Lumley Brian Nekroskop XII Pietno Tlumaczenie: Stefan Baranowski Dla Barbary Ann (albo Varvary...) NAJEZDZCY Streszczenie Harry Keogh, pierwszy Nekroskop, nie zyje; jego istota rozprysla sie i rozproszyla, a fragmenty jego metafizycznego umyslu znalazly sie w ciemnych zakatkach bezliku wszechswiatow. Tak wiec, praktycznie rzecz biorac, jest martwy. Smierc oznacza ustanie czynnosci zyciowych. Brak zycia i kres istnienia. A przynajmniej zywi zawsze tak utrzymywali. Ale, jak wiedzial jedynie Nekroskop (nie liczac samych zmarlych), smierc jest czyms innym. Bo umysl nadal zyje. Jakze bowiem wielki poeta, naukowiec, artysta czy architekt moze tak po prostu rozplynac sie w nicosc? Moze opuscic cialo, lecz jego duch - jego umysl - nadal bedzie istnial i to, czym sie zajmowal za zycia, bedzie kontynuowal po smierci. Powstaja projekty wielkich obrazow, a przed oczyma duszy zmarlych przesuwaja sie krajobrazy, ktore nigdy nie zostana przeniesione na plotno. W ich martwych umyslach wznosza sie wspaniale miasta, a planete przecinaja nowoczesne drogi, lecz istnieja one tylko w marzeniach zmarlych architektow. W umyslach zmarlych rodza sie piesni slodsze niz piesni Salomona, ktore jednak nigdy nie dotra do uszu zywych. Ale tutaj pojawia sie pozorna sprzecznosc: jesli smierc to tak calkowita pustka, miejsce tak spokojne i ciche, jak to jest z tymi piesniami i obrazami? Jak zmarli moga je tworzyc? Na podobne pytania nie bylo odpowiedzi, dopoki nie pojawil sie Nekroskop: czlowiek, ktory byl w stanie przenikac do grobow i zagladac do umyslow zmarlych. I za jego posrednictwem - wylacznie za jego posrednictwem - zmarli zyskali mozliwosc komunikowania sie ze swiatem zywych. Nauczyl ich, jak moga ze soba rozmawiac, i "polaczyl" wszystkich zmarlych na calym swiecie; umozliwil kontakt synow i corek z dawno utraconymi matkami i ojcami, ponownie polaczyl starych przyjaciol, rozwiklal dawne watpliwosci i spory i znow pobudzil do dzialania ledwie tlace sie umysly zmarlych. I nawet nie majac takiego zamiaru - wlasciwie nie zdajac sobie sprawy z tego, co sie dzieje - stal sie jedynym plomykiem migocacym w mrokach drugiej nocy zmarlych. A oni wygrzewali sie w jego cieple i byli mu za to wdzieczni. Jednak choc Harry Keogh dal zmarlym tak wiele, niemalo tez od nich otrzymal. Swej matce, ktora za zycia byla medium, zawdzieczal owe metafizyczne umiejetnosci, z ktorych potem wyksztalcily sie jego dalsze zdolnosci. Dzieki Augustowi Ferdynandowi Mobiusowi, dawno zmarlemu matematykowi i astronomowi, zdobyl wiedze i nauczyl sie wykorzystywac Kontinuum Mobiusa, jednowymiarowa przestrzen, rownolegla do czasoprzestrzeni. A Faethor Ferenczy zaznajomil go z historia swiata wampirow i jego niemartwymi mieszkancami, z ktorych czesc - tak jak sam Faethor - od czasu do czasu znajdowala droge do naszego swiata. Ale trzeba stwierdzic, ze te wiedze Nekroskop zawdzieczal bardziej tesknota za zyciem dawno zmarlego wampira niz jego sympatii... I od tego czasu - gdy Harry odkryl, ze wampiry znajduja sie w naszym swiecie do chwili swej "smierci" w Krainie Gwiazd - Nekroskop poswiecil sie ich zniszczeniu. Wiedzial bowiem, ze jesli budzacy groze lordowie i ladies Wampyrow nie zostana zlikwidowani, z pewnoscia ludzie stana sie ich niewolnikami. Ale w koncu - sam bedac wampirem i walczac ze swa wampirza istota do ostatniego tchnienia - musial sie poddac, "umrzec" i zniknac z tego swiata. Czy rzeczywiscie...? Ale kazda regula ma jakis wyjatek, a Harry Keogh byl - jest - wyjatkiem od reguly negatywnego oddzialywania miedzy Ogromna Wiekszoscia a swiatem zywych. Za zycia bowiem Nekroskop byl panem Kontinuum Mobiusa i wykorzystywal je do scigania wampirow. Wiec teraz, po smierci...? Harry Keogh nie byl osamotniony w swej nieustannej walce z Wampyrami. Jako mlody czlowiek zostal zatrudniony w Wydziale E, tej najbardziej tajnej ze wszystkich tajnych organizacji, ktora wspierala go niemal do samego konca. Nawet gdy Harry nie byl juz w pelni czlowiekiem, Ben Trask, szef Wydzialu E, pozostal jego przyjacielem. To wlasnie on, ludzki wykrywacz klamstw, przekonal sie, ze Harry nigdy nie wystapi przeciw swej rasie, jednak aby nie ryzykowac, Trask otrzymal zadanie wygnania go z Ziemi. Pomimo to, kiedy w koncu Nekroskop powrocil do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd, aby stoczyc ostatnia walke swego zycia, udal sie tam z wlasnej woli, nie zas w wyniku wygnania. I to Ben Trask oraz wielu innych czlonkow Wydzialu E widzialo - to znaczy ci, ktorym dane bylo to widziec - jak Harry umiera. Byla to wizja, hologram, obraz rzeczywistych wydarzen, choc wydawal sie tak nierzeczywisty. Widzieli jego koniec, jak gdyby dzialo sie to tu i teraz, podczas gdy w istocie wydarzylo sie to w innym swiecie, w odleglym zakatku czasoprzestrzeni. Trzynastu swiadkow zebranych w pokoju operacyjnym Centrali Wydzialu E zobaczylo to samo: dymiace, rozkrzyzowane w powietrzu cialo, ktore koziolkowalo, jakby nadziane na niewidzialny rozen. I pomimo czesciowo zweglonej twarzy Ben Trask od razu wiedzial, kto to jest. Mimo ze otaczali je ze wszystkich stron, cialo malalo w oddali, nieustannie spadajac w kierunku mglistego zrodla przeznaczenia? - z ktorego tryskaly smugi swiatla wijace sie jak niezliczone macki na jego powitanie. Postac z kazda chwila malala, teraz byla juz tylko drobinka, az w koncu calkowicie znikla. Ale tam, gdzie byla jeszcze przed chwila... Ujrzeli nagly wybuch! Rozblysk zlotego ognia, ktory rozprzestrzenial sie z przerazajaca szybkoscia! Trzynastu obserwatorow wydalo stlumiony okrzyk strachu i cofnelo sie, ale choc zjawisko to mialo miejsce jedynie w ich umyslach, instynktownie odwrocili wzrok od oslepiajacego swiatla - i tego, co z niego wystrzelilo. Tylko Trask nie odwrocil wzroku, jedynie oslonil oczy i nie przestawal patrzec, bo taka mial nature - musial znac prawde. A prawda byla zupelnie fantastyczna. Owe niezliczone zlote czastki, rozbiegajace sie na zewnatrz, wydawaly sie obdarzone czuciem, kiedy znikaly w oddali, jakby w poszukiwaniu czegos. Fragmenty? Fragmenty Nekroskopa? Czy to bylo wszystko, co z niego pozostalo? A kiedy ostatni z nich przemknal kolo Traska i zniknal mu z oczu, wijace sie czerwone, niebieskie i zielone smugi widmowego swiatla takze zniknely...A swiatlo w pokoju operacyjnym znow swiecilo jak poprzednio. Wtedy wszyscy zrozumieli, ze Harry'ego juz nie ma, ze zginal w Krainie Gwiazd, w dalekim, obcym swiecie wampirow. Tylko Ben Trask - ten ludzki wykrywacz klamstw - rzeczywiscie zrozumial "prawde" tego, co zobaczyl, i wiedzial, ze smierc Nekroskopa nie jest tym, czym mogla sie wydawac... Minelo dwadziescia jeden lat, w ciagu ktorych w tym samym swiecie, ktory przyniosl zgube Harry'emu, wiek meski osiagnal inny Nekroskop, rodzony syn Harry'ego. I tak samo jak jego ojciec, Nathan Kiklu (w naszym swiecie Keogh) zostal lowca wampirow. Ale Nathan mial takze wlasne problemy, musial bowiem walczyc ze swymi wrogami w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd. Miedzy Ziemia a rownoleglym swiatem wampirow, w ktorym zyl Nathan, istnieja dwie "bramy". Jedna z nich jest naturalna, a druga powstala jako skutek nieprzemyslanego rosyjskiego eksperymentu. Pierwsza Brama znajduje sie w poblizu koryta podziemnej rzeki, plynacej przez system jaskin, pod wiecznie pograzonymi w chmurach Alpami Transylwanskim i. Druga Brama lezy w sztucznym kompleksie, zbudowanym przez Rosjan na przelomie lat siedemdziesiatych i osiemdziesiatych, u podstawy wawozu Perchorsk, na polnocnym krancu Uralu. Podczas gdy Wydzial E ma dostep do naturalnej Bramy, sprawujac nad nia pelna kontrole, kompleks w Perchorsku lezy poza jego strefa wplywow. Zostal on zlikwidowany przed piecioma laty przez rosyjskiego premiera, ktory polecil skierowac wody z zapory do zrujnowanego kompleksu, aby go zatopic, ale ostatnio sztuczna Brama zostala ponownie otwarta przez przywodce rosnacej w sile frakcji militarnej. Stalo sie to z zadzy zysku. Szalony rosyjski general, ktory wydal ten rozkaz, dowiedzial sie, ze Kraina Slonca i Kraina Gwiazd sa bogate w zloto; wraz z plutonem zolnierzy przedostal sie do Krainy Gwiazd, aby zbadac rzeczywiste rozmiary tych bogactw. Ekspedycja zbiegla sie w czasie z odrodzeniem wampirow; Rosjanie dostali sie do niewoli i zanim rozprawiono sie z generalem, dwaj lordowie i lady Wampyrow wydobyli od niego i jego ludzi informacje na temat naszego swiata. Nieustannie nekani partyzanckimi atakami Nathana trzy Wielkie Wampyry postanowily poszukac szczescia na Ziemi. Najezdzcy potajemnie wykorzystali naturalna Brame, aby przedostac sie do naszego swiata, i ukryli sie w rumunskim "Schronieniu" Wydzialu E, specjalnym schronisku dla sierot lezacym na brzegu Dunaju, na styku Rumunii, Bulgarii i dawnej Jugoslawii. Po wymordowaniu personelu i pensjonariuszy trio rozdzielilo sie i przepadlo gdzies w zakatkach naszego swiata... Tylko Wydzial E wiedzial o inwazji wampirow. Zek Foener, milosc zycia Bena Traska, zginela podczas masakry w rumunskim Schronieniu, ale w ostatnich chwilach swego zycia skontaktowala sie telepatycznie z Traskiem, przekazujac mu, co sie stalo. W ten oto sposob Trask byl "przy niej", kiedy umierala, i oszalaly z rozpaczy poprzysiagl zemste! Ale reszta swiata nie mogla sie o tym dowiedziec. Gdyby bowiem tak sie stalo, na wiesc o niezwyciezonej pladze wybuchlaby szalona panika. Jednak trzeba bylo o tym powiadomic Ministra Odpowiedzialnego za Wydzial E, ktory dal im carte blanche na wysledzenie i zlikwidowanie potworow przybylych z Krainy Gwiazd. Ponadto nawiazano lacznosc z wieloma mocarstwami swiatowymi, ktore obiecaly pomoc, gdyby organizacja Traska takowej potrzebowala. Porozumienia te mialy, rzecz jasna, charakter tajny; jedynie najbardziej wyprobowani i zaufani ludzie zostali wtajemniczeni w fakty, choc nie we wszystkie... W jakies trzy lata po inwazji "lokalizatorzy" Wydzialu E - detektywi-tropiciele ludzi i potworow - natrafili na slad, "mentalny smog" Wampyrow w polozonej w zachodniej Australii, opustoszalej pustyni Gibsona. Ale kiedy opracowywano plany przeciwdzialania zagrozeniu, wydarzyl sie dziwny wypadek synchronii (nie wspominajac o paradoksie znanego niegdys zjawiska). Jake Cutter, mlody czlowiek o podejrzanej przeszlosci, zostal osadzony w wiezieniu o zaostrzonym rygorze w Turynie, za czyny o charakterze zemsty, ktore w istocie byly rownoznaczne z morderstwem. Ale morderstwem jedynie z prawnego punktu widzenia. Jake zemscil sie bowiem na gangu zbirow handlujacych narkotykami i gwalcicieli - w rzeczywistosci "filii" rosyjskiej mafii - ktorego czlonkowie napadli i zamordowali jego bliska znajoma. W odpowiedzi na zemste Jake'a przywodca gangu - tajemniczy Sycylijczyk nazwiskiem Luigi Castellano postanowil zabic Jake'a w wiezieniu. Dowiedziawszy sie o tym, Jake podjal probe ucieczki. Ale straznicy wiezienni, oplacani przez Castellana, otworzyli ogien, gdy wspinal sie na wiezienny mur. W owej chwili wyjatkowego niebezpieczenstwa miala miejsce zdumiewajaca interwencja. Na poczatku Jake myslal, ze zostal trafiony; w istocie widzial kule - czy raczej tor zlotej kuli, albo blysk jej rykoszetu - ktora trafila go w czolo. Wtedy upadl, lecz nie na twarda ziemie wieziennego spacerniaka. Zamiast tego Jake "wpadl" do Kontinuum Mobiusa i natychmiast zostal przeniesiony o ponad piecset mil dalej - do pokoju Harry'ego w Centrali Wydzialu E w Londynie! Do pokoju Harry'ego, ktory dawno temu stanowil kwatere Nekroskopa podczas krotkiego okresu, gdy byl potencjalnym kandydatem na szefa Wydzialu, i ktory to pokoj od tego czasu esperzy Wydzialu zachowywali w nienaruszonym stanie. Rownoczesnie z pojawieniem sie Jake'a w Centrali Wydzialu E ci sami esperzy - a zwlaszcza lokalizator David Chung - odniesli wrazenie, ze powrocila jakas czesc samego Nekroskopa. Jednakze Trask, pamietajac, czym stal sie Harry, zanim udal sie do Krainy Gwiazd, nie przestawal sie zastanawiac, jaka jego czesc wrocila. Trask zastanawial sie takze nad czyms innym: kiedy Harry Keogh zginal, czyjego wampir zostal wyeliminowany, czy tez to on wyeliminowal Harry'ego?... Trzema najezdzcami z Krainy Gwiazd byli lordowie Malinari i Szwart oraz lady Vavara. Malinari, "Umysl", byl mentalista obdarzonym niebywala sila; Szwart, bedacy sama esencja ciemnosci, stanowil nieustannie imitujaca ofiare (i ocalonego) wlasnej metamorficznej natury; wreszcie Vavara, dzieki swym hipnotycznym zdolnosciom miala wyglad pieknej kobiety, choc w rzeczywistosci byla wiedzma. Kiedy Wielkie Wampyry przybyly do naszego swiata, wraz z nimi przybylo czterech porucznikow, z ktorych jednego, Koratha Mindsthralla (to nazwisko wskazywalo, ze byl niewolnikiem Malinariego), poswiecono, aby dostac sie do rumunskiego Schronienia. Kiedy wiec wampiry zniszczyly Schronienie, zmasakrowaly personel i pensjonariuszy i zabraly nowych niewolnikow, zanim rozdzielily sie i odwazyly sie wyjsc na nasz swiat, porzucily martwe i poobijane cialo Koratha, wcisnawszy je w metalowa rure wychodzaca z rozbitego zbiornika sciekowego w zdemolowanym Schronieniu. Malinari myslal, ze jego porucznik, ktorego ambicje zawsze przekraczaly jego pozycje w swiecie wampirow, zginal na dobre. Ale Korath byl u niego na sluzbie od bardzo dawna i znaczna czesc istoty Malinariego przeniknela do organizmu jego porucznika. Zbyt wielka czesc... W miedzyczasie, w Kontinuum Mobiusa, jakies slabe echo Nekroskopa - jakis jego fragment, resztki jego pamieci, duch czy moze sama inteligencja - wyczulo szkarlatne nici zycia, przecinajace blekitne nici zwyklych ludzi. Jedna z tych blekitnych nici nalezala do Jake'a Cuttera i ze wzgledu na jego udzial w jakims przyszlym konflikcie ow fragment Harry'ego odnalazl jego zrodlo... w wiezieniu w Turynie, a dokladniej w zmanipulowanej ucieczce z wiezienia. Ale fragment ten podlegal pewnym ograniczeniom; istota Harry'ego przenikajaca wszystkie wszechswiaty - jego zdolnosc wywolywania zmian w swiecie ludzi - byla w najlepszym razie slaba. Poza tym jego wlasna natura i natura Jake'a byly pod wieloma wzgledami zupelnie przeciwstawne, choc pod niektorymi bardzo podobne. I oto wlasnie ten czlowiek, Jake Cutter - rownie obcy duchowi Nekroskopa, jak Harry byl obcy jemu - mial zginac od kuli. Ale w strumieniach przyszlosci Harry dojrzal, ze blekitna nic Jake'a przecinaja szkarlatne nici wampirow, a dawny Nekroskop wiedzial na pewno, ze "to, co bedzie, juz bylo", albo ze mogloby byc. I dlatego zycie Jake'a nie moglo sie tutaj zakonczyc. Ale jak go uratowac? Po chwili odpowiedz pojawila sie sama, bez udzialu Harry'ego! Zlocista strzalka, jedna z wielu podobnych, uderzyla w glowe Jake'a, pobudzajac metafizyczne zdolnosci, uspione w zwyklym, ludzkim umysle. Strzalka i wijace sie liczby - i nagle oszalaly ekran komputera, ktory wywolal Kontinuum Mobiusa - przeniosly Jake'a do pokoju Harry'ego w Centrali Wydzialu E w Londynie... Trask zabral Jake'a do Australii. Bo pomimo wszystkich watpliwosci - tylko on sam znal cala prawde - reszta esperow widziala w Jake'u mozliwa i co wiecej, jedyna odpowiedz: bron tak potezna, ze Wampyry nie bylyby w stanie jej sie przeciwstawic. Ale najpierw oczywiscie musi zaakceptowac to, co sie wydarzylo, i pogodzic sie z tym, nauczyc sie wykorzystywac wielkie zdolnosci, ktorymi zostal obdarzony, a ktore jeszcze nie zdazyly sie rozwinac. W tym celu i w czasie, gdy fragment Keogha byl aktywny, spedzal czas z Jakiem; zazwyczaj przebywal w jego podswiadomosci, w jego snach, gdy odpoczywal i byl bardziej otwarty na ezoteryczna wiedze. Ale podobnie jak Ben Trask dawny Nekroskop przekonal sie, ze Jake jest uparty, cyniczny i czesto irytujacy. Bo Jake mial wlasne plany, mial na celowniku pewnego sycylijskiego kryminaliste, Luigiego Castellana, i dopoki nie zalatwi tej sprawy, wiedzial, ze nie bedzie panem samego siebie ani tez nikt inny nie bedzie mial nad nim wladzy... W pograzonym w ciemnosci bulgoczacym zbiorniku sciekowym, w zrujnowanym rumunskim Schronieniu, Harry i Jake rozmawiali w mowie umarlych z Korathem Mindsthrallem, ktorego wypolerowane kosci grzechotaly w wirujacej wodzie kanalu filtracyjnego, poznajac historie Malinariego, Szwarta i Vavary. Teraz dawnemu Nekroskopowi pozostawala jedynie nadzieja, ze w swiecie jawy Jake bedzie pamietal to, czego sie dowiedzial w snach. Ale byl pewien problem. Pomimo ostrzezen Harry'ego Jake - z wlasnej woli - zawarl umowe z Korathem, umozliwiajac mu ograniczony dostep do swego umyslu. Bo bez pomocy wampira nigdy nie bylby w stanie zapamietac liczb Harry'ego i wzorow umozliwiajacych wywolanie Kontinuum Mobiusa. A bez pomocy Jake'a martwy, lecz wciaz niebezpieczny - bardzo niebezpieczny -wampir nigdy nie moglby opuscic swego wodnego grobu. Jednakze dzialajac razem, dysponowali niewiarygodna zdolnoscia poruszania sie, jaka dawalo Kontinuum Mobiusa. Ponadto Korath znow zyskal nadzieje, ktora dawno utracil. Znowu bedzie mogl knuc intrygi w nagle dostepnej przyszlosci... Na poludniowym wybrzezu Australii Trask i grupa jego esperow wytropila i zaatakowala lorda Nephrana Malinariego w jego kasynie, na terenie Gor Macphersona; jego porucznicy i rozliczne zwampiryzowane ofiary zostaly unicestwione, ale sam Wielki Wampyr umknal. Jake Cutter odegral wazna role w sukcesie, jaki zanotowal Wydzial E, ale zdajac sobie sprawe ze swego niepewnego polozenia - i nie bedac w stanie lub nie chcac powiedziec Traskowi i jego esperom o swoim "problemie" - nie odczuwal zadnej satysfakcji z faktu dzialania w ramach organizacji. Jake pragnal jedynie pozbyc sie dziwnego, nieproszonego lokatora, dawnego Nekroskopa, Harry'ego, ktory jak sie wydawalo, mial zamiar pozostac na dluzej (a moze nawet na zawsze?) w jego glowie. Ale teraz, gdy Harry'ego juz nie bylo, jego miejsce zajal zupelnie inny i znacznie chytrzejszy intruz. Teraz Jake'owi nie dawalo spokoju ostrzezenie Harry'ego: "Zywy czy martwy, to nie ma wielkiego znaczenia. Nigdy nie wpuszczaj do swego umyslu wampira!". Jesli chodzi o Traska, wiele jego obaw zniklo, ale wciaz pozostawaly pytania bez odpowiedzi. A najwazniejsze z nich brzmialo: Dlaczego Jake? Dlaczego do realizacji tak waznego zadania zostal wybrany ten mlody czlowiek i to najwyrazniej wbrew swej woli? Jake Cutter - rozpieszczany jako dziecko, pozniej niesforny mlodzieniec i wreszcie lekkomyslny mezczyzna. Dlaczego wlasnie on? Nie tylko szef Wydzialu E, ale i dawny Nekroskop (na swoj bezcielesny sposob) zastanawial sie dlaczego. Poniewaz owe niezliczone zlociste strzalki, fragmenty jego istoty, oddzielily sie od Harry'ego i zaczely dzialac "na wlasna reke". Przeciez to on stanowi straz przednia, a one sa tylko jego zolnierzami. Tak bylo z Jakiem: Nekroskop odnalazl nic jego zycia, a wiec i jego samego, ale strzalka trafila tam gdzie trzeba, sama z siebie. Dlaczego? Dlaczego zostal wybrany wlasnie Jake? Moze Harry powinien poszukac odpowiedzi we wlasnej przeszlosci, ale w niektorych wypadkach przeszlosc moze byc rownie pokretna jak przyszlosc. Nawet w umysle uwolnionym od cielesnych ograniczen musza istniec puste miejsca, ktore na zawsze pozostana niezapisane. A w zyciu Nekroskopa cale lata zostaly wymazane, jak strony wydarte z ksiazki. Moze tam wlasnie znajduje sie odpowiedz... CZESC PIERWSZA Obrazy I Obrazy z przeszlosciBen Trask i jego ludzie znow byli u siebie, ale nie bylo zbyt wiele czasu na odpoczynek i nabranie sil. Choc swiat mozna opisac jako mala planete, mimo to jest calkiem spory; jest w nim wiele zla, a Anglia zawsze miala w tym niemaly udzial. W porownaniu z tym, z czym sie zetkneli w Australii Trask i jego glowni esperzy -lokalizator David Chung i prekognita Ian Goodly - rutynowe zajecia w Centrali Wydzialu E wydawaly sie bezbarwne i prawie nudne. Prawie. Ale tutaj, w sercu Londynu, w malym swiatku Traska, ktory wypelnialy dziwne przyrzady i rozmaite duchy, szef Wydzialu E wiedzial, ze nigdy nie bedzie sie naprawde nudzic. W tej chwili wazniejsze byly przyrzady - w postaci telefonow, satelitarnych systemow telekomunikacyjnych, komputerow i monitorow telewizyjnych - niejako nadrabiajac zaleglosci, jako ze Trask, grupa jego esperow i technikow oraz paru nowych ludzi byli odcieci od informacji, pracujac po drugiej stronie globu. Jednak szef Wydzialu E wiedzial, ze niebawem duchy znow sie pojawia. Wiedzial to, poniewaz nimi dowodzil. Od osmiu dni bez przerwy siedzial w papierach, ustalajac kolejnosc zadan i przydzielajac je swym pracownikom, zaleznie od ich umiejetnosci i w ogole starajac sie wyjsc z impasu. Musial to zrobic, bo wiedzial, ze predzej czy pozniej znow wyruszy w droge - teraz byla to juz sprawa osobista - i uda sie do krainy, w ktorej czai sie zlo najwieksze z mozliwych. Zlo zrodzone w innym swiecie, ktoremu na imie... Wam-Pyry! Mimo ze czekaly na niego jeszcze inne zajecia, to bylo absolutnie najwazniejsze i ono wlasnie zaprzatalo glowe Traska, ktory siedzial w swym gabinecie, znajdujacym sie na koncu glownego korytarza w Centrali Wydzialu E, trzymajac w dloni pioro, ktore znieruchomialo na moment nad jednym z wielu dokumentow zascielajacych jego biurko. Nagle porazila go mysl - a moze nie tak znowu nagle, bo juz od jakichs trzech lat wciaz tkwila mu w glowie - ze w swiecie, w ktorym nie bylo juz Zek, w tym potwornym, niewiarygodnie ubogim swiecie, nadal zyly Wampyry. Byly tam i dlatego jej juz nie bylo. Byl zaskoczony, slyszac, ze w gardle wzbiera mu pomruk, ktory powoli przechodzi w warczenie, zaskoczony, kiedy zobaczyl, ze zbielala mu dlon, w ktorej sciskal pioro niby sztylet. Wampyry: Malinari, Szwart i Vavara, zywi czy niemartwi w jego swiecie; swiecie, w ktorym zamordowali Zek! Wciaz slyszal jej ostatnie slowa - jej ostatnie mysli, ktore do niego wyslala - ktorych echo wciaz rozbrzmiewalo w jego pamieci i nigdy nie przestanie dzwieczec, bo tego nie chcial, choc czasami myslal, ze byloby lepiej, gdyby tak sie stalo. -segnaj, Ben. Kocham cie... A potem oslepiajacy blysk bialego swiatla, ktore wyrwalo go ze snu trzy lata temu. Wtedy myslal, ze to tylko swiatlo jego lampki nocnej, ktora zapalila sie, kiedy dreczony jakims koszmarem tracil wlacznik. Mial taka nadzieje, ale w glebi duszy wiedzial, ze tak nie jest. Prawda bowiem i Ben Trask byly jak bratnie dusze. Prawda stanowila jadro jego zdolnosci, a niekiedy byla jego przeklenstwem. Jak w tamtej chwili. Oslepiajacy blysk bialego swiatla... ...Ktore zreszta wcale nie bylo biale, lecz zielone, i wcale nie oslepialo, tylko po prostu mrugalo. Bylo to jedno z malych swiatelek na konsoli na jego biurku, ktore sprowadzilo go na ziemie, przywolalo do rzeczywistosci. Ocknal sie, wcisnal przycisk i polaczyl sie z oficerem dyzurnym. -O co chodzi? - Mial zachryply glos. -Przepraszam, ze panu przeszkadzam, szefie - nadeszla odpowiedz. Byl to glos Paula Garveya, cichszy niz zazwyczaj. Garvey byl wybitnym telepata i pomimo zasad przestrzeganych w Wydziale - niepisanego zwyczaju, zgodnie z ktorym esperzy nigdy nie wykorzystywali swoich zdolnosci w stosunku do kolegow - wydawalo sie, ze nieumyslnie wyczul stan ducha Traska. - To do pana. Premier Gustaw Turczin, ktory dzwoni z... -Kalkuty? - przerwal mu Trask. I rzuciwszy okiem na maly stolik, na ktorym lezaly poranne gazety, zmarszczyl brwi. -Wlasnie - powiedzial Garvey. - Dzwoni z... -Niemieckiej ambasady - uzupelnil Trask i zdal sobie sprawe, ze dopiero swita. - Stary, szczwany lis! Po chwili milczenia zdumiony Garvey powiedzial: -Wyglada na to, ze zdrowo mnie pan wyprzedzil! Tak czy owak, to chyba pilne. -Rok Ziemi - powiedzial Trask, kiwajac glowa. Tym razem el Nino potraktowal Indie lagodnie, ale szybkosc zmian pogody stanowila tylko jeden z problemow nekajacych Ziemie. Kolejnym bylo zanieczyszczenie srodowiska i to bardzo znaczne. Ulegajac naciskom miejscowych krytykow, Turczin pojechal do Kalkuty, aby wziac udzial w konferencji poswieconej Rokowi Ziemi. Nie zeby mial na to ochote, bo podobnie jak Trask znal prawde: pozbawione srodkow do zycia wojsko budzilo wielki niepokoj. Ale przynajmniej ta konferencja - jedna z wielu, jakie tego roku odbywaly sie na swiecie - uwolnila go od kilku znacznie powazniejszych problemow, jakie czekaly go w kraju. Wykorzystujac swoj image, mial byc rzecznikiem swego narodu. W Brisbane Trask zawarl z premierem porozumienie: mial dopomoc Turczinowi w rozwiazaniu jego problemow, w zamian za otrzymanie pewnych waznych informacji; zapewne to wlasnie bylo powodem jego telefonu. Poranne gazety przyniosly informacje, ze poprzedniego wieczoru Turczin zostal obrazony przez jednego z niemieckich delegatow, Hansa Bruchmeistera. Turczin z miejsca zagrozil opuszczeniem konferencji i powrotem do kraju. Ale poniewaz Rosja (wraz z USA) byla uwazana za jednego z glownych winowajcow, co bylaby warta konferencja bez udzialu rosyjskiego przedstawiciela? Pozostali delegaci probowali zalagodzic sytuacje, ale Turczin oswiadczyl: "Kiedy pan Bruchmeister mnie przeprosi - kiedy stanie przede mna twarza w twarz w Ambasadzie Niemiec, tu w Kalkucie, w jaskini lwa - wtedy i tylko wtedy zostane. Bo w koncu jestem rosyjskim premierem. I musze miec na wzgledzie moja reputacje i honor mego narodu...". Oczywiscie przekonano pana Bruchmeistera, aby przeprosil rosyjskiego premiera, i teraz Gustaw Turczin byl w Ambasadzie Niemiec w Kalkucie. Jasne! - pomyslal Trask, czytajac miedzy wierszami. Prawdziwe znaczenie notatki prasowej stalo sie dla niego oczywiste. - W jaskini lwa, co za pierdoly! Turczin uknul to wszystko, aby zyskac kilka minut i skorzystac z bezpiecznej linii w ambasadzie! Paul Garvey cierpliwie czekal, a Trask powiedzial: -Przelacz rozmowe do mego gabinetu, dobrze? -Prosze tylko podniesc sluchawke - odparl Garvey. - Rozmowa jest szyfrowana, wiec moze byc troche zaklocen. Interkom przestal mrugac, a Trask podniosl sluchawke i powiedzial: -Tu Trask, slucham. Po drugiej stronie drutu odezwal sie podenerwowany glos. -Ben? Wyglada na to, ze jestes zajety. Powiedzialem twemu pracownikowi, ze to pilne. -Minela tylko minuta - odparl Trask. -Mialem wrazenie, ze to byla godzina! - mruknal tamten i ciagnal: - Sluchaj, jestem w niemieckiej ambasadzie i ta linia jest podobno bezpieczna... -I po mojej stronie szyfrowana - powiedzial Trask. -...Ale wciaz istnieje ryzyko. Chcialbym, aby nasza rozmowa miala charakter mozliwie poufny. Wiec bede sie streszczal i to, co powiem, zapewne bedzie troche enigmatyczne. -Czekaj! - powiedzial Trask i przelaczyl interkom na oficera dyzurnego. - Paul, czy gdzies jest John Grieve? Doskonale. Znajdz go i powiedz, zeby zaraz przyszedl do mego gabinetu. - Po czym znow odezwal sie do Turczina: - OK, mow, postaram sie sluchac uwaznie. -Ty... i ten twoj Mr Grieve, tak? - powiedzial tamten. -Tak - potwierdzil Trask. - Mozesz go uwazac za mego tlumacza. - A do siebie powiedzial: Kiedy zwykle przyrzady nie wystarczaja, trzeba wlaczyc duchy! -W twoim Wydziale zawsze byli sami najlepsi - powiedzial Turczin, a w jego glosie zabrzmiala nutka zazdrosci. Trask odrzekl: -Tak, ale dojrzewali w warunkach naturalnych. Powszechnie wiadomo, ze kiedy podkrecasz uprawy, jakosc zbiorow zazwyczaj spada. -Dzis jestesmy szczerzy, co? - powiedzial tamten, gdy w gabinecie Traska rozleglo sie pukanie do drzwi. -I wkurzeni! - dodal Trask. Po czym zwrocil sie w kierunku drzwi: - Prosze! -Aha! - powiedzial Turczin. - Mr Grieve. Wiec mozemy zaczynac. Ale przedtem powiedz mi, co cie wkurzylo, Ben. -Robota papierkowa - odparl Trask. - Frustracja. Wszystkie te obowiazki, ktore nie pozwalaja mi zajac sie wlasciwa praca. Ciagle wchodza mi w droge jakies duperele. - Po czym westchnal. - Przepraszam, ze bylem nieuprzejmy. Ale to nie jest najlepszy dzien, zeby, hm, wchodzic do jaskini lwa! -Ja tez przepraszam, ze bylem taki niecierpliwy - powiedzial Turczin. - Wyglada na to, ze nerwy daja o sobie znac po obu stronach drutu. - Troche sie odprezyl. - Z pewnoscia czytales poranne gazety. Czy to byl The Times? Trask przelaczyl sluchawke na zainstalowany na biurku glosnik i powiedzial: -Tak. Masz na mysli te mala sprzeczke na konferencji? Jestes dobry w tego rodzaju gierkach. A teraz mozesz byc tak enigmatyczny, jak chcesz. - John Grieve stal juz kolo biurka z przygotowanym notatnikiem. Grieve dobiegal piecdziesiatki i byl zatrudniony w Wydziale E co najmniej przez polowe swego zycia. Mimo swoich wyjatkowych zdolnosci nigdy nie pracowal w terenie; Trask i poprzedni szefowie Wydzialu doszli do wniosku, ze jest zbyt uzyteczny w Centrali, jako oficer dyzurny, aby go wysylac na zewnatrz. Zreszta od strony fizycznej nie byl zbyt imponujacy. Teraz byl troche pekaty, nalogowo palil i mial chroniczna zadyszke; byl juz prawie siwy i przedwczesnie podstarzaly. Byl prawy, bystry, grzeczny i bardzo angielski. Nosil glowe wysoko i wciagal brzuch, ile sie dalo, i mogl uchodzic za emerytowanego oficera, albo biznesmena, ktoremu sie powiodlo - przynajmniej w oczach zwyklego czlowieka. Ale w rzeczywistosci od zawsze pracowal w Wydziale E, a Trask calkowicie na nim polegal. Wczesniej Grieve mial dwie pozazmyslowe zdolnosci, z ktorych jedna byla "niepewna" (w miejscowym zargonie oznaczalo to niewyksztalcone zdolnosci ESP), a druga byla zupelnie wyjatkowa. Pierwsza z nich stanowila dar dalekowzrocznosci, ktory w koncu przestal dzialac; jego "krysztalowa kula" zmetniala. Ale w kazdym razie ta utracona zdolnosc stanowila jeden z aspektow jego wiekszego talentu, ktory byl rodzajem telepatii. Kiedy utracil dalekowzrocznosc, jego zdolnosci telepatyczne znaczaco sie wzmocnily. Problem z dalekowzrocznoscia polegal na tym, ze musial dokladnie wiedziec, gdzie i czego szuka, w przeciwnym razie nie "widzial" niczego. Jego talent nie dzialal "na chybil trafil"; wymagal ustalenia kierunku, trzeba go bylo "naprowadzic" na wlasciwy cel. A specjalny rodzaj telepatii, jakim Grieve byl obdarzony - ktory niekiedy bywal naprawde nieoceniony - byl nieco podobny. Tak samo musial ustalic kierunek. Potrafil czytac w umysle osoby tylko wtedy, gdy znajdowala sie przed nim twarza w twarz, gdy z nia rozmawial lub jej sluchal... nawet przez telefon! I, podobnie jak w wypadku Traska, nikt nie mogl mu sklamac, przynajmniej nie bezposrednio i w sytuacji takiej, jak obecna, jego zdolnosci sprawialy, ze jakikolwiek szyfrator byl zbedny. To bylo glownym powodem, dla ktorego czesto pelnil funkcje oficera dyzurnego w Centrali. Byl bowiem duchem, ktory dzialal reka w reke z wieloma przyrzadami... Trask gestem wskazal, aby Grieve stanal kolo niego; ten uczynil, jak mu kazano, i polozyl swoj notatnik na biurku tak, aby Trask mogl go widziec. Wtedy szef Wydzialu podjal przerwana rozmowe z rosyjskim premierem. -A wiec o co chodzi, Gustawie? Turczin odpowiedzial: -Niedawno rozmawialismy, och, o tym i owym, omawialismy drobne problemy, niektore z nich dotyczyly nas obu, ale nie bylo tam niczego naprawde waznego. Moze pamietasz? -Owszem - odparl Trask, a Grieve szybko nagryzmolil w notatniku: To cos waznego! -Pytales, czy moge dla ciebie kogos zlokalizowac - ciagnal rosyjski premier. - Starego przyjaciela, ktory hula gdzies nad Morzem Srodziemnym. Luigi Castellano? A glosno powiedzial: -A, tak! Stary jak-mu-tam! Od dawna nie widzialem go na oczy. Ale zawsze trzymal sie w cieniu. -Och, nic o tym nie wiedzialem - Turczin wydawal sie odmiennego zdania. - Marsylia, Genua, Palermo... Jest w kontakcie ze starym gangiem. Ma takze sporo nowych przyjaciol w tych stronach, tak mi powiedziano. Grieve napisal w notatniku: Mafia. Rosyjska mafia. -Ale to juz wiedzialem! - powiedzial Trask. - To co mnie naprawde interesuje, to miejsce jego pobytu w okreslonym czasie, tak abym mogl... no wiesz, abym mogl sie z nim skontaktowac. Chodzi o to, ze jestem mu cos winien, a wiesz, jak bardzo nie lubie byc czyims dluznikiem. -Ladnie pomyslane - zachichotal Turczin. - Ale wlasnie mialem ci powiedziec, ze sam go szukam, i to dokladnie z tego samego powodu, ze wzgledu na wiele cennych rzeczy, ktore mu zawdzieczamy, za ktore nie zazadal nawet rubla. Nie zebym mogl mu wiele zaoferowac. Ale teraz, gdy otworzyles mi oczy, naprawde mysle, ze powinnismy wyrazic mu swoja wdziecznosc. Grieve pospiesznie gryzmolil: Turczin tez chce go dostac. Narkotyki. L.C. zarabia miliony. Rujnuje zarowno rosyjska gospodarka, jak i zdrowie ludzi na calym swiecie! Turczin nie zdawal sobie sprawy, jak bardzo rozwinal sie handel narkotykami. Teraz, gdy to zrozumial, chce zlikwidowac L. C. -No wiec co proponujesz? - spytal Trask. - Czy zamierzasz sie tym zajac? Czy zorganizujesz cos w rodzaju prezentacji... czy tez ja mam sie tym zajac? Jezeli to mam byc ja, pamietaj, ze wciaz nie znam miejsca jego pobytu. -Sytuacja przedstawia sie nastepujaco - powiedzial Turczin. - Kazalem jednemu ze swoich ludzi wrocic i skontaktowac sie ze mna, ten ktos jest mi cos winien. Za jakis tydzien przedstawi i poleci naszemu wspolnemu przyjacielowi posrednika - moze jako nowego czlonka klubu? Wtedy usiadziemy i bedziemy czekac na informacje - czas i miejsce. Mysle, ze to powinno sie udac. -Hmm - zastanawial sie Trask, dajac Johnowi czas na nagryzmolenie kolejnej wiadomosci: Zmusil kogos z rosyjskiej mafii do wprowadzenia tajnego agenta do organizacji Castellana. Kiedy jego czlowiek pozna zwyczaje L. C, bedzie sie chcial z nami spotkac. A Turczin ciagnal dalej: -Ale obawiam sie, ze owa prezentacje bedziesz musial przygotowac sam, najlepiej na wlasnym terenie naszego przyjaciela. Wielka szkoda, ze ze wzgledu na te konferencje ja sam nie bede osiagalny. Nie moge byc w to osobiscie zamieszany, chyba mnie rozumiesz...Kolejna notatka Grieve'a: Cokolwiek postanowisz uczynic z Castellanem, musi to sie odbyc na jego lub naszym terenie. Turczin nie chce miec z tym nic wspolnego. -Tak, rozumiem - powiedzial Trask. - Chcesz, aby to bylo politycznie poprawne. -No tak, mam przeciez stanowisko... Odgrywa wazniejsza role niz my i stanowi wiekszy cel. -I oczywiscie - powiedzial Trask - nie chcesz angazowac zbyt wielu wlasnych ludzi. - (To znaczy Opozycji, czyli rosyjskiego odpowiednika Wydzialu E, ktorej Turczin byl teraz szefem). -Po prostu nie moge - odparl tamten. - Tyle sie dzieje. To znaczy na gorze, rozumiesz? Na Uralu. W Perchorsku. Trask pomyslal: Zaangazowal swoich esperow, aby dostarczyc mi te szczegoly na temat kompleksu i Bramy. A glosno powiedzial: -No dobrze, nic na to nie poradzimy. Ale mimo wszystko musimy cos robic. Ciesze sie, ze wszystko wyjasnilismy. -Och, przed nami jeszcze dluga droga, Ben. Skontaktuje sie z toba, jak tylko uzupelnie pewne braki. A jesli to, co mowie, jest troche niejasne, jestem pewien, ze zrozumiesz. Przefaksuje ci jakies materialy. Zaszyfrowane. Ale nic takiego, z czym mialbys wieksze problemy. -Swietnie! - powiedzial Trask. I juz chcial sie pozegnac, mowiac: - Porozmawiamy pozniej... Ale tamten nie dal mu skonczyc. -Czekaj! - powiedzial i w jego glosie mozna bylo wyczuc jakby strach. - Rozmawialismy takze o moim malym osobistym problemie. Czas nagli - i podejrzewam, ze wkrotce ludzie zaczna szukac odpowiedzi - a wspomniales o jakims rozwiazaniu, ktore masz pod reka. Jak sie sprawy maja w tym wzgledzie? Znowu Perchorsk? Rosyjskie wojsko? Naciskaja go? I - Nekroskop? Zaskoczony Grieve pytajaco uniosl brwi i popatrzyl na Traska. Trask pominal to milczeniem i powiedzial: -Pracuje nad tym. Wierz mi, Gustawie, dowiesz sie o tym pierwszy. Ale do tego czasu... no wiesz, mam na glowie pare wlasnych, powaznych problemow. Dokladnie trzy. -Ach tak, oczywiscie! Ale pewnie sobie przypominasz, jak rozmawialismy o tym, ze mozesz niedlugo przejsc na emeryture i wylegiwac sie w sloncu. Azyl polityczny. Ucieczka. Ale nie twoja, jego. -Istotnie. -Wiec miej to na uwadze - powiedzial tamten. - Chcialbym cie tam kiedys odwiedzic, to znaczy jezeli zdecydujesz, ze juz nadszedl czas, aby odpoczac. Zamiast ty, czytaj ja. Mowi o sobie. Kiedy zdecyduje sie na ucieczke, chce przybyc do nas. -Oczywiscie bedziesz tu mile widziany - powiedzial Trask. -Musze konczyc - powiedzial Turczin. - Przyjalem przeprosiny Bruchmeistera, ktory umozliwil mi te kilkuminutowa rozmowe bez swiadkow, z dala od mojej, hm, swity... Trask wyszczerzyl zeby w usmiechu i powiedzial: -Nastepnym razem nie czekajmy tak dlugo. -Do widzenia, Ben - powiedzial premier. I rozlaczyl sie. Trask podniosl wzrok i napotkal spojrzenie Johna Grieve'a. -Chcialbys, abym ci to wyjasnil? To znaczy abys otrzymal pelniejsze wyjasnienie niz to, ktorym obecnie dysponujesz? -Tylko jesli masz ochote - odparl Grieve. - Ale w kazdym razie mysle, ze z grubsza wiem, o co chodzi, moze z wyjatkiem tego, co dotyczylo Nekroskopa. Wiec Turczin wie, ze mamy Nekroskopa? Trask wzruszyl ramionami. -To stary, szczwany lis. Ale tak czy owak nie zawracaj tym sobie glowy. On tylko zgaduje. A ja wyjasnie to... ale nie tylko tobie. - Spojrzal na zegarek. - Jest 13.50. Za dziesiec minut chce zorganizowac odprawe, wiec powinienem sie zbierac. Zawiadom wszystkich, dobrze, John? Dopilnuj przede wszystkim, aby przyszli Liz Merrick i Jake Cutter. Chce, aby za dziesiec minut wszyscy, ktorzy sa na miejscu, zebrali sie w pokoju operacyjnym - zarowno esperzy jak i technicy - i biada tym, ktorzy nie beda mieli wiarygodnego wytlumaczenia. Kiedy Grieve wyszedl, Trask usiadl na chwile i poczul sie stary. Psiakrew, byl stary! Przyczyna tego naglego przygnebienia bylo, ze tak bardzo zawiodl wtedy w Brisbane, w Australii. Zawiodl Zek, nie udalo mu sie zabic tego, ktory ja zabil. Znow powrocil myslami do tej chwili. To go zzeralo jak kwas, a na to nie mogl pozwolic. W ten bowiem sposob ci dranie odniesliby zwyciestwo. Odniesliby zwyciestwo i swiat ludzi uleglby zagladzie. Wciaz byliby na nim ludzie, ale tylko jako niewolnicy, a kobiety bylyby traktowane jak bydlo. Krew bylaby zyciem, ale nie ludzkim zyciem. I kazdy stanowilby pokarm. Dlatego wlasnie Malinari i dwa pozostale Wampyry znalazly sie tutaj, ale jak zamierzaly to osiagnac - jak zamierzaly do tego doprowadzic w swiecie, w ktorym dzien i noc mialy podobna dlugosc - to bylo dla niego wciaz tajemnica. Moze zreszta nie do konca, bo w Australii istnialy pewne tropy. I o tym miedzy innymi Trask musial powiedziec (znow spojrzal na zegarek) za niecale piec minut. Chcial poprawic krawat, ale w tym momencie zdal sobie sprawe, ze nie ma go dzis na sobie. Bylo potwornie goraco podczas tego niekonczacego sie, cholernego lata. Trask podniosl sie, okrazyl biurko i podszedl do drzwi, po czym zatrzymal sie, ze wstretem potrzasnal glowa i wrocil. Biorac notatki, pomyslal: Stary i roztargniony Ben Trask, ktory kiedys myslal, ze bedzie zawsze miody Z Zek moglbym byc mlody az do smierci. Swojej albo jej. Wlasnie. Ale wiedzial, co moze znow uczynic go mlodym: widok powalonego Malinariego, z obcieta glowa i spalonego na popiol. Malinariego i pozostalej dwojki oraz wszystkich tych, ktorych udalo mu sie zniewolic. Kiedy juz ich nie bedzie, znow bedzie mlody. Przynajmniej przez krotka chwile. Ale co, u licha... to byl Wydzial E, a tutaj mozna sie bylo zestarzec bardzo szybko. Jezeli sie przedtem nie umarlo. A niech to diabli! Trask rozzloscil sie na siebie, tupnal noga i potrzasnal piescia. Jeszcze jest we mnie calkiem sporo zycia! Mowiac sobie, ze poczul sie troche lepiej, skierowal sie do pokoju operacyjnego. Wychodzac z gabinetu, chwycil zwisajaca z wieszaka marynarke... Od jakichs czterdziestu lat Centrala Wydzialu E w Londynie zajmowala to samo miejsce. Rzekomo i patrzac z zewnatrz, byl to po prostu hotel, kilka minut drogi od Whitehallu; na dole byl to rzeczywiscie hotel - i to drogi. Jednak najwyzsze pietro w calosci zajmowala firma "miedzynarodowych przedsiebiorcow" i tak zawsze mysleli wszyscy kierownicy tego hotelu. Z rzadka spotykani uzytkownicy tego pietra mieli wlasna winde w tylnej czesci budynku, prywatne schody, calkowicie odseparowane od samego hotelu, a nawet wlasna drabinke pozarowa. Faktycznie byli wlascicielami najwyzszego pietra i wskutek tego pozostawali calkowicie poza zakresem funkcjonowania hotelu. I chociaz prywatna winda umozliwiala im dostep do restauracji hotelowej i innych pomieszczen hotelu, winda hotelowa dochodzila tylko do przedostatniego pietra. Na tablicach informacyjnych ostatniego pietra w ogole nie bylo. Mozna wiec powiedziec, ze Wydzialu E po prostu tam nie bylo. Jednak tam byl. Pokoj operacyjny i zarazem pokoj odpraw znajdowal sie po drugiej stronie korytarza w stosunku do gabinetu Traska. Idac korytarzem, minal Pokoj Harry'ego. Na starej tabliczce, ktora byla juz troche podniszczona, widnial po prostu taki oto napis: POKOJ HARRY'EGO Trask zatrzymal sie i przekrecil galke u drzwi. Wtedy w drzwiach byly galki, nie klamki. A teraz nie bylo nawet klamek! Trzeba bylo tylko mrugnac w okreslonym miejscu, oznaczonym ID, a drzwi rozpoznawaly wchodzacego i wpuszczaly go do srodka. Trask czesto sie zastanawial, jak sobie z tym radzily karly? Czy musialy podskakiwac, czy tez przydzielano im specjalne pokoje? A jesli ktos mial podbite czy przekrwione oko?Ale Pokoj Harry'ego byl nienaruszony. Pozostal dokladnie taki sam jak wtedy, gdy jego lokator byl uwazany za kandydata na kolejnego szefa Wydzialu. Skonczylo sie na niczym i Harry opuscil pokoj, ale wrazenie pozostalo. I nikt nigdy nie pomyslal, aby dokonac w nim jakichkolwiek zmian. Drzwi byly zamkniete na klucz, ktory wisial na haczyku w biurze; nikt nie wchodzil do pokoju Harry'ego, bo... no, po prostu nikt nie mial na to ochoty. Bo bylo to miejsce jakby poza czasem i przestrzenia. Bo byl to wciaz jego pokoj. Trask poszedl dalej, ale Harry nie przestal zaprzatac jego mysli. Harry. Harry Keogh, Nekroskop. Jedyny czlowiek na swiecie - przynajmniej na tym swiecie -ktory potrafil rozmawiac ze zmarlymi. Pomimo niezwyklego goraca Trask zadrzal. Jedyny czlowiek, ktory rozmawial z Zek za zycia i byl w stanie rozmawiac z nia nawet po... po... Ale musi o tym zapomniec. Bo teraz, ni z tego, ni z owego, zjawil sie nastepny. I Trask nie wiedzial, czy podoba mu sie mysl, ze Jake Cutter moze rozmawiac z Zek. Harry byl cieply, uprzejmy, skromny i wyrozumialy. Ale Jake Cutter... byl zupelnie inny. Bylo w nim cos - mimo ze w Australii spisal sie znakomicie - czego Trask nie mogl pojac. Moze po prostu chodzilo o to, ze byl nie do pojecia, przynajmniej dla niego. Poniewaz zdolnosci Traska w stosunku do niego nie dzialaly; kiedy stawal przed nim twarza w twarz, jego detektor klamstw jakby sie wylaczal. Mentalne oslony tego czlowieka byly bardzo szczelne i z kazdym dniem stawaly sie coraz szczelniejsze. Moglby klamac w zywe oczy, a Trask by tego w ogole nie wiedzial! Zapewne podejrzewalby, ze cos tu nie gra, moglby nawet zaczac powatpiewac we wlasne zdolnosci, ale nie bylo sposobu, aby to rozstrzygnac. Podobnie bylo z wieloma jego esperami. Ian Goodly mial trudnosci z odczytaniem przyszlosci Jake'a; nawet Liz Merrick - ktora byla z Jakiem w dobrych stosunkach - mogla wniknac do jego umyslu tylko wtedy, gdy spal i mial opuszczone oslony. Byl to kolejny powod, dla ktorego Trask... niezbyt go lubil. Dlaczego nie mogl sie do niego przekonac? Poniewaz byl szefem, nieomylnym dyrektorem Wydzialu E, ktory musial lamac niepisany zwyczaj Wydzialu, wykorzystujac Liz do poznania, co sie dzieje w niesfornym umysle Jake'a. Tak, niesfornym, i Trask byl pewien, ze wciaz ma wlasne plany, ze jesli nadarzy sie okazja, odejdzie, aby zajac sie swoimi sprawami, i moze nawet da sie przy tym zabic. Luigi Castellano? Szef gangu, handlarz narkotykow, oprawca i morderca, ktory oplacal wloska i francuska policje i mial kontakty z mafia w samym sercu zdegenerowanej Rosji. Nie mozna byc jednoosobowa armia walczaca z tyloma przeciwnosciami i wyjsc z tego zwyciesko. Potrzebne bylo wsparcie. Wsparcie, jakiego chetnie udzielilby Wydzial E, a nawet Gustaw Turczin, gdyby tylko Jake sie wycofal i dal im szanse. Gdyby tylko pogodzil sie z tym, ze teraz ma obowiazki znacznie wazniejsze niz zaspokojenie wlasnej zadzy krwi. Ha! Trask prychnal drwiaco. Zadza krwi, dobre sobie! Ale bylo faktem, ze Trask chcial Jake'a dla siebie, aby go wykorzystac do zaspokojenia wlasnej zadzy krwi, krwi i zycia Wampyrow. Przy koncu korytarza ludzie wchodzili do pokoju operacyjnego. "Dwie minuty", powiedzial John Grieve, doganiajac Traska. Za nimi podazaly jeszcze trzy czy cztery osoby, chcac zdazyc przed rozpoczeciem zebrania. Zatrzymal sie w drzwiach, aby ich przepuscic, obejrzal sie i widzac, ze korytarz jest pusty, wszedl za nimi. Pokoj operacyjny. Pomieszczenie wypelnione rozmaitymi przyrzadami, glownie sluzacymi do nawiazywania lacznosci, wykorzystujacymi zawieszone wysoko nad Ziemia satelity, dzieki ktorym mozna bylo obserwowac walki w Etiopii i pokazac calkiem przyzwoity (a raczej nieprzyzwoity?) obraz zolnierza zatapiajacego bagnet w odbycie ukrzyzowanego "buntownika". Albo polaczyc sie z komorka wywiadu zajmujaca sie nasluchem radiowym, ktora byla w stanie wychwycic wszystkie slabo zabezpieczone (oraz niektore dobrze zabezpieczone) rozmowy telefoniczne na calym swiecie. Albo uruchomic komputery, ktorych jedynym zadaniem byla ekstrapolacja, wykorzystujac wszelkie dostepne informacje o dzisiejszym swiecie, probowaly okreslic i opisac swiat jutra. Zupelnie niezwykle urzadzenia... dopoki nie stalo sie jasne, czym naprawde sa, ze stanowia cos w rodzaju kalekiego mozgu, ktory nie kontroluje niczego. Korzystajac z niego, mozna bylo widziec i slyszec, ale nigdy nie mozna bylo poczuc smaku czy zapachu. I z wyjatkiem rzadkich sytuacji niczego nie mozna bylo zmienic. Czasami Trask przyrownywal go do Boga - jednak nie do konca, poniewaz Bog jest wszechwiedzacy, a komputer wie tylko to, co sie mu przekaze, nawet ekstrapolacja to tylko zgadywanie - ale przyrownywal go do Boga, bo w jego mniemaniu Bog nie byl wszechmocny. Obdarzywszy ludzi wolna wola, w jaki sposob mogl kontrolowac ich dzialania? Nawet gdyby mogl, jak by byl w stanie zajac sie wszystkim? Jak moglby wybierac czy naprawiac pojedyncze okropnosci, kiedy jednoczesnie na swiecie wystepuja ich miliony? Odpowiedz: Nie moglby... a w wypadku Traska tego nie uczynil. Trask wiele myslal o Bogu, od czasu smierci Zek. Probowal dojsc z Nim do porozumienia, ale jak dotad mu sie nie udalo. Zamiast tego ulokowal swoja wiare w przyrzadach i duchach. Pokoj operacyjny i znajdujace sie w nim przyrzady, ktorymi zazwyczaj zajmowali sie "technicy", ludzie, ktorzy je obslugiwali. Ale przyrzady, podobnie jak Bog (przynajmniej w oczach Traska), po prostu nie byly w stanie uczynic wszystkiego. Nawet znacznie mniej niz Bog; ich oczy i uszy nie mogly byc wszedzie naraz. Dlatego potrzebne byly duchy. Bo o ile rozmowa telefoniczna czy kontakt wideo zajmuja sporo czasu, o tyle telepatia dziala natychmiast. Mechaniczne urzadzenia ekstrapolacyjne jedynie "odgaduja" przyszle zdarzenia, natomiast prekognici, tacy jak Ian Goodly, od czasu do czasu sa w stanie przez chwile ujrzec przyszlosc. Chocby zawieszeni nad Ziemia szpiedzy nie wiem jak skrupulatnie sledzili zanieczyszczenia na kontynentach i w oceanach, lokalizatorzy, tacy jak David Chung, mogli je zwyczajnie wyweszyc, tak jak przeswietlenie wykrywa raka. Innymi slowy - na tyle, na ile obdarzeni osobliwymi uzdolnieniami agenci Traska rzeczywiscie mogli dotknac i poczuc to, co niewidzialne - pod wieloma wzgledami przewyzszali maszyny, glownie tym, ze nie wymagali programowania... chociaz zdarzaly sie sytuacje, gdy potrzebowali natchnienia. Brzeczenie urzadzen elektrycznych i mechanicznych - szum, buczenie i terkot, dochodzace z drugiej strony pomieszczenia - niemal zupelnie ucichly, gdy Trask wszedl na podium i zwrocil sie twarza w strone ustawionych polkolem trzech rzedow krzesel, tak rozmieszczonych, aby widac bylo wszystkie twarze. Oto tam byli: jego duchy, czy tez ludzie, ktorzy mieli z nimi do czynienia, teraz patrzyli wprost na niego. -Nie bedzie zadnych pochwal - powiedzial glosem, ktory przypominal zgrzyt zelaza po szkle. - Zadnych gratulacji z powodu dobrze wykonanej pracy. Mamy to juz za soba. Praca zostala dobrze wykonana, ale nie jest jeszcze zakonczona. Wiec nie bedzie "Dzien dobry, panie i panowie", poniewaz dzien nie jest dobry. Jest zly, mozna powiedziec czarny. Co gorsza, moze to byc jeden z ostatnich dni przed piekielnie dluga noca. Nie chcialbym sie wydac zbyt melodramatyczny, ale mozecie byc jedynymi, ktorzy stoja miedzy zmierzchem a ostateczna ciemnoscia. Popatrzyl na ich twarze - pozbawione wyrazu, obojetne, wyczekujace. Gdzie szukac inspiracji? Oczywiscie w prawdzie, tam, gdzie Trask zawsze ja znajdowal. -Znacie wszyscy ten problem - powiedzial. - Ale dopoki nasza grupa australijska nie znalazla sie na miejscu, nikt nie wiedzial, nie mogl byc pewien, ze oni wiedza o nas. Teraz wiemy. W naszym swiecie sa wampiry, ktore wiedza, ze my wiemy o nich. A to zupelnie zmienia sytuacje. Teraz, jako mysliwi, powinnismy podwoic srodki ostroznosci i upewnic sie, ze to nie my jestesmy zwierzyna. Zdarzylo sie to juz przedtem, jakies trzydziesci kilka lat temu, kiedy urodzony na Ziemi wampir, Julian Bodescu, syn krwi Tibora Ferenczyego, wystapil przeciwko Wydzialowi E, zamierzajac go zniszczyc. Wowczas Harry Keogh i jego maly synek, Nekroskop, ktorego zdolnosci dorownywaly zdolnosciom jego ojca, zdolali powstrzymac nieuchronnie zblizajaca sie zaglade Wydzialu E i nadciagajaca plage wampirow. Ale Trask nie musial rozwijac tego tematu, jego esperzy czytali sprawozdania i znali te historie niemal rownie dobrze jak on sam. On jednak tam byl. A ich twarze byly nie tyle pozbawione wyrazu, co pelne szacunku. Bo wsrod wszystkich, ktorzy przezyli, Trask z pewnoscia nalezal do najwybitniejszych. A teraz, gdy zaczal mowic - gdy troche sie uspokoil, widzac, jak przyciaga uwage sluchaczy - zaczal rozpoznawac ich twarze. Zaczal nawet odkrywac podobienstwo do twarzy, ktorych juz tu nie bylo! Ale z calym szacunkiem, te ostatnie byly teraz duchami, ktore istnialy jedynie w pamieci i wyobrazni. Jak Darcy Ciarke. Darcy, najbardziej nijaki czlowiek na swiecie, a zarazem dysponujacy najbardziej skutecznymi i pozytecznymi zdolnosciami. Byl bowiem deflektorem, czyli przeciwienstwem kogos szczegolnie podatnego na wypadki; czlowiekiem, ktory mial aniola stroza; czlowiekiem, ktory mogl z zawiazanymi oczami i w rakietach snieznych przejsc przez Pole minowe i nie doznac najmniejszego szwanku! Darcy byl kiedys szefem Wydzialu - dopoki nie dopadla go istota, ktora zawladnela Harrym, i nie odebrala mu jego zdolnosci. Ktos moglby powiedziec, ze byla to wina Harry'ego, ale Trask tak nie myslal. To byl Wydzial E i los, ktory mogl w koncu dosiegnac kazdego z nich. Twarz Darcy'ego przez chwile unosila sie w pamieci Traska, po czym znikla. Jak on sam. Ale byli tez inni, wielu innych, ktorzy byli gotowi zajac jego miejsce; tloczyli sie wokol, a ich twarze wydawaly sie nakladac na twarze tych, ktorzy czekali, az Trask znow zacznie mowic. Nie mogl wyrzucic ich z pamieci. Sir Keenan Gormley, pierwszy szef Wydzialu. Trask widzial go takim, jaki byl niegdys: po szescdziesiatce, co juz bylo widac, zaokraglone ramiona i dawniej mocne, lecz teraz slabnace cialo, krotka szyja i kopulasta glowa. Lekko zamglone zielone oczy i zmarszczki po obu stronach, ktore przeczyly wadze jego obowiazkow, siwiejace, lekko rzednace, lecz starannie uczesane wlosy. Oprocz drobnych klopotow z sercem, typowych dla mezczyzn w jego wieku, sir Keenan byl w dobrej formie jeszcze przez wiele lat... dopoki na jego drodze nie pojawili sie Borys Dragosani i Maks Batu, agenci rosyjskiego odpowiednika Wydzialu E. Dragosani byl wampirem i nekromanta, podczas gdy Batu byl tak niebezpieczny, ze mogl zabic samym spojrzeniem. I jego spojrzenie zatrzymalo prace serca sir Keenana! Jednak to wszystko wydarzylo sie wiele lat temu, a po upadku komunizmu dawny Zwiazek Sowiecki ogarnelo takie zamieszanie, ze jeszcze dzis panowal tam polityczny chaos. Ale tak czy owak Dragosani i Batu zaplacili wlasnym zyciem - i nie tylko zyciem - za swe niegodziwe uczynki, wyladowali bowiem w miejscu znacznie bardziej mrocznym niz biedny sir Keenan. A stalo sie to za sprawa Harry'ego Keogha. Twarz Gormley a znikla z pamieci Traska, a jej miejsce zastapila zywa twarz Johna Grieve'a, rowiesnika sir Keenana, ktorego obecnosc na zebraniu prawdopodobnie przywiodla na mysl sir Keenana... Ale to nie byl jeszcze koniec korowodu twarzy z przeszlosci; wydawalo sie, ze ciagnie sie bez konca. Takich twarzy, jak twarz jasnowidza, Guy Robertsa. Zuchwaly, klnacy bez przerwy i palacy papierosa za papierosem Guy, ktory zostal przywodca grupy w Devon po tym, jak Harry Keogh ostrzegl Wydzial E o Julianie Bodescu. Trask pamietal te czasy bardzo dobrze; wciaz mial niewielkie biale blizny pod prawym obojczykiem, w miejscu gdzie zostal ugodzony widlami w stodole na terenie wiejskiej rezydencji Bodescu. Byl to koszmarny okres w historii Wydzialu E. Bodescu, swiezo upieczony wampir, zabil Guy Robertsa (czy raczej zmasakrowal go, rozwaliwszy mu glowe na miazge), gdy ten probowal ochraniac Brende Keogh i jej synka. Ale nie tylko Guy zaplacil w ten sposob za prace w Wydziale E. Ich imiona... nie byl ich moze legion, ale Trask tak wlasnie o nich myslal. Tak wielu przyjaciol zeszlo z tego swiata. Peter Keen, Simon Gower i mlody Harvey Newton. Bodescu zabil ich wszystkich. Byl poza tym Carl Quint, rozerwany na kawalki w Moldawii, w siedzibie pradawnego zla. Ich twarze pojawialy sie i znikaly, a lista wydawala sie nie miec konca. Alec Kyle, kolejny byly szef Wydzialu E, jego mozg zostal dokladnie wyczyszczony przez naukowcow Opozycji, w ich Centrali, na zamku Bronnicy. Kyle byl doslownie martwy - utrzymywaly go przy zyciu jedynie ich maszyny - dopoki w jego ciele nie zamieszkal bezcielesny Nekroskop i nie przywrocil go do zycia. Trask pamietal to dobrze, byli wtedy tacy, ktorzy uwazali, ze moze Harry wykorzystal sytuacje, ale Trask temu zaprzeczyl. To nie byla wina Harry'ego, zostal wessany przez pustke, jaka panowala w glowie Kyle'a, i gdyby tak sie nie stalo, swiat znalazlby sie w tragicznym polozeniu. I tak dalej, i tak dalej. Sandra Markham, mloda telepatka, ktora byla miloscia Harry'ego w czasie sprawy Janosa Ferenczyego. A mentalizm Janosa byc moze byl rownie potezny jak mentalizm Nephrana Malinariego, i kiedy przeniknal do umyslu Sandry... to byl jej koniec. Sam Nekroskop uwolnil zwampiryzowana kobiete od tego nieszczescia, co tylko zwiekszylo jego wlasne poczucie winy. Ale to nie byl jeszcze koniec listy... Dwukrotnie zmarly Trevor Jordan, jeszcze jeden telepata, wplatany w siec wampirzego mentalizmu. Jordan przystawil sobie pistolet do ust i pociagnal za spust - "na zyczenie" Janosa Ferenczyego. Nekroskop sprowadzil Jordana z powrotem ze swiata zmarlych (Boze, ze tez takie rzeczy byty mozliwe!) tylko po to, aby Wydzial E kazal usmiercic go ponownie, uwazajac, ze takze musi byc wampirem. Bo kiedy czlowiek umiera, to musi pozostac martwy. Chyba ze jest niemartwy. I Ken Layard, lokalizator, ktory zlokalizowal cos, czego lepiej bylo nie tykac, a z czym jeden z "przyjaciol" Harry'ego zza grobu mial do czynienia w gorach Zarandului w Rumunii. No i Zek Foener, ktorej kochana, utracona na zawsze twarz pojawila sie w miejscu twarzy Millie Cleary. Byly tak rozne, a jednak Trask zywil do nich obu podobne uczucia. Obie byly telepatkami, ale Zek, biedna Zek! Od trzech lat nie bylo jej juz wsrod zywych, a wciaz nie zostala pomszczona, jej oczy wydawaly sie wpatrywac w Traska z niewinnej twarzy Millie. I wreszcie Nekroskop - Harry Keogh - zagubiony w czasie i przestrzeni, gdzies w Kontinuum Mobiusa. Martwy, ale nie w ten sposob, jak pojmujemy smierc. Odszedl... ale nie calkiem. Harry z twarza Aleca Kyle'a, ktora w koncu stala sie jego wlasna twarza. Ale tu pojawial sie problem, poniewaz twarz Harry'ego po prostu unosila sie przed oczyma pamieci Traska i nie chciala osiasc na ramionach nikogo z obecnych. I wtedy, gdy Trask przygladal sie tym, wpatrujacym sie w niego, prawdziwym twarzom, zrozumial, dlaczego twarz Harry'ego tutaj nie pasuje. Bylo tak, poniewaz nikt sposrod sluchaczy nigdy nie bylby w stanie jej przyjac. A jedynej twarzy, jakiej szukal wzrokiem, nie bylo. Kiedy Trask zdal sobie z tego sprawe, jego zal stopniowo przerodzil sie w gniew, ktory stale rosnac, wykrzywil mu usta w grymas... ...I wtedy cicho otworzyly sie drzwi pokoju operacyjnego, w ktorych staneli Jake Cutter i Liz Merrick. Przez chwile panowala zlowieszcza cisza, a oczy wszystkich skierowaly sie na te pare. Zwlaszcza na Jake'a. Trask wlasciwie nie byl zaskoczony, gdy w ciagu tych paru sekund widmowa twarz Harry'ego Keogha idealnie przylgnela do postaci Jake'a. A to sprawilo, ze jego gniew wzrosl jeszcze bardziej... II Obrazy z przyszlosciMysli Traska, jego wspomnienia, trwaly zaledwie kilka sekund. Ale mial wrazenie, ze to bylo kilka godzin, i zakaszlal, aby pokryc zmieszanie, a takze aby opuscil go gniew. Bo to bylo typowe dla Jake'a: niezdyscyplinowany, przekorny i wiecznie spozniajacy sie. A Liz wyraznie czula do niego coraz wieksza sympatie, co sprawilo, ze Trask pomyslal: Jesli nie zdolamy go zmienic, uczynic naszym czlowiekiem, bedzie to utrata nie tylko jednego czlowieka - jednego espera i jego niewiarygodnych mozliwosci - lecz takze i Liz, ktora zabierze ze soba! A ja wciaz nie mam co do niego stuprocentowej pewnosci. Sprawial dobre wrazenie w Australii, ale od tego czasu... co sie wlasciwie z nim dzieje? Co to jest, u licha? To byly tylko mysli, ale w tym miejscu, wsrod tych ludzi, mysli mialy wage nie mniejsza niz w Kontinuum Mobiusa. A Liz Merrick byla jeszcze niedoswiadczona telepatka. Nie potrafila przekazywac wiadomosci (chyba ze do Jake'a albo do jakiegos innego mentalisty, ktory celowo wniknal do jej umyslu), ale byla doskonalym odbiornikiem. I mimo przestrzeganej w Wydziale E zasady, aby nie wnikac do umyslu wspoltowarzyszy, mogla nieumyslnie odebrac mysli Traska. Z jej twarzy nie mozna bylo nic wyczytac, gdy odwrocila wzrok od jego gniewnej twarzy. I zanim Trask zdazyl sie odezwac, szybko powiedziala: -Cwiczylismy. - Po czym dodala cierpko: - A przynajmniej robilibysmy to, gdybym... -Gdybysmy - przerwal Jake. - Gdybysmy sie nie pogubili. Ale tak sie niestety stalo. - Wzruszyl ramionami, najwyrazniej nieporuszony. -W kazdym razie chwilowo - podjela Liz. - Przeprowadzalismy ostatnia probe i... chyba stracilismy trop w czasie. - Zagryzla wargi i spojrzala oskarzycielsko na Jake'a, po czym odwrocila wzrok. Trask popatrzyl na nia i w jej twarzy wyczytal rozczarowanie, ale nie on byl jego zrodlem. Nie "podsluchala" go; jej chlod wynikal z frustracji, zrodzonej z niepowodzenia. A kiedy spojrzal na Jake'a... nie wiedzial, co wlasciwie jest w stanie odczytac. Prawde mowiac, nic! Oslona Jake'a byla wyjatkowo szczelna. Ale jesli mowi prawde, po co ta oslona? A moze byl to po prostu efekt uboczny strzalki Harry'ego Keogha, jakis intuicyjny srodek obronny. W kazdym razie mozna sie bylo tego spodziewac. Trask byl zupelnie pewien, ze prawdziwy Nekroskop takze pare razy go nabral. A poza tym ich wymowki nie byly zbyt przekonywajace. -Zdolnosci rosna i maleja - wychrypial Trask. - Zadna nie dziala przez caly czas na najwyzszych obrotach. Ale jest czas na cwiczenia i czas na zebrania, kontakty, zeby wiedziec, co sie dzieje wokol. Nie mozna byc w doskonalej formie, jesli sie nie wie, co sie dzieje. Nie ma sensu, zebym ustalal codzienne zajecia i wzywal pracownikow, gdy tacy jak wy zwyczajnie ignoruja takie malo wazne, nieistotne sprawy! Wiec skoro udalo wam sie wytrzymac przez pare minut, nie spieszcie sie, znajdzcie sobie jakies krzesla... i siadajcie, dojasnej cholery! Trask w zasadzie uwazal, ze uzywanie przeklenstw dowodzi braku odpowiedniego czy "przyzwoitego" slownictwa, nie lubil klac. Ale w rzadkich wypadkach nawet i jemu cos sie czasami wymknelo, jesli byl zestresowany albo, tak jak teraz, zirytowany. Jego esperzy byli tego swiadomi i wiedzieli, kiedy sie wycofac. Twarz Liz poczerwieniala, ale Jake tylko wzruszyl ramionami - wcale nie przepraszajaco - i nadal robil wrazenie niezainteresowanego. Po chwili rozdzielili sie: ona usiadla z tylu, a Jake z przodu, na samym srodku. Trask odczekal, odprowadzajac ich spojrzeniem, kiedy zajmowali miejsca... Jake Cutter mial trzydziesci pare lat, ale jego wyglad wskazywal na to, ze zyje intensywnie, co dodawalo mu pare lat. Trask slyszal, jak dwadziescia kilka lat temu, podczas jednego ze swych tournee po Anglii, piosenkarz country, Johnny Cash, wyjasnial, ze "nie lata sa wazne, ale przebyty dystans". I tak zapewne bylo takze w wypadku Jake'a. Byl wysoki, mial jakies szesc stop i dwa cale wzrostu, byl dlugonogi i dlugoreki. Wlosy mial ciemnobrazowe, podobnie jak oczy, a twarz wyjatkowo szczupla. Z profilu wydawala sie wrecz kanciasta. Wygladal, jakby brakowalo mu porzadnego posilku, ale z drugiej strony gdyby przytyl, nie bardzo by to do niego pasowalo. Wargi mial cienkie, co nadawalo jego ustom wyraz okrucienstwa, a kiedy sie usmiechal, nie bylo wiadomo, czy kryje sie za tym jakies poczucie humoru. Ale moglo to wynikac z jego przeszlosci, zwlaszcza ostatnie lata nie byly dla niego latwe. Mial dlugie wlosy, ktore opadaly mu na kark, zaplatal je w warkocz. Szczeka, podobnie jak cala twarz, byla kanciasta i poorana bliznami, a nos byl zlamany u podstawy; przypominal dziob jastrzebia, pomyslal Trask. Jednak mimo szczuplosci calego ciala ramiona mial szerokie, a opalone na brazowo rece dobrze umiesnione. Jeansy i koszulka, ktora mial na sobie, podkreslaly drzemiaca w nim sile. Nie bylo w nim ani krzty niesmialosci, czy niepewnosci. Przeciwnie, chwytal wszystko w lot. Faktycznie - pomyslal Trask - ma wszystko, co chcialem miec, gdy bylem w jego wieku! - Nie byla to zazdrosc, tylko zwykla frustracja, ze wszystko to niczemu nie sluzy. Chyba ze Trask zdola to wykorzystac. A jesli chodzi o Liz Merrick, takze nie pozwoli, aby to poszlo na marne! Byla zbyt wiele warta jako telepatka. W Australii, choc jej zdolnosci jeszcze sie calkowicie nie wyksztalcily, dawala sobie rade dobrze. Jesli wiec jej talent sie rozwinie... no coz, Trask po prostu pragnal, aby tak sie stalo, to wszystko... Liz usiadla na swoim miejscu i wygladala teraz na mniej podenerwowana. Byla bardzo atrakcyjna dziewczyna, nie, kobieta, poprawil sie Trask. Miala jakies piec stop i siedem cali wzrostu, byla szczupla jak trzcina i sylwetka przypominala gwiazde filmowa. Kruczoczarne wlosy miala rowno obciete, a kiedy usmiechala sie, rozjasniala sie cala jej twarz. Szkoda, ze nie zdarzalo sie to czesciej, ale praca w Wydziale E byla zajeciem naprawde powaznym. Cholera, jednak w obecnosci Jake'a Cuttera usmiechala sie naprawde czesto! Trask popatrzyl na Cuttera siedzacego w pierwszym rzedzie, z wyciagnietymi przed siebie nogami, jakby mial w nosie caly swiat. I to mial byc nastepny Nekroskop? Cos takiego! Czujac, ze ponownie ogarnia go gniew, Trask znow przeniosl spojrzenie na Liz.Jej zielone oczy wpatrywaly sie w niego spod grzywki kruczoczarnych wlosow. Miala lekko zadarty nosek, ktory zawsze sie marszczyl, ilekroc byla zdenerwowana. Pelne usta o tak czerwonych wargach, ze prawie nie wymagaly szminki, byly lekko skosne w stosunku do brody, ktora nosila wyraz zdecydowania. Byla wciaz bardzo mloda i pelna zycia i Trask uwazal, ze to wstyd, iz zwiazala sie z jego organizacja. Bo jesli nie bedzie miala szczescia, ta praca sprawi, ze zestarzeje sie bardzo szybko, nie mial co do tego watpliwosci. Ale co, u licha...? Tak nie wolno bylo myslec! W rzeczywistosci nalezala przeciez do Wydzialu E, a Wydzial zawsze powinien byc na pierwszym miejscu. Trask wiedzial, ze najpierw zdala sobie z tego sprawe ona sama; wiedzial, ze pasuje tutaj jak ulal i ze pragnie tylko byc czescia zespolu. A przynajmniej ona tego pragnela, jej usmiech i gotowosc przylaczenia sie do nich wskazywaly na to dobitnie. Wiec co sie teraz zmienilo? Bo jak Trask ostatnio zaobserwowal, Liz nie usmiechala sie juz tak czesto. Juz nie. Byc moze w Australii zlozyl na jej barki zbyt wiele pracy i "dojrzala" zbyt szybko, widziala zbyt wiele i zbyt blisko i zdala sobie sprawe, jak brudna i niebezpieczna moze byc ta praca. Albo tez jej stosunki z Jakiem psuly sie i rodzil sie jakis nowy zwiazek. A Wydzial E powinien sie obejsc bez takich komplikacji. Ale tych dwoje -rozwijajacych sie i pracujacych razem - jaki potezny zespol mogli stworzyc! Tak by sie stalo, gdyby Ben Trask mial na to wplyw... -Dobrze - powiedzial, bladzac wzrokiem po sluchaczach. - Teraz, gdy juz wszyscy sa na miejscu, moze uda nam sie kontynuowac. Ci z was, ktorzy nie byli z nami na pustyni Gibsona, a pozniej w gorach Macphersona i na wyspie Jethra Manchestera, czytali wstepny raport na ten temat. No coz, ten raport nie jest zfy, choc byl przygotowywany w wielkim pospiechu i oczywiscie nie obejmuje wszystkich faktow, zajmiemy sie tym pozniej, a teraz nie bede nan tracil wiecej czasu. Tak wiec nasze dzisiejsze spotkanie jest nie tyle odprawa, co okazja do podsumowania tego, co osiagnelismy i czego nie udalo nam sie osiagnac, czego dowiedzielismy sie, a czego mozemy sie tylko domyslac, choc zazwyczaj nasze domysly nie sa dalekie od prawdy. Najpierw podsumuje, co zrobilismy. Dzieki Davidowi Chungowi, ktory wychwycil pierwsze oznaki mentalnego smogu, udalo nam sie zlokalizowac i zniszczyc kryjowke Nephrana Malinariego na pustyni Gibsona. Zlikwidowalismy takze jednego z jego porucznikow, inzyniera Bruce'a Trenniera, ktorego Malinari zwerbowal w rumunskim Schronieniu. Mial go tylko przez trzy dni, ale wykonal dobra robote; ten facet byl... paskudny! Nie mam watpliwosci, ze Trennier byl na najlepszej drodze do zostania Wampyrem! Tym razem uznanie nalezy sie Liz Merrick, ktora rzucila Trennierowi wyzwanie - odwiedzila go - wywabila z jego nory i pognebila. A my, czyli reszta grupy, dokonczylismy dziela, obezwladnilismy go i spalilismy na wegiel czarny! Trask wzial gleboki oddech, mruknal z zadowoleniem i ciagnal dalej. -Zlikwidowalismy takze jego niewolnikow, ktorzy byli juz calkiem zwampiryzowani. Ale jak wszyscy wiecie, dla ofiar wampiryzmu nie istnieje punkt bez odwrotu, nawet ci, ktorzy tylko rozpoczeli te podroz, i tak zaszli o wiele za daleko. Wiec wyswiadczylismy im przysluge, bo nie bylo juz dla nich zadnej nadziei. Ale Trennier i Malinari byli w kontakcie telepatycznym. Kiedy Trennier umieral, skontaktowal sie ze swym panem, co takze wychwycil David Chung, byl to krotkotrwaly kontakt, ktory jednak doprowadzil nas do Brisbane i gor Macphersona, a takze do drugiej kryjowki. -Malinari przejal kontrole nad Xanadu, kurortem w gorach Macphersona. Miejsce to stanowilo ekskluzywny osrodek, troche rozny od jakiegokolwiek dworu, jaki zamieszkiwal w Kramie Gwiazd! W rzeczywistosci jego siedziba stanowila luksusowe mieszkanie, znajdujace sie ponad centralna Kopula Rozkoszy Xanadu... czyli kasynem, mozecie to sobie wyobrazic? Gdybysmy byli cyniczni - wiem, ze czasami jestesmy z racji naszych zdolnosci - cos takiego mogloby nawet sklonic nas do zastanowienia sie nad Las Vegas, nieprawdaz? Wydawalo sie, ze Trask troche sie rozchmurzyl, sluchacze to spostrzegli i paru z nich usmiechnelo sie cierpko, kiwajac glowami. -Ale lepiej w to nie wchodzcie! - podjal zartobliwie. - Bog wie, ze w tym miejscu zawsze byly pijawki! Rozleglo sie kilka stlumionych smiechow, a kiedy ustaly, usmiech zniknal z twarzy Traska. I teraz przyszedl czas na puente. -Xanadu jest w ruinach, jest jak wypatroszona ryba! - powiedzial Trask zachryplym glosem, w ktorym nie bylo juz najmniejszego sladu rozbawienia. - I uczynil to Malinari. Uczynil to nam, a przynajmniej tego probowal, i mielismy cholerne szczescie, ze z nami mu sie nie udalo! Podobnie bylo na wyspie Jethra Manchestera. Jego niewolnicy wiedzieli, ze sie zblizamy, chociaz nie byli zbyt dobrze przygotowani. Ale moze nie chcieli byc przygotowani, bo w koncu byli zwyklymi ludzmi, ofiarami. Oto, co chce wam powiedziec: Nephran Malinari - ten przeklety wampir, ten lord Wampyrow - wie o nas! Prawdopodobnie dowiedzial sie calkiem sporo od... od biednej Zek, troche od Trenniera i Bog jeden wie, jak wiele od nas samych, kiedy bylismy tak blisko niego. Jest telepata; nie, raczej nalezaloby powiedziec mentalista, niewiarygodnie utalentowana istota, wyposazona w ogromne rezerwy tego, co nazywamy percepcja pozazmyslowa, i jest naszym smiertelnym wrogiem od chwili... od dnia, w ktorym sprawilismy, ze swiat wampirow obrocil sie wokol wlasnej osi, zabijajac Devetaki Czaszkolica i jej potomstwo w Krainie Gwiazd. Tak bardzo jest niebezpieczny. Jednak uciekl... ale gdzie, jak dotad, nie mamy pojecia, choc dysponujemy dowodami, ktore sugeruja, ze nie ma go juz w Australii. Ale gdziekolwiek jest, jedno wydaje sie pewne: odnalezienie i zalatwienie go nie bedzie latwiejsze niz poprzednio... OK, wiec uciekl. Ale jego ludziom - albo tym nieszczesnym istotom, ktore kiedys byly ludzmi - sie nie udalo. Przynajmniej mozemy sobie pogratulowac, ze te czesc naszego zadania wykonalismy jak nalezy. Cieszymy sie wiec, ze jesli chodzi o nas, kontynent australijski jest wolny od tej zarazy. Naturalnie pragnelibysmy, aby tak pozostalo, jednak abysmy mieli absolutna pewnosc, zamierzam odkomenderowac jednego lokalizatora, kilku obserwatorow i moze takze telepate, aby tam sie udali i sprawdzili wszystko na miejscu. Sa tam bowiem tropy, ktorymi nie mielismy okazji sie zajac, i rozmaite inne sprawy, ktore trzeba zalatwic. Wiec jesli chodzi o tych, ktorzy wezma w tym udzial, przepraszam, ze robie to w ostatniej chwili, ale czas ma tutaj zasadnicze znaczenie. Nie mozemy juz sobie pozwolic na to, aby siedziec tutaj bezczynnie, podczas gdy trzy Wielkie Wampiry z Krainy Gwiazd sa na wolnosci, przygotowujac, Bog wie jaka, awanture i szalenstwo w naszym swiecie. Doskonale, w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin bedziemy wiedzieli, kto tam pojedzie, a potem ci szczesliwcy beda mieli akurat dosc czasu, zeby sie spakowac i ruszyc w droge... Trask przerwal, aby zajrzec do swoich notatek, kiwnal glowa i powiedzial: -Przed chwila postawilem cos w rodzaju pytania. Powinno zapasc wam w pamiec. Co tez szykuja w naszym swiecie Malinari, Szwart i Vavara? Co robia lub planuja? Wiemy, czego nie robia. Nie biora niewolnikow, ani nie wampiryzuja ludzi, a jesli nawet to czynia, to na bardzo mala skale. Chodzi mi o to, ze nie rozsiewaja zarazy. Przynajmniej na razie. Ale z pewnoscia musza to robic. Na tym przeciez polega ich istnienie. Spytajcie jakiegokolwiek wampira, a powie wam, ze krew to zycie! - Trask ozywil sie teraz, oczy plonely w jego zmeczonej twarzy. - Wampiry "zyja", czyniac z ludzi niewolnikow, wysysajac krew swych ofiar oraz rozsiewajac smierc i niesmierc. Wiec dlaczego nie dosiegla nas ta zaraza? Wiem, ze dla Wampyrow czas nie ma zadnego znaczenia, ale sa juz tutaj trzy lata! Dwie wielkie nacje powinny juz toczyc ze soba wojne! Polowa ludzi uzbrojona w luki i drewniane kolki, a druga polowa z plonacymi oczami i ukryta w mroku. Tanie srebrne krucyfiksy sprzedawane dwa razy drozej niz zloto. Ogniska w centrach miast i mdlacy odor palacego sie ciala wampirow. A noca nieustannie rosnace rzesze spragnionych, pustoszacych wszystko wokol, wampirow, polujacych na nowe ofiary, aby je rzucic w plomienie wlasnego piekla! Trask znowu przerwal, aby to, co powiedzial, dotarlo do wszystkich obecnych, po czym ciagnal juz nieco spokojniej. -Jesli odniesliscie wrazenie, ze posuwam sie troche za daleko, to przede wszystkim dlatego, zeby was obudzic, zmobilizowac, zachecic do dzialania, nie zebyscie rzeczywiscie Potrzebowali takiej zachety. Ale minely trzy dlugie lata i przez caly ten czas pocilem sie, otrzymujac informacje, ktorych Wy nie byliscie swiadomi. A teraz... mysle, ze juz czas, abyscie poznali cala prawde. Chcecie wiedziec, co mam do powiedzenia? Posluchajcie. Kiedy dowiedzielismy sie, ze nastapila ta inwazja, wiedzielismy, ze Malinari i pozostale dwa potwory wyszly na zewnatrz ze zbiornika sciekowego w Schronieniu wraz z trzema niewolnikami, przypuszczalnie porucznikami. Kiedy pojechalismy do Rumunii, odkrylismy, ze wampiry zwerbowaly takze trzech sposrod naszych ludzi - nie esperow, lecz pracownikow Schronienia - i zabrali ich ze soba, byc moze traktujac jako pozywienie - Wielki Boze! - ale co bardziej prawdopodobne, jako przewodnikow po nieznanym dla nich swiecie. Jednym z tej trojki byl Bruce Trennier, ktorym juz nie musimy sie przejmowac. W owym czasie cala te grupe stanowili dwaj lordowie i lady Wampyrow, trzej porucznicy i trzy przyszle wampiry, ktore - zaleznie od praw doboru nienaturalnego funkcjonujacych w Krainie Gwiazd - mogly awansowac, osiagajac wyzszy szczebel wampiryzmu. Te wlasnie dane wprowadzilismy do naszych komputerow ekstrapolacyjnych, wraz z kilkoma, opartymi na przypuszczeniach, danymi dotyczacymi szybkosci przekazywania wampiryzmu. W rzeczywistosci spodziewalismy sie, ze rozwinie sie epidemia, przygotowalismy sie do tego, wierzac, ze nasze cele znajdziemy w trzech ogniskach infekcji i ze wowczas bedziemy w stanie przeprowadzic potezne uderzenie wojskowe, po ktorym nastapi dlugi okres gruntownego "oczyszczania", ktory moze potrwac nawet sto lat! Przygotowalismy sie wiec, ale nie zdradzilismy tego nikomu. Mam na mysli wiekszosc z was. Nie powiedzielismy wam, ze nasze komputery opracowaly te dane i oszacowaly, ze Armagedon nastapi za 2,5-3 lata i ze wtedy, jak juz mowilem, polowa populacji bedzie toczyc wojne z druga, zwampiryzowana polowa ludzkosci. Nie mowilismy wam o tym, poniewaz Minister Odpowiedzialny nam tego zabronil; w koncu jestescie ludzmi i wielu z was ma rodziny, a choc jestesmy Wydzialem E, w obliczu ostatecznej katastrofy bedziemy podatni na panike tak samo jak wszyscy inni. Krotko mowiac, chcielismy, abyscie byli tutaj, a nie uciekli w trosce o los waszych krewnych i przyjaciol. Nie powiedzielismy wam o tym wszystkim takze dlatego, ze przedstawiony przeze mnie scenariusz sadnego dnia byl jednym z kilku mozliwych. Jednak przede wszystkim - ja sam i paru innych, ktorzy byli zorientowani w sytuacji - zachowalismy milczenie, poniewaz od samego poczatku zauwazylismy oznaki strategicznych dzialan maskujacych ze strony Wampyrow. To, co zrobili w Schronieniu, mialo wygladac na wandalizm na wielka skale. Moze trzej brakujacy czlonkowie personelu oszaleli, zdewastowali budynek i wymordowali wszystkich pozostalych, po czym uciekli? Moze chcieli, abysmy tak wlasnie mysleli. W kazdym razie ostatnia rzecza, jaka wpadlaby nam do glowy - w swiecie, w ktorym ludzie nie wierza w wampiry - byloby, ze nastapila ich inwazja! Nie zapominajcie, ze tylko szescioro sposrod dzieci przebywajacych w Schronieniu zostalo rzeczywiscie zabitych, ale nawet one nie wykazywaly zadnych zewnetrznych oznak wampiryzmu. Nawet gdyby znalazl sie tam jakis rumunski lekarz, zanim spalilismy cale to miejsce, wydawaloby sie "oczywiste", ze te dzieci cierpialy na jakas postac zlosliwej anemii. Zlosliwej? To nie jest wlasciwe slowo. A te dzieciaki... moj Boze, te biedne dzieciaki! Widzimy tutaj, jak na dloni, dzialanie nikczemnej inteligencji Malinariego. Nie pozostawil przy zyciu nikogo, kto moglby o tym opowiedziec, kto moglby ostrzec swiat o tym, co sie tam naprawde wydarzylo. Ale po... po tym, jak wybadal Zek, z pewnoscia zrozumial, ze my - Wydzial E - nie popuscimy. Sadze wiec, ze Malinari dokladnie wiedzial o naszym swiecie i jego mieszkancach. Uwazam, ze wydobyl to z generala Michaila Suworowa i jego korpusu ekspedycyjnego na dlugo przed tym, jak zdecydowal sie tutaj przybyc, a nastepnie potwierdzil dzieki zeznaniom biednej Zek i Bruce'a Trenniera w Schronieniu. Najpierw dowiedzial sie od Suworowa, ze ludzie z tego swiata nie wierza w istnienie wampirow, ze wampiry sa uwazane za mit zrodzony z ignorancji i dawnych zabobonow. Ale choc jest to w zasadzie prawda, dowiedzial sie tez od Zek, ze niektorzy ludzie znaja wiekszosc faktow ma ten temat, co oczywiscie czynilo z Wydzialu E i pracujacych tam esperow jego smiertelnych wrogow. Jesli to mozliwe, spojrzmy na to teraz z jego punktu widzenia. Gdyby Malinari i pozostali zaczeli wampiryzowac Wszystkich ludzi, z ktorymi by sie zetkneli, jak dlugo by trwalo, zanim my, ktorzy znamy prawde, przerwalibysmy milczenie? I ile czasu by uplynelo, zanim cala ludzkosc zaczelaby stawiac im opor? Malinari, Szwart i Vavara - to Wam pyry! Ale jest ich tylko troje. Troje przeciw nam wszystkim. I musza sie jeszcze tyle nauczyc o Ziemi i jej mieszkancach, o zaludniajacych ja rozmaitych rasach, o tym tak odmiennym swiecie, ktory chcieliby podbic. Zek, moja Zek, stanowila prawdziwy klucz. Byla potezna mentalistka, telepatka, ktora znala innych, dysponujacych jeszcze wiekszymi zdolnosciami. Znala Wydzial E i znala inne wampiry przed Malinarim. I wciaz sie zastanawiam, czy kiedy przeniknal do jej umyslu, zobaczyl w nim Harry'ego Keogha. Moze Nekroskop mignal mu w jej wspomnieniach? Pomyslcie tylko, jak by mu to dalo do myslenia: uciekl przed jednym z Krainy Gwiazd, aby sie przekonac, ze tutaj jest jeszcze jeden podobnego rodzaju! Musi wiec postepowac w tym swiecie wyjatkowo ostroznie, wiedzac, ze moze sciagnac na siebie metafizyczne moce, co najmniej tak samo potezne, a moze jeszcze potezniejsze niz on sam... Wszystko to sa oczywiscie tylko przypuszczenia, domysly, ale nasze doswiadczenia pokazaly, ze jestesmy bliscy prawdy. Malinari i pozostali trzymaja sie w cieniu, przygotowujac sie do... do czegos. Przewidziane przez komputery 2,5 roku minelo, a teraz juz 3 lata... i gdyby nie te slady mentalnego smogu, mozna by sadzic, ze nic sie nie dzieje. Wiec co naprawde sie dzieje i co oni knuja? W Australii natknelismy sie na szereg tropow. Ale przede wszystkim na dowod, ktory byl jak cios piescia miedzy oczy: Malinari nie ukrywal sie w zrujnowanym zamku w Karpatach! Byl tam, gdzie moglismy sie go najmniej spodziewac. A to nasuwa pytanie, gdzie sa pozostali, Vavara i Szwart? Czy takze przebywaja w miejscu, ktore nie przyszloby nam do glowy? OK, wiem, co myslicie: wazne jest nie tyle, co robia, ile gdzie to sie odbywa. Ale odpowiedz na oba te pytania moze kryc sie w tym, co znalezlismy pod Xanadu. Liz i Jake Cutter odnalezli polnocny ogrod, rodzaj hodowli grzybow, legowisko wampirow. I chociaz nikt poza nimi nie widzial tego miejsca, Jake wyrazil opinie, ze Malinari "umiescil" tam swego porucznika z Krainy Gwiazd, aby dac poczatek nowym wampirom; byl prawdopodobnie jedynym ze swity Malinariego, ktory byl odpowiednio "dojrzaly" (albo przegnily), aby wytworzyc zarodniki. Wedlug Jake'a i Liz pieczara, w ktorej znalezli to okropienstwo, byla wypelniona owa grzybnia. Co gorsza, nasz lacznik na pustyni Gibsona -czlowiek nazwiskiem Peter Miller, ktory z jakichs szalonych powodow uciekl - takze tam trafil. Zostal zwampiryzowany i... i cos mu uczyniono. Ulegl metamorfozie, zostal obrocony w substancje odzywcza dla czarnych grzybow, wytwarzajacych zarodniki wampirow. Cala ta okropna, gnijaca masa zywila sie sokami wysysanymi z jego ciala, czy raczej z tego, co z niego pozostalo. Fu! - Trask caly zadygotal. - Tak czy owak Jake spalil cale to miejsce i wszystko, co sie tam znajdowalo... Ale rzecz w tym, ze Xanadu bylo w doslownym sensie legowiskiem. A jesli Malinari zebral te zarodniki i wpuscil je do ukladu wentylacyjnego kasyna? Wowczas choroba legionistow nie mialaby zadnej szansy! Nie mozemy tak po prostu o tym zapomniec, poniewaz moge miec racje. A Xanadu nie bylo jedynym miejscem w Australii, w ktorym "Umysl" przebywal. Zreszta jest to zadanie dla czlonkow nastepnej grupy, ktora uda sie do Australii, wiec moze jednak nie sa takimi szczesliwcami. Kryjowki Malinariego mogly byc czyms wiecej niz tylko miejscami, w ktorych mozna sie ukryc. W istocie nie mamy pojecia, co moglo zostac schowane w owej starej kopalni na pustyni Gibsona, rozwijajac sie i czekajac, az nadejdzie odpowiedni czas. Musimy wiec dostac sie tam znowu. A jesli chodzi o grupe, ktora pojedzie na wyspe Jethra Manchestera, spalilismy to, co znajdowalo sie na powierzchni, ale ktoz moze wiedziec, co moglo - wciaz moze - byc pod spodem? Zalozmy na chwile, ze trzy Wielkie Wampiry zamierzaly rozsiac owe zarodniki na calym swiecie. OK, opoznilismy wiec ten plan w wypadku jednego z nich, ale co z pozostalymi dwoma? Dlatego teraz, po trzech latach spokoju, sytuacja nagle stala sie krytyczna. Zdawalem sobie z tego sprawe od pewnego czasu, a teraz przekazuje te informacje wam! A jesli mi nie wierzycie, spojrzcie na moje wlosy! Tym razem w jego glosie nie bylo ani krzty wesolosci. - Och wiem, jak ciezko wszyscy pracowaliscie - ciagnal - wykorzystujac wszelkie sposoby, aby wytropic te istoty. Poswiecalismy temu kazda wolna chwile, czesto zaniedbujac inne zadania. Kiedy wiec mowie o trzech latach spokoju, tonie po to, aby umniejszyc czyjes zaslugi, lecz aby podkreslic wlasna frustracje. Ale teraz to juz cos wiecej niz frustracja i znacznie wiecej niz zwykla obawa o losy swiata. Teraz niepokoje sie takze - i to bardzo - o was, o siebie, o nas wszystkich. Dlaczego? Wrocmy do punktu wyjscia. Malinari wie o nas. Wie juz na pewno, ze szukamy go przez caly czas i ze nie mamy zamiaru odpuscic. A jesli jest w kontakcie z innymi, oni takze o tym wiedza. Ale jezeli czytaliscie raporty sprzed trzydziestu lat dotyczace sprawy Juliana Bodescu - jesli jeszcze tego nie zrobiliscie, proponuje, abyscie zrobili to teraz - wiecie, co to oznacza. Byc moze odtad Wampyry nie beda juz siedziec z zalozonymi rekami, czekajac, az je znajdziemy, ale to one znajda nas! Juz prawie skonczylem. Chce, abyscie poczynajac od tej chwili, wkladali jeszcze wiecej wysilku w to, co robicie. Abyscie codziennie odbywali narady, spedzali wiecej czasu przy waszych przyrzadach i intensywniej pracowali glowami. Wykorzystujcie w pelni wasze zabawki i wasze mentalne umiejetnosci. Musimy znow odnalezc Malinariego, a takze Vavare i Szwarta, i to szybko, zanim one odnajda nas. Pamietajcie bowiem, ze wyliczone przez komputery trzy lata juz minely! I jeszcze jedno. Musicie wszyscy byc jeszcze bardziej czujni. Nie ze wzgledu na mnie, ale ze wzgledu na siebie samych. Zwlaszcza w srodku nocy... Kiedy esperzy jeden za drugim wyszli na korytarz i udali sie do swoich pokojow, a technicy wrocili do ekranow i komputerow, stojacy w drzwiach Trask zatrzymal swoich zastepcow, lana Goodly'ego i Davida Chunga. -Chodzcie porozmawiac u mnie w gabinecie. Kiedy sie tam znalezli, Trask rzekl: -Od kiedy wrocilismy, zostawilem was w spokoju. Zadnych obowiazkow i zadnych naciskow. Powod jest prosty: sposrod moich ludzi wy dwaj macie i tak mnostwo spraw na glowie. David, chociaz mam dwoch innych lokalizatorow i lepszym z nich jest Bernie Fletcher - z calym szacunkiem, jednak nie dorastaja ci do piet. Ian, pozostali prekognici sa nimi tylko z nazwy. Opieraja sie glownie na przeczuciach i ich przypuszczenia na ogol sa trafne. Ale poniewaz mamy do tego celu maszyny, ich jedyna zaleta jest to, ze nie trzeba ich programowac. Wiec najwazniejsza jest wasza dwojka. Telepatow nam nie brakuje; wydaje mi sie, ze Liz Merrick robi duze postepy i to mimo tych naglych komplikacji z Jakiem Cutterem, na ktore... -Na ktore nie dajesz sie nabrac? - pytajaco uniosl brwi Ian Goodly, wysoki i chudy jak szkielet, przypominajacy bezrobotnego przedsiebiorce pogrzebowego. Trask pokrecil glowa. -Nie. Czytam w Liz jak w otwartej ksiedze, widze takze spojrzenia, jakie rzuca w strone Jake'a. Sadzi, ze on gra na zwloke i stara sie o niej nie myslec. A jesli chodzi o Jake'a, juz w ogole nie jestem w stanie go odczytac! Wiec jest tak, jak podejrzewalem: nie zamierza nam ulatwic zadania. A dla Liz jest to wyjatkowo trudne, bo mysle, ze sie w nim zadurzyla. -Zadurzyla? - Goodly uniosl brwi jeszcze wyzej. - Teraz naprawde zaczynasz gadac jak staruszek! "Podoba jej sie", byloby bardziej na czasie. Albo po prostu: "Chcialaby pojsc z nim do lozka". Dobry Boze! -Jak chcesz - powiedzial Trask, wzruszajac ramionami. -Ale on zostanie z nami - oswiadczyl Goodly z ta spokojna pewnoscia siebie, ktora Trask znal tak dobrze. -Widziales to? -Widze wiele, jesli chodzi o przyszlosc Jake'a. Niewiele szczegolow, nic okreslonego, ale tam jest. -Z nami czy idzie wlasna droga? -Nie potrafie powiedziec. Moze jedno i drugie. -Ha! - mruknal Trask i odetchnal gleboko, po czym podjal: - W kazdym razie, tak jak mowilem, jestescie tutaj najwazniejsi i do was nalezy motywowanie i pobudzanie do dzialania pozostalych, a jednoczesnie musicie wykonywac wlasne zadania, najlepiej jak potraficie. Wiem, ze nie jest wam latwo pracowac pod presja. Wasze zdolnosci sa innego rodzaju. Mozna powiedziec, ze same sa sobie panem. -Wlasnie - powiedzial Chung. - A jesli chodzi o Jake'a Cuttera, moje zdolnosci nigdy nie funkcjonowaly lepiej. Wszystko, co kiedys nalezalo do Harry'ego Keogha - takie przedmioty, jak stara szczotka do wlosow - ozywa, gdy Jake znajdzie sie w poblizu. Wiec moze nam wmawiac, ze stracil to czy tamto, aleja wiem lepiej. Cokolwiek przejal od Harry'ego, ma tego mnostwo! Trask popatrzyl na Chunga - chinski cockney, dobiegajacy piecdziesiatki, drobnej postury, ale jako lokalizator posiadajacy fantastyczne zdolnosci - i kiwnal glowa. -Tak, zgodzilismy sie co do tego... w Australii widzielismy, jak to dziala... gdyby nie on, wszyscy bylibysmy martwi! Ale miec cos i chciec to zbadac czy wykorzystac - dla: nas czy dla swiata - to zupelnie rozne rzeczy... Tak czy owak, dosc na temat Jake'a. Kiedy skonczymy, porozmawiam z nim i z Liz i zobacze, czy zdolam stwierdzic, w co on gra. - Trask usiadl za biurkiem i ciagnal dalej: - A tymczasem powiedzcie mi, jak wasze sprawy. Wrocilismy juz ponad tydzien temu, a jeszcze nie pisneliscie ani slowa. David, co z ta rekawica bojowa Wampyrow, ktora nasz australijski major znalazl w podziemiach Xanadu? Mogla nalezec tylko do Malinariego albo ewentualnie do porucznika, ktorego uzyl jako nawozu. Wiesz cos na ten temat? Cokolwiek? Chung pokrecil glowa. -Na razie nic - powiedzial. - Wyglada na to, ze Malinari gdzies sie ukryl. To zreszta nic dziwnego. Ukrywal sie przez trzy lata, nie pozostawiwszy najmniejszego sladu. Pilnuje siei tak bardzo, ze nigdy nie zostawia mentalnego smogu. I pamietaj, ze to nie on sie zdradzil. Zawiodlo go gniazdo Trenniera na pustyni Gibsona. Nawet w Xanadu musialem byc bardzo blisko, zeby go zlokalizowac! Gdyby nie Jethro Manchester i inni z grupy Koziorozca, do dzis bysmy go nie znalezli. Wiec sadze, ze kiedy go dorwiemy, zawioda go jego sludzy, a nie on sam. I to samo dotyczy pozostalych. Trask zacisnal wargi i warknal: -Trzymajmy sie tego. Przygotujemy ci osobny pokoj, z dala od pokoju operacyjnego, i zapewnimy wiekszy spokoj. Jesli zajdzie taka potrzeba, mozesz tam spac, a rekawica bojowa razem z toba! Ale musimy miec jakies wyniki... Obrocil sie do Goodly'ego. -Ian, jak sie przedstawia przyszlosc? Kiedy prekognita przemowil, wyraz jego twarzy byl jak zwykle pelen smutku. -Zawsze mam takie same klopoty. Przyszlosc jest diabelnie pokretna. A im bardziej sie staram, tym mniej widze. Znacie to stare powiedzenie: spiesz sie powoli. No wiec tak to wlasnie jest. Jak wtedy, gdy dostajecie lamiglowke, mieszanine geometrycznych klockow, ktore ulozone we wlasciwy sposob dokladnie wypelniaja pudelko. Jesli nikt was nie popedza, mozecie ja ulozyc. Ale jesli tylko pojawia sie ograniczenia czasowe, nagle macie dwie lewe rece, a kawalki lamiglowki zaczynaja latac we wszystkie strony. Moze ty mnie nie naciskales, Ben, ale robilem to ja sam. A przyszlosc bardzo tego nie lubi. -Nic nie widziales? - Trask byl wyraznie zawiedziony. Ale prekognita, zagryzajac wargi, powiedzial: -Widzialem... cos. Migawkowe obrazy, przeblyski - zreszta nazwij to, jak chcesz - ale nie nazywalbym tego przyszloscia. Jestem rownie podatny na dejr vu i paramnezje jak wszyscy inni, a to moglo byc wlasnie to. Nie byly to wyrazne sceny, od ktorych ugiely sie pode mna nogi, ktore nie mogly byc niczym innym jak zdarzeniami z przyszlosci, zazwyczaj niebezpiecznej. Wiec naturalnie nie chce nikogo posylac w poscig za jakimis nieokreslonymi cieniami. Zwlaszcza gdy mozemy potrzebowac calej zalogi, jaka dysponujemy... a poza tym i tak nie wiem, gdzie wlasciwie mialbym tego kogos poslac. -Moze lepiej wyjasnij, co masz na mysli - powiedzial Trask. - Co dokladnie widziales? W koncu cos jest lepsze niz nic. -Niekoniecznie - westchnal Goodly. - Ale skoro nalegasz... Widzialem - nie wiem -jakies ksztalty, postacie. Odziane w czarne szaty i unoszace sie na wodzie. I widzialem, jak cos tonie, pograza sie coraz glebiej i glebiej w wodnych odmetach. Widzialem... labirynt tuneli i jam, przypominajacych gigantyczne dziury wydrazone przez robaki, wypelnione jakims okropienstwem... okropnym sluzem, przewalajacym sie w kosmicznej zatoce. Widzialem oczy, wpatrzone we mnie spod polprzymknietych powiek, i dziwny cien, ktory z kazda chwila byl coraz blizej... Prekognita zamilkl. Mimowolnie zadrzal i zamrugal oczami, ktore przez chwile wydawaly sie nieobecne, a kiedy znow spojrzal na Traska, powiedzial: -To wszystko. To wlasnie widzialem... Ale Trask byl wciaz pod wrazeniem slow tamtego, wiec i on musial sie otrzasnac, zanim sie odezwal. - I ty to nazywasz niczym? -Niczym, bo nic z tym nie mozemy zrobic - odparl precognita. - Chce powiedziec, ze to nie ma zadnego zastosowania. -Ale nie jest niczym - powiedzial Trask. - Chce, abys to spisal. I odtad ty i David -mozecie jeszcze sciagnac jednego z naszych telepatow, tylko nie Liz - bedziecie pracowac razem. W specjalnym pokoju. A jesli to wszystko, zwlaszcza te oczy albo ten cien, jesli znajda sie jeszcze blizej, moze zobaczycie je znacznie wyrazniej. -Jeszcze blizej? - Goodly wydawal sie jeszcze bardziej wychudly niz zwykle. - Jesli te obrazy rzeczywiscie pochodza z przyszlosci, to jedno jest pewne. Widzisz, przyszlosc nigdy nie tkwi nieruchomo, ale zbliza sie z kazda chwila... Kiedy Trask znow znalazl sie sam, polaczyl sie z oficerem dyzurnym i zapytal: -Paul, gdzie jest Lardis Lidesci? Nie widzialem go na mojej pogadance. -Przypuszczalnie jest tam, gdzie go wyslales tydzien temu - odparl Paul Garvey. - W hotelu na dole, w towarzystwie swojej zony. Albo moze poszli do parku. Brakuje im dzikiej przyrody. Kiedy tego ranka zmienilem oficera, ktory pelnil; dyzur w ciagu nocy, Lardis siedzial na biurku. Powiedzial, ze chce wrocic do pracy, jakiejkolwiek pracy! Mowi, ze zwariuje, jesli nie bedzie mial nic do roboty. -A co z tym uderzeniem w glowe, ktore zawdziecza temu maniakowi, Peterowi Millerowi? Poza tym kiedy lecial do domu, dopadla go jakas infekcja. -Infekcja wlasnie ustapila. Pare zastrzykow penicyliny i bylo po wszystkim. Lardis ma szczescie, ze to nie bylo nic gorszego. Sa tutaj choroby, o jakich nigdy nie slyszeli w Krainie Slonca. -To prawda - przyznal Trask. - Ale maja tam taka, ktora jest gorsza od wszystkich naszych razem wzietych! W kazi dym razie poslij kogos, aby go odnalazl, dobrze? Nigdy niej mialem czasu, zeby go zapytac o te robote w Grecji. Poza tym skontaktuj sie z Liz Merrick i Jakiem Cutterem i powiedz im, zeby do mnie przyszli. Dzieki... Kiedy w jakas minute pozniej Liz zapukala do jego drzwi, byla sama. -Gdzie jest Jake? - spytal Trask, kiedy usiadla. Liz dostala zadanie polegajace na tym, aby miala oko na Jake'a. Jake mial swoj pokoj w Centrali, ale nie wiedzial, ze Liz miala pokoj tuz obok, z dostepem do jego kwatery od strony swego malego gabinetu. Rozkazy, jakie otrzymala, byly proste: miala podsluchiwac sny Jake'a. Powinna byla to robic, od kiedy wrocili z Australii, i meldowac Traskowi o wynikach. Trask wiedzial, ze bylo to wbrew kodeksowi obowiazujacemu w Wydziale E, ale tym razem czul sie do tego zmuszony. Bylo niezmiernie wazne, aby stwierdzic, co - czy tez kto (przypuszczalnie Harry Keogh) - buszuje w umysle Jake'a. Jednak jak dotad Liz nie poinformowala go o niczym. Podobnie w ciagu dnia ona i Jake mieli pracowac razem, doskonalac swe umiejetnosci telepatyczne i dzialajac jako zespol. Ale Trask przypomnial sobie owo spojrzenie, jakie Liz rzucila Jake'owi w pokoju operacyjnym; mowilo ono wyraznie, ze jest skonsternowana i moze nawet troche urazona. Wskutek niemoznosci dotarcia do jego umyslu? Trask w to nie wierzyl. Nie, znacznie bardziej prawdopodobne bylo, ze wynikalo to z jego uporu. Niech go diabli! - pomyslal, czujac, jak znowu ogarnia go frustracja. -Powiedzial, ze umowil sie na spotkanie w parku z Lardisem Lidescim i Lissa -odpowiedziala Liz. - Lardis mowil, ze chce odwiedzic British Museum. Jake zaofiarowal sie, ze go oprowadzi. Faktycznie mysle, ze Jake z radoscia wyrwal sie na pare godzin z Centrali. Mam wrazenie, ze czuje sie tutaj, jakby byl na uboczu. Wydaje sie, ze nie potrafi sie przystosowac. -Co takiego? - Trask zerwal sie na rowne nogi. - Nie potrafi sie przystosowac? Przeciez nie robi nic, aby to osiagnac! Co sie tutaj dzieje, Liz? W Australii wydawalo sie, ze wszystko uklada sie jak nalezy, a teraz? Czy jest rzeczywiscie takim marudnym dzieckiem? Nie mow mi, ze sie myle. I nie probuj go kryc, widzialem spojrzenie, jakie mu rzucilas w pokoju operacyjnym. Blokuje cie, prawda? Jego gniew nie byl nieoczekiwany, ale wybuchnal tak gwaltownie, ze ja to zaskoczylo. -Ja... ja chcialam powiedziec... -Wiedzialas, ze odwolalem psy goncze? - Trask walnal piescia w biurko. - Jake jest poszukiwany we Wloszech za morderstwo, we Francji chca go przesluchac, jednak dzieki kontaktom w Interpolu udalo mi sie tymczasowo zawiesic te dzialania. Ten jego bandzior moze patrzec na ciebie z pierwszych stron wszystkich gazet w Europie, ale blokada jest tak szczelna, ze nie dostanie nawet pol kolumny na szostej stronie Daily Sport. To wlasnie dla niego uczynilem i prawdopodobnie w ten sposob zaszkodzilem wlasnej reputacji. Ale Jake Cutter nie moze wychylic nosa poza ten budynek, bo zostanie aresztowany, a on okazuje mi wdziecznosc, umawiajac sie z Lardisem i Lissa na zwiedzanie British Museum? Po prostu nie moge w to uwierzyc! A poza tym kto, u diabla, pozwolil mu na opuszczenie Centrali? Liz otworzyla i zamknela usta, ale nie powiedziala nic, a Trask z powrotem opadl na krzeslo i poslal jej grozne spojrzenie zza biurka. -No wiec? - warknal. W koncu zdolala przemowic, choc wiedziala, ze to, co powie, prawdopodobnie znowu wyprowadzi go z rownowagi. -Ma pewne sprawy do zalatwienia... ma klopoty... cos go niepokoi... to wszystko, co wiem. - I zamilkla, zagryzajac wargi. Ale Trask byl juz znacznie spokojniejszy. I chlodniejszy. -Nie, to nie wszystko, co wiesz - powiedzial. - Bo nawet jesli moje zdolnosci juz nie dzialaja w wypadku Jake'a, z toba jest inaczej. I nie oskarzaj mnie, ze cie szpieguje, poniewaz wiesz, ze nie jestem w stanie tego kontrolowac, to po prostu jest i tyle. Jak dodatkowy zmysl. Jesli mnie uklujesz szpilka, poczuje bol, a jesli mi sklamiesz, od razu to poznam, co tobie z kolei sprawi bol. Ostatnio sie zmienilas, Liz, i nie jest to zmiana na lepsze. OK, wiec nazywasz to niewinnym klamstwem, tak? Ale mimo to jest to klamstwo. A mnie interesuje tylko prawda. Trask usiadl wygodnie, wzial gleboki oddech i dokonczyl: -Wiec powiedz mi, prosze, czy Jake cie blokuje? Liz znowu zagryzla wargi i powiedziala: -Tak, mysle, ze tak. Mysle, ze gdyby mi pozwolil, moglabym latwo odczytac jego mysli. Mysle tez - w istocie wiem - ze moglabym przesylac mu wiadomosci. Spojrzmy prawdzie w oczy, robilam to w Australii, a wtedy odleglosc miedzy nami wynosila ponad trzysta mil! -To odbywalo sie pod presja - powiedzial. - Bylas w stresie i to byla twoja ostatnia szansa, telepatyczne wolanie o pomoc. Ale jak by nie bylo, byliscie od siebie oddaleni o trzysta mil! I on cie uslyszal i "przybyl". A potem kilka skokow do srodka i na zewnatrz kopuly Malinariego w ostatnich sekundach przed eksplozja. I na koniec powrot koleja jednotorowa - byl nas caly wagon! - do Brisbane. A teraz... teraz nie mozesz do niego dotrzec, kiedy siedzi po drugiej stronie biurka? -Wiem - znowu zagryzla wargi. - On nie potrafi zapamietac liczb. -Liczb? - Trask przez chwile nie mogl sie polapac, o co chodzi, ale potem sobie przypomnial. - Wzor Harry'ego? Dla Kontinuum? Liz przytaknela. -W snach tylko to go pochlania. To jak powracajacy koszmar, jak wpatrywanie sie w ekran komputera, na ktorym pojawiaja sie kolejne liczby, ulamki, rownania algebraiczne i tajemnicze symbole matematyczne, a wszystko to przesuwa sie i przeobraza na ekranie jego umyslu, podczas gdy on szuka tego jednego, najwazniejszego wzoru. Ale nigdy nie moze go znalezc... -I tylko to wypelnia jego sny? -Nie - Liz potrzasnela glowa. - Czasami sni o tej rosyjskiej dziewczynie, o jej martwej twarzy, ktora patrzy na niego z okna samochodu tonacego w czarnej wodzie, a czasami... sni o mnie. Trask wzruszyl ramionami (mial nadzieje, ze nie wygladalo to lekcewazaco). -Ee, podobasz mu sie, prawda? -Nie - odparla Liz, jakby z uczuciem zalu. - Odpycha mnie, jakbym sie wtracala nieproszona. Odrzuca wszystko i bedzie tak czynil, dopoki nie rozwiaze wlasnych problemow. -Castellano i mafia - kwasno powiedzial Trask. -To jeden z nich. - A pozostale? -Tylko jeden, jak sadze. Ale nie wiem, na czym polega. Jednak wiem, ze jest sfrustrowany i mogloby pomoc... -A kto nie jest sfrustrowany? - przerwal Trask, znow sie goraczkujac. Ale zabrnawszy tak daleko, Liz nie miala zamiaru dac sie zbic z tropu. -...Mogloby pomoc, gdyby wiedzial wszystko i mial dostep do akt Keogha, albo jeszcze lepiej, gdybys osobiscie powiedzial mu wszystko, co wiesz, na temat jego... jego stanu. Trask milczal przez dluga chwile, po czym powiedzial: -To o to chodzi? -Tak. - I tym razem to byla prawda. W kazdym razie na dziewiecdziesiat procent. Jesli chodzi o pozostale dziesiec procent, mialo to charakter bardzo osobisty, zwlaszcza dlatego, ze ona sama byla w jego snach. Po chwili Trask westchnal i powiedzial: -Liz, naprawde bardzo mi przykro, ze na ciebie naskoczylem. W koncu nie jestes aniolem strozem Jake'a. To nie twoja wina, ze ma te problemy. W pewnym sensie to takze nie jego wina. Ale wierz mi, robie, co moge, aby rozwiazac jego problemy, i tylko chcialbym, zeby on wreszcie zaczal wspolpracowac. To jest bardzo wazne. -Wiem - powiedziala, wstajac z miejsca. -OK - kiwnal glowa - mozesz isc. Jezeli go zobaczysz przede mna, powiedz mu, prosze, ze chce z nim porozmawiac. -Dobrze - powiedziala, ale w drzwiach odwrocila sie i obejrzala. I znowu zagryzla wargi. - Ben...? -Tak? - Popatrzyl na nia. Wiec o co jeszcze chodzilo? Moze o te dziesiec procent? -Nie jestem... nie jestem tego pewna - powiedziala. - Ale kiedy spi i jestem w jego umysle, mam takie dziwne uczucie, ze ktos mnie obserwuje. Czuje - nie wiem - spojrzenie oczu, wpatrzonych we mnie spod polprzymknietych powiek. Dziwny obraz, ktory znika, gdy probuje go dosiegnac. Oczy, patrzace spod polprzymknietych powiek? Znowu? Trask pamietal, co powiedzial Goodly. Ale to musialo byc co innego. -Harry Keogh? - sprobowal. Dla niego wydawalo sie to zupelnie oczywiste: Jake'owi towarzyszyl jakis fragment bylego Nekroskopa. -Nie - powiedziala Liz. - Nie sadze, ze to Harry. Wprawdzie nigdy go nie widzialam, ale ci, ktorzy go znali, niezmiennie wspominali promieniujace z niego cieplo. A tamto spojrzenie wcale nie bylo cieple. Przeciwnie: bylo bardzo zimne. -Moze to druga strona Jake'a - powiedzial Trask. - Ciemna strona. Ta, ktora plonie zadza zemsty. Wydawala sie uspokojona. -Myslisz, ze to mozliwe? -Nie jestem psychologiem - odparl - ale wiem, ze mamy rozne poziomy swiadomosci i nawet gdy nie spimy, nie zawsze mowimy, co naprawde myslimy. Ja sam nie zawsze mysle to, co mowie, co nawiasem mowiac, bardzo przypomina przeprosiny! Wiec moze te oczy sa "odzwierciedleniem" jednego z poziomow Jake'a, wyczuwajac obecnosc intruza. -Zapewne masz racje - powiedziala. - Poniewaz zdarza sie to zazwyczaj wtedy, gdy podnosi oslony, a ja zostaje "wypchnieta". -A teraz zostaw mnie samego - powiedzial Trask i udalo mu sie nawet usmiechnac. - Jestem bardzo zajety. Ale trzymaj sie tego, Liz, trzymaj sie tego. I nastepnym razem niczego nie trzymaj w tajemnicy. Moglabys mi powiedziec to wszystko, unikajac niepotrzebnych meczarni. -Tylko ze nie mialam wlasciwie nic do powiedzenia - odparla. - Nic naprawde waznego. -Nawet drobiazgi moga byc wazne - znow zmusil sie do usmiechu. - Bylabys zaskoczona. Ale w chwile pozniej, jak tylko zamknely sie za nia drzwi, usmiech znikl z jego twarzy. Ktos inny w umysle Jake'a? Ktos inny niz Harry? Moze jakis zmarly? Ogromna Wiekszosc? Ale jesli tak, to dlaczego patrza spod polprzymknietych powiek? Poniewaz Liz byla intruzem, a tylko Nekroskop, Jake Cutter, byl kims, komu mozna powierzyc sekrety zmarlych? Ha! Gdyby mozna mu bylo ufac. Ale w tej chwili Trask mu nie zaufa, dopoki nim nie potrzasnie. Co takiego ukrywal Jake, ze musial oszukiwac, udajac, ze nic w nim nie ma? To bylo zaskakujace, tajemnica kryjaca kolejna tajemnice. A Trask mial juz tych tajemnic pod dostatkiem... III Obrazy z terazniejszosciW Londynie byla godzina pietnasta, ale 1400 mil na wschod byla juz piata po poludniu i mala grecka wysepka Krassos na Morzu Egejskim budzila sie ze sjesty; bylo piekielnie goraco. Ostatnim razem bylo tak sucho po poprzednim El Nino, w lecie 1998 roku. Wtedy cala Grecje pustoszyly pozary i podobnie bylo na Filipinach, w Meksyku, na Florydzie i w poludniowo-zachodniej Australii. Grecy i wszyscy inni dobrze pamietali to doswiadczenie. I teraz w kazdej wiosce i na kazdej plazy widnialy napisy ostrzegawcze w czterech jezykach, ale poza rodowitymi Grekami, wydawalo sie, ze wszyscy inni pisza rownie zle jak Anglicy. NO FIRES! NOBARBEKU! SMOKERS: PLEASE EXTINGUISH CIGARETE BEFORE YOU THROWING AWAY! Jednak wszyscy rozumieli, o co chodzi, a przypaleni na sloncu angielscy turysci mieli kolejny powod, aby chichotac (juz nie tylko z powodu tlumaczen rachunkow w tawernach).Z drugiej strony w greckich gazetach pojawila sie informacja, z ktorej nikt sie nie smial... zwlaszcza Wydzial Turystyki Greckich Wysp w Atenach. W poblizu miejscowosci Limari zostalo wyrzucone na brzeg cialo kobiety. Jak dotad nie mowiono o morderstwie, poniewaz okolicznosci jej smierci byly okryte tajemnica, a tozsamosc pozostawala nieznana. Okolicznosci, w jakich ja znaleziono (stan ciala, ktore spoczywalo w morzu przez siedem do dziesieciu dni), nie dostarczyly zadnych wskazowek co do przyczyny jej smierci. Ale bylo szereg nieprawidlowosci, ktore zdawaly sie sugerowac nikczemne zamiary: fakt, ze brakowalo wiekszej czesci jej twarzy, w tym gornych zebow i calej kosci szczekowej. Bylo wiec pewne, ze nie uda sie jej zidentyfikowac za pomoca badania dentystycznego. Oczywiscie, kiedy lezala w wodzie, mogla zostac uderzona przez srube napedowa lodzi, ale w jaki sposob znalazla sie w wodzie? Plywala? Nago? Co prawda na wyspach byly plaze nudystow, ale nie na Krassos. Pozostala czesc jej ciala takze byla uszkodzona; nie miala sutkow (prawdopodobnie odgryzly je kraby lub ryby), brakowalo oczu, a jej uszy zostaly oderwane - przypadkowo albo celowo. Ale najdziwniejsze bylo to, ze nie zgloszono zadnego zaginiecia. Detektyw Manolis Papastamos, ekspert w dziedzinie zycia, tradycji i legend greckich wysp, przybyl promem z Kavali, w odpowiedzi na prosbe o pomoc wyslana przez policje, ktora skladala sie z jednego grubego sierzanta i czterech niedoswiadczonych wiesniakow. Sledztwo w tego rodzaju sprawie wykraczalo poza zakres ich obowiazkow na wyspie, ktorej obwod liczyl niecale szescdziesiat mil, a ktorej glownym przemyslem byla turystyka. Jednak od ponad pietnastu lat turystyka szla coraz gorzej, a w czasie gdy drachma byla bardzo slaba, takie wydarzenie stanowilo wyjatkowo zla reklame. Cialo spoczywalo w chlodni od dwudziestu czterech godzin, gdy Papastamos i Eleni Barbouris, patolog sadowy, ktora przybyla wraz z nim z Kavali, zobaczyli je przykryte sztywnym od mrozu bialym przescieradlem, w pokoju od tylu na posterunku policji w Limari. Manolis Papastamos byl drobny i szczuply, ale robil wrazenie czlowieka obdarzonego wielka wewnetrzna sila. Zylasty, opalony, z czarnymi kreconymi wlosami, byl bardzo grecki z jednym tylko wyjatkiem: poza zarliwym umilowaniem ojczyzny, mial szybki refleks i rownie szybko sie poruszal. Krotko mowiac, nie bylo w nim cienia opieszalosci, a umysl mial dociekliwy az do przesady. Mial powyzej piecdziesiatki i wygladal bardzo elegancko w ciemnografitowym lekkim garniturze, bialej koszuli rozpietej pod szyja i popielatych butach. Pomimo zmarszczek przecinajacych jego ogorzala twarz wciaz byl przystojny w klasyczny sposob: mial prosty nos, wysokie czolo, plaskie policzki i zaokraglony podbrodek z malym dolkiem. Dwadziescia pare lat temu byl pelen zapalu - a takze ouzo i metaksy! - ale wowczas wydarzylo sie cos, co go odmienilo, co wywrocilo jego zycie do gory nogami. Teraz byl o wiele powazniejszy, znacznie bardziej staranny i wnikliwy. A jego twardzi, praktyczni koledzy w Atenach wiedzieli, co studiuje i co niemal obsesyjnie bada w tych niewielu wolnych chwilach, na jakie pozwalaly mu jego obowiazki... no coz, delikatnie mowiac, uwazali to za wielce osobliwe. -Powinnismy ja polozyc na stole - powiedziala Eleni po zdjeciu przescieradla. - Nie jest na tyle zimna, abym nie mogla zaczac jej kroic. Faktycznie zimno powinno ograniczyc nieprzyjemny zapach. Widzisz obrzmialy brzuch, wzdety wskutek dlugotrwalego zanurzenia w wodzie? Jest wypelniony gazami... Wiedzial, co miala na mysli. Jako maly chlopiec w Phaestos na Krecie widzial martwego delfina, ktorego morze wyrzucilo na brzeg. Wielkie zwierze, dlugie na siedem stop i szerokie na cztery (poniewaz bylo tak bardzo spuchniete), trudno bylo ruszyc z miejsca. Miejscowi strazacy chcieli je spalic, ale mysleli, ze jest pelne slonej wody, co utrudniloby proces palenia. Wiec najpierw trzeba bylo pozbyc sie wody. Ale gdy jeden z ludzi przebil brzuch delfina strazackim toporkiem... Zwierze doslownie eksplodowalo! Z glosnym sykiem dygocace martwe cialo zostalo rozdarte, opryskujac wszystkich gapiow, nie wylaczajac mlodego Manolisa i jego kolegow, ohydna, zgnila breja! Okropny smrod wydawal sie utrzymywac wiele dni i jego matka nie byla w stanie go zmyc z jego ubrania... -Masz zamiar przeprowadzic sekcje zwlok? - zapytal, cofajac sie o krok. -Jestem pewna, ze widziales to juz wiele razy - odparla Eleni. - Czy ludzie w Atenach takze nie umieraja czasami w dziwnych okolicznosciach? -Ona lezala w wodzie - powiedzial Manolis i zmarszczyl nos. - Gazy? Obejde sie bez gazow. Eleni byla mniej wiecej w tym samym wieku co on, ale czas i praca, jaka wykonywala, nie byly dla niej laskawe. Miala siwiejace wlosy i cialo wyschniete na wior. Byla drobna, blada kobieta, ale wciaz bardzo sprawna, Manolis nie mial co do tego watpliwosci. Ponadto podejrzewal, ze naprawde nie byla taka zimna czy bezduszna, za jaka chciala uchodzic. -Mam maski z gazy - powiedziala. - Nasaczone woda kolonska, a moze ouzo, oslabiaja przykry zapach. Ale nie eliminuja go calkowicie. - Przechyliwszy glowe na bok, popaczyla na niego w sposob zdradzajacy lekkie zdziwienie. - Z drugiej strony mozesz w ogole na to nie patrzec, jezeli nie masz ochoty. Moze masz delikatny zoladek, co? - W jej glosie nie bylo cienia humoru ani sympatii. Wiec moze Eleni Barbouris nie udawala i naprawde byla zimna i bezduszna! -Zostane - powiedzial. - Ale najpierw zawolajmy miejscowych chlopcow, aby pomogli nam ja podniesc... Kiedy policjanci wyszli - a uczynili to nie tracac czasu - Eleni zabrala sie do roboty. Najpierw przeprowadzila ogledziny zewnetrzne zwlok. Nic nie mogla wywnioskowac z samej glowy, ale jesli uszkodzenie uszu i dolnej czesci twarzy bylo spowodowane sruba napedowa, nie bylo sladow zadnych otarc na innych czesciach ciala. Szyja byla pokaleczona po lewej stronie, gdzie cos wyzlobilo rowek o szerokosci pol cala i glebokosci cwierc cala miedzy oderwanym uchem a obojczykiem; moglo to byc spowodowane lopatkami sruby, ale Eleni miala co do tego watpliwosci. Ponizej brakujacej zuchwy przelyk byl zapchany, prawdopodobnie wodorostami, i kobieta tam wlasnie zaczela, przecinajac tchawice i dzielac ja na dwa platy powyzej obojczyka. Wewnatrz naciecia, w gornej czesci przelyku, tkwila ciemna masa, ktora stanowila wyrazny zator. Eleni dotknela go dlonia w gumowej rekawiczce i przekonala sie, ze jest sprezysty i ma gabczasta strukture. Nie byly to wodorosty i nie byla to takze czesc ludzkiego ciala, chyba ze jakis bardzo rozrosniety nowotwor. Zaintrygowana rozciela miesnie piersiowe, po czym uzyla pily chirurgicznej, aby oddzielic gorna czesc mostka od zeber. Potem przeciela przelyk do konca, odslaniajac dalszy fragment zatoru. Ale jego czesc wciaz pozostawala niewidoczna. Manolis obserwowal to wszystko, starajac sie nie zwracac uwagi na smrod smierci i rozkladu, ktory z kazda chwila stawal sie coraz silniejszy. Majac usta zasloniete gaza nasiaknieta ouzo, wymamrotal: -Co to jest, u diabla? Szare oczy Eleni, patrzace nan zza groteskowej i dziwnie przerazajacej maski, byly szeroko otwarte i pelne niepewnosci. Ale po chwili wzruszyla ramionami i odpowiedziala: -Nie dowiemy sie, dopoki tego nie wydostane. Przedmiot ten, czymkolwiek byl, calkowicie zablokowal gardlo kobiety. Byl szaro-niebieski i pofaldowany, przypominajac skreconego robaka albo slimaka. -Wydaje sie taki twardy - Eleni steknela, wpychajac palce gleboko do gardla ofiary -ze chyba sie nie rozerwie. Moze uda mi sie go wyciagnac bez dalszych ciec. - I bez zbednych ceregieli wyszarpnela go, unoszac w gore, aby Manolis mogl mu sie przyjrzec. Detektyw cofnal sie jeszcze o krok, ale to nic nie dalo. Poniewaz nastapilo to samo co w wypadku owego delfina z Phaestos. Moglo sie wydawac, jakby Eleni potrzasnela butelka szampana i poluzowala korek. Ale to, co wystrzelilo, wcale nie przypominalo wina. Z gardla martwej kobiety wydobyla sie piana ropy i sluzu, a przez cale cialo przebiegly gwaltowne drgawki, w wyniku ktorych z odbytu wytrysnal strumien zoltych ekskrementow. A martwe cialo jakby zwinelo sie i opadlo. Manolis wykrztusil: -Dobry Boze! - i odwrocil sie. - Wroce, kiedy poczuje sie lepiej i... i... - Ale nie zdolal dokonczyc. Jeszcze raz otworzyl usta i popedzil do toalety. Kiedy wymiotowal, poczul cos w rodzaju satysfakcji, slyszac, ze w damskiej kabinie obok Eleni robi to samo... -To zdarza sie naprawde rzadko - powiedziala w pietnascie minut pozniej, kiedy wyszla z toalety. - Mozna sie do tego przyzwyczaic. Moze spowodowal to widok twojej okropnie wykrzywionej twarzy. A moze zrobilam to... na znak solidarnosci? - Myla wezem biala posadzke, splukujac nieczystosci z policyjnego pomieszczenia wprost na ulice. Na zewnatrz, na wyblaklej od slonca ulicy, nie bylo sladu miejscowych policjantow, tylko szly jakies dwie zakonnice w zakapturzonych habitach, ktore okrywaly je od stop do glow. Zatrzymaly sie na moment, aby zobaczyc, co sie dzieje, ale w nastepnej chwili zakryly twarze chusteczkami, odwrocily sie i szybko odeszly. Manolis nie mial im tego za zle. Wciaz blady powiedzial: -To miejsce nigdy nie przestanie cuchnac! -Nie, nie - odparla Eleni. - Silne srodki antyseptyczne poradza z tym sobie w mgnieniu oka. Bedzie pachnialo tak jak w szpitalu. Manolis pomyslal, ze cialo jest teraz zdumiewajaco czyste. Eleni wykonala naprawde dobra robote. -Bedziesz teraz kontynuowala sekcje? - zapytal. -To nie ma sensu - odparla. - Wezme tylko probke zawartosci zoladka, choc jego tresc oczywiscie ulegla rozkladowi. Ale nie przejmuj sie. Nie musisz byc przy tym obecny. W kazdym razie nie zdolam przeprowadzic analizy, dopoki nie wroce do Aten. Wiec proponuje, abys poszedl na drinka. -Nie - powiedzial Manolis - ale pozniej cie zaprosze na drinka. A teraz powiedz mi jeszcze, co zrobilas z tym... z tym czyms? - Nie zdolal powstrzymac drzenia glosu, ale mial nadzieje, iz Eleni pomysli, ze to spozniona reakcja na to, co sie wydarzylo. Manolisowi tylko mignelo to, co Eleni trzymala w dloni tuz przed... erupcja, jaka targnela cialem zmarlej kobiety, ale w tym, co zdolal dostrzec, bylo cos, co mu sie nie podobalo. Cos, co przypomnialo mu pewna rzecz, ktora widzial ponad dwadziescia lat temu na wyspie Rodos, kiedy pracowal nad inna sprawa. Zupelnie inna niz wszystkie pozostale, z jakimi mial przedtem do czynienia. Bylo to, gdy kilku ludzi - w tym jeden bardzo specjalny czlowiek - opowiedzialo mu o takich organizmach, jakie przed paroma minutami widzial w dloni Eleni. Moze zreszta sie mylil, bo nigdy nie widzial tego na wlasne oczy, wiec nie mial pewnosci. -Masz na mysli ten morski ogorek? - Eleni Barbouris wydawala sie zaprzeczac jego makabrycznym podejrzeniom. - To jej nie zabilo, jesli ci o to chodzi. Jest tutaj, pod przescieradlem. -Morski ogorek? - skrzywil sie Manolis, ale jednoczesnie poczul, jak ogarnia go ogromna ulga. -Strzykwa - odparla. - Kuzynka morskich slimakow. Normalnie zyja w szczelinach skalnych. A ta wpelzla do innej szczeliny i tam zginela. Mogla nawet na niej zerowac - nie wiem zbyt wiele na ich temat - ale jesli tak wlasnie bylo, zabilo ja wlasne obzarstwo. Zrobila sie gruba i utknela w gardle ofiary. Przescieradlo, teraz juz wiotkie, lezalo na malym stoliku stojacym w rogu pomieszczenia. Manolis podszedl blizej, ale na chwile sie zawahal, zanim je odchylil. Stworzenie lezalo martwe. Bylo drugie na jakies czternascie cali, splaszczone na jednym koncu i stozkowate na drugim. Przypominalo slepa pijawke z glowa kobry, jego cialo bylo pofaldowane, z rzedami haczykow po obu bokach. Z guzkow znajdujacych sie u podstawy stozkowatej szyi wyrastaly lepkie, pokryte kropelkami wlokna, a samo stworzenie spoczywalo bezwladnie na szklanym blacie stolika. Manolis wyjal z kieszeni dlugopis i podniosl ogon stworzenia. Z krotkiego, rurkowatego narzadu - odbytu albo moze pokladelka - wystawal szarawy, zwiotczaly, obly obiekt o rozmiarach szklanej kulki, z ktorego wycieklo kilka kropelek srebrzystej, lsniacej cieczy i wyladowalo na szkle. -A to? - Manolis popatrzyl na Eleni, ktora takze podeszla do stolika. Wzruszyla ramionami. -Jakas morska mysz? Naprawde nie potrafie powiedziec. Cos, co pozarla strzykwa, ale nie zdazyla strawic? -Morska mysz? - zdziwil sie Manolis. - Najpierw mor skie ogorki, a teraz morskie myszy? Znowu wzruszyla ramionami, tym razem odrobine nie cierpliwie. -Pierscienica, Aphroditidae, opalizujaca i calkiem ladna, gdy jest zywa. Kiedy bylam dzieckiem, bardzo interesowalam sie biologia. Ale teraz zapomnialam o swoich dziecinnych zainteresowaniach; jestem patologiem, a nie badaczem morza! Co z toba, Manolis, i dlaczego sie pocisz? -Ciagle... nie czuje sie najlepiej - powiedzial, co zreszta bylo prawda. Zdjela gumowe rekawiczki i siegnela w strone lezacego na stole organizmu. -Jesli chodzi o to, to jest martwe i smierdzi, wiec trzeba to... -Trzeba to spalic! - powiedzial Manolis i blyskawicznym ruchem przytrzymal jej dlon. - Nie dotykaj tego. Nigdy nie dotykaj czegos takiego! -Co? - wpatrywala sie w niego bezgranicznie zdumiona. Delikatnie ja odsunal i powiedzial: -Moge sie mylic, a jesli tak, to z gory przepraszam, ale naprawde mysle, ze to nie jest strzykwa. Dopilnuje, aby to niezwlocznie spalono. Eleni nie przestawala sie w niego wpatrywac, sledzac kazdy jego ruch, kiedy zawijal martwe stworzenie w przescieradlo. -To nie strzykwa? Wiec jak myslisz, co to jest, u licha? Ale jezeli to jest w jakis sposob zwiazane z ta sprawa - moze stanowic wskazowke, ze mamy do czynienia z jakas paskudna gra - dlaczego chcesz to spalic? Zamierzasz zniszczyc dowod? -Opis tego, co zobaczylismy, w zupelnosci wystarczy - odparl. - Ale jednego jestem pewien: nikomu nie pozwole tego pokroic, zeby sie przekonac, co jest w srodku! Ciesz sie, ze to juz jest martwe. -Mowisz tak, jakbys myslal, ze to jest bomba! - powiedziala. -Ale... -Zadnych ale - przerwal Manolis. - Wykonalas dobra robote. Teraz proponuje, abysmy wrocili do miasta, do naszego hotelu, troche sie odswiezyli i poszli do ktorejs z tawern cos zjesc. Place za jedzenie i za obiecanego drinka. -Dobrze - pokrecila glowa w zdumieniu. - Przypuszczam, ze ty tu jestes szefem i... -Wlasnie - zgodzil sie zadowolony. - A teraz znajdzmy tych policjantow. Chce, aby to cialo ponownie umiescili w chlodni, czy raczej tym razem w zamrazarce, moze gdzies w miescie. Mam przyjaciol w Londynie, ktorzy moga chciec sie jemu przyjrzec. Trzymajac male biale zawiniatko w wyciagnietej rece, wyprowadzil ja z pokoju, a kiedy szli, powiedzial: -A jesli chodzi o tego rzekomego slimaka morskiego, masz racje: to jest dowod, wiec najpierw go sfotografuje, a dopiero potem spale! Manolis prowadzil malego fiata, wynajetego w jednym z licznych osrodkow turystycznych, rozsianych na wyspie. Okolo siodmej wieczorem, jadac w cieniu porosnietych sosnami gor, minal otoczony kamiennym murem imponujacy klasztor, stojacy na plaskowyzu, ktorego urwiste zbocza opadaly do morza. Wpatrzony w wijaca sie droge, biegnaca zboczem gory, nie zwrocil specjalnej uwagi na duzy i ciezki prywatny samochod, ktory wlasnie ruszal z pustego parkingu kolo klasztoru, ale kiedy przyspieszyl, Eleni Barbouris zauwazyla go. -Na takiej malenkiej wysepce - powiedziala - ktos pragnie jeszcze wiecej prywatnosci. -Mm? -Ten drogi samochod za nami - czarny, z ciemnymi, foliowanymi szybami. Kimkolwiek sa, widza nas doskonale, a my ich nie. -W Atenach jest mnostwo takich samochodow - odparl inspektor. - Ale masz racje: bogaci ludzie cenia sobie prywatnosc bardziej niz inni. W koncu moga sobie na to pozwolic! A co do tych okien, jesli chodzi o unikanie slonca, sa znacznie lepsze niz ciemne okulary. -Tak mysle - powiedziala. - Ale tu, po wschodniej stronie Krassos, w cieniu gor i w mroku wieczoru, wydaja sie zupelnie niepotrzebne. Ale Manolis, zmarszczywszy brwi, prawie jej nie sluchal. W jego glowie pobrzmiewalo to, co przed chwila sam powiedzial. Nagle zdal sobie sprawe, ze mruczy, mowiac: -Jesli... jesli chodzi o unikanie slonca, tak. -Prawie go tutaj nie ma - powiedziala. -Co...? - warknal Manolis. Spojrzala na niego zaskoczona. -Slonce - powiedziala. - Prawie go tutaj nie ma... - Ale wtedy zorientowala sie, ze jej towarzysz wcale nie patrzy na nia, tylko w lusterko wsteczne samochodu. - Cokolwiek... -zaczela, skrecajac szyje, zeby obejrzec sie za siebie. Zaledwie kilka stop za nimi pedzil samochod, ktory kierowal sie prosto na nich, jak wielka, ryczaca bestia! Manolis nie mogl zahamowac, bo czarny samochod byl zaraz za nim. Nie mogl tez przyspieszyc, bo droga skrecala ostro w prawo. Po prawej stronie wznosila sie skalna sciana, a po lewej... widnialo urwisko o wysokosci co najmniej stu stop, u ktorego podstawy z morza wylanialy sie ostre skaly. I zadnej barierki zabezpieczajacej. Kiedy odezwal sie klakson wielkiego samochodu, Manolis probowal pokonac zakret. Wskutek sily odsrodkowej samochod wpadl w poslizg, przecinajac podwojna biala linie dzielaca go od przeciwnego pasa ruchu. Zaciskajac zeby i rozpaczliwie krecac kierownica, odetchnal z ulga, ujrzawszy, ze droga przed nim jest pusta. Ale to nie mialo znaczenia. Juz nie panowal nad samochodem, a w chwile pozniej pojazd jadacy za nimi, trabiac nieustannie, uderzyl w tyl fiata. Uderzenie sprawilo, ze wielki samochod zwolnil, a samochod Manolisa zostal wyrzucony w gore. Jak to zazwyczaj bywa podczas wypadku, wszystko wydarzylo sie tak szybko, ze prawie nie zdolal pomyslec. Ale to nie byl wypadek. Przypuszczam, ze to juz koniec! - zdazyl jednak pomyslec, choc bylo to juz zupelnie bezuzyteczne. - I nawet nie wiem dlaczego, choc moze wiem. Gdzie jest pas bezpieczenstwa! O cholera! Eleni zaczela krzyczec, gdy samochod uderzyl w wystajaca skale, przelecial nad kepa rosnacych na skale wrzosow i uderzyl w cos twardego, po czym koziolkujac runal w dol. Niebo nad nimi nie przestawalo wirowac, gdy omywane falami oceanu skaly pedzily naprzeciw z szalona szybkoscia... W Londynie byla dziewiata wieczorem i panowal chlod. We wszystkich hotelach w miescie urzadzenia klimatyzacyjne pracowaly pelna para, a ludzie na ulicach i w barach cieszyli sie ostatnimi dniami babiego lata. Ale inni pracowali. W Centrali Wydzialu E praca nie ustawala; esperzy Traska byli zajeci rozmaitymi sprawami, a sam Trask wlasnie konczyl to, co zaplanowal na ten dzien, cieszac sie na drinka i dobrze zasluzony sen. Sypial w Centrali i to juz od prawie trzech lat. Ale czekajac - wciaz czekajac - na Lardisa Lidesci i Jake'a, nie mogl narzekac na brak zajec. Bo jesli w gre wchodzily wiadomosci, teorie czy jakiekolwiek informacje dotyczace przybyszy z Krainy Gwiazd, drzwi jego biura zawsze staly otworem. Ostatnia osoba, jaka go odwiedzila, byla Millicent Cleary. Millie byla telepatka i dobrze znala sie na komputerach; byla takze czlonkinia zespolu doradcow Wydzialu E, doradca Traska ds. biezacych i jedna z jego ulubionych pracownic, jakby mlodsza siostra, ktorej zreszta nigdy nie mial. Ale ona sama nie byla juz taka mloda; zadna z osob pamietajacych "dawne, dobre czasy" nie byla juz mloda. Tak jak sam Trask, byli tu zbyt dlugo i praca w Wydziale E sprawila, ze sie postarzeli. Tak sobie myslal... zaledwie przed sekunda, zanim popatrzyla na niego w sposob, ktory dobrze znal od dawna. -Jezeli to maja byc komplementy - powiedziala - nie bede nimi sobie zawracac glowy. Mlodsza siostra jest OK, ale moglabym sie doskonale obejsc bez tych wszystkich zmarszczek, ktore tobie zawdzieczam! Trask cmoknal z niezadowoleniem. -Och, daj spokoj! Millie Cleary czyta mysli swego szefa! Pokrecila glowa. -Nie czytam twoich mysli, tylko martwie sie o ciebie. I nawiasem mowiac, ani sienie czuje, ani nie wygladam jeszcze tak staro, ale ty tak. I wyraznie starzejesz sie z kazdym dniem. To dlatego sie o ciebie martwie, wielki bracie! Rzeczywiscie nie wygladala na swoje lata, a poza tym byla od niego znacznie mlodsza. Millie dobiegala piecdziesiatki, ale wygladala o piec lat mlodziej. Byla atrakcyjna blondynka; czolo zaslaniala grzywka, a z tylu wlosy splywaly jej na ramiona, okalajac owalna twarz i czesciowo zakrywajac male, delikatne uszy. Miala niebieskie oczy, nad ktorymi widac bylo cienkie brwi, jej nos byl maly i prosty. Zeby, troche nierowne i odrobine krzywe, lsnily biela, a na twarzy czesto goscil wyraz zadumy. Miala piec stop i szesc cali wzrostu, bujne piersi i waska talie. Trask zawsze czul sie przy niej wielki i silny, a czasami niezdarny. Bardzo ja lubil - naprawde bardzo - i jesli chodzi o niego, byla jedna z niewielu osob, ktorym wszystko mogloby ujsc na sucho. Ale swiadom jej talentu Trask ponownie skierowal mysli na wlasciwy tor -zastanawiajac sie, dlaczego musial to uczynic - i przeszedl do rzeczy. -Wiec co jest grane? -Mysle, ze moze cos mam - powiedziala. - Pamietasz, kiedy wrociles z Australii, poprosiles, abym znalazla, co sie, da, na temat finansow Jethra Manchestera? Wiedzac, ze Malinari zmusil go do zawiazania swego rodzaju spolki, miales nadzieje, ze moze przelewy i inne transakcje pomoga wytropic Malinariego. No wiec jak sie okazalo - choc Manchester mogl byc wielkim filantropem - nie byl takim mieczakiem, jak myslano. I na pewno nie byl glupi. - Przerwala, aby uporzadkowac mysli, po czym ciagnela dalej. - Poniewaz jestem, jak czesto mnie nazywales, "chytra baba", przyszlo mi do glowy, ze tak wlasnie moglo byc. Spojrzmy prawdzie w oczy: nikt nie zostaje miliarderem, jesli nie ma paru dodatkowych kart w rekawie, prawda? Wiec jakas godzine temu poprosilam, aby John Grieve zadzwonil do ksiegowego Manchestera w Brisbane. Jest nim Andrew Heyt z firmy Haggard Heyt. -O ktorej to bylo godzinie? - przerwal Trask, zmarszczywszy brwi. - O szostej rano, to znaczy tamtego czasu? -Zrobilam to celowo - powiedziala Millie. - O tej porze ludzie zazwyczaj sa zaskoczeni, dlatego policja robi naloty we wczesnych godzinach rannych. -I zrobiliscie "nalot" na ksiegowego Manchestera? -Wlasnie. Mozna powiedziec, ze kierowalam sie przeczuciem. Tak czy owak John, nie mowiac, kim jest, zadal Heytowi kilka podchwytliwych pytan, jak np. co sie teraz dzieje z ukrytymi lokatami Manchestera w Szwajcarii i innych krajach. I zanim Heyt oprzytomnial, zanim jego mozg zaczal pracowac i rzucil sluchawke... -John dowiedzial sie, czego chcial - dokonczyl Trask. -Mianowicie - ciagnela - odczytal w glowie Heyta, ze oprocz normalnych rachunkow i portfela akcji - papierow wartosciowych rozmaitych firm w Australii, Wielkiej Brytanii i USA - Jethro Manchester ma takze kilka kont w Zurychu. -Czy John zdobyl numery tych kont? Millie spojrzala na Traska szeroko otwartymi oczami i powiedziala z niewinna mina: -John jest dobry, ale nie az tak! Oczekiwales cudu? -Tak - odparl sucho. - Nic innego mi nie wystarczy. OK, mow dalej. Slucham. -Nie, nie zdobyl tych numerow, ale zdobyl nazwe banku: to filia dosyc malo znanego banku o nazwie Burger Finanz Gruppe. Faktycznie to jedyna filia, jaka zdolalismy odszukac, i mam wrazenie, ze gdybysmy poszperali nieco glebiej, moglibysmy odkryc, ze jego wlascicielem jest - albo byl - sam Manchester! W kazdym razie, jak wiesz, siedem lat temu wiekszosc panstw podpisalo konwencje, na mocy ktorej operacje bankowe moga zostac poddane kontroli. Mialo to na celu ukrocenie rozpowszechnionych na calym swiecie nieuczciwych spekulacji i polozenie kresu operacjom prania pieniedzy przez syndykaty zbrodni. Tak mialo byc, ale to sie nie udalo, glownie dlatego, ze paru waznych graczy nie podpisalo tej umowy. -Pamietam - skinal glowa Trask. - Rosja, Chiny, Wlochy, Grecja, a takze kilka panstw Ameryki Poludniowej. -Oraz Szwajcaria! - powiedziala. - Moze zapomniales, ze niektore wielkie szwajcarskie banki wciaz walcza z roszczeniami Zydow dotyczacymi ogromnych sum pieniedzy, ktore nazisci ukradli i ukryli podczas Drugiej Wojny Swiatowej. A jesli chodzi o Wlochow, oni w ogole nie chca umozliwic dostepu do swych bankow, ktore w znacznej mierze sa kontrolowane przez mafie. Grecja nie dysponuje gotowka, o ktora warto kruszyc kopie! Natomiast Chinczycy zwyczajnie nie sa zainteresowani, bo wobec rzekomego "braku przestepstwa" - w ich rezimie samo utrzymywanie kontaktow towarzyskich z miedzynarodowymi przestepcami bylo karane wieloletnim wiezieniem w oslawionych "osrodkach reedukacji" - poczuliby sie zniewazeni! A poza tym sa jeszcze owe panstwa Ameryki Poludniowej, o ktorych wspomniales, ktore z oczywistych powodow nie chcialy miec z cala sprawa nic wspolnego. Jesli chodzi o biednych Rosjan, wciaz nie wiedza, ktora droga prowadzi do celu... Znowu przerwala i Trask zauwazyl, ze wyglada na zamyslona. -Mow dalej - zachecil ja. Wzruszyla ramionami i podjela przerwany watek, ale jakby niechetnie. -Klopot polega na tym - zaczela powoli - ze zawsze bylam nadgorliwa, wiesz? Czesto porywalam sie z motyka na slonce. A tym razem chyba balansowalam na krawedzi. -To sa banaly - oczy Traska zwezily sie. - Moze zechcesz sie wyrazac bardziej zrozumiale, dobrze? -Och, nie chcialabym stroic sobie zartow, Ben - powiedziala Millie. - W kazdym razie nie z ciebie. -Wiec wyrzuc to z siebie. -No dobrze - znow wzruszyla ramionami. - Przypuszczam, ze naprawde powinnam byla dostac upowaznienie, zanim, no wiesz... -Zanim co? -Zanim skontaktowalam sie z bankiem Burger Finanz Gruppe - powiedziala i znowu przerwala. Trask westchnal i rzekl: -To mi przypomina rwanie zeba! Wiec z kim rozmawialas w tym banku? -Scisle biorac, to nie bylam ja - odparla. - To znaczy ja nie rozmawialam z nikim - ani z niczym - w tym banku. Poprosilam o to tego potulnego technika, Jimmy'ego Harveya... Teraz wszystko stalo sie jasne. Po pierwsze czas: godzine temu w Zurychu byla dziewiata wieczorem i banki powinny byc zamkniete. A Millie powiedziala, ze nie rozmawiala z nikim - ani z niczym - ale zrobil to za nia ten Jimmy Harvey. Harvey, technik, jeden ze specow od tajnych operacji i inwigilacji. Odpowiedz byla oczywista. -Kazalas mu wlamac sie do bankowego komputera? - To pytanie zabrzmialo raczej jak oskarzenie. Trask swidrowal ja wzrokiem. Starajac sie wygladac niewinnie, Millie probowala wzruszyc ramionami, ale nie bardzo jej sie to udalo. -To zabralo zaledwie piec minut - powiedziala nerwowo. -Wystarczylo, aby sie wlamac, dostac do pliku Manchestera, sciagnac kilka informacji - takich jak lokaty i operacje podejmowania pieniedzy z ostatnich pieciu lat - i wycofac sie. -To czyn przestepczy - powiedzial Trask ponuro. - Ale jeszcze gorzej, jesli to nie mialo sensu i jedynym skutkiem beda moje klopoty! -Ale to mialo sens. -Czego sie dowiedzialas? -Dowiedzialam sie, ze ktos przelal duza sume - mianowicie siedemset piecdziesiat tysiecy dolarow USA - z jednego z kont Manchestera, zaledwie dwadziescia cztery godziny po jego smierci. -Zostalo ci przebaczone! - powiedzial podekscytowany Trask. - Jezeli to sa rachunki osobiste, tylko sam Manchester -albo jego "wspolnik" - mogl miec do nich dostep. A przeciez dopilnowalismy, zeby wiadomosc o "tragicznym wypadku" w jego kryjowce nie wydostala sie na zewnatrz, dopoki nasi australijscy przyjaciele nie sprzatna balaganu na tej wyspie. Wiec nawet Haggard nie mialby zadnego powodu, aby sie interesowac tymi rachunkami zaledwie dwadziescia cztery godziny po smierci Manchestera. A nawet gdyby tak sie stalo, jest malo prawdopodobne, aby otrzymali upowaznienie do dysponowania duzymi sumami jego nieuczciwie zdobytych pieniedzy... prawda? -Tak. -Wiec mysle, ze chyba masz racje, i to byla robota Malinariego. I... -Ale nie musi tak byc - przerwala. Traskowi zrzedla mina. Ale po chwili spojrzal na nia podejrzliwie i marszczac brwi, powiedzial: -Mow. -No wiec to mogla byc wplata na rzecz jednego z beneficjentow Manchestera, on przeciez wspieral liczne organizacje charytatywne. -Nawet po smierci? -Moze to bylo stale zlecenie - odparla. - To znaczy moglo byc w komputerze i okreslonego dnia zostalo automatycznie przekazane gdzie trzeba. Trask pokrecil glowa. -Millie - powiedzial - z ciebie jest chytra baba. To co powiedzialas, to nie bylo klamstwo, ale nie byla to tez prawda. To bylo cos w rodzaju "a jesli". Wiem, ze nie po to wzbudzilas moje zainteresowanie, aby mnie teraz ostudzic, wiec z jakiegos powodu sie ze mna draznisz. Ale wierz mi, to nie jest czas ani miejsce. Wiec bez dalszych ceregieli powiedz mi cala reszte, a moze to jest jedna z tych twoich przeszkod? -Mogloby tak byc - odparla. - Bo widzisz, ten przelew zostal dokonany na rzecz organizacji charytatywnej. Trask zdebial. -Powiedz to jeszcze raz. -Na rzecz organizacji charytatywnej numer dziewietnascie sposrod dziewietnastu organizacji charytatywnych - potwierdzila. -Zadnej nazwy czy nazw? -Nie - potrzasnela glowa Millie. - Tylko liczby. To byla piata polroczna wplata na rzecz organizacji charytatywnej, ktora Manchester wspieral od dwoch lat. -Wiec dlaczego sie tym mamy interesowac? - Trask wiedzial, ze puenta jest blisko. Wyczytal to w jej twarzy, naprawde miala cos w zanadrzu. Ale co? -Naprawde mam cos! - Millie odczytala pytanie w jego umysle. -Czy musze grzecznie poprosic, zebys mi powiedziala? Znow potrzasnela glowa. -Nie, ale nadal sa przeszkody. Wiec co wolisz najpierw, dobra czy zla wiadomosc? -Dobra - powiedzial. -poprzednie wplaty na rzecz organizacji charytatywnej numer dziewietnascie wynosily w sumie dwiescie piecdziesiat tysiecy dolarow i wszystkie zostaly potwierdzone telefonicznie przez Manchestera za pomoca jego PIN-u i kilku kodow. Ale ten ostatni przelew trzykrotnie przekraczal te kwote i oczywiscie tym razem to nie byl PIN Manchestera, tylko jego wspolnika. Przelew mial miejsce w dzien po smierci Manchestera, a nazwisko tego wspolnika widnieje na wydruku Jimmy'ego Harveya. Przez caly czas kurczowo sciskala w dloni rolke wydruku. Teraz obeszla biurko Traska, stanela kolo niego i nachyliwszy sie, rozwinela rolke. Trask zobaczyl, ze byla to pietnasta strona, oderwana z pelnego wydruku. Ale oczy skierowal na wiersz zaznaczony na zolto. Zgodnie z relacja Millie byly tam takie dane jak data i kwota, ale Trask prawie ich nie zauwazyl wpatrzony w pozycje, ktora wydawala sie swiecic wlasnym blaskiem; bylo to nazwisko w kolumnie osob upowaznionych... Aristotle Milan! Pseudonim Malinariego! Kiedy to nienawistne nazwisko wrylo mu sie w mozg, Millie powiedziala: -Po raz pierwszy od dwoch lat Malinari zdradzil sie w taki sposob. W innych wypadkach, kiedy wykorzystywal konto Manchestera, transakcje autoryzowal ten ostami. Ale tym razem nie mial wyboru, bo jego "wspolnik" juz nie zyl. Trask byl tym odkryciem wyraznie zelektryzowany i podniecony zerwal sie na nogi. Wpatrywal sie w wydruk, nie mogac oderwac oczu od dokumentu, jakby w obawie, zeby nie zniknal. To byl jak dotychczas najlepszy trop... prawdopodobnie rownie pewny jak ten, ktory zaprowadzil go do Australii. Ale... -Te dodatkowe pieniadze - powiedzial, marszczac brwi - czy moze wszystkie te pieniadze, oczywiscie beda sluzyc jego potrzebom, kiedy znow sie "urzadzi". Wiec dlaczego nie wzial wiecej? -Moze mysli, ze wiecej mu nie potrzeba - powiedziala. - Moze nie chce zaalarmowac banku. Nie potrafie powiedziec. Ale nie zapominaj o ekstrapolacji, jak sam mowiles, trzy lata dobiegly konca i sytuacja osiagnela punkt krytyczny. Moze pieniadze nie beda wazne w swiecie, ktory planuje Malinari i jego towarzysze. -Ale w Australii zniweczylismy przynajmniej czesc tych planow! - zaprotestowal Trask. Przytaknela. -Wiec moze teraz maja zamiar troche przyspieszyc. Bo jak zauwazyles w trakcie naszej odprawy, Wampyry wiedza teraz na pewno, ze ich poszukujemy... Czujac zmeczenie, Trask znowu usiadl. Jego umysl z trudem pojmowal to, co Millie mu przekazala; obraz nie mogl sie skonkretyzowac, dopoki ostatni element ukladanki nie znajdzie sie na miejscu, dopiero wowczas bedzie mogl przyjrzec sie calosci. -OK, teraz powiedz, jaka jest ta zla wiadomosc - powiedzial, unoszac glowe, aby na nia spojrzec. -To kolejna z przeszkod, o ktorych wspominalam - powiedziala Millie. -Mianowicie? -No wiec, jak mowilam, ta organizacja charytatywna to po prostu numer, numer dziewietnascie. Musi istniec odrebny plik, ktory zawiera szczegoly dotyczace tej organizacji, ale Jimmy nie mial az tak duzo czasu, zeby sie wlamac do innych plikow. Spojrzmy prawdzie w oczy: moga ich byc tysiace! -Nie mial czasu? - Trask byl zaskoczony. - Wiec za co mu placimy? Mogl to zalatwic! Millie znow poczula sie nieswojo. -Nie, nie rozumiesz - powiedziala. - Bankowy komputer byl zaopatrzony w cala game srodkow zapobiegajacych wlamaniom. Jimmy dokonywal cudow, ale mogl je obchodzic tylko przez okreslony czas, a potem zostal wyrzucony z systemu. - Bezradnie wzruszyla ramionami. - Wiec nawet gdybys to zaaprobowal... -Zaaprobowalbym - zaaprobuje - prawie wszystko! -Nie mozemy tam sie dostac ponownie. I to jeszcze nie wszystko. -Ich system prawdopodobnie nas wysledzil - odgadl Trask. - I niemal na pewno bedzie w tej sprawie oficjalny protest. A to oznacza, ze jutro skoro swit bede mial na glowie Ministra Odpowiedzialnego, ktory bedzie biadolic przez telefon! -Wiem, ze w takim wypadku i my dostaniemy po glowie - powiedziala. -To stad cale to niezdecydowanie - warknal Trask - podczas gdy moglas przejsc od razu do rzeczy i w ten sposob oszczedzic nam troche czasu. -Ale chcialam, zebys sie przekonal, jaka jestem zdolna - powiedziala - i docenil mnie. To mogloby nieco zlagodzic wrazenie, gdybys zaczal na mnie krzyczec. -Czy ja to robie? - zapytal Trask i potrzasnal glowa. - Zadnych krzykow. Gdybym byl o dziesiec lat mlodszy, moglbym nawet sprobowac cie pocalowac! -A co ma tu wiek do rzeczy? - zapytala. - Masz tyle lat, na ile sie czujesz. Trask znal inna wersje tego sloganu: "Masz tyle lat, na ile wygladasz", ale nic nie powiedzial. Nagle dotarl do niego zapach perfum Millie, ktora stala tuz obok. Ale jakby odczytujac jego mysli - byc moze rzeczywiscie tak sie stalo - wycofala sie na druga strone biurka i stanela, patrzac nan w ten swoj charakterystyczny sposob. -Hm, mowilas cos o przeszkodach - powiedzial Trask, probujac zebrac mysli. - Chyba wspomnialas o kilku. OK, dostrzegam jedna z nich: nie wiemy, gdzie przekazano pieniadze, czyli gdzie jest Malinari. Ale mowimy tu o siedmiuset piecdziesieciu tysiacach dolarow. Chyba mozna to jakos wytropic, prawda? -Probowalismy - powiedziala Millie. - Pamietasz o tej miedzynarodowej konwencji? To zaden problem, kazdy sygnatariusz moze uzyskac dostep do bazy danych. Przy naszym wskazniku zabezpieczen, Jimmy po prostu wszedl tam i rozejrzal sie. -I? -Czy uwierzylbys, ze tego dnia, o tej porze, bylo na swiecie ponad dwadziescia transferow identycznej kwoty? Tak, ale ani jedna z nich nie byla przeznaczona dla organizacji charytatywnej, prawdziwej czy falszywej. Trask zrozumial, co miala na mysli. -Pieniadze Manchestera zostaly przekazane do kraju, ktory jest sygnatariuszem konwencji, czyli do Wloch, Grecji, Rosji, albo jednego z krajow Ameryki Poludniowej. -Albo do Szwajcarii - przypomniala. Teraz wszystko poukladalo sie w glowie Traska i znow byl w stanie sprawnie myslec. -Z tego wynika, ze Malinari moze byc prawie wszedzie - i powiedzial. - Tak jak ja to widze, owa organizacja charytatywna moze oznaczac tylko ktoregos z jego kompanow z Krainy Gwiazd. Po przybyciu do naszego swiata rozdzielili sie. On wyladowal w Australii, ale gdzie udali sie pozostali? Gdziekolwiek to jest, Malinari potrzebuje teraz bezpiecznego schronienia i znalazl je u jednego z nich. W koncu dlaczego mial tego nie zrobic, skoro dotowal te organizacje charytatywna - pozostanmy przy tym okresleniu - przez ostatnie dwa lata. OK, wiemy, gdzie nie pojechal: do zadnego z krajow-sygnatariuszy konwencji. Wiec zastanowmy sie, czy potrafimy wyeliminowac niektore miejsca, do ktorych mogl sie udac. -Rozumiem - powiedziala. Trask gestem wskazal jej krzeslo i rzekl: -Millie, siadaj, na milosc boska. Jest dziewiata trzydziesci I wieczorem, a ty wciaz jestes na nogach. Wykanczasz mnie, siostrzyczko. -To zabawne - powiedziala, siadajac i krzyzujac swe zgrabne nogi - ale myslalam, ze cie przebudzilam! Tak czyi owak zajmijmy sie ta eliminacja. -Porzadnie mnie wyprzedzilas, co? - powiedzial. - Wiec mow. -No wiec - zaczela - od pieciu lat, to znaczy od chwili trzeciego wielkiego zalamania finansow Hongkongu, Chiny ukryly sie za bambusowa kurtyna w przekonaniu, ze dekadencki, kapitalistyczny Zachod rozmyslnie pragnie oslabic ich pozycje. A teraz musza sie borykac z ta zaraza, nowa dzuma, ktora szerzy sie w Chinach i rozprzestrzenia na zachod, nie majac srodkow, aby z nia skutecznie walczyc. Poza tym przy ich obecnej niecheci wobec obcokrajowcow, zwlaszcza bogatych, w tym dyplomatow i organizacji pomocowych, nie sa nastawieni zbyt przyjacielsko. Krotko mowiac, nie ma teraz zbyt wielu ludzi z Zachodu, ktorzy by chcieli tam pozostac! Nie sadze wiec, zeby Malinari tam sie udal. -Skreslamy Chiny - powiedzial Trask. - I prawdopodobnie Rosje. Wprawdzie dolary Malinariego bylyby tam na pewno mile widziane, ale wiem z dobrego zrodla, ze on sam nie. Gustaw Turczin jest nowym szefem Opozycji i juz go ostrzeglem o grozacym niebezpieczenstwie. -Pozostaja wiec Wlochy, Grecja, Szwajcaria i Ameryka poludniowa - powiedziala. -Sadze, ze to Szwajcaria - powiedzial Trask. - Albo moze Ameryka Poludniowa? - Zmarszczyl sie. - W Szwajcarii sa wysokie gory i jest zimno. Mysle, ze to calkiem interesujace dla kogos z Krainy Gwiazd. -Niekoniecznie - zaprzeczyla Millie. - Czytalam twoj wstepny raport na temat wydarzen w Australii i bylam na odprawie. Powiedziales, ze Malinari byl tam, gdzie mozna bylo sie go najmniej spodziewac. Wiec dlaczego to samo nie mialoby dotyczyc pozostalych? Osobiscie uwazam, ze wiekszosc tych, ktorzy udaja sie do Szwajcarii, jada tam ze wzgledu na jej neutralnosc, niezaleznosc i fakt, ze chetnie przyjmuje ludzi z pieniedzmi. Ale Grecja i Wlochy takze nie lekcewaza bogaczy. -Zmierzamy do nikad - Trask wstal. - A moze do celu, ale wolno? Jak by nie bylo, rozbolala mnie glowa. I juz dawno minela pora na drinka. Nic jeszcze nie jadlem. A ty? -Staram sie dbac o linie - powiedziala. - Ale... -Mnie sie podobasz taka, jaka jestes - powiedzial i zaraz ugryzl sie w jezyk. -...Ale - ciagnela - skoro nalegasz... -Nalegam. Millie usmiechnela sie i rzekla: -To nasza pierwsza randka! A kiedy Trask zalozyl krawat i marynarke, pomyslal: Od jak dawna bylem taki slepy? Bo nagle dotarla do niego "prawda" i zaczal sie zastanawiac, od jak dawna to przed nim ukrywala. Moze od trzech lat? Czy to wystarczajaco dlugo, aby doszedl do siebie? Millie nie narzucala sie. Ale czy on juz rzeczywiscie doszedl do siebie? Nie, chyba jeszcze nie... IV Dziwne miejsca, pozostalosci i przesadyNazwa "Wydzial E" nie byla znana personelowi hotelowemu; dla nich gorne pietro bylo centrala firmy miedzynarodowych przedsiebiorcow, cokolwiek by to mialo znaczyc. Ale Trask i pracownicy wyzszego szczebla byli im znani, zwlaszcza kierownikowi sali doskonalej restauracji i bufetu. Osobliwe godziny, w jakich "ludzie z tamtego pietra" zwykli pracowac - i niekiedy jadali - czesto sprawialy klopot hotelowej kuchni. Tak jak dzis wieczor. Bylo juz pozno, a kuchnia przez caly dzien miala pelne rece roboty. Trask i Millie usiedli przy ulubionym stoliku pracownikow Wydzialu: w lekko podwyzszonej wnece otoczonej niskimi palmami. Bylo to wystarczajaco daleko od reszty restauracji i mozna bylo tam spokojnie omawiac interesy, ale zeby miec absolutna pewnosc, Jimmy Harvey lub jeden z pozostalych technikow od czasu do czasu siadal przy tym stoliku i sprawdzal, czy nie ma pluskiew. Jak dotad nie odkryto zadnych. Usiadlszy, Trask siegnal po dzbanek i napelnil woda szklanki swojej towarzyszki i swoja. Wolalby od razu wrocic do; przerwanej rozmowy, ale postanowil poczekac az zloza zamowienie. Krotki spacer do windy i jazda w dol stanowi doskonala okazje, aby przetrawic informacje uzyskane od Millie; czul, ze jest teraz bardziej skoncentrowany, a znuzenie, bardziej psychiczne niz fizyczne, malalo z kazda chwila. Zaczal sie glosno zastanawiac: -To moje biuro. Czasami czuje sie tam samotny. Myslisz, ze to tylko moja wyobraznia, czy tez w ciagu tych lat stalo si? mniejsze? -Caly swiat jest mniejszy - odparla Millie. - Moze to klaustrofobia? Trask pokrecil glowa. -Bylem w kompleksie w Perchorsku na Uralu, tam, gdzie znajduje sie rosyjska Brama. Wiem, czym jest klaustrofobia jesli kiedykolwiek bedziesz miala okazje zobaczyc to miejsce - chociaz mam nadzieje, ze tak sie nie stanie - zrozumiesz, co mam na mysli. Nie, to nie klaustrofobia, to w ogole nic o podlozu fizycznym. Chociaz z pewnoscia czuje, jak cos sie wokol mnie, wokol nas, zaciesnia. - Mimowolne westchnienie zdradzilo jego napiecie. -Nosisz na barkach wielki ciezar - powiedziala. - Jestes zestresowany i nie potrafisz uwolnic sie od napiecia. -Myslisz, ze wczuwajac sie w sytuacje - odparl - powinienem sam do tego dojsc. -Wiedziec, to jedno - powiedziala. - Ale przyznac sie do tego, to cos zupelnie innego. Kiedy to uczynisz, mozesz sprobowac to rozwiazac. Powiedziano mi, ze istnieja sposoby, aby wyladowac sie. Spojrzal na nia uwaznie i powiedzial: -Nigdy nie wyszlas za maz, prawda, Millie? Teraz ona westchnela. -To jeden z tych sposobow - powiedziala. - Nie, nigdy nie wyszlam za maz. Ale znasz mnie niemal rownie dlugo, jak ja znam siebie, wiec wiesz to doskonale. I wiesz dlaczego. Skinal glowa i powiedzial: -Oczywiscie to nasze tak zwane zdolnosci. Tak samo jest z wieloma z nas. Ian Goodly nie chcialby wiedziec z gory, jak sie sprawy potocza - to znaczy miedzy nim a wybrana kobieta - a juz na pewno nie chcialby wiedziec, kiedy ja spotka cos zlego, a on nie bedzie w stanie temu zapobiec! Przyszlosc, jak czesto nam przypomina, to pokretna sprawa. -Ludzkie umysly sa takie same - powiedziala Millie. - Spotykalam sie z mezczyznami, ale za ich usmiechami kryl sie niepokoj, ile bedzie kosztowal moj posilek i wino, ktore wypilam, i co za to dostana. Spalam z paroma z nich, ktorzy interesowali sie przede wszystkim wlasnym ego. -Tylko wlasnym ego? Millie wzruszyla ramionami. -Tym takze - odparla. - Wydaje sie, ze meskie ego i wiesz-co ida ze soba w parze i nie ma w tym zadnego dwuznacznika! Och tak, wiem, ze gdybym nie wiedziala, byloby latwiej. Ale kiedy czyjes oczy rzucaja takie spojrzenia albo gdy w czyims glosie slysze charakterystyczny ton, po prostu musze wiedziec, co sie dzieje w srodku. Pokusa jest nie do odparcia. Kazdy telepata, ktory mowi cos innego, klamie. I Mozemy nie chciec patrzec, ale nie mozemy sie przed tym powstrzymac. -Wiem - powiedzial Trask z uczuciem zalu. - A ja mam wlasne problemy, pamietasz? -To musi byc doprawdy zabojcze - powiedziala. - Przeciez kazdy ma swoje male sekrety. Ale ktos, kogo kochasz, nie powinien ich miec. Wiec jak mozesz uniknac przykrosci, gdy ten ktos pomyli sie i sklamie, nawet calkiem niewinnie, albo tylko ukryje cos, co obiecal, a o czym zapomnial, albo wreszcie... -Albo, albo, albo - powiedzial Trask. - Wlasnie. Ale nauczylem sie odrozniac klamstwa niewinne od rozmyslnych. Wiesz, ze istnieje szereg stopni prawdy? Ale wiem, co masz na mysli. To nigdy nie jest latwe. -A mimo to ozeniles sie i to z telepatka. Trask zastanowil sie nad tym i stwierdzil, ze po raz pierwszy od dlugiego czasu jest w stanie rozmawiac o Zek. -Ona nigdy nie klamala - powiedzial. - Jesli nie mogla powiedziec prawdy, milczala. -Ale mogla czytac w twoim umysle. Trask przytaknal. -I dziwnym trafem, nigdy nie znalazla tam niczego, czego nie powinno tam byc. Tak mi powiedziala, a ja od razu bym wiedzial, gdyby... gdyby naprawde tak nie myslala. -Ja takze - powiedziala Millie. - To znaczy nie wyczytalam tam niczego, czego nie powinno tam byc. -Wiec jestem taki niewinny? -Nie, jestes po prostu szczery. To druga strona twoich zdolnosci, Ben. Dajesz to, co spodziewasz sie dostac. -Moze po prostu jestem ostrozny, kiedy mam do czynienia z telepatami - powiedzial. -A moze nie powinienes byc - odparla Millie. - Jestem duza dziewczynka i mysle, ze od czasu do czasu potrafie zniesc jakis niewielki szok. Wtedy podszedl do nich kelner... Poza obsluga pokojow wszyscy juz wyszli i gdyby to nie byl Trask, na pewno by ich nie obsluzono. -Prosze kilka plasterkow szynki, musztarde, ziemniaki, salate i pare kromek bialego pieczywa - powiedzial do korpulentnego, pseudowloskiego kelnera. - Dla pani biale wino, a dla mnie duzy wild turkey z lodem. Ale pamietaj, Mario: lod ma go schlodzic, a nie rozcienczyc. -Oczywiscie, prosze pana - sklonil sie kelner i po chwili znow zostali sami. -Ten szwajcarski bank ma wykaz tych tak zwanych organizacji charytatywnych -powiedzial Trask. - Wiedza, do kogo albo dokad zostaly przekazane te pieniadze. Oczywiscie musza to wiedziec, boje wyslali. -Ale wyciagniecie od nich tych informacji moze zabrac sporo czasu - powiedziala. -Prawdopodobnie wiecej, niz mamy. -Nawet gdybysmy im powiedzieli, ze smierc Manchestera nastapila w podejrzanych okolicznosciach? -Zamroziliby jego rachunki - powiedzial Trask. - Teraz, gdy wiedza, ze nie zyje, pewnie i tak juz to uczynili, ale nawet jesli Minister Odpowiedzialny wkroczy do akcji, sadze, ze nie ulegna tak latwo. Moga sie nawet poczuc w obowiazku poinformowania owej organizacji charytatywnej, ze trwa dochodzenie w tej sprawie - zwlaszcza ze Milan jest-byl faktycznym wspolnikiem Manchestera! A wiedzac, ze Jimmy Harvey jest w ich rejestrze, mogli to juz uczynic... albo uczynia to z samego rana, kiedy ich komputer nas obsmaruje. -To moja wina - powiedziala przybita. - Ponioslo mnie. Moze wiec powinienes porozmawiac z Ministrem Odpowiedzialnym jeszcze dzis wieczor? -Nie powinienem, ale wrecz musze - oznajmil Trask. - Zrobie to, jak sie uporamy z jedzeniem. Moze uda mu sie uzyc swoich wplywow i zrobi cos, o czym nie pomyslelismy. -Szkoda, ze nie napadam na banki! - powiedziala. -No coz, trzeba przyznac, ze doskonale wystartowalas - powiedzial Trask bez cienia usmiechu. - Niech to wszyscy diabli, ale gdybysmy mieli pod reka Jake'a Cuttera, nie musielibysmy sie wlamywac. Moglby po prostu... wejsc tam jak duch, zabierajac ze soba Jimmy'ego Harveya i na nic by sie zdaly zabezpieczenia Burger Finanz Gruppe! Popatrzyla na niego. -Wiec to, co slyszalam o Jake'u - to, co opusciles we Wstepnym raporcie - to prawda? Naprawde zrobil to wszystko tam, w Australii? -Gdyby tego nie zrobil - odparl Trask - mowilabys teraz do siebie. Nawiasem mowiac, skoro nie zamierzalem tego upowszechniac, dopoki sie wszystko nie ulozy, skad sie o tym I dowiedzialas? - Ale juz znal odpowiedz. Millie skinela glowa. -Jestem, jaka jestem - powiedziala i zamilkla. W trakcie jedzenia Millie nagle powiedziala: -Podczas odprawy wspomniales jeszcze o czyms. O tym mianowicie, ze jestes zupelnie pewien, iz Malinari uciekl z Australii. Przyjmuje to do wiadomosci, poniewaz tak twierdzisz - a takze dlatego, ze jak wiemy, jego "organizacja charytatywna" nie znajduje sie w Australii - ale co sprawia, ze jestes taki pewien? -Widzielismy Malinariego w Xanadu - odparl Trask - w kasynie Manchestera w gorach. Ale "widzielismy" to prawdopodobnie nie jest wlasciwe slowo, raczej mignal nam, przelatujac nad naszymi glowami. Ale nie zrozumiesz tego, Millie, dopoki nie zobaczysz na wlasne oczy. To byl ludzki ksztalt, ale tylko z grubsza. Nietoperz, powietrzna osmiornica, pterozaur - wszystkiego po trochu. To samo w sobie niesie straszna swiadomosc, te mianowicie, ze Wampyry posiadaja taka wladze nad swoim cialem. Maja zdolnosci do metamorfozy, potrafia zmieniac ksztalt swych cial. A my jestesmy tylko zwyklymi ludzmi, mezczyznami i kobietami... Poza tym on "przemowil" do nas. Glownie do mnie, ale poniewaz nie jestem telepata, po prostu przekazal wiadomosc do mego umyslu. Powiedzial, ze sie jeszcze spotkamy, w innym miejscu, w innym kraju. Ja odebralem to tylko jako grozbe, ale Liz Merrick dowiedziala sie znacznie wiecej. Malinari tam byl i odlecial, wszystko trwalo zaledwie chwile - ale Liz odebrala rozmaite wrazenia. Udawal sie do jednego ze swych towarzyszy, Vavary lub Szwarta, aby sie ukryc, zanim zacznie wszystko od nowa. -Uzyles okreslenia: "rozmaite wrazenia" - powiedziala Millie. - Na przyklad jakie? -Sprzeczne - odparl Trask. - Jak swiatlo i ciemnosc, z jednej strony oslepiajacy blysk, a z drugiej nieprzenikniony mrok. -Innymi slowy, jak Vavara i Szwart - powiedziala Millie i pokiwala glowa. - Vavara to blyszczacy, choc zlowrogi, klejnot, a Szwart to jadro ciemnosci, Wladca Nocy. -Byc moze - Trask wzruszyl ramionami. - Ale jak mowilem to dzialo sie bardzo szybko i Liz wciaz sie nad tym zastanawia, probujac sobie przypomniec, co dokladnie zobaczyla w umysle tego potwora, zanim ja wypchnal. -Hmm! - powiedziala Millie. - Mysle, ze chyba jestem zazdrosna. Przez te wszystkie lata nigdy mnie nie wyslales - ani nie zabrales ze soba - w teren! Wiec moze ten moj siostrzany status nie zaprowadzi mnie zbyt daleko. -Nie, ale w ten sposob bedziesz bezpieczna - pomyslal Trask, majac nadzieje, ze ona nie slucha... Skonczyli jesc i juz mieli wyjsc, gdy zjawil sie Lardis Lidesci. -Szukalem cie - mruknal do Traska i usiadl. - Powiedzieli mi, ze chcesz mnie widziec. -Gdybys przyszedl nieco wczesniej, moglbys zjesc razem z nami - powiedzial Trask. - Po czym, przypomniawszy sobie, ze powinien sie rozzloscic, dodal: - A gdzie ty sie, u diabla, podziewales? Niech zgadne... byles z Jakiem Cutterem, prawda? -Jake to chyba nie jest nieodpowiednie towarzystwo - odparl Lardis zaskoczony tonem Traska. Ale po chwili doszedl do siebie i warknal: - I nie krzycz na mnie! Poza tym wydaje mi sie, ze on nie pasuje tutaj, podobnie jak ja! Co jeszcze moge ci powiedziec? Lardis byl Cyganem z Krainy Slonca, Wedrowcem. Pochodzil jednak z rownoleglego wymiaru, ze swiata wampirow, ojczyzny Wampyrow! Byl dosc niski, mial moze z piec stop i szesc czy siedem cali, byl krepy i ze wzgledu na swe potezne ramiona przypominal malpe czlekoksztaltna. Proste, czarne wlosy, ktore juz zaczynaly siwiec, okalaly ogorzala twarz o splaszczonym nosie i ustach, w ktorych brakowalo zbyt wielu zebow. Te, ktore jeszcze mial, byly nierowne i pozolkle. Ale pod krzaczastymi brwiami lsnily ciemnobrazowe oczy, swiadczace o bystrym umysle i przeczace rosnacej slabosci ciala. Kiedy szedl, wydawalo sie, ze pobrzekuje dzwoneczkami I najwyrazniej Cygan, choc w dzinsach, modnej koszuli i butach - ale bylo w nim cos, co nakazywalo szacunek. I zupelnie slusznie, bo Lardis Lidesci od bardzo dawna byl przywodca swego ludu, a kiedy w Krainie Slonca zostanie zaprowadzony porzadek, powroci, aby dalej sprawowac swa funkcje. Jesli w Krainie Slonca zostanie zaprowadzony porzadek... -Ha! - mruknal Trask. - Najpierw Millie, a teraz ty. Mozna by sadzic, ze krzycze przez caly dzien! Lardis wzruszyl ramionami i powiedzial: -Nie przepra... hm, przepra... hm... -Przepraszaj - podpowiedziala Millie. -Wlasnie! - powiedzial Lardis, ktory nadal nie czul sie zbyt pewnie, uzywajac obcego jezyka. - To bezcz... bezczynnosc, to wszystko. Czuje to. Ale moja obecnosc tutaj to niczyja wina, wiec tez nie mam prawa krzyczec. Faktycznie powinienem byc wdzieczny, chocby ze wzgledu na Lisse. Ale ona tez sie przejmuje! Tym, co moze dziac sie w Krainie Slonca. -Juz prawie dziesiata wieczor - powiedzial Trask. - A ja przez caly dzien czekalem, aby z toba porozmawiac. -Powinienes byl dac mi znac! - odparl tamten. - Nie mozesz oczekiwac, ze bede lazil, rozgladajac sie, czym by tu sie zajac. Zobaczylem swoje nazwisko na kartce papieru, przyczepionej do tablicy ogloszen, przynajmniej na tyle nauczylem sie czytac! Myslalem, ze ktos mi powie, jezeli to cos waznego. Nie chcialem ujawniac swojej ignorancji, pytajac. Nikt 0 niczym nie wspomnial, wiec doszedlem do wniosku, ze to nie ma znaczenia. Bylismy w parku, w British Museum i w kinie! -W kinie? - Trask pokrecil glowa z niedowierzaniem. - Ogladales film razem z Jakiem? - I dodal gniewnie: - Wiec on powinien byl ci powiedziec, chyba ze i jego nie bardzo obchodza ogloszenia! -Bylem z Lissa i Jakiem - Lardis skinal swa wielka glowa. - Lissa i ja jestesmy tu juz od trzech lat, czyli od stu piecdziesieciu naszych wschodow slonca, i nigdy nie bylismy w kinie! W kazdym razie bardzo nam sie podobalo. Jake mowi, ze to klasyka, ktora znow krazy po kinach, cokolwiek to znaczy. To historia statku, ktory tonie z wieloma ludzmi na pokladzie. Historia jest prawdziwa, ale niektore postacie sa wymys... - wymys...? -Wymyslone - pospieszyl z pomoca Trask. -Wlasnie. Po uratowaniu ukochanej, wymyslony bohater umiera z zimna. Teraz ja sie ciebie pytam, co to za historia, w ktorej po tych wszystkich tarapatach bohater tonie w zimnej wodzie? Ha! Moja Lissa sie rozplakala! "Titanic" - powiedzial ze znuzeniem Trask. -Wlasnie! - powiedzial Lardis. I dodal po chwili: - Wiec po co chciales mnie widziec? 1 co cie tak denerwuje? -Naiwniak -pomyslal Trask. - Nie, barbarzynca. Nielegalny imigrant z rownoleglego wymiaru we wlasnej osobie. A zarazem naiwniak. Bo zadna wina nie ciazy na Lardisie Lidesci. Natomiast glosno powiedzial: -Mielismy dzis po poludniu zebranie, w ktorym wszyscy wzieli udzial. Wszyscy, z wyjatkiem ciebie. Zostaly ustalone terminy. Mialem nadzieje, ze bedziesz obecny i ze po zakonczeniu zebrania bede mogl z toba porozmawiac. Nie mielismy czasu porozmawiac na temat tego greckiego zadania, do ktorego cie wyslalem. I masz zupelna racje, powinienem byl sie upewnic, ze wiadomosc do ciebie dotarla. Ale tak czy owak jestem pewien, ze gdybys znalazl cos podejrzanego, juz bys o tym zameldowal. -Greckie zadanie? - powiedzial Lardis. - Mysle, ze nazywasz je rutynowym, prawda? W kazdym razie czy to nie ty mnie odwolales? Wezwales mnie stamtad i sciagnales do Australii. I ciesze sie, ze tak sie stalo. Za nic w swiecie nie opuscilbym takiej akcji! Ale Grecja? Tam jest o wiele za goraco, jak na moj gust. A ten wedrujacy lud tez mi za bardzo nie odpowiada. - Skrzywil sie tak, ze jego krzaczaste brwi zetknely sie. -Czas, abym sie o tym dowiedzial - powiedzial Trask. - Ale nie tutaj. Mario zaraz zamyka sklepik, chodzmy wiec do mojego gabinetu. Dla uspokojenia nerwow moge ci zaproponowac szklaneczke brandy. Co ty na to? -Umowa stoi - powiedzial Lardis, oblizujac wargi. - Ten twoj trunek daje wiekszego kopa niz wszystko, co kiedykolwiek pedzilismy w Krainie Slonca, to pewne! Kiedy sie podniesli, zaden z mezczyzn nie zwrocil uwagi, ze Millie Cleary robi wrazenie nieco zawiedzionej. Jej plany na ten wieczor - a przynajmniej nadzieje - ulecialy. Ale przeciez bedzie jutro... Lardis rozwalil sie na krzesle w gabinecie Traska. Trzymajac w dloni szklaneczke brandy, wyprostowal klocowate nogi, westchnal z luboscia i powiedzial:- To dobry trunek. Nie czuje smaku tych malych, zielonych sliwek, ale jest w nim cos, co gryzie! -To nie sliwki - zaprzeczyl Trask. - To winogrona... tak mysle. -Nie wiesz? -Jest wiele rzeczy, ktorych nie wiem - odparl Trask. Twoj swiat jest o wiele prostszy niz moj. To znaczy jest w nim znacznie mniej do poznania. - Co w jakiejs mierze bylo prawda. - A teraz opowiedz mi tym greckim zadaniu. "Greckie zadanie" bylo czyms, co zlecil Lardisowi, glownie po to, aby dac mu cos do roboty. Stary Lidesci nie przesadzal, mowiac o bezczynnosci. Rzeczywiscie brakowalo mu wrazen i wszechobecnej grozby smierci lub niesmierci, tak powszechnej w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd. Lardis wiedzial, ze nawet kiedy jest tam Nathan, dla Cyganow z Krainy Slonca musi to byc okropna wojna. Nekroskop bowiem, ktorym byl Nathan Kiklu - poslaniec zmarlych i pan metafizycznego Kontinuum Mobiusa - byl tylko jeden i nie mogl byc rownoczesnie w kazdym miejscu. Wampyry jak dawniej napadaly na Kraine Slonca i Lardis czul sie winny, ze go tam nie ma i nie moze towarzyszyc swym ludziom w walce, nawet jako doradca. Ale Nathan zaproponowal, ze przeniesie jego i Lisse w bezpieczne miejsce, do swiata Bena Traska, a Lissa nie chciala sluchac zadnych argumentow przeciwko tej propozycji. -Staruszku - powiedziala do Lardisa - ta walka to jest zadanie dla mlodych. Musza sie nauczyc, jak sobie radzic. Bo jesli znow bedziesz to robil za nich, kto bedzie wiedzial, jak to robic, kiedy cie zabraknie? Uczyles sie metoda prob i bledow - a takze wykorzystujac umiejetnosci, no i miales troche szczescia - ale twoje nogi nie sa juz tak szybkie jak dawniej, a pluca stracily wiele ze swej sily. Wiec chodz teraz ze mna i Nathanem, i zadnego przeklinania ani tupania nogami, bo w swiecie za Brama znajde sobie jakiegos mlodszego i bardziej sympatycznego czlowieka. Jej grozba nie miala zadnego znaczenia, ale jej milosc byla dla niego wszystkim - w obu swiatach. I wiedzial, ze ma racje. Czas jego walki nalezal do przeszlosci i teraz mlodsi musza to brzemie wziac na swe barki. A ktoz lepiej sie do tego nadawal niz Nekroskop, Nathan Kiklu? A poza tym tu, w swiecie Traska, Lardis mogl kontynuowac swa walke przeciwko Wampyrom, i to nie tylko jako doradca. W Australii jego wierna maczeta okazala sie niezastapiona... Ale zanim Lardis znalazl sie w Australii, Trask wyslal go do Grecji, i nie bylo to wcale szukanie wiatru w polu, wybieg, aby znalezc mu cos do roboty. Istnialy uzasadnione powody... Od czasu potajemnej "inwazji" Wampyrow, Wydzial E poszukiwal wszelkich znakow plagi wampiryzmu. Millie Cleary - przezywana przez swych kolegow "Sprawy Biezace", a czasami "Podreczny Ksiegozbior", ze wzgledu na zdolnosc przechowywania w pamieci wszelkich informacji - byla osoba, ktora kierowala uwage Traska na konkretne sprawy. Pewnego ranka, jadac metrem do Centrali (podrozowala jedna z niewielu linii, jakie zostaly uruchomione po zalamaniu sie ukladu komunikacyjnego, spowodowanym wielka powodzia w 2007 roku), przez przypadek podniosla wyrzucony egzemplarz gazety specjalizujacej sie w sensacyjnych doniesieniach. Nie bylo to doniesienie w stylu Agencji Reutera, ale naglowek na czwartej stronie natychmiast przyciagnal uwage Millie: Wampiry - folklor czy rzeczywistosc? Bylo tam takze zdjecie dziewczyny z powiekami zaslonietymi srebrnymi monetami, ktora opuszczano do grobu w jakims zakatku Grecji... Ale opisana historia byla dziwnie nietypowa dla tego rodzaju publikacji, nie byla wcale drastyczna czy sensacyjna (z pewnoscia nie w oczach Millie, ktora dysponowala tego rodzaju wiedza z pierwszej reki), lecz wierna kopia oryginalnej greckiej relacji, bez uciekania sie do ubarwien, jakie zwykle mozna spotkac w podobnych szmatlawcach. Historia byla prosta: grupa Cyganow wedrowala przez Grecje i jedna z mlodych kobiet zachorowala. Po stwierdzeniu anemii, zostala umieszczona w szpitalu w Kavali, ale mezczyzni przed wyruszeniem w dalsza droge sila zabrali ja ze szpitala! Udali sie do pobliskiej wioski o nazwie Skotousa lezacej na ich szlaku i tam widziano, jak grzebia te dziewczyne, poniewaz nie bylo zadnych dowodow przestepstwa, miejscowa policja nie chciala sie mieszac do ich ceremonii. W pare dni pozniej patologowie ze szpitala w Kavali doszli do wniosku, ze chociaz podejrzewano, jaka byla przyczyna smierci, jednak brakowalo pewnosci i trzeba bylo jej zwloki poddac badaniom, aby ustalic przyczyne smierci i wystawic odpowiedni dokument. Oczywiscie lekarze chcieli sie w ten sposob zabezpieczyc na wypadek dochodzenia. Ale kiedy otwarto grob... odkryto, ze dziewczyna ma na twarzy grymas, oparzenia na powiekach i serce przebite kolkiem! Ktos (jesli nie ktos z jej grupy, to ktos inny) najwyrazniej uznal ja za wielkie zagrozenie dla miejscowej ludnosci. Za wampira... Na Trasku cala ta historia nie wywarla specjalnego wrazenia. Wiedzial z doswiadczenia, ze na obszarze wysp Morza Srodziemnego i Balkanow dawne mity i praktyki sa trudne do wykorzenienia i ze w koncu byla to grupa wedrujacych Cyganow, ktorych zwyczaje siegaja odleglej przeszlosci. Ponadto z roznych powodow (glownie finansowych) Cyganie nie byli jedynymi ludzmi, ktorzy wierzyli w wampiry. Filmowcy Hollywood wkrotce mieli wprowadzic na ekrany trzy nowe filmy o wampirach, w tym kolejna wersje Drakuli. Moda na wampiry w popularnej literaturze sprawiala, ze polki w ksiegarniach byly zawalone tego rodzaju ksiazkami; jeden z kultowych zespolow rockowych zajmowal trzecie miejsce na listach przebojow z piosenka o groteskowym tytule "Cos jest na gorze, zamiast na dole"... Nawet Millie czasami lapala sie na tym, ze nuci te piosenke. Ej, chlopie, popatrz, co tu sie peta. Cos jest na gorze zamiast na dole. Ze zgnilej ziemi bestia poczeta. Czas sie stad zmywac. O ja chromole... -Tak wiec w swiecie, ktory w zasadzie nie wierzy w wampiry - powiedzial Trask - uchodzimy za tych, ktorzy znakomicie reklamuja te bestie! I podobnie jak szef Wydzialu stary Lidesci takze nie bardzo sie przejal tym, co znalazla Millie. -Wedrujacy lud, powiadasz? - zapytal, kiedy Trask poruszyl ten temat. - Chcesz powiedziec, jak ci pierwotni Wedrowcy - Cyganie z Krainy Slonca - o ktorych mi kiedys opowiadales? Ci niewydarzeni, zapchleni, poddani Wampyrow, wyrzuceni przez Brame w Krainie Gwiazd wraz ze swymi panami przed dwoma tysiacami lat? Tak, to moga byc oni, to znaczy ich potomkowie. Ale wiekszosc Cyganow z twego swiata to potomkowie naszych Cyganow, wiec wszyscy maja w sobie krew Wedrowcow. Nie zeby w jakims przekletym plemieniu poddanych plynela szlachetna krew, o nie! -Dlatego wlasnie chce cie tam wyslac - odpowiedzial Trask. - Ciebie i lokalizatora oraz paru ochroniarzy, zeby nie spotkalo was nic zlego. Musze wiedziec, czy ten rytualny pogrzeb stanowi po prostu rytual, cos, co ma wieloletnia tradycje. Wiem, ze na niektorych greckich wyspach, na Balkanach, a zwlaszcza w Rumunii, do dzis grzebie sie ludzi, ktorzy umieraja w niejasnych okolicznosciach, kladac na ich powiekach srebrne monety... przypuszczalnie po to, aby byly zamkniete! Na wszelki wypadek, pojmujesz? Ale ten kolek to cos innego. Wiemy, o co tu chodzi. Wiec kto podejrzewal te biedna dziewczyne i dlaczego? I czy byl to tylko zabobon? I w ten sposob zadanie to otrzymal Lardis - poniewaz sam byl Cyganem i przy odrobinie szczescia mogl zostac zaakceptowany przez te wegierska grupe - ktory polecial do Grecji, aby zbadac sprawe na miejscu. I teraz, na koniec, stary Lidesci opowiedzial swoja historie... -Dotarlismy do Kavali wczesnym wieczorem. Oprocz mnie byl tam Bernie Fletcher i ta dwojka krzepkich ochroniarzy, ktorych dla nas wyszukales - (byli to ludzie z wydzialu specjalnego, oddelegowani z Whitehallu, dzieki poparciu Ministra Odpowiedzialnego). - Wzielismy taksowke - to byl krotki kurs, tylko kilka mil - do Keramoti na wybrzezu, gdzie zjedlismy posilek i wynajelismy samochod. Bernie zajal sie samochodem, a ochroniarze i ja poszlismy do jednej z tawern polozonych nad samym morzem. Ale morze, Ben, to morze! Nawet podczas zachodu slonca - nie, zwlaszcza podczas zachodu slonca - nigdy nie widzialem niczego podobnego! Ten niewiarygodny blekit, jak jakies ogromne zwierciadlo nieba, ktore ciemnieje z nadejsciem nocy. Wtedy, patrzac na ten cudowny ocean ciagnacy sie az Po horyzont, zdalem sobie sprawe, czego mi brakowalo tu, w Londynie. Musisz czesciej mnie wysylac w swiat, abym mogl zobaczyc wszystko, co mozliwe. Ach, jakiez wspomnienia zabiore ze soba pewnego dnia do Krainy Slonca! O czym to ja mowilem? A, tak, o Kavali i Keramoti. Nie zwrocilismy sie do miejscowej policji. Bernie byl zdania, ze to tylko skomplikuje sytuacje. W koncu bylismy jedynie "turystami" i bylo mozliwe, ze mogloby sie im nie podobac, iz wtracamy sie w ich sprawy. Co gorsza, mogliby chciec sie dowiedziec, co nas tu sprowadza! Zreszta Bernie chcial sie popisac swymi zdolnosciami. Rozciagnal mapy na stole, na ktorym jedlismy i wybral droge go Skotousy. -Mam wrazenie, ze szli wlasnie tedy - powiedzial - droga z Kavali do Skotousy. Wiec udamy sie tym samym szlakiem i zobaczymy, czy zdolam ich wyczuc. I tak tez uczynilismy. Caly czas chcialem mu powiedziec, ze jedzie niewlasciwa strona drogi, ale oczywiscie bylem w bledzie. W Grecji obowiazuje ruch prawostronny! Nie wiem, dlaczego nie wybierzecie jednego systemu, ktorego nalezy sie trzymac. Podobnie z waszymi jezykami. Ponad sto roznych jezykow i jeszcze wiecej dialektow! Nic dziwnego, ze nekaja was nieustanne wojny. W Krainie Slonca mamy tylko jeden jezyk: cyganski! Nie ma mozliwosci popelnienia bledu przy tluma... tlumaczeniu. I w ogole nie ma drog, tylko zielone szlaki lesne. Ale cos ci powiem: jezyk grecki ma duzo wiecej wspolnego z moim jezykiem niz twoj. Bardzo szybko zaczalem rozumiec prawie wszystko, co mowia! Skotousa lezala w odleglosci okolo siedemdziesieciu pieciu mil. Kiedy sie tam znalezlismy, slonce juz zaszlo i mrok zapadal bardzo szybko. Nigdy nie przywykne do tych waszych zachodow slonca... w istocie widac, jak to sie dzieje, zwlaszcza w Brisbane. Bum - i juz! W Skotousie z zakwaterowaniem nie bylo zadnych problemow. Zatrzymalismy sie w gospodzie i wieczorem zeszlismy do baru. Ze wzgledu na wygode przebralem sie w ubior z Krainy Slonca, ktory nie roznil sie zbytnio od strojow miejscowych. Farmerzy przychodzili napic sie ouzo lub metaxy, albo po prostu ochlodzic sie po dniu pracy w potwornym upale. Siadali pod tymi wielkimi wiatrakami, grali lub ogladali telewizje i wydawalo sie, ze nie uwazaja, abym nie pasowal do otoczenia - przynajmniej na poczatku - chociaz barman zapytal, czy jestem Cyganem. -Tak, z dawnych czasow - powiedzialem, skinawszy glowa. Ale nie powiedzialem z jak daleka! - Moi ludzie tedy wedrowali, tak mi powiedziano - ciagnalem. - Ale sprzedali mnie, kiedy bylem jeszcze dzieckiem. - Oczywiscie to bylo klamstwo; cos, co uslyszalem od Millie Cleary o Cyganach z waszego swiata, co zreszta w ogole mnie nie zdziwilo! Stare zwyczaje trudno wykorzenic, Ben. Potomkowie tchorzliwych poddanych z Krainy Slonca? Ha! W koncu ich przodkowie oddawali swe dzieci Wampyrom! -Sprzedali cie? - barman sprawial wrazenie wstrzasnietego. -Anglikom, ktorzy sie mna zaopiekowali. -To wyjasnia, dlaczego jestes w towarzystwie Anglikow - powiedzial, wskazujac Berniego i pozostalych. - Wiec kim byli twoi rodzice? Moze rumunskimi Cyganami? Slyszalem, ze od dawna sprzedaja swoje dzieci! -Tego wlasnie chce sie dowiedziec - odpowiedzialem. - Powiedziano mi, ze mniej wiecej o tej porze roku wedruja tedy swymi wozami. Szukam swoich korzeni, rozumiesz? -Chcesz wrocic do Cyganow, po tym co ci zrobili? -Nie, nie chce do nich wrocic - odparlem. - Po prostu chce wiedziec, jacy oni sa, jak zyja i tak dalej. Czy na moim miejscu nie bylbys ciekaw, skad sie wywodzisz? Wtedy rozejrzal sie ukradkiem i powiedzial: -Na twoim miejscu bym o nich zapomnial. Cyganie od czasu do czasu nas odwiedzaja. Jacys dziwni ludzie przechodzili tedy... -Niedawno? - spytalem. -Niedawno - potwierdzil skinieniem glowy. Po czym przechylajac sie nad barem, powiedzial: - Sprobuj za bulgarska granica, w miejscowosci o nazwie Jelesznica. -Myslisz, ze tam sa? - zapytalem. - Ale skad to wiesz? -Od lat podrozuja tym samym szlakiem - powiedzial. - Byli tutaj, ale ich przepedzono. Ten twoj klan to podejrzane towarzystwo, przyjacielu. Za granica juz nie podlegaja greckiej jurysdykcji i bardzo dobrze. Z pewnoscia nie chcialbym, zeby jakis Cygan mnie przeklal! Nie mam pretensji do policji, ze kazala im sie wynosic. -Ale co zlego zrobili - nie dawalem za wygrana - ze policja kazala im sie wynosic. Znowu przechylil sie nad barem i cicho powiedzial: -W pobliskim lesie pogrzebali jedna ze swoich, mloda dziewczyne. Ale niektorzy ludzie uwazaja, ze niezbyt dobrze sie spisali. Miejscowe przesady, rozumiesz? - W tym momencie musial spostrzec, jak uwaznie go slucham. Prostujac sie, zadygotal, rozejrzal sie po pokoju i powiedzial: - Ale i tak powiedzialem za duzo, wiec juz dajmy temu spokoj. Musialem cos z niego jeszcze wycisnac. Zanim zdazyl odejsc, aby zajac sie kims innym, zlapalem go za reke. -Chyba cos o tym slyszalem - powiedzialem. - Czy ktos nie wykopal jej ponownie i nie przebil jej serca kolkiem, jakby byla potworem czy jednym z waszych vrykoulakas, co? - Wiedzialem bowiem, ze tak Grecy nazywaja wampiry. Szkoda, ze nie widziales, jak wtedy rzucil sie w tyl! On i cala tawerna, wszyscy bez wyjatku, wlepili we mnie wzrok Bo jesli nawet nie slyszeli calej rozmowy, z pewnoscia uslyszeli to jedno, okropne slowo: vrykoulakas. Tak to bylo. Odtad nikt nie odezwal sie do nas ani slowem i nastepnego ranka wyprowadzilismy sie. Wciaz nie wydaje mi sie to szczegolnie dziwne. Bo jak powiedziales, Ben, stare mity i zabobony sa trudne do wykorzenienia. A przeciez Rumunia i Brama pod Radujevacem sa oddalone zaledwie o stoi piecdziesiat mil! I Cyganie wedruja tym szlakiem od tysiecy lat. Och, potrafie doskonale zrozumiec przerazenie ludzi ze Skoutusy... rozumiem nawet, dlaczego wykopali cialo tej dziewczyny i wbili jej kolek w serce, byc moze pamietajac czasy, gdy taki panowal zwyczaj. Tak, rozumiem to... Ale Bernie Fletcher nie mogl tego pojac. Chcial wiedziec, co z cala ta sprawa zrobila miejscowa policja... to znaczy oprocz tego, ze pozwolila Cyganom odejsc. Wiec nastepnego dnia rano, zanim przekroczylismy granice, odszukal gazety z ostatnich kilku dni i przeczytal, co na ten temat napisano. To byl dobry pomysl, Ben, ze wyslales go razem ze mna. On lubi Grekow i umie poslugiwac sie ich jezykiem. A oto, co bylo w gazetach: Kiedy lekarz z Kavali obejrzal cialo tej dziewczyny, kiedy ja pokroil, przekonal sie, ze zanim przebito ja kolkiem, byla juz martwa. Zmarla z powodu anemii. A poniewaz zabicie zmarlego nie jest przestepstwem i poniewaz Cyganow nie obciazaly zadne dowody, doszedl do wniosku, ze moze pozwolic im odejsc. Juz prawie mielismy wracac do domu - juz nawet zaczalem myslec o tym miejscu jak o domu! - ale postanowilismy jeszcze pojechac do Jelesznicy w Bulgarii. Nawiasem mowiac, to takze byl pomysl Berniego. Jeszcze zanim mu o tym wspomnialem, sam na to wpadl! Ci twoi ludzie, Ben, maja naprawde dziwne i rzadkie zdolnosci... Ludzie w Jelesznicy powiedzieli nam, gdzie znajdziemy Cyganow: w lesie, na polnoc od wioski. I wiesz, kiedy zobaczylem te koleiny na drodze miedzy drzewami, mialem uczucie, jakbym znow znalazl sie w domu. Slady konskich kopyt byly takze bardzo podobne, tak czy owak wiedzialem na pewno, ze to kola cyganskich wozow wydrazyly w miekkiej ziemi te koleiny, i przeczuwalem, ze jestesmy juz blisko. I tak tez bylo. Kiedy zobaczylismy dym ognisk unoszacy sie nad polana, Bernie kazal mi stanac i wyslal naszych ochroniarzy na przeszpiegi. Byli specjalistami w tajnych obser... - niech to licho! - w skradaniu sie i po chwili znikneli nam z oczu wsrod listowia. Poruszali sie cicho jak myszy, tak aby nie sploszyc ptakow siedzacych na drzewach, ale wiedzialem, ze tam sa i beda mnie obserwowac. Wtedy ruszylem naprzod sam w strone cyganskiego obozu. Tego okropnego lata liscie na drzewach byly brazowe, ale przynajmniej oboz byl pograzony w cieniu. Dym unosil sie z kominow na ich wozach, tylko szaleniec rozpalilby ogien w lesie tak suchym jak tamten! Ale kilku Cyganow krzatalo sie wokol i zobaczyli, jak sie zblizam. Oczywiscie chcialem, zeby mnie zobaczyli. Nawet pobrzekiwalem dzwoneczkami, idac w ich strone. I jeszcze zanim rozbrzmialy ich powitania, wiedzieli, ze takze jestem Cyganem. Ale oni... nie pobrzekiwali dzwoneczkami! Zreszta to nic dziwnego. Poddani Wampyrow - i najwyrazniej ich potomkowie - nie nosza srebrnych ozdob. Moze jest w tym jakis sens, Ben. Jesli w naszym swiecie widzisz Wedrowca i nie ma na sobie nic ze srebra, mozesz byc pewien, ze jest potomkiem jakiegos podlego slugi lorda albo lady Wampyrow ze starej Krainy Gwiazd! Mozesz sie o to zalozyc i nie przegrasz zakladu. I tutaj znow widzimy, jak trudno pozbyc sie dawnych zwyczajow. Jednak wydawalo sie, ze nie zwrocili uwagi na moje srebrne ozdoby; takze nie podalismy sobie rak. Wiec moze uzywaja tylko srebrnych monet, kiedy klada je na oczach swoich zmarlych, zanim pogrzebia ich w ziemi... W kazdym razie bylem Cyganem, nie wydawali sie oniesmieleni ani nie potraktowali mnie jak kogos obcego. Poprosilem o spotkanie z ich wodzem i zaprowadzono mnie do jego polakierowanego wozu. To byl stary, bardzo stary czlowiek. Jesli myslisz, ze ja jestem stary, przy nim wygladalem jak mlodzieniaszek! Byl odziany w poplamiona skorzana kurtke. Patrzac na niego, ujrzalem blysk zlotych zebow, z owlosionego prawego ucha zwisal zloty kolczyk, a na sekatych palcach mozna bylo dostrzec kilka zlotych pierscieni. Kiedy mi sie przyjrzal i przekonal, ze jestem Cyganem, skinal glowa i moja eskorta zostawila nas samych. Wtedy zapytal: -Po co tutaj przychodzisz? Czy chcesz cos mi powiedziec? Czy jestes poslancem? Bo wyczuwam, ze jestes z bardzo, bardzo daleka. -Nie przynosze zadnej wiadomosci - odparlem. - Jestem zwyklym Wedrowcem - jak ty i twoi ludzie - ale rzeczywiscie przybywam z bardzo, bardzo daleka. A jakiej wiadomosci oczekujesz? Na poczatku robil wrazenie podekscytowanego, pelnego wyczekiwania, ale teraz jakby zamknal sie w sobie i wymamrotal: -Zadnej wiadomosci. Zadnej wiadomosci dla starego Vladiego! - Jednak po chwili sie rozpogodzil i powiedzial: - Wiec moze sam stanowisz jakas wiadomosc! -W jakim sensie? - zapytalem. Ale on tylko przekrzywil glowe na bok i mrugnal, mowiac: -To ja powinienem sie dowiedziec, a ty powinienes odpowiedziec. -Wiec mnie pytaj - powiedzialem - a jesli bede w stanic odpowiedziec, uczynie to. -Hmm! - skinal swa siwa glowa, jakby sie nad czyms zastanawial i przez chwile milczal. Ale po chwili znow prze mowil: - Na swiecie sa rozmaite dziwne, bardzo dziwne miejsca nie uwazasz? - Jego glos przypominal szelest suchych lisci poruszanych podmuchem wiatru. -Tak, na swiecie jest wiele takich miejsc - powiedzialem. Wielkie pustynie, rozlegle oceany i siegajace niebios gory. Ale sadze, ze nie to masz na mysli. O jakich dziwnych miejscach mowisz, stary wodzu? Nagle jego kaprawe oczy rozjasnily sie i klepnawszy mnie w kolano, powiedzial: -Z jakiego jestes klanu? Z jakiego plemienia Wedrowcow? I jak sie nazywasz? -Jestem Lardis Lidesci - odpowiedzialem natychmiast. Dlaczego nie mialem mu tego zdradzic? Jestem dumny ze swego nazwiska. -Lidesci, tak? - zamrugal. - Ach, mowisz Lidesci! Ha! Nie znam takiego nazwiska, nigdy o nim nie slyszalem, a jesli nawet, to nie pamietam. Moze kiedys, dawno temu... -Bylo nas tylko kilku i to bylo dawno temu - powiedzialem. - Teraz zostalem tylko ja. A kiedy widze Wedrowcow, zawsze sie zatrzymuje, zeby z nimi porozmawiac. Ze wzgledu na dawne czasy, wiesz? -Masz racje - odpowiedzial. - Ale niewielu pamieta dawne czasy. A jeszcze mniej dziwne stare miejsca! -Miejsca, o ktorych mowisz? Podrapal sie w poprzecinany zylkami, krzywy nos i pokiwal glowa. -Miejsca, ktore ten moj stary nos potrafi wyczuc! Miejsca, gdzie pohukuje sowa albo smiga nietoperz na tle tarczy ksiezyca. Dziwne i niezmienne od wiekow miejsca. Miejsca, ktore Cyganie pamietaja - przynajmniej niektorzy z nich - i odwiedzaja od czasu do czasu. Zawsze odwiedzalismy stare miejsca, ale niekiedy zagladamy tez w nowe, jesli tam zaprowadzi nas moj nos. Ale tym razem nos mnie zawodzi. Wiec moze po prostu jestem za stary, co? No coz, byl juz zniedoleznialy - pewno nie tylko na ciele, ale i na umysle - i wydawalo mi sie, ze bredzi. I mimo ze jego przodkowie byli najprawdopodobniej podejrzanego pochodzenia, a moze wlasnie dlatego, zrobilo mi sie go zal. Przynajmniej na chwile, dopoki nie powiedzial: -Lardisie Lidesci, ciesze sie, ze cie poznalem, kimkolwiek jestes. Ale poslugujesz sie starym jezykiem w jakis dziwny - nawet staroswiecki - sposob i dlatego myslalem, ze jestes poslancem, na ktorego czekalem przez cale zycie, tak jak moj ojciec, a przed nim jego ojciec. Bo nazywam sie Vladi Ferengi i podobnie jak ty jestem ostatni z rodu. Musial zauwazyc, jak podskoczylem, bo powiedzial: -No, no! Wiec nas znasz, wiesz o nas? - I jego glos nagle stal sie ostry. Czy o nich wiedzialem? W Krainie Slonca od niepamietnych czasow to nazwisko bylo przeklenstwem! Ferenc, Ferenczy, Ferengi - wszystkie te formy byly jak zaklinanie zla! Byli legenda nawet wsrod swych pobratymcow, Wampyrow! Olbrzym-mutant Fess Ferenc byl ostatnim z nich, o jakim slyszalem, jednym z garstki, ktora uszla z zyciem w bitwie w Ogrodzie Mieszkanca. Czy o nich wiedzialem? A wiec ci ludzie byli potomkami jakiejs starej linii poddanych Ferenca. Och, przyznaje, ze bylo to dawno, dwa tysiace lat temu, albo jeszcze dawniej i o wszystkim juz zapomniano. Ale mimo to sklonilo to mnie do zastanowienia sie... Szybko sie opanowalem. -Ferenczy to nazwisko dosyc popularne w Rumunii, dokad zmierzacie - powiedzialem. - Mysle, ze wsrod moichj wlasnych przodkow moze byc paru Ferenczych i dlatego bylem zaskoczony, kiedy je uslyszalem. - Oczywiscie to ostatnie bylo wierutnym klamstwem, ale nie pierwszym, bo jak mii powiedziales, Ben, Ferenczyowie to stary, szanowany rod w dawnej Rumunii, podobnie jak wiele starych rodow w Krainie Slonca. Ale Vladiemu ta rozmowa popsula humor. Siedzial teraz milczacy, ponuro patrzac na mnie, dopoki nie pojawila sie moja eskorta, przynoszac zle nowiny. -W lesie sa obcy! - zameldowal jeden z jego ludzi, przygladajac mi sie wzrokiem pelnym podejrzliwosci. -Ach! - powiedzialem. - To koledzy, ktorzy mnie tutaj przyprowadzili. Nie sa Cyganami, wiec nie wzialem ich ze; soba do waszego obozu. -Wiec sa twoimi przyjaciolmi, tak? - wysyczal mlody chlopak z eskorty, chwytajac mnie za lokiec. - Reporterzy? Dziennikarze? A stary Vladi popatrzyl na mnie i mruknal: -No, no! -Nie - zaprzeczylem. - To Anglicy, ktorzy goszcza w tym kraju. Czyz nie mowilem, ze jestem z daleka? Wtedy chlopak zlapal mnie mocniej, mowiac: -Ludzie czekaja na twoj rozkaz, Vladi. Najpierw Maria umiera z powodu zlej krwi, a nastepnie pojawiaja sie ci dziennikarze z kamerami i notesami i te tak zwane Siostry Milosierdzia, ktore wtykaja swoj nos gdzie nie trzeba. I jeszcze ten lekarz z Kavali, i policja, to chyba dosc! Mysle, ze temu tutaj trzeba upuscic troche krwi, jemu i tym jego angielskim przyjaciolom. Mysle, ze to szpiedzy i ze powinnismy ich cisnac w te cierniowe zarosla! Ale Vladi pokrecil glowa i powiedzial: -Szpiedzy? Ale czego mogliby tutaj szukac? Nie mamy nic do ukrycia! Wiec niech tak bedzie. Juz i tak mamy dosyc klopotow. A zreszta ten Lardis rozmawial ze mna w starym jezyku, ktory znal moj dziadek, i moze w jego zylach plynie ta sama krew. - Co rzeklszy, zwrocil sie do mnie: - Ty. Poznalem cie wystarczajaco dobrze, Lardisie Lidesci. Akceptuje to, co powiedziales, ale nie moge zaakceptowac tego, ze dostales sie do nas w tak podstepny sposob. Idz i zabierz ze soba przyjaciol. Nie chce cie wiecej widziec. Wiec odszedlem. Bernie zawrocil samochod, moi ochroniarze wyszli mi na spotkanie i wyobrazam sobie, ze chociaz byli krzepkimi mezczyznami, cieszyli sie, ze sie stamtad zabieramy. Cyganie sa bardzo skuteczni w walce i potrafia ciskac swymi nozami z przerazajaca dokladnoscia. A kiedy szlismy przez las, caly czas czulismy na sobie wzrok Ferengiego. W Jelesznicy, w poludnie, Bernie jak zwykle skontaktowal sie z Centrala. Czekala na nas wiadomosc, zgodnie z ktora mielismy wracac, a ja mialem potem dolaczyc do ciebie w Australii. I to juz wszystko... V W nocyTrask nalal swemu gosciowi jeszcze jedna brandy i przez I chwile milczal, zastanawiajac sie nad tym, co uslyszal. Potem powiedzial: -Mysle, ze chyba powinienem byl porozmawiac z toba wczesniej. -Co? Myslisz, ze cos w tym jest? - Lardis wydawal sie zaskoczony. -Nie zauwazyles niczego niezwyklego? Trask takze byl zaskoczony. Dlaczego Lardis nie znalazl nic podejrzanego w tym, co zobaczyl i uslyszal? Ale jak mowiles, tych ludzi otaczala wyraznie wyczuwalna aura tajemniczosci. -Tak, ale tak jest ze wszystkimi Cyganami! - zaprotestowal Lardis. - Posluchaj. Oni wiele przeszli. W ich spolecznosci pojawila sie choroba, a kiedy nadszedl czas odjazdu, zabrali te dziewczyne sila ze szpitala. To bylo przejawem glupoty - czy moze raczej uporu -zgoda, ale taka maja naturo Nastepnie obudzili dawne przesady w Skotousie, grzebiac ja ze srebrnymi monetami na oczach, co prawdopodobnie sta9 nowi ich zwyczaj, podobnie jak wsrod rozmaitych cyganskich klanow w Krainie Slonca. A od czasu ich wyjazdu z Kavali uganiali sie za nimi ci dziennikarze, nie wspominajac o policji. Potem odgrzebano cialo tej biednej dziewczyny, moze uczynili to mieszkancy Skotousy, tego nie wiem, ale ktos uznal, ze trzeba ja przebic kolkiem! A kiedy grob ponownie otworzyl ten lekarz ze szpitala i kiedy ja pokrojono... no coz, ni9 rozumiesz, jak bardzo wytraceni z rownowagi musieli byc ci ludzie? -Tak, rozumiem to doskonale - zgodzil sie Trask. - To mnie specjalnie nie niepokoi, chociaz wlasciwie, tak, cala ta sekwencja zdarzen i one same, choroba dziewczyny i tak dalej - to wszystko mnie niepokoi! Przyjmuje twoje wyjasnienie znanych nam faktow. Leukemia, anemia, zakazenie krwia wszystkie one prowadza do smierci. I sadze, ze na niektorych greckich wyspach, a na pewno w Rumunii, wciaz grzebia ludzi, ktorzy zmarli w ten sposob, kladac im srebrne monety na powiekach. Nie kwestionuje twierdzenia, ze dawne zwyczaje trudno wykorzenic albo ze to co zobaczylismy, to u Cyganow zupelnie normalna praktyka. Ale wspomniales o innych rzeczach, ktore komplikuja te sprawe... -Mianowicie? -Ten stary wodz, Vladi Ferengi. -Tak, co z nim jest nie tak? Trask podparl dlonia brode, wpatrujac sie w starego Lidesciego. -Jakies piec i pol roku temu - powiedzial w koncu - mielismy tu jeszcze jednego goscia z Krainy Slonca... to znaczy czlowieka. Mam na mysli Nathana Keogha, ktory przeszedl przez Brame w Perchorsku i uczynil to nie calkiem z wlasnej woli... - Zamilkl zamyslony. -Oczywiscie nie uczynil tego z wlasnej woli - potwierdzil Lardis. - Zostal tam wepchniety przez swego brata-wampira, Nestora! A dokladniej przez jego pierwszego porucznika, Zahara. Potem, juz w tym swiecie, Nathan poznal sekrety Kontinuum Mobiusa i przeniosl ciebie, twoich ludzi i bron do Krainy Slonca, abyscie nam pomogli pokonac Vormulaca Niespiacego i Devetaki Czaszkolica. Ale to stare dzieje. Wiec o co chodzi? -Kiedy Nathan uciekl z Perchorska - ciagnal Trask, wydajac sie mowic bardziej do siebie niz do swego goscia - pomogla mu grupa Wedrowcow. I co dziwne - czy wrecz niewiarygodne - podrozowali na polnoc, mimo ze byla zima! A jesli chodzi o to, co ten Vladi napomknal o "dziwnych miejscach"... -Tak? -No wiec nigdy nie slyszalem calej tej historii z ust Nathana - wtedy nie wydawalo sie to istotne - ale jesli dobrze pamietam, mial bardzo podobna rozmowe z wodzem grupy, ktora mu udzielila pomocy. Ponadto opis tego wodza jest identyczny z twoim opisem Vladiego. -A jak sie ten wodz nazywal? - Lardis byl zafascynowany. -Nigdy sie tego nie dowiedzialem - powiedzial Trask. - Ale pamietam, jak Nathan mowil, ze ci ludzie byli potomkami poddanych Wampyrow, ktorzy musieli przejsc przez Brame wraz ze swymi panami przed tysiacami lat. Wywnioskowalismy to z ich imion. Nathan mowil tez, ze wierzyli, iz pewnego dnia ich panowie... powroca. -A dziwne miejsca? -No, to juz sa oczywiscie czyste spekulacje - powiedzial Trask - ale czy tymi dziwnymi miejscami nie moga byc obszary, w ktorych mieli sie pojawic ponownie ich panowie? Na przyklad kolo Bramy w gorze rzeki, w miejscowosci Radujevac. W okolicach Schronienia czesto pojawiali sie Cyganie. Poza tym jest jeszcze ta miejscowosc w Moldawii, w ktorej Faethor Ferenczy mial swoj zamek jakies tysiac piecset lat temu. I w Rumunii, w rejonie Halmagiu, u stop gor Zarandului, gdzie Faethor kiedys dzierzyl wladze, a potem jego syn krwi, Janos. Trzeba nawet brac pod uwage Perchorsk, ktory ten Vladi mogl wyniuchac. To wcale nie jest niemozliwe, Lardis. Ty sam jestes jasnowidzem na swoj sposob i... -... I w ich krwi jest z pewnoscia znacznie wiecej sladow wampiryzmu niz w mojej! - powiedzial. -Zaloze sie, ze to sa ci sami ludzie - powiedzial Trask. -Ale ja nie mowie, ze nie! - powiedzial Lardis. - Tylko... co to wszystko znaczy? -Nie wiem - przyznal Trask. - Nie jestem pewien. Ale chcialbym wiedziec, gdzie ci Cyganie Ferengi byli, zanim taj biedna dziewczyna zachorowala na te dziwna chorobe, te tak zwana anemie. I co robila ta grupa Cyganow w tym rejonie Grecji. -Nie potrafie powiedziec - potrzasnal glowa Lardis. -Ani ja - powiedzial Trask. - Ale jesli ten Vladi Ferengi potrafi wyczuc te, jak mowi, dziwne miejsca, miejsca, w ktorych w dawnych czasach pojawily sie Wampyry z Krainy Gwiazd... czy nie moglby takze wyczuc ich obecnosci tu i teraz? -Zaczynam rozumiec, do czego zmierzasz - mrukna Lardis. -I czyz nie powiedzial, ze tym razem jego nos go za wiodl, sugerujac, iz on i jego ludzie biora udzial w jakiejs misji, moze czegos szukajac? -Czegos albo kogos - rzekl Lardis. - Tak, kogos... chociaz mysle, ze masz racje i ja takze wole mowic czegos! Czegos... co sie tu zjawilo dopiero niedawno. -Wlasnie! - przytaknal Trask. -Ha! - mruknal Lardis. - Czyzbym byl slepy? Dlaczego wczesniej tego nie dostrzeglem? -Nie znales wszystkich faktow - powiedzial Trask. - A zreszta co dwie glowy, to nie jedna. - Wyprostowal sie na krzesle. - A cztery czy piec glow to jeszcze lepiej. Jutro zorganizujemy zespol doradcow. Doskonale, bo teraz beda mieli temat do rozwazan. Ale w tej chwili... - Przerwal, powstrzymujac ziewanie. A Lardis powiedzial: -Jestes zmeczony, Ben, i ja tez. Sadze, ze to przynajmniej czesciowo zasluga tej brandy. -Nie - potrzasnal glowa Trask. - Moze tak dziala na ciebie, ale jesli chodzi o mnie, to ta praca. Musze sie dobrze wyspac, a kiedy moje cialo bedzie wypoczywac, wszystko pouklada mi sie w glowie. Teraz jest zbyt pozno, zeby jeszcze cokolwiek zrobic. Oczywiscie czuje potrzebe, aby nad tym popracowac, ale nie sadze, abysmy osiagneli teraz cos wiecej. -No to juz sobie ide - powiedzial Lardis, powoli podnoszac sie z krzesla. -Czekaj! - zatrzymal go Trask, marszczac brwi. -Tak? -W tym, co mi opowiedziales, jest cos, co wydaje sie nie pasowac do reszty. -Powiedz, o co ci chodzi. -To cos, co dotyczy Siostr Milosierdzia. Kiedy twoja eskorta probowala przekonac Vladiego, zeby cie ukarano, wymieniono je wsrod mozliwych zagrozen. Wiec kim one wlasciwie byly? Zakonnicami? Ale kto moglby narzekac, ze "wtykaja swoj nos"? To znaczy konkretnie w co? -Nie mialem czasu, aby to wyjasnic - z zalem przyznal Lardis. - Bo jak mowilem, zostalem stamtad wyproszony w pospiechu! Trask wzruszyl ramionami. -Nie przejmuj sie. W Grecji jest wiele klasztorow. Jesli Cyganow potraktowano jak biednych wedrowcow, moze te Siostry Milosierdzia chcialy byc w poblizu, aby... no, nie wiem. Aby im pomoc sie pozbierac? -Moze - powiedzial Lardis. - Ale wszyscy Cyganie, jakich znalem, takie chwile wola przezywac w samotnosci. Jesli chcieli kogos oplakiwac, robili to sami. W Krainie Slonca, w dawnych czasach - a z tego co wiem, i teraz - to byl najczesciej jedyny sposob... Kiedy Lardis wyszedl, Trask jeszcze przez pare minut rozwazal to wszystko, po czym przypomnial sobie, ze musi za-; telefonowac do Ministra Odpowiedzialnego. A bylo juz dobrze po jedenastej. No coz - pomyslal, siegajac po sluchawke. - Dlaczego tylko ja mam pracowac do pozna? Ale w rzeczywistosci Trask nie byl jedyna osoba, ktora pracowala do pozna. W swej tymczasowej, sekretnej kwaterze, sasiadujacej z kwatera Jake'a Cuttera, Liz Merrick zasnela, czekajac na jego powrot z wycieczki z Lardisem i Lissa Lidesci. Czterdziesci piec minut temu obudzilo ja trzasniecie drzwi, po czym uslyszala, jak Jake sie szykuje do snu: jakies pomruki, spuszczanie wody, szum prysznica i na koniec cichy szum wentylatora. Oczywiscie ona nie mogla miec wentylatora, bo moglby go uslyszec. A jesli chciala skorzystac z toalety, musiala czekac, dopoki nie zasnal, i wtedy wyslizgiwala sie "tylnymi drzwiami", i korytarzem szla na paluszkach do damskiej toalety - nie bylo to zbyt wygodne. Ale w rzeczywistosci te sprawy nie stanowily glownego zmartwienia Liz. Zloscily ja wszystkie drobne szczegoly, ktore wiazaly sie z koniecznoscia ukrywania swej bezsilnoscia biorac pod uwage ogolna sytuacje, przede wszystkim to, ze musiala sie skradac tak jak teraz, a zwlaszcza to, ze musiala sie wkradac do umyslu Jake'a. Tak, byla bezsilna, poniewaz nic nie mogla uczynic, wiedziala, ze Ben Trask ma racje, i tylko to mialo znaczenie: Jake byl bardzo wazny, dla Wydzialu i jego pracy oraz dla calego swiata. Byl takze bardzo wazny dla niej, a gdyby zlapal ja na tym, ze go szpieguje, raczej by jej to nie pomoglo! Kiedy wrocila z toalety do swojej mysiej dziury (tak myslala o swej kryjowce), Jake juz zasypial. A kiedy Liz wyslala w jego kierunku pierwsza, niesmiala sonde, odebrala mgliste sklebione wrazenia, jakie znala od dawna. Senne bladzenie - faktycznie myslowy somnambulizm - podswiadome poszukiwanie kierunku, w ktorym moglby podazyc - trudny do rozszyfrowania niepokoj... nerwowe zmiany wzorow myslowych... wabiacy, niewiarygodny wir liczb, rownan, rachunkow - prawdziwa sciana liczb, ktora otaczala Jake'a ze wszystkich stron, unoszac sie jednak poza jego zasiegiem - niby jakis nieuchwytny, obdarzony czuciem cyklon. I jeszcze cos. Wrazenie najdziwniejsze ze wszystkich: ze nie jest tam sam... No dobrze, nie byl sam. Ale czy to byla ona, Liz, echo jej wtargniecia" do pozbawionego oslony umyslu Jake'a, czy tez bylo to cos innego? Czy bylo to moze cos, co Nekroskop Harry Keogh, pozostawil w umysle Jake'a, aby go obserwowac? Ale jesli tak wlasnie bylo, dlaczego wydawal sie przed tym cofac? Oczywiscie pytania Liz byly skierowane do wewnatrz, ale byly zarazem intensywne i jako telepatka, powinna to byla wiedziec. Mysli to mysli, a telepatia to telepatia. Wrazliwa osoba, czy to mentalista, czy tez nie, moze niekiedy wykryc zainteresowanie kogos innego (zazwyczaj w postaci wrazenia przypominajacego ciarki przebiegajace po plecach, bedace ostrzezeniem, ze ktos obserwuje), a Jake Cutter byl osoba nad wyraz wrazliwa. Jego mentalne oslony natychmiast ulegly wzmocnieniu, a Liz czym predzej wycofala sie! Na szczescie nie zostala wykryta, albo jezeli nawet, jej sonda zostala odebrana jak musniecie skrzydla muchy: chwilowe podraznienie, ktore natychmiast ustapilo i zostalo zignorowane w obliczu jakiejs innej, powazniejszej ingerencji. To ja zastanowilo. Jesli oslony Jake'a nie zostaly pobudzone z jej powodu, to kto byl tego przyczyna? I jak w kilku poprzednich wypadkach Liz nie zdolala opanowac drzenia na mysl, czym Jake jest i czym moze sie stac, choc moze nieswiadomie. Ale w kazdym razie przypuszczala, ze roztropnie bedzie Postepowac ostroznie i trzymac sie z daleka, dopoki nie bedzie pewna, ze Jake zasnal na dobre. Klopot polegal na tym, ze i ona byla zmeczona. A kiedy w koncu zapadla w sen, Przegapila rozmowe zmarlych, ktora odbywala sie w pokoju obok. Nie zeby mogla ja byla uslyszec, choc mogla cos wyczuc - mogla byla wykryc gwaltowne zmiany uczuc Jake'a, odgadnac jego opor, wielka pewnosc siebie - ale to byloby wszystko. Bo tylko zmarli sa w stanie odbierac mowe zmarlych. I tylko Nekroskop slyszal, jak rozmawiaja... -Jestes uparty. Ponadto uchylasz sie od swoich zobowiazan, lekcewazysz nasza umowe, pakt, jaki zawarlismy! - zaprotestowal Korath, ktorego martwy glos wydobywal sie z mrokow uspionego umyslu Jake'a Cuttera. A poniewaz Jake nie mogl dluzej udawac, ze go nie slyszy, jak w okresie czuwania, odpowiedzial: -Tak, chce sie z tego wycofac! Bo twoja interpretacja naszej "umowy" - tego "paktu", ktory jakoby zawarlismy, w zaden sposob nie odpowiada mojej! -Uratowalem ci zycie! - ciagnal Korath. - Gdyby nie moja interwencja, ty i twoi przyjaciele - zwlaszcza twoja przyjaciolka - bylibyscie martwi w piekle Malinariego w Xanadu: Tylko zanim by z niej wytopiono tluszcz, slodka Liz zostalaby poddana jeszcze gorszym meczarniom w ogrodzie metamorfozy Umyslu. Juz zapomniales widoku istoty o nieobecnym spojrzeniu, ktora kiedys nazywala sie Demetrakis od Umyslu? Demetrakis ze sliniacymi sie ustami i nabrzmialymi penisami? Te oczy sluzyly do patrzenia, a przynajmniej do oceny kierunku i odleglosci, a usta przerobilyby slodka Liz na potrawke dla grzybow Malinariego. Przypuszczasz, ze penisy nie sluzyly do niczego? Pozwol, ze cie poinformuje, iz Demetrakis byl kiedys wyjatkowo krzepkim mezczyzna, a teraz stal sie niemniej krzepkim wampirem! Niewiele z niego zostalo w ogrodzie Malinariego... ale uwierz mi, ze to, co zostalo, wiedzialoby doskonale, co zrobic z twoja slodka Liz! A kiedy Jake nie odpowiadal, Korath podjal: -Teraz mnie posluchaj. Nie mozesz zaprzeczyc, ze w naprawde trudnej chwili udowodnilem, iz dzialam w dobrej wierze. Od tego czasu zdradzales mnie albo zamierzales zdradzic na kazdym kroku. I teraz osmielasz sie pytac, co to za pakt? Cos takiego! To chyba ja powinienem o to pytac! -O nic takiego nie prosilem - powiedzial Jake. -Ale myslales o tym, sugerowales. -Niech to diabli! - wybuchnal tamten. - Wymyslony przez ciebie "pakt" to czysta bzdura! To tylko sztuczka, zeby zapewnic ci nieograniczony dostep do mego umyslu. Harry Keogh mial racje, kiedy ostrzegal, abym nie mial nic wspolnego z wampirami zywymi czy martwymi. Chcesz, abym ci przypomnial, jak to mialo byc, jak mial wygladac ten nasz uklad? -Jak najbardziej! - powiedzial tamten, probujac ukryc zadowolenie z tego, ze Jake w koncu dal sie wciagnac do rozmowy, choc poniewczasie. Bo od czasu Xanadu Jake byl coraz bardziej nieufny i uparty, do tego stopnia, ze w ciagu kilku kolejnych nocy Korath nie zrobil prawie zadnych postepow. A w dzien, w porze czuwania, oslony Jake'a - te same oslony, ktore bronily dostepu Liz Merrick - byly szczelnie zamkniete i gdyby Korath za bardzo sie zblizyl, Jake pomyslalby o sloncu, przywolalby obraz jego oslepiajacego swiatla i palacych promieni, ktore trzymaly wampira na dystans. Pomyslal o tym w tej chwili... ale byla noc i snil, jednak i tak predzej czy pozniej musial zalatwic sprawe z tym martwym wampirem, tak czy inaczej. -I to takze! - powiedzial Korath, blyskawicznie sie kurczac, kiedy mignal mu przed oczyma obraz powstaly w umysle Jake'a, ten kosmiczny piec, zrodlo zycia wszystkich istot zywych i niechybnej smierci istot niemartwych. - Czy to takze bylo czescia naszego ukladu? Mysle, ze nie! -A to bylo? - ripostowal Jake. - To wiercenie dziury w brzuchu? Mysle, ze nie! Pozwol, ze powtorze to, co powiedziales, twoje wlasne slowa, Korath, ktore pamietam doskonale, chocby dlatego, ze to byly klamstwa. Chciales wiedziec, czy w zamian za twoj prezent, powinienem ci ofiarowac swoje towarzystwo - chocby czasami - kiedy mam niewiele do roboty. To bylo wszystko. Moje towarzystwo, zebys mial z kim porozmawiac. Ale rzadko, kiedy nie jestem zajety. Jednak w ubieglym tygodniu doslownie nie opuszczales mego umyslu! I prawie mnie stamtad wypchnales! Czy wiesz, co by zrobili Ben Trask i jego ludzie, gdyby sie o tobie dowiedzieli? Sam jeszcze nie wiem, ale mam cholernie dobry pomysl! Nie zdziwilbym sie, gdyby przystawil mi pistolet do glowy i pociagnal za spust. I nie sadze, aby ktos go za to potepil. -Ale oni nie wiedza - odparl Korath. - I nie dowiedza sie, jezeli zachowasz zimna krew. Poza tym... -Daj mi skonczyc! - przerwal Jake. - Wiec po pierwsze narazasz mnie na niebezpieczenstwo i tym samym siebie narazasz na niebezpieczenstwo, co jest czysta glupota. Beze mnij jestes niczym, garstka kosci w zbiorniku sciekowym. Wiej jesli mnie sie stanie jakas krzywda, to i tobie, bo kiedy mnij juz nie bedzie, nie bedziesz mial do kogo mowic, ani "rzadko", ani w ogole! -Wiem to rownie dobrze jak ty! - zaprotestowal Korath. To aby cie chronic - nas, jesli wolisz - nie ustepuje, podczas gdy inni po prostu polozyli na tobie krzyzyk. -A jesli chodzi o twoj prezent - ciagnal Jake, nie zwracajac uwagi na jego slowa - o jakim prezencie mowisz? Nie dales mi nic! -A twoje zycie oraz zycie twoich przyjaciol i ukochanej? Jake wiedzial, ze z tym trudno bedzie mu dyskutowac. Powiedzial wiec: -To wszystko jest ze soba nierozerwalnie zwiazane. Gdybym umarl, wowczas ty poszedlbys moim sladem. -Niezupelnie - mruknal Korath. - Bo ja juz jestem martwy. Ale wiem, co masz na mysli. Ten dar, ktorego tak pragniesz i zgoda, jest czescia naszego paktu - to miejsce pierwotnej ciemnosci, swoiste nigdzie, ktore istnieje miedzy miejscami, jakie znamy; to Kontinuum Mobiusa. Mam racje? -Tak - potwierdzil Jake - i wiesz to. Obiecales, ze zdradzisz mi te liczby, wzor Harry'ego Keogha, sposob podrozowania wstega Mobiusa. -A czyz nie dotrzymalem obietnicy? - Korath wydawal sie zaskoczony, a nawet dotkniety. - O co oskarzasz mnie teraz? Dawalem ci klucze do Kontinuum Mobiusa nie raz, nie dwa razy i nie trzy! Bez nich bylbys teraz martwy. Zaprzecz, jesli potrafisz. -Nie zaprzeczam - rzekl Jake. - Nawet gdybym mial taka wprawe w zabawach slownych jak ty, nie moglbym temu zaprzeczyc. Ale co to za dar, jesli nie moge go wykorzystac, nie wlokac cie za soba? Jest moj tylko w polowie. -I to takze jest moja wina, ze nie masz glowy do liczb? - zachichotal Korath, ale po chwili spowaznial. - Alez oczywiscie, ze jest twoj tylko w polowie! - warknal. - Bo beze mnie nie dysponujesz wzorem, a ja bez ciebie nie moge sie poruszac. Ha! Jakze malo dostaje za to, co daje! -Ale ja musze byc w stanie korzystac z Kontinuum z wlasnej woli - zaprotestowal Jake - bez odwolywania sie do ciebie. -Doskonale! Zgoda! - powiedzial Korath. - Tak, oczywiscie to bardzo wazne. A wiec oto wzor! Daje ci go! I natychmiast - tak szybko, ze Jake zostal kompletnie zaskoczony - rownania Mobiusa zaczely mutowac na ekranie jego (albo Koratha) wyobrazni. Uporzadkowany pochod rozwijajacych sie rachunkow i nieustannie zmieniajacych sie symboli algebraicznych zdawal sie przypominac rozwiazywanie nieslychanie zlozonego problemu matematycznego, ogladane na monitorze jakiegos gigantycznego komputera. Ale Jake byl tu juz przedtem szesc czy siedem razy, za pierwszym razem z Nekroskopem Harrym Keoghiem, a potem z Korathem. Dziwny lancuch liczb byl dla niego rownie zaskakujacy jak za pierwszym razem, ale instynktownie - a moze intuicyjnie (czy byla to intuicja Harry'ego?) - wiedzial, gdzie go zatrzymac, w punkcie, ktory pamietal. Uczynil to... i liczby od razu ulozyly sie w falujacy zarys drzwi Mobiusa! -To jest to! - odetchnal Jake. - Drzwi do Kontinuum! -Taak - powiedzial Korath z takim samym podziwem jak zawsze, choc robili to juz przedtem. - Tak, to jest to. Ija, Korath, dalem ci to. Taki byl nasz pakt, teraz pamietasz? Iw zamian za ten wielki dar, zyskalem prawo do... -Do niczego! - powiedzial Jake, pozwalajac, by drzwi zwinely sie i znikly. - Wiem, gdzie to zatrzymac, ale nie wiem, jak uruchomic! Mozliwe, ze nie pamietam calej sekwencji. Nikt by nie zdolal zapamietac. -Alez tak! - powiedzial Korath. - Bylo juz paru takich. Pierwszym z nich byl Mnbius, a potem Nekroskop Harry Keogh. A w Krainie Gwiazd widzialem, jak syn Harry 'ego, Nathan, czyni podobne cuda. Ja sam nauczylem sie tego od Harry 'ego, kiedy probowal ci pokazac, jak to sie robi; wykorzystalem zdolnosc, jaka otrzymalem w wyniku ukaszenia Nephrana Malinariego, ktora teraz krazy w mojej krwi. W przeciwienstwie do ciebie, pamietam te sekwencje! Ale co z tego, skoro nie moge jej wykorzystywac? Jestem bezcielesny i moge sie Poruszac tylko jako czesc twojego umyslu. Jeszcze raz powtarzam: czy nalezy mnie winic za to, ze nie masz glowy do liczb? Niewatpliwie nie byla to wina Koratha, ale glowny argument Jake'a - ze dar zycia, choc wielki, nie byl tym obiecanym darem - pozostawal niewzruszony. -Doskonale - powiedzial - znalezlismy sie w impasie. Ale czyz nie rozumiesz, ze im bardziej mnie dreczysz, tym bardziej prawdopodobne jest, ze zostaniesz odkryty? Mowiac szczerze, nie zycze ci zle. Jestes martwy i nie widze, w jaki sposob moglbys mi wyrzadzic krzywde, to znaczy fizyczna, Chociaz musze ci powiedziec, ze powoli doprowadzasz mnie do szalenstwa! Nawet nie tak powoli. Ale tak czy owak gdyby cie wykryto, Trask i jego ludzie nie mogliby ci wyrzadzic wielkiej krzywdy. Czy mogliby cie powtornie usmiercic? Ale ja, ja po prostu nie wiem, co chca ze mna zrobic. -Co mogliby zrobic? - Korath wydawal sie autentycznie zaciekawiony. - Czy to rzeczywiscie mozliwe, zeby cie chcieli zabic? Watpie. Pamietaj, Jake, ze bylem w twoim umysle albo w jego poblizu prawie od chwili, gdy ty i Harry po raz pierwszy przyszliscie ze mna porozmawiac, kiedy tkwilem pograzony w tym rozbitym zbiorniku sciekowym. Wiem, ze faktycznie Ben Traskzada, abys rozmawial ze zmarlymi! Jestes jak gdyby nieodlaczna czescia Nekroskopa. Dlatego tez, jako ze to wydaje sie podstawowym wymaganiem - to znaczy abys sie komunikowal ze zmarlymi - Trask nie powinien narzekac. Jest chyba oczywiste, ze teraz jestem czescia Ogromnej Wiekszosci. -Jestes wampirem! - powiedzial Jake. - A ja widzialem cie we wlasnej osobie. Wiem, jaki byles, zanim umarles. A jesli chodzi o to, ze jestes jakoby "czescia" Ogromnej Wiekszosci, zapominasz, ze slyszalem, co oni szepcza w swych grobach, i wiesz, jak to jest dalekie od prawdy! Poza tym jest Trask, ale nie sadze, abym mogl wyrazic w slowach, jak bardzo nienawidzi ciebie i twoich pobratymcow. Wampiry? Wampyry? Zniszczenie was jest celem jego zycia! Jeszcze zanim Malinari zamordowal Zek i po tym, jak zamordowal ciebie, wampiry byly obsesja Traska. Utracil przez nich wielu przyjaciol. Chcialbys wiedziec, co moglby mi zrobic, aby cie przepedzic? Przychodzi mi do glowy co najmniej jedno niemile rozwiazanie. -Mianowicie? - Teraz Korath naprawde byl zaciekawiony. -Slyszales kiedys o lobotomii przedczolowej? - spytal Jake. - Nie, nie przypuszczam. To termin medyczny okreslajacy jeden ze sposobow "zlagodzenia" objawow w przypadkach ostrej schizofrenii. Ale chyba sie zgodzisz, ze to dosyc drastyczny sposob, prawda? Wiec powiedz mi, czym u licha jestes, jak nie przypadkiem ostrej schizofrenii! Poniewaz mowa umarlych, podobnie jak bardziej konwencjonalna telepatia, czesto wyraza znacznie wiecej niz slowa mowione, Korath zobaczyl w umysle Jake'a obrazy procedur zwiazanych z lobotomia przedczolowa. W zamysleniu powiedzial: -Moj dawny pan, Malinari Umysl, potrafil robic mniej wiecej to samo. - (Jake niemal wyczul, jak potwor zadygotal!)- - Tylko ze on robil to golymi rekami, swymi polplynnymi palcami, swym przerazajacym umyslem! Jednak w wyniku tych "zabiegow" uwalnial swe ofiary od... od wszystkiego! Odzycia. -Aleja nie musze ani nie chce, aby mnie od czegos uwolniono - powiedzial Jake. - Tylko od ciebie. Wiec musimy obmyslic plan i ustalic jego granice. Musimy tez ponownie okreslic warunki tego tak zwanego paktu. -Warunki? Granice? -Granice czasowe - powiedzial Jake. - Widzisz, ja nie chce byc Nekroskopem, nigdy nie chcialem. Trzy tygodnie temu w ogole nie wiedzialem, kto to jest Nekroskop. I wciaz nie wiem wszystkiego na ten temat, bo mi nie mowia. Cos tak osobliwego, nienaturalnego, ze nie mozna mi o tym powiedziec? To nie dla mnie. Wiec dopoki sie nie dowiem, o co tu chodzi, nie chce wiedziec nic wiecej na ten temat. Och, jasne, ze chcialbym wykorzystywac Kontinuum Mobiusa - dla wlasnych celow - ale poza tym? No, nie wiem, jeszcze sie nie zdecydowalem. Z drugiej strony jest cos, co zdecydowalem definitywnie, to mianowicie, ze po wieczne czasy bede miec wobec ciebie dlug wdziecznosci! -Granice czasowe - powiedzial Korath. - Tak, mysle, ze mozemy o tym pomowic. A co do warunkow, co wlasciwie masz mysli... to znaczy oprocz mnie? - (Psychiczny eter znowu rozbrzmial echem jego chichotu). -Po pierwsze, granice czasowe - powiedzial Jake, kiedy echo chichom ucichlo. - Nasz uklad bedzie obowiazywal, dopoki obaj nie osiagniemy swoich celow. Ale jak tylko to sie stanie i niezaleznie od tego, czy zlamie formule Keogha, czy tez nie, masz opuscic moj umysl. Rozumiem twoja kompletna samotnosc, wiec ze swej strony obiecuje, ze kiedy bede mogl, poswiece ci czesc mego wolnego czasu. Rozmowa z toba na temat zycia w swiecie wampirow moze sie okazac calkiem interesujaca. -Kiedy bedziesz mogl? Czesc wolnego czasu? Ale nie korzystajac z Kontinuum, w ogole nie bedziesz mogl mnie odwiedzac. -To jeszcze jeden powod, aby zagwarantowac, ze bede mial do niego dostep - odparl Jake. - No i zebym w koncu zapamietal procedure. Ale tak czy owak chyba sie mylisz. Nie bede musial cie odwiedzac, bedziemy mogli porozumiewac sie na odleglosc - na dowolna odleglosc - tak jak to sie dzieje obecnie. Jednak nie bedziesz mi stale siedzial na karku. -Hmm! - zamyslil sie Korath. -Decyduj sie - powiedzial Jake - zanim zmienie zdanie. Wedlug mnie i tak zawieram pakt z diablem. -Idzmy dalej - powiedzial tamten wymijajaco. - Mowiles o celach. Interesuje mnie, jakie sa twoje. -Wiec nie wydobyles ich z mego umyslu? -Wprawdzie jestem w twoim umysle - powiedzial Korath - ale nie do konca. Odmowiles mi dostepu, o ktory prosilem - pertraktowalismy o tym - bo gdyby nie to, nie prowadzilibysmy tej rozmowy. Jake byl zaskoczony. -Co takiego? Spodziewales sie wiecej, niz dotad dostales? Bo jesli tak, chce ci powiedziec tu i teraz, ze dostales wiecej, niz zamierzalem ci dac! Pragnales dostepu i uzyskales go. Mozesz ze mna rozmawiac, kiedy chcesz, choc jak dotad czynisz to wtedy, kiedy ja nie mam na to ochoty! -Ale ja wlasciwie nie mam dostepu do twojego umyslu - powiedzial tamten. - Mozliwosc rozmawiania z toba nie oznacza pelnego dostepu. Twoje oslony blokuja mnie, zaslaniaja ponad trzy czwarte twoich mysli. O ile pamietam, moja pierwotna propozycja przewidywala, ze bede stanowil, no wiesz, twoja czesc i... -Moja czesc? - Jake, teraz zaniepokojony nie na zarty, przerwal mu gwaltownie. - Oszalales? Kiedy znajdziesz sie wewnatrz, jak bede mogl sie ciebie pozbyc? Juz teraz niezle sie z toba mecze! -Wlasnie! - powiedzial tamten. - Ja takze mam spore trudnosci, tez mozna powiedziec, ze bardzo sie mecze. Nie rozumiesz, ze byloby nam obu o wiele latwiej, gdybysmy dzialali jako jednosc? Maksymalna skutecznosc! Ty ze swoja fachowa wiedza na temat twojego swiata -ktory dla mnie jest zupelnie obcym miejscem - i ja z moja wyjatkowa wiedza na temat Malinariego, Vavary i Szwarta... i oczywiscie majacy klucze do Kontinuum Mobiusa. Dwa umysly, Jake, dzialajace jak jeden, dla obopolnej korzysci! Coz moze byc prostsze albo bardziej przydatne? W podswiadomosci Jake'a glosno rozdzwonily sie dzwonki alarmowe. Nawet we snie wiedzial, ze to zabawa slowna i ze Korath jest w tym dobry. Gdyby Wampyry i ich uczniowie byli politykami, wszyscy polityczni przeciwnicy zostaliby pokonani dzieki ich zdolnosciom w tej dziedzinie. Azeby miec chwile wytchnienia, musial uciec sie do sztuczki i mruknal: - Hmm! - jakby sie nad tym zastanawial. -To jak? - powiedzial Korath. -Idzmy dalej - rzekl Jake. - Ale przedtem trzeba wyjasnic pewna rzecz. Nigdy nie powiedzialem, ze zaakceptuje cie jako czesc samego siebie - to znaczy jako czesc mego umyslu - nawet chwilowo. -Ale... -...Ale zanim odeszlismy od tematu - przerwal Jake - rozmawialismy o twoich celach. Chciales wiedziec, jakie sa moje cele, prawda? -Faktycznie - powiedzial Korath. - Co starasz sie osiagnac? To znaczy poza tym, co Ben Trask i jego ludzie kaza ci robic. I znow Jake zostal zaskoczony, tym razem nie tyle umiejetnoscia argumentowania martwego potwora, co jego ukryta wiedza na temat "zajec" Jake'a poza Wydzialem E. Nie mogl sie nadziwic, jak czesto Korath musial go "podsluchiwac". -Co? - powiedzial. - Wiec myslisz, ze mam jakies ukryte motywy, tak? -Niekoniecznie ukryte, nie. - (Tu potrzasnal swa bezcielesna glowa). - Ale czyz nie mowiles, ze bedziesz "wykorzystywac Kontinuum Mobiusa dla wlasnych celow "? To znaczy w przeciwienstwie do celow Bena Traska, prawda? A moze cie zle zrozumialem?... W koncu Jake opowiedzial mu o swoich porachunkach z Luigim Castellanem i zakonczyl, mowiac: -Zabilem trzech z nich, ktorzy tam byli tej nocy, ale jej jeszcze dwoch. Sam Castellano, sukinsyn rozprowadzajac narkotyki, ktory zlecil... ktory zlecil to, co sie stalo. I te ktory... -Ktory byl jednym z wykonawcow - dokonczyl Korath A potem dodal, jakby zmieniajac temat: - Ale czy wiesz - i to jest nadzwyczaj dziwne, Jake - ze kiedy ze mna rozmawiasz kiedy bronimy swoich punktow widzenia i stopniowo coraz lepiej sie poznajemy, jestes - nie wiem, jak to powiedziec - jestes cieply. Bo mimo swych ostrych, czesto krzywdzacych sadow i szorstkiego sposobu bycia wyczuwam twoje cieplo Mysle, ze to cieplo zycia, ktore znalem jako mlodzieniec w Krainie Slonca, zanim Malinari wygubil moich wspolbraci, porwa mnie do Krainy Gwiazd i uczynil jednym ze swych niewolnikow. To bylo tak dawno temu, ze prawie juz tego nie pamietam Ale ty... ty obudziles we mnie dawne wspomnienia. Jake byl pograzony we wlasnych wspomnieniach, ale t raz odsunal je od siebie. -Probujesz uspic moja czujnosc? - warknal. - Nie sadze. Wiec o co tu chodzi? Czy to jakas intryga, abym uwierzyl, jak zle ci sie dzieje po smierci? -Ach nie - odparl tamten, a jego martwy glos byl jak chlodna glab oceanu. - Jestem, czym jestem, i uczynilem, co uczynilem. I prawda jest taka, ze niczego nie zaluje! No moze tylko tego, ze to wszystko tak zle sie dla mnie skonczylo, i tego, ze podczas gdy moje kosci spoczywaja w zbiorniku sciekowym, Malinari zyje i smieje sie w kulak, my tak sie tutaj spieramy, a ja nigdy nie zostane pomszczony! Ale... nie pozwoliles mi skonczyc. -Wiec mow dalej - powiedzial Jake. - Skoncz. -Mowilem, ze gdy podejmujemy normalna, rzeklbym trywialna, rozmowe, jestes cieply i wtedy wyczuwam twoje czlowieczenstwo. Ale kiedy mowisz o tych swoich strasznych wrogach, twoje serce jest zimne. Prawie tak zimne jak w tym zbiorniku. To nie ma charakteru fizycznego, to don czy duszy. -Wiec wiesz, co to jest dusza? - spytal Jake z powatpiewaniem. -Wiem, ze czymkolwiek byla, czynila mnie ludzkim - powiedzial Korath - a Malinari mi ja zabral. I wiem, ze gdy pozostala mi tylko niesmierc, i to takze mi zabral, dajac w zamian prawdziwa smierc. I dlatego mam wobec niego dlug, tak samo, a moze nawet bardziej, jak ty wobec Luigiego Castellana. -No dobrze - powiedzial Jake. - Wyglada na to, ze okreslilismy swoje cele. -Ale moj cel byl oczywisty od samego poczatku - powiedzial Korath. - Czyz nie mowilem, ze pragne tylko odplacic Malinariemu? Tylko pomysl o ironii tej sytuacji: moge go ugodzic z samego jadra ciemnosci, z tego wodnego grobu, do ktorego mnie poslal! -Ale tylko z moja pomoca - zauwazyl Jake. -Tak, z pomoca twoja, Bena Traska i Wydzialu E. -Wiec nie tylko mnie zatrudniles, ale i Wydzial E! - powiedzial Jake oskarzycielskim tonem. Jednak byl pozbawiony energii i czul sie zmeczony ta rozmowa, zmeczony mowieniem i sluchaniem. Byl wyczerpany fizycznie i psychicznie. -Tylko ze oni tego nie wiedza - zachichotal Korath na swoj okropny sposob. - I nigdy sie nie dowiedza, bo kiedy Malinari zaplaci za to, co mi uczynil - i oczywiscie ci twoi wrogowie takze - opuszcze twoj umysl. Ufam jednak, ze dotrzymasz slowa i bedziesz od czasu do czasu odwiedzal mnie i moje biedne, stare, omywane przez wode kosci, prawda? Pomysl byl kuszacy. Ale z Korathem zawsze tak bylo. Jego mroczny glos, jego hipnotyczny sposob wyrazania sie, sama jego obecnosc. Nagle Jake poczul przyciaganie, potege aury martwego potwora - i jego argumentacji. Jakie mialby bez niego szanse oddania Luigiego Castellana i jego prawej reki w rece sprawiedliwosci? I na co moglby liczyc bez Jake'a Korath, poza wieczna samotnoscia, zanim rozwialby sie w nicosc? -No wiec co ty na to, Jake? - znow odezwal sie Korath. - Czy w koncu doszlismy do porozumienia? -A co by z niego wynikalo? - zapytal Jake. Pytanie to wypowiedzial prawie bezwiednie, czujac, ze ogarnia go dziwny bezwlad. -To musi byc, jak sadze, bardzo prosta sprawa - odpowiedzial Korath, a jego glos byl teraz tylko syczacym szeptem, jak szelest pajeczyny w uspionym umysle Jake'a. - Prosta sprawa, wymagajaca tylko aktu twojej woli. Pamietam, jak kiedys moj dawny pan, Malinari, powiedzial: " Umysl jest jak dwor o wielu pokojach, w ktorych mysli bladza, niby duchy. A ja potrafie tam wejsc i wypedzic te duchy, poznac ich zycie i sekrety, a potem pozbyc sie ich na zawsze! ". Tak wlasnie powiedzial. A we mnie jest wiele z mego dawnego pana. Ja takze moglbym wejsc do jednego z tych pokojow, jednego z twoich pokojow, i sluchac, czy mnie czasem nie potrzebujesz... Korath mowil teraz otwarcie; mogl sobie na to pozwolic, bo wyczuwal, ze dziala hipnotyczny urok, ktory rzucil na Jake'a. Nawet gdyby jego poczatkowy eksperyment nie przyniosl rezultatu, jego ofiara nie zapamieta wiele, z tego co bedzie sie dzialo od tej chwili. -Co mowisz? - powiedzial Jake, krecac sie niespokojnie na lozku pod wplywem mesmerycznego glosu Koratha i stopniowo zapadajac coraz glebiej w sen. -Czyz nie ma u ciebie wystarczajaco duzo miejsca dla nas obu, Jake - ciagnal monotonny glos wampira - w przestronnym dworze twego umyslu? Powiedz tylko slowo, Jake, zapros mnie, a bedziemy stanowic jednosc! -Slowo? - Jake unosil sie bezwladnie miedzy dwoma poziomami snu, naturalnym i hipnotycznym. Ale przyciagal go ten ostatni, bo byl tak pelen spokoju, kojacy, wolny od jakichkolwiek konfliktow. Kiedy sie tam znajdzie, moze przestac sie martwic, rozumowac, myslec, pozwalajac, aby prowadzil go gleboki, mroczny glos tamtej istoty. Tak bedzie latwiej, tak... -Nie tyle slowo, co zaproszenie - odpowiedzial Korath. - Otworz tylko swoj umysl, Jake, i zapros mnie do srodka. Opusc oslony, ktore cie chronia, ale wlasciwie przed czym? Przede mna? Przeciez jestem twym jedynym, prawdziwym przyjacielem na tym swiecie, ktory cie nie rozumie i nie docenia! Czym wolisz byc: marionetka w rekach Bena Traska, jego narzedziem, tak jak ja bylem narzedziem Malinariego, czy tez pak nem samego siebie? Czym wolisz byc, moj przyjacielu? -Otworzyc umysl... opuscic oslony... zaprosic go do srodka... to moj jedyny, prawdziwy przyjaciel... -Czyz jestesmy tak bardzo rozni, ty i ja? - (Podstepny szept Koratha nie ustawal). - Mysle, ze nie. Bo widzialem jak robiles cos, o czym nawet Wampyry mimo calego swego okrucienstwa, nie moglyby marzyc. Ale ty wysniles swe czyny, a ja mialem zaszczyt byc ich swiadkiem. -Wampyry?... Okrucienstwo?... Czyny? - Jake przewracal sie na lozku coraz gwaltowniej. -Tak, twoje czyny. O ktorych snisz. To nic dziwnego, ze lekasz sie nocy. Najpotworniejsze istoty, ktore sie wylegly w samym jadrze koszmaru! Snia o tym, czego sie boja, zanim staly sie potworami! Moze o tym, co uczynilo z nich potwory? Ale coz im uczyniles? Zastanawiam sie, Jake, czy ten Castellano tez sni koszmary. I kto jest ich bohaterem. Nie ma sie co dziwic, ze pragnie twojej smierci. -Castellano... sny... koszmary. -Tylko wpusc mnie do srodka, a razem sprawimy, ze jego koszmary sie urzeczywistnia. Kto wie, co jeszcze zdolamy uczynic? Jake szamotal sie, walczyl, jak walczy tonacy, nawet jesli w zasiegu wzroku nie ma zadnego ladu; jednak walczyl glownie ze soba. Rzucajac sie na lozku, ociekajac potem - koc owinal sie wokol niego, jak mokry calun - wymachiwal rekami i nie poczul nic, gdy piescia uderzyl w cienka sciane. Ale po drugiej stronie sciany Liz Merrick poderwala sie ze snu, jak oparzona. Co, u licha...? Sciana znowu zadrzala od uderzenia i Liz natychmiast wyslala sonde, probujac spenetrowac jego umysl. To byl Jake... walczyl... ale z czym? Cos bylo tam z nim, cos namacalnego, a zarazem nieuchwytnego. Cos w jego pokoju, albo w jego umysle... w jego snach? Jeszcze nie calkiem rozbudzona Liz nie byla w stanie okreslic. Ale czula jego strach i determinacje, zeby sie nie dac. Ponadto czula takze, ze to cos, z czym walczy, wiedzialo ojej obecnosci! Zaskoczone i rozzloszczone, cofnelo sie odruchowo poczuwszy dotyk jej telepatycznej sondy, ktora powinien poczuc tylko Jake, jezeli byl w stanie odbierac cokolwiek. Nie bylo Prawdziwego kontaktu, zadnego porozumienia z tym czyms, Przynajmniej z punktu widzenia Liz; bylo to czyste wrazenie jakies dziwne. Ale nie wiedzac dlaczego, Liz zdawala sobie sprawe, ze to cos jest calkowicie nieludzkie. Bylo oslizgle, jak slimak, ale obdarzone czuciem. I przywarlo do Jake'a jak pijawka. W tym momencie Liz uswiadomila sobie, ze nie odczytuje tej istoty, ale to, co Jake odczytuje w niej: jego lek przed nia i to, ze oslony Jake'a opadaja! Liz nie mogla tego odczytac, tylko wyczula - w taki sam sposob, jak istota wyczula jej obecnosc - i to nie za posrednictwem ktoregos z pieciu zmyslow czy nawet telepatii. Ale to bylo cos wiecej niz zwykly koszmar, tego byla pewna. Koszmary maja charakter osobisty, nie reaguja na osoby z zewnatrz, a juz na pewno nie warcza na nie, tylko ograniczaja sie do swych? ofiar! W korytarzu byl telefon. Liz zaczela sie wyplatywac z poscieli, zamierzajac sie skontaktowac z oficerem dyzurnym.! Musiala do niego zadzwonic. Ale, niech to diabli, nie mogla sobie przypomniec numeru! A o pare krokow od niej, za drzwiami pokoju Jake'a, dzialo? sie cos okropnego albo mialo sie za chwile wydarzyc. I Liz byla jedyna osoba, ktora mogla temu przeszkodzic. Kiedy zwrocila sie do Jake'a o pomoc posrod owego piekla w Xanadu, przybyl do niej, nie zwracajac uwagi na niebezpieczenstwo. A ona stala teraz jak duch, owinieta bialym przescieradlem, drzac i nie bedac w stanie nic uczynic, z obawy,; ze zdradzi Bena Traska i Wydzial E. Nie grozilo jej zadne fizyczne niebezpieczenstwo, jakie moglaby sobie wyobrazic.; W niebezpieczenstwie byl tylko Jake - albo jego umysl. Do licha z Wydzialem E! Scisnela przescieradlo, potykajac sie podeszla do drzwi Jake'a i zaczela w nie walic swymi piastkami, i dopiero wtedy pomyslala, aby skorzystac ze skanera teczowki oka. Jej kryjowka, zanim od sasiedniego pokoju zostala oddzielona sciana, byla czyms w rodzaju przybudowki. Jezeli skanery nadal byly polaczone, Liz mogla zostac rozpoznana i zaakceptowana. Przechyliwszy glowe, skoncentrowala wzrok na plamce identyfikacyjnej i starala sie stac nieruchomo. Male swiatelko; zablyslo i po chwili zostala "rozpoznana". Drzwi otworzyly sie. Zaplatana w przescieradlo potknela sie i omal nie upadla, biegnac w strone lozka Jake'a. Kiedy drzwi sie za nia zamknely, Liz chwycila go za ramiona i potrzasnela nim z calej sily. -Jake! - krzyknela i uderzyla go w twarz. - Jake, obudz sie! Jego cialo i nogi ciasno oplatal koc, jedynie rece byly wolne. Natychmiast zlapal ja, otwierajac przerazone oczy. -Korath! - powiedzial. - Korath! - W otaczajacym mroku Liz poczula, ze jedna reka chwyta ja za wlosy, a druga zaciska w piesc. Udalo jej sie wyciagnac dlon i namacac u wezglowia wlacznik gornego swiatla. Szarpnawszy sie, nacisnela go i swiatlo zalalo pokoj. Ledwie zdazyla. Twarz Jake'a byla wykrzywiona wsciekloscia, miesnie napiete i wlasnie mial wyprowadzic cios. Jeszcze teraz bala sie, ze to uczyni! Ale nie, juz sie obudzil. -Liz? - wysapal Jake. Glos mu jeszcze drzal, ale po chwili wydal westchnienie ulgi. - Myslalem, ze to... -Nie, to tylko ja - powiedziala, osuwajac sie na niego calym cialem. W nastepnej chwili zdala sobie sprawe, ze tylko koc dzieli ich nagie ciala. -Boze! - Trzymal ja w objeciach przez moment, po czym zamachal nogami, probujac uwolnic sie od koca. - Chyba musialem snic jakis koszmar? - I w tym momencie takze i on zdal sobie sprawe, ze oboje sa nadzy. - Ale jak...? -Wolales... mnie - sklamala. - Pracowalam do pozna, a moj pokoj jest niedaleko. Wolales mnie... a telepatia... dzieki niej, uslyszalam cie. Jestem odbiornikiem, Jake. I czy ci sie to podoba, czy nie, istnieje miedzy nami jakas wiez. Obudziles mnie. -Dzieki Bogu, ze jest ta wiez! - powiedzial. Teraz zobaczyla, ze Jake drzy. -Co to bylo, Jake? Co cie tak przerazilo? Pokrecil glowa, zamrugal oczami i rozejrzal sie trwoznie po pokoju. Ale oczywiscie nie bylo w nim nikogo oprocz Liz. Wziawszy sie w garsc, powiedzial: -To byl sen czy raczej koszmar. Albo cos w tym rodzaju. Liz usiadla i owinela sie przescieradlem, mowiac: -Wymieniles imie Korath. A to jest imie, ktore slyszelismy juz przedtem, Jake. Poprosiles, abym je zapisala, zebys go nie zapomnial. To bylo tuz przed tym, jak przeprowadzilismy nasz jednoczesny atak na Xanadu i wyspe Jethra Manchestera. Wiec teraz moze mi powiesz, kto to jest. Kim jest ten Korath, Jake? Ale Jake byl juz calkowicie przytomny i panowal nad soba. -Zapomnij o tym - powiedzial, potrzasajac glowa. - To jest cos, co powraca, koszmar, ktory snie od czasu do czasu. Zazwyczaj nie przebiega tak dramatycznie, ale dzisiejszej nocy bylo naprawde zle. To bylo - jak by to okreslic - brutalne.' Wiec naprawde sie ciesze, ze przyszlas... - To bylo dosc kiepskie wyjasnienie. Jake nie byl nawet w przyblizeniu taki dobrym lgarzem jak Liz, ale nic innego nie potrafil wymyslic. I nagle zrobilo jej sie go zal, naprawde mu wspolczula. Jesli chodzi o Jake'a Cuttera, Liz wiedziala, ze jest zaangazowana. Pojawil sie w jej zyciu zaledwie kilka tygodni temu, a teraz byl juz jego istotna czescia. Mowila sobie, ze powinna go trzymac na dystans, ale nie tak naprawde, bo nie zabiegal o nia zanadto; a moze po prostu ludzila sie, ze sie nie zaangazowala i ze probuje go oszukiwac. A niech to licho, byla zaangazowana! I nagle powiedziala to, przyznajac sie do tego w sposob nie pozostawiajacy watpliwosci. -Naprawde sie cieszysz, ze przyszlam, Jake? To znaczy nie musze isc, jesli chcesz, zebym zostala... -Nie, w porzadku - powiedzial. - Mysle, ze i tak juz dzisiaj nie zasne. Moze poczytam troche te akta, ktore dostalem od Traska i... - Po czym przerwal, bo dopiero teraz zrozumial, co miala na mysli. I juz byla w jego ramionach, czula cieplo jego ciala - i jego pozadanie. Ale trwalo to tylko chwile, bo nagle wyczula w nim jakas zmiane, potrzebe, ktora przerodzila sie w lek. Ale przed czym? Przed miloscia, a moze przed ponowna utrata? Instynktownie probowala go wysondowac, zajrzec do wnetrza umyslu, ale jego oslony byly na miejscu. Teraz trzymal ja na odleglosc ramienia, a wyraz jego ciemnobrazowych oczu zdradzal wyrazna udreke, wewnetrzne rozdarcie. -O co chodzi, Jake? - zapytala. Jego oslony lekko sie zachwialy i zobaczyla... ...Pozadanie i jego zaprzeczenie. Potrzebe i lek. Nie lek przed nia czy przed seksem, nawet nie przed niepowodzeniem. Nie, to bylo cos innego. Ale kiedy chciala wniknac glebiej, oslony uniosly sie i zostala wypchnieta. -Wolalbym, zebys tego nie robila - powiedzial. -Nie moge sie powstrzymac - odparla. - Nie wiesz, ze... ze ci wspolczuje, Jake? - Wstala i podeszla do drzwi. - Ale czy to jest wlasnie to? Moja telepatia? Boisz sie, ze zobacze za duzo? Ze zobacze to, co ukrywasz? -Nie - powiedzial. - Tak. - Po czym potrzasajac glowa, dodal: - Nie moge powiedziec, nie moge tego wytlumaczyc. To znaczy jeszcze nie jestem do tego gotow. -No dobrze, kiedy juz bedziesz - powiedziala - jestem w poblizu. I postaraj sie nie miec koszmarow, Jake. Ale jesli ci sie nie uda, to trudno - bezradnie wzruszyla ramionami. - Pamietaj: jestem w poblizu. Kiedy kiwnal glowa, wyszla na korytarz, a drzwi zamknely sie za nia bezglosnie... Po wyjsciu Liz Jake calkowicie opuscil oslony i sluchal. Sluchal dalekich, ledwie slyszalnych szeptow zmarlych w ich grobach, przyplywow i odplywow eteru przypominajacych cichy plusk fal oraz odleglego buczenia i dudnienia, stanowiacych "prawdziwe" dzwieki plynace z hotelu ponizej i gwaru budzacej sie do zycia metropolii, a jeszcze dalej obracajace sie kola przeznaczenia. Koratha tam nie bylo, ale Jake byl pewien, ze przybedzie, jezeli go wezwie. Klopot polegal na tym, ze mogl takze przybyc nie wzywany. Tak, to byl prawdziwy klopot. Bo Jake chcial miec pewnosc, ze kiedy bedzie sie kochal z Liz Merrick, tylko on bedzie bral w tym udzial... VI Mroczne miejscaDroga w wysokich gorach byla spokojna jak nocne po wietrze i tylko pohukiwanie greckich sow macilo cisze. Na poludnie, na morzu, kilka podskakujacych na wodzie swiatelek zdradzalo obecnosc rybakow, pochlonietych przygotowaniami do polowu nielicznych ryb, jakie jeszcze pozostaly w pieknym, lecz juz niemal pozbawionym zycia Morzu Egejskim, ktorego temperatura byla o trzy stopnie wyzsza od normy dla tej pory roku. Ksiezyc stal nisko nad horyzontem, rzucajac cienie srodziemnomorskich sosen na pusty zwirowany parking przed lukowata brama wiodaca do wznoszacego sie na skale klasztoru, tego samego, ktory zaledwie przed paroma godzinami mijal Manolis Papastamos, zmierzajac wynajetym fiatem ku nieuchronnej katastrofie. Patrzac z drogi (gdyby ktos tam stal), sylwetka fortecy na tle granatowego nieba usianego gwiazdami przywodzila na mysl jakis stary zamek z czasow wypraw krzyzowych, a dzwonnice wznosily sie ku niebu jak rogi istoty wynurzajacej sie z glebin morza. Obraz ten nie byl zbyt daleki od prawdy. Po obu stronach drogi dojazdowej i na samym parkingu znaki ustawione w widocznym miejscu informowaly o szeregu zakazow. Najwyrazniej slodkie Siostry Milosierdzia, ktore zamieszkiwaly to kamienne sanktuarium, uwazaly, ze jest to czas samotnosci i wstrzemiezliwosci i jako zakon pokutowaly za grzechy tego swiata. W ciagu dnia parkowanie bylo dozwolone - aby zrobic panoramiczne zdjecia z przyprawiajacej o zawrot glowy wysokosci - ale nie w nocy. Odglosy pracujacych silnikow i trzaskajacych drzwi, a nawet pomruk glosow, moglyby przeszkadzac zakonnicom w modlitwach. Zwiedzanie wewnetrznych ogrodow, dziedzinca, tarasow i warsztatow zakonnych zostalo ograniczone na czas nieokreslony albo "do chwili, gdy penetrujace ten swiat mroczne sily znajda sie w odwrocie". Starsze ogloszenia zapraszajace odwiedzajacych - panie tylko w chustkach na glowe i spodnicach, z nogami zakrytymi ponizej kolan, zakaz noszenia szortow i T-shirtow przez panow - zostaly przekreslone gruba czarna linia lub zaklejone znakami z takim oto napisem: ZAKAZ WSTEPU Z WYJATKIEM OSOB UPOWAZNIONYCH Surowa atmosfere panujaca wokol poglebialy przycmione swiatelka swiec migocace w kilku oknach klasztornych wiez. Matka przelozona kierujaca klasztorem od trzech lat zywila pogarde wobec elektrycznosci i zakazala jej uzywania, z wyjatkiem telefonu, ktory objela osobista kontrola, oraz kilku innych waznych dziedzin, takich jak mycie, pranie i gotowanie, bez ktorych klasztor nie moglby normalnie funkcjonowac. W tym momencie byla pograzona we snie. Wczesniej wyjezdzala samochodem - w "sprawach" klasztoru - i teraz pragnela odzyskac sily. Jesli bowiem byla na nogach w ciagu dnia czy nawet wieczorem, czula sie wyczerpana. "Swiatlo dzienne to niegodziwosc stworzona, aby widziec i mowic i myslec o rzeczach, ktorych nie powinno sie widziec i o ktorych nie powinno sie mowic ani myslec. Podobnie porozumiewanie sie za pomoca elektrycznosci moze byc wykorzystywane do rozsiewania po swiecie glupich plotek, a swiatlo sztuczne wcale nie jest lepsze od swiatla swiec z tluszczu. Woskowych? No dobrze, niech bedzie wosk. Ale tluszcz ma taki przyjemny zapach...". Teraz prawdopodobnie jej zarliwosc stracila na sile. Przed wyjazdem slyszano, jak gniewnym glosem skarzyla sie na "ojca" Maraliniego, ktory przybyl z Rzymu (tak mowila) i mieszkal w klasztorze od poltora tygodnia, pomimo obowiazujacej od wielu lat zasady, zgodnie z ktora zakazem przebywania w klasztorze byli objeci wszyscy mezczyzni. Ale siostry, ktore widzialy te "czcigodna" postac, wiedzialy, ze jej charakter me rozni sie od charakteru pani tego sanktuarium (ach, nie, rue - ostroznie! - "matki przelozonej")... Teraz, wbrew wszelkim zasadom, jakie Vavara stopniowo wprowadzila w ciagu trzech lat swego "urzedowania", dwie siostry, silniejsze od reszty siedzialy w cieniu figowca, w jednym z kruzgankow otaczajacych dziedziniec klasztoru. Jedna z nich byla siostra Delia, pochodzaca z Irlandii Poludniowej a druga siostra Anna z Nowego Jorku. Byly tutaj i rozmawialy podczas pelnienia warty. -Oczywiscie jestesmy zgubione - powiedziala Delia, kiedys ladna, rudowlosa kobieta, a teraz ostrzyzona i wychudzona, odziana w habit z kapturem. Mowila gardlowym szeptem jej irlandzki akcent byl wyraznie slyszalny w zachrypnietym glosie. - Gdybysmy zaryzykowaly ucieczke, bylybysmy zgubione. Nawet gdyby ona nas nie znalazla, i tak nie mialybysmy zadnych szans. Gnane naszymi nienaturalnymi zadzami tu wzruszyla ramionami i zmuszone pic krew i zabijac zostalybysmy wytropione i zniszczone przez mezczyzn. Luf przez slonce... -Albo przez Syna - powiedziala Anna, ktora kiedys miala marzycielska i poetyczna dusze, a teraz wydawala sie przywolywac przeszlosc. - Jego Syna na wysokosciach. Sluzylysmy Im obu i Marii, pamietasz? A teraz sluzymy komus innemu, kto sluzy diablu! Sloncu Syna albo "matce". Jedno z nich nas zniszczy, to pewne. Powiedz, jak to nazwac, licentia poetica czy akt sprawiedliwosci? -Ktos nazywa to brakiem jakiejkolwiek sprawiedliwosci - powiedziala tamta. - I lepiej o tym wszystkim zapomnij. Jestesmy skazane na pieklo, ty i ja, i cala reszta. Bog odwrocil sie od nas, wskutek tego, ze prowadzilysmy nienaturalne zycie, i tak musi byc. Nie, nie mowie jedynie o Vavarze, chodzi mi o cos innego. Czy nigdy nie mialas ochoty na mezczyzne? Moze na tego chlopaka, ktory przynosi nam miod? Och widzialam, jak na niego popatrujesz. I widzialam, jak sie do niego usmiechasz, kiedy sie na to odwazysz. To jest naturalne. Naturalna jest milosc i pozadanie, i od czasu do czasu igraszki z mezczyzna albo chocby wyobrazenie sobie czegos takiego. Ale dla takich, jakimi bylysmy, nigdy! Cale okryte i lekajace sie wlasnego ciala. I na pewno nie dla takich, jakimi jestesmy teraz, bo jest to calkowicie przeciwne naturze. -Nie powinnas tak mowic! - rzekla dawna mieszkanka Nowego Jorku. - Gdyby ona uslyszala... -Jest w swojej wiezy - powiedziala Delia. - Za grubymi, aksamitnymi zaslonami, gdzie nigdy nie dociera slonce. A wiesz, przyszedl mi do glowy pewien sposob. -Sposob? - powiedziala Anna chrapliwie. -Sposob pozbycia sie tej wampirycznej suki - powiedziala Delia - i uwolnienia od niej naszego swiata! Uslyszy cie! - zaskrzeczala Anna. - Uslyszy cie i ukarze nas. Ona zawsze slyszy! -Sza! - powiedziala Delia, obejmujac towarzyszke i zaslaniajac jej dlonia usta. - Bo rzeczywiscie moze nas uslyszec! Ale pomysl: gdybysmy wszystkie mialy wystapic przeciw niej - caly "zakon" - i gdybysmy zlapaly ja w jej komnacie w poludnie, po czym rozsunely zaslony tak, aby slonce dostalo sie do srodka... co wtedy? -Takze bysmy sie usmazyly - zauwazyla Anna logicznie. -Ale nie tak szybko jak Vavara. I czy nie byloby warto, bo przeciez i tak wkrotce sie usmazymy, nieprawdaz? Anna zaczela gorzko szlochac. -Wiec uleglysmy takiej degradacji, ze na to nam przyszlo? Czyz nie ma dla nas nadziei i pozostaje nam tylko morderstwo? A jesli nawet nam sie uda, czy pozostale siostry pojda za nami? Vavara "zwerbowala" nas na koncu, bo opieralysmy sie jej klamliwej urodzie. Ale pozostale... one nawet zywia sie soba. -Ha! - mruknela Delia. - Nie mow, ze myslisz, iz nie robia niczego innego. Nie slyszalas, jak sie skradaja, kiedy ona spi? Nie slyszalas, jak sie smieja? Przypinaja sobie drewniane kutasy i nasladuja mezczyzn, ktorych nie pozwala im miec. Jestes dziewica, Anno? Moze zanim zlozylas sluby zakonne? Mysle, ze nie. Ja nie bylam, mozesz byc tego pewna. W Irlandii jest bardzo niewiele dziewic w moim wieku. Zlapalam trypra, czy wiesz, co to jest? A kiedy sie wyleczylam, przenikal mnie taki wstyd, ze przybylam tutaj. I obywalam sie bez mezczyzn przez dwanascie dlugich lat, trzymalam sie slubow, nawet sie nie onanizowalam. I po co to wszystko? Teraz ta piekna suka moze mnie odwiedzac w nocy, gryzc moje piersi i wypelniac mnie swoja szczegolna trucizna. Ach, gdyby tylko istnialo na to jakies lekarstwo!... -Myslisz, ze przyjda do mnie? - wykrztusila Anna. - Z tymi drewnianymi... rzeczami? - Zacisnela nogi, jakby w obronie. -Mozesz byc tego pewna - powiedziala tamta. - I wtedy bedziesz pewnie na to przygotowana. Bo czyz nie rozumiesz, ze grzezniemy coraz bardziej - i coraz bardziej nas przenika zlo - dzien po dniu, albo noc po nocy. Jesli o mnie chodzi, bede ostatnia. Wolalabym juz drewniany kolek, zamiast drewnianego kutasa. Ha-ha-ha! Mialam przeciez prawdziwego! -Nie, nie! - Anna chwycila ja, rozgladajac sie wokol swymi dzikimi oczami. - Musisz byc cicho, bo ktos nas uslyszy. -No to co? - powiedziala Delia. - Im szybciej, tym lepiej, i miejmy to juz za soba. Ale powtarzam: ona albo my. Myslisz, ze nie zalatwi nas, tak jak zalatwila siostre Sare? Ona wiej ktore z nas stawiaja jej opor, wiec to tylko kwestia czasu. -Siostra Sara? - Anna podniosla dlon do ust. - A wiec to prawda? Slyszalam jakies plotki, ale... -Och, to prawda - przerwala jej Delia. - Jestes wiec taka naiwna? Naprawde przypuszczalas, ze Sara byla przez caly czas zamknieta w swoim pokoju? No to posluchaj, a dowiesz sie, co uslyszalam. Sara byla silna, byla madra. I byla pierwsza na dlugiej liscie tych, ktore Vavara miala uwiesc i "odmienic". Niestety myslala, ze to milosc! Myslala, ze nasza nowa "matka przelozona" zakochala sie w niej i mimo poczatkowej odrazy nie potrafila odrzucic jej zalotow, ale w koncu ktora z nas zdolala to uczynic? Bo kiedy ta suka, Vavara, zaczyna kogos podniecac, krew zmienia sie w wode lub w trucizne. I w taki sposob Sara ulegla. Ale zgubila ja milosc, nie pozadanie. Z istota tak pieknajak Vavara myslala, ze znalazla sie w niebie, nie w piekle. Ale oczywiscie nasza matka przelozona, Eileen, pierwsza zaplacila zyciem. Byla stara, slaba i dla Vavary nie byla zadnym przeciwnikiem. A kiedy tu sie pojawila po raz pierwszy -taka piekna i tak skruszona, przepelniona pragnieniem, aby zostac jedna z nas - jak stara Eileen mogla jej odmowic? Wtedy nie mogla wiedziec, ze ta kobieta byla zupelnie czym innym, niz starala sie nas przekonac; trzymala swa zadze krwi na wodzy i nikt nic nie podejrzewal, a potem bylo juz za pozno. Tak, oczywiscie stara Eileen ja przyjela, a potem zostala oszukana. Ale ta suka nie zamierzala jej werbowac. Matka przelozona byla jak pomarszczony, zwiedly i wyschniety lisc, nie stanowila powaznego wyzwania. Trzy miesiace po pojawieniu sie Vavary Eileen zmarla i zostala pochowana w krypcie. Ale czy jest tam teraz? Och, wcale nie! Bo jesli chodzi o Vavare, nawet martwe kobiety mozna wykorzystac. I stara Eileen, ktora pochodzila z moich stron, i wiem, ze byla swieta... zmarla przedwczesnie. To jeszcze; jeden powod, aby znienawidzic te wampirzyce. Wiec Sara miala byc nastepna. Miala zostac zwerbowana i odmieniona na zawsze. Ale kiedy zobaczyla, jak postepuje Vavara - kiedy zrozumiala, ze jest tylko pierwsza w dlugim procesie, ktory w koncu musi pochlonac caly klasztor - zbuntowala sie. Och, silna byla jej milosc i rownie silna nienawisc, wola przezycia i zwalczenia zla, ktore sie pojawilo wsrod nas. Vavara zamknela ja w celi - aby odbyla "pokute", tak powiedziala ta sprytna suka! - i w miedzyczasie zabrala sie za werbowanie wszystkich starszych siostr. Bardzo szybko staly sie jej poddanymi. Ale czy mozemy zle o nich myslec, nawet teraz? Nie, bo ta istota ma niezrownane zdolnosci hipnotyczne. Wszystko, co w siostrach bylo dobre, Vavara wylaczyla tak skutecznie, jak wylaczyla swiatla elektryczne, a wlaczyla wszystko, co zle. Bo w glebi duszy wszyscy jestesmy zli, musisz to wiedziec, Anno. Wlasnie dlatego tu jestesmy... -Ale to nieprawda! - wykrztusila tamta. - A moze to prawda teraz, gdy nasze umysly zajely sie takimi... takimi haniebnymi sprawami. Ale powiedz, ze nie zawsze tak bylo! Delia westchnela, pokiwala glowa i powiedziala: -Tak, masz racje. Wiekszosc siostr trafila tutaj ze wzgledu na sluby czystosci i tylko mala garstka, do ktorej i ja naleze, wstapila do klasztoru, aby sie poprawic. Och, tak, we mnie bylo mnostwo do poprawiania. Ale nie ma co negowac nikczemnosci, Anno, albo udawac, ze nie istnieje. Gdyby bowiem tak bylo, dlaczego ktorakolwiek z nas chcialaby sie tutaj znalezc? I mamy Vavare, zywy dowod tej nikczemnosci. Skalala nas i cale dobro nas opuscilo. Dlatego nie powinnas sluchac wszystkiego, co mowie. Bo kiedy mam jasny umysl, wiem, ze to tylko paskudny skladnik mojej krwi - zlo, ktore tam wsaczyla - sprawia, ze mysle i mowie w ten sposob. -Nie bylysmy dosc silne! - powiedziala Anna, zalamujac rece. - Jak nasz Pan, powinnysmy oprzec sie zlu... -Co? - powiedziala Delia. - Wygadujesz straszne glupstwa! Jak myslisz, gdzie zwykli smiertelnicy mogliby znalezc taka sile? Tylko w wierze? Szkoda, ze tak nie jest, ale cialo to cialo, a zelazo to zelazo. A Vavara to zelazo! Sprobuj ja tylko Poprosic, aby sie schowala za ciebie... a wierz mi, tak sie stanie! Kiedy Delia przerwala, aby zlapac oddech i uporzadkowac mysli, Anna wydala stlumiony okrzyk strachu i szepnela: - Psst! Czy w jej komnacie nie zapalilo sie swiatlo? Cofnely sie pod galezie figowca i zza zaslony lisci spojrzaly w strone najwyzszych okien kwadratowej wiezy, gdzie miescily sie apartamenty Vavary. Czy to bylo migotanie swiecy, ktora zapalila? -Odblask swiatla ksiezyca na szkle - szepnela Delia po chwili. - To wszystko. -Jestes pewna? -Tak, jestem pewna. Ponosi cie wyobraznia, to wszystko. Zreszta mamy prawo byc tutaj. Faktycznie nie mamy prawa; byc gdzie indziej, bo trzymamy warte. Ha! Pomyslec, ze ktos trzyma warte w takim miejscu - w klasztorze - jak gdyby tl byla jakas forteca... -Bo jest. To jej forteca! - powiedziala Anna. - Jej zamczysko. -Tak - przyznala Delia - rzeczywiscie. - A po chwili dodala: - O czym to ja mowilam? -O Sarze - szepnela tamta. - Byla zazdrosna. -Co? - powiedziala Delia, marszczac brwi. - A, tak, przypuszczam, ze tak. Ale to prawda, to prawda! Sara znalazla sie w podwojnym piekle: najpierw zostala zatruta przez Vavare, a potem przez nia zdradzona. I tak Sara zaczela sie przeciwstawiac Vavarze na kazdym kroku. Uciekla ze swego pokoju i probowala uciec z klasztoru. Ale Vavara zlapala ja i zamknela znowu. I z mysla o siostrach, ktorych jeszcze nie zwerbowala - bo jeszcze bylo pare takich, w tym i my -rozpuscila plotke, ze Sara jest wariatka i probuje sie okaleczyc. Jej szalenstwo mialo charakter przejsciowy, w koncu mialo ustapic, ale do tego czasu musiala byc pod kluczem, a "pielegnowala" ja tylko Vavara i jej starsze niewolnice. W ten sposob byla trzymana w odosobnieniu przez ponad dwa lata, dreczona i torturowana przez te przekleta wampirzyce, ktora postanowila, ze Sara nigdy nie wyjdzie na wolnosc. Przynajmniej nie zywa. Ale wyszla, zaledwie dziewiec dni czy raczej dziewiec nocy temu. Bo tak jak cala reszta Sara w koncu ulegla, bo juz nie mogla sie opierac swej zatrutej krwi i nie mogla zniesc swiatla slonecznego. Wiec podjela ostatnia probe ucieczki wieczorem, kiedy Vavara byla jeszcze w lozku, zamierzala dotrzec taksowka do Krassos i zglosic sie na posterunek policji. Stamtad miala zatelefonowac do centrali zakonu w Atenach, udac sie do lekarza, aby pokazac, jak zostala... oszpecona, i wniesc oskarzenie przeciwko Vavarze, aby polozyc kres jej nikczemnemu panowaniu. Skad wiem to wszystko? Wiem, bo tej nocy stalam na warcie, odprawiajac pokute za to, ze spojrzalam na Vavare w niewlasciwy sposob. Myslala, ze w moich oczach dojrzala nienawisc - tak zreszta bylo - i ostrzegla mnie, ze istnieja lzejsze i ciezsze kary. Ale jej grozby tylko wzmogly moja determinacje. Wiec dlaczego nie pojechalam z biedna Sara do Krassos, zeby potwierdzic jej relacje? Poniewaz myslalam, ze jej sie nie uda. Obserwujac Vavare od dawna, wiedzialam, ze sprawa wcale nie bedzie latwa. A gdyby Sarze sie nie udalo, kto moglby ja pomscic i naprawic krzywdy, jakich doznala ona i my wszystkie? Kto moglby to uczynic lepiej niz ktos znajdujacy sie w samym sercu tej plagi? Kto moglby to zrobic lepiej niz ja sama? Wiec przymknelam oczy, zyczylam Sarze powodzenia i pozwolilam jej odejsc, mimo ze myslalam, iz jej akcja jest skazana na niepowodzenie. Ale wiesz, moglo sie jej bylo udac, gdyby tego wieczoru nie przybyl "ojciec" Maralini. Spotkali sie na drodze. Kiedy pojawil sie w furtce - w tej szacie z kapturem, z tym glosem, jakby dochodzacym z glebi ciemnosci... i z ta omdlewajaca postacia w ramionach, ktora jeczala rozdzierajaco - wiedzialam, ze odwiedzil nas szatan we wlasnej osobie. Czulam te przerazajaca potwornosc wylaniajaca sie z mrokow nocy. Cofnawszy sie i nie chcac go wpuscic do srodka, wykrztusilam: -Czy to szatan, ktory przybywa odwiedzic swe dzieci? A jego oczy zaplonely czerwienia, kiedy odpowiedzial mi zza furtki: -Szaitan? Och nie! Ale kiedys omal go nie spotkalem w dalekim, zimnym kraju i znam jego moc! Dziekuje ci za komplement, siostro, jezeli to mial byc komplement. Ale nie, nie jestem Szatanem, tylko starym przyjacielem waszej pani, Vavary, i mam tu cos do zalatwienia. A teraz wpusc mnie, bo przebylem dluga droge. Postawil Sare na ziemi, podtrzymujac ja dlonia o niezwykle dlugich palcach, a druga wepchnal miedzy prety furtki chwycil mnie za przegub. I wtedy ogarnelo mnie jeszcze wieksze przerazenie i poczulam, jak przenika mnie przejmujacy chlod. Popatrz! Delia odslonila przegub i Anna ujrzala dlugi bialy slad czterech palcow i kciuka. -To nie byl szatan - powiedziala Delia - ale zlo, ktore tkwi w Maralinim, jest rownie wielkie, jestem tego pewna. Kiedy sciskal moj przegub, czulam... jak przeplywaja do niego moje mysli i wspomnienia. Czytal w mojej istocie, a jego czerwone oczy zaplonely znowu, gdy powiedzial: -Wiec mialem racje: rzeczywiscie nalezysz do Vavary. A teraz oszczedz sobie klopotow i wpusc mnie do srodka. Twoja pani mnie oczekuje. Jak moglam mu odmowic? Kiedy trzymal mnie za przegub, moj umysl byl pod jego kontrola. Ale wejrzal w moje mysli, poznal moja przeszlosc, usmiechnal sie, kiedy przekrecilam klucz w zamku i otworzylam furtke. Co za usmiech! Jaki piekny! Jaki straszny! Kiedy wszedl do srodka, polozyl Sare na ziemi i obrocil sie do mnie. Szybkim i bezwstydnym ruchem rozpial moj habit i zaczal piescic mi piersi, a ja stalam jak skamieniala. Po chwili powiedzial: -Och, wiem, dlaczego tu jestes! Nic sie nie boj, siostro Delio, czas, jaki stracilas, ma sie ku koncowi... I kiedy tak stalam bliska omdlenia, zadarl mi habit i... Twarz siostry Anny byla w swietle ksiezyca widmowo blada. -I czy on...? - wyjakala, zaciskajac nogi. - Czy on...? Ale Delia pokrecila glowa z udawanym smutkiem i powiedziala: -Och, kobieto malej wiary! Popatrz tylko, jaka jestes podniecona! A mowisz, ze boisz sie tych drewnianych rzeczy! Jestes juz prawie gotowa, Anno! Gotowa i chetna. Jak my wszystkie. I dlatego musimy zajac sie Vavaraprzy najblizszej okazji, kiedy jeszcze jestesmy w stanie. A po Vavarze tym tak zwanym ojcem Maralinim. -Tak, tak, prawdopodobnie masz racje - szepnela Anna glosem zachrypnietym ni to ze strachu, ni to z pozadania. Ale opowiadaj dalej. Wzial cie wtedy? -Mogl to zrobic - odparla Delia. - Czulam na ciele jeg gorace dlonie. A jego czerwone oczy przewiercaly mnie na wylo -Gdybys tylko wiedziala - rzekl - jak wyglodnialem. I zaczal calowac moje nabrzmiale piersi. -Achhh! - wysapala Anna, chwytajac Delie za ramie. -Wtedy myslalam - podjela tamta - ze zaraz mnie wezmie. I wiedzialam, ze to sie stanie szybko i bedzie bolesne. Bylam gotowa, pelna zadzy i oczekiwania. Ale Vavara... byla na nogach! - W tym momencie glos Delii byl niemal pelen zalu. - W komnacie Vavary, na szczycie wiezy, zaplonela swieca i nagle noc wypelnila siejej obecnoscia. Nie spala i wiedziala, ze ktos tu jest, ale nie pytaj mnie skad. Te istoty wyczuwaja to. Moze rozpoznaja sie nawzajem. I czy uwierzysz, ze wowczas go ostrzeglam? Tak bylo. -Zbliza sie! - powiedzialam. - Vavara zaraz tu bedzie! -Rzeczywiscie - odpowiedzial szeptem. - Wiec bedziemy musieli odlozyc to na pozniej. Uporzadkowalam odzienie i odsunelam sie od niego, ledwie zdazylam! A on podniosl Sare, ktorej kaptur zsunal sie z glowy, odslaniajac jej twarz. Och, ta biedna, zmaltretowana twarz - ta biedna dusza - jesli jeszcze miala dusze! Ale jej twarz! Pamietasz, Anno, jak piekna byla Sara? Tak piekna jak ty. A teraz z ostrzyzonymi wlosami, z ktorych wiekszosc wyrwano z korzeniami, i wargami wycietymi tak starannie, tak precyzyjnie, ze wygladala jak ryba, a jej zolte oczy i uszy... och, ona w ogole nie miala uszu! A Maralini, podnoszac ja z ziemi, powiedzial: -Spojrz tylko. Twoja pani wciaz ma reke pelna milosci. W tym momencie na schodach prowadzacych do wiezy pojawila sie Vavara, przemierzyla dziedziniec i podeszla do bramy. -Malina...! - zaczela i przerwala. Byla najwyrazniej zaskoczona, nawet poruszona. I mimo ze jej glos byl, jak zawsze, pelen slodyczy, brzmial w nim gniew. Ale gosc przerwal jej, mowiac: -Och, nie, ani Malina, ani Malinari, tylko Maralini. Ojciec Maralini, Vavaro! - Jego glos byl jak oddech piekiel. -Przeciez mielismy swoje plany - powiedziala. - Mielismy umowe, ze sie nie spotkamy, dopoki wszystko nie zostanie zabezpieczone... a i wowczas tylko po to, aby ustalic granice naszych terytoriow. I czyz nie prosilam cie, zebys tu nie Przyjezdzal? To najgorszy mozliwy moment, bo sama mam Problemy, z ktorymi musze sie uporac. -Na to wyglada - odpowiedzial "ojciec" ostroznie. - Faktycznie mysle, ze kiedy tu zmierzalem, natknalem sie na jeden z tych problemow. - I wskazal na bezwladne cialo Sary. -To twoja robota, co? - powiedziala. - Zajrzales do jej umyslu? -Tak - odparl. - I zorientowalem sie, ze gdybym nie przeszkodzil jej w ucieczce, mialabys powazne klopoty. Co oczywiscie oznaczaloby, ze i ja znalazlbym sie w klopotach. A ostatnio mam ich az nadto. Ale... - tu wskazal na mnie - czy nie powinnismy porozmawiac na osobnosci? -W ogole nie powinnismy rozmawiac! - odpowiedziala Vavara gniewnie. - Nie powinno cie tutaj byc. Ale skoro juz jestes i poniewaz jestem ci cos winna, chodz ze mna. Po czym zwrocila sie do mnie, mowiac: -A ty, Delio - zajmij sie... tym. - Miala na mysli Sare. - Wiesz, gdzie jest jej miejsce. Nie musisz zamykac drzwi na; klucz... - i spojrzala porozumiewawczo na Maraliniego - juz nie. Sara jest teraz bezpieczna i juz nigdy nie sprobuje ucieczki. I wtedy, zanim Maralini podal mi Sare, Vavara chwycila mnie za ramiona i mocno potrzasnela. Jakaz miala niezwykla sile! -A z toba porozmawiam pozniej, Delio - syknela. - O Sarze, w jaki sposob sie wymknela, kiedy stalas na warcie! Ale az do dzisiaj nigdy o tym nie wspomniala. Wiec moze zapomniala, bo glowe zaprzataly jej inne sprawy. I bardzo sie z tego ciesze... Tak czy owak stalam na warcie przez reszte tej dlugiej nocy. I nie pytaj mnie, Anno, bo sama tego nie wiem, dlaczego nie ucieklam ktorejs z dziewieciu nocy, jakie uplynely od tej chwili. A moze jednak wiem, bo przypuszczam, ze moj los bylby niemniej potworny niz los biednej Sary. I to wlasnie nas tutaj trzyma: strach przed ta wampiryczna suka, Vavara. A teraz takze przed Maralinim. Zobaczylam go pozniej, tej samej nocy. Byl na nogach i myslalam, ze chce zaznajomic sie z miejscem, w ktorym sie znalazl. Przyszedl do mnie i zapytal o Sare, jak sie czuje biedaczka. Powiedzialam, ze tak samo, jak kiedy ja widzial ostatnio, z jej ust saczy sie slina, jest cala rozpalona i jeczy, lezac w swojej celi w zachodniej wiezy. Kiwnal glowa, jak gdyby rzeczy-' wiscie sie przejmowal jej losem i powiedzial: -Tak, wasza pani nie byla dla niej zbyt mila. - Po czym odszedl, kierujac sie w strone zachodniej wiezy. Bylam ciekawa i po krotkiej chwili, kiedy znalazlam sie u jej stop, przycupnelam na wysokim, kamiennym balkonie wysunietym nad oceanem. Moglam stamtad widziec zakratowane okno celi Sary, ktore znajdowalo sie dwa pietra wyzej, pamietalam, w jakim byla stanie, kiedy musialam ja wnosic na gore i jak mamrotala, majaczac: -Pojawil sie nagle we mgle - mowila jakby do nikogo. - Podbieglam do niego, proszac o pomoc. Mialam nadzieje, ze nie zwroci uwagi na moje oczy, ale wtedy spojrzalam w jego wlasne! A kiedy trzymal mnie za glowe i patrzyl na mnie, czulam, jak wysysa moj umysl, moje mysli! Niewiele mi juz ich pozostalo i sa bardzo mgliste. Ciebie pamietam, Delio, ale reszta zaciera sie, oddala... Kiedy posadzilam ja na lozku, popatrzyla na mnie jakos bezmyslnie i zapytala: -Co to za miejsce? Gdzie ja jestem? I wtedy zrozumialam, ze wszystkie jestesmy opetane!... Stalam wiec na tym wysokim, kamiennym balkonie. Jak dlugo? Mysle, ze niedlugo. Zobaczylam, jak zapalila sie swieca, i uslyszalam jego charakterystyczny glos, jakby dobiegajacy wprost z piekla - glos Maraliniego. Przyszedl do jej celi, ale po co? I ten glos: gleboki, niski, uwodzicielski. A potem warknal! -Co takiego? - wykrzyknal tak glosno, ze uslyszalam dokladnie, co mowi. - Awansowalas? Masz pijawke? - Po czym wybuchnal smiechem. - Wiec moja przyjemnosc bedzie podwojna! Wezme ciebie, Saro, a potem to, co masz w srodku! Wtedy uslyszalam wrzask - przeszywajacy krzyk wariatki! Ogarnietej szalem przerazenia i meki. Ale Sara zawsze byla silna, a nigdy przedtem tak bardzo jak tamtej nocy. Cokolwiek z niej pozostalo - z samej Sary, slodkiej siostry, jaka znalysmy - stawialo zaciekly opor, probujac odeprzec "zaloty" Maraliniego. Uslyszalam, jak jej lozko peka z trzaskiem, ujrzalam szamoczace sie cienie w migotliwym swietle swiecy i ponownie uslyszalam jej wrzask, ktory nagle ucichl 9do moich uszu dobiegl dzwiek przypominajacy odglos rozdzieranego ciala. Ciala Sary. Jak sie pozniej okazalo, nie mylilam sie.I wtedy... Nigdy sie nie dowiemy, czy zostala rzucona, czy tez sama rzucila sie przez okno, dobywajac resztek sil, jakie wariatka potrafi z siebie wykrzesac. Kraty pekly z trzaskiem i w po-z szarpanym habicie, ktory lopotal wokol niej jak skrzydla zranionego ptaka - ktorym w koncu byla, biedaczka - Sara runela w dol. Przeleciala obok kamiennego balkonu, spadajac z wynioslego urwiska, po czym jej zmaltretowane cialo zniklo w falach atramentowoczarnego oceanu. I nie bylo juz Sary. Przyznaje, ze uznalam to za akt milosierdzia. Nastepnego ranka, jeszcze przed wschodem slonca, Vavara wezwala mnie do siebie. Nie zadawala zadnych pytan dotyczacych minionej nocy - nic nie mowila o ucieczce Sary i tak dalej - tylko kazala mi doprowadzic jej cele do porzadku. Powiedziala: -Niech to, co tam znajdziesz, bedzie dla ciebie nauczka, Delio. A ta nauczka brzmi: jest rzecza niemadra opierac sie mnie, ale trzeba sie opierac Maraliniemu. Pamietaj, ze choc wcale nie jestes ladna, masz mimo to wiele do stracenia. Mozesz sie uwazac za szczesciare, Delio, bo jestes starsza i twoj czas przemija. Bo jak widzisz, roznica miedzy pieknoscia a brzydota jest nie wieksza niz ostrze noza. A miedzy brzydota a ohyda? Ale jeszcze nie widzialas najlepszego - albo najgorszego - z moich dziel! A teraz idz! W wywroconej do gory nogami celi Sary, posrod jej rozsypanych wokol ksiazek, porwanych tkanin i polamanego lozka, znalazlam jej dolna szczeke z kawalkiem oderwanego ciala, jak odrzucony fragment zaszlachtowanego zwierzecia... Siostra Anna siedziala dygoczac pod figowcem z rozszerzonymi ze strachu zoltymi oczami. -Teraz boje sie bardziej niz kiedykolwiek! - powiedziala. -Myslalam, ze w twojej sile znajde sile dla siebie, ale zamiast tego po wysluchaniu twego opowiadania trzese sie z przerazenia. Kiedy nasza warta sie skonczy, bede sie modlila do Boga przez caly dzien. -On nie moze nam pomoc, bo gdyby mogl, z pewnoscia by to uczynil. - Delia pokrecila glowa. - A kiedy takie istoty' jak my chocby wymienia Jego imie, to jest po prostu bluznierstwo. Nie, On nie moze nam pomoc, ale mozemy pomoc sobie same. W kuchni sa ostre tasaki, za pomoca ktorych mozemy z polan sosniny wystrugac porzadne kolki. -To zbyt potworne! - wykrzyknela Anna, podrywajac sie z miejsca. Ale Delia nagle zdala sobie z czegos sprawe. Powstajac, syknela ostrzegawczo i zlapala towarzyszke za ramie. -Badz cicho i pozostan w cieniu. Patrz! - I zadarla glowe do gory. W gorze, przez oswietlone swiatlem ksiezyca liscie figowca, zobaczyly, ze w oknie Vavary migoca dwie swiece. A miedzy nimi dwie ciemne, milczace postacie patrza w noc szkarlatnymi oczami! Potem glowa jednej z nich powoli pochylila sie w dol, jak gdyby plonace oczy Vavary przewiercaly zaslone lisci i wnikaly do umyslow stojacych w cieniu przerazonych siostr. Przytulone do siebie odwrocily wzrok. Zamknely oczy i wstrzymaly oddech... nawet wstrzymaly bieg mysli, kiedy tak staly przez dwie czy trzy minuty zmartwiale ze strachu. Ale kiedy znow odwazyly sie spojrzec w gore, Vavary juz niebylo... Londyn to jakby dwa miasta w jednym: jedno widoczne, a drugie nie. Jedno, ktore istnieje na powierzchni, i drugie, ktore obecnie wypelnia ciemnosc. Ciemnosc, ktora w ciagu dwoch tysiecy lat stworzyl czlowiek, budujac tunele, podziemia, piwnice, schrony i prawdziwy labirynt sieci komunikacyjnej. Ten podziemny Londyn, choc wciaz stanowi czesc miasta, to jednoczesnie jest to zupelnie inny swiat. To podziemne miasto rozgalezionych kanalow sciekowych, ktore niegdys byly strumieniami i rzekami, szlakow, ktore niegdys byly glownymi i bocznymi drogami, oraz niedokonczonych lub porzuconych systemow wspomagajacych - wszystko to stanowilo teraz domene niezliczonych szczurow, wegorzy, zab, grzybow... i kto wie czego jeszcze. Ale byli tam takze ludzie. Plukacze. Na gorze wyprozniano dziesiec milionow rezerwuarow dziennie, a gleboko pod chodnikami tetniacego zyciem miasta pracowali plukacze, pluczac to, co splynelo z gory. Na tym Polegala ich praca. Oskrobywali metalowe, kruszejace bloki i wzmacniali betonowe sciany, utrzymujac system w stanie pelnej sprawnosci, zapewniajac niezaburzony przeplyw, odblokowujac wewnetrzne arterie i usuwajac nagromadzona pozostalosci. Gdyby nie oni, zewnetrzna skorupa miasta zol stalaby zatruta, a miastu grozilaby zaglada. Tak mozna by opisac ich prace w kategoriach neutralnych ale z punktu widzenia plukaczy, z punktu widzenia ich samych wszystko to bylo znacznie prostsze: zgarniali gowno. Wallace Fovargue byl kiedys plukaczem i bylby nim nadal, gdyby jego dawny brygadzista i koledzy chcieli z nim wspolpracowac. Ale nie chcieli ani oni, ani Ministerstwo Zdrowia, czy tez podporzadkowana mu Rada Miejska. Poniewaz Wally Fovargue znalazl sie na czarnej liscie i juz nigdy nie zostanie zatrudniony w mrocznych i wilgotnych trzewiach podziemnego Londynu. Nigdy juz tam nie bedzie pracowal. Ale bedac tym, czym byl - a byl plukaczem przez cale zycie - Wally zawsze tamj bedzie. Bo nie mial gdzie pojsc... a poza tym kanaly sciekowa i podziemne drogi bardzo mu odpowiadaly. Po pierwsze (nie liczac samych plukaczy), nie bylo tam innych ludzi. Jednak plukacze nie poszli tam gdzie on i z pewnoscia tam nie mieszkali. Wally probowal sie odnalezc w swiecie na gorze. Nie bardzo mu sie tam podobalo. Nie cierpial cotygodniowych wypraw, aby odbierac zasilek dla bezrobotnych. Dla urzednikow, ktorzy go wyplacali, byl jeszcze jednym niechlujnym obibokiem. Albo nie tylko obibokiem, ale i dziwakiem. Garbatym dziwakiem z klocowatymi nogami i dlugimi rekami. Od czasu do czasu w obskurnym korytarzu, ktory wygladal jak wejscie do pisuaru, Wally slyszal szepty innych kloszardow, ktorzy czekali w kolejce do okienka, w dusznym pokoiku ze wzmocnionymi obramowaniami. -To straszny dziwak - szeptali. - Nic dziwnego, ze taki okaz jest bez pracy. Jezu, kto zatrudni takiego pierdole? - I Wally nie mial watpliwosci, ze obojetni kasjerzy odliczajacy pieniadze - nawet go nie dotykajac - mysla to samo. Ten nasz Wally to jeden z bledow Matki Natury. Ale z drugiej strony nigdy sie z nim nie spierali, nigdy nie probowali wepchnac mu pracy, ktorej nie chcial. Och, tak, oni takze wiedzieli, ze nie znajdzie pracy, i nie zamierzali mu w tym pomoc. Kiedy na nich patrzyl, a oni nie zdawali sobie z tego sprawy, w ich chlodnych oczach mogl wyczytac taka mysl: Kto zdrowych zmyslach zechce zatrudnic takiego pierdole? Ale mialo to te zalete, ze placili mu bez gadania i starali sie go najszybciej pozbyc. Nigdy nie musial tlumaczyc, dlaczego nie szuka pracy albo jak chce nadal zyc "bez stalego miejsca zamieszkania". Nie placili duzo, ale Wally'emu jakos starczalo. Najlepsze w tym bylo to, ze nie majac dachu nad glowa, nie musial splacac hipoteki. Ale w rzeczywistosci zamiast dachu mial nad soba cale miasto. Westminster, Parlament, Bond Street, Myfair, Bank of England, hotel Ritz, a nawet palac Buckingham! I jeszcze sporo luksusowych rezydencji, w ktorych luksusowe dupy, siadajac na sedesie, zasilaly podziemny swiat Wally'ego. Ale Wally nie tracil czasu, kiedy byl na gorze. Musial tam chodzic po pieniadze, ale jak tylko mu zaplacono - a odbywalo sie to we czwartki od dziewiatej rano i Wally zawsze staral sie byc pierwszy w kolejce - szedl do najblizszego supermarketu z lista zakupow. Najpierw kupowal zywnosc, kilka puszek piwa (ale nigdy nie pil w niedziele), swiece, baterie i gazete (lubil byc na biezaco) oraz na koniec swoje ulubione pisma... z golymi panienkami. Wally ubieral sie najlepiej, jak mogl, co tylko podkreslalo niedorzecznosc jego wygladu. Gdyby ubieral sie jak kloszard, nie wzbudzalby zadnego zainteresowania. Ale starannie odziany byl nie na miejscu i ludzie patrzyli na niego jak na przebranego orangutana. Tego wlasnie nie mogl zniesc w tym swiecie na gorze: ze ludzie gapili sie na niego, czesto wybuchali smiechem, po czym z zaklopotaniem odwracali wzrok. Byl - czy mogl byc, przynajmniej wedlug Darwina - wynikiem "doboru naturalnego". Prapradziadek Wally'ego takze byl czyms w rodzaju plukacza (byl jednym z pierwszych smieciarzy sciekowych, ktorzy zarabiali na zycie tym, co zdolali z nich wyciagnac) i podobnie pradziadek, dziadek i wreszcie ojciec. Wiec moze te wszystkie pokolenia i lata garbienia sie, zgarniania i skrobania spowodowaly mutacje w jego genach. Bo wygladal jak troglodyta. Wally mial czterdziesci trzy lata i lysial; aureola dlugich wlosow zakrywala jego wielkie uszy i poznaczony bliznami kark, a nad krzaczastymi, czarnymi brwiami zwisala nierowno obcieta grzywka. Szerokie ramiona mial poteznie umiesnione, podobnie jak krotkie, grube uda. Wskutek klocowa-' tych nog i skrzywionego kregoslupa mial zaledwie trzy stopy i dziewiec cali wzrostu, co bylo idealne przy pracy w kanalach sciekowych, ktore czesto maja srednice zaledwie trzy, cztery stopy. Tylko ze on juz tam nie pracowal... Do jego zwolnienia doszlo w rezultacie, jak trybunal byl zmuszony okreslic, "wypadku", ktorego Wally byl jedynym swiadkiem. A oto, co sie wydarzylo: Plukacz, z ktorym pracowal, zostal wessany do pionowego kanalu sciekowego i utonal w ekskrementach. Ale poniewaz byl to juz drugi wypadek tego rodzaju na przestrzeni dziewieciu miesiecy (drugi czlowiek zostal zmiazdzony w wyniku zawalenia sie uszkodzonej sciany kanalu) i poniewaz obie ofiary byly znane jako kawalarze, ktorzy od czasu do czasu nie dawali spokoju garbusowi... ...Pozostali plukacze kategorycznie odmowili pracowania z nim w zespole. Bo czy to z czystej zlosliwosci, czy nie, wszyscy w swoim czasie nabijali sie z Wally'ego. A grupy plukaczy nie byly jedynymi podejrzanymi; kilku czlonkow trybunalu mialo powazne watpliwosci. Jednak z braku dowodow swiadczacych przeciwko niemu Wally uniknal oskarzenia o podwojne morderstwo. Przynajmniej tak, ze jak dotad nie zaplacil za swe zbrodnie, oprocz nieokrzesanych towarzyszy pracy. Pieprzyc ich! Wally nie byl zdrowym mezczyzna. Dwukrotnie zapadl na niegrozne zapalenie watroby i podejrzewal, ze wskutek kontaktu z moczem szczurow mogl sie zarazic choroba Weila. Orientowal sie dobrze w niebezpieczenstwach zwiazanych ze swoim zawodem i wiedzial, ze wrotami tej choroby sa skaleczenia i zadrapania, a ona sama w koncu atakuje mozg. Z pewnoscia ostatnio rozmyslal o dziwnych rzeczach - i nie tylko ostatnio. Zaczelo sie to jakies trzy lata temu, kiedy Wally byl plukaczem. Wtedy, tak samo jak i teraz, mial sluch i wech lepszy od swych towarzyszy i w podziemnym swiecie Londynu zaczal odbierac rozmaite dziwne wrazenia. Dzwieki z miejsc, gdzie nie powinno byc nikogo ani niczego, i zapachy nie przypominajace zapachu amoniaku czy gazu kopalnianego, albo smrodu siarkowodoru. Naprawde dziwne zapachy... zapachy smierci i rozkladu, a moze zycia, ale jakiego rodzaju, tego nikt nie potrafil odgadnac. Jednak w kazdym razie te dzwieki i zapachy zawsze dochodzily z miejsc, do ktorych nie mogl dotrzec, z jakichs nieznanych czy zapomnianych dolnych poziomow starszej czesci podziemnego swiata. Miejsc, do ktorych wspolpracownikom Wally'ego nie wolno bylo sie zapuszczac, choc i tak nigdy nie chcieliby tam sie wybrac. Poza tym od czasu do czasu odnosil wrazenie, ze widzi ruch lub cienie tam, gdzie nic nie powinno sie znajdowac. Cienie nie byly tam rzadkoscia; kiedy sie zapalilo swiece, jej migocacy plomien wywolywal ruchome cienie. Ale w swietle latarki, zwlaszcza gdy spoczywala nieruchomo - postawiona na stole czy zawieszona nad lozkiem - cien Wally'ego powinien byc ostry i nie mial prawa sie poruszac. Ale czasami... czasami myslal, ze widzi ruch. I byly to bardzo dziwne cienie. Nie male, jak cien przemykajacego szczura, ale czegos znacznie wiekszego, wielkosci szybko poruszajacego sie czlowieka. Takie mysli wypelnialy glowe Wally'ego owego czwartkowego poranka, kiedy niosl torbe z zakupami przez Fleet Street. Wszedl do ogrodzonego murem zdziczalego ogrodu i przeczolgal sie na czworakach pod krzakiem jezyn i wybujalych zarosli. Na poludniu plynela Tamiza, a na wschodzie tetnilo zyciem City. Wody podziemnej rzeki, ktora niegdys plynela po powierzchni, cicho bulgotaly mu pod stopami. I tam, pod cienka warstwa ziemi i suchych lisci, Wally uniosl pokrywe wlazu, ktory stanowil jedno z wielu wejsc do podziemnego swiata. Przypiawszy torbe do pasa, Wally opuscil sie w ciemnosc. Wymacawszy stopami szczeble drabiny, zatrzymal sie na chwile, zeby zamknac pokrywe wlazu, i przyciskajac sie do sciany, zaczal schodzic w dol. Mniej wiecej dwadziescia stop pionowego szybu do pierwszego poziomu, a potem prawdziwa platanina kanalow i tuneli, przejsc biegnacych obok metnych rzek niosacych scieki, pozornie niekonczacych sie, niskich kanalow sciekowych rozbrzmiewajacych echem spowitych mgielka galerii rdzewiejacych, porzuconych przejsc... i znow w dol po chybotliwych, zniszczonych szczeblach, ktore pozostawialy na jego toniach brazowe smugi rdzy, dalsze galerie, kanaly i tak dalej. Dotarcie do miejsca, ktore Wally nazywal swoim domem zabralo mu poltorej godziny. Odleglosc w linii prostej byla bardzo mala, ale droga byla niezwykle mylna, istny labirynt. Gdyby Wally byl brygadzista, szefem, moglby pokazac swoim plukaczom miejsca, w ktorych istnienie nie mogliby uwierzyc! Ale aby do nich dotrzec, musieliby byc odwazni i obdarzeni wyobraznia. Zawsze bowiem traktowali ten podziemny swiat jak miejsce pracy, natomiast dla Wally'ego byl to po prostu caly swiat - jego swiat. A w nim kilka wspanialych miejsc. Tak, wspanialych! I Wally zachichotal, pokonujac ostatnie metry ostatniego tunelu wiodacego do jego "rezydencji". Tunel byl niedokonczona (w istocie ledwie zaczeta) linia kolejowa, gdzie wciaz bylo widac podklady pod waskie tory, wskazujace na uzywanie wagonikow do wywozenia gruzu. Jednak same tory usunieto, byc moze celem przetopienia. Podczas Drugiej Wojny Swiatowej miejsce to bylo uzywane jako schron przeciwlotniczy. Szyby wejsciowe zostaly potem wypelnione, ale na wilgotnych, ceglanych murach wciaz widnialy porwane plakaty z lat 1943 i 44, z ktorych czesc zachecala do wstapienia do wojska, a inne ostrzegaly przed Piata Kolumna. Dla Wally'ego byla to juz historia, ale jego ojciec pamietal te czasy doskonale, dopoki nie zabrala go choroba Weila. -Syreny narobily strasznego halasu - mowil ojciec. - Wtedy zabrali mnie i twoja ciotke pod ziemie. Dla Wally'ego bylo to jak powrot do domu. Faktycznie byl to od ponad roku jedyny dom, jaki mial, od kiedy gospodarz wyrzucil go z mieszkania za "straszenie" innych lokatorow. Straszenie? Przeciez Wally prawie na nich nie patrzyl! Ale to najwyrazniej i tak bylo za wiele. Jednak tutaj nie bylo zadnych biadolacych i plotkujacych "lokatorow". Tylko szczury i zaby, wegorze i komary oraz niewielkie kolonie nietoperzy. I zadnego parszywego gospodarza, ktoremu trzeba bylo placic. Pieprzyc ich wszystkich! Wally wszedl na podwyzszenie, ktore moglo stanowic przyszly peron, gdyby podziemna linia i stacja zostaly ukonczone. Teraz znalazl sie w samym centrum rozchodzacych sie promieniscie tuneli, z ktorych zaden nie siegal zbyt daleko, a kiedy Wally odkryl to miejsce, w jednym z nich staly wojskowe pietrowe lozka. Pozostawil jedno z nich dla siebie, a reszte rozebral, zeby bylo wiecej miejsca. Od dawna wykorzystywal najblizsza magistrale wodociagowa, czerpiac z niej wode do picia i mycia; podobnie bylo z gazem, ktorego uzywal do gotowania. Z tym nie bylo zadnych problemow. Ale od elektrycznosci trzymal sie z daleka, byla dostepna, ale jej unikal. Mial awersje do grzebania w przewodach pod napieciem, a poza tym obilo mu sie o uszy, ze nioga namierzyc lewych uzytkownikow. Ponadto oczy przywykly mu do slabego swiatla, kilka swiec albo latarka wystarczaly mu w zupelnosci. Oczywiscie zadnej telewizji, ale mial przenosne radio. Antene stanowil przewod o dlugosci pol mili, ktorego drugi koniec byl podlaczony do piorunochronu na wiezy starego kosciola kolo Moorgate. Dzialalo to bez zarzutu i odbior byl znakomity. A tluszcz do smazenia? Zaden problem. Pobliskie restauracje wylewaly codziennie tysiace galonow. Nie powinny tego robic, ale robily. To bylo koszmarem plukaczy: zgarnianie ton tej breji ze scian i rur, zanim tak zgestniala, ze zablokowywala wszelka prace. A dziwili sie, dlaczego populacja szczurow rosnie w tak zastraszajacym tempie! Wally wiedzial, gdzie znajduje sie glowny wlot. Szczury byly w stanie zjesc zjelczale warstwy zewnetrzne, ale pod spodem tluszcz byl calkiem czysty. Wally pomyslal, ze jest podobny do sera: twardy i wyschniety na wierzchu, ale miekki pod spodem. Mial lopatke na dlugiej raczce, ktora doskonale sie nadawala do wydobywania tej wewnetrznej warstwy tluszczu. Pachnial wspaniale, niosac zapachy wszystkiego, co na nim smazono tam w gorze. Kielbaski i fasola z orientalnymi przyprawami... Jesli chodzi o toalete, wystarczaly trzy minuty drogi w dowolnym kierunku, albo i mniej, jezeli ktos nie byl zbyt pedantyczny. A Wally nie byl specjalnie pedantyczny. Temperatura? Na gorze moglo byc lato albo zima, ale tu, na dole, temperatura byla stala i dwa koce wystarczaly calkowicie. Byl wiec bezpieczny i suchy w swym domu i jeszcze tylko pozostawalo odwiedzic harem, zawiadomic swe panie, ze wrocil, i poskarzyc sie im na ponury dzien, jaki spedzil na gorze. Mial tych pan cala galerie na scianach tunelu sasiadujacego z jego "sypialnia". Mogl je przeniesc do sypialni, ale to mogloby go za bardzo rozpraszac. Jest czas na sen i czas na co innego. I dlatego zalozyl ten harem. A teraz byl czas na harem. Wally cieszyl sie na te chwile przez caly ranek i teraz jego podniecenie wzroslo, gdy usiadl przy stole (byl to stary, skladany stolik do kart) i wyjal z torby magazyny. W przeszlosci wydawano magazyn dla panow pt. Playboy - kobiety byly tam piekne, zdjecia cieple i lsniace, nawet na swoj sposob "artystyczne". Wszystko to bylo juz niemodne, gdy sztuka ustapila miejsca czystej pornografii. Ale tradycja rozkladowek nadal byla zywa. Wally wciaz przechowywal kilka z tych starych rozkladowek Playboya, ktore przylepil do scian haremu, ale sluzyly tylko, gdy Wally'ego ogarnial nastroj milosci, nie zas zwykle pozadanie. Byly to zdjecia kobiet, ktore moglby pokochac (gdyby byl w stanie), a nie zdziry z rozlozonymi nogami i palcami przytrzymujacymi swoje genitalia, zeby kazdy mogl zajrzec! Smutne bylo to, ze wiekszosc blyszczacych, lubieznych zdjec "pan" w haremie Wally'ego nalezala do tego ostatniego rodzaju. Bo milosc przeszla obok i pozostalo tylko pozadanie. Wyjawszy zszywki, Wally rozpostarl na stole wewnetrzne strony magazynow i obejrzal je w swietle latarki. Kiedy przygladal sie z bliska temu, co dla wiekszosci kobiet stanowilo intymne czesci ciala, w kacikach jego ust pokazaly sie kropelki sliny. Na tych zdjeciach mogl zajrzec im do srodka. Mogl na nie patrzec, mogl je dotykac drzacymi palcami i puscic wodze rozpalonej wyobrazni, ale nigdy nie mogl do nich dotrzec cielesnie. Jednak istnial sposob, ktory w wypadku Wally'ego z koniecznosci stanowil jedyne rozwiazanie. -Najlepszy przyjaciel mezczyzny - powiedzial do siebie, pospiesznie chwytajac sloiczek z klejem, aby przykleic swoje nowe przyjaciolki do scian, i czujac, jak pulsuje mu czlonek - to jego prawa dlon! - I wcisnal latarke w szczeline w scianie, w miejscu, gdzie zaprawa murarska wykruszyla sie spomiedzy cegiel, i szybko przykleil pozostale zdjecia. Nastepnie, wziawszy latarke w lewa reke, zaczal sie onanizowac, pocierajac swoj nabrzmialy kutas i kierujac swiatlo latarki najpierw na pierwsza fotografie, potem na nastepna i powoli obracajac sie tak, aby objac cala galerie. Wiedzial, ze one to lubia: zeby swe uczucia dzielic miedzy je wszystkie, nie faworyzujac zadnej z nich. A kiedy zatoczyl pelny krag, powracajac do swych nowych "nabytkow", znow wcisnal latarke w sciane tak, aby tkwila tam nieruchomo, bo poczul, ze zbliza sie orgazm. Jednak go nie osiagnal. Bo nagle... .Katem oka Wally ujrzal cien tam, gdzie nie powinno go byc. Latarka tkwila nieruchomo w peknieciu sciany, ale cien poruszal sie, jak gdyby rzucany przez cos za plecami Wally'ego, cos, co stopniowo przeslanialo wiazke swiatla padajacego z latarki. Kiedy stal zmrozony strachem, wciaz sciskajac szybko wiotczejacy czlonek, ow groteskowy ksztalt - albo cien - calkowicie zaslonil swiatlo latarki, pograzajac w ciemnosci dziewczyny Wally'ego i jego samego. A za nim, tuz przy jego uszach, slychac bylo budzacy groze oddech jakiejs istoty! Majac nogi jak z gumy, Wally obrocil sie i ujrzal... W slabym swietle latarki zobaczyl czarna jak atrament sylwetke o fantastycznych ksztaltach. Szkarlatne oczy zamrugaly, przypatrujac mu sie z bliska. A potem istota wyciagnela dlon - czy tez cos, co ja przypominalo - i polozyla ja na ramieniu Wally'ego. Kiedy podskoczyl jak oparzony, uslyszal niski, mroczny glos, przypominajacy bulgot jednej z rur kanalizacyjnych. -Och, nie boj sie, moj synu - powiedzial glos. - Bo ty i ja jestesmy jak jedno. Obserwuje cie od dlugiego czasu, jak upadasz coraz nizej, kryjac sie w mrocznych zakamarkach jak cma - jak trog z Krainy Gwiazd albo jak ja sam - bo jestes szpetny. Ale wierz mi, wcale nie jestes najszpetniejszy. I ksztalt przesunal sie lekko w bok tak, ze padl nan snop swiatla latarki. Obrociwszy sie w strone swiatla prawym profilem, istota przechylila glowe pytajaco, szeroko otworzyla gorejace oczy i ulozyla usta w tak upiorny usmiech, ze Wally... zwyczajnie zemdlal... CZESC DRUGA Oznaki VII Kawalki ukladankiBen Trask wstal pozno. Kiedy sie umyl, ogolil i ubral, zrobil kilka pospiesznych notatek i akurat wychodzil z pokoju, zamierzajac zjesc sniadanie w hotelowej restauracji (jak zwykle: kawa, dwa tosty i gotowane jajko), zadzwonil telefon. Byl to Minister Odpowiedzialny, rozmowa byla szyfrowana. -Panie Trask - zaczal - rozmawialem z dyrektorem banku Burger Finanz Gruppe i udalo mi sie wyciagnac pana z klopotow, w jakie znow pan sie wpakowal! -Tak wczesnie? - Trask spojrzal na zegarek, w Londynie dochodzila 9.30, ale oczywiscie w Szwajcarii bylo o godzine wczesniej. -Kto rano wstaje, temu Pan Bog daje, panie Trask. Ale naprawde musze pana prosic, aby trzymal pan swoich ludzi twarda reka. Wiem, jak wazne sa problemy, ktorymi sie pan zajmuje, ale... -Mysle, ze pan nie wie - przerwal mu Trask. - Gdyby pan wiedzial, mialby pan ciekawsze rzeczy do roboty niz domagac sie przeprosin, zwlaszcza ze jeszcze nie jadlem sniadania. A jesli chodzi o wyciaganie ludzi z klopotow, jak pan sadzi, jak gleboko tkwilby w nich pan i reszta swiata, gdyby nie moi ludzie? OK, mam u siebie kogos nadgorliwego, kto posunal sie za daleko. Ale mozliwe, ze rownoczesnie ta dziewczyna naprowadzila nas na najlepszy trop. Wiec z jednej strony udzielilem jej reprymendy, ale z drugiej pogratulowalem. Czy pan to aprobuje? Jezeli tak, niech pan zrzuci z ramion ten caly ciezar. Jezeli nie, czekam na panskie sugestie. Przypuszczam, ze zawsze moze mnie pan wyslac na emeryture. Po chwili milczenia: -Czy zawsze musi pan brac wszystko tak bardzo do siebie? - Glos ministra byl wciaz bardzo spokojny, ale teraz znacznie chlodniejszy. - Wczoraj wieczorem byl pan niemal skruszony. -Wczoraj wieczorem bylem bardzo zmeczony - powiedzial Trask. - Jestem zmeczony tymi trzema latami pracy, ktore pan prawdopodobnie uwaza za trzy lata nic-nie-robienia, trzy lata biegania bez celu. Moze pan przywykl do mysli, ze te istoty sa tutaj, a poniewaz wydaje sie, ze niewiele robia, grozba, jaka stanowia, nie jest juz tak powazna. Ale to, ze przez jakis czas bylo spokojnie, nie znaczy, ze sie skonczylo, a Australia byla najlepszym tego dowodem. Tak, jesli chodzi o moich ludzi, biore to wszystko do siebie. To sie nazywa lojalnosc. Powinien pan tez kiedys tego sprobowac. Kto wie, moze to nawet jest zarazliwe? -Panie Trask, teraz probuje mnie pan obrazic! -Ja rozumiem to inaczej - odparl Trask. - Byl pan ze mna w Australii, walczac z tymi cholernymi wampirami, ktore zaatakowaly nasz swiat? Widzial pan ludzi, jak gina rozrywani na strzepy przez miny pulapkowe? A moze to pan - jak pan to ujal? - wyciagnal mnie z tych klopotow, kiedy okazalo sie, ze bylem nastepny na czarnej liscie? No, nie, to nie byl pan, to byli moi ludzie. Ale pan... pan nawet nie znalazl czasu, zeby powiedziec, iz jest pan rad, ze nic sie nam nie stalo. A teraz oczekuje pan, ze bede sie przed panem plaszczyc, bo "wyciagnal mnie pan z klopotow"? Jasne, ze biore to do siebie! Znow chwila milczenia, po czym: -To prawda, ze jeszcze panu nie pogratulowalem w zwiazku z wydarzeniami w Australii - powiedzial minister. - Czynie to teraz. Prosze tylko, aby pan pamietal, ze tak jak pan reaguje na to, co mowie - czy raczej jak pan powinien reagowac - ja musze reagowac na tych, ktorzy sa nade mna. Ale czasami odpowiedzi przychodza z trudem. Jak pan wie, koordynuje nasze sluzby bezpieczenstwa, panie Trask, co oznacza, ze moje operacje sa rownie tajne jak panskie. I rownie narazone na atak. Kiedy zostaja naruszone miedzynarodowe normy postepowania i kiedy odpowiedzialni za to sa moi ludzie - to znaczy pan - mam prawo denerwowac sie tak samo jak pan. To, co robimy, jest rownie uciazliwe, zapewniam pana. Denerwowac sie - pomyslal Trask. - Tylko denerwowac sie! Flegma angielskiego dzentelmena z wyzszych sfer! - Ale musial sie usmiechnac, wiedzial bowiem, ze minister powiedzial prawde. -Kazdy ma swojego aniola stroza - powiedzial, a tamten zachichotal cierpko. - OK, dzieki za pomoc. - I po chwili dodal: - Czy wobec tego mam rozumiec, ze dyrektor Burger Finanz Gruppe nie zawiadomi pewnej "organizacji charytatywnej" o naruszeniu tajemnicy sluzbowej czy, jak pan to okreslil, "norm postepowania"? -Tak jest - powiedzial minister. - Poza tym zapewniono mnie, ze jesli znow nastapi przeplyw srodkow finansowych z tego samego zrodla, zostaniemy o tym powiadomieni. Trask az podskoczyl, nawet nie starajac sie ukryc podniecenia. -Ale czy to nam pomoze? To znaczy czy wiemy, gdzie sie znajduje to zrodlo? W jakim miescie i kraju? Bylbym zachwycony, gdybym mogl tam byc, kiedy beda wyplacane jakies pieniadze. Moglibysmy wtedy wytropic naszego... naszego, nazwijmy go, "naszego czlowieka". Albo jeszcze lepiej nasz cel. A raczej jeden z naszych celow. -Nie - odpowiedzial minister. - Wszystkie szwajcarskie banki otaczaja takie operacje scisla tajemnica. Pelna poufnosc. Ale w kazdym razie zycze szczescia w tym, co udalo sie panu wytropic. -Jeszcze tego nie wytropilismy - poprawil go Trask. - Jeszcze tam nie dotarlismy. Jednak moje sniadanie czeka, a za godzine mam zebranie z moimi ludzmi. Dzieki za telefon i za to, ze... dostalem po lapach. -Niech pan o tym zapomni - powiedzial tamten. - Ale prosze, aby trzymal pan krotko tych swoich nadgorliwcow, dobrze? - I zanim Trask zdazyl odpowiedziec, odlozyl sluchawke. Jako Minister Odpowiedzialny, lubil miec ostatnie slowo. -Och, nie ma mowy - powiedzial do siebie Trask. Po czym, z jednej strony troche zbity z tropu, ale z drugiej zadowolony, wyszedl ze swego pokoju i udal sie na sniadanie... Idac na zebranie do malego pokoju operacyjnego, Trask zatrzymal Millicent Cleary, zeby zamienic z nia pare slow na osobnosci. -Musialem wysluchac gromow, ktore spadly na mnie z gory - powiedzial. - Ale przynajmniej pozwolil nam na chwile oddechu. Opowiem ci o tym pozniej. Czy w miedzyczasie ustanawialas sie, gdzie moze byc Malinari? Kiedy stali w drzwiach, przecisnal sie obok nich Jimmy Harvey. -Nic na to nie poradze, ze slyszalem, o czym rozmawiacie - powiedzial, sciszajac glos. -A co slyszales? - Trask zmierzyl go wzrokiem. - I co, u licha, ci sie stalo? Miales ciezka noc czy co? Harvey sylwetka przypominal gnoma. Byl niski i krepy mial zaledwie piec stop i cztery cale wzrostu, byl komputerowym cudownym dzieckiem oraz ekspertem w dziedzinie lacznosci, ktory - razem z Millie - zeszlej nocy wpedzil Traska w klopoty. Choc mial dopiero dwadziescia pare lat, juz zaczynal lysiec, ale dlugie rude bokobrody i krzaczaste brwi probowaly zrekompensowac jego lysine; mial szare oczy i choc byl prawdziwym komputerowym geniuszem, Traskowi kojarzyl sie ze sprytnym, lecz niekiedy zlosliwym krasnalem. Jednak w tym momencie mial worki pod oczami, twarz pokryta zmarszczkami i ubranie, ktore wygladalo, jakby w nim spal. Starajac sie ukryc ziewniecie, Harvey odpowiedzial: -Zeszlej nocy, po tym jak Millie poszla z toba porozmawiac, przez jakis czas siedzialem bezczynnie w pokoju operacyjnym. Walnalem sie spac dopiero okolo trzeciej w nocy. Ale mialem cos do roboty... tylko wykonywalem polecenia, wykorzystujac wolny czas. Tak czy owak, zanim poszedlem spac, wprowadzilem pewne dane do komputerow ekstrapolacyjnych. A dzis rano, kiedy zajrzalem do pokoju operacyjnego, okazalo sie, ze maszyny doszly do interesujacych wnioskow. Kiedy Harvey skonczyl mowic, Trask zajrzal do pokoju. Pozostali uczestnicy zebrania byli w komplecie, siedzieli przy duzym, podluznym stole, z notatnikami i olowkami w reku. Byli tam Ian Goodly, David Chung, Paul Garvey i John Grieve, starzy pracownicy Wydzialu E, mozna powiedziec: "pracownicy wyzszego szczebla". Jedyna osoba, ktorej brakowalo - a ktora tez powinna tu byc - byla Anna Maria English, ale przebywala obecnie w Krainie Slonca. I oczywiscie brakowalo Zek, czy - jak ja powszechnie nazywano - pani Trask. Ale Zek nie bylo juz na tym swiecie, a jesli w ogole byla gdziekolwiek, to w miejscu poza zasiegiem zwyklych ludzi. W kazdym razie poza zasiegiem Traska... Pozostalymi, ktorzy nie nalezeli do pierwotnej zalogi, byli Liz Merrick (ktora znalazla sie tutaj ze wzgledu na zwiazek Jakiem Cutterem) i Lardis Lidesci, ktory mial w zwyczaju wyskakiwac od czasu do czasu z jakas calkiem trafna, intuicyjna uwaga. Jimmy Harvey stanowil nowy nabytek i reprezentowal strone techniczna. -Dolaczmy do nich - powiedzial Trask. - I zaczniemy od ciebie, Jimmy. Kiedy usiedli, Trask, stanawszy u szczytu stolu, powiedzial: -Dzien dobry - po czym od razu przeszedl do rzeczy. - Zaczniemy od Jimmy'ego. Razem z Millie pracowal nad czyms, co zapowiadalo sie niezwykle obiecujaco. I wydaje sie, ze zrobili, co do nich nalezalo. Jeszcze nie wiemy wszystkiego, ale z pewnoscia jestesmy juz w polowie drogi. Dlatego tu jestesmy, aby zakonczyc to, co oni rozpoczeli. Wysilcie swoje szare komorki i posluchajcie, co Jimmy ma nam do powiedzenia. Wygladajacy na bardzo zmeczonego Jimmy zaczal: -Zeszlej nocy Millie i ja troche... klusowalismy. Moze pozniej pan Trask zechce rozwinac ten temat - tu zerknal z niepokojem na Traska, potem na Millie i szybko mowil dalej. - W kazdym razie udalo nam sie zawezic liste mozliwych miejsc pobytu Malinariego do kilku krajow, ktore pozniej wprowadzilem do jednego z naszych komputerow, razem z pewnymi informacjami, na ktore natrafilismy w Australii. Bylo juz pozno i nie czekalem, az komputer poda wyniki. Ale dzis rano... -Czekaj! - powiedzial Trask. - Byloby lepiej, gdybysmy wszyscy mieli przed soba caly obraz. Jakie dokladnie informacje z Australii wprowadziles do komputera? Harvey wzruszyl ramionami. -No wiec po pierwsze ten watek Bruce'a Trenniera. Byl Australijczykiem lub Nowozelandczykiem, co dla mnie oznacza prawie to samo. I jeszcze to, ze australijskie tropiki byly miejscem, gdzie najmniej moglibysmy sie spodziewac obecnosci Malinariego. A poniewaz wprowadzilem tam nazwisko Trenniera, wydawalo sie sensowne umieszczenie takze nazwisk wszystkich tych, ktorzy zostali uprowadzeni ze Schronienia, kiedy zjawily sie Wampyry. Wiec wprowadzilem tez dane z naszych akt Andre Cornerr i Denise Karalambos. Na koniec zazadalem podania prawdopodobienstw dotyczacych naszej listy mozliwych miejsc. -Corner i Karalambos - skrzywil sie Trask, a Millie Cleary wtracila: -Andre Corner byl psychiatra z Harley Street, ktory specjalizowal sie w chorobach dzieci i mlodziezy - powiedziala. - Przed laty zbil spory majatek i teraz pragnal jakos odwdzieczyc sie innym. Jego kilkunastoletni syn zmarl w wyniku znacznego przedawkowania narkotykow. Pokuta, jaka narzucil sobie Corner - jak przypuszczam, dreczony przekonaniem, ze zawiodl swego syna - polegala na tym, ze podjal prace w Schronieniu jako wolontariusz, pomagajac wszystkim mlodym Rumunom. Trask kiwnal glowa. -Tak, teraz pamietam... - Trudno byloby to zapomniec, ale wymazal z pamieci wiele szczegolow dotyczacych tamtego okresu. - A Denise Karalambos byla...? -Byla pediatra z Aten, takze wolontariuszka - dokonczyla Millie. Teraz wszystko zaczynalo sie ukladac w calosc i Trask - a takze zapewne i pozostali -zrozumieli, dokad to zmierza. -Jak to sie stalo, ze wszystkie te nazwiska i szczegoly nie byly dotad zapisane w komputerze? - chcial wiedziec Trask. -Byly - odparl Harvey. - Ale komputery ekstrapolacyjne nie sa zaprogramowane tak, aby kierowaly sie intuicja. Dzialaja, opierajac sie na niezbitych faktach, a my nie zadawalismy odpowiednich pytan. W tym momencie wtracil sie David Chung, lokalizator. -To prawda. Zamiast opisywac Kraine Gwiazd jako miejsce zamieszkania Wampyrow i probujac przewidziec, gdzie w naszym swiecie beda sie czuly jak u siebie, byloby znacznie lepiej, gdybysmy sprobowali wyobrazic sobie, gdzie prawdopodobnie zabrali ich nowi porucznicy! -Aha - odezwal sie Ian Goodly. - Wiec co dokladnie znalazl twoj komputer, Jimmy? -Wprowadzilem do komputera - wyjasnil Harvey - kraje, ktore umiescilismy na liscie razem z Millie: Wlochy, Grecje, Szwajcarie i kilka krajow poludniowoamerykanskich. Utworzylem takze skojarzenie Malinari-Trennier. Reszta poszla juz latwo - Gdybym zeszlej nocy poczekal jeszcze dziesiec minut, mialbym odpowiedz juz wczoraj. -Grecja! - powiedzial Trask i walnal w stol tak, ze wszyscy az podskoczyli. - Tam wlasnie udal sie Malinari, do jednego ze swych przekletych kolegow - Szwarta albo Vavary. Uprowadzil Trenniera i kazal mu zawiezc sie do Australii, gdzie znalazl punkt oparcia. A jesli chodzi o te biedna Denise Karalambos, bylaby doskonala przewodniczka po Grecji. Ale do kogo naprawde sie udal, do Vavary czy Szwarta? -Do Vavary - mruknal Lardis Lidesci. - Teraz to zaczyna miec sens... a przynajmniej wieksza czesc tego... albo jestem kompletnym glupcem! -OK - powiedzial Trask. - Teraz uspokojmy sie i uporzadkujmy to wszystko, chociaz przyznaje, ze jestem podniecony tak samo jak wy. Wiec, Jimmy, co znalazl twoj komputer? -Trafiles za pierwszym razem - powiedzial Harvey. - To Grecja. Wysoki wspolczynnik prawdopodobienstwa. Ale komputer nie byl w stanie polaczyc Denise Karalambos z ktoryms z Wampyrow, nie potrafil "odgadnac", ktory z nich tam jest... - Zamilkl na chwile i spojrzal na Lardisa. - Dlaczego myslisz, ze to Vavara? - I nagle Lardis stal sie osrodkiem zainteresowania. -Poniewaz pani Karalambos jest pania! - odpowiedzial stary Lidesci. - Poniewaz jest kobieta! A wedlug starych legend Krainy Slonca Vavara zawsze wolala towarzystwo kobiet. Och, miala takze swoich mezczyzn... z rozmaitych powodow. - Opuscil glowe i zerknal na Liz i Millie. - Aby dla niej walczyli i tak dalej. Ale jesli chodzi o towarzystwo, dwor Vavary skladal sie z kobiet. I potrafila nimi manipulowac rownie latwo jak mezczyznami. -Lady Vavara! - westchnal Trask. - Vavara i Malinari razem. Mamy wiec szanse upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. -Ona nie jest lady - potrzasnal glowa Lardis. - Nie lady, Po prostu Vavara. Odrzucila ten tytul, bo lepiej niz jakakolwiek kobieta-wampir wiedziala, ze to jest wielkie klamstwo. Jezeli macie racje i rzeczywiscie jest w Grecji, obawiam sie, ze przyjdzie nam sie zmierzyc z najgorsza mozliwa kombinacja mocy wampirow. Malinari z jego mentalizmem i Vavara z jej hipnotyzmem. Cokolwiek uczynicie, nie wolno wam lekcewazyc Vavary dlatego, ze jest kobieta. Przypomnijcie sobie Gniewice Zmartwychwstala, Urszule Tore, Staruche Zindevar i najgorsza z nich wszystkich, Devetaki Czaszkolica. Czy to takze nie byly ladies? -Dzieki za przypomnienie - powiedzial Trask. - Ale zaledwie przed chwila nazwales siebie kompletnym glupcem. Dlaczego? -Bo jak dobrze wiesz, bylem tam! Bylem tam, w Grecji, zanim wezwales mnie do Australii. Rozmawialem z Wedrowcami, z tym ich starym wodzem, Vladim Ferengim. Cholerny Ferengi! To samo w sobie powinno mi powiedziec, ze cos tu jest nie w porzadku. Oni znali te infekcje, ta ich dziewczyna pogrzebana ze srebrnymi monetami na oczach, ale ktos uznal, ze trzeba ja odgrzebac i przebic kolkiem. Jak myslicie, kto moglby to zrobic, jak nie ten, ktory ja zwampiryzowal? Kto inny, jak nie ten, ktory probowal potem zatrzec slady, co? ii -Masz racje - przyznal Trask - i to wszystko trzyma sie kupy. Ale nie mozesz sie winic za to, ze nie zobaczyles tego, co teraz wydaje sie oczywiste. Jako Wedrowiec, Cygan, nie miales odpowiedniego dystansu do sprawy, to wszystko. -A Vladi i jego ludzie szukali tam jednego z owych "dziwnych miejsc", jednej z bram! - powiedzial Lardis. Trask przytaknal. -Albo kogos, kto niedawno przeszedl przez taka brame. Stary Vladi i ten jego nos, on "wyweszyl" Vavare, ale nie potrafil jej znalezc, bo nie byla "wielkim lordem", jakiego szukal. On i jego ludzie nie znalezli Vavary, ale teraz wydaje sie bardziej niz prawdopodobne, ze ona znalazla ich! Teraz wszyscy uczestnicy zebrania patrzyli na Lardisa i Traska i ten ostatni zdal sobie sprawe, ze nie bardzo wiedza, o co chodzi. Szybko wyjasnil, co sie przydarzylo Lardisowi w Grecji, po czym powiedzial: -Mamy wiec teraz szereg tropow, ktorymi mozemy sie zajac. Na poczatek Vladi i Cyganie Ferengi. Musimy sie dowiedziec, gdzie byli bezposrednio przed tym, jak ta dziewczyna zachorowala, cokolwiek to bylo, bo jak dotad nie mamy stuprocentowej pewnosci. Chung odezwal sie znowu: -Psiakrew! Chcecie cos wiedziec? Sposrod wszystkich miejsc, jakim przygladalem sieja sam i inni lokalizatorzy, opuscilismy wlasnie Grecje. Jest zbyt blisko Rumunii, a zaraz za Rumunia jest dawny Zwiazek Sowiecki. Rumunia zawsze byla owita psychicznym smogiem, ktory otaczal takie stare miejsca jak... jak jakies promieniowanie radioaktywne. Rosjanie pozbywali sie odpadow, topiac je w Morzu Czarnym, od tak dawna, ze ilekroc probuje przeszukiwac ten obszar, tylekroc dostaje tylko bolu glowy! Wiec nawet gdybym probowal, w tym smogu w zaden sposob nie zdolalbym wychwycic Vavary czy kogos innego. -A gdybys tam sie znalazl? - zapytal Trask. - Gdybys byl w Grecji? Co wtedy? -Im blizej, tym lepiej - odparl Chung. - Nawet slepiec wie, kiedy sie natknie na cos paskudnego. Zamierzasz zorganizowac zespol? Ale zanim Trask zdazyl odpowiedziec, Millie Cleary rzekla: -To ja go znalazlam, to znaczy Malinariego. Czy nie czas, abym dostala jakas prace w terenie? Teraz uwaga wszystkich skupila sie na Millie i Trask musial sie zgodzic. -Ona ma racje. Choc ich metody sa troche nieszablonowe - moze powinienem powiedziec, wrecz bezprawne - Millie i jej "wspolnik", Jimmy Harvey, zlokalizowali nasz cel. A przynajmniej wskazali wlasciwy kierunek. Ale jeszcze dokladnie nie namierzylismy Malinariego. - I zwiezle zrelacjonowal rozmowe, jaka odbyl z Millie poprzedniego wieczoru. Nastepnie znow zabrala glos Millie: -Wiec poniewaz juz wiemy, czy tez mamy uzasadnione podejrzenia, ze Malinari i Vavara saw Grecji, to ogranicza liczbe bankow, ktore mogly dokonac platnosci na rzecz owej organizacji charytatywnej, nieprawdaz? Czy istnieje jakis sposob, aby dowiedziec sie, z jakimi greckimi bankami wspolpracuje Burger Finanz Gruppe? -Dobry pomysl - powiedzial Trask - gdyby nie to, ze przed chwila mialem na karku Ministra Odpowiedzialnego w zwiazku z twoimi ostatnimi dzialaniami! Ale... moze cos sie da zrobic. Nie sadze, zebysmy gdzies dotarli, zaczynajac od szwajcarskiej strony, wiec jedyne, co mozemy uczynic, to wykorzystac jakis dobry grecki kontakt. I mysle, ze znam takiego czlowieka. David Chung nie mial watpliwosci, kogo Trask ma na mysli. Od sprawy Janosa Ferenczyego na Rodos i wyspach greckich minelo juz sporo czasu, ale ktos, kto wtedy sluzyl tam nieoceniona pomoca, byl wciaz na miejscu. Solidny przyjaciel Wydzialu E, grecki policjant - a teraz inspektor policji w Atenach - z pewnoscia przyjdzie im z pomoca. Prawdopodobnie sam bedzie chcial byc aktywnym uczestnikiem wydarzen. Aby sie jednak upewnic, czy jest na wlasciwym tropie, Chung zapytal: -Masz na mysli Manolisa Papastamosa? Trask potwierdzil: -Tak jest. Jak tylko skonczymy, skontaktuje sie z nim i zobacze, co mi sie uda zdzialac. -Wiec jak sie do tego zabierzemy? - spytal John Grieve. - Wiem, ze jest jeszcze za wczesnie, aby o tym mowic, ale jaki jest plan? Jezeli wyslemy grupe do Australii i jezeli jednoczesnie mamy normalnie pracowac w Centrali. Wielki Boze! Czy nie sadzisz, ze bedzie nas tutaj troche malo? Malinari i Vavara sa razem! Powinnismy wiec dysponowac czyms w rodzaju sil ekspedycyjnych. Nie pokonamy ich latwo, zakladajac, e ich w ogole odnajdziemy. A w Grecji... nawet jesli ten facet bedzie po naszej stronie, nie moemy oczekiwac takiego samego wsparcia, jakie mielismy w Australii. Trask znowu potwierdzil. -Tak, to dopiero poczatek. Ale liczy sie czas. Masz racje, e im szybciej opracujemy plan dzialania - a przynajmniej jego zarys - tym lepiej. W sklad naszej australijskiej grupy wejda obserwator i telepata, to wystarczy. W razie potrzeby nasi australijscy przyjaciele zapewnia odpowiednie wsparcie. A jesli chodzi o potrzebne w Grecji "sily ekspedycyjne", te masz racje. Musimy tam wyslac silna grupe, jak tylko sie upewnimy, gdzie mamy sie skierowac. -Powinnismy zaczac od Vladiego Ferengiego i jego ludzi - mruknal Lardis Lidesci. - Bo kiedy sie dowiemy, gdzie byli... -...bedziemy wiedzieli, gdzie mamy sie skierowac - dokonczyl Trask. Po czym, zerknawszy na Davida Chunga, zapytal: - Czy Bernie Fletcher jest na slubie? -Wszyscy jestesmy na slubie! - przypomnial Paul Garvey. - Mamy paru ludzi oddelegowanych do obcych ambasad, ale reszta jest tu, w Centrali. Prosiles, abysmy poswiecili troche polnego czasu i wlasnie to robimy. Wiec przejdzmy do pokoju operacyjnego - powiedzial Trask, wstajac z miejsca. - A po drodze niech ktos skontaktuje sie z Berniem. -Czekaj! - powiedzial Garvey, a jego twarz na chwile wykrzywil dziwny grymas. - Nie ma potrzeby szukac Berniego - powiedzial i rysy znow mu zlagodnialy. - Ju go zlapalem. Idzie do pokoju operacyjnego. Paul Garvey byl telepata. Kiedy czynil uytek ze swoich zdolnosci, tak jak przed chwila, nie byl to przyjemny widok. Wymagal skupienia. -Trzeba tylko w odpowiedni sposob przygryzc wargi - wyjasnial czesto. Wysoki, dobrze zbudowany, a przy tym szczuply, mimo swych piecdziesieciu szesciu lat, Garvey byl kiedys przystojny, zanim nie wszedl w droge jednemu z najbardziej niebezpiecznych przeciwnikow Harry'ego Keogha, nekromancie nazwiskiem Johnny Fund, i stracil wieksza czesc lewej polowy twarzy. Wydarzylo sie to mniej wiecej dwadziescia lat temu. Wtedy i jeszcze kilka razy potem kilku najlepszych angielskich chirurgow plastycznych pracowalo nad przywroceniem jego twarzy w miare normalnego wygladu. Potrzebne tkanki pobrano z jego wlasnego ciala, ale miesnie lewej czesci twarzy nie dzialaly tak samo jak miesnie czesci prawej i nerwy nie zrosly sie zbyt dobrze. Paul potrafil sie usmiechac, ale tylko prawa czescia twarzy, co wygladalo dosyc groteskowo i dlatego Paul staral sie nie usmiechac i w ogole unikal jakiejkolwiek mimiki, choc pozostali esperzy od dawna przywykli do jego wygladu. Kiedy znalezli sie w pokoju operacyjnym, Bernie Fletcher juz tam czekal. Byl krzepkim, rudowlosym mezczyzna, mial piec stop i osiem cali wzrostu i byl lokalizatorem, a jego zdolnosci czynily go idealnym celem dla obserwatorow, poniewaz dzialal w dwie strony: bedac lokalizatorem, sam byl latwy do zlokalizowania. Telepaci Wydzialu - w istocie wszyscy esperzy - nigdy nie mieli wielkich klopotow z odnalezieniem Berniego. Aktywnosc jego umyslu byla niczym biegun magnetyczny i telepaci mogli nawet wysylac do niego proste Polecenia, ktore odbieral jako swoiste "rozkazy". Niekiedy byl w stanie rozpoznac ich autora i wowczas automatycznie postepowal wedle jego "sugestii", nawet jezeli nie wiedzial, o co chodzi. I tak bylo teraz. -O co chodzi? - zapytal, a jego zielone oczy zwezily sie kiedy w pokoju operacyjnym pojawil sie Trask i jego swita. -A wiec jestes - powiedzial Trask. - Dostaniesz awans, jesli ci sie uda. -Co takiego? - Bernie zamrugal jak sowa. - O co chodzi, szefie? Dlaczego jestem tutaj? - Inni byli dobrze zorientowac ni, o czym mowi Trask, ale Fletcher jak dotad nie wiedzial. -Mapy - powiedzial Trask, rzuciwszy okiem na wielki, scienny ekran. - Mapy Grecji. Najdokladniejsze, jakie mamy. David Chung powiedzial: -Prosze pana! - co od razu zwrocilo uwage Traska. Lokalizator mial w zwyczaju zwracac sie w ten sposob do Traska w obecnosci pracownikow nizszych ranga. -Tak? - Trask popatrzyl na niego uwaznie. -Prosil pan lana i mnie, abysmy urzadzili specjalny pokoj map. Zrobilismy to. Jest tam duzy ekran. Przejdzmy tam, to jest o trzy pokoje dalej. Tam jest spokojniej. -Prowadz - powiedzial Trask. Kiedy drzwi pokoju operacyjnego zamknely sie za nimi, kilku pracujacych tam esperow i technikow spojrzalo po sobie, wzruszylo ramionami i powrocilo do swoich zajec. Ledwie znalezli sie za drzwiami, Paul Garvey zrownal sie z Traskiem i powiedzial: -Ben, chodzi o ten plan dzialania, o ktorym wspominales. Tu, w Centrali. Chcialbym w tym brac udzial. Trask wiedzial, co tamten ma na mysli. Zaledwie dwa lata temu Garvey zdobyl sie na stanowczy krok, a teraz jego mloda zona byla w zaawansowanej ciazy. Ponadto byla niewidoma, dzieki czemu stanowili idealna pare. Zdolna odbierac jego telepatyczne przekazy, odnalazla przy nim nowe zycie, mogla "widziec" jego oczami. On z kolei nie musial sie przejmowac swoim wygladem; znalazl ujscie dla uczuc, ktore w sobie dusil przez dlugie lata. -Nie przejmuj sie - powiedzial Trask, kiedy Chung otworzyl drzwi do pokoju, ktory dzielil z Goodlym. - Juz jestes na liscie osob pelniacych obowiazki na miejscu. Ty, Bernie, John Grieve i... - Tuz obok stala Millie Cleary i patrzyla na Traska w ten swoj szczegolny sposob. Wzruszywszy ramionami z zaklopotaniem, dokonczyl: -...i paru innych. Bernie Fletcher uslyszal ich rozmowe. - Co jest? - zwrocil sie do Traska, podczas gdy pozostali, jeden za drugim, wchodzili do pokoju. - Zostaje? Znowu? Dlaczego ja? -Wiesz dlaczego - powiedzial Trask. - Malinari jest mentalista o wyjatkowej mocy. Z bliska moglby cie wciagnac jak odkurzacz. Spojrzmy prawdzie w oczy, Bernie, w metafizycznym eterze jestes niby latarnia morska. Swiecisz w ciemnosci! Moge cie wykorzystac do odkrycia miejsca pobytu tych Cyganow, ale nie mam zamiaru narazac cie na niebezpieczenstwo w bliskosci lorda Nephrana Malinariego. -Myslisz, ze moglbym narazic cala grupe na szwank? - twarz Berniego wydluzyla sie, sprawial wrazenie przygnebionego. -Nie ty - odparl Trask - ale twoje zdolnosci. Nie mam zamiaru wysylac zadnych rac sygnalowych. Ale to nie moja sprawa, tylko twoja. Juz przedtem mielismy do czynienia z takimi jak Malinari. Jesli nie orientujesz sie w sprawie Janosa Ferenczyego, proponuje, abys jak najszybciej przeczytal dokumenty na ten temat i wowczas ide o zaklad, ze nie bedziesz chcial nam towarzyszyc! - Obrocil sie go Grieve'a. -John, bedziesz jak zwykle naszym prowadzacym, tu, w Centrali. Masz cos przeciwko temu? Tamten potrzasnal glowa. -Poniewaz nie jestem dobry w walce wrecz, ciskaniu granatow, skakaniu z helikoptera i tak dalej, nie mam nic przeciwko temu. Cala reszta moze sobie zginac. - Mialo to oznaczac: "Polamania nog!". Trask wyszczerzyl zeby w usmiechu i powiedzial: -Jestes po prostu domatorem, to wszystko. -A ja? - Millie zlapala Traska za lokiec. - Czy ja takze mam zostac w domu? -Pomowimy o tym, jak skonczymy tutaj - powiedzial. - Ale teraz mamy cos do zalatwienia. - Millie zrozumiala, ze mial na mysli cos osobistego, co z kolei sprawilo, ze ogarnelo JA jakies cieple, choc nieco frustrujace, uczucie. Pokoj byl maly, w srodku stal owalny stol ze szklanym blatem i dwa krzesla, a z duzego, zakratowanego okna roztaczal sie imponujacy widok na centrum Londynu. Na srodku stolu lezala osmalona rekawica bojowa Malinariego, jak groteskowy insekt z szarego metalu, a na scianie wisial plaski ekran o rozmiarach cztery na piec stop. Pod ekranem, w pewnej odleglosci od sciany, stal fotel obrotowy, a przed nim widac bylo biala obudowe komputera. Chung usiadl w fotelu i wlaczyl komputer. Nacisnal kilka klawiszy; ekran komputera po chwili zamigotal i ukazala sie szczegolowa mapa Grecji kontynentalnej i Aten, a nad nia Bulgarii. -Przesun sie na polnocny wschod - powiedzial Bernie - w kierunku Bulgarii. - Sadzil, ze juz wie, o co tu chodzi i wiedzial, czego szuka. Moglo tylko chodzic o wyprawe jego i Lardisa do Grecji. - Ale jesli interesuje was ich trop - to znaczy Vladiego Ferengiego i jego ludzi - musze was ostrzec, ze jest juz prawdopodobnie zwietrzaly. - I zwracajac sie do Chunga: - Teraz daj na srodek Jelesznice, tam ich ostatnio widzielismy. Trask i pozostali staneli z boku i patrzyli, jak Chung ustawia na srodku ekranu Jelesznice, a Bernie wyciagnal dlon i palcem wskazujacym dotknal nazwy oznaczajacej wioske, ktora na mapie byla zaledwie mala kropka. Przez chwile stal bez ruchu z twarza pelna skupienia, po czym pokrecil glowa. -Zupelnie zimny - powiedzial. - Minely juz chyba ze dwa tygodnie? A moze trzy? I Wedrowcy powedrowali dalej. -Moze potrzebujesz pomocy - powiedzial Trask. I zwracajac sie do Lardisa: - Pomoz mu. -Co? - zapytal stary Lidesci. -Jestes Cyganem - powiedzial Trask. - Cyganem, Wedrowcem, i jestes o wiele blizszy tym ludziom niz my. A co wiecej, spotkales ich. Jestes takze jasnowidzem, bo - jak sam mowiles - masz to po swoich przodkach. Wiec pomoz Berniemu. David, ty takze mozesz sie wlaczyc. Chce wiedziec, gdzie sa ci ludzie! -Ha! - warknal Lardis. I chwycil Fletchera za reke. David Chung takze wyciagnal reke, tworzac polaczenie z Lardisem. I cos sie zaczelo dziac. Twarz Fletchera nagle sie wyciagnela, a jego zielone oczy szybko zamrugaly. -Nie tak predko! - mruknal. - Alez to silne! - Obrocil sie do Chunga, nie odrywajac wzroku od ekranu. - Mozesz obslugiwac klawiature jedna reka? Ale glowny technik Jimmy Harvey juz byl przy klawiaturze kiedy Chung sie odsunal, aby zrobic mu miejsce. Teraz obydwaj lokalizatorzy i Lardis skupili wzrok na mapie. -Silne... - znow powiedzial Fletcher. - Ida na polnoc, okrazaja dawna granice z Jugoslawia, a potem przekraczaja Dunaj i teraz sa w Rumunii. Do licha, to dziala! Cieplo, cieplo... - I nagle: - Teraz stop... zatrzymajmy sie tutaj! - Jego nalec wskazujacy spoczal na Teregowie w Rumunii. -Tam wlasnie sa? - Trask nie mogl opanowac podniecenia. - Przez chwile wydawalo sie, ze zmierzacie prosto w strone rumunskiego Schronienia, czy raczej tego, co z niego pozostalo. Zastanowmy sie, to nie bylaby zla droga dla kogos, kto probuje "wyweszyc dziwne miejsca". Podziemna brama pod Karpatami... i stare siedlisko Faethora Ferenczyego w gorach Zarandului. Im bardziej nad tym pracujemy, tym bardziej to sie uklada w calosc. Tak, teraz jestem pewien, ze stary Vladi i jego ludzie stanowia czesc tej historii. Moga sobie z tego nie zdawac sprawy, ale byli tam, gdzie chcemy sie dostac, i w jakis sposob ulegli wplywowi tego, co pragniemy zniszczyc. -Na lewo - powiedzial Fletcher. - To znaczy na zachod... przez wegierska granice. - Twarz mial bardzo blada, a oczy zmruzyl tak bardzo, ze byly prawie niewidoczne. Palec, ktorym dotykal ekranu, drzal. - Na Boga, mysle, ze juz ich prawie mamy! -To ma sens - powiedziala zadyszanym glosem Millie. - Z punktu widzenia narodowosci ci ludzie sa Wegrami. Teraz, gdy Vladi na razie przestal szukac "dziwnych miejsc", kieruje sie w strone domu, aby troche odpoczac. -On nie kieruje sie w strone domu - potrzasnal glowa Bemie - on juz tam jest! I my jestesmy tam takze! - Oczy wszystkich byly utkwione w ekranie, w miejscu, gdzie drzaca reka lokalizatora dotykala poroslego lasem obszaru kolo miasta Szentes. Lardis powiedzial: -Czy uwierzylibyscie, ze kiedys w Krainie Slonca bylo obozowisko o tej samej nazwie? Nalezalo do Cyganow Szente, ktorych wodzem byl Volpe - nedzny, stary zlodziej - i bylo ukryte w lesie, na poludniowy wschod od terytorium Cyganow Lidesci... dopoki pewnej nocy nie znalazly go Wam pyry. Znalezli tez starego Volpego i potem nie bylo juz Cyganow: Szente. Ale spojrzcie tylko na mape: te lasy, jeziora i rzeki Stanowia doskonale tereny lowieckie i rybackie. Och tak, Vladi i jego ludzie naprawde dotarli do domu! -Jakie mamy stosunki z Wegrami, dyplomatyczne i w ogole? - nagle spytal Trask. -Jak najlepsze - powiedziala Millie Cleary. - Przed trzema laty wstapili do Unii Europejskiej, wykorzystuja stare uzbrojenie NATO, a nasze sily zbrojne prowadza szkolenie ich mlodszych oficerow w Sandhurst i innych akademiach wojskowych. Uchronilismy ich przed krachem finansowym, kiedy Rosja i dawne kraje satelickie poszly z torbami, wiec sa nam cos winni! Trask skinal glowa. -Doskonale! Minister Odpowiedzialny znow bedzie mial robote: musi przeprowadzic rozmowe ze swym wegierskim odpowiednikiem, aby ten zastosowal wobec Vladiego Ferengiego areszt prewencyjny w Szeged, a moze nawet w Szentes, zaleznie od glosu opinii publicznej. Polecimy tam razem z Lardisem, aby porozmawiac z Vladim i dowiedziec sie, gdzie byl bezposrednio przed tym, jak ta biedna dziewczyna zmarla na... na to, na co zmarla. Zaczynam podejrzewac, na czym polegala jej choroba. -Jestem gotow ruszyc w kazdej chwili - powiedzial Lardis. - Tylko powiedz kiedy. I moze tym razem rzeczywiscie do czegos dojdziemy! -Dobra - powiedzial Trask - a teraz czas, aby zajac sie rozplanowaniem zadan poszczegolnych osob... ale moze zostawie to naszym technikom. - Poklepal Jimmy'ego Harveya po ramieniu. - Jimmy, mowimy o najblizszych godzinach, nie dniach. Analiza zadan wszystkich pracownikow, plany podrozy, cala logistyka. Grupa australijska, grupa wspomagajaca w Centrali i glowna sila uderzeniowa... gdzies w Grecji. Beda mieli baze prawdopodobnie na wybrzezu Morza Srodziemnego, niedaleko Kavali. Ale oni ruszana koncu, jak tylko Lardis i ja zalatwimy sprawe w Szentes. Wtedy do nich dolaczymy... - wzruszyl ramionami - jeszcze nie wiem gdzie... Trask popatrzyl na ich twarze. -Jakies pytania? Odpowiedzialo mu milczenie. -Wiec wymyslcie jakies! - powiedzial. - I znajdzcie odpowiedzi, a potem powiedzcie mi o nich! - Skierowal sie do drzwi, ale Jimmy Harvey zatrzymal go, mowiac: -Moze powinienem porozmawiac z komorka nasluchu radiowego? Oni maja dostep do angielskich i amerykanskich satelitow szpiegowskich. Byc moze beda w stanie potwierdzic, ze Cyganie wrocili do domu, i zlokalizowac ich w tych lasach na Wegrzech. -Nie - powiedzial Trask. - Komorka nasluchu radiowego bedzie chciala wiedziec, co robimy, po co nam ta informacja, a wolalbym tego nie rozglaszac. Wiec po prostu oprzemy sie na tym, co uslyszelismy od Berniego, Davida i Lardisa. - Jeszcze w drzwiach sie odwrocil i powiedzial: - David, bede musial porozmawiac z samym Ministrem Odpowiedzialnym, i to zaraz, aby zalatwil wszystko, co trzeba, na Wegrzech. Poniewaz nie moge byc w dwoch miejscach naraz, badz tak mily i sprobuj sie skontaktowac z Manolisem Papastamosem, dobrze? Dzieki. Millie i Liz: za pol godziny przyjdzcie do mego gabinetu. Najpierw Liz. A jesli chodzi o pozostalych, wielkie dzieki. Dobra robota. Ale na tym nie koniec, to tylko poczatek. Wiec teraz, moi drodzy, wracajcie do roboty... Ledwo Trask skonczyl rozmawiac z Ministrem Odpowiedzialnym, gdy do drzwi zapukala Liz Merrick. Pozostawil je uchylone w nadziei, ze do gabinetu przywieje troche swiezego powietrza. Zastanawial sie, czy gdzies w tym budynku jest w ogole swieze powietrze! Klimatyzacja? Smiechu warte! Byl to jedyny system w tym miejscu, ktorego nie zmodernizowano, nawet trzydziesci lat temu, a wiec na dlugo przed tym, jak ktokolwiek zaczal zwracac uwage na dziwny wplyw El Nino na pogode, klimatyzacja Centrali Wydzialu E byla niedostateczna. -Wejdz i... i klapnij gdzies! - zawolal Trask. - A jeszcze lepiej, wychlostaj mnie galazkami albo czyms w tym rodzaju... -Slucham? - Liz usiadla po drugiej stronie biurka. -Poniewaz czuje sie tak, jakbym byl w saunie - powiedzial - moge rownie dobrze zachowywac sie tak, jakbym tam byl naprawde! - Po czym ciagnal juz powazniejszym tonem: i Wiec co sie dzieje? Wygladalas na zmartwiona przez caly ranek. Czy to cos, o czym powinienem wiedziec? Znowu cos w zwiazku z Jakiem? Traskowi juz odechcialo sie zartow. A Liz pomyslala: Dla niego to po prostu zwykly obowiazek. Nic ponadto. Nie zrozumie. Wbila wzrok w podloge, po czym spojrzala Traskowi prosto w oczy i w tym momencie podjela decyzje. Jakajac sie, powiedziala: -Nie sadze, abym... to znaczy nie chce... nie bede juz wiecej szpiegowac Jake'a. Trask uniosl brwi, westchnal i powiedzial: -Tak? I to ma mnie zdenerwowac? Liz przygryzla wargi. -Nie robie tego celowo, nie. Ale... -No wiec rzeczywiscie mnie zdenerwowalas! - wybuchnal, przerywajac jej w pol slowa. - Cholernie mnie to denerwuje, bo teraz patrze na nadchodzaca kleske dwoch esperow, nie tylko jednego. Jednak zanim wysle cie stad do diabla, wyrzuce z Wydzialu, lepiej mi powiedz, dlaczego podjelas te... te glupia decyzje! A jesli mi powiesz, ze to kwestia lojalnosci, bede cie musial spytac, co jest dla ciebie na pierwszym miejscu, Liz. I co jest wazniejsze: twoja praca, Wydzial E, bezpieczenstwo swiata - czy ten caly Jake Cutter? Teraz i ona wpadla w gniew, co mialo te dobra strone, ze dzieki temu powie cala prawde... przynajmniej tak, jak ja postrzega. A Ben Trask i prawda zawsze byli najlepszymi przyjaciolmi. -Szpiegowanie go stoi na przeszkodzie... naszym stosunkom, Jake'a i mnie - powiedziala. - On wie, co robie, a jesli nawet nie jest pewien, to mocno podejrzewa i dlatego znalezlismy sie w impasie. Nie pozwala mi zblizyc sie zanadto, w obawie, ze sie dowiem, no, wszystkiego. W tym rzeczy, ktore dla kazdego powinny byc osobiste, rzeczy, ktore... ktore... -Ktore grzechocza? - dokonczyl Trask. - Jak kosciotrup w szafie? -Nie. Moze. Nie wiem. Tak. - I znow wbila wzrok w podloge. -Ale czyz nie to wlasnie probujemy odkryc? - zauwazyl Trask. - Czyz nie chcemy Jake'owi pomoc i w ten sposob sprawic, aby on zaczal pomagac nam? Boze, on ma - albo moze miec - zdolnosci Nekroskopa! Pomysl o tym! Jak pozna moze stanowic bron! Pomysl o tym, co juz osiagnal w Australii. Ale jesli tam, w glebi jego umyslu, jest cos bardzo niedobrego i jesli... -Jesli sie do niego dobrali? - przerwala. - Jesli jest wtyczka, pomimo tego, co widzielismy? Ale czy to jest naprawde mozliwe? Trask wzruszyl ramionami, pokrecil glowa i w koncu z ociaganiem przytaknal. -Tak, to jest mozliwe. Nie chce, aby tak bylo - to ostatnia rzecz, jakiej pragne - ale tak jest. Nie wolno nam nie doceniac Wampyrow: ich zdolnosci czynienia zla, ich zadzy zycia i niesmierci, ich nieustepliwosci. Ciebie, Liz, wtedy tutaj nie bylo, ale my wszyscy nigdy nie zapomnimy, co sie stalo z Harrym Keoghiem. Harry mial wole, odwage i sile, zeby z nimi walczyc, a jednak przegral. Ale Jake? Dlatego nie moge pozwolic ci sie wycofac, nie ze wzgledu na Wydzial E i wszystko, co reprezentujemy, ale takze ze wzgledu na Jake'a - i ciebie, z powodu tego, co czujesz do niego. Pomysl tylko: jesli znajdzie sie w niebezpieczenstwie, czy nic nie uczynisz, aby temu zapobiec? Gdyby mial raka, czy nie chcialabys, abysmy go wyleczyli? Mowiac to wszystko, Trask czul sie jak zdrajca. Jego wlasny wykrywacz klamstw dzialal jakby w odwrotnym kierunku, wyczuwajac jego klamstwa. Tak, chcial ocalic Jake'a i zapewnic mu bezpieczenstwo, dla Wydzialu E, dla swiata, ale najmniej dla Liz. Przynajmniej dopoki Jake sie nie sprawdzi. Mimo to mowil dalej. -Cokolwiek wywiera na niego wplyw - nie wierze, ze to niewdziecznosc, glupota czy zwykly upor - musimy to odkryc i zlikwidowac. Ale jezeli... cos do niego czujesz, chyba sama to rozumiesz. - I zanim zdazyla odpowiedziec, ciagnal: - OK, wiec powiedz mi, co jest tego przyczyna. Och, wiem, to narastalo od pewnego czasu, odkad wrocilismy do domu. Ale kiedy ostatnio rozmawialismy, myslalem, ze wszystko juz wyjasnilismy, ze nie ma juz miedzy nami zadnych barier, moze Poza etycznymi, ktore wszakze nie maja wielkiego znaczenia, w zestawieniu z tym, z czym mamy do czynienia. Jesli o mnie ehodzi, nie jest to latwe, aleja po prostu nie moge sobie pozwolic na etyke, Liz. Juz nie, zwlaszcza teraz. A jesli chodzi o Wampyry, one w ogole nie maja etyki, nigdy jej nie mialy. Wiec powiedz, skad taka zmiana? Co sie stalo, ze wrocilismy do punktu wyjscia? Moze cos sie zdarzylo zeszlej nocy? Zobaczyl to w jej oczach: udreke i slady niewyspania. Opowiedziala mu wiec o wszystkim - prawie o wszystkim, tak jak to zapamietala - a on sluchal jej w milczeniu, oddzielajac prawdy od polprawd. Ale w tym, co mowila, nie bylo jawnych klamstw. Och, obraz, jaki przedstawila, stawial Jake'a w korzystnym swietle, ale barwy, jakich przy tym uzyla, wiernie oddawaly rzeczywistosc. Na koniec powiedziala: -Wiec jak widzisz, Jake boi sie tego tak samo jak ty, jak my wszyscy, i dlatego z tym walczy. To nie jest cos, z czym sie zwachal, lecz cos, z czym prowadzi walke. To go wykancza i jesli nadal bede robila to co dotychczas, to mnie takze wykonczy... W koncu Trask przemowil: -Do tego wszystkiego ma swoje wlasne plany: porachunki z Luigim Castellanem. -To takze - powiedziala. - Plus to, ze nie zna dobrze calego Wydzialu, ale jak moglby znac, skoro jest z nami zaledwie pare tygodni? I wciaz nie zna wszystkich szczegolow dotyczacych swego... nazwijmy to stanu. Mam na mysli stan, o ktorym wiemy. Fakt, ze przeniknelo do niego cos z Harry'ego Keogha. -A wiec to znow powraca - mruknal Trask. - To, czego mu dotychczas nie powiedzialem o Harrym. -Tak - powiedziala. - Z calym szacunkiem, to tak, jakbys chcial zjesc swoje ciastko i jednoczesnie je zachowac. A on za to placi. Poprosiles, aby dla nas pracowal, aby byl Nekroskopem, a nie uswiadomiles go, kim naprawde jest Nekroskop, nie wyjasniles mu jego niesamowitych mozliwosci, tych wszystkich rzeczy, ktore moglby czynic. Ale co gorsza, nie powiedziales mu o niebezpieczenstwach, o tym, co spotkalo pierwszego Nekroskopa. Trask zastanowil sie nad tym i westchnal. -A gdybym mu powiedzial, a on by tego nie przyjal, z miejsca nas odrzucil i uciekl? -Takie ryzyko musisz podjac - odparla Liz - chocby ze wzgledu na siebie samego. Mozesz przestac stroic sobie zarty z tej twojej etyki albo, inaczej mowiac, sumienia. Naprawde myslisz ze jestes jedyna osoba, ktora jest w stanie rozpoznac prawde? -Nigdy nie kantuj kanciarza - powiedzial Trask cierpko. -Albo kanciarki - dodala Liz. - Albo telepatki. Poznaje zranione sumienie, jak tylko na takie sie natkne. -Najpierw Millie, a teraz ty - pomyslal. - Czy prywatnosc przestala istniec? A glosno powiedzial:. - Wiec to ja jestem tutaj czarnym charakterem? -Nie, po prostu mysle, ze jestes zbyt blisko tego wszystkiego - powiedziala. - Po tym, co spotkalo Zek i... - W tym momencie chciala ugryzc sie w jezyk. Ale Trask zignorowal to i powiedzial: -Wiec zamiast starac sie "leczyc" Jake'a, po prostu powinienem mu zaufac, tak? -Wszyscy pozostali chyba tak wlasnie mysla. -Rozmawialas z nimi? -Nie musialam. Ale moge ci powiedziec, ze podczas naszego zebrania pare osob zastanawialo sie, dlaczego nie ma na nim Jake'a. -Posluchaj - powiedzial Trask. - Z tego, co mi powiedzialas przed chwila, wynika, ze mozna mi wybaczyc, iz uwazalem, ze byc moze Jake Cutter jest zrodlem zarazy. Ma objawy, jednak nie na ciele, lecz na umysle. Na pewno cos tam jest. A jak sama przyznalas, nie uwazasz, aby to bylo cos, co Harry Keogh mu podrzucil, aby Jake sie tym zaopiekowal. Jezeli Jake jest "tylko" czlowiekiem, aczkolwiek obdarzonym zdolnosciami Nekroskopa, choc w postaci zalazkowej, tym lepiej. Pomozemy mu je rozwinac i wykorzystac, dla naszych i jego potrzeb, ale glownie dla potrzeb swiata. Jezeli jednak dowiedzie, ze jest czyms wiecej, czy raczej czyms "innym", niz zwykly czlowiek o nadzwyczajnych zdolnosciach... Reszte ujrzala w jego umysle. Jake Cutter z obcieta glowa plonacy! I wiedziala, ze Trask chcial, aby to zobaczyla, ze rozmyslnie skupil na tym uwage. -Wielki Boze! - wykrzyknela, zaslaniajac dlonia usta. -O co chodzi? - spytal Trask, chociaz doskonale to wiedzial. W owej chwili mogla go latwo szpiegowac; znacznie trudniej bylo to czynic w stosunku do osoby, w ktorej sie zakochala. Jednoczesnie z cala sila dotarla do niej prawda, okropna, przerazajaca prawda. -Ale przeciez rozmawiamy o Jake'u! - wykrzyknela. Trask przytaknal. -Tak, i na tym polega roznica miedzy Bruce 'em Trennierem czy Jethrem Manchesterem a kims, kogo kochasz. Ale Liz, ja naprawde wole leczyc niz zabijac. I dlatego jestem taki ostrozny. Jezeli on znajdzie siew niebezpieczenstwie, nie chce tego przyspieszac, mowiac mu, co sie stalo z Harrym i jego dwoma synami i co moze stac sie z nim! Chce obserwowac, miec nadzieje i modlic sie, i czekac na niepodwazalny dowod. -Ale... -Ale jest jeszcze jeden sposob - przerwal. - Moge uczynic to, o co prosisz, i powiedziec mu wszystko, i zobaczyc, jak na to zareaguje. A potem, jesli nie przestanie z tym walczyc, bedziemy wiedzieli, ze jest wart, aby z nim pracowac, wart uratowania. Ale jesli sie podda... takze bedziemy wiedzieli, co robic. A wtedy trzeba bedzie go obserwowac znacznie uwazniej. I to glownie na ciebie, ze wzgledu na wasz zwiazek, spadnie ten obowiazek. Co z kolei oznacza, ze kiedy nadejdzie czas, to ty bedziesz osoba, ktora przekaze go mi, bo nie bedzie innego wyjscia. Wiec jak? Umowa stoi? Wchodzisz w to? Zastanawiala sie przez chwile. -Powiesz mu wszystko, jesli nadal bede go szpiegowac? -Nie szpiegowac - Trask pokrecil glowa. - Obserwowac. Tak jak u dziecka obserwujemy objawy choroby, majac nadzieje, ze znikna albo ze ono samo bedzie na tyle silne, aby je pokonac. -I to jest twoja ostateczna propozycja? -W mojej sytuacji - odpowiedzial - jest to jedyna propozycja, jaka moge przedstawic. I wierz mi, ze to wiecej, niz zaproponowalbym komus innemu... W tym momencie ich rozmowa zostala przerwana. Z korytarza dobiegly odglosy biegnacych krokow i podniesionych glosow. Millie juz czekala na zewnatrz, aby porozmawiac z Traskiem, tak jak ja prosil. Ale to byl David Chung i Trask prawie nigdy nie slyszal go tak bardzo wzburzonego. -Przepraszam, Millie, ale musze sie z nim natychmiast zobaczyc. Natychmiast! -Ale -... o co chodzi? - zapytala zaniepokojona Millie, ktora na chwile pojawila sie w otwartych drzwiach, przyciskajac sie do sciany, aby przepuscic Chunga. Slizgajac sie, Chinczyk zatrzymal sie przed biurkiem Traska, ledwie spojrzal na Liz i wykrztusil: -Ben, chodzi o Manolisa. Prowadzil sledztwo i zostal ranny, ale nie wiem, jak powaznie. Jest w szpitalu. -Ranny? - Trask zerwal sie na rowne nogi. - Manolis w szpitalu? Gdzie? -O to wlasnie chodzi - odpowiedzial Chung ponuro. Jest w Kavali, na wybrzezu Morza Srodziemnego. A w chwilach przytomnosci, zanim mu padano srodki uspokajajace, chcial rozmawiac z toba! Nie powiedzial, o co chodzi, ale z tego co mowia, oswiadczyl, ze to niezwykle wazne i ze ty to zrozumiesz. Wiec chcesz sprobowac zgadnac? Proba w ciemno? Trask zaniknal usta, potrzasnal glowa i powiedzial: -Nie ma mowy. Ale niech wszyscy zostawia to, nad czym pracuja, i za dziesiec minut zjawia sie w pokoju operacyjnym, albo lepiej za piec. - I zwracajac sie do Liz, dodal: - To dotyczy takze ciebie i Jake'a Cuttera. Lepiej go znajdz i to jak najszybciej. -Albo? - powiedziala. -Albo bede uwazal, ze odrzucilas moja propozycje. W takim wypadku wiesz, gdzie jest winda. Ale kiedy sie odwrocil i ruszyl w strone drzwi, zawolal: -To jak? -Znajde go - odpowiedziala. Trask wydal ciche westchnienie ulgi. Ostatnie na dlugo... VIII Plany Jake'aLiz nie znalazla Jake'a Cuttera i kiedy Trask skonczyl, przekazawszy zebranym aktualne informacje i wydawszy szczegolowe instrukcje, spojrzal na jej twarz i od razu odgadl prawde. -A wiec? - powiedzial z niesmakiem. - Znow wyszedl na miasto? Nie wierze! I to jest czlowiek, ktorego bronilas? Ale jesli to nie bylo zamierzone, to nie wiem, jak to nazwac! Liz mogla tylko z przygnebieniem pokrecic glowa. -Rano byl u siebie w pokoju. Slyszalam, jak sie rusza. To wszystko, co wiem. Ale jest tak, jak powiedzialam: czul sie tu zupelnie nie na miejscu. Nie dalismy mu nic do roboty, a ty nie powiedziales mu wszystkiego, co powinien wiedziec. Jest jak ktos, kto walesa sie bez celu, jak glupi! -Nie - powiedzial Trask - ale moze przeciez dzialac! A jesli chodzi o to, ze nie zostal we wszystko wprowadzony, mialem to zrobic dzis rano, wlasnie teraz. Ale jego znow nie ma, a ja juz nie mam czasu. David Chung, Ian Goodly i Millie Cleary ociagali sie z odejsciem. Pozostali pracownicy pospiesznie wychodzili z pokoju operacyjnego, aby przygotowac sie do konkretnych zadan, ktore im powierzono; pakowali swe torby, jakby mial nastapic masowy exodus albo jakby byli pochlonieci zmiana planow grupy wspierajacej. Chung zrobil krok w przod i powiedzial: -Sluchajcie, normalnie bym nie grzebal w czyichs rzeczach osobistych bez pozwolenia, ale poniewaz sytuacja jest wyjatkowa... w pokoju Jake'a musza byc jakies osobiste przedmioty, ktore moge wykorzystac, aby go zlokalizowac. Musimy tylko zmienic kod dostepu w jego drzwiach, abym sie tam mogl dostac i... -Nie ma potrzeby - powiedziala Liz. - Moge tam wejsc. Z punktu widzenia kodow bezpieczenstwa jego pokoj i moj - dawny aneks - wciaz stanowia jeden pokoj i skaner optyczny mnie akceptuje. -Nie musisz konczyc - powiedzial lokalizator. - Masz to oczach! - I usmiechnal sie troche nerwowo, ale zaraz spowaznial i powiedzial: - Wiec na co czekamy? Chodzmy. -Czekaj! - powiedzial Trask. - Chcialbym, abyscie takze ustalili szczegoly zwiazane z przygotowaniami do podrozy. Wiec kiedy kogos wyslecie, aby odszukal i sprowadzil Jake'a, skontaktujcie sie z naszymi przyjaciolmi na lotniskach Heathrow i Gatwick. Wiem, ze nie daje wam wiele czasu, ale chce, abysmy sie wszyscy tu spotkali jak najszybciej - dzis w ciagu dnia albo wieczorem. Powinnismy wyruszyc mozliwie szybko. Wiec zajmijcie sie teraz tym co trzeba. Ja sam wracam teraz do gabinetu i bede rozmawial z Ministrem Odpowiedzialnym, zeby sie zorientowac, czy greckie wladze udziela nam pomocy. Tam mozecie mnie lapac. Kiedy Liz i lokalizator pospiesznie sie oddalili, Trask obrocil sie do lana Goodly'ego. -O co chodzi? Ty tez masz jakies klopoty? -Chyba nie - odparl Goodly. - Ale chcesz, zebym towarzyszyl Lardisowi podczas spotkania z Vladim Ferengim. Moge spytac, dlaczego? Trask kiwnal glowa. -Bedziemy mieli do czynienia z poteznymi mentalistami, a na pewno z jednym: Nephranem Malinarim. Pamietaj, ze jak tylko odnalezlismy Bruce'a Trenniera, Malinari wiedzial, ze jestesmy na jego tropie. Wiedzial, ze idziemy po niego i byl na to przygotowany. Wiec tym razem nie bedziemy wysylac zadnych sygnalow; nie chce pokrzyzowac wlasnych planow, wysylajac w to samo miejsce i w tym samym czasie zbyt wielu ludzi, ktorzy - zeby tak rzec - zasmieca psychiczny eter. Jesli osoby obdarzone takimi zdolnosciami zostawily swoje "podpisy", to teraz juz zna nas az nadto dobrze. Wiec bedziemy musieli gromadzic nasze sily stopniowo - a zarazem tak szybko, jak to mozliwe - unikajac masowego przyjazdu na miejsce. Dlatego co zywo musimy wyekspediowac nasze grupy, a ty i Lardis stanowicie jedna z nich. Mozesz takze namowic Liz, zeby pojechala z wami. Bedzie wiedziala, kiedy Vladi za bardzo oddali sie od prawdy. Chcialem, zeby stworzyla zespol z Jakiem, ale w zaistnialej sytuacji... nie zamierzam go zabierac. Nawet gdyby sie odnalazl. Jake to wolny strzelec i nie moge ryzykowac, ze gdzies sobie pojdzie i wystawi nas do wiatru. -Rozumiem - kiwnal glowa Goodly. - Wiec glownym powodem, dla ktorego nas rozdzielasz, jest ostroznosc. Trask znow przytaknal. -Ale w kazdym razie bede cie mial pod reka, tuz za wegierska granica. Jak tylko ty i Lardis skonczycie przesluchiwac tego starego Cygana, mozecie dolaczyc do mnie i Davida gdzies na terenie Grecji. Caly czas bede informowal Centrale o miejscu naszego pobytu. -To wystarczy - powiedzial Goodly. -Doskonale - powiedzial Trask. - A przy okazji, jak wyglada przyszlosc? -Zagadkowo - odparl tamten. - Widze tylko ruch, mnostwo ruchu. -Tak? - powiedzial Trask. - Ale to nie przyszlosc, tylko terazniejszosc! Poradzisz sobie z Lardisem? - Rozejrzal sie wokol, ale starego Lidesciego nie bylo w poblizu. - A nawiasem mowiac, gdzie on sie podziewa? -Poszedl zebrac swoje rzeczy - odparl prekognita. - i pewnie przekazac Lissie, co sie dzieje. Wygladal na nieco zaniepokojonego, nie z powodu zadania, lecz z powodu zony! Mysle, ze daje mu niezle popalic, znowu ma walczyc z wampirami, cos takiego! - I Goodly usmiechnal sie cierpko. - A jesli chodzi o nasza wspolprace, jestesmy w doskonalych stosunkach. Nie zapomnialem, co jestesmy mu winni. W owym czasie, w Krainie Slonca, bylismy obcy w obcym swiecie... -Wiec opiekuj sie nim - powiedzial Trask. -Chyba zartujesz - odparl tamten. - Z ta maczeta to on sie mna zaopiekuje! - Kiedy Goodly odszedl, wreszcie przyszla kolej na Millie. -Wiec znowu zostaje - powiedziala beznamietnie. Nie powiedziala tego oskarzycielskim tonem, ale Trask wiedzial, ze taki byl prawdziwy podtekst. -Chodz ze mna - powiedzial. I idac korytarzem w strone swego gabinetu, ciagnal: -Millie, nie jestes agentem dzialajacym w terenie, to nie twoja dzialka. A poza tym wazniejsza jest twoja obecnosc tutaj niz w samym srodku wydarzen gdzies... gdzies tam. - I zamachal reka, nie wskazujac zadnego okreslonego kierunku, lecz sygnalizujac niebezpieczenstwo. -Chcesz powiedziec, ze jestem wazna dla ciebie - powiedziala. Bylo to stwierdzenie, nie pytanie. Trask w mig zrozumial, co miala na mysli. Wazna pod kazdym wzgledem -powiedzial. - I zupelnie niezastapiona. Sluchaj, jest tak, jak przed chwila wyjasnialem lanowi: w wypadku Malinariego mamy do czynienia z mentalista, ktory z latwoscia potrafi wniknac do umyslow nas wszystkich, a zwlaszcza do twego. A jesli mi nie wierzysz, powinnas porozmawiac z Liz. Jestes telepatka, Millie, i dlatego jestes bezbronna. To calkiem proste. -Tak - odpowiedziala. - Jestem bardzo doswiadczona telepatka, jednak nie zostalam sprawdzona w terenie, a moje oslony sa znacznie skuteczniejsze niz Liz Merrick. Ale Liz jedzie, a ja zostaje, i to jest nie w porzadku. Nie sadzisz, ze juz czas, abysmy dali spokoj z ta siostrzyczka? Zasluguje na szanse, aby sie tam znalezc i pokazac, co jestem warta. -Tak? A czy jestes gotowa zaryzykowac smierc albo cos jeszcze gorszego niz smierc? -Cos jeszcze gorszego niz smierc? - Stali teraz w drzwiach jego gabinetu. -Dawno temu nie bylo niczego takiego - odpowiedzial Trask. - Chyba ze dla wiktorianskich hipokrytow. Ale teraz jest. - Juz chcial dodac: - Naprawde nie wiesz, co bym uczynil, gdyby stalo ci sie cos zlego - ale zdolal sie w pore powstrzymac. Byc moze "uslyszala" to, bo powiedziala: -A co ze mna, gdyby cos ci sie stalo? Po chwili Trask odpowiedzial: -Niektorzy doskonale wiedza, jak wybrac odpowiedni czas, prawda? Najpierw Jake Cutter i dzieki niemu Liz, a teraz ty. Ale nie mamy na to czasu, Millie. Wiec sprobuj to zrozumiec i nie dodawaj nowych problemow do tych, ktore juz mam. Kiedy wszedl do gabinetu, Millie zatrzymala sie, cofnela i odwrocila, po czym rzucila przez ramie: -Ben, zanim wyjedziesz, nie zapomnij pocalowac mnie na do widzenia. To moze byc twoja ostatnia szansa... Trask zacisnal piesci i oparl sie o biurko. Otworzyl usta, zeby zawolac Millie z powrotem... ale tego nie uczynil. Niech to diabli, nie potrafil tego zrobic! Bo tutaj bedzie bezpieczna. A jesli po jego powrocie juz jej tutaj nie bedzie? Tym razem naprawde go uslyszala i prawdopodobnie Wyczula bol, jaki go przenikal. Idac korytarzem, zawolala miekko: -Och, nie przejmuj sie, Ben. Bede tutaj. Tak przypuszczam. - I odglos jej oddalajacych sie krokow szybko ucichl. Trask mial racje: nie mogl oczekiwac zadnej pomocy od greckich wladz. Grecja wciaz byla pograzona w sporach terytorialnych z nastawionym coraz bardziej wojowniczo sasiadem, Turcja, i zanosilo sie na liczne klopoty zwiazane z naplywem nielegalnych imigrantow z dotknietej glodem Albanii W kraju szerzyly sie niepokoje i wszystkie trudy spadly na barki Traska. W przeciwienstwie do wydarzen w Australii tym razem Wydzial E bedzie zdany wylacznie na siebie. Trask zrobil sobie pare notatek, gdy zjawil sie David Chung. I znow lokalizator byl podekscytowany. -Chodzi o Jake'a - powiedzial. - Odnalazlem go dosyc latwo, ale nie spodoba ci sie, jak powiem gdzie. I nie uda nam sie go tutaj sprowadzic. -Mow - powiedzial Trask. -Jest we Francji, w Marsylii - powiedzial tamten. Teraz i Trask byl podekscytowany. -W Marsylii? A wiec musial wykorzystac Kontinuum Mobiusa! -To jedyne wytlumaczenie - zgodzil sie Chung. Ale podniecenie Traska szybko zamienilo sie w gniew. -Sklamal nam, ze nie potrafi. I teraz uzywa go do wlasnych celow, podczas gdy powinien nam pomagac. -Tak, teraz realizuje wlasne plany - potwierdzil Chung. Trask wstal, wyszedl zza biurka i zaczal przemierzac pokoj. -Zdajesz sobie sprawe, co tracimy, tracac Jake'a? -Z jednej strony mnostwo klopotow - odparl lokalizator. - A z drugiej mozemy przegrac wojne. Jest faktem, ze potrzebujemy Nekroskopa, i to nie tylko my, ale caly swiat. A gdyby Jake nie wybawil nas z klopotow w Australii... - Zawiesil glos i wzruszyl ramionami. - Moze moglismy rozegrac to lepiej? -To znaczy ze ja moglem rozegrac to lepiej - powiedzial Trask. - Wszyscy tak myslicie. Ty, Liz Merrick i Ian Goodly, i wielu innych, jestem tego pewien. Moze jestem zbyt despotyczny. -Wydzial musi miec szefa - odparl Chung. - Masz te wyjatkowe zdolnosci, a czy moze byc cos wazniejszego niz wda? Wiec oczywiscie jestes wlasciwym czlowiekiem na wlasciwym miejscu. I oczywiscie cos dostrzegasz w Jake'u - cos dziwnego - czego mysmy jeszcze nie wychwycili. -Wiec dlaczego nie wiem, co to jest? - Trask przestal chodzic po pokoju i bezradnie rozlozyl rece. I zanim Chung ?d zyl odpowiedziec, ciagnal: - Niewazne. Na razie dajmy ternu spokoj. Co sie stalo, to sie stalo. Po prostu musimy czekac i zobaczyc, co z tego wyniknie. A teraz opowiedz mi o przygotowaniach do podrozy. -Wybor nalezy do ciebie - powiedzial Chung. - Jezeli chcesz, mozemy dzis wieczorem poleciec samolotem rejsowym do Aten, start z Heathrow. Albo tez mozemy wyczarterowac maly samolot i udac sie bezposrednio do Kavali. Jedynym problemem jest to, ze w Kavali jest tylko lotnisko wojskowe i mozemy nie dostac pozwolenia na ladowanie. Mozemy wreszcie kupic tanie bilety na posezonowe wakacje zorganizowane; samolot wylatuje jutro rano o osmej trzydziesci i laduje w Kavali w poludnie. Lotnisko przyjmuje zaledwie kilka lotow dziennie. -Wiec moze polecimy do Aten dzis wieczorem? - zaproponowal Trask. -Ach! Zapomnialem o tym powiedziec - odparl lokalizator. - Jutro, az do poludnia nie ma stamtad zadnego polaczenia. A z Aten do Kavali jest spory kawal drogi. -Moze to i dobrze - powiedzial Trask. - Faktycznie moze byc dla nas calkiem przydatne wybranie jednej z tych... tych wakacji zorganizowanych. - Skrzywil sie i potrzasnal glowa. - Juz prawie nie pamietam, kiedy ostatnio mialem prawdziwe wakacje. Mysle, ze to bylo z Zek, kiedy pojechalismy sprzedac jej dom na Zante... - Poruszyl sie niespokojnie. - Ale czy sajakies wolne miejsca? Slyszalem, ze podczas tego rodzaju lotow pasazerowie podrozuja jak sledzie w beczce. -Tak jest kazdego normalnego roku - potwierdzil tamten. -Ach, tak - powiedzial Trask. - Zupelnie zapomnialem. El Nino. -Wlasnie - powiedzial Chung. - Ludzie uciekaja przed sloncem! A poza tym na kilku greckich wyspach zanotowano przypadki dzumy; sa to glownie Cypr, Kreta i Rodos. To ?raz niepewna sytuacja polityczna i obawy przed zamieszkami zniechecaja potencjalnych turystow. -Wcale sie nie dziwie! Ale dzuma? Ten nowy szczep przywleczony z Chin? Myslalem, ze juz sobie z nim poradzilismy. -Tak jest - powiedzial lokalizator - w kazdym razie bogate kraje. Ale te biedniejsze maja klopoty z oplatami za lekarstwa. Pomagamy im, ale to pochlania sporo czasu, zwyczajna biurokracja. Zreszta to nas akurat nie dotyczy. Zastrzyki, ktore dostalismy w Australii, zapewniaja nam odpornosc. -OK - powiedzial Trask. - Wiec zamow bilety na jutro. O osmej trzydziesci z... -Z Gatwick - powiedzial Chung. - Ale powiedz, co miales na mysli, mowiac, ze to bedzie dla nas calkiem przydatne. -Jako turysci - wyjasnil Trask - zwykli wczasowicze, nie bedziemy zwracac na siebie uwagi. Widzisz, probuje to rozgrywac, stosujac sie do ich regul. To znaczy do regul, wedle ktorych dzialaja Wampyry. Anonimowosc jest rownoznaczna z dlugowiecznoscia. Czy nie tak to idzie? -Wlasnie tak - potwierdzil Chung. -Wiec pozostanmy anonimowi - powiedzial Trask. - Przynajmniej dopoki nie znajdziemy sie blisko. No dobrze, a jak wygladaja pozostale przygotowania? -Ian, Liz i Lardis wyruszaja jutro. Leca bezposrednio do Szeged. Jutro okolo poludnia beda rozmawiali z Vladim Ferengim, a my z Manolisem. -Zadnych klopotow z Liz? Chung potrzasnal glowa. -Powiedzialem jej, gdzie jest Jake. Wydaje sie, ze sie z tym pogodzila, to znaczy z tym, ze zawsze bedzie mial problemy. Przynajmniej dopoki... -Dopoki sie z nimi nie upora - dokonczyl Trask. - Wiec gdyby zdolal sie z nimi uporac - i nie dal sie zabic - moze to byloby wlasnie najlepsze wyjscie... - I znow zaczal chodzic po pokoju. -O co chodzi, szefie? - zapytal Chung z zaniepokojeniem. - To znaczy poza biezacymi sprawami. -Poza biezacymi sprawami? O nic. Nie zebym nie potrafil sobie z tym poradzic. Zrobie to, jak tylko mnie zostawisz samego. Kiedy Chung skierowal sie do drzwi, Trask powiedzial- David, czy mozesz zajac sie tym wszystkim, dopilnowac zeby wszystko poszlo sprawnie? Potrzebuje troche czasu, zeby cos zalatwic. Nie ma problemu - odparl Chung, zamykajac za soba drzwi... Kiedy Trask zostal sam, natychmiast zatelefonowal do Millie Cleary. -Millie, chodzi o ten pocalunek na do widzenia. - Wstrzymal oddech, nie odzywal sie przez pare sekund, po czym wyrzucil z siebie: - Co bys powiedziala, gdybysmy posuneli sie troche dalej? -Mam do ciebie przyjsc? - Wydawala sie naprawde zaskoczona. -Mam wolny wieczor - powiedzial Trask. - A ty? -Jestem pania swojego czasu, zapomniales? - odparla. - I nie mam nic do pakowania. - Jak zwykle jej slowa byly pelne znaczenia. -A ja przeciwnie - powiedzial. - Wiec pomyslalem, ze moze znajdziemy jakis bar z wielkim wentylatorem nad glowa. I wypijemy pare dobrze zmrozonych koktajli... -A potem postawisz obiad? -Tak, a potem bedzie juz czas, aby pojsc spac - powiedzial Trask i znow wstrzymal oddech. Bo w koncu bylo mozliwe, ze odczytal wszystko niewlasciwie. Ale tak nie bylo. I chociaz nie byl telepata, wyczul, ze Millie sie usmiecha, mowiac: -U ciebie, czy u mnie? Poprzedniej nocy, kiedy Liz wyszla z pokoju, Jake probowal czytac akta Wydzialu E, ktore dal mu Trask, ale nie mogl sie skupic. Myslami wciaz powracal do koszmaru, ktory przerwala Liz... Bogu niech beda dzieki! Ale nie mogl sobie przypomniec, o co w nim chodzilo. O jakas walke? Na pewno z czyms walczyl i to z czyms Potwornym. Ale co to bylo? Pamietal, jak rozmawial z Korathem, pamietal jego zabawy slowne, niektore argumenty i to, ze nie doszli do ostatecznego porozumienia, jak zrealizowac wspolne plany - wspolne w tym sensie, ze obaj planowali morderstwa, jesli slowo "morderstwo" bylo tu odpowiednie, zamiast po prostu likwidacja kanalii ale oprocz tego nie pamietal nic. Jake podejrzewal, ze zapadl w jeszcze glebszy sen, moze w trakcie ich rozmowy, oraz ze martwy wampir pozwolil, by dalej snil ten koszmar. Czyz koszmary nie byly powszechne w zyciu Jake'a Cuttera? Z pewnoscia tak bylo, zwlaszcza od czasu, gdy znalazl sie w Wydziale E. Ale zazwyczaj byl w stanie rozpoznac ich zrodlo, wiedzial, skad sie wziely i o czym byly; udawalo mu sie takze o nich zapomniec az do nastepnego razu. Jednakze ten ostatni byl inny i nie przestawal go niepokoic, prawdopodobnie dlatego, ze nie mogl sobie przypomniec jego szczegolow. Zadnych szczegolow, poza byc moze uczuciem strachu. Bo w koncu nie zdarzalo sie zbyt czesto, aby budzil sie zlany zimnym potem, jakby walczyl o zycie (albo o cos wiecej niz zycie, o kontrole nad swym zyciem, ale nietrudno bylo zgadnac, skad sie to bralo!) z czyms, czego nie byl sobie w stanie przypomniec. Poza tym bylo jeszcze to pozorne odrzucenie Liz. A byla to ostatnia rzecz, jakiej pragnal! Musial przyznac przed samym soba, ze go pociagala. Do licha, to malo powiedziane, mial po prostu krecka na jej punkcie, ale nie chcial sie z nia kochac, jesli istniala chocby najmniejsza obawa, ze gdzies w poblizu czai sie Korath albo ze lada chwila moze powrocic. Jasna cholera, to bylo w jego umysle! Juz nie nalezal do niego, teraz byl swego rodzaju miejscem wspolnych spotkan zmarlych! A przynajmniej niektorych z nich. Harry Keogh, Zek Foener, Korath i te wszystkie glosy szepczace w ciemnosci, ktore jak dotad nie zdecydowaly sie nawiazac z nim rozmowy, bo z jakiegos nieokreslonego powodu czuly przed nim lek, niemniej jednak te glosy rozbrzmiewaly echem w zakatkach jego umyslu... Co chcialy mu powiedziec? Oni, zmarli, czuli przed nim lek? Wiec jakimze piekielnym monstrum stal sie Jake, skoro budzil lek w bezcielesnych umyslach Ogromnej Wiekszosci? Zreszta kto w piekle chcialby byc Nekroskopem? Przez to wszystko jego umysl wypelnial chaos pytan i obrazow, jak w kalejdoskopie, wirujacych na tle tajemniczych liczb i ezoterycznych symboli Kontinuum Mobiusa. I to stanowilo najwiekszy problem: ze kiedy wokol byly te liczby, jakby czekajac na pobudzenie, wciaz nie mial pojecia, jak to uczynic; jak dotad nie potrafil sprawic, by przewijaly sie na ekranie jego umyslu i osiagnely "mase krytyczna", ktora utworzy drzwi do Kontinuum. W tym swiecie tylko Korath potrafil to uczynic, jednak Jake mogl sie doskonale obejsc bez jego pomocy... ale czy rzeczywiscie? Kilkakrotnie siegal do nocnego stolika, bral do reki ktorys z dokumentow otrzymanych od Traska, siadal oparty na poduszkach, nie patrzac na rozlozone przed soba papiery, i probowal uporzadkowac wzburzone mysli. Ale nie, byl zbyt oslabiony, zbyt znuzony, wskutek nieustannego strachu, ze Korath znow sie pojawi nieproszony, bo kiedy byl przy nim, jego niekonczace sie naprzykrzanie sie powodowalo, ze nie byl w stanie skupic sie na jakimkolwiek aspekcie klopotliwego polozenia, w jakim sie znajdowal. Kiedy akta rozrzucone na jego lozku zaczely przypominac jakas osobliwa koldre, poskrecana petla obrazow, wirujacych w jego umysle, stala sie rownie monotonna i hipnotyzujaca, jak wstega Mobiusa... do tego stopnia, ze kiedy osunal sie na poduszke i zapadl w sen, oslony jego umyslu opadly i rozsypaly sie jak konfetti. W tym czasie w aneksie sasiadujacym z jego pokojem Liz Merrick - wyczerpana fizycznie i psychicznie - takze juz spala i nie miala z nim telepatycznego kontaktu. I cale szczescie, bo dzieki temu ominal ja kolejny koszmar, jaki snil Jake, tym razem wziety z zycia i zdecydowanie nie nadajacy sie do tego, aby zaskarbic sobie jej sympatie. Jednakze jego zrodlo nie byloby trudne do zlokalizowania. Poniewaz w tym snie Jake po prostu szczegolowo analizowal epizod z niedawnej przeszlosci. Oczywiscie zrodlem by laj ego pamiec. I zapewne takze jego sumienie... Jake byl znow w tym pokoju, w tej sali tortur, gdzie przyciemniono swiatla, okna zaslonieto grubymi kotarami, a cale Pomieszczenie wypelniala atmosfera przesiaknieta przerazeniem. W tym miejscu popelniono wielokrotny gwalt na wprawcie nie niewinnej, niemniej jednak bezbronnej dziewczynie, Nataszy Slepak, ktora byla kurierem rosyjskiej mafii narkotykowej. Na kobiecie, o ktorej myslal, ze ja kocha. I w tym snie oczywiscie wciaz ja kochal. W pokoju bylo siedem osob. Jedna z nich byl Jake, ktorego przywiazano do krzesla tak ustawionego, ze musial patrzec tak, aby tego nie zapomnial, a kiedy nadejdzie jego czas, aby wiedzial, jak sie rozprawic z jej dreczycielami, oko za oko, zab za zab. I Natasza, nie przywiazana, ale kompletnie naga i bezbronna, prawie nieprzytomna w wyniku dzialania narkotykow, ktore jej podano. Narkotyki te sprawily, ze byla calkowicie ulegla, choc w pelni swiadoma tego, co sie z nia dzieje, ale niezdolna do jakiegokolwiek oporu. I cale szczescie, poniewaz tych ludzi ("ludzie" to nie bylo wlasciwe slowo) prawdopodobnie podniecalby taki opor i z pewnoscia wiedzieliby, jak go zlamac. Ale nie, oni nie chcieli wyrzadzic nikomu zadnej krzywdy - nie w tej chwili i nie w tym pokoju - poniewaz to mialo nastapic dopiero pozniej. Byl Jake i Natasza. Byl lajdak, ktory zorganizowal to wszystko, Luigi Castellano, i czterech pozostalych, ktorzy mieli odegrac swe role, podczas gdy on sam siedzial w cieniu i patrzyl. Nie, on nie bral w tym udzialu. Ale czy ktos, kto kaze wykonac egzekucje, jest mniej odpowiedzialny niz ten, ktory zwiazuje pasami przeguby i kostki, albo ten, ktory przymocowuje metalowy helm do ogolonej glowy, albo wreszcie ten, ktory przyciska wlacznik? Castellano zorganizowal to i moze dlatego, ze nie bral w tym udzialu - siedzac skryty w mroku, glosno sie smiejac i patrzac na nagie cialo Nataszy, na ktore padal snop bialego swiatla -Jake nienawidzil go jeszcze bardziej. Pozostali wykonywali tylko brudna robote. Ale podczas gdy sam Castellano sie nie pokazywal, pozostali byli znacznie mniej niesmiali. Jeden po drugim podchodzili do Nataszy, a Jake - prawie nie zdajac sobie sprawy z tego, ze to czyni, ogarniety wstydem, niesmakiem i przerazeniem - przygladal sie uwaznie kazdemu, aby go dobrze zapamietac na przyszlosc i... ocenic. Och, nie bylo wielkiej nadziei na jakakolwiek przyszlosc, ale jesli pojawi sie chocby niewielka szansa... ...Jednak grozba zamarla w umysle Jake'a, gdy zorientowal sie, ze widzi cos nowego. Wsrod tej czworki byl typ, ktory po prostu nie mogl sie doczekac swojej kolei, przestepujac z nogi na noge, sapiac jak pies, ruszyl do przodu w strofe gdzie Natasze obrabial inny napastnik, ktory stal kolo krawedzi lozka, sciskal jej uda i pochrzakiwal, wykonujac miarowe pchniecia. Poniewaz Jake widzial to juz przedtem i wiedzial, co nastapi, naprezyl sie jeszcze bardziej, ale na prozno, bo oplatajace jego cialo cienkie nylonowe linki trzymaly mocno. Ten niecierpliwy typ to byla prawdziwa bestia, zawodowy morderca ktory lubil doslownie masakrowac swe ofiary. Przysadzisty, szpetny i caly pokryty potem, mial szerokie ramiona i wielkie dlonie osadzone na malpich ramionach, i male swinskie oczka w nalanej twarzy, wykrzywionej chorobliwym pozadaniem. Jednak mimo swego prymitywnego wygladu mozna w nim bylo dostrzec slady cywilizacji zabarwionej wplywami gangsterskiego srodowiska. Nosil lakierki, jedwabny garnitur i koszule rozpieta pod szyja (bo prawie nie mial szyi). W dloni trzymal dymiacego papierosa. Zblizywszy sie do Nataszy, ktorej cialo unosilo sie i opadalo w takt pchniec pochrzakujacego gwalciciela, wyciagnal papieros w kierunku jej twarzy... W tym momencie ciemny cien, ktorym byl Castellano, wyprostowal sie na krzesle i powiedzial: -Nie, Francesco! Nie pozwole, abys ja oszpecil. - Dudniacy glos Castellana, przypominajacy mruczenie wielkiego, dzikiego kota, mogl za chwile przejsc w grozne warczenie. Francesco natychmiast cofnal swa dlon, obrocil glowe i powiedzial: -Oszpecic ja, Luigi? Ja? Nie ma mowy! - Po czym spojrzal Jake'owi prosto w oczy i usmiechnal sie. - Tylko chcialem dac panience pociagnac, to wszystko. Jeden sztach, aby zlagodzic bol rozpalonego gardla. Nie widzisz, jak przelyka sline i ciezko dyszy? - Odwrocil papieros i wsunal go w bezwladne usta Nataszy. - Czy nie tego wlasnie ci trzeba, panienko? Sztachnac sie papierosem Frankiego? Ten, ktory stal miedzy nogami Nataszy, wlasnie skonczyl. Cofnal sie w cien i Jake uslyszal, jak zapina rozporek. Natasza lezala tam, gdzie ja zostawil; jej nogi, zgiete w kolanach, zwisaly z krawedzi lozka. Nie zostalo w niej juz wiele sily, ale jakos zdolala szarpnac glowe i wypluc papierosa, ktory wirujac w powietrzu, poszybowal w mrok jak jakis oszalaly robaczek swietojanski. A Francesco, wciagnawszy jej nogi na lozko i wymachujac jej przed twarza obrzmialym czlonkiem, powiedzial: -No trudno, jesli nie chcesz papierosa, zobaczmy, jak ci zasmakuje to! Jake patrzyl na to wszystko, nie mogac wydobyc glosu ze wscieklosci (i prawde mowiac, z przerazenia, bo bylo juz calkiem oczywiste, ze ani on ani Natasza nie ujda z zyciem), gdy brutalny Frankie sie nad nia pastwil. Ale to jeszcze nie byl koniec, bo potem oddal mocz na jej cialo i wtedy Castellano musial mu przypomniec: -Mysle, ze juz wystarczy, Francesco. I pamietaj, musisz ja porzadnie umyc. Kiedy znajda Natasze, musi byc pelna wody z rzeki. Zadnych sikow, a tym bardziej gowna! Nasze gowno - narkotyki - oczywiscie tak. Ale nie ludzkie. I bylo po wszystkim... ...Ale prawdziwy koszmar Jake'a dopiero sie zaczal, w pelni zdal sobie sprawe z tego, jak go odmienila ta noc, jak jego samego uczynila zabojca... Czas zaplaty, przyszlosc, o ktorej nie smial marzyc, teraz byla przed nim. Byla deszczowa noc w Turynie i Jake sledzil swoja trzecia ofiare - zawodowego morderce, Francesca Reggio - az do hotelu na Corso Alessandria. W miedzyczasie Jake zmienil wyglad. W przebraniu, jako brodaty, kulejacy "starszy" mezczyzna w kapeluszu z szerokim rondem i sfatygowanym, dlugim plaszczu przeciwdeszczowym, byl absolutnie nie do poznania. Tylko jego oczy sie nie zmienily: byly chlodne, nieprzeniknione i rownie bezlitosne jak jego nienawisc i dlatego ukrywal je pod opadajacym rondem kapelusza, za przyciemnionymi szklami okularow. Gdyby nawet Francesco "Frankie" Reggio go zauwazyl (co prawdopodobnie mialo miejsce, poniewaz Jake, pchany niepohamowanym, morderczym instynktem, kilkakrotnie znalazl sie kolo niego podczas dlugiej podrozy koleja wzdluz wybrzezy Morza Srodziemnego, z Marsylii do Savony, a potem do Turynu), nigdy by go nie rozpoznal jako czlowieka, ktorego on i pozostali kompani Castellana, po podaniu srodkow oszalamiajacych, wrzucili do wezbranej rzeki w Prowansji-... Ale Jake nigdy nie zamierzal zapomniec Frankiego. W kazdym razie dopoki chodzil po tej ziemi... Cztery godziny wczesniej Frankie Reggio przyjechal taksowka z dworca kolejowego i zameldowal sie w hotelu. Hotel Novara byl starym, lecz przyzwoitym trzygwiazdkowym hotelem, zupelnie niepodobnym do taniego hoteliku, w ktorym zatrzymal sie Jake i ktory stal dokladnie naprzeciwko tamtego hotelu, po drugiej stronie ruchliwej ulicy, okolo pol mili od centrum miasta. Jednak zniszczony budynek specjalnie mu nie przeszkadzal; bliskosc celu byla znacznie wazniejsza niz pare karaluchow, ktore spacerowaly w szafkach. Zreszta nie zamierzal tutaj spedzic zbyt wiele czasu. Jake sie spieszyl. Chcial sie znalezc w pokoju, zanim Frankie znajdzie sie w swoim, i wynajal pierwszy pokoj na drugim pietrze, jaki mu zaproponowano. Kiedy juz byl sam, otworzyl walizke i wyjal teczke, w ktorej miescily sie czesci karabinu snajperskiego, kaliber 7.62, z dluga lufa. Zlozy go pozniej, teraz potrzebowal tylko lunety. I mial szczescie, ale to nie wszystko. Jake bowiem sledzil Frankiego kilkakrotnie, jeszcze zanim ten sadystyczny morderca zaczal pracowac dla Castellana. Wowczas trzymal sie od niego z dala, jedynie obserwujac i zbierajac informacje, i wiedzial, ze Frankie zazwyczaj wynajmuje pokoj od frontu, na drugim pietrze. Tym razem tez tak bylo. Kiedy po drugiej stronie ulicy, na drugim pietrze, zaplonely swiatla, to musial byc Frankie Reggio. Wtedy Jake zgasil swiatlo w pokoju i usiadl w ciemnosci, obserwujac zbira przez szpare w burej zaslonie. Ale o ile jego oczy - i jego nienawisc - byly stale skupione na Frankiem, o tyle nie zapomnial, w jakim celu tu przyszedl. Przywiodla go tutaj dozgonna nienawisc, a teraz nadeszla godzina zemsty i nawet najdrobniejsze szczegoly mialy zasadnicze znaczenie. Oko za oko. Oczy Nataszy zgasly na zawsze. A wraz z nimi i tlace sie w niej zycie... Wychodzace na ulice pokoje hotelu Novara mialy balkony, na ktore mozna sie bylo dostac przez wielkie okna. Odleglosc miedzy balkonami wynosila okolo czterech stop, co bylo wazne z punktu widzenia planu, ktory powoli krystalizowal sie w glowie Jake'a. Zawsze wiedzial, co chce uczynic, ale jak tego dokonac, stanowilo pewien problem. A teraz to, jak" rozwiazalo sie samo. Obserwujac pokoj Frankiego przy pomocy swojej lunety, Jake zobaczyl wszystko, co chcial zobaczyc, zanim zbir wyjrzal na chwile przez okno, po czym zaciagnal zaslony. To juz nie mialo znaczenia, Jake zobaczyl dosyc i byl calkowicie usatysfakcjonowany; odpowiadalo to doskonale jego zamiarom. Wciaz widzial miejsce, gdzie zainstalowano glowne oswietlenie pokoju: dwie typowo wloskie, secesyjne, kuliste lampy zawieszone na scianie, naprzeciw wielkiego lozka, bezposrednio nad malym biurkiem, na ktorym stal telefon. Kiedy cien Frankiego poruszyl sie, Jake pospiesznie zlozyl karabin, przymocowal lunete... i czekal. Po paru minutach swiatlo w pokoju naprzeciw zgaslo. Jake mogl oczywiscie zastrzelic Frankiego w jego pokoju albo strzelic do niego, kiedy ten wychodzil z hotelu. Byloby tak latwo wziac go na cel i nacisnac spust... o wiele za latwo. Bo w ten sposob ten zawodowy morderca nic by nie poczul. A juz na pewno nie wiedzialby, kto mu to zrobil i dlaczego. Ale tak jak w wypadku tych dwoch lajdakow, ktorych zlikwidowal, Jake chcial, zeby Frankie wiedzial! Dlatego tez trzeba to bylo przeprowadzic w inny sposob. Jake patrzyl, jak jego cel opuszcza hotel i wsiada do taksowki. Kiedy samochod ruszyl halasliwa ulica, kierujac sie do centrum, podniosl sluchawke telefonu i zadzwonil do hotelu naprzeciw. Jego wloski byl daleki od doskonalosci, ale jakos potrafil sie dogadac. -Czy moge rozmawiac z panem Reggio? - powiedzial. - Zadzwonil do mnie pare minut temu ze swego pokoju, to chyba pokoj dwiescie cos...? -Pokoj numer dwiescie siedemnascie. - (Telefonista dal sie na to nabrac). - Chwileczke, prosze pana, juz lacze. Ale oczywiscie pana Reggia nie bylo... wiec czy Jake moglby mu zostawic wiadomosc? Nie, to niemozliwe. (Tak, zostawi mu wiadomosc, ale nie na automatycznej sekretarce). W pietnascie minut pozniej, kiedy Jake wlozyl do teczki dwie ciezkie, dwulitrowe, szklane butle, ktore starannie zawinal w hotelowe reczniki, i kiedy sie przebral w ciemny garnitur, wyszczotkowal wlosy i przestal kulec, nikt nie zwrocil na niego specjalnej uwagi, gdy wszedl do hotelu Novara i mijajac recepcje, szybko spojrzal na plan hotelu. Wystarczylo mu pare chwil, aby zorientowac sie w jego rozkladzie. Poprosil o pokoj na drugim pietrze. Czy numer dwiescie pietnascie jest moze wolny? Wychodzi na ulice prawda? Tak, mieszkal tutaj kilka lat temu, bardzo milo wspomina swoj pobyt i pokoj bardzo mu sie podobal. Jake liczyl na swoje szczescie i rzeczywiscie go nie opuszczalo. Recepcjonista nie pelnil jednoczesnie funkcji telefonisty, nie byl wiec osoba, z ktora rozmawial Jake, i co za tym idzie, nie rozpoznal jego glosu. Tak, pokoj dwiescie pietnascie byl wolny. W dziesiec minut pozniej Jake byl juz w swoim pokoju, po czym wszystko stalo sie proste. Zgasiwszy swiatlo, Jake wyszedl na balkon i przekroczywszy balustrade, przeszedl do sasiedniego pokoju. Nie musial uzywac diamentu do ciecia szkla, szklane drzwi otworzyly sie nadspodziewanie latwo. Frankie nie przejmowal sie za bardzo bezpieczenstwem swojej osoby, nikt przy zdrowych zmyslach nie smialby wejsc mu w droge, a poza tym nie zostawil w pokoju nic, co byloby warte zachodu. Oczywiscie nie bral pod uwage Jake'a Cuttera - czy jakiejs zemsty - czy tez kretackiego umyslu swego szefa, Luigiego Castellana. Bo oczywiscie ani Frankie, ani Jake nie wiedzieli wowczas, ze ten zawodowy morderca jest po prostu przyneta, ktora miala zwabic Jake'a w pulapke, ktora zastawil na niego Castellano. Tak czy owak bylo bardzo mozliwe, ze owego wieczoru Jake nie rozumowal zbyt jasno, ale nawet gdyby tak bylo, nic by go nie powstrzymalo. Wedle jego zdania, to co zostawil w pokoju dwiescie siedemnascie - niespodzianke dla Frankiego i jednoczesnie ponura wiadomosc dla jego szefa - no coz, to bylo warte wszelkich poswiecen... Wszystko to mialo miejsce mniej wiecej trzy godziny temu. Od tego czasu Jake siedzial w oknie swego hoteliku, cierpliwie czekajac na powrot Frankiego, ale nie musial czekac dlugo. Bo koszmar Jake'a szybko nabieral tempa, a jego czarnobiale sceny przesuwaly sie na ekranie jego umyslu tak szybko ze ledwo mogl za nimi nadazyc. Ruch uliczny bardzo zmalal, czemu trudno sie bylo dziwic, bo byla juz godzina 1.30 w nocy. Ale klaksony halasowaly rownie glosno jak w dzien. Wloscy kierowcy tylko tak umieli jezdzic... Nadjechala taksowka, ktora zatrzymala sie przy krawezniku, naprzeciw wejscia do hotelu, i wysiadl z niej Frankie. Postawiwszy kolnierz dla ochrony przed siapiacym deszczem i trzymajac dlonie nad glowa, skierowal sie w strone suchego miejsca pod daszkiem przy wejsciu, zatrzymal sie na chwile, aby poprawic kolnierz i zniknal w srodku... Chlodny na zewnatrz, lecz wewnatrz plonacy z podniecenia Jake zaladowal dwa dziwnie niepodobne do siebie pociski do magazynka swej broni. Zalozywszy ostroznie magazynek, polozyl gotowa do strzalu bron na stole, z lufa wymierzona w pokoj po drugiej stronie ulicy... W pokoju Frankiego, w hotelu Novara, zapalilo sie swiatlo. Blask jednej z lamp byl doskonale widoczny nawet przez zaciagniete zaslony, stanowiac wyrazny cel... Jake juz wczesniej postawil telefon pod reka, aby zadzwonic do hotelu naprzeciw, teraz nacisnal guzik ponownego wybierania i polaczyl sie z telefonista. -Poprosze z pokojem dwiescie siedemnascie - powiedzial. Ledwo Frankie Reggio zrzucil plaszcz, zadzwonil telefon... Jake probowal sobie wyobrazic, jak Frankie, podchodzac do telefonu, narzeka na przepalona zarowke... ale ten na chwile zignorowal dzwoniacy telefon, podszedl do okna i rozsunal zaslony. Byl teraz doskonale widoczny. W koncu podniosl sluchawke... -Si? - (jak chrzakniecie swini). -Mow po angielsku, Frankie - powiedzial Jake. -Co? Po angielsku? -Wiem, ze umiesz, bo slyszalem cie juz przedtem - po wiedzial Jake. - Nie pamietasz? Tamtej nocy u Luigiego, w Marsylii. Bylem przywiazany do krzesla. I ta dziewczyna, Natasza. A ty i ci twoi pieprzeni kolesie robiliscie... robiliscie... -To ty! - powiedzial Frankie i Jake zobaczyl, jak tamten nagle podskoczyl, wyprostowal sie i rozejrzal sie nerwowo po pokoju, patrzac wszedzie, tylko nie do gory. -Tak, to ja - powiedzial Jake. - Pamietasz, jak sie nazywam? -Jasne, Jake Cutter - powiedzial Frankie, nieco uspokojony - Luigi mowil, ze to prawdopodobnie ty zlikwidowales pozostalych. - Siegnal pod ramie i wyciagnal groznie wygladajacy pistolet. -Ci pozostali... to byla wiadomosc - powiedzial Jake. - Chcialem, zeby Luigi Castellano wiedzial, ze wkrotce przyjdzie jego kolej. No coz, teraz mam dla niego kolejna wiadomosc. Ty ja dostarczysz, ty bestialski sukinsynu! -Sluchaj, ty glupi, angielski kutasie! - Frankie zaczal klac. A Jake sluchal. Ale jednoczesnie wsunal sluchawke miedzy podbrodek a prawe ramie, podniosl karabin, wycelowal i polozyl palec na spuscie. Po czym przerwal potok przeklenstw Frankiego, mowiac: -Ej ty, zbirze! Teraz ty posluchaj, do cholery! Pamietasz, jak sie na nia wysikales? Prawie to czulem, kazda kropla palila jak kwas. -Ha! - chrzaknal Frankie, usmiechnal sie zjadliwie i powiedzial: - Nie przejmuj sie. Ciebie potraktuje prawdziwym kwasem! -Ty pierwszy - powiedzial Jake. I nacisnal spust. W oprawie lampy oswietleniowej umiescil blisko poltora litra bezbarwnego i bezwonnego kwasu. Jake wczesniej zdjal kulisty klosz, wykrecil jedna z zarowek i napelnil klosz kwasem, po czym zalozyl go z powrotem. Odglos strzalu byl stlumiony. Frankie uslyszal wysoki dzwiek - jak kichniecie kota -kiedy kula przebila szybe jego okna. A w chwile pozniej w gorze rozlegl sie dzwiek rozpryskujacego sie szkla i na glowe posypaly mu sie kawalki rozbitego klosza. Pomieszane z kwasem. Jake uslyszal, jak Frankie krzyknal zaskoczony, a po chwili zaczal wrzeszczec z bolu, upuscil sluchawke i zatoczyl sie w kierunku lozka. Byl caly mokry, jego ubranie juz zaczelo dymic, a w chwile pozniej i jego cialo. Podskakiwal, tanczyl i probowal zedrzec z siebie nasaczone kwasem ubranie. Sluchawka takze zaczela sie rozpuszczac pod dzialaniem kwasu i wkrotce krzyki Frankiego ucichly. -Zrob to! - mruknal Jake, napawajac sie ta chwila, ale zarazem pragnac, aby to sie jak najszybciej skonczylo. I Frankie zrobil to. Na stoliku nocnym stal dzbanek z woda. Tylko ze teraz nie bylo w nim wody, ale przyspieszacz, a drugi pocisk w lufie karabinu Jake'a byl pociskiem smugowym, ktory zapalal sie przy uderzeniu w cel. Frankie wylal na siebie zawartosc dzbanka. A Jake ponownie nacisnal spust. Pocisk przebil szybe i w kierunku Frankiego pomknela smuga palacego, siarkowego ognia. Po chwili w pokoju rozkwitla kula piekielnego, bialego zaru. W ulamku sekundy wszystko ogarnelo morze ognia, w ktorego centrum sylwetka mordercy tanczyla jeszcze przez moment, po czym opadla na podloge; okna rozprysly sie od goraca i plomienie wystrzelily za zewnatrz... Sprawa byla zalatwiona. Ale Jake takze byl zalatwiony. Kiedy wychodzil z hotelu, zatrzymala go wloska policja. Policjanci czekali na ulicy, obserwujac Frankiego, nie zas Jake otrzymawszy cynk od Castellana, potajemnie sledzili morderce. Jeden z funkcjonariuszy zauwazyl blysk pocisku smugowego wpadajacego do pokoju Frankiego, a potem niebieskawy blysk lufy karabinu Jake'a. Tak to sie odbylo... Chociaz koszmary Jake'a zazwyczaj powodowaly, ze budzil sie z dreszczem przerazenia, tym razem tak nie bylo. Znajac juz owe powtarzajace sie epizody - i pogodziwszy sie z tym, ze prawdopodobnie beda go dreczyc, dopoki nie wysledzi i nie zlikwiduje ich przyczyny albo sam nie zostanie zlikwidowany - uodpornial sie coraz bardziej. A ponadto byl zmeczony do szpiku kosci. I dlatego tym razem sie nie obudzil... Zmeczenie Jake'a, zreszta bardziej psychiczne niz fizyczne, tlumaczylo takze to, ze mial opuszczone oslony umyslu. Zapomniawszy na chwile o niecierpiacych zwloki problemach swiata rzeczywistego, gdy jego jazn przezywala ponownie przerazajace wydarzenia niedawnej przeszlosci (sumienie Jake'a na prozno probowalo sie z nimi pogodzic), zupelnie nie zdawal sobie sprawy, ze ma widownie. Martwy wampir Korath byl z nim przez caly czas i byl swiadkiem wszystkiego, co sie wydarzylo. Wypchniety z umyslu Jake'a przez Liz Merrick w tak waznym momencie, kiedy juz mial zagniezdzic sie w jego umysle na dobre i byc moze na zawsze (opuscil go z wlasnej woli, nie chcac, aby Liz odkryla jego prawdziwa nature), Korath mial ochote wrocic przy najblizszej okazji. Byl "w zasiegu reki", zamierzajac wslizgnac sie do zatroskanego umyslu Jake'a i samemu ocenic rozmiary obsesji Nekroskopa, jak daleko moglby sie posunac - i jak daleko juz sie posunal - aby wziac odpowiedni odwet. Podejrzewajac, ze teraz, gdy Jake wciaz mial ow koszmar swiezo w pamieci, zle by zareagowal na jakakolwiek ingerencje, a Korath nie chcial, aby sie z nim kojarzyl jako cos, czego nalezy unikac i nienawidzic; dlatego czekal na krawedzi podswiadomosci Jake'a, pozwalajac, aby przez jakis czas jego umysl pozostal w spokoju. Jednak kiedy po uplywie godziny umysl Jake'a uspokoil sie, kiedy zaczal snic bardziej przyziemne sny - ale sny, w ktorych stale byly obecne nieustannie ewoluujace wzory czasoprzestrzeni Mobiusa, niby rozwiazanie widoczne gdzies na obrzezach jego umyslu, ktore wszelako nie chcialo sie zmaterializowac - Korath postanowil ujawnic swoja obecnosc. -Czas, abysmy porozmawiali znowu, Nekroskopie. Jake przewrocil sie na bok, broniac sie przez moment przed ingerencja Koratha, ale po chwili ulegl temu, co nieuniknione. W koncu i tak bedzie musial z nim porozmawiac, chocby o tym, jak sie dostac do Kontinuum Mobiusa. Ale mimo to westchnal gorzko, mowiac: -To znowu ty? -Oczywiscie, ze to ja! - odparl tamten. - Mamy przed soba dluga droge i wiele do zrobienia. Nasze plany, pamietasz? -Pamietam nasze dyskusje, zabawy slowne, wszystko - powiedzial Jake. - Ale potem... bardzo niewiele. -Byles zmeczony - powiedzial Korath. - Zapadles w sen tak mglisty, ze zniknales mi z oczu... i nie moglem z toba dyskutowac, kiedy twoj umysl bladzil gdzies indziej. Wiec zostawilem cie w spokoju. I teraz bym cie nie nachodzil, bo widze, ze wciaz jestes zmeczony, ale za pare godzin zacznie sie nowy dzien, a liczy sie czas. -Do czego doszlismy? - spytal Jake. - Czy w ogole osiagnelismy jakis postep? -Mysle, ze w chwili kiedy sie rozstalismy, w zasadzie zgadzalismy sie ze soba -powiedzial Korath. - Ustalilismy nasze plany, a jesli chodzi o wzajemna wspolprace, uzgodnilismy ostateczny termin, to znaczy to, ze kiedy juz pozbedziemy sie naszych wrogow, kazdy pojdzie swoja droga. Albo raczej ze ty pojdziesz swoja droga, a ja pojde... donikad. A jesli chodzi o to, co jeszcze musimy zdecydowac, to kto bedzie pierwszy. -Kto bedzie pierwszy? -Ktory plan ma pierwszenstwo. -Oczywiscie moj - powiedzial Jake. - Musi tak byc, bo nie bede w stanie skoncentrowac sie na niczym, dopoki... -...dopoki nie wypelnisz swojej zemsty - dokonczyl Korath, po czym ciagnal: - Ale teraz, gdy poznalem rozmiary twojej nienawisci, musze przyznac, ze twoj plan jest na swoj sposob atrakcyjny. Ma swoisty... walor rozrywkowy. Chociaz z drugiej strony czuje, ze powinienem zapytac: po co scigac tego Castellana, w koncu zwyklego czlowieka, Jake, jesli zajmujac sie ta sprawa, twoj swiat moze sie dostac w rece Wampyrow? Dlatego chce ci powiedziec, ze moj plan jest zdecydowanie wazniejszy, pilniejszy i lepiej uzasadniony. Ale teraz Jake zaczal miec sie na bacznosci. Wychwycil cos, co sie wymknelo jego rozmowcy. -Co takiego? Poznales rozmiary mojej nienawisci?... - i zanim Korath zdazyl uruchomic wlasne oslony, Jake zobaczyl, co przemknelo przez bezcielesny umysl wampira... i natychmiast przypomnial sobie swoj koszmar. - Niech cie diabli, Korath! Byles tam, szpiegowales mnie! -To dlatego, ze miales niespokojny sen! - To klamstwo bylo instynktowne. - I dlatego, ze dreczyly cie sny. Byl w tobie wielki gniew i szalenstwo, a nawet zal! Podczas tego zamieszania cos mnie ciagnelo ku tobie, Jake, ta wiez, ktora istnieje miedzy nami, wyrosla z potrzeby wzajemnej pomocy. Jakbym slyszal twoje wolanie, jakbys mnie wzywal, wiec odpowiedzialem na to wezwanie. Ale kiedy sie tam znalazlem... -Gdyby to bylo prawda, zbudzilbys mnie, wyciagnal z tego - przerwal mu Jake. - Zamiast tego pozwoliles, aby to trwalo, i zobaczyles, co zrobilem z Frankiem Reggio... -Jestem, jaki jestem - odparl Korath. - Jestem suma tego, czym kiedys bylem. I chociaz zostalem "zredukowany", pamietam, jaki bylem. I znam zarowno swoje mocne strony, jak i slabe punkty. Czy to takie dziwne, ze pragnalem poznac sile tego, ktory bedzie moim... moim wspolnikiem? Moja prawa reka w wielkim przedsiewzieciu, w naszej wspolnej zemscie na tych, ktorzy nam wyrzadzili krzywde. -Chciales wiedziec, czy sprostam twoim oczekiwaniom? Jake mial watpliwosci. - Czy to wlasnie chcesz powiedziec? - Pokrecil glowa. - Nie, nie sadze. Mysle, ze zwyczajnie mnie szpiegowales. -Moja pierwsza mysla bylo, aby cie zbudzic - Korath nie przestawal klamac. - Ale kiedy zobaczylem, co sie dzieje, nie moglem sie oderwac. -Nie mogles sie oderwac? To znaczy ze ci sie to podobalo? -Bylem zafascynowany... pomyslem. -Jakim pomyslem? -Oko za oko - powiedzial tamten. I zachichotal w swoj nieprzyzwoity sposob. - Bo kiedy rozmawiales z Frankiem i powiedziales mu, ze kazda kropla palila cie jak kwas, opisywales jego los! Co za ironia! Wtedy zyskalem pewnosc, ze jestesmy niezwyciezeni, wiedzialem, ze sie nie cofniesz przed tym, co trzeba zrobic. A mimo to... Kiedy Korath zamilkl, Jake wyczul bezcielesne wzruszenie ramion, ktore zdawalo sie wskazywac na jego niezdecydowanie. -Tak? - ponaglil swego rozmowce. -Mam tylko jedna obawe - powiedzial wampir. - Chodzi o to, ze wyczulem twoj zal Nie podobalo ci sie to, co zrobiles. -A powinno mi sie podobac? - spytal Jake. - To bylo nieludzkie! -Takie wlasnie sa Wampyry - powiedzial Korath. - Iz tego co zobaczylem w twoim umysle, taki tez jest Castellano. Wiec dlaczego zalujesz swych czynow? Czy to nie dowodzi twojej slabosci? -Nie - zaprzeczyl Jake - to jest dowod sily. Zaluje tego, co uczynilem, bo to mnie sprowadza do ich - i twego - poziomu. -Hmm! - zamyslil sie tamten. - Masz o mnie nie najlepsze zdanie. - I udajac, ze sie nad tym zastanawia, po chwili podjal: - Mimo to nie spierajmy sie dluzej. I na dowod, ze dzialam w dobrej wierze - aby przelamac impas - niech bedzie tak, jak chcesz. Najpierw zajmiemy sie Luigim Castellanem. -Doskonale - powiedzial Jake. - Ale zrozum, ze nie chce cie miec w swoim umysle. Nie jako staly element. -Nie staly, ale jedynie... -Nie ma mowy - powiedzial Jake. - Nic ponadto, co masz obecnie. To zreszta i tak jest zbyt wiele. -Ha! - powiedzial Korath. - A wiec nie pojdziesz na zadne ustepstwa? Czy zawsze musisz byc gora? -Nie chodzi o to, zeby byc gora - zaprzeczyl Jake. - Chodzi o to, zeby nie przegrac. Przegrywajacy koncza w podziemnych zbiornikach sciekowych, pozbawieni ciala! A ja zyje. Wiec zrobimy tak, jak mowie, albo nie zrobimy tego w ogole. W takim wypadku sprobuje poprosic o pomoc Harry'ego Keogha, zeby sie ciebie pozbyc na dobre. Korath prychnal poirytowany i powiedzial: - Dobrze, dobrze! Wiec co teraz? Jak sie do tego zabierzemy? I gdzie i kiedy zaczniemy? -Zjawisz sie, kiedy cie wezwe - odparl Jake. - A kiedy powiem, zebys znikal, znikniesz. A potem, kiedy uporamy sie z Castellanem, ponownie dolaczymy do Wydzialu E i ruszymy w poscig za Wampyrami. -Niech wiec tak bedzie, zgoda! - mruknal Korath. Ale w swym mrocznym sercu wiedzial, ze im szybciej nakloni upartego Jake'a do powrotu do Wydzialu E, tym lepiej. Bo kiedy powiedzial, ze liczy sie czas, nie mowil szczerze i choc przyszlosc wydawala sie obiecywac cos wiecej niz iskierke nadziei - wiecej niz nikla szanse, iz odkryje jakis sposob, aby powrocic do istnienia, byc moze nawet w takiej jego postaci, ktora przewyzszy zwykle, fizyczne zycie "wewnatrz" Jake'a - chcial miec pewnosc, ze to sie zrealizuje w swiecie rzadzonym przez ludzi albo przez niego samego, ale nie przez Vavare, Szwarta i Malinariego. Zwlaszcza nie przez Malinariego! -Wiec od czego zaczniemy? Jak znajdziesz tego Castellana? -Sa ludzie, z ktorymi moge porozmawiac. -Ludzie? -Zmarli - powiedzial Jake. - Nie sa naprawde martwi - a moze sa - ale wciaz w jakis sposob istnieja. Ich umysly nadal funkcjonuja. -Tak, sam jestem tego dowodem i swiadkiem. -Wiec kto bedzie wiedzial wiecej o Castellanie niz jego ofiary? - ciagnal Jake. - A jesli nie jego ofiary, to ci, ktorzy zgineli z jego powodu, co zreszta oznacza mniej wiecej to sarno. Mysle, ze zaczne wlasnie od nich. -Ale czy to nie jeden z twoich problemow? - zapytal Korath. - To, ze zmarli nie chca z toba rozmawiac. -Tak, z twojego powodu - powiedzial Jake. - Ale ci, ktorzy mysla o zemscie tak jak ja, beda ze mna rozmawiac. Jestem jedyna osoba, ktora moze im dac to, czego pragna. I wiem, ze jest wsrod nich co najmniej jedna osoba, ktora... ktora... wiem, ze ona bedzie ze mna rozmawiac. -A wiec na poczatku zwrocisz sie do swojej zmarlej kochanki? -Na koncu - zaprzeczyl Jake. - Kiedy sie lepiej zapoznam z tym, co robie, czy i kiedy bede w stanie zdobyc sie na odwage. Bo przeciez ja zawiodlem... Dopiero wtedy porozmawiam z Natasza. Ale przedtem z innymi. Za zycia to byly szumowiny: bezwzgledni mordercy, gwalciciele i handlarze narkotykami. A po smierci? Co maja teraz? Mozemy miec pewnosc, ze Ogromna Wiekszosc nie chce miec z nimi nic wspolnego, podobnie jak z toba! Ci ludzie pracowali dla Castellana, byli czlonkami jego gangu, ale z tego co wiem, bali siego. Teraz, gdy nie maja nic do stracenia, jestem ich jedyna i ostatnia szansa, aby wywrzec na nim zemste, aby wyrownac rachunki. Mnostwo rachunkow, Korath. -O tak! - powiedzial Korath. I w glebi swego mrocznego serca zlozyl obietnice: Wierz mi, Jake, bedziesz sie smazyl w najgorszym z piekiel, ty uparty glupcze! Ale do Jake'a powiedzial tylko: - Wiec jestem gotow. I wiem, ze praca z toba bardzo mi sie spodoba. Zaczynajmy. -Kiedy porzadnie sie wyspie - powiedzial Jake. - Mam pod tym wzgledem sporo do nadrobienia, Korath, i to glownie przez ciebie. Wiec teraz zostaw mnie w spokoju. I ostrzegam: jezeli wyczuje chocby najlzejsze drgania eteru mowy umarlych... -Doskonale! Rozumiem. Bede czekal na twoje wezwanie. - Uslyszysz je - powiedzial Jake. - Bo szczerze mowiac, trace czas z Traskiem i Wydzialem E. Mysle, ze nigdy nie zrozumieja, co mnie zzera, nie moga zrozumiec, bo tego nie doswiadczyli. Bylem taki zagubiony, laki bezbronny, ale teras juz nie. Teraz moja kolej. Wiec sie nie martw, wezwe ciej Jutro, jak tylko sie obudze. -Ale jutro jest dzien - zauwazyl Korath. - Dzien, w przeciwienstwie do nocy, i nie bedziesz spac. Jestes pewien, ze bedziesz wszystko pamietal, Jake, kiedy sie obudzisz? -Tak sadze - odparl Jake. - Widzisz, wydaje mi sie, ze jestem w tym coraz lepszy. To znaczy we wszystkim. Byla to prawda i wampir nie byl pewien, czy mu sie to podoba. -A wiec do jutra - powiedzial Korath w zamysleniu. - Niech tak bedzie. Spij dobrze, Jake. I Jake poczul, ze stwor sie oddala, niknie w mrokach jego snu... IX Vavara i MalinariW Londynie Ben Trask i Millicent Cleary jedli obiad. A w tawernie, kolo nadmorskiej promenady w Skala Astris, na wyspie Krassos, Malinari saczyl z waskiego, wysokiego kieliszka delikatne ciemnoczerwone wino Mavro Daphne. -Jak ci smakuje greckie jedzenie, moja droga? - zapytal swoja towarzyszke. Vavara spojrzala na niego, na jego sardoniczny usmiech, ktory bardzo przypominal usmiech istoty ludzkiej, choc byl bardziej mroczny i troche przypominal grymas. Wiedziala, ze pytanie bylo groteskowym zartem jej towarzysza - proba poprawienia jej nastroju i byc moze oderwania od klopotow, co zreszta bylo powodem ich wyprawy do miasta; przyczyna byla jej depresja i zly humor - ale nie zamierzala dawac mu powodu do satysfakcji, uznajac ten fakt. Bo w koncu to Malinari byl glownym zrodlem jej niezadowolenia. Wiec zamiast odrzucic w tyl glowe, wybuchnac smiechem i zrobic wesola mine, na co niewatpliwie liczyl, Vavara popatrzyla nan spod polprzymknietych oczu w rownie sardoniczny sposob i odpowiedziala: -Kiedy bylam tu po raz pierwszy, zanim ci mizdrzacy sie swietoszkowaci glupcy z klasztoru sie mna "zaopiekowali", uwazalam, ze tutejsze jedzenie jest znosne, no, prawie. Innego nie bylo, a nie chcialam narazic sie na niebezpieczenstwo, jak by to powiedziec, poszukiwania karmy? - wiec musialo mi to wystarczyc. Moja spizarnia w Labiryntowym Dworze oczywiscie byla znacznie lepiej zaopatrzona; byl tam miod, wilcze serca, watroby Cyganow i wszelkie slodkie przysmaki - A jesli chodzi o "strawe" z Krainy Slonca, nawet mimo naprzykrzania sie tej kreatury Nathana i jego przyjaciol z klanu Lidesci, bylo tam o wiele lepiej! Niestety czasy Labiryntowego Dworu skonczyly sie piecset lat temu, a pozniej dalam ci sie namowic na przeniesienie sie w te strony. A jesli chodzi o moj aktualny gust, przypuszczam, ze ten grecki blonnik nie rozni sie zbytnio od cyganskiej strawy, ktora znamy. Na krotko dodaje sil, ale raczej nie zaspokoi bardziej... wyrafinowanego podniebienia. Moge o nim powiedziec tylko tyle, ze jest lepszy niz mrozone, suszone mieso niewolnikow, dzieki ktoremu utrzymywalismy sie przy zyciu podczas tej meki w Krainie Lodow. Zamilkla, popatrzyla zjadliwie na kieliszek, ktory trzymal w dloni i podjela: -A jesli chodzi o czerwone wino... -Ach! - rozlegl sie pijacki okrzyk od strony stolu na drugim koncu sali restauracyjnej, gdzie kilku niemieckich turystow pochlanialo nieprawdopodobne ilosci wina, piwa, ouzo i retsiny. - Ach! To jest zycie, nicht wahr Ten, ktory wypowiedzial te slowa - mowil fragmentami po angielsku z mysla o angielskich turystach - byl lysy, gruby i czerwony na twarzy. Ale kiedy mowil, wstal, podniosl kieliszek, zatoczyl sie w tyl i z trzaskiem runal jak dlugi na ziemie, ku uciesze swoich kompanow. A Vavara, po chwili przerwy wywolanej tym incydentem, ciagnela: -...Jesli chodzi o wino, zupelnie sie nie zgadzam z tym idiota. Usmiechnela sie pogardliwie. -Ha! To jest zycie, dobre sobie! Moze dla niego, ale nie dla mnie. Niewazne, jak mocne jest wino, to nie jest zycie! -Istotnie - zgodzil sie. - Bo tylko krew to zycie! - Po czym, obracajac kieliszek w dloni, dodal: - Ale to pomaga rzucic odrobine swiatla na mroczna strone zycia. Moze i ty powinnas sprobowac? Vavara udala, ze go nie slyszy. Rozmawiali, uzywajac cyganskiego dialektu, jezyka swego swiata, jednak byli Wampyrami i ich zdolnosci lingwistyczne byly zadziwiajace. Byli w tym swiecie zaledwie od trzech lat, ale rozumieli kazdy jezyk, jakim mowiono w tawernie. Grecki byl z nich najlatwiejszy, poniewaz byl najbardziej podobny do ich wlasnego jezyka. Niektorzy turysci, siedzacy przy pobliskich stolikach, mogli uslyszec fragmenty rozmowy Vavary i Malinariego i zapewne zastanawiali sie, jaki to jezyk, ale Grecy nawet nie zwrocili na to uwagi. Swiat stal sie bardzo maly... Byl pozny wieczor, morze bylo ciemne jak wino w kieliszku Malinariego; dzwieki buzuki dobiegajace z roznych stron tawerny mieszaly sie ze soba, tworzac osobliwy jazgot, ale Malinariemu to nie przeszkadzalo. -Ja, osobiscie - powiedzial - uwazam, ze to miejsce jest dziwnie sympatyczne, atrakcyjne. Muzyka jest kojaca, a zapach pieczonego miesa... - uniosl glowe, wdychajac nocne powietrze -...przypomina mi dawne polowania w Krainie Slonca. Tak, ta wyspa mi sie podoba. -A mnie nie - powiedziala Vavara i skierowala wzrok w strone morza, obserwujac przesuwajacy sie lancuch swiatelek lodzi rybackich, ktore unosily sie w oddali, powoli zmierzajac do portu. -Nie podoba ci sie to? - zapytal Malinari i dolal sobie wina ze stojacej na stole butelki. - Doskonale! Wiec kiedy bedziemy ustalac granice naszych terytoriow, przypomne ci, co powiedzialas dzis wieczorem. Moze uczynie Krassos moja glowna siedziba. -Co? - Vavara uniosla brwi ze zdziwieniem i znow spojrzala na niego. - Naprawde podoba ci sie to miejsce? Nie zartujesz? Wzruszyl ramionami. -Jest odosobnione, a mysli jego nielicznych mieszkancow to tylko mysli. Och, maja uczucia, jak wszyscy ludzie, ale zupelnie odmienne od uczuc chmary zamieszkujacej bardziej cywilizowane strony tego swiata. W moim kasynie, w gorach Australii, otaczali mnie ci tak zwani swiatowcy. Byli prozni, chciwi i zbyt ambitni. Na zewnatrz robili wrazenie cywilizowanych, ale wewnatrz wszystko sie w nich kotlowalo, w ich glowach klebily sie agresywne mysli, byli pochlonieci tylko tym, zeby zyskac przewage nad innymi. Mozna bylo miec ich wszystkich! Ale kiedy znow bede lordem - rzadzac swym rozleglym terytorium, swymi ludzmi - niech wowczas jakis moj niewolnik pomysli o czyms wiecej niz o napelnieniu swego zoladka, przespaniu sie z kobieta czy patrolowaniu granic i dogladaniu zwierzat... a znajdzie sie w dziale zapasow! Vavara sluchala, co mowil, ale powieki miala opuszczone, obserwujac wyraz jego twarzy. -Wiec juz sie zaczyna - powiedziala w koncu. - "Patrolowanie granic i dogladanie zwierzat". Mowisz o zapasach, oczywiscie o swoim zamczysku, albo o swoim lancuchu gorskim czy swojej wyspie, a moze o calym kontynencie? Czy tak wlasnie bedzie, Malinari, za sto lat? Granice i... i zwierzeta?! Masz chyba na mysli stwory wojenne, prawda? A jesli chodzi o zapasy, o ktorych mowisz, masz oczywiscie na mysli wojne! Znow wzruszyl ramionami, ale teraz wyrazal sie bardziej powsciagliwie. Bo w koncu znajdowal sie na terytorium Vavary (przynajmniej o charakterze tymczasowym). -Za sto lat... ktoz moze powiedziec, jak wtedy bedzie. Jestesmy Wampyrami! A jesli chodzi oswiatowcow, o ktorych wspominalem - ich przywary, ich pasje - mamy ich mnostwo! I nie jestesmy w stanie tego zmienic. Zreszta nie pragne tego. Ani ty, jak sadze. Ale na razie jestesmy sojusznikami i sami mamy wystarczajaco wielu wrogow. Ale w przyszlosci mozemy zawojowac caly swiat. -Caly swiat - powtorzyla, jak echo. - Znow jest w twoim glosie cos, co zdradza twoje mysli. Wypil lyk wina i powiedzial: -Zostalas mentalistka? -Ba! - odparla Vavara, lekko wydymajac wargi. - Nie, podgladanie zostawiam tobie. I nie zmieniaj tematu. Przewidziales, ze nadejdzie czas, gdy znow skoczymy sobie do gardel. Musze powiedziec, ze niezbyt mi sie to podoba. Zreszta za bardzo wybiegasz mysla w przyszlosc. Dzis, jutro czy w przyszlym tygodniu sprawy moga sie dostatecznie skomplikowac i bez podbijania calego swiata. -Tak, mialem klopoty w Xanadu. Wlasciwie to byla katastrofa, ale mialem szczescie, bo udalo mi sie ja przewidziec. Co wiecej, sadze, ze mozna miec pewnosc, iz cos podobnego wydarzy sie tutaj. W koncu nie uczynilas zbyt wiele, aby oddalic jej grozbe. Ta Cyganka, o ktorej mi opowiadalas, to byl powazny blad. -W niczym mi nie pomogles! - odburknela Vavara. - A jak to bylo z ladniutka Sara? -Moze i byla ladniutka, zanim dostala sie w twoje rece - powiedzial Malinari. - Nie zapominaj, ze widzialem, co z nia zrobilas. Ale przynajmniej miala jedrne cialo. Mialbym ja, na pewno. Mimo ze zostala oszpecona, jej krew i cialo mogly byc zrodlem niemalych przyjemnosci. Ale walczyla ze mna jak oszalala, miala nadludzka sile! Budzil sie w niej jej wampir. Wiec nie obarczaj mnie wina. W rzeczywistosci powinnas raczej mi podziekowac. Bo gdyby Sara nie zginela owej nocy, wtedy? Wtedy bylby prawdziwy klopot. Poza tym sama mi ja dalas, pamietasz? - po dlugiej podrozy byles spragniony krwi - odparla. - palam ci ja, abys pil jej krew, a nie uprawial z nia seks! Nie rozumiem, jak mezczyzna moze miec ochote na seks z kobieta po tym, jak... -Po czym? Po tym, jak sie z nia na swoj sposob... draznilas? Moze dlatego, ze byla zbyt ladna? - Malinari usmiechnal sie sardonicznie. - Ale posladki miala wciaz jedrne, a nogi dlugie i ksztaltne. A patrzac w jej nieobecne oczy zamiast w oczy rozszerzone strachem... to moglaby byc bardzo przyjemna odmiana. Ludzie maja rozne gusta, nie? -Jednak pozwoliles sie pokonac - ciagnela Vavara. - A ona rzucila sie z tego wysokiego okna w odmety oceanu. Z tego co wiem, to ty ja mogles wyrzucic, ogarniety wsciekloscia, ze osmielila sie stawic ci opor! Wiec nie probuj mnie pouczac, Malinari! - Odrzucila glowe do tylu. -Ale kiedy jej cialo zostalo wyrzucone na plaze - nie ustepowal Malinari - po tym, jak ci powiedzialem, ze Sara jest Wampyrem i ma pijawke... -Tak - odparla Vavara niechetnie, ale juz nie tak gniewnie. - Sara byla zamknieta w celi przez caly czas i dlatego nie zwrocilam uwagi na jej stan. Niewatpliwie pozwolilam, aby sprawy posunely sie za daleko. Ale coz z tego? Morze zadbalo w wszystko, a ja zalatwilam reszte, zanim przyszli zbadac jej cialo. Ale masz racje: oboje popelnilismy powazne bledy. A jesli chodzi o to, ktore z nich przyniosly nam wiecej szkody, ja przynajmniej naprawilam swoj blad. A w twoim wypadku... - Pokrecila glowa. -Utracilem swoj punkt oparcia w Australii, to prawda - powiedzial Malinari - oraz wszystko, co tam wyhodowalem, dzialajac zgodnie z naszym planem. To tylko pewna komplikacja, to wszystko, i moge zaczac od poczatku. A moze sama bylas tak pracowita, ze nie bede musial zaczynac wszystkiego od nowa. Zapomnialas o swojej obietnicy, ze pokazesz mi, eo tutaj zrobilas pod Palataki? -Nie, nie zapomnialam - odparla. - I faktycznie musze sprawdzic, czy wszystko tam idzie zgodnie z planem. -Wiec przestanmy sie spierac - powiedzial pojednawczo - skonczmy jesc i zabierajmy sie stad. Ci ludzie staja sie zbyt halasliwi i mozemy sie bez nich obejsc. Niemcy sa pijani, a ci greccy chlopcy przy tamtym stole najwyrazniej sa toba bardzo zainteresowani. Ale w koncu czym bylaby Vavara, gdyby nie fascynowala mezczyzn? Malinari mial racje. Kilku czlonkow niemieckiej grupy bylo juz porzadnie odurzonych alkoholem. Zataczali sie miedzy stolami, probujac sie przedstawic wszystkim, ktorzy nie pragneli ich towarzystwa, naprzykrzali sie miejscowym Grekom, Anglikom i innym wczasowiczom. A jesli chodzi o mlodych Grekow, o ktorych mowil, trzech z nich siedzialo w slabo oswietlonym barze wewnatrz tawerny, popijajac z wysokiej butelki tanie ouzo. Jeszcze przed chwila butelka byla pelna, a teraz byla w trzech czwartych pusta i ich zainteresowanie Vavara roslo proporcjonalnie do ilosci wypitego alkoholu. Teraz, pobudzona uwagami Malinariego, Vavara rozmyslnie obrocila sie w ich kierunku, usmiechnela sie i obiema dlonmi odgarnela swe lsniace, czarne wlosy. Czynnosc ta nie tylko sprawila, ze spod szala, ktory miala na ramionach, ukazaly sie jej biale ramiona, lecz takze uniosly sie w gore jej wspaniale piersi. A pod czerwona jedwabna bluzka, ktora miala na sobie, zarysowaly sie wyraznie pobudzone sutki. Obdarzona cyganska uroda, wyuzdana i rozkoszujaca sie swiadomoscia wrazenia, jakie wywiera, przez chwile wygladala wspaniale. Tak bardzo, ze Malinari poczul, ze w ustach mu zaschlo. Ale w przeciwienstwie go mlodziencow wiedzial, ze to tylko jej urok. Vavara bowiem byla niczym kameleon i potrafila byc doslownie wszystkim - i to zarowno dla mezczyzn, jak i dla kobiet - i lubila stosowac swoja sztuke w praktyce. Ale jeszcze nie opanowala jej do konca i rzadko prezentowala dwa razy te sama postac. Malinari znal ja przez wieksza czesc swego zycia, aczkolwiek ponad polowe tego czasu spedzil w stanie hipostazy; mimo to nawet on nie potrafil jej opisac. Ani prawdziwej barwy jej oczu (innej niz wtedy, gdy wpadla w szal, wowczas byly po prostu czerwone), ani linii jej brody, czy nawet krzywizny jej warg, poza tym, ze zawsze byly kuszace. To wszystko bylo oszustwem, pozorem, hipnotycznym obrazem, ktory przeslanial jej prawdziwa postac. Ale chociaz powierzchownosc Vavary byla swego rodzaju oszustwem, Malinri wiedzial dobrze, jaki jest jej umysl. Tu wlasnie dawaly o sobie znac jego szczegolne zdolnosci. W takich chwilach bezposredniej bliskosci widzial, iz umysl Vavary jest taka kloaka, ze jesli stanowil odbicie jej prawdziwej istoty, musiala byc iscie potworna wiedzma! I moze taka wlasnie byla, moze w ten sposob kompensowala sobie jakas inna ulomnosc. Bo Malinari wiedzial, ze brakowalo jej zdolnosci metamorfizmu; nigdy nie widzial, aby uniosla sie w powietrze, chyba ze na grzbiecie lotniaka. Gdyby Vavara odpowiednio sie starzala - gdyby jej cialo nie dotrzymywalo kroku uplywajacym latom -wowczas hipnoza bylaby doskonalym hamulcem niszczacego dzialania czasu. A Wampyry zawsze byly prozne, zwlaszcza kobiety. Myslami powrocil na ziemie i poszukal wzrokiem wlasciciela, aby go zawolac i uregulowac rachunek. Cale ich zamowienie stanowila butelka wina i dwa kawalki krwistego miesa (ktorego prawie nie tkneli). Loganasmo nie powinno przekroczyc kilku tysiecy drachm. Pijani Niemcy klocili sie teraz nad przewroconym stolem, na ktory jeden z nich wpadl, a angielski turysta skarzyl sie z powodu plam wina na bialej marynarce. Zmienil sie nie tylko nastroj, ale takze muzyka. Zamiast melodyjnych dzwiekow buzuki powietrze wypelnila halasliwa muzyka heavy-metalowa i nosowy spiew solistow jakiegos zespolu rockowego. Czujac pierwsze uklucie zblizajacego sie bolu glowy, Malinari skrzywil sie i odstawil kieliszek z winem. Wyczuwal pelne zaciekawienia mysli skierowane w swoja strone, czy raczej w strone swej towarzyszki, ale zignorowal je i zamknal sie w sobie, unikajac bolesnego kontaktu. Mlodzi Grecy, ktorzy dali tak oczywiste dowody uwielbienia Vavary, wlasnie opuszczali tawerne. Uruchomili motocykle i dosiadlszy swych stalowych rumakow, cala trojka, w chmurach dymu, ruszyli z rykiem silnikow wzdluz nadmorskiego bulwaru. Ich nabijane cwiekami skorzane kurtki lsnily w mroku nocy. Kiedy odjezdzali, jeden z nich obejrzal sie, uniosl reke i pomachal w kierunku Vavary, ktora odpowiedziala usmiechem i lekkim skinieniem glowy. -Nie powinnas sie do nich wdzieczyc - powiedzial Malinari, placac rachunek. - Sa mlodzi i za duzo wypili. Dla nich takie skinienie glowy to jak puszczenie oka. -Och, daj spokoj - odparla beztrosko. - Bawi mnie, gdy tak pozeraja mnie wzrokiem, gdy zastanawiaja sie, kim jestem, i sprosne mysli wypelniaja ich glowki. -Tak? Myslisz, ze mozemy sobie pozwolic, aby tak sie nad toba zastanawiali? - zapytal, kiedy wychodzili z tawerny i szli pograzona w mroku promenada, mijajac otwarte tawerny, z ktorych wychodzili ostatni turysci, zmierzajac do swych hoteli. - I to ty, hm, "matka przelozona" klasztoru? -Ale oni tego nie wiedza - zasmiala sie gardlowym smiechem. - To pierwszy raz, kiedy wychodze gdzies o tej porze. A przy rzadkich okazjach, gdy w ogole pokazuje sie wieczorem, to znaczy w klasztorze, oczywiscie mam na sobie habit zakonny, ktory doskonale ukrywa mnie przed wscibskimi spojrzeniami ciekawskich. Bardzo latwo przychodzi mi wytworzenie aury swietosci... albo bezboznosci. Wiec nie zawracaj tym sobie glowy, te greckie szczeniaki zobaczyly tylko to, co chcialam im pokazac. -Czyz tak nie jest z nami wszystkimi? - powiedzial Malinari. Skala Astris stanowila pas podrzednych hoteli stojacych na tylach tawern, sasiadujacych z walem nadmorskim, ktory ciagnal sie cwierc mili na zachod i konczyl sie plaza. Za owym walem widac bylo wystajace z wody bloki bialego marmuru, z ktorych kazdy musial miec ciezar wielu ton. Poza turystyka glownym przemyslem Krassos byl eksport wysokiej jakosci marmuru; produkt uboczny, w postaci tlucznia z kamieniolomow, byl wykorzystywany przy skladowaniu odpadow, w budownictwie oraz jako podbudowka mola i nabrzeza. Ale dawno temu, zanim na wyspie rozwinal sie przemysl turystyczny, istnial tu zupelnie inny przemysl. Niemcy byli tam od dawna i to nie tylko jako turysci. Na szczycie stromego wzgorza lezacego okolo pol mili na wschod wznosila sie budowla, ktora miejscowi Grecy nazwali Palataki, przypominajaca gotycki dwor, ktory zupelnie nie pasowal do tego miejsca. Jego nazwa znaczyla "maly palac", a zbudowala go kilka lat przed Druga Wojna Swiatowa niemiecka firma; miescila sie tu glowna siedziba i biura koncernu gorniczego. Bo oprocz niewielkich zloz zlota i srebra na Krassos odkryto kopaliny, ktore byly niezbedne dla niemieckiego przemyslu zbrojeniowego. A miejscowi rzemieslnicy - nie wiedzac dokladnie, dlaczego zjawili sie ta Niemcy, ani dlaczego kupili to wzgorze i sasiadujace z nim tereny - jak zawsze potrzebujacy pracy i nie zadajacy zbyt wielu pytan, wzieli sie do roboty i zbudowali Palataki. Potem, gdy prace budowlane zostaly zakonczone, pojawilo sie zapotrzebowanie na robotnikow niewykwalifikowanych, ktorzy z radoscia przyjeli prace polegajaca na drazeniu tuneli, ktore wkrotce przeciely porosniete drzewami zbocze wzgorza i cypel miedzy Palataki a Morzem Egejskim. Gruz wydobywany z szybow zrzucano do zatoki na wschod od cypla, gdzie w poblizu brzegu wciaz bylo widac ciemnoczerwone, kamieniste kopce. Ale prace gornicze nie przyniosly powodzenia, kopaliny okazaly sie niskiej jakosci i prace wydobywcze przerwano. A kiedy zaczela sie wojna, Niemcy sie wyniesli, zachowujac prawo wlasnosci Palataki i okolicznych terenow oraz praw wydobywczych na obszarze wzniesienia. Przez nastepne szescdziesiat lat miejsce bylo opustoszale i stopniowo popadalo w ruine, a ze wzgledu na swoj ponury wyglad wsrod miejscowej ludnosci zyskalo zla slawe. Wszystko to doskonale odpowiadalo Vavarze i jej planom. Snujac te opowiesc, kiedy razem z Malinarim szla promenada, ktora teraz, gdy swiatla tawern pogasly, byla zupelnie pusta, Vavara powiedziala: -O, popatrz tam. - I wskazujac na wschod, dodala: - To Palataki! Kupilam je od Niemcow za pieniadze, ktore przyslales ze swego kasyna. I wiesz co? Gdybym nie byla zadowolona z mojej klasztornej fortecy, ta budowla stanowilaby znakomite zamczysko. Ale poniewaz klasztor to naprawde doskonaly dwor, Palataki... -... znalazlo inne zastosowanie, tak? - dokonczyl Malinari, a jego oczy widzace doskonale w ciemnosci spoczely na dalekiej sylwetce palacu. Ujrzal czteropietrowa budowle stojaca na wzgorzu, ze strzelistym dachem, wiezyczkami i wielkimi oknami. - Jest naprawde piekny i robi duze wrazenie - Powiedzial. - Prawdopodobnie jeszcze wieksze z bliska. Ale musisz przyznac, ze nie pasuje do tej wyspy. Nie rozumiem, co Niemcy chcieli tutaj robic. Wiesz cos na temat tutejszej historii? -Niewiele - odparla Vavara. - Ale w koncu, wiedzac tak malo o wlasnej historii, zanim sie pojawilismy, dlaczego mialabym sie przejmowac historia tych ludzi? -Jezeli sie pozna swego wroga, mozna uprzedzic jego ruchy - powiedzial Malinari. - A historia to element strategii Mysle, ze gdyby wojna poszla po ich mysli, ci Niemcy wrociliby tutaj i Palataki bylby czyms znacznie wiecej niz siedziba jakiejs firmy wydobywczej. Znacznie bardziej prawdopodobne, ze teraz bylby bastionem Trzeciej Rzeszy na tym terenie, ich kwatera glowna. Patrzac na te okazala budowle, widze, czym byl albo chcial byc Fuhrer. Ozdobiony symbolami jego potegi i wladzy - wielkimi, czarnymi swastykami, zwisajacymi z okien tego palacu - Palataki bylby absolutnie doskonaly! Ten Hitler to musial byc naprawde ktos. -Mial swoje zalety, jak sadze - wzruszyla ramionami Vavara. -Zalety? - Malinari usmiechnal sie ponuro. - Gdyby byl Wampyrem... wtedy dla nas nie byloby tutaj miejsca, co? Doszli do portu. Wiekszosc lodzi juz stala przycumowana, a ciemna woda chlupotala miedzy nimi leniwie. Przy nadmorskim wale nie bylo nikogo, a swiatla w stojacych za hotelami i tawernami domach, stanowiacych pierwotna wioske rybacka, byly pogaszone. Pod koniec sezonu, kiedy trzeba bylo przygotowywac posilki dla niewielu turystow, "nocne zycie" musialo umrzec smiercia naturalna... Vavara zostawila samochod pod opieka kierowcy, starszej siostry z klasztoru, cwierc mili za wioska, w czesciowo ukrytej zatoce. Poniewaz wielu miejscowych Grekow wiedzialo, ze samochod byl wlasnoscia klasztoru, uznala za rzecz roztropna, aby nie widziano jej, jak opuszcza klasztor w innym stroju niz zakonny habit, a zwlaszcza nie w towarzystwie Malinariego. Ale teraz, kiedy szli w glab ladu, w strone glownej drogi nadbrzeznej, pojawil sie problem: nagle ujrzeli oslepiajace swiatlo reflektorow i uslyszeli ryk wyjacych na wysokich obrotach silnikow. -Ojej! - westchnal Malinari szyderczo. - Czyz cie nie ostrzegalem, abys przestala sie do nich wdzieczyc? Ci chlopcy wrocili - Oczywiscie byli to owi trzej mlodziency z tawerny. -Wydaje sie, ze sa w doskonalych humorach! - powiedziala Vavara, klaszczac w dlonie, kiedy trojka pochylila sie w tyl jak jeden maz i poderwala maszyny w gore, pedzac na jednym kole. W doskonalych humorach? - powiedzial Malinari. - Jesli masz na mysli ouzo, musze sie z toba zgodzic! Ale ten wysoki z dlugimi czarnymi wlosami - ten, ktory do ciebie machal -jego mysli sa naprawde mroczne. -Mozesz je odczytac? - zapytala, kiedy trzej motocyklisci zatrzymali sie z piskiem opon i zsiedli ze swych maszyn. -Nie mam na to ochoty - powiedzial Malinari. - Wciaz boli mnie glowa od tego halasu! Ale ten wysoki ma o sobie wysokie mniemanie. I jest napalony. -Halo - mruknal ten ostatni, podchodzac beztrosko do naszej dwojki. Rzucil okiem na Malinariego i zatrzymal sie naprzeciw Vavary. -Halo! - pozdrowila go z usmiechem, ktory po chwili stal sie szyderczy. - Halo i do widzenia - powiedziala. - Dobranoc. -Do widzenia? Dobranoc? - odpowiedzial jej lamana angielszczyzna, przekrzywil glowe na bok i usmiechnal sie szeroko. - Ale jeszcze nie pozno. Moze sie przejsc? Chce... z toba porozmawiac. -Przejsc sie i porozmawiac? - powiedzial Malinari, tlumiac ziewanie. - Czy tego wlasnie chcesz? Czy to wszystko? Doskonale, wiec teraz rozmawiasz ze mna. Odejdz. I to zaraz, kiedy jeszcze mozesz chodzic i rozmawiac. -Odejdz? - tamten gniewnie zmarszczyl brwi. - To ty odejdz! To moja wyspa. Jestem z Krassos. A ty obcy. -Rzeczywiscie jestem tu obcy - powiedzial Malinari. - I nigdy sie nie dowiesz, jak bardzo. Tymczasem dwaj pozostali mezczyzni zblizyli sie i teraz usmiechali sie, opierajac sie o nadmorski wal. Jeden z nich manifestacyjnie czyscil paznokcie wloskim nozem sprezynowym. -Ona cie nie lubi - powiedzial wysoki, a jego oczy pociemnialy. Biorac obojetnosc Malinariego - jego niefrasobliwe zachowanie - za objaw niepewnosci albo tchorzostwa, poczul sie bardzo pewnie. - Widze, ze robisz klotnie, ze ona sie nie usmiecha. Widze, ze ona krzyczy... na ciebie! Teraz ja krzyczec na ciebie! - Szturchnal Malinariego w piers, spodziewajac sie, ze ten skuli sie ze strachu. Ale Malinari ani drgnal, tylko wyszczerzyl zeby w usmiechu, kaciki ust mu zadrgaly i powiedzial: -Mlody czlowieku, jestes bardzo niegrzeczny i bardzo glupi. - I choc dotad wydawal sie po prostu wysoki, teraz byl bardzo wysoki, bardzo silny i niewiarygodnie szybki. Prawie nie bylo widac, jak sie poruszyl, kiedy scisnal dlonmi skronie mlodego Greka. Przez dwie lub trzy dlugie sekundy - podczas ktorych tamten stal jak sparalizowany - wampir przywarl do jego umyslu jak pijawka, wysysajac jego mysli... ...Glownie mysli o Vavarze, nagiej, zwijajacej sie i dyszacej z pozadania na jakiejs plazy, z nogami owinietymi wokol jego ciala. Oraz mysli o mieszkancach jego domu w Astris, nie Skala Astris, lecz siostrzanej wioski w gorach. I o jego matce, i drodze do domu, ktora kazdego wieczoru wracal na swoim motocyklu. A potem o jego pracy w kamieniolomach, gdzie przecinal te potezne bloki bialego marmuru. Iznow mysli o seksie: angielska dziewczyna, ktora uwiodl zeszlego lata, i Niemka, ktora mial rok przedtem... W ten sposob Malinari zaznajomil sie z umyslem mlodzienca, poznal jego "podpis" i wiedzial, ze w przyszlosci - przy pewnych ograniczeniach dotyczacych odleglosci i przy niezakloconym psychicznym eterze - zawsze bedzie w stanie go odnalezc. Taki maly uwodziciel, ale dosyc paskudny. W jego poczynaniach nie bylo zadnego romantyzmu, tylko pozadanie, jak swego rodzaju wampiryzm; ten Grek mogl sie stac uzytecznym niewolnikiem albo nawet porucznikiem. Ale nie, bo jesli gdzies w poblizu pojawia sie kobiety, nie bedzie godny zaufania... Malinari puscil go. Mezczyzna przez chwile chwial sie na nogach, potem oprzytomnial i probowal uderzyc Malinariego reka, ktora wydawala sie ciezka jak olow, a zacisnieta piesc byla jak z gumy. Prawie bez wysilku Malinari chwycil jeg? reke, wykrecil ja, obracajac go wokol siebie i chwyciwszy z tylu za pas, uniosl w gore i cisnal do wody. Szczesciem w poblizu nie bylo ostrych, marmurowych glazow. Nastepnie Malinari podszedl do jego motocykla, podniosl o jakby to byla dziecinna zabawka, i zakreciwszy w powietrzu, wysokim lukiem rzucil do oceanu. Pozostali motocyklisci juz nie stali oparci o wal. Stali wyprostowani, z otwartymi ustami, zesztywniali ze strachu, popatrzyli na siebie, a potem na Malinariego. Widzieli szybkosc, z jaka sie poruszal i jego sile, a teraz zobaczyli, ze znow szczerzy zeby w usmiechu, jakby zapraszajac, zeby sprobowali szczescia i byc moze dolaczyli do przyjaciela, ktory pluskal sie w morzu. Ten z nozem patrzyl na to wszystko, jakby nie rozumiejac, zlozyl noz i wsadzil go do kieszeni. Po czym, bez slowa, wraz ze swym towarzyszem cofnal sie, idac w strone przerwy w wale, gdzie widac bylo schody wiodace w dol, w kierunku wody. -O nie! - powiedzial Malinari po grecku. - Wasz przyjaciel sam wpakowal sie w te klopoty, wiec niech sam sie wykaraska. A teraz lepiej sie zwijajcie, bo jesli tego nie zrobicie, potraktuje wasze maszyny w taki sam sposob, a moze i was takze. Nie probowali sie sprzeciwiac. Kiedy wsiadali na motocykle, Malinari dodal: -Mam nadzieje, ze juz sie nie spotkamy tej nocy. Ani zadnej innej... -Brawo! - powiedziala Vavara z szyderczym usmieszkiem, kiedy odjechali. -Dziekuje - odpowiedzial Malinari. - Poniewaz zdolalem sie pohamowac, zasluzylem na twoja pochwale. -Poradzilabym sobie sama - odparla. -Teraz juz nie ma potrzeby - powiedzial. -Ha! W koncu to byli tylko chlopcy. -Nadal nimi sa. Ale, co znacznie wazniejsze, wciaz zyja, wiec nie bedzie zadnych reperkusji... Wedle greckich standardow droga nadbrzezna wiodaca ze Skala Astris do Limari byla dobra, miala tluczniowa nawierzchni tylko nieliczne wyboje. Ale po przejechaniu jednej trzeciej mili od zatoki, gdzie Vavara zostawila swoj pojazd, do zaniedbanej drogi dojazdowej do Palataki stawala sie wyjatkowo kreta. Kierowca Vavary - sluzalcza siostra w czarnym kapturze ktora ani razu nie osmielila sie spojrzec na swych pasazerow - jechala ostroznie; rowy odwadniajace po obu stronach drogi byly glebokie, a tam, gdzie wydrazono je w stromych zboczach, byly miejsca, w ktorych skaly opadaly stromo do morza. Kiedy jechali, Malinari wyjrzal przez okno, patrzac w jedna z tych przepasci, i zapytal: -Czy to moze gdzies tutaj zepchnelas z drogi naszych gosci? - Byl poza klasztorem po raz pierwszy i wszystko, co wiedzial o Krassos, ograniczalo sie do tego, co widzial wieczorem w dniu swego przybycia i podczas dzisiejszej wycieczki do miasta. -Nie - potrzasnela glowa Vavara. - To byloby zbyt blisko Skala Astris. Wybralam miejsce oddalone od tutejszych wsi, w polowie drogi miedzy Palataki a klasztorem. Plywy w okolicach Krassos nie sa zbyt duze, morze jest tam glebokie, a brzeg urwisty. Kiedy zobaczylam, jak samochod przelatuje nad krawedzia drogi, wiedzialam, ze jesli jego wrak zostanie zniesiony na morze, przez pare dni nikt nie odnajdzie jego szczatkow. Wiedzialam takze, ze nikt nie ocaleje! Jednak... -Jednak jeden ocalal - pokiwal glowa Malinari. - I to policjant. Czytalas doniesienia w gazetach? Wyglada na to, ze mielismy duzo szczescia. -Moje umiejetnosci, jesli chodzi o czytanie, sa podstawowe - odpowiedziala, krecac glowa. - Mam siostry, ktore mi czytaja. Masz na mysli, ze ten policjant, niejaki Manolis Papastamos, nie pamieta, co sie stalo? Tak, chyba mielismy szczescie, ze doznal powaznych obrazen. Ale z drugiej strony to nastapilo tak szybko... Watpie, czy zdawal sobie sprawe, co sie dzieje. Byl zbyt pochloniety proba opanowania samochodu, aby mial czas zastanawiac sie, co go zepchnelo z drogi! A zreszta jesli pamieta z tego cokolwiek, dlaczego mialby sadzic, ze to nie byl po prostu wypadek? Teraz lezy polamany w tym szpitalu w Kavali i jestem pewna, ze ma na glowie inne zmartwienia. Poza tym w samym Krassos, gdzie kupilam ten samochod, jest kilka innych, identycznych maszyn. Grecy sa wyjatkowo prozni i kiedy tylko moga sobie na to pozwolic, lubia sie pochwalic takim nabytkiem. Bo na tej malej wyspie taki pojazd to symbol statusu spolecznego. Poza tym w tym swiecie, swiecie religijnych glupcow, ktoz moglby pomyslec o oskarzeniu zakonnicy? -Moze masz racje - wzruszyl ramionami Malinari. - Ale moze to nigdy nie powinnas nie doceniac tych ludzi. -Zupelnie jakbys mowil na podstawie wlasnego doswiadczenia - odparla. - To bez watpienia wynik twoich przezyc w Australii. -Wlasnie - powiedzial Malinari. - A odpowiadajac na twoje pytanie, kto moglby oskarzyc zakonnice. A kto moglby pomyslec, aby szukac mnie - lorda Wampyrow - w kasynie, w gorskim kurorcie w Australii? A jednak tak bylo. -Mimo to - powiedziala Vavara - nie przejmuje sie zanadto ze ten czlowiek przezyl wypadek. To przeciez zwykly policjant! Co moglby wywnioskowac na podstawie tej pijawki? Ale jesli chodzi o te kobiete-patologa - ona musiala umrzec. Nie moglismy sobie pozwolic, aby zameldowala o czyms, co musialo sie jej wydac bardzo dziwna anomalia, czyms, co przypominalo pijawke, pasozyta znajdujacego sie w ludzkim ciele, w dodatku znalezionego w tak szczegolnych okolicznosciach. Zgoda, bylibysmy bardziej bezpieczni, gdyby zgineli oboje, ale co sie stalo, to sie stalo i nie mozna tego naprawic. Ale powiedz mi, dlaczego szukasz dziury w calym? Moze w ten sposob chcesz wyzbyc sie odpowiedzialnosci? Nie mysl, iz zapomnialam, ze gdyby nie twoje dziwne upodobania, w ogole nie mialabym z tym problemem do czynienia. Ciesz sie z tego, co osiagnelam. -Jestes dzisiaj klotliwa - powiedzial Malinari. - Nie mialem zamiaru cie krytykowac. Jedynie przytoczylem fakty. Ale jesli ciagle mowisz o moich upodobaniach, niechze ci przypomne twoje wlasne. Na przyklad ta cyganska dziewczyna. Musialas wiedziec, ze uprowadzajac ja, narazasz sie na niebezpieczenstwo. A potem na dodatek pozwolilas jej uciec!... Vavara pograzyla sie w ponurym milczeniu. Ale po chwili Powiedziala: -Jak juz przyznalam, to byl blad. Ale ta dziewczyna byla sliczna - taka niewinna i tak bardzo cyganska - a zreszta ja jej tu nie zwabilam. Nie, to ona odszukala mnie! Przyszla do klasztoru z wlasnej, nieprzymuszonej woli. A kiedy ja zobaczylam... nie moglam jej odprawic. Jej lud, wozy cyganskie i tak dalej Przybyly tutaj promami z kontynentu. Tanczyli dla turystow w tawernach, grali na skrzypcach i na bebenkach. Sprzeda, wali papierowe kwiaty i inne drobiazgi, chodzac od drzwi do drzwi po wioskach i zarabiajac nedzne grosze. Powiedzial mi to wszystko, kiedy przyszla z kwiatami do klasztoru. Ale sama byla jak najpiekniejszy kwiat. Przez kilka dni myslalam ze ja naprawde kocham. -Piekny kwiat, mowisz? - powiedzial Malinari. - Wiec spilas z niego nektar. - Wprawdzie ton byl cierpki, ale uwaga nie byla szczegolnie zjadliwa. W kazdym razie Vavara nie wygladala na urazona. Niedbale wzruszywszy ramionami, powiedziala: -Troche wzielam i troche dalam. Myslalam, ze zostala zniewolona - w istocie zostala zniewolona do pewnego stopnia - ale zew jej ludu okazal sie silniejszy. Jeszcze pare dni i bylaby moja na zawsze... ale stalo sie inaczej. Mowie ci, Malinari, ta dziewczyna miala w sobie cyganska krew z Krainy Slonca! A jesli chodzi ojej ucieczke, nie tyle uciekla, co po prostu odeszla. Troche otumaniona - ale panujaca nad swym umyslem i wola - opuscila mnie. I mysle, ze dobrze sie stalo; chodzi mi o to, ze pod koniec wszystko sie wyrownalo. Gdyby tu zostala, z pewnoscia nadeszlaby taka chwila, ze uznalabym jej obecnosc za... obrazliwa. A opuszczajac mnie, po prostu przyspieszyla swoj koniec. Tak to bylo. Co powiedziawszy, nie ukrywam, ze popelnilam blad. Zjechali z glownej drogi, skrecili w prawo, na stara droge dojazdowa do Palataki i zaczeli sie wznosic na strome wzgorze waska, zygzakowata droga gruntowa. Byla pokryta mchem, po obu jej stronach rosly geste zarosla, a spod popekanej powierzchni wystawaly korzenie i pnacza jakichs roslin. Kierujaca samochodem zakonnica wrzucila pierwszy bieg i posuwala sie naprzod bardzo ostroznie. Kiedy z mroku wylonily sie ciemne sylwetki wiezyczek Palataki, Malinari od razu zrozumial, dlaczego miejscowi woleli od tego miejsca trzymac sie z daleka. Powietrze rozswietlaly blyski robaczkow swietojanskich, ktore wygladaly jak wyrzucone niedopalki papierosow. Mimo ze tegoroczne lato bylo wyjatkowo dlugie i jeszcze nie spadly pierwsze deszcze, wokol czulo sie wilgoc, a w powietrzu unosil sie zapach zgnilizny. Poprzednio Malinari powiedzial, ze Palataki "nie pasuje" do otoczenia, a teraz zobaczyl, ze nawet wzgorze, na ktorym wznosila sie budowla, robilo takie samo wrazenie- -Na tej wyspie pelnej slonca - powiedziala Vavara z usmiechem, a jej zeby zablysly w mroku - jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie czuje sie naprawde dobrze. Zrozumial, co miala na mysli, i odpowiedzial: - Ma zdecydowanie wyjatkowa atmosfere. Nie ma niczego takiego w Krainie Gwiazd, a mimo to nigdy nie czulem sie blizej domu. No, moze w Rumunii. Ale to zrozumiale. -Kiedy zobaczylam to po raz pierwszy - powiedziala Vavara - i dowiedzialam sie, ze jest na sprzedaz, po czym zwiedziwszy budowle, odkrylam jej lochy i stare szyby kopalniane wiedzialam, ze musze ja miec. -Ale z drugiej strony - powiedzial Malinari - gdybym byl mlodym Grekiem i szukalbym miejsca, gdzie moglbym zaprowadzic swoja kochanke, to miejsce byloby idealne. -Istotnie - powiedziala Vavara. - I faktycznie, co odwazniejsi mlodzi ludzie odwiedzali to miejsce od czasu do czasu. Ale zajelam sie tym juz dawno temu. Chodz, a pokaze ci, czym jeszcze sie zajelam... Samochod wjechal na plaski podjazd, a okryta kapturem blada zakonnica wysiadla, aby otworzyc brame w wysokim ogrodzeniu z metalowych pretow obciagnietych zardzewiala siatka. Na ziemi, na wysokosci kostek, klebila sie mgla, ktora wydawala sie wydobywac - nie, ona rzeczywiscie wydobywala sie - z samej ziemi. Vavara skinela glowa, gdy Malinari spojrzal na nia, jakby szukajac potwierdzenia tego, co podejrzewal. -O tak! - westchnela, a jej oczy zablysly czerwonym blaskiem. - To dojrzewa tam, na dole. Jeszcze najwyzej kilka tygodni. Po czym samochod znow ruszyl i Palataki wylonilo sie z mroku w calej okazalosci. Kiedy samochod zatrzymal sie przed wielkimi wrotami zabezpieczonymi tasmami z metalu, Malinari wyslal do wnetrza swe mentalne sondy. -Tam ktos jest! - wykrzyknal, ale po chwili rozpoznal telepatyczna sygnature tej istoty. - Ach tak! - powiedzial. - To twoj czlowiek... -Tak, to Zarakis - odparla. - Moj najlepszy porucznik, Zarakis Mocksthrall z Krainy Gwiazd. Opiekuje sie tym miejscem, a sama jego obecnosc odstrasza nieproszonych gosci.Kiedy wysiedli z samochodu - razem z zakonnica - Malinari zauwazyl, ze ta wciaz drzy. Faktycznie ledwo trzymala sie na nogach. -Madame? - odezwal sie niski glos dochodzacy z pogra, zonego w cieniu sklepionego przejscia. Stanal w nim Zarakis rownie wysoki jak Malinari, ale jego oczy byly zolte, w przeciwienstwie do gorejacych czerwienia oczu lorda. Tutaj, w Palataki, wampiry mogly troche sie rozluznic i przyjac swoj naturalny wyglad. -Zarakis - powiedziala Vavara do zgietego w uklonie porucznika. - Odprez sie. Jest ze mna lord Malinari, chcemy obejrzec piwnice i tunele. Czy tam, na dole, wszystko w porzadku? -Tak, wszystko w porzadku - potwierdzil. -Jestes glodny? -Twoje kobiety codziennie przynosza mi jedzenie - odparl. - Jestem im za to wdzieczny. Potrzasnela glowa niecierpliwie. -Nie, nie zrozumiales mnie. Pytalam, czy jestes... glodny. -Zawsze, madame! - Oczy rozszerzyly mu sie na sama mysl tego, co sie krylo za jej pytaniem. Wskazujac zakonnice, Vavara powiedziala: -Wiec kiedy zejdziemy na dol, posil sie. A jezeli masz ochote, zaspokoj i inne potrzeby. Spedzimy na dole troche czasu. Teraz Malinari zrozumial, dlaczego zakonnica drzala ze strachu, ale docenil tez troske Vavary o dobro porucznika. Nastepnie, kiedy Zarakis wymruczal podziekowania, ruszajac szparko w strone zakonnicy, Vavara zatrzymala go w pol kroku, ostrzegajac: -Zarakis! Nie pij tyle, zeby potem zemdlala z oslabienia. Boja takze jej potrzebuje. Prowadzi moj samochod. Po czym odwrocila sie i ruszyla przez wielkie drzwi, a Malinari za nia... Na dole znajdowal sie prawdziwy labirynt wielkich komnat. Wiodace do nich drzwi zwisaly na zardzewialych zawiasach, schody zapadly sie niebezpiecznie, a cale pozostale wyposazenie, nawet wykladziny scian, zostalo rozkradzione dawno temu. Czesc desek podlogowych wyrwano, a pozostale byly przegnile. Wszedzie zialy wielkie dziury, a kiedy Vavara ruszyla dalej, ostrzegla Malinariego, ze w niektorych miejscach podloga moze sie zalamac pod jego ciezarem. -Gorne pietra sa w jeszcze gorszym stanie - oznajmila - a strych nadaje sie tylko dla nietoperzy. Ale na dole... piwnice zostaly wykute w skale, a tunele przywodza mi na mysl podziemia mego zamczyska w Krainie Gwiazd. A poniewaz nie bylo tam niczego, co mozna by zniszczyc lub ukrasc, widac jedynie niszczace dzialanie czasu. I poprowadzila go w dol, w ciemnosc. Brak swiatla nie mial dla nich zadnego znaczenia. Widzieli w nocy rownie dobrze jak w dzien. Ale kiedy zeszli jeszcze nizej, omijajac miejsca, gdzie zapadl sie strop, Vavara zapalila pochodnie, wyjawszy ja z uchwytu w scianie. -Widzisz, jak plomien odchyla sie do tylu? - zapytala. -Prad powietrza - powiedzial Malinari. - Ten szyb ma wiecej niz jeden wylot. -W zatoce, ponad lustrem wody - powiedziala Vavara. - To moja kryjowka, moja droga ewakuacyjna, gdybym jej kiedykolwiek potrzebowala. W jaskini, powyzej poziomu wody, trzymam lodke. A zaraz za tym zakretem... Poprowadzila swego goscia do pieczary i tam zobaczyl to, co sie w niej znajdowalo... -Kim byly? - zapytal po chwili Malinari. -Nie potrafisz odgadnac? Ty, z tym twoim okrzyczanym mentalizmem? -Ty wiesz lepiej - powiedzial. - Ja potrafie tylko czytac w umyslach, ktore istnieja. Ale tutaj... one juz nie istnieja. -Jedna z nich byla matka przelozona klasztoru - odpowiedziala Vavara. - Druga to kobieta, ktora zwerbowalam jeszcze w Rumunii, kiedy przybylismy do tego swiata. Dobrze mi sluzyla, nauczyla mnie jezyka greckiego i wyjasnila wiele rzeczy, ktore sprawialy mi trudnosci. Ale nigdy nie przestala szlochac; ani w dzien ani w nocy nie moglam sie uwolnic od jej zawodzenia i jekow! Wiec postanowilam skrocic jej cierpienia. Ha! -I to byl jedyny powod? - spytal Malinari. - Bo jesli nie zawodzi mnie pamiec, byla tez bardzo ladna... -To takze! - przyznala Vavara. - Tak czy owak jest tutaj. Kiedy tam stali, po pokrytej kurzem podlodze popelzlo w ich strone kilka fioletowo-szarych wasow, aby zbadac, kim sa przybysze z zewnatrz, Chociaz byly w nich tylko resztki wampirzych instynktow, Malinari odebral mgliste pytanie: Moze to najscie oznacza cos do jedzenia... Ale kiedy Vavara tupnela noga i krzyknela - a Malinari wyslal swe mentalne sondy -wijace sie wasy szybko sie cofnely wtapiajac sie z powrotem w dzielo Vavary - ruchliwy dywan galaretowatej, metamorficznej breji, pokrywajacej podloge i jakby wyplywajacej z dwoch wyschnietych na wior pochylonych postaci, ktore zdawaly sie opierac o sciane. Otaczaly je kolem przysadziste, czarne grzyby, ktorych kapelusze lekko lsnily wskutek pokrywajacej je gestej wydzieliny. A unoszaca sie nad tym wszystkim mgla siegala az do sufitu, wnikajac we wszystkie szczeliny i pekniecia skaly. -Wyglada na to, ze poradzilas sobie... bardzo dobrze! - powiedzial Malinari. - Naprawde bardzo dobrze. Vavare jego slowa napelnily duma. Wiedziala bowiem, ze byly szczere i ze jego podziw byl autentyczny. A takze jego zazdrosc: ze miala to, czego on juz nie posiadal, bo zabrano mu to i zniszczono w Australii... Wracajac do klasztoru, Malinari powiedzial: -Czegos tu nie rozumiem. - Tak? -Sara - ta, ktora, hm, wypadla z okna klasztoru - miala pijawke. Oczywiscie byla jedna z pierwszych, jakie zwerbowalas, ale mimo wszystko jak to mozliwe, ze ta pijawka rozwinela sie w tak krotkim czasie? -Ona dostala moje jajo - powiedziala Vavara. -Naprawde? - powiedzial Malinari. - Czy to jeszcze jeden blad? Nie rozumiem, dlaczego wlasnie ona byla twoja pierwsza kandydatka! W odpowiedzi Vavara tylko usmiechnela sie. -To zmusza mnie do zadania nastepnego pytania - powiedzial Malinari. - Zarakis przez dlugi czas byl twoim mezczyzna. Idealnie by sie nadawal do produkcji grzybow wytwarzajacych zarodniki. A teraz, kiedy Sara nie zyje, bylby dla ciebie jedynym wyborem, bo kto jeszcze moglby byc zrodlem takich upraw? -Kazdy nosiciel pijawki - odparla Vavara - albo kazde dziecko krwi, corka lub syn. Albo wreszcie kazdy porucznik, ktory zyl dostatecznie dlugo i awansowal dotad, az osiagnal odpowiedni stopien przygotowania. Jak na przyklad twoj pemetrakis. -Wlasnie! - powiedzial Malinari. - Demetrakis narodzil sie z mego skrzeku w Xanadu. Ale jak widze, Zarakis zyje, a twoje jajo zostalo utracone. Wiec w jaki sposob...? -Utracilam jedno jajo, dajac je Sarze - powiedziala Vavara. - Ale pierwsze z nich zlozylam w matce przelozonej. -Pierwsze z...? - Malinari zrozumial, co to znaczy, ale nie mogl sie z tym pogodzic. Nie w wypadku Vavary. -Moze powinnam bardziej panowac nad swymi uczuciami, tak? - powiedziala. - Wyglada na to, ze gdy moje uczucia wymykaja sie spod kontroli, wowczas... - Wzruszywszy ramionami, zamilkla. Ale Malinari zrozumial ja doskonale. -Ty? - powiedzial. - Jestes matka? Matka wampirow? - I matka przelozona - zasmiala sie Vavara. -I nie jestes... wyczerpana? - Malinari byl zaszokowany. Znal bowiem te legende: bardzo rzadko lady Wampyrow moze zostac matka, istota obdarzona nie jednym, ale wieloma jajami. A kiedy zostaja wydalone w jednym, wielkim wyrzucie, matka jest tak wyczerpana, ze staje sie jak pomarszczona, pusta torba i naprawde umiera. Taka jest kolej rzeczy, mowila legenda, matka moze sie narodzic tylko podczas jakiejs wielkiej, krwawej wojny, gdy gatunek zostanie bardzo przetrzebiony i wymaga niezwlocznego "uzupelnienia", a wtedy jeden wyrzut moze dac poczatek setce wampirow. Vavara takze znala te legende i powiedziala: -To chyba jest odpowiedz. Tu, w tym swiecie, jestesmy tak nieliczni, ze fakt ten musial uruchomic we mnie ow proces. Ale w moim wypadku wytwarzam jaja po jednym, zaleznie od mojej woli. Wiec nie licz na to, ze sflaczeje, uschne i umre, Malinari! Jestem tak samo mocna jak zawsze. Tak wiec to bylo cos nowego. Malinari rozmyslal nad tym przez cala droge do klasztoru. Vavara matka wampirow, zdolna do powolywania ich do istnienia, kiedy zapragnie. I to nie tylko zwyklych wampirow, lecz takze Wampyrow! Cale hordy lordow i ladies caly czas kielkuja w jej ciele, dzieki jej zmutowanej pijawce! Baczac, by jego oslony byly szczelne, Malinari pomyslal: Ale tak nie bedzie, moja w tym glowa. Ten nowy swiat ma byc wypelniony dziecmi krwi Vavary Wampyrami juz od poczatku ich istnienia? Czy bedzie tam miejsce dla mnie? Czy bedzie tam miejsce dla kogokolwiek innego? Bardzo w to watpil, ale nie uczynil zadnej uwagi... po co ma jej podsuwac pomysly? Starajac sie o tym na razie nie myslec, Malinari zmienil temat, pytajac: -Jestes zadowolona z tego, co tu osiagnelas? -W zasadzie tak - odpowiedziala. - Kiedy zarodniki dojrzeja i zostana uwolnione, moje zakonnice poniosaje w swiat. Te kobiety pochodza z roznych stron i nasiona wampiryzmu powroca wraz z nimi do ich korzeni. A do tego czasu zakonnice beda zaspokajac moje potrzeby. Wykorzystuje je kolejno i za kazdym razem staja sie coraz bardziej ode mnie uzaleznione. Jak wiec widzisz, jesli nie liczyc tej cyganskiej dziewczyny, wszystko przebiega w najzupelniejszym porzadku i zgodnie z moimi planami. To znaczy dopoki ty sie nie zjawiles. -Co? - Malinari udal, ze poczul sie dotkniety. - Czy zawsze bedziesz mi wypominac, ze przybylem do ciebie po pomoc? Powiedz mi, jak zdolalabys kupic ten samochod, nie wspominajac o Palataki, gdybym nie przysylal ci pieniedzy? Wszelkie dochody - pieniadze zarobione przez twoje siostry na robotkach recznych i innych bibelotach dla turystow -skonczyly sie, kiedy musialas zamknac klasztor z obawy przed wscibskimi spojrzeniami. Jak wiele z tego, co osiagnelas, byloby mozliwe bez moich pieniedzy? -Masz na mysli pieniadze Jethra Manchestera? -Czyjekolwiek - powiedzial Malinari. - I nie zapominaj, ze to ja znalazlem sposob, aby je przekazac. -Jestem ci za to wdzieczna - powiedziala. - I pomoge ci, jak bede mogla. Ale zrozum, Malinari, ze to, nad czym tutaj pracuje, jest moje i tylko moje: klasztor, moje kobiety, Palataki i to, co dojrzewa w piwnicach - wszystko. Wiec jesli naprawde pragniesz, abysmy pozostali przyjaciolmi, opracuj swoje plany, powiedz, czego potrzebujesz i co moge ci dac, po czym znikaj! Malinari odwrocil sie od niej. -Taka jestes po pieciuset latach przyjazni? -Wieksza czesc tego czasu spedzilismy zatopieni w lodzie - przypomniala. - I to takze byla twoja wina! - Kiedy nie odpowiedzial, westchnela i powiedziala: - Nephran, sam powiedziales, ze pokrzyzowano ci plany. Wiec teraz musisz to przezwyciezyc. Zacznij od nowa i tym razem dopilnuj, aby odniesc ostateczne zwyciestwo. Ale zrob to gdzie indziej. A jesli sie obawiasz, ze w miedzyczasie cie wyprzedze, daj sobie spokoj. Ten swiat jest ogromny i starczy miejsca dla nas wszystkich... co najmniej na sto lat. -Wiec - powiedzial kwasno - mowisz, ze majac tak wiele zarodnikow pod Palataki, nie dasz mi odcisnac wlasnego pietna chocby na kilku z nich? Wiec musze zaczac naprawde od nowa? Sam? -Wlasnie tak. -A jezeli ty w nieprzewidywalnej, ale calkowicie realnej przyszlosci doznasz podobnego nieszczescia, co wtedy? Znowu zwrocisz sie do mnie o pomoc? Mam nadzieje, ze nie! -Nic takiego sie nie stanie. -Ja tez kiedys bylem podobnego zdania - powiedzial Malinari. - I spojrz, co sie stalo. Moge cie zapewnic, ze w tym momencie, w Londynie, pewni ludzie spiskuja przeciwko nam. W jaki sposob unikneli moich pulapek w Xanadu... nie mam pojecia, ale jestem pewien, ze im sie udalo. Echa ich umyslow sa slabe i odlegle - moze nawet stosuja oslony, bo ich umiejetnosci, jak na zwyklych ludzi, sa nadzwyczajne - ale skoro raz ich juz wyweszylem, jestem w stanie wyczuc ich i teraz. I powiem ci jeszcze cos: byl wsrod nich ktos obdarzony Moca, jakiej nie odczuwalem od czasu... od czasu... - Zamilkl i zapanowala cisza. -Masz na mysli ten Wydzial E? - Vavara wzruszyla ramionami. - Zamierzam uknuc wlasny spisek i jutro moi "agenci specjalni" - dwie z tych siostr, ktore ostatnio tak mi sie przysluzyly - leca do Londynu, gdzie maja odszukac Szwarta. Razem z nim sprobuja umiescic pare przeszkod na drodze tego Traska. Czy w Krainie Gwiazd siedzialam bezczynnie, gdy wrogowie knuli intrygi? Nigdy! Tu takze nie zamierzam pozostac bezczynna. Ale sama nie wezme w tym udzialu. -Doskonale! - powiedzial Malinari, ale bez przekonania, i Wiec wyglada na to, ze przewidzialas wszystko. -Tak - usmiechnela sie Vavara. - To denerwujace, co? Dotarli do klasztoru, i wjechali do srodka przez wielka brame. W chwile pozniej, kiedy wysiedli z samochodu, Vavara rzekla: -Przepraszam cie, ale teraz musze sie zajac paroma sprawami. -Wiem - powiedzial Malinari. - Bo w tej tawernie prawie nie tknelas jedzenia. -Ty takze - odparla. - Ale tutaj, u siebie, przynajmniej nie bede glodna. Rozumiesz? Nie ma to jak we wlasnym dworze i na wlasnym wikcie, prawda, Nephran? -Zabraniasz mi skorzystac z twoich kobiet? -Absolutnie. Tak czy inaczej, Malinari, powinienes ruszac w droge. A jesli chodzi o Wydzial E, to tylko sprawia, ze jestem teraz jeszcze bardziej zdecydowana. Wydaje mi sie, ze to ty jestes ich prawdziwym celem, nie ja, i nie chce, aby podazajac twoim tropem, dotarli do mnie... Kiedy Malinari znalazl sie sam, przez jakis czas chodzil po pokoju tam i z powrotem. Ale potem stanal przy oknie, aby wyslac swe mentalne sondy przez pograzona w mroku wyspe i po chwili zmarszczyl brwi. Gdzies tam byl umysl, ktory bez trudu rozpoznal. Dokladnie go namierzyl i... Byl to mlody Grek, w nabijanej cwiekami skorzanej kurtce, ktory wlokl sie noga za noga do domu... Pchal przed soba ciezki, mokry motocykl... I byl sam... Jego tak zwani przyjaciele zostawili go i pojechali do Krassos, aby poszukac jakiejs przygody... Przeklinal swoje buty; wygladaly porzadnie i byly idealne do jazdy motocyklem, ale zupelnie nie nadawaly sie do chodzenia... Droga wiodla teraz pod gore i jakze tesknil do chwili, gdy zacznie opadac! Szkoda - pomyslal Malinari - ze nigdy nie dotrze do domu. Szkoda? Wlasciwie, to nie. Znad oceanu nadlecial cieply powiew. Malinari szybko zrzucil ubranie, wszedl na parapet i wychylil sie na zewnatrz. Wokol wiezyczek klasztoru unosila sie chmura malych srodziemnomorskich nietoperzy. Byly nieslyszalne dla ludzkiego ucha, ale Malinari slyszal je doskonale. Ich piski wydawaly sie go wzywac... Z przekrwionymi oczyma, ktore plonely jak latarnie, poddal sie przemianie. I w nastepnej chwili wielki nietoperz albo cos co go przypominalo, uniosl sie w powietrze. Coz, byl w potrzebie. A jesli to przysporzy Vavarze klopotow co z tego? Przedstawila swoj punkt widzenia i teraz to bedzie jej zmartwienie. Weszac w powietrzu, Malinari skierowal sie w glab ladu i poszybowal w kierunku swego celu... X Kavrla - Krassos - SzegedSamolot linii Suntours, ktorym lecieli Ben Trask i David Chung, wystartowal z lotniska Gatwick z czterdziestopieciominutowym opoznieniem i wyladowal w Kavrli o 13.30 miejscowego czasu. Jesli dwojka "turystow" myslala, ze w Londynie bylo cieplo, jak na te pore roku, blyskawicznie zmienili zdanie, kiedy znalezli sie w hali goracego jak piekarnik greckiego lotniska. W porownaniu z tym w Londynie bylo wrecz chlodno. Po zameldowaniu sie u przedstawiciela linii, ktorym okazala sie mloda kobieta, zmeczona niekonczacym sie potokiem turystow (wachlowala sie kawalkiem tektury, rozpaczliwie probujac sie nie pocic), wykrecili sie od zaplanowanej wycieczki promem z Keramoti do Krassos, mowiac jej, ze dalej pojada sami, a pozniej skontaktuja sie z nia w miejscu zakwaterowania. Nastepnie - nie wiedzac, ze wlasnie Krassos okaze sie celem ich podrozy - wzieli taksowke do szpitala w Kavrli. Szpital znajdowal sie w polowie drogi miedzy lotniskiem a portem Keramoti na wybrzezu Morza Srodziemnego i podobnie jak lotnisko byl przeznaczony dla wojska. W przyszlosci, w razie wystapienia jakiegos sporu granicznego czy tez wojny z Serbia lub Turcja, mial sluzyc rannym Grekom, ktorzy nastepnie byliby ewakuowani do Kavrli. Podroz byla na szczescie krotka - tylko kilka minut - ale klimatyzacja staroswieckiej taksowki juz dawno temu przestala dzialac i nawet przy otwartych oknach w jej wnetrzu bylo jak w szybkowarze. Chociaz Minister Odpowiedzialny w pewnej mierze utorowal im droge, zatrzymano ich przed brama szpitala, sprawdzono dokumenty, wykonano telefon do ochrony i dopiero wtedy zmeczony zolnierz wyszedl z budki strazniczej, niechetnie podniosl pomalowana w pasy barierke i pozwolil im wjechac na teren szpitala. W koncu, kiedy Trask wreczyl taksowkarzowi suty napitek kazac mu czekac az do odwolania, weszli do wielkiego, surowego bloku pomalowanego w bialo-niebieskie kwadraty, w ktorym siostra, czekajaca na nich w recepcji, poszla wraz z nimi bialym korytarzem, prowadzac ich do pokoju, gdzie lezal inspektor Papastamos. Na krzesle, ustawionym przed drzwiami pokoju, siedzial poteznie zbudowany mezczyzna w cywilu z rekami skrzyzowanymi na piersi. Krzeslo balansowalo na tylnych nogach, opierajac sie o sciane, a mezczyzna to pochylal sie w przod, to w tyl, kiwajac sie miarowo. W ten sposob zajmowal czyms umysl, bo na jego obliczu malowal sie wyraz kompletnego znudzenia. Ale gdy Trask, Chung i siostra podeszli blizej, mezczyzna nagle poderwal sie na nogi i zwrocil w ich strone. Od razu stalo sie oczywiste, ze byl to policjant. Trask, jako szef Wydzialu E, mial czesto do czynienia z policja i wedle jego zdania wszyscy policjanci "wygladali tak samo". Od Tuluzy do Timbuktu i niezaleznie od swej narodowosci. Trask rozpoznawal ich na mile. Ale ten policjant nie pozostawil im zadnych zludzen, odsunal marynarke i pokazal odznake, mowiac: -Anglicy? "Pozdrowienie" bylo obcesowe, ale zarazem dowodzilo, ze na nich oczekiwal. -Jestem Ben Trask, a to jest David Chung - powiedzial Trask. - Przyszlismy sie zobaczyc z inspektorem Manolisem Papastamosem. Policjant, budowa przypominajacy taran, wielka dlonia odsunal marynarke jeszcze bardziej, odslaniajac kolbe pistoletu tkwiacego w zawieszonej na ramieniu kaburze. Lekko przechylajac glowe na bok, mruknal: -Zobaczyc wasze dowody tozsamosci, prosze. Siostra zaczela cos wyjasniac po grecku, gdy z pokoju dobiegl zaniepokojony glos: -Trask? Ben Trask? Czy to ty? Dzieki Bogu! Andreas zaraz cie wpusci... a moze nie! W nastepnej chwili otworzyly sie drzwi szarpniete od wewnatrz i Andreas odsunal sie na bok. W drzwiach stal inspektor Papastamos. Uplynelo juz wiele lat, ale pomimo skaleczen i bandazy podrywajacych twarz Papastamosa Trask poznal go natychmiast. Koszula inspektora byla rozpieta, a pod spodem jego klatke piersiowa pokrywaly bandaze. Lewa czesc twarzy pokrywaly rany biegnace od brody do kosci policzkowej, a lewe ramie spoczywalo na temblaku, aby odciazyc pekniety obojczyk. Wygladal zdecydowanie starzej - i tak byc powinno, pomyslal Trask, myslac o tych wszystkich latach jakie minely - i najwyrazniej byl bardzo oslabiony. Ale to byl Manolis. Rozpoznali sie w tej samej chwili. Rzuciwszy okiem na Traska i ujrzawszy stojacego obok Chunga, Grek powiedzial; -Wasza dwojka wciaz wyglada tak samo! No, moze troche starzej, co? - Podszedl, aby usciskac Traska, ale zmienil zdanie i skrzywil sie przepraszajaco. - To te zebra. Niektore tylko stluczone, inne zlamane, i nie nadaja sie do usciskow. Wejdzcie do srodka! W pokoju, przy stole, na ktorym lezala talia kart, siedzialo jeszcze dwoch policjantow. Na stole widac bylo takze mala kupke pieniedzy oraz butelke ouzo i kilka kieliszkow. Trask od razu sie odprezyl. -Widze, ze nie tylko my jestesmy wciaz tacy sami! - Mocno, ale ostroznie uscisnal dlon Papastamosa. - Wiadomosc, ktora otrzymalem... myslalem, ze jestes w bardzo kiepskim stanie! -Bylem - odparl tamten. Ale powitalny usmiech po chwili zmienil sie w grymas. - Ben, musze z toba pomowic - opowiedziec ci rozne rzeczy - i to zaraz, bo nie mamy czasu do stracenia. -Wiem - odparl ponuro Trask. - Od chwili gdy otrzymalismy od ciebie wiadomosc, a wlasciwie nawet wczesniej, wiedzialem, ze masz tutaj jakies klopoty. -Masz na mysli ten szczegolny rodzaj klopotow? - Papastamos popatrzyl na swoich ludzi, ale najwyrazniej nie wiedzieli, o czym mowi. -Wlasnie - powiedzial Trask. - Ten sam, z ktorym mielismy do czynienia juz przedtem. Papastamos wydal westchnienie ulgi. -Wiec moze mimo wszystko nie jestem ogarnietym obsesja szalencem! Ale podczas tej rozmowy chyba bedziemy potrzebowali spokoju, prawda? Ci ludzie nie mowia zbyt dobrze po angielsku, ale lepiej nie ryzykowac, co? Powiedzial cos szybko, kategorycznym tonem, do swoich ludzi, detektywow ze swego wydzialu w Atenach. Bez slowa wstali i opuscili pokoj. -Tak jest lepiej. - Papastamos poprosil, aby goscie usiedli, nalal ouzo i zaczal chodzic po pokoju, caly czas mowiac. I bez zbednych ceregieli opowiedzial im, co sie wydarzylo az do chwili, gdy jego samochod zostal zepchniety z urwiska. -I udalo ci sie przezyc? - Chung pokrecil glowa, nie potrafil ukryc zdumienia. Ale po chwili opanowal sie i powielaj. - Tak, oczywiscie! Ale jak? -Moj pas bezpieczenstwa - powiedzial Manolis. - Nie zapialem go, dzieki Bogu! Pamietam, ze spadajac uderzylismy w cos, raz, drugi... nie wiem, nie potrafie powiedziec. Samochod wirowal w powietrzu. A potem wyrwalo drzwi i wypadlem na zewnatrz. Spadalem, myslac: Manolis, jestes trup! A potem... nic. Jacys ludzie w lodzi rybackiej byli akurat w poblizu urwiska i widzieli, jak samochod spada. Wyciagneli mnie z morza. Ale Eleni - zginela. Woda jest w tym miejscu bardzo gleboka... -A potem? - zapytal Trask. -Potem ocknalem sie w Krassos, w szpitalu. Jestem caly potluczony: zebra, obojczyk, szczeka i inne skaleczenia. Troche wariuje, wiecie? Bo pamietam, ale nie moge powiedziec. Nie o tym, co podejrzewam! Przeniesli mnie tutaj, na oddzial dla ludzi cierpiacych na nerwice frontowa. To dobrze, bo chce byc z dala od Krassos! Kiedy znow zaczalem rozumowac logicznie, wezwalem was. Trask skinal glowa i powiedzial: -Odgadles, z czym masz do czynienia, i wiedziales, z kim sie najpierw skontaktowac. -Nie najpierw - potrzasnal glowa Manolis. - Najpierw zadzwonilem do biura w Atenach, zeby jak najszybciej przyslali mi obstawe! -Myslales, ze oni - kimkolwiek sa - moga cie scigac - powiedzial Chung. -Wlasnie. A ta rzecz... nie chcialem, zeby zaczela mnie przesladowac! - Manolis zadygotal. - Nie wtedy, gdy jestem taki oslabiony, pozbawiony ochrony. Ale to miejsce, ten szpital - kiwnal glowa z uznaniem - jest bezpieczny, tak mysle. A moi ludzie sa dobrzy. Ta uwaga podsunela Traskowi pytanie. -Jak wiele twoi ludzie wiedza na ten temat? - To bylo bardzo wazne. -Tylko to, ze mialem wypadek i potrzebowalem pomocy Ale jak mialem im powiedziec? To znaczy - gdyby wiedzieli co mysle - jak moglbym im to wyjasnic? -Nie moglbys - Trask potrzasnal glowa. - W zaden sposob. Jestem pewien, ze twoi ludzie sa bardzo dobrzy, ale nawet gdyby ci uwierzyli - zwlaszcza gdyby uwierzyli w to, co podejrzewasz - to by narazilo na szwank cala operacje. A Wydzial E prowadzi sledztwo w tej sprawie juz od dawna. Po czym, tak zwiezle i szybko, jak to bylo mozliwe, opowiedzial Manolisowi, co sie wydarzylo, i przedstawil role Wydzialu E w calej sprawie. -Wiec wszystko jest na twojej glowie - powiedzial Grek. -Mielismy nadzieje, ze czesc zostawimy tobie - powiedzial David Chung. - Ale nie w tej sytuacji. -Hej, ja zyje! - powiedzial Manolis. - Powodem, dla ktorego to zostawilem, jest to, ze zostalem powaznie ranny i wskutek tego zgubilem trop. Czekalem tutaj na was, jestem na miejscu zdarzen. Wiec chcecie czesc tej sprawy zostawic mnie? Tak? Doskonale! Zrobcie to! Na to czekalem! Pracowalismy razem juz przedtem i teraz bedziemy pracowac razem znowu. Myslicie, ze chce miec te swinstwa w Grecji? Na greckich wyspach? Te vrykoulakasl - Jego angielszczyzna stawala sie coraz mniej zrozumiala, w miare jak rosl jego gniew. -Manolis, uspokoj sie - powiedzial Trask - i pomysl. Chociaz bez dwoch zdan zyjesz, nie jestes w najlepszej formie. Spojrz na siebie... Jestes porzadnie poobijany. I jestem pewien, ze nie zapomniales, jak to bylo na Halki, na Rodos i na Krrpathos. Z Janosem Ferenczym i jego potworami. Nie chcialbys chyba hamowac naszych dzialan, prawda? -Chce robic, co bede w stanie! - oswiadczyl inspektor. -Doskonale - powiedzial Trask i opowiedzial mu o transferach znacznych sum pieniedzy ze szwajcarskich rachunkow Jethra Manchestera do jakiegos banku w Grecji. Zakonczyl, mowiac: - Dowiedz sie, jaki to bank, a oddasz nam wielka przysluge. -I sobie - potwierdzil Manolis. - Oraz Grecji i calemu swiatu! Ale mysle, ze bede to mogl uczynic stad. Mozecie poczekac? Trask potrzasnal glowa. Nie, ruszamy w dalsza droge. Ale wezmiemy twoj numer i bedziemy w kontakcie, informujac cie, gdzie jestesmy. W ten sposob zawsze bedziesz mogl nam dac znac, jezeli czegos sie dowiesz. -A kiedy poczuje sie troche lepiej? Kiedy juz pozbede sie tych bandazy, wtedy moze...? -Oni wiedza, jak wygladasz - przerwal Trask. - Te potwory, ktore ci to zrobily. - Byla to tylko wymowka, poniewaz oni wiedzieli takze, jak wyglada Trask, ale szef Wydzialu E nie chcial, zeby Manolis znow ucierpial, i to moze bardziej niz poprzednio. Manolis zagryzl wargi, odetchnal gleboko i na koniec mruknal rozczarowany: -Ja... ja czuje sie bezuzyteczny! - I w typowym dla Grekow gescie wyrzucil rece w gore. -Przeciwnie - powiedzial Trask. - Wszystko, co nam opowiedziales, potwierdza w calej rozciaglosci nasze podejrzenia. -Ha! - powiedzial Manolis. - Dobra. - Ale nie wygladal na przekonanego. -Czy jest jeszcze cos, co chcialbys nam powiedziec, zanim sie pozegnamy? - zapytal Trask. -Powiedziec, nie - ale pokazac. - I Manolis zgarnal ze stolu karty, kladac na nim mape Krassos. Mapa byla tania i niezbyt dokladna, pokazywala miejsca wazne z punktu widzenia historycznego i archeologicznego, jak rowniez miejscowe hotele i tawerny oraz tak zwane zlote plaze; krotko mowiac, byl to przewodnik czy rodzaj pulapki dla turystow. -Czy uwierzysz - powiedzial Chung - ze mielismy sie udac wlasnie na Krassos? -Na te wyspe? - Manolis wlepil w niego wzrok, przypomniawszy sobie o jego osobliwych zdolnosciach. - Cos, hm, zlokalizowales? Na Krassos? -Jeszcze nie - odpowiedzial z zalem Chung. - Moze pozniej. -Jestesmy turystami - wyjasnil Trask. -Aha! To wasza przykrywka. Ale Krassos? Wiedzieliscie, ze tam trzeba pojechac? -To zbieg okolicznosci - odparl Trask. - Tak czy owak teraz juz nie zdazymy na prom. -Za pare godzin bedzie nastepny - powiedzial Manolis - jeszcze przed noca. Ale Ben, ta wyspa - Krassos - to bardzo niebezpieczne miejsce dla takich ludzi jak wy. Wlasciwie dla wszystkich! Macie jakies wsparcie? -Wkrotce bedziemy mieli - powiedzial Trask. Manolis kiwnal glowa. -Mam nadzieje, ze bardzo wkrotce! Ale to nie bedzie Nekroskop, co? Nie Harry Keogh. Ach, to byl ktos! Ten czlowiek... mamy sie za bardzo odwaznych, tak? - Wypial piers, wykrzywil sie i stanal w swobodnej pozie. - Ale ten Harry... przy nim jestesmy wszyscy jak patentowane tchorze. -Byl o wiele za odwazny - powiedzial Trask - i w koncu znalazl sie zbyt blisko. Bez niego nie mielibysmy zadnych szans, nie zrozumielibysmy nawet podstawowych metod i przyczyn dzialania tych istot. Wciaz jestesmy jego dluznikami, a teraz nieustannie korzystamy z wiedzy, jaka nam pozostawil. -W owym czasie wszyscy znalezlismy sie zbyt blisko - powiedzial Manolis. - Ale mielismy szczescie. - Znow kiwnal glowa, wyjal z kieszeni telefon i nagryzmolil jego numer na mapie. Pokazujac piorem, wyjasnil uklad wyspy i jej rozmaite cechy. -Na tej mapie jest wszystko - powiedzial. - Ale mimo to dodam cos od siebie. Wyspa jest jak wygryzione w paru miejscach jablko. Ma w obwodzie dziewiecdziesiat, a moze nawet sto kilometrow. Glownie drogi nadbrzezne, poza miejscami, gdzie gory schodza az do morza. Krassos to zielona wyspa, jej wzgorza i gory porastaja lasy. Na polnocy jest piec czy szesc skal; za chwile wyjasnie, co to jest skala. Wiele wiosek ma charakter blizniaczy. Jezeli wioska lezy w poblizu morza, otrzymuje nazwe Skala - Skala to, Skala tamto. Ale w gorach jest inaczej. W dawnych czasach rybacy mieszkali oczywiscie w poblizu morza, a teraz maja swe domy z dala od niego! Pojawili sie najezdzcy, ktorzy zadomowili siew gorach. Potem rozwinelo sie rolnictwo, posadzono oliwki. Teraz ludzie mieszkaja wszedzie. Tak wiec Astris lezy w gorach, a Skala Astris nad morzem. -W glebokiej zatoce, na wschod od Krassos, lezy Liman, "duze" miasto, liczace ponad tysiac piecset mieszkancow; pojmujecie, ono jest duze jak na te wyspe. To okaleczone cialo - to z pijawka w srodku - zostalo znalezione w morzu, kilka mil na poludnie od Limari. Jest tam klasztor, znajduje sie miedzy Limari a miejscem, gdzie mnie zepchnieto z drogi. Czekala tam na mnie wielka limuzyna. Nie zapamietalem numeru. - Wzruszyl ramionami przepraszajaco. - Ale mialem wtedy co robic! A na poludniowym koncu jest Skala Astris. Teraz jestesmy na poludniowym brzegu i kierujemy sie na zachod. Mamy tam wioske Portos i dwie skale, Peskari i Sotira. A tutaj - gdzie linia brzegowa zatacza luk - lezy duze miasto, Krassos, stolica wyspy. Posuwajac sie dalej na polnoc, mijamy kolejne wioski i skale rozsiane na zachodnim brzegu. Wiekszosc tych drog nadbrzeznych jest w bardzo dobrym stanie. Ale w glebi wyspy, w gorach, drogi nie sa juz tak dobre. - Manolis podniosl palec w ostrzegawczym gescie. - Jesli wybieracie sie w te gory, moi drodzy, powinniscie miec pojazd z napedem na cztery kola. A jesli chodzi o to, czego szukacie - znow wzruszyl ramionami - nie wiem. Miejsce pobytu tej kobiety, tej vrykoulakas... jest wiele takich miejsc na Krassos. Ale wyspiarze beda wiedzieli wszystko o obcych, ktorzy maja jakies posiadlosci. W tawernach mozecie pytac, ale ostroznie. Och, do kogo ja mowie? Oczywiscie, ze bedziecie to robic ostroznie! - Wybuchnal smiechem i klepnal Traska w ramie... Musieli ruszac w droge. Chung zlozyl mape Manolisa i wsadzil ja do kieszeni. Wychyliwszy kieliszek do dna, wyciagnal go przed siebie. Trask takze dopil reszte ouzo, po czym trzej mezczyzni stukneli sie kieliszkami. -Za sukces - powiedzial Trask, a Chung powtorzyl za nim jak echo. -Ja tez - powiedzial Manolis. - Mam na mysli sukces! W taksowce, w drodze powrotnej do Keramoti, Chung powiedzial: -Co o tym myslisz? -O zadaniu, ktore nas czeka? - Trask otarl pot z czola. - Kiedy dolaczy do nas reszta zespolu, bedzie dosc czasu, aby o tym pomyslec. Pol tuzina glow - umyslow i techniki, jaka dysponujemy - zapewni o wiele jasniejszy obraz niz ten, jaki sami mozemy wytworzyc. Mamy tu przeprowadzic wstepne rozpoznanie i zorganizowac baze wypadowa, to wszystko. -To jesli chodzi o prace - powiedzial Chung. - Ale co myslisz o Manolisie? -Ach! - powiedzial Trask. - Z pewnoscia masz na mysli to, ze tak latwo odpuscil. -Powiedziales mu, ze nie moze z nami jechac... a on przyjal to ot tak? - Chung pokrecil glowa. - Nawet sie nie spieral tylko siedzial spokojnie i pozwolil nam odejsc? Czy to brzmi wiarygodnie? Nie dla mnie! To nie jest czlowiek, ktorego znamy. Wiec jakie sa szanse, ze jeszcze go zobaczymy i to niebawem? -Nie przyjmuje zakladu - powiedzial Trask. - Ujme to tak: powiedzmy, ze nie przekonalo mnie to, ze tak latwo sie z tym pogodzil. W istocie sie z tym nie pogodzil, nie zgodzil sie na to, ze zostanie na uboczu. Nic nie powiedzial, ale udal ze jest poirytowany. To byla gra... wiem to, poniewaz natychmiast dal znac o sobie moj dar. Nasz przyjaciel cos ukrywa, prawdopodobnie chec towarzyszenia nam w tej wyprawie. A diabelstwo polega na tym, ze moglibysmy go wykorzystac, gdyby nie byl tak poobijany. -Naprawde zaczynam sie czuc osamotniony - powiedzial Chung. - Jestesmy tylko ty i ja i nie wiadomo, co nas tam czeka. -Co nas czeka? - powiedzial Trask. - Mam nadzieje, ze nic! -Wiesz, co mam na mysli - powiedzial tamten. - Przyszlosc i to, co nas czeka. Jeszcze nieistniejaca, nieodwolalna i pokretna przyszlosc. Przynajmniej tak by ja mogl scharakteryzowac Ian Goodly. -Tak, pokretna - zamyslil sie Trask. - I nieodwolalna. To co bedzie, juz bylo, tak? -Musimy miec nadzieje - powiedzial Chung - ze bedzie tak jak dotad, ze wygramy i tym razem, tak jak poprzednio. -Amen - zgodzil sie Trask. - Ale powiedz mi, co to ma wspolnego z uczuciem osamotnienia? -Jestem wylaczony - przypomnial lokalizator. - To znaczy moj dar. Znajdujac sie tak blisko - tak przynajmniej myslimy - nie smiem go uzyc. Bo w wypadku Malinariego to, co moge wykryc, moze rownie latwo wykryc mnie! Wiec bede sie trzymal tego, co mam, dopoki bede mogl. Oznacza to takze i to, ze nie mam juz kontaktu z reszta naszych ludzi. Nie moge ich wyczuc. To cos, co zawsze dawalo mi poczucie bezpieczenstwa, swiadomosc bycia z innymi, i nie zdawalem sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakuje. Teraz to zrozumialem. I stad poczucie osamotnienia. -Wiec przypuszczam, ze pod tym wzgledem mam szczescie - powiedzial Trask. - Nie potrafie wlaczac i wylaczac swojego daru, on po prostu jest. Ale nie mozna go wykryc. Nie zebym byl swiadom jego obecnosci. Nie laczy mnie z nikim, chyba ze ktos zaczyna mnie oklamywac - mozna powiedziec, ze nie zakloca "psychicznego eteru" - nie jest wiec czyms, do czego Malinari moglby sie "przyczepic". -Wlasnie - powiedzial tamten cicho. - Ale to tylko sprawia, ze czuje sie jeszcze bardziej osamotniony. Na razie jest nas tylko dwoch i to ja jestem tym, ktory moze sie zapomniec i zaczac swiecic w ciemnosci. Z tego co wiem, moge to robic w tej chwili, jak promieniujace ze mnie niezliczone mentalne feromony, moj wlasny mentalny smog! Bede wiec bardzo rad, gdy zjawia sie pozostali czlonkowie zespolu. Wlasnie przejezdzali przez port Keramoti, przed ich oczami przemykaly smugi oslepiajacego, zoltego swiatla i ciemne plamy, kiedy pedzili waskimi uliczkami miedzy zakurzonymi domami. Ale nagle powietrze wpadajace przez otwarte okna taksowki stalo sie slone, a kiedy pojazd wyjechal na swiatlo dzienne i zatrzymal sie na zalanym sloncem parkingu w poblizu portu, ujrzeli przed soba Morze Egejskie w calej okazalosci: pozioma linie skrzacego sie, oslepiajacego blekitu, poprzecinana zwisajacymi masztami przycumowanych statkow ozdobionych posepnymi flagami. Nawet tutaj, na brzegu, bylo potwornie goraco. Ale za parkingiem, po stronie ulicy lezacej blizej ladu, plocienne markizy i nieruchome parasole dlugiego lancucha sklepow i tawern rzucaly czarne cienie, nieodparcie kuszac obietnica zimnych napojow. Wysiadlszy z taksowki, Trask i Chung zrzucili mokre marynarki i przerzucili je przez ramie. Taszczac swoje walizki - a Trask mial ponadto teczke wypchana rozmaitymi gadzetami, byl wsrod nich telefon z wbudowanym szyfratorem - skierowali sie w strone zacienionych tawern, aby ugasic pragnienie... A w tym samym czasie, w Szeged na Wegrzech, w kwaterze glownej miejscowej policji, w brudnym, odstreczajacym pokoju z zakratowanymi oknami, ciezkim, debowym stolem i kilkoma drewnianymi krzeslami, Liz Merrick, Ian Goodly i Lardis Lidesci przesluchiwali starego Vladiego Ferengi, ktory patrzyl na nich z pogarda graniczaca z odraza. Skulony na krzesle, jak stary, pomarszczony pajak, zgrzytajac zebami i nieustannie splatajac i rozplatajac zylaste, wykrecone reumatyzmem dlonie, patrzyl na nich z wsciekloscia. Glownie na starego Lidesci. -Ty - mruknal w strone Lardisa. - Przyszedles do mnie, do lasu kolo Jelesznicy, przyszedles jako "przyjaciel" - jak powiedziales, w poszukiwaniu swych korzeni - ale tylko szpiegowales mnie i moich ludzi. Powinienem byl pozwolic im, aby sie toba zajeli i cisneli cie w cierniste krzewy, a przede wszystkim nie powinienem byl pozwolic, aby obcy zagoscil w moim wozie. Ale uzywales starodawnego jezyka i dalem sie wystrychnac na dudka. Jaki z ciebie Cygan! Nawet jesli kiedys nim byles, to teraz juz nie. Jestes zdrajca swego ludu, Lardisie Lidesci, i caly twoj rod takze. Wedrowalem i zylem w tych stronach przez cale zycie i nigdy nie mialem zadnych klopotow, a teraz sprowadziles na mnie policje. Zatrzymano mnie jak zwyklego kryminaliste i z jakiego powodu? Z powodu jakiegos babskiego gadania i bajek, zlosliwych klamstw i plotek. I spodziewasz sie, ze bede chcial z toba rozmawiac? Nie mam dla ciebie ani krzty szacunku i nic wiecej nie powiem... - I odwrocil glowe. Lardis kiwnal glowa i odparl: -Stary krolu - respektuje to, ze jestes krolem swego ludu, ale nic ponadto. A oto dlaczego respektuje ten fakt: bo sam jestem krolem. Chociaz wole, aby mnie zwano wodzem. Nigdy nie oddalem mego ludu w niewole, tak jak uczynili to twoi przodkowie. Zgoda, ze nie powinienem byl zblizac sie do twego obozu - nie upewniwszy sie uprzednio, ze zabezpieczylem sie ze wszystkich mozliwych stron - poniewaz w dawnych czasach, w czasach twoich przodkow, w swiecie, ktory zapomniales juz dawno temu, taka nieostroznosc bylaby rownoznaczna z narazeniem sie na wielkie niebezpieczenstwo. A ty nazywasz mnie zdrajca? No coz, same nazwiska Ferenc, Ferenczy, Ferengi to wciaz przeklenstwa wsrod prawdziwych Cyganow! Prawdopodobnie nie wiesz tego, starcze, ale wywodzisz sie z dlugiej linii pokornych psow, letore potwora zwaly swym panem i probowaly zaspokajac ego zadze krwi krwia kazdego, kto mial pecha znalezc sie na ich terytorium. Co gorsza, poswiecali swe wlasne, niewinne dzieci! Lardis mowil powoli, starannie dobieral slowa i wyglaszal je monotonnym glosem, gardlowym cyganskim dialektem ze starej Krainy Slonca, calkowicie zapomnianym w tym swiecie. Ale Vladi rozumial na tyle duzo, ze wyprostowal sie na krzesle i uwaznie sluchal. -Co? Co takiego? - Twarz pokryla mu sie tysiacem zmarszczek, a kaprawe oczy zaskrzyly sie zyciem. - Klamstwa i obelgi? Od kogos takiego jak ty? Ferenc? Tak, znam to imie z opowiadan, ktore snul moj dziadek, kiedy siedzielismy przy ognisku, a znal je z opowiadan swego dziadka. Ow Ferenc byl kims wspanialym! Byl w dawnych czasach wielkim bojarem, ktory przyprowadzil moich przodkow do tego swiata z jednego z dziwnych miejsc. Wzielismy po nim imie - Cyganie Ferengi - i celem mego zycia uczynilem wedrowke po tym swiecie, w poszukiwaniu jego poslanca albo nawet krewnego. Bo nasze legendy mowia, ze pewnego dnia ktos taki pojawi sie wsrod nas. Wiec szukalem go i czekalem na niego, na wielkiego pana, ktory powroci do nas z dziwnych miejsc i przywroci nam dawna swietnosc. To byl moj jedyny... moj jedyny cel przez wiele lat, wiele niez... W tym momencie, oblizujac wargi i cofajac sie, jak gdyby w obawie, ze powiedzial zbyt wiele, Vladi zamilkl. -...niezliczonych lat, tak - dokonczyl Lardis. - Przez caly ten czas, Vladi, marnowales swe zycie, tak jak zmarnowal je twoj ojciec. Coz bowiem znalazles, oprocz bestii, ktora zabrala ci jedna z twych kobiet i odmienila ja na zawsze? Coz znalazles, jak nie wampira, krwiopijce z legend? Nie dam sie zwiesc, znam krwawa historie twoja i twego ludu, moj przyjacielu. Spojrz na mnie i powiedz, czy nie widzisz i nie slyszysz tego we mnie? Moj wyglad i obraz odleglych lasow w moich oczach? I moj jezyk: stary, pierwotny jezyk Cyganow z innego swiata. Przeciez to wlasnie ty potrafisz rozpoznac prawde, kiedy ja ujrzysz, prawda? Vladi Ferengi i jego slynny nos. No wiec co wyczuwa twoj nos we mnie? Prekognita Ian Goodly, ktory spedzil troche czasu - wedle niego zbyt wiele czasu - w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd, zrozumial sporo z tego, co mowil Lardis. Wyprostowawszy sie na krzesle, rzucil ostrzegawcze spojrzenie staremu przyjacielowi, ale zachowal milczenie. Obawial sie, ze Lardis zdradzi zbyt wiele. Z drugiej strony, chociaz nie w pelni aprobowal podejscie starego Lardisa, uznawal, ze ten zwraca sie do czlowieka tej samej rasy, Wedrowca, i musial przyznac, ze prawdopodobnie najlepiej sie nadaje do wypelnienia tego zadania. Natomiast Liz, niewiele rozumiejac z tego, co uslyszala, ale zrozumiawszy wiekszosc dzieki telepatii, odniosla wrazenie, ze jego slowa dzialaja jak hipnoza. I podobny skutek wywarly na Vladim Ferengim. Opadla mu szczeka. Pochyliwszy sie do przodu, i starajac sie utrzymac rownowage, wpatrywal sie w Lardisa z niedowierzaniem. Ale im bardziej mu sie przygladal, tym bardziej oczywista stawala sie dla niego prawda. Rozszerzyly mu sie nozdrza, a stare oczy otworzyly sie szeroko, kiedy zaczal rozumiec, ze Lardis rzeczywiscie jest tym, kim mowil. -Wyczulem to jeszcze w obozie kolo Jelesznicy - powiedzial drzacym glosem stary Wedrowiec. - Zapach swiata, w ktorym wszyscy Cyganie maja swe korzenie. Ale szukalem tak dlugo i nadaremnie, iz zaczalem przypuszczac, ze bylem w bledzie. Na pustyni nie ma wody, jeno miraze. Ty byles takim mirazem na pustyni mych marzen! Poza tym byles tylko czlowiekiem. Tylko czlowiekiem i chyba nie ksieciem ani bojarem, jakiego szukalem. A teraz mowisz, ze jestes krolem, i to nie tylko krolem, lecz takze wyslannikiem spoza czasu! Ale wiadomosc, jaka przynosisz, jest nielatwa, Lardisie Lidesci, i nie wiem, czy potrafie ja zniesc. Mowisz, ze moj lud jest... ze moj lud nie ma honoru? -Jest jeszcze gorzej - powiedzial Lardis. - A jesli nawet nie dotyczy to ciebie samego i twego ludu, to z pewnoscia twoich przodkow. -Wiec tego nie zaakceptuje! - ogien zaplonal w oczach Vladiego i walnal obiema piesciami w stol, ktory az podskoczyl. -Tak? - powiedzial Lardis z kamienna twarza. - Naprawde? A mimo to wyczuwam, ze podejrzewales to od bardzo dawna i ze powiedzialem tylko to, co w glebi serca wiedziales od wielu niezliczonych lat. A jesli chodzi o moje korzenie - a zatem i moj autorytet - moge dowiesc ich autentycznosci. Jest takie slowo ktore zaraz wypowiem, Vladi Ferengi. -Slowo? - wyrzucil z siebie tamten. - Jakie slowo? -Wampyry!! - warknal Lardis. -Achhh! - westchnal Vladi, cofajac sie. -Kiedy siedziales ze swym dziadkiem, ktory snul te opowiesci przy ognisku, tak jak jego dziadek przekazal je jemu - ciagnal Lardis - czy nigdy nie wypowiedzial tego slowa? I czy nie wyjasnil ci jego znaczenia? -Tak bylo! Tak bylo! - powiedzial starzec. - Mowil, ze one - te Wampyry - w dawnych czasach byly naszymi wrogami i dlatego Ferenc przywiodl nas stamtad do tego swiata. Mowil tez, ze Wampyry wysysaja krew i ze nie moga istniec w jasnym swietle dnia, lecz przychodza w srodku nocy i uprowadzaja nasze zony i dzieci. I ze zawsze taki bedzie nasz los: bedziemy musieli oddawac nasze dzieci obcym. -I czynicie to po dzis dzien - powiedzial ponuro Lardis. - W Rumunii, w Bulgarii i w wielu innych miejscach oddajecie, a nawet sprzedajecie swoje dzieci. Bo to tkwi w waszej plugawej krwi, Vladi, jest przekazywane od niepamietnych czasow. Mowie ci, jako swiadek, ze w dalekim swiecie twoich przodkow Cyganie Ferengi byli pokornymi slugami, ktorzy oddawali swa krew lordowi Wampyrow! I uczyniliscie dokladnie to samo w Kavali, w Grecji. Nie potrafie powiedziec, czy to bylo zamierzone, czy byla to jakas potworna ofiara, czy tez wypadek, ktory sie wydarzyl, bo znalezliscie siew niewlasciwym miejscu, o niewlasciwym czasie. Ale jakkolwiek bylo, ta biedna mloda dziewczyna, ktora pogrzebaliscie, przykrywszy jej oczy srebrnymi monetami, byla ofiara twoich poszukiwan i byc moze tego, co znalazles albo co znalazlo ciebie! -Aleja... ja... - wyjakal Vladi. -Jezeli jednak jestes niewinny - ciagnal Lardis - to wasze legendy ulegly znieksztalceniu w procesie przekazywania z ust do ust, znieksztalcil je czas, a moze poczucie wstydu, wstydu twych przodkow. -Poczucie wstydu? - stary Vladi siedzial skurczony i bezwladny. Uszedl z niego caly zar. - Co ty mowisz? Ze moi Przodkowie uczynili cos zlego w przeszlosci i dlatego tak zmienili historie mego ludu, aby ukryc swe grzechy? Czy to wlasnie chcesz powiedziec? Ale nawet jesli masz racje, coz zlego uczynilem ja! -Dzialales zgodnie z glosem krwi - powiedzial Lardis. - Tylko ty mozesz powiedziec, czy czyniles dobrze, czy zle. Mowie ci: wyrzeknij sie tych starych legend, tych marzen, ktore w istocie stanowia koszmary. Powiedz mi to, co chce wiedziec, Vladi, i pomoz mi oraz moim przyjaciolom uwolnic swiat od straszliwego horroru. -Zatem - powiedzial Vladi, potrzasajac glowa jak ogluszony i starajac sie wyprostowac na krzesle - ty nie jestes Ferencem. Nie, z cala pewnoscia nie, bo jestes tylko czlowiekiem i wypierasz sie go. - Jego glos stal sie belkotliwy; wydawalo sie, jakby wszystko to, co powiedzial Lardis, puscil mimo uszu, wychwytujac tylko to, co chcial uslyszec. - Dobrze, wiec moze jednak jestes jakims wyslannikiem? Czy przybyles, zeby mi powiedziec... zeby mi powiedziec, ze Ferenc i jego plemie... ze juz ich nie ma? Chcesz powiedziec, ze... ze moje poszukiwania dobiegly konca? Czy dlatego wlasnie tu jestes? -Ferenczy? - powiedzial Lardis. - O ile wiem, juz ich nie ma. Ostatni z nich zyl w moich czasach. Fess Ferenc, groteskowy potwor, majacy swe zamczysko w Krainie Gwiazd, w swiecie wampirow, za bramami, ktore ty nazywasz dziwnymi miejscami. Ale jesli mowiac, jego plemie", masz na mysli Wampyry... o tak, one wciaz istnieja, Vladi. Niektore z nich sa teraz tutaj, w tym swiecie. Czyz tego nie mowilem? Ta wasza dziewczyna zostala uprowadzona przez jednego z nich, przypuszczamy, ze przez kobiete-wampira, ktora niedawno przybyla do tego swiata. Wraz z innymi probujemy je teraz zlokalizowac i zniszczyc. I dlatego przybylem, aby z toba porozmawiac. Nie po to, aby cie oskarzac, ale by cie prosic o pomoc. Ale jesli odmowisz - dodal ponuro - wtedy cie oskarze! -Zniszczyc je? Wampyry, naszych odwiecznych wrogow? Oczywiscie trzeba je zniszczyc! Ale... - Vladi byl zdezorientowany, zaczal sie kiwac w tyl i w przod, a jego stare oczy nagle sie zaszklily. - Co mam o tym sadzic? Przezylem cale zycie i nie moge... nie potrafie... a co z tymi starymi legendami. Mowia o dawnych czasach, stanowia historie mego ludu. A raz mi mowisz... mowisz, ze to wszystko klamstwa? Lardis skinal glowa. - Przynajmniej niektore z nich. -Ale Ferenc... on byl wielkim... -Wielkim potworem! - powiedzial Lardis. - Tak, kimkolwiek byl ten twoj "potezny bojar", byl lordem Wampyrow, wygnanym z Krainy Slonca przez swych pobratymcow. To mowi samo za siebie: ow tak zwany bohater zostal wygnany za swe grzechy przez stokroc wiekszych grzesznikow! Tak to wyglada. Ferenc, Ferenczy czy Ferengi to ta sama krew, Vladi - wszystkie byly potworami. -Ale te legendy! Legendy z dawnych czasow, przekazywane z pokolenia na pokolenie... -Z dawnych czasow? - przerwal Lardis, a Liz wstala, przeszla na druga strone stolu i polozyla Vladiemu dlon na ramieniu, probujac go wesprzec i uspokoic. - Pozwol, ze ci powiem, jak to bylo w tych dawnych czasach - ciagnal Lardis. - Jak to bylo i wciaz jest w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd, za bramami, ktore znasz jako dziwne miejsca. I jak moze byc w tym swiecie, jesli nie uda nam sie przeszkodzic rozprzestrzenianiu sie tej zarazy. Posluchaj mnie i sam ocen, czy mowie prawde, czy klamie. W koncu Vladi kiwnal glowa. -Mow wiec, wyslucham cie. Po chwili namyslu, Lardis opowiedzial cala historie, najkrocej, jak potrafil, malujac obrazy w jezyku Cyganow i pozwalajac, by wyobraznia (albo pamiec przodkow) sluchacza wypelnila puste miejsca. Kiedy skonczyl, nastapila dluga chwila ciszy, po czym krol Cyganow powiedzial: -Mysle... mysle, ze musisz sie mylic. - Glos mial teraz bardziej opanowany niz poprzednio, choc wciaz drzaly mu dlonie. - Modle sie, abys sie mylil. Ale tak czy owak nie moge E nie osmiele sie - powiedziec moim ludziom tego, co uslyszalem od ciebie! A wiec nasza pelna dumy legenda mialaby byc jedynie nedznym klamstwem tchorzliwych przodkow? Nie, tylko nie to! Ale moge i musze polozyc kres moim poszukiwaniom. Bo jesli to, co mowisz, jest prawda, to tym razem moj nos poprowadzil mnie w zupelnie zlym kierunku. Tak, ta dziewczyna - zawsze bede ja pamietac jako "malenka Marie" - byla moja krewna, tak jak wszyscy Cyganie Ferengi. Ale to czarujace dziecko... z ktorego uszlo zycie, martwe i zlozone w ziemi. A wszystko dlatego... dlatego, ze sprowadzilem swoich ludzi na manowce! -Lepiej, ze ona nie zyje, ze zostala pogrzebana i odeszla na zawsze - spokojnie powiedzial Lardis - niz zeby stala sie jedna z niemartwych w zamczysku jakiegos lorda czy lady Wampyrow. Podejrzewales to i byles na tyle rozsadny, ze kazales przebic ja kolkiem. -Co? Co takiego? - stary krol utkwil w nim surowe spojrzenie. - Myslisz, ze mysmy to uczynili? Nie, nie, to musiala byc robota przestraszonych wiesniakow, to nie my! Jednak teraz... teraz wydaje sie, ze mieli racje, czyniac te okropna rzecz. - W oczach Vladiego pojawily sie lzy, popatrzyl na Lardisa i powiedzial: - Ale Wampyry? W tym swiecie? I to jeden z nich zabral moja slodka Marie? Czy to mozliwe? -Szukamy ich - powiedzial Lardis. - Tego, ktory to uczynil tej biednej dziewczynie i innym, aby pozbyc sie ich na zawsze. Vladi odetchnal gleboko i wyprostowal sie. -Wiec powiem wam, jak to bylo - powiedzial - i gdzie to sie znajduje - ale nie wiem dokladnie, bo nie znam wszystkich szczegolow. Maria opowiedziala nam bardzo niewiele. Byla otumaniona i... -Niemartwa - powiedzial Lardis. A Liz, ktorej dlon wciaz spoczywala na opuszczonych ramionach Vladiego, rzekla: -Cokolwiek nam powiesz, moze byc bardzo pomocne. Nie wiemy zbyt wiele, a ta... ta istota sie przed nami ukryla. Ale jedno wydaje sie pewne: jezeli jej nie odnajdziemy, jeszcze wielu niewinnych ludzi trzeba bedzie pogrzebac. A ona bedzie dalej wysysac krew! Ian Goodly powiedzial: -To dla ciebie szansa rehabilitacji, Vladi, dla ciebie i twego ludu. To, co sie stalo, juz sie nie odstanie. Przeszlosc jest poza naszym zasiegiem, ale przyszlosc ma dopiero nadejsc. Musimy wiec zrobic wszystko, co w naszej mocy, zeby ja chronic. -Nie mam zbyt wiele do powiedzenia - rzekl "Wadi. - Snilem sen o dziwnych miejscach i o kims, kto stamtad przybyl, aby odszukac swych ludzi. W zimie, jak zawsze, udajemy sie na poludnie, mimo ze w tym roku zima sie spoznia. Ten moj stary nos poczul wiatr wiejacy znad greckich wysp, cialem wrazenie, ze wyczulem zapach spoza czasu, zrozumialem, ze czeka na nas cos bardzo dziwnego i myslalem, ze moze tym razem... ze tym razem legenda sie spelni. W Kavali wsiedlismy na prom plynacy... na wyspe. Nie zaplacilismy duzo, ale Grecy i tak byli radzi, ze w ogole maja klientow o tej porze roku. Wiec zaczelismy wedrowac wsrod okolicznych wiosek. I oczywiscie kierowalem sie wlasnym wyczuciem. Przez pare dni obozowalismy na skraju wioski Skala Astris, polozonej w glebokim wawozie, ktory chronil nas przed sloncem. Maria Cilestu sprzedawala papierowe kwiaty. Pewnego ranka wyszla jak zwykle z koszykiem... i nie wrocila! Ale to nie byla jakas niezwykla sytuacja. Przedtem tez czasami zdarzaly sie ucieczki: przystojni mlodziency, a takze ladne mlode dziewczyny, ktore otrzymaly propozycje nie do odrzucenia. Bo jak wiesz, zycie w ciaglej podrozy jest nielatwe i zawsze staralem sie rozumiec uczucia i motywy tych, ktorzy chcieli sie z niego wyrwac. Ale na takiej malej wyspie jak daleko Maria mogla uciec? Na pewno niezbyt daleko. Poza tym, poniewaz mielismy tam pozostac przez pewien czas, wiedzielismy, ze zawsze moze zmienic zdanie i wrocic. Maria nigdy nie znala swego ojca, a jej matka zmarla jakis czas temu. Osobiscie nie bardzo sie o nia niepokoilem, zawsze umiala o siebie zadbac. Oczywiscie niektorzy mlodzi mezczyzni byli zaniepokojeni; rozumiesz, ci, ktorym sie podobala. Ale nie bylo nikogo, kto by o nia zabiegal. Zreszta ja sam bardziej niepokoilem sie sama wyspa. Bo ten moj stary nos... nie wiem... nie potrafie powiedziec, ale ta wyspa miala dziwna atmosfera. Oczywiscie tak bylo, bo wlasnie dlatego przywiodlem tam moj lud! Ale teraz, gdy sie tam znalezlismy... Mialem sny, sny o ognisku! Stalem w nocy kolo wielkiego ogniska i na cos czekalem. Byli ze mna wszyscy moi ludzie, ale zbici w gromadke drzeli ze strachu, trzymajac sie jak najblizej siebie. Nie pytaj, o czym byly te sny, bo wole nie myslec. Ale byly zlowieszcze i potem czulem sie chory. W dzien ta dziwna atmosfera prawie nie ustepowala, a w noty - nawet nie pozwalalem rozpalac ognisk! Muzyka i tance? I won pieczonego miesiwa unoszaca sie w nocnym powietrzu? Nie na tej wyspie, o nie! Co innego w tawernach ale nie z moich ognisk! A mimo to nie potrafie powiedziec, co mna kierowalo... -A ja potrafie - powiedzial ponuro Lardis. - Sniles to, co masz we krwi, Vladi: sny spoza czasu, czasu, gdy ogniska twych przodkow przywolywaly Wampyry na uczte. Kiedy przychodzily noca zwabione zapachem cyganskich obozowisk w Krainie Slonca. A twoi drzacy ze strachu ludzie? Zbijali siew gromadke, bo rozumieli znaczenie tego ogniska. Bylo to ognisko sygnalizacyjne, ktore mialo wskazywac droge Ferencowi, temu twojemu "wielkiemu bojarowi", przyzywajac go, aby odebral swa dziesiecine - swoja krwawa danine! -Ale... -...Ale to bylo w twoich snach - ciagnal Lardis - podczas gdy na jawie byles pelen niepokoju i nie pozwalales rozpalac zadnych ognisk! Wiec jeszcze nie wszystko dla ciebie stracone, stary krolu. Wiesz, co jest dobre, a co zle, nawet jesli nie wiedzieli tego twoi przodkowie. -Tak myslisz? - Vladi patrzyl na niego blagalnym wzrokiem. Ale Lardis skinal tylko glowa i rzekl: - Opowiadaj dalej. Po chwili milczenia tamten potrzasnal glowa i powiedzial: -Nie mam juz nic wiecej do powiedzenia. Moje sny skierowaly mnie na manowce. Zamiast zaprowadzic do tego, ktorego poszukiwalem od tak dawna, moj stary nos przywiodl mnie do czegos, w czym czailo sie zlo. Wtedy postanowilem zwinac oboz i wrocic na lad. A kiedy opuscilismy to miejsce, nawet nie obejrzalem sie za siebie. Na promie czekala na nas Maria. Ale byla odmieniona. A reszte juz wiesz: jej pobyt w szpitalu, kiedy prosila, zeby jej pozwolono z nami odjechac, w koncu zabralismy ja bez pozwolenia... ci dziennikarze... policja... te slodkie Siostry Milosierdzia... ach! Moj oboz byl niczym ruchliwe skrzyzowanie w jakims ogromnym miescie. No, moze nie az tak, ale bylo niedobrze. Wiec kiedy cie spotkalem, Lardisie Lidesci, w owym lesie pod Jelesznica, mialem juz dosc obcych. Mowie o tym tytulem... tytulem przeprosin. -Nie ma potrzeby - powiedzial Lardis, potrzasajac glowa. - Mysle, ze dobrze sie spisales, krolu. -A teraz - powiedziala Liz - potrzebujemy tylko nazwy tej wyspy. -To bylo Krassos - powiedzial tamten. - I jezeli tam wlasnie zdazacie, zycze szczescia. Ale jesli o mnie chodzi... ...Twoja wedrowka dobiegla konca - powiedzial prekognita. - Widze twoja przyszlosc jasno, stary krolu. Powrocisz do swoich ludzi, wsrod ktorych spedzisz jeszcze wiele lat, zanim nadejdzie twoj czas. A jesli chodzi o te dziwne miejsca... juz nie beda cie wzywac. -Wierze ci - powiedzial Vladi. - A poniewaz jestem ostatni z rodu, ta odrobina mojej krwi, ktora wciaz plynie w moich ludziach, jest tak mala, ze juz nigdy nie pojawi sie nikt z takim nosem jak moj. A co do Ferenca, teraz znam prawde. Jego zwyczaje nie byly naszymi, bylem starym glupcem. Teraz dopilnuje, aby go zapomniano i aby nikt nigdy go juz nie szukal. -Ale czyz nie rozumiesz? - powiedzial Lardis, marszczac czolo. - Czyz nie wyrazilem sie jasno, mowiac, ze nie ma zadnego Ferenca? Starzec wpatrywal sie w niego przez dluzsza chwile, zanim sie odezwal. -Chcialbym, zebys sie nie mylil, Lardisie, ale obawiam sie, ze jestes w bledzie. Taki ktos istnieje. Moze ostami z rodu, tego nie wiem, ale wciaz jest tutaj. Gdzies na wybrzezu Morza Srodziemnego, w ktoryms z miast, na pewno tam jest. Prawda, ze nie odnalazlem go podczas swoich wedrowek. Ale mysle, ze to dlatego, iz on sam sie nie odnalazl. -Sam sie nie odnalazl? - zmarszczki na czole Lardisa poglebily sie. - Co chcesz przez to powiedziec? -Moze czeka na wlasciwy moment - powiedzial Vladi. - Moze jeszcze nie jest gotow sie ujawnic. Jezeli tak jest, zjawi sie za pozno, juz go nie potrzebuje. A kiedy mnie nie bedzie, moi udzie sie o nim nie dowiedza. Uczynie, co w mojej mocy, aby Przed smiercia zniszczyc przynajmniej jedna falszywa legende. -Przysiegasz? - powiedzial Lardis, zdajac sobie sprawe, ze to, w co wierzy krol Cyganow, nie ma juz wiekszego znaczenia. -Tak - powiedzial Vladi. - Przysiegam! XI Londyn - Bagheria - Historia CastellanaRezydencja Luigiego Castellana na wybrzezu Morza Tyrrenskiego, w rejonie Bagherii - jedna z jego kilku rezydencji czy raczej baz operacyjnych, lezacych nad Morzem Srodziemnym - stanowila dwupietrowy dom z wieloma zaluzjowymi oknami (wszystkie zaluzje byly opuszczone), balkonem opasujacym gorna czesc budowli i kilkoma stromymi dachami pokrytymi dachowka z ciemnoczerwonej terakoty, ktora przypominala rybia luske. Zwirowany podjazd prowadzil od ozdobnej zelaznej bramy umieszczonej w wysokim kamiennym murze przez stary oliwkowy gaj do zakurzonego parkingu przed domem. Kiedys byla to siedziba oliwkowego imperium, miejsce pelne przepychu, ale teraz juz nie. W ciagu ponad trzydziestu lat, jakie uplynely od smierci czy tez znikniecia "wujow" Castellana (w owym czasie kupil rezydencje, ktora podobno stanowila niewielki ulamek ogromnego spadku), ani jeden z jego wielu "wspolnikow" i szeregu gosci, nawet tych, ktorzy znalezli sie wewnatrz, mijajac kordon uzbrojonych "zolnierzy" stojacych przy bramie i na terenie dziedzinca, nie mogl przejsc obojetnie obok ogromnego zbioru zgromadzonych tutaj dziel sztuki. W jednym z pokojow na parterze, wielkim, ponurym pomieszczeniu, pelnym grubych zaslon (faktycznie byl to gabinet Castellana i jego glowne mieszkanie), sciany byly obwieszone dzielami starych mistrzow i pokryte gobelinami, we wnekach staly szeregi pozlacanych posazkow i miniatur z kosci sloniowej, a szafki i stoly byly zawalone wszelkimi mozliwymi drogimi bibelotami - byli to milczacy swiadkowie obsesji gorliwego kolekcjonera. A na groznie wygladajacym biurku, stojacym w tym samym pomieszczeniu - na ktorym nie bylo sladu bezcennych "drobiazgow" - od dluzszego czasu dzwonil telefon, zanim prawa reka Castellana, jego dlugoletni porucznik, nie wszedl pospiesznie do srodka, aby go odebrac. W tym samym czasie z sypialni znajdujacej sie za drzwiami z zelaznymi okuciami rozlegl sie glos samego Castellana. -Kto to jest, u diabla, i dlaczego ten telefon dzwoni tak dlugo? - Glos mial gniewny, dudniacy, jednak mozna w nim bylo wyczuc oznaki kultury. - Niech cie licho, Garzia! Przez ciebie sie obudzilem! Wiazac pasek swego plomieniscie czerwonego szlafroka, zatrzymal sie na srodku pokoju i patrzyl gniewnie na stojacego przy biurku porucznika. Castellano byl wysoki, szczuply i pochylal sie do przodu. Pod takim dziwnym katem, jakby chcial po cos siegnac swymi patykowatymi ramionami. Sadzac po jego wygladzie, mial trzydziesci pare albo moze czterdziesci lat, ale w rzeczywistosci mial juz prawie dziewiecdziesiat! Jego lsniace czarne wlosy byly zaczesane do tylu i przylegaly do glowy, zakrywajac koniuszki dlugich uszu, nos mial szeroki i plaski, a twarz dluga i pociagla. Jednak mimo ciemnych, zapadnietych oczu - w ktorych, jesli sie patrzylo pod odpowiednim katem, mozna bylo dostrzec zolty blask - bladosci oblicza i dziwnie obcej sylwetki byl osobliwie pociagajacy. -Bylem na terenie - wyjasnil Garzia - aby przypomniec ludziom, ze oczekujemy goscia - naszego rosyjskiego lacznika - i powiedziec im, aby go traktowali z szacunkiem... przynajmniej na razie. Wyjasniwszy swoja nieobecnosc, podniosl sluchawke telefonu. -Tak? - I w nastepnej chwili: - To do ciebie, Luigi. Alfonso Lefranc, dzwoni z Londynu. -Alfonso? - mruknal Castellano. - Ha! Rychlo w czas i w dodatku o nieodpowiedniej porze! Czy ten idiota nie wie, ze nie powinien mi przeszkadzac tak rano? Usiadl w fotelu przy biurku i dopiero wtedy podniosl sluchawke. -Alfonso? Juz prawie przestalem na ciebie liczyc. To musi byc cos bardzo waznego, skoro dzwonisz o tej porze. Zakladam, ze masz to, czego chcialem. Ale uwazaj, co mowisz. Jego ostatnie slowa nie byly zadna grozba (chociaz moglyby byc w innych okolicznosciach, gdyby na przyklad Lefranc nie zdobyl tego, czego zadal Castellano), ale po prostu Przypomnieniem, ze w technologicznie zaawansowanym dwudziestym pierwszym wieku nikt nie mogl byc pewien czy linie telefoniczne sa stuprocentowo bezpieczne. A Luigi Castellano, szef malego, lecz szybko rozwijajacego sie imperium narkotykowego, po prostu nie mogl sobie pozwolic na takie ryzyko. W Londynie byla godzina 14.45. Alfonso Lefranc stal w budce na dworcu Victoria. Mial piec stop i piec cali wzrostu, byl szczuply i mial rozbiegane oczy, pokryta bliznami twarz, nerwowe usposobienie i w calej postaci cos zwierzecego... jak maly, zlosliwy gryzon. Ludzki szczur, a gdyby nie jego niezgrabne, na pozor nieskoordynowane ruchy, mozna by powiedziec lasica. Niektorzy mogliby powiedziec, ze to sprawa jego zajecia - brudna robota, jaka Lefranc wykonywal dla Surete i belgijskich brygad antynarkotykowych jako szpicel w gangach dawnych przyjaciol ze swiata przestepczego i w ktorej celowal, dopoki go nie poproszono, aby zajal sie sprawami niejakiego Luigiego Castellana. Ale o ile wiekszosc europejskich prawnikow byla uczciwa, o tyle kilku siedzialo w kieszeni Castellana, a on zawsze placil dobrze za informacje z pierwszej reki. Informator zostal poinformowany i wiadomosc, ze Lefranc weszy, dotarla do Castellana... Zgarneli go w Marsylii i to bylby jego koniec, gdyby Castellano nie poznal sie na jego talentach. To, co Alfonso Lefranc zrobil dla policji, teraz mogl robic dla swego nowego pana, dla Castellana. Zaplata miala byc sowita - zdecydowanie lepsza niz smiesznie niskie pieniadze, jakie dostawal od swych poprzednich "pracodawcow" - a uboczne korzysci jeszcze bardziej zachecajace: mieszkanie na francuskiej lub wloskiej Riwierze, kasyna, jachty. Ponadto wysokiej jakosci ubrania, najlepsze alkohole, doskonale jedzenie i pozbawione moralnosci kobiety. Castellano zlozyl mu oferte nie do odrzucenia: praca dla niego i dostatnie zycie albo smierc... koniec, kropka. W tym czasie byli na jednym z jachtow nalezacych do mafii i Lefranc zobaczyl, co moze sie przytrafic komus, kto sie przeciwstawi sycylijskiemu dilerowi. Wycieczka miala charakter przyjecia - to byla prawdziwie ostra jazda z mnostwem znakomitego szampana w kubelkach z lodem, najmodniejszymi narkotykami podawanymi na srebrnej tacy i mnogoscia mlodych dziewczyn - dla uczczenia proklamowania pokoju miedzy Castellanem a slawnym francuskim rywalem. Frenchie Fontaine mial ze soba, jak zawsze, kilku ochroniarzy, ale atmosfera na pokladzie byla tak sympatyczna, ze niebawem ci twardziele zaczeli sie raczyc winem wraz z trojka kusicielek i wkrotce znikneli wraz z nimi w prywatnej kabinie. Wino zawieralo srodek oszalamiajacy; zanim doszli do siebie, zawleczono ich na poklad, podczas gdy wszyscy pozostali goscie, z wyjatkiem Frenchiego, znalezli sie pod pokladem. Ale Lefrancowi kazano zostac. Patrzyl, jak Castellano poderznal gardlo trzem ochroniarzom, po czym jego ludzie obciazyli martwe ciala olowianymi ciezarkami i wyrzucili na burte. Frenchie, ktorego trzymali ludzie Sycylijczyka, bez przerwy narzekal, wiec co pewien czas dostawal cios palka w usta, zeby sie zaniknal. W koncu nadszedl czas czulego pozegnania. Castellano odrzucil plandeke, ktora zakrywala ciezka stalowa szafke. Frenchie - caly we krwi i z powybijanymi zebami - robil wrazenie, jakby nie wierzyl wlasnym oczom, ale kiedy ludzie Castellana zaczeli go wpychac do srodka, zaczal walczyc jak oszalaly! Tym razem, najwyrazniej wkurzeni oporem Frenchiego, ktory walczyl o zycie, wzieli sie za jego lokcie, kolana, zebra i kregoslup, doslownie go unieruchamiajac, tak ze mogl sie tylko zwijac sie na pokladzie jak okaleczony waz. Wtedy wepchneli go do szafki, ktora miala sie stac jego trumna; przez caly ten czas Luigi Castellano mowil do swej ofiary, nawet kiedy zatrzasnieto drzwi szafki i stanelo na nich dwoch ludzi, aby powstrzymac desperackie wysilki ich otworzenia od wewnatrz. Frenchie nie przestawal sie rzucac i klac, a Castellano, cmokajac z dezaprobata, zalozyl klodke, po czym w dalszym ciagu wyjasnial, ze nie ma to charakteru osobistego, ze to zwykly biznes, ze w swiecie narkotykow nie ma miejsca dla nich obu, ale ze Frenchie bedzie mial mnostwo miejsca na dnie oceanu, jakies dwiescie metrow pod powierzchnia morza, w polowie drogi miedzy Marsylia a Perpignan! A potem rozlegl sie glosny plusk, gdy szafka uderzyla w powierzchnie nieruchomego morza, kolysala sie przez chwile zanim wyprostowala sie, niby polyskliwy nagrobek do polowy wystajacy z wody, i zaczela powoli tonac, w miare jak jej wnetrze wypelnialo sie woda. Wtedy wszystkie halasy dobiegajace ze srodka ucichly, przechodzac w gluche dudnienie, gdy zamknieta wewnatrz ofiara rzucala sie w ostatnich parkosyzmach zycia, po czym szafka zniknela na dobre w odmetach oceanu. A Luigi Castellano, stojac przy relingu, w cieniu daszku w czarno-zlote pasy, ktory oslanial jego przykryta szerokoskrzydlym kapeluszem glowe przed palacymi promieniami srodziemnomorskiego slonca, w ciemnych okularach, ktore zawsze nosil za dnia, przyjal dobrze znana pochylona do przodu pozycje, mocno sciskajac szponiastymi dlonmi metalowy pret relingu. Stal tak, dopoki metalowa szafka nie zniknela calkowicie z oczu, dopoki jeszcze z glebi unosily sie coraz rzadsze pecherzyki powietrza... W miedzyczasie jego ludzie zmywali poklad, a jeden z nich - zawodowy morderca Francesco "Frankie" Reggio - wyciagnal korek z butelki szampana i splukiwal za poklad szkarlatna breje pieniacym sie trunkiem, ktorego kieliszek kosztowal piecdziesiat frankow. Wtedy ich szef wyprostowal sie i cofnal od relingu, poniewaz kaprysny prad zaczal obracac statek w strone slonca. Jakby zauwazywszy Lefranca po raz pierwszy, Castellano powiedzial: -Wszystko widziales Alfonso. To bardzo proste. Moge cie zatrudnic, ale na pewno nie unikniesz swego losu, jezeli odrzucisz moja propozycje. Wiec albo bedziesz dla mnie pracowal... albo nie. To jak bedzie? Wtedy Lefranc zapytal tylko, kiedy moglby zaczac... -No? - rosnaca z kazda chwila niecierpliwosc Castellana mozna bylo bez trudu rozpoznac po ostrym tonie jego glosu, co blyskawicznie sprowadzilo Lefranca na ziemie i do terazniejszosci. - Masz cos dla mnie czy nie? Wyciagnales mnie z lozka, Alfonso, i jestem pewien, ze istnieje bardzo wazny powod, dla ktorego stoje tutaj w szlafroku, rozmawiajac z pieprzonym idiota, chyba ze lubisz dzwiek mego glosu, co? -Tak, mam cos dla ciebie! - wysapal tamten. - Mam, ale to ci sie nie spodoba, Luigi. Ani troche. Gdzie jestes? - Zauwazywszy strach w glosie mezczyzny, szef narkotykowego gangu wyprostowal sie. Jedynym powodem moglo byc to, ze Lefranc naprawde bal sie powiedziec cos, czego jego pan nie chcial uslyszec. Ale poniewaz na tym polegala jego praca, nie mial wyboru. -Jestem w Londynie - odpowiedzial Lefranc. - Na dworcu Victoria i linia wydaje sie calkowicie bezpieczna. Przeciez nikt nie bedzie podsluchiwal rozmowy telefonicznej prowadzonej z dworca! Jak tych wszystkich rozmow facetow z ich babami, opowiadajacych, ze ich pociag sie spoznil, wiec nie zdaza na czas. Kogo to obchodzi? Tak czy owak zawsze dzwonie z takiego miejsca: z publicznego telefonu na lotnisku czy dworcu kolejowym. Bo jak wiesz, nigdy nie ryzykuje, Luigi! Nie w wypadku zachowania bezpieczenstwa. Twojego bezpieczenstwa! -A jesli ktos cie obserwuje, sledzi? -Nie. - I mimo ze jego szef nie mogl go widziec, Lefranc nerwowo potrzasnal glowa. - Nawet gdyby tak bylo - nawet gdyby ktos mial wycelowany we mnie wzmacniacz glosu - co moglby uslyszec w takim miejscu? - Dla zilustrowania swoich slow, wystawil sluchawke na zewnatrz budki telefonicznej, skad dobiegal ryk silnikow pociagu osobowego, ktory sprawial, ze rozgrzane powietrze drgalo, a peron wibrowal, kiedy motorniczy sprawdzal dzialanie poteznych silnikow. -Doskonale - powiedzial niechetnie Castellano, kiedy halas w jego sluchawce nieco ucichl. - Wiec czego sie dowiedziales? Wiesz, kim byli ci ludzie, co robili w Australii i dlaczego Jake Cutter byl z nimi? -Hm, wszystkie te informacje? - zapytal z niepokojem Lefranc. - Nie, nie wiem tego wszystkiego. Ale wiem co innego. I to jest... to jest cos naprawde duzego, Luigi! Ale nie wiem, od czego zaczac. -Moze od poczatku, co? - warknal Castellano. - Od Brisbane. -Dobrze - powiedzial Lefranc. - Po tym jak powiedziales, ze mam ich sledzic i dowiedziec sie, kim sa. Nie mialem zadnego klopotu, wsiadlem w nastepny samolot, po tym jak na lotnisku w Brisbane udalo mi sie odczytac z walizek ich nazwiska, ale musialem zachowac ostroznosc, bo ten Jake Cutter mogl mnie rozpoznac. A tylko my pozostalismy, prawda? Lefranc mowil o zemscie Cuttera i nawiazywal do tego, ze sposrod pieciu osob zamieszanych w "egzekucje" owej rosyjskiej dziewczyny tylko on i jego szef pozostali przy zyciu. Ale kiedy Castellano nie odpowiedzial, ciagnal swoja opowiesc. -W kazdym razie, kiedy znalazlem sie na Heathrow, zapytalem w stanowisku linii Quantas o tych ludzi, z ktorymi jakoby mialem sie spotkac: faceta nazwiskiem Trask, Chinczyka nazwiskiem Chung i dziewczyne nazwiskiem Liz Merrick. Naturalnie powiedzieli mi, ze ludzie, o ktorych pytam, przylecieli wczesniejszym samolotem, co oczywiscie wiedzialem przedtem. A kiedy udalem, ze jestem wkurzony, pokazali mi wydruk listy pasazerow. Oczywiscie byly tam ich nazwiska, ale przyjrzawszy sie tej liscie przez dluzsza chwile, zapamietalem adres tego Chunga. To nie bylo trudne. Wtedy musialem juz tylko wyjasnic tym ludziom, ze najwyrazniej popelnilem powazny blad, przeprosilem i wynioslem sie stamtad... Calkiem sprytne, co? -Mow dalej - powiedzial Castellano. -Tak czy owak - szybko podjal Lefranc - ten Chung mieszka w centrum Londynu, wiec ruszylem za nim. To zabralo mi troche czasu, ale w koncu go wytropilem i udalem sie za nim do hotelu w centrum miasta. Byla tam takze reszta tej grupy. Uwijali sie jak pszczoly w ulu. Dotyczy to takze Jake'a Cuttera, ktory znajduje sie chyba na wszystkich listach poszukiwanych przez policje w calej Europie! Ale bylo w tym - sam nie wiem - cos dziwnego, Luigi. Cholernie dziwnego. Ci ludzie uzywali tylnego wejscia do hotelu, ale uzywali go tylko oni! Jak gdyby, no wiesz, nalezalo do nich. I to jeszcze nie wszystko, bo chociaz wydawalo sie, ze w tym wielkim, drogim hotelu maja to wejscie do wlasnej dyspozycji, zaden z nich nie jest tam zameldowany! Wiem to, poniewaz zadzwonilem do recepcji i sprawdzilem. Ten Cutter, Trask, Chung i wszyscy inni -oni nie maja pokoj ow w tym hotelu. Dosyc dziwne, prawda? Co o tym sadzisz, Luigi? Lefranc przerwal umyslnie, tak ze moglo sie nawet wydawac, iz bawi sie ze swoim szefem w ciuciubabke, ale w rzeczywistosci pragnal tylko przerwac jego milczenie, aby sie przekonac, ze Castellano go slucha, aby uslyszec jakas pochwale, aby po prostu rozmawiac z tym pieprzonym Sycylijczykiem jak... jak z innym czlowiekiem! Ale o ile Alfonso Lefranc byl czlowiekiem (no, moze pod-czlowiekiem), o tyle Castellano byl odmienny od wszystkich, jakich znal kiedykolwiek, a czasami wydawal sie zupelnie nieludzki! Jak na przyklad wtedy na tym jachcie - Lefrancowi ciagle snil sie ten koszmar - i jak teraz, gdy milczenie przedluzalo sie, stajac sie niemal ogluszajace. I Lefranc podskoczyl jak oparzony, kiedy w koncu rozleglo sie w sluchawce warkniecie Castellana -Alfonsooo!... -Juz przechodze do rzeczy! - wybelkotal Lefranc, kiedy nagle zdal sobie sprawe, ze w oczach tamtego jest po prostu kupa gowna i niczym wiecej. Teraz byl naprawde zdenerwowany, zawsze tak bylo, kiedy rozmawial z Castellanem, nic nie bylo w stanie go zadowolic; ten facet po prostu nie docenial wysilku ludzi, ktorzy dla niego pracowali. Ale bledem bylo wystawiac cierpliwosc tego sukinsyna na taka probe! A jeszcze wiekszym bledem bylo robic to raz po raz. Wiec w koncu, drzac ze zdenerwowania, Lefranc podjal przerwana relacje. - Luigi, ten hotel ma siedem pieter. Mozna je policzyc, stanawszy na zewnatrz. Ale numery pokojow koncza sie na 642. Jesli chodzi o to tylne wejscie i winde z tylu budynku, one rzeczywiscie do nich naleza! Wiec nie trzeba byc geniuszem, zeby zrozumiec, gdzie sie podziewaja, prawda? Jedynym miejscem, gdzie moga przebywac, jest ostatnie pietro, na pewno! OK, wiec tam sa, ale wciaz nie wiemy, kim sa ani czym sie zajmuja, i oczywiscie nie moglem tak po prostu zadzwonic i zapytac, co sie dzieje na gorze. I z pewnoscia nie moglem tam wparowac i od razu stac sie celem tego Jake'a Cuttera. Musialem wiec wprowadzic jakiegos czlowieka do wewnatrz. No i krotko mowiac... -Dzieki Bogu! - wtracil szyderczo Castellano. -...Juz docieram do sedna sprawy - ciagnal Lefranc. - Zaplacilem facetowi, zeby spedzil w tym hotelu kilka nocy na moj rachunek i ostroznie poweszyl, i dowiedzial sie, ile bedzie mogl. I oto, co sie okazalo: Ostatnie pietro nie stanowi czesci hotelu, jest siedziba grupy miedzynarodowych przedsiebiorcow, cokolwiek by to mialo znaczyc! Ten moj szpicel dowiedzial sie takze, ze oni czasami Jadaja w restauracji na trzecim pietrze hotelu. Wiec kilka dni temu w koncu sam musialem sie tam zameldowac. Naprawde musialem - za chwile zrozumiesz dlaczego - ale bylem ostrozny i wzialem pokoj na pierwszym pietrze. A zanim zwolnilem mego szpicla, kazalem mu zalozyc pluskwe tam, gdzie zwykle jadaja. Dlatego wlasnie musialem byc w hotelu. Bylem zmuszony wykorzystac taki sprzet, jaki udalo mi sie zdobyc; nie chcialem kupowac niczego drogiego, bo ktos moglby sie zainteresowac tym, co robie. Ale majac taki tani sprzet... moglem byc po prostu facetem, ktory sledzi swoja niewierna zone, prawda? Ale poniewaz byl to tani sprzet, jego zasieg nie byl zbyt duzy. Jestem wiec w tym hotelu... i wyobraz sobie, Luigi, slysze rozmowe w restauracji, ale niczego nie kumam! Ta firma miedzynarodowych przedsiebiorcow, ktora nazywa sie Wydzial E - oni sa ustosunkowani! Slyszalem rozmowe o jakims "Ministrze Odpowiedzialnym" - to moze ktos z rzadu? A sposob prowadzenia rozmowy to tez cos osobliwego, to prawie jak obcy jezyk. Angielski, ale szyfrowany. W porzadku, obce jezyki to moje hobby. Wloski, rosyjski, angielski - spytaj, o jaki chcesz - jestem w tym dobry. Ale szyfr to cos innego. A ci ludzie... czasami jakby mowili jakims pieprzonym szyfrem! Padaly takie slowa, jak prekognici, lokalizatorzy, esperzy, telepaci i tym podobne. Jakies niezrozumiale uwagi o ekstrapolacji, nasluchu radiowym, gadzetach i duchach, wreszcie o trwajacych poszukiwaniach trzech "najezdzcow" o imionach Vavara, Malinari i kogos, czyje nazwisko brzmialo jak Schwarz, a moze Kraut? Grek i Wloch? Wiec to jest chyba rzeczywiscie organizacja miedzynarodowa. Oczywiscie wiem, kto to jest telepata, a nasluch radiowy jest chyba czescia brytyjskiego systemu bezpieczenstwa, prawda? Ale jesli chodzi o znaczenie pozostalych okreslen... to dla mnie zupelna tajemnica! W kazdym razie szefem calej grupy jest ten Ben Trask, ale pozostali - Chung, Liz Merrick i jeszcze dwoch facetow, Ian Goodly i Lardis Lidesci - wyglada na to, ze wszyscy oni stoja wysoko w hierarchii tej organizacji. I jest jeszcze wielu innych. Prowadzac obserwacje, widzialem ze dwa tuziny rozmaitych ludzi, mezczyzn i kobiet, ktorzy wchodzili i wychodzili, korzystajac z tylnego wejscia do hotelu. Ale zadnych skladanych parasoli, garniturow w prazki czy melonikow. P? prostu normalni, zwyczajnie wygladajacy ludzie. I to tyle, Luigi. Przekazalem juz chyba wszystko. Nie, czekaj, jeszcze jedno. Chodzi o tych trzech najezdzcow. Kiedy ci ludzie z Wydzialu E mowili o nich, okreslali ich wspolnym, zabawnie brzmiacym mianem. To bylo... to bylo... -No? - powiedzial Castellano, ktorego glos wyrazal teraz zywe zainteresowanie, nawet fascynacje. -Jasna cholera! Zaraz sobie przypomne - powiedzial Lefranc. - Zreszta mam to nagrane na tasmie, ktora wezme, jak tylko stad wyjade. Luigi?... -To musi jeszcze troche poczekac - powiedzial Castellano po chwili milczenia. - Bo to, co mi powiedziales... jest bardzo interesujace, Alfonso. Mozliwe, ze natknales sie na cos bardzo waznego. A jesli chodzi o Jake'a Cuttera... na poczatku myslalem, ze to po prostu - jak by to powiedziec? - przypadkowy swiadek. Ktos, kto wszedl mi w droge i kogo trzeba bylo usunac. Nigdy nie uwazalem, ze jest kims wiecej, dopoki nie zobaczyles go w towarzystwie tych ludzi w Australii. Jednak teraz... -Tak? -Teraz widze go w zupelnie innym swietle. - Glos Castellana byl gleboki i ponury. - Mysle, ze jest rzecza mozliwa - nie wiem jak, ale mysle, ze to mozliwe - iz Jake Cutter wie rzeczy, ktore bardzo chcialbym wiedziec. Nagle stal sie dla mnie bardzo wazny i to nie tylko dlatego, ze zabil kilku moich najwazniejszych ludzi i nawet moze probowac zabic mnie. Nie, powody, dla ktorych to uczynil - i dlaczego nadal to robi, mimo ze musi wiedziec, iz jego zycie jest w niebezpieczenstwie - oto, co mnie interesuje. -Ze wzgledu na, hm, te dziewczyne? - Lefranc byl zdumiony. Myslal, ze to po prostu zemsta i tyle. -Mylisz sie - powiedzial Castellano, a jego glos byl jeszcze glebszy niz poprzednio. - Cutter pracuje dla kogos; teraz wydaje sie, ze dla tego Wydzialu E. Ale wyobrazam sobie, ze ci ludzie, ktorzy wydaja sie miec prawo do wymierzania sprawiedliwosci na wlasna reke albo w ogole ignorowac jakiekolwiek prawo, to nie sa zwykli policjanci. A Jake Cutter to nie Jest zwykly przedstawiciel prawa... Lefranc czekal, nic nie mowiac, a po chwili jego pan znow odezwal sie, ale w jego glosie nie bylo juz takiego napiecia jak Poprzednio. -Trzymaj sie tego, Alfonso. Dobrze sie spisales i jestem z ciebie zadowolony. Ale jestem pewien, ze trzeba sie jeszcze wiele o tych ludziach dowiedziec. Wiec zostan tam, gdzie jestes. Jezeli potrzebujesz pieniedzy, to nie problem. Od tej chwili masz pelny dostep do rachunku w Londynie. Ale chce miec wyniki. Pozostanmy w codziennym kontakcie - dzwon o dowolnej porze dnia czy nocy - ale korzystaj z numeru Garzii, a nie mojego. Wszystko, co mu powiesz, przekaze mnie. I nade wszystko badz ostrozny, i pamietaj: gdyby cie kiedykolwiek zlapano i przesluchiwano, nigdy, w zadnych okolicznosciach, nie wolno ci wymienic mojego nazwiska. Bo bedzie to ostatnia rzecz, jaka w swym zyciu uczynisz... -Jasne, Luigi. Nie martw sie o to - odpowiedzial Lefranc, a kacik ust zadrgal mu odruchowo. Ale Castellano juz nie uslyszal jego odpowiedzi, poniewaz odlozyl sluchawke. I wtedy Lefranc przypomnial sobie nazwe tej trojki, ktorej dotad daremnie szukal w pamieci. -Wampyry! - powiedzial do siebie, ale nikt go juz nie sluchal. - Jasna cholera, tak, to jest to slowo, Wampyry! Pociag osobowy juz dawno odjechal, a teraz wlasnie przyjechal ekspres z Gatwick, z ktorego wysypali sie pasazerowie. Odwiesiwszy sluchawke i wyszedlszy z budki telefonicznej, Lefranc nie zwrocil uwagi na dwie zakapturzone zakonnice idace wzdluz peronu w kierunku postoju taksowek, glowe mial zaprzatnieta czyms innym. A zakonnice, niewidoczne w cieniu kapturow, z oczyma swiecacymi blaskiem oddania sprawie innej niz zakon, do ktorego nalezaly - w rzeczywistosci byly oddane calkiem innemu "zakonowi" - mialy az nadto spraw na glowie, aby zwrocic uwage na kogos takiego jak Alfonso Lefranc... -Luigi, moze moglibysmy porozmawiac...? - W rezydencji w Bagherii Garzia Nicosia stal przy biurku swego dawnego przyjaciela, a obecnie swego pana albo, jak sam Garzia wolal postrzegac ich wzajemne stosunki, mentora, wampira Luigiego Castellana, i cierpliwie czekal na odpowiedz. Wysoki, barczysty i prosty jak struna Nicosia byl czlowiekiem okazalej postury. Mimo zewnetrznej bladosci wewnatrz byl mroczny i ponury jak historia jego kraju. Sycylijczyk z wygladu i natury byl calkowicie lojalny wobec Castellana i byl smiertelnym wrogiem wrogow swego pana. Faktycznie byl jego niewolnikiem, co oznaczalo, ze jego lojalnosc wynikala przede wszystkim z respektu wobec tamtego oraz z faktu, ze zdawal sobie sprawe z jego potegi i zlozonej ponad piecdziesiat lat temu obietnicy, ze pewnego dnia i on bedzie dzielil te potege. W przeciwienstwie do Lefranca Nicosia nigdy nie osmielilby sie wdawac w slowne igraszki z Castellanem; wiedzial na podstawie wieloletniego doswiadczenia, ze podczas jakiejkolwiek rozmowy z tym czlowiekiem nalezalo sluchac i uczyc sie (i gdy trzeba, wykonywac rozkazy), zadawac jedynie istotne pytania, nie probowac dyskutowac, zmieniac tematu ani tez w zaden sposob nie przerywac toku mysli i slow Castellana. Poza tym o ile zdroworozsadkowe uwagi byly niekiedy mile widziane, a nawet doceniane, o tyle przedstawianie wlasnych opinii nie wchodzilo w rachube. Jak kiedys powiedzial Castellano: "Przekonalem sie, ze osobiste opinie sa tendencyjne, bo zmierzaja do uzyskania wlasnych korzysci. Poniewaz sam biore pod uwage jedynie opinie, ktore maja sluzyc mnie samemu - czyli moje wlasne - musze traktowac opinie innych z niejaka podejrzliwoscia. Najczesciej przekonuje sie, ze sluza zaspokojeniu czyjejs ambicji. A nie moge tolerowac ludzi, ktorych ambicje przerastaja ich pozycje"... To byl podstawowy powod, dla ktorego Castellano - ostatni przedstawiciel starego rodu ludzi i potworow - rzadko rozmawial z kimkolwiek. Raczej wypowiadal sie, przedstawiajac swoje zyczenia, i ksztaltowal swoja przyszlosc, kierujac dzialaniami innych; ingerencja w jego mysli powodowala gniew. Garzia Nicosia, jego towarzysz z dziecinstwa, byl jedna z kilku osob, ktore mogly sie zwracac do swego pana bezposrednio. Ale i tak czyhaly tu rozmaite pulapki i trzeba bylo zawsze zachowywac ostroznosc... Castellano wciaz siedzial w fotelu, pochylil sie do przodu, z lokciem lewej reki spoczywajacym na biurku i dlugimi palcami podparlszy podbrodek. W zamysleniu spogladal na telefon stojacy na biurku. Ale po chwili zlowieszczego milczenia wyczul spojrzenie Garzii i w koncu dotarlo do niego to, co ten przed chwila powiedzial. Wowczas poruszyl sie i spojrzal w gore. Patrzac prosto w dzikie oczy swego porucznika, skinal glowa i powiedzial:-Mysle, ze chyba masz racje: czas, abysmy porozmawiali. Przed laty - ilez to juz minelo lat, Garzia! - obiecalem ci, ze odpowiem na pewne pytanie, w istocie na wiele pytan, mimo ze ja sam nie znam wszystkich odpowiedzi. Bylem na tyle prozny, ze wierzylem, iz w koncu poznam najwieksze tajemnice mego losu i zrozumiem jego mechanizm. I zrozumialem, ale tylko czesc, i znam tylko czesc odpowiedzi. Powiedz mi Garzia, czy wciaz pamietasz te pytania? -Oczywiscie - odparl Nicosia. - To bylo: jak, dlaczego i w jakim celu? I co z dniem jutrzejszym? Czy bedzie trwal wiecznie? To tylko niektore z tych pytan - zadawalismy je obaj - i wydaje sie, ze czas przyniosl odpowiedzi na kilka z nich. -Na przyklad? - powiedzial Castellano. -Po pierwsze jak - powiedzial tamten. - Jak istniejemy przez te wszystkie lata, podczas gdy inni umieraja i zamieniaja sie w pyl? To oczywiste, ze "krew to zycie". Pijac krew - wysysajac zycie z innych - przedluzamy wlasne. Ale jesli chodzi o wiecznosc... -Watpisz, ze bedziemy zyc wiecznie? -Wiecznie to... bardzo dlugo - powiedzial Nicosia, wzruszajac ramionami. - To oznacza jutra bez konca. Ale znajac cie tak jak ja - i to od tylu lat - wyczuwam w tobie niepewnosc, ktorej nie bylo przedtem. To tak, jakby nawet najblizszy z tych dni, dzien jutrzejszy, byl zupelnie nieokreslony. Och, na pewno nadejdzie, mozemy byc tego pewni... ale czy mozemy miec pewnosc, ze bedziemy jego czescia? Castellano podniosl sie, wyprostowal i wyszedl zza biurka. -Gdyby to powiedzial ktos inny - odparl - pewnie bym sie tym przejal, uznajac to byc moze za pobozne zyczenia. Bo to sugerowaloby przyszlosc, w ktorej mnie by nie bylo. A przynajmniej sugerowaloby taka mozliwosc. Ale ty nie jestes kims innym, Garzia. Jestes moim czlowiekiem, ktorego uksztaltowalem na moje podobienstwo. I jestem pewien, ze zycie albo niesmierc krazy w twoich zylach rownie mocno jak w moich. Moglbys - nie zaprzeczaj, Garzia, bo wiem, ze nie jestem najlatwiejszy we wspolzyciu - moglbys w pewnych okolicznosciach zyczyc mi smierci, ale nigdy sobie! I oczywiscie, gdybym mial umrzec, wowczas wedle wszelkiego prawdopodobienstwa szybko podazylbys za mna. Do piekla. Gdybysmy byli wierzacy. Garzia nie powiedzial nic, tylko patrzyl, jak tamten przemierza pokoj tam i z powrotem. -Jednak jest faktem - ciagnal Castellano - ze znasz mnie naprawde dobrze - znacznie lepiej niz ktokolwiek inny - i to, co we mnie wyczules, swiadczy o twojej przenikliwosci. Niepewnosc, powiedziales, i nie mylisz sie... A kiedy Nicosia wciaz milczal, Castellano powiedzial: -Czy opowiadalem ci kiedys swoja historie? - Zatrzymal sie w srodku pokoju. - Jasne, ze tak! I to kilkakrotnie. Ale tylko tobie, Garzia, bo jestes moim powiernikiem, moim "bratem krwi". - Zachichotal gardlowym glosem. - Ale jesli nie moglbym ufac tobie, to komu? Moja krew to twoja krew i na odwrot, a gdyby ludzie kiedykolwiek mieli odkryc, czym jestesmy -tu znow spowaznial - twoj los bylby taki sam jak moj. -Wiesz, ze mozesz mi ufac - powiedzial tamten. - I to nie tylko z powodu tego, czym jestesmy teraz, ale i tego, czym bylismy zawsze. Bylismy podrzutkami i jako mali chlopcy bylismy nierozlaczni. Kiedy w 1930 roku nasz opiekun zabral nas do Stanow Zjednoczonych, bylismy niewinnymi dziecmi. A potem, gdy podroslismy, zawislo nad nami widmo wojny. Zwrocilismy sie do mafii, uniknelismy konfliktu i wrocilismy na Sycylie, przywozac ze soba amerykanskie marzenia. Tylko ze wtedy to juz byly nasze, a wlasciwie twoje marzenia: marzenia o potedze, bogactwie, a nawet o wlasnym imperium. To co sie wtedy wydarzylo... to byl wypadek, ktory nas odmienil. Ale w tobie ta zmiana byla... gleboka, bardzo gleboka! -Tak, smak krwi - kiwnal glowa Castellano. - To bylo zrodlem wszystkiego. Krew mego jedynego prawdziwego przyjaciela - twoja krew, Garzia. I rzeczywiscie zmiana, jaka we mnie nastapila, byla gleboka. Ale mow dalej, tak jak to zapamietales. -Udalismy sie do poteznego mafijnego bossa w Palermo - powiedzial Nicosia. - Don Carlo Alcamo, mial byc naszym patronem i ulatwic nam wstapienie do sycylijskiego bractwa. Ale nam odmowil! Toczyla sie wojna i musielismy sie przyczaic, mafia schowala rogi i skurczyla sie w sobie (przynajmniej na jakis czas), a Don Carlo nie mial zamiaru werbowac zadnych mlodych ludzi, niedoswiadczonych zolnierzy, takich Jak ty czy ja. -To prawda - potwierdzil Castellano. - W owym czasie bylismy niedoswiadczeni. Jednak moja krew plonela niczym ogien; szalala w moich zylach tak, ze nie moglem juz dluzej wytrzymac! Mialem dwadziescia dwa lata, osiagnalem wiek meski, ktory dla mnie byl wiekiem awansu, poniewaz krew plynaca w moich zylach tego sie domagala! Jednak ten starzec, ten Don Carlo, chcial mnie powstrzymac. Jak gdybym byl dzieckiem. Nicosia mowil dalej: -Po amerykanskiej inwazji znalazles sie jako pasazer w pierwszym czolgu, ktory sie pojawil w Palermo. Wskazywales mozliwe gniazda oporu, w tym oczywiscie miejsce, gdzie przebywal Don Carlo. Wysadzili je w powietrze razem z nim! -W oczach naszych "wyzwolicieli" zostalem bohaterem -zachichotal Castellano. - Bylem nietykalny, przynajmniej dopoki Amerykanie okupowali wyspe, co trwalo przez pewien czas. Oczywiscie inni mafijni bossowie wiedzieli, kto doprowadzil do smierci Don Carla Alcama. Wiedzieli, ale nic nie mogli uczynic. Bylismy fetowani w amerykanskich bazach jako bohaterowie piatej kolumny sycylijskiego ruchu oporu! To pozwolilo nam poznac smak potegi. Zorganizowalismy czarny rynek i przejelismy kontrole nad prostytucja. Wobec tylu amerykanskich wojsk, jakie stacjonowaly na wyspie, obie te branze okazaly sie bardzo zyskowne. I pomimo stopniowego odradzania sie potegi mafijnych bossow siedzielismy juz w tym na dobre. Od tego czasu juz nie byli w stanie nas wyeliminowac. I w koncu musieli nas zaakceptowac. -Teraz cala stara gwardia juz nie zyje - podjal Nicosia - a nowi zapomnieli albo nigdy sie nie dowiedzieli, ze bylismy - ze jestesmy - tymi samymi "mlodymi ludzmi" co siedemdziesiat lat temu... -To wszystko nasza historia - powiedzial Castellano. - Ale moja jeszcze nie zostala opowiedziana. Nie od poczatku. Chcialbys ja uslyszec ponownie? -Odswiez mi pamiec - powiedzial Nicosia. - Ta historia zawsze mnie fascynowala. -I powinna - przyznal Castellano. - Bo w koncu to byl takze twoj poczatek... I po chwili ciagnal: -powiedziales, ze bylismy podrzutkami, co w twoim wypadku jest prawda. Znaleziono cie pewnej zimowej nocy zawinietego w porwany koc, na progu domu w sycylijskiej wiosce o nazwie Nicosia, od ktorej wziales nazwisko. Tak, byles podrzutkiem, Garzia. Ale jesli chodzi o mnie, historia jest troche inna. Wlasciwie nie bylem podrzutkiem - nie porzucila mnie jakas wiesniaczka, ktora powila nieslubne dziecko gdzies pod drzewem oliwnym czy w szalasie pasterskim, nie - ale przyznaje, ze ja takze bylem bekartem, i znam takich, ktorzy chcieliby, abym zostal nim na zawsze! Jak by nie bylo, w mojej historii nie ma zadnego progu, na ktorym mnie porzucono. Moja matka byla dziewczyna pochodzaca z rodziny, ktora kiedys miala wysoka pozycje, choc w chwili mego urodzenia bardzo juz podupadla. Pozniej ja poznalem i wowczas probowala mi wytlumaczyc, dlaczego mnie porzucila, czy raczej dlaczego byla zmuszona oddac mnie potajemnie pod opieke krewnych w Nicosii, gdzie spotkalismy sie, ty i ja, i gdzie razem dorastalismy. Ale o ile ty wziales nazwisko od tej wioski, o tyle ja mialem wlasne. Od samego poczatku bylem Castellano - choc nim nie bylem! Bo gdyby mi dano nazwisko mego ojca, wypadki potoczylyby sie inaczej. Wedle rozpowszechnianej historii bylem sierota z genuenskiej linii rodziny Castellana; moj ojciec zginal w wypadku podczas polowania, a matka umarla w pologu, po wydaniu mnie na swiat. Jedynymi zyjacymi krewnymi byla sycylijska wdowa i jej ograniczony, lecz nieszkodliwy syn, ktorzy sie mna zaopiekowali. Faktycznie ta wdowa byla moja babka, a ow glupek wujem, choc nigdy sie o tym nie dowiedzial. Historia, ktora wymyslily moja babka i moja matka miala chronic nie tylko mnie, ale i matke! Ale przed czym? Jak wygladala prawdziwa historia? Moja matka rzeczywiscie nalezala do rodziny Castellana, dzieki czemu moje nazwisko jest do pewnego stopnia prawowite. Miala na imie Katerin i jako mloda dziewczyna zostala zatrudniona w charakterze sluzacej w domu swych panow W Le Manse Madonie, w gorach, czterdziesci mil stad na Wschod. Bylem dzieckiem tych panow, dwoch mezczyzn, szanowanych braci, ktorych posiadlosc wznosila sie na krawedzi wysokiego urwiska. Gdziez mozna by znalezc lepsze mieszkanie dla takiej dwojki! Bo ci bracia Francezci byli dwa drapiezne ptaki. Jednak chyba nie moglem byc synem ich obu, co? Nie oczywiscie, ze nie. Ale powstala taka sytuacja, ze moja matka nie byla w stanie tego powiedziec! Bo kiedy przyszla im na to ochota, sypiali z nia obaj. Anthony i Francesco - moge byc synem kazdego z nich! Wiec dlaczego nie probowala uciec z Le Manse Madonie juz dawno temu? I dlaczego nie uczynila tego teraz, aby sie mna w ukryciu zaopiekowac? Ach, moja matka byla niewolnica braci Francezci, tak jak ty, Garzia, jestes moim niewolnikiem, a moze nawet w jeszcze wiekszym stopniu. Ale w przeciwienstwie do naszych stosunkow, tego, ze jestesmy "przyjaciolmi" - na tyle bliskimi, na ile pozwala nasza natura -ona nienawidzila obu braci, choc jednoczesnie cos przyciagalo ja do nich nieodparcie, jak cme do plomienia swiecy! Nie chciala mnie zostawic, uczynic sierota, i kiedy tylko obaj bracia gdzies wyjechali, przyjezdzala do mnie w odwiedziny. Tak bylo we wczesnych latach mego dziecinstwa. Pozniej bracia rzadko opuszczali Le Manse Madonie i wizyty mojej matki takze staly sie coraz rzadsze... Uzylem slowa "stosunki". To wszystko, co nam teraz pozostalo, Garzia. Stosunki. Ale czy kiedykolwiek kochalismy? Czy kiedykolwiek jakas dziewczyna sprawila, ze serce zabilo nam szybciej, albo czy kaprys ktorejs z nich kiedys zlamal nam serce? Moze bylismy zakochani jako mlodzi chlopcy, jeszcze w Ameryce. Ale potem juz nie. A mowiac scislej, od chwili "wypadku", jak zwykles go nazywac. Ale to nie byl wypadek, Garzia; to sie musialo wydarzyc, predzej czy pozniej, przynajmniej mnie. Jedynym wypadkiem bylo to, ze to byles ty... Ale odbieglem od tematu. Kiedy bylem na tyle dorosly, ze zaczalem rozumiec szeptane przez nia slowa - ale nie na tyle, zeby zrozumiec ich znaczenie - matka opowiedziala mi to i owo. W owym czasie niewiele z tego bylem w stanie pojac. Mowila cos o krwi, o czyms przerazajacym we krwi mego ojca - we krwi obu braci Francezci - co moglo sie takze znajdowac w mojej krwi. Opowiadala o wielkich skarbach ukrytych w Le Manse Madonie i o lochach wypelnionych krolewskim okupem. Powiedziala, ze powinienem byc spadkobierca tych skarbow, ale rownoczesnie niepokoila sie, ze jestem spadkobierca czegos innego. Czesto czulem na sobie Li wzrok, spojrzenie tych wielkich, udreczonych oczu, jak gdyby lekala sie ujrzec we mnie jakies pietno, pierwsze oznaki toczacego mnie raka. Oczywiscie teraz to wszystko rozumiem, ale w owym czasie... bylem tylko dzieckiem! Jak powiedziala mi matka, jej panowie, ci bracia Francezci byli wiecznie mlodzi. Byli swymi wlasnymi ojcami... a nawet dziadkami! Teraz pytam cie, Garzia, co moglo z tego wszystkiego pojac piecio - czy szescioletnie dziecko? I pomimo ich potegi, bogactwa i wspanialego domu pelnego sluzby bali sie swiatla slonecznego! I mowiac to, jakby chcac dowiesc lub obalic jakas wariacka teorie, wyciagnela mnie na swiatlo! Jak sie okazalo, to nie byl taki wariacki pomysl. Ale minelo jeszcze pietnascie lat, zanim slonce zaczelo parzyc moje cialo... I powiedziala, ze musze sie uwaznie obserwowac i stale miec sie na bacznosci, abym stal sie dobrym i wartosciowym czlowiekiem, o czystych myslach i ludzkim sercu. I nieustannie ostrzegala mnie, abym nie patrzyl zbyt daleko w przyszlosc, abym zostawil ja w spokoju. Pamietam, jak mi to powiedziala - malemu dziecku, ktore nie siega wyobraznia poza najblizszy dzien - jak gdybym jakims cudem mogl knuc jakis spisek przeciw przyszlosci! Nie na jawie. Ale w snach... to bylo cos zupelnie innego! Snilem swe wlasne sny; widzialem siebie, jako szefa przedsiebiorstwa budowlanego tu, na Sycylii. Ale bylem jeszcze zbyt mlody, zeby do konca te sny zrozumiec! To, co we mnie tkwi - zdolnosc zagladania w przyszlosc we snie - ma swoja nazwe, to oniromancja. Matka raz wymienila te nazwe i powiedziala: "Tam znajduje sie zrodlo ich potegi, czerpiajaz owego zywego potwora w studni w Le Manse Madonie, Istoty, ktora patrzy daleko w przyszlosc, to oniromanta, a bracia Francezci zostali poczeci z jego krwi. I ty, Luigi... jestes z ich krwi"... A kiedy mi to powiedziala, jej cialo przeszyl dreszcz... Snilem o nas, Garzia, o tobie i o mnie, i naszych przygodach w Ameryce. Nie bylo dla mnie wielka niespodzianka, kiedy moja babka zmarla, mego belkoczacego wujka zabrano do domu opieki, a twoj opiekun zaadoptowal mnie i zabral nas obu do Ameryki, aby tam poszukac lepszej przyszlosci. Ale ja juz wiedzialem, jaka bedzie moja przyszlosc. Przynajmniej czesciowo. Poniewaz sny niezmiennie zacieraja mi sie w pamieci, nigdy nie potrafie powiedziec, jak sie urzeczywistnia. Na przyklad w powtarzajacych sie koszmarach, po ktorych budzilem sie z krzykiem, snilem o krwi! Ale nigdy nikomu nie mowilem, co bylo w tych snach; nawet swojej babce czy wujkowi, a juz na pewno nie matce! Bo nawet jako dziecko, choc bylem nad wiek rozwiniety, jakos zdawalem sobie sprawe, ze gdyby wiedziala na pewno, co tkwi we mnie i co juz wtedy zaczynalo manifestowac swoja obecnosc, nie wyszloby mi to na dobre. Biedna kobieta, jestem pewien, ze z miejsca by mnie zabila w przekonaniu, ze wyswiadcza mi przysluge. Ale o ile podejrzewalem, ze jestem inny, o tyle przez sto lat bym nie zgadl, jak bardzo jestem inny! Tak, sny o krwi. Krew, w ktorej pragnalem sie pograzyc jak w rzece. Sny o sobie samym, omywanym strumieniem krwi - czerwonej, sliskiej krwi - ktora pokrywa mnie od stop do glow! Oczywiscie myslalem, ze wykrwawiam sie na smierc; faktycznie w tych snach czulem sie, jakbym byl bliski smierci! Dlatego w srodku nocy budzilem sie z krzykiem. Skad mialem wiedziec, ze to nie moja krew, Garzia, i ze to nie byla smierc, lecz zycie... W Ameryce snilem o odkopywaniu skarbow w swojej ojczyznie. Ale ziemia, w ktorej kopalem, byla przesiaknieta krwia jak gdyby moj ostry, lsniacy szpadel wbijal sie w ludzkie ciala! Stalem pod mrocznym urwiskiem, w ogromnym, przepascistym kamieniolomie, po kostki w ziemi przesiaknietej krwia, a wokol mnie rozlegaly sie przenikliwe wrzaski tych pogrzebanych ludzi, przeklinajac mnie za zaklocanie ich wiecznego spokoju. Ale glownie przeklinali moich przodkow, ktorzy ich tam pogrzebali. I to takze bylo prorocze, nie tylko w odniesieniu do tego, co bylo, ale i do tego, co mialo nastapic. Krotko mowiac, to sie mialo wydarzyc. Moze nie dokladnie tak, jak o tym sni' lem, ale ogromne skarby, jakie zgromadzili bracia Francezci, mialy zostac wydobyte i to przeze mnie, czlowieka nazwiskiem Castellano, ale z urodzenia Francezci! I rzeczywiscie te wielkie skarby sa teraz wydobywane. Jezeli potrzeba jakiegos dowodu, wystarczy sie rozejrzec po tym gabinecie... Rowniez w Ameryce, gdzie spedzilismy nasza mlodosc, snilem o wielkiej wojnie i widzialem, jak jej fale pustosza Sycylie. A wiedzac, ze nadszedl czas powrotu do domu, przekonalem cie, ze tam jest nasze miejsce. Wrocilismy i wybuchla wojna, pojawili sie tak zwani sojusznicy wojsk Osi, a potem Siodma Armia i nasi amerykanscy "wyzwoliciele". Jesli chodzi o reszte mojej historii - odtad juz naszej historii - jest znacznie latwiejsza do zrelacjonowania. Tylko ze, Garzia, jeszcze nie uporalismy sie z owym "wypadkiem", jak go zawsze nazywales. Moze sam chcialbys to opowiedziec? Garzia kiwnal glowa. -Tak, to pamietam bardzo dobrze. W trzeciej czesci stulecia wiele wydarzen zdawalo sie nastepowac rownoczesnie i znieksztalcal je czas. Ale to wydarzenie na zawsze pozostanie zywe w mojej pamieci. Wojna sie skonczyla i korzystajac z zyskow, jakie osiagnales dzieki amerykanskim silom okupacyjnym, zalozyles wysnione przedsiebiorstwo budowlane. Wiele naszych miast obrocilo sie w ruine. W Katanii, w Palermo, w Messynie i w wielu innych miejscach byly same ruiny. Dla niektorych to byla katastrofa, ale dla nas oznaczalo prace. Przedsiebiorstwo Budowlane Castellana wzbogacilo sie na samych pracach rozbiorkowych, jeszcze zanim zbudowalismy chocby jeden dom! Ale w miedzyczasie w Palermo znaczaca pozycje osiagnal nowy mafijny boss, Don Pietro Alcamo, syn Carla! A za smierc Don Carla przed trzema laty to my bylismy odpowiedzialni. Pietro doskonale zdawal sobie z tego sprawe i mimo ze zostalismy zaakceptowani przez pozostalych szefow mafii - dla ktorych przedsiebiorstwo budowlane stanowilo miejsce "legalnego" prania pieniedzy, przeksztalcajac zyski z bardziej "konwencjonalnych" zrodel dochodow mafii, takich jak wyduszenia, prostytucja i czarny rynek, w latwo dostepne fundusze - Pietro przysiagl, ze pomsci smierc swego ojca. Pewnej nocy w Palermo, kiedy po wyjsciu z restauracji szlismy do samochodu, zaatakowal nas Pietro wraz ze swymi trzema zolnierzami. Urzadzili zasadzke w ciemnej alejce. Ale nauczywszy sie, co robic w takiej sytuacji jeszcze w Ameryce, nie bylismy zaskoczeni, a ponadto noc byla zawsze naszym sprzymierzencem... a szczegolnie twoim. Wyczules ich tam, Luigi! I co wiecej, zobaczyles, jak sie zblizaja, twoje dziwne sny przewidzialy, jak to sie wydarzy. Powstrzymalismy ich atak; ich noze, pistolety i garoty nie mialy najmniejszych szans z obrzynkami, ktore mielismy ukryte pod szynelami amerykanskiej armii! Ale w rzeczywistosci to byl pierwszy raz, kiedy kogos zabilismy wlasnorecznie. Och, bylismy juz zamieszani w wojny gangow i morderstwa w Ameryce i dawalismy rozmaite "zlecenia" tutaj, na Sycylii, ktore czasami prowadzily do smierci, ale az do tamtej nocy my sami... mielismy czyste rece. Zawsze udawalo ci sie trzymac na uwiezi to, co odziedziczyles po swoich przodkach, braciach Francezci, i o czym tak czesto ostrzegala cie twoja biedna matka... -Tak, az do tamtej nocy! - syknal Castellano, nie mogac sie powstrzymac i dalej sam kontynuowal opowiesc. - W twojej relacji wypadki wygladaja znacznie prosciej, niz to bylo w rzeczywistosci, Garzia. Pomyslec, ze ktos taki jak ty czy ja, ktorych przeznaczeniem jest bardzo dlugie zycie, a moze nawet niesmiertelnosc, otarlismy sie tak blisko o smierc! Dzisiaj... sama mysl o tym doprowadza mnie do szalu. Ale oczywiscie nie wiedzielismy o tym... ...Az do tamtej nocy, gdy przeszyly cie dwie kule wystrzelone przez Pietra Alcama. Jedna strzaskala ci lewe kolano, a druga przebila szyje i omal nie przebila tetnicy. Jednak uszkodzila jej scianke i zanim wciagnalem cie do samochodu, straciles duzo krwi. Faktycznie bylem caly zbryzgany twoja krwia, bylem mokry od krwi! Ale kiedy juz tracilem nadzieje, ze z tego wyjdziesz, Garzia, jednoczesnie nie posiadalem sie z radosci, ze Pietro Alcamo i jego ludzie leza w tej alejce pokrwawieni i martwi. A kiedy upadli, podszedlem do nich i stanalem obok, na bruku, tak aby mogli mnie widziec. Patrzac, jak z krwawa piana na ustach lapia powietrze, przeladowalem bron i odstrzelilem im te pieprzone glowy! Co za ulga, co za radosc! I co za strata, prawda, Garzia. Bo gdybym wtedy wiedzial to, co wiem teraz, ze ta cala krew, to mieso -... ale z drugiej strony miesem takich swin pewnie bym sie udlawil! To mnie uwolnilo, skruszylo okowy mego czlowieczenstwa. Bo w istocie krepowala mnie ta fasada, fizyczna skorupa, ktora czynila ze mnie czlowieka. A przeciez bylem czyms znacznie wiecej. Mitologiczna istota? Juz nie. Istnialem rzeczywiscie. Bylem rzeczywisty i zabilem. Mialem krew na rekach i oczy nabiegle krwia swiecily w nocy, jak latarnie! Widzialem w ciemnosci! I wyczuwalem swoje ofiary lezace o sto jardow dalej, w tej ciemnej alejce, gdzie pewnie juz zaczynaly gnic. Kiedy wciagnalem cie do samochodu - dzwigalem cie na wlasnych barkach, nawet nie podejrzewajac sie o sile, jakiej nie mialem nigdy przedtem - wszystkie te wrazenia wzmocnily moje przekonanie, ze jestem inny. Jak dotad nie umialem tego nazwac, ale wiedzialem, ze jestem tak rozny od wszystkich, jak noc jest rozna od dnia. I to twoja krew, Garzia, twoja krew stala sie ostatecznym katalizatorem, dzieki ktoremu wreszcie zyskalem tozsamosc. Kiedy dotarlismy do mego mieszkania w Palermo, byles prawie martwy, ale wiedzialem, co robic. To przyszlo jakby z nikad. Byles moim przyjacielem (w owych czasach wciaz mowilismy o takich rzeczach jak przyjazn i temu podobne) i byles w potrzebie - aleja takze! Wypadki tej nocy spowodowaly moje przebudzenie. W koncu zrozumialem, czego mi brak, ostatni fragment ukladanki wskoczyl na swoje miejsce. Krwawiles z rany w szyi. Krew tryskala z rany strumieniem, w takt uderzen twego serca, ale widzialem, ze ow strumien z kazda chwila slabnie, a puls staje sie coraz wolniejszy. Wpadlem w panike, ale rownoczesnie poczulem nieodparte pragnienie. Zagryzlem wargi, patrzac, jak stopniowo sie poddajesz, i smak mojej wlasnej krwi uderzyl mi do glowy jak mocne wino - juz wiedzialem, co robic! Wiec jak widzisz, Garzia, to nie byl wypadek, kiedy moje usta zamknely sie na twojej szyi, aby cos od ciebie wziac, ale i cos ci dac. To zaden wypadek, to przeznaczenie. Wiedzialem, ze nie umrzesz, ale ze pozostaniesz ze mna przez bardzo dlugi czas. I w koncu zrozumialem, jak nazwac to, co bylo we mnie, a co teraz przekazalem tobie. -Byles wampirem! - westchnal Garzia, jego dzikie oczy rozblysly, a usta rozchylily sie, ukazujac ostre jak brzytwa zeby. -Bylem i jestem wampirem! - potwierdzil Castellano. - Ale podejrzewam, ze jestem czyms wiecej niz zwyklym wampirem. Powrot do zdrowia zabral ci trzy dni, trzy krotkie dni, w ciagu ktorych rany zagoily sie, wstales i odtad... -...jestem taki sam jak ty! - powiedzial Garzia. -No, moze nie calkiem - Castellano popatrzyl na niego ponuro - ale z pewnoscia jestes wampirem. W tym momencie rozlegl sie odglos krokow i po chwili w drzwiach pojawil sie czlowiek w zgrzebnym, wiejskim ubraniu, ze strzelba przewieszona przez ramie i pasem na naboje, ktory opasywal mu piers. -Sir - zwrocil sie do Castellana - jest tutaj rosyjski dzentelmen, ktory pragnie... ktory pragnie... - Ale ujrzawszy, jak oczy obu wampirow traca swoj dziki blask i staja sie czarne jak wegiel, zatrzymal sie i cofnal o krok. Wtedy Castellano - ktory jeszcze nie w pelni doszedl do siebie, podniecony wspomnieniami swego przebudzenia - pochylil sie w strone poslanca w ten swoj dziwnie grozny sposob. Nastepnie obrocil sie na piecie i powiedzial do Garzii: -Zajmij sie, prosze, naszym gosciem, tym... tym rosyjskim dzentelmenem, dobrze? Obszukaj go i wprowadz do srodka. Ale Garzia, upewnij sie, czy przybywa z wlasnej, nieprzymuszonej woli. XII Martwa cisza - Natasza - Smierc RosjaninaDwadziescia cztery godziny wczesniej w Marsylii Jake Cutter, ktoremu towarzyszyla bezcielesna zjawa, pelna zla istota imieniem Korath, probowal nawiazac rozmowe ze zmarlymi. Albo mowiac dokladniej, po raz pierwszy na jawie probowal skontaktowac sie z jednym z nich, Francuzem Jeanem Danielem, ktory byl pierwsza ofiara wojny Jake'a z szefem mafii narkotykowej Luigim Castellanem. -Tu wlasnie zginal ten chudy sukinsyn - wyjasnil Jake Korathowi - dokladnie tutaj, w tej alei. Wiec jesli mozna go w ogole gdzies znalezc, to jest najpewniejsze miejsce. - A poniewaz mowa umarlych czesto wyraza wiecej niz zwykle slowa, Korath zobaczyl caly przebieg wypadkow, jak w kalejdoskopie, na ekranie umyslu Jake'a. Deszczowa noc dwa i pol roku temu. Wysoki i szczuply, blady mezczyzna z rzednacymi, zaczesanymi do tylu wlosami wychodzi z baru przed switem i wsiada do samochodu, zatrzaskuja sie drzwi... i lekko skrzywiony Jake, stojacy w cieniu, zaledwie dwadziescia piec jardow dalej. Ale drgania zatrzaskujacych sie drzwi samochodu nie uruchamiaja zapalnika, to dobrze, bo Jake chce, zeby Jean Daniel wiedzial, co sie stalo i kto jest za to odpowiedzialny. Wtedy Jake wychodzi z mroku i staje na srodku lsniacej od deszczu alei. Zapalaja sie swiatla samochodu. Jake stoi w lekkim rozkroku, jak jakis zabijaka z Dzikiego Zachodu, jego postac oswietla wiazka swiatla padajacego z reflektorow. Ale Jake to nie uzbrojony bandyta, a jedyna bronia jest sam samochod... ...ktorego wycieraczki scieraja krople deszczu z przedniej szyby samochodu, podczas gdy Jean Daniel szarpie sie, pochylajac sie do przodu i patrzac przez okno na Jake 'a. Przyglada mu sie i rozpoznaje go! Bo Jake zamachal do niego reka i teraz niedbalym krokiem zbliza sie do samochodu. Francuz przekreca kluczyk zaplonu... a Jake dokladnie wie, co tamten mysli, ze zaraz rozjedzie tego pieprzonego, angielskiego dupka! Wtedy Jake pada na ziemie i w tym momencie ciemnosc rozjasnia blysk eksplozji, a nad jego glowa przelatuje kilka odlamkow szkla. A Jean Daniel siedzi w dymiacym samochodzie - przycisniety do oparcia kolumna kierownicy, ktora wybuch trzech uncji plastyku wbil mu prosto w bebechy - prawdopodobnie zdajac sobie sprawe, choc moze jeszcze nie w pelni wierzac, ze ten okropny bol to zapowiedz rychlej smierci. Smierci, ktora ma postac Jake 'a Cuttera. Jake patrzy na niego przez roztrzaskane okno. Francuz otwiera usta, z ktorych bucha krew, a Jake przypomina mu cos, co stanowilo wyzwanie, ktore wlasnie znalazlo ostateczna odpowiedz: "Teraz juz wiesz, kto bije najmocniej"... -Jezu! - jeknal Jake, czujac zawrot glowy i zdezorientowany wyciagnal reke, opierajac sie o mur. - Jezu Chryste, zrobilem to! Nie ma sie co oszukiwac, ze to tylko koszmar. Naprawde to zrobilem - i jeszcze cos gorszego. A teraz zamierzam to kontynuowac! -Doskonale! - powiedzial Korath. - Wyjatkowo odpowiednia kara. Gwalciciel zgwalcony, wypatroszony i nadziany na zelazny penis. Mysle, ze sam nie wymyslilbym bardziej... "ironicznego "konca dla tego typa. Szkoda tylko, ze nie zyl na tyle dlugo, aby zaczal zalowac za popelnione grzechy. I to mowi wampir! - pomyslal Jake. A na glos powiedzial: -Och, mysle, ze zalowal. - I odzyskujac rownowage, dodal: - Jesli nie wtedy, to teraz na pewno. Ale to mnie i tak nie rozgrzesza. Po czym, zmarszczywszy brwi, zaczal sie zastanawiac: Wiec co, u licha, jest teraz ze mna nie tak? Rozgrzeszenie? Nie jestem katolikiem... Czy naprawde powinienem sie martwic tym, co uczynilem? Czy powinienem prosic o przebaczenie? Moze to nie ja prosze. Moze to ten drugi, ten, ktory siedzi w mojej glowie... -Ba! - powiedzial Korath. - Jake, jest w tobie pewna slabosc. A na imie jej sumienie. Ci brutale zgwalcili i utopili twoja kobiete i utopiliby takze ciebie. A jesli chodzi o Jeana Daniela, ani chybi rozjechalby cie na miazge swoim wielkim samochodem. Wiec powiedz mi, dlaczego odczuwasz wstyd, ze go zalatwiles? Oko za oko, pamietasz? -Wstyd? - powiedzial Jake, potrzasajac glowa. - Nie jestem pewien, czy to jest wstyd. A jesli chodzi o sumienie, tak, to z pewnoscia jest to, ale to nie wszystko. Korath, zamordowalem tego czlowieka, tych ludzi. Zaslugiwali na to czy nie, uczynilem to. OK, wiem, ze nie jestem szczegolnie religijny, ale poniewaz nie potrafie dawac zycia, kto dal mi prawo, aby je odbierac? To czesc mego dylematu. Z jednej strony wiem, ze musialem to uczynic - i ze uczynie to znowu - ale z drugiej, dostaje mdlosci na mysl, ze bede musial z tym zyc, ze prawdopodobnie bede miewal zwiazane z tym koszmary przez reszte zycia. Ale najwiekszym paradoksem jest to, ze zrobilem to wszystko, aby sie oczyscic, aby zmyc z mojej duszy te nienawisc, ktora czulem do tych drani... i teraz zaczynam sie zastanawiac, po co to bylo, skoro koniec koncow sam siebie nienawidze. -Na szczescie - powiedzial tamten po chwili - takie mieszane uczucia mnie nie dotycza. Faktycznie wiekszosc uczuc, takich jak milosc, litosc czy zwatpienie w siebie, przekraczaja moja zdolnosc pojmowania. Rozpoznaje je w tobie, poniewaz wciaz mgliscie pamietam cos niecos z tego w sobie samym, kiedy bylem malym chlopcem w Krainie Slonca, dopoki ukaszenie Malinariego nie uwolnilo mnie od tych slabosci. -Slabosci? - Jake znow potrzasnal glowa. - Mysle, ze rozumiesz to opacznie. Na tym polega nasza sila, bez ktorej nie bylibysmy lepsi od... -... Wampyrow? - Korath zobaczyl to w jego umysle. - Ale jezeli to prawda, to dlaczego tacy silni ludzie, jak Trask, tak bardzo sie ich lekaja? Kiedy Jake zastanawial sie nad odpowiedzia, Korath ciagnal: -Sprobuje ci to wytlumaczyc, a kiedy skoncze, zaprzecz, jesli potrafisz. Milosc to cos, co ludzi oslabia, sklania ich do poddania sie woli obiektu ich uczucia. Ale to pozadanie jest tym, co dopinguje do zaspokajania wlasnych potrzeb! O ile wspolczucie i poswiecenie ludzi zubaza - obnizajac ich range w oczach nieprzyjaciol - o tyle chciwosc i msciwosc czyni ich poteznymi, tak ze inni maja sie przed nimi na bacznosci. Jest chyba rzecza oczywista, ze czlowiek, ktory nikomu nie ufa, nigdy nie moze zostac zdradzony. Bo jesli zaufanie i przyjazn czesto prowadza do zdrady, to prawdziwym kamieniem wegielnym przetrwania jest nieufnosc, zazdrosc i instynkt terytorialny. Zawsze powinienes pamietac, ze podczas gdy dobre i miekkie serce jest takze dobre w smaku, to serce pelne trucizny ma smak zepsutej krwi! Tolerancja prowadzi do tego, ze pozwalasz sie wylegiwac leniwemu sludze, natomiast terror sprawia, ze zawsze jest na stanowisku, gotow na kazde skinienie swego pana... -Wystarczy! - powiedzial Jake. -Co takiego? Wystarczy? Ledwie zaczalem! -I skonczyles. Wystarczy tych slownych zabaw. -Ale moje rozumowanie nie mialo byc zadna zabawa slowna, zapewniam cie! Od samego poczatku - od czasow Szatana - Wampyry zyly wedlug tych zasad i... -I umarly - powiedzial Jake. - Nie zapominaj, Korath, ze to czlowiek - prawdziwa istota ludzka - sprawil, ze Malinari, Vavara i Szwart uciekli z Krainy Gwiazd. A dlaczego tacy silni ludzie, jak Trask, ich sie boja? Nie boja sie o siebie, ale o wszystkich slabych ludzi na tym swiecie, ktorzy wierza w takie "zasady", takie glupoty, jakie pleciesz. I na tym polega wielka roznica miedzy mna a Traskiem. To, co robie, sluzy mnie samemu, podczas gdy to, co on robi, sluzy nam wszystkim. -Podziwiasz go, prawda? -Jakzeby inaczej? Jak mozna nie podziwiac kogos, kto poswiecil zycie poszukiwaniu prawdy? A ta prawda mowi, ze jestes w bledzie. Wiec choc na razie jestesmy zmuszeni zostac sojusznikami, nie posuwaj sie za daleko i nie mysl, ze mozesz mnie przekonac do swych szalonych "zasad". Nie chce miec z nimi nic wspolnego. -Brawo!... Brawo!... Brawo! - Wydawalo sie, jakby w glowie Jake'a odezwal sie zgodny szept setki glosow zmarlych. Ale te glosy byly slabe i dalekie, a w niektorych mozna bylo wyczuc niepewnosc. I bylo ich stosunkowo niewiele, jak na miliony zmarlych. Bo na razie tylko niewielka mniejszosc Ogromnej Wiekszosci byla po jego stronie. -Ha! - powiedzial Korath. - Slyszysz ich, tych nieprzeliczonych zmarlych? No, w kazdym razie paru z nich. Wyglada na to, ze twoje slowa - sprzeciwiajace sie moim zasadom - przekonaly kilku z nich, ze nie stanowisz grozby, za jaka cie uwazali - Pozwol, ze ci pogratuluje, Jake, brawo! Jaka szkoda ze to nas nie przybliza do rozmowy z tym Francuzem. Jake musial przyznac, ze wampir ma racje. On i Korath byli tu juz od pewnego czasu, ale jak dotad nic sie nie wydarzylo; nie bardzo wiedzial, jak sie zabrac do tej rozmowy ze zmarlymi. Faktycznie wiedzial jedynie, ze nie wolno mu na nich krzyczec. Harry Keogh nigdy tego nie robil i on tez nie powinien. Ale... gdzies o tym przeczytal - a moze mu powiedziano - czy moze byl to jeszcze jeden przyklad wplywu, jaki na jego umysl wywieral duch Harry'ego? Mniejsza o to. Jak sie ma przedstawic? A moze powinien po prostu czekac, az ktos inny zacznie rozmowe? W porzadku, ale jesli nikt nie zechce? Mysli Jake'a byly wyrazone w mowie umarlych, wiec kiedy oslony umyslu mial opuszczone, Korath mogl je odczytac bez trudu. Uczyniwszy to, rzekl: -Moze tracimy tylko tutaj czas? Skoro wyrazasz sie tak pochlebnie o Trasku i jego ludziach, moze lepiej chodzmy wesprzec ich sprawe i sprobujmy wytropic Malinariego i pozostalych, co nawiasem mowiac, proponowalem od samego poczatku. Spojrzmy prawdzie w oczy, Jake: ta twoja zemsta to zwykla blahostka w porownaniu z tym, co robia ludzie z Wydzialu E. -Ale to moja blahostka! - Jake wyprostowal sie, czujac swiezy przyplyw determinacji (a moze to prawdziwy Jake Cutter ponownie przejal kontrole nad wlasnym umyslem, pozbywszy sie obcej aury). - Castellano - on i jeszcze jeden dran - to moje blahostki! Dzieki za przypomnienie, Korath. Jak to szlo? Oko za oko, tak? I co jeszcze mowiles? Cos o "dobrym i miekkim sercu", ktore takze dobrze smakuje, tak? Kimze jestem, aby sie spierac o czyms tak potwornym z takim potworem jak ty, z wampirem? Nie przejmuj sie moimi slabosciami, Korath. Ja nie jestem niczyim niewolnikiem, a juz na pewno nie jestem niewolnikiem swoich uczuc. -Gowno prawda! - Jeszcze gdy Jake to mowil, wiedzial, ze tak nie jest - ze w rzeczywistosci targaly nim rozmaite uczucia - ze odrzucal uczucia kogos innego. I aby ukryc swoja bezbronnosc, warknawszy, przemowil w mowie umarlych: -Jean Daniel, ty francuski sukinsynu, gdzie, u diabla jestes? -Trafiles za pierwszym razem - odezwal sie w glowie Jacke'a zalosny glos. - Jestem w piekle, Jake, tam, gdzie mnie poslales. Jestem na cmentarzu w Avignonie, miescie, w ktorym sie urodzilem. Tam przynajmniej spoczywaja moje kosci Moj pogrzeb byl skromny, zegnala mnie tylko mala grupka ludzi; mysle, ze wynajal ich Luigi Castellano, bo w swiecie zywych nie mialem przyjaciol. I wyglada na to, ze tutaj takze ich nie mam! Tak wlasnie przedstawia sie sytuacja, taki moj los: samotnosc, ciemnosc i grobowa cisza. "Martwa cisza " dopoki nie wyczulem twojej obecnosci. Jake na poczatku sie przestraszyl i poczul, jak wlosy jeza mu sie na karku, ale po chwili przyszedl do siebie i odpowiedzial: -Wiec sie do tego przyzwyczajasz? To znaczy do tej sytuacji? - Zaskoczony nie wiedzial, co powiedziec, jak zaczac te rozmowe. -Do czego? Do tej sytuacji? - W glosie Francuza mozna bylo wyczuc niedowierzanie i zdumienie. - Przyzwyczajam sie? A Jake szybko podjal: -Przynajmniej masz pewna mozliwosc ruchu, bo inaczej by cie tutaj nie bylo. - Nagle Jake'owi zaswitalo w glowie, ze on i Korath sa chyba mimo wszystko w niewlasciwym miejscu. Gdyby grob Francuza znajdowal sie w Avignonie, tam tez powinien byc jego duch. Jednak szybko rozwijajace sie metafizyczne zdolnosci Jake'a powiedzialy mu, ze Jean Daniel rzeczywiscie jest tutaj, wyczuwal jego obecnosc. -Przyzwyczajam sie? - jeknal tamten, a jego glos przeszedl w szloch. - Odnosisz wrazenie, ze sie przyzwyczajam? Do tego, ze jestem martwy, ty cholerny idioto?! Nie, nie przyzwyczailem sie do tego. Nienawidze tego - tego cmentarza, tego miejsca, tego wszystkiego! Ale poniewaz tutaj umarlem, w tej alei, czasami nie moge sie powstrzymac, zeby tu nie "zajrzec ". Ten bar to bylo moje ulubione miejsce spotkan. A teraz nawiedza go tylko moj duch! Przynajmniej wiem, kiedy tam jestem, nawet gdy nikt inny nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale jaki to ma sens, skoro... nie moge tam byc? Nie widze, me slysze, nie czuje niczego; nawet nie jestem prawdziwym duchem - tylko unosze sie w wiecznej ciemnosci. Jestem niczym i nawet zmarli mnie ignoruja. A ty mnie pytasz, czy sie do teg? przyzwyczailem! To chyba jakies osobliwe poczucie humoru, ty pieprzony Angliku! Wiec teraz odpieprz sie i zostaw mnie samego w moim nieszczesciu, ktorejeszcze poteguje twoja obecnosc i swiadomosc, ze w przerazajacej pustce tego miejsca jedyna istota, z ktora moge rozmawiac, jest ten, ktory mnie tutaj wyslal, pieprzony Nekroskop, Jake Cutter! Niech to diabli, dlaczego nie umarles - ty i ta rosyjska dziwka - kiedy zepchnelismy wasz samochod do rzeki? Ale obelgi Jeana Daniela przeszly Jake'owi mimo uszu; byl tym wszystkim tak zafascynowany, ze prawie ich nie slyszal. Jednak uslyszal, jak nazwano go Nekroskopem i zapytal: -Tak mnie tam nazywaja? - Bo jeszcze to do niego nie dotarlo, jeszcze nie byl gotow tego zaakceptowac, przyjac tej roli, nawet gdyby zyczyli sobie tego zmarli. Ale oni jeszcze tego nie chcieli. -Ogluchles? - powiedzial Francuz po chwili. - Jestes tam jeszcze? Co to za roznica, jak cie nazywaja? To chyba nie ma znaczenia, co? Ale tym wlasnie jestes, Cutter, Nekroskopem! Jestes jak czerw w umyslach zmarlych! A przynajmniej w moim umysle. Wiec wynos sie do diabla i zostaw mnie w spokoju. - Juz nie bylo slychac lkania i jego glos byl teraz znacznie slabszy, jakby daleki i docieral do Jake'a w postaci szeregu stlumionych, slabnacych westchnien kogos, kto szybko sie oddala. -Czekaj! - powiedzial Jake natarczywie. - Musze z toba pomowic. To bylo jak rozkaz i Jean Daniel powrocil. -Co? - Robil wrazenie zaskoczonego. - Masz takze zdolnosci magnetyczne? Poczulem, jakbys mnie przyciagal. - Ale po chwili dodal: - Nie, to nie magnetyzm. To po prostu twoje cieplo, to wszystko. To wlasnie przyciaga zmarlych. W porzadku, jestes Nekroskopem! Ale nie caly jestes cieplem i swiatlem, Jake, bo wyczuwam takze twoja ciemna strone. Tak, i zarazem zimna... To musial byc Korath. I Jake nagle zrozumial, ze dla Ogromnej Wiekszosci - ktora zamieszkiwala nicosc smierci I musial sie wydawac samotna swieca, malym, migocacym plomykiem we wszechogarniajacym mroku. Ale tak samo korath musial im sie wydawac istnym jadrem ciemnosci, zimnym, niby przestrzen miedzygwiezdna. Korath takze zdawal sobie z tego sprawe - wiedzial to od poczatku - wiec nie odzywal sie. Ale Jake wciaz wyczuwal jego obecnosc gdzies w glebi swojej istoty i wiedzial, ze Korath uwaznie slucha. Niewatpliwie martwy wampir sledzil jego postepy. Wiec najlepiej bedzie nie przerywac, bo niepowodzenie moze go wywolac z niebytu i znow bedzie biadolil z powodu straconego czasu. -Jean Daniel - powiedzial Jake - wyjasnijmy sobie jedna rzecz: nie lubie cie, podobnie jak ty nie lubisz mnie. Probowales mnie zabic... i zabiles kobiete, ktora kochalem, i zaplaciles za swoj uczynek. W moim przekonaniu rachunki sa wyrownane. Ale o ile ciebie nie moze dosiegnac juz zadne cierpienie, o tyle ja wciaz odczuwam bol. -Och, doprawdy? - powiedzial Francuz, a w jego glosie zabrzmial sarkazm. - Wiec skoro jestem tylko martwy, twoja sytuacja jest o wiele gorsza, poniewaz rzeczywiscie odczuwasz bol, tak? I to moja wina i powinienem czuc sie podle. Jasne, rozumiem. Pozwol mi to przemyslec; daj mi z minutke, abym ci wyjasnil, ze zupelnie sie nie moge pozbierac i jak sie w zwiazku z tym czuje, OK? A tymczasem - spieprzaj dziadul -Wiec wyglada na to - powiedzial Jake, zaciskajac zeby - ze smierc niczego cie nie nauczyla: jestes teraz takim samym sukinsynem, jakim byles za zycia. Moze nie powinienem tym byc tak bardzo zaskoczony, bo jest to zgodne z zasada Floyle'a: jestesmy, czym jestesmy, i smierc nas nie odmienia. Ale wiesz cos, czego potrzebuje, i chce, abys to mi wyjawil. Oto moja propozycja: powiedz mi, co chce wiedziec, a wtedy zostawie cie w spokoju. -Chcesz czegos, tak? - Francuz zasmial sie skrzekliwie. - To co to jest, Inkwizycja? Wprawdzie urodzilem sie w Avignonie, ale w dwudziestym, a nie w trzynastym wieku! Wiem, czego chcesz, Nekroskopie! Chociaz juz definitywnie przestalem bywac w tak zwanym wytwornym towarzystwie, to nie znaczy, ze juz zupelnie nie orientuje sie w sytuacji... chyba wiesz, co mam na mysli. Ostatnio byles dosyc zajety, prawda? I znow Jake instynktownie wyczul, o czym mowi martwy mezczyzna. -Tak, to prawda - skinal bezcielesna glowa Jean Daniel - Wilhelm " Willie "Stuker byl nastepny na twojej liscie, a potem Francesco "Frankie " Reggio. Ja i ta dwojka - zostaliby zlikwidowani wszyscy trzej. Jest wiec oczywiste, czego chcesz sie ode mnie dowiedziec, nie? -Stuker? - powiedzial Jake. - Ten gruby, oblesny szkop? Tak sie nazywal? - Potrzasnal glowa. - Nie znalem jego nazwiska, tylko jego szpetny wyglad. -Naprawde? - powiedzial Francuz. - Z pewnoscia nie stal sie ladniejszy, po tym jak go zalatwiles! Opowiedzial mi o tym - jak wsadziles mu w dupe ladunek plastyku, uruchomiles zapalnik i kazales odliczac sekundy dzielace go od wybuchu. Ja nie wiedzialem, co mnie spotka, ale Willie... Jezu, on wiedzial to dokladnie! Biedny Willie! Nazywalismy go " Willie ", nie dlatego, ze mial na imie Wilhelm, ale z powodu jego cienkiego fiuta. Nigdy w zyciu nie widzialem cienszego u takiego grubasa! Ale wtedy wyparowal nie tylko Willie, Nekroskopie. Wysadziles takze jego umysl! Nigdy nie byl zbyt zrownowazony, ale podczas tego odliczania zupelnie oszalal. Podobnie jak Frankie Reggio, ale ten nie oszalal, lecz tylko sie wypalil! Co sadzisz o moim poczuciu humoru? Nie najgorsze jak na trupa, co? Ale wiesz - kiedy mysle, jak ci dwaj zgineli - oczy zaczelyby mi lzawic, gdybym je mial! Trzeba powiedziec, ze zalatwiles ich super. Zwlaszcza Frankiego. -Oko za oko - powiedzial Jake, starajac sie o tym nie myslec. - Poniewaz lubili brudna robote, tak samo ich potraktowalem. Wszyscy dostaliscie to, na co zaslugiwaliscie. Wiec rozmawiales z nimi, tak? -Willie nie mowi zbyt wiele - odparl tamten. - Tylko belkocze. Kilka razy natknalem sie na niego i niewiele zdolalem z tego zrozumiec. Za zycia byl pedalem i cykorem, ale wyglad fizyczny nie ma juz zadnego znaczenia; kiedy rozerwal go twoj plastyk, oszalal ze strachu i tak juz pozostalo. -Byl twoim kolega, a ty masz go teraz w nosie? -Co takiego? Moim kolega? - powiedzial Jean Daniel. - Kiedy zylem, mialem w dupie tego grubego, paskudnego dewianta! Wiec dlaczego ma mnie obchodzic teraz? To samo dotyczy Frankiego. Moze tutaj moglbym znalezc jakies przyzwoite towarzystwo, ale ta dwojka? Castellano trzymal Frankego, poniewaz ten wzbudzal w konkurencji niemal taki sam strach jak jego szef. Ale jesli chodzi o Williego Stukera, nie znam nikogo, kto chcialby przebywac w jego towarzystwie. Chyba ze sam bylby rownie paskudny! Castellano lubi takich ludzi. -Widzisz? - powiedzial Jake. - Potrafisz mowic, kiedy juz zaczniesz. -Tak? - powiedzial tamten. - Naprawde jestem rad, ze ci sie podobalo, bo juz skonczylem. Ale na temat Luigiego Castellano nigdy nie bede rozmawial. Ani z toba, ani z nikim innym. A poniewaz nie ma nikogo innego - z wyjatkiem tej bandy pieprzonych umarlakow - mysle, ze jestem bezpieczny. Jake wyczul jego lek i powiedzial: -Boisz sie go? Nawet po smierci? A sam nazwales Stukera tchorzem! -Po chwili milczenia Francuz odezwal sie znowu. -Nie wiem - powiedzial. - Moze wciaz sie go boje. A moze juz nie. Moze go nawet nienawidze, chocby dlatego, ze on nadal zyje, a ja jestem martwy. Ale spojrzmy prawdzie w oczy, Cutter: nikogo nie nienawidze tak bardzo jak ciebie. Wiec zapomnij o tym, bo nie powiem nic, co mogloby dac ci przewage nad Castellanem. Jezeli wystapisz przeciwko niemu, uczynisz to na wlasna reke. Przeciwko niemu i jego chlopakom nie masz najmniejszej szansy. Nawet w walce jeden na jednego nie zdolasz zwyciezyc. Wiec moze pewnego dnia sie spotkamy. Mam nadzieje, ze w niedalekiej przyszlosci. -Pieprzony sukinsyn! - powiedzial Jake. -Moze wybrales niewlasciwego czlowieka - powiedzial Jean Daniel, a jego glos zaczal stopniowo cichnac. - Nie jestem szpiclem. Moze powinienes najpierw ruszyc w poscig za Alfonsem Lefrankiem. Czy on jest nastepny? Jak by nie bylo, masz pecha, Nekroskopie... -Alfonso Lefranc? - Jake zmarszczyl brwi. Nigdy przedtem nie spotkal sie z tym nazwiskiem i nie wiedzial, o kim tamten mowi. Ale Jean Daniel "uslyszal" jego mysli i odpowiedzial: -Na pewno sie spotkales, ty tepy angielski dupku! - I na ekranie umyslu Jake'a pojawil sie, wywolany slowami tamtego, obraz czwartego sciganego mezczyzny - przedostatniego z tych, ktorzy byli owej okropnej nocy w Marsylii - czlowieka, ktorego staral sie wytropic, ale jak dotad bez skutku. I nagle Jake az podskoczyl, kiedy przypomnial sobie incydent na lotnisku w Brisbane; mial wlasnie wejsc z Traskiem i jego esperami na poklad samolotu lecacego do Anglii. Wtedy wlasnie zobaczyl te sama twarz, wpatrujaca sie w niego zza pleksiglasowej szyby oddzielajacej obszar dla odlatujacych podroznych od tarasu widokowego. Ta ziemista, ospowata twarz niskiego, szczuplego mezczyzny z rozbieganymi oczami. Wyginal jak szczur, a wokol niego unosila sie dziwna aura... stal tam przez jakas minute, a potem znikl. W owym czasie Jake myslal, ze mu sie przywidzialo. Uwazajac to za objaw swojej obsesji - kiedy od czasu do czasu widzial te nienawistne twarze, gdziekolwiek by nie spojrzal, mimo ze trzech z nich zginelo z jego reki - po prostu wyrzucil to z pamieci. Bo w koncu co mogl robic w Australii czlonek gangu Castellana? Jego mysli oczywiscie byly wyrazone w mowie umarlych. -To nietrudne do wyobrazenia - powiedzial Francuz, ktorego glos slabl z kazda chwila, niewatpliwie powracajac do Avignonu. - Prawdopodobnie Castellano wyslal tam Lefranca, aby cie sledzil, bo zaczynales sie mu naprzykrzac. Alfonso jest "agentem wywiadu ", szpiegiem Luigiego, to najbardziej przebiegly sukinsyn, jakiego nigdy nie chcialbys spotkac. Ale jednoczesnie to prawdziwa kanalia i szpicel. Mysle, ze pewnego dnia Luigi go zabije, jesli wczesniej nie zginie z twojej reki. Bez przerwy gada, robi wrazenie, jakby nie mogl sie powstrzymac. Moze powinienes byl zalatwic go na poczatku, Nekroskopie. Alfonso na pewno by chetnie z toba porozmawial. -Och, powiedziales mi dosyc - powiedzial Jake. - Mam kolejne nazwisko i udowodniles co najmniej jedna rzecz, o ktorej slyszalem, ale nigdy nie doswiadczylem. -Mianowicie? - jego glos byl juz tylko szeptem. -Mianowicie to, ze kiedy ludzie umieraja, po smierci postepuja tak samo jak za zycia. Jestes tego martwym dowodem. Byles i wciaz jestes zwykla kanalia. -Pieprz sie, Nekroskopie! - Jednak teraz cala zjadliwosc i msciwosc znikla z glosu martwego Francuza, ustepujac miejsca nowemu atakowi stlumionego szlochu, ktory wpredce calkowicie ucichl. -Nawzajem - powiedzial Jake do siebie. I zapadla cisza... Rozczarowany Jake stal samotnie - choc nie calkiem - w marsylskiej alei. W koncu odezwal sie Korath:- Twoja dyplomacja pozostawia sporo do zyczenia. -Tak? - powiedzial Jake. - Dyplomacja? Z taka szumowina? Moze chodzi ci o to, ze nie jestem tak dobry w lgarstwach i slownych gierkach jak ty. -Przypuszczam, ze tak - powiedzial tamten, nie robiac wrazenia obrazonego. - Ale wszystkie te przeklenstwa, zlorzeczenia, zniewagi... ten jezyk byl dla mnie wielkim zaskoczeniem! Nie zawsze jestes tak, hm, bezposredni. -Ja? - zaprotestowal Jake. - Wiekszosc tych zniewag wyszla z jego ust! Zreszta ja tylko odpowiadalem w ten sam sposob, odplacajac mu pieknym za nadobne. Kiedy wejdziesz miedzy wrony i tak dalej. -Wsrod Wampyrow - powiedzial Korath - rzadko uzywa sie inwektyw. Po co ostrzegac wroga, obrzucajac go przeklenstwami, kiedy szybka i zdecydowana akcja mowi glosniej niz jakiekolwiek slowa. Jakiemu celowi mialoby sluzyc przeklinanie niezdyscyplinowanego niewolnika? Nawet najostrzejsze slowa przeleca mu kolo uszu, bo to tylko slowa, a on jest wampirem! Ale z drugiej strony jesli mialaby poleciec jego glowa, oderwana od ramion... -Dla niego byloby juz za pozno - powiedzial Jake - ale reszta by zrozumiala. -Wlasnie - potwierdzil Korath. - W istocie jest u nas powiedzenie: kolki i kamienie moga nam pogruchotac kosci, ale wolajac... -...nie doznamy szwanku? - powiedzial Jake. - Po tej stronie Bramy mamy bardzo podobne powiedzenie. -No wlasnie - powiedzial Korath. - Lepiej po prostu zabijac niz przeklinac, nie uwazasz? -To brzmi jak maksyma z Krainy Gwiazd - powiedzial Jake - ale nie sadze, aby tu sie moglo sprawdzac! A jesli chodzi o przeklenstwa, sa uzywane glownie dla podkreslenia znaczenia wypowiedzi; czesto jako wykrzykniki albo gdy ktos nie zna "przyzwoitego" jezyka. Tak przynajmniej mowi Ben Trask. Ale Wampyry nie uzywaja ordynarnego slownictwa, co? Korath wzruszyl bezcielesnymi ramionami. -Moze azeby sprowokowac wroga do bezmyslnej akcji tffl oslep. Ale automatycznie nie. -Warto to zapamietac - powiedzial Jake. Jak sobie zyczysz - (kolejne wzruszenie ramion). I po chwil': - Ale to wszystko dotyczy przyszlosci, a jesli chodzi o terazniejszosc, co dalej? Bedziesz probowal zlokalizowac tego "belkoczacego "Williego Stukera czy sprobujesz porozmawiac z "podpalonym "Frankiem Reggio? Chyba nie to tyrugie, bo jego jezyk prawie na pewno bedzie goracy, a odpowiedzi zupelnie bezwartosciowe. Twoje ofiary, Jake, nie sa ci nic winne. Oznacza to, ze wsrod niezliczonych zmarlych jest tylko jedna osoba, ktora jest ci cos winna, ale nawet to jest dyskusyjne przypuszczenie. -Natasza - cicho powiedzial Jake. Po czym, zmarszczywszy brwi, dodal: - Powiedziales, ze to jest dyskusyjne? -Z pewnoscia. Czyz nie myslales o tym czesto i czyz nie widzialem tego w twoim umysle? Czy nie jestes w znacznej mierze odpowiedzialny za to, co sie jej przytrafilo... za jej obecna sytuacje? Jake milczal przez kilka sekund. Sumienie. I Korath trafil w sedno: to, co go zzeralo od wewnatrz, bylo w rownej mierze wina jego, co kogokolwiek. Bo gdyby nie poznal Nataszy... ...Ale juz setki razy toczyl ten spor z soba samym i rezultat zawsze byl taki sam: o ile on sam byl czesciowo winny, o tyle inni byli znacznie bardziej. Jego wina polegala na tym, ze pokochal Natasze, co sprawilo, ze ona pokochala jego; ich wina polegala na tym, ze ja za to zabili. A jesli jedyna droga dotarcia do nich bylo jej posrednictwo... -Wiec udasz sie do niej. Ale gdzie? -W jedyne miejsce, jakie znam - odparl Jake lekko lamiacym sie glosem. Korath ujrzal to w jego umysle: most kolo Riez, w Alpach francuskich. Rozwalony murek, ktory taranuje zepchniety z drogi przez zbirow Castellana samochod z Natasza i Jakiem uwiezionymi wewnatrz. Samochod, ktory spada w burzliwe wody rzeki Verdon. -Rzeka byla wezbrana po powodzi - wyjasnil Jake. - Udalo mi sie wydostac z samochodu, nie pytaj jak, bo oboje bylismy nafaszerowani narkotykami. Ale mnie udalo sie przezyc a Nataszy... nie. Nie mialem sily, zeby plynac, a tym bardziej, zeby wrocic po nia! Woda wyrzucila mnie na brzeg nieprzytomnego. Samochodu nie odnaleziono przez wiele tygodni, ale kiedy to wreszcie nastapilo, ona wciaz byla wewnatrz. Wiec nie wiem - nie mam pewnosci - ale moze cos z niej pozostalo tam, gdzie zginela. -Nie wiesz, gdzie ja pogrzebano? -Jej zwloki zostaly poddane kremacji - powiedzial Jake - Przeczytalem o tym. Poszla z dymem, nie pamietam gdzie Chyba wiekszosc tego wymazalem z pamieci. -A most? Rzeka? -To miejsce, ktorego nigdy nie zapomne - powiedzial Jake. - Jego wspolrzedne pozostana w mojej pamieci na zawsze. Od pewnego czasu Jake'a obserwowal umundurowany zandarm stojacy w cofnietym wejsciu do sklepu. Cos w twarzy Jake'a wydalo mu sie jakby znajome, a jego zachowanie bylo zdecydowanie dziwne! To opieral sie o mur, to stawal wyprostowany; chodzil tam i z powrotem, a po chwili zamieral w bezruchu z glowa przechylona na bok, jakby czegos sluchal, a potem zaczynal mowic do siebie. Nie mogl mowic do nikogo innego, bo byl calkiem sam. A jego twarz... moze jego zdjecie bylo na liscie osob poszukiwanych przez policje? Zandarm postapil krok naprzod i ruszyl aleja w strone Jake'a. Jake zobaczyl, ze nadchodzi i skrecil za rog, znikajac mu z oczu. Ha! Zandarm ruszyl biegiem, obiegl rog... i zatrzymal sie jak wryty. W poblizu nie bylo zadnych innych ulic ani rogow, tylko mur ciagnacy sie przez co najmniej sto jardow. I w zasiegu wzroku zadnych otwartych okien ani drzwi. Co samo w sobie nie bylo rzecza dziwna, tylko gdzie sie podzial uciekajacy mezczyzna? Faktycznie nie pozostal po nim najmniejszy slad... ... Jedynie klab kurzu, ktory powoli opadal na zalany sloncem chodnik. Poniewaz Jake Cutter mial swe wlasne - czy prawie wlasne - drzwi... A dopoki nie stana sie naprawde jego wlasnymi, jego "kolega", martwy wampir Korath, bedzie straznikiem ich kluczy... Niezbyt daleko od Marsylii, w Alpach francuskich, pogoda byla zupelnie inna. Ze szczytow gor splywaly czarne chmury zapowiadajac pierwsza burze o tej porze roku. Wysoko u stop wzgorz wila sie prawie pusta, waska droga, wiodaca przez kamienny mostek w ksztalcie luku. A daleko w dole, na asfaltowej wstedze szosy, widac bylo kilka samochodow, ktore mozolnie piely sie w gore; ich chromowane blotniki lsnily w swietle niklych promieni slonca, ktorym udalo sie przebic przez gestniejaca pokrywe burzowych chmur. Jake stal na moscie, przy niskim murku, spojrzawszy w dol, zadrzal. Ale nie z zimna. Kamienie, na ktorych polozyl dlonie, niedawno osadzono ponownie, jeszcze nie pokryly ich mchy czy porosty, wyraznie bylo widac miejsce, gdzie niedawno znajdowala sie szeroka na osiem stop wyrwa wybita przez pedzacy samochod. A nisko w dole woda byla plytka i rzeka utworzyla tutaj cos w rodzaju jeziorka w wielkim zaglebieniu, ktore w ciagu wielu smieci woda wymyla w skalistym podlozu, jeziorko zwezalo sie przy ujsciu, gdzie nurt byl rwacy, a spieniona woda spadala kaskadami w dol. Jake zastanawial sie na glos: -Naprawde udalo mi sie to przezyc? Ile kaskad musialem "pokonac", zanim woda wyrzucila mnie na brzeg? Patrzac oczyma swego gospodarza na skaliste koryto rzeki, Korath odpowiedzial: -Gdybym nie wiedzial, powiedzialbym, ze pierwszy z tych wodospadow bedzie ostatnim! -Rzeka byla wtedy wezbrana po powodzi - odparl Jake - a to jeziorko bylo wypelnione po brzegi. Gdyby nie to, uderzylibysmy w skaliste dno i od razu byloby po nas. Ale ledwo przelecielismy przez murek, wyladowalismy w wodzie. Byla gleboka na jakies dwadziescia stop. - Potrzasnal glowa. - Wtedy wydawalo sie, ze jest tam znacznie glebiej... -Miales wielkie szczescie. -Ja tak - powiedzial Jake cicho, kladac nacisk na, ja". I pomyslal: Ale ona nie. Tylko ze... kiedy o niej pomyslal, stojac przy tym murku, nagle zatoczyl sie... ...i gwaltownie usiadl - na trawiastym brzegu szkockiej rzeki! To bylo tak rzeczywiste, jak gdyby naprawde tam byl i juz nie byl Jakiem, ale kims innym; jedynym kims, kto mogl sie tutaj znalezc i pomyslec: -Mamo, jestes tam? Ale nie bylo jej. Przeniosla sie gdzie indziej, dolaczyla do jeszcze wiekszego zgromadzenia, ktore bylo poza tamtym swiatem. A biedny maly Harry (zawsze tak go nazywala) byl pozostawiony samemu sobie. -Mamo? - powiedzial znowu. Odpowiedzial mu Korath: -Mamo? Jake, Do kogo mowisz? Twoja matka jest tutaj? Nie, oczywiscie, ze nie. I to nie byla matka Jake'a, tylko Harry'ego Keogha. Byla to jeszcze jedna nic laczaca Jake'a z pierwotnym Nekroskopem, ktora byla zrodlem wrazenia, jakie pojawilo sie w umysle Jake'a. Po prostu wspomnienie. Ale nie jego... Po chwili Jake znalazl sie z powrotem kolo murku, powrocil do rzeczywistosci. -Jake? - To byl znow Korath, teraz wyraznie zaniepokojony. -Wszystko w porzadku - powiedzial Jake lekko oszolomiony. - To ta rzeka. Mialem wrazenie, nie wiem, jakby dejr vu, czy cos w tym rodzaju. Widzisz, Harry i ja utracilismy kogos w podobny sposob. Harry utracil matke, a ja... Ale kiedy myslami powrocil do Nataszy, bylo to jak wezwanie. -Jake? - To byl jej glos, ktorego, jak myslal, nie uslyszy juz nigdy. Glos Nataszy, jak gdyby szeptala mu do ucha, a Jake az sie zatoczyl... ale w rzeczywistosci byl to szept w jego glowie. I paradoksalnie, poniewaz to byla wlasnie ona, Jake uznal to za mniej wiarygodne, niz gdyby rozmawial z Harrym, Zek, Korathem czy nawet z Jeanem Danielem. Poniewaz Natasza byla dla niego rownie rzeczywista jak samo zycie. Jake znal ja - ciepla, zywa, usmiechajaca sie tym swoim smutnym usmiechem, tak bardzo rzeczywista! - a ludzie, ktorych znasz, nie mowia do ciebie, kiedy umra. Ale czy ten Francuz takze nie byl rzeczywisty? Mimo to on byl jednak obcy, byl jak papierowa postac na tarczy strzelniczej. A teraz doszczetnie zniszczona. I na tym polegal paradoks. Jean Daniel i inni po prostu sie nie liczyli, ale Natasza byla wciaz zywa w jego pamieci. I slyszac jej glos, choc byla to tylko mowa umarlych, zalaly go fale dawnych uczuc. -Boze! - powiedzial. - Och, Boze! Zawiodlem cie! Pozwolilem ci utonac! -Jake, Jake, Jake - powiedziala, a jej glos byl jak szum morza w muszli. - Przestan obarczac sie wina. Nie zawiodles mnie. Wcale nie! Po prostu nie mogles temu zapobiec, to wszystko. I Jake, musisz jeszcze cos wiedziec: nic nie czulam. Nie ocknelam sie, w ogole nie cierpialam. -Ale cierpisz teraz - powiedzial. - Twoj glos jest taki cichy. Taki slaby. -Ale to nie dlatego, ze cierpie, Jake. Widzisz, moje cialo poddano kremacji, prosilam o to w testamencie, sporzadzonym dawno temu. A moje prochy rozniosl wiatr. Zawsze uwazalam sie za osobe wolna - nawet gdy tak nie bylo, nawet kiedy zostalam uwieziona - bo w ten sposob udawalo mi sie unikac roznych... rzeczy. Teraz tez jestem wolna, unosi mnie wiatr. Jestem w chmurach burzowych wiszacych nad gorami i spadam wraz z deszczem na lasy i morza. W ten sposob rzedne z kazda chwila, ale tak jest dobrze, bo im mniej ze mnie pozostaje, tym wieksza jest moja wolnosc. -A mimo to jestes tez tutaj? -Tak, bo musze. To kwestia woli, Jake. Kiedy sie o tobie dowiedzialam... -O mnie? Ale jak sie o mnie dowiedzialas? - powiedzial Jake lamiacym sie glosem. -Rozmawiala o tobie Ogromna Wiekszosc - odparla. - Jest ich tak wielu, Jake! Poczuli twoje cieplo i na poczatku mysleli, ze jestes kim innym. A potem zobaczyli, ze nie - i jak zaczeli sie spierac! Wciaz sie spieraja, bo jak dotad wielu z nich nie moze sie odwazyc, aby oddac sie pod twoja opieke. -Co takiego? - Jake potrzasnal glowa nie rozumiejac. - Mysla, ze kim ja wlasciwie jestem? Archaniolem Gabrielem? -Ach, mogliby, naprawde mogliby! - powiedziala Natasza. I zanim zdazyl zapytac, co miala na mysli, ciagnela: - Jake, posluchaj. Nie moge tu zostac, trwac tutaj to spory wysilek. Myslalam, ze pewnego dnia mozesz powrocic i nie mylilam sie. Teraz Jake'a ogarnal wstyd, bo nie przybyl, aby po prostu sie z nia spotkac - aby z nia porozmawiac i wyrazic swoje Wspolczucie - ale zeby wypytac ja o Castellana. Zrozumial, jak bardzo jest samolubny i bezmyslny. Ale mimo tego uczucia samooskarzenia, czul cos jeszcze: przemozna sile, ktora pchala go naprzod. I po raz pierwszy Jake zyskal pewnosc, nie zdajac sobie sprawy, skad plynie to uczucie, ze byla to nie tylko sprawa zemsty. Byla to niedokonczona sprawa, cos, co zaczal ktos inny, a on musi doprowadzic do konca. Mysli te byly oczywiscie wyrazone w mowie umarlych. -Castellano? - powiedziala Natasza. - Czujesz sie winny, bo przybyles tu, aby sie czegos o nim dowiedziec, a nie po prostu ze mna porozmawiac? Ale nie wiesz, jak bardzo upraszcza to cala sprawe, Jake! -Upraszcza? - Jake przez chwile myslal, ze Natasza probuje zdjac mu z barkow czesc brzemienia, jakie dzwigal; ale nie, bo poczul fale ulgi, ktora przyplynela od niej! - Ale... jak to upraszcza? -Bo ja takze mam poczucie winy! - powiedziala. - Tak, z powodu tych wszystkich przeszkod, jakie ustawilam na twojej drodze... -Przeszkod? - Jake pokrecil glowa. - Nie wiem, co... -Wiesz doskonale! Czyz ci nie powiedzialam, ze zawsze chcialam byc wolna? Ty dales mi te wolnosc, Jake. W rzeczywistym swiecie, swiecie zywych, ty byles ta wolnoscia - albo mogles nia byc. Trwalo chwile, zanim to do niego dotarlo. -Bylem twoja ucieczka - powiedzial z uczuciem naglej pustki. - Sposobem, aby wyrwac sie z okropnej sytuacji... - Wydal westchnienie i zaczelo w nim wzbierac uczucie ulgi, ktore wkrotce wyparlo tamto uczucie pustki. Ulgi, ktora byc moze byla wieksza niz w wypadku Nataszy! To chyba bylo nie w porzadku. A moze nie? Uslyszala to i powiedziala: -Gralam zakochana dla wlasnych celow. A ty wlaczyles sie do tej gry i zaangazowales sie. Ale nie przejmuj sie, Jake, to udalo sie doskonale. Bo teraz oboje jestesmy wolni. Jake zastanawial sie nad tym przez chwile, po czym powiedzial: -Myslisz, ze kiedykolwiek mogloby nam sie udac? To znaczy czy moglo to sie stac czyms wiecej niz gra? -Zanim spotkalismy sie, oboje mielismy wlasne zycie - przypomniala - i oboje dzwigalismy zbyt wielki bagaz doswiadczen. Czesc z tego, co robilam... nie wiem tego na pewno, ale moglabym to uznac za normalny styl zycia! Moze sie myle, ale odnioslam wrazenie, ze tak samo bylo z toba. Nie ma sensu zgadywac, co moglaby nam przyniesc przyszlosc, Jake, albo co tobie moze jeszcze przyniesc. Trzeba stawic jej czolo, to wszystko. -Wiem - powiedzial. - Przyszlosc po prostu sie dzieje. I jak mowia niektorzy, jest pokretna. -Nie w moim wypadku - odparla. - Moja przyszlosc jest tutaj, unosi ja wiatr. Ale teraz, po tej rozmowie, chyba widzisz, ze juz nie ma potrzeby mscic sie na Castellanie i... -Alez tak! - przerwal Jake, znow poczuwszy te sile, ktora pchala go naprzod, te potrzebe dokonczenia niedokonczonej sprawy. - Teraz to juz nie tyle zemsta, co potrzeba. Czy mi pomozesz? Chce znac jego zaplecze, przeciw czemu wystapie i gdzie mam go szukac. -I to nie bedzie z mego powodu? - W jej glosie znow mozna bylo wyczuc niepokoj. - Jestes tego pewien? Nie chce, zebys sie narazal na niebezpieczenstwo, walczac w przegranej sprawie. -Nie jestem pewien co do sprawy - odparl zgodnie z prawda. - Czy zwykla sprawiedliwosc nie wystarczy? Ale poniewaz i tak mam zamiar ruszyc za nim w poscig, glownym niebezpieczenstwem bedzie brak przygotowania. Wtedy powiedziala mu, co chcial wiedziec: mozliwe miejsce jego pobytu, liczebnosc "wojska" itp. Ale ledwo starczylo jej czasu. Jej glos szybko unosil wiatr. Jake na koncu uslyszal westchnienie i poczul cos, co moglo byc pocalunkiem, kropla deszczu na jego nieogolonym policzku. I juz jej nie bylo. A przynajmniej tak myslal... Ale jak tylko Jake (a takze Korath) opuscili to miejsce, kiedy z ciemniejacego nieba lunal deszcz i zaczal wiac porywisty wiatr... -Dziekuje ci, Nataszo - powiedziala Zek Foener, ktorej glos byl jak szept w metafizycznym eterze. - Zarowno za to, ze wrocilas spokoj jego duszy, jak i za to, ze pomoglas mu odnalezc droge. To musialo byc dla ciebie trudne. -Wlasciwie nie - powiedziala tamta, takze szeptem - Byla to co najmniej polprawda. Jake naprawde mial byc dla mnie sposobem wyplatania sie z tych klopotow. -Wiec cie nie spytam, czy go naprawde kochalas - powiedziala Zek. -A ja ci tego nie powiem - odparla tamta. - Jake jest teraz wolny i ma swoje wlasne zycie. Wspomnienia o mnie to dodatkowy bagaz, ktorego juz nie musi dzwigac. -Wiec pozwol, ze ci podziekuje we wlasnym imieniu - powiedziala Zek. - Za twoja bezinteresownosc. Widzisz, ja takze mialam problemy, ktore rozwiazalam dzieki tobie. Masz racje Nataszo: wolnosc jest najwazniejsza. I jest ktos, komu takze bym chciala dac wolnosc, tylko nie wiem jak. A kiedy burza przybrala na sile i niebo nad Alpami rozswietlily blyskawice, ich glosy ucichly i oddalily sie. Zek powrocila do swej misji na rzecz nowego Nekroskopa, a Natasza ruszyla w droge w poszukiwaniu wolnosci doskonalej. Znala te droge, bo czekaly na nia wszystkie wiatry swiata... Dwadziescia cztery godziny pozniej, w zakurzonym pokoju, wylozonym grubo ciosanymi, szesciokatnymi, kamiennymi plytami, w rozleglych podziemiach rezydencji Castellana kolo Bagherii, pan domu i jego zastepca pozwolili sobie na chwile wytchnienia od makabrycznego zajecia, aby chwile porozmawiac. -Dobrze sie sprawiles - powiedzial Castellano. W jego oczach odbijal sie czerwony plomien pochodni, kiedy z sardonicznym usmiechem przygladal sie narzedziom, ktore zastosowal Garzia, przesluchujac owego rosyjskiego dzentelmena, goscia przybylego z Moskwy. Narzedzia Garzii spoczywaly na kamiennym stole, tam gdzie je rzucil: mlotek z olowiana glowka i gumowa rekojescia; para metalowych miseczek o rozmiarach sporych kurzych jaj, ktore mozna bylo zakladac na meskie genitalia, zaciskajac sruby; metalowa opaska na glowe, takze zaopatrzona w sruby, tak rozmieszczone, aby znajdowaly sie nad oczami i uszami czlowieka; narzedzia do miazdzenia kciukow; lyzkowate dluta i wiele innych. Prawdziwe muzeum tortur. -To antyki - powiedzial Garzia, podwijajac rekawy. - Moj wlasny zbior. Ty masz skarby z Le Manse Madonie, ale te bardziej do mnie przemawiaja. Powiedziano mi, ze serum prawdy dziala rownie dobrze, ale gdzie tu przyjemnosc? Z sasiedniego pokoju dobiegl zduszony jek, a Castellano nadstawil uszu. -juz odzyskal przytomnosc - powiedzial. - Tak szybko! Zdumiewajaco odporny czlowiek, nie uwazasz? Trzymal sie dobrze i na poczatku byl wyjatkowo powsciagliwy. -Wiedzial, ze prawda oznacza smierc - powiedzial Garzia, wzruszajac ramionami. -Ale kiedy zdal sobie sprawe, ze smierc bylaby lepsza i ze i tak nie zdolalby jej uniknac... Garzia skinal glowa. -Wiec po co sie opierac? -I mimo tych wszystkich srub i zmiazdzonych kosci prawie nie ma krwi - powiedzial Castellano. Po czym powtorzyl: - Wyjatkowo dobra robota i bardzo pouczajaca, kiedy juz rozwiazal mu sie jezyk. Widzialem, jak ci sie to podobalo. Boje sie pomyslec, ze pewnego dnia moglbys mnie polozyc na tej lawie! - Przez chwile jego glosny smiech rozbrzmiewal echem w zadymionym pomieszczeniu, po czym przeszedl w gulgot. -Albo ty mnie - powiedzial Garzia, patrzac, jak Castellano wyciera rece w recznik. -Ale to wstyd, ze na to nam zeszlo - skrzywil sie Castellano, odrzuciwszy brudny recznik i myjac rece w misce wypelnionej woda. - Chyba ten Georgij Grusiew - ten szpieg Gustawa Turczina - wiedzial, ze gra skonczona, kiedy zabralismy go na dol. Gdyby zaczal mowic wczesniej, moglby sobie oszczedzic wiele cierpien. -A to bylby prawdziwy wstyd - powiedzial tamten. - Tak rzadko mamy okazje stosowac... - Podniosl obcegi i przyjrzal sie im uwaznie, ich szczeki byly czerwone. - Gdybym byl w naprawde dobrej formie, zaczalby mowic wczesniej. -Kazdy ma swoje metody - powiedzial Castellano. - Ale w przeciwienstwie do ciebie nie uwazam, aby najczulsze miejsca czlowieka znajdowaly sie na zewnatrz. Pod tym wzgledem kobiety sa naturalnie bardziej wrazliwe. A jesli chodzi o narzedzia, mam wlasne rece... Wreszcie udalo mu sie je domyc. Ale nie zmyl z nich wszystkich okropnosci. Kiedy z pokoju obok dobiegl kolejny jek, odezwal sie Ga - Moze teraz powinnismy pofolgowac naszym potrzebom. - Glos mial zachryply z zadzy krwi. - Grusiew musi juz byc bliski smierci i jego serce przestanie pompowac... co za strata! Jednak przedtem powiedz mi, jak sie dowiedziales, ze jest szpiegiem. Czy to twoja oniromancja, czy tez trafny domysl? -To prawda, ze miewam rozne sny - odparl Castellano. - Sny, ktore siegaja daleko wstecz. Ale ze snami jest taki klopot, ze trudno zrozumiec ich znaczenie. Od lat oczekiwalem pojawienia sie czlowieka, ktory bedzie probowal mnie zniszczyc, czy to przeniknawszy do mojej organizacji - jak mial zamiar uczynic ten Rosjanin - czy tez w sposob bardziej bezposredni... ktoz to wie? Z drugiej strony ostatnio mialy miejsce dziwne zdarzenia i bylbym glupcem, gdybym nie zwrocil uwagi na oczywiste zwiazki. -Dziwne zdarzenia? - Garzia zmarszczyl brwi. - Jak te klopoty, ktore mielismy z Jakiem Cutterem? -Jednym z nich byl Cutter - potwierdzil Castellano. - Jeden czlowiek - i to najwyrazniej "zwykly" czlowiek - ktory zalatwil trzech z moich najlepszych ludzi i uczynil to tak przemyslnie? Rzecz jasna, nie moze byc zupelnie zwyczajny! Ale to zagmatwana sprawa, Garzia, i trudna do rozwiazania. Na przyklad jak to jest, ze ten Cutter juz nie jest na liscie poszukiwanych przez policje? Nasze liczne kontakty w Surete i Interpolu wydaja sie rownie skonsternowane jak my sami. Powiedziano mi, ze z gory, z najwyzszych sfer, ktorych dotad nie udalo nam sie spenetrowac, przyszlo zalecenie, aby aresztowania Jake'a Cuttera nie traktowac jako sprawy priorytetowej! Ma teraz swiety spokoj... ale kto mu to zalatwil? Castellano zaczal przemierzac kamienne pomieszczenie, pochylil sie do przodu, jakby sprezony do skoku, niemal tracac rownowage w pozycji przypominajacej modliszke, ale jego zastepca juz do tego przywykl. Jednak po chwili, kiedy Garzia wciaz milczal, mrukliwie ciagnal dalej: -Nie, Jake Cutter to wcale nie jest "zwykly" czlowiek, a jego udzial w tej sprawie - czymkolwiek ona jest - to cos o wiele wiecej niz zwykla zemsta. Faktycznie to on moglby byc tym czlowiekiem, ktorego oczekuje, ktory pojawial sie w moich najwczesniejszych snach. A ironia polega na tym, ze juz go mialem w swoich rekach! Ale myslalem, ze interesuje go tylko ta dziewczyna, Natasza. Gdybym myslal inaczej ze byla tylko narzedziem, srodkiem, aby mogl dotrzec do mnie i ze w istocie to ja bylem prawdziwym celem, ale czego? - mozesz byc pewien, ze ubrudzilbym rece krwia znacznie wczesniej! Kiedy Castellano chodzil, nie przestajac mowic, jego frustracja stawala sie coraz bardziej widoczna. Glos przeszedl mu w niskie warczenie, szkarlatne oczy wyszly na wierzch, ziemista twarz wykrzywila nienawisc, a wargi uniosly sie, odslaniajac lsniace, ostre jak brzytwa zeby. Rozdwojony jezyk wil sie w glebi ust. Garzia widzial juz podobna przemiane, ale nigdy dotad nie byla tak wyrazna. -Och tak! - ciagnal Castellano. - Jakze bym chcial wycisnac z niego wszystko, az wyznalby mi swoje najskrytsze sekrety! A potem, zamiast zostawiac go tym czterem glupcom, dopilnowalbym osobiscie, aby Jake Cutter wiecej mi nie przeszkadzal! -Luigi - powiedzial Garzia, gdy jego pan zatrzymal sie na srodku pokoju, trzesac sie z wscieklosci - nie jestem pewien, czy rozumiem, o czym ty wlasciwie mowisz. Twoje zdolnosci, twoje rozumowanie - to przekracza moja zdolnosc pojmowania. -Oczywiscie, ze tego nie rozumiesz - odparl Castellano. - Bo jestem tym, czym jestem, a ty jestes tym, czym cie uczynilem. Ale pamietaj, Garzia! Lacze ze soba rozmaite rzeczy i dodaje je jak liczby, az ich suma staje sie oczywista. A jesli cos sie nie zgadza... zaczynam sie niepokoic. Mamy tu do czynienia z czyms, co siega znacznie glebiej niz widac na powierzchni. To siega daleko wstecz w czasie, az do okresu, gdy zyla moja matka i zatrzymuje sie w terazniejszosci... a dalej me widze nic. To samo w sobie jest dziwne i niepokojace, to, ze juz nie snie... Popatrzyl na Garzie, ktory tylko wzruszyl ramionami. -Pozwol, ze ci to wytlumacze - powiedzial Castellano. I po chwili podjal: - W ostatnich dniach istnienia Le Manse Madonie, zanim posiadlosc wraz z jej wlascicielami, bracmi Francezci, runela w wody zatoki, matka znalazla dla mnie troche wiecej czasu. To znaczy widywalem ja wtedy czesciej, ale zawsze w tajemnicy. Przysiegla bowiem, ze gdyby jej panowie dowiedzieli sie kiedykolwiek o moim istnieniu, gdyby odkryli, ze jeden z nich splodzil syna i ze ten syn byl owocem wspolzycia z ich sluzaca, Katerin, z pewnoscia by ja zabili - i mnie razem z nia! Wiec kiedy sam roslem w sile, trzymalem sie od nich z daleka. Nie bylo to latwe, bo byli doradcami wszystkich szefow mafii na tym terenie. Pamietasz, Garzia, jak rzadko w tamtych czasach pokazywalem sie publicznie? Teraz znasz powod. Wiedzialem, ze ostrzezenie mojej matki jest prawdziwe. Wiedzialem, ze jesli bracia Francezci uwierza, iz mnie splodzili, na pewno mnie usmierca. Anthony i Francesco ja wykorzystywali. Juz nie seksualnie, nie - bo sie zestarzala, a oni wciaz byli mlodzi - ale tak jak poprzednio, jako sluzaca w Le Manse Madonie, a takze jako poslanca i szpiega. Kiedy zalatwiala cos dla nich w Bagherii czy w Palermo, kontaktowala sie ze mna, a ja znajdowalem jakis sposob, aby sie z nia zobaczyc. Coz ona mi wtedy opowiadala! Ze bracia Francezci to potwory, a Anthony to odmieniec ulepiony w jakas dziwna postac! Ze trzymaja swego ojca w lochu i lekaja sie swego ostatecznego losu, ktory nieublaganie sie zblizal! Powiedziala mi o ogromnych skarbach znajdujacych sie w jaskiniach pod Le Manse Madonie, dala dokumenty, ktore ukrywala przez te wszystkie lata - dotyczace jej pologu i moich narodzin - i powiedziala mi o moim dziedzictwie, ze jestem jedynym "prawowitym" spadkobierca majatku braci Francezci. A wiesz, dlaczego uczynila to wszystko? Bo owa Istota w studni pod Le Manse Madonie przepowiedziala koniec braci Francezci; takze dlatego, ze obawiala sie, iz szalenstwo Anthony'ego bedzie oznaczac koniec jej samej. Nie zeby bala sie smierci, nie, wcale nie, wrecz przeciwnie. Bo zobaczywszy to, co widziala w ciagu lat swojej sluzby, wiedzac to, co wiedziala o horrorach czajacych sie w posiadlosci i jej podziemiach, smierc byla dla niej wybawieniem. Pomysl, Garzia. Moj wlasny dziadek, ta potworna Istota, tak ohydna, ze trzymali ja w tej studni - przepowiedziala upadek swych synow. Tak, przepowiedziala to! Teraz chyba rozumiesz, skad sie wziela moja oniromancja! Te rzeczy sie ze soba lacza, pojmujesz? Ale idzmy dalej. Niedlugo przed zaglada Le Manse Madonie matka powiedziala mi, ze bracia Francezci lekali sie jakiegos czlowieka. Powtarzam: oni lekali sie czlowieka, Garzia jednego czlowieka. Przeniknal do lochow posiadlosci, aby ich okrasc; wedlug mojej matki bylo to niemozliwe, ale to uczynil - Czlowiek, ktory wszedl i wyszedl jak duch - ktory przeniknal przez kamienne mury i stalowe drzwi lochu, jakby byly niematerialne - niemniej jednak byl to czlowiek z krwi i kosci, tak jak my. Bracia Francezci byli wampirami, Garzia, tak jak my, a mimo to bali sie tego "zwyklego" czlowieka. Mial oczywiscie nazwisko, a wlasciwie dwa! Jedno z nich brzmialo Harry Keogh, a drugie Alec Kyle. Wiec moze bylo dwoch ludzi, ktorzy przychodzili i odchodzili jak duchy. Bracia probowali go (ich) wytropic i odkryli, ze byl (byli) czlonkami organizacji noszacej nazwe Wydzial E! Ach! Widzialem, jak podskoczyles! - Castellano wyciagnal drzacy palec w strone swego zastepcy. - Zaczynasz rozumiec pojawiajacy sie obraz. Och tak, Garzia, Wydzial E - ta sama organizacja, o ktorej mowil Lefranc zaledwie pare godzin temu, organizacja, ktora obecnie zapewnia ochrone Jake'owi Cutterowi. Wiec oczywiscie musi byc agentem tego Wydzialu E. Ale gdyby istnialy jakies watpliwosci, mam jeszcze jeden dowod. Wspomnialem, ze moja oniromancja przestala dzialac, ze juz nie widze przyszlosci w moich snach, nawet odrobiny. Moj ostatni sen tego rodzaju mial miejsce ponad miesiac temu. Jego temat powtarzal sie od trzech lat, jednak nigdy przedtem nie widzialem go tak wyraznie. W tym snie widzialem dwie twarze i jakis cien. Widzialem mezczyzne, kobiete i cien. Mezczyzna byl przystojny, kobieta piekna, a ten cien... byl inny. Ale podobnie jak ty i ja, Garzia, wszystkie byly wampirami. To byly wielkie wampiry i byly tutaj! Tego przystojnego widzialem wyraznie. Mieszkal w wysoko polozonym zamczysku o nazwie Xanadu, jak Kubla Chan, tak. Kiedy sie obudzilem, sprawdzilem to i przekonalem sie, ze Xanadu istnieje, czy raczej istnial! -To kasyno w Australii - powiedzial Garzia. - Tam, gdzie wyslales Lefranca. -Moj cel byl dwojaki - wyjasnil Castellano. - Poza mna Lefranc jest jedynym, ktory jak dotad uszedl zemscie Jake'a Cuttera. Po pierwsze, uzylem Lefranca jako przynety - w taki sam sposob jak Franka Reggio - aby sie zorientowac, czy to odwroci uwage od mojej osoby. A po drugie, chcialem sie dowiedziec czegos wiecej o wlascicielu Xanadu. Ale musze przyznac, ze ostatnia rzecza, jaka wtedy podejrzewalem, bylo to, ze ten Cutter, czy raczej Wydzial E, dla ktorego pracuje interesuje sie nie tylko mna, lecz takze innymi podobnymi do' mnie! -Tak bylo - powiedzial Garzia. - I to oni zniszczyli Xanadu -Tak - potwierdzil Castellano - i z tego co wiem, wraz z nim i tego przystojnego wampira, podobnie jak przed trzydziestu laty zniszczyli Le Manse Madonie! Bo to wlasnie jest ich celem, Garzia, oni zabijaja takich jak my i niszcza wszystkie nasze dziela! -A Cutter? -On jest agentem z dlugiej linii agentow obdarzonych osobliwymi umiejetnosciami. Harry Keogh, Alee Kyle, Jake Cutter. Nie jeden i ten sam, bo jak widzialem na wlasne oczy, ten Cutter jest tylko bardzo... jest tylko bardzo... - Castellano przerwal, znieruchomial, jak modliszka w chwili ataku. Ale nie mial czego atakowac. Jeszcze nie. -Tylko bardzo...? - powtorzyl Garzia, marszczac brwi. -Mlody - w koncu powiedzial Castellano beznamietnie. - Keogh, Kyle i Cutter... -Trzasnal piescia w dlon. - Co? Myslisz, ze to mozliwe, Garzia? Tamten robil wrazenie speszonego. -Znasz takie powiedzenie, ze przechytrzyc oszusta mozna tylko jego wlasna bronia? Garzia wydal stlumiony okrzyk. -Myslisz, ze wykorzystuja wampira... do tropienia wampirow? -To by wyjasnialo wiele rzeczy - powiedzial Castellano. - W jakis sposob przejeli kontrole nad jednym z naszych i wykorzystuja go jako tropowca. Keogh, Kyle, Cutter - w istocie moga byc jednym i tym samym. Nie starzeja sie, tak jak my. Nie wychylaja sie i dzialaja w sekrecie, tak jak my. Ha! Ale Keogh i Kyle - a teraz Jake Cutter - oczywiscie przychodza i odchodza jak duchy! Tak jak my przychodzimy i odchodzimy, kiedy mamy umysl. -Ale mowiles, ze Jake Cutter jest tylko czlowiekiem. - Garzia wyrzucil rece w gore. - A ty go rzeczywiscie widziales. Widzialem? - Castellano przez chwile marszczyl brwi, zanim zaczal znowu mowic -Tak, widzialem go - byl zdany na moja laske. - czlowieka, ktory nie osmielil sie zdradzic swojej prawdziwej natury innemu wampirowi, ktory wiedzial, jak z nim postepowac! To byla przebieglosc wampira, Garzia. Przezyl ten nieudany "wypadek", ktory zaaranzowali ci czterej idioci, wydostal sie z samochodu i wrocil, aby zabic trzech z nich. Co wiecej, uciekl takze z owego wiezienia w Turynie, gdzie wedle moich nader wiarygodnych informacji powinien zostac zalatwiony na amen! Powiedz mi, kto, jak nie wybitny wampir, mogl tego dokonac? A jesli chodzi o jego zemste, nie mam najmniejszych watpliwosci, ze Lefranc bedzie nastepny... a potem ja sam! Tylko ze to nie nastapi. Zawczasu ostrzezony, na czas uzbrojony, Garzia; bedziemy na niego czekac. Najpierw Jake Cutter, a potem ten Wydzial E. Wiec chca znac moje ruchy, tak? A ten Georgij Grusiew, wyslany przez rosyjskiego premiera, to byl ich pies policyjny? Spojrz, jak ci dawni wrogowie polaczyli sily i sprzymierzyli sie przeciwko mnie. A jesli chodzi o moje miejsce pobytu, oczywiscie teraz wiedza, gdzie jestem. Jesli zamierzaja wykorzystac Jake'a Cuttera przeciwko mnie, niech tak bedzie. Za posrednictwem Moskwy wysle do niego zaproszenie: uszy tego Grusiewa, jego oczy i palce. Oczywiscie majajego odciski, wiec dowiedza sie o losie, jaki go spotkal... Po chwili, kiedy milczenie Castellana wskazalo, ze skonczyl, Garzia powiedzial: -A wiec nasza przykrywka - i my sami - zostalismy zdemaskowani. Ci ludzie, ktorzy wiedza, czym jestesmy i gdzie nas szukac, nam nie daruja. Narkotyki, ktorymi handlujemy, to jedno, ale to, czym jestesmy... to cos innego. Myslisz, ze to poczatek konca? Castellano poruszyl sie, popatrzyl na Garzie i usmiechnal sie. -Oprocz ciebie - powiedzial - mam w sobie ukryta trucizne. Ale jesli ma byc wojna, bedziemy potrzebowali wojska. Nie tych prymitywnych zbirow, ktorymi sie otoczylismy, ale wampirow, ktorych zadza zycia jest rownie wielka jak nasza. -Zatem czas zaczac werbunek - powiedzial Garzia. -Hu ludzi - spytal Castellano - jest w ogrodach? - Z tuzin - odparl tamten. -Wiec od nich zaczniemy - powiedzial Castellano. - Najpierw zbudujemy niewielkie jadro, ktore w nastepnych dniach zacznie sie szybko rozrastac. Jesli chodzi o anonimowosc ktora jest rownoznaczna z dlugowiecznoscia, do diabla z niai Niech bedzie przekleta! Bo przypuszczam, ze wkrotce bedziemy walczyc o nasza dlugowiecznosc, Garzia! Wzrok jego zastepcy powedrowal w strone lukowatych drzwi wiodacych do sasiedniego pomieszczenia, z ktorego dal sie slyszec kolejny jek. Oblizujac wargi na sama mysl, powiedzial: -Luigi, bedzie oczywiscie tak, jak mowisz. Ale najpierw zanim sie za to zabierzemy, powinnismy naprawde czyms sie zajac. -Tak, to prawda - potwierdzil Castellano, pochylajac sie w ten swoj dziwny sposob w strone pokoju obok. - Bo krew to zycie, a my zbyt dlugo trwalismy w zawieszeniu. Czas sie pokrzepic i posilic. Chodz... Weszli do sasiedniego pomieszczenia, jednego z wielu w labiryncie piwnic pod twierdza Castellana, i przez chwile stali obok stolu, na ktorym spoczywalo cialo Georgija Grusiewa. -Rosjanin - powiedzial Castellano - ale jaki tam z niego dzentelmen. -A jesli nim byl - mruknal Garzia - teraz juz sie nie dowiemy. Ich naga ofiara miala rece i nogi przykute do stolu. Mezczyzna byl mocnej budowy, a na jego ciele widac bylo rozlegle siniaki w okolicach zeber, kolan, kostek i przegubow. Palce u rak i nog stanowily jedynie krwawa miazge, a z uszu wciaz saczyla sie krew. Prawa strona klatki piersiowej wybrzuszyla sie w miejscu, gdzie od wewnatrz napieraly polamane zebra. -Oddech ma bardzo nieregularny - powiedzial Garzia. -Ale puls wciaz bije mu mocno - odparl Castellano. - I tylko to sie liczy. Szybko rozebrali sie, po czym rozkuli Rosjanina, zwiazali mu razem stopy i przyczepili do lancucha zwisajacego z bloku przymocowanego do stropu. Nie tracac czasu, podniesli cialo Grusiewa do gory, tak ze zwisal glowa w dol, az jego glowa znalazla sie na wysokosci okolo siedmiu stop nad podloga. Castellano odciagnal stol na bok, a Garzia stanal na krzesle i nozem ostrym jak brzytwa rozcial gardlo Rosjanina od ucha do ucha. Nastepnie, kiedy z gory zaczela splywac ciepla czerwona kaskada, Garzia puscil cialo, z ktorego jeszcze nie uszlo zycie zszedl z krzesla, odkopnal je w bok i dolaczyl do swego pana ktory stal nagi, z otwartymi ustami i plonacymi szkarlatem oczyma wzniesionymi w ohydnej ekstazie, podczas gdy jego cialo omywal strumien splywajacy z owej zywej chrzcielny wampirycznego zycia. Ale teraz w tych potworach dokonala sie jeszcze jedna przemiana, swego rodzaju metamorfoza. Nie tylko ich usta byly otwarte szeroko, lecz takze rozszerzyly sie wszystkie pory ich cial, ktore pily krew jak gabka! Aby lepiej wchlonac esencje zycia tryskajaca z umierajacego Rosjanina... CZESC TRZECIA Spotkania i konfrontacje XIII Na terytorium wrogaW sobote rano, okolo 10.30 miejscowego czasu, Liz Merrick, Lardis Lidesci i Ian Goodly weszli na poklad rosyjskiego promu Krassos wyplywajacego z portu w Keramoti. Z dolnego tarasu widokowego patrzyli, jak na poklad wchodza pasazerowie, ktorzy wysypali sie z dwoch niemieckich autobusow turystycznych i kilku greckich ciezarowek z platforma. Jednak ze wzgledu na pozna pore roku ani poklad towarowy ani poklady pasazerskie nie byly zatloczone. I pomimo bezchmurnego nieba (a moze wlasnie dlatego) na pokladzie byly tylko dwa prywatne samochody, zaparkowane miedzy ciezarowkami i autobusami, ale zaden z nich nie mial zagranicznych tablic rejestracyjnych, ktore wskazywalyby, ze naleza do turystow. Slynne srodziemnomorskie slonce nie bylo juz blogoslawienstwem, lecz przeklenstwem, a temperatura byla tak wysoka, ze prawie kazdy mial tego serdecznie dosyc. Pasazerowie promu cieszyli sie, ze wreszcie odetchna swiezym morskim powietrzem. Kilka minut po tym, jak ostatni pasazerowie wjechali na poklad, podniesiono tylna klape i prom ruszyl. Kiedy cofajac sie, znalazl sie z dala od nabrzeza, obrocil sie, nabral szybkosci i skierowal sie na pelne morze. Zaskakujaco szybko Keramoti zmalalo do wielkosci miniaturowego miasta, na tle zielonych i zoltych wzgorz i fioletowych gor; wkrotce lad bylo juz widac tylko jako waska wstege unoszaca sie ponizej blekitnego horyzontu, a zamglone, szare grzbiety gor wygladaly jak dalekie chmury. Jesli chodzi o pasazerow promu, byli to glownie Grecy i Liz, ktora jako dziecko czesto spedzala wakacje z rodzicami na greckich wyspach, stwierdzila, ze sa bardzo typowi - niemal stereotypowi - dla wyspiarskiego ludu, ktory znala. Obowiazkowo bezzebna babka w czarnym ubraniu i czaruj chuscie z poobijana walizka i plastikowa torba pelna ryb, narzekajaca bez konca na upal i na to, ze jej biedne ryby napewno zdechna, zanim dotra do Krassos. Druga (ktora moglaby byc siostra pierwszej), z umieszczonymi w wiklinowym koszyku dwoma zywymi kurczakami, ktore zaczynaly niespokojnie gdakac przy kazdym gwaltowniejszym zwrocie promu. I trzecia, obarczona czereda malych wnukow, w towarzystwie siostr-blizniaczek i ich nieposlusznego, nadpobudliwego brata, ktory uparl sie, ze sie wdrapie na dolny pret relingu, zeby karmic kawalkami chleba unoszace sie wokol promu przerazliwie skrzeczace mewy. Wkrotce przywolal go do porzadku marynarz pokladowy, ktory trzepnal go w brode, a chlopiec lamentujac umknal na kolana swojej babki. No i byli turysci: glownie Niemcy, ktorzy przyjechali owymi autobusami, ale takze kilku Anglikow i pare osob innych narodowosci. Ci ostami byli spoznionymi wczasowiczami i wiedzieli, ze o tej porze roku nie beda mieli zadnych klopotow ze znalezieniem kwatery na tej greckiej wyspie. -Glupi Anglicy... - powiedzial Goodly, stojac w cieniu i patrzac na przechadzajace sie po otwartym pokladzie pary w szortach i koszulach rozpietych pod szyja, albo w ogole bez nich. - Spala sie na amen, jeszcze zanim dotra na plaze! Liz skinela glowa. -Angielskie bialasy - powiedziala, przypomniawszy sobie, jak ona i pozostali pracownicy Wydzialu E byli nazywani przez swych australijskich przyjaciol, kiedy po raz pierwszy postawili noge na ladzie. - Dzieki Bogu, ze mam jeszcze te australijska opalenizne. Przynajmniej nie bede miala pecherzy! -Na twoim miejscu nie bylbym taki pewien - ostrzegl ja prekognita. - Na dworze w tym upale... nawet w cieniu nie bedziesz bezpieczna. Promienie sloneczne odbijaja sie od piasku, metalowych powierzchni, a nawet od kamieni. -Co sie odbija? - zapytal Lardis. -Promienie sloneczne - powtorzyl Goodly. - Na szczescie ja jestem odporny. Trudno sie opalam i zawsze wolalem miec biala skore. -A ja - Lardis oslonil oczy - nigdy sobie nie wyobrazalem, ze slonce moze sie wzniesc tak wysoko i byc takie gorace. Nic dziwnego, ze moi przodkowie nazwali ten swiat Kraina Piekiel! W Krainie Slonca bywa cieplo, ale nigdy zbyt cieplo. A zarazem nigdy nie jest zbyt zimno. -Czytalam o twoim swiecie w aktach Wydzialu - powiedziala Liz. - I mysle, ze kiedys chcialabym go zobaczyc. -Nie, nie chcialabys - powiedzieli niemal jednoczesnie Lardis i Goodly. I Lardis dodal: - W kazdym razie nie teraz. - po czym westchnal i odwrocil twarz. Prekognita wiedzial, co jest zrodlem jego niepokoju i powiedzial: - Nathan? -Tak, Nathan - potwierdzil Lardis. - Nathan i wszyscy, ktorych tam zostawilem, aby dalej prowadzili rozpoczeta przeze mnie walke. Gdyby wszystko poszlo dobrze, powinnismy byli o tym uslyszec - od niego, od Nathana - juz dawno temu. Ten chlopak, syn Nany, moglby tu przybyc rownie latwo, jak wtedy, gdy przeniosl Lisse i mnie z Krainy Slonca. Moze przychodzic i odchodzic jak... jak sam Harry! Jak Nekroskop, ktorym byl Harry, a Jake Cutter moze kiedys zostac! Moze to osiagnac i z pewnoscia to osiagnie... jesli wszystko pojdzie dobrze. - Lardis wzruszyl ramionami, znow westchnal i zamilkl zamyslony. -Trzy lata - powiedzial prekognita ze zrozumieniem. - Tak, to bardzo dlugi okres czasu. Ale spojrzmy na to optymistycznie: nie otrzymalismy zadnej wiadomosci od Nathana, ale nie otrzymalismy tez zadnej wiadomosci od nikogo czy niczego innego. Bramy w Krainie Gwiazd sa teraz otwarte, ale od owej okropnej nocy, kiedy zostalo zniszczone Schronienie, nic sie przez nie przedostalo. Brama rumunska zostala definitywnie zablokowana dziesiecioma tonami skal, jednak premier Gustaw Turczin nie kontroluje drugiej Bramy w Perchorsku, choc wydaje sie, ze ma na jej temat pelne informacje. Wiec... moze niepotrzebnie sie martwisz. Cala trojka siedziala na lawce, w cieniu gornego pokladu, twarza do rufy i patrzyla na kilwater. Liz siedziala w srodku, a Lardis po jej lewej stronie. Za nimi otwarty luk prowadzil do>>sali dla pasazerow", duzego pomieszczenia z barem serwujacym napoje bezalkoholowe, herbate, kawe i herbatniki. Dzieki temu, ze nie docieralo tam slonce i pracowala tak zwana klimatyzacja (dwa sufitowe wentylatory, obracajace sie o wiele za wolno), pomieszczenie to znecilo wiekszosc pasazerow, ednak od czasu do czasu jakis Grek czy ktos inny wychodzil na zewnatrz, aby zapalic papierosa. Jedna z tych osob, dorosly, elegancko ubrany mezczyzna, z reka na temblaku, przed kilkoma minutami pojawil sie na pokladzie. Stojac przy relingu z papierosem w dloni, na poczatku wydawal sie nie interesowac trzema osobami, ktore siedzialy na lawce. Ale slyszac strzepy prowadzonej przez nich rozmowy - ktora powinna nie miec znaczenia dla zadnej osoby postronnej - stopniowo przysuwal sie blizej, az w koncu Liz i prekognita zdali sobie sprawe z jego obecnosci... i sposobu, w jaki na nich patrzyl. Liz zareagowala instynktownie: otworzyla kanaly telepatyczne, aby zobaczyc, co zaprzata umysl wscibskiego nieznajomego. Byla dobrym "odbiornikiem", ale jeszcze nie rozwinela umiejetnosci nadawania; z wyjatkiem Jake'a Cuttera nie miala na tym polu wielkich sukcesow. Poza tym wziawszy sobie do serca ostrzezenie Bena Traska, trzymala swoje umiejetnosci telepatyczne na wodzy. Znalazlszy sie na terytorium wroga, nie chciala nikogo ostrzec o swojej obecnosci, a juz na pewno nie Malinariego! Ale teraz, patrzac na twarz tego nieznajomego i sledzac jego mysli... -Co? - (myslal z polotwartymi ustami). - Czy dobrze slysza? Bramy i Perchorsk? Nekroskop i Harry?... Harry? Harry Keogh? To musza byc ludzie z Wydzialu El... Moga byc tylko z Wydzialu El - Liz odetchnela gleboko i tracila lokciem siedzacego obok prekognite, a dlonia siegnela do przewieszonej przez ramie torebki, szukajac swego malego browninga. -On nas zna! - szepnela. Ale Manolis Papastamos byl szybszy. -Tak, znam was - powiedzial krepy grecki policjant, stajac za nimi i wsuwajac miedzy nich reke na temblaku; nastepnie dlonia uniosl w gore brode Liz. - Nigdy sie nie spotkalismy - i ostrzegam cie, abys byla bardzo ostrozna z tym, czego szukasz w torebce - ale znam was na pewno. Jestescie ludzmi Bena Traska z Wydzialu E! Spojrzeli w gore i ujrzeli polyskujacy niebiesko grozny wylot lufy krotkiego automatu wystajacego z rekawa Manolisa. Liz znieruchomiala z dlonia wewnatrz torebki. Goodly zaczal wstawac, obracajac sie w strone Papastamosa, a zaskoczony stary Lidesci ciezko podnosil sie z miejsca. Ale grecki policjant nie byl sam. Z luku prowadzacego do sali dla pasazerow wynurzali sie wlasnie dwaj mezczyzni, ktorzy towarzyszyli mu w Kavali, zamierzajac zapalic papierosa na otwartym pokladzie wraz ze swoim szefem. Blyskawicznie oceniwszy sytuacje, natychmiast skoczyli, otaczajac lawke, a jeden z nich wyciagnal bron. W tej samej chwili, widzac, ze przypadkowe spotkanie szybko zmienia sie w konfrontacje, Manolis uniosl prawa reke i warknal: -Nie strzelac! - i zwracajac sie do Liz, powiedzial: - Mloda damo, jestem Papastamos. Moze Ben Trask wam o mnie wspominal? W takim razie wiecie, ze jestem przyjacielem. Prosze nie strzelajcie ani nie czyncie nic, co zmusiloby mnie do strzalu! - Po czym odczekawszy, aby to do nich dotarlo, ciagnal: - Ty chyba musisz byc Liz, prawda? Wciaz niepewna, co sie dzieje, Liz skinela glowa. Ale w umysle Papastamosa nie wyczula zadnego zagrozenia, wiec sie uspokoila, zaczela swobodniej oddychac i wyjela dlon z torebki. Manolis wyszczerzyl zeby w usmiechu, cofnal lewa reke i schowal bron. -Doskonale - powiedzial. - Tak jest o wiele lepiej, nieprawdaz? - Nastepnie dal znak swoim ludziom, aby odlozyli bron, rozejrzal sie wokol, czy nikt nie widzial tego, co sie przed chwila wydarzylo, i w koncu obrocil sie do patykowatego prekognity. -Ty jestes... hm, Ian Goodly? - A kiedy ten przytaknal, ciagnal: - Tak, teraz rozumiem. Grupa wspomagajaca Bena. Czy to tylko zbieg okolicznosci, ze sie tutaj spotykamy? - Obrocil sie do Lardisa. - A ty? -To jest Lardis Lidesci - przedstawil go Ian Goodly. -Lardis? - Manolis zmarszczyl brwi. - Lidesci? Moze Rumun? Ben chyba o tobie nie wspominal. -To mozliwe - mruknal Lardis. - Jestem tutaj nikim. -To nieprawda - zaprzeczyl prekognita. - Lardis to jest ktos. Ale nie jest Rumunem. -Ach! - Manolis znow spojrzal na Lardisa. - Wy, ludzie z Wydzialu E, jestescie tacy tajemniczy! Macie te... zdolnosci, co? Lardis wzruszyl ramionami. -Zdolnosci? Ja raczej nie. Mam w sobie krew jasnowidza jezeli ci o to chodzi - nie wspominajac o reumatyzmie! - Poza tym mam... znajomosc rzeczy. A Liz rzekla: -Obecnosc Lardisa tutaj... trzymamy w tajemnicy. Jesli Ben Trask zechce ci o nim powiedziec, z pewnoscia to uczyni -Jeszcze mi nie ufacie - Manolis kiwnal glowa ze zrozumieniem, a na jego ustach pojawil sie nieco wymuszony usmiech. - Nie mam do was pretensji. Ja nie ufam nikomu! A tam, gdzie plyniemy, takze nie powinniscie ufac nikomu. Patrzac na niego - patrzac mu prosto w oczy - Liz powiedziala: -Och, mysle, ze mozemy panu ufac, inspektorze Papastamos. Pracuje pan w Atenach i jest pan szefem brygady antynarkotykowej. Jest pan ekspertem, jezeli chodzi o greckie wyspy i juz wspolpracowal pan z Wydzialem. Ma pan dla nas wiele szacunku, a ja wiem, ze Ben Trask i David Chung darza pana wielkim powazaniem - to wszystko bardzo pieknie, ale... -Tu Liz przerwala i zmarszczyla brwi. - Ale... pan mial sie w to nie mieszac! - Pochylila sie w jego strone i powiedziala: - Zjawil sie pan tutaj bez zaproszenia, prawda? -Ach! - powiedzial Manolis i opadla mu szczeka. - Wiem, co zrobilas! Ale to jest to samo, co robila ta biedna Zek czy Trevor Jordan. Oni takze byli... -Tak, telepatami - przerwala Liz. - Ale prosze nie zmieniac tematu. Proszono pana, inspektorze, aby trzymal sie pan od tego z daleka. Nie powinien pan tutaj byc. Kiedy powiedzialam, ze zjawil sie pan bez zaproszenia, to dlatego, ze zobaczylam to w panskim umysle: zastanawial sie pan, jak pan wytlumaczy Benowi Traskowi, co pan tutaj robi. Oczy inspektora zwezily sie, zagryzl wargi, a po chwili powiedzial: -Moze masz racje. Ale to jest Grecja, a ja jestem Grekiem. Zreszta ja i moi ludzie mozemy sie przydac. Mamy specjalna bron. Ale prosze, abyscie do mnie mowili, Manolis. - Obrocil sie do Goodly'ego. - Wiec Lardis ma znajomosc rzeczy... rozumie sposob dzialania wroga, a Liz czyta w umyslach ludzi. No a ty? -Ja odczytuje przyszlosc - czasami - odparl prekognita. Po czym kiedy Manolis siegnal do wewnetrznej kieszeni, powiedzial: - Na przyklad nie napije sie tego, co zaraz mi pan zaproponuje. Jesli juz cos, to whisky, nie brandy. - A kiedy Manolis wyciagnal flaszke, dodal: - Ale z drugiej strony Lardis bedzie bardzo wdzieczny! - Usmiechnal sie cieplym usmiechem, ktory dziwnie kontrastowal z jego wychudla postacia i bladoscia twarzy. Twarz Manolisa wyrazala zaskoczenie i podziw. Pokrecil glowa z niedowierzaniem, popatrzyl na trzymana w dloni flaszke i powiedzial: -To zupelnie fantastyczne! Liz zerknela na prekognite i powiedziala: -Wyglada na to, ze twoje referencje sa w porzadku, prawda? -Widze - odparl - ze na dluzsza mete nasza wspolpraca przyniesie obu stronom wiele korzysci. -Ja tez tak sadze! - powiedzial Lardis, wycierajac usta, kiedy przelknal spory lyk z flaszki Manolisa. - Dokladnie tak, jak powiedziales! - Po czym zwrocil sie do Manolisa: - Co to jest? -Metaxa - powiedzial tamten. - Bardzo szczegolny rodzaj brandy. Ale chyba ja znasz, co? -Jest wiele rzeczy w twoim swiecie, to znaczy w twoim kraju, ktorych jeszcze nie znam - odparl Lardis. - Ale z tym zamierzam sie zaznajomic blizej! -Ach, ci ludzie z Wydzialu E! - powiedzial Manolis, krecac glowa. - Jestescie niesamowici! - I zmarszczyl brwi. - Wiec... wy stanowicie grupe wspomagajaca Bena? Tylko trzy osoby? -Na razie tak - odparl Goodly. - Ben zamierza rozbudowywac swe sily powoli. -Zakladajac, ze starczy mu czasu - powiedzial Manolis ponuro. W odpowiedzi prekognita mogl tylko wzruszyc ramionami. -No dobrze - Manolis zdecydowanie skinal glowa. - Teraz jest nas szescioro. A jesli chodzi o Bena, moze mowic, co mu sie podoba, ale prawda jest taka, ze jestem Grekiem i nie chce na moich wyspach zadnych v)ykoulakas - Wskazal luk wiodacy do sali dla pasazerow. - Wejdzmy do srodka, napijmy sie mrozonej herbaty i poznajmy sie troche lepiej. Krassos jest tylko dwadziescia minut drogi stad, wkrotce znajdziemy sie na terytorium wroga. I w dwadziescia minut pozniej tam byli... Miasto Krassos bylo typowym greckim portem, jakich wiele na wyspach; stumetrowy odcinek miejsc do cumowania sasiadowal z paskudna betonowa hala; wszedzie wokol tylko pacholki cumownicze, kabestany i ciezkie liny zwisajace z mola, ktore trzymaly na uwiezi statki kolyszace sie na falach A za nimi szeroka, zakurzona droga dojazdowa, stanowiaca zarazem glowna arterie miasta. Jeszcze dalej sklepy i tawerny wzdluz ulic i alej, wiodacych w glab miasta. Kiedy ludzie z Wydzialu E i grupa Manolisa zeszli z promu na lad, nad wschodnia czescia miasta, w odleglosci okolo cwierc mili, zauwazyli chmure dymu. Wysluzony woz strazacki czerpal wode ze wschodniego konca portu, a z jakiegos niewidocznego punktu w tym samym kierunku - prawdopodobnie miejsca pozaru - dobiegalo wysokie zawodzenie drugiego wozu strazackiego. Tuz przed zejsciem na lad Manolis zmienil wyglad: sztuczne wasy kompletnie zmienily jego twarz, a kilkudniowy zarost, ktorego nie golil od chwili "wypadku", zaslanial blizny na twarzy. Grek w kazdym calu, ktorego mozna by opisac jako przystojnego, sniadego mezczyzne. Prowadzac swoja "grupe" w strone hali, z dala od krzataniny wysiadajacych pasazerow i halasu dobiegajacego z ulicy, zapytal Goodly'ego: -Jaki jest cel naszej podrozy? Gdzie mamy sie spotkac z Benem Traskiem? Prekognita - ktory co trzy godziny kontaktowal sie telefonicznie z Londynem - odpowiedzial: -Ben zalatwil dla nas miejsce tam, gdzie mieszka on i Chung, w Skala Astris. To mala wioska rybacka... -Znam to miejsce - przerwal Manolis i powiedzial cos szybko do jednego ze swych greckich towarzyszy, ktory poszedl porozmawiac z kierowca autobusu wynajetego przez niemieckich turystow. - Andreas postara sie, aby nas podrzucono tym autobusem do Limari, na wschodnim krancu wyspy - wyjasnil Manolis. - Moga nas wysadzic po drodze. To znacznie mniej rzucajace sie w oczy, niz gdybysmy wzieh taksowke. Za pare minut bedziemy wiedzieli, ale mysle, ze to sie uda. Andreas potrafi byc... przekonywajacy. A tymczasem... widzisz ten dym? - Pokrecil glowa z zaniepokojeniem. - Jezeli to oznacza to, co mysle... -A co myslisz? - spytala Liz. -Zobaczymy, kiedy bedziemy przejezdzac przez Krassos mruknal Manolis i od tej chwili nie odzywal sie, dopoki nie powrocil Andreas. Andreasowi udalo sie zalatwic podwiezienie autobusem, ktory zreszta byl zapelniony tylko do polowy. Kiedy niemieccy turysci zajeli miejsca, Manolis wraz ze swymi kompanami umiescili swoje walizki w komorze bagazowej w dolnej czesci autobusu i wsiedli. Zajeli miejsca z tylu autobusu, gdzie nie bylo nikogo. Kiedy ruszyli, Manolis poszedl na przod autobusu, zeby pogadac z kierowca. Po powrocie powiedzial: -To zajmie jakas godzine, po drodze jest kilka przystankow. A w drodze do Skala Astris bedziemy mogli podziwiac widoki. Szczerze mowiac, na Krassos jest wiele pieknych wsi, zatok i plaz. Tam, gdzie gory schodza wprost do morza, jest kilka kretych i naprawde niebezpiecznych odcinkow drogi. Wiem o tym najlepiej! Pozniej, kiedy wyjrzycie z prawej strony autobusu, bedziecie mieli wrazenie, ze unosicie sie w powietrzu! Oczywiscie dopiero gdy opuscimy miasto. Ale przedtem popatrzcie tam. Na lewo od glownej drogi, juz za miastem, stal woz strazacki, ktory niemal bezglosnie pompowal wode na sczerniale, dymiace zgliszcza, ktore mogly byc pozostaloscia malego hotelu. -A na co wlasciwie patrzymy? - spytal Goodly. -Mysle, ze ktos niszczy wazne dowody rzeczowe - powiedzial Manolis z nachmurzona mina. - To miejsce bylo wytwornia lodu dla potrzeb hoteli, tawern i wlascicieli sklepow rybnych. A takze miejscem, ktore wykorzystalem jako chlodnie do przechowania zwlok tej okaleczonej kobiety, ktora wyrzucilo morze. W jej przelyku znajdowala sie pijawka! -Czy byla zywa? - spytala Liz z oczyma rozszerzonymi chorobliwym zainteresowaniem. - Widziales ja? -Widzialem - odparl Manolis i zadygotal. - Zywa? Nie, Ma martwa, i dzieki Bogu! Spalilem ja. -A teraz ktos zrobil to samo z nia - powiedzial Goodly. - Ale nie sadze, aby to byl Ben Trask. Gdyby tak bylo, wystarczylaby spalarnia. Manolis zgodzil sie. -Nie, to nie ma nic wspolnego z Traskiem. Przynajmniej mam taka nadzieje, bo jezeli tak jest, to oznacza, ze oni juz wiedza, ze jest tutaj! -Nie sadze - powiedzial prekognita. To robota Vavary, ale ona nie zaciera za soba sladow, ze wzgledu na Traska. Uczynila to, poniewaz ty tutaj byles, Manolis, i poniewaz wie, ze nadal zyjesz. To po prostu srodek ostroznosci. Ale to z pewnoscia jej robota, albo lorda Nephrana Malinariego i lady Vavary, dzialajacych razem. -Nazywaj ja po prostu Vavara - warknal Lardis. - Ona nie byla zadna lady. Wedlug cyganskich legend sprzed pieciuset lat Vavara gardzila wszelkimi tytulami, poniewaz wiedziala, jak bardzo sa falszywe. Byla Wam pyr em i byla z tego dumna. W Krainie Slonca lekano sie jej tak samo jak kazdego lorda. Baly sie jej zarowno kobiety, jak i mezczyzni. Manolis popatrzyl na niego i zmarszczyl brwi, zerknal z zaciekawieniem na Goodly'ego i Liz, poczym powrocil wzrokiem do Lardisa. -Co ty mowisz? Legendy sprzed pieciuset lat? I Kraina Slonca... ta Kraina Slonca w swiecie wampirow? Czy to wlasnie masz na mysli, mowiac, ze masz znajomosc rzeczy? Ale jezeli tak, skad czlowiek moze czerpac taka wiedze? Tak jak ja to rozumiem... -Manolis - przerwal Goodly - Wydzial E strzeze swych tajemnic. Dzieki temu udaje nam sie przetrwac. Wszystko funkcjonuje na zasadzie, "wiesz tyle, ile musisz". Jak wczesniej powiedziala Liz: jezeli Ben Trask zechce cie zaznajomic z pewnymi faktami, mozesz byc pewien, ze to uczyni. - I zanim tamten zdazyl o cos jeszcze zapytac, dodal: - A teraz mam mu do przekazania pare rzeczy... Miasto Krassos zostalo za nimi; za oknami autobusu otworzyl sie widok na nadbrzezny krajobraz i blekitny bezmiar Morza Egejskiego migocacego w promieniach slonca po prawej i porosniete drzewami stoki, granie i skaliste podnoza ciagnace sie po lewej. Prekognita wyjal miniaturowy telefon, wlozyl do ucha sluchawke i wybral numer Traska. Trask odpowiedzial prawie natychmiast. -Tak? - Jego pelen niepokoju glos byl znieksztalcony przez wyjatkowo silne zaklocenia, na ktore nakladalo sie oddzialywanie ukladu wzmacniajacego autobusu, przez co od czasu do czasu docieraly do jego uszu komunikaty mlodej przewodniczki niemieckiej wycieczki. -Pani i jej eskorta w drodze - powiedzial prekognita. -Dobrze - odpowiedzial tamten. - Kiedy moge sie was spodziewac? -Za niecala godzine. -Doskonale. Wszystko gra? Wtedy w sluchawce daly sie slyszec kolejne syki i trzaski i dopiero po chwili Goodly odpowiedzial: -Tak, ale... po drodze spotkalismy paru przyjaciol. Mysle, ze ty i twoj towarzysz ich znacie. Juz kiedys byles tutaj na wakacjach z jednym z nich... Nastapila dluga pauza, po czym Trask warknal: -Jak wielu tych przyjaciol zganiales po drodze? -Trzech - odparl Goodly. - Wydaja sie bardzo do nas przywiazani. Kolejna dluga pauza, po czym: -Wiec chyba powinienem zalatwic im tutaj jakies lokum. Jeszcze cos? -Musielismy pojechac troche okrezna droga - Goodly zastanawial sie nad odpowiednim sformulowaniem - z powodu pozaru w Krassos. Najwyrazniej spalil sie jakis zaklad chlodniczy. Ale kiedy mijalismy to miejsce, sytuacja byla juz opanowana. Wiesz cos na ten temat? -Mowili o tym w lokalnej telewizji - odparl Trask, starajac sie, aby zabrzmialo to beztrosko. - I jeszcze o czyms podobnym. Mysle, ze to wszystko przez to goraco. -Tak - powiedzial prekognita. I dodal z typowo brytyjska flegma: - Wydaje mi sie, ze nadchodza naprawde wielkie upaly. Trask zastanawial sie przez chwile, po czym powiedzial: -Mysle, ze lepiej poczekajmy, az sie spotkamy i wtedy podzielimy sie najnowszymi informacjami. A propos, czym podrozujecie! -Autobusem wycieczkowym. -Wiem, gdzie sie zatrzymuje - powiedzial Trask. - Postaram sie wyjsc wam na spotkanie. Nie chcialbym, abyscie zbyt dlugo stali na ulicy w tym upale. Najlepiej, jak zabiore was stamtad jak najszybciej. -Swietnie - powiedzial prekognita. - A wiec do zobaczenia. - I rozlaczyl sie... Glowny ciag komunikacyjny Krassos mial w przyblizeniu ksztalt kola. Pojazdy jadace ze wschodu zataczaly luk wokol miasta, skrecaly na poludnie, a potem na wschod, wjezdzajac na droge dojazdowa do portu, mijaly port i opuszczaly miasto. Tak wiec grupa z Wydzialu E plus Manolis i jego ludzie opuscili nadmorski bulwar, ruszajac autobusem do Limari nie zauwazywszy czarnej limuzyny, ktora sunela za nimi i zatrzymala sie na parkingu, na zachod od portowej hali. I co wazniejsze, dwie zakonnice jadace samochodem Vavary, nie zauwazyly naszych podroznych. Jednakze gdyby ich drogi sie przeciely, Manolis na pewno by zauwazyl ten samochod. Bo jego sylwetke bedzie pamietal do konca zycia. Zakonnice spoznily sie tylko o kilka minut, ale to wystarczylo. Niegrozny wypadek drogowy zablokowal droge na polnoc od miasta; to je zatrzymalo i spowodowalo, ze nie zdazyly na przyjazd promu Krassos. Jednak tego dnia mialy przybyc z kontynentu jeszcze trzy promy, a zakonnice otrzymaly jasne instrukcje: obserwowac z ukrycia rejon portu i zwracac uwage na wysiadajacych na lad podejrzanie wygladajacych cudzoziemcow, regularnie informujac Vavare przebywajaca w klasztorze na wschod od Skala Astris. Chociaz ich "matka przelozona" wydawala sie traktowac beztrosko ostrzezenia Malinariego, w rzeczywistosci nie byla na tyle niemadra, aby je zignorowac. Jednak dzisiaj zakonnice, siedzace w cieniu daszkow oslaniajacych wejscia do tawern, dokladnie naprzeciw portu - z twarzami zakrytymi kapturami, blade i milczace, z udreczonymi oczami patrzacymi zza ciemnych okularow - nie beda mialy nic do zameldowania... Tuz przed godzina trzynasta Trask wyszedl na glowna droge Skala Astris, aby spotkac przybywajace posilki. Nie bylo czasu na nic, poza zdawkowym przywitaniem, kiedy pomagal im odebrac bagaze, po czym poprowadzil ich waska, zacieniona alejka w kierunku bramy z kutego zelaza, ktora otwierala sie na wielki, piekny ogrod, gdzie kwitly hibiskusy, granaty i figowce. Tabliczka na bramie informowala, ze miejsce nosi nazwe christos Studios, przy czym owe "studia" byly w istocie krytymi dachowka domkami letniskowymi, ukrytymi miedzy drzewami, do kazdego z nich prowadzila osobna drozka. Lakierowane drewno sosnowe na tle niedawno pobielonych murow oraz pomalowane na niebiesko okiennice i drzwi nadawaly tym domkom egzotyczny i przyjemny wyglad, a mur zamykajacy poludniowa czesc ogrodu stanowil jakby drugi horyzont. Za murem, nad drzwiami prowadzacymi do baru, wisial szyld WRAK, ktory doskonale wspolgral z otoczeniem, poniewaz wygladal, jakby dawno temu zostal wyrzucony na brzeg morza. Ze srodka bylo slychac zachryply glos Louisa Armstronga spiewajacego piosenke "We Have All the Time in the World", odtwarzana ze starej plyty winylowej pewno po raz tysieczny, bo tyle bylo szumow i trzaskow. -To miejsce jest fantastyczne - powiedziala Liz, gdy Trask zaprowadzil ja do drzwi jej domku. I po namysle dodala: - Czy raczej byloby, gdybysmy tu przyjechali po prostu na wakacje. Slonce, piasek i morze. Absolutnie fantastyczne. - I weszla do srodka, zeby sie rozpakowac. Kiedy Trask zaprowadzil Goodly'ego i Lardisa do nastepnego domku i byli juz poza zasiegiem sluchu Liz, prekognita stanal przed drzwiami, spojrzal na niego i powiedzial: -Co takiego powiedziala? Slonce, piasek i morze? Ale opuscila cos waznego. -Mianowicie? - spytal Trask. -Krzyki - oschle powiedzial Goodly. - Mysle, ze bedziemy tutaj mieli ich pod dostatkiem. -Zobaczyles to? - Trask chwycil go za lokiec. -Tak jakby - odparl prekognita. - W moich snach, ostatniej nocy, w hotelu w Keramoti. Oczywiscie mozliwe, ze byly to tylko sny - co w tych okolicznosciach byloby calkiem naturalne - ale ze wzgledu na Liz zatrzymalem do dla siebie. -Najpierw sie rozlokujcie - powiedzial Trask - a potem o tym pogadamy. Spotkajmy sie, powiedzmy, za pietnascie minut, zgoda? We Wraku. -Swietnie - powiedzial Goodly. Po czym on i Lardis weszli do srodka. Nastepnie przyszla kolej na Manolisa. Wraz ze swymi ludzmi zajal nieco wiekszy domek, do ktorego cala trojka wrzucila swoje bagaze, prawie nie zagladajac do srodka. Trask ponownie oznajmil: -Pietnascie minut na rozlokowanie sie, a potem spotykamy sie wszyscy we Wraku. Ale w jego glosie mozna bylo wyczuc niezadowolenie a kiedy odwrocil sie, zeby odejsc, Manolis zlapal go za reke. -Moj przyjacielu - zaczal, po czym przerwal i powiedzial - Zakladam, ze wciaz jestes moim przyjacielem. Trask popatrzyl na niego, na jego wasy i kilkudniowy zarost, ujrzal autentyczny niepokoj malujacy sie w jego oczach i nie mogl powstrzymac sie od usmiechu. Jednak usmiech ten byl nieco cierpki. -Na zawsze - powiedzial, po czym przestal sie usmiechac i zmarszczyl brwi. - Ale ty wciaz jestes uparty jak osiol. Chcialem trzymac cie od tego z daleka, dla twego wlasnego dobra. -Ale dlaczego? - Manolis uniosl zdrowa reke na znak protestu. - Poniewaz ta... ta wampirzyca mnie zna? Tez o tym myslalem. Jednak w jaki sposob mnie zna? To znaczy gdzie mogla mnie widziec? Czy rzeczywiscie mnie widziala, czy tez brudna robote odwalaja jej slugi? -Slugi? - Trask wlepil w niego wzrok. -Juz nie pamietasz? - Teraz Manolis zmarszczyl brwi. - Na Rodos, Halki, Karpathos -sprawa Janosa Ferenczyego. Mial niewolnikow, obserwatorow i szpiegow, zwerbowal nawet paru twoich ludzi: tego biednego Kena Layarda i Trevora Jordana! Wiec dlaczego z Vavara nie moze byc podobnie? Ben, jezeli bede musial, zostawie obie grube ryby tobie i twoim ludziom, ale ten, kto mnie zepchnal z tego urwiska i spowodowal smierc Eleni Babouris, jest moj! Wierz mi, ze ja i moi ludzie zrobimy to, co nam powiesz. I bedziesz rad z naszej pomocy. -W istocie - odparl Trask - prawdopodobnie bede mogl cie wykorzystac. Nie jestes tak bardzo poobijany, jak myslalem, a jezeli nawet, to dobrze to ukrywasz. Te dlugie wasy i zarost maskujaprawie wszystko! A jesli chodzi o twoich ludzi, z tego co dotad widzialem, na pewno sprawia sie dobrze i beda mogli wykorzystac to, ze nikt ich tutaj nie zna. Nawet ja ich nie znam! Ale niech na razie tak bedzie, mozemy zaczekac z prezentacja do czasu spotkania w barze. OK? -OK - powiedzial Manolis. - I jeszcze jedno: gdzie jest Chung? -Jest w budynku administracji, tam, za drzewami - pokazal Trask. - Rozmawia przez telefon, wymieniajac informacje z Centrala w Londynie. Nawiasem mowiac, Chung i ja mieszkamy w domku zaraz kolo Liz, gdybys chcial jeszcze o cos zapytac. Manolis skinal glowa. -Do zobaczenia we Wraku - powiedzial, kiedy Trask odwrocil sie i ruszyl w strone swego domku... Wrak nie byl takim wrakiem, na jaki wygladal z zewnatrz. W srodku przestronne pomieszczenie bylo wylozone marmurowymi plytkami o nieregularnych ksztaltach i bylo naprawde poziome, rzecz rzadka na greckich wyspach, gdzie zazwyczaj nie mozna znalezc stolika, ktory choc troche nie przechylalby sie na bok. W rogach pomieszczenia z sufitu, wykonanego z lakierowanej sosniny, zwieszaly sie rybackie sieci, ktore wygladaly jak wielkie pajeczyny. Sieci zdobily srodziemnomorskie muszle, a w niektorych z nich zainstalowano male kolorowe zarowki. Kiedy wieczorem wlaczano prad, przyciemnione, migocace swiatlo rozsiewane przez owe muszle sprawialo, ze wnetrze przypominalo podmorski krajobraz. Solidne stolki barowe - teraz puste - staly rzedem kolo dobrze zaopatrzonego baru, a wygodne wiklinowe fotele rozmieszczono w rownych odstepach kolo bambusowych stolikow ze szklanym blatem. Na scianach widnialy malowidla przedstawiajace miejscowy krajobraz. W ten sposob Christos Studios w calosci - z jego ustronnymi, zacienionym domkami i Wrakiem od strony plazy - stanowily bardzo przyjemna i wygodna baze operacyjna. Tak wlasnie pomyslal Trask, kiedy on i jego koledzy zsuneli trzy stoliki i usiedli. Jedynym nieobecnym byl Chung, ktory wciaz rozmawial przez telefon. Tak, bylo tu bardzo przyjemnie, pomyslal Trask, i w tym sensie spostrzezenie Liz Merrick, ze miejsce jest fantastyczne - bylo trafne... -Ale byly przeciez owe "prorocze" sny Iana Goodly'ego. Trask wierzyl bowiem mocno w zdolnosci prekognity i mial ku temu powody. I jesli sie mialy sprawdzic, znacznie wazniejsze byly teraz sprawy Wydzialu E niz slonce, piasek i morze. Ich pobyt z pewnoscia nie bedzie przypominal przyjecia na plazy. -Ach, ta cywilizacja! - powiedzial Manolis, kiedy wraz ze swymi ludzmi wszedl do baru. Jak zauwazyl Trask, ludzie Manolisa wygladali na bardzo kompetentnych. Ten, ktory budowa przypominal taran - o krotkich nogach, lecz bardzo szeroki w barach i z klatka piersiowa jak beczka - mial na imie Andreas. Mial krotko przyciete wlosy, oczy niebieskie niczym morze, a na ustach szelmowski usmieszek, w ktorym czaila sie ukryta grozba. Jego ojciec byl Grekiem, ale matka byla Amerykanka; umarla, kiedy Andreas byl jeszcze dzieckiem i od tego czasu mieszkal w Atenach. Kolega Andreasa, Stavros, byl od niego o kilka lat mlodszy i mial prawdopodobnie jakies dwadziescia siedem lat. Byl Grekiem w kazdym calu: mial lsniace, czarne wlosy, brazowe oczy i atletyczna figure. Liz zlapala sie na tym, ze zaczela go porownywac z Jakiem Cutterem. Nie chodzilo o jego twarz (zbyt prosty nos i bardzo srodziemnomorski wyglad), wiec moze to byl sposob, w jaki nosil dzinsy. Jego sylwetka byla... bardzo podobna. A moze to bylo po prostu to, ze Jake nieustannie absorbowal jej mysli. Zaraz za Manolisem i jego ludzmi do baru wszedl mezczyzna, ktorego nie znal nikt oprocz Traska. Byl to przystojny, szczuply, mlody Grek, ktory sie przedstawil jako syn wlasciciela. -Jestem Yiannis i prowadze ten bar - powiedzial nienaganna angielszczyzna. - Kiedy mnie nie ma, barem zajmuje sie moja zona. Katerina teraz udala sie na sjeste, ale bedzie tutaj wieczorem. - I zwracajac sie do Manolisa, powiedzial: - Ale to, co powiedziales o "cywilizacji"... no, nie. I, usmiechajac sie, potrzasnal glowa. - Nie Wrak. Nie to miejsce. -Nie? - Manolis wygladal na zaskoczonego. Yiannis pokazal przez okno w ksztalcie iluminatora na wschod - gdzie w poblizu wybrzeza przycupnely hotele, sklepy i tawerny Skala Astris, ktore jakos macily spokoj tego miejsca - i powtorzyl: -Nie, to jest cywilizacja! Pamietam czasy, kiedy bylem chlopcem i tam byla tylko plaza. Ale cywilizacja? Teraz, gdy turystyka zamiera, juz nie zalewa nas tak szerokim strumieniem, ale jezeli kiedykolwiek znow zacznie... wtedy przeniose Wrak troche dalej w kierunku plazy. Nie potrafie powiedziec' czy to blogoslawienstwo, czy przeklenstwo. Zyje z powolnego obumierania mego domu, mojej wyspy. Ale pocieszam sie mysla, ze ta choroba nie jest nieuleczalna i ze w koncu sie ustabilizuje. -Rozumiem, co masz na mysli - powiedzial Manolis. - Wiec potraktuj to, co powiedzialem, jako komplement. To wyjatkowo sympatyczne miejsce. Yiannis lekko sie sklonil i wszedl za bar. -A wy mozecie to potraktowac jako wyraz uznania ze strony mego baru - powiedzial - wobec nowych gosci przybywajacych do Christos Studios. Zechciejcie, prosze, cos zamowic - na koszt firmy. -Brawo! - wykrzyknal Lardis, promieniejac z zadowolenia. - Dla mnie metaxa, prosze. - Zgodnie ze swoja obietnica byl na najlepszej drodze, aby zaznajomic sie z tym trunkiem. Pozostali czlonkowie Wydzialu E zamowili zimne napoje. Manolis i jego ludzie poprosili o ouzo z lodem. Po podaniu napojow Yiannis przeprosil i pozostawil gosci samym sobie. Ktos mial sie wymeldowac i w zwiazku z tym mial pewne obowiazki, ale powiedzial, ze niebawem wroci. Wtedy Trask przystapil do rzeczy. -Miejsce juz prawie opustoszalo - powiedzial. - To nam bardzo odpowiada. Pozostalo tylko kilku Niemcow. Wiekszosc z nich wynajela samochody i Yiannis mowil, ze zazwyczaj ich nie ma od switu do zmroku. Na Krassos sa lepsze plaze niz tutejsza i tam jezdza. A to oznacza, ze bedziemy mieli spokoj. Jezeli chodzi o Yiannisa, z tego co wiem, jest troche przybity, bo w tym roku interesy ida bardzo zle. Mozna za to winic te kaprysy pogody spowodowane przez El Nino. Poza tym jest zdeklarowanym anglofilem i dopilnuje, zeby nam niczego nie zabraklo. Jestesmy tu z Chungiem od zeszlego wieczoru, mielismy wiec troche czasu, zeby to i owo przemyslec. Kupilismy kilka map, ktore sa znacznie dokladniejsze niz ta, ktora nam dal Manolis. Nie sa to wprawdzie mapy sztabowe, ale sa calkiem dobre. - I rozdal zlozone mapy. - Manolis, bedziesz musial zapoznac swoich ludzi z tym wszystkim. Chyba lepiej zrob to pozniej, bo nie wiem, na jak dlugo Yiannis zostawi nas samych. OK, wszyscy wiemy, na czym ma polegac ta wstepna faza operacji: znalezc Malinariego i Vavare w ich kryjowkach, tak aby oni nie znalezli nas, i odkryc, jak bardzo rozprzestrzenila sie wampiryczna zaraza. Kiedy sie tego dowiemy, moze okaze sie konieczne sprowadzenie posilkow. Mowie "moze", bo nie mamy tutaj zapewnionej rownie rozbudowanej wspolpracy co w Australii. Faktycznie gdyby greckie wladze sie dowiedzialy, co tutaj robimy, najprawdopodobniej by nas wykopaly! Ostatnia rzecza, o jakiej mogliby sie dowiedziec - i zarazem ostatnia rzecza, do jakiej mozemy dopuscic - jest to, ze na greckich wyspach znajduja sie na wolnosci wampiry! To znaczy jezeli chcemy, aby tego swiata nie ogarnelo szalenstwo. Dobrze, a teraz rozlozcie swoje mapy. To jest Krassos. Porosle gestym lasem gory, bogate w zloza najlepszego na swiecie marmuru, gospodarstwa i wioski rybackie, tu i owdzie pagorki, z ktorych wyrastaja strome urwiska i skalne polki, po ktorych skacza kozy, skaliste zatoki, plytkie porty i piaszczyste plaze. Idylliczny raj, ktory teraz stanowi zagrozenie znacznie wieksze niz turystyka i "cywilizacja" Yiannisa, poniewaz probuja opanowac go potwory, rownie podstepnie, lecz ze znacznie bardziej makabrycznym skutkiem. Wiec gdzie, kiedy i jak mamy szukac naszych wrogow? Reguly nie sa tak proste, jak mogloby sie wydawac. Teren takze. Mamy tutaj do przeszukania jakies trzysta mil kwadratowych, a Vavara i Malinari moga byc doslownie wszedzie. Oto, co chcialbym zaczac jeszcze dzis. - Zwrocil sie do Manolisa. - Skontaktuj sie z wladzami wyspy i sprobuj sie dowiedziec, czy zameldowano o czyims zniknieciu i gdzie. Mysle, ze... -Czekaj! - przerwal mu Manolis. - Sprawdzilem to, kiedy zajmowalem sie sprawa tej kobiety z pijawka w przelyku. Nie zaginal nikt z miejscowych ani zaden turysta. A wyspa jest o wiele za mala, aby nie zauwazono czyjegos znikniecia. Trask milczal przez chwile, po czym kiwnal glowa i P?" wiedzial: -Wlasnie dowiodles, ze masz racje, tego mianowicie, ze twoja obecnosc nie tylko nam sie przyda, ale jest wrecz niezbedna. Bo w ten sposob jeden watek naszego sledztwa zostaje zamkniety, co oszczedzi nam wiele cennego czasu... i za co dziekuje. Ale podstawowe pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi. Jesli Vavara jest tutaj przez wiekszosc okresu trzech lat, z czego zyje? Teraz wlaczyl sie Ian Goodly. -Wiemy, ze te potwory nie musza pic krwi - to nie jest dla nich absolutna koniecznosc -ale jest nieodpartym faktem, ze sprawia im to przyjemnosc. Jak zwykly mowic, "krew to zycie". Zapewnia im sile i jej brak przez dlugi okres czasu z pewnoscia by je oslabil. Poza tym po prostu nie moge sobie wyobrazic, zeby odmawialy tego swoim pijawkom. Wiec moze powinnismy szukac... I znow wtracil sie Manolis. -To jest mala wies liczaca stu mieszkancow, a moze i mniej, i wszyscy znalezli sie pod wplywem tej wampirzycy. Moi przyjaciele, zapewniam was, ze na tej wyspie jest kilka takich wsi! Ja takze zastanawialem sie nad ta sprawa i teraz prosze was wszystkich, abyscie popatrzyli na swoje mapy. Dzgnal palcem w mape, ktora lezala rozlozona na stole. -Tu sa gory Ypsarion Oros i wies Panagia, ktorej mieszkancy zajmuja sie wydobywaniem marmuru. Zgodnie z legenda jej populacja wynosi tylko siedemdziesiat osob. A tu jest Theologos, piecdziesieciu kopaczy w ruinach archeologicznych z okresu przed okupacja Rzymian. I jeszcze ten gorski kurort w Kastro, gdzie ludzie biora kapiele w goracych zrodlach, leczac rozmaite bole. Staly personel: siedemnascie osob. Vavara moze byc w kazdym z tych miejsc i jeszcze w paru innych. -Chung i ja doszlismy do podobnego wniosku - potwierdzil Trask. - Nawet w gesciej zaludnionych miastach liczba mieszkancow dochodzi najwyzej do kilku tysiecy. Nie tylko kazdy zna tam kazdego, ale na dodatek wie, czym sie zajmuje! Gdyby Vavara tam byla - ta dziwna, piekna kobieta, ktora sie widuje jedynie noca - ryzykowalaby bardzo wiele. Wiec zgadzamy sie co do tego, ze wydaje sie bardzo prawdopodobne, iz podeszla zamknieta, prawdopodobnie jakas gorska spolecznosc i stopniowo przejela nad nia kontrole. W ten sposob nie miala potrzeby zabijac zadnego z nowo zwerbowanych niewolnikow, ktorzy sluza po prostu zaspokajaniu jej urazajacych potrzeb. Brr! -Wiec zdecydowalismy, od czego zaczac - powiedzial' Goodly. - Musimy odwiedzic te miejsca - oczywiscie w bialy dzien - i zobaczyc, czy zdolamy wykryc cos niezwyklego. -Musimy odwiedzic wszystkie te miejsca - podkreslil Trask. - Nie tylko te, ktore wskazal Manolis, ale wszystkie takie miejsca, ktore spelniaja wymagania Vavary. Kiedy sie do tego zabierzemy, musimy byc bardzo ostrozni. Dopoki z Londynu nie przybeda posilki, jest nas tylko osmioro i nie zamierzam wzywac nikogo wiecej, dopoki dokladnie nie namierzymy naszych celow. Wiec proponuje, abysmy sie podzielili na trzy grupy. -A co z pojazdami? - spytala Liz. -Chung i ja juz wynajelismy samochod - powiedzial Trask - ale potrzebujemy jeszcze dwoch. Manolis, ty i twoi ludzie potrzebujecie odpowiedniego ubrania - cos dla turystow, rozumiesz? - aby wasze przebranie bylo kompletne. Czy twoi ludzie moga sie tym zajac? -Nie ma sprawy - powiedzial Manolis. - Moga to zrobic nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Tam, gdzie wysiedlismy z autobusu, zauwazylem znak informujacy o punkcie wynajmu samochodow w Skala Astris. - Wydawszy stosowne polecenia Andreasowi i Stavrosowi, wyslal ich do wioski. Zabralo to tylko chwile. -A wiec podzielimy sie na grupy - powiedzial Trask. - Ale chcialbym, zeby nasi "uzdolnieni" czlonkowie rozdzielili sie. -Uzdolnieni? - Manolis uniosl brwi, po czym strzelil palcami i rzekl: -Ach, tak, oczywiscie! Lokalizator, telepata i... i... -Prekognita - powiedzial Goodly. -I ten, ktory ma znajomosc rzeczy - mruknal Lardis, pocierajac nos. -Nie - powiedzial Trask. - Toba sie nie martwie. Jezeli te sukinsyny nie byly w stanie wytropic cie w nocy, nie sadze, aby zdolaly cie wykryc w bialy dzien! Obrocil sie do pozostalych. -Ale kiedy bedziemy ich poszukiwac, nie chcialbym, abyscie swe umysly koncentrowali w jednym miejscu. Liz, musisz trzymac na wodzy swoje umiejetnosci telepatyczne. Malinari juz raz przeniknal do twojego umyslu i nie mam watpliwosci, ze moze uczynic to znowu. Umiejetnosci Chunga maja podobny charakter: siegaja na zewnatrz, aby zlokalizowac rozmaite rzeczy i przez to on sam moze zostac zlokalizowany. - Po czym zwrocil sie do Goodly'ego: - Ian, toba tez sie nie martwie, twoj dar przychodzi i odchodzi, ale o ile nam wiadomo, nigdy cie nie zdradzil. O ile przyszlosc jest pokretna i stara sie ukryc nawet przed toba, o tyle jest jeszcze bardziej ulotna, jesli chodzi o innych. Krotko mowiac, twoje zdolnosci sa nie do wykrycia, dziekujmy Bogu i za to! To samo dotyczy mnie. Ale wszyscy jestesmy esperami, a z tego co wiemy o Malinarim czy Vavarze, moga byc obserwatorami, rozpoznajac psychiczne sygnatury ludzi takich jak my. Jezeli tak jest, szczegolnie zagrozeni sa Liz i David i musimy trzymac ich na uboczu. Oto, co proponuje: Grupy beda mialy nastepujacy sklad: Manolis, Lardis i Liz; David Chung i Stavros; Ian Goodly, Andreas i ja sam. - Czekal na uwagi, ale nikt sie nie odezwal. - Jedna grupa, musimy zdecydowac ktora, skupi sie na zbieraniu lokalnych informacji i bedzie miala charakter uniwersalny... na pewno pojawia sie jakies prace dorywcze, ktore trzeba bedzie wykonac. Pozostale grupy rozdziela sie. Jedna uda sie na wschod, a druga na zachod. Drogi biegna glownie w poblizu brzegu morza i tylko nieliczne szlaki odgaleziaja sie w kierunku gor. Manolis, mam nadzieje, ze twoi ludzie wybiora samochody z napedem na cztery kola, podobnie jak ja! -Jestem tego pewien - powiedzial Manolis. -Ale to wszystko bedzie jutro - ciagnal Trask - a pozostala czesc dnia dzisiejszego poswiecimy na rozlokowanie sie, odpoczynek i zapoznanie sie z tymi mapami, topografia terenu i miejscowymi realiami - a takze oczywiscie z wszelkimi plotkami - i tak dalej... Kiedy skonczyl mowic, w drzwiach Wraku pojawil sie lokalizator David Chung. -Jesli chodzi o miejscowe realia - powiedzial - czy plotki, przed chwila uslyszalem, jak Yiannis rozmawia w holu z dwoma Niemcami opuszczajacymi osrodek. Wyglada na to, ze przedwczorajszej nocy wydarzyl sie smiertelny wypadek, ktorego okolicznosci sa nieco podejrzane. A jesli chodzi o wiesci z Londynu, coz, tez sa nieco podejrzane. - Klapnal na krzeslo, otarl pot z czola i powiedzial: - Uff! Ale upal! -Co cie zatrzymalo? - zapytal Trask. -A uwierzysz, ze plamy na sloncu? - odparl lokalizator potrzasajac glowa ze wstretem. - Wyglada na to, ze lacznosc na calym swiecie wziela w leb. Telefony kieszonkowe nie wchodza w rachube. Jak wiemy, zawsze byly z nimi rozmaite klopoty, ale teraz... powyzej dwudziestu mil slychac tylko zaklocenia. Najwyrazniej wydarzylo sie to calkiem nagle. Trwalo chwile, zanim sie dodzwonilem, korzystajac z normalnego telefonu w holu, a potem musialem rozszyfrowac to, co powiedzial John Grieve. To, czego sie dowiedzialem, nie jest pocieszajace. -Mow dalej - powiedzial zaniepokojony Trask. -Jimmy Harvey znalazl urzadzenie podsluchowe w restauracji na dole - powiedzial Chung. - Pluskwa o krotkim zasiegu, prawdopodobnie nie byla w stanie nic przesylac poza obreb hotelu. Dlatego Jimmy sprawdzil w recepcji, czy to robota kogos z wewnatrz. Jedynym potencjalnym kandydatem byl jakis Francuz, ktory zameldowal sie w hotelu wkrotce po naszym powrocie z Australii. W ksiedze gosci figuruje jako Alfonso Lefranc i pierwsza mysla naszych ludzi w Centrali bylo, ze to musi byc falszywe nazwisko. Sprawdzili wiec w Interpolu i... i wiecie co? Otoz okazalo sie, ze to szpicel Luigiego Castellana! Wtedy nasi ludzie skontaktowali sie z liniami lotniczymi i wszystko wskazuje na to, ze ten Lefranc jest wciaz w miescie. Teraz go szukaja. A to tylko jedna... Traskowi zakrecilo sie w glowie. Castellano? Problem Jake'a? Co, u licha, tam sie dzialo? Ale zanotowal te informacje i powiedzial: -Co jeszcze? -Nadeszla zaszyfrowana wiadomosc od Gustawa Turczina - odparl lokalizator. - Jest zdania, ze jego czlowiek musial juz przeniknac do organizacji Castellana. Mowi, ze ma do niego wielkie zaufanie i przewiduje, ze wkrotce bedzie w stanie dokladnie nas poinformowac, gdzie przebywa ta sycylijska kanalia. Reszta bedzie nalezala do nas. Ale jest zaniepokojony, ze zaczelismy badac jego problemy tam, na miejscu... przypuszczalnie ma na mysli Rosje, a mowiac dokladniej, Perchorsk. -Tak - powiedzial Trask. - I to wszystko? -Nie - powiedzial Chung, wiercac sie niespokojnie na krzesle. - Jest jeszcze cos i to ci sie na pewno nie spodoba. -Jak dotad nic mi sie nie podobalo! - powiedzial Trask. - To spodoba ci sie jeszcze mniej - powiedzial Chung - ale to moze byc dla nas nauczka. Gdybysmy tylko nauczyli sie trzymac naszych duchow, ale my nawet ze swoimi gadzetami mamy problemy. Klopot z nimi polega na tym, ze im wiecej ich uzywamy, tym bardziej sie od nich uzalezniamy; pozwalamy im, aby za nas myslaly, nawet gdy zdrowy rozsadek podsuwa nam odpowiedzi pod nos! No wiec ktos w Centrali bawil sie komputerami ekstrapolacyjnymi i wyglada na to, ze postawil wlasciwe pytanie... albo, zaleznie od punktu widzenia, wrecz przeciwnie. -Slucham. Jakie bylo to pytanie? -No, to wlasciwie nie bylo pytanie - odparl Chung - ale scenariusz czy tez rownania rownowazne. Wiesz, jak to dziala. -Przypuscmy, ze nie wiem - powiedzial Trask. - Nie kaz mi dluzej czekac! -Prosze cie... zachowaj spokoj - powiedzial Chung. Po czym kontynuowal: - No wiec rownania byly nastepujace: Bruce Trennier rowna sie Australia rowna sie Malinari Umysl. Denise Karalambos rowna sie Grecja rowna sie Vavara. I dalej: Andre Corner rowna sie Anglia... rowna sie...? Trask podskoczyl i usiadl sztywno na krzesle. -Boze Wszechmogacy! - powiedzial. Po czym ochryplym glosem: - Jak moglismy byc tacy slepi? Malinari uczynil Bruce'a Trenniera swoim porucznikiem, poniewaz Trennier znal Australie. A Goodly uzupelnil: -Vavara uczynila porucznikiem Denise Karalambos ze wzgledu na znajomosc Grecji kontynentalnej i greckich wysp, w szczegolnosci wyspy, na ktorej sie znajdujemy. Liz dokonczyla: -A Szwart zwerbowal Andre Cornera - psychiatre z Harley Street - ze wzgledu na jego znajomosc... Londynu! Tylko Manolis, ktory nie znal wszystkich szczegolow, nie byl w stanie ocenic powstalej sytuacji. Wiedzial jednak, ze sprawa jest powazna, kiedy Trask poderwal sie z krzesla, omal nie przewracajac stolu. -Millie! - wychrypial z nagle poszarzala twarza. - Boze, musze sie natychmiast porozumiec z Londynem! Musze porozmawiac z Millie! Chung zerwal sie na rowne nogi i szybko powiedzial: -Wiedzialem, ze tak bedzie. I umowilem sie, ze zadzwonia do nas za pietnascie minut. Jesli sie uspokoisz, zanim dotrzesz do holu... Ale Trask juz ruszyl w te strone. Liz pospieszyla za nim i podobnie Lardis, bo Lissa przebywala w Centrali Wydzialu E, ale Chung i Goodly zostali na miejscu, aby wyjasnic sytuacje Manolisowi, najlepiej jak umieli Nie zabralo to duzo czasu i kiedy skonczyli, Manolis skinal glowa i powiedzial: -Ben wciaz mysli o Zek. A teraz jeszcze to. Jego nowa pani moze byc w niebezpieczenstwie. -Wlasnie - potwierdzil Chung. - Ktos probowal podsluchiwac Centrale i nie wiemy, jakie informacje udalo mu sie przechwycic. Mozliwe, ze to Szwart, ktory przebywa w Londynie. A jedna z ostatnich rzeczy, jakie Ben uczynil przed naszym wyjazdem, bylo ostrzezenie wszystkich, ze Wam pyry moga... -Ze moga przeprowadzic uderzenie wyprzedzajace - dokonczyl Manolis. Od tej chwili, obracajac w dloniach kieliszki, wszyscy troje siedzieli w milczeniu, pograzeni we wlasnych myslach i czekali na powrot Traska i pozostalych... W plataninie lochow pod rezydencja Luigiego Castellana on sam i jego niewolnik, a zarazem pobratymiec, Garzia Nicosia, stali w pachnacym stechlizna, zasnutym pajeczynami pomieszczeniu o niskim stropie, a ich glosy odbijaly sie glosnym echem od scian i niosly sie przez labirynt podziemnych pokojow i korytarzy, powracajac jako dalekie szepty. Pomieszczenie zostalo wykute w podlozu skalnym, a strop podpieraly regularnie rozmieszczone kolumny. W scianach wykuto glebokie na trzy stopy wneki, z ktorych kazda -a bylo ich w sumie ponad dwiescie - zawierala stare, rozpadajace sie, ludzkie szczatki. Jednak wiele wnek zawieralo calkiem swieze zwloki, wepchniete miedzy pogruchotane drewniane trumny i butwiejace szmaty. -Komora grobowa rodu Argucci - powiedzial Castellano, ktorego twarz byla skapana w czerwonawym blasku plonacej pochodni, ktora Garzia trzymal wysoko nad glowa. - To byl wielki rod i przez dwiescie lat, kiedy wladali wieloma ziemiami wokol, umieszczali swoich zmarlych w tej krypcie. Tak, to byl wielki rod, ktory chcial na zawsze pozostac rodzina i nawet po smierci byc razem. W tym wlasnie celu wykuto te krypte. Ale mialy miejsce rozmaite nieszczescia, klotnie i inne problemy Ich wielki niegdys majatek zmniejszyl sie znacznie, rod podzielil sie, a jego poszczegolni czlonkowie wyjechali do Wloch i jeszcze dalej. Posiadlosc zostala sprzedana i przeksztalcona na gaj oliwny, a kiedy i ten podupadl, ja, Luigi Francezci zwany Castellano, postanowilem go wykupic. Jesli chodzi o historie rodu Argucci - o jego drzewo genealogiczne - zostala ona wyryta na brazowych plytach, umieszczonych nad kazda z tych wnek, w ktorych spoczywaja te pokryte gruba warstwa brudu trumny... Ale przed sprzedaniem tej posiadlosci, aby zagwarantowac, ze jego przodkow nikt nigdy nie bedzie niepokoic, ostatni z rodu zainstalowal pomyslowe drzwi. A jakis czas temu, gdy dawna posiadlosc stanowila centrum malego, ale dochodowego imperium oliwkowego -na dlugo przed naszym pojawieniem sie tutaj, Garzia - przedsiebiorczy wlasciciel odkryl te krypte, prawdopodobnie przez przypadek. Mial szczescie i my takze. Bo skoro go juz od dawna tu nie ma, jestesmy jedynymi ludzmi, ktorzy o tym wiedza. Castellano zerknal na drewniany stol, na ktorym stosy starych ksiag i rekopisow dawno rozpadly sie w pyl. Siadajac na kiwajacym sie krzesle, ciagnal dalej: -Tak, ten oliwkowy baron byl przedsiebiorczy. Trzymal "zwykle" ksiegi rachunkowe na gorze, ale swoje prawdziwe bogactwa ukrywal tu, na dole! Ale oddajmy mu sprawiedliwosc. Moze nie byl zbyt uczciwy, jesli chodzi o zapisy w ksiegach i skladanie deklaracji podatkowych, ale nigdy nie naruszyl spokoju zmarlych i zmumifikowanych Arguccich. Garzia znizyl pochodnie tak, ze wneki w scianach wypelnily cienie tanczace na bezladnej mieszaninie kosci i czaszek, ktore z zastyglym grymasem usmiechu wydawaly sie bezglosnie protestowac przeciw temu swietokradztwu. -Rzeczywiscie - zgodzil sie Garzia. - Wyglada na to, ze ten oliwkowy potentat nie zbezczescil niczego i wszystko pozostawil nam! -W sumie to doskonala kryjowka - powiedzial Castellano. Przestronna na gorze i te ukryte miejsca pod ziemia. To prawie forteca - otoczona murem i swietnie zabezpieczona -nasi ludzie na calym terenie oraz my sami w charakterze ostatniej deski ratunku: silniejsi od innych i bardziej odporni na rany i bol. Czesto sie zastanawialem, co wlasciwie zdola usmiercic takiego jak ty lub ja... ale jeszcze nie jestem gotow, aby sie o tym przekonac. -Moze pozniej - powiedzial Garzia - kiedy ludzie, ktorych zarazilismy, dojda do siebie. Bo wtedy takze beda wampirami. -Moze - zamyslil sie Castellano. - Chcialbym sie o tym przekonac. Dowiedziec sie, jakie ciegi musza dostac takie istoty jak my, zanim wyziona ducha. Ale na razie... zajmijmy sie tym. - Podniosl sie. Na zakurzonej podlodze miedzy nimi lezalo nagie, pozbawione krwi, okaleczone cialo rosyjskiego podwojnego agenta, Georgija Grusiewa. Mial otwarte usta, podobnie jak wiele zmumifikowanych zwlok spoczywajacych we wnekach. Wisial do gory nogami w izbie tortur Garzii cala noc i caly dzien i stezenie posmiertne unieruchomilo jego usta w tym polozeniu; sylwetka trupa z rozpostartymi ramionami przypominala bluznierczy, odwrocony krzyz. Garzia zajal sie tym wczesniej, lamiac mu rece w barkach. Teraz oba wampiry podniosly cialo, Castellano chwycil za glowe, a Garzia za nogi i poniesli je glowa naprzod do najblizszej wneki. Kiedy je tam wrzucili, sprochniale kosci jakiegos Argucci, zlozonego w owej wnece przed dwustu laty, rozpadly sie w proch. I wydawalo sie, ze rozlegl sie cichy krzyk, ale Castellano i Garzia go nie slyszeli. Potem, kiedy koszmarna para otrzepala sie z kurzu i opuscila komore grobowa, Garzia spojrzal za siebie z zadowoleniem. Z wnek wystawalo kilkadziesiat par stop - zadna z nich nie nalezala do rodu Arguccich, a ciala, do ktorych nalezaly, znajdowaly sie w roznych stadiach rozkladu - a teraz jeszcze stopy Georgija Grusiewa... tylko ze jego stopy ze sterczacymi do gory palcami jeszcze nie zaczely gnic. A kiedy owe tajemne drzwi zamknely sie za nimi i kamienna sciana znow wydawala sie nietknieta jak poprzednio, Garzia zatrzymal sie na chwile, aby zetrzec z podlogi charakterystyczne slady - dwie smugi, ktore pozostawily piety Grusiewa - po czym zgasil latarke i pospieszyl za swym panem- XIV Slonce, piasek, morze... i krzyki?Ben Trask byl przez chwile nieobecny, zajety rozmowa telefoniczna z Londynem. Ale kiedy zniknal zaledwie na kilka minut, jego zastepca, prekognita Ian Goodly juz zaczal pelnic swoje obowiazki. Nieustannie swiadom niepowstrzymanego pochodu przyszlosci Goodly rzadko tracil czas. -Manolis, pamietam, ze cos mowiles na temat broni - zaczal. - To bylo jeszcze na promie. Powiedziales Liz, ze masz specjalna bron. Co miales wtedy na mysli? -Ach! - powiedzial Manolis. - Ian, nie brales udzialu w tej sprawie Janosa Ferenczyego, prawda? Wowczas dowiedzielismy sie o paru rzeczach. -Wiem - odparl tamten. - Tamte akta musial przeczytac kazdy pracownik Wydzialu E. Ale to wszystko wydarzylo sie jakies dwadziescia piec lat temu. Co to ma wspolnego z nasza obecna sytuacja? Oprocz tego, ze znowu znalezlismy sie na greckich wyspach. -Jaka bron zabraliscie ze soba? - Manolis odpowiedzial pytaniem na pytanie. -Standardowe wyposazenie Wydzialu E - oznajmil Goodly. - W zasadzie odpowiednio przystosowane dziewieciomilimetrowe browningi. Mielismy trzy lata, zeby je przerobic. Kule ze srebrnymi czubkami. A teraz mamy jeszcze nowa bron, ktora wystrzeliwuje pewna ilosc stezonego olejku czosnkowego. -Przepuscili was z tym przez kontrole celna? - zdziwil sie Manolis. -Jestesmy przeciez Wydzialem E - odpowiedzial prekognita - - Bron znajdowala sie w poczcie dyplomatycznej. W Londynie nie mielismy z tym zadnych problemow. A tutaj... -Jestescie turystami - kiwnal glowa Manolis. - Nikt nie kontroluje turystow. Zwlaszcza kiedy przybywaja do Grecji, turysci to pieniadze. Teraz szukamy tylko terrorystow i narkotykow. -To prawda - powiedzial Goodly. - A Liz mowi, ze ponad dziesiec lat temu byla tutaj czestym gosciem. Przyjezdzala tu jako turystka ze swoimi rodzicami. Ani razu ich nie skontrolowano. Manolis mogl tylko wzruszyc ramionami. -Hm, Grecy sa zbyt ufni - powiedzial. - Moze. Albo powiedzmy, ze mamy tutaj mniej biurokratycznych ograniczen, co? -Tak czy owak to tyle, jesli chodzi o nasza bron - powiedzial Goodly. - Teraz opowiedz mi o swojej. Manolis obrocil sie do Davida Chunga. -Ty, moj przyjacielu - moj dobry, stary przyjacielu - tam byles i jestem pewien, ze rozumiesz. Lokalizator siegnal do kieszeni kurtki, wyjal dwa groty typu uzywanego podczas polowan z kusza i polozyl je na stole. Na ich koncach otworzyly sie dlugie na cal kolce, a lekko zmatowialy metal grotow zalsnil srebrzyscie. -Posrebrzane - powiedzial Chung. - Nosze je przez caly ten czas. Przy pierwszej sposobnosci kupie najlepsza kusze, jaka zdolam znalezc. -Wlasnie! - wykrzyknal Manolis, podnoszac jeden z grotow. - Tego drugiego policjanta, ktory byl ze mna w Kavrli, wyslalem z powrotem do Aten. Uda sie do mego domu - otworzy jedna z szuflad biurka - i wysle do mnie paczke z takimi wlasnie grotami. A w miedzyczasie ja takze kupie kusze dla siebie i moich ludzi. Jestesmy na Krassos, na greckiej wyspie, a tutaj nawet dzieci poluja na ryby z kusza. Tylko ze z nasza bronia zapolujemy na wieksze ryby, co? - Popatrzyl na Goodly'ego. -Rozumiem - powiedzial prekognita. - Nie tylko srebro, lecz takze swego rodzaju kolki... ktorych nie da sie tak latwo wyciagnac! -Mam trzy takie groty - powiedzial Manolis. - Razem z tymi dwoma, ktore ma David, to piec. Bedziemy potrzebowac pieciu kusz. Wiem, gdzie kupic najlepszy model. -Mamy takze stezony olejek czosnkowy - powiedzial Goodly. - To nie tyle bron, co srodek ochronny. Budzi ich wstret, a wstrzykniety moze obezwladnic, a nawet zabic. Ale zeby to uczynic nie majac broni... trzeba sie znalezc o wiele za blisko. -I to jest nasz caly arsenal - Chung pokrecil glowa. - Nie ma tego zbyt wiele. A jesli chodzi o wyrzadzenie powaznej szkody, moze trzeba bedzie zastosowac taktyke spalonej ziemi, czy raczej oczyszczania terenu. Ben Trask juz wyjasnil, dlaczego nie mozemy sie spodziewac wielkiej pomocy. -Przynajmniej nie ze strony wladz - powiedzial Manolis - ale mam kilka pomyslow. Porozmawiamy o tym pozniej, bo oto nadchodzi Ben i pozostali. Trask byl juz spokojniejszy, Lardis takze, ale Liz robila wrazenie bardzo zaniepokojonej, tak bylo od czasu wyjazdu z Centrali Wydzialu E. Kiedy Trask juz skonczyl, udalo jej sie porozmawiac przez chwile przez telefon i zapytala o Jake'a Cuttera. Ale w Centrali nie mieli o nim zadnych wiadomosci, a teraz mieli na glowie inne zmartwienia. Kiedy cala trojka zajela miejsca, Trask powiedzial: -Wydalem odpowiednie polecenia. Maja zaostrzyc srodki bezpieczenstwa i byc w pogotowiu. To znaczy wszyscy musza sie przeniesc do hotelu. Maja sciagnac pracownikow obcych ambasad, dodatkowych funkcjonariuszy policji i sztywno trzymac sie procedur. Ale mimo to i tak bedziemy przeciazeni. Mamy grupe w Australii, ktora sprawdza, czy czegos nie przegapilismy podczas ostatniej wizyty. Mamy innych ludzi, ktorzy szukaja tego szpiega Luigiego Castellana. I oczywiscie mamy nasza brygade antyterrorystyczna, ktora zostala postawiona w stan pogotowia. Technicy maja mnostwo problemow w zwiazku ze zwiekszona aktywnoscia slonca, a ich przyrzady nie sa w tej chwili warte funta klakow. A na dodatek upal ani troche nie slabnie, wskutek czego wszyscy chodza jak wypluci. Tyle, jesli chodzi o prosbe 0 wsparcie. Jesli tutaj nam sie poszczesci, oczywiscie bede musial poszukac dodatkowej pomocy gdzie indziej. Ale do tego czasu... - Trask wzruszyl ramionami, omiotl wzrokiem ich twarze i dokonczyl: "bedziemy musieli radzic sobie sami, najlepiej jak umiemy. -No dobrze - powiedzial Goodly - mowiles, ze stopniowo bedziesz rozbudowywal nasz zespol. Nic sie nie zmienilo, oprocz tego, ze teraz wiemy, iz w Londynie moga sie pojawic klopoty. Wiec skoro nic z tym nie mozemy zrobic, proponuje, abysmy to zostawili i zabrali sie za to, po co tu przyjechalismy. - Tak, to sensowna propozycja - zgodzil sie Trask. - 1 wlamie jedyna. Tyle ze... -Tyle ze teraz bedziemy sie niepokoic nie tylko o siebie - powiedzial Lardis - ale i o naszych bliskich. W moim wypadku o tych, co sa w domu, w moim prawdziwym domu, a takze o te... w moim nowym domu. Trask spojrzal na niego i ponuro skinal glowa. -Sytuacja jest paradoksalna, prawda? Nathan ewakuowal cie z Krainy Slonca, aby uchronic cie przed niebezpieczenstwem, a tutaj tkwisz w tym po uszy! -I nie probuj mnie z niego wyciagnac! - powiedzial Lardis. Manolis wyprostowal sie na krzesle i powiedzial: -Ach! Teraz jestem pewien! Kawalek po kawalku poskladalem to do kupy i mam przed oczyma caly obraz. To jedyne mozliwe wyjasnienie, jak mozna zyc tak dlugo bez metaxy! Ta uwaga od razu rozladowala atmosfere i Liz nie mogla sie oprzec pokusie zajrzenia do jego umyslu. Mrugniecie oka potwierdzilo to, co podejrzewala, ze jego pozornie niewczesny zart mial osiagnac wlasnie ten cel: rozladowac atmosfere, ktora byla smiertelnie powazna. Trask i pozostali takze musieli sie odprezyc i usmiechnac. I Manolis znalazl na to sposob. -Ha! - mruknal stary Lidesci i wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Skoro mowa o metaksie, gdzie sie podzial ten Yiannis? Liz, chcac sie otrzasnac z dreczacego ja niepokoju, powiedziala: -Manolis, uwazam, ze jestes osobiscie odpowiedzialny za stworzenie potwora! A Trask rzekl: -Lardis, obiecaj mi, ze nie bedziesz przesadzal z ta brandy. Mamy tu robote do wykonania. W tym momencie, jakby na dany znak, pojawil sie Yiannis i wszyscy zamowili druga kolejke, po czym udali sie do domku Traska, gdzie wyznaczyl im zadania, ktore mieli wykonac. Kiedy wychodzili z Wraku, usmiechnal sie cierpko i powiedzial: -Tam do licha... wlasciwie dlaczego nie? Jedzmy, pijmy i weselmy sie, bo jutro... Zatrzymal sie na chwile, zlapal Goodly'ego za ramie i odciagnawszy go od reszty, cicho zapytal: -Wiec jakie bedzie to jutro? Ale prekognita tylko westchnal w swoj ponury sposob i powiedzial: -Na razie jest dla mnie zupelna tajemnica, tak jak i dla ciebie, Ben. Jedzmy, pijmy i weselmy sie, bo jutro mozemy umrzec? Czy to wlasnie miales na mysli? - A kiedy Trask nie odpowiadal, znow westchnal, pokrecil glowa i rzekl: - Nie, nie sadze. W kazdym razie, nie jutro. W godzine pozniej zjawili sie Andreas i Stavros z dwoma samochodami. Ledwie wrocili, kiedy Manolis znow ich wyslal, aby kupili jakies "odpowiednie" ubrania i wyszukali sklep, w ktorym mozna dostac kusze. W miedzyczasie zadzwonil na miejscowy posterunek policji, aby sie czegos dowiedziec na temat owego smiertelnego wypadku, a potem do swego biura w Atenach, aby sprawdzic, czy nastapil jakis przelom w poszukiwaniach greckiej "organizacji charytatywnej" Jethra Manchestera. -Nie - powiedzial do Traska, kiedy wyslal swych podwladnych z kolejna misja. - Mowimy o prawdziwych pieniadzach. Jedynym czlowiekiem, ktory moze ujawnic tego rodzaju informacje, jest prezes Banku Grecji. Wyjechal i nie wroci az do poniedzialku, a jego zastepca to tchorz, ktory nie chce brac na siebie odpowiedzialnosci! Tak czy owak dzis jest sobota i banki sa juz zamkniete. Trask pokiwal glowa. -A wiec znow znalezlismy sie w impasie - powiedzial. - Odpowiedz musi byc w jakims bankowym komputerze, a ja nie moge sie do niego dostac, bo ktos wyjechal i mamy weekend. A w dodatku ta piekielna pogoda i nie mam pod reka swego glownego technika, faceta nazwiskiem Jimmy Harvey, ktory moglby sie tam wlamac, gdybym go o to poprosil i gdybym wiedzial, ktory to komputer, bo gadzety w Centrali sprawiaja rozmaite klopoty. To cholernie frustrujaca sytuacja, Manolis. Trask siedzial w cieniu daszka z rafii przy wejsciu do baru, Patrzac, jak David Chung i Liz wyglupiaja sie w wodzie na brzegu morza. Niedaleko nich, na plycie skalnej, siedzial stary desci z podwinietymi spodniami i nogami w wodzie i patrzyl na nich z zainteresowaniem. A Ian Goodly ucial sobie rzemke, moze w nadziei, ze bedzie mial jakis proroczy sen. -Dobrze sie bawia, co? - powiedzial Manolis, wskazujac ludzi na plazy. -Tak, ale nie daj sie zwiesc - powiedzial Trask. - Kiedy bedzie zadanie do wykonania, wykonaja je. A dzisiaj... jest juz zbyt pozno, aby cos zrobic. O tak poznej porze roku jeszcze dwie godziny i zajdzie slonce. Wtedy podzielimy sie na dwie lub trzy grupy i pojdziemy cos zjesc w jakiejs porzadnej tawernie, a potem pojdziemy spac, zeby wczesnym rankiem zabrac sie do roboty. - Popatrzyl na plaze. - Odtad bedziemy dosyc zajeci, wiec moja grupa moze sobie odpoczac, kiedy nie ma jeszcze nic do roboty. -Zgoda - powiedzial Manolis. - Ale ja mam jeszcze dzisiaj cos do roboty. -Tak? - zdziwil sie Trask. Manolis przytaknal. -Kiedy moi ludzie wroca z tymi strojami, jeden z nich ma zawiezc mnie do wioski. Pamietasz o tym "podejrzanym wypadku", o ktorym wspomnial David? To spalone cialo mlodego czlowieka lezy w trumnie na stole, w domu jego biednej matki i chce je obejrzec. Trask wstal i powiedzial: -Myslisz, ze moze...? Manolis wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Ale po tym, co mi sie przydarzylo na Krassos, robie sie niespokojny, kiedy slysze slowo "wypadek". Bylem w samochodzie i ledwo uszedlem z zyciem. A tamten mlodzieniec jechal na motocyklu... i nie przezyl. -Zabierz ze soba Lardisa - powiedzial Trask. - Jezeli chodzi o ofiary wampiryzmu, on sie na tym zna jak malo kto. A jezeli to nie byl zwykly wypadek, takze moze sie przydac. -To ta jego znajomosc rzeczy? -Manolis - powiedzial Trask - tak czy inaczej ten starzec usmiercil wiecej tych przekletych wampirow niz ty, ja i caly Wydzial E razem! Uwierz mi na slowo. -Och, wierze ci - odparl tamten. - Widzialem jego maczete i kiedys policzylem naciecia na jej rekojesci. -No wlasnie - powiedzial Trask. - I jeszcze jedno. Koniecznie powiedz matce tego czlowieka, ze jestes policjantem - przypuszczam, ze i tak bedziesz musial to uczynic - ale nie zdradzaj swego prawdziwego nazwiska i nie daj po sobie poznac, ze twoje sledztwo ma jakis wyjatkowy charakter. Nie chce, zeby do naszych wrogow dotarly jakiekolwiek plotki na ten temat. -Ach, Ben, Ben! - powiedzial tamten. - Zapominasz, ze jestem policjantem i ze w razie potrzeby potrafie byc jak lis. Zaufaj mi, dobrze? I machajac reka, aby zwrocic uwage Lardisa, ruszyl w kierunku plazy, aby z nim porozmawiac... Manolis i Lardis wrocili pozno. Slonce juz zaszlo i wokol panowal mrok, kiedy Stavros przywiozl ich z powrotem do Christos Studios. Wtedy caly zespol rozdzielil sie na trzy mniejsze grupy i zakurzona droga, rownolegla do nadmorskiego bulwaru, ruszyl w kierunku swiatel najblizszej tawerny. Poniewaz jak dotad temperatura prawie nie spadla i nie bylo powodu do pospiechu, szli powoli, rozmawiajac przyciszonymi glosami i starajac sie nie stracic siebie nawzajem z oczu. Po drodze spotkali kilku wczasowiczow, ktorzy szli cos zjesc albo wracali po posilku. Byli tam mlodzi Niemcy, ktorzy szli w wieczornym mroku, trzymajac sie za rece, oraz kilka par Anglikow, ktorych sylwetki rysowaly sie na tle ciemniejacego horyzontu i zlewaly ze soba, gdy zatrzymywali sie na chwile, szepczac sobie do ucha jakies milosne sekrety. Bo grecka wyspa ma swoje prawa... Tak przynajmniej powinno byc... Zmeczona upalem - i dopiero teraz zdajac sobie sprawe z dawki swiatla slonecznego, jaka wchlonal jej organizm - Liz zalozyla lekki stroj i sandaly. Trask i jego ludzie ubrali sie w koszule z krotkimi rekawami i szorty, ale Manolis i jego podwladni wlozyli lekkie spodnie. Jak wyjasnil grecki policjant: -W nocy, w szortach, bedziemy sie za bardzo rzucali w oczy. Grecy sa bardziej konserwatywni, a poniewaz jestesmy Grekami... On, Trask i Lardis zamykali pochod; po drodze Trask zapytal Manolisa o wypadek motocyklowy. -Nie mam absolutnej pewnosci - powiedzial Manolis - ale zrozumcie, ze teraz mowie, jako prawdziwy policjant. To znaczy mam te pewnosc, ale nie mam niezbitych dowodow... -wzruszyl ramionami. -Wyjasnij, co masz na mysli - powiedzial Trask. -No wiec - powiedzial Manolis - ten mlodzieniec najwyrazniej opil sie ouzo. Tak wynika z zeznan jego przyjaciol, z ktorymi pil wczesniej, tutaj, w Skala Astris. Kiedy go zostawili, byl pijany, a jego motor nie chcial zapalic, wiec zaczal go pchac. Nastepnego dnia rano znaleziono jego maszyne i jego samego w wyschnietym lozysku rzeki. Moze probowal uruchomic motocykl na biegnacym w dol odcinku drogi - albo moze jechal na luzie - nie mam pojecia. Ale najwyrazniej rozbil sie. -Wiec co w tym podejrzanego? - spytal Trask. -Lusterko wsteczne na kierownicy motocykla bylo stluczone - ciagnal Manolis - stalo sie to przypuszczalnie podczas wypadku. Wyglada na to, ze musial wyleciec z siodelka i zniszczyl lusterko, lecac w powietrzu... i przecial sobie gardlo. W kazdym razie takie mozna odniesc wrazenie. -Przecial sobie gardlo? - Traskowi zwezily sie oczy. Wyczul, ze jest w tym cos dziwnego - w glosie Manolisa wyczul jakies nieokreslone przekonanie - i nagle zrobilo mu sie zimno. -Wlasnie - kontynuowal Manolis. - Kawalki szkla mial wbite w rane. Nieprzytomny umarl tam, gdzie upadl. -Ach! - wtracil Lardis. - Ale nie umarl tak po prostu, prawda? Bylo w tym cos wiecej, nieprawdaz? -Byl spalony - powiedzial Trask, kiwajac glowa. Po czym zwracajac sie do Manolisa: - Czy na poczatku nie mowiles, ze byl spalony? -Tak - odparl tamten. - Kiedy sie rozbil, maszyna zapalila sie od benzyny wyciekajacej z baku. A poniewaz motocykl i jego pasazer wyladowali w tym samym miejscu... Lardis znow wtracil: -Wylecial z siodelka, a mimo to on i jego maszyna wyladowali w tym samym miejscu? Ha! -Rozumiem - powiedzial Trask. I do Manolisa: - To wszystko? -Tak, to wszystko - odparl Manolis. - Przynajmniej jesli chodzi o mnie. Poza tym pytaj Lardisa. Bo pozostale szczegoly to jego "domena", prawda? -Pozostale szczegoly? - Zmarszczywszy brwi, Trask zwrocil sie do Lardisa: - Wiec co masz do powiedzenia? Glos Lardisa, normalnie ostry, teraz byl ponury i jeszcze bardziej chropawy. -Jak rozumiem, Manolis potrzebuje dowodu - bo w tym swiecie "dowod" to podstawa -ale moge was zapewnic, ze dla mnie sytuacja jest zupelnie jasna, tak jakby to bylo w Krainie Slonca. Tylko ze tutaj te potwory nie musza ukrywac swych podlych uczynkow. Ale mowie wam, czuje je na odleglosc tak, jak czulem je kilkadziesiat razy przedtem! W powietrzu unosilo sie pietno - moje cialo bylo od niego lepkie - i wiedzialem, co to oznacza. Ktos lub cos spowodowal ten tak zwany wypadek. I ten sam ktos lub cos przecial temu biednemu chlopakowi gardlo stluczonym lusterkiem i podlozyl ogien, aby ukryc ohydne morderstwo. Prosta sprawa. -Ale nie ma niepodwazalnego dowodu - powiedzieli Manolis i Trask niemal jednoczesnie. -Alez jest! - powiedzial Lardis. - Widzielismy przeciete gardlo tego chlopaka, a potem odwiedzilismy miejsce wypadku i zobaczylismy spalony motocykl. Na szczescie w tym lozysku rzeki nie bylo suchych zarosli, bo w przeciwnym razie plomien moglby ogarnac wieksza polac ziemi. A tak spalil sie tylko motocykl - i oczywiscie ten chlopak. Ale nie spalil sie calkowicie i, o czym Manolis dotad nie wspomnial... -To krew - powiedzial Manolis cicho. - Tak, Lardis ma racje. Ta krew to powazny problem. -Krew? - Trask przyjrzal sie kolejno im obu. -Krew, ktora jest zyciem - warknal Lardis. - Chodzi o to, ze tam w ogole nie bylo krwi, Ben! Ten chlopak sie wykrwawil, ale jego krew nie wsiakla w ziemie. -Teraz wiesz juz wszystko - powiedzial Manolis. - I do diabla z brakiem dowodow! Szczerze mowiac, dopoki ktos mi nie wyjasni braku krwi tego mlodego czlowieka, musze sie zgodzic z Lardisem. W glebi duszy uwazam, ze to robota pykoulakas! Po tej rozmowie calej trojce trudno by bylo zachowac beztroski nastroj. Ale poniewaz byli starsi, bardziej dojrzali, nikt nie oczekiwal, ze beda sie zachowywac jak dzieci. A jesli chodzi o ten najnowszy przejaw plagi wampiryzmu na wyspie, uzgodnili, ze na razie nic o tym nie wspomna pozostalym czlonkom zespolu. Oni przynajmniej powinni moc sie cieszyc atmosfera greckiej wyspy i dzisiejsza noc przespac spokojnie. Jutro nadejdzie juz wkrotce i rozwieje ich zludzenia, jakie dotad zywili na tej idyllicznej greckiej wyspie. I niewiele z tych zludzen pozostanie... W tawernie o pieknej nazwie Zachod Slonca, czystym lecz niczym nie wyrozniajacym sie lokalu na zachodnim krancu Skala Astris - pod wielka, plocienna markiza, gdzie rozstawiono niebieskie, plastikowe krzesla i kwadratowe, biale stoliki, ktore nie chcialy przestac sie chwiac, mimo trzech podstawek pod kufel umieszczonych pod jakoby "za krotkimi" nogami - zajelo miejsca osmioro tak roznych od siebie ludzi, wprawdzie starajac sie usiasc grupami, ale w taki sposob, aby slyszec rozmowy prowadzone przy sasiednich stolikach. David Chung, Stavros i Liz siedzieli przy jednym stoliku, Andreas i Goodly przy drugim, wreszcie Trask, Manolis i Lardis przy trzecim. Lagodny wiaterek wiejacy od strony morza lekko chlodzil siedzacych, ktorych rozmowy mialy charakter pogodny, przy czym okazalo sie, ze znajomosc angielskiego Andreasa i Stavrosa nie byla tak powierzchowna, jak sie poczatkowo wydawalo. Stosujac sie do zalecen Traska, jego trzej esperzy wstrzymali sie od wykorzystywania swych metafizycznych umiejetnosci. Posilek przebiegl bez zadnych incydentow i dopiero pod koniec wydarzylo sie cos nieoczekiwanego. Jesli nie liczyc naszej osemki, tawerna byla prawie pusta. Nie byla to wina wlasciciela - potrawom nie mozna bylo nic zarzucic, a atmosfera byla bardzo przyjemna - ale faktem bylo, ze o tej porze roku w Skala Astris bylo niemal tyle tawern co wczasowiczow. Kiedy konczyli jesc, przed tawerna zatrzymaly sie dwa motocykle i po chwili do srodka weszlo dwoch mlodych Grekow, ktorzy zajeli stolik w odleglym kacie lokalu. Manolis zobaczyl ich, przygladal sie jednemu z nich przez moment, po czym szybko odwrocil wzrok. -Nie patrzcie tam - powiedzial cicho do Traska i Lardisa - wydaje mi sie, ze jednego z nich widzialem juz przedtem, tego z czaszka na kurtce. Para nowoprzybylych zamowila ouzo z woda i w koncu ten, ktorego rozpoznal Manolis, spojrzal w ich strone i az podskoczyl. -Widzicie? - powiedzial Manolis. - Wyglada na to, ze i on mnie rozpoznal! Tak tez bylo: mlodzieniec utkwil wzrok w Manolisie, a jego twarz po chwili pobladla. Byl tak zdenerwowany - faktycznie przestraszony obecnoscia Manolisa - ze siegajac po napoj, omal nie stracil szklanki ze stolu. A Manolis powiedzial: -Teraz go poznaje. Czail sie w tej wiosce na wzgorzach, kiedy razem z Lardisem bylismy zajeci naszym "sledztwem". Wiec co tez on wie, czego ja nie wiem, choc powinienem? Widzialem juz takie spojrzenie w podobnych okolicznosciach wielokrotnie. Teraz wiec zastosujemy metode milczacego zastraszania. Spojrzal na swoich ludzi, siedzacych przy sasiednim stoliku i dal im znak glowa. Rozumiejac doskonale swojego szefa - z ktorym wspolpracowali od wielu lat - Stavros i Andreas wstali i powoli, lecz zdecydowanie ruszyli w strone dwojki mlodych ludzi. Policjanci nie wygladali na takich, z ktorymi mozna zadrzec. Manolis odprezyl sie i wyciagnal nogi, patrzac obojetnie w strone swych "ofiar". Andreas powiedzial cos po grecku do tego z czaszka na kurtce, na co ten belkoczac probowal sie podniesc z miejsca. Szturchnawszy go w ramie, Andreas cos warknal, a mlodzieniec opadl bezwladnie na krzeslo. Tymczasem Stavros zajal sie drugim mlodziencem - ktory wygladal na smiertelnie wystraszonego - kazac mu nie ruszac sie z miejsca. W koncu Manolis powiedzial: -Mysle, ze teraz ci twardzi chlopcy sa urobieni i zechca cos mi powiedziec. Ale najlepiej bedzie, jak sam z nimi porozmawiam, nie angazujac w to was. Powoli wstal, udal, ze sie otrzepuje z kurzu i podszedl niedbale do ich stolika. Usiadl i podczas gdy Andreas i Stavros stali, przypatrujac sie chlopcom obojetnie, rozmawial z nimi Przez kilka minut. Kiedy skonczyl i pozwolil im odejsc, wrocil do stolika, gdzie czekali na niego zaintrygowani Trask i Lardis. -Czas wracac - powiedzial, gdy dwaj motocyklisci uruchomili swoje maszyny i znikneli w mroku nocy. -Ale co jest grane? - zapytal Trask. -Najlepiej bedzie - odparl Manolis - porozmawiac o tym kiedy znajdziemy sie z powrotem w Christos Studios. W jego glosie zabrzmiala jakas nowa nuta. Zniknela gdzies cala pewnosc siebie, ktora demonstrowal podczas rozmowy z chlopcami i teraz nie bylo w nim nic z twardego, aroganckiego policjanta... Wrociwszy do Christos Studios, poszli do Wraku, gdzie ostatnie drinki podawala piekna mloda Szwajcarka, zona Yiannisa, Katerina. I tam Trask rozstal sie ze swoja grupa, ale zanim to uczynil, poprosil Manolisa, aby ten wyjasnil mu wydarzenia w tawernie. Manolis juz wczesniej rozmawial ze swymi ludzmi; jeszcze na kontynencie poprosil ich, zeby mu zaufali i nie wdajac sie w szczegoly, powiedzial, ze na Krassos jest pewien "problem". Bo choc byli wobec niego calkowicie lojalni, obawial sie, ze jesli na poczatku powie im zbyt wiele, moze to nadszarpnac jego wiarygodnosc. Jednak w miare rozwoju wypadkow mial zamiar wprowadzic ich w sprawe dokladniej. Teraz, gdy sytuacja zdecydowanie do tego dojrzala, podal im wszystkie szczegoly, podczas powrotu z tawerny do "domu". I teraz osemka w komplecie zebrala sie we Wraku, aby go wysluchac, a potem otrzymac polecenia od Traska. -Tych dwoch w tawernie - zaczal Manolis - widzialo mnie w Astris. Podejrzewali, ze jestem policjantem - moze nawet jakims specjalnym policjantem, na przykladem detektywem po cywilnemu - i to ich zaniepokoilo. Dlaczego? Bo pili razem z owym mezczyzna, ktory zginal w wypadku motocyklowym! I tamtego wieczoru troche narozrabiali. Na Krassos sa drobni przestepcy, jak rowniez grube ryby, ktorych teraz poszukujemy. Wiec ta dwojka i ich zmarly kompan to byli tacy drobni, miejscowi przestepcy z calkiem bogata kryminalna przeszloscia. Jakies drobne kradzieze, awanturnictwo i tym podobne. Chca sie upodobnic do czlonkow amerykanskich i europejskich gangow motocyklowych. Co za glupota! Wiec tych dwoch nie mialo ochoty na spotkanie z policja, wiedzieli bowiem, ze rozmawialem z matka ich zmarlego kolegi. Ktoz to wie, moze wspomniala o przyjaciolach swego syna? I moze zechce ich odszukac? Mozliwe, ze nawet uwazali sie za winnych tego, co sie stalo! Dzis wieczorem calkiem przypadkowo wpadli do tej tawerny Poszli tam w tym samym celu co my: aby w tym spokojnym miejscu nie rzucac sie w oczy. I zupelnie niespodziewanie natkneli sie na mnie i przezyli szok. Kiedy Andreas rozmawial z tym w kurtce z czaszka, ten zaczal od razu opowiadac o swym zmarlym koledze, mowiac, ze on i ten drugi nie mieli z tym nic wspolnego, ale ze byc moze wiedza, kto to uczynil. Owego wieczoru wplatali sie w klopoty. Cala trojka szukala jakichs dziewczyn -Angielek albo Amerykanek, turystek - zeby sie z nimi zabawic. A ten zmarly mlodzieniec mial szczegolnie zla opinie. Ale tym razem probowal poderwac niewlasciwa dziewczyne, czy raczej kobiete, a w dodatku trafil na niewlasciwa pare. Tak, byla tam para - mezczyzna i kobieta - jedli i pili wino w Skala Astris, w tawernie niedaleko centrum miasta. Kiedy nasza trojka zblizyla sie do swych niedoszlych ofiar, zeby sie zabawic, mezczyzna zareagowal bardzo gwaltownie. Tak przynajmniej mowi tych dwoch kretynow. Ich przyjaciel zostal cisniety przez nadmorski wal i wpadl do morza wraz ze swoim motocyklem! Ale te motocykle... to nie sa dziecinne zabawki! Jak widzieliscie, to ciezkie maszyny. Wiec to musial byc silny, naprawde bardzo silny mezczyzna. Potem pomogli swemu przyjacielowi wyciagnac motocykl z wody, po czym go zostawili, a sami wrocili do miasta. I to juz wszystko... -A opis tej dwojki? - zapytal Trask. - Jak wygladali ta kobieta i ten mezczyzna? -A, tak! - powiedzial Manolis. - Opis. Nie mam najmniejszych watpliwosci, Ben, ze to byly potwory, ktorych szukamy. To byli oni, Vavara i Malinari. Mezczyzna byl wysoki, mial dobrze ponad szesc stop. Wygladal dziwnie... ale jednoczesnie byl przystojny. A kiedy scisnal swymi dlonmi glowe tego chlopaka, ten znieruchomial i ugiely sie pod nim nogi. Tak latwo sie z nim zalatwil. -Tak samo musial scisnac Zek! - powiedzial Trask, prawie sie krztuszac. - Malinari Umysl! - Odchrzaknal i zapytal: "A kobieta? -To jest najdziwniejsze ze wszystkiego - odparl Manolis Byla... jak magnes! Miala wokol siebie te aure. Byla niezwykle piekna, wydawala sie promieniowac... a mimo to oni nie sa w stanie przypomniec sobie zadnych szczegolow jej wygladu. -Vavara! - powiedzial Lardis. Ma ponad piecset lat, a urodzila sie w innym swiecie i w innym czasie. Jednak teraz jest tutaj. Ben, znalezlismy ich! Na pewno! -Nie - Trask potrzasnal glowa, a jego glos przypominal chropawy szept. - Wiemy, ze sa tutaj, ale jeszcze ich nie znalezlismy. Moze jutro, ale jeszcze nie dzis. Ale znajde ich jutro a jesli nie jutro, to pojutrze albo dnia nastepnego. Chocby to miala byc ostatnia rzecz, jaka uczynie, znajde ich!... Spojrzal na Liz i Davida Chunga. -Wasza dwojka - a zwlaszcza ty, Liz - teraz bardziej niz kiedykolwiek musicie sie pilnowac i trzymac wasze umiejetnosci na wodzy. Jutro rano, kiedy te paskudne stwory beda pograzone we snie i zaczniemy ich szukac, dopiero wtedy zaczniecie dzialac na wlasna reke. Znowu odchrzaknal. Kiedy kiwneli glowami na znak, ze przyjeli to do wiadomosci, Trask troche sie odprezyl. -Dobrze, a teraz porozmawiajmy o jutrze, omowmy nasze plany troche bardziej szczegolowo. Oto, co chcialbym zrobic... Przez blisko godzine wydawal polecenia, zadawal pytania i wyjasnial rozmaite szczegoly, a kiedy skonczyl, poszli do swoich domkow i sprobowali zasnac. Dla Liz okazalo sie to rzecza trudna. Telepatka, ktorej mozliwosci wciaz rosly, od czasu do czasu mimo woli czytala w myslach swoich kolegow. Ale tego wieczoru Liz przekonala sie, ze jesli chodzi o Bena Traska i tak zna jego mysli. Zdradzal je wyraz jego twarzy, ilekroc wymawial pewne imie. Imie mezczyzny lub potwora, ktorym Trask pogardzal i ktorego nienawidzil bardziej niz jakiegokolwiek innego. Malinari, lord Nephran Malinari, Wampyr! Liz wciaz sie zastanawiala, jak ciezka bedzie ta misja z szefem Wydzialu E na czele. Bo sprawy osobiste to jedno, ale tym razem, z Traskiem... Tym razem to mialo charakter bardzo osobisty! A poza tym byl oczywiscie Jake. Mysl o nim nie opuszczala jej ani na chwile. Przypuszczala, ze go kocha - wiedziala, ze tak jest - ale Jake byl zajety swoja prywatna zemsta a ona nie brala w tym udzialu. W jego zyciu nie bylo teraz miejsca na milosc, bo to utracona milosc probowal pomscic. Liz wiedziala, ze nie powinna byc zazdrosna o martwa kobiete, ale byla zazdrosna i niepokoila sie o Jake'a. Nie wiedziala, gdzie jest i co sie z nim dzieje... ani nawet kim naprawde jest. Ale Jake takze tego nie wiedzial... Kiedy Liz przewracala sie z boku na bok, usilujac zasnac, Ian Goodly opuscil Lardisa, dajac mu odpoczac i poszedl do domku Traska. Zastal go zajetego rozmowa z Chungiem. Obaj popijali kawe i jeszcze nie szykowali sie do snu. Trask poprosil goscia, zeby usiadl i zapytal: -Co cie gryzie? - Ale w przeciwienstwie do wiekszosci ludzi, ktorzy zadaja to pytanie, Trask mial na mysli nie tyle jego znaczenie doslowne, co metafizyczne. A prekognita odpowiedzial w podobny sposob: - No wlasnie - powiedzial. - To juz mnie gnebi od pewnego czasu i chcialbym o tym porozmawiac. -To te sny, o ktorych wspominales wczesniej? - Trask westchnal przepraszajaco. - Nie zapomnialem o tym, ale bylismy dosc zajeci. Po poludniu, kiedy spales, nie chcialem ci przeszkadzac. Poza tym poniewaz jutro bedziemy dzialac razem, myslalem, ze wtedy to omowimy. Ale z drugiej strony jesli to cie tak niepokoi, teraz jest doskonala okazja. -To mnie niepokoi i rownoczesnie zastanawia - powiedzial Goodly. - Bo jak zwykle przyszlosc jest - przepraszam za wyrazenie - lajdacka. Widze rozmaite rzeczy, ale nie moge ich zrozumiec. Wiec pomyslalem, ze moze dwie glowy dadza z tym sobie rade lepiej niz jedna. -No, to sie przekonajmy - powiedzial Trask. - Co widziales czy moze przewidziales? -Mysle, ze to drugie - powiedzial Goodly. - Tego popoludnia, kiedy spalem, powtorzyl sie ten sam sen. Przedtem... to mogl byc sen - to znaczy zwyczajny sen, jak snia inni - ale kiedy to sie zaczyna powtarzac... - wzruszyl ramionami. -Ostrzezenie lub ostrzezenia - powiedzial Trask. -Tak wlasnie czesto bywalo - przyznal Goodly. - Ale Przyszlosc nie jest "stronnicza". Widywalem rzeczy zarowno dobre, jak i zle, w kazdym razie od czasu do czasu. -I nigdy sie nie pomyliles - powiedzial Chung z podziwem. Goodly popatrzyl na niego. -Tylko jesli chodzi o interpretacje - powiedzial, po czym dodal: - do niedawna. Jak moze pamietacie, przewidzialem takze, ze Jake Cutter bedzie razem z nami - to znaczy z Wydzialem E - przez jakis czas. To bylo wtedy, gdy przebywalismy w Australii i okazalo sie, ze sie pomylilem. Przynajmniej na krotka mete. A gdzie Jake jest teraz? A jesli chodzi o przewidywanie na dluzsza mete, na przyszlosc... jak zawsze, to sie dopiero okaze. -Wiem, gdzie chcialbym, zeby byl Jake - warknal Trask. - Z pewnoscia moglibysmy wykorzystac jego umiejetnosci, gdyby tu byl! Ale jak mowisz, to sie okaze. Wiec opowiedz nam swoje sny. -One siegaja kilka dni wstecz - powiedzial prekognita. - Do Londynu i Centrali, po naszym powrocie z Australii, kiedy wszystko zaczynalo sie walic. -Pamietam - powiedzial Trask. - To bylo cos o postaciach w czarnych szatach i polprzymknietych oczach, prawda? Goodly przytaknal. -I ksztalt czy cien, ktory stale sie zbliza. Ale jesli chodzi o ten cien, nie widzialem go, odkad tu przybylem z Liz i Lardisem. -Go? - spytal Trask. - A wiec to jest mezczyzna? Prekognita znowu przytaknal. -Ale nie pros, abym go opisal. To doslownie cien, unoszaca sie ciemna plama... czegos. Gdybym mial zaryzykowac domysl, powiedzialbym, ze moze to byc tylko... -Lord Szwart! - powiedzial Trask. - I jest w Londynie. Dlatego go nie widzisz, odkad jestes tutaj. Oddaliles sie od niego. -I to wlasnie mialem na mysli, mowiac, ze dwie glowy sa lepsze niz jedna - powiedzial Goodly. - Bo doszedlem do tego samego wniosku, ale potrzebowalem kogos, kto go potwierdzi. Jezeli to, co powiedziales, jest prawda - a ktoz moze prawde znac lepiej niz ty? -to musi byc Szwart i prawdopodobnie jest w Londynie. -To moj najgorszy koszmar - powiedzial Trask. - Ten wstretny stwor, ktory stale sie zbliza. Ale nie do nas, nie kiedy znajdujemy sie tutaj. I nie do ciebie, lecz do tych, ktorych kochasz - powiedzial Chung. - W twoim wypadku do Millie, a w wypadku Lardisa do Lissy. Trask spojrzal na niego surowo i zmarszczyl brwi. -Millie? Dlaczego myslisz, ze ja...? Ale zarowno lokalizator, jak i prekognita odwrocili wzrok, jakby nie chcieli tego widziec. Trask myslal, ze wie dlaczego, i w wypadku Chunga mial racje. Ale slyszac imie Millie, Goodly odwrocil wzrok z zupelnie innego powodu. -Nie ma sensu, zebym klamal ani zeby ktos probowal oklamywac mnie, prawda? - powiedzial Trask. - Ale Millie i ja - to bardzo swieza sprawa. Wiec jak to mozliwe, ze wszyscy...? -Och, raz czy dwa wygadales sie - przerwal mu Chung. - Ale nawet gdybys tego nie zrobil, wiadomosci rozchodza sie szybko! - I wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Tak - przytaknal Trask. - Zwlaszcza w Wydziale E! - I zwracajac sie do Goodly'ego: - OK, wiec juz wiemy o Szwarcie. I zrobilem, co sie dalo, aby chronic Centrale i wszystkich pracownikow. Wiec co jeszcze bylo w tym snie? -To co zwykle - odparl prekognita. - Postacie w czarnych szatach, unoszace sie... i cos, co opadalo, jakby kropla swiatla niknaca w glebinach... i labirynt tuneli wypelnionych czyms obrzydliwym... -Pamietam to wszystko - powiedzial Trask. - Wiec co w tym bylo nowego? Czy nie wspomniales o jakichs krzykach? Goodly zwilzyl wargi. -Tak, to nowy element. Ale to ci sie nie spodoba, Ben, i... - Nic z tego mi sie nie podoba! - przerwal tamten. - Wiec wyrzuc to z siebie. -...to jest sprzeczne - ciagnal prekognita, jak gdyby w ogole mu nie przerwano. - Chodzi mi o to, ze jesli to widzialem, nie znaczy, ze to sie wydarzy w taki wlasnie sposob. -Sprzeczne? - Trask zmarszczyl brwi. - I nie wydarzy sie tak, jak to widziales? -Wlasnie tak - odparl Goodly. - Bo jesli moj pobyt na Krassos oddalil mnie od Szwarta i jesli on jest w Londynie, to dlaczego to nie oddalilo mnie od... od innych w Londynie? Czy dlatego, ze znam ich tak dobrze, ze ich przyszlosc jest dla mnie wyrazniejsza? Trask poczul, ze mu zaschlo w gardle. -Wiec to rzeczywiscie dotyczy naszych ludzi w Londynie - powiedzial. I prostujac sie, mruknal: - Mow dalej. Glos prekognity drzal, kiedy zaczal mowic. -Widzialem kobiety w ogniu, one plonely, Ben! Byty w czarnych lachmanach, a plomienie trawily ich ciala. Wyciagaly ramiona ku niebu, a ich oczy blyszczaly z radosci i, i... sam nie wiem. Moze ulgi? Chungowi opadla szczeka. -Z radosci? Plonely i krzyczaly, a mimo to ogarniala je radosc i ulga? -To nie jest... nie jest latwe - Goodly pokrecil glowa. - I nie rozumiem tego lepiej niz ty. Ale to nie te plonace kobiety krzyczaly. Krzyczal ktos inny, jakas inna kobieta. Krzyczala ogarnieta potwornym przerazeniem z powodu czegos, co widziala, aleja nie. I zamiast patrzec w gore, patrzyla w dol - w otchlan, otwierajaca sie u jej stop - zionaca czarna dziure, ktora wydawala sie nie miec dna... Kiedy Goodly przerwal, z twarza barwy popiolu, Trask wstal i podszedl do niego. Jego twarz byla rownie blada jak twarz prekognity, ktorego zlapal za ramiona i mocno nim potrzasnal. -Nie przywiazywalem do tego wagi az do teraz - warknal. - Ale widzialem to w twojej twarzy od chwili, gdy wszedles. Prawdopodobnie nie zwracalem na to uwagi przez caly wieczor - od chwili, gdy sie obudziles z tej popoludniowej drzemki - ale wiedzialem, ze cos jest nie tak. A teraz wiem co. Prekognita siedzial bezwladnie, potrzasany przez ogarnietego gniewem Traska, krecil glowa w niemym zaklopotaniu i wygladal, jakby chcial umrzec, choc wiedzial, ze to nie jego wina. -To byla Millie, prawda? To ja widziales? - powiedzial Trask chropawym, lamiacym sie glosem. - To Millie krzyczala, i ty wiesz, ze to sie, cholera, wydarzy! W koncu Trask go puscil i odwrocil sie. -Ale tego nie wiemy, Ben! - glosno powiedzial Goodly - Wiemy tylko, ze cos sie wydarzy. Nie wiemy jak, kiedy i dlaczego - ani jaki bedzie koncowy wynik. Trask opadl bezwladnie na lozko i ukryl twarz w dloniach- -Niech cie diabli! - krzyknal, a jego cialem wstrzasaly spazmatyczne dreszcze. - Ty i te twoje pieprzone zdolnosci! Chung podszedl do niego, ale nie probowal go dotknac. -Szefie - powiedzial cicho. - To nie jest wina lana. To jest, jak powiedziales, ostrzezenie. I daje nam dodatkowy czas na ponowne skontaktowanie sie z Centrala, zeby ich uprzedzic, ze cos sie zbliza i ze musza pilnowac kobiet. To po prostu ostrzezenie, to wszystko. Trask odetchnal gleboko, podniosl wzrok i powiedzial: -David, wiesz, ze to nie tak dziala. Ile razy juz to widzielismy? Kiedy Ian mowi, ze to sie wydarzy, to sie na pewno wydarzy. I tyle. Nie da sie tego uniknac. -Ale nie wiemy, jak to sie wydarzy - powtorzyl Goodly - ani jaki bedzie koncowy wynik. -Jezu! - wykrzyknal Trask, zrywajac sie na rowne nogi. - Musze jeszcze raz porozmawiac z Londynem. Ale... - Popatrzyl na przyjaciol, pokrecil glowa i powiedzial: - Nie wiem, jak was przeprosic za to, jak sie zachowalem przed chwila. Nie wiem nawet, czy powinienem. Nienawidze tego wszystkiego. Nienawidze naszych zdolnosci. Dlaczego nie mozemy byc tacy jak inni? Dlaczego musimy tak cierpiec? Co, u licha, zrobili nasi przodkowie, ze urodzilismy sie jako takie pieprzone dziwolagi? Ian, nie chcialem tak na ciebie naskoczyc. Ale Millie - moj Boze - Millie! -W porzadku - powiedzial prekognita. - Tez tego nienawidze, Ben. Jak my wszyscy. Mowi sie, ze jestesmy obdarzeni szczegolnymi zdolnosciami, ale wedlug mnie, jestesmy przekleci. Teraz nie mysl o niczym innym. Po prostu idz i skontaktuj sie z Centrala. Trask bez slowa wzial marynarke i wyszedl... Wczesnym rankiem, kiedy slonce ledwie wyjrzalo zza horyzontu, bylo jeszcze dosc chlodno. -Teraz jestesmy prawdziwymi turystami - powiedziala Liz, siedzac w pierwszym z trzech samochodow, ktore opuscily Christos Studios i rozjechaly sie w rozne strony. - To znaczy z jednym wyjatkiem. -Czesto przemierzalem Kraine Slonca - zachichotal Lardis. - Ale wtedy jechalem w cyganskim wozie albo szedlem Pieszo. W ten sposob dawni cyganscy wodzowie chronili swoje terytoria. Moja najdalsza wyprawa byla podroz do Krainy Gwiazd, do ostatniego wielkiego zamczyska Wampyrow Ale to bylo zanim Trask, Chung, Goodly, Zek i Nathan rozbil" ich potege. Dla Manolisa, ktory prowadzil, to bylo cos nowego. -Co? - powiedzial. - Ben Trask i ci pozostali byli z toba w swiecie wampirow? -Tak, w moim swiecie wampirow - powiedzial Lardis. - Przypuszczam, ze gdyby nie oni, nie byloby mnie tutaj. Ci wszyscy ludzie z Wydzialu E sa naprawde odwazni. A jesli chodzi o mnie i moich ludzi, moja rase, byloby juz po nas. -Wydzial E - pokiwal glowa Manolis. - Tak, to dzielni ludzie, i wielu z nich juz odeszlo na zawsze. Znalem calkiem dobrze jednego z nich, Darcy'ego Clarke'a, ale nie sadze, aby ktores z was go kiedys spotkalo. Pracowal w Wydziale E grubo przed wami. Razem z nim odwalilismy kawal roboty, likwidujac vrykoulakas na wyspie Halki. To bylo jak, jak prawdziwy koszmar! - ale przezylismy. Powiedzialem, "przezylismy"? Darcy mial ten talent, ktory chronil go tak skutecznie, ze powinien byl dozyc setki! Ale juz go nie ma wsrod zywych. Nie ma juz Darcy'ego Clarke'a, Kena Layarda ani Trevora Jordana, no i nie ma juz Jazza i Zek. -Znales Jazza? Jazza Simmonsa? - Teraz Lardis byl zaskoczony. - Ach! Coz to byl za wojownik! Mojemu synowi dalem imie na jego czesc. Mojemu jedynemu synowi, Jasonowi Lidesciemu, ktory teraz sam bylby wodzem. -Bylby? - zapytal Manolis. -Dopadly go Wampyry - warknal Lardis i odwrocil glowe. Zapanowalo milczenie. Kiedy ci wszyscy, tak rozni od siebie ludzie, na chwile pograzyli sie we wlasnych myslach - myslach, ktore choc byly tak zasadniczo odmienne, laczyl wspolny czynnik - Liz odprezyla sie, najlepiej jak umiala, i pomyslala, co tez oni tu robia... Trzy grupy zwiadowcze obejmowaly Lardisa, Manolisa i Liz w pierwszym samochodzie, Stavrosa i Chunga w drugim oraz Traska, Goodly'ego i Andreasa w trzecim. Celem pierwszej fazy operacji bylo po prostu rozejrzenie sie po wyspie i jesli to mozliwe, zlokalizowanie zrodla zarazy. Czyli znalezienie Vavary i Malinariego, i to w bialy dzien, kiedy Wielkie Wampiry sa nieaktywne i prawdopodobnie nie beda zdawaly sobie sprawy, ze zostaly odkryte. Manolis i jego grupa udali sie na zachod, w strone stolicy wyspy Jadac obwodnica, mineli miasto i pojechali dalej na polnoc droga nadbrzezna, a potem na wschod, aby w koncu spotkac sie z Benem Traskiem i jego grupa w miejscowosci o nazwie Skala Rachoniou. W tym czasie, jadac regularnymi drogami, pokonali niecale trzydziesci mil, ale w sumie ponad dwa razy tyle, wliczajac liczne wypady w glab wyspy bocznymi drogami wiodacymi do lezacych u stop gor wsi. Po drodze zagladali do kazdej wioski, osady, miejsca poszukiwan archeologicznych, ktorych nie bylo zbyt wiele i udajac turystow, oceniali kazde z tych miejsc z punktu widzenia mozliwej kryjowki wampirow. Na tym polegala ich misja: mieli przeprowadzic rekonesans zachodniej czesci wyspy, podczas gdy Trask i jego grupa badala jej czesc wschodnia. Ponadto, poniewaz ludzie Manolisa nie byli w stanie znalezc kusz w Skala Astris, on sam zamierzal zatrzymywac sie po drodze w rybackich wioskach, dopoki nie znajdzie tego, czego potrzebowal. Jesli chodzi o Stavrosa i Chunga, zajeli sie okolica wokol Skala Astris, poniewaz wydawala sie najbardziej obiecujacym terenem lowow. Niezidentyfikowana kobieta z pijawka w przelyku zostala wyrzucona na brzeg zaledwie szesc czy siedem mil dalej; wodz Cyganow, Vladi Ferengi, obozowal tam ze swymi ludzmi; Manolisa zepchnieto z drogi gdzies w poblizu; wreszcie Vavare i Malinariego widziano tam owej nocy, gdy zginal ten mlody motocyklista. Poza tym, co wydawalo sie szczegolnie logiczne, David Chung byl glownym lokalizatorem Wydzialu E. Jezeli wampiry znajdowaly sie w poblizu, Chung powinien je znalezc... Biorac to pod uwage, Liz podejrzewala, ze ja i Lardisa wpuszczono w maliny, wysylajac ze Skala Astris, w ten sposob Trask staral sie usunac ich z linii ognia. A jesli mimo to przypadkiem wpadna w klopoty, to bardzo kompetentny Manolis Papastamos bedzie pod reka, aby ich z nich wyciagnac. A sam Manolis znow robil wrazenie stuprocentowo sprawnego. Prowadzil samochod smialo - Liz pomyslala, ze jak na te drogi, zbyt smialo - a jesli w ogole cos mu dokuczalo, nie dawal tego po sobie poznac. Ale przeciez doznal powaznych obrazen i moglo tez byc tak, ze Trask chcial go chronic, trzymajac z dala od tego wszystkiego. Dlatego Liz pomyslala, ze moze sie troche odprezyc. I moze dlatego, ze dotad trzymala swoje zdolnosci telepatyczne na wodzy, doszla do wniosku, ze teraz bedzie odpowiednia chwila, aby troche pocwiczyc. Slonce stalo wysoko na niebie; robilo sie coraz cieplej. Wampyry sa na pewno w lozkach albo czaja sie w ciemnosciach nieznanego zamczyska, wiec na razie nie ma sie czego obawiac z ich strony. Tak myslala. Z pewnoscia bylo jej lzej na sercu teraz, gdy jechali na zachod, jakby zostawiajac daleko za soba mroczne i okropne... cos. Gdyby tylko mogla sie takze pozbyc mrocznych i okropnych obaw o Jake'a, jej swiat bylby jasniejszy, pomimo wszystkich przerazajacych przezyc, jakie byly jej udzialem w Wydziale E, i innych, ktore, jak przypuszczala, musza na nia czekac za ktoryms zakretem przyszlosci. Ale przy odrobinie szczescia, nie za nastepnym zakretem... Nadeszlo poludnie i bylo goraco jak w piekle, kiedy w koncu Liz zatrzymala samochod, w miejscu gdzie droga przecinala wysokie boczne pasmo wychodzace na dluga, biala plaze, naprzeciw malej wioski Skala Rachoniou. Przejela obowiazki kierowcy, gdy Manolisowi zaczelo dokuczac ramie. Teraz siedzial obok niej, odpoczywajac i "lagodzac" bol przy pomocy butelki ouzo, ktora kupil w sklepie monopolowym w jednej z mijanych wiosek. Lardis, dzieki Bogu, pamietal prosbe Traska, aby nie pil za duzo i zdolal sie powstrzymac przed nabyciem metaxy, choc Liz zgadywala, ze odczuwal silnapokuse. Teraz siedzial z tylu samochodu, popijajac wode mineralna i bez watpienia zazdroszczac Manolisowi. -To tutaj - powiedzial ten ostami, zerkajac na mape rozlozona na desce rozdzielczej. - Skala Rachoniou. Wedlug legendy dwie parasolki oznaczaja kapielisko, i to miejsce rzeczywiscie jest bardzo popularne, zwlaszcza wsrod tych, ktorzy lubia nurkowanie z rurka. Ale na tej mapie jest prawie tyle samo parasolek co plaz! Tylko popatrzcie! -Pusto - powiedziala Liz. - No, prawie. Takie cudowne morze, a widze zaledwie dwoch czy trzech kapiacych sie ludzi. -To przez ten bialy piasek - powiedzial Manolis. - Jest tak rozgrzany, ze nie podobna po nim chodzic. -Nie wierz w to - powiedziala Liz. - Jak tylko tam sie znajdziemy, przejde sie po nim. Nigdy w zyciu nie bylam taka spocona. A Lardis, patrzac przez lornetke, warknal; -Przynajmniej nie bedziemy mieli klopotow z odnalezieniem Bena i pozostalych. Faktycznie sadze, ze widze stad ich samochod. - Wreczyl lornetke Liz. - Ta tawerna na prostoliniowym odcinku drogi, ta z niebieskim daszkiem. -Widze ich - powiedziala i podala lornetke Manolisowi. - Teraz pewnie sie zastanawiaja, gdzie jestesmy. Najlepiej, jak tam pojedziemy. - I ruszyla biegnaca wzdluz nabrzeza, kreta droga... -Co was zatrzymalo? - chcial wiedziec zaniepokojony Trask, kiedy cala trojka dolaczyla do niego, Goodly'ego i Andreasa, ktorzy siedzieli w cieniu daszka tawerny. - Juz zaczynalem sie o was niepokoic. Czekamy tu od blisko godziny. - I gestem przywolawszy kelnera, zamowil kanapki i zimne napoje dla spoznialskich. -Na zachod od Krassos nawalila nam opona - powiedziala Liz - a Manolis nadwerezyl sobie ramie, probujac ja zmienic. Dokonczylismy robote razem z Lardisem. Poza tym musielismy zajrzec do szeregu sklepow ze sprzetem rybackim, zanim Manolis znalazl odpowiedni rodzaj kusz. Potrzebowal gwintowanych harpunow, tak aby mogl do nich przykrecic posrebrzane groty. Potem musial jeszcze znalezc kogos, kto chcialby otworzyc dla niego swoj sklep, w koncu dzis jest niedziela. Na koniec... droga przez gory okazala sie znacznie dluzsza, niz nam sie wydawalo. I zanim Trask zdazyl cos powiedziec, zapytala: -Jak dlugo mamy tutaj zostac? -Jeszcze z godzine - powiedzial Trask, wzruszajac ramionami. - Odetchnij troche, przegryz cos i napij sie czegos zimnego. A dlaczego pytasz? -Bo chcialabym sie ochlodzic! - odparla. - Manolis przedstawi ci szczegoly naszego rekonesansu, choc niewiele jest do ?powiadania. - I zrzuciwszy ubranie, pod ktorym miala bikini "-ale nie zdejmujac sandalow, zeby nie poparzyc sobie stop na goracym piasku - poszla waska plaza w strone morza. Patrzac na nia, Lardis powiedzial: -Ten Jake Cutter to ma fart. Ona ma biodra jak marzenie -Powinienes juz o tym zapomniec - powiedzial Trask a Lardis wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Kiedy o tym zapomne - odparl - mozesz mnie zastrzelic! Ale Trask mial zatroskana mine. -Potraktowala mnie dosyc szorstko - powiedzial w koncu. - I wyglada, jakby cos ja gnebilo. Zastanawiam sie, co to moze byc? - Nie wspomnial o tym, ale zauwazyl pod oczami Liz bladofioletowe cienie - niewatpliwy znak, ze koncentrowala sie, zamierzajac uzyc telepatii. Manolis podrapal sie po brodzie, przenikliwie spojrzal na Traska i powiedzial: -Moze czuje sie podobnie, jak ja: ze wyslales nas na zachod, zeby uchronic przed ewentualnym niebezpieczenstwem. -Ale ja... - Trask zamierzal zaprotestowac, ale zorientowal sie, jak bezcelowe bedzie klamstwo. - Ale ja staram sie uchronic was wszystkich przed niebezpieczenstwem! - powiedzial. - Nie jestesmy przeznaczeni na straty i potrzebuje kazdego z was, jezeli mamy to doprowadzic do konca. OK, moze jestem troche nadopiekunczy w stosunku do Liz, ale Nephran Malinari zna jej umysl i nie zamierzam wykorzystywac jej zdolnosci, dopoki naprawde nie bede musial. W kazdym razie nie tak blisko kogos, kto jest tak potezny. A poza tym jest Lardis. Za niego takze jestem odpowiedzialny i... -Tak jak ja bylem za ciebie odpowiedzialny wtedy, w Krainie Slonca - powiedzial Lardis. - Aleja nie probowalem cie odciagnac od tego, co robiles. -...i jego zona czeka na niego w Londynie - ciagnal Trask. - Wiec co bym powiedzial Lissie, gdybym wrocil bez niego? -A ja? - powiedzial Manolis. - Czy za mnie takze jestes odpowiedzialny? Czyz nie jestem juz duzym chlopcem? Ale ty na poczatku nie chciales mnie w to mieszac, prawda? Trask wyrzucil ramiona w gore. -Musielismy tutaj przeprowadzic rekonesans! - zaprotestowal. - Zdecydowalem, ze wasza trojka zajmie sie zachodnia czescia wyspy. I zrobiliscie to. A teraz... teraz, jezeli jestescie gotowi, poprosze o raport - dokonczyl. -Raport? - powtorzyl jak echo Lardis. - Ale Liz juz ci wszystko opowiedziala. Nie ma niczego wiecej. Nie znalezlismy niczego. -A ty, Ben? - spytal Manolis. - Co ty znalazles? Trask potrzasnal glowa. -Tak samo jak wy - powiedzial. - Niczego. Gdziekolwiek znajduja sie te istoty, nie wychylaja sie. Wiec pozostaje Chung, a nie moge sie z nim skontaktowac. -Daj mi sprobowac jeszcze raz - powiedzial Goodly, biorac telefon. Ale to nic nie dalo, telefon lokalizatora byl wlaczony i dzialal, ale jego slowa gubily sie w szumie i trzaskach zaklocen. -Co teraz? - spytal Manolis. -Teraz wracamy do Skala Astris - powiedzial Trask, prostujac sie na krzesle. - Co u diabla? To dopiero poczatek. W Australii mielismy tysiace mil kwadratowych do przeczesania. Ale w koncu dokonalismy tego. A czymze jest to miejsce, jak nie wielkim kawalem marmuru na srodku morza? Znajdziemy tych drani, jesli nie dzis, to jutro. Tak jak mowilem wczoraj: noc to ich pora. Niech tak bedzie - ale moze sie jeszcze okazac, ze i nasza. -Oczywiscie nie przeczesalismy calej naszej czesci wyspy - powiedzial prekognita. -Tak? - Manolis popatrzyl na niego, a potem na Traska. -Trzymalismy sie drogi nadbrzeznej - powiedzial ten ostatni - ale glowna droga biegnie przez gory i tam sie skierujemy w drodze powrotnej. Mozemy rownie dobrze pojechac razem, w konwoju. -Jak sobie zyczysz - powiedzial Manolis. Ale nachyliwszy sie w kierunku greckiego policjanta, Trask nagle zmarszczyl brwi i zapytal: -Czy to, co czuje w twoim oddechu, to zapach ouzo? -Ee, to z powodu mego ramienia - wyjasnil Manolis. - Dla zlagodzenia bolu. - Po czym widzac spojrzenie Traska, westchnal i dodal: - No, moze niezupelnie z powodu ramienia, ale to mi bardzo pomoglo, slowo daje! - A kiedy Trask nie spuszczal z niego wzroku: - Jednak, skoro nalegasz... - Sciagnawszy wzrokiem kelnera, zamowil czarna kawe. Zanim Manolis wypil swoja kawe do dna, Liz skonczyla sie kapac i teraz wracala z powrotem przez plaze. A kiedy doszla do tawerny, jej lsniace, opalone cialo bylo juz zupelnie suche. XV Poszukiwania - Cos sie kotlujeW drodze powrotnej Trask siadl za kierownica pierwszego samochodu. Manolis siedzial obok, patrzac na mape, a Andreas rozwalil sie z tylu. Pieli sie droga biegnaca wsrod poroslych gestym lasem gor, a za nimi powoli jechal Goodly. Lardis zajal miejsce z przodu i pelnil role pilota, ale umiejetnosc czytania mapy wlasciwie nie byla potrzebna, Goodly po prostu jechal sladem Traska. Liz odpoczywala z tylu, a okna w obu samochodach byly opuszczone do samego konca. -Przynajmniej nie pada nas slonce - powiedzial Trask, poczuwszy wyrazna ulge, kiedy sie znalezli w cieniu wynioslych sosen. - Tu jest jak w normalnym lesie! Gdyby nie to potworne goraco, to moglaby byc Kanada czy nawet Norwegia. -Ludzie mieszkajacy na Krassos sa szczegolnie dumni z tych poroslych lasem gor -powiedzial Manolis. - I oczywiscie ze swego marmuru. Niektore rodzaje najlepszego marmuru sa wydobywane wlasnie w tych gorach. Ten masyw to Ypsaria. Pewno nie jest wystarczajaco masywny dla wielkiego podroznika - to nie to co Gory Skaliste - ale na malej greckiej wyspie robi wrazenie, prawda? -Jest pelen zieleni, cienisty, i mozna tu oddychac, nie narazajac sie na spalenie pluc -odparl Trask. - Mnie to bardzo odpowiada. Ale to niezbyt dobre z punktu widzenia kierowcy. Niezaleznie od kretej drogi - ktora jest dosyc marna i wymaga koncentracji podczas jazdy - to przesiane przez galezie swiatlo sloneczne wcale nie pomaga w orientacji. To prawie jak jazda o zmroku. Ale w przeciwienstwie do tego upalu i oslepiajacego swiatla odbijajacego sie od nawierzchni drog biegnacych wzdluz wybrzeza tutaj jest naprawde przyjemnie. Zerknal na Greka, ktory siedzial smdiujac mape i ciagnal dalej: -Co tam znalazles ciekawego na tej mapie? Jest tylko ta jedna glowna droga, jezeli tak ja mozna nazwac, wiec chyba nie mozemy sie zgubic. Ale Manolis zmarszczyl brwi i postukal palcem w punkt na rozlozonej mapie. -Tu mamy bardzo interesujace miejsce - powiedzial zamyslony. - Jest tu hotel, jakis kilometr od punktu trygonometrycznego, to chyba jedno z najwyzszych miejsc na Krassos. Stamtad bedziemy mogli zobaczyc cala wyspe, od konca do konca. -Doskonale - powiedzial Trask. - Zrobimy tam krotki postoj. - Zobaczyl, ze Manolis wciaz wpatruje sie uwaznie w mape. - Na co jeszcze patrzysz? Co cie niepokoi? -Nazwa tego miejsca - odparl Manolis. - Nazywa sie... nazywa sie Zamczysko! Trask lekko podskoczyl, po czym pomyslawszy chwile, wzruszyl ramionami i powiedzial: -Tak powinno byc, jesli to jest punkt obserwacyjny, tak, jak mowisz. Spojrzmy prawdzie w oczy: to malo prawdopodobne, zeby Malinari i Vavara w ten sposob obwieszczali swoja obecnosc, nie uwazasz? Usmiechajac sie z zaklopotaniem, Manolis wzruszyl ramionami przepraszajaco. -Nie, oczywiscie, ze nie - powiedzial. - Takie miejsce... to byloby zbyt oczywiste. Moj umysl pracuje bez ustanku. Ale kiedy znalazlem te nazwe na mapie, mialem dziwne wrazenie. A moze "dziwne" nie jest odpowiednim slowem. W kazdym razie teraz czuje sie naprawde glupio... -Och, sam nie wiem - powiedzial Trask, bo i on takze odniosl "dziwne" wrazenie. - To rzeczywiscie trudna sprawa. Wszyscy bedziemy sie denerwowac, dopoki nie trafimy na cos pewnego. - Po czym zmieniajac temat, aby pokryc zaklopotanie, powiedzial: - Czy nie ma innych interesujacych miejsc? Zadnych malych osad, gdzies z dala od drogi? -Sa jeszcze dwa interesujace miejsca - powiedzial Manolis. - Przynajmniej z mojego punktu widzenia. -Tak? -Daj mi powiedziec - powiedzial tamten - Dzis rano mialem okazje rozmawiac z Liz o waszym pobycie w Australii. To bylo, jak jechalismy do Skala Rachoniou. A to, co mi powiedziala, zabrzmialo jak Trzecia Wojna Swiatowa! Miotacze ?gnia, napalm, smiglowce bojowe? Niewiarygodne! Tak bylo, gdy wystepowaliscie tylko przeciw jednej z tych istot. -Dobra lacznosc - wyjasnil Trask. - Naszemu Ministrowi Odpowiedzialnemu udalo sie przekonac wladze australijskie, aby zapewnily nam wszelka mozliwa pomoc. Jednak tym razem... -Wiem - kiwnal glowa Manolis. - Inny kraj, inne wladze i inna sytuacja. Nasza bron jest w porownaniu z tym zalosna i jest jej zalosnie malo. -Czuje sie za to odpowiedzialny - powiedzial Trask. - Gdybym nie wyruszyl tutaj tak pospiesznie... ale z drugiej strony jaka to roznica? Musimy sie rozprawic z tymi potworami i musimy to uczynic, korzystajac z broni, jaka mamy pod reka. -Wlasnie tak - powiedzial Manolis. - Ale jak wyjasnila mi Liz, plaga w Australii byla tak gleboko zakorzeniona, ze musieliscie wszystko spalic i wysadzic w powietrze. No, dobrze, ale my niewiele bedziemy mogli wysadzic w powietrze, majac tylko kilka kusz i automatow! -Wiem - odparl Trask. - I jesli sprawy pojda nie po naszej mysli, moze bede musial poprosic moj rzad, aby przekazal waszemu, co sie tu dzieje, i pozyskac wasza pomoc. Ale tak sie nie stanie, jesli mialoby to wywolac panike na calym swiecie! Jednakze jestem upowazniony - w razie ostatecznosci - do zarzadzenia ataku powietrznego przez brytyjskie okrety wojenne znajdujace sie na Morzu Srodziemnym. W takim wypadku bedzie pozniej od cholery do wyjasniania. Bedzie to wygladalo mniej wiecej tak: "Dzis na Morzu Srodziemnym, podczas brytyjskich manewrow doszlo do fatalnej pomylki, gdy samoloty startujace z lotniskowca"... i tak dalej. -Racja - powiedzial Manolis. - I dlatego uwazam, ze te inne miejsca na mapie sa interesujace. Jednym z nich jest kopalnia marmuru na zboczu tej gory, a drugim opuszczone lotnisko u stop wzgorz, tuz przed Limari, lezacym na wschodnim wybrzezu. -Lotnisko? - Trask byl zaskoczony. - Ale powiedziano mi, ze na Krassos nie ma lotniska. -Budowe rozpoczeto przed czterema laty - wyjasnil Manolis - i przerwano kilka miesiecy temu z powodu zawirowan rynkowych euro i znacznego spadku dochodow z turystyki. Niezalezna niemiecka linia lotnicza z niewielka flota samolotow zbankrutowala, a poniewaz to oni placili rachunki. - nie dokonczyl. -Nie slyszalem o tym - powiedzial Trask. -Ani ja, dopoki nie przyjechalem tu po raz pierwszy - powiedzial Manolis. - Ale jak sie rozmawia z miejscowymi, mozna uslyszec rozne interesujace rzeczy... -Jednak nadal nie wiem, dlaczego cie to zainteresowalo - powiedzial Trask. - Co ma wspolnego kopalnia marmuru i opuszczone lotnisko z naszym niedostatkiem broni? W odpowiedzi Manolis usmiechnal sie chytrze, mrugnal i powiedzial: -Moze nic, nie chce budzic twoich nadziei, wiec najlepiej poczekajmy i przekonajmy sie. Po czym obrocil sie i zaczal cos szybko mowic po grecku do Andreasa, ktory kiwal glowa potakujaco, jednak oczywiscie Trask nie zrozumial ani slowa... Granica lasu zostala za nimi, a droga stala sie znacznie bardziej stroma, kiedy ujrzeli z dala Zamczysko wylaniajace sie z gmatwaniny skal stanowiacych grzbiet gor Ypsarias. Drzew nie bylo tutaj nie z powodu wysokosci, lecz z powodu braku gleby, w ktorej moglyby zapuscic korzenie, wszedzie wokol sterczaly skaly i wsrod glazow mozna bylo dostrzec tylko nieliczne kepki targanych wiatrem krzewow i roslin. I oto przed nimi wylonil sie ow "hotel", Zamczysko, ktory wygladal jak zmniejszona wersja dawnego zaniku krzyzowcow, jego biale mury lsniace w blasku slonca odcinaly sie na tle blekitnego, bezchmurnego nieba. U stop skal znajdowal sie parking i Trask skrecil z drogi na sucha jak pieprz powierzchnie, wzniecajac tuman pylu, ktory na moment przykryl samochod. Po chwili pojawil sie samochod Goodly'ego, ktory zwolnil i zatrzymal sie obok pierwszego samochodu. Mrugajac jak sowa, wylaczyl silnik, wychylil sie przez okno i popatrzyl na Traska, pytajaco unoszac brwi. -Robimy krotka przerwe - zawolal do niego Trask. - To miejsce nazywa sie Zamczysko i najwyrazniej warto je obejrzec. To znaczy jezeli masz ochote sie tam wspiac. Zamczysko wygladalo imponujaco. Unosila sie wokol niego atmosfera minionych smieci, jak kolo skamienialych kosci lub rozpadajacych sie kartek starego rekopisu. Uwaga Traska odnosila sie do wiodacego do niego szlaku, byly to strome stopnie wyrabane w niemal pionowej scianie skalnej oraz szereg przyprawiajacych o zawrot glowy przejsc. Na szczescie droga byla czesciowo przykryta plociennymi daszkami, gdzieniegdzie porozrywanymi przez szalejace wiatry, ale zapewnialo to chociaz troche cienia. Istnial jeszcze inny sposob dostania sie na gore, ktorego pozostalosci wciaz bylo widac. W rogu parkingu, kolo zniszczonego peronu, lezala rozbita, zardzewiala gondola, a ze slupa zwieszala sie stalowa lina, ktorej skrecony koniec byl zagrzebany w pyle. Drugi kawalek liny lezal na skarpie, a nieczynne urzadzenie wyciagowe spoczywalo kolo stanowiska dla wysiadajacych. -To musi byc... wlasciwie jak wysoko? - powiedziala Liz, wyciagajac szyje i mruzac oczy pod plaskim, kwadratowym daszkiem. - Chyba z dziewiecdziesiat, a moze i sto stop w pionie. Osobiscie sie ciesze, ze to nie dziala i bardzo chetnie tam wejde o wlasnych silach! -Tak? - mruknal stary Lardis. - Przypomne ci, co powiedzialas, kiedy znajdziemy sie na gorze. Jezeli tam dojdziemy! Kiedy cala szostka piela sie do gory, Manolis opowiadal, co przeczytal o tym miejscu na odwrocie mapy. -Rzymianie wydobywali w tych gorach bialy marmur i to oni prawdopodobnie odkryli to miejsce. Potem wykorzystywali je krzyzowcy, prawdopodobnie jako punkt obserwacyjny. Kiedy sie tam znajdziemy, przekonacie sie dlaczego. Wiekszosc tych punktow obserwacyjnych i zamkow bedacych niegdys w posiadaniu krzyzowcow zbudowano w gorach, co oczywiscie nie wymaga wyjasnien. Pozniej mialy tu miejsce trzesienia ziemi i teren zapadl sie. Jeszcze pozniej pojawili sie najezdzcy, ktorzy z jakichs powodow zburzyli to, co jeszcze ocalalo. Podczas budowy tego Zamczyska wykorzystano oryginalne bloki skalne i w takiej postaci stoi od mniej wiecej od dwustu lat. Ostatnio zostalo odnowione i teraz sluzy jako hotel, no, moze nie pieciogwiazdkowy. Przyjrzyjcie sie. To prawdziwe starozytne ruiny, nie? U szczytu schodow czekal na nich kaleki Grek w towarzystwie dwoch synow. Widzieli nadjezdzajace pojazdy i mieli nadzieje, ze to ich przyszli goscie. Zapraszajac gestami przybylych do olbrzymiej komnaty, ktorej sklepiony strop podpieraly potezne sosnowe belki, wlasciciel zorientowal sie, ze Manolis i Andreas to jego rodacy i przez jakis czas rozmawial z nimi po grecku. Kiedy ta trojka byla zajeta rozmowa, mlodziency wskazali Traskowi i jego ludziom panoramiczne okno i zaproponowali, aby wyjrzeli na zewnatrz. Widok zapieral dech w piersiach, widac bylo cale poludniowe wybrzeze wyspy od miasta Krassos na poludniowym zachodzie do Limari na poludniowym wschodzie. Lardis doslownie oslupial. -Ani w Krainie Slonca, ani w Krainie Gwiazd nie ma niczego, co chocby w przyblizeniu mogloby sie z tym rownac - wysapal, wciaz nie mogac zlapac tchu po uciazliwej wspinaczce. - Tyle morza, slonca i nieba! I te kolory! Ze szczytow Gor Barierowych widzialem lasy po jednej i pustkowie zaslane glazami po drugiej stronie, ale nie bylo tam nic wiecej. Jeden z mlodziencow zrozumial cos niecos z tego, co powiedzial stary Lidesci, choc prawdopodobnie nie wiedzial, ze mowa o swiecie wampirow, i rzekl: -Ale z dachu mozna zobaczyc jeszcze wiecej. Cala wyspe, cale Krassos! Andreas i Manolis podeszli do nich, ale ten ostami wydawal sie nieco przybity. -Ten starszy pan opowiedzial mi smutna historie - powiedzial. - On i jego rodzina zarabiaja na zycie, od dwudziestu lat prowadzac ten hotel. Jednak ostatnio, od jakichs pieciu lat, interesy ida zle. W tym roku w koncu splajtowali. W ciagu dwoch tygodni mieli zaledwie czterech gosci... a potem juz tylko sporadycznie podroznikow takich jak my. Starszy pan mowi, ze musi zlikwidowac interes, jego synowie pojada do Krassos szukac pracy. Bardzo mu wspolczuje. Trask pokiwal glowa. -To nienajlepsze miejsce na hotel. Ale Manolis byl odmiennego zdania. -To doskonale miejsce, ze wzgledu na swieze powietrze, mozliwosc poplywania czy wedrowek w gorach. On mowi, ze kuchnia jest tutaj doskonala, a pokoje przestronne i widne. A jesli chodzi o widoki... -Widoki sa fantastyczne - powiedziala Liz - i musimy Jeszcze wejsc na dach. Cos wspomniales o plywaniu? -Zobaczysz - potwierdzil Manolis i cos powiedzial po grecku do mlodego mezczyzny. - Teraz zaprowadza nas na dach. Ben, nie moglbym stad odjechac, nie uczyniwszy nic dla tych biedakow. Zamowilem wiec drinki i jakies jedzenie. Ja place i zostawie spory napiwek. Wiec zapraszam. Chodzcie. Wewnetrzne schody biegly stromo, wyprowadzajac na czwarte pietro. Stary Lidesci szedl jako ostatni, trzymajac Liz za lokiec. Zauwazywszy, ze od czasu do czasu zatrzymuje sie, wciagajac powietrze, zapytala: -Cos nie tak? -Co? - spojrzal na nia, zamrugal i potrzasnal siwa glowa. - Nie, wszystko w porzadku. Wprawdzie to miejsce nazywa sie Zamczysko, ale pachnie tylko zyciem i ludzmi. I czasem. Widzialem prawdziwe zamczyska, Liz - wielkie zamczyska Wampyrow - ktore cuchna smiercia i niesmiercia. W murach tej budowli sa okna, przez ktore wpada swiatlo sloneczne, a na scianach wisza obrazy i rozne tkaniny dekoracyjne. Te, ktore znam, byly udekorowane koscmi ludzi i zwierzat, a okna byly zasloniete ciezkimi kotarami, tak aby slonce nie mialo tam dostepu! Wiec nie mysl, ze zauwazylem cos dziwnego, bo tak nie jest. Chodzi o to, ze stare nawyki trudno wykorzenic i wszedlem tutaj z wlasnej, nieprzymuszonej woli. -Skinela glowa i powiedziala: -Jasne - i pomyslala: Szkoda, ze o to w ogole zapytalam! Wkrotce znalezli sie na dachu, ktory byl otoczony ze wszystkich stron grubym murem wysokim na piec stop, ozdobionym glifami, jak w normalnym zamku. Manolis zawolal do Liz, aby zwrocic jej uwage na mury wychodzace na zachod - ta strona Zamczyska byla niewidoczna z parkingu - i wskazal gestem, aby spojrzala w dol. O jakas mile na zachod skrajne, poszarpane skaly lancucha gor Ypsaria wznosily sie jeszcze szescset czy siedemset stop wyzej, wysylajac dwa biegnace rownolegle, boczne pasma, ktore przypominaly grzbiet jakiegos olbrzymiego, skamienialego stegozaura. U stop Zamczyska konczyly sie zwalami glazow i prawie pionowymi skalami, ktore stanowily podstawe budowli. Ale zaledwie sto jardow od podstawy Zamczyska, pomiedzy stromymi skalami, naturalna niecke skalna przerobiono na basen z wybrukowanym tarasem i ceramicznym obramowaniem, podkreslajacym podobny do ostrygi ksztalt niecki. Wylozona kamiennymi plytami drozka prowadzila z Zamczyska na krawedz basenu, gdzie wznosila sie trzymetrowa skoczka. Obok basenu stalo kilka wyblaklych foteli i parasoli i wszystko to wygladaloby bardzo zachecajaco, gdyby nie to, ze... -Tam nie ma wody! - wykrzyknela Liz. Manolis uniosl rece w gescie konsternacji. -Te szczyty wokol to naturalna wodna pulapka. Zima obfite deszcze sprawiaja, ze miedzy tymi skalnymi scianami plynie prawdziwa rzeka. Przedzierajac sie przez skalne szczeliny, woda wpada do niecki i wypelnia studnie znajdujaca sie u stop Zamczyska. Niezaleznie od tego, jak wiele wody wyplywa na zewnatrz, w studni utrzymuje sie stale taki sam poziom. Za ludzkiej pamieci nigdy nie wyschla... az nastapilo to trzy lata temu. Basen napelniano krystalicznie czysta woda ze studni. Ale przed trzema laty nagle poziom wody zaczal opadac. Po zuzyciu calego zapasu, studnia przestala sie napelniac. - Przerwal, wzruszajac ramionami. - Oczywiscie woda jest bardziej potrzebna do picia niz do plywania. I przez to basen... -Stoi pusty - dokonczyla Liz. - Nie ma basenu, nie ma gosci. Nie ma gosci, nie ma pieniedzy. Bledne kolo. -I to kolo nieustannie sie obraca - dodal Manolis. - Teraz mamy El Nino i nie widac konca. Dlatego wspolczuje tym ludziom... Pozostali czlonkowie grupy podeszli do scian i wyjrzeli na zewnatrz. Bylo stad widac cala wyspe wokol, az po horyzont. A w poludniowej scianie Liz odkryla zasloniety plotnem cokol, ktory stanowil podstawe teleskopu. Zdjela plotno, wytarla rekawem soczewke teleskopu i zaczela szukac w kieszeni drobnych. Manolis dal jej kilka srebrnych monet, podziekowala i wsunela jedna z nich w otwor. Kiedy instrument ozyl, Liz przytknela oczy do dwuocznego okularu, po czym obrocila metalowy beben tak, aby skierowac instrument na poludnie, z lekkim odchyleniem na zachod. -Czego szukasz? - spytal Manolis. -Skala Astris - odpowiedziala. - Christos Studios. Zastanawialam sie, czy zdolam je stad dojrzec. - Ale w rzeczywistosci nie nad tym sie zastanawiala. Ben Trask zobaczyl, co robi, i spiesznie do niej podszedl. Przypadkiem uslyszawszy ich rozmowe, zauwazyl w glosie Liz cos dziwnego i wiedzial, ze to, co powiedziala, niezupelnie jest prawda. Zaniepokojony powiedzial: - Liz? Ale Manolis wciaz do niej mowil. -Bedziesz miala szczescie, jesli stad dojrzysz to miejsce. Musi byc oddalone o szesc lub siedem mil. Jednak jezeli ten teleskop zmniejsza odleglosc do... -Liz! - powiedzial Trask natarczywie. Kiedy zlapal ja za lokiec, puscila teleskop i obrocila sie w jego strone. Stojac w poblizu, Manolis pomyslal, ze wyraz jej twarzy jest nieco wyzywajacy. Ale teraz, podobnie jak Trask, dostrzegl ciemnofioletowe smugi pod oczami Liz. Nagle i on zrozumial. Prostujac sie, z wysoko podniesiona glowa, Liz powiedziala: -A wiec mam byc rozpieszczana przez reszte zycia przez ciebie i Wydzial E? Nie roztaczales nade mna takiej opieki w Australii, kiedy Jake'a i mnie rzuciles w wir wydarzen. Wiec co sie teraz zmienilo? -Liz! - warknal Trask ostrzegawczo. - Oszalalas? Wiesz, co sie zmienilo. Australia zmienila wszystko. I wcale nie rzucilem w cie w wir wydarzen, Ian przewidzial... -Wiem, ze wszystko bedzie w porzadku - przerwala Liz. - Wiec jesli pokladasz taka wiare w zdolnosci prekognity, to dlaczego nie w moje? Trask chwycil ja za ramiona. -Poniewaz Malinari nie moze ugodzic lana, dlatego! Poniewaz nie moze wytropic zrodla jego zdolnosci! A takze dlatego, ze to jest paskudny krwiopijca... poniewaz juz zabral zbyt wielu tych, ktorych kochalem. Zbyt wiele istnien, Liz, i zbyt wiele mego wlasnego zycia, za co bede placil do konca moich dni, wiec nie mam zamiaru pozwolic, aby zabral i ciebie. Liz zrozumiala, co mial na mysli. Wciaz dochodzil do siebie po smierci Zek, ale nigdy nie zdola o tym zapomniec, dopoki Malinari zyje, a teraz Millicent Cleary byla lub moze byc w klopotach. Liz widziala to w umysle Traska rownie wyraznie, jak gdyby jej to wszystko mowil. Nie tyle cala te historie, co jego niepokoj. Niepokoj o nia sama takze byl widoczny jak na dloni. Patrzac mu w oczy, widziala prawde, jak gdyby jego zdolnosci dzialaly w obu kierunkach. Stracil Zek... Millicent Cleary rozpaczliwie probowala "przejac paleczke "i pomoc Traskowi pozbierac wszystko do kupy i byla bliska sukcesu... a teraz Liz zastapila Millie, jako jego mlodsza siostra. Oczywiscie sie o nia niepokoil. Wciaz czujac sie troche urazona, ale wiedzac, jak Trask cierpi, Liz stopniowo sie odprezyla. W chwile pozniej zrobilo jej sie przykro. Ale przynajmniej chciala to wyjasnic. -To jest cholernie frustrujace! - wyrzucila z siebie. - Tak, wiem, ze dostrzegles to pod moimi oczami. Zawsze tak jest, ale teraz bardziej niz przedtem. To dlatego, ze spedzilam caly ranek, przeszukujac kazde miasteczko i wioske, w jakiej bylismy po opuszczeniu Christos Studios. Nie wbrew twoim poleceniom, Ben, ale dlatego, ze przypuszczalam, iz wyslales nas, no, moze nie po to, aby szukac wiatru w polu, ale myslales, ze w zachodniej czesci wyspy nie ma sie czym martwic. I miales racje: tam nie ma absolutnie nic. Wiem, ze trzeba bylo to zrobic, wiec to nie byla po prostu strata czasu, jednak... -Czujesz, ze nie wykorzystalem odpowiednio twoich zdolnosci - przerwal Trask, puszczajac jej ramiona. Teraz zblizyli sie pozostali, aby zobaczyc, jaki jest powod tej awantury, Ian Goodly, ktory zjawil sie jako pierwszy i slyszal czesc ich rozmowy, powiedzial: -Ona chyba ma co do tego racje. Trask spojrzal na niego. -Tak? Prekognita kiwnal glowa. -Ben, nie wiem, co nas czeka - spojrzmy prawdzie w oczy, rzadko wiem, co sie zbliza i niedokladnie - ale cokolwiek to jest, nadejdzie niebawem. Czuje to w kosciach, tak jak wtedy, w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd. -Wielki Wampir? -Tak - powiedzial Goodly. - A jesli chodzi o frustracje Liz, ja tez to czuje. W Londynie cos wisi w powietrzu, a my jestesmy tu, na Krassos, i nie robimy wlasciwie nic. Przynajmniej takie mam wrazenie. -Przeczesalismy wyspe - powiedzial Trask. - Zgoda, to Jest frustrujace. Myslicie, ze tego nie wiem? Zdaje sobie z tego sprawe tak samo jak kazde z was. - Zerknal na Liz. - Ale zawezilismy zakres naszych poszukiwan. Teraz mozemy byc pewni, ze to, czego szukamy, jest blizej. - Znow spojrzal na Liz. - To znaczy blizej Skala Astris. To wlasnie robilas, prawda? -Wiesz, ze tak - odparla, lekko opuszczajac glowe. - Czuje sie tak jak Ian. Czas mija, a przyszlosc sie zbliza. W istocie moglabym to ujrzec w umysle kazdego z was: jego, twoim, Manolisa i Lardisa. A poniewaz dzis rano nie mielismy szczescia, po prostu czulam potrzebe, aby przyspieszyc nasze poszukiwania, to wszystko. Trask popatrzyl na Goodly'ego. -Co o tym sadzisz? -Nie sadze, aby to moglo wyrzadzic nam jakas szkode - odparl prekognita. - W bialy dzien, gdy slonce jest wysoko na niebie, gdziekolwiek teraz sa, musza spac. -W takim razie o co chodzi? - Trask oblizal nagle zaschle wargi. - To znaczy w jaki sposob Liz moglaby je wykryc? -Nie - potrzasnela glowa Liz. - Nie mozesz tak sie z tego wycofac. Klamstwa - nawet polklamstwa - nie przychodza ci latwo, Ben. W Australii to dzialalo calkiem dobrze, nieprawdaz? A Jake? Kazales mi go obserwowac, kiedy spal, prawda? -Gdyby miala ci sie stac jakas krzywda - wychrypial Trask - nigdy bym sobie tego nie wybaczyl. - Po czym jego twarz znowu przybrala twardy wyraz i powiedzial: - Jednakze skoro musialo do tego dojsc predzej czy pozniej i jezeli jestescie gotowi... zabierajmy sie do roboty. Pod wplywem impulsu Liz postapila krok naprzod i pocalowala go w policzek. -Nie martw sie o mnie - powiedziala. - Bede ostrozna, obiecuje. -Dobrze - odpowiedzial. - Ale lepiej powiedz nam, co widzisz, i na milosc boska, miej sie na bacznosci przed... przed czymkolwiek, co odkryjesz. Tymczasem warkoczacy mechanizm teleskopu stanal, a Manolis wrzucil nastepna monete, podczas gdy Liz przygotowywala sie do akcji. Odgarnawszy wlosy z czola, przytknela oczy do okularu teleskopu i zaczela mowic. -Wydaje sie, ze wybrzeze jest zaledwie o kilka mil stad. Plaze sa piekne... zlocisty kolor piasku przechodzi w turkus morskiej toni, ktora w dali staje sie ciemnoniebieska. Obserwuje droge nadbrzezna od wschodu do zachodu. Tam musi byc Limari, gdzie morze wyrzucilo na brzeg cialo tej kobiety... a dalej droga niknie z oczu. Nie widze jej na calej dlugosci z powodu nasypow, klifow i miejsc, w ktorych przecina boczne pasma gor. Ledwo dostrzegam... wieze czegos, co stoi tuz przy drodze, czegos, co przypomina fortece albo zamek wznoszacy sie na krawedzi urwiska. Ma takie kwadratowe wieze... -To klasztor - powiedzial Trask cicho, aby nie przeszkadzac Liz. - Przejezdzalismy kolo niego dzis rano. -Pamietam - powiedzial Goodly, tez starajac sie mowic jak najciszej. - Mial brame w postaci spuszczanej kraty i drzwi w metalowym parkanie. Brama byla zamknieta i drzwi takze. Z przodu staly tablice ogloszen, ale przejechalismy tamtedy tak szybko, ze nie zdazylem ich przeczytac. Nie przypominam sobie, abym widzial jakichs zakonnikow, ale jest niedziela i prawdopodobnie oddaja sie modlitwom. -Zakonnikow? - powiedzial Manolis. - Nie powinienes sie tam spodziewac zakonnikow. To jest w rzeczywistosci klasztor zenski. Sa tam zakonnice, ale zadnych mezczyzn, tylko kobiety. Prekognita drgnal. -Kobiety - powiedzial i lekko sie zachwial, ale nikt tego nie zauwazyl. - Zakonnice... Liz nagle zamilkla. Pochlonieta obserwacja - i telepatia - wydawala sie nie oddychac, wciaz wpatrujac sie w klasztor. Jednak po chwili podjela na nowo: -Droga znika za bocznym pasmem opadajacym do morza... -To tam zepchnieto mnie z drogi - powiedzial Manolis. -... A teraz jestem na peryferiach Skala Astris. Widze nadmorski bulwar i cienka biala linie, to musi byc nadmorski wal. Ale... - Znowu zamilkla i lekko przesunela teleskop z powrotem. -O co chodzi? - spytal Trask. -Omal czegos nie przegapilam - odparla. - Czesciowo zaslania to pagorek. -Ale co zaslania? - dopytywal sie Trask. -Budynek - powiedziala. - Na wschod od Skala Astris, ?a wzniesieniu, stoi jakis budynek. Widze jego kopule - a moze nawet dwie - dokladnie na linii wzroku. Musi byc calkiem duzy. To moze byc tylko hotel, ale nie przypominam sobie, abym widziala go na... -Tak? - powiedzial Trask. Teraz jej glos byl tylko szeptem, gdy dokonczyla. -...na ktorejs z map. -Liz? - powiedzial Trask, marszczac brwi i podchodzac blizej. -Cos... cos tam jest - powiedziala, ale tak cicho, ze trudno ja bylo zrozumiec. - Ben, mysle... mysle, ze tam cos jest! -Wystarczy! - Chwycil ja w talii i odciagnal od teleskopu. Liz troche chwiala sie na nogach, pod oczami miala wielkie fioletowe cienie i pomimo opalenizny wygladala na wymizerowana. Trask podniosl ja i zapytal: -Dobrze sie czujesz? -Troche kreci mi sie w glowie - powiedziala. - Ale poza tym w porzadku. To samo sie dzieje, gdy uzywam lornetki. Wtedy zmienia sie perspektywa, to ma cos wspolnego z tym, ze to, na co patrze, jest znacznie dalej, niz sie wydaje. -Ale czy cos odczytalas? Oczy Liz zrobily sie wielkie i okragle i na chwile uczepila sie go kurczowo. Kiedy wiec powiedziala: - O, tak! - dreszcz, jaki ja przebiegl, udzielil siei jemu. -Tak, jestem tego pewna. -W tym hotelu w poblizu Skala Astris? -W obu tych miejscach - odparla. - W hotelu - jezeli to jest hotel - i w klasztorze. -W klasztorze? - Traskowi opadla szczeka. - Na milosc boska, w klasztorze? To ostatnie miejsce, o jakim bym pomyslal... zeby... -Zeby tam zajrzec? - dokonczyl Goodly, gdy dotarlo do nich obu znaczenie tego, co Trask powiedzial. Po czym zwracajac sie do Manolisa, prekognita rzekl: -Te zakonnice, o ktorych wspominales, jak to jest, ze mieszkaja w klasztorze? Myslalem, ze klasztory sa tylko dla zakonnikow, a zakonnice przebywaja w opactwach. I jeszcze jedna, moze nawet wazniejsza sprawa: co nosza te kobiety? Czy maja jakis szczegolny stroj? To znaczy habit lub sutanne? -W Grecji - odparl Manolis - klasztor jest miejscem, gdzie mieszkaja swiatobliwi ludzie, ktorymi moga byc zarowno mezczyzni, jak i kobiety, jednak nigdy nie przebywaja razem, to samo dotyczy opactw. Nigdy nie slyszales o opatach? -Jasne, ze tak! - powiedzial Goodly zdenerwowany, ze popelnil taki glupi blad. - A ich szaty? -Maja kaptury - odparl Manolis. - Ukrywaja pod nimi twarze, aby unikac wszelkich pokus. Widzialem kilka zakonnic, kiedy tu bylem z biedna Eleni. Wlasnie uzmyslowilem sobie, ze dwie z nich szly alejka kolo posterunku policji w Limari, gdy Eleni i ja... gdy Eleni badala cialo tej kobiety... tej kobiety z pijawka! Traskowi zrobilo sie zimno. Pod palacymi promieniami popoludniowego slonca poczul lodowate dotkniecie smierci. Jednoczesnie poczul, jak wlosy zjezyly mu sie na karku. -Czy to mozliwe? - wychrypial. - Czy to jest w ogole do pomyslenia? A Lardis powiedzial: -O tak. To jest do pomyslenia. Skalac te swiatobliwe kobiety - coz za wspanialy zart dla takiej Vavary! Bo dla Wampyrow nie istnieje nic takiego jak wyzsza potega. Liczy sie tylko ich wlasna. Wiec kiedy Vavara znajdzie ludzi, ktorzy wierza w taka wyzsza potege i to tak bardzo, jak te zakonnice... rozkoszuje sie mozliwoscia ich skalania, zaszczepienia w nich nasion zla. -Aleja moge sie mylic - powiedziala Liz, co sprawilo, ze wszyscy zwrocili na nia wzrok. Jesli nie liczyc fioletowych cieni pod oczami, ktore bladly z kazda chwila, juz wrocila do siebie. -Co masz na mysli? - zapytal Trask. - Co dokladnie wyczulas? -W klasztorze bardzo niewiele - odparla. -Ale na tyle duzo, ze sie tam na chwile zatrzymalas - powiedzial Goodly. -Przeszedl mnie dreszcz - powiedziala. - Kiedy skierowalam wzrok na to miejsce, poczulam chlod. Podobny do tego, ktory czuje, gdy patrze na kogos, kto wie, co potrafie, i nie chce, abym czytala w jego czyjej myslach... jak na przyklad Millie Cleary, kiedy ma uniesione oslony. Wowczas odczuwam chlod, jakby mentalne ostrzezenie, ktore zdaje sie mowic: "nie zblizaj sie". Ale tym razem... - Pokrecila glowa. -Mow dalej - zachecil ja Trask. -Tym razem to bylo jak pojedyncza kropla lodowato zimnej wody - powiedziala -ktora poczulam na karku. I ktora potem jakby splynela w dol. -I dlatego tam sie zatrzymalas? - naciskal Trask. -Tak - odpowiedziala. - Ale im bardziej sie koncentrowalam, tym mniej do mnie docieralo. Jesli tam ktos jest, jesli jakies istoty spia w tych wiezach, musza byc przekonane, ze sa tam bardzo bezpieczne. A kiedy wyczuly moja sonde... -Wowczas podniosly oslony - powiedzial Trask. - Wyczuly twoja obecnosc. -Moze - powiedziala Liz. - Ale jedynie na poziomie podswiadomosci. To znaczy zostalam odepchnieta i tylko tyle. Ale z drugiej strony, nie wiem, moze kladziemy na to za duzy nacisk. A jesli mnie nie odepchnieto? Jesli tam nie ma nic i po prostu za bardzo sie staralam? Wprawdzie poczulam dreszcz i ogarnelo mnie dziwne uczucie, ale skoro tak bardzo chcialam cos wykryc... - niepewnie wzruszyla ramionami. - Moze sie pomylilam. Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem i... Trask pokrecil glowa. -Co takiego? - powiedzial. - A wiec jestes jedyna osoba, ktora kwestionuje moja wiare w twoje zdolnosci. Liz, z pewnoscia cos tam wyczulas. Kiedy cie trzymalem, czulem, jak drzysz. Czulem to bardzo wyraznie. Mozesz oszukac siebie, ale nie jestes w stanie oszukac mnie. Zawsze wyczuwam prawde i ujrzalem ja w tobie. - Kiwnal glowa. - A teraz powiedz o tym drugim miejscu na peryferiach Skala Astris. Mowilas, ze to moze byc hotel. A wiec? -To bylo zupelnie inne - powiedziala Liz. - Bylo slabe, bardzo slabe. Bylam jakby... za mgla. Mialam wrazenie, jak gdybym patrzyla przez gesta zaslone mgly. Cos czulam, cos widzialam, ale to bylo tak nieokreslone, ze nie potrafie tego opisac. -Sprobuj - powiedzial Trask. - Bo jesli sobie przypominam, w Australii takze nie potrafilas tego opisac, przynajmniej na poczatku. -To prawda - powiedziala. - Kiedy po raz pierwszy sondowalam wyspe Jethra Manchestera, mialam ten sam klopot z opisaniem tego, co czuje. Tamto miejsce mialo dziwna aure. -Musisz pamietac - powiedzial Trask - ze nie rozmawiamy o istotach ludzkich. W swojej codziennej pracy kontaktujesz sie z umyslami ludzi. Mysli, ktore odczytujesz - obrazy, jakie odbierasz - pochodza od istot ludzkich. Ale Wampyry ^tego nie pasuja. Nie sa istotami ludzkimi, juz nie. Moze powinnismy tlumaczyc ich mysli w odmienny sposob. -Moge cos powiedziec? - powiedzial Lardis. Trask spojrzal na niego - na czlowieka, przez ktorego przemawialo doswiadczenie jego dlugiego zycia - i powiedzial: -Oczywiscie. O co chodzi? -O to, co powiedziales przed chwila - odparl Lardis. - I to wlasnie robiliscie dzis rano. -Coz to takiego? -To, co robila cala wasza trojka: ty, Ian Goodly i Andreas - powtorzyl Lardis. - Bo wyglada na to, ze przejechaliscie kolo obu tych miejsc, nawet nie rzuciwszy na nie okiem. Moze zreszta rzuciliscie na nie okiem, ale nic ponadto... W miedzyczasie mlodzi ludzie przyniesli na dach jedzenie i dzbany z woda, po czym rozlozyli parasole, ktore rzucaly cien na stoliki i stojace przy nich krzesla. Widzac, jak gestami zapraszaja gosci, Liz powiedziala: -Schowajmy sie przed sloncem. Kiedy usiedli i Andreas nalal zimne napoje, Trask znowu zwrocil sie do Lardisa. -Mowiles, co robilismy - powiedzial. - Nalezaloby raczej powiedziec, czego nie robiliscie - poprawil go Lardis. -To bylo z naszej strony niedbalstwo, czy to chcesz powiedziec? - Trask skrzywil sie. -Powinnismy byli wykazac wieksza czujnosc, przygladac sie wszystkiemu dokladniej, tak? -Wlasnie - powiedzial Lardis - i gdybyscie szukali kogokolwiek innego, takze powinniscie! Trask pokrecil glowa. -Nie rozumiem. -O to chodzi i dzisiaj rano wlasnie tak bylo! - mruknal Lardis. - Chyba nie rozumiesz, masz do czynienia z Vavara i Malinarim! Vavara, ktora potrafi wszystkim dogodzic, zarowno mezczyznom, jak i kobietom, oraz Nephranem Malinarim, ktorego przeciez zwa Malinari Umysl! Prekognita zaczal rozumiec, do czego tamten zmierza. -Chodzi o to, ze to nie sa zwyczajni lord i lady, tak? - Powiedzial. -Wlasnie! - wyrzucil z siebie Lardis. - Vavara nie jest tym, co widzisz. Jest tym, czym chce, abys widzial! A kiedy spi, myslisz, ze jest niestrzezona? Kiedy przejezdzales kolo tego klasztoru, zobaczyles to, co chciala, abys zobaczyl: zwykly klasztor! Ale to nie jest zwykly klasztor. I to, wedlug mojej oceny, od dwoch, a moze trzech lat. Od chwili, gdy ta przekleta wampirzyca tam zamieszkala! -Co takiego? - Trask mial wrazenie, jakby dostal mlotkiem po glowie, nie mogl w to uwierzyc. - Chcesz powiedziec, ze naprawde potrafia to robic? -Jest to rownie pewne jak to, ze Cyganie z Krainy Slonca potrafia sie ukrywac przed Wampyrami - powiedzial Lardis -"zamykajac" swe umysly tak, ze wampiry nie sa w stanie ich wyweszyc, a Wampyry tak samo potrafia ukrywac sie przed nami. Czyz twoi telepaci nie maja oslon tak, aby inni nie mogli odczytac ich umyslu? Czyz twoj lokalizator, David Chung, nie potrafi kontrolowac swoich poszukiwan tak, aby inni nie mogli go wykryc? -Ale... dlaczego nie wspominales o tym wczesniej? - ledwo wykrztusil Trask. -Poniewaz myslalem, ze wiesz! Poniewaz to chyba jest oczywiste. Bo w koncu wiekszosc tych Wielkich Wampirow to dawni Cyganie i zarowno my, jak i one posiadaja szereg wspolnych umiejetnosci. Ale Vavara i Malinari razem... oczywiscie sa w stanie to uczynic. A jesli chodzi o Liz, miala szczescie, ze w ogole odebrala cokolwiek! Albo moze jest po prostu dobra! A nawet bardzo dobra! -Lardis ma racje - powiedzial prekognita. - Rzeczywiscie powinnismy byli spodziewac sie czegos podobnego. Przynajmniej my, ktorzy jestesmy z Wydzialu E. A zwlaszcza ty, Ben. -Ja? - powiedzial Trask. -Tak - potwierdzil Goodly. - Wszyscy czytalismy akta Keogha, ale przeczytac o czyms, a czegos doswiadczyc - to zupelnie co innego. Ty tam byles, wtedy w Devon, kiedy rozgrywala sie sprawa Yuliana Bodescu. -Nie rozumiem - Trask zupelnie nie wiedzial, co powiedziec. -Kiedy wykurzyles "domownikow" Bodescu, czy Harvey Newton nie widzial czegos, co przypominalo duzego psa, ktory biegl, zeby sie ukryc? Ale to nie byl pies. To byl sam Bodescu. -Doskonale wiemy, ze one potrafia zmieniac ksztalt! - protestowal Trask. -I umysl - powiedziala Liz. - Moglabym sie zalozyc, ze to ty, Ben, mowiles do mnie w Kopule Rozkoszy w Xanadu, prawie w to uwierzylam i omal nie przegralam. -Powinnismy pamietac jeszcze o czyms - powiedzial Goodly. - Kiedy wytropilismy Malinariego w Australii, to nie on sie wygadal. Trennier doprowadzil nas do Manchestera, ktory z kolei doprowadzil nas do Malinariego. Zdradzili go jego niewolnicy. Wiec moze to samo dzieje sie tutaj. Moze Liz znalazla... moze znalazla to, co Vavara tu uczynila, to, co zrobila z ludzi, ktorzy tu byli... -Te twoje postacie w kapturach? - powiedzial Trask. - Te plonace kobiety w czarnych szatach? -Na to wyglada - powiedzial prekognita. I znow wtracil sie Lardis. - I nie zapominajcie o tych slodkich Siostrach Milosierdzia, o ktorych nam opowiadal Vladi Ferengi. -I zakonnicach kolo posterunku policji - uzupelnil Manolis. -To do siebie pasuje - przyznal Trask. -To nie byl strach - mruknela do siebie Liz. -O czym ty mowisz? - zapytal Trask, obracajac sie w jej strone. -W Australii - odparla - kiedy wyczulam mysli, czy raczej uczucia, ludzi na wyspie Manchestera, to byl strach. Lekali sie przyszlosci, tego, co przyniesie. Smiertelnie sie bali Malinariego i tego, co im uczynil za posrednictwem Bruce'a Trenniera. Inaczej mowiac, to bylo dokladnie tak, jak mowiles, Ben. - Spojrzala mu prosto w oczy. - To byly mysli ludzi, uczucia ludzi... a przynajmniej takie byly w owym czasie, gdy dopiero niedawno zostali zwampiryzowani. Ale to, co odebralam z tego budynku kolo Skala Astris, to nie byl strach. To bylo jak zagladanie do umyslu bardzo malego dziecka. Nie mowie o niewinnosci, mam na mysli pustke. Cos jakby pelna zdumienia bezmyslnosc. -Opisujesz objawy idiotyzmu - powiedzial Trask. - Infantylnosc, ale nie niewinnosc. -Masz racje - przyznala Liz i znow zadrzala, mimo ze nie bylo zimno. - Od czasu do czasu zagladam do ich malenkich umyslow, to znaczy dzieci. Jaki telepata moglby sie temu oprzec? Czy wszyscy nie zastanawiamy sie, co sie w nich dzieje? Przekonalam sie, ze nieustannie czegos poszukuja, jak przypuszczam wiedzy o otaczajacym ich swiecie. Ale uczucie, jakiego doznalam, kiedy sondowalam to miejsce kolo Skala Astris, bylo... - Zamilkla i lekko wzruszyla ramionami, skonsternowana. Wciaz patrzac jej prosto w oczy, Trask powiedzial: -Wyczulas cos wrecz przeciwnego? Zamiast poszukiwania, uczenia sie, zrozumienia, wyczulas cos, co stracilo te zdolnosc. Dzieci rozwijaja sie. Ale to, co wyczulas... -Cofnelo sie w rozwoju! - powiedziala Liz. - No, moze... Trask odetchnal gleboko i powiedzial: -Konczmy jesc, bo chcialbym jak najszybciej wrocic do bazy i zobaczyc, co znalazl Chung, jezeli w ogole cos znalazl. Jesli nie, przynajmniej wiemy, gdzie go teraz skierowac. Ruszajmy. Manolis wyciagnal z kieszeni plik kartek i rzucil je na stol. Andreas zawinal resztki jedzenia w papierowe serwetki i chwycil butelke wody mineralnej. Kiedy schodzili w dol, Manolis powiedzial do Traska: -Pojade razem z Andreasem jednym samochodem, a wy wrocicie do Skala Astris drugim. -Masz zamiar przyjrzec sie tej kopalni, prawda? - zapytal Trask. -Tak, i temu opuszczonemu lotnisku - potwierdzil Manolis. - Ale prosze cie, Ben -moj przyjacielu - zanim przedsiewezmiesz cokolwiek w bazie, zaczekaj na mnie, dobrze? Uwine sie z tym mozliwie jak najszybciej. Nie powinno mi to zabrac wiecej niz godzine. A poniewaz Andreas ma jedzenie, bedziemy mogli jesc po drodze... Troche po wpol do czwartej Trask i jego grupa wrocili do Christos Studios. Jechali bocznymi drogami u stop wzgorz, aby nie przejezdzac kolo klasztoru i owego tajemniczego budynku, ktory odkryla Liz przy wschodniej drodze dojazdowej do miasta. Chung i Stavros jeszcze nie wrocili, wiec cala czworka poszla do Wraku, gdzie Yiannis puscil dla nich jakas dawna muzyke. Znow zabrzmialy przerywane trzaskami przeboje sprzed czterdziestu lat. Moze zwiastujac koniec na pozor niekonczacego sie lata, wiaterek znad morza przyniosl ochlodzenie i korzystajac z okazji, dwie mlode niemieckie pary przechadzaly sie boso po plazy; kiedy pojawili sie Trask i jego ludzie, wlasnie znikali za jej zachodnim krancem. Kiedy Yiannis podawal drinki, Trask powiedzial: -Yiannis, czy na wschod stad jest jakis duzy hotel, moze z mile za Skala Astris? Chyba stoi na wzniesieniu. -Palataki? - powiedzial Yiannis. - To znaczy "maly palac". To dziwne stare miejsce, cale w ruinach. Ale to nie hotel. Mozna go dojrzec z plazy. A przynamniej jego czesc. -Naprawde? - powiedzial Trask. - Wezme lornetke i wtedy mi pokazesz, dobrze? Lornetka zostala w samochodzie. Trask zabral ja i poszedl na plaze z Yiannisem. Kiedy znalezli sie tak blisko morza, ze drobne fale zaczely lizac im stopy, zatrzymali sie. Cienie juz sie zaczely wydluzac, gdy Yiannis, wskazujac na wschod, powiedzial: -Tam. Za tymi wysokimi sosnami widac blizniacze kopuly i dach. Niezbyt grecka budowla, co? Z lornetka przycisnieta do oczu Trask odparl: -Istotnie. To mi wyglada na Niemcy. -Nie pomyliles sie - powiedzial tamten. - Jezeli cie to interesuje, opowiem ci o tym. W ciagu kilku minut opowiedzial Traskowi historie tego miejsca i zakonczyl slowami: -Kiedy bylem mlody - na dlugo przed tym, nim poznalem swoja przyszla zone -zabieralem tam swoje dziewczyny, zeby byc z dala od ciekawskich oczu. Bylo to - jak to sie mowi? - ulubione miejsce spotkan mlodych kochankow. Jednak pozniej... -Tak? - powiedzial Trask. -Teraz dziwne historie kraza na temat tego miejsca, opowiesci o duchu o zoltych oczach, ktory trzyma straz nad starymi ruinami. Gdybym wierzyl w duchy, moglbym podejrzewac, ze to lady we wlasnej osobie. -Lady? - Traskowi wlosy zjezyly sie na karku. -Tak, swieta lady - powiedzial Yiannis, obracajac sie i ruszajac przez plaze w strone Wraku. - Agia Varvara, swieta, ktorej male sanktuarium znajduje sie na terenie Palataki. - Powiedzial to zupelnie od niechcenia, nie zdajac sobie sprawy, ze Traskowi zrobilo sie zimno... Po chwili Trask ruszyl za nim. -Powiedziales Vavara? - Staral sie mowic spokojnie. -Varvara - poprawil go Yiannis. - Wymawiajac jej imie, pomijasz pierwsze "r". W istocie to jest Varvara, a brytyjskim odpowiednikiem tego imienia jest Barbara. -Powiedziales, ze to jest grecka swieta? - Traskowi krecilo sie w glowie. -Tak. To sanktuarium tam stoi, odkad siegam pamiecia. A Trask zastanawial sie: Czy je widzial? I sama Vavare? Alez oczywiscie, ze tak! A czy ona bylaby w stanie sie oprzec ironii tej sytuacji? Nie, wedlug Lardisa na pewno nie. Teraz w oczach Traska dowody wydawaly sie absolutnie rozstrzygajace, ale jak dotad wiedza, jaka posiadal, i zebrane informacje nie wystarczaly, aby rozpoczac wojne. Jednakze tego wieczoru, on i jego ludzie, teraz dokladnie znajac cel i korzystajac ze swych ezoterycznych zdolnosci, powinni byc w stanie wniknac gleboko do mrocznego wnetrza terytorium wampirow. A kiedy juz beda wiedzieli, z jakimi silami przyjdzie im sie zmierzyc -i jak tylko ich wlasne sily beda dostatecznie liczne - zaden mentalny kamuflaz ani zadne sily zla nie powstrzymaja Traska i jego ludzi przed realizacja ich celu: calkowitym zniszczeniem Vavary i Malinariego oraz wszystkiego, co za nimi stoi. Idac plaza sladem Yiannisa, Trask cieszyl sie, ze sam nie jest telepata. Bo gdyby nim byl... ani przez chwile nie watpil, ze obrocilby sie na wschod, pogrozilby piescia w strone Palataki i klasztoru i poslal w ich strone swe grozby, przeklenstwa i zapowiedz zemsty. -Uwazajcie, wy nedzne Istoty! - (W myslach prawie krzyczal). - Ty, Vavaro, pieprzona wiedzmo, a zwlaszcza ty, Malinari! Sama wasza obecnosc kala ziemie, powietrze i morze - caly ten swiat! Ale odnalazlem was i sprawie, ze bedziecie zalowac, iz nie zostaliscie w Krainie Gwiazd. Ide po was, wy groteskowe potwory. Nie liczcie na swe szczescie, bo ja, Ben Trask, i Wydzial E idziemy po was! Ale poniewaz nie byl telepata, nie byl w stanie wyslac takiej grozby. I cale szczescie... David Chung i Stavros oraz Mamolis i Andreas wrocili do Christos Studios niemal jednoczesnie, w odstepie paru minut. Liz wyszla im na spotkanie i zaprowadzila ich prosto do domku Traska. Ten nie tracil czasu. Pomimo nieustannie trwajacej - a nawet rosnacej - aktywnosci slonca, ktora praktycznie sparalizowala dziewiecdziesiat piec procent lacznosci na calym swiecie, udalo mu sie polaczyc z Centrala w Londynie i ostrzec ich, aby uwazali na zakonnice. Choc musialo to zabrzmiec dziwnie, zasadniczo wiadomosc byla nastepujaca: oficer dyzurny powinien skontaktowac sie ze wszystkimi duzymi portami lotniczymi i poprosic, aby sprawdzano, czy w jakichkolwiek samolotach przylatujacych z Grecji nie ma zakonnic. Gdyby takowe wykryto, nalezalo znalezc sposob, aby zatrzymac je na tyle dlugo, zeby policyjny Wydzial Specjalny zaczal je sledzic. Potem nalezalo je trzymac jak najdalej od Wydzialu E, ale rownoczesnie Wydzial mial przejac od policji obowiazek tajnej obserwacji. Wszystko to powinno sie odbyc przy wspoludziale Ministra Odpowiedzialnego. Niech ten gnojek tez ma cos do roboty... Na szczescie oficerem dyzurnym byl John Grieve, wiec na jego zdolnosci telepatyczne pogoda nie miala najmniejszego wplywu; jego odpowiedz brzmiala: -A wiec stara sprawa w nowym przebraniu, co? To zdumiewajace, jak niektorzy ludzie nabieraja zlych nawykow. -Albo kto sie od nich zarazil - powiedzial Trask i zapytal o Millie. -Pojechala do domu, zeby pozbierac swoje rzeczy. Mowi, ze skoro ma tutaj zostac na jakis czas zamknieta, potrzebuje paru drobiazgow - powiedzial Grieve. - Przejmuje po mnie dyzur dzis o osmej. Trask sie zaniepokoil. - I pojechala sama? -Nie - uspokoil go Grieve. - Zalatwilem jej policyjna eskorte po cywilnemu. Kiedy pozbiera rzeczy, ktore chce zabrac, zadzwoni po policjanta, zeby ja sprowadzil z powrotem. Ostatnie pytanie Traska brzmialo: -Sa jakies wiadomosci o tym Lefrancu? Polaczenie zaczelo sie rwac i Trask uslyszal tylko: -Mamy... lokalizatora... z Wydzialu Specjalnego... gadzety... nic... bezuzyteczne... - po czym lacznosc zostala calkowicie zerwana. Trask mial ze soba przenosny faks, ktory przestal dzialac po opuszczeniu Anglii. Mimo to sprobowal go uzyc, ale bez rezultatu. Kiedy wprowadzil wiadomosc - POSTAWCIE W STAN POGOTOWIA KILKU LUDZI Z DOSWIADCZENIEM MEDYCZNYM. MOZEMY POTRZEBOWAC POMOCY - i zazadal potwierdzenia, dostal wydruk przypominajacy japonski szyfr, ktory powtarzal sie bez konca. Myslal, ze wie co Grieve mial na mysli, kiedy uslyszal: "gadzety... nic... bezuzyteczne". Szef Wydzialu E nie byl swietoszkiem, ale tez nie przeklinal zbyt czesto, jednak tym razem krzyknal: -Cholera jasna! Pieprzyc to wszystko! - po czym gwaltownie wepchnal maszyne do wypchanej teczki. - Pieprzony El Nino! Po chwili do drzwi zapukala Liz i do pokoju weszli wszyscy ludzie Traska. Posiadali na lozkach, krzeslach, malym stole i wszedzie, gdzie sie dalo. Trask powiedzial: -Zaczniemy od ciebie, David. Wal. Lokalizator stanal na srodku malenkiego pokoju i powiedzial: -Mozna powiedziec, ze cos mam, ale wlasciwie nie mam nic. - Rzucil plastikowa torbe na lozko, na ktorym siedzial Manolis. Z torby wysunal sie zlowrogo wygladajacy metalowy przedmiot przypominajacy owada. Manolis podniosl go, zmarszczyl brwi i chcial wlozyc dlon w cos, co najwyrazniej stanowilo rodzaj rekawicy. -Nie rob tego - powiedzial Trask. - To paskudna bron. Wystarczy poruszyc dlonia w tej rekawicy, aby kogos powaznie zranic. Takze i siebie. W swiecie wampirow to sie nazywa rekawica bojowa. - Ponownie zwrocil sie do Chunga: - Wiec nic? -I tak, i nie - powiedzial lokalizator nieswojo. - Nie potrafie tego dokladnie okreslic, poniewaz jestesmy gdzies posrodku. -Mow dalej - powiedzial Trask. -Nie mam o czym - odparl Chung, wzruszajac ramionami. - Jesli patrze w przod, w tyl, w lewo czy w prawo, nie widze nic. Ale jesli znajde sie na zewnatrz i probuje zajrzec do srodka - cale to miejsce az sie kotluje! Nie mam na mysli miejsca, gdzie sie w tej chwili znajdujemy, tylko caly ten obszar. Jest zatruty. Gdybym uruchomil swoje zdolnosci zaraz po przybyciu na wyspe, zorientowalbym sie od razu. Ale jak wiesz, zgodnie z twoimi zaleceniami trzymalem swoje zdolnosci na wodzy. -No tak - powiedzial Trask. - Cale miejsce, jak mowisz, sie kotluje", ale nie jestes w stanie okreslic tego dokladniej. Wiec powiedz, gdzie kotluje sie najmocniej? Chung zastanawial sie przez chwile, po czym rzekl: -Wzdluz drogi nadbrzeznej i miedzy nami a Limari. Ale to tylko domysl. To przychodzi i odchodzi. Wydaje sie, ze cos wyczuwam, a za chwile... juz nic. -Jestes pewien, ze nie mozemy zawezic obszaru poszukiwan? - zapytal Trask. - Czy mam cie jakos naprowadzic? Moze, na przyklad, sprobuj o mile na wschod? Chung popatrzyl na niego i lekko zmruzyl oczy. -Zabawne, ze to mowisz - powiedzial. - Ale poniewaz nie potrafie powiedziec na pewno... nie chcialbym naprowadzic was na falszywy slad. Liz kiwnela glowa i powiedziala: -To sprawilo, ze zwatpiles w swoje zdolnosci, ja odebralam to podobnie. -To? - powiedzial lokalizator, wodzac oczami od jednej twarzy do drugiej. -Cos, co robi Vavara - powiedzial Trask i szybko dodal: - A klasztor? Czy dotarles tak daleko? Chungowi ze zdumienia opadla szczeka. -Jak na to wpadles?... -OK - powiedzial Trask, przerywajac mu. - Oto, co uczynimy. Jeszcze godzina i bedzie chlodniej i ciemniej. Slonce wciaz bedzie widac na zachodzie i wciaz bedzie swiecic tam, gdzie spia te sukinsyny, to znaczy w swych zamczyskach. Znalezlismy dwa miejsca, ktore moga stanowic takie zamczyska. I teraz chcialbym sie dowiedziec, co tam jest. - Otworzyl mape i postukal w nia palcem. - Dzis rano Liz zauwazyla ten pagorek, znalazl sie na linii wzroku, kiedy patrzyla przez teleskop. Wyglada na to, ze na tym obszarze jest to najwyzszy punkt, a ja jeszcze pamietam, jak czytac mape; z ukladu poziomic wynika, ze stamtad jest dobry widok na oba te miejsca. Wiec tam udamy sie najpierw. Wstal i powiedzial: -Chlopaki - i dziewczyny - macie pietnascie minut, aby sie odswiezyc, przebrac i co tam jeszcze. Potem wyruszamy w droge. Z oczywistych powodow musimy zakonczyc te faze poszukiwan przed zachodem slonca. Wiec do roboty. I w kwadrans pozniej wyruszyli... Wziawszy dwa samochody, pojechali droga gruntowa, okrazajac gaj oliwny, a potem mniej wiecej mile w glab ladu do stop owego pagorka. U jego podnoza rozciagalo sie rumowisko marmuru. Poludniowe zbocze pagorka bylo poprzecinane sciezkami wydeptanymi w gestej trawie przez kozy. Pojazdy wjechaly pod gore bez wiekszych trudnosci, ale ostatni odcinek musieli pokonac pieszo. Trask niepokoil sie o Lardisa i powiedzial, ze moze byloby lepiej, gdyby ten odpuscil i poczekal na dole, ale stary Lidesci uparl sie, ze lubi sie wspinac. -To przeciez tylko maly pagorek - powiedzial. - Kiedy bylem mlody, pokonywalem Gory Barierowe! -Ale to juz nie te czasy - powiedzial Trask, gramolac sie po zaslanym glazami stoku. Idac obok niego, Lardis odparl: -Wyglada na to, ze dla ciebie tez nie! Kiedy wspieli sie sto stop do gory, padly na nich promienie zachodzacego slonca, a droga w poblizu szczytu stala sie prawie plaska. Widok ze szczytu byl dokladnie taki, jakiego Trask oczekiwal: na poludniu wznosily sie oswietlone promieniami slonca kopuly ponurej gotyckiej bryly Palataki, a na poludniowym wschodzie widac bylo skapane w zlotym swietle zachodu wieze stojacego na skraju urwiska klasztoru. Dalej bylo widac juz pograzone w mroku Morze Egejskie, a na tle jego blekitnej powierzchni biale grzbiety lamiacych sie fal. Nie majac czasu do stracenia, David Chung i Liz wybrali plaski glaz i usadowiwszy sie na nim, zaczeli przez lornetki lustrowac okolice, kierujac je najpierw na Palataki. -Pamietajcie - przypomnial im Trask, kiedy zabrali sie do roboty - ze to miejsce znajduje sie nad kopalnia. Mozemy nie znalezc tego, czego szukamy ani w kopulach, ani tez w samym budynku. Zgodnie z tym co mowi Yiannis, wzniesienie to bylo intensywnie eksploatowane w trakcie operacji prowadzonych przez Niemcow w okresie poprzedzajacym wojne i teraz jest w srodku prawie puste. Z tego co wiemy, Vavara mogla doslownie zapasc sie pod ziemie. Ale z drugiej strony podejrzewamy, ze jest w samym klasztorze i w tym wypadku w Palataki musi byc cos innego. Malinari? Nie wiemy... ale musimy sie dowiedziec. -Bedziemy dzialac reka w reke - powiedziala Liz cicho - laczac nasze sondy. -Ale badzcie bardzo ostrozni - powiedzial Trask. - I gotowi, aby natychmiast sie wycofac, gdyby cos... gdyby cos... -Gdyby cos wyslalo sonde w nasza strone - dokonczyl Ian Goodly. Lokalizator mial pod reka rekawice bojowa Malinariego, ktorej metalowa oslona blado odbijala slabnace swiatlo slonca. Na zachodzie dolna krawedz tarczy slonecznej dotykala niebieskawego grzbietu dalekich wzgorz. Dwaj esperzy stali obok siebie, opierajac sie lokciami o glaz, z pochylonymi glowami i lornetkami przycisnietymi do twarzy... Po jakiejs minucie prawie kompletnej ciszy, przerywanej jedynie nerwowym szuraniem stop na ziemi, Liz nagle powiedziala: -Kotlowanina, tak to bym opisala, ale co sie tam kotluje? -To nie Malinari - David zaprzeczyl ruchem glowy i polozyl drzaca dlon na powierzchni rekawicy. - Ta jego bron jest zimna jak lod. Gdyby Malinari tam byl, jestem pewien, ze do tej chwili jakos bym to wyczul. Ale cos tam jest, to pewne. - -Zejdz nizej - powiedziala Liz. - Min drzewa, budynek, dolne pietra, piwnice, a nawet... -Stop! - powiedzial skrzekliwym glosem lokalizator. -Co sie dzieje? - spytal ochryple Trask. -Mentalny smog! - szepnal Chung. - Tam jest ktos - albo cos. -Mam go! - wydyszala Liz. -To wampir! - szepnal Chung. -Ile ich jest? - warknal Trask. - He? Po chwili Liz odpowiedziala:- Tylko jeden. Mysle, ze to dozorca. -Dozorca? - Trask delikatnie polozyl jej dlon na ramieniu. -Och! - Liza wydala stlumiony okrzyk, wycofujac mentalna sonde i odrywajac lornetke od oczu tak gwaltownie, ze omal nie wypadla jej z dloni. - Mysle, ze mnie wyczul. Poczulam, jak zesztywnial. -Zostaw to! - szybko powiedzial Trask. - Nie wracaj tam. Zrobilas dosyc. - I zwracajac sie do jej towarzysza: - David? -Wszystko w porzadku - powiedzial lokalizator. - Przeszedlem obok niego. Moze wychwycil Liz, ale mnie nie. To na pewno nie jest Malinari. Schodze nizej - w glab kopalni -pod ziemie. To w ziemi cos sie kotluje. To jest... nie wiem... ale to jest zatrute. -Co to jest? - powiedzial Trask. - Co tam znalazles? Ale lokalizator znow odpowiedzial przeczacym ruchem glowy. -Pozwol, ze odczytam jego umysl - powiedziala Liz. - Umysl Davida. W ten sposob nie bede w bezposrednim kontakcie z tym czyms i cokolwiek to jest, nie bedzie moglo mnie wyczuc. -Dobrze - zgodzil sie Trask. I po chwili Liz powiedziala: -Mam to. To umysl imbecyla. Tej zdegenerowanej istoty, ktora wyczulam z dachu Zamczyska. Wlasnie to sie kotluje. To... to... to tam rosnie! W koncu - rozpoznajac, czym to naprawde jest - powiedziala, drzac na calym ciele: -Mysle, ze to jest to samo co ten okropny ogrod pod Kopula Rozkoszy, gdzie Peter Miller gnil, przemieniajac sie w te ohydna... -Grzybnie smierci! - powiedzial Trask. - Albo niesmierci. Lokalizator byl wykonczony. -Nic wiecej nie wyczuwam - powiedzial rad, ze juz ma to za soba i moze dac odpoczac swemu metafizycznemu umyslowi. -Oboje spisaliscie sie znakomicie - powiedzial Trask. - Ale jeszcze nie skonczylismy. Skoro mamy jeszcze troche czasu, chcialbym, abyscie zajrzeli do klasztoru... XVI Malinariego sny o krwi - Vavara sni o zdradzieSlonce juz prawie zaszlo. Mury i wieze klasztoru byly otoczone bladozolta poswiata, gdy Liz i David ponownie wzieli lornetki, skierowali je na klasztor i zaczeli go przeczesywac. Tym razem Trask nie mowil nic, nie wyglosil zadnych uwag na temat srodkow ostroznosci, bo w wieczornym powietrzu unosilo sie niemal dotykalne napiecie, ktore sprawialo, ze takie uwagi byly zupelnie zbedne. -Wieze? - zapytala Liz. -Tak, wieze - Chung niemal niedostrzegalnie skinal glowa, wysylajac sonde w strone klasztoru. - Najpierw ta blizsza drogi. Mam teraz przed soba jej najwyzsze okna. -Dobra! - powiedziala Liz ledwie slyszalnym szeptem. Ramionami lokalizatora wstrzasnal mimowolny dreszcz. -Boze! - wy dyszal. - Mentalny smog, ale takiego jeszcze nigdy nie doswiadczylem -tak gesty, ze mozna by kroic go nozem! -U mnie tak samo - szepnela Liz. - Zaslona mentalnej mgly, bariery nie do pokonania. A za nia ktos spi. Jednak to nie tyle zaslona, co ostrzezenie: "Nie zblizac sie". A teraz... teraz... co, u licha? -Co? - powiedzial Trask natarczywie. - Co? -To zniklo! - odparla Liz. - To znaczy bylo przez chwile, a teraz... nie ma tego mentalnego smogu, nic. -Nie - powiedzial Chung. - Nie nic, tam jest cos... cos innego. To jak... jak cieply, wonny wiatr wiejacy z klasztoru. Kojacy wiatr, niosacy wiadomosc, ze to miejsce jest... ze jest... -Pelne lagodnosci! - dokonczyla Liz. - Swieze i czyste. Zdrowe. Panuje tam dobroc i swiatobliwosc. - Wzruszyla ramionami, po czym mowila dalej: - Alez oczywiscie. Bo w koncu to klasztor. -Klamstwo! - powiedzial Trask, a stojacy w poblizu Lardis warknal: -To Vavara! Widzicie to, co ona chce, abyscie widzieli! Wszyscy z wyjatkiem Bena, bo on zawsze widzi prawde. -Druga wieza - warknal Trask. - Skupcie sie na wiezy wznoszacej sie na krawedzi urwiska. Ale szybko, kiedy jeszcze padaja na nia promienie slonca. - Kiedy wypowiadal te slowa, na wysokich murach fortecy pojawily sie cienie, ktore powoli pelzly w gore, pograzajac w mroku obie wieze. Jedynym sladem niknacego za horyzontem slonca byla zolta plama na grzbiecie dalekich wzgorz. Dzialajac jak dobrze zgrany tandem, Liz i Chung wykonali jego polecenie. -Mam ja - powiedzial Chung, a Liz wykrzyknela: -Jest, jest! Ich polaczone sondy, wzmacniajac sie wzajemnie, sledzily szybko pelznace w gore cienie, ktore po chwili spowily kamienne wieze klasztoru. -Jest... niewyrazna - powiedzial Chung. - I ciemna, pusta. -Nie, tam cos jest - zaprzeczyla Liz. - Jakies swiatlo... -Ostroznie! - powiedzial Trask, gdy jego esperzy nie przestawali lustrowac swymi lornetkami wiezy... ...I najpierw ujrzeli szara poswiate, potem zolte swiatlo, a w koncu szkarlatny plomien! Lornetki jakby nagle wypelnily sie krwia - dokladnie tak to odczuli - puscili je i chwiejac sie na nogach, cofneli sie w tyl. Dlawiac sie z przerazenia, skulili siew sobie, jakby sie chcieli przed czyms ukryc, a w ich umyslach nie przestawalo rozbrzmiewac pojedyncze slowo czy moze pytanie - jak chrzakanie jakiejs wielkiej swini... -C-C-CO?... C-CO?... CO? Potem zniklo - gdy wycofali swe sondy - a nad pograzonym w mroku pagorkiem powial chlodny wiatr. Trask zlapal zataczajaca sie Liz, podczas gdy Manolis probowal przytrzymac Davida Chunga, ktorego stopy slizgaly sie na kamieniach. Wszyscy odczuli cos z tego, czego doswiadczyli dwaj esperzy. -Co to bylo? - Trask spytal Liz, ktora wciaz dygotala w jego ramionach. -To byl on - powiedziala. - Jestem tego zupelnie pewna. Ktoz inny moglby snic o... o krwi? Moglismy go obudzic, ale nie sadze, aby zdazyl namierzyc nasze sondy. Najprawdopodobniej pomyslal, ze byl to jakis koszmar, a moze czesc normalnego procesu budzenia sie ze snu. Boze, mam taka nadzieje! Chung przytaknal. -Mysle, ze ona ma racje. Ja odczulem to podobnie, jakby pedzaca od niego lodowato zimna fale. Czerwona fale skrzeplej krwi. Sam poczulem, jak krew krzepnie mi w zylach! Dokladnie w tym momencie lezaca na glazie rekawica bojowa Malinariego wydala metaliczny dzwiek i podskoczyla kilka cali w gore jak jakis dziwaczny owad. W chwile pozniej opadla bezwladnie, ale jej mordercze ostrza i haki pozostaly wysuniete, skrobiac gladka powierzchnie glazu. Wstrzasnieci ludzie spogladali na siebie, wstrzymujac oddech. -Ona jest wykonana z metalu - odezwal sie slabym glosem Goodly. - Kiedy slonce zaszlo i powial silniejszy wiatr, zaczela sie kurczyc, co uruchomilo jakis wewnetrzny mechanizm. -Zgoda - powiedzial Trask, a jego zachryply glos zdradzal niemaly wstrzas, jaki przed chwila przezyl. - Ale skoro jestes prekognita, to chyba jest to jakis znak. I nie sadze, aby teraz pozostaly jeszcze jakies watpliwosci co do tego, czy Malinari jest w wiezy tego, co niegdys bylo zwyklym klasztorem. Chung juz prawie wrocil do siebie. Poniewaz opiekowal sie ta obca bronia, znal ja lepiej niz ktokolwiek z obecnych. -Mysle, ze obaj macie racje - powiedzial, podnoszac rekawice i wkladajac ja na swa szczupla dlon. Chwile pomacal palcami w jej wnetrzu i smiercionosne ostrza i haki znikly jeden po drugim, chowajac sie wewnatrz. -A teraz zabierajmy sie stad - powiedzial Trask. - Swiatlo jest juz slabe i wkrotce zapadnie zmrok. Ostatnia rzecza jakiej pragne, jest abysmy tu zostali po zmroku. A juz na pewno nie w nocy. Kiedy schodzili w dol zboczem pagorka, wszyscy mysleli tak samo jak on... Tak, sny o krwi! Sny o zyciu wypelnionym pozadaniem i chciwoscia, o tym, jak awansowal na lorda... a potem zostal wygnany i pozostawal w stanie pozornej smierci w skutych lodem polnocnych pustkowiach. Sny o wielkiej odwilzy i powrocie do Krainy Gwiazd, i zniszczonych kikutach niegdys poteznych zamczysk. A potem o Cyganie imieniem Nathan, ktorego osobliwe zdolnosci sprawily, ze zycie - i niesmierc - staly sie nie do zniesienia tam, gdzie przedtem byl istny raj; za Gorami Barierowymi, w Krainie Slonca, gdzie Cyganie tuczyli sie w lasach jak zwykle bydlo. W krainie mlekiem i miodem plynacej - i oczywiscie krwia - w krainie wiecznej mlodosci. Sny o mlodosci, o minionych wiekach... o mlodosci, ktora przeminela wraz z nimi. Ale mezczyzna nie musi wygladac staro, nie wtedy, gdy wszedzie wokol bylo pod dostatkiem krwi. Kobieta takze nie musi wygladac staro, skoro o tym mowa. Sny o Vavarze i jej zamczysku - jej pieknym klasztorze - i o hordzie stworow, ktore hodowala w Palataki, trzymajac je dla siebie i odmawiajac mu do nich dostepu. Och Vavaro... ty niewdzieczna, zachlanna suko! Ile to juz stuleci zachowywalas falszywa "urode ", swoje przesiakniete klamstwem hipnotyczne zdolnosci, aby przedluzyc swoje istnienie? To byly niezliczone lata. I pozwolilas, aby w ciagu tego czasu twoj metamorfizm calkowicie zanikl. Nieuzywany ulegl atrofnjak zwyrodnialy miesien i stal sie zupelnie bezuzyteczny. A teraz, jak glupia, sama znalazlas sie w pulapce, w tym zamku na brzegu obcego oceanu! Ale ja, Nephran Malinari, nie dam sie zlapac w pulapke, gdy oni... gdy oni przybeda... -C-c-co? - Malinari nagle sie obudzil. - Co!? Usiadl na swym poslaniu tak gwaltownie, ze zrzucil swa towarzyszke na gole deski podlogi. -Co? Co sie stalo? - I ona obudzila sie nagle, lezac nago na podlodze i otworzywszy szeroko oczy, patrzyla na Malinariego, jakby go zobaczyla dopiero teraz. Ale o ile poprzedniego wieczoru - gdy "wyratowal" siostre Anne z rak jej niedoszlych przesladowcow, czyli dawnych siostr zakonnych - wydawal sie osobliwie przystojny, o tyle teraz widac bylo, ze Malinari jest niewatpliwie Wampyrem! Jego dlugie wlosy, zaczesane nad uszami, lsnily czernia? owijajac sie wokol ramion niby peleryna. Wysokie czolo nu lo niebieskoszara barwe, podobnie jak cale jego cialo. Oczy plonely szkarlatem - jak sama krew - a skrecone nozdrza rozszerzaly sie, kiedy weszyl w powietrzu jak ogar ze zlego snu, czy raczej jak wielki nietoperz. Ale bardziej przerazajace niz wszystkie te anomalie razem wziete byly jego potworne szczeki rozdziawione jakby w oczekiwaniu na pojawienie sie kogos. -Zbyt szybko! - warknal, a jego glos zadudnil jak lawina. - Oni sa tutaj - znalezli mnie -zbyt szybko! -Co? Co takiego? - Siostra Anna zaslonila dlonia usta. - Czy to Vavara... to znaczy Matka Przelozona? Uslyszala nas? Czy mnie ukaze za popelnione grzechy? - Wydala stlumiony okrzyk, zdajac sobie sprawe ze swej nagosci i widzac wielkie zasinienia na piersiach i udach oraz brazowe slady spermy Malinariego zaschniete na jej wlosach lonowych i przyklejone do brzucha. Do tej chwili myslala, ze to tylko sen, koszmarny sen! Malinari uslyszal jej okrzyk i jakby dopiero teraz zdal sobie sprawe z jej obecnosci. -Co? - mruknal, krzywiac sie na jej widok. - Vavara? Nie, to nie Vavara, ty tchorzliwa swinio! To cos gorszego - o wiele gorszego - niz Vavara. -Co ja zrobilam? - wyszeptala Anna, probujac dygocacymi dlonmi zakryc zasinienia na swoim ciele. - Ja... ja pamietam, jak siostry zlapaly mnie w pulapke w mojej celi. Nie chcialam ich wpuscic, ale obiecaly, ze nie zrobia mi zadnej krzywdy. Chcialy tylko porozmawiac, powiedziec mi o swoim planie. Bylam ostatnia... wytrwalam najdluzej i moja niewinnosc miala kluczowe znaczenie dla ich... dla ich planu... -Ich "plan" polegal na tym, aby cie wykorzystac - powiedzial gniewnie Malinari, ktorego wyglad stopniowo stawal sie normalny, po tym jak otrzasnal sie z szoku gwaltownego przebudzenia. Wstal plynnym ruchem, chwycil ja pod ramie i podniosl w gore. -Uratowalem cie przed zmarnowaniem, to wszystko. Kiedy wzialem cie po raz pierwszy, bylas tak ciasna jak otwor, ktory pozostaje po wyrwaniu ogonka owocu - i to bylo dobre. Ale szczerze mowiac, nie wiem, ktora z twoich dziurek odpowiadala mi najbardziej. Ustami Potrafisz operowac calkiem dobrze, zwlaszcza jak na nowicjuszke. - I wyszczerzyl zeby w wilczym usmiechu, a Anna zobaczyla rozszczepiony jezyk wijacy sie w jego przepastnej gardzieli. Ale co on wlasciwie mowil? Cos o jej ustach? Oblizala spieczone wargi i poczula... ten smak! Siostra Anna stala przerazona, drzac na calym ciele. Probowala zakryc swoja nagosc, swe nieodwracalnie skalane cialo, swa dusze... jezeli jeszcze ja miala. Ale byla bardzo slaba. I czula dziwny bol, w tych czesciach ciala, ktore... ktore zawsze... Otworzyla usta, aby wykrzyczec swoj protest, ale Malinari jedna dlonia zlapal ja za gardlo, a druga zaslonil usta. -Badz cicho! - syknal. - Bo naprawde cie uslyszy. Chce, zeby dalej spala, jezeli jeszcze sie nie obudzila. Ubieraj sie, zarzuc na siebie ten worek z kapturem, aby zakryc swe "grzeszne" cialo. Ale przyjemnie bylo pogrzeszyc, co? Masz szczescie, mala Anno, ze wzial cie pan obdarzony prawdziwym cialem, a nie te zdziry zabawiajace sie drewnianymi kutasami! - Nagle puscil ja i odepchnal od siebie. Anna dygotala tak mocno, ze ledwo zdolala zalozyc habit, ale w koncu zdolala to uczynic i powiedziala: -Musze do niej pojsc, do Vavary, i pokajac sie z powodu tego, co zrobilam. Ja... -Nie zrobisz nic takiego - powiedzial Malinari, teraz juz zupelnie "ludzki". A kiedy odwrocila ze wstydem twarz, rozkazal: - Spojrz na mnie! Spojrz na mnie teraz! - Nie mogla sie sprzeciwic, bo trzymal w dloniach jej glowe, ale teraz delikatniej niz poprzednio. - Wiesz, dlaczego myslalas, ze to sen? - zapytal. Zdolala tylko lekko pokrecic glowa. -Bo kiedy bylem w tobie, kazalem ci zapomniec. A teraz mowie ci to ponownie. Zapomnij, ze bylismy polaczeni i ze czulas w sobie moje nabrzmiale cialo i wnikajace w twe cialo moje zimne nasienie. Nic takiego... nic tak obrzydliwego nigdy ci sie nie przydarzylo. Rozumiesz? Jestes dziewica. -Ale... te siniaki - szepnela Anna, a oczy uciekly jej w glab czaszki, gdy zimne jak lod dlonie sciskaly jej skronie, a jego przerazajaca sila wymazywala jej pamiec. -Upadlas - powiedzial. - Upadlas na stromych schodach, kiedy uciekalas przed tymi paskudnymi, lubieznymi kobietami. To wszystko, co pamietasz. A jesli Vavara albo ktokolwiek inny zapyta o mnie, powiesz, ze mnie nie znasz, ze znasz tylko dobrego ojca Maraliniego. No! A jesli chodzi o to, ze myslalas, ze to sen - to byl sen! Znow ja puscil i po chwili oczy Anny odzyskaly przytomny wyraz. Zamrugala, gwaltownie wciagnela powietrze i powiedziala: -Dla-dlaczego jestem tutaj? -Podnioslem cie, moja droga - odparl - kiedy upadlas. -Tak - wyszeptala. - Upadlam... na schodach. -Wlasnie - powiedzial Malinari. - Ale masz tylko pare siniakow i tyle. Teraz musisz isc, bo jest wieczor i klasztor wkrotce zbudzi sie ze snu. Boje sie, ze ludzie zaczna gadac, jesli cie tutaj znajda, a Vavara z pewnoscia sie o tym dowie. -Inne siostry... - Gwaltownie zadygotala. -Unikaj ich - powiedzial - zeby nie zaczely cie gonic, bo wtedy moglabys znowu upasc. A teraz wyjdz stad. - I otworzywszy drzwi, wypchnal ja na zewnatrz... Malinari szybko sie ubral, po czym stanal na srodku celi i wyslal swe sondy. Panowal zupelny spokoj. Zakonnice spaly w swych celach albo powoli zaczynaly sie budzic. A Vavara w drugiej wiezy... jej zaklecie wciaz dzialalo. Cudowne polaczenie dobroci, milosierdzia i cnoty - wszystko to, o czym w istocie miala tak niewiele pojecia, przyciagalo sonde Malinariego tak silnie, iz prawie uwierzyl, ze to prawda... jednak on wiedzial lepiej. Ha! W kazdym razie ta suka wciaz spala. Tak, Vavara spala, ale co z tymi, ktorzy go szpiegowali i sprawili, ze sie tak gwaltownie obudzil? Dach wiezy bedzie znakomitym punktem obserwacyjnym. Stanawszy kolo sciany, gdzie nie mogl go dosiegnac zaden zablakany promien slonca, rozsunal ciezkie zaslony jednego z okien. Ale slonce juz zaszlo i panowal zmierzch. Dobrze. Opuscil swoj maly pokoj, wspial sie po schodach do klapy prowadzacej na dach i wyszedl na zewnatrz. Tak, to byl doskonaly punkt obserwacyjny i bedzie jeszcze lepsza platforma startowa, kiedy nadejdzie wlasciwy czas. Kiedy Malinari przybral swa wampirza postac, unoszac twarz do gory i weszac w nocnym powietrzu, byl pewien, ze ten czas nadejdzie juz wkrotce. Powietrze wypelnialy piski nietoperzy. Byly nieslyszalne dla innych, ale wydawaly sie cos mowic do Malinariego. Szkoda, ze nie rozumial ich jezyka. Ach, gdyby to byla Kraina Gwiazd, te istoty bylyby jego pobratymcami. Dziesiec tysiecy oczu i wszystkie penetrowalyby noc na jego rozkaz! Ale wzrok jest tylko jednym ze zmyslow i to calkiem przyziemnym. Malinari znal sygnatury niektorych umyslow - mial taka pamiec, ze nigdy ich nie zapominal - znal takze mentalny wzor pewnej grupy umyslow, ktore jak sadzil, wytracily go ze snu. Ale z drugiej strony wiedzial tez, ze jest rownie podatny na koszmary co zwykli ludzie, z tym ze jego koszmary byly stokroc gorsze. Oznaczalo to, ze bylo mozliwe, iz wlasnie snil jakis koszmar; ze w rzeczywistosci jego oslon nie musnely sondy potencjalnych intruzow, potencjalnych zabojcow. Ale musial miec absolutna pewnosc, bo od tego zalezalo jego i smienie... ... A takze unicestwienie Vavary, tej niewdziecznej suki. Na zachodzie stopniowo niknace promienie slonca jeszcze bylo widac nad dalekimi wzgorzami. Tam Malinari skierowal swoja uwage najpierw. Zmruzyl oczy, aby sie odgrodzic od ostatnich sladow zlotej poswiaty, ale slonce juz naprawde zaszlo i szybko zblizala sie noc. Noc - jego pora - gdy zdolnosci Malinariego byly o wiele potezniejsze, niz mogli podejrzewac ziemscy esperzy. A tam, na zachodzie... pozostaly nikle slady w psychicznym eterze. Cicho warknal, a jego skupienie bylo tak wielkie, ze wlosy uniosly mu sie w gore jak naelektryzowane, oddzielil od siebie rozmaite "zapachy", rozszyfrowujac charakterystyczna sygnature grupy ludzi znanych jako... ...Wydzial E! Byli tutaj! Naprawde go odnalezli! I oczywiscie odnalezli takze Vavare. Nawet przeciwnosci losu maja swoje dobre strony. W tym wypadku wiedzial, przeciw czemu wystepuje, a Vavara nie. Nie wiedziala nawet, ze tutaj sa - i nie dowie sie, jezeli Malinari jej tego nie powie. Ale nie mozna bylo zaprzeczyc swiadectwu spotegowanych wampirzych zmyslow, owych ostrzegawczych "zapachow" unoszacych sie w eterze, ktore wciaz przenikaly jego umysl. Kobieta imieniem Liz (rosnace zdolnosci - powinna byla zginac w ruinach Xanadu, a mimo to w jakis niewyjasniony sposob teraz byla tutaj). I ten przeklety lokalizator z umyslem jak magnes, niby wilk z Krainy Gwiazd depcacy po pietach swym ofiarom; Malinari o maly wlos przez niego nie zginal! To byly podstawowe elementy, jakie wykryla jego sonda, ale wcale nie jedyne. Nie, bo byli tam jeszcze inni, ktorych zdolnosci byly trudniejsze do okreslenia. Na przyklad Trask. Jedyny "zapach", jaki zostawil, nosil pietno odrazy - do niego, do Malinariego! I Malinari wiedzial dlaczego. To z powodu Zek, telepatki, ktora napotkal i zabil w Rumunii, kiedy przybyl do tego swiata. Znala wszystkie sekrety tych ludzi, tego Wydzialu E, i gdyby zdolal wyciagnac z niej wiecej, zanim ja zabil... Ale teraz bylo juz za pozno, zeby plakac nad rozlana krwia i pieknym kobiecym cialem. Zek byla kobieta Traska i Trask pragnal zemsty, co w swietle filozofii Malinariego bylo zupelnie naturalne. Ale jesli chodzi o zdolnosci tego Traska (bo wszyscy ci ludzie posiadali jakies wyjatkowe zdolnosci), jak dotad pozostawaly tajemnica. Malinari odczytal cos niecos na ten temat w umysle Zek, kiedy objawszy dlonmi jej glowe, wysysal zawarte w niej informacje, to mialo cos wspolnego z prawda. Ale co mogly dac tego rodzaju zdolnosci wobec doswiadczenia lorda Wampyrow? Jezeli ktos moze mowic tylko prawde albo ja rozpoznawac, jak moze liczyc na to, ze pokona Ojca Oszustow? Nie bedzie zadnej wspolnej plaszczyzny tam, gdzie wszystko jest nieprawda! I jeszcze nie narodzil sie taki wampir, ktory by mowil prawde. Takie rozumowanie stanowilo zabawe slowna, ktora Malinari uprawial z soba samym, moze po to, aby sie uspokoic... I byl tam jeszcze jeden, wysoki i chudy jak tyka, ktorego umysl wydawal sie szczegolnie dziwaczny. Malinari dotknal go wtedy, w Xanadu, ale tylko przelotnie. Faktycznie dokonal przegladu calej grupy, ale poniewaz w owym czasie byl zajety przygotowywaniem sie do ucieczki, prawie nie bylo okazji, zeby zbadac cokolwiek dokladniej. Jesli chodzi o tego wysokiego - tak zwanego "prekognity" - jego umysl przypominal otwarta ksiege, ale jednoczesnie byljakniezapisana karta! Wygladalo na to, ze jego umysl miescil niewiele wspomnien, ktore Malinari moglby wykrasc - jedynie jego obecne, przelotne mysli - jak gdyby robil miejsce dla przyszlosci, wymazujac przeszlosc, albo jak gdyby czas biegl dla niego w przeciwnym kierunku! W sposob oczywisty pamietal zdarzenia z przeszlosci, ale umysl mial zogniskowany na przyszlosci. Niewatpliwie bardzo osobliwy umysl i jeszcze bardziej osobliwe zdolnosci. I znow Malinari musial zadac sobie pytanie: jaki mozna miec pozytek z tak niepewnych zdolnosci? Jezeli przyszlosc jest tak pokretna i opiera sie wszelkim probom zrozumienia, jak mozna ja wykorzystac? Wszyscy ci ludzie, ci ezoteryczni obroncy swego swiata, byli czlonkami tego Wydzialu E. Liz, telepatka, jak przed nia Zek. Chung, ze swym "radarem". Trask, ktory znal "prawde" - ale ktorego mozna bylo wprowadzic w blad, jesli sie dysponowalo odpowiednimi zdolnosciami - oraz prekognita, ktory prawie nie wierzyl w swoje zdolnosci! A wiec ta czworka, ale ilu jeszcze poza tym? Bo byli jeszcze inni, Malinari wiedzial to na pewno. Tak przynajmniej wyczytal w umysle Zek, zanim ja usmiercil. Tej grupie, ktora byla tutaj niedawno i niedaleko stad, towarzyszyla jeszcze co najmniej jedna osoba. Jej sygnatura byla bardzo slaba i poprzednio mu nieznana - a przynajmniej Malinari nie byl w stanie jej oddzielic od innych - a mimo to w jakis szczegolny sposob znajoma. Gdyby sie znajdowal w Krainie Slonca, zaryzykowalby przypuszczenie, a nawet poszedlby o zaklad, ze to byl Cygan! Tyle by sie domyslil, a moze nawet i to, gdzie sie ukrywa. Ale to nie byla Kraina Slonca... Wreszcie byl jeszcze jeden, ktory teraz byl nieobecny, a ktorego sygnature Malinari pamietal z Xanadu. Pamietal ja... ale dzis wieczorem nie byl w stanie jej wykryc. Ale podczas gdy Liz byla rozkwitajaca mentalistka, obiecujaca niemale mozliwosci, tamten, imieniem Jake - ktorego wezwala przerazona, kiedy znalazla sie w ogrodzie grzybow, pod Kopula Rozkoszy - posiadal potezna moc, bardzo wyraznie zaznaczona obecnosc w psychicznym eterze! Malinari pamietal, jak Liz uwieziona w podziemnym Xanadu wolala o pomoc; zalosne wolanie, wysylane w psychiczny eter w beznadziejnej sytuacji. Ponadto pamietal, jak triumfowal, wysylajac jej taka wiadomosc: 0 nie, mala zlodziejko mysli. Teraz nikt ci nie moze pomoc. Zamierzalas wykorzystac swoj mentalizm przeciwko mnie, ale Malinari uzyl go przeciwko tobie! Sklamalem Benowi Traskowi - to co niemozliwe, stalo sie mozliwe! - i zlokalizowalem, a potem zgubilem waszego lokalizatora. A jesli chodzi o waszego wspanialego prekognite, zaglada w przyszlosc, ale popelnia pomylki, bo smierc i zniszczenie, ktore przewidzial w Xanadu, nie bylo moim, lecz waszym udzialem. Teraz wolasz Jake 'a - moze to twoj kochanek? - ale gdzie on jest? Cha, cha, cha! To byla jego ostatnia wiadomosc dla niej, zanim musial sie skoncentrowac na pracy, jaka mial do wykonania: calkowitego zniszczenia Wydzialu E. Ale wowczas utrzymywal albo udawal, ze wie o tych ludziach znacznie wiecej, niz naprawde wiedzial. I pomimo swych zdolnosci telepatycznych i doswiadczenia, dotad tylko raz sie natknal na umysl o takiej sygnaturze, jak w wypadku Jake'a - prawdziwym wirze ezoterycznych liczb, symboli i wzorow - a mialo to miejsce w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd. Tak, Malinari pamietal go az za dobrze. Jego imie - jego nienawistne imie - brzmialo Nathan i stanowil on prawdziwa plage wszelkich poczynan Malinariego. Jego i Vavary, a nawet Szwarta. Jezeli znajdowali sie tutaj podobni do Nathana i jezeli Wydzial E mial ich w swoich szeregach... co wtedy? 1 Malinari znowu zaczal sie zastanawiac nad ucieczka tych wytrwalych ludzi z plonacego Xanadu i wszystkich pulapek, jakie na nich zastawil. Jak to sie stalo? To nie powinno sie bylo zdarzyc. Liz nigdy nie powinna sie byla wydostac z rak straznika ogrodu, a jesli chodzi o bombe, ktora podlozyl w windzie i ktora zniszczyla jego zamczysko, powinna byla usmiercic co najmniej dwoch z nich, w tym ich przywodce, Bena Traska. A mimo to wszyscy przezyli, doznajac tylko bardzo niewielkich obrazen. Malinari wiedzial to na pewno. Szybujac w gorze, kiedy ratowal sie ucieczka, widzial ich zywych w ogrodach Xanadu. Ale nawet i wtedy byli w ogromnym niebezpieczenstwie, otoczeni przez morze ognia, jakim stalo sie cale Xanadu. Jednak i stamtad zdolali sie wymknac, czego dowodzila ich obecnosc w tym miejscu. Nathan i Jake... jeden i ten sam? Nie, nigdy. Pierwszy urodzil sie w Krainie Slonca i jego psychiczna aura niewatpliwie wskazywala na Cygana. I rownie niewatpliwie Jake pochodzil z Ziemi, z tego swiata, jego aura bowiem - choc mial z nia kontakt nader krotko -mowila o miastach, nauce i zaawansowanej cywilizacji, w przeciwienstwie do lasow, wedrownego trybu zycia i prostodusznej "niewinnosci" nomadow z Krainy Slonca. Zatem nie ten sam, ale taki sam. Dwoch tego samego rodzaju? Wydawalo sie to prawdopodobne. Pojawiali sie i znikali w mgnieniu oka, bedac w stanie uciec w cudowny sposob. I ta sygnatura nieustannie mutujacych, niezrozumialych liczb. A moze byly czyms wiecej niz tylko sygnatura? Byc moze stanowily moc sama w sobie. Na razie niezrozumiale -dla Malinariego - ale ktoz moze wiedziec, co moze przyniesc przyszlosc? Gdyby ten Jake kiedykolwiek wpadl w rece Malinariego (albo gdyby zostal zwabiony), co wtedy? I jakie bylyby perspektywy dla rodzaju ludzkiego w tym czy w jakimkolwiek innym swiecie, gdyby Nephran Malinari przejal kontrole nad zdolnosciami takiego czlowieka? -Malinari? Oparl sie niepewnie o mur, podskoczywszy na dzwiek jej glosu i instynktownie uszczelnil oslony umyslu. Nie zeby mentalizm Vavary dorownywal jego wlasnemu, ale Malinari wiedzial, jak zdradzieckie byly niektore jego mysli i jak mogly go zdradzic. -Co jest grane? - powiedziala slodkim glosem, kiedy zwrocil ku niej swa twarz. - Masz nieczyste sumienie? Vavara byla rozpromieniona, tak samo jak poprzedniego wieczoru, kiedy razem jedli obiad. I chociaz Malinari wiedzial, ze to tylko pozory - i pomimo jego wczesniejszych ekscesow z Anna, kiedy wielokrotnie ja gwalcil w ciagu minionej nocy, ale na tyle ostroznie, aby jej nie uszkodzic - wciaz chcial posiasc Vavare... i od razu o tym zapomniec. Mogla wykonczyc kazdego mezczyzne, a potem, kiedy lezal wyczerpany... ...W starej Krainie Gwiazd, obrzydliwe samice pewnego gatunku pajaka mialy podobne zwyczaje. Ich niewielkich rozmiarow partnerow znajdowano potem wysuszonych na wior, nedzne szczatki uwiezione w sieci ich potwornych kochanek. Pytanie Vavary bylo prowokacja; zbierajac mysli, Malinari usmiechnal sie cierpko i odparl: -Nieczyste? Oczywiscie i nie zamierzam temu zaprzeczac. W koncu jestem Wampyrem! Podobnie jak ty. Ale nieczyste sumienie? Na pewno nie, bo trzeba w ogole miec sumienie! -A mimo to podskoczyles, kiedy sie odezwalam - powiedziala, podchodzac blizej. Wzruszyl ramionami i odparl: -Bo nie spodziewalem sie, ze ktos bedzie na nogach tak wczesnie po zachodzie slonca. Widzisz te poswiate na zachodzie? Slonce ledwie zaszlo. -To wydaje sie oczywiste - powiedziala. - Wiem o tym i w przeciwnym razie by mnie tutaj nie bylo - ani ciebie. Ale ty wczesnie wstajesz, Malinari. - (Czy w jej glosie zabrzmiala jakas dziwna nuta? Jakis cien podejrzenia?). Znow wzruszyl ramionami - wyczul jej sonde - i dodatkowo uszczelnil oslony. -Mialem niespokojne sny - oznajmil. -Ja takze - powiedziala. - Wyglada na to, ze czesc tego, co mi opowiadales - o swoich niepowodzeniach w Australii i ludziach, ktorzy cie wygnali z twego zamczyska - bardzo zle na mnie podzialaly. Czy uwierzysz, ze snilo mi sie, ze sa tutaj? -Naprawde? - Malinari udal zaskoczenie. -Tak! I te sny mialy taki charakter, ze pomimo obserwatorow, ktorych mam w portach, dzis wieczorem wysle kilka moich kobiet, aby przeczesaly teren wokol klasztoru. Sondy Vavary staly sie teraz bardziej agresywne i Malinari mial tego dosc. -Miejmy nadzieje, ze cos znajda - burknal i skierowal sie do otwartej klapy. Vavara szybko zastapila mu droge, mowiac: -Ale czy nie widzisz w tym wszystkim nic osobliwego? I nie uwazasz, ze to bardzo dziwne - a w swietle moich snow nawet podejrzane - ze stoisz tutaj o zmierzchu, jestes nie w sosie i lustrujesz teren wokol klasztoru? -Nie w sosie? - Uniosl brwi. - Lustruje teren? O lady... -O nie! - warknela Vavara, nagle pochylajac sie w jego strone, a jej maska zaczela pekac. Uczynila to celowo - jak przypuszczal, dla efektu - i po chwili jej piekne oczy zaplonely szkarlatem, zakipialy krwia, a skorzaste nozdrza uniosly sie w gore, weszac. - Nie jestem lady, lordzie Malinari, i nigdy wiecej nie zwracaj sie do mnie w ten sposob. Wiem az za dobrze, czym jestem, i wiem, czym ty jestes! Kiedy snie o zdradzie i budze sie, szukajac odpowiedzi, po czym widze cie tutaj, na dachu, jak wysylasz swe sondy w noc... czyz nie jest zrozumiale, ze zadaje sobie pytanie: po co? -Zdrada? - Pochylil sie nad nia, walczac z wlasnym gniewem spowodowanym jej slowami i spojrzal prosto w jej plonace oczy swymi szkarlatnymi oczyma. - Zdradzic ciebie Vavaro? Ani mysla, ani uczynkiem! Jak w ogole mozesz tak myslec? O co mnie wlasciwie oskarzasz? Jak beze mnie dalabys sobie rade na tej wyspie, w tym klasztorze? Gdzie bys zasiala swe nasienie? Jezeli ktos zostal tutaj zdradzony, to ja sam, Nephran Malinari, ktorego ciezko zarobione pieniadze posluzyly do zakupu mrocznego Palataki, w ktorym hodujesz swoje stwory - i zabraniasz mi do nich dostepu! Wydawalo sie, ze Vavara prawie nie slyszy jego slow, podeszla bowiem jeszcze blizej, weszac uwaznie swym zawinietym nosem. -Ty pachniesz - mruknela, a jej pierwotny wyglad niemal calkowicie zniknal, Teraz widac bylo tylko pomarszczona wiedzme, ale tak silna, jak trzech mezczyzn, z chropawa skora, pazurami i zebami jak noze. - Pachniesz seksem - bez watpienia uzywales sobie zjedna z moich kobiet - i klamstwem. I jeszcze... strachem? Ty sie mnie boisz, Malinari? Nie, mysle, ze nie, chociaz powinienes! Wiec czego sie boisz? Moze czegos tam, w glebi nocy, co wyczules swym oslawionym mentalizmem? Zamiast odpowiedzi mogl jednym uderzeniem roztrzaskac jej nos albo wybic zakrzywione zeby, ale Vavara zrzucila z ramion szal i zobaczyl, ze ma na dloni rekawice bojowa. Byla to "damska" rekawica bojowa, nieco gorzej wyposazona niz "meska" i przeznaczona raczej do zadawania niezbyt glebokich ran niz do rozdzierania wroga na kawalki, ale przeciwko nieuzbrojonemu mezczyznie byla rownie niebezpieczna. Malinari nie byl tchorzem, ale nie byl tez glupcem. Cofajac sie, sklamal: -Nic nie wyczulem w nocy! Ale czy to dziwne, ze przeszukuje otoczenie? Czy nie robilabys tego samego, gdyby to ciebie wyrzucano, zmuszano do opuszczenia tego miejsca? Musze zaplanowac swoja trase. Byla zaskoczona. -Zaplanowac trase? -Czyz nie tego chcialas? - powiedzial. - Zeby sie mnie pozbyc? Czyz nie powiedzialas mi tego prosto w oczy? Ale wyraz twojej twarzy jest az nadto oczywisty i podobnie twoje nastawienie. I nie potrzebuje uzywac swego "oslawionego" mentalizmu, aby to wyczytac. Zrobila krok w tyl, wycofala swe sondy i szybko skontrolowala wlasne oslony. - Ale... -Wiec sie mnie pozbedziesz - przerwal. - Opuszczam klasztor dzis w nocy. -Dzis w nocy? - Vavara znow zaczela przypominac normalna kobiete, podniosla szal i w jego faldach ukryla rekawice bojowa. - Ja... ja nie mialam pojecia. Nic nie mowiles. -Nie bylo o czym mowic. Chcesz, zebym wyjechal, wiec wyjade. Zaluje tylko, ze nasza dawna "przyjazn" tak malo dla ciebie znaczy, ze za wszystko, co dla ciebie uczynilem, nic nie dostalem w zamian. -Masz na mysli to, co jest w Palataki? -Wlasnie. I... twoje kobiety. -Ha! - prychnela i teraz znow byla piekna kobieta; oczywiscie byl to tylko pozor. - Jestes zwyklym zlodziejem, Malinari. Bierzesz i dopiero wtedy prosisz mnie o pozwolenie! -Aleja prosilem - odparl. - To znaczy zanim wzialem. -Prosiles i nie zgodzilam sie. Raz - wtedy z Sara - wystarczylo. -Wiec juz do tego doszlo - westchnal Malinari. - Nasze drogi rozchodza sie. -Tak, i tak bedzie lepiej dla nas obojga - odpowiedziala Vavara. - Ty i ja - i to, co sie nazywa Szwart - im dalej od siebie jestesmy, tym lepiej. Bo jak sam powiedziales przed chwila, jestesmy przeciez Wampyrami. - Po czym zmieniajac temat: - Co chcesz ze soba zabrac? -Nie przynioslem nic - wzruszyl ramionami - i nic nie zabiore. Mam pieniadze w wielu walutach... i znajde jakies miejsce w Bulgarii albo w Rumunii. Nieruchomosci w Rumunii sa tanie, a jezyk zblizony do naszego. Poza tym dotarly do mnie pogloski o zniszczonych starych zamczyskach, wysoko w gorach, ktore potrzebuja pana. -Wiec zaczniesz od nowa? -Nie mam innego wyjscia - odpowiedzial. -A jak sie stad wydostaniesz? -W Krassos jest mnostwo statkow do wynajecia - dalej klamal Malinari. - Moge zaplacic za przeprawe... albo nie, zaleznie od nastroju. Ale nie martw sie o siebie, nie pozostawie za soba zadnych sladow. I tak mialas spore klopoty. Bede podrozowal noca, a odpoczywal w ciagu dnia. To jedyny sposob. -A nie niepokoi cie to, ze tak bardzo cie wyprzedzilam i Szwart przypuszczalnie takze? - Vavara skrzywila sie, byla zaskoczona naglym obrotem zdarzen. -Ten swiat jest duzy - odparl - i zamieszkaly przez zyczliwych i latwowiernych glupcow. Jak dobrze pojdzie, moge nawet znalezc drugiego Jethra Manchestera. -Jednak mimo wszystko skrzek rozwija sie powoli - powiedziala zlosliwie. - I nie masz srodkow. Zadnego doswiadczonego porucznika z zarodnikami czy nawet pijawka, ktorego moglbys wykorzystac jako zaczyn nowych stworow. Jeszcze zanim na dobre zaczniesz dzialac, ta wyspa i okolice Morza Srodziemnego beda nalezec do mnie, a Anglia i Francja do Szwarta. Nasz poczatkowe plany zupelnie sie rozsypaly i teraz sama musze ulozyc jakis plan. Na pewno zdajesz sobie sprawe, ze od tej chwili bedziesz zdany na samego siebie. -To wszystko prawda - powiedzial Malinari - i oczywiscie zdaje sobie z tego sprawe. Ale o ile reszta tego swiata walczy z twoja zaraza, o tyle moja bedzie sie rozwijac niezauwazona. Wiec w koncu bedzie tak, jak bylo zawsze: zadziala dobor naturalny i przetrwaja najlepiej przystosowani. -Najlepiej przystosowani? - Vavara uniosla brode i usmiechnela sie do niego promiennie. - To znaczy ja! -To sie okaze - powiedzial Malinari. - Ale teraz musze cie przeprosic. Wynosze sie za godzine. - Kiedy niechetnie odsunela sie na bok, zszedl z dachu... Ze swego pokoju w wiezy Malinari siegnal mysla, szukajac siostry Anny. Znalazl jej sygnature i skierowal do niej takie oto slowa: -Jezeli jestes gdzies na zewnatrz - z dala od tej zlowrogie istoty i jej zakonu zla - przyjdz do mnie. Ja, ojciec Maralini, opuszczam to miejsce dzis w nocy. I sposrod wszystkich grzesznych kobiet znajdujacych sie za murami tego klasztoru ty jedna jestes warta uratowania. Slyszysz mnie, Anno? Jesli tak, przyjdz do mnie. Oczywiscie go uslyszala i przyszla natychmiast. Wiedzial, kiedy znalazla sie przy drzwiach i szybko wciagnawszy ja do srodka, powiedzial: -Anno, moja droga, znasz droge do Palataki? Kiwnela glowa i wydala stlumiony okrzyk, gdy polozyl swe zimne rece na jej glowie. -Czekaj na mnie na bocznej drodze w miejscu, gdzie zaczyna sie piac do gory, do Malego Palacu - rozkazal. - Spotkamy sie tam o polnocy. Ale trzymaj sie w cieniu i nie podchodz zbyt blisko. Vavara ma tam mezczyzne, ktory moglby cie skrzywdzic. -Tak - powiedziala Anna, a jej oczy uciekly w glab czaszki, tak ze bylo widac tylko bialka... bialka i odrobine zolci, ktora wszczepil jej Malinari, kiedy ja uwiodl; mozna bylo nawet dostrzec kilka szkarlatnych plamek. Widzac to, Malinari wiedzial, ze Anna jest juz jego niewolnica i ze jego sila nie ulegla oslabieniu. -Potrafisz to zrobic? - Lekko nia potrzasnal, wytracajac ze stanu oslupienia, wywolanego paralizujacym dzialaniem jego dloni. - Potrafisz sie stad wydostac i niezauwazona dotrzec do Palataki? To jakies piec czy szesc mil stad. -Potrafie - westchnela. - To bedzie latwe. Vavara kazala mi pelnic warte dzisiejszej nocy, wiec moge sie wymknac bez trudnosci. -Doskonale! Kiedy jej oczy znow odzyskaly normalny wyglad, zamrugala i powiedziala: -Ale ojcze, myslalam, ze mnie tutaj wezwales... w innym celu? - Przysunawszy sie blizej, otarla sie o niego, a Malinari poczul dotyk jej sztywniejacych sutek pod zgrzebnym habitem. I ten chytry usmieszek na jej twarzy! To byl taki szelmowski usmiech i teraz wiedzial juz na pewno, ze jego sila jest taka jak dawniej i ze Anna juz jest albo wkrotce bedzie wampirem! -Och nie - powiedzial, lekko popychajac ja w strone drzwi. - Nie teraz, bo zaraz musze ruszac. Moze pozniej, w Palataki. I jeszcze jedno, Anno, nie nazywaj mnie ojcem. Odtad nazywaj mnie panem. Rozumiesz? -Tak, panie - westchnela wychodzac i znikla w mrocznych korytarzach klasztoru... Okolo 20.30, kiedy Malinari szedl na zachod nadbrzezna droga wiodaca do Skala Astris, uslyszal ryk silnika i zszedl na pobocze porosniete suchym zielskiem. Samochod Vavary zatrzymal sie obok, okno otworzylo sie i na zewnatrz wyjrzala prowadzaca pojazd zakapturzona zakonnica. -O co chodzi? - zapytal Malinari, rozpoznajac bladozolty blask jej oczu. Byla to jedna z niewolnic Vavary. -Pani widziala, jak wychodzisz - powiedziala - a poniewaz wyslala nas do miasta, pomyslala, ze mozemy cie podwiezc. -Nie pragne zadnych przyslug od twojej pani - powiedzial Malinari. -Ale ona nalega - powiedziala druga zakonnica. - Powiedziala, ze powinnysmy... ze powinnysmy sie upewnic, ze nic ci nie grozi i... -I ze opuszcze jej terytorium, prawda? - warknal Malinari. -...i ze bedziesz jej wdzieczny... za okazana troske - dokonczyla zakonnica. Malinari obnazyl zeby i zaczal sie odwracac, ale po namysle ponownie zwrocil sie w ich strone. Poniewaz bylo rzecza oczywista, ze Vavara nie spocznie, dopoki sie nie upewni, ze sie go pozbyla na dobre - i poniewaz odpowiadalo mu, aby ta suka zyskala falszywe poczucie bezpieczenstwa - przyjecie zaproponowanej przyslugi bedzie dzialalo na jego korzysc. -Wasza pani... jest bardzo laskawa - powiedzial. - Droga do Skala Astris jest dluga i nie mam pewnosci, czy znajde tam taksowke. Poza tym poniewaz nie chce zwracac na siebie uwagi, idac ta droga... Tylne drzwi samochodu otworzyly sie. Malinari wskoczyl do srodka i pojazd bez dalszej zwloki ruszyl do Krassos. Zakapturzone kobiety siedzace z przodu - niegdys poslubione Bogu, a teraz tej wiedzmie - nie obejrzaly sie ani razu. Byc moze sie go baly. Faktycznie Malinari byl tego pewien... ... ale podejrzewal, ze Vavary baly sie o wiele bardziej... Wysadzily go w ciemnej, opustoszalej alei, na peryferiach miasta i przystapily do pelnienia swych "obowiazkow". W drodze do Krassos Malinari zajrzal do ich umyslow, wiedzial wiec, dokad jada: mialy zmienic swe "kolezanki" obserwujace przyjazdy kolejnych promow, z ktorych ostatni wlasnie wszedl do portu. Chcac dac im czas, aby znikly mu z oczu, poszedl nadmorskim bulwarem w kierunku portu, az znalazl tawerne z wolnymi miejscami na gorze, skad mogl patrzec na glowna droge miasta. Zamowil czerwone wino, po czym usiadl, sluchajac kojacej muzyki buzuki i przygladajac sie wirujacej tancerce wykonujacej taniec brzucha na ekranie telewizora zawieszonego nad barem. Odbior byl bardzo kiepski, a postac na ekranie na zmiane pojawiala sie i znikala, co przypominalo efekt stroboskopowy. Malinari nie patrzyl na to zbyt dlugo, bo dostal bolu glowy, a poza tym staral sie obserwowac droge. Ale fakt, ze znajdowal sie tak blisko centrum miasta - tak blisko ludzi - mial swoje minusy. Mogl ich slyszec. Mogl slyszec ich mysli. I zdajac sobie sprawe ze zwiazanego z tym niebezpieczenstwa, staral sie ich nie sluchac. Dzialalo to przez jakis czas, ale potem... Przyjawszy mozliwie najbardziej ludzka postac, Malinari nie wyroznial sie sposrod otoczenia; mogl byc Wlochem, Francuzem czy nawet Grekiem. Przytlumione niebieskie oswietlenie tawerny skrywalo jego bladosc, a dlugie, opadajace na ramiona wlosy byly w modzie i tylko na skroniach byly spryskane lakierem, aby ukryc konce jego duzych, miesistych uszu. To moglo go zdradzic, ale wlasciwie jako kogo? Cudzoziemca o zdeformowanych uszach? Praktycznie rzecz biorac, poza siedzacym w pojedynke Malinarim, w lokalu byl tylko jeden samotny turysta, ktory rozkoszowal sie chlodem wieczoru po kolejnym upalnym dniu. Jego nos mial troche dziwny ksztalt, byl jakis splaszczony, jak gdyby natura wepchnela go zbyt gleboko. Poza tym tawerna byla w trzech czwartych pusta i zaden z gosci nie zwrocil na niego specjalnej uwagi... ...Byc moze z powodu jego oczu. Jesli ktos przygladal mu sie ciekawie albo zbyt dlugo, Malinari kierowal na niego spojrzenie swych czarnych jak noc, ale zarazem dziwnie blyszczacych oczu. I wtedy, pomimo wyprasowanych na kant spodni, wypastowanych butow, jedwabnej koszuli i modnej marynarki - pomimo tych wszelkich atrybutow cywilizacji ujawnialo sie w nim cos pierwotnego, cos z wielkiego drapieznika. I ktokolwiek na niego spojrzal, wyczuwal niebezpieczenstwo i szybko odwracal wzrok. Dzieki temu mogl sie latwo odizolowac od otoczenia, to znaczy fizycznie, bo jesli chodzi o umysl... Wielki Wampir, lord Nephran Malinari, Malinari Umysl! Nie nadano mu tego przydomku bez powodu. Ten umysl byl jego blogoslawienstwem i zarazem przeklenstwem. Tak bylo nadal, ale teraz najczesciej byl przeklenstwem. Jego talent dzialal na jego niekorzysc. A dzisiaj, tu i teraz... ...Slyszal ich. Ich glosy w jego glowie. Ich niezliczone mysli - przepelnione zadza, zachlannoscia i zlosliwoscia, krwawe i pelne nienawisci - zupelnie jakby sie znow znalazl w Krainie Gwiazd w czasie krwawych wojen toczonych przez wampiry, kiedy to doznal wielkiej porazki i zostal wygnany na polnoc! Faktycznie Malinariemu wydawalo sie, ze jedyna istotna roznica miedzy Wampyrami a rodzajem ludzkim - oprocz sily fizycznej - polegala na tym, ze Wielkie Wampiry akceptowaly targajace nimi potezne namietnosci i dawaly im upust, natomiast istoty ludzkie staraly sie je zagluszyc, udajac, ze nie istnieja. Ale one istnialy, istnialy! Wskutek tego ludzie byli doskonalymi zywicielami. Musialo tak byc, bo inaczej nie byloby Wampyrow! I wszystkie ich glosy rozbrzmiewajace w jego glowie wnikaly mu do umyslu! Te trzy obrosniete tluszczem grubasy, ktore siedzialy kolo baru i gapily sie na tancerke w telewizorze. Jeden z nich myslal: -Jakze bym chcial tam byc. Wydupczylbym ja, obmacal cycki i... i wylizal jej slodka cipke! Drugi z nich, chwiejac sie na nogach, poszedl do toalety, gdzie zaczal sie onanizowac. I nie byl w stanie myslec o niczym innym jak o swym pulsujacym czlonku. Trzeci po prostu siedzial ze zwiotczalym czlonkiem, pragnac, rozpaczliwie pragnac! Ale poniewaz pragnienie nie pomagalo, w glebi duszy wyobrazal sobie, jak podchodzi do owej tancerki z nozem i przecinaja, patroszac jak rybe. Nie tylko te tancerke, ale kazda kobiete - biedny, pieprzony impotent! Byly to ich mysli - ich, a nie Malinariego - ale wszystkie one i jeszcze setki innych atakowaly jego umysl. Krzyki i szepty mieszaly sie ze soba, tworzac mentalny zgielk. To bylo po prostu nie do wytrzymania! Nie do wytrzymania!! Slyszac cichy odglos tluczonego szkla, zdal sobie sprawe, ze scisnal szklanke tak mocno, ze pekla. Byl to bardzo zly - a nawet zlowieszczy - znak, ktory stanowil ostrzezenie, ze jego dawne klopoty zaczynaja powracac. Ale nie mogl na to pozwolic, nie dzisiaj. Odepchnawszy peknieta szklanke na drugi koniec stolu, siedzial drzac i patrzac, jak wycieka z niej czerwone wino. To rozlane wino przypomnialo mu krew, czerwona krew tych tlusciochow przy barze i na ulicy i w miescie, i we wszystkich miastach calego swiata! Kiedy nagle pojawil sie przed nim barman, stawiajac na stole nowa szklanke, Malinari omal nie zerwal sie na rowne nogi i nie zlapal go, i... i nie wiedzial, co mogloby sie zdarzyc potem! Ale widzac jego blyszczace oczy, barman cofnal sie i juz nie wrocil. Nie wrocil tez potem, kiedy Malinari wychodzil - nawet nie przyniosl rachunku - taki przezyl wstrzas, kiedy spojrzal w plonace oczy Malinariego... A Malinari wzial sie w garsc. Duszac sie i drzac, i probujac ustawic swe mentalne oslony tak, aby odbijaly wszystkie sygnaly z zewnatrz, powoli wrocil do siebie. Ekran telewizora byl teraz pusty, tancerka zniknela, a wpadajace do srodka nocne powietrze nioslo przyjemny chlod, ktory pozwolil ochlonac Malinariemu i jego rozgoraczkowanemu umyslowi. Ledwo zdazyl. Bo na dole czarna limuzyna Vavary wlasnie jechala nadmorskim bulwarem na wschod, kierujac sie w strone klasztoru, a Malinari byl w takim stanie umyslu, ze latwo mogl ja przegapic. Ale teraz juz czul sie lepiej i czas bylo ruszac w droge. Barmana nigdzie nie bylo widac. Poniewaz Malinariego nie obchodzilo, czy zaplaci za wino, czy nie, po prostu wstal, zszedl na dol i wyszedl na droge, po czym zatrzymal pierwsza przejezdzajaca taksowke. Na zegarze umieszczonym na desce rozdzielczej pojazdu bylo Pare minut przed dziesiata, wiec nie bylo juz czasu do stracenia. Malinari pojechal droga z powrotem w kierunku Skala Astris. A dokladniej w kierunku Palataki...Nieco ponad godzine wczesniej porucznik Vavary, Zarakis Mocksthrall, stal w cieniu niszczejacego Malego Palacu i patrzyl na rozproszone swiatelka domow i wstege drogi biegnacej daleko w dole. Tawerny, ktore jeszcze niedawno byly otwarte, teraz zamknieto, a ostatnia lodz rybacka, podskakujac na falach, kierowala sie w strone portu. Na zachodzie migotaly swiatla lezacych wzdluz brzegu Portos, Peskari i Sotiry, stopniowo niknac w oddali, a jasny polksiezyc odbijal sie srebrzyscie w powierzchni morza. Jesli nie liczyc sporadycznych odglosow przejezdzajacych samochodow transportowych, panowala cisza. Teraz trzeba bylo obejsc zarosniete ogrody Palataki, sprawdzic, czy w poblizu nie ma zadnych intruzow, i upewnic sie, czy w malym sanktuarium Vavary pali sie swieca. Zarakis wiedzial, ze to byla zachcianka jego pani - swoisty zart - aby trzymac tam zapalona swiece, w ten sposob drwila z wszelkich symboli wiary, tak jak postac, ktora przybrala, stanowila drwine z prawdziwej urody i kobiecosci. Bo dla Vavary nigdy nie zapalono takiej swiecy, ani w Krainie Gwiazd, ani gdziekolwiek indziej, az do teraz... chociaz byla to swieca wytopiona z tluszczu zmarlych, ktorej specyficzny "aromat" lubila wdychac. A Zarakis, ktory byl porucznikiem, a wiec czyms wiecej niz zwyklym niewolnikiem, zadrzal. Nazwala go "Mocksthrall", tak jak wszystkich swoich niewolnikow, a on zaakceptowal bez szemrania swoja pozycje jako pierwszego porucznika, zreszta obecnie jedynego, jako jeszcze jedna drwine Vavary. Bo zycie Zarakisa, czy raczej jego niesmierc, samo w sobie bylo drwina. Ale tak czy owak to bylo znacznie lepsze niz prawdziwa smierc... Zarakis pomyslal, ze to dziwna noc, kiedy szedl znajomymi sciezkami wokol ogrodu, a saczaca sie z ziemi mgla owijala mu sie wokol kostek. Powietrze bylo dziwnie nieruchome, jak gdyby pelne oczekiwania albo naladowane energia nadchodzacej burzy... co rzeczywiscie moglo miec miejsce. Bo delikatny wiaterek znad morza przyniosl troche chlodu i wydawalo sie, ze to dziwne lato wreszcie sie konczy. Ale kiedy Zarakis zblizyl sie do malego sanktuarium, gdzie swieca zamigotala i zgasla - co to bylo! Czyjas obecnosc, tu, w Palataki!? Zarakis nagle zatrzymal sie, stal bez ruchu i weszyl. Pozwalajac, by jego wampirze zmysly w pelni rozwinely swoja aktywnosc, wstrzymal oddech i czekal, co wykryja. Gdzies niedaleko zalosnie pohukiwala sowa i ten dzwiek brzmial jak spadajace krople zlota w nieruchomym powietrzu. Nieruchomym, bo teraz nawet ow delikatny wiaterek zupelnie ustal. Jednak... ...nikogo tam nie bylo, chyba ze poruszal siejeszcze ostrozniej niz Zarakis! Kiedy zapalil nowa swiece i postawil ja w oknie sanktuarium, migocaca w mroku nocy, przypomnial sobie, co mu powiedziala Vavara ledwie godzine wczesniej: ze tej nocy ma byc szczegolnie czujny i pelnic swe obowiazki jak nigdy dotad. Nie powiedziala wyraznie, o co chodzi, ale byla w zlym nastroju i Zarakis wiedzial, ze w takich chwilach lepiej jej o nic nie pytac. Mogla wtedy porzadnie zwymyslac, a jesli to nie wystarczylo, miala jeszcze inne narzedzia do dyspozycji! Najlepiej nie miec takich mysli, bo nigdy nie mozna miec pewnosci, czy... -Zarakis! - glos Vavary, ktory odezwal sie w jego glowie, przecial jego mysli jak noz! Zmrozilo go ze strachu i zastanawial sie, czy sluchala. Wprawdzie mentalizm nie byl jej mocna strona, ale jesli byla gdzies blisko i odpowiednio sie skupila... a noc byla taka spokojna! -Zarakis, gdzie jestes? - Jej slodki glos przywolywal go, ale mozna bylo takze w nim wyczuc cierpka nute, ktora byla niby dysonans w psychicznym eterze. Musi go szpiegowac, aby sie upewnic, czy wykonuje swoje zadania zgodnie z jej instrukcjami. Co? Po tylu latach sluzby nadal mu nie ufa? Ale nie, nie - tak nie myslal - nie wolno mu bylo tak myslec, musial wziac sie w garsc i odpowiedziec na jej wezwanie. -Pani, jestem tutaj - powiedzial na glos, prawie szeptem, ale wiedzial, ze i tak go uslyszy. - Jestem w ogrodach, kolo marmurowego sanktuarium. Swieca pali sie i wszystko jest w porzadku. Ale gdzie... gdzie jestes, pani? -Czekam na ciebie - odparla Vavara - kolo wejscia do Malego Palacu. Pospiesz sie. -Tak jest - wybelkotal. - Juz ide. Ale co sie stalo? Kiedy bylas tutaj wczesniej, wydawalo mi sie, ze - az boje sie to powiedziec - bylas nie w sosie. Co cie niepokoi, pani? Przez chwile panowala cisza i Zarakis pomyslal, ze moze powiedzial za duzo, ale po chwili odezwala sie znowu. -Bylam nie w sosie - powiedziala - bo mi cie brakowalo Zarakis, i dlatego teraz przynosze ci drobny dowod mego szacunku. A moze raczej powinnam powiedziec: smakowity kasek? Smakowity kasek? Prawdziwa rzadkosc! Bardzo dziwne! I jej glos... czy bylo w nim cos innego niz zwykle? A moze byl to wplyw tej dziwnej nocy, tej osobliwej atmosfery, jaka panowala wokol? Zarakis znalazl sie teraz w ciemnym wejsciu, ale gdzie byla Vavara? -Gdzie jestes, pani? - spytal. - Nie widze cie. -Och, ty guzdralo! - Lajala go, ale w jej glosie nie bylo gniewu. - Zmeczylo mnie czekanie na ciebie i zeszlam do komory rozrodczej. Idz tam. Jest tu cos, co musisz zobaczyc. -A ten smakowity kasek? - Wydawala sie byc w tak dobrym nastroju, ze osmielil sie zadac to pytanie. -Jest tu ze mna! - powiedziala Vavara. I Zarakis przyspieszyl kroku... Droga na dol, do podziemi, ktorych sciany pokrywaly smugi nitrytu - a potem przez zawile korytarze wykute w podlozu skalnym prowadzace do dawnej kopalni - byla zdradziecka i pelna pulapek, ale Zarakis znal ja jak wlasna kieszen. Od dnia gdy jego pani kupila Palataki, do jego zadan nalezalo patrolowanie terenow palacu, samej budowli oraz podziemnego labiryntu tuneli, szybow i naturalnych jaskin. Te ostatnie zostaly wydrazone przez morze, na wiele stuleci przed tym, jak aktywnosc sejsmiczna na obszarze Morza Srodziemnego spowodowala wypietrzenie skal, tworzac wzniesienie, na ktorym potem zbudowano Palataki; w takiej wlasnie jaskini znajdowala sie komora rozrodcza Vavary. Kiedy Zarakis wynurzyl sie z tunelu prowadzacego do jaskini, spodziewajac sie tam zastac swoja pania, a takze ow "smakowity kasek", jaki mu obiecala, przypuszczalnie jedna z zakonnic - jedna z mlodszych zakonnic, mial nadzieje Zarakis - nie spodziewal sie, ze zastanie jaskinie pusta, poza owym okropienstwem pelzajacym po podlodze i napecznialymi grzybami gotowymi do uwolnienia smiercionosnych zarodnikow. Ale w rzeczywistosci jaskinia nie byla zupelnie pusta, co stalo sie oczywiste w chwile pozniej, gdy z glebokiego cienia, tuz za plecami Zarakisa, wylonil sie lord Nephran Malinari i scisnal mu dlonmi glowe. Stalo sie to blyskawicznie. Zarakis otworzyl usta do krzyku, ale krzyknac nie zdolal. Uczynil ruch, aby sie uwolnic w uscisku, ale byl unieruchomiony na dobre. A kiedy opadl na kolana, Malinari go na chwile puscil, zaszedl z przodu i ponownie scisnal za glowe. -Ach! Achhh! Smakowity kasek? - wycharczal Zarakis. Bo pomijajac przezyty szok, taka byla jego ostatnia przytomna mysl, zanim Malinari chwycil go za glowe. - M-m-moj smakowity kasek? Nastepnie jego cialem wstrzasnely konwulsyjne drgawki, jakby w wyniku porazenia pradem elektrycznym, i gwaltownie szarpnal glowa, byla to calkowicie odruchowa reakcja na dzialania Malinariego. -Nie, nie! - powiedzial Malinari. - Nie ruszaj sie, zebym nie musial ci zadac jeszcze wiekszego bolu. - I wcisnawszy swe polplynne palce gleboko w uszy Zarakisa - rozgarniajac kosteczki sluchowe, mloteczek i kowadelko i na koniec docierajac az do mozgu ofiary - powiedzial: - Jesli chodzi o twoj smakowity kasek, niestety, to nie byla prawda. Nie ma go tutaj. Przynajmniej ja nie mam nic takiego dla ciebie. Ale moze ty masz cos dla mnie? Przekonajmy sie. Po czym zasmial sie i ciagnal: -Ale to nie ja cie oklamalem, tylko twoja pani, tak przynajmniej myslales. Bo podczas gdy hipnotyczne zdolnosci Vavary pozwalaja jej stworzyc niemal doskonala imitacje urody, ja jestem w stanie stworzyc imitacje samej Vavary! Nie, nie fizycznie, ale jej obraz w twoim umysle! A teraz juz w moim umysle. Przeksztalcone metamorficznie dlonie Malinariego obejmowaly glowe Zarakisa jak fioletowa siec - jak liscie jakiejs miesozernej rosliny - i wciaz zaglebialy sie coraz bardziej w mozg jego ofiary, ktora otworzyla usta w niemym krzyku. Krew z uszkodzonych uszu Zarakisa saczyla mu sie Po szyi, wsiakala w kolnierzyk, podczas gdy cisnienie, ktore rozsadzalo mu mozg, sprawilo, ze oczy wyszly mu na wierzch... Az Malinari kciukami - teraz dlugimi i cienkimi jak olowek - odepchnal je na bok i wniknal w glab krwawiacych oczodolow, azeby dokladniej wyssac wspomnienia Zarakisa. -Tego, co slyszales, tego, co widziales, i tego, co wiesz - mruczal Malinari. - Tego szukam. -Urk!... Agh! - zagulgotal Zarakis, a jego cialo znowu przebiegly drgawki. Ale lodowate dlonie Malinariego wkrotce zdolaly nad tym zapanowac i Wielki Wampir rzekl: -O nie! Nie probuj odpowiedziec. Nie potrzebuje fizycznych odpowiedzi. Wszystkie odpowiedzi tkwia w twojej glowie. Wszystkie sekretne miejsca, jakie odkryles w tym podziemnym labiryncie, gdzie w razie potrzeby mozna sie doskonale ukryc. Przejscia, ktore prowadza na zewnatrz, ktore trzymales w tajemnicy nawet przed Vavara. Miejsce, gdzie stoi jej lodz, i jak sie tam dostac. Gdzie sie znajduje sklad paliwa, i jak go uzywac. Wszystkie te informacje przeplywaly z umyslu Zarakisa do umyslu Malinariego. Ale Malinari nie wysysal wszystkich jego wspomnien, jego wiedzy, nie chcial go bowiem zabic. W koncu byl wampirem - porucznikiem, ktory mogl awansowac i kiedys zostac Wampyrem -i bylo bardzo trudno usmiercic go w ten sposob. Nawet pozbawiona trzech czwartych zawartosci umyslu jego wampiryczna istota bedzie walczyc i nici zmutowanego DNA moga pewnego dnia przeksztalcic sie w pijawke. -No dobrze - mruknal Malinari, wyciagajac umazane krwia dlonie, ktore znow powrocily do normalnej postaci. - Teraz odpocznij i zyj dalej. Jesli twoja pani wysle do ciebie z klasztoru swe sondy, chce, aby byla w stanie odczytac twoja sygnature i mogla sie przekonac, ze wszystko jest w porzadku... choc tak nie jest. Po czym zaciagnal sliniacego sie porucznika z powrotem do tunelu, a nastepnie do pokrytej pajeczynami wneki, gdzie oparl jego bezwladne cialo o sciane, zanim pewnym krokiem ruszyl korytarzami labiryntu, jakby sie tutaj urodzil (albo przynajmniej mieszkal przez dlugi czas), aby odnalezc lodz Vavary. Kiedy przechodzil przez komore rozrodcza, protoplazmatyczne okropienstwo po omacku wyciagnelo swe macki, jakby chcialo go pochwycic. I choc bylo pozbawione umyslu, Malinari cisnal w jego strone mysl: -Precz! Nie jestem dla ciebie! Uznajac jego wladze, okropienstwo natychmiast sie cofnelo, jak osmalona ogniem dlon, a Malinari z szyderczym usmieszkiem ruszyl dalej, nie zwracajac uwagi na miazdzone pod stopami muchomory... XVII Jake Cutter - RekonesansTrzy dni wczesniej, we czwartek wieczorem. -Dlaczego Marsylia? - zaciekawil sie Korath. - Co tani bedziesz robil? -Musze miec czas do namyslu - baknal pod nosem Jake, jak ktos, komu przeszkodzono, co w pewnym sensie bylo prawda, idac miejskim bulwarem. - Czas, aby odpoczac i pare rzeczy przemyslec. Sytuacja ulegla zmianie i musze sobie to wszystko poukladac. - Oczywiscie mowil uzywajac mowy umarlych; wystarczylo to pomyslec, ale bylo mu latwiej, kiedy mowil na glos, jakby prowadzil rozmowe z prawdziwa, idaca obok osoba. -Prawdziwa - powiedzial tamten - choc bezcielesna. Ale osoba idaca obok ciebie? Nie, chyba ze masz na mysli to, ze nasza droga jest wspolna. Niestety nasze przeznaczenie nie. -Nasze przeznaczenie? - Jake sluchal go jednym uchem. - Moim przeznaczeniem -powiedzial Korath z gorycza - kiedy to wszystko sie skonczy, bedzie wilgotny i ponury zbiornik sciekowy. A twoim... cokolwiek zapragniesz. To niesprawiedliwe, nie sadzisz? -Takie jest zycie - powiedzial Jake, wzruszajac ramionami i majac nadzieje, ze wampir zamilknie i pozwoli mu spokojnie sie zastanowic, jak ma postapic w zmienionej sytuacji. -Nie - powiedzial tamten - nie moge sie z tym zgodzic. To nie jest zycie, tylko smierc. I mozesz mi wierzyc, Jake, ze te dwie rzeczy nie maja ze soba nic wspolnego! -Tak jak ty i ja - powiedzial Jake. -Oprocz twego umyslu - przypomnial mu Korath. - Z ktorego mozesz mnie za chwile wyrzucic. Twoj umysl, Jake, to jedyne wrazliwe miejsce w calym moim, przerazajaco pustym swiecie. To jedyne miejsce, gdzie moge dotykac, slyszec, widziec, a nawet czuc, ale tylko to, co ty czujesz. -Wiec zamiast bez przerwy jeczec - odparl Jake - sprobuj zrobic najlepszy uzytek z tego, co masz, kiedy jeszcze jestes w stanie to uczynic. -Poniewaz nie jest to najlepsze, co moge miec... albo co ty mozesz miec - oto dlaczego. -Znowu to samo! - powiedzial Jake, przechodzac przez ulice i zmierzajac do banku, gdzie zobaczyl bankomat. - Musze otworzyc umysl, opuscic oslony i prosic cie, abys zechcial laskawie wejsc do srodka, tak? - Teraz potrafil trafniej odczytac zamiary tamtego, a takze jego motywy. -Tak - natychmiast odpowiedzial Korath. - Od tej chwili - albo do chwili, gdy zrealizujemy nasze cele - powinnismy dzialac i reagowac jak jeden maz. Bedziemy jak blizniacze kolka, ktorych tryby scisle sie zazebiaja. Nie bedziesz juz musial mnie wzywac w chwilach zagrozenia, bo bede o tym wiedzial! Bede na miejscu, doradzajac ci i pomagajac, a nawet cie chroniac. Natychmiast bede znal twoje potrzeby, a wszystkie moje instynkty beda na twoje uslugi! I mozliwe, ze z czasem - pod warunkiem ze bede cie wspomagal w twych trudach - sam opanujesz wzory Harry 'ego Keogha. Wowczas w koncu staniesz sie prawdziwym Nekroskopem! -Jezeli bede chcial nim zostac - powiedzial Jake. - A wcale nie jestem tego pewien. Kryje sie za tym cos wiecej, wiecej niz powiedzial mi Trask i jego ludzie. Nawet gdy cos mi mowili, mialem wrazenie, ze to, czego nie mowili, jest o wiele gorsze! Wiec kiedy to wszystko sie skonczy - kiedy sie wszystkiego dowiem - mozliwe, ze bede mial na to jeszcze mniejsza ochote niz teraz. A teraz wyglada na to, ze zamienilem Harry'ego Keogha na ciebie i jezeli rzeczywiscie tak jest... zostalem okradziony! A jesli chodzi o twoje "instynkty", o czym wlasciwie mowisz? O swych wampirzych instynktach? W takim razie nie jestem zainteresowany. -Ach! - powiedzial Korath. - Zle sie wyrazilem. Powiedzmy wiec, ze mialem na mysli swe spotegowane zmysly. Bo skoro nasze umysly sa tak nierozerwalnie ze soba zwiazane, odziedziczysz moje nadzwyczajne zdolnosci postrzegania. Twoj wech bedzie jak wech wilka, zyskasz sluch nietoperza i oczy kota. Jaka cene bedzie wtedy mialo zycie Luigiego Castellana i jego takzwanych "zolnierz)' "? Ha! Beda mieli naprawde niewielkie szanse przeciwko komus takiemu jak ty... i ja... jak my. -Ale jest kilka zmyslow, ktore chyba pominales - powiedzial Jake. - Na przyklad zmysl smaku. A ja osobiscie lubie mieso dobrze wysmazone. Nastepnie zmysl dotyku. Kiedy dotykam kobiete, chce miec wrazenie, ze jest podniecona a nie zmrozona. I chce, zeby drzala z rozkoszy, a nie z przerazenia. - Pokrecil glowa. - Nie ma mowy, Korath. I jeszcze cos. Nie bardzo mi sie podoba pomysl, ze odziedzicze cokolwiek po tobie. Spojrzmy prawdzie w oczy: juz zostalem obdarowany czyms, o co nie prosilem. A jesli chodzi o to, ze mam byc "nierozerwalnie zwiazany", to pierwsze slowo nie bardzo mi sie podoba. Stad wniosek, ze znow znalezlismy sie w punkcie wyjscia, wiec o tym zapomnij. -Ba! - powiedzial tamten. - Mysle, ze jeszcze sie opamietasz. Byla 16.30 i bank zamykano. Widzac automatyczna kase, Jake siegnal po portfel i poszukal karty kredytowej. Jednak jej nie mial i automat byl dla niego bezuzyteczny. Nie mial tez wlasciwie gotowki, bo przez ostatnie trzy czy cztery tygodnie Wydzial E zaspokajal wszystkie jego potrzeby. Teraz takze zalatwiliby mu tozsamosc i wszystko, czego by potrzebowal, gdyby z nimi pozostal. I gdyby wiedzial, ze to, co laczylo go z Natasza - co jak sadzil, laczylo go z nia - nie bylo prawdziwe... Ale teraz znalazl sie na zewnatrz i nie wydawalo sie prawdopodobne, aby do nich powrocil. Zreszta nie mogl, dopoki to wszystko sie nie skonczy. Bo tak jak powiedzial Nataszy, nie chodzilo tylko o nia, to nie byla jedynie zemsta za to, co uczynili jej i jemu samemu, lecz cos w jego wnetrzu, co pchalo go naprzod. Cos, co zaczal ktos inny, a on musial dokonczyc. To wlasnie go niepokoilo, cos sie zmienilo, a zarazem pozostalo takie samo... Zastanawial sie, co porabia Liz i czy za nim teskni. -Prawdopodobnie - powiedzial Korath. - Czy ci nie radzilem, zebys zostal w Wydziale E i najpierw uporal sie z ich problemami - oraz z moim? -Wiesz, o czym mysle? - mruknal Jake. - Nie dosc ze siedzisz w mojej glowie i musze stale miec cie na oku, to jeszcze jest Liz... ale nie mowmy o niej. Nawet nie myslmy. -Ale to byly twoje mysli, Jake, nie moje! - powiedzial Korath. - Myslisz, ze chcialbym to jakos wykorzystac? Wcale nie. Sam pomysl budzi moja odraze! Nawet bowiem wampir -jakim kiedys bylem - ma swoj honor... -Doprawdy? - powiedzial Jake. - Slyszalem o honorze wsrod zlodziei. Ale musze powiedziec, ze twoj rodzaj cieszy sie bardzo zla slawa. -Wzyciu albo niesmierci, tak, musze sie z toba zgodzic - powiedzial Korath. - Ale po prawdziwej smierci? Nawet wampir moze wyrzec sie swoich przekonan. -Nie wedlug Harry'ego Keogha. -Ba! Kryje sie za tym cos wiecej! -Na przyklad? -Nie potrafie powiedziec - odparl Korath. - Wie to Ogromna Wiekszosc, ale oni nie chca ze mna rozmawiac. A poza tym jest to, co mowiles o Wydziale E, oni takze unikaja tego tematu... Nie dokonczyl, ale cos, co powiedzial, utkwilo Jake'owi w glowie. -Jak twoje oslony? - zapytal. -Co? - Korath wydawal sie zaskoczony zmiana tematu. - Moje oslony? Rzecz jasna sa w porzadku. Wampiry zawsze byly mistrzami w chronieniu swych umyslow. -Doskonale - powiedzial Jake. - Wiec odtad oslaniaj swoje mysli przed Ogromna Wiekszoscia i kieruj ich prosto do mnie. Poniewaz zmarli nie chca miec z toba nic wspolnego, przyszlo mi do glowy, ze ty takze mozesz mieszac mi szyki. -Ty sie mnie wstydzisz! -Skoro tak twierdzisz... - powiedzial Jake. - Ha! - parsknal tamten z oburzeniem. Ale Jake juz myslal o czym innym. -Gotowka - mruknal. - Musze sie gdzies zatrzymac, a hotele nie sa tanie. -Wiec ty tez nie masz zadnych przyjaciol? - zapytal zlosliwie Korath. -Mam albo mialem paru - odparl Jake. - To prawdopodobnie jest takze odpowiedzia na twoje poprzednie pytanie. I wlasnie dlatego tutaj wrocilem, bo mam przyjaciol w Marsylii. Tu, w Nicei, a nawet w Anglii... ale kiedy sie nad tym zastanawiam, nie chcialbym ich w to mieszac. Tak czy owak bank zaraz sie zamyka i ludzie zaczynaja mi sie przygladac. Wiec chodzmy stad. -Ale niezbyt daleko - powiedzial Korath. - Co? -Potrzebujesz pieniedzy, prawda? A gdzie mozesz je zdobyc, jak nie w banku? Jake pomyslal o tym przez chwile, zamrugal i powiedzial- -Chcesz powiedziec, ze powinienem uzyc Kontinuum Mobiusa, zeby...? -Wlasnie - przerwal mu zniecierpliwiony Korath. - po niezwykle przydatne narzadzie, Jake. Znacznie bardziej niz sam klucz. Ale mam wrazenie, ze musisz sie jeszcze wiele nauczyc - jak na, hm, bezwzglednego morderce. W istocie jestes niewiniatkiem! Wiec dlaczego po prostu nie przejdziesz na druga strone ulicy i nie siadziesz na chwile w tym ogrodku kolo kawiarni? Bedziesz mogl stamtad obserwowac ostatnich ludzi wychodzacych z banku, a ja tymczasem zorganizuje mala dywersje. -Dywersje? -Tak - wyjasnil Korath - poniewaz nikt nie powinien widziec, ze obserwujesz bank, zastanawiam sie, czy... od czasu do czasu nie moglbys spojrzec gdzie indziej? Na przyklad popatrz na te male Francuzeczki. Sposob, w jaki siedza, krzyzujac nogi - wilgotne i cieple w kusych spodniczkach. Czyz nie jest to podniecajacy widok? Nie znajdziesz nic takiego w calej Krainie Gwiazd! Gdyby powiedzial to ktos inny, Jake moglby sie rozesmiac. Ale lubiezny glos Koratha, przypominajacy gulgot albo pochrzakiwanie swini, wydawal sie wydobywac z jakiejs pelnej obrzydliwosci studni. Kiedy Jake usiadl pod parasolem w kawiarnianym ogrodku naprzeciw banku, staral sie nie patrzec na te Francuzki, a Korath przez chwile siedzial cicho... Podziemia banku byly inne, niz Jake sie spodziewal. Przypominaly rosyjskie matrioszki: "niemozliwe do pokonania' drzwi, potem kolejne drzwi i tak dalej. Ale byly to wszystko drzwi, ktorych konstruktorzy nie przewidzieli istnienia Kontinuum Mobiusa i mieli sie nigdy nie dowiedziec, co sie tam wydarzylo. Z drugiej strony przewidzieli mozliwosc wtargniecia zlodziei i od chwili gdy Jake zmaterializowal sie w obszarze strzezonym, rozdzwonily sie wszystkie urzadzenia alarmowe. Wtedy zaczal dzialac szybko, w ciagu kilku sekund "przekraczajac" kolejne drzwi. W najglebszym skarbcu Jake znalazl to, czego szukal: torby z banknotami o ronych nominalach, starannie poukladane na metalowym stojaku z polkami. Nie byl to Fort Knox -nawet w przyblieniu - i bylo tam zaledwie kilka malych toreb. Ale w koncu Jake nie byl prawdziwym zlodziejem i nie zamierzal zwinac duego szmalu. Wystarczyloby mu kilka tysiecy frankow, eby przeyc, a... -Az do nastepnego razu? - Korath przerwal bieg mysli Jake'a i szybko wyjasnil: - Kto wie? Moze takie wyprawy wejda w zwyczaj? -A to by ci bardzo odpowiadalo, prawda? - Jake mowil przez chustke, ktora zaslonil twarz, aby ja ukryc przed kamerami nadzorujacymi, chwytajac torbe z napisem PIECDZIESIAT TYSIECY FRANKOW W SETKACH. - Chcesz, eby twoje "instynkty" przeszly na mnie? - Odloyl torbe i podniosl inna, w ktorej - jak glosila przywieszka - bylo dziesiec tysiecy frankow w banknotach pieciofrankowych. -Cos w tym rodzaju - powiedzial Korath. - Ale dlaczego wybrales mniejsza sume? -Kiedy to wszystko zostanie zalatwione, jesli w ogole - powiedzial Jake - byc moe zwroce te pieniadze... a moe i nie. Bo nie musze. To byl moj bank, Korath! Nie, nie ten oddzial, ale ten bank. I tak sie sklada, e na moim rachunku jest wiecej, ni zamierzam zabrac. Wiec faktycznie jest tak, jakbym podjal z mego rachunku pewna sume. -Ba! - powiedzial Korath, byl wyraznie zawiedziony. -Zalatwione - powiedzial Jake, otwierajac torbe i wpychajac pieniadze do kieszeni. - Mam to, po co przyszedlem, wiec moemy sie zbierac. Ale Korath milczal, a dzwonki alarmowe nie przestawaly dzwonic. -Korath? - powiedzial Jake, zdajac sobie sprawe z ponurej ciszy w swej glowie i zaczynajac sie pocic w dusznym skarbcu. - Czas sie wynosic - powtorzyl. Po krotkiej chwili przyszla odpowiedz. -Co by sie z toba stalo - powiedzial tamten - gdybym zapomnial wzoru Harry 'ego Keogha i zostawil cie tutaj? Bo jest faktem, Jake, ze wywolywanie tych liczb i symboli nie jest latwa sztuka. W moim swiecie mamy niewiele do czynienia z liczbami, matematyka jest zupelnie nieznana nauka. Lord czy lady Wampy row prowadza rejestr swych niewolnikow i tyle. Ale jesli chodzi o ulamki czy algebre... A Cyganie nie sa w tym o wiele lepsi. -To nie jest zabawne - powiedzial Jake, pocac sie jeszcze bardziej. - Wpusciles mnie tutaj i moesz stad wypuscic. Wiec zrob to. Wywolaj te liczby, a ja zajme sie reszta. -Ale gdzie tu motywacja? - zastanawial sie Korath. - ja odwalam cala robote, a ty zbierasz zyski? Moze nasz uklad - to tak zwane "partnerstwo "- wcale nie jest takim dobrym pomyslem. Czuje sie wykorzystywany, a te wszystkie nieustannie mutujace rownania sprawiaja, ze dostaje zawrotow glowy. Dlatego uwazam, ze powinnismy... renegocjowac nasz uklad. -Nie nadazam - powiedzial Jake, choc doskonale rozumial, o co chodzi. -Nie nadazasz? - powiedzial tamten. - A ja nie musze za toba... podazac. Albo bedziemy dzialac razem, jak rowny z rownym, albo wcale. -Znowu to samo? -Tak - powiedzial Korath - ale to juz ostatni raz. Wiec zdecyduj sie, Jake, jak ma byc. Jake sluchal jeszcze przez chwile dzwonkow alarmowych, pocac sie bez przerwy, po czym polozyl na ziemi kilka toreb z pieniedzmi... i usiadl na nich. -Co robisz? - Korath byl zaskoczony. -A jak myslisz? - odparl Jake. - Czekam na nich; kiedy przyjda, wrzuca mnie do innego rodzaju klatki. A moze po prostu zastrzela na miejscu. Spojrzmy prawdzie w oczy: zostalem zlapany na goracym uczynku. Dla mnie to juz koniec drogi. A dla ciebie - nie wiem - chyba powrot do tego zbiornika sciekowego, ktory tak lubisz. Tego, z ktorego cie wyciagnalem. -O nie! - powiedzial Korath i Jake wyczul, jak tamten chytrze sie usmiecha. - Zalamiesz sie, zanim sie tu zjawia. -Nie ma mowy - powiedzial Jake, podkladajac dlonie pod glowe i opierajac sie o jedna z polek. -Wiec niech to bedzie koniec! - wrzasnal Korath, ale mozna bylo wyczuc, ze jest zdenerwowany. - Tak czy owak nie widze dla nas zadnej przyszlosci. -Teraz policja jest juz pewno na terenie banku - powiedzial Jake - i facet, ktory ma klucze, wlasnie tu idzie. Za dziesiec minut otworza ten skarbiec. Jezeli mnie od razu nie zastrzela, prawdopodobnie upomni sie o mnie Wydzial E. Wtedy bede musial powiedziec Traskowi o tobie, a on... no coz, bedzie mial do wyboru kilka opcji. -Na przyklad? - W glosie Koratha wyraznie bylo slychac niepokoj. -Ma u siebie telepatow i kontakty z rozmaitymi psychiatrami. Prawdopodobnie sprobuja dostac sie do mego umyslu i wykurzyc cie stamtad. Tego sprobuja na poczatku. Ale cokolwiek mi zrobia, to bedzie lepsze niz twoja obecnosc. Potem - nie wiem - moze lobotomia przedczolowa? Nawet to slowo brzmi nieprzyjeinnie, nieprawdaz? Bedziesz czescia tego, co usuna. -Blefujesz! -Nie - powiedzial Jake. - Mowie powaznie. Sprawdzasz moja wytrzymalosc, a ja nie zamierzam sie poddac. -A jesli Wydzial E sie o ciebie nie upomni? -Wowczas zgnije w wiezieniu - powiedzial Jake - a ciebie spotka to samo. Z ta roznica, ze wtedy dowiedza sie, kim jestem, co bedzie oznaczalo, ze w przyszlosci bedzie mi trudniej poruszac sie niepostrzezenie i bedzie mnie latwiej znalezc i zabic. A kiedy umre, ty umrzesz razem ze mna. Ben Trask pozwolil mi na chwile oddechu, ale to sie skonczy i... -Przerwal, przylozyl palec do warg i szepnal: - Co to bylo? -Co? O czym ty mowisz? - Jake wyczul, jak Korath podskoczyl. - Nic nie slyszalem. -To byl szczek otwieranego zamka zewnetrznych drzwi - powiedzial Jake. - Nie slyszales tego, bo powoli podnosze swoje zaslony - i stawke. Ide o zaklad, ze nigdy nie grales w pokera, co, Korath? -Czekaj! - krzyknal Korath. - Jesli to uczynisz - jesli mi odetniesz dostep - stracimy wszelki kontakt i nie be de w stanie... -Ocalic mojej skory? - powiedzial Jake. - Racja, nie bedziesz w stanie tego zrobic. W ten sposob zalozysz sobie petle na szyje. I kto teraz blefuje? -Dlaczego jestes taki... taki uparty? - jeknal Korath. -Sa przy drugich drzwiach - oznajmil Jake. - Wiec lepiej sie teraz pozegnajmy. Kiedy calkowicie odetne ci dostep, beda juz tutaj. -Nie! Nie rob tego! Stop! - martwy wampir "krzyknal" w glowie Jake'a. A w chwile potem, gdy Jake nie odpowiedzial: -Cholera... cholera... cholera, wygrales! - Korath wyrzucil z siebie te slowa, jakby sie nimi dlawil i wsciekle potrzasnal bezcielesna glowa, zanim wreszcie sie poddal. - Oczywiscie miales racje, tylko cie sprawdzalem. Jake lekko opuscil oslony, wstal i powiedzial: -Mowiles cos? A moze to byl ktos tam, na zewnatrz, kto wlasnie otwiera ostatnie drzwi? -Masz - warknal Korath. - Oto wzor Uzyj go i wynosmy sie stad. I zanim drzwi skarbca sie otworzyly, wirujace rownania zaczely sie przesuwac na ekranie umyslu Jake'a, ktory wywolal wlasne drzwi i przeszedl na druga strone... Jak dotad Jake wcale nie byl ekspertem w okreslaniu wspolrzednych. Wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa na uczeszczanym nadmorskim bulwarze, na wschod od miasta, i to akurat na drodze pary dwojga mlodych ludzi, ktorzy trzymajac sie za rece, szli szerokim chodnikiem. Zanim zdazyl otworzyc usta, aby wybakac przeprosiny, mlodzieniec przeprosil za swoja nieuwage - najwyrazniej nie patrzyl, gdzie idzie - a Jake umknal do sklepu, ktory, jak wiedzial, sprzedawal instrumenty optyczne wysokiej jakosci, to miejsce bylo wlasnie jego zamierzona "stacja docelowa". Kupil lornetke, znalazl zacieniona brame i przeniosl sie do Paryza. -Naprawde musimy to wreszcie opanowac - powiedzial Korath. - Musimy byc bardziej dyskretni, jezeli chodzi o to, jak i gdzie sie pojawiamy. A nawiasem mowiac, gdzie jestesmy teraz? Trzymasz swoj umysl na poly zamknie ty i nigdy nie wiem nic na pewno. -Co ci da, jesli bedziesz to wiedzial? - spytal Jake. - Przeciez nie znasz tego swiata. -I w tym tempie nigdy go nie poznam! - odparl Korath. - Przyznaje, ze w tym skarbcu zachowalem sie niewlasciwie, ale nie mozesz mnie winic, ze podjalem te probe. Mimo to nie probowalem cie wykorzystac, ale po prostu staralem sie nam obu ulatwic droge. Nie bede mogl ci pomoc, jezeli nie bede wiedzial, co masz zamiar zrobic, a na pewno nie wtedy, gdy zamykasz przede mna swoj umysl. -Tak wlasnie robie. -W istocie - westchnal Korath. - To zmusza mnie do zadania jeszcze raz tego pytania: gdzie jestesmy? -Jestesmy w dzielnicy Saint-Germain-des-Pres, w stolicy Francji - powiedzial Jake. - W Paryzu, w Dzielnicy Lacinskiej. Od czasu do czasu przyjezdzalem tu z matka i wtedy zatrzymywalismy sie w roznych sympatycznych hotelikach. -Ale dlaczego tutaj? -A dlaczego nie? Jedzenie jest dobre, a mnie tu nie znaja. A poza tym co za roznica? Mozemy sie udac, gdzie nam sie podoba. Po chwili milczenia Korath powiedzial: -To mi sie podoba. - Tak? -Powiedziales "my ". Zaczynasz o nas myslec jak o zespole. -Jestesmy zespolem, zgodnie z naszym poczatkowym porozumieniem - odpowiedzial Jake. - Moglbym nawet troche opuscic moje oslony, gdybym mogl ci zaufac, ze wiecej nie wytniesz mi takiego numeru. -Masz na to moje slowo - powiedzial Korath, starajac sie, aby zabrzmialo to szczerze. - To bylo zupelnie niepotrzebne. -Doskonale - powiedzial Jake. - Moje zewnetrzne oslony sa opuszczone. Ale natychmiast sie zorientuje, jezeli sprobujesz zrobic chociaz krok dalej. W przeciwienstwie do banku moj wewnetrzny "skarbiec" to strefa zakazana! -Nareszcie zaczynamy do czegos dochodzic - powiedzial Korath. - Chyba zaczynasz sie przyzwyczajac do tej sytuacji. To dobrze! Ale nie spiesz sie zanadto. -To znaczy? -Obaj musimy przebyc dluga droge, zanim opanujemy te umiejetnosc. Podczas gdy teraz moge swobodnie czytac ci w myslach, widziec to, co ty widzisz, i tak dalej, wciaz nie moge kierowac twoimi czynnosciami fizycznymi. Gdybys zostal zaatakowany, musialbys liczyc tylko na wlasne umiejetnosci. -To mi w zupelnosci odpowiada - stwierdzil Jake. - Miec ?ic w swojej glowie, a pozwolic ci na kontrolowanie tego, co robie, to dwie rozne rzeczy. Poniewaz musze miec dostep do Kontinuum Mobiusa, musze z tym zyc. Po chwili milczenia przyszla odpowiedz. -Ales ty uparty! - syknal Korath i zapanowala cisza... Jake znalazl maly hotelik, zameldowal sie pod przybranym nazwiskiem i zaplacil za trzy noce z gory. Nie wiedzial, czy bedzie musial zostac az tak dlugo, ale lepiej byc na to przygotowanym. Kiedy znalazl sie w pokoju, wzial prysznic, polozyl sie na lozku z rekami pod glowa, zablokowal Korathowi dostep do swego umyslu i probowal wszystko przemyslec. Nie bylo to latwe, bo mysli zaklocaly mu obrazy dwoch kobiet. Jedna z nich byla Natasza - ale jej obraz szybko niknal, kiedy rozwiewal go wiatr - a druga Liz, i jej obraz byl znacznie wyrazniejszy. Liz, slodka Liz... ale nie tak slodka, kiedy jej umysl byl pochloniety jakas sprawa. Odwazna Liz. Twarda i prostolinijna. Dlugonoga i seksowna Liz... Wtedy Jake zdal sobie sprawe, ze to bylo nie tyle zaklocenie, co czesc calego problemu; niezaleznie od tego, czy mu sie uda, czy nie, teraz postrzegal Liz jako wazny element swojej przyszlosci. Jezeli mial przed soba jakas przyszlosc... Oczywiscie istniala jakas przyszlosc - zwiazana z Wydzialem E - jezeli dotychczas nie zaprzepascil calkowicie swoich szans wskutek tej ucieczki, i to w kluczowym momencie operacji. Pamietal, co mu powiedzial Trask: ze gdy Wydzial E mu zaufa, stanie sie jego domem, jego czlonkowie rodzina, wszystkim; a takze, ze beda go chronic wszelkimi srodkami. Pamietal rowniez ostrzezenie Traska: jesli ich oszuka, jesli bedzie probowal realizowac wlasne plany i ucieknie, to bedzie oznaczalo koniec. Jednak Jake czul, ze nie tyle od nich uciekl, co... zostal wezwany? Zwabiony przez cos - lub kogos - w swoim wnetrzu? Niedokonczone zadanie, ktore rozpoczal ktos inny. Moze ktos taki jak Harry Keogh? Ale jesli tak bylo, dlaczego Harry mu o tym nie powiedzial? Zgoda, Nekroskop przyznal, ze jest "nie calkiem obecny" - ze jego winda nie zatrzymuje sie na kazdym pietrze, a jego duch ulegl "rozrzedzeniu", aby mogl dzialac na rozmaitych poziomach - ale czy nie powinien przynajmniej poznac wlasnego celu? Jakikolwiek cel mial Nekroskop, wybierajac go jako swoje narzedzie i obarczajac wszystkimi, zwiazanymi z tym problemami, Jake Cutter mial przed soba wlasny cel. A droga do jego realizacji nie mogla polegac na tym, ze bedzie lezal na tym lozku. Czy ta naglaca potrzeba - ta nieodparta potrzeba zemsty na Castellarne - byla po prostu inna strona tej nieznanej sily, ktora go pchala do przodu? Cholera! To bylo jak stale zaciesniajace sie kolo, ktore predzej czy pozniej musi doprowadzic do jego upadku! Do diabla z tym! Skoczyl na rowne nogi, zszedl do holu i wzial mape "Paryz i okolice w promieniu piecdziesieciu mil". Wrociwszy do pokoju, zaczal ja studiowac. Pamietal, ze po drodze do Cote d'Or i Dijon, ktora jezdzila do Paryza jego matka, znajduje sie fabryka i patrzac na mape, przypomnial sobie kilka punktow orientacyjnych. Byl tam kiedys, wiec znal wspolrzedne. Opuscil zaslony i zaprosiwszy Koratha, powiedzial: -Mamy robote. Nastepnie kupiwszy w hotelowym sklepiku mocna torbe na zakupy i wykorzystujac kabine w meskiej toalecie jako platforme startowa do Kontinuum Mobiusa, ruszyl (ruszyli) w droge. Jake nie mogl tego wiedziec, ale swego czasu pierwotny Nekroskop takze wykorzystywal podobne miejsca. Ale z drugiej strony moze o tym wiedzial. Moze cos ukrytego gleboko w jego wnetrzu pamietalo... Znajdowali sie na wsi, miedzy Nemours a Courtenay, niedaleko od biegnacej na poludnie autostrady. Byl pozny wieczor. Jake opieral sie o plot, patrzac w kierunku drogi dojazdowej, na koncu ktorej wznosila sie nowoczesna fabryka zajmujaca trzy czy cztery akry powierzchni, otoczona ogrodzeniem zabezpieczajacym wysokim na pietnascie stop. I oczywiscie Korath patrzyl razem z nim. -Wiec - powiedzial wampir po chwili - moze przenikanie do rozmaitych miejsc zaczyna cie wciagac. Ale co to za miejsce? Wokol nie bylo widac zadnych innych zabudowan. Rzeka, las i kilka jeziorek - to bylo wszystko, i Jake wiedzial dlaczego. - Produkuja tu materialy wybuchowe do celow przemyslowych - powiedzial. - W tym tak zwany plastyk, ktory znam dosc dobrze. Uzywalem go w SAS. Bylem calkiem dobry w pracach rozbiorkowych. Wyglada na to, ze mam do tego smykalke. - I zmieniajac temat, powiedzial: - Czujesz, jak tu spokojnie? -Zastanawialem sie nad tym - powiedzial tamten. -Najblizszy budynek znajduje sie o mile stad - wyjasnil Jake. - Szpital przy drodze do Saint-Valerien. -Teraz wiem, o czym mowisz - powiedzial Korath. - Mowisz, ze uzywales tego plastyku, kiedy byles zolnierzem? Ale wydaje mi sie, ze potem takze go uzyles kilkakrotnie. Jego slowa przywolaly gwaltowne wspomnienia, ktore przemknely przed glowe Jake'a: Jean Daniel niemal przeciety na dwoje, kiedy uruchomil samochod, i gruby pedzio rozerwany na kawalki wybuchem, ktory wyslal go prosto do piekla. -Tak jest - przyznal Jake - ale moje zapasy byly wowczas bardzo ograniczone i zdobycie ich kosztowalo mnie kupe forsy. Tym razem potrzebuje tego naprawde duzo i nie mam czasu bawic sie kupowaniem od ludzi, ktorzy zajmuja sie obrabianiem sejfow. -Po co mialbys to robic - powiedzial Korath - skoro mozesz zostac najwiekszym zlodziejem wszechczasow? Jake zignorowal te uwage i rzekl: -Tak duze miejsce, mieszczace taka zawartosc... musi byc pilnowane przez straznikow. -Faktycznie - powiedzial Korath. - I moje wampirze zmysly beda tutaj bezcenne. Jezeli bedziemy dzialac razem. -Nigdy nie rezygnujesz, co? - powiedzial Jake. Po czym dodal: - Zapomnij o tym. Potrzebna nam tylko dywersja i mam wszystko, czego mi potrzeba. Zreszta to niezbyt wazne. W takim miejscu straznicy nie beda uzbrojeni w nic grozniejszego niz palki. Korzystajac z Kontinuum Mobiusa, dostali sie na teren fabryki, materializujac sie z dala od glownego budynku, gdzie staly przygotowane do zabrania drewniane palety, puste skrzynki i inne pojemniki. Upewniwszy sie, ze droga jest wolna, Jake wyjal z torby kilka rolek papieru toaletowego, wylal na papier troche brandy, szybko podpalil, po czym rzucil na skrzynki, ktore natychmiast stanely w plomieniach. Kolejny skok przez Kontinuum przeniosl go w cien glownego budynku, na ktorym umieszczony byl napis WSTEP WZBRONIONY oraz znak trupiej czaszki, skad mogl obserwowac, co sie dzieje. Po chwili odezwaly sie dzwonki alarmowe i krzyki straznikow, ktorym towarzyszyl odglos biegnacych krokow, a wokol ogrodzenia zaplonely reflektory. -Teraz - rzucil Jake. - Kiedy wyjda, wchodzimy. Wewnatrz fabryki wisialo mnostwo znakow zakazu palenia, trupich czaszek i innych symboli przestrzegajacych przed pozarem i mozliwoscia wybuchu, ktore dla Jake'a byly drogowskazem. Im wiecej ich bylo wokol, tym blizej byl celu, do ktorego zmierzal. Jeszcze kilka skokow i juz pakowal do torby plastyk najwyzszej jakosci w pojemnikach do zludzenia przypominajacych tubki pasty do zebow. Po chwili skonczyl i trzeba bylo sie wynosic. Kiedy Korath po raz kolejny wywolal rownania Mobiusa, w polu widzenia nie bylo ani jednego straznika. Kiedy Jake polozyl ciezka torbe na podlodze pokoju hotelowego, poczul, ze Korath sie krzywi. Martwy wampir ujrzal w jego umysle niszczycielska sile materialu, o ktorym dotad niewiele wiedzial. Ale Jake tylko sie usmiechnal i powiedzial: -Czym sie przejmujesz? Juz jestes martwy. -Ale... -Ale nie przejmuj sie - powiedzial Jake. - Moge po tym skakac w butach nabijanych cwiekami. To moze wybuchnac tylko po pobudzeniu promieniowaniem mikrofalowym albo w wyniku dzialania detonatora czy wysokiej temperatury. Dlatego wlasnie wywolalem ten maly pozar. Wiedzialem, ze szybko sciagnie na siebie uwage. A jesli chodzi o detonatory, mam maly sklad ukryty w Marsylii. Mozemy zabrac je pozniej. Jest jeszcze wczesny wieczor, a ja jestem glodny, wiec najpierw cos zjem w restauracji na dole. W koncu jestem tylko czlowiekiem. -Jak ja kiedys - powiedzial Korath. - No coz, moze przynajmniej bede mogl poczuc smak. -Kto powiedzial, ze zabieram cie ze soba? - powiedzial Jake. Ale i tak go zabral... Jake zjadl obfity posilek, a do tego wypil butelke doskonalego wina i wtedy nagle zdal sobie sprawe, jak bardzo meczy dzielenie umyslu z kims innym, a majac umysl pelen wlasnych problemow, postanowil polozyc sie wczesnie spac. Ale jego znuzenie nie bylo jedynie wina obecnosci Koratha i pelnego zoladka. Metafizyczne Kontinuum Mobiusa takze wyssalo z niego sporo sil; jego niesamowitosc byla bardzo wyczerpujaca z powodu efektow ubocznych i nastepstw zupelnie niepodobnych do skutkow wywolywanych przez kaca, jakie przezywal, kiedy pil na umor po smierci matki. A na dodatek, jak mu powiedziala Natasza, ich romans nie byl prawdziwy, co wpedzilo go w kolejny dolek, chociaz zarazem przynioslo mu wolnosc... ...Co z kolei prowadzilo do paradoksu, najwiekszego ze wszystkich: nie odzyskal calkowitej wolnosci i nie odzyska jej, dopoki nie wywrze zemsty na Castellanie... Zabral ze soba do pokoju druga butelke wina i otworzyl ja, po czym zaczal sie zastanawiac. Przyszlo mu do glowy, ze jeszcze kilka lykow i zasnie jak dziecko... ale czy to mu nie przytepi umyslu? Nie mogl sobie na to pozwolic, kiedy Korath czail sie na krawedzi jego swiadomosci. Lepiej nie tracic trzezwosci, pomyslal, a w kazdym razie nie pic juz wiecej. Jednak aby miec zupelna pewnosc, wyslal wampirowi zwykle ostrzezenie. Ledwo dotknal glowa poduszki, zapadl w sen... Jake nie mial snow i spokojnie przespal noc, nie niepokojony przez Koratha. -Jest cos, czego prawdopodobnie nie wiesz - powiedzial wampir, kiedy Jake go wezwal. - Nawet zmarli sie mecza. Jestesmy tacy jak za zycia, Jake, a przeciez spalismy przez trzecia czesc naszego zycia! Wiec czy to takie dziwne, ze po smierci tez od czasu do czasu musimy odpoczac? Cos ci powiem: to bardzo przyjemna ucieczka od rzeczywistosci. Gdyby nie ty, moglbym spedzac caly czas spiac... i nic innego nie mialem do roboty, zanim zjawiles sie ty i Harry Keogh. Wiec jak widzisz, podobnie jak ty, ja takze jestem zmeczony ta dziwaczna sytuacja. -Sniadanie - powiedzial Jake, konczac golenie - a potem musze sobie kupic nowe ubranie. Czarne spodnie, pulower, koszule, buty - wszystko. -Wszystko czarne? -Tak - potwierdzil Jake. - Wylazi ze mnie szkolenie, jakiemu mnie poddano. Poniewaz wiekszosc operacji bedziemy przeprowadzac noca, taki musi byc moj kolor. -Twoj kolor? -Kolor nocy. -Aha! - powiedzial Korath. - A kiedy juz kupisz to ubranie? -Wtedy odwiedzimy miejsca, ktorych liste dala mi Natasza, domy tego sukinsyna Castellana, ktore stanowiajego bazy. Najpierw go odszukamy, a potem... -A potem go zabijesz. -Oko za oko - powiedzial Jake i lekko sie zachwial, majac wrazenie dejr vu. -Och! - powiedzial Korath, odczuwajac to podobnie. -To nic - sklamal Jake, zdajac sobie sprawe, ze ostatnio doznal kilku takich wrazen; nazywano to paramnezja. Ale jakkolwiek to nazywano, wrazenie bylo rzeczywiste i utrzymywalo sie przez dluzsza chwile... -Myslalem, ze wiekszosc naszych dzialan bedziemy przeprowadzac w nocy - zrzedzil Korath. "Odczuwal" bowiem cieplo slonca na plecach Jake'a, ktory lezal, opierajac sie na lokciach, na stoku porosnietego zeschla trawa wzgorza i obserwowal rezydencje Castellana kolo Marsylii. Chociaz upal postepowal w glab ladu, jeszcze nie dotarl do wybrzezy Morza Srodziemnego. -Twoje oczy moga sie do tego nadawac, ale moje nie - odparl Jake, regulujac ostrosc lornetki. - I nie mow mi, o ile latwiej byloby, gdybym mial twoj wzrok i tak dalej. Moje oczy widza doskonale, lepiej niz wiekszosci ludzi. A zreszta to trzeba zrobic za dnia. Musze zapamietac te wspolrzedne na pozniej. Musze tylko popatrzec na miejsce i to wszystko, jego wspolrzedne zostaja zapisane w mojej glowie na zawsze. Nie pamietam ich jako takich, ale po prostu je "czuje". -W jaki sposob? -Czyz nie wiedzialem, jak znalezc ten basen w Xanadu? Albo ogrod naszej kryjowki w Brisbane? I Dzielnicy Lacinskiej w Paryzu, fabryki materialow wybuchowych i tego miejsca? -Przyjmuje, ze to wiesz - powiedzial Korath. - Ale nie rozumiem jak. A ty? Jake wzruszyl ramionami i powiedzial: -To po prostu... do mnie przychodzi. - Jak gdyby to odziedziczyl. To i wiele innych zdolnosci. -Ale jezeli juz znasz te wspolrzedne, po co tu jestesmy? -Wspolrzedne tego wzgorza, tak - odparl Jake. - Ale wnetrza tej rezydencji, nie. Pamietam tylko jeden pokoj, choc chcialbym o nim jak najszybciej zapomniec. Ale to wszystko jest jakies mgliste... nie bylem wtedy w najlepszej formie. Tak czy owak w tej chwili patrze na duzy pokoj na dole, ktory moze stanowic gabinet. I juz mam jego wspolrzedne. -I tylko po to tu jestesmy? -Nie. Bo jak dobrze wiesz, szukam takze samego Castellana. Ale ta wizyta powinna wystarczyc. Potrzebowalem dokladnego punktu odniesienia i teraz go mam. I od tej chwili zawsze bede mogl bezblednie odnalezc pokoj, ktory znam. -Ale dokladnie kiedy? -Kiedy bede gotow... - Uniosl dlon i rzekl: - Teraz badz cicho. Wlasnie zauwazylem tam jakis ruch i chcialbym wiedziec, kto to jest. Byl to przygarbiony starszy mezczyzna, ktory wlasnie przed chwila wszedl do gabinetu. Nie bylo w nim nic specjalnie zlowrogiego, chodzil po pokoju, odkurzajac meble, biurko, po czym podszedl do okien, aby sprawdzic, czy sa zamkniete. Z wygladu przypominal kogos, kto opiekuje sie domem pod nieobecnosc wlasciciela. -Castellano jest poza domem - powiedzial Jake. - Wydaje mi sie, ze to miejsce jest puste. Czas ruszac. -Do Genui, San Remo, Bagherii - do wszystkich tych miejsc, o ktorych powiedziala ci Natasza? -Tak, ale nie do wszystkich naraz - powiedzial Jake. - Masz dobra pamiec. -To dziedzictwo Malinariego - kwasno powiedzial Korath. - Jedyna dobra rzecz, jaka kiedykolwiek od niego dostalem, i to tylko z racji tego, co mi zabral! Ale czy masz wspolrzedne tych miejsc? -Nie - odparl Jake - wiec bedziemy postepowac metoda prob i bledow. Naprawde zachowalem sie jak glupiec. Powinienem je wydobyc z umyslu Nataszy. Ale moj wlasny umysl... byl wtedy gdzie indziej. -Wiec od czego zaczniemy? -Od San Remo, bo tam kiedys bylem - powiedzial Jake. I udali sie do San Remo... San Remo, brama do Riviera di Ponente. Jake znal tam bary, samo miasto i styl zycia. W kazdym razie bogatych mieszkancow. Ale w tej chwili musial sie zadowolic byle czym. Poszedl do malego baru, ktory znal -obskurnego lokalu, w ktorym podawano wspaniala pizze i sandwicze oraz jego ulubione piwo z Dortmundu - i zjadl przy barze sniadanie razem z lunchem, popijajac piwem. Jedzac, rozmawial z barmanem. Barman dobrze mowil po angielsku, a Jake troche znal wloski, wiec porozumiewali sie doskonale. Barman pamietal Jake'a z jego poprzednich wizyt; sciszyl glos, pytajac: -Gdzie sie ukrywales, Jake? Twoja twarz mozna bylo przez chwile ogladac w gazetach, ale ostatnio juz nie. Odpuscili ci czy jak? Lokal byl prawie pusty, jedynie kolo drzwi siedzialy dwie osoby pograzone w rozmowie, wiec Jake uznal, ze moze mowic swobodnie. Usmiechnal sie niewesolo i od razu przeszedl do rzeczy. -Szukam... starego przyjaciela, to dosyc zagadkowa postac, nazwiskiem Castellano. Sycylijczyk, jak sadze. Ma rezydencje w poblizu San Remo i zastanawiam sie, czy... -...czy go przypadkiem nie znam? - Barman, niski, lysiejacy mezczyzna, wytarl dlonie w fartuch i przekrzywil glowe pytajaco. - Masz jakies klopoty z tym facetem, Jake? Jezeli tak, powinienes wiedziec, ze to zly czlowiek. Nie znam go, nigdy go nie widzialem, ale niektorzy jego ludzie - albo ludzie, z ktorymi robi interesy - przychodza tu od czasu do czasu. To nie sa sympatyczni ludzie. Jake kiwnal glowa. -Wiem. Ale nie musisz sie obawiac. Nie znam twojego nazwiska i nigdy w zyciu nie bylem w twoim barze. -Ale jesli ci zrobia krzywde, to im powiesz. -Oni nie chca mi zrobic krzywdy - odparl Jake. - Oni chca mnie zabic. Dlatego chce ich znalezc pierwszy. -Aha! - powiedzial tamten i szybko zamrugal. -Wiec nie musisz sie martwic - powiedzial Jake. - Jesli Po tym, jak to sie skonczy, bede zyl, oni beda martwi. A jesli ja zgine, nie powiem zbyt wiele, prawda? -Chyba ze mnie! - wtracil Korath. Jake powiedzial w mowie umarlych: - Badz cicho! - i rozejrzal sie po pokoju. Wciaz bylo pusto, wiec wykorzystal okazje i podal barmanowi plik banknotow. Byla na nim nadal bankowa opaska, na ktorej widnial napis 1000 FR. - Mozesz mi to wymienic? - spytal Jake. -Na liry? - Barman uniosl brwi i pokrecil glowa. -Nie, na jeszcze jedno piwo - powiedzial Jake. - Sobie takze otworz i zatrzymaj reszte. -Dwa kilometry na wschod od San Remo - mruknal barman, chwytajac pieniadze i szybko chowajac je pod barem - tam gdzie gory schodza do samego morza, na nadbrzeznej drodze do Imperii. Nazywamy to Rzedem Milionerow i ten Castellano ma tam swoj dom. Przypuszczam, ze nieczesto w nim bywa, ale jest tam zwykle paru jego przyjaciol z branzy narkotykowej, miejscowych bandziorow, ktorzy pilnuja domu pod jego nieobecnosc. I jak powiedzialem, czasami tu przychodza. Dlatego czulbym sie lepiej, gdybys juz sobie poszedl. -Juz ide - powiedzial Jake, wstajac z miejsca. - I dziekuje. Jeszcze tylko jedno. Czy to miejsce ma jakas nazwe? -Ten dom Castellana? Tak, tak mysle - powiedzial tamten, marszczac brwi i probujac sobie przypomniec. - Nazywa sie, hm, Le Manse - niech pomysle - Le Manse... -Madonie? - To slowo pojawilo sie w glowie Jake'a jakby znikad. -Wlasnie - potwierdzil barman. - Le Manse Madonie. Kiedy Jake opuscil bar, Korath powiedzial: -Nie przypominam sobie, aby Natasza wymieniala te nazwe. -Ja tez nie - powiedzial Jake. - Ale przypuszczam, ze musiala to zrobic. Jake znalazl kantor i wymienil franki na liry, po czym zatrzymal taksowke, aby zawiozla go do Imperii, jakies dwadziescia piec kilometrow na wschod od San Remo. Ledwo znalezli sie poza granicami miasta, zapytal kierowce: -Znasz nazwy tych miejsc? - Mial na mysli bajecznie drogie posiadlosci wznoszace sie na zboczu gory po lewej stronie drogi. Po jej drugiej stronie skaly opadaly stromo do morza. Kierowca zaczal wymieniac je po kolei, wskazujac domy, ktore mijali. Prowadzac samochod tak, jak mogl to robic tylko prawdziwy Wloch na takiej drodze, wydawal sie nie zwazac na niebezpieczenstwo, czajace sie po prawej. Wkrotce wykrzyknal: -Le Manse Madonie! - a Jake poprosil, aby zatrzymal sie na chwile, zeby "zorientowac sie, gdzie jest"; bylo to prawda, chociaz slowa "sprawdzic wspolrzedne" bylyby tu bardziej odpowiednie. Bylo tak, jak Jake przypuszczal. Do domu z plaskim dachem, w stylu alpejskim, ktorego szeroki fronton podpieraly slupy osadzone w skale, mozna sie bylo dostac jedynie stroma droga dojazdowa. A w poblizu nie bylo zadnego punktu obserwacyjnego, z ktorego moglby przyjrzec sie tej posiadlosci przez lornetke. Jesli zas chodzi o polozenie samego domu, juz je zapamietal i to musialo wystarczyc. Wkrotce dotarli do Imperii, gdzie Jake znalazl kawiarnie z widokiem na morze i wypil kilka kaw, siedzac pograzony we wlasnych myslach. Jeszcze nie bylo poludnia, ale juz czul rosnaca presje, ktora pchala go do dzialania. Wiedzial, co chce zrobic, ale nie mial pewnosci co do miejsc. Zwlaszcza jednego z nich. -O czym myslisz? - Korath musial zadac mu to pytanie, poniewaz Jake milczal. -O Le Manse Madonie - odparl Jake, lekko opuszczajac oslony. -Juz tam bylismy - powiedzial Korath. -Ale to nie bylo to, ktore znam - odparl Jake. - To nie bylo to Le Manse Madonie. -Wiec jest wiecej niz jedno? -Tak, jesli nie zwariowalem. Bo mysle, ze znam wspolrzedne innego Le Manse Madonie. -Tak myslisz? - powiedzial Korath. - Wiec moze mimo wszystko zdolales wydobyc cos z Nataszy. Jak myslisz, gdzie moze byc to miejsce? -Na tym polega problem - powiedzial Jake, patrzac na poludniowy wschod, nad wodami Morza Liguryjskiego. - Nie potrafie powiedziec na pewno, gdzie to jest, ale mysle, ze to gdzies tam. I wiem, ze musimy tam sie dostac. -Jasne - powiedzial Korath, wywolujac rownania Mobiusa. Jak Jake powiedzial swemu bezcielesnemu "przyjacielowi", nie byl zbyt pewien, dokad ma sie udac, ale wiedzial, ze musi tam sie udac, chocby po to, aby sie dowiedziec. I moze samemu odnalezc swoje miejsce... Jake juz zaczal sie przyzwyczajac do Kontinuum Mobiusa. Na poczatku musial zamykac oczy. Nie chodzilo o to, ze bal sie ciemnosci, ale sa rozne rodzaje ciemnosci. Byla to pierwotna ciemnosc, zanim pojawilo sie swiatlo i zanim pojawila sie materia, energia i czas. Bylo to miejsce "miedzy" przestrzenia i czasem, a zarazem rownolegle do nich obu. Wszechswiat miedzy wszechswiatami. A brak czegokolwiek - obejmujacy nawet proznie, ktorej natura tak nie znosi - jest ciemniejszy niz zwykla nieobecnosc swiatla. Kiedy pokonal etap zamykania oczu, tylko je przymykal, co sprawialo, ze czern stawala sie szara i byla bardziej do przyjecia. Ale teraz zaakceptowal czern i kompletna pustke. I mimo ze Kontinuum Mobiusa bylo nicoscia, w jakis sposob je wyczuwal. Aza posrednictwem Jake'a wyczuwal je i Korath. -To jest jak smierc - powiedzial wampir - a jednak zywe. Nie tak cieple jak ty, ale i nie zimne. To mozna wyczuc... -...I dlatego, zgodnie z prawami fizyki, to musi wyczuwac takze i mnie - powiedzial Jake, a jego glos byl jedynie szeptem, w Kontinuum Mobiusa bowiem nawet mysli maja swoja wage, a normalnie wypowiedziane slowo jest jak trzask pioruna. -Mc nie wiem o fizyce - powiedzial Korath. -To wlasnie mnie niepokoi - powiedzial Jake. - Boja tez nic o niej nie wiem. Wiec nie jestem pewien, jaka to jest fizyka... i czy w ogole to jest fizyka. Moze to metafizyka? Albo fizyka Mobiusa? -Wiem tylko to, co widza za posrednictwem twego umyslu. Ale nie pokazujesz mi wszystkiego. -Jednak jest cos, co zdecydowanie chcialbym ci pokazac - powiedzial Jake. - Chocby po to, abym sam zobaczyl to znowu. -Czy nie powinnismy juz tam byc? - spytal Korath nerwowo. -Gdzie? - szepnal Jake. -Tam, gdzie mielismy byc. -Ale czy nie jestes zainteresowany? Jest cos, co chce ci pokazac po drodze. -Ale co mozna zobaczyc w takim miejscu? Wiecej ciemnosci? Jake pokrecil glowa i powiedzial: -Swiatlo! Swiatlo narodzin ludzkiej rasy. - W jego glosie zabrzmialo cos tak dziwnego - jakas niezwykla pokora - ze Korath takze zapragnal to zobaczyc. -Jasne - powiedzial. - Pokaz mi to swiatlo. -Harry Keogh pokazal mi to we snie - powiedzial Jake - ktory oczywiscie byl czyms wiecej niz zwykly sen. Musial byc czyms wiecej, bo pamietam wspolrzedne. O, tutaj! Otworzyly sie drzwi do przeszlosci i Jake stanal na ich progu - Korath patrzyl jego oczami i slyszal jego uszami; uslyszal niewiarygodny dzwiek milionow anielskich glosow, ktore brzmialy jak ogromny, nieziemski chor spiewajacy w jakiejs kosmicznej katedrze. Ale w rzeczywistosci nie zabrzmial zaden dzwiek, czas i Kontinuum Mobiusa nie przenosza dzwieku, w przeciwnym razie wokol byloby slychac nieznosna kakofonie wszystkiego, co bylo i co bedzie. Wszystko rozgrywalo sie w umysle, w umysle Jake'a. A byl to tylko akompaniament do fantastycznej sceny za drzwiami. Bylo to jak zagladanie do wnetrza trojwymiarowej przestrzeni, ogladanie serca niewiarygodnej blekitnej mglawicy. Poniewaz w jej wnetrzu rzeczywiscie kryl sie mglisty oblok. -To poczatek - powiedzial Jake, teraz poslugujac sie jedynie mysla, jak gdyby w takim miejscu mowa byla nie tylko niepotrzebna, ale wrecz zuchwala. - Zrodlo wszelkiego ludzkiego zycia. Z wnetrza owej mglawicy wysnuwaly sie niezliczone blekitne nici - obdarzone zyciem wlokna - ktore wydawaly sie stawac grubsze, kiedy pedzily ze skupiska w centrum mglawicy w kierunku obserwatorow. -To nici zycia ludzi - powiedzial Jake bez cienia watpliwosci, nie pamietajac, czy ktos mu to powiedzial, czy tez przemawial przez niego instynkt. - Kazda z tych nici jest lub byla obrazem zycia mezczyzny, kobiety albo dziecka. Samo serce tego obloku to czas narodzin, ale ile milionow lat temu? Korath w koncu odzyskal "glos" i powiedzial: -Niektore z tych nici... nie dochodza do drzwi, lecz slabna i nagle gasna. Inne po prostu znikaja, a jeszcze inne stopniowo gasna. -To roznica miedzy naglym zgonem - powiedzial Jake - a lagodna, spokojna smiercia. Roznica miedzy wypadkiem czy smiertelna choroba a powolnym starzeniem sie. Ale popatrz. Kiedy patrzysz w glab tej przestrzeni, patrzysz zarazem w glab czasu, Korath. Wszystkie te wijace sie blekitne nici pedzace na zewnatrz wydawaly sie obdarzone czuciem, wydawaly sie czegos szukac. Pedzily z przeszlosci ku terazniejszosci. -To cala ludzkosc - powiedzial Jake. - Wszyscy, ktorzy kiedykolwiek byli, i ci, ktorzy wciaz sa. -Ta tutaj - powiedzial Korath - ta blekitna nic to ty! To twoja przeszlosc. Spojrz, jak przekracza prog i dosiega cie! Ale ja juz nie mam swojej nici. -To dlatego, ze jestes martwy - wyjasnil Jake. - A kiedy jeszcze miales swa nic, byla czerwona, a nie blekitna, bo to byla szkarlatna nic wampira. Tutaj, wzdluz mojej nici, widac wiecej czerwonych. Widzisz? -Tak - powiedzial Korath - ale sa daleko i z kazda chwila oddalaja sie coraz bardziej. A wiekszosc z nich... ulegla przerwaniu. Przestaly istniec. -Tak - powiedzial Jake. - To ludzie Malinariego, ktorych czlonkowie Wydzialu E zlikwidowali w Australii. Bo nie mozemy pozwolic, aby czerwien skazila blekit. Korath powiedzial bardzo cicho: -Wydaje sie, ze sie poruszamy. Drzwi do przeszlosci, ty i ja, jestesmy odpychani. -Nie - odparl Jake - nie odpychani, ale popychani do przodu. Przez czas. Jestesmy pchani ku terazniejszosci. -A nie ku przyszlosci? -Ku terazniejszosci - powtorzyl Jake. - Przyszlosc jest gdzie indziej i moze ci ja pokaze innym razem. Oddalili sie od drzwi do przeszlosci i w chwile pozniej Jake powiedzial: -Jestesmy tutaj. - Gdziekolwiek to mialo byc... Okazalo sie, ze tym miejscem jest powierzchnia drogi biegnacej stromo do gory, w kierunku krawedzi wysokiego plaskowyzu, ponizej ktorego rozciagalo sie morze. -Madonie - powiedzial Jake, nie majac co do tego watpliwosci. - Lancuch gorski na polnocy Sycylii. A tam, w dole kamieniolom Luigiego Castellana, kamieniolom w wawozie, o ktorym mowila mi Natasza, gdzie rzekomo wydobywany jest kamien dla celow jego "projektow budowlanych", podczas gdy w rzeczywistosci Castellano wydobywa zakopane skarby skradzione przez nazistow podczas Drugiej Wojny Swiatowej. Natasza powiedziala mi o tym - i to bylo jedno z miejsc, ktore zamierzalem odwiedzic, ale wiem, ze od niej nie dostalem jego wspolrzednych. -A wiec od kogo? - spytal Korath. Jake pokrecil glowa. -Po prostu je znam. Wyglada na to, ze... ze je zapamietalem. -Otrzymawszy od pierwotnego Nekroskopa? Od Harry 'ego Keogha? -To juz nie pierwszy raz - powiedzial Jake. - Zdarza sie, ze kiedy rozmawiam z Lardisem Lidescim, mam to samo wrazenie. On w jakis sposob przywoluje cos w rodzaju pseudo-wspomnien, kiedy wydaje mi sie, ze przypominam sobie miejsca, o ktorych mowi; miejsca, w ktorych nie moglem byc, poniewaz znajduja sie w innym swiecie. Jake mial na szyi zawieszona na pasku lornetke. Teraz podniosl ja do oczu, aby spojrzec na kamieniolom pod pograzonymi w chmurach skalami. -Czuje, ze stalem tu juz kiedys - powiedzial. - Ale nie pamietam tego kamieniolomu... w ktorym ci ludzie i maszyny nie tyle zajmuja sie pracami wydobywczymi, co rozgrzebywaniem tego gruzu, ktory spadl z... Nagle przerwal i szybko podniosl lornetke, kierujac ja w strone bardzo stromego wawozu siegajacego krawedzi plaskowyzu, wyciagajac szyje, zeby dojrzec to, co jak wiedzial, powinno sie tam znajdowac, ale tego nie bylo, tylko krawedz, ktora wygladala, jakby niezbyt dawno oderwaly sie od niej tysiace ton skaly. Ujrzal wyrazny slad niedawnej katastrofy... ...iw nastepnej chwili ujrzal niewyrazna sylwetke tego, co juz przestalo istniec; tego, co spodziewal sie tutaj zobaczyc: Le Manse Madonie, jaka byla niegdys! Przysadzisty zamek o bialych murach, stojacy na krawedzi przepasci, gdzie zaledwie przed chwila widnial potezny wylom w skalnej scianie! Niezdobyta forteca, wzniesiona na krawedzi urwiska o wysokosci co najmniej tysiaca dwustu metrow nad wawozem i stromym rumowiskiem lezacego gleboko ponizej kamieniolomu. Miejsce to Jake widzial oczyma duszy - jak rzeczywiste choc tylko przez krotka chwile - po czym wszystko zniklo jak zdmuchniete! -Co jest? - spytal Korath przestraszony, kiedy Jake zatoczyl sie i omal nie upadl. - Co sie dzieje? -Nie widziales tego? -W twoim umysle? W twoim sekretnym umysle? Ty wiesz lepiej! -To bylo Le Manse Madonie - powiedzial Jake - ale teraz pozostala po nim jedynie kupa gruzu, z ktorej Luigi Castellano wydobywa skarby, jakie niegdys sie tam znajdowaly. -Ale skad to wszystko wiesz? -Czesciowo od Nataszy - ktora powiedziala mi, ze Castellano przekopuje tutaj skaly -a czesciowo z pamieci. -Ale nie twojej pamieci. -Nie - przyznal Jake, potrzasajac glowa. - Nie mojej... -Harry? - W glowie Jake'a zabrzmial jakis glos. Ale na pewno nie byl to glos Koratha, bo ten glos byl calkowicie ludzki. Byl to glos kogos, kto tutaj zginal, kto wzial Jake'a za Nekroskopa, Harry'ego Keogha! Jake lekko podskoczyl, ale po chwili opanowal sie i powiedzial: -Nie jestem Harry. Jestem tylko jego przyjacielem. Przynajmniej mam taka nadzieje. -Nie Harry? - powiedzial glos. - Mogles mnie nabrac! Poczulem twoje cieplo -zupelnie takie samo jakjego - i myslalem, ze to musi byc on! Ale co, u licha... przyjaciel Harry 'ego jest i moim przyjacielem. Zwlaszcza w tych stronach. -W tych stronach? - powiedzial Jake. -Na Sycylii - powiedzial tamten. - A dokladniej w tej czesci wyspy. Bylo tu spokojnie, jak w grobie! - Jake "uslyszal" troche histeryczny chichot. - To znaczy zaczalem myslec, ze juz nigdy z nikim nie bede mogl porozmawiac! To ci Sycylijczycy, wiesz? Nie odzywaja sie ani slowem. Rozumiesz, mieli wlasny kodeks postepowania i... -...I to, co robili za zycia, nadal robia po smierci - dokonczyl Jake. - Kodeks milczenia. -Wlasnie. Ale sluchaj, jesli ty nie jestes Harry, mozesz byc tylko tym drugim facetem, tym... -Nazywam sie Jake - powiedzial Jake. - Jake Cutter. -Jasne - powiedzial tamten, juz znacznie spokojniej. - Ogromna Wiekszosc jeszcze sie nie zdecydowala, jak cie traktowac. Zrozum, nawet tutaj, na martwym pustkowiu, od czasu do czasu slysze jakies szepty. -Zmarli chyba rzeczywiscie maja ze mna problem - odparl Jake. - Choc nie bardzo rozumiem, na czym polega, nie moge temu zaprzeczyc. Ale tak czy owak nie chcialbym, abys mial przeze mnie jakies klopoty. Wydaje mi sie, ze juz i tak masz ich dosyc. -Zdecydowanie - powiedzial tamten. - Nie mozna sie znalezc w wiekszym szambie, niz kiedy umrzesz. Ale z drugiej strony nie moge sie juz znalezc w gorszej sytuacji! Wiec co za roznica? Zreszta jest tak, jak mowilem: przyjaciel Harry 'ego jest i moim przyjacielem. -Jestes Amerykaninem, prawda? - zapytal Jake. - Wiec kim wlasciwie jestes? -Chcesz powiedziec, kim bylem? - powiedzial tamten. - Wiesz, bardziej przypominasz Harry'ego, niz ci sie wydaje. Pamietam, jak zadal mi to samo pytanie, a ja odpowiedzialem w ten sam sposob. Ale niech to diabli, wyglada na to, ze bardziej zardzewialem, niz myslalem, moje maniery sa beznadziejne! Przepraszam cie; nazywalem sie J. Humphrey Jackson Jr - i konstruowalem sejfy. To ja zbudowalem sejf w lochach Le Manse Madonie, ktore stalo na skraju tego wawozu. Dwaj bracia, ktorzy byli wlascicielami tej posiadlosci, musieli dojsc do wniosku, ze wiedzialem zbyt wiele, i zaaranzowali maly " wypadek ". I tyle... a potem zjawil sie Nekroskop i w moim imieniu wyrownal rachunki. -Wyrownal rachunki? - Jake zwrocil uwage na znaczenie tego faktu. - Jak to uczynil? -Rozwalil Le Manse Madonie - powiedzial Humph. - Do cna. Wysadzil je w powietrze i dom zwalil sie do wawozu, a razem z nim jeden z tych braci Francezci. Powiedzial, ze w moim imieniu wyrownal, rachunki i rzeczywiscie tak bylo. Ale oczywiscie mial takze wlasne motywy. Jake wiedzial to wszystko, ale nie do konca. Jednak kiedy Humph o tym mowil, puste miejsca w jego pamieci wypelnialy sie. -Moglbys mi opowiedziec cala te historie? - spytal. - Widzisz, oprocz klopotow z Ogromna Wiekszoscia mam wlasne problemy, ktore musze rozwiazac. -Pytaj, a powiem ci wszystko, co chcesz wiedziec - powiedzial Humph. W tym momencie od strony kamieniolomu dobiegl ich gniewny okrzyk. Jake trzymal w dloniach lornetke i slonce odbijalo sie od jej soczewek. Ktos w kamieniolomie dojrzal jasne blyski swiatla i teraz patrzyl w ich strone przy pomocy wlasnej lornetki. Robotnicy w dole znajdowali sie w odleglosci okolo czterystu jardow, a miedzy nimi rozciagal sie nierowny teren, wznoszac sie do miejsca, gdzie stal Jake. Zapewnialo mu to wystarczajacy margines bezpieczenstwa. Tak przynajmniej myslal, dopoki znow nie przylozyl lornetki do oczu. Wsrod ludzi na dole byli nie tylko robotnicy budowlani. Oprocz licznych robotnikow w kombinezonach, pracujacych przy koparkach (wszyscy mieli naszywki z napisem CASTELLANO CO.), kilku ludzi bylo wyposazonych w wykrywacze metalu i inne przyrzady do przeszukiwania terenu... ...A jeszcze inni mieli... specjalne "wyposazenie". -Maja bron - krzyknal Jake, kiedy o pare cali od jego dloni w metalowa barierke zabezpieczajaca uderzyla kula, wzniecajac snop iskier. A kiedy echo wystrzalu odbilo sie od scian wawozu, rozlegl sie okrzyk: -To byl tylko strzal ostrzegawczy! -Nie jestes tutaj bezpieczny! - wykrzyknal Korath, wywolujac rownania Mobiusa. -Calkowicie sie z toba zgadzam - powiedzial Jake. - Wiec zabierajmy sie stad. - I zwracajac sie do Humpha: - Jeszcze tu wroce. -Wpadaj, kiedy tylko zechcesz, Jake - powiedzial tamten. - Bedzie mi bardzo milo. Spojrzmy prawdzie w oczy: nie mam tu zbyt wiele do roboty. Zaledwie o pare jardow dalej znajdowal sie wykop. Jake pobiegl do niego, a kiedy zniknal z pola widzenia ludzi w kamieniolomie, wywolal drzwi do Kontinuum i zniknal po drugiej stronie. -Dokad teraz? - spytal Korath bez tchu, w czarnej ciemnosci Kontinuum Mobiusa. -Tam, skad przybylismy - odparl Jake. - Do Imperii. Znal odpowiednie wspolrzedne i wkrotce sie tam znalezli... XVIII Jake - Dejr vu?Z Imperii do Genui bylo niewiele ponad piecdziesiat mil a poniewaz Jake nie znal ani drogi, ani wspolrzednych, nie mieli innego wyjscia, jak wziac taksowke. Jake poprosil o podwiezienie do dzielnicy portowej, po czym poszedl poszukac jakiegos handlarza narkotykow - jakiegokolwiek - wsrod labiryntu barow, obskurnych klubow i targow rozproszonych w waskich alejkach i smierdzacych bocznych uliczkach kolo nabrzeza. -Dlaczego tutaj? - chcial wiedziec Korath. -Tutaj skupia sie swiatek przestepczy, tu rozprowadzaja narkotyki - wyjasnil Jake. - W Londynie, Marsylii, Miami, Hongkongu - gdzie tylko chcesz - jest tak samo. A tu, w Genui, mozna zalozyc bez pudla, ze narkotyki przyplywaja na statkach i zanim zjawia sie wielcy dilerzy, drobni klienci - kurierzy, skorumpowani celnicy i inni - dostaja swoja dzialke, ktora wystarcza na ich potrzeby. Tak dlugo, jak nie sa zbyt zachlanni, wszystko jest OK. We Wloszech, ktore wciaz stanowia ostoje mafii, zachlannosc nie poplaca, bo mozna wyladowac pare stop pod ziemia. Tak czy owak ludzie z okolic nabrzeza - wszystkich nabrzezy na calym swiecie - wiedza o tym doskonale. Dlatego tutaj jestesmy. -Wyglada na to, ze wiesz na ten temat bardzo duzo - powiedzial Korath. - Dowiedziales sie tego bez watpienia od Nataszy, kiedy byliscie kochankami, prawda? Ale prywatne zycie Jake'a bylo jego prywatnym zyciem i podobnie jego wspomnienia dotyczace Nataszy - pomimo ze ona sama byla kurierem - ktore pragnal zachowac w pamieci na zawsze. Dlatego odpowiedzial: -Wiem tylko, ze gdybym sam chcial skreta, tutaj moglbym go dostac. - A poniewaz mowa umarlych, podobnie jak telepatia, czesto wyraza wiecej niz same slowa, Korath wiedzial, co Jake mial na mysli. -A wiec to niebezpieczne miejsce, co? -Mysle, ze czasami tak - odparl Jake. - Ale palenie to tylko poczatek. Potem przychodza zastrzyki, a teraz jest zupelnie nowy sposob: mikroilosci, ktore mozna zlizywac z odwrotnej strony znaczka pocztowego. Jezeli uwazasz, ze krew stanowi uzaleznienie, mam dla ciebie interesujace nowiny. Ci dilerzy to nie mniejsi krwiopijcy niz ci, ktorych znales w Krainie Gwiazd, Korath. Ale przynajmniej kiedy czlowiek umiera w wyniku przedawkowania narkotykow, pozostaje martwy! I to wszystko, co moge powiedziec na ten temat. W malym barze, gdzie powietrze mozna by kroic nozem - wypelnionym dymem marihuany - Jake znalazl barmana w boksie, gdzie ten robil porzadek. Tym razem Jake nie zrobil zadnej bezposredniej aluzji do Castellana. Jednak od razu przeszedl do rzeczy: narkotyki. -Chcesz kupic? - powiedzial barman, rozczochrany chudzielec o rozbieganych, gleboko osadzonych oczach. -Nie - powiedzial Jake - przygotowuje dostawe. Wiesz, co mowia o tym, co przychodzi w takich malych paczuszkach? -Mikry? - Barman potrzasnal glowa. - Moge ci zalatwic skrety. Teraz sa prawie legalne. Nikt juz sie nimi nie przejmuje. Ale jesli chodzi o ten rodzaj - nie mam takich kontaktow. Mowisz o wielkim biznesie, a jesli w tym siedzisz, jak to jest, ze rozgladasz sie za tym w takiej dziurze? - Pokrecil glowa. - Nie kupuje tego. Gliny i ich szpicle nie sa tu mile widziani, przyjacielu. Jake zorientowal sie, ze nadeszla chwila, aby odwolac sie do jego pierwotnych instynktow, i to, co zadzialalo w San Remo, moglo rownie latwo zadzialac tutaj. Mial jeszcze przy sobie franki; polozyl zwitek banknotow na stoliku i powiedzial: -Jestem kurierem i wlasnie przyjechalem z Marsylii z przyjacielem, ktory sprzedaje mi swoj "biznes". Musial sie wycofac, bo go zbyt dobrze znaja. Ale wyglada na to, ze zdecydowal sie zbyt pozno. Zaledwie przed godzina go rozpoznano i aresztowano. Chcieli z nim rozmawiac o... no, o tym i owym, rozumiesz? Ale poniewaz ja jeszcze sie w tym nie orientuje, to moj przyjaciel mial wszystkie kontakty. Teraz musze dostarczyc towar, a im szybciej, tym lepiej. Mielismy go przekazac dilerowi, ktory ma tu, w Genui, legalna przykrywke.A poniewaz ten facet nie lubi czekac, jestem gotow zaplacic jesli sie dowiem, jak sie do niego dostac. Wlasnie weszlo do srodka paru ludzi i stanelo przy barze. Barman popatrzyl na pieniadze, oblizal wargi i powiedzial: -To z kim masz sie spotkac? To znaczy chyba wiesz, jak sie nazywa, co? Nie bede mogl ci pomoc, jesli nie wiem, dokad masz dostarczyc towar. Nadeszla chwila, gdy trzeba bylo zagrac w otwarte karty. -Castellano - powiedzial Jake. - Luigi Castellano. Chyba jest Sycylijczykiem. - Zobaczyl, jak barman nerwowo podskoczyl i szybko ciagnal dalej: - Spokojnie, nie masz sie czym denerwowac, jesli nie mozesz mi pomoc, znajde kogos innego. - Siegnal po pieniadze, ale barman go uprzedzil. -Sprobuj u Frankiego - powiedzial, wpychajac zwitek banknotow do szerokiej kieszeni zatluszczonego fartucha. - U Frankiego Franchisen. To speluna w wybrukowanej alei za nastepna ulica. Kazdy moze ci pokazac. Ale przyjacielu, jesli ktos cie zapyta, kto cie przyslal - to nie ja. -Nie przejmuj sie - znow powiedzial Jake. - Oczekuja mnie. I zaledwie minute po tym, jak wyszedl, barman podniosl sluchawke, zeby miec absolutna pewnosc, ze beda go oczekiwac... -Czy mam rozumiec - powiedzial Korath, kiedy Jake wyszedl na ulice i ruszyl przed siebie - ze zamierzasz wkroczyc do bastionu swego najwiekszego wroga, czlowieka, ktory dwa razy probowal cie zabic? Toz to szalenstwo! Kontinuum Mobiusa musi na ciebie dzialac oglupiajaco! A jesli chodzi o te nedzna... kreature, z ktora przed chwila rozmawiales - czyms, co w Krainie Gwiazd byloby miesem - wsadzilbym glowe w prase hydrauliczna, zanim bym zaufal komus takiemu! Ale slyszac, jak z nim rozmawiales, moglbym przysiac, ze to musi byc twoj dawno niewidziany brat! Wiec mi powiedz: dlaczego tak bardzo chcesz umrzec, Jake? -Nie znasz Castellana, a ja tak - odparl Jake. - I nie jestem taki tepy, jezeli chodzi o innych. Jesli nasz przyjaciel z baru skontaktuje sie z kims u Frankiego Franchisen - to znaczy jesli to miejsce nalezy do Castellana - tym lepiej. Jednak nie chce dac im zbyt wiele czasu, zeby zdazyli zaplanowac, co maja ze mna zrobic, wiec musimy sie pospieszyc. Sluchaj, mysle, ze to musi byc tamto miejsce, te drzwi, nad ktorymi widac dwie czerwone litery F. - Wskazal odlegla czesc alei. - Ale... -Ale rzecz w tym - powiedzial Jake - ze mamy Kontinuum Mobiusa, i uwierz mi na slowo, ze ono nie dziala na mnie oglupiajaco. Jesli wpadne w klopoty, mozesz mnie z nich wyciagnac piorunem. Ale musze sie upewnic, ze to miejsce nalezy do Castellana, zanim... zanim... -Tak? -Zanim rozwale to wszystko w drobny mak! - warknal Jake. - Mam zamiar zniszczyc wszystkie bazy tego sukinsyna, zeby wiedzial, ze nigdzie sie przede mna nie ukryje. Jak myslisz, Korath, co robilem przez caly czas? Szukalem nie tylko samego Castellana, lecz takze nor, w ktore moglby sie zaszyc. A jesli to jest jedna z nich, musi zniknac. -A jesli on tam teraz jest, u Frankiego Franchise 'a? -Nie bedzie probowal mnie zabic - powiedzial Jake - nie od razu. Prawdopodobnie bedzie chcial ze mna porozmawiac - nie wspominajac o wielu innych nieprzyjemnych rzeczach, ktore bedzie chcial mi zrobic - zanim mnie zabije. Ale nie pozwolimy mu na to. -Rozumiem - Korath zamyslil sie. - Wiec w taki sposob chcesz dokonac zemsty, niszczac wszystkie byjowki Castellana, zanim zaatakujesz jego samego i uswiadomisz mu, ze to wlasnie ty jestes za to odpowiedzialny. -Tak, cos w tym rodzaju - potwierdzil Jake. - Oko za oko. Ten sukinsyn zywil sie strachem innych tak dlugo - nie tylko strachem, jakim napawal swych wrogow, lecz takze ludzi ze swojej organizacji - ze czas, aby ktos nauczyl go znaczenia tego slowa. I teraz mam zamiar sprawic, ze sie nim zakrztusi, a moze nawet zwymiotuje. -Chcesz, aby sie dowiedzial, ze sie zblizasz. Ijednoczesnie drwisz z niego... nawet gdy likwidujesz jego ludzi! -Zwlaszcza gdy likwiduje jego ludzi - powiedzial Jake. - Ale to wszystko nie po to, aby zwyczajnie mu odplacic. Te sukinsyny zasluzyly na smierc co najmniej tak samo jak on. -Hal - mruknal Korath tak dobitnie, ze Jake niemal zobaczyl jego wykrzywiona w grymasie twarz i wylaniajace sie spod uniesionych warg ostre jak brzytwa zeby. - Nie pomylilem sie co do ciebie, Cutter! Jestes naprawde podobny do mnie. -Traktuje to jako komplement - powiedzial Jake. -To byl komplement - powiedzial Korath. - Wiec co teraz? Jaki masz plan? Jak zamierzasz to zrobic? -Jesli sie przekonam, ze ta speluna jest tym, czym, jak sadze, jest - ponuro powiedzial Jake - znikne stamtad tak szybko, jak wywolasz te liczby, i wroce z jedna z tych bomb, ktore przygotowalem: trzy funty plastyku, odpalane dziesieciosekundowym zapalnikiem. Ale oczywiscie musze najpierw dostac sie do srodka i zapamietac wspolrzedne. -Ach! - westchnal Korath z uznaniem. - Zabijesz jego i wszystkich, ktorzy beda razem z nim, i rownoczesnie zniszczysz polowe ulicy. Ale bedzie zamieszanie! Jego slowa sprawily, ze Jake sie zatrzymal. Pedzil na oslep, ale w rzeczywistosci nie byl morderca w potocznym rozumieniu tego slowa. I nie chcial nim byc. -Polowe ulicy? - powiedzial i pokrecil glowa. - Nie, bo zgineliby niewinni ludzie. Potem nie byloby juz odwrotu. Ogromna Wiekszosc nigdy by mi nie wybaczyla, a i ja nie wybaczylbym samemu sobie. -Ach! - Korath byl teraz zawiedziony. - Wiec lepiej pomysl o czym innym. I to szybko, bo jestesmy na miejscu. -Musimy wymyslic cos na poczekaniu - powiedzial Jake, popychajac wahadlowe drzwi pod zepsutymi neonami dwoch F... Lokal u Frankiego Franchise'a byl speluna najgorszego rodzaju, miejscem, gdzie zbieraly sie wszystkie mety Genui, czujac sie tu jak u siebie w domu. W nocy wypelnialy ja szczury nabrzezne, prostytutki i sutenerzy, dilerzy narkotykowi, zboczency i inne typy spod ciemnej gwiazdy. Podloga byla czarna od brudu; kiepskie oswietlenie i brudne okna nie byly w stanie ukryc obecnosci karaluchow na scianach, a smrod papierosow i zwietrzalego alkoholu byl tak silny, ze prawie bylo go czuc w ustach. Panowal tam tez niemaly halas, przynajmniej na poczatku. Kiedy wszedl Jake, wysluzona amerykanska szafa grajaca grala jakiegos rock-and-rolla z lat piecdziesiatych (sadzac po brzmieniu gitary, byl to Chuck Berry), a glosnosc nastawiono na pelny regulator. Ale kiedy zaskrzypialy wahadlowe drzwi i Jake wkroczyl do srodka, ktos wyszarpnal wtyczke i muzyka nagle ucichla, a kilku drabow stojacych przy barze odwrocilo sie, zeby spojrzec na przybysza. Jake byl tutaj co prawda obcy, ale wiedzial, ze jego wyglad nie jest wart az takiej uwagi. Jedynym wytlumaczeniem bylo to, ze wiadomosc o jego nadejsciu juz tu dotarla, i Jake wiedzial, kto za tym stoi. Niewidzialny dla nikogo wampir wszedl razem z nim i jak na razie Jake nie czul sie nieswojo, nie bal sie o swoje zycie. Kontinuum Mobiusa czy raczej mozliwosc jego wykorzystania bardzo podnosila na duchu. Kiedy Jake wyczul za plecami jakis ruch, a wahadlowe drzwi przestaly sie kolysac, wiedzial, ze ktos je zatrzymal i teraz pilnowal wejscia. Ci ludzie nie chcieli, aby ktos przeszkodzil im go zalatwic. I to samo w sobie - ze tak byli tym pochlonieci - utwierdzilo Jake'a w mniemaniu, ze to miejsce rzeczywiscie bylo przykrywka, jedna z baz operacyjnych Castellana. Powstala wiec taka oto sytuacja: za Jakiem jakis osilek, po prawej bar, a po lewej, w odleglosci pieciu czy szesciu krokow, sciana, na ktorej wisial znak wskazujacy toalety. A w jego strone ruszylo powoli i jakby od niechcenia czterech zbirow, podczas gdy jeden po prostu stal przy barze i patrzyl. Poza tym lokal wydawal sie pusty - Jake podejrzewal, ze wyproszono pozostalych "gosci" - w przewidywaniu tego, co mialo nastapic. Ale nie przewidujac tego, co nastapilo. -Chce porozmawiac z szefem - powiedzial Jake. - Mam na mysli Luigiego Castellana. - I caly czas szedl w strone toalet. Trzech zbirow, brutali tak szpetnych, ze trudno sobie wyobrazic, nagle stanelo. Czwarty nie przestal sie zblizac i ten byl najbardziej szpetny ze wszystkich. Byl to uliczny zabijaka, bokser i zawodowy morderca. Jake sadzil, ze moglby polamac krzeslo na jego glowie, ale i to by go nie powstrzymalo. -Georgy - odezwal sie ten przy barze lamana angielszczyzna. - Przyprowadz tu tego cymbala i posadz go tutaj, zebysmy mogli go obserwowac. I nie zrob mu zbyt wielkiej krzywdy. -Uch! - powiedzial zbir, nie przestajac sie zblizac. -I Vince - ciagnal ten przy barze - sprawdz, czy telefon juz dziala, a jesli tak, zadzwon do Bagherii. Niech Czlowiek wie, co sie dzieje. Przekonaj sie, czy potrafi zgadnac, kto tu przyszedl tak pewnie, jakby byl wlascicielem tej budy. W ciemnym kacie dal sie zauwazyc jakis ruch i Jake uslyszal sygnal telefonu, kiedy ktos wykrecal numer. Ale pozornie samobojcza wyprawa Jake'a dostarczyla mu prawie wszystkich informacji, jakich potrzebowal: Bagheria, Sycylia! Prawo Murphy'ego, oto ostatnie kolko pierscienia, ktory otwiera zamek. I ostatnie miejsce na jego liscie, ktorego jeszcze nie odwiedzil, ktorego dotad szukal. Zaledwie godzine temu byl o pare kilometrow od swego glownego celu, samego Luigiego Castellana. Jake nie chcial, zeby ktokolwiek widzial, jak uzywa Kontinuum Mobiusa. Jesli toalety nie maja okien albo tylnego wyjscia, to dobrze. Niech ci ludzie probuja zgadnac, jak zdolal uciec. Ale najpierw przynajmniej sprobuje wywolac wrazenie, ze rzuca sie do ucieczki. Przyspieszyl kroku, a Georgy probowal mu przeciac droge. Ale Jake juz skrecil w strone toalet i popchnal drzwi z szyba z matowego szkla, za ktorymi miescily sie pisuary i kabiny. Kiedy wszedl do srodka, uslyszal, jak Georgy chrzaka zaraz za jego plecami, o wiele za blisko. Szybko obrociwszy sie, z calej sily zatrzasnal drzwi przed rozpedzonym oprychem. Georgy wyrznal glowa w szybe i na ziemie posypaly sie kawalki rozbitego szkla, a zbir zaklal z bolu, gdy w jego twarz i dlonie wbily sie kawalki szkla. Slyszac caly ten halas, pozostale zbiry ruszyly w te strone i po chwili zobaczyly, jak Georgy, slizgajac sie we wlasnej krwi, usiluje podniesc sie na nogi. A jesli chodzi o Jake'a... w toalecie nie bylo ani okien, ani innych drzwi, wiec nigdzie nie mozna sie bylo ukryc. Ale "cymbala" juz tam nie bylo... -Po co wrocilismy? - chcial wiedziec Korath, kiedy Jake wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa w pokoju hotelowym w Paryzu. -Mamy tu pare spraw do zalatwienia - powiedzial Jake. Teraz wiem juz wszystko, co musialem wiedziec, jesli chodzi o lokalizacje tych miejsc... -Z wyjatkiem Bagherii. -...Ktora postanowilem zostawic na koniec. Tam jest Castellano, a jesli zniszcze jego pozostale bazy, tam wlasnie sie prawdopodobnie zaszyje. Zgodnie z tym, czego sie dowiedzialem od Nataszy, jest tam dobrze chroniony, jest tam "bezpieczny"... a przynajmniej tak uwaza. A jesli chodzi o wspolrzedne tego miejsca, skoro zarzadza swoja fikcyjna finna budowlana kolo Bagherii... -Znalezienie tego miejsca nie powinno byc zbyt trudne. -Wlasnie - powiedzial Jake. - Wiec jesli chodzi o dzisiejszy wieczor - ten jeden wieczor - Castellano jest bezpieczny. Ale jego kryjowki... co najmniej jedna z nich zniknie z hukiem. Mysle, ze to bedzie u Frankiego. -Naprawde? A smierc niewinnych ludzi, jaka musi za soba pociagnac? Jake zastanowil sie nad odpowiedzia. -Jesli to nie bedzie wielkie bum, to na pewno wielka ognista kula, ale zrobie to wczesnym rankiem, kiedy bedzie mozna miec pewnosc, ze to miejsce jest puste. -A jesli sie mylisz i ktos tam jednak bedzie? -To bedzie jeden z ludzi Castellana, moze ten przy barze, ktory wydawal rozkazy, ktory w moim przekonaniu jest kanalia rozprowadzajaca narkotyki i zasluzyl na to, zeby sie usmazyc w ogniu. -Swietnie! - powiedzial Korath. - Ale wobec tego mamy jeszcze mnostwo czasu. -Niezupelnie - powiedzial Jake. - Wizyta u Frankiego byla dla mnie nauczka, ze nawet majac oparcie w Kontinuum Mobiusa, nie jest najmadrzej wchodzic do takich miejsc bez broni. Wiec potrzebuje jakiejs broni i wiem, gdzie mozna ja zdobyc. -Tak? Jake kiwnal glowa. -W skladnicy broni Centrali Wydzialu E. Znam jej wspolrzedne. Rzecz jasna drzwi sa zabezpieczone i zaopatrzone w urzadzenie alarmowe, ale nie skorzystamy z drzwi. Nie chce, zeby sie dowiedzieli, ze tam bylem, nie chce zadnych starc, klopotow ani niczego, co mogloby kolidowac z tym, co teraz robie. -Masz na mysli starcia i klopoty zwiazane z Liz? -Nie probuj poznac mnie zbyt dobrze! - ostrzegl go Jake i ciagnal: - Poza tym chociaz moja lornetka sprawdza sie doskonale w swietle dziennym, w nocy jest bezuzyteczna. Ale jak sobie przypominam, w tej skladnicy broni sa takze noktowizory. Poniewaz baza Castellana w Bagherii to prawdziwa twierdza i prawdopodobnie jest strzezona, nie udamy sie tam za dnia, wiec... -Skradniesz taki noktowizor? -Tylko pozycze - powiedzial Jake. - Nastepnie chcialbym sprawdzic swoj sprzet... -gestem wskazal torbe, wystajaca spod lozka -...i porzadnie sie najesc, a po zmroku powrocic do wawozu pod gorami Madonie, zeby jeszcze raz porozmawiac z Humphem. Bedzie wczesna noc i juz niewiele godzin do switu, kiedy zalatwie sie z ta speluna Frankiego. -A pozostale miejsca? -Jutro mamy kolejny dzien - ponuro powiedzial Jake. - Czy juz ci nie wyjasnialem, ze pragne, aby Castellano poznal prawdziwe znaczenie slowa "strach"? Dlatego zrobimy to pomalutku tak, aby wiedzial, ze to sie do niego zbliza z kazda chwila. Na chwile zapanowala cisza, po czym odezwal sie Korath. -Nigdy sie nie dowiesz - mruknal swym glebokim, gardlowym glosem - jak wielka przyjemnosc odczuwam, biorac udzial w tej misji z kims takim jak ty. - A Jake wyczul, ze martwy wampir jest rzeczywiscie pelen uznania. -Jakze bym chcial moc powiedziec to samo - odparl, odruchowo wzruszajac ramionami... Wyprawa do Wydzialu E nie byla taka latwa, jak myslal. Kiedy wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa wewnatrz skladnicy broni, musial przejsc przed czujnikiem. Nie sprawialo to wielkiej roznicy; zanim odezwal sie alarm, chwycil browning 9 mm (przystosowany do specjalnej amunicji), trzy zapasowe magazynki oraz dluga, plaska skrzynke, zawierajaca ponad sto sztuk nabojow. A poniewaz lornetki noktowizyjne lezaly obok na polce, zabral jedna z nich, po czym ulotnil sie tak szybko, jak zdolal. -Zalatwione - powiedzial, zwaliwszy sie na lozko w pokoju hotelowym. - Mam wszystko, czego potrzebuje. -Ale czy jestes przygotowany? - zapytal Korath. -Tak - odparl Jake. - Musze jeszcze tylko oczyscic bron i napelnic magazynek, no i moze przestawic zapalniki w tych bombach - bo nawet wykorzystujac Kontinuum Mobiusa, piec sekund to moze byc troche za malo - ale to na razie wszystko. Wiec poniewaz bedziemy na nogach dzisiaj wieczorem i jutro wczesnym rankiem, teraz chcialbym odpoczac. -To znaczy przespac sie? - zapytal Korath. -Tak. Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie regularne korzystanie z Kontinuum Mobiusa jest wyczerpujace. To pewnie skutek euforii - ten ped i niezwyklosc calej sytuacji -to wszystko mnie oszolamia. -Iw ten sposob grzecznie mnie prosisz, zebym zostawil cie w spokoju, tak? -Wlasnie - powiedzial Jake. - I pamietaj, ze zwykle ostrzezenia sa stale w mocy. -Alez oczywiscie! - burknal Korath z gorycza. - Jako twoj "partner " czegoz innego moglbym sie spodziewac? Jest faktem, ze postrzegasz mnie jako cos w rodzaju jucznego zwierzecia! - I udajac frustracje - a moze i nie udajac, trudno to bylo rozstrzygnac, majac do czynienia z tak klamliwa istota - opuscil umysl Jake'a... Kiedy Jake zyskal pewnosc, ze jego nieproszony lokator zniknal, mruknal do siebie: -Jak dzinn uwieziony w lampie. Jedyna roznica jest to, ze w wypadku Koratha mam do dyspozycji wiecej niz trzy zyczenia, moge wejsc do Kontinuum Mobiusa tyle razy, ile zapragne. Ale Jake powiedzial Korathowi prawde: czul sie pozbawiony energii. Kiedy zapadal w niespokojny sen, nie przestawal mruczec do siebie: -Dzinn uwieziony w lampie, ktory ma nadzieje, ze "zaprzyjazniwszy sie" ze mna, zdola mnie namowic, abym potarl lampe. Doskonale, obym tylko nie wypuscil go na wolnosc. Ostatnia rzecza, jaka uczynil, zanim zasnal na dobre, byl rzut oka na zegarek. Bylo po piatej po poludniu i swiatlo wpadajace przez okno powoli zaczynalo slabnac... Jak zawsze sny Jake'a byly zaklocane przez wirujacy ksztalt wstegi Mobiusa, ktorej towarzyszyl bezlik wzorow, liczb i symboli - znanych lecz zagadkowych - ktore byly zarowno straznikami, jak i brama do metafizycznego Kontinuum Mobiusa. Rownania nieustannie przewijaly sie na ekranie jego umyslu i Jake wiedzial instynktownie, gdzie je zatrzymac, azeby wywolac jedne z tych tajemniczych drzwi, ktore tylko on widzial, drzwi, przez ktore przechodzil z tego wszechswiata do jakiegos innego obszaru, nie nalezacego do naszej plaszczyzny istnienia. Wiedzial, jak zatrzymac te rownania, ale wciaz brakowalo mu wskazowki, jak je powolac do istnienia - jak sprawic, by zaczely ulegac mutacjom - i wciaz nie mogl zapamietac ich kolejnosci. W snach bylo to latwe: po prostu tam byly, unoszac sie w jego umysle, gotowe, aby porwane jego wezwaniem natychmiast wynurzyc sie na powierzchnie. Ale na jawie wszystko to bylo zbyt fantastyczne, "nie z tego swiata", zbyt nierzeczywiste, aby mozna bylo temu dac wiare. I na tym, krotko mowiac, polegal problem, ale Jake jeszcze tego nie wiedzial: ze uwierzyc znaczylo uaktywnic ow proces - ze zostal obdarzony ta wiedza - i ze ma ja w zasiegu reki. A za tymi wszystkimi symbolami - za tymi liczbami i wzorami - mozna bylo uslyszec wszechobecne szepczace glosy Ogromnej Wiekszosci, przypominajace szelest niesionych wiatrem zeschlych lisci w eterze mowy umarlych. Owe glosy spieraly sie o Jake'a i Harry'ego Keogha, jak gdyby obaj byli jedna osoba. Spieraly sie o to, czym stal sie Harry i jego dwaj synowie, zanim znikli - ale nie mowily wyraznie, czym wlasciwie sie stali - a potem zaczely rozwazac wszystkie za i przeciw, chcac nawet ubic jakis interes z kims takim jak Nekroskop, czlowiekiem, ktory rozmawia ze zmarlymi. Przypominalo to wielka rozprawe, toczaca sie w grobach calego swiata, w ktorej oskarzonym byl Jake. Wsrod osob wystepujacych w jego obronie Jake rozpoznal glos Zek i mial wrazenie, ze zna glosy kilku innych. Rzeczywiscie je znal: oto glos sir Keenana Gormleya spoczywajacego w miejscu wiecznego spoczynku w Kensigton; i glos sierzanta Grahama Lane'a, dawnego instruktora wychowania fizycznego z cmentarza w Harden. Ale jakim cudem znal glosy tych ludzi? Nawet we snie bylo to zupelnie niezrozumiale. A po stronie "oskarzenia" wydawalo sie, ze znajduja sie glownie ludzie rozgoryczeni -ludzie, ktorym sie nie udalo pozostawic swego sladu na tym swiecie - ktorzy nie pozostawili nikogo, kto by o nich pamietal; znaczylo to oczywiscie, ze nie maja zadnego powodu, aby pragnac jakiegokolwiek kontaktu ze swiatem zywych. Dla nich ten swiat byl utracony na zawsze; nie ogladajac sie za siebie, pogodzili sie z mroczna wiecznoscia smierci. Nieudacznicy za zycia, takimi tez pozostali po smierci. -Kochalismy Nekroskopa - odezwal sie glos "obrony" jak szum dalekiego morza. - Nigdy nas nie zawiodl, az do samego konca. Nigdy nie zadal nam bolu, tylko my zadajemy go teraz sobie, stajac w jego obronie. Byl narazony na niebezpieczenstwo, jednak ryzykowal wszystkim. Byl naszym swiatlem, byl naszym cieplem, byl wszystkim, co mielismy. Przed nim nie mielismy nic, nawet nie znalismy mowy umarlych, nie wiedzielismy o sobie nawzajem. I glos "oskarzenia": -Ale to byl Harry Keogh... i pod koniec juz mu nie ufalismy! A ten tutaj to nie to samo. Gdziez jego pokora? To nie Harry ani Nathan. To Jake, a o jego towarzyszu lepiej nie wspominac! I znow "obrona": -Ale on moze byc nowym Nekroskopem! - (To byl z pewnoscia glos Zek Fnener). - Z pomoca Ogromnej Wiekszosci Jake moze nim zostac! On nie wie, nie rozumie, a mimo to wydaje sie pamietac! W kazdym razie pamieta czesc - w tym rzeczy, ktore pierwotny Nekroskop mogl byl zapomniec - i z tego co wiemy, moze sprobowac dokonczyc to, czego nie zdolal uczynic Harry. Faktycznie jestem tego pewna. A jesli chodzi o Harry 'ego, juz go nie ma i nie mozna go ponownie wezwac, chyba ze za posrednictwem Jake 'a, ktory jest tak bliski "oryginalu ", jak to mozliwe. Dlatego powinnismy dac mu szanse. "Oskarzenie": -Jego swiatlo i cieplo sa podejrzane, postepuje za nim cien, ktorego serce jest zimne. Wiemy, co to jest, i powinnismy sie odwrocic od Jake 'a, pozostawiajac go wlasnemu losowi. On nie wie, nie rozumie - to prawda. Ale spojrzmy prawdzie w oczy: to, czego nie wie... nie moze nam zaszkodzic! "Obrona": -Swietnie! - (Byl to ostry glos sierzanta Grahama Lane'a, ktory Jake rozpoznal, nie wiedzac jak). - Mow, co chcesz, ale jest wsrod nas wielu takich, ktorzy chca z Jakiem rozmawiac, tak jak kiedys rozmawialismy z Nathanem. A jak sobie przypominam, ty takze byles wtedy przeciw! Bylibysmy przegrani, gdybysmy wtedy ciebie posluchali. Wiec nie ludzcie sie, ze nas uciszycie, bo my na to nie pozwolimy. A jesli Jake 'owi mialaby sie stac jakas krzywda z powodu waszego tchorzostwa, pamietajcie - uzyjemy to przeciw wam. I wina spadnie na wasze glowy! "Oskarzenie": -Wiec moze od ciebie tez powinnismy sie odwrocic. Nie prowokuj nas w ten sposob, chyba ze chcesz, aby unikali cie wszyscy zmarli! Jeszcze raz sierzant: -Lepiej poczekajcie, zeby zobaczyc, kto sie od kogo odwroci! Smierc jest bezlitosna i Ogromna Wiekszosc takze bedzie bezlitosna, jesli okaze sie, ze nie mieliscie racji i pozbawiliscie ich ostatniej szansy ponownego nawiazania kontaktu z zywymi. "Oskarzenie": -Ale czy nie na tym wlasnie polega problem? Powtarzam: o tym, ktory towarzyszy Jake 'owi, lepiej nie wspominac! Wiec jesli rzeczywiscie obchodza cie zywi... to moze najpierw zastanow sie nad... I tak rozwijal sie spor - szmer szepczacych glosow, przerywany zakloceniami metafizycznego eteru - a Jake nic nie mogl z tego zrozumiec, albo tak niewiele, ze nie czynilo to zadnej roznicy... Zaczal sie budzic, a sen - albo cos wiecej niz zwykly sen - natychmiast ulecial mu z pamieci. Byla dziewiata wieczorem, na zewnatrz i w samym pokoju panowala ciemnosc. -Korath? Kiedy Jake zapalil swiatlo, jego umysl owional zimny powiew. -Jestem tutaj - powiedzial martwy wampir, pojawiajac sie znikad. Ziewajac, Jake powiedzial: -Czas ruszac. - Przetarl oczy, probujac przypomniec sobie niedawny sen. Ale bez skutku. -A cel naszej podrozy? -Daj mi sie najpierw obudzic. - W lazience Jake spryskal twarz zimna woda, wytarl szorstkim recznikiem, wrocil do pokoju i zalozyl czarne ubranie. Wziawszy pistolet, zapasowy magazynek i noktowizor, powiedzial: - Chce wrocic do Madonie. Musze porozmawiac z Humphem. -Nie bierzesz materialow wybuchowych? -Moze pozniej, ale teraz nie chce sie obciazac. Korath bez slowa wywolal rownania Mobiusa. Zafascynowany, jak zawsze, Jake patrzyl na te nieustannie zmieniajace sie liczby i symbole, zatrzymal je w miejscu, gdzie jak wiedzial, utworza drzwi, po czym wszedl do Kontinuum Mobiusa... ...I po chwili z niego wyszedl w gorach Madonie na Sycylii. Sciana wawozu byla bladozolta w swietle ksiezyca. Jake stanal na drodze, tak jak przedtem, patrzac w dol, na kamieniolom w glebi wawozu. Piecyk, przy ktorym grzali sie nocni straznicy, roztaczal wokol pomaranczowy blask, ale nie widac bylo zadnego ruchu. Gdzies w dali pohukiwala sowa, a ukryte w przydroznych zaroslach swierszcze glosno graly. Poza tym noc byla cicha i ciepla. Obracajac sie, Jake spojrzal na Morze Tyrrenskie. Na wschodzie widac bylo swiatla Capo d'Orlando, a na zachodzie Bagherii i Palermo. Smuga ksiezycowego swiatla na delikatnie falujacym morzu byla niewiarygodnie piekna i Jake zlapal sie na tym, ze mysli o Liz Merrick, ale o Liz w innym swiecie, w innym czasie, w swiecie, gdzie czas bedzie dla nich obojga... Moze tak kiedys bedzie. Ale jeszcze nie teraz. Zdajac sobie sprawe, ze jego sylwetka jest widoczna na tle nieba, Jake ukryl sie w wykopie i usiadl na wielkim, plaskim glazie. Patrzac przez lornetke noktowizyjna na kamieniolom, dojrzal dwoch straznikow, ktorzy siedzieli w kabinie mechanicznej koparki, palac papierosy. Papierosy byly malenkimi plamkami bialego swiatla na tle szarych zarysow ich twarzy. Nie stanowili zadnego zagrozenia. -Teraz musze odszukac Humpha - mruknal Jake w mowie umarlych. -Juz nie musisz szukac - powiedzial Humph. - To milo, ze wrociles tak szybko. - W jego glosie bylo cos, czego nie bylo przedtem, jakby cien niecheci. Jake zastanawial sie nad tym, ale pomyslal, ze lepiej o to nie pytac. -To nie jest wizyta towarzyska, Humph - powiedzial Jake, od razu przechodzac do rzeczy. - Przyszedlem, aby cie zapytac, co wiesz o Harrym Keoghu. Tamten przez chwile milczal, po czym rzekl: -To byl moj dobry przyjaciel, wiesz? Zrobil dla mnie cos, czego sam nie moglem zrobic. Byl taki sam wobec wszystkich zmarlych: Nekroskop rozwiazywal problemy, ktorych oni juz nie byli w stanie rozwiazac. -Rozwiazywal problemy? - zapytal Jake. -Naprawial krzywdy, zajmowal sie niedokonczonymi sprawami. W moim wypadku wysadzil w powietrze to pieprzone miejsce - Le Manse Madonie - ktore zwalilo sie w przepasc! Mysle, ze mial ku temu takze wlasne powody, ale to bylo po mojej mysli. Wiec przypuszczam, ze to co probuje powiedziec, to nie jest zwykla historyjka, Jake. Jezeli Ogromna Wiekszosc z toba nie rozmawia, prawdopodobnie maja swoje powody. Tu, na Sycylii, mimo ze glownie przebywam w ciemnosci, od czasu do czasu slysze jakies plotki. I... -I masz racje - przerwal Jake. - Oni mi nie ufaja. Nie pozwalaja, abym dowiodl, jaki naprawde jestem. Ale to Harry mnie tym obdarowal, wsadzil mnie w to bagno. Wierz mi, Humph, nie chcialem byc nowym Nekroskopem. Ale nie mam wyjscia. -Slyszalem o tym - powiedzial Humph. - Prawde mowiac, ostatnio mialem wiecej gosci... -Po tym, jak tu bylem? - przerwal Jake. -... niz przez ostatnie siedemdziesiat lat. To znaczy od czasu, gdy tu jestem! -Ogromna Wiekszosc - powiedzial Jake kwasno. - Przestrzegali cie przede mna. -Cos w tym rodzaju - powiedzial Humph. - Ale sluchaj, sa takze tacy, ktorzy trzymaja twoja strone! Tak czy owak wyglada na to, ze bylo na twoj temat wiele rozmow i urzadzili cos w rodzaju glosowania - jak politycy, rozumiesz? Nawet po smierci. Z tego co wiem, bylo to dosyc jednostronne, ale wynik jest taki, ze twoim przyjaciolom zakazano jakichkolwiek rozmow z toba, przynajmniej na razie. I dotyczy to takze mnie. Ale jak powiedzialem, przyjaciel Harry'ego... i tak dalej. No, w pewnych granicach. To sprawilo, ze Jake cos sobie przypomnial i powiedzial: -Czy wiesz, kim byl sir Keenan Gormley? Albo Zek Foener czy Graham Lane? Oni recza za mnie, wiem to na pewno... cholera! - Bo nagle przypomnial sobie sen i wiedzial, ze na pewno za niego reczyli! Ale tylko ich troje z calego Ogromnej Wiekszosci? Gdyby Jake chcial przejsc na strone zmarlych, musialby zrezygnowac z pracy. Humph nie znal zadnego z wymienionych przez Jake'a nazwisk, nawet o nich nie slyszal, nie wolno mu bylo rozmawiac z kimkolwiek, kto byl po stronie Jake'a, przynajmniej na razie. -Widzisz - powiedzial Humph - ja wiem, co jest nie tak. To cos, co ze soba nosisz. Och, doskonale czuje twoje cieplo, ale towarzyszy ci jakis cien. On jest zimny, Jake. Zimny i przerazajacy. Trzyma sie ciebie zbyt blisko, nawet dla kogos bezcielesnego jak ja - kogos zupelnie pozbawionego zmyslow - ten cien pachnie okropnie. To dlatego, ze sam jest okropny! Jake wyczul w glebi swojej istoty wielki przyplyw gniewu - nie swego, lecz Koratha -i wiedzial, ze mimo zadania, aby wampir trzymal swe mysli w ukryciu i rozmawial jedynie z nim, jego "towarzysz" moze zaraz przerwac milczenie i przemowic w swojej obronie. Ponadto wyczul, ze tego wlasnie Ogromna Wiekszosc obawia sie najbardziej: kontaktu z nieznana istota, taka jak Korath - istota niezywa a zarazem nie calkiem martwa (w normalnym sensie tego slowa), a mimo to dysponujaca wiedza, ktora moze stanowic zagrozenie zarowno dla zywych, jak i umarlych, i ze musi interweniowac, zanim sytuacja wymknie sie spod kontroli. -Pozwol, ze cos ci wyjasnie - powiedzial Jake. - Wiesz, z jaka latwoscia Harry przenosil sie z miejsca na miejsce? Od A do B, w istocie nie pokonujac odleglosci miedzy nimi? Czynil to, poslugujac sie czyms, co nosi nazwe Kontinuum Mobiusa. Wywolywal niewidzialne drzwi, ktore tylko on widzial i mogl wykorzystac. Ale azeby to zrobic, potrzebowal pewnego wzoru matematycznego. Ja nie dysponuje tym wzorem, Humph. A moj "cien" - jak go nazywasz - go ma. Bez niego mam problem: jestem jakby polowa Nekroskopa. A nawet mniej niz polowa, bo od dawna wiem, ze Harry byl kims innym, kims trudnym do nasladowania. Nie ma mowy, abym mu dorownal. - Jake pokrecil glowa. - I nie ma mowy, abym kontynuowal jego dzielo - nawet gdybym chcial - bez pomocy Ogromnej Wiekszosci. Wiec jak widzisz, znalazlem sie w potrzasku, miedzy diablem a glebokim oceanem. -Diablem, tak - powiedzial Humph. - Tak wlasnie zmarli mysla o twoim "cieniu ", tej istocie, ktora "podrozuje "razem z toba. -Ale ona tylko podrozuje ze mna - powiedzial Jake. - Nie jest czescia mnie. I bez niej w ogole nie moglbym podrozowac. Jej umysl zawiera wzor, ktory pozwala wywolac drzwi, ale dla niej sa one bezuzyteczne. Ja ze swej strony moge to czynic, moge podrozowac od A do B w jednej chwili. -W przeciwnym razie ty takze bylbys dla tej istoty bezuzyteczny - powiedzial Humph w zamysleniu. - Wiec co on z tego ma, ten twoj martwy - czy niemartwy - towarzysz podrozy? -Tylko obietnice, ze kiedy juz wykonam swoje zadanie, zajmiemy sie jego sprawa. Kwestia zasadnicza to zemsta. Widzisz, Humph, moj przypadek bardzo przypomina twoj wlasny, zanim spotkales Nekroskopa. Chce uwolnic swiat od raka, ktory mnie niepokoi i ktory moze spowodowac jeszcze wieksze klopoty, jezeli nie zostanie wykorzeniony. A jesli chodzi o moj "cien", mozna argumentowac, ze jego sprawa jest znacznie wazniejsza niz moja, faktycznie jestem tego zupelnie pewien. Ale cos wewnatrz mnie domaga sie, abym swoja sprawe zalatwil najpierw. -A wiec to prywatna wendetta, tak? - powiedzial Humph. -W pewnym sensie tak - przyznal Jake. - W moim wypadku na pewno, jednak nawet tego nie jestem absolutnie pewien! W kazdym razie, jak powiedzialem, jesli tego nie naprawie, spowoduje to wielkie klopoty. Moj swiat, Humph, jest pelen ludzi - dzieci Ogromnej Wiekszosci - a narkotyki to potworna rzecz. Wiec powiedz mi, czy zmarli naprawde chca, aby ich przyjaciele i krewni dolaczyli do nich, uzaleznieni za zycia i na zawsze uzaleznieni po smierci, przedwczesnej smierci z powodu czlowieka, ktorego teraz scigam? To potwor, Humph, i poprzysiaglem, ze go usmierce z pomoca zmarlych czy bez niej. -Wiesz - powiedzial Humph - im wiecej mowisz, tym bardziej wydajesz sie podobny do Hany 'ego Keogha. Wiec powiedz mi cos wiecej, przekonaj mnie, Jake. Naprawde chce znalezc sie po twojej stronie. -Musi istniec jakis zwiazek - powiedzial Jake - miedzy tym miejscem, Harrym i mna. Kiedy sie tu znalazlem po raz pierwszy, zostalem sciagniety, nie wiedzac, dokad zmierzam. Wiedzialem tylko, ze musze tu przybyc, jak gdybym probowal sobie przypomniec cos, co zapomnial ktos inny. Po prostu to wiedzialem; to bylo cos jak dejr vu, ale o wiele bardziej rzeczywiste. Spojrzalem w gore i "zobaczylem" Le Manse Madonie; spodziewalem sie, ze tam bedzie; pamietalem cos, co widzial ktos inny. Harry Keogh? Wydaje mi sie, ze to jedyne logiczne wytlumaczenie. -I ja tak mysle - powiedzial Humph. -On tutaj cos robil - powiedzial Jake. - Nie tylko dla ciebie, lecz takze dla siebie, a moze i dla swiata. Ale chociaz wiem, co uczynil - zniszczyl Le Manse Madonie - wciaz nie wiem dlaczego. Dlatego, ze ty tego chciales? - Pokrecil glowa. - To sie nie trzyma kupy, nie sadze, aby to byl wystarczajacy powod. Wiec jaki byl prawdziwy motyw, Humph? Juz mowiles, ze jakis byl. Po chwili Humph powiedzial: -Moze powinienes zapytac siebie samego, co bylo tym, co zawsze motywowalo Nekroskopa? Co takiego robil i to tak skutecznie, tak dokladnie? -To akurat jest latwe - wzruszyl ramionami Jake. - Zabijal wampiry. Humph nic nie powiedzial, ale jego milczenie bylo bardzo wymowne... Jake'owi opadla szczeka. -Zabijal wampiry! - powtorzyl niemal szeptem. - Wiec ci bracia - jak oni sie nazywali, Francezci? - byli wampirami? - A kiedy jego rozmowca w dalszym ciagu milczal: - Humph? -Nie moge mowic - powiedzial tamten. - To zakazany temat, Jake. -Ale... -Ale nie moge powiedziec nic wiecej - powtorzyl Humph. - Moge tylko zyczyc ci szczescia i miec nadzieje, ze wszystko sie uda. Jake poczul, ze tamten sie oddala, powracajac w objecia smierci, i zawolal za nim: -Jeszcze jedno, Humph. -Lepiej sie pospiesz - Jake slyszal go coraz slabiej. -Ten skarb Francezcich - powiedzial Jake, chaotyczne mysli przelatywaly mu szybko przez glowe, wyrazajac wiecej, niz mowil. - Dlaczego bracia potrzebowali skarbca: Harry wysadzil go w powietrze razem z Le Manse Madonie i teraz lezy zagrzebany gdzies w wawozie. Ale skad Castellano - ten sukinsyn rozprowadzajacy narkotyki, ktorego probuje zalatwic - o tym wie? Skad on wie, ze cos takiego w ogole istnialo? Jaki tu jest zwiazek? -Na mnie juz czas, Nekroskopie - powiedzial Humph, ale jego glos byl teraz tak slaby, ze Jake nie byl pewien, czy w ogole go slyszy. - Ale cos ci powiem: wampiry latwo sie nie poddaja. Sa niewiarygodnie nieustepliwe, Jake. Poczatki rodu Francezcich siegaja daleko w przeszlosc. Wiec ktoz to moze wiedziec? Moze ten rod siega takze w przyszlosc? -W przyszlosc? -Wkrotce znowu porozmawiamy, Jake - powiedzial J. Humphrey Jackson Jr. - Przynajmniej... mam taka... nadzieje. - Jego glos ucichl calkowicie. A gdzies w gorach znow zaczela pohukiwac sowa... Sprawy zaczynaly sie wyjasniac, ale dla Jake'a przebiegalo to zbyt wolno. Pchany irracjonalnym, niewytlumaczalnym pragnieniem, plynacym gdzies z wewnatrz - w stale rosnacym napieciu - czul, jak jego frustracja poteguje sie z kazda chwila. Wiedzial, ze musi ja jakos rozladowac i to szybko, bo inaczej eksploduje! Wyczuwajac nastroj Jake'a, Korath siedzial cicho i nie pytajac o nic, robil to, o co go proszono. W Paryzu Jake zaopatrzyl sie we wszystko, zanim udal sie do wawozu. Znalazlszy sie na drodze - widoczny na tle nocnego nieba - szybko wystrzelil trzy razy w powietrze, aby zwrocic uwage straznikow. Obserwowal ich przez noktowizor, kiedy biegli. O ile byl w stanie sie zorientowac, byli to zwykli robotnicy i nic przeciw nim nie mial. Ale wszystkie maszyny w wawozie nalezaly do Castellana. Wszystko, co sie tam za chwile wydarzy, z pewnoscia rozwscieczy tego sukinsyna. Pieprzyc go! Kiedy straznicy zblizyli sie, wdrapujac sie po stromym stoku, Jake usunal sie w cien, wykonal skok przez Kontinuum Mobiusa do zarzacego sie piecyka, a stamtad do kabiny koparki, gdzie przedtem straznicy palili papierosy. W pare sekund podlozyl ladunek wybuchowy i skoczyl do nastepnego pojazdu. W sumie podlozyl piec ladunkow, z ktorych kazdy byl zaopatrzony w zapalnik z dwudziestopieciosekundowym opoznieniem, po czym ukryl sie w cieniu sciany wawozu. Wykorzystujac Kontinuum Mobiusa, odbylo sie to szybko i bez przeszkod. Straznicy byli o niecale piecdziesiat stop od niego. Rozgladali sie na wszystkie strony, ale oczywiscie nie zobaczyli niczego, przynajmniej przez nastepnych kilka sekund. A potem... po prostu nie mogli uwierzyc w to, co zobaczyli. Jake patrzyl na swiecaca tarcze swego zegarka i odliczal: -Piec, cztery, trzy, dwa, jeden - bum! W rzeczywistosci bylo piec wybuchow, ktore nastepowaly po sobie w odstepach kilku sekund. Oczywiscie najpierw wyleciala w powietrze wielka koparka. Eksplozja wyrzucila ja w powietrze, rozrywajac na dwie czesci i mnostwo mniejszych fragmentow, ktore plonac, opadly na ziemie. Duzy, ciezki pojazd zostal wyrzucony wysoko w gore, a jego pekniete zbiorniki paliwa rozerwaly sie w powietrzu. Potezna, osmiokolowa wywrotka przez chwile chwiala sie, przechylona w przod, a oderwane trzy wielkie kola plonac podskakiwaly na dnie kamieniolomu. Stojacy na drodze straznicy skulili sie ze strachu. Jake takze sie ukryl, bo ogniste widowisko trwalo nadal. Druga koparka, mniejsza od pierwszej, wirowala w powietrzu, a jej gasienice smagaly wokol jak gigantyczne, okaleczone weze. A znajdujaca sie na dole buda -spora konstrukcja, ktora jeszcze przed chwila stala w oddalonej czesci kamieniolomu - po prostu rozleciala sie na kawalki, rozrzucajac wokol tysiace fragmentow drewna, aluminium, szkla i plastiku oraz sruby i nakretki, ktore fruwaly wokol jak kule. Jako ostami wylecial w powietrze przenosnik tasmowy i sito uzywane do oddzielania od gruzu monet, metali szlachetnych i innych cennych przedmiotow. W spektakularnej eksplozji rozpadly sie rozmaite czesci maszyny i przez kilka dlugich sekund z nieba sypal sie deszcz plonacych odlamkow. A potem ryk plomieni, czarny dym wznoszacy sie ku niebu i gnane wiatrem iskry i jeszcze kilka mniejszych eksplozji rozgrzanych zbiornikow paliwa, po czym caly kamieniolom jakby zapadl sie w siebie, a wszystko ogarnelo szalejace morze ognia. Kiedy pierwsze wybuchy wstrzasnely powietrzem, Jake ukryl sie za wystepem skalnym. Teraz, starajac sie mowic po wlosku, ktory znal dosyc slabo, zawolal do straznikow, ktorzy stali, gapiac sie na ruiny, ktore jeszcze niedawno byly ich miejscem pracy. -Wy tam, wiecie, dlaczego zyjecie? Zyjecie, abyscie mogli opowiedziec swemu szefowi, Castellanowi, co sie tutaj wydarzylo. Nie zapomnijcie mu powiedziec, kto to zrobil - ja, Jake Cutter - i ze nie spoczne, dopoki nie zniszcze wszystkiego, co posiada, wszystkiego, czego sie kiedykolwiek dotknal. Mozecie mu takze powiedziec, ze kiedy sie z tym uporam, przyjde po niego. Patrzyli w jego strone - ale widzieli tylko plomienie odbijajace sie od skalnej sciany -po czym cofneli sie. Byli na otwartej przestrzeni, wystawieni na strzal jak kaczki, a Jake'a nigdzie nie bylo widac. Mieli bron, prawdopodobnie obrzynki, ktore, o dziwo, rzucili na ziemie. Kiedy cofneli sie i zaczeli biec droga w strone odleglego wybrzeza, jeden z nich zawolal: -Juz tutaj nie wrocimy. Wiec sam mu to, kurwa, powiedz! Jake wiedzial, co tamten mial na mysli. Po tym co sie stalo, wszelkie proby wyjasnienia Luigiemu Castellanowi przebiegu wypadkow nie byly warte ich zycia... -Lepiej sie teraz czujesz? - zapytal Korath, kiedy ruszyli przez Kontinuum Mobiusa do Paryza. -Nie - odparl Jake. - Ale poczuje sie lepiej, gdy wykonam reszte tego, co zaplanowalem na dzisiejsza noc. -Marsylia? - domyslil sie Korath. -Czy cie nie ostrzegalem? - powiedzial Jake. - Nie mowilem, zebys nie probowal poznac mnie zbyt dobrze? -Ale to bylo wyraznie widac w twoim umysle - bronil sie Korath - a twoje mysli sa wyrazone w mowie umarlych. Juz ich nie ubywasz przede mna jak przedtem i nawet zaczatek miec nadzieje, ze moze - jak mam to ujac? - ze moze ty i ja zblizamy sie do siebie? -Musze sie nad tym zastanowic - powiedzial Jake. - Zaczynam sie robic nieostrozny. Zanim Korath zdazyl wydac swoje zwykle, "pelne oburzenia" prychniecie, znalezli sie z powrotem w pokoju hotelowym i Jake szybko pozbyl sie calego ekwipunku, jaki mial na sobie... Ze wzgorza gorujacego nad rezydencja Castellana w Marsylii Jake obserwowal przez noktowizor caly teren. Obraz w podczerwieni nie pokazywal, zeby w domu bylo wlaczone ogrzewanie - ale, w koncu, po co ktos mialby je wlaczac przy takiej pogodzie? - bylo widac tylko mala, jasna plame w mniejszym budynku, prawdopodobnie w kotlowni. Jednak noktowizor nie wychwytywal ruchow ludzi wewnatrz budynku. -Nadal pusto? - zapytal Korath. -Prawdopodobnie - odparl Jake. - Ale w kazdym razie bedziemy mieli oczy otwarte. - Coraz latwiej bylo zapomniec, ze Korath jest istota bezcielesna. -Ty tak - przypomnial mu tamten - bo to, co ja widze, zawsze pochodzi z drugiej reki -to obrazy przekazywane za posrednictwem mysli i przez nie znieksztalcane - a nie stanowi bezposredniego obrazu. Jeszcze jeden przyklad, ze byloby o wiele latwiej, gdybysmy stanowili jednosc. Nie byloby potrzeby uzywac tego noktowizora, wystarczylby jeden rzut oka, aby stwierdzic, czy dom jest zajety, a gdyby tak bylo, wkrotce wywietrzylibysmy jego mieszkancow. -To brzmi zachecajaco - powiedzial Jake sucho. - Dziekuje, ale nie skorzystam. - Ponownie odrzuciwszy "oferte" Koratha, zamilkl i dalej obserwowal dom. -Co sie stalo? - zapytal Korath po chwili. - Dlaczego sie nie ruszysz? Co cie zatrzymuje? Boisz sie? -Balem sie - powiedzial Jake. - Bylem w tym przekletym miejscu tylko dwa razy i za kazdym razem opadal mnie strach. Balem sie tego, co robia Nataszy - i co moga zrobic mi. I robili to dwukrotnie. Za pierwszym razem jeden z nich ja zgwalcil, a potem spuscili mi niezly wpierdol. A za drugim razem... wszyscy zgwalcili Natasze, zabili ja i probowali zabic mnie.A Luigi Castellano siedzial w mroku, patrzac, bawiac sie tym co widzi, i kierujac cala "akcja". -I dlatego jestesmy tutaj - powiedzial Korath. - Dzis w nocy mu sie odplacisz, a wlasciwie nie jemu, ale temu domowi. -Za kazdym razem - mowil dalej Jake, jakby nie slyszac tamtego - to sie dzialo w sypialni. Przez dlugi czas odsuwalem od siebie wspomnienie tego pokoju; pokoju, w ktorym bylem zmuszony patrzec, co robili. Mysle, ze on jest w tylnej czesci domu, ale na parterze, podobnie jak gabinet. Odsuwalem od siebie to wspomnienie, bo nie bylem w stanie go zniesc. Ale teraz, w mroku nocy... czuje, ze jest tam, na dole. Prawie czuje smak tego pieprzonego pokoju... i znam jego wspolrzedne. -I tam wlasnie podlozysz bombe. -Tak - powiedzial Jake, gdy Korath wywolal rownania Mobiusa. - Jesli to bedzie moj punkt zerowy, moze bede w stanie zapomniec. Przynajmniej czesc. Tylko ten dom. A reszta tego wspomnienia bedzie we mnie, dopoki nie dopadne Castellana. Sypialnia wygladala tak, jak Jake ja zapamietal. Omiotl ja swiatlem latarki, umiescil bombe na podlodze, na srodku pokoju, gdzie kiedys byl przywiazany do krzesla, i przygotowywal sie do opuszczenia pokoju. Ale w momencie gdy wywolywal drzwi Mobiusa, uslyszal glos. -Jest tam kto? - Glos - stary, senny glos mowiacy po francusku, dochodzacy gdzies z wnetrza domu, prawdopodobnie z gabinetu. Stary stroz? -Jezu! - pomyslal Jake, wchodzac do Kontinuum, z ktorego po chwili wyszedl w gabinecie. Bomba miala zapalnik dziesieciosekundowy, a czas mijal. Starzec zrzucil na ziemie koc, podnoszac sie z lozka, na ktorym spal. Kiedy Jake rzucil sie w jego strone, zahaczyl o koc, ktory owinal mu sie wokol stop, i omal sie nie przewrocil. Potykajac sie, zdolal chwycic stroza i wypchnac go przez drugie pospiesznie wywolane drzwi... ...Na stok wzgorza. -C-co? - stroz wydal stlumiony okrzyk, tracac rownowage i siadajac ciezko na trawie. Tyle tylko zdazyl powiedziec, zanim do gory uniosl sie slup ognia i dom Castellana z potwornym hukiem wylecial w powietrze. Odglos wybuchu odbil sie echem od okolicznych wzgorz, a w oddali rozleglo sie szczekanie psow. Odleglosc miedzy domem a punktem obserwacyjnym Jake'a na wzgorzu wynosila moze piecset stop, ale to nie bylo wystarczajaco daleko. Jake wciaz mial koc owiniety wokol stop, uwolnil sie kopnieciem, rzucil sie na ziemie kolo starca i chwycil koc, zeby przykryc ich obu. Wokol lataly kawalki gruzu, kilka z nich uderzylo w koc, odbilo sie i znieruchomialo na ziemi. Slychac bylo odglosy spadajacych wokol mniejszych fragmentow, a potem poczuli dym. Koc zaczal sie tlic. Jake odrzucil go na bok, wstal i podniosl starca. Skrawki trawy plonely, a w powietrzu unosily sie kawalki zaslon, poscieli i innych tkanin, trzepoczac jak ogniste latawce unoszone pradami termicznymi z plonacych ruin domu. W centrum eksplozji powstal maly krater, wokol ktorego plonely deski podlogi, krokwie i fragmenty umeblowania. Cale miejsce bylo gruntownie wypalone i byc moze dobrze sie stalo, ze Luigi Castellano cenil sobie prywatnosc; w promieniu jednej czwartej mili nie bylo innych prywatnych posiadlosci. -Nie szczedziles trudu! - powiedzial Korath cicho, najwyrazniej pod wrazeniem wywolanego zniszczenia. Ale Jake go nie sluchal. -Nic ci sie nie stalo? - zapytal, podtrzymujac stroza jedna reka i dyskretnie obszukujac go druga. Stroz popatrzyl na niego i zapytal: -Co sie stalo? - I spojrzawszy w dol, wykrzyknal: - Moje buty! Zostawilem je... tam! - Patrzyl rozszerzonymi oczyma na zgliszcza. Jesli nie liczyc braku butow, byl kompletnie ubrany: mial na sobie koszule, spodnie i pognieciona marynarke. Najwyrazniej ucial sobie drzemke. Nie poruszajac sie wewnatrz domu, nie zwracal na siebie uwagi i Jake nie dostrzegl go w noktowizorze. -Zobaczylem, jak wybiegasz z domu - sklamal Jake. - Palilo sie. Pomoglem ci sie tu dostac. Moze cos cie uderzylo w glowe? Starzec pomacal glowe i rzekl: -Ja... ja nie wiem. Mysle, ze snilem jakis koszmar. Cos ?a mnie wpadlo, a potem znalazlem sie tutaj. Ale przede wszystkim nie powinienem byl spac! I strace prace! Oni wyleja mnie! - Oni? -Agencja. - Stroz zamachal rekami. Przezyl szok, ale juz z niego wychodzil. -Jaka agencja? - spytal Jake. -Agencja, ktora mnie zatrudnia - odparl tamten. - Opiekuje sie domami bogatych ludzi, kiedy gdzies wyjezdzaja. -A co z panem Castellanem? - Glos Jake'a nagle stwardnial. - Czy to nie on cie zatrudnia? -Co? - powiedzial tamten. - Pan Castellano? Nie znam go. Mam tylko jego wizytowke, na wypadek gdyby cos sie stalo. A teraz... teraz cos sie stalo! Mon Dieul -Pokaz mi te wizytowke - powiedzial Jake. I starzec, wciaz nie bardzo wiedzac, co sie wlasciwie dzieje, pogrzebal w kieszeniach marynarki, i znalazl wizytowke Castellana. Jake zerknal na nia i powiedzial w mowie umarlych: -Zapamietaj to. Numery i adresy. -Zrobione - odparl po chwili Korath. -Dziwne - powiedzial Jake - ze dla istoty pochodzacej ze swiata, w ktorym prawie sie nie pisze ani nie liczy, tak dobrze potrafisz zapamietywac. -Slowa i liczby - odparl Korath - nic dla mnie nie znacza. Zapamietuje ich ksztalty, to wszystko. To dziedzictwo Malinariego, pamietasz? W oddali slychac bylo syreny. Prowadzaca z Marsylii kreta droga pedzil konwoj pojazdow z zapalonymi swiatlami i kolorowymi, wirujacymi swiatlami ostrzegawczymi. Jake ponownie zwrocil sie do starca. -Masz swoja wizytowke. Ale wyswiadcz mi przysluge. Kiedy bedziesz rozmawial z policja, nie wspominaj o mnie. -Ale ocaliles mi zycie! - zaprotestowal tamten. -Dasz mi slowo? -Oczywiscie, skoro nalegasz. Tyle moge... -Ale kiedy sie skontaktujesz z Castellanem - przerwal Jake - koniecznie powiedz mu o mnie. -Nawet nie wiem, kim jestes - powiedzial starzec. -Po prostu powiedz mu, ze byl tutaj Anglik, dobrze? Starzec wygladal na zdumionego, wzruszyl ramionami i w koncu kiwnal glowa. -Wiec dopoki wozy strazackie i policja sie tutaj nie zjawia, mozesz tu zostac i patrzec na to widowisko - powiedzial Jake. - Aleja musze juz ruszac w droge. Stary stroz istotnie patrzyl na to widowisko - dogasajacy ogien i to, co pozostalo ze scian zrujnowanego domu popekanych od goraca, z ktorych unosil sie w gore oblok czarnego dymu - ale po chwili dotarlo do niego to, co powiedzial Jake, i obrocil sie w jego strone, mowiac: -Ruszac w droge? Ale Jake'a juz tam nie bylo... CZESC CZWARTA Pseudowspomnienia i zamet XIX Jake sobie przypominaKiedy Jake wzial prysznic, najpierw stojac pod goraca, a potem pod zimna woda, wysapal: -Umieram z glodu, wiesz? -To sprawa Kontinuum Mobiusa - powiedzial Korath - Najwyrazniej cie wyczerpuje. A jesli o mnie chodzi, jestem ponadto i moja sytuacja jest z gruntu inna - jestem glodny zycia! Tkwiac na krawedzi twego umyslu, nawet nie moge ocenic prawdziwego smaku twoich potraw i dociera do mnie tylko slabe echo przyjemnosci, jakie przezywasz. -Ale to lepsze niz tkwic w tym zbiorniku sciekowym, nie? -Wszystko jest lepsze niz to! - powiedzial Korath. - A jesli chodzi o glod, to chyba nie znasz znaczenia tego slowa. Kiedy mozesz ogryzac kosc wyjeta z kregoslupa lotniaka, saczac jego plyn rdzeniowy, wtedy naprawde rozumiesz znaczenie tego slowa! -Co takiego? Chcesz mi odebrac apetyt? - skrzywil sie Jake. A kiedy Korath nie odpowiadal, ciagnal: - Restauracja hotelowa bedzie juz teraz zamknieta, ale znam doskonala chinska restauracyjke w Soho. Jadlem tam raz z Lardisem Lidescim. On pochodzi z twego swiata - w kazdym razie z jego czesci - i byl zdania, ze jedzenie bylo doskonale. -Jestem do uslug - powiedzial Korath. Jake wytarl sie do sucha i zaczesal do tylu wlosy. Normalnie szedl do fryzjera, ktory zaplatal mu je w warkoczyk, ale dzisiaj musial sie zadowolic czarna elastyczna wstazka. Zalozyl zwykle ubranie, ktore wzial ze soba, kiedy opuszczal Wydzial E; w miedzyczasie zostalo wyprane i wyprasowane w hotelowej pralni... W Soho byla 10.20. W restauracji roilo sie od mlodych mieszkancow Londynu, jako ze wieczor byl wyjatkowo cieply. Chinskie jedzenie bylo dobre i podobnie chinskie piwo, ktore popijal Jake. Potem, mijajac Oxford Circus - wdychajac zapachy miasta i chlonac jego widoki i dzwieki - powiedzial: - No, jak? -Co jak? - odparl Korath. -Jedzenie. -Rzeczywiscie bylo dobre - powiedzial tamten. - Przynajmniej ty jestes tego zdania. -Lepsze niz plyn rdzeniowy? -Lepsze niz z lotniaka - ponuro powiedzial Korath. Jake postanowil nie drazyc tego tematu. -I co teraz? Jake wzruszyl ramionami. -Moglbym ruszyc na Leicester Square, ale jest juz za pozno na kino - odparl. - Szkoda, bo kilka dni temu wyswietlano "Predatora 2020". Ale z drugiej strony cala ta bezsensowna przemoc - krew i flaki, i co tylko chcesz - sprawilyby, ze tylko bys zglodnial, wiec dam sobie spokoj. Znalezlismy siew kropce; jest zbyt pozno, aby zrobic cos ciekawego, a za wczesnie, aby odwiedzic te spelune. Chce miec pewnosc, ze lokal bedzie pusty i zamkniety na noc, zanim go calkiem zlikwiduje. Oczywiscie moglbym cie poprosic, abys dal mi odpoczac, wrocil do swojego zbiornika, a ja moglbym przez jakis czas cieszyc sie wlasnym towarzystwem. -Mialbym wrocic do Radujevacu? - zaprotestowal Korath. - Do tego ponurego miejsca? Ale dlaczego? -Bylbys zaskoczony - powiedzial Jake - jak blisko Wydzialu E znajdujemy sie w tej chwili. Nawet nie korzystajac z Kontinuum Mobiusa, mozna sie tam dostac raz-dwa. -Ach! - powiedzial Korath. - Znowu Liz. Stale o niej myslisz. Dlatego wrociles do Londynu. Jake niepewnie wzruszyl ramionami. Ale po chwili niechetnie powiedzial: -Nie, to zdecydowanie nie tak. To byla tylko przelotna mysl, nic wiecej. Wprawdzie mam ja w glowie - jakze moglbym temu zaprzeczyc, skoro i tak wiesz? - ale wole, aby obylo sie bez komplikacji. Zreszta mam o czym myslec i co robic. -Na przyklad? -Po pierwsze, musze zadzwonic pod pewien numer - powiedzial Jake. - A po wtore, musze przygotowac paczke z niespodzianka dla Frankiego Franchise'a. -Tak? - powiedzial Korath. - Ale czy nie byles tym, ktory niepokoil sie moim pragnieniem nieuzasadnionej przemocy? Moze jeszcze cie przekonam, ze jestesmy do siebie bardzo podobni. Ale Jake tylko potrzasnal glowa i powiedzial: -Nie ma mowy. Wszystko, co robie, zostalo - takie mam wrazenie - dla mnie zorganizowane. Moj kurs zostal zaplanowany. Nie mam wyboru. To tak, jakby cos mnie pchalo do tych czynow. -Wlasnie - powiedzial Korath. - A ja? Nie chcialem zostac wampirem, Jake. Ale kiedy nim sie stalem, myslisz, ze nie odczuwalem czegos podobnego? Nie moge wyprzec sie zadzy krwi, tak jak ty nie mozesz sie wyprzec swoich tajemniczych pragnien! -Moze - powiedzial Jake. - Ale i tak jestesmy rozni. A teraz wracamy do Paryza. Ale najpierw "wpadl" do pewnego garazu w Marsylii, wyjasnil, ze w samochodzie zabraklo mu paliwa, i kupil pojemnik z trzema galonami benzyny. -Paczka dla Frankiego? - zapytal Korath. -Czesc tej paczki - wyjasnil Jake. - Jeszcze tylko brakuje plastikowej torby, w ktora wszystko elegancko zapakuje... Z paryskiego hotelu Jake probowal sie polaczyc z numerem Castellana w Bagherii na Sycylii, ale slyszal tylko zaklocenia. Polaczenia na calym swiecie szwankowaly, a mialo byc jeszcze gorzej. Zostalo mu wiec tylko jedno. Byla 11.30, gdy Jake sie rozebral i wyciagnal sie na lozku. Byl calkiem rozbudzony i nie myslal, ze w ogole zdola zasnac, ale warto bylo sprobowac. Moze natknie sie na cos uzytecznego, sluchajac wszechobecnych szeptow zmarlych, moze trafi na samego Nekroskopa, Harry'ego Keogha - jezeli cos z niego jeszcze pozostalo - i bedzie mogl mu zadac pare waznych pytan. Przewracal sie z boku na bok i byl autentycznie zaskoczony, gdy po chwili jego cialo i umysl ogarnelo typowe odretwienie poprzedzajace sen. Lezal nieruchomo, pozwalajac, by jego umysl dryfowal... O 3.30 w nocy senny telefonista obudzil Jake'a zgodnie z jego wczesniejszym zyczeniem. Telefon dzwonil wielokrotnie, zanim Jake podniosl sluchawke i wymamrotal podziekowania, ale minelo jeszcze dziesiec minut, zanim doszedl do siebie i przypomnial sobie, gdzie jest i co tu robi. Nastepnie, spryskawszy twarz zimna woda, Jake poskarzyl sie Korathowi: -Czuje sie zupelnie otumaniony. Musisz miec racje: korzystanie z Kontinuum Mobiusa mnie wyczerpuje. - Mowil, ani przez chwile nie podejrzewajac, ze jego martwy "partner" wiedzial, co na niego wplywa i ze w rzeczywistosci to on byl zrodlem tego stanu. A Korath byl rzeczywiscie "zmeczony" - albo raczej sfrustrowany - a przyczyna byla ta sama. Jedyna roznica bylo to, ze wiedzial dlaczego, ze przez ostatnie cztery godziny probowal przeniknac przez oslony Jake'a i wejsc jeszcze glebiej w umysl swego gospodarza. Frustracja byla skutkiem tego, ze mu sie to kompletnie nie udalo. Poniewaz gdy umysl Jake'a byl tylko czesciowo osloniety, tak jak podczas snu, i tak byl "nie do zdobycia". Moc, jaka go obdarzono - doslownie obdarzono, a uczynil to Harry Keogh - wydawala sie rosnac wykladniczo i wszelkie wczesniejsze proby Koratha takze nie przyniosly rezultatu. Przymilanie sie nie skutkowalo, podobnie obietnice czy grozby. Probowal wszystkiego i teraz musial znalezc jakis inny klucz, ktory pozwoli mu sie dostac do najglebszych zakamarkow umyslu Jake'a. Ale wszystkie te proby przelamania zabezpieczen jego umyslu, jakie podejmowal Korath, daly sie Jake'owi porzadnie we znaki. Walczyl z tym nawet we snie, nie zdajac sobie sprawy z atakow Koratha; jego metafizyczny umysl opieral sie i odpieral wszelkie ataki. To tlumaczylo jego znuzenie i rosnaca frustracje Koratha. Z drugiej strony w ostatnich sekundach przed przebudzeniem sie Jake'a, martwy wampir mial duzo szczescia, bo udalo mu sie pospiesznie wprowadzic do jego umyslu posthipnotyczna sugestie, aby spiacy nie zapamietal tych jego ingerencji... -Jestes tam? - powiedzial Jake, sciagajac Koratha na ziemie; zaskoczony Korath probowal na gwalt sie pozbierac. - Jestes bardzo spokojny. Co tam knujesz? - (Jak gdyby odgadl, co sie przed chwila dzialo, choc w rzeczywistosci tak nie bylo). -Jestem tutaj - powiedzial Korath. - Siedzialem cicho, bo nie chciales, abym mowil. Chcesz czegos? -Nie - odparl Jake. - Po prostu kiedy jestes taki milczacy, zawsze sie zastanawiam, co myslisz. Zrozum, Korath, ta bariera miedzy nami dziala w obydwie strony. Podobnie jak moj umysl jest dla ciebie strefa zakazana, tak i twoj umysl jest dla mnie niedostepny. - Po czym dodal nieco podejrzliwie: - Moze obaj powinnismy sie z tego cieszyc, co? -Jak uwazasz - powiedzial Korath, wzmacniajac wlasne oslony... Ubrany na czarno Jake wrocil na brukowana aleje w Genui, gdzie neonowy napis z podwojnym F jeszcze sie nie palil, a droga byla zatarasowana smieciami z calego dnia, upchanymi w plastikowe worki i zardzewiale pojemniki. Po jednej stronie lokalu znajdowala sie obskurna pizzeria, a po drugiej maly sklep zelazny, sprzedajacy sprzet wedkarski. Jake mial nadzieje, ze byly ubezpieczone. Ale do diabla z tym, ktokolwiek byl ich wlascicielem, musial byc wzglednie zamozny. Spojrzawszy w gore, Jake zobaczyl, ze gorne okna lokalu Frankiego sa zabite deskami. Ale poniewaz sasiednie okna byly zasloniete, doszedl do wniosku, ze lepiej sprawdzic, czy kogos nie ma w srodku. Widzial wnetrze zarowno pizzerii, jak i sklepu zelaznego, dysponowal wiec ich wspolrzednymi. Nie bylo zadnych urzadzen alarmowych, a szybka kontrola obu miejsc wykazala, ze nikogo tam nie ma. Doskonale. Teraz mogl sie do tego zabrac. Wrocil do Paryza po "sprzet", a stamtad bezposrednio do baru Frankiego. -Do widzenie, Frankie - warknal, wciskajac guzik nastawionego na piec sekund zapalnika bomby zapalajacej. Akurat tyle czasu, zeby wywolac drzwi i zniknac. Znalazlszy sie na koncu alei, odwrocil sie, zaslaniajac oczy przed tym, co jak wiedzial, za chwile nastapi. -Faktycznie nieuzasadniona przemoc! - powiedzial Korath, kiedy speluna Frankiego Franchise'a stanela w plomieniach. Najpierw pojawil sie blysk oslepiajaco zoltego swiatla - jakby w mrocznej ulicy nagle rozblysnal dzien - po czym rozlegl sie odglos dwoch eksplozji, ale nastapily one tak szybko Po sobie, ze zlaly sie w jedna. Huk wybuchu przypominal odglos rozrywajacego sie pocisku wystrzelonego z mozdzierza, ktory niosl sie w powietrzu, stopniowo przechodzac w przeciagle wycie jak poddawany probie silnik odrzutowy, kiedy zapalila sie benzyna, ktorej plonace strumienie wystrzelily we wszystkie strony. Skutek byl przerazajacy. Dach lokalu uniosl sie w gore na poteznym slupie ognia, a drzwi i okna wygiely sie na zewnatrz i po chwili eksplodowaly, zasypujac ulice odlamkami cegiel i szkla. Kiedy dolny poziom budynku rozpadl sie, gorne pietro jeszcze przez chwile trwalo, jakby unoszone przez straszliwe goraco, zanim zwalilo sie w szalejace ponizej morze ognia. Wtedy w gore uniosl sie wielki slup ognia i dymu, a sasiednie budynki zadrzaly, pochylily sie do wewnatrz i w koncu osunely sie w wielki tygiel zoltego ognia. -Zalatwione - powiedzial Jake z zadowoleniem. -Ale ogien musi sie rozszerzyc - powiedzial Korath. -Jesli o mnie chodzi, moze pojsc z dymem nawet cala dzielnica nadbrzezna - odparl Jake - byleby tylko nie bylo ofiar w ludziach. Ale nie powinno byc, bo przy tej pogodzie, kiedy wszystko jest suche jak pieprz, straz pozarna musi byc w pogotowiu. Tak tez bylo i kiedy Jake stal tam jeszcze przez chwile, przygladajac sie swemu dzielu - a zaskoczeni ludzie na dzwiek syren wybiegli z domow - po czym Korath wywolal rownania Mobiusa. A kiedy przy wtorze wyjacych syren pojawily sie pierwsze wozy strazackie, Jake wysunal sie z tlumu i zniknal... Znalazlszy sie z powrotem w Paryzu, ponownie zatelefonowal do Bagherii i tym razem uzyskal polaczenie. Na tle trzaskow i zaklocen uslyszal chropawy glos. -Kto mowi? - ale nie byl to glos Luigiego Castellana. -Chce mowic z czlowiekiem, ktory rzadzi psami - powiedzial Jake - a nie z jednym z jego psow. Wiec sprowadz go, i to szybko, kiedy mamy polaczenie. Nastapila krotka przerwa - kolejne trzaski - i w koncu Jake uslyszal glos, ktory rozpoznal natychmiast; gleboki, dudniacy glos przypominajacy mruczenie wielkiego kota, ktorego nie zapomni az do smierci. -Kim jestes i czego chcesz? - zapytal glos. -Chce ciebie, Castellano - odparl Jake. - A jesli chodzi o to, kim jestem, chyba juz wiesz. Jestem tym, ktory zniszczyl twoj dom w Marsylii i te mala kopalnie zlota pod Madonie, a przed paroma minutami spelune Frankiego Franchise'a w Genui. -Jake Cutter - powiedzial tamten, ale jego glos juz nie przypominal mruczenia kota. Teraz byl jak warczenie psa i czaila sie w nim smiertelna grozba, wskutek czego slowne grozby byly zbedne. Ten mroczny glos powiedzial: - Jake Cutter - ale znaczylo to: - Juz jestes trup! -Tak, Jake Cutter - powiedzial Jake - i postanowilem rozbic twoja organizacje i zniszczyc twoje parszywe kryjowki. A potem zajme sie toba. -Co? - powiedzial Castellano. - I to wszystko z powodu tej malej cipy, tej Nataszy? Zdziry rozprowadzajacej narkotyki, ktora pieprzyli wszyscy szefowie w Moskwie? Czy ona naprawde byla warta tego, zeby za nia umierac, Jake? -Ty mi to powiedz, sukinsynu! - wyrzucil z siebie Jake. -Bo to ty wkrotce umrzesz. W tym momencie zaklocenia staly sie tak silne, ze Jake ledwo zrozumial odpowiedz tamtego. -Kiedy przyjdziesz, bede na ciebie czekal, Jake. Tylko ty i ja i zwyciezca bierze wszystko. Mozesz byc pewien, ze to bede ja! Wsadze twoje jaja do sloika, aby mi przypominaly o tobie, a twoje przedsmiertne wrzaski zapamietam na zawsze i bede ich sluchal przed zasnieciem. Twoje wrzaski i szlochanie Nataszy... ten duet bedzie moja kolysanka, wiesz? Wiec obiecaj, ze nie kazesz mi czekac zbyt dlugo, dobrze? -To bedzie szybciej, niz myslisz - powiedzial Jake... ...Po czym slychac juz bylo tylko zaklocenia i moze trzask odkladanej sluchawki... Korath byl w glowie Jake'a i wszystko slyszal. -Wiesz - powiedzial - ten Luigi Castellano moglby byc Wampyrem. Sposob, w jaki z ciebie szydzil... slyszalem cos podobnego w Krainie Gwiazd. Nie mowilem ci o tym? Sposob, w jaki wielcy wrogowie szydza z siebie nawzajem, zanim sie rzuca do walki, doprowadzajac sie tym sposobem do niewyobrazalnej wscieklosci. Przypuszczam, ze Castellano probowal robic to samo. I wydaje mi sie, ze mu sie udalo! Jake prawie go nie sluchal. Wsciekle przemierzal pokoj z zacisnietymi piesciami, a na jego twarzy malowala sie ponura determinacja. -Podly sukinsyn! - mruczal pod nosem. - Masz racje, on ze mnie szydzi. Ale gdyby wiedzial, czym dysponuje, nie bylby tak cholernie pewny siebie. -My takze nie wiemy, czym on dysponuje - zauwazyl Korath. - A to miejsce w Bagherii, czy to nie jest jego twierdza, ktorej strzega jego najlepsi ludzie? Moze to ty nie powinienes byc tak cholernie pewny siebie. -Oni nie maja Kontinuum Mobiusa - powiedzial Jake. -Ale maja kule - odparl Korath. - Wystarczy jedna kula wystrzelona w odpowiedniej chwili, Jake, i po tobie, nie wspominajac o mnie... -Gdybym wiedzial, gdzie jest to miejsce - Jake zazgrzytal zebami - zrobilbym to jeszcze dzisiejszej nocy! -A to jest dokladnie to, czego oczekuje Luigi Castellano - powiedzial Korath. - Chce, zebys tam popedzil bez przygotowania. Ale niech twym przewodnikiem bedzie rozum, Jake, a nie serce. A juz na pewno nie nienawisc. Zemsta to danie... -Ktore najlepiej smakuje na zimno, wiem - dokonczyl Jake. Po czym zmarszczywszy brwi, powiedzial: - Ale gdzie to slyszales? -W Krainie Gwiazd - odparl Korath. - Gdziezby indziej? -Wyglada na to, ze mamy sporo takich samych powiedzen - powiedzial Jake. -To niezbyt zaskakujace - tamten wzruszyl bezcielesnymi ramionami. - Ludzie sa ludzmi w kazdym swiecie, a ich najbardziej mroczne namietnosci sa wszedzie takie same, oczywiscie z wyjatkiem Wampyrow, w ktorych ludzkie wady ulegly zwielokrotnieniu, i podobnie ich zadze i napady gniewu. -Wiec jak to jest, ze nie kipisz z wscieklosci? - zapytal Jake. - Jestes Wampyrem, czy moze bylbys nim. Mowisz, ze jestem irytujacy, uparty i ciagle daje ci w kosc. Wiec dlaczego sie na mnie nie wsciekasz? Jak to jest, ze zawsze jestes opanowany? -Ale ja wsciekam sie na ciebie! - powiedzial Korath. - I to bardzo. Powinienes uwazac sie za szczesciarza, ze nigdy sie nie dowiesz jak bardzo! Ale... -Ale? -To po prostu sprawa ciaglosci - powiedzial tamten. - Ide tam, gdzie ty, i cierpie to, co ty. Czymze bym byl bez Jake 'a Cuttera? Co sie ze mna stanie, jesli umrzesz? Bez ciebie jestem niczym. A skoro tak, jesli zachowujesz sie jak glupiec w goracej wodzie kapany, musze nad soba panowac. Bo jak powiedzialem, to sprawa ciaglosci i po prostu nie moge pozwolic, abys popelnil samobojstwo. -Wielkie dzieki! - warknal Jake. - Ale przez sposob, w jaki to mowisz, odnosze wrazenie, ze chodzi nie tyle o ciaglosc, co o trwalosc. Wiec mysle, ze moze powinienem ci przypomniec, ze kiedy skonczymy, to na dobre. -Nie zapomnialem - powiedzial Korath. - Ale mamy jeszcze do przebycia dluga droge. Najpierw Luigi Castellano, a potem lord Nephran Malinari, Vavara i Szwart. Taka mielismy umowe i bede sie jej trzymal. -Dobrze - powiedzial Jake. - Niech wiec tak bedzie. - Ale w glebi duszy czul wielki niepokoj w zwiazku z tym tak zwanym "partnerstwem" i wiedzial, ze tak bedzie, dopoki sie nie zakonczy... Jake obudzil sie o 9 rano. Byla sobota. Umyl sie i ubral, wepchnal torbe wypelniona plastykiem gleboko pod lozko i zjadl sniadanie w pokoju. Dopiero wtedy wezwal Koratha. -I jakze sie czujesz dzis rano? - spytal wampir. -Spiesze sie - odparl Jake. - Jak zawsze cos mnie pcha naprzod, ale nie w strone samobojstwa! -Widze - powiedzial tamten. - Jestes teraz znacznie spokojniejszy niz wczoraj wieczorem. -To dlatego, ze skorzystalem z twojej rady - wyznal Jake. - Wczoraj sie troche wscieklem, ale teraz juz jestem spokojny. Prawdopodobnie to dobrze, ze nie wiem, gdzie w Bagherii znajduje sie dom Castellana, bo w przeciwnym razie obawiam sie, ze naprawde by mnie tam ponioslo. -A to byloby niebezpieczne, a poza tym klociloby sie z twoim pierwotnym planem -powiedzial Korath. - Bo jesli mnie pamiec nie myli - a na ogol sluzy mi bardzo dobrze -chcesz, aby Castellano poczul, jak petla powolutku sie zaciska. Jake przytaknal. -Az mocno zacisnie sie na jego szyi, tak - powiedzial. -Wiec co robimy? Jaki jest plan na dzien dzisiejszy? -Dzisiaj znajdziemy dom Castellana w Bagherii i zbadamy go - powiedzial Jake. - A wieczorem zniszczymy i jego razem z nim! Ale przedtem wrocimy do San Remo, do Rzedu Milionerow. -Ostatniej z jego kryjowek? -Wlasnie. Niech czuje, jak ta petla sie zaciska. - Ale przeciez teraz juz wie, co zrobiles, faktycznie sam mi to powiedziales! Calkowite zniszczenie jego domu w Marsylii pozar u Frankiego Franchise'a w Genui. A jesli chodzi o zniszczenie jego maszyn w gorach Madonie, widzial to sam. -Wiec co z tego? -W San Remo... on moze czekac na ciebie. A jesli nie on sam, to z pewnoscia oplaceni przez niego ludzie. -Musze podjac takie ryzyko - powiedzial Jake. - Musze, bo to jest czesc mojego planu. Chce, aby mnie widziano w San Remo -Ale dlaczego? -Dlatego, ze jesli dowie sie, ze jestem tutaj, nie bedzie si mnie spodziewal w tym samym czasie na Sycylii. -Ach, rozumiem! - powiedzial Korath. - Sadzac, ze nie bedziesz w stanie uderzyc ponownie tej samej nocy, przez kil ka godzin bedzie sie czul bezpieczny. Zaskoczysz go! -Taki mam plan - potwierdzil Jake. - Ale nie zaskocze go jezeli nie bede wiedzial, gdzie jest ani jak moze sie bronic. Wiec to jest moje nastepne zadanie. Pamietasz adres na tej wizytowce? -Adres? - powiedzial Korath. - Alez oczywiscie. O tak! Bo dzieki lordowi Malinariemu pamie tam pra wie wszystko... Zaledwie kilka kilometrow za Bagheria, w strone Trabii - nieco na zachod od Malicii, w miejscu gdzie wpada do morza, spogladajac ze zbocza po drugiej stronie autostrady na wybrzeze Morza Tyrrenskiego - rezydencja Castellana wygladala ponuro nawet w pelnym swietle dnia. Ale co wazniejsze, dom wydawal sie opuszczony. -Nie rozumiem - powiedzial Jake, lezac na skrawku kamienistej ziemi, za kupa malych glazow i patrzac przez lornetke na cel swego ataku. - Jestesmy tu juz od godziny i od tej pory nic nie drgnelo. Ale stoja tam samochody - chyba szesc? - od frontu, a z dwoch kominow unosi sie dym. Wiec gdzie sie wszyscy podziewaja? -Oczywiscie sa wewnatrz - powiedzial Korath. -I w ogole nie wychodza? -Ale to chyba ich prawo - (Korath wzruszyl bezcielesnymi ramionami). - A ty bys wyszedl, gdybys wiedzial, ze ktos czeka, zeby cie sprzatnac? -Nie wiedza, ze jestem tutaj. -Ale wiedza, ze gdzies musisz byc. -Myslisz, ze po prostu sie przyczaili? -Mysle, ze robia to, co ja bym robil w tej sytuacji - powiedzial Korath. - Nie ryzykuja. Jake pokrecil glowa z niepokojem i powiedzial: -To strata czasu. Nie podoba mi sie to miejsce, mam wrazenie, ze jestem odsloniety, i chemie bym ruszyl, tylko ze nie jestem zadowolony z posiadanych wspolrzednych. Chodzi mi o to, ze moge wrocic na to miejsce, kiedy bede chcial - i jestem pewien, ze moge wyladowac posrod tych drzew oliwnych - ale nie wiem nic, jesli chodzi o rozklad tego domu. Wiec jak mam dostac sie do srodka? -A musisz dostac sie do srodka? - zapytal Korath. - Nie mozesz po prostu podlozyc bomby na zewnatrz? Jake znow pokrecil glowa i warknal: -Nie. Nie chce tego zrobic w ten sposob. Mam zamiar wysadzic ten dom w powietrze i cale to miejsce zetrzec z powierzchni ziemi! Zniszczenie nie wystarczy. Chce zlikwidowac je na zawsze, jakby go tutaj nigdy nie bylo. -Jakby go tutaj nigdy nie bylo? Nie rozumiem, jak to mozliwe - powiedzial Korath. - Chyba pozostana ruiny. -Niekoniecznie - powiedzial Jake. - Nie pozostana, jesli uzyje termitu. -Termitu? - (Tym razem Korath nie wiedzial, co powiedziec; nie mial pojecia o technice, a wszystko, co zobaczyl w umysle Jake'a, to byl ogien, jak u Frankiego Franchise'a). -Inny rodzaj ognia - wyjasnil Jake. - I inny rodzaj ciepla. Termit to mieszanina tlenku metalu - zelazo nadaje sie do tego doskonale - i sproszkowanego aluminium. -Brazowa rdza i biala rdza? - (To wszystko przekraczalo zdolnosci pojmowania wampira). -Cos w tym rodzaju - powiedzial Jake. - Nazywamy to chemia. -Ja nazywam to magia! - powiedzial tamten. - Widzialem kilka sztuczek Nathana Keogha w Krainie Gwiazd i byly rownie niszczycielskie jak twoje! Malinari tez tak uwazal i dlatego teraz jest tutaj. Wiec rzecz jasna Nathan mial dostep do takich materialow. Materialow wybuchowych, materialow palnych i cieczy, ktore plonely jak ogniste kule prosto z piekla! Czy mozna sie dziwic, ze Cyganie z Krainy Slonca nazwali ten swiat Kraina Piekiel? -Ale z tego co slyszalem i czytalem na temat Krainy Gwiazd - powiedzial Jake - wy rozumieliscie to opacznie. Tak czy owak zabierajmy sie stad. Pozniej zastanowimy sie, jak zdobyc wlasciwe wspolrzedne. -Jak sobie zyczysz - powiedzial Korath, wywolujac rownania Mobiusa... Jake mial adresy przyjaciol w Australii, czlonkow elitarnej australijskiej jednostki antyterrorystycznej, z ktorymi pracowal podczas pierwszej fazy ataku Wydzialu E na Malinariego. Mial takze wspolrzedne rzadowej kryjowki w Brisbane. "Udal sie" tam i byl zaskoczony (chociaz nie powinien), ze miejsce zastal pograzone w ciemnosciach. Kryjowka byla ciemna, zarowno wewnatrz, jak i na zewnatrz, i zupelnie cicha. Cisza nie oznaczala nic (dom byl cichy, poniewaz nie byl uzywany), ale ciemnosc wydala sie Jake'owi jakas dziwna... dopoki do niego nie dotarlo, ze gdy we Francji jest rano, w Australii jest juz wieczor! W rzeczywistosci byla 8.30 wieczorem. Musial sie do tego przyzwyczaic, ze majac do dyspozycji taki "srodek transportu" jak Kontinuum Mobiusa, swiat byl doprawdy bardzo maly. Jake zapalil swiatlo w pokoju operacyjnym i sprawdzil jeden z telefonow. Kiedy stwierdzil, ze dziala, wykrecil numer domowy "Reda" Bygravesa. Nie mial zbyt wielkiej nadziei, ze uda mu sie z nim skontaktowac, ale tym razem zaklocenia byly niewielkie i o dziwo Red byl w domu. -Co ty tu robisz, chlopie? - powiedzial Red, kiedy Jake powiedzial, kim jest. -Chce cie prosic o przysluge - powiedzial Jake. - Hm, duza przysluge. -Nie moze byc zbyt duza po tym, co dla nas zrobiles - powiedzial tamten. - Gdzie jestes? -Jestem w kryjowce w Brisbane - odparl Jake. - Wlasnie tu sie zjawilem. Mam twoj telefon, ale nie mam adresu i zdaje sobie sprawe, ze mozemy byc oddaleni o tysiac mil. Ale zastanawialem sie, czy nie moglibysmy sie spotkac i porozmawiac. Wtedy ci powiem, czego potrzebuje. -To prawda, ze moglibysmy byc oddaleni o tysiac mil - powiedzial Red - ale w rzeczywistosci jestem w domu w Gympie, niedaleko drogi. -W Gympie? - Jake nie zdolal powstrzymac smiechu. - Co to jest, u diabla, Gympie? -To jest miasto, jakies dziewiecdziesiat mil na polnoc od ciebie - odparl Red. - I nie rob sobie jaj z mego rodzinnego miasta! - Ale tez zaczal sie smiac. - Hej, zostan tam, gdzie jestes, a przyjade za jakas godzine. -OK - powiedzial Jake. - I kup po drodze pare piw i cos do jedzenia. -Zalatwione - powiedzial tamten. - Ale chyba nie wpadles w jakies klopoty, co? -Zawsze mam jakies klopoty - powiedzial Jake. - Ale nie naciskaj mnie, musze cos zrobic, a to nie jest calkiem zgodne z prawem. -Nie ma sprawy, Jake - powiedzial Red. - Ze mna i reszta chlopakow, z ktorymi pracowales, nie masz sie czego obawiac. Bede u ciebie za momencik. - I rozlaczyl sie... Chcac zaczerpnac swiezego, nocnego powietrza, Jake skoczyl do otoczonego wysokim murem ogrodu. Ale bylo jeszcze cieplej, niz kiedy tu byl pare tygodni temu. Gwiazdy swiecily wspaniale, a zza muru dochodzil zapach eukaliptusa. A po tej stronie muru lezaly przewrocone wagony kolejki jednotorowej, w miejscu gdzie zatrzymaly sie po przeniesieniu przez Kontinuum Mobiusa z Xanadu. Przeniosl wowczas wagony, jednostke antyterrorystyczna oraz kilku pracownikow Wydzialu E. I w ten sposob uratowal im zycie. -Uratowalismy im zycie - powiedzial Korath. - Moje liczby twoje drzwi. -Wydaje sie, ze to bylo lata temu - powiedzial Jake. -Zyj szybko, umrzyj mlodo i zostaw piekne cialo - powiedzial Korath. -To cyganskie powiedzenie? -W samej rzeczy. -Tez mamy cos podobnego - powiedzial Jake. - Czas szybko leci, kiedy sie czlowiek dobrze bawi. -Dobrze sie bawisz, Jake? Jake potrzasnal glowa. -Ani troche. Zycie jest zbyt krotkie, aby tracic czas na takie bzdety. Ale wiem, ze nie bede mogl spokojnie zyc, jesli nie bede mial tego wszystkiego za soba. -Ach, zycie! - powiedzial Korath. - Jakie to bylo cudowne byc zywym i mlodym, i przechadzac sie po lasach Krainy Slonca, trzymajac dziewczyne za reke. - Kiedy zaczal mowic dalej, jego mysli nagle staly sie ponure. - Ale wszystko to bylo, kiedy bylem mlodym Cyganem, a teraz moje odczucia sa zupelnie inne. To twoje towarzystwo sprawia, ze powracaja dawne wspomnienia. Spacerowales w tym ogrodzie z Liz. -Mowilem ci, zebys nie wspominal Liz! - warknal Jake. -I trzymales ja w ramionach w swoim pokoju w Centrali Wydzialu E, a oboje byliscie nadzy. Ach! - I Jake poczul, jak robi mu sie goraco. -Gdyby nie ty, moze bym sie z nia wtedy kochal, ty odrazajacy podgladaczu! -Ale... -...Ale teraz sie ciesze, ze tego nie zrobilem - przerwal mu Jake glosem drzacym z odrazy. - Z taka koszmarna istota w glowie? Nie ma mowy! Ale jesli jeszcze bedzie mnie chciala, wstrzymam sie do chwili, gdy bedzie juz po wszystkim i pozbede sie ciebie na dobre! Cierpliwosc Koratha takze sie wyczerpala - jego frustracja stale rosla - i nie panujac nad soba, warknal: -Ty niewdzieczny psie! Powiedziales: "gdy pozbede sie ciebie na dobre "? Ale to moze trwac jeszcze bardzo, bardzo dlugo! -Co takiego? - szybko powiedzial Jake. - Co masz na mysli? -Nic! - Korath natychmiast wzmogl czujnosc, pilnujac swego jezyka i mysli, zeby znow sie nie zdradzic. - Twoje nieustanne zrzedzenie... juz nie moge tego wytrzymac. Zjawiam sie na kazde twoje wezwanie - ani razu nie popelnilem bledu - i co dostaje w zamian? -No co? - Jake calkowicie zamknal oslony, wypychajac Koratha poza granice swego umyslu. - Wysle cie do diabla - oto, co ode mnie dostaniesz! Wracaj do swojego zbiornika sciekowego w Rumunii, Korath. A jesli tu zostaniesz, to twoja sprawa. Doskonale dawalem sobie rade sam i moge to robic znowu. Wiec idz do diabla! -Me rob tego, Jake! - krzyknal Korath, ale jego krzyk wpredce ucichl. - Bedziesz mnie potrzebowal. Mowilem w gniewie i to nie mialo zadnego znaczenia. Jake? Jaaake! - I zniknal, a Jake zostal sam w ogrodzie. Ale nie na dlugo. Korath mial racje i rzeczywiscie bedzie go potrzebowal, a zwlaszcza w najblizszej przyszlosci. Wiec po chwili, kiedy troche ochlonal, znow opuscil zaslony i powiedzial: -Dobrze, wracaj. Ale skupmy sie na naszej pracy, zgoda? Nie mowmy o Liz i zadnych zawoalowanych grozb! Po chwili uslyszal przytlumiony glos Koratha: -Jak sobie zyczysz. W naszej przyjazni posunalem sie troche za daleko. Ale pamietaj: ja takze jestem pod presja. Robie, czego ode mnie zadasz, z wlasnej, nieprzymuszonej woli, ale tylko po to, aby zrealizowac wlasny plan. Czyli zniszczenie Malinariego i pozostalych. A coz mozesz osiagnac - kiedy bedziesz mial to, co chcesz - nie dotrzymujac naszej umowy i dzialajac na wlasna reke? -Gdybym tylko mogl! - powiedzial Jake. - Ale bede wiedzial, ze wciaz ze mnajestes. Wiem, ze gdy tylko sie na chwile odpreze, wrocisz, zeby mnie dreczyc jak zawsze. -No to znalezlismy sie w impasie - powiedzial Korath. - Wyglada na to, ze musimy sobie zaufac. -Mnie mozna zaufac - powiedzial Jake. - Nigdy nie naduzylem czyjegos zaufania. -Uczyniles to w stosunku do Wydzialu E - przypomnial Korath. I mial racje. -Bo musialem - bronil sie Jake. - Znasz mnie tak dobrze jak nikt inny i wiesz, ze musialem to zrobic. To cos, co pcha mnie naprzod, nie slabnie. Czuje, jak mijaja sekundy, minuty, godziny. A Castellano nadal zyje. To nie chodzi tylko o niego i o mnie i to cos wiecej niz zwykla obsesja. To koniecznosc. To... to cos, co robie. - (Skad przyszla ta mysl? To nie bylo to, co robil Jake... ale moze to bylo to, co robil Harry Keogh!). Jednakze zanim zdazyl to dokladniej przemyslec, odezwal sie Korath - Rozumiem -powiedzial. - Czuje dokladnie to samo w stosunku do moich wrogow. I to jest takze koniecznosc... Kiedy Red Bygraves, szczuply, umiesniony rudzielec ostrzyzony na jeza, przyjechal do Brisbane swym otwartym wojskowym samochodem, Jake otworzyl brame, zeby go wpuscic. Kiedy sie przywitali, Red powiedzial: -Co jest? Nikogo tu nie ma? Jak sie dostales do srodka? - Bylo to zwykle przejezyczenie, bo przeciez widzial na wlasne oczy, co Jake potrafi, i teleportacja nie byla juz dla niego niczym nowym. Nie tracac czasu, Jake pokazal mu, o co chodzi - zlapal Reda za reke i przepchnal go przez drzwi Mobiusa, w nastepnej chwili obaj znalezli sie w sterowni - po czym mocno go przytrzymal, bo Red chwial sie na nogach i oczy wyszly mu na wierzch. -Jezu Chryste! - wydal stlumiony okrzyk, omal nie upuszczajac piwa i pojemnika z jedzeniem, ktore przywiozl ze soba. -Przestan - powiedzial Jake. - Nie uzywaj takich slow. - Znow zareagowal wedlug zasad, ktore byly mu obce. Red nie zrozumial naglej zmiany jego glosu, ale nic nie powiedzial. Byl zbyt zaskoczony. -Wiedzialem, ze... ze to potrafisz - powiedzial - ale nie spodziewalem sie, ze zrobisz to teraz. Dobry Boze! W ten sposob tutaj przybyles? Az z Anglii? Dobry Boze! -Tak naprawde z Sycylii - powiedzial Jake. Po czym kiedy odprezywszy sie troche, zabrali sie do jedzenia, powiedzial Redowi, czego chce. -Termit? - Red pokrecil glowa. - To trudne zadanie. Ja nie zdolam tego zdobyc, ale znam kogos, kto moze. - I wykreciwszy jakis numer, zaczal tlumaczyc: - Dzwonie do koszar. Sprawdza mnie i polacza z szefem. -Z szefem? - powtorzyl Jake. -Znasz go - skinal glowa Red. - Ocaliles mu glowe - i mnie takze - i jeszcze paru innym. -Major Tom? - powiedzial Jake. - Tak przynajmniej nazywal go Ben Trask. -Ten sam - powiedzial Red. Potem skupil sie na telefonie: powiedzial do sluchawki jakis numer, potem haslo i w koncu kiwnal glowa z zadowoleniem. Podajac sluchawke Jake'owi, powiedzial: - Lepiej sam z nim porozmawiaj. W ten sposob nie bede opowiadal za ciebie zadnych klamstw. Telefon po drugiej stronie linii dzwonil dosc dlugo, a kiedy w koncu podniesiono sluchawke, Jake natychmiast poznal ten apodyktyczny glos. -Panie majorze, mowi Jake Cutter - powiedzial. - Moze pan mnie pamieta. Jestem w Australii i chcialbym pana prosic o przysluge. -Jake? - powiedzial tamten. - Jasne, ze cie pamietam! Przysluge mowisz? Na rzecz Wydzialu E? W kazdej chwili, Jake. Jak moge ci pomoc? Jake poczekal, az ucichnie nagla seria trzaskow, spowodowana wzmozona aktywnoscia slonca, po czym wyjasnil, o co mu chodzi. Na zakonczenie powiedzial: -Ale to nie jest dla Wydzialu E. To dla mnie. Major przez chwile milczal. -A wiesz, jak sie tego uzywa? -Tak - powiedzial Jake. - Moze pan sobie przypomina, ze panscy ludzie uzywali tego w starej kopalni na pustyni Gibsona. A ja szybko sie ucze. -Szybki jestes na pewno, nie mam co do tego watpliwosci! - powiedzial major. - I nie dowiem sie, do czego chcesz tego uzyc, prawda? -W slusznej sprawie - powiedzial Jake. - Tylko w slusznej sprawie. Moge powiedziec tak: swiat nie stanie od tego gorszy. Faktycznie stanie sie o wiele lepszy. -A kiedy chcesz to miec? -Jak najszybciej - powiedzial Jake. Przez moment panowalo milczenie. -Zadzwoniles w odpowiedniej chwili - powiedzial major. -Kilku waszych ludzi, to znaczy pracownikow Wydzialu E, wraz z moimi ludzmi, jest wlasnie teraz w starej kopalni. Otworzyli ja ponownie i weszli do srodka, zeby sie upewnic, czy niczego nie przegapili. Kiedy skoncza, wypala termitem cale to miejsce, zapieczetuja i zamkna na zawsze. -Tak, Trask mowil, ze zamierza to zrobic - powiedzial Jake. -A jak sie przedstawia twoja, hm, zdolnosc poruszania sie? -zapytal major. - Chodzi mi o to... -Wiem, co pan ma na mysli - powiedzial Jake. - Wlasnie w ten sposob tu sie dostalem.Znowu chwila milczenia. -Jake, jestem twoim dluznikiem. Wielu ludzi zawdziecza ci wiecej, niz kiedykolwiek zdola splacic. Oto, co proponuje. Nasi ludzie skoncza prace w starej kopalni niebawem, prawdopodobnie wieczorem. Wiec poniewaz nie odbedzie sie zadne formalne przekazanie tego materialu, mysle, ze mozemy, hm, "zgubic" maly zapas gdzies w poblizu. Powiedzmy, zakopany na glebokosci osiemnastu cali, u stop pierwszego znaku ostrzegawczego, kiedy sie wchodzi z drogi na pochylnie. -Swietnie - powiedzial Jake z wdziecznoscia. -A jesli chodzi o nasza rozmowe - ciagnal major pospiesznie - oczywiscie nigdy nie miala miejsca. -Oczywiscie - odparl Jake. I rzeczywiscie ta rozmowa nie miala miejsca, bo teraz mowil juz do samego siebie... Jake i Red skonczyli jesc, po czym przez chwile siedzieli bezczynnie, popijajac piwo. -Wiekszosc z nas dostala pare tygodni urlopu - powiedzial Red. - Kazano nam zapomniec o wszystkim, co sie wydarzylo. Tak jak powiedzial ci szef, to nigdy nie mialo miejsca i po powrocie do domu powinnismy to wymazac z pamieci. Dlatego wlasnie bylem w domu, kiedy zatelefonowales. I wiesz co? Wcale nietrudno o tym zapomniec. To wszystko bylo jak zly sen. -To prawda - zgodzil sie Jake - ale w tej chwili dzieje sie jeszcze wiele dziwnych rzeczy. W koncu dolacze do pozostalych, ale dopiero jak zalatwie te sprawe. -To cos osobistego, prawda? -Tak myslalem - odparl Jake - ale teraz nie jestem juz taki pewien. To mialo charakter osobisty, ale teraz jest czyms o wiele wiecej. Tak czy owak jestem w to zaangazowany i powinienem ruszac w droge. -Ale przedtem odstaw mnie do ogrodu, dobrze? Jake to uczynil i pod Redem ugiely sie kolana, gdy Jake wzial go za reke i odprowadzil do samochodu. Nastepnie opierajac sie o maske, aby nie stracic rownowagi, Red powiedzial: -W swoim czasie widzialem niejedno, ale to... wciaz nie moge w to uwierzyc! -Ja tez nie - powiedzial Jake, po czym dodal: - To znaczy wciaz sie do tego przyzwyczajam. Ale jak dojedziesz do domu? -Poradze sobie - powiedzial Red, lekko chwiejac sie na nogach. - Ale w kazdym razie mysle, ze bedzie o niebo bezpieczniej niz z toba! -Jednak bede w Szkocji - czy gdziekolwiek - przed toba! - usmiechnal sie Jake. -Prosze bardzo - powiedzial tamten. - Ale uwazaj na siebie. Nie zgub sie w tym... w tym miejscu, czymkolwiek ono jest. Wsiadl do samochodu, zawrocil i wyjechal przez brame, ktora Jake zamknal zaraz za nim. Kiedy Red znalazl sie na zewnatrz, zahamowal, odwrocil sie i pomachal dlonia na pozegnanie. Ale zdazyl jedynie dostrzec wir lisci obracajacych sie jak miniaturowa traba powietrzna, ktore zostaly wessane przez drzwi wywolane przez Jake'a. A jego samego jakby nigdy tam nie bylo... Jake wrocil do paryskiego hotelu, zarezerwowal pokoj na jeszcze jedna noc, po czym zwalil sie na lozko. We Francji bylo troche po pierwszej po poludniu, ale mimo to czul sie zmeczony. -Zmiana stref czasowych - wymamrotal do siebie, zapadajac w sen. - Wszystko przez Mobiusa. Tym razem Korath zostawil go w spokoju. Oslony Jake'a byly szczelniejsze niz kiedykolwiek, a jego umysl byl zupelnie nieprzenikniony. Nie bylo zadnej mozliwosci, zeby zdolal do niego przeniknac ktokolwiek, czy to do poziomu swiadomosci, czy tez podswiadomosci - jezeli nie zostal uprzednio zaproszony - i jedyna nadzieja Koratha bylo, ze przyjdzie taka chwila, gdy Jake zwyczajnie nie bedzie mogl mu odmowic. Wiedzial, ze Jake nie zgodzi sie na pelny i nieodwolalny dostep, aby sie wydobyc z klopotow (stalo sie to oczywiste podczas owego epizodu w bankowym skarbcu), ale mozna by go przekonac, gdyby kochana przez niego osoba byla w niebezpieczenstwie. Byla tylko jedna taka osoba, ktora Korath znal, jednak szanse wydawaly sie bardzo nikle... ale kto wie? Przyszlosc byla zawsze pokretna - trudna do okreslenia - ale kiedy Wydzial E wciaz scigal Malinariego, Szwarta i Vavare, Liz mogla sie znalezc w tragicznym polozeniu. W koncu nie bylby to pierwszy raz...Jake obudzil sie o 15.30, ogolil sie i wzial prysznic, zjadl lekki posilek i poszedl poszukac fryzjera. -Wszyscy byli tacy pachnacy i eleganccy - powiedzial Korath, kiedy Jake zazywal ruchu, wracajac piechota do hotelu nocnymi ulicami miasta. - syj szybko, umrzyj mlodo... -I zostaw piekne cialo - dokonczyl Jake. - Tak, wiem. Nie musisz byc taki zlosliwy. -W mojej sytuacji trudno nie byc! - odparl Korath. - Dzis w nocy bedzie miala miejsce niewatpliwie najniebezpieczniejsza czesc naszej misji, a ty chcesz ladnie wygladac! -Dzieki warkoczykowi wlosy nie wchodza mi do oczu - wyjasnil Jake. - A kiedy jestem umyty i ogolony, mam gladsza skore, wiec bedzie mi sie latwiej ucharakteryzowac. -U charakteryzowac? -Kamuflaz - powiedzial Jake. - Abym mogl wtopic sie w noc. Kiedys bylem w wojsku. To nie trwalo dlugo, ale nauczylem sie paru rzeczy. -Teraz rozumiem - powiedzial Korath - ale wszystkie te zabiegi kosmetyczne przypominaja mi sposob, w jaki pewna lady z Krainy Gwiazd dekorowala swych niewolnikow-girlandami kwiatow i miodem, ktory wcierano im w skore - zanim wrzeszczacych ze strachu dawala jakiejs ulubionej bestii wojennej! -Majac takiego przyjaciela - powiedzial Jake i przerwal, czujac na szyi krople cieplego deszczu, dlatego dzisiaj wczesniej zapadl zmrok, niebo bylo zachmurzone, ale Jake byl tak zajety swoimi (i Koratha) myslami, ze tego nie zauwazyl. Pogoda zalamala sie i z polnocy nadciagaly czarne chmury burzowe. Kiedy duze krople zaczely padac coraz gesciej, Jake odbyl reszte drogi do hotelu przez Kontinuum Mobiusa... -Jest dosyc ciemno - powiedzial Korath, kiedy wyruszyli do San Remo. -Tutaj tak - powiedzial Jake - ale we Wloszech jest o godzine pozniej. A jesli pogoda jest tam taka sama jak u nas, bedzie jeszcze ciemniej. I tak bylo, gdy Jake wynurzyl sie z Kontinuum dokladnie w miejscu, gdzie poprzedniego dnia zatrzymal taksowke na drodze do Imperii, wykutej w nadmorskich skalach - i znalazl sie w samym centrum burzy! Chmury kotlowaly sie w gorze, a niebo nad Morzem Liguryjskim przecinaly oslepiajace blyskawice. A wysoko na glowa, podparte poteznymi slupami, wznosilo sie wspolczesne wcielenie dawnej siedziby zla - Le Manse Madonie - wylaniajac sie z mroku jak zamczysko, widoczne na tle atramentowoczarnego nieba nie tylko w swietle blyskawic, lecz takze dzieki temu, ze bylo jasno oswietlone od wewnatrz. Wysoki balkon wychodzacy na ocean byl zalany swiatlem i Jake przez chwile myslal, ze widzi kogos tam, w gorze, na smaganej wichrem i deszczem platformie. Ale deszcz ostro zacinal, wskutek czego wszystko bylo zamazane i nie mial pewnosci, czy rzeczywiscie kogos widzial. Caly przemoczony usunal sie w cien i znow spojrzal w gore, ale tym razem nie zobaczyl nic, jednak wewnatrz domu poruszaly sie niewyrazne postacie, ich zamazane sylwetki zblizaly sie do okien i wygladaly na zewnatrz, po czym cofaly sie i znikaly. Byli to ludzie Castellana - sukinsyny handlujace narkotykami, tak jak on - ktorzy opiekowali sie domem szefa pod jego nieobecnosc i czasami zapewne go bronili. Ale dzisiaj wieczorem, przy takiej pogodzie, chyba nie beda sie zbyt przykladali do swoich obowiazkow. Chyba nie spodziewali sie tej nocy zadnych klopotow. Ale czy sie tego spodziewali, czy nie, klopoty sie zblizaly. Jake mial trzy ladunki, po jednym na kazdy slup, podtrzymujacy budynek. Po ich zniszczeniu caly dom bedzie spisany na straty i najprawdopodobniej takze ludzie znajdujacy sie w srodku. Nie bylo jego zamiarem zniszczenie samych slupow - masywnych, stalowych dzwigarow, ktorych przeciecie wymagaloby uzycia palnika acetylenowego i zajeloby mnostwo czasu - ale po prostu wysadzenie ich u podstawy, tam gdzie byly wpuszczone w skale. Do tego celu powinny wystarczyc ladunki dwukrotnie slabsze od tych, ktorych uzyl w Marsylii; powinny rozlupac skale i tym samym obruszyc same dzwigary. Teraz musial sie dostac ma waski wystep u podstawy slupow, ale podczas szalejacej ulewy i w ciemnosci ledwo go widzial; patrzyl pod bardzo ostrym katem i wspolrzedne byly bardzo niepewne. Droga dostepu powinna byc latwiejsza, wiec Jake wykonal skok sto jardow w tyl, ladujac na drodze, a dokladniej w zatoce, gdzie waska droga dojazdowa rozgaleziala sie i wiodla stromo w gore, w kierunku domu. Stamtad wykonal nastepny skok, ladujac na tym samym poziomie co Le Manse Madonie, dzieki czemu zobaczyl ow wystep z gory. Teraz jego wspolrzedne utkwily pewnie w jego umysle, ale na chwile przed ostatnim skokiem wydalo mu sie, ze znow widzi ukradkowy ruch na pograzonej w cieniu czesci balkonu; ktos sie tam poruszal i w swietle blyskawicy Jake nagle ujrzal blysk metalu. Kimkolwiek byl, musial sie kryc pod okapem oslaniajacym wyjscie na balkon. Dlatego kiedy Jake wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa na omywanym deszczem wystepie, bezposrednio pod tym podejrzanym miejscem poruszal sie wyjatkowo ostroznie, lustrujac balkon, ktory znajdowal sie zaledwie pietnascie stop nad jego glowa. Widzial bardzo niewiele, jedynie smugi swiatla przechodzacego miedzy szerokimi na cal deskami podlogi balkonu, ale doskonale zdawal sobie sprawe, ze to swiatlo go oswietla, wychwytujac kazdy jego ruch. Gdyby na gorze rzeczywiscie ktos byl i gdyby zrobil krok do przodu, wychylil sie przez porecz i spojrzal w dol... Jake pracowal, najszybciej jak potrafil, klnac pod nosem, gdy kazda blyskawica rzucala jego cien na sliska sciane skalna, i udalo mu sie zalozyc pierwsze dwa ladunki tam, gdzie slupy byly zabetonowane w glebokich gniazdach wydrazonych w skale. Ale kiedy polozyl torbe z materialami wybuchowymi kolo ostatniego slupa i wyszarpnal trzeci i ostatni ladunek, zgubil go pospiech. Kieszonkowa latarka, lezaca luzem w torbie, zahaczyla o ladunek i zanim Jake zdazyl zareagowac, upadla... odbila sie od skaly... wlaczyla sie... i wirujac pomknela w dol, a jej swiatlo przecinalo ciemnosc jak latarnia morska! Rozlegl sie wyraznie slyszalny brzek i stojacy powyzej straznik, widzac blyskajace swiatlo spadajacej latarki, warknal: -Co, u diabla...!? Wstrzymujac oddech, Jake wcisnal ostatni ladunek na miejsce i uruchomil zapalnik. Zabralo mu to nie wiecej niz minute; zapalniki byly nastawione odpowiednio na osiemdziesiat, szescdziesiat i dwadziescia sekund. W ten sposob Jake zapewnil sobie wystarczajacy, dwudziestosekundowy margines bezpieczenstwa potrzebny do ucieczki, zanim wybuchnie pierwszy ladunek, a po nim nastepne. I nie byloby zadnego problemu, gdyby go nie odkryto. Kiedy Jake, po zalozeniu ostatniego ladunku, szybko sie wyprostowal, stopy poslizgnely mu sie na mokrej skale i ledwo zdolal utrzymac rownowage. Czas bylo znikac i Korath juz wywolywal liczby. Deski na gorze zatrzeszczaly i rozlegl sie dobrze znany dzwiek odbezpieczania broni, a nastepnie ogluszajacy terkot Uzi strzelajacego w dol przez deski balkonu i Jake uslyszal dzwiek rozpryskujacego sie drewna, a kule, jak rozwscieczone osy, zaczely mu gwizdac niebezpiecznie blisko glowy. Tracac rownowage i kierujac sie instynktem samozachowawczym, Jake odruchowo siegnal po wlasna bron, glupio zapominajac o liczbach, ktore przewijaly sie na ekranie jego umyslu, a Korath przez caly czas krzyczal: -Jake, wywolaj drzwi! Natychmiast! Jake! Jaaake! Ale Jake znow poslizgnal sie na skale, a w podlodze balkonu otworzyl sie luk. Spuszczono drabiny i w polu widzenia pojawily sie nogi, a potem cialo i na koniec reka z Uzi, ktore plulo seriami w strone Jake'a. Jake odpowiedzial ogniem, ale dzwiek strzalow jego malego browninga kompletnie utonal w terkocie Uzi. Jednak mezczyzna stojacy na drabinie wydal okrzyk, wypuscil bron i polecial w tyl, a tej samej chwili oslepiajace swiatlo eksplodowalo w glowie Jake'a i jego cialo przeszyl potworny bol. -Zostalem trafiony! - pomyslal Jake, kiedy pociemnialo mu w oczach i tylko na ekranie jego umyslu nieustannie zmienialy sie liczby i wzory Mobiusa. -Wywolaj drzwi! - jeszcze raz krzyknal Korath i ten jego okrzyk w ostatniej chwili dotarl do tracacego przytomnosc Jake'a. Jake zeslizgnal sie z wystepu. Spadajac czul, jak owiewa go nocne powietrze, i wiedzial, ze jest cos, co musi uczynic. Drzwi, tak, o to chodzi. Musi zatrzymac liczby i wywolac drzwi. I uczynil to... wywolal drzwi dokladnie na drodze swego upadku. W tym momencie eksplodowal pierwszy ladunek i potezny podmuch goracego powietrza cisnal go glowa naprzod w mrok Kontinuum Mobiusa...Jake wynurzal sie na powierzchnie dlugo, zanim zdal sobie sprawe, ze nie sni, lecz unosi sie w czyms nieznanym, i ze ktos dygocze, belkocze i klnie w malym zakatku jego umyslu. Ale gdziekolwiek sie znajdowal, bylo zupelnie ciemno i cicho, jak w grobie. Albo jeszcze ciszej. -To musi byc noc - pomyslal Jake, i ta mysl spowodowala nowy przyplyw bolu, ktory przeszyl mu glowe. -Jake? - zajeczalo cos w jego glowie; cos jak smierc, co w istocie bylo smiercia: martwy wampir, Korath, ktory drzal na krawedzi powoli powracajacej przytomnosci Jake'a. - Jake? To ty? To naprawde ty? Dziwna rzecz, Jake musial sie nad tym zastanowic. Nie byl pewien, czy warto (samo myslenie laczylo sie z bolem i wolal sie po prostu tak unosic), ale musial nad tym pomyslec. Czy to byl naprawde on, czy tez ktos inny? Przedtem, na tym wystepie pod Le Manse Madonie, czul lek. Ale teraz czul jedynie mdlosci. Mdlosci z powodu dotkliwego bolu glowy i czegos lepkiego, kiedy delikatnie dotknal dlonia bolacego miejsca. Ale juz nie czul leku. Bac sie? Nie, nie tu, w Kontinuum Mobiusa. Bo to bylo jego miejsce, gdzie nigdy sie nie bal, odkad... odkad siegal pamiecia! Odkad sam August Ferdynand Mobius pokazal mu, jak... jak uzyskac do niego dostep. To bylo w Lipsku, przy grobie Mobiusa... czyz nie tak? Jeszcze jeden grob. Co, u licha, bylo z tymi grobami? Cicho jak w grobie... grob Mobiusa... i niezliczeni zmarli w swych grobach, spierajacy sie ze soba, przedstawiajacy argumenty za i przeciw, wskazujacy na roznice miedzy Jakiem i Harrym. Jak gdyby byla jakakolwiek roznica. A jesli chodzi o Lipsk, Jake przeciez nigdy tam nie byl... a moze byl? -Jake, ocknij sie! - powiedzial Korath lamiacym sie glosem, niemal szlochajac z ulgi. -Nie jestes Harry Keogh, jestes Jake Cutter! I zostales ranny. Ale w twojej glowie zapanowala pustka i myslalem, ze nie zyjesz. Uwierz mi, Jake: byc rannym to o wiele lepiej niz byc martwym! Wiec wez sie w garsc i wyciagnij nas stad. Nie Harry Keogh? To dlaczego Jake pamietal tak wiele z tego, czym byl Harry, czego dokonal, a czego nie dokonczyl? -To tylko zalazek Harry 'ego - powiedzial Korath. - Malenka odrobina jego istoty. Dal ci... czastke swego umyslu. -Ale nie dal mi spokoju ducha - powiedzial Jake, ktory teraz zaczal szybko wracac do siebie. - To jest jak lamiglowka, w ktorej brakuje zbyt wielu elementow. Ale skladam to jakos po kawalku. Zaczynam stopniowo... sobie przypominac? -To dobrze! - powiedzial Korath. - Bo kiedy bedziesz wiedzial to, co wiedzial Harry, staniesz sie silniejszy. - (Jednak powiedzial to jakos bez przekonania). -To moze uczynic mnie silniejszym - powiedzial Jake, kiedy bol stopniowo ustepowal - ale nie mam pewnosci co do ciebie. - A w jego glosie bylo cos, co ostrzeglo Koratha, aby postepowal bardzo ostroznie. -Nie wiem, co masz na mysli. -Mam na mysli to - powiedzial Jake - ze kiedys Nekroskop mial nieproszonego goscia, tak jak ja teraz mam ciebie. Harry byl nekany przez martwego wampira, ktory sie nazywal... Faethor Ferenczy! To wspomnienie pojawilo sie nie wiadomo skad. Przyplynelo z jakichs gleboko ukrytych zakamarkow, gdzie umiescil je pierwotny Nekroskop - uwolnilo sie w wyniku gwaltownego ruchu, wstrzasu mozgu i bolu - i teraz unosilo sie jak pyl, ukladajac sie w znajome wzory i osadzajac sie na zwojach mozgowych Jake'a. Paramnezja. Zadne z jego wspomnien, ale jednak wspomnienie. Faethora Ferenczyego! Faethor, ktory przylgnal do niego (albo do Harry'ego) jak pijawka, kiedy pedzil przez przyszlosc; ich rozmowa byla tak swieza w umysle Jake'a, jak gdyby miala miejsce zaledwie wczoraj albo jakby odbywala sie tu i teraz. -Widzisz te wychodzaca ze mnie blekitna nic? - Jake uslyszal, jak on (albo Harry) mowi do Faethora. - To moja przyszlosc. -I moja - powiedzial Faethor. -Ale popatrz, ta jest zabarwiona na czerwono. Widzisz, Faethor? -Widze to, glupcze. Czerwona to ja, to dowod, ze zawsze bede czescia ciebie. -Mylisz sie - chlodno powiedzial Jake (Harry). - Moge powrocic, bo moja nic nie jest przerwana. Poniewaz mam przeszlosc, moge sie "wciagnac". Ale twoja przeszlosc dobiegla konca, gdy umarles w Rumunii, w Ploesti. Nie masz juz nici zycia, Faethor. -Co takiego? - powiedzial chrapliwym glosem wampir. I wtedy... ...Pan Kontinuum Mobiusa nagle sie zatrzymal, ale duch Faethora Ferenczyego popedzil w przyszlosc. -Nie rob tego! - krzyknal przerazony. - Nie rob tego! -Ale to juz sie stalo - zawolal za nim Nekroskop. - Nie masz zycia, nie masz ciala, nie masz przeszlosci, nie masz nic, Faethor. Zostala ci tylko przyszlosc. Najdluzsza, najbardziej samotna i pusta przyszlosc, jakiej moze ktos doswiadczyc. A teraz zegnaj! -H-H-Harry?... Haaary!... Haaaaaiy!... Haa...! - i Nekroskop zamknal drzwi do przyszlosci, aby pozbyc sie Faethora na zawsze. Ale zanim drzwi zamknely sie na dobre, Jake (Harry) znowu spojrzeli na wychodzaca z niego (nich) blekitna nic i zobaczyli... -Jake!... Jaaake!... Jaaaaake! - krzyknal Korath. - Wez sie w garsc! Jake niechetnie opuscil to pseudowspomnienie - fragment przeszlosci pierwotnego Nekroskopa - ktore zniklo rownie szybko i tajemniczo, jak sie pojawilo. A jesli chodzi o to, co widzial Harry, zanim zamknely sie drzwi do przyszlosci... -...Zostaw to! - krzyknal Korath. Bo on takze widzial to pseudowspomnienie i jego najwiekszym pragnieniem bylo, aby caly ten epizod na zawsze zniknal z pamieci Jake'a. - Ciesz sie, ze jestes soba i zapomnij o Harrym Keoghu. Jego juz nie ma! Ale ten epizod nie zniknal calkowicie. Jake uczepil sie jednego fragmentu tego pseudowspomnienia rownie mocno, jak Faethor uczepil sie Harry'ego. Wiedzial, co zobaczyl, i powiedzial: -Juz wiem, jak sie ciebie pozbyc. -Co takiego? - powiedzial Korath przestraszony nie na zarty. - Zrobilbys mi to? Wyslalbys mnie w ten obszar niekonczacej sie pustki? -Nie powiedzialem, ze to uczynie - powiedzial Jake. - Powiedzialem, ze wiem, jak to zrobic. Oczywiscie w ostatecznosci. Ado tego czasu... -Mozesz byc absolutnie pewien, ze dotrzymam naszej umowy co do joty - powiedzial Korath. -Wiem, ze bedziesz musial - powiedzial Jake. - Bo kiedy jestes poza moim umyslem -to znaczy kontaktujesz sie ze mna, ale z zewnatrz - moge sie ciebie pozbyc, kiedy tylko zechce, dokladnie w taki sam sposob, jak Harry pozbyl sie Faethora. Co oznacza, ze od tej chwili nie osmielisz sie popelnic ani jednego bledu. Przez kilka dlugich chwil w Kontinuum Mobiusa panowala calkowita cisza, podczas gdy Korath myslal o tym, co uslyszal; w koncu odpowiedzial: -Ale poniewaz nie mam i nigdy nie mialem zamiaru popelnic zadnego bledu, ani troche sie nie przejmuje! Martwi mnie tylko, ze ciagle myslisz o mnie w ten sposob. Moze teraz przestaniesz sie tym przejmowac? Jego glos brzmial tak szczerze, ze Jake prawie dal sie przekonac. Prawie... XX Zante - San Remo - Australia-Krassos - Londyn Jake szukal wspolrzednych hotelu w Paryzu... i nie znalazl! -Czy ci nie mowilem, ze tam nic nie ma? - nerwowo powiedzial Korath. Jake nie odpowiedzial i zaczal szukac innych wspolrzednych. Ale Korath mial racje: wygladalo na to, ze znikly z jego umyslu. Bylo tak, jakby odpowiedni plik zostal usuniety z jego umyslu. -Co sie dzieje? - zastanawial sie Jake, kiedy zaniepokojenie Koratha udzielilo sie i jemu. - Zadnych wspolrzednych? Gdzie sie podzialy? -Moze to po prostu jest czescia procesu zdrowienia i powinnismy zachowac cierpliwosc - powiedzial Korath. - Ale powtarzam: zanim odzyskales przytomnosc, nie bylo tam juz nic. Twoj umysl byl pusty, jak nie przymierzajac Kontinuum Mobiusa! Jednak wygladalo na to, ze Kontinuum nie jest calkiem puste, bo kiedy Korath mowil, cos uderzylo Jake'a w twarz. Odruchowo siegnal po omacku w te strone i natrafil na swoj pistolet, ktory unosil sie w bezczasowej pustce. Najwyrazniej go upuscil, kiedy zostal trafiony pod Le Manse Madonie, i wpadl w drzwi razem z nim. Teraz chwycil go jak tonacy brzytwy. -Tonacy? - zapytal Korath. - I jakas brzytwa? Jake, mowisz bez sensu. -To dezorientacja - powiedzial Jake. - Uderzenie w glowe, ktora wciaz mnie boli jak diabli. - Ledwo to powiedzial, doznal kolejnego zawrotu glowy. -Wszedlem do twego umyslu - powiedzial Korath - i to gleboko. Jedynie w celach rozpoznawczych, chyba rozumiesz. Zaslony miales opuszczone, a ja staralem sie ciebie przywrocic dozycia. Ale... -To amnezja - powiedzial Jake. - Nie paramnezja, ale po prostu... amnezja. Nie pamietam wspolrzednych. Zadnych! -Utrata pamieci typowa w tych okolicznosciach - powiedzial Korath, ktorego niepokoj bardzo szybko rosl. - Kiedy jedna czesc pamieci Harry 'ego zostala w twoim umysle ozywiona, musiala wyprzec inna: twoja instynktowna wiedze i umiejetnosc poslugiwania sie wspolrzednymi Mobiusa! -OK - powiedzial Jake, starajac sie nie wpasc w panike. - Ale ty chyba pamietasz te wspolrzedne? Musisz, bo przeciez pamietasz wszystko inne! Na przyklad rownania Kontinuum. -Pamietam sekwencje wzorow - jeknal Korath - i ksztalt calosci, ale same liczby sa dla mnie tak samo niezrozumiale jak dla ciebie! A jesli chodzi o wspolrzedne, to nie sa liczby, lecz miejsca, miejsca i rzeczy, ktore tylko ty znasz, sa gleboko bowiem zagrzebane w tych czesciach twego umyslu, do ktorych nie mam dostepu... i to wlasnie jest powod, dla ktorego tam wszedlem, Jake, zeby sie przekonac, czy zdolam znalezc bezpieczne wspolrzedne. Ale znalazlem tylko pustke. -To musialo cie wprawic w prawdziwy poploch - powiedzial Jake - bo inaczej pewnie nadal bys tam tkwil! Nawet w takiej sytuacji nigdy nie przestajesz probowac, co? -Mialem nadzieje - Korath bardzo chcial zmienic temat - ze jesli poczekamy, zostaniemy automatycznie przeniesieni do Pokoju Harry 'ego w Centrali Wydzialu E. Ale wyglada na to, ze ta nic ulegla zerwaniu i teraz dryfujemy tutaj bez celu! Jake poczul, ze sie obraca. Juz nie panowal nad sytuacja. I im bardziej przytlaczal go bezkres Kontinuum Mobiusa - jego calkowicie nieznane rozmiary, struktura i natura - tym szybciej sie obracal. W calkowitej ciemnosci i w stanie niewazkosci wyciagnal reke i wymacal plytka bruzde biegnaca wzdluz skroni, od lewej brwi do bakow. Na policzku mial zaschnieta krew, a na koniuszku ucha wyczul swiezy strup. -Jestem troche porysowany - powiedzial. - Jeden cal ponizej i troche na prawo, a trafilaby w oko i rozwalila mi czaszke! -Cos jednak zniszczyla - powiedzial Korath. -Wspolrzedne - powiedzial Jake. -Co, wrocily? - W glosie Koratha mozna bylo wyczuc nagle obudzona nadzieje, a nawet radosc. -Nie - powiedzial Jake, ktorego wlasnie dosiegla nastepna fala mdlosci. - Chodzilo mi o to, ze wspolrzedne zostaly zniszczone byc moze na zawsze. Teraz jest tylko to wirowanie... mdlosci... i... o Boze! I ciemnosc nagle eksplodowala jak bomba, wirujaca ciemnosc w jego glowie, ktora byla niemal tak samo gleboka jak ta na zewnatrz. Jake mial uczucie, ze za chwile znow straci przytomnosc. Ale posrod tej ciemnosci w oddali pojawil sie swiecacy punkcik i Jake wiedzial, ze nawet jesli to bedzie ostatnia rzecz, jaka w zyciu uczyni, jakos musi sie do niego dostac. Sila woli rzucil sie w tym kierunku i punkcik natychmiast zaczal sie powiekszac. Ale zanim do niego dotarl, kiedy Korath krzyknal: - To drzwi! - wysilek sprawil, ze Jake stracil przytomnosc. I nawet nie zdawal sobie sprawy, ze wpada w te drzwi i nie poczul bolu, kiedy upadl twarza na pokryta zwirem ziemie, a nocny wiatr owiewal jego cialo... Ocknal sie pod wplywem swiatla - naturalnego swiatla - i pulsujacego bolu glowy, ktory byl tak silny, ze musial zmruzyc oczy. Lezal na lozku przykryty bialym przescieradlem, w bialym pokoju, a jakis mezczyzna i jakas kobieta wpatrywali sie w niego z niepokojem. -Co? - powiedzial Jake. - Gdzie ja jestem? Kobieta, mloda i ladna, ujela jego dlon i cos do niego powiedziala, jak mu sie wydawalo, po grecku. Jego znajomosc greckiego byla wlasciwie zadna, wiec tylko potrzasnal glowa. I to byl blad, bo pulsujacy bol przybral na sile. -Anglik? - powiedzial mlody mezczyzna. - Jest pan Anglikiem? -Tak - wychrypial Jake. - A pan musi byc Grekiem. - Latwo to bylo odgadnac, nie tylko z powodu jezyka, ktory uslyszal przed chwila. Bialy pokoj, sosnowe lozko, belki sufitowe i cale wyposazenie wskazywaly na Grecje; podobnie wpadajace przez okno swiatlo, prawdziwie srodziemnomorskie. - Moge napic sie wody? I czy moglibyscie mi powiedziec, gdzie jestem? Mloda kobieta wyszla z pokoju, a mezczyzna powiedzial: -Tak, jestesmy Grekami. I to jest nasz dom. -Na wyspie - powiedzial Jake. Oczy mezczyzny rozszerzyly sie ze zdziwienia. -Alez tak! - potwierdzil. - To... -Zante - powiedzial Jake. - Zakynthos na Morzu Jonskim. - Byl tego pewien. To przekonanie pojawilo sie znikad, ale nie mial co do tego watpliwosci. A poniewaz nie byl tu nigdy w zyciu, bylo to doprawdy bardzo dziwne! Ale jedno bylo pewne: czul sie tutaj bezpiecznie. Ale wlasciwie dlaczego? Czy to atmosfera tego miejsca? Ten zapach czystosci? -Jest pan turysta, tak? -Nie - powiedzial Jake, po czym natychmiast zmienil zdanie i wybral latwiejsza droge. - Tak, ma pan racje, jestem turysta. Mialem wypadek... tak mysle. Usilowal usiasc, mlody Grek pomogl mu, mowiac: -Mial pan szczescie, ze pana znalezlismy. Byl pan na zewnatrz. Zeszlego wieczoru bylismy na przyjeciu u przyjaciol. Wrocilismy do domu pozno - miedzy pierwsza a druga w nocy - i znalezlismy pana na zwirowanej sciezce prowadzacej do domu. Cos poruszylo sie w jego pamieci, ale Jake wiedzial, ze to pseudowspomnienia. To byla jedyna mozliwa odpowiedz. -To jest miejsce, gdzie... mieszkala Zek - powiedzial. - Kolo Porto Zoro, na Zante. -Ach! - powiedzial tamten. - Wiec znasz Zekinthe? Moj ojciec kupil od niej ten dom. Dla mnie i Denise, mojej zony. Ale to bylo jakies cztery czy piec lat temu! Mam na imie Dennis. -Dennis i Denise? - Jake zamrugal zdziwiony. Wciaz krecilo mu sie w glowie. -To jest Zante - tamten wzruszyl ramionami. - Patronem wyspy jest swiety Dionizy. Z tego powodu wielu mieszkancow od niego bierze swe imie. Dennis albo Denise. Ale Jake myslal o tym, co Dennis powiedzial o Zek. Tak, oczywiscie sprzedala ten dom cztery lub piec lat temu, kiedy poslubila Bena Traska. Zek i Harry Keogh byli przyjaciolmi przez wiele lat i pierwotny Nekroskop prawdopodobnie takze czul sie tutaj bezpiecznie. Ale przed czym uciekal? Jakie mial klopoty? Tak czy owak to miejsce utkwilo mu w pamieci, tak jak teraz Jake'owi. Byly to jedyne wspolrzedne, jakie pamietal, i jedyne miejsce, do ktorego byl w stanie uciec. Uciec? Skad przyszla mu do glowy ta mysl? Bo Jake w rzeczywistosci wcale tu nie uciekl, lecz zostal sciagniety, czyz nie tak? Moze to Harry kiedys tu uciekl. I Jake znow siebie zapytal, przed czym wlasciwie uciekal?... -Prosze mi pomoc wstac - powiedzial. - Sciagnawszy przescieradlo, zobaczyl, ze ma na sobie tylko slipy; jego ubranie lezalo starannie zlozone na krzesle obok. Dennis byl zaniepokojony i powiedzial, zeby dal spokoj, ale Jake jakos wlozyl spodnie i zataczajac sie podszedl do okna. Ale jeszcze zanim sie tam znalazl, wiedzial, co zobaczy. -Dzis wczesnym rankiem wezwalismy lekarza - powiedzial Dennis. - Uwaza, ze zostal pan postrzelony. Jakis wypadek na polowaniu? Czasami w tych lasach pojawiajasiemysliwi. -Mozliwe - powiedzial Jake. - Sam jestem kims w rodzaju mysliwego, od czasu do czasu. Za oknem zobaczyl balkon, a pod nim strome, porosle gestym lasem zbocza opadajace ku morzu. Morze Srodziemne, a dokladniej Morze Jonskie. Jake to wiedzial - znal to miejsce, nawet ten pokoj - i czul, ze gdyby sie szybko odwrocil, moglby zobaczyc spiaca w tym lozku sliczna dziewczyne. Przynajmniej pamietal, ze widzial tam Penny. Ale to nie bylo jego wspomnienie, nie, Jake nigdy nie znal zadnej Penny. To bylo zupelnie nie do wytrzymania! -Gdzie sie pan zatrzymal? - spytal Dennis. Jake prawie go nie slyszal. Byl pograzony we wlasnych myslach i przelotnych wspomnieniach tamtego. Pojawialy sie i znikaly. Radosne i smutne wspomnienia, cale morze wspomnien: spokojnych, gniewnych, burzliwych. Pozegnanie z calym tym swiatem. Wyjazd. To bylo miejsce, z ktorego Harry Keogh wyjechal gdzies indziej... -Co? Gdzie sie zatrzymalem? - powtorzyl Jake. - Prosze sie tym nie martwic. Juz czuje sie dobrze. - Bo choc wszystko inne wirowalo - te pseudowspomnienia, ktore przyplywaly i odplywaly, niknac w jakiejs szczelinie jego ezoterycznej swiadomosci - wspolrzedne Jake'a powrocily. Nie tylko te, ktore znal, lecz takze kilka innych, ktore znal ktos przed nim. A Dennis rzekl: -Powinien pan dopilnowac, aby ktos zajal sie ta rana, panie...? -Mam na imie Jake - powiedzial Jake. Niech to licho, omal nie powiedzial "Harry"! -Lekarz mowil, ze trzeba ja zszyc, ale skoro pojawil sie strup... -Wszystko w porzadku - powiedzial Jake, zakladajac ubranie i daremnie probujac znalezc swoj pistolet. - Wszystko w porzadku. Kiedy byl juz calkowicie ubrany, wrocila Denise, niosac dzban z woda i szklanke. Jake porzadnie sie napil, po czym powiedzial: -Dziekuje za wszystko. Teraz musze juz isc. -A pana twarz? - powiedziala Denise. - Nie umylismy jej. -Moja twarz? - Jake podszedl do lustra. Poprzedniej nocy pokryl twarz czarna farba, ktora stanowila kamuflaz, ale teraz zostaly z niej tylko czarne smugi. To mu o czyms przypomnialo. - Jaki dzis mamy dzien? Mlode malzenstwo spojrzalo po sobie w zdumieniu i Dennis powiedzial: -Jest niedziela. Jake spojrzal na zegarek i wykonal szybkie obliczenie. Byla druga po poludniu, co oznaczalo, ze od chwili wysadzenia Le Manse Madonie minelo okolo siedemnastu godzin. Powinien tam powrocic (i tak zrobi po wezwaniu Koratha), aby zobaczyc powstale zniszczenia. -Chce pan zamowic taksowke? - zapytala Denise. I dodala z niepokojem: - Jest pan pewien, ze wszystko w porzadku? -Jestem pewien - odparl Jake, idac chwiejnym krokiem w strone drzwi. Stali i patrzyli, jak w oslepiajacym swietle slonca idzie zwirowana sciezka w kierunku drogi prowadzacej do Argasi. Po kilku krokach Jake zobaczyl zaglebienie w zwirze, w miejscu gdzie wyladowal po opuszczeniu Kontinuum Mobiusa, a tuz obok, w zaroslach, blysk metalu. To byl jego pistolet. Podniosl go, wlozyl do kieszeni i poszedl dalej. Jake wyobrazil sobie wielki motocykl - to mogl byc tylko Harley-Davidson - pedzacy ta sciezka w strone drogi i wiedzial, ze to jest cos wiecej niz tylko obraz w jego umysle. I zastanawial sie, jakie to mogloby byc uczucie wjechac takim wielkim motocyklem do Kontinuum Mobiusa. Moze kiedys sprobuje? Jezeli on, prawdziwy Jake, bedzie wciaz na tym swiecie, kiedy juz bedzie po wszystkim. Doszedlszy do drogi, obejrzal sie. Ale domu Zek, ukrytego za rzedem sosen, juz nie bylo widac. Roztaczal sie stad wspanialy widok na Morze Jonskie i Jake wiedzial, ze zawsze go podziwial. A jesli chodzi o Zek, teraz znaczyla dla niego znacznie wiecej niz przedtem; wiedzial tez, jak wiele musiala znaczyc dla Jazza Simmonsa, a pozniej dla Traska... i nawet dla Harry'ego Keogha, Nekroskopa. Myslenie o niej podzialalo jak wezwanie. Natychmiast znalazla sie w jego umysle. A przynajmniej jej uroczy glos. -Po co tutaj przyszedles, Jake? -Zek? - Szybko doszedl do siebie po jej naglym pojawieniu sie. - Wciaz do mnie mowisz? Wciaz ryzykujesz, ze narobisz sobie klopotow w Ogromnej Wiekszosci? -Tam gdzie jest oskarzenie, musi byc i obrona - odparla. - A ja gram role advocatus diaboli, ale nie zjawilam sie tylko po to, aby z toba porozmawiac. -Ach! - powiedzial Jake. - Rozumiem. To bylo twoje specjalne miejsce - genius loci? - i zostalas tu przyciagnieta, podobnie jak ja. Wyczul, jak kiwa bezcielesna glowa. -Czesto tu bywam. Ale ty? Mowisz, ze zostales przyciagniety? -Mialem klopoty, wypadek w Kontinuum Mobiusa - wyjasnil Jake. - Przez chwile jedynym miejscem, jakie pamietalem, bylo wlasnie to. Co dowodzi, jak bardzo musieliscie byc sobie bliscy, ty i Harry Keogh. Zek natychmiast sie zaniepokoila. -Wypadek? Tak, wyczuwam twoj bol. Ale teraz juz wszystko w porzadku, tak? -Bywalo, ze czulem sie lepiej - odparl Jake. - Ale dojde do siebie. -I tym razem jestes sam. -Korath? - powiedzial Jake. - Jeszcze sie go nie pozbylem, jesli to masz na mysli. Ale przez jakis czas moj umysl musial sie wydawac bardzo niebezpiecznym miejscem, wiec sie gdzies oddalil. Faktycznie wlasnie mialem go wezwac. Potrzebuje go, Zek. Bez Kontinuum Mobiusa nie poradze sobie, nie dokoncze tego, co zaczal Harry. -Ach! - (Jakby stlumiony okrzyk, ktory prawie nie zaklocil psychicznego eteru). - Myslisz, ze o to wlasnie chodzi? Ze Harry wybral cie, abys dokonczyl jakies konkretne zadanie? -Harry odkryl wampiry, walczyl z nimi i zabijal je, nieprawdaz? - powiedzial Jake. - Czy nie pragnalby cie pomscic? Ale poniewaz Jake mial opuszczone oslony, Zek wyczytala w jego odpowiedzi znacznie wiecej. -Tu nie chodzi o mnie - powiedziala. - Harry odszedl ze swiata zywych na dlugo przede mna. To prawda, ze nie mogl zniesc wampirow - i gdyby teraz byl tutaj, nadal pracowalby razem z Wydzialem E - ale ty nie to miales na mysli. To jedynie czesc. Wiec o co jeszcze chodzi, Jake? -Nie znam reszty - powiedzial Jake. - Masz racje, jest w tym cos znacznie wiecej niz to, co robi Wydzial E, ale pozostawiono mnie w nieswiadomosci. Ben Trask i pozostali wiedza o sprawach, o ktorych mi nie powiedzieli, o ktorych nie osmielili mi sie powiedziec! Chca, abym dzialal na slepo, abym byl ich nowym Nekroskopem, nie mowiac mi, co sie przydarzylo pierwszemu Nekroskopowi. Wiem, ze dysponowal moca, o ktorej mi nie powiedzieli, i ze mimo swych nadzwyczajnych zdolnosci juz go tu nie ma. On nie zyje, Zek -umarl i juz go nie ma - i to nie z powodu podeszlego wieku! Znalas go prawdopodobnie rownie dobrze jak wszyscy i kiedy sie tu znalazlem, odkrylem, ze cie odwiedzil, zanim opuscil ten swiat. Co sprawilo, ze nas opuscil, Zek? Ona i ta jego dziewczyna, Penny. Lardis Lidesci powiedzial mi, ze udali sie do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd, ale wlasciwie dlaczego? Azeby walczyc z wampirami na ich terenie? Ale czy to byl jedyny powod? Ta lamiglowka jest dla mnie zbyt trudna, Zek. Nie potrafie odszukac wszystkich jej elementow i calosc mi sie wymyka. Faktycznie jestes jedyna osoba, ktora gwizdze na wszystko i probuje mi pomoc! -Oni wszyscy gwizdza na wszystko, Jake! - odpowiedziala. - Nie musisz sie martwic, ze jestes sam. Nie jestes sam i kiedy zmarli poznaja cie tak jak ja... bedziesz mial o wiele wiecej przyjaciol, wierz mi. Ale Ogromna Wiekszosc, a takze Wydzial E rozgrywaja to wedle wlasnych regul. Zmarli nie sa lojalni wobec wszystkich, musza cie sprawdzic. Podobnie Wydzial E, ale z powodow, ktorych jeszcze nie rozumiesz; moze chodzi o te brakujace elementy, o ktorych wspomniales. I pamietaj, Jake, nie przysluzyles sie swojej sprawie, uciekajac w ten sposob od Bena. -Wiesz, ze od niego ucieklem? -Czyz to nie oczywiste? - odparla. - Jestes tutaj sam, nieprawdaz? -Teraz tak. -No wiec...? -Sluchaj - powiedzial Jake. - Wydzial E uwaza, ze mam swoj wlasny plan. Na poczatku tez tak myslalem. Ale to juz nie jest moj plan! Myslalem, ze mszcze sie za smierc... kogos, kim sie opiekowalem. Ale rozmawialem z nia i odpuscila mi. Chce przez to powiedziec, ze zdjela mi z barkow wielki ciezar. Swietnie, ale to nie sprawilo zadnej roznicy, nie zmienilo mego kursu ani na jote! Wiem, ze musze sie tym zajac i dokonczyc... dokonczyc... -... cos, co zaczal Harry? Przez chwile w psychicznym eterze panowalo milczenie, po czym Zek powiedziala: -Jake, w zyciu Harry 'ego Keogha istnial bardzo bolesny okres. I sposrod wielu podobnych ten byl najgorszy. Byl to czas klamstw, niewiarygodnych oszustw i ogromnych zagrozen, dla Harry 'ego i dla calego swiata. Pod koniec tego okresu nawet zmarli oszukali Harry 'ego; musieli, aby nie stracic do niego zaufania. A Wydzial E byl najbardziej oszukanczy ze wszystkich, chociaz mysleli, ze postepuja wlasciwie. Paradoks? Nie, gdybys znal cala te historie. Ale chodzi o to, ze sam Harry nie znal calej historii i gdziekolwiek teraz jest, nadal jej nie zna. Ow okres - te lata - byly jak stracone lata; lata, ktore nigdy nie istnialy. I nawet gdybysmy teraz mogli z nim porozmawiac, Ogromna Wiekszosc by mu nie powiedziala. W jego zyciu bylo wystarczajaco wiele cierpienia i nie chcemy, aby w zyciu pozagrobowym mial go jeszcze wiecej. A jesli chodzi o te dziewczyne, o ktorej wspomniales, Penny zjawila sie pozniej, kiedy Harry juz prawie zakonczyl tutaj swoje zadanie. Przywiozl ja do mnie, na Zante. Zlozyli mi wizyte na krotko przed tym, jak opuscili ten swiat na dobre. Kochala go i wierzyla, ze moze z nim przezyc zycie. Moze i tak moglo byc, ale tak nie bylo. Zdarzyl sie wypadek i... Penny nie przezyla. Ale wiesz, pozniej z nia rozmawialam i Penny niczego nie zaluje. Wyglada na to, ze przezycie kilku dni razem z Harrym bylo jak fantastyczny sen wart calego zycia. Ale nie pros mnie, abym ci to wyjasnila, bo nie potrafie. Kiedy zamilkla, Jake powiedzial: -A te stracone lata, o ktorych wspomnialas. Myslisz, ze moze maja cos wspolnego ze mna, z tym, co sie dzieje teraz? Ale w jaki sposob i dlaczego? -Sam wyraziles to najlepiej - powiedziala. - Moze jestes tym, ktorego wybral, abys dokonczyl to, co on rozpoczal. -Ale ja bylem z Harrym - powiedzial Jake. - Wiesz, ze bylem. Wiec jesli rzeczywiscie jest cos, co pragnie, abym zrobil, dlaczego nie powiedzial mi o tym, kiedy mial sposobnosc? -Jedynym powodem, jaki przychodzi mi do glowy - powiedziala Zek - jest to, ze moze on sam nie wie, co to jest. Jake'owi zakrecilo sie w glowie i to nie tylko z powodu dokuczliwego bolu. -Chcesz powiedziec, ze jakas jego czesc pamieta cos, co powinien byl zrobic, ale nie tyle, aby wiedziec, co to wlasciwie jest? I ja mam to dla niego zrobic? -Z tego co mi powiedziales, to wydaje sie prawdopodobna odpowiedzia. -Wiec co on robil podczas owych straconych lat? -Ci sposrod czlonkow Ogromnej Wiekszosci, ktorzy to wiedza - a jest ich niewielu -nie chca o tym mowic - odparla Zek. - Na pewno nie powiedza mi, bo juz dawno temu zawarli uklad, ze nigdy nie beda o tym mowic. Ze wzgledu na Harry 'ego. -Nawet teraz, kiedy juz nie zyje? -Juz o tym mowilismy - westchnela. Jake pokrecil glowa rozczarowany. -Zmarli nie mowia o tym nawet tobie, a jestes przeciez jedna z nich! A zywi? Dlaczego Trask nic mi o tym nie powiedzial? -Bo tak jak ja - powiedziala Zek - on tego nie wie. -Wiec na litosc boska powiedz mi cos, co wiesz! - Jake mial ochote rwac sobie wlosy z glowy. - Co, u diabla, bylo z Nekroskopem, ze Trask i Wydzial E boja sie o tym mowic? Zapanowalo krotkie milczenie i Jake poczul, jak bardzo rozdarta jest Zek, kiedy na koniec rzekla: -Przykro mi, Jake. Przykro mi, ze nie moge powiedziec ci nic wiecej. Ale powiem ci cos takiego: nielatwo ci bedzie byc Nekroskopem. Ani dla ciebie, ani dla zmarlych. "Co, u diabla ", powiedziales. Tak, to bedzie trudne. Jak diabli. Rozmawiac z zywymi, z toba, to jedno, i gdyby to bylo wszystko...A zmarli nauczyli sie juz dawno temu, ze jedno moze prowadzic do drugiego. I dlatego siedza cicho, pilnujac swego spokoju. Przynajmniej na razie. -Wiec oni nie chca rozmawiac z zywymi? - Jake byl skonsternowany. - Naprawde wierza w te bzdure: "Niech spoczywa w spokoju"? Maja w nosie swoje wczesniejsze zycie w swiecie zywych i nie chca wiedziec, jak radza sobie ich dzieci, jak rozwija sie swiat i jak wszystko, co stworzyli, jest wykorzystywane przez ich potomkow? - Pokrecil glowa. - Nie rozumiem tego. -Ale to ich obchodzi, i to bardzo! - powiedziala Zek. - Bardziej, niz przypuszczasz. Ijesli zaczna myslec tak jak my, zobaczysz, jak bardzo ich to obchodzi. I to jest odpowiedz na oba twoje pytania, dlaczego na razie Ogromna Wiekszosc nie chce rozmawiac i dlaczego Wydzial E nie moze ci powiedziec wszystkiego o Harrym. Swiat potrzebuje Nekroskopa, Jake. Ale to musi byc odpowiedni czlowiek. Musi byc odwazny i ostrozny i musi przejmowac sie tym, co robi. Musi sie troszczyc o zmarlych, poniewaz zmarli moga zaplacic bardzo wysoka cena za to, ze troszcza sie o niego... -Trace tylko czas - powiedzial Jake. - I nie doszedlem do nikad. Ale ufam ci, Zek. Wiec jesli jest tak, jak mowisz... to przypuszczam, ze tak musi byc. -Jeszcze jedno, zanim sie rozstaniemy - powiedziala Zek. - Nie badz zbyt zniechecony, Jake. Chociaz powoli, ale wygrywamy te walke; coraz wiecej czlonkow Ogromnej Wiekszosci przechodzi na twoja strone. Powoli szczescie zaczyna sie do ciebie usmiechac. Bo mimo wszystkich przeszkod, jakie napotykasz na swej drodze - wszystkich trudnosci i niewiadomych - nie zrezygnowales. Co wiecej, z kazda godzina twoje swiatelko plonace w otaczajacym nas mroku zaczyna przypominac swiatelko Hany 'ego. A istota, ktora ci towarzyszy - ktorej zmarli boja sie bardziej niz czegokolwiek - nie zyskala przewagi, ale ja utracila. Prowadzisz, Jake, i teraz musimy tylko dbac o to, aby tak pozostalo. -Ale wyslalem do was kilku nikczemnikow - powiedzial Jake, przypomniawszy sobie sylwetki, ktore widzial przez zalane deszczem okna Le Manse Madonie. - Wiedzac, jak bardzo zmarli szanuja zycie, to raczej nie poprawilo mego wizerunku... -W rzeczywistosci - powiedziala Zek - przy okazji splaciles niemaly dlug. Masz racje: to byli nikczemnicy. Byli mordercami i zostali wyeliminowani. Nie zostana przyjeci do Ogromnej Wiekszosci. -Sa wykleci? -Na zawsze - powiedziala Zek. - Sa skazani na wieczny mrok, gdzie juz nikomu nie wyrzadza krzywdy. A teraz musze cie opuscic. Jake poczul, ze Zek odplywa, ale dopiero gdy calkiem znikla, uswiadomil sobie, ze nie odpowiedziala na pytanie, na ktore mogla byla odpowiedziec i na ktore - byl tego pewien -znala odpowiedz. Dlaczego Harry Keogh, pierwotny Nekroskop, opuscil nasz swiat i udal sie do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd?... Zatrabil przejezdzajacy samochod i Jake nagle zdal sobie sprawe, ze znajduje sie na drodze do Argasi, idac przed siebie w oslepiajacym swietle slonca. Szedl, caly czas rozmawiajac z Zek jak z normalna osoba. Jednak teraz znowu byl sam i szedl zupelnie bez celu. Kiedy Jake wezwal Koratha, ten zjawil sie natychmiast. -Gdzie byles? - zapytal. -A gdziez moglem byc? - powiedzial tamten ponuro. -Spales? -Spalem, odpoczywalem, bylem sam. Nie tylko ciebie dopada wyczerpanie. Ta przygoda w Kontinuum Mobiusa byla... delikatnie mowiac, meczaca. -Chcesz wiec powiedziec - powiedzial Jake - ze straciles kolejna okazje, aby wejsc do mego umyslu? -Niczego nie stracilem! - prychnal Korath. - Ani nie zapomnialem, ze mamy uklad. - Ale nie powiedzial, ze kiedy umysl Jake byl w szoku, uwazal, ze bezpieczniej bedzie trzymac sie z daleka. - Tak czy owak po co mnie wezwales? Co teraz? Czy definitywnie zrezygnowales z zemsty? Ale nie, widza, ze mialem wygorowane nadzieje. - I zamilkl. -Wszystko zalatwione? - powiedzial Jake. - Doskonale! Dzieki za zainteresowanie moim zdrowiem. Czuje sie dobrze. Prawie mi odstrzelili glowe, ale bede zyl. A teraz musze wrocic do Paryza, umyc sie, najesc i porzadnie wyspac. Bo wieczorem... -Znowu bedziemy zajeci - jeknal Korath. -Tak jest - potwierdzil Jake. -A wierzysz, ze potrafisz sie posluzyc Kontinuum Mobiusa? Jestes pewien, ze to, co sie wydarzylo, nie wydarzy sie ponownie? -Wspolrzedne sa znow na swoim miejscu - powiedzial Jake. - Jest takze pare nowych. Ale nie martw sie. Nie bede ich sprawdzal. Przynajmniej na razie. -Ha! - mruknal Korath, wywolujac rownania Mobiusa, ktore zaczely sie przewijac na ekranie umyslu Jake'a. Tym razem ezoteryczna matematyka byla jakby bardziej znajoma. Jake dostrzegal nawet pojawiajace sie prawidlowosci, dziwne symbole i liczby juz nie budzily w nim trwogi. Po prostu stanowily klucz do metafizycznego Kontinuum Mobiusa i czul, ze niedlugo sam bedzie w stanie siegnac po ten klucz. Do tego czasu - ale ani chwili dluzej - Korath pozostanie "portierem". Byly to ukryte mysli, ktorych Jake strzegl w najglebszych zakamarkach swego umyslu, do ktorych Korath nie mial dostepu. W ten sposob obaj - czlowiek i martwy wampir - mieli wlasne sekrety. I Zek miala zupelna racje: jak dotad Korath nie zyskal przewagi. Jak dotad... Byla 12.40 w Paryzu, kiedy Jake umyl sie, polknal pare aspiryn, zalepil rane na glowie plastrem i polozyl sie. Nie czujac sie zbyt dobrze i obawiajac sie pogorszenia, zaraz po tym jak znalazl sie w pokoju, odeslal Koratha do zrujnowanego Schronienia w Rumunii. Wtedy znow powrocily mdlosci. Czul sie zbyt marnie, zeby cos zjesc, a rana bolala coraz bardziej. Wygladalo na to, ze bedzie musial zrezygnowac z planow na dzisiejszy wieczor. Ale to dopiero w ostatecznosci. Bo wciaz mial nadzieje, ze kiedy sie wyspi, poczuje sie lepiej. Kto wie? Moze jego plany takze sie dadza zrealizowac. Potem zdarzylo sie cos dziwnego, jakby dotad w jego zyciu bylo malo rzeczy dziwnych. Kiedy zamknal oczy, znow zaczal myslec o Liz... I w nastepnej chwili Liz naprawde znalazla sie w jego umysle! Usiadl wyprostowany na lozku, nasluchujac. To przyszlo z oddali - krotki kontakt, takie telepatyczne musniecie - jak gdyby przez moment poczul jej zapach i jej oddech na twarzy. Nic wiecej, ale to i tak wystarczylo. Jake poczul lodowaty dreszcz i wlosy zjezyly mu sie na karku. Co to bylo, do diabla? Ale wrazenie zniklo, zanim zdazyl mu sie "przyjrzec" czy okreslic jego pochodzenie. Po chwili znow lezal, zastanawiajac sie nad tym, czego przed chwila doswiadczyl. Byla... zaniepokojona? Nie przestraszona, lecz powaznie zaniepokojona. Poszukiwala czegos telepatycznie. Nie Jake'a, ale kogos - czegos - innego. Ale jak zawsze miala zaprzatniety nim umysl i wysilek, jaki wkladala w poszukiwania, byl tak wielki, ze jej sonda na chwile dotknela jego mysli. Na tym wlasnie polegal ich zwiazek. Mimo ze Jake mogl sie wydawac niewart jej uwagi - i niezaleznie od dzielacej ich odleglosci - zwiazek utrzymywal sie nadal. Ten zwiazek byl, istnial... ale gdzie byla Liz? Siegnal w jej strone, szukajac odpowiednich wspolrzednych, i nic nie znalazl. Owa chwila bezpowrotnie minela. Jake nie mogl wiedziec, ze Liz jest na Krassos, w gorach, w miejscu zwanym Zamczyskiem i ze patrzy przez teleskop, poszukujac Vavary i Malinariego. Nie mogl wiedziec, ze wkrotce wyruszy z Traskiem i pozostalymi czlonkami grupy z powrotem do Skala Astris. Nie mogl wiedziec - jeszcze nie - ze Wydzial E depcze po pietach najwiekszym wrogom rodzaju ludzkiego i ze podobnie jak jego, Liz dzieli zaledwie kilka godzin od nieprawdopodobnego horroru. I dobrze, ze o tym nie wiedzial. Bo w przeciwnym razie nigdy by nie zasnal... Bylo ciemno, gdy Jake sie obudzil i poczul glod. Ale bol glowy oslabl i teraz czul tylko pulsowanie w skroniach. Przekonal sie takze, ze moze juz calkiem jasno myslec. Ubral sie, zamowil do pokoju kanapki, po czym wezwal Koratha. -Jak dzinn z butelki - powiedzial Jake. Oczywiscie uzywal mowy umarlych. -Butelka czy lampa - powiedzial Korath, wzruszajac bezcielesnymi ramionami. - Jak przedstawiaja sie nasze szanse? Kazda z nich oznacza mily grob... w porownaniu z ta ciasna metalowa rura w podziemnym zbiorniku sciekowym! - po czym, zmieniajac temat: - Widze, ze czujesz sie lepiej. -Jeszcze nie calkiem dobrze - powiedzial Jake - ale troche lepiej. To dobrze, bo mamy cos do roboty. Po pierwsze musze sprokurowac kilka duzych bomb, a potem cos zabrac z drugiego konca swiata. -Wybuchy i pozary - powiedzial Korath. -Wlasnie. -Oczywiscie zdajesz sobie sprawe, ze tym razem Castellano bedzie na pewno czekal na ciebie! -To wydaje sie prawdopodobne - zgodzil sie Jake, konczac jesc. - Ale wciaz mam nadzieje, ze go zaskocze. Kontinuum Mobiusa zapewnia mi niemala przewage. -Ale ta przewaga nie wystarczyla ci w Le Manse Madonie - przypomnial Korath. Jake westchnal i powiedzial: -Widze, ze jak zwykle jestes w pogodnym nastroju. W kazdym razie to co sie zdarzylo, to byla moja wina i nie pozwole, aby to sie powtorzylo. Ale skoro mowa o Le Manse Madonie, czas, abysmy popatrzyli na to miejsce, zeby zobaczyc, jak teraz wyglada. Jake zabral ze soba tylko pistolet i zapasowy magazynek i razem z Korathem przeniosl sie do Wloch, ladujac na zjezdzie z autostrady, ktory wiodl do Le Manse Madonie - albo do tego, co w tym miejscu pozostalo. Niebo bylo czyste i swiecily gwiazdy. Tam gdzie jeszcze niedawno Le Manse Madonie dumnie spogladalo na Morze Liguryjskie, widac bylo tylko urwisko. Po budynku nie pozostalo doslownie nic; droga urywala sie w miejscu, gdzie skala zostala wysadzona w powietrze. A w dole buldozery usuwaly resztki gruzu blokujacego droge do Imperii. -Mozesz byc pewien, ze nikt tego nie przezyl! - powiedzial Korath, nie mogac ukryc podziwu. - Ktokolwiek do ciebie strzelal, juz go nie ma. -W rzeczywistosci - powiedzial Jake - mialem nadzieje, ze ktos przezyje. Dzieki temu moglby przekazac wiadomosc o mojej smierci. Wyczul, jak Korath "potrzasa glowa". - Nie, Castellano musi teraz wiedziec, ze ciebie nie mozna zabic tak latwo. Ijestem pewien, ze bedzie na ciebie czekal. -Prawdopodobnie masz racje - powiedzial Jake. Ale nie mial zamiaru sie wycofac. Albo raczej sila, ktora go popychala naprzod, nie miala zamiaru ustapic. Nie, poniewaz pierwotny Nekroskop, Harry Keogh, wystepowal przeciwko znacznie wiekszym zagrozeniom... Czyz nie? Na rozleglej pustyni Gibsona, w zachodniej Australii, gdzies na trzechsetnej mili szlaku miedzy Wiluna a jeziorami, Jake opuscil Kontinuum Mobiusa, w miejscu, ktore zapamietal podczas swej krotkiej wspolpracy z Wydzialem E i ponurego zadania, ktore tu musieli wykonac. Byl wczesny ranek i panowal chlod. Jake stal na krawedzi drogi, patrzac na polnoc, z lekkim odchyleniem na wschod, na rozciagajacy sie przed nim nierowny teren. Ostatnim razem byl tutaj z Liz i obserwowal okolice przez lornetke. Teraz jej nie potrzebowal, znal droge wystarczajaco dobrze, moze nawet za dobrze. Jego punktem obserwacyjnym bylo wzniesienie drogi, w miejscu gdzie zaczynala opadac w strone lozyska rzeki, ktora wyschla jeszcze w czasach prehistorycznych. Jake wpatrywal sie w podstawe pagorka, ktory wznosil sie u stop masywnego urwiska. Droga okrazala podstawe urwiska i ginela z oczu, skrecajac na polnoc. Ponad droga, u podstawy pagorka, nie tak dawno temu stala stacja benzynowa stanowiaca przykrywke wampirycznej dzialalnosci Nephrana Malinariego. Potem odkryl ja Wydzial E i teraz... ...teraz zbocze pagorka bylo wypalone, ziemia wokol pozbawiona sladow roslinnosci, a wejscie do kopalni zablokowane setkami ton skal. To byla dobra robota, nie gorsza niz ta, ktora Jake wykonal w Le Manse Madonie. Jake wiedzial, ze gdyby podszedl blizej, znalazlby dowody niedawnych dzialan. Ostatniej nocy Wydzial E i ludzie majora Toma przeprowadzali kontrole tego miejsca, odblokowali zasypane wejscie, drobiazgowo je sprawdzili, po czym zablokowali ponownie, tym razem na dobre. Ale nie musial podchodzic tak blisko. W miejscu gdzie warstwa utwardzonej ziemi prowadzila do podstawy pagorka, znalazl to, czego szukal: drewniany slupek z napisem ostrzegawczym, ktory glosil: ZAGROZENIE DLA ZDROWIA! ODPADY TOKSYCZNE! ZAKAZ WSTEPU! Dwanascie cali od podstawy znaku widac bylo slady niedawnego kopania. Jake spojrzal na znak ponownie i pomyslal: Zagrozenie dla zdrowia? To, co jest tutaj zakopane, niewatpliwie zagrozi czyjemus zdrowiu! Nie mial lopaty, ale ziemia nie byla ubita. Kleknal i zaczal ja odgarniac golymi rekami, wkrotce ukazaly sie paski trzech toreb zawierajacych ladunki termitu. Reszta byla juz latwa; ciagnac za paski, wydobyl torby na powierzchnie. -Teraz jestes gotowy - powiedzial Korath. -Tak - powiedzial Jake. - Ale musimy poczekac az w Bagherii bedzie pierwsza w nocy. Wtedy zamierzam uderzyc, przed switem, gdy wszyscy porzadni ludzie powinni byc w lozkach. -Porzadni ludzie, moze - powiedzial Korath. - A potwory? Z tego co o nim mowiles, ten Castellano jest jednym z najgorszych. To znaczy wsrod istot ludzkich. Jake nie mogl sie z tym nie zgodzic. Bo ani on ani martwy wampir nie mogli wiedziec, jak bliskie prawdy bylo to, co powiedzial Korath. Tak przedstawiala sie sytuacja, gdy przez Kontinuum Mobiusa wyruszyli z powrotem do Paryza... Kilka godzin wczesniej, na wyspie Krassos, wydarzenia nabraly tempa. Kiedy zaszlo slonce i zaczal zapadac zmierzch, Trask i jego ludzie opuscili wzniesienie, z ktorego Liz i Chung prowadzili obserwacje Palataki i klasztoru, wrocili do Christos Studios i zaczeli przygotowywac plany na noc. -Teraz wiemy mniej wiecej, z czym mamy do czynienia - powiedzial Trask, kiedy wszyscy zebrali sie w jego i Chunga domku. - Klasztor jest w rekach Vavary i podobnie jego mieszkanki. Jesli chcecie, mozecie ich zalowac, ale to im niewiele pomoze. Tak sie rzeczy maja i nie ma dla nich zadnej nadziei, Ian potwierdzi, ze widzial, jak plona, czy raczej przewidzial to. Ale to moze takze miec charakter symboliczny, jak niektore z jego poprzednich przepowiedni, poniewaz Bog dobrze wie, ze nie mamy niczego, zeby je podpalic! Chociaz to brzmi okrutnie, zaluje, ze niczym takim nie dysponujemy! -Przepraszam - szybko wtracil Manolis. - Mozliwe, ze istnieja jakies inne opcje. Ale mow dalej. Wyjasnie, co mam na mysli, kiedy skonczysz. Trask skinal glowa i ciagnal dalej. -Wiec klasztor musi zostac zniszczony, zwlaszcza ze Vavara ma tam goscia, lorda Nephrana Malinariego. Oto, co wiemy na pewno: Vavara i Malinari znajduja sie w klasztorze, ktory musial stac sie czyms w rodzaju piekla dla jego prawowitych mieszkanek... one juz plona, jezeli wiecie, co mam na mysli. Moze to wlasnie widzial nasz prekognita. - Zamilkl i zerknal na Goodly'ego. Ale twarz tego ostatniego byla zapadnieta i bledsza niz zazwyczaj i pozbawiona wszelkiego wyrazu. - Nastepnie mamy Palataki - podjal Trask - czyli Maly Palac, jak zwa go miejscowi. Nie mozemy miec absolutnej pewnosci, co sie tam znajduje, ale cokolwiek to jest, to dzielo Vavary. Jest tutaj dostatecznie dlugo, aby stworzyc cos w rodzaju ogrodu, jaki widzielismy w tej upiornej pieczarze pod Kopula Rozkoszy w Xanadu. Przyznaje, ze to tylko domysly, ale biorac pod uwage to, co wykryli Liz i David, to najbardziej prawdopodobne przypuszczenie. Malinari, Vavara i pewnie takze Szwart... wyglada na to, ze sie przyczaili, zeby zalozyc te przeklete hodowle grzybow. Nie bede obrazal waszej inteligencji, probujac wyjasnic ich cel. Ale kiedy pomysle o Szwarcie, ktory jest gdzies w Londynie... moj Boze! - Trask gwaltownie sie wyprostowal, zacisnal piesci i zaczal przemierzac pokoj. Kiedy odzyskal panowanie nad soba, ciagnal dalej: -Wiec co nam zagraza i z czym mamy do czynienia? Albo inaczej: co jest przeciwko nam? No wiec odpowiedz jest taka. Myslalem, ze mamy troche czasu i bedziemy mogli wezwac samoloty stacjonujace na naszym okrecie wojennym na Morzu Srodziemnym, aby przeprowadzily atak z powietrza. Ale aby to uczynic, cel ataku musi byc okreslony z najwieksza dokladnoscia - zwykla mapa sztabowa do tego nie wystarcza - a jeszcze nie ma tu naszych technikow. I oczywiscie ta pogoda, ta wzmozona aktywnosc plam na sloncu i co tam jeszcze sprawia, ze nasze urzadzenia psuja sie, wiec nawet gdybysmy mogli porozmawiac z naszymi ludzmi, nie bylibysmy w stanie wykorzystac obserwacji satelitarnej. Wiec tak to wyglada. Jest niezwykle malo prawdopodobne, ze bedziemy mogli wezwac do pomocy marynarke, czas zdecydowanie nie pracuje na nasza korzysc i im dluzej siedzimy, zbijajac baki, tym wieksza szansa, ze zostaniemy odkryci. W takim razie istnieja dwie mozliwosci. Pierwsza, ze Malinari i Vavara sprobuja nas zlikwidowac, co jednak wydaje sie malo prawdopodobne; Malinari spotkal sie juz z nami poprzednio i wie, ze nie jestesmy naiwniakami. I druga, ze wypuszcza te zakonnice na wolnosc, aby ukryc swoja ucieczke. Ja sam mam juz dosc ucieczek Malinariego. Chce - jak Nayland Smith na tropie Fu Manchu - aby ten sukinsyn zostal zgladzony! Trask przestal chodzic po pokoju, opadl na lozko i zakonczyl w ten sposob: -Tak przedstawia sie sytuacja. Teraz czekam na rozmowe z Centrala w Londynie, aby ich zawiadomic, jak sie sprawy maja, i dowiedziec sie, co sie u nich dzieje. Ale to jeszcze nie wszystkie zle wiadomosci. Kiedy przyjechalismy, zatrzymal mnie Yiannis; byl podniecony wiadomosciami o pogodzie, zalamala sie nad polnocna Europa, a liczba plam slonecznych zaczela sie zmniejszac. Swietnie, ale nawet jesli wieczorem na linii nie bedzie zaklocen, i tak nie mozemy sie spodziewac zadnych posilkow az do jutra okolo poludnia. Do tego czasu jestesmy zdani na wlasne sily. To tyle, a teraz czekam na wasze uwagi. Chetnie bym wysluchal jakichs nowych pomyslow, bo szczerze mowiac, ja juz nie mam zadnych... Popatrzyl na Manolisa i powiedzial: -Chciales cos powiedziec? Manolis skinal glowa. -Dzisiaj, w drodze powrotnej ze Skala Rachoniou, pojechalismy z Andreasem rzucic okiem na kamieniolom marmuru i lotnisko. Jest niedziela i nikogo tam nie ma... tylko straznicy. Straznicy! Ale tu jest Grecja - a dokladniej grecka wyspa - i zabezpieczenia nie sa takie jak kiedys. Nikt nie stara sie zbytnio na wyspie, skad nie ma ucieczki. A poza tym co mozna ukrasc w kamieniolomie? Czy tez na opuszczonym lotnisku? -Ty mi powiedz - powiedzial Trask, marszczac brwi. - Dynamit! - powiedzial Manolis. -W kamieniolomie jest buda zabezpieczona zardzewiala klodka, a calosci pilnuje wiecznie pijany staruszek, ktory bardziej wyglada na pasterza niz na straznika. To bedzie jak -jak to wy mowicie - zabranie dziecku lizaka? -Cukierka - poprawila go Liz. -A tak, cukierka! - przytaknal Manolis. - Tym cukierkiem beda trzy duze laski dynamitu. A na lotnisku jest podziemny zbiornik benzyny lotniczej, do ktorego dostep wiedzie przez hangar. W tym hangarze stoi pelny samochod cysterna, ktory jutro rano ma pojechac do Krassos, a potem promem na kontynent. Tak przynajmniej planowano. Ale teraz... Trask zastanowil sie nad tym, usmiechnal sie ponuro i zapytal: -Mozesz to zrobic? Ty i twoi ludzie? -Czy ryby umieja plywac? - odparl Manolis. - Wiec oto moja propozycja. Poniewaz moi ludzie nie sa szpiegami umyslu i nie mozna ich wykorzystac w tego rodzaju dzialaniach, poslemy ich, aby przejeli te, hm, zdobycz, a nastepnie przekazali ja nam, w ustalonym czasie i miejscu, gdzies na drodze miedzy Palataki a klasztorem. Co ty na to? Kiedy Manolis przedstawil swoj plan, oczy Traska nieco sie rozjasnily. Teraz blyszczaly, gdy patrzyl na twarze zebranych, oczekujac ich aprobaty. -To jak? - powiedzial. -To wyjatkowo potworny pomysl - Ian Goodly nie zdolal powstrzymac drzenia - ale wyjasnialby te plonace... A David Chung powiedzial: -Duzy samochod cysterna przedrze sie przez brame klasztoru jak przez kartke papieru. A laska dynamitu umieszczona we wlasciwym miejscu... Liz zwrocila sie do Manolisa: -Czy nie za wiele zadamy od twoich ludzi? Jestes absolutnie pewien, ze moga to zrobic? Ale Manolis tylko pokrecil glowa. -Liz, nie ma rzeczy absolutnie pewnych - powiedzial. - Wiec coz moge ci powiedziec? Ale jesli pytasz, czy maja odpowiednie kwalifikacje... wierz mi, ze poradza z tym sobie doskonale. -A jak sie do tego zabiora? - spytal Trask. - Nie interesuja mnie szczegoly, chcialbym tylko miec przed oczyma caly obraz. Z pewnoscia juz sie nad tym zastanawiales. Manolis kiwnal glowa. -Stavros byl przez trzy lata kierowca w greckiej armii. Poprowadzi wszystko, co ma kola. A Andreas bedzie pasazerem tylko podczas pierwszego etapu ich krotkiej wycieczki. -Rozumiem - powiedzial Trask. - Andreas zostawi go kolo lotniska, skad... podwedzi samochod cysterne. -Tak - potwierdzil Manolis. - A kiedy bedzie to robil, Andreas pojedzie do kamieniolomu... -...aby podwedzic dynamit - dokonczyl Trask. - Ale dynamit to niebezpieczny material. Manolis usmiechnal sie promiennie. -Wlasnie! Zanim dolaczyl do mego oddzialu antynarkotykowego, Andreas byl w brygadzie antyterrorystycznej. Jest ekspertem od materialow wybuchowych. Andreas groznie sie usmiechnal, dumnie wypial potezna piers, westchnal i wzruszyl ramionami. -Ale to musi sie odbyc dzis w nocy - przypomnial Manolis - bo jutro tego samochodu cysterny juz tam nie bedzie. A czegos tak duzego - to najwieksza bron w calym naszym arsenale - nie mozemy po prostu zabrac i ukryc, az bedzie nam potrzebne. Jezeli to zabierzemy, bedziemy musieli uzyc. Trak znowu kiwnal glowa. -To zrozumiale. - Wstal. - A najlepsze w tym jest to, ze wciaz mamy troche czasu - co najmniej kilka godzin - aby sie zdecydowac. Teraz proponuje, abysmy sobie zrobili przerwe i poszli do Wraku. Ten pokoj jest bardzo maly i czuje sie tu jak w klatce. W barze bedzie nam znacznie wygodniej i mozemy poprosic Yiannisa albo Katerine, zeby nam zrobili kanapki. Jezeli siadziemy z dala od innych gosci i bedziemy mowic przyciszonymi glosami, powinnismy moc rozmawiac rownie swobodnie jak tutaj. -Doskonale! - mruknal Lardis Lidesci. - Jestem glodny, ze nie wspomne o pragnieniu. Sluchanie tej waszej paplaniny to... to bardzo wysuszajace zajecie. -Jesli masz na mysli metaxe - powiedzial Trask - mozesz wypic tylko jeden kieliszek. Coraz bardziej wyglada na to, ze wszystko sie rozegra dzis w nocy. Jezeli tak, bedziemy musieli zachowac trzezwosc. -A wiec ostatni toast za sukces - powiedzial Manolis. - To mi sie podoba... Wrak byl pusty. Ale maly odbiornik telewizyjny, umieszczony nad barem, byl wlaczony. Wlasnie nadawano dziennik i wreszcie dalo sie go ogladac. Jak poinformowal Yiannis, aktywnosc plam slonecznych wydawala sie zmniejszac; szumy i trzaski oraz nieznosne zaklocenia i zaniki slyszalnosci juz tak nie znieksztalcaly dzwieku ani obrazu. Wciaz bylo daleko do doskonalosci, ale bylo o wiele lepiej niz dotychczas. Yiannis musial widziec, ze Trask i pozostali zmierzaja do baru, bo ledwie usiedli, kiedy wszedl i podal drinki. Zamowili kanapki i Yiannis poszedl je przygotowac do malej kuchenki za barem. Jednak przedtem zwrocil sie do Traska. -Wiadomosci nadchodzace z Turcji sa bardzo zle - powiedzial. - Kolejny zatarg terytorialny. Turcy znowu zglaszaja pretensje do Lesbos i Samos. Te wyspy leza bardzo blisko wybrzezy Turcji i oba rzady zaczely pobrzekiwac szabelka. To wszystko jest bardzo niepokojace. -Musi byc - przyznal Trask. -Z drugiej strony - powiedzial Yiannis - od czasu inwazji Cypru w latach szescdziesiatych, utrzymuje sie tam niepokoj. Miejmy nadzieje, ze to tylko kolejny przejaw nieodpowiedzialnej fanfaronady. -Moze to jeszcze jeden skutek tego El Nino - powiedzial Trask. - Jego twarz wyrazala zrozumienie wobec zaniepokojenia Yiannisa, ale jednoczesnie chcial potraktowac to lekko, aby zmniejszyc napiecie mlodego Greka. -Moze i racja! - usmiechnal sie Yiannis. - Wiec zdecydowanie obarczymy wina El Nino. Ale jak wspomnialem poprzednio, pogoda sie zmienia. Na poludniu pojawily sie chmury i jutro po poludniu spodziewany jest deszcz. Wreszcie bedzie mozna odetchnac! -A aktywnosc plam slonecznych...? -Zdecydowanie maleje - powiedzial Yiannis. - Mowili o tym w wiadomosciach. Linie miedzynarodowe i lacznosc satelitarna za pare godzin znow beda calkowicie sprawne. Jezeli rzeczywiscie chcecie sie skontaktowac z Londynem, mozna sprobowac juz teraz. -Chyba tak zrobie - powiedzial Trask, usmiechajac sie. - Dzieki za rade. -Prosze bardzo. - I Yiannis poszedl przygotowac kanapki. Trask poczekal, az Grek znikl mu z oczu, po czym podniosl sie z miejsca i powiedzial: -Zostawcie troche dla mnie. Wychodzac z baru, powiedzial: -Teraz chce sprawdzic, czy juz dzialaja moje gadzety. A moze po prostu sprobuje zadzwonic z budynku administracji. -Chcesz, zebym ci towarzyszyl? - spytal Goodly. Trask potrzasnal glowa. -Zostan tutaj. Bede rozmawial z Londynem i wszystko im przekaze. -Zapytaj o Lisse - zawolal za nim Lardis. -Oczywiscie - odparl Trask, odwracajac sie. I spojrzawszy na Liz, dodal: - Zapytam o wszystkich. Jesli uzyskam polaczenie. I wyszedl... Godzine wczesniej, w Londynie, gdzie wieczorny zmierzch powoli zamienial sie w noc. -Nikt juz nie korzysta z metra - pomyslala Millicent Cleary, kiedy jakies niejasne klopoty na linii spowodowaly, ze wraz z towarzyszacym jej, ubranym po cywilnemu, funkcjonariuszem wydzialu specjalnego policji i tuzinem innych pasazerow musiala opuscic pociag na stacji King's Cross. - Ale w koncu, czy mozna ich winic? Linia Victoria byla jedna z niewielu, ktore nadal funkcjonowaly, przynajmniej czesciowo, ale nawet ona czesto miala przerwy. Tak bylo od owej wielkiej powodzi w 2007 roku. Podnoszacy sie poziom morza i wod gruntowych, wieksze plywy i regularnie wylewajaca Tamiza; poziom wody podnosil sie tak szybko, ze pompy nie nadazaly z jej usuwaniem. Wiele starych tuneli zawalilo sie, niektore z glebiej polozonych byly suche, ale dostep do nich stal sie niemozliwy lub niebezpieczny wskutek zawalenia sie starszych, wyzej polozonych poziomow. Dzisiejsza przerwa byl jedna z wielu podobnych, jakich doswiadczyla Millie, podrozujac do centrum z Finsbury Park. Ale ten wieczor byl wyjatkowy. Najpierw samochod eskortujacego japolicjanta nie chcial zapalic, potem nigdzie nie mozna bylo znalezc taksowki, pociag sie spoznil -prawdopodobnie w wyniku wlasnie tego problemu, ktory spowodowal tymczasowe wylaczenie linii - i teraz stal warczac na stacji tak dlugo, ze wiekszosc pasazerow wysiadla i opuscila peron. A teraz... ...Teraz Millie wydala lekki okrzyk, gdy obcas jej buta zaklinowal sie w kratce peronu tak mocno, ze but spadl jej z nogi. Towarzyszacy jej policjant - wysoki, dobrze zbudowany mezczyzna w lekkim garniturze - cmoknal z niezadowoleniem, gdy Millie podskakiwala na jednej nodze, mowiac: -To nie jest twoj szczesliwy wieczor, co, skarbie? - Chwyciwszy ja za reke, zeby nie upadla, uklakl i powiedzial: - Obawiam sie, ze ten obcas - uch! - utknal na amen. -A niech to diabli! - powiedziala Millie. - Zastanawiam sie, co jeszcze dzis sie zepsuje. - Patrzac na peron, nagle poczula sie sama i przeszyl ja dreszcz strachu, gdy zobaczyla, jak ostami pasazerowie znikaja w tunelach, spieszac do schodow i wind. Pociag zaczal sie powoli cofac. A na jedna z lawek gramolil sie jakis brudny czlowieczek - bardzo niski, prawie karzel - siegajac czyms, co wygladalo jak nozyce do ciecia metalu, do kabli zasilajacych, ktore biegly pod stropem zakrzywionego tunelu. Co, u licha...? -No - powiedzial policjant. - Udalo sie. Nie chcialem polamac tego obcasa. - Prostujac sie, zobaczyl, jak wyraz zaskoczenia na jej twarzy zmienia sie w dziwny grymas, i uslyszal stlumiony okrzyk, gdy telepatyczne sondy Millie zderzyly sie z innymi myslami w psychicznym eterze. -Moj panie - szeptal w glowie Millie zlowieszczy glos. - Twoj sabotaz sie udal. Ona jest tutaj! I mamy szczescie. Jesli nie liczyc jednego czlowieka, jest sama! Oczy Millie rozszerzyly sie, gdy szarpnela glowa, aby spojrzec w druga strone peronu. Staly tam dwie zakonnice w czarnych, zakapturzonych szatach; po prostu staly, obserwujac ja, ale ich oczy, skryte pod kapturami, lsnily zolto, a od jednej z nich plynely czarne, zlowrogie mysli! Wtedy Millie znow uslyszala ten glos: -Moj panie, slyszysz mnie? - Jedna z zakonnic pytajaco przekrzywila glowe na bok. Ale nastepna mysl, jaka odebrala Millie, pochodzila od kogos - albo czegos - zupelnie innego. -Tak, slysze cie - w glowie Millie zabrzmial gulgoczacy, lepki glos. - Ona chyba takze cie slyszy. Ale powiedz mi: czy jest ciemno? Towarzyszacy Millie policjant zbyt pozno dostrzegl karla z nozycami do ciecia metalu i deszcz iskier, kiedy ow czlowiek przecinal kabel zasilajacy. -Co, u licha...? W nastepnej chwili zapadla ciemnosc - pogasly wszystkie swiatla - ale tuz przed tym Millie zdazyla skierowac glowe w strone nowej, zupelnie obcej mysli i spojrzala w dol, przez kratke peronu pod swymi stopami. I zobaczyla, ze cos sie tam porusza... jakis plynny ruch, jakby czegos szlamowatego, przesuwajacego sie w mroku nizszego poziomu stacji. Nastepnie kratka pod jej stopami przechylila sie i Millie upadla jak dluga, a do jej uszu dobiegl ostrzegawczy krzyk policjanta, ktory legl na ziemi obok niej. A po chwili z ciemnosci wychynely zoltookie zakonnice i podniosly Millie, chwytajac ja dlonmi jak z zelaza. I cos czarnego - czarniejszego niz ciemnosc - pojawilo sie obok niej, wysaczajac sie z podziemi, a w jej glowie zabrzmial glos tej istoty. -Uwazajcie, zeby jej nie skrzywdzic. Jest moja nagroda, moja zakladniczka, i nie chce, zeby stala sie jej jakas krzywda. W koncu, widzac oczy tej istoty i jej czarny jak wegiel bezksztaltny ksztalt, Millie zrozumiala, ze to sie dzieje naprawde. I ze najgorszy z jej koszmarow wlasnie sie ziscil. I w tym momencie zemdlala. A potem... nic. Ben Trask mial zamiar pojsc do budynku administracji i zatelefonowac stamtad, ale idac spiesznie miedzy domkami i wlasnie mijajac domek, w ktorym mieszkal, poslyszal dobiegajacy z wewnatrz sygnal. Jego gadzety znow wydawaly sie dzialac, ale trzeba bylo sprawdzic, czy rzeczywiscie dzialaja, czy tez jest to falszywy alarm. Skrecil w strone drzwi, wszedl do srodka i nasluchiwal. Byl to sygnal przenosnego faksu, zamknietego w teczce, lezacej pod lozkiem. Ktos chcial mu przeslac wiadomosc i to mogla byc tylko jedna osoba: oficer dyzurny w Centrali Wydzialu E. Trask wyciagnal teczke, polozyl ja na lozku i wyjal faks - plaskie urzadzenie, na tyle duze, ze akceptowalo format A4, z otworem z boku, klawiatura, szeregiem klawiszy funkcyjnych i mala, czerwona lampka, ktora nie przestawala mrugac, a jednoczesnie wciaz powtarzal sie sygnal akustyczny. Trask wsunal do srodka arkusz papieru i wcisnal przycisk odbioru. Urzadzenie zawarczalo i po chwili wyplulo arkusz zadrukowanego papieru. Trask chwycil go i oto, co przeczytal: Jezeli odbierasz gggx te wiadomosc, odpowiedz. xtoup Ig Mam wiadomosci. Ofic. Dyz. Byly drobne zaklocenia, ale przynajmniej Trask otrzymal jakas wiadomosc. Wlozyl do urzadzenia nastepny arkusz papieru i wystukal: Mam dekoder. Wyslij wiadomosc szyfrowana. Wcisnal przycisk wysylania i czekal, bebniac palcami po obudowie urzadzenia. Po chwili ukazal sie kolejny wydruk: Mam dekrntpggoder. Wyslij wiadxtpggomosc szyfrowana. Jak gdyby jeszcze nie zostala zaszyfrowana! Ale to lepsze niz nic. I wlozyl kolejny arkusz papieru. Tym razem musial czekac minute, dwie, trzy, az w koncu lampka znow zaczela mrugac, urzadzenie zawarczalo i wyplulo zaszyfrowana wiadomosc. W miedzyczasie Trask wyjal z teczki dekoder, ktory byl podobnych rozmiarow co faks. Nie mial klawiatury, tylko jeden guzik i byl zaopatrzony we wlasny papier. Trask wcisnal guzik i wlozyl arkusz pozbawionych sensu znakow w otwor dekodera. Urzadzenie zaszumialo i z otworu zaczal sie powoli wysuwac gotowy wydruk. Trask niecierpliwie wyrwal papier i przeczytal: Robota w Australii zakonczona. Wszystko gra. Shttpx n%ggh!? Kieruje grupe do ciebie. Mozesz sie ich spodziewac we wtorek dhhggx o swicie. Czytasz to? Za chwile dalszy ciag... Trask spedzil kilka minut, pospiesznie szyfrujac, a nastepnie wysylajac nastepujaca wiadomosc: Czytam bez problemow. Mam pytanie. Czy HMS lnvincible jest teraz w zasiegu Krassos? Chodzi o plan B. Lampka faksu znow zamigotala. Trask wlozyl czysty arkusz i po chwili otrzymal wiadomosc, w ktorej oficer dyzurny prosil, aby szef zaczekal, az skontaktuje sie z technikiem. Wlozyl kolejna kartke i czekal... w koncu pojawila sie zaszyfrowana wiadomosc, ktora po rozszyfrowaniu brzmiala: Nici z planu B. Nie przysylaj wspolrzednych. Dwa powody. Min. Odp. jest tutaj. Grettpxxgggcki radar i systemy wczesnego ostrzegania sa sprawne, ale funkcjonuja zle. Moga obwiniac Turcje. Wojna na Morzu Srodz. Dwa: Invincigtttxble posiada system namierzania satelitarnego. Nieskuteczny w ciemgggttohnosci, chyba e zostanie wczesniej zaprogramowany, albo jest kierowany przez satelite. Czytasz to? Jesli tak, za chwile dalsze wiadomosci... -Czytam do cholery, czytam! - warknal Trask. Byl tak pochloniety tym, co robi, ze nawet nie zauwazyl, ze do pokoju wszedl Ian Goodly i usiadl za brzegu lozka, czytajac otrzymane przed chwila wiadomosci. Nastepnie minelo piec dlugich minut, zanim pojawil sie ostami, krotki zaszyfrowany tekst, ktory brzmial: Zle wiadomosci. Przykro mi. Pol godzxxgjiny temu. Facet z wydzialu specjalnego ranny. Eskorhkkyggtowal Milliccnt Cleary. Nic powanego. Zdolal zatelefonowac ze stacji King's Cross. Ale Millie zniknela. Wszyscy agenci nad tym pracuja. Znajdziemy ja, ale musisz wiedziec. JG/OD Trask siedzial, czytajac te wiadomosc raz za razem. Ale Ian Goodly, ktory przeciez byl prekognita, juz ja zobaczyl i teraz pospiesznie wychodzil. Do diabla ze srodkami ostroznosci. Plan B odpadl i musza powrocic do planu A, ktory oznaczal, ze zajma sie tym osobiscie, jezeli nie bedzie innego wyjscia, modyfikujac tryb postepowania na goraco. Dzieki Bogu, ze jest Manolis Papastamos i jego ludzie! Tak przedstawiala sie sytuacja, a kiedy Trask ocknal sie z otepienia, ogarnela go straszliwa wscieklosc... XXI Zbieznosc - Pieklo na ziemi i pod niaPod czarna opaska na glowe Jake mial cienki pasek tasmy klejacej, ktora nie pozwalala, aby jego warkoczyk wyslizgnal sie na zewnatrz. Twarz i dlonie wymalowal w czarne pasy i ubrany na czarno od stop do glow, byl prawie tak czarny jak sama noc. Mial ze soba torbe, w ktorej znajdowaly sie trzy bomby, kazda zawierajaca trzy funty plastyku plus bomby termitowe, ktore zabral z pustyni Gibsona w Australii. Ponadto w spodniach ukryl przywiazany sznurkiem pistolet; byl to wynik nauczki, jaka dostal w Le Manse Madonie, kiedy to po wymianie ognia pistolet wypadl mu z dloni. Kompletu dopelniala lornetka noktowizyjna, ktora zawiesil sobie na szyi. O 12.30 wynurzyl sie z Kontinuum Mobiusa w uprzednio zapamietanym miejscu, miedzy Trabia i Bagheria, niecale cwierc mili na poludnie od rezydencji Castellana. Byl to ten sam punkt obserwacyjny, z ktorego badal to miejsce podczas poprzedniej wizyty i teraz trzeba bylo rozwiazac te same problemy: nadal nie mial pojecia o rozkladzie domu i nie wiedzial, ilu ludzi Castellana znajduje sie w srodku. Jedynym czynnikiem, ktory dzialal na jego korzysc (oczywiscie poza mozliwoscia korzystania z Kontinuum Mobiusa) bylo to, ze noc byla ciemna, niebo pokrywaly powoli sunace chmury i o tej porze wszyscy porzadni ludzie powinni byc w swych lozkach. Taka mial przynamniej nadzieje. -Slyszalem to juz przedtem - powiedzial Korath - i nawet ci odpowiedzialem. To nie jest zwykly czlowiek, Jake. I to nie jest dobry czlowiek. Obawiam sie, ze jest to twoje najbardziej niebezpieczne przedsie wziecie. -Nas obu - baknal Jake. - Bo beze mnie nie bedzie i ciebie. -Nie musisz mi tego przypominac - powiedzial Korath. - I oczywiscie martwie sie o nasza skore, chociaz moja jest... pusta. Kleknawszy w cieniu za kupa kamieni, Jake patrzyl przez lornetke na polozony ponizej dom Castellana. Jego forteca wygladala teraz nawet bardziej zlowrogo niz za dnia. W gestym gaju oliwnym otaczajacym dom na waskich sciezkach wijacych sie miedzy drzewami widac bylo cztery powoli poruszajace sie plamy upiornego szarego swiatla. Widziani przez obiektyw lornetki Jake'a, byli to ludzie Castellana, ktorzy pelnili warte na obrzezach jego posiadlosci. Sledzac jednego z nich, Jake zobaczyl, jak podchodzi do muru, wchodzi na kamienne schody i patrzy w ciemnosc, dokladnie w strone Jake'a. Ale Jake niezbyt sie tym przejal, bo jesli ow czlowiek nie mial noktowizora, nie byl w stanie dojrzec zbyt wiele. A jednak... ...Wlosy zjezyly mu sie na karku. Odetchnal gleboko, skulil sie i schowal. To bylo odruchowe. Nie, w tym bylo cos wiecej: straznik patrzyl zza muru, powoli obracajac glowe i wznoszac wzrok coraz wyzej. To wlasnie spowodowalo, ze Jake sie schowal; obawa, ze moze zostac dostrzezony! Ale w jaki sposob, skoro wokol panowala ciemna noc? Moze tamten mial jednak noktowizor, ale Jake w to nie wierzyl. Zobaczywszy to, co widzial Jake - i wyczuwajac jego lek - Korath powiedzial: -Cos tutaj nie gra. Czuje w tym miejscu cos dziwnie znanego. Ito nie chodzi o to, ze bylismy tutaj przedtem. Szczerze mowiac, wcale mi sie to nie podoba. -Mnie tez nie - powiedzial Jake. - To nie jest mile miejsce. Wyczulem to, kiedy bylismy tu ostatnim razem. Ale musze tu byc, jezeli chce wykonac swoje zadanie. A chce je wykonac. -Tak, wiem - powiedzial Korath. - A poniewaz nie moge cie od tego odwiesc, udziele ci wszelkiej mozliwej pomocy. Ale powtarzam, w tym miejscu jest wiecej zagrozen, niz widzimy. Jake kiwnal glowa, przybral wygodniejsza pozycje, skad mogl obserwowac dom i w koncu odpowiedzial: -Stare - a moze teraz powinno byc nowe - porzekadlo nadal ma zastosowanie: "Jesli byles ostrozny za zycia... -Musialem byc - przerwal Korath - aby przetrwac w sluzbie Malinariego. Do pewnego czasu. -...badz i po smierci" - dokonczyl Jake. -Ale tym razem jest inaczej - wyjasnil Korath. - Tym razem jest zupelnie inaczej. To miejsce jest... zbyt spokojne. Nawet zmarli tu milcza! Jake przypomnial sobie, co powiedzial mu Humph w miejscu, gdzie kiedys stalo pierwotne Le Manse Madonie. -To jest Sycylia - powiedzial. - I przypominam ci, ze to, co zmarli robili za zycia, kontynuuja... -A ja ci mowie - powtorzyl Korath - ze tu jest inaczej! Dlaczego mnie nie sluchasz, Jake? Chyba sam to czujesz, co? Panujaca tutaj cisza jest... absolutna! Nie mowilem ci, jak podsluchiwalem zmarlych w ich grobach? Ale nie tutaj. Oczywiscie oni moga nas sluchac, ale sami milcza. Kompletnie nic nie mowia, nawet do siebie! Teraz, gdy Jake zobaczyl, jak szara, antropomorficzna plama schodzi w dol i kontynuuje obchod, takze to poczul: w eterze mowy umarlych panowala zupelna cisza. I nagle zdal sobie sprawe, ze przywykl do szeptow zmarlych do tego stopnia, ze jezeli sie nie skupil, ich glosy stanowily jedynie szum w jego metafizycznym umysle. Ale w tym miejscu nie slychac bylo nawet tego szumu, jak gdyby zmarli wstrzymywali oddech... -Wlasnie - powiedzial Korath. - Jak gdyby na cos czekali. Moze abys sie do nich przylaczyl? Nie chce byc zlosliwy, ale twoja przyszlosc, Jake, nie rysuje sie zbyt rozowo. -Moja przyszlosc? - powiedzial Jake, powoli opuszczajac lornetke. I powtorzyl w zamysleniu: - Moja przyszlosc... -Co? - powiedzial Korath, nie mogac odczytac umyslu Jake'a, poniewaz ten jeszcze nie sformulowal do konca swej mysli. -Przeszlosc i przyszlosc! - wyrzucil z siebie Jake, kiedy jego towarzysz zaczynal pojmowac, co ma na mysli. -Zamierzasz zajrzec za drzwi do przyszlosci - powiedzial Korath. - Przesiedzisz tor swojej nici zycia, zeby sie przekonac, czy przezyjesz, czy... A to z kolei okresli twoj nastepny krok. Ale Jake potrzasnal glowa. -Przyszlosc to pokretna rzecz i moze szybko sprowadzic czlowieka na manowce -powiedzial. - Harry Keogh bardzo rzadko decydowal sie zajrzec w przyszlosc i nigdy zbyt dokladnie. Ale przeszlosc jest tutaj i tu pozostanie niezmienna.Nie ma potrzeby lekac sie tego, co sie wydarzylo, bo nie da sie tego zmienic. -Podobnie jesli chodzi o przyszlosc - powiedzial Korath. -Ta mysl rysuje sie w twoim umysle zupelnie jasno. -I z tego powodu nie osmielam sie zagladac w przyszlosc - powiedzial Jake. - Bo gdybym to uczynil, moglbym zapragnac ja zmienic, a przyszlosc... -Tego nie lubi i stawia opor? - powiedzial Korath. -Cos w tym rodzaju - potwierdzil Jake. - Ale to, co minelo, minelo i moze nam pomoc zrozumiec, z czym mamy do czynienia. Wiec wywolaj te liczby i przeskoczymy pod brame tego domu. -Ale wtedy cie zobacza! -Nie, bo nie pozostaniemy tam zbyt dlugo. Ale chce wiedziec, kto ilu ludzi przeszlo przez te brame w bezposredniej przeszlosci. A jedynym miejscem, w ktorym moge uzyskac odpowiedz, jest przeszlosc! Bliska przeszlosc, Korath. Kiedy sie znajde przy bramie, zobacze w Kontinuum Mobiusa nici ich zycia. Mowiac to, Jake szukal przy pomocy lornetki odpowiedniego miejsca pod murem, w poblizu bramy. Upewnil sie przy tym, ze zadnych szarych plam nie ma w poblizu. Wszedlszy do Kontinuum Mobiusa, Jake przeniosl sie do drzwi do przeszlosci. Na progu byla terazniejszosc, ale w oddali jasniala blekitna mglawica narodzin ludzkosci i niezliczone miliony nici zycia wily sie w kierunku drzwi. Jedna z tych nici laczyla sie ze stojacym na progu Jakiem i wydawalo sie, ze go odpycha. -To moja przeszlosc - powiedzial Jake, swiadom tego, ze w Kontinuum Mobiusa slowa nie sa potrzebne, bo nawet mysli maja swoja wage. - Jesli sie cofne dostatecznie daleko, gdzies na tej nici znajde wszystko, co mi sie przydarzylo i wszystko, co robilem. -Ja tez mialem kiedys taka nic - powiedzial Korath bardzo cicho. -Ktora dobiegla konca, gdy Malinari i spolka pogruchotali ci kosci i wcisneli do tej rury po Schronieniem - powiedzial Jake. - Gdybys wypadl przez te drzwi, tam wlasnie bys wyladowal, w tym zbiorniku sciekowym, aby ponownie przezyc wszystko, co ci sie przydarzylo do chwili smierci, i tak bez konca. Ale moja nic zycia wciaz istnieje i mozemy nia podazac w przeszlosc, a potem wrocic do terazniejszosci, kiedy sie dowiem, z czym mamy do czynienia. Korath byl wyraznie zdenerwowany. - Jestes tego pewien, Jake? Ze powrocimy bezpiecznie? Nie myslisz, zeby mnie zmusic do powrotu do... prawda? -Tak, jestem tego pewien - odparl Jake z przekonaniem. - I nie, nie mam zamiaru zmusic cie do powrotu. Nie myslisz logicznie, Korath. Potrzebuje cie i to dzis bardziej niz kiedykolwiek. -Oczywiscie - powiedzial tamten z wyrazna ulga. - Jasne, ze tak. Nie zastanawiajac sie dluzej (bo gdyby to uczynil, moglby sie rozmyslic), Jake rzucil sie przez drzwi do przeszlosci, sila woli poruszajac sie wstecz w czasie. Blekitne nici zycia ludzi wydawaly sie przyspieszac, kiedy Jake pedzil im naprzeciw coraz szybciej; towarzyszyl temu szczegolny dzwiek, ktory stale przybieral na sile - jak efekt Dopplera. I wtedy objawila mu sie prawda... ale jaka to byla prawda! Niektore z blekitnych nici, wyraznie na kursie kolizyjnym, szybko zmienialy barwe. Dobre dziesiec z nich, najpierw zabarwione na rozowo, wkrotce staly sie karminowe, a potem... ...potem przybraly wyrazna czerwona barwe. Jak krew! W pierwszym momencie Jake przezyl szok, ale po chwili odwrocil kierunek ruchu i pomknal ku terazniejszosci. Zostawiwszy za soba drzwi do przeszlosci, niezwlocznie skierowal sie do poprzedniego punktu obserwacyjnego, gdzie wynurzyl sie z Kontinuum wstrzasniety, a Korath wraz z nim. Glos martwego wampira byl pelen niepokoju, kiedy zapytal "zadyszany": -Widziales? Oczywiscie, ze tak, bo ja widzialem twoimi oczami. -O tak, widzialem - powiedzial chrapliwym glosem Jake. - Mamy do czynienia z twoimi pobratymcami, Korath. To wampiry! -Wiec dla twojego wlasnego dobra - a takze dla mojego - nie rob tego. -Ale ja musze - odparl Jake, wierzac, ze teraz wie, o co w tym wszystkim chodzi, przynajmniej czesciowo. - Teraz to rozumiem. To wlasnie tego Harry nie dokonczyl. Powiedzial mi, ze widzial, jak w przyszlosci szkarlatne nici wampirow przecinaja moja nic zycia. To samo widzielismy teraz w niedawnej przeszlosci. Jeszcze nasze nici sie nie przeciely bo to dopiero ma sie wydarzyc. Dzisiaj. -Jesli chcesz, mozesz tego uniknac. -Ale nie mam zamiaru - powiedzial Jake. - To co bedzie, juz bylo, a w tym wypadku na odwrot. Harry wiedzial, ze jest za to odpowiedzialny, ze jakies istoty przezyly - i nadal zyja - od czasu jego straconych lat. To jest to. To wlasnie robil w pierwotnej Le Manse Madonie: niszczyl wampiry. Ale jeden z nich uszedl jego uwagi... -I przybyl tutaj? -...1 tutaj sie urzadzil! On przezyl, Korath. Anonimowosc to dlugowiecznosc. Ten potwor ukryl sie w swym pelnym zla swiecie i przyjal postac handlarza narkotykow i mordercy. Ale czyz to nie to samo? -Castellano? -Tak, to prawdziwa bestia - potwierdzil Jake ponuro. - Castellano, a teraz i jego ludzie. -Rozumiem - powiedzial Korath. - W ciagu ostatnich dn zwampiryzowal ich, czyniac swymi niemartwymi straznikami -Wlasnie. Widzielismy, jak sie zmieniaja z istot ludzkie w nieludzkie. Ale jak dotad nie widzielismy najczerwienszej z tych nici. Ich szef ukrywa sie gdzies na dole... co mow samo za siebie; dowodzi, ze sie mnie boi. -Oczywiscie, ze tak, bo doswiadczyl twego gniewu. Al Jake, nie mozesz wystapic przeciw nim wszystkim. Nie sam Jest ich z dziesieciu plus ich pan, Castellano, i co najmniej jeden porucznik... -Porucznik, tak jak ty? - Jake zastanowil sie przez chwile. - Myslisz, ze Luigi Castellano jest Wampyrem? -Na pewno nie jest zwyklym wampirem - odparl Korath. - Tak, i teraz wiem, co mnie tak niepokoilo, od chwili gdy sie tutaj znalezlismy. Kiedy patrzylem na ten dom... to bylo, jakbym patrzyl na zamczysko w Krainie Gwiazd! -Wiec to jeszcze jeden powod, dla ktorego musimy go powstrzymac - powiedzial Jake. - Wywarlismy na niego presje, w wyniku ktorej zwampiryzowal swych ludzi. A teraz, jesli przezyje, zrobi z nich uzytek. Nie mozemy na to pozwolic. -Wiec pozegnajmy sie juz teraz - powiedzial Korath. - Bo to na pewno bedzie twoj - i moj! - koniec. Wejdziesz do tego domu, nie wiedzac nic o jego rozkladzie, chodzac tam i z powrotem, podkladajac bomby, i masz nadzieje, ze nie zostaniesz wykryty? A dom jest pelen wampirow, wszystkie w pogotowiu, jak ci straznicy w gaju oliwnym. To szalenstwo, Jake, i nie masz szans, aby dzialajac w pojedynke, odniesc sukces! -Jake - odezwal sie w skadinad pustym eterze glos, kiedys stanowczy, a teraz smutny i zmeczony. Byl to glos Zek, ktory Jake rozpoznal natychmiast. - Probowalam, Jake -powiedziala Zek z przygnebieniem - ja i inni, bo wielu jest juz po twojej stronie, wielu ci uwierzylo. W istocie spor wciaz jeszcze sie toczy, ale Ogromna Wiekszosc nie podjela dotad zadnej decyzji. -Jak mnie znalazlas? - zapytal ja. -Teraz znam twoj umysl - odpowiedziala. - Bylam telepatka, pamietasz? I mimo ze towarzyszy ci ta istota, twoja obecnosc rozjasnia mrok jak latarnia morska. Jest mi przykro, ze nie przynosze ci lepszych wiadomosci; zaluje, ze Ogromna Wiekszosc - w moich oczach juz nie tak ogromna - postanowila, ze cala sprawa ma sie zakonczyc bez jego udzialu. Jake mogl tylko wzruszyc ramionami. -Nie martw sie. W mojej obecnej sytuacji to nie ma wielkiego znaczenia. W koncu co mogliby dla mnie zrobic? Jestem juz wystarczajaco skolowany - toba, Korathem i pogmatwanymi wspomnieniami Harry'ego Keogha - wiec dobrze, ze nie mam jeszcze na glowie Ogromnej Wiekszosci. Nie potrzebuje ich rady, Zek, a poniewaz tylko to moga mi zaoferowac... -Ale to wcale nie jest wszystko, co mozemy ci zaoferowac - odezwal sie inny glos. - I potrzebujesz naszej rady i naszej pomocy, Jake. Tak, rownie mocno, jak my potrzebujemy ciebie, Nekroskopie. Majac wrazenie, jakby ktos nieoczekiwanie poklepal go po ramieniu, Jake gwaltownie podskoczyl, slyszac ten nowy, dotad nieznany glos, ale w nastepnej chwili byl bardziej zaniepokojony niz zaskoczony. Poniewaz ten glos byl przepelniony takim bolem, ze Jake az sie skrzywil na mysl o niewyobrazalnych cierpieniach, o jakich zdawal sie swiadczyc. Ale fizyczny bol? W glosie zza grobu, w glosie kogos, kto powinien juz byc wolny od wszelkich ziemskich niedoli? Przygnebienie Zek minelo i jej glos byl teraz jak swiatlo plonace w jego umysle, gdy powiedziala: -Ach! Dzieki Bogu! Ktos wreszcie przemowil! Widzisz, Jake, nie jestes sam. Nie mowilam ci, ze tak bedzie? Oto jest ktos, kto pragnie ci pomoc i nie on jeden. Faktycznie jest tylko pierwszym z wielu. Przyjda na twoje wezwanie, jestem tego pewna. -Kim jestes? - zapytal Jake nieznajomego. -Spytaj raczej, kim bylem - powiedzial tamten. - Nazywam sie Georgij Grusiew i bylem rosyjskim przestepca, ktory probowal sie zrehabilitowac, pracujac jako szpieg dla Gustawa Turczina. Niestety Turczin nie wiedzial, gdzie mnie posyla, choc pewnie i tak by mnie tam poslal, a ja nie moglem wiedziec o naturze istot, ktore mialem szpiegowac. -Castellano? - powiedzial Jake. -Ten sam - odpowiedzial cien Georgija Grusiewa, wzruszajac ramionami. - Wampir, on i jego czlowiek. -Jego czlowiek? -Na razie mozesz go nazywac czlowiekiem - powiedzial tamten. - Nazywa sie Garzia Nicosia i jest prawa reka swego pana, tak, ale faktycznie obaj sa potworami. Widzialem ich twarze, kiedy pracowali nade mna. Na poczatku wygladali jak ludzie, ale pozniej... juz nie. -Pracowali nad toba? - (Jake skrzywil sie, bo z glosu Grusiewa zrozumial, co to byla za praca i ze to wlasnie bylo zrodlem cierpien Rosjanina, tak intensywnych, ze "czul" je nawet po smierci). - W jakim celu? -Azeby odbyc powody, dla ktorych Turczin wysial mnie do nich. Castellano pytal takze o ciebie. Ale coz moglem mu powiedziec? Nic, bo nawet nie znalem twego nazwiska. Pytal takze o kogos nazwiskiem Harty Keogh i Alec Kyle, i o organizacje o nazwie Wydzial E. I gdybym wiedzial cokolwiek, uwierz mi, powiedzialbym im! Ale wszystko, o co mnie pytali, nie znaczylo dla mnie kompletnie nic, wiec niczego im nie powiedzialem. A to sprawilo, ze on i Garzia Nicosia zaczeli nade mna pracowac z jeszcze wiekszym... entuzjazmem. -Wiec w rzeczywistosci umarles za mnie - powiedzial Jake ze scisnietym gardlem. Bo nietrudno bylo sobie wyobrazic, co sie stalo. Ben Trask musial poprosic rosyjskiego premiera, aby odnalazl Castellana i Turczin wyslal Grusiewa, aby potwierdzil miejsce pobytu handlarza narkotykow. -Umarlem za ciebie? - powiedzial Grusiew. - Za ciebie i tych innych, o ktorych mowilem? Chyba nie. Umarlem, poniewaz nic o tobie nie wiedzialem! Znalazlem sie tam tylko po to, aby potwierdzic miejsce pobytu Castellana. Ale w kazdym razie teraz jestem zupelnie pewien, ze i tak by mnie torturowali, okaleczyli i zamordowali! W koncu to lezy w ich naturze. Wiec dajmy temu spokoj, co sie stalo, to sie stalo i nie mozna tego zmienic. Ale mozna i trzeba pomscic! A poniewaz tylko ty mozesz to uczynic, i poniewaz uwazasz, ze jestes moim dluznikiem, trzymam cie za slowo. Grusiew na chwile zamilkl, po czym ciagnal dalej: -Poprzez moj bol - ktory, jak sadze, ustapi, bo w koncu wymaze go z pamieci - wyczulem, ze jestes blisko, czulem twoje cieplo i przysluchiwalem sie twoim myslom. I wiem, ze szukasz zemsty w imieniu innych, a takze i wlasnym. Ale nie wiesz, jak wielu jest tych innych! Oni milcza, czegoz innego mozna oczekiwac w takim miejscu? Ale pamietaja bardzo dobrze, Nekroskopie, i ich nienawisc do Castellana jest nie mniejsza niz moja. Mowie ci to, abys wiedzial, ze nie jestes sam. Uwierz mi, Jake: kiedy zaczniesz dzialac, nie bedziesz sam. Jake uwierzyl i zrozumial. Grusiew mogl miec na mysli tylko to, ze nie bedzie sam duchem - ze wszystkie poprzednie ofiary Castellana beda mu zyczyly zwyciestwa - ale wiedzial takze, ze sama sila woli nie wystarczy. -Jesli mozesz dostarczyc mi jakichs istotnych informacji - powiedzial - bede bardzo wdzieczny. Georgij Grusiew powiedzial mu cos niecos o rozkladzie tego domu, o jego przepastnych lochach i tajemnych przejsciach oraz dostarczyl mu kilku przydatnych wspolrzednych. Ale nie powiedzial mu wszystkiego. Bo gdyby to uczynil... ...Jake moglby w ogole zrezygnowac ze swoich zamiarow... Na Krassos byla 1.45 w nocy i Ben Trask byl juz chlodny i opanowany, a jego umysl wrecz lodowaty, po kilku godzinach obezwladniajacego przerazenia. Przerazenia, spowodowanego otrzymanymi wiadomosciami i rozmyslaniem nad czyms nieprawdopodobnym. Ale w koncu goraczka go opuscila, plan Manolisa wprowadzono w zycie i teraz Trask mogl juz tylko czekac. I myslec, starajac sie nie zwariowac. Problem z Millie byl wystarczajaco powazny - nie, o wiele wiecej, to bylo dla Traska prawdziwe pieklo - a jeszcze ta cala reszta... to juz bylo dla niego zbyt wiele. Prekognita Ian Goodly przejal dowodzenie, kiedy owa wiadomosc otrzymana z Centrali Wydzialu E w pelni dotarla do Traska, ze policjant eskortujacy Millie Cleary zostal zaatakowany i ogluszony w londynskim metrze, a sama Millie zniknela. Zniknela? Ale to byla tylko polowa prawdy, bo Trask w glebi serca wiedzial, ze Millie jest teraz we wladzy lorda Szwarta! Tak, troche wariowal, kiedy jedyna jego mysla bylo, aby stad wyjechac - do diabla z Krassos - jak najszybciej do Londynu, zeby przylaczyc sie do poszukiwan Millie, ale w koncu pozostalym czlonkom zespolu udalo sie go przekonac, ze nic nie moze zrobic. Potem, kiedy zdal sobie sprawe, ze juz nie jest w stanie kierowac akcja, przekazal dowodzenie w rece prekognity. I dobrze sie stalo, bo najgorsze mialo dopiero nadejsc. I teraz Ben Trask powrocil myslami do tych wydarzen... Tuz po polnocy ruszyli trzema samochodami, aby przeprowadzic ostatni rekonesans w Palataki i klasztorze. Praktycznie rzecz biorac, wyspa wydawala sie martwa; wiekszosc ostatnich turystow wyjechala i swiatel lodzi rybackich bylo wiecej niz swiatel palacych sie w domach stalych mieszkancow wyspy. Ostatnie dwadziescia cztery godziny przemienily Krassos w wymarla wyspe. Pod pewnym wzgledem bylo to korzystne, w zwiazku z akcja zaplanowana na dzisiejsza noc, Trask nie chcial zbyt wielu widzow - "przypadkowych osob" - ktore moglyby byc zamieszane w ich dzialania. Dlatego wybrany termin byl tak wazny. Bo wszystko mialo sie rozegrac nad ranem, kiedy Krassos bedzie pograzone we snie, a nie martwi wrecz przeciwnie. Wazne bylo, aby wszyscy oni byli na nogach, aby nikt nie byl schowany w jakiejs ukrytej krypcie czy gdzies indziej i nie zostalby odnaleziony. Tak jak widzial to Goodly - i Trask, kiedy juz byl w stanie skupic swoj umysl -Malinari i Vavara sami wpakowali sie w pulapke. Klasztor stal na cyplu wcinajacym sie w morze, i podobnie Palataki; do kazdego z tych miejsc wiodla tylko jedna droga dojazdowa i nie bylo widac zadnych drog ucieczki. Oba obiekty wznosily sie na nadmorskim urwisku, przy czym pierwszy z nich stal na samej jego krawedzi i byl z trzech stron otoczony przez morze. Kiedy samochod cysterna wypelniony benzyna lotnicza staranuje brame klasztoru, ci, ktorzy przezyja wybuch, beda musieli uciekac przez brame, aby uniknac szalejacego wewnatrz ognia. A tam znajda sie pod ostrzalem Traska, Manolisa, Stavrosa i Lardisa Lidesci. W miedzyczasie Andreas dolaczy do drugiej grupy uderzeniowej, skladajacej sie z Goodly'ego, Chunga i Liz, ktorzy beda czekali przy drodze dojazdowej do Palataki, dostarczy im dynamit i poinstruuje ich, jak go uzyc. Nastepnie, kiedy Manolis skontaktuje sie z nimi przez telefon komorkowy, wydajac rozkaz rozpoczecia natarcia, zaatakuja Maly Palac. Oceniano, ze to ostatnie zajmie znacznie wiecej czasu niz makabryczna operacja w klasztorze. W Palataki istnial rozlegly system podziemnych tuneli, a porosle lasem zbocza wzniesienia, na ktorym stala budowla, stanowily doskonala oslone dla czlowieka czy innej istoty, ktora bedzie probowala uciec ze zniszczonej wybuchem budowli. Ale przy odrobinie szczescia Manolis i jego grupa szybko zakoncza operacje w klasztorze i beda mogli dolaczyc do drugiej grupy, aby dokonczyc robote w Palataki. Tak sie przedstawial ich podstawowy plan. Ale wszystko to mialo sie dopiero wydarzyc, gdy trzy grupy wyjechaly z przygaszonymi swiatlami z Christos Studios krotko po polnocy; dwie z nich mialy przeprowadzic ostatni zwiad w obu obiektach, a trzecia wyruszyla ze zlodziejska misja na lotnisko i do kamieniolomu. Wszystko to dzialo sie blisko dwie godziny temu. Ale w miedzyczasie wydarzyla sie katastrofa! Kiedy Trask powracal do tego myslami, zastanawial sie glownie nad jedna rzecza, ktorej nikt nie wzial pod uwage: tego mianowicie, ze podczas gdy ich zadanie wydawalo sie mniej skomplikowane, dzieki szybko malejacej liczbie turystow, wzrastalo rowniez prawdopodobienstwo ich wykrycia. Bo jesli Vavara i Malinari podejrzewali, ze ludzie Wydzialu E sa na wyspie, teraz bylo latwo ich wytropic, stosujac prosta metode eliminacji. Sposrod kilkudziesieciu obcokrajowcow przebywajacych na wyspie Trask i jego grupa stanowili zespol, ktorego trudno bylo nie zauwazyc. W tym lezala przyczyna zalamania sie ich planu... Poniewaz Liz byla telepatka, a rekonesans byl prowadzony w nocy, gdy mozna sie bylo spodziewac, ze mentalista Malinari bedzie aktywny, zostala w Christos Studios. W kazdych innych okolicznosciach prekognita Ian Goodly zostawilby kogos przy niej, po prostu na wszelki wypadek. Jednakze tym razem nie mogl sobie na to pozwolic. Kazdy czlonek obu grup zwiadowczych mial decydujace znaczenie dla sukcesu ich misji i nikogo nie mozna bylo wylaczyc. Trask powinien byc w towarzystwie najblizszych kolegow; mimo ze doznal powaznego wstrzasu, jego wykrywacz klamstw byl w takich okolicznosciach nieoceniony. Lardis Lidesci byl potrzebny chocby ze wzgledu na swoj szczegolny "wech", ze potrafil rozpoznac te istoty prawie na pierwszy rzut oka. Zdolnosci lokalizatora byly absolutnie niezbedne. Chung od razu wiedzial, czy cokolwiek uleglo zmianie od ostatniego badania obu obszarow plagi wampirow... i tak dalej. Manolis uwazal, ze musi ostami raz rzucic okiem na klasztor, aby sie upewnic, ze jego plan sie powiedzie, a prekognita Ian Goodly oczywiscie musi byc przy tym obecny, na wypadek gdyby jego nieprzewidywalne umiejetnosci pozwolily dojrzec to, co ma sie wydarzyc. -Szkoda, ze jego talent nie dzialal, kiedy wyruszalismy - pomyslal Trask. Ale w koncu kto moze obarczac wina lana Goodly'ego? Przyszlosc byla taka, jaka byla, i nie mozna jej bylo zmienic. A jesli mozna bylo w ogole winic kogokolwiek, to ta osoba byl sam Trask. Ale w owym czasie jego umysl nie pracowal jak nalezy, myslami byl zupelnie gdzie indziej, a jego wykrywacz klamstw zostal wytracony z rownowagi przez druzgocace wiadomosci z Centrali. I to, co zobaczyl - prawde, ktorej nie umial rozpoznac - dotarlo do niego, kiedy juz bylo za pozno. Siedzial na tylnym siedzeniu samochodu Manolisa, ktory wyjechal z Christos Studios i pojechal bocznymi uliczkami do glownej drogi Skala Astris. Jechal jako ostatni samochod w konwoju i swiatla jego reflektorow byly rozpraszane przez pyl unoszony przez pojazdy jadace z przodu. Kiedy Manolis skrecil na glowna droge, Trask obejrzal sie do tylu. Szyba po jego stronie byla opuszczona - zreszta wszystkie okna byly otwarte, bo noc znow byla ciepla i bezwietrzna - i do srodka przedostawal sie pyl i spaliny. Dlatego Trask odwrocil glowe. Ale kiedy spojrzal w tyl zalzawionymi oczami, wydawalo mu sie, ze cos zobaczyl: dwaj starsi mieszkancy Skala Astris (tak myslal) stali obok siebie w drzwiach sklepu. Byly to dwie kobiety odziane w zwykly chlopski stroj, jaki noszono w Grecji; szybko odwrocily twarze i ukryly sie w cieniu drzwi... prawdopodobnie, aby uniknac chmury pylu wzniecanej przez jadace samochody. W tym momencie samochod jadacy z przodu (w ktorym siedzieli Andreas i Stavros) przyspieszyl i odlaczyl sie od grupy, podczas gdy pozostale dwa zespoly ruszyly na zwiad. W samochodzie Traska Lardis siedzial z przodu, obok Manolisa, a w drugim samochodzie jadacym przed nimi David Chung siedzial obok prowadzacego samochod Goodly'ego (uwazano, ze ta para prawdopodobnie bedzie najlepiej dzialala wspolnie, poniewaz ich zdolnosci sie uzupelnialy). Odleglosc miedzy samochodami urosla do jednej czwartej mili. Najpierw zblizyli sie do Malego Palacu, zatrzymawszy sie na chwile za rzedem sosen, trzy mile dalej przejechali kolo miejsca, skad samochod Manolisa zepchnieto do morza, i w koncu dotarli do wynioslego, pograzonego w cieniu klasztoru wznoszacego sie na omywanym wodami oceanu urwistym cyplu, straznika jego straszliwych tajemnic. O mile dalej Goodly skrecil do zatoki, zatrzymal sie, wysiadl z samochodu i dal znak Manolisowi, zeby zrobil to samo. Nastepnie pieciu mezczyzn (a tak naprawde czterech) naradzalo sie przez kilka minut. Piaty czlowiek - Trask, wciaz pograzony we wlasnych myslach - przeszedl na druga strone drogi i stanal, patrzac w morze. A David Chung tak podsumowal ich krotka narade. -Sytuacja ulegla zmianie, choc nie w dramatyczny sposob. Poprzednio, kiedy razem z Liz obserwowalismy Palataki, widzielismy cos bezmyslnego, co sie tam kotlowalo. Przypuszczam, ze byl to jakis rodzaj zycia, ale jakiego - nie mam pojecia. Moze to jeden z tych grzybowych ogrodow, taki jak ten, ktory znajdowal sie pod Kopula Rozkoszy w Xanadu. Ale byl tam tez dozorca-wampir, prawdopodobnie porucznik Vavary. Tak bylo wtedy. Jednak kiedy mijalismy Palataki dzis w nocy i znow skupilem sie na obserwacji tego miejsca, ta kotlujaca sie istota nie zmienila sie, ale porucznik tak. To znaczy juz go tam nie ma, ale jest cos innego. Wyczuwalem obecnosc znacznie wiekszej sily, ale tylko przez chwile. Byla tam i znikla, jak gdyby wyczula moja sonde i "wylaczyla sie". Vavara? Malinari? To moglo byc kazde z nich. Ale jestem calkiem pewien, ze to byl Wampyr! A jesli chodzi o to, czy towarzyszyli mu jacys niewolnicy, nie potrafie powiedziec. Bo jego aura byla tak silna, ze przeslaniala wszystko inne. Kiedy lokalizator skonczyl mowic, Trask juz przyszedl do siebie i dolaczyl do grupy. -To prawdopodobnie Vavara - powiedzial. - Zajmuje sie ogrodem. Ale to tylko domysl, daleki od pewnosci. Teraz juz nie jestem niczego pewien. -Ale to rozsadny domysl - powiedzial Goodly - bo co moglby Malinari robic w Palataki? Instynkt terytorialny Wampyrow by na to nie pozwolil. W kazdym razie jest tam tylko jeden, wiec ten spor ma charakter akademicki. Manolis dodal: -Jesli sa oddzielnie, to moze je oslabic. Wolalbym stanac z nimi do walki pojedynczo, a nie z oboma na raz. Wtedy odezwal sie Lardis Lidesci. -David, co jeszcze wyczules? To znaczy w klasztorze. Moze to nam podsunie wskazowke, kto jest w Palataki. Ja czuje wampiry w obu tych miejscach. Mial racje, bo Chung odpowiedzial: -Wyczulem te sama klamliwa oslone, z ktora mielismy do czynienia poprzednio. Moze Vavara zostawila tam swoje pietno. Ale tym razem wiedzialem, czego sie spodziewac, wniknalem znacznie glebiej i przekonalem sie, ze ten tak zwany klasztor to prawdziwa otchlan piekielna! -A te kobiety, dawne zakonnice, smaza sie w piekle! - mruknal prekognita. - Tak jak widzialem. -Moze i tak - ciagnal Chung. - Moze niektore z nich tak, ale tego nie wyczulem. Wyczulem chlod, ktory przyprawil mnie o gesia skorke. To bylo, jak gdybym sie natknal na lodowate szambo, w ktorym one sie plawily. Zastanowcie sie nad tym. Wszystko, co te kobiety dusily w sobie przez cale zycie - wszystko, czego sobie odmawialy - nagle wyplynelo na wierzch i teraz sie tym upajaja! -Tego mozna sie bylo spodziewac - powiedzial Trask. - Teraz naleza do Vavary i zadnej z nich nie mozemy uratowac. Chung kiwnal glowa potwierdzajaco. -Zaluje, ze musze to powiedziec, ale nie wyczulem w tym miejscu chocby iskierki czlowieczenstwa. Wtedy Goodly zwrocil sie do Manolisa: -Jak przedstawia sie teraz twoj plan? -Dobrze i to jest jedyny plan, jaki mamy - odparl Manolis. - Ten parking przed klasztorem umozliwia swobodne manewrowanie samochodem cysterna. Zreszta jest juz o wiele za pozno, zeby cos zmieniac. Stavros jest teraz w polowie drogi do lotniska i samochod cysterna jest juz w jego rekach. Kiedy sie spotka z Andreasem, jeszcze zanim dolacza do nas, beda mieli zapalnik - laske dynamitu - ktora odpalimy te wielka bombe! -Niech wiec tak bedzie - powiedzial Goodly. - Teraz wracamy do Christos Studios po Liz i czekamy na Stavrosa i Andreasa... - Spojrzal na zegarek. - Powinni tu byc mniej wiecej za godzine. -A w drodze powrotnej jeszcze raz rzuce okiem na oba te miejsca - powiedzial Chung. - Zobacze, czy uda mi sie uzyskac lepszy odczyt. I tak zakonczyl sie ten ostatni zwiad. Niemal wszystko wydawalo sie przebiegac tak, jak zaplanowano, przynajmniej do chwili, gdy wrocili do Christos Studios... Trask zadrzal, kiedy zajal miejsce z tylu samochodu, czul, jak ciarki przebiegaja mu od stop do glow. Wiec moze chlod tkwil nie tylko w jego umysle (i duszy?), lecz takze w ciele. -To byloby dobrze - pomyslal - bo musimy byc chlodni - wszyscy i w kazdym calu - jezeli mamy wykonac to, co musimy. Ale zwlaszcza ja. Spalam sie, a to nie ma sensu, bo tylko chlodny palec na spuscie moze poslac srebrna kule w serce tych potworow! I wracajac mysla do reszty wydarzen - starajac sie dojsc, dlaczego czuje taki chlod na ciele i duszy - zrozumial, ze ma racje i ze musi sie tego trzymac, dopoki to paskudne zadanie nie dobiegnie konca... Wrocili do Skala Astris w odwrotnym porzadku: Manolis jako pierwszy, a pol mili za nim Goodly. Tym razem Trask siedzial z przodu obok Manolisa, a Lardis z tylu. Ale kiedy Manolis zblizal sie do klasztoru, zwolnil, widzac swiatla reflektorow samochodu jadacego naprzeciw. I dopiero gdy ten samochod ich mijal, i jego swiatla przestaly swiecic prosto na nich, zobaczyli go i zrozumieli, dokad zmierza. Kiedy skrecil na parking przed klasztorem i nie zatrzymal sie, Manolis wysapal: -To limuzyna Vavary! Samochod, ktory mnie zepchnal do morza! -Wjechal do srodka przez brame - krzyknal Lardis, ktory wygladal przez tylne okno. - Na teren klasztoru. Ale okna z przodu byly opuszczone, wiec widzialem kierowce i pasazera. Rzecz jasna byly to ubrane na czarno zakonnice. Kobiety Vavary... (I teraz, kiedy stali w zatoce, slowa te powrocily do Traska: - Ubrane na czarno zakonnice... Kobiety Vavary). Dopiero wtedy zdal sobie sprawe, jak dalece polegal na swoich zdolnosciach i jak bardzo bylby bezradny, gdyby ich nie posiadal; jak marnie by sie to skonczylo. Ale w koncu kiedy slowa Lardisa do niego dotarly, talent Traska dal o sobie znac i zrozumial prawde. Bo mimo ze byl oslepiony swiatlem reflektorow, takze zobaczyl te zakonnice, kiedy wielki czarny samochod skrecal w strone klasztoru. I w tej samej chwili zdal sobie sprawe, gdzie je widzial poprzednio! -Zawracaj! - krzyknal do Manolisa. - Musimy wrocic, natychmiast, i wjechac do srodka przez brame! -Co takiego? Oszalales? - powiedzial Manolis, ale mimo to zwolnil. -Nie mozemy tego zrobic! - zaprotestowal siedzacy z tylu Lardis. - Wjechac prosto do gniazda os? Zreszta brama juz sie zamyka. -Wiec ruszaj! - ryknal Trask, lapiac Manolisa za ramie. - Pedz co tchu do Skala Astris i modl sie, zebym sie mylil! Ale sie nie mylil. Kiedy Manolis zahamowal z piskiem opon przed Christos Studios, Trask juz wypadl z samochodu i ruszyl biegiem w strone domkow. Ale po drodze omal nie wpadl na Katerine, zone Yiannisa, ktora niosla tace ze szklanka mleka i paroma kanapkami i robila wrazenie zdeprymowanej. -Dwadziescia, moze dwadziescia piec minut temu - powiedziala - Liz poprosila mnie o kanapki. Pracuje dzis do pozna, wiec przygotowalam je dla niej. Ale jej tutaj nie ma. Moze poszla poplywac? W miedzyczasie z tylu nadszedl Manolis i zlapal Traska za reke. Wzial tace od Kateriny, mowiac: -Pewnie masz racje. Ale nie przejmuj sie. Dopilnuje, zeby dostala te kanapki. Kiedy Katerina ruszyla w strone budynku administracji, pod Traskiem nagle ugiely sie nogi. Wpatrujac sie w domek Liz i drzac gwaltownie na calym ciele, potrzasal glowa z niedowierzaniem. W koncu wyjakal: -Swiatla sa zapalone, a drzwi... drzwi sa otwarte! -Staraj sie nie myslec o najgorszym, moj przyjacielu - probowal go uspokoic Manolis. Ale Trask wyrwal mu sie, mowiac: -Co? Nie myslec o najgorszym? Ty skonczony idioto! Ja wiem, co jest najgorsze! Chyba to rozumiesz. Widzialy zapalone swiatla, a ona otworzyla drzwi, myslac, ze to Katerina! O Boze! Liz! Wtedy Manolis chwycil Traska jeszcze mocniej, a Lardis, ktory przed chwila sie zjawil, pomogl mu go przytrzymac. Wyraz twarzy Manolisa wskazywal wyraznie, ze jesli Trask sie nie uspokoi i natychmiast nie wezmie w garsc, troche mlodszy od niego i twardy jak skala grecki policjant nie zawaha sie, aby go uspokoic! Wtedy nadjechal drugi samochod. W kilka chwil wyjasniono, co sie stalo, i wszyscy sie rozbiegli, szukajac Liz. Ale na prozno... A pol godziny wczesniej, o 23.15 czasu Greenwich, kiedy Millie Cleary odzyskala przytomnosc w pachnacej stechlizna ciemnosci, zaryzykowala krotkie spojrzenie spod polprzymknietych powiek na fosforyzujaca tarcze swego zegarka, zeby sie zorientowac, ktora godzina. Byla to zupelnie instynktowna reakcja na powrot do przytomnosci; Millie zawsze sprawdzala godzine zaraz po obudzeniu sie. Ale o ile godzina, o ktorej odzyskala przytomnosc, byla latwa do ustalenia, o tyle miejsce, gdzie sie znajdowala, to byla zupelnie inna sprawa. Wydawalo sie niewatpliwe, ze jest pod ziemia (Millie pamietala mgliscie, jak ja wleczono gdzies w glab), ale jak gleboko pod ziemia sie znajduje... nie miala pojecia. I wtedy, przypomniawszy sobie, jak ja porwano i kto to uczynil, jej pierwsza przytomna mysla bylo: - O moj Boze! Nie pozwol na to! Prosza, powiedz, ze to sie nie stalo! Ale wtedy, kiedy siegnela lewa reka do obolalej szyi, masujac ja z obu stron i probujac wymacac charakterystyczne naklucia, z ciemnosci dobiegl do niej glos, ktory mowil: -Nie musisz sie martwic, ty mala zlodziejko mysli. Bo to sie nie stalo... jeszcze nie. Najpierw chce, abys zobaczyla, co zrobilem, abys zrozumiala, co zrobie, i abys z wlasnej, nieprzymuszonej woli uznala mnie za swego pana i wladce. I chce, abys mi wyjasnila pewne niejasne sprawy dotyczace swiata zewnetrznego, tak abym w stosownym czasie mogl poswiecic mu nieco wiecej uwagi. I na koniec, kiedy sie lepiej poznamy, kiedy sie dowiem tego, co wiesz o tym Wydziale E i jego zabojcach - ktorzy sa znani z tego, ze zabijaja istoty mego rodzaju - uczynie cie niesmiertelna, oczywiscie z pewnymi ograniczeniami, i wysle na swiat, gdzie bedziesz wykonywala moje polecenia. Bedziesz moim emisariuszem i nosicielem zarazy! -Szwart! - wykrztusila Millie w niemal dotykalna ciemnosc, ktora dla jej pieciu zmyslow byla jak czarny aksamit. -Istotnie! - powiedzial w jej glowie ow gulgoczacy, chrapliwy glos. - Jestem Panem Ciemnosci i Nocy. Ale Szwart? Tak po prostu Szwart? O nie! Bo dla takiej malej zlodziejki mysli jestem lord Szwart! -Gdzie jestem? - wyszeptala Millie z nieukrywanym lekiem. - I gdzie... gdzie ty jestes? -Jestem zajety i nie wolno mi przeszkadzac. Przemowilem do ciebie, poniewaz wyczulem, ze lek, jaki przenika twoj umysl, moglby cie zabic. Taki silny umysl w takim kruchym ciele. Czyz to nie dziwny paradoks, ze ktos taki jak ty - posiadajacy zdolnosci mentalistyczne niemal dorownujace moim, ktore jak na Wielkiego Wampira sa zreszta dosyc przecietne - jest tak calkowicie zdany na laske swych lekow? Ha! Przypuszczam, ze to tkwi w twoim umysle, co? Cha-cha-cha! - Jego "smiech" byl ogluszajacy, a cisza, jaka po nim nastapila, przerazajaca, ale po chwili ciagnal dalej: - Ale twoje slodkie cialo jest kruche i nie chce, zebys rzucajac sie na wszystkie strony w ciemnosci i wykonujac gwaltowne ruchy, zrobila sobie krzywde i stala sie dla mnie... bezuzyteczna. A jesli chodzi o to, gdzie jestes: jestes dosyc wysoko i radze ci, abys nie wykonywala zbyt gwaltownych ruchow ani nie posuwala sie zbyt daleko. Kiedy Szwart do niej "mowil", oczy Millie stopniowo przyzwyczajaly sie do ciemnosci. Teraz, gdy zamilkl, miala wrazenie, ze dostrzegla jakis ruch: migocace zrodlo swiatla, ktore okresowo znikalo i z kazda chwila wydawalo sie byc coraz blizej. I jeszcze cos: uslyszala cichy odglos stapania i slaby, chrapliwy oddech. Millie lezala na prawym boku, na czyms w rodzaju starego materaca. Wyciagajac przed siebie lewa reke, poczula pyl pokrywajacy ziemie. Wytezajac wzrok, aby spojrzec poza brzeg materaca, zobaczyla krawedz kompletnej ciemnosci, a poza nia wyczula wielka pustke. Spoczywala na krawedzi jakiejs podziemnej przepasci; stad ostrzezenia Szwarta, aby sie nie rzucala i nie wykonywala zbyt gwaltownych ruchow. -Ale co to za miejsce? - zastanawiala sie Millie, tym razem strzegac swoich mysli. Ostatnia rzecza, jakiej pragnela, byla rozmowa ze Szwartem. Teraz bezwiednie "uruchomila" swoje zmysly. Nie bylo tu zimno, ale nie bylo tez zbyt cieplo; temperatura byla umiarkowana. Za plecami czula pionowa skalna sciane, a obok lezal rzucony niedbale koc. Millie na chwile dotknela go i zaraz cofnela dlon. Nie wiedziala, kto albo co lezalo przedtem pod nim. Urwisko z przodu i lita skalna sciana z tylu, musiala lezec na skalnej polce. Ale jak wysoko nad dnem przepasci? Migocace swiatelko bylo teraz blizej i swiecilo jasniej (czy to byla swieca?), slyszala takze coraz wyrazniej odglos stapania i astmatyczny oddech. Swieca znajdowala sie jakies osiem stop ponizej polki (Millie musiala wiec lezec mniej wiecej na wysokosci dwunastu stop nad podlozem) i wydawalo sie, ze sie zbliza, poruszajac sie po stosunkowo rownej powierzchni. To miejsce bylo jak kabina poglosowa. Odkryla to dopiero teraz, gdy po raz pierwszy odwazyla sie swobodniej odetchnac, i natychmiast uslyszala, jak powietrze swiszcze jej w plucach, dzwiek wzmocniony przez sciany tej pieczary. I bicie serca, bylo jak uderzenia jakiegos dalekiego mlota. Przesunawszy sie na brzeg materaca, znow wyciagnela dlon, ktora wyczula opadajaca ku dolowi powierzchnie. Ale niechcacy tracila kamyk, ktory spadajac w dol, obudzil powoli milknace echo. -Ach! Wiec odzyskalas przytomnosc, tak? - Byl to ludzki, zadyszany glos, ktory dobiegal z tej strony, gdzie migotala swieca, chrapliwy szept, ktory jednak byl doskonale slyszalny w ciemnosci. Ruch swiecy na chwile ustal, teraz stal sie szybszy, a kroki nieco ciezsze. I po chwili ukazala sie trzymajaca swiece postac, ktora Millie rozpoznala natychmiast. Byla niska i przygarbiona; to mogl byc tylko ow karzelko waty mezczyzna, ktorego widziala na peronie metra, zanim zgaslo swiatlo. Maly czlowieczek, ktory spowodowal awarie oswietlenia. Niewat pliwie sluga lorda Szwarta. -Jedyny nowy - uslyszala w glowie glos Szwarta, ktory sprawil, ze Millie podskoczyla, poniewaz na chwile przestala strzec swoich mysli. - Czy raczej w ogole jedyny. Ale teraz mam tez ciebie. On na pewno nie jest najprzystojniejszy. Ale w koncu kimze jestem, aby go krytykowac? W kazdym razie nie boj sie. Wally nie zrobi ci krzywdy. Wie, jak bardzo jestes dla mnie wazna. -Twoj jedyny? - (Millie nie mogla sie powstrzymac od te mysli). - A te kobiety i Andre Corner? -A tak, te kobiety - powtorzyl Szwart kpiaco. - IAndre Corner. Hmm! - Zamilkl, jakby sie nad czyms zastanawiajac - No coz, kobiety Vavary spelnily swoje zadanie. A jesli chodzi o pana Cornera - "eksperta "od ludzkich umyslow, ktory nie zdolalby pojac mojego umyslu i za sto lat - juz dawno go nie ma. Ale sie przydal na swoj sposob. Doprowadzil mnie do Londynu i powiedzial o starych, ponurych miejscach w pozbawionych swiatla podziemnych tunelach. I wtedy odbylem to zapomniane krolestwo, najstarszy Londyn, i wzialem go w posiadanie. Millie zadrzala i Szwart to wyczul. -Uwazasz, ze jestem szpetny, prawda? - warknal groznie. - Moja postac, a nawet moje mysli. Szpetny. Dobrze, niech i tak bedzie. Ale teraz juz dosyc! Dopob nie pojawie sie osobiscie, lepiej dobrze strzez swoich mysli, ty mala zlodziejko mysli, i nie przeszkadzaj mi wiecej. Lord Szwart ma cos do roboty... Szwart natychmiast zniknal z umyslu Millie. Ale garbus, Wallace Fovargue, byl teraz blizej i na razie to on stanowil dla niej fizyczna rzeczywistosc. Millie zobaczyla, ze swiatlo swiecy znika gdzies po lewej, niedaleko jej stop, ale wciaz slyszala jego ciezki oddech, kiedy wchodzil po schodach, zblizajac sie do polki, na ktorej lezala. Teraz "swieca" jakby zakolysala sie i Millie zobaczyla, ze jest to w rzeczywistosci lampa naftowa z przykreconym knotem. A za nia ukazal sie sam Wally, jak zwalista zmora ze starego filmu grozy. Kiedy zblizyl sie do niej, Millie uklekla, nie przestajac na niego patrzec. Kiedy to uczynila, poczula, ze jej bluzka rozpiela sie, a miseczki stanika zsunely sie do gory, odslaniajac piersi. Szybko doprowadzila sie do porzadku, po czym w obronnym gescie wyciagnela przed siebie dlonie z palcami wygietymi jak szpony. -Ostrzegam cie - wykrztusila. - Niczego nie probuj. Wally widzial, jak szarpie sie z bluzka i znieruchomial. -To twoje, ee, ubranie - powiedzial zaskakujaco niesmialym glosem, ciezko dyszac. - Musialo sie rozpiac, kiedy... kiedy cie tu ciagnalem. Ale nie mysl, ze zrobilem to umyslnie, bo nie zrobilbym nic takiego bez... bez pozwolenia. Nie musze, bo mam... bo mam swoje obrazki. Wzrok, sluch, dotyk, a teraz wech. I Millie nie mogla sie powstrzymac od mysli: - Nie daj Boze, smak! - Ale wech byl zmyslem, ktory wrocil przed chwila, choc wolalaby sie bez niego obejsc. Bo przerazliwy smrod, jaki roztaczal wokol siebie Wally, byly plukacz, byl zapachem lajna, ktore splywalo londynskimi kanalami sciekowymi. Ten zapach byl nawet w jego oddechu, ktory niosl sie do niej z odleglosci dobrych szesciu czy siedmiu stop tak, ze musiala odwrocic glowe. Jakby czytajac w jej myslach, Wally cofnal sie o krok i powiedzial: -Mysle, ze nie wygladam za dobrze i pewnie obrzydliwie smierdze - ale to takie miejsce. Czlowiek musi sie upaprac, kiedy sie przeciska przez rozne ciasne przejscia. Ale i ty teraz nie pachniesz najlepiej. Chociaz wciaz jestes ladna. I mila... w dotyku. I Wally podpelzl o kilka cali blizej, unoszac dlon. Millie z kazda chwila widziala coraz lepiej, czemu sprzyjalo swiatlo lampy. I teraz ujrzala z bliska wykrzywiona, pokryta plamami twarz, luszczaca sie skore glowy, na ktorej widac bylo nieliczne kepki wlosow otoczone rozowa aureola. -Jestes... jestes chory - powiedziala, wcale nie majac na mysli podwojnego znaczenia tych slow. - To znaczy wygladasz na chorego. I wolalabym, zebys nie patrzyl na mnie w ten sposob. -Chory? - powtorzyl, a uniesiona dlon opadla mu bezwladnie. - Chory? Przypuszczam, ze to zapalenie watroby. Powiedzieli mi, ze moge byc nosicielem. A moze to choroba Weila, ktora sie zarazilem od szczurzych odchodow. To ryzyko zwiazane z zyciem w takim miejscu. Zreszta on powiedzial, zebym ci je pokazal - jego dziela - podczas gdy sam bada przewod kominowy. Masz ochote? Mozesz chodzic? A tak przy okazji, jestem Wally. Millie zignorowala dlon, ktora wyciagnal Wally, wstala i powiedziala: -On? Masz na mysli lorda Szwarta? A jesli tak, czy wiesz, czym on jest? Czy wiesz, ze to wampir, ktory bedzie pil twoja krew, jesli juz tego nie robil? -Co? Co? - Wally poderwal sie, rozejrzal sie wokol, oblizal nagle wyschniete wargi i podkrecil knot lampy. - Wampir? Potwor? Och, wiem to! Wiem, ze przychodzi w ciemnosci i nigdy go nie slyszysz ani nie widzisz. I wiem, ze jesli mysle zbyt intensywnie, wie, o czym mysle! Moze nawet do mnie mowic, kiedy jest o wiele mil stad, ale nie jestem na tyle bystry, zeby to rozumiec. Ale wiem, co chce, zebym zrobil, i to szybko. Wiec chodz, jesli masz choc troche rozumu. Millie skinela glowa. -A czy wiesz, co nie chce, zebys zrobil? Ze nie chce, aby stala mi sie jakas krzywda? Wally spojrzal na nia chytrze, podal jej lampe i zaczal sie odwracac... po czym znieruchomial i rzucil przez ramie: -Wiem to takze. Ale sa rozne krzywdy. To znaczy liczy sie towarzystwo ludzi, prawda? I dotykanie nie moze wyrzadzic krzywdy, nieprawdaz? Dotykanie, i moze troche przytulania? Mamy przed soba bardzo dluga droge w dol, prosze pani, i juz tu nie wrocisz, chyba ze on cie wysle. Ale wtedy bedziesz juz jego i zawsze bedziesz wracac do niego... i do mnie. W koncu liczy sie towarzystwo ludzi, prawda? Millie nie zdolala opanowac drzenia i powiedziala: -Podkrec jeszcze troche knot lampy, zebym mogla sie rozejrzec. Latwo moglabym stad spasc. -Podkrecic knot? - powiedzial Wally. - No coz, poniewaz go tutaj nie ma, mysle, ze moge to zrobic. Ale nie za bardzo, i jesli uslyszysz, ze sie zbliza, musisz mi powiedziec. -Jesli uslysze, ze sie zbliza? - powtorzyla Millie, idac za karlowata postacia i rozgladajac sie za czyms, czym moglaby go zdzielic w glowe. - Myslalam, ze zorientujesz sie, ze sie zbliza, szybciej niz ja. -Co dwie glowy, to niejedna - odparl Wally. - A moja nie dziala teraz zbyt dobrze. - Znow spojrzal na nia chytrze. - Jednak cala reszta mojej osoby jest sprawna. Zeszli kamiennymi schodami na dol i Millie zobaczyla, ze sa na dnie wielkiej pieczary. - Jak odkryles to miejsce? - zapytala swego przewodnika. - I jak gleboko pod Londynem teraz sie znajdujemy? -Ja? Ja tego nie odkrylem - odparl Wally. - Lord Szwart to znalazl. Nie pytaj mnie jak. Ale przed nim byli tu ludzie. Pewnie Rzymianie, dwa tysiace lat temu! A co do glebokosci: co najmniej cztery czy piec wysokosci katedry sw. Pawla. -Rzymianie? - Millie wpatrywala sie z podloge z szesciokatnych, kamiennych plyt, ktore gdzieniegdzie byly pokryte warstwa pylu o grubosci kilku cali, a niedaleko zobaczyla wglebienie wylozone brudna teraz mozaika, to musiala byc rzymska laznia. -Spojrz tam - zwrocil jej uwage Wally - pod sciana. To posagi ich bogow, Mitry i innych. Uniosla lampe do gory i zaczela sie przygladac. Rzad wysokich na dziesiec stop, prymitywnie ociosanych, kamiennych posagow, spogladal na nia z ustawionych nieco wyzej cokolow. Mitra w slonecznej koronie, z mlotem w jednej i glowa byka w drugiej dloni, wygladala szczegolnie zlowrogo. Promienie wybiegajace ze slonca bardziej przypominaly weze. Obok stal posag, ktorego Millie nie rozpoznala, byl to nagi mezczyzna, ale pozbawiony ust. A tam gdzie powinien byc pepek, z brzucha wystawala zwezajaca sie ku koncowi macka. -To Summanus - powiedzial chrapliwym glosem Wally. - Wielka rzadkosc. Niewiele o nim wiadomo. Ale z jego wygladu mozna sadzic, ze nie bardzo przypominal czlowieka. -Metamorficzny - powiedziala Millie. - To mogl nawet byc Wampyr! - Obrocila sie do swego wstretnego towarzysza. - Wydaje sie, ze niemalo wiesz na ten temat... -British Museum - zachichotal Wally. - Czytalem o nich. A te inne zostaly zniszczone. Widzisz? Millie ponownie uniosla lampe i zobaczyla, ze mial racje: pozostale posagi byly potrzaskane. Ich twarze oraz czlonki zostaly zniszczone, a jeden z posagow lezal przewrocony na bok. -To miejsce musialo byc wykorzystywane przez jakies tajne stowarzyszenie -powiedzial Wally. - Ci Rzymianie - czlonkowie sekty - przychodzili tutaj oddawac czesc tym bostwom. Ale moda sie zmieniala, ich bogowie przychodzili i odchodzili, a w koncu i sami Rzymianie odeszli wraz z nimi. Tylko tyle po nich pozostalo. -I nikt wiecej nie wie o istnieniu tego miejsca? - Pomimo makabrycznych okolicznosci Millie stwierdzila, ze to wszystko jest fascynujace. - I ty... ty byles w British Museum, zeby to zbadac? - Wydawalo sie to niewiarygodne. -Wiele razy - odparl Wally. - Ale nie w godzinach otwarcia, sama rozumiesz. Widzisz, znam inne drogi, ktorymi mozna sie tam dostac. -I znasz takze droge do gory - powiedziala Millie. - Moglbys wskazac mi droge do wyjscia. -Moglbym - powiedzial Wally. - Ale tego nie zrobie. On chce cie tutaj. I po zastanowieniu ja takze. - Na jego twarz znow powrocil ten chytry wyraz, kiedy uczynil krok naprzod. Millie cofnela sie, uderzyla o cos nogami, zachwiala sie i usiadla... na zimnej kamiennej plycie. -To oltarz ofiarny - mruknal Wally cicho. - Ci Rzymianie od czasu do czasu to robili. Zwlaszcza w takich ukrytych miejscach jak to. -Tak - wy dyszala, szybko wstajac i przechodzac na druga strone plyty. - Rozumiem. Ale powiedz, dlaczego nikt nie wie o istnieniu tego miejsca? Wally wzruszyl ramionami. -Co warte jest ukryte miejsce, o ktorym wszyscy wiedza? I to wszystko dzialo sie dawno temu. Potem mialy miejsce osuniecia gruntu, male trzesienia ziemi. Bylem plukaczem, znam caly ten podziemny swiat, kazdy kanal sciekowy i kazdy tunel, a nigdy go nie odnalazlem. Ale Szwart, to znaczy lord Szwart, ma nosa do glebokich, ciemnych miejsc. A nie ma wielu glebszych czy ciemniejszych miejsc. Zaczal okrazac plyte, zblizajac sie do Millie, kiedy ta zauwazyla dziwna migocaca poswiate, w miejscu gdzie pieczara zwezala sie pod naturalnym nawisem skalnym. A kiedy Wally siegnal w jej strone - teraz po raz pierwszy zobaczyla, jak szerokie ma ramiona i jak poteznie umiesnione rece - powiedziala: -Chyba wlasnie nadchodzi Szwart. -Co? Co takiego? - Wally doslownie zatanczyl ogarniety naglym lekiem, zawirowal niby jakas groteskowa baletnica, rozgladajac sie na wszystkie strony. -To swiatlo - powiedziala Millie. - Tam, za tym skalnym lukiem. -Co? - Wally ciezko dyszal, lapiac ze swistem powietrze. Po czym powiedzial z westchnieniem ulgi: - Ach to! - Ale jego twarz opuscil ow chytry wyraz i powiedzial: - Chodz, to ci pokaze. Przeciez kazal mi, abym ci pokazal, co "wyhodowal". Postepujac za malym czlowieczkiem, w strone gdzie kamienne plyty przechodzily w suchy grunt, i przecisnawszy sie pod skalnym sklepieniem, Millie ujrzala, co "wyhodowal" lord Szwart. Nie potrzebowala juz lampy (choc wciaz trzymala ja w wyciagnietej dloni), bo ogrod Szwarta mial wlasne oswietlenie, niebieska luminescencja unosila sie nad obszarem o srednicy okolo dwudziestu jardow w nastepnej, jeszcze wiekszej pieczarze, ktora znajdowala sie za skalnym przejsciem. Swiatlo wydzielaly rosnace w gliniastej glebie czarne, wampiryczne grzyby. Czarne grzyby, ktorych kapelusze lsnily od czegos, co wygladalo jak pot; ich wydete blaszki uginaly sie pod ciezarem zarodnikow. Grzybnia smierci - tak nazwal to Wydzial E! Ale poniewaz owe grzyby wyrastaly z martwego podloza, nie moglo ono stanowic zrodla sokow, ktorymi sie zywily. I wtedy Millie zrozumiala, co bylo tym zrodlem, obok lezaly rozrzucone czesci garderoby dwoch zakonnic: kaptury, habity i mala kupka bielizny... Millie stala przez chwile otepiala i prawie nie slyszala, co mowi Wally do niej, a moze do siebie. -On uwaza - wyszeptal maly garbus glosem pelnym podziwu - ze choc nie potrzebuja wiele, ta porcja bedzie dla nich jak mleko matki dla swych dzieci, dzieki czemu zyskaja na sile. Zreszta co ja tam wiem? On pewnie ma racje. Ale co za balagan! Wally mial racje: to byl rzeczywiscie okropny balagan... XXII Jake - Odpowiedz na wezwanie - Atak na klasztorPrawie nie mogac uwierzyc swiadectwu wlasnych zmyslow - nie wierzac wlasnym oczom - Millie podniosla dlon do ust. Tlumiac okrzyk i starajac sie powstrzymac mdlosci, wpatrywala sie z przerazeniem najpierw w stos rozrzuconych ubran, a potem w te rozdete grzyby i modlila sie, zeby znow nie stracic przytomnosci. Minelo zaledwie pare godzin, odkad zobaczyla te okropne kobiety na stacji londynskiego metra. Tylko niewiarygodne zdolnosci metamorficzne lorda Szwarta, jego potworna natura, tlumaczyly, ze cos takiego moglo nastapic w tak krotkim czasie. Poniewaz teraz Millie patrzyla na platanine bladych, pulsujacych, rozowawych cial! Ludzkich cial! Wyraznie mozna bylo dostrzec okragle udo, zwiotczala twarz z jednym okiem zamknietym, podczas gdy drugie patrzylo bezmyslnie gdzies w przestrzen, i zwisajaca piers z sutkiem w stanie erekcji! Ciala byly pokryte poskrecana siecia rytmicznie pulsujacych protoplazmatycznych przewodow, ktore odprowadzaly substancje odzywcze ze swiezych ludzkich cial, spryskujac nimi cienka warstwe gleby, skad dostawaly sie do rosnacych wokol grzybow. A wciaz zywe, bijace serca niedawnych zakonnic wypompowywaly krew z ich wlasnych cial! -Boze! - wykrztusila Millie, czujac, ze zaczyna tracic przytomnosc. Ale Wally pochwycil ja i przytrzymal, i chwiejaca sie na nogach oparl o pobliski glaz. Kiedy wzial od niej lampe i podniosl ja w gore, powiedzial, przekrzywiajac glowe: -Sluchaj! Sluchaj! -Co? - powiedziala Millie slabym glosem. -Przewod kominowy - powiedzial Wally. - W koncu go odblokowal. To przejscie do swiata nad nami, prad powietrza rozniesie zaraze wsrod ludzi. W kazdym razie on tak mowi. Teraz to uslyszala - wiatr wiejacy w gore, jakby z nikad - i zobaczyla oczyma wyobrazni: stary przewod kominowy prowadzacy na zewnatrz, zostal wlasnie odblokowany przez Szwarta, zapewniajac ciag, ktory poniesie zarodniki zarazy do swiata ludzi... do samego serca Londynu! Choc Millie byla kobieta odporna, w koncu ugiely sie pod nia nogi. Jednak zachowala przytomnosc. Czula, jak garbus niesie ja do mniejszej pieczary. Choc byl silny, zabralo mu to troche czasu. W koncu polozyl ja na kamiennej plycie, ale nie jako ofiare, lecz przedmiot seksualnych igraszek. Niezdarnie rozpial jej bluzke, zerwal stanik i uniosl jej nogi, po czym szarpnieciem sciagnal spodnie i majtki az do kostek, odslaniajac jej najbardziej intymne czesci i patrzac na nie w swietle lampy nabieglymi krwia oczami. Stal przed nia z wyrazem triumfu na twarzy, gwaltownie sie onanizujac i mamroczac do siebie. -To lepsze niz moje obrazki! Znacznie lepsze niz te pieprzone obrazki! - Ale dlaczego mial sie zabawiac samemu, skoro po raz pierwszy w zyciu mogl miec prawdziwa kobiete? Calkowicie zapomniawszy o rozkazach Szwarta, Wally pociagnal Millie na koniec plyty, rozchylil jej uda i stanal miedzy nimi. Millie zdawala sobie sprawe, co sie dzieje; zagladajac do jego spaczonego umyslu, wiedziala, ze zaraz to uczyni! Ale kiedy sie nad nia pochylil i wsunal jej dlon pod posladek, w glowie Millie odezwal sie glos: - O nie, moj synu! - i Wally takze uslyszal ten glos. Poznala to po tym, ze nagle zesztywnial i gwaltownie cofnal dlon. A kiedy Millie w koncu zmusila sie do otwarcia oczu, zobaczyla, co uczynil mu Szwart. Ta wielka glowa ze szkarlatnymi, plonacymi oczyma! Czarna jak noc postac na tle migocacego swiatla lampy! Wyciagnieta reka i dlon - czy to byla dlon? - ktora zawisla nad plecami jej dreczyciela. Przez krotka chwile wygladala jak zwykla dlon, ale potem juz nie. Bo jej palce przeksztalcily sie w potezne pazury! Przez moment przypominaly szczypce kraba, ale w nastepnej chwili pokryly sie opalizujaca, niebieska chityna i Millie zobaczyla wysuwajacy sie z nich jakby zabkowany noz. -Moj synu - zagulgotal Szwart - Traktowalem cie dobrze i bylem dla ciebie dobry. Ja, Szwart, ktory nie uchodza zawzor dobroci, bylem dla ciebie dobry jak nikt przedtem. Ale ty... jestes zly. Moich rozkazow nalezy sluchac, moj synu, bo ten, kto ich nie slucha, nie moze wraz ze mna zyc. Jak na taka nedzna kreature, dotad sluzyles mi dobrze, ale twoja sluzba wlasnie dobiegla konca... przynajmniej pod pewnym wzgledem. Jednak moj ogrod takze ma swoje potrzeby, zwlaszcza teraz, gdy zostala otwarta droga... -Nie! - powiedzial Wally, ale wiecej powiedziec nie zdazyl, bo w tym momencie Szwart uderzyl. Millie uslyszala odglos rozdzieranego ciala, a potem chrzest miazdzonego kregoslupa. Ostatnia rzecza, jaka zobaczyla, zanim zemdlala, byl wielki, czarny ksztalt wlokacy bezwladne cialo Wallace'a Fovargue'a w strone sklepionego skalnego przejscia polyskujacego niebieskim swiatlem... Tak sie zlozylo, ze atak Jake'a Cuttera na glowna rezydencje Luigiego Castellana na Sycylii nastapil na kilka minut przed podwojnym atakiem Wydzialu E na klasztor i Maly Palac, na wschod od Skala Astris. -Najpierw chce sie zajac podziemiem - powiedzial Jake do zmarlego Rosjanina, Georgija Grusiewa. - Wyobrazam to sobie tak: kiedy ci zwampiryzowani straznicy caly czas patroluja teren rezydencji, ostatnia rzecza, jakiej bedzie sie spodziewal Castellano, jest atak od wewnatrz czy od spodu. Tak czy owak chce ten dom zrownac z ziemia. Mowiles, ze podziemia sa bardzo rozlegle, tak? To dobrze, bo kiedy sciany zaczna sie topic, cala konstrukcja zapadnie sie do wewnatrz. -Ach! - powiedzial Korath, widzac, co Jake ma na mysli. - Wiec mimo wszystko chcesz pojsc za moja rada. Podlozysz bomby z plastykiem na zewnatrz, pod murami domu. -Teraz, gdy wiem, z czym mamy do czynienia, tak bedzie najbezpieczniej - odparl Jake, w roztargnieniu kiwajac glowa, i skierowal lornetke noktowizyjna na dom wsrod drzew oliwnych, zeby po raz ostatni dobrze mu sie przyjrzec. - Ale najpierw musze zapalic termit, aby w tych podziemiach zrobilo sie goraco, zanim wszystkie bomby wybuchna jednoczesnie. W ten sposob, kiedy dom zapadnie sie do wewnatrz, bede mial pewnosc, ze wszystko pojdzie z dymem. W tym momencie Grusiew wtracil: -Ale czy twoje ladunki termitu - jak rozumiem, masz trzy - wystarcza? Te podziemia sa, jak mowilem, rozlegle. Oprowadzono mnie po nich, zanim sie za mnie zabrali, i moge cie zapewnic, ze tam, na dole, jest prawdziwy labirynt, rownie duzy jak poziomy nad ziemia. -Sa rozne rodzaje goraca - powiedzial Jake. - Widzialem, jak uzywalo tego wojsko w Australii, i to jest naprawde diablo gorace! Jedna uncja tego materialu w pocisku przeciwpancernym moze zalatwic czolg, powodujac eksplozje jego amunicji i roztapiajac wiezyczke. A kiedy ostygnie, po jego zalodze nie zostaje najmniejszy slad. Wojna dwudziestego pierwszego wieku, ot co! Dlatego lepiej, zebym na wszelki wypadek tutaj zostawil reszte. - Po czym wyjal z torby przygotowane wczesniej bomby i polozyl je ostroznie na ziemi. -Przekonales mnie - powiedzial Grusiew. -Ale mnie nie - powiedzial Korath. - A jesli Castellano rozstawil kilku swoich ludzi na dole? A jesli on sam tam jest? -Nie widze - powiedzial Jake. - Moze miec czujki przy oknach, ale chyba nie bedzie zagladal do podziemi? A jesli na dole jest on albo jacys jego ludzie... to co? Mozemy sie stamtad wydostac rownie szybko, jak sie tam znajdziemy. -Teraz widze, jak bardzo na mnie polegasz - powiedzial Korath. -Ale nie tak bardzo jak ty na mnie - odparl Jake. - Czy raczej na tym, czy przezyje. Korath wzruszyl bezcielesnymi ramionami. -Wiec skoro nie ma sie o co spierac, proponuje, zebysmy sie zabrali do roboty. -Mowiles, ze na dole jest duzy magazyn z rozmaitymi rodzajami narkotykow -powiedzial do Grusiewa. -Tak - odpowiedzial Rosjanin. - O wartosci trzech miliardow dolarow, jak chwalil sie Castellano, kiedy mi go pokazywal. Oczywiscie mogl sobie na to pozwolic, bo wiedzial - tak przynajmniej myslal - ze nigdy o tym nikomu nie powiem. -Dobrze - powiedzial Jake. - Wiec od tego miejsca zaczniemy. A potem, jesli z jakiegos powodu nie odniesiemy pelnego sukcesu, bedziemy wiedzieli, ze ugodzilismy tego sukinsyna w czule miejsce - w jego portfel! Nie bylo juz nic do dodania, wiec Korath wywolal rownania Mobiusa, ktore zaczely sie przewijac na ekranie umyslu Jake'a, a ten w chwile pozniej wywolal drzwi. Nastepnie korzystajac ze wspolrzednych otrzymanych od Grusiewa, wszedl do pograzonych w ciemnosci podziemi Castellana. -Wymacaj sciane po lewej - powiedzial Grusiew. - Na wysokosci ramienia znajdziesz kontakt. -Mam go - szepnal Jake i wlaczyl swiatlo. Nie wiedzial jednak, ze czyniac to, przerwal obwod uruchamiajacy urzadzenie sygnalizacyjne w gornej czesci domu. -Luigi - powiedzial Garzia Nicosia, kiedy na pulpicie w gabinecie Castellana zaczela migac czerwona lampka. - Cos sie dzieje w piwnicy na dole... -Tak? - Castellano podniosl glowe znad papierow rozlozonych na biurku. - Jakis niezdarny glupiec musial wlaczyc swiatlo. Kto tam jest? -O to wlasnie chodzi - powiedzial Garzia, jeszcze raz sprawdzajac obwod. - Nie ma tam nikogo. Ani w magazynie, ani nigdzie na dole. W kazdym razie nikogo tam nie posylalem! Castellano odetchnal gleboko, podniosl sie i pochylil do przodu w ten swoj charakterystyczny sposob, opierajac sie dlonmi o biurko. Pozostawal w tej pozycji przez kilka sekund, wyraznie nasluchujac. W koncu rozejrzal sie wokol czerwonymi jak krew oczyma i syknal: -Tak jak wyczuwalem go przedtem, wyczuwam go i teraz, ale blizej niz kiedykolwiek. To nasz duch, Garzia. Czy raczej duch Wydzialu E, Jake Cutter, ktory przychodzi i odchodzi tak cicho jak... jak wampir, nie pozostawiajac zadnych sladow. Ale tym razem sam sie zlapal. Chodz - chodz szybko - i przynies granaty! -Granaty? - tamtemu opadla szczeka. - Ale one spowoduja wielkie zniszczenia! I wlasciwie do czego sa ci potrzebne? Jezeli tam jest, znalazl sie w pulapce i w koncu to tylko jeden czlowiek! -Nigdy sie nie nauczysz, co, Garzia? - warknal Castellano, wyskakujac zza biurka. - Ten czlowiek jest smiertelnie niebezpieczny! A jesli chodzi o zniszczenia, on juz spowodowal ich wystarczajaco wiele. Jezeli w ten sposob go dopadniemy, mozemy sobie pozwolic na dodatkowe straty. I teraz sie przekonamy, kto jest bardziej niebezpieczny, ten Jake Cutter czy Luigi Castellano. Wiec wez dwoch naszych ludzi, Garzia, i granaty ogluszajace, bo chce go miec zywcem, i spotkajmy sie w podziemiach. Ale pospiesz sie, zanim ten przebiegly Jake Cutter urzadzi nam tutaj pieklo i znow sie wymknie... W podziemiach Jake juz prawie skonczyl. Ladunki termitu zaopatrzyl w lonty obliczone na szesciominutowe opoznienie, co dawalo mu wystarczajaco duzo czasu, zeby bez wykorzystywania Kontinuum Mobiusa przejsc do kolejnych pomieszczen, kiedy Grusiew pokazal mu ukryte drzwi do kilku pokojow. Stropy tych pokojow byly wsparte na niegdys solidnych kolumnach, ale kamien byl juz stary i zwietrzaly, zaprawa wykruszyla sie i Jake byl pewien, ze ladunki termitu wypala wszystko do cna i caly dom - albo jego szczatki -pochlonie morze ognia. Pierwsza bombe zostawil w magazynie narkotykow, druga w jaskini mieszczacej skarby wydobyte w kamieniolomie pod Madonie, ktorych Castellano jeszcze nie przekazal do sklepow handlujacych antykami, i wlasnie zakladal trzecia w pokoju, ktory Grusiew wskazal jako izbe tortur. Mogl byl dla niej wybrac jakies inne miejsce, ale kiedy szybko szedl przez labirynt podziemnych pomieszczen, Grusiew nalegal, aby zostawic w spokoju krypte sasiadujaca z pomieszczeniem, w ktorym byl torturowany. -To komora grobowa - wyjasnil zmarly Rosjanin - katakumby rodziny Arguccich, niegdys poteznego rodu, ktorych spokoj zaklocano juz wystarczajaco czesto. Moje cialo takze tam spoczywa, a kiedy dom Castellano zostanie zniszczony, wszyscy zostaniemy pogrzebani jak trzeba i na dobre. Jednak wolelibysmy, czlonkowie rodziny Arguccich i ja, aby nasze kosci nie zostaly spalone przez termit. Jesli tak musi byc, trudno, ale jestesmy zdania, ze istnieja inne mozliwosci. Na przyklad ta izba tortur. To okropne miejsce i w pelni zasluzylo ma takie potraktowanie! Jake od razu sie zgodzil, ale Korath tak to skomentowal: -Poprzednio niespecjalnie szanowales zmarlych - zwlaszcza pacholkow Castellana, ktorych zlikwidowales w sposob rownie pomyslowy, co okrutny - a teraz czuje, jak twoj szacunek do nich bardzo szybko rosnie. Jak myslisz, czy to dodatkowy wplyw Hany'ego Keogha? Czy to mozliwe, ze ulegasz jego przemoznemu wplywowi? Jak myslisz, jak dlugo jeszcze bedziesz panem samego siebie, Jake? -Nie wiem - odparl Jake zachrypnietym szeptem. - Ale dopoki jest to wplyw Harry'ego, a nie twoj, gwizdze na to! Wiec przestan mnie rozpraszac. Wszystko to bylo wyrazone w mowie umarlych i unosilo sie w metafizycznym eterze. I mimo ze jak na razie Ogromna Wiekszosc milczala, nie przestawala sie uwaznie przysluchiwac... Ukradkiem jak koty Castellano i jego porucznik Garzia w towarzystwie dwoch niewolnikow zeszli po schodach wiodacych do podziemi. Teraz, gdy Jake Cutter zapalil lont trzeciego ladunku termitu, po czym cofnal sie, uslyszeli odglosy dochodzace z izby tortur. Ale nie slyszeli, jak w mowie umarlych Jake powiedzial do Koratha i Grusiewa: -Gotowe, ostami ladunek uruchomiony, a poprzednie juz "tykaja" od jakichs dwoch minut. Jeszcze trzy minuty i cale to miejsce zacznie sie smazyc, a wtedy juz nie bedzie mozna tego zatrzymac. Ale choc mowy umarlych nie uslyszano, odglosy poruszen Jake'a wystarczyly, zeby Luigi Castellano zorientowal sie, skad dochodza. Przylozywszy palec do warg, sycylijski wampir wzial od Garzii granat ogluszajacy, wyciagnal zawleczke i wrzucil przez otwarte drzwi do izby tortur. Jake mial wlasnie powiedziec Korathowi, zeby ten wywolal rownania Mobiusa, gdy uslyszal dzwiek wyciaganej zawleczki. Na chwile znieruchomial jak sparalizowany, widzac w drzwiach niewyrazne sylwetki, ktore szybko sie cofnely, znikajac mu z oczu. -Korath! - glosno krzyknal Jake na ulamek sekundy przed tym, jak granat eksplodowal z ogluszajacym hukiem. Liczby juz sie przewijaly na ekranie umyslu Jake'a, ale bylo za pozno, rozpierzchly sie gdzies w jego chwilowo sparalizowanym umysle. Uslyszal wprawdzie, jak granat odbil sie kilka razy i potoczyl po podlodze, i nawet zdolal sie ukryc pod jakims urzadzeniem do tortur, ale tylko tyle zdazyl uczynic. Granat nie byl przeznaczony do usmiercenia ofiary i nie wytwarzal duzo ciepla. Ale oslepiajacy blysk i ogluszajacy huk wystarczaly w zupelnosci, zeby zdezorganizowac funkcjonowanie mozgu kazdego czlowieka. I Jake Cutter nie byl tutaj wyjatkiem. W uszach i nosie poczul krew i caly sie skulil, gdy pomieszczenie wypelnil dym, slyszac w glowie lomot i wciaz majac przed oczami rozkwitajacy blysk, ale jednoczesnie probowal zrekonstruowac i wykorzystac rownania wywolane przez Koratha - na prozno. A zaraz po wybuchu granatu do pokoju wpadli Castellano i jego ludzie, rzucili sie na Jake'a i poderwali go na nogi. Trzymajac przy ustach chusteczke, Castellano wbil swe czerwone slepia w Jake'a, ktory ze zwieszona bezwladnie glowa chwial sie miedzy trzymajacymi go niewolnikami. -A wiec panie Cutter, my juz sie kiedys spotkalismy. Ale tym razem wiem, kim jestes, i mam pare pytan, na ktore musisz mi odpowiedziec, zwlaszcza jak udalo ci sie tu dostac. Garzia, wydaje mi sie, ze to twoja dzialka. Ty dostarczysz bodzcow, a ja bede zadawal pytania. -Wybuch zniszczyl zarowki - wykrztusil Garzia, machajac reka, zeby odpedzic gryzacy dym. - Zapale pochodnie. Rozblysnal plomien zapalniczki, ktora zapalil osadzona w scianie, nasaczona nafta pochodnie. Ale kiedy dym zaczal sie rozwiewac, a pochodnia zaplonela jasnym swiatlem, Garzia wydal stlumiony okrzyk i wskazal ladunek termitu, ktory Jake umiescil pod sciana. Z pojemnika, w ktorym znajdowala sie bomba, unosila sie cienka smuzka dymu. -Co? - warknal Castellano. - Co to jest? -Bomba! - krzyknal Garzia - Pali sie lont! -Ty angielski sukinsynu! - Castellano wymierzyl Jake'owi zamaszysty cios w twarz, ale to nie sprawilo, aby choc troche rozjasnilo mu sie w glowie. Po czym zwrocil sie do swego porucznika: - Pozbadz sie jej. Musi miec dlugi lont, bo inaczej tego sabotazysty juz by tutaj nie bylo. Wrzuc ja do starej studni. Nie narobi tam wielkiej szkody. Wybuch bedzie ograniczony. Ale stara studnia, obmurowany szyb gleboki na prawie sto stop, znajdowala sie w innym pomieszczeniu, a bomba nie przestawala dymic. Patrzac na nia, Garzia zamrugal. Podszedl do niej, wyciagnal reke... i cofnal sie. Znow wyciagnal reke i znow sie cofnal. -Luigi, ja... ja nie moge tego zrobic! - wykrztusil i oczy wyszly mu na wierzch z przerazenia. - Nie potrafie... po prostu nie potrafie tego zrobic! -Ty cholerny idioto! - ryknal Castellano. - Chcesz, zeby wybuchla!? - Ale oczywiscie tego wlasnie nie chcial Garzia, ktory stal tuz obok. -Wy dwaj - krzyknal Castellano do mezczyzn, ktorzy trzymali Jake'a. - Niech zrobi to jeden z was. Ten, ktory to zrobi, dostanie kupe szmalu. - Prawie nie ruszyli sie z miejsca, tylko zaszurali nogami i spojrzeli na siebie niepewnie. Przez chwile wydawalo sie, ze Castellano tez zaraz wpadnie w panike. Ale wtedy wyjal z kieszeni bron i wycelowal w swych ludzi, mowiac: - A tu mam dla was kule - dla was obu - jezeli, do cholery, tego nie zrobicie! W tym momencie Jake wyjeczal -Dwie... dwie minuty. -Co? - powiedzial Garzia. - Dwie minuty? Slyszales, Luigi? To wybuchnie za dwie minuty! - Nie mogl wiedziec, ze Jake mowi o innych ladunkach i ze ta bomba ma jeszcze trzy minuty do chwili wybuchu. -Dwie minuty? - warknal Castellano. - To cale wieki! Wiec pieprzyc was, wy tchorzliwe psy, sam to zrobie! Tylko pilnujcie go, dopoki nie wroce. - I chwyciwszy pojemnik, wypadl z pokoju. Jake'owi zaczelo sie rozjasniac w glowie i lomot w uszach stopniowo ustawal. -Korath - wyszeptal. - Gdzie jestes? -Co? - powiedzial Garzia. - Korath? - Zlapal Jake'a za wlosy, szarpnal mu glowe do tylu i wyrzucil z siebie: - Co to takiego? Masz tu jakiegos pomocnika? Ty pieprzony... - I wygial Jake'owi glowe jeszcze bardziej do tylu. Rownania Mobiusa znow sie rozpierzchly, znikajac w wirze splatanych liczb, wyparte przez bol i przeszywajace blyski swiatla. Nawet gdyby trzymany przez zbirow Castellana Jake jakos zdolal wywolac drzwi, nie bylby w stanie ich uzyc. Wtedy gdzies w glowie uslyszal glos: -Dosc tego! - To byl pelen oburzenia glos Grusiewa. - Osmielacie sie nazywac siebie Ogromna Wiekszoscia? On walczy ze zlem - najgorszym z mozliwych - a wy pozwalacie, aby walczyl sam? To wasza sprawa, tchorze, aleja na to nie pozwole. Nekroskop robi to dla nas - cierpi za mnie - i za Arguccich, ktorzy tu spoczywaja. Jake dysponuje moca i nie moze jej uzyc, bo mu nie powiedzieliscie, jak to zrobic. Przeczuwam to, moje martwe cialo wzywa mnie do dzialania, do zycia po smierci. I musze odpowiedziec na jego wezwanie! Teraz gdzies znikad odezwaly sie inne glosy. -My, rodzina Arguccich, nigdy nie bylismy tchorzami! Teraz tez nie. Pragnelismy jedynie spokoju i mielismy go... dopoki nie zjawil sie ten pies Castellano, ktory kala nasze kosci i wykorzystuje nasz grobowiec jako kostnice. My tez czujemy magnetyczne przyciaganie Nekroskopa i jego cieplo w naszej niekonczacej sie nocy. Niech tylko poprosi o pomoc, a udzielimy jej. Jake slyszal to wszystko, ale nie rozumial znaczenia. Jednak tonacy brzytwy sie chwyta, a Jake wiedzial, ze nie ma nic do stracenia. -Pomozcie mi - wyszeptal. - Nie wiem jak, ale jesli to mozliwe, prosze, pomozcie mi! I w tym momencie przez eter mowy umarlych przetoczylo sie potezne westchnienie... Luigi Castellano nigdy nie wrocil od starej studni. Bo jeszcze zanim Jake poprosil zmarlych o pomoc, ktos przewidzial to, wstal z martwych i czekal w ciemnosci. A kiedy Castellano uslyszal za soba odglos krokow kogos, kto najwyrazniej powloczyl nogami, i odwrocil sie, zeby zobaczyc, kto to jest... ...Nie mogl uwierzyc w to, co zobaczyl! W magazynie narkotykow, ktory byl niedaleko, wciaz palily sie swiatla i Castellano zobaczyl, jak przez otwarte drzwi zaczyna plynac gesty bialy dym, pochodzacy z pierwszego ladunku termitu, ktory wlasnie sie zapalil. A bomba, ktora trzymal w dloniach nagle zaczela mocniej dymic i wydzielac cieplo. Ale mimo to przyciskal ja do piersi, belkoczac niezrozumiale i powoli cofajac sie. Poniewaz w jego strone powoli szedl, powloczac nogami, martwy, oszpecony czlowiek! Czlowiek, ktorego Castellano nie mogl nie rozpoznac! Georgij Grusiew szedl chwiejnym krokiem od strony grobowca Arguccich! Jego oczy... ale on nie mial oczu, tylko czarne oczodoly, a na zapadnietej twarzy zakrzepla krew, kaleka glowa bez uszu, ktore obcial Garzia Nicosia, zeby wyslac do Gustawa Turczina, a jego rece - ktore powinny zwisac bezwladnie, bo Garzia wylamal je w stawach - wyciagaly w strone Castellana pozbawione palcow dlonie z wyraznym pragnieniem zemsty!Wraz z Grusiewem do pomieszczenia wtargnela fala ciepla, ktora sprawila, ze Castellano na chwile przestal czuc goraco plynace z pojemnika, ktory wciaz przyciskal do piersi, jakby sie chcial odgrodzic od tej zjawy. Zjawy? Alez oczywiscie! To musiala byc jedynie koszmarna halucynacja, ktora sie wysnula z jego mrocznej wyobrazni. Bo przeciez torturowani, zmasakrowani, zamordowani ludzie nie chodza, prawda? Jednak ten czlowiek chodzil, a teraz za Rosjaninem pojawili sie inni, ktorzy byli - by tak rzec - bardziej niekompletni, stapajac ciezko, zataczajac sie albo nawet czolgajac wsrod nieustannie gestniejacego dymu! Brzeg studni byl tuz za Castellanem, ktory potykajac sie, cofal sie, aby uchylic sie przed kikutami palcow Grusiewa. Czul, jak piers zaczyna mu palic nieznosne goraco, i zobaczyl, ze z jego marynarki unosi sie dym. Ladunek tennitu zaczal mu sie topic w dloniach! Probowal go od siebie odrzucic - cisnac w Grusiewa - ale ladunek przylgnal mu do piersi, topiac sie wraz z nim. W koncu Castellano zaczal krzyczec, kiedy dosiegly go okaleczone dlonie Grusiewa, popychajac w tyl, az wampir uderzyl o brzeg studni i tracac rownowage, runal w dol. Wtedy sczerniale usta Grusiewa wybelkotaly pozegnanie. -Smaz sie, ty obrzydliwy potworze! - powiedzial. Kiedy wrzaski Castellana stawaly sie coraz bardziej przerazliwe, a potem nagle ucichly, zmarli powoli odwrocili sie i potykajac sie ruszyli z powrotem do grobowca. A za nimi z otworu studni buchnal dym i straszliwe goraco, i smrod smazacego sie wampira... W izbie tortur Garzia i dwaj niewolnicy uslyszeli wrzaski Castellana. Uslyszal je takze Jake, ktory rozpaczliwie probowal wziac sie w garsc, wiedzac, ze wkrotce temperatura wzrosnie do stu, tysiaca, a na koniec do ponad trzech tysiecy stopni. -To byl chyba Luigi! - powiedzial pobladly Garzia, trzymajac glowe Jake'a za warkoczyk i wpatrujac sie w niego jak wsciekly pies. - Twoi przyjaciele dopadli Luigiego! - Wyciagnal noz i zamachal nim Jake'owi przed nosem. - Jesli Luigiego juz nie ma, ja jestem teraz szefem. Ale w przeciwienstwie do niego nie bede tracil czasu, bawiac sie z toba. -Garzia - powiedzial jeden z niewolnikow. - Jesli jestes szefem, czas sie juz stad zabierac. Robi sie goraco i jest coraz wiecej dymu. Bedziemy mieli szczescie, jesli nam sie uda stad wydostac... -Masz racje - powiedzial Garzia. - Nie powinnismy czekac dluzej. - I zwracajac sie do Jake'a: - Co to byla za bomba? -Termit - odparl Jake, ktory wreszcie zaczal normalnie slyszec i widziec. - To bomby zapalajace. I chyba juz jest dla was za pozno! -A dla ciebie na pewno - powiedzial Garzia, szykujac sie do poderzniecia Jake'owi gardla. -Garzia! - rozlegl sie krzyk. Niewolnicy cofneli sie, puszczajac Jake'a, a jeden z nich drzaca dlonia wskazal drzwi, w ktorych klebil sie dym. Garzia spojrzal i cos zobaczyl: pochod gnijacych, rozpadajacych sie istot? - ktore szly i czolgaly sie posrod dymu, ktory teraz doslownie wlewal sie do pokoju. Ich zbutwiale odzienie odpadalo w strzepach i podobnie fragmenty ich samych, nie nawykle do naprezen zwiazanych z poruszaniem sie. Ale tak jak zmumifikowane postacie, od ktorych odpadaly, owe fragmenty nie lezaly nieruchomo, lecz niezdarnie posuwaly sie ich sladem! -Agh! Arrghh! - wybelkotal Garzia i noz wypadl mu z zesztywnialych palcow, gdy dawno zmarli Argucci otoczyli kolem jego i dwoch niewolnikow. A Jake, cofajac sie, nie mogl uwierzyc w to, co widzi - i co slyszy - kiedy zmarli przemowili do niego. -Teraz odejdz, Nekroskopie. Tutaj nie masz juz nic do roboty. Twoja wendetta, a takze nasza, dobiega konca. Ale zapamietaj te noc i niech nikt wiecej nie osmieli sie powiedziec, ze Argucci to tchorze. Jake poczul ciarki na calym ciele i wlosy zjezyly mu sie na karku; opadla mu szczeka, a oczy wyszly z orbit. Tu dzialo sie cos niemozliwego... i on byl tego przyczyna! Teraz zrozumial, kim byl Nekroskop - i juz wiedzial, czego Trask i Wydzial E nie byli w stanie mu powiedziec - wiedzial dokladnie, czym byly te ezoteryczne umiejetnosci, o ktorych tylko napomykali. Nekroskop - nie zwyczajny czlowiek, ktory moze zagladac do umyslow zmarlych i rozmawiac z nimi, ale ktos, kto moze ich podniesc z grobu! I on wlasnie taki byl, i on to uczynil! Przez drzwi runela sciana goraca. Argucci znajdujacy sie najblizej drzwi staneli w plomieniach, a Jake wciaz tam stal, cofnawszy sie pod przeciwlegla sciane, stal jak skamienialy, oszolomiony swiadomoscia tego, czym jest i co uczynil. Zobaczyl, jak znajdujacy sie z przodu Argucci okrazyli Garzie i jego ludzi - zobaczyl, jak wrzeszczaca trojke wloka i wciagaja pod siebie przegnile szczatki cial i kosci - i mimo goraca poczul, jak krew krzepnie mu w zylach. -Jake! - nagle uslyszal, ze Korath krzyczy w jego metafizycznym umysle. - Zabieraj sie stamtad! Oto liczby, oto rownania Mobiusa. Slyszysz mnie? Widzisz te liczby? Uzyj ich i wywolaj drzwi! Czas sie konczy! I kiedy kotlujaca sie masa plynnej skaly i plataniny kosci wpadla do srodka jak lawa, Jake wywolal drzwi Mobiusa. Stalo sie to doslownie w ostatniej chwili. Bo gdy potykajac sie prawie wpadl przez nie do Kontinuum, temperatura w podziemiach skokowo wzrosla, jakby ktos otworzyl drzwi do piekla! I znalazl sie na zewnatrz, i z Kontinuum Mobiusa wypadl z powrotem przy punkcie obserwacyjnym, na zboczu, na poludnie od posiadlosci skazanej na zaglade. Otoczyl go chlod nocy i chwiejacy sie na nogach Jake ciezko usiadl na trawie. -Ale jeszcze nie skonczylismy - powiedzial Korath, prawie tak samo oszolomiony jak Jake. - Jest jeszcze ten plastyk. Dom wciaz stoi. -Nie przerywaj akcji w polowie - powiedzial Georgij Grusiew. - Czy Argucci i ja nie zaslugujemy na stosowny grob? Jake spojrzal przez lornetke na dom. Kilka szarych plam uciekalo z domu, ktory sam w obiektywie lornetki wygladal jak polyskujaca szara masa. Zwampiryzowane zbiry Castellana wydostawaly sie na zewnatrz, szukajac schronienia wsrod gesto rosnacych drzew oliwnych. Jake wiedzial, ze Korath i Grusiew maja racje; musial dokonczyc to, co zaczal. -Nie wiem... nie wiem, jak sobie poradzic z tymi, ktorzy sie wydostali na zewnatrz - powiedzial. - Ale jesli chodzi o dom, tak, musi zniknac. Bomby z plastykiem byly juz zaopatrzone w detonatory. Ustawiwszy zapalniki na dwie minuty, uruchomil urzadzenia zegarowe i przez Kontinuum Mobiusa wrocil pod dom. Kleby bialego dymu buchaly z otwartych drzwi i tryskaly z kominow, a okna pekaly od potwornego goraca. Jake bezzwlocznie podlozyl bomby u podstawy scian domu, z przodu i z tylu, i jedna pod glowna sciana nosna budynku. Kiedy skonczyl, wstal i wtedy przekonal sie, ze nie ma co sie martwic o uciekinierow. Poniewaz pozostali zolnierze Castellana zdolali dotrzec tylko do starych drzew oliwnych... gdzie od ponad piecdziesieciu lat ich pan zakopywal swe liczne ofiary, pod groteskowo poskrecanymi korzeniami i galeziami tych drzew! Wszystkie lezace tam trupy takze odpowiedzialy na wezwanie Jake'a, podniosly sie ze swych plytkich grobow, aby zapedzic przerazone wampiry z powrotem do plonacego domu. Stalo sie to we wlasciwej chwili, bo dwie minuty wlasnie minely. Jake byl niedaleko bramy, ukrywszy sie za wysokim kamiennym murem, gdy dom wylecial w powietrze. Ale jeszcze przed ta ostatnia, potrojna eksplozja, caly dom plonal i juz zaczal sie zapadac, a jego odksztalcone sciany powoli osuwaly sie do podziemnego tygla. Ostami czlonkowie gangu Castellana, ktorzy w chwili eksplozji znajdowali sie o kilka jardow od domu, zostali doslownie rozerwani na strzepy. Cala konstrukcja zawalila sie, a w gore wystrzelil dym, tworzac wielka chmure w ksztalcie grzyba, ktora uniosla sie w niebo, a potezny podmuch przygial do ziemi najblizsze domu drzewa. Ziemia zadrzala, a kiedy Jake otworzyl oczy, ktore zamknal pod wplywem oslepiajacego blysku eksplozji, dom przestal istniec. Kiedy echa wybuchu ucichly, Jake spojrzal znowu. Ale wlasciwie nie bylo na co patrzec: wielki, zrownany z ziemia obszar, gdzie przedtem stal dom i tony gruzu i pylu, ktory wciaz opadal na ziemie, a spod ziemi pokrytej zuzlem nie przestawaly sie wydobywac strumienie dymiacej lawy... -Zalatwione - powiedzial Jake. - Ale czy do konca? Czy ktos sie wydostal na zewnatrz? -Istnieje sposob, zeby to sprawdzic - odparl Korath w umysle Jake'a. Znalazlszy sie z powrotem w Kontinuum Mobiusa, spojrzeli przez drzwi do przyszlosci na blekitna nic zycia Jake'a wijaca sie w strone wydarzen, ktore jeszcze nie nastapily. Ale w najblizszej przyszlosci nie bylo widac zadnych szkarlatnych nici. -Wyglada na to, ze zalatwilismy wszystkich - powiedzial Korath z westchnieniem ulgi. - W tym blekicie nie widze ani sladu czerwieni. -W kazdym razie nie w tym miejscu - powiedzial Jake. - Wydaje sie, ze Argucci mieli racje: moja wendetta jest zakonczona. Ale jesli chodzi o twoj problem - i Wydzial E, i w ogole o caly swiat - tym trzeba sie dopiero zajac. Jego uwaga zabrzmiala jak zaklecie. Kiedy bowiem Jake wylonil sie z Kontinuum w punkcie obserwacyjnym, zeby zabrac torbe, ktora tam zostawil, uslyszal: - Jake! - to byl telepatyczny glos Liz Merrick, przepelniony przerazeniem, jak szept w psychicznym eterze, ktory dotarl do niego z odleglosci szesciuset mil. -Liz! - wykrzyknal na glos, podrywajac sie z miejsca i rozgladajac wokolo; probowal przebic wzrokiem otaczajace ciemnosci, aby zobaczyc, gdzie jest, zanim zdal sobie sprawe, ze jej tu nie ma. - Liz? -Jake! - uslyszal znowu, ale tym razem znacznie blizej i glosniej, jak gdyby sonda Liz przywarla do niego. I na ekranie jego umyslu pojawily sie obrazy, rownie zywe jak rzeczywistosc, z ktorej zostaly wyjete, kalejdoskop surrealistycznych scen i wrazen, wirujacy tak szybko, ze Jake ledwie za nimi nadazal. Wszystko pochodzilo od Liz, dobrego "odbiornika", ale raczej amatora, jesli chodzi o "nadawanie", tylko ze z Jakiem miala owa szczegolna lacznosc. Dzieki Bogu - pomyslal - ze tak jest! A moze nie, bo sceny i wrazenia byly co najmniej tak samo przerazajace, jak to, co je wywolalo, poniewaz Jake wiedzial, ze stanowia fragment rzeczywistosci Liz. Ogien i grzmot, i ziemia drzaca pod stopami, jak podczas trzesienia ziemi... szalona ucieczka przed plynnym ogniem, a potem ciemne zamkniecie... a posrod tego wszystkiego okropna twarz kobiety, pomarszczona jak suszona sliwka i ohydna jak samo pieklo, wpatrujaca sie gniewnie szkarlatnymi oczyma w demonicznej masce nienawisci, ktorej sam diabel by jej pozazdroscil! Wolanie o pomoc pojawialo sie i znikalo, tracilo spojnosc i rozplywalo sie, kiedy zagrozenie, w obliczu ktorego stala Liz, przytlaczalo ja coraz bardziej. Ale polaczenie wciaz trwalo. -Ach! - powiedzial Korath, ktory w tych krotkich chwilach byl blizej swego gospodarza niz kiedykolwiek. - Jake! krzyknal. - Jake! Ale ja chyba znam te istote! Tak, bo na calym swiecie - w obu swiatach - nie ma drugiej takiej. Och, teraz ja poznaje. To jest, to musi byc... Vavara! Pietnascie minut wczesniej, przed klasztorem na Krassos. Noc byla bardzo cicha. Gdzies wsrod ciemnych sosen pohukiwala sowa, ktorej od czasu do czasu odpowiadala druga, oddalona moze o mile, strzegac swego terytorium. Nic poza tym sie nie poruszalo... Wtedy rozleglo sie dalekie zrazu dudnienie, ktore stopniowo przybieralo na sile i po krotkiej chwili cisze i atramentowa ciemnosc nocy zaklocil warkot pracujacego na wysokich obrotach silnika, gdy Manolis Papastamos zjechal swym samochodem z drogi na zwirowany parking, kierujac sie prosto do bramy klasztoru. Z zapalonymi wszystkimi swiatlami pojazd z wyciem silnika pedzil prosto przed siebie, az w ostatniej chwili Manolis szarpnal kierownice w prawo, ostro zahamowal i omal nie przewrocil samochodu, wpadajac w boczny poslizg i zatrzymujac sie w chmurze pylu jakies dziesiec stop na prawo od bramy. Nie byl to wcale bezsensowny popis; wiazka swiatla, rzucanego przez reflektory i dwa czerwone swiatla tylne stanowily fragment wiazki laserowej, ktora miala naprowadzic bombe na cel. Celem byl sam klasztor - w ktorego wysokich oknach zapalilo sie kilka swiec - a bomba byl samochod-cysterna wypelniony benzyna lotnicza, ktory prowadzil Stavros. Jadac okolo piecdziesieciu stop za samochodem prowadzacym, Stavros skrecil na parking, skierowal samochod na odpowiedni "tor" wyznaczony przez Manolisa i zahamowal. Kiedy samochod-cysterna sie zatrzymal, Manolis pobiegl w jego strone. Lardis Lidesci i Ben Trask takze wybiegli z samochodu i zajeli pozycje po obu stronach bramy. Kazdy, kto by probowal tedy opuscic klasztor, musialby przejsc obok nich. A oni nie zamierzali do tego dopuscic. Manolis krzyknal do Stawosa wychylajacego sie z szoferki: - Gotow? Ponuro kiwnawszy glowa, Stavros zwiekszyl obroty silnika. Tak, byl gotow. Stanawszy szesc stop z tylu, Manolis wyjal zapalniczke i zapalil krotki lont przywiazany do laski dynamitu przymocowanej do korpusu cysterny. Nastepnie, zeby miec calkowita pewnosc, poszedl na tyl pojazdu i odkrecil zawor spustowy. Widzac we wstecznym lusterku plonacy lont, Stavros wrzucil pierwszy bieg i ruszyl w kierunku wielkiej bramy klasztoru. Szybko przyspieszajac i zostawiajac za soba smuge szybko parujacej benzyny, poczekal do ostatniej chwili, zanim wrzucil luz, otworzyl drzwi kabiny i wyskoczyl na zewnatrz. Przetoczywszy sie po ziemi, podniosl sie i pobiegl w strone Traska, ktory stanal w bezpiecznej odleglosci od punktu uderzenia. Natomiast Manolis pobiegl co tchu, aby dolaczyc do Lardisa Lidesci, ktory stal pod oslona poteznego muru, kiedy samochod-cysterna roztrzaskal brame klasztoru. Roztrzaskal brame i przedarl sie do wewnatrz wsrod latajacych wokol desek wyrwanych z bramy, i pomknal przez dziedziniec, klasztorne ogrody i kruzganki, wbijajac sie w glowna czesc klasztoru miedzy jego dwiema wiezami. Halas byl nie do zniesienia, kiedy stal uderzyla w kamienna sciane, i przez dobre kilka sekund bylo slychac pisk rozdzieranego metalu, coraz glosniejszy ryk silnika i loskot spadajacych z gory fragmentow muru, tak ze przez chwile wydawalo sie, ze misja spalila na panewce. Ale kiedy czterej skuleni mezczyzni stojacy na zewnatrz zaczeli sie prostowac, eksplodowal dynamit. A dynamit byl jedynie detonatorem wlasciwego ladunku... Liz pamietala, jak otworzyla drzwi swego domku w Christos Studios, ale nic poza tym, az do chwili, gdy ocknela sie na tylnym siedzeniu czarnej limuzyny, kiedy ja wyciagano na zewnatrz i wleczono przez dziedziniec klasztoru. Trzymaly ja dwie niesamowicie silne kobiety ubrane w zakonne habity. Rzeczywiscie byly zakonnicami, a kiedy Liz zamknela oczy, udajac nieprzytomna, i wyslala krotka telepatyczna sonde, zeby sie upewnic w swych podejrzeniach, w koncu zorientowala sie, gdzie jest. Te okropne mysli - pozadanie i zadza krwi - atakujace ja ze wszystkich stron, a w samym sercu tego wszystkiego jasno plonaca swieca niewinnosci, czystosci... ale jej zimny blask juz widziala przedtem i wiedziala, ze to falsz! Wiec Liz lezala spokojnie - co nie bylo latwe, bo bolala ja szyja po tym, jak otrzymala cios w kark kantem dloni - i pozwolila sie wniesc do mrocznego wnetrza tego bezboznego klasztoru, dwa pietra w gore kreconymi kamiennymi schodami, na ktorych buty zakonnic stukaly glosno, i w koncu do komnaty, w ktorej plonelo falszywe swiatlo Vavary. Polozono ja na niskim lozku albo pryczy i wtedy jeknela, przewrocila sie na bok, tak aby byc twarza do sciany. A kiedy poczula na swym ramieniu pozornie delikatny dotyk dloni, ktora silnie nia potrzasnela, jeknela ponownie i dalej udawala nieprzytomna. -Sole trzezwiace - powiedzial slodki, lecz wladczy glos do niewolnic. - Przyniescie sole trzezwiace, nie, czekajcie! Jedna z was niech zostanie tutaj i opowie mi o wszystkim: z kim byla, ilu ich bylo i gdzie sa teraz. A kiedy Vavara uslyszala szczegoly - przynajmniej te, ktore znala jej informatorka-powiedziala: -No tak. To musi byc ten Wydzial E, o ktorym mowil Malinari. Tak, Malinari Umysl -zdradziecki, klamliwy pies! Nic dziwnego, ze uciekl. Mialam racje: wiedzial, ze sa tutaj, i dlatego uciekl, zostawiajac mnie, abym radzila sobie sama. Ale teraz jest ich tylko siedmiu, a ja mam ja. Czy osmiela sie mnie zaatakowac, wiedzac, ze jest w mojej wladzy? Mysle, ze tak, bo Malinari mnie ostrzegl, ze ten Wydzial E jest rownie okrutny jak my sami... wiec musze sie przygotowac. Idz teraz i niech kobiety sie zbiora w kruzganku, gdzie do was przemowie. Kiedy zakonnica pospiesznie wyszla i odglos jej krokow ucichl, ta sama dlon znow znalazla sie na ramieniu Liz, ale tym razem wcale nie byla delikatna i wampirzyca szepnela chrapliwie: -A jesli chodzi o ciebie, moja ladniutka, porozmawiamy, kiedy wroce. Bo bol to taki cudowny bodziec i wiem, ze rozwiaze ci jezyk... ale tylko rozwiaze, uwazasz, bo pozwole ci go zatrzymac, przynajmniej na jakis czas. Ale o ile jezyk jest niezbedny do prowadzenia rozmowy, o tyle wargi juz nie. Zastanawiam sie, jaki kochanek by cie chcial, gdyby jego wargi napotkaly w ciemnosci tylko dziasla i zeby, i twarde blizny. Nastepnie odeszla. Liz uslyszala odglos zamykanych drzwi i przekrecanego w zamku klucza i wtedy po raz pierwszy od chwili odzyskania przytomnosci byla w stanie opuscic zaslony umyslu, ktore w bliskosci Vavary miala szczelnie zamkniete. Po chwili byla na nogach. Z zakratowanego okna spojrzala w dol, na dziedziniec, gdzie po dluzszej chwili zobaczyla kobiety wychodzace ze srodkowej czesci klasztoru oraz ze wznoszacych sie po obu jego stronach wiez; gromadzily sie w kruzgankach, pod uginajacymi sie pod ciezarem owocow drzewami figowymi i kwitnacymi bugenwillami. Piekna sceneria dla ohydnej kongregacji. W powietrzu niosl sie glos Vavary jak dzwiek malenkich dzwoneczkow. Powiedziala im, czego moga sie spodziewac, zadnej litosci, i omowila ich obowiazki, jezeli chcialy przezyc, jak powinny zabijac, podrzynac im gardla, nie brac jencow i zniszczyc wrogow co do jednego. -To wlasnie chca z nami - i ze mna! - zrobic - zakonczyla. - Nie zamierzam na to pozwolic. Ale wy... musicie same podjac decyzje i same sobie radzic. Mysle, ze to, o czym mowie, nastapi wkrotce. Bo ten pies Malinari ukradl jedna z was i uciekl. I bardzo sie spieszyl. Wtedy Vavara uniosla brode, przekrzywiajac glowe tak, ze jej hipnotyczne spojrzenie zatrzymalo sie na wysokim, zakratowanym oknie, w ktorym stala Liz. A kiedy gromada niegdys swiatobliwych kobiet, a teraz wampirzyc, zaczela sie rozchodzic, ich pani zawinela swa czarna peleryna i zniknela w budynku... Przerazona, a jednoczesnie pobudzona do dzialania spojrzeniem Vavary, Liz postanowila walczyc, bronic sie, kiedy ta "lady" powroci. Ale Vavara miala pewnie na dole cos do roboty i kiedy przez jakis czas nie pokazywala sie, Liz zaczela miec nadzieje, ze o niej zapomniano. Jednak nie, bo wlasnie wtedy wyczula obecnosc Vavary i uslyszala zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyly sie... ale w drzwiach stala Liz z drewnianym stolkiem w rekach, ktory podniosla wysoko w gore... i z calej sily uderzyla... w pustke! W jakis tajemniczy sposob Vavara przeplynela w bok, wyrwala stolek z rak Liz i odrzucila go daleko od siebie. -Chcesz mi zrobic krzywde, moja ladniutka? - powiedziala, a Liz poczula sie wrecz zawstydzona, ze w ogole probowala! Rozwalic glowe tak pieknej istocie, tak zachwycajacej kobiecie? Sama mysl o tym bylaby grzechem! A Vavara stala naprzeciw, promieniejac uroda, hipnotyczna symulacja czystosci i nieodpartego wdzieku. Nieodpartego? Nie, zostalam oszukana! Liz odsunela sie i wyslala telepatyczna sonde, aby potwierdzic prawdziwosc... I natychmiast cofnela sie przed horrorem, jaki ujrzala wewnatrz tej falszywej pieknosci: pomarszczona, wysysajaca krew swych ofiar istota, jaka byla Vavara! A Vavara zrozumiala, ze ja przejrzano. Zrzucajac przebranie i przybierajac wyglad wiedzmy, ruszyla na Liz, pokazujac lsniacy, zakrzywiony noz. -To dla ciebie - powiedzialo chrapliwym glosem wynaturzone, pokryte czarna skora monstrum. - Dla twojej twarzy i twego pieknego ciala. Ale przedtem - albo podczas - powiesz mi wszystko. W tym momencie rozlegl sie warkot motorow, pisk hamulcow oraz przestraszone okrzyki zakonnic znajdujacych sie na dziedzincu i w kruzgankach klasztoru. Vavara rzucila sie w strone zakratowanego okna, wyjac z gniewu i tupiac nogami na widok tego, co ujrzala. Ale jej wscieklosc trwala tylko przez chwile, po czym wzial gore instynkt samozachowawczy Wampyrow. Odwracajac sie od okna - w grobowym milczeniu - rzucila sie na Liz i wymierzyla jej potezne uderzenie w glowe! A kiedy Liz tracila przytomnosc, wydalo sie jej, ze slyszy odglos wyjacego na wysokich obrotach silnika i glosny loskot... ale cokolwiek to bylo, na razie uratowalo jej urode, prawdopodobnie dusze, a niemal na pewno zdrowie psychiczne... Ben Trask wyprostowal sie i wyszedl zza samochodu, ktory go czesciowo oslanial, trzymajac wyciagniety przed siebie pistolet i posuwajac sie w strone rozbitej bramy, kiedy cysterna eksplodowala i odrzucilo go w tyl. Ale nie byl to wynik samego wybuchu, lecz ogluszajacego dzwieku, jaki mu towarzyszyl, blysku swiatla i fali goraca, ktora buchnela przez brame, rozchodzac sie po calym parkingu. Ziemia zakolysala mu sie pod stopami. Padajac w tyl, zobaczyl cos dziwnego: za murem uniosla sie w gore kipiaca kula jaskrawo-pomaranczowego swiatla, wyrzucajac we wszystkie strony strumienie bomb zapalajacych, a calosc przypominala najwspanialsze fajerwerki, jakie Trask mial kiedykolwiek okazje ogladac. A dziwne w tym bylo to, ze na tle tej ognistej kuli prady termiczne uniosly w gore stado wielkich czarnych ptakow, ktore spadaly z rozpostartymi szeroko, plonacymi skrzydlami, niby feniksy zrodzone z morza ognia, ktore szalalo na dole. Kto wie, moze narodzily sie ponownie - a przynajmniej ich dusze - byly to bowiem zakonnice w swych czarnych habitach... Stavros ruszyl do przodu szybciej niz Trask. Wolajac do niego, aby biegl co sil w nogach, juz byl w samochodzie, ktorego kola buksowaly przez chwile na zwirze, po czym nabierajac szybkosci, zaczal uciekac przed... ...fala plynnego ognia, przelewajaca sie przez brame i ponad murem, otaczajacym klasztor, czy raczej to, co z niego pozostalo. Trask rzucil sie glowa do przodu i wyladowal wewnatrz samochodu z nogami wystajacymi na zewnatrz, a po chwili znalazl sie poza zasiegiem ognia. Po drugiej stronie bramy mur byl wyzszy. Manolis i Lardis cofneli sie, zaslaniajac oczy, aby je ochronic przed fala potwornego goraca, ale po chwili takze pobiegli do samochodu, gdzie byli juz bezpieczni. A kiedy Stavros z piskiem opon zatrzymal samochod, Trask wysiadl i obejrzal sie za siebie. Pomyslec, ze ktos moglby sie wydostac z tego piekla! Ale teraz, gdy ognista kula zaczela sie kurczyc, a caly klasztor stal w ogniu, kilka zataczajacych sie plonacych postaci wypadlo przez brame jak zapalone w ciemna noc zywe swiece. Trask moglby pasc na kolana, aby modlic sie o swoja dusze - aby wyprosic przebaczenie za to, w czym bral udzial - gdyby przedtem nie widzial, jak one modla sie o swe dusze! Stojac polkolem, z rekami wzniesionymi w gore, zwracajac sie do Boga w ostatnich chwilach zycia, w nadziei, ze ich wyslucha, zakonnice modlily sie - a moze spowiadaly - i osuwaly na ziemie. A kiedy padaly, kiedy zolty blask ich oczu gasl na zawsze, Trask moglby przysiac, ze widzial, jak unoszacy sie z nich dym ukladal sie w polyskliwe aureole, po czym z bramy buchnal kolejny jezyk ognia, ktory pochlonal je w mgnieniu oka. Plonacy klasztor oswietlal nadbrzezna droge na dlugosci pol mili w obu kierunkach. Obecnie teren wewnatrz klasztornych murow musial stanowic prawdziwy tygiel. Ale Trask widzial tylko lezace na ziemi ciala zakonnic, z ktorych unosil sie dym. Prekognita to przewidzial i jak zawsze mial racje, przyszlosc sie spelnila. Jednak jak sie teraz wydawalo, nie do konca. -Niech cie diabli, Goodly! - zalkal Trask jak dziecko, oparlszy sie o samochod, aby nie upasc. - Niech cie diabli i ten twoj talent, i do diabla z ta pelna klamstw przyszloscia! - Ostatnia rzecza, o ktora go poprosil, zanim sie rozdzielili, bylo, aby zajrzal w przyszlosc i poszukal Liz. Czy bedzie zyla, czy tez odejdzie? A Goodly z poszarzala twarza odparl: -Ben, nie jestem pewien. Ale mysle - mam nadzieje i modle sie - ze moze przezyje. Jednak biorac pod uwage, gdzie Liz jest teraz, chyba najwazniejsze pytanie brzmi, czy chcesz, zeby przezyla? A co gorsza, czy na to pozwolisz. Trask zrozumial, co tamten ma na mysli, i zadygotal. Ale nadzieja jest niezniszczalna i w jego glowie wciaz rozbrzmiewaly echem slowa: "Mysle, ze moze przezyje". Tym slowom zawdzieczal, ze w ogole mogl jeszcze dzialac. Az do teraz... Przyjechali Manolis i Lardis. Kiedy ten ostatni usiadl z tylu samochodu, Manolis zobaczyl twarz Traska. -Teraz nie ma na to czasu, Ben - powiedzial. - Musimy ruszac. To sie jeszcze nie skonczylo. Palataki wciaz na nas czeka. Trask jeszcze raz spojrzal na klasztor... i Manolis zobaczyl, ze tamten gwaltownie podskoczyl. Grecki policjant podazyl za spojrzeniem Traska i wtedy zrozumial dlaczego. Wielka czarna limuzyna - samochod Vavary - wypadla przez wciaz plonaca rozbita brame i przechylona na bok pedzila w strone ich samochodu! Trzy z jej kol palily sie. Dach i maska byly mocno wgniecione i pokryte gruzem oraz wielkimi kawalkami muru. Boczne okna byly wybite, a przednie drzwi zwisaly na jednym zawiasie, krzeszac iskry, gdy z brzekiem szorowaly po zwirze. Tylne drzwi po obu stronach byly otwarte, lopoczac niby skrzydla wielkiego nietoperza. Sam pojazd wygladal jak jakis potwor, kiedy tak pedzil prosto na stojacy samochod, a kiedy go zarzucilo na parkingu, mysleli, ze nie zdolaja uniknac zderzenia.Ale nie, wyrzucajac spod kol strumien zwiru, przed kto rym Trask i Manolis ledwo zdazyli sie uchylic, samochod przemknal obok nich tak blisko, ze zahaczyl tylnymi drzwiami, ktore odpadly, podczas gdy samochod popedzil dalej. -Wydostala sie! - wykrzyknal Trask. - Niech to diabli, Vavara sie wymknela! To moze byc tylko ona... wiem, ze to ona! - Kiedy wielki czarny samochod wypadl na droge i przednie drzwi oderwaly sie, zobaczyli, ze to istotnie jest ona: koszmarna wiedzma, skulona nad kierownica, z rozwarta paszcza i szkarlatnymi oczyma. Vavara, sama w tym wraku samochodu. Tylko jej udalo sie wydostac. -Za nia! - ryknal Trask, pakujac sie do samochodu. A kiedy Manolis usiadl obok prowadzacego samochod Stavrosa, Trask zlapal go za ramie i powiedzial: - Teraz twoja kolej. To ta sama suka, ktora zepchnela cie z drogi i zabila twoja przyjaciolke. Teraz odplacimy jej ta sama moneta! Ale Trask nie wiedzial i nie mogl tego wiedziec, bo nikt tego nie przewidzial, ze Liz jest w bagazniku tego samochodu i ze Ian Goodly znow mial racje: ze wzgledu na nieustepliwosc Wampyrow - i ze Liz i Vavara znajdowaly sie wewnatrz klasztoru - Liz przezyla. Przynajmniej na razie... Uslyszawszy, co Trask powiedzial do Manolisa, Stavros nie potrzebowal dodatkowej zachety. Silnik samochodu zawyl na wysokich obrotach, wyrzucajac spod kol pyl i zwir, kiedy wypadli na droge i popedzili za czarna limuzyna Vavary. Miala moze dziesieciosekundowa przewage, ale nie byla zbyt dobrym kierowca i mimo ze jej samochod mial wieksza moc, Stavros wkrotce zaczal ja doganiac. -Jej samochod jest wiekszy i ciezszy - powiedzial Lardis, ktory siedzial obok Traska. - Naprawde zamierzamy go staranowac? Ale zastanawiam sie, kto kogo staranuje. Do morza jest bardzo daleko, a po drodze jest pare ostrych skal. -Im ostrzejsze, tym lepiej - warknal Trask. I zwracajac sie do Manolisa: - Czy Stavros da sobie z tym rade? -Jezeli w ogole ktos, to tylko on - odparl Manolis, trzymajac sie ze wszystkich sil, gdy Stavros zakrecil kierownica, biorac ostry zakret w prawo. Stavros probowal trzymac sie blisko sciany urwiska, ale sila odsrodkowa zepchnela samochod na przeciwlegly pas ruchu. Na szczescie w srodku nocy droga byla pusta i na dlugosci okolo jednej mili biegla prosto az do serii kolejnych zakretow. Vavara byla jakies sto jardow przed nimi i takze miala klopoty. Po wyjsciu z zakretu nie potrafila zapanowac nad samochodem, ktory slizgal sie raz w lewo, raz w prawo. Za samochodem ciagnal sie sznur iskier, gdy dyndajacy tlumik szorowal po szosie. -Teraz masz okazje! - powiedzial Trask, chwytajac Stavrosa za ramie. Stavros przyspieszyl, powoli zmniejszajac odleglosc dzielaca ich od poobijanego samochodu jadacego z przodu. Vavara zobaczyla w tylnym lusterku, ze sie zbliza, i podjechala blizej do urwiska wznoszacego sie po prawej. Postanowila dac sie wyprzedzic, a potem zrobic im to, co oni zamierzali zrobic jej. Ale nie wziela pod uwage Manolisa, ktory byl strzelcem wyborowym w atenskiej policji. -Trzymaj kurs, moj przyjacielu! - warknal Manolis, wychylajac sie przez okno i celujac ze swego automatu. Ale Vavara zobaczyla go i zaczela zjezdzac to w prawo, to w lewo. I zanim Manolis zdazyl pociagnac za spust, gwaltownie zahamowala! Stavros odgadl, co za chwile moze nastapic, jej samochod byl o wiele ciezszy, wiec jego samochod musial sie odbic, a jesli sie odbije w niewlasciwa strone... Natychmiast zahamowal i samochod zaczal sie slizgac, omal nie wypadajac z drogi, zanim sie wreszcie zatrzymal. Jednak samochod Vavary wprawdzie zwolnil, ale nie stanal. Teraz przyspieszyla i znow zaczela sie oddalac. Poscig trwal. Po chwili ukazalo sie Palataki w postaci ciemnej sylwetki na odleglym o okolo pol mili wzgorzu. -Nie wiemy, kto albo co sie tam znajduje. - Trask usilowal przekrzyczec warkot motoru. - Nie wiemy, co Vavara moze pobudzic do dzialania, jesli tam sie dostanie. Ale wiemy, ze jest zdesperowana, a nasz drugi zespol sie jej nie spodziewa! -Rozumiem - odkrzyknal Manolis. I zwracajac sie do Stavrosa: - Trzymaj sie zaraz za nia, ale tym razem badz przygotowany na ewentualne sztuczki. Stavros uczynil, co mu kazano, co bylo latwe, bo droga znow zaczela sie wic i Vavara musiala zwolnic.Kiedy Manolis ponownie wychylil sie przez okno, Trask krzyknal: -Celuj w zbiornik paliwa! Krety odcinek drogi byl juz prawie za nimi, ostami zakret byl skierowany w prawo. Droga dojazdowa do Palataki odchodzila niecale dwiescie piecdziesiat jardow dalej, gdy Manolis wstrzymal oddech i oddal trzy szybkie strzaly. Limuzyna wchodzila w zakret, slizgajac sie w lewo, gdy jedna z kul Manolisa trafila w tylna lewa opone samochodu. Guma pekla jak papier, obrecz kola zaczela szorowac po powierzchni drogi, wyrzucajac snop iskier, a samochod prawie jak w zwolnionym filmie przewrocil sie na bok, przejechal w poprzek drogi i uderzyl w drewniana barierke. W chwile pozniej zniknal im z oczu. -Zalatwilismy suke! - krzyknal Trask i walnal Manolisa w plecy, a Stavros zatrzymal samochod. Jeszcze zanim pojazd calkiem znieruchomial, szef Wydzialu E wyskoczyl na zewnatrz, pobiegl na skraj drogi i spojrzal w dol. Pochylosc, ktora konczyla sie urwiskiem opadajacym do morza, byla niezbyt stroma i limuzyna, koziolkujac kilkakrotnie, w koncu jakos wyladowala na kolach i na leb, na szyje potoczyla sie w dol skalistym zboczem, ale rosnace tu i owdzie karlowate sosny i suche zarosla nie byly w stanie zahamowac jej upadku, nie pomoglyby nawet najlepsze hamulce, bo prawa grawitacji sa bezwzgledne. Manolis dolaczyl do Traska akurat w chwili, gdy samochod dotarl do krawedzi urwiska. -Dokladnie wiem, jak ta vrykoulakas sie teraz czuje - powiedzial. - I bardzo sie ciesze. Na samej krawedzi wysokiego urwiska wznosilo sie kilka iglic skalnych, w miejscu gdzie warstwy geologiczne odksztalcily sie w wyniku czestych wypietrzen w tym obszarze Morza Srodziemnego. Limuzyna zaczepila o jedna z tych iglic, obrocila sie i znieruchomiala z przednimi kolami nad przepascia. Sila uderzenia wyrzucila Vavare z samochodu i wampirzyca, wirujac w powietrzu, znikla za krawedzia urwiska. Jej wrzask brzmial w uszach Traska i Manolisa jeszcze dlugo, gdy nie przestawali patrzec... a w koncu uslyszeli daleki, slaby plusk. -Dobrze - mruknal Manolis. - Woda jest tam bardzo gleboka. Wiem, co mowie! -Ale tobie udalo sie przezyc - powiedzial Trask. - A ona - niech ja diabli! - jest Wampyrem! Mogla przezyc ten upadek! -Byc moze - odparl Manolis. - Ale nic nie mozemy na to poradzic. Nie ma zadnej drogi w dol. A nawet gdyby byla, jeden falszywy krok i... - Nie dokonczyl. -Mam nadzieje, ze sie utopila! - warknal Trask. -Ale teraz musimy sie zajac Palataki - przypomnial Manolis, biorac Traska na ramie. - Chodz, przyjacielu. Nie tracmy czasu... Patrzac z Palataki na wschod, Ian Goodly, David Chung i Andreas zobaczyli na horyzoncie nagly rozblysk, a w chwile pozniej uslyszeli daleki huk. Na taki sygnal czekali. Teraz nadeszla ich kolej. Wiedzac, ze Trask i pozostali wkrotce do nich dolacza, a kazdy z nich, poza konwencjonalna bronia, mial kilka lasek dynamitu, wjechali stroma, zniszczona i zarosnieta droga na szczyt wzgorza, na ktorym wznosilo sie Palataki. I tam, na terenie Malego Palacu, ale z dala od samej budowli, rozpoczeli przygotowania do zniszczenia obiektu. Przedtem jednak dwaj esperzy chcieli sie dowiedziec, co dokladnie maja zniszczyc. Znajdujac sie tak blisko-blizej tego budzacego groze miejsca niz kiedykolwiek przedtem - i wiedzac, ze ich obecnosc na Krassos zostala odkryta, wiec juz nie musza dzialac potajemnie, teraz mieli doskonala okazje. -A jesli to jest Malinari? - powiedzial Goodly. - David, twoja obecnosc prawdopodobnie moze latwiej wykryc, co naraza cie na wielkie niebezpieczenstwo. Ze mna jest inaczej - tak przynajmniej mysle - wiec najpierw ja sprobuje, zanim podejmiesz jakies niepotrzebne ryzyko. Tym razem sprobuje dokladnie wysondowac, co nas czeka, zamiast pakowac sie tam na oslep. -Prosze bardzo - powiedzial lokalizator, lekko wzruszajac ramionami. - Ale prawde mowiac, ja juz sprobowalem i tylko dostalem gesiej skorki! To jest jak sciana, gesty psychiczny smog. On wypelnia Maly Palac, jest pod nami i wokol nas. Ale nie jest zwiazany z jakims konkretnym miejscem, a jego zrodlo musi miec potezna oslone. Oznacza to tylko jedno: to na pewno Wampyr, prawdopodobnie Malinari. Wiec na milosc boska, badz ostrozny! Kiedy rozmawiali, trzeci czlonek zespolu, Andreas, mogl tylko patrzec; moze sie zastanawial, o czym ta dwojka gawedzi, ale nie przerywal milczenia. Manolis powiedzial mu, zeby robil dokladnie to, co mu kaza, i to mu wystarczalo. Ale im szybciej przystapia do akcji, tym lepiej. To miejsce bylo ostatnim miejscem na ziemi, gdzie ktos przy zdrowych zmyslach chcialby przebywac, zwlaszcza nie robiac nic. I Andreas, czlowiek praktyczny jak malo kto - ale zarazem czlowiek, ktory ufal swym naturalnym instynktom - mial zupelna slusznosc, jesli chodzi i swoje obawy. Mrok panujacy pod wysokimi, patykowatymi sosnami wydawal sie wypelniony czyjas obecnoscia. Trzej mezczyzni mieli wrazenie, ze sa obserwowani, czuli na sobie czyjs niewidzialny wzrok. A mgla unoszaca sie nad ziemia klebila sie u ich stop, prawie sie nie cofajac, gdy sie poruszali, przywierajac do nich, jak gdyby chciala sie z nimi zapoznac. Jednak dla zaabsorbowanych esperow klebiaca sie mgla tak bardzo pasowala do tego miejsca, ze zaden z nich nie zwracal na nia uwagi. A przed nimi wznosil sie Maly Palac caly otoczony mgla, ktorego ciemne okna przypominaly szeregi oczodolow niewidomego obserwatora. Cisza otaczala ich nieprzeniknionym calunem - cisza, ktora dzwonila w uszach, ktore na prozno staraly sie pochwycic jakis dzwiek - i wszystko wokol trwalo nieruchomo, oprocz tej mgly i trzech mezczyzn... Ian Goodly, ktory w cieniu sosen i slabej poswiaty, ktora wydzielala klebiaca sie mgla, wygladal jeszcze bardziej trupio niz zazwyczaj, zamknal oczy i opuscil glowe. Oparlszy sie o jeden z samochodow, przycisnal szczuplymi palcami skronie i zmusil sie do tego, aby... nie myslec o niczym. Rozmyslnie oprozniajac swoj umysl - na chwile wymazujac wszystko, co kiedykolwiek wiedzial, pozbawiajac go calej posiadanej wiedzy dotyczacej przeszlosci i terazniejszosci - szukal kontaktu z pokretna i bezlitosna przyszloscia... 1 natknal sie na cos zupelnie innego. W labiryncie szybow i korytarzy, gleboko pod Palataki, Nephran Malinari odczul drgania mgly i wydal dlugie westchnienie. -Achhh! Sa tutaj i to znacznie wczesniej, niz myslalem. Co oznacza, ze ty i ja musimy na razie przestac sie zabawiac, bo mamy cos do roboty. Zwracal sie do siostry Anny, nagiej jak nowo narodzone dziecko - ale juz nie tak niewinnej - ktora siedziala na nim okrakiem, ocierajac sie sutkami o jego piers; jej tylek unosil sie miarowo i opadal, a ona sama pojekiwala z rozkoszy. -Co jest? - powiedziala nieprzytomnie, nie przestajac sie poruszac i odrzuciwszy glowe do tylu. - Czy ktos jest tutaj? -Juz dosc! - powiedzial Malinari, unoszac ja w gore. - Mamy teraz co innego do roboty. Tam na gorze sa ludzie, ktorzy zabiliby mnie, gdyby mogli. Faktycznie mozliwe, ze juz zabili twoja dawna pania. Ale znam wyjscie i uciekniemy razem w bezpieczne miejsce. - Bylo to klamstwo, nigdy nie mial zamiaru zabierac ze soba Anny, lecz chcial ja tutaj zostawic jako tylna straz. Wstajac, powiedzial: - Teraz sie ubierz, a ja poslucham i zobacze, co zamierzaja. Nadasana Anna posluchala go, a Malinari odwrocil sie od niej i znieruchomial, "sluchajac". Wyslal swe sondy do miejsca, gdzie wysnuta z niego mgla doznala zaklocenia, i znalazl lana Goodly'ego, prekognite, i jego osobliwy umysl oprozniony ze wszystkich mysli, oprocz mysli o przyszlosci. -A wiec - pomyslal Malinari - on chce sie dowiedziec o wypadkach, ktore dopiero maja sie wydarzyc. Czy to tchorz? Nie, madry czlowiek Ale nie madrzejszy ode mnie. Oproznil swoj umysl calkowicie. Zobaczmy, czy mi sie uda wprowadzic cos na to miejsce. Cos o Vavarze, tej zachlannej suce, ktora w godzinie potrzeby nie dala mi nic! W ten sposob sie na niej zemszcze, a cala wina spadnie na Wydzial E. I wtedy, gdy rachunki beda juz wyrownane i Vavara przegra - jezeli w ogole jeszcze zyje - znajde nowe miejsce, gdzie zaczne wszystko od nowa. Ale mysle, ze juz nie w tym swiecie... I Malinari bezzwlocznie, najszybciej jak potrafil, przeslal do umyslu prekognity szereg telepatycznych scen i nie mogl sie powstrzymac od smiechu, myslac o skutkach. A Goodly wyprostowal sie i gwaltownie otworzyl oczy, ale wzrok mial szklisty, nieobecny, jakby oczy przeslaniala mu mgla. Z trudem lapiac oddech i drzac jak lisc na wietrze, zamachal rekami, ratujac sie przed utrata rownowagi. Lokalizator podszedl blizej, zlapal go i wykrztusil: -Ian, co sie stalo? Co zobaczyles? Szklisty wzrok ustapil i prekognita szybko zamrugal, potrzasajac glowa, po czym odpowiedzial: -To... to nie byla przyszlosc, David. To byla terazniejszosc i ona czeka na nas tam, na dole! -Terazniejszosc? - Chung zmarszczyl brwi. - Ale jaka ona jest? -Jest w zasadzie tak, jak podejrzewalismy - odparl tamten, prostujac sie i odruchowo otrzepujac ubranie, jakby lezal na czyms brudnym. - To byla jakas dzialka czy ogrod, podobny do tego, ktory Jake Cutter zniszczyl w Xanadu, ale tam byly ludzkie szczatki. Boze, to bylo wstretne! -Pokaz mi to - szybko powiedzial Chung. - Poniewaz Wydzial E w koncu tez bedzie musial sie tym zajac - nawet jesli nam sie uda to pogrzebac - i bedzie potrzebowal dokladnych danych dotyczacych tego miejsca. Wiec pokaz mi to zaraz, a kiedy zniszczymy to miejsce, bede wiedzial, gdzie nalezy wywiercic otwory, aby zalozyc ladunki z termitem w samym sercu tej ohydy! Prekognita pokrecil glowa. -Nie rozumiesz - powiedzial. - Nie jestem lokalizatorem, David, tak jak ty. Mimo to widzialem terazniejszosc i to miejsce! Ktos mi to pokazal, znacznie wyrazniej niz jakiekolwiek obrazy z przyszlosci. Patrzac jego oczami, widzialem te rozdeta istote pod Palataki. A ten, kto mi to pokazal... - glos mu zadrzal - wciaz mam w uszach jego szalony smiech! -Malinari? - Oczy Chunga rozszerzyly sie ze zdumienia. - Chcesz powiedziec, ze dostal sie do twojego umyslu? Goodly skinal glowa. -To musial byc on. I powinienem uwazac sie za szczesciarza, ze nie bylo tam nic, co moglby mi ukrasc! Ale jak to wytlumaczyc? Dlaczego chce, abysmy zobaczyli to, co tam sie rozwija? To tak, jakby nas namawial, zebysmy to zniszczyli! -Moze tak wlasnie jest - powiedzial Chung. - Bo w koncu to nie jest ogrod Malinariego, tylko Vavary. -Wiec ujmijmy to tak - powiedzial prekognita. - Poniewaz on takze jest tam, na dole, dlaczegoz mialby chciec, abysmy zniszczyli i jego? -Nie chce tego - Chung potrzasnal glowa. - To niemozliwe. Nieustepliwosc wampirow na to nie pozwala. -Wlasnie - powiedzial Goodly. - Chce, zebysmy zniszczyli ogrod Vavary, ale on sam... musi dysponowac jakas droga ucieczki! -Musisz mi to wreszcie pokazac - powiedzial Chung naglacym tonem. - Zaprowadz mnie do niego i to natychmiast! Mamy dynamit. Jezeli wciaz tam jest, mozemy odciac mu droge ucieczki! Prekognita kiwnal glowa i bez dalszej zwloki oproznil umysl ze wszystkich mysli... a polaczenie od razu powrocilo. Teraz mgla Malinariego dzialala przeciw jej tworcy; byl zaskoczony, czujac ten impertynencki, wrecz bezczelny kontakt! Umysl Goodly'ego po oproznieniu dzialal na sondy Malinariego jak magnes. Malinari uznal to za wyzwanie wobec swoich wybitnych umiejetnosci i wykazujac wieksza roztropnosc, czekal, co z tego wyniknie. Nie musial czekac dlugo. Nakierowawszy sie na polaczenie Goodly'ego, sonda lokalizatora po chwili dotarla do celu. W rzeczywistosci nie zobaczyl ani Malinariego, ani ogrodu Vavary, ale go zlokalizowal i teraz wiedzial dokladnie, gdzie sie znajduje. Nastepnie, kiedy poczul, ze potezny umysl Malinariego zaczyna go wysysac, jak telepatyczna czarna dziura, zimniejsza niz przestrzen kosmiczna, wykrzyknal: -Mam! - I szybko sie wycofal. - Mam go. A co wazniejsze, nie tylko jego, ale i drogi ucieczki! Ale mozliwe, ze on takze cos wydobyl z mego umyslu, jednak nie wiem co. -Wiesz, gdzie jest? - Goodly sie juz pozbieral. - Mozemy go dopasc? -Jest tam - Chung pokazal na Palataki. - I... jest na dole! - Prostujac reke, skierowal palec ku dolowi, pod katem czterdziestu pieciu stopni. - Jakies sto stop pod nami. -W swym wlasnym, podziemnym swiecie - powiedzial prekognita. - Pelnym tuneli, zniszczonych szybow i pieczar. Widzialem to, kiedy pokazywal mi ogrod. To miejsce jest pelne dziur, jak ser szwajcarski! Ale wspomniales o drogach ucieczki. Gdzie sa? -Po obu stronach, bezposrednio pod tymi kopulami - odparl Chung. - Ponizej, w podlozu skalnym, wykuto klatki schodowe i polozono drewniane schody, teraz przegnile, ktore prowadza z szybow i pieczar do zniszczonej piwnicy. Malinari moze uciec ktoras z tych drog. -Wiec jesli wysadzimy te piwnice i schody - powiedzial prekognita - zostanie uwieziony na dole. - Obrocil sie do Andreasa, pokazujac laske dynamitu. - Kiedy uslyszysz wybuchy z obu stron Palataki, mozesz sie zajac czescia centralna. Tymczasem czekaj tutaj na pozostalych i powiedz im, gdzie jestesmy. Andreas zrozumial, o co chodzi i kiwnal glowa. -OK - powiedzial. - Ja gotow. Ja czekac. - I w zacisnietej piesci uniosl do gory laske dynamitu. Goodly i Chung ruszyli natychmiast, pospiesznie idac przez wciaz klebiaca sie pod stopami mgle w strone starej budowli, lokalizator w kierunku jednego skrzydla, a prekognita drugiego. Na razie zaden z nich nie widzial nic osobliwego w tym, co robi (oprocz niesamowitosci tej sytuacji), ani tez tego, ze zostali do tego podstepnie naklonieni. A na dole Malinari, osaczony jak pies - ale te swiadomosc trzymal szczelnie zamknieta w swym szalonym umysle - po wydaniu Annie szczegolowych instrukcji, co ma robic, wyruszyl prawdziwa droga ucieczki, ktora (po zatrzymaniu Goodly'ego) wiodla do lodki Vavary ukrytej w pieczarze na brzegu morza... XXIII Kto zyskal przewage - W piekleW nocy, na Sycylii, patrzac na kipiace bagno, ktore bylo wszystkim, co pozostalo po startej z powierzchni ziemi rezydencji Castellana - nieswiadom tego, ze Ben Trask i Wydzial E niemal w tym samym czasie przeprowadzili podobny atak na klasztor na Krassos - Jake Cutter zatoczyl sie, kiedy nagle uswiadomil sobie, ze Liz jest w niebezpieczenstwie. -Ono grozi jej ze strony Vavary! - przypomnial mu Korath, ktory wydawal sie cieszyc z tego faktu. -Mam odpowiednie wspolrzedne - wysapal Jake. - Musze tam sie znalezc i to zaraz! -I znowu chcesz narazic siebie na niebezpieczenstwo? A takze i mnie i cala moja przyszlosc? -Nie masz przyszlosci, Korath - odparl Jake. - Jestes martwy. Ale Liz zyje. Wiec wywolaj te rownania i to zaraz. Ona jest w powaznych tarapatach. -Zgoda! - powiedzial Korath. - Jest w tarapatach najgorszych z mozliwych. Jest w rekach Vavary A Vavara jest Wampyrem! -Wiec w czym problem? - Jake nie mial czasu na te pogawedki. - Luigi Castellano tez byl Wampyrem, nieprawdaz? -Istotnie, ale on tego nie wiedzial. Nie bylo nikogo, kto by wskazal mu droge. Zostal gangsterem zamiast pojsc za glosem swej natury. W rezultacie teraz nie zyje, a moglby byc panem twojego swiata. Jednakze Vavara to zupelnie inna istota, a ponadto ma twoja Liz, co sprawia, ze sytuacja jest zasadniczo odmienna. -Przemyslales to - Jake byl zdesperowany. Zobaczyl w bezcielesnym umysle Koratha, ze jakis jego plan jest bliski realizacji, czul obecnosc wampira jako rzeczywisty byt, a nie niemartwa nicosc. - Bardzo dobrze, ale to nie jest czas na rozwazania. Musimy jak najszybciej udac sie do Liz. -No, nareszcie "my" - powiedzial Korath. - To "my" oznacza, ze jestesmy kolegami we wspolnym przedsiewzieciu. -O czym ty, u diabla, mowisz? - (Jake nic nie rozumial, znowu jakies slowne igraszki?). -Och, wiesz doskonale, co mam na mysli - powiedzial tamten, a jego glos byl bardziej mroczny niz kiedykolwiek, jak bulgot podziemnego zbiornika sciekowego, w ktorym powinien na wieki spoczywac, i to nie tylko jego kosci, ale i przebrzydla inteligencja. Tej ostatniej mysli Jake rozmyslnie nie ukryl, roslo bowiem w nim uczucie gniewu i Korath odczytal ja bez wysilku. -Chcialbys, abym pozostal tam na zawsze, co, Jake? - zagulgotal. - Ale teraz jest juz za pozno. Kiedy mnie potrzebowales, odpowiedzialem na twoje wezwanie. Ty jestes panem, a biedny, martwy Korath jest twym niewolnikiem, jak ten dzinn w butelce... dopoki mnie nie wypuscisz. W koncu prawda wyszla na jaw. Tak! Wypowiedziales swe ostatnie zyczenie, Jake, i teraz dzinn zyskal nad toba przewage! -Ty porabany sukinsynu! - ryknal Jake. - Dawaj te liczby! Jakie to ma znaczenie, kto ma przewage? Liz jest w niebezpieczenstwie! -A jak zamierzasz ja uratowac? - powiedzial szyderczym tonem tamten. - Ty, zwyczajny czlowiek, przeciw Vavarze? Nawet nie wiesz, w jakich klopotach znalazla sie Liz. Poza tym nie masz zadnej broni, straciles pistolet i nie masz juz wiecej bomb. A najwazniejsze pytanie brzmi: jak sie tam dostaniesz, za morze? -Wysle cie z powrotem do zbiornika! - powiedzial Jake przez zacisniete zeby. -Alez prosze - powiedzial Korath. - A Liz niech umrze - albo jeszcze gorzej! -Ty sukinsynu! - wysapal Jake, ale juz spokojniej. - Dlaczego czekales az do tej chwili? Mogles to zrobic wczesniej. -Ale nie tak skutecznie - zachichotal Korath. - I nie tak milo. - A kiedy jego chichot ustal, powiedzial powaznym tonem: - Zdecyduj sie, Jake. To jak bedzie? -Idz do diabla! - warknal Jake. - Sam wywolam rownania Mobiusa. I sprobowal. Liczby pojawily sie, zawirowaly, zaczely tworzyc znajomy wzor i mutowac, przewijajac sie na ekranie jego umyslu. Ale kiedy Jake myslal, ze juz to ma... wzor nagle sie rozpadl na stos niezrozumialych symboli i cyfr. -To nie takie latwe, co, Jake? - drwiaco powiedzial Korath. -Poprzednio wprowadziles mnie w blad! - krzyknal Jake. -Faktycznie, ale nie tym razem. - Korath mowil z wielka pewnoscia siebie. - Przedtem to twoje zycie bylo w niebezpieczenstwie. I zeby uratowac siebie, musialem uratowac ciebie. Wtedy zrozumialem, jak bardzo kochasz te Liz; jest w kazdej twej mysli, w twych snach, w twym sercu! Wiec teraz sytuacja sie odwrocila: aby ja uratowac, musisz mi dac to, czego pragne - dostep do najskrytszych zakatkow twego umyslu, tak silnie zlaczonych z twoja istota, ze juz nigdy nie bedziesz mogl mnie wyslac do tego zbiornika! Jake uznal, ze to jest nie do pomyslenia. -Ty mialbys sie na zawsze stac czescia mnie? Korath wyczul jego sprzeciw, a juz sie wczesniej przekonal, ze Jake jest niezwykle uparty. -Nie na zawsze - powiedzial wampir. - Nie jestem pozbawiony honoru i zamierzam sie trzymac naszej pierwotnej umowy. Powiedzialem, ze nie chca, zebys mial mozliwosc pozbycia sie mnie i wyslania z powrotem do tamtego zbiornika. Nie powiedzialem, ze nie odejde z wlasnej nieprzymuszonej woli. -Ale powiedziales tez, ze bedziemy zlaczeni. - Mimo ze Jake drzal z obawy o Liz, wciaz sie wahal. -To tylko sposob wyrazania sie - Korath zignorowal jego slowa. - Zlaczeni tylko w takim sensie, ze bedziemy dzialac jak jeden maz przeciw naszym wspolnym wrogom. Och, daj spokoj, Jake. Czas leci. Pospiesz sie, zanim go zabraknie na dobre! -A kiedy to sie skonczy, obiecujesz, ze sie wyniesiesz? -Masz na to moje slowo. Kiedy lord Malinari, Vavara i Szwart zostana unicestwieni -kiedy zostane pomszczony - powroce z wlasnej nieprzymuszonej woli do zbiornika sciekowego i pozbedziesz sie mnie na zawsze. Nie bylo wyjscia; mimo ze Jake zdawal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, musial sie zgodzic, bo cos mu mowilo, ze Liz jest teraz w jeszcze wiekszym niebezpieczenstwie niz przedtem. Zaciskajac zeby, skinieniem glowy wyrazil zgode i jeknal: -Jak sie do tego zabierzemy? -Po prostu mnie zapros - powiedzial Korath. - Opusc oslony, otworz umysl i przyjmij mnie! Jake nie mogl sie juz dluzej opierac. Bez zwloki opuscil oslony, otworzyl swoj umysl wraz z jego najtajniejszymi zakamarkami, zapraszajac martwego, ale niemartwego wampira. A kiedy poczul zimny powiew wsaczajacy sie do wnetrza jego istoty - Achhh! - powiedzial Korath... W bagazniku wielkiej limuzyny Liz udalo sie jakos przygotowac na uderzenia, jakich mialo doswiadczyc jej cialo, kiedy samochod koziolkowal po stromym zboczu. Ale kiedy pojazd uderzyl w iglice skalna na skraju urwiska, wyrznela glowa w cos twardego i na kilka minut stracila przytomnosc. Kiedy ja odzyskala i poczula, ze samochod sie kolysze - nie zdajac sobie jeszcze sprawy z sytuacji, ale wyczuwajac, ze samochod juz nie porusza sie do przodu - macajac reka wokol, natrafila na ciezki podnosnik, przypiety paskami do jednego z bokow bagaznika. Zabralo jej troche czasu, zanim udalo jej sie poluzowac paski, ale potem - zdajac sobie sprawe, ze jej poruszenia jakos sie przenosza na ruchy calego samochodu - zabrala sie do pracy. I wciaz walila we wgnieciona pokrywe bagaznika w okolicy zamka, gdy pojawil sie Jake. Wspolrzedne go nie zawiodly; moglo sie wydawac, ze sluchal echa krzykow Liz, jej wolania o pomoc i w ten sposob ja namierzyl. A kiedy sie wynurzyl z Kontinuum Mobiusa na krawedzi urwiska, pierwsza rzecza, jaka uslyszal, byl halas dobiegajacy z bagaznika wielkiego samochodu, a pierwsza rzecza, jaka zobaczyl, byl sam samochod wiszacy na brzegu przepasci. Na chwile serce przestalo mu bic z przerazenia. Bo tutaj bylo podobnie jak kiedys z Natasza. Ale nie, tym razem nie pozwoli, aby to sie tak skonczylo. Tylko chwile zajelo mu otworzenie zamka - i wtedy ujrzal potluczona i potargana Liz, z rozszerzonymi oczyma i drzaca ze strachu. Jego Liz, jak niedawno powiedzial Korath. Kurczowo trzymala przycisniety do piersi podnosnik i Jake przez chwile myslal, ze sprobuje w niego rzucic. Ale wtedy wypuscila go z dloni i jej oczy rozszerzyly sie jeszcze bardziej. -Jake? - wydala stlumiony okrzyk. - Jake? -Tak, to ja - powiedzial, bo nic madrzejszego nie przyszlo mu do glowy. -Jake? - powtorzyla, wyciagajac do niego rece. -Juz dobrze - powiedzial, podchodzac blizej. - Ale Liz, na milosc boska, nie ruszaj sie! Gdyby mogl siebie zobaczyc tak, jak ona go widziala, na tle rozgwiezdzonego nieba, wcale nie bylby zaskoczony wyrazem jej twarzy. Byl caly usmolony i rozczochrany. Smierdzial termitem. A w umazanej na czarno twarzy swiecily rozgoraczkowane oczy. Probowala wstac i upadla mu w ramiona, a kiedy samochod sie przechylil, podniosl ja i wyciagnal z bagaznika. Otarla kolana o brzeg bagaznika, kiedy samochod przechylil sie jeszcze bardziej, a potem zaczal sie zsuwac w dol i po chwili zniknal im z oczu. Uslyszeli tylko zgrzyt metalu, gdy pojazd, spadajac w przepasc, zaczepil o skale, a potem glosny plusk, gdy uderzyl w powierzchnie wody. Zatonal prawie natychmiast. -Jake - westchnela w jego ramionach. -Nic ci nie jest? - Trzymal ja mocno, rozgladajac sie wokol, i wtedy zrozumial, w jak klopotliwym polozeniu sie znajdowali: strome zbocze przed nimi i urwisko z tylu. -Nie. Tak. Nie wiem! - odpowiedziala. - Chyba nic sobie nie zlamalam, ale boli mnie cale cialo, jestem wykonczona i posiniaczona. - Zasmiala sie histerycznie. - Faktycznie, mozna by powiedziec, ze jestem zarznieta! A ty? Ledwo cie poznalam. -Nic mi nie jest - powiedzial. - Przynajmniej fizycznie. -Wykrecil szyje, patrzac w gore stromego zbocza i zapytal: -Czy tam jest droga? Musze nas stad jakos wydostac. - I zwracajac sie do Koratha: -Potrzebuje rownan Mobiusa. -Obsluz sie sam - powiedzial, chichoczac, wampir. -Co? - Jake nie zrozumial. - Znowu jakies zabawy slowne? Znowu chcesz czegos ode mnie? -Nie - odparl Korath - bo teraz mam juz wszystko - tak jak ty. Wiec do roboty. Sprobuj wywolac wzor, Jake, i zobacz, co nastapi. Jake uczynil to; liczby przewijaly sie na ekranie jego umyslu w doskonalym porzadku. Dotarly do miejsca, w ktorym zawsze nastepowalo zalamanie... ale teraz nic takiego sie nie zdarzylo! Zatrzymal je i patrzyl, jak pojawiaja sie drzwi. Przekroczyl je wraz z Liz i wynurzyl sie na drodze. Kiedy sie tam znalezli, warknal na glos:- Ty podly sukinsynu! -Co jest? - powiedziala Liz, ktorej zakrecilo siew glowie. - Co mowiles? -Nic - powiedzial Jake. Wszystko! Ta podla kreatura oszukiwala mnie przez caly czas! Dysponowalem wzorem Mobiusa, ale za kazdym razem, kiedy probowalem go uzyc, gmeral w tych rownaniach! Myslalem, ze to moja wina - myslalem, ze jeszcze tego nie potrafie - ale to byl on! Nie oslanial swoich mysli, a Liz, ktora znajdowala sie tak blisko, nie mogla nie zrozumiec ich znaczenia. Ponadto wiedziala, ze teraz wszystko jej wyjasni, bo nie ma innego wyjscia. Przedtem jednak byly wazniejsze rzeczy do zalatwienia. Ten blask na wschodnim horyzoncie to musial byc klasztor. Liz zaczelo sie rozjasniac w glowie, przypomniala sobie, co ona i pozostali mieli tu wykonac. -Palataki! - powiedziala, patrzac na zachod, gdzie blizniacze kopuly wznosily sie ponad drzewami na pograzonym w mroku wzniesieniu. - Wydzial E jest w Malym Palacu i musimy do nich dolaczyc. Jake zmarszczyl brwi i powiedzial: -Jeszcze raz? -Do Traska i pozostalych - odpowiedziala. - Sa w Palataki, na tym wzniesieniu. Zrobilismy to Jake - wytropilismy Malinariego i Vavare. A ten ogien na wschodzie - to plonie siedlisko Vavary. -A Palataki? -Uwazamy, ze tam miala swoj ogrod - powiedziala Liz - i Bog wie, co jeszcze. Musimy sie tam dostac i pomoc im dokonczyc dzielo zniszczenia. -Obawiam sie, ze nie rozumiem - potrzasnal glowa. - To znaczy nie wiem, co sie tam dzieje! -To sprobujmy zrobic cos takiego - powiedziala. - Polacz sie ze mna, Jake, ale tak mocno jak nigdy dotad. Przycisnela sie do niego - spojrzala mu prosto w oczy - i pokazala, jak w kalejdoskopie, wypadki ostatnich dni. Jake az sie zatoczyl, gdy to do niego dotarlo. -Wydaje sie... ze jestesmy w tym coraz lepsi - wyjakal. Liz skinela glowa. -Jesli dzialamy jako zespol. Musimy byc coraz lepsi, bo inaczej bys nie uslyszal mojego wolania o pomoc. Nie byloby cie tutaj i mnie takze. Gdyby udalo mi sie otworzyc ten bagaznik i probowalabym sie wydostac... spadlabym na dol razem z samochodem. -To polaczenie miedzy nami - powiedzial, ale Liz nie odpowiedziala. Przywarla do niego calym cialem, patrzac mu w oczy. Jake odczuwal obecnosc tej pociagajacej kobiety jak nigdy przedtem. Jej usta byly tak blisko; Boze, jak bardzo chcial ja pocalowac i byc dla niej czyms wiecej niz druga polowa zespolu! -Wiec zrob to - powiedzial Korath. - Pocaluj ja i miej to za soba. Obiecuje, ze nie bede patrzyl ani czul, ani sie za bardzo... podniecal. Cha-cha-cha! -Ty pieprzony sukinsynu - warknal Jake, odskakujac od Liz. Ale wyraz jej twarzy nie ulegl zmianie, kiedy powiedziala po prostu: -W porzadku, Jake. Teraz juz wiem. I mysle, ze rozumiem, co bylo nie tak miedzy nami... przedtem. - Oschle kiwnela glowa i powiedziala: - Ale teraz musimy ruszac. Idealny moment, bo jeszcze kiedy mowila, od strony Palataki rozlegl sie grzmot poteznego wybuchu... Piec minut wczesniej David Chung schodami od strony ladu zszedl do podziemnego labiryntu Malego Palacu, podczas gdy Ian Goodly wszedl do srodka schodami od strony morza. Obaj mieli kieszonkowe latarki, a niebezpieczenstwo zwiazane z czekajacym ich zadaniem - to, ze Palataki szybko popadalo w ruine - bylo widoczne na kazdym kroku. Cale to miejsce bylo smiertelna pulapka, w ktorej przegnile deski podlogi w kazdym miejscu grozily zalamaniem, a sprochniale i rozpadajace sie schody chwialy sie pod stopami. Ponadto wiedzieli, ze Wielki Wampir - lord Nephran Malinari - jest gdzies tam na dole i ze nawet dysponujac dynamitem i bronia ze srebrnymi kulami, podejmuja wyjatkowe ryzyko. Ale nie bylo wyjscia; musieli zablokowac obie drogi ucieczki Malinariego, a kiedy go w ten sposob zamkna, beda mogli troche sie odprezyc. Ale na razie sytuacja byla niepewna. Prekognita postanowil zejsc tak gleboko, jak sie da, zapalic dlugi lont przytwierdzony do laski dynamitu i rzucic ja w glab klatki schodowej - przy odrobinie szczescia spadnie na sam dol - po czym uciekac, najszybciej jak potrafi. Kiedy znajdzie sie na powierzchni, zapali lont drugiej laski dynamitu, ktora takze wrzuci do srodka. Oczywiscie na jego korzysc przemawialo, ze mial zdolnosc przewidywania; nie przewidywal, ze w wyniku tej akcji stanie mu sie jakas krzywda. Ale jak Goodly dobrze wiedzial, przyszlosc byla pokretna i nigdy nie mogl dojrzec wszystkiego, co sie w niej krylo. W rzeczywistosci ostatnio cieszyl sie, ze widzi cokolwiek! Bylo tak, jakby owe zdolnosci go opuscily, co samo w sobie moglo stanowic ostrzezenie, a w kazdym razie bylo zlowieszczym znakiem... Stajac co pare krokow, aby posluchac, czy na dole nic sie nie porusza, i nie slyszac nic podejrzanego, Goodly zszedl do piwnicy po skrzypiacych drewnianych schodach. Znalazlszy sie tam, zobaczyl krecone, kamienne schody wykute w skale, ktore prowadzily w mrok. W silnym swietle latarki zobaczyl swieze slady stop w grubej na cal warstwie pylu pokrywajacego stopnie, co bylo dowodem, ze szlak ten byl czesto uczeszczany, a to z kolei przypomnialo mu o ostrzezeniu Chunga, ze Vavara byc moze miala tutaj dozorce, ktory pilnowal jej wstretnego ogrodu. Na glebokosci jakichs piecdziesieciu stop pod Palataki wydalo mu sie, ze uslyszal albo wyczul slaby ruch - lekki podmuch powietrza, jakby cos sie poruszylo w mroku, tuz za zasiegiem swiatla latarki - i zatrzymal sie w niskiej komorze, najwyrazniej wydrazonej przez ludzi. Miejsce to bylo zawalone zbutwialymi deskami, a kiedy latarka zatoczyl kolo, zobaczyl, ze znajduje sie na skrzyzowaniu wydrazonych w skale czterech tuneli, z ktorych kazdy opadal pod katem trzydziestu stopni, ginac w ciemnosci. Poniewaz te tunele musialy siegac wyrobisk starej kopalni, bylo wiecej niz pewne, ze zostaly przygotowane jako drogi ucieczki dla niemieckich gornikow i geologow, poszukujac cennych kopalin w plytkim labiryncie, ktory wedle wczesniejszej oceny lokalizatora prawdopodobnie znajdowal sie o kilkadziesiat stop nizej. W wypadku wstrzasu lub zawalu uwiezieni gornicy mogliby ratowac sie ucieczka do tej komory, a stad w gore, do Palataki. Podobny system tuneli istnial w drugim koncu budowli, ktory penetrowal David Chung. Jesli rzeczywiscie tak bylo, Nephran Malinari po prostu wykorzystywal kryjowki, ktore byly uzywane przed siedemdziesieciu laty... ...Co z kolei oznaczalo, ze byly tutaj zapewne jeszcze inne wejscia i wyjscia... Oraz inne drogi ucieczki. Dla Malinariego? Ale teraz nie bylo czasu rozmyslac nad takimi rzeczami, bo naraz prekognita zadrzal i poczul ogromny lek. U jego stop zaczynala sie druga klatka schodowa; schody byly wykute w litej skale, a w srodku znajdowal sie pionowy szyb, ktory idealnie sie nadawal do tego, co mial uczynic Goodly. A wiec juz nie musial isc dalej. Przypiawszy latarke do naramiennika kurtki, z glebokiej bocznej kieszeni wyjal zapalniczke i laske dynamitu i drzaca dlonia probowal obrocic kolko zapalniczki... ...Ale zapalniczka nie chciala sie zapalic. Wlasnie mial sprobowac ponownie, gdy po raz drugi poczul podmuch powietrza. Ledwie oddychajac, trzesac sie ze strachu, obrocil sie i skierowal swiatlo latarki kolejno na kazdy z czterech tuneli... iw ostatnim z nich ujrzal klebiaca sie sciane mgly, ktora szybko posuwala sie w jego strone! Na powierzchni mgla wydawala sie czyms normalnym. Ale tutaj byla czyms zupelnie innym. A po chwili z mgly wylonil sie mroczny cien, ktory ruszyl w jego kierunku! -Malinari! - pomyslal Goodly, zastygajac w bezruchu. - To Malinari! -Taaak! - syknal w glowie jego glos. - Lord Nephran Malinari, panie Goodly. Ale tego nie przewidziales, co? Cha-cha-cha! Sciana mgly opadla jak fala, rozlala sie po podlodze i owinela wokol stop Goodly'ego. Przywierajac do niego, wzmacniala mentalny kontakt Malinariego, ktory wydawal sie plynac wraz z mgla w strone prekognity. Wielki Wampir wyciagnal rece w strone sparalizowanej strachem ofiary. Sparalizowany? Dzialajac z tak bliska, to telepatyczny wplyw Malinariego musial unieruchomic Goodly'ego. A jesli tak, prekognita wiedzial, co zrobic. Malinari zaczal wysysac wiedze Goodly'ego, jego mysli - mysli dotyczace przeszlosci, a takze terazniejszosci - zamierzajac sciagnac wszystko. Ale prekognita byl obdarzony szczegolnym talentem i niekiedy widzial wiecej niz terazniejszosc, i pamietal wiecej niz przeszlosc. Czasami dla spotegowania swych zdolnosci oproznial umysl z calej posiadanej wiedzy - i uczynil to teraz, wskutek czego wampir nie byl w stanie nic z niego wyssac. Oprocz krwi! W ten sposob telepatyczny "lod" natychmiast sie stopil i Goodly znow byl panem samego siebie. Wtedy Malinari, warknawszy z rozczarowania, z rozdziawiona paszcza rzucil sie na swoja ofiare. I usmiechajac sie upiornie, wysyczal: -No, panie Goodly, jesli nie dasz mi tego zrobic w ten sposob, to istnieja inne metody! - Jego palce wydluzyly sie jak wijace sie niebieskie robaki, ktore zaczely sie zblizac to twarzy Goodly'ego. Chociaz prekognita w wewnetrznej kieszeni kurtki mial bron, wiedzial, ze nie jest najlepszym strzelcem i byl prawie pewien, ze zwykla rana nie wystarczy. Wiec poniewaz tym razem musialo dojsc do ostatecznego rozstrzygniecia, rzucil trzymana w dloni laske dynamitu z dlugim lontem i chwycil druga, te z krotszym. I zapaliwszy zapalniczke - tym razem sie udalo! - przylozyl ja do lontu, rozmyslnie obrazujac wykonywane czynnosci w myslach i pokazujac Malinariemu, co robi. -Sprytne, bardzo sprytne! - powiedzial potwor, cofajac sie o krok, potem jeszcze jeden i lekko sie kulac, gdy Goodly zaczal sie cofac schodami, trzymajac dynamit z plonacym lontem w wyciagnietej dloni. - Ale powiedz mi, czyz nie jest oczywiste, ze w ten sposob zniszczysz takze i siebie? -Moze tak, a moze nie - wychrypial prekognita, ktoremu zaschlo w gardle. - Ale jesli wybuch zniszczy to miejsce i ciebie razem z nim, bede usatysfakcjonowany. Malinari rozgladal sie swymi szkarlatnymi oczyma na wszystkie strony; wszedzie wokol widzial zbutwiale deski i krucha skale. Nawet niewielki wybuch mogl spowodowac calkowite zawalenie sie budowli. -Gdyby, co malo prawdopodobne, udalo ci sie przezyc swoj niewiarygodnie smialy, lecz glupi czyn, panie Goodly - warknal, odwracajac sie i plynac z powrotem w strone swojej mgly - pamietaj, ze ja bede pamietal cie! -Ale tylko wtedy, jezeli przezyjesz - powiedzial Goodly. I rzuciwszy laske dynamitu, pognal w gore po schodach tak szybko, jak zdolal. Do gory, wciaz do gory, biegl jak szalony, a oczyma wyobrazni widzial trzaskajacy lont i liczyl sekundy dzielace go od najbardziej niepewnej przyszlosci, jaka mogl sobie wyobrazic... Na drugim koncu Malego Palacu David Chung nie zszedl tak gleboko pod ziemie, bo po jego stronie droga byla trudniejsza i bardziej niebezpieczna; deski w gornej czesci klatki schodowej byly calkowicie zniszczone i kazdy krok grozil upadkiem w mroczna glab. Jednakze zdolal powoli dotrzec do piwnicy i mimo ze przeszkadzaly mu wlasne zdolnosci -atmosfera wokol byla tak przesiaknieta mentalnym smogiem, iz mial uczucie, ze sie dusi -odnalazl ciemny wylot kamiennej klatki schodowej, tak zawalony odlamkami skal i zasnuty pajeczynami, ze nie osmielil sie isc dalej. W tym momencie uslyszal szloch. Piwnice Palataki byly rozlegle i w pierwszej chwili lokalizator nie byl w stanie okreslic zrodla tego dzwieku, co samo w sobie bylo dziwne, bo przeciez byl lokalizatorem! Oczywiscie mentalny smog byl tutaj tak gesty, ze odchylal kurs jego sondy, podobnie jak silny magnes odchyla igle kompasu. Ale nie potrzebowal swoich zdolnosci, zeby sie zorientowac, ze ktos (jakas kobieta, moze Liz Merrick?) rozpaczala w ciemnosci. Kiedy szloch stal sie glosniejszy, na chwile zapomnial o glownym celu, dla ktorego sie tutaj znalazl. W koncu Liz zostala porwana przez Vavare, a wedlug jego wlasnej oceny podziemia Palataki byly krolestwem Vavary, gdzie pielegnowala swoj ohydny ogrod. Skoro tak bylo... czy Liz nie mogla zostac tam uwieziona? Przez kilka minut Chung w ogole sie nie poruszal, sluchajac szlochania - tak zalosnego i rozdzierajacego serce, jakiego nie slyszal nigdy w zyciu - dopoki nie mogl juz tego dluzej zniesc. Wtedy tez odkryl jego zrodlo: zablokowana klatke schodowa. Ale zblizajac sie do wylotu szybu i kierujac swiatlo latarki w dol, niechcacy nadepnal na przegnila deske, ktora pekla z trzaskiem... ...Iw tym momencie szlochanie natychmiast ustalo i domyslil sie, ze ten ktos wstrzymuje oddech! -Kto tam jest? - szepnal w ciemnosc. - Czy to ty, Liz? To ty placzesz?Zadnej odpowiedzi, ale Chung mial wrazenie, ze uslyszal gwaltowny wdech. -Liz, to ja, David - powiedzial nieco glosniej. - Nie mozesz sie poruszac? Czy Vavara cie tam uwiezila? Daj jakis znak, jesli mozesz. Wykonaj jakis ruch. W koncu odpowiedzial mu jakis glos, ale to nie byl glos Liz. -Odejdz! - (Jak glos malej dziewczynki na skraju histerii). - Wiem, kim jestes i co mi zrobisz, jezeli wyjde. Jestes czlowiekiem Vavary albo tego falszywego ojca Maraliniego. Chung zobaczyl w dole jakis ruch, blada kobieca twarz i dlon, ktora zaslaniala sobie oczy przed jasnym swiatlem latarki. -Nie jestem zadnym z nich - powiedzial. - Jestem tutaj, aby zniszczyc Vavare i... i tego falszywego ojca. Ale kim ty jestes? -Jestem siostra Anna - odparla i uslyszal odglos odgarniania gruzu. - Jestem - bylam -zakonnica w klasztorze. Ale potem przybyla Vavara, a pozniej ten nikczemny ojciec Maralini. Od tego czasu ukrywam sie przed nimi. To miejsce nalezy do Vavary, ale ona tedy nie chodzi. -Ale... od jak dawna tutaj jestes? - Mruzac oczy, Chung wyjal bron i odbezpieczyl. -Zbyt dlugo. Ale juz nie moge tak zyc - w ciemnych dziurach, wychodzac na zewnatrz, kiedy jest dzien - wiec jesli nawet nie jestes tym, za kogo sie podajesz, poddaje sie. -I szloch oraz skrobanie staly sie jeszcze glosniejsze. Ukazaly sie dlonie, ktore kiedys byly biale, a teraz byly brudne, mialy polamane paznokcie i pokryte zaschnieta krwia, w miejscach gdzie poranily je ostre kamienie. Chung lekko przesunal latarke i ukazala sie jej piekna, choc pokryta brudnymi plamami, twarz. -Zaklinowalam sie - wychrypiala. - Pomoz mi sie stad wydostac. -Pokaz twarz - powiedzial, gdy mentalny smog gwaltownie zgestnial. -Ale swiatlo tej latarki... mnie oslepia - odparla, dzwigajac sie, az usiadla na brzegu schodow. -Twoja twarz - nalegal Chung. - Musze zobaczyc twoje oczy. W tym momencie uslyszal za soba stlumiony odglos krokow i trzask drewna, gdy pekl jeden ze stopni. Lokalizator gwaltownie sie poderwal i spojrzal przez ramie. Na to czekala siostra Anna. Uderzeniem wytraciwszy Chungowi bron i latarke, wstala... a jej oczy dzikie oczy zalsnily w ciemnosci. -To od mego pana! - syknela, unoszac w gore dlugi, zakrzywiony noz. Ale jej trojkatne oczy stanowily doskonaly cel; swiatlo latarki Manolisa Papastamosa padlo na nie tuz po tym, jak kula przeszyla jej czaszke, wyrywajac z tylu otwor wielkosci piesci. -Jezu! Jezu! - wydyszal Chung, cofajac sie, gdy Anna otworzyla usta, zachwiala sie i zatoczyla sie w tyl. Znikajac z pola widzenia, z loskotem poleciala w ciemnosc, a za nia posypala sie mala lawina kamieni i skal. -Nic ci nie jest, moj przyjacielu? - Manolis przytrzymal Chunga za ramie. - Nie widzialem zbyt dobrze, ale dzieki Bogu wystarczajaco dobrze! Ale powiedz, czy ta vrykoulakas cie dotknela? A moze... podrapala? -Tak, nie, to znaczy nic mi nie jest - wybelkotal lokalizator. - Nie, nie dotknela mnie. Ale niewiele brakowalo. O Boze, tak niewiele! -Doskonale - powiedzial Manolis. - Teraz ten dynamit. Daj mi go, bo widze, ze caly sie trzesiesz. Mysle, ze trzy laski powinny wystarczyc. Cokolwiek jeszcze jest tam na dole, poslemy to prosto do piekla, co? A lokalizator zdolal tylko kiwnac glowa na znak zgody... Kiedy Manolis podazyl za Chungiem, Ben Trask pobiegl na poludniowy koniec Malego Palacu i zaczal schodzic w dol droga, ktora przedtem szedl Goodly. Stavros, Andreas i Lardis Lidesci zostali na powierzchni, zeby czatowac na kazdego, kto by probowal sie wydostac z budynku. Ale gdy Trask dotarl do piwnicy, uslyszal, jak Goodly pedzi z dolu. Kiedy prekognita pojawil sie na klatce schodowej, z trudem lapiac powietrze, Trask chwycil pistolet, przygotowany na najgorsze. Jednak Goodly'ego nie scigal zaden potwor - chyba ze gnal go wlasny strach - w koncu udalo mu sie zaczerpnac powietrza i krzyknal:- Uciekaj, Ben! Na milosc boska, uciekaj! To za chwile wyleci w powietrze! Prekognita tego nie wiedzial, ale wlasciwie powinien byc martwy. I bylby martwy, gdyby lont w owej lasce dynamitu nie byl wilgotny. I bylby niewatpliwie martwy, gdyby wiedzial to lord Malinari! Ale nawet teraz, gleboko w dole, ten wadliwy lont powoli tlil sie, stopniowo zblizajac sie do swego celu. Podczas koszmarnej wspinaczki chwiejacymi sie schodami - ktorych porecze trzeszczaly pod dotknieciem dloni, przegnile stopnie pekaly pod stopami, a wszystkie srodki ostroznosci poszly w kat wobec wiszacej w powietrzu katastrofy - dwaj mezczyzni walczyli z czasem, aby zdazyc wydostac sie na powierzchnie. Ale gdy dwaj esperzy dobiegali do parteru, a Trask na chwile sie zatrzymal, zeby pomoc prekognicie pokonac ostatnie stopnie, wybuchla pierwsza laska dynamitu, a zaraz za nia dwie pozostale. Podloga zadrzala, kiedy czolo eksplozji, pedzac przez podziemia, dotarlo do parteru, podczas gdy na dole w wyniku reakcji lancuchowej wszystko zaczelo sie walic. W chwile pozniej przez kazde pekniecie i kazda szczeline zaczal wydobywac sie dym i pyl, klebiac sie nad podloga i wylewajac sie na zewnatrz. Palataki zatrzeslo sie w posadach, oslabione fundamenty zadrzaly, okna i drzwi pekly z trzaskiem, a obluzowane dachowki zaczely sie zsuwac z dachu. Potykajac sie i odgarniajac kleby dymu, Trask i Goodly, kaszlac i krztuszac sie, wypadli na zewnatrz i nie przestawali biec, chcac sie znalezc jak najdalej od Malego Palacu, i dopiero gdy znalezli sie w bezpiecznym miejscu, zatrzymali sie, zeby obserwowac ostatni akt dramatu. Tymczasem Manolis Papastamos i David Chung, ktorzy byli z drugiej strony budynku, wymkneli sie przez chwiejace sie drzwi, gdy w trzewiach ziemi rozlegly sie dalsze eksplozje. Andreas i Stavros wrzucili laski dynamitu przez okna w centralnej czesci budynku, po czym ukryli sie za rzedem sosen. Drzewa zakolysaly sie, gdy ziemia pod stopami zaczela dygotac. Na koniec rozlegly sie cztery potezne eksplozje - ktorych juz nie tlumila ziemia ani skaly - i sciany pomieszczen na parterze wydely sie na zewnatrz, a wewnatrz budowli wystrzelily plomienie, ktore wkrotce ogarnely cale Palataki. Budynek zaczal powoli sie osuwac, a w ziemi pojawily sie glebokie pekniecia. -Czas sie stad zabierac - powiedzial Ben Trask, gdy cala grupa zebrala sie przy samochodach. -Calkowicie sie zgadzam! - wyrzezil Goodly, ktory wciaz nie mogl zlapac tchu. - Zrobilismy wszystko, co sie dalo, i wyglada na to, ze ta budowla rozpada sie na kawalki. -Jednak nadal nie wiemy, czy do konca nam sie udalo - powiedzial Manolis. Trask skinal glowa, mowiac: -I jeszcze musimy oszacowac straty. Biedna Liz... -Tak? Dlaczego? - odezwal sie znajomy, choc lekko drzacy glos dobiegajacy z cienia pod drzewami. I w chwile potem ukazala sie Liz. A zaraz za nia Jake, jak duch, caly czarny i brudny jak nieboskie stworzenie. -Liz! - powiedzial Trask. - Liz! - Kolana drzaly mu tak bardzo, ze omal nie upadl. Jego "mala siostrzyczka" byla bezpieczna! To wszystko trwalo zaledwie chwile, swietowanie trzeba bylo odlozyc na pozniej. Ziemia bowiem drzala coraz gwaltowniej, kiedy reakcja lancuchowa, zapoczatkowana zawaleniem sie wyrobisk dawnej kopalni, spowodowala osuniecie sie calego terenu. Kiedy w kilku domach w Skala Astris zapalily sie pierwsze swiatla, a grupa samochodow opuscila niezauwazona teren Palataki, ostatnim fragmentem, ktory ulegl zagladzie, byla kapliczka Vavary. Swiecy nie zapalano w niej od czasu smierci Zarakisa z rak Malinariego, a teraz ziemia pochlonela ja za jednym zamachem. W ten sposob swiete miejsce, ktore Vavara uczynila bezboznym, przestalo istniec. Ale co do samej Vavary... Dobywajac calej sily, jaka dysponowal lord Wampyrow, a mimo to stekajac z wysilku, Malinari przeciagnal lodz Vavary - jedenastostopowy kajak - od wylotu pieczary przez waska kamienista plaze do brzegu morza. Vavara nie mialaby takich problemow; z pomoca swego czlowieka, Zarakisa spuszczenie lodzi na wode nie przedstawialoby zadnych trudnosci.Ale Zarakisa juz nie bylo, razem z ogrodem swej pani (i z tego co wiedzial Malinari, takze z sama Vavara) porucznik z Krainy Gwiazd byl martwy i lord Nephran Malinari, przynajmniej przez jakis czas, bedzie musial wykonywac takie niewdzieczne zadania samodzielnie. Z wysilkiem spychajac lodz do wody, powrocil myslami do ostatnich wydarzen, kiedy zostawil prekognite lana Goodly'ego swemu losowi w podziemiach Palataki... Obawiajac sie, ze moze zostac uwieziony pod ziemia w wyniku zblizajacej sie eksplozji, schronil sie w pieczarze, w ktorej stala lodz. Ale im bardziej sie oddalal od owej laski dynamitu, coraz bardziej sie utwierdzal w przekonaniu, ze cos jest nie tak. Lont powinien juz sie dawno wypalic, a moze dynamit byl wadliwy? Ale bylo za pozno, zeby wracac - i zbyt niebezpiecznie. Szkoda, bo mimo ze przetrwanie stawial na pierwszym miejscu, Wielki Wampir postanowil nie tylko zniszczyc ogrod Vavary, lecz takze wyrzadzic jak najwieksza szkode Wydzialowi E i jego czlonkom. Mogl sie jedynie pocieszac nadzieja, ze siostra Anna miala wiecej szczescia. Malinari czekal w ukrytej pieczarze, az uslyszal pierwszy wybuch i dopiero wtedy zajal sie lodzia. Sadzil, ze zamieszanie wokol Palataki pomoze zamaskowac jego dzialania. Wierzac, ze zostal uwieziony pod ziemia, agenci Wydzialu E z pewnoscia beda zbyt zajeci, zeby go szukac, i wobec tego calego zametu ich zdolnosci beda znacznie uposledzone. Poza tym bedzie starannie ukrywal swoja obecnosc, oslaniajac swe mysli i tlumiac aure, jak tylko on potrafil. Warkotu silnika, kiedy bedzie plynal noca po spokojnym morzu, prawie nie bedzie slychac... a nawet jesli tak, ludzie pomysla, ze to jedna z malych lodzi rybackich, ktorych swiatla migotaly w ciemnosci. Ale oczywiscie na jego lodzi nie bedzie zadnych swiatel. I teraz, gdy rozlegly sie silniejsze eksplozje, tym razem gdzies z gory, spoza skalnego urwiska, Malinari w koncu zepchnal lodz na wode i wgramolil sie na poklad. Poslugujac sie krotkim wioslem, skierowal lodz na otwarte morze, usiadl przy sterze i uruchomil silnik. I wlasnie wtedy zjawila sie ona. Przyplynela ze wschodu, kurczowo czepiajac sie skal i nie pozwalajac, aby fale zmyly ja do morza. A kiedy stanela na plazy, Malinari ja uslyszal. Pochloniety oslanianiem swych mysli przed innymi nie wyczul jej obecnosci. W nastepnej chwili pobiegla kamienista plaza, a nastepnie, brnac przez wode, dotarla do lodzi. W jej oczach plonely iscie piekielne ognie, gdy drzac z gniewu, skierowala w jego strone sekaty, oskarzycielski palec. -Ty zdradziecki psie! - wysyczala. - Pies, ktory kasa reke, ktora go karmi? Nie, poniewaz lord Nephran Malinari jest o wiele bardziej zdradziecki! Jak dziki pies - wielki szary wilk - jak jego szarzy bracia w Krainie Gwiazd. Ale i to nie, bo one maja swoj honor, a Malinari go nie ma w ogole! Wszystkim zwierzetom z rodziny psow uczynilam wielka krzywde, porownujac je z kims takim jak ty! Spokojny na zewnatrz, ale gotujacy sie w srodku, Malinari uruchomil silnik i otworzyl przepustnice. Lodz ruszyla z miejsca. A kiedy Vavara usiadla, powiedzial: -Jesli nadal bedziesz zgrzytac zebami, stepisz je tak, ze zostana ci same pienki. Z przygarbionymi plecami i oczami, z ktorych wydawala sie kapac plynna siarka, Vavara zaczela skradac sie w jego strone. Najwyrazniej zamierzala go zaatakowac! -Madame - powiedzial - dzialam jedynie w twoim interesie, no i w swoim, oczywiscie. Czyz nie czekalem na ciebie do ostatniej chwili, gdy juz zaczeli niszczyc Palataki? -Klamca! - powiedziala Vavara, nie przestajac posuwac sie w jego strone. Teraz Malinari zobaczyl, jaka jest poobijana. -Co ci sie stalo? Wydawal sie tak autentycznie przejety, ze Vavara zamrugala zaskoczona, na chwile stanela i powiedziala: -Moj samochod zostal zepchniety z urwiska, a ja wylecialam na zewnatrz i wpadlam do morza. Potem plynelam, wspinalam sie, czolgalam i znow plynelam. Moje ubranie jest w strzepach, jestem cala poraniona, a moja cierpliwosc calkowicie sie wyczerpala, to wszystko przez ciebie, Malinari, ty zdradziecki Umysle! A teraz sie policzymy. Mam nadzieje, ze jestes gotow. - Oblizala skorzaste wargi, zgrzytnela zebami i znow zaczela sie zblizac. -Wiec mysle, ze powinienem zwrocic uwage - powiedzial Malinari - ze podczas gdy ty jestes bardzo godna kobieta, ja jestem mezczyzna i mam nad toba niewatpliwa przewage, jako lord Wampyrow. Bez wzgledu na to, jak wielki jest twoj gniew - pomijajac juz to, czy jest uzasadniony - nie doda ci sil. -To moze to! - I wyciagnela bron, ale Malinari zdazyl chwycic kanister z paliwem i cisnal go w nia. Vavara poleciala w tyl, bron wypadla jej z dloni, a kanister odbil sie i wpadl do morza. Wtedy skoczyli sobie do gardel. W koncu znalezli sie w impasie. Lezac na dnie lodzi, Malinari trzymal ja za gardlo swa potezna dlonia, a Vavara wpila sie pazurami w jego oczy. -Rozerwe ci gardlo! - krzyknal. Jakos zdolala wykrztusic: -A ja za chwile cie oslepie! Rozdzielili sie i lezeli, ciezko dyszac i patrzac na siebie z nienawiscia. -Czy juz mamy dosyc? - zapytal. - Jezeli nie w ogole, to moze przynajmniej na razie? -Rozejm - powiedziala, masujac sobie gardlo. - Na razie. Malinari znow usiadl przy sterze. -Jestem pewien, ze mialas jakis plan. Wiec gdzie plyniemy? -Moj pierwszy plan legl w gruzach - wychrypiala, siadajac. - Bo dzieki tobie trzecia czesc naszych zapasow paliwa znalazla sie w morzu. Mialam zamiar poplynac do Istambulu przez Dardanele, ale teraz to nie wchodzi w rachube. Wiec jestem zmuszona zastosowac moj drugi plan. -To znaczy? -Nie jest ani przyjemny, ani latwy i trzeba bedzie troche pocierpiec. -Powiedz, co masz na mysli - rzekl Malinari. -Nie - odparla. - Bo widze, ze masz racje. Jestes silniejszy i chytrzejszy. Gdybym ci powiedziala, co zaplanowalam, do czego bylabym ci potrzebna? -Jak sobie zyczysz - Malinari wzruszyl ramionami. - Wiec w ktora strone mam skierowac lodz? -Ustap mi miejsca, to usiade przy sterze - odparla. - Poprowadze lodz, bo wiem, gdzie plyniemy. A w drodze odbuduje swoje sily. -Niech i tak bedzie - mruknal Malinari. A kiedy zamienili sie miejscami, powiedziala: -Owin sie, jesli masz zamiar sie przespac. -Przespac? Raczej nie! - odpowiedzial. I unoszac brwi, dodal: - Uwazasz wiec, ze noce sa zimne? -Nie. - Vavara usmiechnela sie ponuro. - Ale gdy wzejdzie slonce, bedzie potwornie. Wtedy bedziemy dryfowac. -Doprawdy? - powiedzial Malinari. - A mowilas, ze trzeba bedzie tylko troche pocierpiec! -Moze troche wiecej niz troche - wzruszyla ramionami. - Ale to jest czescia mojego planu. -Miejmy zatem nadzieje, ze to dobry plan - powiedzial Malinari... W drodze do Christos Studios, Jake opowiedzial Liz i lanowi Goodly'emu, co robil -przedstawil im tylko podstawowe fakty - a prekognita opowiedzial mu, jak Millie zostala uprowadzona przez lorda Szwarta. W drugim samochodzie Ben Trask siedzial sam - byl tam jeszcze wprawdzie David Chung, Manolis i Lardis, ale Trask mimo to byl sam, sam ze swymi myslami - z jednej strony podekscytowany, ze Liz zyje, ale z drugiej... wiedzial, ze minie duzo czasu, zanim dojdzie do siebie (jezeli to w ogole nastapi) po utracie Millie Cleary. Ale kiedy trzy samochody powrocily do bazy, a znuzeni ludzie wysiedli i przez chwile stali bezczynnie, majac wiele do powiedzenia, ale nie chcac przerywac ciszy... ...Pod Goodlym nagle ugiely sie kolana, wydal cichy okrzyk i chyba by sie przewrocil, ale Jake i Liz podtrzymali go i oparli o jeden z samochodow. Kiedy Ben Trask zobaczyl jego pobladla twarz, dokladnie wiedzial, co sie stalo, od razu dojrzal "prawde". Ale tym razem mialo to niewiele wspolnego z jego zdolnosciami, bo juz przedtem widzial podobny wyraz na twarzy Goodly'ego. -Co sie stalo, Ian? - zapytal. - Co zobaczyles? -Niech to diabli! - Goodly wyprostowal sie i gleboko odetchnal. - Kiedy chce cos zobaczyc, nie widze nic. Ale kiedy tylko sie odpreze, ni z tego, ni z owego... - Spojrzal Traskowi prosto w oczy. - Byla w twoich myslach, prawda? I w moich. I to wlasnie wywolalo... -Ona? - powiedzial Trask, nie smiejac uwierzyc. - Ona? -To byla Millie, Ben - powiedzial Goodly. - Widzialem Millie! -Millie? - Traskowi opadla szczeka. - Jak? Gdzie? Kiedy? -To bylo blisko - odparl prekognita. - Bliska przyszlosc, jak mysle. Ale ona zyje, Ben, ona zyje! -Ale gdzie jest, na milosc boska? - Szef Wydzialu wygladal, jakby zaraz mial zaczac tanczyc, przestepujac z nogi na noge z niepokoju. -Nie wiem - powiedzial Goodly. - W jakims ciemnym miejscu i, Ben, tam byl mroczny cien, ksztalt, blisko za nia. Millie bardzo sie bala. Wyciagala rece do... Liz? - Obrocil sie, aby spojrzec na Liz i kiwnal glowa. - Tak, do Liz. I Jake tez tam byl. -Co? - Trask szeroko otworzyl oczy. - Byl tam Jake? Wielki Boze! Alez oczywiscie! - Zlapal Jake'a za ramie. Ale zanim zdazyl cokolwiek powiedziec, Jake rzekl: -OK. Jesli to mozna zrobic, zrobimy to. Jestem gotow. A Liz i Chung powiedzieli chorem: -Ja takze... Jake wykonal dwa skoki Mobiusa do Londynu, przenoszac Traska i zespol Wydzialu E do Centrali. Kiedy sie tam znalezli, w ciagu kilku minut zaopatrzyli go w sprzet, jakiego potrzebowal, reszta byla w rekach Liz i lokalizatora. O 12.35 na wielkim ekranie w pokoju operacyjnym mozna bylo zobaczyc szczegolowy plan podziemnych systemow Londynu, naprzeciw ktorego stal Chung, majac pod reka rozne przedmioty nalezace do Millie: dlugopis, male lusterko, ktorego uzywala podczas robienia makijazu, i szminke z posrebrzanym uchwytem. Obok niego stala Liz, posiniaczona lecz niepokonana, gotowa natychmiast uruchomic swoje niezwykle zdolnosci. Kiedy Trask i Jake przygladali sie ich dzialaniom, lokalizator polozyl lewa dlon na rzeczach Millie, a rozczapierzone place prawej na mapie. Wygladalo tak, jakby jego dlon zostala pociagnieta do konkretnego punktu na mapie, centrum miasta, miedzy stacjami metra Waterloo i Embankment. -To tutaj! - szepnal, a jego palec wskazujacy zaczal drzec jak rozdzka w dloni rozdzkarza. - Millie tam jest, ale gleboko w dole. Zbyt gleboko, abym mogl to ocenic, ale na pewno znacznie glebiej niz cokolwiek, z czym mielismy dotad do czynienia. Nie potrafie tego wyjasnic. Ale moge powiedziec, ze ona "siega" w nasza strone. Gdyby tak nie bylo, nie sadze, abym zdolal ja tak szybko odnalezc. Jednak jest mnostwo zaklocen - psychiczny smog! Nie jest tam sama - i nietrudno zgadnac, kto jest przy niej! Nie sadze, aby wyczul moja sonde, ale sama jego obecnosc powoduje, ze wszystko jest zamglone i trudno utrzymac kontakt. -Probuj dalej - powiedziala Liz, kladac lewa dlon na rzeczach Millie. - Po prostu zostan tam i poprowadz mnie do niej, a jesli probuje do nas "siegnac", powinnam to wyczuc. Telepatycznie stykalam sie z Millie dosyc czesto i znam jej sygnature. A jesli jestem w czyms naprawde dobra, to w odbiorze. -Boze wszechmogacy! - jeczal Trask, stojac o kilka krokow od Jake'a i nie przestajac do siebie szeptac. - Boze wszechmogacy! -Spokojnie! - szepnal Jake, ale to nie poskutkowalo. - Postaraj sie rozluznic i uspokoj sie. -Ale tu chodzi o Millie - odparl Trask nieco glosniej. - Chodzi o Millie... -Tak, tak! - powiedziala Liz. - To Millie, siega w nasza strone. I mysle... mysle, ze ja mamy! Nie moge odczytac jej... czuje tylko jej strach, co sprawia, ze - fu! - skora mi cierpnie! A psychiczny smog jest... przytlaczajacy! Ale mam ja. -Jakie wspolrzedne? - zapytal Jake, pochodzac do niej i kladac dlon na jej dloni. Natychmiast znalazl sie w jej umysle, odczytal to, co odebrala, i juz wiedzial, gdzie jest Millie. Liz wiedziala, co uczyni - co musi uczynic - i powiedziala: -Ide z toba. Ale Jake potrzasnal glowa. -Czy na dzis wieczor nie starczy ci wrazen? Zrobilas swoje, Liz. Teraz moja kolej. Popatrzyla na Traska - wygladala mizernie, jak nigdy - ktory po prostu skinal glowa, mowiac: -Przyprowadz ja z powrotem, Jake, a wtedy nigdy cie juz o nic nie poprosze. -Jasne - powiedzial Jake. - Ale jesli to sie uda, byc moze ja cie o cos poprosze. -Cokolwiek zechcesz - odparl Trask. I dodal, marszczac brwi: - Ale myslalem, ze juz rozwiazales swoj problem. -Tylko jeden z nich - powiedzial Jake. - Mam nadzieje, ze bedziemy mogli o tym porozmawiac pozniej. W chwile potem Jake rzucil ostatnie spojrzenie na Liz, ktora stala, zagryzajac wargi, obrocil siew prawo, zrobil krok naprzod i zniknal... W Kontinuum Mobiusa Jake spytal Koratha: -Pomozesz mi? -W akcji przeciw Szwartowi? - odparl Korath. - Nikt nie moze ci pomoc! Zaufaj swemu szczesciu i swojej broni. Szwart widzial, jak sie jej uzywa, w Krainie Gwiazd, i zrobilo to na nim spore wrazenie. Oto moja najlepsza rada: dostan sie tam, znajdz te kobiete i zmykaj! Nie zadzieraj ze Szwartem na jego wlasnym terenie. Unikaj go za wszelka cene, a jesli ci sie nie uda - uciekaj! -Ale jezeli potrzebowalem twojej pomocy - naciskal Jake - zawsze pomagales. -Oczywiscie - powiedzial Korath kwasno. - Co przydarzy sie tobie, przydarzy sie i mnie, prawda? Jezeli umrzesz, umre i ja i powroce do mego zbiornika. Juz raz sprobowalem i nie bardzo mi sie to podobalo! Wiec moja odpowiedz brzmi: tak, pomoge ci we wlasnej, nieprzymuszonej woli - w razie potrzeby. Ale nie probuj wystrychnac mnie na dudka, Jake, i ani przez chwile nie mysl, ze nie zrozumialem, o czym mowiles do Traska, napomykajac o swoim "innym "problemie. Wiec mimo ze teraz stanowimy jednosc, wciaz musze miec sie na bacznosci. No, niech i tak bedzie. Nalezalo jeszcze powiedziec tylko jedno. I kiedy wspolrzedne pojawily sie w umysle Jake'a, wywolal drzwi i powiedzial: -Miej sie na bacznosci, Korath, bo jestesmy na miejscu... Jake przymocowal latarke na czole, tak jak to robia gornicy, i wlaczyl ja, zanim wyszedl na zewnatrz przez niewidzialne drzwi. Silna wiazka swiatla padajacego z latarki rozswietlila iscie egipskie ciemnosci, gdy Jake stanal na szesciokatnych kamiennych plytach w owym dawno zapomnianym miejscu, porzuconym przez rzymska sekte prawie dwa tysiace lat temu. Millicent Cleary tam byla, ale Jake nie od razu ja zobaczyl; skulila sie za oltarzem ofiarnym, starajac sie zajmowac jak najmniej miejsca. Ale o ile Jake nie zobaczyl Millie, o tyle wyraznie zobaczyl posagi Mitry i Summanusa stojace w jednym rzedzie z innymi nalezacymi do ich panteonu. Poruszajace sie swiatlo latarki sprawilo, ze postacie bogow jakby nabraly zycia. Widzac ich cienie slizgajace sie po scianach pieczary, Jake odruchowo przykucnal. Serce zaczelo mu bic szybciej, a palec powedrowal do spustu miotacza ognia, ktory lekko nacisnal i zobaczyl migocacy plomyk kontrolny. Dopiero w ostatniej chwili zorientowal sie, co jest przed nim. Odetchnawszy gleboko, wyprostowal sie i w tym momencie nagle wyczul jakis ukradkowy ruch. I wtedy obrocil sie w strone oltarza ofiarnego. I znow zauwazyl ukradkowy ruch, ale nie wyczul w nim nic nieprzyjaznego. Widzac blask latarki, ktora Jake omiatal pieczare, Millie uklekla za oltarzem i uniosla sie w gore, az powyzej krawedzi plyty pojawila sie jej blada twarz. W ulamku sekundy zanim znow sie schowala, Jake dojrzal jej oczy - absolutnie normalne oczy bardzo wystraszonej kobiety, ktora oslepilo ostre swiatlo latarki. Kiedy zniknela mu z oczu, powiedzial: -Millie? Czy to ty? -Co? - dotarl do niego jej cichy szept. - Kto? Tak, to ja. - Drzac na calym ciele zdolala wstac i Jake zobaczyl, ze jest wyczerpana i chwieje sie na nogach. - Ale kim ty jestes? Zreszta niewazne, dobrze, ze w ogole tu jestes. -Jestem Jake - odparl, kiedy zdal sobie sprawe, jak musi wygladac w swym stroju bojowym, nadal pokryty ciemnymi smugami i brudny, z latarka na czole, miotaczem ognia przytroczonym na plecach i granatami zwisajacymi u pasa. - Jake Cutter z Wydzialu E. - W koncu sie z tym pogodzil, uwazal sie juz za czlonka zespolu. -Jake? - powiedziala, wychodzac zza oltarza. - Och, dzieki Bogu! Podeszli do siebie i na chwile sie do niego przytulila. Jake powiedzial: -Gdzie on jest? Gdzie jest Szwart? -Mysle, ze poszerza ten przewod kominowy - odparla i zadygotala. - Uwaza, ze wiatr nie jest wystarczajaco silny, zeby to sie udalo. - I szybko wyjasnila mu, o co chodzi.Lampa Wally'ego Fovargue'a wciaz migotala pod sklepionym wejsciem do pieczary, w ktorej znajdowal sie ogrod. Jake podszedl do niej, podniosl ja i wreczyl Millie. -Podkrec knot - powiedzial. - Im jasniej, tym lepiej. - Nastepnie, przechodzac pod skalnym lukiem, zobaczyl dochodzaca z ogrodu Iuminescencje, a w nastepnej chwili i sam ogrod. Przywarlszy do niego, niemal ciagnac go w tyl, Millie powiedziala: -Czy to wlasnie widziales pod kasynem w Xanadu? -Cos bardzo podobnego - ponuro odparl Jake. - A oto, co z tym zrobilem! Jego zamiar - jego mysli - rysowaly sie jasno w jego metafizycznym umysle i oczywiscie byly wyrazone w mowie umarlych. W chwili gdy zaczal naciskac spust miotacza ognia, uslyszal nieznany mu glos: -Me rob tego! Nie uzywaj tej broni! Jest tutaj metan - gaz blotny albo kopalniany, zreszta nazywaj go, jak chcesz, gaz powstajacy w wyniku rozkladu szczatkow organicznych, zdechlych psow czy kotow - i mozesz sie wysadzic w powietrze! Jake cofnal palec ze spustu i na glos powiedzial: -Co? Kim jestes? -Co takiego? - odezwala sie zza jego plecow Millie. -Nic - powiedzial Jake i przeszedl na mowe umarlych. - Kim jestes? I jesli to, co mowisz, jest prawda, dlaczego lampa naftowa nie wywolala wybuchu ani plomyk kontrolny mojego miotacza ognia? -Gaz gromadzi sie w gniazdach - powiedzial tamten. - Kiedy widzisz, ze plomyk kontrolny pali sie jasnym plomieniem, znaczy, ze wokol jest powietrze, i to samo dotyczy lampy Ale jesli uruchomisz ten miotacz, istnieje mozliwosc, ze zapoczatkujesz reakcje, hm, reakcje... -Lancuchowa? - podpowiedzial mu Jake. -Wlasnie - powiedzial tamten. - A nazywam sie Wallace Fovargue. Szwart mnie zabil, bo... no, bo zainteresowalem sie ta kobieta. Jake popatrzyl na Millie. -Kto to jest Wallace Fovargue? -Szpetny, chory karzel - powiedziala, odczytawszy przyczyne pytania w umysle Jake'a. - Byl plukaczem, pracowal w londynskich kanalach sciekowych. Szwart go zabil i mysle, ze wyladowal tam - pokazala drzaca dlonia - w samym srodku tego ohydnego ogrodu. Ale Jake, jest jeszcze cos, co powinienes wiedziec. Cos waznego. - Tak? -Mialam Szwarta na oku - to znaczy telepatycznie. Wyczulam, ze jest gdzies w gorze, starajac sie poszerzyc ten przewod kominowy. Zauwazyles, ze prad powietrza wiejacy nad tymi grzybami jest teraz silniejszy? -Owszem - powiedzial Jake. -Kiedy te grzyby dojrzeja, wiatr poniesie rurami ich zarodniki na powierzchnie, do Londynu. Ale przed chwila stracilam z nim kontakt. Mysle, ze Szwart zastosowal oslony, co prawdopodobnie oznacza, ze "uslyszal" jak z toba rozmawiam. Obawiam sie, ze nie pozostalo nam zbyt wiele czasu. -Myslisz, ze wraca? -Tak wlasnie mysle - odparla. -Ej, ty, kimkolwiek jestes - powiedzial Wally. - Jeszcze sluchasz? -Tak - powiedzial Jake - ale streszczaj sie. -Jak sie tam dostales? - chcial wiedziec Wally. - Ja znam kazdy pieprzony tunel, rure czy sciek prowadzacy na powierzchnie, a nigdy nie udalo mi sie przebyc tej drogi tak szybko! -To taka sztuczka - powiedzial Jake. I w ciagu paru sekund pokazal Wally'emu jak w kalejdoskopie szereg scen ze swego umyslu. -Potrafisz tez rozmawiac ze zmarlymi - ze zdumieniem powiedzial Wally. -Hm, tak... oni sa moimi przyjaciolmi - powiedzial Jake. -Ja tez sie do nich zaliczam? - zapytal Wally. - Mimo ze bylem... no, ze byl ze mnie niezly numer? Millie nie powiedziala Jake'owi, jaki naprawde byl z niego numer, ale Nekroskop i tak wspolczul kazdemu, kto skonczyl w ten sposob. Wzruszyl wiec ramionami i powiedzial: -Dlaczego mialbym byc twoim nieprzyjacielem, Wally? Nie teraz... juz nie. -Rozumiem - powiedzial Wally. - Czuje, ze juz prawie zostalem zuzyty. Ogrod mnie wysysa i wkrotce nic juz po mnie nie pozostanie. Ale mysle, ze nie powinien byl mi tego zrobic. Nigdy nie zrobilem mu nic zlego. -Chcesz mi pomoc, prawda? - powiedzial Jake. - Wiesz) czyms, co moze mi pomoc? -Pomoc ci? - powiedzial Wally. - Moge nawet wiecej. Wiem, jak mozesz pozbyc sie tego sukinsyna i jego ogrodu raz ta zawsze! - (W jego glosie dal sie slyszec szloch). - Te pieprzone muchomory Szwarta wysysaja mnie do cna! Ale mozesz go powstrzymac, Jake, mozesz go powstrzymac. Gaz, rozumiesz - ten gaz! -Jake - powiedziala Millie, szarpnawszy go za kurtke. - Przed chwila wyczulam jego sonde. On nadciaga, Jake! Za chwile tu bedzie! -OK - odparl. - Wydostane cie stad, a potem wroce i zakoncze sprawe. -Nie bedziesz mial czasu! - krzyknela. - Spojrz na ogrod, Jake. Popatrz na grzyby! Zrozumial, co miala na mysli. Jeden po drugim, czarne kapelusze grzybow zapadaly sie, blaszki otwieraly sie i w powietrzu zaczely sie unosic pierwsze czerwone zarodniki. -Przykrec knot - powiedzial Jake do Millie. - A potem zgas lampe i czekaj na mnie przy oltarzu. - I zwracajac sie do Wally'ego: - Co mam zrobic? -Mam nosa do takich rzeczy - odparl Wally. - Inaczej nie bylbym plukaczem. Postaw noge nie tam gdzie trzeba i juz cie nie ma! Wiec kiedy Szwart pokazal mi to miejsce po raz pierwszy, poczulem gaz i powiedzialem mu, gdzie jest. -Gdzie - spytal Jake. -Za sciana tej pieczary - powiedzial Wally. - Przypuszczam, ze myslal, iz gaz zahamuje wzrost grzybow, wiec za pomoca kamieni i blota... i innych rzeczy zatkal wylot, bo tu sie saczyl, rozumiesz? Tu na dole jest caly ciag pieczar - prawdziwy labirynt - a nastepna z nich jest wypelniona gazem. -Innych rzeczy? - powiedzial Jake. - Co? -Powiedziales, ze uzyl innych rzeczy, zeby zatkac otwor. -Blota, gowna i... no wiesz, wszystkiego, co bylo pod reka. - (Wally najwyrazniej niechetnie o tym mowil). - Ale mozesz rozwalic te sciane, Jake. I w ten sposob metan dostanie sie tutaj. Tylko ze teraz bedzie go mnostwo, wypelni cala pieczare! A kiedy sie zmiesza z powietrzem i zapalisz go... -Bum! - powiedzial Jake. -Tak - powiedzial Wally. - Tylko o niebo glosniej! Zgasiwszy plomyk kontrolny miotacza ognia, Jake dal sie Wally'emu zaprowadzic do sciany, o ktorej tamten wspominal. Rzeczywiscie byl tam zamurowany fragment pod naturalnym skalnym lukiem, ktory musial przedtem stanowic wylot pieczary. -To jest pieczara - powtorzyl Wally - tylko zablokowana, jak sam widzisz. Przy pomocy latarki Jake wypatrzyl miejsca, gdzie kawalki skal byly polaczone czarna zaprawa, ktora Szwart pozatykal szczeliny miedzy nimi. Byl zupelnie pewien, ze zdola to bez trudu rozwalic, i zabral sie do roboty. Zaczal od gory, wcisnal palce w bloto i szarpnal cos miekkiego... Wymachujac rekami, polecial w tyl, potykajac sie i omal nie przewracajac, gdy z otworu wylonila sie ludzka reka! Po chwili ukazala sie dalsza czesc ciala, ktora powoli wyslizgnela sie na zewnatrz i zawisla w powietrzu. Trup dyndal nad ziemia, polowa ciala wciaz tkwila wewnatrz. Przestraszony Jake nerwowo przelknal sline i powiedzial: -Boze wszechmogacy! -Powiedz to jeszcze raz! - odezwal sie nowy, choc dziwnie znany glos. - Niedobrze jest byc martwym, gdy ktos taki jak ty przychodzi i cieszy sie z mojego nieszczescia! Cieszy sie? Kim, u diabla, byl ten czlowiek? I o czym wlasciwie mowil? Mysli Jake'a byly oczywiscie wyrazone w mowie umarlych, wiec natychmiast otrzymal odpowiedz. -Och, spotkalismy sie juz przedtem - powiedzial Alfonso Lefranc. - Chyba w domu Luigiego Casteliana w Marsylii. Jake podszedl blizej i starl zaschniete bloto z twarzy trupa. Poznalby go wszedzie: podobna do lasicy, poorana bliznami twarz ostatniego z ludzi Castellana. Teraz wiedzial na pewno, ze jego wendetta dobiegla konca, ze nie musi juz nikogo scigac. Ale chcial wiedziec. -Co ci sie stalo? - zapytal. -Widzialem cie w Australii - powiedzial Lefranc. - Luigi kazal mi sledzic ciebie i tych ludzi z Wydzialu E az do Londynu i dowiedziec sie, ile zdolam, na temat was wszystkich. Nie wiedzialem tego, ale podczas gdy obserwowalem Wydzial E, ktos obserwowal mnie! Jasna cholera! Powinienem byl wiedziec, ze w Londynie nie moze byc az tyle pieprzonych zakonnic! Wszedzie ich bylo pelno! Wiec moze pomysleli, ze jestem jakims ochroniarzem pracujacym dla Wydzialu E. Tak czy owak zwineli mnie, a kiedy sie ocknalem, bylem tutaj, gdziekolwiek to jest! Bylem przesluchiwany przez... Jezu, przez cos, czego nawet nie potrafie opisac, a kiedy to cos juz ze mna skonczylo... -Zamurowal cie w tej scianie - glosno powiedzial Jake. -Tak, ale przedtem zanurzyl swoja dlon w mojej piersi i tak scisnal mi serce, ze przestalo bic! I nie mam zadnego rzezbionego, marmurowego nagrobka. Ale pieprzyc to! Na co komu kamien z napisem " Tu spoczywa Alfonso Lefranc - prawdziwie wybitny szpicel"? Tak czy owak w koncu Luigi Castellano mnie dopadl. -Alfonso - powiedzial Jake bardzo cicho - mozesz uwazac sie za szczesciarza, ze ja nie dopadlem cie pierwszy. Wiedzac, co Jake uczynil innym, Lefranc musial przyznac: -No tak, Jake, no tak. -Jake! - krzyknela Millie ostrzegawczo spod lukowatego wejscia do porzuconej rzymskiej swiatyni. - Jake, on tu jest! Obrocil sie, zeby spojrzec tam, gdzie wskazywala, w odlegly, niezbadany koniec pieczary, znacznie poza zasiegiem swiatla latarki. W tamta wlasnie strone plynal strumien czerwonych zarodnikow niesionych pradem cuchnacego powietrza wydobywajacego sie z otchlani. Takze stamtad, nisko nad dnem pieczary, plynal w jego kierunku czarny bezksztaltny ksztalt przypominajacy latajacy dywan. Nie majac czasu do stracenia, Jake powiedzial szybko: -Przepraszam, Alfonso - i wyszarpnal jego cialo ze sciany. I goraczkowo kruszac czarna zaprawe i popychajac niedbale ulozone kawalki skal, szybko rozwalil cala sciane. Natychmiast otoczyla go fala smierdzacego gazu. A kiedy sie odwrocil, krztuszac sie i lapiac powietrze, przed nim wyrosl ksztalt, ktory z grubsza - ale tylko z grubsza - przypominal czlowieka. Lord Szwart! Wielka czarna postac o wielu oczach, a wszystkie plonely czerwono niby piekielne ognie! Szwart byl czyms z pogranicza szalenstwa i sennego koszmaru. Jego widok sprawial, ze krew krzepla w zylach, a czlowiek nieruchomial, jakby mu nogi wrosly w ziemie. Ale Jake nie byl zwyklym czlowiekiem. Pokonawszy wlasne koszmary, nie mial zamiaru ulec temu. Korath, ktory byl w umysle Jake'a, belkoczac wywolywal rownania Mobiusa, ale Jake uzyl wlasnych liczb, wywolal drzwi i kiedy Szwart, splaszczywszy sie jak arkusz papieru, poplynal w jego strone, aby go otoczyc, Jake'a juz tam nie bylo! Pod lukowatym wejsciem do dawnej rzymskiej swiatyni Jake zaslonil soba Millie, zdjal z pasa jeden z granatow i zawolal: -Lordzie Szwart, wiesz, co to jest? Szwart juz ruszyl w jego kierunku, pedzac na zlamanie karku nad dnem pieczary, demolujac w morderczym pedzie czesc swego ogrodu. Ale gdy Jake wyciagnal zawleczke, potwor gwaltownie sie zatrzymal. Poniewaz w Krainie Gwiazd zetknal sie z takim czlowiekiem - ktory pojawial sie i znikal jak dym - i widzial w jego rekach taka sama bron jak ta, ktora teraz podskakujac na nierownym dnie pieczary, toczyla sie w jego strone! -Licz do pieciu, Szwart - zawolal Jake. - I do widzenia! Szwart zmienil ksztalt, byl teraz rozedrgana plama na dnie pieczary, a po chwili w postaci cienia pomknal w przeciwnym kierunku. Wywolujac drzwi, Jake sam zaczal liczyc. Na cztery on i Millie znikneli. Kiedy byli juz po drugiej stronie drzwi, poczuli jeszcze goracy podmuch, ktory wpadl do pograzonego w wiecznej ciemnosci Kontinuum Mobiusa. A kiedy caly podziemny system pieczar oraz zapomniana rzymska swiatynia przestaly istniec, sejsmografy w Greenwich zarejestrowaly lekki wstrzas, ktorego epicentrum znajdowalo sie gleboko pod Londynem... EPILOG W trzy dni pozniej, w gabinecie Traska w Centrali Wydzialu E, Goodly i Chung konczyli informowac szefa o aktualnym stanie rzeczy. Powodem, dla ktorego Trask chcial byc na biezaco, bylo to, ze wedlug Johna Grieve'a szef Wydzialu przez ostatnie dwadziescia cztery godziny byl nieobecny bez usprawiedliwienia. I wskutek dziwnego zbiegu okolicznosci Millicent Cleary takze nie bylo w pracy. Ta informacja byla oczywiscie traktowana zartobliwie. John Grieve, powodowany - niepotrzebnie - dyskrecja, przekazal te informacje tylko kierownictwu wyzszego szczebla. Ale faktycznie w calym Wydziale E nie bylo nikogo, kto by mial im za zle, ze spedzili ten czas razem.Jednak teraz Trask juz wrocil i spotkanie informacyjne dobiegalo konca. -I to by bylo tyle - zakonczyl Goodly. - Nasz dawny australijski zespol jest na Krassos z Papastamosem, zajmujac sie sprzataniem tego, co jeszcze pozostalo w klasztorze i w Palataki. Zwlaszcza w Palataki. Trask kiwnal glowa. -A greckie wladze? Powiadasz, ze kupily historyjke Manolisa? -Daly sie zlapac na ten haczyk - wlaczyl sie Chung. - Faktycznie Manolis jest bohaterem, nie wspominajac o tym, ze to bardzo przekonujacy klamca! Sami musicie przyznac, ze jego historyjka jest fantastyczna! Manolis jest teraz otoczony wielkim szacunkiem, a Krassos jest na tyle odlegle, ze nikt na kontynencie nie jest ta sprawa specjalnie zainteresowany, natomiast Interpol jest kompletnie oszolomiony tym, ze Luigi Castellano i jego organizacja zostala zlikwidowana przez Jake'a Cuttera. Teraz wiedza, ze Jake, hm, przez caly czas byl agentem Wydzialu E. Ale tam musial byc zamet! I wszystko pasuje do siebie doskonale. -Pokrotce ta historia przedstawia sie nastepujaco - podjal Goodly. - Castellano probowal rozszerzyc swoje imperium na obszarze Morza Srodziemnego. Grajac role filantropa, przeniknal do klasztoru i kupil Palataki, ktore mialo stac sie punktem przerzutowym narkotykow. Ale zakonnice zwietrzyly dobry interes, a na domiar zlego polaczona brytyjsko-grecka grupa narkotykowa zaczela sprawiac klopoty na terenie kontrolowanym przez Castellana. Widzac nadarzajaca sie okazje, rywalizujace gangi zaczely niszczyc posiadlosci Castellana i zabijac jego ludzi w Marsylii, Genui, San Remo i w koncu na Sycylii. A kiedy Grecy - a konkretnie Manolis i spolka - mieli zakonczyc operacje na Krassos, Castellano postanowil sie wycofac i zatrzec za soba slady. -Podczas gdy Castellano mial wlasne problemy na Sycylii - ciagnal dalej Chung -jego ludzie na Krassos skradli ladunek benzyny lotniczej, zaatakowali klasztor, po czym wysadzili Palataki, niszczac wszystkie slady jego udzialu w tym przedsiewzieciu. Ale Manolis nadal jest na miejscu wraz z naszym dawnym australijskim zespolem, probujac zdobyc dalsze dowody, a w istocie umieszczajac pod Palataki ladunek termitu, aby upewnic sie, ze wszystko zostalo tam calkowicie zniszczone... Trask znow kiwnal glowa. -Wiec rola Jake'a w calej sprawie... -...polegala na tym, ze byl tajnym agentem-prowokatorem - powiedzial Chung. - A to wystarczy, zeby go oczyscic w oczach wszystkich europejskich agencji. Jest wolnym czlowiekiem. -I juz nie trzymam go w szachu - powiedzial Trask, marszczac brwi. -Ale tak naprawde nie trzymales go w szachu - powiedzial Goodly. - Cos obiecales, pamietasz? -Racja - niechetnie przyznal Trask. I zanim zdazyli cos powiedziec, dodal: - Ale jedno pytanie i to bardzo wazne pozostaje bez odpowiedzi. Wszyscy sie chwalimy naszymi sukcesami, ale wlasciwie jak bylo z nasza skutecznoscia na obszarze Morza Srodziemnego? Wiem, ze zniszczylismy to i owo, ale czy zrealizowalismy to, co zaplanowalismy? Watpie. -Malinari, Vavara i Szwart? - powiedzial Chung. - Jake zalatwil Szwarta. Ale gdyby ten przewod wychodzacy na powierzchnie... - Wzruszyl ramionami. -Nie wierze, ze zalatwilismy Vavare - powiedzial Trask. - Wprawdzie widzialem, jak wpadla do morza, ale ona jest Wampyrem! A one sa nieustepliwe. Moga przetrwac. A co do Malinariego... -No coz, mnie udalo sie stamtad uciec - powiedzial prekognita. - A jesli mnie sie udalo... -...jemu tez moglo - dokonczyl Trask. - Oznacza to, ze nasze zadanie wcale nie jest zakonczone. Rozleglo sie pukanie do drzwi i Trask powiedzial: -Prosze! Weszli Jake i Liz, ktora pomimo licznych siniakow wygladala znacznie lepiej, niz kiedy Trask widzial ja ostatnio. Zreszta sam Trask tez wygladal lepiej. A jesli chodzi o Jake'a... kiedy Trask na niego patrzyl, wciaz sie zastanawial, jaki on jest. Czasami - jesli sie na niego spojrzalo przez chwile - mozna by przysiac, ze oto stoi przed toba Harry Keogh. Jednak Jake i Harry byli do siebie zupelnie niepodobni. Moze to te pasma siwizny na skroniach Jake'a? Ale to mogly tez byc jego oczy. Oczy, ktore zdradzaly jakas niepojeta wiedze, okna umyslu, ktory znal magie! Trask zlapal sie na tym, ze sie w niego wpatruje i wyprostowal sie na krzesle. -Witajcie - warknal. - Przyszliscie tu z delegacja czy co? Czy po prostu jako zespol? O co chodzi? Jake popatrzyl po kolei na nich wszystkich i powiedzial: -Wielka Trojka. No coz, przypuszczam, ze wszyscy mozecie to uslyszec. -Zamieniamy sie w sluch - powiedzial Trask. - Ale powiedz, dlaczego przyszedles razem z Liz? Myslalem, ze chcesz porozmawiac o swoim problemie. -Nie - powiedziala Liz, patrzac Traskowi prosto w oczy. -To jest nasz problem - problem Wydzialu E, nas wszystkich - poniewaz Jake jest teraz jednym z nas, a my opiekujemy sie soba nawzajem. A kiedy podobna kwestia pojawila sie ostatnim razem, powiedziales... powiedziales... -Powiedziales, ze jesli otrzymasz niewlasciwa odpowiedz -dokonczyl za nia Jake - to mnie zastrzelisz. - Wiec uparla sie, aby mi towarzyszyc. Trask zmarszczyl brwi i jeszcze bardziej sie wyprostowal. -Chyba pamietam pytanie - powiedzial. - Czy to nie bylo: "Co takiego zaprzata ci umysl, Jake"? -Dokladnie tak - potwierdzil Jake. - A kiedy o to zapytales, odkrylismy, ze tym czyms jest Nekroskop, Harry Keogh. On tkwil w moim umysle, bo pozostawil tutaj niedokonczone zadanie, a ja mialem je dokonczyc za niego. Ale od tego czasu... teraz co innego zaprzata mi umysl i nie sadze, ze to ci sie bedzie podobalo. Trask popatrzyl na Goodly'ego i Chunga i powiedzial: -Panowie, mysle, ze to jest sprawa miedzy mna a Jakiem - i Liz. Ale kiedy ci dwaj skierowali sie do drzwi, zabrzeczal interkom i odezwal sie John Grieve. -Sir, Minister Odpowiedzialny przeslal panu cos. Wylacznie do panskiej wiadomosci. -Zaraz przeczytam - powiedzial Trask. -Lacze - powiedzial oficer dyzurny. Trask wcisnal guzik i przed jego oczami pojawil sie monitor. Przeczytal wiadomosc, potem jeszcze raz i nagle pobladl. Drzwi juz sie zamykaly za Chungiem i Goodlym, kiedy ten ostatni zatoczyl sie, ale szybko sie opanowal, zlapal lokalizatora za reke i wepchnal go z powrotem do gabinetu Traska. -Co sie stalo? - powiedzial Chung, ktory wygladal na zaskoczonego. Ale wtedy zobaczyl na twarzy prekognity ow dobrze znany wyraz - a takze na twarzy Traska - i nic nie powiedzial. -Ludzie - powiedzial szef Wydzialu, wstajac i siegajac po marynarke. Jego twarz przypominala maske, ale oczy plonely mu ogniem zemsty. - Czekajcie!... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/