala, jakby zeszla z okladki jednego z zachodnich ilustrowanych magazynow, ale nie z czesci poswieconej odchodzacej modzie. Chyba e Cyganie byli znow w modzie! Na tym polegal podstep, wiec nie powinna narzekac. W koncu nie wybierala sie na wieczorna randke w Paryu, czy do prowadzenia telepatycznej obserwacji w ambasadzie amerykanskiej w Moskwie. Jej ubior i wyglad mialy sie kojarzyc z Romami. Zle dobrane polaczenie? Moe. Ale z drugiej strony gosc te nie za bardzo przypominal Cygana. Moglby byc nawet Dunczykiem, jej rodakiem! Tylko jego ubior byl romski. I moe ten zloty kolczyk. Ale nawet to znaczylo niewiele. Tu, na tym swiecie, meczyzni znow zaczeli je nosic. Siggi miala na sobie jasnobrazowa, zamszowa kurtke z fredzlami, pod ktora zaloyla zielona bluzke, spieta klamra z jadeitu i rozkloszowana bawelniana spodnice we wzor przedstawiajacy jesienne liscie. Gdyby byla nieco nisza, ciemnoskora, czarnooka i czarnowlosa... moe moglaby byc w typie kobiet, ktore znal. Siggi zastanawiala sie, ile ich znal i do jakiego stopnia. Ale w kadym razie byl bardzo mlodym meczyzna i ona, Siggi, musi zostac jego siostra, yczliwa istota w tym dziwnym, nowym swiecie. Wyszedlszy na korytarz, Siggi stwierdzila, e jej eskorta ju na nia czeka. Mlody olnierz, wygladajacy na zmeczonego, wypreyl sie, zasalutowal i zarzucil bron na ramie. Bylo ju dobrze po polnocy i rozumiala jego zmeczenie. Nie liczac odglosow, ktorych zrodlem byli nieliczni olnierze pelniacy slube, w kompleksie bylo cicho jak w grobie. Albo jak w ogromnym mauzoleum. Przez chwile Siggi miala wraenie, e czuje napor znajdujacego sie nad nimi masywu gorskiego. Idac do celi Nathana, zapytala eskortujacego ja olnierza -Masz jakies rozkazy? -Tylko zaprowadzic pania do pokoju wieznia. A potem oczywiscie poczekac na zewnatrz, a pani skonczy i mnie wezwie. -To moe potrwac przez wieksza czesc nocy. Wzruszyl ramionami i nie odpowiedzial. Myslala o Nathanie. Byla tutaj, gdy podano mu jedzenie ze srodkami odurzajacymi i sprowadzono go przez Brame. Syn - a moe jeden z synow -czlowieka, ktorego znali jako Nekroskopa. Siggi czytala akta Keogha i doszla do wniosku, e ta historia jest... fantastyczna? Nie, o wiele wiecej ni fantastyczna. Byla to historia czlowieka, ktory w ulamku sekundy mogl sie przemieszczac cielesnie do dowolnego punktu Ziemi. Teleportacja, pierwszy taki przypadek. Poza tym mogl rozmawiac ze zmarlymi, a nawet posiadal moc, dzieki ktorej mogl ich wezwac zza grobu! I w koncu zostal Wampyrem i to prawdziwym! Po raz ostatni widziano go, gdy na motocyklu znikal w Bramie. Ale to nie wtedy Keogh znalazl sie po raz pierwszy w Krainie Gwiazd. Cztery lata wczesniej, brytyjski Wydzial E wyslal go tam z misja znalezienia agenta, ktory zaginal podczas wykonywania zadan szpiegowskich w Perchorsku. To bylo... jakies dwadziescia lat temu? A teraz ten Nathan przeszedl przez Brame i ma okolo dwudziestu lat. Syn Keogha? Wydawalo sie to calkiem sensowne. Ale nie wydawalo sie, e to przypadek typu "jaki ojciec, taki syn". Bo gdyby odziedziczyl zdolnosci swego ojca, nie zatrzymano by go tutaj. Ani nigdzie indziej! Turkur Tzonov uwaal, e czas jego przybycia jest przypadkowy. Ale oczywiscie musial sie upewnic. Na tym krotko mowiac polegala misja Siggi: dowiedziec sie, dlaczego tu przybyl. Czy stalo sie to z jego wlasnej woli czy te kogos innego? A jeeli to drugie, jaka jest natura jego panow, ilu ich jest i kiedy pojda jego sladem? W koncu, jesli jego odpowiedzi beda zadowalajace -jesli nie bedzie bezposredniego zagroenia, ani koniecznosci natychmiastowego dzialania - wtedy przyjdzie czas na wydobycie z niego calej wiedzy dotyczacej Krainy Slonca i Krainy Gwiazd, zanim Tzonov dokona inwazji. Doszli do drzwi pokoju czy raczej celi Nathana. Dawniej wszystkie drzwi w Perchorsku byly wyposaone w urzadzenia blokujace. Po kilku katastrofalnych wypadkach, kiedy za zamknietymi drzwiami zginelo zbyt wielu ludzi, wiekszosc z nich zostala zastapiona prostszymi mechanizmami. Ale ta cela byla jedna z niewielu, w ktorej pozostawiono takie urzadzenie. Byla take zaopatrzona w male, zatrzaskiwane metalowe drzwiczki z okienkiem. solnierz mial klucz do celi, ale kiedy go wyjal, Siggi powiedziala - Daj mi go. - Trzymal karabin w pogotowiu, kiedy przekrecala klucz w zamku i otwierala drzwi. Nathan spoczywal w pozycji polleacej na loku, calkowicie ubrany; nie spal. Zobaczyl Siggi i olnierza; oczy mu sie zwezily, gdy dostrzegl bron w rekach olnierza. Ale Siggi tylko usmiechnela sie do niego, pokrecila glowa i zamknela za soba drzwi, zostawiajac olnierza na zewnatrz. Ten natychmiast przekrecil klucz w zamku, otworzyl drzwiczki i zapytal - Poradzi sobie pani? Spojrzala w jego zatroskana twarz za szyba i powiedziala - Jestem pewna, e kiedy tam jestes, wszystko pojdzie dobrze. Teraz zamknij te drzwiczki i nie przeszkadzaj nam wiecej. - solnierz niechetnie jej posluchal, a kiedy okienko sie zamknelo, odwrocila sie do Nathana. Podniosl sie i stal zalekniony, mrugajac swymi niebieskimi oczami. Siggi nie przestawala sie usmiechac, gestem zachecila go, aby usiadl, po czym pobienie zlustrowala cele. Loko, krzeslo, umywalka i nocnik - to bylo cale wyposaenie. Zupelnie jak na Lubiance za czasow Chruszczowa! Potem popatrzyla na Nathana. Mial szesc stop wzrostu, byl wysportowany, choc ruchy mial troche niezdarne, wygladal niesmialo, ale... nie niewinnie. Zauwayla to ju u niego przedtem, kiedy ogladala go na ekranach monitorow. Jego oczy, choc smutne, patrzyly na nia... porozumiewawczo? Siggi podeszla do krzesla, przysunela je do loka i usiadla zaledwie o pare stop od niego. -Jestem Siggi - powiedziala cicho. Zmarszczyl brwi. - Siggi? Przytaknela i dotknela piersi. - Tak, Siggi. Westchnal, jak gdyby chcial powiedziec - Co, znowu? - A potem odpowiedzial sucho - Nathan. Nathan Kiklu. -Dobrze - powiedziala, usmiechajac sie blado - postaram sie cie nie zanudzic. - I wtedy, bez ostrzeenia, uruchomila cala swa telepatyczna moc i powiedziala - Nathan, wiem, e twoj umysl ma oslone. Turkur Tzonov nie mogl sie do ciebie dostac, wiec ta oslona musi byc bardzo silna. Moj umysl dziala podobnie, ale u mnie ma to charakter zamierzony. W tej chwili mnie nie interesuje, czy twoj dar jest naturalny czy te jest to podstep, ale jesli nie zechcesz mi pomoc, ja nie bede mogla pomoc tobie. Kiedy zaczela mowic, poderwal sie; lekkie drgniecie ramion i tik w kaciku oka. I to bylo wszystko; natychmiast potem obojetnoscia probowal pokryc zaskoczenie. Ale choc Siggi nie spodziewala sie takiej reakcji, zauwayla ja i zrozumiala, co oznacza. Jego umysl byl jak tafla z kuloodpornego szkla, powleczona warstewka oleju! Tafla wirowala dla wytworzenia sily odsrodkowej, odchylajac mysli innych ludzi; przez taka oslone nic sie nie moglo przedostac. Ale oslona nie uniemoliwiala Nathanowi wygladania na zewnatrz. Dlaczego wlasciwie Siggi dokonala tej proby, nie miala pojecia - jakies przeczucie, to wszystko - ale to zadzialalo! Teraz, otrzasajac sie ze zdumienia i lekko odsuwajac sie od Nathana, nagle zdala sobie sprawe, z kim ma do czynienia: ten czlowiek pochodzil z obcego swiata, byl synem Harry'ego Keogha i mial zdolnosci telepatyczne. Ale... jakie jeszcze inne zdolnosci mogl posiadac? I czy byl istota ludzka w stopniu, w jakim myslal o nim Tzonov? -Jestes przybyszem z obcego swiata! - Nie potrafila powstrzymac tej mysli. - Moesz byc nawet Wampyrem! - Rzeczywiscie mogl nim byc, ukrywajac sie za ta niesmiala, pelna niewinnosci fasada. To bylo calkiem moliwe! Nagle Siggi zrobilo sie bardzo zimno i zadrala. Czula, jak cale jej cialo pokrywa sie gesia skorka, ktora ogarnela nie tylko ramiona, nogi i plecy, lecz take jej umysl! Ten czlowiek - to cos - mogl byc prawdziwym Wampyrem! Pamietala archiwalny film o olnierzu-wampirze, ktory przeszedl przez Brame. Obroncy Perchorska, rosyjscy olnierze, zgromadzeni po tej stronie Bramy, ostrzelali go z miotacza ognia i z broni automatycznej, powalajac na kolana... ale tylko w przenosni. Bo nawet, gdy leal, nie zdolali zlamac jego ducha. Film znow sie odtwarzal na ekranie pamieci Siggi: wampir kleczal na platformie przed oslepiajaco biala Brama, szary jak trup i spryskany krwia, zarowno wlasna jak i tych, ktorych wymordowal. Ale nawet, gdy dotarlo do niego, e to ju musi byc koniec, cos, co tkwilo w jego wnetrzu, probowalo temu zaprzeczyc! Wygladal jak czlowiek, ale po chwili... Usta otworzyly mu sie tak szeroko, szeroko i z gardla wysunal sie rozdwojony, szkarlatny jezyk. Szczeki wyraznie sie wydluyly, czemu towarzyszyl dzwiek jakby rozdzieranego plotna; slina kapala z miesistych warg, ktore po chwili pekly tryskajac krwia i odslaniajac czerwone dziasla i wyszczerbione zeby. Cala jego twarz przypominala teraz rozdziawiony pysk wilka. Ale reszta twarzy wygladala jeszcze gorzej! Szeroki nos jeszcze sie rozszerzyl i teraz przypominal pysk nietoperza z wilgotnymi, drgajacymi nozdrzami w ciemnej, pomarszczonej skorze. Z uszu, ktore przedtem przylegaly plasko do glowy, wyrosly szorstkie wlosy, ktore wkrotce pokryly czerwono ylkowane miesiste malowiny. Ogolne wraenie przywodzilo na mysl jakiegos demona. Bowiem w calej postaci i na twarzy tego stwora wypisane bylo prawdziwe pieklo: przed oczyma widza stal pol-nietoperz, pol-wilk: zupelny horror! Ale to jeszcze nie byl koniec. Przedtem jego oczy byly male i gleboko osadzone. Teraz staly sie ogromne, a oczodoly pulsowaly czerwienia. A zeby... to ju byl prawdziwy koszmar. Rosnac i zakrzywiajac sie, przebijaly dziasla stwora, jak noe i wkrotce cala jego jama ustna wypelnila sie krwia! Jesli chodzi o pozostala czesc jego ciala, pozostala, na szczescie, podobna do ludzkiej; jednak wskutek tej metamorfozy jego korpus i nogi przybraly olowiany kolor, a cala postac przebiegalo niesamowite drenie. A potem spalili go ogniem z miotaczy ognia, tak e pozostal po nim tytko dym i kwasny odor. I bylo po wszystkim. Obraz na ekranie pamieci Siggi zniknal, rozwiewajac sie jak cien w swietle slonca... ale wcia pamietala jedna zasadnicza rzecz: mianowicie, e na poczatku przybysz wygladal jak czlowiek. Zmrozil ja strach tak, e nie mogla sie poruszac, myslec ani mowic. A Nathan wstal i zbliyl sie do niej. Dotknal jej i delikatnie scisnal za ramie. Teraz zobaczyla, z czego sie sklada jego wirujaca oslona: z liczb. Umysl Nathana byl ukryty za ogromnym, mutujacym rownaniem! Matematyka, zadziwiajaca matematyka... na uslugach czlowieka ze swiata, w znacznej mierze zamieszkanego przez ludzi nie umiejacych liczyc? Tego ju bylo za wiele: nie wiedziala o nim duo, ba! Nie wiedziala o nim nic! Powinna wezwac olnierza stojacego w korytarzu, ale gardlo miala scisniete przeraeniem. Jego dotyk, taki delikatny... chciala sie cofnac, ale byla oparta plecami o stalowe krzeslo. Zreszta w chwile potem, jak ja dotknal, wir liczbowy rozpadl sie na tysiace fragmentow, odslaniajac mysli Nathana. -Nie jestem Wampyrem - powiedzial z naciskiem. - Wampyry sa moimi wrogami. Znalazlem sie tutaj z ich powodu; a nie jako ich agent. Mysle, e to jakas niesprawiedliwa kara za zbrodnie, ktorej nigdy nie popelnilem i nawet nie rozumiem. Myslisz, e pragne byc tu, w Krainie Piekiel, po drugiej stronie Bramy? Pragne powrocic do Krainy Slonca i mojej mlodej ony... Takie bezladne mysli dotarly do Siggi, a poza nimi wyczula jego bol, frustracje i zdumienie. I nade wszystko samotnosc. Nagle dlon Nathana na jej ramieniu wydala sie ciepla i bardzo ludzka: wyczuwala jego czlowieczenstwo, plynace do niej poprzez ubranie i ju nie bylo jej zimno. Odetchnela gleboko, opanowala sie i powiedziala - Przyszlam tutaj, aby cie przesluchac. Przybywasz z okropnego miejsca. Jest tutaj czlowiek, ktory chce miec co do ciebie pewnosc. Chce wiedziec, jaki jest cel twojej wizyty. Mysli... -Wiem, co mentalista Turkur Tzonov mysli - przerwal Nathan. - Jest (ambitny?) i mysli o wielu rzeczach, z ktorych pewne sa sluszne a inne nie. Jest (intrygantem?), wataka; jest adny wladzy. Zbada mnie, (skorumpuje?) dla swoich celow, o ile to bedzie moliwe i wykorzysta przy realizacji swoich planow. A jeeli mu sie nie uda, wowczas mnie zabije! Za moim posrednictwem, wykorzystujac moja (wiedze?) na temat swiata za Brama, dokona inwazji i (podboju?) nie tylko kraju Wampyrow w Krainie Gwiazd, lecz take Cyganow w Krainie Slonca, Wedrowcow! Ale ja sam jestem Cyganem i moge ci obiecac, e wszczecie wojny z Wedrowcami byloby powanym bledem (w ocenie sytuacji?). A wystapienie przeciwko Wampyrom - majac na ich temat tak skapa wiedze - byloby oczywistym dowodem szalenstwa! Od chwili, gdy Siggi uslyszala pierwsze wypowiedziane przez niego slowa, ledwie byla w stanie dac wiare, jak dobrze Nathan mowi po rosyjsku. A kiedy nie byl pewien, jakiego slowa ma uyc, przekazywal je mysla! W koncu Siggi uwierzyla i szeroko otworzyla usta ze zdumienia. -Dlaczego postanowiles sie nie odzywac? - wyszeptala. - Przecie znasz nasz jezyk! Rozumiesz... wszystko! To co mowila, bylo tak naiwne, e w jej uszach zabrzmialo wrecz glupio. Wzruszyl ramionami, ale nie bylo w tym lekcewaenia. -Nasze jezyki nie ronia sie zbyt wiele. A zreszta sama jestes zdolna mentalistka. Nie masz talentu do jezykow? Rzeczywiscie miala, ale nie a taki! Odczytal odpowiedz w jej glowie i wyjasnil - To dlatego, e zbytnio polegasz na swoim mentalizmie, jako narzedziu pracy. - Jego glos byl chlodny. - Po co zawracac sobie glowe uczeniem sie jezyka, zwyklymi slowami, skoro znacznie latwiej jest ukrasc czyjes mysli? Czy nie dlatego sie tu zjawilas, w tej koszmarnej celi, aby ukrasc moje mysli i przekazac je Turkurowi Tzonovowi? Siggi poczula, jak sie rumieni pod badawczym spojrzeniem Nathana i odpowiedziala -Wszyscy... nie docenilismy ciebie. - I natychmiast pomyslala - Dlaczego nie moge wykrztusic slowa? Dlaczego wszystko, co mowie, brzmi tak glupio? Co? Czy rzeczywiscie jestem jego mala siostrzyczka jaka zamierzalam udawac? - Byloby to sprytne wytlumaczenie ciepla, jakie zaczynala odczuwac, tylko e Siggi wiedziala, e nie jest to cieplo siostrzanego uczucia! Kiedy zdala sobie z tego sprawe, zamknela swoj umysl, aby przeslonic przeplywajace przezen mysli. Ale nie bylo potrzeby, bo Nathan przestal je odczytywac. Tak jak powiedzial, nie byl umyslowym szpiegiem ani tym bardziej podgladaczem. Po co mialby nim byc, skoro mogl z nia po prostu rozmawiac? Po chwili Nathan powiedzial - Nie, przecenilas mnie! Z pewnoscia widzisz - wiem, e widzisz - e nie jestem twoim wrogiem. Jak moglbym nim byc? Jeden czlowiek i to nieuzbrojony? Nie zamierzam cie skrzywdzic. Ani nikogo z was. Pragne tylko powrocic do mego swiata, ktory byl moim domem, zanim powrocily Wampyry. - Jego twarz i glos stwardnialy. - Ale jeeli Tzonov dokona inwazji Krainy Slonca, bede jego wrogiem! A jesli chodzi o moje milczenie: obserwacja, sluchanie, uczenie sie - to wymaga czasu. Czasu, aby nauczyc sie nowego jezyka (w polaczeniu z?) umyslami, ktore w nim mysla. Kiedy odsunal sie od niej i z powrotem usiadl na loku, Siggi znow poczula dziwna fascynacje. Nathan nie przypominal adnego meczyzny, jakiego kiedykolwiek znala; to zreszta bylo oczywiste, bo pochodzil ze swiata rownoleglego. Ale to bylo cos wiecej, znacznie wiecej ni zwykla fascynacja nieznanymi horyzontami, ktore czekaly na odkrycie. Wiecej nawet ni fizyczny pociag do mlodego meczyzny, cieplo jego ciala, sposob, w jaki jego smutne oczy promieniowaly nieokreslona tesknota, przeszlosc, na ktora rzucaly cien mroczne koszmary i rownie niepewna przyszlosc. Jego liczbowa oslona byla wcia otwarta. - Siggi mogla wejsc, ale ju tego nie pragnela, o ile on nie bedzie tego chcial. Jakie by nie byly jego warunki, chetnie na nie przystanie. Nathan nie potrzebowal telepatii, aby odczytac to wszystko w jej oczach. -Zostaniemy... przyjaciolmi? - zapytal, po raz pierwszy usmiechajac sie blado. - Pomimo Turkura Tzonova? -Jestesmy przyjaciolmi - odpowiedziala i westchnela, jakby spadl jej z serca wielki ciear. - Do diabla z Turkurem Tzonovem! Tylko, e... - zmarszczyla brwi. - Bedzie oczekiwal jakichs informacji. Nathan skinal glowa. - Oczywiscie. Bedzie oczekiwal odpowiedzi i ty mu je dostarczysz... -Nagle sie zamyslil i jakby zamknal sie w sobie. - Ale nie powiem ci - jemu - wszystkiego, jeszcze nie teraz. Nie, nie dowie sie wszystkiego, dopoki... dopoki nie przyniesie tutaj swojej maszyny. Siggi poczula, jak jej serce zamienia sie w kamien. - Swojej maszyny? - wyszeptala. Wiedziala o takiej maszynie, zakazanej w calym cywilizowanym swiecie, ale - Turkur w ogole za mna nie rozmawial... na jej temat! -Ani ze mna - odparl Nathan. - Ale o niej myslal... V Na zewnatrz Siggi spytala - Co chcesz mi powiedziec o sobie?Nathan odpowiedzial - Wiekszosc, ale pomine wszystko to, co mogloby pomoc Tzonovowi. Wiem, e mona argumentowac, i wszystko co ci powiem, moe mu sie jakos przydac, ale w rzeczywistosci jest wiele rzeczy, ktore moga go odstraszyc! Bylby glupcem, gdyby zignorowal zagroenie ze strony Wampyrow. -Nie znasz Turkura, mimo e czytales w jego umysle - powiedziala. - I nie widziales - nie jestes sobie w stanie wyobrazic - potegi broni, jaka dysponuje. Jak dlugo zajmie ci opowiedzenie... wszystkiego? Nathan wzruszyl ramionami w sposob pelen wyrazu. -A jak dlugie jest ycie? Moge tylko opowiedziec, jak to sie wszystko stalo. -Byloby szybciej, gdybym to mogla zobaczyc i to nie zmeczyloby cie tak bardzo. -Zobaczyc w moim umysle? - Zrozumial, co miala na mysli. - Tak przypuszczam. Ale i tak to wymaga czasu: byc moe zajmie wieksza czesc nocy. Zastanowila sie przez moment, po czym podeszla do drzwi i zastukala w drzwiczki, ktore po chwili sie otworzyly. -Daj mi klucz - powiedziala do mlodego olnierza. - Potem idz spac. Twoja sluba dobiegla konca. -Mam wyrazne rozkazy - odparl. - Jestem tu po to, aby... -Ale ja wlasnie wydalam nowe rozkazy! Tak to zaplanowalismy z Turkurem Tzonovem. Wiec nie przeszkadzaj w realizacji planow swoich przeloonych. Jak widzisz, wiezien jest zupelnie nieszkodliwy. Poza tym, mam ukryta bron. - (Bylo to klamstwo, ale brnela dalej.) - Rano osobiscie oddam klucz Turkurowi. Ale dosc ju tych wyjasnien. Teraz daj mi klucz, abym mogla wrocic do pracy, a ty idz sie przespac. -Prosze pani, ja... -A moe wolisz wytlumaczyc sie i to zaraz ze swego nieposluszenstwa przed samym Tzonovem? Moe chcesz go obudzic, aby mogl potwierdzic to, co mowie? - Co uslyszawszy, olnierz wreczyl jej klucz, zasalutowal i oddalil sie. Dzialania Siggi byly niemal automatyczne; wiedziala, dlaczego go odeslala, ale nigdy by sie do tego nie przyznala, swiadomie czy nie, nawet przed sama soba. Przygotowywala grunt, to wszystko; nie chciala, aby ktokolwiek stal pod drzwiami, po drugiej stronie tego okienka. Nie chodzilo jej o Nathana, jeszcze nie, ale jesli noc miala sie okazac tak dluga, jak myslala... To bylo niecale trzy godziny temu, a teraz oboje spali... trzymajac sie w objeciach. sadne z nich nigdy nie mialo dowiedziec sie, jak do tego doszlo. Ale gdy zapadla noc i zapotrzebowanie energetyczne Perchorska zmalalo, temperatura w pokojach spadla o kilka stopni. Jesli do tego dodac brak ruchu, wkrotce poczuli zimno i w koncu (z pewnoscia po to, aby zachowac cieplo swych cial) siedli razem na loku Nathana. Ostatecznie wydawalo sie rzecza naturalna, e Siggi oparla sie o niego, po czym naciagnela koc, aby okryc ich oboje. Ale gdy Nathan zareagowal na jej bliskosc, zorientowala sie od razu i od tej chwili ich mysli stopniowo oddalaly sie od jego opowiesci, kierujac sie w strone spraw bardziej intymnych. I wtedy Siggi wiedziala ju na pewno, dlaczego odeslala stranika. Kiedy Siggi poczula, jaki jest rozpalony i jak wali mu serce, Nathan zamknal swoj umysl, ostrzegajac - Ale jesli pokocham ciebie, to Misha... - Zaledwie cztery czy piec dni temu byl ze swa mloda cyganska ona w Krainie Slonca. -Nie, jesli pokochasz mnie tylko cialem, a nie umyslem. - I ona take wlaczyla swoj psychiczny smog, aby ukryc swe mysli. -Nawet wtedy bedziesz o tym wiedziala. Tak jak wiesz o tym teraz. -Ale w twoim umysle nie zobacze jej twarzy. A czego oczy nie widza, tego sercu nie zal. Bede sobie wyobraac, e to mnie zaspokajasz. I w sensie czysto fizycznym tak wlasnie bedzie. A ty masz potrzeby, ktore dzieki mnie moga znalezc ujscie. -A twoje potrzeby? Wziela jego dlon i poloyla na stwardnialych sutkach. -Moje potrzeby polegaja na tym, aby zaspokoic twoje. To moe byc jedyna szansa, jaka bedziemy mieli. I to moe byc wszystko, co bede w stanie dla ciebie uczynic. -Ale masz swoje potrzeby, prawda? -Pragne ciebie, tak. -Dlatego, e jestem inny? Czy dlatego, e kazano ci mnie uwiesc? - W jego glosie mona bylo wyczuc pewna gorycz, ale mimo to nie przestawal piescic jej piersi. Siggi nie mogla wiedziec, e nie byla pierwsza kobieta, jaka przyslano Nathanowi jako prezent. -Dlatego, e jestes inny, to moliwe - usmiechnela sie smutno. - Ale "kazano"? Uwiesc cie? Przeciwnie, zakazano mi tego! Wyczula, e zrozumial i wiedziala, e on take jest zdany tylko na siebie. - Jestem... zakazany? -Turkur lubi miec rzeczy na wlasnosc - powiedziala. - Take ludzi. A jesli czegos nie moe miec, bedzie probowal odmawiac innym... ich wykorzystania. Chcialby miec nas oboje. -I to pomoe ci sie uwolnic? - Miala wraenie, e koniuszki jej palcow plona. Usmiechnela sie cierpko. -Raczej nie, bo siedze w tym zbyt gleboko. Nie, nie moge sie uwolnic. Ale wewnatrz bede taka jak ty: zdana tylko na siebie. W tym czasie pozbyli sie ju prawie swych ubran i kiedy Siggi poloyla sie na nim, jej pachnace piersi spoczely na jego twarzy. Byla wewnatrz wilgotna i wsliznal sie w nia z nieoczekiwana latwoscia. Ale gdy napreyla sie, aby moc kontrolowac jego doznania, zwolnic reakcje i przejac inicjatywe, Nathan przekonal sie, jaka byla doswiadczona. I wtedy zrozumial, e nie byla i nigdy nie bedzie Misha. Pomimo jej staran, za pierwszym razem wszystko odbylo sie szybko. Ale za drugim tempo bylo wolniejsze a doznania glebsze. Bylo tak, jakby siegal jej do serca, a ona chciala go polknac. Potem, kiedy ju bylo po wszystkim i ten przybysz z obcego swiata zasnal w ramionach Siggi, miala ochote plakac. Bo przez moment ujrzala siebie w jego umysle, cala plonaca. Nie ciemna, spocona istote, jakiej sie spodziewala - zwlaszcza tym razem - lecz jak w spokojnej przystani, prawie w swiatyni. Miala ochote plakac, bo... bo to on moglby byc tym jedynym! Och, jeszcze bylo za wczesnie, aby o tym myslec, ale moglby nim byc. Tylko e byla Misha. I Nathan zasnal w objeciach Siggi, jak w domu starego przyjaciela. Wtedy... zapragnela dac mu cos wiecej ni wlasne cialo, bo moglaby to byc jej ostatnia szansa, eby w ogole mu cos ofiarowac. Wziela jadeitowa klamre i wloyla mu do kieszeni kurtki. A w koncu, uspiona regularnym biciem jego serca, i ona zasnela... I spala... A Turkur Tzonov ich obudzil! Skonczywszy prace, Tzonov przespal sie pare godzin, dopoki cos - chyba jakis sen - go nie obudzilo. Pokoj Siggi znajdowal sie zaledwie kilka krokow od jego pokoju; z ciekawosci (a moe jakiegos innego powodu) zajrzal do srodka... i wszystko stalo sie jasne. Czyby wcia pracowala? Przez cala noc? Ale przecie sa rone rodzaje pracy! -Gdzie jest stranik? - warknal, wpadajac do pokoju wieznia. W jego oczach byla furia, kiedy wywlekal Siggi z loka. Automatyczny pistolet wymierzyl w Nathana. Otumaniona snem, Siggi probowala myslec. Ktora to godzina? Spojrzala na zegarek - poza nim, nie miala na sobie nic! Bylo troche po 4.30 rano. Mniej wiecej za godzine Perchorsk mial sie obudzic do ycia. Ale Tzonov byl calkiem rozbudzony. -Zadalem ci pytanie - potrzasnal ja za ramie. -Slyszalam! - krzyknela. - Odeslalam go. Tzonov znow warknal - No jasne! -Tkwiac tam, na korytarzu... rozpraszal mnie. Nie moglam pracowac. -Pracowac? - Tzonov zmierzyl Siggi wzrokiem i usmiechnal sie szyderczo. - Nie moglas... pracowac? Ha! - Zamachnal sie i otwarta dlonia uderzyl ja na odlew; upadla jak dluga. Nathan, ktory te sie obudzil, zerwal sie z loka. Twarz mial biala jak kreda i probowal rekami dosiegnac Tzonova, ktory wycelowal w niego pistolet i warknal przez zacisniete zeby - No, dalej, poka mi, jak wy, Wedrowcy, walczycie o swoje kobiety. Daj mi powod, abym odstrzelil ci jaja! Nathan cofnal sie, drac, a cialo pokrylo mu sie zimnym potem. Oczy utkwil w polyskujacym niebiesko, stalowym pistolecie Rosjanina. Pistolet trzymal go na dystans, ale gdyby Tzonov byl nieuzbrojony... ...Wyrwany nagle ze snu i wcia lekko otumaniony, Nathan po raz pierwszy nie wlaczyl oslony umyslu, ktory dla Turkura Tzonova stal teraz otworem. Rosjanin odczytal mysli Nathana i spojrzal na trzymana w dloni bron. -Co, to? - Ju sie zdayl opanowac, ale wiedzial, jak niewiele go dzielilo, aby jej uyc. - To cie powstrzymuje? To i moja grozba? Och, nie, mlody przyjacielu; chce cie ywego! Przynajmniej na razie... Ich umyslowy kontakt dzialal w obie strony i Nathan znow zobaczyl w umysle Tzonova potworna maszyne - mechanicznego wampira, poerajacego jego, Nathana, ktory byl ofiara! Monstrum poarlo jego mozg, pozostawiajac pusta skorupe czaszki. Ale nie tylko Nathan to widzial, bo tym razem i Siggi zobaczyla te maszyne. Wtedy Tzonov mrugnal i obraz zniknal, a jego umysl znow wydawal sie nieprzenikniony, jakby pokryty powloka lodu. Zabezpieczyl bron, odchylil lewa pole kurtki i wsadzil bron do kabury. -Doskonale - powiedzial - zobaczmy, co potrafisz, jesli zrezygnujemy z... Nathan ju byl w ruchu, kiedy Siggi krzyknela - Nathan, nie! - Ale bylo ju zbyt pozno. Kiedy Nathan rzucil sie na Tzonova, ten jakby cofnal sie o krok. Dzialajac chlodno jak automat, w ostatniej chwili Rosjanin zrobil krok w prawo, chwycil lewy przegub Nathana, wykrecil mu reke i odchylil sie do tylu. Tracac grunt pod nogami, Nathan fiknal koziolka, a Tzonov, zanim go puscil uyl wlasnego ciala jako dzwigni, zwiekszajac impet ofiary. Nathan uderzyl w pokryta winylowymi plytkami podloge, odbil sie, potoczyl i wyrnal calym cialem w metalowa sciane, po czym znieruchomial. Bylo po walce. Tzonov podszedl do niego, uklakl i zbadal mu puls. Potem chrzaknal i popatrzyl na Siggi, ktora klela cicho i wlasnie konczyla sie ubierac. Patrzac gniewnie na niego, powiedziala - Zabiles go? Pokrecil swa wielka glowa. -Nie. W koncu go zabije, ale na razie jest oszolomiony i nie czuje sie dobrze... -Ja sie czuje niedobrze, kiedy na ciebie patrze! - Skierowala sie do otwartych drzwi. Jednak Tzonov byl szybszy i wypchnal ja na korytarz tak mocno, e uderzyla w przeciwlegla sciane. Nastepnie wyjal zapasowy klucz i zamknal drzwi, Siggi zobaczyla klucz w jego dloni i szybko zamknela umysl, przeslaniajac swe mysli zamglonym ekranem oslony. - Pieprz sie! - pomyslala. Nie zaplanowala tego w ten sposob, ale Tzonov wymusil te decyzje. A to, co zamierzal zrobic z Nathanem... no co, na to po prostu nie mona bylo pozwolic. Siggi powiedziala sobie, e to jest wlasnie prawdziwy powod, dla ktorego, podczas gdy Tzonov rozprawial sie z Nathanem, ubierala sie w takim pospiechu, e zostawila swoj klucz na brzegu umywalki. Nie bylo to tylko pragnienie zemsty na tym groteskowym egocentryku i odegrania sie za jego okrucienstwa. Nie, to byl ludzki odruch, ktorego Turkur Tzonov nigdy nie zdola zrozumiec. Bowiem ju wiedziala, e to nie Nathan jest jej prawdziwym wrogiem. Wcale nie on... Jakies dwie i pol godziny pozniej Siggi leala w loku. Jej wyczerpanie bylo glownie udawane, ale drala, zastanawiajac sie, jak Tzonov zareaguje na ucieczke wieznia. Byla to rzecz nieunikniona; cos, co musialo nastapic lada chwila. W istocie dziwila sie, e trwa to tak dlugo, chyba e... Czy to moliwe, e Nathan zostal tak mocno poturbowany, e wcia leal nieprzytomny na podlodze? A moe dowlokl sie do loka i nie zauwayl klucza tam, gdzie go zostawila? Kiedy przemykaly jej przez glowe takie mysli, uslyszala w korytarzu odglos pospiesznych krokow, stlumione przeklenstwa, a w chwile pozniej walenie do drzwi. A potem glos Tzonova, ktory wolal, eby wstala. Nie spieszac sie, Siggi sprawdzila, czy jest potargana, majac nadzieje, e jej makija podkresla podbite oko i e ciemne okulary nie zaslaniaja go calkowicie. Zaloywszy szlafrok, w koncu otworzyla drzwi. Tzonov byl sam. Co za ulga! A wiec nie zostanie aresztowana. Nie, to byla niemadra mysl: jak mogla sie obawiac, e osmieli sie ja o cos oskaryc? Wiedziala o nim zbyt wiele, a poza tym czasy aresztowan o swicie i przyspieszonych egzekucji minely... przynajmniej w pozostalej czesci swiata. Ale tu byl Perchorsk i Tzonov mial tutaj wladze. -Siggi. - Glos mial zachryply. - Uciekl! -Co takiego?! - Odwrocila twarz, jakby probujac ukryc podbite oko. W rzeczywistosci chciala ukryc oboje oczu, aby miec pewnosc, e Tzonov nie przeniknie podwojnej bariery ciemnych szkiel i psychicznego smogu. - Kto uciekl? Nathan?! -Oczywiscie Nathan! A ktoby inny? - Zlapal ja za ramie i obrocil twarza do siebie i wowczas zobaczyl siniak pod zlota oprawka okularow. Wyraz twarzy natychmiast mu sie zmienil. - Co? Nosisz okulary? Czy cos ci sie stalo... z oczami? -Nie, z jednym! - syknela Siggi. - Z lewym, w ktore mnie uderzyles! Ju nie pamietasz? - Zerwala okulary, ale tylko na chwile. -Och! - Stal oslupialy. - Ale nie chcialem... to znaczy... czy uderzylem cie a tak mocno? Zaslonila oczy i jeszcze wzmocnila sciane psychicznej mgly. - To ju nie ma znaczenia. Ale Nathan, w jaki sposob uciekl? I wtedy... pozwolila, aby opadla jej szczeka, a dlonia zaslonila usta. - Klucz! - (W razie potrzeby, Siggi potrafila byc doskonala aktorka.) - Klucz? - Tzonov scisnal mocniej jej ramie i zmarszczyl brwi. - Nie, drzwi byly zamkniete. I wloylem klucz do szaf ki z kluczami. Masz na mysli zapasowy? Ale dalem go twe mu stranikowi i wydalem rozkaz, aby... Siggi wyrwala mu sie z uscisku, podbiegla do krzesla, na ktorym wisialo ubranie, ktore miala na sobie poprzedniej nocy i goraczkowo przeszukala kieszenie kurtki. - Ubieralam sie w takim pospiechu - wykrztusila, gdy podszedl do niej i stanal obok z zacisnietymi piesciami. -Gdybys sie nie zachowywal, jak zazdrosny, egoistyczny glupiec...! -Mialas klucz? - Tzonov nie mogl w to uwierzyc, a po chwili i ona nie mogla uwierzyc w to, co nastapilo - Tzonov smial sie i bil rekami po udach! - A ja myslalem... myslalem...! O dziwo, jego twarz wyraala ulge i nagle Siggi dokladnie zrozumiala, co myslal: e Nathan ma zdolnosci swego ojca, e teleportowal sie z zamknietego pokoju! -Dlaczego sie smiejesz? - Nie przestawala odgrywac swojej roli. - Ze mnie? Oczywiscie mialam klucz. Jak inaczej mialam sie wydostac z jego celi? Ale gdy ty byles zajety rzucajac sie po celi... - Cisnela kurtke na ziemie, skoczyla na nia i wybuchla placzem. Udawanym oczywiscie, ale to wystarczylo, aby oszukac Tzonova. W koncu byla tylko slaba kobieta. Jego ego bylo nienaruszone. Z tego samego powodu wiedziala teraz, e nigdy by nie uwierzyl, i moglaby sama dac klucz Nathanowi. Teraz, gdy byla znow na jako tako pewnym gruncie, powiedziala - Wowczas... bylam w takim stanie e... nawet nie pomyslalam o tym cholernym kluczu! Tzonov musial teraz kogos obarczyc wina, udzielic reprymendy i jego dlonie znow zacisnely sie na ramionach Siggi. -Siggi, jestes porabana, mala idiotka. Chcialas go uwiesc, a teraz nie masz nawet pewnosci, czy to nie on uwiodl ciebie. Przypuszczasz, e zgubilas klucz, ale on mogl ci go po prostu zabrac! Nie powinienem byl pozwolic ci zostac z nim sam na sam. Tupnela noga, wyrwala mu sie i odwrocila twarz. -Nie, nie jestem porabana! Wszystko, co robilam, robilam dla ciebie, dla naszego kraju. Chciales informacji, a ja je zdobylam. Przynajmniej tyle, ile zdolalam z niego wyciagnac. -Tak? - zainteresowal sie Tzonov. - Cos ci powiedzial? Duo? Doskonale! Ale... dlaczego nie powiedzialas mi o tym wczesniej? -Co? - spiorunowala go wzrokiem. - A dales mi jakakolwiek szanse? Tzonov wiedzial, e Siggi ma racje. -Moe i nie. Ale to musi zaczekac. - Byl ju calkiem opanowany. - A sprawa jego ucieczki nie moe. Zastanowmy sie: przypuszczalnie jest na wolnosci od jakichs dwoch i pol godziny. Ale cela to jedno, a kompleks to drugie. Przy drzwiach wyjsciowych zawsze stoi stranik. A innego wyjscia nie ma. Wiec wedle wszelkiego prawdopodobienstwa wcia jest tutaj. -Gdzie mogl pojsc? - Mogla ju sie troche odpreyc. - Nie ma tu adnych przyjaciol. Tzonov spojrzal na nia ostro. - A Anglicy? Podjela te mysl. -No tak! Przecie moe sie z nimi porozumiec. -Aha! - parsknal Tzonov. - Do pewnego stopnia tak. -Nie - powiedziala, krecac glowa. - Nawet lepiej. Jest telepata! - I tak musialaby mu o tym powiedziec, zanim sam by na to wpadl. Wiec dlaczego nie teraz? -Co takiego? -To prawda. Porozumiewal sie ze mna w ten sposob i jest w tym naprawde dobry. Powiedzialabym ci wczesniej, gdybys mi pozwolil, zanim zapakowales mnie do tego pokoju! Dzieki temu dowiedzialam sie, e mnie pragnie. - I zanim Tzonov znowu zdayl wpasc we wscieklosc, ciagnela - Nathan powiedzial mi nawet, co zobaczyl w twoim umysle, Turkur: te maszyne i w jaki sposob zamierzasz jej uyc przeciw niemu, a o tym mi nigdy nie powiedziales... - Przy tych ostatnich slowach, Siggi pozwolila sobie nawet na ton pelen dezaprobaty. Unikal jej wzroku. -Uylbym jej w ostatecznosci, tak. -I zostawilbys go pozbawionego mozgu? Jak rosline? -Ale zdobylibysmy cala jego wiedze, wszystko! -Tylko w ostatecznosci? Powiedziales przecie, e go zabijesz. Tzonov byl ju tym zmeczony. -Ubieraj sie, szybko. Spotkamy sie w sterowni. -Gdzie idziesz? - Odprowadzila go do drzwi. -Sprawdzic stan bezpieczenstwa tego cholernego miejsca. Potem porozmawiac z Traskiem, eby przekonac sie, czy wie cokolwiek o tym, co sie tu dzieje... i jak wiele. Jeeli nie wie nic, bardzo dobrze. A potem musimy dopilnowac, aby ci dwaj byli ostatnimi osobami, jakie sie czegokolwiek dowiedza! Teraz ubieraj sie. Wydaje mi sie, e bedziemy mieli duo roboty... Tzonov mial racje: od tej chwili przynajmniej on byl bardzo zajety. Podczas gdy Siggi ubierala sie, zorganizowal ekipy poszukiwawcze, ktore mialy przeczesac poszczegolne poziomy kompleksu; kady pokoj i laboratorium, wszystkie zakamarki, od Bramy do recepcji. Nastepnie, kiedy poszukiwania rozpoczely sie, pochwalil stranika, ktory sprawdzal cele Nathana i stwierdzil, e jest cos podejrzanego w tym, e wiezien leal na swym loku tak nieruchomo. Wziawszy klucz ze sterowni, stranik zobaczyl, e poduszki zostaly wloone pod koc w taki sposob, aby przypominaly sylwetke czlowieka. Ale drzwi byly zamkniete, wiec stranik, ktory pelnil slube w nocy wcia musial miec klucz zapasowy. Nie sprawdzajac ju tego, stranik poinformowal o wszystkim Tzonova, choc z pewnym niepokojem. W koncu moglo istniec jakies proste wytlumaczenie. Jesli, na przyklad, wiezien zostal przeniesiony do innego pomieszczenia? Tzonov wyrazil swoje uznanie, po czym poslal po stranika, ktory poprzedniej nocy pelnil slube przed pokojem Siggi i dal mu taka reprymende, e doprowadzil nieszczesnika na skraj zalamania nerwowego. Nastepnie, kiedy sie nieco uspokoil, wyslal czlowieka, aby sprawdzil, czy Trask i Goodly sa ju na nogach, jakie maja plany na dzien dzisiejszy itp. - w ten sposob chcial sie przekonac o ich stanie fizycznym i psychicznym, a moe odkryc, czy cos wiedza i jesli tak, to jak wiele. (Ale wyslannik pod adnym pozorem nie moe wspomniec o ucieczce wieznia.) Na koniec przeprowadzil rozmowe z dwoma stranikami przy glownej bramie, z ktorych jeden znajdowal sie wewnatrz kompleksu, a drugi na zewnatrz. Ich meldunki dokladnie sie pokrywaly: miedzy polnoca a siodma rano nikt nie wchodzil ani nie wychodzil z kompleksu... przynajmniej nikt nieupowaniony. Ale okolo godziny temu teren opuscily trzy samochody dostawcze: dwa skierowaly sie na wschod, do prawie niezamieszkanych koszar i lotniska wojskowego w Bieresowie, a trzeci wyjechal na spotkanie pociagu z Uchty... Kiedy Siggi i Tzonov spotkali sie w sterowni, mentalista wygladal na skwaszonego. Rzucajac jej parke, powiedzial - Zalo ja. Pogoda nie jest zbyt dobra, a musimy wyjsc. -Dokad? - Zaloyla parke i z kieszeni wyjela okulary ochronne, ktore wloyla, zdjawszy ciemne okulary. -Mialem nadzieje, e mi to powiesz - warknal Tzonov, idac ze sterowni do glownej bramy. - Spojrzmy prawdzie w oczy, bylas z nim dostatecznie dlugo! Nie masz jakichs wskazowek? Jakiejs sugestii, gdzie mogl sie udac? - Za brama pojazd polgasienicowy pracowal na wolnych obrotach, wypelniajac powietrze niebieskimi spalinami. Zaczal padac snieg. Pokrecila glowa. - Jestes pewien, e wyszedl na zewnatrz? Przy tej pogodzie? Nawet traper czy ktorys z miejscowych drwali mialby klopoty, poruszajac sie pieszo. -Ekipy ludzi przeszukuja wszystkie poziomy kompleksu - odparl Tzonov. - Pierwsze meldunki ju dotarly. Jak dotad adnego sladu i nie sadze, aby jakis sie pojawil. Nie, on musi byc ju na zewnatrz. Mysle, e ukryl sie w jednym z samochodow dostawczych. Siggi poczula suchosc w gardle, a serce walilo jej jak mlotem i z trudem zdolala zapanowac nad oddechem. Ale czy to byla prawda? Czy Nathanowi udalo sie stad wyjechac? Miala nadzieje, e tak; ale jeeli tak sie stalo, to ona byla przyczyna tego, e sie znalazl na wolnosci! Turkur ma racje: byla szalona! Boe, ale teraz musi dokladnie pilnowac swych mysli i dzialan! - Samochod dostawczy? Ale stranicy z pewnoscia starannie go sprawdzili. Tzonov prychnal, usiadl obok kierowcy i pomogl Siggi wejsc do srodka. - Byly trzy samochody - powiedzial. - Dwa do Bieresowa i jeden do Uchty. Wyjechaly stad, zanim wykryto ucieczke. A jesli chodzi o ich sprawdzanie, niezbyt przestrzega sie tu zasad bezpieczenstwa. Nawet nasi ludzie sa ju tym wszystkim znudzeni. Ale na tym koniec! Siggi, jesli nie znajdziemy tego obcego, znajdziemy sie w prawdziwych klopotach. -Ale dlaczego? I dlaczego wcia o nim mowisz jak o obcym? Nathan jest tak samo czlowiekiem, jak ty czy ja, ludzki umysl w ludzkim ciele. Nie jest nosicielem adnej zarazy. A poza tym, znajdziemy go. Naturalnie, e znajdziemy. Dla niego ten swiat jest obcy i my jestesmy obcy. Gdzie moe sie udac? Kto mu da schronienie? - Nawet kiedy to mowila, modlila sie, aby byla w bledzie. Zarowno ze wzgledu na siebie jak i na Nathana. Tzonov spojrzal na nia, kiedy pojazd zwiekszyl obroty i zaczal sie wspinac na przelecz zachodnim zboczem wawozu. -Ma tylko dwie alternatywy. Jeeli przybyl tu jako szpieg; zobaczyl ju w Perchorsku tyle, ile potrzebowal i teraz musi probowac powrocic do swego swiata. Jeeli jest tak potenym telepata, jak uwaasz, musi wiedziec, e istnieje druga brama i gdzie sie znajduje. Kierujac sie w jej strone, nadal bedzie zbieral informacje dla swych panow. - Przerwal na chwile, po czym podjal - To jeden moliwy scenariusz. Ale jesli jest wygnancem lub zbiegiem, jakby "nielegalnym imigrantem", nie moe powrocic i musi probowac sie ukryc, upodobnic do otaczajacych go ludzi, wtopic sie w nasze spoleczenstwo. Albo jakiekolwiek inne, do ktorego zdola dotrzec, Na tym polega niebezpieczenstwo, Siggi. I z pewnoscia zdajesz sobie sprawe, e w dzisiejszych czasach granice i posterunki sa niewiele warte. Ludzie wjedaja i wyjedaja, kiedy chca. -A nie moemy po prostu na to pozwolic? - (Pragnela, aby tak sie stalo.) - Nie moemy pozwolic mu odejsc i po prostu o nim zapomniec? Tzonov popatrzyl na nia podejrzliwie. -Czys ty zupelnie stracila rozum? Czy cie zamroczylo? On jest najprawdopodobniej synem Harry'ego Keogha! Jesli my go nie odnajdziemy, uczynia to Brytyjczycy. A wowczas odkryja i wykorzystaja zdolnosci, jakie w nim drzemia! Zastanow sie nad tym. Czy moemy pozwolic, aby nasi wrogowie przejeli kontrole nad kolejnym Nekroskopem? Czy moemy pozwolic na to, aby poprowadzil jakas brytyjska ekspedycje do swego swiata, uprzedzajac nasze zamiary? I to w chwili, gdy ten kraj, pod naszym intelektualnym i politycznym przewodnictwem - wsparty bogactwami zupelnie nowego swiata - jest gotow umocnic swoja pozycje na arenie miedzynarodowej? Nie, oczywiscie nie moemy o nim po prostu zapomniec. Oczywiscie Siggi wiedziala o "alternatywach" Nathana; wiedziala nawet, ktora z nich wybral, ale nie powiedziala tego Tzonovowi. Wszystko, tylko nie to. Zreszta Nathan nie powiedzial jej wszystkiego i byla z tego rada. Czego oczy nie widza, tego sercu nie zal. Ale dlaczego Tzonov kierowal sie na zachod? Czy to byl tylko instynkt? Wydawalo sie bowiem, e jesli mial racje i Nathan uciekl w jednym z tych samochodow dostawczych, wowczas bedzie sie kierowal na wschod. Dwie moliwosci na trzy zdawaly sie zapewniac wieksze szanse. Ale Tzonov prawdopodobnie odgadl prawidlowo. Gdyby Nathan wykorzystal swe zdolnosci telepatyczne, aby w umyslach kierowcow odczytac miejsce przeznaczenia tych pojazdow, ukrylby sie w samochodzie jadacym do Uchty. Uchta, Moskwa, Kijow i Rumunia; dluga i samotna podro o dlugosci dwoch tysiecy mil, zanim by dotarl do podziemnej rzeki, Dunarei, wpadajacej do niegdys blekitnego Dunaju, ktory toczyl swe wody do Morza Czarnego. Oczywiscie, poniewa Nathan nie mial innego wyboru, jak dostac sie do Bramy w Rumunii, wiodacej do Krainy Slonca i Mishy, dziewczyny, ktora tam zostawil i ktorej grozilo niebezpieczenstwo smierci albo nie-smierci... A teraz nadszedl czas, aby Siggi cos powiedziala Tzonowi na ten temat. To nie moglo zaszkodzic, teraz gdy byl ju na wlasciwym tropie i wkrotce mogl pochwycic uciekiniera. Ale gdy Siggi przygotowywala sie do zrelacjonowania historii Nathana, Tzonov powiedzial ponuro -Samochody sa wyposaone w radio. Tu, na tym cholernym pustkowiu, nie moga sie bez nich obejsc. Kierowcy prawdopodobnie nie spotkaja po drodze istoty ludzkiej, chyba e za takie uwaac tutejszych wiesniakow! Od przeleczy jest jeszcze dwiescie piecdziesiat mil do Uchty, caly czas wsrod lasow i pokrywajacego wszystko sniegu. Pewnie po drodze napotkaja jakis zepsuty woz czy traktor i zobacza dym z obozu drwali. Ale gdyby samochod sie zepsul i nadeszla burza... Dlatego potrzebuja radia. Siggi popatrzyla na niego. -Kontaktowales sie z nimi z Perchorska? Pokrecil glowa. -Siggi, to miejsce to wyjatkowe zadupie! Nic tutaj nie dziala. Kontaktowac sie z nimi? Z wawozu, z kompleksu? Dobre sobie! Widzialas wyposaenie pokoju radiowcow? Moj Boe... to to same starocie! Ponadto sa te dziwne zaklocenia, a i snieg nie poprawia odbioru. Operator zdolal sie jakos polaczyc z pierwszym samochodem zdaajacym do Bieresowa. Kierowca zatrzymal sie, po czym sprawdzil swoj pojazd, a nastepnie ten drugi. W ten sposob pozostal jeszcze tylko jeden: ten, ktory przejechal przelecz godzine i dwadziescia minut temu. - Popatrzyl na szeroki kanion i jodly, porastajace jego zbocza. - Nasz obcy mial dobry poczatek. -Co chcesz mu zrobic? - Musiala prawie krzyczec, bo kierowca zredukowal bieg, pokonujac ostry zakret. Ale ton jej glosu nie pozostawial adnych watpliwosci. Tzonov spojrzal na nia przenikliwie, ale niczego nie dostrzegl. -Och, tak - powiedzial, kiwajac glowa w zamysleniu. - Ten facet naprawde zalazl ci za skore, co, Siggi? - I, zanim zdayla odpowiedziec, dodal - Moe lepiej opowiedz mi o nim i o jego swiecie. Najpierw o jego swiecie. Przynajmniej w ten sposob jej umysl bedzie mial jakies zajecie i nie bedzie pochloniety sprawami, o ktorych nie osmielala sie myslec. I gdy warkot silnika i szczek gasienic na zlodowacialej powierzchni drogi nieco ucichly, zaczela mowic. -Kraina Slonca i Kraina Gwiazd - powiedziala. - Dwie polowy swiata, rozdzielone lancuchem gor. Kraina Slonca jest ojczyzna koczowniczych plemion, Cyganow, wedrownego ludu, ktory jednak zaprzestal wedrowek jakies dwadziescia lat temu, gdy Harry Keogh i jego urodzony na Ziemi syn, zwany Mieszkancem, zniszczyli krolestwo lordow Wampyrow w Krainie Gwiazd. To wszystko, co Nathan wiedzial na ten temat; wtedy jeszcze nie bylo go na swiecie. Ale kiedy mial cztery lata, garstka Wampyrow powrocila do Krainy Gwiazd. Nie wie, jak i skad. -I znow ich zniszczono, tym razem za pomoca "ogni piekielnych", ktore wytrysly z Bramy do Krainy Piekiel! Czyli drugiej strony Bramy w Perchorsku, Turkur. Tak zarowno Wedrowcy jak i Wampyry nazywaja owa swiecaca, na poly zagrzebana w ziemi, brame na rowninie w Krainie Gwiazd: Brama do Krainy Piekiel. Ich legendy mowia, e jest to Brama do piekla. A ogien piekielny, ktory wydobyl sie z niej prawie siedemnascie lat temu? Czy to nie byl jeden z pociskow Wiktora Luchowa? Tak musialo byc. Nuklearne pieklo, ktore uruchomiono tutaj, w Perchorsku. Wydawalo sie wtedy, e to ju koniec Wampyrow. A Nathan dorastal w Krainie Slonca. -Jesli chodzi o Wedrowcow... -Czekaj! - przerwal jej Tzonov. - Najpierw musimy sie zajac czyms innym; moesz mi pomoc. Byli teraz w najwyszym punkcie, na samym siodle, ktore stanowilo Przelecz Perchorska. Pod nimi leal spowity mgla wawoz, oswietlony swiatlem dnia, szarym od wirujacych w powietrzu wielkich platkow sniegu. Zachmurzenie bylo niemal calkowite i tylko nad dalekim poludniowo-wschodnim horyzontem widac bylo nikla wiazke promieni slonca. Mieli szczescie; nawet lekki wiatr mogl spowodowac zamiec. Kierowca zatrzymal pojazd, pomogl im odwinac plandeke z tylu samochodu i zsunac norweski skuter snieny z pochylonej tylnej klapy. -Teraz ruszymy na przelaj - wyjasnil Tzonov. - Nawet przy uyciu lancuchow przeciwslizgowych na takiej drodze samochod moe sie poruszac z szybkoscia co najwyej dwudziestu pieciu mil na godzine. A a do Kowy, trasy nie przecieraja adne plugi sniene. Poza tym, jesli dobrze znam kierowcow z Perchorska, nasz bedzie sie zatrzymywal co godzine, aby zjesc ser czy herbatniki, napic sie z termosu czarnej kawy i pociagnac lyk wodki. A to jeszcze nie wszystko, bo poinformowano mnie, e jedac na tej trasie, robia sobie przerwe w Kowie, aby pogawedzic z dziewczynami z wioski i wyslac listy! Pelny luz - zauwayl sarkastycznie. - Niech to wszystko diabli! Nawet przy tej pogodzie wolalbym uyc helikoptera, ale jeszcze nie wrocil z Moskwy. Zapalil silnik, pomogl Siggi wsiasc i zapiac pas, po czym usiadl na szerokim skorzanym siodelku z przodu i zapial swoj pas. -Pojazd polgasienicowy bedzie tutaj na nas czekal. Jeeli nie wrocimy do poludnia, kierowca zjedzie na dol, aby cos zjesc, po czym powroci. Mamy paliwo na dwiescie mil, co powinno starczyc na wyprawe do Kowy i z powrotem. Zreszta tam moemy uzupelnic zapas paliwa. Jadac na przelaj, to tylko polowa tej odleglosci, ktora musialby pokonac pojazd. Przy odrobinie szczescia dotrzemy do Kowy pol godziny do godziny przed naszym uciekinierem. W miedzyczasie beda probowali nawiazac kontakt radiowy z kierowca. Jestes gotowa? No, to ruszamy, a ty moesz kontynuowac swoja opowiesc. Silnik skutera snienego pracowal cicho i byl bardzo wydajny; plozy w zetknieciu ze sniegiem wydawaly lekki syk, jak plywaki trimarana tnace powierzchnie wody, kiedy tak pedzili waskim skrajem drogi w kierunku dalekich wzgorz. Potem Tzonov mial skrecic i skierowac sie na polnocny zachod, do Kowy, jadac przez las droga wyrabana przez drwali. Panoramiczna przednia szyba stanowila doskonala oslone, kontynuujac opowiesc, Siggi wcale nie musiala podnosic glosu. -Wedrowcy dysponuja bardzo niewielka wiedza w naszym rozumieniu - podjela opis ludzi yjacych w swiecie za Brama. - Znaja tylko podstawowe fakty, ktore wystarczaja do zaspokojenia ich potrzeb. Ale podobnie jak nasi Cyganie, umieja oznaczac szlaki lesne i zostawiac tajne wiadomosci dla innych, ktorzy postepuja ich sladem. W jakims okresie swoich dziejow mogli dysponowac poczatkami techniki, ale pojawienie sie Wampyrow poloylo temu kres. Wszelkie naukowe osiagniecia, jakich mogli byli dokonac, zostaly zepchniete na daleki plan przez nieustanna potrzebe przemieszczania sie. Ich priorytetem jest przetrwanie, nie nauka. Teraz pod pewnymi wzgledami sa jakies piecset do tysiaca lat za nami. Zanim Tzonov zdayl o cos zapytac, ciagnela dalej - Wiec... nie znaja fizyki, ale metafizyke. W nich wszystkich wydaje sie tkwic odrobina zdolnosci Wampyrow. W adnym wypadku nie sa Wampyrami, ale maja cos, co mona by okreslic jako "skaona krew". To, co Wampyry posiadaja w wysokim stopniu, niektorzy Wedrowcy odziedziczyli, ale w znacznie mniejszej mierze. -Od czasu do czasu pojawia sie u nich mentalista lub telepata. Albo prekognitor, tak jak Goodly, ktory miewa przelotne wizje przyszlosci. Tak wiec, podobnie jak na Ziemi wsrod Romow, jasnowidze, astrologowie i chiromanci, nie sa wsrod nich rzadkoscia. Sensowne jest przypuszczenie, e w swiecie zdominowanym przez bardzo realne zagroenie w nocy szerza sie rozmaite zabobony. Ale - tak jak wiemy ty, ja i wszyscy pracownicy Wydzialow E na calym swiecie - parapsychologia to nie zabobon. I podobnie nie sa nim Wampyry! -Istnieja rone stopnie wampiryzmu, a prawdziwe Wampyry stanowia forme najwysza. Ale wszystkie ich rodzaje moga egzystowac jedynie w Krainie Gwiazd, z dala do swiatla slonecznego. Stamtad, podczas dlugich nocy, atakuja Kraine Slonca, porywajac... jedzenie i jencow, aby przed wschodem slonca schronic sie w cieniu gor... W tym miejscu Siggi zamilkla, a Tzonov po chwili zapytal - No i co dalej? -Hm? - Otrzasnela sie z zamyslenia. - A tak! No wiec Nathan opowiedzial mi wiele o Wampyrach. Powiedzial, e bylbys glupcem, gdybys zignorowal jego ostrzeenia: tylko szaleniec moe podjac probe inwazji na terytorium Wampyrow. Zna nasze plany, rozumiesz? Wydobyl je z twego umyslu, podczas gdy ty probowales odczytac jego mysli! -Co? - mruknal Tzonov. - Przypuszczasz, e to "pietno" Wampyrow? A moe cos, co odziedziczyl po swoim ojcu? Pomimo e Tzonov nie mogl jej widziec, Siggi pokrecila glowa. - Nathan nic nie wie na ten temat. Czy raczej nic nie wiedzial, dopoki nie odczytal umyslu Traska. Jesli chodzi o niego samego, jego ojciec byl Cyganem, Wedrowcem imieniem Hzak Kiklu, ktory odniosl smiertelne rany od broni Wampyrow jeszcze zanim Nathan sie urodzil. Mial jednak pewne podejrzenia, ktore znalazly potwierdzenie w naszych myslach. Ale wydaje sie, e to czysty zbieg okolicznosci, i to on wlasnie przeszedl przez Brame. -A jak do tego doszlo? -Wyglada na to, e byla to kara za jakies przewinienie, ktorego nie jest w stanie okreslic. I to przewinienie wobec Wampyrow! I tak zostal wypedzony ze swego swiata - przez Brame - do Piekla, z ktorego nikt nigdy nie powrocil. -To prawda - powiedzial Tzonov. - Z wyjatkiem Bramy w Rumunii, to dziala tylko w jedna strone. Wiec... powiedz mi cos wiecej o Wampyrach. Dlaczego sie wahasz? -Poniewaz nie mozesz zobaczyc w moim umysle tego, co ja zobaczylam w jego. I nigdy tego nie zobaczysz, bo juz ci nie dam wejsc do mego umyslu. A gdybys mogl zobaczyc to, co pokazal mi Nathan, zalowalbys, ze w ogole to widziales! - A na glos powiedziala tylko - Poniewa to jest przeraajace. -Mimo wszystko powiedz mi. -No dobrze... - Postanowila nie podawac zbyt wielu szczegolow i po chwili podjela -Zarazliwe skadinad ukaszenie Wampyra rzadko jest smiertelne; przeciwnie, po takiej - transfuzji? - krew ofiary ulega przeobraeniu i zapewnia jej dlugowiecznosc. A przynajmniej, jesli przemiana zostanie doprowadzona do konca. Ale jako nowo powstaly wampir, ofiara staje sie niewolnikiem, zalenym od potwora, ktory wywolal te zmiane. I oczywiscie, kiedy czlowiek zlapie te zaraze, nie moe dluej pozostac w Krainie Slonca i musi dla wlasnego bezpieczenstwa przeniesc sie do Krainy Gwiazd i zamczyska swego pana. W Krainie Gwiazd, gdzie jest niewolnikiem, jego los moe byc rozmaity, ale nigdy nie jest przyjemny. Jego cialo, krew, a nawet kosci moga byc wykorzystane jako poywienie mieszkancow zamczyska. Kiedy zostanie pozbawiony wszystkich yciodajnych plynow i jest ju naprawde martwy, jego cialo moe zostac wysuszone, zmielone i uyte jako skladnik poywienia, ktorym lordowie Wampyrow karmia swoje stwory latajace, wojenne i inne monstra. Z drugiej strony moe w stanie nienaruszonym zostac zamkniety w kokon, a pozniej poddany przemianom dzieki metamorficznym umiejetnosciom swego pana i stac sie stworem latajacym lub wojennym - albo ich czescia! Stworem podobnym do tego, ktory kiedys sie tutaj dostal przez Brame i zniszczyl dwa silnie uzbrojone, wysokiej klasy sowieckie samoloty, zanim Amerykanie go nie zestrzelili, gdy znalazl sie w ich obszarze powietrznym. O tak, Wampyry potrafia produkowac takie... cuda? A jesli nie cuda, to z pewnoscia koszmary. Ludzkie cialo jest dla nich jak glina... Ale zalomy, e nasz niewolnik stanowi wlasciwy surowiec. Wowczas perspektywy, jakie sie przed nim otwieraja, moga byc zupelnie inne! Pozostajac niewolnikiem, moe zostac poddany szkoleniu, uzyskac stopien porucznika i otrzymac dodatkowa dawke zla swego pana. A z czasem -majac gwarancje piecdziesieciu, stu a moe i pieciuset lat ycia - moe nawet aspirowac do zostania prawdziwym Wampyrem! Moe to nastapic w rozmaity sposob. Moe na przyklad odziedziczyc "jajo" swego pana -dziwaczne nasienie czy samodzielny organizm, wytworzony w ciele pasoyta wampyrzego lorda -albo wytworzyc wlasne jajo od zera. Nie pytaj mnie, jak to sie dzieje. Nathan te tego nie wie. Moge ci tylko powiedziec, e jajo stanowi katalizator, ktory zmienia czlowieka w potwora, a w istocie w prawdziwego Wampyra! Przerwala, aby Tzonov mogl sie skupic na prowadzeniu skutera. Tu i owdzie pojawily sie przerwy w pokrywie chmur. Wypogodzilo sie i snieg przestal padac; bylo teraz o wiele jasniej. Znalezli sie na pogorzu i Tzonov skrecil z drogi na szeroki stok pokryty sniegiem, ktory ciagnal sie przez pietnascie mil, a do ciemnego lasu i tak zwanych "pionierskich" obozow drwali. Mysli Rosjanina przenikala gorycz, gdy patrzyl na rozciagajace sie przed nimi pustkowie. -Jestesmy tutaj pionierami ju prawie od stu lat! To powinien byc teraz nasz Jukon, nasza Kanada, nasza Norwegia czy Szwecja. Winien byl komunizm starego stylu, ale w ciagu ostatnich dwudziestu pieciu lat dostalismy od historii nauczke. Czy raczej ja dostalem nauczke! W przeszlosci bylem tylko studentem, a od tej chwili musze byc nauczycielem! Mysli Tzonova byly pelne takiego aru, tak zdecydowane, e mimo oslony Siggi je wychwycila. "Uslyszala" jego mysli i moe nawet wyczula jego megalomanie. Potem, lekko drac -moe zreszta z zimna - zamknela swoj umysl ponownie. Poruszajac sie kursem przecinajacym rozlegle pole sniene na poludniowy zachod, Tzonov zamknal gaz i skuter poruszal sie jak czlowiek surfujacy na lamiacej sie fali. Polykal mile z cichym sykiem ploz; skuter pedzil rownolegle do pokrytej lodem, pulsujacej czernia rzeki i wkrotce znalezli sie w lesie. Minawszy piramide bali, Tzonov zatrzymal pojazd i wysiadl, eby rozprostowac nogi. Siggi te wysiadla i zapalila papierosa. Tzonov, ktory nie palil, powiedzial - Czy to amerykanska marka? Z jednej strony naklaniaja nas do likwidowania zanieczyszczen w calym kraju, aby swiat mogl znow oddychac, a z drugiej jestesmy zachecani do rujnowania naszych pluc! Powiedz mi, po co miec zdrowy kraj bez zdrowych ludzi? Pewnego dnia w niezbyt odleglej przyszlosci cale to gowno zostanie zakazane! Wspomnisz moje slowa. - Ogarnal go zly nastroj i rozdranienie zaczelo brac gore. -Jeszcze jedna moja "slabosc", ktorej Pan Doskonalosc nigdy nie pochwalal! - pomyslala Siggi, ale zatrzymala te mysl dla siebie. Zas glosno powiedziala - Pale tylko jednego lub dwa dziennie, kiedy musze uspokoic nerwy. Jechalismy tedy dosc szybko. -Szybkosc dziala na mnie zupelnie na odwrot - warknal. - Jak srodek pobudzajacy. Jest dla mnie tym samym, co seks dla ciebie. - Powiedzial to szorstko, chcac jej sprawic bol. Wcia nie chcial zostawic jej w spokoju. Do diabla z nim! Odrzucila glowe do tylu i odwrocila wzrok, gdy wyjal butelke brandy i pociagnal lyk. Katem oka zobaczyla, e podaje jej butelke, ale pokrecila glowa. I wtedy, zupelnie nagle, znow odczula plynace od niego zagroenie i przestala sie dziwic, dlaczego sie tutaj znalazla, dlaczego chcial, eby mu towarzyszyla. Zrozumiala, e chce miec ja na oku i to nie tylko z jednego wzgledu. Nie, jeszcze nie zostawil jej w spokoju. -O co chodzi? - zapytala, wcia na niego nie patrzac. -Spojrz na mnie - powiedzial. - Uczynila to i zobaczyla jego wielkie, zimne jak stal oczy, ktore przeszywaly ja na wskros. Jesli szybkosc rzeczywiscie dzialala na Rosjanina, jak srodek pobudzajacy, to stopien jego pobudzenia byl wysoki. Zobaczyla wybrzuszenie jego spodni i powolne pulsowanie... -Nie - jego glos byl gleboki, gniewny, gardlowy - nie patrz na mnie w tych okularach. Zdejmij je. - Gdyby je zdjela, byloby to tak, jakby stanela przed nim nago. Miala wcia w pamieci Nathana i Tzonov moglby zobaczyc wszystko, co robili. On rzeczywiscie chcial ich zobaczyc razem! Ten sukinsyn chcial patrzec, jak Nathan ja pieprzy - chcial wiedziec, kto kogo - chcial miec pewnosc, e oboje nie pieprza jego! Siggi w milczeniu cofnela sie o krok i pokrecila glowa. -Nie chce, abys jeszcze kiedykolwiek wchodzil do mego umyslu, Turkur. Nigdy wiecej. Sa tam rzeczy, ktore nalea tylko do mnie. Och, nadal dzialamy wspolnie, siedzimy w tym zbyt gleboko, aby sie wycofac i pojsc swoja droga, ale od tej chwili to musi byc tylko kontakt slubowy i nic wiecej. Musimy pozostac partnerami, ale to ju nie bedzie Pan Wielki i Panna Malutka. Zmienil sie na twarzy. Zacisnal szczeki; oczy mial jak lustra, w ktorych odbijal sie jego umysl. Jednak w rzeczywistosci odbijaly sie w nich jej okulary, a za nimi wirowal psychiczny smog. Wtedy... bardzo powoli i z namyslem wyciagnal reke i zdjal jej okulary i pierwsza rzecza, jaka zobaczyl, byl siniak i gniew plonacy w jej oczach... ...A po chwili poczul na swoich ebrach pistolet Siggi! Wtedy, wyjmujac okulary z jego zdretwialych palcow, Siggi powiedziala - I jeszcze cos, Turkur: nigdy wiecej nie osmielisz sie mnie uderzyc. Jeeli to uczynisz, oddam cios, uwierz mi. Moe z pomoca tego... - wymierzyla maly pistolet automatyczny prosto w jego twarz -...a jesli nie z pomoca tego, to wykorzystujac wszystko, co znajdzie sie pod reka. Ale wierz mi: oddam cios! Z powrotem zaloyla okulary i nie przestawala wpatrywac sie w Tzonova, a ten stopniowo przyjal to do wiadomosci. Musial, bo w tym momencie nic nie mogl zrobic. Ale gdy oboje nieco sie uspokoili i znow wsiedli na skuter, Siggi poczula mdlosci, kiedy dotarl do niej "zapach" mysli Rosjanina. To bylo wlasnie jak przykry zapach, odor. Przez chwile miala wraenie, e widzi obraz formujacy sie w jego umysle. Obraz owej maszyny, blyszczacego metalowego wampira, ktorego tak sie obawial Nathan. A jego ssawki wysysaly mozg jakiejs biednej, dracej ofiary. Tylko, e tym razem ta ofiara nie byl Nathan... VI Ucieczka Dwukrotnie przecieli kreta droge do Kowy. Za pierwszym razem na swieym sniegu zauwayli ledwo widoczne slady, ale nastepnym razem zobaczyli wyrazne slady opon, czerniejace na bialym tle tam, gdzie guma zdarta ubity snieg, odslaniajac zlodowaciala powierzchnie. Tzonov mial przestarzala mape (ale, jak powtarzal sobie z rezygnacja, niemal wszystko w jego nadwatlonym kraju bylo teraz przestarzale) i zatrzymal sie na krotko, aby na nia spojrzec. Mruknawszy z zadowoleniem, po chwili ruszyl w dalsza droge.-Bedziemy w Kowie mniej wiecej za czterdziesci minut - rzucil przez ramie. - Odtad moglbym po prostu trzymac sie sladow i dogonic samochod na drodze. Ale jesli pojedziemy skrotem przez wioske, powinnismy zdayc cos przekasic, czekajac na pojawienie sie samochodu. Tymczasem... mysle, e powinnismy odloyc na bok dzielace nas ronice. Moe dokonczysz swoje opowiadanie? Siggi postarala sie to uczynic w sposob jak najbardziej zwiezly. Ale i tak mogla Tzonovowi powiedziec tylko to, co jej samej powiedziano (czy raczej pokazano). Wiedziala, e Nathan nie ujawnil wszystkiego calkiem szczerze, poniewa niektore fragmenty jego opowiesci zostaly albo w oczywisty sposob sprokurowane albo rozmyslnie zaciemnione. Na przyklad pokazal Siggi tylko migawkowy obraz swej matki i innych ludzi, z ktorymi dorastal i jedynie wspomnial o ukochanej z dziecinstwa, ktora zostala jego ona. Poza tym wspomnial parokrotnie o rasie tubylcow zamieszkujacych pustynie, wsrod ktorych spedzil pewien czas, ale mowiac o nich zachowywal taka powsciagliwosc, e te nieliczne obrazy, ktore Siggi zdolala zachowac w pamieci, byly zupelnie bezladne i niewyrazne. Inne fragmenty byly rownie mgliste, zwlaszcza te, ktore odnosily sie do Cyganow w okresie, gdy prowadzili osiadly tryb ycia i spolecznosci, w ktorych yli przed powrotem Wampyrow. Jesli chodzi o reszte, niewiele zostalo do opowiedzenia. Nie mogla tego odtworzyc dla Tzonova, tak jak Nathan uczynil to dla niej. -Nathan dorastal w Krainie Slonca - zaczela. - Poznal tam dziewczyne imieniem Misha i razem zaczeli snuc plany na przyszlosc. Ale kiedy mial osiemnascie lat, znow pojawily sie Wampyry. Jego plemie zostalo zaatakowane i rozproszylo sie, a dziewczyne Wampyry pojmaly i uczynily niewolnica. Tak przynajmniej myslal. Zaczal blakac sie, zostal prawdziwym Wedrowcem i spedzil wiele lat na pustkowiu, przenoszac sie z jednego plemienia do drugiego. A w koncu sam zostal pojmany przez Wampyry. -Jego pan byl zafascynowany jasna skora Nathana, ktora jest rzadkoscia wsrod Cyganow zamieszkujacych Kraine Slonca. Traktowano go jak swego rodzaju pupilka i nigdy nie poddano wampiryzacji. W koncu zdolal uciec i powrocil do Krainy Slonca. A tam... znalazl swoja dziewczyne, ktora byla ywa i zdrowa! Wzieli slub. Jednak Wampyry zaczely go scigac. Kiedy ponownie dostal sie w ich rece, za kare zmuszono go do przejscia przez Brame w Krainie Gwiazd. I tak sie tu znalazl... Tzonov rzucil przez ramie - Ale czy nie mowilas mi przedtem, e nie potrafil zrozumiec, za co go ukarano? Czy nie ma w tym pewnej niejasnosci? Pomimo e nie mogl jej widziec, Siggi wzruszyla ramionami - Jesli tak, to tkwi ona w jego wlasnej relacji, Turkur. Moe bylo cos, co chcial zatrzymac dla siebie. Czy to takie dziwne? Czy wszyscy nie mamy swoich malych sekretow, ktore chcielibysmy zachowac w tajemnicy? - Mial to byc dla niej draliwy temat przez bardzo dlugi czas. W odpowiedzi Tzonov mruknal z powatpiewaniem i powiedzial - Jakos nie moge przestac myslec, e jest bardzo duo "malych sekretow", ktore ten Nathan chcialby zachowac dla siebie. Ale wkrotce je odkryje. Siggi pomyslala - Oczywiscie moesz miec racja. Ale najpierw musisz go zlapac... Szlakiem prowadzacym przez przecinke w lesie dojechali wkrotce do glownej ulicy Malej Kowy. Dua Kowa leala o trzy mile dalej i tak te nazywal sie oboz, w ktorym pracowali drwale i inni robotnicy z miasta. Droga przechodzila przez srodek obozu i wedlug napotkanych ludzi, samochod z Perchorska jeszcze tedy nie przejedal. Tzonov oddalil sie od tartaku, ktorego halas byl ogluszajacy i zatrzymal sie przed sklepem wielobranowym, z ktorego dochodzil zapach jedzenia i kawy oraz prad goracego powietrza z ognia plonacego na kamiennym kominku. Bylo tam wydzielone miejsce do jedzenia; kawa i hot-dogi byly oczywiscie amerykanskie. Kilka glow unioslo sie znad stolikow, gdy Tzonov zamawial kawe, jajka i frytki z cebula. Jeden z meczyzn, poteny, brodaty drwal, gwizdnal z podziwu, gdy Siggi zrzucila parke i usiadla z Tzonovem przy drewnianym stole. W miejscu poloonym na rubieach cywilizacji musiala stanowic niezwykly widok. Nie zwracajac uwagi na pozostale, przypatrujace sie jej twarze, Siggi zerknela z miadaca pogarda na tego, ktory przed chwila gwizdnal i zapalila papierosa. Tym razem Tzonov ju jej nie strofowal, tylko po prostu powiedzial - Teraz rozumiesz, co mam na mysli, uwaajac takich osobnikow za podludzi. -Nie, nie rozumiem - odparla. - To zwykli meczyzni, a meczyzni na calym swiecie sa tacy sami. Ale panuja tu ciekie warunki, wiec ci ludzie sa nieokrzesani, jak deski, ktore obrabiaja. Znacznie trudniej przychodzi mi zrozumiec inteligentnych, tak zwanych "wyrafinowanych" ludzi, ktorych ciala sa czyste i gladkie, zas umysly rownie o ile nie bardziej plugawe, ni tych tutaj! Tzonov nie poczul sie uraony. Nigdy by mu przez mysl nie przeszlo, e to moe odnosic sie do niego... Ze stolu, przy ktorym siedzieli, roztaczal sie widok na ponura ulice. Pietnascie minut pozniej przyjechal samochod, a w chwile potem do srodka wszedl usmiechniety kierowca, zabijajac dlonie i natknal sie na szefa sowieckiego Wydzialu E, ktory na niego czekal. Kierowca nie byl jednym z ludzi Tzonova, lecz zwyklym olnierzem; widzial go w Perchorsku i wiedzial, e jest to funkcjonariusz wysokiej rangi. Automatycznie zasalutowal. A Tzonov natychmiast przeszedl do natarcia - Wy: jak sie nazywacie? -Starszy szeregowiec Iwanowicz, prosze pana! - Byl mlody, krzepki i wytracony z rownowagi pod wplywem zimnego, przenikliwego spojrzenia Tzonova. Zastanawial sie, co sie stalo i co on sam ma z tym wspolnego. Tzonov wyjrzal na ulice; kiedy zauwayl, e brezent przy tylnej klapie zwisa luzno, tylko na chwile oderwal wzrok od samochodu. - Wracaj do samochodu - warknal. - Zatrzymales sie tu po drodze? Ostrzegam cie, Iwanowicz lepiej nie klam. -Nie, prosze pana. Oczywiscie, e nie! Tak, zatrzymalem sie, ale tylko po to, eby sie troche ogrzac. Na dwie minutki. To wszystko, prosze pana! Stali kolo tylnej klapy. - Otwieraj - szorstko rozkazal Tzonov. A kiedy olnierz opuszczal tylna klape, zapytal - Masz wlaczone radio? -Tak, prosze pana! -Nie slyszales, jak cie przywolywano z Perchorska? -Z kompleksu? Od kiedy zjechalem z przeleczy, odbieralem tylko zaklocenia. Mysle, e to wina radia. Ma ju swoje lata, prosze pana! Tzonov zajrzal do wnetrza samochodu. Zapasowa plandeka, zwiniete liny, skrzynka zuytych czesci z rozklekotanego ukladu wentylacyjnego. -Jaki miales ladunek? -Tylko to, co widac. - Wcia zdumiony olnierz wzruszyl ramionami. - Pracuje przy uzupelnianiu zapasow, nie przy dostawach. Baganik bedzie pelny, kiedy wyrusze z powrotem z dworca w Uchcie. Siggi skonczyla pic kawe i dolaczyla do nich. Ona take zajrzala do wnetrza samochodu, ale zobaczyla wiecej ni Tzonov. Tzonov potrzebowal kontaktu wzrokowego, bo dopiero wtedy jego zdolnosci mogly zadzialac, ale jesli chodzi o Siggi... niekiedy bylo to cos o wiele wiecej ni sama telepatia. Tak jak teraz. Mogla tam prawie wyczuc Nathana! Jak gdyby czula wirowanie jego oslony liczbowej. Teraz go tam nie bylo, ale przedtem tak, na pewno. Nawet w tej chwili nie byl zbyt daleko. Tzonov popatrzyl na nia. -No i co? -Nic - sklamala. Zwrocil sie do kierowcy. -Iwanowicz, szukamy czlowieka, wieznia, ktorego trzymalismy w Perchorsku. Moliwe, e uciekl w tym samochodzie. Rzemienie mocujace tylna klape byly rozwiazane. Czy byly rozwiazane, kiedy wyjedales z kompleksu? Czy widziales lub slyszales cos podejrzanego? Gadaj! -Kiedy wyjedalem z Perchorska, plandeka byla przywiazana - odparl olnierz. - Pewnie sama sie rozwiazala. Ale i tak niczego nie wiozlem, wiec niczego nie moglem zgubic, prosze pana! Tzonov patrzyl prosto w oczy kierowcy i wiedzial, e ten ostatni cos majstrowal przy rzemieniach. Ale to nie znaczylo zupelnie nic. -Niech to diabli! - warknal i znow obrocil sie do Siggi. Teraz jego oczy byly twarde i blyszczace. - Byl tutaj? -Nie - sklamala znowu. Jej psychiczny smog wirowal, chlodny i nieprzenikalny. Odwrociwszy sie gwaltownie, Tzonov ruszyl do skutera, po czym zatrzymal sie na moment i krzyknal - No to jak? Idziesz? Na milosc boska, zabierajmy sie stad! -Moja parka - zawolala za nim. - Bede za chwile. Mlody olnierz wszedl za nia do srodka. Kiedy pomagal jej zakladac parke, zapytala - Gdzie sie zatrzymywales? -Mniej wiecej w polowie drogi stad - powiedzial - eby sie ogrzac, jak ju mowilem. A poza tym... -Tak? -Zaraz za miastem, na przejsciu, ale tylko na chwile. Musialem przepuscic podronych. Podronych! To slowo przykulo jej uwage. - Czy to byli Cyganie? Skinal glowa. - W tym roku podrouja pozno - albo wczesnie. Trudno powiedziec. Po prostu przychodza i odchodza. - Zaniepokojony, spytal - Prosze pani, czy wpakowalem sie w jakies klopoty? Siggi prawie nie slyszala, co mowil. Po chwili milczenia otrzasnela sie z zamyslenia i odpowiedziala - Klopoty? Nie, nie sadze. - I opanowujac chec wybuchniecia smiechem, wyszla ze sklepu i dolaczyla do Tzonova... Okolo dwie mile na polnoc od Malej Kowy, wznosil sie stromy pagorek skaly wulkanicznej, pozostalosc dawnej kaldery. Skuter snieny okrayl jego podstawe, zbliajac sie do obozu drwali. Teraz, gdy kierowali sie na polnoc, do Perchorska, Siggi spytala Tzonova - Jaka moc ma ten pojazd? Wystarczylaby, aby wjechac na szczyt tego pagorka? -Trawersujac, tak. Mialabys ochote? -Widok ze szczytu musi byc wspanialy. -Dobrze - mruknal niechetnie. - Zajmie to nam pol godziny, ale... -Wcia martwisz sie o Nathana? Jestem pewna, e ju odkryli jego kryjowke w kompleksie, albo znalezli go na pol zamarznietego na stokach wawozu. -Moe masz racje - odpowiedzial. Przez chmury, ktore troche sie rozproszyly, przebily sie nikle promienie slonca, co sprawilo, e nastroj Tzonova nieco sie poprawil... Na szczycie pagorka, kiedy Tzonov poszedl za wystep skalny, eby sie zalatwic, Siggi znalazla w kufrze skutera lornetke i teraz przeczesywala porosniety lasem teren na poludniowym zachodzie. Dlatego wlasnie chciala sie tu znalezc: aby sie przekonac, czy nie migna jej w oddali... wedrujacy ludzie! I rzeczywiscie byli tam, tak jak przed stu, dwustu czy pieciuset laty. Romowie: pariasi i wygnancy, przesladowani, przez caly ten czas przeganiani z kraju do kraju. Odrebna rasa, ale blisza swoich korzeni, ni jakakolwiek inna rasa na ziemi; grupa Cyganow na swych pomalowanych wozach, ktore podskakiwaly i podzwanialy na nierownosciach drogi. Choc znajdowaly sie zdecydowanie poza zasiegiem glosu, Siggi wydawalo sie, e slyszy to dzwonienie, gdy probowala nastawic ostrosc. Nie zdolala ich zobaczyc zbyt wyraznie; byli za daleko, trzy moe nawet cztery mile od niej; uciekajac przed zima, kierowali sie na poludnie. Ale... cos, co mlody olnierz powiedzial, utkwilo jej w pamieci. Podroujac i dobrze orientujac sie w porach roku, dlaczego, u licha, wcia tutaj przebywali? Byli skrytymi, tajemniczymi ludzmi i jesli to moliwe, trzymali sie z dala od gesto zaludnionych obszarow; jednak i tak powinni ju teraz byc siedemset mil dalej na poludnie. Nad brzegami Morza Kaspijskiego, w Astrachaniu lub Baku. Albo nad Morzem Czarnym, w Moldawii... a moe w Rumunii? Ale byli wcia tutaj i dopiero teraz uciekali przed zima. Siggi rozejrzala sie wokol, szukajac na sniegu sladow Tzonova. Nigdzie nie bylo go widac. I znow dostrzegla cienka linie wozow na skraju dalekiego lasu. W przeciwienstwie do Tzonova, jej zdolnosci nie wymagaly kontaktu wzrokowego; mogla cisnac ze swego umyslu mysl jak strzale, jesli tylko znala cel. -Powodzenia! - pomyslala. - Uciekaj daleko i szybko, Nathanie i nigdy tu nie wracaj. Ani przez chwile nie wierzyla, e odpowie, e w ogole bedzie w stanie... Jej swiadomosc musnela wstega liczb i natychmiast przylgnela do jej wlasnych mysli! Siggi poczula na skorze ciarki, jakby stala kolo wielkiej pradnicy. I odebrala mysl - Do widzenia Siggi. Nie zapomne cie. - Glos Nathana, taki cieply. I taki mocny! A przecie Turkur Tzonov mogl odbierac silne sygnaly telepatyczne. Nathan wiedzial o tym take; nosnik jego mysli natychmiast zniknal; eter psychiczny znow byl czysty. Czas byl najwyszy, bo Siggi uslyszala glos Tzonova - Co tam widzisz? Cos ciekawego? - Ton jego glosu nie wskazywal na nic szczegolnego. Siggi westchnela z ulga i zawolala - Dym z wiosek i obozow. Stado ptakow, chyba gesi. I jakies skradajace sie zwierze w lesie. Pies, a moe wilk. Tutaj jest bardzo zimno, ale i bardzo spokojnie. -Tak myslisz? - Podszedl do skutera i zapalil silnik. - Mam jakies mgliste przeczucia. Wracajmy do Perchorska. Siggi przez cala droge byla zamyslona i smutna, bo teraz musiala miec swoj umysl szczelnie zamkniety. Myslac o Nathanie (choc starala sie tego unikac), zastanawiala sie, czy on take jest smutny... Kiedy wrocili do Perchorska, "mgliste przeczucia" Tzonova szybko przybraly konkretna postac. Na szczycie przeleczy jego dowodca plutonu siedzial na miejscu kierowcy pojazdu polgasienicowego, mial wlaczony silnik i cierpliwie czekal na powrot skutera snienego. Starszy sierant Bruno Krasin byl ciemnoskorym, ylastym meczyzna o dlugich konczynach. Mial trzydziesci pare lat, kwadratowa szczeke i twarde spojrzenie, a w jego ylach wcia plynela krew kozackich przodkow. Syn starego, twardoglowego komunisty, oficera KGB, Krasin byl jednym z najbardziej zaufanych ludzi Tzonova; co wiecej, to on mial pewnego dnia poprowadzic korpus ekspedycyjny Tzonova przez Brame w Perchorsku, aby podbic ow obcy swiat. Po drodze do kompleksu zrelacjonowal swemu szefowi, co wyszlo na jaw podczas jego nieobecnosci. -Po pierwsze, nasze ekipy poszukiwawcze skrupulatnie przeszukaly caly kompleks. Przeczesaly go zgodnie z panskimi wskazowkami i nigdzie nie natrafily na wieznia. Niczego nie dowiedzielismy sie o miejscu jego pobytu. Po drugie, na przeleczy padal snieg, ale niezbyt gesty. Wiec kady uciekinier musialby pozostawic slady na swieym sniegu. Jednak adnych sladow nie bylo. Jakby po prostu zniknal. I Tzonov znow sobie przypomnial, kim byl ojciec Nathana. Ale Siggi przysiegala, e nie dysponuje potega, jaka mial jego ojciec. A Nathan wydawal sie wystraszony, a nawet przybity. -Zakladam, e twoi ludzie nie przerwali poszukiwan. Krasin przytaknal. - Wyslalem ekipy poszukiwawcze do wszystkich sasiednich wiosek i obozow. Poza tym, mimo e sprawdzilismy samochody jadace do Bieresowa, poslalem za nimi motocykliste, aby jeszcze raz je sprawdzil. Ale wedlug mnie to tylko strata czasu. Cos, co trzeba wykonac, niemniej to strata czasu. Mysle, e ktos mu pomogl. Tzonov pokrecil glowa. - Tutaj, w Perchorsku? Niemoliwe. Kto? -Anglicy. -Tak? W jaki sposob, skoro sa pilnowani niemal jak wiezniowie? Nasi agenci w ambasadach meldowali o zwiekszonej aktywnosci esperow w Londynie, ale nie tutaj. A zreszta co mogliby zrobic? Krasin czesto wspolpracowal z sowieckim Wydzialem E, wspierajac niektore tajne operacje Tzonova. Ogromnie podziwial swego utalentowanego szefa, ale wiedzial, e o ile Tzonov byl doskonalym szpiegiem umyslu, nigdy nie bylby dobrym agentem "na ziemi", inaczej mowiac, agentem wywiadu w dawnym znaczeniu tego slowa. Przeszkadzaly mu jego zdolnosci; za bardzo na nich polegal; w lesie nie dostrzegal pojedynczych drzew. -Anglicy wiedzieli o tym miejscu od dawna - odpowiedzial. - Bylo to zapewne najczesciej fotografowane miejsce z przestrzeni kosmicznej. Znaja kady szlak stad na polnoc do Workuty i na poludnie do Swierdlowska. Jesli dostarczyli gosciowi jakas wiadomosc czy mape... -On nawet nie potrafi czytac! - wybuchnal Tzonov. -Ale widzi! I nic jest glupi. -Mowiles, e nie ma adnych sladow. - Frustracja Tzonova rosla. W tym momencie wtracila sie Siggi - To Cygan z Krainy Slonca. Wie, jak zacierac za soba slady. Umknal przed Wampyrami! W naturalnym srodowisku to przypomina tropienie niewidzialnego czlowieka. -Anglicy! - warknal Tzonov. - Dzis rano poslalem kogos, eby ich obudzil, ale nie powiedzialem im, e wiezien uciekl. Wiec w jaki sposob mogli mu pomoc w ucieczce? Zreszta nie byli odpowiednio wyposaeni. Prawdopodobnie nadal odczuwaja skutki srodka odurzajacego... chocia do tej chwili powinien zostac calkowicie wydalony. - Zmarszczyl brwi, wzruszyl ramionami i ciagnal dalej - Wygladali jak zombi! I nie wydaje mi sie, eby wiedzieli cokolwiek. Zostawilem im wiadomosc, e wezwano mnie, ale po powrocie bede znow do ich dyspozycji. -Oni sa utalentowani - upieral sie Krasin. - A pan sam czesto mowil, e ich organizacja nie ma sobie rownej. Poza tym, widzieli goscia i rozmawiali z nim. A jesli nie pomogli mu w jakis sposob, to dlaczego tak im sie spieszylo do wyjazdu? -Co takiego? -Ju ich tu nie ma. Przybyli do Perchorska na zaproszenie Gustawa Turczina i powolali sie na niego, kiedy wyjedali. Zaraz po panskim wyjezdzie spotkali sie z dyrektorem Projektu, Wanadze, ktory zalatwil im przelot do Moskwy. Wtedy helikopter byl ju z powrotem i, rzecz jasna, osobiscie nadzorowalem rozladunek maszyny. Nie - uniosl do gory reke - Anglicy tego nie widzieli. -Wanadze pozwolil im odjechac? - Tzonov nie mogl uwierzyc. -A jak mogl temu zapobiec? Poprosil ich, aby zaczekali do panskiego powrotu, ale nie chcieli sluchac. Zagrozili, e zwroca sie do samego Gustawa Turczina, co od razu otworzylo im droge. Premier jest jak marionetka; jego polityka zwiazala go nierozerwalnie z gospodarka zachodnia; jego polityczny byt calkowicie zaley od USA, Niemiec i Anglii. Polecilby natychmiastowe uwolnienie Anglikow, a przy okazji dalby wszystkim innym niezle popalic! -I tak po prostu stad odlecieli? Krasin wzruszyl ramionami. - Tak. Samolot British Airways odlecial z Moskwy do Londynu o 11.45. W tej chwili pewnie podchodzi do ladowania na Heathrow. Ale nawet gdyby pan tu byl, co moglby pan zrobic? Byli goscmi, a nie w wiezniami. Byli w trzech czwartych drogi do dna wawozu. Dwiescie stop niej sztuczne jezioro mialo olowiana barwe. Przeszukujac zlodowaciale stoki, malenkie figurki w bialych mundurach przypominaly mrowki. Kiedy pojazd wjechal na podjazd przed masywna brama Projektu, Tzonov troche sie uspokoil. - Jestes absolutnie pewien, e nie widzieli maszyny? -Jestem pewien. Tzonov odetchnal gleboko. -No to musimy zachowywac sie tak, jakby nic sie nie stalo. Siggi zmarszczyla brwi. -Co sie nie stalo? - Zamykajac tak dokladnie swoj umysl, zarazem uniemoliwila sobie dostep do jego mysli. -Mamy tu kompletny balagan - warknal Tzonov. - I na nas spadnie cala wina, chyba e zdolamy obrocic to na swoja korzysc. Na przyklad brytyjscy esperzy wyjechali stad w pospiechu. Dlaczego? Poniewa nie planowali nic dobrego. Tak w kadym razie bedzie w naszej historii. Wiec co oni wlasciwie kombinowali? No co, uwaamy, e mogli dopomoc naszemu gosciowi w ucieczce, moe dzialajac jak katalizator, dzieki czemu rozwinal w sobie zdolnosci ojca. Niech to wszyscy diabli... - klepnal otwarta dlonia w stalowe drzwi pojazdu - to moe nie byc wcale takie dalekie od prawdy! Brama otworzyla sie i wjechali do srodka. Kiedy halas silnika pojazdu polgasienicowego ucichl i wysiedli, Tzonov dalej rozwijal watek swego oszustwa. Idac obok Krasina i Siggi, mowil przyciszonym glosem - Jak wiec powinnismy zareagowac? Jak bysmy postapili, gdyby nasza historia byla prawdziwa? Bylibysmy oburzeni, wsciekli! Okazujemy Brytyjczykom wyjatkowa uprzejmosc, a oni odplacaja nam taka... zdrada? Jak tylko odwracam sie tylem, smieja sie jak hieny i umykaja w bezpieczne miejsce! Personel Perchorska nas poprze; nie widzieli niczego niezwyklego w sposobie, w jaki traktowalem Traska i Goodly'ego. Poza tym nie osmiela sie wystapic przeciwko mnie. -Ale nafaszerowalismy ich srodkami odurzajacymi - przypomniala mu Siggi. - Moe to byl blad. -Nie. - Pokrecil glowa. - Musialem sie ich pozbyc. Mialem nadzieje, e przeniose swoj arsenal, e go ukryje. Poza tym musielismy sprowadzic naszego goscia zza Bramy; zamierzalem go przesluchac... och, i jeszcze mnostwo innych rzeczy. I to bez ingerencji z ich strony. Tak czy owak, to kwestia tego, komu uwierza - im czy nam. Nie maja adnych dowodow. Jesli sie osmiela wniesc oskarenie, bedzie to jedynie pretekst, ktory uwiarygodni fakt ich ucieczki, podczas gdy w rzeczywistosci uciekaja przed wlasna zdrada. Tak wlasnie jest, poniewa ich misja zostala zakonczona. Uwolnili obca istote, ktorej potegi nie znamy. A nasza reakcja... wydamy nakaz likwidacji tego Nathana. Do wszystkich agentow w terenie: strzelac bez ostrzeenia. Siggi Dam zadrala wewnetrznie. Wydawalo sie bowiem, e Tzonov rzeczywiscie wierzy w swoj fikcyjny, ale bardzo prawdopodobny scenariusz... Na stanowisku wejsciowym pojawil sie kapral. Stanal na bacznosc przed Krasinem, zasalutowal Tzonovowi i z czarnej, skorzanej torby wyjal cienki notatnik. -Sierancie - zwrocil sie do Krasina. - Polecil mi pan przeszukac pokoje, ktore zajmowali Anglicy. Zrobilem, jak pan kazal i znalazlem to. Krasin obejrzal notatnik. - Czysty? -To kwestia oswietlenia - wyjasnil kapral. - Ale zostaly slady. -Dobra robota. Zostaw go mnie. - Krasin odprawil olnierza. W pokojach Tzonova cala trojka obejrzala uwanie notatnik w swietle silnej lampy. Kapral mial racje: za pomoca miekkiego, grafitowego olowka Tzonov zdolal wydobyc ostry obraz. -Co to jest? - zmarszczyl brwi. Ale po chwili zrozumial. Rysunek przedstawial znak: plaska, na poly skrecona petle, przypominajaca osemke. - Kolczyk Nathana? -Cos wiecej - powiedziala Siggi. - To wstega Mobiusa. Istnieje zwiazek... - omal nie ugryzla sie w jezyk, ale po chwili zmienila zdanie. Cos a tak oczywistego? Notatnik, byc moe obciaajacy (przynajmniej w oczach Tzonova), zostawiony tak od niechcenia w pokoju Traska, gdzie z pewnoscia musial zostac odkryty? -...Z Harrym Keoghiem! - podchwycil Tzonov. - Teraz pamietam. Kiedy Keogh za pierwszym razem uyl teleportacji, odwiedzil grob Augusta Ferdynanda Mobiusa w Lipsku. Grenz Polizei zastawila na niego pulapke i otoczyla go, ale on zniknal! A potem pojawil sie w zamku Bronnicy, gdzie wowczas miescila sie Centrala Wydzialu E i zniszczyl go calkowicie! - Obrocil sie do Krasina. -Miales racje, Bruno i te bazgroly to potwierdzaja. Trask zdradzil sie. Zastosowal dokladnie te sama taktyke, ktora Brytyjczycy uyli poprzednio i wyslal przybysza do Lipska w nadziei, e tam odrodza sie w nim wielkie zdolnosci jego ojca, Nekroskopa. Tylko, e tak nie bedzie; przeciwnie, tam spotka go smierc! Krasin skinal glowa; nie znal akt Keogha, ale udzielil mu sie entuzjazm Tzonova w zwiazku z ta nowa wskazowka, - To jaki bedzie nasz nastepny krok? -Musze porozmawiac z Turczinem - odparl Tzonov. - Bedzie mi musial dac carte blanche. Ale musze dostac tego Nathana, ywego czy umarlego. Bo w koncu - zerknal na Siggi - ju wydobylismy z niego mnostwo informacji. Ju go nie potrzebujemy i jest to najbezpieczniejszy sposob zamkniecia tej sprawy. Ponadto uniemoliwi to Brytyjczykom wykorzystanie go w jakikolwiek sposob. Krasin kiwnal glowa. - W miedzyczasie bedziemy dalej prowadzili poszukiwania, zataczajac coraz szersze kregi. Po co czekac, a dotrze do Lipska? -Wlasnie - Tzonov klepnal sie w ramie. - Swietnie, wiec dzialajmy zgodnie z tym planem. Siggi opuscila pokoj jako ostatnia. Przed wyjsciem wziela do reki notatnik i jeszcze raz popatrzyla na charakterystyczny rysunek. A kiedy sie ju znalazla w swoim pokoju, usmiechnela sie i pomyslala - Brawo, panie Trask, panie Wykrywaczu Klamstw. To, e panskie zdolnosci umoliwiaja wykrywanie klamstw, nie znaczy, e od czasu do czasu pan nie moe sklamac, co? Na przyklad przy pomocy tego rysunku. Chcialby pan zrobic mnie w konia, prawda? Co, moge to panu wybaczyc, bo wiem, e w ten sposob chcial pan mnie sprawdzic. I jesli pan zadowoli sie pocalunkiem...? I wcia usmiechajac sie, przeslala pocalunek w glab pustego pokoju... Kiedy Trask i Goodly przeszli przez odprawe celna, powital ich obserwator, Frank Robinson. Byl ju po czterdziestce, ale wygladal nie wiecej ni na dwadziescia osiem czy dziewiec lat. Piegi sprawialy, e wcia wygladal jak uczen, a blond wlosy nic nie stracily ze swojej barwy; naleal do osob, ktore zawsze wygladaly mlodo. Jego obecnosc na lotnisku miala podwojny cel: po pierwsze, wyszedl na spotkanie szefa Wydzialu E i jego kolegi, a po drugie, mial oczy i umysl otwarte na innych szpiegow. W ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin zauwaono niezwykla aktywnosc esperow, majaca swe glowne zrodlo w ambasadzie rosyjskiej. Od dosyc dawna nie bylo a tak goraco. W drodze do Centrali, Trask nie tracil czasu na pytania, w jaki sposob Wydzial dowiedzial sie, e on i Goodly wracaja do domu; automatycznie zakladal, e wiedza prawie tyle co on. Ale interesowal go obecny stan rzeczy. -Jak sobie radzimy z Opozycja? -Dyplomatycznie - odparl Robinson. Trask wiedzial, co tamten ma na mysli: stosowanie nacisku wobec osob odpornych na dyplomacje moe byc trudne. -Moglbys sie wyraac nieco jasniej? -No wiec, jeden z ich najlepszych telepatow byl zbyt blisko, kiedy go namierzylem. Bezczelny sukinsyn! Zameldowal sie w hotelu na dole i prowadzil nasluch z bezposredniej odleglosci! Dalismy znac naszym kolegom z Wydzialu Specjalnego; zwineli go pod zarzutem wykroczenia drogowego i podrzucili - no, znalezli - nielegalne materialy ukryte w jego samochodzie. Ma zakaz opuszczania ambasady, dopoki Minister Spraw Wewnetrznych nie zbada tej sprawy. -A poza tym jeszcze dwoch ludzi Tzonova jezdzilo wokol, generujac zaklocenia rano, w poludnie i w nocy, probujac pomieszac nam szyki. Nie zadawalismy sobie trudu, eby temu przeciwdzialac; dobrze jest wiedziec, gdzie sa i co kombinuja, z zreszta ich wysilki byly prawie bezuyteczne. Ponadto bardzo interesowalo sie nami paru naszych malych, oltych przyjaciol, ale poniewa Pekin i Moskwa nie sa teraz w zmowie, postanowilismy im po prostu nie przeszkadzac. A poza tym oczy mamy szeroko otwarte. -Aha! - mruknal Trask. - Wiem, e powinienem czuc sie uspokojony, ale nie jestem. Cos jest nie tak. W tej chwili moga nas obserwowac, albo za pomoca jakiegos wynalazku albo ducha. - To byl taki dowcip zrozumialy tylko dla ludzi z Wydzialu. Esperzy mowili o dwoch obliczach wywiadu: wynalazki wykorzystujace najnowsze zdobycze techniki i duchy zaludniajace parapsychologie. Ale tym razem Trask nie artowal, tylko po prostu stwierdzal fakt. Od ponad trzydziestu lat nowoczesna obserwacja elektroniczna byla jedna z najszybciej rozwijajacych sie galezi przemyslu. -W samochodzie moe byc podsluch - Robinson wzruszyl ramionami. - Ale nauczylismy sie z tym yc. Nie moemy przez caly czas byc pod oslona. -Ale moemy sprobowac - powiedzial Trask. - A tym razem jest to tak istotne, jak nigdy przedtem. Wiec na razie nie mow mi nic wiecej, a ja zachowam to, co mam do powiedzenia, dopoki nie znajdziemy sie u siebie. -Jak sobie yczysz - zgodzil sie Robinson. - Ale przynajmniej pozwol mi powiedziec, e w Centrali czeka cie niespodzianka. -Dobra czy zla? Robinson wlasnie pokonywal zakret i na chwile zamilkl, Ian Goodly siedzial z Traskiem na tylnym siedzeniu; wygladal przez okno i nic nie mowil. Moe ukrywal twarz, usmiechajac sie jak kot z Cheshire. W koncu Robinson odpowiedzial na pytanie Traska - Dobra czy zla? Chodzi ci o te niespodzianke? Mysle, e dobra, a nawet doskonala! -Zobaczymy - mruknal Trask. I na tym urwala sie ich rozmowa... Kiedy skanery ukryte w scianach windy w Centrali Wydzialu E sprawdzily, e nie zaloono im pluskiew i jechali do gory, Trask zapytal - Co to za niespodzianka? Robinson wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Mysle, e wolalaby mowic za siebie. -Ona? Trask nie byl w nastroju do artow i wlasnie mial to powiedziec, gdy drzwi windy otworzyly sie z sykiem. Kiedy wyszli na zewnatrz, uslyszal glosy dochodzace zza uchylonych drzwi swego gabinetu, znajdujacego sie na koncu korytarza. Jeden z tych glosow byl cichy i lekko syczacy, zdradzajac, e jego wlasciciel jest urodzonym londynczykiem. Byl to David Chung, ktory pod nieobecnosc Traska pelnil obowiazki szefa Wydzialu. Drugi glos naleal do kobiety i nie byl zupelnie... obcy. Wtedy Chung powiedzial - Ju tu sa! - Trask i Goodly wiedzieli, e to sie musi odnosic do nich. Ale do kogo mowil? Goodly myslal, e ju wie, ale postanowil poczekac i przekonac sie na wlasne oczy. Nie musieli czekac, bo "ona" wyszla na korytarz i Goodly zobaczyl, e mial racje. Mimo wszystko czasami warto bylo czytac w przyszlosci. Trask te ja zobaczyl i opadla mu szczeka. Zek Foener! Stojac w odleglosci kilkunastu krokow, Ben Trask i Zek Foener przygladali sie sobie w milczeniu. W pierwszej chwili ich uwage zwrocily ronice w wygladzie, spowodowane uplywem czasu. Ale kiedy powoli podchodzili do siebie, wszystkie te lata i wszystkie te zmiany przestaly miec znaczenie. Zek byla wcia bardzo piekna. Nie, Trask poprawil sie w mysli: bez "wcia". Zekintha Foener byla po prostu piekna. Zawsze byla i przypuszczal, e zawsze bedzie. Majac piec stop i dziewiec cali wzrostu, byla zaledwie o cal nisza od niego. Sliczna. Jej matka, Greczynka, dala jej imie po wyspie na Morzu Srodziemnym, Zakinthos, gdzie sie urodzila. Zek byla szczupla, dlugonoga, miala wlosy blond i niebieskie oczy. Trask nigdy nie zapomni, jak wygladala wtedy, na greckich wyspach, pod koniec owej koszmarnej afery z Janosem Ferenczym; tamtego dnia, na lodce Manolisa Papastamosa, kiedy poszukiwali bialego statku Ferenczy'ego Lazarusa, aby poslac go wraz z jego wampiryczna zaloga do piekla. Zek miala na sobie olte bikini tak skape, e nie pozostawialo miejsca na gre wyobrazni. Tak jak teraz, nie wygladala na swoj wiek; byla ksztaltna, opalona, olsniewajaca... Z oczami tak niebieskimi jak Morze Egejskie, zlotymi wlosami i urzekajacym usmiechem, bardzo skutecznie, jak wszyscy przyznawali, odwracala uwage. Taki zreszta byl zamiar; sztuczki tej nauczyla sie od pewnej lady Wampyrow w Krainie Gwiazd: nawet, gdy meczyzni maja sie na bacznosci, pieknej kobiecie stosunkowo latwo przychodzi odwrocic ich uwage. Zreszta dotyczylo to nie tylko meczyzn, ale czasami i potworow... I jeszcze cos bylo godne zapamietania: pomijajac jej wyjatkowe zdolnosci telepatyczne (jej ojciec byl parapsychologiem w Niemczech Wschodnich), Zek Foener byla prawdopodobnie najwiekszym z yjacych ekspertow w dziedzinie swiata wampirow. Naprawde tam byla - yla tam przez dlugie miesiace, zarowno wsrod Wedrowcow jak i Wampyrow - i zdolala przetrwac, dopoki Jazz Simmons jej nie odnalazl i od tej chwili ju nigdy sie nie rozstawali. Trask powrocil do terazniejszosci. Zek musi miec teraz chyba z piecdziesiat lat. Chocia patrzac na nia, trudno by sie bylo domyslic. Dziwne, ale choc ja i Siggi Dam dzielily setki mil, a nie tylko wiek, Trask nie mogl sie oprzec porownaniom. Moe dlatego, e Siggi mial swieo w pamieci, a moe po prostu dlatego, e mialy podobne sylwetki. Ale to mialo drugorzedne znaczenie i tkwilo niewyraznie gdzies na skraju jego swiadomosci; natomiast cala reszta, widziana z bliska... ronica byla taka, jak miedzy fiordem a Lazurowym Wybrzeem. Siggi Dam byla nieskazitelna, zatem wedle ludzkich standardow niedoskonala, podczas gdy drobne niedoskonalosci Zek Foener sprawialy, e byla doskonala! Na przyklad jej usta: miekkie, wilgotne wargi byly odrobine zbyt pelne i draly, gdy wpadala w gniew. I nieregularna linia szczeki, ktorej prawa strona wydawala sie nieco bardziej wystajaca. W przeciwienstwie do Siggi, dwie polowy Zek nie stanowily dokladnego zwierciadlanego odbicia, ale podkreslaly jej czlowieczenstwo. Trask nie mial watpliwosci, ktora mu sie bardziej podoba. Nie mial take watpliwosci, e wszystkie te mysli nalea do jego prywatnej sfery, e Zek nigdy nie zawiodlaby zaufania i nie odczytala ich nieproszona. Bowiem o ile szpiedzy umyslow Wydzialu E starali sie jak najscislej wspoldzialac ze soba, wana rzecza bylo zachowanie wlasnej tosamosci i nienaruszonej osobowosci. Bedac potena telepatka, Zek rozumiala, e kodeks tych ludzi nie pozwala na zwykle wscibstwo. Jednake na drugim koncu spektrum, w razie koniecznosci wynikajacej z wykonywania obowiazkow (jesli zagroone bylo ycie kolegi, albo wrecz istnienie Wydzialu E), teoretycznie bylo moliwe polaczenie sie w jeden byt. Jeszcze sie to nigdy nie zdarzylo i nigdy nie zdarzy, gdyby mialo oznaczac trwale uszkodzenie tosamosci. Jednak... Trask wiedzial, jakie wraenie zrobila na nim Zek i zastanawial sie, jak ona odebrala jego. Czas nie okazal sie zbyt niszczycielski, ale nie byl te zbyt laskawy dla Bena Traska. -Ben - odezwala sie w koncu i jeszcze raz mu sie przyjrzala. - Brak wiekszych szkod, co? - Gdyby nie wiedzial... Zdobyla sie na usmiech, ale blady i wymuszony. Moe byla zmeczona. -Myslalem to samo - odpowiedzial. - To znaczy, o sobie! Ale ty... - Wzruszyl ramionami. - Jakby to bylo wczoraj. -Klamca! - Wcia usmiechala sie blado. - Ale to milo z twojej strony. -Kiedy przyjechalas? - Podali sobie rece i uscisneli sie. -Dwie godziny temu. Porannym samolotem z Aten. -Jestes sama? - Trask uniosl brwi. David Chung, ktory dolaczyl do nich, staral sie przyciagnac spojrzenie Traska. Ale bylo ju za pozno. Zek nie odwrocila wzroku, nawet nie mrugnela. -Jazz zmarl szesc tygodni temu - powiedziala cicho. - Walczyl z choroba prawie przez rok. Trask zamknal oczy i wolno wypuscil powietrze. - Och, Zek! Ja... Chcial ja przytulic, ale cofnela sie o krok i powiedziala szybko - Zanim umarl, powiedzial, e pragnie, abysmy zrobili porzadki. Chocby ze wzgledu na Harry'ego. I dlatego tu jestes? Kiwnela glowa. - Poza tym myslalam, e moge sie na cos przydac. Prawie przez tydzien czulam, e cos sie tu dzieje. To znaczy, gdy Harry... nas opuscil, czulam sie oklapnieta, wycienczona i przybita. Ale w ciagu ostatnich pieciu czy szesciu dni odzyskalam wigor. David wypelnil pare pustych miejsc, ale jeszcze nie wiem wszystkiego. Jasne, e nie i przypuszczam, e zechcesz mnie przyjac. -Chcesz z nami pracowac? - To bylo zbyt piekne, aby moglo byc prawdziwe. Znowu kiwnela glowa. - Przynajmniej na razie. Jazz na pewno by tego chcial. Jej szczerosc uderzyla Traska. - Jestes przyjeta - powiedzial. Zwrocil sie do Chunga - Gdzie sie wszyscy podziali? -Sa w pokoju operacyjnym. Pracuja, obserwuja, planuja i czekaja - na ciebie. Potrzebujemy tylko twojej zgody, aby wkroczyc i wydostac go. -Wydostac? Tylko w ostatecznosci. Wyprowadzic, a to jest ronica. - Znowu spojrzal na Zek. - Czy ju wszystkich poznalas? Czy zostalas nakarmiona i napojona? Czy David zajal sie toba, jak naley? Chodzi mi o to, e nie chcialbym cie od razu rzucac w wir pracy, ale masz racje: cos sie dzieje. Lody zostaly przelamane; ostatnie okruchy topnialy i twarz Zek rozpromienila sie. Rozesmiala sie i powiedziala - Potraktowano mnie jak VIP-a, ale jeszcze wszystkich nie poznalam. -Po pierwsze, Ian Goodly - Trask przedstawil ich sobie. - Jest prekognitorem. Ian, chce, abys poznal... -...Zekintha Foener. - Goodly podal jej reke. - Nadzwyczajny skarb. -Rzeczywiscie nim jest - zgodzil sie Trask. Ale Goodly tylko na niego zerknal i znowu popatrzyl na Zek tym swoim skupionym wzrokiem, po czym powiedzial - Nie, mialem na mysli, e bedzie i to od zaraz. Bardzo sie ciesze, e cie poznalem, Zek. I nie przejmuj sie: bedziesz sie ze wszystkimi swietnie rozumiala. Od razu go polubila i kiedy ruszyli korytarzem do pokoju operacyjnego, zapytala - Czytasz w przyszlosci? -Kiedy przyszlosc na to pozwala - odparl - i tylko wtedy, gdy nie moge tego uniknac. - Na jego twarz powrocil ponury wyraz. -Jest a tak zle? -Kiedys postaram ci sie to wyjasnic - powiedzial. - Moe kiedy sie tu zaaklimatyzujesz. A Trask ledwo zdolal sie powstrzymac od wyraenia swego rozczarowania. To zabrzmialo jak obietnica; wiecej, ni prekognitor wyjawil mu w ciagu dwudziestu lat! No, moe to nie do konca byla prawda, ale jeszcze nigdy nie byl tak pelen dobrych checi. Ale w koncu Trask to nie Zek Foener... VII Cyganie Ferengi Prezentacje zabraly im jakies pietnascie minut. Profil Wydzialu E - co robili poszczegolni pracownicy, kim byli i jakim darem dysponowali - nie stanowil adnego problemu. Zek po prostu przyjela to do wiadomosci. Dawniej, pod koniec kadencji Grigorija Borowitza jako szefa Opozycji i ponownie podczas rzadow terroru Iwana Gerenko, pracowala dla sowieckiego Wydzialu E. Co waniejsze, byla bliska przyjaciolka Nekroskopa i wiedziala, co potrafi - wiedziala te, czym byl, zanim udal sie do Krainy Gwiazd. Miala wiec niewatpliwie wystarczajace kwalifikacje.Nastepnie przyszedl czas, aby wprowadzic ich wszystkich w sytuacje. Take Iana Goodly'ego. W Perchorsku mialy miejsce wydarzenia, o ktorych ten jeszcze nie wiedzial i Trask zastanawial sie, jak to przyjmie. Z drugiej strony moe ju wiedzial, o czym bedzie mowil Trask. Wydarzenia, ktore Trask postrzegal z perspektywy czasu, mogly byc Goodly'emu doskonale znane, zanim nastapily! Praca z esperami byla istnym koszmarem. Trask kazal im usiasc i przez chwile spacerowal tam i z powrotem, chcac uporzadkowac mysli. Najpierw zwrocil sie do Davida Chunga - Jakie sa szanse, e Opozycja sie do nas podczepila? -Bardzo niewielkie - odparl Chung. - Wydarzenia nastepuja dla nich za szybko. Gdyby udalo im sie w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin przemycic do Londynu kilku dobrych telepatow, moe wtedy mieliby szanse. Ale tak sie nie stalo. Maja same plotki, a najlepszy z nich jest uziemiony w ich ambasadzie. Nawet nie probuja podsluchiwac, tylko rozpryskuja wokol troche psychicznego blota. Trask zerknal na Zek, ktora siedziala w pierwszym rzedzie z przekrzywiona glowa. Uniosla dlon do brwi i zamknela oczy, a po chwili kiwnela glowa i powiedziala - Jest mnostwo zaklocen, ale nic konkretnego. Strzelaja na slepo, nie wiedzac, gdzie maja mierzyc. Mysle, e wyczulabym, gdyby ktos nasluchiwal. -Dobrze - powiedzial Trask. - No, wiec krotko mowiac udalismy sie do Perchorska na Uralu, aby sprawdzic kogos, kto przeszedl przez Brame, aby sie przekonac, czy jest istota ludzka. Pojechalismy tam na zaproszenie mojego odpowiednika, Turkura Tzonova... tak przynajmniej myslelismy. Ale potem okazalo sie, e znalezlismy sie tam, bo takie polecenie wydal Gustaw Turczin. Tzonov obrocil sytuacje na swoja korzysc. Gosc jest czlowiekiem, ale zupelnie niezwyklym. I ebyscie przestali sie nad tym glowic: to nie jest dziecko, ktorym opiekowalismy sie wtedy w Centrali Wydzialu E, a ktore potem zabralo swoja matke do Krainy Gwiazd i jako Mieszkaniec, stalo sie legenda. Nie, bo byl to tylko jeden z synow Harry'ego Keogha. A gosc zza Bramy jest drugim! -Nie jestem telepata, ale Nathan - tak ma na imie - nawiazal ze mna telepatyczny kontakt i to trzykrotnie. Aeby moc to uczynic, trzeba dysponowac potenym umyslem, nawet gdy taki kontakt jest sprowokowany. Poza tym to prawda, e jako esperzy w sposob naturalny przyjmujemy istnienie rozmaitych zdolnosci i dzieki temu jestesmy na nie bardziej wyczuleni. Jednak ze zdolnosciami Nathana trzeba sie naprawde liczyc. Jest rownie dobry albo i lepszy ni najlepszy z nas. -To, o czym rozmawialismy podczas dwoch pierwszych rozmow, nie jest wane, ale ostatnia rozmowa... - Trask przerwal i spojrzal na Iana Goodly'ego, ktory sluchal uwanie od pierwszej wzmianki o tym nieoczekiwanym kontakcie -...byla inna. Miala miejsce ostatniej nocy, albo dzis wczesnym rankiem. Telepatyczny "glos" Nathana dobiegl mnie podczas snu, ale czulem, e to cos znacznie wiecej ni zwykly sen. Byl wiezniem, ale zdolal sie uwolnic - nie pytajcie mnie, jak! Teraz ucieka, kierujac sie do Rumunii i drugiej Bramy, przez ktora moe powrocic do Krainy Slonca. To wlasnie probuje teraz uczynic: wrocic, aby dokonczyc jakas sprawe, ktorej natury nie zdradzil. -Potrzebuje pomocy. Czy istnieje jakis sposob, w jaki moglbym ulatwic mu ucieczke, usunac przeszkody z jego drogi? Moe i moglbym, ale mimo to... -Powiedzialem mu, e nigdy mu sie nie uda: jesli nawet dotrze do rumunskiej granicy, beda tam na niego czekac ludzie Tzonova. A Tzonov to dopiero poczatek, bo oprocz niego... nie ma mowy, eby Nathan powrocil bez naszej pomocy. Powiedzialem mu, e kazalismy pilnowac tego miejsca, a take cos niecos o Schronisku w Radujevacu. Ale tam przynajmniej sprawujemy kontrole, wiec moe jest jakas szansa. Jednak w tej chwili... wykluczone, aby mogl w jakikolwiek sposob przeplynac podziemna rzeke i dotrzec do Bramy. To zupelnie niemoliwe. Tylko Harry'emu Keoghowi to sie udalo, a Nathan nie dysponuje potega swego ojca - przynajmniej na razie. - Jak moglby ja zdobyc? Jego ludzie to Wedrowcy, Cyganie. Zawsze w ruchu, aby uniknac spotkania z Wampyrami, nie rozwineli adnej nauki, nie znaja liczb. Wiemy, e trik, ktorym poslugiwal sie Nekroskop, polegal na wykorzystaniu matematyki. Byla to matematyka metafizyczna, matematyka Mobiusa, nie majaca nic wspolnego z tabliczka mnoenia czy suwakiem logarytmicznym. Nathan nie ma adnego wyksztalcenia; liczby jego ojca jakos sie w nim zagniezdzily, ale nie potrafia znalezc ujscia. Chyba e ktos mu udzieli fachowej pomocy. Powiedzialem, e moe bedziemy w stanie mu pomoc i bardzo sie tym zainteresowal. -Ale jeszcze bardziej interesuje go ojciec, Harry Keogh, czlowiek, ktorego nigdy nie znal. Nathan jest jeszcze mlodym czlowiekiem, ale przez cale ycie tkwily w nim te dziwne zdolnosci, ktorych nie potrafil okreslic, choc mysle, e sam moglbym zaryzykowac bardzo prawdopodobne przypuszczenie. I nigdy nie wiedzial, skad sie to u niego wzielo, mial tylko wraenie, e tu, tu czeka na niego cos zupelnie niewiarygodnego, jesli tylko potrafi pozbierac wszystko do kupy. - Wiec opowiedzialem mu cos niecos o Harrym. Nie za duo, tyle, eby pokazac, jak wiele mu zawdzieczamy. Powiedzialem te, e o ile ywi nigdy nie traktowali go sprawiedliwie, to umarli go kochali. I to tak bardzo, e wstawali dla niego z grobow! Kiedy Nathan uslyszal, jak bardzo Wielkie Zgromadzenie go kochalo i co dla niego uczynilo... wiedzialem, e go mam! - Ale nie myslcie, e jestem z tego dumny i nie zrozumcie mnie zle. Nie zlowilem go jak rybe i nie zamierzam go w taki sposob wykorzystac. Teraz, gdy go poznalem, po prostu uwaam, e powinien miec szanse, jakiej nie mial Harry, to wszystko. Zmierzam do tego, e jesli nam sie uda go stad wydostac, uczynimy to dla niego, nie dla siebie. Jedyna satysfakcja bedzie fakt, e Tzonov go nie dostanie w swoje lapy. Ale i tak wybor naley do Nathana. Trask poczekal, a to, co powiedzial, dotrze do swiadomosci wszystkich obecnych, po czym ciagnal dalej - Kiedy sie obudzilem tego ranka, wiedzialem, e nasze zadanie w Perchorsku dobieglo konca i e najlepiej bedzie stamtad wyjechac i zobaczyc, czy zdolamy pomoc Nathanowi z zewnatrz. I to wlasnie robimy. - Spojrzal znow na Goodly'ego, ale zwracal sie do wszystkich. - Jak wiec widzicie, wszystko to, co przekazal mi Nathan, stanowi nowine nawet dla Iana Goodly'ego, bo gdybym mu to powiedzial... -...Wowczas istnialaby dodatkowa moliwosc wydobycia tych informacji - powiedzial Goodly, kiwajac glowa. - Tak, oczywiscie. Rozumiem. -Dobrze - powiedzial Trask. - Wiec teraz pomowmy troche o Tzonovie. Ian i ja pomyszkowalismy troche w Perchorsku i znalezlismy naprawde niepokojace rzeczy, z ktorych a nadto wyraznie wynika, e Tzonov moe stanowic prawdziwy problem i to nie tylko dla nas. Ju teraz jest jak tykajaca polityczna bomba zegarowa w swym wlasnym kraju, a Gustaw Turczin jest jedyna osoba, ktora wydaje sie wcia tego nie dostrzegac. Mamy nadzieje, e tak wlasnie jest. Ale jesli Turczin te jest w to zamieszany - no co, taka jest ta cala glasnost, w ktora sie zaangaowal. -Faktem jest, e Tzonov ma w Perchorsku prawdziwy arsenal i jest tylko jeden powod, dlaczego. Ian i ja widzielismy Brame i moemy zaswiadczyc, e jest zamknieta szczelniej ni drzwi Bank of England. Tak jak w przypadku Nathana, wszystko, co przechodzi przez Brame, wpada w pulapke, po czym zajmuja sie tym na miejscu, wedle wlasnego uznania. Nie ma wiec potrzeby niepokoic sie moliwoscia jakiejs inwazji z Krainy Gwiazd. Ale moe powinnismy sie zainteresowac moliwoscia inwazji w druga strone! Oto, na czym polega problem: jak to powstrzymac? Jak moemy przekazac Turczinowi, co podejrzewamy, jesli i on jest w to zamieszany? Czy bedzie chcial to powstrzymac, czy te uzna, e Kraina Slonca i Kraina Gwiazd dojrzaly do podboju, aby stac sie nowym sowieckim terytorium? Jesli zachodzi ta druga moliwosc i jesli pozwoli Tzonovowi rozpoczac operacje, jak sie to odbije na nas? W przeszlosci Rosjanie popelnili kilka powanych bledow, z ktorych kilka nadal wywiera wplyw na reszte swiata. Przykladami moga byc Czarnobyl i Morze Aralskie. Ale eksperymentowanie z czyms tak niebezpiecznym jak Brama... - Zabraklo mu slow. - Puszka Pandory nie moe sie z tym rownac! Odezwal sie David Chung - Co zamierzasz zrobic? Trask wzruszyl ramionami. -Przekazac wszystko, co wiemy, naszemu ministrowi i niech cos z tym zrobi. Ostatecznie powinno to sie oprzec o Turczina, ktory przy odrobinie szczescia sobie z tym poradzi, o ile nie jest w to zamieszany. Oznacza to, e kiedys w przyszlosci moe my sami bedziemy musieli sie tym zajac. Oparl sie o krawedz podium. -Dobra, tyle z mojej strony. Pozniej przygotujemy szczegolowe sprawozdanie, ktore, mam nadzieje, wszyscy przeczytaja. Teraz na was kolej. Co tu robiliscie w miedzyczasie? Wstal Chung. - Sledzilem cie a do Perchorska, po prostu po to, aby miec cie na oku. Nawiasem mowiac, tam, na Uralu, obserwujemy bardzo silne zaklocenia ze strony Opozycji! -Siggi Dam - potwierdzil Trask. - Bedzie o niej mowa w moim sprawozdaniu. Ale przerwalem ci; przepraszam, mow dalej. -Ten talent, ta ukryta moc, ktora wyczules w Nathanie - ciagnal Chung. - Te "dziwne zdolnosci", jak je okresliles. To wlasnie wyczulem - i Zek take - jeszcze zanim przekroczyl Brame. Im bliej byl naszego swiata, tym silniej wyczuwalismy jego obecnosc. I tu mamy wielka przewage nad Tzonovem. To znaczy, ja! - Chung wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Tzonov nie dysponuje naprawde dobrym lokalizatorem. Ma jednego czy dwoch posledniejszego kalibru, ale oni nie moga sie rownac ze mna. A ja mam wlasna krysztalowa kule. - Uniosl do gory szczotke do wlosow Harry'ego. - Teraz, gdy Nathan przekroczyl Brame, jest tak, jakby nagle oyla. Gdyby byla wykonana z magnetytu, pokazalaby, e Nathan kieruje sie na polnoc! Potrafie go zlokalizowac znacznie latwiej ni kogokolwiek dotad. Wszyscy uslyszeli westchnienie ulgi, jakie wydal Trask, ktory po chwili powiedzial - Mam nadzieje, e zachowales ostronosc. Przecie nie chcemy, aby Opozycja wykorzystala cie jako nosnik informacji! Chung pokrecil glowa. - Ograniczylem obserwacje do minimum. Ale moge podejsc do mapy i pokazac wam, gdzie jest - nawet w tej chwili! To wlasnie mialem na mysli, kiedy powiedzialem, e moemy go wydostac. Pod oslona ciemnosci; helikopter niewidzialny dla radaru, jednostka antyterrorystyczna i ja; zniklibysmy jeszcze zanim towarzysze by sie polapali... -Towarzysze? - Trask podniosl reke. - To mialem na mysli, mowiac, e moglibysmy go wyprowadzic. Ale porwac? Mowisz, jakbysmy byli w stanie wojny! Tak nie jest. W istocie nigdy jeszcze sytuacja nie byla tak dobra, odkad Turczin zasiada w fotelu przewodniczacego. Dlatego teraz nie wolno nam namieszac. Jednak jesli nam sie uda doprowadzic Nathana bliej granicy... Nagle Trask nie mogl ju dluej wytrzymac. Zszedl z podium, ruszyl w strone mapy i poprosil - Poka, gdzie teraz jest. Chung ubiegl go; zbliyl sie szybko do migocacego ekranu, sciskajac w lewej rece szczotke Harry'ego, wyciagnal prawa reke i poloyl ja na ekranie, na zachod od polnocnego Uralu. Potem zamknal oczy. Zamigotal maly ekran, znajdujacy sie w prawym dolnym rogu wielkiego sciennego ekranu, gotow do pokazania wskazanego obszaru. Chung zmarszczyl brwi i jeszcze mocniej zacisnal oczy, po czym wyciagnal palec wskazujacy i dotknal ekranu. -Tutaj! - powiedzial. Maly ekran wyswietlil szczegolowa mape wskazanego obszaru z siatka dziesiec na dziesiec mil. Trask wcisnal przycisk; Chung cofnal reke; maly, powiekszony obszar okreslal pozycje Nathana: lesne scieki przecinajace zamarzniete bagna. -Wiec jest gdzies tam - powiedzial Trask z oczyma utkwionymi w ekranie. -Nie, nie "gdzies". - Chung w takich sprawach nie okazywal skromnosci. - Jest dokladnie w srodku. W nastepnej chwili obaj meczyzni zdali sobie sprawe z obecnosci stojacej tu za ich plecami trzeciej osoby, Zek Foener. -David - odezwala sie - Ben. Pamietacie, jak bylo na Rodos? Harry byl w Karpatach, a my zastanawialismy sie, jak mu idzie. Dwaj meczyzni spojrzeli na siebie, a potem na Zek. Trask powiedzial - Chcesz nawiazac kontakt? -Dlaczegoby nie? - Byla smiertelnie powana. - Chcecie go stamtad wyprowadzic, prawda? I wiecie, e im dluej to trwa, tym niebezpieczenstwo jest wieksze. Nawet w tej chwili jego szanse wcia maleja. Jesli wiec zdolamy sie z nim skontaktowac i jesli zechce... Trask podrapal sie w brode. Pozostali esperzy zebrali sie wokol i przygladali sie im uwanie. -Zrob to - powiedzial Trask. - Ale jesli zdolasz do niego dotrzec, postaraj sie streszczac. Najpierw nawia kontakt, a potem ustalimy szczegoly, ktore bedziesz mogla przekazac pozniej. Trask ju to kiedys widzial, ale dla niektorych sposrod obecnych rzecz byla zupelnie nowa. Zek zacisnela dlon na dloni Chunga, trzymajacej szczotke, a on dotknal koncami palcow prawej dloni srodka malego ekranu. Nastepnie oboje zamkneli oczy, oddychajac gleboko i koncentrujac sie... Oddychali z trudem. Nagle Zek wyrwala dlon z dloni Chunga; oboje zatoczyli sie w tyl; Trask chwycil ich za rece i przytrzymal. Ale gdy Zek spojrzala na niego, zobaczyl, jak wyraz jej twarzy zmienia sie: zaskoczenie ustapilo miejsca zdumieniu. -Liczby! - powiedziala - Moe nie wie, jak ich uywac, ale mimo to stanowia jego czesc. Na pewno wie, jak sie ukryc za ich zaslona. -No tak, to on - powiedzial Trask, odetchnawszy gleboko: zaskoczylo go, kiedy odkryl, e przez caly czas wstrzymywal oddech. -Ale on ukrywa sie - powtorzyla Zek - oslania swoj umysl. I ta oslona jest... bardzo potena. Jesli mam do niego dotrzec, bede potrzebowala pomocy. Trask wiedzial, co ma na mysli. Grupowa koncentracja sily woli. I kiedy Zek i Chung zbliyli sie do ekranu, esperzy skupili sie wokol nich i wzieli sie za rece, tworzac polkole z Zek, Chungiem i Traskiem w srodku. Chung jeszcze raz dotknal ekranu... ...I kontakt z Nathanem zostal nawiazany! Ale tym razem byli przygotowani; Zek wystrzelila swoja telepatyczna sonde prosto w wirujaca sciane liczb. Nathan, najpierw zaskoczony a potem przestraszony, odezwal sie - Kto...? -Przyjaciel - odpowiedziala. - Bylam te przyjaciolka twego ojca. -Mego ojca? -Nekroskopa, Harry 'ego Keogha. Przez chwile liczby zaczely wirowac znacznie szybciej i Zek obawiala sie, e moga ja odrzucic. Ale w nastepnej chwili zapadly sie w glab... i pojawil sie Nathan. Zek westchnela, bowiem umysl Nathana byl jak umysl jego ojca sprzed wielu lat: cieply, wraliwy, niewinny. To zawsze stanowilo paradoks i to do samego konca. Harry Keogh, wraliwy Wampyr. Nekroskop, ktory rozmawial ze zmarlymi, a zarazem cieply wobec zwyklych ludzi. Czlowiek obdarzony potega niby aniol smierci, a jednak niewinny. Nathan odczytal to wszystko z jej umyslu i ju wiedzial, e ta kobieta rzeczywiscie znala jego ojca. Ale kim wlasciwie byla? Otworzyla dla niego swoj umysl. Nathan a sie zachlysnal. -Zek! - w jego umysle dalo sie wyczuc zaskoczenie. - Przyjaciolka Lardisa, przybyla z Krainy Piekiel! Wcia o tobie opowiada! Bylas tam, wsrod Wedrowcow w Krainie Slonca! U boku Cyganow, bralas udzial w bitwie w ogrodzie Mieszkanca, jeszcze zanim przyszedlem na swiat! Wygenerowala dla niego obraz, aby mogl zobaczyc, jak to bylo. I nie dalo sie ukryc faktu, e rzeczywiscie tam byla, bo nikt, kto nie znal Wampyrow, nie mogl przedstawic tak ywego opisu, ani wywolac takiego uczucia wstretu. Ale nastepnie gore wziela kobieca ciekawosc. -Ile masz lat, Nathan? Powiedzial jej. I teraz Zek zrozumiala wszystko. - Kiedy Mieszkaniec odeslal mnie i Jazza z powrotem do domu, Harry jeszcze przez jakis czas zostal w twoim swiecie. Nathan zainteresowal sie. - Moj ojciec, Hzak Kiklu - zawsze wierzylem, e to moj ojciec -zostal smiertelnie ranny i zmarl. Ale matka... Zek wyczula jego zaklopotanie, rane, ktora sie w nim otwierala - zdrady? - i szybko zareagowala, eby temu przeciwdzialac. - Nana Kiklu? Twoja matka? syje i ma sie dobrze? Ale to niewiarygodnie dzielna kobieta! O, tak, pamietam Nane! Kiedy bylo ju po wszystkim, zostala sama, a wycierpiala... tak wiele! Ale Harry take duo wycierpial i w pewnym sensie stracil wiecej ni ktokolwiek inny. To ich do siebie zbliylo i wtedy gore wziely sily, nad ktorymi nie byli w stanie zapanowac. Jednak... jestem pewna, e to bylo cos o wiele wiecej. - Zek starala sie wykazac zrozumienie, a jednoczesnie byc na tyle uczciwa, na ile pozwalaly okolicznosci. - Musieli sie w sobie zakochac. Poczula, jak Trask sciska ja za przegub i uslyszala, jak szepcze jej do ucha - Zwijaj sie! Nie naraaj go! -Zwabilas mnie. - Nathan byl teraz bardzo spokojny, prawie oskarycielski. - Musze wiedziec wszystko. I wiedzialas, e bede... -Nathanie - odpowiedziala. - Znasz Traska. Jego umysl to otwarta ksiega. Wyczuwa, czy ludzie mowia prawde. Z pewnoscia wyczules, e on mowi prawde. Nie wyrzadzimy ci krzywdy. Nie wykorzystamy cie. I od tej chwili nie bede ci wiecej przeszkadzac... chyba e sam mnie poprosisz. Nastapila dluga przerwa, po czym nadeszla odpowiedz - Co chcecie, ebym zrobil? Gdzie mam sie udac? -Wkrotce skontaktuje sie z toba znowu - powiedziala Zek z westchnieniem ulgi. - Badz gotow... Tej nocy Cyganie rozbili oboz w lesie, na brzegu zamarznietych bagien, dwadziescia mil na wschod od Kowy. W wozie ich starego, zasuszonego wodza, Nathana traktowano jak goscia honorowego. Od chwili, gdy Nathan dostrzegl ich ze swej kryjowki, z tylu samochodu dostawczego (i ryzykowal skrecenie karku, decydujac sie na skok z pedzacego samochodu w zaspe sniegu, ktora ujrzal na krawedzi drogi), wiedzial, e to ludzie jego pokroju. Byli prawie nie do odronienia od Cyganow w Krainie Slonca. Napotkanie takich ludzi w tym miejscu bylo dla niego prawdziwym wstrzasem. Przeyl jeszcze wiekszy wstrzas, gdy uslyszal jezyk, jakim sie poslugiwali, ktory mial wiecej wspolnego z jezykiem uywanym w Krainie Slonca, ni rosyjski, ktorego sie "uczyl" w Perchorsku. Jezyki dla Nathana nie stanowily problemu; kojarzenie mowionych slow z myslowymi obrazami bylo prosta sztuczka, ktorej sie nauczyl od mieszkancow pustyni, Tyrow, yjacych w koloniach, rozsianych w poludniowej czesci Krainy Slonca. Dzieki temu niemal od pierwszej niezdarnej rozmowy z ludzmi w wozach, zostala nawiazana zarowno nic porozumienia jak i przyjazni. Ale wyczul, e spotkanie z nimi bylo czyms znacznie wiecej ni tylko szczesliwym trafem; wydawalo sie sprawa przeznaczenia i dlatego spytal starego wodza - Skad wiedziales? Meczyzna przekrzywil glowe i puscil do niego oko. Byl ciemnoskory, mial zloty zab, w prawym uchu zloty kolczyk, a ponadto zlote pierscienie na palcach obu rak. Ale... nie mial nic ze srebra. - A wiec wyczules to, co? se czekalismy na ciebie. - Starzec zachichotal. - No co, to moj sekret. Dlatego jestem wodzem! Oczywiscie Nathan mogl zajrzec do jego umyslu, gdyby chcial, ale nie uczynil tego. Tego te nauczyl sie od Tyrow: wyjawszy sytuacje, gdy zostalo to wzajemnie uzgodnione miedzy przyjaciolmi czy kolegami, albo w chwili wielkiego niebezpieczenstwa zagraajacego calej spolecznosci, prywatnosc poszczegolnych osob byla nienaruszalna. Rzut oka byl do przyjecia, ale przetrzasanie zawartosci czyjegos umyslu - nigdy. Krotko mowiac, kradzie prywatnych mysli innych byla rzecza niestosowna, gdy wystarczal zwykly kontakt slowny. Kady powinien miec moliwosc wyraenia slowami, tego co czuje. Dlatego Nathan ograniczyl wykorzystywanie telepatii do uczenia sie jezyka tych wedrowcow. Nic nie wiedzieli o jego zdolnosciach umyslowych, a on nie zamierzal ich oswiecic. Gdyby bowiem okazal sie zbyt bystry, gdyby dowiedzial sie lub zrozumial zbyt wiele i zbyt szybko, mogloby to wytworzyc niepotrzebny dystans. A w razie odrzucenia - gdyby go napietnowali jako zlodzieja mysli - moglby zostac pozbawiony nie tylko ich przyjazni, ale byc moe i wolnosci. Nathan wcia myslal wedle standardow swego swiata i pewnie tak ju mialo pozostac. Nie mowil wiec nic, lecz po prostu siedzial i czekal; w koncu jego cierpliwosc zostala w pewnym stopniu wynagrodzona, kiedy stary wodz powiedzial - Na swiecie sa rone dziwne miejsca, nie uwaasz? -Wiem niewiele o swiecie - odparl Nathan po chwili namyslu. - Pod jakim wzgledem dziwne? Jakie miejsca masz na mysli? -Och, po prostu miejsca. - Stary wodz wzruszyl ramionami, pyknal fajke i zamilkl. Wydawalo sie, e nie obchodzi go oczywista ignorancja goscia, brak wiedzy ogolnej, ani dziwny niekiedy sposob wyraania sie. - Mam na mysli stare miejsca, rozumiesz? Wieczne. Miejsca, ktore znaja Cyganie - przynajmniej niektorzy z nich - i ktore od czasu do czasu odwiedzaja. Zawsze je odwiedzali. Nathan nie byl pewien, co na to odpowiedziec, wrocil wiec do studiowania otoczenia: woz byl podobny do tych, ktore widzial w Krainie Slonca: cztery kola, byl ciagniety przez zwierzeta, polakierowany i pomalowany w misterne, delikatne wzory. W srodku stal przysrubowany do podlogi elazny piecyk na drewno; sczernialy przewod kominowy biegl do metalowego kolnierza, przebijajac dach. Na zewnatrz wisialy rozmaitego rodzaju garnki i patelnie oraz inne przybory kuchenne, pobrzekujac przy kadym wstrzasie pojazdu, ktorego zakrzywiony dach byl wykonany z lakierowanych desek, nie zas z impregnowanej skory, jak w swiecie Nathana. Poza tym i zwlaszcza tutaj, w lesie, mogl sobie wyobraac, e jest znow w Krainie Slonca. Ale nie, tu bylo zbyt zimno jak na Kraine Slonca, a ci ludzie byli jedynie potomkami prawdziwych Wedrowcow. Nathan dostrzegl to teraz - wiedzial, e tak wlasnie musi byc - i zastanawial sie, jak dawno temu pierwsi z nich przybyli tutaj, towarzyszac swym wampyrzym panom, wygnanym z Krainy Gwiazd do Krainy Piekiel. Wtedy byli niewolnikami, a teraz sa wolni. Wiec... co sie stalo z ich dawnymi panami? -Jestem Ferengi, wiesz? - starzec wyszczerzyl zeby w usmiechu. Nathan lekko podskoczyl. Moe w ten sposob otrzymal odpowiedz na niewypowiedziane pytanie. W Krainie Slonca to imie od niepamietnych czasow bylo przeklenstwem! Oczywiscie wsrod Wampyrow zawsze byli tacy, ktorzy nosili podobne imie. Ferenc, Ferenczy, Ferengi - we wszystkich tych postaciach imie stanowilo zlowrogie zaklecie. -Tak, Vladi Ferengi - kiwnal glowa wodz. - Ostatni z dlugiej, dlugiej linii. Naprawde ostatni, bo moja kobieta byla bezplodna - a moe to ja? - Usmiechnal sie i klepnal w swoje workowate spodnie. - Ten wierny, stary przyjaciel niezle baraszkowal w loku, ale to, co wychodzilo bylo zimne i martwe. Ale co to ma za znaczenie, nie? Nie mam synow, wiec to ju koniec. Moi ludzie przestana tam jezdzic. Do tych dziwnych miejsc. -To znaczy, e nie poprowadzisz ich tam wiecej? - Nathan byl zaciekawiony. -Wlasnie. Nie bedzie mnie tutaj, kiedy nadejdzie wezwanie. Mysl zaczela nabierac ksztaltu. -To wszystko wydaje sie ze soba laczyc - powiedzial Nathan. - Probujesz mi wyjasnic cos, czego sam nie rozumiesz, w nadziei, e zrozumiem to za ciebie. I moe tak sie stanie... przynajmniej czesciowo. Ale najpierw musisz mi cos powiedziec: czy Cyganie Ferengi to stary lud? Od jak dawna tu jestescie? -Moj pra-pra-pradziadek byl Ferengi - odpowiedzial starzec. - Dalej nie jestem w stanie siegnac. Ale nie mam watpliwosci, e on sam powiedzialby to samo, gdyby tu byl! Od jak dawna, pytasz? Widzialem godlo Ferengi wyryte w gorach Chorwacji, ktore sa jednym z tych dziwnych miejsc. A samo godlo? Musi byc tak stare, jak te gory. Nathan wiedzial, o jakim godle mowi; widzial je wyryte na ramie wozu Vladi'ego, umiejetnie ukryte w misternych, delikatnych wzorach: glowa diabla o szkarlatnych oczach i rozdwojonym jezyku, szczerzacego zeby, z ktorych kapala krew. Usuwajac ten obraz z pamieci, powiedzial - W gorach? To znaczy, tam? Na przeleczy w Perchorsku, skad... przybylem? -Co? Ach, nie! Nie tam! Tam pozostaly tylko wraenia i to nie starsze, ni kilkanascie lat. Wraenia, moj synu, ktore nie staly sie zalakiem niczego. Myslalem, e moe tym razem - wzruszyl ramionami - ale to byles tylko ty. Nathan skinal glowa. To nabieralo sensu, choc w podejrzany sposob. Nie byl specjalnie zainteresowany rysujacym sie zwiazkiem, ale musial go przesledzic. Moe bedzie mogl przyspieszyc ten proces. - Czy moge wypowiedziec pewne slowo? Wodz uniosl brwi. - Jak najbardziej. -Wampyry! To wywarlo oczekiwany efekt. - Wyslannik! - Vladi pochylil sie do przodu i chwycil Nathana za ramie z szybkoscia, ktora klocila sie z jego wiekiem. - Przybywasz od nich, jestes poslancem miedzy swiatami! Stary Ferengi umarl - niech yje Ferengi! A teraz powiedz mi, szybko: jaka wiadomosc przesyla? I kiedy przybedzie? Teraz Nathan zrozumial wszystko: Vladi i jego ludzie byli potomkami niewolnikow Wampyrow. I nagle pod wplywem spojrzenia i dotyku starego wodza poczul dreszcz. Ale nie wolno mu bylo tego okazac; zreszta to nie byla ich wina. Nie wiedzieli, po tak dlugim czasie nie mogli pamietac prawdziwej natury istot, ktorym wcia chcieli sluyc, tak jak sluyli ojcowie ich ojcow. Odkladajac na bok etyke, Nathan pozwolil sobie zajrzec do umyslu starego wodza i oto, co ujrzal. Postac wielkiego czlowieka, z dlonmi na biodrach. Nadzwyczaj dobrotliwego. A u jego stop wszyscy Wedrowcy swiata, otoczeni jego opieka, oplywajacy w dostatki, w swych lsniacych, pomalowanych wozach, z dumnie powiewajacym sztandarem, na ktorym widniala glowa diabla o szkarlatnych oczach i rozdwojonym jezyku, szczerzacego zeby, z ktorych kapala krew. Ale w swietle tego, co sie stalo ostatnio... moe Vladi i jego ludzie wcale nie byli tacy niewinni. -Czekasz na Ferengi - powiedzial Nathan bardzo powoli i ostronie. - Moge ci powiedziec tylko tyle: on - oni - przybeda, jesli beda pewni, jak zostana przyjeci. - Byl pewien, e jest to bliskie prawdy. Ale pomyslal, e jesli wierza, i to miejsce jest Pieklem, to nigdy im nie wytlumaczy! -Ach! - starzec puscil ramie Nathana i opadl na siedzenie z tylu wozu. - Ale... czy mysla, e zapomnielismy o nich? - Przez chwile jego wielkie czarne oczy byly pozbawione wyrazu, ale wkrotce pojasnialy. - Z pewnoscia Ferengi nie wyslaliby cie tutaj, gdyby nie mogli cie wezwac z powrotem. Kiedy i jak wracasz - skad wyruszysz w droge powrotna - aby zapewnic lordow, e zgotujemy im wspaniale przyjecie? Przedtem Nathan powiedzial polprawde. Teraz musial zwyczajnie sklamac, a w kadym razie starannie sformulowac odpowiedz, aby ukryc swoj prawdziwy cel. Ale poniewa odkryl powiazania tych wedrowcow z Wampyrami, nie powinien miec trudnosci z oklamaniem ich. -Istnieja Bramy laczace dwa swiaty - powiedzial. - Jedna z nich znajduje sie w Perchorsku, ale tamtedy nie moge wrocic. Powiedz mi: gdzie sa inne dziwne miejsca? -Czy tam wlasnie na ciebie czekaja? - Vladi byl znow podniecony. Podrapal sie w pokryty ylkami nos i powiedzial - Znam je, owe Bramy i dziwne miejsca, gdzie sie znajduja! Powiedz mi tylko, gdzie zamierzasz sie udac, a my cie tam zaprowadzimy. -To moe byc bardzo okrena droga. - Nathan postanowil wyraac sie nieco mgliscie. - Zanim wroce, musze po drodze zebrac pewne informacje. Nie powinienes mnie pytac. -Ach! - znow westchnal stary wodz. - Teraz sie rozumiemy! Ale pojmujesz, dlaczego bylem ostrony? To, o czym rozmawiamy, to nie sa zwyczajne sprawy. Nathan troche sie odpreyl. - Wiec wy, wedrujacy lud, ty i twoi ludzie, czekaliscie przez te wszystkie niezliczone lata na powrot Wampyrow - Ferengi - ktorzy poprowadza was ku chwale. A co sie stalo ze starymi Ferengi, ktorzy was tutaj przywiedli? -Odeszli. - Glos starca byl smutny i pozbawiony wyrazu. - Obrocili sie w pyl w swych rozpadajacych sie zamkach, zamienili sie w kamien w nieoznakowanych grobowcach, albo zostali spaleni na popiol. Ju ich nie ma. -Ludzie ich przesladowali? - Moe ta Kraina Piekiel rzeczywiscie zasluyla na swoja nazwe: Pieklo, przynajmniej dla Wampyrow. -Nie chce o tym mowic! - Vladi pokrecil glowa. - Cyganie Ferengi sa wierni. Kiedy powrocisz, musisz im powiedziec, e wcia ich pamietamy i zawsze bedziemy wierni ich pamieci. Przynajmniej dopoki yje... Glos starego wodza ucichl i Nathan zobaczyl, e jest ju zmeczony. Ale zanim pozwoli mu zasnac, musi uzyskac odpowiedz. - Wcia mi nie powiedziales, skad wiesz. Starzec znow podrapal sie w nos, mrugnal i rozprostowal dlon, ukazujac glebokie bruzdy. -Czytam w liniach, lotach ptakow, mglach. Widze i slysze rzeczy, ktorych inni w ogole nie dostrzegaja! Odbieram... wraenia. W szumie wiatru slysze glosy; planety wedrujace po niebie kieruja moimi drogami. I tak jak w ylach mego ojca plynela prawdziwa krew Ferengi, tak w moich ylach plynie jego krew. Bo krew to ycie! Stary wodz wstal, przygasil lampe i w blasku piecyka podreptal do loka, stojacego kolo drzwi. Nathan take poszedl do swego loka, ktorym byla waska lawka w tylnej czesci wozu i zawinal sie w klebek. A wiec stary Vladi byl jasnowidzem, wrobiarzem: czytal w przyszlosci... ale nie byl mentalista. Nathan wiedzial wiec, e moe nie blokowac swego umyslu i Zek bedzie mogla nawiazac z nim kontakt. Przed zasnieciem, do uszu Nathana doszedl szept - A co do twojej drogi, kiedy bedziesz wiedzial, ktora wybrac? Jesienia, kiedy wyczulem, e w dziwnych miejscach cos sie dzieje, kazalem moim ludziom zgromadzic jedzenie dla ludzi i zwierzat, abysmy mogli przezimowac w pieczarach u stop wzgorz. Ale teraz... tu, na odkrytym terenie, jest zimno i nie bedziemy mogli zostac zbyt dlugo. -Moe rano - odparl Nathan. - Jestem pewien, e o Wschodzie slonca bede ju wiedzial. -Myslisz, e... beda z toba rozmawiac? -Tak, ktos na pewno. -Ach! Dlugo po tym, jak stary wodz zaczal chrapac, Nathan leal z otwartymi oczami i czekal na tego kogos... Bylo to tak oczywiste, e Ben Trask zastanawial sie, dlaczego nie zauwayli tego na samym poczatku. Ale zastanowiwszy sie, znalazl i na to odpowiedz: szpiedzy umyslu nie sa szpiegami w zwyklym znaczeniu tego slowa. David Chung byl calkiem blisko proponujac, aby przylaczyli sie do grupy specjalistow. Ale dopiero kiedy Trask skontaktowal sie z ministrem, a ten z kolei z innymi przedstawicielami wladzy, wszystkie elementy ukladanki znalazly sie na swoich miejscach. Specjalisci, ktorych mial na mysli Chung, nie beda potrzebni. A na miejscu byla ju specjalistka innego rodzaju. Od pietnastu lat Zachod pomagal Rosji w rozwiazywaniu wielu problemow; od owych trzech donioslych dni - 19, 20 i 21 sierpnia 1991 roku - kiedy w wyniku nieudanego zamachu stanu, zmierzajacego do obalenia Michaila Gorbaczowa, komunizm starego stylu umarl zasluona smiercia, zwiastujac zawrotny "awans" dwustu piecdziesieciu milionow ciemieonych ludzi i poczatek prawdziwej demokracji. Ale podczas gdy opancerzona piesc aparatu wladzy ju nie istniala, Zachod wyciagal pomocna dlon, a jego wplyw na sytuacje polityczna nigdy nie byl bardziej wyrazny. Na zachod od Uralu (troche ponad siedemdziesiat mil od miejsca, gdzie David Chung odszukal Nathana, a Zek Foener nawiazala z nim kontakt), w zimnym, slabo zaludnionym obszarze u stop wzgorz niedaleko Imy, amerykanskie satelity wykryly pola naftowe i gazowe, ktore mogly z powodzeniem rywalizowac z tymi kolo Uchty. Wiercenia rozpoznawcze rozpoczely sie przed dwoma laty i potwierdzily przewidywania satelitow; anglo-amerykanskie konsorcjum zaplacilo bardzo rozsadna cene i zgodnie z kontraktem mialo ruszyc za dwa do trzech lat, pozostawiajac na miejscu zachodni sprzet, niezbedny do ukonczenia rurociagu. Od tego czasu Rosjanie mieli ponosic oplaty za prawa eksploatacji zloa po wieczne czasy. Tymczasem robotnicy budowlani wcia tam byli, pracujac na miejscu, regularnie zaopatrywani przez helikopter ze Sztokholmu. Dlaczego nie z Moskwy czy Swierdlowska, albo z dawno istniejacych pol na wschodnim Uralu, w Bieresowie i Ustbalyku? No co, gdyby Sowieci zachowali jakis potencjal technologiczny po gospodarczym i politycznym krachu, Zachod nigdy nie zostalby dopuszczony do udzialu w tym przedsiewzieciu. W ramach Zachodniego Programu Pomocy, opracowanego na poczatku lat dziewiecdziesiatych, Projekt Ima byl jednym z wielu setek podobnych projektow, realizowanych na terenie bylego ZSRR, od Morza Czarnego do Kamczatki i od Nowej Ziemi do Irkucka. A teraz mala czesc tego ogromnego dlugu - w postaci wedrowca z innego swiata - miala poplynac w przeciwnym kierunku, ale przy odrobinie szczescia Rosjanie nigdy sie nie dowiedza o tej splacie. -Moe nasze szczescie sie skonczylo - powiedziala zaniepokojona Zek. Bylo troche po 1.30 czasu Greenwich i okolo 5.00 czasu lokalnego na zachod od Kowy, gdy jej wezwanie wyrwalo Nathana ze snu. Zek przekazala krotka wiadomosc: powiedziala mu, eby skierowal sie na zachod, do Imy i czego ma szukac. Nastepnie szybko przerwala polaczenie. Miala zmeczona twarz i to nie tylko z powodu koncentracji. Glos Bena Traska przerwal cisze - O co chodzi, Zek? -Jeeli sie nie myle - odparla - tamta okolice przeczesuja inne umysly, szukajac Nathana. A jeden z nich naley do kobiety i jest poteny! Obecna byla wiekszosc pozostalych pracownikow Wydzialu, w tym Ian Goodly, ktory oznajmil - To musi byc Siggi Dam. Jest najlepsza. Bylo to malo pocieszajace. -Ale tam bylo ich wiecej - powiedziala Zek. - I co najmniej jeden z pozostalych to lokalizator. Jednake jego sonda nie miala charakteru telepatycznego. Powod, dla ktorego wybrali te godzine (na Uralu byl wczesny ranek) wynikal z ludzkiej slabosci. Esperzy potrzebuja snu, tak samo jak inni ludzie, a agenci Opozycji take nie sa wyjatkiem. O piatej rano ludzie przechodza kryzys. Oczywiscie w tym rozumowaniu tkwil blad: mianowicie Turkur Tzonov take zdawal sobie z tego sprawe. Ale to ryzyko bylo wkalkulowane. Trask zapytal - Boisz sie, e cie podsluchali? -Nie doslownie... ale mogli wyczuc moja obecnosc, tak jak ja wyczulam ich obecnosc. Trask popatrzyl na powiekszony obszar naloony na wielki ekran. -Jaki to teren? - rzucil w przestrzen. -Dosc plaski - ktos odpowiedzial. - Twardy grunt i pare lesnych scieek. Wrzosowiska i zamarzniete bagna, ale take liczne kryjowki w gestym lesie. A klimat? Jest tam tak zimno, e... los moglby odmrozic sobie rogi. (To ostatnie przez wzglad na Zek, Millicent Cleary i Anne Marie English.) -Ale Nathan jest wytrzymaly - powiedziala Zek. - Wedrowiec w towarzystwie podobnych do niego ludzi. - Te wiadomosc odebrala z umyslu Nathana w postaci niewyraznej sekwencji. - Zastanawiam sie, co, u licha, robia tam ci Cyganie? -Powinnismy sie cieszyc, e tam sa - powiedzial Trask. - A jaka tam jest pogoda? -Ziemie pokrywa zamarzniety snieg - uslyszal odpowiedz. - I wedlug finskiej stacji meteorologicznej, oczekiwane sa dalsze, obfite opady. Moe powinnismy sie take cieszyc, e wkrotce bedzie zamiec! Ma sie zaczac za dwie godziny i trwac przez poltora dnia. W kadym razie helikopter dostawczy nie wyleci ze Sztokholmu, dopoki zamiec nie ustanie. -Naprawde? - mruknal Trask. - W takim razie mam dla jego pilota zle nowiny. Zaraz po pojawieniu sie pierwszych oznak zmiany pogody ma startowac! - Zerknal na Chunga. - David, chce, ebys sie troche przespal. Jutro rano lecisz ze mna do Sztokholmu. Potem oczywiscie bedziesz mi towarzyszyl na pokladzie tego helikoptera dostawczego do Imy. Jesli nasz czlowiek znajduje sie w takim zimnym miejscu, nie chce, eby sie gdzies zgubil. Trask spojrzal na pozostalych esperow i stlumil ziewniecie. - A wy macie nie wychylac sie: z wyjatkiem normalnych obowiazkow, dotyczy to wszystkich. - Rozprostowal ramiona. - Nie wiem, jak wy, ale ja jestem na ostatnich nogach. Na dzis wystarczy! - Kiedy zaczeli sie rozchodzic, dodal -Dziekuje wam wszystkim za przybycie. Po chwili on i Zek znalezli sie sami. -Zwlaszcza tobie - powiedzial. - Dzieki, e tu z nami bylas. -Twoja kawa jest okropna - powiedziala. - Ale David zameldowal mnie w hotelu poniej i tam maja calkiem dobra. Moe moglibysmy porozmawiac o Harrym...? Trask popatrzyl na nia. Wygladala na zmeczona i byl to jej pierwszy pobyt w Anglii. Bardzo kompetentna kobieta, ale teraz musi sie czuc sama, jak palec. Skoro ju o tym mowa, to on take. Ale w koncu to bylo jego ycie. -Jasne - zgodzil sie. - Kieliszek przed snem bardzo by nam sie przydal. Wypili kawe w pokoju Zek (Trask wypil take mala brandy) i chwile pogadali o wszystkim i o niczym, dopoki Zek nie usnela. Wtedy Trask przykryl ja, zgasil swiatlo i z powrotem usiadl w glebokim fotelu. A kiedy nim zaczela potrzasac, bylo ju rano... VIII Prawdziwe pieklo W niewygodnej, halasliwej kabinie pasaerskiej helikoptera Siggi Dam unikala mysli o swym towarzyszu podroy i zastanawiala sie nad wypadkami ostatnich dwoch dni... W Perchorsku Turkura Tzonova przepelniala zimna wscieklosc od dobrych trzydziestu godzin. W pewnym sensie odpowiadalo to Siggi; byla bardzo zadowolona, e moe trzymac sie od niego z daleka. Ale nawet podczas kilku okazji, gdy przypadkiem znalezli sie blisko siebie, nie osmielila sie zajrzec do jego umyslu. Z jakiegos powodu (moe w wyniku ostatniej rozgrywki, albo czegos innego, co sie wydarzylo od czasu ich wyprawy do Malej Kowy), Tzonov pragnal teraz takiej samej prywatnosci jak Siggi. Dowiedzialby sie, gdyby probowala go szpiegowac, a ona nie chciala dawac mu adnego powodu do zastosowania takiej samej taktyki w stosunku do siebie.Siggi zrozumiala, jaka byla glupia i jakie miala szczescie. Byla glupia z powodu tego, co uczynila, a miala szczescie, e jej nie zdemaskowano. Ale z pewnoscia fakt, e Tzonov nie wykryl jej zdrady, oznaczal, e on take byl glupi a co najmniej slepy. Wiedziala, e zachodzi ten ostatni przypadek, bo skrajny egocentryzm zupelnie go zaslepial i uniemoliwial dostrzeenie prawdy. Ale gdyby kiedykolwiek sie zorientowal... Wieczorem po powrocie z Kowy, z Moskwy przybylo wsparcie w postaci trzech esperow, dwoch telepatow i lokalizatora. Ten ostatni przypominal chuda, zniewiesciala lasice i nazywal sie Aleksy Jefros; Siggi znala go z pracy i serdecznie nie znosila. Pomimo swoich podejrzanych sklonnosci seksualnych (a moe ze wzgledu na nie) Jefros byl mizoginista z elementami sadyzmu. Byl doskonale swiadom umiejetnosci telepatycznych Siggi, poznanych podczas tych kilku okazji, kiedy sie spotkali i ani razu nie probowal ukrywac swych mysli, ktore mona by porownac tylko do szamba. Wielbiciel i bliski powiernik Turkura Tzonova, byl bezwzgledny, ambitny i wyjatkowo niebezpieczny. Od przybycia esperow Tzonov zamykal sie z nimi w prowizorycznym pokoju, tu obok sterowni. Siggi nie byla wtajemniczona w temat ich rozmow, ale wiedziala, e Tzonov odbyl dlusza konferencje z premierem Turczinem (albo z jego doradca) i e dostal wolna reke w sprawie poscigu i ujecia Nathana - z jednym wanym wyjatkiem. Tzonov chcial miec prawo do sprowadzenia zbiega ywego lub umartego (lepiej nawet umarlego, jak domyslala sie Siggi), ale Turczin domagal sie, eby go ujeto ywcem. Oczywiscie chodzilo tu o prawa czlowieka. Gustaw Turczin wcia byl zajety porzadkami w zaniedbanym przez stulecia kraju i krew niewinnego czlowieka byla ostatnia rzecza, jakiej by teraz pragnal! W nocy po ucieczce Nathana, Siggi nie mogla zasnac. Rzucala sie i przewracala na loku przez dlugie godziny, pare razy zapadajac w polsen i w koncu dala za wygrana. Wstala dobrze przed switem i zaloyla najcieplejszy stroj, jaki miala, po czym odwayla sie na wyjscie na zewnatrz. Kiedy znalazla sie w spowitym mgla wawozie, opadla z niej klaustrofobia i cieszac sie, e Tzonov i pozostali spia, wypuscila telepatyczna sonde w kierunku gor, a za Kowe, gleboko w las, gdzie staly cyganskie wozy. Natknela sie na niewyrazne sny drwali, traperow i wiesniakow, ale szukala czegos innego. I znalazla! Wydawalo jej sie, e na chwile dotknela mysli spiacego Nathana i odkryla, e probowal sie do niego dostac jeszcze ktos inny! Byl to umysl telepatki, ostrony, bystry i yczliwy. Ale kto to mogl byc? Brytyjski Wydzial E? O ile Siggi wiedziala, w brytyjskim Wydziale E byla tylko jedna telepatka: stara panna, nazwiskiem Millicent Cleary. Ale byla pewna, e to nie ona. Nie, bo ta byla prawdziwa kobieta, w pelnym znaczeniu tego slowa. Wszystko to wywnioskowala z tego dotkniecia; mowilo to wiele o talencie Siggi, a jeszcze wiecej o talencie tej drugiej. Bowiem dokladnie w tym samym momencie, w ktorym Siggi wyczula obecnosc kogos obcego, ten ktos wyczul obecnosc Siggi... i nie tylko jej! Wtedy zrozumiawszy nagle, e inne umysly take czuwaja tej nocy - i obawiajac sie, e moga ja zidentyfikowac - Siggi wycofala sie i szybko wrocila do pokoju. Leac w ciemnosci i znow czujac nad soba ciear tej wielkiej gory (choc nie tak wielki, jak ciear jej strachu), zaczela sie zastanawiac. Jesli Turkur wykorzystuje tych ludzi z Moskwy w taki sposob, dlaczego nie korzysta z mojej pomocy? Czy byla to kara za sprowokowanie go: tymczasowe wylaczenie z udzialu w realizacji jego planow? A moe mialo to charakter trwaly, poniewa przestal jej ufac? W koncu zasnela, ale miala dziwne sny, w ktorych byla scigana przez pofaldowany, szary krajobraz pulsujacego, gigantycznego mozgu i czarne mysli o przeszywajacych oczach, Wcia jeszcze slyszala echa ich krzykow, gdy zaczela sie budzic. Bedac tak blisko Tzonova i jego esperow, zaczela sie zastanawiac: a moe to bylo cos wiecej, ni zwykly sen? Inwazja spiacych umyslow byla praktyka powszechnie stosowana przez tego rodzaju esperow. A w przeszlosci Siggi byly chwile, gdy jej obowiazki obejmowaly... wiec nie miala prawa sie uskarac. Owego ranka i w dniu poprzednim Tzonov byl na nogach o pierwszym brzasku i jego pierwsza czynnoscia bylo odwolanie ekip poszukiwawczych dzialajacych w obszarze na wschod od przeleczy. Ale gdy wydal rozkaz, aby helikopter byl gotow do lotu w kierunku na zachod i odszukal Siggi, eby ja zabrac ze soba, zaczal padac gesty snieg. Lot musiano odwolac (zwykly start z przeleczy byl ryzykowny nawet w normalnych warunkach!), co zdecydowalo o nastroju Tzonova na reszte dnia. Jesli chodzi o Siggi, nigdy nie byla bardziej szczesliwa. A snieg padal i padal. Nie byla to zwykla zamiec, lecz ciagly opad przy pelnej pokrywie chmur, ktory sprawil, e wkrotce cala przelecz pokryla sie sniegiem i wszelkie poszukiwania czy rekonesans z powietrza staly sie absolutnie niemoliwe. W miare uplywu dnia obawy Siggi dotyczace opinii, jaka szef rosyjskiego Wydzialu E ma o niej, nieco oslably. Z kada godzina Nathan byl coraz dalej, a odkrycie jej wlasnego udzialu w jego ucieczce stawalo sie coraz mniej prawdopodobne. Poza tym wiedziala, e jesli Tzonov wysledzi zbiega, bylo jasne, e wbrew rozkazom premiera Turczina, jego ludzie moga go zarowno zastrzelic jak i wziac ywcem. Pozniej przygotuja raporty stwierdzajace, e zbieg "stawial opor przy aresztowaniu" i byli zmuszeni do uycia sily. Z drugiej strony Tzonov mogl postanowic, e najlepiej by bylo, gdyby Nathan zniknal bez sladu, przypuszczalnie "uciekl na Zachod"; w takim wypadku jego podziurawione kulami cialo mona by ukryc gdzies w glebokim wawozie i nigdy nie daloby sie obarczyc wina Turkura Tzonova. Wszystko po to, aby uniemoliwic Nathanowi dostanie sie "w rece wroga", aby zapobiec jego (i tak watpliwej) moliwosci powrotu do Krainy Slonca, albo dokonac zemsty za zranione ego i kilka dni niezwykle klopotliwej sytuacji. A ludzkie ycie? To wydawalo sie miec znaczenie tylko dla Siggi. Probowala spierac sie ze soba, przekonywac siebie, e ona take skorzysta na smierci Nathana (bo trup nie moe przemowic). A niech to diabli, choc znala go tak krotko, tak wiele w niej odmienil! Nigdy nie zdola wymazac go z pamieci i zapomniec niewinnosci jego umyslu. Zreszta nie chciala tego. Poprzedni dzien wlokl sie straszliwie; z nieba wcia sypal gesty snieg i depresja Siggi poglebiala sie w miare, jak go wcia przybywalo... Tzonov umowil sie z nia na obiad, w ktorym wzieli udzial take i jego kumple. Siggi jadla niewiele, caly czas strzegla uwanie swoich mysli, wyczuwajac wrogosc towarzyszy i cierpiac zwlaszcza z powodu przepelnionych zboczonymi myslami spojrzen Aleksego Jefrosa. Niemal dostrzegala ten obmierzly umysl lokalizatora, wyzierajacy z jego czarnych oczu, ktore rozbieraly ja do naga i drala nie tyle dlatego, e jej poadal, ile z powodu tego, w jaki sposob chcial zaspokoic swoje poadanie. W koncu posilek dobiegl konca i Siggi mogla umknac do swego pokoju. Wydarzenia tego dnia wyczerpaly ja i choc troche bala sie zasnac, nie miala wyboru. Na szczescie sny z poprzedniej nocy nie powrocily... przynajmniej do rana. Wtedy wlasnie odkryta, e nawet gdy sie nie spi, mona miec koszmary. A koszmar byl nastepujacy. Zla pogoda ustepowala i Tzonov przypuszczal, e najpozniej o trzeciej po poludniu helikopter bedzie mogl wystartowac. Wraz z Jefrosem chcieli zbadac trop wiodacy w kierunku na zachod od Kowy i Siggi miala im towarzyszyc. Jefros mial sprobowac go zlokalizowac (zbiega otaczala owa dziwna aura, zloona z liczb, ktora stanowila oslone jego umyslu), a Siggi miala odpowiednio wycelowac sonde Jefrosa. Nie powinno jej to sprawic wiekszej trudnosci, bo jak Tzonov jej zlosliwie przypomnial, zawarla ju z Nathanem "znajomosc"... Teraz byla czwarta po poludniu i Kowa zostala ponad piecdziesiat mil za nimi: Tzonov usiadl z przodu, kolo pilota i drugiego pilota, a Siggi i Jefros zajeli kabine pasaerska. Starannie unikala jego mysli, ale wyczuwala jego sonde, ktora przeszukiwala teren, aby zlokalizowac Nathana. Jefros byl dobry. Kiedy przelatywali nad Kowa, nagle oywil sie i wskazal przez okno kierunek poludniowo-zachodni. -Tam! Jest tam! Otacza sie rownaniami, jak zaslona dymna, ale to wlasnie go zdradza! Jednak w Krainie Slonca - pomyslala Siggi - a zwlaszcza w Krainie Gwiazd, w owym swiecie nie umiejacych liczyc Wampyrow, taka oslona liczbowa maskowalaby go znakomicie. Wampyry przyciaga strach, pot i krew. A liczby Nathana stanowilyby dla nich zaklocenia psychiczne. Byl to tylko domysl, ale niedaleki od prawdy. Jednake w tym swiecie jest po prostu zdrajca, tropem dla mysliwego. Tzonov studiowal mape, uskarajac sie na jej niedokladnosc. Ale po chwili oczy mu sie zwezily. Wgramoliwszy sie do kabiny pasaerskiej, spytal Jefrosa - Powiedziales poludniowy zachod? - I stukajac palcem w mape, ciagnal - To znaczy, rzeka Luza i Ima? A potem zamarzniete bagna? Jestes pewien? Ale czy ucieka sam? Tam przecie nic nie ma! Jefros rzucil okiem na mape, przyjrzal sie dokladniej i otworzyl szeroko oczy. -Ima! - wykrztusil. - Nowe pole naftowe! -Co?! -Angielscy i amerykanscy inynierowie, rosyjscy robotnicy - ciagnal Jefros. - Uruchamiaja je. Jakis rok czy dwa lata temu to byla wielka sensacja, zwiastujaca wielkie bogactwa. Jeszcze jeden przyklad wspolpracy miedzy Wschodem a Zachodem: jak francuska elektrownia wodna na Woldze. Ha! Obce mozgi i rosyjska sila robocza. Wszystko sie we mnie przewraca! Ale gdy cel zostanie osiagniety, ludzie zapominaja. Nadejdzie dzien, gdy wykopiemy stad tych wszystkich sukinsynow i to wszystko bedzie znow nasze. -Anglicy i Amerykanie...? - Tzonov a zaniemowil. - I sa tam nadal? -Bardziej, ni kiedykolwiek! - odparl Jefros. Tzonov wybaluszyl oczy, wyciagnal z kieszeni skrawek papieru, zmial go w kulke i odrzucil na bok. Siggi przypuszczala, e byl to szkic wstegi Mobiusa, ktory zostawil Trask. Miala racje. -Ach, ten Trask! - warknal Tzonov. - Sprytny dran! Chcial zalatwic wszystko tanim kosztem! -A moe wprowadzic kogos w blad? - pomyslala Siggi. -Niech go diabli! - Tzonov byl wsciekly. - Podsunal mi falszywy trop. Ale czy rozumiecie? Obcy nie zmierza do Lipska ani do Bramy w Rumunii. Nie, kieruje sie do Londynu... przez Ime! To znaczy, mysli, e tam wlasnie zmierza. Przeszedl do przodu, aby porozmawiac z pilotem i Siggi znow zostala sam na sam z Jefrosem. Ale teraz umysl lokalizatora byl zajety powierzonym mu zadaniem; kiedy helikopter skrecil na zachod, wypuscil znow swoja sonde; Siggi troche sie odpreyla i ju nie ogarnial jej niepokoj, gdy jej oczy znow napotkaly jego spojrzenie... W pietnascie minut pozniej Tzonov krzyknal z kokpitu - Na ekranach mamy drugi helikopter. Szwedzki i pilot wlasnie poprosil o pozwolenie na ladowanie w Imie. Teraz wlasnie laduje! Siggi zrozumiala, e sytuacja osiagnela punkt krytyczny. Tzonov i Jefros byli zajeci swoimi sprawami. Wykorzystala okazje i wyslala mysli w kierunku Nathana. W koncu po to tu byla i to wlasnie miala robic. Ale teraz czula, e musi potwierdzic badz zaprzeczyc podejrzeniom Tzonova, chocby po to, aby rozladowac napiecie. Jednak nie doznala ulgi, bo okazalo sie, e Tzonov mial racje: Nathan byl prosto przed nimi. Ale nie tylko Nathan, lecz take... -Lokalizator! - krzyknal Jefros. - Chung! Wszedzie bym rozpoznal jego sonde. Zbieg i ten brytyjski pies zbliaja sie do siebie. Turkur, masz racje. Ten helikopter przyslano, aby zabrac nasza zdobycz! W kokpicie Tzonov zaklal i rzucil pilotowi jakis rozkaz; maszyna pochylila sie w przod i skierowala na zachod. Ale bylo ju za pozno. W dole niewyraznie widac bylo Ime i kilka drewnianych mostow przerzuconych przez zamarznieta rzeke. A dalej bagna i las, w ktorym Siggi wysledzila cyganskie wozy, toczace sie powoli na poludnie. Zas przed nimi... tylko dwie mile przed nimi, na tle szarego horyzontu, widac ju bylo wyraznie wiee wiertnicze Izmy. A na tle grupy chat i zabudowan, ktore przecinal czarny wa rurociagu, poteny helikopter ze szwedzkimi znakami identyfikacyjnymi szybko nabieral wysokosci. Na ziemi stal tylko przez dziesiec czy pietnascie minut: za malo, aby cokolwiek wyladowac, ale a nadto, aby zabrac na poklad pasaera. Nowoczesny i szybki, nie mialby adnych problemow, aby zostawic w tyle Rosjan, ale i tak nie bylo sensu go scigac. W koncu przeszlosc i przyszlosc spotkaly sie. Dla Siggi wszystko to wydawalo sie takie... nierzeczywiste! Wydarzenia toczyly sie tak szybko, e bylo dla niej prawdziwym szokiem, gdy zdala sobie sprawe, e jest tu i teraz, z Tzonovem i Jefrosem i wstrzymuje oddech, obserwujac, jak Nathan ucieka po raz wtory. Nie mogla sie mylic; wiedziala, e jest na pokladzie szwedzkiego helikoptera. Wir liczb byl tak blisko, e go prawie widziala oczyma duszy. Nagle uslyszala glos Tzonova. - Czy jestesmy uzbrojeni? - krzyczal do pilota, ktory patrzyl na niego, jakby tamten postradal zmysly. Oczywiscie nie byli uzbrojeni. Byla to wprawdzie maszyna wojskowa, ale naleala do Wydzialu E, a nie do armii. Podczas przekazania do eksploatacji, wymontowano z niej wszelka bron. Z pewnoscia Tzonov musial o tym wiedziec. Wiedzial, ale tym razem bardzo chcial sie mylic! A gdyby byli uzbrojeni? Co wtedy? Siggi zrobilo sie niedobrze. Tzonov nie byl po prostu radykalny w swoich dzialaniach, byl szalony i teraz byla ju tego pewna. Wyjrzala przez okno i patrzyla jak szwedzka maszyna nabiera szybkosci, lecac na zachod. Pod wplywem naglego impulsu, wyslala mysl - Powodzenia, Nathanie. Jesli Cyganie maja swego boga, jestem pewna, e bedzie stal przy tobie. Odebrala tylko jakies sklebione mysli. sadnego wiru liczbowego, bo Nathan mial teraz glowe zaprzatnieta innymi myslami. W jego swiecie wiekszosc latajacych obiektow to byly stwory, ktore budzily strach, a to? Na chwile helikopter obudzil w nim podobny strach. Sprobowala jeszcze raz, wysylajac ostatnia mysl - Wszystko w porzadku. Teraz ju nic ci nie grozi. Moe Nathan ja uslyszal; Siggi nigdy sie tego nie dowiedziala. Ale czujac za soba ukradkowe ruchy - i zauwaywszy to, na co powinna byla zwrocic uwage ju przed chwila, za nim wyslala te ostatnia mysl - jak grom spadla na nia swiadomosc tego, e uslyszal ja take ktos inny! Dlon Tzonova zamknela sie na jej dloni, spoczywajacej na oparciu fotela; jego oczy, odbijajace sie w oknie, wwiercaly sie w nia bezlitosnie; krzywy usmiech byl bardziej szalony ni kiedykolwiek, kiedy wyszeptal jej do ucha - Wiec nic mu ju nie grozi, tak? No tak, mysle, e istotnie. Jakie ma szanse? Bo w koncu wydobylismy z niego to, co chcielismy. Wszystko, co dotad mi powiedzialas i co jeszcze mi powiesz. -Ale Turkur...! - obrocila sie do niego. -No, nie! - Uniosl dlon i odwrocil lsniaca twarz, wyszczerzona we wscieklym usmiechu. - Nic nie mow, Siggi; nie teraz. Zostaw to na pozniej. Wiem z cala pewnoscia, e bedziesz mi miala jeszcze wiele do powiedzenia. Niemal konwulsyjnym ruchem siegnela do parki, ale nagle pojawil sie Jefros, ktory dzgal ja wylotem lufy w ebra. - Och, tak, prosze bardzo - zasyczal. - Sprawi mi to wielka przyjemnosc, moesz byc tego pewna. Nawet wtedy, tylko przez chwile, Siggi byla niezdecydowana. Wiedziala, e przyjemnosc, jaka moe to sprawic Jefrosowi, bylaby prawdopodobnie znacznie latwiejsza do zniesienia - i trwala znacznie krocej - ni to, czego mogla oczekiwac po groznym "pozniej" Tzonova. Ale w koncu, odetchnawszy gleboko, osunela sie na fotel. Z pewnoscia najgorsze bylo jeszcze przed nia, ale dopoki yje... no co, moe jest jeszcze jakas nikla nadzieja. Szczupla dlon Jefrosa byla zimna i wcia spoczywala na jej ciele, gdy ostronie siegnal i wyciagnal jej maly rewolwer z sekretnego miejsca miedzy piersiami. Dotyk jego palcow powiedzial o wiele wyrazniej ni slowa, jak nikla byla nadzieja, jaka pozostala Siggi... Od chwili ucieczki z Perchorska Nathan wcia uciekal, ale przez ostatnie trzydziesci szesc godzin - czyli od chwili, gdy Zek Foener przekazala mu instrukcje - byl tego bardziej swiadom, ni kiedykolwiek. Bowiem i on take wyczuwal inne umysly, ktore staraly sie go namierzyc; odgadywal ich zrodlo i wiedzial, e beda go scigac. Uratowal go snieg. Widywal snieg take przedtem, choc niezbyt czesto, gdy gory pokrywaly sie biela i nawet w Krainie Slonca bylo przejmujaco zimno podczas dlugich, niebezpiecznych nocy. Dwukrotnie jako dziecko i pozniej jeszcze raz jako mlodzieniec widzial jak lawiny niosace dziesiatki tysiecy ton sniegu ogolocily z drzew szeroki pas gorskiego zbocza, zasypujac doline, dzielaca pagorek Lardisa od gor. Ale nawet tamto bylo niczym w porownaniu z tym, co zobaczyl tutaj. Wydawalo sie, e na tym swiecie snieg pada bez przerwy! A zimno w tych polnocnych regionach bylo znacznie bardziej dotkliwe ni w Krainie Slonca przed switem, To prawda, e Nathan byl wytrzymaly, ale bez Vladiego i jego wedrowcow nigdy by mu sie nie udalo. Pomimo, e ich przodkowie byli niewolnikami Wampyrow (i pomimo, e oni sami zostaliby nimi, gdyby dano im taka szanse), kiedy w koncu ich drogi rozeszly sie, Nathan wiedzial, e wiele im zawdziecza. W ostatnich podmuchach sniegu - tam, gdzie gesty las zapewnial oslone od zachodu, a szlak wedrowcow prowadzil daleko na poludnie, w kierunku strefy umiarkowanej - Nathan i sekaty wodz Cyganow obejmowali sie przez chwile, nie mowiac ani slowa. Nathan czul sie troche nieswojo z powodu malych oszustw, ktorych musial sie dopuscic. Ale w koncu, gdy Vladi przypomnial mu o jego przysiedze - e zaniesie wiadomosc o zgotowaniu lordom Wampyrow godnego powitania nie pozostalo mu nic innego, jak sklamac znowu i obiecac, e to uczyni. Pod sosnami grunt byl w zasadzie wolny od sniegu. Unikajac rozsianych tu i owdzie zasp, Nathan szedl na zachod, dopoki las sie nie skonczyl, ustepujac miejsca zamarznietym bagnom. Stamtad bylo ju widac sterczace wiee wiertnicze Imy i wtedy uslyszal w gorze dziwny gluchy grzmot. Patrzyl w oslupieniu, jak latajaca machina wynurza sie z chmur jak wielki komar, kierujac sie w strone grupy zabudowan. Majac uwage skupiona na tym obiekcie, zorientowal sie, e helikopter jest kolejnym zrodlem psychicznej sondy, tym razem nie o charakterze telepatycznym, lecz lokalizacyjnym. Wkrotce potem, kiedy brnal przez gleboka zaspe, ju w otwartym terenie, zbliyl sie skuter snieny i tym zrodlem okazal sie pasaer na tylnym siodelku. David Chung pomogl Nathanowi wsiasc, po czym skuter zatoczyl kolo i po niecalych dwoch minutach uciekinier znalazl sie na pokladzie helikoptera, ktory bez chwili zwloki uniosl sie w powietrze. Bylo to troche ponad siedemdziesiat piec minut i siedemset mil wczesniej, a teraz przekraczajac finska granice. Chung po raz pierwszy od dobrych trzech godzin odetchnal swobodnie. I troche sie odpreyl. Kabina pasaerska byla dosc przestronna i miejsca bylo pod dostatkiem, zwlaszcza e na pokladzie byli jedynie Nathan, Chung i trzyosobowa zaloga. Trask czekal na nich w Helsinkach, gdzie zajmowal sie przygotowaniami do podroy do Londynu. Teraz, gdy Nathan pochlonal kanapki i napil sie kawy, Chung pomyslal, e moglby nawiazac z nim blisze stosunki. Zapalajac papierosa, powiedzial - Zek Foener mowi, e nie bedzie ci zbyt trudno mnie zrozumiec. Masz latwosc do jezykow. Wiem, e ju komunikowales sie z Benem Traskiem, ale glownie za posrednictwem telepatii. Nazywam sie David Chung. - Wyciagnal prawa reke, a kiedy Nathan chcial mu uscisnac przedramie, zademonstrowal mu uscisk dloni. - Tak sie tutaj witamy. Nathan od razu pokazal mu sposob, w jaki to czynia Wedrowcy. - A tak robimy to w Krainie Slonca. Niezbyt wielka ronica, prawda? Na tym rozmowa utknela i Nathan zdal sobie z tego sprawe. Wiekszosc tego, co lokalizator mu dotad powiedzial, przekazal, kiedy pomagal mu wsiasc do skutera snienego. Usmiechajac sie na widok miny Chunga, powiedzial - Jak widzisz, Zek Foener ma racje. Nauczylem sie troche od Traska, probujac dopasowac slowa do obrazow w jego umysle; ale w twoim umysle widze w tej chwili tylko bezladna mieszanine slow. Wiekszosc wydaje sie miec charakter automatyczny -instynktowny? - i pozbawiony znaczenia. Nie bardzo pasuja do czegokolwiek. Ale to nic nowego. To przeklenstwa! -Jasna cholera! - powiedzial Chung glosno i zaraz przeprosil. -Nie, to ja powinienem... przeprosic? - Nathan mimo wszystko wcia sie uczyl. - To niestosowne zagladac do czyjegos umyslu bez zaproszenia. -W Wydziale E nie bedziesz mial problemow - powiedzial Chung, usmiechajac sie w odpowiedzi. - Zreszta moesz patrzec, ile chcesz. Nie ma tam nic takiego, czego bym sie wstydzil. I jesli ci to pomoe pozbierac wszystko do kupy, to znaczy zrozumiec... -Pomoe. -...to prosze bardzo. Sluchaj, zostaniesz przesluchany, to znaczy nasi ludzie w Londynie beda ci zadawali mnostwo pytan. Ale dopoki nie spotkamy sie z Traskiem, jestem na twoje rozkazy. Jesli moge ci jakos pomoc, jesli chcesz cos wiedziec o nas, o tym swiecie, po prostu strzelaj... To znaczy, pytaj. - Pomimo talentu i inteligencji Nathana, z pewnoscia nie wszystko bedzie tak calkiem proste. Mieli jeszcze jakies czterdziesci minut do Helsinek i Nathan dobrze je wykorzystal... Polecieli odrzutowcem Sabeny z Helsinek do Sztokholmu, pierwsza klasa, po czym przesiedli sie na samolot British Airways do Londynu. Nathan byl podekscytowany rozmiarami obu samolotow, zwlaszcza tego drugiego, oraz ich szybkoscia. Podczas lotu interesowal sie jedzeniem, ubiorem i podrecznym bagaem (zegarkami, piorami, ksiakami, zapalniczkami) pasaerow; zainteresowaly go take toalety, filmy, sluchawki, ogloszenia, podawane napoje i gorace posilki, widok z okna - wszystko. Trask kupil dla niego w Helsinkach ubranie, eby nie wyronial sie sposrod innych. Mimo to przejawial ciekawosc dziecka, co wyronialoby go sposrod innych, gdyby nie nieustanne ostrzeenia Traska. W koncu, w polowie drogi do Londynu, uspokoil sie i poprosil Traska, aby opowiedzial mu o ojcu. Bedac szefem Wydzialu E, Trask byl dobrze przygotowany na jego pytania. Przyciszonym glosem opowiedzial od samego poczatku wszystko, co wiedzial o wieku chlopiecym Harry'ego Keogha, a do chwili, gdy wstapil do Wydzialu. Od czasu do czasu Nathan zadawal jakies pytanie, ale kiedy przestal, Trask spojrzal na niego katem oka i usmiechnal sie. Mowilo to wiele o nowych przyjaciolach Nathana: mogl w ich towarzystwie spokojnie zasnac... Trask zerwal go ze snu tu przed ladowaniem na Heathrow. Kiedy startowali, w Sztokholmie zapalaly sie swiatla, ale teraz byla ju noc. Nathan po prostu nie byl w stanie uwierzyc w wielkosc metropolii widzianej z powietrza, a jesli chodzi o swiatla... -Kraina Piekiel - mruknal do siebie. Trask uslyszal go i spytal - Naprawde tak myslisz? Nathan popatrzyl na niego rozszerzonymi oczami. -Nie - powiedzial po chwili. - Nie dla was, stalych mieszkancow. I nie do konca. Nagle glowe Traska wypelnily wspomnienia. -Mogloby sie nim stac - powiedzial - gdyby nie twoj ojciec. - I dodal nieco lejszym tonem -A moe jednak jest. Poczekaj, a zobaczysz ruch uliczny! Na miejscu byl minister, dzieki czemu omineli odprawe celna; Nathana przewieziono do bezpiecznego domu w Slough, ktorego "opiekunowie" byli gorylami z Wydzialu Specjalnego Policji i ekspertami w dziedzinie ochrony. Od tej chwili znalazl sie take pod opieka agentow Wydzialu E, ktorzy mieli mieszkac razem z nim, w tym samym domu i nigdy sie zbytnio nie oddalac. Zreszta nie przewidywano, aby mial tam spedzic zbyt wiele czasu; bezpieczny dom byl kryjowka i niczym wiecej. Podczas tej pierwszej wizyty, Nathan wzial kapiel, ogolil sie i poprawil fryzure; dostal te odpowiednia garderobe oraz pieniadze i dodatkowe dokumenty. Nastepnie zrobiono zdjecia, kiedy sie smieje, obejmujac dziewczyne, ktorej nigdy przedtem nie widzial i nigdy wiecej nie zobaczy, z dwojgiem malych dzieci u jej stop. Fotografie wloono do skorzanego portfela wraz z atrapami kart kredytowych oraz innymi drobiazgami, dokumentujacymi jego falszywa tosamosc i cienkim kalkulatorem na baterie sloneczne. (Pozniej, w drodze do Centrali Wydzialu E, David Chung wyjasnil funkcjonowanie tego ostatniego; Nathanowi zabralo tylko chwile rozpoznanie stosowanego przez Tyrow ukladu dziesiatkowego i opanowanie uywanych w obcym swiecie znakow. Od tej chwili kalkulator stanowil jego dume i radosc.) W Centrali Wydzialu E bylo ju zbyt pozno na prezentacje; Nathana zaprowadzono do pokoju, gdzie stalo loko, na ktore rzucil sie prawie natychmiast i spal przez dlugie, dlugie godziny. W normalnych warunkach na slubie byl tylko jeden oficer dyurny. Jednak dzisiaj i w ciagu nastepnych dni mialo byc ich czterech; poza tym, w hotelu poniej bylo zameldowanych trzech funkcjonariuszy wydzialu specjalnego po cywilnemu, ktorzy poza dyskretnym sledzeniem i pilnowaniem Zek Foener, otrzymali teraz dodatkowe zadanie. Ale gdy Nathan spal, w samym Wydziale E czterech oficerow dyurnych pracowalo przez cala noc, przygotowujac program dzialania. Bo w dniu nastepnym Nathan mial rozpoczac edukacje. Zarowno on jak i Wydzial mieli na tym skorzystac. Jednak jak Trask jasno dal do zrozumienia, ich celem nie bylo wydobywanie, lecz przekazywanie informacji. Ze wzgledu na samego Nathana, jak i na pamiec jego ojca, Harry'ego Keogha. Znala go zaledwie garstka ludzi, a tylko nieliczni z nich wiedzieli, e byl Nekroskopem. Ale jego dlunikiem byl caly swiat, a nawet dwa swiaty, w ktorych doznal wielu krzywd. To mialo byc chocby czesciowym zadoscuczynieniem... Nad ranem w Perchorsku, w gorach Uralu, od Siggi Dam take zaadano zadoscuczynienia. Jednak w jej przypadku to Turkur Tzonov byl tym, ktory wystawil rachunek, ale Siggi byla bankrutem. Ponadto tym razem celem bylo wydobycie informacji, i to w sposob definitywny. Siggi obudzil o 2.30 w nocy szczek zamka otwieranego wytrychem. Wcia nie wierzac, e to sie dzieje naprawde - e musi snic - usiadla na loku i patrzyla, jak Tzonov, starszy sierant Bruno Krasin i Aleksy Jefros szybko wchodza do pokoju i podchodza do jej loka. Jeszcze nie calkiem rozbudzona, mrugajac oczami pod wplywem nagle zapalonego swiatla, zdayla tylko sie skulic, oblizac wargi i powiedziec - Co? - zanim Tzonov zaslonil jej usta. Krasin unieruchomil ja, a Jefros wbil igle w jej ramie. To ostatnie na dobre ja przebudzilo i gdyby nie dlon Tzonova na jej ustach, z pewnoscia krzyknelaby. Ale to trwalo tylko chwile, bo wkrotce zastrzyk zaczal dzialac. W jego wyniku miala znow zasnac, a przynajmniej jej cialo. A potem... tak sie spieszyli, e nawet nie zatrzymali sie, aby zamknac jej oczy. I pozbawiona jakiejkolwiek kontroli nad wlasnymi konczynami, zwisajac bezwladnie w potenych ramionach Krasina, Siggi widziala, slyszala i czula to, co nastapilo potem, jakby sie to dzialo pod woda, jakby patrzyla przez soczewke jakiegos osobliwego, podmorskiego kalejdoskopu. Sciany korytarza przeplywaly przed nia w zwolnionym tempie jak fale, w takt krokow Krasina; zakrzywione stalowe sciany odbijaly upiorne swiatla migocacych lamp neonowych; droga w dol, przez kolejne poziomy magmy, do rdzenia, gdzie tym razem nigdzie nie bylo widac naukowcow ani technikow, poniewa Tzonov albo ich odprawil, albo wyslal aby sprawdzili jakis falszywy slad. Znow w dol, po stalowych drabinach, przytwierdzonych do zakrzywionych scian jaskini, a znalezli sie pod Brama, gdzie Tzonov otworzyl pokrywe zamykajaca jeden z tuneli. On i Jefros wslizgneli sie pierwsi w ciemnosc tunelu, a Siggi z lina zawiazana wokol kostek ciagneli za soba; Krasin, ktory zamykal pochod, popychal ja z tylu. Tu wlasnie Tzonov przeniosl swoj arsenal: w te upiorne obszary, gdzie nikt ju nie zagladal. Od czasu Incydentu Perchorskiego cale sekcje Projektu staly opuszczone; otworzono je tylko na krotko po ucieczce Harry'ego Keogha do Krainy Gwiazd; teraz znow byly zamkniete i tak mialo pozostac... dla wszystkich z wyjatkiem szalenca i jego poplecznikow. Rozblyslo slabe swiatlo; Tzonov z Jefrosem trzymali Siggi w pozycji wyprostowanej, ze zwieszona glowa, dopoki Krasin nie wzial jej znow na rece. Jeszcze kilka okropnych tworow na powierzchni magmy przeplynelo przed jej nieruchomymi oczami i w koncu znalezli sie w pokoju. W pokoju, gdzie stala maszyna. Wtedy wlasnie Siggi poalowala, e nie jest martwa. Ale tylko jej cialo bylo martwe i to chwilowo. Oczywiscie to latwo mogloby ulec zmianie. Wszystko zalealo od tego, jak wiele chcial z niej wydobyc Tzonov, jak wiele chcial jej zostawic. O ile w ogole cokolwiek. Pragnienie smierci, ktoremu ulegla przed chwila, minelo; kiedy przywiazali ja do stolu, ju nie chciala umierac, chciala yc! syc i powiedziec im wszystko! I chetnie by to uczynila. Gdyby tylko chcieli jej wysluchac i gdyby mogla mowic. -Slini sie - powiedzial z obrzydzeniem Krasin. -Moe probuje cos powiedziec? - odezwal sie Jefros dracym, podnieconym glosem. I teraz, o wiele za pozno, Siggi przypomniala sobie pewien szczegol dotyczacy sadystycznego lokalizatora: mianowicie byl on operatorem, jedna z niewielu osob, posiadajacych odpowiednie kwalifikacje, aby przeprowadzac to, co eufemistycznie nazywano "operacjami". Siggi wloyla wszystkie sily w ostatnia probe, starajac sie dojrzec, co robi Jefros i glowa bezwladnie opadla jej na bok. Lokalizator ustawil aparature, zaloyl fartuch i naciagnal gumowe rekawice. Nie powinno byc zbyt wiele krwi, ale... Jefros byl w takich sprawach pedantyczny. Siggi krzyknela, ale bezglosnie. Z jej ust wydobyl sie tylko niezrozumialy belkot. Nastepnie silna dlon ujela ja za podbrodek i przekrecila glowe w druga strone; poczula, jak pokryte guma uchwyty zaciskaja sie na jej policzkach, unieruchamiajac glowe. Patrzyla w gore, prosto w hipnotyzujace, zlosliwe, szare oczy Turkura Tzonova, ktore przeszywaly ja na wylot. A do tej chwili wszystko to wydawalo sie jakies bezosobowe. Tak, to bylo wlasciwe slowo; do tego stopnia, e bylo tak, jakby to wszystko dotyczylo kogos innego. Siggi byla zupelnie bezbronna, mogli z nia zrobic wszystko, co chcieli, wykorzystac w dowolny sposob; ale, jak dotad, nic takiego sie nie stalo. Teraz jednak wszystko uleglo zmianie. Teraz dotyczylo to wylacznie Siggi i Tzonova, co sprawialo, e sprawa przybrala charakter bardzo osobisty. Chciala go przeklac - o czym, rzecz jasna, wiedzial - ale mogla tylko blagac. Krzyczala calym umyslem, gdy wystarczylby szept. Zapewnila, e powie mu wszystko, natychmiast, tutaj. Wie, e byla glupia i slaba kobieta. Skrzywdzila go i obiecala, e to naprawi. Odtad bedzie mu zawsze wierna, jemu i jego sprawie. Zasluyla na to, aby ja wykorzystano i unicestwiono. Moe ja podeptac, przeksztalcic wedle swego yczenia, albo na zawsze zniszczyc. Fizycznie tak, ale... nie... nie jej umysl! Niech jej zostawi przynajmniej to. Bo to stanowilo esencje Siggi Dam. Lysina Tzonova lsnila od potu; kiedy pokrecil glowa w odpowiedzi, jego kropelki zebraly sie pod oczami i zaczely mu kapac z nosa. Jego rysy prawie nie przypominaly czlowieka; Siggi ujrzala to teraz wyraznie. I jego niezrownowaone ego. Moglo zniesc co najwyej klapsa, ale nigdy mocnego ciosu. A ona ugodzila go jak mlotem! I od tej chwili Tzonov mogl obrac tylko jeden kierunek dzialania. A teraz nadszedl czas zemsty. -Och, Siggi, Siggi - powiedzial, krecac glowa i usmiechajac sie szyderczo. - Bledem bylo, e ci zaufalem, a wiesz jak nie znosze bledow. Ale uwalniajac Nathana, popadlas w niewole. On uciekl do nowego swiata - przynajmniej na razie - ale ty? Jak powinienem z toba postapic? Zaufac ci jeszcze raz, gdy twoja zdrada zostala udowodniona? Czy te powinienem wymierzyc ci kare, odpowiadajaca popelnionej przez ciebie zbrodni? Jest w tym niesamowita ironia losu, nie pojmujesz? Nathan odzyskuje wolnosc, "niewinny" w obcym swiecie, a ja kontroluje Brame do takiego wlasnie swiata. Jedyna ronica polega na tym, e ty... e ty nie jestes niewinna. Jeszcze nie. Ale moemy to zmienic... Kiedy dotarlo do niej znaczenie jego slow, oprocz odretwienia konczyn, przyszlo odretwienie umyslu. Mozg jej zmartwial, ale nie na tyle, aby nie poczuc lodowatego uklucia igiel, ktore wslizgnely sie jej do uszu, przebijajac cialo i tkanke chrzestna. Wtedy Tzonov wzial helm, z ktorego wybiegaly liczne przewody i ktory stanowil odbiornik, a ona patrzyla, jak umieszcza go na glowie. Wcia usmiechajac sie szyderczo, jego twarz powoli znikla z pola widzenia. Potem zobaczyla czyjes palce, ktore zamknely jej oczy, jakby ju byla martwa. Zanim wlaczono zasilanie, uslyszala glos Jefrosa - To pod wieloma wzgledami przypomina komputer. Nie musimy wymazywac wszystkiego. Zacznijmy od poczatku. Jej narodziny? I odpowiedz Tzonova - Niech to zostanie. Wszyscy musimy wiedziec, e urodzilismy sie. To stanowi czesc woli przetrwania. Chce, eby to jej pozostawic. Bez tego bedzie tylko kulka protoplazmy. Nie, trzeba jej pozostawic odrobine woli, bo chce, aby mogla uciekac, ukrywac sie i odczuwac strach. Chce, aby bala sie nawet bardziej, ni teraz! A jesli chodzi o jej dziecinstwo, wiekszosc mona wykasowac. Ale okres jej przebudzenia seksualnego naley pozostawic. Siggi byla dobra w tych sprawach: to moe jej nawet pomoc w przetrwac w Krainie Gwiazd! I znow uslyszala jego smiech, ktory przeniknal ja do szpiku kosci Jesli zapamieta cokolwiek, wiedziala, e zawsze bedzie pamietala ten smiech: okrutny, zlowrogi, msciwy. Bedzie zawsze rozbrzmiewal w przejmujaco pustych korytarzach jej umyslu. Potem nastala ciemnosc. Wtedy wlasnie wlaczyli zasilanie i zaczeli oproniac jej mozg... CZESC CZWARTA: Dalszy ciag historii Nestora I Nestor - nekromanta! Polowanie wKrainie Slonca Dwa lata wczesniej w czasie i daleko w swiecie rownoleglym. Pierwszy porucznik lorda Nestora, Zahar (dawniej Zahar od Ssawca), kierujac sie w strone gor, zachecil swego malego wierzchowca, obarczonego niezwyklym brzemieniem, do szybszego lotu. Jego misja byla niezwykle pilna, bo slonce ju wzeszlo za zlocista grania i powoli wznosilo sie w gore, opisujac smiertelny luk. Smiertelny dla wszystkich Wampyrow i, rzecz jasna, dla ich porucznikow.Swiatlo sloneczne ju przeniknelo przez kilka wysokich przeleczy, rozjasniajac pograone w mroku gorne warstwy atmosfery i przycmiewajac swiatlo gwiazd; bylo jeszcze widac tylko nieliczne gwiazdy daleko na polnocnym niebie, nad Kraina Lodow. Nawet zlowieszcza Gwiazda Polnocna, zawieszona nieruchomo nad Wieyca Gniewu, byla ledwie widoczna. A kiedy slonce znajdzie sie w najwyszym punkcie swej drogi i jego promienie padna na sama Iglice Gniewu, Gwiazda Polnocna calkowicie zniknie. Do tego czasu Zahar musi byc w drodze powrotnej, albo jeszcze lepiej ju w domu, bezpieczny za masywnymi murami Suckscaru. Nie stanie mu sie adna krzywda, dopoki on i jego wierzchowiec beda sie trzymac z dala od smiercionosnych promieni slonca, ale ta swiadomosc - e oslepiajace swiatlo slonca wkrotce przebije sie przez mgly Krainy Gwiazd, ogarniajac wieyczki i iglice zamczyska - wystarczyla, aby pomknal szybciej. Kiedy slonce jest w gorze, Wampyry i ich poplecznicy traca wszelka odwage. A jesli jest inaczej, gina. Tak jak wkrotce zginie "lady" Carmen. Ale to bedzie prawdziwa smierc, nie zas nie-smierc. Zahar zadral ladujac wsrod klebiacej sie mgly, zdjal Carmen z grzbietu wierzchowca, przerzucil sobie przez ramie i wspial sie na zastane rumowiskiem siodlo w bocznej grani; kiedy znalazl sie na szczycie, ujrzal, e poludniowa krawedz zaczyna sie zlocic. Poloywszy ja na kamienistym wzgorku, wbil w ziemie kolki lewa reka - bo prawa wcia go bolala, jako e proces metamorficznego leczenia jeszcze nie dobiegl konca - po czym przywiazal do nich przeguby i kostki ofiary skorzanymi paskami. Znow zadral i nawet dwa razy zerwal sie na rowne nogi, rozgladajac sie wokol. Wydawalo mu sie, e ktos go obserwuje; dobrze znal to uczucie z przeszlosci, gdy yl jeszcze Vasagi Ssawiec. Vasagi byl mistrzem pantomimy, metamorfizmu i telepatii. Ale teraz ju nie yl, a Nestor, nowy pan Suckscaru... Zahar znow zadral. Moe wyczul niespokojnego ducha swego dawnego pana, Vasagiego, nieustannie blakajacego sie w gorach, truchlejacego ze strachu na mysl o smiercionosnych promieniach slonca, ktory wcia od nowa rozwiewal sie w mgle podczas kadego wschodu slonca... W koncu Zahar uporal sie ze swym zadaniem: cialo Carmen spoczywalo przywiazane i nie bylo ju chwili do stracenia. Zlocisty ogien powoli wylewal sie zza poludniowej grani, oswietlajac wierzcholki gor i barwiac siodlo na olto. Zahar wiedzial, e jesli ujrzy te plomienista kule, nie zobaczy ju nic wiecej. Trzeba bylo uciekac. Znow ogarnelo go uczucie, e ktos czy cos go obserwuje, ale tym razem Zahar, ktory bardzo sie spieszyl, zignorowal to i pobiegl do swego lotniaka. W chwile potem wzbil sie w gore i lotem slizgowym pomknal w kierunku zaslanej glazami rowniny. Za soba niemal slyszal, jak zlociste pazury slonca przesuwaja sie po skalach i czul, jak jego olty oddech obraca powietrze w kwasny opar. Obawa, e splonie, byla tak wielka, e ani razu nie spojrzal za siebie, siedzac skulony w siodle i patrzac prosto przed siebie, kiedy mknal jak strzala w kierunku Wieycy Gniewu. A za nim, na zboczu gory, promienie slonca pelzly powoli, zbliajac sie z kada chwila do stop Carmen i tkwiacy w niej wampir w koncu wyczul nadchodzace niebezpieczenstwo; Carmen ocknela sie i zaczela krzyczec... ...I wtedy z cienia, rzucanego przez skaly, wylonila sie jakas postac, okryta peleryna i z twarza zakryta maska, w ktorej swiecily olte oczy. Chwycila kamien i wybila kolki, pomogla Carmen wstac i zabrala ja, zataczajaca sie i szlochajaca, z dala od swiatla slonca. Nastepnie poprowadzila ja pod zacieniona krawedzia siodla i w dol zaslanego rumowiskiem zbocza, w bezpieczne miejsce w szczelinie skalnej w polnocnym zboczu gory. Kiedy szli, Carmen krzyknela - Co...? Kto...? - Do tej chwili czula sie, jak zdezorientowane dziecko, nie wiedzac, gdzie i jak sie tutaj znalazla; nie zdajac sobie sprawy, e jej ycie nieomal nie dobieglo konca. Ale postac w pelerynie i masce uciszyla ja i odpowiedziala - Uspokoj sie, Carmen, nie wszystko stracone. Twoj los jest podobny do mojego. Oboje uniknelismy smierci. Zostalismy porzuceni i wygnani z miejsc, do ktorych mamy prawo. Ale wcia yjemy; przetrwamy, urosniemy w sile i pewnego dnia powrocimy. Powrocimy, aby dokonac zemsty, ktora bedzie slodka, obiecuje ci! Zaufaj mi. Znam droge. Z trudem lapiac powietrze, ze scisnietym gardlem, slaniajac sie w jego ramionach w ciemnej kryjowce, wiedziala, e to jest prawda, e jesli ktokolwiek znal droge, to wlasnie ten, o ktorym myslala, e ju nie yje. Wtedy cieszyla sie, e zniknal, e jego miejsce zajal przystojny lord Nestor. Ale teraz cieszyla sie jeszcze bardziej, e wrocil, by uratowac jej ycie. Cieszyla sie i bala jednoczesnie. Bowiem mimo okropnej przemiany, nie mogla zaprzeczyc, e jest to jej dawny pan. Odgadla to, jak tylko uslyszala jego niesiony mysla glos i teraz ostatecznie sie o tym przekonala, gdy zdjal maske i odrzucil ja na bok. Ale ta jego twarz! Znieksztalcona twarz maniaka! I wtedy nie widziala ju nic... Wszystko to zdarzylo sie dwa lata temu i Nestor pamietal jedynie czesc tej historii (zreszta blednie), kiedy leal leczac rany i sniac na brzegu rzeki w Krainie Slonca. Kiedy jego metamorficzne wampyrze cialo pozbylo sie ostatnich kilku srebrnych srucin wystrzelonych z cyganskiej broni i gdy z ran przestala sie wydobywac olta ropa, a niewielkie drasniecia same sie zabliznily, temat jego snow zmienil sie: nie byly to ju meandry podswiadomosci, lecz dotyczyly czasow, gdy prowadzil ycie, jakie znal z Suckscaru na poczatku swojej kariery jako lord Wampyrow, Nestor... Od chwili, gdy Nestor zostal lordem Wampyrow, minelo szesc, a potem dziewiec miesiecy i o niedoszlej "lady" Carmen prawie ju zapomniano. Ale nie zapomniano o budzacym groze darze lorda Nestora, ktory odkryl dzieki niej. Ten dar budzil zarowno jego wstret, jak i fascynacje i dlatego zaczal z nim eksperymentowac. Byl bowiem nekromanta, posiadajacym moc rozmawiania ze zmarlymi, a nikt inny w Wieycy Gniewu nie posiadal takich zdolnosci. Dzieki temu zyskal status rowny, a moe i wyszy ni reszta jej mieszkancow. Wszyscy oni posiadali jakis talent, jesli slowo "talent" naleycie opisuje mutacje Wampyrow, ich anomalie czy aberracje. Wran ze swymi napadami szalu, ktore potrajaly jego sily; jego brat, Spiro, ktory nieustannie cwiczyl, aby miec zabojcze spojrzenie swego ojca, choc jak dotad bez wyraznego sukcesu; Gorvi, ktorego przebieglosc byla tak wielka, e moglby oszukac samego siebie, gdyby to bylo moliwe. I oczywiscie lady Gniewica, mentalistka, posiadajaca zdolnosc maskowania swego umyslu, dzieki czemu mogla czytac w myslach innych, nie bedac naraona na atak z zewnatrz. Nawet lord Canker ze swym wilkolactwem, wskutek czego wygladal jak jakis monstrualny wilk, kiedy polowal w Krainie Slonca. Jednak talent Nestora byl... inny. Rozeszly sie na ten temat pogloski (co nie bylo zaskakujace: Gniewica wszedzie miala szpiegow) i w ciagu roku wszyscy w Wieycy Gniewu wiedzieli, e Nestor jest nekromanta. Tymczasem Canker Psi Syn stal sie w Suckscarze czestym gosciem i przyjazn miedzy nim, a Nestorem jeszcze sie poglebila. -Ten twoj dziwny talent jest calkiem uyteczny, prawda? - Canker warknal pewnego wieczoru, kiedy slonce wreszcie skrylo sie za gorami. -Prawdopodobnie bedzie - odparl Nestor. Siedzieli w jednej z prywatnych komnat Nestora, ktora wychodzila na poludnie. Nestor lubil tu przesiadywac o tej porze i patrzec, jak szczyty gor zmieniaja barwe ze zlocistej na szara. Siadywal tu nawet czasem przed switem, aby obserwowac proces odwrotny. Ale wowczas, na dlugo przedtem, zanim pojawily sie pierwsze promienie slonca, zaciagano zaslony i Nestor wycofywal sie w jakies bezpieczniejsze miejsce. -Ale jak dokladnie go uywasz? - pytal zaciekawiony Canker. - To znaczy, teraz. Nestor wzruszyl ramionami. -W tej chwili tylko... eksperymentuje. -Rozmawiasz ze zmarlymi? Tak po prostu? Nagle okazalo sie, e moesz z nimi rozmawiac? -No, nie - odparl Nestor. - Za pierwszym razem, jeden ze zmarlych do mnie przemowil. To byla ona i byla niemartwa. Od tego czasu... no co, zmarli w ogole by sie do mnie nie odzywali, gdyby mieli jakis wybor. -Mowisz, e byla niemartwa? - Canker zmarszczyl swe rude brwi. - Wiec skad moesz byc pewien, e masz ten dar? Niemartwi to nieprawdziwi zmarli. -To byla niewolnica - odparl Nestor. - Byla zwykla wampirzyca, a nie prawdziwym Wampyrem. W tym czasie... bylem niedoswiadczony i wykorzystalem ja doszczetnie. Ale i tak stalaby sie prawdziwym Wampyrem, gdybym na to pozwolil. Nie byla mentalistka, a jednak przemowila do mego umyslu. Byla martwa, Canker, ale gdy jej dotknalem, poznala mnie i nazwala morderca! Oczywiscie miala racje, poniewa nie moglem pozwolic jej yc. -I co bylo potem? -Kazalem ja unicestwic: usmayla sie na sloncu, wysoko na grani i tak sie jej pozbylem. Co wiecej, w ten sposob pozbylem sie take resztek litosci. I dopiero wtedy stalem sie prawdziwym Wampyrem, w pelnym znaczeniu tego slowa. Bo serca mamy zimne, Canker, a moje takie nie bylo - przynajmniej nie calkiem - do owej chwili. -Nie jestesmy znow tacy zimni - zaoponowal Canker. - W istocie niekiedy jestesmy goracy jak ogien! Ale wiemy, jak zrobic to, co trzeba zrobic, nie czyniac zbytniego zamieszania. Jestesmy twardzi. Nestor! -Bez adnych emocji, uczuc, pozbawieni celu? Po co istniec, jak kawal bezdusznego kamienia? -Teraz przemawia przez ciebie pijawka - parsknal Canker. - Bawisz sie slowami, a gra kieruje twoj pasoyt. Przecie musisz ju byc swiadom tego, e gdy mamy na to ochote, spieramy sie dla zasady, tak jak teraz. Ale bez emocji? Bez celu? Wampyry? Czy to wlasnie chcesz powiedziec? Wiec nie znasz nawet polowy! Ale mysle, e wiem, na czym polega twoj problem, chlopie! Nie dales sobie szansy! Myslisz, e widziales ju wszystko. Wiec pytasz: "I to ju wszystko? Wiecznie gasic pragnienie krwia i nie starzec sie, yjac jak jakas wielka pijawka w stawie?" Ale Canker musi znac odpowiedz. -Rozmawialismy o nekromancji - westchnal Nestor. - Nie o mojej apatii. -Apatia, tak - warknal Canker. - Oto wlasciwe slowo! Ale i przedtem byles troche, jak by to powiedziec, niezdrow, a teraz jeszcze ta nekromancja? Rozmowy ze zmarlymi? Ha! Nie widze w tym adnego sensu. Co wlasciwie moga ci powiedziec? Jak przetrwac? Nie, bo im samym to sie nie udalo. Jak sie weselic? Nie, bo utracili zdolnosc smiechu. Jak kochac albo poadac? Kiedy cialo ju calkiem zgnilo? Powiedz mi, czego sie moesz od nich dowiedziec? Jeeli niczego, to zostaw zmarlych w spokoju i ucz sie, jak yc! -Pytasz, czego sie moge od nich dowiedziec? -Tak, co moga ci powiedziec, czego jeszcze nie wiesz? Przecie ich przeyles, prawda? Nestor powoli pokrecil glowa i powiedzial - To nie tak... Sluchaj, sprobuje ci wytlumaczyc. Kiedy ostatnim razem bylem w Krainie Slonca, ju po ataku, wyczulem jak swieo zmarli dra. Co wiecej, wyczulem, e ci, ktorzy zmarli dawniej, przed wielu laty, take dra. Wszyscy oni mnie znali i bali sie. -Ale czego wlasciwie sie bali? - Canker klasnal w dlonie. -Mojej sztuki. -Tego, e moesz z nimi rozmawiac? Nestor odwrocil wzrok. -se moge ich dreczyc... -Co takiego? - Canker wyprostowal sie. -Zmarli nie rozmawiaja ze mna z wlasnej woli - wyjasnil w koncu Nestor. - Trzeba ich do tego zmusic. -I ty zmuszasz ich do tego? -Na tym polega moja sztuka, tak. -Dreczac ich? - spytal Canker wybaluszajac oczy. -Od czasu, gdy to sie wydarzylo po raz pierwszy, tak. Ale czy nie rozumiesz? Carmen w ogole nie odezwalaby sie do mnie, gdybym nie byl nekromanta. -Carmen? -Tak miala na imie. To byla jedna z dziewczat, ktore wtedy probowali porwac bracia Zabojczoocy. Na pewno pamietasz. Lepiej by bylo dla niej, gdyby im sie udalo! Od tego czasu zmarli mnie unikaja, ale nie moga uniknac mojej sztuki. Canker zerwal sie na rowne nogi. - Musze to zobaczyc na wlasne oczy! W Krainie Slonca, za pare godzin. Zapolujemy razem, a potem... - pokaesz mi, jak to sie robi. -Moge ci to pokazac, ale nie jak to sie robi - powiedzial Nestor. - Nie rozumiem. -Niczego sie na tej podstawie na nauczysz. To, co robie, nie ma nic wspolnego z mentalizmem, jaki znasz. Uslyszysz, co do nich mowie, jesli bede zadawal pytania na glos, ale w ogole nie uslyszysz ich odpowiedzi. To martwe umysly, Canker! -Doskonale... - Canker wzruszyl ramionami, udajac, e rozumie. - Ale przynajmniej zobacze cie... przy pracy, co? -Tak? - Nestor spojrzal na niego z ukosa. - I kto tu jest niezdrow, Canker? -Niezdrow? Nigdy! sadny nowych przeyc - zawsze! Tylko... powiedz mi, jak mona dreczyc nieywego czlowieka, ktory ju nic nie czuje? -Na tym polega moja sztuka - powtorzyl Nestor. - Kiedy ich dotykam, czuja to. Slysza, co do nich mowie, choc nikt inny tego nie slyszy, nawet moi porucznicy; czuja dotyk moich dloni, skrobanie moich paznokci; wiedza, e moje grozby sa realne. A jesli chodzi o to, co mi mowia... -Ach! Oto sedno sprawy - wykrzyknal Canker. - No wiec, co ci mowia? -Sluchaj - powiedzial Nestor - to jest cos, co powinienes wiedziec. Smierc... to nie jest tak. - Jego glos byl teraz dziwnie daleki. -Co? Co nie jest tak? -Nie jest tak, jak myslisz. Myslisz, e smierc to koniec, ale tak nie jest. Oni nadal trwaja. -Zmarli trwaja? - Canker prychnal. - Nie, do diabla! Zostaja pogrzebani, albo spaleni na stosie, albo zmieleni na poywienie. W Krainie Slonca po prostu marnuja sie, ale na tym sprawa sie konczy. A tutaj, w ostatnim zamczysku, nic sie nie marnuje. Jesli to wlasnie masz na mysli mowiac o trwaniu, musze sie z toba zgodzic. Trwaja nadal w trzewiach naszych bestii, bedac zrodlem ich energii! -Mowisz o ich cialach - odparl Nestor pewnym siebie glosem. - A ja mowie o ich umyslach. Ich umysly wcia trwa ja, Canker. I dopoki moge dotykac i dreczyc ich ciala i mowic do ich umyslow, moge sie z nimi porozumiewac. Jak Wielki Inkwizytor, ktory pokonal smierc! Canker zmarszczyl brwi, pociagnal nosem jak wielki pies gonczy i pokrecil glowa. -Ale wcia powtarzam, na co to sie moe przydac, bo...? -Zaraz ci powiem - przerwal Nestor. - To, co czlowiek robil za ycia, nadal robi po smierci. Oczywiscie nie w sposob fizyczny, ale w umysle! Zakochany czlowiek kocha nie swym nieistniejacym cialem, ale umyslem! I sni o wszystkich sposobach uprawiania milosci, choc jest ju na to za pozno. A architekt? Nadal zajmuje sie budowaniem, choc nie uywa betonu czy drewna, lecz tworzy przestronne konstrukcje w swoim umysle! Sni o wspanialych domach i miastach, ktorych nikt nigdy nie zbuduje, bo nikt nie wie, co drzemie w jego umysle. A mysliciele, ktorzy patrza w gwiazdy? Teraz otrzymali w darze czas, ktory moga wykorzystac na badanie wirujacych sfer i marzenia o innych swiatach. Sa jeszcze mysliwi i producenci broni. Mysliwi wcia poluja, a producenci broni projektuja nowe jej modele, zupelnie jak za dawnych czasow. Wymyslaja nowe rodzaje pulapek, przewyszajace pod kadym wzgledem te, ktorych obecnie uywamy. Przy tym bron wytwarzana w ich myslowych warsztatach jest doskonala, podczas gdy nasza wlasna jest czesto nieporeczna i szybko rdzewieje. - Nestor przerwal, ale po chwili podjal znowu. - A ty pytasz, na co to sie moe przydac? No, to ci powiem, na co. Wszystko, co czlowiek stworzyl w swoim yciu - tajemnice, jakie poznal i to, czego sie nauczyl potem, wszelkie nowe idee - wszystko to moge teraz posiasc dzieki swojej sztuce! Canker byl zaskoczony. -Wszystko, czego sie nauczyl potem? Ale jak mogl sie czegos nauczyc, skoro jest martwy? To znaczy, od kogo mogl sie tego nauczyc? -Ach! - powiedzial Nestor. - To jeszcze jedno, co mnie fascynuje. Bo podobnie, jak my sie porozumiewamy ze soba, zmarli take to czynia. Rozmawiaja ze soba leac w swych grobach a ich mysli wedruja do wszystkich zmarlych, podczas gdy aden czlowiek nie ma o tym pojecia - z wyjatkiem mnie. Jestem bowiem nekromanta. Jednak kiedy wyczuja, e jestem w pobliu, milkna, bo obawiaja sie mojej sztuki. I milcza, dopoki ich nie dotkne... Glos Nestora tak przycichl i stal sie tak zimny, e Canker zadygotal... ale po chwili sie otrzasnal. -Musisz mi to zademonstrowac! Dzis w nocy, w Krainie Slonca. Zapolujemy razem, zgoda? -Jak sobie yczysz - odparl Nestor. -Oni cie nienawidza, prawda? - Canker podrapal sie po brodzie. - To wystarczajacy powod, abys zasluyl na to imie. -Jakie imie? Ja ju mam imie. -Ba! Nestor? Co to za imie? Dobre na pierwsze imie, zgoda. A na nazwisko Nienawistnik! Wlasnie: nekromanta lord Nestor Nienawistnik! I Suckscar te powinien zmienic nazwe. -Nie! - szybko powiedzial Nestor. - To znaczy, nie mam nic przeciwko nadawaniu nowych imion, ale nie podoba mi sie, kiedy sie je zmienia. Przywyklem do nazwy Suckscar. -Niech i tak bedzie - Canker wzruszyl ramionami. - Teraz wroce do Parszywego Dworu popracowac nad swoim instrumentem. Mysle, e mamy jeszcze pare godzin, zanim trzeba sie bedzie wziac za przygotowania do naszej wyprawy do Krainy Slonca. Mam nadzieje, e przy odrobinie szczescia bede mogl byc swiadkiem tych twoich cudow. Tylko zanim odejde... -Tak? -Wczesniej wspomniales o swojej apatii. - Canker wydawal sie zaniepokojony. Naprawde bardzo lubil Nestora. Nestor wzruszyl ramionami. -To tylko taka zabawa w slowa. I nic nie znaczy. -Nie - powiedzial Canker. - Wszystko cos znaczy. Powiedz mi: czy spotykasz sie z kobietami? -Tak, w moim dworze jest wiele bardzo ladnych kobiet - odparl Nestor. -A jak sie ywisz? -Tak samo jak ty. Lubie dobre mieso i wino, i od czasu do czasu jakies owoce. A krew? Pijesz ja tylko, jak jestes w Krainie Slonca? Nie wykorzystujesz swoich niewolnikow? Powinienes to robic, Nestorze! Bo w koncu czym oni sa? Naczyniami i niczym wiecej. I nigdy nie zapominaj: krew to ycie! -Od czasu do czasu ja pije... podczas snu. -Ale ostronie, co? Wyglada na to, e ta przygoda z Carmen dala ci nauczke. -Chyba tak - powiedzial Nestor. -Ha! - mruknal Canker. - Wiec skad ta apatia? Znasz jej zrodlo? -Nie - sklamal Nestor...I wyczuwajac, e mysli Cankera ida podobnym torem, jak jego wlasne, zmienil temat. -No to powiedz mi, przyjacielu, jak ci idzie z ta ksieycowa muzyka? Minal ju caly rok, a ty wcia pracujesz pelna para. Zbity z tropu Canker spytal - Moja muzyka? Moj instrument? Rzeczywiscie mam co robic! Ta muzyka to nielatwa rzecz. Ale ju niedlugo, ju niedlugo. Nie slyszales mnie w dzien, kiedy inni mocno spia? Na pewno rozpoznales te melodie, ktorej mnie nauczyles, prawda? -Slyszalem cie - cierpko odparl Nestor - i nie mam watpliwosci, e Gniewica i pozostali take. A melodie rozpoznalem jak przez mgle. -Oho! - Canker gwaltownie podskoczyl, odrzucil glowe do tylu i wybuchnal smiechem. - A wiec zaklocilem twoj wypoczynek? Doskonale, swietnie! Nie o to chodzi, e sie ciesze, i przerwalem ci sen - nie, absolutnie nie - ale to cudowne, e udalo mi sie zaklocic wypoczynek calej reszty. W ten sposob ksztaltuje swoj wizerunek, rozumiesz? Przecie jestem szalencem i intrygantem. Musimy zachowywac pozory. Nestor zdobyl sie na usmiech. -Wiec teraz idz pocwiczyc. Pozniej polecimy do Krainy Slonca - ale tylko we dwojke, bo jestem zazdrosny o swoj talent i musze go pilnowac. A potem poszukamy jakiegos starego cmentarza Cyganow, gdzie zobaczysz to, co masz zobaczyc. -Zgoda! - wykrzyknal Canker, a Nestor poklepal go czule po pokrytym futrem grzbiecie. Po czym odprowadzil go do wyjscia i patrzyl, jak Canker znika z oczu, schodzac spiralny mi schodami, wiodacymi do Parszywego Dworu. Jak tylko Canker wyszedl, Nestor powrocil do swoich rozmyslan, do swojej... apatii? W rzeczywistosci znal jej zrodlo. Gdzies na swiecie - moe daleko, ale jednak - yl jego stary nieprzyjaciel z Krainy Slonca. To wlasnie bylo powodem jego niepokoju. Mial niezachwiana pewnosc, e jego nieprzyjaciel yje, rozpoznawal bowiem liczby wirujace w jego glowie, ow niespokojny wir metafizycznych symboli, ktore stanowily oslone jego umyslu. Rzadko mu to przeszkadzalo w nocy, kiedy krayl po swej posiadlosci czy polowal w Krainie Slonca, ale podczas przesyconych lekiem godzin, kiedy wszyscy mieszkancy Wieycy Gniewu spali, a smiercionosne promienie slonca oswietlaly najwysze wieyczki i wiee dworu Gniewicy - wtedy czul to wyraznie. Najpierw pojawilo sie to w jego snach, ktore byly jak wir niepamieci albo rzeczy, ktorych naprawde nie chcial pamietac; ale kiedy sie budzil i sny rozwiewaly sie w nicosc, nienawistny wir liczb wcia tam trwal. Wprawdzie slaby, ale mimo to calkiem realny. Kiedy leal z otwartymi oczami z jakas wampirzyca u boku, a zimny pot splywal mu po ciele, bo zszarpane nerwy sprawialy, e podskakiwal na odglos najslabszego skrzypniecia desek czy zawodzenia wiatru za oknami, wiedzial, e jego stary nieprzyjaciel wcia yje. Wiedzial te, e choc na razie jest daleko, pewnego dnia niezawodnie powroci... W pewnym sensie lekal sie tego dnia, choc nie wiedzial dlaczego, ale z drugiej strony nie mogl sie go doczekac. Bowiem nigdy sie nie uwolni od owego wiru liczb, dopoki sie nie pozbedzie swego nieprzyjaciela, kimkolwiek on jest. Ale to byla tylko jedna przyczyna apatii Nestora; istniala jeszcze inna. Potrzeba - pustka przenikajaca jego ycie - ktora wymagala zaspokojenia. Canker mial czesciowo racje, wypytujac go o kobiety. Byla bowiem pewna kobieta, o ktora go nie zapytal, poniewa o niej nie wiedzial. Tylko Nestor o niej wiedzial i musial to niechetnie przyznac. Bo przecie ju raz zrobila z niego durnia. A mimo to... w czesto powracajacych snach wydawala sie go przyzywac, a on wyczuwal, e go wabi nawet wtedy, gdy sie budzil; od czasu do czasu wyobraal sobie, e jest znow na dachu Wieycy Gniewu z wargami na jej wargach i czujac dotyk jej pelnych piersi. Apatia? Nie, to byly tylko powracajace echa takich snow, ktore nie przestawaly go nawiedzac. Sprzeczne pragnienia. Z jednej strony adza odwetu na nieprzyjacielu, a z drugiej Gniewica Zmartwychwstala: mysl o poscieli przesiaknietej sokami ich poadania... Tej samej nocy, w godzine po zachodzie slonca - kiedy widmowy, roowo-zloty wachlarz promieni slonecznych wedrowal po niebie nad Kraina Slonca i roztapial sie w fioletowej poswiacie; kiedy niepostrzeenie nadchodzila noc, na niebie pojawialy sie konstelacje gwiazd, a nad Kraina Lodow rozposcierala swe skrzydla zorza polarna - Wampyry wyruszyly do Krainy Slonca. Nie tylko Nestor i Canker, ale wszystkie. Wyruszyly te wampiry najwysze ranga, a pomniejsi porucznicy i niewolnicy pozostali na stray ich dworow. Wylecieli w ciagu godziny w malych grupach; w dalekiej przeszlosci dzialali jako jeden oddzial pod dowodztwem Gniewicy. Grupy nie mialy jednorodnego charakteru: grupa Przechery poleciala na poludniowy wschod, a znalezli sie w niej sam Gorvi, trzech porucznikow i dwie male bestie wojenne. Bracia Zabojczoocy udali sie na poludnie, zabierajac ze soba tylko glownych porucznikow; mieli polowac mniej wiecej w tym samym miejscu, gdzie Wran i Vasagi stoczyli nierowny pojedynek. A lady Gniewica poleciala na zachod z dwoma ze swych ludzi, wykorzystujac blask Bramy do Krainy Piekiel jako drogowskaz; pomknela w kierunku strzelistych iglic i plaskowyu, gdzie znajdowaly sie jej ulubione punkty obserwacyjne, skad bedzie wypatrywala swych ofiar. Natomiast Canker i Nestor ruszyli w strone wielkiej przeleczy, nieco na wschod od Bramy i skrecajacego ostrym lukiem wawozu, ktory przecinal gory z polnocy na poludnie a do ich podstawy. Gdyby dopisalo im szczescie i udalo im sie zdobyc kilku niewolnikow, wowczas ich ofiary mialyby latwa droge do ostatniego zamczyska. Lecac z wiatrem, zabawiali sie rozmowa. -Dzielimy sie po polowie - mruknal Canker w umysle Nestora. - Pracujemy razem i lupy dzielimy rowno. -Oczywiscie - zgodzil sie Nestor i dodal - a jesli beda jakies kobiety, take dzielimy sie nimi po polowie. -Dzielimy sie po polowie? Z przyjemnoscia! - Canker smial sie lubienie, po czym spowanial. - Tak, wiem, co masz na mysli i bardzo mi to odpowiada. Cholera, mam ju w Parszywym Dworze zbyt duo suk! A kiedy mnie nie ma, tak jak teraz, tylko sie kloca. Walcza o moje wzgledy, Nestor. Nestor mial co do tego watpliwosci, ale nic nie powiedzial. Bardziej prawdopodobne bylo, e kobiety Cankera walczyly o to, ktora nie pojdzie z nim do loka! (Te mysl nekromanta zatrzymal dla siebie.) Ale zapomnijmy o Parszywym Dworze, bo faktem bylo, e w Suckscarze zaczynalo brakowac kobiet i Nestor musial wziac pod uwage potrzeby porucznikow i niewolnikow. Jesli bowiem czlowiek nie jest szczesliwy, intryguje i spiskuje, a w koncu wpada w powane, czesto smiertelne tarapaty i w ten sposob liczba mieszkancow zamczyska spada. Z drugiej strony, prawdziwe szczescie rzadko jest udzialem niewolnikow, ale... przynajmniej ich brzemie jest troche latwiejsze do udzwigniecia. Te ostatnia mysl przechwycil Canker. - Swieta prawda! - wykrzyknal wsrod porywow wiatru. - Musisz pilnowac, aby byli szczesliwi. Mona miec pewnosc, e wsrod nich sa tacy, ktorzy poadaja twoich kobiet nawet teraz - kobiet i samego Suckscaru! W przeciwnym razie nic nigdy nie ulegaloby zmianie i nikt nie pialby sie w gore. Nestor kiwnal glowa i powiedzial ponuro - Istotnie, tylko to sie naprawde liczy. -Wlasnie! - zawyl Canker. - A bez swieej krwi - to znaczy, wsrod Wampyrow - nastapi stagnacja i staniemy sie zramolalymi kalekami, jak ci, ktorzy zostali w Turgosheim. -Musisz mi kiedys o nich opowiedziec - poprosil Nestor. - Wszystko. Ale teraz... lepiej zachowajmy milczenie. Za pare mil znajdziemy sie nad przelecza. -Jak sobie yczysz - powiedzial Canker i umilkl, ale po chwili znow sie odezwal. - Ale czy ich jeszcze nie czujesz, Nestor? Cyganie! Swiee mieso, slodka krew: goraca i tryskajaca; mlode piersi i posladki, i mnostwo cipek! A ja? No co, zaryzykuje strzal z kuszy, jak za dawnych czasow. -A twoj "wizerunek"? - spytal sarkastycznie Nestor, ale Canker udal, e nie slyszy. -Nie, chlopie, nie tym razem - odparl. - Nie moj wizerunek, lecz moje poadanie. Chce miec swiea, nieskalana kobiete. Albo kilka! -Jestes pijawka - powiedzial Nestor, ale bez zlosliwosci. - Satyrem. -Ani troche - Canker wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Jestem Wampyrem! I ty take... Widac ju bylo Kraine Slonca po drugiej stronie przeleczy, a za nia daleki horyzont, zabarwiony ciemniejacymi kolorami: burym, jasnooltym i fioletowym. Nestor i Canker wzniesli sie na swych wierzchowcach w gore, a znalezli sie wsrod ciemnych chmur, mknacych na poludnie. Gdyby ich ogladano z ziemi, wygladaliby jak jeszcze dwie chmury na tle zachodzacego slonca. Nadszedl czas rozpoczecia polowania, bo byli ju nad terytorium Cyganow. A kiedy Nestor wysforowal sie naprzod i znalazl sie nad lasem, Canker zapytal - Gdzie wlasciwie mnie zabierasz? Przyjacielu, ten las jest bardzo gesty, a Cyganie znaja go o niebo lepiej ni my! Powinnismy sie trzymac jego skraju i wypatrywac ich ognisk. I gdzie, u licha, wyladujemy? A po wyladowaniu, jak wystartujemy? Wiem, e nie jestes nowicjuszem, e ju to przedtem robiles, ale teraz sluchasz glosu doswiadczonego mysliwego. I mowie ci, e powinnismy... -Sza! - uciszyl go Nestor. - Daj mi pomyslec. Jesli mnie pamiec nie myli, to ta droga. Tak, to ta droga! -Co to za droga? - spytal Canker. -Poywienie - odparl Nestor. - I wszystko, o czym mowiles. Kobieta dla ciebie - ani niewinna, ani mloda, ale na pewno nieskalana - i druga dla mnie. Oraz krew silnego meczyzny na dodatek. Moesz wziac meczyzne i jego one, a ja wezme corke. Na pewno nie najlepszy sort, ale dobre jako prowiant. -Jestes pewien? - Canker bardzo chcial to wiedziec. - To znaczy, e ci ludzie sa wlasnie tutaj. - Ale wyczul, e Nestor wie to na pewno. -Wiem o tym. Jakies cztery czy piec mil przed nami stoi chata ukryta w lesie. Teraz ogien ju zgasl, ale dym utrzymuje sie jeszcze w powietrzu. Za minute lub dwie poczujesz jego zapach. Zwlaszcza i wiesz, e tam jest. -Ha! - mruknal Canker i zaczal narzekac - Ale wiatr wieje w zlym kierunku! Jesli tam jest jakis dym, Canker na pewno go wywacha! Przed nimi w ciemnosci wila sie rzeka, blyszczac w swietle gwiazd jak skora wea. I Nestor przypomnial sobie chwile, gdy w tej rzece omal sie nie utopil. Dopiero Brad Berea uratowal go i zaniosl do swej chaty w glebi lasu. Tylko e... Brad czasami byl dla niego niedobry, a jego ona Irma czesto byla opryskliwa; alowala nawet Nestorowi jedzenia, mimo e polujac zaopatrywal ich wszystkich w poywienie. Tylko Gina naprawde mu wspolczula i przez jakis czas byli nawet kochankami. No, a przynajmniej uprawiali ze soba seks. Ale czy to byla milosc? Nie, bo Nestor ju przeyl milosc... czy raczej przeylby ja, gdyby jego stary nieprzyjaciel nie wykradl mu kobiety. Ale Gina na pewno dobrze by ogrzewala jego cialo w Suckscarze i niewatpliwie moglaby nauczyc niektore kobiety z haremu Nestora, jak zaspokoic meczyzne. W chwili obecnej Nestor nie odczuwal adnego wspolczucia. W istocie zastanawial sie, co go powstrzymywalo przez caly czas, skoro wiedzial, gdzie przebywa rodzina Berea. Moe przez jakis czas rzeczywiscie bylo w nim jakies wspolczucie - przynajmniej w stosunku do Giny, jesli ju nie w stosunku do jej rodzicow. Ale to bylo kiedys, a poza tym wspolczucie i podobne emocje byly slaboscia Cyganow, a nie Wampyrow. -Dym! - zawolal Canker. - Czuje jego zapach, unoszacy sie znad wieczornego posilku. Nestor, wlasnie nad nimi przelecielismy! -Wiem - odparl Nestor. - Teraz poszukajmy jakiegos pagorka lub skaly. Tam wyladujemy, a dalej pojdziemy pieszo. Wyostrzony wzrok Wampyrow przeczesywal mroki nocy, a Canker skierowal swoje wibrujace wilcze zmysly w strone zrodla dymu. -Tam, na zachod. - Skierowal swego wierzchowca w odpowiednia strone. - Widze w lesie pozbawiony roslinnosci pagorek. Powinien byc odpowiedni. -Pamietam to miejsce - powiedzial Nestor. - Kiedys tam polowalem. Glownie na kroliki, ale czasem trafila sie koza. -Ale dzis bedziemy mieli lepsze mieso! - zachichotal Canker, jednak w nastepnej chwili spowanial. - Doskonale, bierzmy sie do roboty... Kierowani nieomylnymi wampyrzymi zmyslami, wyladowali bezpiecznie na pagorku wsrod klebiacej sie mgly, osadziwszy swe wierzchowce na skalnym rumowisku tak, aby potem mogli latwo sie do nich dostac. Potem zeszli w dol wschodnim zboczem pagorka. Nastepnie cicho posuwajac sie w lesie pograonym w mroku, przeslizgujac sie od drzewa do drzewa i stapajac tak ostronie, aby nie zlamac nawet najmniejszej galazki, przeszli poltorej mili. -Jestesmy na miejscu - glos Nestora zabrzmial jak powiew zimnego powietrza w glowie Cankera, ktory pomyslal do siebie - Jakim cudem ten czlowiek dokonal takich postepow w ciagu jednego krotkiego roku? - po czym zapytal - Gdzie jestesmy? -Idzmy ta scieka... Prowadzi od rzeki do chaty, w ktorej mieszkaja Brad Berea, jego ona i corka. Ale pamietaj: Gina Berea naley do mnie. Przedtem... ja nalealem do niej. Tym razem bedzie inaczej: bedzie moja ju na zawsze. I w odronieniu od innych kobiet, ktore cierpia z mego powodu, bo jestem ich panem, mysle e Gina bedzie mnie kochac, bo jestem meczyzna. A kiedy zostanie Wampyrem, uczynie ja pania Suckscaru. Poszli scieka, wiodaca do chaty, posuwajac sie w cieniu wielkich drzew i przedzierajac przez platanine paproci i korzeni jakichs roslin. Zza plecionych okiennic nie wydobywalo sie adne swiatlo, ale Nestor wiedzial, e wewnatrz pali sie lampka przyslonieta abaurem; wiedzial te, e z tylu znajduje sie kryjowka: tunel wydraony wsrod korzeni starego, powalonego drzewa. -Daj mi chwile, ebym ich zaszedl od tylu - powiedzial do Cankera. - Tam sa ukryte drzwi. Loko Giny stoi przy tylnej scianie, za zaslona, tylko o krok od tej kryjowki. Ale kiedy wejdziesz od frontu, pozwol jej uciec... na pewno nie ucieknie daleko, bo bede na nia czekal. Poszukaj drabiny, ktora prowadzi na gorny poziom, gdzie spia Brad i Irma. Nalea do ciebie. Ale badz ostrony, bo ten meczyzna to dobry strzelec i dzien i noc trzyma pod reka potena kusze. -Dzieki za ostrzeenie - mruknal Canker. - Ale nie musisz sie o mnie martwic. Ju teraz ich czuje tam, na gorze i wiem, co robia. Dziewczyna pachnie naprawde slodko, ale zawarlismy umowe. -Dobrze - powiedzial Nestor i zniknal w ciemnosci. Canker policzyl do dwunastu, po czym skoczyl do drzwi i wywayl je potenym uderzeniem. Wyrwane z zawiasow drzwi upadly z hukiem na twarda podloge. Canker ogarnal wnetrze jednym spojrzeniem: zaslone wiszaca w tyle chaty... przeraone oczy wygladajace z mroku... po czym falowanie zaslony, gdy dziewczyna umknela. A poniewa jego wampyrze zmysly byly czujne, jak nigdy przedtem, uslyszal nawet jej stlumiony okrzyk strachu, zanim wpadla do kryjowki. A na gorze zapach seksu ustapil miejsca zapachowi przeraenia! Brad Berea zawolal zachrypnietym glosem - Gina! Co to jest? - Jego brodata twarz z oczyma rozszerzonymi strachem i szeroko otwartymi ustami spogladala w dol. -Nic takiego - warknal Canker. - To tylko ja! Brad zniknal, ale po chwili znow sie pojawil, oparl nogi o gorny szczebel drabiny i wymierzyl kusze tam, gdzie chwile przedtem znajdowal sie Canker. Ale Cankera ju tam nie bylo. Stanal u stop drabiny i zamachnal sie reka, podcinajac kruche nogi drabiny, ktora runela w dol, a Brad wraz z nia. Kiedy znalazl sie na ziemi wsrod rozrzuconych szczatkow drabiny, Canker wyrwal kusze z jego bezwladnych palcow i rzucil na ziemie. -Ho-ho! - wykrzyknal. - Chciales zastrzelic biednego starego wilka? Wstydzilbys sie! - Chwycil Brada pod ramie i postawil oszolomionego meczyzne na nogi. Brad troche sie szamotal i Canker zorientowal sie, jaka drzemie w nim sila. Nestor mial racje: ten krzepki meczyzna bedzie silnym wampyrzym niewolnikiem. I zanim Brad zdolal dojsc do siebie, Canker zatopil gleboko swe dlugie kly w szyi ofiary. Brad wykrztusil cos niezrozumialego i zaczal sie zwijac w uscisku Cankera jak okaleczony wa. W koncu Wampyr wyrnal go piescia w ucho i szamotanina ustala. Nagle rozlegl sie wrzask - Brad! - Canker spojrzal w gore i ujrzal twarz kobiety, wpatrujacej sie w niego z przeraeniem. -Madame - powiedzial Canker z groteskowym uklonem - twoj ma jest teraz moj i ty take. Puscil Brada, ktory osunal sie na ziemie, lekko przykucnal i skoczyl do gory, chwytajac krawedz podestu. Po czym podciagnal sie i zobaczyl Irme, ktora upadla na poslanie. Dlonia zakryla usta, a oczy miala wielkie, niczym filianki. Miala jakies trzydziesci osiem lub dziewiec lat, ale wcia byla w doskonalej formie. Zwrocil uwage zwlaszcza na jej piersi, zanim zakryla je zgrzebnym przescieradlem. Piersi Irmy byly due i falujace, takie jak Canker lubil. -Ach... ach... ach! - wydyszala, gdy siegnal dlonia do paska, a jego szkarlatne oczy wydawaly sie plonac jak pochodnie. - Achhh! - wysapala, ujrzawszy go w calej okazalosci. -O tak, rzeczywiscie - zgodzil sie Canker, patrzac na nia lakomie, po czym zbliyl sie, zerwal koc i przyciagnal ja do siebie. Kiedy krzyki Irmy rozdarly cisze nocy, gwaltowne, palajace poadaniem sapanie Wampyra wypelnilo jej glowe i cialo i nie przestawala krzyczec - Achhh... achhh... achhh achhh... achhhhh! II Sztuka Nestora Skulona Gina Berea, ktorej wlosy muskaly korzenie zwisajace ze stropu, a palce skrobaly kamienna podloge tunelu, cieko dyszac uciekala przeciskajac sie wsrod korzeni powalonego drzewa. Na zewnatrz byl gesty las, ktory znala jak wlasna kieszen; chmury zaslanialy ksieyc; w oddali sennie pohukiwala sowa. Mogla uciec i ukryc sie w lesie, w jednej z wielu kryjowek, jakie znala. Ale gdy wychodzila przez zamaskowane drzwi, myslala nie tyle o sobie, co o losie swojej matki, ojca i... jeszcze kogos innego. Gdyby tylko miala czas...-...Czas na co, Gina? Idac boso, stanela jak wryta na pokrytej liscmi mokrej ziemi i zobaczyla, jak obok niej z mroku wylania sie cien; cien, ktory znal jej imie. Ale...Ten glos. Czy nie znala tego glosu? -A wiec pamietasz - cien westchnal glebokim, hipnotyzujacym glosem i podszedl bliej. I znow pomyslala - Ten glos! Czyz to mozliwe? - Jesli tak, wybral na powrot najgorszy moliwy moment. I dlaczego stal tak spokojnie? Kiedy w chacie rozlegly sie ochryple krzyki i loskot, a potem niemal rownoczesnie zdlawiony okrzyk ojca i przestraszony wrzask matki. Gina zdala sobie sprawe, e jej najgorsze obawy byly calkowicie samolubne: e zostanie pozostawiona samej sobie. Ale teraz, jeeli ten nieznajomy to rzeczywiscie on... Z trzepocacym sercem, prawie nie oddychajac, wyciagnela draca reke i dotknela jego ramienia - i w tej samej chwili chmury odslonily ksieyc. Blade swiatlo przebilo sie przez zwisajace galezie i Gina zobaczyla, e to rzeczywiscie Nestor. Stal z polprzymknietymi oczami, w ciemnej pelerynie, przystojny jak mlody bog. Sciskajac go za ramie, wykrztusila - Nestor! To ty! Ale chodz, musimy uciekac, ukryc sie. Tu sa Wampyry! -Wiem - powiedzial grobowym glosem, ktory byl jego i zarazem nie jego glosem. I wtedy... szerzej otworzyl oczy i Gina ujrzala ich szkarlatny blask, zwiniety wampyrzy nos i lsniace biela zeby. I zrozumiala, e nie tylko glos byl jego i nie jego zarazem. -Nestor! - Opadla jej szczeka i zwisla bezwladnie w jego ramionach. -Ach, nie - powiedzial unoszac ja w gore. - Nie tak po prostu Nestor, Gina, ju nie. Od tej chwili musisz nazywac mnie lordem. Kiedy jego ostre jak igly zeby wbily sie w yly jej szyi, stracila przytomnosc... Gina ocknela sie i pomyslala, e plonie: ryczace plomienie ognia, olty blask i sciana goraca! Ale to plonal tylko jej dom. Patrzyla na to miedzy rozstawionymi nogami dwoch meczyzn, ktorzy stali, podparlszy sie pod boki i najwyrazniej podziwiali ten widok. Nagle... jej serce skoczylo do gardla. Chata! -Moje dziecko! - krzyknela, probujac usiasc. - Palicie moje dziecko! - I wrzeszczac jak oszalala, wczepila sie paznokciami w noge Nestora. Ale byla zbyt oslabiona, aby sie dzwignac. Potrzasnal noga, a kiedy sens tych slow do niego dotarl, odepchnal ja od siebie. -Dziecko, Gina? Jakie dziecko? -Moje... moje dziecko! - szlochala Gina, kiwajac sie na boki jak ranne zwierze i powoli czolgajac sie w kierunku ognia. - Moje biedne spalone dziecko! - Kiedy byla w polowie drogi, dach zapadl sie i plomienie wystrzelily na zewnatrz, omal jej nie ogarniajac. Mimo to czolgala sie dalej i gdyby nie Nestor, ktory ruszyl do przodu, chwycil ja i odciagnal w tyl, zginelaby w morzu ognia. -Jakie dziecko, Gina? - jego twarz byla nieprzenikniona, obojetna maska w swietle plomieni; ale twarz Cankera wcia plonela poadaniem. - Nie mialas dziecka. -Och, mialam! - jej oszalaly wrzask byl ledwo zrozumialy. - Szesnascie dni temu... twoje dziecko, Nestor, ty podla bestio! Jest tam! - wyciagnela dygoczaca dlon w strone plonacej chaty -ukryte w komorce. Modlilismy sie, e jesli przyjda Wampyry, nie odnajda go. I nie odnalezliscie. Ale skad moglam wiedziec, e spalicie chate? W ten sposob spaliles swego wlasnego syna, ty przeklety Wampyrze! -To ja... splodzilem syna? - Cos, jakby slad ludzkich uczuc pojawil sie na twarzy Nestora, ale w nastepnej chwili powrocil dawny chlod. Co sie stalo, to sie nie odstanie. Chocia nie uczynil tego rozmyslnie. A zreszta Nestor nie pragnal adnych synow krwi. Jeszcze nie teraz. Puscil Gine, ktora jeczac osunela sie do jego stop i zaczela tluc piesciami w ziemie. Nagle przestala, spojrzala z wsciekloscia na Nestora i wyrzucila z siebie - A moja matka? I moj biedny ojciec, oni take? Te spaliles ich ywcem? Canker zrobil krok w przod i spojrzal na rozciagnieta na ziemi dziewczyne. Byla zupelnie nieciekawa, miala brazowe wlosy pozbawione polysku, zbyt ostry nos, obfite posladki i piersi zbyt due i obwisle, mimo mlodego wieku. Canker nie mogl zrozumiec, co w niej widzi Nestor, ktory sam byl taki przystojny. -Ty, Gina - warknal. - Twoja matka i ojciec yja. Spia w trawie i nie groa im plomienie ognia, lecz spala ich wewnetrzny plomien, rozniecony w ich ylach wskutek mojego ukaszenia. Ockna sie przed switem i rusza do Krainy Gwiazd, by zostac moimi niewolnikami w Parszywym Dworze. Po czym pomyslal do Nestora - Czy ona mowi prawda? Znales ja przedtem? Najwyrazniej tak, bo jak znalazlbys tutaj droge. Ale dziecko? Twoje dziecko? -Mowi prawde - odpowiedzial Nestor. - Czy nie czytasz tego w jej umysle? -Czytam w nim nienawisc! - odparl natychmiast Canker. - I pragnienie smierci... a raczej zemsty! Ona ma w sobie sile! Ocknela sie znacznie wczesniej ni powinna i za bardzo sie drze. Chcesz mojej rady? Wykoncz ja i to teraz. Albo, jesli chcesz, zrobie to za ciebie... - Zrobil ruch, jakby chcial zlapac Gine za wlosy, ale Nestor zastapil mu droge. -Obudzilo ja zagroenie ycia jej dziecka - powiedzial Nestor. - W przeciwnym razie po moim ukaszeniu bylaby nieprzytomna. Ale... tak, ma w sobie sile i obejmie dowodztwo nad moimi kobietami w Suckscarze. Canker pokrecil swoja wielka glowa. -Moj przyjacielu, popelniasz wielki blad. -Trudno, to moja sprawa. -Zabij mnie! - krzyknela Gina. - Nie chce byc wampirem. Nie chce mieszkac w zimnym zamczysku w Krainie Gwiazd. Nie bez mojego dziecka. Naszego dziecka, Nestor! Z chaty zostal ju sam szkielet, jak sina czaszka, z ktorej oczodolow - okien - wcia wydobywal sie dym i plomienie. Nikt nie mogl tam przeyc, ale Ginie wydawalo sie, e slyszy placz dziecka plynacy z kadego jezyka plomienia i kadego trzasku plonacych desek. Kiedy w koncu zrozumiala, e jest ju po wszystkim, osunela sie na ziemie, jeszcze raz zaplakala i wkrotce zapadla w sen. -Teraz moje ukaszenie zaczelo dzialac - powiedzial zadowolony Nestor. -Powinienes uderzac w ucho, tak jak ja - mruknal Canker, wykonujac zamaszysty ruch w powietrzu. - Trzeba ich powalic, bo kiedy sa nieprzytomni, goraczka rozwija sie znacznie szybciej. Nestor pokrecil glowa. - Nie, bo w ten sposob mona rozwalic im czaszke. A ja wole miec niewolnikow, nie idiotow! -Ha! - prychnal tamten. - Czaszki goja sie, przynajmniej wiekszosc z nich. Ale Nestor byl w zlym humorze i nie mial ochoty na sprzeczke. -Rob, jak chcesz - wymruczal. Schylil sie, eby podniesc Gine, przerzucil ja sobie przez ramie i ruszyl w strone pagorka. -Nie moe sama isc, jak jej matka i ojciec? - zawolal za nim Canker. -Mam swoje potrzeby, tak jak i ty - odparl Nestor nie ogladajac sie. - Niektore z nich sa bardzo pilne i nie moga czekac. Chce, aby nie spala. Moe ci sie to wyda dziwne, ale ta dziewczyna wiedziala, jak mnie zaspokoic, dawno temu. - I pomyslal - W istocie byla moja nauczycielka i kochanka, gdy bylem zupelnym ignorantem. Canker przyklakl na jedno kolano i poloyl dlonie na czolach swych nowych niewolnikow, mowiac w myslach - Przyjdzcie do mnie, do Parszywego Dworu. A gdyby ktos powiedzial: "Naleycie do mnie", odpowiedzcie e waszym panem jest Canker Psi Syn. Bo inni lordowie, a take pewna lady, sa dla mnie niczym! Gdybyscie jednak nie odpowiedzieli na moje wezwanie, badzcie pewni, e odnajde was wszedzie i pore wasze serca... a take serce tego, ktory was do siebie zwabil! Niech tak sie stanie! Po czym szybko ruszyl do przodu, aby dogonic Nestora... -Minela zaledwie godzina od zachodu slonca, a my ju mamy trzech doskonalych niewolnikow - zachichotal Canker, kiedy znalezli sie w powietrzu. -A pewnie bedziemy mieli jeszcze wiecej - odparl Nestor, obserwujac teren przesuwajacy sie pod nimi, kiedy lecieli w strone gor. - Nie wyczuwasz ich? -Co? - krzyknal Canker, wpatrujac sie w ciemnosc. Powietrze bylo spokojne i lecieli niedaleko siebie, wiec nie trzeba bylo krzyczec. Ale Canker byl zaniepokojony; jego zmysly byly zapewne bardziej wyczulone ni u innych Wampyrow, wiec co takiego wyczul Nestor, czego on nie byl w stanie wyczuc? Jakis dym, ukradkowe ruchy w ciemnosci, przepelnione strachem mysli Wedrowcow szukajacych kryjowki? Jeeli tak, to dlaczego Canker nie wyczuwal niczego'? Ten caly Nestor stanowil dla niego prawdziwa zagadke! Canker byl nim zafascynowany. -Wyczuwam... mysli - powiedzial Nestor. - I... szepty. Przyciszone, ostrone glosy posrod nocy. Ktos sie ukrywa - moe nawet jest ich wielu - i wiedza, e tutaj jestesmy. -Ha! Moe zobaczyli nas na tle ksieyca - powiedzial Canker. - Albo jak wypadamy zza chmury. - Po czym dodal, wyraajac podziw wobec swego towarzysza - Robisz postepy szybciej ni sie spodziewalem, Nestor, a ja zawsze wiedzialem, e bedziesz wielki! A teraz powiedz, gdzie sa ci tajemniczy szeptacze? -Widzisz te trzy pagorki na skraju lasu? - wskazal Nestor. - Miedzy nimi znajduje sie trojkatna kepa drzew. A w srodku skalista kopula. -Widze! - odpowiedzial podekscytowany Canker. -Oni sa tam, w dole. Sa tam... gdzies. - A w chwile pozniej dodal - Teraz strzega swoich mysli! Wyczuli, e ich podsluchuje. Canker byl zaintrygowany. - Kto taki, Wedrowcy? Cyganscy mentalisci? Kilku? No, to nie jest chyba nic nadzwyczajnego. Ale razem? W grupie? Nestor milczal i Canker poczul w nim ciemnosc, ktora jak calun okryla jego dusze. Ale poczul te jakis podziw, nagle uswiadomienie sobie wiedzy, ktorej jeszcze przed chwila nie posiadal. - Co to jest, Nestor? Ale tamten wcia milczal, nasluchujac... -Nestor? Nestor wreszcie sie otrzasnal - Nie sa... tymi, za ktorych ich mialem. -To nie sa Cyganie? -Och tak, to sa Cyganie. Albo przynajmniej nimi byli... -Byli? - Canker zmarszczyl brwi, po czym przyznajac sie do poraki, powiedzial na glos - O czym ty, u licha, mowisz? Daj mi jakas wskazowke, dobrze? Jesli myslal, e zmusi Nestora do odpowiedzi, byl w bledzie. Bo ten jeszcze bardziej zapadl sie w sobie, pikujac swoim wierzchowcem w kierunku grupy pagorkow. Lecac za nim Canker spytal - No, wiec? W koncu Nestor odezwal sie - To sa zmarli Cyganie, Canker. I dlatego ich nie wyczules. Teraz zdaje sobie sprawe z tego, e to zmarli, ktorzy spoczywaja w swych grobach: rozpadajace sie skorzane ubrania i kosci lub prochy w malych urnach, pogrzebane kolo tej skaly grobowej. -Ach! - wykrztusil Canker. - Stary cmentarz Wedrowcow! Twoja sztuka... ty ich tam wyczules! -Ale tu przed tym, jak oni wyczuli mnie! Wyczuwaja mnie tak, jak lesne zwierzeta wyczuwaja ogien: kierujac sie strachem. Ale moj talent zapala ich stare kosci! A poniewa nie moga przede mna uciec, probuja mnie do siebie nie wpuscic; milkna i czekaja, a sie oddale. Ale tym razem tego nie zrobie, przynajmniej na razie. A ty, Canker? Chciales, abym zademonstrowal swoja sztuke? Teraz masz okazje, eby to zobaczyc. -Nie potrafie sie opanowac - przyznal Canker. - Wampyr, ktory sciga swe ofiary nawet po smierci? Staniesz sie legenda! Wyladowali na krawedzi centralnego wzniesienia i ostronie zeszli w dol. U jego podstawy nieprzeliczone lata odslonily w oltym piaskowcu szereg plytkich wglebien, zupelnie nieprzydatnych dla ywych, ale calkiem wystarczajacych dla zmarlych. Znalezli wiec dokladnie to, czego szukali: cmentarz Cyganow. We wszystkich wglebieniach wydraono nisze, w ktorych spoczywaly obok siebie urny. Byly tu prochy calych rodzin; ciala poszczegolnych osob palono i chowano w miare, jak umierali; cmentarz pochodzil z czasow Starych Wampyrow, ktore wymarly ju dawno temu. Dzialo sie to w owej bezlitosnej epoce, gdy jedynym pewnym sposobem uchronienia sie przed wampiryzmem bylo spalenie szczatkow zmarlego. Potem nastal okres osiemnastu lat pokoju - ktory zostal pogwalcony tylko raz - zanim Gniewica i jej buntownicy przybyli z Turgosheim. W ciagu tych osiemnastu lat ludzie zaczeli chowac swych zmarlych jak dawniej, nie palac ich zwlok. Zawijali ich w przesycone oliwa ubrania i kladli na polkach skalnych, gdzie potomkowie mogli ich odwiedzac, a nawet z nimi rozmawiac. Choc, oczywiscie, zmarli nie mogli odpowiadac, przynajmniej nie kademu... To bylo takie wlasnie miejsce. W najglebiej poloonych, najbardziej suchych jaskiniach, wycieto w scianach polki skalne na ktorych spoczywaly cale zwloki, mumie starych cyganskich wodzow. sadne z nich nie pochodzily z ostatniego okresu, a niektore musialy tu leec - jak ocenial Nestor - cale osiemnascie lat, od pierwszych lat wolnosci Wedrowcow. Ale Nestor nie chcial zadawac pytan komus, kto spoczywal tu a tak dlugo. Nie, interesowali go ci, ktorzy zmarli dziesiec do dwunastu lat temu, poniewa chcial otrzymac odpowiedzi na pytania dotyczace swego zapomnianego dziecinstwa. Naprawde chodzilo mu o jedno z kilku wspomnien, jakie zachowal z czasow, zanim zostal ranny i... zanim zapomnial; zanim stal sie Wampyrem. Wybral wiec zwloki, ktore byly w stanie tylko czesciowego rozkladu i podszedl do skalnej polki, na ktorej spoczywaly. Kiedy podszedl bliej, starzec zaczal drec, oczywiscie w sposob niewidoczny dla oczu. -On mnie zna! - powiedzial Nestor glosem znionym do szeptu. - Wie, kim jestem. W jaskini panowala kompletna ciemnosc, ale to nie mialo wplywu na wzrok i zmysly Wampyrow. Lordowie Nestor i Canker mogli widziec rownie dobrze - a w rzeczywistosci nawet lepiej - jak w bialy dzien. Bo zrodlem swiatla dziennego jest slonce, a nic, co pochodzi od slonca, nie jest dobre dla Wampyrow. Canker Psi Syn stal nieco z tylu za Nestorem i patrzyl. Zobaczyl, e jego towarzyszowi zadraly dlonie, kiedy poloyl je na czole i zapadnietej piersi mumii. Trudno bylo Cankerowi uwierzyc, e w rozpadajacych sie, wyschnietych szczatkach ktorych Nestor dotykal, pozostaly jakies odczucia. -Slyszysz mnie, stary wodzu? - zapytal Nestor. Ale Canker nie uslyszal nic, nawet najlejszego szeptu, bo wprawdzie byl mentalista, ale nie posiadal zdolnosci komunikowania sie ze zmarlymi. - Czy czujesz dotyk moich dloni? Wiem, e tak, bo czuje, jak twoj umysl zamyka sie jak pulapka na nodze niedzwiedzia i choc twe cialo nie moe sie poruszac, jednak czuje jego drenie. Mimo to, nie musisz sie mnie obawiac. -No i jak? - mruknal Canker zza plecow Nestora. Z jego punktu widzenia nic sie nie dzialo. -I co teraz? Nestor odwrocil glowe i spojrzal w wilcze oczy Cankera, ktorych malenkie zrenice lsnily olto. - Badz cicho! Daj mi nawiazac z nim kontakt. Bo zanim to sie stanie, nic nie uslyszysz ani nie zobaczysz. -Wiec na czym ma polegac ta cala demonstracja? - spytal Canker uraonym glosem. - Skad mam wiedziec, czy wymieniacie jakies informacje? -Albo siedz cicho - burknal Nestor - albo idz stad i zostaw mnie samego! Musze sie od niego czegos dowiedziec. Canker zamilkl. -Po raz ostatni prosze cie, przemow do mnie - powiedzial Nestor. - Chce wiedziec, kim byles oraz co slyszales i widziales pewnego ranka zanim umarles, kiedy pedzace chmury jarzyly sie czerwona poswiata, a zwlaszcza klebiace sie wnetrze jednej z nich - wielkiej chmury w ksztalcie grzyba - plonacej nad Kraina Gwiazd. Pamietasz? Wiem, e tak: kiedy przez powietrze i ziemie przetoczyl sie grzmot, a z polnocy powial dziwny goracy wiatr. Powtarzam: nie musisz sie mnie bac, jesli opowiesz mi o tym wszystko, co pozostalo ci w pa mieci. Bo jesli nie... - w jego glosie czaila sie straszliwa, choc nie wypowiedziana grozba. W umysle Nestora pojawila sie scena z dziecinstwa, wywolana jego wlasnymi pytaniami. Znal ja od dawna, ale nigdy nie byla tak ywa, jak teraz: prawdziwe wspomnienie, jakby jakas rana w uszkodzonym zwoju mozgu w koncu sie zabliznila; teraz czarno-bialy obraz nagle nabral barw. A poniewa Nestor poslugiwal sie mowa umarlych, obraz ten pojawil sie take w martwym umysle wodza Cyganow. Gory widziane z Krainy Slonca; rzednaca, poranna mgla plynaca nad srebrzystoszara grania, ktorej nie dosiegly jeszcze pierwsze promienie slonca. Polana, ukryta gleboko w lesie, kropelki rosy na zielonych lisciach w cieniu drzew, gdzie ptaki ledwie zaczely swoj poranny koncert, ktory raptownie sie urwal; bowiem nagle ziemia potenie zadrala i sciana pulsujacego, oslepiajaco bialego swiatla przeslonila gory. Biale blyskawice przeskakiwaly miedzy chmurami nad Kraina Gwiazd; chmurami, ktore natychmiast rozstapily sie wokol pulsujacego bialego punktu na niebie. Wtedy dolna powierzchnia chmur rozjarzyla sie czerwienia pochodzaca od niewidzialnego ognia. I przypominajaca ohydny, gigantyczny grzyb, wielka, szara chmura unoszaca sie na slupie ognia i dymu, ktory nagle wystrzelil ku niebu za lancuchem gor, z ktorej klebiacego sie wnetrza wydobywaly sie czerwone i olte jezyki ognia! Nestor widzial to wszystko oczyma pamieci, ktore byly zarazem oczyma smiertelnie przeraonego, czteroletniego dziecka, ktorym byl on sam. Ale teraz, jako dorosly meczyzna, wiedzial na pewno, e cokolwiek przechowala pamiec, zdarzylo sie naprawde; wiedzial te, e jest to dla niego wane. Ocknal sie tutaj, na tej lesnej polanie i plakal a do switu. Cos go przedtem przebudzilo i dzieki temu byl swiadkiem blyskawic, ogni na niebie i klebiacej sie chmury w ksztalcie grzyba. Ale co to bylo? Cos, co sprawilo, e placzac, chwiejnym krokiem pobiegl do matki (jego kochanej matki! - ale kim wlasciwie byla i gdzie teraz jest?; a zreszta co to za ronica, przecie byl Wampyrem!), aby w jej objeciach znalezc pocieszenie. I to sprawilo, e w jego glowie narodzilo sie pytanie, na ktore nie otrzymal zadowalajacej odpowiedzi - Czy moj tata... czy on nie yje? Ale choc ju nie pamietal swej matki - nawet najmniejszego szczegolu - wcia pamietal, jak cicho odeszla i jak trzepotalo jej serce, gdy przytulala go do piersi... Wszystko to zostalo wyartykulowane w mowie umarlych i dzieki temu zostalo odebrane przez umysl starego wodza Cyganow, ktory dral tak samo, jak zapomniana matka nekromanty owego, dawno minionego poranka. Jednak stary wodz nadal milczal. -No, to jak? - ponowil pytanie Nestor. - Bedziesz wcia milczal? Mysle, e jednak nie. Wiesz, kim jestem, znasz moja sztuke, bo nawet w tej chwili czujesz dotyk moich dloni, spoczywajacych na twym martwym ciele. Kiedy cie dotykam - czy cokolwiek innego czynie - czujesz to. Gdybym ci odlamal jeden z twych wyschnietych na wior palcow, poczulbys bol, tak jakbys byl ywy. A gdybym z twej stoczonej przez robaki piersi wyrwal serce, byloby to jak druga smierc... tylko, e ty ju nie yjesz, wiec moglbym to robic wcia od nowa. Wiesz, e mowie prawde, wiec teraz twoja kolej. Widziales obrazy w moim umysle, wspomnienia z mego dziecinstwa? Jestem pewien, e tak. Chce wiedziec, co oznaczaja i masz mi to powiedziec... teraz! - Ujal ostronie dlon kosciotrupa w swa dlon i zdmuchnal pyl z rozpadajacego sie ciala i bialych knykci. -Ja... mnie nie wolno z toba rozmawiac! - przeraony glos starego wodza budzil litosc. -Zakazano ci ze mna rozmawiac? - Nestor poglaskal dlon starca i delikatnie oddzielil od siebie sklejone palce. -Jestes nikczemnym nekromanta! Zmarli odwroca sie ode mnie na zawsze, jesli odezwe sie do ciebie chocby slowem. -Ale ju wypowiedziales do mnie ladnych pare slow - odparl Nestor. -Mow glosniej! - zagrzmial Canker z tylu. - Co to za pomruki? -Ach! - wykrzyknal zaskoczony Nestor, ale po chwili opanowal sie. - Wydawalem pomruki? Naprawde? Wiec badz cicho, to bede mowil na glos. Teraz, gdy ju nawiazalem kontakt z tym zrobaczywialym starcem, nie ma to adnego znaczenia. Zwrocil sie ponownie do starego wodza - A wiec nie chcesz mowic, a ja nie mam zbyt wiele cierpliwosci. W istocie wlasnie sie skonczyla! - Trzymajac jedna dlon na czole trupa, druga rozkruszyl dwa wyschniete palce. Canker a sapnal z zachwytu. Teraz stary wodz nabral ochoty do mowienia. Moe przedtem nie wierzyl, e Nestor moe zadac mu bol, jak gdyby wcia byl ywy. Ale teraz uwierzyl. Czesc jego dloni zamienila sie w pyl; a bol byl calkiem realny. Na tym polegala sztuka nekromanty: zmarli wyczuwali jego bliskosc, slyszeli go, gdy do nich mowil i czuli, gdy ich dotykal - albo robil cos innego. A w umysle Nestora rozlegl sie krzyk zmarlego starca, ktory mial wraenie, jakby palce zmiadyl mu spadajacy glaz! Byly to tylko kruche kosci, ale kiedy Nestor je rozkruszyl, starcowi wydawalo sie, e znow obrosly cialem. Nestor sluchal przez chwile krzykow starego wodza, podczas gdy pozostali, spoczywajacy wokol zmarli, zachowywali absolutne milczenie. Ich milczenie, ich strach, ich nienawisc. Zwlaszcza ta ich nienawisc sprawiala, e czul sie poteny. Byl poteny, poniewa byl Nestorem Nienawistnikiem, lordem Wampyrow, nekromanta! Ale teraz byl ju naprawde niecierpliwy i pragnal stad odejsc; pragnal opuscic to cmentarzysko i jego zmarlych mieszkancow, wzniesc sie do gory i poszukac ywych. Bo to krew stanowi ycie, nie pyl. Westchnal i poloyl lukowato wygieta dlon na piersi starego wodza. Wystarczylo tylko mocniej pchnac... i jego dlon zaglebilaby sie w zbutwialy material i zrobaczywiale cialo. Gdyby stary wodz nie przekonal sie wczesniej o zdolnosciach, jakimi byl obdarzony Nestor, z pewnoscia uwierzylby teraz, zwlaszcza zdajac sobie sprawe z zamiarow nekromanty. -Czekaj! - krzyknal lamiacym sie glosem. - Bede mowil! Powiem ci wszystko, co chcesz wiedziec: wyjasnie znaczenie tego, co pamietasz, to co ja sam zapamietalem i jak to rozumiem. Naprawde wierze, e mogl istniec powod, dla ktorego zmarlem przedwczesnie... Nestor byl zafascynowany. - Mow, ale najpierw wyjaw mi swoje imie. Bo jest chyba rzecza niewlasciwa, e rozmawiajac o wydarzeniach naszej wspolnej przeszlosci, nie przedstawilismy sie sobie nawzajem. Poza tym ty wiesz, kim jestem, ale ja jeszcze nie mialem tej przyjemnosci. -Czy musze wyjawic ci swoje imie? - wyjakal tamten dra cym glosem. -O, tak. Bo jesli mnie oklamiesz... jestem pewien, e twoi synowie i corki oraz ich dzieci przebywaja nadal w swiecie ywych. Wiec nawet gdy skoncze z toba, zawsze moge jeszcze zajac sie nimi - gdybys mnie oklamal! -Moi synowie? - starzec byl w rozpaczy; Nestor prawie poczul, jak tamten zalamuje rece, choc oczywiscie leal nieruchomo na polce skalnej. - A... ich synowie? Nekromanta wzruszyl ramionami. - Jestem Wampyrem, a co wiecej lordem Wampyrow i poluje na istoty ywe. Ale jesli powiesz mi prawde, bedziecie bezpieczni, ty i twoja rodzina. Nie bede ich niepokoil... przysiegam. - Glos Nestora byl pelen sarkazmu. -Przysiegasz? Ty? I mam ci wierzyc? -A masz jakis wybor? - Nestor usmiechnal sie... ale po chwili przestal sie usmiechac. - Dosc tego! Miejmy to wreszcie za soba. Czy mam wyrwac ci serce? - Lekko nacisnal i paznokcie przebily zbutwiala tkanine ubioru zmarlego -Nie! Nie! - wykrztusil stary wodz. - Wstrzymaj sie, nekromanto, a powiem ci wszystko. - I ju nie ociagajac sie dluej, uczynil to. -Jestem - bylem - Agon Mitrea, syn Lexandru i tak jak moj ojciec przede mna, przewodzilem Cyganom z rodu Mitrea w ciagu pietnastu lat panowania Wampyrow, a take podczas spokojnych lat pokoju. Dopoki na krotko nie powrocily, przybywszy z Krainy Lodow, ale ulegly zagladzie w Bramie do Krainy Piekiel. I to wlasnie wydarzenie pamietasz ze swego dziecinstwa. Nie moge sie mylic. -Co takiego? Zaglada Starych Wampyrow? - Zainteresowanie Nestora siegnelo szczytu. -W samej rzeczy - starzec kiwnal glowa przytakujaco. - Potem stopniowo wiekszosc Cyganow przestala podroowac i osiedlila sie w miastach i obozach. Ale kiedy na niebie pojawil sie ogien, przez ziemie przetoczyl sie grzmot, a na Kraine Gwiazd spadla zaglada, pozostaly mi jedynie trzy lata ycia. I teraz ci o nich opowiem. -Tego ranka, o ktorym mowiles - to musialo byc pietnascie albo szesnascie lat temu - bylem swiadkiem dokladnie tego samego, budzacego groze wydarzenia, co ty, choc podejrzewam, e bylem znacznie bliej jego zrodla; faktycznie zbyt blisko. Sciana pulsujacego bialego swiatla, ktora przeslonila gory i oslepiala oczy; trzask! - ostry jak odglos kamienia pekajacego w arze ogniska - a potem gluche dudnienie grzmotu, ktory przetoczyl sie przez ziemie i powietrze; pajeczyna blyskawic i pedzacych po niebie chmur, ktorych dolna powierzchnia jarzyla sie czerwienia. I ta monstrualna chmura w ksztalcie grzyba, wznoszaca sie ponad gory, coraz wyej i wyej, z ktorej klebiacego sie wnetrza wydobywaly sie jezyki ognia! Nestor ujrzal to wszystko w umysle zmarlego, dokladnie tak, jak sam to widzial, lecz z bliska i pod innym katem. Powiedzial - Mowisz, e byles bliej ni ja - znacznie bliej - ale gdzie dokladnie sie znajdowales i co masz na mysli mowiac, e byles zbyt blisko? -W owym czasie moj lud yl zaledwie kilka mil od tego miejsca, od tego starego cmentarzyska Cyganow - natychmiast odpowiedzial Agon, nad ktorym Nestor sprawowal teraz pelna kontrole. - Mieszkalismy w obozowisku na zachod od wielkiej przeleczy. Tamtego ranka bylem na dworze... wraz z moimi synami... W nastepnej chwili, zdajac sobie sprawe z tego, co powiedzial, Agon przerwal, jakby nagle zaslonil dlonia usta. Nestor usmiechnal sie i powiedzial - A wiec masz synow, co? Teraz moge miec pewnosc, e powiesz mi cala prawde. Mow dalej: byles na dworze z synami... -Polowalem z nimi - ciagnal stary Agon, alujac, e nie moe umrzec ponownie; uczynilby to z radoscia, gdyby mogl w ten sposob znalezc sie poza zasiegiem tego demona. - Wstalismy przed switem; kroliki wychodza wtedy ze swych nor, budza sie te jelenie i dziki. Wschodnie stoki, za wylotem przeleczy, stanowia dobre tereny lowieckie. Wracalismy ju stamtad, obladowani upolowana zwierzyna; Kraina Slonca rozciagala sie po lewej, slonce wlasnie wynurzalo sie zza horyzontu, a wylot przeleczy byl po prawej... ...I wlasnie wtedy to sie wydarzylo - gdy gasnace gwiazdy zupelnie znikly, a niebo nad Kraina Gwiazd rozblyslo oslepiajaca biela! Na chwile zostalismy oslepieni. Ziemia pod naszymi stopami drala; zataczalismy sie i potykali. Niektorzy nawet upadli; mieli szczescie, bo dzieki temu byli oslonieci przed tym, co nadeszlo potem. Kiedy chmury rozjarzyly sie na czerwono, z Krainy Gwiazd, znad przeleczy, nadlecial piekielny, goracy wiatr. Niosl ze soba zapach siarki i spalenizny, i najprawdopodobniej jakas trucizne. Jestem pewien - to byla trucizna! -Czulem ja, wdychalem, palila mi twarz. Wiatr z Krainy Gwiazd... ale dlaczego goracy? Nie wiedzialem, co o tym myslec. Byl to oddech samego piekla; a moe, ale osobiscie w to watpie, byl to odor pochodzacy z eksperymentu Wampyrow, ktory obrocil sie przeciwko nim i za jednym zamachem ich zniszczyl... - I jakby zabraklo mu tchu (a przecie nie oddychal od trzynastu lat), Agon Mitrea w koncu zamilkl... Po chwili odezwal sie Nestor - Nie wszystkie Wampyry spotkala zaglada. Stare Wampyry tak, ale nie te, ktore teraz zamieszkuja ostatnie zamczysko. Bo daleko na wschodzie, za wielkim pustynnym pustkowiem, od niepamietnych czasow a do dzisiaj rzadza niepodzielnie Wampyry. Miejsce, w ktorym mieszkaja, nazywa sie Turgosheim i stanowi zrodlo... -Tej ostatniej... plagi! - dokonczyl Agon glosem nabrzmialym odraza. Teraz Nestor umilkl na chwile i wolno przechylil glowe na bok. Jego oczy zaplonely czerwienia w mroku jaskini, kiedy patrzyl na zwloki starego wodza, powtarzajac na glos jego ostatnie slowo - Plagi? Jak plaga wszy? Jestes bardzo... szczery, Agonie, synu Lexandru. -Nie potrafilbym ukryc swoich uczuc wobec was, nawet gdybym probowal - odparl tamten z gorycza. - Nawet gdybys mi za to zaplacil! -Czas zaplaty jeszcze nie nadszedl... - powiedzial Nestor. -Wiec czego jeszcze chcesz ode mnie? -Opowiedz mi o tej truciznie - zaadal Nestor. - Bo oczywiscie wierzysz, e to ona spowodowala twoja smierc w trzy lata pozniej. -Pojawily sie na ten temat rozmaite pogloski, teorie i najdziksze przypuszczenia. - Agon Mitrea wzruszyl ramionami. Byl pewien, e Wielkie Zgromadzenie nie zechce miec z nim wiecej do czynienia po tym, jak rozmawial z nekromanta. Kiedy zostanie wygnany do krainy wiecznych ciemnosci i pozbawiony towarzystwa niezliczonych zmarlych, jaki sens bedzie mialo jego monotonne nieistnienie? - Cyganie maja swoich czarownikow, jasnowidzow i myslicieli - ciagnal -Niektorzy utrzymywali, e Stare Wampyry, na ktorych czele stal sam Szaitan Nienarodzony, byli czarownikami, ktorzy wywolali zbyt wiele demonow. Mowili, e trujaca chmura w ksztalcie grzyba musiala byc jednym z nich. Ale jak ju mowilem, osobiscie w to watpie. Jak by nie bylo, trucizna blyskawicznie rozprzestrzenila sie w Krainie Gwiazd. Mowiono, e kamienisty grunt swieci w nocy i e ow blask usmiercil setki trogow w pieczarach oraz byl powodem licznych groteskowych mutacji wsrod nich! -Blask? - Nestor zainteresowal sie, bo widzial taka swiecaca ziemie w Krainie Gwiazd, pas dlugi na piec mil, biegnacy na polnoc od Bramy do Krainy Piekiel. Ponadto widziano slady identycznego swiecenia u stop wzgorz i u podstawy gor na zachodzie, gdzie mieszkaly trogi w swych wilgotnych pieczarach. -Cos, jak swiecenie prochna. Ale to jest swiatlo, ktorego zrodlem jest zbutwiale drewno, a tamto bylo swiatlem niosacym smierc! -Powiedz, co masz na mysli... -Nie ma tu wiele do wyjasniania - stary wodz znow wzruszyl ramionami. - Jesli chodzi o tych, ktorzy mi towarzyszyli na przeleczy, o zachodzie slonca zaczely im wypadac wlosy i krwawic dziasla; te miejsca ich twarzy, ktore byly wystawione na dzialanie goracego wiatru, przybraly bialy kolor. I od tamtego dnia aden z nich nie splodzil ju dzieci. Kilku umarlo; ja bylem... jednym z nich. A ci, ktorzy upadli i znalezli jakas oslone, gdy zadrala ziemia - na szczescie, moi synowie byli wsrod nich - ucierpieli niewiele. Mdlosci i apatia, ktore z czasem ustapily. -Wystarczy! - warknal Canker za plecami Nestora. - Nie moge sie w tym polapac. Wierze, e mowisz do niego i e ci odpowiada, ale nic z tego nie moge zrozumiec, bo slysze tylko ciebie. Wiec tylko trace tu czas. I mysle, e ty te tracisz czas. Idziesz, czy mam isc sam i potem sie spotkamy w Wieycy Gniewu? Nestor popatrzyl na Cankera, a potem na szczatki Agona Mitrei. Nie mial ju wiecej pytan do starego wodza i, tak jak jego kompan, tej nocy mial ju dosc towarzystwa zwlok. Odwrocil sie, eby ruszyc za Cankerem, ktory zblial sie do ujscia... ale zatrzymal sie i powoli zawrocil. - Jeszcze sie z toba nie poegnalem - powiedzial w mowie umarlych. -Nic ju nie mow, po prostu odejdz! - z ulga powiedzial Agon. Na samym poczatku stary wodz nie byl zbyt rozmowny. To byl z jego strony blad, na podstawie ktorego zmarli mogli sie czegos nauczyc. A pozniej Agon byl... szczery. W istocie zbyt szczery. Mimo, e Nestor zgadzal sie z tym, i wszy i Wampyry nalea do tego samego rodzaju, czyli sa istotami ssacymi krew, nie podobalo mu sie to porownanie. Wiec pomyslal do siebie - Temu Agonowi naley sie nauczka. - I warknawszy, chwycil trupa za lokiec i ramie, szarpnal je i wyrwal z barku! Z rozerwanego stawu zwisly strzepy sczernialego ciala, a z ramienia, ktore upadlo na podloge, wylazly wijac sie, grube, biale robaki. Kiedy umysl Agona wydal bezglosny krzyk bolu, Nestor splunal w puste oczodoly trupa i wybuchnal smiechem. Nastepnie, usmiechajac sie zlosliwie, ruszyl za Cankerem. Kiedy okaleczony trup raz za razem wydawal glosne choc milczace okrzyki bolu - a zmarli w swych urnach i na polkach skalnych blagali o litosc - Nestor Nienawistnik wiedzial, e w pelni zasluyl na swoje nowe imie. I byl z tego rad... III Po polowaniu: Nestor i Gina Nieco ponad trzy godziny pozniej, dajac odpoczac swoim wierzchowcom, Nestor i Canker wyladowali u stop wzgorz, a potem znow znalezli sie w powietrzu i natychmiast odebrali jednoczesnie silne wibracje, zdradzajace obecnosc Cyganow. Wyladowawszy na skraju gestego lasu, szesc mil na zachod od przeleczy, znalezli wygasle ognisko, w ktorym jeszcze sie tlily rozarzone wegle.Nastepnie, posuwajac sie na czworakach i weszac wokol, jak wielki pies gonczy, Canker zlapal trop; majac za soba Nestora, zaczal szukac ofiar w zarosnietym lesie. W niecale pol godziny znalezli grupe Wedrowcow: dwoch mlodych meczyzn, dwie mlode kobiety, dwunastoletnia dziewczynke i male dziecko. Cyganie rozdzielili sie na dwie grupy i uloyli do snu pod skorzanymi daszkami, przywiazanymi do niskich galezi drzew, rosnacych na skraju naturalnej polany. Kiedy Canker i Nestor natkneli sie na nich, spali opatuleni w wyprawione futra na poslaniach z paproci. -To mi duo bardziej odpowiada! - pomyslal Canker do Nestora, kiedy stali jak zjawy we mgle, patrzac na twarze spiacych. - Tak, o to wlasnie chodzi; dokladnie to mialem na mysli! Po meczyznie i po kobiecie na kadego - ta slodka dziewczynka, ktora jeszcze nie zaznala seksu, ciasna jak mysia nora, ktora warto powiekszyc i wyssac - oraz to dziecko, ktore mona bedzie upiec gdzies w gorach, kiedy bedziemy mieli ochote cos przekasic, zanim wrocimy do Krainy Gwiazd. A o wschodzie slonca do naszych dworow przybedzie czterech nowych niewolnikow! Razem stanowimy niezly zespol. -To dziecko yje - powiedzial Nestor. -Oczywiscie - zgodzil sie Canker. - Na razie. -Nie, musi pozostac przy yciu, nietkniete, nieskalane. -Co takiego? Ale to przysmak! A poza tym bez doroslych - kiedy ju beda niewolnikami w Wieycy Gniewu - jakie ma w ogole szanse? -W Suckscarze bedzie mialo wiele szans. -Chcesz je dac tej kluchowatej Ginie? Zamiast tego, ktore stracila? - Canker byl calkiem bystry, kiedy chcial. -Ano tak. To czasami dziala w przypadku wilkow. Bez dziecka, ktorego ja pozbawilismy, moe mnie znienawidzic, a chce, eby mnie kochala. -Ta dziewczyna wiele dla ciebie znaczy. Jest a tak dobra? -Byla dla mnie dobra, kiedys. Mam... swoje powody. Niech tak zostanie... -W porzadku - wzruszyl ramionami Canker. - Wiec dziecko zostanie przy yciu. Ale w takim razie dziewczynka jest moja. -Zatrzymasz ja? -Nie, ale ja posiade! A potem wypije to, co jeszcze pozostanie! Nestor zmarszczyl brwi i powiedzial - Lis, pies, wilk? Moe jest w tobie take cos ze swini! To jeszcze dziecko, Canker! - Ale w rzeczywistosci wiedzial, e stanowila tylko mieso, albo wkrotce nim bedzie. A zreszta tak naprawde nie obchodzilo go, co sie z nia stanie. Mimo to we wcia kurczacej sie ludzkiej czesci jego istoty moe cos krzyknelo z odrazy; ale jeeli tak bylo, krzyk byl slaby i pozostal bez echa. To, w jaki sposob Nestor odezwal sie do Cankera, mogloby byc potraktowane jako obraza. Ale Nestor mogl mu powiedziec wszystko, nawet cos takiego, za co kogos innego by zabil. Jeeli slowa Nestora go urazily, zazwyczaj tylko cos burknal i odwracal sie tylem; ale tym razem po prostu sie rozesmial - Dziecko, powiadasz? Dla mnie to dziewczynka. Bedzie dobra i ciasna! Jego smiech ucichl, ustepujac miejsca zimnemu, nienasyconemu poadaniu. Potem z oczyma plonacymi jak dwa ognie i obnaonymi klami, z ktorych kapala slina, przykucnal nad ofiarami i warknal - Powiedz, kiedy bedziesz gotow. Nestor byl gotow. - Teraz! - powiedzial na glos. Rekawice bojowe powiesili na galeziach drzew; zabiora je, kiedy bedzie ju po wszystkim. Wydawalo sie, e tym razem adna specjalna bron nie bedzie potrzebna. Pochylili sie, chwycili meczyzn za gardlo i szybko wyciagneli ich z poslania. Cankerowi przypadl bardzo mlody meczyzna; lord lekko ugryzl go w szyje, wymierzyl ogluszajacy cios w glowe, po czym odrzucil na bok i siegnal lapczywie po kobiete, ktora nagle zaczela krzyczec. Nestor rzucil drugiego meczyzne o pien drzewa, a gdy tamten wydawszy okrzyk przeraenia osunal sie bez tchu, unieruchomil go przebijajac jego usta i prawy policzek ostrzem swego szesciocalowego noa, ktory zatrzymal sie dopiero na twardej korze drzewa. Wcia przytomny meczyzna stal nagi i dracy, ociekajac krwia cos belkoczac i kurczowo trzymajac sie drzewa, eby nie upasc. Pomimo potwornego bolu, sprobowal wyciagnac no, ale byl na pol przytomny wskutek szoku i przeraenia, i jego wysilek nie zdal sie na nic. Nastepnie Nestor siegnal po futrzane zawiniatko, ale obezwladnienie meczyzny zajelo mu dobra chwile, a w miedzyczasie kobieta zerwala sie na nogi i rzucila do ucieczki. -Gon ja, chlopie! - krzyknal Canker, ktory rzucil swoja ofiare twarza w dol na zwalony pien, dosiadl ja i gwalcil, nie zwracajac uwagi na rozpaczliwe okrzyki bolu. - Ach, ten dreszczyk emocji podczas polowania jest - och! - taki przyjemny - sapal - ale nagroda jest jeszcze przyjemniejsza! Tylko nie zapominaj - och! och! - e dziewczynka jest moja. Bo nie bede - ochhh! - nie bede tkwil tutaj zbyt dlugo. Dziewczynka, ktora spala w pewnej odleglosci od pozostalych, te ratowala sie ucieczka; jej dlugie, szczuple nogi migaly w swietle gwiazd, kiedy boso pedzila w strone lasu. Nestor zanotowal w pamieci, jaki obrala kierunek i mysla przekazal te informacje Cankerowi, po czym ruszyl za kobieta i szybko ja dopedzil. Dyszac i skomlac, jak zwierze w potrzasku, znalazla sie naprzeciw ciernistych krzewow, ktore zagrodzily jej droge. Okrecila sie na piecie, zobaczyla nadbiegajacego Nestora... i rzucila sie prosto na niego! Zaskoczony Wampyr stal przez chwile bez ruchu, ujrzawszy blysk noa, ktory trzymala w reku! Jej dlon zakreslila luk w powietrzu i no wbil mu sie w ramie: zimny metal pokryl sie krwia, przecinajac skore, miesnie i sciegna jego wampyrzego ciala. Warczac wsciekle - i opanowujac bol - Nestor uderzyl w ramie kobiety, ktore peklo jak galazka. Po czym walnal krzyczaca z bolu kobiete w glowe tak, jak mu radzil Canker. Ofiara natychmiast osunela sie bez zmyslow na ziemie. Wtedy z pewnej odleglosci dobiegl go glos Cankera. - Aha! - warknal triumfalnie, a w chwile potem rozlegl sie krzyk dziecka. Canker wlasnie dogonil dziewczynke. Oczywiscie Nestor wiedzial, co z nia uczyni. Ale tak musialo byc; Wampyry maja swoje potrzeby, a potrzeby Cankera... czesto byly ogromne. Przecie krew to ycie, a mloda krew jest najslodsza. Ku swemu zdumieniu, Nestor przez chwile zastanawial sie, czy Canker bedzie pil jej krew przed czy po tym, jak ja wykorzysta... a moe w trakcie? W kadym razie dziewczynke mona bylo spisac na straty; zostanie wampirem w Parszywym Dworze, o ile Canker zostawi jej tyle sil, aby przed nadejsciem switu zdolala pokonac przelecz... Dodatkowy ciear malego dziecka byl bez znaczenia. Przywiazane z tylu do siodla Nestora, obok bezwladnego ciala Giny, raz czy dwa zaplakalo podczas podroy, kiedy wiatr rzucal nimi na wszystkie strony. Jednak jego placz wystarczyl, aby Gina zaczela ruszac sie i jeczec przez sen. Czujac, e wkrotce sie obudzi, Nestor postanowil swoja teorie poddac probie. Gdyby Gina pokochala to dziecko - i gdyby choc najmniejsza iskierka jej dawnego uczucia rozpalila sie na nowo - wowczas zaniesie ja do Suckscaru, aby byla jego niewolnica i ogrzewala jego loe. A jesli nie... moe i tak zabierze ja do Suckscaru. Mogla przecie stanowic cenne poywienie. -I co teraz? - zawolal Canker, przerywajac tok jego mysli. - Moe zatrzymamy sie na chwile i odpoczniemy, a przy okazji poszukamy cyganskich ognisk? -Nie mam ochoty - odparl Nestor. - Lec przodem, jesli chcesz i spotkamy sie w Wieycy Gniewu. Mnie na dzisiaj wystarczy. Moj wierzchowiec jest zmeczony. Canker popatrzyl na niego i usmiechnal sie chytrze. - Twoj umysl jest jak otwarte drzwi, Nestorze. Jesli o to chodzi, nawet nie powachales tej dziewczynki, ani nie dotknales Giny. Ale teraz nareszcie twoje soki zaczynaja znow krayc. Pragniesz jej, ale wstydzisz sie tego. W porzadku, rob jak chcesz. Canker nie zamierza ci sie narzucac. A poza tym masz racje: na dzisiaj ju dosyc. Mam mnostwo pracy w Parszywym Dworze. Chce wrocic wczesnie i zobaczyc, co robia moi poddani... i moje dziewczyny! A potem zajac sie moja ksieycowa muzyka... -A wiec egnaj - powiedzial Nestor. Canker odrzucil glowe do tylu, wydal dziki okrzyk, przyspieszyl i wkrotce zniknal mu z oczu... Nestor osadzil swego wierzchowca na waskiej przeleczy, miedzy dwiema granitowymi skalami. Poloona nieco wyej ni granica lasu w Krainie Slonca, przelecz byla porosnieta gestym fioletowym wrzosem, ktory rozsiewal wokol mdly zapach. Zdjal Gine z siodla i stwierdzil, e jej cialo jest zimne i dry. Wkrotce powinna sie do tego przyzwyczaic; jedynie temperatury znacznie poniej zera moga powanie zaszkodzic wampirom. Ale na razie... moe ich oboje wygodnie uloyc. Zdjal wiec take dziecko, okryl je wlasna miekka, skorzana kurtka, po czym rozloyl futro, w ktore dziecko bylo owiniete i uloyl na nim Gine. I wtedy przebudzila sie. -Co? Kto? - usilowala usiasc, ale osunela sie bezwladnie na futrzane poslanie, blada w swietle gwiazd. Wygladala (i byla) jak jeniec, niewolnik, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. To go podniecilo i nagle jej zapragnal. Ale nie chcial brac jej sila, pragnal bowiem, aby sama przyszla do niego, tak jak dawniej. A gdyby tak sie nie stalo, wykorzysta ja w inny sposob. W koncu stanowila cialo i krew. Wpatrywala sie w niego przez jakis czas i wreszcie rzekla - To ty... - Ale glos miala martwy, pozbawiony wyrazu. Podniosl dziecko i pokazal jej. -Moje dziecko? - Nagle w jej glosie zabrzmiala iskierka nadziei; nie mogla w to uwierzyc; wyciagnela rece... i zobaczyla, e to nie jest jej dziecko. -Nie - powiedzial Nestor, krecac glowa. - To nie twoje dziecko. Ale moe byc twoje, jeeli chcesz. - Znow przykryl dziecko i poloyl je obok. -Spaliles moje dziecko - powiedziala, a jej glos znow byl chlodny. - A teraz dajesz mi to? Zabrales je jakiejs biednej matce. -Nie spalilem twojego dziecka - sklamal Nestor bez zmruenia okiem, bo klamstwo to normalny zwyczaj Wampyrow. - To lord Canker Psi Syn. To on spalil twoja chate. Zreszta nie wiedzielismy, e tam bylo niemowle. -Ale moje dziecko splonelo. A ty, Nestorze? Co cie to obchodzi? Jestes Wampyrem! Wzruszyl ramionami. -Takie bylo moje przeznaczenie. Zostac Wampyrem. Czy nie powtarzalem ci wcia, e jestem lord Nestor? No i teraz jestem nim. Nagle Gina zaczela szlochac; pelne udreki, bolesne lkanie. Usiadl kolo niej i objal ja ramieniem. -Lzy niczego nie zmienia. 0 dziwo, przytulila sie do niego... a moe nie bylo w tym nic dziwnego. Przecie byla jego niewolnica, a Nestor byl jej panem. Czul w sobie sile, dar, ktorego dotad nie wykorzystywal, poniewa nie zdawal sobie z niego sprawy; nie potrzebowal go. Jego oczy lsnily hipnotycznym blaskiem, kiedy powiedzial sennym glosem - Siadywalismy tak wiele razy ty i ja, w chacie twego ojca, kiedy rodzice byli ju w loku. A czasami szlismy nad rzeke... Czujac jej bliskosc, uchylil futro i wsunal reke, dotykajac jej piersi. Zupelnie jak za dawnych czasow. A ona przytulila sie do niego mocniej i powiedziala - Nie wiesz, ile razy plakalam zasypiajac i jak bardzo pragnelam twego powrotu. Ale nie takiego powrotu. Nestor, co ze mna bedzie? Czy mnie take uczynisz wampirem? -To ju sie stalo - powiedzial, wzruszajac ramionami. - Odcisnalem na tobie swoje pietno. To pietno tego, co kieruje moim dzialaniem i nie ma na to rady. A jesli chodzi o to, co sie z toba stanie: jeeli zechcesz, polecimy do Wieycy Gniewu. Razem z dzieckiem. -A jesli nie zechce? -Wowczas bedziesz musiala radzic sobie sama, bo nie moesz ju mieszkac w Krainie Slonca. -Wiec nie mam wyboru. -Kiedys mnie kochalas - powiedzial, pieszczac jej piersi. Jej dlonie odnalazly nabrzmialy i drgajacy czlonek. Poloyla sie, westchnela i odrzucila okrywajace ja futro. - Jake cie pragnelam! Nawet teraz, gdy powinnam cie nienawidzic, wcia cie pragne. - Tak dawaly znac o sobie jej wampirze cechy; od czasu do czasu bedzie go nienawidzic za to, co jej uczynil. Ale gdy ja zawola, zawsze do niego przyjdzie i nigdy sie nie uwolni od tego zafascynowania. -Bylas, jak adna inna - powiedzial, zrzucajac ubranie - bo mnie kochalas i oddalas mi sie cala. Teraz, w Suckscarze, wszyscy zaspokajaja tylko moje potrzeby, bo chca mi sprawic przyjemnosc. Ale... to rzadko mi sprawia prawdziwa przyjemnosc. 1 wszedl w nia jak nigdy dotad, a jej dracym z rozkoszy cialem wstrzasal orgazm za orgazmem! W koncu krzyknela, eby przestal, poczula bowiem, e ju wiecej nie zdola wytrzymac. A wtedy on wsunal czlonek w jej usta i przeyl cos, czego nigdy dotad nie przeyl w Suckscarze. W najbardziej szalonych snach Gina nie wyobraala sobie, e moe przeyc cos takiego z jakimkolwiek meczyzna; oczywiscie nie mogla, bo Nestor byl kims wiecej ni zwykly meczyzna. Byl Wampyrem! A czego jeszcze moe pragnac kobieta, ktora raz posiadla Wampyra... albo ktora on posiadl? Kiedys (teraz wydawalo sie, e to bylo bardzo dawno temu) Gina go uwiodla. A teraz sama zostala uwiedziona. Jego glosem, oczami, dlonmi, cialem. Oczywiscie byla zniewolona. I wiedziala, e gdyby nie mogla go miec - miec wszystkiego tego, co jej pokazal - popelnilaby samobojstwo. Wiec postanowila, e zostanie jego kochanka w Suckscarze. Ale Gina nie wiedziala, e bedzie tylko jedna z jego kochanek. A Nestor nie wiedzial (i nigdy sie nie dowiedzial), e Gniewica Zmartwychwstala widziala go z Gina... Wyprawa Gniewicy do Krainy Slonca skonczyla sie fatalnie. Poniewa przygotowano ja w gniewie i w rezultacie przeprowadzono w niewlasciwy sposob, wynik nie byl lepszy ni ostatnim razem. Bo celem poprzedniej wyprawy take bylo zrujnowane Siedlisko, co okazalo sie naprawde kosztowne; jeden porucznik zabity, a drugi powanie ranny, nowy stwor latajacy zniszczony, a mala bestia wojenna zwabiona w pulapke i spalona. W rezultacie zasoby Iglicy Gniewu zostaly powanie uszczuplone, a Gniewica Zmartwychwstala poprzysiegla zemste Cyganom Lidesci, ktorych imie stalo sie przeklenstwem w calej Wieycy Gniewu. Bowiem Gniewica nie byla jedyna osoba zirytowana probami atakowania Siedliska. Pozostali lordowie te byli w kropce; choc bardzo sie starali, nigdy nie udalo im sie dostac w poblie tego miejsca bezkarnie; za kadym razem ponosili straty. Niegdysiejsi mieszkancy Siedliska - miasta, ktore Gniewica i jej poplecznicy starali sie zniszczyc podczas swej pierwszej wyprawy z ostatniego zamczyska - okazali sie nieustraszeni! Byli urodzonymi wojownikami, a ich przywodca wydawal sie rownie przebiegly i bezlitosny jak same Wampyry. Nazywal sie Lardis Lidesci i jego imie w ustach Gniewicy brzmialo jak prawdziwe przeklenstwo. Zastawial pulapki na stwory latajace, przynety na bestie wojenne, a poza tym mial kusze i niszczycielska bron, ktora miotala smiercionosne srebrne kule; dla wampyrzego ciala byly one jak trucizna. A dzisiejsza wyprawa? Kolejny lotniak z szyja przebita strzala z wielkiej kuszy; porucznik, ktory go dosiadal, wysadzony z siodla i bez watpienia zalatwiony przez obroncow tego opuszczonego miejsca; przerazliwie skrzeczacy, ranny lotniak, rozbity na miazge u stop wzgorz w Krainie Slonca... kompletna kleska. I adnego jenca, ani jednego niewolnika, ktory wloklby sie zaslana glazami rownina, nic co mona by przeciwstawic temu upokorzeniu, moe z wyjatkiem tego, co tkwilo w sercu Gniewicy: jej absolutnej determinacji, eby pewnego dnia zmusic do uleglosci Cyganow Lidesci, a zwlaszcza samego Lardisa! Jesli chodzi o Siedlisko, miasto (obecnie opuszczone) lealo u stop wzgorz w Krainie Slonca, okolo osiemdziesieciu mil na zachod od wielkiej przeleczy. Kiedy Gniewica wraz z innymi przybyla w te strony, ratujac sie ucieczka z Turgosheim, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, miasto kwitlo. Ale wyruszajac z ostatniego zamczyska na owa pierwsza wyprawe, najpierw zaatakowali sasiednie miasto, Dwa Brody, potem Siedlisko i oba miasta obrocili w gruzy. Powinno to oznaczac definitywne zwyciestwo, w wyniku ktorego Cyganie zostaliby calkowicie ujarzmieni, a Kraina Slonca znalazlaby sie pod pelna kontrola Wampyrow, tak jak sobie wymarzyl Vormulac Niespiacy i jego koledzy z Turgosheim. Powinno tak byc, ale nie bylo. Bo podczas tych brutalnych atakow wyprzedzajacych Gniewica i jej olnierze sami zostali zaskoczeni - gdy ludzie odpowiedzieli atakiem! W Turgosheim sprawy wygladaly zupelnie inaczej. Tamtejsi Cyganie byli potulni i zastraszeni. Z ponurymi minami, ale bez szemrania, poddawali sie wladzy Wampyrow i nigdy nie osmieliliby sie im sprzeciwic czy chocby pomyslec o czynnym oporze. Dlatego lordowie w Turgosheim mogli wykorzystywac tamtejsza Kraine Slonca i jej mieszkancow jak ogromna spiarnie, ktora mogli pladrowac do woli i nawet wprowadzili dziesiecine, aby zapewnic sprawiedliwy podzial lupow; dotyczylo to nie tylko ludzi, ale wszelkich zdobyczy pochodzacych z Krainy Slonca. Tam, na wschodzie, nawet tak zwani "wolni" Cyganie przedli tkaniny i kuli wyroby z metalu dla swoich panow; szyli im ubrania i wytwarzali bron; uprawiali ziemie, polowali i zajmowali sie zbieractwem... a take dla nich sie rozmnaali. Ale Wampyry z Turgosheim byly zachlanne i niszczycielskie; yly dniem dzisiejszym, nie myslac o tym, co bedzie jutro. I tak, w ciagu setek lat, ich rabunkowa gospodarka zredukowala liczbe Cyganow do minimum, a mieszkancy tamtejszej Krainy Slonca niewiele sie ronili od zwierzat. Byli ludzmi, ale jako rasa zostali prawie zupelnie wytepieni. A jesli rzeczywiscie krew to ycie, ich krew stanowila ledwie struke, ktora z kadym dniem stawala sie coraz ciensza. Byl to tylko jeden z kilku powodow, dla ktorych Gniewica i inni uciekli z Turgosheim. Dzieki temu mogli dac upust swoim pasjom na nowych terenach. Ale byly i inne powody. Wygladalo na to, e Turgosheim nie ma przed soba przyszlosci, bo wysze warstwy mialy tak mocna pozycje, e byly nie do ruszenia, podczas gdy nisze klasy stopniowo zmierzaly do upadku, podobnie jak przesladowani przez nich ludzie. Krayly pogloski, e daleko, na zachodzie, ciagna sie rozlegle tereny, mlekiem, miodem i krwia plynace! Tych poglosek lady Gniewica nie mogla zignorowac. Postanowiwszy odkryc prawde dla niej samej, a take by uciec z przyprawiajacego o klaustrofobie Turgosheim, zebrala grupe podobnych do niej malkontentow: Vasagiego Ssawca, Wrana Wscieklice i jego brata Spiro Zabojczookiego, Gorviego Przechere i Cankera Psiego Syna; wszyscy oni zaczeli w tajemnicy "produkowac" lotniaki i zakazane rodzaje wojownikow, jakich nikt dotad nie widzial, wystarczajaco wytrzymale, aby poniesc swych stworcow na zachod, przez Wielkie Czerwone Pustkowia. W ten sposob przybyli tutaj wraz ze swymi porucznikami mniej wiecej osiemnascie miesiecy temu i od razu zaczeli organizowac wypady do Krainy Slonca, aby poprawic warunki ycia w ostatnim zamczysku Wampyrow. Na poczatku dzialali zespolowo, ale nie trwalo to dlugo. Podzielily ich spory; dawno zaleczone rany znow zaczely dokuczac; stare rachunki wcia nie zostaly wyrownane. Dlatego wlasnie Wran i Vasagi stoczyli w Krainie Slonca pojedynek, z ktorego Wran wyszedl jako zwyciezca. Ale rodzily sie nowe zatargi; Gniewica byla tego pewna. Vasagi byl jej sprzymierzencem, a teraz go zabraklo. I mimo e Gniewica byla silna, a jej dwor bezpieczny, zdawala sobie sprawe, e jest kobieta, a wszyscy pozostali to meczyzni. No, swego rodzaju... Ten ostatni atak na Siedlisko mial wzmocnic jej pozycje, a take byc aktem zemsty; potrzebowala wartosciowej krwi Lidesci dla swych meczyzn i stworow, a poza tym byloby milo miec kilku niewolnikow Lidesci w Iglicy Gniewu. Znow jej sie nie udalo, znow utracila kilka stworow i teraz nakazala pozostalym powrot do domu, podczas gdy ona sama, niesiona wiatrem, wzniosla sie wysoko i glosno dawala upust swojej wscieklosci. Ktokolwiek by ja wtedy zobaczyl, wiedzialby doskonale, dlaczego meczyzni zachowuja taka ostronosc w kontaktach z lady Gniewica. Ale nie widzial jej nikt. Gdy Gniewica uspokoila sie i opuscila niej, a silne prady termiczne uniosly ja nad wysoka grania, zobaczyla Nestora i Gine. Wykorzystujac swe zdolnosci, zakradla sie do umyslu Nestora, wiedzac, co robi i jak wielka przyjemnosc przy tym odczuwa i ledwo zdolala powstrzymac drugi atak wscieklosci. Nestor byl z jakas smarkula z Krainy Slonca, jakas cyganska zdzira, napelniajac ja swymi sokami. Byl... ze zwykla dziewczyna, podczas gdy mogl byc z nia, z Gniewica! Wycofujac sie z klebiacych sie i pulsujacych zakamarkow jego umyslu (powoli i ostronie, aby nigdy sie nie dowiedzial, e tam byla), najpierw skierowala swego lotniaka w strone najwyszych szczytow Krainy Gwiazd. Ale po chwili, zaciskajac zeby, gwaltownie szarpnela za cugle i zawrocila. W mrokach jej wzburzonego umyslu kolatala sie teraz tylko jedna mysl. Ten... ten Nestor! Wbrew sobie samej, musiala dowiedziec sie o nim czegos wiecej; o nim i o tym, jak poczyna sobie z kobietami. Wiedzac, e wycie wiatru zagluszy dzwiek osypujacego sie piargu, Gniewica osadzila swego lotniaka w odleglosci okolo stu jardow, zsiadla i szybko podeszla do siodla przeleczy, gdzie ich przedtem zauwayla. Pilnie strzegac swych mysli wyjrzala przez szczeline miedzy poszarpanymi skalami, aby obserwowac kochankow. Ile razy obserwowala go przedtem z wysokich okien swej posiadlosci, gdy cwiczyl na swym wierzchowcu? I jak czesto zakradala sie do jego umyslu, obserwujac go podczas pracy i wypoczynku? Mial swoje kobiety - jasne, e tak; byl przecie Wampyrem! - ale rzadko zaznawal z nimi przyjemnosci. W rzeczywistosci doswiadczal z nimi tego samego, co Gniewica ze swymi niewolnikami: smiertelnej nudy. Wysylala do niego swe mysli, gdy spal, aby go przywabic; przesylala do jego umyslu swe obrazy i wykorzystywala swa wampyrza sztuke, aby go oczarowac i podniecic... daremnie, byl bowiem taki naiwny. Nie jako meczyzna, nie, lecz jako lord Wampyrow na pewno. I to jego wspaniale, mlode cialo, takie piekne, muskularne i kipiace energia - to wszystko tak sie marnowalo z ta... Gniewica chciala sie rozesmiac, ale zamiast tego zbieralo jej sie na placz... i natychmiast uczucie to wprawilo ja w oburzenie. Co, ona, Gniewica Zmartwychwstala mialaby ryczec z powodu jakiegos meczyzny, podobnego do tej dziewczyny z Krainy Slonca? W jej wieku i przy calym jej doswiadczeniu? saden meczyzna - aden! - nie byl wart takiego zachodu. Ale ten... moe jednak byl? Nie, to tylko sposob, w jaki kopuluje z ta zdzira. Znajduje w tym przyjemnosc. Poczula mrowienie w calym ciele. W tym wszystkim chodzilo po prostu o to, e nie uprawia seksu z nia, z Gniewica! A wiec wylazlo szydlo z worka: po prostu jej sie podobal. Co wiecej, pragnela go! Przedtem bylo mnostwo czasu; wiedziala, e Nestor w koncu do niej przyjdzie, a potem ona wkrotce sie nim znudzi i odesle go z powrotem. Ale teraz... ...Teraz czas sie skonczyl. Nie przyszedl do niej. Wzial sobie kobiete, ktora dawala mu rozkosz. Nieciekawa, glupia, wrecz pospolita cyganska suke, ktora dawala mu rozkosz! I Gniewica poczula uklucia palacej zazdrosci, jakich dotad nie znala, a moe to bylo gorzko-slodkie adlo... milosci? Tak, moe to bylo to. Ale prawdziwa milosc byla wsrod Wampyrow rzecza nieslychanie rzadka, niemal niespotykana. A mimo to Gniewica zetknela sie z nia kiedys sama. W Turgosheim wielki lord Vormulac Zakaeniec zwany Niespiacym, byl wcia zakochany, pomimo e jego lady umarla ponad siedemdziesiat lat wczesniej i od tego czasu w ogole nie spal. Jego przywiazanie do zmarlej lady bylo tak wielkie, e swoj dwor, Vormowa Iglice, uczynil mauzoleum poswieconym jej pamieci. No i byl Karl Wierch, ktory kochal Gniewice, ale ta milosc w koncu przywiodla go do zguby. Musialo sie tak stac, poniewa byla wowczas tak samo ambitna jak dzisiaj, a majac przy sobie Karla nigdy by sie nie znalazla w kregu ladies. Ale takie przypadki byly rzadkie, naprawde wyjatkowe. Z glowa wypelniona takimi myslami patrzyla jak kopuluja i z kadym ruchem posladkow Nestora czy stlumionym okrzykiem rozkoszy Giny, oczy wychodzily jej coraz bardziej na wierzch, a kostne wybrzuszenie na czole zabarwilo sie szkarlatem. Gniewica widziala, jak ja obracal, wyczuwala jego niewyczerpane zasoby energii i wiedziala, e aden meczyzna - nawet Karl Wierch - nigdy nie kochal jej w taki sposob. Byla w nim mlodosc, namietnosc i poadanie, jak w erotycznym snie, ktory zawsze snil; teraz wszystko to wydobywalo sie na zewnatrz, spotegowane dzieki tkwiacej w nim wampirzej pijawce do dawniej nieosiagalnej, niewyobraalnej intensywnosci. -Jezeli nie bedzie ostrozny - pomyslala Gniewica - moze te dziewczyne zapieprzyc na smierc! - (Ale Nestor wiedzial, co by to oznaczalo i nie zamierzal popelnic tego samego bledu po raz wtory.) Sutki Gniewicy byly twarde jak stal, a zarazem wraliwe jak otwarte rany, gdy niemal nieswiadomie sciskala je przez suknie i czula jak jej pochwa kurczy sie, kiedy rozgarniajac czarne kedziory siegnela dlonia do szczeliny milosci. I Gniewica Zmartwychwstala - lady Gniewica - drac i cieko dyszac, zaczela sie masturbowac, patrzac jak Nestorem wstrzasaja dreszcze orgazmu, a jego nasienie wyplywa falami z kacikow ust Giny. A potem bylo po wszystkim. Nestor opadl na wznak i leal rozciagniety na wrzosowisku; Gina wziela na rece dziecko, przytulila je do posiniaczonych piersi, okryla sie futrem i zwinela w klebek. Byli jak mlode zwierzeta, ktore uprawiaja seks a do zupelnego wyczerpania, a potem musza sie przespac. I nagle lady Gniewica take poczula wyczerpanie. Doprowadzila sie do orgazmu razem z Nestorem, ale teraz czula jedynie tepy bol, nie zas odpreenie, ktore objelo jej cialo i umysl, jak miekki calun. I Gniewicy znow zebralo sie na placz, poczula adlo lez cisnacych sie do oczu i jeszcze raz ogarnela ja nienawisc do siebie samej; ale jej oczy byly teraz pozbawione blasku, jak swiatlo przyciemnionej lampy. I zanim rozbudzone wampyrze namietnosci zdolaly oglupic ja do reszty, wycofala sie ze swej kryjowki, wrocila do lotniaka i ruszyla do Wieycy Gniewu. Ale nawet gdy znalazla sie ju wysoko w gorze i przemknela obok ostatniej samotnej skaly, czerniejacej na tle migocacych gwiazd, niebieskawego horyzontu i falujacych draperii zorzy polarnej, wiedziala w glebi serca, e od tej chwili nic ju nie bedzie takie samo. Bowiem po raz pierwszy w jej zbyt dlugim yciu i nie-smierci nabrala pewnosci, e rzeczywiscie ma serce... Owej nocy Nestor uczynil Gine pierwsza kobieta Suckscaru. Ale najpierw poczekal a goraczka, ktora wcia trawila jej cialo, ustapi, a jej oczy przybiora ow charakterystyczny, dziki wyraz. Faktem jest, e wampiryzm uwydatnil jej cechy; nie do owego fantastycznego stopnia, co u prawdziwych Wampyrow, ale przydal jej ruchom pewnej elegancji, ktora zastapila poprzednia niezdarnosc oraz wyposayl ja w rodzaj zmyslowej inteligencji czy samoswiadomosci, ktora jej pan uznal za niepokojaca u dziewczyny, ktora byla przedtem tak malo atrakcyjna. Teraz byla jego niewolnica - prawda, e wampirem - ale paradoksalnie bylo w niej obecnie wiecej z Cyganki, ni mona bylo dostrzec przedtem. Jego ukaszenie - ktore zmienialo inne kobiety w istoty adne krwi, ktorym nigdy nie mona bylo calkowicie zaufac, zwlaszcza jesli chodzi o ich instynkty -przeksztalcilo naiwna dziewczyne w prawdziwa kobiete. Przedtem Canker Psi Syn nazwal ja "klucha"; nadal nia byla, ale teraz stala sie prawie do przyjecia. Oprowadzajac ja po Suckscarze i informujac meczyzn o roli, jaka bedzie pelnic w jego posiadlosci, Nestor odniosl wraenie, e jego porucznicy i wysi ranga niewolnicy uwaaja, e sposob, w jaki idac kolysze szerokimi biodrami jest pociagajacy, a jej spojrzenia kuszace. Ale moglo te byc tak, e starali sie pozyskac jej wzgledy, poniewa byla ulubienica ich pana i miala teraz kontrolowac dzialania wszystkich pozostalych kobiet. W koncu przedstawil ja swym kobietom i powiedzial im, e odtad bedzie odpowiedzialna za harmonogram ich pracy i bedzie je nadzorowac. Slowo Giny ma byc dla nich prawem; jeeli ktoras z nich bedzie narzekac, robic trudnosci czy rzucac jej klody pod nogi, zamelduje o tym Nestorowi, ktory zdecyduje, jakie zastosowac srodki. Ale wszyscy niewolnicy ju go znali, wiedzieli, e nie rzuca slow na wiatr i aden nie mial zamiaru sprzeciwiac sie jego woli. Nastepnie, podczas gdy Gina zaznajamiala sie ze swymi obowiazkami, Nestor sam poszedl do wyszych ranga niewolnikow i porucznikow i ostrzegl ich, aby trzymali sie od niej z daleka. To, co kiedys powiedzial mu Canker o swych bardziej ambitnych podwladnych, ktorzy byli adni wladzy, trafilo we wlasciwa strune. Byc moe dal mieszkancom Suckscaru zbyt wiele swobody i teraz musi im sciagnac cugle; porucznicy jako pierwsi mieli odczuc na wlasnej skorze jego telepatyczny nadzor. Ale Zahar i Grig ju dostali nauczke i nie ywili adnych ambicji w odniesieniu do Suckscaru, ani te nie probowali uwodzic kobiet Nestora. Czy mogli sie sprzeciwic swojemu panu, ktory mogl torturowac ich nie tylko za ycia, lecz take po smierci? Nie. Jesli chodzi o pomniejszych niewolnikow plci meskiej, jego przeslanie bylo proste. Gina jest pierwsza wsrod kobiet Suckscaru i naley do niego. Jesli ktorys z nich chocby spojrzy na nia poadliwie, Nestor powoli przepusci go przez maszynke do miesa. Poniewa mial do czynienia z prostymi niewolnikami, pozwolil Ginie, aby mu towarzyszyla podczas udzielania im tych instrukcji tak, aby rzeczywiscie odczula, e ceni ja wyej od innych kobiet. Dostala wlasne pokoje bezposrednio pod pokojami Nestora, w wydraonym obszarze pod szerokimi schodami wiodacymi do jego komnat, skad waskie spiralne schody prowadzily do dobudowki przy jego komnacie sypialnej; nawet przydzielono jej starsza kobiete, ktora sprzatala pokoje i pilnowala dziecka. Tak wiec warunki ycia Giny byly pod kadym wzgledem lepsze ni pozostalych kobiet w Suckscarze. Zaczela pelnic swoje obowiazki i szybko nauczyla sie wszystkiego, czego od niej wymagano... przynajmniej w zakresie przyziemnych spraw zwiazanych z funkcjonowaniem dworu. Przed nastepnym zachodem slonca, kiedy leala w loku i myslala o Nestorze, ktory spal gdzies nad jej glowa, nagle uslyszala czy raczej wyczula jego wezwanie i wiedziala, e jej potrzebuje. Poszla spiralnymi schodami wiodacymi do jego komnat i weszla do sypialni... ...Gdzie odkryla, e sa tam ju dwie inne kobiety! Nestor dostrzegl wyraz jej twarzy i szybko powiedzial - Nic nie mow. Nie probuj mnie obrazic. Te dziewczyny sa tutaj po to, abys je czegos nauczyla! Bowiem choc sa piekne, gdzies zagubily swoja niewinnosc i czar. Bo nawet w seksie jest jakas niewinnosc, ale seks nie przynosi zadowolenia z kobietami, w ktorych naturze ley swoboda seksualna. Dlatego tu jestes: aby je nauczyc sztuki niewinnosci, naiwnosci. Gina byla oszolomiona. - Ale ja nie znam tej sztuki. -Ale znasz, bo dajesz mi zadowolenie. A kiedy one sie tego od ciebie naucza, wowczas przynajmniej ta czesc mojego ycia bedzie pelna. -Chcesz, ebym im pokazala, jak sie...? -Tak - przerwal jej. - Chce, ebys pokazala im wszystko, Gina, poki jeszcze potrafisz. Bo jak dotad jestes bardziej kobieta ni wampirem, a ja odczuwam w swym loku nude ju zbyt dlugo. Moje potrzeby nie sa tutaj zaspokajane naleycie. Teraz w koncu zorientowala sie, jaka rola przypadla jej w Suckscarze. Ale byla jego niewolnica i musiala mu byc posluszna. Wiec byla. I tego dnia ostatnia iskierka nadziei, dotad tlaca sie w Ginie Berea, iskierka, ktora mogla sie rozpalic i zamienic w swego rodzaju milosc, definitywnie zgasla. Wiedziala bowiem, e niezalenie od tego, jaki obrot przybierze odtad jej ycie, nigdy nie zapomni nieszczesc, jakie na nia spadly: faktu, e stala sie wampirem, e podobny los spotkal jej matke i ojca, ktorzy byli obecnie mieszkancami Parszywego Dworu i e jej dziecko zginelo w plomieniach. Prawdopodobnie nigdy nie nadejdzie chwila, gdy bedzie mogla sie zemscic. Ale gdyby taka chwila nadeszla... Wowczas zemsci sie... IV Przysiega Gniewicy - PropozycjaGorviego Na szczycie Iglicy Gniewu Gniewica Zmartwychwstala siedziala pograona w myslach. Byla jak wielka, czarna chmura klebiaca sie i stale groaca deszczem. Tylko e ten deszcz palil jak kwas! Trwalo to ju ponad szesc miesiecy i jej niewolnicy dreli o swoje ycie. Najwyrazniej cos ja dreczylo i wszyscy nauczyli sie ja omijac. Jesli przerwano bieg jej mysli i przywolano na chwile do rzeczywistosci... rozpetywalo sie prawdziwe pieklo! Wpadala we wscieklosc, obrzucala wszystkich obelgami i biegala po calym dworze jak burza, przewracajac wszystko po drodze i miotajac na wszystkie strony straszliwe grozby.Bo Gniewica miala umysl zaprzatniety wieloma sprawami, ktore wymagaly najwyszej koncentracji i koordynacji; tak przynajmniej siebie probowala usprawiedliwiac - co samo w sobie bylo o tyle dziwne, e jako lady Wampyrow rzadko czula potrzebe jakichkolwiek usprawiedliwien! Ale bylo oczywiste, e w rzeczywistosci jej koordynacja byla w strzepach, a koncentracja w ogole przestala istniec. Wygladalo na to, e z jakiegos powodu nerwy ma napiete jak postronki. Stracila cale zainteresowanie zarzadzaniem Iglica Gniewu do tego stopnia, e jej porucznicy nigdy przedtem nie cieszyli sie taka swoboda. Nie wolno bylo zawracac jej glowy adnymi domowymi klopotami czy sporami; adnych szeptow czy niezwyklych halasow, adnych odglosow stapania. Powstaly zaleglosci w wypelnianiu obowiazkow, jakie sama na siebie naloyla (przede wszystkim bardzo wanego nadzorowania zamczyska jako calosci), a spotkania organizacyjne, ktore zawsze stanowily staly element ycia w Iglicy Gniewu, staly sie coraz rzadsze, a w koncu ustaly zupelnie. Jej meczyzni - i to prawie wszyscy, od nowicjuszy do najwyszych ranga porucznikow -zaczeli to wykorzystywac i podobnie czynily kobiety. Namietne romanse, ktore Gniewica starala sie ograniczac do minimum, choc wiedziala, e jej niewolnicy musza sie jakos zabawiac, teraz rozprzestrzenily sie szeroko; cierpial na tym harmonogram obowiazkow, ale Gniewica prawie nie zwracala na to uwagi. Jej kochankowie ju nie byli w stanie jej zadowolic; kiedy najlepszy z nich zawiodl, zamordowala go w swym loku. A pozostali chudli z kadym dniem. Zamczysko szybko podupadlo. Groteskowe syfonidy w swych dyskretnie oslonietych wnekach zostaly zaatakowane przez pasoyty, a woda, ktora czerpaly ze studni Przechery, stala sie brudna, poniewa ich stranik "swiadczyl uslugi" pewnej kobiecie, nie zas zwiotczalym i niewraliwym stworzeniom, ktorymi mial sie zajmowac. Mlodzi wojownicy, dojrzewajacy w swych kadziach, zostali pozbawieni opieki, a jeden z nich nawet wyzional ducha i zaczal sie rozkladac, bo nikt nie pofatygowal sie, aby spuscic nadmiar zanieczyszczonych cieczy. Kucharze musieli sie zadowolic tym, co mieli i dlatego strawa, jaka podawano w zamczysku, nie byla zbyt dobra. Spiarnie i chlodnie staly puste; w spichlerzach sytuacja wygladala podobnie. Lotniaki piszczaly z glodu i podczas wypraw do Krainy Slonca szybko sie meczyly tak, e nie mona bylo na nich polegac. I posrod tego wszystkiego, jakby nie zdajac sobie sprawy z sytuacji, Gniewica wcia tkwila pograona w myslach... Ale podczas dlugich dni, gdy pozostali mieszkancy zamczyska spali, siedziala do pozna i slala swe mysli do Suckscaru, chcac sie zakrasc do umyslu spiacego Nestora. Przedtem robila to tylko dla zabawy: podniecalo ja czytanie w myslach spiacego (a od czasu do czasu, kiedy byl z kobieta, w myslach przepelnionych poadaniem; ale to zdarzalo sie rzadko, bo kobiety najczesciej go nudzily, co zreszta sprawialo jej przyjemnosc). Jednak teraz... to ju nie byla zabawa, ale udreka, a zrodlem tej udreki byla cyganska dziewczyna, Gina. Bo Gina poznala Nestora jako meczyzne, a Gniewicy nie bylo to dane. Ta Gina byla w najlepszym razie zwykla, prostoduszna dziewczyna, ale najwyrazniej istniala sztuka, ktora opanowala w stopniu doskonalym: sztuka zaspokajania nekromanty, lorda Nestora Nienawistnika; te sztuke opanowala do tego stopnia, e nowy pan Suckscaru zaadal, aby nauczyla jej inne kobiety, aby i one take mogly go zaspokajac. Tylko e one przewanie nie byly do tego zdolne, poniewa ju dawno utracily to, co Gina wcia zachowala: te prostodusznosc, ktora Gniewica tak pogardzala! Gina miala w sobie swoista naiwnosc, albo udawala, e ja ma, aby mu sprawic przyjemnosc. Jej seks byl zawsze swiey, naznaczony dreniem, lekko zalekniony, lecz pelen entuzjazmu. Byla kobieta, ale wcia grala role niewinnej dziewczyny tak, e jej pan nie chcial miec adnej innej. Bo kiedy byl z nia, znow mial wraenie, e jest niedoswiadczonym mlodziencem i kutas natychmiast mu stawal, gdy tylko poglaskal jej sutki (albo podrapal, ogarniety namietnoscia). Wydawalo sie, jakby pamietal chwile, kiedy milosc - ludzka, cyganska milosc - byla czyms wiecej ni tylko poadaniem i probowal to uczucie odzyskac. Albo... moe pamietal jakas inna kochanke, nie Gine, i to ja probowal odzyskac! Wkrotce potem, gdy ta mysl przyszla jej do glowy, Gniewica wiedziala, e jest na wlasciwym tropie. Bo paradoksalnie to mialo sens: jak Nestorowi mogla sie podobac ta prosta dziewczyna, kiedy otaczaly go dziewczyny, wybrane kiedys przez Vasagiego; poniewa to on sprowadzil wiekszosc kobiet, ktore obecnie mieszkaly w Suckscarze i mimo e sam byl potworem, mial doskonale wyczucie urody. Jednak ronica polegala na tym, e Gina rzeczywiscie kiedys kochala Nestora. I mimo e sama byla wtedy nowicjuszka, to ona wlasnie nauczyla go wszystkiego. A teraz... Nestor umial ju o wiele wiecej, ale nadal pamietal, jak to bylo z Gina. Podczas gdy jego mozg mogl byl zapomniec wieksza czesc wydarzen z przeszlosci, jego cialo wcia pamietalo. I to nie tylko Gine, lecz kogos, kto byl przed nia. Och, Gniewica znala ich historie calkiem dobrze; ukradla ja wprost z umyslow ich obojga! Wiedziala, e Gina byla w Krainie Slonca kochanka Nestora, poniewa widziala obrazy z jego przeszlosci, odtwarzane wielokrotnie w jego umysle. Ale wiedziala cos wiecej; wiedziala, e kochajac sie z Gina, byla w nim jakas furia, ktora wolalby wyladowac na tej nieznanej kobiecie. Czy byla to jakas nie odwzajemniona milosc z jego zapomnianej przeszlosci? Moglo tak byc... Kimkolwiek byla ta nieznana kobieta, Gniewica uznala, e warto jej poswiecic uwage; jesli bowiem Nestor Nienawistnik odszukal w Krainie Slonca Gine i zabral ja do Krainy Gwiazd, pewnego dnia moe take odnalezc tamta i sprowadzic ja tutaj. I co wtedy? Czy wszystkie plany Gniewicy spalilyby na panewce? Tak, wlasnie tak... bo wowczas Nestor nalealby do niej! A jesli chodzi o Gine, kim wlasciwie byla? To proste: byla nikim! Ta niezgrabna cyganska wiesniaczka? Byla plomieniem, ktory wkrotce zamigocze i zgasnie; narzedziem, ktore mona wykorzystac, a potem wyrzucic. Ale gdyby Gniewica kiedykolwiek miala zobaczyc ta inna, musi wiedziec, jak sobie z nia poradzic! I bez watpienia sobie z nia poradzi. Taka zloyla przysiege... W ciagu tych samych szesciu miesiecy i dwudziestu szesciu dni slawa (badz nieslawa) Nestora jako nekromanty rozeszla sie po calym zamczysku. W kadym dworze, od dworu Przechery do Iglicy Gniewu, jego szczegolny dar byl przedmiotem plotek i spekulacji. Za upowszechnienie tej wiadomosci odpowiedzialny byl glownie Canker Psi Syn. Lubil nazywac siebie przyjacielem Nestora, byl dumny z nowego czlonka ich spolecznosci i pragnal, aby stal sie im wszystkim rowny. Canker przewidzial, e talent Nestora uczyni go bardzo potenym, kims, z kim naley sie liczyc. I mial racje. Pewnej poznej nocy, po wyprawie do Krainy Slonca, kiedy lady i lordowie powrocili bezpiecznie do swych dworow, porucznik Grig Nienawistnik skladal Nestorowi raport w komnacie, gdzie ten odpoczywal po krwawym polowaniu. Lord Suckscaru wyciagnal sie w wielkim wiklinowym fotelu, popijajac liche cyganskie wino i przygladajac sie szaremu blaskowi przedswitu, powoli rozjasniajacemu dalekie gory. Nestor nie mial ochoty isc spac, bo od wielu miesiecy przesladowaly go powtarzajace sie sny o wyraznie erotycznym charakterze... glownie dotyczace Gniewicy Zmartwychwstalej. Nieustannie powracal w nich na dach Iglicy Gniewu, aby odegrac owa scene, gdy Gniewica pada mu w ramiona, po czym ucieka, czujac wzbierajace w nim poadanie. A kiedy budzil sie z takich snow, caly spocony i jeczac z rozczarowania - wcia czujac miekka wypuklosc cieplej piersi Gniewicy w swej dloni - wowczas zapominal o swych pozostalych kobietach, nawet o Ginie, jak gdyby w ogole nie istnialy. Teraz bowiem wiedzial dokladnie, czego pragnie, choc nie wiedzial, jak to zdobyc. Byl pelen dumy. Ju raz Gniewica zrobila z niego durnia i Nestor nie mial zamiaru pozwolic, aby to sie powtorzylo. Klopot z Gniewica polegal na tym, e lubila bawic sie swymi meczyznami i wszyscy w Wieycy Gniewu o tym wiedzieli. Mimo to Wran Zabojczooki posiadlby ja, gdyby mogl, a Gorvi Przechera uczynilby to, gdyby uznal, e w ten sposob wzmocni swoja reke. A Canker Psi Syn otwarcie przyznal, e oddalby polowe szczeniat w Parszywym Dworze - nawet swoje wlasne dzieci - gdyby mogl ja porzadnie przeleciec! Ale nalealo brac pod uwage jej reputacje, a ta przywodzila na mysl samice pajaka, ktora wabi samca, a po kopulacji go poera! Jak mona sie zwiazac z modliszka? Zachowujac dua ostronosc, lord Suckscaru byl pewien, e... Takie mysli wypelnialy glowe nekromanty, gdy zbliyl sie do niego Grig Nienawistnik, poklonil sie i zaczal przystepowac z nogi na noge, a zwrocil uwage swego pana. -O co chodzi? - spytal Nestor. -Na glownym stanowisku wyladowal lotniak, panie -odpowiedzial Grig. - To Turgis od Gorviego z wiadomoscia od swego pana. -Od Gorviego? - Nestor uniosl brwi. - I kazales mu czekac? -Tak, panie. Nestor wstal. -Wiec zaprowadz mnie do niego. Zobaczymy, jaka sprawe ma do mnie lord Przechera. Na otoczonej murem platformie powyej stanowiska ladowania, pilnowany przez szesciu niewolnikow Nestora, Turgis od Gorviego chodzil tam i z powrotem; trzy kroki w jedna i trzy kroki w druga strone. Niewolnicy byli uzbrojeni, a on nie. Byloby to niestosowne - w istocie bylo to niedozwolone - gdyby ktos przybyl do obcego dworu z rekawica bojowa. Turgis byl ogromnego wzrostu jak wiekszosc porucznikow, a wiadomosc, ktora przekazal dudniacym glosem, przypominajacym pomruk niedzwiedzia, krotka - Lordzie Nestorze, moj pan, Gorvi Przechera proponuje spotkanie. Pragnie przedyskutowac sprawe, ktora moe byc przedmiotem obopolnego zainteresowania i wiazac sie z wielkimi zyskami obu stron. -Naprawde? - spytal Nestor, przekrzywiajac glowe. - A jaka jest natura tej... sprawy? Turgis wzruszyl ramionami i mruknal cierpko - Ha! Jeszcze nie nadszedl ten dzien, aby Gorvi Przechera dzielil sie myslami ze swymi porucznikami, czy osobami niszymi ranga! Ale wiem tyle, e do mego pana dotarly pogloski, i jestes nekromanta i moesz rozmawiac ze zmarlymi. Nestor przytaknal. -Pragnie wiec wykorzystac moj dar. A gdzie mialoby sie odbyc to spotkanie? -Naturalnie w dworze mego pana. -O, nie! - Nestor pokrecil glowa i usmiechnal sie znaczaco. - Jeeli to spotkanie ma sie odbyc, to tutaj, w Suckscarze. -Bardzo w to watpie - odparl tamten. - Bo Przechera rzadko opuszcza swoj dwor, chyba e rusza na polowanie do Krainy Slonca, albo przeprowadza inspekcje wsrod swoich stworow, ktore laa u stop wiey. Woli przebywac w miejscach, ktore zna, nad ktorymi ma jakas kontrole. Nie lubi ryzykowac. -Pod tym wzgledem jestesmy wiec podobni - powiedzial Nestor. - Wracaj do swego pana i powiedz mu, e moemy sie spotkac za godzine na zaslanej glazami rowninie, na polnoc od Wieycy Gniewu i w odleglosci jednej mili od jej podstawy. Bedziemy wowczas w cieniu wiey. -W dzien? - Spojrzenie porucznika powedrowalo nad murem, w strone dalekich gor. -Slonce nigdy nie oswietla rowniny, glupcze - spokojnie odparl Nestor. - W kadym razie, jak powiedzialem, znajdziemy sie w cieniu wiey. -Zrozumialem - powiedzial tamten. - Ale wiem, e Gorvi nie znosi wychodzic na zewnatrz, gdy nad Kraina Slonca wschodzi slonce. Taka ju jego natura. Nestor odwrocil sie. -W naturze wszystkich z nas bez wyjatku tkwi strach przed sloncem - powiedzial. - Poza tym w naszej naturze tkwi sklonnosc do klotni i chodzenia wlasnymi drogami. Gorvi pragnie omowic ze mna jakas sprawe; swietnie, wymienilem czas i godzine. Tylko my dwaj. sadnych rekawic bojowych, porucznikow czy wojownikow. Jesli to twemu panu dogadza, bedzie tam. Jeeli nie... Zaczal sie odwracac. -Moge mu jedynie przekazac, co uslyszalem - skinal glowa Turgis i zaczal schodzic do stanowiska ladowania. - Kto wie, moe sie nawet zgodzi. Nestor zatrzymal sie i zerknal przez ramie, po czym spojrzal Turgisowi prosto w oczy i powiedzial - A wiec to ustalone. Jeeli Gorvi tego nie zaakceptuje, bedzie musial poczekac szesc miesiecy, zanim zwroci sie do mnie znowu. Czasu jest malo. Mona go marnowac w przyjemniejszy sposob, ni spierajac sie o miejsce spotkania z Gorvi Przechera -Niech wiec tak bedzie - przyszla odpowiedz. I po chwili Turgis od Gorviego wzbil sie w powietrze i opuscil Suckscar... Gorvi polecial na umowione miejsce spotkania. Nestor wygladal przez okno wychodzace na polnoc i widzial, jak Gorvi mknie na swym lotniaku. Tylko Gorvi mogl tak wygladac: wielki strach na wroble, zgarbiony w siodle, w pelerynie powiewajacej jak skrzydla ogromnego czarnego nietoperza. Inni lordowie naturalnie wygladali zlowrogo, ale Gorvi Przechera byl zlowrogi. Po chwili wahania, Nestor ruszyl za nim. Bowiem Gorvi byl tym, ktory mogl byc zrodlem klopotow Nestora, kiedy ten przybyl z Krainy Slonca. To Gorvi wystapil z propozycja okresu probnego, po uplywie ktorego Nestor albo zostanie przyjety albo odrzucony, czy raczej... zrzucony. Prawdopodobnie z bardzo duej wysokosci! No co, do tego nie doszlo, ale Nestor pamietal. A teraz Gorvi czegos od niego chcial. Wszystko to pieknie, ale na pewno nic za nic. Nestor posadzil swego lotniaka na pagorku, okolo siedemdziesieciu jardow od miejsca, gdzie Gorvi stal obok wlasnego stwora. Zsiadajac, rozejrzal sie wokol, po czym skierowal swoj wzrok na Wieyce Gniewu. Moliwe, e widziano, jak wylatuja, a nawet, e ich teraz sledzono. Wyczul, jak Gorvi oslania swoj umysl i uczynil to samo. Teraz ich mysli byly dobrze strzeone. Idac ku sobie, wkrotce znalezli sie w cieniu ostatniego zamczyska. Przygladali sie sobie przez chwile: Gorvi byl wysoki, szczuply i mial wygolona glowe, z wyjatkiem pojedynczego kosmyka wlosow, zwiazanego w wezel z tylu glowy; jak zawsze, byl ubrany na czarno tak, e jego ziemista cera sprawiala, i wygladal, jakby sie wlasnie wyrwal z objec smierci; oczy mial tak gleboko osadzone, e widac bylo tylko szkarlatne iskierki. Nestor nie byl tak wysoki, ale byl muskularny, przystojny i bezposredni... przynajmniej wedle standardow Wampyrow. -A wiec? - spytal Nestor. - Masz do mnie jakas sprawe? Czy te doszedles do wniosku, e mimo wszystko nie bardzo tu pasuje i chcialbys mnie wyrzucic, abym sam sobie radzil wsrod ruin tych wie i walczyl o ycie w Krainie Gwiazd? - I zasmial sie smiechem pozbawionym wesolosci. - Ale to jest bardzo malo prawdopodobne, Gorvi! -To ju zamknieta sprawa. - Ton glosu Gorviego byl jak zwykle przypochlebny; wyciagnal reke w pojednawczym gescie. -Ty moe o tym zapomniales, ale ja nie - spokojnie powiedzial Nestor. Gorvi wyrzucil rece w gore. -Przybylem tutaj wbrew wlasnemu instynktowi, aby spotkac sie z toba jak z przyjacielem, kolega, czy nawet partnerem! Powiedz mi: jak moge cie zapoznac ze szczegolami... sprawy, jesli nadal sie mnie czepiasz i rozdrapujesz stare rany, o ktorych lepiej zapomniec? Zreszta na co sie uskarasz? W koncu "dostales sie" tutaj, prawda? A gdybym ja nie zaproponowal tych ograniczen, naprawde wierzysz, e inni by tego nie uczynili? Nestor usmiechnal sie chlodno i powiedzial - Nie marnujmy czasu, Gorvi. Dlaczego od razu nie przejdziesz do rzeczy? Czego ode mnie chcesz? Kogo mam... zbadac? Przechera staral sie nie okazac zaskoczenia, ale Nestor dostrzegl, e zwezily mu sie oczy. W koncu Gorvi powiedzial - Przecie rozmawiales z moim czlowiekiem, Turgisem. -Czy nie dlatego wyslales go do mnie? - Nestor uniosl brwi. - Moe powinienes byl odciac mu jezyk i przyslac do mnie niemowe! Turgis nic mi nie powiedzial, poza tym, e jestes zainteresowany moja nekromancja. To mi wystarczylo. -Ha! - prychnal Gorvi. - Dlatego zwa mnie Przechera! - I po chwili dodal - No dobrze, mam czlowieka - czy raczej jego cialo - ktory zna lub znal pewne tajemnice. I bardzo by mnie interesowalo dowiedziec sie tego, co on wiedzial. Co wiecej, dalbym wiele, aby sie tego dowiedziec. Nawet polowe zyskow. -Rowny podzial? Gorvi przytaknal. -Ale wlasciwie co byloby do podzialu? -Wiedza! Cialo i krew! Kobiety do twej sypialni! I szyderczy smiech, gdy inni zobacza, cosmy osiagneli! To wszystko i jeszcze wiecej. - Gorvi wyszczerzyl zeby w usmiechu, ukazujac czerwone dziasla. - No i co ty na to? -Jak dotad, niczego mi nie powiedziales. -No dobrze - powiedzial Gorvi. - Posluchaj mojej opowiesci. Prawie dwa lata temu, kiedy Gniewica przywiodla nas tutaj ze wschodu, nasze pierwsze wypady do Krainy Slonca byly skierowane przeciwko dwom cyganskim miastom, Dwom Brodom i Siedlisku. Wtedy po raz pierwszy dowiedzielismy sie, e sa Cyganie i Cyganie. W Turgosheim przez ponad sto lat tamtejsza zwierzyna nie sprawiala nam adnych problemow. Ale ci tutaj stawili opor! Owej nocy utracilismy lotniaki i porucznikow, ktorych wowczas prawie nie mielismy. W rzeczywistosci stracilismy wtedy prawie wszystkich porucznikow! I poprzysieglismy zemste! -Pierwsza kleska spotkala nas w Dwoch Brodach i my, lordowie, mielismy szczescie, e nikogo z nas nie bylo wsrod ofiar! Meczyzni z Dwoch Brodow - przynajmniej niektorzy z nich -wiedzieli, jak z nami walczyc: ju przedtem mieli do czynienia z Wampyrami. Mieli kusze, ktore na wschodzie byly zakazane od czasow Turgo soltego. Konce ich strzal byly pokryte srebrem i nasaczone sokiem pewnej rosliny. Poza tym nosili za pasem dlugie noe i byli zaopatrzeni w ostre drewniane kolki! -Vasagi Ssawiec zostal trafiony taka strzala w bok, ale dla niego bylo to tylko jak zadrapanie. Zreszta Vasagi i tak byl mistrzem w dziedzinie metamorfizmu; szybko pozbyl sie zatrutych tkanek i uzupelnil ubytki. Jednak fakt, e w ogole zostal trafiony, stanowil swego rodzaju szok. I, jak mowilem, pozostali mieli szczescie. Tak, mielismy szczescie, ale jesli chodzi o naszych chlopcow... wiekszosc naszych porucznikow padla. -Ale czy nie kazalismy im za to zaplacic? Moesz byc tego pewien! Zniszczylismy ich miasto, kaac naszym bestiom wojennym opuscic sie na ich domy, doszczetnie je miadac, zdobylismy tylu niewolnikow, ile sie dalo i kazalismy im zameldowac sie przed switem w Krainie Gwiazd wraz z calym dobytkiem. Canker Psi Syn pustoszyl wszystko wokol; bracia Zabojczoocy oczywiscie wpadli w szal; a lady Gniewica... no co, byla bardzo rozgniewana! A samo miasto obrocilismy w perzyne i to byl poczatek konca Dwoch Brodow. Ale Siedlisko nawet nie zostalo ruszone... -Zdobycie tego pierwszego miasta bylo wane. Trzeba bylo zwerbowac niewolnikow i porucznikow, ktorzy dostarczaliby do naszych dworow rozmaite dobra z Krany Slonca i zapedzic ich do pracy w Wieycy Gniewu, aby nadawala sie do zamieszkania. Pomimo naszych strat, w sumie odnieslismy sukces. Straty Cyganow byly o wiele wieksze, a czyme jest utrata paru porucznikow? A Siedlisko mialo byc po prostu zabawka. Tak myslelismy... -To byl pomysl Gniewicy. Musiala sobie pomyslec: "Teraz, gdy moje psy wykonaly te robote, moe czas je troche spuscic ze smyczy". Wtedy bylismy bowiem buntownikami Gniewicy, rozumiesz? I moglibysmy byc nimi do dzisiaj, gdyby nie okazala sie taka zlodziejka. Ale ta kobieta... na kadych czterech zwerbowanych przez nas, jednego kradla! To spowodowalo nasz rozpad i tak ju zostalo. Kady z nas ma swoje obowiazki przy utrzymaniu zamczyska. Niektorzy maja ich wiecej ni inni - ale jesli chodzi o reszte, jestesmy samodzielni. Ale troche zboczylem z tematu. -Wiec Gniewica w nagrode pozwolila nam ruszyc na drugie miasto Cyganow, te istna fortece, zwana Siedliskiem. Ona sama i pozostali nie pozostawili adnych zludzen: adnych ostrzeen, adnej litosci. Ale jesli o mnie chodzi... od samego poczatku mi sie to nie podobalo. Zwlaszcza po tych klopotach, jakie mielismy w Dwoch Brodach. -Siedlisko ley na srodkowym zachodzie, u stop wzgorz i na skraju lasu. Cale miasto jest otoczone potena drewniana palisada z wieami straniczymi i czterema wielkimi wrotami; na szczycie palisady zainstalowano olbrzymie kusze... - Gorvi przerwal i zmarszczyl brwi. -Ale... po co ja ci to wszystko opowiadam? Z pewnoscia musisz cos na ten temat pamietac z czasow, gdy byles Cyganem. - Po chwili pstryknal palcami. - Ach, nie! Teraz sobie przypominam: nic nie pamietasz z okresu sprzed pojedynku Wrana i Vasagiego. -Szkoda, bo gdybys pamietal, moe moglbys mi take udzielic odpowiedzi na moje pytania... a tak bedziesz musial torturowac zmarlych, eby je od nich wydobyc! Nestor wzruszyl ramionami. - Wcia nie wiem, jakie to pytania. -Ju do tego dochodze - oznajmil Gorvi i po chwili podjal - Owej pierwszej nocy, po Dwoch Brodach, wszyscy ruszyli na Siedlisko, a ja postanowilem sie zadowolic mniejsza zdobycza. Na wzgorzu stal dom, gorujacy nad miastem. Kiedy nad nim przelatywalem, zauwaylem swiatla. Ale gdy rozmiescilismy nasze bestie wojenne po stronie nawietrznej w stosunku do miasta, za grzbietem gorskim, wyladowalismy na naszych lotniakach i przywolalismy mgle, swiatla pogasly. Zaczalem wtedy podejrzewac, e podobnie jak mieszkancy Dwoch Brodow, ludzie z Siedliska take mieli do czynienia z Wampyrami. Jeszcze jeden powod, eby trzymac sie z daleka... -Krotko mowiac, podczas gdy Gniewica i pozostali runeli na miasto, ja zaatakowalem dom na wzgorzu. Posadzilem mego lotniaka na dachu, miadac caly dom. Nastepnie wsrod jego ruin zaczalem szukac tych, ktorzy przeyli, ale nie znalazlem nikogo. Jednak rozgladajac sie wokol, zauwaylem kobiete ukrywajaca sie w kepie drzew za ruinami domu. Wiedziala, e ja dostrzeglem, rzucila sie do ucieczki i wpadla prosto na mnie! Byla dojrzala, ladna i zgrabna. Bylbym ja powalil od razu, wzial ja tam, na miejscu i uczynil z niej swoja niewolnice. -Wtedy od strony miasta nadbiegl mlodzieniec, mniej wiecej w twoim wieku, Nestorze. Z pewnoscia byl to jej syn. I zaatakowal mnie! Jeden czlowiek, oltodziob, osmielil sie zaatakowac Gorviego Przechere! To bylo zdumiewajace. Mial w reku no! Ostrze tego noa bylo pokryte warstwa srebra i kiedy zeslizgnawszy sie po ebrach rozoral mi przedramie, poczulem palacy bol. A tymczasem kobieta rzucila sie na mnie z toporem! -Nagle zostalem bezbronny, bo rekawica bojowa zsunela mi sie z zakrwawionej dloni. A ci ludzie... jake oni umieli walczyc! Jedno z nich uzbrojone w no, a drugie w topor! Znalazlem sie w powanych klopotach, wiec zawolalem do mego lotniaka: "Rozgniec ich!" Niezdarny stwor wykonal moj rozkaz. Rzucil sie na nich i uderzyl kobiete brzegiem skrzydla, przewracajac ja na ziemie. Z krzykiem potoczyla sie po pochylosci wzgorza i znika w ciemnosci. Jedno uderzenie wystarczylo, aby mlodzieniec padl ogluszony. -Ale bylem ranny i to mnie niepokoilo. sebra i przedramie, przeciete srebrnym ostrzem, wymagaly dlugiego gojenia. Jesli o mnie chodzi, polowanie bylo skonczone. Wyssalem troche krwi z chlopaka, wpakowalem go na grzbiet lotniaka i ruszylem do mego dworu, do Krainy Gwiazd. -Moj jeniec zostal zwyklym niewolnikiem i przez miesiac czy dwa do jego obowiazkow nalealy glownie niewdzieczne prace w podziemiach zamczyska. Ale pozniej, kiedy stalo sie jasne, jak wyjatkowi sa ci ludzie z Siedliska - prawdziwe ciernie w ciele Wampyrow - jeszcze raz zastanowilem sie nad jego losem. -Klopot z Cyganami z plemienia Lidesci polega na tym, e maja znakomitego przywodce, czlowieka imieniem Lardis. Niewolnicy porwani z innych miast i obozowisk powiedzieli nam, e dawniej, w czasach Starych Wampyrow, Lardis byl mlodym wodzem. Teraz jest starym wodzem i dlatego znacznie madrzejszym. Nikt lepiej nie zna naszych zwyczajow ni on i nikt nie jest lepiej przygotowany i wyposaony do zabijania nas! Co wiecej, zloyl przysiege, e zniszczy Wampyry calkowicie, co do jednego. Ale to mu sie nie uda, bo nie jest w stanie. A nawet gdyby byl, my zniszczymy go pierwsi. Ale... jak mamy sie do tego zabrac? Jakie sa jego slabe punkty? Z pozoru nie ma adnych! A na czym zasadza sie jego sila? Przede wszystkim ma Siedlisko. Tak, wcia tam jest! Choc bardzo staralismy sie zniszczyc to miasto podczas owych pierwszych atakow, potem Lardis zawsze je rozbudowywal i umacnial. Teraz domy stanowia pulapki dla naszych lotniakow i czasami nawet dla wojownikow, a ponadto na palisadzie zainstalowano dodatkowe kusze. Obecnie Siedlisko jest wiec wylacznie przyneta dla nieostronych Wampyrow i mona by zadac pytanie: dlaczego go po prostu nie zostawimy w spokoju? Ale fakt, e yja tam meczyzni - i prawdopodobnie take kobiety -stanowi sam w sobie bardzo silny magnes! To jest tak, jakby Lardis przechwalal sie, mowiac: "Zlapcie mnie!" Bardzo bysmy chcieli. -Bo w ylach tych Cyganow z plemienia Lidesci plynie krew wielkich wojownikow, Nestorze. Material na dobrych porucznikow; dobre, silne kobiety do uprawiania milosci; ciala dobre do modelowania. A poza tym, to bylaby zemsta! Pewnie nie wiesz, e o ile podczas owej pierwszej nocy w Dwoch Brodach wzielismy szereg niewolnikow, to w Siedlisku nie zdobylismy praktycznie nikogo! No, tylko bardzo mala garstke. I oczywiscie byl jeszcze ten Jason, ktorego porwalem z domu na wzgorzu. Ale z calego Siedliska pochodzi tylko kilku naszych niewolnikow. Ten Lardis Lidesci zawziecie tropi odmiencow i pali ich, zanim zdaa sie przeprawic przez gory. Teraz ju stal sie legenda, podobnie jak my! - Gorvi przerwal ponownie i zatopil wzrok w twarzy Nestora, w nadziei, e przeniknie jego mysli... po czym, przyjrzawszy mu sie dokladniej, spytal - Czy cos nie tak? - Na twarzy Nestora pojawil sie bowiem dziwny, nieobecny wyraz, a on sam obrocil glowe i spogladal teraz na poludniowy zachod. To znaczy, w kierunku Siedliska. -Powiedziales, Jason? - W glosie Nestora take nastapila zmiana; brzmiala w nim niepewnosc. Mrugajac oczami, potarl skronie i wydal slaby jek, jak gdyby bolu. - To Jasona zabrales z domu na wzgorzu? -Tak - skinal glowa Gorvi, marszczac brwi. - O co chodzi? Na twarzy Nestora znow pojawil sie wyraz bolu. Nie byl to jednak bol fizyczny, lecz bol zwiazany z proba przypomnienia. I nagle... przyszlo olsnienie! -Jason Lidesci - powiedzial. - Syn Lardisa Lidesci! Ten dom na wzgorzu, ktory zniszczyles, byl dawna siedziba rodu Lidesci. Miales w reku syna swego najwiekszego wroga i nawet tego nie wiedziales! -Co takiego? - Gorvi rozdziawil usta. - Jestes pewien? Jak moesz byc tego pewien? -Poniewa... poniewa go znalem - odparl Nestor. - Jason, dom na wzgorzu, miasto, wszystko! Kiedy to opisales, przypomnialem sobie. Jakas czesc, jak sadze. - Ale na twarz znow mu powrocil wyraz oszolomienia. Zajeczal, zacisnal zeby i walnal piescia w dlon, po czym zaklal i odwrocil sie. - To przychodzi i odchodzi. Przez chwile cos widze... a w nastepnej znow zapominam. -Syn naszego najwiekszego wroga! - Gorvi klepnal sie w czolo. - Moglem sie tego domyslac! Sprawial klopoty od samego poczatku! Opryskliwy i arogancki. A kiedy po niego poslalem, aby go wypytac o Cyganow Lidesci - to znaczy, kiedy zrozumielismy, jacy sa dla nas wani - probowal uciec z mego dworu na rownine i dalej do Krainy Slonca. Oczywiscie bylby to jego koniec, bo spalilyby go promienie slonca. Ale do tego nie doszlo. -Mam wojownikow, ktorzy strzega wiey przed atakiem z zewnatrz. Przygnali go z powrotem, a potem mieli sie nim zajac moi porucznicy. Niestety! Wymknal sie im i zaczal sie wspinac po zewnetrznej scianie wiey. Byl to sposob najgorszy z moliwych; przed Parszywym Dworem szlak urywa sie i sciana staje sie przewieszona. Dlaczego wiec zdecydowal sie na wspinaczke? W jakim celu? Albo by spadl, albo zostal pochwycony przez lotniaka i znow znalazl sie w moich rekach. Ale wkrotce mialem sie dowiedziec, dlaczego sie wspinal. Poniewa zamierzal sie zabic -Taki duch walki tkwi w tych ludziach. Ten Jason - jak mowisz, syn Lardisa - wolal sie rzucic w dol, ni ujawnic tajemnice Cyganow Lidesci. I to wlasnie uczynil. Ponadto mial przy sobie kolek, ktory trzymal na wprost serca. Kiedy spadl, kolek wbil mu sie w piers i tak to sie skonczylo. Bo ostatecznie nawet wampir to tylko cialo i krew... -Spadl z wysokosci jakichs stu osiemdziesieciu stop na szeroka polke skalna i zginal na miejscu. Zostawilem go tam jako przestroge dla innych. Ale jak wiesz, powietrze w Krainie Gwiazd jest ostre i szybko wysusza. Ciala ulegaja mumifikacji. Jak mowimy, zmarli "kamienieja". Nie ma tu ptakow ywiacych sie padlina, a majacy zwaliste ciala wojownicy nie mogli sie tam dostac; inaczej niechybnie by go poarli. Wiec... tak go zostawilem. -Ale niedawno dowiedzialem sie, e jestes nekromanta i potrafisz wydobyc ze zmarlych ich sekrety. Dlatego tu przybylem, wbrew swoim instynktom, aby z toba porozmawiac. Pragne z nim nawiazac kontakt i odkryc sekrety Cyganow Lidesci! Nestor ju prawie przyszedl do siebie. -Jakie dokladnie sekrety? -Czy to nie oczywiste? - Gorvi uniosl brwi. - Sluchaj. Powod, dla ktorego ten Lardis i jego ludzie sa dla nas takim utrapieniem, jest prosty: w dzien zastawiaja pulapki w Siedlisku i wokol niego, a w nocy chowaja sie w swoich kryjowkach, ktorych dotad nie udalo nam sie odnalezc. Chce wiedziec - czy raczej obaj chcemy wiedziec - gdzie sie ukrywaja i kiedy sa najbardziej naraeni na niebezpieczenstwo. Jak tylko sie tego dowiemy, przeprowadzimy atak przy uyciu takich sil, jakie zdolamy zgromadzic i bedziemy mieli ich w reku. Kiedy sie rozprosza, beda skonczeni. Spokojnie ich powybijamy. -To wydaje sie miec rece i nogi - skinal glowa Nestor. - Ale powiedz mi, gdzie chcialbys, ebym przeprowadzil... badanie tego Jasona Lidesci? - W jego chorym umysle wszystkie wspomnienia zwiazane z Siedliskiem znow sie zatarly, ale czul, e to miejsce jest scisle powiazane z osoba jego dawnego, nieznanego wroga. Z nim oraz z kims, kogo Nestor bardzo kochal, a kto go zdradzil dla owego starego wroga. Ale Siedlisko? Czy ta zdrada - i uszkodzenie jego pamieci, w ktorej nie ostaly sie prawie adne wspomnienia z przeszlosci - tam wlasnie mialy swoje zrodlo? Jak dotad, podczas swych wypadow do Krainy Slonca, Nestor unikal Siedliska. Mowil sobie, e to z szacunku dla tych zacieklych Wedrowcow, o ktorych mowil Gorvi, tych Cyganow Lidesci. I rzeczywiscie to nazwisko brzmialo znajomo. Gdy tylko je wymawial... przez glowe przelatywaly mu obrazy jak smugi spadajacych gwiazd. Nie byly to wspomnienia, lecz czarno-biale obrazy - blyski bialego swiatla i czarne zarysy - potenej palisady i wie straniczych, ze wzgorzami po jednej i ciemnym lasem po drugiej stronie. Ale potem pojawial sie bol - w jego mozgu, w umysle - i obrazy te rozpadaly sie, jak kawalki potluczonego lustra. Te niepokojace mysli trwaly tylko chwile i wlasnie nadeszla odpowiedz Gorviego - Gdzie go zbadasz? W moim dworze, a gdzieby indziej? Bo tam znajduje sie jego cialo. Ja mam cialo, a ty masz ten dar. Nestor popatrzyl na niego. -Mam wejsc do twego dworu z wlasnej woli? O, nie. Wole jakies neutralne miejsce. Gorvi skrzywil sie. -A wiec gdzie? Nestor zastanowil sie. -W swietle Bramy do Krainy Piekiel, w godzine po najbliszym zachodzie slonca... - Przerwal i znow sie zastanowil. - Nie, lepiej poczekajmy, a wszyscy pozostali wyrusza na polowanie do Krainy Slonca. Wtedy przylec do Bramy sam - no, w towarzystwie zmarlego - a ja przylece zaraz za toba. I zobaczymy, co mamy zobaczyc. Gorvi pokrecil glowa, wygladajac na zaskoczonego, ale w koncu sie zgodzil. - Niech i tak bedzie. Nie bylo ju wiecej nic do dodania i wkrotce potem na niebie nad Kraina Gwiazd pojawily sie sylwetki dwoch stworow latajacych, ktore pomknely do Wieycy Gniewu... W rzeczywistosci minely trzy godziny od zachodu slonca, zanim pozostali mieszkancy ostatniego zamczyska opuscili Wieyce Gniewu i ruszyli na polowanie do Krainy Slonca, ale Gorvi byl cierpliwy, a Nestor mial mnostwo czasu. Nekromanta nie byl pewien, czy w ogole chce poznac sekrety Jasona Lidesci; byc moe bal sie, e dowie sie zbyt wiele. Ale Gorvi zgodnie z umowa polecial na miejsce spotkania i Nestor ruszyl za nim. W swietle Bramy do Krainy Piekiel posadzili swoje lotniaki i Gorvi zdjal dlugi koc, przytroczony do siodla. Po jego rozwinieciu, skinieniem przywolal Nestora. Jak uprzedzil Przechera, trup byl wyschniety na wior. Jego znieksztalcona twarz nic Nestorowi nie mowila: to mogla byc twarz kadego. W wyniku upadku z wiey zostala silnie wgnieciona i po wyschnieciu wygladala jak popekane gniazdo os. A cialo i konczyny nie byly w lepszym stanie. Wiekszosc kosci byla polamana, a niektore wystawaly na zewnatrz, jak biale polana z ogniska. -Jak dlugo leal na tej polce? - spytal Nestor. -Dwa lata - wzruszyl ramionami Gorvi - ale nie bezuytecznie. Ilekroc mialem klopoty z jakims niewolnikiem - to sie od czasu do czasu zdarza - prowadzilem go do okna i kazalem sie przyjrzec trupowi, po czym pytalem, czy chce pofruwac, jak to robia Wampyry. Z pewnoscia wiesz, e my, lordowie, moemy latac, jesli musimy, ale zwykli niewolnicy czy porucznicy nie. Widok pogruchotanego ciala Jasona zazwyczaj przywodzil ich do rozsadku. A jesli nie... byly jeszcze inne sposoby. -Dwa lata - powtorzyl za nim Nestor. - Na pewno masz racje: powietrze w Krainie Gwiazd jest sterylne i suche. Tak jakbysmy wyssali z tego miejsca ycie! -To nie my, ale gory - odparl Gorvi. - Tam, gdzie nie ma swiatla, prawie nie ma ycia. Ale zawsze jest nie-smierc. -To mumia - powiedzial Nestor. Popatrzyl na pogruchotane cialo, choc go jeszcze nie dotknal. -Chcesz powiedziec, e nie moesz tego zrobic? - Gorvi spojrzal na niego twardo, po czym przeniosl wzrok na zwloki - Czy jest zbyt... niekompletny? Nestor popatrzyl na niego, zamrugal i na jego twarzy pojawil sie przeraajacy usmiech. -Nie, wcale nie - odparl. - Gdyby to byly tylko prochy w urnie, i wtedy moglbym z nim rozmawiac. W istocie on mnie slucha ju teraz. - Jego glos opadl do gardlowego szeptu. -No i? - Gorvi rozdziawil usta. -Och! - Nestor wydal dziwne, posepne westchnienie. - Nie widzisz? On dry. Przechera cofnal sie o krok od nekromanty, ktory rownie dobrze mogl byc wariatem. -Dry? Ale... ja nic nie widze! Nestor uklakl. -Widziec - powiedzial - to nie adna sztuka. Ale czuc, jak dry i wiedziec to na pewno - oto prawdziwa sztuka. I usmiechajac sie znowu, wyciagnal rece w strone dracego trupa Jasona Lidesci... V Rozmowa z trupem - Nestor iGniewica: spotkanie Gorvi Przechera nagle zdal sobie sprawe ze zmiany w psychicznej aurze, atmosferze tego miejsca. Kraina Gwiazd w sasiedztwie Bramy byla dziwnym miejscem: oslepiajacy blask bialej polkuli, ktora jak ogromne oko rozswietlala jalowa ziemie; wszedzie poczerniale glazy i stopiony uel; podziurawione skaly wokol samego krateru, jak gdyby wydraone przez wielkie robaki; i owa niesamowita smuga lekko pulsujacej luminescencji biegnaca od Bramy na polnoc, jak jakis oskarycielsko wyciagniety palec. Wszystko to oraz upiorny powod, dla ktorego znalezli sie w tym miejscu, sprawilo, e Gorviego ogarnely jakies zle przeczucia. Jednak podejrzewal, e to uczucie, ten dreszcz (ale czego?) gdzies na skraju jego swiadomosci byl czyms innym, silniejszym ni jakakolwiek przypadkowa kombinacja miejsca i okolicznosci.Bardziej wraliwy na zlowieszcze wplywy ni Canker Psi Syn, Przechera odczuwal przeplyw... czegos miedzy Nestorem a trupem. A kiedy dlonie nekromanty dotknely wgniecionego czola trupa i jego zapadnietej piersi, to nieznane odczucie jeszcze sie poglebilo. W tej samej chwili Gorvi uwierzyl w dar Nestora; cieszyl sie, e ten jest w stanie rozmawiac z kims, kogo ju tu nie bylo. I w nadziei, e moe podslucha te rozmowe miedzy ywym a umarlym, przysunal sie nieco bliej. Ale Nestor poslugiwal sie mowa umarlych, ktorej ywi nie sa w stanie uslyszec. -Jasonie Lidesci, choc jestes powanie uszkodzony - zmieniony nie do poznania i nie pamietam cie, podobnie jak calej mojej przeszlosci wsrod Cyganow - wiem, kim jestes. I wiem, e kiedys znalem cie takim, jakim byles. Teraz chcialbym odnowic nasza znajomosc. Trup nie odpowiedzial, ale Nestor czul, jak wysila swa wole i determinacje, aby sie nie odezwac. -To sie na nic nie zda. Wiem, e jestes silny. Gorvi opowiedzial mi, jak sie rzuciles z wiey, bo myslales, e umiera sie tylko raz. No co, wtedy to byla prawda. Ale poprzez mnie moesz odczuwac bol smierci wcia od nowa, tak czesto - lub tak rzadko - jak zapragniesz. Albo jak ja zapragne... Ale choc Nestor zrobil pauze, aby straszna grozba dotarla do umyslu tamtego, poczul tylko jeszcze wieksza determinacje. Zdumialo go, e ktos nieywy, ten Jason, moe byc tak silny. No co, na razie tak... ale jak dlugo jeszcze wytrzyma? W rzeczywistosci byla to nie tyle sila Jasona, co jego glebokie niedowierzanie. Tak jak w przypadku niektorych innych zmarlych, do ktorych nekromanta mowil po raz pierwszy, Jason take nie wierzyl w dar lorda Wampyrow. W koncu od chwili, gdy rzucil sie z wiey, nie widzial, nie czul i nie dotykal niczego. Nawet nie zdawal sobie sprawy z tego, e piasek i kamyki uderzaly w jego zmiadona czaszke i polamane konczyny, ani z tego, e wiatr hula nad polka skalna, na ktorej leal, ani te z tego, e malenkie nietoperze przemykaja obok, patrzac na jego wyschniete cialo. Otaczala go wieczna ciemnosc i odczuwal jedynie gorzkie rozczarowanie, e jest martwy, podczas gdy Nestor, Gorvi i pozostale Wampyry wcia yja, dreczac jego lud. Dlaczego wiec mialby teraz uwierzyc, e Nestor Nienawistnik moe go dotknac, zranic i sprawic, by cierpial? Czyme w koncu jest bol, jak nie krzykiem torturowanych nerwow? I jak mona odczuwac jakikolwiek bol w nerwach czy miesniach, z ktorych uszlo wszelkie ycie? Ale z drugiej strony Jason umarl bedac wampirem; jednak wiedzac, w jaki sposob i dlaczego rozstal sie z yciem, zmarli zaakceptowali go. Podczas gdy jego pozostale zmysly byly martwe, byl w stanie slyszec, jak czlonkowie Wielkiego Zgromadzenia do niego mowia. Ale tylko oni i a do tej chwili. Dowiedzial sie od nich wielu poytecznych rzeczy. Wiedzial, e zmarli wierza w potege Nestora, bo wiele razy slyszal, jak szepcza w swych grobach, obawiajac sie, e predzej czy pozniej ten potwor ich odwiedzi. Byli wsrod nich nawet tacy, ktorzy przysiegali, e ju cierpieli z jego powodu. Ale Jason nie dawal temu wiary. Tylko e... Nestor przemawial do niego w mowie umarlych, ktora Jason slyszal rownie dobrze, jak glosy Wielkiego Zgromadzenia. Zmarli porozumiewali sie miedzy soba w sposob metafizyczny, ale jak mogla to robic ywa istota? To byl powod, dla ktorego Jason obawial sie Nestora i nienawidzil brzmienia jego glosu. Bowiem lord Wampyrow nie byl martwy, lecz ywy; mial wewnatrz pijawke; byl Wampyrem, obdarzonym zdolnoscia poslugiwania sie mowa umarlych. A jesli to potrafil... to co jeszcze? Dlatego wlasnie Jason nie mogl opanowac drenia. Takie mysli przelatywaly mu przez glowe i trudno mu bylo zachowac je przy sobie. W koncu Nestor usmiechnal sie tym swoim przeraajacym usmiechem; koncentrujac sie na trupie Jasona i kierujac nan wszystkie swoje moce, zdolal sie wlamac do mysli swojej ofiary i uslyszal, czy raczej wyczul ostatnie pytanie pelne leku. Wiedzac, e zmarly go uslyszy, powtorzyl pytanie na glos - Co jeszcze potrafie? Czy to wlasnie chcialbys wiedziec? No, wiec chyba nadeszla chwila, abym ci to pokazal. Bez dalszej zwloki zdjal dlon z czola Jasona, chwycil palcami wyschnieta powieke i oderwal ja tak latwo, jak odrywa sie skrzydlo cmy! Z pewnoscia bylo to paskudne - profanacja zwlok - ale nie wymagalo adnego wysilku. Co innego z ywym czlowiekiem; wowczas trzeba by pokonac pewien opor i nastapilaby jakas reakcja. Ale w przypadku zmarlego? Przecie zmarli nie odczuwaja bolu... prawda? Teraz ofiara Nestora zrozumiala cala bezsensownosc takiego rozumowania. Nestor byl bowiem nekromanta i Jason to poczul! Czul, jak tryska mu krew, zalewajac twarz; czul bol poprzednio niewraliwego, ale teraz wysoce wraliwego fragmentu ciala, ktory zostal oderwany, tak jak odrywa sie kawalek chleba. Zaczal krzyczec i krzyczec bez konca! -Ach! - westchnal Nestor. - Wiec jednak jestes obdarzony glosem. A ju zaczalem myslec, e jestes niemowa. Ale nie, jestes po prostu glupi. Krzyki Jasona stopniowo ucichly i przeszly w jeki przeraenia, a w koncu i te ustaly. Teraz trup jakby wstrzymywal oddech, ukrywajac sie w ciemnosci, ale wiedzial, e jego przesladowca widzi w ciemnosci kady jego ruch. Mimo to nadal sie opieral i Nestor wyraznie czul nie tylko przenikajacy go bol, lecz take ten opor. -Czy musze znow zadac ci bol? -Nie! - okrzyk strachu trupa byl tak realny, jakby sie wydobywal z gardla ywego czlowieka. - Masz racja: jestem Jasonem, ktorego znales w Siedlisku. Zostalem porwany w te noc, podczas pierwszego ataku Wampyrow i ty chyba take. Ale ty sie najwyrazniej poddales, a ja nie. Jako dziecko ciagle sie bawiles, udajac, e jestes Wampyrem. Moe sa nawet tacy, ktorzy uwaaja, e to ty miales szczescie. Ale ja tak nie sadze. Choc jestem martwy i nieszczesliwy, wole to, ni byc ywym trupem, jak Wampyry. Dla mnie nie ma piekla... z wyjatkiem tego, ktore wy, Wampyry, stworzyliscie i zamieszkujecie. -Dobrze powiedziane - zgodzil sie Nestor. - Umiesz sie wyslawiac, jednake wiele z twych slow sie marnuje, a inne sa nierozwane. Jesli chodzi o pieklo, moesz byc pewien, e kady czlowiek je ma. Czy wlasnie nie pokazalem ci twojego? Ale niech bedzie. Mysle, e wolalbym, gdybys po prostu odpowiadal na moje pytania, zamiast sie opierac i okazywac odraze. Zgadzasz sie? Jesli nie, moesz utracic inne czesci ciala. - Lekko szarpnal za to, co niegdys bylo lewym uchem trupa. Jeszcze jeden jek i nadeszla odpowiedz - Nie! Nie! Zadawaj te pytania. Jesli znam odpowiedzi, odpowiem. -Na wszystkie pytania? -Powiem wszystko, co wiem. - Ale w glosie Jasona wcia bylo slychac nutke oporu. Nestor wzruszyl ramionami. -Wiec znasz mnie z Siedliska. Doskonale, opowiedz mi o tym. Tamten byl zaskoczony. - Co? Mam ci opowiadac o tym, co ju wiesz? -Nie, tylko o tym, o czym zapomnialem. Widzisz, moja pamiec nie siega do okresu sprzed ycia w Siedlisku. Pamietam pare szczegolow: e bylem ranny, e omal sie nie utopilem, e mieszkalem w lesnej chacie i e w koncu zostalem Wampyrem. Ale nie pamietam nic ze swego dziecinstwa i lat mlodosci. Teraz ty jestes moja pamiecia. Ale najpierw cos mi wyjasnij: kiedy odezwalem sie do ciebie, wiedziales, kim jestem, zanim ci to powiedzialem. Skad? -Bo jest tylko jedna taka istota, jak ty - odpowiedzial Jason - jestes jedyny w swoim rodzaju. Naleysz do swiata ywych - przynajmniej w pewnym sensie - ale znasz mowe umarlych, a oni lekaja sie twego glosu i twego dotyku. To od nich dowiedzialem sie twego imienia i wtedy zdalem sobie sprawe, e znam je od dawna. Jestes nekromanta, lordem Nestorem Nienawistnikiem, a kiedys Nestorem Kiklu z plemienia Cyganow Lidesci. Dorastalismy razem w Siedlisku. Lepiej by bylo, gdybysmy te razem umarli. Bylo to mniej wiecej to, czego sie Nestor spodziewal. -Dorastalismy razem? - Zmarszczyl brwi. - Tego sobie nie przypominam... - Ale w rzeczywistosci, gdzies w glebi umyslu, z mroku zaczynala sie wylaniac taka scena: obraz lesnych scieek i polanek i trojka rozbawionych dzieci. Dwoch chlopcow... i dziewczynka, pewnie w wieku dziesieciu czy jedenastu lat. Ale scena byla ogladana oczami czwartego dziecka, ktorym, jak Nestor przypuszczal, byl on sam. Obraz byl nieostry, ale troche odswieyl pamiec Nestora. Poza tym, ze wzgledu na uszkodzenie zwlok Jasona Lidesci, Nestorowi nie udalo sie zidentyfikowac go jako czlonka tej grupki dzieci. -Chcialbym cie zobaczyc takim, jakim wtedy byles - zaadal. I natychmiast w umysle Jasona pojawil sie obraz jego samego jako dziecka. Kiedy Nestor go zobaczyl, przekonal sie, e istotnie Jason byl jednym z dzieci w lesnej scenie. A pozostalych dwoje? -Widziales te dzieci w moim umysle? -Tak. -Jak mialy na imie? -Co? I to te zapomniales? Ale to byli twoi najblisi... Nestor westchnal i chwycil zwisajaca dolna szczeke trupa. Lekko ja skrecil, a kruche tkanki w prawym kaciku ust zaczely pekac. To wystarczylo. Jasonowi Lidesci wydawalo sie, e cos rozrywa jego twarz na strzepy! -Och, nie! Moja twarz! - zaczal szlochac. -Imiona pozostalej dwojki. -Misha! - glosno krzyknal Jason. - Dziewczyna nazywala sie Misha Zanesti! - I lamiacym sie glosem pospiesznie dodal - A chlopiec... mial na imie Nathan. Moesz mi zrobic co zechcesz, Nestorze, ale nie uwierze, e go nie pamietasz! -Misha? Miala na imie... Misha? - Glos Nestora nagle ulegl zmianie. Przedtem to byl tylko szept, a teraz byl zduszony, ostry. Oczy wyszly mu na wierzch, wargi zaczely drec i szybko oderwal dlonie od zwlok. Jake czesto budzil sie z mglistych, niespokojnych snow z tym imieniem na wargach, nie rozumiejac jego znaczenia. Ale teraz sadzil, e ju wie. I powoli, jak pecherzyki wyplywajace na powierzchnie wody, w jego uszkodzonej pamieci uformowal sie kolejny obraz: porosly lasem brzeg rzeki i dzieci, ktore teraz wydawaly sie nieco starsze i bylo ich tylko dwoje... ...Nathan i Misha. A Nestor w milczeniu, zaszokowany, tak jak wtedy, patrzyl... Dzieci przy zakolu rzeki, gdzie plycizny utworzyly plae pokryta oltym piaskiem i bialymi kamykami. Nathan siedzi na glazie na tle lasu; Misha plywa, smieje sie i drani z chlopcem na brzegu. Teraz stoi naga, w kuszacej pozie, chcac zwabic chlopca do wody. Swiatlo sloneczne migocze na jej drobnym ciele, oswietlajac ledwie zarysowane piersi i lsniace kropelki wody na czarnym trojkaciku wlosow lonowych. Ju nie dziecko, ale jeszcze nie kobieta. Misha, taka pelna niewinnosci, kiedy tak stoi przed Nathanem. I Nestor czul teraz to samo, co wtedy: e jej pragnie, a rownoczesnie nia pogardza za te naiwnosc: e nigdy nie zdawala sobie sprawy z jego uczuc. W owym czasie i tak nie wiedzialby, co z nia robic, ale mimo to jej pragnal, choc jej serce nalealo do kogos innego. Wiedzial to, bo czul, jakby cos rozdzieralo go od wewnatrz: Misha naleala do Nathana. Czy to naprawde ta sama dziewczyna, kobieta, ktora pozniej mnie zdradzila? - zastanawial sie w duchu. Czy to Misha wzgardzila jego miloscia, kiedy ju umial naprawde kochac? Ale nie bylo sensu sie nad tym zastanawiac, bo teraz wiedzial. Wiedzial take, dla kogo go zdradzila. Nathan stoi teraz po kostki w wodzie, zrzuca ubranie i smieje sie, szamoczac sie z dziewczyna. Ich ciala dotykaja sie, jeszcze nie w sposob zmyslowy, raczej jakby byli rodzenstwem. Ale Nestor wiedzial, e zmyslowosc przyjdzie pozniej i wtedy dla niego ju bedzie za pozno. A wiec to ten Nathan byl jego dawnym wrogiem, przeciwnikiem od wielu lat, a teraz okazalo sie, e byl take jego rywalem w latach zapomnianego dziecinstwa! -Jego twarz - zachryplym glosem powiedzial Nestor, kiedy scena przed oczami jego umyslu zamglila sie, po czym calkowicie znikla. - Jasonie, poka mi, jak wygladal, kiedy go widziales po raz ostatni. -To bylo w noc tego napadu - odpowiedzial Jason lamiacym sie glosem, wiedzac, e zostal pokonany i e mijanie sie z prawda byloby bezuyteczne i bolesne. - Cala nasza trojka byla na wyprawie w Krainie Gwiazd razem z moim ojcem i wlasnie wrocilismy do domu. Wtedy po raz ostatni widzialem Nathana i ciebie. Co wiecej, wtedy po raz ostatni widzialem kogokolwiek z Siedliska, czy w ogole jakas istota w pelni ludzka. Cierpliwosc Nestora byla na wyczerpaniu. Pytal o cos konkretnego, a zbyto go czyms zupelnie innym. Najwyrazniej ten Jason byl dokladnie taki, jak mowil Gorvi: opryskliwy i arogancki. Co wiecej, byc moe krzyczal glosniej ni uzasadnial to bol, jaki mu zadawano. Tak czy owak, Nestor mial tego dosc. -Wyglada na to, e rozmyslnie to przedluasz - warknal chwytajac zwisajace, niemal pozbawione ciearu ramie trupa. - Dlatego powiem to jeszcze tylko raz: poka mi jego twarz! -Tak! Tak! - tym razem Jason byl naprawde przeraony i Nestor nie mial watpliwosci, e w koncu wydobedzie z niego prawde. Ale eby miec zupelna pewnosc... szarpnal reke trupa, prawie odrywajac ja w lokciu! To ostatecznie zlamalo resztki oporu Jasona. Sa rozmaite krzyki. Owej okropnej nocy, krzyki Jasona Lidesci w mowie umarlych rozchodzily sie we wszystkich kierunkach. Rozbrzmiewaly echem na zaslanej glazami rowninie, odbijaly sie od scian przeleczy i niosly sie nad gorami a do Krainy Slonca. Rozproszeni na calym tym obszarze zmarli slyszeli je i wiedzieli, jakie meczarnie przeywa Jason... ale nie mogli mu przekazac ani slowa pocieszenia, Nestor mogl ich bowiem uslyszec i zainteresowac sie, skad po chodza. Jason przeywal nieopisane katusze, kiedy czul, jak pekaja mu kosci i cialo, a jego krzyki moglyby obudzic umarlych, ale ci nie smieli sie obudzic, wiedzac, e w pobliu znajduje sie nekromanta. -Jego twarz! - powtorzyl Nestor i jeszcze raz wykrecil mu reke, nie dajac swej ofierze czasu na przyjscie do siebie. A kiedy wreszcie wrzaski i szlochanie Jasona ustaly, adanie Nestora zostalo spelnione. Z glebi pulsujacej otchlani bolu, przenikajacego umysl Jasona wylonila sie twarz - twarz Nathana, dawnego wroga Nestora - i stanela przed oczami nekromanty. Znal te twarz! Blond wlosy, niebieskie oczy i blade oblicze. Przystojny i posepny, jakby niesmialy. Cygan, nie Cygan. I nagle Nestor przypomnial sobie, jak czasami wstydzil sie nazywac Nathana swym... swym... swym... W glowie poczul pustke, a cialo ogarnela mu sztywnosc i odretwienie. Ale umysl Jasona - mimo meczarni, jakie przeywal, a moe wlasnie dlatego - nagle stal sie krystalicznie czysty. Bowiem zagladajac w mysli Nestora, wiedzial, czego szukal nekromanta... i teraz odczul szok z powodu tego, co odkryl. -O, tak - powiedzial szlochajac. - Nie mylisz sie. Chocia stawales w jego obronie, kiedy byl malym chlopcem, pozniej byly chwile, kiedy nie mogles go zniesc. Teraz wiesz, dlaczego nie moglem uwierzyc, e go zapomniales. Bo twarz, ktora ci pokazalem, byla twarza Nathana Kiklu. Byl znacznie lepszy od ciebie, Nestorze, mimo e byl twoim bratem blizniakiem! Nestor zerwal sie na rowne nogi, cofajac sie przed nagle objawiona prawda. Ten, ktory torturowal, teraz sam przeywal tortury. A wiec jego Wielki Wrog byl jego rodzonym bratem? Nie identycznym, nie, ale Nathan i Nestor Kiklu? To samo cialo? Wyklute z tego samego lona? Wszyscy byli Cyganami: Nestor, Nathan, Misha i Jason. Jako dzieci bawili sie i smucili razem. I rzeczywiscie w dziecinstwie Nestor bawil sie, udajac, e jest lordem Wampyrow. Ale to bylo, zanim zostal lordem Nestorem. I tak, na krotka chwile, Nestor powrocil do przeszlosci, dopoki tkwiacy w nim wampir nie zorientowal sie w niebezpieczenstwie i nie zadzialal, aby naprawic blad. Metamorficzne synapsy, ktore polaczyly sie w owej chwili, znow sie rozdzielily i do Nestora przestaly docierac ludzkie impulsy, ktore go oywialy. Jason Lidesci znal jego mysli. -Przez chwile zobaczylem cie znowu, Nestorze - powiedzial - takim, jakim byles. Ale teraz jestes Wampyrem i prawdziwy Nestor ju nie istnieje. Albo, jesli istnieje, jest na uslugach bestii, ktora w tobie mieszka. Nestor wyciagnal draca reke w strone trupa i powiedzial do Gorviego - Zabierz go stad! Zrob z nim, co zechcesz! Zniszcz go! -Co? - Gorvi byl zaskoczony. Dotad milczal, cierpliwie obserwujac te pantomime a do samego konca: Nestor przemawiajacy do trupa i brak odpowiedzi. Prawda, e wokol panowala jakas osobliwa atmosfera, cos jakby wisialo w powietrzu, ale to nie bylo rzeczywiste. A teraz ten tak zwany nekromanta dry jak dziewczyna, najwyrazniej lekajac sie martwego czlowieka. - Ale nie dowiedziales sie niczego! -Dowiedzialem sie dosyc! - Nestor obrocil sie do niego gwaltownie. - Moe nawet za duo. Obudzily sie zadawnione urazy; intryga, ktora uwaalem za zapomniana, powraca, aby mnie dreczyc; wspomnienia pojawiaja sie i znikaja i chyba lepiej, ebym ich w ogole nie mial. -Ale co z Cyganami Lidesci? - Gorvi byl oburzony. - Zawarlismy przecie umowe! - Nagle jego twarz wykrzywil grymas podejrzenia. - A moe nie zamierzasz dotrzymac obietnicy, dowiedziales sie, czego chciales, postanowiles zatrzymac to dla siebie i teraz sie wycofujesz. -Ty glupcze! - splunal Nestor. - Cyganie Lidesci? Siedlisko? Kiedy wyruszam do Krainy Slonca, mam w zwyczaju ladowac na szczytach wzgorz i spogladac na te zrujnowana fortece. I kiedy tak patrze, poznaje to miejsce, przypominam je sobie, choc tylko na krotko. Ale zaatakowac je? Zaatakowac Cyganow Lidesci? Nie, nigdy! No, przynajmniej jeszcze nie teraz. Dopoki On nie powroci. -On? - ze zdziwieniem zapytal Gorvi. -Stary przeciwnik, moj Wielki Wrog. Ukradl cos... co nalealo do mnie. - Nestor zawahal sie na chwile, zmarszczyl brwi, potarl czolo i ciagnal dalej - Uwaam... uwaam, e ukradl mi kobiete, Cyganke, dziewczyne z Siedliska i uciekl. Jeeli ona nadal tu mieszka, wsrod plemienia Lidesci, jestem pewien, e pewnego dnia zwabi go tutaj z powrotem, tak jak ksieyc wabi Cankera Psiego Syna. Ale jesli ona zginie w jakims nieprzemyslanym ataku, podczas ktorego nasze straty moga byc wieksze ni poniesione przez Cyganow, wowczas nie bedzie mial powodu, aby powrocic i moge go stracic na zawsze. A wraz z nim szanse zemsty! -Kobieta? - Gorvi byl ju tym zmeczony. To szlo zupelnie nie po jego mysli. - Chcesz, eby cie zarla namietnosc do jakiejs cyganskiej zdziry? Czy o to wlasnie chodzi? Jakas rywalizacja z dawno minionych dni? Ale przeszlosc to przeszlosc, Nestorze. syjemy dniem dzisiejszym. Przeszlosc umarla i przepadla, ale niemartwi beda trwali wiecznie, albo jak dlugo bedzie plynela krew. -Dosc! - warknal Nestor. - Nie moge zaklocac naturalnej kolei rzeczy. Canker powiedzial mi, e jest rzecza niebezpieczna czytac w przyszlosci, bo choc same zdarzenia sa ustalone, ich przebieg nie. Wydaje mi sie, e z czytaniem w przeszlosci take wiae sie pewne niebezpieczenstwo. Przede wszystkim, gdybym mial ja znac, nie zapomnialbym jej. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, dowiem sie, jaka byla. Ten trup - Jason Lidesci - ma zwiazek z czyms, co mogloby mnie zmienic. A ja wole pozostac taki, jaki jestem. Przynajmniej na razie. Wiec rob, co chcesz, ale ja odchodze. Wezwe moich ludzi, Zahara i Griga, ktorzy czekaja by wyruszyc na polowanie do Krainy Slonca. -Zawarlismy umowe! - ryknal Gorvi. -Jest zerwana! - warknal Nestor. - Jesli chcesz, wyzwij mnie na pojedynek w Krainie Slonca. -Nie kus mnie, ty szczeniaku! - Gorvi sie cofnal, ale Nestor odczytal w jego myslach zdrade. Przechera nie ryzykowal: mial w pobliu swoich ludzi! Dwoch zwalistych, odzianych w skorzane stroje porucznikow wyszlo zza swiecacej oslepiajacym blaskiem Bramy. Przeciw samemu Gorviemu Nestor mial szanse. Ale przeciw trzem? Zerknal w strone lotniaka, ale ludzie Gorviego zastapili mu droge. Mieli rekawice bojowe, a jeden z nich rzucil trzecia rekawice swemu panu, na ustach ktorego pojawil sie zlosliwy usmiech. Nestor powiedzial - No, tak. Jest tak, jak myslalem. Mialem wydobyc z trupa jego sekrety, a ty zamierzales mnie zamordowac i przywlaszczyc je sobie. Byles przeciwko mnie od samego poczatku. Gorvi zrobil krok naprzod, a jego glos brzmial przypochlebnie i groznie zarazem - Myslisz, e dano mi przydomek Przechera bez powodu? Zanim zdayli go otoczyc, Nestor odwrocil sie i pobiegl. Ale biegl tylko przez chwile. Bo nagle w powietrzu rozleglo sie gluche, ciekie dudnienie i nad zasiana glazami rownina pojawil sie czarny cien. Jeden z wojownikow Nestora zatoczyl na niebie powolny krag. A bezposrednio nad jego glowa pojawily sie dwa lotniaki, podchodzac do ladowania. Na ich grzbietach siedzieli Grig i Zahar, gotowi do walki. Teraz Nestor odwrocil sie do Gorviego i powiedzial cicho - Dokladnie wiem, dlaczego nazwano cie Przechera: bo jestes przebiegly, chytry i skryty. Dlatego i ja sie przygotowalem na to spotkanie. Czy wcia pragniesz walczyc, skoro ja mam przewage? Jesli tak, to ruszaj. Ale wez pod uwage, e jesli stracisz ycie, to nie bedzie twoj koniec. Bo spotkamy sie znow w Suckscarze. I wtedy nie bedziesz taki skryty - obiecuje ci! Gorvi gestem powstrzymal swoich ludzi i kazal im udac sie do lotniakow, ukrytych za Brama do Krainy Piekiel. A kiedy dosiadal swego wierzchowca, zawolal - Ju nie jestesmy przyjaciolmi, Nienawistniku. Nestor prychnal i odpowiedzial - Nigdy nimi nie bylismy. Mialbym byc twoim przyjacielem? Wracaj do swoich lochow, Gorvi i uknuj jakas bardziej pomyslowa intryge. Do swoich porucznikow wyslal rozkaz - Pozostancie w powietrzu. Ruszamy do Krainy Slonca. W lesie, o mile na poludnie od Dwoch Brodow, znajduje sie kryjowka Cyganow. Wykrylem ja poprzednim razem. Czasami ja wykorzystuja, a czasami nie. Jesli sa tam dzisiaj, zlapiemy ich. - A do wojownika pomyslal - Wracaj do swojej zagrody. Po moim powrocie dostaniesz jakis smakowity kasek. Kiedy wstretny potwor zawrocil i skierowal sie do Wieycy Gniewu, nekromanta wsiadl na swego wierzchowca i po chwili byl ju w powietrzu, dolaczywszy do swoich porucznikow. Po czym wszyscy troje pomkneli na swych stworach w kierunku wielkiej przeleczy, za ktora czekaly na nich slodkie, czerwone owoce Krainy Slonca... ...Ale ta noc wcale nie przyniosla im zdobyczy. Wibracje, ktore Nestor wyczul podczas poprzednich wypraw, okazaly sie nowa, jeszcze nie wyprobowana cyganska pulapka i omal wszyscy nie padli jej ofiara. Wyladowali w lesie i ruszyli w strone zrodla wibracji - slabego zapachu gotowanego posilku, ciala i krwi Cyganow, ciepla ludzkich cial i ich snow oraz szeptow tych, ktorzy trzymali nocna warte. Nestor zorientowal sie, e to pulapka, gdy strzala przeszyla ramie Griga, przechodzac bardzo blisko serca, a on sam przewrocil sie na ziemie. Zahar krzyknal ostrzegawczo tak glosno, e moglby obudzic caly las. Po chwili wokol zaroilo sie od Cyganow. Najwyrazniej byla to jedna z grup Wedrowcow, ktora nauczyla sie, jak sie bronic od Lardisa Lidesci i jego ludzi. Nestor i Zahar mieli doprawdy szczescie. Strzaly o srebrnych grotach minely ich doslownie o centymetry; wielkie drzewo, podpilowane u podstawy i podtrzymywane linami runelo na ziemie, a jego zaostrzone na koncach, uciete galezie, wbily sie w lesne podszycie; siatki obciaone srebrnymi ciearkami spadly z sykiem z wierzcholkow drzew, a powietrze wypelnila mgielka oleju czosnkowego, ktory byl jak trujacy deszcz. Potem ktos podpalil podszycie! Ogien ogarnal zarosla, szybko przeskakujac z galezi na galaz. Plomienie utworzyly krag, ktory otoczyl trojke wampirow; zrobilo sie jasno jak w dzien, co pozbawilo je przewagi, wynikajacej z widzenia w ciemnosci. Ciagnac za soba Griga i rekawicami bojowymi torujac sobie droge w plataninie sieci, Nestor i Zahar zdolali sie wymknac, Grig take mial szczescie, poniewa inny lord moglby go zostawic na pastwe losu. Ale Nestor mial tylko dwoch porucznikow i nie mogl sobie pozwolic na utrate jednego z nich. Rachunek byl prosty i nie mial nic wspolnego z lojalnoscia; Wampyr, a zwlaszcza lord, troszczy sie przede wszystkim o wlasne ycie. W istocie tylko to go obchodzi. Wszyscy trzej byli osmaleni ogniem, mieli mdlosci od zapachu czosnku i czuli sie upokorzeni: zostali rozgromieni przez garstke ludzi! Nestor byl doprowadzony do szalu, ale kiedy dotarli do swoich wierzchowcow, spotkala ich jeszcze gorsza niespodzianka. Lotniak Griga zostal zalatwiony. Opadlszy na ziemie jak wielki, okaleczony owad, z polowa swych konczyn odcietych maczetami, stwor wydawal dzwieki podobne do pisku dziecka. Oslepiony plonaca smola, ze wcia tlacymi sie, podziurawionymi skrzydlami, skrzeczal zdumiony, kiwajac na boki osmalona glowa. Lotniak Nestora take mocno ucierpial; napastnik dzgnal go kilkakrotnie w szyje, zanim stwor runal na niego, miadac go swoim ciearem; teraz wyciekaly zen yciodajne plyny i prawie sie nie nadawal do lotu. Gdyby zdolal jakos dotrzec do Suckscaru, z czasem powrocilby do zdrowia. Ale to stalo pod wielkim znakiem zapytania. Jedynie lotniak Zahara byl w stu procentach sprawny, bo obserwujac zmagania tamtych od razu rzucil sie na dwoch napastnikow, zanim zdolali wyrzadzic mu jakakolwiek krzywde. Ich zmiadone ciala lealy pod stworem, gdzie krew i wnetrznosci utworzyly bezksztaltna miazge. Niecala godzine wczesniej Nestor i jego druyna wyladowali na lagodnie nachylonym, porosnietym drzewami stoku, ktory normalnie stanowilby dobre stanowisko startowe. A teraz, zli i zdezorientowani, pospiesznie ruszyli w droge powrotna. Zahar wzial Griga na swego wierzchowca, a Nestor lecial na swoim oslabionym stworze. Ale ich lot byl daleki od doskonalosci, a za nimi ciagnal sie pas polamanych zarosli. Wszystko to dodatkowo wzmagalo wscieklosc Nestora. Jak tylko wzbili sie w powietrze, Nestor kazal Zaharowi wracac do zamczyska, a sam lecial jakis czas za nim, po czym wyladowal na plaskowyu, na poludnie od gor. Tam wtarl sline w rany swego lotniaka, aby przyspieszyc proces leczenia i dal mu troche odpoczac, a sam stanal na krawedzi plaskowyu, patrzac na Kraine Slonca i zastanawiajac sie nad wydarzeniami ostatnich kilku godzin. Kiedy jego gniew troche opadl, zdal sobie sprawe, e cala wyprawa byla zupelna katastrofa. Po pierwsze, utracil lotniaka, ktorego nielatwo bedzie zastapic. Po drugie, Grig byl powanie ranny i bedzie bezuyteczny przez kilka nocy. A po trzecie, Gorvi Przechera byl teraz jego zaprzysieglym wrogiem i niewatpliwie bedzie sie staral mu zaszkodzic. (No co, tu przynajmniej niewiele sie zmienilo!) Jesli zas chodzi o reszte, wielkie straty i adnych zyskow. Nestor byl ogromnie sfrustrowany i to nie tylko z powodu dzisiejszej kleski. W glebi serca - a wlasciwie tu, tu pod powierzchnia - przyczyna jego frustracji byla... ...Lady Gniewica! Byla tu! Slyszala jego mysli! Usmiechala sie do niego! Co za nadzwyczajny mentalizm! Pozwolil, aby go zobaczyla takim, jaki byl: dzieckiem usychajacym z milosci! (Cieply, jedwabisty dotyk jej twardych sutkow i miekkich piersi, na ktorych mysl czul mrowienie w dloni, tak jak owej nocy, na dachu iglicy Gniewu.) Jednak teraz zdawal sobie sprawe, jak latwo byloby jej wprowadzic taki obraz do jego niedoswiadczonego umyslu. Ale jesli pragnela, aby myslal o niej w ten sposob... ...To moe go pragnie! -Tak, niedoswiadczony - powiedziala, wychodzac zza chwiejacego sie glazu. - Taki jestes. A moje doswiadczenie liczy sto lat. Wiec nie przejmuj sie tym za bardzo, moj ty przystojny lordzie Nestorze. Moge ci powiedziec, e gdybym innych dreczyla w taki sposob, wpadliby w moje ramiona w ciagu jednego dnia i nocy! -Dlaczego tu jestes? - zadajac to pytanie, czul sie glupio. Oczywiscie byla tu po to, aby z niego zadrwic. Poniewa teraz wiedziala, e go ma w swoich rekach. A moe... byla tu taj, aby domagac sie nagrody? -Ani to, ani to. - Pokrecila glowa. - Nagroda naley do ciebie, Nestorze. Moesz ja odebrac w dzien, w Iglicy Gniewu, kiedy bede w loku. Albo, jesli wolisz, w Suckscarze. Nie chce te "miec" ciebie; chce, abysmy mieli sie nawzajem. Byc moe przyszedlbys do mnie wczesniej, albo ja do ciebie, ale przyprowadziles sobie kochanke z Krainy Slonca. Jestes z niej zadowolony? Czy ci wystarcza? Bardzo watpie! Moe na jakis czas, ale teraz jestes Wampyrem, Nestorze. Jestes jednak dziwnym Wampyrem, bo twoja przeszlosc kryje tajemnice, ktore tkwia tam nadal i wcia pamietasz prawdziwa sztuke. -Prawdziwa sztuke? - W jej obecnosci czul sie jak dziecko. -Sztuke milosci. Bo Wampyry odczuwaja tylko poadanie. -Ty take? -Moesz miec tylko to, co moge ci dac. - Przysunela sie bliej. Jak glupiec, cofnal sie o krok i powiedzial - Ale zaofiarowalas mi to poprzednio, a potem odmowilas. -Siegnij pamiecia wstecz - powiedziala. - Niczego ci nie ofiarowywalam. Od kiedy to pocalunek upowania do gwaltu? Wzialbys mnie sila, czego nie uczynil aden meczyzna. Mimo e cie pragnelam, to bylo cos, na co nie moglam pozwolic. Zmarszczyl brwi. - Ale jesli ty nie znasz tej "prawdziwej sztuki", jak ja nazywasz - jesli nie jestes w stanie doswiadczyc cyganskiej milosci, tak jak ja ja pamietam - co za ronica, czy bedziemy razem czy nie? Pytalas, czy jestem zadowolony. Ja natomiast zapytam: czy moge byc zadowolony? Czy to w ogole jest jeszcze moliwe? Bo, jak zauwaylas, jestem teraz Wampyrem. -Dlaczego mielibysmy nie sprobowac? - I podeszla jeszcze jeden krok. Ale tym razem Nestor nie ruszyl sie z miejsca. Miala na sobie skorzany stroj, ochlapany krwia, ale nie miala rekawicy bojowej. Nagle Nestor jeszcze raz sie zastanowil, dlaczego sie tutaj znalazla - Czy jest sama? - A na glos zapytal -Dlaczego sie tu zjawilas? -Jestem sama - odparla. - Wyprawa byla udana i zwerbowalismy siedmiu niewolnikow, ktorzy przed wschodem slonca powedruja przez Kraine Gwiazd. Ale lecac do Iglicy Gniewu, spostrzeglam ciebie i odebralam twoje mysli; to bylo nietrudne, bo do nich przywyklam. A poniewa poczulam twoj bol, gniew i frustracje, wiedzialam, e nadszedl czas. Wiec kazalam swoim ludziom wracac, a sama przyszlam do ciebie. -Czekajac przez chwile, obserwowalam cie, Nestorze. Pod pewnymi wzgledami twoja przemiana w Wampyra przebiegla gladko, a pod innymi napotkala trudnosci. Ale jesli myslisz, e zostales poddany trudnej probie, co mona powiedziec o mojej? Take przeywam frustracje, w wyniku ktorych cierpi moj dwor. Wszystko trzeba utrzymac w naleytym porzadku i musze tego dopilnowac. Slyszalam dziwne plotki na temat jakosci mojej wody i innych... elementow w moim dworze, ktore sprawiaja, e niektorzy lordowie chichocza za moimi placami. Ja take plotkuje i chichocze, kiedy wzywam tego, kto jest odpowiedzialny za moje syfonidy. A jesli chodzi o tych, ktorzy dogladaja moich bestii wojennych, dojrzewajacych w kadziach... one ju dojrzaly. Ponadto w Iglicy Gniewu zdarzaja sie afery, ktorych nigdy nie aprobowalam. -Wiele sposrod tych "afer" wymaga rozwiazania, ale najpierw musza byc zaspokojone moje wlasne potrzeby. A tak, jak sie sprawy maja, nie moge znalezc spokoju ducha... Przez chwile wpatrywala sie w niego badawczo, po czym powtorzyla - Tak, moje potrzeby. A... twoje? Zbliyl sie do niej i wyciagnal rece... a ona, powstrzymujac go, poloyla mu dlon na piersi. Jednak wyczuwajac gniewne mysli, ktore natychmiast przemknely mu przez glowe, powiedziala usmiechajac sie - O nie, moj przystojny, mlody lordzie. Dostalam nauczke i nie bede cie wiecej dreczyc. Ostatnim razem stracilam zbyt wiele czasu. Ale nie badz niecierpliwy i postaraj sie zapamietac: jestem lady Gniewica. To nie jest odpowiedni czas ani miejsce, aby sie kochac... albo poadac. -Wiec kiedy? I gdzie? - Mial tak scisniete gardlo, e omal sie nie udlawil i jego glos byl jak chropawy szept. -Jestesmy sasiadami - odpowiedziala szeptem, ktory byl jak obietnica. - Przyjdz do Iglicy Gniewu na godzine przed wschodem slonca. Nie przeszkodzi ci aden czlowiek ani stwor. -Pragne cie - powiedzial i znowu poczul sie glupio. -Wiec przyjdz do mnie - odparla. I kiedy odchodzila, zatrzymawszy sie tylko na chwile, eby sie obejrzec i przeslac mu usmiech. Nestor poczul, e dry na calym ciele, jak maly chlopiec. Potem, od czasu do czasu, a do nastepnego wschodu slonca, przeniknie go owo drenie i poczuje mrowienie w dloni. Ale wiedzial, e Gniewica nie musiala tego specjalnie wywolywac. Ju nie... Kiedy Canker Psi Syn wrocil do Krainy Gwiazd, Nestor udal sie do Parszywego Dworu, aby wypytac go o Gniewice. Poprzednio slyszal o niej wiele, ale teraz chcial dowiedziec sie wiecej szczegolow i to z wiarygodnego zrodla. Canker opowiedzial mu to, co o niej wiedzial, ale przerwal zanim zakonczyl swoja opowiesc i rzekl - Ach! Wiec wybierasz sie do niej! Romans! Zorientowalem sie po twoich pytaniach. Ale ty masz szczescie! Tyle sie musisz nauczyc, a Gniewica jest doskonala nauczycielka! Powiedz, kiedy masz sie z nia spotkac. -Ale to musi zostac miedzy nami. -Oczywiscie! - warknal tamten. - Myslisz, e cie zdradze? Jestem podekscytowany, to wszystko i duchem bede z toba. Ach! Gdybym tylko mogl byc z toba w loku! Ta Gniewica... Nestor potarl podbrodek, eby ukryc usmiech, bo zachwyt, jakim promieniowal Canker, byl tyle prawdziwy, co zarazliwy. - Na godzine przed wschodem slonca - powiedzial. - Wtedy wlasnie wybieram sie do Iglicy Gniewu. Cankerowi opadla szczeka i natychmiast zmienil mu sie nastroj. - Na godzine przed wschodem slonca? Nestor przytaknal. - Cos nie tak? -Nie, nie... - Canker pokrecil glowa, wygladajac na zaklopotanego, ale po chwili wahania skinal glowa. - Tak, tak! Cos jest bardzo nie tak. Chodzi o to, w jaki sposob Gniewica awansowala... -Mow. -Zamordowala Karla Wiercha... -Czy musze to z ciebie wyciagac po kawalku? -Posluchaj - cicho warknal Canker. - O wschodzie slonca w Iglicy Gniewu swiatlo sloneczne wpada przez kilka okien. Czy raczej wpadaloby, gdyby te okna nie byly starannie zasloniete. -Tak? -Nie podoba mi sie ten schemat, poniewa tak samo bylo kiedys w Turgosheim, we dworze, ktorego panem byl Karl Wierch. I bylby nim do dzis dnia, gdyby nie Gniewica. -Jak go zamordowala? - Nestor staral sie zachowac cierpliwosc. -To tylko pogloska, ma sie rozumiec. -Powiesz mi wreszcie, czy nie? - Cierpliwosc nekromanty skonczyla sie. -Upila go! - warknal Canker. - Wyczerpala go seksem, przywiazala do loka i rozsunela zaslony! Slonce padalo wprost na niego. Sciany byly wyloone plytami z brazu, wypolerowanymi na wysoki polysk, ktore kierowaly swiatlo sloneczne na zamroczonego Karla, podczas gdy ona sama stala w cieniu. Nie trwalo to dlugo. Karl usmayl sie, a jego pijawka opuscila go. Ale w jasnym swietle i ja spotkal taki sam koniec. A kiedy pasoyt Karla sczernial, Gniewica zasunela zaslony. Pijawka wydala jajo - byla to ostatnia szansa na zachowanie dalszego istnienia - a Gniewica powitala je z radoscia! Do tej chwili byla niewolnica, kochanka Karla, a teraz zostala pania calej posiadlosci, ktora wkrotce zyskala miano Iglicy Gniewu. Tak wlasnie awansowala... -Powiedziales, schemat. - Nestor zamyslil sie. - Ale gdyby dla mnie zaplanowala podobny los, co by na tym zyskala? Wtedy, w Turgosheim, chodzilo o awans. Ale tutaj? Jednak zawczasu ostrzeony jest na czas uzbrojony. Nie upije mnie tak latwo, wierz mi! A ja bede uwaal, aby byc jak najdalej od okien wychodzacych na poludnie. Canker byl zaskoczony. - Pojdziesz mimo wszystko? Pomimo tego, co ci powiedzialem? Nestor spojrzal na niego, wzruszyl ramionami i w koncu powiedzial - Jestem Wampyrem od niecalych dwoch lat. Ale przedtem bylem Cyganem i to z plemienia Lidesci. Jak wiesz, to ludzie o goracej krwi, a moj pasoyt podgrzal moja krew dziesieciokrotnie. Pytasz, czy tam pojde? Wiec powiedz, moj przyjacielu, czy ty poszedlbys? Canker podejrzliwie wciagnal powietrze. Jego wielkie, porosniete futrem uszy, ozdobione godlem w ksztalcie sierpa ksieyca, zadrgaly, jak gdyby wsluchiwal sie w oddalone dzwieki czy mysli. W koncu opadl na cztery lapy, odrzucil do tylu glowe i zawyl. A z jego gardla wydobylo sie niesamowite zawodzenie, ktore nioslo sie przez caly Parszywy Dwor. A kiedy ucichlo... Z pyska splynela mu struka sliny i spogladajac na Nestora, jeknal i powiedzial - Lordzie Nienawistniku, chlopie, jake moglbym sie temu oprzec? VI Nestor i Gniewica: polaczenie Kiedy Nestor wrocil do Suckscaru, Zahar czekal na niego z nieoczekiwana wiadomoscia. Gniewica przyslala mu prezent w postaci trzech Cyganow plci meskiej, ktorych zdobyla podczas nocnej wyprawy. Jeden byl mlodziencem, drugi doroslym, a trzeci siwiejacym meczyzna. Pomimo calej swojej dumy, Nestor nie mogl odmowic ich przyjecia; zwlaszcza nie teraz, gdy lupy zdobyte w Krainie Slonca byly wiecej ni skromne. Zwrocil jednak uwage, e byli to wylacznie meczyzni, ktorych Gniewica najwyrazniej wolala. Ale z drugiej strony i w obecnej sytuacji rozumial, dlaczego nie chciala mu przysylac kobiet z Krainy Slonca...Jesli chodzi o sam fakt przyslania symbolu szacunku - zwlaszcza w postaci cennego ciala i krwi - bylo to cos zupelnie nieslychanego i Zahar nie potrafil tego zrozumiec. -Czy lady ma wobec pana jakis dlug, lordzie? - w koncu zdobyl sie na odwage, aby zadac to pytanie. I rzeczywiscie, wobec faktu, e Gniewica szpiegowala Nestora - ingerowala w jego sny i nie tylko - mona by powiedziec, e miala wobec niego dlug. Tak czy owak, Nestor spojrzal Zaharowi prosto w oczy i powiedzial - Moe i tak... - Po zastanowieniu dodal - Powiedzmy, e laczy nas wspolny interes. - Ale w istocie wydawalo mu sie, e to on ostatecznie bedzie jej dlunikiem, jesli ocenial te sytuacje prawidlowo. Canker powiedzial mu, jak wiele Gniewica moe go nauczyc; i znow Nestor musial zapomniec o swojej dumie i dac sie uczyc; jeeli zdola choc troche wyjsc jej naprzeciw... obie strony moga sie spodziewac prawdziwych rewelacji. Jego wampirzyce w Suckscarze ju mu pokazaly wiecej, ni wiekszosc meczyzn jest w stanie przeyc w ciagu calego ycia. Ale oczywiscie trzeba bylo pamietac o ostrzeeniach Cankera, ktore - o ile mial racje -mogly sie okazac smiertelnie prawdziwe. W takim przypadku ten "prezent" po prostu maskowal ukryta wewnatrz trucizne. Ale dostac cos do zjedzenia i zjesc to - to dwie calkiem rone rzeczy. Nestor musial po prostu poczekac i zobaczyc, co z tego wyniknie. W miedzyczasie, wykorzystujac zjadliwosc swego ukaszenia, Nestor wpoil dwom mlodszym meczyznom, e zostana w jego dworze. Najmlodszego przydzielil do pomocy Grigowi; odtad mial sie opiekowac rannym porucznikiem, a kiedy ten calkowicie wroci do zdrowia, zostac jego uczniem. Doroslemu meczyznie nie zabraknie pracy: kopanie tuneli, powiekszanie kwater i sprzatanie zagrod; jego obowiazki beda ujete w harmonogramie prac Suckscaru. Co do trzeciego meczyzny, Nestor nie dal mu nawet czasu na zastanowienie. Mial stanowic zaopatrzenie Suckscaru. Mieso na wspolne posilki zwyklych niewolnikow, a zmielone kosci jako poywienie dla stworow latajacych i bestii wojennych. Predzej czy pozniej trzeba bedzie dokonac ponownej oceny. Musza istniec latwiejsze sposoby zbierania owocow w Krainie Slonca ni organizowanie wypraw; byc moe pozniej porozmawia na ten temat z Gniewica. Jesli bowiem stac ja na to, aby przysylac mu wlasnych niewolnikow, wynika stad, e zna lepsze sposoby ni on. Moliwe zatem, e w koncu zaczna dzialac we wspolnym interesie... Sprawy zwiazane z zarzadzaniem Suckscarem zajely Nestorowi znaczna czesc drugiej nocy. Zanim sie zorientowal, do wschodu pozostalo ju tylko pare godzin. Polecil Zaharowi, aby go obudzil, gdy szczyty gor przybiora popielata barwe i poszedl sie przespac. Ale trzy godziny przed switem, kiedy Zahara wcia pochlanialy rozmaite obowiazki, sam sie obudzil. Tym razem nie mial adnych snow, ale nie mogac zasnac, przewracal sie z boku na bok i oblewal sie zimnym, wampyrzym potem. Byl to wplyw jego pijawki; pasoyt wyczuwal jego emocje i wietrzyl zwiazane z nimi niebezpieczenstwo; widzial wszystkie moliwe rodzaje zagroen. Ale kiedy zbliala sie godzina spotkania, Nestor pozbyl sie wszystkich dreczacych go watpliwosci. To, co powiedzial Cankerowi, bylo niezaprzeczalnym faktem: Gniewica byla u szczytu potegi i zajmowala najbardziej okazaly dwor w calej wiey; nie mogla nic zyskac, uwodzac go tylko po to, aby go nastepnie zabic. Zatem miala na niego ochote. Po prostu. Jesli zas chodzi o niego, Nestor nie mogl sobie wyobrazic nic bardziej rozkosznego ni pojscie z nia do loka. Czy ta ekscytacja utrzyma sie dluej czy te nie, czas pokae, ale tak jak w przypadku kadego romansu, to mu na razie wystarczalo. Wstal, wykapal sie i zjadl sniadanie. Zajelo mu to niecala godzine, ale czul, e musi przynajmniej troche "naladowac baterie". Miod z Krainy Slonca, zwykly chleb, swiee mleko, pochodzace z udoju (czesc ze stworow, ktore kiedys byly kobietami, a czesc z innych zwierzat, poddanych procesom metamorfozy) i kes kroliczego miesa z farmy Suckscaru. Nadal nie znajdowal prawdziwego upodobania w ludzkim miesie, wyjawszy sama krew, ktora przecie stanowi esencje ycia. Nastepnie zrzucil plaszcz kapielowy i zaloyl swoj najelegantszy skorzany stroj, po czym pozostalo mu ju tylko czekac. Przemierzajac tam i z powrotem swoje komnaty, wiedzial, jak namietnym kochankiem musi sie wydac kadej kobiecie ktora go ujrzy w takim stroju. Ale nie bylo nikogo, kto by na niego patrzyl, wiec zawolal - Gina! Weszla na gore spiralnymi schodami i teraz stala w drzwiach, obserwujac go. Ale Nestor byl tak pograony w myslach, e dopiero po chwili ja zauwayl. -Tak, o co chodzi? - Ze zdziwieniem zauwayl napiecie w swym glosie, jak gdyby cos ukrywal; jak gdyby on, lord Nestor Nienawistnik, musial cos ukrywac przed zwykla niewolnica, taka jak Gina! -Myslalam... e mnie wolales - odpowiedziala. A on wiedzial, e to klamstwo. -Przyszlas, eby mnie szpiegowac - powiedzial tak cicho, e od razu wyczula niebezpieczenstwo. -Ciebie, Nestorze? - Od samego poczatku byla z nim w zaylych stosunkach; kiedy byli ze soba w loku, nawet adal od niej, aby tak wlasnie go traktowala. - Dlaczego mialabym cie szpiegowac? Wszystko, co powinnam o tobie wiedziec, ju wiem. Nie wiem tylko, dlaczego poszedles spac tak wczesnie i dlaczego ju wstales. Masz jakies spotkanie? -Czy to przesluchanie? - zmarszczyl brwi. - Jak smiesz? - Wcia mowil cicho, ale teraz jego glos byl ostry. - Z kim rozmawialas? Z Zaharem? -Nie widzialam Zahara od poltora dnia. Czy cos sie stalo? - W jej glosie mona bylo wyczuc prawdziwa troske. Twarz Nestora powoli przybrala spokojniejszy wyraz. W koncu westchnal i pokrecil glowa. - Nic sie nie stalo. Idz ju. -Nie chcesz... mnie? -Nie teraz (i prawdopodobnie w ogole nie, bo ju mu sie znudzila, a poza tym wybieral sie do Gniewicy). Moe pozniej (ale tylko moe). Wygladala na zasmucona; zwiesila glowe i powiedziala - Niech i tak bedzie. - I zeszla spiralnymi schodami w dol. Ale dziwna rzecz, Nestor poczul, e cos sciska go w gardle i zawolal -Jak sie miewa maly? Kroki ucichly i po chwili nadeszla odpowiedz - Calkiem dobrze. Chcesz go zobaczyc? Mam ci go przyniesc? -Nie teraz - powiedzial znowu. - Moe pozniej... - Ale w istocie dziecko w ogole go nie interesowalo i od czasu do czasu sie zastanawial - Co w ogole robi to ludzkie dziecko w Suckscarze? Byloby lepiej, gdyby wtedy posluchal rady Cankera, ja od razu zabil, a dziecko dal Cankerowi na sniadanie. Tylko, e Gina byla wowczas "poyteczna". I moe jeszcze sie przydac. W kadym razie byla lepsza w loku od wszystkich innych... Kiedy te mysli przemknely mu przez glowe, Giny ju nie bylo. Ale gdy ruszyl waskim, od dawna nieuywanym, zasnutym pajeczynami przejsciem do Iglicy Gniewu, obserwowala go z pograonej w cieniu wneki. I wiedziala, e moe byc tylko jeden cel jego wedrowki. I tak Gina utwierdzila sie w tym, co ju i tak wiedziala o Nestorze Nienawistniku... Gniewica obiecala, e droga bedzie latwa, ale Nestor nie mogl uwierzyc, e bedzie a tak latwa. saden niewolnik, porucznik ani wojownik nie strzegl przejscia z Suckscaru do Iglicy Gniewu. Od strony zagrod na tylach stanowisk ladowania Gniewicy dochodzily do niego przytlumione popiskiwania lotniakow; gdzies powyej slyszal odlegly brzek lancuchow, jak gdyby jakis stwor wiedzial o obecnosci intruza i gwaltownie sie rzucal na uwiezi; na nastepnym poziomie raz mignal jakis cien, ale po chwili zniknal. To bylo takie latwe. Co prawda, Nestor trzymal sie z dala od glownych korytarzy i schodow, wskutek czego szedl okrena droga; ponadto zblial sie swit i mieszkancy Iglicy Gniewu kladli sie do loka, z wyjatkiem zredukowanego do minimum personelu i wartownikow. Ale poza wspomnianymi wyjatkami, nie zobaczyl ani nie uslyszal niczego, co mogloby wzbudzic lek i sklonic go do ucieczki. Kiedy doszedl do przedostatniego poziomu, wyszla mu naprzeciw piekna wampirzyca, zloyla gleboki uklon i przedstawila sie jako sluaca Gniewicy, ktora miala go zaprowadzic do swej pani. Miala na sobie cienka i gleboko wycieta suknie, ktora podczas uklonu odslonila jej pelne piersi. Byla bardzo zgrabna, urodziwa i pociagajaca. - Moze nawet bardziej pociagajaca niz moje wlasne kobiety - pomyslal Nestor. Kiedy poszli dalej, spojrzala na niego z falszywa skromnoscia i powiedziala - Moja pani ma nadzieje, e nie napotkales adnych przeszkod na swej drodze. -Nie - pokrecil glowa Nestor. - Szedlem okrena droga. Jestem dyskretny. -Wiem, e moja pani to doceni - odpowiedziala. - Ale gdybys obral nawet najprostsza droge, nie sprawiloby to adnej ronicy. Gniewica goraco cie wita. A co do dyskrecji, rozkazy mojej pani sa zawsze wykonywane. Kiedy wydaje polecenie "O tej i o tej godzinie macie wszystkie byc w lokach... nikt nie moe sie ruszyc... nie wolno mi przeszkadzac", wowczas nieposluszenstwo byloby dowodem braku rozwagi. -Rozumiem - powiedzial Nestor. Postepowal za nia waskimi stromymi schodami, wiodacymi rodzajem tunelu, wykutego w litej skale. Swiatlo bylo przycmione, ale to nie mialo znaczenia; ich oczy widzialy wszystko rownie dobrze, jak za dnia. Poniewa szla przodem, a suknia byla calkiem krotka, widzial wyraznie jej nagie cialo. U szczytu schodow znajdowal sie podest i wneka, w jej tylnej scianie zwisaly lancuchy. Normalnie byl do nich przykuty wartownik. Weszli do waskiego tunelu, ktory w pewnym miejscu tak sie zweal, e musiala przylgnac plasko do sciany. - Moesz przejsc - powiedziala z dziwnym usmieszkiem. - Na koncu tego przejscia znajduje sie skrzyowanie, z ktorego odchodzi kilka tuneli, a ten z nich, ktory prowadzi do komnat mojej pani, jest oznaczony jej godlem. Kiedy probowal sie przecisnac obok niej, jej dlon natychmiast powedrowala do jego czlonka, ktorego zaczela piescic. Unieruchomiony i zaskoczony, patrzyl, jak wolna reka rozchyla suknie, ukazujac piersi. -Co to? - wydyszal. - Czy tak twoim zdaniem ma wygladac dyskrecja? - W koncu udalo mu sie przecisnac obok niej. - Co by na to powiedziala twoja pani? - Ale chocia jego slowa mialy stanowic grozbe, ogarnela go pokusa. Krew zaczela mu szybciej krayc w ylach, a czlonek nabrzmial w jej dloni. Nie mogl oderwac wzroku od jej piersi, ktore wygladaly zachwycajaco i trudno bylo nie siegnac... Ale zanim wykonal jakikolwiek ruch, dziewczyna puscila go, zasmiala sie i powtorzyla - Nieposluszenstwo byloby dowodem braku rozwagi! Byloby niedobrze, gdybys zjawil sie u niej nie w pelni sil. Wielu meczyzn straciloby caly wigor, wchodzac do czyjegos dworu zupelnie bez broni. W koncu droga jest ciemna i straszna, i mona spotkac potwory! Twoja... arliwosc moglaby na tym ucierpiec. A wtedy musialabym cie poprosic, abys od razu odszedl i poczekal na nastepna okazje. Ale jest rzecza oczywista, e lord Nestor nie jest bojazliwy! W istocie jestes... gotowy. Podobnie jak lady Gniewica. Po czym cofnela sie, odwrocila i pobiegla droga, ktora tu przyszla, a Nestor pomyslal - O co w tym wszystkim chodzi? Wiecej przypraw do zatrutego miesa? W kadym razie bylo ju za pozno i trzeba bylo isc dalej... Kiedy Nestor znalazl sie w prywatnych komnatach Gniewicy, od razu odczul, e nalea do kobiety. Oczywiscie wiedzial to, ale nawet gdyby nie zdawal sobie z tego sprawy... ...Wszedzie byly lustra: wypolerowane zlote plyty, ktore dawaly wraenie ciepla, choc byly zimne i brakowalo im tej iskry, ktora wyronia otoczenie czlowieka. Na podstawie samych luster mogl sie zorientowac, e znajduje sie w dworze naleacym do lady, bo tylko nieslychanie prony lord ozdobilby swoje sciany w taki sposob; ale nawet i wtedy ich obecnosc nie wynagrodzilaby braku "duszy", a takie wlasnie wraenie wywolywaly lustra Gniewicy. Nie, lustra to byla ohyda, ktora od niepamietnych czasow byla uywana przez Cyganow z Krainy Slonca do odbijania smiertelnych promieni slonca i kierowania ich na wrogow z Krainy Gwiazd. Ale najwyrazniej Gniewica byla ponadto; lubila ogladac siebie taka, jaka jest. A teraz take Nestor mogl znow popatrzec na swoja twarz i przyjrzec sie jej dokladnie po raz pierwszy, odkad... zostal Wampyrem. Ujrzal wysokiego i przystojnego lorda i dziwil sie wlasnej smialosci, ktora przywiodla go tu, gdzie madrzejsi od niego odczuwali lek. Ale kiedy tak patrzyl na siebie, wydalo mu sie, e zobaczyl cos jeszcze. I mimo, e wiedzial, i jest nosicielem wampirzej pijawki, nie podobaly mu sie faldy, ktore sprawialy, e jego skora przypominala skore gada oraz kaptur kobry, ktory przeslanial jego brwi i oczy. Wiedzial, e to tylko zludzenie, zrodzone w jego umysle, ale wolal wyglad czlowieka od tego, co teraz mialo nad nim kontrole. Odwrociwszy sie gwaltownie, ogarnal szybkim spojrzeniem przedpokoj, do ktorego wszedl waskimi drzwiami, zaslonietymi kotara z futer nietoperzy. Pomieszczenie wygladalo na garderobe Gniewicy; tutaj pewnie zajmowala sie swoja toaleta. Znajdowala sie tam kamienna umywalka, rzezbione polki na puder, perfumy i olejki oraz kilka wnek, wycietych w scianach, gdzie na koscianych wieszakach wisialy rozmaite czesci garderoby. Lady Gniewica nie mogla narzekac na brak strojow. Jej bielizna byla ozdobiona najlepsza koronka, jaka wytwarzali Cyganie; wierzchnia odzie byla na ogol wykonana z miekkiej skory; suknie z futer nietoperzy lub z bialej skory niedzwiedzi-albinosow. Buty Gniewicy byly wykonane przez cyganskich rzemieslnikow; podeszwy pantofli byly z elastycznych, bialych chrzastek, zaopatrzonych w skorzane rzemyki; liczne, misternie rzezbione, kosciane ozdoby, ktore nosila na czole, mialy charakter raczej dekoracyjny ni praktyczny. Byly tam ponadto kolczyki, bransolety i lancuszki na nogi, wisiorki i broszki, wykonane glownie ze zlota... Widzac te wszystkie przedmioty, Nestor pomyslal - Ale jesli tutaj jest tego tyle, co moze miec na sobie w tej chwili? -Nic! - nadeszla odpowiedz i uslyszal w swej glowie jej charakterystyczny smiech. - Moze bys wreszcie wszedl do srodka. Wiec uwazasz, ze moje stroje sa interesujace? Jesli tak, to co sadzisz o mojej nagosci? Oprocz tunelu, ktorym tu wszedl, bylo tylko jedno wyjscie. Wstrzymujac oddech (choc nie wiedzial dlaczego, bo nic na swiecie nie zdolaloby go teraz powstrzymac), Nestor wszedl do komnaty sypialnej Gniewicy. Byla zupelnie naga; pokrywala ja tylko piana i woda. Wlasnie sie kapala. -Jak widzisz, w wannie jest wystarczajaco duo miejsca dla dwojga - powiedziala, usmiechajac sie, a Nestor musial przyznac, e nigdy jeszcze nie widzial nikogo rownie uwodzicielskiego. Jego los byl teraz calkowicie w jej rekach. Mogla natychmiast wezwac swych porucznikow, czy stranikow i bylby to koniec nekromanty, lorda Nestora Nienawistnika. Wiedzial to on i wiedziala ona. Ale oboje wiedzieli take, e jej cel byl zupelnie inny, bo wcia jedno wielkie pytanie pozostawalo bez odpowiedzi. Bylo bowiem cos, o czym musieli sie przekonac: kulminacja tego nieposkromionego wzajemnego pociagu, ktory wcia rosl od owego ranka, gdy Wran dal Nestorowi jajo Vasagiego i przywiodl go do Krainy Gwiazd. Nestor zrobil krok w strone wielkiej wanny, wyloonej blyszczacymi kafelkami i zrzucil z ramion skorzana kurtke. Gniewica byla spowita w mlecznobiale pecherzyki piany, ktore skrywaly jej powaby. Jeszcze jeden krok i jego koszula znalazla sie na pokrytej szorstkim dywanem podlodze. Wyciagnela ku niemu mlecznobiale ramiona; oddech Nestora stal sie chrapliwy i nierowny, gdy na powierzchni ukazaly sie polowki jej ociekajacych woda piersi. -Potrafisz to zrobic? - zapytala. Jej oczy, jeszcze przed chwila szkarlatne, teraz byly ciemne, jak oczy Cyganki. - Metamorfizm - wyjasnila. - To wyciencza, ale czasami jest warte zachodu. Tak, jak teraz, bo wiem, e wcia masz w sobie wiele z Cygana. Pragniesz niewinnosci, Nestorze i jak sie przekonasz, Gniewica w razie potrzeby potrafi byc niewinna. Zrobil kolejny krok w jej strone i teraz byl ju nagi, jak ona. -Ale nie potrafisz tego - zadrwila, znow odczytawszy jego mysli. - Moe pod oslona piany mam na sobie zwiewna koszulke. - Znow sie rozesmiala, spojrzala znaczaco na jego pulsujaca, sterczaca meskosc i oblizala szkarlatne wargi. Nie odrywala od niego oczu. -Wiec przez to przejde - powiedzial chrapliwie, czujac suchosc w gardle. -Jestes spragniony - powiedziala. - A tu jest dobre, cyganskie wino. - Wyciagnawszy reke, dotknela kamiennego dzbana i zlotych kielichow, stojacych na krawedzi wanny. Stal teraz tu przy krawedzi i widzial zmarszczki na powierzchni wody, pokrywajacej cialo Gniewicy. Przelykajac sline, wykrztusil - Wiem, co chce pic i z jakiego naczynia. Teraz jej glos byl rownie chrapliwy i przepojony poadaniem jak jego wlasny. - Wiem, e twoje nasienie bedzie rownie slodkie, jak twoje piekne cialo. Wiec bedziemy pili razem. Kiedy wszedl do wanny i wyciagnal do niej rece, woda i piana zawirowaly mu wokol kolan. Ale Gniewica cofnela sie i zdyszanym glosem powiedziala - Umyj mnie, a ja umyje ciebie. Moesz mnie dotykac, ale na razie nic wiecej. Umyjemy wszystko, aby bylo czyste, jak nigdy przedtem. -Pragne cie teraz - mruknal. -Nie psuj tego, Nestorze. - Pokrecila glowa. - Wiem, e w przyszlosci bedziemy sie w tej wannie pieprzyc setki razy. Ale teraz... moje loe czeka. Chcialbys pic piane pomieszana z moimi sokami? Kiedy sie wykapiemy, bedziesz znacznie twardszy, a ja bede znacznie mieksza... Umyli sie nawzajem i Nestor pomyslal, e prawdopodobnie jeszcze nigdy nie byl tak czysty. Nie spieszyli sie, a ich dlonie dotykaly tylko wody i mydla. Kiedy w koncu pocalowala jego kolyszacy sie, goracy czlonek, po czym wstala i owinela sie recznikiem, zrozumial, e miala racje. Jego fujara nigdy nie byla taka twarda, a ona nigdy nie byla tak gotowa na przyjecie meczyzny. Wytarli sie do sucha i z trudem powstrzymujac sie od dalszych pieszczot, udali sie do loka. Jej loko bylo wysokie i masywne; wykonano je z ciekich plyt, ktorych gorna warstwe wydraono, aby mogla pomiescic futrzany materac. Z jednej strony umieszczono drewniane stopnie, po ktorych weszla Gniewica i odwinela koc z niedzwiedziej skory. Po czym odrzucila recznik, stajac przed nim naga, a on poszedl za jej przykladem. A potem... ...To bylo prawdziwe szalenstwo! Istoty ludzkie nigdy nie sa w stanie doswiadczyc pelnej, niczym niepohamowanej gwaltownosci zwierzecego seksu Wampyrow i przeyc. Ale Gniewica i Nestor nie byli ludzmi. Byli Wampyrami! I tak przez piec dlugich godzin dawali sobie wieksza rozkosz ni jakikolwiek meczyzna czy kobieta przed nimi, moe nie liczac pewnego romansu, ktory mial miejsce dawno, dawno temu (i to w tym samym loku), albo w glebi narkotycznych, goraczkowych snow. W koncu Nestor osiagnal zaspokojenie. I, co dziwniejsze - zreszta ku swemu zaskoczeniu - lady Gniewica take... A pozniej zajeli sie rozmowa. -Czy bylam dla ciebie wystarczajaco niewinna? - Gniewica leala z rozrzuconymi nogami, czesciowo przykryta kocem z niedzwiedziej skory; loki kruczoczarnych wlosow, wilgotne i lsniace, spoczywaly na poscieli. -Spojrz na siebie. - Nestor usmiechnal sie kpiaco. - W tej pozie, pelnej wyuzdania i z tymi patrzacymi porozumiewawczo oczami? Nawet gdy ci ciemnieja, daleko im do niewinnosci! Czy ty kiedykolwiek w ogole bylas niewinna, Gniewico? Znam twoja historie; opowiedzial mi ja Canker, ktory jest moim przyjacielem. -Co - wzruszyla ramionami - Canker ma racje. Nie, nigdy nie mialam w sobie niewinnosci. Chcialabym, aby tak bylo, ale moje ycie cyganskiej dziewczyny w Krainie Slonca w Turgosheim przed stu laty... nie zapewnialo najlepszych warunkow, aby nauczyc sie niewinnosci. Od urodzenia bylismy niewolnikami Wampyrow. Ale dopoki mnie nie zabrali, trzymalam sie na uboczu. Mimo wszystko bylam nie tyle niewinna, co bystra. I taka pozostalam. Oparla sie na lokciu. - Wiec nie bylam slodka i draca, niedoswiadczona cyganska kobieta, ktora tak podziwiasz i poadasz. Ale staralam sie. -Gdybym nie wiedzial - odparl zgodnie z prawda - moglabys mnie nabrac. Kiedy mnie sciskalas, bylas jak mloda dziewczyna. A kiedy krzyczalas, reagowalas jak gdybys byla dziewica. Ale ty promieniujesz... kobiecoscia! Jestes goraca i podniecajaca. Tego nie da sie ukryc. -Wiec nie bylam wszystkim, czego pragniesz? -Jestes najpiekniejszym stworzeniem w Wieycy Gniewu - powiedzial. - Jesli nie jestes wszystkim, czego pragne, to gdzie moge to znalezc? Nie, jestes wszystkim. Bylas wszystkim. Teraz, gdy bede sie kladl do loka w Suckscarze, bede marzyl, aby znow byc z toba. - Dotknal jej sutkow, ktore natychmiast stwardnialy pod jego palcami. To nie byl metamorfizm, lecz naturalna reakcja na jego pieszczoty. A kiedy jej szczupla dlon opadla na jego cialo, Nestor take zareagowal, choc myslal, e ju ma dosc. -Cos ci powiem - powiedziala, patrzac mu gleboko w oczy. - I to jest absolutna prawda: nigdy nie oddalam sie adnemu meczyznie. Nawet Karlowi Wierchowi, ktory byl moim "panem". Och, bral mnie i myslal, e lubilam to. Rzeczywiscie wierzyl, e go kocham! Ale naprawde go nienawidzilam! Potem zapadalam w sen, ale gorszy ni jakikolwiek przedtem. Bylam jak pogrzebana ywcem, Nestorze i balam sie, jak nigdy! Jeszcze i teraz budze sie, zlana zimnym potem w loku, jak gdybym leala w skalnym grobowcu, w ktorym stalam sie wampirem... -Od tego czasu... mialam wielu meczyzn, ale nigdy sie adnemu nie oddalam. Nie tak, jak oddalam sie tobie. Och probowalam z paroma lordami w Turgosheim - najdzielniejszymi z tej ponurej bandy - ale tylko sie przekonalam, e byli zupelnie pozbawieni wigoru. Moe kiedys go odzyskaja, ale dopiero wtedy, gdy zaczna znowu normalnie yc. Dopiero, gdy naucza sie, jak znowu poadac i kapac sie we krwi! Tego wlasnie pragnelam i dlatego ucieklam: aby powrocic do dawnych zwyczajow i uczynic zachodnia czesc Krainy Slonca wielka kostnica, a moich ludzi i wojownikow silnymi, jak nigdy przedtem! Bylabym to osiagnela, gdyby ta banda zrzedliwych renegatow, ktorzy mieszkaja w mojej wiey, nie zwrocila sie przeciwko mnie. -Ukradlas im niewolnikow - zauwayl Nestor. - Ju od pierwszego najazdu na Dwa Brody, bylas zlodziejka. -Wzielam, co mi sie nalealo! - krzyknela, odsuwajac sie od Nestora. - Bylam ich przywodca i to dobrym. Ale Wran i Spiro to wariaci, ktorzy sa pozbawieni rozumu i nie sluchaja, co sie do nich mowi. A wrodzony instynkt Gorviego jest tak silny, e jego mysli biegna jak po wcia zaciesniajacej sie spirali: intrygujac i kreslac swe pokretne plany. Vasagi Ssawiec, choc szpetny, byl jedynym bystrym facetem wsrod nich; mialam nadzieje, e zabije Wrana, dzieki czemu bede mogla przeciwstawic sie innym, ale tak sie nie stalo. Vasagiego ju nie ma, a my wcia jestesmy podzieleni. Co do Cankera Psiego Syna, co moge powiedziec? Jego ojciec oszalal i wydaje mi sie, e Canker zdaa w te sama strone! Ten przeklety, kosciany instrument, ktorego "muzyka" rozlega sie nawet tutaj, pragnac zwabic jego srebrzysta, ksieycowa kochanke; cos podobnego! Naprawde dobrana grupe przywiodlam tu z Turgosheim. - Przerwala, ale po chwili podjela znowu - Jednak wydaje mi sie, e troche odbieglam od tematu, czyli niewinnosci. -A ja, czy bylem niewinny? - zapytal Nestor. -Chcesz, abym zaprzeczyla - powiedziala. - Ale w rzeczywistosci byles. Nie naiwny, ale niewinny, tak. Bo przede mna nie miales kobiety. Moe cyganskie dziewczyny i pare niewolnic, ale nigdy prawdziwej kobiety. A poza tym, nie ma takiej drugiej kobiety, jak Gniewica. -Nie, takiej nie ma - pomyslal. - Ale ta, ktorej pragnalem, ktora... mi ukradziono? Pewnego dnia naucze ja wszystkiego, czego sam sie nauczylem, take od ciebie. To moe ja zabic - rozkosz albo bol - ale przynajmniej w koncu ja poznam. A ona zrozumie, co utracila: e moglaby byc moja lady w Suckscarze. - I w jego glowie na chwile pojawil sie obraz dziewczyny, stojacej w rzece, oswietlonej promieniami slonca i ociekajacej woda. Ale ukryl to przed Gniewica. -Wiec jestesmy wyjatkowi? - zapytal na glos. - Wampyry, a jednak prawdziwi kochankowie? Czy bedziemy ze soba na zawsze, czy to tylko przelotny romans? -Bedzie trwal, dopoki trwa - odparla. - I prosze tylko o jedno. -Abym byl wierny? Ale jak? Jestem przecie Wampyrem! -Nie, nie o to chodzi. - Pokrecila glowa. - Ale jeeli sie rozstaniemy, chcialabym, abysmy sie rozeszli z honorem. Aby nie bylo w tym goryczy ani zdrady. Kiedy to sie skonczy, trudno. To wszystko. -Zgoda. A do tego czasu? -Bedziemy kochankami i sojusznikami. -Jestesmy kochankami - odpowiedzial. - Ale sojusznikami? Przeciw komu? W jakim celu? -Polowania ida zle. -Tobie take? A mimo to przyslalas mi trzech dobrych niewolnikow. No, dwoch, bo trzeci zostal przeznaczony na zaopatrzenie mego dworu. -To byl moj znak, moja obietnica. Przeslalam ci go, abys wiedzial, e moesz bezpiecznie odwiedzic mnie w moim dworze. Tak uczyniles i doceniam to. Nie wiedzialam, jak bardzo potrzebuje silnego meczyzny u mego boku i w loku. Jesli moemy byc kochankami, to na pewno moemy te wspolnie wystapic przeciw Cyganom. -Zamierzalem z toba porozmawiac na ten wlasnie temat - szepnal jej do ucha, bo Gniewica znow znalazla sie w jego ramionach. - Cos trzeba zrobic, bo wiea przeywa trudnosci. Wszyscy na tym cierpimy. -Ale inni nie potrafia pomoc samym sobie - powiedziala. - To dlatego, e sa glupi i samolubni, i nie widza dalej ni czubek wlasnego nosa. Sa jak cyganscy rybacy, ktorzy spieraja sie o kawalek rzeki: jeden czlowiek nie jest w stanie sam obsluyc swoich sieci i traca na tym wszyscy. Ale my dwoje - dzialajac razem, jako zespol - moemy stanowic sile. Bo w Krainie Slonca jest mnostwo ryb, Nestorze. Dzialajac osobno, jestesmy nieskuteczni. Wiec powtarzam: moemy to zrobic razem, ty i ja. -Troje z nas. - Nestor przyciagnal ja bliej i zsunal dlon w dol jej plecow, a dotknela posladkow. -Troje? -Canker jest silny i madrzejszy ni sadzisz. Zapomnij o jego muzyce i ksieycowym szalenstwie; to w koncu drobiazg, a poza tym on nie jest tak szalony, jak myslisz. Wiele sie od niego nauczylem. -Prawda jest, e wytwarza dobre potwory. - Wziela w dlon jego genitalia i delikatnie nimi potrzasala. - Bedzie otwarty na wspolprace? -Kocha mnie, jak wlasnego syna - odparl Nestor, schylajac glowe, aby wziac w usta nabrzmialy sutek. Po czym cofnal sie, zmarszczyl brwi i dodal - Ale, z drugiej strony, Gorvi mnie nienawidzi. -On nienawidzi nas wszystkich - powiedziala i westchnela. - Ach, co to znaczy byc mlodym! -Co? -Twoja fujara znowu pulsuje. Nie moge uwierzyc! Zachichotal ponuro. - Och, to moje cialo i moje wampiryczne poadanie! A Wampyry sa niewyczerpane. Siegnal dlonia miedzy jej czarne loki, odnalazl kobiecy paczek i pobudzil go do ycia. Natychmiast objela go nogami i przyciagnela do siebie. Ale jakby zaprzeczajac budzacemu sie poadaniu, powiedziala pospiesznie - Musimy porozmawiac i to teraz. Pozniej bedziemy mieli mnostwo czasu na zaspokojenie innych potrzeb. - I dodala dracym glosem - Jakbysmy ju tego nie zrobili! -Jedne usta mowia jedno - powiedzial chrapliwie - a drugie temu przecza. Usta w twojej twarzy sa pelne madrosci i rozwagi, a te drugie, miedzy udami, mysla tylko o rozkoszy. Kiedy mowia jednoczesnie, tak jak teraz, mona dostac krecka. -To cyganskie powiedzenie? -Prawdopodobnie. -No, to masz inne: sztywny kutas nie ma sumienia. -A miekka i wilgotna cipa jest gleboka jak trzesawisko i rownie trudno wydostac sie z niej z powrotem. Jeszcze chwila, a bylby sie w niej znalazl znowu; cofnela sie i pokrecila glowa - Musimy porozmawiac! Westchnal i przekrecil sie na plecy. - No dobrze, mow. Ale nie przestawaj mnie piescic. To pulsowanie jest cudowne. -Jestes nienasycony! - rozesmiala sie. -Nie ja - to moj wampir! - usprawiedliwial sie. -Teraz sluchaj - powiedziala. - Jeeli nasza trojka bedzie sie trzymac razem, wtedy Wran, Spiro i Gorvi z pewnoscia take polacza sily. I bardzo dobrze. -Jak to? -Bo wtedy odloa na bok dzielace ich ronice i beda sie przygotowywac do nieuniknionej ich zdaniem walki. Chce, aby byli przygotowani, bo wiem to, czego oni nie wiedza: e w koncu Vormulac i inni przybeda z Turgosheim, aby rozpoczac wojne... przeciwko mnie, Wieycy Gniewu, ostatniemu zamczysku! Bo w Krainie Slonca w Turgosheim zaczyna brakowac krwi, a tu jest jej pod dostatkiem. Vormulac wie, dlaczego tu ucieklam: przede wszystkim po to, aby poprawic wlasna pozycje i wzmocnic sie. Nie wie, czy mi sie udalo, ale nie chce ryzykowac. Wiec musi sie tu zjawic, chyba e jest jeszcze slabszy, ni przypuszczam! Musi, bo obawia sie, e tworze tu armie, aby powrocic i zaatakowac go! Wiec kiedy wybuchnie wojna, to nie bedzie sie toczyla miedzy nami, renegatami, lecz miedzy dwiema wielkimi armiami: Vormulaca i Gniewicy. A Gorvi, Wran i Spiro beda wiedzieli, po ktorej stanac stronie! Inaczej najezdzcy szybko sie z nimi rozprawia. Nestor zamyslil sie. - Canker jest kopalnia informacji. Opowiedzial mi wiele o Turgosheim. Jest tylu lordow... a jesli przybeda tu wszyscy? -Jestem pewna, e tak wlasnie bedzie. -Wiec jak moemy zwycieyc? -Bedziemy na swoim terenie. I wowczas bedziemy ju dysponowali prawdziwa armia. Znacznie latwiej jest sie bronic, ni atakowac, Nestorze. I pamietaj: oni beda wyczerpani dlugim lotem. A my bedziemy wypoczeci. No i nasze nietoperze ostrzega nas odpowiednio wczesnie. W rzeczywistosci, odkad sie tu osiedlilam, rozmiescilam swoje stwory we wschodniej czesci gor, gdzie obserwuja teren i czekaja. -Ale jeeli tu, w Wieycy Gniewu, jestesmy podzieleni tak, e nawet w okresie pokoju nie jestesmy w stanie wspolpracowac, jak nam sie to uda podczas wojny? Gniewica wzruszyla ramionami. - Nie jestesmy tak bardzo podzieleni. Nasza trojka - ty, ja i Canker - zajmujemy gorne poziomy wiey, podczas gdy Gorvi i bracia Zabojczoocy okupuja jej dolna czesc. Jesli Wran odmowi mi dostaw gazu od swych bestii, ja odetne mu dostawy wody z moich syfonidow. Jeeli chodzi o wlasciwe zarzadzanie cala wiea, funkcjonuje to wlasnie w taki sposob: potrzebujemy sie nawzajem. -Czy rozmawialas z innymi na temat tej inwazji, ktora, jak twierdzisz, jest nieuchronna? -Na poczatku nawet czesto. I wtedy mnie sluchali. Potem, z rozmaitych powodow, wszystko uleglo rozluznieniu. Poczatkowo mona sie bylo niezle oblowic, dopoki ten Lardis nie stanal na nogi, a potem inne plemiona nie poszly za jego przykladem. Wtedy ycie bylo latwe, wskutek czego stracilismy czesc naszego impetu. -Wiec jak go mona odzyskac? -Och, znam sposob. Kiedy ty, ja i Canker zaczniemy dzialac razem i kiedy inni to zobacza, zjednocza sie. A kiedy zobacza nasze nowe potwory? Nasze bestie wojenne w akcji? A gdy podwoimy liczbe naszych porucznikow'? Wtedy uczynia to samo. Sprawimy, e przygotuja sie do wojny. Bedziemy dla nich zrodlem inspiracji! Nestor kiwnal glowa. - Cala wiea na tym skorzysta i znacznie sie wzmocni. -Wlasnie! Tak jak ty teraz. - Nachylila sie tak, e jego czlonek znalazl sie miedzy jej piersiami, po czym wziela go do ust i zaczela lizac koniuszkiem rozdwojonego jezyka. -Czekaj! - jeknal Nestor, odwracajac sie i zatapiajac twarz w jej lonie. -Razem? - wyszeptala w jego umysle, czujac bliska eksplozje jego i swoja i wciagnela go do gardla. -Razem - odpowiedzial, ssac jej nabrzmiala lechtaczke. I po chwili szczytowali. Upojeni swymi sokami, pomysleli jednoczesnie - jesli krew to ycie, to te soki stanowia przyprawe... Spali bardzo dlugo, ale Gniewica obudzila sie pierwsza. Glaszczac go po plecach, sluchajac bicia jego serca i patrzac, jak powoli unosi sie i opada jego potena piers, znow pomyslala: czy to milosc? Czy to bylo moliwe miedzy Wampyrami? Wiedziala, e cos takiego przydarzylo sie innym, ale jej, Gniewicy? Co bedzie, jesli uczucia, ktore teraz targaly nia tak silnie, sa jedynie przelotne'? A jesli uczucia Nestora sa takie same? Odepchnac kochanka to jedno, ale byc przezen odepchnieta? Nestor jeczal przez sen i czesto przewracal sie z boku na bok, co moglo zwiastowac rychle przebudzenie. Gniewica nigdy przedtem nie byla przy nim a do chwili przebudzenia. Poprzednio wchodzila do jego umyslu, aby umiescic w nim erotyczne obrazy - swe wlasne marzenia, jak sa razem - i wycofywala sie. Od czasu do czasu podpatrywala jego lubiene sny, aby poznac jego upodobania. Ale teraz... ...Co zaklocalo mu sen? Zajrzala do jego umyslu, ale zbyt pozno! Wlasnie sie budzil. Zdolala tylko odebrac pojedyncze slowo, imie, ale to imie plonelo w jego umysle jak pochodnia: Misha. Imie dziewczyny... Gniewica zaczela sie zastanawiac - Czy to jest ta inna? Nieodwzajemniona milosc Nestora z Krainy Slonca? - Ale nie bylo potrzeby sie zastanawiac, bo wiedziala, e to ona. Ziewnal i usiadl. - Gniewica? - popatrzyl na nia, wyciagnal reke, ale wstala i szybko wloyla plaszcz kapielowy. - Gniewico, czy cos jest nie tak? Byl rozespany, ale dojrzal wyraz jej oczu. -Nie tak? - prawie wybiegla do garderoby. - Nie. Co moe byc nie tak? - Ale w lustrze zobaczyla, co jest nie tak. Zakladajac turkusowe kolczyki i szafirowe kraki na policzki, probowala ukryc oznaki gniewu: powiekszone oczy, plonace szkarlatnym ogniem! Misha! Minelo dobre piec minut, zanim zdolala usunac to imie ze swego umyslu. I drugie piec minut, zanim ugasila ogien piekielny, przenikajacy jej krew. - Milosc? - pomyslala znowu, ale zatrzymala te mysl dla siebie. - A moe nienawisc? - A moe dzielaca te dwa uczucia linia podzialu byla zbyt waska? Ale dobrze znala nazwe tej linii podzialu. To byla zazdrosc! VII Nowi zolnierze Gniewicy Temu, e lord Canker Psi Syn byl na swoj sposob oblakany, jak kade dzikie zwierze podczas pelni ksieyca, nie mona bylo zaprzeczyc: jednak, jak Nestor zwrocil uwage swojej kochance, poza tym okresem i pod innymi wzgledami byl calkiem zdrow na umysle i mona by nawet powiedziec, e jest rozsadny. Na przyklad teraz.Kiedy bowiem przyszlo do wyboru sprzymierzencow, lord Parszywego Dworu nie mial czasu ani ochoty spotykac sie ze swymi sasiadami, Wranem i Spiro Zaboj czookimi i rownie pogardliwie potraktowal Gorviego Przechere. Ale zdrow na umysle czy nie, decydujacym czynnikiem przy podjeciu decyzji byl fakt, e nekromanta lord Nestor Nienawistnik uznal za stosowne polaczyc sily z Gniewica, a jesli on uwaal to za korzystne, to i Canker byl podobnego zdania. Canker ywil taka sympatie do swego mlodego przyjaciela, e ledwo Nestor cos zaproponowal... od razu sie zgadzal. Podczas spotkania w Iglicy Gniewu cala trojka opracowala strategie, jakiej zamierzala uyc przeciwko Cyganom. Wprowadzili to w czyn nastepnej nocy, kiedy to wraz z wojownikami i porucznikami, nawet poczatkujacymi, zorganizowali masowy nalot na Kraine Slonca. Byl to nalot, ktory na dlugo mial pozostac w pamieci! Gniewica nie miala pojecia o sztuce wojennej, a Canker i Nestor te nie mieli adnego doswiadczenia w tej dziedzinie. Ich plan byl wiec prosty: jeden oddzial mial wykurzyc Cyganow z ich kryjowek, drugi mial zastawic cos w rodzaju sieci, szerokiej u wlotu i zweajacej sie u wylotu, a zadaniem trzeciego bylo przygotowac zasadzke, zablokowac droge ucieczki i zawrocic ofiary z powrotem. A oto, jak przebiegla realizacja tego planu. Cala trojka i ich oddzialy przelecialy nad lancuchem gor godzine po zachodzie slonca w miejscu, leacym w polowie drogi miedzy Brama do Krainy Piekiel a Siedliskiem, czyli o jakies czterdziesci mil na zachod od wylotu Wielkiej Przeleczy po stronie Krainy Gwiazd. Nastepnie, podczas gdy Canker i jego grupa wyladowala i odpoczywala u stop wzgorz, Nestor, Gniewica i ich towarzysze podzielili sie na dwie grupy i polecieli nad pasem lasu w Krainie Slonca. Gniewica skierowala sie na zachod, a Nestor na wschod, a kiedy skrecili tak, aby ich trasy przebiegaly rownolegle do siebie, znajdowali sie w odleglosci okolo dwoch mil. Wiedzieli, e lecac znacznie poniej pokrywy chmur beda doskonale widoczni, a dudnienie ich bestii wojennych bedzie wyraznie slychac w dole. Wszystkie grupy Wedrowcow bezposrednio pod trasa ich przelotu ukryja sie pod ziemia i znajda sie pod dzialaniem potwornego odoru gazow wylotowych bestii wojennych, czekajac w przeraeniu a Wampyry poleca dalej. A kiedy dojda do wniosku, e najgorsze ju minelo, wyjda z ukrycia, rozdziela sie i poszukaja lepszych kryjowek. Niektorym uda sie i znajda sie poza strefa zagroenia, ale inni, ktorym nie dopisze szczescie, wpadna do jej wnetrza... Lecac wraz ze swymi oddzialami na poludnie - jak dwie zlowrogie chmury - Gniewica i Nestor od czasu do czasu posylali wojownika lub lotniaka, aby zajal jakis punkt obserwacyjny w lesie i wyszukal dobre miejsce startowe, rownoczesnie formujac siec, ktora rozciagala sie w kierunku poludniowym. Kiedy obie grupy przelecialy cztery czy piec mil ponad lasem, znow zbliyly sie do siebie, tworzac jakby kleszcze. Nastepnie, wszyscy uczestnicy wyprawy, oprocz Nestora, Gniewicy oraz ich pierwszych porucznikow, wyladowali, a lotniaki znow wzniosly sie w powietrze. Lecac wysoko nad ziemia, lord i lady skierowali swe wierzchowce na polnoc, w kierunku srodka sieci, a ich niewolnicy na ziemi zaczeli sie posuwac lasem w strone gor, czyniac przy tym tyle halasu, ile to bylo moliwe. Wewnatrz sieci, ogarniete poplochem grupy Cyganow uciekaly w tym samym kierunku, pedzone wrzaskami niewolnikow, idacych z tylu i sykiem bestii, ktore oskrzydlaly ich z obu stron. Byla to noc pelna grozy: kolyszace glowami stwory latajace i bezksztaltne, opancerzone bestie wojenne byly wszedzie, a kroczacy dumnie porucznicy nagle wylaniali sie z mroku. W miedzyczasie Canker i jego grupa zeszli ze wzgorz i urzadzili zasadzke w waskim przejsciu, miedzy glazami i skalami, gdzie jakies dawne wypietrzenie zniszczylo poszycie lasu. Kiedy Canker czekal, wysnul ze swego ciala rzadka wampyrza mgielke i sciagnal z ziemi gesta mgle, ktora zaczela sie klebic wokol, zapewniajac oslone jego oddzialom... Natomiast na poludniu Gniewica i Nestor, powoli kraac w gorze, uyli swego mentalizmu, kaac swym niewolnikom i stworom zaciesnic siec. Zlapane w pulapke grupy Cyganow uciekaly na polnoc, napotykajac inne grupy, ktore probowaly wydostac sie z potrzasku i miotaly sie, jak ogarnieta panika lawica ryb. Wpadali na siebie i na potwory, nacierajace ze wszystkich stron i zadyszani pedzili w strone, ktora wydawala im sie droga ucieczki. Ale po przebiegnieciu czterech i pol mili lasem, gonili ju resztkami sil. Wowczas ujrzeli stwory latajace, ktore opuszczaly sie w dol i wpadli w przeraenie; stwory nie mialy jezdzcow, ale schwytani w potrzask Wedrowcy nie mogli tego wiedziec. Bestie wojenne syczaly i porykiwaly w zaroslach, a czarne cienie przemykaly cicho nad polanami, oswietlonymi slabym blaskiem gwiazd; wszechobecne Wampyry wykrzykiwaly jakies rozkazy. Wtedy Gniewica przeslala Cankerowi mysl - Teraz! - a Nestor wyslal identyczny rozkaz do malego oddzialu niewolnikow i porucznikow, zamykajacego okraenie na ziemi. Kiedy rozpoczela sie masakra, on sam i Gniewica opuscili sie na ziemie i przylaczyli do ogolnej bijatyki. Ale trwala ona krotko. W siec, zastawiona przez Wampyry, wpadlo prawie czterdziestu Wedrowcow, meczyzn, kobiet i dzieci; nie widzac moliwosci ucieczki, kilku z nich rzucilo sie do walki. Meczyzni mieli kusze. Zaopatrzone w srebrne groty strzaly swistaly w ciemnosci, ale wiekszosc z nich nie dochodzila do celu; ostre maczety blyskaly w swietle gwiazd, ale wladajacym nimi rekom brakowalo sily i nadziei; zaostrzone kolki wyslizgiwaly sie z dracych dloni. Stojac naprzeciw potenych wampyrzych niewolnikow, odzianych w skory porucznikow i samych Wampyrow, uzbrojonych w rekawice bojowe i widzacych w ciemnosci, nie mieli adnych szans. Cyganie byli zupelnie wyczerpani; wszechobecny odor bestii wojennych powodowal mdlosci i uniemoliwial precyzyjne celowanie. Zostali otoczeni przez niewolnikow Cankera - jego "psy goncze". Posrod nich uwijal sie sam Canker, ktory od czasu do czasu zatapial zeby w ramieniu lub udzie ofiary, albo warczac strzykal slina i ogluszal naglym uderzeniem piesci. Kady, kto mial kusze... musial umrzec. Rekawice bojowe Cankera, Nestora i Gniewicy lsnily szkarlatem. Kobiety i dzieci spedzano na bok, a meczyzn od razu powalano na ziemie i wampiryzowano. Po dwoch lub trzech minutach bylo po wszystkim. W walce stracilo ycie osmiu meczyzn, jedna kobieta i dwoch niewolnikow, ktorym strzaly przeszyly serce. Jeden ze starszych ranga porucznikow Gniewicy zostal ranny maczeta w piers i ramie, ale skorzane odzienie uratowalo mu ycie. Dwa sposrod "psow gonczych" Cankera zostaly ugodzone kolkami, ale niezbyt gleboko. Sposrod dwudziestu siedmiu ocalalych Cyganow, trzynastu stanowilo chlopcow lub meczyzn, w tym trzech siwowlosych. Poniewa starsi ludzie nie przedstawiali wiekszej wartosci, chyba jako mieso, Gniewica nakazala ich natychmiastowa egzekucje. Ich ciala, wraz z innymi zabitymi, zostaly przeznaczone na poywienie wojownikow. Pozostali meczyzni, ktorzy nie zostali jeszcze "zwerbowani" w tradycyjny sposob, byli obecnie wysysani. Gniewica i lordowie naturalnie przystapili do tego jako pierwsi, a po nich przyszla kolej na porucznikow i niewolnikow. Wiekszosc w ten sposob potraktowanych meczyzn natychmiast zapadlo w wampiryczny sen, a ci, ktorzy mu sie oparli, otrzymali rozkaz udania sie przez gory do Krainy Gwiazd, gdzie mieli sie zameldowac przed wschodem slonca. Nastepnie przyszla kolej na czternascie kobiet i dziewczat. Podzielono je na trzy grupy, dwie piecioosobowe i jedna czteroosobowa. Lady Gniewica wziela te ostatnia grupe i pozwolila swym podnieconym porucznikom "zajac sie" dygoczaca ze strachu czworka. Istnieje wiecej ni jeden sposob zwampiryzowania kobiety i jej ludzie sprawili sie tej nocy nadzwyczajnie. W ten sposob Gniewica miala swoja mala satysfakcje. Obserwujac masowy gwalt - szybkie i bezlitosne zdzieranie ubran; nagie, kulace sie ciala dziewczat; wijace sie, rozedrgane konczyny i ruchy napreonych posladkow; oraz odglosy oblapiania, sapania i lkania - Nestor nie mogl powstrzymac uczucia podziwu dla Gniewicy; jej meczyzni beda to pamietac i beda jej wdzieczni. Nauczony tym, co widzial, pozwolil swoim chlopakom ruszyc na piatke, ktora przypadla mu w udziale i stal kolo Gniewicy; oboje czuli wzajemne podniecenie, patrzac na rozgrywajaca sie przed nimi scene. Nie mogac sie doczekac, kiedy znow beda razem, wiedzieli, jak milo bedzie znow sie znalezc w loku Gniewicy, gdy nadejdzie wschod slonca. Co do Cankera, jesli chodzilo o kobiety, aden niewolnik nie mial prawa go wyprzedzic! Wzial wszystkie piec, po kolei, szybko, ale energie oszczedzal dla ostatniej z nich, dziewczynki, majacej najwyej pietnascie lat, ktora zgwalcil od tylu, jak to maja w zwyczaju psy. Potem rzucil je swoim ludziom, krzyczac - Nie dajcie im czekac, chlopaki! Niech wiedza, co je czeka w Parszywym Dworze! I po chwili bylo po wszystkim. Przynajmniej, jesli chodzi o gwalt... Nastepnie porucznicy Cankera rozniecili ognisko i zarneli dwoje najmlodszych dzieci, aby je upiec. W ten sposob postanowiono uczcic sukces wyprawy. Wkrotce wokol trzaskajacego wesolo ognia rozsiadly sie wampiry i mlaskajac jadly dymiace mieso, podczas gdy ci, ktorym wcia bylo malo i mieli na to sily, zaciagneli na poly oszolomione kobiety w pobliskie krzaki, aby je zernac. W ostatecznym wyniku wzieto dwudziestu dwoch jencow, z ktorych pieciu ju bylo w drodze do Krainy Gwiazd i ostatniego zamczyska. Wiekszosc kobiet miala tam dotrzec na grzbietach lotniakow, a reszta na piechote. Wszystkie powinny dac sobie rade. Gniewica zaadala osmiu jencow, a Nestor i Canker wzieli po siedmiu. Byla to niezwykle udana wyprawa i jak dotad uplynelo jedynie siedem czy osiem godzin nocy. -I co teraz? - Nestor spytal Gniewice, ktora siedziala przy ognisku, a jej szkarlatne oczy polyskiwaly zlociscie. -Teraz? - Spojrzala na niego nieobecnym wzrokiem. Ale po chwili jej oczy rozjasnily sie, a glos oywil sie, gdy powiedziala - Teraz przetransportujemy te grupe do zamczyska... a potem wrocimy po nastepnych! -Co takiego? Jeszcze tej nocy? -A dlaczegoby nie? Wszyscy spalismy o wiele za dlugo. Jesli moj plan oywienia zamczyska ma sie powiesc, musimy pokazac Gorviemu, Wranowi i Spiro, e nie artujemy. Czy nie widzisz, jak oczy im powychodza na wierzch, zobaczywszy nasza zdobycz? Przybeda tutaj migiem, starajac sie nadrobic stracony czas. I chce, aby tak sie stalo! Jesli nie moge ich zmusic do wspolpracy, niech mysla, e dzialaja przeciwko mnie, o ile prowadzi to do celu. Lepiej mi uwierz, Nestorze: czas sie konczy. Czuje to w powiewach wiatru ze wschodu - w Turgosheim trwa mobilizacja i to ju nie potrwa dlugo. -W takim razie - podal jej reke, pomagajac wstac - jeeli mamy zorganizowac armie, lepiej bierzmy sie do roboty. Zwineli oboz, dosiedli swych wierzchowcow i ruszyli w droge powrotna do Krainy Gwiazd i ostatniego zamczyska... W cztery godziny pozniej uderzyli ponownie, tym razem piec mil na wschod od Wielkiej Przeleczy, na skraju lasu. Ale zastosowali inna taktyke. Nestor zostal u stop wzgorz, a Canker i Gniewica wraz ze swymi oddzialami uformowali luk, o rozpietosci dwoch mil, wchodzacy gleboko do wnetrza lasu. Nastepnie zsiedli ze swych stworow latajacych, ktore ponownie wzbily sie w powietrze i, zaciesniajac luk, zaczeli sie posuwac w kierunku Nestora. Bestie wojenne lataly tam i z powrotem nad obszarem polowania, niweczac chec do dzialania Wedrowcow, ktorzy znalezli sie w pulapce. Opisana taktyka przyniosla owoce. Spychani na polnoc przez zaciesniajaca sie siec Wampyrow, Cyganie wpadali prosto w lapy Nestora i jego ludzi. Polow byl tym razem mniej obfity ni poprzednio, ale i tak godny uwagi: szesciu meczyzn, cztery kobiety i piecioro dzieci. Dwoje starszych, cierpiacych na reumatyzm, usmiercono od razu, a ich ciala rzucono bestiom wojennym; czworo najmlodszych dzieci przeznaczono na poywienie i take zabito; pozostalych podzielono na trzy grupy i zabrano do ostatniego zamczyska. Wtedy Gniewica doszla do wniosku, e na dzis wystarczy. Kiedy znalezli sie z powrotem w Iglicy Gniewu, spotkali sie ponownie, aby porozmawiac i ocenic zdobyte lupy. Canker byl rozradowany. -Dziesiecioro! Jeszcze nie moge w to uwierzyc! W moich kadziach dojrzewa bestia wojenna, ale zamierzalem ja zlikwidowac ze wzgledu na brak materialu, ale teraz moge dzialac dalej. Mam swiee kobiety dla swoich szczeniakow, ktore dotad musialy sie bez nich obywac. Nawet zmniejszylem liczebnosc mojej sily roboczej, aby zaspokoic potrzeby kuchni i zaopatrzenia. Ale teraz wszystko wraca do normy. Co za noc! -Dobrze nam poszlo - zgodzila sie Gniewica. Przebrala sie w stroj domowy, zaloywszy cienka, obcisla suknie, ktora podkreslala piekno jej wspanialego ciala, pantofle i wysadzana klejnotami ozdobe brwi. Byla w kadym calu jak piekna "dziewczyna" i trudno bylo uwierzyc, e ma ju ponad sto lat. Krew to ycie... Siedzieli w wielkiej sali Iglicy Gniewu, grzejac sie przy plonacym kominku i popijajac wino. Nastroj wydawal sie uroczysty, ale Nestor siedzial ze zmarszczonymi brwiami. Cos zaprzatalo jego umysl i powodowalo, e byl poirytowany. -Wyrzuc to z siebie - powiedziala po chwili Gniewica, a on spojrzal na nia zaskoczony. -Czy to a tak rzuca sie w oczy? -Twoje niezadowolenie? - warknal Canker. - Ano tak. - Wiec wam to wyjasnie - odparl Nestor i zwracajac sie do Gniewicy powiedzial - Widzisz, lady, nie tylko ty jedna myslisz i przygotowujesz plany na przyszlosc; ja take. No, wiec dzis odnieslismy do pewnego stopnia sukces. Uzupelnilismy zapasy w naszych dworach, to nie ulega adnej watpliwosci. Ale zamczysko potrzebuje czegos wiecej. Canker powiedzial mi, e w Turgosheim Wampyry mialy nadmierne wymagania, powodujac znaczne uszczuplenie zapasow w Krainie Slonca. Niemal doprowadziliscie do calkowitej zaglady Cyganow, ktorych krew jest przecie zrodlem waszego ycia. Byl to glowny powod waszej ucieczki: znalezc zrodla ekspansji, ktorych zabraklo w Turgosheim. -To wszystko prawda - potwierdzila Gniewica. -A mimo to, tu na zachodzie, postepujemy w dokladnie taki sam sposob, jak przedtem! Canker prychnal. - Tak uszczuplic zapasy w tej czesci Krainy Slonca? Ale to niemoliwe! Tu sa przecie tysiace Cyganow! -To nie jest niemoliwe - stwierdzil Nestor. - A poza tym, nie o to chodzi. -Wiec o co? - Gniewica byla autentycznie zaciekawiona, bo bylo zupelnie oczywiste, e Nestor nie chce sie po prostu klocic, jak to Wampyry maja w zwyczaju. Rozsiadl sie wygodnie w fotelu, z dala od ognia i powiedzial - Powiedzcie mi: ile plemion Cyganow yjacych na zachodzie jest pod wasza kontrola? Wiem, e w Krainie Slonca, w Turgosheim, byly wszystkie. A tutaj? -Jedno - odpowiedzial Canker. - Liczy dwiescie osiemdziesiat osob, ktore mieszkaja w miescie pietnascie mil na wschod od Wielkiej Przeleczy, miedzy pogorzem i lasem. Pracuja wytwarzajac wyroby z metalu i umieja naprawiac rekawice bojowe. Ale jest ich niewielu, wiec zabieramy tylko ich wyroby, nie zas ycie. W dawnych czasach, jeszcze zanim tu sie zjawilismy, ich ojcowie i dziadkowie yli w poddanstwie i wydaje sie, e ich slabosc ma charakter wrodzony. Zaopatruja nas w miod, zboe, orzechy i owoce, zwierzyne i konserwowane mieso, wino i materialy na nasze ubrania oraz metalowe narzedzia dla naszych niewolnikow. -Wlasnie - powiedzial Nestor. - Jedno male miasto, a my wszyscy regularnie sciagamy z nich dziesiecine i dzielimy ja miedzy piec dworow. Tylko, e nie wiem, czy zwrociliscie uwage, e za kadym razem wplywy sa coraz mniejsze! Miodu zaczyna brakowac, a spichlerze sa prawie puste; nasze lotniaki gloduja. Dzis nakarmilismy naszych wojownikow... ale kiedy ostatnio jadly czerwone mieso? Samo istnienie to za malo. Gniewica nie odzywala sie. Zaczynala rozumiec, o co mu chodzi. Spojrzal na nia ponownie. - Powiedzialas Gniewico, e musimy zbudowac armie. Doskonale! Zgadzam sie. Ale z czego? Skoro sami prawie nie jestesmy w stanie zaspokoic wlasnych potrzeb, jak nakarmimy cale armie?! Potrzebujemy wiecej podporzadkowanych nam plemion Cyganow. Gdybysmy sprawowali kontrole nad cala Kraina Slonca i wykorzystywali ja wedle swego uznania, bylibysmy niepokonani! A jesli chodzi o Vormulaca i reszte waszych "przyjaciol" ze wschodu, niech przybywaja! Gniewica podniosla sie z miejsca, zaloyla rece na plecach i pare razy przespacerowala sie przed kominkiem. - Masz racje. Moglibysmy to uczynic, to znaczy zmusic do posluszenstwa wszystkie plemiona Cyganow, gdyby nie jedna rzecz. -Tak? -Lardis Lidesci! - wyrzucila. -Wiem, co masz na mysli - powiedzial Nestor. - A czy wiesz, e ja kiedys nalealem do plemienia Lidesci, choc nie bylem z tym rodem zwiazany wiezami krwi? I mieszkalem w Siedlisku. -Ha! - warknela. - Siedlisko! Jak moemy poskromic Cyganow, spedzic ich do kupy, zmusic do pracy i wykorzystac kiedy ten Lardis swieci im przykladem? Jest przebiegly jak lis; dysponuje potena, smiercionosna bronia, a jego terytorium - tak, terytorium, niech go pieklo pochlonie! - stanowi jedna wielka pulapke... na Wampyry! W istocie jedyna ronica miedzy nim a nami polega na tym, e my musimy leciec z Krainy Gwiazd do Krainy Slonca, aby zabijac, a on robi to nie ruszajac sie z miejsca! Zabija nas, czy raczej czynilby to, gdyby nadarzyla sie okazja! Na pewno zabil wielu naszych porucznikow, wojownikow, lotniakow i co tam jeszcze. A poza tym pozostali Cyganie ida za jego przykladem. Lardis zaszczepil im odwage; wskazuje im szlak, ktorym powinni podaac; niebezpiecznie jest nawet znalezc sie w jego pobliu! - Byla zbyt rozwscieczona, eby mowic dalej. Canker poskrobal sie w brode i powiedzial - Mnie sprawa wydaje sie calkiem prosta... to znaczy samo jej rozwiazanie, nie zas sposob jego realizacji. Musimy zaatakowac Siedlisko, znalezc tego czlowieka i zlikwidowac go. Musimy zmiadyc jego ludzi, zdlawic ich wole walki i ich jako pierwszych rzucic na kolana. I wtedy wszelki opor szybko zalamie sie. -Zgoda - powiedziala Gniewica. - Ale jak to uczynic? -Czekajcie! - Nestor zerwal sie z miejsca i obrocil do niej twarza. - Rozwaacie zaatakowanie Siedliska, warowni plemienia Lidesci? - Musial ich odwiesc od tego zamiaru. Jesli Misha jest wsrod plemienia Lidesci, Nestor musi poczekac, a jego odwieczny nieprzyjaciel - jego Wielki Wrog, jego brat - powroci, aby sie o nia upomniec. Ale mysli te starannie ukryl przed pozostalymi. -Zawsze sie nad tym zastanawialam - odparla Gniewica, a jej dziewczeca twarz nagle zmienila sie nie do poznania. - I nawet probowalam to wcielic w czyn, ale wynik byl katastrofalny! Teraz pragne zemscic sie za wszystko, za fiasko moich poczynan! -Zemscisz sie - powiedzial - ale jeszcze nie teraz. Wkrotce, ale nie teraz. -Wiec kiedy? -Kiedy bedziemy dostatecznie silni. Kiedy bedziemy tak silni, e adne pulapki czy przynety, strzelby czy kusze, srebro czy czosnek, albo cokolwiek, czym moga nas zaatakowac, nie wystarczy! - I kiedy Nathan powroci, aby sie znow polaczyc z ta, ktora mi ukradl. Teraz Canker zaciekawil sie. - Powiedziales, strzelby? Nestor zamrugal, zmarszczyl brwi, potrzasnal glowa i na chwile zamknal oczy. - To chyba... wspomnienie z mojej przeszlosci, kiedy ylem wsrod nich. Tak, strzelby. Bron, ktora strzela kulami ze srebra. Bron pochodzaca... z innego swiata? Ale ja... ja nie pamietam nic wiecej. - Czolo wygladzilo mu sie znowu. Gniewica poczekala, a Nestor dojdzie do siebie, po czym zapytala - A jak, wedlug ciebie, mamy sobie podporzadkowac wiecej plemion? Kiedysmy sie tutaj zjawili, ci ludzie byli osiedleni; mieszkali glownie w miastach. Ale teraz sa Wedrowcami, jak dawniej. Albo, jak ten Lardis Lidesci i jego grupa, mieszkaja w starych, rozpadajacych sie miastach za dnia i wymykaja sie do swych kryjowek noca. Nestor kiwnal glowa. - Wyobraam to sobie w ten sposob - powiedzial. - Wysylamy naszych przyjaciol, ktorzy wywarzaja metalowe narzedzia, jako poslancow do lasow i na stare cyganskie szlaki, aby przekazali wszystkim wiadomosc: przyrzeczenie dobrej woli i dlugie lata ycia dla wszystkich plemion czy grup, ktore beda dla nas pracowac w Krainie Slonca. Beda musieli placic nam dziesiecine ze wszystkich dobr, w zamian za to, e ich oszczedzimy. Majac poczucie bezpieczenstwa, beda mogli znow sie osiedlic w stalych obozach i miastach. Beda mogli polowac i gospodarowac, jak w Turgosheim. A my bedziemy musieli dotrzymac obietnicy i nie wykorzystywac ich. Natomiast wszyscy ci, ktorzy nie zechca dla nas pracowac - wzruszyl ramionami - padna nasza ofiara. -Swietnie - warknal Canker. - Przypuscmy, e uda nam sie zorganizowac system sciagania dziesieciny z obozow Cyganow. Ale jak ich ochronimy przed Wranem i cala reszta? -Oni zorganizuja wlasny system - odpowiedzial Nestor. -Jesli zaatakuja naszych Cyganow, my zaatakujemy ich. Proste. A co do przykladu, jaki daje Lardis: on jest na zachodzie, podczas gdy nasi "metalowcy" mieszkaja na wschodzie. Wydaje sie raczej nieprawdopodobne, aby metody plemienia Lidesci rozprzestrzenily sie tak szeroko. -To moe sie powiesc - zamyslila sie Gniewica. - W kadym razie wszystko jest lepsze ni bezczynnosc. Doskonale, sprobujmy to zrobic. Noc jest jeszcze mloda. Teraz moe zajmiemy sie naszymi nowymi nabytkami, troche odpoczniemy, a potem polecimy, aby sie spotkac z "metalowcami" i zloyc im nasza propozycje. Canker nie wydawal sie zachwycony tym planem, ale powiedzial - Dobrze. Ale czy musimy wszyscy brac w tym udzial? Jeszcze nie mialem okazji, aby odpowiednio... zbadac nabytki tej nocy. Interesuja mnie moje nowe kobiety. Jak wiecie, mam swoje potrzeby. -Mamy przed soba identyczne zadania - powiedzial Nestor. - Wszyscy nowi wymagaja odpowiedniej indoktrynacji. A ty... jak dlugo trwa u ciebie ruja? Canker wyszczerzyl zeby w usmiechu. - A niech cie, Nestor! - powiedzial, ale bez zlosliwosci. - Czytasz we mnie rownie dobrze, jak w swoich zmarlych! -Dzialamy razem - powiedziala Gniewica - wiec musimy razem rzecz doprowadzic do konca. Wyruszymy szesc godzin przed switem, nasza trojka, paru chlopakow i wojownikow, ktorzy beda pelnic role stranikow. Kiedy sie zbierali do wyjscia, Canker powiedzial - Nie moge sie doczekac, kiedy ujrze twarz Wrana, jak sie dowie o sukcesie, jaki odnieslismy tej nocy! A Gniewica odparla - Ju o tym wie. - Usmiechnela sie szelmowsko, po czym skromnie pochylila glowe. - Z pewnoscia wiecie, e mam szpiegow we wszystkich dworach... no, w waszych ju nie, bo teraz jestescie moimi kolegami. Ale w dworze Gorviego i braci Zabojczookich mam ich nadal. Kazalam paru osobom, ktore sa na moich uslugach, aby uwanie obserwowaly nasze ruchy i donosily o wszystkim swoim panom. Szpiedzy sa przydatni nie tylko do zbierania informacji, lecz take do ich rozpowszechniania. Wran i Spiro wiedza, co robilismy dzis w nocy i podobnie Gorvi Przechera. Przypuszczam, e sa teraz razem, przygotowujac wlasne plany, aby nam dorownac. Tylko, e my ich wyprzedzilismy, wiec musza sie naprawde postarac. Canker i Nestor wyszczerzyli zeby w usmiechu i ruszyli w strone wyjscia, a Gniewica zawolala za nimi - Na razie! - A Nestor uslyszal w swojej glowie - Ale nie marudz zbyt dlugo. Dopilnuj swoich niewolnikow i wracaj. Bede na ciebie czekala z goraca kapiela i czyms jeszcze goretszym! Wiedziala, e tej obietnicy Nestor nie zdola sie oprzec... Przez nastepne cztery miesiace wszystko przebiegalo zgodnie z planem. Podporzadkowywanie cyganskich obozow bylo trudne i na poczatku udalo sie to tylko w przypadku bardzo malych grup. Ale kiedy ju do tego doszlo i Cyganie nawiazali niepewny kontakt z lordami i lady - gdy zaplacili pierwsze dziesieciny i obylo sie bez rozlewu krwi - sprawa ruszyla z miejsca. Cyganie mieszkajacy na wschod od przeleczy byli bowiem zmeczeni ciagla ucieczka. Wiedzieli, e tchorzliwi "metalowcy" prowadzili wzglednie spokojne ycie (przynajmniej byli bezpieczni i mieli wlasne mieszkania, nie muszac przenosic sie z miejsca na miejsce i cierpiec glod w jaskiniach u stop wzgorz) i, podobnie jak oni, byli gotowi placic za ochrone, dopoki dziesiecina obejmowala wyroby, nie zas krew. Trudno to bylo nazwac zadowalajaca egzystencja, ale dalo sie jakos wytrzymac. Bylo to lepsze ni ycie w ciaglym strachu przed atakami Wampyrow; strachu, e sie bedzie zjedzonym czy zabranym do Krainy Gwiazd. Gorvi i bracia Zabojczoocy szybko podjeli wyzwanie. Tak wlasnie potraktowali nowe przymierze Gniewicy z Nestorem i Cankerem. Mimo e lady utrzymywala, i dzialania jej grupy maja charakter czysto obronny - rzeczywiscie moglo tak byc, poniewa moliwosc inwazji z Turgosheim byla calkiem prawdopodobna - to "preenie muskulow" napelnialo ich niepokojem. A jesli grozba najazdu z zewnatrz sie nie urzeczywistni? Jak wowczas Gniewica i jej sprzymierzency wykorzystaja swych wojownikow i uzbrojone oddzialy? Aby zaanektowac pozostala czesc wiey? Bardzo moliwe. Ale choc Gorvi, Wran i Spiro polaczyli swe sily, nie posuneli sie do podporzadkowania sobie obozow, ktore placilyby im dziesiecine. Latwiej i szybciej bylo wykorzystac swe sily do zmasowanych atakow w Krainie Slonca, tak jak poprzednio uczynila to Gniewica, aby zwiekszyc liczebnosc porucznikow, niewolnikow, wojownikow i lotniakow, i w ogole swoja sile bojowa. A poniewa sily lady byly na razie wieksze, nasza trojka musiala zaciskajac zeby powstrzymac sie przed atakami na podporzadkowane jej obozowiska. Jednak zebrali obfite niwo w pozostalych skupiskach Wedrowcow, zwlaszcza w obszarze na zachod od przeleczy. I w ten sposob ostatnie zamczysko nieco sie oywilo. Gniewica bylaby calkiem zadowolona, gdyby nie ciernie, ktory wcia tkwily w jej ciele i ktorych nie potrafila usunac. Najbardziej dotkliwym z nich byla niezgoda Nestora na zaatakowanie Siedliska. Gniewica odgadla powod (byla tam owa Misha, jego nieodwzajemniona milosc, ktorej nie chcial narazic na niebezpieczenstwo), ale nie znala prawdziwego motywu Nestora: tego, e czekal na powrot swego Wielkiego Wroga. Dopiero wtedy przystapi do dzialania i upomni sie o ich oboje... Kiedy nie organizowali wypraw, nie sciagali dziesieciny, ani nie zajmowali sie administrowaniem swymi dworami, Nestor i Gniewica spedzali wiekszosc czasu ze soba. Byla to obopolna fascynacja, ktora wcale nie malala. Kiedy Gniewica byla sama, nieustannie myslala o Nestorze. Poniewa teraz miala do niego dostep, w zasadzie zrezygnowala ze szpiegowania jego umyslu, ale nie mogla sie powstrzymac, eby stale o nim nie myslec: o jego pieknym, mlodym ciele, jego energii seksualnej i jego determinacji - ktora dorownywala jej wlasnej - aby byc przywodca Wampyrow. Pewnego dnia moe z tego wyniknac powany problem, bo moe byc tylko jeden przywodca. Ale ten dzien byl jeszcze bardzo odlegly. A moe mogliby zasiasc na wspolnym tronie? W takim przypadku kochankowie Gniewicy musieliby odejsc. Tylko, e... oni ju odeszli! W Iglicy Gniewu byli teraz jak trutnie. Od owego pierwszego stosunku z Nestorem nie miala adnego innego meczyzny! Nie potrzebowala, bo nigdy przedtem nie zaznala takiego zaspokojenia. I oczywiscie on take bedzie musial porzucic swe wampirzyce. Ale wygladalo na to, e ju to uczynil. Teraz najwyej tylko spogladal na swoje niewolnice; nawet jego dawna milosc z Krainy Slonca, Gina, razem z jej jakoby "niewinnym" seksem, przestala go pociagac. Podczas tych nielicznych okazji, kiedy Gniewica wkradala sie do jego umyslu, widziala, e teraz adne kobiety, poza nia sama, nie zaprzataja jego mysli. W ostatnim zamczysku nie miala ju adnych rywalek. Ale w Krainie Slonca... Pod koniec tego samego, trwajacego cztery miesiace okresu oywionej aktywnosci, pewnego dnia o zmierzchu, Nestor i Gniewica spoywali razem posilek w jej apartamentach. Jedli te sama, prosta lecz smaczna strawe: prosie pieczone na ronie i plastry owocow z Krainy Slonca w aromatycznej cyganskiej brandy, popijajac mocnym winem. Potem kochali sie i na chwile usneli objeci ramionami, a po przebudzeniu znow zaczeli sie kochac. Nastepnie Gniewica podjela ostatnia probe przeciagniecia Nestora na swoja strone i przekonania go, e powinni razem z Cankerem przypuscic zmasowany atak na Siedlisko - pozornie w celu obalenia Lardisa Lidesci. Ale oczywiscie Nestor i teraz nie ulegl jej naciskom. Teraz, choc sama czula sie sfrustrowana, paradoksalnie nie czula adnego gniewu w stosunku do Nestora. Jake moglaby sie gniewac na swego kochanka, mlodego i przystojnego lorda Nestora Nienawistnika? Prychnela kpiaco i zaczela sie zastanawiac: - Czy to moliwe, aby lady Wampyrow byla taka... miekka? Uraona? Jak zwykla cyganska zdzira w Krainie Slonca? Zazdrosna? Ale o co? O jakas nieznana dziewczyne z jego przeszlosci, ktorej prawie nie pamietal? O jakis wytwor jego nadwatlonej pamieci? No co, z tego, co wiem, ta Misha to jakas wiedzma -moe ju nieyjaca - albo kobieta, ktora Nestor uzna za niegodna uwagi teraz, gdy jest Wampyrem! Ale pomimo wszystkich wysilkow zastosowania chlodnej logiki do swych pogmatwanych uczuc, lady przemierzala swoja komnate tam i z powrotem, podczas gdy kochanek spal w jej wielkim lou. Spogladajac na niego z ukosa, rozwaala swoje... trudne poloenie? Dlatego, e byla w nim zakochana? I znow, chyba po raz setny, zastanawiala sie, czy to jest milosc. Z pewnoscia cos z nia bylo nie tak. Nie chodzilo o to, e wcia o nim myslala. Nie, bo Nestor nie tylko wypelnial jej mysli, ale miala go w oczach, uszach, ustach, wszedzie! Gniewica wiedziala, e nigdy nie bedzie go miala dosc. Kiedy nie byli ze soba, czula jego smak na swym rozdwojonym jezyku. Czula jego zapach -ostry zapach jego ciala i potu - jak zapach jakiejs egzotycznej orchidei. Czula, jak wslizguje sie do wnetrza jej ciala i widziala jego twarz nad swoja twarza; widziala, jak otwieraja mu sie usta i zamykaja oczy, jak na czolo wystepuja mu kropelki potu w chwili orgazmu. Czula gorace uderzenie jego wytrysku i niemal widziala, jak wypelniaja ja dziesiatki tysiecy malenkich plemnikow... dopoki jej pijawka nie wypalila swa raca wydzielina tych intruzow. Oczywiscie to ostatnie nie musialo nastapic. Mogla zechciec inaczej. Mogla zneutralizowac swoja pijawke i pozwolic, aby Nestor ja zaplodnil, a potem wydac na swiat dziecko. Ale po co? Nie potrzebowala synow krwi, aby wyrosli z nich meczyzni, ktorzy zapragna wladzy nad jej dworem i pozbawia ja panowania. A jednak... byloby to nie byle jakie przeycie: urodzic dziecko z nasienia Nestora i jej komorki jajowej - ludzkiej komorki jajowej, oczywiscie... Ale czy nie na tym wlasnie polegal problem? Myslac o Nestorze, myslala o nim jak kobieta... jak zwykla Cyganka z Krainy Slonca... ...Jak ta Misha? Czy ona take chciala miec z nim dziecko? Ta ostatnia mysl spotegowala frustracje Gniewicy w dwojnasob tak, e znow poczula gniew do Nestora! Obrocila sie w strone wielkiego loa... i zobaczyla, e sie porusza. Myslala, e spi, ale jesli tylko drzemal? Czy podsluchiwal jej mysli? Nawet w tej chwili? Natychmiast uruchomila oslone. Jej duma... Nestor nie moe sie dowiedziec, jak gleboko... jak silnie... nigdy nie moe sie tego dowiedziec! Bo wowczas zyskalby nad nia przewage. Jeknal i uniosl sie na lokciu, a ona zmusila sie do usmiechu, mowiac - W koncu sie obudziles, co? I nic? To cos nowego! Gdybym nie wiedziala, e jestes Wampyrem, moglabym przypuszczac, e jestes tylko istota ludzka. Ale przynioslam wino. Napelnila cyganskim winem kielich i podala mu, po czym uklekla obok niego, leacego nago z rozrzuconymi nogami. Kiedy ugasil pragnienie, przechylila glowe, znow sie usmiechnela (ale tym razem lagodnie i niemal tak naturalnie, jak mloda dziewczyna, ktora probowala udawac) i powiedziala - Spojrz na siebie, Nestorze, jak leysz tu rozwalony i bezbronny jak dziecko. Moglam zatruc to wino ziarnkami srebra! Kiedy spales, moglam posmarowac cie olejkiem czosnkowym albo zatopic w twym sercu srebrny sztylet. Nawet teraz moglabym wezwac jednego ze swoich stranikow, aby cie poarl. Czy ty sie nie boisz, czy te po prostu mnie kochasz i ufasz mi? -Glownym powodem jest to - odparl z usmiechem - e nie moge ruszyc tylka! - I na poly kpiaco dodal - Wiec zamierzasz mnie zabic? Tak, jak zabilas Karla Wiercha w swoim lou? Jeeli tak, uczyn to teraz, gdy czuje sie szczesliwy. -Karl byl moim panem - odpowiedziala, marszczac brwi. - A przynajmniej tak mu sie wydawalo. Ale nie byl moim kochankiem. A do chwili, gdy spotkalam ciebie, nie mialam kochanka. - Wyciagnela dlon i delikatnie dotknela jego zwiotczalego czlonka. Byl podraniony, ale co to znaczy dla lorda Wampyrow? Wcia ze zmarszczonymi brwiami powiedziala - Powiedziales przed chwila, szczesliwy? Wydawalo jej sie dziwne, e uyl tego slowa, bo Wampyry rzadko, o ile w ogole, bywaja szczesliwe. Szczescie... nie nalealo do ich repertuaru. Gniewica przypisywala to faktowi, e Nestor byl Wampyrem od niedawna i nadal od czasu do czasu myslal, jak Cygan. Wampyry dobrze wiedzialy, jak przyjemnie spedzac czas; jak upajac sie krwia i oberac do nieprzytomnosci; jak sie smiac i hulac, zazwyczaj na koszt swych ofiar. Z pewnoscia wiedzialy, czym jest przyjemnosc, wiedzialy, jak zaspokajac swoj nienasycony apetyt i poadanie. W rzeczywistosci ich "szczescie" na tym wlasnie polegalo: gwalt i meczarnie zadawane zwyklym istotom ludzkim. Ale Gniewica podejrzewala, e Nestor mial na mysli prawdziwe szczescie i to ja zdumialo. Dlatego zapytala go powtornie - A ty... czy jestes szczesliwy, Nestorze? -Tak sadze. - Przyciagnal ja do siebie. - Mam wszystko, czego potrzebuje meczyzna, a dzieki tobie nawet wiecej! Czego jeszcze mona oczekiwac? Chyba, e jest jeszcze jakas przyjemnosc, ktorej mi nie pokazalas. Oparl brode na jej ramieniu w taki sposob, e nie mogla widziec jego twarzy. Gniewica podejrzewala, e uczynil to celowo; to samo dotyczylo jego uczuc, jego mysli: w istocie oczekiwal czegos wiecej. Ale nie bylo to cos, co ona mogla mu dac. Probujac wejsc do jego umyslu, napotkala mur i jej podejrzenia znalazly potwierdzenie. Odwracajac od niego twarz, aby nie dostrzegl jej rozczarowania, odepchnela go i szybko ruszyla do swej garderoby. Ubierajac sie, uslyszala, jak zawolal - Gniewico? Cos nie tak? - Co wiecej, poczula, e probuje dostac sie do jej umyslu i natychmiast wlaczyla oslone. -Nie, wszystko w porzadku - zawolala. - Jednak noc szybko mija, a my mamy sprawe do zalatwienia. - Ale naprawde miala na mysli sprawe, ktora ona miala do zalatwienia. W Krainie Slonca. Zabijanie... VIII Pogrom Gniewicy - Smierc Giny Rozkazy Gniewicy byly proste: zabic wszystkie kobiety.Nie zniewolic czy ogluszyc, aby pic ich krew, czy te w inny sposob zwampiryzowac, lecz po prostu od razu je pozabijac! Wszystkie kobiety, dziewczyny, a nawet najmniejsze dzieci plci enskiej z plemienia Lidesci, gdziekolwiek by sie znajdowaly. I to nie tylko podczas tej wyprawy, lecz take podczas przyszlych wypraw. Bo kiedy nie bedzie ju kobiet, mowila sobie Gniewica (oczywiscie znala prawdziwy powod, dla ktorego wymyslila te okropnosc), w koncu zabraknie i dzieci, a nie majac dzieci, przysparzajace nieustannych klopotow plemie Lidesci zniknie w ciagu jednego pokolenia. A to nie jest dlugi okres czasu dla kogos, kto yl tak dlugo i pozostal tak mlody - przynajmniej z wygladu - jak Gniewica Zmartwychwstala. W taki wlasnie sposob wydawala niedorzeczne rozkazy. Gdyby bowiem takie zasady zaczely obowiazywac w calej Krainie Slonca, wowczas przewidywania Nestora sprawdzilyby sie i narodzilby sie nowy Turgosheim. Ale prawda byla taka, e jej rozkaz mial dotyczyc tylko terytorium Cyganow Lidesci, a powod wydania tego rozkazu byl prosty: czysta zazdrosc, moe z domieszka uczucia zemsty, aby pokryc jej poprzednie straty. Lady byla glownie zazdrosna o przeszlosc, w ktorej nie brala udzialu oraz o milosc, ktorej nawet nie byla w stanie zrozumiec. Nigdy bowiem nie zaznala milosci - jako zwykla kobieta - dopoki nie pojawil sie Nestor i obawiala sie, e nie zazna jej ju nigdy wiecej. Jako istoty wybitnie terytorialne, Wampyry nielatwo oddaja to, co do nich naley. A lord Nestor naleal teraz do Gniewicy, choc nie do tego stopnia, co ona do niego. Rywalizacja? O milosc Nestora, o jego poadanie? Nie w Wieycy Gniewu, na pewno nie. Bo ju zostal uwiedziony, a Gniewica byla w nim zadurzona na zaboj. Ale w Krainie Slonca? To zupelnie moliwe. Dopoki nie zostana spelnione jej rozkazy. A jesli o to chodzi, Gniewica wydala jeszcze jeden. Gdyby ktos odnalazl Mishe wsrod kobiet z plemienia Lidesci, mial ja natychmiast przyprowadzic do Gniewicy, zdrowa i cala. Wtedy lady zbadalaby ja nader dokladnie, aby odkryc upodobania Nestora, jesli chodzi o kobiety, a zwlaszcza, co go tak u niej fascynowalo. Nastepnie... Gniewica poarlaby jej bijace serce, a reszte rzucila swym bestiom wojennym. W ten sposob, posrednio, porucznicy lady w koncu zrozumieli, e prawdziwym powodem, dla ktorego Gniewica zebrala o zmierzchu swych ludzi i potwory, aby zaraz po zachodzie slonca przeprowadzic atak na terytorium Lidesci, byla nieznana nikomu dziewczyna, tajemnicza Misha. Wszystko to dzialo sie, gdy wiekszosc mieszkancow wiey byla pograona we snie. Ale nie wszyscy... Nestor zostal sam ze swymi myslami, wygladajac przez poludniowe okno swej komnaty. Jak zwykle, jego wzrok spoczal na szarych szczytach poszarpanego lancucha gor, daleko za pulsujacym punkcikiem Bramy do Krainy Piekiel. Gdzies tam, na poludniowym zachodzie, za wysokim plaskowyem, u stop porosnietych lasem wzgorz, lealo niegdys tetniace yciem Siedlisko. I gdzies tam, na pustkowiu - w ciemnym lesie, w jaskiniach, wydraonych w okolicznych skalach, albo w glebi samych gor - Cyganie Lidesci mieli swe kryjowki, do ktorych sie wycofywali z nastaniem nocy. Ale ze wszystkich Wampyrow w ostatnim zamczysku tylko Nestor wiedzial, gdzie znajduje sie ich glowne schronienie. Przypomnial to sobie w lou Gniewicy, kiedy probowala go przekonac do ataku na Siedlisko. Przelotne wspomnienie z przeszlosci, z jego zapomnianego dziecinstwa: wielka, pusta w srodku skala, prawie tak wielka jak gora, u stop wzgorz w Kainie Slonca. Skala Schronienia! Przelotne wspomnienie, ale Nestor pragnal je zachowac w zakamarkach pamieci, do ktorych nikt nie mial dostepu. Na tym polegala istota tajemnicy, ktora w jego umysle wyczula Gniewica: nie mysli o Mishy, lecz o Skale Schronienia u stop wzgorz - owej skale, poprzecinanej labiryntem korytarzy, jaskin i kryjowek - w ktorej znajdzie schronienie jego Wielki Wrog, gdy w koncu powroci do Krainy Slonca. A jesli Gniewica odkryje to wczesniej... wszystkie marzenia o zemscie prysna jak banka mydlana... I wtedy ujrzal przez okno Gniewice lecaca na poludniowy wschod. Towarzyszyla jej cala swita - w istocie spora armia Iglicy Gniewu - podaajaca za swa pania do Krainy Slonca! Ale bez niego? I bez Cankera? Co ona kombinowala?! Gniewica, jej szesciu porucznikow, drugie tyle uczniow i cztery bestie wojenne, z ktorych dwie dojrzaly dopiero niedawno - wszystkie rwaly na poludnie, gotowe do walki, Nawet stad Nestor wyraznie widzial polyskujace w swietle gwiazd niebiesko-zielone luski ich pancerzy i czesciowo schowane pazury; dostrzegal jasny poblask rekawic bojowych i wypolerowanych czarnych, skorzanych kamizelek. I oczywiscie wiedzial, gdzie zmierzala. Ale nie wiedzial, dlaczego. Mogl jedynie przypuszczac, e chciala obalic Lardisa i rozgromic Cyganow Lidesci: wcia ta nieugieta duma Gniewicy. Poniewa Nestor zdecydowal, e tym razem nie przyjdzie jej z pomoca, zamierzala przeprowadzic atak na wlasna reke i zrobic mu na zlosc! Ale gdyby przypadkiem udalo jej sie zadac druzgocacy cios Lardisowi i Siedlisku, a moe i odkryc Skale Schronienia... Co by sie stalo z Misha? A, co waniejsze, co by sie stalo z odwiecznym wrogiem Nestora, jego podstepnym bratem. Czy powrocilby kiedykolwiek, wiedzac, e Cyganow Lidesci ju nie ma? Skads dobieglo go zawodzenie dziecka: to plakal adoptowany bachor Giny, ktorego Nestor zabral z Krainy Slonca. Gina! Canker mial racje: sprowadzenie jej do Suckscaru bylo bledem. Byla sprawiedliwa w rozdzielaniu zadan i jej pozycja stala sie zbyt silna. Lubily ja wszystkie kobiety, a poniewa kontrolowala je same i ich prace, porucznicy i niewolnicy Nestora lubili ja take! Wychodzila naprzeciw ich oczekiwaniom i umiala zaspokajac ich potrzeby. Dal jej zbyt wielka wladze. A to dziecko, ten ludzki maluch w Suckscarze: co mial z nim poczac? Mimo, e stanowil smaczny kasek - byl czysty i niewinny, jak moe byc tylko dziecko - adne krwi wampiry obchodzily sie z nim, jak gdyby pochodzil z krwi swego pana, jak gdyby byl prawdziwym synem Nestora! Czy moe Gina myslala, e pewnego dnia ten bachor otrzyma jajo jej pana i sam stanie sie lordem?! Jeeli tak wlasnie myslala, powinna pomyslec jeszcze raz. Suckscar to byl dopiero poczatek: potem cala Wieyca Gniewu bedzie naleec do Nestora. A jeszcze pozniej cala Kraina Slonca i cala Kraina Gwiazd, razem ze sczernialymi, zapadnietymi kikutami zniszczonych wie, ktore wcia nadawaly sie do zamieszkania. I wreszcie Turgosheim na wschodzie. Dlaczegoby nie? Ale z Gniewica u boku? No co, na poczatku i tak bedzie po jego stronie... Ale prawdziwym przeznaczeniem nekromanty, lorda Nestora Nienawistnika bylo zostac niekwestionowanym cesarzem dynastii Wampyrow, nie tylko tutaj, na zachodzie, lecz take za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, a nawet jeszcze dalej, na terenie wszystkich nieodkrytych jeszcze ziem! Jednak... najpierw musi dokonac zemsty na swym Wielkim Wrogu. Jesli tylko Gniewica nie zniszczy jego planow unicestwiajac Cyganow Lidesci. Musi ja powstrzymac! Nestor szybko odwrocil sie od okna i ujrzal Cankera, ktory mu sie przygladal, stojac w drzwiach. - Nie ma potrzeby jej powstrzymywac - warknal Canker, odczytawszy ostatnia mysl Nestora z jego umyslu, co bylo o tyle latwe, e byla ona bardzo intensywna. - Chyba, e pragniesz ja uchronic przed katastrofa. Osobiscie uwaam, e byloby dobrze, gdyby Gniewica dostala nauczke tu i teraz; taka mianowicie, e razem jestesmy silni, a w pojedynke przegrywamy. - Zbliyl sie do Nestora, wyjrzal przez okno i zobaczyl to samo, co on. Cankerowi towarzyszyl Zahar, co bylo praktycznie niepotrzebne, bo wszyscy zarowno w Suckscarze jak i w Parszywym Dworze wiedzieli o przyjazni laczacej Nestora i Cankera. Taki byl po prostu zwyczaj (a moe srodek ostronosci?): kady gosc powinien byc eskortowany, nawet jesli go oczekiwano. Nestor spojrzal na Zahara. - Idz zawiadom swoich kolegow. Wyruszamy w ciagu godziny. Ale mojego lotniaka przygotuj zaraz, bo pewnie polece przodem. Kiedy Zahar odszedl, Nestor zwrocil sie do Cankera. -Powiedziales, uchronic przed katastrofa? Gniewice? Co masz na mysli? -Mam na mysli przyszlosc - odparl Canker. - W najlepszym razie jakis szemrany plan. Czasami we snie widze rozmaite rzeczy. Gniewica bedzie miala klopoty w Krainie Slonca. Wystepuje przeciwko Cyganom Lidesci, prawda? Tak myslalem. Moesz byc pewien, e jej oczekuja. Dlatego tu przyszedlem. Aby cie przestrzec przed towarzyszeniem jej w tej wyprawie. -Widziales mnie w swoim snie? - Nestor wiedzial, e obawy tamtego byly sluszne. Czesto miewal tego dowody. -Ani ciebie, ani siebie - odpowiedzial Canker. - Ale przyszedlem, eby sie upewnic. -Czy dozna szwanku? -Tylko jej duma. Ale poniesie straty, o tak. Poza tym, jak moglbys ja zatrzymac? -Najpierw sprobowalbym dotrzec do jej umyslu. A gdyby moje mysli nie dotarly do niej, gdy bedzie w gorze, gdzies nad Siedliskiem... - Zdal sobie sprawe ze swego bledu i szybko dodal - A jesli nie tam, to w jakimkolwiek miejscu, gdzie urzadzi postoj. -Nie - Canker energicznie pokrecil glowa, a mu zafalowala ruda grzywa. - Nie "w jakimkolwiek miejscu". Siedlisko sobie poradzi. Ale powiedz mi: od kiedy to take penetrujesz czas? Czy we snie czytasz przyszlosc i widzisz klopoty, jakie czekaja Gniewice na koncu jej drogi? Dlaczego chcesz ja zatrzymac? Ze wzgledu na nas, bo jest naszym sprzymierzencem; ze wzgledu na siebie samego, bo ci na niej zaley i byloby ci al, gdyby ja zabito; czy te... z jakiegos innego powodu? Ty nigdy jeszcze nie zaatakowales Siedliska, prawda? Canker nie usmiechal sie. Wiedzial, e czegos tu nie rozumie. Ale czego? Czy to cos wanego? Instynktownie zapuscil mentalna sonde do umyslu Nestora. -Chcesz krasc moje mysli? - warknal nekromanta. Canker wycofal sie, wzruszyl ramionami i lekko jeknal. - Stary nawyk, Nestorze. Wybacz. -Nie chce, eby stala sie jej jakas krzywda - powiedzial Nestor. - Przynajmniej jeszcze nie teraz. Dopoki jednoczy mieszkancow wiey. Bo jesli rzeczywiscie zagraa nam niebezpieczenstwo ze wschodu, moemy potrzebowac lady Gniewicy i jej pomocy. Na pewno przydadza sie nam jej ludzie i bestie wojenne! Ale potem... sa przecie na swiecie inne kobiety. - W tym momencie w koncu zdal sobie sprawe, e powodowalo nim tylko poadanie i e wcale jej nie kocha. Teraz, gdy byl ju pelnoprawnym lordem Wampyrow, nie kochal i nie potrzebowal nikogo. A zwlaszcza tak watpliwego sprzymierzenca jak Gniewica. Bylo faktem, e stale klamala, swym cialem, jesli nie jezykiem. Nestor wzial jej doswiadczenie za autentyczne uczucie, pragnal bowiem wierzyc, e to, co mu ofiarowala, bylo nowe i prawdziwe. Ale tak nie bylo: wszystko to bylo stare i falszywe, tak stare i falszywe, jak ona sama. W uwodzicielskim ciele milej dziewczyny czaila sie wiedzma. Teraz nie mial ju co do tego cienia watpliwosci. Wlasciwie wiedzial to od samego poczatku, od tego pierwszego spotkania na dachu. Czy byla zdolna do milosci? Gniewica po prostu wysysala meczyzn na smierc! A jesli chodzi o seks, Nestor take mial racje: na swiecie bylo wiele innych kobiet...A zwlaszcza jedna, w Krainie Slonca. Kryjaca sie w jakiejs jaskini, razem z Cyganami Lidesci? Ale wszystkie te mysli zachowal dla siebie i Canker nie zdolal ich poznac. -W kadym razie teraz jest ju zbyt pozno - warknal Canker. - Jest daleko. Cos ja rozzloscilo i pragnie to wyladowac na Cyganach Lidesci. No co, yczmy jej szczescia. Na pewno bedzie go bardzo potrzebowala. Slyszalem grzmoty i widzialem blyskawice, Nestorze - eksplozje czerwieni, zieleni i olci - smiertelne okrzyki ludzi, lotniakow i wojownikow; wrzaski wampirow, tak niepodobne do ludzkich. Bo krzyki ludzi nigdy nie trwaja dlugo, a wampiry krzycza bez konca... Nestor ju sie uspokoil. - A jednak mowisz, e nic sie jej nie stanie, tak? -Jej samej nie. Ale jej wojska z pewnoscia doznaja strat. -Niech wiec tak bedzie. Pewnie masz racje: naley jej sie nauczka. Potem moe zostawi Cyganow Lidesci w spokoju. -Co cie z nimi laczy? -Cos... z dawno minionej przeszlosci. - Nestor odwrocil wzrok. -Jakas stara blizna, ktora wcia dokucza? -Tak. -Nic wiecej nie mow. Jestes moim bratem. Rozumiem. - I Canker poloyl Nestorowi lape na ramieniu. -Przekonajmy sie, jak jej idzie - powiedzial Nestor. - Co bys powiedzial na mala wyprawe? Na przyklad, eby sciagnac dziesiecine od Cyganow na wschod od przeleczy. Ale nasi porucznicy to zdolni chlopcy i sami moga sie tym zajac. A my moglibysmy sie zajac sledzeniem Gniewicy, co ty na to? Moglibysmy zobaczyc, co kombinuje i co z tego wyjdzie Gdybysmy sie zaczaili na wzgorzach wokol... A Canker szybko dokonczyl -...wokol Siedliska. Doskonale, pojde przygotowac swego lotniaka... Canker mial racje. W niecale poltorej godziny pozniej wyladowal wraz z Nestorem na wzgorzu w pobliu Siedliska. A to, co sie dzialo w dole, zgadzalo sie w znacznej mierze z tym, co przewidzial Canker. Gniewica wywolala mgle, ktora teraz kotlowala sie kolo zniszczonych bram i palisady, otaczajacej zrujnowane miasto. Nastepnie otoczyla caly teren, ustawiajac swych porucznikow i niewolnikow, po trzech z kadej strony, kolo bram, aby uniemoliwic ewentualna ucieczke zaatakowanych ludzi. A wysoko w gorze lady i jej szesciu pozostalych ludzi wydawalo rozkazy bestiom wojennym. Dwie bestie byly ju wewnatrz murow fortecy, walczac we mgle (ale trudno powiedziec z kim, bo wywolana przez Gniewice mgla byla bardzo gesta). W nocnej ciszy Nestor i Canker, poslugujac sie swymi wyczulonymi, wampyrzymi zmyslami, nie musieli sie specjalnie wysilac, aby uslyszec odglosy bitwy: pekajace belki i loskot walacych sie domow, dudnienie i swist jakby przelatujacych nad glowa wielkich pociskow i przeraajace ryki rozwscieczonych bestii wojennych. A wkrotce potem uslyszeli cos jeszcze. -Ale gdzie te grzmoty i blyskawice? - krzyknal Nestor, a jego pytanie wcia brzmialo w uszach, gdy z dolu nadeszla odpowiedz. -Oto grzmot, ktory ci obiecywalem! - wysapal Canker i obaj a podskoczyli na widok, jaki sie nagle wylonil z obleonego Siedliska. W srodku miasta rozkwitla ognista kula, jak gigantyczna pochodnia, najpierw swiecaca na zielono, a potem, w miare rozszerzania sie, zmieniajaca barwe na olta i na koniec czerwona. Mgla rozstapila sie i mona bylo zobaczyc, jak cos wilo sie posrod dymu i ognia: byla to bestia wojenna, ktora plonac skrecala sie jak wa. Jej wycie wkrotce zagluszyl odglos potenego wybuchu, ktory odbil sie echem od gor i powrocil do oslupialych lordow, ktorzy w zdumieniu patrzyli na rozgrywajace sie poniej sceny. Spotegowane przez cisze, jaka na chwile zapadla po tej eksplozji, znow rozlegly sie wrzaski jakiejs ocalalej bestii, podczas gdy jej towarzyszka wyla w meczarniach. Posrod rozswietlanej czerwonawa poswiata nocy, ktos musial oblac oliwa bestie miotajaca sie w przedsmiertnych drgawkach, bo nagle pojawily sie plomienie wokol miejsca wybuchu. Bitwa trwala bez chwili przerwy. Kiedy lotniaki lady zaczety opuszczac sie w kierunku miasta, jak czarne punkciki na tle migocacych w dole plomieni, na niebie nad Siedliskiem pojawily sie blekitne i zielone smugi ognia, jak spadajace gwiazdy, wystrzeliwane z murow miasta. -A oto i moja blyskawica! - wykrzyknal Canker. Trafiony lotniak przemienil sie w oltozielona kule ognia, ktora po chwili opadla w postaci czarnych, dymiacych szczatkow. Inne lotniaki wpadly w panike i zaczely latac na oslep, zderzajac sie ze soba w powietrzu. Pelne zdumienia okrzyki oszolomionych porucznikow mieszaly sie z odglosem wybuchow i rykiem plomieni. Przerazliwy swist pocisku i kolejny lotniak, trafiony w nasade skrzydla, plonac runal w dol a wraz z nim jezdziec, ktory nie przestawal krzyczec, dopoki nie dosiegla go nieuchronna smierc. -Roznosza ja w drobny mak! - wyszeptal Nestor. -Dokladnie tak, jak przewidywalem - ponuro potwierdzil Canker. - Wszyscy wiedzielismy, e ten Lardis wyprobowuje nowy rodzaj broni - mielismy na to dowody, przelatujac w pobliu skraju jego terytorium - slyszelismy niesamowite trzaski piorunow i buchajacych plomieni - ale to jest po prostu... -Fantastyczne! - dokonczyl za niego Nestor. I po chwili dodal - Patrz. Zostala zalatwiona. Tak bylo rzeczywiscie. Gniewica zostala upokorzona, doznajac kolejnej poraki, ale nawet ona wiedziala, kiedy sie wycofac. Jej lotniaki uniosly sie w powietrze w chmurach palacego ognia, a na ziemi nadpalona bestia wojenna probowala wzbic sie w gore. W koncu sie jej udalo, a wywolany przez nia podmuch ugasil czesc plomieni. Jednak jeden z jej pecherzy wypornosciowych pekl, kiedy szla w gore. Jesli chodzi o druga bestie, teraz stanowila ju tylko mase drgajacego miesa, z ktorej unosil sie dym i obrzydliwy smrod. A poza murami miasta, z pobliskiego lasu i stokow okolicznych wzgorz, pospiesznie startowaly pozostale lotniaki gwaltownie skrecajac w powietrzu, aby uniknac strzal z kusz rozochoconych obroncow. Byl to prawdziwy pogrom! -To tyle, jesli chodzi o probe atakowania terytorium Lidesci! - warknal Canker. Nestor kiwnal glowa i pomyslal - Otwarty atak to z pewnoscia ryzykowna sprawa. Ale ukryty atak, we wlasciwym czasie i miejscu? Na przyklad wymierzony w Skale Schronienia... -Jesli bedzie tedy wracala, zobaczy nas - nerwowo zauwayl Canker. -A niech zobaczy! - splunal Nestor. - Niech wie, e my wiemy, jak sie zblaznila! -Ojej! - powiedzial Canker. - Jeszcze nie widziales Gniewicy w gniewie, prawda? -No, to czas, ebym zobaczyl. -Moe kiedy indziej, dobrze? -A dlaczego nie teraz? -Bo ma ze soba bestie wojenne - kilka z nich jest w doskonalej formie - a my nie mamy adnej! Badz rozsadny, Nestorze: nie dranij jej teraz. Pozniej pewnie za toba zateskni, ale teraz nie jest wlasciwy moment ani dla ciebie ani dla mnie. Uwaam, e powinnismy sie jak najpredzej ulotnic. Nestor jeszcze sie ociagal, ale tym razem Canker postawil na swoim... Kiedy porucznicy Nestora i Cankera zakonczyli sciaganie dziesieciny, Nestor poslal po Zahara i zapytal - Jak poszlo? -Dobrze, lordzie. Miod, zboe, mieso i wino. -Wezwalem cie, bo mam dla ciebie pewne zadanie. -Slucham, panie. Czego pan sobie yczy? -Chodzi o Gine. Chce ja odwolac z pelnionych przez nia funkcji; chce te, aby zwolnila zajmowane pomieszczenia. Zahar byl zaskoczony, ale staral sie tego nie okazywac. Wzruszyl ramionami i powiedzial - Gina przez caly czas pracowala dobrze. Teraz zbiera tego owoce. Nagrodzi ja pan, prawda lordzie? Moe przydzielajac jakies lejsze zajecie? Tak, aby mogla poswiecac wiecej czasu swemu dziecku. Nestor westchnal. - Jestes chytry, Zaharze. Wszyscy jestescie chytrzy. Nie, nie nagrodze jej. Zostanie objeta normalnym harmonogramem prac. Wybierz najbardziej atrakcyjna sposrod moich kobiet, ktora ja zastapi. Jestem zmeczony Gina. Nie mialem jej od... och, od dlugiego czasu. I ju mnie nie interesuje. Od tej chwili ma pracowac razem z innymi i rownie intensywnie. A jesli chodzi o to dziecko: ludzkie dziecko w Suckscarze jest niepotrzebne. Zajmij sie tym... Zahar nie zdolal powstrzymac stlumionego okrzyku zdumienia. Probujac odzyskac rownowage, powiedzial - To znaczy, mam je zawiezc z powrotem do Krainy Slonca? -Wybor naley do ciebie - powiedzial chlodno Nestor. - Kraina Slonca albo prowiant. To mnie nie obchodzi. Idz teraz i powiedz o wszystkim Ginie, a do wschodu slonca wszystko ma byc zalatwione, zgodnie z moimi rozkazami. -Nie powie jej pan sam? - smialo zapytal Zahar. -Chcesz powiedziec, e sie jej boje? - Nestor popatrzyl na niego, sardonicznie unoszac brwi. - Nie, po prostu mam ju jej dosc - jej i wszystkich, ktorzy zadaja mi zbyt wiele pytan! A moe ty sie jej boisz, co? Czy te po prostu boisz sie zmiany, w wyniku ktorej nie bedzie ci ju tak latwo romansowac? -Romansowac... panie? -Zarowno tobie jak i innym. - Nestor mowil teraz bardzo cicho i w jego glosie mona bylo wyczuc grozbe. - Myslisz, e nie wiem, jak to organizowala? Teraz Zahar wykazal wielka odwage. - To wszystko dzialo sie dla dobra Suckscaru. -W moim dworze jest tylko jedna istota, ktora dziala dla dobra Suckscaru - powiedzial Nestor ledwie slyszalnym szeptem. - Ja sam! Ale mnie nie mona zastapic, a wszystkich innych tak i uczynie to, jesli zajdzie taka potrzeba. Teraz idz i dopilnuj, aby wykonano moje rozkazy. -Tak, panie. - I Zahar szybko odszedl, rad, e moe zniknac z oczu swego pana. Choc minal ju pewien czas od powrotu z owej fatalnej w skutkach wyprawy, Gniewica nie wychylila nosa poza Iglice Gniewu. Niewatpliwie lizala rany. W Suckscarze Nestor byl ju pelnoprawnym Wampyrem. Byl niezwykle poteny: pan wielkiego dworu, nekromanta, ktory czytal w umyslach zmarlych, a take... kochanek Gniewicy? Ale, jesli o to chodzi, wszystko ulega zmianom. Jak sama lady przyznalaby bez wahania, byla jedynie kobieta, choc wzniosla sie tak wysoko w hierarchii Wampyrow. Och, bez watpienia byla ambitna! A ambicje Nestora? On sam przypuszczal, e w koncu nastapi miedzy nimi starcie. Wydawalo sie to nie do unikniecia. Ale tymczasem staral sie jak najlepiej wykorzystac sytuacje. Nie bylo to zbyt trudne. Gniewica doskonale wiedziala, jak zaspokoic jego adze. Ale sa rozmaite rodzaje adzy i dla meczyzny nie zawsze cialo kobiety jest najwaniejsze. sadza zemsty przenikajaca Nestora byla ogromna. Zemsty na jego Wielkim Wrogu i na dziewczynie, ktora go zdradzila. To przede wszystkim. Ale potem... ...Zastanawial sie nad pozostalymi mieszkancami wiey, poczynajac od Cankera. Canker nie stanowil problemu. Wygladalo na to, e podporzadkowal mu sie calkowicie, jak oswojony wilk. Kiedy nadejdzie czas, bedzie doskonalym, godnym zaufania porucznikiem. Potem pomyslal o Wranie i Spiro. Ich take bedzie mona podporzadkowac. Gniewicy kiedys to sie udalo. W koncu zerwali sie ze smyczy, ale stalo sie tak dlatego, e sprowadziwszy ich tutaj, uwolnila ich zarazem od despotycznych ograniczen Turgosheim. Nie widzieli adnego sensu w zamianie jednej tyranii na inna, jednego bezlitosnego przywodcy na jeszcze bardziej bezlitosna kaplanke. Ostatecznie bracia Zabojczoocy byli lordami, a Gniewica tylko lady... Jednak co sie tyczy Spiro, Nestor slyszal, e ten wcia cwiczy smiercionosna sile swego spojrzenia i ma ju w tej dziedzinie pewne sukcesy. Podczas wyprawy do Krainy Slonca bracia mieli klopoty. Wpadli w zasadzke, zastawiona przez zdesperowanych Wedrowcow i zostali zmuszeni do walki wrecz. Rekawica bojowa Spiro wbila sie w czaszke jakiegos meczyzny tak mocno, e spadla mu z dloni. Potem, gdy ktos inny zaatakowal go maczeta, sprobowal uyc smiercionosnej sily swego spojrzenia i wtedy okazalo sie, e odziedziczyl zdolnosci swego ojca! Metafizyczne uderzenie jego wampirycznego spojrzenia wystarczylo, aby rozerwac serce ofiary, zniszczyc jej narzady wewnetrzne i tym samym usmiercic! Teraz wiec, podczas gdy Wran miewal napady szalu (ktore zreszta byly przeraajace), jego brat posiadal zabojczy wzrok swego ojca. Ale oczywiscie ludzie byli slabi, a Wampyry silne. Nestor ani przez chwile nie wierzyl, e zabojcze spojrzenie Spiro moe podzialac czy to na niego, czy te na jakiegokolwiek mieszkanca wiey. Mimo wszystko nalealo sie strzec jego osobliwego talentu. Wreszcie Gorvi Przechera wydawal sie latwy do pokonania, zwlaszcza gdy pozostali ulegna. Ale Nestor wiedzial, e zawsze bedzie musial na niego uwaac. Gorviemu absolutnie nie mona bylo powierzyc odpowiedzialnego stanowiska. W istocie lepiej byloby mu nie powierzac w ogole adnego stanowiska, chyba e w jakiejs bardzo glebokiej jamie, gdzies na zaslanej glazami rowninie... Nestor tak bardzo wybiegl myslami w przyszlosc, gdy nagle pojawil sie Grig z wiadomoscia od lady Gniewicy. Byla krotka: "Chodz". Dostarczywszy te wiadomosc, Grig wyszczerzyl zeby w usmiechu. Zwykle Nestor odpowiadal usmiechem, bo jego porucznicy wiedzieli doskonale, co oznacza takie zaproszenie. Ale tym razem zmarszczyl brwi, a Grig szybko spowanial i powiedzial - Tak, lordzie? -Czy jej poslaniec jeszcze tu jest? - Czeka w korytarzu prowadzacym do jej stanowisk ladowania. Pilnuje go stranik. -Idz do niego - powiedzial Nestor. - I powiedz, aby jej powiedzial: "Nie"! Grig oslupial. - Tak po prostu? Nestor wzruszyl ramionami. - Wzywajac mnie, take uyla pojedynczego slowa. I tak samo jej odmowie. Grig cofnal sie i odwrocil, zamierzajac odejsc, ale Nestor zatrzymal go, mowiac - Czekaj. -Tak, panie? -Od tej chwili nigdy nie usmiechaj sie w mojej obecnosci, chyba e sam sie usmiechne. I nigdy sie nie smiej. -Tak, panie. -Pamietaj o tym - ostrzegl go Nestor. - Bo jesli zapomnisz... trudno jest sie usmiechac, nie majac warg. Grig czym predzej umknal... Noc powoli minela. Gniewica nie wysylala mu wiecej "rozkazow", choc dwukrotnie wyczul, e go sondowala na granicy swiadomosci. Byl teraz silny i wiedzial, jak jej do siebie nie dopuscic. I tak te uczynil. W wiey panowal niezwykly spokoj; przypominalo to cisze przed burza. Nestor czul, jak wielkie nietoperze w swych jaskiniach poruszaja sie niespokojnie i poczul nagly niepokoj, nie majac pojecia, co go moglo wywolac. Poswiecil chwile na sprawy administracyjne, po czym zaczal sie szykowac do snu. Nie widzial Giny, ani nie slyszal zawodzenia jej przybranego dziecka. Najwyrazniej Zahar sumiennie wypelnil jego rozkazy. Nestor poczul sie samotny. Wezwal jedna z dziewczat, ktora bardzo starala sie zaspokoic swego pana, ale... byla zimna. No, moe nie zimna, ale w porownaniu z Gniewica, nie bylo w niej ognia. Nestor odeslal ja z powrotem. Zasnal i snil o wirze zloonym z liczb. Oraz o innych rzeczach. Jego sny zazwyczaj byly szkarlatne, tak jak sny wszystkich Wampyrow. Ale tym razem nie bylo w nich krwi. Zamiast tego, snil o bezkrwawej wojnie, o polu bitwy zaslanym trupami, na ktorym jedyna ywa istota byl on sam, Nestor Nienawistnik! Walczyl samotnie, bez adnego wsparcia ze strony ludzi czy potworow; mial tylko te cuchnaca rekawice bojowa przeciwko niezliczonym legionom zmarlych, ktorych rozkladajace sie ciala wstawaly natychmiast po tym, jak je powalil. Mimo, e bylo to beznadziejne zadanie (bo kto moe zabic zmarlych?), sila woli zmuszal sie do walki, aby dotrzec do tego, co ochraniali, tego co nimi dowodzilo, swego Wielkiego Wroga z dawno zapomnianych czasow, jesli nie liczyc krotkich przeblyskow zwodniczej pamieci. W koncu, kiedy stanal cieko dyszac z wysilku na stercie falujacych ludzkich szczatkow, ktore nie przestawaly sie go czepiac, probujac go sciagnac w dol, schronienie w ktorym ukrywal sie znienawidzony przeciwnik Nestora, zmaterializowalo sie: wznoszacy sie ku gorze, rozkolysany stoek, jak tornado szybko mutujacych rownan! Wir liczbowy! A posrod wirujacego tornado, na poly ukryty wewnatrz chaosu szalejacych wybuchow rownan, Nestor ujrzal nieopisanie smutna twarz jasnowlosego, niebieskookiego olbrzyma; zrodlem tego smutku byla zapewne niemal ofiarna masakra armii zmarlych. Ale nie tylko to. Nestor mial bowiem wraenie, e za tymi tesknie spogladajacymi, szafirowymi oczami zobaczyl dusze swego wroga; i w jakis dziwny i niewytlumaczalny sposob dotarlo do niego, e ten olbrzym mu wspolczuje, e jego Wielki Wrog wspolczuje... swemu bratu, Nestorowi Nienawistnikowi! W tym momencie ktos poloyl mu dlon na ramieniu i Nestor sie obudzil. Byl ju dzien. Zahar cofnal sie, gdy Nestor zerwal sie z loka, jak oparzony. Lord Suckscaru byl pokryty zimnym potem i nie mogl zlapac tchu, a gdy wreszcie rozbudzil sie na dobre, zdal sobie sprawe, gdzie jest i wzial sie w garsc, po czym wykrztusil - O co chodzi? -Chodzi o Gine, panie. - Twarz Zahara byla blada, nawet jak na wampira. -Co z nia? -Powiadomilem ja o pana zamiarach i rozkazach dotyczacych jej samej i dziecka. Zabrala sie za porzadkowanie zajmowanych pomieszczen i poprosila, abym wrocil za godzine. Ale kiedy sie tam zjawilem, nie bylo jej. Ani jej ani dziecka. -Uciekla? Ale jak? - Nestor wstal i ubral sie. Zahar potrzasnal glowa ze smutkiem. - Nie, nie uciekla. Ukryla sie. Czekajac na wschod slonca. -Czekam na wyjasnienia. -Przeszukalem caly dwor, ale nie zdolalem jej odnalezc. Nie mogla pojsc ani do Iglicy Gniewu ani do Parszywego Dworu, wiec musi byc tutaj. Ale, jak dobrze wiesz, panie, Suckscar jest ogromny, a Gina doskonale zna wszystkie jego zakamarki. Poza tym... wielu panskich ludzi ma u niej dlug wdziecznosci. Moe ktos ja ukryl na pare godzin. Waham sie, czy przedstawic taka sugestie, ale wlasnie tak... tak to sie zaczyna... - Przerwal, nie dokonczywszy. -Mow dalej - powiedzial Nestor. - Wiem, co chcesz po wiedziec: e Gina ma przyjaciol. To rzadkie wsrod wampirow, a jednak i ja mam co najmniej jednego przyjaciela. Zahar skwapliwie przytaknal i powiedzial - Dwoch, lordzie, jesli i mnie zechcesz zaliczyc do ich grona. - Po czym szybko podjal - Wiedzialem, e w koncu musi sie ujawnic, e musi sie pojawic, chocby po to, aby cos zjesc czy nakarmic dziecko. I w koncu pojawila sie, ale jak pan widzi, nastapilo to dopiero po wschodzie slonca. -Gdzie ona jest? -Wykorzystujac zewnetrzna droge, wspiela sie na poludniowa sciane Iglicy Gniewu. -A dziecko? -Jest z nia. Niewatpliwie chciala popelnic samobojstwo. A dziecko? Lepiej, eby zginelo teraz - szybko, pewnie i zbyt mlodo, aby wiedziec, e w ogole ylo - zamiast stac sie kolejnym elementem zapasow ywnosci. Tak myslala Gina. I Nestor to wiedzial. -Zaprowadz mnie tam, abym mogl ja zobaczyc i porozmawiac z nia. -Tak, panie. Ale... spales bardzo dlugo i slonce jest ju wysoko. Obawiam sie, e jest ju za pozno. Ale mimo wszystko poszli. - Co zamierzasz jej powiedziec, lordzie? - spytal Zahar. - Czy chcesz ja sprowadzic na dol? Nestor spojrzal na niego gorejacymi oczyma. - Nie - odparl. - Pozwolmy jej tam zostac, a dosiegnie ja slonce. Wszystko, co mam jej do powiedzenia, to: do widzenia. I a do stanowisk ladowania Gniewicy towarzyszylo im milczenie... Gniewica byla tam rownie w towarzystwie kilku porucznikow. Paru z nich chcialo isc po Gine, ale lady ich powstrzymala. - Nie, poczekajmy i zobaczmy, co uczyni ta glupia kobieta. Trudno uwierzyc, e rozmyslnie sie usmay i to nie z milosci do jakiegos meczyzny -powiedziala, patrzac z ukosa na Nestora. Podeszla do niego, usmiechajac sie i zapytala - Dlaczego do mnie nie przyszedles? Widzac Gniewice, na pozor spokojna po klesce poniesionej podczas bitwy o Siedlisko -wygladala fantastycznie w wydekoltowanej sukni - i wiedzac, e moglby ja posiasc chocby zaraz, Nestora znow ogarnelo poadanie, ktore sprawilo, e krew zaczela sie w nim gotowac. -Poniewa mialem para spraw do zalatwienia - sklamal. -Jakich spraw? -Musialem ja odwolac z zajmowanego stanowiska. -Wiec jest tutaj z twojego powodu? -Tak - odparl, glownie z powodu wampyrzej pronosci. - A take dlatego, e chcialem odeslac jej adoptowanego bachora z powrotem do Krainy Slonca, albo przeznaczyc na prowiant. -Ach, tak? Ale slyszalam plotki, e jest take twoim adoptowanym synem. -Dajmy spokoj plotkom - odpowiedzial Nestor. Rozmawialiby dalej, ale w tym momencie z ust Zahara wyrwalo sie westchnienie, a pozostali porucznicy i niewolnicy, wyciagneli szyje, aby dojrzec, co sie dzieje na stromej, poludniowej scianie Iglicy Gniewu. Stali na naturalnym wystepie, poloonym nad glownym stanowiskiem ladowania Gniewicy, ktore znajdowalo sie jakies szescdziesiat stop poniej gornego poziomu. Nagle naturalne, poprzecinane szczelinami polki skalne i zbudowane przez wampiry przypory, okna i pomosty, zalsnily oslepiajaca biela i wydawalo sie, e cala skala stanela w ogniu. Tamtedy bowiem przebiegala granica, dokad siegaly promienie sloneczne; powyej cala wiea byla biala od padajacych na nia od tysiacleci palacych promieni slonca, kiedy stalo w najwyszym punkcie swej drogi nad Kraina Slonca. Wysoko, na polce skalnej, na ktora wspiela sie z przebiegajacego obok pomostu, Gina przyciskala do piersi dziecko, przykucnawszy w cieniu niewielkiej wneki. Ale wneka byla zbyt plytka i nie byla w stanie jej oslonic, kiedy slonce wznioslo sie ponad szczytami gor i jego promienie dosiegly gornych pieter Wieycy Gniewu. Wtedy wlasnie z ust Zahara i pozostalych widzow wyrwalo sie westchnienie, bo przesuwajaca sie w dol granica cienia zbliala sie nieuchronnie do skulonej postaci. Gina take to zobaczyla i zrozumiala, e nadszedl jej koniec. Wtedy wyprostowala sie i skierowala swe dzikie spojrzenie na Gniewice, Nestora, Zahara i pozostalych. Ale patrzyla glownie na Nestora, ktory wyraznie czul na sobie jej palace spojrzenie. Gniewica lekko zmarszczyla brwi i rzekla - Ona cie nienawidzi. Nestor odparl - Ma powody. - Glos mu sie zalamal. W tym momencie stalo sie cos dziwnego. Nagle Nestor zapragnal krzyknac i ostrzec Gine przed zbliajacym sie sloncem i kazac jej zejsc na dol, aby uniknela niebezpieczenstwa. Dotad myslal, e wspolczucie i podobne ludzkie slabosci na zawsze go opuscily, ale teraz nie byl ju tego pewien. Przeniknal go jakis al i dreczace poczucie... winy? Lorda Wampyrow? To po prostu smieszne! A jednak... ...W koncu kim byla Gina? Tylko nieszkodliwa dziewczyna, ktora zabral z Krainy Slonca. Co uczynila, aby sobie zasluyc na taki koniec? Ale jesli nie uczynila niczego, to dlatego, e sama byla niczym! Po prostu glupia cyganska suka, wiec dlaczego go obchodzi jej los? Gniewica uslyszala jego mysli. - Wlasnie, jest niczym. Dlaczego sie nia przejmujesz? Bo byla twoja pierwsza? Ale pomysl: Gniewica jest twoja ostatnia! Czy mona nas w ogole porownywac? Mnie i jakas Cyganke? Jeeli tak, to poszukaj sobie kogos innego. Ale jesli to zrobisz, pamietaj, e nigdy wiecej cie ju nie wezwe! - W tej grozbie Nestor wyczul te nute desperacji. Gniewicy wcia na nim zalealo. To dawalo mu nad nia wladze, ktora kiedys wykorzysta. Ale na razie... ...Nie odpowiedzial, glownie dlatego, e wcia obserwowal Gine i palace promienie slonca, ktore powoli zblialy sie do kobiety, stojacej na polce skalnej. Bylo teraz o wiele za pozno, aby cokolwiek uczynic. Jej smierc byla nieuchronna. Z ust stojacych wokol wampirow wydobylo sie kolejne westchnienie. Dziwna rzecz: westchnienie przeraenia z ust takich potworow! Ale gdyby kiedykolwiek dosiegly ich promienie slonca, oznaczaloby to niechybna smierc. -Kiedy ycie zblia sie do konca, czas nagle przyspiesza. - Nestor nie pamietal, kto to powiedzial; prawdopodobnie jakis stary czlowiek z Krainy Slonca. Jeszcze jeden fragment jego zapomnianej przeszlosci. Ale co wlasciwie znaczyl? Mlodosc trwa wiecznie, a przynajmniej tak sie wydaje. Ale kiedy czlowiek sie starzeje, lata ulegaja skroceniu. A ostatnie godziny ycia? Musza przelatywac jak sekundy. Oczywiscie to samo dotyczy kobiet. A jesli chodzi o Gine, to byly wlasnie te ostatnie sekundy. Piec, cztery, trzy, dwie, jedna... i koniec. W koncu slonce ja dosieglo! Poczula jego palace promienie na twarzy i w oczach! Stala z opuszczonymi ramionami, jakby pogodzona ze swym losem, ale nagle wyprostowala sie i kiedy pierwsza smuka dymu uniosla sie z jej wlosow, spojrzala po raz ostatni na Nestora i cisnela ku niemu dziecko! Ale odleglosc byla zbyt dua i zataczajac luk, dziecko nie wydawszy glosu polecialo w przepasc... Wtedy Gina krzyknela, po czym uniosla ramiona, jakby chciala objac slonce. Jej twarz natychmiast poczerniala, a sukienka wydela sie od wydobywajacej sie z ciala pary i dymu. Z wlosow buchnely plomienie, ktore po chwili ogarnely ja cala. Jej postac spowil olty ogien, prawie niewidoczny w promieniach slonca. Jeszcze przez chwile tam stala, jak ywa pochodnia, po czym opadla na kolana, zachwiala sie i runela w dol... -Koniec - powiedziala Gniewica z odcieniem zadowolenia. I pomyslala - Dawna milosc, plonaca do samego konca, strawiona wlasnym ogniem. A wraz z nia cala jej "niewinnosc". Obrocila sie do Nestora, ale ju go nie bylo. Zobaczyla tylko jak idzie w strone stanowiska ladowania, zmierzajac razem z Zaharem do Suckscaru. - Nestorze! - zawolala. -Pozniej - odpowiedzial, nie ogladajac sie. Wiedzial bowiem, e ma nad nia wladze. Ale mial take wladze nad zmarlymi, a teraz byl wsrod nich ktos, z kim musial porozmawiac... Kazal przyniesc na gore jej spalone, sczerniale cialo i w zaciszu wlasnego pokoju podszedl do jej zwlok. Jednak jeszcze zanim jej dotknal, uslyszal w swojej glowie - Jestes przeklety, Nestorze. - Jej glos byl calkowicie pozbawiony emocji, jak glosy wszystkich zmarlych. - Wszyscy jestescie przekleci, ale ty przede wszystkim. Zatrzymal sie i powiedzial - Kiedy przynioslem cie tutaj, moim jedynym zamiarem bylo, aby cie... pocieszyc? - Dziwna rzecz, ale tak bylo rzeczywiscie, choc teraz i on sam widzial caly cynizm swego postepowania. Zasmiala sie bez wyrazu. - No nie. Nestorze. Chciales mnie prosic o przebaczenie! Tylko e jestes Wampyrem i nie wiesz jak to sie robi. Ale i tak nigdy ci nie przebacze. Czy zmusisz mnie do tego? Och, wiem, e masz taka wladze. Ale choc moge powiedziec cokolwiek, wiesz, e odwolam wszystko natychmiast potem. A jaka to sprawi ronice? Jestes przeklety. Nie tylko przeze mnie, ale przez wszystkich zmarlych! W tym momencie obudzil sie jego wampir. - Niech i tak bedzie! Co? Mialbym sie lekac zmarlych? Jest na odwrot: to oni lekaja sie mnie! Po chwili powiedziala - Moe na razie. Ale jak bedzie na koniec? Nigdy nie zapominaj, Nestorze, e wszystko ma swoj poczatek i koniec. A jesli chodzi o niezliczone rzesze zmarlych, mysle, e powinienes sie ich lekac, o tak... Podejrzewal, e ju sie wiecej do niego nie odezwie i ogarniety nagla panika zawolal -Wytlumacz sie! Ale odpowiedzialo mu milczenie. Wtedy wezwal Zahara i rozkazal - Kiedy nadejdzie zmierzch, pogrzeb ja u stop wzgorz w Krainie Slonca, nad Brama do Krainy Piekiel. Wyszukaj jakas szczeline skalna i zamuruj tam jej cialo. Ale nie mow mi, gdzie ja pochowales bo ju zostala zapomniana i tak ma pozostac. A sam pomyslal, na wzor krotkiej i cynicznej mowy pogrzebowej Gniewicy -Zapomniana, a wraz z nia wszystkie jej klatwy! Ale czy klatwy umieraja rownie latwo, jak kobiety? Nawet wampirzyce, w odpowiednich okolicznosciach? Czy te Wampyry, kiedy nadejdzie ich czas? Z jakiegos powodu Nestor mial co do tego watpliwosci... IX Powrot wroga - Zemsta Nestora - Ksiezycowa kochanka CankeraStopniowo Nestor budzil sie. Ale nie w swym miekkim lou i czujac dotyk piersi lub posladkow jakiejs pieknej wampirzycy z Suckscaru. Mimo to jego pierwsza mysla bylo, e ycie lorda uczynilo go slabym. Co samo w sobie stanowilo sprzecznosc, poniewa jako lord Wampyrow, Nestor byl twardy jak nigdy przedtem, zarowno fizycznie jak i psychicznie i pozostalo w nim bardzo niewiele (o ile w ogole) ludzkich uczuc, a ju na pewno jego cialo bylo calkowicie pozbawione ludzkich slabosci. Ale nawet metamorficzne cialo Wampyra ma swoje slabe punkty, takie jak wraliwosc na swiatlo sloneczne, srebro, czosnek i zaostrzony drewniany kolek; poza tym, oczywiscie, jest pozbawione odpornosci na pewna chorobe, niszczaca cialo i powodujaca jego rozpad, ktora ludzie zwa tradem, a Wampyry unikaja tak samo, jak palacych promieni slonca! O ile bowiem te ostatnie dzialaja szybko, trad rozwija sie bardzo powoli, a zachodzace w jego wyniku zmiany sa calkowicie nieodwracalne. Nestor ju sie calkowicie rozbudzil i zaskoczylo go to, e byl caly obolaly. Potem przypomnial sobie, gdzie sie znajduje; poczul w ustach wilgotny wir, a na twarzy ucisk malych kamykow; zapach wypelniajacy nadrzeczna jaskinie ostatecznie potwierdzil jego klopotliwe poloenie. Przetarl oczy i otworzyl je z wysilkiem, przygotowany na jasny blask, ktory mogl go oslepic. Ale nie, byl bezpieczny; spal dlugo - z powodu wyczerpania i postepujacego powrotu do zdrowia - a obudzil go ostatecznie zbliajacy sie zachod slonca i jego wampyrzy instynkt. Przez wylot jaskini widzial bulgoczaca rzeke, ktora byla teraz barwy olowiu. sadnego lsnienia na powierzchni wody. Byl zmierzch, a za pare godzin nadejdzie noc... jego pora. Usiadl prosto, ale uczynil to zbyt szybko i poczul silny bol. W rzeczywistosci mial kilka niewielkich obraen, o ktorych zapomnial, a ktore teraz dawaly o sobie znac: opuchlizna na lewym barku, w miejscu gdzie podczas upadku zlamal obojczyk, dolne ebra, ktore bolaly i prawdopodobnie ulegly zlamaniu oraz rozlegle stluczenia pokrywajace cala lewa polowe ciala, biodro i udo. Co to byl za upadek! Twarz i oczy szybko mu sie goily. Nestor wiedzial, e zrodlem bolu byla szybka metamorficzna rekonstrukcja lub rewitalizacja uszkodzonych czesci ciala. Jego wampiryczne cialo wydalilo te sruciny srebra, ktore przegapili tredowaci; jego pogruchotane kosci nadal sie zrastaly tak, e niebawem stana sie mocniejsze, ni przedtem; rany na twarzy wypelnialy sie tkanka bliznowata, ktora potem bedzie mogl zachowac badz usunac, zalenie do swej woli. (Prawdopodobnie ja zostawi, jesli nie bedzie zbyt widoczna, aby przypominala mu dlug wobec Cyganow Lidesci.) Cyganie Lidesci... to nazwisko bylo jak olc w ustach Nestora. Moe w koncu byloby lepiej, gdyby dal sie Gniewicy namowic na przeprowadzenie zmasowanego ataku: Nestor, Canker, Gniewica i ich polaczone sily. Gdyby nie byl tak uparty - gdyby wyjawil im swoj sekret, wskazal poloenie Skaly Schronienia i poprowadzil ich do walki - wtedy sprawy moglyby przybrac inny obrot. Ale tak, jak potoczyly sie wypadki... ...I co teraz bedzie z Nathanem, jego Wielkim Wrogiem, poslugujacym sie wirem liczb, jego nieznanym bratem? I z ta suka, Misha, ktora go zdradzila w swiecie, z ktorego tak niewiele pamietal? Bowiem tych dwoje bylo prawdziwa przyczyna sytuacji, w jakiej sie znalazl, a ju prawdziwym koszmarem bylo to, e nawet teraz nie znal wyniku swego planu, ktorego celem bylo zlapanie ich w pulapke i usmiercenie; nie wiedzial, czy ow plan powiodl sie calkowicie albo czesciowo, czy te calkowicie spalil na panewce. Mogl mu to powiedziec tylko jego porucznik, Zahar. Ale Zahar byl w Suckscarze, o ile w ogole yl! Jednak niezalenie od tego, jak potoczyly sie wypadki, z punktu widzenia Nestora ich wynik byl katastrofalny! Ale z drugiej strony... moe mimo wszystko nie bylo tak zle. Bo gdy niesmialo zaczal sondowac otoczenie i uruchomil swe wampyrze zmysly, aby sluchac i wyczuwac wibracje psychicznego eteru, nigdzie nie wykryl obecnosci wiru liczbowego, czy chocby jego sladu. Po raz pierwszy, odkad siegal pamiecia, jego umysl byl zupelnie od niego wolny. Kiedy ostronie dotknal palcami swej poranionej twarzy, usunal ziarenka wiru z wlosow i przygotowal sie do wyjscia na zewnatrz, w las ciemniejacy z kada chwila, gdzie ptaki ju ucichly, ukladajac sie do snu, Nestor wrocil pamiecia do ostatnich wydarzen, poprzedzajacych obecna chwile... ...Po tym, jak Gina go przeklela (jej klatwa wcia rozbrzmiewala w jego pamieci, jak dziwne zaklecie, ktore w dodatku wydawalo sie dzialac!) i zaraz po jej samobojstwie, mimo e przez jakis czas probowal sie temu opierac, w koncu przyciaganie Gniewicy spowodowalo, e poszedl do jej dworu, nie mogac sobie darowac wlasnej slabosci. Ale... to ju nie bylo to samo. Moe dla Gniewicy tak, ale nie dla niego. Bo zdawal sobie sprawe ze swej przewagi i wiedzial, e Gniewica go kocha na swoj wampyrzy sposob. I ta swiadomosc jej slabosci byla zrodlem jego sily! Pozniej, kiedy zasneli, znow snil mu sie wir liczbowy i ten, ktory kryl sie za jego zaslona, jego znienawidzony brat, Nathan. Kiedy w koncu sie obudzil, zdal sobie sprawe, e ten sen byl odmienny od wszystkich poprzednich. Bo nawet gdy byl ju zupelnie przytomny, cos z tego snu wcia tkwilo w jego wnetrzu, nie dajac mu spokoju: ten nieznosny, bezsensowny wir mutujacych liczb! Co prawda, byl slaby w gasnacym swietle dnia, niemniej jednak emanowal z Krainy Slonca, z terytorium Cyganow Lidesci. I byl rzeczywisty. To ju nie bylo wspomnienie, lecz fakt; nieobecny tak dlugo, teraz powrocil, rzeczywiscie powrocil... Powrocil... Mysl o tym, e oto jego Wielki Wrog powrocil, sprawila, e poczul mrowienie w swym wampyrzym ciele. A Misha, jego skradziona milosc? Czy ona take tam byla, razem z nim? Czy znow byli kochankami i spiskowali przeciwko niemu, jak niegdys? I wiedzial, e odpowiedz na wszystkie te pytania brzmi: tak! Wiedzial te, co musi uczynic... Znalazlszy sie z powrotem w Suckscarze i slyszac, jak Canker Psi Syn spiewa w jasnym swietle ksieyca, stojac na jakims wychodzacym na polnoc balkonie Parszywego Dworu, Nestor postanowil poprosic go o rade. I oniromanta wytlumaczyl mu ten sen i zajrzal w przyszlosc, ale ostrzegl: przyszlosc bywa pokretna. -Niebezpieczenstwo ley nie tyle w samym odczytywaniu przyszlosci - powiedzial Canker - ile w probach jej zmiany. Przyszlosc jest rownie nienaruszalna jak przeszlosc. To, co sie wydarzylo, jest ustalone raz na zawsze. A to, co ma sie wydarzyc... wydarzy sie! Jednak Nestor chcial wiedziec - A jak bedzie ze mna? Opadlszy na cztery lapy, Canker, zamiast odpowiedzi, przechylil glowe na bok i zawyl bolesnie. Nastepnie, ponownie prostujac sie, kurczowo chwycil Nestora, po czym warknal zlowrogo - Moe byloby dobrze, gdybys mnie zabral ze soba przyjacielu. -Zabrac cie ze soba? -Do Krainy Slonca, o zmierzchu, gdzie zrobisz wszystko, eby usunac ta swedzaca, stara blizne. Bo wydaje mi sie, e chcac nie chcac pozostaniesz tam przez jakis czas. A, jak dobrze wiesz, dzien w Krainie Slonca oznacza smierc... - Potem Canker rozpogodzil sie. - Tak, tak trzeba zrobic! Polece z toba! Bo tak wlasnie to widzialem: e nie byles sam. -Nigdy nie mialem takiego zamiaru - odpowiedzial Nestor, krecac glowa. - Ale nie bede cie naraac na niebezpieczenstwo, bo to nie twoja sprawa. Nie, wezme ze soba Zahara. W ten sposob przyszlosc, ktora widziales, nie zostanie pogwalcona. Tylko, e... ja wcia nie wiem, co wlasciwie widziales. -Widzialem klopoty, ogien, bol i udreke - odparl Canker. - Widzialem braci - blizniakow i nie blizniakow zarazem - z ktorych jeden zostal okaleczony, byc moe trwale, a drugi wyslany gdzies bardzo, bardzo daleko. Ale nie pytaj mnie, ktoremu z nich to sie przytrafilo. A jesli chodzi o zmiany przyszlosci, nie przejmuj sie. Bo, jak ci powiedzialem, nie mona jej zmienic. Ani sie jej wyprzec. I gdy Nestor, pograony w myslach, wracal do Suckscaru, Canker stal skomlac, moe nawet lkajac na swoj sposob... Wtedy, nieomal zbyt wczesnie, zapadl zmierzch i szare wierzcholki gor zdawaly sie kusic Nestora, jak nigdy dotad. Wabila go ich blekitna poswiata widoczna w swietle ksieyca i... wir liczbowy! Zamiast bowiem slabnac, ow wir przybieral na sile w glowie Nestora, na ksztalt burzy pylowej tak, e byl teraz zupelnie pewien, e jego Wielki Wrog powrocil. I zanim pozostali mieszkancy zamczyska obudzili sie ze snu, Nestor i Zahar osiodlali swe wierzchowce i wyruszyli do Krainy Slonca, a kiedy Canker zmienil zdanie co do zmian przyszlosci i wybiegl z Parszywego Dworu, aby powstrzymac Nestora - jeszcze zanim Gniewica ziewnela trzykrotnie, zmarszczyla brwi i wyslala swa sonde, aby go odszukac i wykryc, dlaczego nie ley obok niej - bylo ju zbyt pozno. Odpoczawszy chwile w gorach, Nestor i Zahar zaczeli penetrowac wzrokiem Kraine Slonca. I dzieki wirowi liczb, Nestor dowiedzial sie, e jego Wielki Wrog jest tam w tej chwili. Tylko, e tym razem bedzie mogl go odnalezc, idac sladem owych liczb, ktore wirowaly coraz szybciej w jego glowie. Wreszcie bedzie mogl wytropic ten wir, dotrzec do jego zrodla i zniszczyc je - zniszczyc go - na zawsze! A Misha, czy byla tam razem z nim? Porwie ja do Krainy Gwiazd i uczyni swoja niewolnica w Suckscarze. Wszystko to wyjasnil Zaharowi, po czym go ostrzegl - Jeeli cokolwiek mnie spotka, moj wrog nie moe umknac. Nie znioslbym takiej mysli! Jesli jest mi pisane pieklo, musze wiedziec, e on znajdzie sie tam przede mna, albo e podaa tam za mna. Oto moje rozkazy: ja zajme sie nim, a ty zabierzesz dziewczyne. Jeeli wszystko pojdzie dobrze, natychmiast pospieszymy z powrotem. Ale jesli mnie sie nie uda go schwytac, rzuc dziewczyne i lap jego! Zrozumiales? Zahar zrozumial take nastepny rozkaz Nestora: aby jego wroga wepchnac ywcem w Brame do Krainy Piekiel! Nastepnie dosiedli swych wierzchowcow i Nestor powiedzial - Teraz lec tu za mna, a ja cie do nich zaprowadze. - I tak sie stalo. A do tej chwili wszystko szlo zgodnie z planem. Ale potem... ...Wszystko poszlo na opak. Dziwna rzecz, ale Nestor niewiele z tego zapamietal; tylko tyle, e lecial sladem wiru liczbowego do jego zrodla i zobaczyl, e jego ofiara podaa w kierunku Skaly Schronienia; oczywiscie bylo ich dwoje. Potem wszystko powinno byc bardzo proste: lord Wampyrow i jego porucznik na swych lotniakach przeciwko dwojce Cyganow, wedrujacych o zmierzchu, jak zablakane, bezdomne dzieci. Widzial ich z wysoka i nie mogl nie dostrzec wozu, ktory ciagneli za soba, wyladowanego swymi dobrami doczesnymi. Wiedzial, co oznacza ten woz: e wlasnie wzieli slub i e wracaja z wesela. No to co? Nestor byl pewien, e Nathan mial Mishe ju przedtem i teraz nie mialo to adnego znaczenia. A jednak doprowadzilo go to do szalu. I, co gorsza, rozproszylo. Zobaczyl meczyzne i jego partnerke, ale nie zauwayl jeszcze kogos, kto mogl ich ocalic. Ten ktos byl uzbrojony w strzelbe, ktora - jak Nestor pamietal - pochodzila z "innego swiata". Kiedy mysliwi zniyli lot, lecac wsrod rzadkiej mgly, para na ziemi dostrzegla ich! Porzuciwszy woz, rozdzielili sie i rzucili w przeciwnych kierunkach. Dzialajac zgodnie z rozkazami Nestora, Zahar ruszyl za dziewczyna, podczas gdy jego pan zaczal scigac Nathana. Ale wskutek zawirowan gestniejacej mgly, Nestor nadal nie zdawal sobie sprawy z obecnosci trzeciego Wedrowca. Gdy nagle... ...Jego oczy porazily dwa blyski, po ktorych uslyszal odglos strzalu z dwururki. Ale wtedy bylo ju za pozno. Lotniak Nestora dostal kule miedzy oczy i choc oderwalo mu polowe pyska, jakims cudem wcia unosil sie w powietrzu. Ale to jeszcze nie byl koniec. Rozlegly sie kolejne strzaly, tym razem wymierzone w samego Nestora. Katusze, wywolane tymi malenkimi srebrnymi srucinami, wgryzajacymi sie w jego metamorficzne cialo, byly nie do opisania! Choc wyrzucony z siodla, Nestor jakos zdolal sie utrzymac na grzbiecie swego rannego wierzchowca. Wijac sie na oslep, z zakrwawiona twarza i prawie tracac przytomnosc, probowal skierowac swego okaleczonego lotniaka z powrotem do Krainy Gwiazd i wtedy znow sobie przypomnial klatwe Giny oraz ostrzeenia Cankera. Z tego, co nastapilo potem, zapamietal bardzo niewiele. Dlugi lot slizgowy i niemonosc kierowania wierzchowcem. Stopniowo slabnace uderzenia jego skrzydel; jego przejmujace piski; kolysanie sie z lewa na prawo, spowodowane zaburzeniem rownowagi, w wyniku uszkodzenia malenkiego mozgu. Nie majac sily, aby wzniesc sie wyej, zdezorientowany, umierajacy stwor lecial wprost na las... i tam sie rozbil. Poteny loskot, jak smagniecie biczem, gdy zostal wyrzucony z grzbietu lotniaka. Koziolkujac w powietrzu, wyrnal w pien wielkiego drzewa, ktorego galezie lamaly sie pod jego ciearem, gdy spadal w dol. Uderzyl w ziemie i ogarnela go ciemnosc... A potem... jakies opiekuncze dlonie? Dobroc? Masci i bandae, ktore mialy dopomoc w procesie leczenia, ju uruchomionym przez jego pijawke. I krotkie chwile, gdy odzyskiwal przytomnosc. I sporadyczne mysli, e moe odnalazla go Gniewica i zawiozla do ostatniego zamczyska. Ale tak sie nie stalo. Nie, bowiem odnalezli go tredowaci! Jego niezdarna ucieczka przed switem, prawie na oslep, z ich kolonii i gleboko wyryta w jego pamieci swiadomosc, e byl w ich rekach, pod ich opieka i wdychal to samo powietrze przez wieksza czesc dlugiej nocy! Tredowaci! Trad! Straszliwa zmora Wampyrow! Nestor otrzasnal sie z tych mysli... i zdal sobie sprawe, e rozebrany do naga szoruje sie w rzece, usuwajac ze swego ciala i swego umyslu zapach i wszelkie slady, a nawet swiadomosc tego, e przebywal wsrod tredowatych. Ale ta swiadomosc pozostanie z nim na zawsze i dobrze o tym wiedzial. To, co sie wydarzylo, bylo nieodwracalne. Dygocac, wyszedl na brzeg, zaloyl swoje brudne ubranie i pomyslal - To jest zarazliwe, ale nie jest nieuchronne. Poza tym, zdaje sobie sprawe z niebezpieczenstwa i moja pijawka take. A wewnatrz jego ciala, pasoyt staral sie odkryc i ewentualnie unieszkodliwic jakiekolwiek slady tradu, ktore mogl znalezc w jego ciele i krwi. I Nestor wiedzial, e jego pasoyt ju sie zajal wytwarzaniem odtrutki przeciw trujacemu srebru; pracowal take wytrwale nad odtworzeniem tkanek zniszczonych w wyniku strzalu i gwaltownego upadku na ziemie. Krotko mowiac, Nestor zdawal sobie sprawe, e jego pijawka ma "pelne rece" roboty. Ale musial przestac o tym myslec. Czlowiek moe yc wsrod tredowatych przez wiele lat i nie zarazic sie, a on byl tam zaledwie przez jedna noc. (Jednak jego pelne ran cialo, stanowilo otwarte wrota dla kadej choroby. A oni go karmili, dotykali, oddychali tym samym powietrzem.) Niech to diabli! Nestor zacisnal zeby, wsciekle potrzasnal glowa, spojrzal na polnoc swymi przekrwionymi oczami i ujrzal pierwsze gwiazdy na nocnym niebie, migoczace nad dalekim lancuchem gor. A wysoko nad ostatnim zamczyskiem Gwiazda Polnocna lsnila jak blekitny klejnot i zdawala sie go wzywac jak niegdys. Ale Nestor widzial gwiazdy niewyraznie, jak przez mgle i jego uszkodzone oczy napelnily sie lzami bolu i rozczarowania, gdy ze wszystkich sil probowal zobaczyc ostry obraz. Daremnie. Procesu leczenia nie mona bylo przyspieszyc; musi polegac na swych pozostalych wampyrzych zmyslach, ktore poprowadza go przez las i gory. A to robil ju dawniej, jeszcze jako mlody Cygan, dzialajac w oparciu o uszkodzony umysl i pamiec, kiedy wiedzial tylko, kim chce zostac. A teraz? Powinien sobie poradzic. Wiec ruszyl na polnoc i stopniowo bol przenikajacy jego cialo stal sie tepy, a jego na poczatku ostrone kroki nabraly pewnosci i coraz szybciej pokonywal kolejne mile, dzielace go od celu. I, tak jak poprzednio, jego latarnia morska byla Gwiazda Polnocna, ktora wskazywala mu moliwie najkrotsza droge do zamczyska, choc oczywiscie staral sie poruszac jakims dawniej wydeptanym szlakiem, jesli tylko prowadzil we wlasciwym kierunku. W gestniejacym mroku Nestor niezbyt sie spieszyl, bo noc byla jego sprzymierzencem, a on byl Wampyrem... I byl glodny. Po chwili zorientowal sie, gdzie jest: w lesie, jakies trzy mile na poludnie od Siedliska. Kiedys bawil sie tutaj, jeszcze jako dziecko i polowal, ju jako mlodzieniec. Wspomnienia pojawialy sie i znikaly, rozwiewaly sie, jak we mgle. Dziecinstwo i mlodosc byly pograone w niepamieci, ale wiedziony instynktem wiedzial, gdzie sie znajduje. Jeszcze cztery mile i powinien dotrzec do stop wzgorz. A nad nim rozposcierala sie dluga noc, podczas ktorej przekroczy lancuch gor i znajdzie sie w bezpiecznym miejscu na dlugo przed wschodem slonca. Teraz ju wiedzial, e "niewyczerpana energia" Wampyrow to zwykla bajka; niedawne trudy wyczerpaly ja niemal calkowicie i mimo dlugiego snu, ktory powinien byl go wzmocnic, poczul zmeczenie... i glod. Za sto lat byloby to takie latwe! Znalezc wzniesienie, rozciagnac swoje wampyrze cialo jak cienka blonke i poszybowac do Krainy Gwiazd. Ale choc byl lordem, pod tym wzgledem byl wcia niedojrzaly. Oczywiscie zrobil pewne postepy, ale to bylo jeszcze za malo. Nie do tego stopnia, aby byl zdolny do takiego wyczynu. W rzeczywistosci jeszcze nie widzial adnego lorda z Wieycy Gniewu w locie, choc Canker przysiegal, e w razie koniecznosci wszyscy moga to uczynic. Samodzielny lot! Tylko pomyslec: wzbic sie w powietrze i szybowac unoszony nocnym wiatrem! Nestor przechylil glowe i popatrzyl tesknie na rozgwiedone niebo... ...I ujrzal sylwetki lecacych wysoko lotniakow! Na poczatku ogarnely go bezladne mysli: ekipa poszukiwawcza? Czyby Zahar i Gniewica zebrali porucznikow i niewolnikow, aby przeprawili sie przez gory i zaczeli go szukac? No co, Gniewica moe tak... ale Zahar? To wydawalo sie nieprawdopodobne. Mimo e Nestor przysiagl, e powroci, jego porucznik, Zahar, musial dostrzec szanse swego awansu. Ale jak moglby to osiagnac, trudno powiedziec: Zahar nie mial jaja i nie byl wampirem dostatecznie dlugo. Jednak byla to jakas szansa. A zatem Gniewica? Nestor wyslal ku niebu sonde i przekonal sie, e nie byla to Gniewica. W rzeczywistosci jezdzcy byli ostatnimi ludzmi, jakich pragnal spotkac, a i oni z pewnoscia wcale nie chcieli go znalezc: byli to bowiem bracia Zabojczoocy, Wran i Spiro! W gorze krayla mala grupa mysliwych, stopniowo schodzac w dol. Kiedy ich obserwowal, nagle zanurkowali, jak jastrzebie atakujace swoja ofiare. Wampyrze zmysly Nestora byly wyostrzone przez nadciagajace z gory niebezpieczenstwo; po chwili uslyszal trzask lamanych zarosli i nawet z tej odleglosci slyszal wyraznie chrapliwe oddechy sciganych Cyganow. Bracia odkryli grupe Wedrowcow i wkrotce noc rozblysnie ogniem i splynie krwia. Na sama te mysl, serce Nestora zaczelo bic szybciej, a krew wawiej poplynela w ylach. Mial szczescie. Gdyby rabusie nie byli tak pochlonieci polowaniem, musieliby wyczuc jego sonde. I Nestor doskonale wiedzial, jak by go potraktowali lordowie Oblakanczego Dworu: niekoniecznie szybka smierc, lecz taka, z ktorej nie byloby ju powrotu. Miecz, kolek, ogien. Choc oczywiscie nie byloby adnych swiadkow, kogo mona by potem oskaryc? Tylko braci i ich niewolnikow. Nestor byl bez watpienia ich wrogiem, ktory trzymal z Gniewica i Cankerem, i pragnal przeksztalcic gorne pietra Wieycy Gniewu w fortece, a reszte pozostawic wlasnemu losowi. Pozbycie sie go znacznie oslabiloby Gniewice, a bracia wyraznie zyskaliby na sile. Tak, mial szczescie. I to szczescie nadal go nie opuszczalo. Ktos - najwyrazniej jakis Wedrowiec - potykajac sie, uciekal z pola walki i biegl w jego strone. Wyploszony przez braci smakowity kasek pedzil prosto na Nestora. Nestor ukryl sie w cieniu drzew, wywolal mgle i swymi wampyrzymi zmyslami zaczal badac istote, ktora biegla w jego kierunku. Okazalo sie, e bylo ich dwoje: meczyzna i kobieta. Wystarczy, aby zaspokoic wszystkie jego potrzeby. Nestor pozwolil im sie zbliyc, ale teraz poruszali sie ju znacznie ostroniej. Nie z jego powodu, bo nie mieli pojecia o jego obecnosci. Przyczyna byly odglosy dobiegajace z gestego lasu za ich plecami: ochryple, zrozpaczone okrzyki przeraonych meczyzn, przenikliwe wrzaski kobiet oraz bezlitosny smiech ich przesladowcow. Ale wszystko to dzialo sie w pewnej odleglosci i dwojka uciekinierow sadzila, e udalo im sie wydostac z zasadzki. Teraz skradali sie w ciemnosci, starajac sie robic jak najmniej halasu. Ale Nestor slyszal ich doskonale i czekal... W koncu zbliyli sie i wowczas wyszedl im naprzeciw. Szok byl tak silny, e kobieta -nie, to byla jeszcze dziewczyna - zemdlala. A chlopakowi opadla szczeka i podniosl reke, jakby sie zaslaniajac... ale trzymal w niej kusze! Nestor odchylil sie w bok, gdy strzala swisnela mu tu kolo ucha i plaska dlonia z calej sily uderzyl w nadgarstek tamtego. Kosc pekla, ale chlopak nawet nie zdayl wydac adnego dzwieku, bo Nestor uderzeniem drugiej reki zmiadyl mu twarz. Rozlegl sie trzask pekajacej szczeki, a cios Nestora byl tak silny, e zeby chlopaka wbily mu sie w gardlo. Krztuszac sie, polecial w tyl, wyrnal w pien drzewa i osunal sie na ziemie. Wtedy Nestor przebil prawa dlonia klatke piersiowa ofiary - chwycil bijace jeszcze serce, przegryzl tetnice i wyrwal je z jego piersi. Wszystko to odbylo sie w zupelnej ciszy. Przytrzymujac cialo swej ofiary oparte o drzewo, Nestor ugasil pragnienie i zaspokoil glod. Ale wcia nie zaspokoil poadania... Po chwili dziewczyna poruszyla sie i wydala slaby jek. A kiedy otworzyla oczy, ujrzala Nestora, ktory kleczal obok i patrzyl prosto na nia. Z jej ust wydobyl sie slaby okrzyk, ktory zaraz ucichl, bo Nestor chwycil ja dlonia za gardlo i mocno scisnal, a wyraz jego bezlitosnej, lubienej twarzy mowil wyraznie: Badz cicho! Spojrzala do gory, ponad koronami drzew i ujrzala chmury mknace po rozgwiedonym niebie. Siedziala, opierajac sie plecami o drzewo i zobaczyla, e jest naga od pasa w gore, a ubranie zwisa na niej w strzepach, jak skorka dojrzalego owocu. Wtedy zrozumiala, e to nie jest tylko zly sen; przypomniala sobie, gdzie jest, z kim byla i co sie stalo. Oczy rozszerzyly jej sie z przeraenia, gdy rozgladajac sie wokol, zobaczyla swego chlopaka... ktorego martwe cialo opieralo sie o pien drzewa tu obok niej! Byl caly we krwi, jak swieo zarniete prosie. Wtedy skierowala oskarycielskie spojrzenie na Nestora, zobaczyla wyraz jego twarzy i od razu wiedziala, co to oznacza. Pragnal jej i bedzie ja mial. On take wiedzial, co oznacza wyraz jej twarzy: e zabilaby go, gdyby mogla i to bez wzgledu na nastepstwa. Wiedzial, e krzyknelaby na cale gardlo, gdyby zwolnil uchwyt, a take, e latwo byloby to zakonczyc, gdyby scisnal troche mocniej. Tylko, e... chcial, aby byla przytomna. Przynajmniej na poczatku. Odglosy dochodzace od strony grupy Wrana i Spiro nieco sie uspokoily i sprowadzaly sie teraz do blagalnego lkania kobiet i sporadycznych okrzykow agonii czy rzadkich wybuchow smiechu. Wiedzial, co oznaczaja te dzwieki; wiedzial, e bracia Zabojczoocy i ich porucznicy zabawiaja sie z pojmanymi kobietami; wszystko to rozpalilo namietnosci Nestora, a jego krew zagotowala sie, gdy poczul jak ogarniaja go fale poadania. Zaraz uczyni to samo, tu i teraz, jednak wiedzial, e gdyby dziewczyna krzyknela, z pewnoscia by ja uslyszano. Gdyby krzyknela... Powoli zaczal sie podnosic, ani na chwile nie zwalniajac dlawiacego uchwytu i spojrzal w dol. Chocia twarz miala ubrudzona i zalana lzami oraz pelna zadrapan w wyniku przedzierania sie przez geste zarosla, wcia byla piekna. Kiedy Nestor wstal, obnayl nabrzmialy czlonek i zaczal go powoli przesuwac wzdlu zaglebienia miedzy jej jedrnymi, dracymi piersiami. Jej piekne piersi... jej drace ramiona, lsniace niby marmur... jej pulsujace gardlo. Ale jej twarz zaczela siniec od nacisku jego stalowych palcow. Kiedy zaczela sie krztusic, stopniowo zwolnil uchwyt. Natychmiast otworzyla usta i gleboko wciagnela powietrze. Ale Nestor wiedzial, e gdy je wypusci, bedzie temu towarzyszyl przeszywajacy krzyk, na co po prostu nie mogl pozwolic. Szybko wepchnal jej czlonek do ust i chwycil dlonie, ktorymi probowala go dosiegnac. Nastepnie zaglebil sie w jej gardlo, tak jak to czesto czynil z Gniewica; tylko, e Gniewica byla Wampyrem i pragnela tego. Ogarniety ekstaza Nestor wniknal w glab swej ofiary, jak lawa wlewa sie do podziemnej pieczary, wypelniajac cala dostepna przestrzen. Jego celem byl seks, ale celem jego pijawki bylo poywienie dla uzupelnienia porcji, jaka otrzymal od chlopaka. Dziewczyna wila sie pod nim, ale z ciala Nestora wysunely sie male haczyki, ktore ja unieruchomily, a malenkie igielki wkluly sie w jej yly i tetnice, wysysajac z niej resztki sil witalnych. Ale nie trwalo to dlugo. Kiedy jej rece opadly bezwladnie, Nestor puscil je i siegnal do jej piersi; scisnal je mocno, jakby chcial przyspieszyc wyplyw jej sokow. Wtedy sily ostatecznie ja opuscily i zrezygnowala z dalszej nierownej walki. Swiadomosc, e dziewczyna umiera, e odebral jej ycie, rozpalila Nestora jeszcze bardziej. Jeczac glosno i dygocac na calym ciele, przygniotl cialo dziewczyny do drzewa i szczytowal w serii dlugich wytryskow. Po chwili bylo po wszystkim i Nestor wycofal sie... Teraz powinien, omijajac grupe mysliwych, bezzwlocznie podjac dalsza wedrowke, ale najpierw musial zajac sie sprawa pierwszorzednej wagi. Jego pierwsza ofiara, chlopak, byl prawie na pewno martwy i to na dobre: w koncu Nestor zmasakrowal mu twarz i wyrwal serce! Ale dziewczyna byla cala. Jej cialo bylo nietkniete. Krotko mowiac, byla niemartwa, byla wampirem, a wobec duej ilosci nasienia, jakie pozostawil w niej Nestor, bylo bardzo prawdopodobne, e sie stanie Wampyrem. Albo nawet ju nim byla... Nestor podniosl kusze, znalazl ukryte w pochwie, przytroczonej do kurtki chlopaka, dwie strzaly i wbil je dziewczynie prosto w serce, przygwadajac ja do drzewa. Teraz ju sie nie obudzi ze swego snu, lecz po prostu ulegnie rozkladowi, chyba e znajda ja Wedrowcy i spala jej cialo. Jednak na dlugo przedtem wzejdzie slonce i wypali z niej wszelkie resztki wampira, jakie mogly w niej pozostac. Nie poswiecajac jej wiecej uwagi, Nestor wyruszyl w dalsza droge na polnoc, obchodzac szerokim lukiem obszar, skad wcia dochodzily odglosy dzikiej orgii. Raz zobaczyl w oddali migocacy olty plomien ogniska plonacego na lesnej polanie i kilka kolyszacych sie, szarych ksztaltow, ktorymi mogly byc tylko lotniaki; przyspieszajac kroku, wkrotce zostawil je za soba... Bez dalszych przygod Nestor w koncu dotarl do stop wzgorz i zaczal wchodzic pod gore; po uplywie jednej trzeciej nocy, znalazl sie na terenie skalnym, zaslanym rumowiskiem, w samym sercu gor, dzielacych Kraine Slonca od Krainy Gwiazd. Teraz droga stala sie trudniejsza, lecz Nestor sie nie zraal. Do wschodu slonca zostalo jeszcze ponad czterdziesci godzin, powinien wiec zdayc bezpiecznie sie przeprawic przez przelecz i zejsc do Krainy Gwiazd, zanim palace promienie sloneczne zdolaja go dosiegnac. Raz krotko sie przespal w rozpadlinie u podnoa urwiska i ocknal sie myslac, e zaspal i e jest ju dzien! Ale byl w bledzie. Chocia zlosliwie migocaca Gwiazda Polnocna skryla sie za gorami, pozostale gwiazdy swiecily rownie mocno jak zawsze, bowiem minela dopiero polowa dlugiej nocy. Dwukrotnie dostrzegl slady dzialania Wampyrow. Za pierwszym razem zobaczyl kilka mocno obladowanych sylwetek stworow latajacych, ktore ocieale podaaly w strone Krainy Gwiazd. Byli to zapewne bracia Zabojczoocy; przespawszy sie po krwawej orgii, wracali do Oblakanczego Dworu. Za drugim razem uwage Nestora przyciagnela mgla: niewatpliwie wywolana przez Wampyry, plynaca jak biala rzeka niegdys zatloczonymi ulicami opuszczonych Dwoch Brodow. Mogl to byc Gorvi Przechera (byl bowiem uzdolnionym tworca mgly) albo Canker, a nawet sama lady Gniewica, ale Nestor postanowil tego nie sprawdzac. Znajdujac sie na wzniesieniu, stanowil latwy cel i nie chcial, aby jakis nieprzyjaciel odkryl jego obecnosc. Ale jesli to Gorvi polowal tym razem w pojedynke, bez braci Zabojczookich... ...Moe sie poklocili. Nestor mial taka nadzieje. Kiedy spogladal w dol, w centrum miasta zaplonal ogien; palil sie jeden z domow. Niewatpliwie odbywala sie tam jakas uroczystosc. A wiec Dwa Brody nie byly calkowicie opuszczone. Przynajmniej nie tej nocy. Ale jutro na pewno beda znowu puste... Wraz z pierwszym brzaskiem Nestor osiagnal przelecz, przekraczajac linie odgraniczajaca Kraine Slonca od Krainy Gwiazd. Stojac na tej niewidzialnej linii, przestal widziec Kraine Slonca i w cieniu wierzcholkow Krainy Gwiazd nareszcie poczul sie bezpieczny. A wiec powrocil i teraz, schodzac z przeleczy, zatrzymal wzrok na zaslanej glazami rowninie. Na polnocnym wschodzie, daleko za Brama do Krainy Piekiel, ostatnie zamczysko nawet w tej chwili pelne bylo ycia; stad nie mona go bylo dostrzec, poza kilkoma migoczacymi swiatelkami w spowitej szaroblekitna mgielka dali. Samej Bramy take nie bylo widac, byla bowiem ukryta za linia wzgorz, tylko z oddali promieniowal jej blask. Nestor znalazl plaski glaz i usiadl. Byl zmeczony i chcial troche odpoczac, a moe nawet sie przespac. Ale najpierw musi sprobowac nawiazac kontakt. W Wieycy Gniewu lordowie, lady oraz ich porucznicy i niewolnicy przygotowywali sie do dlugiego dnia. Gniewica zaciagala w wychodzacych na poludnie oknach wieyczek Iglicy Gniewu zaslony z futer nietoperzy; Canker byl gdzies na balkonie Parszywego Dworu, spiewajac ostatnia, smetna piesn do obojetnego ksieyca; w Suckscarze Zahar pewnie zastanawial sie, jak to by bylo, gdyby zostal jego panem. Ci, na ktorych nie ciayly adne obowiazki, szykowali sie do snu, a "pracownicy zmianowi" i stranicy byli na nogach, pilnujac funkcjonowania i bezpieczenstwa pieciu wielkich dworow. Mimo e Nestor mial powieki jak z olowiu, skoncentrowal wzrok na polnocnym wschodzie, gdzie migotaly owe - byc moe wyimaginowane - swiatelka, wyslal swe wampyrze mysli w kierunku Zahara i zostal natychmiast nagrodzony, poniewa jego sonda natrafila nie na jeden, lecz na trzy cele! Zahar, Gniewica i Canker: wszyscy oni stali w oknach swych posiadlosci, spogladajac na poludniowy zachod i myslac o Nestorze. Zaharem miotaly mieszane uczucia i byl zdezorientowany, gdy jego pan nawiazal z nim kontakt. Sam nie mogl swobodnie wysylac mysli, ale mysli Nestora odbieral wyraznie. A gdy sonda Nestora go dosiegla, odniosl wraenie, jak gdyby sam Nestor stal obok i mowil - Zaharze, chodz do mnie! -Nestor! - wyszeptal Zahar. -Dla ciebie lord Nestor! Natychmiast lec tu do mnie, w gory. I wez ze soba dodatkowego lotniaka. -Wiec... pan powrocil! -A nie mowilem, e wroce? Pospiesz sie, bo stesknilem sie za wygodami Suckscaru. I Zaharze... -Tak, panie? -Czy moj Wielki Wrog...? -Jest w drodze do Piekla, panie! - Zahar ju sie opanowal. - A moe ju tam dotarl. Bo to bylo ju jakis czas temu. -Doskonale! Teraz ruszaj, a ja cie doprowadze do miejsca, gdzie czekam. -Nestor! - To byl glos uszczesliwionego Cankera. - Gdzie jestes? -W gorach, jakas mile lub dwie na wschod od Dwoch Brodow, ale po naszej stronie lancucha gorskiego. Za godzine czy poltorej Zahar mnie stad zabierze. Bede w ostatnim zamczysku zanim zazloca sie wierzcholki gor! -Jestes caly? -Tak... prawie. -Ja te przylece! - krzyknal Canker. -Nestor! - Tym razem byl to glos zaniepokojonej, nieledwie rozgniewanej Gniewicy. - Jestes ranny? Odczekal chwile, po czym odpowiedzial - Nic powanego; nic, co nie daloby sie naprawic. -Niech cie diabli! Balismy sie o ciebie. I wszystko z powodu... jakiejs kobiety! -Ach, wiec wniknelas do mego umyslu! - powiedzial Nestor oskarycielskim tonem. - Ale jestes w bledzie, Gniewico. Nie, nie chodzilo o kobiete, ale o zemste! Nie chce dziewczyny, jesli tylko on jej nie bedzie mial. -On? Kogo masz na mysli? -To jest moja sprawa. Czy raczej byla. Teraz... jest ju po wszystkim. Sluchaj, Gniewico: postaram ci sie to wynagrodzic. Od tej chwili kiedy bedziesz chciala zorganizowac atak na terytorium Lidesci, bede z toba. Bo widzisz, teraz to ju nie ma znaczenia. Nic nie ma teraz znaczenia... I rzeczywiscie mial wraenie, jakby z barkow zdjeto mu wielki ciear. Po chwili milczenia powiedziala - Mam nadzieje, e wkrotce zawitasz w iglicy Gniewu. -Nadzieje to piekna rzecz i czasami nawet sie spelniaja - odparl. Nastepnie poloyl sie na plecach na skrawku ziemi porosnietej wyschnietym wrzosem i po chwili zasnal... Nestor spal dobra godzine. Obudzil sie dopiero, gdy wyczul obecnosc innych umyslow, ktore staraly sie go zlokalizowac. Wtedy, wykorzystujac swoje zdolnosci, aby wskazac droge grupie ratunkowej - i od czasu do czasu korygujac jej kurs - patrzyl, jak leca wysoko nad wzgorzami. Kiedy zrownali sie z nim, wypatrzyli jego sylwetke na skalistej przeleczy, na ktorej czekal, po czym wybrali dogodne miejsce do ladowania. Najpierw wyladowal Zahar i dodatkowy lotniak, a zaraz za nimi Canker. Kiedy zsiedli ze swych wierzchowcow, Nestor podszedl do nich. - Dobra robota -powiedzial od niechcenia do Zahara, po czym zwrocil sie do Cankera. Ten porwal Nestora w ramiona i warknal - Ale sie o ciebie martwilem! - Jego szkarlatne oczy o oltych zrenicach zwezily sie gdy ogladal poraniona twarz Nestora. - I, jak widac, nie bez przyczyny. Nestor uwolnil sie od jego uscisku i wzruszyl ramionami. - Pare blizn? Nie ma o czym mowic. Bede je nosic jako trofeum. Bo wyglada na to, e odnioslem zwyciestwo. Odnioslem zwyciestwo, Canker! - Po czym spytal Zahara - Jestes pewien? -Jesli chodzi o twego wroga? - ywo odparl porucznik Nestora. - Ocucilem go tu przed wrzuceniem do Bramy. Dobrze wiedzial, gdzie go posylam - do Piekla! -Ha! - warknal Canker, gdy Nestor odpreyl sie i usmiechnal ponuro. - Moe pewnego dnia powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzilo. A tymczasem, co my tu wlasciwie robimy? Jesli sie obejrzysz za siebie... - Skierowali oczy we wskazana przez niego strone. Za nimi, nad niewidocznymi dolinami i lasami, nad ktorymi wisiala zlocista mgielka, wstawal swit. Plynace po niebie chmury mialy barwe roowo-olta, a zakrzywiona poludniowa krawedz grzbietu gorskiego, ktory wcia oswietlaly tylko gwiazdy, byla niemal czarna. Ptaki ju zaczynaly spiewac i ich spiew niosl sie wraz z szumem wiatru, nadlatujacego znad Krainy Slonca. Wsiedli na swe lotniaki i wzniesli sie w powietrze, obierajac kurs na wschod, na ostatnie zamczysko. Ale po niecalej godzinie, kiedy szybowali nad wzgorzami i wlasnie przelatywali nad Brama do Krainy Piekiel... ...Cos sie wydarzylo! -Co to bylo?! - Nestor i Canker krzykneli niemal rownoczesnie, podczas gdy Zahar nie powiedzial nic, tylko wpatrywal sie oslupialy w swiecaca oslepiajacym blaskiem kopule Bramy... i w postac, ktora wlasnie zeszla z krawedzi krateru i teraz chwiejac sie i potykajac, kroczyla przez zaslana glazami rownine! -Kobieta? - syknal Nestor. - Tutaj? A Canker, nie mogac oderwac od niej wzroku, powiedzial - Myslisz, e to jakas kobieta Wedrowcow? Porwana noca w Krainie Slonca przez Gorviego lub braci Zabojczookich i pozostawiona, aby sama znalazla droge do ostatniego zamczyska? Ale... czy naprawde zostawiliby istote tak piekna jak ona, naraajac ja na niebezpieczenstwa czyhajace ze strony dzikich bestii, czy podczas pokonywania przeleczy? To chyba bardzo malo prawdopodobne! Sciagnawszy lejce, zatoczyli polkole i kazali swym wierzchowcom wyladowac na rowninie. Spojrzawszy na Cankera Nestor zobaczyl, e ten stoi jak zahipnotyzowany, z otwartym pyskiem, nie mogac oderwac wzroku od dziewczyny zza Bramy. -Taka piekna istota... - powiedzial Canker. I rzeczywiscie dziewczyna byla piekna... a jej cera calkowicie nieziemska! Nestor nie potrafil powiedziec, czy widzial taka przedtem u jakiejkolwiek kobiety. Ale moe u meczyzny? A jego Wielki Wrog, Nathan, ktory zostal wyrzucony do innego swiata? Czy jego cera nie byla podobna? I czy nie marzyl zawsze o tym, eby znalezc sie w miejscu, gdzie zostanie zaakceptowany? Nestor niejasno wiedzial, e tak bylo. Moe w tym dalekim, dziwnym swiecie wszyscy byli tacy sami, tak jak Cyganie byli tacy sami w Krainie Slonca. Albo moe byl to po prostu jakis dziwny zbieg okolicznosci. Bowiem kobieta zza Bramy byla posagowa, srebrna blondynka, a jej oczy byly tak blekitne jak niebo w pogodny dzien! Miala jasna, nieskazitelnie gladka skore; byla doskonala. Jej jedrne cialo okrywala jedwabna bielizna, doskonale widoczna pod powiewna suknia, delikatna jak skrzydla motyla. Material sukni przypominal polyskliwa srebrna pajeczyne. Widziala, jak opadaja w dol, laduja i zsiadaja ze swych wierzchowcow. Zaczela przed nimi uciekac, placzac jak przestraszone dziecko. Canker natychmiast padl na cztery lapy i ruszyl za nia dlugimi susami. Ale dogoniwszy ja - dziwna rzecz! - zatrzymal sie. Canker i kobieta wpatrywali sie w siebie; uniosla dlonie zakrzywione jak pazury, z dlugimi, czerwonymi paznokciami i warknela na niego, a Canker stanal wyprostowany i znieruchomial, kompletnie zaskoczony. Ten ywy obraz trwal, dopoki nie zbliyli sie Nestor i Zahar. Wtedy Canker, obracajac sie w ich strone, warknal wsciekle - Nie zbliac sie! - Nestor nigdy dotad nie slyszal takiej grozby w niczyim glosie! I to u Cankera? Nie mogl w to uwierzyc. Ale z pyska Cankera kapala slina, jego obnaone kly byly ostre niczym noe, a oczy promieniowaly okrucienstwem, co zupelnie do niego nie pasowalo - tak przynajmniej uwaal Nestor. -O co chodzi, moj przyjacielu? - Nestor mowil spokojnie i cicho, co wreszcie przywiodlo tamtego do opamietania. -Co? - Canker potrzasnal glowa, zerknal na Nestora i Zahara, a potem jego wzrok znow powrocil do dziewczyny. A ona spojrzala w jego swidrujace, zwierzece oczy, wzdrygnela sie i syknela jak dzikie zwierze. Ale gdy Canker zrobil krok w jej strone, wyczula jego nieodparta sile i ulegla jej. Stala wyprostowana, z rekami opuszczonymi w dol i dygotala na calym ciele. Nastepnie jej oczy uciekly w tyl glowy i bylaby upadla na ziemie, gdyby Canker delikatnie jej nie podtrzymal. Obracajac sie do Nestora, powiedzial - Czy to nie oczywiste, kim ona jest? -Nie - pokrecil glowa Nestor, wpatrujac sie w dziewczyne, spoczywajaca w ramionach Cankera. - Wcale nie. Bo nigdy nie widzialem nikogo podobnego do niej. -A ja tak! - warknal Canker. - I to czesto, w moich snach! Czy nie opisalem ci jej dokladnie? Wiem, e tak. Wystarczy, e zwrocisz oczy do gory, Nestorze, a zrozumiesz jej niebianskie pochodzenie. Tam, wysoko, gdzie porusza sie ksieyc! To moja ksieycowa kochanka! Nestor spojrzal w niebo, popatrzyl na ksieyc, a potem obrocil zdumione spojrzenie na Cankera. - Twoja...? -Tak, nareszcie! - Canker triumfowal. - Przywolalem ja moja ksieycowa muzyka i bogini, ktora z pewnoscia jest, z wlasnej woli przeszla przez Pieklo, aby zostac przy moim boku w Parszywym Dworze! CZESC PIATA: Odkrywanie Harry'ego I Ponowna wizyta w pokoju Harry'ego Nathan Keogh ju doskonale potrafil liczyc, ale byl analfabeta. Cygan z Krainy Slonca umial stawiac znaki, ale nie umial pisac. W istocie tamtejsi Cyganie nie znali pisma. Dlatego zmarszczyl brwi i pokrecil glowa przepraszajaco, kiedy Ben Trask wreczyl mu menu. - Zamowie... to samo, co ty - powiedzial do swego mentora. I spojrzal na niego oskarycielskim wzrokiem, choc nie mialo to zwiazku z lunchem, ktory zamierzali spoyc w pewnej indyjskiej restauracji w Londynie.Trask nie chcial wprawic swego protegowanego w zaklopotanie. -Och! Bardzo mi przykro. - Uniosl dlonie w przepraszajacym gescie i usmiechajac sie cierpko, powiedzial - Nie pomyslalem. -Ale tak - odparl tamten. - Pomyslales, jaki ze mnie dziwolag: niewyksztalcony, czesto zachowujacy sie w nieokrzesany sposob - przynajmniej wedle waszych standardow - i dosyc prymitywny. Ale rownoczesnie potencjalny superman i fantastyczna bron. Tak wlasnie chcielibyscie mnie wykorzystac, podobnie jak Tzonov chcial to uczynic przed wami: jako bron! -Ale nie... - wykrywacz klamstw w glowie Traska chcial temu zaprzeczyc, ale nie uczynil tego. Patrzac Nathanowi prosto w oczy, Trask wiedzial, e tamten powiedzial prawde. Rzeczywiscie myslal o tym, choc tylko przez chwile. Ale nie w taki sposob, jak sadzil Nathan. - Nie tak, jak Tzonov zamierzal cie wykorzystac - powiedzial. -Tak? -Jeeli i tak czytales w moich myslach, moglbys przynajmniej przesledzic te mysli do konca - powiedzial Trask. - To tak, jakbys przeczytal pierwsze stronice jakiejs ksiaki, czy jeden rozdzial ze srodka: nie ogarnales calosci. -A jaka jest ta calosc? -Tak, bylbys fantastyczna bronia - przyznal Trask. - Tak rzeczywiscie myslalem. I "wykorzystalbym" cie, jesli tak chcesz to rozumiec. Nie dla siebie, Nathanie, lecz aby uratowac swiat, albo nawet oba nasze swiaty, gdyby do tego mialo dojsc. - Poprawil sie w krzesle. - Doskonale, jesli chcesz odczytac moje mysli, nie mam nic przeciwko temu. Prosze bardzo. Zobacz, czy mowie prawde. - Hipnotyczny implant Traska byl na swoim miejscu, ale go nie wlaczyl. Nie uywal go od czasu, gdy przed piecioma dniami opuscil Perchorsk. Nathan patrzyl przez chwile Traskowi prosto w oczy i mial ochote zajrzec do jego umyslu. Potem zaczerwienil sie i odwrocil wzrok. Trask myslal, e wie, co oznacza taka reakcja: wstyd. Esperzy nie szpiegowali sie nawzajem i Nathan o tym wiedzial. Ale wiedzial take, e Trask powiedzial prawde i e sposob, w jaki moglby go wykorzystac, nie ma nic wspolnego z problemem, jaki go gnebil. Problemem Nathana nie bylo to, i nie ufal Traskowi, czy czlonkom jego zespolu -sprawdzil ich wszystkich i wiedzial, e moe im bezwzglednie zaufac - ale po prostu fakt, e wypadki nie toczyly sie dla niego dostatecznie szybko. To powodowalo jego rosnaca frustracje. Urok nowosci sytuacji, w jakiej sie znalazl, przestal dzialac i w ciagu zaledwie kilku dni mial serdecznie dosyc tego ich swiata. Teraz chcial tylko - i to zaraz - powrocic do Krainy Slonca. Ale Trask mu powiedzial, e to po prostu niemoliwe. Trask take wiedzial, e istnieje problem. Jak dotad, Nathan o tym nie mowil, ale to niczego nie zmienialo. Trask mogl probowac zgadywac i zadawszy wlasciwe pytanie, odkryc prawde na podstawie jego reakcji, ale nigdy nie dzialal w ten sposob. Tak czy owak, sadzil, e ju zna odpowiedz. -Tesknisz za swoim krajem - powiedzial. - I wyladowujesz sie na swych przyjaciolach. Trask uyl nowego slowa, ale jego znaczenie bylo absolutnie oczywiste. -Tak? - powiedzial Nathan. - A ty bys nie tesknil? Sam w obcym swiecie, w dziwnym ubraniu, jedzac dziwne potrawy i pokladajac pelne zaufanie w obcych? Swiat, o ktorym zawsze myslales, jak o jakims piekle, a teraz, gdy poznajesz go coraz lepiej, wydaje ci sie, e miales absolutna racje! Swiat, w ktorym nie masz niczego, poza tym, co ci dano, w ktorym nie wiesz niczego, poza tym, co ci powiedziano i w ktorym nie moesz sie nigdzie dostac, o ile ktos cie nie zabierze. W tym waszym swiecie jest tyle dziwow... i tyle rzeczy przeraajacych! Wy sami nawet nie odczuwacie tych wszystkich dolegliwosci! Zdumiewa mnie, e nie szerzy sie tutaj szalenstwo, a dotychczas zobaczylem tylko niewielki fragment calosci. Czy tesknie za swoim krajem? Tak, tesknie. W Krainie Slonca mam one. Ale Kraina Slonca jest bardzo, bardzo daleko i nawet nie wiem, czy przeyla atak Wampyrow. W tej chwili moe byc niewolnica pewnego lorda Wampyrow w Krainie Gwiazd. - Ale nie powiedzial, e ten lord jest prawdopodobnie jego wlasnym bratem. -Tesknota za swiatem Wampyrow - powiedzial Trask, starajac sie zrozumiec. Och, rozumial jego samotnosc, ale nic poza tym. Choc dokuczala mu samotnosc, powinien czuc sie tutaj bezpieczny, jak uchodzca, ale Nathan mial wraenie, e jest wygnancem. I pomimo koszmarow, jakie kryly sie w Krainie Gwiazd, pragnal wrocic do domu. -Nie moge powstrzymac sie przed zagladaniem do twego umyslu - powiedzial Nathan, patrzac Traskowi prosto w oczy. - Zwlaszcza, gdy wyraasz sie tak jasno. Tak, pragne wrocic do domu! Czy to tesknota? Tak sadze, ale to nie tylko to. Nie jestem pewien, ale zdaje mi sie, e moge znac odpowiedz. Mysle, e jest gdzies we mnie: odpowiedz na wszystkie dreczace mnie pytania, jak ostatecznie zniszczyc Wampyry. Bron? Tak, zapewne, ale eby zniszczyc nieprzyjaciela, trzeba te bron miec ze soba. I nie mona sie przed nim ukrywac w obcym swiecie. Trask pomyslal, e jak na kogos, kto jeszcze tydzien temu w ogole nie znal angielskiego, Nathan jest calkiem wygadany. Probowal pomyslec o czyms, co nie zabrzmi jak banal, ale uratowalo go pojawienie sie niskiego, szczerbatego kelnera. - Czy moga ju panowie zloyc zamowienie? -Dwie cebulowe przystawki - powiedzial Trask - a jako glowne danie, pieczony kurczak. Dla nas obu. No i oczywiscie dwa piwa. Siedzieli w restauracji tu przy Oxford Street. Byl to zwyczajny lokal, nie adna wykwintna restauracja, bo Trask w takich nie jadal, jesli nie musial. Zestaw jaskrawo zabarwionych zup, surowe jarzyny i niedosmaona ryba zupelnie go nie interesowaly. I myslal, e Nathana take to nie zainteresuje. -Swietnie sobie radzisz - powiedzial. - Jestes wsrod nas od czterech dni, prawda? Tylko cztery dni - dodal - i ju sie tu zaaklimatyzowales. I wcia sie uczysz. Uczymy cie i moemy... -...Uczyc sie ode mnie, tak? - Nathan byl rozbrajajaco szczery. Trask przytaknal. -Tak, oczywiscie. Sposob, w jaki myslisz o Krainie Slonca jest taki sam, jak my myslimy o naszym swiecie. I podobnie myslimy o naszych odmiennych kulturach. Ty masz wrogow w Krainie Gwiazd, a my na wschodzie tej planety. Znasz jednego z nich i odkryles jego zamiary: infiltracja i podboj twego swiata. Ale jesli mu sie uda... twoj swiat to tylko poczatek. Potem przyjdzie kolej na nasz swiat, ktory zburzy wykorzystujac ewentualne zasoby, zdobyte w Krainie Slonca czy Krainie Gwiazd. Widzisz wiec, e to wszystko jest bardzo proste. Musimy sie dowiedziec jak najwiecej o twoim swiecie, aby przeciwstawic sie jego napasci, gdyby kiedykolwiek do niej doszlo. Nathan kiwnal glowa. -Mysle, e cie rozumiem. Ale i ty musisz mnie zrozumiec. Jedna z pierwszych rzeczy, jakie mi pokazano w Centrali, byl film poswiecony waszej historii. Byl bardzo... skondensowany. Tak, ale take bardzo... obrazowy. I wcia o nim mysle. Wasze wojny byly naprawde niszczycielskie! A jedna z najgorszych rzeczy bylo to, e nie prowadziliscie ich tylko na wlasnym terytorium, czy terytorium nieprzyjaciela, ale take na terenach neutralnych. I te tereny nosza na sobie slady tych wojen. W miare, jak udoskonalaliscie swoja bron, te slady stawaly sie coraz wyrazniejsze. Nie zapominaj, Ben, e widzialem slady pozostawione przez wasza bron w Krainie Gwiazd. Wygladalo to bardzo powanie, ale gdyby to bylo w Krainie Slonca... - Pokrecil glowa. -To nie byla nasza bron - odparl Trask - ale ich. -Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Trask zastanowil sie chwile. Ale byla tylko jedna prawda i on o tym wiedzial. -Jesli Tzonov sprobuje dokonac inwazji waszego swiata, zrobimy absolutnie wszystko, co w naszej mocy, aby go powstrzymac. Najpierw sprobujemy go powstrzymac tu, na miejscu i pokrzyowac jego plany. Ale jeeli nam sie nie uda... on nie jest jedynym, ktory zna droge do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Twarz Nathana nagle pobladla i posmutniala. - Wiec mimo moich argumentow i wszystkiego, co powiedziales - e tylko pragniesz mi pomoc - przeprawisz sie ze swoja bronia i ludzmi do Krainy Slonca? -Przeciwko Tzonovowi - jesli to sie okae konieczne - tak. - Trask nie zamierzal klamac; nawet gdyby to uczynil, Nathan predzej czy pozniej by sie o tym dowiedzial i mu tego nie wybaczyl. -Wiec jestes tak samo szalony, jak on! -Nie szalony, lecz oddany. -A Tzonov te jest oddany? -Tak, ale samemu sobie - odparl Trask. - Swym wlasnym idealom. Podczas gdy my jestesmy oddani wolnosci. -Waszej wolnosci, nie zas wolnosci Wedrowcow. -Wolnosci wszystkich ludzi, Nathanie. Jeeli to sie zacznie i kiedy sie skonczy, twoj swiat nadal pozostanie twoim swiatem. Ale bez twojej pomocy, to sie moe nie udac. Moesz swoj swiat utracic na rzecz Turkura Tzonova i innych jemu podobnych. -Byc moe. - Nathan wyraznie mial watpliwosci i byl zaniepokojony. - Ale z drugiej strony dostrzegam zupelnie inny... scenariusz. I zastanawiam sie, czy w ogole wzieliscie pod uwage moliwosc, e Kraina Slonca i Kraina Gwiazd moga sie po prostu dostac pod panowanie Wampyrow. - Przez chwile wyraz twarzy Nathana tak bardzo przypominal wyraz twarzy jego ojca - niewinny, zdeprymowany i osamotniony, a mimo to chlodny i zagadkowy - e Trask ujrzal przed soba Harry'ego Keogha. Ale trwalo to tylko chwile, bo w nastepnej Nathan rozesmial sie ostrym, sardonicznym smiechem. Kiedy sie uspokoil, cicho powiedzial - Mowie ci jeszcze raz: ty, twoi ludzie, Turkur Tznonov - ktokolwiek z tego swiata, kto odway sie wybrac do mojego, wiedzac o nim tak niewiele - wszyscy jestescie szaleni! Wampyry was zjedza. Doslownie! - Staral sie znalezc wlasciwe slowa. - Tak, doslownie was zjedza. I to na pewno... Znow przypominal Traskowi swego ojca; jego przekonanie bylo tak intensywne, ostrzeenie tak jasne. Harry Keogh taki, jakim go znal Keenan Gormley, jeszcze zanim Nekroskop w pelni rozwinal swe zdolnosci. Ale z Traskiem musialo byc cos nie w porzadku: Nathan przedstawil mu kolejna szanse, aby dowiedziec sie czegos wiecej o Wampyrach, a on prawie ja zignorowal. -Widziales film o naszej broni, przy ktorej strzelby Lardisa Lidesci wygladaja jak zabawki, a mimo to wcia uwaasz, e Wampyry moga zatriumfowac? Na zewnatrz, za szklana szyba, wolno przejechal autobus pelen turystow. -Widzisz ten... pojazd? - Nathan wskazal autobus. - W Turgosheim widzialem jedna z bestii wojennych Vormulaca - stwora, ktory wlasnie opuscil kadz, gdzie dojrzewal, dwukrotnie przewyszajacego rozmiarami ten pojazd, opancerzonego jak wasz czolg i uzbrojonego od stop do glow - ktora rozbila sie w wawozie. Byl to lot cwiczebny a stwor mial... blad konstrukcyjny. Ale gdy ten potwor wyrnal w ziemie, sila uderzenia byla tak ogromna, e wyrwala kamienie z wieyczek jednego z dworow. A te kamienie byly tak wielkie, jak ten pojazd! Trask wzruszyl ramionami, ale nie byl to gest lekcewaenia. - Widziales nasze czolgi. A czy wiesz, jak jest ich sila ognia? Powiedz mi: naprawde myslisz, e bestia wojenna moe stawic czolo takiej maszynie? -Nie - Nathan pokrecil glowa. - Nawet najdziksza z nich nie bylaby w stanie, bo one sa zbudowane z ciala i krwi. Wiec tak nie uwaam. Ale teraz ty mi cos powiedz: jesli nie zdolasz mnie przeprawic przez te Brame w Rumunii, jak sobie poradzisz z czolgiem? Trask wyszczerzyl zeby w usmiechu, ale bez zlosliwosci i powiedzial - Nie widziales wszystkich naszych filmow. Nathanie, dysponujemy bronia przeciwczolgowa, z ktorej jeden olnierz moe strzelac rownie latwo, jak wy strzelacie z kuszy! Jeden celny strzal i nie ma czolgu. A bestie wojenna roznioslby na strzepy! A to jest tego rodzaju bron, jaka moemy przeniesc na druga strone! -A mnie nie? -Jeszcze nie. -Dlaczego? Trask westchnal. - Myslalem, e czesc ju ci wyjasnilem w Perchorsku, a reszte pierwszego dnia twego pobytu w Centrali Wydzialu E. Jeszcze nawet nie widzielismy Bramy w Rumunii, Nathanie! Wiemy, e tam jest... twoj ojciec raz z niej skorzystal, aby sie dostac do Krainy Gwiazd. Ale jak dotychczas, jest jedyna istota ludzka, ktora tego dokonala. -Tak, wyjasniales mi to odpowiedzial Nathan. - Moe nie sluchalem cie zbyt uwanie. Tyle sie wtedy dzialo. Prosze opowiedz mi o tym jeszcze raz. Kelner przyniosl jedzenie. Kiedy Trask zaczal mowic, Nathan zabral sie za przystawke i zjadl ja z apetytem. Piwo take mu smakowalo, ale popijal je ostronie; Trask ostrzegl go, e jest mocne, a Nathan chcial zachowac trzezwy umysl. -Brama znajduje sie w gornym biegu podziemnej rzeki, ktora wpada do Dunaju - zaczal Trask. - Wkrotce po tym, jak twoj ojciec ja odkryl, w Rumunii obalono dotychczasowy rzad i otwarto granice. Komunizm sie walil. Warunki ycia w kraju byly fatalne! Wielu ylo jak zwierzeta, a zrodlem wszystkiego byla polityczna korupcja... - Przerwal. - Czy to do ciebie dociera? -Tak - potwierdzil Nathan. - Mam nadzieje, e nie masz nic przeciwko temu, ale... -... Probujesz dopasowac moje mysli i slowa? -Jesli mona. -Jasne. Nie mam nic do ukrycia. -Wiec mow dalej. I Trask podjal przerwane opowiadanie. - Poproszono o pomoc Zachod. Pomoc byla potrzebna nie tylko w Rumunii, ale we wszystkich panstwach, ktore byly dawnymi satelitami Zwiazku Sowieckiego. Zachod dysponowal potega, know-how i bogactwem, wytworzonym w ramach naszych systemow demokratycznych, podczas gdy Zwiazek Sowiecki i jego "przyjaciele" byli bankrutami, nie tylko ideologicznymi, lecz take w sensie doslownym. Inaczej mowiac, kraje te nie byly w stanie dalej sie rozwijac czy ingerowac w sprawy mniejszych panstw; nie stanowily ju zagroenia; ich pozycja przetargowa byla adna. Mogly tylko prosic. -Gdyby sytuacja byla odwrotna, niewatpliwie rzuciliby sie na nas. Ale jest tak, jak ci mowilem: tu, na Zachodzie, wierzymy w wolnosc wszystkich ludzi. Wiec przyszlismy im z pomoca i odtad stale im pomagamy. -Rumuni zostali doswiadczeni wyjatkowo dotkliwie. Dlatego... zbudowalismy dla nich Schronienie; to znaczy, my, Wydzial E, oczywiscie z blogoslawienstwem naszego rzadu. Zbudowano je kolo ujscia doplywu, wykorzystujac energie plynacej wody do poruszania turbin. Jest tam szpital, szkola oraz pulapka, siec! -Woda wyplywajaca z tej podziemnej rzeki byla kierowana do filtrow, ktore wylapywaly wszelkie... ciala stale. W ten sposob zapewnilismy sobie, e nie bedziemy miec wiecej "gosci" z twego swiata, Nathanie. Bo widzisz, ta rzeka byla zrodlem wampiryzmu na tym swiecie, odkad siega ludzka pamiec. Ale od tej chwili nic o rozmiarach wiekszych od malej rybki nie dostanie sie do Dunaju. -Wiec oto, co mielismy: dwie Bramy, jedna w Perchorsku, na Uralu, a druga, ukryta gleboko pod ziemia, w Rumunii. Perchorsk znasz z wlasnego doswiadczenia, a teraz wiesz take o drugiej Bramie. Rosjanie pilnuja pierwszej, zabezpieczyli ja i podjeli wszelkie moliwe srodki ostronosci, aby nie dopuscic do przedostania sie Wampyrow z Krainy Gwiazd. My zas pilnujemy Bramy w Rumunii. Jedyna ronica polega na tym, e oni maja dostep do Bramy, podczas gdy ta tutaj, znajduje sie poza naszym zasiegiem. Wiec w jaki sposob twoj ojciec, Harry Keogh, zdolal sie do niej dostac? Oto... -To ju wiem - przerwal mu Nathan. Teraz on podjal przerwane opowiadanie, podczas gdy Trask zajal sie jedzeniem. - Wyczytalem to w umysle Tzonova w Perchorsku. Cos, co moj ojciec potrafil, a czego Tzonov sie obawial. I zastanawial sie, czy ja take mam takie zdolnosci. Zaprzatalo to rownie glowy niemal wszystkich waszych mentalistow, esperow. Ciebie take, Ben. Cos, co nosi nazwe Kontinuum Mobiusa. Moj ojciec wykorzystywal to do... przemieszczania sie z miejsca na miejsce. Trask zatrzymal sie z widelcem uniesionym do ust i powiedzial - Korzystal z tego, aby dostac sie do dowolnego miejsca w naszym wszechswiecie! A na pewno w naszym swiecie. Ale Kraina Slonca i Kraina Gwiazd lea w innym wszechswiecie, rownoleglym do naszego i Harry nie wiedzial, w jaki sposob przekroczyc te granice. Sam Mobius tego nie wiedzial. Wiedzial to tylko twoj brat, znany w twoim swiecie jako Mieszkaniec. Harry Keogh powiedzial nam to wszystko, kiedy w koncu do nas powrocil. Ale jesli chodzi o samego Mieszkanca... wiemy naprawde niewiele - z wyjatkiem tego, e ostatecznie zarowno on jak i Harry stali sie Wampyrami. A Mieszkaniec moe jest nim nadal. -Tak - pomyslal Nathan - a teraz mam jeszcze jednego brata, ktory take jest Wampyrem - ale zachowal te mysl dla siebie. Natomiast na glos powiedzial, krecac glowa - Nie. Mieszkanca ju nie ma. A moj ojciec take nie yje. Pamietam, jak opowiadal o tym Lardis. Zabila ich bron pochodzaca z Perchorska: "oddech Piekla"! Zabila take wszystkie Stare Wampyry, jakie jeszcze yly. Ale Nowe Wampyry... one sa inne. -Jak to, inne? -Sa sprytne. - Nathan pomyslal o lordzie Maglore'u z Runicznego Dworu i odruchowo dotknal zlotego kolczyka w uchu. - Sa bardziej chytre, bardziej diaboliczne! Udaja, e zbudowaly wlasna cywilizacje. A to sprawia, e sa jeszcze gorsze. -Rozumiem, co masz na mysli - potwierdzil Trask. - W naszym swiecie, jakis czas temu, yl czlowiek nazwiskiem Hitler. Take byl "cywilizowany", zarowno on sam jak i jego ideologia, machiny zniszczenia i ludobojstwo, ktorego dopuscil sie wobec wiekszosci ludzkiej rasy! -Co sie z nim stalo? -Zabilismy go i zniszczylismy jego armie. Ale jego idee... wcia yja. Jednak powoli wygrywamy te walke. Przynajmniej na tym swiecie. I moemy ja wygrac na twoim. -Nie, o ile nie zdolacie sie tam dostac. -Wiec dajcie nam szanse. Teraz, gdy znamy plany Turkura Tzonova, albo przynajmniej tak sie nam wydaje, zaczelismy nad tym pracowac. I to z calych sil. -To znaczy, co robicie? -Zanim zbudowalismy Schronienie i w trakcie jego budowy, probowalismy dotrzec do gornego biegu rzeki. Harry uczynil to krok po kroku, stosujac to, co sam nazwal "skokami Mobiusa". Poza tym, pomocy udzielili mu dwaj zmarli przyjaciele, rumunscy grotolazi, ktorzy probowali sie tam dostac przed nim i nie zdolali. Sprowadzilismy wiec kilku wlasnych ekspertow i wyposaylismy ich w najlepsze moliwe urzadzenia. -Co to sa grotolazi? Trask mu wyjasnil i dokonczyl - Tak. Sa na tym swiecie ludzie, ktorzy badaja jaskinie dla samej przyjemnosci! Ale ci, ktorych zatrudnilismy... to byl czysty biznes. Nathan chrzaknal. - Ha! W Krainie Slonca robia to, aby sie ukryc... i przeyc! -Nasi ludzie probowali sie dostac do Bramy podobnie, jak to uczynil twoj ojciec - ciagnal Trask - posuwajac sie w glab etapami. Tylko, e im bylo trudniej, bo nie posiadali zdolnosci Harry'ego: nie znali mowy umarlych i nie potrafili korzystac z Kontinuum Mobiusa; byli wyposaeni jedynie w akwalungi, potene reflektory i napedzane srubami pojazdy holownicze... Znow musial przerwac, aby wyjasnic, o czym mowa. Bo Nathan widzial wprawdzie obrazy w jego umysle, ale nie rozumial stojacej za nimi technologii. -Od tego czasu - mowil dalej Trask - poczyniono wiele wynalazkow. Udoskonalono konstrukcje sprzetu badawczego. Ale a do dzis uwaalismy, e to niepotrzebne. Po zbudowaniu Schronienia poczulismy sie bezpieczniej - caly swiat byl teraz bardziej bezpieczny! Nic nie moglo sie do nas przedostac z tej podziemnej rzeki bez naszej wiedzy. Wszystko, co ladowalo w zbiornikach znajdujacych sie pod Schronieniem, bylo albo nieszkodliwe albo... martwe. Nasz system zabezpieczen jest co najmniej tak samo dobry jak w Perchorsku, o ile nie lepszy... -Tak wiec Rosjanie swoja Brame zamkneli, a my nad swoja w Rumunii sprawujemy calkowita kontrole. Nie ma ju potrzeby, abysmy musieli dostawac sie do niej; wszystko bedzie OK, dopoki my sami i Opozycja bedziemy w stanie zagwarantowac, e nic nie przedostanie sie -nie przemknie sie - do naszego swiata... -Tylko, e teraz cos sie jednak przemknelo - powiedzial Nathan. - Ja! -Ty nie jestes tym, co mialem na mysli. -Wiem. To, co teraz? -Obiecalem, e ci pomoemy i tak sie stanie. Ale... ile to czasu minelo? Cztery dni? - Trask wzruszyl ramionami. - No co, obawiam sie, e bedziesz musial poczekac troche dluej, Nathanie. Moe nawet cztery miesiace! -Cztery miesiace? - Nathan szybko to przeliczyl. - znaczy, szesnascie naszych dni? Ale jesli wasz sprzet jest teraz znacznie lepszy, to skad to opoznienie? Trask znow wzruszyl ramionami. - Chodzi o powiazanie know-how i sposobnosci. Na tej rzece wystepuja gwaltowne powodzie. Nawet i bez nich jest to trudne przedsiewziecie, ale kady gwaltowny wzrost cisnienia, czy glebokosci wody... moe doprowadzic do katastrofy! Za cztery miesiace bedzie pozna wiosna i... Ponownie musial przerwac i wyjasnic, czym sa pory roku. - ...Nasze prognozy pogody beda znacznie bardziej wiarygodne. Jak tylko dowiemy sie, e nie bedzie padac, wyslemy nasz zespol. Potem, zalenie od ich sprawozdania... -...Wyslecie mnie? -Obiecuje. A w miedzyczasie nauczymy sie troche od ciebie, a ty nauczysz sie od nas. -Cztery miesiace - powtorzyl Nathan bardzo cicho. - I przez ten caly czas nie bede wiedzial, co sie dzieje tam, w domu. Nie bede wiedzial nic o Lardisie, Wedrowcach, o Mishy -nawet tego, czy yje. Trask poczul sie bezsilny. Wzruszyl ramionami, westchnal i powiedzial - Synu, nie chce tego mowic, ale lepiej przywyknij do mysli, e to potrwa dosc dlugo. I powtarzam: w miedzyczasie ty nam troche pomoesz, a my tobie. Tak bedzie najlatwiej. W przeciwnym razie grozi ci samotnosc i nuda. W koncu wyslemy cie z powrotem do twego swiata, jeeli to w ogole moliwe, ale stracisz wielu przyjaciol, ktorych tu moesz zyskac. Nathan skonczyl jesc. Zamyslony, siedzial i bawil sie mala zielonkawa klamerka, obracajac ja w palcach. To zwrocilo uwage Traska. - Widzialem to w twoich dloniach ju przedtem. To jakas pamiatka z Krainy Slonca? Nathan pokrecil glowa. - Nie, to z Perchorska. - Na chwile ogarnal go smutek. - Naleala do Siggi. Jego slowa byly dla Traska, jak smagniecie biczem, ale ukryl to. To bylo cos nowego, bo Nathan po raz pierwszy wymienil imie Siggi. - Masz na mysli Siggi Dam? - spytal Trask z oywieniem. Wyciagnal reke i wzial klamerke. Przygladajac sie jej, zapytal - Dlaczego ci ja podarowala? Nathan odwrocil wzrok i wzruszyl ramionami. - To pamiatka, tak jak powiedziales. -Czy David Chung wie o tej... pamiatce? Nathan wygladal na zaskoczonego. - A powinien? Trask skinal glowa i usmiechnal sie z przymusem. - No tak, po prostu powinien... - Oddal swiecidelko i skonczyl jesc w milczeniu. To wszystko moglo byc oczywiscie zupelnie niewinne, ale z drugiej strony Chung nie byl jedynym lokalizatorem na swiecie. A dopoki Nathan wcia nosil te klamerke przy sobie... ...Czy Turkur Tzonov wiedzial, gdzie Nathan sie teraz znajduje? Ale jesli tak bylo, dlaczego nie zgarnal go na zachod od Uralu? Trask postanowil na razie o tym nie myslec i skonczyl swoj posilek... Rozmawiali jeszcze o tym i owym, ale Trask nie byl pewien, czy doszli do jakiegos wniosku. Jednak mial taka nadzieje. W koncu odsunal talerz i patrzyl, jak Nathan dopija resztki piwa. Powiedzial - Mowiles o Nowych Wampyrach z Turgosheim? Nathan popatrzyl na niego. - Turgosheim ley na wschodzie, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami. Teraz tam mieszkaja, ale wkrotce przeniosa sie na zachod; jest ich bardzo wiele. Lady Gniewica i pozostali, ktorzy ju przeniesli sie na zachod, to zaledwie garstka... - Przerwal, aby zastanowic sie nad tym, co wlasnie powiedzial i prychnal. - Tak, to zaledwie garstka, ale ju zdayli spustoszyc Kraine Slonca! Tylko Lardis Lidesci potrafi sobie z nimi radzic, ale jak dlugo jeszcze? Przypuszczam, e zdaje sobie sprawe, i w koncu go dopadna i wtedy zaplaci za swoje nieposluszenstwo oraz szkody, jakie im wyrzadzil. Trask sluchal tego wszystkiego z przejeciem. Wiedzial, e ludzie, ktorzy wysluchali relacji Nathana, prawdopodobnie wszystko nagrali na tasme, ale dotad nie mial czasu, eby ja dokladnie przesluchac. A poza tym lepiej bylo wysluchac Nathana osobiscie. - A jesli chodzi o Gniewice i tych pozostalych, czy sie osiedlili na terytorium Starych Wampyrow? Myslalem, e Harry Keogh i Mieszkaniec zniszczyli wszystkie stare zamczyska. Nathan przytaknal. -Tak, zniszczyli je. Wszystkie, z wyjatkiem jednego. I tam wlasnie teraz mieszkaja: w ostatnim zamczysku Starych Wampyrow, ktore kiedys nosilo nazwe Wieycy Karen. Trask strzelil palcami. -Ach, tak! Teraz pamietam! Harry oszczedzil te jedna wiee, poniewa podczas ostatniej bitwy Karen stanela po ich stronie, to znaczy po stronie Harry'ego, Mieszkanca i jego ludzi... Nathan wzruszyl ramionami ze zmeczeniem. - Ostatnia bitwa? Niezupelnie; potem byly jeszcze inne bitwy i beda znowu. Ale wiem, o co ci chodzi. Tak czy owak, wiesz na ten temat wiecej, ni ja, bo to wszystko dzialo sie zanim sie urodzilem. Trask wiedzial nawet wiecej, ni Nathan przypuszczal. Siegajac pamiecia wstecz, przypomnial sobie sprawozdanie Harry'ego. Mieszkaniec pozostawil Wieyce Karen nietknieta z sobie znanych powodow, ale jego ojciec, Nekroskop, kierowal sie czyms zupelnie innym. Lady Karen byla Wampyrem, podobnie jak Mieszkaniec. Gdyby Harry zdolal znalezc dla niej jakies lekarstwo, moglby ostatecznie uwolnic swego syna od przeklenstwa wampiryzmu. Probowal to uczynic, ale nie udalo sie i Karen zmarla. Mieszkaniec wiedzial, co zrobil Harry. I wtedy, obawiajac sie, e ojciec moe probowac zastosowac podobna "kuracje" wobec niego, pozbawil go metafizycznych mocy i odeslal do jego swiata. I to byl poczatek konca Harry'ego Keogha. Nathan odczytal to wszystko w umysle Traska. - To Mieszkaniec byl a tak poteny? Wstajac, aby siegnac po portfel, Trask odparl - Tak, byl poteny. Znal rzeczy, ktorych jego ojciec nawet nie byl w stanie zrozumiec. Na przyklad, jak dostac sie stad do Krainy Slonca czy Krainy Gwiazd, nie korzystajac z Bramy. - Zaplacil za posilek. -Potena... bron? - Skierowali sie do wyjscia. -Nie zamierzam klamac - powiedzial Trask. - Ty take jestes synem Harry'ego Keogha. Moliwe, e masz podobne zdolnosci. Mielismy nadzieje, e dostarczymy ci wskazowek, jak je uruchomic. Wcia mamy nadzieje, e sie do nas przylaczysz, aby razem doprowadzic do konca akcje przeciwko Tzonovowi, a moe nawet zostaniesz z nami i pomoesz nam budowac tutaj lepszy swiat. To znaczy, kiedy ju bedzie po wszystkim. -Misha jest w Krainie Slonca. I tam jest moje miejsce. Wychodzac na gwarna ulice, Trask byl skupiony i szybko powiedzial - Wiec spraw, aby Kraina Slonca stala sie bezpieczna dla niej, dla ciebie i dla wszystkich Cyganow! I zarazem, aby ten swiat take stal sie bezpieczny. - Widzac wahanie Nathana i jego niepewnosc, odwrocil sie i przywolal taksowke. Teraz Nathan musi to wszystko przemyslec i podjac decyzje. Ale w taksowce, wracajac do Centrali Wydzialu E, Nathan rzekl - Dobrze, Ben. Sprobuje. Uczyn ze mnie bron, jesli potrafisz. Ale ostrzegam cie: bedzie musial istniec naprawde uzasadniony powod, aby mnie wykorzystac przeciwko zwyklym ludziom. Co innego, przeciwko Wampyrom. Ale nie przeciwko zwyklym ludziom. Trask westchnal z ulga, kiwnal glowa i powiedzial - Sam nas ocenisz, Nathanie. Jesli nie spelnimy twoich oczekiwan, zawsze bedziesz mogl pomachac nam na poegnanie, kiedy bedziesz przekraczal Brame. Jednak mysle, e dojdziesz do wniosku, e nasze cele sa szlachetne. Dawno temu, sir Keenan Gormley mial bardzo podobne problemy, probujac zwerbowac twego ojca. Ale ostatecznie warto bylo. Nathan popatrzyl na niego. - Moe dla was. Ale dla Harry'ego? Czy dla niego take? Trask pamietal Nekroskopa takim, jakim go widzial ostatnim razem i nie potrafil powstrzymac lekkiego dreszczu. Ale wiedzial na pewno, e Harry nie postapilby inaczej. I dlatego odpowiedzial - Mysle, e tak. W kadym razie tak sie stalo i nikt nie moe tego odmienic. -Los? - spytal Nathan w zamysleniu. - Przeznaczenie? -Cos w tym rodzaju. Twoj ojciec mial takie powiedzenie: "To, co sie zdarzy, ju bylo". A my mamy jeszcze inne: "Jaki ojciec, taki syn". Nathan zastanowil sie nad tym, pomyslal o sobie i o Nestorze, ale nie odezwal sie slowem. Nic tu nie bylo do dodania, bowiem maksyma Traska w obu przypadkach byla prawdziwa... Kiedy znalezli sie z powrotem w Centrali Wydzialu E, Trask zamienil kilka slow z Davidem Chungiem, ktory przerwal spotkanie Nathana z nauczycielem matematyki, aby go zapytac o klamerke, ktora dostal od Siggi Dam. Lekcje przerwano, gdy Chung badal klamerke, starajac sie wychwycic jej aure. Dziwna rzecz, bo nie bylo adnej. Poprosil Nathana o poyczenie swiecidelka; oczywiscie zwroci ja w stanie nienaruszonym; byc moe, klamerka jest rodzajem urzadzenia lokalizujacego i dlatego moe byc niebezpieczna. Zdumiony Nathan pozwolil ja wziac i powrocil do lekcji matematyki. W dziesiec minut pozniej Chung wpadl do gabinetu Traska bez pukania i wykrzyknal - Ben, to zadziwiajace! - Rzucil klamerke na biurko Traska. - Dobrze, e mi na to zwrociles uwage. Po pierwsze, ten przedmiot nie zawiera adnej sondy psychicznej; nie jest wykorzystywany do zlokalizowania Nathana. Po drugie, sprobowalem go wykorzystac do zlokalizowania Siggi Dam. Wiem, e jest dobra i wytwarza ten psychiczny smog. Ale w przypadku lokalizatora taki smog dziala dwojako. Jesli nie moge odnalezc jej samej, powinienem chocia odnalezc jej smog! Tylko, e nie moge. Jej tam zwyczajnie nie ma. -Co? - Trask byl zajety papierkowa robota i do jego umyslu dopiero zaczelo docierac to, co powiedzial Chung. - Gdzie jej nie ma? -To wlasnie probuje ci powiedziec. - Chung rozrzucil rece.- Nigdzie jej nie ma! Jest tak, jakby... jakby powtarzala sie sytuacja, z ktora mielismy do czynienia w przypadku Jazza Simmonsa. To znaczy, moglo sie jej przydarzyc jedno z dwojga: albo nie yje, albo znikla. I wiesz, co mysle, Ben? Wraenie jest identyczne, jak w przypadku Jazza czy Harry'ego. Ten sam rodzaj znikniecia! -Co takiego?! - Teraz Trask ju dokladnie rozumial, co mowi Chung. - Znikla w Bramie w Perchorsku? Czy to wlasnie chcesz mi powiedziec? - Wstal i obszedl biurko. Chung podniosl klamerke. - Takie wlasnie odnosze wraenie. Nie, e nie yje - choc to moliwe; nie zetknalem sie z nia, wiec nie mam pewnosci - ale e... przepadla! Trask zdal sobie sprawe, e zastanawia sie, co laczylo Nathana i Siggi, co jeszcze miedzy nimi zaszlo. A przypomniawszy sobie to, co wiedzial o profilu psychologicznym Turkura Tzonova, nie mogl nie pomyslec, jak telepata odplacilby za taka zdrade. Biorac Chunga za reke, powiedzial - David, Nathanowi o tym ani slowa - jeszcze nie teraz - ale to moe byc nasza karta atutowa. Musimy tylko bardzo starannie ja rozegrac, to wszystko. Patrzyli na siebie w milczeniu, zastanawiajac sie, co sie stalo, co sie dzialo w tej chwili w Perchorsku - gdy nagle z korytarza dobiegl ich gwar podnieconych glosow. Drzwi byly uchylone tak, jak je zostawil Chung. Trask otworzyl je na oscie i obaj meczyzni wyjrzeli na zewnatrz. W polowie korytarza zebrala sie grupka esperow. Tloczyli sie kolo drzwi do jednego z pokojow, probujac zajrzec do srodka. Inni nadbiegali, aby do nich dolaczyc. Trask zerknal na Chunga i zapytal - To pokoj Harry'ego? Kazalem zdjac tabliczke. Kiedy Nathan nauczy sie czytac... to mogloby zaklocac mu spokoj. Ale gdy Trask i Chung ruszyli korytarzem, esperzy zgromadzeni przy drzwiach pokoju Harry'ego cofneli sie, jakby odepchnela ich jakas nieznana sila. W nastepnej chwili korytarz zalalo biale swiatlo, ktore wydobywalo sie z wnetrza pokoju. Prekognitor Ian Goodly zatoczyl sie, pocierajac oczy, gdy swiatlo przygaslo i teraz pozostala po nim ju tylko mglista poswiata. Trask chwycil go za reke, mowiac - Ian, co, u diabla...? - Ale Goodly byl wcia zbyl oszolomiony, aby odpowiedziec. Wtedy w korytarzu pojawil sie nauczyciel, ktory uczyl Nathana matematyki. Nie byl esperem ani pracownikiem Wydzialu E, ale zanim go zaangaowano, zostal dokladnie przeswietlony i kazano mu zloyc przysiege, e bezwzglednie dochowa tajemnicy. Byl lysiejacym, niewysokim czlowieczkiem w wieku trzydziestu paru lat, w okularach o grubych szklach; teraz byl blady i cieko dyszal. Trask zlapal go i powiedzial - Co sie stalo? -Po tym, jak ten Chinczyk przerwal nam lekcje - wyjakal nauczyciel - nie moglismy sie uspokoic. Poszedlem... po kawe, a Nathan skorzystal z okazji, aby rozprostowac nogi. Powiedzial, e chce zajrzec do jednego z pokojow. Trask chcial go minac, ale Ian Goodly, ktory ju doszedl do siebie, zastapil mu droge. - Ben, nie bylo adnego ostrzeenia - wysapal. - Nagle zorientowalem sie, e cos sie ma wydarzyc i gdzie. Bylem wtedy w swoim gabinecie i natychmiast pospieszylem do pokoju Harry'ego. Nathan siedzial przy komputerze. W miedzyczasie lagodne, biale swiatlo zniklo. Trask i Chung pobiegli korytarzem, omijajac esperow, ktorzy niepewnie opierali sie o sciany, pocierajac oczy. Ale gdy dwaj meczyzni dotarli do pokoju Harry'ego, gwaltownie zatrzymali sie i ostronie zajrzeli do srodka. Przez otwarte drzwi zobaczyli Nathana, siedzacego przy komputerze. Mial twarz biala jak plotno, a kiedy uniosl glowe i ich zobaczyl, gestem zaprosil ich do srodka. Ale Trask i Chung patrzyli ponad jego glowa - na ekran komputera. I obaj wiedzieli, e widzieli to ju wczesniej. Ekran byl nienaturalnie jasny i to on wlasnie byl zrodlem owej bialej poswiaty, ktora wcia otaczala cala konsole komputera. Ale pastelowe obrazy na ekranie take byly jaskrawe: grafika komputerowa, przedstawiajaca wydarzenia z przeszlosci. Trask i Chung nie odezwali sie ani slowem; oszolomieni, tylko patrzyli i... zaczeli sobie przypominac. Przypomnieli sobie pewien wietrzny lutowy wieczor okolo szesnascie lat temu, kiedy wszyscy esperzy odebrali "wezwanie" do stawienia sie w Centrali Wydzialu E, gdzie zebrali sie, aby byc swiadkami smierci Nekroskopa, Harry'ego Keogha, ktora miala miejsce w innym swiecie i w innym czasie, a nawet w innym wymiarze. Dzialo sie to w pokoju operatorow, a teraz powtarzalo sie na ekranie komputera, w postaci nieco rwanych, ale wyraznych obrazow. Ludzka postac z rozkrzyowanymi rekami powoli koziolkowala bez konca, spadajac w dol tunelu rozjarzonego niebieskimi, zielonymi i czerwonymi swiatlami neonow; jej ruch symulowala przerywana wstega, rozwijajaca sie w kierunku obserwatora, jak barwny ostrzal artyleryjski, koncentrujacy sie na samolocie, przy czym kady fragment tej wstegi gasl, "zderzajac sie" z powierzchnia ekranu, co wywolywalo efekt nieustannego spadania. Postac spadala i spadala, koziolkujac w czasie i przestrzeni w kierunku jakiegos nieokreslonego przeznaczenia... a moe zrodla? Tak wlasnie pomyslal Trask, chocia nie wiedzial, skad taka mysl przyszla mu do glowy. Moe podpowiadal mu to jego talent, ktory okreslal "prawde" tego, czego byl swiadkiem. Dolaczyl do nich wychudly Goodly; stanal miedzy Trakiem i Chungiem, nieco z tylu, dotykajac ich rak. - Teraz! - szepnal ochryple. Spadajaca postac byla coraz mniejsza, "oddalajac sie" w miare, jak barwne fragmenty wstegi coraz szybciej bombardowaly ekran. W koncu byla ju tylko drobna plamka, ktora w koncu znikla. Ale tam, gdzie jeszcze przed chwila sie znajdowala, nagle rozblyslo jasnoolte, oslepiajace swiatlo! Rozblysk zlotego swiatla, ktorego kula w ciszy rozszerzala sie, jakby chciala sie wyrwac z ekranu komputera! Byl to zdumiewajacy trojwymiarowy efekt i czterech obserwatorow - Nathan, Trask, Chung i Goodly - zamarlo w bezruchu, majac ochote zrobic unik, odwracajac twarz od ekranu. Ale nie uczynili tego, poniewa byli zafascynowali widokiem i musieli wiedziec. I wszystko bylo dokladnie tak, jak przedtem, choc moe nie calkiem. Niezliczone zlociste odlamki, pedzace promieniscie na zewnatrz, wraliwe, poszukujace i znikajace gdzies w nieznanem. Czy byly to fragmenty... Nekroskopa, Harry'ego Keogha? Wszystko, co po nim pozostalo? A ta strzalka, ktora wymknela sie do tego swiata? Naszego swiata? Odpowiedz pojawila sie na ekranie. Nagle obraz znikl, a w nastepnej chwili pojawila sie nowa, wyrazna scena: obraz budynku - czy raczej jego ostatniego pietra - widoczny w postaci planu, z wyraznie wyrysowanymi pokojami i laboratoriami. Dobrze znany obraz. Trask i jego dwaj agenci rozpoznali go natychmiast. Na ekranie widnial plan Centrali Wydzialu E! I wtedy znow ujrzeli owa zlocista strzalke: zmaterializowala sie w pokoju operatorow, wyleciala na korytarz i skokami pomknela naprzod, jakby czegos szukajac, a w koncu zatrzymala sie przed jednym z pokojow. Tego pokoju. Pokoju Harry'ego! Zlocista strzalka wniknela do srodka, znieruchomiala, skurczyla sie do pojedynczego swiecacego punktu i zgasla. Wtedy ekran znow zajasnial i wypelnil sie liczbami! W pelnej zdumienia ciszy wyraznie bylo slychac, jak Nathan gwaltownie wciagnal powietrze, pochylajac sie w obrotowym fotelu, a jego twarz znalazla sie zaledwie pietnascie cali od powierzchni ekranu, co znacznie przeslonilo widok pozostalym obserwatorom. Ale zobaczyli wystarczajaco wiele, aby zorientowac sie, e obraz nie przedstawia ju ich budynku. W tym momencie do pokoju wszedl nauczyciel Nathana. -Co to jest, u licha? - uslyszeli jego glos, ale nie podniesli wzroku. Przez dziesiec czy dwadziescia sekund matematyczne symbole i liczby przeplywaly i wirowaly w hipnotyzujacy sposob, ukladajac sie losowo w szybko zmieniajace sie wzory na ekranie. Nastepnie nagle rozproszyly sie i ekran zgasl, a komputer sam sie wylaczyl... Trask podniosl zdretwialymi palcami przewod elektryczny i spojrzal na niego nieprzytomnie. Nie byl podlaczony. Pozostali zobaczyli, jak trzyma w dloni przewod i wtedy zrozumieli wyraz jego twarzy. Musial do zludzenia przypominac wyraz ich wlasnych twarzy. Chung pierwszy odzyskal glos. - Ten odlamek... ta strzalka, czy cokolwiek to bylo, czekala tu przez caly czas? -Ale na co? - spytal Trask zachrypnietym glosem. -Na to - odparl Goodly. - Czekala na Nathana. Aeby przekazac wiadomosc. Od Harry'ego. Trask wiedzial, e Goodly ma racje. Nathan podniosl wzrok, a jego twarz byla bledsza ni kiedykolwiek. - Wiadomosc? Od mego ojca? Ale... jaka to wiadomosc? Nikt nie potrafil mu odpowiedziec. Ale Trask mial wraenie, e znow slyszy, jak pani Wills mowi mu cos, co powiedzial jej zmarly ma - "Meg, kochanie, cokolwiek by sie dzialo, pilnuj pokoju Arry'ego. Nigdy nie wiadomo, kiedy go bedzie znowu potrzebowal". II Nawrocenie Nathana Wydarzenia w pokoju Harry'ego wystarczyly, aby w koncu przekonac Nathana i zwiazac go z jego nowymi przyjaciolmi. Jego poprzednia powsciagliwosc wynikala nie tyle z watpliwosci, jakie wobec nich ywil czy motywow ich dzialania, ile z wraenia, e jest wykorzystywany. Teraz jednak zaczal rozumiec, w jaki sposob on sam moe ich wykorzystac; ich czy raczej ich zaawansowana wiedze w dziedzinie matematyki i nauk scislych. Bowiem to, co zobaczyl na ekranie komputera - ow ciag szybko zmieniajacych sie wzorow - nie bylo niczym innym, ni to, co odkad siegal pamiecia widzial we wlasnej glowie: na pozor nieprzenikalny wir liczb, odtworzony przez maszyne lub jakiegos niezwykle wytrwalego kontynuatora dziela swego ojca.A jesli ten wir (matematyka rzadzaca tak zwanym Kontinuum Mobiusa?) byl rzeczywisty i Harry Keogh umial go wykorzystac do swoich celow, to majac do dyspozycji zasoby tego wyposaonego w komputery swiata, do ktorego rzucil go los, moe i on take bedzie w stanie zrobic z niego uytek. Nie tylko w tym swiecie, lecz take w Krainie Slonca. Tak wiec teraz, w przeciwienstwie do bezinteresownej motywacji Traska i calego Wydzialu E, motywy Nathana mialy charakter glownie egoistyczny: poniewa jedynym sposobem powrotu do domu bylo pomaganie nowym przyjaciolom, uczyni, co w jego mocy, a w miedzyczasie sprobuje odkryc najwieksza tajemnice swego ojca: jak kontrolowac metafizyczne Kontinuum Mobiusa. Takiego wlasnie bodzca Nathan potrzebowal: miec pewnosc, e Harry Keogh tu byl, pracowal i byl jednym z nich. Jesli Trask i jego parapsychologiczna organizacja byla dobra dla Harry'ego, bedzie te dobra i dla niego. Od tej chwili - przynajmniej na razie -bedzie stosowal sie do regul gry, ktore okreslil Trask: gry opartej na wzajemnych ustepstwach. Teraz byla kolej Nathana: mial im cos przekazac, niczego nie zatajajac. Ale co do pewnych spraw... Nathan zloyl slubowanie i zawsze beda rzeczy, ktorych nigdy nie zdradzi. A gdyby musial, troche zaciemni fakty... Po sprowadzeniu Nathana do Londynu Trask pozbyl sie wiekszosci swych przyziemnych obowiazkow, to znaczy o ile jakiekolwiek obowiazki szefa Wydzialu E mona bylo uznac za "przyziemne". Teraz mogl sobie pozwolic na to, aby sie bardziej zaangaowac w sprawe Nathana i reszte pierwszego dnia spedzil sluchajac historii jego ycia i przygod w Krainie Slonca. Poniewa Nathan postanowil, e zajmie pokoj Harry'ego, tam wlasnie odbylo sie spotkanie. Chung i Trask uslyszeli czesc tej historii z ust Nathana lub przeczytali o niej we wstepnych sprawozdaniach, ale teraz pragneli uslyszec znacznie bardziej szczegolowa relacje. Nathan take okazywal znacznie mniejsza niechec do wspolpracy; najpierw przedstawil swoja historie w skrocie, a nastepnie szczegolowo opisal ycie, jakie wiodl w Krainie Slonca oraz w mrokach Turgosheim i Krainy Gwiazd. W istocie ju sie do tego zaczynal przyzwyczajac: nieustannie opowiadal te historie od nowa. Najpierw brunatnym i patykowatym Tyrom, "nomadom" zamieszkujacym gorace pustynie Krainy Slonca; potem Maglore'owi z Runicznego Dworu; i wreszcie Lardisowi Lidesci, kiedy na krotko powrocil w swoje strony. Ale tym razem bylo inaczej: Nathan dostal szkicownik, pioro i kolorowe mazaki. I kiedy mowil, od czasu do czasu przerywal, aby narysowac mape obszaru, o ktorym opowiadal. W ten sposob po raz pierwszy Kraina Slonca i Kraina Gwiazd zostaly naniesione na papier, przybierajac realny ksztalt tutaj, w obcym swiecie. Do udzialu w spotkaniu zaproszono Zek Foener; poza nia byli tam oczywiscie Trask, Chung i Goodly, no i, rzecz jasna, Nathan. Delikatnie sondujac ich umysly, Nathan wyczul ich podniecenie, a jego samego wypelnialy mieszane uczucia, wiedzial bowiem, e ci ludzie rzeczywiscie znali jego ojca i pracowali z nim. Co wiecej, Zek Foener byla ostatnia osoba, ktora rozmawiala z Harrym, zanim udal sie - czy raczej zostal wypedzony - do Krainy Gwiazd. Nathan wcia jeszcze nie znal calego przebiegu wypadkow i niecierpliwie czekal na wyjasnienia. Ale w rzeczywistosci istnialy jeszcze inne mapy swiata Wampyrow: sama Zek dawno temu sporzadzila kilka przyblionych szkicow, glownie dla zapamietania topografii terenu, ktore przywiozla ze soba z Grecji, aby je dac Traskowi. Jednak Zek nie mogla znac tych miejsc tak dobrze jak Nathan: rzek, lasow i pustyni, nizinnych bagien i gorskich przeleczy, Wielkich Czerwonych Pustkowi za wschodnim krancem lancucha gor; a jeszcze dalej, ponurego i zlowrogiego Turgosheim. Nathan narysowal nawet mape nieba, przedstawiajaca glowne gwiazdozbiory Krainy Slonca i Krainy Gwiazd, widoczne nad Siedliskiem w srodku dlugiej nocy. Jesli chodzi o spolecznosci Cyganow, w czasie pobytu Zek nie bylo tam adnych miast. Tylko sami Wedrowcy, ciagle uciekajacy przed Starymi Wampyrami, ktorym przewodzil Szaitis i inni lordowie. I tak, w trakcie opowiadania swojej historii, Nathan narysowal szereg map - ktore byly mniej wiecej zgodne z mapami Zek - a przed oczyma zafascynowanego Traska i jego kolegow wylonil sie krajobraz Krainy Slonca i Krainy Gwiazd tak rzeczywisty, jak nigdy dotad. Ich mieszkancy zaczeli yc i oddychac, w miare jak Nathan snul swoja historie, odslaniajac tajemnice swojego swiata. No, moe nie wszystkie... Historia ta byla mniej wiecej zgodna z tym, co swego czasu opowiadal Maglore'owi w Turgosheim, gdy ow mag i mentalista zabral go do swego dworu, nie zmieniajac w wampira. Tylko, e tym razem obejmowala jego pobyt w Runicznym Dworze i ucieczke na grzbiecie Karza Biteri, czlowieka, zamienionego przez Maglore'a w lotniaka, ktory wszake zachowal resztki swego czlowieczenstwa. Opowiedzial im wszystko: o swym locie do Krainy Slonca, jak Karz zostawil go na wzgorzach, a sam polecial ku sloncu, aby poloyc kres swej niedoli; jak stranicy Lardisa Lidesci, widzac jak laduje, rozpoznali go i zaprowadzili do swego wodza, i jak powrocil do swej matki, Nany Kiklu, i swej ukochanej, Mishy Zanesti. Na koniec, opowiedzial im o lordzie Wampyrow i jego poruczniku, ktorzy zjawili sie w pierwszych godzinach nocy, aby go odebrac jego odzyskanej milosci i pozbyc sie, wtracajac w swiecaca oslepiajacym blaskiem czelusc Bramy do Krainy Piekiel. A cala reszte ju dobrze znali. Uwiezienie w Perchorsku, ucieczka i ich pomoc. Jesli chodzi o to, czego im nie powiedzial badz ukryl: nie wspomnial o inteligencji Tyrow, ich zdolnosciach telepatycznych i podziemnej cywilizacji. Zloyl bowiem przysiege, e nigdy tego nie ujawni adnemu czlowiekowi. Nie wspomnial te o pieknej niewolnicy Maglore'a, imieniem Orlea. Chwile z nia spedzone nalealy wylacznie do niego. Nie zdradzil szczegolow dotyczacych Skalnego Schronienia, bo miejsce to bylo ostatnim miejscem schronienia Cyganow Lidesci. Na koniec, jesli chodzi o ucieczke z Perchorska, powiedzial, e podczas "przesluchania" przez Siggi Dam "ukradl" jej klucz do celi. Jednak sposrod czterech osob, ktore wysluchaly jego opowiesci do konca, co najmniej dwie wiedzialy, e bylo to klamstwo, choc dosc niewinne. Patrzac na Bena Traska, latwo bylo zapomniec - tak, jak zapomnial Nathan - o jego zdolnosciach: o tym, e nie mona bylo przed nim klamac, bo zorientuje sie natychmiast. A dla Zek Foener fakt, e Nathan posluyl sie swoim wlasnym psychicznym smogiem, owym wirem liczbowym, aby ukryc czesc swej historii, stanowil wystarczajacy dowod jego oszustwa. Ale jesli chodzi o wage tego oszustwa... Zek byla rownie madra jak piekna; wiedziala, e istnieja rzeczy, ktore wszyscy pragniemy ukryc, niekoniecznie powodowani wstydem. Dlatego mu uwierzyla. No i byly te mapy. Nathan narysowal je na tyle dokladnie, na ile pozwalala mu pamiec, zaznaczajac gory, wielka przeocz, tereny uprawne, bagna, pustynie, Kraine Gwiazd, Brame do Krainy Piekiel, zniszczone wiee Wampyrow oraz Wieyce Karen, ktora byla w istocie ostatnim zamczyskiem; jednak pominal miejsca zwiazane z cywilizacja Tyrow, poloenie Skalnego Schronienia i kilka glownych lesnych szlakow Wedrowcow. Gdyby kiedys ludzie z Wydzialu E lub przezen zatrudnieni znalezli sie na tym swiecie, i gdyby kiedykolwiek wpadli w rece Wampyrow... Nathan nie chcial, aby oni sie o tym dowiedzieli. W koncu, wydawalo mu sie, e powiedzial wszystko, ale Trask uwaal, e to za malo. I pomimo, e pora byla ju pozna, naciskal go - Nathanie, opowiedz jeszcze o swojej ucieczce z Perchorska. I o... Siggi Dam. -Tak? - Nathan nie mogl powstrzymac rumienca, ktory zabarwil jego blada twarz. Ale Trask doszedl do wniosku, e nie powinien go o to pytac, wiec szybko powiedzial. -Jestesmy zdania, e ma klopoty. Nathan wygladal na zmeczonego, ale teraz jakby sie ocknal na chwile - Siggi? Ma klopoty? Chung pospiesznie wyjasnil sytuacje, a Nathan powiedzial - Ten Michael Simmons, Jazz? To musial byc ten mieszkaniec Krainy Piekiel - przepraszam, chcialem powiedziec, agent o ktorym zawsze opowiadal Lardis. Michael "Jazz" Simmons. - Przerwal, aby spojrzec na Zek Foener, ktorej oczy byly pelne smutku. - Lardis bardzo lubil Jazza. Swemu synowi dal nawet jego imie: Jason Lidesci! Szkoda, e nigdy go nie poznalem. A teraz mowicie, e wedlug was Siggi... -Teraz jest dokladnie tak samo powiedzial cicho Chung. -Mamy klamerke Siggi, ale... jej tam nie ma. -Jedno z dwojga - odezwal sie Trask. - Albo Siggi nie yje, albo przeszla przez Brame w Perchorsku. Nathan pokrecil glowa. - Przez Brame? Po tym, jak jej opowiedzialem, co jest po drugiej stronie? Jak kobieta dobrowolnie... - Jego pytanie zawislo w powietrzu. -My, to znaczy... - zaczal jakac sie Trask, po czym szybko dokonczyl - uwaamy, e nie poszla tam dobrowolnie. Zmarszczywszy brwi, Nathan przenosil wzrok z jednej twarzy na druga i rumieniec powoli znikal z jego twarzy, kiedy sens slow Traska zaczal do niego docierac. - Chcesz powiedziec, e Turkur Tzonov mogl ja tam wyslac? Za kare? Trask spojrzal mu prosto w oczy. - To moliwe. Wszystko zaley od tego, za co chcial ja ukarac. -Ben ma racje - wtracila Zek. - Nathanie, nie tylko Wampyry kaa w ten sposob. Mnie wyslal na tamta strone zwykly czlowiek, choc byl rownie zly jak Tzonov. Przypuszczam, e mialam szczescie: znalazla mnie lady Karen i wydaje sie, e polubila mnie w taki sam sposob, jak Maglore polubil ciebie. Na dzwiek imienia Maglore, Nathan dotknal zlotego kolczyka w uchu. Po prostu dotknal, poprawiajac wlosy. David Chung zauwayl te odruchowa reakcje, ale nie przywiazywal do niej wagi; Nathan nie powiedzial mu, e kolczyk ten dostal od Maglore'a. Nie eby chcial ukryc ten fakt, ale uwaal go za nieistotny. Ale kolczyk to bylo jedno, a klamerka Siggi Dam - i jej niewyjasnione znikniecie, ktore owa klamerka ujawnila - to bylo cos zupelnie innego. Moe nadszedl czas, aby Nathan powiedzial cala prawde o swym przelotnym zwiazku z Siggi. Wlasnie otworzyl usta, eby przemowic... ale byla tu przecie Zek. Nathan popatrzyl na nia i teraz ona oblala sie rumiencem, bowiem miala w tej sprawie wlasne podejrzenia. Jednake pomogla Nathanowi wybrnac z klopotliwej sytuacji. -Tzonov i inni jemu podobni uyja kadego sposobu, aby wydobyc informacje, aby zmusic ludzi do mowienia. Tortury to nie jedyny sposob. Nie mysl, e nie moesz o tym mowic z mojego powodu. Ale jesli chcesz, ebym wyszla... - Zrobila ruch, aby wstac. Nathan szybko zlapal ja za reke i powstrzymal. - To nie bylo tak. - Pokrecil glowa. - A moe i bylo, ale nie wyszlo tak, jak powinno. Ian Goodly zobaczyl, co sie swieci i powiedzial - Nathanie, nie musisz nam wszystkiego mowic. Tylko jedna sprawa. Czy rzeczywiscie ukradles klucz do swojej celi, czy te ci go dala? Bo jesli ci go dala, mona przypuszczac, e Tzonov wyslal ja przez Brame. Nathan skinal glowa. - Dala mi go. Tzonov nas nakryl; uderzyl mnie, a ja stamtad wywlokl; wtedy znalazlem ten klucz. A take te klamerke. Ale pozostawienie klucza to nie bylo przeoczenie. Ona go nie zgubila. Jestem pewien, e zostawila go dla mnie... - Podniosl wzrok i teraz jego spojrzenie bylo twardsze, a w glosie wyczuwalo sie napiecie. - Wy wszyscy - z jednej strony Wydzial E, a z drugiej Tzonov i jego ludzie - jestescie jak dwa rywalizujace ze soba cyganskie plemiona. Ale przecie wszyscy jestescie ludzmi. A przynajmniej tak dotad myslalem. To, co uczynil, jeeli rzeczywiscie to uczynil... Trask powiedzial - To wszystko zmienia, nieprawda? Nathan przytaknal. - Tak, jeeli to prawda. W koncu bede wiedzial - to znaczy, zyskam pewnosc - e jestem po wlasciwej stronie. Trask kiwnal glowa. - Jestes. Ale moe bedzie nielatwo tego dowiesc. Z drugiej strony moe jest sposob, aby sie dowiedziec, co sie stalo z Siggi. Jeeli to bedzie dowod, jakiego potrzebujesz - i jeeli jestes czlowiekiem, za jakiego cie mam - wszystko bedzie zalealo od ciebie. Nathan spojrzal na niego. - Ode mnie? Mam sie dowiedziec, co sie stalo z Siggi? Trask przytaknal. - Kiedy ostatnim razem mielismy podobny problem z Jazzem Simmonsem, poprosilismy o pomoc twego ojca. Dysponowal odpowiednimi... umiejetnosciami. Byl Nekroskopem. Ale we wszystkim, co nam dotad powiedziales, zabraklo czegos bardzo wanego. Nathanie, kiedy w Perchorsku komunikowales sie ze mna telepatycznie we snie, odnioslem wraenie, e wiesz, skad pochodzi sila, ktora dysponowal Harry Keogh. Jest tylko jedno wyjasnienie, takie mianowicie, e sam take ja posiadasz. Czy wiesz, o czym mowie? Ich oczy znow sie spotkaly i po dluszej chwili Nathan kiwnal glowa. - Tak. I ja to potrafie. Umiem rozmawiac ze zmarlymi w ich grobach. Albo raczej, moglbym to robic... gdyby tylko zechcieli mi odpowiadac. Ale nie chca. W kadym razie tak jest w moim swiecie. Wszyscy wokol rownoczesnie wydali westchnienie. A Zek powiedziala - Wiedzialam! Twoj umysl jest taki sam, jak umysl Harry'ego. Albo tak podobny, e nie widze ronicy. Moe nie tak chlodny, jak jego, ale zasadniczy schemat jest taki sam. Trask potwierdzil. - To wlasnie poczulem, gdy ujrzalem cie po raz pierwszy, Nathanie: nie mialem adnych watpliwosci, e jestes synem Harry'ego. A kiedy przemowiles do mnie za pomoca telepatii... skoro sam byles niewatpliwe ywy, mialem wraenie, e tak wlasnie rozmawia sie ze zmarlymi. Goodly nic nie powiedzial, tylko lekko zadral, a Trask poczul to drenie prekognitora, ktory siedzial tu obok niego. Spojrzawszy nan, powiedzial - O co chodzi? -Tak to sie zaczyna - odparl Goodly, ktory bardziej ni kiedykolwiek przypominal trupa. - Moj Boe, to sie zbiera wlasnie teraz, Ben! -Co takiego? -Wszystko. Przyszlosc sie zmienia. Nie my ja zmieniamy, bo co ma byc, to bedzie. Ale ona wie... A Chung zapytal - Przyszlosc jest... obdarzona czuciem? -Kiedy musi sie bronic, tak - odparl Goodly. - Tak w kadym razie mysle. -Nigdy nie powinienes probowac w niej czytac - odezwal sie Nathan. Zek dodala - Bo jest pokretna. Przez chwile wszyscy milczeli, ale w koncu Trask odchrzaknal i rzekl - Znam kogos -kogos zmarlego - kto do ciebie przemowi, Nathanie. Tak przynajmniej sadze. A potem... moe pozostali pojda za jego przykladem. Nie tracac czasu, Trask zamowil dwa samochody Wydzialu i cala grupa udala sie do domu pogrzebowego w Kensington. Byl chlodny wieczor i kiedy tam dotarli, zrobilo sie ciemno, ale brama byla wcia otwarta. Tego miejsca nigdy nie zamykano. Trask zaprowadzil ich do grobu Keenana Gormleya, ktory stanowila granitowa plyta o powierzchni dwie na dwie stopy i wysokosci okolo dziewieciu cali, ze stalowa tabliczka, na ktorej wyryto daty urodzin i smierci oraz ponisze epitafium: Bardzo go kochalismy i bardzo nam gobrak, ale jest teraz w lepszym swiecie. Reauiescat in pace. -To jego rodzina - wyjasnil Trask. - Gdyby to byl Wydzial... wymyslilibysmy cosinnego. Cos ezoterycznego, co pasowaloby do jego ycia. Ale moe tak jest lepiej. Przynajmniej nie przyciaga niczyjej uwagi. Przynajmniej moe odpoczywac w pokoju. Tu znajduja sie jego prochy. I tu wlasnie rozmawial z nim Harry Keogh. Kiedy Nathanowi odczytano inskrypcje i przetlumaczono ostatni wiersz, pokrecil glowa. -Nie odpoczywaja. Sa niespokojni, to znaczy wiekszosc z nich. Mysla, pamietaja i czesto rozmawiaja Ze soba. To odludne, ponure miejsce, jednak nie ma adnego lepszego. A oni o wiele bardziej tesknia za innymi, ni inni tesknia za nimi. Ledwo wypowiedzial ostatnie zdanie, zatoczyl sie i Trask przytrzymal go za ramie. - Co sie stalo? Przez chwile Nathan nie odpowiadal, bo w jego glowie wcia dzwieczal glosny okrzyk -HARRY! Byl tak silny, tak pelen ycia, e przez chwile Nathan sie rozgladal, aby zobaczyc, z czyich ust sie wydobyl. Wokol niego stali milczacy, zaskoczeni esperzy. Widzieli, jak opadla mu szczeka i zobaczyli na jego twarzy wyraz szoku, jakiego doznal. Ale w nastepnej chwili otrzasnal sie i uklakl na jedno kolano przy granitowej plycie. Poloywszy draca dlon na tabliczce, powiedzial w mowie umarlych - Nie, to nie Harry lecz Nathan. Mam na imie Nath... -To Harry! - przerwal mu tamten. - Poznalbym cie wszedzie! Twoje cieplo, twoj glos, twoja... obecnosc! Nie probuj nabierac starego przyjaciela, Harry, ale powiedz, gdzie sie podziewales tak dlugo? -Powiedz nam, co on mowi! - glos Zek, ktory nagle zabrzmial w uszach Nathana i dlon, ktora poloyla mu na ramieniu, sprawily, e a podskoczyl. Wiedziala, e do kogos mowi, ale byla to mowa umarlych, ktora leala poza jej zasiegiem. -On mysli, e... e jestem Harry! -To nie Harry? - glos Gormleya wyraal zdziwienie i rozczarowanie. - To jego syn? Moj Boe! Czy minelo a tyle czasu? -Nie wiedziales? - Teraz Nathan mowil na glos, ale to nie mialo znaczenia; wystarczala sama obecnosc Nekroskopa; zmarly - czy raczej jego prochy - "slyszal" slowa wypowiadane przez Nathana rownie dobrze, jak jego mysli. - Nie wiedziales, e minelo tyle czasu? Czy nikt inny ci o tym nie wspominal? -Byc moe (Nathan poczul, jak Gormley wzrusza ramionami). - Tutaj czas nie ma wielkiego znaczenia. A bez ciebie - czy raczej bez Harry'ego - w ogole nie ma znaczenia! -Wiec po prostu tak tu leysz? - Nathan wiedzial, e Tyrowie nie sa bezczynni w swych grobach, wiec wydawalo mu sie to wielka strata czasu. - A co z twoimi zainteresowaniami ze swiata cielesnego? -Ach! - westchnal Gormley. - Tutaj mam z tego niewiele poytku. Widzisz, bylem obserwatorem: wiedzialem, kiedy sie znalazlem w pobliu ludzi obdarzonych wyjatkowym talentem. W rzeczywistosci to ja zwerbowalem twego ojca, Hary'ego Keogha. W Wydziale E dzialo sie wtedy bardzo niedobrze i tylko on mogl temu zaradzic. -Wiem - powiedzial Nathan - bo twoi ludzie w Wydziale mi o tym powiedzieli. A teraz znowu sa problemy i ja z kolei zostalem zwerbowany... Ich rozmowa rozwijala sie, ale Trask i pozostali slyszeli tylko to, co mowil Nathan i starali sie odgadnac reszte. Jednak w koncu wstepne tematy wyczerpaly sie i Gormley zapytal - A teraz powiedz, co moge dla ciebie zrobic. Opowiedziec ci historia twego ojca? Ale ja wiem tak niewiele. Jestem pewien, e nowi pracownicy Wydzialu moga ci powiedziec znacznie wiecej na ten temat. -W koncu chcialbym poznac cala jego historie, od poczatku do konca - powiedzial Nathan. - Ale teraz sa waniejsze sprawy. Po drodze Ben Trask opowiadal mi o tobie. Mial racje: twoj talent uswiadomil ci moja obecnosc, a moje podobienstwo do ojca spowodowalo, e nawiazales ze mna kontakt. Czy odezwalbys sie, gdybys wiedzial, e nie jestem Harrym? Po chwili Gormley odpowiedzial - Chyba nie. I zaraz ci powiem, dlaczego. -Nie, ja ci to powiem. Sa rzeczy, przed ktorymi nawet zmarli odczuwaja strach. Mam racje? I ktos, kto rozmawia z Wielkim Zgromadzeniem, moe wlasnie byc jego zrodlem. Rozumiesz, o co mi chodzi? Jedna z rzeczy, ktorych Trask nie powiedzial Nathanowi bylo, jak zginal sir Keenan Gormley z rak takiej wlasnie "rzeczy": nekromanty imieniem Dragosani, zatrudnionego w Wydziale E owczesnego ZSRR. Nathan nie wiedzial take, e Harry Keogh wykorzystal swoja potege Nekroskopa dla zabicia Dragosaniego, ograniczajac w ten sposob moliwosci dzialania sowieckiej organizacji do absolutnego minimum. Teraz Nathan poczul, jak Gormley zadral i wiedzial, e zmarly zrozumial a za dobrze, o czym mowil Nathan. - Jestem ofiara takiego wlasnie potwora - powiedzial Gormley. - Nekromanty, ktory rozszarpal moje cialo na strzepy, aby wydobyc ze mnie rone tajemnice. Tak, masz racje. Teraz... zmarli bardzo uwaaja z kim rozmawiaja. -Na tym wlasnie polega moj problem - powiedzial Nathan i wyczul, jak Gormley sapnal. -Zmarli nie chca z toba rozmawiac? Milczenie Nathana wystarczylo za odpowiedz. -Ale... czy probowales? -W moim swiecie? Wiele razy, jeszcze kiedy bylem dzieckiem. To bylo dziedzictwo i ulomnosc mego ojca. Bo ostatecznie stal sie Wampyrem i nie mona mu bylo ufac. I dlatego zmarli Cyganie - Wedrowcy - nie chcieli miec ze mna do czynienia. Tylko zmarli Tyrow, nomadow zamieszkujacych pustynie, pozwalali mi wchodzic do swoich umyslow. Skorzystalem na tym i oni take. Tu, na tym swiecie... slyszalem jak zmarli szepcza w swych grobach, ale ty jestes pierwszym, ktory mnie uslyszal, a na pewno pierwszym, ktory chce ze mna rozmawiac. Gormley przez chwile sie nie odzywal, a potem powiedzial - Ciebie nie trzeba sie bac. Swiecisz w ciemnosci - tak samo jak Harry - a twoja obecnosc jest niczym cieply koc na mym grobie. Masz w sobie cieplo swego ojca. Chocia czasami Harry potrafil byc zimny. Bardzo zimny... Wzial sie w garsc. - Wiec dlatego tu jestes (Nathan wyczul stanowczy ton jego glosu). - Chcesz, aby cie przedstawic. W Wielkim Zgromadzeniu sa jeszcze inni, z ktorymi pragnalbys nawiazac kontakt, tylko myslisz, e beda sie mieli przed toba na bacznosci. Jaki masz zamiar? -Moj ojciec byl Nekroskopem - odparl Nathan. - Inaczej mowiac, potrafil rozmawiac ze zmarlymi, ktorzy - jak sie wydaje - kochali go. Ale na tym nie konczyly sie jego szczegolne zdolnosci. Powiedziano mi, e ty byles kluczem do najwiekszej sposrod nich. Gormley zrozumial, ale teraz Nathan wyczul, jak tamten potrzasa glowa. - Nie, klucz ju istnial. Ja tylko mu go wskazalem. To byl ten klucz, Nathanie! Klucz, do rozlicznych drzwi. Nathan poznal ten symbol od razu; przecie nosil taki sam w uchu! Odruchowo wydal okrzyk zdziwienia. - Znak mojego ojca?-Tak, w pewnym sensie. Symbol jego potegi. -Ale co on wlasciwie znaczy? -Nie jestem matematykiem, Nathanie. - Gormley wzruszyl ramionami. - Ale moge ci cos o nim powiedziec. Wydaje sie przeczyc logice, redukujac trzy wymiary do dwoch, a dwa do jednego. -Wymiary? -Plaszczyzny naszego istnienia. Ogranicza wszystkie miejsca do jednego, nie pozostawiajac adnych przerw. Kiedy Harry go wykorzystywal, ograniczal czas do chwili obecnej. Dzieki temu mogl podroowac, dokad zapragnal, nie pokonujac w istocie adnej odleglosci. A jako bezcielesna zjawa, podroowal nawet w czasie. -Najwiekszy podronik! - westchnal Nathan i usmiechnal sie smutno. - W koncu byl Cyganem. Gormley zachichotal. - Skoro ujmujesz to w ten sposob... -Powiedziales, e to klucz do rozlicznych drzwi - Nathan spowanial, bo przypomnial sobie, jaka przyszlosc przepowiedzial mu Thikkoul, zmarly astrolog Tyrow. -Widze... drzwi! (Glos Thikkoula byl jak szelest suchych lisci.) - Jak drzwi setki cyganskich wozow, ale plynne, jak zmarszczki na powierzchni wody. A za kadymi z tych drzwi jest fragment twojej przyszlosci... -Drzwi - powtorzyl Nathan. - Co masz na mysli? Gormley znow wzruszyl ramionami. - Do czasu i przestrzeni. Oczywiscie sa takie drzwi, ale my ich nie widzimy. Harry je widzial i mogl przez nie przechodzic. -Powiedziales, e mam takie same zdolnosci, jak on - Nathan byl podekscytowany. - No dobrze, tak jest w istocie. Ale nie mam wszystkich jego zdolnosci. Chcialbym miec dostep do Kontinuum Mobiusa. Chcialbym moc korzystac z tych drzwi. Do kogo powinienem sie zwrocic? -No co, najlepiej do samego Mobiusa - odparl Gormley. - Bo to przede wszystkim jego metafizyka, jego myslenie lateralne powolaly wstege Mobiusa do istnienia. A ponadto wiem, e twoj ojciec byl u Mobiusa, tego dawno zmarlego, blyskotliwego matematyka, kiedy po raz pierwszy wywolal jedne z tych drzwi! -Wiec sprobuje porozmawiac z Mobiusem. Tylko, e... chyba ktos bedzie musial mnie przedstawic. - Teraz Nathan wzruszyl ramionami. - Taka jest kolej rzeczy... Przerwal, bo w koncu przypomnial sobie glowny powod swojej wizyty. - Och, gdybys mogl uczynic dla mnie cos jeszcze. Ale obawiam sie, e prosze o zbyt wiele. -Zbyt wiele? To moj jedyny kontakt z ywym swiatem, a ty martwisz sie tym, e prosisz o zbyt wiele? Pytaj! Nathanie, uwierz mi, kiedy mowie, e ci pomoge, jesli tylko zdolam. Nie tylko ty masz klopoty. Jesli potrafimy rozwiazac twoje problemy, wtedy - i tylko wtedy - moesz mi pomoc rozwiazac moj problem. Zreszta nie tylko moj, bo jest to problem stojacy przed calym Wielkim Zgromadzeniem. Ale... to byloby postawieniem wszystkiego na glowie; najpierw zmarli musza sie nauczyc ufac ci i z toba rozmawiac. A teraz powiedz, co ley ci na sercu. -Pewna kobieta... wyglada na to, e znikla - powiedzial Nathan. - Jest bardzo wana, nie tylko dla Wydzialu E, lecz take dla mnie osobiscie. Nazywa sie Siggi Dam; byla pracownikiem Opozycji; ostatnio znajdowala sie w Perchorsku, na Uralu. Nie wiemy, czy nie yje, czy te przydarzylo sie jej cos innego. Tylko Wielkie Zgromadzenie bedzie wiedzialo na pewno. Moe moglbys o nia zapytac; dowiedziec sie, czy Siggi Dam znalazla sie wsrod zmarlych. Byla telepatka i jesli nie yje, powinno byc latwo nawiazac z nia kontakt. -Telepatka? Ale w takim razie czy sama nie skontaktowalaby sie z toba? W koncu jestes Nekroskopem. -Jednak chcialbym miec pewnosc. -Zajme sie tym - powiedzial Gormley - i skontaktuje sie z toba. Od czasu do czasu o mnie pomysl, wyslij swe mysli w moja strone, a jak tylko czegos sie dowiem... - Jego glos zaczal slabnac, zagluszany przez mentalne zaklocenia. - A w miedzyczasie (teraz ledwo go bylo slychac) - musisz popracowac nad matematyka. Twoj ojciec przyswoil ja instynktownie, a mimo to mial w tej dziedzinie powane trudnosci. Mysle wiec, e tobie wcale nie bedzie latwiej... Zaklocenia zagluszyly go calkowicie. Ale przebil sie przez nie telepatyczny glos Zek Foener - Nathanie, moe moglbys porozmawiac z Jazzem i powiedziec mu wszystko to, czego sama nie zdaylam. Wstajac i obracajac sie do niej, Nathan powiedzial - Ktoregos dnia chetnie to uczynie, jesli sobie yczysz. Moesz na mnie liczyc. Usmiechnela sie blado, westchnela i wziela go pod reke. I razem poszli alejkami, w ktorych hulal wiatr, w kierunku bramy, a potem do zaparkowanych w pobliu samochodow. Za nimi kroczyli Trask, Goodly i Chung. Szli pograeni w myslach, nie odzywajac sie ani slowem. W tym miejscu wypadalo zachowac milczenie... ...Ale ledwo Trask wsiadl do pierwszego samochodu z Zek i Nathanem, natychmiast zwrocil sie Nekroskopa - No i co? Mialem racje? Wiem, e rozmawiales z sir Keenanem, ale czy bylo warto? -Tak - odparl Nathan i opowiedzial przebieg rozmowy. - Sir Keenan powiedzial, e zapyta o Siggi i skontaktuje sie ze mna, jak tylko sie czegos dowie. -Skontaktuje sie z toba? -Jeeli otworze dla niego swoj umysl, bedzie mogl ze mna rozmawiac na odleglosc. Najwyrazniej nie jest to takie trudne, teraz gdy sie ju poznalismy. -A co w miedzyczasie? -W miedzyczasie bede dalej uczyc sie matematyki, co nie jest takie ekscytujace, jak poczatkowo myslalem. - Nathan wzruszyl ramionami i skrzywil sie. - Wydaje sie, e dla Harry'ego liczby byly sprawa instynktowna. Ale dla mnie niestety nie. Wrecz przeciwnie. Moe dlatego tak mnie mecza, e stale jestem nimi otoczony, nie rozumiejac ich znaczenia. -Wszyscy jestesmy ju zmeczeni - powiedzial Trask. - Teraz potrzebujemy snu. Jutro wrocisz do swoich liczb. W przypadku Harry'ego to bylo rzeczywiscie instynktowne, ale nawet on potrzebowal bodzca, po ktorym wykonal naprawde olbrzymi skok. To byla dla niego kwestia ycia lub smierci, wiec musial to zrobic. W twoim przypadku sprawa nie jest taka pilna. W ciagu trzech czy czterech miesiecy bedziemy gotowi do wyslania cie z powrotem przez Brame w Rumunii - o ile bedziemy w stanie to uczynic. Caly czas bedziesz pod dobra ochrona. A oto moja rada: poswiec cala uwage nauce. A jesli sir Keenan Gormley znajdzie droge na skroty, tym lepiej. Samochody pomknely do Centrali Wydzialu E. Pokoj Harry'ego byl teraz pokojem Nathana. Po zjedzeniu posilku w hotelowej restauracji w towarzystwie Traska i Zek, Nathan zostal sam ze swymi myslami. Podczas obiadu zdal sobie sprawe z obecnosci dwoch meczyzn, siedzacych przy sasiednim stole, ktorych nieruchome oczy w pozbawionych wyrazu twarzach od czasu do czasu zwracaly sie w jego strone. Widzac, jak Nathan na nich patrzy, Trask powiedzial - Nie zwracaj na nich zbyt wiele uwagi. Nie sa z Wydzialu E, lecz z Wydzialu Specjalnego. To twoi ochroniarze. Ochroniarze. Byli jak kameleony: zmieniali sie nieustannie. Poznal kilku z nich, ale wcia pojawiali sie nowi. Niekiedy towarzyszyl im agent Wydzialu E, ale na ogol byli sami. Chronili go przed zemsta ze strony Turkura Tzonova. -Ale jesli Tzonov rzeczywiscie wysial Siggi przez Brama - pomyslal Nathan, siedzac w glebokim fotelu obok loka - to jego nalezy chronic. Przede mna! - Poprzysiagl mu zemste. Ale jesli chodzi o przysiegi... no co, skladal je ju przedtem. I jak dotad, nic z nich nie wyniklo. Na zewnatrz, na korytarzu, uslyszal ciche kroki. Znow ci ochroniarze? Oficer dyurny? Prawie bezwiednie wyslal telepatyczna sonde i napotkal umysl Davida Chunga, ktory stal przed drzwiami pokoju i wlasnie mial zapukac. -Prosze - uprzedzil go Nathan. Chung wszedl do srodka. - Mam dyur. Po prostu przechodzilem obok. -Naprawde? Ale zatrzymales sie przed moimi drzwiami. Myslalem, e to jeden z moich ochroniarzy. -W pewnym sensie ja take nim jestem. Jak wszyscy pozostali. Nathan zrobil mine. - Nie jestem pewien, czy podoba mi sie, e jestem tak pilnowany. - Po czym spojrzal Chungowi prosto w oczy. - I mysle, e nie przypadkiem przechodziles obok. Co cie trapi? -Moj dar, ten pokoj i... ten twoj kolczyk. Od czasu do czasu dotykasz go odruchowo, tak jak przed chwila, kiedy o nim wspomnialem. Pytalismy cie o klamerke Siggi Dam, ale o ten kolczyk nie. Moesz go odpiac? To znaczy, nie mial bys nic przeciwko temu, gdybym go na chwile wzial do reki? I czy moglbys powiedziec, skad go masz? Nathan odpial kolczyk i wreczyl go Chungowi. - Jestem zaskoczony, e nikt inny mnie o niego nie zapytal - powiedzial. -Mielismy tak malo czasu - odparl Chung. - Mysle, e wszyscy przypuszczali, e masz go po matce, ktora dostala go od Harry'ego. Nathan chrzaknal, a jego wzrok na chwile posmutnial. - O ile wiem, jedyna rzecza, jaka dostala od mego ojca, bylem ja sam... i moj brat, Nestor. - Ledwie to powiedzial, ugryzl sie w jezyk. Pragnal nie mieszac w to Nestora, choc nie potrafil powiedziec, dlaczego. -Nestor? Nathan machnal reka lekcewaaco. - Moesz o nim zapomniec. Nestor... umarl kilka lat temu. -Wampyry? -Tak. O, tak, rzeczywiscie Wampyry! Chung ogladal zloty kolczyk i trzymajac go w dloni, mocno sciskal, jakby sie modlil. Po chwili go oddal. - Nic - powiedzial. -A czego sie spodziewales? - spytal Nathan. - Nie pochodzi z tego swiata. Dal mi go Maglore z Runicznego Dworu w Turgosheim. Chung wzruszyl ramionami. - To byl eksperyment. Miales go, kiedy przekroczyles Brame w Perchorsku. Zastanawialem sie, czy zdolam ustanowic umyslowy "most" do twego swiata, to wszystko. Powinienem byl wiedziec, e to sie nie uda. Tak samo bylo z Jazzem Simmonsem. Kiedy przeszedl przez Brame, wszelki kontakt sie urwal. - Zmarszczyl brwi. - Wiec dal ci go Maglore, tak? Jeszcze jeden dowod jego "sympatii"? -Z tym kolczykiem to dziwna historia - odparl Nathan. - Jak widzisz, jest to na wpol skrecona petla. Maglore byl kims w rodzaju maga - mentalisty - i w te noc, kiedy Opozycja wyslala przez Brame w Perchorsku swoja przeraajaca bron, snil o wstedze Mobiusa, ktora znal Nekroskop. Odtad stala sie jego godlem. - Przerwal na chwile, co wykorzystal Chung. -Godlo? Dziwi mnie, e znasz to slowo. -Dlaczego? - Nathan uniosl brwi. - To cyganskie slowo. Wiele naszych slow jest identycznych z uywanymi tutaj. - A kiedy Chung nie odpowiedzial, ciagnal - W kadym razie moj ojciec zginal owej nocy. Moe poza obrazami, ktore tutaj widziales i tym fragmentem, ktory wniknal do komputera, jeszcze cos z niego sie wydostalo. Moe jego znak odcisnal sie w umyslach wraliwych marzycieli i mentalistow, takich jak Maglore z Runicznego Dworu. Ale jesli o mnie chodzi, poznalem go ju jako male dziecko, choc byl to zapewne przypadek. Kiedy bylismy dziecmi, matka dala mnie i memu bratu skorzane paski, ktore mielismy nosic na przegubach tak aby w nocy mogla nas od siebie odronic. Moj pasek byl wstega Mobiusa. -Tak? - powiedzial, usmiechajac sie, Chung. - Przypadek? A twoim ojcem byl Harry Keogh, Nekroskop? No, moe... - Jego usmiech stopniowo gasl, kiedy patrzyl, jak Nathan z powrotem zaklada kolczyk. - Lepiej ju sobie pojde - powiedzial. Ale kiedy otworzyl drzwi, obejrzal sie i poprosil - Nathanie, czy moesz cos dla mnie zrobic? -Jeeli bede mogl. -Kiedy wrocisz do Krainy Slonca - albo nawet przedtem - pozbadz sie tego kolczyka. Maglore, ten wasz mentalista, byc moe dal ci go nie tylko jako podarek. Wiesz, na czym polega moj dar? Potrafie zlokalizowac rzeczy i ludzi. I bardzo mi pomaga, kiedy moge dotknac czegos takiego jak klamerka Siggi Dam, czy twoj kolczyk. Nathan kiwnal glowa. Zrozumial ostrzeenie Chunga. - Myslisz, e Maglore ma podobny dar? se mogl mnie wykorzystywac do szpiegowania Krainy Slonca? -To tylko przeczucie, ale tak. Nathan znow kiwnal glowa, a jego mysli pomknely do swiata, z ktorego go wypedzono, tym razem do czlowieka nazwiskiem Iozel Kotys, ktory kiedys pracowal dla Maglore'a. -Dzieki - powiedzial. Bede o tym pamietal. Przed switem, kiedy Nathan spal, nawiazal z nim kontakt sir Keenan Gormley. Siggi Dam nie bylo wsrod czlonkow Wielkiego Zgromadzenia. A jesli jej ju nie bylo w tym swiecie, mogla sie znajdowac tylko w jednym miejscu. Wcia spiac, Nathan oblal sie potem, zaczal sie rzucac i zgrzytac zebami. Przestal miec jakiekolwiek watpliwosci, e jest po niewlasciwej stronie. Ale Gormley mial dla niego jeszcze inne wiesci i kiedy determinacja Nathana umocnila sie, jego plany musialy ulec zmianie. Mobius nie spoczywal ju w swoim grobie w Lipsku; tam byly tylko same kosci, podczas gdy jego wcia blyskotliwy umysl przeniosl sie gdzie indziej. Byly bowiem jeszcze inne swiaty. To nie byl jednak jeszcze slepy zaulek. Nadzieja nie znikla calkowicie wraz z Mobiusem; byly jeszcze inne bezcielesne umysly, z ktorymi mona bylo nawiazac kontakt, inni matematycy, ktorych dzialalnosc za ycia byla rownie tajemnicza, metafizyczna. Gormley mial ich cala liste. Moe Nathan powinien odwiedzic niektorych z nich. Tylko, e... nadal istnial dawny problem. Zmarli nie przestawali stronic od ywych, ktorzy potrafili sie z nimi kontaktowac. Bylo to dziedzictwo po ojcu Nathana; on przetarl do nich droge, nauczyl, jak sie odnajdywac w otaczajacej ich pustce, a w koncu ich zdradzil. Ta zdrada byla jak obosieczny miecz, ale to akurat mona bylo zmarlym wybaczyc. Nie dysponowali swoboda dzialania tak, jak ywi. Byli unieruchomieni; nie mogli uciec przed nekromanta i musieli znosic jego tortury; przeraala ich mysl, e taka kreatura jak Dragosani - a w koncu i Harry Keogh - moglaby powrocic, a moe ju powrocila, na przyklad w postaci tego czlowieka z innego swiata. Wiedzieli bowiem, e Nathan jest tutaj i wcia sie go obawiali. I kiedy determinacja Nathana jeszcze sie umocnila, jego sen znow wypelnil spokoj. Spokoj i chlod. Moe taki sam, jak jego ojca... III Strefa Koszmarow Podczas pierwszych dni pobytu w Wydziale E najbardziej chyba przeszkadzal Nathanowi dwudziestoczterogodzinny cykl aktywnosci yciowej. W jego wlasnym swiecie, gdzie piecdziesiat cykli trwalo caly ziemski rok, dzien byl rowny czterem lub pieciu ziemskim dobom. Ale mimo to, fizjologia Wedrowcow wyksztalcona podczas ich ewolucji w swiecie Wampyrow przed pojawieniem sie tak zwanego "bialego slonca", funkcjonowala zgodnie z rytmem poprzedzajacym katastrofe i typowy Wedrowiec spal trzykrotnie - za kadym razem po piec, szesc godzin - podczas jednej dlugiej nocy w Krainie Slonca.A tutaj, kiedy robilo sie ciemno, byl czas tylko na jeden sen - normalnie przerywany tylko potrzeba fizjologiczna lub pelnionymi obowiazkami - i o swicie czlowiek sie budzil. No i te niesamowicie krotkie dni: wydawalo sie zdumiewajace, e ci ludzie w ogole mieli czas na osiagniecie czegokolwiek. A mimo to, ich osiagniecia byly zadziwiajace. Nathan dopiero zaczynal dostrzegac zakres ich wiedzy, ale jego umysl nie byl w stanie ogarnac jej ogromu! W rzeczywistosci cierpial na rodzaj zmeczenia spowodowanego przejsciem miedzy dwoma wymiarami, a jego cialo rozpaczliwie probowalo przystosowac sie do nowego cyklu, tak znacznie roniacego sie od doswiadczen jakiegokolwiek Wedrowca z Krainy Slonca. Ale nie to bylo najgorsze; musial przywyknac do paskudnej pogody. W ciagu czteroletnich okresow pory roku w Krainie Slonca zmienialy sie nieznacznie, a zmiany klimatu byly tak powolne i niewielkie, e prawie niezauwaalne. Jednak tutaj, w tak zwanej Krainie Piekiel - a zwlaszcza zima w Londynie - pogoda byla iscie piekielna! Moe nie tak zla, jak w Perchorsku i jego okolicach, ale pod kadym wzgledem zla. W Perchorsku przynajmniej temperatura byla mniej wiecej stala, a osrodek leal w naturalnym wawozie, tak ronym od zbudowanych przez czlowieka miejskich kanionow. Nathan nigdy w yciu sie nie przeziebil - a do teraz! Nigdy nie mial zapchanego nosa -dopoki nie zaczal wdychac wyziewow ze stacji metra. Sprawne funkcjonowanie jego ukladu trawiennego i jelit nigdy nie zostalo zaklocone - dopoki nie poszedl z Traskiem do paru chinskich i indyjskich restauracji. W sumie ycie bylo tu bardzo ucialiwe. Nie byl to wcale swiat, jaki sobie wyobraal yjac w Siedlisku, gdy marzyl o ucieczce do swiata wlasnych fantazji. Ale rownoczesnie nie bylo to Pieklo i kiedy zapadala ddysta, ponura noc, nie musial ukrywac sie przed potworami. Chyba e byly to potwory z jego wlasnej przeszlosci. Najnowszym z nich byl Turkur Tzonov, ale ten przynajmniej nie byl Wampyrem (chocia mogl nim byc, jesli to, o co go podejrzewano w Wydziale E, bylo prawda). Oddalony od Tzonova o wiele tysiecy mil, Nathan nie mogl go bezposrednio ugodzic, ale mogl zrobic wszystko, aby zniszczyc jego organizacje i pogrzebac szanse na podboj Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Jesli nie na tym swiecie, to z pewnoscia u siebie. Jednak aby to osiagnac, a take aby pomscic a moe uratowac Siggi Dam, musi najpierw powrocic do swego swiata, zabierajac ze soba cala bron, jaka uda mu sie zdobyc. Jak zapewnil go Trask, najlepsza bronia bedzie on sam. Ale Nathan ufal zmarlym i temu, kto panowal nad metafizycznym Kontinuum Mobiusa, tak jak kiedys jego ojciec. Z ta mysla zabral sie jeszcze pilniej do nauki, zwlaszcza do nieuchwytnej i pozornie niezrozumialej matematyki. W ciagu pierwszych dziesieciu dni zrobil takie postepy, e mogl byc z siebie dumny. Oto, co jego nauczyciel powiedzial Traskowi jedenastego dnia - Wydaje sie, e ma do tego wrodzony talent, lapie to intuicyjnie. Na poczatku nie mialem co do tego pewnosci; brakowalo mu checi i latwo tracil zainteresowanie. Ale teraz... no co, moe wkrotce bedzie pan musial zaangaowac kogos innego. Moja wiedza dalej nie siega. Trask popatrzyl na nauczyciela zza biurka. James Bryant byl zapewne wzorem doskonalego nauczyciela. Niewysoki i szczuply, w szarych spodniach i ciemnym pulowerze, wygladal jak sowa w okularach. Nauczyciel w kadym calu. Minister odpowiedzialny sciagnal go z jednego z uniwersytetow, w ktorym jego kadencja wlasnie dobiegla konca. Ale Bryant nie myslal jednotorowo; nie ograniczal sie do jednej dziedziny wiedzy. Zaraz na samym poczatku, zorientowal sie, e Wydzial E nie jest zwyklym rzadowym ministerstwem, a Nathan nie jest zwyklym studentem. Ale tego ranka z jakiegos powodu wydawalo sie, e jest ju u kresu wytrzymalosci. -Wlasciwie jak daleko siega pana wiedza? - zapytal Trask. - Prawie nie mielismy czasu, aby ze soba porozmawiac, a tym bardziej sie poznac. Wiem, e byl pan... w Oxfordzie? Nasz minister nie polecilby pana na to stanowisko, gdyby nie byl pan fachowcem z prawdziwego zdarzenia. Bryant kiwnal glowa. - Czy pan wie, czym jest matematyka, panie Trask? Jaka jest jej definicja? Z grubsza obejmuje ona badanie logicznych zwiazkow miedzy wielkosciami. Wykorzystuje dokladnie zdefiniowane pojecia i symbole, aby odkryc wlasciwosci i zwiazki miedzy tymi wielkosciami. Istnieje matematyka abstrakcyjna i stosowana. Rozumie pan? Trask przytaknal, a potem pokrecil glowa. - Nie jestem matematykiem, panie Bryant. Wiem, o czym pan mowi, ale nie rozumiem tego - jesli pan mnie rozumie. Znam slynne rownanie Einsteina, ale to nie znaczy, e je rozumiem. Dlaczego mi pan po prostu nie powie, co pana niepokoi? -Samo uczenie Nathana, poniewa nie potrafie go nauczyc tego, co chce wiedziec. Matematyka tego nie obejmuje. Moge to wyjasnic dokladniej? -Prosze bardzo. -Przyjrzyjmy sie jeszcze raz tej definicji matematyki. Pierwszym slowem, na jakie natrafiamy jest "logiczny". Podejscie Nathana jest dalekie od logicznego. On pragnie moc "wywolywac drzwi"! Wierzy, e jesli potrafi sformulowac pewne rownanie czy szereg rownan, wowczas te "drzwi" (tu Bryant wzruszyl ramionami) zmaterializuja sie. Byt fizyczny mialby powstac z abstrakcji matematycznej. Odetchnawszy gleboko, Trask pokrecil glowa. - Z pewnoscia nie fizyczny, lecz metafizyczny. A byty metafizyczne i abstrakcyjne na pewno sie ze soba nie kloca. -Wlasnie - powiedzial Bryant. - Tylko, e ja nie zajmuje sie metafizyka... choc zdumiewa mnie, e pan tak! - Przypomniawszy sobie to, co widzial w tym miejscu w ciagu ostatnich dwoch tygodni, rozejrzal sie po pokoju. - Ale ludzie nie moga mysla powolac drzwi do istnienia, panie Trask. Czy czegokolwiek innego. Trask chcial powiedziec - Ojciec Nathana to potrafil - ale udalo mu sie zachowac spokoj. - Ludzkie mysli moga sie materializowac - powiedzial. - Ale rozumiem, o co panu chodzi, wiec prosze kontynuowac. W drzwiach gabinetu pojawila sie Zek Foener i zawrocila z powrotem. Trask zawolal -Zek, wejdz prosze. - I zwracajac sie do Bryanta - Prosze, niech pan mowi dalej. To bardzo interesujace. Bryant popatrzyl na Zek, wzruszyl ramionami i powiedzial - Dzien dobry. Wlasnie wyjasnialem panu Traskowi, dlaczego nie moge dalej pracowac z Nathanem. Usmiechnela sie i powiedziala - Chcialabym to uslyszec. Kade spostrzeenie jest lepsze, ni adne. Wiekszosc byla przychylna, ale licza sie wszystkie opinie. -Moja opinia jest taka, e to mily chlopak - powiedzial Bryant. - Ja go nawet lubie, tylko nie moge z nim pracowac. - Znow odwrocil sie do Traska. - Wracajac do definicji: dokladnie zdefiniowane pojecia i symbole. Matematyka nie ulega zmianom. Oczywiscie rozrasta sie, okazuje sie bardziej zloona, im bardziej sie w nia zaglebiamy, ale nawet dla komputera plus to plus, a minus to minus. A Nathan chce matematyke nagiac do swoich celow; jeeli reguly nie mowia tego, co on chce, zmienia je. -Czy nie po to wlasnie sa reguly? - Zek zmarszczyla brwi. - Czy nie wierzylismy dawniej, e najkrotsza droga miedzy dwoma punktami jest linia prosta? I czy to nie matematyka pokazala, e nie mielismy racji? Czy to nie matematyka zastapila te linie prosta linia krzywa? Trask pomyslal - Ale tutaj, w Wydziale E, wiemy, e najkrotsza droge miedzy dwoma punktami stanowia w rzeczywistosci drzwi Mobiusa! Sam widzialem, jak Harry Keogh znika w takich drzwiach! - A glosno powiedzial - Czy to zle, e Nathan probuje stworzyc wlasny system, rzadzacy sie wlasnymi regulami? Dlaczego nie mialby spojrzec na liczby z innej perspektywy? Jak powiedziala Zek, czy nie po to sa reguly, aby naprawde zdolni ludzie mogli je zmieniac? -Nie, to nie dotyczy regul matematyki - zaprotestowal Bryant i szybko dodal - Sluchajcie, wrocmy do tematu. Im dalej posuwam sie razem z Nathanem, tym bardziej trace grunt pod nogami. Wkrotce nie bede wiedzial, czy gra ze mna fair, czy... nagina reguly. Jeeli to robi, nie nauczy sie niczego. Przynajmniej nie ode mnie. Wiec nie ma wiekszego sensu, abym go dalej uczyl. -To moe pan powinien sprobowac nauczyc sie czegos od niego. Czy chce pan powiedziec, e pana przescignal? Bryant pokrecil glowa, okazujac coraz wieksza frustracje. - Nie jestem o niego zazdrosny. Jeszcze nie. -Moe wiec powinnismy zatrudnic innego nauczyciela? Kogos, kto wie to wszystko. -Nikt nie wie "tego wszystkiego", panie Trask. To jest bardziej skomplikowane. Oto moja propozycja: niech od tej chwili pracuje sam, bez pomocy czy przeszkod z zewnatrz. W ten sposob, jak tylko zrozumie, e liczby po prostu istnieja, e nie rzadza niczym poza nimi samymi - przestanie nimi manipulowac. I wtedy, dzieki swojej... jak mam to nazwac, "intuicji", prawdopodobnie zostanie bardzo zdolnym matematykiem. Trask powiedzial - Oczywiscie wie pan, e chcemy, aby znalazl te drzwi, prawda? -Tyle odgadlem - odparl Bryant. - A take to, e zajmujecie sie tutaj bardzo dziwnymi rzeczami. Metafizyka? Sam przyznal pan to przed chwila. - W jego glosie zadzwieczala nuta lekkiej pogardy, ktora nie bardzo podobala sie Traskowi, mimo sympatii, jaka ywil do matematyka. -Prosze wybrac dowolna liczbe - powiedzial. - Miedzy jedynka a milionem. -To jakas sztuczka? -Raczej demonstracja. Bryant westchnal i rzekl - Ju. - A Trask zerknal na Zek, ktora od razu zorientowala sie, czego od niej oczekuje. Usmiechajac sie, powiedziala - Same dziewiatki. 999 999. Bryant zmarszczyl brwi i zapytal - Jak...? -Nagielam reguly - odpowiedziala. - Te, ktore gwarantuja prywatnosc panskiego umyslu. Jestem telepatka. A to tylko jedna z wielu regul, ktore sie tutaj nagina. Bryant popatrzyl na nia, a potem na Traska. - Wydzial E? Wydzial Percepcji Pozazmyslowej? -Tak - potwierdzil Trask i dodal - Jeszcze jedna demonstracja. Niech mi pan powie cos o sobie. Cokolwiek. Cos z panskiej przeszlosci. Ale wsrod informacji prawdziwych niech pan przemyci co najmniej jedna falszywa. -Co takiego? - Bryant wygladal na zdumionego. - Niech pan to zrobi. Bryant wzruszyl ramionami i powiedzial - Urodzilem sie okolo drugiej nad ranem, 2 grudnia 1975 roku w... -Nieprawda przerwal mu Trask. - Nie urodzil sie pan w 1975 roku. Bryant szybko zamrugal, a Zek wyjasnila - Ben jest jak wykrywacz klamstw. Nie mona mu klamac. Jesli zobaczy, uslyszy czy wyczuje cos falszywego, zorientuje sie natychmiast. Wszyscy mamy jakis dar, panie Bryant. Nathan take. Tylko, e w jego przypadku, jest on gleboko ukryty. Mielismy nadzieje, e pan pomoe nam go wydobyc, to wszystko. W otwartych drzwiach pojawila sie wychudla postac Iana Goodly'ego. Musial slyszec czesc ich rozmowy, bo wszedlszy do pokoju, powiedzial - Pan Bryant ma racje: nie moe nam pomoc. Nathan osiagnal taki poziom wiedzy matematycznej, e moe dalej rozwijac ja sam. Pan Bryant opusci nas dzis po poludniu. Zreszta Nathan i tak ma co robic. To sie zblia, Ben. To czas SK. Najdalej za tydzien znow bedziemy mieli z nia do czynienia. Tylko Trask wiedzial, co Goodly ma na mysli. Zek byla tu za krotko, a Bryant wcia nie byl calkiem przekonany, e to miejsce stanowi czesc swiata rzeczywistego. SK oznaczalo Strefe Koszmarow, ktora znajdowala sie tu, w Londynie. Nagle Trask poczul, jak przeszywa go dreszcz. Mimo przyjemnej temperatury, jaka panowala w pokoju, wyraznie zadygotal, przenoszac wzrok z Bryanta na Goodly'ego i po chwili zapytal - Widziales, jak sie zblia? -Tak. - Goodly stal jak duch, a wyraz jego twarzy, zapadniete oczy i piskliwy glos swiadczyly o jego zdenerwowaniu. -Kiedy nadejdzie? -W ciagu tygodnia. Nie probowalem okreslic tego dokladniej. Ale bedzie naprawde zle. To mi napedzilo porzadnego stracha! Bylo dosyc niezwykle, e Ian Goodly uywa tego rodzaju okreslen, Trask wiedzial wiec, e spoczywa na nim wieksza odpowiedzialnosc, ni klopoty zwiazane z odejsciem Bryanta. W kadym razie prekognitor przewidzial to, zatem musialo to nastapic. -Bryant, pan ju w tym nie bierze udzialu - powiedzial Trask. - I moe mi pan wierzyc, e powinien cieszyc sie, e pana tutaj nie bedzie. Oczywiscie zaplacimy panu za caly czas trwania umowy. Ale chcialbym przypomniec, e przysiagl pan dochowac tajemnicy. Bryant kiwnal glowa i powiedzial - A wiec... do widzenia. Kiedy wyszedl z pokoju, Trask powiedzial - Zwolujemy zebranie. - Znow zaczal dzialac, co mu bardzo odpowiadalo. -Za dziesiec minut w pokoju operatorow. Sciagnij wszystkich, ktorzy tu sa, no i oczywiscie Nathana. Bowiem tym razem nie bylo adnej watpliwosci, e beda potrzebowac Nekroskopa... W pokoju operatorow zebrali sie Frank Robinson, obserwator, Paul Garvey, telepata, Ben Trask, Zek Foener, Ian Goodly, Nathan i Geoff Smart, empata, ktory wlasnie wrocil z delegacji w wiezieniu w Glasgow, gdzie badal osadzonych psychopatow. Przebywal tam na zlecenie ministerstwa zdrowia - przeprowadzajac studium wykonalnosci w zakresie leczenia i rehabilitacji -i byl rad, e to sie ju skonczylo. Po trzech miesiacach bliskich kontaktow z najgorszymi wiezniami, mona bylo odniesc wraenie, e on sam potrzebuje teraz pomocy. -Gdybym mial opisac SK - szepnal Goodly'emu do ucha - byloby to spokojne miejsce w porownaniu z tym wiezieniem. - Ale w rzeczywistosci sama mysl o Strefie Koszmarow przyprawiala ich wszystkich bez wyjatku o dreszcze. Z wyjatkiem oficera dyurnego, wszyscy - caly pelniacy slube personel Centrali Wydzialu E, wyjawszy ochroniarzy Nathana, ktorzy nie byli esperami - byli obecni, kiedy Trask wszedl na podium. Opierajac sie o mownice, zaczal - Ian Goodly przewiduje klopoty w Strefie Koszmarow. W ciagu tygodnia. Mowi, e bedzie zle. Niektorzy z was pelnili ju ten obowiazek przedtem, a inni mieli szczescie. To samo dotyczy dwoch agentow, ktorzy w tej chwili sa nieobecni, poniewa sa albo w terenie, albo odpoczywaja w domu. Ale gdy nadchodzi SK, musimy urzadzic losowanie. Spod pokrywy Trask wyciagnal talie kart i potasowal ja na oczach wszystkich zebranych agentow, mowiac - Kady, kto bral ju w tym udzial wiecej ni jeden raz, moe sie wycofac. Nikt nie bedzie mial mu tego za zle. Wszyscy inni, ktorzy nie maja na to ochoty, moga to zglosic teraz. - Rozejrzal sie po twarzach obecnych, ale nikt nawet nie drgnal. -Zek - ciagnal Trask - masz tutaj status goscia honorowego, wiec nie masz karty. Nathanie, czy chcesz tego czy nie, bierzesz w tym udzial. Za chwile wszystko wyjasnie i wtedy zrozumiesz, dlaczego wszyscy siedza tak cicho. Mamy wiec wybrac trzy osoby. Kto ma karte kodow? -Ja - powiedzial Goodly. Trask przestal tasowac karty i odwrocil pierwsza z nich. -Trojka kier - powiedzial. Goodly pokrecil glowa. -Siodemka karo. Goodly znow pokrecil glowa. -Walet trefl... och! - To byla karta Traska. Dotad bral w tym udzial tylko raz, a i tak nie chcialby uchylac sie od swego obowiazku. - To ja. OK, jeszcze dwie osoby. Znowu zaczal odwracac karty; nastepna byla krolowa kier. Nastepna karta byla czysta, a potem wyszedl as trefl. -To ja. - Jak zwykle, twarz Paula Garvey'a nie wyraala adnych emocji. Ze swoja zmieniona twarza, w ktorej nerwy nie funkcjonowaly, jak naley, usmiech czy skrzywienie niczym sie nie ronily i przypominaly groteskowy grymas. Trask wyciagnal kolejno dwie czyste karty, a potem czworke pik. -To Anna Maria English - powiedzial Goodly - ale wiem na pewno, e brala ju w tym udzial dwukrotnie. Trask znow popatrzyl na twarze esperow. - Wkrotce wysylam Anne Marie do Rumunii, aby objela kierownictwo Schronienia. Wiec... musimy jeszcze raz ciagnac losy. Nikt sie nie sprzeciwil i siedem kart pozniej pojawil sie as kier, ktory wyrwal cichy jek z ust Geoffa Smarta. Trask spojrzal na Goodly'ego, ktory skinal glowa. - To Smart - potwierdzil i zapytal go - Ile razy brales w tym udzial, Geoff? -Tylko raz - odparl Smart. - A to i tak trzy razy wiecej, ni chcialem! Smart mial piec stop i dziesiec cali wzrostu, byl mocno zbudowany, rudowlosy i ostrzyony na jea. Wygladal jak bokser, ale w rzeczywistosci byl nader dobroduszny. Niezbyt interesujacy wyglad zewnetrzny rekompensowala jego empatia, wyjatkowa umiejetnosc znajdowania wspolnego jezyka. Nie tylko danej osobie wspolczul, lecz jakby sie z nia jednoczyl, przeywal jej wzruszenia, przykrosci i namietnosci. Potrafil te umiejetnosc wlaczac i wylaczac, tak jak swiatlo. A w wiezieniu, w ktorym niedawno przebywal, byli ludzie, z ktorymi nikt nie chcial zbyt dlugo miec do czynienia. -No to jest nas czworo - powiedzial - a ci, ktorzy nie sa na slubie, nawet nie wiedza, jakie mieli szczescie! Przypuszczam, e musimy tu pozostac, dopoki nie nadejdzie czas dzialania, tak? Trask skinal glowa. - Tak - ty, ja, Paul i Nathan. A kiedy otrzymamy sygnal od Iana Goodly'ego albo od Guy'a Teale - miejmy nadzieje, e zostanie nam troche czasu - wkroczymy do Strefy Koszmarow. Jesli Teale jeszcze nie jest w drodze, trzeba go wezwac, a jesli chodzi o Iana... bedziesz musial caly czas byc pod reka, eby nas powiadomic dostatecznie wczesnie. - I uprzedzajac komentarz Goodly'ego, dodal - Tak, wiem: na przyszlosci nie mona polegac. Ale to ju jest twoja dzialka. Teraz po raz pierwszy odezwal sie Nathan. - Czym wlasciwie jest ta Strefa Koszmarow i dlaczego wszyscy sie jej boicie? Trask odetchnal gleboko i rzekl - To, co powiem, jest przeznaczone dla ciebie i Zek. Dla ciebie, bo wezmiesz w tym udzial, a dla Zek, bo nie ma w tej dziedzinie adnego doswiadczenia. Od czasu do czasu zdarza sie cos, co powstrzymuje nawet nas; cos tak dziwnego, tak niezwyklego, e wymyka sie wszelkim wyjasnieniom. Wiec... tak naprawde nie mam dla was adnego wyjasnienia, tylko informacje, e to sie wydarzy. -Wydzial E ma z tym do czynienia od samego poczatku: niewytlumaczalne, dziwaczne, makabryczne. Na poczatku bylismy szpiegami umyslow; do pewnego stopnia, nadal nimi jestesmy i byc moe taka bedzie nasza rola w najbliszej przyszlosci, ale w tym czasie zostalismy wielokrotnie sprowadzeni na manowce. Wynalazki i duchy - oto, czym zawsze bylismy. Ale czasami nasze duchy nie tylko podzwaniaja lancuchami. -Nathanie, jestes Nekroskopem, wiec moe tobie nie bedzie tak trudno zrozumiec. Zek, znasz niektore rzeczy, z ktorymi przyszlo nam sie zetknac w przeszlosci; moliwe, e w to uwierzysz. Na szczescie, nie bierzesz w tym udzialu. Co sie zas tyczy tych, ktorzy musieli w tym brac udzial - potem, kiedy ju jest po wszystkim - naprawde maja koszmary! Moe dlatego wlasnie nazywamy to Strefa Koszmarow. A teraz opowiem, jak sie to wszystko zaczelo... -Jednym z naszych agentow byl John Scofield. Byl on synem psychicznego medium, takiego jak Harry Keogh. John promieniowal energia psychiczna, jak latarnia morska w ciemna noc. Mial taka moc, e nasi obserwatorzy wyczuwali go na mile. Myslelismy, e moe mamy u siebie Nekroskopa, ale bylismy w bledzie. -Moc, ktora w nim wyczuwalismy, byla... nadprzyrodzona? Przypuszczam, e tak wlasnie wiekszosc ludzi okresla wiadomosci zza grobu. Nie, jego prawdziwy talent mial raczej charakter parapsychologiczny. W istocie byl telekinetykiem. Kims, kto moe poruszac przedmioty sila swego umyslu. Zastanowcie sie nad tym. Moe w koncu moglby przeniesc samego siebie, teleportowac sie, jak Harry za pomoca drzwi Mobiusa. -Jesli chodzi o poslugiwanie sie mowa umarlych, nadal wierze, e John mial taka moc, ale nie sadze, e kiedykolwiek to wykorzystywal... przynajmniej nie za ycia... -Pracowal u nas przez rok i poswiecilismy mu wiele czasu, majac nadzieje, e potem bedziemy mieli z niego wiele poytku. Nie lekcewaylismy naszej pracy; przeciwnie, wiedzielismy bowiem, jaka fantastyczna bronia bysmy dysponowali, gdyby nam sie powiodlo. John wierzyl, e zmarli mowia do niego we snie. Teraz, dzieki aktom Keogha, wiemy, e w przypadku Nekroskopa jest to moliwe. Nathan to potwierdzil. Ale gdy oddelegowalismy do Johna naszych najlepszych esperow, nie wykryli niczego, co najwyej jakies bardzo slabe echa. Kiedy spal, jego zdolnosci zanikaly niemal calkowicie. Musielismy wiec zadac sobie pytanie: czy jego zdolnosc slyszenia mowy umarlych jest prawdziwa, czy te po prostu mu sie sni. Pamietajcie, e jego matka byla psychicznym medium - potem okazalo sie, e to nieprawda - ale ona sama w to wierzyla. Czy jej syn mial urojenia; czy bylo to cos, co po niej odziedziczyl? Czy te slyszal mowe umarlych, ktora w nim drzemala w zalaku i rozwinelaby sie z czasem w pelni? -W pewnym sensie John byl jednym z najszczesliwszych ludzi. Mam na mysli kasyna w Londynie. Kiedy bral sie do gry w kosci czy do ruletki... wystarczy powiedziec, e kiedy mial dwadziescia jeden lat, zakazano mu wstepu do wiekszosci kasyn w miescie. Mial te podobne szczescie do jednorekich bandytow. Utrzymywal sie z hazardu. A uczciwa praca? John Scofield nigdy w yciu nie mial takiej! Nie moralizuje, tylko stwierdzam fakt. -Johnowi nie zawsze sie udawalo, ale kiedy byl w formie, byl po prostu niesamowity. Widzialem, jak dla wprawy wyrzuca dziesiec par szostek. Widzialem te, jak mala biala kulka wpada kolejno do pietnastu czerwonych otworow, dopoki nie stracil koncentracji. Moe najlepsza "sztuczka" bylo, jak przesuwal po biurku kartke papieru, albo powoli zamykal drzwi, tylko na nie patrzac. Ale te wszystkie przyklady jego zdolnosci byly zupelnie nieszkodliwe... dopoki yl. Wiem, e wcia to powtarzam, ale za chwile zrozumiecie, dlaczego. -Wiec zjawil sie u nas - wykrylismy go i zwerbowali - trzy lata temu i byl z nami przez rok. Dopoki to sie nie wydarzylo. John mial one i dziecko. Majac dziewietnascie lat, oenil sie ze swoja ukochana i mial ju osmioletniego syna. Kilka razy ich widzialem; Lynn byla olsniewajaca. Chlopak take byl duma rodziny. Nigdy nie znalem czlowieka bardziej zakochanego w swojej onie, ni John Scofield. -Mieszkali w polnocnym Londynie, w okolicach Highbury. Pewnego ranka, po slubie, John wrocil do domu i zobaczyl, e do domu sie wlamano i zamordowano jego one i dziecko. Wygladalo, jakby chlopak probowal bronic matki i ktos kopniakiem roztrzaskal mu glowe. Lynn rozebrano do naga, torturowano i zgwalcono, po czym zabojca udusil ja wlasna bielizna, ktora wepchnal jej gleboko do gardla... -Oczywiscie John zwrocil sie do nas o pomoc. Nie od razu, bo na poczatku potrzebowal innego rodzaju pomocy. Pomocy psychiatry. Przez dlugi czas byl... jak oblakany. Trwalo to co najmniej pol roku. Jednak w koncu doszedl do siebie - tak przynajmniej myslelismy - i wtedy zwrocil sie do nas. -Zrabowano biuterie Lynn i pieniadze. Zabrano kilka naprawde wartosciowych klejnotow i pare o mniejszej wartosci. Ale zlodziej popelnil blad, bowiem kilka przedmiotow zostawil. Wszystkie one nalealy do Lynn i nawet najmniejsze z nich zawieraly jej aure. Dalismy je Davidowi Chungowi, co bylo rownoznaczne z podsunieciem fragmentu ubrania pod nos psa tropiacego! -Kiedy Chung go zlokalizowal, sprawdzilismy to i zdobylismy nazwisko pasera, ktorego yciorys zawodowy obejmowal niemala liczbe przestepstw. Na tym nasza rola sie skonczyla i przekazalismy sprawe policji; podalismy im go na talerzu. Ale nie wiedzielismy, e o wszystkim dowiedzial sie take John. Myslelismy, e z nim jest ju wszystko w porzadku, ale tak nie bylo. Chcial osobiscie dopasc morderce swojej ony i dziecka. -Sprawa byla krotka. Policja wymaglowala pasera, ktory nadal mial czesc klejnotow Lynn i w koncu pekl. Kiedy go zabierali z jego mieszkania w Finsbury Park, John deptal im po pietach. Pojechal za nimi na posterunek policji i znalazl sie tu obok pasera, kiedy prowadzili go na przesluchanie. -Facet byl wyjatkowo paskudnym draniem, jakich pelno na ulicach Londynu, czy jakiegokolwiek innego duego miasta. Nazywal sie Tod Prentiss i mial ju liczne wyroki za napady z bronia w reku, powane uszkodzenia ciala, wlamania i zgwalcenie malej dziewczynki. -Na posterunku policji John zobaczyl dowody zbrodni, zrozumial, e to jest czlowiek, ktorego szukal - i nie wytrzymal. Mial ze soba brzytwe i rzucil sie na Prentissa, chcac go zabic! Funkcjonariusz siedzacy za biurkiem mial bron. Chcial ja wyjac, ale Prentiss wyrwal mu ja i zaczal strzelac. Zranil dwoch policjantow, ktorzy znalezli sie miedzy nim i Scofieldem, zanim nie pojawil sie tajniak z rewolwerem. Podczas strzelaniny, jaka sie wywiazala, Prentiss zostal trafiony w serce i zginal na miejscu. A jesli John Scofield byl przedtem troche szalony, to teraz mu naprawde odbilo. Bog jeden wie, co w tym momencie dzialo sie w jego glowie! Ale wszyscy wiemy, co dzialo sie potem i dzieje teraz! -Bo wtedy brzytwa podernal sobie gardlo, niemal odcinajac glowe od reszty ciala! -Dlaczego to zrobil? Wiele o tym myslelismy... -Widzicie, niewane, czy my wierzylismy w Johna, czy te nie - to znaczy w jego umiejetnosc poslugiwania sie mowa umarlych - on w to wierzyl, tak jak przed nim wierzyla jego matka. Poza tym, czytal akta Keogha i wiedzial, e istnieja inne swiaty, oprocz tego, w ktorym yjemy. To jest pojecie, ktore wcia bardzo trudno nam zaakceptowac. Pomimo, e znalismy Harry'ego, a teraz jest z nami jego syn, nadal wydaje nam sie bardzo dziwne, e smierc nie stanowi konca, e to, czym czlowiek byl za ycia i co osiagnal, moe kontynuowac w yciu pozagrobowym. Powodem, dla ktorego tak trudno nam to zaakceptowac jest fakt, e jestesmy ywi. Kto wie? Moe im bardziej sie do tego zbliymy, bedziemy bardziej sklonni, aby uwierzyc. Ale, jak powiedzialem, John Scofield wierzyl. W rzeczywistosci John uwaal, e Tod Prentiss wywinal sie z tego zbyt latwo, e wykrecil sie sianem i e jego nikczemny, bezcielesny umysl nadal snuje nikczemne plany, przebywajac wsrod czystych umyslow Wielkiego Zgromadzenia! -Wiedzial, e Prentiss bedzie myslal o dziewczynach, ktore zgwalcil, a zwlaszcza o jednej z nich, ktora zamordowal, e bedzie nadal snul swoje zboczone mysli o pieknym ciele Lynn, zanim ja skalal i pozbawil ycia. Ale co gorsza, John wiedzial, e Lynn tam jest! Byla tam, w martwym swiecie Prentissa, gdzie nawet teraz nikczemny lajdak moe do niej szeptac posrod wiecznej nocy, mowiac, jak mu bylo z nia dobrze i wcia przypominajac jej o piekle, przez ktore przeszla! I wlasnie dlatego John nie wytrzymal. -Bo chocia Tod Prentiss nagle znalazl sie poza jego zasiegiem na tym swiecie, nadal "yl" w innym i moe mona go bylo tam dopasc. A co Johna trzymalo tutaj? Nie mogl ju liczyc na zemste. Ale wsrod nieprzeliczonych rzesz zmarlych...? Jego brzytwa stanowila przepustke do swiata, w ktorym mogl nadal scigac tego, ktorego scigal tu, na ziemi. Na tym swiecie wprawial sie w mowie umarlych; moe osiagnal w tym jakies sukcesy, choc nigdy sie tego nie dowiemy. Ale poslugiwal sie take telekineza. Moe te umiejetnosc mona bylo wykorzystywac take w bezcielesnym swiecie. Zdolnosc poruszania przedmiotow sila samego umyslu... A poniewa umysl byl jedyna rzecza, jaka mu pozostala, nie bylo niczego, co moglo go oderwac od poscigu za czlowiekiem nazwiskiem Tod Prentiss! -Na tylach posterunku policji, gdzie rozegral sie ostatni akt tego dramatu - czy raczej to, co powinno byc tym ostatnim aktem - znajdowala sie kostnica. Faktycznie kostnica byla wcisnieta miedzy posterunek policji a stary, murowany, wiktorianski szpital i sluyla obu tym instytucjom. Kiedy uprzatnieto caly balagan, oba ciala, Scofielda i Prentissa, zostaly umieszczone w chlodni. I w wyniku tej prostej czynnosci - ciala poloono obok siebie - policja powolala do istnienia Strefe Koszmarow. -Owej nocy dyur pelnili sierant i radiooperator oraz dwuosobowy patrol w samochodzie, ktory mial miec oko na podejrzanych osobnikow w okolicy. Nie byl to duy posterunek. Jakis stary kloszard - pijak, ktory nie mial sie gdzie podziac - drzemal w rogu pokoju przesluchan; w sumie bylo spokojnie i nie dzialo sie nic szczegolnego. Zreszta nic w tym dziwnego, bo w koncu byla wtedy mrozna noc i ulice byly opustoszale. -Uporawszy sie z robota papierkowa, sierant wraz z dwoma policjantami z patrolu usiadl do gry w karty i czas wlokl sie do polnocy. Wtedy wlasnie wszystko sie zaczelo. Najpierw zrobilo sie zimno. Bylo to o tyle dziwne, e choc na dworze panowal przejmujacy chlod, posterunek mial centralne ogrzewanie, ktore wlaczono na caly regulator. Ale zimno saczylo sie z tylnej czesci posterunku, plynac szerokim, wyloonym kafelkami korytarzem, po ktorego obu stronach znajdowaly sie cele, a ktory prowadzil do kostnicy. W glebi znajdowaly sie drzwi do owego pograonego w ciszy, makabrycznego miejsca, a po drugiej stronie kostnicy drugie drzwi do podziemi szpitala. Oczywiscie o tej porze jedne i drugie drzwi byly zamkniete i tak mialo pozostac a do rana... chyba, e w tym czasie trzeba bedzie zajac sie jakimis zwlokami. -No co, moliwe, e cos nawalilo w urzadzeniach chlodniczych, z ktorych zaczelo wydobywac sie zimne powietrze. Ale zanim sierant i dwoch policjantow z patrolu sprawdzili, co sie stalo, pojawily sie pierwsze, prawdziwe oznaki, e cos jest naprawde nie w porzadku - i to nie z urzadzeniami chlodniczymi w kostnicy - poniewa uslyszeli jakies dochodzace stamtad odglosy! -Najpierw sciany pokoju zaczely drec, jakby w pobliu przejedal konwoj ciearowek, powodujac, e listy goncze i inne ogloszenia sfrunely na podloge. Dokumenty leace na biurkach zaczely podskakiwac, a karty na malym, pokrytym zielonym suknem stoliku same sie tasowaly. saluzje w oknach jezdzily w gore i w dol, jakby jakis idiota bawil sie linkami i nie potrafil ich zablokowac. Moe wiec bylo to trzesienie ziemi... -...Tak, i moe ciche, gluche pochrzakiwania, jeki, wycia i loskoty, ktore dochodzily zza zamknietych drzwi kostnicy to byl tylko wiatr hulajacy w starych kominach, albo pelne udreki krzyki nieuleczalnie chorych pacjentow starego szpitala, ktore plynely gdzies z gornych pieter budynku. Ale bylo tu zbyt wiele "byc moe", i w koncu sierant wzial klucze i poszedl, eby samemu zbadac przyczyne tych halasow. -Wielokrotnie czytalem sprawozdania, jestem wiec calkiem pewien, e wiem, co spowodowalo zalamanie nerwowe sieranta, w wyniku ktorego znalazl sie w szpitalu psychiatrycznym, a potem zwolniono go ze sluby. Sprawozdania mowia o chuliganskich wybrykach, wandalizmie i makabrycznych dowcipach. Ale zaloga patrolu widziala tylko, co pozostalo po tym, jak odglosy wydobywajace sie z kostnicy osiagnely szczytowe nateenie i ustaly - a rozlegl sie przenikliwy, jakby dziecinny chichot sieranta! -Wtedy policjanci powoli i ostronie poszli korytarzem miedzy pustymi celami i weszli do srodka, gdzie zobaczyli sieranta, ktory zataczal sie miedzy szczatkami cial, sliniac sie jak dziecko, pokazujac na balagan panujacy w kostnicy i nieustannie mamroczac cos, co dowodzilo niewatpliwego szalenstwa. A wokol niego... -...Kompletny chaos! Wiekszosc szuflad z cialami byla wysunieta, a ich zawartosc leala na zimnej, wyloonej kafelkami podlodze w groteskowym nieladzie. Wygladalo to, jakby jakis oblakany kogos tu szukal, kogos zmarlego i w trakcie tych szalonych poszukiwan pootwieral trumny, wyrzucajac zwloki na podloge. Ale te ciala... pozycje, w jakich sie znajdowaly! -Ogolem bylo osiem trupow, a szesc z nich lealo tam, gdzie mona sie bylo spodziewac: w pobliu szuflad, ktore zajmowaly. Ale pozostale dwa ciala... nie byly tam, gdzie powinny, a ich trumny nie byly w stanie, jakiego mona by oczekiwac! Byly to ciala Johna Scofielda, ktory kopnieciem otworzyl swoja szuflade, wyslizgnal sie na zewnatrz i zdemolowal wszystko po drodze oraz Toda Prentissa, ktorego szukal - wcia szukal, nawet po smierci! Co wiecej, Prentiss wiedzial, e tamten sie zblia, bo jego szuflada zostala otwarta sila od wewnatrz, a jej pokrywe prawie wyrwano z zawiasow, gdy zmarly gwalciciel i morderca probowal uciec przed swym przesladowca! -A ich ciala? -Znaleziono je w znacznej odleglosci od pozostalej szostki, w kacie, gdzie lealy przewrocone szafy na dokumenty i gdzie w koncu John dopadl swoja ofiare. Leeli tam obaj, znow objeci bezwladem smierci, jeden z podernietym gardlem, a drugi z dziura w sercu, przy czym zimne dlonie Scofielda byly zacisniete na gardle Prentissa, jak gdyby chcial wydusic z niego resztke "ycia"! -A sierant? Najwyrazniej wszedl do srodka, kiedy to sie dzialo; naprawde musial widziec te dwa trupy, jak ze soba... walcza. Zobaczyl to i wiedzac, na co patrzy, nie mogl w to uwierzyc. Nawet tutaj, w Wydziale E - wiedzac to, co wiemy i zobaczywszy to, co zobaczylismy - byloby nam trudno uwierzyc. -A jakby tego bylo malo, jeszcze te ich twarze: John z grymasem na ustach i przytrzymujacy przeciete wiazadla szyjne, a Prentiss z wywalonym jezykiem i wybaluszonymi oczami, "smiertelnie przeraony" na widok szalenca, ktory usmiercal go po raz wtory! Czlowieka, ktory nigdy nie spocznie, ktory nieustannie bedzie powracal, aby zabijac go wcia od nowa, prawdopodobnie w nieskonczonosc, albo przynajmniej do chwili, dopoki nie znajdziemy sposobu, aby znow przywrocic spokoj w tym strasznym miejscu...Miejscu, ktore nazwalismy Strefa Koszmarow... IV Dla uspokojenia zmarlych Spojrzawszy na zmeczone, lecz zafascynowanie twarze esperow, Trask wyprostowal sie. Konczac swoja relacje, wzrok mial nieobecny. Teraz znow sie skupil i zakaszlal, po czym ciagnal dalej.-To ju prawie wszystko - powiedzial. - Opisane wydarzenia mialy miejsce jakies dwa lata temu, kiedy to agent Wydzialu E, John Scofield, wywarl zemste zza grobu. Ale, jak powiedzialem, na tym nie poprzestal, lecz msci sie nadal. I sytuacja caly czas sie pogarsza. -Dotad wracal szesc razy i za kadym razem przejawy jego obecnosci byly coraz bardziej makabryczne. Posterunek policji przestal istniec - stanowi teraz stara, rozpadajaca sie rudere - a jego role przejela placowka w New Finsbury Park. Kostnica nie jest ju kostnica, a jedynie wilgotna, nieuywana suterena. Nawet szpital zostal zamkniety, czy raczej objety Wielkim Planem Ochrony Zdrowia i przeniosl sie za miasto. Ale wszystkie te miejsca nie zostaly tak po prostu zamkniete; musiano je zamknac. Bowiem John Scofield praktykuje na tamtym swiecie telekineze i z kada chwila idzie mu coraz lepiej... -...A Strefa Koszmarow wcia sie rozszerza! -Tak to sie odbywa, rozumiecie? Mowa umarlych, czy jakies inne srodki, ktorymi dysponuje John po tamtej stronie - plus zdolnosc telekinezy i odrobina bezcielesnej zlosliwosci, czy adzy zemsty - wszystko to jest zrodlem koszmarnych snow, wzmoonej aktywnosci zlosliwych duchow, strachu i odrazy, a dla nas mnostwem paskudnej roboty! A przy tym John prawdopodobnie nawet nie wie, e to on jest motorem tego wszystkiego. Och, wie, e robi to Prentissowi, ale nie zdaje sobie sprawy, jaki to ma wplyw na swiat ywych. -Zrozumcie, on nie byl taki. John nie sprawialby nam tych wszystkich klopotow, gdyby w ogole o tym wiedzial. Ale on nie moe wiedziec, bo ywi nie potrafia sie porozumiewac ze zmarlymi... - Trask przerwal i spojrzal prosto na Nathana. - A moe teraz bedziemy potrafili. W kadym razie musimy sprobowac, do cholery... Po dlugiej chwili milczenia odezwala sie Zek. - Nie powiedziales, co sie wlasciwie dzieje. To znaczy, w jakim sensie Strefa Koszmarow sie rozszerza. Trask ze zmeczeniem skinal glowa i jakby zapadl sie w siebie. - Na poczatku wszystko to mialo charakter lokalny - powiedzial. - Za pierwszym razem dotyczylo tylko posterunku policji i kostnicy. Ale od tego czasu rozszerza sie. W cztery miesiace pozniej bylo w polowie drogi do Seven Sisters Road i przesuwalo sie w strone Highbury, i dalej do Stroud Green. Po nastepnych czterech miesiacach dotarlo do Crouch Hill, przekroczylo granice Newington i wdarlo sie do Stamford Hill. Ostatnim razem dotarlo ju do Islington, Upper Clapton i Hirnsey. I tempo tego procesu wzrasta, wiec jest tylko kwestia czasu, kiedy cala stara czesc Londynu znajdzie sie w zasiegu tego zjawiska. Moecie to sobie wyobrazic? Caly Londyn sercem Strefy Koszmarow! -A co sie wlasciwie dzieje, co wywoluja "zdolnosci" Johna Scofielda... to po prostu trzeba zobaczyc, bo inaczej trudno uwierzyc. Martwe przedmioty same sie poruszaja, z ziemi na cmentarzach wydobywaja sie cuchnace opary, psy zaczynaja wyc bez widocznego powodu. Wybucha ogien, najwyrazniej w wyniku samozaplonu i gasnie w rownie tajemniczy sposob; latarnie uliczne przygasaja i znow zaczynaja swiecic normalnie, kiedy jest po wszystkim; szczury calymi falami uciekaja z kanalow sciekowych, a karaluchy stadami opuszczaja zaatakowane domy! Martwe "istoty" - mam na mysli ludzi albo ich szczatki, zombi, zwloki - poruszaja sie, chodza i rozpadaja sie w najdziwniejszych miejscach: prywatnych ogrodach, za witrynami zamknietych sklepow, na nieuywanych torach kolejowych i stacjach metra. Dotyczy to nawet czasu. Wystepuja niewytlumaczalne znieksztalcenia: zdarzenia, ktore powinny trwac wiele godzin, kurcza sie do kilku minut, podczas gdy inne, krotkotrwale zjawiska ciagna sie prawie bez konca. A wszystkie opisane objawy to tylko czesc tak zwanej "aktywnosci zlosliwych duchow". -Ale nastepnego ranka... nie ma ani sladu tego, co sie dzialo i wszystko znow dziala, jak przedtem. Tylko dla ludzi, ktorzy to widzieli, czuli czy snili... dla nich nic ju nie jest takie, jak przedtem i sa smiertelnie wystraszeni... -Sniacy cierpia najbardziej. -Sniacy? - zapytal Nathan. -Tak, sniacy - potwierdzil Trask. - To dzieje sie o polnocy, gdy wiekszosc mieszkancow miasta spi. Ale ludzie snia rozmaicie, Nathanie. Ludzie wraliwi wiedza, kiedy to nadchodzi i to nie tylko wewnatrz Strefy Koszmarow. Osoby majace zdolnosci parapsychologiczne na calym swiecie miewaja koszmary, kiedy John Scofield szaleje, tropiac i po raz kolejny usmiercajac Toda Prentissa. -Tysiace meczyzn, kobiet i dzieci snia to samo: John Scofield sciga swa ofiare z brzytwa, siekiera albo lampa lutownicza. Albo te Tod Prentiss ze spalona twarza, otwarta jama brzuszna, z ktorej wylewaja sie wnetrznosci i wyrwanymi galkami ocznymi, dyndajacymi na policzkach. John warczy z nienawisci, a Prentiss wrzeszczy, ucieka i daremnie probuje sie bronic. Wszystko to dzieje sie oczywiscie w samym sercu Strefy Koszmarow, ale psychiczne echa rozchodza sie wokol, a fizyczne przejawy sa coraz bardziej wyraziste. Zek byla oszolomiona. - I nikt sie tym nie zainteresowal? Mam na mysli zwyklych ludzi. -O, tak - odparl Trask. - Psychiatrzy, dyrektorzy szpitali dla psychicznie chorych, policja - wszyscy ci, ktorzy sa wzywani do licznych "zmyslonych" wizji. Wszyscy sie nad tym zastanawiaja, ale nie znajduja adnego wyjasnienia. Nie znaja bowiem przyczyny. Tylko my ja znamy, bo jestesmy tymi, ktorzy musza to powstrzymac. Jestesmy ludzmi, ktorzy musza z tym walczyc. Tylko, e... przegrywamy. -Jak z tym walczycie? - zainteresowal sie Nathan. - I gdzie? -Gdzie? - popatrzyl na niego Trask. - Tam, w tej starej suterenie, za dawnym posterunkiem policji w Old Finsbury Park - w samym srodku Strefy Koszmarow. Tam zmarli ci dwaj i tam, raz na cztery miesiace, John Scofield nie przestaje scigac swojej ofiary i zabija ja wcia od nowa. -I chcecie, ebym wam pomogl? -Tylko ty moesz to zrobic. -Ale jak dotad, tylko Keenan Gormley chcial ze mna rozmawiac. -Wiec wykorzystaj go, powiedz, co chcesz zrobic i popros o pomoc. Wywrzyj nacisk. Wiesz, Nathanie, twoj ojciec mawial, e zmarli wiedza prawie wszystko. Kiedy zaprzyjaznisz sie z czlonkami Wielkiego Zgromadzenia, kady problem bedzie mona uznac prawie za rozwiazany. -A jesli John Scofield zwyczajnie nie zechce ze mna rozmawiac? Trask zszedl z podium, podszedl do Nathana i poloyl mu dlon na ramieniu. - No co, jeeli wczesniej nie zdolasz sprawic, aby cie wysluchal, bedziemy musieli zrobic to w nocy. - Jego twarz nagle poszarzala. - W nocy, kiedy spotkasz sie z Johnem twarza w twarz i zastapisz mu droge, gdy ruszy za Prentissem, aby go znowu zabic; kiedy narazisz swoje zdrowie psychiczne, probujac ich rozdzielic... w Strefie Koszmarow. Kiedy Nathan wreszcie sie odezwal, mial ochryply glos - Kiedy to nastapi? Trask odparl rownie ochryplym glosem - Nie jestesmy pewni. Ale ju niedlugo, synu. Bardzo niedlugo... Przez nastepne dwa dni stalym towarzyszem Nathana byl Geoff Smart. Trask wolalby zupelnie odloyc na bok swoje zajecia administracyjne i caly czas poswiecic Nathanowi, ale czekaly nan wane sprawy, wynikajace z tego, co Nathan przekazal na temat Turkura Tzonova i co szef Wydzialu E widzial na wlasne oczy w Perchorsku. Dlatego Smart chwilowo zastepowal Traska jako opiekun Nathana, dajac swemu szefowi czas na zalatwienie spraw, ktorymi ten musial sie zajac. Od pietnastu lat Anglia, Francja, Niemcy, USA i z pol tuzina innych zainteresowanych krajow mialo swych ludzi, nazwijmy ich "doradcami", w rozmaitych panstwach powstalych po upadku ZSRR. Ludzie ci nie zajmowali sie szpiegostwem jako takim, lecz "mieli oko" na to, co sie dzieje. W kraju tak wielkim i rozleglym, i wcia tak niestabilnym doskonale zachodnie systemy komunikacyjne, organizacje do walki z glodem, rozpowszechnianiem broni jadrowej i kontroli zanieczyszczen, oraz wiele innych programow pomocy - wszystko to zapewnialo, e obecnosc tych ludzi byla doceniana - zwlaszcza przez tak zwane "osoby odpowiedzialne". Premier Gustaw Turczin byl jedna z nich. Pomimo przekazania wladzy rzadom lokalnym, Turczin wcia byl glownym rozgrywajacym, a jego zasadniczym celem bylo utrzymanie ladu i porzadku u swych skloconych dzieci, aby zapobiec poglebiajacemu sie chaosowi. A poniewa wiele z tych dzieci dysponowalo bronia jadrowa, jego rola byla nie do przecenienia. Ale "premier"? Na pewno nie w takim sensie, jak Chruszczow, Breniew, Andropow, Gorbaczow i inni przed nimi. Wszyscy oni piastowali urzad premiera i a do czasow Gorbaczowa byli wszechpotenymi wladcami, ktorzy zasiadali na Kremlu. Turczina nie mona bylo z nimi porownac; wladze nadali mu ludzie wielu sasiednich, lecz odrebnych panstw, pokrywajacych rozlegly obszar, stanowiacy poprzednio Zwiazek Sowiecki, ktorzy mogli mu ja bez trudu odebrac. Turczin byl w doslownym sensie owocem "powszechnego wyboru" i dlatego musial starac sie podejmowac popularne decyzje w imieniu wszystkich tych panstw, bo w przeciwnym razie stracilby stanowisko. W pewnym sensie mona by go uwaac za wschodni odpowiednik Sekretarza Generalnego ONZ, z ta ronica, e narody, ktore Turczin reprezentowal, byly slabe, trawione bieda, malostkowa zazdroscia i starymi zatargami, podczas gdy kraje zachodnie byly silniejsze ni kiedykolwiek przedtem. Krotko mowiac, premier mogl i musial sluyc jako doradca, chocby po to, aby uniknac chaosu i anarchii, ale nie mogl nikomu rozkazywac. Z drugiej strony mial jednak pewna wladze. Bo o ile ludzie mogli sie go pozbyc, gdyby zapragneli, istniala potrzeba posiadania reprezentanta na forum miedzynarodowym, a Gustaw Turczin byl znakomitym przywodca. Mial charyzme swiatowego lidera, choc nie w dziedzinie finansowej czy strategicznej. Podczas gdy otaczajacy go ludzie od czasu do czasu zagraali jego pozycji, adna ich grozba nie mogla sie rownac z jego wlasna: e po prostu odejdzie. A poniewa przede wszystkim odpowiadal za jednosc i bezpieczenstwo swego narodu, sprawowal kontrole nad niektorymi sektorami, stanowiacymi pozostalosc po dawnym imperium. Na przyklad nad znacznie okrojonym KGB i oczywiscie "Opozycja": moskiewska Agencja Percepcji Pozazmyslowej, czyli sowieckim odpowiednikiem Wydzialu E. Wskutek tego byl bezposrednim przeloonym Turkura Tzonova, a z kim innym moglby Zachod rozmawiac o nieostronym postepowaniu Tzonova? Minister odpowiedzialny za Wydzial E otrzymal od Traska szczegolowe informacje i przekazal najistotniejsze z nich brytyjskiemu "przedstawicielowi" w Moskwie, czyli "doradcy ekonomicznemu", ktory mial niejaki wplyw na premiera Gustawa Turczina. Nastepnie Trask i minister odpowiedzialny kursowali tam i z powrotem miedzy Centrala Wydzialu E i Whitehallem, a telefon szyfrujacy ministra nieustannie przesylal wiadomosci do Moskwy. Owe "najistotniejsze informacje" byly nastepujace: Turkur Tzonov zgromadzil maly arsenal w podziemnym kompleksie na Uralu, znanym jako Perchorsk. Zachod (a zwlaszcza agencja wywiadu rzadu brytyjskiego) miala powody uwaac, e Tzonov moe planowac ograniczona inwazje na terenie rownoleglego swiata Wampyrow, ktory leal za Brama w Perchorsku. Istniala moliwosc, e wykorzysta lupy zdobyte podczas takiej inwazji, aby zwiekszyc swoje szanse... cokolwiek to mialo znaczyc. Tzonov dysponowal wysokiej klasy urzadzeniem, naleacym do rodzaju, ktory byl zakazany od szescdziesieciu lat, czyli od Drugiej Wojny Swiatowej, kiedy to nazisci interesowali sie takim wlasnie urzadzeniem: byla to maszyna do prania mozgu, ktora byla w stanie pozbawic ofiary calej ich wiedzy i inteligencji, czyli w istocie uczynic z nich rosliny, a nastepnie usmiercic. Tzonov zamierzal zastosowac te zakazana maszyne do czlowieka (istoty ludzkiej, nie zas potwora), ktory przeszedl przez Brame, aby zdobyc wiadomosci, potrzebne mu w zwiazku z planowana inwazja. Te plany pokrzyowala ucieczka domniemanego "obcego". Uciekinier nie tylko z okrutnego swiata, lecz take z rak okrutnego Tzonova, zostal przetransportowany na Zachod i przekazal brytyjskiemu Wydzialowi E wiekszosc powyszych informacji. Na koniec, niejaka Siggi Dam - telepatka pracujaca dla Tzonova, ktora zapewne byla czesciowo odpowiedzialna za ucieczke obcego z Perchorska - najwyrazniej znikla z powierzchni Ziemi. Calkiem moliwe, e Tzonov zastosowal w stosunku do niej "srodki odwetowe" i pozbyl sie jej w taki sposob, aby ju nigdy nie mogla mu sprawiac klopotow. Przynajmniej nie w tym swiecie. Powysze informacje - plus przypomnienie, e to sam Gustaw Turczin poprosil Wydzial E o pomoc w Perchorsku - stanowily zawartosc zaszyfrowanych wiadomosci, ktore wyslano do "naszego czlowieka w Moskwie", a ten przekazal je premierowi podczas kilku prywatnych spotkan. Poniewa przygotowanie tych wiadomosci (nie wspominajac o ich moliwie ostronym, dyplomatycznym sformulowaniu) zlecono Traskowi, wystarczylo to w zupelnosci, aby mial co robic... Ale wczesnym popoludniem trzeciego dnia po ostrzeeniu Goodly'ego, kiedy rozgrzane kanaly, ktorymi przekazywano informacje do Moskwy, nieco ostygly i Trask czekal na wyniki swoich sprawozdan, Geoff Smart zapukal do drzwi jego gabinetu, aby porozmawiac na temat Nathana. -Jak mu idzie? - zapytal Trask. Wzruszywszy ramionami, empata powiedzial - Nathana nielatwo rozgryzc. Ale nie, to powiedziane zbyt oglednie: na poczatku to bylo po prostu niemoliwe! Odbieralem rodzaj wiru czy tornado. Ale nie dotyczylo to jego uczuc. Tak naprawde stanowilo ich oslone, a prawdopodobnie take oslone jego mysli. -Wir liczbowy - pokiwal glowa Trask. - Wiemy o tym. On w nim tkwi, a my chcemy go wyciagnac. Masz racje: stanowi oslone jego mysli i blokuje dostep sond telepatycznych. Jestesmy niemal pewni, e odziedziczyl to po ojcu i szukamy sposobow, aby to udoskonalic. -No, to prawdopodobnie tracicie tylko czas - powiedzial Smart. -Moesz to wytlumaczyc? - Trask nie potrafil powiedziec, czy to dobra nowina. -Kiedy do mnie przywykl i zaakceptowal mnie, zorientowal sie, e nie jestem telepata, czy podgladaczem w zwyklym znaczeniu tego slowa i wtedy jego oslona opadla. Wowczas... naprawde do niego dotarlem. I musze ci powiedziec, e ten chlopak ma uczucia! Namietnosc, strach, gniew, nienawisc: cala gama intensywnych uczuc! Jeeli to zjawisko typowe w jego swiecie, to musi byc potworne miejsce! -Nie odczytales jego mysli zwiazanych z Kraina Slonca i Kraina Gwiazd? - spytal ostro Trask. Wydal przecie wyrazne polecenie. -Zrobilem to, ale to przypomina powiesc. Wlasnie staram sie to powiedziec: Nathan przekazal mi wszystko. To jest rzeczywiste, ale zarazem... bez ladu i skladu! -Ty te mialbys metlik w glowie, gdybys przeszedl przez to, co on - powiedzial Trask. - Cos jeszcze? I dlaczego myslisz, e tracimy czas? -Bo chcesz go udoskonalic, cos w nim odslonic. Probujesz zwiekszyc jego moliwosci. Ale jego natura, aura, wszystko - ju dojrzalo. Jest u szczytu. Oczywiscie moesz go uczyc, a on wcia moe poznawac nowe rzeczy, ale to tylko kosmetyka. Chodzi mi o to, e... ju jest odpowiednio wyposaony. Ma wszystko, czego potrzebuje. Odnioslem wraenie, e jest jak niemowle, ktore wlasnie uczy sie chodzic. Ktoregos dnia staje, stawia pierwszy, jeszcze chwiejny krok i rusza do przodu! I zanim sie polapiesz, ju potrafi wspinac sie na drzewa. Wystarczy jeden bodziec. Rozumiesz, o co mi chodzi? Wiem, o czym mowie, bo jestem empata, ale nie jestem pewien, czy to do ciebie dociera. -Wiem, co masz na mysli - odparl Trask. - Kiedys jego ojciec take potrzebowal takiego bodzca. Jednym slowem, Nathan dysponuje odpowiednia maszyneria, ale jeszcze jej nie wlaczyl, tak? -Kiedy staje obok niego - powiedzial Smart - to tak, jakbym sie znalazl miedzy dwiema potenymi elektrodami. To jest przeraajace. Mysle sobie: Jezu, dzieki Bogu prad jest wylaczony! On jest, jak taka mala Strefa Koszmarow! - Trask zauwayl, jak tamten mimo woli zadral... Jego slowa byly, jak zaklecie; w chwile pozniej w drzwiach staneli Ian Goodly i Guy Teale. Trask tylko rzucil na nich okiem i ju wiedzial, o co chodzi. Gestem zaprosil ich do srodka i spytal tylko - Dzis w nocy? Wymizerowany Goodly skinal glowa i powiedzial - Tak, Ben. Czujemy, jak to narasta. John Scofield ju naladowal baterie i wkrotce sie zacznie! Im szybciej to beda mieli za soba, tym lepiej. W ciagu tego popoludnia i wieczora czuli, jak napiecie przybiera na sile. Kiedy jechali do Old Finsbury Park, Trask powiedzial do Paula Garvey'a, ktory byl ich kierowca - Chyba dobrze bedzie, jak sie gdzies zatrzymamy, eby cos zjesc. -Naprawde masz na to ochote? - spytal Garvey. -Nie, ale w nawale zajec przegapilismy lunch. Jeszcze pare godzin i przegapimy take obiad. Nie chce brac w tym udzialu z pustym oladkiem. A do wieczora bedziemy naprawde glodni. I wtedy rzeczywiscie nie bedzie dobra pora na jedzenie! Nathan odezwal sie z tylnego siedzenia samochodu - Ja te jestem glodny. - To rozstrzygnelo wszelkie watpliwosci. Zatrzymali sie na pol godziny w malej knajpie, gdzie ich gosc zjadl kielbaski, jajka na bekonie i wypil kubek herbaty, dokladnie tak jak na sniadanie. W istocie normalne angielskie sniadanie tak bardzo mu odpowiadalo, e mogloby sie wydawac, i wymyslono je specjalnie dla niego. Pozostali zadowolili sie kanapkami i kawa. Kiedy znow znalezli sie w samochodzie, Nathan powiedzial, co zamierza zrobic i kiedy usiadlszy na tylnym siedzeniu, zamknal oczy, pozostali pasaerowie ograniczyli rozmowy do minimum. Nathan rozmawial z prochami Keenana Gormleya w miejscu jego spoczynku, ktore znajdowalo sie ladnych pare mil od nich, pragnac dowiedziec sie, czy Wielkie Zgromadzenie wie o Johnie Scofieldzie i Strefie Koszmarow, a take aby sie przekonac, czy Gormley moglby zaproponowac jakies rozwiazanie. Kiedy zespol esperow zatrzymal sie przed opuszczonym posterunkiem policji, przy szerokiej ulicy, na ktorej hulal wiatr, unoszac stare gazety, ktore fruwaly powietrzu jak duchy, Nathan znal ju odpowiedz. Tak, zmarli wiedzieli o Johnie Scofieldzie; w istocie stanowil "problem", o ktorym Gormley wspomnial podczas pierwszego spotkania z Nathanem. I nie, Gormley nie potrafil wskazac adnego rozwiazania. Jak mona sie bylo spodziewac, miejsce poza obszarem smierci -ktore w istocie nie bylo adnym miejscem, tylko pustka, albo w najlepszym razie strefa bezcielesnych glosow - bylo zazwyczaj spokojne i pelne melancholii. Ludzie, ktorzy wyzioneli ducha i dolaczyli do Wielkiego Zgromadzenia, potrzebowali czasu, aby sie zaaklimatyzowac, ale z czasem ich frustracje i niepokoje slably, by w koncu rozwiac sie w nicosc i wowczas byli gotowi, aby zajac swe miejsce po tamtej stronie. I, jak powiedzielismy, miejsce to bylo zazwyczaj spokojne. Ale moglo byc take niespokojne. Tak, jak teraz. Ofiary morderstw - ludzie, ktorzy stracili ycie niepotrzebnie i w okropny sposob, a czesto w wyniku napasci psychopatow, ktorzy unikneli kary, albo w najlepszym razie wyladowali w wiezieniu, lecz nadal yli, podczas gdy ich ofiary pozbawiono tej moliwosci -potrzebowaly wiecej czasu, aby pogodzic sie ze swym losem. A czasami nigdy im sie to nie udawalo. Do tej kategorii naleeli Lynn Scofield i jej syn, Andrew. Lynn zginela w sposob potworny: jej dom spladrowano, a ja sama zgwalcono i zamordowano. Umarla uduszona wlasna bielizna, ktora wepchnieto jej do gardla, ale przedtem widziala, jak but maniaka roztrzaskal czaszke jej syna. Andrew widzial, jak gwalcono jego matke, po tym jak bandyta kopniakiem odrzucil go na bok, a kiedy poturbowany chlopiec podczolgal sie do Lynn, podejmujac daremna probe walki z ta bestia, Prentiss kolejnym kopniakiem pozbawil go ycia. Nathan powiedzial, e zmarlych czesto dreczy niepokoj. Ale w przypadku Lynn i Andrew to bylo cos wiecej. O tych dwojgu trudno bylo powiedziec, e "odpoczywaja w pokoju". W ciagu owych dlugich, okropnych minut, poprzedzajacych smierc, przepelnieni strachem i bezsilnym gniewem, w koncu znalezli sie w stanie skrajnego przeraenia. I wcia nie mogli sie od niego uwolnic. Nie potrafili wyjsc z szoku i pogodzic sie z tym, co ich spotkalo - tym pograaniu sie w bezkresnym mroku - i Wielkie Zgromadzenie nie bylo w stanie w aden sposob ich pocieszyc. Zamkneli sie w sobie; matka i syn tkwili w skorupach swych umyslow, wierzac, e to jedyne bezpieczne miejsce i czekajac, a przybedzie John i wszystko znow bedzie tak, jak przedtem. Ale John Scofield nie mogl przybyc, nie mogl do nich dolaczyc, dopoki Prentiss nie zostanie oddany w rece sprawiedliwosci. Jednak John nie potrafil znalezc kary, ktora odpowiadalaby jego zbrodni; adna kara nie byla wystarczajaca tak, aby mona bylo powiedziec, e rachunki zostaly wyrownane. I dlatego scigal Prentissa nawet za grobem i bedzie to czynil dopoty, dopoki jego bezcielesne, telekinetyczne zdolnosci na to pozwola. A zdolnosci te, zamiast malec, nieustannie rosly. Tak, zmarli wiedzieli wszystko o Johnie Scofieldzie i Todzie Prentissie. Pierwszego z nich nie mogli dosiegnac, poniewa jego determinacja uczynila go gluchym na wszelkie apele o poniechanie dalszej zemsty, a drugi blagal ich o litosc, o przebaczenie i prosil o ochrone. Jesli bowiem Strefa Koszmarow stanowila grozbe w swiecie ywych, byla te nie mniejszym zagroeniem w swiecie, w ktorym yja umysly zmarlych. Oni take czuli rosnace metafizyczne napiecie pod koniec kadego czteromiesiecznego cyklu i zdawali sobie sprawe z zametu, jaki wprowadza do ich wlasnego swiata uwolnienie energii psychicznej Johna Scofielda: zaklocenia, blokujace moliwosc porozumiewania sie; meczarnie zwiazane z psychoza trapiaca Johna, ktore odczuwali bolesnie; nawet moliwosc, e w wyniku swego szalenstwa moe zniszczyc "eter" samej smierci i w ten sposob uniemoliwic im dalsze kontakty. A to bylo wszystko, co posiadali. -Gdybys tylko zdolal do niego dotrzec - powiedzial Gormley do Nathana, ktory siedzial skulony na tylnym siedzeniu samochodu, pedzacego do serca Strefy Koszmarow - gdyby udalo ci sie z nim porozmawiac, wtedy moe zdalby sobie sprawa z niebezpieczenstwa tego, co czyni. Zawsze istnialy "duchy", Nathanie, owe alosne istoty, w ktorych wcia yje jakas swiadomosc swiata ywych i ktore wcia probuja powrocic, nigdy nie mogac sie tutaj naprawde zaaklimatyzowac. Ale one sa niczym w porownaniu z Johnem Scofieldem, bo on probuje powrocic do swiata ywych na stale, zabierajac ze soba Toda Prentissa, aby sie na nim mscic bez konca! Choc nam sie to zupelnie nie podoba, istnieje cos takiego, jak rownowaga miedzy yciem a smiercia. A te rownowage John moe zniszczyc na zawsze. Nathan powiedzial - Moe to zrobic jeden czlowiek? Jeden zmarly dysponuje taka moca? A Gormley odparl - A czy twoj ojciec nie byl takim wlasnie czlowiekiem? Czlowiekiem zdecydowanym, dysponujacym zdolnosciami metafizycznymi. I te zdolnosci gwaltownie rosly a do chwili, gdy... -Gdy umarl? - W glosie Nathana po raz pierwszy mona bylo wyczuc pewien smutek, kiedy wspomnial o smierci ojca. -Tak - westchnal Gormley. - Nawet z innego wymiaru jakas czesc tego niewyslowionego bolu dotarla tu do nas. Jego bol i bol jego syna, ktory umarl wraz z nim w rownoleglym swiecie Wampyrow. Nathan pomyslal - Te jestem synem Harry'ego Keogha, tylko z innej matki. A Mieszkaniec to byl moj brat-odmieniec! A Gormley ciagnal dalej - Wiec widzisz, sa tacy ludzie i jesli ich wola jest dostatecznie silna, moliwosci wydaja sie nieskonczone... i podobnie krzywdy, jakie moga wyrzadzic! Tylko pomysl: zanim twoj ojciec i Mieszkaniec umarli, obudzili zmarlych w Perchorsku, aby wykonali ich polecenie i poloyli koniec dalszym cierpieniom. Nawet tutaj slyszelismy, jak Mieszkaniec wola o pomoc i wiedzielismy, jak zdradzil swego ojca. - (W tym momencie Nathan wyczul, jak Gormley wzrusza ramionami.) - A mimo to Wielkie Zgromadzenie najwyrazniej nie nauczylo sie niczego. Bo nawet teraz odmawiaja ci... Przerwal, ale po chwili kontynuowal - Wspominam o tym tylko po to, aby pokazac, co moga osiagnac ludzie naprawde silni, nawet po smierci. A kto jest silniejszy od wariata? Ten John Scofield jest bardzo silny, moesz mi wierzyc! Nathan zapytal - Co najgorszego moe uczynic? Gormley znow wzruszyl ramionami. - Wsrod zmarlych kraa pewne... teorie. Tylko musisz zrozumiec, e to tylko teorie. Boe bron, aby kiedykolwiek sie sprawdzily! Ale jeeli za pomoca telekinezy John Scofield zdolal dostatecznie mocno rozciagnac material, ktory oddziela ycie od smierci... -To moe peknac? -To jest moliwe. W teorii. -A gdyby tak sie stalo, co wtedy? -Co wtedy? - (Teraz w glosie Gormleya mona bylo uslyszec przeraenie.) - To byloby jak traby Sadu Ostatecznego, bo wowczas nie tylko John Scofield i Tod Prentiss, lecz cale Wielkie Zgromadzenie ruszyloby z miejsca. Ze wszystkich cmentarzy wyloniliby sie zmarli i swiat wypelnilby nieznosny grobowy fetor! Pograone w alu rodziny znow by sie polaczyly - ale w makabryczny sposob - kiedy w swietle ksieyca drodzy zmarli zapukaliby do ich drzwi! To nie do wyobraenia! Zaczelyby sie szerzyc zarazy, wybuchalyby wojny miedzy ywymi a umarlymi i swiat stalby sie istnym domem wariatow! A wszyscy ci, ktorzy zgineliby w tych wojnach... zasililiby wcia rosnace szeregi Wielkiego Zgromadzenia, pograonego w nowym stanie nie-smierci! W tym momencie Nathan pomyslal o tym, co mu opowiadal Trask o manifestacjach Strefy Koszmarow, Ludzie albo ich szczatki - zombi i zwloki - poruszaja, sie, chodza i rozpadaja sie w najdziwniejszych miejscach... Oczywiscie to tylko zjawy, powolane do bezcielesnego ycia dzieki zdolnosciom telekinetycznym Johna Scofielda... Ale co to bylby za swiat, w ktorym ywych mona by odronic od zmarlych tylko na podstawie stopnia rozkladu...? Sir Keenan Gormley mial racje: to bylo nie do wyobraenia i takiej teorii nigdy nie wolno poddawac probie! Bowiem zmarli tego swiata to nie Tyrowie z bezkresnych pustyn Krainy Slonca. Koczowniczy Tyrowie byli lagodni i cywilizowani take poza obszarem swego istnienia. Kiedy Rogei ze Starszyzny, pierwszy przyjaciel Nathana wsrod zmarlych Tyrow, zwlokl sie - nie tyle on sam, co jego zmumifikowane szczatki - ze swej niszy w Jaskini Prastarych, aby pomoc Nathanowi, nie towarzyszyl temu aden lek; nie bylo te adnego odoru, ani niczego podobnego, i tak bylo w przypadku wszystkich zmarlych Tyrow. Ale w tym swiecie i wsrod tych ludzi? Ten swiat zaludniali psychopaci, terrorysci, gwalciciele, mordercy i podpalacze. Wsrod tych "zwyklych" ludzi byli tacy, ktorych mysli i czyny moglyby dorownac nawet samym Wampyrom! Po smierci nie stanowili zagroenia; byli odrzucani przez Wielkie Zgromadzenie -doslownie wyklinani - ale czym staliby sie w swiecie Keenana Gormleya, jak dotad teoretycznej "nie-smierci"? Potworami jak dawniej? Psychopatami, mordercami, gwalcicielami i podpalaczami? A co z cala reszta "aktywnosci zlosliwych duchow"? Niewytlumaczalne podniecenie zwierzat domowych; ognie, ktore same zapalaja sie i gasna, jakby w wyniku samozaplonu; cuchnace opary na cmentarzach i tym podobne? Czy to tylko preludium do tego, co ma nastapic? Trask poloyl dlon na ramieniu Nathana, ktory a podskoczyl. Spojrzal na jego twarz, a potem na wyludniona, pograona w zimowej szarosci ulice, na ktorej hulal wiatr i wirowaly stare papiery. -To tutaj - powiedzial Trask, otwierajac drzwi samochodu. - Epicentrum. Serce Strefy Koszmarow. Tam, w srodku... - Wskazal opuszczony posterunek policji, nad ktorego porysowanymi debowymi drzwiami kolysala sie staromodna lampa z niebieskimi, trapezoidalnymi szybkami, przypominajacymi polamane zeby. - Mamy troche ponad szesc godzin, eby sie z tym oswoic. To znaczy, eby sie przygotowac. -Zupelnie opuszczone miejsce - powiedzial Nathan, wysiadajac z samochodu. - Ale dlaczego cala ulica? Trask kiwnal glowa. - Po obu stronach ulicy mona zobaczyc pare otwartych sklepow i jest tu kilka domow, w ktorych wcia mieszkaja ludzie, ale w zasadzie caly ten obszar zostal opuszczony. Spojrzmy prawdzie w oczy: chcialbys tu mieszkac? Paul Garvey z twarza pozbawiona wyrazu wyciagnal klucze; otworzyl drzwi, po czym Trask i jego zespol weszli do srodka; wewnatrz czuc bylo wilgoc i zapach stechlizny. Cale to miejsce robilo dziwne wraenie: bardziej przypominalo jakas kryjowke ni zwykly budynek. - To sie tu stale utrzymuje - wyjasnil Trask, a jego glos odbil sie echem w pustym pomieszczeniu. - Ten zapach, wraenie i atmosfera tego calego miejsca. Ale tam... - skrzywil sie, wskazujac ruchem glowy niewidoczny pokoj i tylna czesc budynku - tam jest najgorzej. Cala czworka minela w milczeniu pokoj dochodzen i poczekalnie i weszla do centrum zgloszen z lekko podniesionym kontuarem, gdzie Trask podniosl bramke, po czym wszedl po kilku schodkach do miejsca, gdzie normalnie urzedowal sierant. - Tu wlasnie grali w karty -powiedzial - tej nocy, gdy to wszystko sie zaczelo. A tam - wskazal otwarte drzwi z tylu pomieszczenia, gdzie blyszczacy od wilgoci korytarz prowadzil w mrok - tam jest kostnica... Paul Garvey jeszcze nigdy tu nie byl. Zapytal - Moge tam zajrzec? - Na duym kolku mial liczne klucze, a wsrod nich klucz do kostnicy. Trask skinal glowa. - Tu przed polnoca nastapi stopniowy wzrost energii psychicznej. A potem... bedzie tu sie duo dzialo! Do tego czasu mona tam przebywac bez obaw. Ale zapewne poczujesz sie dziwnie. Lewa strona twarzy Garvey'a tam, gdzie po tylu latach nerwy wcia nie zdolaly sie zregenerowac, drgnela. Swego czasu Johnny Found rozcial mu ja a do kosci tak, e Garvey w istocie mial szczescie, e jeszcze w ogole ma twarz. - Hej - powiedzial - ju teraz, tutaj, czuje sie dziwnie! - Kiedy zaczal isc korytarzem miedzy rzedami pustych cel, Nathan ruszyl za nim. W korytarzu byl wlacznik swiatla. Garvey pstryknal kilka razy, ale swiatlo nie zapalilo sie. Nathanowi wlosy zjeyly sie na karku; slyszal, jak cos sie porusza; mial wraenie, jakby powiew cuchnacego powietrza musnal jego policzek, wiec na moment wstrzymal oddech. Garvey nie poczul niczego - szedl dalej, ale Nathan zostal nieco z tylu, aby sie przekonac, czy wraenie sie powtorzy. Po chwili Garvey byl ju przy drzwiach kostnicy i Nathan uslyszal brzek kluczy. Jeszcze chwila i drzwi stanely otworem. Garvey wszedl do srodka, a Nathan przyspieszyl kroku. Ale po dwudziestu krokach, ktore trzeba bylo zrobic, aby pokonac korytarz... -...Co u diabla? - do Nathana dotarl dracy glos Garvey'a; uslyszeli go take Trask i Smart, ktorzy wcia byli w dyurce. - Myslalem, e to miejsce jest... puste?! - Ostatnie slowo przypominalo stlumiony okrzyk. Kiedy Nathan dotarl do drzwi, Garvey wyszedl z kostnicy, zataczajac sie, z twarza biala, jak plotno. Nadbiegli Trask i Smart; stukot ich butow na wyloonej kafelkami posadzce odbijal sie gluchym echem. - Co sie stalo, Paul? - zapytal Trask chrypliwie. Garvey zamachal reka, wskazujac otwarte drzwi kostnicy. -Tam - wysapal. - Pojemniki stoja w nieladzie na podlodze. Widzialem wystajace z nich, groteskowo rozciagniete ciala. W kacie lea poprzewracane szafy na dokumenty. Ale te zwloki... byly... byly... Nathan zajrzal do umyslu Garvey'a. Jego odczytanie nie stanowilo adnego problemu, bo Garvey take byl telepata. Nathan ujrzal to, co zobaczyl tamten: metalowe trumny, a w nich ciala zmarlych, ktorzy probowali usiasc - twarze wykrzywione przeraeniem, bo wiedzieli, e sa martwi a mimo to poruszaja sie! -Jakie byly? - mijajac ich, Trask wszedl do kostnicy. - sywe? Nathan wszedl za nim do wielkiego, kwadratowego, zimnego pomieszczenia i rozejrzal sie wokol. Ale nic tam nie bylo. sadnych stalowych trumien, adnych szaf ani zwlok, nic. Nic, co mona by zobaczyc czy poczuc, tylko zimno. Nie mogac opanowac drenia, Garvey zajrzal do kostnicy i powiedzial - Widzialem, co widzialem, a teraz... tego nie ma! Trask chrzaknal i powiedzial - Zaczelo sie. I to wczesniej, ni poprzednio. - Po czym spojrzawszy na Smarta, stojacego w glebi korytarza, zapytal - Czujesz cos? Oczy empaty rozszerzyly sie, a jego wlosy, ostrzyone na jea, wydawaly sie sterczec bardziej, ni zwykle. - To samo, co zeszlym razem - odparl. - Tylko silniej, o wiele silniej. Czuje, jak wzbiera przeraenie... -To Wielkie Zgromadzenie - przerwal Nathan. - Take ich czuje. Ich przeraenie. -A ja czuje jeszcze... potworny gniew! - dokonczyl Smart. Trask powiedzial - To musi byc John. - I zwracajac sie do Nathana, powiedzial szybko - Synu, mysle, e powinienes zaczac dzialac. Im szybciej nawiaesz kontakt - o ile w ogole ci sie to uda - tym lepiej. Powietrze bylo jeszcze zimniejsze i temperatura wcia spadala. Kiedy Nathan mowil, jego oddech zamienial sie w obloczki pary. - Przyniose tu krzeslo - oznajmil. - A potem poprosze, abyscie zostawili mnie samego. Jesli bede was potrzebowal, zawolam. Ale w tej chwili wolalbym byc sam. Wszyscy jestescie esperami. Jesli jakos wyczuwacie zmarlych, oni moga wyczuwac was. Poniewa rozmowa ze mna jest dla nich zrodlem niepokoju, wasza obecnosc moe wszystko bardzo utrudnic. A poza tym, musze sie skoncentrowac. Ruszyl w kierunku korytarza, ale Trask go powstrzymal. - Pojde i przyniose ci krzeslo. Zostan tutaj i postaraj sie z nimi skontaktowac. Masz, wez moj plaszcz. A wszyscy pozostali niechaj stad wyjda. Kiedy Trask wyszedl, Nathan zapytal Smarta - Co zrobiliscie ostatnim razem? -To, co zawsze: probowalismy to powstrzymac. Nie po trafie powiedziec, na ile to pomoglo, ale uylismy wszystkich dostepnych sil psychicznych. Jestem empata: wykorzystalem swoje zdolnosci do uspokojenia atmosfery tego miejsca, niespokojnych duchow, ktore tu dzialaly oraz... Johna Scofielda. Telepaci zrobili to samo: probowali to uspokoic, uywajac swoich umyslow. A inni robili to, co potrafili. Jesli chodzi o Bena, zawsze sluy moralnym wsparciem. W takich sprawach Ben jest jak skala, w ktorej zawsze moemy znalezc oparcie. -Czy nie byloby lepiej, gdyby caly zespol, Wydzial E w calosci, byl tutaj, aby to powstrzymac? Twarz Smarta byla biala na tle otwartych drzwi kostnicy. - Prawda jest taka - powiedzial -e po prostu nie moemy sobie na to pozwolic. Gdyby sprawy wymknely sie spod kontroli - w razie smiertelnego zagroenia - wiemy, e tylko czworo z nas za to zaplaci. Istnienie Wydzialu jest sprawa nadrzedna. Nathan zmarszczyl brwi. - A mimo to szef Wydzialu ryzykuje wlasna glowa? Smart wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Czy kiedykolwiek probowales mu sie przeciwstawic? Nie mam zamiaru byc tym, ktory mu powie, eby sobie poszedl do domu. Nathanie, ten czlowiek stal przy boku twego ojca podczas walki z wampirami! To moe nie jest nic takiego w twoim swiecie, ale tutaj... Trask wrocil z metalowym krzeslem. Nathan postawil je na srodku pomieszczenia, usiadl i owinal sie szczelniej plaszczem Traska, mimo e zimno zdawalo sie nieco slabnac. Na korytarzu Smart stanal na warcie, a Trask i Garvey wrocili do dyurki. A w samym sercu Strefy Koszmarow Nathan zwinal oslone liczbowa i otworzyl umysl w nadziei, e Wielkie Zgromadzenie odbierze go nie jako kogos, kogo trzeba sie bac, lecz jako przyjaciela. I e beda go mogli uslyszec wszyscy zmarli... V Martwe glosy Najpierw bylo slychac szmer dalekich, ledwie rozronialnych szeptow, jak szelest opadajacych jesiennych lisci. Psychiczny eter a od nich kipial, jak szum zaklocen z radioodbiornika stray przybrzenej, ktora w burzliwa noc nasluchuje sygnalow SOS. Ale to owe szepty stanowily taki sygnal: pelne przeraenia wolanie o pomoc, wysylane przez niezliczonych zmarlych. Nie bylo kierowane do Nekroskopa, lecz do wszystkich innych - jak zachryple szepty przestraszonych dzieci, uwiezionych w jakims ciemnym miejscu - a Nathan slyszal ich wszystkich, bowiem znal mowe umarlych; jednak nie mogl odpowiedziec, poniewa ich przeraenie uniemoliwialo im "przelaczenie sie" na odbior.Dostroil sie tak, aby lepiej slyszec gwar tych glosow, ktore wystraszylyby kadego innego czlowieka na smierc, gdyby w ogole mogl je odbierac. Jednak Nathan Kiklu (albo - jak sie teraz okazalo - Keogh) sluchal takich glosow od wczesnego dziecinstwa. I wiedzial, e ich posiadacze sa nieszkodliwi. Ale wiedzial te, e gdyby im przerwal, natychmiast by umilkli, umykajac jak przed tredowatym. Bylo to dziedzictwo po ojcu, ktory w koncu stal sie potworem i zmarli w obu swiatach czuli przed nim lek. Albo raczej obawiali sie jego nekromancji. Podobnie bali sie Nathana i w innych okolicznosciach ju dawno by go wyczuli, ale w tej sytuacji jego obecnosc wcia pozostawala niezauwaona. Wielkie Zgromadzenie wyraalo swe leki w te niekonczaca sie noc smierci, a Nathan nie przestawal ich sluchac. Probujac odcyfrowac ich szepty i nie wiedzac, jaka droge postepowania powinien obrac. Mimo to, jesli mial pomoc im, sobie i swoim przyjaciolom z Wydzialu, bedzie musial przerwac milczenie i sprobowac nawiazac kontakt. Moe w miedzyczasie Keenan Gormley ju z nimi rozmawial. Byl tylko jeden sposob, aby sie o tym przekonac, a im szybciej tym lepiej. Nathan uruchomil swoj metafizyczny umysl, poszukujac znajdujacych sie w pobliu zmarlych. Mogli to byc tylko ludzie, ktorzy umarli niedaleko stad, moe w pobliskim szpitalu i ich duchy wcia przebywaly w tym miejscu. Pierwsze kroki skieruje w ich strone; sposrod wszystkich innych, znajdowali sie najbliej Strefy Koszmarow. Pomimo swoich zdolnosci, Nathan wykazal sie tutaj brakiem doswiadczenia. Byl bowiem swiadom obecnosci tych, ktorzy zmarli jeszcze bliej, ale nie wzial tego pod uwage skupiwszy sie na tym, aby wyslac swoje mysli w eter. Ledwie slyszalnym szeptem powiedzial - Kimkolwiek jestes, potrzebuje twojej pomocy. Potrzebuje twojej pomocy teraz, a potem ja bede mogl pomoc tobie. Mam na imie Nathan i jestem... ywy. -CO? KTO? NATHAN?... KLAMCA! To zabrzmialo w umysle Nathana, jak krzyk jakiegos wscieklego wariata i sprawilo, e chlopak zerwal sie na nogi. Ale oczywiscie tylko on to uslyszal, a stojacy na korytarzu Geoff Smart nawet nie spojrzal w te strone. Zdolnosci empaty nie funkcjonowaly w sposob automatyczny; trzeba je bylo pobudzic, jak w autohipnozie. Zajety w tym momencie wlasnymi myslami, nie interesowal sie myslami innych. Zreszta do polnocy bylo jeszcze sporo czasu. Smart oparl sie o sciane i zapalil papierosa. Tymczasem w kostnicy temperatura gwaltownie spadla i Nathanowi znow zrobilo sie zimno. Wlosy zjeyly mu sie na karku, kiedy powoli szedl w strone otwartych drzwi. Czul bowiem wyraznie czyjas obecnosc w tym pomieszczeniu i wiedzial, e przeraajaca potega tej istoty jest rowna jego wlasnej. Ale o ile jego potega nikomu nie mogla wyrzadzic krzywdy, ta druga byla niszczycielska! -STOP! - Rozkaz osadzil go w miejscu. Mial wraenie, jakby znowu znalazl sie w Runicznym Dworze, w Turgosheim, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami i przemowil do niego sam lord Wampyrow, Maglore; taka byla sila tego jednego, jedynego slowa. Ale wcia nie wiedzial, kto sie do niego odezwal. -Kim jestes? - wyszeptal. -ZNASZ MNIE. A JA ZNAM CIEBIE - JESTES TOD PRENTISS! - Ostatnie slowo zabrzmialo w glowie Nathana, jak dlugi syk, z ktorego emanowala grozba i nienawisc. Teraz ju wiedzial, kim jest ta istota. -John Scofield! Teraz zabrzmial drugi glos, pytajac - Co? Byl to Geoff Smart, ktory stal tu za ciekimi, stalowymi drzwiami, gleboko sie zaciagajac i mocno zacierajac rece; jego sylwetka, otoczona dymem papierosa, przypominala zjawe, kiedy patrzyl na Nathana, ktory powoli posuwal sie w strone drzwi. Ale teraz empata wiedzial, e cos jest nie tak, wiec wyslal w strone Nathana psychiczna sonde... i to byl blad! -CO? MASZ TU PRZYJACIOL? I MYSLISZ, sE MOGA Cl POMOC? JESZCZE RAZ SIE ZASTANOW, PRENTISS! Smart nie uslyszal slow Scofielda, ale je poczul - byly jak mlot, ktory uderzyl w jego psychike, a sie zachwial, a stalowe drzwi kostnicy zatrzasnely mu sie tu przed nosem.-Nathanie! - zdolal jeszcze krzyknac. - Nathanie! - Ale Nathan byl po drugiej stronie drzwi. Nadbiegli Trask i Garvey. Telepata ju sie troche opanowal, ale lewa strone jego twarzy wcia przebiegaly skurcze. -Co sie stalo? - glos Traska byl pelen przeraenia. -Nathan tam jest - wysapal Smart. - Ale nie jest sam. Jest tam z nim cos - ktos. Chyba John Scofield. Trask sprobowal otworzyc drzwi. - Zamkniete. -To niemoliwe - Garvey pokrecil glowa. - Otworzylem je i tutaj mam klucze. - W tym momencie zdal sobie sprawe, co powiedzial. Nic tu nie bylo niemoliwe, bo byla to Strefa Koszmarow. -Daj mi klucze - powiedzial Trask i w chwile potem klucz byl w zamku. Ale kiedy probowal go przekrecic... ...Wraenie bylo takie, jakby zimna i niewidzialna stalowa dlon odtracila jego reke; klucz pekl i kolko z brzekiem upadlo na podloge! A ze szczeliny pod drzwiami zaczela sie wydobywac fosforyzujaca niebieskawa mgielka, ktora ogarnela ich stopy, powodujac, e zaczeli sie nerwowo cofac, jakby stali w lodowatej wodzie. Wtedy odezwal sie Garvey - On z kims rozmawia. Czuje to, ale nic nie slysze. To nie telepatia, lecz mowa umarlych. -No dobrze, po to tam jest - powiedzial zachryplym glosem Trask. - Ale nie powinnismy tak stac przed zamknietymi drzwiami. Drzwi zamknely sie w wyniku telekinezy. Tak, to musi byc John Scofield. Tym razem zjawil sie wczesnie. Nathan musial go jakos przywolac. - Obrociwszy sie do Smarta powiedzial - Wez te klucze. Obejdz szpital dookola. Moe znajdziesz klucz, ktory otworzy jakies drzwi. Jeeli nie, wlam sie, wybij okno albo wylam drzwi, wszystko jedno. Ale dostan sie do srodka i zejdz na dol, do kostnicy. Kiedy Smart popedzil korytarzem i zniknal z pola widzenia, Trask chwycil Garvey'a za lokiec. - Chodz no. Wydaje mi sie, e widzialem lawke w pokoju przesluchan. Taka staromodna, debowa lawke, ktora way z pol tony. Bedzie doskonala jako taran! Pobiegli spowitym mgla korytarzem, zostawiajac Nathana w kostnicy samego z niespokojnym duchem Johna Scofielda. Na razie nic wiecej nie byli w stanie uczynic... W kostnicy Nathan zaczal cos widziec. Wiedzial, e niczego tu nie ma, ale tak, jak Garvey przedtem, widzial szereg przedmiotow. Pojemnik na trzech nogach z rzedami wysuwanych szuflad; szafe na dokumenty we wnece; dwa wozki z narzuconymi bialymi przescieradlami. Byla to scena z przeszlosci, przywolana do istnienia strumieniem mysli zmarlego Johna Scofielda. Bowiem duch nie musi byc obdarzony czuciem; moe nim byc miejsce, przedmiot, cos niekoniecznie ywego. W tym sensie widmowe przedmioty, ktore widzial Nathan, byly duchami, ale duchami samej kostnicy, a nie jej mieszkancow. To wszystko tylko widzial, ale to, co slyszal i czul... ...Bylo zupelnie inne. Kiedy stalowe drzwi zatrzasnely sie i pomieszczenie pograylo sie w ciemnosci, obecnosc Johna Scofielda stala sie znacznie bardziej wyczuwalna. Kiedy Nathan zdal sobie sprawe ze swego klopotliwego poloenia, glos zmarlego szalenca odezwal sie znowu, tak glosny, e odbijal sie bolesnym echem w zakamarkach umyslu Nathana. TOD PRENTISS... PRENTISS...PRENTISS! -Mylisz sie! - szepnal Nathan. - Nie jestem Tod Prentiss. Mam na imie Nathan. Nathan... Keogh. - Tak, Keogh! Niech Scofield wie, kim jestem i e potrafie rozmawiac ze zmarlymi. Niech oni wszyscy wiedza, e jestem synem pierwszego Nekroskopa. Chyba mial jeszcze innych przyjaciol, oprocz sir Keenana Gormleya!-KEOGH? KEOGH! KEOGH!... NEKROSKOP! - Po raz pierwszy oblakanczy glos Scofielda wyraal cos innego ni zlosc i szalenstwo. Nathan wykorzystal swoja chwilowa przewage. -Tak, Nathan Keogh. Jestem synem Harry'ego Keogha, a twoi przyjaciele z Wydzialu E prosili, abym ci pomogl. Oni nie moga do ciebie dotrzec, ale ja tak. I jestem jedynym, ktory to potrafi. Dlatego powinienes mnie wysluchac. Gestniejac, mgielka okrywajaca ducha zaczela silniej fosforyzowac; cala kostnice wypelnilo teraz niesamowite niebieskawe swiatlo. I kostnica byla znow prawdziwa kostnica. Jej wnetrze bylo rzeczywiste; nie migotliwe, niematerialne i na pol przezroczyste, lecz solidne i prawdziwe. Rzeczywistym uczynila je nienawisc Johna Scofielda, ktorego spotegowane zdolnosci telekinetyczne przygotowaly grunt pod kolejny atak na jego smiertelnego wroga. -NATHAN KEOGH... - zabrzmial znow jego glos, przenikajac klebiaca sie wokol mgle, ktora wypelniala wszystkie zakamarki i powodowala, e znajdujace sie wokol przedmioty otaczala niebieskawa poswiata. - NIE, CHCESZ MNIE NABRAC - ciagnal dalej glos. - JEsELI RZECZYWISCIE JESTES KEOGH, ZOSTANE POZBAWIONY OFIARY. A JEsELI NIM NIE JESTES, TO JESTES PRENTISS! TAAAK, TOD PRENTISS, I BOISZ SIE, sE... PO RAZ KOLEJNY UMRZESZ! NIECH POMYSLE. JAK CIE ZABIJALEM? NA ILE SPOSOBOW? -Jestem Keogh - powtorzyl Nathan. - Nathan Keogh. Czy nie rozmawiam z toba poslugujac sie mowa umarlych? Kto inny, poza Nekroskopem, moglby to czynic? -ZMARLI TO POTRAFIA. KAsDY Z NICH. ALE TY TO WIESZ, PRAWDA, PRENTISS? BO JESTES MARTWY I POZOSTANIESZ MARTWY - CHYBA, sE DAM CI POZOR sYCIA TAK, ABYM MOGL CIE ZNOW ZABIC. BO ZAMIERZAM TO ZROBIC JESZCZE RAZ! Czujac straszliwe nateenie obsesji Scofielda - jego paranoje, ktora nie mogla zachwiac nawet prawda - Nathan jeszcze szerzej otworzyl swoj umysl. Teraz musi pozyskac pomoc Wielkiego Zgromadzenia, bo on byl tylko jeden, a ich bylo wielu. Gdyby tylko udalo mu sie ich namowic, aby zaczeli z nim rozmawiac, moe zdolalby przekonac Scofielda. Mysli Nathana byly oczywiscie wyraone w mowie umarlych i wariat je odebral.-OCH, SPRYTNE, BARDZO SPRYTNE! ALE KIEDY sYLES, TAKsE BYLES SPRYTNY, BO INACZEJ NIE PRZETRWALBYS TAK DLUGO. ALE POWIEDZ MI JEsELI RZECZYWISCIE JESTES NEKROSKOPEM, DLACZEGO ZMARLI NIE CHCA Z TOBA ROZMAWIAC? A MOsE CZEKAJA NA LEPSZY MOMENT - ICH "KARTE ATUTOWA" - KIEDY WSZYSTKO INNE ZAWIEDZIE? JEDYNE, CO MNIE ZASTANAWIA, TO DLACZEGO MIELIBY W OGOLE ZAWRACAC SOBIE TOBA GLOWE! -A ty? - odwayl sie odpowiedziec Nathan. - Nie obchodzi cie Wielkie Zgromadzenie? - (Jego slowa docieraly teraz do wszystkich zmarlych.) - Do tego stopnia cie nie obchodza? Nie wiesz, jak wielka szkode moesz im wyrzadzic? I to nie tylko zmarlym, ale i ywym. Mowiles o karcie atutowej. Zamierzasz zagrac ostatnim atutem, John? - (Pewnego wieczoru Nathan patrzyl, jak oficer dyurny Wydzialu stawial pasjansa; znal wartosci kart i poznal znaczenie zwrotu "ostatni atut", kiedy po raz pierwszy rozmawial z Keenanem Gormleyem, poniewa mowa umarlych czesto wyraa wiecej ni wypowiedziane slowa.) -CO MOWISZ? - W jego glosie znow zabrzmialo cos wiecej ni szalenstwo. - SPRAWA DOTYCZY MNIE I CIEBIE, TODZIE PRENTISS, I NIE MA NIC WSPOLNEGO Z INNYMI ZMARLYMI - CHYBA, sE ODMOWIA MI PRAWA DO ZEMSTY. A JUs NA PEWNO NIE MA NIC WSPOLNEGO Z sYWYMI. OSTATNI ATUT? WEZWAC ZMARLYCH? ALE TO JUs CHYBA TWOJA DZIEDZINA, "NEKROSKOPIE"! - Ton jego glosu byl zjadliwy, pelen sarkazmu. -I twoja take. - Nathan byl zdesperowany, a zmarli wcia go ignorowali. A jesli nie -jesli wreszcie zaczeli go sluchac - to na tym poprzestali. - Bo to ty wyrywasz Toda Prentissa z objec smierci, aby zaplacil za to, co uczynil tobie i twoim bliskim. Moe masz do tego prawo, ale dlaczego maja z tego powodu cierpiec wszyscy zmarli? I co z ywymi? -TO OSZUSTWO! - zagrzmial Scofield. - SLOWNE IGRASZKI! ALE JA NIE ZAMIERZAM SIE W TO Z TOBA BAWIC. UMRZESZ - ZNOWU, ZNOWU I ZNOWU, TO DZIE PRENTISS! Slowne igraszki...W pewnym sensie Scofield mial racje: byla to swego rodzaju gra slowna, a Nathan byl w tym calkiem dobry. Swego czasu, sam mag z Runicznego Dworu musial to przyznac. Ale tym razem... stawka byla tak wielka, e Nathan musial uywac slow w taki sposob, aby osiagnac jak najlepszy efekt. Zamilkl wiec na chwile, obmyslajac nastepny ruch. Powietrze w kostnicy bylo teraz lodowate, a Nathan czul na ramionach i plecach gesia skorke. Bylo jeszcze co najmniej piec i pol godziny do polnocy, ale potega jego wroga przez caly czas rosla. Na pewno nie mona jej bylo powstrzymac. Nie w tym pomieszczeniu. I nie wystarczy do tego jeden czlowiek. W miedzyczasie Nathan z wolna posuwal sie w strone drzwi i kiedy do nich dotarl, sprobowal je otworzyc. Nadaremnie: nie ustepowaly, byly jak zaspawane. Smuki fosforyzujacej niebieskawo mgielki pelzly po podlodze w jego strone i wily sie w powietrzu, wcia zbliajac sie do miejsca, gdzie z ust Nathana wydobywaly sie obloczki pary. A w jego glowie znow zabrzmial glos. -ILE RAZY JUs CIE ZABILEM, PRENTISS? WCIAs ZA MALO. A NA ILE SPOSOBOW? PODERsNALEM CI GARDLO BRZYTWA. ALE... CZY JUs CIE SPALILEM? NIE. PAZNOKCIAMI WYDRAPALEM CI OCZY, WBIJAJAC JE W MOZG, ALE CZY JUs MIAsDsYLEM CI CZASZKE, TAK POWOLI, As MOZG ZACZAL WYPLY WAC USZAMI, JAK sOLTKO JAJKA? NIE. WYKASTROWALEM CIE ROZGRZANYM DO CZERWONOSCI POGRZEBACZEM, KTORY WBILEM CI W KROCZE. ALE CZY UTOPILEM CIE WE KRWI...? ...JESZCZE NIE!Nathan oparl sie calym ciearem o drzwi, ale to bylo jak proba przesuniecia granitowej skaly, ktora nawet nie drgnela i poczul, jak mgla owija mu sie wokol kostek, wilgotna i lepka. Lepka... Spojrzal w dol... ...I zobaczyl, e podloga jest czerwona, pokryta warstwa krwi! I przypomnial sobie slowa Scofielda: "Ale czy utopilem cie we krwi? Jeszcze nie!" Nathan gleboko wciagnal powietrze i przez chwile mial wraenie, e serce przestalo mu bic, e za chwile upadnie zemdleje - ale wiedzial, e tego mu nie wolno. Nie moe zemdlec! Stal po kostki we krwi i czul, jak mu nasiakaja buty, skarpetki, spodnie. Przez moment po prostu nie mogl w to uwierzyc, ale przecie to widzial i czul. Krew! Poderwal sie, z trudem lapiac powietrze i ledwo udalo mu sie opanowac przeraenie. Brnal przez koszmarna czerwona ciecz - prawdziwa Strefe Koszmarow - starajac sie dotrzec do jednego z wozkow, okrytych bialymi przescieradlami. Gdyby byly rzeczywiste, moglby wejsc na wozek i wydostac sie z krwi. A jesli nie byly rzeczywiste... to krew take nie. Ale kiedy dotarl do wozka, przescieradlo wybrzuszylo sie, przyjmujac ksztalt ludzkiego ciala! I nagle to cialo usiadlo, jak pociagnieta sznurkiem marionetka, a przescieradlo zsunelo sie, odslaniajac biala twarz trupa z ustami otwartymi w niemym krzyku! Trup mial gardlo poderniete od ucha do ucha i przeciete nadgarstki, z ktorych falami buchala krew! -Nie! - krzyknal Nathan, gwaltownie odpychajac od siebie wozek, ktory wolno potoczyl sie przez czerwone jezioro, a jego przeraajaca zawartosc, kiwajac sie na boki, osunela sie na zalana krwia podloge. Te wszystkie koszmarne fantazje, wymyslone przez Johna Scofielda, jego martwy umysl powolal do ycia w samym sercu Strefy Koszmarow. Ale te fantazje mogly zabic, mogly doslownie zmrozic krew w ylach! I zataczaly coraz szersze kregi. Na drugim wozku lealo podobne cialo, z ktorego tryskala krew, a aluminiowe trumny unosily sie jak lodki na powierzchni szkarlatnego jeziora krwi. Z ich wnetrza dochodzily odglosy walenia dloni uwiezionych tam zwlok, pokrywy gwaltownie otwieraly sie, a martwe ciala niezdarnie probowaly sie podniesc i przechylajac sie, wpadaly w upiorna kipiel. Krew siegala ju Nathanowi do ud. Jakos dobrnal do na poly zatopionych szaf na dokumenty i zdolal sie na nie wdrapac, po czym usiadl plecami do sciany, patrzac jak zataczajace sie zwloki z podernietymi gardlami i przecietymi nadgarstkami stopniowo pograaja sie w coraz glebszych falach krwi. W ogole nie zdajac sobie z tego sprawy, nagle Nekroskop zaczal sie kiwac na boki i jeczec. Wytrzymalosc ludzkiego umyslu ma swoje granice... -Nathanie! - to byl przepelniony przeraeniem glos Keenana Gormleya. - Nathanie, nie tedy droga! -Jeszcze jeden zmarly - pomyslal Nathan. - Utrapienie z tymi zmarlymi. Nawet Kraina Gwiazd i Turgosheim byly lepsze ni to. Nagle w glosie Gormleya pojawila sie rozpacz. - Nathanie... czybys sie poddawal? Nie wolno ci! Twoj ojciec nigdy sie nie poddawal. Zawsze walczyl do samego konca. Nathanowi chcialo sie smiac, plakac i krzyczec: byly to objawy histerii, z czego w koncu zdal sobie sprawe. Jakos zdolal zebrac sie w sobie i powiedzial - Harry Keogh mogl to osiagnac. Walczyla dla niego cala armia. Zmarli byli jego przyjaciolmi, stanowili jego wojsko. A ja nie mam nic, poza jego krwia. A jesli chodzi o odziedziczone po nim "zdolnosci", co mi po nich, jeeli Wielkie Zgromadzenie nie pozwala mi ich wykorzystac? -Ale oni cie sluchaja - powiedzial Gormley. - Otworzyles sie na nich i slyszeli, jak sie spierales z Johnem Scofieldem, jak go prosiles w ich imieniu i w imieniu ywych. Czuja cieplo twoich mysli i wiedza, e jestes po ich stronie. I teraz sa gotowi ci pomoc. Naprawde pragna ci pomoc, probuja z calych sil. Nathan poczul, e wstepuja w niego nowe sily i wraca nadzieja. Gormley mial dar przekonywania. - Zmarli probuja mi pomoc? Jak? W jaki sposob? -Kiedy Tod Prentiss ich zamordowal, ona i syn Scofielda zamkneli sie we wlasnym kokonie przeraenia. Ale teraz, gdy Wielkie Zgromadzenie doklada wszelkich staran, aby ich pocieszyc, powoli sie z niego wydobywaja. Przeyli koszmar, Nathanie, jakiego nie jestesmy sobie w stanie wyobrazic! Moe uda im sie jakos zapanowac nad Johnem Scofieldem - to wszystko, czego nam potrzeba. Majac przy sobie rodzine, Scofield wroci do siebie, ich obecnosc go uzdrowi. -NIEEE! - Scofield powrocil, jeszcze bardziej rozwscieczony ni poprzednio. - OSZUSTWO! TORTUROWALES ICH ZA sYCIA, A TERAZ CHCESZ ICH TORTUROWAC PO SMIERCI. MOsESZ NABRAC ZMARLYCH, TODZIE PRENTISS, ALE NIGDY NIE NABIERZESZ MNIE! TERAZ TOP SIE, LAJDAKU, WE KRWI ZMARLYCH! I nagle zaczal padac krwawy deszcz! Nathan rzucil pelne niedowierzania, przeraone spojrzenie na sufit, ktory znajdowal sie tu nad jego glowa i zobaczyl, jak z pekniec sacza sie, a po chwili tryskaja strumienie krwi. Pajeczyna pekniec szybko ogarnela cala powierzchnie sufitu, na ktorej zaczely sie tworzyc pecherze pod ciearem krwi; w koncu mokry tynk pekl jak kawal zgnilego miesa, a cala zebrana nad nim krew runela na podloge kostnicy. Fala krwi zmyla Nathana z szafy i wciagnela w glab. I wtedy... ...Drzwi gwaltownie otworzyly sie! Najpierw te, ktore prowadzily na posterunek policji, a w chwile potem drzwi do sutereny szpitalnej. Wygladalo to tak, jakby otworzyla je jakas sila od wewnatrz. I tak wlasnie bylo, bo ustapily pod naciskiem krwi! Albo pod wplywem umyslu, ktory wywolal to zludzenie. Stojacy w korytarzu Trask i Garvey przewrocili sie i uczepieni lawki, potoczyli sie w tyl. Geoffowi Smartowi podcielo nogi i rzucilo na zalana krwia podloge. I w mgnieniu oka... bylo po wszystkim! Nic nie uleglo zmianie, jesli nie liczyc czasu, jaki uplynal. Na korytarzu Ben Trask i Paul Garvey jednoczesnie wydali okrzyk zdumienia. Puscili lawke, ktora zamierzali wykorzystac jako taran i ktora zmiadylaby stopy Traska, gdyby w ostatniej chwili nie zdayl odskoczyc. Tracac rownowage, usiadl na pokrytej kafelkami podlodze - ale nie w kaluy krwi. Garvey zachwial sie i oparl plecami o sciane; draca dlonia otarl pot z czola, czujac jak drga mu policzek. W drzwiach do sutereny szpitalnej Geoff Smart zataczal sie jak male dziecko; mial mdlosci i kompletnie zdezorientowany obijal sie o framugi szerokich drzwi. Ale nigdzie nie bylo nawet sladu krwi. Ani kropli. W koncu trzej esperzy wzieli sie w garsc i Trask ze Smartem weszli do kostnicy. Nathan siedzial w kacie z twarza szara jak popiol, z trudem lapiac powietrze i obejmujac rekami kolana. Ze sposobu, w jaki obracal glowa, rozgladajac sie wokol, widac bylo, e byl jeszcze bardziej zdezorientowany ni jego towarzysze... W swoim czasie Trask widzial i przeyl wiele. Zreszta byl "wykrywaczem klamstw" i wiedzial, e to, na co teraz patrzy to szczera prawda. Zanim podszedl do Nathana, sam musial calkowicie dojsc do siebie. - Jak tam, synu? Wszystko w porzadku? Nathan zaczal ju normalnie oddychac i kiedy Trask pomogl mu wstac, zapytal - Co... co sie stalo? - Dral na calym ciele i byl pokryty zimnym potem. -Tam? - Trask obejrzal sie przez ramie na drzwi. Fosforyzujaca niebieskawa mgielka znikla, podobnie jak krew. - Probowalismy na wszystkie sposoby dostac sie do ciebie. To wlasciwie wszystko. A tutaj? Nathan byl odwodniony; wiedzial, e Trask przywiozl ze soba kawe, mleko i cukier. Wcia drac, odpowiedzial - Opowiem wam wszystko... ale najpierw musze sie napic. Podszedl Smart. - Bylem z toba na samym koncu - powiedzial. - Boe, nie mam pojecia, co sie tu dzialo, ale to musial byc najgorszy koszmar, jaki ktokolwiek przeyl! Paul Garvey czekal na korytarzu, nie z powodu tchorzostwa, ale przez rozsadek. Nie byloby zbyt madre, gdyby cala czworka znajdowala sie wewnatrz kostnicy. Ale kiedy pozostali wyszli na zewnatrz, powiedzial - Ja take bylem z toba. Albo bylbym, gdyby oni mi pozwolili. -Oni? - popatrzyl na niego Trask. -Probowalem dostac sie do Nathana, kiedy mielismy uyc tej lawki - wyjasnil Garvey. - Ale wokol jego umyslu znajdowal sie telepatyczny ekran: "zaklocenia", jak bysmy powiedzieli w Wydziale. Tylko, e... to bylo zimne. Nie pochodzilo od ywej istoty. -To musial byc Scofield - pokiwal glowa Trask. Ale Nathan powiedzial - Niekoniecznie. Wsrod zmarlych take sa telepaci. A Keenan Gormley powiedzial mi, e teraz staraja sie nam pomoc. -Blokujac twoj umysl? - Trask uniosl brwi. Nathan wzruszyl ramionami. - Moe chroniac go przed wplywem Scofielda. A jesli tak, to bardzo sie ciesze, bo to, co zrobil bylo wyjatkowo paskudne! Znalezli sie z powrotem w dyurce. Smart zrobil kawe, a Nathan zdal relacje z wydarzen w kostnicy. Kiedy skonczyl, z kieszonkowego radia, ktore Trask poloyl na biurku dala sie slyszec seria zaklocen. -Od kiedy sie tutaj znalezlismy, nie dzialalo - oznajmil Trask. - Gdyby nie to, moglbym poprosic o dostarczenie jakiegos narzedzia do sforsowania tych drzwi... - Zmarszczyl brwi. - Powiedzialem im, eby sie nie niepokoili do 11.00 wieczorem, a potem nawiazali z nami kontakt. Wiec dlaczego probuja dzwonic teraz? Garvey, blady jak sciana, powiedzial - Bo wlasnie jest 11.00 wieczorem! - Oczyma wielkimi jak filianki wpatrywal sie z niedowierzaniem w swoj zegarek. W koncu to do nich dotarlo. Wszystkie zegarki pokazywaly to samo: odksztalcenie czasu; krotkie wydarzenie, ktore rozciagnelo sie do wielu godzin. - Co takiego? - Smart nie chcial w to uwierzyc. - Poruszalismy sie w zwolnionym tempie, czy co? -Nie przejmuj sie tym - powiedzial Trask. - Jesli bedziesz probowal to zrozumiec, moesz oszalec. To jeszcze jedna z tych dziwnych rzeczy, ktore moga wystapic w Strefie Koszmarow. -To jednak stanowi problem - powiedzial Paul Garvey. - Bo teraz mamy tylko szescdziesiat minut do godziny zero... W koncu zaklocenia ustaly i Wydzial E zdolal nawiazac polaczenie. Rozlegl sie zaniepokojony glos Davida Chunga - Kwarcowka, tu Hotel Quebec, czy mnie slyszysz? Odbior. -Hotel Quebec, tu Kwarcowka - odpowiedzial Trask. - Zostawmy te cala procedure. Nie mamy na to czasu. Wyraznie uslyszeli, jak Chung wydal westchnienie ulgi, po czym zapytal - Wszystko w porzadku? Probowalem sie do was dodzwonic przez ostatnia godzine. Wlasnie mialem po was wyslac samochod. Wiekszosc pracownikow Wydzialu E zameldowala sie dzis na stanowisku. Jestesmy z wami... jesli nie cialem, to na pewno duchem. - Chung byl jednym z bardzo niewielu ludzi, ktory mogl cos takiego powiedziec i nalealo to rozumiec doslownie. -Mielismy tu troche klopotow - powiedzial Trask. - Ale teraz jest ju spokojnie. Moesz do nas dzwonic co jakies dziesiec minut, ale nie wysylaj kawalerii! To rozkaz. Ju i tak wielu z nas jest na linii ognia. -Chodzi o to, e Zek nie mogla dotrzec ani do Paula ani do Nathana - powiedzial Chung. - A ja nie bylem w stanie cie zlokalizowac, mimo e wiedzialem, gdzie jestes. Do adnego z nas nie docieralo zupelnie nic! Same zaklocenia. I... naturalnie bylismy zaniepokojeni. -Dzwon co dziesiec minut - powtorzyl Trask. - A tymczasem... ycz nam szczescia. - Przerwal polaczenie. -Wiec dlaczego wszystko nagle sie uspokoilo? - zapytal Smart. Trask spojrzal na niego i zauwayl, jak mizernie wyglada. Wszyscy byli zmeczeni. A ubranie Nathana nagle stalo sie jakby za due. Trask moglby sie zaloyc, e chlopak stracil siedem albo osiem funtow. Wracajac spojrzeniem do Smarta, powiedzial - Caly ten pokaz musial Johna Scofielda duo kosztowac. Teraz pewnie odzyskuje sily. Bo to byl dopiero poczatek. Final zacznie sie o 12.00. Twarz Paula Garvey'a byla pozbawiona wyrazu, kiedy sie odezwal - A jesli znow zabraknie nam czasu, co wtedy? Trask wzruszyl ramionami, ale nie bylo w tym ani sladu lekcewaenia. - Ty mi to powiedz. Nathan skonczyl pic kawe, wstal i popatrzyl na przyjaciol. - Prawie do nich dotarlem -powiedzial. - To znaczy, do zmarlych. Musze znow porozmawiac z Keenanem Gormleyem i za jego posrednictwem z Wielkim Zgromadzeniem. Nawet z Johnem Scofieldem. Zwlaszcza z nim. Ale potrzebuje ciszy i spokoju. Mam jeszcze niecala godzine... Trask zerwal sie na rowne nogi. - Chcesz tam wrocic? Teraz Nathan wzruszyl ramionami. - To jest tam, Ben. Czy sam tego nie powiedziales? Epicentrum, tak? Cokolwiek nadchodzi, to wlasnie stamtad. John Scofield jest tam. A take jego ona i syn, ktorzy sa wreszcie gotowi pogodzic sie z tym, co sie stalo. Nawet Tod Prentiss gdzies tam sie kryje. A Wielkie Zgromadzenie w koncu jest gotowe ze mna rozmawiac. Teraz mnie potrzebuja. A jesli mam kiedykolwiek wrocic do Krainy Slonca, ja bede potrzebowal ich. Wiec nie mam innego wyjscia. Musze tam wrocic. Trask otworzyl usta, aby odpowiedziec, ale nie powiedzial nic. Oczy wlepil w elektryczny czajnik, w ktorym Smart przedtem gotowal wode na kawe. Sznur byl wyjety z gniazdka, ale woda znow zaczela wrzec. A Garvey znow wpatrywal sie w zegarek z otwartymi ustami. Pokazal go pozostalym: wskazowka sekundowa krayla, jak oszalala! Nathan popedzil korytarzem i wpadl do kostnicy. Nie chcial tam wchodzic, ale musial. Zalealo od tego zbyt wiele: spokoj i zdrowie psychiczne ywych i umarlych w obu swiatach. Kiedy znalazl sie w srodku, drzwi zatrzasnely sie za nim, jak poprzednio. -PRENTISS! - W jego glowie znow zabrzmial przepelniony szalenstwem glos Johna Scofielda. - TOD PRENTISS! - Nathanowi zjeyly sie wlosy, gdy zatrzymal sie na srodku pomieszczenia, ktore znow wypelniala fosforyzujaca niebieskawa mgielka i znowu poczul telekinetyczna aure zmarlego, namacalna sile w samym sercu Strefy Koszmarow. -Nie jestem Prentiss - powiedzial Nathan, z trudem lapiac powietrze. - Mam na imie Nathan. Nathan Keogh. Dlaczego nie sluchasz zmarlych, John? Powiedza ci, kim jestem. Dlaczego nie sluchasz Keenana Gormleya? Zanim zostales pracownikiem Wydzialu E, on byl szefem. Byl przyjacielem mego ojca, a teraz jest moim. Wiem to, bo z nim rozmawiam, nawet teraz. Wiem to, bo jestem Nekroskopem. Chcesz mi zrobic krzywde, John? Jedynemu przyjacielowi, jaki ci pozostal w swiecie ywych? Synowi czlowieka, ktory nauczyl zmarlych, jak ze soba rozmawiac? -W KONCU CIE ODSZUKAM (Scofield w ogole zignorowal prosbe Nathana) -ZAWSZE SIE PRZEDE MNA CHOWASZ, SIEDZISZ CICHO I ZAMYKASZ SWOJ UMYSL, ALE ZAWSZE CIE ZNAJDUJE. TYM RAZEM TEs CIE ZNALAZLEM, ALE CHCIALES MI WMOWIC, sE JESTES KIMS INNYM, sE JESTES KEOGH. ALE JA POTRAFIE SIE POZNAC NA TWOICH OSZUSTWACH. JAK MOsESZ BYC KIMS INNYM NIs TOD PRENTISS? ZAMKNALEM DOSTEP WSZYSTKIM ZMARLYM, BO SIE NIEPOTRZEBNIE WTRACAJA. A JEDYNY GLOS - JEDYNA ODRAsAJACA ISTOTA - TO TY. SPOSROD WSZYSTKICH GLOSOW WIELKIEGO ZGROMADZENIA DOCIERA DO MNIE TYLKO TWOJ GLOS. DLATEGO TEs... WIEM... sE TO TY, TODZIE PRENTISS! Podloga kostnicy pokryla sie peknieciami; rozleglo sie dudnienie i cale pomieszczenie zatrzeslo sie; podloga zaczela sie zapadac Nathanowi pod stopami; ciagnace sie w dol sciany nie byly ju z cegly, lecz ze z grubsza ociosanego kamienia. Nathan chwial sie we wszystkie strony, podczas gdy kafelki i fragmenty scian, wirujac znikaly w jarzacej sie niebieskim swiatlem otchlani. A daleko w dole widac bylo gorejacy ogien! Jego goraco przywodzilo na mysl oddech piekla. -Masz nie tego czlowieka, John! - zabrzmial przepelniony rozpacza glos Keenana Gormleya. - Nie znasz mnie, ale ja znam ciebie. Wiem o tobie wszystko. Znaja cie take wszyscy zmarli i jesli nie przestaniesz tego robic, ywi take sie o tobie dowiedza. Co wiecej, moesz doprowadzic ich swiat do zaglady! Jeeli Scofield w ogole go slyszal, zignorowal to i znow zwrocil sie do Nathana - ILE RAZY JUs CIE ZABILEM, PRENTISS? I NA ILE SPOSOBOW? WIEM, sE BYLO ICH WIELE, ALE CZY JUs ZRZUCILEM CIE Z WYSOKOSCI, ABYS SIE SPALIL W OGNIU PIEKIELNYM? Z niewielkiej, jeszcze ocalalej powierzchni podlogi, na ktorej stal Nathan, odpadly kolejne kafelki i wiedzial, e wystajacy fragment sciany nie wytrzyma ju dlugo. Ale czy Scofield rzeczywiscie byl w stanie go zabic w wyimaginowanym upadku, albo spopielic w wyimaginowanym ogniu? Tak, dzieki potedze swego telekinetycznego umyslu, Scofield mogl zabic Nathana i spowodowac, aby pochlonal go ogien z wnetrza ziemi, tak goracy, e mogl stopic stal. Nathan zaczal tracic rownowage. Poslizgnal sie, upadl i uczepil sie pekajacej sciany, podczas gdy jej kolejne fragmenty wirujac znikaly w wytworzonej przez umysl Scofielda otchlani. I wtedy... -John! - odezwal sie miekki, kobiecy glos, w ktorym mona bylo wyczuc wielkie zmeczenie. - John, wracaj do domu. Gdziekolwiek jestes i cokolwiek robisz, przestan i wracaj. Jestesmy... tutaj, John. I ju sie nie boimy. Zmarli pomogli nam przez to przejsc. Tobie te moga pomoc. Wiec prosze cie, wracaj do domu. To dziwny dom, wiem. Ale tu, gdzie jestesmy - nas troje, ty, ja i Andrew - jest nasz dom... -LYNN...? Teraz Scofield uslyszal. Ale czy uwierzyl? -LYNN? - Jego glos brzmial jak poprzednio, ale ton byl nieco inny: zdumiony, ale nie gniewny. A potem rozlegl sie jek! - CZY CIEBIE TAKsE WYKORZYSTALI, ABY MNIE ZDEZORIENTOWAC I UDAREMNIC ZEMSTE? - Glos przenikal niewyslowiony bol i smutek. - CZY JESTES... CZY JESTES CZESCIA TEGO WSZYSTKIEGO? -Czescia czego, John? Nie ma adnej zmowy, kochanie. Tak jak Tod Prentiss unika ciebie, my unikalismy prawdy! I ty take. Unikalismy sie nawzajem. Ale teraz czas, aby sie spotkac i abys wrocil do domu, John. Lynn Scofield radzila sobie calkiem dobrze, dopoki nie wspomniala Prentissa. A to byl wielki blad. - DO DOMU? (W glosie jej mea znow zabrzmial gniew.) MAM WRACAC DO DOMU TERAZ, GDY GO TU MAM? ON ZNISZCZYL MOJ DOM, A JA TERAZ ZNISZCZE JEGO! Od sciany odpadl wielki kawal, do ktorego uczepiony byl Nathan. Wirujac w powietrzu, czul prad goracego powietrza bijacy od bulgocacej w dole lawy i widzial, jak w coraz wiekszym pedzie przelatuja obok niego sciany tunelu, ktorym spadal. I nagle... ...Ped zwolnil! Nathan wcia spadal, ale teraz bardzo powoli! Unosil sie jak piorko. I zrozumial, dlaczego tak sie dzieje. To byla zasluga niezliczonych zmarlych. Jesli John Scofield to potrafil, to oni take. Polaczony wysilek milionow umyslow, do ktorych nagle dotarlo, e Nathan jest naprawde wany tak, jak jego ojciec, Harry Keogh, na poczatku swojej drogi. I teraz ci wszyscy zmarli przemowili do Johna Scofielda jednym glosem. -Johnie, odszukalismy dla ciebie Toda Prentissa i wyciagnelismy go z jego kryjowki. I chetnie ci go przekaemy, abys sie przekonal, jak bardzo sie mylisz. Ale jesli pozwolisz Nathanowi umrzec, bedziesz przez nas wyklety na zawsze! Dobrze wiesz, jaka to zbrodnia: odebranie ycia ukochanym osobom. Jesli musisz, usmierc jeszcze raz Toda Prentissa, ale nie tego czlowieka. Bo Nathan Keogh jest Nekroskopem, John! Jest swiatlem, jakie nam wszystkim pozostalo z ycia. Gdyby nie jego ojciec, czym bysmy byli? A gdyby nie on... kto to wie. -MACIE... ZNALEZLISCIE... TODA PRENTISSA? - Glos Scofielda byl pelen niedowierzania. - WIEC POKAsCIE MI GO, DAJCIE MI GO... I wtedy odezwal sie inny glos - oszalaly z przeraenia -ktory wykrzyknal - Nie, nie, nie! - Bylo to, jak krzyk szalenca albo zlapanego w potrzask zwierzecia. To krzyczal Tod Prentiss. Nathan, opadajac powoli, a mimo to zmierzajac nieuchronnie w kierunku swego przeznaczenia, "zobaczyl" twarz Toda Prentissa. Zobaczyl go kolejno we wszystkich stadiach powolnego, ohydnego rozkladu i na koniec takim, jakim byl teraz. Najpierw ujrzal twarz naznaczona pietnem zla: czerwona, z malymi, blisko siebie osadzonymi oczkami, kluchowatym nosem, miesistymi wargami i cofnieta broda. Twarz bestii. Potem jego usta otworzyly sie, a pelne chytrosci spojrzenie nabralo wyrazu przeraenia, kiedy cialo zaczelo mu odpadac od kosci. Wargi i policzki opuchly, zaczely pekac i gnic; szkliste oczy zapadly sie w glab oltych oczodolow, a z czerwonych obwodek zaczela sie saczyc szara ciecz; nos wygnil, odslaniajac odpadajace platami sine cialo, spod ktorego ukazala sie kosc. Na koniec szczeki rozwarly sie szeroko w niemym krzyku, gdy z fioletowego, rozkladajacego sie ciala zaczely sie wydobywac robaki i szybko rozlazly sie po calej czaszce! Widzial to Nathan i widzial to rownie John Scofield. -TO... TO JEST TOD PRENTISS! - Nie mial co do tego watpliwosci. - ALE TO ZNACZY, sE TEN TUTAJ (teraz byl naprawde wstrzasniety, kiedy zdal sobie sprawe ze swojej pomylki) - sE ON... sE TO JEST NATHAN KEOGH! Podloga znow znalazla sie pod stopami Nathana, ale czul, e wcia spada. Upadl na zimne kafelki i przylgnal do nich z ulga, wdychajac chlodne powietrze kostnicy... ...Ale widzac, e ley w kaluy fosforyzujacej niebieskawej mgielki, zrozumial, e to jeszcze nie koniec... VI Konfrontacja - Wniosek - Zwiazki Trask i pozostali znowu walili w drzwi, krzyczac do Nathana i pytajac, czy jest zdrow i caly. Byl swiadom ich obecnosci - ich glosy dochodzily do niego jakby z oddali - a take tego, e wsrod tej dziwnej niebieskawej poswiaty nie jest sam. Byli tu take... adwersarze. To miala byc ich ostatnia konfrontacja.Adwersarze i widownia. Ale nigdy dotad widownia nie byla tak milczaca. Skladala sie bowiem wylacznie ze zmarlych. Podobnie jak zjawy, ktore przybyli obserwowac. Poprzedni mieszkancy tego miejsca siedzieli na metalowych trumnach, ktore tworzyly krag wokol postaci dwoch meczyzn: Johna Scofielda i Toda Prentissa. Nathan od poczatku wiedzial, ktory jest ktory, poniewa pamietal, jak wygladal Prentiss; nie podobna bylo zapomniec tej bestialskiej twarzy, a jego przypominajaca wielka abe, przysadzista postac - teraz w pozycji obronnej, albo skulona ze strachu - take nie pozostawiala adnych watpliwosci. Do jego owlosionego ciala przylgnely grudki ziemi. John Scofield byl sredniego wzrostu i szczuply. Obaj meczyzni byli nadzy, a kontrast miedzy nimi byl wyjatkowo jaskrawy; ronili sie od siebie, jak noc roni sie od dnia. Nathan nie wiedzial, czy ma przed soba dokladny fizyczny obraz ich obu, czy te widzi Scofielda i jego smiertelnego wroga oczyma pierwszego z nich. Jednak wiedzial, po ktorej jest stronie. Jeszcze wiekszej pewnosci nabral, gdy nagle Tod Prentiss obrocil sie w jego strone i mruknal - Ty pizdzielcu! Podzegaczu! Ten tepy sukinsyn myslal, ze ma mnie - dopoki ty i twoi zmarli przyjaciele nie przekonaliscie go, ze jest w bledzie! Wtedy Nathan zrozumial, e choc glownym uczuciem, ktore wypelnialo Prentissa, jest strach - przypuszczalnie przed Johnem Scofieldem - udalo mu sie go opanowac i dac upust gwaltownej, morderczej wscieklosci. Instynkt przetrwania, pomyslal Nathan. Bo za ycia, kiedy kradl, gwalcil i mordowal, Prentiss zawsze wychodzil calo. Jak za ycia, tak i po smierci: jego instynkty nie ulegly zmianie. Prentiss nadal wychodzil calo. Przeyl... ile to prob Scofielda, ktory staral sie go usmiercic? W swym bezcielesnym stanie zawsze bedzie wychodzil calo, bo prawdziwa smiercia ludzie umieraja tylko raz. Mysli Nathana byly wyraone w mowie umarlych i Tod Prentiss je naturalnie "uslyszal". -Swieta racja, gnojku! sywi umieraja prawdziwa smiercia tylko raz. A ty jestes ywy, prawda? Przynajmniej na razie... ty tepa pierdolo! - Prentiss nagle rzucil sie w kierunku Nathana, ktorego moglo to zaskoczyc, ale nie zaskoczylo Johna Scofielda. Nie zaskoczylo te kregu ponurych, milczacych widzow. Kiedy Prentiss pochylony do przodu, wielkimi susami ruszyl w kierunku Nathana, wyciagajac swe dlugie ramiona i szczerzac olte zeby, trupy go zatrzymaly. Nie byly to rozpadajace sie zwloki, lecz ciala niedawno zmarlych i w tych metafizycznych chwilach, dzieki wplywowi Scofielda i Wielkiego Zgromadzenia, staly sie znow "ywe" i potrafily sie szybko poruszac. Zastapiwszy Prentissowi droge, zawrocily go tak, e znalazl sie twarza w twarz ze Scofieldem. Widzac jego chlodne, kamienne spojrzenie, Prentiss skulil sie, zaskomlal jak pies i cofnal sie w tyl. Wiedzial, po co go tutaj wezwano, dlaczego sie tutaj znalazl: aby znow umrzec. Wiedzial te, kto bedzie jego katem. Wtedy Scofield powiedzial - Chcialem ci, Nathanie, pokazac, z czym mam do czynienia i dlaczego nie moge przestac. Ja, moja ona i dziecko znalezlismy sie w tym swiecie, pozbawieni cial, ale nie umyslow. A ja nie bede dzielil tego swiata z taka kreatura! Tak czy inaczej musze sie go pozbyc i nie ustane, dopoki to nie nastapi. Mam nadzieje, e przez chwile - przez jedna, krotka chwile - uznasz mnie za zdrowego na umysle. Ale wiem, e predzej czy pozniej sama mysl, e ten potwor wcia istnieje, nawet majac tak ograniczone moliwosci dzialania, musi znow doprowadzic mnie do szalenstwa. Scofield przerwal, gdy Prentiss nagle przestal skomlec, wyprostowal sie, wyrzucil z siebie przeklenstwo i rzucil sie na swego wroga glowa naprzod, z wyszczerzonymi zebami, jakby chcial go rozszarpac na strzepy. Scofield podniosl dlon; tylko tyle... ale to bylo, jakby wzniosl przed soba mur. Telekinetyczny mur, w ktory uderzyl Prentiss i jeczac, osunal sie na podloge. I w tym momencie Nathan cos sobie przypomnial. Prawdziwym darem Scofielda, za ycia ale i po smierci byla telekineza. Zdolnosc poruszania przedmiotow sama sila woli. Zdolnosc wznoszenia niewidzialnych murow, czy przywolywania ze wspomnien i snow widzialnych duchow. Zdolnosc niszczenia i powstrzymywania dzialan innych. Zdolnosc, ktorej przyplywy i odplywy powodowaly powstawanie owych efektow, ktore zagraaly porzadkowi swiata. Take w swiecie Nathana zrodlem zagroenia byli niekiedy zmarli, a jeszcze czesciej ci, ktorzy znajdowali sie w stanie "nie-smierci". Ale Wedrowcy z Krainy Slonca mieli swoje sposoby radzenia sobie z takimi zagroeniami. Przypomniawszy sobie o nich, zapytal Scofielda - Gdzie jest teraz Prentiss? To znaczy, jego cialo. -Jakie to ma znaczenie? - Scofield obrocil glowe, aby spojrzec na Nekroskopa, a w miedzyczasie Prentiss podniosl sie i znowu przyjal pozycje obronna. Scofield wzruszyl ramionami. - Zostal pochowany niedaleko stad; gdyby bylo inaczej, trudno byloby mi go wezwac. Jego szczatki nadal sa tam, w ziemi, ale on jest tutaj. Za pomoca mysli i obrazow wyraonych w mowie umarlych Nathan pokazal, co zamierza, na co Prentiss wpadl w szal! Zobaczyl bowiem, uslyszal i zrozumial to, co zamierza uczynic Nathan tak samo dobrze, jak Scofield i pozostali zmarli. Nawet wiedzac, jaki los go czeka - a moe wlasnie dlatego - instynkt przetrwania zbudzil sie w nim jeszcze raz. Znow rzucil sie na Scofielda i znow napotkal mur, wzniesiony przez umysl swego wroga. Ale tym razem ten mur otoczyl go ze wszystkich stron i zamknal w swoim wnetrzu tak jak pajak zamyka muche w kokonie utkanej przez siebie pajeczyny. Jednak w przeciwienstwie do kokonu pajaka, ten kokon zawieral zlo. Wtedy John Scofield powoli, lecz nieublaganie zaczal zgniatac Prentissa. Ektoplazma stanowiaca jego "cialo" przyjeta ksztalt kuli, ktorej groteskowa, plynna zawartosc wcia miala jego wyglad, ale stopniowo stawala sie jednolita, kulista masa. Skutecznosc telekinetycznego "pecherza", utworzonego sila mysli Scofielda, byla tak wielka, e wraz z jego kurczeniem sie, cichly te wrzaski Prentissa. Nie byla to nekromancja; proces nie wywolywal "bolu", a jedynie przeraenie z powodu calkowicie nieodwracalnego charakteru. I choc Nathan bardzo sie staral, nie potrafil wykrzesac w sobie litosci dla ofiary "egzorcyzmow" Johna Scofielda. Bo to byly egzorcyzmy: wypedzanie prawdziwego diabla, usuwanie zlosliwego guza, ktory toczyl cialo ywych, ale nie bedzie wiecej zakaal umyslow zmarlych. Niech to bedzie ostrzeenie dla wszystkich: smierc nie stanowi konca i nie wyklucza wymierzenia sprawiedliwosci. Zamkniety w pecherzu Prentiss nie przestawal sie kurczyc. Mial teraz idealnie kulisty ksztalt: kopulasta glowa przechodzila w obwisle policzki, a te w zakrzywione ramiona, tluste rece i szerokie, plaskie dlonie, obejmujace pekaty brzuch i biodra, z ktorych wystawaly sprasowane w harmonijke nogi i monstrualnie wykrzywione stopy. W miare kurczenia sie pecherza wszelkie podobienstwo do ywej istoty slablo; cialo rozplywalo sie, przechodzac w zielonkawo opalizujaca zgnilizne, zlowrogi obraz ducha Toda Prentissa. Telekinetyczna kula miala teraz niecale osiemnascie cali srednicy; wcia sie kurczac, zadrgala, jak pecherzyk mydla poruszony podmuchem wiatru, tak e Nathan przez chwile myslal, i Prentiss zaraz sie z niej wydostanie. Ale nie; z pewnoscia probowal, ale to ju byla jego ostatnia, rozpaczliwa proba. Sila Scofielda byla zbyt wielka; jej potedze nie mona bylo sie oprzec. Pecherzyk stawal sie coraz mniejszy i mniejszy, a wsciekle wrzaski Prentissa byly jedynie jak szept w psychicznym eterze. W koncu w ogole nie bylo ich slychac... -Nie wiem... jak dlugo... zdolam to utrzymac - powiedzial nagle Scofield, a jego glos brzmial teraz bardzo cicho w umysle Nathana. - Zrob teraz to, co obiecales. Bo kiedy jestem zmeczony, zabiera mi duo czasu, zanim znow nabiore sil. Nathan zobaczyl, jak bardzo tamten jest wyczerpany. Powiedzial wiec na glos do zmarlych - Pomocie mu! Przytrzymajcie Prentissa, dopoki sie nim nie zajme, bo inaczej caly ten trud zda sie na nic. Zorientowawszy sie, o co chodzi, zmarli dodali "ciear" swych bezcielesnych umyslow do umyslu Scofielda, pomagajac mu zgniesc pulsujaca zielonkawa kule do jeszcze mniejszych rozmiarow; w koncu pozostal z niej tylko swiecacy zielony punkcik... ktory Nathan po prostu wloyl do kieszeni! To bylo takie proste! Mogl to uczynic - byl jedynym, ktoremu moglo sie to udac -poniewa byl Nekroskopem, poniewa dla niego smierc i wszystko, co sie z nia wiae, mialo inny wymiar. Teraz, gdy Wielkie Zgromadzenie spelnilo swoje zadanie, on musial dopilnowac reszty. Zmarli i ich trumny znikli w niebieskawej mgielce, ktora sama rozwiala sie w nicosc; pomieszczenie na chwile pociemnialo, po czym otworzyly sie drzwi, w ktorych staneli Trask i pozostali; ich oddechy tworzyly obloczki pary w przycmionym swietle korytarza. A z jakiegos odleglego miejsca pograonego we snie miasta dobiegl dzwiek dzwonow, obwieszczajacych polnoc. I w koncu, podobnie jak w miescie, w Strefie Koszmarow zapanowal spokoj... Kiedy znalezli sie w dyurce, Nathan nie tracil czasu. - Prentissa pochowano niedaleko stad, prawda? -Tak - potwierdzil Trask - ale czy to wane? -Tak - szorstko odparl Nathan. - Musimy wykopac i spalic jego zwloki, i to jeszcze dzis w nocy! -Ale... -sadnych ale, jeeli chcecie sie uwolnic na zawsze od Strefy Koszmarow. Sluchajcie, pozniej bedzie czas na wyjasnienia. Ale teraz... czy mona to jakos zalatwic? Bylo niewiele rzeczy, ktorych szef Wydzialu E nie mogl zalatwic. - Tak, jesli bede mial dostep do telefonu. -No to chodzmy... Ekshumacja Toda Prentissa odbyla sie szybko i nie towarzyszyla jej normalna w takich chwilach powaga, a kremacje w przemyslowym piecu w fabryce na przedmiesciach take przeprowadzono bez zbednych ceremonii - jesli nie liczyc drobnego szczegolu. Tu przed tym, jak worek ze zwlokami wsunieto do pieca, Nathan rozpial go na chwile i wyjawszy cos z kieszeni, wepchnal gleboko do srodka. W ten sposob Tod Prentiss "zjednoczyl sie" ze swymi szczatkami, ktore wkrotce zamienily sie w popiol. W szarym swietle poranka z lotnisk Gatwick i Heathrow wystartowalo szesc samolotow, w ktorych - oprocz zwyklych pasaerow - znajdowali sie agenci Wydzialu E, wyslani ze specjalna misja; ich zadaniem bylo rozsypanie prochow Prentissa na calym swiecie tak, aby ju nigdy nie mogly sie znalezc blisko siebie. Podobnie wczesnym rankiem szczatki Johna i Lynn Scofieldow oraz ich syna zostaly ekshumowane i poddane kremacji ze wszystkimi honorami. A potem, w domu pogrzebowym w Kensigton, Ben Trask, Zek Foener i Nathan stali z opuszczonymi glowami, uczestniczac w krotkiej, lecz uroczystej ceremonii... Pozniej, kiedy cala trojka szla z powrotem, Nathan powiedzial - To moe wam sie wydac dziwne, a nawet troche was przestraszyc, ale nie powinno was zmartwic. Oto, czego pragna. Niosl urne, ktora nagle odsunal od siebie na dlugosc ramienia. -Co...? - powiedzial Trask. Ale Nathan rozmawial teraz z kims innym. - John, jestes tego pewien? Tego wlasnie pragniesz? -Och, tak - odpowiedz nadeszla natychmiast. - I trzeba to zrobic teraz. Zostalo mi jeszcze troche sil i to powinno wy starczyc. Wiem to. Wyczerpalo mnie utrzymywanie Prentissa w tym miejscu, dopoki nie rozsypaliscie jego prochow na calym swiecie. A teraz chcialbym znalezc jakies lepsze miejsce dla swojej rodziny. Ale nawet jesli nam sie nie uda, jesli rozwieje nas wiatr, w koncu bedziemy razem i pogodzeni ze soba. Jestesmy pogodzeni ze soba dzieki tobie, Nathanie. A teraz... zrob to, prosze. I Nathan zrobil, o co go poproszono: upuscil urne, ktora roztrzaskala sie na sciece wyloonej czerwona cegla. Chmura szarego pylu, ktory wydobyl sie ze szczatkow urny, przez chwile wirowala w powietrzu, po czym... ...Uformowala sie w rodzaj cienkiej struktury, ktora pomimo porywistego wiatru, wiejacego na cmentarzu, zachowala spojnosc, wznoszac sie nad cmentarnym murem, po czym poszybowala nad dachami i w koncu znikla w oddali. -Odeszli - powiedzial Nathan ze smutkiem. Trask kiwnal glowa i powiedzial zachryplym glosem - Tak odeszli. Nie wiem, co wlasciwie zrobiles, ale... -...Ale jestesmy pewni, e to najlepsze wyjscie - dokonczyla Zek. -Tak, to najlepsze wyjscie - powtorzyl Nathan, jak echo. -Najlepsze zarowno dla ywych, jak i dla umarlych - westchnal sir Keenan Gormley w umysle Nathana. - I zmarli to wiedza. Nathanie, osiagnales to, co chciales. Zyskales wielu przyjaciol. Teraz wykorzystaj to w rozsadny sposob... Trask zalatwil, aby Gravey i Smart mieli wolny tydzien, eby mogli wypoczac. Nastepnie przekazal na tydzien obowiazki szefa Centrali Wydzialu E Chungowi, aby moc z Zek i Nathanem pojechac do Szkocji. To pozwoliloby odpoczac Nathanowi, a take jemu samemu, a Zek... bylaby razem z nimi. W glebi duszy Trask doskonale wiedzial, dlaczego pragnie ja miec kolo siebie. Zatrzymali sie na trzy dni w Edynburgu, gdzie Nathan przez dlusza chwile wpatrywal sie w stojacy na skale zamek. - Ludzie to zbudowali! - wyszeptal z podziwem. - W Turgosheim to nie byloby nic takiego; nie wydaje sie wiekszy, ni Trollowy Dwor, stojacy na dnie wawozu, gdzie mieszka Lom Pokurcz. Ale ten tutaj zbudowali ludzie! -Powinienes zobaczyc piramidy - powiedziala z usmiechem Zek. -Albo Wielki Chinski Mur - dodal Trask. -Albo Empire State Building! - dokonczyla Zek. - Ludzie zbudowali bardzo wiele. Nathan zmarszczyl brwi i potrzasnal glowa. - Ale nie w Krainie Slonca. -Bo wam nie pozwolono - przekonywala go Zek. - Bylam tam i wiem. I jestem pewna, e ty take to wiesz. Twoj lud jest zdolny, a nawet na swoj sposob zaawansowany. Ale bedac stale pod panowaniem Wampyrow... -... Ale gdyby nie one - och, to niewane - powiedzial. - Jednak nie bylbym tutaj. Trask zakonczyl te wymiane zdan logicznym wnioskiem, mowiac - I dzieki temu widac, e same na siebie mogly sprowadzic zaglade. Jestes Cyganem; kiedy wrocisz do domu, moesz dostarczyc Cyganom bron, ktorej potega przekracza ich najsmielsze wyobraenia i znacznie przewysza bron, jaka dysponuja Wampyry. Ale to bedzie kiedys, a my jestesmy tu i teraz i mamy jeszcze do przebycia dluga droge. Zek scisnela Nathana za lokiec i powiedziala - Ale tam wrocimy. Jestem tego pewna... Pojechali obejrzec wypalone ruiny starego domu Harryego Keogha, stojacego na przedmiesciach Bonnyrig, niedaleko Edynburga. Kiedy tam dotarli, w powietrzu wirowaly wielkie biale platki i w ogrodzie leala gruba na cal warstwa sniegu. Trask opowiedzial Nathanowi o jego ojcu. -Nie bylo sposobu, aby Harry'ego tutaj zatrzymac; to znaczy w tym swiecie. Ale wiedzialem, e twoj ojciec bardzo sie roni od innych ludzi. Och, Nekroskop byl z cala pewnoscia Wampyrem! Widzialem go, rozmawialem z nim owej nocy tu, w ogrodzie i zdawalem sobie sprawe, czym jest! Ale nie naleal do ludzi, ktorzy tak po prostu daja za wygrana i biernie poddaja sie losowi, zwlaszcza losowi tak okrutnemu. Wiec... dalem mu szanse. Wydzial E chcial go dopasc; Opozycja czekala na niego kolo Bramy w Perchorsku; nawet Wielkie Zgromadzenie go opuscilo, ale ja mu ufalem. Patrzac wstecz, mialbys prawo wierzyc, e bylem niespelna rozumu. Ale z drugiej strony, kto lepiej ode mnie znal prawde, przynajmniej w tamtym momencie? To mianowicie, e Harry nikomu nie chcial wyrzadzic krzywdy. -A dowod byl na wyciagniecie reki. Mial tutaj smiertelnych wrogow, ludzi, ktorzy zabiliby go, gdyby mogli. Jeden z nich byl telepata, ale o wypaczonej osobowosci i pelen nienawisci. Krotko mowiac, Nekroskop rozbroil go i zaciagnal do Kontinuum Mobiusa. Wtedy myslalem, e popelnilem straszliwy blad, e ju nigdy tego czlowieka nie zobacze. Ale Harry nikomu nie wyrzadzil adnej krzywdy, tylko oddal przysluge. W jakis sposob pozbawil Geoffreya Paxtona jego zdolnosci - ktore ten wykorzystywal w nikczemny sposob - uczynil go "normalnym" i sprowadzil zalamanego, lecz fizycznie nietknietego z powrotem do tego ogrodu. Wszystko to dzialo sie, gdy jego dom - ten stary dom, jego ostatnie schronienie na Ziemi -stal w plomieniach i na calym swiecie nie bylo adnej istoty, ktora Harry moglby nazwac przyjacielem. Mimo to nas nie zdradzil... -To niezupelnie prawda - cicho wtracila Zek. - To znaczy, e w ogole nie mial przyjaciol. Mial ciebie i mial mnie. Wiedzialam, czym jest i przestraszylam sie go, kiedy mnie odwiedzil na Zante. Wilk i ja - zwlaszcza Wilk, prawdziwy wilk, ktory byl psem obronnym Cyganow - wiedzielismy. Ale Nekroskop i ja powrocilismy stamtad... och, to bylo dawno temu i nadal bylam jego przyjacielem. Wiec zaryzykowalam i udzielilam im schronienia, jemu i jego dziewczynie, kiedy przygotowywal sie do opuszczenia tego swiata. Ostatnia rzecza, jaka widzialam, byl snop swiatla reflektorow jego motocykla; kiedy znikl w oddali i ogarnela mnie ciemnosc, jak nigdy przedtem, wiedzialam, e go ju wiecej nie zobacze. I teraz nie byloby mnie tutaj, gdyby jakas jego czesc w koncu nie powrocila. Nathan szczelniej owinal sie plaszczem i strzasnal z ramion cienka warstwe sniegu. -Kochaliscie... go? Zek i Trask popatrzyli na siebie. - Tak - odpowiedzial Trask - przypuszczam, e w pewnym sensie tak. Ale Zek potrzasnela glowa. - Nie jestem taka pewna - powiedziala. - Musicie pamietac, e zagladalam do jego umyslu. I choc potrafil byc cieply, jak sloneczny dzien, bywal te chlodny. Ale to byl specyficzny rodzaj chlodu. Chlod, ktory przenika do glebi duszy. - I, zwracajac sie do Nathana, powiedziala - Ty takze masz to w sobie. Przypuszczam, ze to czyni cie takim, jaki jestes. Ale badz ostrozny, Nathanie, i uwazaj, aby ten chlod nigdy nie wzial gory nad cieplem... Do Traska to nie dotarlo, ale wiedzial, e wymienili jakas mysl. Nie wiedzac, co powiedziec, zadygotal i rzekl - Zrobilo mi sie zimno. Co byscie powiedzieli, gdybysmy wrocili do Edynburga, do hotelu, gdzie napilibysmy sie kawy i czegos mocniejszego? Kiedy mineli ruiny i wsiedli do samochodu, zaczal padac gesty snieg. Z mroku wynurzyly sie szare postacie i wsiadly do drugiego samochodu. Ochroniarze z Wydzialu E zawsze byli gdzies w pobliu... Jadac przez Bonnyrig w kierunku Edynburga, Nathan odebral wraenie obecnosci jakiegos psa. Wielkiego czarno-bialego kundla, ktory biegl, podskakujac przyjaznie z wywieszonym, wilgotnym jezykiem. Doznanie to nie mialo nic wspolnego z telepatia czy mowa umarlych, ale mial wraenie, jakby znalazl sie w Krainie Slonca w pobliu swoich wilkow. Zawsze "wiedzial", gdzie sa, nie zdajac sobie z tego sprawy. Ale tutaj, w tym obcym swiecie? To bylo dziwne. Owej nocy przysnil mu sie ten sam pies. A rano, po sniadaniu, zapytal - Czy moglibysmy jeszcze raz pojechac do tej wioski, kolo ktorej mieszkal Harry? -Do Bonnyrig? - Trask uniosl brwi w niemym znaku zapytania. - Oczywiscie moemy, jesli chcesz. Masz jakis szczegolny powod? -Nie wiem - odparl Nathan, wzruszajac ramionami. - Mam takie dziwne uczucie, e ktos mnie tam zna. -Ale jak ty moesz tam kogos znac? -Nie znam. Ale mysle, e ktos zna mnie... Pojechali wiec znow do Bonnyrig. Byla gololedz i Trask prowadzil bardzo ostronie. Kiedy powoli mijali ulice za ulica, nagle Nathan powiedzial - Zatrzymaj sie! Mysle... e to tutaj. Wraenie obecnosci psa powrocilo, docierajac do jego swiadomosci. Kiedy Nathan wysiadl z samochodu, lekko sie zachwial. Trask powiedzial - Ostronie! Droga jest oblodzona. Wiem, e to wyglada jak zwykly asfalt, ale w istocie moglbys sie tutaj slizgac! Znajdujac sie blisko Nathana, Zek wiedziala, e jest troche zdezorientowany, ale nie z powodu sliskiej drogi. Spojrzawszy na Traska, powiedziala - Dejr vu? Nathan ju odzyskal panowanie nad soba. Usmiechajac sie, powiedzial - Jest tam. - I ruszyl boczna uliczka w strone ogrodu, otaczajacego dom z blyszczaca siodemka na furtce, a potem w strone drzwi. Kiedy dogonili go Trask i Zek, zapukal do drzwi. -Nathanie! - Trask byl troche zaniepokojony. - Co, u licha...? Ale Zek zlapala Traska za ramie i spokojnie powiedziala - Pozwol mu, Ben. Nathan sam nie wie. Wiec poczekajmy, a dowiemy sie, o co tu chodzi. Nie musieli dlugo czekac. Drzwi otworzyly sie prawie natychmiast i stanal w nich wysoki i przystojny mlody meczyzna, czesciowo odwrocony w strone gosci, a czesciowo w strone wnetrza domu. Spogladajac od progu na nasza trojke, powiedzial - Chwileczke - i zawolal do kogos w srodku - Paddy, uspokoj sie! - I znow zwracajac sie go gosci, usmiechnal sie i wyjasnil -To moj stary pies. Nie wiem, co w niego wstapilo! Uslyszeli pelne podniecenia sapanie i szczekanie, dobiegajace z wnetrza domu. -Paddy - powiedzial Nathan, kiwajac glowa. - Tak. - Jak gdyby mlody czlowiek wlasnie mu cos wyjasnil. W jego umysle nagle pojawil sie obraz: ciemne slady hamowania, wypalone na czarnym asfalcie... i Paddy, maly szczeniak, leacy martwy w rynsztoku. Jedna z przednich lap zwisajaca bezwladnie... skrecony kregoslup i przekrzywione barki... czesciowo zmiadona glowa i rozerwane prawe ucho. Wizja pojawila sie i znikla. -Kto to, kochanie? - Do drzwi podeszla szczupla kobieta w srednim wieku i stanela obok mlodzienca. Wyszla z ciemne go korytarza i teraz probowala przyzwyczaic oczy do jasnego swiatla padajacego z zewnatrz. Wreszcie dojrzala Nathana i pozostalych, ale jej spojrzenie natychmiast skoncentrowalo sie na jego postaci i wydala stlumiony okrzyk zdumienia. Jednak po chwili, kiedy sie zastanowila, rozesmiala sie i powiedziala - Nie, to niemoliwe. Trask byl zafascynowany. - Co jest niemoliwe? -Och, nic - odparla. - Byl taki mlody czlowiek, ktorego widzielismy tylko raz. Mowil, e jest weterynarzem. Poskladal Paddy'ego do kupy po tym wypadku. Byl tak podobny do ciebie. - Znow spojrzala na Nathana. - Ale to oczywiscie niemoliwe, bo jestes mlodszy, ni on byl wtedy i to bylo... jakies szesnascie czy siedemnascie lat temu. -Czy pamieta pani nazwisko tego weterynarza? - zapytala Zek. -Ach! To pamietam - odpowiedziala kobieta. - Mam kuzyna o tym samym nazwisku i dlatego zapamietalam. To niejaki pan Keogh uratowal Paddy'emu ycie. To byla dobra robota, bo stary pies jest ywy jak dawniej. Teraz jest ju prawie slepy, ale przez te wszystkie lata ani razu nie zachorowal! Trask i Zek poczuli gesia skorke i popatrzyli na siebie. Moe Paddy uslyszal swoje imie. Tak czy owak, byl ciekaw, co sie dzieje i pojawil sie na progu. I oczywiscie byl to pies ze snu Nathana. Przecisnawszy sie obok swego pana i jego matki, wspial sie na tylne lapy i skomlac oparl wielkie przednie lapy na brzuchu Nathana, po czym odchylil glowe do tylu i rozpaczliwie probowal go polizac po twarzy, ale nie zdolal siegnac tak wysoko. Nie majac ju adnych watpliwosci, kobieta wykrzyknela - On... cie zna! -Nie - powiedzial Nathan. - Ale mysle, e znal mego ojca. Westchnela i zaslonila dlonia usta. - Oczywiscie! Oczywiscie! Podobienstwo jest niezwykle! Prosze, wejdzcie do srodka! - I zwracajac sie do syna - Peter, czy pamietasz? -Czy pamietam? - wykrzyknal mlodzieniec, robiac miejsce gosciom i prowadzac ich do przestronnego salonu. - Jasne, e pamietam. Co to byl za dzien! Takie dni pamieta sie do konca ycia. Kiedy wszyscy usiedli, zwrocil sie do Nathana - Twoj ojciec byl... byl jak cudotworca! Nathan i Zek pomysleli rownoczesnie - Delikatnie mowiac! - A na glos Nathan powiedzial - Dlaczego tak sadzisz? Do pokoju wszedl siwowlosy meczyzna w srednim wieku. Musial slyszec czesc rozmowy, a podniecenie widoczne na twarzach jego ony i syna nie pozostawialo adnych watpliwosci. - Twoim ojcem byl pan Keogh? Weterynarz? Mamy u niego dlug wdziecznosci, nieprawda? - To nie bylo pytanie, ale stwierdzenie faktu. - I czy ten stary pies tego nie wiedzial? Twoj ojciec to byl niezwykly czlowiek, synu. Nekroskop usiadl na kanapie, a Paddy usadowil sie u jego stop i poloyl mu przednie lapy na kolanach. Trask rozesmial sie. - No co, Paddy widzi moe nie najlepiej, ale wyglada na to, e cie zna! -Psy mnie... lubia. - Nathan wzruszyl ramionami. -Podobnie jak twego ojca - powiedzial siwowlosy meczyzna ju powaniejszym tonem. - Nawiasem mowiac, nazywam sie John McCulloch, to jest moja ona, Mary i moj syn, Peter. Wtedy Peter jeszcze siusial w majtki, ale opiekowal sie rannym psem, jak umial. Mam rozumiec, e twoj ojciec kazal ci nas odwiedzic? -Moj ojciec... nie yje - odparl Nathan. - Ale tak, mowil, e jesli kiedys znajde sie w tej okolicy... -Jestes tu bardzo mile widziany - powiedzial Peter McCulloch. - Paddy to byla zawsze sama radosc, ale wtedy przysiaglbym, e ju nie yje. Wpadl pod samochod, tam, na rogu. Paddy byl... w strasznym stanie. Bylem pewien, e jest martwy. Ale pan Keogh zabral go, a potem przyniosl z powrotem. I pies byl jak nowy! Ani sladu po tym wypadku! Do dzis dnia nie moge w to uwierzyc... -Zostaniecie u nas na obiad? - spytala matka Petera, biorac Zek za reke. -Niestety jestesmy umowieni na spotkanie - szybko przerwal Trask. - W istocie powinnismy ju byc w drodze. Chodzi o to, e... -...Moj ojciec powiedzial, e zawsze zostane tutaj przyjety z otwartymi ramionami -dokonczyl Nathan, wstajac. - I tak sie stalo... Kiedy znalezli sie z powrotem w samochodzie, Trask powiedzial - To wprost niewiarygodne! Skad wiedziales? Jakim cudem mogles wiedziec? Nathan potrzasnal glowa, a potem dziwnie popatrzyl na Traska. - Ben, jestes pewien, e powiedziales mi o Harrym wszystko, co wiesz? Byl Nekroskopem: rozmawial ze zmarlymi i w razie niebezpieczenstwa mogl w nich nawet tchnac pozor ycia, aby go bronili. To wszystko wiem. Opowiadales mi o tym. I tak naprawde nie jest to bardzo zaskakujace. Bo w koncu ja te jestem Nekroskopem. Ale mam wraenie, e jest jeszcze cos, cos innego. Chodzi mi o to, e jak ktos jest martwy to jest martwy i koniec, a Paddy byl pelen ycia. Probowalem odczytac jego umysl, ale mi sie nie udalo. Paddy yje. Przez caly czas pamietal mego ojca - jego wraenie - i wyczul cos z tego we mnie. Peter McCulloch powiedzial, e wtedy byl pewien, i jego szczeniak nie yje. Wiec... chce zapytac, jakie jeszcze zdolnosci posiadal Harry? Bo kazac zmarlym chodzic to jedno, ale calkowicie przywrocic ich do ycia to cos zupelnie innego. Trask udawal, e wyglada przez okno i staral sie uporzadkowac mysli. Nathan mial racje: o tych wlasciwosciach jego ojca rzadko rozmawiano w Wydziale E i nigdy nie wspomniano o nich Nathanowi. Istnieje ronica miedzy Nekroskopem a nekromanta, tak jak ronica miedzy dobrem a zlem. Ale nawet, kiedy jego czas dobiegal konca, Harry Keogh nie byl zly. Tylko to cos w nim bylo zle, ale jakos byl w stanie nad tym panowac a do samego konca. Nie byl zly... ale byl nekromanta. Nekromancji, tej mrocznej, ezoterycznej sztuki Harry nauczyl sie od Janosa Ferenczy, ostatniego z nieslawnej linii, na jego zamku w Karpatach. Tyle Trask wiedzial, ale nie wiedzial nic wiecej, poza tym, e Harry uyl tej sztuki, przywracajac ycie nie tylko psu, lecz take ludziom zza grobu! Nawet teraz szef Wydzialu E niewiele o tym myslal, bo wiedzial, e popelniono wtedy straszne bledy, w wyniku ktorych niepotrzebnie stracilo ycie kilku esperow, w tym jeden dwukrotnie. Kiedy Trask przypominal sobie to wszystko, katem oka zerknal na Nathana i zobaczyl, e ten wpatruje sie w niego uwanie. Jego ciekawosc byla tak wielka, e nie potrafil sie jej oprzec. Nawet pytanie sformulowal w taki sposob, e Trask nie mogl na nie odpowiedziec spontanicznie, ale musial zastanowic sie nad odpowiedzia. I oczywiscie Nathan odczytal mysli Traska. Teraz, patrzac w jego oczy, poznal prawde i powiedzial - Przepraszam, ale musialem wiedziec. I to mi wyjasnia pare rzeczy. Dlaczego zmarli, ktorzy przez caly czas kochali Harry'ego, na koncu go opuscili. Nie chodzi tylko o to, e bali sie samej nekromancji, ale postaci, jaka przybrala. Jesli mogl ich z powrotem przywolac do ycia... to musial miec nad nimi ogromna wladze. -Tak - zgodzil sie Trask. - Taka sama, jak mial Janos Ferenczy. Bo nawet zmarlych mona poddawac torturom, dopoki nie obroca sie w pyl. Ale najwyrazniej Janos potrafil ich przywolywac do ycia nawet z prochow i torturowac bez konca. Harry nigdy tego nie robil, ale mial taka moc i gdyby zechcial... Nathan zamyslil sie. - Od czasu afery Johna Scofielda rozmawialem z kilkoma zmarlymi -powiedzial w koncu. - Niektorzy z nich znali osobiscie mego ojca. Ale aden nawet nie wspomnial o tej stronie jego osobowosci. Trask znow popatrzyl na niego, tym razem troche niepewnie, a nawet z lekiem. - Gdybys naleal do Wielkiego Zgromadzenia, powiedzialbys o tym? Zek przez jakis czas milczala, ale teraz odezwala sie - Nathanie, nie chcialabym, abys mial jakiekolwiek watpliwosci co do Harry'ego. Kiedy byl ju skonczony - wampir i nekromanta, opuszczony zarowno przez ywych jak i umarlych wskutek czego musial uciekac z tego swiata, aby znalezc niepewne schronienie w Krainie Slonca - nadal pozostal soba. Nikogo nie skrzywdzil; w rzeczywistosci opiekowal sie nami wszystkimi! Opiekowal sie mna, dziewczyna imieniem Penny, ktora wyrwal z objec smierci, a nawet Benem i calym Wydzialem E. I nigdy, nigdy nas nie zdradzil. Tak naprawde to my zdradzilismy jego. Wiec kiedy myslisz o swoim ojcu, pomysl i o tym. W odpowiedzi na jej slowa, Nathan prawie niedostrzegalnie skinal glowa. Tak, bedzie o tym myslal - ale ciekawosc pozostala... Wracajac do Londynu, Trask skorzystal z okazji, eby zrobic przerwe w podroy, zostali wiec na noc w Hartlepool. Nie ze wzgledu na naturalne "walory" tego miejsca, choc w istocie stopniowy upadek tego niegdys przemyslowego miasta, postepujacy od piecdziesieciu lat, udalo sie powstrzymac, ale dlatego, e tutaj mieszkal Harry Keogh, zanim zostal zwerbowany do Wydzialu E. Mieszkal tutaj, a przedtem o pare mil stad, w Harden Village, gdzie wtedy byla kopalnia. Tego wieczoru pojechali do Harden Village i Trask zabral Nathana i Zek, aby im pokazac stara szkole Harry'ego. Miejsce bylo puste, zasmiecone i ciche. Budynek stal w pobliu zniszczonego wiaduktu kolejowego, ktory mial byc rozebrany, a za jego przeslami, z ktorych odpadaly cegly, widac bylo szare wody Morza Polnocnego. Teraz Nathan zdawal ju sobie sprawe z tego, e Trask cos czuje do Zek (slepy by to zauwayl) i z tego, e spotyka sie to z przychylna reakcja z jej strony. Podejrzewal, e jego mentor bylby mu wdzieczny, gdyby mogl na pewien czas zostac z nia sam na sam. Kiedy wiec obeszli budynek szkoly dookola, Nathan zaproponowal, e moe maja ochote pojsc gdzies razem, bo on chcialby zostac tu jeszcze chwile, aby pooddychac atmosfera tego miejsca. Czesciowym powodem bylo pragnienie, aby Trask i Zek przez jakis czas mogli byc sami, ale glownym powodem bylo to, e on sam zapragnal chwili samotnosci. Kiedy bowiem wszyscy troje szli waska, wybrukowana alejka, otoczona szpalerem drzew, miedzy stara szkola a miejscowym cmentarzem, Nathan poczul, e cos go ciagnie do omszalych nagrobkow i wiedzial, e znajdzie tam przyjaciol. A moe raczej, e jego ojciec kiedys znalazl tam przyjaciol. W ten sposob mogl dowiedziec sie czegos wiecej o Harrym. Bylo wietrzne, ale pogodne popoludnie, kiedy Trask i Zek wolno szli pod reke w strone wiaduktu spinajacego brzegi zielonej doliny, w ktorej plynal strumien lsniacy w promieniach zimowego slonca. Ale jak tylko Nathan znalazl sie na cmentarzu - kiedy galezie drzew zwisajace nad murem zaslonily slonce - ogarnelo go uczucie osamotnienia i osobliwa atmosfera tego miejsca; wiedzial, e jego ojciec przechodzil tedy jeszcze jako chlopiec. Wydawalo sie, jakby slady stop Nekroskopa wcia byly odcisniete w skrzacych sie marmurowych odlamkach, zascielajacych wijace sie scieki, w leacych wokol lisciach i pyle oraz w trawie rosnacej miedzy grobami. Nagle Nathan cos uslyszal lub wyczul - jakis pomruk czy ukradkowy ruch - podniosl wzrok i ujrzal dwie opatulone postacie, ktore staly kolo furtki jakies dwadziescia pare krokow dalej: byli to jego ochroniarze; ich oddechy tworzyly w mroznym powietrzu male obloczki pary. Zachowujac bezpieczna odleglosc i starajac sie nie rzucac w oczy, obserwowali, gdzie jest. Uspokojony, ruszyl dalej. Zdawalo sie, e jego stopy kieruja sie wlasnym rozumem; prowadzily go przed siebie i zanim sie zorientowal, znalazl sie w cieniu drzew, a w chwile potem stanal przed starym, zarosnietym zielskiem nagrobkiem. Kiedy skierowal oczy na napis, jego umysl otworzyl sie szerzej na szepty zmarlych. -Kto to jest? - pytali. - Kto to moe byc? Wydaje sie, jakby... jakby... ale nie, bo ju od dawna go tutaj nie ma. I ju nie powroci. A mimo to... ten tutaj take naley do ywych i zna mowe umarlych! Jak to moliwe... a moe te pogloski sa prawdziwe? Mowia e na swiecie pojawil sie nowy. Ale czy to on, czy te... ktos inny? Czy osmielimy sie go o to zapytac? Wtedy odezwal sie bardziej zdecydowany glos - Na dlugo przedtem, zanim Nekroskop stal sie zagroeniem, byl naszym przyjacielem. Byl jedynym przyjacielem, jakiego mielismy! A teraz jest tu on. Czy chcecie tak po prostu tkwic w stanie zawieszenia i pozwolic, aby swiat ywych przechodzil obok, niewidziany, nieznany? Chcecie przegapic te okazje nawiazania kontaktu z ywym umyslem? Harry 'ego ju nie ma, wszyscy o tym wiemy i wiemy, czym byl. Ale przedtem byl naszym przyjacielem. I mnie go brak! -Nie tylko tobie - odezwal sie slabszy glos; jeszcze jeden bezcielesny umysl dolaczyl swoj apel. I pomimo, e glos byl slaby, dochodzil z bliska, wiec Nathan doszedl do wniosku, e dobiega z ziemi pod jego stopami, z najbliszego grobu. - Mnie take go brak. Kiedys uczylem matematyki w szkole po drugiej stronie drogi. To bylo... och, nie wiem, jak dawno temu. Piecdziesiat, moe szescdziesiat lat? Ale kiedy Harry przyszedl do mnie z pierwszym ze swych szkolnych zadan matematycznych, nie ylem ju od dawna. I, nie wiem, czy uwierzycie, rzeczywiscie pomagalem mu te zadania rozwiazywac! To ja nauczylem Nekroskopa matematyki! Nathanowi opadla szczeka; wlosy zjeyly mu sie na karku; nie mogl uwierzyc w to, co wlasnie uslyszal, w ten niewiarygodny dar, ktory teraz wydawal sie byc w jego zasiegu. Ale w koncu, kiedy przypatrzyl sie wygladajacemu spod warstwy porostow napisowi na nagrobku, musial w to uwierzyc. Choc jego umiejetnosc czytania byla ograniczona, oto, co odczytal: JAMES GORDON HANNANT ur. 13 czerwca 1875 - zm. 11 wrzesnia 1944przez trzydziesci lat nauczyciel w szkole w Harden, przez dziesiec lat jej dyrektor, a teraz jedna z liczb w bezmiarze niebios. VII Bodziec -Sir - powiedzial Nathan, glosem lamiacym sie z podniecenia - kimkolwiek jestes, mysle,e szukalem cie od dnia swych narodzin! Przez chwile panowala pelna zaskoczenia cisza, a potem rozlegl sie stlumiony okrzyk zdziwienia i wreszcie krzyk setek bezcielesnych umyslow - Harry! Ale w ich glosach mona bylo uslyszec cos wiecej ni zdziwienie. Byl w nich te strach. Dlatego Nathan szybko powiedzial - Nie, to nie Harry, lecz Nathan. Nathan Keogh. Harry byl moim ojcem. Dlatego... moj glos brzmi podobnie. -Podobne jest te wraenie. - Glos naleal do Hannanta. - Nic dziwnego, e zmarli sa tak niechetnie nastawieni! Twoj ojciec byl - stal sie - mniej... solidny, ni dawniej. To znaczy, pod koniec... -Wiem, co masz na mysli - powiedzial Nathan. - Wiem, czym byl Harry. Pochodze ze swiata, w ktorym one sie rodza. Wiec nie ma potrzeby wyjasniac waszych obaw. - Po czym ciagnal dalej z przejeciem - Ale jeeli moge cie o to prosic, jest cos, w czym byc moe moglbys mi pomoc. -Tak? - w glosie tamtego mona bylo wyczuc rezerwe. -Chodzi o to, co mowiles przedtem, o tym, jak uczyles Nekroskopa matematyki. Wszystko, co mu przekazales - stosowana przez ciebie metode nauczania - bylbym wdzieczny, gdybys mogl mnie nauczyc tego samego. -Aha! - powiedzial Hannant. - Wiec po pierwsze, chyba powinienem cie ostrzec: tak, pokazalem Harry'emu pare rzeczy, ale byloby zupelnie falszywym mniemanie, e rzeczywiscie czegokolwiek go nauczylem. Jego wiedza byla instynktowna; pokazalem mu pare skrotow, to wszystko. Reszta sama przyszla w naturalny sposob. Ale po kolei. Rzecz jasna, pragniemy uslyszec twoja historie. Jak to sie stalo, e jestes tutaj? I dlaczego tak bardzo pragniesz pojsc w slady Harry'ego? Moe za bardzo? Moe poszedlbys jego tropem zbyt daleko? Jestem pewien, e rozumiesz nasza powsciagliwosc. I Nathan opowiedzial im historie swego ycia. Staral sie streszczac, raczej przedstawiajac obrazy ni uywajac slownych opisow, ale choc mowa umarlych czesto oddaje wiecej ni wypowiedziane slowa, zajelo mu to prawie godzine. Wreszcie zakonczyl swoja relacje slowami -Wiec, jak widzisz, bardzo potrzebuje pomocy. Posiadam niektore zdolnosci mego ojca -oczywiscie potrafie sie poslugiwac mowa umarlych, a take telepatia, ktora Harry wykorzystywal pod koniec swego pobytu w tym swiecie - ale to za malo. Za malo, aby przygotowac mnie do prawdziwej konfrontacji z Wampyrami. Hannant wysluchal historii Nathana bardzo uwanie, ale w tle Nathan slyszal ukradkowe szepty Wielkiego Zgromadzenia, ktore wyraaly strach, watpliwosci i niezdecydowanie. Kiedy umilkl, jeden z tych cichych, bojazliwych glosow zabrzmial wyraznie - Jak sobie wyobraasz swoja przyszlosc, Nathanie? - Glos dral pelen niepewnosci. - Zalomy, e jakims cudem niektorzy z nas, jak na przyklad Hannant, rzeczywiscie beda mogli ci pomoc. Co masz zamiar uczynic? Odpowiedz Nathana byla niemal odruchowa, instynktowna, tak jak matematyka jego ojca. -Ludzie nigdy nie powinni probowac odczytywac przyszlosci - powiedzial - bo przyszlosc jest pokretna. Ale poniewa mnie pytacie, powiem, jak ja to widze. Obiecano mi, e bede mogl zabrac do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd wiedze i bron, nowoczesna bron, aby dac ja Cyganom. Moj lud uyje tej broni, aby zniszczyc Wampyry. Tylko, e... nawet teraz nie mam pewnosci, e kiedykolwiek tam powroce. Ale gdybym byl w stanie zrozumiec i wykorzystac Kontinuum Mobiusa, wtedy moglbym zyskac te pewnosc. -To Kontinuum Mobiusa daloby ci moliwosc swobodnego przemieszczania sie miedzy twoim swiatem a naszym. Jesli pytanie mialo jakis podtekst, do Nathana to nie dotarlo. -Niekoniecznie - odparl. - Ale bylby to krok we wlasciwym kierunku. I zapewnilby mi natychmiastowy dostep do wielu moliwych drog ucieczki, jesli rzeczywiscie kiedykolwiek powroce do mego swiata. -Rozumiem - przyszla odpowiedz, ale tak cicha i pelna niepewnosci, e Nathan niemal zobaczyl, jak tamten drapie sie po brodzie. - Przybyles tutaj w ludzkiej postaci ze swiata potworow, o ktorym sam powiedziales, e jest nekany przez zaraze. A mimo to upierasz sie, aby utworzyc przejscie miedzy swiatami. Sposob natychmiastowego przedostania sie z jednego do drugiego. Dla ciebie... i dla czego jeszcze? Teraz Nathan zrozumial, co tamtego niepokoi i jest zrodlem kolejnego przyplywu niepewnosci. - Czy nie rozumiesz? - odparl. - Takie przejscia ju istnieja! I to dwa. Sa zrodlem wampiryzmu w waszym swiecie. Nie zamierzam ich otwierac; przeciwnie, chce je zamknac na zawsze! Albo jeszcze lepiej, zniszczyc Wampyry na ich wlasnym terenie i sprawic, aby oba nasze swiaty uwolnily sie od nich na dobre. -Ani przez chwile nie sugerowalismy, e rozmyslnie wykorzystasz te wiedze, aby pozwolic Wampyrom przedostac sie do naszego swiata. (Nathan wyczul, jak tamten pokrecil bezcielesna glowa.) Nie, bo jest dla nas oczywiste, e nie jestes ani zly, ani oblakany. Ale, jak sam powiedziales, nikt nie moe bezkarnie czytac w przyszlosci. A gdybys wpadl w ich rece...? -Ju bylem w ich rekach i ucieklem! - frustracja Nathana rosla. Byl tak blisko i trafil na niespodziewana przeszkode; ta przeszkoda bylo dziedzictwo jego ojca, ktory stal sie Wampyrem. - W koncu - powiedzial, ju prawie nie panujac nad soba - co ty moesz o tym wiedziec? Czy stales kiedys twarza w twarz z lordem Wampyrow? Czy twoj ojciec byl jednym z nich? I czy twego brata zamieniono w... w... - W tym momencie zdal sobie sprawe, e posunal sie za daleko, e powiedzial zbyt wiele. Po chwili calkowitego milczenia nadeszla odpowiedz - A wiec nie tylko twoj ojciec, ale i brat? Ale w tym momencie wtracil sie Hannant, ktory powiedzial wojowniczo - Nathanie, nie zwracaj na niego uwagi. Pomoge ci, jesli zdolam, a oni niech sie na mnie mszcza, jesli maja ochote. Bo wierze kademu twemu slowu i jestem pewien, e bedziesz dla zmarlych takim samym skarbem, jak kiedys Harry. Wiec co mi moga zrobic? Zastosowac ostracyzm? Ale ja ju go doswiadczylem - za ycia! Wtedy dolaczyl do niego jeszcze jeden glos, ten sam zdecydowany glos, ktory przedtem stanal w obronie Harry'ego, a teraz przemowil w imieniu Nathana. - Hannant ma racje! Co sie z wami dzieje? Czy leeliscie w ziemi tak dlugo, e ju nic was nie rusza? Bylismy dlunikami Harry'ego Keogha i zdradzilismy go! Ja take bylem jednym z jego nauczycieli, tak jak Hannant, i nawet po smierci uczylem go sztuki walki wrecz. Prawdopodobnie wielokrotnie uratowalo mu to ycie! Tak, robilem to - ja, Graham Lane - i jestem z tego dumny! A mimo to na koniec i ja go zdradzilem. I wiem, dlaczego. Oto powod: my, zmarli, uznajemy tylko dwa stany istnienia: ycie i smierc. Doswiadczywszy obu z nich, rozumiemy je. Ale jest jeszcze trzeci stan, zwany nie-smiercia, stan, ktorego nigdy nie zaakceptowalismy. A Harry byl w tym stanie. Stal sie Wampyrem, wiec odwrocilismy sie od niego. Uczynilismy zle! Teraz mamy szanse, aby splacic nasz dlug jego synowi. A wy chcecie go odtracic? Znow rozlegl sie szmer wielu glosow. Byli tacy, ktorzy uwaali, e ywi i umarli zawsze powinni trzymac sie od siebie z daleka i e tajemnice zza grobu powinny pozostac tajemnicami dla ywych, dopoki nie umra i nie dolacza do Wielkiego Zgromadzenia. Byli to zgorzkniali ludzie, ktorym w yciu sie nie powiodlo, wiec umierajac, nie poniesli adnej straty. Ale zakrzyczeli ich inni, ktorzy kiedys cieszyli sie yciem, wiec smierc pozbawila ich wielu rzeczy. Przekonywali, e mona wiele zyskac: znowu miec moliwosc rozmawiania - za posrednictwem Nathana - z ukochanymi, ktorzy pozostali wsrod ywych; wyjasnienia, e smierc to nie koniec, lecz moliwosc odnowienia starych przyjazni z tymi, ktorzy tkwia w wiecznym mroku. Nie w sensie fizycznym oczywiscie, niemniej jednak ustanowienia jakiegos rodzaju zwiazku. Nathan bral udzial w tej dyspucie, co znalazlo niejakie zrozumienie przynajmniej u czesci zmarlych i ju nie probowali go wykluczyc ze swych dyskusji, nawet gdy dotyczyla jego samego. W koncu znow odezwal sie glos tego, ktory przedtem wyraal w imieniu znacznej czesci Wielkiego Zgromadzenia liczne watpliwosci. - Dobrze. Zgadzamy sie na wszystko, o co prosisz. Jak powiedzial Hannant, mamy nadzieje, e zrozumiesz nasza powsciagliwosc. To byly dla zmarlych dziwne czasy, Nathanie. Nawet tutaj dotarla do nas okropna wrzawa z poludnia. Odczuwalismy ja od czasu do czasu jako pragnienie, aby zerwac sie na nogi! Cos, co pozostawalo poza nasza kontrola! To nie jest normalne, eby zmarli znowu chodzili, albo eby inni mogli nas do tego zmusic! Nathan od razu zorientowal sie, o co chodzi. - Mysle, e wiem o czym mowisz: o Johnie Scofieldzie i Strefie Koszmarow. Ale to ju naley do przeszlosci. Moe gdybym powiedzial o tym wczesniej, wszystko poszloby znacznie latwiej. Moe szybciej byscie mnie zaakceptowali. -Wiec... ty masz z tym cos wspolnego? -Wezwano mnie, abym zapewnil spokoj Johnowi i jego rodzinie. Musze jednak przyznac, e nie dokonalbym tego bez pomocy Wielkiego Zgromadzenia. Ale... czy mam rozumiec, e nie wszyscy z was sa ze soba w kontakcie przez caly czas? Teraz odpowiedzial mu Hannant. - Rozmowy na odleglosc bardzo nas wyczerpuja, Nathanie. Harry'emu nie sprawialo to takich trudnosci. Kiedy ju zostal komus przedstawiony, zazwyczaj mogl z nim rozmawiac z dowolnego miejsca na swiecie! I w twoim przypadku powinno byc tak samo. Ale ty i twoj ojciec jestescie Nekroskopami, a my jestesmy jedynie zmarlymi. Gdyby nie ty, nikt nie wiedzialby o naszym istnieniu; bylibysmy tylko wspomnieniami, niczym wiecej. A wspomnienia czasami szybko bledna... Kiedy Hannant skonczyl, powrocil poprzedni glos - Masz nasze slowo, e bedziemy z toba wspolpracowac tak dalece, jak to tylko moliwe. Ale powinienes wiedziec, e tkwi w tobie wielka potega. I e nie bedzie ci latwo zdac sobie sprawe z jej istnienia. Mowie o potedze milosci. W przeszlosci zmarli kochali twego ojca. I to tak bardzo, e uczyniliby dla niego... wszystko. A teraz w otaczajacym ich mroku zajasnialo nowe swiatlo. Prosimy tylko, abys uywal swej mocy w sposob oszczedny. Balismy sie Johna Scofielda, poniewa wskutek swego szalenstwa mogl nas zmusic do poruszania sie w swiecie ywych. Nie spraw, abysmy musieli lekac sie ciebie. Prosimy cie, unikaj niebezpieczenstw, przynajmniej w tym swiecie. -Postaram sie - powiedzial Nathan tak pokornie, jak umial. - Ale skoro mowa o waszej milosci, nie prosilem o nia. Badzcie moimi przyjaciolmi, to mi wystarczy. I nigdy nie bede was wzywal. Kady, kto zechce dla mnie cos uczynic, musi to zrobic z wlasnej, nieprzymuszonej woli. -Latwo ci mowic - westchnal tamten. - Ale jestesmy wzruszeni twoim cieplem. Jest w tobie czastka Harry'ego Keogha - prawdziwego Harry'ego, zanim ulegl - a on byl kims, komu zmarli po prostu nie potrafili sie oprzec. Niosl ze soba radosc, ale take bol. Powstac z grobu nie jest rzecza latwa. Ale kiedy nas potrzebowal, nie moglismy mu odmowic. Dlatego prosze cie jeszcze raz: unikaj niebezpieczenstw... Zanim Nathan zdayl odpowiedziec, odezwal sie Hannant - Wiec jak moemy ci pomoc? Nathan skwapliwie zwrocil sie do niego, mowiac - Chodzi o matematyke Harry'ego... Hannant przerwal mu - Czekaj! Zanim poprosisz mnie, abym ci cokolwiek pokazal, moe lepiej bedzie, jak sam pokaesz mi pare rzeczy. Od kiedy sie tu znalazles, musiales sie przecie czegos nauczyc. I Nathan pokazal mu tradycyjna matematyke wysza, uzupelniona o pare wlasnych pomyslow. Bylo to bardzo proste: parada rownan maszerujacych jak armia liczb i symboli na ekranie wlasnego umyslu. -To glownie standardowe elementy - skomentowal Hannant w zwiezly, precyzyjny i zapewne typowy dla nauczyciela matematyki sposob. - Ale jesli wolno mi tak powiedziec, wykazujesz dokladnie takie same "odchylenia" jak Harry. Co oczywiscie nie powinno dziwic, jesli masz osiagnac to, co on. Ale czy to juz wszystko? Jezeli tak, nie bardzo jest nad czym pracowac. -Jest jeszcze... cos - powiedzial Nathan. - To cos jest we mnie. Staralem sie to w sobie stlumic. Ale bede musial porzadnie opanowac prostsza matematyke, zanim bede w stanie to pojac. To nie to samo, co ci przed chwila pokazalem. To plynie strumieniem, zmienia sie, mutuje - przez caly czas. To... yje! Wlasnym yciem. Jest jak wir, wir zloony z liczb. -Pokaz mi. -Jestes pewien? -Co? - Dawny dyrektor szkoly i nauczyciel matematyki wygladal przez chwile na zaskoczonego. Ale tylko przez chwile, bo zaraz rozesmial sie i powiedzial - Oczywiscie, ze jestem pewien! Myslisz, ze to moze mi zrobic krzywda? Wiec Nathan pokazal mu. Wir liczb rzeczywiscie nie mogl uczynic mu adnej krzywdy, ale wstrzasnal nim do glebi. Szybko jak mysl, mowa umarlych Nathana ulegla metamorficznej transformacji, wysylajac w bezcielesny eter potena energie, ktora przypominala morze ognia, a w samym jej sercu pojawil sie wir liczb! sarloczny, klebiacy sie i na swoj sposob obdarzony czuciem, szukal czegos, co by moglo podsycic jego wlasny ogien. Murujace wzory pojawialy sie na powierzchni, wily sie i znikaly wessane do srodka; niesamowite rachunki zderzaly sie ze soba i eksplodowaly; ewoluujace rownania wylatywaly seriami z gwaltownie wirujacej sciany, jak kule z karabinu maszynowego. Hannant wzial na siebie cale uderzenie, zanim Nathan uslyszal jego okrzyk i zatrzymal wir, po czym zmniejszyl jego nateenie, najpierw przeksztalcajac go w spirale nic nie znaczacych cyfr, a nastepnie calkowicie wylaczajac. Po chwili milczenia Hannant wykrztusil - Wielki Boze! Nathan odparl - W Krainie Slonca nie mamy prawdziwego Boga. Umarl wraz z nasza cywilizacja, kiedy pojawilo sie Biale Slonce. Doszedlszy do siebie, Hannant powiedzial - Przypominam sobie, ze Nekroskop, Harry Keogh, takze nie byl pewien istnienia Boga. Ale jesli Boga nie ma, jak mozna wytlumaczyc to, co wlasnie zobaczylem? I dlaczego tego nie rozumiesz? Chodzi mi o to, ze masz w sobie cos takiego i nie wiesz, co to jest? A mimo to... juz to kiedys widzialem. W kazdym razie cos podobnego. -Ju to widziales? - Nathan byl zafascynowany. -Tak sadza. Ale ostatnim razem to bylo... jak by to powiedziec, kontrolowane. -Przez Harry'ego? -Oczywiscie. Byl w Lipsku na grobie Mobiusa. W istocie, to ja go tam poslalem! Podobnie jak ty, przyszedl do mnie w poszukiwaniu odpowiedzi. Ale w przeciwienstwie do ciebie, Harry dysponowal tylko pewnym symbolem. - I Hannant pokazal Nathanowi wstege Mobiusa. A Nathan pomyslal - Godlo Mobiusa. I Maglore'a. A teraz i moje. - Odruchowo uniosl dlon do ucha, aby dotknac zlotego kolczyka - i wtedy sobie przypomnial, e zostawil go w Londynie, u Davida Chunga, jako srodek kontaktu z Centrala Wydzialu E. -Maglore? - Hannant przerwal tok jego mysli. Nathan opowiedzial mu krotko cala historie, opuszczajac wiele szczegolow swego pobytu w Turgosheim. - To twoj przyjaciel? Wzruszajac ramionami, Nathan odpowiedzial - Przyjaciel? Nie, on nie jest moim przyjacielem! - I natychmiast powrocil do poprzedniego tematu rozmowy - Ale powiedziales, e liczby mojego ojca byly rone od tych w moim wirze, prawda? -Nie tyle rone, co kontrolowane. Twoje liczby sa nieokielznane, a liczby w umysle Harry'ego byly jak wielkie, wcia ulegajace przeksztalceniom rownanie na ekranie komputera, ktore mogl zatrzymac w dowolnej chwili. Tylko, e potega jego liczb byla tak wielka, e nie mona bylo naloyc na nia ograniczen i dlatego porownalem je do Boga! Proba zmniejszenia ich aktywnosci powodowala, e przeradzaly sie w cos innego. -I co potem? Co dzialo sie potem? - Podniecenie Nathana siegalo szczytu. Ale jednoczesnie byl ostrony, bo kilka osob ju mu mowilo, e liczby niczego nie sa w stanie zrobic, e po prostu sa i tyle. -One ulegaly przeksztalceniom! - powiedzial Hannant. - Widzialem oczyma Harry'ego jak sie zmieniaja! I tworza drzwi. A potem... zobaczylem, jak Harry przechodzi przez jedne z nich i znika... Drzwi! I znow, jak wiele razy przedtem, mysl Nathana pomknela do wypalonych pustyn Krainy Slonca - do podziemnych jaskin i miejsc, gdzie mieszkali Tyrowie - i przypomnial sobie slowa zmarlego tyranskiego astrologa, Thikkoula, ktory w gwiazdach wyczytal jego los. Drzwi do przyszlosci... -Jak drzwi setki cyganskich wozow, ale plynne, jakby pograone w pokrytej zmarszczkami wodzie... - szeptal Thikkoul. - Drzwi, ktore stale otwieraja sie i zamykaja. A za nimi znajduja sie fragmenty twojej przyszlosci... Nathan otrzasnal sie ze wspomnien. - Mobius - jeknal. - Zawsze wszystko do niego wraca. To jak petla bez konca, jak sama wstega Mobiusa. Slepy zaulek. Mowiono mi, e sie przeniosl do jakiegos innego swiata, byc moe wykorzystujac swoje wlasne Kontinuum. Udalbym sie do niego, ale ju go tam nie ma. - I przypomniawszy sobie, co mu powiedzial Gormley, dodal - W Lipsku sa teraz tylko jego kosci. -Wiem - powiedzial Hannant, wyczuwajac rozczarowanie Nathana. - Ale jak wiesz, Mobius to nie jedyny matematyk na swiecie. Pod koniec swego pobytu na tym swiecie, Harry prosil o pomoc prawdziwych gigantow. I udzielili mu jej! Bo oczywiscie byli jego dlunikami. Nekroskop byl tym, ktory nam pokazal, jak moemy sie ze soba komunikowac. Od tego czasu... jest nas teraz cala spolecznosc, mona powiedziec, bractwo. Eksperci w ronych dziedzinach od czasu do czasu rozmawiaja ze soba i staraja sie byc na bieaco. -Powiedziales "giganci"? Hannant wzruszyl ramionami. - Tak, giganci. W porownaniu z takim Pitagorasem jestem niczym. Moe jesli polee w ziemi tak dlugo, jak on... -Pitagoras? Najkrocej jak mona, Hannant wyjasnil mu, o co chodzi. Nathan poczul sie troche upokorzony, bo kiedy odslonieto przed nim fragment historii ludzkosci, ogarnelo go uczucie podziwu: przekazy historyczne ludzi zamieszkujacych ten swiat siegaly dwa tysiace szescset lat wstecz! -Nawet wiecej! - powiedzial Hannant. - Istnieja swiadectwa historyczne dotyczace samej Ziemi, ktore siegaja wiele milionow lat wstecz! A co sie tyczy twego podziwu, mysle, e nie zdajesz sobie sprawy ze swoich potencjalnych moliwosci. Bo choc twoi koledzy w swiecie ywych maja swoja historie, ty moesz w istocie z ta historia rozmawiac! Twoimi podrecznikami sa umysly dawno zmarlych ludzi... albo przynajmniej tych sposrod nich, ktorzy ocaleli. - Na chwile przerwal, po czym ciagnal nieco bardziej powsciagliwie - Tylko, e... -Tak? Hannant znow wzruszyl ramionami. - Tylko, e Pitagoras zamknal sie w swojej skorupie. Harry zdolal go na chwile z niej wyciagnac, ale kiedy ten odkryl, jakie od tej pory poczynilismy postepy i zobaczyl, e liczby, ktore znal, sa jak ziarnko w morzu obecnej nauki... to bylo dla niego zbyt wiele. Latwiej bylo wycofac sie do bezpiecznego azylu przestarzalych doktryn i znow otoczyc sie tajemnica. Nikt nie rozmawial z Pitagorasem od bardzo dawna. -Ale wiesz, gdzie jest, prawda? -O, tak... Nathan, znow podniesiony na duchu, powiedzial - Wiec najwyszy czas, eby ktos z nim porozmawial! - Powiedzial to takim tonem, jakby chcial uczynic to natychmiast, w tej chwili. -Z kim? - zapytal Trask, kladac Nathanowi dlon na ramieniu. Bylo to tak nieoczekiwane, e Nathan a podskoczyl. I wystraszony, natychmiast stracil kontakt z Hannantem. Z trudem lapiac powietrze, spojrzal na Traska i wyrzucil z siebie - Z Pitagorasem! -Z tym Pitagorasem? - To byla Zek, ktora obrzucila Traska oskarycielskim spojrzeniem. -A byl jeszcze jakis? -Nie - Trask pokrecil glowa. - Mysle, e nie. - Po czym, wyczuwajac irytacje Zek, zaczal przepraszac. - Nathanie, bardzo mi przykro. Myslalem, jak glupiec, e mowisz do siebie! Ale teraz widze z wyrazu twojej twarzy, e nie. Rzecz w tym, e... chocia wiem o twoich zdolnosciach, wcia trudno mi w nie uwierzyc. Czesto o tym zapominam. -Czy przerwalismy w jakiejs wanej chwili? - Zek chwycila Nathana za ramie. -Mam byc szczery? - zerknal na Traska. - Tak. Ale wszystko w porzadku. Moge sie z nim skontaktowac ponownie. -Z nim? - spytal Trask. Nathan wskazal nagrobek. - Byly nauczyciel w szkole po drugiej stronie drogi. Za ycia musial byc wspanialym czlowiekiem. Pozniej byl przyjacielem mego ojca. A teraz jest i moim. -Moe powinnismy cie jeszcze zostawic samego? - Trask chcial wszystko naprawic. - Czy jest cos, co chcialbys do konczyc? Nathan pokrecil glowa. - Pozniej. Poszli wiec do samochodu i wrocili do hotelu w Hartlepool... -Kiedy jechalismy przez miasto - powiedzial Nathan podczas kolacji - zwrocilem uwage, e moj ojciec postanowil zamieszkac w domu stojacym dokladnie naprzeciw wielkiego, starego cmentarza. Trask potwierdzil skinieniem glowy i powiedzial - Bardzo charakterystyczne, nieprawda? - I zanim Nathan zdayl odpowiedziec, dodal - Cos ci opowiem o tym mieszkanku na poddaszu, gdzie mieszkal twoj ojciec: wlasnie tam Harry Junior - twoj brat - po raz pierwszy wykorzystal Kontinuum Mobiusa. A byl wowczas malym dzieckiem. Wiec moesz miec jeszcze nadzieje. Nathan pomyslal - Dziecko. Mieszkaniec. Moj brat urodzony przez kobiete, ktora nie byla moja matka, choc byl wtedy zaledwie dzieckiem, bezbronnym malenstwem, wiedzial wiecej, ni ja nauczylem sie w ciagu calego ycia! Ale jesli u niego bylo to instynktowne, to dlaczego nie jest tak samo w moim przypadku? Czego mi brak? I gdzie to jest? Czuje sie jakis niepelny. Czy Nestor otrzymal cos, co bylo przeznaczone dla mnie? A jesli tak, to dlaczego to sie w nim nie rozwinelo? Ale dzieki Bogu, e tak sie nie stalo! A na glos powiedzial - Jak tu wtedy bylo? -Nie bylo mnie tutaj - odparl Trask, wzruszajac ramionami. - Bylem wtedy ranny i lealem w szpitalu. Wydzial tropil potwora, nazwiskiem Julian Bodescu, ktory byl Wampyrem, a ja zostalem ranny w jego domu, w Devon. Od owego czasu ciagle aluje, e nie bylo mnie wtedy tutaj, ale z drugiej strony... moe mialem szczescie. Jednak byl tu moj bliski przyjaciel, wyjatkowy czlowiek, esper, nazwiskiem Darcy Clarke, ktory mi o tym opowiedzial. Poza tym czytalem raporty... - Przerwal na chwile, po czym ciagnal dalej. - Byla noc. W mieszkaniu byla ona Harry'ego i jego maly synek. Bodescu wdarl sie do srodka, zabijajac policjanta i dwoch ludzi z Wydzialu Specjalnego, ktorzy staneli mu na drodze. Ale chlopczyk byl Nekroskopem, dzieckiem Harry'ego Keogha i zmarli go kochali. Wezwal ich, aby staneli w obronie jego i jego matki. -Dzialo sie to w srodku nocy i tylko Darcy widzial, jak podnosza sie z grobow i wychodza z cmentarza. On sam znajdowal sie w zamknietym, zakratowanym pokoju na drugim pietrze i widzial, jak Bodescu zabija jego kolege. Kiedy Darcy probowal sie wydostac przez okno, spojrzal w strone cmentarza. Nigdy nie zapomne, jak opisywal to, co wtedy zobaczyl. -Na poczatku nie mogl uwierzyc wlasnym oczom: droga przed domem zapelnila sie ludzmi, ale nie byli to zwykli ludzie. Milczace strumienie, ktore laczyly sie ze soba, wylewajac sie z bram cmentarza - meczyzni, kobiety i dzieci - i zbiegaly sie przed domem. Byli rownie cisi, jak groby, ktore przed chwila opuscili! -Ich odor, niesiony wilgotnym powietrzem, dotarl a do Darcy'ego; obezwladniajacy fetor rozkladu i gnijacych cial. Ci z nich, ktorzy umarli niedawno, mieli na sobie ubrania, w ktorych ich pochowano, ale inni... nie yli ju od dawna. Przeciskali sie przez brame i powloczac nogami lub czolgajac sie posuwali sie do przodu. A potem zaczeli pukac do drzwi. -Darcy myslal, e oszalal. Ale znajac zdolnosci Harryego - i wiedzac, e jego dziecko take jest Nekroskopem - musial uwierzyc w to, co widzi. Wtedy zmusil sie do zejscia na dol, zamierzajac wpuscic ich do srodka. Moesz to sobie wyobrazic? Darcy wpuszcza do domu horde chodzacych trupow! Ale ostatecznie do tego nie doszlo. Stalo sie cos, czego nie zdolal zniesc i zemdlal. Reszty dowiedzielismy sie pozniej, od Harry'ego. -Wykorzystujac Kontinuum Mobiusa, Harry Junior przeniosl swoja matke do Centrali Wydzialu E. Zmarli zaatakowali Bodescu w mieszkaniu i mimo, e byl Wampyrem, nie mial adnych szans. W koncu oni sami nie mieli nic do stracenia. Zmieniwszy metamorficznie swoje cialo, Bodescu wyskoczyl na zewnatrz, wybijajac okno. Ale jeden ze zmarlych byl strzelcem wyborowym i przestrzelil mu kregoslup. Ranny Wampyr runal na ziemie. Znalezli go na cmentarzu, przebili kolkiem, odcieli glowe i spalili. Tak to sie odbylo... Nathan popatrzyl na niego i skinal glowa. - Interesujaca historia - powiedzial. - Ale moe zmarli z cmentarza mogliby ja uzupelnic o pare szczegolow. Mysle, e powinienem z nimi porozmawiac. Musze sie jeszcze wiele dowiedziec o swoim ojcu, a tylko oni moga wypelnic luki. Tylko oni wiedza, jak bylo naprawde. -Czy chcesz, ebysmy poszli z toba? - spytala Zek. -Mysle, e wolalbym byc sam - odparl Nathan. - Wtedy moge sie bardziej skupic. Poza tym mam wraenie, e zmarli nie lubia, kiedy... inni ludzie "podsluchuja", jesli tak mona powiedziec. -Beda tam twoi ochroniarze - przypomnial mu Trask. -Pod warunkiem, e beda sie trzymac z daleka - powiedzial Nathan. - Ale jak wiesz, ich pora jest noc. -Masz na mysli zmarlych? -Tak. Pojawiaja sie, kiedy wokol jest spokoj. - Czujac na sobie spojrzenie Zek i jej telepatyczna sonde, spojrzal w jej strone. -Noc to take pora Harry'ego - powiedziala. - Kiedy patrze na ciebie z profilu, jak sie usmiechasz tym swoim smutnym usmiechem, wygladasz zupelnie, jak on. Tylko, e... pod koniec jego oczy lsnily w ciemnosci czerwienia. - Po chwili dodala - Wiem, jak niebezpieczny jest twoj swiat, Nathanie, bo tam bylam. Ale wiesz, ten swiat take moe byc pod wieloma wzgladami niebezpieczny. Wiec obiecaj mi, e kiedy bedziesz sam, zachowasz ostronosc. W ciagu kilku godzin ju drugi raz mu powiedziano, aby byl ostrony. Sprawilo to, e poczul sie potrzebny. - Obiecuje - odpowiedzial. - Jesli mi obiecasz, e zaprowadzisz mnie do Pitagorasa. -Wybierasz sie na greckie wyspy? - Oczy rozszerzyly sie jej ze zdumienia. -A Jazz? -No, tak. On te. -Umowa stoi! - powiedziala. Trask patrzyl, jak przywarli do siebie oczami. Wyszczerzyl zeby w usmiechu, choc troche niepewnie i powiedzial do Zek - Jest dla ciebie o wiele za mlody. Zek poklepala go po reku. - I jest onaty - przypomniala. - A co wiecej, jest telepata, a telepaci na ogol nie bardzo sie ze soba zgadzaja. Wiec moesz sie uwaac za szczesciarza, Ben. -Naprawde? - zapytal ju calkiem powanie. Zek usmiechnela sie do niego cieplo. - Czy moglibysmy o tym porozmawiac pozniej? - powiedziala. Ale spojrzenie jej oczu bylo inne, ni gdy patrzyla na Nathana. I nagle Trask poczul, e serce ma lekkie, jak u mlodzienca, ktory trzyma w ramionach swoja ukochana. On jeden potrafil od razu rozpoznac prawde... Owej nocy Nathan rozmawial ze zmarlymi na cmentarzu w Hartlepool, przy Blackhall Road. Oczywiscie pamietali Harry'ego Keogha. Ale teraz ju nie byli powsciagliwi, jak poprzednio; Wielkie Zgromadzenie pragnelo nadrobic stracony czas; zmarli wyczuwali wewnetrzne cieplo Nathana, ktory przypadl im bardzo do serca; skaryli sie na swoja samotnosc, a w koncu Nathan poczul sie tym przytloczony. Podobnie, jak Harry przed nim. Bowiem bycie Nekroskopem mialo te swoje minusy i to byl jeden z nich: to, e przyjaciele nie tylko slua pomoca, ale sami tej pomocy potrzebuja. Ale podczas gdy ich byly miliony, on byl jeden. Jednake na starym cmentarzu w Hartlepool, gdzie plyty nagrobne pokrywal mech, ich liczba nie byla ju tak wielka. Przynajmniej przez chwile. Chocia nie dowiedzial sie wiele o swoim ojcu (bo, w koncu, czego mogl sie dowiedziec oprocz tego, e go kochali), szczerosc i pokora Nathana scementowala ich przyjazn, ktora miala trwac tak dlugo, jak ich pamiec. A pamiec zmarlych trwa naprawde dlugo. Pod koniec, kiedy zimno przeniknelo go do szpiku kosci i mial wraenie, e jest rownie zimny, jak marmurowa plyta, na ktorej siedzial, przemowil do niego cichy, niesmialy glosik -Nathanie, myslisz, e moglbys mi pomoc? Byl to glos malej dziewczynki, ale przepelniony takim smutkiem, e serce Nathana scisnelo sie z bolu. - Jesli tylko bede mogl - powiedzial. - Ale... kim jestes? -Mam na imie Cynthia - powiedziala. - Mam... mialam... siedem lat. To nie bylo tak dawno. Ale moje kosci byly chore: nie wytwarzaly krwi i dlatego umarlam. Ale jeszcze zanim to sie stalo, mama i tata tak bardzo sie o mnie martwili! W szkole nie mialam zbyt wielu przyjaciol i rodzice nie mogli pogodzic sie z tym, e jestem samotna. Dlatego wiem, e teraz martwia sie jeszcze bardziej, bo mysla, e w ogole nie mam przyjaciol. Ale moesz im powiedziec, e tak nie jest. Moesz im powiedziec, e mam ich mnostwo! Nathan myslal przez chwile, ale nic mu nie przychodzilo go glowy. Jego nowi przyjaciele wyczuli to niezdecydowanie - bezradnosc - i sprobowali mu pomoc. -Cynthia - uslyszal. - Nekroskop ma mnostwo roboty. Nie moe byc na kade zawolanie. Ma obowiazki take w swiecie ywych, rozumiesz? A zreszta jak moglby powiedziec twoim rodzicom, e z nim rozmawialas? Oni nie wiedza, e jestesmy tutaj, a nasze umysly wcia dzialaja... - Ich argumentacja miala sens, ale Nathanowi wydala sie zbyt chlodna. -Niech bedzie - powiedzial. - Sluchaj, kochanie, jesli istnieje jakis sposob, to im powiem. I dam ci znac, e im powiedzialem. Tylko musisz mi powiedziec, gdzie mieszkaja i jakie nosza nazwisko. Wtedy... no co, poprosze cie o cos, w rewanu. -W rewanu? -O mala przysluge, to wszystko. -Po prostu powiedz! - Niemal widzial jej blyszczace oczy, niemal slyszal, jak jej drobne dlonie klaszcza z radosci. -Buziaka - powiedzial. - O tutaj. A w chwile pozniej... ...Mial wraenie, jakby aniol musnal jego policzek. I wydalo mu sie, e poczul delikatny zapach mydla i lez, i niewinnosci... Kiedy Nathan opuscil cmentarz, mial przed soba nowe zadanie; jeszcze jedno wsrod wielu innych, jakie sobie wyznaczyl. Dla wiekszosci ludzi moglo sie ono wydac zupelnie bez znaczenia, jednak dla niego byla to w tym momencie najwaniejsza rzecz na swiecie i kiedy dotarl do hotelu, ju wiedzial, co musi zrobic. Traska i Zek zastal w barze, gdzie popijali koktajle i powiedzial im, co zamierza. -Teraz? Dzis wieczorem? - Trask spojrzal na zegarek. Bylo po jedenastej. -Wlasnie teraz - potwierdzil Nathan. - Po co maja sie martwic dluej? -Ale... myslisz, e beda jeszcze na nogach? O tej porze? - Trask nie wiedzial, co powiedziec. Myslami byl zupelnie gdzie indziej. Nathan to zrozumial. - Och, tak. Nie beda spali. Beda siedzieli w opustoszalym domu, myslac, wspominajac i rozpaczajac. Bo widzisz, teraz nie sypiaja zbyt dobrze i to sie nie zmieni, dopoki nie przyjdziemy im z pomoca. Zek powiedziala - Tylko wezme plaszcz. - A Trask i Nathan siedzieli, czekajac na nia w milczeniu... Ulice byly puste, kiedy jechali w kierunku przedmiescia. Zatrzymali sie przed pieknym domem ze wirowanym podjazdem, dobrze utrzymanym ogrodem i miejscem zabaw, gdzie znajdowala sie hustawka, zjedalnia i domek na drzewie. Miejsce bylo zadbane, ale otaczala je trudna do okreslenia atmosfera pustki. Na dole, w salonie, ktorego szklane drzwi wychodzily na droge, palilo sie swiatlo. W pokoju siedzieli naprzeciw siebie meczyzna i kobieta, najwyrazniej w milczeniu. Byli zgarbieni i twarze mieli oparte na dloniach. Trask wylaczyl swiatla samochodu i zapytal - Mam pojsc z wami? - Ale Zek potrzasnela glowa. -Dzieki, Ben - powiedziala cicho. - Ale moglbys nas rozpraszac. Nathan pokazal na drugi samochod, ktory ich minal i zatrzymal sie jakies piecdziesiat jardow dalej. - Moe im zechcesz dotrzymac towarzystwa? -Jasne - zgodzil sie Trask, a dwoje telepatow cicho ruszylo w strone domu. Kiedy sie zbliyli, Zek wyszeptala - Czy oni nas widza? -Nie - zaprzeczyl Nathan. - Widzimy ich, poniewa tam pali sie swiatlo. Ale tutaj jest ciemno. A zreszta nie bardzo zwracaja uwage no to, co sie wokol nich dzieje. I jesli w ogole o czyms mysla, to tylko o Cynthii. Dzieki temu bedzie nam latwiej. -Co chcesz, ebym zrobila? -Po prostu wesprzyj mnie swoja sila, wzmocnij moja telepatyczna moc, pomo mi do nich dotrzec. -Jestem gotowa. Nathan dlugo sie nad tym zastanawial. Wiedzial, co zrobic i co powiedziec. - Teraz! - powiedzial i siegnal umyslem w strone pary siedzacej w salonie... ...Ich al z powodu smierci corki byl ogromny. Kiedy swego czasu Nathan myslal, e jego matka, brat a zwlaszcza Misha nie yja, odczuwal niemal taki sam al. Ale on zawsze mial nadzieje, e jakos udalo im sie przeyc. I rzeczywiscie tak sie stalo. Ale Cynthia byla niewatpliwie martwa i jej rodzice zdawali sobie z tego sprawe. Widzieli, jak z kadym dniem slabla, choc nie przestawala walczyc z choroba; stali kolo jej loka i byli przy niej, dopoki nie wydala ostatniego tchnienia. Bylo dokladnie tak, jak Nathan tlumaczyl Traskowi: wcia pochlanialy ich wspomnienia, al i pelne smutku mysli i caly czas zastanawiali sie, gdzie Cynthia jest teraz. W istocie tak jest z kadym, kto kogos oplakuje. Spotyka sie na ulicy kogos, kto wyglada jak ten, ktory odszedl i mysli sie, dlaczego on jest tutaj, a tamtego... nie ma. Bo mimo e Cynthia nie yla, stalo sie to bardzo niedawno; po prostu nie mogli w to jeszcze uwierzyc! To niemoliwe! To nie moglo przecie spotkac ich dziecka, gdy inne yly! Nathan sluchal przez chwile, a nie mogl ju tego dluej wytrzymac. -Tylko dla tego swiata - powiedzial jednoczesnie do umyslow ich obojga. - Ona nie yje tylko dla tego swiata. -Kto...? - Ma spojrzal na swoja mloda one. -Co...? - Jej oczy rozszerzyly sie. I zbierajac wszystkie swe sily i cale wspolczucie oraz wspomagany przez telepatyczna moc Zek, Nathan powiedzial - Macie racja, ona yje, ale w innym swiecie, gdzie ma mnostwo przyjaciol. Nie pytajcie o to, ale uwierzcie. Moe tam byc szczesliwa, jesli bedzie wiedziala, e i wy jestescie szczesliwi. Ojciec Cynthii zerwal sie na rowne nogi i zataczajac sie, obszedl szybko pokoj, przewracajac niski stolik. Ale szukal... na prono. Bo oczywiscie nie bylo tam nikogo. - Poczulem to w swojej glowie! - powiedzial. -Ja te! - krzyknela ona. -W obu waszych glowach - powiedzial Nathan. - Czy teraz wierzycie? To bardzo proste... -To wiara! - krzyknela kobieta i zemdlala. Meczyzna chwycil ja, zanim zdayla upasc i podniosl wzrok, rozgladajac sie po pustym pokoju. - Ja... ja nigdy nie wierzylem. -A teraz wierzysz? -Tak! Och, tak! -Wiec bedzie szczesliwa. -Ale... gdzie? -W innym swiecie. Ale nigdy nie wolno wam myslec o pojsciu jej sladem - ostrzegl Nathan. - Bo to zabronione, dopoki nie nadejdzie wasz czas. A wtedy bedzie na was czekala. Ale nie bedzie sama, beda z nia jej wszyscy przyjaciele. Meczyzna usiadl na kanapie, trzymajac one w ramionach. - Kim... jestes? - powiedzial szlochajac. -Jestem przyjacielem Cynthii - po prostu odpowiedzial Nathan. - Jednym z... bardzo wielu... Kiedy meczyzna szlochal, krzyczac - Boe, wybacz mi, e nie wierzylem! Dziekuje ci, dziekuje! - Nathan wycofal swoja telepatyczna sonde. Kiedy wracali do samochodu, Zek zapytala - Nic im nie bedzie? -Wrocimy tu o swicie i zobaczymy - odparl Nathan. Kiedy wrocili, z komina unosil sie dym, meczyzna byl w ogrodzie i rozbieral hustawke. Teraz, gdy Cynthia jest ze swoimi przyjaciolmi w innym swiecie, nie bedzie ju jej potrzebowala. Po chwili z domu wyszla kobieta i zarzucila meowi rece na szyje. Rozmawiajac i mocno sie obejmujac, weszli do srodka... Wracajac do hotelu, Nathan poprosil Traska, aby ten zatrzymal sie na chwile przed cmentarzem przy Blackhall Road. Kiedy znowu ruszyli, Nathan westchnal, zamykajac oczy -Teraz jej matka i ojciec wrocili do siebie i czuja sie dobrze. I Cynthia take... Kiedy znalezli sie z powrotem w hotelu, przybiegl do nich czlowiek z Wydzialu Specjalnego. - Sir? Z wygladu jego twarzy Trask wywnioskowal, e to cos wanego. - O co chodzi? -Przyszla wiadomosc. Pilna. Odebralismy ja droga radiowa. - Wreczyl Traskowi notatke i wrocil do samochodu. Trask patrzyl za nim, myslac - Nie ma sensu go pytac, dla czego. - Nastepnie przeczytal krotka notatke: Do Bravo-Tango: Golf-Tango prosi o pilna rozmowe na temat Tango-Tango. Proponuje uycie miksera, najlepiej naszego. Delta-Charlie. To bylo od Davida Chunga, ktory donosil, e Gustaw Turczin pragnie moliwie jak najszybciej uciac sobie pogawedke na temat Turkura Tzonova. W argonie Wydzialu "mikser" oznaczal urzadzenie szyfrujace... VIII Drzwi! Podro z powrotem do Londynu przebiegla bez przygod. Kiedy o trzeciej po poludniu znalezli sie w Centrali Wydzialu E, Trask wywolal Turczina; kiedy na ekranie ukazal sie premier, w tle mona bylo take dostrzec niewyrazna sylwetke "ministra odpowiedzialnego" w Moskwie.Premier Rosji byl niski, przysadzisty i pozornie niewzruszony. Musial taki byc, piastujac to stanowisko. Aktualnie "nadzorowal" zamieszki wywolane brakiem ywnosci w Kazachstanie, ogromne skaenia substancjami promieniotworczymi na Morzu Czarnym, zamachy terrorystyczne na Ukrainie, mafijne wojny gangow w samej Moskwie oraz drobne spory terytorialne i graniczne w wielu rejonach kraju. -A teraz jeszcze to - powiedzial Turczin; mowil skrotami, chcac uniknac jakichkolwiek nieporozumien, czy przeinaczen. - W odpowiedzi na wasze ostrzeenie, uzyskalem dostep do pewnych poufnych informacji. Z tego, co bylem w stanie ustalic, wynika, e wasze obawy dotyczace wysokiego ranga funkcjonariusza sil bezpieczenstwa naszego kraju... nie, powiedzmy po prostu, Turkura Tzonova, sa najwyrazniej uzasadnione. Istnieja dowody, e do Perchorska wyslano niewielkie ilosci broni i... -Niewielkie? - przerwal mu Trask. - Prosze mi wybaczyc, panie premierze, ale widzielismy w Perchorsku cos wiecej ni "niewielki" tajny sklad broni! W rzeczywistosci... -Bardzo pana prosze! - Turczin uniosl dlon. - Dobrze wiem, co widzieliscie. Ale to niewiele w porownaniu z uzbrojeniem na wypadek regularnej wojny. -Jednake to wystarczy - Trask nie lubil, kiedy mu przerywano - aby przeprowadzic atak na technologicznie zacofany kraj - albo swiat! Spojrzmy prawdzie w oczy, nie ma potrzeby gromadzic takiej ilosci broni w Perchorsku. Obecnie istniejace zabezpieczenia przed wtargnieciem czegokolwiek przez Brame sa a nadto wystarczajace. Dlaczego wiec... -Dlaczego... to wielkie pytanie, panie Trask. Tak, musze sie z panem zgodzic - powiedzial Turczin bardzo cicho a Trask zrozumial, e nawet jego dyplomatyczna cierpliwosc ma swoje granice. Ciemne oczy Turczina blyszczaly pod krzaczastymi brwiami, a cienkie wargi zacisnely sie. - Prosze pozwolic mi skonczyc. -Powiedzialem, e panskie obawy sa uzasadnione, prawda? W istocie ju od pewnego czasu mamy pana Tzonova na oku. Niestety nie jestem w stanie sformulowac oskaren; w pewnych sytuacjach moge jedynie doradzac wszczecie odpowiednich krokow. Kiedy zgromadzimy dowody, bedzie wystarczajaco duo czasu, aby... -A wiec jeszcze nie teraz? - znowu przerwal mu Trask. - Bardzo mi przykro, panie premierze, ale czas ma tutaj zasadnicze znaczenie. Wiadomo, e Tzonov ma sklonnosc do megalomanii i przynajmniej w jednym przypadku jest winien morderstwa! Albo, co najmniej usilowania morderstwa. -Siggi Dam - przerwal premier i jego wargi zacisnely sie jeszcze bardziej - zaginela, tak. - Lekko skrecil sie w bok, po czym spojrzal prosto w ekran. - Wedlug Turkura Tzonova, uciekla na Zachod, obawiajac sie dochodzenia w sprawie swego udzialu w... -...Ucieczce przybysza z Perchorska? Ale przecie mowilismy, e taka wlasnie bedzie jego wymowka. -Tak - przytaknal Turczin. - I, skoro mowa o wymowkach, ta wyglada na calkiem prawdopodobna. Bo w koncu przybysz jest w waszych rekach. -Przybysz? - odparowal Trask. - Rzeczywiscie jest tutaj. Ale gdyby go nie traktowano jak zwierze, nie wspominajac o grozbach uycia maszyny Tzonova, moglby rownie dobrze przebywac w Moskwie. Dlatego Nathan, "przybysz", jest tam, gdzie chcial byc. Ale czy nie ma do tego prawa w Europie, gdzie nie ma granic, paszportow i przesladowan? I czy to nie oczywiste, e Tzonov znow odbudowalby dawne bariery i wzniosl elazna kurtyne, gdyby mu dano szanse urzeczywistnienia jego planow? Prosze mu nie dawac takiej szansy. -Nie mam zamiaru. Jest pod obserwacja. Zarowno Tzonov jak i jego... sprawa. - Oczy Turczina blyszczaly groznie. - Ale dzialajac powoli, w koncu dopadniemy gagatka, panie Trask. -To dobrze. - Trask troche sie odpreyl i nawet pozwolil sobie na wymuszony usmiech. - Ale jesli moge cos doradzic, nie dzialajcie zbyt powoli. -Tak, sprawa Tzonova. - Turczin nie odwzajemnil usmiechu Traska. - Jesli nie jestesmy w bledzie, to zdrada. Ale on ma wiele macek, ktore siegaja prawie do wszystkich prowincji kraju. Wyobraam sobie, e nawet moglby wywolac powstanie, aby zrealizowac swoje plany - gdyby znalazl sposob zdobycia funduszy. -Istotnie - przytaknal Trask. - Mysle, e wierzy, i znalazl taki sposob. W Krainie Slonca i Krainie Gwiazd znajduja sie bogate zloa zlota. Tam jest to pospolity metal... -Ale podobnie jak ja mam swoich informatorow, on ma ich take. - (Turczin wcia robil wraenie, jakby nie sluchal zbyt uwanie, ale patrzac na niego, Trask dzieki swemu wykrywaczowi klamstw wiedzial, e tak nie jest.) - W rzeczywistosci kontroluje kilku naszych najlepszych agentow wywiadu. W waszym argonie szpiegow umyslu, panie Trask. Albo moe, "Opozycji"? -Tak to dawniej nazywalismy. A Tzonov chce, aby te czasy powrocily. Jednak nie moemy na to pozwolic i kady, oprocz kompletnego wariata - czy megalomana - musi to rozumiec. Ale szkody, jakie moglby wyrzadzic, usilujac... -... Sa niewyobraalne, wiem. Moglby zniszczyc to, co staralem sie odbudowywac przez pietnascie lat i w ten sposob doprowadzic do upadku moj kraj. -Bardzo pana przepraszam - Trask pokrecil glowa. - Wydaje mi sie, e pan nie do konca rozumie niebezpieczenstwo. Choc doceniam panska troske o wlasny kraj, ja obawiam sie o losy calego swiata. Szczerze mowiac, nie mialbym nic przeciwko temu, gdyby Turkur Tzonov jeszcze dzis przeszedl przez Brame i wyladowal w Krainie Gwiazd. Bardzo by mi to odpowiadalo - gdybym mial gwarancje, e nie zamierza stamtad wrocic. A gdyby wrocil, e wcia bedzie czlowiekiem! Niepokoi mnie nie to, co zamierza ukrasc w swiecie Wampyrow, lecz fakt, e ujawni istnienie naszego swiata tym, ktorzy tam sa. To wlasnie najbardziej mnie niepokoi: e sprowadzi tutaj cos, co zagniezdzi sie w jego ciele! Turczin przez chwile milczal zamyslony, po czym zapytal - Czy zagroenie jest a tak straszne? Trask odrzekl - Wiem na ten temat tyle samo, co wszyscy i moe mi pan wierzyc, e nie ma wiekszego zagroenia, ni to! Te Bramy to jak wrota piekiel: moe przez nie przeniknac zaraza, ktora rozprzestrzeni sie na cala planete i zniszczy albo uczyni niewolnikami wszystkich bez wyjatku. Ostatecznie musimy znalezc sposob, aby zamknac je na zawsze. Nawet rozwiazanie, ktore zastosowano w Perchorsku, nie jest wystarczajaco skuteczne; nie wtedy, gdy mamy do czynienia z takimi ludzmi jak Turkur Tzonov. Zwlaszcza, jeeli bedzie tym kierowal! Czy nie mona go po prostu odwolac i dac mu jakies stanowisko w Moskwie, gdzie bedzie mona miec go na oku? Teraz Turczin sie usmiechnal, chocia byl to ponury usmiech. - Gdyby to bylo takie proste! Ale czy pan wie, jak bardzo ograniczone sa srodki, jakimi dysponuje? Gdybym panu powiedzial, nie uwierzylby pan. I radzi mi pan go odwolac? Tzonov przychodzi i odchodzi, kiedy ma ochote, panie Trask. Sam jest swoim panem. A ostatnia rzecza, jakiej bym pragnal, to wystraszyc go albo przyspieszyc jego akcje... cokolwiek zamierza. - Wzruszyl ramionami. - Prosze nie zapominac, e Perchorsk to prawdziwa forteca. Trask byl zdumiony. - Wiec jesli ju doszlismy to tego samego wniosku, to po co prowadzimy te rozmowe? Turczin westchnal ze znueniem i opuscil ramiona. - Ja te kocham swoj kraj - powiedzial w koncu. - To znaczy, kocham go tak samo, jak Tzonov - nie, bardziej ni on. Poniewa kocham go dla niego samego, a nie dla siebie. I dlatego jestem w rozterce. Pan sie niepokoi z powodu Wampyrow... zupelnie slusznie, wszyscy powinnismy sie tym niepokoic. Ale jest jeszcze problem wykorzystania innego swiata. I pytam: co jest wiekszym zagroeniem? Jak kady wie, moj kraj jest teraz ogromnie oslabiony. Moe obawia sie pan, e bedziemy tam pierwsi i e Rosja znow urosnie w sile? Trask pokrecil glowa z niedowierzaniem. - Powtorze to jeszcze raz - powiedzial. - Dostanie sie tam nie stanowi problemu. Problemem jest, jak zapobiec rozprzestrzenianiu sie tego, co tam jest. Gdybysmy - mam na mysli Wydzial E - kiedykolwiek podjeli decyzje wyslania ludzi do tamtego swiata, to bylaby ostatecznosc, albo proba zniszczenia Wampyrow w ich siedlisku. Naszym celem nie byloby wykorzystanie owego swiata. -I da mi pan znac, gdyby miala nadejsc taka chwila? -Pan sie dowie pierwszy. -Doskonale. W przyszlosci powinnismy prowadzic takie rozmowy - twarza w twarz bardziej regularnie. -Bedziemy to musieli robic - odpowiedzial Trask. -Na razie... no co, jak pan widzi, mam mnostwo do roboty. -Nie mam co do tego watpliwosci - odparl Trask. Przez caly czas bylo widac w tle niewyrazna sylwetke ministra odpowiedzialnego, ktory nie odezwal sie ani slowem... Mijaly dni, tygodnie, miesiace. Nathan byl tak pograony w nauce, e prawie nie zauwaal uplywu czasu. Ale tak sie tylko mowi, bo oczywiscie zdawal sobie sprawe, jak szybko plynie tu czas. Jednemu dniowi w Krainie Slonca odpowiadalo siedem pelnych cykli na Ziemi... szybkosc poruszania sie slonca na niebie nie przestawala go napawac zdumieniem. Prawie dostrzegal, jak sie porusza! Studiowal budowe silnikow, ale tytko tych, ktore mogly znalezc zastosowanie w Krainie Slonca. Fascynowaly go zwlaszcza maszyny parowe i nawet zdobyl maly model, aby go zabrac do domu. Tyrowie beda z niego mieli ogromny poytek! Kilka takich maszyn w dawno porzuconych kolach wodnych Shaekena i wypalone pustynie rozkwitna! Nathan widzial to wyraznie przed oczyma duszy: majac zestaw wspanialych tyranskich zwierciadel, skupiajacych swiatlo na kotle maszyny parowej w ciagu dlugiego dnia - nie wspominajac o wysokiej temperaturze na samej pustyni - zapotrzebowanie na paliwa stale bedzie minimalne. A jesli chodzi o wode, ju jej nie zabraknie, dzieki nurnikowi i dzwigowi hydraulicznemu Shaekena oraz Wielkiej Ciemnej Rzece, skad bedzie sie czerpac wode, plynaca przez pograone w wiecznej ciemnosci pieczary, gleboko pod powierzchnia ziemi. Zainteresowal sie take rolnictwem i niewiarygodna ronorodnoscia hodowanych warzyw, majac w pamieci opowiesci Lardisa Lidesci o ogrodzie Mieszkanca i jego wspanialych produktach rolnych. I za kadym razem, gdy natknal sie na cos interesujacego, gromadzil nasiona, aby je zabrac ze soba. Oczywiscie Cyganie uprawiali rozmaite rosliny, ale nie w takiej obfitosci. Byl zachwycony ziemniakami, o ktorych w ogole nie slyszano w Krainie Slonca! Od matematyki przeszedl do nauk scislych; zajal sie zwlaszcza dynamika, ktora w pewnym sensie stanowila zastosowanie liczb. Bardzo ja polubil, bo wreszcie zobaczyl, jak liczby mona zastosowac w praktyce. Oczywiscie! Nie trzeba ju bylo zgadywac, ile trybow powinno miec kolo zebate: zaskakujaca matematyka zwiazana z kolem przestala byc tajemnica kiedy mialo sie do dyspozycji liczbe d. Studiowal to wszystko z entuzjazmem, bo byla to wiedza - i wynikajace z niej korzysci -ktore mial zabrac ze soba. Ale nie chodzilo tylko o korzysci i nie wszystkie z nich byly nieszkodliwe. Poznawal bowiem take rone rodzaje broni i cwiczyl sie w strzelaniu z krotkiej broni palnej, broni polautomatycznej, strzelby, pistoletu maszynowego i uywaniu granatow, a wszystko to robil w starym garnizonie w Aldershot. Na koniec wprawial sie w poslugiwaniu mowa umarlych. Teraz nie przedstawialo to adnych trudnosci, bo zmarli rozmawiali z nim swobodnie. Mimo woli, oddal samemu sobie ogromna przysluge, przychodzac z pomoca biednej malej Cynthii na cmentarzu w Hartlepool. Bardzo mu sie to przydalo, bo zmarli nie mieli teraz cienia watpliwosci, e znalezli w Nathanie nowego oredownika. Odtad kada jego walka i wszystkie poszukiwania beda znajdowaly ich wsparcie. Czeste wyprawy do Hartlepool, Harden, Edynburga i na wiele innych cmentarzy, ktore kiedys odwiedzal Harry Keogh, przyniosly niemal pelny obraz czlowieka, ktory byl jego ojcem, czlowieka, ktorego zmarli znali jako Nekroskopa. I mimo tego, czym Harry stal sie na samym koncu, Nathan sie go nie wstydzil. Bo aden z jego zmarlych przyjaciol nie powiedzial na jego temat zlego slowa, a oni sami alowali, e odwrocili sie do niego plecami. Zmarli na wszelkie sposoby starali sie Nathanowi sluyc; nawiazal kontakty z czlonkami Wielkiego Zgromadzenia w wielu krajach i musial tylko siegnac umyslem, aby do nich dotrzec. Wraz z nowo zdobywana wiedza, jego ezoteryczne zdolnosci szybko rosly, jakby dostosowujac sie do niecodziennych potrzeb, do jakich je mial wykorzystac. Ilekroc napotkal jakies trudnosci, zmarli sluyli mu pomoca... ...Z wyjatkiem dziedziny, w ktorej ich pomoc bylaby szczegolnie przydatna. Bo aden z nich nie znal najwiekszego sekretu Harry'ego, ani te nie byl w stanie dostarczyc jakiejs wskazowki, gdzie Nathan moglby znalezc odpowiedz. Metafizyczne Kontinuum Mobiusa wydawalo sie rownie nieosiagalne jak zawsze. I nagle byl ju srodek maja. Zmieniajace sie pory roku zaskakiwaly Nathana, ale w sumie jego organizm zaczynal przystosowywac sie do gwaltownych przeobraen: nieustannie zmieniajaca sie sceneria miast, oszolamiajace srodki transportu, takie jak samochody, pociagi, samoloty i metro, ogromna rozmaitosc krajobrazow - zwlaszcza nadmorskie obszary na polnocnym wschodzie, z kruchymi skalami, ponurym szarym oceanem i alosnie zawodzacymi mewami, gatunkiem zupelnie nieznanym w Krainie Slonca - oraz setki innych, nieznanych przedtem doznan. Teraz byl znacznie bardziej sklonny podchodzic do wszystkiego ze spokojem. Jedyna rzecza, na ktora nie byl przygotowany, poniewa o niej zapomnial (jego pragnienia byly tak wielkie, e czesto powodowaly rozproszenie uwagi), bylo to, co powiedzial mu Trask pewnego ranka w polowie miesiaca. -Doplyw rzeki Radujevac ma najniszy poziom od pieciu lat - zakomunikowal Trask, budzac go ze snu. - Zalatwilem ci lot do Belgradu na piatek. Anna Maria English jest tam od paru miesiecy i pilnuje, eby wszystko szlo pelna para. Doniosla mi, e nasi grotolazi przedostali sie przez syfon prowadzacy do Bramy. Moga cie tam zabrac, razem z wszystkimi rzeczami, ktore zgromadziles oraz bronia i amunicja. Plus cala wiedza, jaka zdobyles, zamknieta w twojej glowie. -Ale wcia nie wiem tego, czego najbardziej pragnalem sie dowiedziec. - To, co powiedzial Trask, wcia nie calkiem dotarlo do Nathana, ktory mrugal oczami, odpedzajac resztki snu. - Czy jacys twoi ludzie beda mi towarzyszyc? -Nie - Trask pokrecil glowa. - Zawarlismy uklad z Gustawem Turczinem. Bedziemy siedziec cicho, dopoki Turkur Tzonov nie uczyni jakiegos ruchu. A w miedzyczasie ludzie lojalni wobec Turczina przenikna do wnetrza Perchorska. Turczin wierzy, e zdola powstrzymac Tzonova na jego wlasnym terenie. Nathan na chwile przestal sie ubierac i wyrzucil z siebie - Mam nadzieje, e mu sie nie uda! Chcialbym spotkac sie z tym czlowiekiem w moim swiecie. A jeszcze bardziej chcialbym, aby spotkali sie z nim niektorzy mieszkancy mego swiata! W porownaniu z nimi, Turkur Tzonov, to bardzo maly potwor. -Nadal myslisz o Siggi? -Jeeli Siggi Dam dostala sie do Krainy Gwiazd pozbawiona przez owa maszyne swego umyslu... - Nathan potrzasnal zmierzwiona glowa -...to myslenie o niej nic nam nie da. Ale chcialbym miec szanse pomszczenia jej, o tak. -Przede wszystkim uwaaj na siebie, Nathanie - powiedzial Trask. - Bo jesli jest jakas sprawiedliwosc na swiecie - a z mego doswiadczenia wynika, e tak - Tzonova czekaja teraz trudne chwile, nawet bez twego udzialu. - Idac do drzwi, dodal - Zek chce, ebys zjadl z nia sniadanie w restauracji hotelowej. To dla niej wane. Nathan wiedzial, e tak jest w istocie... W trzy dni pozniej polecieli do Grecji. Nathana glownie interesowala wyspa Samos: zmarli powiedzieli mu, e tam wlasnie jest Pitagoras, pochowany dokladnie na tej samej wyspie, na ktorej sie urodzil. To miala byc ostatnia proba porozmawiania z prawdziwym ekspertem, jednym z najwiekszych matematykow, ktory mogl mu pomoc. Ju rozmawial z wieloma matematykami, tradycjonalistami i nie tylko, ale wir liczbowy zbil ich z tropu, podobnie jak J. G. Hannanta. Chodzilo o to, w jaki sposob zmienial sie, ani chwili nie pozostajac w bezruchu. Wskutek tego nigdy nie mona bylo miec pewnosci, e bada sie jego wlasciwa czesc. Natomiast Zek byla zainteresowana kontaktem z Jazzem Simmonsem; grob jej mea znajdowal sie na wyspie Zakynthos, w pobliu jej domu. A srodek maja na greckich wyspach to cudowny okres; Nathan moglby odpoczac i odzyskac sily, a ona... mialaby szanse, eby powiedziec Jazzowi kilka rzeczy, ktorych nigdy nie zdayla mu powiedziec. I tak to wiedzial -bez watpienia - ale ostatnie czule poegnanie nie powinno byc zbyt bolesne. Ben Trask chcial im towarzyszyc, ale kiedy Zek nie zgodzila sie, przyjal to ze zrozumieniem. Po prostu nie zastanowil sie. Bo pomimo wszystkiego, co sie wydarzylo, wszystkich zebranych dowodow i swiadectwa swego wykrywacza klamstw, wcia z trudem przyjmowal do wiadomosci "sztuke" Nathana, to, czym byl i co zrobil; tak bylo z kadym, kto sam nie byl Nekroskopem. Ale dla Zek byla to ostatnia szansa "spotkania sie" z Jazzem i Ben musial sie z tym pogodzic. Wyspa Samos, leaca miedzy Morzem Egejskim a Dodekanezem, przyniosla rozczarowanie; w koncu Nathan odnalazl ucznia Pitagorasa, ktory doszedl do wlasnych wnioskow, jesli chodzi o mistycyzm mistrza i porzucil jego szkole. W ten sposob odszukano miejsce, gdzie znajdowal sie grob Pitagorasa. Kiedy znalezli sie blisko, Nathan poszedl dalej sam, a gdy dotarl na miejsce - maly gaj oliwny na tarasowatym zboczu wzgorza, na skraju przyladka z malym, bialym kosciolkiem -odczul mglista obecnosc umyslu, pograonego w glebokim snie. U ywego czlowieka taki stan oznaczal katatonie. A w przypadku Pitagorasa... Wrociwszy do Zek, Nathan opowiedzial jej pokrotce, co znalazl. - To na nic. Jest daleko poza moim zasiegiem. Hannant mial racje: Pitagoras nie potrafil zaakceptowac wiedzy wspolczesnego swiata, faktu, e nauka zostawila go daleko w tyle. Odkryl, e o ile jego rachunki sa poprawne, o tyle cala jego teologia jest bledna. Nie mogac sie z tym pogodzic, powrocil do swych dawnych doktryn. Zamiast probowac przeniknac do innych umyslow, Pitagoras zamknal sie we wlasnym. Dla niego liczby byly wszystkim. I ostatecznie jest calkiem zadowolony ze swego losu. W koncu jest pierwsza i zarazem ostatnia liczba... Poplyneli wodolotem na Zakynthos, wyspe na Morzu Jonskim, a potem taksowka z Zante pojechali wijaca sie, stroma droga wzdlu gor. W miejscu, gdzie porosniete drzewami boczne pasmo zbiegalo do niewiarygodnie niebieskiego morza, stal dom Zek; ostatnie schronienie Harry'ego Keogha na koncu jego drogi. Potem przez krotki czas mogli odpoczac od obecnosci ochroniarzy Nathana; ludzie z Wydzialu Specjalnego zostali w porcie, gdzie wynajecie samochodu zabralo im znacznie wiecej czasu, ni przewidywali. Ale po poludniu, gdy na porosniete sosna zbocza padl cien gor, zabarwiajac morze na kolor ciemnej zieleni, a Nathan i Zek siedzieli na balkonie, popijajac kawe z likierem, dostrzegli metaliczny blysk na drodze, na ktora padaly ostatnie promienie zachodzacego slonca i zrozumieli, e ich "przesladowcy" powrocili... Nathan dostal goscinna sypialnie. Nastepnego ranka, jeszcze zanim sie obudzil, Zek pojechala samochodem do miasta, aby uzupelnic zapasy w lodowce. Slyszac, jak wraca, Nathan wstal, wzial prysznic i ubral sie. Kiedy skonczyl poranna toalete, dom byl pelen necacych zapachow, a gdy wszedl do jadalni, Zek powitala go slowami - Przygotowalam to, co lubisz. - Czyli kawe i jajka na bekonie. A kiedy ju zjedli, Nathan powiedzial - Jazz? -Moglibysmy teraz? - zapytala niepewnie. -Jak tylko bedziesz gotowa. -Myslalam... co mu powiedziec. -Wiem - powiedzial lagodnie. - Nie moglem zasnac prawie przez godzine, sluchajac, jak przewracasz sie z boku na bok. Dla mnie to nie bedzie to samo, co zwykle; nie tym razem. Bo to sprawa osobista. Bo wiem, jak bardzo ci go brak. Ale czy wiesz, co chcesz mu powiedziec? Myslalas o tym? -Tak sadze. Nie jest tego wiele. Nie moge tylko... wspominac o tym, co stanelo miedzy nami. To znaczy, w yciu nic takiego nie bylo - nawet Wampyry - a do konca. Musze to pamietac i starac sie nie rozplakac. To nie w moim stylu. Choc i tak mnie nie uslyszy. Musze po prostu z nim porozmawiac, za twoim posrednictwem, jak gdyby... byl dawnym Jazzem. To znaczy, on jest Jazzem. A jednak nie bedzie to jak zwykla rozmowa telefoniczna... Po raz pierwszy zobaczyl ja w rozpaczy. I malo prawdopodobne, e zobaczy to jeszcze kiedys. Zek byla silna kobieta. Zobaczyla wyraz jego twarzy - smutek i wspolczucie - i odwrocila sie. A Nathan powiedzial. -To nie bedzie tak trudne, jak myslisz. Poslugujac sie mowa umarlych, mona przekazac wiecej ni to, co niosa same slowa. Jest to bowiem take kwestia uczuc, nie tylko slow. Wykorzystamy telepatie, bo w ten sposob bedziemy w bliszym kontakcie. Jazz jej nie uslyszy, ale w ten sposob bede mogl pomoc ci uporzadkowac mysli, gdybys sie pogubila i przekazac jego mysli... bezbolesnie. Ale z tego, co o nim wiem, z tego, co slyszalem, Jazz byl zbudowany mniej wiecej z takiego samego materialu, jak ty. Wszystko pojdzie dobrze, zobaczysz. Obrocila sie do niego. - Naprawde? - W jej oczach byla nadzieja. Przytaknal i usmiechnal sie. - Tak, jestem pewien, e tak. - Byl pewien, bo przecie nad wszystkim bedzie czuwal... W kilka godzin pozniej, idac do samochodu, Zek przystanela i oparlszy sie o sosne, spojrzala na morze. - Kochalismy ten widok - powiedziala. Nathanowi nie trudno to bylo zrozumiec. Oddalby wszystko, aby byla tu z nim Misha i razem z nim mogla patrzec na bezkresny ocean. sadnego widoku, jaki ogladala w Krainie Slonca, nie mona bylo z tym porownac. Zek milczala. Zerknawszy w jej strone, Nathan zauwayl, e zmarszczyla brwi. Poszedl za jej spojrzeniem i zobaczyl lodke stojaca przy samym brzegu, tu poniej. - Kajak -powiedziala. - Pierwszy letnik. Wynajmuja lodki i szukaja ustronnych zatok, takich jak ta. Od czasu do czasu wchodza do lasu, urzadzaja piknik i pozostawiaja po sobie smiecie, a czesto niszcza to i owo. Kadego roku jest ich coraz wiecej. Nie sadze, abym mogla tu jeszcze dlugo mieszkac, skoro zostalam sama. Myslalam, e mi sie to uda, ale... - Przerwala gwaltownie. Nathan mial wraenie, e ja rozumie. To bylo ich magiczne miejsce. Ale lodka stanowila rzeczywistosc; kradnac reszte tej magii, zatruwala samotnosc Zek. -Chodzmy do Jazza - powiedzial... Miedzy Porto Zoro a Argasi, skrecili z drogi na kamienista scieke biegnaca wsrod drzew. Na skalistym wzniesieniu maly bialy kosciolek lsnil w swietle slonca jakby byl zbudowany z alabastru i odbijal sie w roziskrzonej wodzie zatoki. Miedzy drzewami a kamienista plaa znajdowal sie cmentarz z regularnie rozmieszczonymi grobami. Z dala od miejsc, ktore okupowali turysci, bylo tu niezwykle cicho i spokojnie. -Niedaleko stad Jazz lubil lowic ryby - wyjasnila Zek. - Kiedy ju wiedzial, e koniec jest bliski... sam wybral to miejsce. Podeszli do jego grobu. I wtedy Nathan im to ulatwil... Na koniec, kiedy Zek powiedziala ju wszystko i nie mogla powstrzymac lez, opuscila cmentarz, poszla na plae i stanela na samym brzegu. A Nathan powiedzial do Jazza - Ju odchodzimy. -To bardzo milo z waszej strony, e przyszliscie - odpowiedzial Jazz. - I to wspaniale, co zrobiles dla Zek. Wiem, e Harry bylby z ciebie dumny. Ale posluchaj, nie chce, eby cierpiala i byla sama. Wiec obiecaj, e oddasz mi przysluge: jesli nadejdzie taka chwila, e pojawi sie ktos, komu na niej zaley, dopilnuj, aby nie miala poczucia winy. To znaczy, powiedz jej, eby nie czula sie winna. Niech wie, e pragne, aby byla szczesliwa. Nathan kiwnal glowa. - Jeeli jeszcze bede tutaj... masz moje slowo. -Ale nie wczesniej. -Oczywiscie. -To mi wystarczy - powiedzial Jazz... Nathan zostawil Zek na play, aby doszla do siebie i wrocil do samochodu. Zanim odszedl, zauwayl, e kajak, stojacy poniej domu Zek wyciagnieto na brzeg, ale nikogo w nim nie ma, a zanim doszedl do samochodu Zek, zobaczyl metaliczny blysk w gaju oliwnym i wiedzial, e jego ochroniarze czuwaja. Potem, przyjrzawszy sie, zobaczyl jednego z nich - czy raczej jego ramiona - wystajace zza pnia starego, sekatego drzewa. Dlonie spoczywaly na ziemi, oparte na knykciach. Meczyzna musial sie opalac, ale... jego dlonie byly takie nieruchome. A w samochodzie drugi ochroniarz wydawal sie spac, oparlszy sie o kierownice. Nagle Nathan zamarl. Czujac, e cos jest nie tak, wyslal telepatyczna sonde. Wyczul bliska obecnosc innych umyslow, ale byly dziwne i podejrzane! Ostatnio Nathan uywal telepatii w polaczeniu z mowa umarlych. Instynktownie przelaczyl sie na te ostatnia... ...I byly tam zdezorientowane, zaskoczone, przeraone umysly jego ochroniarzy! Obaj byli martwi! Podszedl do drzewa i obszedl je dookola. Siedzacy w sloncu meczyzna mial koszule przesiaknieta krwia i spoczywal w kaluy wlasnej krwi! Oczy i usta mial otwarte, jakby z trudem lapal powietrze, a pod jego broda widniala wielka czerwona rana. Nathan nie musial patrzec na tego drugiego, w samochodzie... -Zek! - wyslal sonde w kierunku play. -Nathan! - odpowiedziala natychmiast, zobaczyla potworny obraz w jego umysle i uzupelnila go wlasnymi obserwacjami. - Meczyzna, nie, dwoch meczyzn, w wodzie. Musieli tu przyplynac kajakiem. Maja kusze i mordercze mysli! Sa pod rozkazami... Turkura Tzonova! -Sa tu jeszcze inni - powiedzial. - Wsrod drzew. Ide. - I popedzil na plae. Na greckich wyspach byla godzina 1.45 po poludniu, ale w Centrali Wydzialu E w Londynie bylo o dwie godziny wczesniej i wymizerowany Ian Goodly wlasnie wysiadal z windy. Kiedy znalazl sie na zewnatrz, zatoczyl sie, gwaltownie wciagnal powietrze i zlapal sie za skronie. David Chung byl na korytarzu. Chwycil Goodly'ego za ramie, podtrzymal go i powiedzial - Ian, co sie stalo? -Pokoj Harry'ego! - wychrypial Goodly. -Tak - potwierdzil Chung, oblizujac nagle zaschle wargi. - Ja te to czuje. Kiedy tam szli, spotkali nadchodzacego z drugiej strony Geoffa Smarta. Mial blada twarz, byl wystraszony i trzesly mu sie rece, kiedy do nich podbiegl. - Ja... - zaczal. -Wiemy - przerwali mu prawie jednoczesnie. W pokoju Harry'ego Goodly powiedzial do Chunga - Widzialem, jak podlaczasz komputer. Ty, ja, Geoff bylismy tutaj. Musisz to zrobic teraz! Chung powiedzial - To ten kolczyk Nathana. - Pokazal im go. - Nie widzicie tego, ale on wibruje mi w dloni. Nigdy przedtem nie odbieralem tak wyraznych sygnalow. Ale niech mnie diabli, jesli wiem, co oznaczaja! -Podlacz maszyne - powiedzial Smart - to moe sie dowiemy. Kiedy Chung sie do tego zabieral, Goodly powiedzial - Mysle, e Nathan nie uywal komputera od ostatniego razu, kiedy wlaczyl sie sam! Mysle, e nie odwayl sie. Kiedys mi powiedzial, e "zapamietal to, co z tego zostalo". Ale nie jestem pewien, co wlasciwie mial na mysli. Ekran oyl, a Chung odskoczyl od gniazdka i upadl jak dlugi na ziemie. A na ekranie pojawil sie wir liczb! Na czarnym tle zlociste symbole wirowaly, rownania mutowaly i wszystko zderzalo sie ze soba w goraczkowym pedzie! Ale po chwili obraz zastygl w bezruchu. Zostalo tylko jedno skomplikowane rownanie, ktorego nikt w pokoju nie byl w stanie zrozumiec, a co dopiero rozwiazac. Ale rozwiazanie pojawilo sie samo, gdy symbole zlaly sie ze soba, tworzac trojwymiarowy ksztalt - zlocista strzalke - ktora wyrwala sie z ekranu, jak ryba wyskakujaca z wody. Byl to swego rodzaju oywiony hologram: mnostwo zawieszonych w powietrzu elektrycznych drobinek, tworzacych polprzezroczysty i wyraznie niematerialny kolec. Ale choc rzecz wydawala sie nietrwala, byla jednak rzeczywista! Przez krotka chwile strzalka unosila sie nieruchomo, po czym popedzila przed siebie, przeniknela przez sciane i znikla. Zanim ktokolwiek zdayl sie poruszyc, blysnelo i komputer eksplodowal! Rozrzucajac wokol fragmenty plastikowej obudowy i iskry, pozostawil po sobie jedynie dymiace, czarne szczatki konsoli. A trzej esperzy stali oszolomieni, z otwartymi ustami, kulac sie w przeraeniu... Kiedy Nathan pedzil przez kamienista plae, nagle poczul, jakby cos szarpnelo go za rekaw i w chwile potem uslyszal odglos strzalow z automatu z tlumikiem. Zek biegla w jego strone, a za nia kilku meczyzn, ktorzy przed chwila wyszli z wody. Mieli na sobie srebrzyste stroje do nurkowania, a w dloniach trzymali kusze. Byla tylko jedna droga ucieczki: w kierunku polnocnego konca play. Biegnac wielkimi susami, Nathan skrecil w strone Zek. Ale gdy nad glowa zaswistaly mu kolejne kule, zrozumial, e im sie nie uda. Oba konce play zamykaly skaliste grzbiety, ktore opadaly do morza. Skaly byly ostre i wygladaly niebezpiecznie; wspinajac sie, Nathan i Zek znacznie spowolniliby swoja ucieczke i stanowiliby doskonaly cel na tle czarnej, wulkanicznej skaly. -Do wody! - krzyknal Nathan. Wiedzial, e Zek plywa jak ryba, a woda wydawala sie jedyna moliwa droga ucieczki. Uslyszawszy go, zdarla z siebie ubranie, rzucila sie do wody i zanurkowala. W nastepnej chwili Nathan znalazl sie kolo niej. A na play meczyzni w srebrzystych strojach znow skoczyli do wody. -Bedzie cieko - wysapal Nathan. -Pozbadz sie spodni - powiedziala chlodno. Byla obeznana z niebezpieczenstwem i teraz, gdy wszelkie emocje zostawila za soba, znow potrafila myslec, jak dawna Zek. - W spodniach nie bedzie ci latwo plynac. Ale Nathan take byl obeznany z niebezpieczenstwem. - Ju to zrobilem. -Wiec teraz zacznij korzystac z telepatii. Nie moesz plynac i jednoczesnie rozmawiac, ale moesz plynac i myslec! Kule wyrzucaly wokol nich male fontanny wody. - Daj nura! - powiedzial. Nie byl to dobry pomysl i oboje o tym wiedzieli. Meczyzni w kombinezonach zbliali sie coraz bardziej; mieli pletwy, ktore pozwalaly im plynac szybciej. A na play jeszcze dwoch meczyzn w szarych kombinezonach mierzylo do nich z krotkich automatow. Slyszeli mysli wszystkich czterech; byly zimne, beznamietne i niosly smierc. Byli wysokiej klasy profesjonalistami, ale jak dotad uciekinierzy mieli szczescie. Wyplynawszy na powierzchnie dla zaczerpniecia powietrza, Nathan ujrzal wielkie srebrzyste sylwetki, za ktorymi ciagnely sie biale slady na skrzacej sie powierzchni wody. Ich koledzy stojacy na play wykrzykiwali, w jakim kierunku powinni plynac. Nie moglo to trwac dlugo. Rozlegly sie dalsze strzaly i Nathan poczul, jak pocisk przeoral mu miesien ramienia. Woda zabarwila sie krwia. Nie czul bolu, ale mimo to zacisnal zeby i zapytal - U ciebie w porzadku? -Tak. - Ale wiedzial, e to nieprawda, e byla ju bardzo wyczerpana. -Wiec znowu daj nura. Zaskoczenie i szok pozbawily ich zwyklej energii. Zanurzyli sie po raz ostatni, wiedzac, e moga ju wiecej nie wyplynac. Kiedy Zek zanurkowala i plynela w strone dna, zobaczyla, e czarne pletwy sa ju zaledwie o pare metrow od niej... Na play dwaj byli funkcjonariusze KGB ujrzeli, e ich ofiary zanurzaja sie po raz wtory, spojrzeli na siebie i skineli glowami twierdzaco. Bylo ju prawie po wszystkim. Kiedy jeden z nich odloyl bron, drugi gleboko wciagnal powietrze, skrzywil sie i powiedzial - Jasna cholera! Czuje zapach gowna... czy czegos w tym guscie. Musi tu byc w pobliu ujscie sciekow. Drugi meczyzna wzruszyl ramionami. - Wiec nic sie nie stanie, jak wrzucimy tam te dwojke. Ju po nich. - Pochylil glowe w strone morza. Na ramie mowiacego spadla czyjas dlon, a podskoczyl, a potem szybko kucnal, odwracajac sie i chwytajac za bron. Ale w polobrocie zobaczyl te dlon - pomarszczona, brudna, z czarnymi paznokciami - i poczul jej zapach! Za plecami zabojcow pojawilo sie kilka postaci, ktore szly, potykajac sie, od strony cmentarza. Prowadzil je Jazz Simmons, ale w stanie daleko posunietego rozkladu; wiedzial, co sie wydarzylo, kiedy ochroniarze Nathana nagle pojawili sie wsrod Wielkiego Zgromadzenia. A teraz owi dwaj ochroniarze dzwigneli sie na nogi i biegli w strone play. Biegli pelni determinacji. Ich miesnie nie byly zniszczone, jak u pozostalych i mieli zadanie do wykonania; to, co robili za ycia, kontynuowali po smierci. Jeden z nich z dwiema krwawymi ranami w piersi, a drugi z okropnym usmiechem na ustach i podernietym gardlem! Na play rozlegly sie trzy strzaly i trzy kule przebily przegnile cialo Jazza. Meczyzna, ktory strzelal, zdayl tylko krzyknac - Akh! Jaghh! - gdy Jazz zacisnal kosci swej dloni na jego tchawicy, powalajac go na kolana. Nastepnie... wyrwal mu bron i wepchnal lufe automatu gleboko w jego usta, po czym pociagnal za spust. Drugi zbir, spryskany krwia swego towarzysza, cos belkotal i wymachiwal rekami, cofajac sie w strone morza, a po chwili potknal sie i poszedl pod wode; wtedy chmara mscicieli w milczeniu rzucila sie na niego i przytrzymala pod woda tak dlugo, dopoki banki nie przestaly wydobywac sie na powierzchnie, a on sam nie przestal dawac oznak ycia. Tymczasem w zatoce, gdzie woda byk glebsza, Nathan i Zek zostali rozdzieleni. Nathan skryl sie w obrosnietej wodorostami szczelinie, a Zek ukryla sie miedzy glazami na kamienistym dnie i patrzyla w strone, skad przyplyneli. Przesladowcy szukali ich nieublaganie. Nathan sploszyl niewielka lawice ryb, ktore natychmiast rozproszyly sie, wzniecajac chmure mulu, ktora zaczela wydobywac sie ze szczeliny. Jeden z meczyzn zauwayl nagly wytrysk mulu i powoli sie zblial, trzymajac przed soba kusze, gotowa do strzalu. Nathan potrzebowal powietrza; nie mogl ju wytrzymac dluej, musial stad uciekac. Uciekac? Byl kompletnie wyczerpany. Wyplynal na powierzchnie, czujac sie, jakby byl zupelnie nagi. W przeszlosci byly chwile, gdy Nathan wykorzystywal wir liczb, aby sie ukryc. I teraz instynktownie - mimo e to nie moglo zadzialac, bo nie byl to efekt fizyczny - uruchomil ten mechanizm. Kiedy to uczynil, stalo sie cos dziwnego. Unoszac sie tu nad skalna szczelina, lawica ryb miotala sie we wszystkie strony. Ale jedna z nich to wcale nie byla ryba, lecz... strzalka, ktora kolysala sie w wodzie, wydajac sie mierzyc w Nathana. Nagle skoczyla do przodu i ugodzila go w czolo, a on gwaltownym ruchem odrzucil glowe do tylu, ale nie poczul nic! A w chwile pozniej cos jednak poczul. Oczyma duszy ujrzal wir liczb, ktory znieruchomial, tworzac mur; zobaczyl, jak liczby rozplywajac sie przybieraja ksztalt drzwi! Widzial je, ale wiedzial, e nie widzi ich nikt inny. Bo nawet kiedy uformowaly sie, przeplywala przez nie woda we wszystkich kierunkach, a kilka ryb zniklo w ich wnetrzu. To byly jedne z owych drzwi Harry'ego: drzwi do Kontinuum Mobiusa! Czlowiek z kusza szybko zblial sie, ciagnac za soba bron, ktora nadplywajac zaczal unosic w gore. Wtedy, porwany przez strumien wody, zostal wessany przez drzwi. Dokladnie w tym momencie Nathan rozluznil uscisk. Drzwi zamknely sie, znikly... ale zbir zdolal sie przez nie przedostac tylko do polowy. Woda zabarwila sie na czerwono, kiedy dolna czesc jego ciala gwaltownie zadygotala i znieruchomiala, po czym powoli opadla na dno. Kiedy zatonela, ciagnac za soba sznur jelit i innych organow, fragment srebrzystego kombinezonu oddzielil sie i odplynal na bok. Widac bylo take odcieta dlon, ktora unosila sie w roowej chmurze i po chwili wypuscila kusze, ktora zaczela opadac na dno... -Nathan! To... juz koniec! - To byla Zek, ktorej mysli przepelniala rozpacz, przeraenie oraz poczucie kleski i swiadomosc, e i ona wkrotce bedzie mogla rozmawiac z Jazzem. To wyrwalo Nathana z odretwienia. Chwycil tonaca kusze, odwrocil sie i zobaczyl smuge pecherzykow, ktore znikaly w mrocznej glebinie. Zek tam byla, tonela, umierala, ale jej agonia przenikala take umysl Nathana. Nie mogla tak zginac. Nie mogl na to pozwolic. Ostatkiem sil Nathan skierowal sie w strone dna. Dwa, trzy ruchy i zobaczyl ich. Zbir mogl ja zastrzelic, ale odrzucil bron i po prostu trzymal Zek pod woda, nie dajac wyplynac. Najwyrazniej sprawialo mu to przyjemnosc. Nathan byl tu za nim i strzelil mu prosto w plecy, ale nie z tchorzostwa, tylko ze wzgledow praktycznych, bowiem Zek tonela. Szarpnawszy sie spazmatycznie i pochyliwszy sie w przod, meczyzna puscil bezwladne cialo Zek i powoli opadl na dno, wzniecajac tumany mulu. Nathan szybko chwycil Zek i wywolal wir liczb, po czym unieruchomil go i wkrotce, tak jak poprzednio, przed jego oczyma pojawily sie drzwi, ktore wessaly wode a wraz z nia Zek i Nathana. W koncu sie tam znalazl. Byl w Kontinuum Mobiusa! Ciemnosc! Nicosc! Gdzie sie skierowac? I jak? Przestrzen bez gwiazd, bez czasu... bez przestrzeni! I strumien slonej wody, ktory wyplynal z ust Nathana... wielkie kule wody, ktore zderzaly sie ze soba, jak w obszarze pozbawionym sily ciekosci. Ale w oddali - bardzo, bardzo daleko - swiecil zlocisty punkcik. Czy byl tam rzeczywiscie, czy te stanowil wytwor jego udreczonego umyslu - Nathan nie mial pojecia. Trzymajac kurczowo bezwladne cialo Zek, ruszyl w jego strone. Punkcik rosl w jego oczach i stawal sie coraz jasniejszy. W koncu przybral nastepujacy ksztalt: Ale kiedy Nathan zbliyl sie, ksztalt rozplynal sie w zlociste drobinki, ktore po chwili utworzyly drzwi! I razem z Zek wypadl na zewnatrz...Chwile wczesniej Ian Goodly wykrzyknal - Wyjdzcie stad! Natychmiast! - i trzej esperzy rzucili sie do drzwi, ktore a sie zachwialy. Ledwie sie za nimi zamknely, otworzyly sie znowu, jakby pod naporem ogromnej sily. I na korytarz runelo trzysta galonow slonej morskiej wody! Glowne uderzenie trafilo w Davida Chunga, zwalajac go z nog. Nic mu sie nie stalo, tylko rozciagnal sie na ziemi, jak dlugi, wcia sciskajac w dloni kolczyk Nathana. Ale kolczyk... ju nie wibrowal. I Chung zrozumial, dlaczego. Kiedy slony potop splynal korytarzem, z pokoju Harry'ego dobiegl pelen ulgi glos Nathana. Oraz zduszony kaszel Zek, ktora usilowala wyrzucic z siebie cala polknieta wode i znow zaczela oddychac... Epilog W Wieycy Gniewu, w ostatnim zamczysku Wampyrow w starej Krainie Gwiazd, lady Gniewica siedziala wraz z "kolegami" i najbliszymi sasiadami, lordem Cankerem Psim Synem z Parszywego Dworu po lewej i nekromanta, lordem Nestorem Nienawistnikiem z Suckscaru po prawej. Tych troje siedzialo po jednej stronie dlugiego stolu w wielkiej sali Wieycy Gniewu, zas po drugiej stronie miejsca zajeli lordowie Gorvi Przechera, Wran Wscieklica i jego brat, Spiro Zabojczooki z Oblakanczego Dworu, ktorzy patrzyli podejrzliwie na swych "przeciwnikow". Zebranie zwolala Gniewica Zmartwychwstala, a lordowie Wampyrow przyszli na nie ze zwyklej ciekawosci.Dawniej takim spotkaniom zwykle towarzyszyly arty, szereg drwin, ripost i ledwie skrywanych wyzwan - ale teraz, kiedy jej goscie zajeli ju swoje miejsca, Gniewica od razu przedstawila swoja propozycje. -Mysle, e bede wyrazicielka opinii wszystkich tu obecnych - powiedziala - jesli powiem, e mam ju serdecznie dosc Cyganow z plemienia Lidesci. Zgadzacie sie ze mna? Czy to nie najwysza pora, abysmy odloyli na bok nasze drobne sprzeczki, polaczyli sily i zmietli z powierzchni ziemi Lardisa i jego bande? Kiedy uporamy sie z nimi, kiedy zalatwimy ich na dobre... inne plemiona poddadza sie w ciagu szesciu miesiecy i Kraina Slonca bedzie nasza! Wtedy bedziemy mogli wykorzystac Cyganow, aby pomnoyc liczbe naszych olnierzy i naszych bestii i zbudowac armie, ktora bedzie nie do pokonania... - Oparla sie na krzesle. - Ju to wszystko kiedys mowilam i teraz mowie po raz ostatni. Teraz wasza kolej. Wiec powiedzcie mi, jak bedzie. Po chwili, zmarszczywszy brwi, odezwal sie Wran - Wiec wcia chcesz budowac imperium, Gniewico, czy tak? Czy znowu chcesz nasz zjednoczyc pod swoim przywodztwem? I pozbawic nas tego, co zdobylismy, tak jak kiedys? Wtedy wtracil sie Gorvi Przechera - A moe zaczelas sie nas obawiac teraz, gdy mamy wiecej porucznikow, a w kadziach dojrzewa wielu wojownikow? Co cie sklania, aby teraz proponowac jednosc i wspolprace z tymi, ktorych tak dawno porzucilas? W tym momencie Nestor powiedzial niemal szeptem - Gadasz o strachu, Gorvi? Lepiej pamietaj: kiedy mowisz do Gniewicy w taki sposob, mowisz take do Cankera i do mnie, a my sie nie obawiamy nikogo, bo dzialamy razem! Szczerze mowiac, niedobrze mi sie robi, kiedy slysze, jacy jestescie "sprytni" i "przebiegli", podczas gdy wasza jedyna mocna strona jest tchorzostwo! Gdyby to ode mnie zalealo, z radoscia bym was zostawil w tym miejscu, abyscie tu zgnili - tylko, e wtedy wieyca zostalaby pozbawiona obroncow, kiedy... jeeli... - Tu najwyrazniej zabraklo mu slow i nekromanta, prychnawszy z niesmakiem, usiadl z powrotem. Gorvi usmiechnal sie tym swoim sarkastycznym, przypochlebnym usmiechem, ale nie odpowiedzial. Jednak Wran, ktory natychmiast nabral podejrzen, warknal - Co powiedziales? O tym, e wieyca bedzie pozbawiona obroncow. - Po czym zwrocil sie do Gniewicy - Powiedz to wreszcie, lady - o co w tym wszystkim chodzi? Canker pochylil sie w swym krzesle i warknal - Wran! Mnie pytaj, o co tu chodzi. Spiro Zabojczooki, zazwyczaj milczacy, teraz zabral glos. - A wiec mow. O co chodzi? -Odczytuje przyszlosc ze snow - warknal Canker. - O to chodzi. Snilem, jak powietrzna armia otacza ostatnie zamczysko... bylo ich bardzo wielu, byli jak komary unoszace sie nad kozim lajnem! Cale hordy lotniakow, a ich wodzem byl - Vormulac! Zapanowala dluga cisza, po czym Gorvi rozesmial sie, ale niezbyt pewnie. - Wiec powinnismy drec i dygotac ze strachu, bo miales ten sen? I badz laskaw nam wyjasnic, dlaczego mielibysmy wierzyc twoim snom, lordzie. Wszyscy maja koszmary... a ty wiecej ni inni, jak sadze. Znow przemowila Gniewica. - Moesz sie smiac, ale Canker ma te zdolnosci. I zaprzeczac temu to po prostu glupota. Czy wszyscy nie wysmiewalismy jego planu sprowadzenia na ziemie srebrzystej kochanki z ksieyca? Tak bylo. Czy nadal sie z tego smiejemy? Ona jest teraz w Parszywym Dworze! Moe przybyla z ksieyca, a moe nie, ale jest srebrzysta i rzeczywista, i Canker ja zdobyl. A obecny tu Nestor Nienawistnik swiecie wierzy w jego sny, bo moe zaswiadczyc o ich prawdziwosci. Teraz sluchajcie: ostrzegalam was ju dawno temu, e Vormulac ruszy z Turgosheim naszym sladem. I stanie sie to niebawem. Czy bedziecie przygotowani, zjednoczeni, aby stawic mu czolo? Czy te wolicie zwisac, przykuci lancuchami do murow i umierac w meczarniach w promieniach wschodzacego slonca? Przyjrzala sie uwanie twarzom wszystkich lordow, nie wylaczajac Nestora i Cankera. Nikt nie odezwal sie slowem; wszyscy siedzieli nieruchomo na swych krzeslach, gdy odmalowany przez nia potworny obraz plonal w ich glowach. I w koncu Gniewica poczula zadowolenie, bo wiedziala, e bedzie tak, jak chciala... Tymczasem w Turgosheim w godzine po zachodzie slonca, Maglore patrzyl na groznie wygladajaca defilade potworow, wielka powietrzna parade w gornej czesci wawozu, na wysokosci najwyszej wieyczki Runicznego Dworu. Vormulac Niespiacy zarzadzil ten pokaz, aby przekonac sie o sprawnosci swojej armii, zanim wyruszy na zachod przez Wielkie Czerwone Pustkowia do starej Krainy Gwiazd i legendarnej krainy obfitosci. Bowiem kiedy zajdzie slonce i gory pograa sie w mroku, lord Vormulac i jego generalowie - oraz wszyscy ludzie, wierzchowce i bestie wojenne - opuszcza Turgosheim, w poszukiwaniu przygod, odkryc, prawie na pewno wojny i podbojow. Dla wojowniczego lorda Vormulaca z Vormowej Iglicy byla to rownie dobra chwila jak kada inna, aby zgromadzic swe sily i sprawdzic ich zdolnosci bojowe w powietrzu. Byl to glownie sprawdzian umiejetnosci latania w porzadku bojowym. Bo byli tam sami olnierze i wojownicy: wylacznie wampiry, albo co najmniej istoty zbudowane z wampyrzego materialu. Nawet dosyc potulne lotniaki byly zbudowane z metamorficznej tkanki, ktora odpowiednio zwampiryzowano. A jesli chodzi o miesoernych wojownikow... Tak wiec w rzeczywistosci caly ten pompatyczny powietrzny pokaz zostal zorganizowany nie tylko na chwale Vormulaca, lecz take po to, aby przeszkolic pomniejszych lordow, sluacych pod jego rozkazami i olsnic ich wlasna potega. A dla nich byla to okazja, aby potrzasac rekawicami bojowymi, preyc muskuly i poczuc dume ze swego wampyrzego dziedzictwa. I Maglore patrzyl na ponura Vormowa Iglice w glebi wawozu, na ktorej plonely pomaranczowe pochodnie, a w oknach migotaly ogniki i wiedzial, e Vormulac stoi tam na balkonie, obserwujac parade. Lord-jasnowidz cieszyl sie, e ju wkrotce Vormulac Niespiacy wyruszy ze swoja armia w nieznane, aby dokonac nowych podbojow i zdobyc jeszcze wieksza chwale. W istocie Maglore upajal sie ta mysla, podobnie jak Vormulac... ale z zupelnie innego powodu. Ponad krawedzia wawozu krayly niezliczone stwory powietrzne Vormulaca, lotniaki i wojownicy, a Maglore stal, usmiechal sie i kiwal glowa, rozpoznajac rozmaite godla i wysoko uniesione proporce, ktore trzepotaly w strumieniu goracych gazow wylotowych bestii. Godlo Vormulaca, czyli "wisielec"; "stojaca pala" lorda Grigora Haksona; "wyszczerzona maska" dziewiczej Devetaki; "kolczasta rekawica bojowa" Erana Strupa; "wypluta swinia" Staruchy Zindevar i wiele, wiele innych. Kadym oddzialem dowodzil general, ktory dumnie dzieryl wlasny sztandar, lecac w stosownej odleglosci od nastepnego oddzialu. Blask wyczyszczonej do polysku skory, zlote ozdoby, nabijane elaznymi cwiekami uroczyste stroje, dzwiek gongow, dobiegajacy ze wszystkich okolicznych dworow i iglic, dudnienie bebnow i ryk zlotych rogow, charkot wojownikow... ...Wszystko pelne przepychu i Maglore mial nadzieje, e Vormulac cieszy sie widokiem tego spektaklu. Natomiast on sam bylby szczesliwy, gdyby to sie wreszcie skonczylo, a jeszcze lepiej gdyby wreszcie odlecieli na zawsze z wawozu Turgosheim. Byl bowiem pewien, e kiedy odleca nie powroca ju nigdy! Ale te mysli musial zachowac dla siebie! Przynajmniej jeszcze przez jakis czas. Chocia Vormulac byl poteny i niebezpieczny, nie byl jedynym, ktory snil o zbudowaniu imperium. A w ksiace Maglore'a na pewno nie byl wart takich snow... W Suckscarze, mlody lord Nestor Nienawistnik obudzil sie z krzykiem, zlany zimnym potem; snil mu sie przeraajacy koszmar. Lord Wampyrow a na dodatek nekromanta byl przeraony! Ale w adnym razie nie bylo w tym nic niezwyklego: wszyscy ludzie maja koszmary, a Wampyry nie stanowia wyjatku. Choc czlowiek w kwiecie wieku moe stac sie potworem, uspione leki z przeszlosci wracaja, potenieja i zawsze moga na nowo budzic przeraenie. Tylko, e Nestor byl wcia mlody. Nie bylo czasu, aby leki z czasow jego dziecinstwa mogly tak bardzo przybrac na sile. Poza tym byly przecie dawno zapomniane; cala jego mlodosc zostala zapomniana... Na ogol. Nie, to dotyczylo calkiem niedawnych przeyc: powracajacy sen, ktory snil mu sie czesto - zbyt czesto - od czasu pewnej katastrofalnej nocy w Krainie Slonca; sen, ktory zawsze go paraliowal, z ktorego sie budzil w stanie umyslowego wzburzenia i niepokojacego przeczucia fizycznego... upadku. Oczywiscie powodem mogl byc fakt, e za bardzo sie opil; dowodem byly swiee plamy krwi na poduszce w miejscu, gdzie leala jego wampirza kochanka. A moe spal w niewlasciwej pozycji, z reka pod glowa. Jak by nie bylo, ten sen - czyby proroczy? - byl powodem, e ju nie sypial w loku Gniewicy. Nie dlatego, e sie o nia bal; dlatego, e bal sie o samego siebie. Wstal i przeszedl sie po komnacie. Ciagle czul mrowienie w lewej rece. Ale na razie na nia nie patrzyl... A koszmar wcia tkwil w jego glowie. Moe nie tyle sam koszmar, ile scena czy wspomnienie z niedawnej przeszlosci. Pewien okropny szczegol owej nocy, ktora spedzil w Krainie Slonca, w obozie... w obozie tredowatych. Szara postac stoi kolo jego loka i mowi, gdzie sie znalazl. Nestor zrywa sie na rowne nogi, lapie za zwisajace rekawy jego szaty - puste rekawy, niezdolne utrzymac jego ciearu! Rekawy odrywaja sie i zostaja w dloniach Nestora, a on sam przewraca sie na loko. I widzi zeschle ramiona tamtego, z grzybiastymi guzami zamiast lokci! Teraz Nestor odwayl sie spojrzec na lewe ramie i dlon i dostrzegl pierwsze szare plamy na swoim ciele, ktore jeszcze nie przybralo owej ziemistej barwy, charakterystycznej dla lorda Wampyrow. Czul dretwienie, ktore pojawialo sie i znikalo, sprawiajac, e jego dlon robila wraenie martwej albo pozbawionej czucia. Pod wplywem impulsu ugryzl klab kciuka, a pokazala sie krew. Ale wydawalo mu sie, e leci jakos niemrawo. I w ogole nie poczul bolu. Teraz jednak, nagle wylonila sie pozostala czesc jego koszmaru; nie jakis fragment z przeszlosci, ale... zapowiedz przyszlosci? Samotna, powloczaca nogami postac, ze zwisajacymi ramionami i kolyszaca sie glowa, bezwladnie opadajaca w dol. I slady stop w pyle, alosne slady samotnej postaci, blakajacej sie jak zagubiona dusza w pustych, rozbrzmiewajacych echem salach opuszczonego Suckscaru. Wszyscy inni dawno stamtad uciekli i jedynymi jego towarzyszami byly popiskujace nietoperze. A potem w niklym swietle gwiazd, przedostajacym sie przez szpare w przegnilej kotarze, postac zatrzymala sie. I jakby czujac, e jest obserwowana, obejrzala sie. I Nestor rozpoznal te wyniszczona twarz: wodniste, na wpol slepe oczy, usiana plamami, pergaminowa skore, odpadajaca platami od kosci, pekajace wargi, ktore odslanialy sczerniale zeby w pomarszczonych dziaslach. Oczywiscie rozpoznal te twarz... ...Bo byla to jego twarz... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/