Brian Lumley Nekroskop VIII Krwawe Wojny Swiat wampirow 3: krwawe wojny Tytu l oryginalu: The Vampire WorldIII: Bloodwars Tlumaczenie: Robert Palusinski Dla Steve'a Jonesa. Z podziekowaniami za magiczne slowa. Zobaczysz, ze oddalem je... Zek! CZESC PIERWSZA: Ziemia I Na zewnatrz, wewnatrz W centrum Londynu. Ben Trask wracal z wczesnego lunchu spozytego w indyjskiej restauracji, znajdujacej sie w odleglosci pieciu minut marszu od kwatery glownej Wydzialu E. Pocil sie zarowno od wewnatrz, jak i na zewnatrz. Od srodka, w ustach i w gardle palilo go curry, na zewnatrz pocil sie z powodu niezwykle cieplego, majowego dnia. Krolujace na bezchmurnym niebie poludniowe slonce przypiekalo tak samo, jak nad Morzem Jonskim. Trask nie byl tym zachwycony, lecz mial nadzieje, ze jego gosc, przybysz z innego swiata, jest zadowolony z takiej pogody. Od czasu, gdy przed kilku dniami Zek Foener i Nathan Kiklu (albo Nathan "Keogh" - jak wolal byc nazywany Nekroskop) pojechali na greckie wyspy, Trask dochodzil do ladu z samym soba oraz staral sie uporzadkowac swoja tajna organizacje wywiadu paranormalnego.Martwil sie o los tych dwojga z roznych jednakze przyczyn. Nathan byl prawdopodobnie najbardziej wartosciowym i z pewnoscia najbardziej, hm -jak to okreslic? - wyjatkowym czlowiekiem na swiecie; a nawet w dwoch swiatach. Z kolei Zek byla jego miloscia. W koncu, majac juz swoje lata (Trask pociagnal nosem), zakochal sie! Nie, zeby byl starcem, co to to nie, ale... to komplikowalo sprawy. Wyjazd Zek na greckie wyspy dodatkowo skomplikowal sytuacje. Przypomnialo mu sie glupie, stare przyslowie: "co z oczu, to z serca". Fakt faktem, z oczu zniknela, ale w sercu jeszcze nigdy nie zagoscila tak mocno, jak teraz. W chwili, kiedy o tym pomyslal, stwierdzenie zadzialalo niczym przywolanie: Gleboka woda... slone morze... wodorosty i mul zasnuly wzrok Traska - nie, wzrok Zek! Bol w jego/jej klatce piersiowej... bicie serca, zamglony wzrok, pluca krzyczace o haust powietrza! Slodki Jezu, ona tonie! I daje mu znac o tym w jedyny sposob, w jaki potrafi... poniewaz Zek byla jedna z najlepszych telepatek na swiecie. BEN! Eksplodowalo w jego glowie jak bomba. Sprobuj sobie... z tym jakos... poradzic. -Zek! - Zawolal, czujac zarazem smak wody wlewajacej sie do jego/jej ust. Zegnaj... Ben...! Trask zachwial sie, obrocil dookola wlasnej osi, upadl i poczul jak uderza kolanami o zakurzony chodnik. To akurat nie bolalo. Nic go nie bolalo, bo wazniejszy byl fakt, ze glos Zek zamarl. Czy Zek tez umarla? Przygladali mu sie przechodzacy obok ludzie. Zatrabil samochod, a zdumiony kierowca patrzyl na Traska, ktory na kleczkach znalazl sie czesciowo na jezdni. Pozniej samochod ominal go, a do Traska podbiegli ludzie, zadajac pytania. Ktos pytal, czy wpadl pod samochod. Pokrecil glowa, podniosl sie i ponownie zatoczyl. Para mlodych ludzi podtrzymala go, pomogla sie wyprostowac, dziewczyna zas spytala: - Dobrze sie pan czuje? Trask pokiwal glowa bez slowa. Czul sie dobrze, ale co z Zek? Byla polowa maja 2006 roku. Pomimo palacego slonca, Traskowi bylo zimno. Pot splywal mu po twarzy i przyklejal koszule do plecow, jednak odczuwal chlod. Czul w sobie zimno spowodowane poczuciem i smakiem wody z morskiej glebi. Ale znacznie zimniejsze bylo wspomnienie telepatycznego glosu Zek, krzyczacego i zamierajacego w jego umysle. Zimno spowodowane nagla pustka. -Zek! Odepchnal pare mlodych ludzi i otaczajace go osoby i zaczal isc chodnikiem, a potem pobiegl. Wstrzasany dreszczami i zlany potem dobiegl na tyly hotelu, ktorego ostatnie pietro zajmowala kwatera glowna Wydzialu E. Odnalazl drzwi; w porownaniu do slonecznego dnia, w srodku bylo ciemno jak w nocy. Rozjasnilo sie dopiero, gdy skorzystal z zakodowanej karty przywolujacej winde, oswietlona zarowkami umieszczonymi w suficie. Ale nawet wowczas bylo ciemno. Ta ciemnosc panowala jego umysle. Wiedzial, ze bylo to spowodowane nieobecnoscia Zek. Moglo tak juz zostac na zawsze. Winda zatrzesla sie i zatrzymala. Drzwi otworzyly sie z sykiem i Trask stanal na korytarzu, ktory... Co? Byl zalany. Do windy wlaly sie dwa centymetry wody! Co to jest, do jasnej...? Na korytarzu stali esperzy. Trask ze zdziwieniem patrzyl na ich twarze. Na kazdej z nich widac bylo ulge, moze triumf, radosc? Czuc bylo zapach oceanu, wodorostow, soli. Zapach przypomnial Traskowi smak Zek. Ponownie zapytal sam siebie, co to jest, do jasnej...? W zasiegu wzroku pojawila sie szczupla, trupia, zazwyczaj melancholijna postac prekognity Iana Goodly'ego. Tym razem jego oczy blyszczaly w uniesieniu. Zlapal Traska za ramie i zachrypial: - Ben, on to zrobil! Nathan to zrobil! -Co zrobil? - Odrzekl Trask z trudem zbierajac mysli i starajac sie skoncentrowac. Goodly byl mokry i pachnial morzem tak samo, jak caly korytarz. Jego spodnie byly mokre od kolan w dol i przykleily sie do cienkich lydek. W tej samej chwili podszedl lokalizator David Chung. Podobnie jak Goodly byl caly mokry i szczerzyl zeby niczym orientalny lunatyk. -Co zrobil? - Dopytywal sie Trask i patrzyl kolejno na kazdego z nich. Co takiego zrobil Nathan? Przeciez jest gdzies na Morzu Jonskim z... z Zek. - W koncu nie wytrzymal i wypalil: -Niech mi kurwa ktos w koncu powie, co tu sie dzieje!? -Byli w Grecji na wyspach - Goodly w koncu zorientowal sie, ze Trask jest bliski szoku. Wiedzial takze jak trudno jest zszokowac kogos, kto zawsze wyczuwal prawde, wykrywacza klamstw i szefa Wydzialu E. Patrzac na Traska, Goodly pomyslal: Z wiekiem staje sie coraz twardszy. Jasne, ze Ben ma nadal ludzkie cechy, lagodnosc, ale wewnatrz - jego umysl, dusza i osobowosc, itd. - maja twardosc diamentu. Trask mial prawie piecdziesiat jeden lat, moze kilogram nadwagi, szare wlosy i zielone oczy. Jego szerokie ramiona lekko opadaly, rece zwisaly luzno, zas cala postac miala wyraz nieco ponury. A moze byl to wplyw jego talentu? W swiecie, w ktorym tak trudno trafic na prawde, nielatwo jest funkcjonowac z umyslem, ktory nie akceptuje klamstwa. Byl to rok wyborow i Trask zajmowal sie glownie politykami. Ogladajac programy telewizyjne z udzialem politykow, czesto wyrzucal z siebie stwierdzenie: - Klopot z tymi ludzmi polega na tym, ze nigdy nie klamia! Ale takze nigdy nie mowia prawdy! Teraz wpatrywal sie w Goodly'ego, pytajac: - Co powiedziales? Byli nad Morzem Jonskim? Co to, do cholery, ma znaczyc? Goodly wiedzial, ze mogl odpowiedziec tylko w jeden sposob: - Tak, Ben, byli tam. Ale kilka minut temu wrocili tutaj, razem z Nathanem. Traskowi opadla szczeka. Z trudem ja zamknal. - Razem z Nathanem? -Tak, Nathan ja tu sprowadzil - potwierdzil Goodly. - Przez Kontinuum Mobiusa. Tym razem szczeka Traska opuscila sie do granic mozliwosci. Znowu musial ja zamknac, zeby sapnac: - Kontinuum? - W koncu dotarlo do niego. Jesli nie z powodu Nathana, to na pewno za przyczyna Zek. Dotarlo do niego, ze Zek zyje! Oczywiscie wiedzial, ze to prawda juz w chwili, gdy Goodly o tym mowil, ale wydawalo sie na tyle nieprawdopodobne, ze nawet Trask z trudem byl w stanie to zaakceptowac. Przed chwila dowiedzial sie, ze Zek Foener umarla - dokladnie slyszal i czul jak umiera - ale teraz... Kiedy juz doszedl do siebie, zapytal: - Gdzie oni sa? Jak sie czuja? Czy Zek nic nie jest? Odpowiedzial mu David Chung: - Dostali srodki uspokajajace. Polozylismy ich do lozek w centrum dowodzenia. Ale niewiele brakowalo. Byli pod woda. A kiedy dostali sie do nas... myslalem, ze zalewa nas Morze Srodziemne! Trask chwycil go i spytal: - Jak to sie stalo? Co o tym wiemy? Jezu, wychodze na lunch i wszystko wywraca sie do gory nogami! -Nathan cos tam wspomnial, zanim nie wpakowalismy go do lozka - odpowiedzial Chung. - Ale musielismy go na jakis czas uspic. Byli wyczerpani i zszokowani - zwlaszcza Zek - moglo sie to znacznie gorzej skonczyc. -Co takiego powiedzial Nathan? - Trask skierowal sie do centrum dowodzenia. -Zdaje sie, ze to byla banda rzezimieszkow Tzonova -kontynuowal opowiesc Goodly. - Ochroniarze Nathana zostali zaskoczeni - i zamordowani! Nathan i Zek wskoczyli do wody. Ale tam czekali juz na nich ludzie Tzonova; byli w piankach do nurkowania i mieli ze soba kusze. Jak nam wiadomo, zaatakowano ich od strony morza. Kiedy jednak zaczeli isc na dno i nie bylo innego wyjscia, Nathan to zrobil. Zapewne zdarzylo sie jeszcze o wiele wiecej. Trask spojrzal na niego i wszedl do centrum dowodzenia, gdzie niewielka grupka esperow zebrala sie wokol dwoch szesciostopowych stolow. Goodly poszedl za nim, kiwajac glowa. - Tutaj dzialy sie bardzo dziwne rzeczy. Dzieki temu wiedzielismy, ze Nathan i Zek maja klopoty. - Wzruszyl ramionami. - No to zrobilismy, co bylo w naszej mocy. - Goodly byl znany ze swojej brytyjskiej flegmy. Ale jego stwierdzenie o "bardzo dziwnych rzeczach" mialo ogromne znaczenie dla Traska: nie dowiedzial sie jeszcze o bardzo wielu rzeczach. -I to wszystko w ciagu jednej godziny? - Powiedzial w chwili, gdy zgromadzeni dookola stolow esperzy robili miejsce dla szefa Wydzialu. Trask zatrzymal sie pomiedzy dwiema postaciami, spiacymi w starannie zaslanych lozkach. -W o wiele krotszym czasie - wtracil Chung. - Moze ci o tym opowiem... -Ja, Ian, Geoff Smart, wszyscy w tym samym czasie zauwazylismy, ze cos jest nie tak. Jezeli chodzi o mnie, dotyczylo to kolczyka Nathana. Po prostu ozyl mi w dloniach! Nie wiem, jak bylo ze Smartem, ale on jest empata i wiele pracowal razem z Nathanem; moze nawet z takiej odleglosci wyczul, ze maja klopoty. Oczywiscie Ian odczytujac przyszlosc najwyrazniej "dostrzegl", jak wlaczam komputer w pokoju Harry'ego. No to poszlismy tam i wlaczylem komputer. Bylo to samo, co wczesniej: liczby, rownania i takie rzeczy. Nie jestem matematykiem, wiec raczej ty mi o tym opowiedz! Wszystko pojawilo sie na ekranie. Ale nie wszystko bylo dokladnie tak samo. Tym razem liczby zgrupowaly sie, polaczyly, uformowaly w cos innego. W cos, co bylo... no nie wiem, trwale? No, prawie materialne. Trask ujal Zek za nadgarstek; odetchnal z ulga, wyczuwajac rowny puls. Zek, mowilas do mnie. Kiedy sadzilas, ze to juz koniec, bylem jedyna osoba, do ktorej przemowilas! To oznaczalo dla Traska niezmiernie duzo. Nastepnie wypelnil pluca maksymalnie powietrzem, jakby po raz pierwszy od tygodnia bral oddech. Zmarszczyl brwi, popatrzyl na Chunga. - Cos materialnego, powiadasz? Na ekranie komputera? Goodly podjal watek opowiesci. - Ben, czy pamietasz te zlote strzalki? Mysle o chwili, gdy umarl Harry? -Oczywiscie, pamietam. -A ta, ktora zobaczylismy, jak wchodzi do komputera? W rzeczy samej, komputer nam to pokazal, prawda? Trask skinal glowa, odsunal sie od stolow i skinal na reszte. - Dajcie im oddychac! - Do Goodly'ego powiedzial zas: -No i co? -Moim zdaniem - odrzekl Goodly - strzalka, czy cokolwiek to bylo, czekala tam. Zanim w komputerze nie zabraklo pradu. Pamietasz, ze nie byl podlaczony? Cokolwiek to bylo, czy nazwiemy to "duchem", czy "echem" Harry'ego Keogha, uaktywnilo monitor i wypalilo sie. Ale tym razem bylo podlaczone do zrodla energii, ktore uruchomilo to, co jeszcze pozostalo. A wiec... oto co zobaczylismy: - Liczby zatrzymaly sie na ekranie i, jak to powiedzial David, uformowaly sie w cos materialnego - w zlota strzalke! Byla to ledwie widoczna wstega zoltego dymu - prawie niematerialna - ale rzeczywista. Po czym... opuscila ekran! -Co? - Trask zmarszczyl czolo. -Opuscila ekran - powtorzyl Goodly. - Nastepnie przeszla przez sciane pokoju i powedrowala dalej. -Dalej? Dokad? Geoff Smart, empata, ktory wlasnie pojawil sie w pokoju, slyszac te opowiesc dodal od siebie: - Sadze, ze o to musisz zapytac Nathana, kiedy sie obudzi. Trask utkwil w nim spojrzenie. Smart mial niecale szesc stop wzrostu, byl mocno zbudowany, rudy, krotko obciety, wygladal na kogos agresywnego, jak bokser. Byl jednak bardzo uprzejmym czlowiekiem. To, czego brakowalo w wygladzie, wyrownywal jego talent; niezwykla zdolnosc do nawiazywania relacji. Posiadal umiejetnosc empatii, dzieki ktorej pracowal razem z Nathanem. Bardzo duzo wskazywalo na to, ze Smart bedzie mial slusznosc w swojej, jak dotad niewypowiedzianej, ocenie tego, co sie pozniej stalo. Wypowiedziana czy nie, Trask i tak poznal prawde. -Chcesz mi powiedziec, ze ta strzalka wyruszyla na poszukiwanie Nathana? -Smart skinal glowa. - I znalazla go! Jestem pewny. Mysle, ze byla tam - w komputerze - i czekala na niego. Zaden z nas tego nie wykryl, ale gdy Nathan sie tutaj znalazl, rzecz sama sie ujawnila. Kiedy w koncu otrzymala dawke energii, gdy Chung wlaczyl komputer... -Strzalka wrocila do siebie. - Trask dokonczyl za niego. - Wrocila do Nathana. Smart znowu skinal glowa. - Tak wlasnie uwazam. -Strzalka dokonczyla zaczeta przez nas prace - mowil Trask jakby do siebie, patrzac niemal z podziwem na mlodego mezczyzne, lezacego na jednym z lozek. - Dzieki temu odnalazl Kontinuum Mobiusa i zdobyl wszystkie umiejetnosci. Ale... to byl jego pierwszy raz, prawda? I pomimo tego potrafil odnalezc droge powrotna - i jeszcze zabrac ze soba Zek? Odezwal sie David Chung: - Mysle, ze nie byl zdany tylko na siebie. Mysle, ze prawdopodobnie mialem z tym cos wspolnego. A raczej to mialo z tym cos wspolnego. - Podniosl do gory zloty, wygiety w ksztalt wstegi Mobiusa kolczyk Nathana. - Maglore, lord Wampyrow dal to Nathanowi przed jego ucieczka z Turgosheim. Mysle, ze Maglore uzywal kolczyka do sledzenia Nathana. Jednak takie urzadzenie lokalizacyjne dziala w obie strony. Nathan przywykl do niego i dlatego odnalazl droge powrotna. Trask rozejrzal sie po zgromadzonych dookola niego osobach. Przesunal wzrokiem po kazdej twarzy, a nastepnie popatrzyl na Zek Foener i Nekroskopa Nathana Keogha, ktorzy lezeli w lozkach uspieni srodkami nasennymi. Na koniec usmiechnal sie szeroko i ze zdumieniem potrzasnal glowa. Zwracajac sie do Smarta, Goodly'ego i Chunga powiedzial: - A wiec wszyscy mieliscie w tym udzial, prawda? O Boze, co bysmy bez was zrobili? Co bez was zrobilby ktorykolwiek z nas i gdziekolwiek? - Nastepnie jego spojrzenie objelo wszystkich esperow. - Mysle o kazdym z was. Byl to najwiekszy komplement, jaki padl z jego ust pod adresem ludzi z Wydzialu. Plan byl prosty: Nathan ponownie odwiedzil miejsce spoczynku sir Keenana Gormleya, zeby zapamietac koordynaty oraz opowiedziec bylemu dowodcy Wydzialu E o eksperymencie z Kontinuum Mobiusa. Po powrocie do kwatery glownej Wydzialu E, Nathan mial przeskoczyc tam, gdzie spoczywa Gormley. Gdyby cos poszlo nie tak, David Chung mial wykorzystac kolczyk Nathana i sprowadzic go z powrotem. Zeby dodac eksperymentowi cech badan naukowych, czesc czlonkow Wydzialu E miala czekac przy grobie Gormleya, aby zmierzyc ewentualna roznice czasu potrzebna na pokonanie odleglosci pomiedzy kwatera glowna, a cmentarzem Kensington. Wszystko bylo przygotowane. Wybila dziewiata rano, a temperatura powietrza w miescie podnosila sie; Nathan, Trask oraz wiekszosc agentow Wydzialu E znajdowali sie w centrum dowodzenia. Pomimo wlaczonej klimatyzacji wszyscy byli lekko spoceni. W koncu Trask oswiadczyl: - No, synu. Teraz to twoja chwila. Nathan usmiechnal sie nerwowo, popatrzyl po wszystkich twarzach, zatrzymujac wzrok na Zek, Usmiechnela sie dodajac mu otuchy i przypomniala: - Juz raz to zrobiles. Nathan pokiwal glowa. - Tak. Raz to zrobilem. Trask zaniepokoil sie i powiedzial: - Sluchaj, jesli chcesz jeszcze poczekac... -Nie - przerwal mu Nathan. - Zrobmy to teraz. Nie zostalo nam duzo czasu. Jesli sie uda, to znacznie zwiekszy moje szanse po powrocie do Krainy Slonca. David Chung zrobil krok do przodu, usmiechnal sie szeroko mowiac: - Nathan, ja... Wyciagnal reke. Dotkneli sie przedramionami tak, jak robia to Cyganie i Chung cofnal sie. Jakby na dany sygnal wszyscy esperzy odsuneli sie od Nathana, ktory stal posrodku pokoju. Nadeszla ta chwila. Zapadla kompletna cisza, zas wszystkie twarze wyrazaly napiecie i oczekiwanie. Nathan czul sile skoncentrowanych na sobie mysli. Wszyscy stali dookola niego w bezpiecznej odleglosci. Czujac na sobie ich wzrok, a wlasciwie umysly, stwierdzil, ze moze byc to przeszkoda. Zamknal oczy, zeby sie odizolowac. Nie mogl jednak zamknac umyslu, przeciwnie, musial otworzyc umysl. Otworzyc i skupic sie na liczeniu wirujacych liczb! W jednej chwili, tak szybko, ze prawie go to wytracilo z rownowagi, rownania Mobiusa zaczely przeksztalcac sie na ekranie jego metafizycznego umyslu. To byl wir liczb, a jednoczesnie bylo to cos innego. Liczby, cechy oraz symbole byly takie same, ale wzor byl inny. Nie bylo juz wirujacego ciagu liczb, ale uporzadkowany ruch obliczen oraz zmieniajacych sie rownan na ksztalt pojawiajacej sie z wolna odpowiedzi, wyjasniajacej kwestie o niezmiernej zlozonosci. Odpowiedz pojawiala sie na ekranie jakiegos gigantycznego komputera. Jednak tym razem Nathan nie byt juz ignorantem, ani uczniem na lekcji matematyki. Teraz wiedzial czego szuka, jak kontrolowac i wykorzystac znalezisko. Nagle "to" pojawilo sie, a Nathan zatrzymal bieg liczb. Wielkie Rownanie zapisane na ekranie jego umyslu niczym wydruk z komputera. Przez krotka chwile rownanie trwalo, po czym rozpuscilo sie i przeksztalcilo formujac... drzwi. Drzwi Mobiusa! Nathan wyczul je, byly rzeczywistoscia. Otworzyl oczy i zobaczyl je - w pokoju, o krok od siebie. Na dodatek wiedzial, ze jest jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory moze je widziec. To, co zdarzylo sie chwile pozniej wszyscy swiadkowie zapamietaja na zawsze. Obserwowali Nathana, dostrzegali najdrobniejsze szczegoly: wyglad, ubior, postawe, nawet niektore z jego uczuc precyzyjnie odzwierciedlajac obraz tego czlowieka w swoich nadzwyczajnych umyslach. Nathan mial troche ponad szesc stop wzrostu. Byl atletycznej budowy ciala: szerokie ramiona, waski w talii, o mocnych rekach i nogach. Patrzac na Nathana, Ben Trask dostrzegal "prawde": odzwierciedlenie Harry'ego Keogha. Naturalna niewinnosc, wspolczucie i uduchowienie. Tak samo pomyslal, gdy po raz pierwszy zobaczyl Nathana i od tej pory nic sie nie zmienilo. To co dzialo sie teraz, jeszcze bardziej potwierdzalo opinie Traska. Nathan popatrzyl w drzwi Mobiusa i zrobil krok do przodu. Bylo to dzialanie niemal automatyczne, instynktowne, tak jakby cos zza drzwi przyciagalo go, jakby cos go kusilo. Nastepnie, rzucajac ostatnie spojrzenie na Traska i pozostalych wykonal ostatni, chwiejny, ale zdecydowany krok... poza ten swiat. Byl i zniknal! Zobaczyli jak znika jego prawa stopa, lydka, udo, polowa ciala oraz twarz, reszta zniknela w pustce ulamek sekundy pozniej. W pokoju nie bylo juz Nekroskopa Nathana Keogha. Jedynie pylki kurzu widoczne w promieniach slonca plynely w strone prozni, w ktorej zniknal Nathan. Latwo to opisac, lecz trudno oddac zaskoczenie swiadkow. Agent stojacy na podwyzszeniu prawie zapomnial, ze ma powiedziec do mikrofonu magiczne slowo "Teraz!" Z cmentarza Kensington w tej samej chwili nadeszla odpowiedz: "Teraz!" Czlowiek na podwyzszeniu skrzywil sie. -Tak, teraz, na litosc boska! Dlaczego powtarzasz za mna? Wlasnie zniknal. Wszedl do drzwi. Z drugiej strony dobiegla zdecydowana odpowiedz: - A kto niby za toba powtarza? Co ja ci mowie! Wlasnie wyszedl! Jest teraz tutaj! Swiadkowie nie odnotowali najmniejszej roznicy w czasie. Z Nathanem bylo jednak inaczej. Wszedl w metafizyczne drzwi Mobiusa, w miejsce pomiedzy miejscami, poza czasem, a jednak ogarniety i ogarniajacy czasoprzestrzen. Bylo to niepodobne do zadnego ze znanych mu doswiadczen. Nawet do sytuacji, w ktorej niecale dwadziescia cztery godziny temu byl tu po raz pierwszy razem z Zek. Wtedy przynajmniej znajdowali sie w otoczeniu wody, calej masy wod Morza Jonskiego, ktora pod cisnieniem wdarla sie wraz z nimi do Kontinuum. Teraz nie bylo nawet wody. Nie bylo niczego! Bylo to miejsce kompletnej ciemnosci, moze nawet byla to Pierwotna Ciemnosc, ktora istniala przed pojawieniem sie tego czy jakiegokolwiek innego, rownoleglego wszechswiata. Brakowalo nie tylko swiatla, nie bylo absolutnie niczego. Mozna to bylo porownac do centrum czarnej dziury (podczas nauki w Wydziale E poznal podstawy kosmologii), tyle, ze czarna dziura cechuje sie potezna grawitacja, ktora w tym miejscu nie istniala. Brak grawitacji, swiatla, czasu (a wiec takze przestrzeni). Bylo to miejsce, w ktorym nie obowiazuje zadne prawo natury czy nauki, miejsce poza znanym wszechswiatem. A jednak istnialo ono w obszarze znanego Wszechswiata, poniewaz zostalo dwukrotnie wykreowane obliczeniami normalnego, czy tez anormalnego czlowieka, Nekroskopa Nathana Keogha. Ojciec Nathana, Harry, czesto korzystal z tego "miejsca", byl prawie jego mieszkancem. Zarowno w srodku, jak i na obrzezach, Kontinuum Mobiusa bylo nigdzie i wszedzie. Korzystajac z takiego punktu wyjscia mozna bylo dojsc wszedzie lub na zawsze donikad. I bylo owo zawsze, poniewaz w bezczasowym - otoczeniu? - nic nigdy sie nie starzalo, ani nie zmienialo, o ile nie wplynela na to sila woli. Nathan wiedzial o tym, ale nie pojmowal skad posiada te wiedze. Ale skad ssak taki jak delfin wie, jak plywac? To kwestia umyslu, krwi, genow. Takie "miejsce" jak Kontinuum Mobiusa mozna co najwyzej opisac w przyblizeniu. Nauczyciele Nathana poruszali rowniez kwestie teologiczne, szczegolnie dotyczace chrzescijanstwa. Nathan wyczuwal, ze Kontinuum moze byc w jakis sposob miejscem "swietym". Miejscem ukrytym, w ktorym jak dotad zaden bog nie wypowiedzial cudownych slow ewokacji: "Niech stanie sie swiatlosc!" Jesli zas owe slowa zostaly wypowiedziane... to Kontinuum bylo zrodlem wszystkiego, pierwotna jednia, z ktorej WSZYSTKO rozjarzylo sie w wielkim i wspanialym poczatku! Wraz z pojawieniem sie przeblysku tej mysli Nathan dotknal najwiekszej tajemnicy, nad ktora przez cale zycie glowil sie jego ojciec. Byla to jednak tylko mysl, ktora nie zadomowila sie w nim na stale. Zauwazyl jednak, ze to "miejsce" choc tak bardzo puste i tak bardzo oddalone od praw odkrytych przez czlowieka, posiada wlasne prawa i sily. Potrafil odczuwac jedna z tych, oddzialujacych na niego sil. Cos probowalo przesunac, usunac, albo eksmitowac go z obszaru nierzeczywistego do rzeczywistosci. Jednak Nathan posiadal wlasna wole i nie mial zamiaru opuszczac Kontinuum w miejscu, ktorego sam nie wybral. Drzwi zamknely sie "za" Nathanem, o ile w takim miejscu mozna w ogole mowic o zwyklych kierunkach. Pamietajac o swoim celu, Nathan zwizualizowal Aleje Zasluzonych na cmentarzu w Kensington. To byl jego cel. Zgodnie z planem mial wyobrazic sobie nagrobek sir Keenana Gormleya, skupic sie na nim i uzyc jako "drogowskazu". Zauwazyl jednak, ze nie jest to juz potrzebne. Gdy tylko Cmentarz Kensington zaistnial w jego myslach, odkryl ruch, wiedzac zarazem, ze zmierza w tym wlasnie "kierunku". Tak jakby podazal droga, nie zwazajac na to, czy biegnie ona prosto, na dol, do gory, czy zakreca... nie mozna bylo tego stwierdzic, ani nawet odgadnac. Jednak bez cienia watpliwosci poczul kierujaca nim sile, rozniaca sie od wypierajacych go na zewnatrz mocy Kontinuum Mobiusa. Bylo to nie tyle popychanie, ile delikatny nacisk, ktory zdawal sie nim kierowac. Cos podobnego odczuwal, kiedy podazal sladem symbolu wstegi Mobiusa z Grecji do kwatery glownej Wydzialu E. To byla jego sciezka zycia, a takze sciezka Zek. Wiedzac o tym, nie odczuwal najmniejszego zagrozenia. Po prostu poddal sie ruchowi, odczuciom, zdazajac za nimi do zrodla - miejsca spoczynku Keenana Gormleya na Cmentarzu Kensington. Nathan wyczuwal droge przed soba tak, jakby widzial swiatlo na koncu tunelu. Przyspieszal swoj metafizyczny ruch sama sila woli - w te strone, wlasnie tam. I tak jakby najpierw szedl, a pozniej zaczal biec, zauwazyl, ze porusza sie znacznie szybciej. Tak niesamowicie szybko, ze znalazl sie od razu tam, gdzie zamierzal! Przechodzac od niewiarygodnej "predkosci" mysli do stanu spoczynku w czasie krotszym od jednej sekundy, nie odczul najmniejszej niedogodnosci. Wykonal obliczenia potrzebne do stworzenia drzwi Mobiusa i przeszedl przez prog. Swiatlo! Swiatlo tak jaskrawe, ze az westchnal i musial mocno zacisnac powieki. No i grawitacja! Nathan zachwial sie z chwila, gdy dotknal stopa twardej ziemi, a jego nogi zatrzesly sie, kiedy zmuszone byly utrzymac ciezar ciala. Wowczas ktos powiedzial: "Teraz!" i pomocne dlonie wyciagnely sie, aby go wesprzec. Chociaz wydawalo sie, ze podczas wyprawy z kwatery glownej na Cmentarz Kensington nastapil uplyw czasu, to byla to wlasnie ta sama chwila, w ktorej glos espera stojacego na podwyzszeniu sugerowal pomylke i zadajac zarazem pytanie: - Tak, teraz, na litosc boska! Dlaczego powtarzasz za mna? Glos dobiegal ze sluchawki, ale tym razem w budynku krematorium Kensington, gdzie znajdowal sie teraz Nathan. Eksperyment pokazal, ze "czas" nie istnieje w obszarze Kontinuum Mobiusa. -Dobra robota, Nathan! - Westchnal ktos ze zdumieniem. Jednoczesnie w umysle Nekroskopa odezwal sie "glos": Dobra robota, synu! Sir Keenan Gormley byl wyraznie pod wrazeniem. Teraz... jestes jeszcze bardziej podobny do ojca. Takiego jak byl na poczatku, czy pod sam koniec?, odpowiedzial pytaniem Nathan. Na chwile zapadla cisza, ale Nathan wyczul, jak Gormley zastanawia sie. To prawda, Harry popelnial bledy. Potwierdzil w mowie umarlych sir Keenan. Ale nie zapominaj, ze bledy sa istota czlowieczenstwa. Czyzby? Bledy Harry'ego pozbawily go czlowieczenstwa. Przez nie przestal byc czlowiekiem!, blyskawicznie oraz z ironia w glosie odparowal Nathan. Wiedzial jednak, ze ten komentarz nie pozostanie bez odpowiedzi. Madry czlowiek uczy sie na bledach, odparl po chwili sir Keenan. Na wlasnych bledach, a takze na cudzych. W twoim przypadku chodzi o bledy ojca. Masz jeszcze przed soba dluga droge. Uwazaj na siebie, Nathan. Badz ostrozny po drodze... Przez kolejne dwadziescia cztery godziny (bo tylko tyle czasu mu zostalo) Nathan wprawial sie w korzystaniu z Kontinuum Mobiusa. Jego koordynatami oraz punktami odniesienia byla nieustannie rosnaca grupa zmarlych przyjaciol. W koncu geografia tego dziwnego swiata przestala byc zestawem linii, trygonometrycznych punktow, oceanow czy bialych czap lodu znanych z atlasu, ale zywym, oddychajacym zrodlem nieustannego zdumienia, podziwu i zaskoczenia. Roznica pomiedzy tym swiatem, a jego wlasnym byla podobna do roznicy pomiedzy czosnkiem, a miodem. Nie polegalo to tylko na tym, ze jeden byl ostro kwasny, a drugi slodki (poniewaz Kraina Slonca takze posiadala slodycz), ale na tym, ze prawie pod kazdym wzgledem skrajnie sie roznily. Tylko obszary gorskie byly do siebie podobne, przynajmniej pod wzgledem fauny i flory, ale nawet same gory byly inne, w swiecie, w ktorym slonce swiecilo po obu stronach pasma gorskiego! Ta Ziemia byla jednym swiatem - pelnym, ciaglym systemem - jednym systemem, podobnie jak jest to w przypadku zywych istot. Ale swiat Krainy Slonca i Krainy Gwiazd, gdzie sama nazwa mowi za siebie, wydawal sie czesto dwoma swiatami. Kraina Slonca byla miejscem swiatla, ciepla, milosci i zycia. Kraina Gwiazd byla zimna i mroczna, pelna ohydnej, czarnej nienawisci, zapieklych wendet i odrazajacych nieumarlych. Jakzesz mogloby byc inaczej? Po slonecznej stronie mieszkali Cyganie, lud Nathana, zas mrok byl siedliskiem Wampyrow! Ale Ziemia - ta ziemia z rownoleglego wszechswiata -byla piekna w calosci, pomimo faktu, ze niektorzy z jej mieszkancow raczej tacy nie byli. Takie przynajmniej Nathan mial zdanie na samym poczatku, zanim nie zobaczyl zdewastowanych, przemyslowych obszarow Europy Wschodniej oraz stref na zawsze zamknietych z powodu skazenia radioaktywnego... Harry Keogh mial wielu przyjaciol wsrod zmarlych i teraz wszyscy chcieli rozmawiac z Nathanem. To bylo cos nowego. Zmarli w swiecie Nathana nic od niego nie chcieli, chociaz czesto slyszal, jak szeptem rozmawiali ze soba. Z drugiej strony jednak bylo w tym cos bliskiego, poniewaz tak zwany "prymitywny" Tyr zamieszkujacy pustynne obszary Krainy Slonca chcial sie z nim zapoznac w chwili, gdy wyruszyl na pustynie w poszukiwaniu smierci, a odnalazl cel, ktory nadal sens jego zyciu. Odkrycie mowy umarlych dalo mu chec do zycia, celem zas stalo sie Kontinuum Mobiusa (choc wowczas niewiele o nim wiedzial, poza tym, ze stanowilo tajemnice ukryta w matematycznym wirze cyfr). Kiedy udalo mu sie powstrzymac wirujace liczby, mogl swobodnie badac obszar Kontinuum. Obie zdolnosci uzupelnialy sie, a telepatia byla czyms, co przewyzszalo umiejetnosci ojca, przynajmniej przez wieksza czesc jego zycia. Ojciec potrafil jeszcze cos, czego Nathan wcale nie pragnal. Byla to "sztuka" wskrzeszania umarlych, co wedlug panujacych na Ziemi religii uwazane bylo za bluznierstwo. Inaczej sie sprawy maja, kiedy gnijace zwloki zmarlych o wlasnych silach powstaja z grobow za sprawa milosci do bliznich, ale czyms zupelnie innym jest, gdy ludzie zmarli przed wiekami zostaja wbrew ich woli przywolani do zycia i powstaja z prochow, soli i pylu za sprawa magii czarownika, wykorzystujacego ich do swoich ciemnych sprawek. Tak, nekromancja to potworny talent. Jednak bez niej... W miasteczku Bonnyrigg niedaleko Edynburga zyl sobie chlopczyk, ktory stracil swojego ulubienca pod kolami samochodu. Jednak obdarzony swoimi "zdolnosciami" Harry Keogh byl innego zdania. Kto zdolalby sie oprzec radosci plynacej z mozliwosci przywrocenia zycia ukochanemu szczeniakowi, dzieki czemu na nieszczesliwej twarzy chlopca znowu zagoscil usmiech? Pies Paddy wciaz zyl i zarowno pies, jak i jego pan wydorosleli. Nathan mial okazje ich odwiedzic. O ile jednak Paddy byl tylko szczeniakiem, pierwszym eksperymentem Harry'ego zwiazanym z nekromancja, to za sprawa "sztuki" Harry'ego do zycia zostali takze przywroceni ludzie. Na przyklad piekna dziewczyna o imieniu Penny. Za sprawa Harry'ego ci ludzie doswiadczyli piekla podwojnej smierci. Jednak nie wszyscy podzielili los ofiar. W rumunskich gorach Zarundului Nathan rozmawial z wodzem Trakow Bodrogkiem i jego zona Sofia... a raczej z tym, co po nich zostalo, poniewaz ich ciala zamienily sie w garsc rozwianych po calym swiecie popiolow. Umarli jednak w tym miejscu i dlatego byli z nim zwiazani, dzieki czemu mogli opowiedziec o dokonaniach ojca Nathana. I zaden ze zmarlych, z ktorymi Nathan rozmawial, nie wychwalal Harry'ego tak bardzo jak Bodrogk i jego zona Sofia. W ciemnosciach nocy, w ruinach starego zamku, ich ciche glosy opowiedzialy mu o wyczynach Harry'ego. O tym, jak Nekroskop zmierzyl sie z ostatnim z rodu Ferenczych -Janoszem, synem Faethora - i jak go pokonal! Nathan wiedzial, ze jest to prawdziwa historia, nie tylko dlatego, ze opowiedzieli ja zmarli, ale rowniez dlatego, ze nazwisko Ferenczy bylo przeklenstwem takze w jego swiecie. Tak samo jak nazwiska innych Wampyrow! Kiedy Nathan dowiedzial sie o tym, co robil Janosz - o mezczyznach, ktorych wskrzeszal z prochow, zeby torturami wydobyc z nich tajemnice oraz o dawno zmarlych kobietach, ktore wykorzystywal do innych niecnych celow - zajal jasne stanowisko w tej sprawie: nekromancja to umiejetnosc, ktorej nie bedzie zglebiac. Ten proceder budzil odraze zarowno u troga, jak i wsrod zmarlych Cyganow. Poniewaz byl synem Harry'ego, mieszkanca Krainy Piekiel, Cyganie woleli unikac rowniez Nathana. To byla czesc spadku i reputacja odziedziczona po ojcu. Jednak na Ziemi Ogromna Wiekszosc zaprzyjaznila sie z Nathanem. Nathan odwiedzil cmentarz w Ploesti, w Rumunii, gdzie za czasow Ceaucescu zmarli powstali z grobow, zeby bronic Harry'ego przed zbirami z Securitate. Nadal tam przebywali, pamietali to zdarzenie i byli zadowoleni z wizyty Nathana. Jego ojciec byl dla nich bohaterem. Dlaczego? Poniewaz Harry usunal raka toczacego ich kraj. Wykonczyl Faethora Ferenczy'ego wysylajac go w otchlan przyszlosci, w czas otwartych drzwi z Kontinuum Mobiusa. Bezcielesny umysl lorda Wampyrow Faethora poplynal w przyszlosc bez szans na zbawienie. Tak manifestowala sie odraza Nekroskopa do Wampyrow... i taki tez byl wstret jego syna do tego pomiotu... Odwiedzil tez cmentarz w poblizu Newcastle, w polnocno-wschodniej Anglii, aby pogadac z pewna prostytutka, znajoma Harry'ego. Pamela zalowala, ze nigdy nie miala okazji poznac Harry'ego w tym, "glebszym" sensie... lecz znala go na tyle i darzyla taka sympatia, ze wyszla z grobu, aby mu pomoc, kiedy byl w opalach. Mialo to miejsce na krotko przed tym, gdy Harry zamierzal opuscic (lub tak postanowil) ten swiat i udac sie do Krainy Slonca. W tamtym czasie Nekroskop scieral sie z potworem w ludzkiej skorze znanym jako Johnny Found. Z pomoca Pameli oraz innych niezywych ofiar Founda, Harry wykonczyl go na cmentarzu. Nathan poznawal zatem zycie wlasnego ojca zarowno z ust zywych, jak i zmarlych osob. Nauczycielami byli przyjaciele z Wydzialu E oraz niezliczone rzesze zmarlych pozostajacych w grobach na obszarze calego swiata. Nathan zwiedzil w ten sposob swiat, po czesci zeby poznac losy swojego ojca, a czesciowo w celu poprawy jego reputacji. Nathan nie byl zmuszony do odwiedzania miejsc pochowkow zmarlych osob, z ktorymi rozmawial. Znacznie latwiej byloby siegnac glosem do zmarlych, poszukac ich z oddali i to tez daloby dobry skutek. Ale jego ojciec nie postepowal w taki sposob. Pierwszy Nekroskop absolutnie nie byl tym, ktory "pokrzykiwalby" na Ogromna Wiekszosc. Kiedy pragnal porozmawiac ze zmarla osoba, wyruszal w podroz, aby sie z nia "zobaczyc". Zmarlym nalezalo okazac szacunek, jesli nie zachodzila wyzsza koniecznosc. Nathan byl tego samego zdania. Z tego powodu nalezalo zachowac wyjatkowa ostroznosc. Duza liczba zmarlych przyjaciol Harry'ego Keogha spoczywala na obszarze zajmowanym przez dawny Zwiazek Radziecki. Nawet majac do dyspozycji Kontinuum Mobiusa, Nathan zdawal sobie sprawe z ograniczen wynikajacych z ukladow politycznych. Tak samo jak na zachodzie zatrudniano esperow, tak i na wschodzie istnieli ludzie "z darem". Wiekszosc z nich mial pod swoim dowodztwem Turkur Tzonov! Pozostalo jeszcze tak wiele zmarlych osob, ktore chcial odwiedzic, z ktorymi musial porozmawiac. Byc moze byla to juz ostatnia okazja. Na dodatek trzeba bylo zobaczyc sie ze wszystkimi w ciagu niespelna dwudziestu czterech godzin, w czasie jednego dnia i nocy. Tylko tyle czasu zostalo Nathanowi. Przynajmniej na tym swiecie. Wiekszosc ludzi bylaby wyczerpana praca, ktora wykonal w tak krotkim czasie. Bez Kontinuum Mobiusa byloby to zupelnie niemozliwe. Jednak Nathan nalezal do ludu Wedrowcow i byl przyzwyczajony do dlugich godzin dnia i nocy, ktore w jego swiecie byly siedmiokrotnie dluzsze. Dzieki temu potrafil obywac sie znacznie dluzej bez snu. Kiedy jednak wykonal wszystko, co bylo mozliwe i natychmiast po ostatniej wyprawie wrocil do kwatery glownej Wydzialu E, byl naprawde zmeczony. Ostatnia odwiedzona przez niego osoba byl duch przedwczesnie zmarlej Cyntii, bliskiej przyjaciolki, z ktora porozmawial przez chwile na cmentarzu w polnocno-wschodniej Anglii. Widac bylo po nim zmeczenie, kiedy pojawil sie w pokoju Harry'ego nie bedac juz zdanym na pomoc Davida Chunga i orientujac sie znakomicie, dokad podazac korzystajac z Kontinuum Mobiusa. Zgodnie z zawarta wczesniej umowa, zmeczonym glosem zdawal relacje Benowi Traskowi. II Klopoty w Wydziale E - DrogaMobiusa Szef Wydzialu E tez nie wygladal najlepiej. Lekko poirytowanym glosem przypominal: -Juz piatek, Nathan, mielismy sie spotkac z kilkoma esperami. W Belgradzie bedzie na nas czekac jeszcze kilka osob na wypadek, gdyby pojawil sie tam Turkur Tzonov ze swoimi agentami. Zaloze sie o milion funtow, ze on tam bedzie! Jesli chodzi o Tzonova, to boje sie, ze kiedy jestes daleko stad, zajdziesz w glab jego terenu i mozesz wpasc w smiertelna pulapke. Moze wyjasnisz, dlaczego kazales na siebie czekac? Juz myslalem, ze nie zdazysz. Za trzy godziny odlatuje nasz samolot. Lot potrwa dwie i pol godziny, moze zdazysz sie przespac w samolocie. Wyglada na to, ze jest ci to potrzebne.-Wcale tak nie uwazam - nie zgodzil sie z nim Nathan. - Nie lubie latania. Wole trzymac sie z daleka od samolotow. To tylko dolalo oliwy do ognia. Trask zmarszczyl brwi i powiedzial: - Co? -Fruwanie na wampyrzych lotniakach tez nie sprawia mi rozkoszy. - Nathan usmiechnal sie blado pomimo swiezej, greckiej opalenizny. - Samoloty sa rownie beznadziejne, a moze nawet gorsze. Z poczatku mnie to rajcowalo, ale pozniej... badzmy rozsadni, nic co jest tak ciezkie, nie moze rownie wysoko podskakiwac! Moze zabierz ze soba Chunga, a ja sie zdrzemne tutaj i zlapie was pozniej. -Zlapiesz nas...? -...pozniej - dokonczyl Nathan. - Dogonie was. Gdy tylko znajdziecie sie w Schronie Radujevac... -Dogonisz nas... - Powtorzyl Trask. Wypowiadajac te slowa westchnal naprawde ciezko. Obaj mezczyzni dokladnie w tej samej chwili zorientowali sie, jak bardzo starszy zazdroscil mlodszemu. Jednak chwile pozniej, jakby starajac sie zatrzec to wrazenie, Trask zapytal: -Czy nie masz z tym zadnych trudnosci? - Prawie zadnych. -Dla Harry'ego bylo to jak rozmowa, spacer, oddychanie. Mial jednak za soba sporo praktyki. -Ze mna jest tak samo. -Zjawiles sie tu z Zek. To fakt. - Trask mial duzo czasu, zeby o tym pomyslec. Powinien juz dawno do tego przywyknac, ale wciaz nie mogl sie oswoic z niecodziennym sposobem podrozowania. - No tak, przeniosles Zek z Zakynthos. -No wlasnie. - Nathan nie mial zamiaru sie przechwalac. Kontinuum Mobiusa takze dla niego bylo zagadka. Stwierdzil po prostu fakt. Bez udzialu telepatii potrafil takze przewidziec, co Trask zamierza powiedziec. -Czy myslisz, ze... - Zaczal Trask zapadajac sie w fotel. Nie znosil niedomowien i lubil wszystko wyjasniac jak najszybciej. Moze byla to jedna z cech jego talentu. - Chodzi mi o to, ze swego czasu twoj ojciec zabral ze soba kilka osob w podroz przez Kontinuum Mobiusa. Dla mnie jest to nie do pojecia, cos, czego nigdy nie doswiadczylem... Co o tym sadzisz? -Dla mnie tez jest to dziwne - odpowiedzial Nathan. - Jednoczesnie wciagajace, mozna sie chyba uzaleznic. Chcialbys sprobowac? -Nie... nie wiem. - Trask zaczal krecic glowa, po czym ruch glowy zmienil sie w potakiwanie. - Tak, chcialbym sprobowac. To moze byc jedyna okazja. -Ufasz mi? -Oczywiscie, ze tak. Wiesz o tym - odparl bez wahania Trask. Nathan poruszyl sie mowiac z usmiechem na ustach. - No to sie przejedziemy. Nathan polozyl sie spac, ale Trask byl zbyt przejety. Siedzial przy biurku, przekladal papiery i staral sie nie myslec o tym, co mialo nastapic juz za kilka godzin. Szczerze mowiac, to nie mial nic do zrobienia! Trask byl juz w wielu dziwnych miejscach i zajmowal sie dziwnymi sprawami -najdziwniejszymi! - tym razem jednak wybieral sie w przestrzen, z ktora kontaktowali sie tylko nieliczni. Odwiedzi miejsce, ktore wlasciwie nie powinno istniec, miejsce znane jedynie umyslom fizykow i matematykow. Kontinuum Mobiusa! To nie do pomyslenia. A jednak od nowa zaczal o nim myslec, a wlasciwie wsunal sie w swiat wyobrazen i fantazji. Byly to tylko fantazje, bo przeciez nie moglby sobie wyobrazic jakie w rzeczywistosci jest Kontinuum. W koncu odsunal wszystkie papiery i przeszedl do centrum dowodzenia. Stad mieli wyruszyc do Rumunii. Oprocz Traska nikogo nie bylo w pomieszczeniu, ale za niecale trzy godziny... Bedzie tu cala ekipa Wydzialu E, za wyjatkiem Anny Marii English, ekopatki, ktora od kilku miesiecy pracuje z dziecmi w Rumunii przygotowujac jednoczesnie teren na przybycie Nathana. Bedzie tu takze minister, ktory zapragnal zobaczyc Kontinuum Mobiusa w akcji. Jednak Ben Trask widzial to jeszcze przed Nathanem. Bylo to na terenie posiadlosci Harry'ego Keogha niedaleko Bonnyrigg, kiedy Nekroskop konczyl swoj pobyt na Ziemi. Trask zobaczyl jak Harry ujawnia cechy Wampyra, widzial jak Wampyr sie przeobraza. Czasami przemiana Harry'ego snila mu sie w nocy. Jezeli chodzi o Kontinuum Mobiusa, to nie sposob go zobaczyc, chyba, ze jestes osoba, ktora je wywoluje. Z zewnatrz mozna jedynie zaobserwowac namacalne skutki jego dzialania. Traska przeszyl dreszcz, kiedy przypomnial sobie postac Harry'ego, w nocy, gdy Wydzial spalil jego dom. Chryste! Czy wampyrzy lordowie ze swiata Nathana, lub chocby z Krainy Gwiazd wygladali tak samo? Wiedzial, ze tak. Niektorzy wygladali jeszcze bardziej przerazajaco. Harry przynajmniej caly czas walczyl ze zlem rosnacym w jego wnetrzu - opowiadal Nathan - nawet w Krainie Slonca. Wampyry jednak puszczaly wodze swoim namietnosciom, zadzom, demonicznym instynktom. Byly wcieleniem zla. Przyszla mu na mysl chwila, kiedy widzial Harry'ego po raz ostatni, w tym przerazajacym czasie, gdy Nekroskop o malo nie poddal sie wampyrzym instynktom. Esper Geoffrey Paxton, wredny telepatyczny pies, ktory nigdy nie powinien znalezc sie w Wydziale E, probowal strzelic do Nekroskopa z kuszy. Strzala nie doszla celu i sam o malo co nie stal sie ofiara Harry'ego, a raczej potwora zyjacego w jego wnetrzu. W ogrodzie otaczajacym plonacy dom, lord Wampyrow, Harry Keogh podniosl do gory Paxtona jak kukielke, patrzac mu z bliska w oczy. Drobna postac czlowieka, wlasciwie smiec zetknal sie twarza w twarz z kims, kto byl istota czlowieczenstwa, a przeobrazil sie w potwora. Z opadnieta szczeka, wytrzeszczonymi oczami, roztrzesiona i zlana potem cielesna powloka Paxtona znalazla sie kilka centymetrow od polyskujacych biela, ociekajacych slina bram piekiel. Twarz Harry'ego, jego usta... ta purpurowa jaskinia wypelniona dlugimi zebami, blyszczacymi i ostrymi jak odlamki szkla. Czy byla to brama piekiel? Na pewno, a nawet gorzej. Trask przypomnial sobie wlasne mysli: Paxton jest jak cukierek, slodkie miesko, suszony ananasik. Dlaczego Harry nie mialby odgryzc mu twarzy? Moze ma na to ochote!? Moze tak zrobi!? Przypomnial sobie, jak krzyczy: - Nie! Harry, nie rob tego! Nie spieszac sie, Nekroskop zamknal monstrualne szczeki, spojrzal na poswiate plonacego domu i poszukal wzrokiem Traska stojacego w zamglonym ogrodzie. Ben, twoj swiat jest bezpieczny. Harry przekazal mu te wiadomosc wprost do umyslu. Znikam stad. Kraina Slonca? Spytal Trask. Nie mam wyboru. Potwierdzil w myslach Harry. Nastepnie upuscil Paxtona na ziemie jak kupe smiecia, dajac tym samym do zrozumienia Traskowi, ze wojna zostala zakonczona. Paxton jednak nie chcial tego zrozumiec. Podnoszac ponownie kusze probowal zastrzelic Harry'ego, jednak Nekroskop niespodziewanie zniknal. To wtedy wlasnie Trask zobaczyl po raz pierwszy dzialanie Kontinuum Mobiusa. Poruszajac sie z wdziekiem typowym dla Wampyra, Harry zrobil krok w tyl w... nicosc. Dla Traska i pozostalych agentow Wydzialu E wygladalo to tak, jakby po prostu nagle przestal istniec. Strzala z kuszy Paxtona wleciala w zawirowanie mgly i pustki. Telepata oglaszal swoj sukces: -Dopadlem go! Zastrzelilem skurwiela. Nie moglem chybic! Mgla jednak rozstapila sie i gluchy, niemal bezcielesny glos oznajmil: - Niestety, musze cie rozczarowac. Nastepnie pojawila sie reka o szponach w ksztalcie zelaznych, zardzewialych rybackich haczykow. Zacisnela sie na czaszce Paxtona, wyciagnela go z ogrodu i z tego swiata. Harry bez trudu moglby zabic telepate, jednak tego nie uczynil. Wrzucil go z powrotem do ogrodu pozbawiajac go w miedzyczasie umiejetnosci podsluchiwania cudzych mysli. To byla ostatnia przysluga, jaka oddal Nekroskop Wydzialowi E, a takze calemu swiatu. Na pozegnanie Harry zamienil jeszcze kilka slow z Traskiem i dodal na koniec ostrzezenie: -Uwazaj na siebie, Ben. Trask dobrze zapamietal te chwile. Czul zmieszanie, zal, wstyd. Pamietal takze ostatnia probe wyjasnienia sytuacji. Krzyknal: - Zaczekaj, Harry! Ale Nekroskop juz zniknal w drzwiach Mobiusa. Trask przypomnial sobie stojacego Harry'ego - tak, potwora, ale przede wszystkim czlowieka. Sny i wspomnienia stopniowo zaczynaly sie rozplywac. Nagle i ze zdziwieniem szef Wydzialu E zorientowal sie, ze znajduje sie w pokoju dowodzenia. Bardzo pomogl w tym fakt, ze ktos trzymal mu reke na ramieniu! Trask obrocil sie gwaltownie i zauwazyl stojacego obok Nekroskopa! Byl to jednak nowy Nekroskop, mlodszy i rownie zaskoczony gwaltowna reakcja starszego mezczyzny. -Przepraszam, Nathan! Wlasnie myslalem o twoim ojcu i... - Urwal w pol slowa, bo zauwazyl wyraz twarzy Nathana. Mlody czlowiek wiedzial, o czym rozmyslal Trask. -Twoje mysli, wspomnienia, byly tak intensywne... -Nathan podniosl do gory ramiona, jakby chcial sie usprawiedliwic, jednak nie przeczac niczemu. Wiedzial, ze nie powinien wkraczac do cudzego umyslu bez zaproszenia. -Wiem, ze myslales o mnie, albo o moim ojcu. Powinienes nauczyc sie strzec swoich mysli, Ben. Zwlaszcza zwiazanych z twoim zawodem. Lepiej, zebys stosowal zaslone hipnotyczna, tak jak w Perchorsku. Trask zaprzeczyl gwaltownym ruchem glowy. - Nie, w Perchorsku popelnilem bledy. Przynajmniej kilka razy. Oslanianie mysli prawdopodobnie ograniczylo moje zdolnosci paranormalne. Tzonov razem z kumplami nie mogli ich wyraznie odczytac, ale i ja mialem zaciemniony obraz! Interesuje mnie tylko prawda. Polprawdy mi nie wystarcza. Tak czy owak zajmujemy sie wywiadem paranormalnym i w naszym Wydziale powierzylbym kazdemu nie tylko swoje mysli, ale i zycie. -Twoj umysl byl bardzo wyrazny - powiedzial Nathan. - Na tyle wyrazny, ze czulem jakbym byl razem z toba w Bonnyrigg. Gdy zobaczyles mojego ojca, przestraszyles sie. Widzac go w twoim umysle wcale sie nie dziwie. -To prawda, ze byl Wampyrem - zgodzil sie Trask. - Ale byl silny. Nigdy nie poddal sie krwiozerczym instynktom. -Wszyscy mi to powtarzaja - odparl Nathan. - To tak, jakbys mi mowil: "gdyby zdarzylo sie najgorsze, pamietaj, ze ojciec nigdy sie nie poddal". -Moze o tym mowimy - Trask nie mial zamiaru zaprzeczac. - Nawet teraz nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakimi dysponujesz mocami. A jesli bys byl na dodatek Wampyrem? Jesli masz zostac Wampyrem...? Nie bylo sposobu, by sie o tym dowiedziec, lecz oprocz Tzonova i Opozycji byli w Londynie inni ludzie, ktorzy tak wlasnie mysleli. Ci ludzie, w przeciwienstwie do Traska, uwazali, ze wewnetrznej walki nie mozna wygrac... Oprocz Zek Foener, ktora pojechala kupic bilet powrotny do Zante na Morzu Jonskim, wiekszosc z zalogi Wydzialu E zebrala sie juz w centrum dowodzenia. Pelniacy obowiazki oficera dyzurnego Ian Goodly odebral telefon. Dzwonil minister. Kiedy zostala potwierdzona jego tozsamosc, prekognita zapytal: - Dlaczego nie ma pana u nas? -Posluchaj - przerwal mu glos ze sluchawki. - Nie pytaj o to, dlaczego mnie nie ma w Wydziale E. Powiedz mi, czy oni sa tam jeszcze? -Oni? Trask i Nathan? -No jasne! Chodzi mi o to, czy oni juz pojechali... czy Nathan... czy sa w drodze do Schronu? -Za jakies pietnascie minut, sir. Czekaja na telefon od Chunga, ktory ma potwierdzic, ze juz wyladowal. Jak panu wiadomo, on pomaga Nathanowi znalezc droge. -Wiem! Prosze posluchac... Rozmawiam z panem Goodly'em, czy tak? Mozemy miec klopoty. Nagle prekognita zorientowal sie, co go trapilo przez caly dzien. Wlasnie to, o czym zaczal mowic minister. -O cholera! - Powiedzial. Przeklenstwo w jego ustach zabrzmialo co najmniej dziwnie. -Co? -Mow pan, o co chodzi - rzucil Goodly w sluchawke. - Tak szybko jak potrafisz. Bez obaw, orientuje sie w czym rzecz. - Mialo to pokrycie z jego przeczuciami. - Trask i Nathan, a zwlaszcza ten drugi, sa w wielkim niebezpieczenstwie. - Goodly powinien sie teraz szczegolnie skoncentrowac. Minister wzial sobie slowa prekognity do serca. Blyskawicznie wyrzucajac z siebie slowa powiedzial: - Goodly, oni wiedza o Nathanie. Podjeli juz decyzje. Ale ja sie z nimi nie zgadzam. Moge stracic prace, ale nie zgadzam sie. Rozumiesz? -Tak, mow dalej. -Nawet nie wiesz, jaka ulge sprawila mi wiadomosc, ze Nathan zabiera go w podroz przez Kontinuum Mobiusa. Ci ludzie postanowili, ze Nathan nie opusci sam lotniska w Belgradzie! Obwinia za to Opozycje. Goodly zassal powietrze, wydajac przy tym sykniecie. -Chca go powstrzymac przed powrotem do domu! Za... wszelka cene? -Wykoncza go! Kiedy uslyszalem, ze Nathan postanowil - jak to powiedziec - sam zorganizowac podroz, kamien spadl mi z serca. -Wyobrazam sobie! - Goodly usmiechnal sie, co nie bylo podobne do niego. - Dlaczego wczesniej nie wspomniales o tym... powitaniu w Belgradzie? -Czy to by w czyms pomoglo? Oczywiscie, ze powiedzialbym Traskowi, jesli nie wiedzialbym, ze zmienili srodek transportu. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, na jakie narazam sie ryzyko? -Mozesz najwyzej stracic posade. Gdybys o tym nie powiedzial, to ryzykowalbys... -Wiem - przerwal mu minister. - Ale wlasnie to robie, prawda? Poprosze o szczypte zaufania. -Mow dalej. -Samolot lecial z wiatrem i wyladowal w Belgradzie pietnascie minut przed czasem. Traska i Nathana nie bylo oczywiscie na pokladzie, wiec JSW zorientowalo sie, o co chodzi. -JSW? - Goodly zmarszczyl brwi. - Czy mowimy o Jednostkach Specjalnych Wywiadu? - Oficjalnie JSW mialo zostac rozwiazane przed dwunastu laty, ale wsrod pozostalych jednostek wywiadu wiadomo bylo, ze JSW bylo teraz silne i zamaskowane jak nigdy przedtem. -Nathan to straszna bron, nad ktora nikt nie ma kontroli - odparl minister. - Nawet nie jest z naszego swiata i przynajmniej teraz jego wylacznym celem jest powrot do Krainy Slonca. Zawsze sie obawialismy, czy na tym sie skonczy. Czy tam zostanie? Pamietasz, ze mielismy podobny problem z jego ojcem? Ile razy Ben Trask przypominal, jak potezna bronia jest Nathan? JSW interesuje sie nim. Chcieli mu zlozyc propozycje wspolpracy, oczywiscie poza strukturami Wydzialu E. Ten plan powstal jednak zanim Nathan opanowal Kontinuum Mobiusa. -Momencik - przerwal mu Goodly. - Dopiero co zaczal go uzywac. Skad sie o tym dowiedzieli? - Prawie uslyszal jekniecie dobiegajace od jego rozmowcy. To wystarczylo za odpowiedz. -Goodly, na litosc boska! To jest moja praca. Myslisz, ze sam dla siebie stanowie prawo? Czlowieku, tutaj zawsze ktos kogos obserwuje. Wy powinniscie wiedziec o tym najlepiej! -Dobra, wracajmy do meritum - rzucil Goodly. - Wiec na pokladzie nie bylo Traska i Nathana. Co teraz? -Nastepna bedzie kwatera glowna. Gdybys mial szukac Nathana, to dokad bys na ich miejscu wyruszyl? -Tutaj? Kwatera glowna Wydzialu E? -Oczywiscie! Ludzie z Belgradu zadzwonia do dowodztwa w Londynie i sadze, ze juz wyruszyl do was jakis oddzial. Obawiam sie, ze ich rozkazy beda teraz troche inne. -Jezu! -Co sie stalo? -Nic - odparl Goodly rzucajac sluchawke na widelki. W rzeczywistosci oznaczalo to jednak bardzo wiele. Talent prekognity wlasnie sie uruchomil i Goodly doswiadczal wizji. Drzwi windy otwieraja sie... wypada z nich kilku zdecydowanych, muskularnych mezczyzn ubranych w szare mundury. Sa uzbrojeni w roznorodna bron automatyczna, wlacznie z lekkimi karabinami maszynowymi. Goodly biegnie w ich strone, zostaje zatrzymany i przyszpilony do sciany przez dwoch mezczyzn. Tonem nie znoszacym sprzeciwu pytaja: "Gdzie jest twoj szef i ten drugi koles, Nathan?" Goodly odpowiada: "W centrum dowodzenia!" O rany! Centrum dowodzenia! Jeszcze zanim wizja zniknela z jego umyslu, Goodly podniosl sie z fotela i wybiegl zza biurka oficera dyzurnego. Korytarz mial nie wiecej niz 50 jardow, a z dyzurki do centrum dowodzenia bylo jakies trzydziesci jardow. Biegnac korytarzem Goodly zobaczyl lampki sygnalizujace, ze winda ruszyla do gory. Kiedys winda obslugiwala pietra hotelu, ale teraz miala przystanek tylko na ostatnim pietrze, w kwaterze glownej Wydzialu E. Oczywiscie mogl to byc ktorys z agentow Wydzialu, ktory spoznil sie na pozegnanie Traska i Nathana. Ale Goodly byl pewien, ze jest inaczej. Wpadajac do centrum dowodzenia zauwazyl krag esperow otaczajacych Nathana i szefa Wydzialu. Najwyrazniej nikt sie tutaj nie spieszyl. Goodly poruszal sie i myslal tak szybko, ze inni wygladali jakby zamarli w bezruchu. Jak na zwolnionym filmie zwrocili sie zdziwieni w strone Goodly'ego. Ten zas bez zadnych wyjasnien krzyknal: - Ben, Nathan - zabierajcie sie stad! I to natychmiast! Zadzwonil minister. JSW wyslalo tutaj swoich ludzi, szukaja Nathana! -Co? - Traskowi opadla szczeka ze zdziwienia, ale znal Goodly'ego jak wlasna kieszen i natychmiast zorientowal sie, ze Goodly nie zartuje. Dostrzegl prawde w jego ostrzezeniu. Trask odezwal sie do Nathana: - Mozemy ruszac? Nathan zamknal oczy, zmarszczyl brwi w chwili skupienia i pokrecil glowa. -Nie. Jest jeszcze za wczesnie, Chung jest ciagle w ruchu. Mial do nas zadzwonic. Moze byc teraz w samochodzie lub w innym miejscu w otoczeniu ludzi. Musimy pojawic sie na jakims bezpiecznym terenie. Goodly dostrzegl mysla otwierajace sie drzwi od windy. To spadajcie gdziekolwiek! - Krzyknal i wybiegl z powrotem na korytarz. - Sprobuje ich zmylic. Korytarzem biegla juz grupa uzbrojonych po zeby zolnierzy! Ale Goodly wiedzial jak z nimi postapic, gdyz wczesniejsza wizja stanowila podpowiedz. Popedzil korytarzem i wpadl na dwoch komandosow. Zlapali go i trzymajac za gardlo przyszpilili do sciany, zadajac pytanie: -Gdzie jest twoj szef i ten drugi koles, Nathan? -W... w centrum dowodzenia! - wydusil z siebie Goodly przez scisniete gardlo. -Gdzie? -Tam - wskazal reka w odwrotnym kierunku. Tam jednak agenci JSW sprawdzali juz pokoje. Na drugim koncu korytarza otworzyly sie drzwi centrum dowodzenia i grupa esperow wyszla z pomieszczenia. Wojskowi odepchneli Goodly'ego i schyleni pobiegli w strone centrum dowodzenia. Goodly ruszyl za nimi. Protesty esperow zostaly zignorowane; paranormalni szpiedzy Bena Traska zostali odepchnieci na bok i agenci JSW wpadli do sali dowodzenia. Goodly wbiegl tuz za nimi. Ale w pomieszczeniu widac bylo tylko wirujace w ksztalcie spirali pylki kurzu dostrzegalne w promieniach slonca. -Ty. - Agent JSW wskazal pistoletem maszynowym na Goodly'ego. - Oklamales nas. - Agent mial jakies piecdziesiat lat, mocna, kanciasta budowe ciala i rude, krotko sciete wlosy. Typowy miesniak, musial wazyc dziewiecdziesiat kilo. Szare oczy mial troche zbyt blisko siebie, zas dolna warga miesistych ust wyraznie mu drzala. Goodly zmarszczyl brwi i odsunal lufe od siebie. Pozostali esperzy weszli do pokoju i stali z zalozonymi na piersiach rekami, obserwujac te scene. Po zniknieciu Traska i Nathana sytuacja zmienila sie. Bylo tak, jak powiedzial minister: ci ludzie mieli wyrazne rozkazy. -Nie slyszales, co powiedzialem? - Spytal rudzielec, ponownie kierujac lufe pistoletu w strone Goodly'ego. Pryskal przy tym slina i byl czerwony na twarzy. Chyba byl dowodca tego oddzialu. -Slyszalem - odpowiedzial Goodly swoim wysokim, lecz pewnym glosem. - Zawsze oklamuje, grozacych mi zoldakow, ktorzy wlamuja sie na teren prywatny! Wszyscy tak robimy. Razem z twoim kolega groziliscie mi przed chwila w korytarzu. Zaplacicie za to. Jestescie z JSW, tak? Mozecie sie spodziewac najgorszego. Zolnierz podniosl bron, a reszta oddzialu zaczela sie przesuwac do przodu. W tej chwili usmiechnal sie Garvey mowiac: - Gosc sie zmieszal, nie lubi byc oskarzany i nic na to nie moze poradzic. Przyszli wykonac swoje zadanie, ale spoznili sie. Nie maja tu juz nic do roboty. Jesli zrobia cos jeszcze, bedzie to wbrew rozkazom. Facet boi sie twoich pogrozek. Podnosi bron, zeby pokazac jaki jest duzy i odwazny, ale boi sie, ze o tym tez zameldujesz. Prawde mowiac to sra w gacie! Goodly wiedzial, ze Garvey odczytal mysli dowodcy oddzialu JSW. Ten jednak gapil sie na twarz Garveya. Telepata wciaz sie usmiechal. -Ty - powiedzial dowodca oddzialu wskazujac nieznacznym ruchem broni na Garveya. - Zamknij gebe! - Nadal wpatrywal sie w... powiedzmy wyraz twarzy Garveya. -Bo co? - Odparl Garvey. - Zastrzelisz mnie? Wszystkich zabijesz? To jest kwatera glowna Wydzialu E. Nie wiesz, ze wszystko, co tu mowimy, jest nagrywane, wlacznie z faktem, ze zniszczyles zabezpieczenie windy? Nie tylko ty masz przesrane, ale takze ci, co cie tu przyslali. Paul Garvey byl wysoki, dobrze zbudowany i wciaz w niezlej formie pomimo faktu, ze mial piecdziesiat jeden lat. Szesnascie lat temu byl przystojny, zanim... nie stanal do boju z najgorszym z przeciwnikow Harry'ego Keogha, nekromanta Johnnym Foundem. Wowczas stracil ponad polowe lewej strony twarzy. Od tego czasu przeszedl wiele operacji plastycznych i jego twarz odzyskala utracone cechy, ale mimika nie zalezy tylko od tkanek przeszczepionych z innych miejsc ciala. Twarz Garveya zostala zrekonstruowana, ale miesnie po lewej stronie nie funkcjonowaly tak samo, jak po prawej i pomimo uplywu lat nerwy nie odbudowaly sie w calosci. Garvey mogl usmiechac sie prawa strona twarzy, ale nie lewa. I chociaz wiekszosc esperow przywykla do jego wygladu, to Garvey wolal w ogole sie nie usmiechac oraz staral sie unikac robienia min czy grymasow. Kiedy jednak Garvey przestal sie usmiechac i rzucil grozne spojrzenie... Dowodca oddzialu przelknal sline i najwyrazniej staral sie zebrac w sobie. Nastepnie zabezpieczyl bron i cofnal sie. Zamrugal oczami, spojrzal w bok, wyjal z kieszeni koszuli plastikowa karte i podal Goodly'emu. Zaczal mowic jak powtarzajaca za kims papuga: - To byla operacja JSW. Zgodnie z prawem nie mozecie o zaistnialych zdarzeniach... -Wynocha! - Przerwal mu Goodly. - Zabieraj stad dupe razem ze swoimi gorylami, i to juz! Dowodca jeszcze bardziej poczerwienial, nadal sie... i wypuscil powietrze w bezsilnej zlosci. Odwrocil sie do swoich ludzi, zmierzyl ich wzrokiem i ruchem glowy dal znak do wyjscia. Ale Goodly jeszcze z nimi nie skonczyl. - Zgodnie z litera prawa, wobec ktorego tajemnica panstwowa jest jak sekret przedszkolakow, macie zapomniec o tym, ze w ogole byliscie tutaj! Musicie zapomniec nawet o tym, ze sie urodziliscie! Bo za to, czego sie tutaj dowiedzieliscie wasi szefowie, a moze szefowie waszych dowodcow, skaza was od razu na lobotomie! Agenci JSW wyszli z pokoju i skierowali sie do windy. Dopiero teraz Goodly mogl ich policzyc, byla to polowa sekcji - osmiu mezczyzn. Esperzy przewyzszali ich liczebnie. Niemal natychmiast Paul Garvey powiedzial: - Wszystkim ich przewyzszamy! Nie byli zbyt rozgarnieci. Gdyby byl tu Nathan, mieli go zabrac ze soba a gdyby to sie nie udalo, mieli go zabic. -Wyczytales to w ich myslach? -Tak - przytaknal Garvey. - Ale tylko Nathana, dlatego moglem troche im nawrzucac. Nic wielkiego, jak powiedzialem - facet sral w gacie ze strachu. -Musze napisac meldunek - z satysfakcja stwierdzil Goodly. Idac na stanowisko oficera dyzurnego byl jeszcze bardziej niz zwykle podobny do trupa. Kiedy juz dotarl na miejsce, zadzwonil telefon. Dzwonil David Chung ze Schronu w Rumunii. Po uslyszeniu glosu Goodly'ego powiedzial: - Jak tam, Ian? Jestem juz na miejscu. Mielismy troche klopotow na lotnisku, ale jakos sobie poradzilem. Nathan i Trask moga... moga tutaj dotrzec. -Tak, moga - odpowiedzial Goodly z westchnieniem ulgi. Tylko, ze gdzie, do cholery, oni teraz byli? Gdzies w glebi niego odezwal sie jeszcze jeden glos. A gdzie beda jutro o tej porze? I gdzie ty sam bedziesz, drogi Goodly? Tak wlasnie odzywal sie jego talent, wiedzial, ze nawet prekognita nie potrafi zagladac zbyt daleko w przyszlosc. Czasami zas, tak jak w tej chwili, nawet nie smial probowac... Nathan juz sie do tego przyzwyczail, jednak z Traskiem bylo inaczej. Na pierwszy rzut oka, smak czy odczucie, Kontinuum Mobiusa bylo dla Traska obszarem, do ktorego nie mozna sie bylo przyzwyczaic, ani tym bardziej w nim przebywac. O czym myslisz?, spytal Nathan. W Kontinuum Mobiusa nawet mysli mialy swoj ciezar i Trask "slyszal" je ostro i wyraznie, tak jak slowa wypowiadane w zwyklym swiecie. Dostosowujac sie, blyskawicznie odparl: Jak bede w stanie myslec, to ci odpowiem! Nathan tylko sie usmiechnal. Trask byl zbyt zajety odczuwaniem otaczajacego go Kontinuum - absorbowaniem go, albo raczej doswiadczaniem - zeby sie obruszyc. Bylo to bardzo podobne wrazenie do tego, co odczuwala nieliczna grupa ludzi, ktorzy dzielili przed nim to samo doswiadczenie. Wiec kiedy byl juz zdolny zebrac mysli, doszedl do tych samych spostrzezen, co inni. Pomyslal sobie nawet to samo, co Nathan: Bylem w centrum dowodzenia, a potem jeden krok i jestem tutaj. Teraz jestesmy po drugiej stronie drzwi Mobiusa. Tylko... gdzie do cholery jest owo "tutaj"? "Tutaj" panowala ciemnosc, Pierwotna Ciemnosc istniejaca jeszcze przed poczatkiem Wszechswiata. Bylo to miejsce absolutnego niebytu. Nic nie istnialo, nie bylo tutaj nawet rownoleglego poziomu istnienia. Jesli gdziekolwiek istniala ciemnosc absolutnych glebin, to bylo to wlasnie w tym miejscu. Traska uderzyla mysl: Byc moze tu wlasnie narodzil sie Bog, a dopiero pozniej zrobil pierwszy krok w strone swiatla. Moze w ten sposob zaczelo sie istnienie Wszechswiata - gdy Bog rozdzielil ciemnosc i metafizyczna pustke. W istocie. Kontinuum Mobiusa bylo bez pustki i bez formy. Trask byl zaskoczony sila ogarniajacych go emocji. Byly to zupelnie nowe emocje, ktore, podobnie jak w przypadku nielicznych poprzednikow, stwarzaly calkowicie nowe doswiadczenie. Nawet Nekroskop Harry Keogh (pomimo faktu, ze byl tutaj pierwszy) i jego syn Nathan nigdy nie czuli sie w ten sposob, poniewaz przynajmniej w pewnym stopniu rozumieli matematyczne podloze Kontinuum. Dzieki swoim zdolnosciom Trask zrozumial prawde o Kontinuum, co jeszcze pogarszalo jego polozenia. Kontinuum znajdowalo sie poza swiatem ludzi, poza ludzkim doswiadczeniem, a nawet przekraczalo matematyczne obliczenia stosowane przez ludzi. Pojmowaly je tylko umysly dawno zmarlych matematykow oraz mistykow i znawcow metafizyki. A jednak Trask znalazl sie tutaj i wyczuwal to! Nie bylo tutaj powietrza, ale nie bylo tez czasu, zatem Trask nie potrzebowal oddychac. Bez czasu nie istniala rowniez przestrzen. Te podstawowe skladniki - pierwotne podstawy tworzace wszelkie pojecie materialnego Wszechswiata - nie istnialy w tym miejscu! A jednak nic nie zagrazalo Traskowi. Nie rozpadal sie, nie podlegal dezintegracji, jego czlonki nie odpadaly. Nie mialy dokad uleciec. Trask poznal prawde: byl NIGDZIE. Bylo to jednak miejsce, gdzie Wszedzie i Zawsze mialo swoj poczatek. Miejsce narodzin wszechswiatow! Lono swiatow. Jednia poprzedzajaca narodziny czasu! Mogl wyrazic swoj szok odkrycia, wlasna wersje Eureki, tyle, ze Trask odkrywal, ale nie byl Odkrywca. Wiedzial zarazem, co maja na mysli ludzie, ktorzy stwierdzaja, ze "widzieli swiatlo". Albowiem on zobaczyl ciemnosc. Nagle, doswiadczajac tej ciemnosci poczul lek. Chwycil mocniej dlon Nathana i staral sie przyciagnac jego niewidoczna reke. Tak, niewidoczna, ale zapamietana jak fotograficzne odbicie na wlasnej siatkowce, jak blednacy blysk swiatla. Nathan byl jedynym lacznikiem z Normalnoscia, Rzeczywistoscia, Ludzkoscia. Trask nie mogl go dojrzec, ale mogl odczuc jego obecnosc. Wiedzial, ze Nathan istnieje naprawde. Przez chwile wiedzial tylko to, w owej niesamowitej nie-czasoprzestrzeni. Na skutek wyczerpania przyziemnymi myslami (lub tez myslami, ktore nadawaly sens w nonsensie, albo nieziemskim otoczeniu) lek Traska wyolbrzymil sie i zamienil w rodzaj histerii, w ktorej brakowalo chaotycznych ruchow typowych dla zwyklej paniki. Po prostu nie smial sie poruszyc, poniewaz nie wiedzial, dokad ruch - nawet najdrobniejszy - moze go zaprowadzic. Wyruszyc... stad moglo oznaczac dotarcie dokadkolwiek, jesli znalby droge, lub donikad i to na zawsze. Taki los moglby spotkac Traska, jesli Nathan opuscilby go. Zagubic sie tutaj oznaczaloby zagubienie po wszystkie czasy; albowiem w tym bezczasowym, pozbawionym przestrzeni nie-otoczeniu, nie zmienia sie nic, o ile nie pojawi sie akt woli. Ten akt woli moze pochodzic od kogos, kto zablakal sie w to miejsce lub tez od kogos, kto potrafi nim sterowac. Od kogos takiego jak Nathan. Wowczas nowa mysl pojawila sie w umysle Traska, a przynajmniej nowa dla niego: Nathan, nie powinnismy byc tutaj. To nie jest nasze miejsce. A raczej nie moje. Jego myslowy szept przepelniony byl strachem. Nathan od razu wyczul lek. Spokojnie. Jego mysli biegly kontrolowanym torem. Nie przejmuj sie. Czy nie tego wlasnie chciales? No i jestes tutaj. Ale nie powinienem. Nie o to mi chodzilo. Jestes pewien? Trask zastanowil sie nad tym pytaniem. Czy byl tego pewien? Ale dlaczego sie zastanawial, jesli potrafil natychmiast poznac prawde? Tak, jestem pewien. Tutaj dzialaja sily. To nie jest taka... pustka... jak opisywales. Czuje prady, chyba. Zaczynaja mna poruszac, staraja sie mnie pozbyc, albo wypchnac. "Glos" Traska drzal od narastajacej paniki. Uspokoj sie, powtorzyl Nathan. Trzymam cie. Jestes bezpieczny. Zastanawialem sie nad tymi silami, ktore odczules. Wiesz co sie dzieje, gdy czekasz na czerwonym swietle? Jak odczuwasz energie w silniku, ktora ma cie pchnac do przodu? Mysle, ze tu jest tak samo. Czujesz wlasna moc. Nie ma innej mozliwosci, poniewaz oprocz sily woli nic tutaj nie istnieje. Nie byla to pelnia prawdy - w najlepszym wypadku domysl tylko - ale Trask nie mial sily sie sprzeciwiac. Jego jedynym pragnieniem bylo znalezc sie gdzie indziej. Jak chlopczyk jadacy rollercoasterem. Dokad zmierzamy? Za chwile bedziemy w Perchorsku. To sprawilo, ze starszy mezczyzna zebral sie w sobie. CO? Ale wyczul ruch ramion Nathana. To miejsce, gdzie moga sie nas najmniej spodziewac. W samym srodku. Ale tylko na chwile. Wpadniemy tam i znikniemy. Chce, zeby nas tylko zobaczyli. Mysl Nathana byla chlodna i zawzieta, przypominala Traskowi ojca Nekroskopa. Chce, zeby Turkur Tzonov wiedzial z kim ma do czynienia. Chce, zeby sie bal po tym, co zrobil Siggi Dam i co zamierzal zrobic ze mna i z Zek. Dlaczego? Przeciez nie bedzie ciebie tutaj. On o tym nie wie. Jestem Cyganem i jest mi cos winien. No, ale Perchorsk! Wpadamy i wypadamy, to wszystko, odparl zdecydowanie Nathan. Wystarczy, ze nas zobacza. Nic ci nie moga zrobic. Turkur dobrze sie zastanowi, zanim sprobuje zaszkodzic tobie, lub komus z Wydzialu E. Wiesz jak sie tam dostac? Tak. Przeciez tam bylem. Jest jeszcze cos, co chcialbym ci pokazac. Trask byl teraz spokojniejszy, troche bylo mu trudno przyzwyczaic sie do tego, ze nie moze, a raczej nie potrzebuje oddychac. Co takiego? Przeszlosc, odpowiedzial Nathan. I przyszlosc! Odkrylem drzwi czasu Harry'ego, ale jeszcze nie przeszedlem za prog. Spokojnie - nie zamierzam tego robic. Przynajmniej nie teraz. Chce tylko jeszcze raz tam zajrzec. Pomysl tylko, co dalby Ian, zeby byc na twoim miejscu. Niewiele, powiedzial Trask. Ian Goodly nie przepada za przyszloscia. To po prostu mu sie przydarza. Gdyby sie nad tym zastanowic, to kazdemu z nas sie to przydarza. To nieuniknione jak smierc. Moze tego wlasnie nie lubi. O wiele bardziej wolalby nie wiedziec... Zmierzali szybko w strone malego swiatelka, ktore po chwili powiekszylo sie do rozmiarow migoczacych drzwi. Wyladowali prawie na progu. Swiatlo wyplywalo spod drzwi i pulsowalo niebiesko cieplym i naturalnym kolorem. Swiatlo zycia! Trask bez potrzeby mowienia dostrzegl prawdziwosc tego co widzi. Stojac, lub znajdujac sie na progu i dostrzegajac zarys ich sylwetek w blekitnej poswiacie, zapytal: Przyszlosc? Nasza przyszlosc? Przyszlosc czlowieka? A te blekitne linie? Nathan odezwal sie po chwili, a jego szept wyrazal nie mniejsza naboznosc od Traska. Linie... to ludzie!, powiedzial. To losy ludzi... Przyciagajac Traska blizej progu, wlasciwie na sam skraj, dodal: Widzisz? To ty, Ben, blekitny szlak twojego przyszlego zycia! Za drzwiami do czasu przyszlego chaotycznie klebily sie miliony blekitnych linii. Trask zobaczyl, ze jedna z nich bierze poczatek z niego samego. Wyplywa jak niepojete, ektoplazmatyczne przedluzenie ciala i rozwija sie, stajac sie jasnoblekitna biegnaca w przyszlosc wstega - w jego przyszlosc. Kolejna linia miala poczatek w postaci Nathana i biegla w dal znikajac w rozszerzajacym sie, zamglonym horyzoncie jutra... Zapatrzyli sie w osobliwosc przyszlosci; trwalo to minute lub eon. Trask nie bylby w stanie powiedziec. Nawet tutaj czas ucieka, odezwal sie Nathan. Tak to przynajmniej odbieram. Tak czy siak, wiem, ze moja przyszlosc to Kraina Slonca i Kraina Gwiazd. Trask nie odpowiedzial. Wstrzasniety pieknem (a takze wiedza) tego, co wlasnie zobaczyl, uswiadomil sobie, ze slyszy dzwiek. Przypominalo to chory anielskie, zgrane, nieprzemijajace Achhhhhhh! To moglo istniec wylacznie w jego umysle, poniewaz domyslal sie, ze czas jest rownie bezglosny jak Kontinuum Mobiusa. Jesli mozna by uslyszec dzwieki calej przyszlosci, to halas bylby zapewne nie do zniesienia. Wszystkie z tych zanikajacych w przyszlym jutrze blekitnych linii wzdychaly w umysle Traska. Niektore z linii ciemnialy i gasly z chwila smierci jakiegos czlowieka, inne zas rozblyskiwaly nagle w przestrzeni w momencie narodzin przedstawiciela ludzkiej rasy. Traskowi zdawalo sie, ze moglby obserwowac to zjawisko przez cale zycie. W istocie czas ulegl w tym miejscu zatrzymaniu, a przynajmniej czas przyszlosci. Przeszlosc takze istnieje, powiedzial Nathan prowadzac go do kolejnych drzwi. Tutaj neonowe linie zwezaly sie, zbiegajac sie w zamglonej jutrzence zwiastujacej nastanie ludzkiej rasy. Mistyczny dzwiek Achhhhhhh biegl teraz w odwrotnym kierunku zanikajac w historii ludzkosci... Po krotkiej, a moze po dluzszej chwili, Nathan oswiadczyl: Teraz do Perchorska. Zanim Trask zdolal cokolwiek powiedziec, odkryl, ze znowu jest w ruchu. Doswiadczyl czegos podobnego do krotkotrwalego, gwaltownego przyspieszenia, gdy jego towarzysz po prostu ruszyl do Perchorska na Uralu. Znalezli sie tam w jednej chwili. Nathan stworzyl matematyczny wzor drzwi Mobiusa... ...Ktore uginaly sie i powiewaly podobnie do plomienia swiecy na wietrze! Nagle Trask zorientowal sie w czym rzecz. "Za blisko!", krzyknal piskliwym glosem, co w Kontinuum Mobiusa zamienilo sie w miazdzaca, ogluszajaca, rujnujaca lawine dzwieku! - Jestesmy zbyt blisko Bramy! Nathan, ogluszony wibracja, przyciagnal Traska do siebie. Wiem. powiedzial. Tutaj wszystko jest inaczej, nawet wir liczb jest inny. Ale, blagam, nie krzycz. Przestan nawet myslec. Musze po prostu wykonac poprawne obliczenia i tyle. Nastepnie pozwalajac na to, zeby poprzednie drzwi rozpadly sie cofnal sie nieco i otworzyl nastepne. Drzwi byly tym razem bardziej stabilne, ale wiele im jeszcze brakowalo. Powoli zanikajac, dymily i poruszaly sie, podczas gdy Nathan staral sie utrzymac je na miejscu. W koncu ustabilizowaly sie i Nathan bez chwili zwloki przeszedl przez nie wciagajac za soba Traska... ...do Perchorska. Do kompleksu zbudowanego pod gorami Uralu. Do poteznej kulistej jaskini nazywanej takze Rdzeniem! III Bramy: Perchorsk i Radujevac Trask i Nathan byli tutaj wczesniej i dosc dobrze znali to koszmarne miejsce. Sztuczna jaskinie wyzarta w skale w chwili, gdy tworzyla sie Brama pod wplywem przerazajacej prozni wywolanej nuklearna implozja. Brama byla stacja przesiadkowa na trasie wiodacej do rownoleglych swiatow Krainy Slonca i Krainy Gwiazd.Wrazenie bylo takie, jakby sie bylo w jaskini, ale na tym konczyly sie wszelkie podobienstwa. Skala zostala wydrazona na ksztalt idealnej kuli, banki o srednicy ponad stu dwudziestu stop. Przestrzen otoczona byla sferycznie ugietymi, czarnymi oraz szkliscie gladkimi scianami oprocz miejsc, ktore energia upstrzyla dziurami, nie oszczedzajac nawet sklepienia. W samym srodku jaskini znajdowala sie Brama Perchorska zabezpieczona trzyczesciowa brama, zamykana w razie potrzeby przy pomocy poteznych silownikow hydraulicznych. Za obramowaniem ze stali wisiala w powietrzu Brama i emanowala zlowroga, obca energia. Dwoch podroznikow spodziewalo sie tego. Tak to wygladalo, kiedy byli tu ostatnio. Lecz teraz dzialo sie cos jeszcze. Naokolo kulistego, stalowego "jaja", ktore otaczalo Brame zawieszono pomost o szerokosci dziesieciu stop w takiej odleglosci, zeby umozliwic zamkniecie stalowego jaja. Na pomoscie ustawiono konsole, komputery, monitory, ale nie bylo zywych ludzi. Blisko glownego pulpitu lezalo kilka zakrwawionych, groteskowo poskrecanych i niezywych cial. Wygladali na naukowcow i najwyrazniej umarli calkiem niedawno, moze minute, najwyzej dwie minuty wczesniej. Nathan wyczul to przy pomocy nieomylnego instynktu Nekroskopa. Odebral wrazenia paniki, zdumienia i niedowierzania ludzi, ktorzy sadzili, ze smierc dotyczy wylacznie innych osob. Wszyscy mamy takie przekonanie, dopoki smierc nas nie dosiegnie. Nathan i Trask wynurzyli sie z drzwi Mobiusa w ostatnim rzedzie platform otaczajacych centrum kuli saturnicznym pierscieniem. Mieli szczescie, ze ukazali sie oslonieci plyta z aluminium, przymocowana do poreczy chodnika... To miejsce bylo zasloniete przed wzrokiem ewentualnych obserwatorow. Oslona byla wyposazona w przydymione szklo, przez ktore mozna bylo obserwowac otwarta Brame. Od strony Bramy dobiegalo swiatlo. Bylo podobne do blasku trzech, zmruzonych kocich oczu i plynelo z trzech czterostopowych otworow poszerzajacych sie w miare jak hydrauliczne silowniki rozsuwaly poszczegolne czesci wrot. Teraz obraz przypominal gigantyczna pomarancze o stalowej skorce ktora nacieto w trzech miejscach i powoli odchylano. Swiatlo z innego swiata zalalo jaskinie, ukazujac Brame podobna do wielkiego, slepego oka cyklopa. Po chwili "puszka Pandory" stala otworem! Byl to jednak statyczny obraz, pierwsze wrazenie, ktore dotarlo do nich bezposrednio po ciemnosciach panujacych w Kontinuum Mobiusa. Tak jak noca odciska sie obraz pokoju, w ktorym zapalono swiatlo. Statyczny, nieruchomy, bezglosny... az do momentu, gdy do Nathana i Traska dotarlo, gdzie sie znajduja. Wowczas wszystko gwaltownie ozylo! Prawdziwy chaos dzwieku, ruchu i zaglady! Ludzie na platformie nie byli jedynymi martwymi cialami, dookola umierali inni. Trask i Nathan zorientowali sie, o co tu chodzi. Premier Gustaw Turczin odlozyl na bok lagodny styl rzadow i postanowil dorwac Turkura Tzonova w jego jaskini. Dorwac go? Probowal go zabic! -Jezu! - Jeknal Trask, gdy seria pociskow z broni automatycznej odbila sie rykoszetem od metalowego podestu. - Wlezlismy w jakas bitwe! Turczin nawet slowem o tym nie pisnal! - Kiedy kolejna seria zadudnila w poblizu, chwycil za ramie Nathana mowiac: - Dobry Boze! Zwiewajmy stad. Nathan przykucnal i odpowiedzial: - Poczekaj! Musze to zobaczyc. -Co zobaczyc? - Wyrzucil z siebie Trask, choc dobrze wiedzial, o co chodzi. Nathan chcial zobaczyc Turkura Tzonova oraz poznac jego zamiary. Brama Perchorska laczyla sie z rownoleglym swiatem Nathana, zas drzwi do niego staly otworem. Rosjanie chcieli zaatakowac Kraine Slonca i Kraine Gwiazd wprowadzajac tam oddzial wojska. Chcieli skolonizowac swiat Wampyrow, zrobic z niego kolonie Mateczki Rosji i ograbic z drogocennych metali, finansujac polityke ekspansji cechujaca komunistyczny rezim, ktory zbankrutowal za czasow ZSRR. Ten plan zakladal takze zabojstwo premiera Turczina i zastapienie go nowym "demokratycznie wybranym" liderem tego wielonarodowego panstwa - naturalnie Turkurem Tzonovem! Tak przedstawiala sie sytuacja jeszcze cztery miesiace temu. Wtedy wlasnie Nathan pojawil sie na Ziemi przechodzac przez Brame Perchorska i odkryl plan Tzonova, o czym dyplomatycznymi kanalami powiadomiono premiera Rosji. Wydawalo sie, ze Turczin sie tym nie przejal, ale teraz widac bylo, ze postanowil zlapac Turkura Tzonova i jego ludzi na goracym uczynku. Bylo jednak wiadome, ze Tzonov, jako szef Opozycji - rosyjskiego odpowiednika Wydzialu E - wiedzial, co sie swieci. Walka w Perchorsku byla ubocznym efektem jego planow. Na pomoscie znajdowalo sie pieciu ciezko uzbrojonych mezczyzn. Pod gradem nadlatujacych z korytarza kul, trzech zolnierzy ciagnelo wyladowany bronia i amunicja wagonik w strone otworu w stalowej skorupie - do Bramy - zas pozostala dwojka oslaniala ich ogniem ze swojej broni. Wzrok Traska i Nathana przyzwyczail sie juz do swiatla i blasku Bramy, ktora oslepiala nawet przez przydymione szklo okna. Zauwazyli, ze zolnierze nie byli pierwszymi ludzmi Tzonova, ktorzy przeszli za brame. Wielu weszlo juz wczesniej w obszar swietlistej kuli, w jej horyzont zdarzen, a ich wolno poruszajace sie sylwetki mozna bylo dostrzec na tle jednolitego, mlecznobialego wnetrza Bramy. Ponaglali dziwnymi i zwolnionymi ruchami swoich kolegow, ktorzy znajdowali sie jeszcze po zewnetrznej stronie przejscia. Technik albo naukowiec w bialym fartuchu wyszedl nagle spoza zaokraglonych drzwi. Podnoszacy rece do gory i wyraznie odznaczajacy sie cialem na tle stalowych wrot, wystraszony czlowiek stawal sie coraz wyrazniejszy. Zobaczyl go jeden z mezczyzn w poblizu przejscia. Skierowal w jego strone obrzydliwy, stalowo-niebieski wylot pistoletu maszynowego i strzelil seria. Bylo to zwykle, pospolite morderstwo, calkowicie niepotrzebne. Najwyrazniej ten zolnierz i jego koledzy zostali wybrani osobiscie przez Tzonova. Naukowcem zatrzeslo w chwili, gdy gorace olowiane kule przecinaly go na pol, przechodzac na wylot przez cialo i odbijajac sie od stalowych wrot, rykoszetem trafily go jeszcze raz. Bialy chalat zaczerwienil sie w jednej chwili. Mezczyzna zachwial sie, zgial wpol, upadl na kolana i przekraczajac cialem krawedz podestu polecial glowa na dol w szescdziesieciostopowa przepasc. Jego placzliwy jek dolaczyl do glosow zmarlych nieopodal konsoli. Nathan nie mial dosc czasu, zeby go pocieszyc, mogl tylko patrzec. Z okraglego otworu szybu wybiegali kolejni mezczyzni. Dolaczali do tych, ktorzy zioneli ogniem do zolnierzy na pomoscie. Jeden z nich dostal w piers, spadal z pomostu krzyczac i kopiac nogami w powietrzu. Jednak prawie juz im sie udalo dociagnac wagonik do Bramy. Zostalo im tylko kilka krokow. Na pomoscie rozblysly lufy karabinow i kule zastukaly o metal, kiedy dwoch oslaniajacych zolnierzy wznowilo ostrzal. Coraz wiecej zolnierzy schodzilo z szybu na podest i osmiu z nich rozdzielilo sie, zbiegajac ze schodow w strone zewnetrznego chodnika. Kiedy byli w polowie drogi sytuacja sie zaognila. Nathan mial nadzieje zobaczyc Turkura Tzonova i pozwolic, aby ten zobaczyl jego. Chcial mu pokazac, kogo tak parszywie potraktowal i z kim w przyszlosci moze miec do czynienia. A takze przypomniec o dlugu do splacenia za to, co zrobil Siggi Dam. Poki co Nekroskop byl zawiedziony, ale w tej wlasnie chwili pojawil sie na scenie Rosjanin. Gdyby Nathan pokazal sie teraz, to zapewne on sam splacilby dlug. Podobny los spotkalby stojacego obok Traska. Za schodami wiodacymi do tunelu wejsciowego, obok pomostu laczacego saturniczne pierscienie okalajace Brame, niespodziewanie wlaczyly sie do akcji podwojne dziala Katuszewa. Bron byla ustawiona przy scianie na amortyzujacym trojnogu. Wlaczyl sie elektryczny silnik i mozna bylo zobaczyc strzelca obslugujacego dzialko. Widzac Tzonova, Nathan i Trask z przejecia wstrzymali oddech. Ten czlowiek moglby narobic dostatecznych szkod bez broni, a co dopiero strzelajac z dzial Katuszewa? Turkur Tzonov byl pochodzenia tureckiego i mongolskiego. Typowy samiec "alfa". W atletycznie zbudowanym ciele miescil sie niepospolity umysl. Jego szare oczy potrafily doslownie przejrzec na wskros czlowieka. Stanowily jego telepatyczne narzedzie. Mial waskie, srebmo-blond brwi okalajace wydatne luki brwiowe. Byl lysy, ale w zestawieniu z innymi cechami mozna bylo pomyslec, ze nigdy nie mial wlosow. Na pewno nie byla to oznaka zlego stanu zdrowia, albo starzenia sie. Bila od niego witalnosc, a jedyna anomalia dotyczyla oczu, ktore byly zapadniete i podkrazone od dlugich godzin czytania, lub nieprzerwanej koncentracji. Tzonov mial haczykowaty nos, prawdopodobnie zlamany kiedys w wypadku lub podczas walki. Najprawdopodobniej byla to walka, poniewaz szef rosyjskiego Wydzialu E byl milosnikiem sztuk walki. Ponad kwadratowym podbrodkiem widac bylo miesiste usta, troszke jakby zbyt szerokie. Male szpiczaste uszy prawie nie odstawaly od czaszki. Tzonov byl niewatpliwie przystojny, jednak calosciowy obraz jego postaci byl nawet zbyt doskonaly pod wzgledem symetrii. Kiedy wstrzas wywolany zobaczeniem go w takim miejscu zaczal mijac, Trask i Nathan zobaczyli jak silnik obraca dzialkiem, przesuwajac wylot dwoch luf ze srodka kuli w kierunku rusztowania podpierajacego platforme, przedluzajaca szyb wejsciowy. Ludzie na platformie, oraz ich schodzacy po schodach towarzysze goraczkowo szukali jakiejkolwiek oslony. Ci, ktorzy znajdowali sie blizej szybu cofali sie w poplochu, zas ci, ktorzy byli na schodach starali sie jak najszybciej dotrzec do zewnetrznego chodnika. Tzonov nie zwracal uwagi na ludzi na chodniku, tylko celowal ponad nimi w pajeczynowate rusztowanie. Nathan i Trask zobaczyli wyraz twarzy Rosjanina w chwili gdy naciskal spust dzialek Katuszewa. "Przystojna" czy nie, twarz wyrazala czysta zlosliwosc. W polusmiechu poslanca smierci wargi cofnely sie odslaniajac biale zeby, zas zyly na szyi naprezyly sie i stykaly z obojczykami. Nastepnie usmiech zamienil sie w zwierzece szczekanie! Dziala Katuszewa zawyly: hau, hau, hau! Ludzie rozrywani eksplodujaca stala wylewali z siebie wnetrznosci i barwili sciany na zolto, szkarlatno, szaro, brazowo. Ich plyny ustrojowe rozlewaly sie wszedzie, zas rusztowanie zostalo zmienione w skrecony i dymiacy zlom. Ludzie na podescie, ktorzy nie zdazyli schowac sie do szybu, zeslizgiwali sie do srodka kuli, albo wisieli na poskrecanych ksztaltownikach podtrzymujacych kiedys platforme. Tzonov z usmiechem na twarzy spojrzal w strone Bramy i zobaczyl, ze jego ludzie przechodza juz na druga strone, ciagnac wyladowany bronia wagonik. Dwoch stalo juz po drugiej stronie i przywolywali Tzonova upiornie powolnymi gestami. Byl ostatnim czlonkiem ekipy, ktory zostal jeszcze po tej stronie. Rosjanin mogl zasluzyc na kazde okreslenie, ale na pewno nie byl tchorzem. Dziki usmiech przemknal po jego twarzy i ponownie skierowal lufy dzialek w strone podestu posylajac kolejne dwie serie pociskow. Za watla oslona, chowajac sie przed fruwajacymi odlamkami, przykucneli Nathan z Traskiem zaslaniajac uszy rekami. W powietrzu przelecial szesciostopowy fragment rusztowania i wyrwal gorna polowe aluminiowej oslony, ktora wydala glosny jek rozdzieranego metalu. Okno z przydymionym szklem odlecialo wraz z urwanym fragmentem. -Moze sie stad wyniesiemy? - Zawolal Trask zdziwiony faktem, ze nie byl w stanie uslyszec wlasnego glosu, poniewaz dzwonienie w uszach bylo o wiele silniejsze. Blady na twarzy Nathan skinal w odpowiedzi glowa. Podniosl sie na trzesacych sie nogach, zamknal oczy i rozpoczal obliczenia wywolujace drzwi. Trask takze wstal i kiedy odslonili gorne czesci cial, zobaczyl ich Tzonov. Ujrzeli wyraz zdumienia na jego twarzy, a chwile pozniej wyrazne zadowolenie rozjasnilo jego oczy, zas usta wypowiedzialy slowo: "Wy!" - Kurwa! - Powiedzial Trask w chwili, gdy Rosjanin przesuwal w bok i obnizal wylot dymiacych luf. Nathan staral sie utrzymac drzwi, ale nie byl w stanie skoncentrowac sie. Czul na sobie wzrok Rosjanina, ktory skupil sie na nim, patrzac przez celownik dzialka. Przeszkoda byla takze bliskosc Bramy; drzwi nie chcialy sie prawidlowo uksztaltowac i byly niestabilne. -Nathan - z westchnieniem odezwal sie Trask. A kiedy Tzonov zaczal naciskac spust, powtorzyl jeszcze dobitniej - Nathaaaan! ...Ale iglice uderzyly w puste zamki! Widzac wscieklosc na twarzy Tzonova od razu domyslili sie, ze magazynki dzialka byly puste. Dzieki temu Nathan zyskal cenne sekundy. Kiedy Tzonov zeskoczyl z krzeselka i pobiegl zewnetrznym chodnikiem do Bramy, Nekroskop zamknal pierwsze drzwi Mobiusa i zaczal obliczac rownanie dla nastepnych, ktore rowniez nie byly dosc stabilne. W dymie i zgielku, slyszac odglosy agonii umierajacych ludzi oraz jeki tych, ktorzy juz umarli, Nathan nie potrafil sie dostatecznie skoncentrowac. Poniewaz nie opanowal jeszcze w pelni sztuki wladania Kontinuum Mobiusa, potrzebowal warunkow, w ktorych moglby sie skupic. W tym czasie Tzonov przebyl juz polowe drogi do wejscia, zatrzymal sie na pomoscie i zdjal z plecow automatyczny karabin. Drzwi Nathana przesuwaly sie po scianie, az w koncu pokryly sie z okraglym korytarzem o srednicy trzydziestu cali, tunelem o gladkich scianach przecinajacym skale. Poczatkowo zarys drzwi zwezil sie na ksztalt okregu i wydawalo sie, ze wsysa go waska sztolnia, ale po chwili drzwi ustabilizowaly sie. Nathan zrobil krok w kierunku drzwi. Spogladajac w glab tunelu wiedzial, ze drzwi sa teraz stabilne. Krzyknal do starszego mezczyzny: - Ben! Idziemy! Trask wychylil sie zza aluminiowej oslony i zobaczyl jak Turkur Tzonov kleczac, celuje z karabinu. Znowu zawolal: - O, kurwa! -Ty pierwszy - zwrocil sie do niego Nathan w chwili, gdy Tzonov otworzyl ogien. -Co pierwszy? - Zawyl Trask, kiedy zaswiszczaly dookola nich kule i zaczely odbijac sie od sciany. Nathan nie odpowiedzial, tylko wepchnal Traska do tunelu glowa naprzod. Trask zniknal w czasoprzestrzeni Mobiusa, zas Nathan z rozpedu wskoczyl w dziure tuz za nim. Stojacy na pomoscie Tzonov otworzyl usta i wybaluszyl ze zdumienia oczy. Przez dluzsza chwile zalewal zjadliwym strumieniem olowiu tunel, w ktorym znikneli Trask z Nathanem. Nastepnie zamknal otwarta ze zdziwienia szczeke, a twarz pociemniala mu ze wscieklosci. Wiedzial, ze nie ma takiej mozliwosci, zeby ludzie znikali tak szybko. Nie bylo ich juz w tunelu. Byli... gdzie indziej. Tzonov wiedzial gdzie znikneli, a przynajmniej jesli nie gdzie, to w jaki sposob. Najwyrazniej Nathan odziedziczyl talent ojca. Mozliwe, ze Trask i caly Wydzial E pomagali mu w ksztalceniu tej zdolnosci. Podobnie jak Harry Keogh, Nathan poznal tajemnice teleportacji. Potrafil zgodnie ze swoja wola przemieszczac sie w jednej chwili z miejsca na miejsce. Nie przebywal fizycznie odleglosci pomiedzy tymi miejscami albo znal krotsze, szybsze sposoby. Tzonov przestal naciskac spust broni, a tym samym umilkl loskot karabinu pozostawiajac jedynie dzwiek echa oraz dobiegajace zewszad jeki rannych. Z szybu otwierajacego sie ponad zdewastowana platforma slychac bylo stukot butow. Czas dzialal na niekorzysc Tzonova, no i czekala go jeszcze dawno zaplanowana podroz. Podniosl karabin i puscil krotka serie w strone szybu, nastepnie przykucnal, obrocil sie na pietach i ostrzelal glowna konsole. Gorace, biale plomyki podskakiwaly na metalu i Tzonov wykorzystal je jako wskaznik pomagajacy w niszczeniu panelu sterujacego. Znal cel i kiedy go odnalazl, pojawil sie niebieski luk wysokiego napiecia. Jakby w odpowiedzi na celnosc jego strzalow, dal sie slyszec jek metalu, a z podstaw hydraulicznych silownikow syknely klebki pary. Trzy masywne czesci wrot ze stali weglowej zaczely sie zblizac do siebie i zamykac. Kolo stop Rosjanina przelecialy splaszczone kulki olowiu, odbijajac sie od pomostu. Przeklinajac odwrocil sie i puscil dluga serie w glab szybu, a nastepnie popedzil w strone zwezajacego sie wejscia do Bramy. Sporadyczny, nieskoordynowany ostrzal trwal jeszcze chwile po tym, jak zniknal za horyzontem zdarzen i zostal zassany w inna przestrzen. Ostrzal ustal z chwila, gdy gigantyczne odrzwia zasunely sie, zamykajac przejscie. Poza polyskujacym, bialym swiatlem dobiegajacym ze szczelin na zlaczeniach zamknietych drzwi, panowala ciemnosc. Kiedy silowniki zamknely calkiem wrota i syknely po raz ostatni, zapadla takze glucha cisza, jesli nie liczyc jekow rannych oraz pytan zadawanych przez zabitych. Chwile wczesniej: Nawet w Kontinuum Mobiusa Nathan odczuwal zaburzenia spowodowane goracym olowiem wystrzeliwanym z broni Tzonova. Zaburzenia zanikly z chwila zamkniecia drzwi. Pozniej wyczuwal juz tylko Bena Traska. Na-Na-Nathan? Pytanie Traska bylo telepatycznym duszeniem sie, modlitwa skierowana do obcej ciemnosci. W nastepnej chwili zmienilo sie w okrzyk paniki: Nathaaaan! Nekroskop dogonil go, chwycil, powiedzial, ze juz jest. Spokojnie Ben. Jestem z toba. Rozszerzajac percepcje swojego metafizycznego umyslu stwierdzil: David Chung jest w Schronie Radujevac. Mozemy tam ruszac. Jezu!, westchnal Trask. Bogu dzieki, ze tu jestes. Zastanawialem sie, co by sie stalo, gdyby cie trafil Tzonov. Przykro mi, ale musze stwierdzic, ze nie chodzilo mi o ciebie. Balem sie, ze utkne w tym miejscu na zawsze. Po godzinie bym zwariowal. Co tu duzo mowic, juz zwariowalem! Nathan sluchajac jednym uchem Traska namierzal swoj kolczyk, znajdujacy sie teraz na terenie Rumunii. Po chwili (albo bez jednej chwili) byli na miejscu. Nathan obliczyl rownanie dla drzwi, po czym wyszedl przez nie ciagnac za soba potykajacego sie Traska. W przycmionym swietle Nathan nie musial mrugac i przywykac do roznicy w oswietleniu. Podszedl do nich David Chung i podal ramie Traskowi. -Klopoty? - Zaniepokoil sie Chung. - Ciezka podroz? -Mozna to tak okreslic - odparl ponuro Nathan. Byli teraz w malym kwadratowym pomieszczeniu o przekatnej nie wiekszej niz trzy i pol metra, oswietlonym slabymi jarzeniowkami zawieszonymi pod niskim sufitem. Nie bylo w nim ani okien, ani mebli. Tylko cztery, pomalowane na bialo sciany, David Chung i zloty kolczyk Nathana w ksztalcie petli. Nathan wzial kolczyk z wyciagnietej dloni Chunga i przyczepil sobie do ucha. Trask tymczasem doszedl juz do siebie, choc jego glos drzal jeszcze lekko. - Ujmijmy rzecz w ten sposob - powiedzial. - Juz nigdy dobrowolnie nie wybiore sie w podroz szlakiem Mobiusa! - Widzac na sobie spojrzenie Nathana, dodal: - To tylko jedna ze zlych wiadomosci, inne sa znacznie gorsze. Nathan wszedl mu w slowo. - Musielismy w pospiechu wynosic sie z Wydzialu E. Moglem dotrzec tutaj, ale jeszcze nie byles na miejscu. Jest wiele fajnych miejsc wartych odwiedzenia, ale chcialem jeszcze raz zobaczyc Perchorsk. Dotarlismy tam i... zobaczylismy... - Spojrzal na Traska. Starszy mezczyzna odchrzaknal. - Turkura Tzonova i oho, chyba caly pluton jego ludzi, a moze wiecej. Wszyscy przeszli przez Brame Perchorska. Kiedy tam wyladowalismy, trafilismy na wojne! Premier Turczin postanowil wylaczyc Tzonova, ale Tzonov zwietrzyl, co sie swieci. Majac takich pracownikow jak on nie bylo to trudne. Tzonov jest teraz w drodze do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Ma ze soba tylu ludzi i tyle broni zeby zmiesc wszystko, co mu wejdzie w droge! Nathan spojrzal na niego w dziwny, znaczacy sposob - moze podsmiewywal sie ze starego, a na pewno sie z nim nie zgadzal - ale nic nie powiedzial. -Oznacza to - powiedzial Chung - ze Nathan tez bedzie chcial wyruszyc w droge. I to jak najszybciej. Odezwal sie jeszcze jeden glos, tym razem kobiecy. - Moze nawet jeszcze szybciej. Anna Maria English, ekopatka (prawdopodobnie jedyna prawdziwa ekopatka, poniewaz Trask przez wszystkie lata swojej kariery nie spotkal podobnie uzdolnionej osoby), weszla wlasnie po cichu do pomieszczenia. Popatrzyla na przybyszow i powiedziala - Ben, Nathan. - Nastepnie zwrocila sie do szefa. - Rozmawiales z Davidem? Slyszales o problemach na lotnisku? JSW? Trask spojrzal na nia i pomyslal to, co tak czesto zauwazal w jej obecnosci. Anna Maria byla esperka pracujaca w Wydziale E, z pochodzenia i nazwiska Angielka, ale daleko jej bylo do typowej brytyjskiej damy. Byla wyjatkowo uwrazliwiona i cala soba wyczuwala wszelkie napiecie. W trudnych sytuacjach ogromnie cierpiala. Na tym polegal jej talent i Traskowi bylo jej zal. Moze jednak nie powinien jej zalowac? Kiedy Anna miala dwadziescia cztery lata, wygladala na piecdziesiatke. Teraz, w wieku czterdziestu lat, nadal wyglada na piecdziesiatke! Dla Matki Ziemi jest to niewatpliwie dobra wiadomosc. Polaczona ekologiczna swiadomoscia z planeta, Anna Maria starzala sie przedwczesnie w zwiazku z cywilizacyjnym oraz nuklearnym zanieczyszczeniem naszej planety w ostatnim stuleciu. Jednak w miare, jak Ziemia dochodzila do zdrowia, Anna Maria zblizala sie wygladem do swojego prawdziwego wieku, ale odwrotnie do uplywu czasu! Byla podstarzala jako nastolatka, teraz konczyla czwarta dekade zycia. Jesli jednak jej remisja utrzyma sie, to w wieku lat szescdziesieciu bedzie mloda! Jej talent (Trask zastanawial sie nad tym, czy nalezy to uznawac za talent, czy za przeklenstwo) polegal na tym, ze odczuwala w stosunku do swiata to samo, co empata odczuwal w stosunku do drugiego czlowieka. Odczuwala jednosc z Matka Ziemia. Kiedy Antarktyda byla pozbawiana zasobow mineralow, Anna czula sie pozbawiona energii. Kiedy tropikalne lasy byly wyrzynane w celu pozyskania budulca czy paliwa, Anna takze czula jakby jej cos wyrzynano lub ja wypalano. Potrafila zjednoczyc sie z agonia kazdego nielegalnie zabijanego przez Japonczykow delfina. Kiedy na Pacyfiku zatonal statek o napedzie atomowym, bol rozprzestrzenial sie po jej kosciach, podobnie jak promieniowanie rozchodzilo sie po dnie oceanu. Kiedy w warstwie ozonu pojawiala sie nowa dziura, Anna cierpiala z powodu perforacji pekajacego wrzodu w jej wnetrznosciach. Pracujac w Rumunii robila cos pozytecznego. Pomagajac dzieciom oraz mlodziezy, pomagala takze i sobie. W koncu byly to dzieci Ziemi, a ona troszczyla sie o nie. Traskowi podobala sie mysl, ze byc moze Ziemia odwdzieczy sie kiedys za to... -JSW? - Odpowiedzial pytaniem. - Wiemy o ich obecnosci z Londynu. Ale... czyzbym cos przeoczyl? - Popatrzyl pytajaco na Chunga. -JSW czekalo na nas na lotnisku w Belgradzie. - Powiedzial Chung. - Najwyrazniej byli zawiedzeni, ze Nathana nie bylo ze mna. Przesluchiwali mnie przez jakis czas i dlatego sie spoznilem. -To moze oznaczac spore klopoty - podjela temat Anna Maria. Ponadto Turkur Tzonov ma swoich ludzi w Rumunii. Moim zdaniem, nie mozemy zatrzymywac tutaj Nathana zbyt dlugo. Nie bedzie bezpieczny w tym miejscu. Przynajmniej dopoki JSW i Opozycja nie zmienia zdania. -Kiedy ostatnio widzielismy Tzonova, wyrazal dosc zdecydowana opinie - stwierdzil Trask. - Kiedy to bylo? Moze ze dwie minuty temu. Teraz jest w drodze do Krainy Slonca. Ale wiem o czym myslisz, jego agenci beda nadal dzialac wedlug rozkazow. Jezeli chodzi o JSW, to Ian Goodly bedzie im przeszkadzac, na ile potrafi. Tak czy owak, nie przejmuj sie, Nathan dlugo tu nie zostanie. Przynajmniej jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem. - Spojrzal na nia pytajaco, ona zas odpowiedziala skinieniem glowy. Prowadzac ich do zabudowan Schronu, powiedziala: -Wiec wszystko wiadomo. Tylko, ze... czy Nathan nie mial zabrac ze soba broni? -Mam zamiar ja zabrac - odezwal sie Nathan. - Musze po prostu wrocic po nia do kwatery glownej Wydzialu E. Trask nie byl tak optymistycznie nastawiony. - Moze nie bedzie to takie proste. Przynajmniej nie po ostatnich wydarzeniach. Plan polegal na tym, ze kiedy Nathan ustali koordynaty Schronu - zwrocil sie do Anny Marii - bedzie mogl kursowac tam i z powrotem. Korzystajac z Kontinuum Mobiusa przenioslby po jednej sztuce cala bron. Moze nadal jest to mozliwe, ale zalezy od sytuacji w Londynie. Skonczyli rozmawiac kiedy dotarli do centrum administracyjnego. Akurat zadzwonil telefon. Dzwonil Ian Goodly z Londynu i chcial rozmawiac z Traskiem. Anna Maria podala mu sluchawke. -Mowi Ben - odezwal sie Trask. - Czy to bezpieczna linia? Goodly opowiedzial, co dzialo sie po ich zniknieciu. - Przyszli po Nathana - konczyl - mieli rozkaz zabrac go ze soba, albo go zabic! Trask kiwal glowa w zamysleniu. - Ktos sie go boi tak bardzo, jak my balismy sie jego ojca. - Rzucil wzrokiem na Nathana. - I jest w takim samym bledzie. Ale skad wiedzieli, ze jestesmy w stanie wyslac go z powrotem do Krainy Slonca i Krainy Gwiazd? -Nie uwierzysz... nasz minister. Musze przyznac, ze byl tym szczerze wkurzony. To on zadzwonil z ostrzezeniem, ze zaatakuje nas JSW. Przypominam sobie teraz, ze wspomnial cos o tym, ze obserwatorzy sa obserwowani przez obserwatorow. -Tak - zgodzil sie z nim Trask. - W Wydziale E wszyscy jestesmy grubymi rybami. Ale jesli chodzi o naprawde powazne sprawy - albo niebezpieczne - jak w tym przypadku, to wowczas okazuje sie, ze sa jeszcze grubsze ryby, a nawet rekiny! Zaprosili doradcow na narade. Zimnych mozgowcow z najwyzszego szczebla specjalizujacych sie w finansach, polityce zagranicznej i bezpieczenstwie zarowno wewnetrznym, jak i zewnetrznym. Same mozgi bez odrobiny serca. Mozesz byc pewny, ze ktos tam, o wiele wazniejszy od naszego ministra uruchomil cala maszynerie. Mysle, ze tak to moze wygladac. Ktokolwiek za tym stoi, moze narobic bledow, tak samo, jak mysmy sie pomylili. Zabojstwo Nathana byloby potwornym bledem i to z wielu powodow! - Jednym z nich byl oczywiscie Turkur Tzonov, ale Trask nie zamierzal teraz o nim mowic, nawet przez bezpieczna linie. -Co teraz? - Spytal Goodly. - Mozemy w czyms pomoc? -Bron Nathana i amunicja - padla odpowiedz. - Czy jest przygotowana? -Schowana - powiedzial Goodly. - JSW nie znalazlo jej. Nawet jakby znalazlo, to jestesmy Wydzialem E i mamy prawo posiadac bron. -A gdzie oni sa teraz? Obserwuja was, podsluchuja, przeszkadzaja? -Nie na tyle, zebysmy to mogli odkryc. -To dobrze - odparl Trask. - Mam taki plan. Wylaczcie winde na jakis czas i zabezpieczcie Wydzial. Wyslij kogos na dach, zeby wypatrywal helikopterow. Kilku innych na ulice, niech sie rozgladaja. Chce, zebys caly czas byl na linii. Od poczatku akcji do konca, zebysmy mogli rozmawiac, kiedy Nathan bedzie sie przemieszczal. Watpie, zeby JSW zostawilo ludzi w poblizu kwatery, ale wole uniknac najmniejszego ryzyka. Jesli pojawia sie po waszej stronie najmniejsze oznaki niebezpieczenstwa, przerywamy akcje i ewentualnie pozniej kontynuujemy. Nathan dotknal jego lokcia. - Tracisz czas przy tym telefonie - odezwal sie. Trask spojrzal na niego. - Co? -Zek wciaz jest w Londynie - przypomnial mu Nathan. - Kaz ja zawolac. Ostrzeze mnie. Nie potrzebujemy telefonu. Telefony moga przestac dzialac. Trask pomyslal: Tak, ale to samo dotyczy Zek. Nathan odczytal to nie tylko w jego myslach, ale rowniez w oczach. Bez chwili zwloki zgodzil sie z nim. - Masz racje. Telefon bedzie potrzebny. Siedzacy po drugiej stronie linii Goodly zdolal sie zorientowac, o czym rozmawiali. - Zek przed chwila tu przyszla - rzucil w sluchawke. Byla w miescie kupic bilet na powrotny samolot. Siedzi obok mnie i powiada, ze chce pomoc. Traskowi wyrwalo sie z ust ledwo slyszalne: o, kurwa! Goodly zauwazyl: - Zek prosi, zeby powiedziec, iz tak samo uwaza! -No dobra, juz - Trask wiedzial, ze nie ma sie co spierac z Zek. Kochal ja i nawet nie mial zamiaru sie z nia sprzeczac. - Podzielcie bron tak, zeby latwo mozna ja bylo uniesc. Najlepsze bedzie centrum dowodzenia. Tam jest najwiecej miejsca. Zek przesle Nathanowi sygnal za kazdym razem, gdy pakunek bedzie gotowy do zabrania. Nathan bedzie sie na nia kierowal. Do roboty. - Popatrzyl jeszcze na Nathana i usprawiedliwiajac sie, wzruszyl ramionami. -W porzadku - odpowiedzial Goodly. - Potrzebuje troche czasu na zabezpieczenia, a potem Zek da ci znak, a raczej Nathanowi. Jakies pietnascie, dwadziescia minut. -Dobra - odpowiedzial Trask i odlozyl sluchawke. Odwrocil sie do Nathana i Anny Marii, mowiac - Mamy jakies dwadziescia minut - spojrzal na Anne Marie. - Czy wystarczy nam czasu, zeby zobaczyc jak sprawy tutaj wygladaja? -Skinela glowa. - Chodzcie. Usytuowany w lesie Schron byl szkola, przytulkiem oraz domem dla piecdziesieciu rumunskich dzieci w wieku od szesnastego roku zycia do dwudziestego. Po upadku rezimu Ceaucescu pod koniec lat osiemdziesiatych, Rumunia stopniowo otwierala sie na wplywy Zachodu i Wydzial E obawiajac sie Istniejacych Mocy, postawil zabudowania na zalesionych brzegach Dunaju, w okolicy Radujevacu. Polozenie Schronu nie bylo przypadkowe, zostal on usytuowany w miejscu, gdzie u stop wzgorz Carpatii Meridionali, transylwanskich Alp, z ciemnosci podziemi wyplywala rzeka, bedaca doplywem Dunaju. To zrodlo, albo wywierzysko bylo takze miejscem, skad braly poczatek wszystkie mity i legendy o wampirach, skad rozsiewala sie wampirza plaga. Kilka mil w gore biegu rzeki, wzdluz wywierconego przez skaly osadowe podziemnego koryta, w miejscu pozbawionym dostepu swiatla, znajdowala sie druga Brama dajaca dostep do Ziemi. Ta Brama takze laczyla sie z rownoleglym swiatem Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Rumunskie schronisko sluzylo zatem dwom celom: byl to dom dla garstki ofiar koszmarnej, drakonskiej polityki Ceaucescu, ktorej traumatyczne oddzialywanie do dzis sprawialo, ze wiele osob nadal potrzebowalo pomocy. Byla to takze zapora przed koszmarnymi wizytami - Wampyrow i okropienstwa rodem z Krainy Gwiazd. We wnetrznosciach ziemi, pod fundamentami Schroniska, bieg rzeki zostal uregulowany i poddany kontroli. W dole zainstalowano monitory, ktore rejestrowaly obecnosc ewentualnych intruzow, stanowiacych zagrozenie dla ludzi. Byly tam takze... urzadzenia, ktore pozwalaly wejsc i nie dopuszczaly do wydostania sie czegokolwiek, co byloby wieksze od piskorza lub niewielkiego wegorza. Kazdy czlowiek czy stworzenie nie z tego swiata, ktore przybyloby z nurtem rzeki od strony Bramy raczej nie znalazloby tu schronienia. Porazone pradem, wypatroszone i zgniecione, mogloby w koncu wyplynac w formie musu lub pasty tylko po to, by zostac wysuszone i spopielone. Wydzial E, jak nigdzie indziej, mial tutaj precyzyjnie okreslony tryb postepowania. Budynek Schroniska mial trzy kondygnacje w ksztalcie nowoczesnego zigguratu, czesciowo wkopane w urwisko, ktore dawno temu zostalo uksztaltowane przez plynacy Dunaj. Teraz jednak nurt rzeki byl dosc daleko od budowli. Najnizszy poziom opieral sie na slupach wbitych w osypisko. Slupy laczyly sciany ze wzmocnionego betonu, ozdobione jesiennymi wzorkami. Osoba z zewnatrz pomyslalaby zapewne, ze jest to tylna sciana piwnicy. Gdyby jednak podeszla blizej, uslyszalaby szum turbin, szczegolnie w zimie, gdy nurt rzeki zasilal Schronisko w cieplo i prad. Potencjalnych turystow powstrzymywal jednak wysoki plot zbudowany nad samym brzegiem rzeki. Caly obszar stanowil teren pod administracja brytyjska. Woda po opuszczeniu systemu zabezpieczen i "oczyszczania" wyplywala na powierzchnie w sadzawce, niedaleko betonowej sciany zwroconej na wschod. Stamtad, przez betonowa sluze, nurt wody plynal do Dunaju powolnym, waskim strumieniem w porze suchej, przeksztalcajac sie jednak w wartki potok w okresie opadow. Rumunskie Schronisko zajmowalo sie przede wszystkim opieka nad dziecmi i tylko czasami zaloga polzartem nazywala siebie "Straznikami Bramy". Dzieci jednak nie byly tylko przykrywka. Zawsze nalezycie sie o nie troszczono. Sieroty, kaleki, dzieci odrzucone przez spoleczenstwo zajmowaly dwa gorne pietra Schroniska. Na najnizszej kondygnacji, dokladnie nad miejscem, gdzie kiedys wyplywala na powierzchnie woda, znajdowaly sie sale wykladowe, pracownie, pomieszczenia rekreacyjne oraz pokoje mieszkalne personelu. Poteznie wzmocniona, dzwiekoszczelna, betonowa podloga tlumila szum pracujacych turbin. Pokoj, w ktorym pojawili sie Trask z Nathanem byl pomieszczeniem magazynowym, ktore Anna Maria kazala oproznic specjalnie dla Nathana. Jej biuro bylo na tym samym poziomie, a wielkie okno znajdowalo sie na poludniowej scianie. Patrzac przez okno, Chung, Trask i Nathan mieli widok na oswietlona sloncem rzeke, Bulgarie na drugim brzegu oraz dawna Jugoslawie na wschodzie. Granice nie stanowily jednak wiekszego problemu, zas sceneria byla zwyczajnym, "wiejskim" krajobrazem. Wyszli z biura i zeszli na nizszy poziom, przeszli przez sale gimnastyczna gdzie nauczyciel wf-u prowadzil z dziecmi cwiczenia. Podeszli do wschodnich okien i przyjrzeli sie zwirowej drodze dojazdowej, ktora wiodla przez ogrod, stalowa brame w ogrodzeniu i znikala pomiedzy drzewami. Miejsce bylo dosc dobrze zabezpieczone. Ale raczej nie przed specjalnymi jednostkami. -Jest zbyt spokojnie! - Stwierdzil Trask. Najwyrazniej odezwal sie jego talent, ktory uznal spokojny widok za klamstwo. - Jestesmy obserwowani. Schronisko znajduje sie pod dokladna obserwacja. Prawdopodobnie ludzie Tzonova. Albo JSW - lub cytujac Anne Marie - jednych i drugich. Masz racje: musimy wyprawic stad Nathana tak szybko, jak tylko jest to mozliwe. Nie zwiedzali juz podziemi (Anna Maria powiedziala Traskowi, ze panuje tam taki spokoj, jak w zoladku glodnej, zahibernowanej bestii) i poslali Chunga do biura, zeby odbieral telefony. Nastepnie Trask spotkal sie z zaloga. Faktycznie byli to nauczyciele, pielegniarki, fizjoterapeuci i psychoterapeuci, ludzie, ktorzy troszczyli sie o to, co robia i o dzieci, z ktorymi pracuja. Lecz posrod tych specjalistow byli tez inni, przeznaczeni do zadan specjalnych. Byli to ludzie Traska oddelegowani do Wydzialu E ze sluzb specjalnych, doskonale wyszkoleni i zobowiazani do zachowania tajemnicy. Bylo to pieciu mezczyzn, ktorzy sluzyli wczesniej w marynarce, byli speleologami i specjalistami w poruszaniu sie pod ziemia oraz pod woda. Ich zadaniem byla obsluga smiercionosnych urzadzen znajdujacych sie w podziemiach budynku, gdyby zaszla taka koniecznosc. Mieli takze eskortowac pod ziemia Nathana w drodze do Bramy w warunkach braku oswietlenia (jesli oczywiscie nie liczyc tajemniczego blasku samej Bramy). Trzech z nich bylo juz przy Bramie. Mialo to miejsce dwa tygodnie temu, kiedy po dlugim okresie suszy opadl poziom wody. Od tego czasu panowala ladna pogoda i ich zdaniem nie powinno byc problemu z dotarciem do Bramy wraz ze sprzetem. Kiedy Nathan wital sie z nimi, przybiegl rumunski mlodzieniec z wiadomoscia od Chunga: Wydzial E byl bezpieczny. Nathan mogl zaczac przenosic do Schroniska swoja bron. Skoki przez Kontinuum Mobiusa nie stanowily zadnego problemu i za kazdym kolejnym razem Nathanowi bylo latwiej podrozowac. Juz nie pojawialo sie odczucie "pedzenia", po prostu "przechodzil". W kwaterze glownej Wydzialu E Ian Goodly przygotowal dla niego caly arsenal. Nathan zabral ze soba walizke granatow odlamkowych, podreczny miotacz ognia, pistolety maszynowe z celownikami laserowymi oraz na podczerwien, trzy karabiny snajperskie kaliber 11 mm, dwie lekkie wyrzutnie rakiet kaliber 30 mm i mnostwo amunicji. Polubil takze nowy model metalowej kuszy wykorzystywanej w kamieniolomach, lesnictwie oraz przez kanadyjskich drwali. Polcalowe strzaly byly wypelnione wybuchowym plastikiem i mogly obalic sosne o wiele szybciej niz jakakolwiek pila lancuchowa. Jesli trafilo sie w pien z bezpiecznej odleglosci, to po 1.5 sekundy nastepowala eksplozja rdzenia strzaly. Nathan poznal i wysoko cenil kusze w Krainie Slonca, ale ten model byl inny. Zabral ze soba az szesc kusz. Waga calego uzbrojenia dochodzila do dwustu szescdziesieciu kilo, ale Goodly podzielil je na piecdziesieciokilowe pakunki. Nathan dostawal paczki wprost do rak w Londynie i oddawal je bezposrednio Chungowi i Traskowi w Schronisku. Lacznie wykonal piec kursow tam i z powrotem. Jesli JSW lub ktokolwiek inny wiedzial o transporcie, to nie zdazyl przeszkodzic, zas cala operacja trwala niecale piec minut. IV Droga do domu -To wszystko - powiedzial zdyszany Nathan po przedostatniej podrozy. - Przynajmniej jesli chodzi o bron.-Co powiedziales? - Trask przechylil glowe na jedna strone w gescie zapytania. - Co tam masz jeszcze? -Kogos, kto chce ci powiedziec do widzenia, przed wyjazdem do domu. Poprosila mnie, zebym ja tam zabral - moim sposobem. Ale najpierw chce tutaj zrobic przystanek. -Poprosila cie o...? - Trask zaczerpnal glosno powietrza. - Nathan poczekaj...! - Ale bylo juz za pozno, poniewaz Nekroskop zniknal niespodziewanie. Chwilke pozniej byl juz z powrotem stawiajac Zek z wdziekiem na podlodze. Plynnie wpadla w ramiona Traska. Nathan trzymal w reku jej walizke. -Zek najwyrazniej nie ma takich problemow jak ty - zwrocil sie do Traska. - To znaczy z Kontinuum Mobiusa. -Ben. - Usmiechnela sie, nie dajac Traskowi ani chwili na zastanowienie sie. - Jade na jakis czas do domu. Do Zante. Potrzebuje czasu, zeby pomyslec nad tym, o czym rozmawialismy. David Chung zakaszlal i bezglosnie wymknal sie z pokoju. Nathan zostal, bo i tak wiedzial w czym rzecz i nie czul sie zmieszany. -O czym my...? - Trask popatrzyl na nia i przytulil do siebie. Zekintha Foener byla pieknoscia. Zawsze nia byla i Trask przypuszczal, ze zawsze nia bedzie. W wieku piecdziesieciu dziewieciu lat byla o cal nizsza od Traska, ale gdyby chodzilo o wyglad, to ona byla pierwsza, a Trask na koncu ogonka. Matka dala jej imie zwiazane z miejscem urodzin -Zakynthos. Zek byl szczupla, miala drugie nogi, niebieskie oczy i blond wlosy. Jasne kolory wskazywaly, ze znacznie wiecej odziedziczyla po ojcu, z pochodzenia Niemcu, niz po matce. A moze bylo to dziedzictwo greckiej wyspy, poniewaz Zakynthos znaczy Wyspa Kwiatow. Trask zachwycal sie nia i nawet niewielkie wady wygladaly w jego oczach na zalety. Bezceremonialnie sprowadzila go na ziemie, przerywajac bujanie w oblokach. -Nie mow, ze zapomniales. - Znowu jej usmiech Trask natychmiast doszedl do siebie. - Nie, nie zapomnialem. Ale... czy bedziesz tam bezpieczna? -Oni chca tylko Nathana - odpowiedziala, usmiech zniknal z jej twarzy. - Kiedy go juz nie bedzie, to szybko o mnie zapomna. Prawdopodobnie o nas wszystkich. Dwoch ludzi z oddzialow specjalnych weszlo do pokoju, zeby zabrac bron i amunicje. Jeden z nich zatrzymal sie na chwile, spojrzal na Nathana, Traska oraz ze zdziwieniem na Zek i powiedzial: - Anna Maria uwaza, ze zaraz musimy wyruszac. Jezeli o nas chodzi, to jestesmy gotowi. -Jeszcze minutke - odpowiedzial Nathan. -To ty jestes ten kozak? -A nie wygladam? Wracam do domu! Na twarzy komandosa zagoscil niepewny usmiech. Traskowi przemknela mysl: Ciekawe czy bys sie usmiechal gdybys wiedzial jak wyglada ta droga do domu? Kiedy mezczyzna opuscil pokoj, uwolnil Zek ze swoich objec mowiac: - Badz ostrozna i odezwij sie. Daj znac, jak bedziesz gotowa. Albo niegotowa. To znaczy, wiem, ze nie jestem zbyt dobry w tym, ale... -Jestes bardzo dobry. - Pocalowala go. - Jestes... prawdziwy? To nie tylko twoj talent, Benie Trask. To sposob zycia. Czasem, kiedy na mnie patrzysz... Musze przyznac, ze zajrzalam do twoich mysli raz lub dwa razy. Jeszcze tylko jedna osoba myslala o mnie w taki sposob. Rozmawialam z Jazzem. On nie chcialby, zebym byla sama. Traskowi zywiej zabilo serce. - Podjelas decyzje? Skinela glowa. - Mysle, ze tak. Potrzebuje troche odpoczynku, zeby... przemyslec pare spraw. Chodzi mi o uporzadkowanie wszystkiego. Wiesz, kocham moja wyspe i musze sie z nia czule pozegnac. Nathan zaczynal sie niecierpliwic i Trask to zauwazyl. Pocalowal Zek i powiedzial - Ale tym razem szybkie pozegnanie, dobra? Bardzo szybkie! - Zwracajac sie zas do Nathana, dodal -Teraz jest twoja, jesli mozna tak powiedziec. Opiekuj sie nia! Nathan skrzywil sie swoim powolnym, zamyslonym usmiechem mowiac - Nie obawiaj sie Ben. Ja tez ja kocham - ale inaczej. Gdyby miala ciemniejsza karnacje, to moglaby byc moja matka. Patrzac z zewnatrz mogloby to wydac sie dziwne. Barwa jej skory byla podobna do Nathana i pod tym wzgledem moglby uchodzic za jej syna. Jednak Nathan byl Cyganem i dlatego jej barwa byla mu obca. Ponadto Nana Kiklu (matka Nathana) miala ciemne oczy i kruczoczarne wlosy Wedrowcow. Przekazywanie mysli nie bylo trudne dla Nathana, wiec wyjasnil to w taki sposob. Zek wiedziala, ze jego komentarz nie mial nic wspolnego z jej wiekiem, ale zwiazany byl z uczuciami. Sprawilo jej to zatem przyjemnosc. -Jestem gotowa - powiedziala. Trask znowu obserwowal to zjawisko: Kiedy wywolywal drzwi Mobiusa, oczy Nekroskopa zmienialy odcien od ciemnoszafirowego do jasnoblekitnego - niemal mistycznie niebieskiego koloru angielskiego nieba w lecie. Nastepnie kiwnal glowa w strone Traska i przyciagnal Zek do siebie wskazujac kierunek, gdzie oboje wkroczyli wspolnie, jakby tanczac... tyle, ze wkroczyli w pustke. W miejscu, gdzie stali, zawirowalo powietrze i Trask zostal sam. Do pokoju wbiegl David Chung z bezprzewodowym telefonem w rece i wpadl na plecy Nathana. -To Ian Goodly - zwrocil sie do Traska. - Do ciebie, pilne! Po chwili Goodly krzyczal do ucha Traska - Ben! Dzieje sie cos zlego! -W Wydziale? - Wystraszyl sie Trask. - Nie. U was, w Schronisku! Trask bezgranicznie ufal zdolnosciom Goodly'ego. Nie wypytywal o szczegoly. - Kiedy? - W kazdej chwili! -Kto to? -Nie widze wyraznie. Tylko eksplozje... krzyki... przemoc! Ben, nie widze cie. Nie ma ani ciebie... ani Davida! - Ale jestesmy tutaj! -Nie w najblizszej przyszlosci. Trask poczul, jak jego krotkie wlosy staja mu na glowie. - Smierc? -O Boze, nie wiem! Przedtem zawsze wiedzialem, ze bedziesz w mojej przyszlosci, a teraz cie nie ma... Nathan zobaczyl wyraz twarzy Traska. - O co chodzi? -Zlazimy na dol, do podziemi, piwnic, czy jak tam, do cholery, nazywacie to miejsce na dole... do szamba. Nathan, ruszaj. Ty tez, David. -A ty? - Twarz Chunga blyszczala od potu. Wiedzial, ze nie jest dobrze. -Ide - skinal glowa Trask - ale jedna zabawke wezme ze soba! Podniosl z podlogi pistolet maszynowy i wcisnal do niego pelny magazynek. - Chodzcie juz! Trask rozlaczyl sie i wlozyl telefon do kieszeni na piersi. Nathan wzial pod pache pudelko z amunicja, a na ramie zarzucil sobie RPG. Chung wzial dwie kusze z czarnego metalu zapakowane w naoliwiony papier. I to wszystko; jeszcze pudelko z amunicja i czesci zapasowe do RPG. Jeden z bylych marynarzy przyszedl sprawdzic, czy wszystko zabrane i wzial pozostale drobiazgi. Kiedy szli korytarzem do szamba... ...Wpadli na Anne Marie. - Kilku instruktorom dalam walkie-talkie, mieli siedziec w lesie niedaleko drogi - mowila z trudem lapiac oddech. - Na szczescie nie ma tu zbyt wielu drog! Dostalam wiadomosci o obecnosci obcych w poblizu. Kilka wzywanych osob nie zglosilo sie. Ben, to mi sie nie podoba. Ben w drodze na dol opowiedzial o rozmowie z Goodly'em. - Nikomu sie to nie podoba -stwierdzil. - Ani tobie, ani mnie, ani Ianowi. Jesli to jest Turkur Tzonov, a wlasciwie jego ludzie, to sporo ryzykuja. Moze sie to przerodzic w incydent miedzynarodowy. Jesli zas sa to JSW... to wiem, ze Nathan moze napedzic strachu: czlowiek z jego mozliwosciami niespodziewanie przybywajacy ze swiata Wampyrow. Ale dlaczego tak nagle postanowili sie z nim rozprawic? Dlaczego nic nie wyczulismy? Przeciez dlatego jestesmy w wywiadzie, pierwsi wiemy jak sie sprawy maja. Lecz nie tym razem. To tak, jakby ktos ukrywal sie, przypatrywal, obserwowal, czekal, wypatrywal swojej szansy. Ale szansy na co? Anna Maria chwiala sie na obolalych nogach i z trudem pokonywala ostatni poziom betonowych stopni. - Czyzbysmy stracili czujnosc? -Wydzial? Mozliwe. Kiedy Nathan juz sie stad wydostanie, musimy pozbierac sie. Ja musze sie pozbierac - o ile mi dadza taka szanse. -Oni? Manipulatorzy? Lalkarze? - Jej glos byl pelen pogardy. - Juz dawno powinnismy przestac dla nich pracowac. Nasz swiat wciaz potrzebuje ratunku i nikt nic nie robi w tej sprawie. A przynajmniej niewiele. To wszystko nie ma sensu. Jesli nie potrafimy nic zrobic dla naszego swiata, to czy nie jest lekka przesada probowac ratowac czyjs swiat? -Jesli my bylibysmy wladza - Trask nie raz nad tym myslal - to kto by nas pilnowal? -A kto ich pilnuje? - Jej gorycz byla wypelniona logika i Trask dostrzegl "prawde" w jej wypowiedzi. Wladza absolutna i tak dalej... -Pomysl o Krainie Slonca i Krainie Gwiazd - zignorowal jej argumenty, zeby odniesc sie do reszty pytania - wiesz rownie dobrze jak ja, ze jesli swiat Wampyrow zostanie przez nich zdominowany, to w dalszej kolejnosci czeka to nas. To prawda, ze teraz jest zagrozony swiat Nathana... ale jutro i pojutrze? Zanim zdazyla odpowiedziec, o ile mialaby jeszcze argumenty, w kieszeni Traska odezwal sie dzwonek telefonu. Dotarli juz do szamba, miejsca gdzie przez stulecia wyplywajaca woda podmywala brzeg urwiska, tworzac nawis skalny, a wlasciwie grote. Jaskinia echem odbijala szum plytkiego strumienia, ujetego w betonowy kanal, nad ktorym wisialy silne reflektory. Caly kanal najezony byl pulapkami majacymi wyeliminowac ewentualnych intruzow. W metalowej siatce ogradzajacej wlot rzeki do jaskini byly otwarte drzwi. Migotajace swiatla wskazywaly na wylaczenie zasilania. W glebi tunelu czekali mezczyzni i niektorzy z nich nakladali na siebie spodnie bedace czescia piankowego stroju nurka. Dolaczyli do nich Nathan, Trask i reszta. Trask zatrzymal sie na chwile, zeby odebrac telefon. Natychmiast rozpoznal glos ministra i rzekl bez chwili namyslu: - Wielkie dzieki! - Jego glos byl zduszony i pelen goryczy. -Trask, nie ma czasu na wzajemne obwinianie - powiedzial minister. Pasowalo to do tego, co mowil Goodly: to zdarzy sie wkrotce. - Sluchaj uwaznie. To rozkaz z samej gory. Rozumiesz? Z samej gory. Macie natychmiast przerwac realizacje waszego planu. Nathan nie moze przejsc przez Brame. Musicie go natychmiast zatrzymac, bez dyskusji... - Minister przerwal na chwile, jakby chcial nad czyms pomyslec, a po chwili ton jego glosu podniosl sie i osiagnal poziom niemalze histeryczny: - Trask, JSW jest tam, w Schronisku! Sluchaja tego, co mowie, zarowno po waszej stronie, jak i tutaj, w Londynie. Ja nie mam z tym nic wspolnego. Musisz mi uwierzyc! Jesli jednak nie bedziecie wspolpracowac, maja rozkaz... - Glos w telefonie umilkl. Trask zrozumial. Mialo to brzmiec jak rozkaz, ale minister zamienil wypowiedz w ostrzezenie. Zaraz, po chwili przerwy wypowiadal blyskawicznie slowa, prawie krzyczal, a na samym koncu, gdy ministrowi wyrwano sluchawke z reki, Trask uslyszal drugi glos - byc moze jakiegos wojskowego. Z pewnoscia brzmial autorytarnie i byl pelen zlosci. -Kurwa! - Wycedzil Trask. Jednak nie na tyle cicho, zeby nie zostac uslyszanym. -Wszystko staje na glowie, co? - Twarz Davida Chunga lsnila od potu. -Niech Nathan stad zniknie - przytaknal Trask. - Pozniej bedziemy martwic sie o nasze glowy. - Myslal o ostrzezeniu przekazanym przez Iana Goodly'ego, ze zarowno on, jak i Chung nie maja przed soba przyszlosci. Nathan odczytal jego mysli i powiedzial: - Moge was stad zabrac. Mam w glowie koordynaty wielu roznych miejsc. Dokad chcecie sie udac? Wydzial E? -Jezu! - Jeknal Trask. - Znowu Kontinuum Mobiusa? Chung byl zdecydowany ruszac. - Czemu nie? - Zapytal z zapalem. - Skoro tutaj grozi nam niebezpieczenstwo...? -Chodzcie obaj - powiedzial Nathan, a jego oczy zaczely ulegac metamorfozie. Chwytajac ich pod rece pociagnal do drzwi Mobiusa... ...I wyszli w kwaterze glownej Wydzialu E...W centrum dowodzenia. Wewnatrz stal Ian Goodly, jego twarz wyrazala prawdziwy szok. Podobnie jak czerwona i wsciekla twarz ministra. Trask nie wiedzial, ze dzwonil on z kwatery glownej Wydzialu E. Minister rzadko sie tam pojawial.) Bylo tu takze szesciu esperow rownie zaskoczonych oraz kilku zoldakow z JSW. Trzymali bron w rekach, na szczescie nie przeladowana. Kiedy trojka podroznikow wyladowala na podlodze, minister stal odwrocony tylem do nich, wymachiwal rekami i krzyczal na umundurowanego mezczyzne trzymajacego w reku bezprzewodowy telefon. Ale prekognita Ian Goodly "wiedzial", gdzie wyladuja i patrzac wprost na nich krzyknal: -Na litosc boska! Zabierajcie sie stad! W chwili, gdy Goodly wykrzykiwal ostrzezenie, minister odwrocil sie i zobaczyl Traska, Chunga i Nathana. Mial jeszcze kilka lat do emerytury; byl niskiego wzrostu, siwowlosy. Jego zaczerwieniona od zlosci twarz natychmiast zbladla, kiedy rozpoznal Traska, Chunga i Nathana. Z ust wyrwal mu sie krotki i nietypowy dla niego komentarz: - Jezu! -Wynosimy sie stad! - Trask ryknal Nathanowi wprost do ucha, mimowolnie powtarzajac rade Goodly'ego. Jednoczesnie, w tej samej chwili, gdy lufy broni ludzi z JSW skierowaly sie w ich strone, Trask odbezpieczyl swoj pistolet maszynowy z charakterystycznym dzwiekiem naboju wprowadzanego do zamka. Raczej nie potrafilby uzyc broni w pokoju wypelnionym ludzmi z jego Wydzialu, ponadto komandosi wykonywali tylko rozkazy. Bylo to jednak stanowcze ostrzezenie. Jesli rozpoczelaby sie strzelanina, to strzelalby. Kule fruwalyby w obu kierunkach. Ostrzezenie zostalo potraktowane powaznie. Agenci JSW rozbiegli sie po pokoju we wszystkich kierunkach. Esperzy padli na podloge. Znajdujacy sie najblizej Traska minister oraz dowodca oddzialu wycofywali sie niepewnie trzymajac w gorze drzace rece. Nathan nie potrzebowal wiecej czasu. Otworzyl drzwi Mobiusa, chwycil Traska i Chunga za lokcie i pociagnal w niewidzialne, metafizyczne wrota. Ale ludzie z JSW nie byli tu dla zabawy: mieli wyrazne rozkazy, zas ich celem byl Nathan. Rozlegl sie dzwiek przeladowywanej broni i w chwili, gdy Nathan przeciagal swoich kolegow za prog drzwi, przez pokoj przelecial strumien smiercionosnego olowiu z towarzyszacym mu hukiem licznych serii. W chwili przekraczania Kontinuum Mobiusa Nathan otrzymal postrzal w ramie. Pchnelo go to w ciemna przestrzen i wprowadzilo w wirujacy ruch. Umysl zaplonal rozblyskami czerwonego bolu. Trask i Chung trzymali sie blisko Nathana. Wirowali wraz z nim i odczuwali to, co on: brak orientacji, mdlosci wywolane zawrotem glowy. W koncu Nekroskop byl w stanie zatrzymac wrazenia i zapytal: Gdzie teraz? Samo postawienie takiego pytania mowilo za siebie - o szoku i dezorientacji. O tym, ze zostal trafiony. Bol w jego umysle wyrazal sie tak samo, jak zabrzmialby w jego slowach, gdyby sie wypowiadal. Co z toba? Niepokoil sie Trask. Martwil sie o Nathana, a nie o siebie. Nie mialo w tej chwili znaczenia nawet takie niebezpieczenstwo, ze gdyby rana Nathana okazala sie smiertelna, to szef Wydzialu E na wiecznosc utkwilby w Kontinuum Mobiusa. Dala tu o sobie znac przyjazn, oddanie, a nawet milosc do syna Harry'ego Keogha. Podobnie bylo z Davidem Chungiem, ktory dodawal Nathanowi odwagi: - Trzymaj sie, Nathan. Nie poddawaj sie. - Znowu niesamowite brzeczenie, bolesne wibracje wypowiadanych slow w pierwotnej, brzmiacej echem pustce Kontinuum Mobiusa. Mysle, ze nie jest tak zle, przeslal mysl Nathan. Musze jednak wiedziec dokad was zabrac. Mamy coraz mniej czasu. Przynajmniej jezeli chodzi o Schronisko. Moze do domu Zek na Zante? Nie!, sprzeciwil sie Trask. Na razie Zek nie jest w to zamieszana. Masz racje, mamy coraz mniej czasu. Goodly przewidzial klopoty w obu miejscach wlacznie z faktem, ze dla mnie i dla Chunga nie ma przyszlosci! Przynajmniej nie w tym swiecie. Wraz z tym stwierdzeniem zadzialal jego talent i pokazal mu calosc obrazu, cala "prawde": o ile w tym swiecie nie ma dla nich przyszlosci, to Ziemia nie byla jedynym miejscem do istnienia. Jest takze Kraina Slonca i Kraina Gwiazd. Nathan odczytal mysli Traska. W Kontinuum Mobiusa nie trzeba bylo byc telepata, zeby to robic. Chcesz przejsc tam... ze mna? Nie mam innego wyjscia, odparl Trask. To jedyna mozliwosc. Nie mam jeszcze ochoty umierac, ale skoro nie ma dla mnie miejsca na tym swiecie...? Chung wszystko zrozumial, jak rowniez fakt, ze w tym miejscu wypowiadanie stow nie bylo dobrym pomyslem - a juz szczegolnie krzyczenie. Pomyslal zatem: Czy Ian nigdy sie nie myli? Trask odpowiedzial: A czy pamietasz, zeby kiedykolwiek sie pomylil? Chung rzeczywiscie nie potrafil przypomniec sobie pomylki Goodly'ego, za to pomyslal o ranie Nathana. Te dwa czynniki przekonaly go do wydania z siebie jeku: Wracajmy do Schroniska. Nathan juz przygotowal wspolrzedne i praktycznie natychmiast sie tam znalezli. Przeprowadzil ich poprzez swiezo stworzone drzwi - prosto do chaosu! Niespodziewanie pojawili sie w jaskini dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym byli minute temu. Za trzydziesci sekund zacznie sie faktycznie to, o czym mowil Ian Goodly: "eksplozje... krzyki... przemoc"! Anna Maria oraz byly marynarz czekali na nich. Ich twarze wyrazaly czyste zdumienie na widok materializujacych sie w przestrzeni Nathana, Traska i Chunga. Nathan delikatnie postawil stopy na ziemi, ale Trask i Chung potkneli sie. Z ulga odetchneli widzac, ze sa z powrotem. Dwoch grotolazow znajdowalo sie w glebi szamba, pozostala dwojka programowala sterowniki ustawiajac przerwe w czasie wlaczenia pradu, zgodnie z zaplanowana dlugoscia wyprawy. Telefon Traska zadzwonil ponaglajaco. Odezwal sie jeden z ludzi Anny Marii. W tej chwili byl na zewnatrz i komunikowal sie dzieki walkie-talkie przylozonemu do sluchawki w biurze. - Anna Maria! - Jego glos zapiszczal z podekscytowania. - Na naszym terenie sa jacys ludzie. Nie wiem, kto to jest. Kombinuja cos przy scianie. O Jezu, przyczepili chyba ladunki wybuchowe. Chowaja sie! Wyraz "eksplozja" wypowiedziany przez Iana Goodly'ego brzmial teraz wyraznie w uszach Traska. Po chwili byl to juz nie tylko wyraz. Ogluszajaca eksplozja wypelnila uderzeniami sprezonego powietrza pusta, odbijajaca echo przestrzen piwnic i zamknietego w jaskini szamba. Wraz z eksplozja, w strone przeciwleglej sciany pofrunela kula ognia. Po ulamku sekundy runela sciana zezwalajac na rozprzestrzenienie sie destrukcyjnej sily wybuchu, a sila poczatkowej eksplozji cisnela plonace odlamki betonu, sztukaterii oraz poskrecanej stali gleboko w podziemia. Fragmenty goracego, dymiacego betonu krecac sie pomiedzy podloga a sufitem, uderzaly o siatke i wpadaly do plytkiego strumienia, albo ladowaly u stop Traska i pozostalych osob z trudem dochodzacych do siebie po szoku wywolanym hukiem wybuchu. Dwoch bylych marynarzy pracujacych przy konsoli sterowniczej zostalo zmiecionych i odrzuconych, znikajac w grzybie ognia i dymu. Prawdopodobnie krzyczeli, kiedy gruz zwalil sie na nich i pogrzebal ich, ale krzyki nie zostalyby uslyszane w odbijajacym sie echem huku eksplozji i serii z broni automatycznej, dobiegajacych teraz z dziur i szczelin w murze, przez ktore przeswitywalo dzienne swiatlo przedzierajace sie smugami przez gesty, czarny dym i kurz. -Dobry Boze! - Krzyknal Trask. - Co do znaczy, do diabla? Ktos za to zaplaci... -Prosze pana! - Ponaglajace wezwanie odbilo sie echem od scian jaskini. - Prosze tedy. Jesli pan idzie z nami, to prosze sie pospieszyc. -Dalej! Idziemy - powiedziala Anna Maria. Jej twarz byla blada jak sciana. Nathan zatrzymal sie po drodze. - Tych dwoje. Mieli mi pomoc. A teraz ich nie ma. - Jego glos drzal nie tylko z powodu bezmyslnej przemocy; mogl uslyszec szepty dopiero co zmarlych osob, ich strach, zwatpienie i przerazenie nieskonczona ciemnoscia. Trask popatrzyl na ulozenie jego ramienia oraz zabarwiajacy palce szkarlat. - Dobrze sie czujesz? -Tak... nie - odpowiedzial Nekroskop krecac niezdecydowanie glowa. - To przeze mnie. -Nie tracmy czasu! - Syknela Anna Maria. - Idziemy. Jest silniejsza, niz na to wyglada, myslal Trask idac jej sladem. Za nimi, w dymie i zgielku padaly kolejne strzaly, kiedy agenci przedzierali sie przez rumowisko. Mieli przyczernione twarz, ale ich oczy bystro blyskaly przeszukujac podziemia. W tylnej scianie jaskini, w miejscu, gdzie schodzily sie ze soba boczne sciany oraz lewa i prawa, znajdowala sie betonowa plomba, w ktorej umieszczono wlaz o srednicy trzech stop. Po prawej stronie, nizej o okolo dwanascie cali, ze stalowego otworu o tej samej srednicy wyplywal strumien. Istnialy jeszcze dwa odplywy, ale z uwagi na niski poziom wody bylo w nich teraz sucho. Wlaz byl otwarty i Trask pomagal przeslizgnac sie przez niego Annie Marii, a pozniej rozkazal Nathanowi i Chungowi isc za reszta. Trask wszedl ostatni i zlapal za uchwyt od drzwi wkladajac jednoczesnie nogi do srodka tunelu. Anna Maria zawolala do niego: - Ben, zamknij drzwi za soba. Po prostu je mocno zatrzasnij. - Siegnal daleko reka i pociagnal. Zanim jednak okragle, naoliwione drzwi zamknely sie, Ben dostrzegl na scianie jaskini poruszajace sie cienie ludzi. Dwoch mezczyzn w maskach przeciwgazowych zmierzalo truchcikiem w jego kierunku. Zobaczyl, ze byli ubrani po cywilnemu, w anonimowy, szary kolor JSW. Jak dotad nie zauwazyli go. Po chwili pojawil sie trzeci mezczyzna. Byl bez maski. Kiedy rozlegl sie jego glos, Traska zmrozilo. -Gdzie oni sa? Znal ten glos. Oczywiscie, ze starszy niz przed laty (czy moglo byc inaczej'?), ale byl to ten sam, pewny siebie, cyniczny, nikogo nie sluchajacy glos, ktory poznal przed wielu laty. -Kilku z nich tedy przebiegalo - odparl inny glos, stlumiony i niewyrazny. - Moga byc tylko tam. Jesli podzielimy teren pomiedzy siebie, to dostaniemy ich wszystkich. Pamietajcie, jezeli chodzi o goscia, ktory nazywa sie Nathan, rozkaz jest wyrazny: mamy go zabic. Co zrobic z innymi, ktorzy sie nawina? -Inni mnie nie obchodza - odezwal sie dobrze znany glos. - Ale dla waszej jasnosci: brac ich zywcem! Oslaniajcie mnie... Wlasciciel glosu przykucnal i przedzierajac sie przez dym wkroczyl do jaskini, idac wzdluz sluzy. Trask trzymal w reku odbezpieczony pistolet maszynowy, jesli delikatnie nacisnie spust... to ten facet juz nie bedzie mu wiecej bruzdzil. Ale nie byl w stanie tego zrobic pomimo faktu, ze wiedzial z kim, a raczej z czym ma do czynienia. Jesli Harry Keogh oszczedzil mu zycie - pomimo tego, co spotkalo go z rak tego czlowieka - to czy Trask mialby mu teraz je odebrac? Czekal. Kleby dymu opadly i teraz ow czlowiek byl w odleglosci zaledwie kilku krokow. Oczy Traska przywykly do ciemnosci: patrzyl, widzial i wiedzial, ze ma racje. W tej samej chwili dostrzegl go mezczyzna. Spotkali sie wzrokiem, oczy zwezyly sie tworzac pomost laczacy przestrzen minionych lat. Trask przypomnial sobie, co dzialo sie w ogrodzie starego domu na obrzezach Edynburga: Nekroskop Harry Keogh o potwornym wygladzie Wampyra ze swiecacymi oczami, podnoszacego jedna reka nikla, chuda, wyschnieta powloke czlowieka... zwanego Geoffreyem Paxtonem! Paxton, umyslowy pasozyt, telepata z Wydzialu E, perfidny do granic mozliwosci. Wowczas mial dwadziescia siedem lat, teraz byl po czterdziestce. Ale choc wyraz twarzy i oczu, a takze brzmienie glosu nie zmienily sie, to cialo Paxtona wygladalo tak, jakby przeszlo metamorfoze. Pozbawiony przez Nekroskopa zdolnosci telepatii, Paxton musial rozwinac inne talenty, ktore nie mialy nic wspolnego z parapsychologia, ale raczej z cialem. Zmuszony do fizycznej pracy, musial nabrac ciala. Trask pomyslal: Wyglada na to, ze jest w niezlej formie! A przynajmniej jego cialo... Jego umysl byl taki, jak zawsze. Zdradziecki, pelen nienawisci, zadzy zemsty. Zemsty na Harrym Keoghu... lub na jego krewnych! Trask poznal prawde i z rowna latwoscia rozwiazal zagadke. Paxton byl w JSW! Potrzebowal szesnastu lat, zeby wycwiczyc cialo, wspiac sie na szczyt i zostac wysoko postawionym oficerem w Departamencie Wrednych Sztuczek. Przez caly ten czas obserwowal Wydzial E i czekal, wciaz czekal. Patrzac w twarz Paxtona, Trask rozpoznal jeszcze jedna prawde. Chodzilo o zemste i szanse. Jesli schwytany Nathan moglby przywrocic Paxtonowi zdolnosci telepatyczne, to Paxton zmusilby go do tego. Jesli nie, to Nathan zginie. Widzac oczy Traska, Paxton wiedzial, ze jego zamiary zostaly dokladnie rozpoznane. Paxton potrzebowal niecalej sekundy, zeby sie zorientowac, z kim ma do czynienia. Trask byl oprocz Nekroskopa najwiekszym wrogiem Paxtona. Najwyrazniej do dzis nic sie nie zmienilo. Byly telepata natychmiast skierowal swa bron w strone wlazu i nacisnal spust, ale Trask zdazyl juz zamknac drzwi i zatrzasnac zamek wlazu. Odglos zamykanego wlazu zostal natychmiast zagluszony przez kule odbijajace sie od stali zaledwie kilka centymetrow od jego twarzy. Trask odepchnal sie od wlazu i zsunal wzdluz gladkich scian tunelu, czujac jak juz po chwili pomocne dlonie trzymajace go za nogi, pomagaja pokonac ostatni odcinek drogi. Tunel mial okolo siedmiu stop dlugosci, przechodzil na wylot przez warstwe betonu o tej samej grubosci i posiadal wewnatrz uchwyty do wychodzenia. Trask przypuszczal, ze wlaz moze stanowic najslabsza czesc systemu obrony. Drzwi mozna bylo wysadzic. Pokonanie ich nie zabierze wiele czasu Paxtonowi. Nathan, Chung i Anna Maria czekali razem z trzema pozostalymi speleologami. W sztucznym, bialym swietle ich twarze wygladaly pociagle, a sylwetki rysowaly sie wyraziscie. Patrzac na nich, Trask pomyslal: Zostalo nam tylko jedno wyjscie. Nathan znowu uslyszal jego mysl. -Wciaz moge was gdzies zabrac - powiedzial. - Potrzebuje jednej chwilki, zeby was zabrac do Edynburga albo Hartlepool. Albo na greckie wyspy, jesli masz ochote! Trask pokrecil glowa. - Synu, wszyscy mamy swoje uzdolnienia. Anna Maria, Chung, ja i ty. Zwlaszcza ty. Ian Goodly takze jest utalentowany i ufam mu jak sobie samemu. Jesli on twierdzi, ze w najblizszym czasie nie ma dla nas przyszlosci tutaj, to oczywiste jest, ze nie moge zostac. Czy nie zauwazasz, jak trudno bylo mu to powiedziec? "Nie ma dla was przyszlosci w najblizszym czasie"? Czy to nie oznacza, ze dla mnie i Chunga istnieje przyszlosc, ale nie tu i nie teraz? Czy to nie oznacza w koncu, ze mamy wyruszyc do Krainy Slonca, zeby kiedys powrocic? Nathan pokiwal glowa. - Mialem kiedys taki sam problem. Moja przyszlosc zostala przepowiedziana, a przy okazji powiadomiono mnie, ze jest nieunikniona, nawet gdybym probowal cos z tym zrobic. Przyszlosc jest niczym przeszlosc: niezmienna. Nie mozna jej uniknac, dlatego lepiej jej nie znac. Anna Maria zamknela druga pare drzwi po przeciwnej stronie tunelu i przytknela do nich ucho. - Cos kombinuja przy pierwszym wlazie. Moze zakladaja ladunki wybuchowe. Tym razem nie pojdzie im tak szybko. Musza uwazac, zeby wszystko sie nie zawalilo. Jeden ze speleologow spytal nerwowo: - To kto idzie? -Nasza trojka - odparl natychmiast Trask, popatrzyl jednak na Anne Marie, czekajac az powie: - Czworka. Widzialam jak z zimna krwia mordowano niewinnych ludzi! Ci, ktorzy to zrobili, nie zostawia swiadkow przy zyciu. Trask zastanowil sie przez chwilke i powiedzial: - Jasne, i tak mialem cie zamiar o to zapytac. - Tak? -Tak. Szefem tej szczurzej bandy jest Geoffrey Paxton. Najwyrazniej pracuje teraz dla JSW. -Chwileczke - burknal jeden ze speleologow. - Jak dotad wykazalismy duzo cierpliwosci, ale moze w koncu ktos nam powie, o co tu do cholery chodzi? Nikt nam nie powiedzial, ze wezmiemy udzial w wojnie! A jesli chodzi o tego kolesia - wbil wzrok w Nathana - sposob w jaki pojawia sie i znika... cholera, jestesmy po prostu gleboko w dupie! Wiemy tylko, ze pracujemy dla pana, panie Trask. Ale czy to, co pan robi teraz jest wlasciwe, czy nie? Przeciez JSW to jednostka rzadowa, prawda? -Chodzmy na dol - odparl Trask, opowiem wam wszystko po drodze. Kiedy speleolodzy przygotowywali sprzet, Anna Maria zalozyla Nathanowi opatrunek na ramie. Pocisk wyzlobil gleboka bruzde wzdluz miesnia na ramieniu. Kula przelatujac przez tkanki jednoczesnie przypalila je, zapobiegajac tym samym krwawieniu. Przecinajac poparzenie, ktorego doznal przed dwoma dniami na wyspach w Grecji, rana spowodowala sztywnosc ramienia. Na szczescie nie bylo wiekszych uszkodzen. Po chwili cala ekipa ruszyla w gore nurtu podziemnej rzeki. Dwadziescia piec minut pozniej, idac wzdluz nurtu rzeki i zaglebiajac sie w podziemny system jaskin, wszyscy byli zanurzeni po uda w lodowato zimnej wodzie. Trask opowiedzial im o obcym swiecie oraz o zamieszkujacych go wampirycznych stworach. Nathan sluzyl pomoca, kiedy do opowiesci wdzieraly sie jakies niescislosci. Trask wyjasnil takze, dlaczego Nathan musi wrocic do siebie - nie tylko, zeby ratowac wlasny swiat, ale prawdopodobnie takze Ziemie - dodal do tego takze swoja teorie dotyczaca Paxtona: powod, dla ktorego byly telepata pragnie pojmac Nathana zywego... lub martwego -zemste na Harrym Keoghu. Z poczatku twardo stapajaca po ziemi trojka speleologow traktowala opowiadanie dosc sceptycznie, ale talent Traska dzialal czasami dwukierunkowo: nie tylko Trask odczytywal prawde, ale prawda byla odczytywana w nim. Wlasnie teraz tak sie zdarzylo. Stopniowo zatem brzmienie i ton jego glosu przekonal ich. Brodzac w strumieniu sluchali go bez komentarzy. Jakby nie bylo, widzieli przeciez jaskinie i Brame... wyjasnienia Traska, dotyczace tego, co bylo za nia, byly lepsze niz zadne. Kiedy Trask skonczyl, rozleglo sie pytanie: - Ale czy pani English nie mowila, ze faceci z JSW nie beda chcieli miec swiadkow? - Oswietlona pochodnia twarz speleologa wyrazala strach. -Jestesmy nie tylko swiadkami, panie Trask. Tam zgineli nasi przyjaciele! A co z nami? Czy tez sie przeprawimy do innego swiata? Czy zostawicie nas tutaj na pastwe losu? Trask spojrzal na niego, potem na Nathana i powiedzial: - Sprawy dzieja sie zbyt szybko. - Jeszcze nie mial czasu nad tym pomyslec. - Nie jestem w stanie powiedziec, co bedzie dla was lepsze. -Moga isc z nami - odpowiedzial Nathan. - Przeciez pomagaja mi wrocic do domu, niosa bron. Nie chcialbym, zeby spotkala ich jakas krzywda. Ponadto Lardis na tym skorzysta; potrzebni mu beda dobrze obchodzacy sie z bronia instruktorzy. -A kiedy mozemy wrocic z powrotem? Nathan pokrecil jedynie glowa, wzruszyl ramionami i rzekl: - Nie moge wam nic obiecac. Jesli znalibyscie swiat Wampyrow tak, jak ja go znam, to wiedzielibyscie dlaczego. -Ale istnieje taka mozliwosc? -Znacznie wiecej niz mozliwosc. Istnieje droga powrotna, Jednak obecnie zostala zablokowana. Ponadto nie mozemy byc pewni, czy zostaniemy przyjaznie przyjeci. Pozniej jednak, o ile bedzie jakies pozniej, bedziecie mogli w dowolnej chwili wrocic do Bramy w Krainie Gwiazd. Speleolodzy spojrzeli po sobie. Jeden z nich stwierdzil: -Wyglada na to, ze idziemy z wami. Jego wypowiedz zbiegla sie ze stlumionym grzmotem odleglego wybuchu. - Przebili sie przez wlaz - mruknal Chung. Szli teraz zanurzeni po pas w czarnej rwacej wodzie, kierujac sie ku suchemu brzegowi strumienia. Holowali za soba dwa lekkie pontony, z malymi, ale mocnymi silnikami oraz dlugi gumowy plywak, ktory mial po bokach zapinane na zamki kieszenie. Pontony mogly zabrac po trzech pasazerow, zas plywak sluzyl do transportu broni Nathana i wyposazenia. -Jest nas siedmioro - powiedzial jeden ze speleologow. - Szesc osob poplynie pontonami, a jedna bedzie trzymac sie plywaka. - Kiedy dotarli do brzegu dodal: - Tu zgubimy poscig, przynajmniej na jakis czas. Jest jeszcze pare pontonow i butli z powietrzem w Schronisku, ale jesli beda chcieli nas scigac, to beda musieli sie wrocic, zeby je przyniesc. Na brzegu lezalo szesc akwalungow i Trask zaczal odczuwac lekka klaustrofobie od samego patrzenia na nie. Jeden ze speleologow wciskajacy sie w pianke nurka uspokoil Traska: - To na ostatni fragment drogi. Moze jakies piecdziesiat stop od konca, gdzie woda plynie kanalem bez doplywu powietrza. Bedziemy ci pomagac. Wierz mi, mamy szczescie. Jeszcze nigdy poziom wody nie byl tak niski. O innej porze juz dawno musielibysmy nurkowac. Z kierunku, z ktorego nadeszli, dalo sie slyszec chlupanie wody i zachrypniete glosy. Ostroznie wsiedli do pontonow i wlaczyli silniki. Zostawili glosy za soba, w chwili, gdy wplywali na dlugie jezioro czarnej wody i schylali glowy, majac nad soba sklepienie zaledwie o stope wyzej. Przez pol godziny plyneli pod prad, majac czasami sciany w zasiegu wzroku, a czasami nie dostrzegajac nawet sklepienia jaskini. W koncu jednak jaskinia zwezila sie, formujac cos na ksztalt szyjki od butelki w miejscu, gdzie ciemna, kamienista plaza wystawala kilka cali ponad poziom wody. Po jednej stronie plazy, w miejscu gdzie skala zostala rozdzielona poteznym peknieciem, spod wody wydobywalo sie mleczne, plonace swiatlo, jakby ktos rozpalil jakis dziwny, podwodny ogien. Nathan od razu poznal ten miekki, lecz w pewnym stopniu niezachecajacy blask. - Za tym peknieciem w skale - zwrocil sie do Traska - jest Brama. Zeby to udowodnic, prawdopodobnie wylacznie sobie samemu, otworzyl drzwi Mobiusa, ktore natychmiast wygiely sie i rozpadly. Tak samo bylo w Perchorsku. Bliskosc Bramy zaburzala matryce czasoprzestrzenna i oczywiscie Kontinuum Mobiusa. Po przybiciu do plazy, dwoch speleologow zalozylo kamizelki oraz pletwy i wskoczylo do wody. Podplywajac do szczeliny w skale zanurkowali i znikneli w oswietlonych glebinach. Ciagneli za soba nylonowa line, ktorej jeden koniec zostal starannie przywiazany do skaly wystajacej ze sciany jaskini. Po minucie albo dwoch byli juz z powrotem pokazujac, ze Nathan, Trask i Chung powinni wejsc do wody. Ubrani w pianki, z zalozonymi akwalungami, zajeli pozycje pomiedzy przewodnikami i posuwali sie wzdluz liny, ciagnac za nia rekami. W taki sposob dotarli do jaskini, w ktorej znajdowala sie Brama. Rozebrali sie na suchym brzegu, a jeden ze speleologow zabral ze soba najmniejsza pianke i wyruszyl po Anne Marie oraz ostatniego ze speleologow. Przed wejsciem do wody, eskorta Anny Marii oproznila czesciowo transporter z powietrza mocno przywiazujac go do konca liny. Pontony zostaly odczepione i puszczone luzno z nurtem rzeki. W koncu cala siodemka znalazla sie w glownej jaskini. Speleolodzy byli juz tutaj wczesniej. Choc miejsce bylo niezwykle, to jednak nie byla to dla nich nowosc. Kiedy zajmowali sie wyciaganiem plywaka, rozladunkiem arsenalu Nathana i wyjmowaniem suchych rzeczy do przebrania, pozostala czworka podziwiala to miejsce. Zasadniczo patrzyli na Brame... a raczej zaslaniali oczy przed jej blaskiem. Brama. Absolutnie nie wygladala jak brama w potocznym znaczeniu tego slowa. Byla to raczej wierna reprodukcja gigantycznej kuli obcego, bialego swiatla rozblyskujacego w Perchorsku. Tutaj masa swiatla wydawala sie byc uwieziona przez niskie sklepienie, moglo takze wydawac sie, ze wrasta w nie jak wielki plomien zimnego ognia. -Droga do domu - powiedzial krotko Nathan, jednak w jego slowach czuc bylo westchnienie, a moze nawet modlitwe. Patrzac na niego Trask pomyslal: Tym razem mamy przed soba tylko jedna droge. Jesli Nathan go uslyszal, to nie odpowiedzial... CZESC DRUGA: Kraina Slonca i Kraina Gwiazd I Kraina Gwiazd Rozgladajac sie po jaskini zmruzonymi od blasku oczyma, Trask rozmyslal: Chyba juz jestesmy w innym swiecie! A to (skurczyl sie na widok kilku skamienialych anomalii) pewnie jego mieszkancy.-Byli mieszkancy - odparl Nathan szeptem, ktory jednak odbil sie echem od scian. - Ale nie z tego swiata, Ben, tylko z krainy Gwiazd. No i jeszcze tam nie jestesmy. Jaskinia byla wielkosci boiska pilkarskiego, w polowie wypelniona woda i wielka jak kosciol. Czarne, nachylajace sie do wnetrza sciany byly pokryte pregami, jak gigantyczna gardziel. Tu i owdzie widac bylo wyzlobione przez wode pekniecia i zalomy. Widac bylo takze plytkie wglebienia oraz czarne tunele o srednicy dwoch, trzech stop w miejscach, gdzie erupcje magmy -kanaly obcej energii - wniknely w twarda skale. "Mieszkancy" Traska siedzieli, kucali badz lezeli skuleni w kamiennej ciszy, rozmieszczeni w znajdujacych sie na najwyzszym poziomie skalnych niszach. Prawdopodobnie uciekli tam przed powodzia. Ich milczenie bylo oczywiste dla Traska i reszty podroznikow, ale nie dla Nekroskopa. Kiedy Nathan odezwal sie do Traska, to jego wypowiedz w rownym stopniu sformulowana byla w mowie umarlych. Jego mysli i slowa zawsze byly odbierane przez martwych, chyba, ze postanowil je ukrywac przed nimi. Zasiedlajace jaskinie, zmarle przed laty kreatury uslyszaly go wyraznie. Co wiecej, wiedzialy kim jest, a przynajmniej, co soba reprezentuje, poniewaz nie byl pierwszym z zyjacych ludzi, ktorzy przemawiali do nich w taki sposob. Przed Nathanem ktos juz byl. I z powodu tego czlowieka, zmarly odpowiedzial zgodnie z oczekiwaniami Nathana: Ha! Wrociles, co? Jestes jak zwykle pierwszy. Zajelo ci to troche czasu: Przypuszczam, ze z tysiac wschodow slonca. Ale coz znaczy czas dla takich jak my? Glos dobiegal od strony koszmarnej, ciasno upakowanej w niszy mumii, ktora osad skalny zamurowal w pozycji strasznego embriona, spoczywajacego w lonie polyskujacego wapnia. Z groteskowego stalaktytu wystawala odrazajaco znieksztalcona czaszka, zastygla w prawdziwym wyrazie smierci. Rozwarte szczeki przypominaly wilka i mialy uzebienie miesozercy. W rzeczy samej, byl to miesozerca... Wampyr! A przynajmniej porucznik w stanie spoczynku. Teraz byly to zwloki. A jednak nadal zdawaly sie spogladac na Traska i jego przyjaciol z wyrazem nieprzemijajacej, utrwalonej zlosliwosci. Po chwili zdumienia Trask podszedl blizej do sciany i przygladnal sie potworowi. Najwidoczniej trwal w swojej skurczonej pozycji od bardzo dawna. -Czy to jakas rzezba? Czy tez prawdziwe zwloki? - Juz w chwili zadawania pytania, Trask wiedzial, ze stwor byl kiedys czyms rzeczywistym, zywym. Jego talent podpowiadal mu to jednoznacznie. Nie mial jednak talentu Nathana i prawie przechodzilo jego wyobraznie spostrzezenie, ze Nekroskop moglby teraz rozmawiac z "czyms takim". -Tak, to jest rzeczywiste - odpowiedzial po cichu Nathan. - Zasuszone, skurczone i zamienione w skale, ale pochodzace z prawdziwego swiata. - Nastepnie zwrocil sie do martwego porucznika: Nie jestem tym, o kim myslisz. Tamten to moj ojciec. Przechodzil tedy w drodze do Krainy Gwiazd. Nazywal sie Harry Keogh, a ja jestem jego synem, Nathanem. O, tak? A wiec syn idzie w slady ojca? No, coz. Skoro wyruszyl do Krainy Gwiazd, to juz od dawna nie zyje i zniknal z obydwu swiatow! Teraz wynos sie! To moje miejsce. Zmarli zazwyczaj nie byli tacy zarozumiali, bezczelni i aroganccy. Jednak nie byl to zwyczajny zmarly. Nathan spokojnie wypytywal go dalej: Kto byl twoim panem? Rozmowca wydawal sie byc zdziwiony. Sama jego obecnosc - jego ksztalty z przeszlosci -wystarczyly, zeby zagluszyc mysli innych zmarlych. Czyz ten Nathan nie byl tylko zwyklym szczeniakiem, w dodatku ludzkiego rodzaju? Kto byl moim panem, pytasz? Bylem panem samego siebie i zwalem sie Cezar Gryzolnik. Ale Nathan dobrze wiedzial jak Wampyry nazywaly swoich niewolnikow i dzieki temu zorientowal sie, ktoremu lordowi sluzyl ten porucznik. Gryzolnik, powiadasz? Przeciez sam sie tak nie nazwales. Byles niewoli u Menora Zgryza, ktory zginal w bitwie o Ogrod Mieszkanca w Krainie Gwiazd. I to moj ojciec go zabil! Teraz rozmowca byl prawdziwie zdumiony. Jestes jeszcze mlodziencem, westchnal, a mimo to wiesz tak wiele! Skad ci to wszystko wiadome? Kiedy przechodzi sie przez Brame, przepada sie na zawsze. Ale ty sporo wiesz o Krainie Gwiazd, Ale... czyz nie powiedziales... ze Menor nie zyje? Prawda to? Jeden ze speleologow zauwazajac dziwna cisze, odezwal sie: - Co teraz? - Jego koledzy rowniez byli zainteresowani dziwnym zachowaniem Nathana, ktory stal wpatrzony w niezwykly ksztalt umieszczony w najwyzszym wglebieniu. Jednak Trask, Anna Maria i David Chung wiedzieli, co sie teraz dzieje: Nathan rozmawial ze zmarlym, albo z tym, co kiedys bylo zywa osoba. Esperowie wyczuwali cos niezwyklego. -Jeszcze chwileczke - szepnal Trask robiac krok do tylu, ale ani na chwile nie spuszczajac wzroku z Nathana. - Bardzo was prosze, zachowajcie cisze jeszcze przez jakis czas. Trask wielu rzeczy im nie powiedzial. Nie mowil o tym, ze Nathan byl Nekroskopem. Samo pojecie teleportacji i rownoleglego swiata bylo wystarczajaco trudne do ogarniecia. Czy nalezalo jeszcze dodawac do tego informacje o tym, ze czlowiek moze ucinac sobie pogawedki ze zmarlymi? Tak, nie zyje, odpowiedzial Nathan na pytanie Cezara. To prawda, tysiac wschodow slonca temu. Razem z nim poszly do piachu wszystkie Stare Wampyry. Zmarly westchnal: Naprawde wszystkie? Szaitis, Fess, Lesk? Chyba nie Lesk Nienasycony? Wszystkie, powiedzial Nathan. Znal wymienione przez Cezara imiona, poniewaz wsrod Wedrowcow traktowane byly jak przeklenstwa. I ten, ktory byl tutaj ostatnim razem, twoj ojciec, on to uczynil? Na pewno bral w tym udzial. Nagle Cezarowi powrocil dobry humor. I ten stary dran, Menor Zgryz, takze nie zyje? Ha, ha, ha! Niezbyt sie martwisz losem swojego pana. Cezar natychmiast przestal sie smiac i spowaznial. Troszczyc sie o niego? Nienawidzilem tego bydlaka! Zlapal mnie na tym, jak lizalem jego kobiete, odcial mi jezyk i kazal go jej zjesc. Potem powiedzial: "Zobacz jak kosztuje twojego jezyka dolnymi i gornymi ustami... na pewno robila to takze z twoim fiutem!" A pozniej... udusil ja i zabral mnie do Bramy. Nathan wiedzial, co to znaczy Brama, wiec zrozumial o co mu chodzilo. No, przynajmniej wiedzial jak to jest z Brama, ktora znajduje sie ponad poziomem ziemi. Po raz pierwszy zobaczyl ja ponad trzy lata temu, kiedy towarzyszyl Lardisowi Lidesci w jego dorocznej pielgrzymce na puste i wymarle tereny, jakimi byla wowczas Kraina Gwiazd. Zaledwie kilka miesiecy temu przeszedl przez Brame do Perchorska. Ponadto zapoznal sie z aktami Keogha w Wydziale E i dowiedzial sie, ze istnieja dwie Bramy. Gorna Brama powstala, kiedy w wyniku projektu Perchorsk nastapila implozja i powstala szara dziura pomiedzy rownoleglymi wymiarami. Dolna byla tworem natury i trudno bylo ja dostrzec z powierzchni ziemi. Od niepamietnych czasow dolna Brama - majaca swoje ujscie w podziemnej grocie w Rumunii - byla uzywana jako narzedzie kary, zemsty lub zwyklego okrucienstwa. Lordowie Krainy Gwiazd wtracali tam swoich wrogow lub nieposlusznych niewolnikow. A wiec wtracono cie w Piekielne Otchlanie, zauwazyl Nathan, i znalazles sie w tym miejscu. Zaiste, przyznal Cezar. Kiedy sie jednak tutaj dostalem, woda miala o wiele wyzszy poziom, byla ciemna i rwaca. Wdrapalem sie tutaj i czekalem, czekalem, czekalem. Wkrotce bylem zbyt slaby, zeby plywac. Przeciez nawet nie umialem plywac, a zimno dodatkowo usztywnilo wszystkie moje czlonki. Umieralem z glodu... jeszcze nie bylem Wampyrem, tylko porucznikiem... nawet wampirza dlugowiecznosc nie byla w stanie uchronic przed tym, co mnie spotkalo. I podobnie jak wszyscy zmarli tutaj, ogromnie balem sie wody. W koncu zostalo ze mnie to, co widzisz. Zesztywnialem jak kamien. Tak skonczyl Cezar Gryzolnik... Wydal z siebie westchnienie zmarlego, dodajac po chwili: A ty? Naprawde masz zamiar sie tam przedostac? Zwariowales? Potrzebujesz poteznej magii, zeby przezyc w Krainie Gwiazd! Tyle, ze, westchnal ponownie, wcale nie! Nie ma ich juz. Stare Wampyry zginely i odeszly na wieki. Tylko... czy to faktycznie prawda? Na jakis czas wszyscy odeszli, odpowiedzial Nathan. Tak? A teraz? Stare Wampyry nie zyja. Ale na wschodzie, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, inni czekali na swoja chwile i zasiedlili Kraine Gwiazd. Ide zrobic to, co moj ojciec przede mna: zniszcze tych, ktorzy czyhaja na mnie. Ale twoje imie: Nathan Keogh? To pierwsze, jakkolwiek rzadkie, jest imieniem Wedrowcow. A Keogh? Aha! No tak, nazwisko twojego ojca. On zas... Byl mieszkancem Piekiel, dokonczyl za niego Nathan. Moja matka byla Cyganka, nazywala sie Kiklu. Cezar westchnal, jakby w koncu pojmujac, i dodal: Sam bylem kiedys Cyganem Stengi, mieszkalismy jakies piecdziesiat mil od przeleczy. W moim plemieniu takze byli Kiklu... Zamilkl, jakby wspomnienia dawnych czasow zanadto go przytloczyly. Jednak juz chwile pozniej glos zmarlego brzmial rownie twardo, jak jego wapienna skorupa: Ha! Teraz i tak nie ma to juz znaczenia, podobnie jak zycie. Bylem Cyganem... potem stalem sie nieumarlym... przynajmniej potencjalnie. Moglem nawet zostac Wampyrem! Ale przez te lata spedzone w smiertelnym skostnieniu... zycie wydaje mi sie tylko snem. A ty to zburzyles. Przez ciebie poznalem prawde: zmarnowalem zycie. Zabrales mi spokoj, Nathanie Keogh. W tej chwili do rozmowy wlaczyl sie inny glos. Znacznie twardszy, mroczny, a nawet rozgniewany. Spokoj? Czy tylko o to ci chodzi, Cezarze Gryzolniku? Spokoj? I ty smiesz zwac sie porucznikiem Wampyra? Ha! Menor pomylil sie, przyjmujac cie na sluzbe! Nawet tutaj mamy dosc spokoju. I mamy tez dosyc tego gadania. Skoncz juz te pogaduszki i pozwol tym glupcom wyruszyc na pewna smierc do Krainy Gwiazd. Nathan zlokalizowal zrodlo glosu: skamieniala bryla wystajaca ze sciany w miejscu, gdzie zwisala w formie stalagmitu polyskujaca, wapienna, siedmiostopowa "swieca". Powierzchnia bryly byla na wpol przezroczysta i z trudem mozna bylo dostrzec przerazajace ksztalty. Nathan rozpoznal zrodlo glosu i poznal takze rodzaj jego wlasciciela: Wampyr! -Nathan! - Anna Maria przerwala jego mysli, odciagajac go od rozmowy ze zmarlymi. Spojrzal na nia. - Tak? -Nie mozemy tutaj zostac. Jest zbyt zimno i nie mamy duzo czasu. Zaplanowalismy, ze wyruszysz z powrotem w ciagu trzech dni. Nasze obliczenia wskazywaly, ze wowczas bedzie jeszcze dzien w Krainie Slonca. Ale teraz... slonce znika za gorami. Nie wiemy tez, ile czasu zajmie nam przeprawa przez Brame. -Gdy bede z nimi rozmawial, mozecie zaczac przerzucac bron przez Brame - Nathan zwrocil sie do Traska: - Zgodnie z tym, co wiemy, bron zostanie wciagnieta i przesunieta do podziemnej Bramy w Krainie Gwiazd. Nie bedziemy za nia daleko. Pojdziemy potem razem, a przynajmniej tak blisko siebie, jak to mozliwe. Nastepnie, gdy Trask z reszta zabrali sie do pracy, odwrocil sie do skamienialosci zamrozonej w stalagmitowym grobowcu: Kim byles? He? Glos lorda Wampyrow pelen byl goryczy. Raczej, kim teraz jestem, skoro zwykle dziecko posiada wiecej mocy ode mnie - kamienia, ktory kiedys byl czlowiekiem, a nawet wiecej niz czlowiekiem... Wampyrzym lordem! Ale to bylo kiedys. Sprostowal go Nathan. Byles czlowiekiem. Byles Wampyrem. A teraz jestes skamielina. Byc moze masz ostatnia szanse, zeby porozmawiac z zywym czlowiekiem. Chcesz ja zmarnowac? Rozmowca rozwazal przez chwile uslyszane slowa, gdy za plecami Nathana rozlegl sie glos: - Co jest, do diabla...? - Jeden z grotolazow cofnal gwaltownie reke, odsuwajac sie jednoczesnie od pudla z amunicja, ktore wlozyl w swiatlo Bramy. - Wydaje mi sie, ze to swiatlo... zasysalo mnie! -Oczywiscie - zwrocil sie do niego Trask. - Nas wessie podobnie jak wsysa nasza bron. To jest jak niewidoczny pas transmisyjny, albo jak winda do innego swiata. - Wlozyl automatyczna strzelbe kolba do przodu i patrzyl jak znika w bialej poswiacie. Jednoczesnie poczul pociagniecie, a nastepnie niepowstrzymane ssanie w chwili, gdy strzelba wysunela sie z jego rak i wniknela do wnetrza Bramy. - Po prostu uwazaj, zeby nie dotknac palcami powierzchni. No chyba, ze chcialbys byc pierwszy w Krainie Gwiazd. Kto w Krainie Gwiazd moglby mnie pamietac?, zastanawial sie byly lord Wampyrow. W Krainie Gwiazd to raczej nikt, odpowiedzial Nathan. Ale czy nie byles najpierw Wedrowcem? Czyz nie przyszedles na swiat w normalny sposob? Na pewno tak, jak wszyscy pochodziles z jakiegos plemienia. Moze w Krainie Slonca zyja teraz twoi wnukowie? Nazywalem sie Ferenc, odpowiedzial dumnie. Bylismy banitami, zebrakami. Ale tez zajmowalismy sie kowalstwem i wyrabialismy rekawice bojowe dla Wampyrow. Mielismy z nimi uklad... Ha! Zabrano mnie, gdy mialem siedemnascie lat. Dlatego nie posiadam ludzkiego potomstwa, Nathanie Keoghu. Gdy owa rzecz zakleta w stalagmicie wypowiedziala nazwisko Ferenc, zewszad podniosl sie zbiorowy jek pozostalych zmarlych, znajdujacych sie w jaskini. Ferenc! To slowo brzmialo jak przeklenstwo. Straszny obiekt budzacy przerazenie rowniez uslyszal zleknione glosy. Zaiste, Ferenc!, odpowiedzial. Najwidoczniej jeszcze i teraz dla wielu wazne jest to, kim bylem. To dlatego mam spokoj nawet w tak lodowatym miejscu, jak ta grota. Sama wiedza o tym, jak bardzo sie boicie, wprowadza mnie w dobry nastroj... nawet jako zmarly budze w waszych sercach przerazenie. Wy nedzne tchorze cyganskiego i trogowskiego pochodzenia! Dla takich jak wy, samo przebywanie w moim towarzystwie... stanowi zaszczyt! I jesli skamieniale istoty moga posiadac niewolnikow, to od dzis wszyscy stajecie sie moimi niewolnikami. Niech tak bedzie! Nathan zachnal sie. Ten martwy zewlok - Ferenc, Wampyr, czy co tam jeszcze - nie powinien nazywac Wedrowcow tchorzami. Cyganie nigdy nimi nie byli. Nie zwracajcie na niego uwagi, zwrocil sie do wszystkich duchow znajdujacych sie w poblizu. Bo jesli jest on najwiekszym z was, to chyba tylko dlatego, ze jest najwiekszym tchorzem! Wampyr mialby byc rownie silny i odwazny jak ludzie? Jesli bylaby to prawda, to dlaczego wciaz siedzi w tym miejscu? Czyzby dlatego, ze boi sie wody tak samo, jak reszta was? Ha! Pewnie boi sie jeszcze bardziej! Powiem wam cos: Od niepamietnych czasow ten strumien byl droga, po ktorej co "odwazniejsi" wampyrzy lordowie przybywali do Krainy Piekiel, stajac sie przez to zaraza w obu swiatach. Ale w tym swiecie byli malutcy (co nie do konca bylo prawda, chyba, ze chodzilo o ich liczebnosc) to ludzie pilnowali, zeby za bardzo nie urosli! Ale ten tutaj - Ferenc - byl zbyt maly, zeby wyruszyc w podwodna podroz! Przez to zdechl w tym miejscu. Na tym wlasnie polega tchorzostwo. Nigdy nie zostaniecie niewolnikami kogos takiego. Wyrzucono go z Krainy Gwiazd, bo przeciez inaczej nie znalazlby sie tutaj. Czasami mowa umarlych przekazuje znacznie wiecej niz same slowa. Ale wscieklosc Ferenca bylaby na pewno bardziej widoczna, gdyby zyl i mogl sie poruszac: Co?... ty... zuchwaly... smarkaczu!!! No, cicho tam juz. Nathan wdrapal sie na skamieline i zastukal w nia. Wyobraz sobie, Ferenc, ze kiedy bede tedy przechodzil kolejnym razem, to wezme ze soba mlotek i rozlupie te resztke ciebie na kawaleczki. I kiedy wszystkie odlamki zamienia sie w rzeczne otoczaki plynace z nurtem rzeki, a twoja obmierzla istota rozplynie sie w wodzie, to co bedzie wowczas z twoim "spokojem"? Ilu bedziesz miec wystraszonych wojownikow? Nathan nie doczekal sie zadnej odpowiedzi. -Nathan. - Anna Maria patrzyla na niego z dolu. - Juz czas. Trask dodal zas: - To miejsce juz sie nie ociepli. Najlepiej bedzie, jak sie ruszymy. Nathan zszedl na dol i powiedzial: - Jasne. Ale to - obejrzal sie za siebie - musialem zrobic. I na pewno nie zmarnowalem czasu. Podobnie jak moj ojciec, czegos sie nauczylem. -Czyzby? -Tak. Nawet po smierci - po ostatecznej smierci - Wampyry sa rownie ohydne jak za zycia, lub nie-smierci! -Jak sie tam dostaniemy? - Spytal jeden z grotolazow. Trask wzruszyl ramionami. - Kilka minut temu byles bliski odpowiedzi na to pytanie. Podnies sie do gory i podskocz, a Brama zrobi za ciebie reszte. To ona ciebie przeprowadzi. -A ile to bedzie trwalo? -Tego nie wiemy dokladnie - powiedziala Anna Maria. -Jesli pojdziesz pierwsza, to ci pomozemy. Mezczyzni podniesli ja, Anna uniosla rece do gory i Brama bez wysilku wyjela ja z ich rak. Kiedy wslizgiwala sie w biala poswiate, Trask ruszyl tuz za nia. Kiedy zaczely znikac stopy Anny Marii, Trask podskoczyl prawie lapiac Anne za nogi. -Szybko! - Zwrocil sie Nathan do Chunga i grotolazow. -Przejdzmy wszyscy razem. Grotolazi podskoczyli jak jeden maz i wszyscy razem zostali wessani. Nathan i Chung byli ostatni. Kiedy wszyscy znikneli w kuli bialego swiatla, Nathan przypomnial sobie o nieobecnych. Takze o Mishy, o tym jak cierpi nie wiedzac, co sie z nim dzieje. Zek nie powinna przezywac tego samego. Szybko nawiazal z nia kontakt i stalo sie to na chwile przed zassaniem go przez Brame. Przekazywal informacje o tym, ze Ben Trask wyruszyl w podroz do Krainy Gwiazd. Jesli odpowiedz Zek zawierala niedowierzanie, zdumienie czy bol, to nie zdazyla dotrzec do Nathana. Brama zamknela sie za nim. Po pierwszym wrazeniu zasysania, dziwna walka pomiedzy przyciaganiem Bramy a ziemska grawitacja, odczucie podnoszenia i pokonywania grawitacji zniknelo calkowicie. Pozostalo tylko wrazenie dryfowania, dryf jednakze skierowany byl ku gorze podobnie, jak plywak wynurzajacy sie na powierzchnie wody po zanurkowaniu. Patrzac do gory - a moze przed siebie? - Nathan zraz z Chungiem mogli obserwowac pozostalych podroznikow otoczonych mgielka bialego swiatla. Najwidoczniej unosili sie w powietrzu, poniewaz ich stopy nie mialy zadnego podparcia. Na samym przedzie byla Anna Maria, za nia znajdowal sie Trask, a za nim trzech grotolazow formujacych swoimi cialami trojkat. Wszyscy patrzyli do tylu na Nathana i Chunga. To jest troche podobne do Kontinuum Mobiusa, pomyslal Trask, niewazkosc... wrazenie pustki... bezsilne poruszanie sie. Tym razem, zamiast przemieszczac sie z miejsca na miejsce, poruszamy sie pomiedzy swiatami! Jednak w przeciwienstwie do Kontinuum Mobiusa, mysli nie wykazywaly zadnego ciezaru. Bylo to calkiem realne miejsce - przejscie pomiedzy rownoleglymi swiatami. O ile Kontinuum Mobiusa moglo byc miejscem, gdzie Bog powiedzial "Niech stanie sie swiatlo!", to tutejsze otoczenie moglo byc samym Swiatlem. Swiatlem zamglonym, bialym jak snieg, ale o przyjemnej temperaturze, dzieki czemu chlod jaskini pozostal jedynie wspomnieniem. A zatem, siedmioro wedrowcow unioslo sie w gore ku nieskonczonemu bialemu przeznaczeniu. Panowala kompletna cisza pozwalajaca uslyszec nerwowe oddechy towarzyszy, a nawet bicie ich serc... Chociaz cel i koniec podrozy byl znany, to jednak pojawienie sie na drugim koncu bylo swego rodzaju zaskoczeniem. Pierwsza przez membrane Bramy przedostala sie Anna Maria. Czesciowo zeslizgnela sie, a czesciowo stoczyla wprost na sterte broni Nathana, spoczywajaca na skalnych odlamkach, ktore uformowaly polke wspierajaca kule Bramy. Anna Maria popatrzyla za siebie i zobaczyla kule bialego swiatla ktora wygladala jak zatyczka w wielkiej dziurze, albo jak sluzaca do zabawy kulka, wcisnieta w piasek palcem dziecka. Dokladnie nad jej glowa widac bylo polkule drugiej Bramy, ktora wygladala prawie tak samo, jak Brama znajdujaca sie w jaskini ze skamienialymi potworami. Obie Bramy wygladaly jak kopia jednej i tej samej. Anna Maria zastanawiala sie, czy w ogole mozna o nich myslec jak o dwoch oddzielnych elementach. Dookola niej bylo pelno korytarzy, takich samych, jakie widziala w jaskini otaczajacej Brame w Rumunii. Kiedy wiec zobaczyla Traska, krzyknela: - Ben, uwazaj na dziury! Ich sciany byly gladkie jak szklo i gdyby ktos wpadl do jednej z nich... potrzeba by duzo czasu, zeby sie wydostac na powierzchnie. O ile w ogole byloby to mozliwe. Trask jednak natychmiast stanal na twardym gruncie i pomagal przechodzic przez Brame zdezorientowanym speleologom oraz Chungowi i Nathanowi. -Teraz musimy znalezc wyjscie - oznajmil Trask zdecydowanym glosem. - Kiedy Harry Keogh przechodzil tedy, sprawdzil kilka z tych tuneli. Jeden z nich wychodzil na powierzchnie. Byl jednak sam, a nas jest siedmioro. Nie wlazcie do dziur, ktore ida prosto w dol, maja duzo zakretow i mozecie natrafic na gwaltowny spadek. Szukajcie takich, ktore prowadza do gory. Badzcie ostrozni i nie ryzykujcie. Kto pierwszy zobaczy dzienne swiatlo... -Albo swiatlo gwiazd - wtracil ponuro Nathan. Trask popatrzyl na niego i skinal glowa. - Tak, albo swiatlo gwiazd... - Zakonczyl odprawe nie dodajac juz nic wiecej. Rozdzielili sie, wybrali tunele i glowami naprzod zanurzyli sie w nie. Poczatkowo droge oswietlal blask Bramy, ale pozniej musieli korzystac z latarek. Trask pierwszy odnalazl droge. Prawdopodobnie nie bylo to jedyne wyjscie, ale dokladnie pasowalo do opisu pozostawionego przez Harry'ego Keogha. Tunel poczatkowo lagodnie wznosil sie do gory, nie na tyle ostro, zeby czlowiek osuwal sie w dol. Po chwili skrecal w lewo, po czym droga prowadzila poziomo, a nastepnie skrecalo sie w prawo. Nastepny odcinek... biegl prawie pionowo do gory! Patrzac do gory mozna bylo zobaczyc... ...Swiatlo gwiazd. Trask cofnal sie, wrocil do glownej sztolni oswietlonej poswiata Bramy i zawolal pozostalych towarzyszy podrozy. Anna Maria, Nathan i jeden z grotolazow byli juz na miejscu. Po chwili Chung z pozostalymi grotolazami wyczolgali sie nogami do przodu. -To tam - powiedzial Trask wskazujac otwor tunelu wiodacego do Krainy Gwiazd. -Pierwszy pojdzie Nathan, ja ide za nim. Pomoge mu wydostac sie na powierzchnie. Reszta niech ustawi sie kolejno za nami i podacie nam bron. Pozniej Nathan pomoze nam wyjsc. Ja ide po nim, potem Anna Maria i wasza trojka. Na powierzchni najpierw przeniesiemy bron z dala od Bramy. Pewnie bedziemy musieli zrobic kilka rundek. Wynika to nie tylko z faktu, ze bron jest wazna, ale rowniez dlatego, ze Nathan nie moze... to znaczy, nie moze pracowac rownie dobrze w poblizu Bramy. Ostrzegam; nie mamy ani chwili czasu na podziwianie widokow. Kiedy popatrzylem na niebo, to zobaczylem gwiazdy. Jesli slonce jeszcze nie zaszlo, to stanie sie to za chwile! Sa jakies pytania? Jeden z grotolazow odezwal sie: - Ta druga Brama na powierzchni... Czy to jest nasza droga powrotna? -Tak, ale na to jest jeszcze za wczesnie. Oczywiscie mozemy z niej skorzystac, ale nie mozemy zagwarantowac wam bezpiecznego powrotu. W Perchorsku sa bardzo uczuleni na wszystko, co moze wychodzic z Bramy. Sa tak przewrazliwieni, ze zanim zdazysz powiedziec "dzien dobry", moga cie zabic na tuzin roznych sposobow! Zwlaszcza teraz. Widziales zabezpieczenia w podziemiach Schroniska? Mozesz liczyc na to samo w Perchorsku. -A kiedy juz oddalimy sie od Bramy, to co potem? Trask spojrzal na Nathana, ktory wlasnie odezwal sie: - To juz moj problem. To moj swiat i znam... kilka sposobow, zeby przedostac sie do Krainy Slonca. Zanim zdazyli zadac inne pytania, Anna Maria wtracila: - Tracimy czas. Jest jeszcze jedna rzecz, o ktorej mogliscie zapomniec. -Co takiego? - Popatrzyl na nia Trask. -W poblizu moze byc Turkur Tzonov wraz ze swoimi ludzmi. Kiedy widzieliscie ich w Perchorsku? Ile mogli juz przejsc od tego czasu? A moze jeszcze o tym nie pomyslales? Trask wzial to pod uwage. - Widzielismy go jakies trzy i pol godziny temu. Wiemy, ze musial isc, podczas gdy my zostalismy przeniesieni. Podczas przejscia stanal moj zegarek. -Nasze zegarki tez sie zatrzymaly - powiedzial grotolaz. -Jak na to nie spojrzec - odezwala sie Anna Maria - Tzonov jest niedaleko. - Wskazala glowa do gory mowiac: - Tzonov moze teraz wychodzic z Bramy na powierzchnie, albo tez jest gdzies przed nami i kieruje sie ku gorom i przeleczy. Trask przyznal jej racje - Trzymajcie bron w pogotowiu. Pamietajcie jednak, ze strzelanina w Krainie Gwiazd, to ostatecznosc! Ruszamy... Po dwudziestu minutach byli juz na powierzchni. Nathan ogarnal spojrzeniem okolice i natychmiast zorientowal sie, ze jest u siebie, a przynajmniej blisko swych rodzinnych terenow. Oczywiscie Kraina Gwiazd nigdy nie byla jego domem w doslownym znaczeniu tego slowa, ale gwiazdy nad glowa byly takie same, jak w Krainie Slonca. Jednak mieszkancy Ziemi byli zmieszani i zdezorientowani krajobrazem, ktory dla nich wygladal surrealistycznie, a nawet przypominal halucynogenna wizje. Zupelna obcosc otoczenia sprawila, ze ich wzrok skierowal sie ku temu, co najbardziej przypominalo krajobraz Ziemi; ku gorom. Za Brama, moze dwie mile na poludnie, widac bylo wznoszacy sie lancuch gorski. Jak okiem siegnac, potezne pasmo gor ciagnelo sie od wschodu do zachodu, gdzie znikalo w purpurowej poswiacie na krancach swiata. Choc w duzym stopniu podobne byly do wzniesien typowych dla Ziemi, to jednak odczuwalo sie ich obcosc. Patrzac na gorskie szczyty mozna bylo wyczuc odmiennosc i zimno. Trask zlapal sie na tym, ze mysli, iz gdyby nie bylo drzew... to bylyby to takie same gory, jak na ksiezycu! Dosc blisko, moze ze dwie lub trzy mile na poludnie i nieco na wschod, otwieraly sie wrota kanionu - wielkiej przeleczy - ktorej sciany zrownane byly z poziomem wyzyny. Oprocz przeleczy w calym pasmie gorskim nie sposob bylo zauwazyc innego przejscia na druga strone lancucha. Tak wiec gory, wielka przelecz oraz zapadajacy zmrok byly praktycznie jedynymi znanymi z Ziemi elementami krajobrazu. Na zachodzie widac bylo rzadko zalesione niskie gory, w kierunku polnocnym rozciagala sie plaska rownina, gdzie panowal kolor niebieski przechodzacy w granat. Dokladnie na polnoc granat zamienial sie czern, ziemia zas znikala w ciemnosciach przeszywanych jedynie bladosrebrnymi pasmami. Na polnocnym krancu, ponizej dziwnych swiatel zorzy oraz blasku nieznanych gwiazd, mozna bylo dostrzec cos na ksztalt polyskujacej powierzchni morza albo lodowca, ktory mgliscie odzwierciedlal nieznane konstelacje. O ile gory mozna bylo porownac do wzniesien na ksiezycu, to obraz polnocy pokazywal zimna i umierajaca planete... Zerwal sie zimny, polnocny wiatr. Przenikal przez ubranie i docieral do kosci siedmiu wedrowcow. Poczuli zimno i zadrzeli. Nie docieralo jedynie z zewnatrz... byl to chlod duszy. Wyczuwajac (a moze odczytujac) ich mysli, Nathan wyjasnil: - To wiatr z Krainy Wiecznych Lodow. W dawnych czasach, kiedy wampyrzy lord popadal w nielaske, pozostali wypedzali go na polnoc. Istnialy rozne rodzaje kar: wypedzenie na polnoc, co moglo skonczyc sie zamarznieciem; zakopanie zywcem; lub zeslanie poprzez Brame do Krainy Piekiel. Stamtad nikt nie wracal. Przynajmniej do naszych czasow. Wzieli bron Nathana, ten zas poprowadzil ich zatrzymujac sie na chwile i wskazujac na wschod z lekkim odchyleniem w kierunku polnocnym. Byli juz na tyle oddaleni od Bramy, ze jej blask nie razil w oczy i mogli znacznie wyrazniej obserwowac rownine. To, co zobaczyli na polnocny wschod od Bramy, przedstawialo soba najbardziej surrealistyczny obraz. Rownina byla dokladnie tym, na co wskazywalo to slowo: niekonczaca sie plaszczyzna, ciagnaca sie od pasma gor az po polnocny horyzont oswietlony migajacym swiatlem zorzy. Byc moze bylo to dno dawnego oceanu sprzed milionow lat. Tu i owdzie, jakby na dnie wyschnietego jeziora, wznosily sie przypadkowo rozrzucone stosy kamieni oraz samotne skaly, ktore oswietlone blaskiem Bramy rzucaly koncentryczne kregi cieni, rozbiegajace sie na zewnatrz od zrodla swiatla. Wiele sposrod tych skal uleglo zwietrzeniu, przybierajac tajemnicze ksztalty, tak ze calosciowy efekt byl surrealistyczny, podobny do obrazow Salvadora Dali. Wydawalo sie, ze nie istnieje zaden centralny punkt, obiekt czy struktura, ktora moglaby przyciagnac wzrok i zmniejszyc dojmujaca monotonie krajobrazu. A jednak, jakies osiem lub dziewiec mil na wschod i dwie mile na polnoc, pewien ksztalt przyciagal spojrzenie. Nawet z tej odleglosci mozna bylo zauwazyc cos na ksztalt siedliska lub raczej gniazda. Byly to przemieszczone kolumny podobne do olbrzymiego Stonehenge, ktore moglyby stac sie nozkami gigantycznych grzybow lub poteznych kolumn, na ktorych stalyby postacie o rozmiarach cyklopow. Wystawaly wprost z rumowiska skalnego. Jednak w centrum zrujnowanych kolumn stala nienaruszona przez trzesienie ziemi, ani przez reke czlowieka czy potwora, potezna wiezyca: ostatnia z siedzib Wampyrow! -Zamek Karen - wyszeptal z niemal nabozna czcia Nathan. - Czy jak go tam teraz nazywaja. Wszyscy lacznie z Traskiem wpatrywali sie z podziwem w odlegla budowle, ktora stala samotnie posrod ruin zburzonych przez Harry'ego Keogha orlich gniazd innych Wampyrow. Trask, Chung i Anna Maria zastanawiali sie: Jesli to byla ostatnia z wiezyc - nie bedac przy tym najwieksza - to jak wygladaly wszystkie razem jeszcze przed upadkiem? Jak wygladali ich mieszkancy, gdy jeszcze zyli... lub gdy byli nieumarli? Trask nie mogl oderwac oczu od niesamowitego drapacza chmur i potknal sie o wystajaca skale idac za Nathanem, gdy ten prowadzil ich oddalajac sie od blasku Bramy. - Juz zachod -odezwal sie Nathan. - Zaczyna sie prawdziwa noc. Czas, zebysmy sie stad wyniesli. Niepokoja mnie swiatla, ktore mozna zobaczyc na zamku Karen... tam sa Wampyry. Moze wyruszyly juz do Krainy Slonca. Jesli jeszcze nie sa w drodze, to na pewno stanie sie wkrotce, a my znajdujemy sie na ich szlaku. Zaczekajcie chwilke... Wywolal drzwi Mobiusa, ktore nieco skurczyly sie w poblizu Bramy, a nastepnie uzyskaly trwaly ksztalt. - Dobrze, mozemy ruszac - Nathan zwrocil sie do grotolazow. - Najpierw wy. Przeze mnie tu jestescie. Chce sie upewnic, ze jestescie bezpieczni. Chwyccie sie pod rece i utworzcie krag... i, no coz, po prostu trzymajcie sie. Tylko bez pytan i zadnego gadania. Po prostu trzymajcie sie mnie. Nastepnie rozszerzyl drzwi i przeprowadzil ich przez nie, a na koncu wszedl sam. Trask, Chung i Anna Maria zostali sami na rowninie. Lecz nie na dlugo; moze przez minute, najwyzej poltorej. Po czym... -O Jezu! - Jeknal Trask, kiedy skrzydlaty cien przelecial kolo jego glowy. Przeczesywal spojrzeniem niebo nad glowa, a jego pistolet maszynowy wydal charakterystyczny, metaliczny dzwiek w chwili, gdy Trask instynktownie odbezpieczyl go. -Nietoperze - wyszeptal sledzac jednoczesnie wzrokiem to, co i jego sledzilo. -Desmodus - w glosie Anny Marii slychac bylo podenerwowanie. - Takie same jak nietoperze-wampiry na Ziemi, tyle ze wieksze. - Ona takze odbezpieczyla swoja bron. -Wieksze? - Chung szybko podjal jej mysl. - Dlaczego te dziwolagi musza miec trzystopowa rozpietosc skrzydel? -Nie sa zbyt grozne - uspokoila sie nieco Anna Maria. - Gdyby ktos z nas byl ranny, to moglyby zaatakowac. Teraz sa tylko zaciekawione. Jestesmy dla nich czyms dziwnym. Nie spodziewaly sie, ze nas tu spotkaja. Ciii! Posluchajcie! W powietrzu bylo szesc wielkich nietoperzy, ktore zaczely teraz krazyc wydajac z siebie ledwie slyszalne piski. Te dzwieki byly ledwo slyszalne dla ludzkiego ucha, ale wiele mil dalej, inni przedstawiciele tego gatunku mogli z latwoscia uslyszec te piski... zapewne tez nie tylko przedstawiciele ich gatunku. I byc moze nie tak znowu daleko. -Przednia straz - powiedzial Trask. Nagle zaschlo mu w gardle. - Powietrzni zwiadowcy, poszukiwacze swiezej krwi. -Masz racje - Chung przelknal sline. - Popatrz, tam leci wlasciciel tych psow! - Wskazal drzaca reka kierunek. Niecale pol mili dalej lecialo w powietrzu dziwnie pulsujace cialo, ksztaltem przypominajace plaszczke i przeslaniajace soba kolejne gwiazdy w miare jak znizalo lot. Kierunek lotu stwora wyraznie wskazywal na troje esperow, ktorzy stali teraz znieruchomiali niczym zajace w promieniach latarek i nie mieli zadnego schronienia na gladkiej powierzchni rowniny... II Na rowninach Dwadziescia piec, moze trzydziesci minut wczesniej w Turgosheim Maglore Mag przebywal w Oblakanczym Dworze, czy tez w tym, co kiedys bylo dworem w czasach, gdy mieszkali tutaj bracia Wran i Spiro Zabojczoocy. Maglore byl sam ze swoim porucznikiem Karpathem Seerson, rysowal plany dworu i mierzyl pomieszczenia, ktore planowal przeksztalcic w metamorficzne kadzie. Maglore planowal stworzenie wielu potworow, a w Runicznym Dworze nie bylo juz miejsca.W podziemiach Oblakanczego Dworu, gdzie jeszcze teraz wyczuwalo sie strasznego ducha poprzedniego wladcy Eygora Zabojczookiego, szare futro na karku Maglore'a zadrzalo i wyprostowalo sie. Na krotka chwile w umysle jasnowidza pojawil sie ponizszy symbol: Bylo to godlo Maglore'a. Dzieki niemu kazdy lord i kazda lady wiedziala, z kim ma do czynienia. Byl to takze znak rozpoznawczy kogos, kto zniknal przed siedemnastoma dobami. Czy teraz powrocil? Czy to mozliwe?W chwili, gdy powietrzna flota Vormulaca Niespiacego zmierzala na zachod wraz ze swoim wladca, aby walczyc z Gniewica Zmartwychwstala, Maglore przebywajac w Turgosheim mogl zajac sie swoimi urzadzeniami i w zasadzie czekal na taka wlasnie okazje! Na dodatek, jesli faktycznie Nathan powrocil do starej Krainy Slonca, to ofensywa Vormulaca zostalaby wysledzona, a Maglore zyskalby wiedze o calej jak dotad nieznanej krainie. -Nathan! - Maglore wyprostowal sie i weszyl w powietrzu. Przegladal opuszczone pomieszczenia Oblakanczego Dworu. - Moge cie po prostu wyniuchac! -Nathan Bladolicy? - Oczy Karpatha zwezily sie w chwili, gdy Maglore zacieral szponiaste dlonie, stapajac po schodach i zmierzajac na gore. - Co z nim, panie? Maglore przystanal i spojrzal do tylu. Jego karmazynowe oczy oswietlaly ciemnosci. - Bladolicy? Nathan Bladolicy? Chyba chodzi ci o Nathana Seersthralla? Karpath cofnal sie o krok. - Ja... przyzwyczailem sie myslec o nim, jako o Bladolicym, mistrzu... poniewaz byl taki blady, a jego krew byla taka slaba. -Tak? - Glos Maglore'a byl gleboki, ciemny, lodowaty. - Twoj poped do nadawania imion... martwi mnie nieco. Przekraczasz swoje kompetencje. W Runicznym Dworze wylacznie Maglore nadaje imiona nalezacym do niego stworzeniom. W takich sprawach zazdrosc Wampyrow nie zna granic. Powinienes o tym wiedziec. Czyzbys szykowal sie do sukcesji? Czy pozadasz mojego jaja? -Mistrzu - zadrzal Karpath - Mistrzu, ja... -Obiecuje ci, ze kiedy nadejdzie czas, zeby podzielic sie moja wladza, ty pierwszy sie o tym dowiesz. - Po czym lord-jasnowidz podazyl samotnie do swojej komnaty medytacyjnej... W komnacie: Magiczny kamien Maglore'a spoczywal na smuklej onyksowej podstawie zajmujac polowe lawy. Siedzac przy lawie, Maglore mogl odwrocic sie i polozyc dlonie na przyrzadzie pomagajacym korzystac z talentu jasnowidzenia. Urzadzenie nie bylo zrobione z kamienia czy krysztalu, ale z metalu, ktory w swiecie za Brama do Krainy Piekiel byl niezwykle cenny, a w swiecie Wampyrow powszechnie dostepny. Byl to w rzeczywistosci zrobiony ze zlota duzy model godla Maglore'a: przekrecona petla, dluga na dziesiec cali i szeroka na piec. Niewielka, lecz masywna... a ponadto o wielkim potencjale! Dzieki temu medium-Maglore mogl koncentrowac sie i wzmacniac wampyrze moce, pozwalajace kontaktowac sie z licznymi szpiegami w Krainie Slonca. Urzadzenie mialo takze sluzyc do sledzenia przygod Nathana w starej Krainie Slonca i Krainie Gwiazd. Niedawno temu, gdy Nathan mieszkal przez jakis czas w Runicznym Dworze - nie tyle jako niewolnik, czy krewny lorda-jasnowidza, ale prawie jako jego "przyjaciel" - Maglore podarowal mu zloty kolczyk o tym samym wzorze, ale o dlugosci tylko jednego cala. Wstega Mobiusa byla takze symbolem Nathana. Kiedy Nathan pojawil sie tutaj po raz pierwszy, nosil na nadgarstku skrecona skorzana wstege. Kiedy przed czterema miesiacami lord-jasnowidz zaaranzowal "ucieczke" Nathana z Turgosheim na pomylonym, nie ujezdzonym lotniaku, kolczyk wyruszyl w droge wraz z Nekroskopem: stajac sie "oknem" Maglore'a pozwalajacym dostrzec odlegle, legendarne krainy. Mlodzieniec nie przejrzal motywow lorda-jasnowidza. Takie przynajmniej byly zalozenia. Jednak, gdy tylko Nathan dotarl na zachod starej Krainy Slonca, kontakt urwal sie. Maglore przypomnial sobie jak to bylo: Wbiegl do komnaty medytacyjnej i polozyl drzace palce na zlotym godle. Zapomnial o sprawach zwiazanych z Turgosheim i z niewyobrazalna szybkoscia podazyl myslami na zachod. Lot mysli zakonczyl sie, gdy zobaczyl, ze godlo nie daje znaku zycia, przynajmniej, jesli chodzilo o zlokalizowanie Nathana. W taki sposob zamknelo sie okno lorda-jasnowidza pozwalajace wejrzec w nieznany swiat. Bylo w tym jednak cos dziwnego, bo chociaz aura Nathana zniknela, pozostalo wrazenie, ze on jednak nie umarl. Maglore zastanawial sie: Co sie zatem zdarzylo? Nieumarly? Czy zostal uwieziony w metamorficznym snie, ktory poprzedzal zaistnienie wampira? Czyzby dal sie skusic wampyrzym urokom? Czy pojmala go Gniewica albo jej sluzba? Wowczas nie znal odpowiedzi na te pytania, ale teraz: - Achhh! - westchnal w chwili, gdy dotknal dlonia godla, a jego umysl popedzil na zachod. Mlodzieniec zyl, powrocil? Maglore zamknal piekace oczy i skoncentrowal sie. Po chwili skupienia patrzyl oczami Nathana. Widzial rowniny Krainy Gwiazd, a bardzo daleko wystajacy menhir, ktory byl ostatnim wielkim zamczyskiem Wampyrow. Patrzyl i wiedzial, ze byl to dom Gniewicy oraz jej renegatow, podobnie jak wiedzial to Nathan. Co wiecej, poznal mysli Nathana: ostateczne zniszczenie Gniewicy i jej podobnych oraz wszystkiego, co z nimi bylo zwiazane. -Mocny - westchnal Maglore. - Jaki mocny! Nathan Bladolicy? Na pewno nie. - Nastepnie obraz poteznej wiezycy przybladl, a na jego miejscu pojawil sie efemeryczny portal uformowany ze zlotego, polyskujacego dymu! W taki sposob Maglore widzial drzwi Mobiusa wywolane przez Nathana. Kiedy Nathan zrobil krok naprzod i wszedl w drzwi, lord-jasnowidz poczul czesc ich mocy: Wir symboli, ktore Maglore juz kiedys poznal. Ezoteryczny straznik umyslu Nathana: niewiarygodny ciag liczb. Teraz jednak nie byly takie jak dawniej, obecnie zostaly uporzadkowane; posiadaly sens i plynely zgodnie ze swoja wola. A moze zgodnie z wola Nathana? Tak, poniewaz Nathan byl ich panem! Kiedy jednak Nathan przeszedl przez metafizyczne drzwi, zniknal zarazem z umyslu Maglore'a. Rozplynal sie we Wszechswiecie. A jednak w niepojety sposob ich umysly byly nadal polaczone. Maglore czul, ze porusza sie wraz z Nathanem... ale z tak zadziwiajaca predkoscia! Z predkoscia dorownujaca szybkosci mysli Maglore'a. I podobnie jak wczesniej, to Nathan kontrolowal droge... Maglore westchnal, zdjal zesztywniale palce z petli i cofnal sie krok lub dwa. Byl wstrzasniety. Ze zdumienia oczy wyszly mu z orbit. Zorientowal sie, ze Nathan przemiescil sie w inne miejsce. Ponadto zrobil to zgodnie ze swoimi zamierzeniami, w pelni panowal nad tym procesem. Nastepnie szepczac w ciemnosci, niczym dziecko, Maglore dodal sobie odwagi: - Czyz nie mowilem, ze on posiada moc? - I zauwazajac lub nawet rozumiejac swoj strach, rozejrzal sie po komnacie medytacyjnej, aby upewnic sie, ze nikt go nie widzi, po czym szybko odzyskal na soba kontrole. Kiedy odzyskal sprawnosc umyslu i uspokoil sie jego oddech, poczul sie nagle slaby, byl slaby. Czy to za sprawa sily Nathana? A moze z glodu? Na to ostatnie przynajmniej istniala rada. Siegnal mysla do Karpatha, ktory wykonywal swoje zadania w Runicznym Dworze. Zapytal: Karpath, masz jakas swieza przekaske? Tak panie, odparl bezzwlocznie poddany. Mezczyzne i kobiete. Przyslij mi silnego mezczyzne. Potem odszukaj Orlee i powiedz jej, ze znow jestem mlody, i ze mam swoje potrzeby. Karpath odpowiedzial: Tak sie stanie, panie. Kiedy Maglore odlaczyl swoj umysl, porucznik usmiechnal sie szeroko, poniewaz znal potrzeby lorda-jasnowidza. Jesli chodzilo o pierwsza z nich, byla to krew, ktora znaczy zycie. Jesli chodzilo o druga... ...Zycie oznacza zadze... W podziemiach Oblakanczego Dworu, zamurowany przed piecdziesieciu laty spoczywal oparty o sciane Eygor Zabojczooki. O ile jednak wyglad lorda-jasnowidza w jakims stopniu przypominal ludzka postac, to wyglad Eygora byl zupelnym koszmarem. Byly pan na Oblakanczym Dworze byl ogromna i monstrualna anomalia, amalgamatem laczacym w sobie wszelkie fragmenty w jedna calosc, w jedno stworzenie. W pewnym stopniu antropomorficzny, podobny do czlowieka przynajmniej w zarysie; na tym jednak konczyly sie wszelkie podobienstwa z ludzka rasa. Metamorfizm Eygora posunal sie tak daleko, ze niewiele pozostalo w nim resztek ludzkiej formy lub cech przypominajacych czlowieka. Podobnie jak skamieniale istoty w rumunskiej jaskini, w ktorej znajdowala sie Brama, Eygor Zabojczooki przypominal na pierwszy rzut oka stalagmit, fantastyczny naciek skalny stworzony przez nature. Jednak przygladajac sie z bliska (o ile ktokolwiek faktycznie zechcialby ogladac z bliska cos takiego), mozna bylo zauwazyc zasadnicze roznice. Zasuszone istoty z jaskini nie mialy na przyklad osiemnastu stop wzrostu i nie skladaly sie ze zmiazdzonych kosci lub czarnego, zmumifikowanego miesa. Nie mialy tez dodatkowych ust, ani konczyn. Byly lord Eygor wzbudzal najwiekszy strach sposrod wszelkich innych stworzen zyjacych w Turgosheim. Nazywano go Zabojczookim, poniewaz posiadl zdolnosc zabijania samym spojrzeniem. Bali sie go rodzeni synowie Spiro i Wran. Ich lek byl tak wielki, ze w koncu zamordowali ojca. Nie bylo to jednak zwykle zabojstwo, ale bardzo dluga agonia. Bez watpienia zasluzyl sobie na to, poniewaz byl najokrutniejszym ze stworzen. Pragnal, by jego synowie byli potezni i zeby wzbudzali strach w Turgosheim. Jednak chcac ich uczynic silnymi, byl dla nich bezlitosny, a stopien jego brutalnosci stal sie nie do zniesienia. To prawda, ze Wran i Spiro bali sie swego lorda i ojca, ale nade wszystko obawiali sie jego zlego oka. Widzieli jak zabijal Cyganow i jak ludzkie ofiary zwijaly sie i umieraly pod wplywem jego zabojczego spojrzenia. I chociaz byli wampirami, mieli moznosc zasmakowac wzroku Eygora. Wiedzieli, ze jego moc byla nie do pokonania. Ponadto im czesciej z niej korzystal, tym stawala sie silniejsza. Dzis zabijal tylko ludzi, ale jutro...? A zatem dla niego nie bylo jutra. Synowie upili go, oslabiajac czujnosc zmyslow ojca, zatruli mu jedzenie srebrem, a gdy lezal nieprzytomny oslepili go! Kiedy ryczac podskoczyl, wysmiali go i wrzucili do szybu! Gdy lezal na dnie z polamanymi czlonkami, zatkali wylot szybu glazami i zamurowali go. Eygor byl wszakze Wampyrem i nie umarl. No, przynajmniej nie od razu. Przez szesc miesiecy zywil sie resztkami i koscmi, zas jego metamorficzne cialo odzyskiwalo sily, wchlaniajac w siebie pozostalosci niezywych tworow: pancerze wojennych bestii, odpadki chrzastkowcow, szpik potworow. Chcac sie wydostac z pulapki, urosl do gigantycznych rozmiarow. Ale wyjscie z szybu bylo zbyt wysoko, zas sily Eygora opuszczaly go wraz z powiekszaniem sie ciala. Ponadto byl niewidomy. Stworzyl sobie nowe oczy, ale nie mialy one mocy zabijania. W koncu, zaglodzony i zesztywnialy oparl sie o sciane i pozostal w bezruchu. I choc zlo oraz nienawisc odeszly z jego ciala, wciaz palily sie jasnym plomieniem w jego nieumarlym umysle. Tak jak umysly zwyklych ludzi trwaja po smierci, tak i umysly Wampyrow nie zanikaja. I podobnie jak zlowieszcza moc jego umyslu nie znala miary za zycia i w stanie nieumarlym, po faktycznej smierci rowniez trwala w niezmienionej postaci. Byc moze to wlasnie tlumaczylo chorobliwa atmosfere Oblakanczego Dworu; Eygor Zabojczooki, jakkolwiek samym umyslem i duchem, nadal tu mieszkal... Kiedy przez jakis czas Nekroskop Nathan Kiklu mieszkal w Runicznym Dworze Maglore'a, Eygor przemawial do niego przez sen, przyciagal go do opuszczonego Oblakanczego Dworu, a nawet probowal dobic z nim targu. Cialo znajdujace sie w szybie slyszalo mowe umarlych, sniacych, starozytnych Tyrow spoczywajacych w jaskiniach, polozonych pod ruchomymi piaskami pustyn Krainy Slonca. Eygor zrozumial takze, ze Nathan ma wladze nad zmarlymi, ze moze sprawic, iz na jego rozkaz powstana z grobow. Oto, co zaproponowal Nathanowi. Jezeli Nathan przywroci go do zycia, chocby tylko na czas potrzebny dla dokonania zemsty na synach, to Nekroskop bedzie mogl zazadac od Eygora czego tylko zechce. Moze odziedziczyc najwieksza tajemnice Eygora: sekret zabojczego oka! Tak brzmialo slubowanie Eygora, jego obietnica dotyczaca przyszlosci. Nathan jednak wzgardzil tym darem Ale... Eygor wiedzial, ze przyszlosc trwa dlugo i jest zwodnicza, ze to co jest pewne dzisiaj, czesto jutro chyli sie ku upadkowi, a z pewnoscia upadnie pojutrze. Nathan chwilowo nie potrzebowal dodatkowego talentu, mial pod dostatkiem wlasnych. Ale jutro lub pojutrze...? To, co za zycia Eygora bylo zabojczym okiem, po smierci stalo sie okiem widzacym. Od tego czasu sledzil zatem przygody mlodzienca, nawet wowczas, gdy Nathan polecial do swojego starego domu na zachodzie. Ale pozniej... ...Nathan odszedl lub to, co Eygor wzial za odejscie, bylo niczym zimny wiatr przelatujacy przez umysl mieszkanca szybu. I tak jak widzi sie gasnacy w oddali plomyk swiecy posrod ciemnego mroku smierci, tak Eygor zobaczyl znikajace swiatelko Nathana. Moglo to oznaczac tylko jedno: Nekroskopa juz nie bylo. A jednak (jak to juz raz zauwazyl Eygor) przyszlosc trwa dlugo i jest zwodnicza, a historia lubi sie powtarzac. I w tej samej chwili, gdy dokonujacy inspekcji Oblakanczego Dworu Maglore przystanal i podniosl do gory glowe, weszac i wyczuwajac powrot Nathana... Eygor wyczul to samo! Jednak kiedy Maglore wypowiadal na glos imie Nathana, we wnetrzu tego samego siedliska, Eygor wymowil slowo: Nathaaan! w mowie umarlych. Nathan byl zatem obecny w umysle Eygora, odlegly co prawda, lecz zarazem swiecacy tym samym, wyjatkowym swiatlem i dlatego Eygor natychmiast go rozpoznal. Natychmiast powrocilo pragnienie zaistnienia w swiecie zywych, a Nekroskop Nathan byl jedyna nadzieja dokonania zemsty na wlasnych synach, Wranie i Spiro. Wampyrzy lord Maglore z Runicznego Dworu oraz byly lord Eygor Zabojczooki nie byli jedynymi istotami, ktore dowiedzialy sie o powrocie Nathana. Wiedzieli o tym takze wszyscy zmarli z Krainy Slonca. Kiedy jego aura rozeszla sie na zewnatrz od jego ciala, bylo to tak, jak gdyby mozna bylo zobaczyc swiatlo w calkowitej ciemnosci. I w taki wlasnie sposob umarli z Krainy Slonca dowiedzieli sie o jego obecnosci. Jeszcze ktos dowiedzial sie o jego powrocie z chwila, gdy Nathan oddalil sie od pola sil zwiazanych z Brama. Byli to jego kuzyni... wilki: Blysk, Ciety i Grymas. Pierwszego i najmadrzejszego nazwal tak, poniewaz jego szare czolo zdobila ukosna, biala wstega, co wygladalo tak, jakby mroz odznaczyl sie na jego siersci. Ciety mial odgryziony przez lisice ogon. Grymas zas mial niepohamowany temperament, a czarna, gorna warga odslaniala biale zeby i wygladalo to tak, jakby szczerzyl sie w usmiechu. Cala trojka bez cienia watpliwosci wiedziala, ze Nathan powrocil. Byc moze najniezwyklejszymi istotami, ktore zauwazyly powrot Nathana byli Prastarzy Tyrowie, ktorzy spoczywali w zmumifikowanych postaciach w podziemnych grobowcach. Dla zmarlego plemienia ludzi pustyni byl on legenda rownie wielka, jak Harry Keogh dla Ogromnej Wiekszosci pochodzacej z Ziemi. Nathan rozswietlil ich ciemnosc, tlumaczyl ich dziela i upewnil ich zyjacych nastepcow w przekonaniu, ze istnieje ciaglosc istnienia po smierci. Jesli istnialo gdzies najbezpieczniejsze miejsce w Krainie Slonca, to na pewno znajdowalo sie ono wsrod Tyrow. Mieszkajac tak blisko slonca nie mieli okazji poznac zagrozenia ze strony Wampyrow, jesli nie liczyc opowiesci Cyganow, z ktorymi czasem handlowali. Tyrowie posiadali zdolnosc telepatii, ale nigdy sie z tym nie zdradzali, wiec ludzie nic o tym nie wiedzieli. To dlatego latwo zaakceptowali zdolnosc Nathana do rozmow z martwymi i Nekroskop zostal rzecznikiem zmarlych wsrod zywych. Nathan wiedzial dokad zabrac grotolazow, zeby zapewnic im bezpieczenstwo, a takze wiedzial, kto wyjdzie im na powitanie. W chwili, gdy Maglore Mag cofnal sie pod wplywem mocy plynacej z uporzadkowanego wiru liczb, odrywajac swoje szponiaste dlonie od zlotego godla i zastanawial sie nad predkoscia oraz celem przemieszczania sie Nathana, a takze nad nowym sposobem podrozowania, Nekroskop skorzystal juz z Kontinuum Mobiusa, aby dotrzec do celu. Przeprowadzajac swych podopiecznych przez drzwi Mobiusa wyczul ich zdumienie i westchnal z ulga, gdy zauwazyl, ze nie pomylil wspolrzednych. Oczywiscie wiedzial, ze nad bezpieczenstwem podrozy czuwalo cos wiecej niz sama matematyka. Jakby na potwierdzenie tego spostrzezenia uslyszal: Nathan! Byl to glos martwej osoby, ktorej nigdy by nie zapomnial i ktora pierwsza raczyla go docenic. Nathan... nie bylo cie, odszedles od nas, odszedles z tego swiata. A przed chwila powrociles, tym razem z odleglych regionow Krainy Gwiazd. Nie moge sie mylic, poniewaz wyczulem tam twoja obecnosc. Ale teraz... jestes tutaj! A moze to twoja telepatia jest tutaj obecna? Jesli to telepatia, to trzeba pogratulowac twoim nauczycielom. Dowiedziales sie w jaki sposob rzutowac swoj umysl z niezwykla wyrazistoscia. Przysiaglbym, ze jestes czyms wiecej, niz tylko mysla. Byl to glos Pradawnego Tyra, filozofa Rogei, ktory w tym miejscu spoczywal wraz z licznymi towarzyszami. Jaskinia Pradawnych byla jednym z wielu mauzoleow, gdzie znalezli pochowek najbardziej szanowani Tyrawie. Ponad glowa widac bylo rozciecie wypelnione krysztalem emanujacym biale swiatlo, ktore rozdzielalo sufit z piaskowca i przypominalo ksztalt soczewki kociego oka. Jaskinia pekla na calej szerokosci, ale na przestrzeni wiekow rozpadlina wypelnila sie krysztalami, ktore stwardnialy jak kamienie. Swiatlo wciaz odnajdywalo droge, ale zeby dotrzec do wnetrza jaskini musialo przejsc przez warstwe kwarcu, co sprawialo wrazenie miekkiej poswiaty. Ze sklepienia zwisaly stalaktyty z krysztalu i wygladaly jak siegajace podloza swiece wypelnione swiatlem. W scianach jaskini, w alkowach i zaglebieniach, na skalnych polkach i lozach lezeli Pradawni Tyrowie, ktorzy tutaj znalezli miejsce wiecznego spoczynku, stapiajac sie z uplywem wiekow z pylem historii. Kiedy trzech grotolazow dochodzilo do siebie po podrozy, Nekroskop przeszedl szybko do niszy, w ktorej znajdowal sie Rogei. Bez trudu odnalazl go posrod innych cial, prowadzila go mowa umarlych plynaca od Pradawnego. I kiedy Nathan byl juz calkiem blisko, Rogei wiedzial, ze bylo to cos wiecej niz sama mysl. Naprawde tutaj jestes! Jego zdumienie, aczkolwiek wyrazone w mowie umarlych bylo tak realne, jakby Nathan uslyszal je wlasnymi uszami. Przyprowadziles ze soba innych? Ludzi podobnych tobie?, tym razem Rogei zachmurzyl sie. -Nie mialem wyboru - odpowiedzial Nathan. - Przybylem o czasie, ktory nie byl moim wyborem, nawet w chwili gdy teraz rozmawiamy...jesli nie teraz, to za niedlugo... Wampyry dokonaja najazdu na Kraine Slonca. Musze pomoc moim ludziom, ale nie moge w tym samym czasie opiekowac sie innymi. Oni nie znaja warunkow zycia w Krainie Slonca... Nie moge ich tam zabrac... Nie w chwili, gdy atakuja Wampyry. Chcialbym, zeby mogli tutaj zostac. Pomozesz swoim ludziom. Ale w jaki sposob? Nathan stworzyl obraz, ktory pokazal Prastaremu bron, w jaki sposob i z jakim skutkiem dziala. Rogei byl tym zadziwiony i z trudem byl w stanie uwierzyc w sile razenia tych urzadzen. Ale przynajmniej dowiedzial sie co nieco o miejscach, w ktorych przebywal Nathan oraz o tym, co ten zobaczyl. Ta bron nie pochodzi z Krainy Slonca, ani z Krainy Gwiazd. Jezeli nie pochodzi z zadnej z nich...? Z Krainy Piekiel? Zagladajac do umyslu Nathana wiedzial, ze mial racje. -Kiedy tu przybylem po raz pierwszy... - Nathan siegnal mysla wstecz - powiedziales mi, ze jestem Nekroskopem. Moj ojciec takze byl Nekroskopem. Dowiedzialem sie kim byl, kim byl jego lud, czym byla jego bron... dzieki temu, chce uratowac moj lud! Teraz wrocilem i zabralem ze soba te bron. Po raz pierwszy w dziejach, Cyganie moga stawic czolo Wampyrom korzystajac z ognia i miecza! Rogei cofnal sie widzac przelatujace przez umysl Nathana obrazy. Mowa umarlych czesto przekazuje znacznie wiecej, niz same slowa lub wizualizacje. W przypadku Nathana oznaczalo to, ze przekazuje takze cala zgromadzona nienawisc. -Widzialem, jak zdziesiatkowali moje plemie i zniszczyli moj dom - warknal. - To cud, ze w ogole ktos przezyl, ten cud nazywal sie Lardis, nasz wodz. Chce teraz sprawdzic, czy on nadal zyje i zrobie wszystko, zeby wyrownac rachunki. Rogei zamilkl na chwile, jego puste oczodoly byly wpatrzone wzrokiem niewidomego w miejsce, w ktorym stal Nathan. Pozniej powiedzial: Czy to ten sam mlodzieniec, ktory blakal sie po pustyni przepelniony pragnieniem smierci? I ktory odnalazl cel zycia w Jaskini Pradawnych? -To ten sam mlodzieniec - odpowiedzial Nathan - i ten sam cel. Zawsze byl ten sam, tylko brakowalo mi sil i srodkow. Zycie zdawalo sie byc pozbawione nadziei i kierunku. Myslalem, ze stracilem wszystko. Mylilem sie, wiele sie uratowalo. Znalazlem sposob... i to dzieki tobie, Rogei. Dzieki mnie? -Dales mi sens zycia, wskazales mi droge. Dzieki tobie spotkalem Shaekena, a dzieki niemu odnalazlem Ethloia ze Starszyzny. On znal sie na liczbach. To Ethloi powiedzial mi, ze jesli ktoregos dnia znajde sposob kontrolowania wiru liczb w umysle, to odkryje klucz. Mial racje... odkrylem klucz, nie w tym swiecie, ale w Krainie Piekiel. Ale jak moglbym sie tam w ogole znalezc, gdyby nie astrolog Thikkoul, ktory odczytal moja przyszlosc z gwiazd? Jak zatem widzisz, to ty postawiles moje stopy na tej sciezce. Czy powinienem byc z tego dumny?, glos Rogeia byl doprawiony gorycza. -Jakis czas temu byles ze mnie dumny. -Dalej jestem. Prawde mowiac, to cie kocham! Ale ta cala krew oraz pioruny w twoim sercu... do czego to doprowadzi? Powiadasz, ze pragniesz zniszczyc Wampyry. Czy jest to jednak mozliwe? A moze odnalazlem swego syna tylko po to, by stracic go w wielkiej i straszliwej krwawej lazni? -A wiec uwazasz mnie za swego syna? - Byl to niezwykly zaszczyt. Chcialbym, zebys nim byl. Tak sie czules, gdy mieszkales tutaj i pracowales razem z Tyrami. -A wiec nie stracisz mnie - przyrzekl Nathan i mial nadzieje, ze dotrzyma obietnicy. Zanim mozna bylo cos jeszcze powiedziec, odezwal sie jeden z grotolazow: - Nathan, ktos tutaj idzie... Nathan wiedzial skad zbliza sie przybysz. Jaskinia Pradawnych miala wyjscie, ktorego wylot znajdowal sie w pionowej scianie urwiska, skad zmurszalymi kamiennymi schodami mozna bylo zejsc do wawozu. Ale byl takze tunel, ktory laczyl sie z siedziba Tyrow nazywana przez nich Zoltogorzem. Tyrowie szanowali swych zmarlych i dlatego dyskretnie pilnowali ich spokoju. Prawdopodobnie zblizal sie straznik, ktory mial obowiazek towarzyszenia Prastarym w ich mauzoleum. Grotolazi wykazywali zaniepokojenie. Nathan tez byl niespokojny i wsluchiwal sie w odglos ostroznie stawianych krokow, ktory dobiegal ze sztolni. Chwile pozniej w zasiegu wzroku pojawila sie kobieca postac. Na jej twarzy blyszczaly zaciekawione, oliwkowe oczy o duzych, cytrynowozielonych zrenicach. Kiedy znalazla sie wewnatrz jaskini, stanela nieruchomo, jakby cos ja zatrzymalo znienacka w locie. Stanela na palcach, uniosla podbrodek i weszyla w zatechlym powietrzu jaskini. W rekach trzymala luk, a o cieciwe opierala sie gotowa do wypuszczenia strzala. Zobaczyla trzech grotolazow oraz Nathana chwile po tym, jak sama zostala dostrzezona. Miala na sobie czerwona spodnice, sandaly i nic wiecej. Jej piersi w ksztalcie gruszek zwisaly luzno i lekko sie kolysaly. Miala duze uszy, ale male usta oraz podbrodek, szeroki i splaszczony nos z ciemnymi nozdrzami. Byla czujna i stala prosto, drzac lekko, Byla tez pelna gracji, a w jej postawie mozna bylo wyczuc szlachetnosc. No i byla mloda. Jej mlodosc mozna bylo rozpoznac po szerokich oczach, ktore rzucaly blyski spod rogowych lukow brwiowych i z blasku wytwarzanego przez ciala Tyrow olejku na konczynach. Byla ciemnoorzechowa, ale zarazem gladkolica i podobnie jak wszyscy czlonkowie jej rasy szczupla, zeby nie powiedziec wychudzona. -Atwei! - Rozpoznal ja natychmiast Nathan i ruszyl do przodu. Otworzyla usta i z niedowierzaniem krecila glowa. Jednoczesnie Nathan wyczul, ze sprawdza jego tozsamosc, oraz, ze wyklucza pomylke. Przez moment wiedziala, ze to prawda, ale nie odwazyla sie uwierzyc. Nastepnie... zrobila krok w jego kierunku, po czym zatrzymala sie i spojrzala na grotolazow. -Przyjaciele - powiedzial Nathan. Wowczas upuscila bron i przebiegla Jaskinie Pradawnych wpadajac w jego ramiona... ale po sekundzie cofnela sie. To niepodobna, powiedziala. Nathan ponownie przytulil ja do siebie mowiac: - Siostrzyczko. -Bracie - odpowiedziala. Byl to komplement rowny temu, co przed chwila uslyszal z ust Rogeia. Ale Nathan nie mial czasu, a w glowie gonily mu rozne sprzeczne mysli. Jego ludzie byli jednak najwazniejsi. Wiedzial tez, dlaczego. Na zewnatrz, na otwartej pustyni oraz w Krainie Slonca, a zwlaszcza w Krainie Gwiazd zapadal zmierzch. -Zaopiekuj sie moimi przyjaciolmi - zwrocil sie do Atwei, wypuszczajac ja z ramion. - I nie martw sie, wroce po nich. - Raczej nie wygladalo to na wyjasnienie - zwlaszcza po dwuletniej nieobecnosci - ale wyjasnienia musza zaczekac. Inne sprawy nie mogly czekac. Wzial bron do reki, wywolal drzwi Mobiusa... zatrzymal sie na chwileczke i spojrzal na Atwei. -Siostro - powiedzial. - Odwiedzilem nieznane krainy i nauczylem sie roznych rzeczy. Nie obawiaj sie... Te slowa wypowiedzial takze w mowie umarlych - co uslyszal Rogei, odpowiadajac: Uwazaj na siebie, Nekroskopie! Atwei nic nie wiedziala o nowych uzdolnieniach Nathana, dotarl do niej ped i szum wirujacych liczb i pomimo jego ostrzezen przestraszyla sie... zwlaszcza, gdy odwrocil sie, zrobil krok naprzod... ...i zniknal... ...Pojawiajac sie na rowninie w poblizu Bramy do Krainy Piekiel. Rzeczywiscie wygladalo to tak, jakby otwarla sie Brama Piekiel! Jeszcze przed chwila widac bylo tylko polyskujaca polkule bialego swiatla, ostance wystajace z pustkowia, w zamglonej oddali wznoszace sie w gore zamczyska Wampyrow, a posrod nich Wiezyce Karen lub raczej to, co kiedys bylo Wiezyca Karen. Teraz jednak Ben Trask i David Chung, przykleknawszy na jednym kolanie, kierowali lufy w strone nieba i prowadzili ogien w strone kolujacego nad nimi wampyrzego lotniaka. Nieco dalej, lawirujac pomiedzy skalami i samotnymi ostancami nadlatywal drugi lotniak, wyciagajac swoja prehistoryczna szyje zakonczona plaska glowa i otwierajac torbe znajdujaca sie pod brzuchem w miejscu, gdzie szyja laczyla sie z reszta ciala. Siedzacy na karku latajacych stworow wampyrzy porucznicy, pochylali sie do przodu i ponaglali swoje wierzchowce. Nie znajac broni palnej, slyszeli piekielne ujadanie karabinow, ale nie znali ich sily razenia. Jak dotad mieli szczescie; pomimo ogromnego rozmiaru wierzchowcow, ani lotniaki, ani ich jezdzcy nie zostali trafieni. Mozliwe tez, ze strzelanina dopiero sie zaczela, albo ze strzelcy chybiali lub lotniaki zostaly trafione, ale nie wyrzadzilo to zadnych szkod. Nathan popatrzyl na Anne Marie; wychylila sie zza skaly i zaczela strzelac. Odrzut broni byl tak silny, ze az ja cofnelo, przy czym potknela sie i upadla. Szybujacy tuz nad rownina lotniak skrecil i skierowal sie wprost na nia! Nathan wynurzajac sie z drzwi Mobiusa zaladowal swoja bron. Krzyknal: - Anna Maria... do mnie! Zobaczyla go i potykajac sie ruszyla w jego kierunku. Lotniak zmienil kurs lotu. Wygial skrzydla i tez ruszyl w ich kierunku, zas Anna Maria znowu potknela sie i wpadla na Nathana. Torba w podbrzuszu latajacej bestii otworzyla sie jeszcze szerzej. Chung ciagle strzelal do drugiej maszkary, ktora przestala krazyc i znizala lot, opadajac raz na jedno, a raz na drugie skrzydlo, podobnie jak plaski kamien zanurzajacy sie pod wode. W koncu lotniak znalazl sie na ziemi i jezdziec zsunal sie. Trask zobaczyl jednak, ze Nathanowi i Annie Marii grozi niebezpieczenstwo, wycelowal wiec swoj pistolet maszynowy w lecaca bestie i jej jezdzca. Lotniak dostal serie w skrzydlo i obrocil szyje, zeby zobaczyc rowna linie dziurek wywierconych w szarym miesie. Lecial jednak nadal i machal skrzydlami, zblizajac sie do swojego celu. Jezdziec zorientowal sie jednak, ze cos stalo sie lotniakowi. Slyszal uderzenie kul i poczul niepewnosc lotu swojego wierzchowca. W umysle zas poczul silny, tepy bol plynacy z uszkodzen wampirzego ciala. Nie byl jednak Wampyrem, lecz jedynie porucznikiem, wiec nie posiadal prawdziwego zwiazku ze swoim wierzchowcem. Gdyby to bylo konieczne wydobylby ze swego lotniaka resztke sil. Musial to zrobic, gdyz jego lord i mistrz Gorvi Przechera zadal konkretow. Saczac posoke ze swoich ran, bestia nadal leciala w strone Nathana i Anny Marii. Wpatrywaly sie w nich spodkowate oczy lotniaka, wyzierajace z pozornie ludzkiej twarzy. Rozowa torba na spodzie brzucha sluzyla do chwytania ofiar i byla najezona haczykami. Na dodatek byla tak blisko, ze z trudem mozna bylo wytrzymac jej smrod! Trask krzyknal cos niezrozumiale i wystrzelil dluga serie, oprozniajac calkowicie magazynek, ale stwor nie zmienil kierunku lotu. Nathan zobaczyl oczy jezdzca: byly zolte z czerwienia posrodku i mialy w sobie zadze krwi! Jezdziec wiedzial, ze dzisiejszej nocy napelni sie szkarlatem, dostarczy niewolnikow swojemu panu lub miesa do spizarni. Smiejac sie wykrzykiwal rozkazy do potwora: Bierz ich! Albo przynajmniej przydus ich! Nathan uslyszal jego grubianskie, telepatyczne rozkazy, dzieki temu wiedzial, jak zareaguje lotniak. -Padnij! - Krzyknal popychajac Anne Marie i turlajac sie samemu w przeciwnym kierunku. Rozwarta torba przeleciala pomiedzy nimi zgarniajac pyl z powierzchni ziemi, a wygiete skrzydla minely ich ciala na wysokosci jednej stopy. Wielka bestia odwrocila glowe i spojrzala do tylu. Dzieki temu idealnie wystawila sie Nathanowi na strzal. Wymierzyl z kuszy i nacisnal spust. Porucznik kierujacy lotniakiem takze popatrzyl do tylu. Odrzucil glowe i ryknal smiechem widzac, jak strzala z kuszy Nathana wbija sie w szyje lotniaka pietnascie cali ponizej glowy. Zwykla strzala z kuszy? Wbita w taka mase miesni? Zadelko, ktore zahaczylo o wielkiego i niewrazliwego mastodonta! Natychmiast sciagnal wodze i zwrocil uwage na Traska i Chunga, ktorzy w pospiechu przeladowywali bron. Jednak to wszystko nie trwalo nawet sekundy. A potem... Zabrzmiala stlumiona eksplozja niepodobna do strzalu z karabinu. Grot strzaly Nathana eksplodowal z sila wystarczajaca, by obalic okazala sosne. Szyja lotniaka rozpadla sie zamieniajac w mase chrzastek, kosci, szarego miesa oraz czerwieni i zbryzgala krwia znaczna powierzchnie rowniny. Zupelnie oddzielona od szyi glowa zamienila sie w wirujacy i opadajacy ku ziemi kartacz, rozsiewajac wokolo karmazynowa posoke. W koncu dosiegla ziemi i uderzyla o kamieniste podloze. Reszta ciala, podobna do dywanu, zwinela sie wyrzucajac jezdzca z siodla. Niedaleko za nim prawie trzy i pol tony miesa, membran, chrzastek i kosci uderzylo o ziemie, wzbijajac oblok kurzu. Ten lotniak byl jednym z mniejszych okazow. W miedzyczasie drugi lotniak osiadl na ziemi, a jego jezdziec byl juz na nogach. Biegl kluczac i wiedzac, ze ludzie znajdujacy sie przed nim nie byli typowymi Wedrowcami. Schowany za skale pomogl swojemu towarzyszowi stanac na nogach. Drugi porucznik byl w lekkim szoku, ale nie odniosl powazniejszych obrazen. Metamorficzne cialo wampira pozwalalo nie zwracac uwagi na niewielkie zranienia. Jednak wysoko w powietrzu - prawie na poziomie zamczyska i chmur - pojawil sie ksztalt trzeciego lotniaka. Jego jezdziec byl jednak kims innym niz porucznicy. Nie byli przy tym sami. Za nimi, korzystajac z odrzutu, zblizal sie niczym gigantyczna osmiornica powietrzny koszmar. Gorvi Przechera i jego ludzie zmierzali do Krainy Slonca w towarzystwie wojownika. Kiedy Gorvi wyczul obecnosc obcych na rowninie, poslal swoich porucznikow, zeby sprawdzili, co to za jedni. Sam pozostal z tylu. Teraz jednak docieral do niego huk wystrzalow, widzial ogien wydobywajacy sie z luf karabinow i odbieral wrazenie szoku i niedowierzania goszczace w umyslach jego porucznikow. Gorvi wiedzial, ze sprawy nie przedstawiaja sie dobrze, ale nawet jak na swoj wampyrzy wzrok byl zbyt wysoko, zeby dostrzec szczegoly. Wyslal wiec rozkaz: Zniszczyc wszelki opor. Brac jencow! Kiedy nawiazal kontakt, od razu dostal tez informacje od swoich ludzi, znajdujacych sie na powierzchni ziemi. Byla to seria chaotycznych obrazow, ktore nadaly pewne znaczenie calosci: Lotniak zostal uziemiony, uszkodzony lub martwy... Porucznicy mieli do czynienia z ludzmi, ale nie z Cyganami!... Na ziemi znajdowalo sie trzech mezczyzn i jednak kobieta. Wygladali na slabych, ale posiadali niszczycielska bron... Nawet w tej chwili strzelali do ludzi Gorviego! Przez umysl Gorviego przelecialy wszelkie mozliwe mysli: pomimo tego, co przekazal mu porucznik, Gorvi podejrzewal, ze mogla to byc wylacznie grupa Wedrowcow (zapewne ludzie Cygana Lidesci, jesli sadzic po posiadanej broni), ktora ruszyla na rowniny, aby znienacka zaatakowac ostatnie zamczysko. Dowiedzieli sie pewnie, ze o zmierzchu w Wiezycy Gniewu pozostali tylko niewolnicy i bezmyslne stwory obronne. Majac taka bron mogli pokonac straznikow i dotrzec do najnizszych kondygnacji wiezycy, a tam zatruc studnie. Mogli nawet wlamac sie do Oblakanczego Dworu i zniszczyc bestie gazowe, wywolujac potezna eksplozje i burzac w ten sposob cala wiezyce! Juz raz tego dokonali, co widac po ruinach zamczysk. Przed wiekami probowali juz tego samego w Turgosheim. Ale... w tak malej liczbie? Nie, nawet z taka bronia rownaloby sie to samobojstwu. A moze tylko przyszli zbadac teren, szykujac sie do ataku w przyszlosci? Kiedy reszta lordow (no i oczywiscie ta dziwka, Gniewica) ruszyla do Krainy Slonca, wyprawa na rowniny moglaby zostac niezauwazona. Gorvi Przechera juz od pewnego czasu obawial sie skrytego ataku. Jego rozmyslania zostaly przerwane pilnym zapytaniem: Co teraz, panie? Atakowac!, rozkazal natychmiast Gorvi. Wysylam nietoperze, zeby ich zaatakowaly oraz lotniaka, ktory na nich spadnie. Jestes porucznikiem? Rusz glowa albo ja stracisz! Moze maja bron, ale to tylko ludzkie tuczniki! Zajmij sie swoja robota i przestan sie bac, albowiem ja, Gorvi, nadchodze. Wojownikowi zas rozkazal: Ruszaj na dol. Przygotuj najsmrodliwsze wydzieliny i zaatakuj nimi tych, ktorzy sa przeciw mnie. Jak juz bedzie po wszystkim, czeka cie nagroda. Albowiem nakarmie cie tymi, ktorych zmiazdzysz. III Powrot do domu Ponad rownina lecial lotniak bez jezdzca. Mial tylko jeden cel: jego wampyrzy wladca, schowany pomiedzy potrzaskanymi skalami, przekazal telepatyczny rozkaz: Spadnij na nich!Nathan uslyszal ten rozkaz. Ale Trask i Chung ukryli sie pomiedzy dwoma blokami skalnymi. Nie latwo byloby ich stamtad wykurzyc, ani tez spasc im na glowy. Ponadto ich mozliwosc ostrzeliwania sie pozostala nie zmniejszona. Miejsce, w ktorym sie znalezli, dawalo im przewage nad atakujacymi. Jednak Nathan i Anna Maria pozostali na odkrytej przestrzeni i stanowili latwy cel. Lotniak zmierzal w ich kierunku. Anna Maria zobaczyla zblizajaca sie bestie. Latwo mozna bylo poznac jej zamiary. Wpadla w panike i zaczela sie wycofywac, Nathan chwycil ja za ramie mowiac: - Nie tedy droga. Wywolal drzwi i pociagnal ja za soba w znane sobie miejsce. Byla to plaska polka skalna na zboczu wielkiej przeleczy, skad bezpiecznie mozna bylo zejsc na dol. Kiedys przyprowadzil go tutaj Lardis Lidesci, zeby popatrzec na oswietlone wschodem slonca ostatnie zamczysko. Powiedzial mu przy tym: - Powinienes byc tu bezpieczny. Jesli wszystko pojdzie dobrze, to wroce po ciebie. Jesli nie... no coz, Kraina Slonca lezy za przelecza. Nastepnie wrocil po Traska i Chunga. Sfrustrowany lotniak zataczal nisko krag dookola skal, pomiedzy ktorymi schronili sie koledzy Nathana. Mierzyli ze swojej broni, ale oszczedzali amunicje i oczekiwali na rozwoj wydarzen. Nathan pojawil sie obok skal i krzyknal: - Wstrzymac ogien! - Jednak biegnac w strone towarzyszy broni, spostrzegl dwoch porucznikow podczolgujacych sie na flance. Zatrzymujac sie i wskazujac palcem, krzyknal znowu: - Po prawej! W dziurze! - Po chwili wyskoczyl jeden z porucznikow i zaczal biec zakosami w strone ostancow. Nagle nad Nathanem pojawil sie cien. Potem kolejny. W tej samej chwili uslyszal dzwiek, ktory zmrozil mu krew w zylach: warkot dysz wylotowych wampyrzego wojownika! Wiedzial dobrze, co to oznacza. Dlatego zarowno jego umysl, jak i cialo zastyglo w bezruchu. Cofnal sie w czasie do tej nocy w Siedlisku, kiedy jezdzcy Gniewicy obrocili miasto w ruine. Tamtej nocy Wampyry zabraly jego brata Nestora, a Nathan zobaczyl Mishe z Cankerem Psim Synem i pomyslal, ze ja takze porwano do Krainy Gwiazd. Tamtej nocy wojownik zamienil dom Nany Kiklu w sterte gruzu, pozostawiajac jej syna w przekonaniu, ze jego matka byla... -Nathan, na litosc boska! - Ostrzegawczy krzyk Traska wyrwal go ze wspomnien... a moze przywrocil do rzeczywistosci. Zarowno krzyk Traska, jak i serie z broni automatycznej. Nathan skupil wzrok. Zobaczyl zblizajacych sie porucznikow. Widzial jak wykonuja niesamowity skok, pokonujac ochronna bariere ze skal... a potem zobaczyl jak zatrzymuja sie w powietrzu, a nawet zostaja odrzuceni do tylu sila dwoch strumieni dymiacego olowiu, uderzajacego o ich ciala! Wampyrzy porucznicy zostali co najmniej na jakis czas unieszkodliwieni, ale nie dotyczylo to mniejszych poslancow Gorviego. Nadlecieli z zachodu. Juz nie byli naganiaczami, ale bardziej psami lowczymi: ogary! Lecialy szybko, zmieniajac przy tym co chwila tor lotu, przez co uniemozliwialy oddanie celnego strzalu. Nathan dobiegl do szczeliny skalnej w ktorej schronili sie Chung z Traskiem. W tym miejscu bylo na tyle ciasno, ze mogloby sie nie udac wywolanie drzwi Mobiusa. Dlatego musieli wydostac sie na otwarta przestrzen. -Ben, David! - Zawolal. - Wylazcie stamtad. Musimy znalezc sie na otwartej przestrzeni. - Mowiac to, goraczkowo staral sie zaladowac kusze. W chwili, gdy dwa nietoperze zaatakowaly go, rzucil sie na ziemie i spojrzal w niebo... katem oka dostrzegl to, co jego zdaniem powinno sie znajdowac u gory. Byl to tylko rzut oka poniewaz owo cos, znajdowalo sie nadal dosc wysoko, a na ziemi dzialo sie tak duzo, ze trzeba bylo na tym skupic uwage. Ale warkot dysz wylotowych byl teraz glosniejszy i wspomnienie koszmaru z przeszlosci znowu zaczelo ogarniac Nathana. Tym razem tylko na chwilke stracil uwage, po czym skonczyl ladowac kusze. Nastepnie rozgladajac sie po okolicy zauwazyl nisko nadlatujacego lotniaka. Najwiekszego z tych, ktore pojawily sie i na dodatek uzbrojonego. Dosiadal go pochylony w siodle jezdziec o sepiej, kruczej fizjonomii, o oczach tak gleboko zapadlych w czarne oczodoly, ze ledwo mozna bylo dostrzec karmazynowy blysk pod czarnymi brwiami. Jego postac emanowala sila i demoniczna moca, widac bylo doskonale, ze to nie byl zwykly porucznik. O, nie... to byl wampyrzy lord. Wampyr! Nathan po raz pierwszy w zyciu zobaczyl Gorviego Przechere... jednego z renegatow, ktorzy wraz z Gniewica Zmartwychwstala opuscili Turgosheim. Jednak znal go z opisow Maglore'a z Runicznego Dworu. Bez cienia watpliwosci byl to Gorvi Przechera. Bliskosc Wampyra dodala odwagi wielkim nietoperzom, ktore zaatakowaly cala chmara, zaslaniajac niebo skrzydlami. Kusza Nathana byla calkowicie nieprzydatna do walki z latajacymi ssakami. Co wiecej, ich zmasowany atak nie pozwalal na dostrzezenie celow, ktore znajdowaly sie wyzej. Powrocil takze pozbawiony jezdzca lotniak. Niespodziewanie wynurzyl sie zza glazow. Nathan przykleknal, wycelowal, ale w tej samej chwili uderzyl w niego wielki nietoperz, ktory wytracil go z rownowagi. Zaraz za nim pofrunelo cale stado. Wowczas jednak dostrzegl swoja szanse Ben Trask i otworzyl ogien w srodek stloczonych nietoperzy. Trzy ciala doslownie eksplodowaly rozrzucajac skrwawione szczatki na wszystkie strony. Pozostale nietoperze piszczac ze strachu uciekly, chowajac sie za skaly. Na co czekasz?, Nathan uslyszal w myslach wsciekly okrzyk Gorviego, ktory zwracal sie do lotniaka. Wykoncz ich! Spadnij na nich! Zmiec ich z powierzchni ziemi i wcisnij swoje szczatki pomiedzy skaly, aby ich zmiazdzyc! Lotniak nadlatywal, machajac skrzydlami i jednoczesnie znizajac lot ku ziemi. Nathan wiedzial, ze nie moze chybic. Podniosl bron, wycelowal w miejsce, gdzie szyja laczyla sie z tulowiem i nacisnal spust. I kiedy lotniak szybowal w strone grupy ostancow, w jego kierunku zmierzala strzala. Nathan odwrocil glowe. Wydawalo mu sie, ze minelo sporo czasu. Moze nie zadzialal detonator, moze strzala byla niewypalem? Ale nagle nastapil wybuch i rozlegl sie huk, jakby wielki glaz spadl na ziemie. W odleglosci szesciu stop od Nathana patrzyl na niego z wyrazem bezgranicznego zdziwienia wielki przypominajacy ludzka twarz pysk, ktorego przedluzeniem byla szyja o dlugosci dziesieciu stop. Po chwili pojawil sie na nim wyraz agonii podkreslony przedsmiertnymi skurczami. Otwarly sie usta, z ktorych wydobyl sie przeszywajacy pisk. Stwor machnal jeszcze w powietrzu podobnymi do membran skrzydlami, jakby chcial oddalic sie od zrodla nieznosnego bolu. Obiekt skrecil gwaltownie w lewo, co pozwolilo Nathanowi przyjrzec sie z bliska szkodom, jakie wyrzadzila eksplodujaca strzala. Z otwartej dziury, w miejscu, gdzie szyja i leb zostaly niemal w calosci oderwane od reszty ciala, wyplywaly rozowe plyny. W szyi pozostala resztka miesni, ktore moze podnioslyby jeszcze leb do gory, ale nie bylo w nich ani sily, ani woli. Uderzenia skrzydel zamarly, a bestia przeszla w niepewny, szybujacy lot. Koncowka skrzydla zahaczyla o wysoki glaz i okrecila lotniakiem dookola. Groteskowa glowa opadla na dol, dotknela ziemi i zaczela orac bruzde w zwirze. Dluga szyja wykrecila sie do granic mozliwosci i pekla z trzaskiem lamanych chrzastek! Wzniesiony w powietrze pyl zamienil sie w chmure w chwili, gdy skrzydla probowaly jeszcze poderwac opadajace na ziemie cialo. Nathan popatrzyl na bron trzymana w rekach i poczul niesamowity przyplyw sily. Wzmocnil uchwyt, potrzasnal bronia i zakrzyknal triumfalnie. Jego triumf nie trwal jednak zbyt dlugo, poniewaz w gorze pojawil sie monstrualny, pulsujacy cien, ktory przelatujac zaslanial kolejne gwiazdy. Ze swojego schronienia pomiedzy skalami wynurzyli sie Trask i Chung. Wyszli pochyleni, a ich ciala skurczyly sie nagle, zas szczeki opadly im ze zdumienia, kiedy popatrzyli na to, co znajdowalo sie w powietrzu za Nathanem. Nathan okrecil sie na piecie i zobaczyl... swoj najstraszliwszy koszmar. Za nim unosil sie wampyrzy wojownik! Dostrzegl trzech mezczyzn i byl juz tylko piecdziesiat jardow od nich. Jego odrzutowy naped zagrzmial, a wojownik obnizyl swoj leb, kierujac sie wprost na swoje ofiary. Zmiazdz ich! Niech miazga z ich cial pokryje czerwienia kamienie! Telepatyczny krzyk Gorviego zelektryzowal Nathana. Wyprostowal sie i rzucil okiem na kusze. Wiedzial, ze nie bylo czasu, aby ja zaladowac. Chwile potem Ben Trask zlapal go za lokiec i pociagnal za soba. -Na litosc Boska! - Ryknal Trask przekrzykujac halas napedu wojownika. - Nathan, zabierz nas stad! -Z drugiej strony odezwal sie Chung: - Boze! To nie do wiary! - Porucznicy Gorviego - a raczej ich przeszyte dziesiatkami kul i ociekajace krwia ciala - wyszli kustykajac spoza skal i zblizyli sie do trojki Ziemian. Trask, ktory juz widzial z bliska wampiry, nie mial klopotow z uwierzeniem w ich realnosc. Z kolei ponad glowami, pochylajac sie w siodle swego lotnika i wskazujac szponiastym palcem na trzech mezczyzn, Gorvi rozkazywal wojownikowi: Teraz! Zmiazdz ich teraz! A razem z nimi takze tych kretynow, moich nedznych niewolnikow! Chung szybko doszedl do siebie. Kiedy Nathan wywolywal drzwi Mobiusa, Chinczyk skierowal swoj pistolet maszynowy w strone porucznikow. Z niewielkiej odleglosci doslownie rozerwal ich na kawalki. Strumien kul wyszarpal karmazynowe dziury w ich skorzanych zbrojach, tnac w poprzek oraz z dolu do gory. Dostali niczym muchy trafione packa, padli plasko na plecy na kamieniste podloze. Z kolei Trask zaczal strzelac do wojownika. W odleglosci niecalych dwudziestu jardow potwor zaczal rozwierac szczeki. We wnetrzu... trudno powiedziec, zeby bylo to wnetrze, raczej jaskinia pelna sztyletow! Trask byl wstrzasniety tym widokiem, ale celowal prosto w rozdziawiona paszcze. Ostre zeby rozlatywaly sie w drzazgi w chwili, gdy kule zderzaly sie z koscia, ale zadna z kul ani o cal nie zmienila kursu wojownika. Nathan otworzyl i utrzymywal drzwi. Chwycil mocno Traska i Chunga. Ale wojownik juz prawie ich mial. Widzac swoja przewage zamierzal docisnac ich do skaly, Trask przezwyciezajac strach wycelowal w wystajace skupisko pecherzy gazowych i poslal w nie ostatnia serie kul. I w chwili gdy pecherze zaczely wybuchac a potwor zaryczal i odchylil sie od kursu, Nathan pociagnal kolegow za soba, znikajac w Kontinuum Mobiusa. W pustce Kontinuum Trask westchnal z ulga i obmacal swoja poszarpana kurtke zauwazajac, ze jeden z rekawow zostal rozerwany. Wojownik Gorviego spadl niedaleko skal. Trac cialem o ziemie gubil chitynowe luski, a dodatkowe oczy oraz konczyny pekaly przy zetknieciu z ziemia. Na skutek zderzenia wybuchaly pozostale pecherze. Koszmarna bestia miala podziurawiony lewy bok, ale nie na tyle, zeby nie mozna bylo jej naprawic. Musiala jednak najpierw wypoczac, pozywic sie i zrekonstruowac pecherze, o ile jej pan postanowi, ze ma jeszcze latac. Gorvi wyladowal w poblizu. Wampyrzy lord byl wsciekly i idac badal teren pomiedzy swoim stworem a skalnymi ostancami. Chcial znalezc resztki cial niezywych wrogow - kimkolwiek by oni nie byli! A jednak nikogo nie znalazl. Moze nie calkiem. Przynajmniej lezaly tam ciala jego niewolnikow, skrecone, polamane i niezywe... albo nieumarle. Nawet w tym stanie mozna ich bylo doprowadzic do formy, jesli tylko Gorvi by tego zapragnal. Ale on wcale tego nie chcial. Nie dla tych smierdzacych psow! Swoich najlepszych i najdluzej sluzacych porucznikow wyslal jako forpoczte do Krainy Slonca, aby walczyli z Gniewica oraz innymi. W tym miejscu, podziurawiony kulami i ociekajacy krwia rownie dobrze mogl lezec ktos inny, na przyklad Turgis Gorvisman! Z drugiej strony... na niego wlasnie trzeba bylo uwazac. Gorvi moglby zostawic go na strazy Guilesump, ale zapewne do tej pory pokladalby sie juz z ktoras z samic Gorviego... albo z kilkoma na raz! No! W dzisiejszych czasach nie mozna ufac nikomu. Nagla i niewytlumaczalna nieobecnosc przybyszow z zewnatrz - a przynajmniej ich zwlok -byla zagadka. Gorvi widzial ich tu niedawno; moglby sie zalozyc, ze widzial jak jego wojownik spada na nich. I nawet korzystajac z tak poteznej broni, nie mieli szans w tym starciu. Schylil sie i zaczal omiatac swymi zmyslami skalne ostance. Ich aura - ich zapach - wkrotce zdradzilaby ich obecnosc, jesli jakims cudem udaloby sie im schowac. Zapach swiezej, cieplej, slodkiej krwi. Ale tam ich nie bylo. W powietrzu czuc bylo tylko zapach ludzkiego potu i oddechu, a takze ubran i rozgrzanej stali. Zapachy obcych byly jeszcze obecne, ale nie wyczuwalo sie swiezego miesa i krwi. Gorvi zawarczal z frustracji i przeklal pecha: stracil dwa lotniaki, dwoch porucznikow, a wojownik jest uszkodzony i niezdolny do walki. Przynajmniej ten sie wylize. Jedz!, rozkazal bestii. Glowne oczy potwora (w przeciwienstwie do oczu dodatkowych, ktore byly metamorficznymi sensorami umieszczonymi na podbrzuszu i innych czesciach ciala) natychmiast zwrocily sie w strone Gorviego. Puste, czarne krazki, w ktorych nie sposob bylo dopatrzyc sie inteligencji - bedace wlasciwie receptorami malutkiego mozgu - wyrazaly soba jednak wszelkie zlo wypaczonej, zmutowanej wrazliwosci, ktora miala swe zrodlo w Gorvim. Wojownik byl jego dzielem i dlatego odziedziczyl istote Gorviego. Jesc? Gorvi mogl wyczuc wahanie w pytaniu bestii. Czy na pewno taki jest twoj rozkaz, panie? Gorvi parsknal i skinal glowa. Tak, to byli moi ludzie, ale teraz sa twoi. Posil sie. Zjedz tych niewolnikow, ale lotniaki zostaw w spokoju. Niech zgnija! Nie obzeraj sie, tylko uzupelnij zapasy i zregeneruj sie. Kiedy bedziesz gotow, wracaj do Guilesump. Konczyny wojownika poruszyly sie. Na wielkim, uzbrojonym czole, wybaluszone oczy skupily sie na jednym z wypatroszonych porucznikow. Potezne szczeki rozwarly sie a ze skorzanych warg zaczela sciekac slina. Jezyk o grubosci meskiego uda wysunal sie z paszczy, posmakowal, a nastepnie wciagnal do wnetrza najpierw jedno cialo, a potem drugie. Jak kameleon polyka muchy, tak bojowa machina Przechery pozarla porucznikow. Podczas gdy stwor posilal sie, jego wlasciciel podszedl do lotniaka, wsiadl na siodlo i wystartowal. Jak dotad noc okazywala sie porazka. Od samego poczatku nie podobala mu sie nocna wyprawa. Dolaczyc do Nestora i Cankera, ktorzy go nienawidzili? Do Gniewicy, ktora nim gardzila i do szalonych blizniakow Zabojczookich? W takim towarzystwie wyprawiac sie na Lidesci? To bylo cos wiecej niz tylko niechec, Gorviemu towarzyszylo zle przeczucie, atmosfera zguby wiszaca nad Wiezyca Gniewu. Im wiecej o tym rozmyslal, tym wiekszej nabieral niecheci do wyprawy na Kraine Slonca. Postanowil, ze dzisiejszej nocy bedzie trzymal sie z tylu i jako ostatni wezmie udzial w bitwie. Na dzis juz mu prawie wystarczylo. Moze to rowniez byl zly znak, ostrzezenie, ktore powinien potraktowac powaznie. Tak czy owak nie byl w stanie przylaczyc sie do walki; nie mial pomocy ze strony porucznikow, niewolnikow czy wojownikow. Przynajmniej nie w tej bitwie. Niech inni szukaja wojennej chwaly, jesli jest im potrzebna do szczescia. Gorvi potrafil obejsc sie bez niej. Czy bylo to tchorzostwo? Nigdy! Byl przeciez Wampyrem! Ale byl takze Przechera i zaslugiwal na to przezwisko. Cokolwiek nie zrobia inni tej nocy, Gorvi i tak zaznal juz chwaly pola walki - zapobiegl zdradzieckiemu atakowi na ostatnie zamczysko. Dzieki temu w swoich oczach juz zostal bohaterem! Do Krainy Slonca, rozkazal lotniakowi, gdy ten nabral juz wysokosci. Przelec nad kopula Bramy do Krainy Piekiel, wykorzystaj wiatr z polnocy i lec wzdluz gor na zachod. Nastepnie skieruj sie na zachodnie szczyty, przelec nad nimi i zniz lot, gdy bedziesz po slonecznej stronie. Wyladujemy u podnoza gor i zobaczymy co sie tam dzieje... Stojac w punkcie obserwacyjnym na przeleczy, Nathan, Trask, Chung i Anna Maria obserwowali jak Gorvi odlatuje i kieruje sie na zachod. Na kamienistej rowninie pozostal jednak uszkodzony wojownik. Jego porykiwania i pochrzakiwania odbijaly sie echem i docieraly az do obserwatorow. Czworka wedrowcow nie mogla wiedziec o tym, ze ciala porucznikow podlegaly wlasnie procesowi trawienia, wlacznie ze skorzanymi ubraniami i cala reszta. Dla wojownika byla to ledwie zakaska i wlasnie z uwaga zaczal przygladac sie rozlozonym cielskom lotniakow. Byly one na tyle martwe, na ile mogly byc martwe wampyrze stwory. Posiadaly we krwi to, co jeszcze dlugo moglo je utrzymywac przy "zyciu". Poniewaz jednak wiekszosc ich krwi wyplynela, lotniaki zamarly, nie reagujac na zadne intencje czy cele. Roz czlonkowane, niezywe... i osamotnione. Wojownik pamietal jednak o ostatnim rozkazie Gorviego - ze nie wolno mu sie obzerac - i nie smial mu sie sprzeciwic. Stwor nie mial zbyt wiele inteligencji, a jednak kiedy byl jeszcze w formujacej kapieli w podobnej do macicy kadzi, odczuwal wychowawcze impulsy plynace z umyslu swego pana i wiedzial, ze moglyby one zabic jednym, gwaltownym dzgnieciem. Zatem nie mozna bylo zjesc lotniaka, a wojownik mial wyrazne rozkazy od Gorviego Przechery. Mial wrocic do Guilesump, odpoczac, naprawic uszkodzenia i zregenerowac sie. Poniewaz sen byl najlepszym sposobem na odzyskanie energii oraz najwiekszym pomocnikiem w procesie uzdrawiania - zarowno dla ciala wampira, jak i dla ciala czlowieka - potwor zamknal oczy, zwolnil metabolizm, zamknal otwory ukladu sensorycznego i zasnal. Pozostaly aktywne tylko dwa okienka na swiat: pseudo oko na czaszce i kolejne u nasady kregoslupa. Staly na strazy polaczone ze szczatkowym mozgiem. Jakakolwiek nagla lub niewytlumaczalna zmiana w najblizszym otoczeniu wojownika spowodowalaby jego przebudzenie! Nathan dobrze o tym wiedzial, poniewaz przebywajac w Turgosheim zgromadzil spora wiedze o wampyrzych wojownikach oraz stworach wartowniczych. Stojac na polce skalnej, zwrocil sie z pytaniem do Traska i Chunga: - Domyslam sie, ze schowaliscie bron za tymi glazami? - Mezczyzni spojrzeli na siebie i mogli tylko wzruszyc ramionami. Trask powiedzial: - Nie bylismy w stanie bronic sie i jednoczesnie zajmowac reszta broni. Najwazniejsze to przetrwac. -Rozumiem. Ale dopoki wojownik sie nie wyleczy i nie wyniesie stamtad - co moze potrwac do switu, czyli trzy ziemskie doby - nie odwaze sie wrocic po bron. Musi nam wystarczyc to, co mamy ze soba. -Nasi przyjaciele grotolazi zabrali bron ze soba - zauwazyl Chung. - Czyli bron jest tam, dokad ich zabrales. Nathan pokiwal glowa. - Racja. Zanim po nich wyrusze, musze was przeniesc w jakies bezpieczne miejsce w Krainie Slonca. A przynajmniej w takie miejsce, ktore wyglada na bezpieczne, bo dopoki trwa noc... Zanim was przeniose, musze jeszcze cos sprawdzic. To nie powinno dlugo potrwac. Ukryjcie sie i poczekajcie tutaj na mnie. Wywolal drzwi Mobiusa i zniknal... Po czym pojawil sie w Jaskini Pradawnych. Atwei byla jeszcze w jaskini razem z trzema grotolazami. Do tego grona dolaczyl takze tyranski mlodzieniec. Byly tu rowniez dwie torby z bronia, ktore zabrali ze soba grotolazi. Nathan nie mial czasu na wyjasnienia. -Atwei, zostan jeszcze z moimi przyjaciolmi - zwrocil sie do niej w jezyku Tyrow. Wzial jedna z toreb i znowu zniknal, zeby znalezc sie na okraglym plaskowyzu Skalnego Schronienia. Nathan wybral Schronienie, poniewaz to uksztaltowanie terenu stanowilo doskonaly punkt widokowy, pozwalajacy patrzec zarowno na wschod, jak i na zachod. Wychowywal sie w tej okolicy. Podrozujac przez Kontinuum Mobiusa mogl tutaj trafic dzieki wspomnieniom z mlodosci. Skalne Schronienie wznosilo sie ponad dwiescie stop ponad wzgorzem. Wygladalo jak ogromny, owalny glaz, w polowie zagrzebany w stoku gory i wznoszacy sie ponad wierzcholki sosen, brzoz i zarosli. Dlaczego Skalne Schronienie nosilo taka nazwe? Otoz, w dawnych czasach, a wlasciwie od niepamietnych czasow, Cyganie ukrywali sie przed Wampyrami w pustym, jak sprochnialy pien, wnetrzu skaly o mocnym ksztalcie i budulcu. Cyganie Lidesci nie tylko ukrywali sie tutaj, ale takze mieszkali. Mieszkali rowniez w Siedlisku, ktore znajdowalo sie niedaleko stad, lecz kazdej nocy wracali do bezpiecznego azylu w Skalnym Schronieniu. Przez wiele lat Lidesci pracowal nad przystosowaniem niegoscinnego wnetrza do potrzeb mieszkajacych tu ludzi. Teraz we wnetrzu znajdowal sie labirynt korytarzy, spichlerze, zagrody dla zwierzat, mieszkania, magazyny, a nawet place zabaw. Wejscia do podziemnego miasta zostaly zaminowane prochem strzelniczym. Skala stala sie zatem Schronieniem, smiertelna pulapka oraz droga ucieczki. W promieniu pietnastu do dwudziestu mil dookola skaly rozciagalo sie terytorium Lardisa Lidesci, ktory zazarcie bronil swojej ziemi, zwlaszcza przed nocnymi najazdami Wampyrow z Krainy Gwiazd. Nekroskop domyslal sie, ze jesli gdzies na terytorium Krainy Slonca moga byc Wampyry, to tylko tutaj. Jednak w chwili, gdy Nathan opuscil Kontinuum Mobiusa, od razu wiedzial, ze nie ma tu mowy o zadnym "jesli". One byly tu, wlasnie teraz. Faktycznie tu byly... przy Skalnym Schronieniu! Na poludniowym horyzoncie wzbijaly sie w gore zolte swiatla, ktore przybieraly pozniej rozowy i ametystowy kolor, a nastepnie jasno- i ciemnoniebieski, aby na koniec zamienic sie w czarny i zniknac na tle nieba, na ktorym widac byly konstelacje gwiazd. Niebo powinno byc czarne w nocy... ...Ale nie bylo, poniewaz oswietlaly je ciagle wystrzaly, przeszywajace bialym swiatlem oraz wybuchajace kropki kreujace wokol siebie zimne cienie i gasnace w czarnym dymie, wznoszacym sie z plonacej oliwy i wyrzutni rakiet! Na Skalne Schronienie zostal przypuszczony zmasowany atak. Nathanowi, ktory wylonil sie z ciszy i ciemnosci Kontinuum Mobiusa wydawalo sie, ze wdepnal w srodek piekla! Na dole, u podnoza skaly, na rzadko zalesionym zboczu, bardzo blisko - zbyt blisko -wejscia znajdowali sie wojownicy. Najwiekszy z nich wygladal na rannego. Palil sie, wyl i syczal jak stado grzechotnikow. Poruszal sie niezbornie, najwyrazniej mial uszkodzony kregoslup. Ale byli tam takze mniejsi wojownicy, jak dotad nieuszkodzeni i bardzo, bardzo niebezpieczni... oraz wsciekli, oczywiscie. Nathan zobaczyl, jak jeden z nich podniosl sie i puscil struge ognia z wylotu swoich dysz odrzutowych. Ogien poplynal w powietrzu i spadl na grupe obroncow Schronienia, przygniatajac kilku z nich do ziemi i parzac pozostalych. Chitynowe maczugi, szczypce i sztylety wojownika machaly w powietrzu we wszystkich kierunkach. Nathan widzial na dole takze lotniaki. Przynajmniej szesc z nich usadowilo sie nieco z tylu pola bitwy. Siedzialy gotowe do startu, czatujac wzdluz sciezek prowadzacych do Schronienia i oczekujac na rozkazy. Ich panowie, porucznicy i starsi stazem niewolnicy zeszli z siodel i poruszali sie pieszo, kierujac machinami wojennymi, ktorymi byly w tym przypadku bestie wojenne. W powietrzu znajdowalo sie prawie dwa tuziny innych lotniakow i wojownikow, dla Nathana wygladalo to jak mrowie latajacych potworow. Nie osiagnely one wysokosci szczytu skaly, wiec mogl obserwowac z gory, jak ich sylwetki odbijaja sie na tle rozblyskow broni, flar i wielokolorowych sladow pozostawianych przez rakiety. Tylko garstka wojownikow nalezala do najwiekszych, ale mniejsze okazy byly zwrotniejsze i pelne przerazajacej zywotnosci. Nathan zobaczyl jak dwa z nich pikuja w dol, ziejac ogniem z dysz i laduja u podstawy Skalnego Schronienia po zachodniej stronie. Niewiele im sie udalo zdzialac. Niezamieszkana i dlatego nie broniona flanka miala gladka sciane i stromo wnikala w kamieniste podloze. Z drugiej strony, wojownikom w takiej sytuacji trudno bylo wzniesc sie ponownie w powietrze i przeniesc swe monstrualne energie na wschodnia flanke... Nad glowa Nathana, jakies dwiescie piecdziesiat stop ponad szczytem skaly i szescset stop ponad lasem - krazac niczym sepy nad niedoszla padlina - latali w powietrzu wampyrzy generalowie, kolujac i zaslaniajac co chwila gwiazdy. Ich czerwone oczy drapiezcow sledzily postepy swej armii. Na pieciu uzbrojonych lotniakach siedzialo piec Wampyrow, a towarzyszylo im pieciu porucznikow na mniejszych potworach. Wiedzac o ich obecnosci od chwili opuszczenia Kontinuum Mobiusa, Nathan automatycznie poszukal kryjowki w ciernistych krzakach porastajacych zaglebienie, wypelnione cienka warstwa gleby. Wiedzac juz, jak wyglada sytuacja, popatrzyl w niebo, zeby zobaczyc, co zamierzaja lordowie... ...A oni zaczeli krazac wytracac wysokosc i zblizali sie do plaskiego obszaru posrodku plaskowyzu, szykujac sie do ladowania. Mialo to byc ich miejsce dowodzenia, skad mogliby wydawac rozkazy swoim ludziom i potworom znajdujacym sie na dole. Pod wplywem dobiegajacych wrazen, zapachow i halasow, Nathan przez jakis czas stal znieruchomialy. Do dzialania przywrocila go mysl, ze w dole walcza i umieraja ludzie z jego plemienia. Dodatkowo podzialala swiadomosc, ze zblizaja sie lordowie! Nathan zaczal dzialac blyskawicznie. Wytrzasnal z torby bron i przejrzal jej zawartosc. Granaty rozpryskowe, podwojny miotacz rakiet kaliber 30 mm z pelnym magazynkiem, lekki miotacz ognia, pistolet maszynowy i amunicja. Szybkim ruchem podniosl wyrzutnie rakiet, powkladal do kieszeni granaty, reszte zapakowal z powrotem do torby i wcisnal ja pomiedzy korzenie krzewow. Nadlatywal pierwszy lotniak. Byla to jedna z mniejszych kreatur, ktora dosiadal porucznik. Nathan wstal. Ponad krzakami wystawala tylko glowa i ramiona. Jak dotad nie zauwazono go (tak przynajmniej sadzil), przez krotka chwile zaslanial swoje mysli, starajac sie jednoczesnie wysledzic telepatyczne informacje, przekazywane przez lordow - a takze przez jedna lady - ich przywodczynie! Powoli kieruj sie na ten glaz, przyjrzymy mu sie dokladniej, mowila. Wyglada mi na to, ze Lidesci ma ciezka przeprawe, a nasze sily spychaja go do dziur w skale. Zaraz wyslemy na dol kolejne trzy bestie wojenne. Calkowicie ich rozgromimy, a potem wystarczy tylko jeden wojownik, ktory dostanie sie do srodka...! Reszty juz nie wypowiedziala. Wielki lotniak Gniewicy lecial tuz za mniejsza bestia porucznika. Pozostali lordowie trzymali sie z tylu, tworzac formacje w ksztalcie litery "V". Ale lecacy za Gniewica Zmartwychwstala wysylal mysli, w ktorych czuc bylo coraz wiecej strachu i zmieszania. Postanowil nawet wyslac pilne ostrzezenie: Gniewico! Zawracaj! Nie laduj! Ktos tam jest! Wrog... Wielki Wrog! Ach, on jest niebezpieczny! Nathan natychmiast rozpoznal ten telepatyczny glos. Wstrzasnely nim mieszane uczucia, niektore z nich byly straszne. Ten, ktory wysylal ostrzezenie byl jego blizniaczym bratem... Lord Nestor Nienawistnik... Wampyr! IV Nestor Od niespelna godziny lord Nestor Nienawistnik wiedzial juz: jego pozostajacy w niepamieci brat (faktyczny brat z "krwi" - jednakze teraz jedynie z nazwiska, bo takze jego Wielki Wrog) znajduje sie na tym globie. Wiedzial o tym bez cienia watpliwosci, dokladnie w tej samej chwili, w ktorej zauwazyli pojawianie sie Nathana Maglore Mag, zmumifikowany, potworny Eygor Zabojczooki oraz zmarli i sniacy Tyrowie, no i kuzyni Nathana - wilki.Paradoksalnie Nestorowi trudniej bylo w to uwierzyc. Byl przeciez przekonany, ze zamordowal wlasnego brata! Wiedzial, ze Nathan przepadl na zawsze, gdy zostal wtracony do Bramy w Krainie Gwiazd, skad jeszcze nigdy nie wrocil zaden czlowiek, potwor, ani jakakolwiek zywa czy martwa istota. Przed siedemnastoma, a nawet osiemnastoma wschodami slonca pozbyl sie go: pierwszy porucznik Nestora, Zahar Nienawistnik zameldowal, ze zgodnie z wydanymi rozkazami wrzucil Nathana do Bramy i poslal do Piekiel! Nestor zauwazyl jego znikniecie od razu, poniewaz wraz z pozbyciem sie brata zniknela klatwa, ktora mu ciazyla. I teraz sie pojawila! Wir liczb! Zaszyfrowana, szalenczo wirujaca, piekielna maszyneria symboli, figur i cyfr, ktora eksplodujac ze srodka zdziwaczalego umyslu jego blizniaka, czesto zalewala sny Nestora. Choc Nathan od dziecinstwa uczyl sie ukrywac mysli, to teraz zaslona umyslu Nathana objawila sie, niczym swiatlo w srodku nocy lub jak zapach ogniska Wedrowcow, ktory plynac wraz z bryza ujawnia ich oboz, lub jak roj tlustych much wyjawia obecnosc kawalka gnijacego miesa. Pierwszy raz Nestor poczul to, kiedy przekraczali lancuch gor pomiedzy wielka przelecza a Siedliskiem. Ale... dlaczego za soba? Zrodlo tych odczuc znajdowalo sie za nim, w Krainie Gwiazd, w poblizu Bramy. Co robilby tam czlowiek z Krainy Slonca? Co zmarly czlowiek w ogole mialby robic? Pozniej, kiedy juz znizali lot po przekroczeniu lancucha gor, wzniesienia zablokowaly te wrazenia i zakladajac, ze sa to tylko wspomnienia, Nestor zapomnial o tym (a czymze innym mialyby byc, skoro Wielki Wrog Nestora juz nie istnial?). Kiedy jednak Wiezyca Gniewu pulsowala na zachodzie rzucajac cienie na wiekszy od niej cien gor, owo wrazenie ponownie przykulo uwage wampyrzego umyslu Nestora - i to jeszcze silniej niz przedtem! W przeszlosci wir liczb byl nieuporzadkowany, chaotyczny, bezsensowny, a teraz mial kierunek oraz cel. Jesli faktycznie Wielki Wrog zyl jeszcze, to co tam sie wyrabialo? Najpierw Nestor wyczul jego obecnosc w poblizu Bramy do Krainy Piekiel, a teraz... daleko na poludniu, na pustyni za lasami i sawanna! To nie mialo najmniejszego sensu. Zaden czlowiek (a juz na pewno zmarly) nie moze byc w dwoch miejscach jednoczesnie! Nestor poczul nagla potrzebe zrugania lub przynajmniej przepytania swojego czlowieka, Zahara. Wezwal go, aby z nim pomowic. Lecac nieco z boku glownych sil, nie wpatrujac sie zbytnio w swojego porucznika, Nestor zadal pytanie swoim najlagodniejszym "glosem": Czy jestes mi wierny? -Tobie, panie? Zawsze. - Zahar wypowiedzial te slowa na glos, wiedzac, ze Nestor i tak je "uslyszy" pomimo szumu wiatru. Chociaz odpowiedzial z pelnym przekonaniem, to byl jednak zaniepokojony. O co chodzilo Nestorowi, skoro zadawal takie pytanie i w takich szczegolnych okolicznosciach? Nekromanta popatrzyl na niego, zmarszczyl brwi i widac bylo w jego oczach cien dezaprobaty. Przymykajac lekko powieki i rzucajac szkarlatne, podejrzliwe spojrzenie, spytal: Zawsze mnie sluchales? Porucznik gwaltownie pokiwal glowa. - Zawsze, moj panie! Nestor przez chwile przypatrywal mu sie badawczo, wiedzial, ze porucznik mowi prawde. Zahar Nienawistnik bal sie sztuki swego pana oraz bolu, jaki ona przynosi nie tylko na tym swiecie, ale takze i na tamtym. Przed kims takim nawet zmarli nie mogli czuc sie bezpiecznie: nekromanta torturowal ich, aby wydrzec ich tajemnice, sprawiajac taki bol zmarlym cialom, jakby byly wciaz zywe. Przez ostatnie cztery lub piec miesiecy, Zahar zaczal jeszcze bardziej bac sie swojego pana. Zaszly w nim takie zmiany, ze wczesniejszy pan Zahara, Vasagi Ssawiec, wydawal sie byc przyjacielskim, nawet litosciwym stworzeniem. Zahar, odezwal sie Nestor. Posluchaj. Czy tamtej nocy, kiedy przepadlem w Krainie Slonca i sadziles, ze juz nie powroce, zlapales go... mojego Wielkiego Wroga? Opowiedziales mi, jak sie przebudzil na chwile przed wtraceniem go do Bramy. Czy jestes pewien, absolutnie pewien, ze zniknal w jej glebi? -Tak, panie - przytaknal gorliwie porucznik - wszystko odbylo sie zgodnie z twoimi rozkazami! Oczywiscie, Nestor pokiwal glowa. Oczywiscie... Zanim Zahar zdazyl powrocic do szeregu, ponownie pojawilo sie zaburzenie uwagi, swiadomosc wiru! On tutaj byl! Nathan byl tutaj! Pojawial sie i znikal: impuls spoza lasow na poludniowym wschodzie, pozniej zadnych danych. Tak, jakby na krotko zapalic swiece, a potem zdmuchnac. A nastepnie kolejne swiatelko, mniej wyrazne, spoza gor w Krainie Slonca. Nestor zaczal sie nawet zastanawiac: jeden Wielki Wrog, a moze jest ich dwoch?... A moze trzech? A moze wszystko uroilo mu sie w glowie? Czy to mozliwe? Czy jego umysl jest w takiej samej formie, jak jego cialo? Przeciez Nathan i jego wir liczb nie byl jedynym przeklenstwem Nestora Nienawistnika. Rzecz obecna w jego ciele wprawiala umysl w jeszcze wieksze przerazenie. O tak! Jednak, o ile poprzednie kwestie budzily watpliwosci, to potwor w jego ciele byl bezsprzecznie realny. A jednak oba przeklenstwa mialy to samo pochodzenie: noc sprzed osiemnastu wschodow slonca, kiedy razem z Zaharem wybrali sie na polowanie do Krainy Slonca... polowali wowczas na Wielkiego Wroga, Nathana, oraz na zdradziecka suke Lidesci, Mishe. Kiedy wampyrzy lordowie oraz ich powietrzne ugrupowanie zmierzalo do Skalnego Schronienia, Nestor cofnal sie mysla w czasie, przypominajac sobie ta straszna noc. Lord Canker Psi Syn potrafil czasami odczytywac przyszlosc. Ostrzegal nekromante, zeby nie wyprawial sie na poludnie, ale Nestor go nie sluchal. Jego Wielki Wrog przebywal w Krainie Slonca i Nestor postanowil sie z nim rozprawic. Canker mial racje i rajd okazal sie tragedia. Lotniak Nestora zostal uszkodzony, odstrzelono mu polowe lba, a jego maly mozg z ledwoscia mogl przetwarzac informacje. Nestor takze zostal powaznie zraniony. Od srebrnej kuli wystrzelonej przez Lardisa Lidesci prawie oslepl i kiedy jego umierajacy lotniak wytracal wysokosc nad lasem, praktycznie utrzymywal sie w siodle wylacznie sila woli. Pozniej nastapil upadek... utrata przytomnosci... powolne przebudzenie. Troche bolu. Wampyry potrafily uniezaleznic sie od bolu; cierpialy w milczeniu, zas ich wewnetrzni lokatorzy zajmowali sie naprawianiem ciala. Jednak przerazilo go miejsce, w ktorym sie wybudzil: kolonia tredowatych! Trad! Najwieksza zmora Wampyrow! Przestraszony Nestor uciekl przed choroba, a takze przed zabojczymi promieniami slonca gleboko do lasu, do jaskini nad brzegiem rzeki, gdzie przez caly dlugi dzien w Krainie Slonca spal i snil wywolane goraczka sny. Kiedy jeczal i cierpial z powodu koszmarow, jego wewnetrzny mieszkaniec zainicjowal dzialanie ozdrowienczego metamorfizmu tkanek poranionego ciala. Noca przeszedl na strone Krainy Gwiazd i spotkal sie w gorach z Zaharem i Cankerem Psim Synem. Procz kilku blizn nic nie wskazywalo na to, co przeszedl w ciagu ostatniej doby. Lord Nestor powrocil do Suckscaru, swojego dworu w ostatnim wielkim zamczysku Wampyrow. Pozniej... w istocie wolalby zapomniec o tym, co zdarzylo sie pozniej. Nie tu i nie teraz, z tak duza iloscia bratnich, wampyrzych umyslow wokolo. Byc moze juz zbyt wiele sobie przypomnial. Z drugiej strony umysly innych zajmowaly sie przede wszystkim najblizsza przyszloscia, a nie tym, co zdarzylo sie kiedys. Ale Zahar (niegdys podwladny Vasagiego Ssawca), ktory lecial z tylu za swoim panem, pamietal tamte czasy rownie dobrze jak Nestor. Pilnowal swoich mysli najlepiej jak tylko potrafil, ale wszystko pamietal... W Suckscarze (nazwanym tak od imienia Vasagiego Ssawca, poprzedniego wlasciciela), nekromanta lord Nestor Nienawistnik powrocil szybko do swoich codziennych zajec, ktore byly dosc wyjatkowe i dziwne, nawet jak na lorda Wampyrow. Wielkie dwory Wampyrow miescily sie ponizej Iglicy Gniewu, ktora byla szczytem zamczyska i wznosila sie na wysokosci pol mili ponad rownina. W Suckscarze, nalezacym do Vasagiego, zanim nie nastapil jego upadek oraz awans Nestora bylo zimno i wciaz jeszcze unosila sie aura Ssawca. Vasagi byl prawdziwym potworem wsrod potworow. Bedac ofiara dziedzicznej choroby kosci, ktora zagrozila przerostem szczeki i zebow, usunal sobie kosci i zeby, po czym przeksztalcil usta w ssawke podobna do owadziej trabki, jaka maja na przyklad pszczoly. Byla to bron, z ktorej korzystal z niebywala zrecznoscia na rozne sposoby: potrafil wbic sie do najcienszej zyly, aby wyssac krew, lub przez ucho, albo oko dostawal sie do wnetrza mozgu, aby zarazic wampiryzmem, podporzadkowywac sobie ofiary lub okaleczac je, czy zabijac. Z powodu tej deformacji stracil mowe, ale z drugiej strony zostal wybitnym mimem. Byl takze niezrownanym telepata, a zatem bez trudu mozna bylo go zrozumiec, obserwujac gesty uzupelniane telepatycznym przekazem... o ile taka byla wola Ssawca. Poniewaz Vasagi zazwyczaj przebywal sam na swoim dworze, to nie mial wielkiej potrzeby rozmawiania z kimkolwiek. Najwyrazniej zalezalo mu takze na prostocie i surowosci. Kiedy Nestor pojawil sie w Suckscarze po tym, jak Wran Wscieklica zabil (lub unieszkodliwil?) Vasagiego w pojedynku w Krainie Slonca, byl rozczarowany brakiem oswietlenia, ogrzewania, skapym zaopatrzeniem w wode oraz brakiem wszelkich udogodnien. Wszelkie instalacje zostaly zamontowane, ale byly wylaczone, albo zablokowane, poniewaz Vasagi z nich nie korzystal. Taki byl tez los niewolnikow Ssawca: skazani zostali na prostote. A poniewaz Vasagi byl niemowa, to oni rowniez zachowywali cisze. Wiadomo, ze wszyscy poddani Wampyrow boja sie swoich wladcow, Vasagiego Ssawca (a dotyczylo to zwlaszcza samic) obawiano sie jeszcze bardziej. Majac niezwykle cechy -karmazynowe oczy, dziwaczny ryj oraz wwiercajaca sie ssawke - wygladal bardziej na owada, niz na czlowieka. Wran Wscieklica jeszcze przed pojedynkiem rozpowiadal, ze Vasagi moze uprawiac seks ze swoimi kochankami wylacznie od tylu, poniewaz zadna nie wytrzymalaby widoku jego twarzy! W pojedynku Wran posiekal ssawke Vasagiego, zostawiajac jego polamane i zakrwawione szczatki na poludniowym stoku wzgorza, aby wschodzace slonce dokonczylo dziela zaglady. Od tego czasu nikt w zamczysku ani go nie widzial, ani nie slyszal. Nikt tez za nim nie tesknil, moze oprocz lady Gniewicy, ktora uwazala go za swego sojusznika. Jednak w Suckscarze (ktoremu z sobie tylko wiadomych powodow Nestor nie zmienil nazwy) wciaz unosila sie aura Vasagiego. Jego ludzie byli ponurzy, wyobcowani i z rzadka korzystali z mowy lub udogodnien dworu... przynajmniej jeszcze przez jakis czas; dopoki nie przywykli do Nestora. Bo mlody lord Nienawistnik wszystko zmienil. Nie byl ozieblym stworem, ale czlowiekiem z Krainy Slonca, a jego upodobania i zadze mialy ludzkie cechy. Kiedy wampyrzy lord Vasagi Ssawiec mial stosunek z kobieta, to rznal ja i konsumowal zarazem, penetrujac ja nie tylko swoim czlonkiem, ale takze ssawka. Wtlaczal ja w piersi, gardlo lub pod jezyk ofiary. Wspolzycie z Ssawcem bylo naprawde bardzo bolesnym przezyciem, ale z Nestorem bylo calkiem inaczej. Byl niemal prawiczkiem, wiec naloznice Vasagiego uczyly go sztuki milosnej, a Nestor stal sie gorliwym uczniem. Niedlugo potem, dzieki znajomosci z cyganska dziewczyna Gina Berea, sam zostal nauczycielem. Nestor wyraznie poprawil standard zycia w Suckscarze, dzieki czemu polepszyly sie warunki bytowania jego podwladnych. W zamian zadal absolutnego posluszenstwa. Jesli ktos byl nieposluszny, mogl liczyc na okrutna kare smierci. Poniewaz slowo Nestora bylo prawem, a prawo zostalo wyraznie okreslone, nikt nie zawodzil Nestora. Wszystkie dobra Suckscaru przypadly Nestorowi: ludzie i stwory, nawet wojownicy Vasagiego musieli teraz robic to, czego zapragnal. Pewnego razu Nestor odkryl sztuke nekromancji. Od tego czasu wiele sie zmienilo, zwlaszcza po tym, jak razem z Zaharem wybrali sie na wspolne nocne polowanie do Krainy Slonca. Zmiana nie dotyczyla Suckscaru i jego mieszkancow, ale jego pana. Jego nastroje staly sie zmienne niczym wiatr, a podwladni znowu ucichli, jak mialo to miejsce za czasow Vasagiego. W oczach Zahara wygladalo to tak, jakby na Nestora spadla chorobliwa klatwa... lub jakby dreczyl go chorobliwy, wewnetrzny niepokoj. Kiedys wpadl do prywatnych komnat Nestora z wiadomoscia od lorda Cankera Psiego Syna i zobaczyl, jak jego pan kapie sie nago i bardzo szczegolowo bada skore na ramionach i udach. Byt tym tak pochloniety, ze przez jakis czas obecnosc Zahara pozostala niedostrzezona. Kiedy jednak Nestor zauwazyl go, wpadl w furie! Czego!, zawolal ubierajac sie pospiesznie. Czyzby najbardziej zaufany porucznik szpiegowal w jego prywatnych komnatach? Od dzisiaj zabraniam wstepu do tych pokoi, ani Zahar, ani nikt inny nie ma tu prawa wstepu pod jakimkolwiek pretekstem, dopoki nie zostanie zawolany. Ponadto zostala zakazana komunikacja telepatyczna pomiedzy Zaharem a Nestorem, chyba, ze lord ja nawiaze. Niech Zahar pod zadnym pozorem, nawet w najmniejszym stopniu nie wazy sie zagladac do umyslu Nestora... chyba, ze najpierw nauczy sie fruwac, poniewaz na pewno zostanie wypchniety przez jedno z okien Suckscaru! Zahar jeszcze nigdy nie widzial go tak wscieklego... ...Wiedzial jednak, ze zapasy paliwa w komnatach lorda byly regularnie uzupelniane tak szybko, ze tylko do tego zadania trzeba bylo wyznaczyc jednego niewolnika, ktory dostarczal produkowany przez Cyganow wegiel drzewny. Wiedzial takze, ze zuzywal bardzo duza ilosc wody, wyplywal z tego wniosek, ze Nestor czesto, bardzo czesto kapal sie! Ale z jakiego powodu? Tylko czlowiek moze byc takim czyscioszkiem. A moze zmywal brud nie tylko z ciala? Moze oczyszczal takze dusze? Tylko z czego? Czyzby dopuszczal sie takich czynow, przy ktorych zbladlby nawet twardy porucznik? Wszak Nestor byl nekromanta. Zahar czesto myslal: Przeciez zycie bywa tak straszne i okropne, ze torturowanie po smierci jest juz duza przesada. Te mysli zatrzymywal oczywiscie gleboko na dnie swojego umyslu. A moze Nestor obmywal sie z krwi niewiniatka? Jesli to prawda, to byl pierwszym wampyrzym lordem, ktory przyznal sie do swojej winy! Inni przeciez lubowali sie w takich aktach! Ale jest wina i wina, a Zahar pamieta kobiete o imieniu Gina oraz jej dziecko... To byla kolejna mysl, ktora zachowal wylacznie dla siebie. Nestor mial swoje potrzeby. Oszczedzal swe sily tylko wowczas, gdy wybieral sie do Gniewicy - dla niej chcial zachowac swoje sily. Zanim zaczal sie ich romans i zanim zaczely sie pozniejsze okresy mniejszego pozadania, Nestor sobie nie zalowal. Choc Vasagi nie byl przystojniaczkiem, to potrafil znalezc ladne dziewczeta i porywal je do swojej siedziby. Wraz z domostwem Ssawca, Nestor odziedziczyl jego harem i skosztowal kazdej z niewiast. Jednej z nich skosztowal nawet za bardzo - byla jedna z pierwszych - wyczerpal jej sily do cna, czyniac ja martwa lub raczej nieumarla. Pozniej powstala z martwych jako Wampyr, niechciana lady, naloznica na dworze Nestora. Zahar poradzil, zeby przetransportowac ja w gory, wystawic na dzialanie slonca i w ten sposob pozbyc sie jej. Jego pan wyrazil na to zgode. A zatem nie brakowalo kobiet, ktore ogrzalyby loze Nestora, ani przed, ani po jego wielkim romansie z Gniewica. A jednak po jego pieszym powrocie z Krainy Slonca, Nestor stracil zainteresowanie kobietami z Suckscaru, przynajmniej wiekszoscia z nich. Ciekawa byla tez sprawa z jego apetytem. Nigdy nie zabiegal o czerwien. Kiedy chwycila go wielka potrzeba, to popijal krew, ale zazwyczaj wystarczylo mu lekko podgotowane mieso. Kiedy dopadli zywe zwierze (co moze zaciekawic), musial upewnic sie, ze ofiara zmarla natychmiast po zlowieniu - nie byla nieumarla, ale skutecznie zabita - cialo oczyszczone, sfiletowane, a mieso upieczone przed podaniem! Co wiecej... pozadal krwi jak wszystkie Wampyry. Zahar wiedzial o tym, poniewaz wyprawial sie z Nestorem do Krainy Slonca i widzial jak zabija - z krwawym zapalem - co nieodmiennie swiadczy o witalnosci Wampyra, poniewaz zadza krwi i zabijanie odpowiada pragnieniu, ktorego doswiadcza. Co bylo takiego dziwnego w Nestorze? Nawet jak na lorda Wampyrow byl on niezaprzeczalnie blady. Krew to zycie, a Nestor nie opijal sie krwia. Z drugiej strony patrzyl w przyszlosc z pewnym oczekiwaniem (a moze... z przeczuciem? - trudno to stwierdzic), ktore dotyczylo wyprawy na Lidesci. Zahar przypomnial sobie jak jakies sto godzin temu, w polmroku wschodzacego slonca, Nestor wezwal go do swojej sypialni, ktorej okna wychodzily na poludnie. Nigdy nie bylo wiadomo, co planuje Nestor. Wowczas jednak wydawalo sie, ze pozada towarzystwa lub czyjejs obecnosci. Pragnal takze porozmawiac. Za wielkim oknem sypialni Nestora widac bylo rowniny i lancuch gor, ktorego najwyzsze szczyty nabieraly zoltego koloru pod wplywem slonecznego swiatla, dobiegajacego z dalekiego poludnia. Potrzeba bylo jeszcze wielu godzin, aby slonce zaczelo razic zabojczymi promieniami Wiezyce Gniewu. Nawet za dnia siegaly jedynie poludniowej strony poteznej Iglicy Gniewu. Jednak na dlugo przedtem, okna byly zaslaniane czarnymi kotarami z futer nietoperzy, ktore nie dopuszczaly do przenikniecia nawet najmniejszego, bolesnego promyczka. Lady Gniewica na wszelki wypadek przenosila sie do ciemniejszych i bezpieczniejszych pomieszczen. Choc do pozostalych dworow nigdy nie dochodzilo sloneczne swiatlo, ich wampyrzy wlasciciele kladli sie o swicie do lozek i spali az do nastania nocy. Ale Nestor roznil sie od nich. Obawial sie zabojczej mocy slonca, ktore jednak go fascynowalo. Potrafil siedziec w swojej sypialni i patrzec, jak trujace zlote swiatla wynurzaja sie zza zaslony gor. Kiedy Zahar wszedl do komnaty, jego pan siedzial przed wielkim oknem i patrzyl w kierunku poludniowo-wschodnim na ozlocone sloncem szczyty gor. Po krotkiej chwili Nestor zwrocil sie do niego: - Wiesz, ze powiedzialem Gniewicy, gdzie miesci sie forteca Lardisa Lidesci, zwana przez niego Skalnym Schronieniem... - Nie bylo to pytanie, raczej stwierdzenie faktu. -Jak pewnie wiesz, panie, w wiezycy informacje plyna roznymi drogami - Zahar zaczal ostroznie odpowiadac. - Niewolnicy roznosza wode i opal do roznych dworow. Czasem ze soba rozmawiaja. Powiada sie, ze najblizszej nocy zaatakujemy! -Tak, wyruszymy wszyscy - potwierdzil Nestor. - Ja, ty, Grig, Norbis, Lexis, Asabar i najlepsi z naszych niewolnikow, lady Gniewica ze swoimi zuchami, lordowie Spiro Zabojczooki, Wran Wscieklica, Gorvi Przechera i Canker Psi Syn. No i ekipa wojownikow - praktycznie wszystkie, oprocz tych, ktore jeszcze nie sa ukonczone! Wyruszy cala smietanka wiezycy, a zostanie tylko garstka zaufanych niewolnikow, ktorzy maja dogladac dworow pod nasza nieobecnosc. -Panie, ludzie Lidesci sa zgubieni! Nestor puscil trzymane krzeslo i blyskawicznie odwrocil sie w strone Zahara. - Czyzby? Jestes tego pewien? Ten lud jest nieustepliwy. -Chwasty rowniez sa nieustepliwe, ale ty, panie, mozesz zgniesc je podeszwa swojego buta. -Tylko ze chwasty nie umieraja, gdy oswietli je slonce! Spojrz na te gory: rosnie tam pelno chwastow. Zyja w takim miejscu, w ktorym nam nie wolno. -Tak samo jak Cyganie tyle, ze - Zahar zmarszczyl brwi - w przeciwienstwie do broni Cyganow, slonce jest czyms naturalnym. -Dawno temu... - Zagail Nestor, zwracajac spojrzenie w kierunku gor. - Przypomina mi sie mit, albo legenda -historia sprzed wielu lat -...kiedy bylem jeszcze maly lub nawet zanim sie urodzilem. Mialo to miejsce jeszcze przed tym, jak Gniewica i reszta z nas osiedlilismy sie tutaj. Zyly tutaj inne Wampyry, wszedzie widac po nich slady, a takze po ich zagladzie. Zostalo tylko jedno zamczysko, ostatnie, kiedy jednak rzucisz okiem dookola, to zobaczysz zgliszcza innych budowli, ktore zostaly zniszczone podczas wielkiej i strasznej wojny. W potrzaskanych ruinach mozna zobaczyc slady dymu, przerazliwego goraca, eksplozji. W tych niepamietnych czasach slonce swiecilo rowniez w Krainie Gwiazd! -Znam te "legende", panie - odpowiedzial Zahar. - Za pozwoleniem, jestem starszy od ciebie i wiem, ze tak bylo naprawde. Bylem wowczas dzieckiem w Krainie Slonca i mialem osiem albo dziewiec lat, i... -Zaczekaj! - Nestor rzucil mu zaciekawione spojrzenie. -Najpierw mi powiedz... czy tesknisz za tym? -Za czym, panie? - Zastanawial sie Zahar. -Za swoim dziecinstwem. Za swoim... czlowieczenstwem? Czy tesknisz za Kraina Slonca? Vasagi skradl cie i zamienil w... ciebie. Ale calkiem niedawno - troche ponad trzy lata temu. Na pewno pamietasz, jak tam bylo. Powiedz mi Zahar: czy tesknisz za tym, co miales i kim byles? Zdumiony Zahar mogl tylko wzruszyc ramionami. - Jestem, panie, wampirem. Mam to, co mam, to co Vasagi - i ty, panie - podarowaliscie mi. Jesli bede miec szczescie... jesli bede miec duzo szczescia, to bedzie tak zawsze! No, jesli nie zawsze, to przynajmniej bardzo dlugo. Ale szczerze mowiac, nie moge powiedziec, wlasciwie nie wiem, czy "tesknie" za czymkolwiek. Na pewno sa rzeczy, ktorych chcialbym. Lecz przeciez... jestem wampirem, panie. -No to dlaczego ja tesknie? - Ton glosu Nestora nagle obnizyl sie i wypelnil dziwna melancholia. - Jak to jest, ze ty pamietasz, choc ci na tym nie zalezy, a ja, choc niemal wszystko zapomnialem... staram sie o to zatroszczyc? -Zalezy ci, panie, na Krainie Slonca? Na Wedrowcach? - Zahar znowu wzruszyl ramionami. - Nie trudno sie domyslic. Cyganie to twoje zycie, przyszlosc, dlugowiecznosc. Krew... Nestor nie patrzac na niego podniosl reke, aby przerwac mu wypowiedz. - Nie mow mi, ze oznaczaja zycie, poniewaz wiem o tym. Ale chcialbym, zebys sie zastanowil, czy moga byc takze smiercia? Zahar zmieszal sie, lecz po chwili odwazyl sie usmiechnac. - Bawimy sie w zgadywanke! Mam racje, panie? Nestor najpierw pokrecil glowa, ale po chwili przytaknal. - Oczywiscie. Zadowolony Zahar zauwazyl: - Nie jestem w tym zbyt dobry, panie. -Hmm? - Zadumal sie Nestor, po czym wrocil do poprzedniego tematu: - Nie, nie zalezy mi na Cyganach, a juz szczegolnie na klanie Lidesci. -Pomimo tego, ze to byli twoi ludzie? - Zahar zorientowal sie, ze zwracanie sie z takim pytaniem do Wampyra jest glupie. Dodal szybko: - Oczywiscie, ze nie, panie. Zalezy ci tylko na sobie. I na twoim dworze oraz... na tych, co sa pod twoja opieka? Nestor znowu popatrzyl na niego. - Czyz nie zalezalo mi na Gniewicy Zmartwychwstalej? Usmiech zniknal z twarzy Zahara. Odkladajac wszystko na bok, musial teraz dobrze rozwazyc, co powiedziec. - Czy nadal to tylko gra, panie? To znaczy... czy moge mowic otwarcie? W szkarlatnym spojrzeniu Nestora nie pojawily sie najmniejsze emocje. - O, tak. Oczekuje tego. Zahar zauwazyl, ze zaschlo mu lekko w gardle. - Moze... moze nie bylo to tylko zaangazowanie, ale bardziej zadza panie? - Z niepokojem oczekiwal reakcji. Ale Nestor nie wygladal na urazonego i prawie natychmiast odparl: - A zatem wsrod Wampyrow nie ma milosci? -Slyszalem o tym, ale nigdy nie widzialem czegos takiego. - Zahar odetchnal z ulga, zadowolony ze zmiany tematu. -Czy ty kogos kochasz, Zahar? -Na twoim dworze sa kobiety, panie... oczywiscie pomijajac te, ktore naleza do ciebie! Odwiedzam jedna z nich. Ale zeby ja kochac...? -Pomijajac te, ktore naleza do mnie? - Na twarzy Nestora nadal nie widac bylo sladu emocji. - Czyz nie jest tak, ze wszystkie sa moje? -Podobnie jak wszyscy poddani - pospiesznie zgodzil sie z nim Zahar. - Ale nie wolasz do siebie wszystkich kobiet z dworu, poniewaz nie wszystkie sa tego warte. Oczywiscie wiem, ktore ci sie podobaja. Nestor przytaknal. - No tak, mam swoj harem. -Wlasnie, panie. -Czasem maja jednak swoje potrzeby. -Jesli, panie, na to zezwolisz. -Ostatnio... niezbyt je zadowalalem. -Siebie takze nie. Nestor ponownie rzucil szybkie spojrzenie na Zahara. - Sypiaja z innymi? Z toba? Z porucznikami? Mezczyznami? Zwyklymi niewolnikami? Zahar cofnal sie o krok. - Alez panie... nie osmielilyby sie! Panskie kobiety? Z innymi mezczyznami? Ktoz by sie osmielil, albo sprobowal lub w ogole powazylby sie... to znaczy... -Wiem, co to znaczy: moje rece sa dlugie i potrafie je mocno zacisnac. Zahar znowu westchnal. - Tak, panie. -Czy jestem zbyt surowy? (Jak na to odpowiedziec? Powiedziec, ze tak i zostac uznanym za mieczaka? Powiedziec: nie i sprowokowac Nestora do udowodnienia, ze pomylil sie - gdyby na przyklad obcial mu palce?) - Jestes, panie, dokladnie tak surowy, jak potrzeba. Nestor spojrzal na niego i usmiechnal sie. - Sprytnie. Dobrze sobie radzisz, zwlaszcza, ze z Vasagim nielatwo bylo rozmawiac, a jego wymowa byla niezbyt wyrazna. Ale wciaz nie odpowiedziales na moje pytanie. Powiedziales, ze "krew to zycie". Potem ja zapytalem: "czy smierc takze?" Jak na to odpowiesz? Zahara zamurowalo. - Nie znam odpowiedzi. Krew nie moze byc smiercia. Pijemy ja, zeby zyc, a nie zeby umrzec. -A gdyby krew byla skazona? -Zatruta, panie? Nestor wzruszyl ramionami. - No dobra, zatruta. -Srebrem lub czosnkiem? Nestor wygladal zalosnie i Zahar pomyslal, ze go nie zrozumie. Po chwili rzucil jednak stanowczo: - Zapomnij o tym. Musisz mi jednak uwierzyc, ze istnieja gorsze trucizny od srebra i czosnku... Przez chwile siedzial w milczeniu, a Zahar czekal na to, co powie. - Zgadywanka skonczona. Wygralem... ale to moze oznaczac przegrana. Opowiedz mi teraz o legendzie Krainy Slonca, o tym jak slonce zaswiecilo nad Kraina Gwiazd. Zahar pokiwal glowa, a potem nia pokrecil. - To nie bylo slonce, ale czlowiek, ktory uzywal sily slonca. -Co? Slonce promieniowalo z niego? Z jego oczu? Ust? Tylka? Do rzeczy! -Wiem tylko tyle, co zapamietalem, panie. - Zaprotestowal Zahar. - Bylem wtedy tylko chlopcem, a pan jeszcze sie nie urodzil. Opowiesc zmienia sie, kiedy przechodzi z ust do ust. -No dobra, opowiedz, co wiesz. -Ten czlowiek pochodzil z Krainy Piekiel i przybyl przez Brame w Krainie Gwiazd. Dolaczyl do swojego syna, ktory tu mieszkal juz od dawna, a nazywano go Mieszkaniec i Wampyry bardzo sie go baly. Mieszkal w ogrodzie na zachodniej wyzynie, pomiedzy wzgorzami a szczytami gor. Wampyry wyruszyly razem na wyprawe przeciwko niemu. Spotkaly sie z zaciekla obrona! Mieszkaniec razem ze swoim ojcem wykorzystali moc slonca - nie pytaj mnie, panie, w jaki sposob, bo tego nie wiem - zeby zniszczyc powietrzna armie Wampyrow. Nieliczni, ktorzy przezyli, wrocili pokonani do swoich zamczysk na rowninach. Ale wszystkie wiezyce zostaly zniszczone! Zostalo tylko jedno zamczysko zwane wowczas Wiezyca Karen. Nie wiem dlaczego nie zniszczono wiezycy lady Karen. - Aha! - Westchnal Nestor. - Zniszczone zamczyska! -Wlasnie panie. Mieszkaniec ze swoim ojcem byli pierwsi. Posiadali magiczne moce, ktore pozwalaly im w jednej chwili przemieszczac sie z miejsca na miejsce, bez wzgledu na odleglosc dzielaca dwa miejsca. Zniszczyli bestie gazowe, wpuscili czyste swiatlo sloneczne do komor z metanem i zamienili wiezyce w gruzy! Gdy bylo juz po wszystkim, nieliczne Wampyry, ktore przezyly, udaly sie na wygnanie do Krainy Wiecznych Lodow. -Zahar, twoje wspomnienia pasuja dokladnie do moich mysli - odezwal sie lord. - Tylko ze ja tego nie pamietam. Bardzo duzo zapomnialem. -Czy to jest wazne dla ciebie, panie? Nestor zmarszczyl brwi, czolo i zacisnal usta. - Nie wiem. Gniewica i reszta Wampyrow sa w bledzie. Sadza, ze to Cyganie przybyli ze wschodem slonca i wysadzili zamczyska. Nie bedziemy wyprowadzac ich z bledu. Czy nigdy o tym nie wspominales Vasagiemu? Zahar wzruszyl ramionami. - Jak ci wiadomo, panie. Ssawiec nie byl zbyt rozmowny. Ponadto wampyrzy lordowie nie wdaja sie w rozmowy ze zwyklymi porucznikami. Co nie znaczy, ze ty, panie, znizyles sie do czegos takiego, tylko... -Wiem - przerwal mu Nestor. - Myslisz, ze sie znizylem? Oczywiscie, ze nie. To ty zostales wywyzszony! To wielkie szczescie dla ciebie. -Tak, panie. -Teraz potraktuj to, co ci powiem, jako rozkaz. Nigdy o tym nie opowiadaj, mozesz to opowiedziec tylko mnie i to tylko wtedy, kiedy sobie tego zazycze. To, co wiem, nie zaszkodzi mi, a to, czego nie wiedza moi "koledzy", nie bedzie ich obchodzilo. Zrozumiano? -Tak, panie. Nestor zachmurzyl sie i rzekl: - Wyglada na to, ze zostaly wowczas uzyte wielkie moce, niektore z nich moglyby dzialac nawet dzisiaj. Trzeba bedzie na to uwazac. -Czy sadzisz, panie, ze nawet teraz moga znajdowac sie magowie wsrod Cyganow Lidesci? Nestor przeszyl go spojrzeniem. - Mysle, ze to mozliwe. Przynajmniej byl ktos taki, kiedy wybralismy sie razem na polowanie do Krainy Slonca. - Po czym ponuro powtorzyl: - Tak, mysle, ze moze byc ktos taki... Ta cala - nielatwa? - konwersacja miala miejsce w sypialni lorda Nestora Nienawistnika okolo stu godzin temu. Teraz jednak Zahar musial wrocic mysla do terazniejszosci. Przed chwila "uslyszal", jak jego pan ostrzegal Gniewice Zmartwychwstala: Gniewico! Zawracaj! Nie laduj! Ktos tam jest! Wrog... Wielki Wrog! Ach, on jest niebezpieczny! Niebezpieczenstwo! Podstawowym obowiazkiem porucznika jest chronic swojego lorda! Zahar przyspieszyl i zrownal sie w locie z Nestorem. Podazyl spojrzeniem tam, gdzie Nestor kierowal swoj wzrok. Z przodu, po lewej stronie, wielki lotniak Gniewicy Zmartwychwstalej podchodzil do ladowania na plaskiej powierzchni skaly zwanej Skalnym Schronieniem. Wprost przed nia, latajacy stwor jej przybocznego porucznika juz dotykal podloza. Jeszcze dalej na lewo, rownolegle do Nestora, ale troche wyzej, tworzac nierowny szyk "V", za Gniewica stal w siodle Canker Psi Syn i ciagnal za wodze wyszczekujac wiazanke przeklenstw. Choc specjalnie kierowal swoim lotniakiem tak, zeby mogl szybciej wytracac wysokosc, Canker odczuwal jednak strach przy podchodzeniu do ladowania. Za Nestorem lecial Wran Wscieklica, a jego brat Spiro za Cankerem, wszyscy rzecz jasna w towarzystwie porucznikow, formujac w pelni szyk litery "V". Ale nagle, pomiedzy ciernistymi krzakami, dokladnie na wprost linii ladowania pierwszego lotniaka, zupelnie niespodziewanie pojawil sie czlowiek. Na twarzy mial dziwna maske z wystajacymi, odblaskowymi okularami, a na ramieniu trzymal urzadzenie przypominajace dluga skrzynie... ktora byla skierowana w strone pierwszego lotniaka! Gniewica, ktora uslyszala ostrzezenie Nestora, krzyknela do porucznika kierujacego lotniakiem: Zlap go do sakwy swojego lotniaka, rozkazala. Zrzuc go ze skaly! Jezdziec zgodnie z rozkazem zblizal sie do swojej ofiary. Ale chwile pozniej... ...obled! I zaglada! CZESC TRZECIA: Wampyry! I Canker i Siggi Jeszcze minute temu, przed rozpoczeciem podejscia do ladowania, Wampyry krazyly nad Skalnym Schronieniem. W patrzacych w dol oczach - zoltych o czerwonych zrenicach, widzacych w ciemnosciach - lorda Cankera Psiego Syna, odbijala sie wielka, wietrzejaca skala, ktora wygladala jak czaszka obalonego kolosa. Rzadkie, cierniste krzewy i porosty przypominaly resztki wlosow giganta. Pominawszy jednak skromne przejawy wegetacji, ktore znajdowaly swe nisze w peknieciach i zaglebieniach skaly, plaska powierzchnia byla lysa i pozbawiona zycia - oraz smierci - jak czaszka zmarlego pozbawiona jest mysli; bezpieczne miejsce, z ktorego mozna obserwowac walke.Tak to przynajmniej wygladalo: spokojna i ustronna plaszczyzna na szczycie Schronienia, gdzie nie bylo widac sladow toczacej sie ponizej wojny i zabijania. Tak bylo jeszcze minute temu, ale teraz... ...obled! I zaglada! I chocby nawet Cankerowi przysnilo sie to wczesniej, jesli potrafilby przewidziec to dzieki sztuce oneiromancji - co nie zdarzylo sie tym razem - to i tak mialby trudnosci z uwierzeniem w to, co sie stalo. Stal w siodle i sterowal swoim lotniakiem przyspieszajac ladowanie. Zobaczyl, co sie dzialo na wlasne oczy i musial w to uwierzyc. W nocnej ciemnosci, wsrod ciernistych krzewow na szczycie Schronienia, trzymajac na ramieniu dluga skrzynie lub cos podobnego do tuby, ubrany w maske zaslaniajaca twarz i glowe, stal czlowiek, ktory znalazl sie na drodze podchodzacego do ladowania Gobana, czlowieka Gniewicy. Nastepne, co spostrzegl, to Nestor Nienawistnik, ktory cos pokazuje i gestykuluje gwaltownie, podczas gdy czlowiek w masce celuje swa dluga skrzynia w kierunku Gobana. Canker widzial takze swiatla rakiet oraz ladunkow zapalajacych, miotanych w powietrze przez ludzi Lidesci. "Slyszal" ostrzezenie Nestora i rozkazy wydane przez Gniewice, mowiace o tym, ze Goban ma zmiesc tego glupca z powierzchni skaly. I wtedy wlasnie swiatlo rozblyslo niczym miniaturowe slonce. Zrodlem swiatla byla skrzynka trzymana na ramieniu przez mezczyzne. W powietrzu pomknela swietlna wlocznia, szybka jak ugryzienie weza i zakonczona jasnym metalem. Zostawiala za soba gazowy slad i syczala jak wojownik, ale jej ugryzienie bylo jeszcze bardziej zabojcze! Otwor w 1otniaku Gobana byl otwarty w celu pochwycenia szalenca i zrzucenia go ze skaly. Jednak ten zamiar nie udal sie lotniakowi i jego jezdzcowi. "Wlocznia" dosiegla otworu lotniaka, w miejscu, gdzie dluga szyja przechodzila w cialo, dokladnie ponizej siodla. Wpadla do podobnego do ust, otoczonego chrzastkowymi haczykami otworu, przebila sie przez niego i wbila w cialo pomiedzy otworem a siodlem, gdzie wybuchla. Glowica rakiety przeciwpancernej, wypelniona materialem wybuchowym o bardzo wysokiej energii moglaby zatrzymac nawet ciezarowke. Z kolei ptasie kosci oraz membraniczne cialo lotniaka mialo strukture papierowej bibulki, ktore moglo dobrze radzic sobie z kulami z broni palnej i to nawet ze spora iloscia, dopoki stwor nie stracilby duzej ilosci plynow fizjologicznych na skutek powaznych obrazen. Ale rakieta kalibru 30 mm byla czyms innym. Nathan widzial, jakie skutki w ciele lotniaka wywolywaly eksplozje beltow miotanych z kuszy, ale czegos takiego jak teraz jeszcze nie widzial. Wybuch wygladal jak rozblysk gwiazdy i eksplozja cisnela szczatki stwora na wszystkie strony. Na dol polecialo podbrzusze razem z otworem do chwytania zdobyczy. Na boki frunely odciete masy miesni z nasady szyi razem z resztkami popregu siodla oraz chrzastkami krawedzi skrzydel. Do gory wybuch wyrzucil rozciete niczym nozem siodlo... oraz w taki sam sposob rozcietego Gobana! Jezdziec, siodlo i wszystko, co znajdowalo sie ponad centrum eksplozji, zostalo rozciete na dwie czesci! Kregoslup lotniaka zostal porabany na dwie lub trzy czesci. Ustala wszelka mozliwosc kontroli i pominawszy nieumarla nature krwi potwora, stwor po prostu zginal w powietrzu. Na koncu dlugiej szyi wciaz patrzyly oczy w jego prawie ludzkim pysku; rozowe robaki napedowe zwijaly sie w konwulsjach, chowajac sie do wnetrz swoich cial. Wygiete skrzydla zaczely opadac... ale calosc jeszcze szybowala w powietrzu. W chwili, gdy gumiaste mieso i gniazda robakow napedowych przemknely tuz nad jego glowa. Nathan schylil sie, starajac sie uniknac ulewy plynow lotniaka. Z dlugim ogonem, ktory podrygiwal jak zraniony waz, stwor przelecial przez krawedz skaly i polecial w dol jak kamien. Urzadzenie celownicze na glowie Nathana przekrzywilo sie i Nekroskop kleczal w krzakach, goraczkowo nakladajac je i ustawiajac prawidlowo. W koncu powstal... przeciw Wampyrom! W wyrzutni byla jeszcze jedna rakieta. Wystarczylo tylko pociagnac za spust. Chwilowo jednak lordowie i lady znalezli sie poza zasiegiem broni. Lecacy za stworem Gobana, lotniak Gniewicy instynktownie zawrocil, uciekajac przed blyskiem dobiegajacym z wyrzutni i wybuchu rakiety. Gniewica stracila rownowage, ale zdazyla uchwycic sie lekow siodla. Po jej lewej stronie, na tej samej wysokosci, szykowal sie do ladowania zdezorientowany i przestraszony lotniak Cankera. Jego robaki napedowe wily sie nerwowo w oczekiwaniu na dotkniecie skaly. Canker z trudem utrzymywal sie w siodle. Z przeklenstwem na ustach, Canker skoczyl na bok swojego wierzchowca, odbil sie od skrzydla i wyladowal w krzakach, a tuz po nim dotknal ziemi jego lotniak. Nathan natychmiast dostrzegl Cankera! Obaj spotkali sie wzrokiem! Psi Syn wiedzial, ze go zna, ale nie przypominal sobie, skad. Z kolei Nathan dobrze pamietal, gdzie spotkal Cankera. Byl to koszmar, ktorego nigdy nie zapomni: Tamtej nocy w Siedlisku... kiedy po raz pierwszy Gniewica ze swoimi renegatami przypuscila atak... dom Nany Kiklu zostal zrownany z ziemia przez wojownika, zas Nathan stracil przytomnosc. Kiedy juz doszedl do siebie, zobaczyl, ze jego dziewczyna Misha Zanesti lezala nieprzytomna w gruzach. Kiedy probowal ja przeniesc w kierunku wylomu zrobionego w ogrodzeniu, uslyszal za soba odglos krokow. Obejrzal sie... i zobaczyl wlasnie jego - Cankera Psiego Syna! Wystarczylo spojrzec na Cankera i widac, ze wsrod jego przodkow byl pies, lis lub wilk. A moze jakas mieszanka. Byl to loup-garou - wilkolak! Kiedy Nathan zobaczyl go po raz pierwszy, popelnil zrozumiala pomylke; myslal, ze to jest jedno z udomowionych zwierzat mieszkajacych w Siedlisku. Mial ksztalt szarego wilka i szedl prosto na niego od strony zniszczonej, glownej ulicy Siedliska... szukal kogos do towarzystwa, zeby wspolnie uciekac przed inwazja Wampyrow. Po chwili zauwazyl jednak, ze tego "wilka" otacza oblok mgly. Ten stwor szedl w jego kierunku, wyrazajac swoja postawa agresje... przystanal tylko na chwile, nastawil swoje wielkie uszy i nasluchiwal... a kiedy szedl na czterech konczynach, to obwachiwal ziemie. Zrenice jego oczu byly szkarlatne i polyskiwaly jak lampy w ciemnosci. Po chwili Nathan zauwazyl, ze mgla wcale go nie otacza, ale wydobywa sie z niego! Wampyr... Przy ogniskach Nathan nieraz slyszal historie opowiadane o nich... o ich mocach, przeksztalcaniu ciala, zezwierzeceniu. W tamtej chwili wiedzial juz, z czym ma do czynienia... oraz ze nadeszla chwila jego smierci! Canker podszedl blizej. Nathan probowal ocucic Mishe... ale bez skutku. Probowal przegonic ta psia, lisia, czy wilcza istote. Canker obwachal go, przechylil glowe na jedna strone i kiedy popatrzyl na dziewczyne w ramionach Nathana. z ust pociekla mu slina. "Twoja?", zawarczal. Nathan zaslonil Mishe swoim cialem, ale Psi Syn zlapal go i z latwoscia odrzucil na bok. "Nie, nie twoja - moja!", powiedzial. Nathan stracil przytomnosc, a kiedy sie obudzil, Mishy juz nie bylo. A jesli posiadl ja Canker? Ten koszmar wciaz go nawiedzal: widok Mishy w ramionach tej bestii, wyobrazenie tego, jak Canker zdziera z niej ubranie. Koszmar, ktorego nigdy nie zapomni, a ktory znowu przeplynal przez jego umysl seria zywych, kalejdoskopowych obrazow. Nigdy tez nie zapomni zlozonej tamtej nocy przysiegi. Slubowal, ze nie spocznie dopoty, dopoki psi lord nie zamieni sie w klab czarnego dymu oraz rozplywajacy sie w powietrzu, cuchnacy fetor. I oto spotkali sie... w odleglosci nie wiekszej niz pietnascie krokow... Namiar na cel byl prawidlowy; Nathan wymierzyl w piers Cankera, w jego serce. W soczewkach skrzyzowaly sie linie celownicze... nacisnal spust. Canker zobaczyl, co sie swieci. To bylo jak sen na jawie! Przeblysk oneiromancji. Wglad w jego najblizsza przyszlosc: Nicosc! Pustka, czern. Smierc? Nestor Nienawistnik byl swiadkiem calego zdarzenia. Widzial jak oslepiajace swiatlo wydobywa sie z niszczycielskiej broni, podobnej do skrzyni, usytuowanej na ramieniu jego Wielkiego Wroga (brata). Blyszczaca glowica bojowa wydluzyla sie, osiagajac magiczna predkosc i zmierza w strone Cankera, ciagnac za soba warkocz bialego, goracego ognia. Zobaczyl jak psi lord nurkuje, zeby sie ukryc, a rakieta z sykiem przelatuje pomiedzy nim a jego wierzchowcem, zeby trafic w pierwszego porucznika (jednego z pupilow Cankera, jak zwykl ich nazywac) siedzacego na lotniaku, ktory juz prawie wyladowal za swym lordem. No coz, wlasciwie to wyladowal, tyle, ze w postaci wielu karmazynowych kawalkow! Nestor nie zauwazyl, gdzie dokladnie trafila rakieta, ale mniejszy lotniak porucznika, z przetraconym kregoslupem, zostal sila wybuchu cisniety na ziemie jak cma trafiona packa. Zas dosiadajacy go jezdziec... doslownie splynal deszczem na ziemie! Rozwscieczona Gniewica wyslala swojego stwora przeciw czlowiekowi, stojacemu wsrod krzewow. Nestor przez chwile poczul dume: wszak to byl jego brat, Nathan. Okazal sie Wielkim i Poteznym Wrogiem, tak jak nazywal go Nestor. To nie wstyd obawiac sie kogos takiego! Nathan z kolei, widzac zblizajacego sie potwora z rozwartym otworem do chwytania zdobyczy, po prostu zniknal z oczu przeciwnikow. W krzakach lezal Canker. Psi lord nie poruszal sie! Nestor skierowal swojego lotniaka ku ziemi. Zsiadl z wierzchowca i podbiegl do przyjaciela. Ani na skorzanej tunice Cankera, ani na wilczej siersci pokrywajacej jego glowe, nie bylo widac krwi. Uderzyl glowa w skale, a nawet mozg Wampyra moze ulec wstrzasowi, pozbawiajac go przytomnosci. Nestor ujal w dlonie glowe Cankera i patrzyl w jego oczy. Canker go nie widzial, przed oczami pojawilo mu sie wspomnienie, ktore Nestor wyraznie odczytal. - Siggi! - Westchnal Canker, tracac przytomnosc. - Moja srebrna... srebrna pani z ksiezyca. Kto teraz zatroszczy sie... kto zatroszczy sie o ciebie? Po czym zapadla przewidziana przez Cankera nicosc. Pusta czern. Nie byla to jednak pustka lub czern prawdziwej smierci. Po chwili tkwiaca w nim larwa zaczela uzdrawiac uszkodzona czaszke i ciemnosc zamienila sie w sen. Sen byl wspomnieniem o przybyciu Siggi i o czterech miesiacach, ktore minely od tego czasu... Bylo to po tym, jak Nestor zaginal w Krainie Slonca, przeszedl pieszo gory i przywolal Zahara, zeby spotkal sie z nim wsrod szczytow, przybywajac z dodatkowym lotniakiem. Canker rowniez na niego czekal i uslyszal wolanie, polecial zatem wraz z Zaharem, aby powitac nekromante i pogratulowac mu szczesliwego powrotu. Kiedy jednak wracali do ostatniego z ocalalych zamczysk i przelatywali ponad Brama do Krainy Piekiel, zobaczyli cos niezwyklego. Z krateru, na ktorym usytuowana byla Brama, potykajac sie schodzila kobieca postac. Skad wziela sie tutaj kobieta? Po wyladowaniu podeszli do niej. Nestor i Zahar z zaciekawieniem, ale Canker w calkowitym zdumieniu, zachwycie, oczarowaniu! Psi lord wygladal jak sparalizowany, a jego oczy upajaly sie pieknem tej zachwycajacej postaci. Byla piekna, miala odmienny koloryt, a jej ubior (o ile to bylo ubranie, a nie otaczajaca ja mgielka) byl wykonany z delikatnej materii, lekkiej jak promienie ksiezyca. Dzieki temu Canker rozpoznal kim jest, kim musi byc. Cyganka? Na pewno nie! Kobieta-albinosem z plemienia Wedrowcow, ktorej od urodzenia brak bylo pigmentu? Niemozliwe - przeciez jej oczy byly bardziej niebieskie, niz niebo w bezchmurne poludnie! Jej figura byla nienaganna, miala srebrno-blond wlosy i blada skore. Miala dlugie nogi i mocne cialo, ktore widac bylo wyraznie pod jedwabnym odzieniem. Canker dobrze wiedzial, kim byla. Od bardzo dawna nawiedzaly go oneiromantyczne sny o niej... srebrnej pieknosci z ksiezyca! Psi lord (podobnie jak jego wilczy kuzyni, korzystajacy z wolnosci w gorach) spiewal serenady na czesc ksiezyca, ktory przemierzal niebo po swej zmiennej orbicie. Na balkonie w Parszywym Dworze skonstruowal nawet wielkie organy z wydrazonych kosci, na ktorych gral, akompaniujac do spiewanych piesni. A wszystko dlatego, ze snil o niej; snil, ze pewnego dnia uslyszy te piesn i zwabiona muzyka zejdzie z wysokosci, aby zamieszkac wraz z nim w Parszywym Dworze. I oto sie zjawila! Nie bylo szans klocic sie z Cankerem o te dziewczyne. Canker bez cienia watpliwosci wiedzial, ze to ona byla srebrna pieknoscia z ksiezyca. I jesli Nestor lub Zahar zechcieliby podwazac zdanie Cankera, a zwlaszcza jego prawo do tej dziewczyny, to sprowadziliby na siebie wielkie klopoty. Ale nic takiego sie nie stalo, dostrzegli, do kogo ona nalezy - a jesli nie, to byli zbyt zaskoczeni (byc moze na swoje szczescie), aby sprzeciwiac sie jego snom lub jego prawom - i Canker zabral ja do Parszywego Dworu. Zabral ja w doslownym tego slowa znaczeniu, poniewaz kiedy zblizyl sie do niej w poblizu Bramy, spojrzala na niego i zemdlona padla mu w ramiona. Najwyrazniej (pomyslal Canker) byla bardzo przejeta tym, ze tak szybko ja odnalazl. Ze odnalazl ja ten, ktory wabil ja ze swej swiatyni na wysokosci... ten, ktory jest tak przystojny. Kiedy w Parszywym Dworze doszla do siebie, Canker szybko zorientowal sie, ze nie pomylil sie. Ona nic nie wiedziala o ludziach, ani o Wampyrach. W ogole nic nie wiedziala! Nie byla glupia, ale nieskazona tym swiatem. Miala jednak wdziek, piekno i wiedziala, jak oczarowac Cankera. Na to jednak mial jeszcze przyjsc czas. Najpierw Canker musial ja wszystkiego nauczyc! Uczyl ja regul panujacych w zamczysku i w Parszywym Dworze. Byla teraz przeciez pania Parszywego Dworu, druga co do waznosci osoba po Cankerze. Pania i to bedac zaledwie kobieta, a nie Wampyrem! Ha - "tylko" kobieta! Latwo powiedziec - przeciez nigdy jeszcze nie pojawila sie taka kobieta. Zaczal ja wiec uczyc. Tylko... jak tu uczyc kogos, kto nie mowi jezykiem ani Cyganow, ani Wampyrow? To powstrzymalo go na chwile. Pozniej jednak dowiedzial sie czegos. Jego ksiezycowa kochanka nie znala jezyka... a jednak wszystko rozumiala! Zlodziejka mysli. Istoty z ksiezyca nie znaly mowy, poniewaz porozumiewaly sie mysla, a kiedy nie chcialy sie z kims komunikowac, to zasnuwaly swe mysli nieprzenikalna, mentalna mgla. Cankera to nie dziwilo, wszak kobiety podobnie jak mezczyzni tworza pozadliwe mysli. Canker dobrze o tym wiedzial; jego wampirze kobiety byly dziwkami o dwoch parach ust. Potrafily jednymi i drugimi ssac oraz calowac. No, ale seks? Z kims takim jak pieknosc Cankera? Rzecz nie do pomyslenia... na razie. Ona byla nietykalna, bogini! To on ja taka stworzyl. Siedziala na swoim tronie z rzezbionej chrzastki w prywatnej komnacie Cankera i on byl pierwsza istota, jaka zobaczyla w tym swiecie. Poza tym, coz to za bogini bez swych wielbicieli? A jesli ona byla boginia, to Canker byl z pewnoscia bogiem, albo prawie bogiem. Musial ja przekonac, ze ma boskie cechy, byc bogiem w jej oczach! I nie tylko w oczach ksiezycowej pieknosci, ale w oczach calego dworu. W zasadzie tak juz bylo. No, jesli nie byl bogiem, to na pewno byl lordem. Lordem, ktory za partnerke ma boginie. Jego najmniej prawdopodobny sen stal sie prawda! Na imie miala Siggi. Dowiedzial sie tego, kiedy pochylal sie nad nia, gdy spala i siegal do jej umyslu w tych rzadkich chwilach, kiedy sie nie pilnowala, a jej umyslowa mgla rzedla. W jej swiecie (na pewno na ksiezycu) miala wroga, ktorego imie oraz twarz byly sednem jej koszmarow. Nawet teraz, pod opieka Cankera, bala sie go, a jej usta wydawaly jek, wypowiadajac jego imie i wowczas srebrne kropelki potu rzucaly blaski nad jej brwia. Turkur! Turkur Tzonov! Dziwne i obco brzmiace imie, niespotykane wsrod Cyganow i Wampyrow. Jednak tego imienia jego ksiezycowa pieknosc nie mogla zapomniec. Canker tez je dobrze zapamietal. Z jego gardla wydobylo sie warkniecie i kiedy podgladal jej przestraszony umysl, potrafil nawet zobaczyc, wydobyta z pamieci Siggi twarz tego ksiezycowego potwora. Myslac o tym wrogu, Canker przyrzekal: "Z calego serca... z calej krwi... ze wszystkich sil. Z cala wampyrza moca... z pomoca oneiromancji... z sila likantropii. Ze wszystkim, co posiadam i wszystkim, czym jestem! Ani czlowiek, ani potwor, czy to pochodzacy z ksiezyca, czy majacy ludzka nature, czy z plemienia nietoperzy, ani nawet stwor z obcych swiatow nigdy nas nie rozdzieli. Ja, Canker Psi Syn przysiegam to na moje zeby, na moje jaja, na krew tetniaca w moich zylach!" Podchodzac zas do okna wychodzacego na polnoc i patrzac na ksiezyc rzekl: "Niech przyjdzie ow Turkur. Dumny i wyniosly? Canker pokaze mu, co to duma i wynioslosc! Pozre jego oczy i twarz, a potem odesle go z powrotem na wielkim czarnym lotniaku, slepego i zakrwawionego, dym zas bedzie unosil sie z jego ran, a krzyk bolu bedzie sie niesc poprzez noc!" Tak brzmialo slubowanie Wampyra... Siggi przywykla do niego. Przyzwyczaila sie do stworow wartowniczych, ktore przemierzaly korytarze dworu, kiedy ich pan spal lub polowal w Krainie Slonca. Bardzo szybko "zaaklimatyzowala sie", czyli zaakceptowala swoj los, co nie bylo takie trudne, poniewaz nie znala innego zycia. Dwor wraz ze wszystkimi jego stworami byl jej domem, a Canker jej obronca. Byla ponadto adorowana przez niego. I pomimo calej utraconej wiedzy, skradzionej z jej umyslu przez szalenca Turkura Tzonova w magmatycznych wnetrznosciach Perchorska, Siggi zachowala swa zmyslowosc; porazajacy, zwierzecy magnetyzm, te esencje kobiecosci, ktora zawsze ja przepelniala. Miala takze potrzeby. Od kiedy skonczyla czternascie lat, zawsze byla z jakims mezczyzna. Nie mogla ich teraz sobie przypomniec, ale pamietala jak to bylo; wiedziala jak. Ponadto zawsze, jak to bywa w przypadku zmyslowych kobiet, pociagala ja wladza. W Parszywym Dworze wladza nalezala tylko do jednej osoby. Bylo to zrodlo szalonej energii, a nazywalo sie Canker Psi Syn. Jesli chodzi o jego "pupilkow", synow krwi, porucznikow, niewolnikow - owszem, byli ludzmi, choc ich pan przejawial raczej cechy zwierzece - to w porownaniu z nimi Canker byl kims wspanialym. Dla umyslu oproznionego z koncepcji uswiecajacych czlowieka, jako kogos szlachetnego czy wartosciowego, Canker byl kims idealnym! Czy byl romantykiem? Tak, psi lord byl nim. Zabieral ja do polnocnej galerii, gdzie miescil sie gigantyczny instrument z wydrazonych kosci, ustawial nawiew, tak aby wiatr wiejacy od strony Krainy Wiecznych Lodow ozywial instrument, i gral na swych wielkich organach z wprawa prawdziwego mistrza. I podczas gdy reszta mieszkancow Wiezycy Gniewu jeczala slyszac te kakofonie, Siggi-ksiezycowa pieknosc smiala sie, klaskala a nawet doprowadzala ja do lez radosc plynaca z muzyki Cankera - a moze zawarty w niej bol. Canker przez caly czas utrzymywal ja na piedestale, ponad ziemskimi zadzami i nigdy ani jedna rozpustna mysl dotyczaca Siggi nie przemknela przez jego wampyrzy umysl. Wszak ona byla jego ksiezycowa pieknoscia, a jej cialo bylo najswietsze z najswietszych, zas on byl jedynie wielkim psem. Nie przekupilby jej, ani w zaden sposob nie zmienil. A kiedy szla spac do swojego lozka, Canker szedl za nia i zasypial u progu jej drzwi. W tym przypadku psi lord zamienil sie w psiego stroza. Bardzo wiernego psa. Ze wspomnieniami czy bez, Siggi byla ta sama Siggi - kobieta pelna zadzy. Pragnela Cankera, poniewaz nikogo wiecej nie znala (i do nikogo nie mogla go porownac). Ponadto byl on w takim samym stopniu psem, jak i czlowiekiem. W koncu uwiodla go i nawet z lekkim podejrzeniem, ze mogloby to jej zaszkodzic, zaciagnela do lozka. Zaskoczony, przekonany, ze sni mu sie najwspanialszy z zakazanych snow, Canker dal sie namowic. Wiedzac, ze jej cialo jest kruche, Canker byl bardzo delikatny, moze nawet za bardzo, tak wiec to ona przejela inicjatywe. Tym zdobyla ostatecznie wielka i straszliwa bestie - nie tylko samym pieknem, ale takze popedem tak odmiennym i tak poteznym, jak jego zadze. W koncu stal sie zabawka w rekach kobiety z innego swiata. W swej niewinnosci Siggi nie mogla wiedziec, ze bawiac sie z Cankerem Psim Synem, bawi sie takze z wlasna dusza. Canker musial przedstawic swoja ksiezycowa pieknosc wszystkim mieszkancom wiezycy, wszystkim lordom, dowodcom porucznikow, a takze lady Gniewicy... jej przede wszystkim. I dobrze! Niech w koncu pozna prawdziwa lady! Psi lord nie mial jednak w zwyczaju nikogo zapraszac do siebie. Parszywy Dwor byl tajemnica dla innych, a jego wilczy wlasciciel byl bardzo dumny z tej tajemniczosci. Canker porozmawial zatem z nekromanta Nestorem, swoim jedynym przyjacielem i razem uzgodnili, jak przedstawic wszystkim Siggi. Wszyscy lordowie oraz lady zostali zaproszeni do Suckscaru, dworu Nestora, na wielkie przyjecie urzadzone na czesc Siggi, ksiezycowej kochanki Cankera. Przyjecie na czesc zwyklej niewolnicy, "zwyczajnej kobiety"? Na dodatek kobiety z innego swiata? Tego jeszcze nie bylo! Wszyscy lordowie byli jednak zaciekawieni, a najbardziej Gniewica. Przyjecie wyznaczono na jedenasty zachod slonca od przybycia Siggi do Krainy Gwiazd. Lordowie oraz lady przybywali aby odkryc te niezwykla postac, ktora zawladnela niegdys wscieklym sercem psiego lorda oraz jego monumentalna wyobraznia. Ich ciekawosc powinna zostac zaspokojona. Od czasu przybycia Siggi do Krainy Gwiazd nikt jej nie widzial, oprocz Nestora Nienawistnika, i kazdy zastanawial sie, jak wyglada ta pieknosc. Uzgodniono, ze przyjecie odbedzie sie na cztery godziny przed wschodem slonca. Dzieki temu pozostawalo wiele czasu na przechadzki, zaklady, picie i jedzenie, zanim o brzasku slonca wszyscy beda musieli powrocic do swoich dworow oraz do komnat zabezpieczonych przed swiatlem dnia. Nestor przygotowywal przyjecie w Suckscarze. Gniewica wraz ze swoimi glownymi porucznikami miala zejsc pieszo na dol ze swojej Iglicy Gniewu. Canker i jego szczeniaki dobrze znali droge z Parszywego Dworu (Nestor i tak wiedzial, ze przyleca na lotniakach, no i oczywiscie spoznia sie, zeby Canker mogl zrobic na wszystkich wrazenie swoim pojawieniem sie). Wran Wscieklica i Spiro Zabojczooki nie mogli przejsc przez Parszywy Dwor (Canker nigdy by sie na to nie zgodzil), a wiec musieli przyleciec. Nie nalezalo liczyc na to, ze Gorvi Przechera mialby wspinac sie niemal pol mili pionowo do gory z Guilesump. a zatem rowniez skorzysta z lotniaka. Trzeba bylo zatem przygotowac ladowisko dla lotniakow oraz sluzbe, ktora miala sie nimi zajac. Nestor zadbal o wszystko. Nie byl to wielki wysilek - bardzo duzo zawdzieczal psiemu lordowi. W koncu nadeszla umowiona godzina. Pierwszy pojawil sie Wran Wscieklica. Byli z nim jego pierwszy i drugi porucznik. Wran mial na sobie przepiekny plaszcz z szarego wilka, karmazynowy pas, czarne spodnie z futra nietoperzy i skorzane buty. Badawczo wciagal powietrze nozdrzami i szczypal sie po malej czarnej narosli na brodzie. Tuz za nim szedl jego brat, Spiro Zabojczooki. Jesli chodzi o niego, to mial na sobie lachmany, podobnie jak jego ludzie. Nestor powital ich na ladowisku, wskazal ich niewolnikom, gdzie maja odprowadzic latajace stwory i kazal swojemu porucznikowi zaprowadzic ich do wielkiego hallu, mieszczacego sie ponizej prywatnych apartamentow. Chwile pozniej nadlecial ze swoimi porucznikami Gorvi Przechera, zas Grig - czlowiek Nestora - poinformowal, ze schodami schodzi Gniewica. Lady dobrze znala droge do Suckscaru, a stwory wartownicze Nestora wiedzialy, z kim maja do czynienia. Na wszelki wypadek rozkazal przepuscic ja, przeszla zatem bez przeszkod razem z dwojka swoich ludzi. Czekano juz tylko na Cankera i jego pupilkow oraz, rzecz jasna, na jego ksiezycowa pieknosc. Jednak wszyscy musieli czekac ponad pol godziny na jego przybycie i Nestor robil wszystko, co w jego mocy, aby zabawiac towarzystwo. Takie spoznienie moglo stanowic obraze dla innych. Gniewica Zmartwychwstala byla bardzo zaciekawiona, a wynikalo to z tego, ze byla kobieta. Ponadto interesowaly ja zmiany, jakie zaszly w zachowaniu Nestora. Zmienila sie nie tylko jego postawa, ale takze charakter. Wygladalo na to, ze stal sie mistykiem, odludkiem na wzor ktoregos ze starcow z Turgosheim, lub raczej jak mlody Vormulac Niespiacy, albo lord-jasnowidz Maglore. Nestor bardzo sie zmienil, zwlaszcza w oczach kogos takiego jak Gniewica, ktora bardzo dobrze go znala. Gdzie sie podziala jego zadza i mroczny poped - pasja zycia Wampyra? Kiedys byla to jego najistotniejsza cecha. Nawet bez impulsow plynacych od wampira, chec zycia buzowala w nim, niczym ogien. Promieniowal goracem, a czerwien rozswietlala jego ciemne serce. Gniewica wiedziala o tym, poniewaz dane jej bylo to poczuc. Kochala go zarowno w lozku, jak i poza nim. Kochala dotyk i zapach samej mysli o nim. Ale to juz minelo. Hm... tesknila za tym. Tesknila, ale... nie za bardzo. Przeciez jedna erekcja jest taka sama jak kolejna, a mezczyzna to w koncu tylko mezczyzna. Ogien palil sie zbyt mocnym plomieniem. Gniewica mogla zaakceptowac takie wytlumaczenie, ze byc moze to ona wyssala z niego zar; ze on stal sie dla Gniewicy Zmartwychwstalej realizacja jej pozadania do czasu, gdy jej potrzeby nie zostaly zaspokojone. To mozna bylo zaakceptowac. Ale co by bylo, gdyby sie mylila? Gdyby Nestor ukryl swe mysli, chowajac przed nia nie tyle swa slabosc, ile sile, pasje ktora dla niej bylaby nie do pojecia? Ktora przekraczalaby jej wampyrze pojmowanie, poniewaz wszystkie ludzkie cechy od dawna zostaly juz pozarte przez jej pasozyta. Czyzby on posiadal jeszcze zdolnosc - calkowicie ludzka zdolnosc - kochania? Prawdziwego przezywania milosci? Czegos takiego Gniewica nie byla w stanie zaakceptowac! Pomysl, ze ona go wyczerpala jest dobry, ale ze ktos inny moglby to zrobic - nie wchodzi w ogole w gre! Byla jeszcze ta cyganska ulicznica, Misha, dziwka Lidesci, wspomnienie z zamierzchlej przeszlosci. Gniewica odkryla jej obecnosc w myslach nekromanty, kiedy jego umysl byl dostepniejszych, choc byl juz wtedy Wampyrem. Pamietal ja oraz pamietal o nienawisci do tego, ktory ja wykradl. To dlatego, chcac wyrownac rachunki, wyruszyl kiedys razem z Zaharem do Krainy Slonca. Bylo to prawie trzy miesiace temu i ta wyprawa zmienila go calkowicie. Wraz z odbijajacym sie od scian echem glosnego smiechu, wpadajacego do sali bankietowej, lady Gniewica umyslowo rozpoznala, czyj to smiech, a takze dostrzegla swoje poirytowanie. Oczywiscie, ze byl to smiech Cankera, ktory poprzedzal psiego lorda tak samo, jak blyskawica poprzedza grzmot... II Gniewica, Wran, Spiro Kiedy umilkl odglos smiechu Cankera Psiego Syna, Gniewica zakonczyla swoje rozmyslania i rozejrzala sie po sali. Patrzac na nia nikt nie zauwazylby, ze przez jakis czas myslami byla daleko stad. Z wygladu - z wyjatkiem uszu w ksztalcie muszli - byla mloda i piekna dziewczyna. Wycwiczony i nie wymagajacy zadnego wysilku metamorfizm jej larwy ukrywal potwora w pieknym przebraniu.Byl to na tyle dobry kamuflaz, ze nikt - nawet wampyrzy lord - nie podejrzewalby, ze ma za soba setke lat zycia, za wyjatkiem sytuacji, w ktorej gniew obnazal jej wnetrze. W takich sytuacjach lady zmieniala sie niesamowicie. Byla to prawdziwa transformacja, niewiarygodny katabolizm. To tak, jakby ogladalo sie zerwane z drzewa, dojrzale jablko, ktore zamienia sie stopniowo w zgnila i zgrzybiala breje. Ta zmiana w przypadku lady byla skrocona do dziesieciu koszmarnych sekund. Pozniej mozna bylo zrozumiec, dlaczego samica tego gatunku jest najniebezpieczniejsza i najjadowitsza. Teraz jednak jej potwor pozostawal w ukryciu, a Gniewica byla piekna. Nie miala zadnych wad otaczajacych ja lordow. Miala skore biala jak mleko, bez zadnych skaz. Jej czarne, blyszczace wlosy opadaly na ramiona, na ktorych wisial zloty naszyjnik. Z tej zlotej obrozy zwisaly sznurki splecione z futer nietoperzy, tworzac mglista zaslone az do kolan - zaslona byla mglista, ale nie zaslaniala wszystkiego. Kiedy sie poruszala, sznurki takze poruszaly sie, odslaniajac piers o lagodnym zaokragleniu, albo brazowy sutek, czy kragle biodra i smukle uda. Dzieki temu (zupelnie swiadomie, poniewaz Gniewica szczycila sie swoimi umiejetnosciami) nie musiala tak bardzo zabezpieczac swoich mysli. Lordowie patrzac na jej cialo zajmowali sie bardziej widokiem, niz zagladaniem w jej umysl. Lady z dwoma porucznikami po bokach siedziala z jednego konca stolu. Gorvi z dwoma ludzmi oraz Spiro z kolejnymi dwoma siedzieli po jednej stronie, a Nestor, Grig, Zahar oraz Wran Wscieklica ze swoimi ludzmi siedzieli po drugiej stronie. Na prosbe psiego lorda, glowne miejsce przy stole pozostawiono dla niego. Na stole rozlozono przerozne przystawki: przepolowione serca wilcze i niedzwiedzie; ryby w potrawce; rozne strawy i upieczone kawalki miesa; misy z owocami. Nestor Nienawistnik wstal, kiedy uslyszal smiech Cankera. Spojrzal na balkon, z ktorego wiodl korytarz na ladowisko. Bez watpienia byt to psi lord oraz jego ksiezycowa pieknosc. Gniewica zastanawiala sie, dlaczego Canker ukrywal ja przez caly czas. Wszyscy patrzyli w kierunku korytarza, Nestor zas podszedl do schodow i zawolal: - Chodz przyjacielu. Niestety, spozniles sie i jedzenie juz wystyglo. -Mialem drobny klopot - odszczeknal Canker, klamiac z prawdziwa biegloscia. - Jeden z moich stworow zwariowal, poczulem sie zatem w obowiazku osobiscie zarznac go i przeznaczyc na pozywienie. Byla to jednak - wzruszyl ramionami - krwawa robota i musialem doprowadzic sie do porzadku. Wybaczcie, prosze, nasze spoznienie. Wraz ze swa tajemnicza kobieta schodzil po schodach, a tuz za nimi szli dwaj porucznicy. Nie byli to synowie psiego lorda (jego dzieci, ktore urodzily sie w Parszywym Dworze byly jeszcze bardzo male), tylko niewolnicy porwani z Krainy Slonca, ktorych wyglad przypominal cechy wilkow. Zeby zrobic wrazenie, Canker zatrzymal sie na chwile po zejsciu ze schodow. Odwrocil sie do Nestora i nisko sie uklonil. Byl caly ubrany na czerwono. Mial czerwona kamizelke i plaszcz oraz bufiaste czerwone bryczesy. Rude wlosy na glowie pasowaly do czerwieni oczu, mialy w sobie cos z lisa, jednak otwarte pokazywanie tego budzilo zdumienie. Nestor jeszcze nigdy nie widzial go tak wystrojonego. Po chwili ponownie odezwal sie wilczy smiech psiego lorda, po czym przeszedl w wycie, zas lord skoczyl na cztery lapy i zaczal sie otrzepywac. W koncu dzwieczace echo zamarlo; Canker zamilkl i wyprostowal sie. Ponownie otrzepal sie, tym razem jednak z wlasnej woli, jakby strzepywal z siebie uprzedni nastroj. Rozejrzal sie po sali i powiedzial: - Moj drogi lordzie Nestorze. Drodzy lordowie i lady. Jest mi niezmiernie przykro z powodu spoznienia, ale jak wiecie, nie mam poczucia czasu. Pewnie spoznilem sie na wlasne urodziny. Jesli dopisze mi szczescie, to spoznie sie takze na wlasny pogrzeb. Jesli chodzi o nasze, jakze rzadkie spotkania, to zapewne zauwazyliscie, ze zawsze sie spozniam! Dwa i pol roku temu przybyl do nas mlody lord Nienawistnik i osiadl w Suckscarze. Wtedy los sie do mnie usmiechnal. Bo wlasnie Nestor nauczyl mnie ksiezycowej muzyki, dzieki ktorej przyciagnalem moja przybyla z ksiezyca pieknosc. Nauczylem sie grac na organach zbudowanych z kosci wojownikow, zebranych na polach bitewnych. Ale wlasnie na przyjeciu u Wrana przyszedl mi ten pomysl do glowy, kiedy zaczalem dmuchac w cyganski flecik, aby zabawic was muzyka. Najwyrazniej byliscie rozbawieni, poniewaz pomysleliscie, ze oszalalem... - Jego usta zmienily sie i przestaly byc czescia wielkich szczek wilka, co pozwolilo mu na szeroki, ludzki usmiech. -Przeciez nie zaprzeczycie - nikt nie mial takiego zamiaru - ze uwazaliscie mnie za wariata, za ofiare ksiezyca, jaka wczesniej byl moj ojciec. Ale ksiezyc nie jest moim przesladowca, lecz nauczycielem i przyjacielem. Zeslal mi sny o ksiezycowej kochance - wiadomosci z ksiezyca! Jak wiecie posiadam talent oneiromancji, dzieki czemu moge odkryc przyszlosc i prawde w snach. Dzieki temu wiedzialem, ze tak sie stanie. Godzine za godzina i noc po nocy gralem ksiezycowa muzyke i spiewalem do niej na wysokosciach, wiedzac, ze mnie uslyszy i zejdzie do mnie do Parszywego Dworu... i tak sie stalo! Nastal zatem najwyzszy czas, abyscie ujrzeli czego dokonal Canker przy pomocy swej muzyki i swojego "szalenstwa". Przedstawiam wam Siggi! Do tej pory Siggi miala na sobie suknie z futra w kolorze najczystszej bieli z nietoperzy-albinosow, twarz miala zakryta blyszczacym woalem, ktory zwisal przyczepiony do zrobionej z chrzastek korony. Kiedy psi lord skonczyl przemowe, zdjal z jej glowy korone i podal ja jednemu z niewolnikow, po czym delikatnie rozwiazal suknie i zdjal z marmurowych ramion Siggi, a wowczas ukazala sie niemal w taki sam sposob, jak w polmroku o brzasku w Krainie Gwiazd i nienaturalnym blasku emanujacym z Bramy do Krainy Piekiel. Byla niemal taka sama. Jednak minely trzy miesiace... -I oto! - Odezwal sie znowu Canker. - Przebudzila sie! - Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Bo pomimo tego, ze nadal byla jego ksiezycowa pieknoscia, a jej karnacja oraz piekno przycmiewaly wszystko, to wiadomo bylo, ze jej zewnetrzna forma ulegnie zmianie. Jej platynowe wlosy, polyskujaca skora... tak, na razie. Jej ksztalty moglyby kazdego mezczyzne doprowadzic do obledu. Plotki mowily, ze jej oczy sa blekitne jak niebo nad polnocna zorza, ale w istocie juz takie nie byly. Gniewica wiedziala, ze nie jest jedyna lady w Wiezycy Gniewu. -Przebudzona! - Szczeknal Canker ponownie. Jedno slowo ale wszyscy wiedzieli, co to znaczy: Siggi spala. Spala dlugim, zimnym snem bez oddychania. Snem, ktory zamienial to co zywe w nieumarle. -Wlasnie! - Psi lord dodal kolejne slowo, nie pozwalajac nikomu dojsc do slowa. - Tak jak ja zwabilem ja, aby przybyla z ksiezyca do naszego swiata, tak ona zwabila moje jajo, aby w niej zamieszkalo. Zaakceptujcie ja, albowiem ona przybyla do nas. Ta lady jest Wampyrem! Karmazynowooka ujela psiego lorda pod ramie i usmiechnela sie niepewnie, ale na pewno nie naiwnie, ukazujac przy tym bielutkie zeby. Kiedy ziewnela, zobaczyli w glebi jej ust, zaczynajacy sie juz rozdwajac, ciemny koniec jezyka... Canker Psi Syn mial czasem sny, w ktorych braly udzial inne osoby, i w ktorych snil tak, jakby byl tymi osobami. Rzadko mu sie to zdarzalo i zazwyczaj przepowiadalo zdarzenie z bliskiej przyszlosci. Dzieki temu wiedzial, ze jego sztuka oneiromancji jest prawdziwa. Tym razem zobaczyl, ze Gniewica przejmuje sie Nestorem Nienawistnikiem i ma podobne przemyslenia na jego temat, choc jej motywy roznily sie od motywow Cankera. O ile Canker urodzil sie niezdolny do kochania czlowieka (chociaz Wampyry sa zdolne do milosci braterskiej), to Gniewica potrafila kochac tylko sama siebie. Dlatego mogla w jednej chwili nic nie czuc do Nestora, a w nastepnej wsciekac sie, gdy pomyslala, ze moglby byc ktos inny, lub na samo wspomnienie tej "suki Lidesci" z Krainy Slonca. Canker wiedzial, ze o kogos chodzilo, ze Nestora swedza stare blizny, ze sa to blizny obecne w umysle i pochodza z czasow zapomnianej mlodosci. Choc Canker i Nestor byli sobie bliscy, to nigdy nie rozmawiali ze soba na temat Wielkiego Wroga Nestora. Co wiecej, psi lord wiedzial, ze Nestor staral sie pokonac swego nieznanego rywala i omal nie skonczylo sie to dla niego tragicznie! Zatem podejrzenia Gniewicy Zmartwychwstalej jedynie potwierdzily to, co Canker i tak juz wiedzial: w zyciu Nestora byla kiedys nieznana kobieta. Byla to jednak bardzo zagmatwana sprawa, a poza tym bolala go glowa... i zimny wiatr owiewal mu plecy mierzwiac futro. Co to? Probowal usiasc, ale mogl ruszyc tylko reka. Przelozony przez siodlo lezal twarza na dol po jednej stronie, wygiety w plecach posrodku, zas nogi zwisaly, kolyszac sie po drugiej stronie siodla. Parzyl na dol i niewyraznie dostrzegal z daleka mgle i dym... scene z Piekla rodem! Wybuchy... jasne, oslepiajace, ogluszajace, glosniejsze i bardziej smiertelne od wszystkiego, czego Cyganie Lidesci uzywali do tej pory. Dym oraz ryk przeszywal nocne powietrze. Towarzyszylo mu wycie wojownikow i zamierajacy odglos ich zepsutego napedu odrzutowego. Gdzieniegdzie fruwaly jeszcze lotniaki z uszkodzonymi skrzydlami tylko po to, by spasc z powrotem w ogien i dym. Jeden wojownik zostal trafiony rakieta i eksplodowaly mu pecherze. Uszkodzona bestia spadla na ziemie, gdzie malutkie figurki ludzi podbiegly do niej z olejem i pochodniami, zamieniajac go w zywa pochodnie. Slychac bylo oblakanczy, metaliczny stukot gigantycznych cykad, ktoremu towarzyszyly rozblyski jasnego, bialego swiatla oraz smiertelne okrzyki ludzi i potworow... glownie jednak niewolnikow, porucznikow, lotniakow, wojownikow. Krotko mowiac: kleska! -Co...? - Zastanawial sie Canker, tym razem na glos. Lecacy obok Nestor Nienawistnik zauwazyl, ze Canker odzyskal juz przytomnosc i zawolal do niego: - Canker, masz wolna lewa reke. Pociagnij za koniec liny przy lewej stopie i bedziesz rozwiazany. Jesli nie wiesz, co sie dzieje, to informuje cie, ze lecimy do domu. - Po czym dodal przez zacisniete zeby, ze zloscia w glosie: -...gdzie zapewne popatrzymy na siebie jak na glupkow, wylizemy sie z ran i podsumujemy nasze pierdolone straty! Nekromanta byl ozywiony w takim stopniu, w jakim Canker nie widzial go od trzech miesiecy. Ale psiego lorda bolala glowa i mial wystarczajaco duzo wlasnych problemow... Spiro Zabojczooki i Wran Wscieklica lecieli po lewej stronie i nieco z tylu za Cankerem. Widzieli jak wyladowal i rzucil sie na ziemie. W jednej chwili pomysleli to samo: Niech to szlag! Blizniaki bez trudu przekazywaly sobie mysli, jednoczesnie chroniac je przed innymi. Czlowiek-pies przezyl!, mruknal Wran Wscieklica. A czego sie spodziewales?, odparl Spiro. Myslales, ze takie palniecie w wilczy leb zabije go? Dobrze by bylo! Bylby przynajmniej jakis pozytek z tej nocy. Ano, masz racje. Przytaknal Spiro. Gdyby o tym pomyslec, to calkiem spory pozytek. Przejalbym Parszywy Dwor i wszystko, co sie w nim znajduje, byloby rowniez moje! Wran usmiechnal sie. Naprawde wszystko? Oblizal wargi i przeslal bratu myslowy obraz. To takze? Wszystko!, brzmiala odpowiedz. Usmiech zniknal z twarzy Wrana, jakby starty podmuchem powietrza. Postawa Spiro bardzo go ostatnio irytowala, wlasciwie od czasu, gdy po raz pierwszy zamordowal zabojczym okiem. Nie zawsze tak bylo. Przed laty w Turgosheim blizniakow laczyla wspolna nienawisc i strach przed ojcem oraz jego zabojczym okiem. Pewnego dnia razem go zamordowali. Jednak teraz, im dluzej Wran mieszkal w poblizu swojego brata w Oblakanczym Dworze, tym bardziej dostrzegal w Spirze obraz wlasnego ojca, Eygora Zabojczookiego. Te mysl trzymal w tajemnicy nie tylko przed pozostalymi Wampyrami, ale takze (a moze szczegolnie) przed swoim bratem. No wiec?, powiedzial zdawkowo Spiro, jakby mial to byc poczatek sprzeczki. Nie przygotowany na to Wran, odpowiedzial: No wiec co? Czy to bylo pytanie? Wiesz, ze tak. Powiedzialem, ze gdyby Canker zostal wyeliminowany, to zabieram Parszywy Dwor razem ze wszystkim, co w srodku. A ty... nic nie odpowiedziales, a to wyglada mi na pytanie. Zgadzasz sie z tym? Wran wzruszyl w myslach ramionami. Czesciowo, byc moze juz zbyt dlugo razem przebywalismy zarowno w Turgosheim, jak i w Wiezycy Gniewu. Zawsze planowalismy miec wlasne dwory. Ale ta Siggi... co za kobieta. Ja takze zatrzymasz dla siebie? Nie jestes zbyt chciwy? Och? Wpadla ci w oko. Spiro tym razem sie rozgniewal. Myslalem, ze Gniewica to twoja laska. Wran znowu wzruszyl w myslach ramionami. Gniewica jest niezla, o ile nie przesadza. Widziales ja jak sie wsciekla tam na dole? Oczywiscie, ze potrafi oglupic mezczyzn swoim wygladem, tak jak panienki z Krainy Slonca. Ale kiedy jest wsciekla... ...Cofnal sie myslami pietnascie minut wstecz i przypomnial sobie Gniewice, kiedy nadlatywala nad wielka skale, tuz przed i zaraz po tym, jak jej bestia zaatakowala. Jej okrzyk wscieklosci, kiedy poganiala swego wierzchowca, wydajac telepatyczna komende: Dorwij go, podnies, zrzuc ze skaly! I monstrualna metamorfoza Gniewicy, nie tylko w tonie glosu, ale takze na twarzy i w sylwetce. Wran juz to kiedys widzial, podobnie jak Spiro i Canker oraz Gorvi. Bylo to trzy i pol roku temu na nadzwyczajnym spotkaniu Wampyrow u Vormulaca. Jej zmiana byla straszna nawet dla tak strasznego Wampyra, jakim byl Wran Wscieklica. W miejscu gdzie przed chwila byla dziewczyna, pojawila sie... wiedzma! Gniewica urosla o kilka cali, wydluzajac swe cialo i wyrastajac ponad skorzana zbroje. Zdrowy wyglad jej skory przybral ziemista barwe podobna do koloru lordow. Policzki zapadly sie. Zarys jej nosa przybral o wiele ostrzejsze kontury, plaska powierzchnia pokryla sie ciemna wilgocia, a nozdrza byly szeroko rozwarte. Zewnetrzne warstwy skorzanej oslony biustu zapadly sie, jak po glebokim westchnieciu, a pod nimi zwisaly sflaczale, plaskie wymiona. Najgorsze byly jej oczy. Jesli Spiro mial zabojcze oczy, to wzrok lady Gniewicy byl czysta trucizna. Nawet wsrod Wampyrow, gdzie wystepowalo wiele roznych form mutacji, niewiele bylo rownie przerazajacych manifestacji, jak przeobrazenie Gniewicy Zmartwychwstalej w sytuacji zagrozenia, kiedy wladze przejmowala larwa w jej wnetrzu. Tak, ona jest straszna..., powiedzial Wran. Ja sie tylko wsciekam. Ale Gniewica, nie mogl znalezc odpowiedniego okreslenia, jest potworna! Spiro przyznal mu racje. Tak, to wyjasnia wszystko - zwlaszcza jesli chodzi o takich, jak my. Jednak z drugiej strony, ta Siggi, Wran powrocil do przerwanego watku, bez wzgledu na to, czy pochodzi z ksiezyca czy nie, jest przede wszystkim kobieta - nie byle jaka kobieta! Oczywiscie, ze zostanie w koncu Wampyrem, ale minie duzo czasu zanim stanie sie taka, jak Gniewica. Wowczas... zostanie lady. Bedziesz musial sobie z tym jakos poradzic, Spiro. Dasz sobie rade? Spiro nigdy nie umial szybko odpowiadac, ale tym razem nie mial problemow. Draniu! Nie oszukasz mnie! Jeszcze jej nie zdobylem, a ty juz sie o nia targujesz! Prawie "krzyczal" w myslach. Odpowiedz Wrana zabrzmiala jak ostrzegawcze sykniecie. Uwazaj! Pilnuj swoich mysli! Pilnuje ich, draniu! Lepiej sam pilnuj swoich - i trzymaj je z dala ode mnie! Uspokoj sie, odezwal sie pojednawczo Wran. Nie wiesz, kiedy twoj wlasny brat zartuje? Jesli chodzi o Parszywy Dwor i Siggi, to sa twoje, jesli nadarzy sie taka sposobnosc. Ale do tego czasu... Nagle, z chwila zamilkniecia, umysl Wrana stal sie niedostepny. Spiro musial przypomniec mu o dalszym ciagu rozmowy: Hm? ...Bracie, im dluzej sie nad tym zastanawiam, kontynuowal po chwili Wran, tym bardziej jestem pewien, ze popelnilismy wielki blad. Chodzi mi o przylaczenie sie do Gniewicy i pozostalych. Spolka z Przechera... to co innego. Wiadomo, o co chodzi: nigdy nic mu nie damy! Ale pozostal... Co masz na mysli? Spojrz na to bagno w jakie nas dzisiaj wpakowali! Zartowalem sobie z ciebie, zeby nie myslec o poniesionych stratach. Przy tej skale stracilismy blisko polowe sil w stosunku do tych, ktore pozostaly w Wiezycy Gniewu! Myslisz, ze o tym nie wiem? Jaki to sens tworzyc armie tylko po to, zeby ja wysylac w takie pieklo? Cyganow Lidesci nie pokonamy. To powinna byc nauczka na przyszlosc. Ani Gniewica, ani nikt inny ich nie pokona. Powinnismy zostawic Lidesci, przemienic w wampiry wiecej ludzi, a potem zakopac go pod taka masa wampirzego miesa, ze nawet on sie temu nie oprze! Wran musial sie z tym zgodzic. Dodal: W tym dymie i smrodzie stracilismy kilku dobrych porucznikow oraz sporo dobrego miesa. I, do cholery, wciaz nie wiem, co sie naprawde stalo! Tak, wszystko sie rozegralo blyskawicznie, Spiro przytaknal telepatycznie. I ten mord na szczycie skaly, zanim Gniewica nie zepchnela tego lunatyka na dol - jego i jego swiecaca skrzynie! A potem na dole rozpetalo sie pieklo. Do tego czasu wszystko szlo w miare dobrze. Ta ich bron! Wran pokrecil glowa. Widzialem jak wojownicy rozlatywali sie niczym kupa smiecia! Wiemy, ze ci ludzie potrafia wytapiac metal, ale... czynic cuda? Spiro milczal przez chwile, po czym powiedzial: Nekromanta wiedzial, ze on tam jest. Co? Ten szaleniec na szczycie skaly. Nienawistnik krzyczal do Gniewicy, gdy miala ladowac, ostrzegajac ja. Wiedzial, ze ten, jak go nazywal?, Wielki Wrog tam byl. Moze go zobaczyl? Ale nikt inny go nie widzial. Jak to mozliwe? Ha! Gdybym to ja zobaczyl go pierwszy i gdybym szybciej pomyslal, to moglbym skorzystac z zabojczego oka. Ale wszystko dzialo sie tak szybko... Wran zastanawial sie nad tym przez chwile, po czym odezwal sie: Lord Nienawistnik wiele przed nami ukrywa. To kolejna pomylka. Nie powinienem go sprowadzac do Wiezycy Gniewu. W ostatnich trzech miesiacach stal sie takim samym dziwakiem, odludkiem i milczkiem jak kiedys Vasagi Ssawiec. Wszyscy wiemy, co sie z nim stalo. Nekromanta powinien na siebie uwazac, bo tak samo skonczy. Moze jego czas juz nadszedl? Wran wzruszyl ramionami. Mozesz go wyzwac, jesli chcesz. W koncu to ty potrzebujesz jego dworu, a nie ja. Poza tym mielismy byc sprzymierzencami, pamietasz? A jesli przeczucia Gniewicy i psiego lorda dotyczace Vormulaca Niespiacego potwierdza sie? Moze bedzie lepiej trzymac sie razem... przynajmniej przez jakis czas. Kiedy jednak sprawy sie rozstrzygna, jakkolwiek by sie nie rozstrzygnely... ...Czasu nam nie zabraknie, dokonczyl za niego Spiro. Nikt nie uslyszal ich rozmowy, bo inni, podobnie jak Canker Psi Syn, zajmowali sie swoimi problemami. Nathan zamierzal strzelic do Cankera, wywolac drzwi Mobiusa i natychmiast zniknac. Jednak kilka rzeczy zwolnilo jego dzialania. Jego ziejaca nienawisc do psiego lorda domagala sie smierci, ale swiadomosc tego, ze wsrod Wampyrow jest jego brat, prawdopodobnie rozproszyla go i zmniejszyla celnosc strzalu. Dodatkowa trudnoscia okazala sie jednoczesna koncentracja na wykonywanej czynnosci i wykonywanie obliczen potrzebnych do wywolania drzwi Mobiusa. Za jakis czas stanie sie to zapewne latwe, ale nie nabyl jeszcze takich umiejetnosci, ktore posiadal jego ojciec. Po wystrzeleniu obydwu rakiet, Nekroskop znalazl sie w opalach. Mial co prawda w kieszeniach granaty, ale wyrzutnia byla przyczepiona do kamizelki i trudno bylo ja zdjac samemu. Ponadto zblizala sie do niego ta potworna kobieta (domyslal sie, ze byla to "lady", czyli lady Gniewica) i na nic nie bylo juz czasu. Jeszcze chwila, a poczuje uchwyt, podniesienie a potem swobodne spadanie, ktore zamieni sie w lot do nikad! Po jednym wzgledem Nathan byl podobny do ojca -a wlasciwie taki sam - gdy jego zyciu grozilo niebezpieczenstwo, dzialal na najwyzszych obrotach. Znajac smierc - czym byla, a czym nie byla - Nathan szczegolnie cenil zycie, a zwlaszcza swoje. Zatem wcale go nie zdziwilo, ze bliskosc smierci mobilizuje go do walki o zycie. Uwalniajac sie w koncu od wyrzutni rakiet, Nathan rzucil sie glowa naprzod i zanurkowal w dol, lecac w powietrzu. Obracajac sie instynktownie na podobienstwo liscia, kolyszac przy tym cialem, ustawil sie twarza na dol i widzial jak kamieniste, pokryte porostami podloze u podstawy skaly zbliza sie do niego z ogromnym pedem! Nie bylo czasu na wahanie, szybko obliczyl mutacje rownan Mobiusa, wywolal drzwi dokladnie na swojej drodze upadku i wpadl prosto w nie oraz... w kojaca ciemnosc Kontinuum Mobiusa. Zrobil to w ostatniej chwili, sekunde pozniej zostalaby z niego mokra plama, pokrywajaca skalne podloze. Nekroskop byl rozzloszczony, troche na siebie, ale glownie na Wampyry. W Kontinuum Mobiusa przejal kontrole nad swoim cialem, skierowal sie w strone nowych wspolrzednych i pojawil sie przed glownym wejsciem do Skalnego Schronienia, okolo stu stop ponizej krawedzi z ktorej spadl. Byl w centrum bitwy, slychac bylo wybuchajace rakiety, widzial zostawiane przez nie smugi i dym. Wszedzie panowalo zamieszanie i goraczkowa aktywnosc, a w powietrzu, niczym w srodku piekiel, unosil sie zapach siarki, kneblaschu i smrod potu. Dookola w pocie czola uwijali sie ludzie, ktorymi dowodzil stojacy na plaskim glazie, spocony Cygan. Byl to niewatpliwie Lardis Lidesci. Dowodzil swoimi ludzmi oraz przyjaciolmi Nathana. Przed glownym wejsciem do jaskini bylo ich okolo szescdziesieciu, reszty nie bylo widac w ciemnosciach, ale toczyli walke z niewolnikami i wojownikami Wampyrow, ryzykujac i oddajac swe zycie w tym nierownym, krwawym boju pomiedzy dobrem i zlem. W wojnie krwi pomiedzy ludzmi a Wampyrami. Ludzie przy wejsciu do jaskini ciagneli z glebi otworu wozki z rakietami robionymi z bambusa, ktore byly wypelnione czarnym prochem strzelniczym i mialy niebezpiecznie krotkie lonty. Inni stworzyli lancuch ze spoconych cial i podawali sobie z rak do rak wiadra z olejem z kneblaschu. Lancuch ludzi siegal daleko w ciemnosc rozwrzeszczanej nocy. Jeszcze inni wspieli sie na rozkolysane drabiny i podawali do przodu dlugie jak liny lonty, ktorych konce niknely w ciemnosci. Ludzie w okopach ustawiali wzdluz scian beczulki. Wszyscy stanowili wsparcie i odwody dla ludzi z pierwszej linii frontu, ale byli takze tylna straza, ktora miala bronic wejscia, gdyby dzialania wojenne przeniosly sie w bezposrednie poblize Skalnego Schronienia. Lardis zobaczyl Nathana i ze zdziwienia opadla mu szczeka, a oczy wyszly z orbit. Zaczal cos gestykulowac trzesaca sie, pelna niedowierzania i zdumienia dlonia. Ale Nekroskop nie mial czasu do stracenia, przeszedl przez lancuch ludzi podajacych sobie wiadra z olejem z kneblaschu, podbiegl do Lardisa i chwycil jego reke w uscisku. - Lardis... -To ty? - Stary Lardis ze zdziwienia nie mogl zlapac powietrza w pluca, a jego oczy byly wielkie jak talerzyki. - Nathan Kiklu! Ale... skad teraz przybywasz? - Jego oczy instynktownie zwezily sie, wietrzac podstep. - Ktoredy? -Nie ma czasu na wyjasnienia. - Nathan pokrecil glowa. -Sa ze mna uzbrojeni ludzie. Bardzo dobrze uzbrojeni, Lardis!... To sa obcy; to znaczy wygladaja inaczej i nie mowia naszym jezykiem. Jesli teraz bym ich sprowadzil, to twoi ludzie mogliby ich pomylic z wrogiem Nie bedzie czasu na wyjasnienia i moi ludzie moga zginac. -Dopoki tu bede, to tak sie nie stanie. - zapewnil go Lardis. -No to poczekaj, zaraz wracam - powiedzial Nathan. -Co? Wracam? - Zdziwil sie Lardis. Jego zdziwienie jeszcze bardziej sie poglebilo, gdy Nathan zrobil krok i zniknal do polowy, a potem cofnal sie i znowu bylo go widac calego! W chwili, gdy mial juz przemiescic sie, Nathan uslyszal odglos odrzutowego napedu wielkiej kalamarnicy. Dzwiek dobiegl bezposrednio sprzed wejscia do jaskini. Maly wampyrzy wojownik przebil sie przez wszystkie linie obrony Lardisa i juz mial sie dostac do wnetrza jaskini. Odwazni mezczyzni uciekali, potykajac sie i wycofujac do wnetrza jaskini. Nawet najodwazniejsi z nich wiedzieli, ze bezposrednie spotkanie z wojownikiem oznaczalo nieunikniona, koszmarna smierc. -Wycofac sie! - Krzyknal Lardis w chwili, gdy monstrualny ksztalt nadlecial i zaczal ladowac przed wejsciem do jaskini. - Wszyscy do tuneli ewakuacyjnych. - Lardis szybko doszedl do siebie po tym, co zobaczyl - nie chodzilo o zewnetrzne zagrozenie, ale o zjawisko znikania Nathana - i blyskawicznie zaczal wydawac rozkazy. Ten sposob znikania czlowieka nie byl dla niego czyms nowym i kiedy pojawil sie Nathan, podejrzewal, ze znowu bedzie tego swiadkiem. Wiedzial takze, ze rodzace sie w nim od jakiegos czasu przekonanie, okazalo sie prawda: Nathan Kiklu byl synem zmarlego przed laty Harry'ego, mieszkanca Piekiel. Tylko dwoje ludzi potrafilo pojawiac sie i znikac w ten sposob: Harry oraz jego syn, Mieszkaniec. Obaj juz nie zyli. Jednak dziedzictwo nie ginie i najwyrazniej objawilo swa moc w osobie Nathana. Zagadka zostala rozwiazana, co oznaczalo... ze byla jeszcze nadzieja! ...O ile Skalne Schronienie przetrwa te noc! Lardis ruszyl gwaltownie do przodu, porwal pochodnie z rak jednego z wycofujacych sie ludzi, popatrzyl na zwisajace lonty, ktore laczyly sie z ladunkami wybuchowymi, zamontowanymi pod sklepieniem wejscia do jaskini. -Nie - odezwal sie do niego Nathan, wyjmujac mu z reki pochodnie i wkladajac w skalna szczeline. - Mowilem ci, ze mamy bron. Wyjal z kieszeni granaty, podal jeden Lardisowi i pobiegl w strone wejscia. Sciany jaskini odbijaly czerwony kolor ognia oraz echo bitewnego zgielku. Lardis popatrzyl na smiercionosne jajo i przypomnial sobie czasy, kiedy trzymal w rece cos podobnego. Bylo to dwadziescia jeden lat temu, kiedy przebywal tutaj Jazz Simmons, mieszkaniec Krainy Piekiel! Takie zabawki nie robily wowczas na nim wielkiego wrazenia, ale wiedzial, co one potrafia. Zaciskajac zeby pobiegl za Nathanem, ktory zatrzymal sie przed samym wejsciem. Tuz przed wejsciem krecac wielkim, dzikim lbem na prawo i lewo stala polyskujac metalicznie maszyna smierci - ktora byla jednak tworem z krwi i kosci, konstrukcja Wampyra -kaszlala i smarkala, podczas gdy jej maly i niesamowicie zlosliwy mozdzek rozwazal mozliwosci ataku. Jednoczesnie Nathan "uslyszal" telepatyczny rozkaz wysylany do bestii przez porucznika: Wlaz do jaskini! W imie swojego stworcy, Wrana Wscieklicy, rozkazuje ci zabijac, gwalcic, niszczyc! Bierz sie do roboty! Potwor zaczal obracac sie tak, aby wylot osmiorniczych dysz mogl pchnac go do srodka jaskini. Nathan trzymajac granat w taki sposob, zeby zobaczyl go Lardis, odbezpieczyl go i wyjal zawleczke. Byly to male granaty o dlugosci dwoch i pol cala, nie wieksze od duzych jaj. Male, ciezkie i smiercionosne! Znacznie bardziej skuteczne od tego, co bylo dostepne w czasach Jazza Simmonsa. Lardis jednak nie mogl o tym wiedziec w chwili, gdy nasladujac Nathana, wrzucil zaraz za nim granat wprost do gardla potwora. Chwile pozniej Nathan chwycil Lardisa za ramie i pociagnal go za wystajacy stalagmit. Po dwoch sekundach: Bum! Bum! Zabrzmialy dwie stlumione detonacje, informujac o tym, ze granaty wybuchly. Jeden z nich dotarl az do zoladka potwora niszczac szereg organow podtrzymujacych go przy zyciu. Drugi wybuchl w tylnej czesci gardla, wypuszczajac na zewnatrz, przez dziure na utwardzonym chrzastkami karku, strumien goracego, bialego swiatla, plomien i plynna plazme. Potrzaskal kregoslup stwora i unieruchomil jego malenki mozdzek. Z otwartej paszczy oraz z nozdrzy wojownika wydobyl sie gesty, zolty dym, glowa mu podskoczyla, a dysze odrzutowe otaczajace jego odbyt zadzialaly ostatni raz w agonalnym odruchu. Groteskowe, pozbawione zycia cialo przewrocilo sie na ziemie niedaleko od Nathana i Lardisa, ktorzy poczuli jak ziemia zadrzala pod ich stopami... Ale nadal nie bylo czasu na rozmowy. Nathan wydobyl z kieszeni jeszcze dwa "jajka", podal je Lardisowi i powiedzial: - Zaraz wracam. - Wywolal drzwi Mobiusa i przeszedl przez nie... ...w poblize swoich przyjaciol, ktorzy stali u wejscia do wielkiej przeleczy i patrzyli na wzgorza i rowniny Krainy Gwiazd. Anna Maria English, Ben Trask i David Chung wstrzymali oddech i zaniemowili, kiedy Nathan pojawil sie tuz obok nich. -Dlugo mnie nie bylo? - Zapytal. Wydawalo sie, ze minely juz wieki. -Najwyzej dziesiec minut - odpowiedzial Trask. - W dole, na rowninach troche sie sciemnilo, ale pojawily sie gwiazdy; wydaja sie jasniejsze i wieksze niz na ziemi. Nasz przyjaciel na dole zbytnio sie nie ruszal, przynajmniej nie na tyle, zebysmy to zauwazyli. - Mial na mysli rannego wojownika. - My tez niezbyt sie ruszalismy. No i nie zrobilo sie cieplej. - Brak ruchu wychlodzil ich organizmy. -No to ja was rusze - odezwal sie Nathan - ruszamy do boju! Najpierw jednak musimy zaopatrzyc sie w bron. Trzy piate naszego arsenalu jest, jak na razie, poza naszym zasiegiem. Musimy zadowolic sie tym, co mamy. Chwyccie sie za rece i jesli uwazacie, ze to wam pomoze, to zamknijcie oczy. - Otworzyl drzwi i kolejno przeprowadzil wszystkich, a potem sam wszedl w Kontinuum. Wyszli z Kontinuum w Jaskini Prastarych. Trzech grotolazow bylo na swoim miejscu, a z nimi Atwei oraz kilku mezczyzn z gatunku Tyrow. Kiedy Nathan wraz z reszta pojawili sie jakby znikad (w istocie, to bylo znikad), wszyscy Tyrowie z wyjatkiem Atwei byli zdumieni. Jeden z nich nawet krzyknal. Kiedy jednak Atwei podeszla i powiedziala: Nathan, wszyscy go rozpoznali. -Nie mamy czasu - wyjasnil zdawkowo Nathan. - Ani na wyjasnienia, ani na cokolwiek innego. Moze pozniej. Do tego czasu... Atwei, czy moglabys jeszcze chwile zaopiekowac sie naszymi przyjaciolmi? Trzema mezczyznami i kobieta? Skinela glowa. Oczywiscie, ze tak, bracie. Nathan zwrocil sie do Traska i Chunga, ktorzy stali z otwartymi ze zdziwienia ustami. -Ben, David, znacie sie na tej broni? Kiedy grotolazi podali im dwie torby z bronia i amunicja, pokiwali twierdzaco glowami. -Doskonale - powiedzial Nathan. Otworzyli torby i wysypali zawartosc na podloge. Wybrali bron: granaty, amunicje do pistoletow maszynowych i trzy kusze. Nathan wzial jedna z nich, poniewaz w swych ciaglych podrozach, pierwsza kusza, ktorej uzywal, gdzies zaginela. Patrzac na to, co pozostalo, Nekroskop mial nieprzyjemne odczucie zwiazane z tym, ze zapasy broni byly raczej skromne. Pomyslal tez, ile czasu zajmie uczenie Cyganow poslugiwania sie miotaczami ognia, samopowtarzalnymi strzelbami, wyrzutniami rakiet. Strzelania z tej ostatniej broni chyba nigdy by ich nie nauczyl, zwlaszcza, ze zostalo tylko szesc rakiet i nie mozna bylo zadnej zmarnowac. Jednak to nie byl czas, zeby sie tym martwic. Wzieli jeszcze jedno lub dwa pudelka z beltami do kusz i byli gotowi. -Ruszamy - rzucil Nathan i zabral Traska oraz Chunga do Skalnego Schronienia. III Walka przy Skale Lardis Lidesci i Andrei Romani stanowili dziwna pare: jeden, urodzony przywodca, goracokrwisty, pelen ognia, wizji, dzialania, a drugi opanowany, spokojny, kalkulujacy, przyjaciel i doradca. Obaj jednak potrafili walczyc do ostatniej kropli krwi. Przez cale zycie byli najblizszymi przyjaciolmi i podobnie, jak cale plemie Lardisa Lidesci, laczyla ich nienawisc do Wampyrow.To, co ich roznilo, bylo zarazem zrodlem owocnej przyjazni. Choc Lardis Lidesci czesto szedl za rada Andreia, to nigdy sie do tego nie przyznawal. Z kolei Andrei, ktory nieraz rozpaczal wrecz z powodu gwaltownego temperamentu Lardisa - zwlaszcza jego tendencji do rzucania sie na gleboka i metna wode - wiedzial, ze wlasnie dzieki temu Lardis wciaz zyje. Lardis mial juz swoje lata i powoli mozna to bylo zobaczyc na twarzy i w postawie. Spedzil dwie trzecie swego zycia na walkach z Wampyrami, a to na kazdym odcisneloby pietno. Jeszcze rok lub dwa i jego jedyny syn, Jason, zajalby jego miejsce. Tylko, ze Jason zostal porwany prawie trzy i pol roku temu i od tego czasu nikt o nim nie slyszal. Pojawienie sie Nathana przypomnialo tamta noc, przypomnialo o nadziei, ze byc moze Jason zyje. Bo przeciez bylo jeszcze cos. Brat Nathana, Nestor Kiklu rowniez zostal porwany tamtej nocy - ale on dal znak, ze zyje! Lardis widzial go na wlasne oczy jakies siedemnascie lub osiemnascie wschodow slonca temu. Bylo to wowczas, gdy Nathan Kiklu powrocil z wyprawy na mityczny wschod, przekraczajac Wielkie Czerwone Pustkowia, gdzie mieszkal przez jakis czas w wawozie Turgosheim jako towarzysz lub wrecz "domownik" lorda Maglore'a Maga w jego Runicznym Dworze, zamczysku Wampyrow. Kiedy po pewnym czasie odkryl, ze potezny Vormulac Niespiacy oraz inni lordowie z Turgosheim planuja ekspedycje karna przeciw lady Gniewicy i towarzyszacym jej renegatom (krotko mowiac, najazd na Kraine Gwiazd i Kraine Slonca oraz bezprecedensowa wojne krwi, ktora musialaby mu towarzyszyc lub go poprzedzac), ukradl lotniaka i uciekl nim na zachod. To, ze powrocil z Turgosheim nietkniety, zakrawalo na cud... ale zrobil to siedzac w siodle wampyrzego lotniaka? Niesamowita historia i pewnie by w nia nie uwierzyl, gdyby nie uslyszal jej z ust samego Nathana... Kiedy mlodzieniec powrocil, natychmiast ozenil sie, a raczej to ona wyszla za niego! Jego dziewczyna, Misha Zanesti czekala tak dlugo, ze jej ojciec uwazal, ze nie powinna juz dluzej czekac. I kiedy pozniej o zmroku, na niedlugo przed zapadnieciem nocy, wracali z "nocy" poslubnej do Skalnego Schronienia, wydarzyla sie tragedia. Lardis wyszedl im naprzeciw, zeby ich powitac i odprowadzic do domu. Dlatego widzial wszystko na wlasne oczy i byl swiadkiem niebywalego zdarzenia: Nathan i Misha szli sciezka w strone Schronienia, ale za nimi, wylaniajac sie z mgly, pojawila sie para wampyrzych lotniakow! Kierowali nimi lordowie... a moze porucznicy? Lardis nie wiedzial, kim byli, ale poznal ich zamiary. No i ci mlodzi kochankowie, na otwartej przestrzeni, bez schronienia., nie podejrzewajacy niczego. Wowczas poczuli czajace sie w polmroku zagrozenie, spojrzeli do gory i zobaczyli, jak pieklo nadlatuje od strony gwiazd! Jeden potwor ze swoim jezdzcem scigal Mishe, a drugi Nathana. Lardis zobaczyl, jak dziewczyna wskakuje do ukrytego dolu, ktory byl pulapka na lotniaki i wojownikow. Mogla sie tam poobijac, a nawet byc lekko ranna, ale przynajmniej na razie byla bezpieczna. Lardis zatem popedzil za Nathanem w dol zbocza, zeslizgujac sie po nim. Slizgajac sie na pietach i posladkach widzial od spodu lecacego lotniaka, ktory scigal Nathana. Pozniej Lardis zderzyl sie z Nathanem i po chwili zatrzymali sie na dole zbocza. Niczym ich cien, bezlitosny lotniak byl tuz za nimi. Lardis podniosl sie pierwszy. Wycelowal strzelbe w lotniaka i dwukrotnie wypalil prosto w czarne punkty oczu stwora! Bestia ryknela piskliwie i oblakanczo zaczela machac na prawo i lewo swoim zakrwawionym lbem. Szalenczo walila skrzydlami. Satysfakcja nie do pojecia! Siary Lidesci, krzyczac jak szaleniec, ponownie zaladowal bron i tym razem wycelowal w wampyrzego lorda, ktory walczyl o odzyskanie kontroli nad rannym wierzchowcem. Kiedy mgla na chwile zrzedla, Lardis z Nathanem zobaczyli kto miota sie w siodle zdychajacej bestii. Byl to brat Nathana, Nestor! Wampyrzy lord Nestor! Ale w tej samej chwili Lardis oddal strzal, ktory bez watpienia dosiegnal celu. Ranny lotniak odlecial i zniknal we mgle. Nie bylo juz widac ani stwora, ani jego jezdzca. To powinien byc koniec - ale nic z tego! Z mgly wylonil sie drugi lotniak, chwycil Nathana i uniosl w powietrze! Po tym zdarzeniu Lardis uwazal, ze Nathan nie zyje, podobnie jak wczesniej, gdy wszelki sluch zaginal po zniknieciu Jasona i Nestora... Az do dzisiejszej nocy. Jesli zatem Nathan wciaz zyje, to co dzieje sie z Jasonem, ktory przepadl tak dawno temu? I co stalo sie z Nestorem... lordem Nestorem? Faktem jest, ze Lardis nie poznal go wowczas od razu. Stalo sie to dopiero po jakims czasie, kiedy polozyl sie do lozka i snily mu sie koszmary. Wtedy ponownie zobaczyl obmierzla twarz: mloda i pelna dumy, ze szkarlatnymi oczami wypelnionymi czarna nienawiscia, ale zarys ciala przypominal mu wyraznie postac, do ktorej strzelal! I w tym snie Lardis go rozpoznal. Podejrzewal, ze Nathan takze o tym wiedzial. Jednak nie bylo go tutaj, zeby to sprawdzic. Lardis nigdy nie osmielil sie opowiedziec o tym Nanie Kiklu, ani tym bardziej Mishy... Biedna Misha! Odzyskala swego ukochanego, tylko po to, zeby zaraz go utracic! Nie dajac sie powalic tym wydarzeniom, wykazala sie wielka sila. W umysle Lardisa wszystko zaczelo wiazac sie ze soba i zaczynalo miec sens: Nestor Kiklu - wampyrzy lord... I ten niespodziewany atak na Skalne Schronienie. Lokalizacja Schronienia byla zawsze najlepiej strzezonym sekretem. Oczywiscie, ze to Nestor zdradzil tajemnice! Ale dlaczego nie zrobil tego wczesniej? Przeciez prawdopodobnie byl jednym z nich od czasu, gdy go porwano! Nestor i Nathan... rywalizowali o wzgledy Mishy Zanesti. Czy o to chodzilo? Milosc Nathana przywiodla go do domu - na przekor wszelkim trudnosciom. Ale co przyciagnelo Nestora? Milosc Nathana i Nestora - co? Nienawisc? Ale byli przeciez blizniakami. Przyszli na swiat z jednego lona o tej samej godzinie! No tak, teraz Nestor stal sie Wampyrem. Zaiste, bracia krwi... -Co z toba, moj przyjacielu? - Z niepokojem w glosie zapytal Andrei Romani. Jego glos przywrocil Lardisa do rzeczywistosci. - Zobaczyles cos? Czy stalo sie cos zlego? Lardis spojrzal na niego. - Nie "cos" zobaczylem, tylko kogos. -Kogo? -Zaprawde - pokiwal z namyslem Lardis. - I nie cos zlego, ale cos dobrego - mam nadzieje! -Mozesz to jakos wyjasnic? -Moze to ci cos wyjasni! - Powiedzial Lardis i pokazal mu granaty Nathana. Ale zanim Andrei zdolal cos powiedziec. - Albo nie, niech on ci to wyjasni! - Przy czym Lardis pokazal na jaskinie. Nathan, Trask i Chung wylonili sie z Kontinuum Mobiusa obok skaly, w miejscu, gdzie Nathan pojawil sie po raz pierwszy. Andrei popatrzyl na wszystkich trzech, ale skupil glownie wzrok na Nathanie. I podobnie jak Lardis, rozpoznal go od razu. -Co? Przeciez to jest Nathan Kiklu! - Wydusil z siebie, po czym zamilkl ze zdumienia. Trzech przybyszow z Krainy Piekiel energicznie ruszylo w strone Lardisa, jednak tym razem zostali spostrzezeni. Nagle pojawila sie grupa spoconych, brudnych, groznie spogladajacych mezczyzn, ktorzy zlapali Nathana, Traska i Chunga za rece. Stary Lidesci krzyknal: - Spokojnie! Znam tych ludzi. To przyjaciele. Zajmijcie sie swoimi sprawami. Andrei nadal stal oniemialy. Zauwazyl, ze dwoch towarzyszy Nathana (jeden z nich, zolty i nieduzy, wygladal na dziwny okaz) wygladalo na podobnie zaskoczonych, zdumionych, zszokowanych. Trwalo to tylko kilka sekund. Po chwili Nathan i Andrei podali sobie rece w typowym cyganskim pozdrowieniu. Tak samo postapili obcy, dotykajac sie przedramionami z Andreiem i z Lardisem! W sumie nie bylo to takie "obce". -Andrei - odezwal sie Nathan - odloz to. - Wzial kusze z reki Andreia i podal mu swoja. Zupelnie nowiutka, blyszczaca jeszcze od swiezej oliwy. -Trzymaj belty - Nathan wyciagnal przed siebie garsc pelna strzal- - Obchodz sie z nimi ostroznie i nie upusc przypadkiem! Jak pojdziecie, trzymaj sie blisko Lardisa i ubezpieczaj jego tyly. -Jak pojdziemy...? - Andrei ze zdziwienia ciagle nie mogl zamknac ust. -Wlasnie! - Przytaknal Nathan. - Posluchaj, jesli pojawia sie wojownicy, Lardis ma na nie lekarstwo. - Pokazal na granaty. - Natomiast te strzaly moga zabic niewolnikow, porucznikow, a nawet lotniaki - zabijaja je na smierc! Lardis zapakowal granaty do kieszeni, wzial druga kusze i garsc wybuchajacych beltow, po czym mruknal: - Mamy jakis plan? Nathan pokrecil glowa. - Jedyny plan to zniszczenie wrogow i ocalenie Schronienia. -Mnie ten plan sie podoba. - Lardis i Andrei ruszyli do wyjscia z jaskini, skad dobiegal narastajacy odglos walki. Kiedy zauwazyli, ze Nathan wraz z przyjaciolmi nie ida za nimi, obejrzeli sie - i zobaczyli, ze nie ma ani Nekroskopa, ani jego przyjaciol z Krainy Piekiel. Znalezli sie na wzgorzach gorujacych nad Schronieniem, skad rozciagal sie widok na cale pole walki. -Tamte lotniaki - pokazal Trask. - Na dole, przy drodze prowadzacej do Schronienia. Jest ich tam siedem, albo osiem lub jeszcze wiecej. Trudno powiedziec, dym i ogien zaslaniaja. Ale gdybysmy mogli je zalatwic... Nathan pokrecil glowa. - Musimy jakies zostawic. Na dole sa takze porucznicy. Jesli odetniemy im droge ucieczki, to beda walczyc az do konca. Cyganie poniesliby wtedy wieksze straty. -Wykonczmy polowe - powiedzial Chung. - Kiedy te potwory zobacza, co dzieje sie z ich wierzchowcami, to pobiegna je ratowac! Zabierz nas na dol i zobaczymy, co da sie zrobic. -Jestescie gotowi? - Odezwal sie Nekroskop, nieco zdziwiony. -Nie do konca. Ale bardziej gotowy pewnie nigdy nie bede. - Chung usmiechnal sie nerwowo. Teraz Nathan zaczal sie obawiac. - Mamy bardzo malo informacji. Na dole sa pulapki, doly ukryte w ziemi; glownie pulapki na lotniaki, ale takze na wojownikow. Nie wpadnijcie do ktoregos z tych dolow. I uwazajcie, zeby za bardzo nie pobrudzic sie ich krwia! Sama nie jest zbyt zarazliwa, chyba ze jest to krew lorda, albo starszego porucznika. Kiedy dostanie sie do oczu, nosa lub ust... Badzcie po prostu ostrozni. -Synu - powiedzial Trask - powinienes wiedziec, ze bedziemy ostrozni! Razem z twoim ojcem walczylismy juz z czyms takim na Ziemi. I wowczas rowniez bylismy ostrozni. Zabierz nas na dol. Im szybciej sie to skonczy, tym lepiej. -Bardzo dobrze, ale utrzymujcie bezpieczna odleglosc. Jesli zobaczycie, ze zblizaja sie niewolnicy, albo porucznicy, mozecie mnie zawolac. - Nie mowiac nic wiecej, wywolal drzwi i przeniosl Traska w okolice ladowiska lotniakow, gdzie bylo widac przez mgle jak szare, monstrualne ksztalty poruszaja glowami. -Powodzenia Ben - powiedzial Nathan i zostawil go samego. Nathan przeniosl Chunga troche blizej skaly, w miejsce, gdzie nie bylo widac ludzkiej - a raczej nieludzkiej - aktywnosci. Za to mozna bylo uslyszec odglosy zazartej walki, dochodzace z pobliskiego Schronienia. W koncu sam Nekroskop wyladowal na czele kolumny lotniakow, dzieki czemu bez trudu mogl zauwazyc ewentualna ucieczke porucznikow z pierwszej linii frontu. Nathan wybral lotniaka, podbiegl do niego poprzez opary dymu i rzucil granat, ktory podskakujac potoczyl sie i zatrzymal dokladnie pod kiwajaca sie glowa. Po chwili... detonacja byla tak straszliwa, ze doslownie zdarla cialo z pyska stwora i z trzaskiem zlamala jego stozkowata szyje. Nathan ponownie poczul moc broni pochodzacej z innego swiata. Przeszyl go dreszcz podniecenia. A wlasciwie, to czemu nie? Jesli Wampyry oraz ich stwory, niewolnicy, porucznicy, czerpaly przyjemnosc z zabijania ludzi, to czemu nie mialby czuc tego samego zabijajac Wampyry? Jak brzmial ich wojenny okrzyk? Wampyry! Wampyry! Nathan wyobrazil sobie, ze krzyczy: -Ludzie! Ludzie! Wybral kolejny cel: druga szara glowe, kiwajaca sie we mgle, niecale trzydziesci jardow od niego. Tylko, ze... ktos pochylony nisko zblizal sie w jego strone. Ktos o zoltych oczach, swiecacych jak zloto w ciemnosci. Porucznik! Nathan chwycil za kusze, naciagnal cieciwe, zaladowal strzale... wiedzial, ze wampir jest tuz przy nim. Podniosl reke, dlon, glowe oraz oczy i zobaczyl pedzacego na niego, plonacookiego demona z rozwartymi szczekami i rozpostartymi rekami! Nathan nacisnal spust - po czym rzucil sie do tylu i troche na bok. Porucznik zaryczal jak szaleniec, zachwial sie, zlapal belt tkwiacy w prawej stronie jego klatki piersiowej i probowal go wyciagnac. Zakurzony od pylu pokrywajacego sciezke, Nathan odwrocil twarz. Wraz z trzaskajacym dzwiekiem wybuchu we wszystkie strony polecialy wnetrznosci i mieso. Chwiejaca sie na rozne strony polowa porucznika, blakala sie przez chwile na sciezce, po czym upadla w groteskowym i krwawym bezladzie... Za plecami Nathana, w oparach dymu i mgly wybuchaly kolejne ladunki i przytlumione rozblyski swiatla. Jednak nie byly to lagodne odglosy eksplozji prochu strzelniczego, wyprodukowanego przez pirotechnikow Lardisa. Byly to chrupiace trzasniecia, ktorych odglosu nie mogla oslabic nawet najgestsza mgla. To na pewno do akcji wlaczyli sie Trask i Chung, wykonujac swoja smiercionosna misje. Dobrze! Jednakze z drugiej strony, od Skalnego Schronienia slychac bylo ochryple ryki wscieklosci i przerazenia, okrzyki i odglos odrzutowego napedu wojownika. Co pewien czas widac bylo przelatujaca rakiete i pozostawiany przez nia ogon dymu. Nathan wiedzial, ze jest tam Lardis. Slyszal co najmniej dwa wybuchy, ktorych zrodlem mogly byc tylko granaty. Stary Lidesci skorzystal z najskuteczniejszej broni. Nathan byl pewien, ze zaszla taka koniecznosc. Wrocil na wzgorze, zeby zorientowac sie w calosci sytuacji, a potem przeniosl sie na sciezke wiodaca do glownego wejscia jaskini. W odleglosci stu dwudziestu jardow od wielkiej Skaly przygotowano linie obronne, skladajace sie z zakrytych dolow i okopow wykopanych w twardej ziemi i skale. Doly formowaly dwa rownolegle polkola, otaczajace wejscie do jaskini. Byly tak ustawione, ze zblizajacy sie nieprzyjaciel, ktoremu udaloby sie uniknac pierwszej linii pulapek, musial wpasc w zasadzki w drugim rzedzie. Jednak na ziemi, z uwagi na spadek terenu, linie obronne Schronienia prezentowaly jeszcze bardziej skomplikowany obraz. Sily wroga zblizajace sie od strony lasu (z poludnia musialy isc pod gore, natomiast ewentualni najezdzcy od strony wschodniej musieli schodzic, a nawet zeslizgiwac sie po stromiznie. Kiedy Lardis przygotowywal doly, wzial to rowniez pod uwage, dlatego za linia dolow tez wykopal okop. I w tym wlasnie miejscu rozgrywala sie batalia. Doly i okopy nie byly jedynymi liniami obrony Schronienia. Trzydziesci jardow za wewnetrznym okregiem zbudowano niski murek luzno ulozonych kamieni. Na nim usytuowano produkowane w Schronieniu wyrzutnie rakiet. Kamienie zostaly tak dobrane, zeby murek mozna bylo szybko rozebrac i ustawic w innym miejscu w wypadku jego uszkodzenia lub koniecznosci przeniesienia. Wszedzie powbijano dlugie, drewniane dzidy z zaostrzonymi koncami, skierowanymi na zewnatrz, ktore mialy przebijac skore nacierajacych potworow. Przy samej podstawie Skaly, w miejscu, gdzie kolosalny glaz zanurzony byl w ziemi -czesciowo ukryta w naturalnym maskowaniu zarosli - stala druga bateria katapult miotajacych wielkie kamienie oraz gigantycznych kusz, ktorych belty wykonane zostaly z mlodych, prostych jak strzala, okorowanych sosen. W zamaskowanych dolach znajdowaly sie platformy z cieniutkich palikow, ktore zakonczone byly harpunami umozliwiajacymi zatrzymanie w dole lotniaka, wojownika, albo wampyrzego niewolnika, ktory wpadlby na to rusztowanie. W scianach znajdowaly zaglebienia, gdzie mogli oczekiwac na pojawienie sie wroga ludzie z wiadrami oleju, krzesiwem i swiecami. W wiekszosci dolow palil sie juz ogien. W niektorych z nich skwierczalo palone mieso, a inne byly juz tylko dymiacymi, czerniejacymi dziurami w ziemi. Gorace powietrze bylo pelne odoru smierci, ktory draznil gardlo, doprowadzajac do kaszlu i dlawienia... Nathan wylonil sie z Kontinuum Mobiusa za plecami obroncow, ktorzy stali za ufortyfikowana sciana zwroceni w strone okopu i podwojnego pierscienia skladajacego sie z dolow. Dzieki temu nikt go nie zauwazyl. Teraz zobaczyl na wlasne oczy swiadectwa walki wrecz, ktora przetoczyla sie przez to miejsce. Wojownik, ktorego unieszkodliwili z Lardisem w wejsciu do jaskini, musial pojawic sie w towarzystwie niewolnikow i porucznikow. Na kamienistej ziemi lezalo bardzo duzo cial... wiele z nich mialo odciete glowy. Ciala z glowami to byli ludzie, jego ludzie: Cyganie polegli w walce. W efekcie zetkniecia sie z bojowymi rekawicami wampirow, odniesli straszliwe obrazenia. Obdarte twarze, otwarte tulowia z wystajacymi na zewnatrz zebrami i porozdzierane gardla. Nawet poprzez snujaca sie nad ziemia mgle mozna bylo zobaczyc w swietle ognia i gwiazd, ze ziemia poczerniala, a caly teren pachnial brutalna jatka i krwia... Wlasnie takie sceny - obezwladniajacej przemocy - sprawily, ze Nathan postanowil umrzec na pustyni. Zamiast tego odkryl istnienie Tyrow, umiejetnosc rozmowy ze zmarlymi i nadzieje na przyszlosc. A teraz... przyszlosc nadeszla. Nie bylo czasu na zastanawianie sie nad tym, co sie tutaj zdarzylo. Jesli nadal stalby w miejscu i dopuscil do tego, zbyt latwo mogloby sie to powtorzyc! Ale straszne wspomnienia powrocily wraz ze strasznymi scenami z nie tak odleglej przeszlosci. Niemozliwe do unikniecia jak powracajacy koszmar. Byl to czas, kiedy wyruszyl szukac swego brata, ktorego porwal lotniak ze zrujnowanego Siedliska. Zaprzyjaznil sie z Cyganem Sintana. Wedrowcem przemierzajacym lasy Krainy Slonca. Nathan obiecal, ze jesli nie odnajdzie brata, to przylaczy sie do ich grupy i pomoze w budowie stalego obozu na skraju sawanny, oddzielajacej las od spalonej sloncem pustyni. Powod osiedlenia sie w tym miejscu byl prozaiczny: im blizej slonca, a dalej od gor, tym mniejsze prawdopodobienstwo, ze Wampyry zapuszcza sie w te okolice. Kiedy Nathan zakonczyl poszukiwania odnalazl ich, a raczej to, co po nich zostalo. Nikha Sintana i jego siostra Eleni: widok ich twarzy oraz twarzy pozostalych Wedrowcow do dzis przesladowaly Nathana. Nikha: mlody wiekiem, ale stary doswiadczeniem, dziki jak las i lagodny jak zyjace w nim stworzenia. Jego faktyczny wiek ukryty byl w bezczasowosci przenikliwego spojrzenia inteligentnych, brazowych oczu i w opalonej, elastycznej skorze. Wydawal sie byc czescia krajobrazu, byl zjednoczony z natura. Mial szpiczasty nos, ostry jak dziob kani; brwi przechodzace w plaskie czolo wilka, na tyle jednak szerokie, ze miescilo sprawny umysl. Mial cienkie usta i ciemnoszare wlosy opadajace na ramiona. A Eleni... Miala moze dwadziescia, dwadziescia jeden lat. Typowa Cyganka. Gibka i zwiewna, poruszala sie niezwykle zgrabnie i miala czarne, lsniace wlosy. Byla pelna zycia, jak jej brat i gdyby miala taka mozliwosc, to rozkwitlaby jak najpiekniejszy kwiat. Wypowiadala sie ze swada i wrazliwoscia zarazem. Jej smiech byl zarazliwy, ale nie uwodzicielski. To dlatego, gdyby miala sie zakochac, to jej wybranek zostalby obdarowany wszystkimi jej cechami. Poniewaz w tamtym czasie Nathan myslal, ze Misha nie zyje (lub, ze spotkal ja jeszcze gorszy los, po tym jak porwal ja Canker Psi Syn), rozwazal taka mozliwosc, zeby zostac tym wybrankiem. Jednak tak sie nie stalo. Idac w nocy sciezka, prowadzaca do miejsca, gdzie las stykal sie z sawanna, Nathan zobaczyl w koncu wozy Cyganow Sintany, ukrytych pod wielkimi swierkami. Palilo sie ognisko, zapraszajac do siebie i odsuwajac mroki nocy pomiedzy drzewa. Zaiste, ognisko zapraszalo Nathana... ale w taki sam sposob zaprosilo kogos juz wczesniej! Wampyry! Juz ich nie bylo, ale dowody ich obecnosci byly niezaprzeczalne. Nathan przypomnial sobie, jakby to bylo tuz przed chwila; Stal pod swierkami w miejscu, gdzie grunt zostal zamieciony z pylu oraz igiel. W ciemnosciach przelatywaly od czasu do czasu czarne ksztalty, ukrywajac sie przed wzrokiem Nathana w zacienionych miejscach. Uslyszal cos dziwnego i powoli zaczal rozpoznawac dzwiek...cos mokrego kapnelo z gory i rozplynelo sie mu na odslonietym przedramieniu w miejscu, gdzie mial podwiniety rekaw. Spojrzal na dol i zobaczyl, ze reka sie zaczerwienila, podobnie jak ziemia pod jego stopami. Kiedy popatrzyl do gory... ...Zobaczyl dziwny, dojrzaly, ociekajacy sokami, zwisajacy z drzewa nogami do gory owoc, ktory mial gardlo rozszarpane od ucha do ucha! Na uwiazanych do galezi swierka, skrzypiacych powrozach hustaly sie odsaczone zwloki Cygana Sintany... Byly pokryte czarnymi nietoperzami z gatunku Desmodus. Krewniacy Wampyrow byli tak bardzo opici krwia, ze nie byli juz w stanie latac... Zakrwawione potwory spadaly na ziemie i z trudem podrywaly sie, aby z piskiem uciec w ciemnosc nocy! Ciemnosc nocy... Nathan instynktownie przykucnal i rozejrzal sie z przestrachem - jakby spodziewal sie zobaczyc ociekajace krwia zwloki, powieszone za stopy. Byla to tylko rakieta Cyganow, ktora zboczyla z kursu i sypiac iskry leciala w jego strone, po czym z gwizdem zniknela we mgle. Pisk rakiety przywrocil go do zycia. Tylko, ze nie byla to jedyna rzecz, ktora piszczala - a moze ryczala? Lardis, desperacko rozgladajac sie dookola, wypatrzyl Nekroskopa. -Nathan, szybko! Nathan podbiegl do obroncow zgromadzonych przy murze. Lardis wskazal na wschod ku okopom, dolom i falujacej za nimi mgle. -Juz dwa razy ich odrzucilismy, za pierwszym razem natarli razem z wojownikiem, ktorego zniszczylismy przy wejsciu do jaskini. Za drugim razem ruszyli sami niewolnicy. Zostali glownie porucznicy, ale oni sa najniebezpieczniejsi. Sciagneli kolejnego wojownika. Patrz! Przez mgle nadchodzilo kilka szarych postaci. Z ich czujnego, plynnego kroku bez trudu mozna bylo wywnioskowac, ze sa to porucznicy. Wraz z nimi szlo szesciu niewolnikow, ktorzy trzymali skorzane tarcze oslaniajace dowodcow przed spadajacymi na nich strzalami. Wykrzykujac rozkazy ponaglali wojownika, ktory wpadl do dziury. Niewielka, jak na ten rodzaj stworow, kreatura probowala wydostac sie z rowu. Nabila sie na harpuny i szereg gazowych pecherzy ulegl uszkodzeniu. Gdyby udalo sie jej wyswobodzic, to ta powierzchowna rana nie zmniejszylaby jej bojowej zawzietosci, monstrualnego pragnienia krwi i wojny. Doznane obrazenia moglyby ja nawet jeszcze bardziej rozsierdzic! Zablokowany w dole wojownik mial trudnosci z uruchomieniem napedu odrzutowego. Kiedy Nathan i Lardis przypatrywali sie, stwor wystawil swoj monstrualny leb ponad krawedz dolu i rozejrzal sie swoimi czerwonymi oczami, wystajacymi z koscistej glowy. W spojrzeniu rzuconym obroncom stojacym przed murem, zawarta byla grozba koszmarnej smierci. Dysze wojownika odpalily i monstrum wygrzebalo sie do polowy ciala z dolu. Nathanowi zostaly dwa granaty. Wreczajac jeden z nich Lardisowi powiedzial: - Teraz! Przeskoczyli przez mur, gdzie natkneli sie na porucznika biegnacego z drugiej strony. Ale Andrei Romani i pozostali obroncy biegli tuz za swoim dowodca, belty kusz przeszyly powietrze przelatujac bardzo blisko Nathana. Wybuch podniosl porucznika nieco do gory i rozsadzil na kawaleczki zanim zdazyl z powrotem dotknac butami ziemi. Plomiennooki niewolnik lezal na ziemi, klal, spluwal i probowal wyszarpac z brzucha i piersi strzaly wykonane z twardego drewna. Blyskawicznie podbiegli do niego ludzie z ostrymi nozami, mlotkami i kolkami. Nathan i Lardis zostawili za soba towarzyszy walczacych wrecz i uzbrojeni w granaty dobiegli do dolu. Z oparow dymu i mgly wybiegl porucznik; atakujacy wrzucili granaty do dolu, po czym odwrocili sie i zaczeli uciekac. Andrei nadal byl przy ich boku; odpalil ostatnia strzale z ladunkiem wybuchowym, trafiajac porucznika w ramie i rzucil sie do ucieczki. Za nimi rozlegl sie odglos wybuchu, ostre trzask beltu. Nathan pomyslal: Teraz! Wojownik ryknal triumfalnie, kiedy jego dysze odrzutowe zaczely dzialac ponownie... stalo sie to jednak o sekunde za pozno. Dwa oslepiajace blyski rozdarly ciemnosc nocy, towarzyszyly im ogluszajace eksplozje i jek agonii. Fragmenty chitynowego pancerza i kawaly miesa polecialy w niebo. Detonacje rozkruszyly pancerz stwora i podpalily oslony oraz pecherze gazowe. Mniejsze wybuchy i plomienie ognia rzucaly cienie na okolice. Donosny jek, ktory wznosil sie na skali, az do ciaglego pisku, oznaczal, ze potwor jest wykonczony. Kiedy wrocili w okolice muru, Nathan "uslyszal" jak lady Gniewica rzuca wscieklym glosem swoj ostatni rozkaz: Durnie! Slabowici glupcy! Zwyczajni ludzie znowu was pokonali? Wynoscie sie stamtad, przynajmniej ci, co jeszcze moga. Uciekajcie i ratujcie swoje zycie! Albowiem my, wasi wladcy, i ja, wasza pani, zamienimy z wami stowko... kiedy wrocicie do Wiezycy Gniewu. Nathan chwycil Lardisa za ramie. -Wycofuja sie. Maja juz dosyc. To juz koniec. Przynajmniej na jakis czas... Lardis rozejrzal sie, wydal z siebie okrzyk triumfu, po czym pomachal zacisnieta piescia i rozesmial sie jak lunatyk. Nathan mial racje: porucznicy i niewolnicy opuszczali zajmowane pozycje, wycofywali sie i znikali we mgle, kierujac sie do swoich lotniakow. Ale gdzies od strony sciezki, z oparow krwi i siarki, z mrokow nocy i jej podskakujacych cieni dobiegl nagly trzask automatycznej broni: Trask i Chung wzieli na cel wampyrzych niewolnikow, gdy ci probowali uciekac. Nathan skorzystal z Kontinuum Mobiusa i przeniosl swoich przyjaciol z powrotem do Lardisa i reszty obroncow. Byli teraz bezpieczni, przynajmniej ten koszmar im juz nie zagrazal. Pozostalo jednak jeszcze wiele do zrobienia. Jesli o to chodzi, to byloby dobrze, gdyby Anna Maria English i reszta Ziemian miala mozliwosc zobaczyc wszystko i wiedziec, z czym maja do czynienia. Majac to na uwadze, Nathan zabral ich z Jaskini Pradawnych. Kiedy juz byli razem i wszyscy sie przedstawili, Lardis powiedzial: - Bardzo dobrze - pokiwal przy tym ponuro glowa i rozejrzal sie po polu bitwy. - Zabierzmy sie do sprzatania... Na wysokosciach, nad gorami, lecace Wampyry wciaz byly zbulwersowane swa kleska. Gniewica nadal byl wsciekla, choc ukrywala to przed innymi. Wsciekala sie i w glebi wampyrzego umyslu analizowala dane z minionej nocy - te, o ktorych bylo wiadomo, ale takze te, ktore byly na razie niedostepne, a wynikaly z zaistnialych faktow. Powinna byc wdzieczna Nestorowi za to, ze ostrzegl ja przed ladowaniem. Ale nie odczuwala wdziecznosci. Skad nekromanta mogl wiedziec, ze tam czai sie niebezpieczenstwo? W jaki sposob ten dzieciak wsrod Wampyrow mogl zobaczyc lub wyczuc cos, czego ona nie zauwazyla? Przeciez byl lordem niecale trzy lata! Co z tego, ze rozmawial ze zmarlymi? Ten, ktory stal na szczycie skaly, byl nadzwyczaj zywy! Na szczescie to juz przeszlosc. Co laczy Nestora i tego Cygana Lidesci? Jeszcze raz pojawil sie w umysle Gniewicy obraz czlowieka trzymajacego smiercionosna rure... Wielki Wrog Nestora? Podobnie jak wczesniej Lardis Lidesci, Gniewica zastanawiala sie nad licznymi zwiazkami: Nestor, Misha i Wielki Wrog. A moze Wielki Przeciwnik? Moze o to chodzi? Moze dalej czuje miete do tej cyganskiej rybki Mishy? Czy dlatego przylaczyl sie do tej wyprawy, ze wsrod Cyganow znajdowal sie jego rywal? To i tak nie wyjasnia, skad wiedzial, ze na szczycie Schronienia czai sie zagrozenie. Czy Nestor wykorzystal wszystkich, jako wyprawe karna w swoim prywatnym interesie? Jesli tak, to wszystkie straty sa jego wina! Wsciekajac sie dalej, powiedziala do siebie: Bardzo dobrze. Zobaczymy, co na to powie. Otworzyla swoj umysl, zeby bylo ja widac i slychac, wykorzystujac cala moc krzyknela w myslach: Posluchajcie mego slubowania! Ja, Gniewica Zmartwychwstala, obiecuje i dotrzymam slowa. Od teraz jest to dla mnie swiete przyrzeczenie i wszyscy mozecie nazywac mnie krzywoprzysiezca, jesli go nie dotrzymam. Zniszcze Cygana Lidesci. W walce lub podstepem, przyrzekam na krew, ktora jest zyciem. Zniszcze go! Gniewica czesto skladala takie przyrzeczenia, ale nigdy nie robila tego otwarcie. Kiedy skonczyla, spojrzala na Nestora. Na niego oraz w jego umysl - a przynajmniej probowala. Lecz jego umysl byl zamkniety, nieprzenikalny, zatrzasnietych na cztery spusty. Siedzial blady w swoim siodle i ujezdzal nocny wiatr. Byl tak opanowany, ze nie zdradzil najmniejszym drgnieniem swojej reakcji. Nagle powiedzial: Wszyscy moi ludzie za mna! Musimy cos jeszcze zrobic. Ranni lub niesprawni wracac do zamczyska i czekac na moj powrot. Zawrocil ze swoimi ludzmi i polecial na poludnie, pozwalajac, by pchajacy ich wiatr od Krainy Wiecznych Lodow, poniosl ich do Krainy Slonca. Zaskoczona Gniewica nie sprzeciwila sie temu. Zastanawiala sie tylko: O co chodzi? Czy nekromanta oszalal? Zanim mogla to glebiej rozwazyc, przerwal jej okrzyk: - Witaj Gniewico! Witam wszystkich! - Byl to Gorvi Przechera. - Czy cos mnie ominelo? - Kontynuowal cichszym glosem. - Moze to dobrze! Wyglada na to, ze mieliscie klopoty. -Staral sie nadac wspolczucie swej wypowiedzi, ale wszyscy wiedzieli, ze jest zadowolony... Dopoki nie zobaczyl resztek armii, ktora wracala do Wiezycy Gniewu, a szczegolnie gdy nie zobaczyl tego, co zostalo z jego kontyngentu. - Co? - Zaperzyl sie Gorvi. - Dlaczego nie chroniliscie moich ludzi i moich stworow? Co sie z nimi stalo? - Jego glos mial brzmiec oskarzycielsko, ale brzmial jak jek dziecka, ktore wie, ze zaraz spotka je nagana. Gdzie... byles... Gorvi? Wraz z warknieciem Gniewicy dal sie slyszec myslowy pomruk pozostalych Wampyrow. Gorvi zapewne wyjakalby swoja odpowiedz - dobrze przygotowana wymowke, opowiadajaca o tym, jak starl sie ze smiercionosnymi silami obcych na rowninie Krainy Gwiazd - ale zanim mogl to zrobic, cos odwrocilo uwage wszystkich. Od wschodu nadlecial wielki nietoperz z gatunku Desmodus, jeden ze stada Gniewicy. Zakrecil zmeczonymi skrzydlami i wyladowal na szyi jej wierzchowca. Wyczerpane zwierze wczepilo sie pazurami w lotniaka, odwinelo czarne skrzydla do tylu i cos pisnelo. Gniewica natychmiast wyprostowala sie w siodle. Zwyczajni ludzie nie slysza jezyka nietoperzy, jego zakres jest poza zasiegiem ich sluchu. Ale dla Wampyrow kazda zroznicowana nutka ich piszczenia ma sens. Wiadomosc byla wyrazna i oczywista. Byl to jeden z dwoch nietoperzy, ktorym Gniewica kazala strzec wschodnich szczytow na granicy Wielkiego Czerwonego Pustkowia. Byl to system wczesnego ostrzegania przed niespodziewanym atakiem z Turgosheim... ktory wlasnie sie zblizal! Gorvi Przechera jako jedyny w tym gronie poczul ulge, lecz mialo to trwac niezbyt dlugo, gdyz wlasnie nadchodzil najgorszy ze wszystkich mozliwych scenariuszy. Z kolei lady Gniewica otworzyla szeroko usta ze zdziwienia i z zaskoczenia nie mogla zlapac tchu. W koncu napelnila pluca powietrzem i pelna frustracji wykrzyknela: - Dlaczego teraz? Dlaczego teraz? - Po czym wykrakala imie, ktorego nigdy nie chcialby uslyszec zaden z jej kolegow: - Vormulac! Co z nim?, "sapnal" w myslach Wran Wscieklica. Chociaz wiedzial, co to oznacza, nie chcial uwierzyc w najnowsze wiesci. Przekroczyl Wielkie Czerwone Pustkowia, odpowiedziala Gniewica, zwracajac sie jednoczesnie do wszystkich. Jest juz na wschodnich rubiezach Krainy Gwiazd. Nasz smiertelny wrog (a moze niesmiertelny)... Vormulac Niespiacy z Turgosheim. Wraz z innymi! IV Vormulac Przez cala noc i dzien Maglore Mag byl bardzo zajety. W rownoleglym swiecie odpowiadalo to pelnemu tygodniowi. Pracowal intensywnie od czasu, gdy lord Vormulac Zakazeniec (zwany Niespiacym) wyruszyl ze swojej melancholijnej Vormowej Iglicy i opuszczajac wawoz Turgosheim, polecial na zachod na czele wampyrzej armii. W polmroku zapadajacej nocy, Maglore stojac na dachu Runicznego Dworu patrzyl, jak jego "koledzy" wraz ze swoimi stworami opuszczaja wawoz i w cieniu gor kieruja sie na zachod, ku legendarnej Krainie obfitosci znajdujacej sie za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami.Oczami pamieci widzial to znowu: czolo wielkiej krucjaty oraz pompatyczny i napuszony, wspanialy wyjazd Vormulaca z Turgosheim (Tak, wspanialy. Szczegolnie w chciwych oczach i sercu lorda-jasnowidza Maglore'a, ktory przyrzekl sobie, ze kiedy Vormulac razem z reszta wyjada, to juz nigdy nie powroca! - te mysl zatrzymal oczywiscie tylko dla siebie.) Pomijajac jednak osobiste ambicje Maglore'a, samo ogladanie tego pochodu bylo wspanialym przezyciem. Maglore stal na dachu Runicznego Dworu razem z Karpathem Seersonem, ktory byl jego prawa reka. Patrzyli, jak cala potega Turgosheim pod dowodztwem Vormulaca i towarzyszacych mu licznych generalow przelatuje obok dworu. Powietrzna armia wydawala grozny pomruk, ktory przybieral na sile, gdy z ladowisk kolejnych dworow oraz iglic startowaly liczne stwory, gesto wypelniajace przestrzen powietrzna. Blyszczaly wypolerowane, skorzane zbroje i zlote ozdoby. Na dziedzincach zamczysk poddani grali na bebnach, gongach i rogach, zagrzewajac swych panow (i panie) do boju i zwyciestw w dalekich krajach. Powietrze wibrowalo od halasu wydawanego przez odrzutowy naped przelatujacych wojownikow... W powietrzu powiewaly liczne znaki, sztandary i proporce. Na wielka wyprawe wyruszali lordowie i ladies: Vormulac Zakazeniec zwany Niespiacym, Grigor Chutliwiec, Devetaki Czaszkolica, Ursula Tora, Eran Strup, Tangiru, Zun, Starucha Zindevar, Lom Pokurcz, Valeria z Iglicy Val, Czarny Borys, Wamus (ktorego dlugie, zakonczone szponami rece byly w rzeczywistosci koncami skrzydel. Ten mistrz metamorfozy bez trudu potrafil zamieniac sie w wielkiego nietoperza) Byli wsrod nich takze: Freg, Laughing Zack Shornskull i jeszcze ponad pietnascie innych postaci podobnego formatu. Dodajmy takze nieobecnych (ciekawe, ze Maglore zlapal sie na tym, iz szukal ich wzrokiem), czyli Wrana Wscieklice i Spiro Zabojczookiego, Gniewice Zmartwychwstala, Cankera Psiego Syna, Vasagiego Ssawca i Gorviego Przechere - praktycznie bedzie to oznaczalo wszystkie Wampyry. Ci ostatni jednak stali sie powodem wyruszajacej wlasnie ekspedycji karnej. Cala szostka odleciala w nieznane, kierujac sie na zachod, gdzie ukryli sie ponad trzy lata temu. Tam wlasnie wyruszal Vormulac ze swoja armia, aby ich znalezc i ukarac za zdrade wszystkich Wampyrow z Turgosheim. W gruncie rzeczy nie popelnili tak wielkiego przestepstwa. Gniewica wraz ze swoja banda chciala zyc pelnia swego istnienia: "wampyrzyc"! To jednak, z uwagi na zasady panujace w Turgosheim, bylo forma zdrady. Zdrady wobec zolteizmu. Znowu zolteizm!, pomyslal Maglore. Ojcem Wampyrow i zalozycielem Turgosheim byl Turgo Zolte. Razem ze swoimi dziecmi uciekl z zachodu przed gniewem Szaitana Nienarodzonego. To jednak bylo dawno temu i stalo sie juz legenda. Zolteizm byl dziedzictwem Turgo, a niektorzy uwazali to wrecz za przeklenstwo. Turgo byl pierwszym Wampyrem, ktory stoczyl walke ze swoim pasozytem. Byl i pozostal soba, az do samej smierci. Stworzyl dzieki temu zolteizm, ktory stal sie wyznaniem i zostal przekazany tym, ktorzy zostali po jego smierci w Turgosheim. Smierc, zaiste, jest zyciem - ale w umiarkowanej ilosci. Zadza wladzy, terytorium, niewolnikow i dobr jest sposobem na zycie, ale w odpowiednich proporcjach i zgodnie z zasadami. Taka byla istota zolteizmu: powstrzymac zadze swego pasozyta, pokazac mu, gdzie jego miejsce, oraz byc panem wlasnych popedow i przeznaczenia. Co wiecej, credo Turgo mialo swoj sens. Cyganie w Turgosheim zostali zredukowani do tak malej liczby, ze wojny krwi musialy sie zakonczyc. W przeciwnym wypadku Wampyry umarlyby z braku pozywienia. Tuz po zasiedleniu Turgosheim, wojny pomiedzy zamczyskami byly czeste i odbywaly sie kosztem zycia ludzi. Gdyby nie wprowadzono zolteizmu, krew zastyglaby i wyczerpala sie. Jesli zatem wampyrzy lordowie chcieli zyc dalej, musieli sie podporzadkowac tej ideologii. Najslabsi z nich chetnie uznali doktryne za wlasna -a jesli nie byli najslabsi, to na pewno najmadrzejsi. Teraz, to byla juz historia, ale wiara przetrwala i Maglore Mag byl przez cale zycie "prawdziwym zolteista", "asceta". Oczywiscie w pewnych granicach. Maglore, Devetaki Czaszkolica, a nawet Vormulac Niespiacy byli swego rodzaju ascetami. We trojke stanowili tajny triumwirat. W Turgosheim formulowali prawa i zdawali sobie sprawe z topnienia zasobow Krainy Slonca. Poza tym zyli sobie wygodnie w swych wielkich dworach, ktore gorowaly nad mniejszymi siedzibami... ...Wszystko toczylo sie w ustalony sposob, dopoki Gniewica Zmartwychwstala wraz z jej renegatami nie zbudowali wojownikow i nie odlecieli wraz z nimi z Turgosheim na nieznany zachod! Ich przestepstwo polegalo na tym, ze Gniewica na spolke z pozostalymi przestepcami skradla mieso z Krainy Slonca, po czym zbudowali zakazane od stuleci stwory. Zeby wzbogacic sie, oszukiwali takze na dziesiecinie. Ale to nie dlatego Vormulac rozkazal podjac zbrojenia, ktore trzy lata pozniej pozwolily podjac "krucjate". Wojenna wyprawa wynikala ze strachu. Strach wynikal z tego, ze bajecznie bogate ziemie na zachodzie, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, pozwola lady Gniewicy na stworzenie niepokonanej armii. Gniewica moglaby ktoregos dnia powrocic i pozbawic wladzy nad Turgosheim dotychczasowych przywodcow. Gniewica miala w zwyczaju powstawac i powracac. Dlatego wlasnie uzyskala przydomek Gniewica Zmartwychwstala. Kilka mysli przebieglo przez umysl siedzacego w swoim pokoju do medytacji Maglore'a. Patrzyl na zloty znak i zastanawial sie, czy z niego nie skorzystac. Gdzie byla teraz Gniewica? I gdzie znajdowal sie Vormulac? Co sie stanie, kiedy sie spotkaja - albo zetra? Gdzie byl Nathan -okno Maglore'a otwarte na nieznany swiat. Kiedy ostatni raz Maglore skorzystal z godla, okazalo sie, ze zdolny Nathan byl jeszcze bardziej uzdolniony, niz Maglore kiedykolwiek moglby przypuszczac. Od dawna wiedzial, ze Nathana stac na wiele, ale nigdy nie zgadlby na jak wiele! Czy bedac oddalonym tak wiele mil - i za bariera Wielkich Czerwonych Pustkowi - mial sie czego obawiac? Bedac magiem i jasnowidzem Maglore szanowal talenty innych. Bedac Wampyrem nie znal prawdziwego strachu (albo tak sobie wmawial) i dlatego powstrzymal swoje zainteresowanie Nathanem, a skierowal sie w strone Vormulaca. Tuz przed odlotem lorda Zakazenca, jego stary "przyjaciel" i kompan dal mu prezent na droge: zloty kolczyk... w ksztalcie skreconej osemki, godlo Maglore'a! Niewatpliwie jest to znak niesmiertelnej, a nawet nieumarlej przyjazni, kiedy czlowiek honoru wrecza komus innemu swoj wlasny talizman, znak domostwa i rodu. I dokladnie tak samo, jak Nathan Kiklu nosil swoj kolczyk szesc cali od centrum wlasnego mozgu, tak i lord Vormulac, nieobecny wampyrzy lord z melancholijnej Vormowej Iglicy zalozyl sobie taki sam kolczyk. Maglore skupil sie na kontakcie z Vormulacem. Polozyl swoje dlugie, szponiaste dlonie na swiecacej, dziwnie skreconej, zlotej petli. Zaczal poszukiwac mysla lorda Zakazenca. Vormulac Niespiacy byl w ponurym nastroju. Wylot z Turgosheim oraz przeprawa przez Wielkie Czerwone Pustkowia byly wyczerpujacym przedsiewzieciem. W rzeczy samej, podroz okazala sie przerazajacym i nie konczacym sie koszmarem! Oczywiscie lord Vormulac nigdy nie przyznalby sie do tego zadnemu innemu lordowi (a juz na pewno nie lady), poniewaz przyjal postawe wielkiego dowodcy, niewzruszonego i niepokonanego. Ale w glebi siebie... niejednokrotnie chcialby, zeby ta wyprawa nigdy nie doszla do skutku, i zeby nie musial brac w niej udzialu. Znany ze swoich napadow melancholii, jak rowniez z wielkiej sily, najpotezniejszy z wampyrzych lordow wygladal na jeszcze bardziej zamknietego w sobie niz zazwyczaj. Jednoczesnie siedzial wyprostowany i nieporuszony w siodle swego lotniaka i prowadzil do boju imponujaca armie. Wygladal takze na bardzo zdeterminowanego. Trzy lata temu poprzysiagl zemste i nie moglby sobie odmowic smaku jej slodyczy. Vormulac byl wysoki, mial prawie siedem stop wzrostu. Nie byl gorliwym wyznawca zolteizmu, ale tez nie byl odszczepiencem. Swojej sily uzywal tylko do obrony, kiedy jednak trzeba bylo ruszyc na wojne, czul sie w obowiazku prowadzic ja z cala bezwzglednoscia; Vormulac byl twardzielem. Osiemdziesiat lat temu pokonal mieszkancow Iglicy Gonara i Trogowego Dworu, po czym zakul panow tych wlosci w lancuchy i wystawil na dzialanie slonca. Od tego czasu w wawozie nie toczono juz wojen domowych. Na twarzy Vormulaca odbijala sie cieniem melancholia. Niektorzy powiadali, ze utracona milosc byla przyczyna jego siedemdziesiecioletniej bezsennosci: inni uwazali, ze bal sie zasnac dlatego, ze moglby sie obudzic i odkryc, ze jest tredowaty, jak niegdys jego pan. Jesli polaczyc te dwie teorie, to mozna by z nich wysnuc troche prawdy. Vormulac wyszkolil w sobie umiejetnosc nie myslenia o tym... chyba, ze we snie. Dlatego wlasnie nie spal. Ostatniego dnia rowniez nie spal, tylko przesiedzial go w jaskini pozywiajac sie miesem z trogow, a dla poprawy humoru popijal je podlym winem z grzybow. Myslal oczywiscie o krwawej zemscie. Chcial zemscic sie na Gniewicy, ktora obwinial o to, ze w ogole tutaj sie znalazl. Tego wieczoru, lecac na zachod, siegal mysla w przeszlosc i z pewna ulga dziekowal gwiezdzie pod ktora sie urodzil, ze sprawy nie przybraly gorszego obrotu... Najpierw zaczeto planowac, co nie szlo najlepiej. Ale generalowie Vormulaca mysleli w taki sposob: Jesli w trakcie piecdziesieciu wschodow slonca Gniewicy Zmartwychwstalej udalo sie wszystko w calkowitej tajemnicy, pracujac z niewyszkolonymi ludzmi i potworami oraz najwyrazniej bez najmniejszego wysilku, to nam tez powinno sie udac! Jesli zaangazujemy swe sily i pomyslunek, wybierzemy najlepszy material z Krainy Slonca, to takze musi nam sie udac. Po czym, jakby po prostu samo przemyslenie tych rzeczy wystarczylo, grozba porazki zostala odlozona na bok. Pomyslunek i wysilek nie byly mocna strona przygotowan. Lacznosc i kooperacja pomiedzy dworami zalamala sie, kiedy kazdy z Wampyrow postanowil wystawic najlepsze oddzialy ludzi i stworow. Podniecenie, a moze "chwala", zwiazane z nadchodzacym przedsiewzieciem (oraz oczekiwanie na lupy wojenne) przewazyly nad wszelkimi watpliwosciami, mogacymi wyplywac z niewiary w sukces. Mowiac krotko, lordowie i ladies z Turgosheim stali sie zbyt pewni siebie. Ale wbrew ich przekonaniom, Gniewica przed opuszczeniem wawozu pracowala w scislej (chociaz tajnej) wspolpracy z pozostalymi spiskowcami. A poniewaz ich wyjazd byl ucieczka przed okrutna kara, to wkladali w jej przygotowanie znacznie wiecej wysilku. Prostota pomyslu sklaniala do myslenia, ze nie bylo to trudne: Garsc powietrznych wojownikow i okolo tuzina porucznikow na lotniakach... Z punktu widzenia logistyki nie bylo tu wielkich problemow. Przed proba przekroczenia Wielkich Czerwonych Pustkowi przystanek dla uzupelnienia sil na zachodnich wyzynach; a w koncu wielki skok na zachod, w nieznane. Zaprawde proste... Roznice wynikaly z tego, ze: Gniewica Zmartwychwstala z reszta zbiegow stanowili mala grupe, a Vormulac rzadzil wielojezyczna i potencjalnie niepoddajaca sie rozkazom armia. Jej stwory byly stosunkowo lekkie i zbudowane z mysla o lataniu. Gniewica nie wziela broni, ozdob ani zadnych innych niepotrzebnych i obciazajacych narzedzi potrzebnych do wojowania, majac na mysli przede wszystkim przetrwanie. Stwory z armii Vormulaca byly ciezkie i uzbrojone po zeby. I choc Gniewica kierowala sie ambicja, to nie byla obciazona frustracja, pragnieniem zemsty, czy lekiem. A zatem nie byly to tylko roznice, ale o wiele lepsze przygotowanie do podrozy. Vormulac dostrzegl, ze Gniewica miala przewage pod jeszcze jednym wzgledem: kiedy odlatywala, to wiedziala, ze bedzie scigana. A wiec do tego czasu... ...O, bez watpienia; trzy lata to chyba sporo czasu, zeby odpowiednio sie zabezpieczyc? Na pewno miejsce, gdzie sie schronila, zostalo przeksztalcone w obronna twierdze. Ale twierdze juz upadaly i ta spotka taki sam los, kiedy Vormulac ja odnajdzie. A potem... bedzie wojna: wojna krwi, zaprawde, chocby tylko po to, zeby odplacic jej za wszystkie klopoty. Lord-wojownik przygladal sie teraz tym wszystkim klopotom w oku swej pamieci. Dotarli do pierwszego przystanku, gdzie mieli sie posilic przed wyruszeniem dalej, na zachod... Na poczatku swej podrozy Gniewica rowniez zatrzymala sie w tym miejscu. Po jej wylocie Vormulac poslal swoich porucznikow, aby to sprawdzili. Odnalezli slady jej pobytu: rozrzucone resztki miesa, inne, liczne pozostalosci pobytu jej stworow. Tak, jej bestie posilaly sie tutaj... podobnie jak Gniewica i jej renegaci. Swiadczyly o tym rozdarte ubrania kilku niewolnikow. Kiedy razem ze swoimi pacholkami wyssali cala krew z niewolnikow, oddali reszte posilku czterem wojownikom. Jednego z nich Vormulac bardzo dobrze zapamietal. Dzielo Cankera Psiego Syna bylo przerazajaca konstrukcja. Nie tylko zniszczylo wielka sale w Vormowej Iglicy, ale zniszczyloby takze Vormulaca oraz towarzyszace mu osoby, gdyby nie uciekli. Ten koszmar sprawil, ze lordowie okazali sie bardzo gorliwi w konstruowaniu swoich wojownikow. Lord Zakazeniec nie mogl sie jednak tutaj wykazac. W ciagu trzech lat zbudowal jedna albo dwie sztuki, lecz zadna z nich nie dzialala jak nalezy. Jednak w koncu, dzieki pracy pozostalych lordow i ladies powstalo siedemdziesiat stworow bojowych. Ponadto stu dwudziestu porucznikow i niewolnikow stanowilo nie lada Potege...! ...A dwie trzecie z nich, pomyslal ponuro, zbyt glodnych, zbyt porywczych, zbyt obciazonych zbroja i wszystkimi udziwnieniami, ktore mialyby udoskonalic wojownikow. Juz przy pierwszym ladowaniu zaczely sie klopoty. Gniewica wybrala na postoj plaskie wzniesienie, plaskowyz w miejscu, gdzie ostatnie szczyty i skaly opadaly ku pustyni o kolorze ochry, ktora pokrywala Wielkie Czerwone Pustkowia. Dla jej celow to miejsce bylo idealne, poniewaz jej oddzial nie liczyl wiecej niz dwanascie stworow. Ale armia Vormulaca... to katastrofa! Probowalo tutaj wyladowac sto siedemdziesiat bestii, ale nie bylo na to miejsca. Byc moze miejsce by sie znalazlo, gdyby generalowie zachowali porzadek. Kiedy lordowie lecacy z tylu kolumny zobaczyli, ze ci z przodu juz laduja, stalo sie oczywiste, ze najlepsze kaski przygotowanych wczesniej zapasow dostana sie tym, ktorzy pierwsi znajda sie na ziemi! Co wiecej, najprawdopodobniej ci, ktorzy wyladowaliby na koncu, nic by nie dostali! A pomiedzy tym miejscem, a stara Kraina Gwiazd znajdujaca sie gdzies na zachodzie - o ile ta legendarna kraina obfitosci istniala - nie bylo nic, oprocz Wielkich Czerwonych Pustkowi. Zadnego jedzenia, nic do picia, ani jakichkolwiek zrodel aprowizacji z wyjatkiem tego, co mozna bylo zabrac ze soba. Tak wiec, ignorujac wszelka range, wszyscy lordowie i ladies rzucili sie do przodu, chcac zdobyc pozywienie. W powstalym zamieszaniu... sam lord-wojownik o malo nie spadl w przepasc! Co za balagan! Porzadek powinien zostac zachowany, ale Wampyry sa chciwe i walcza o terytorium; kazdy lub kazda dba o siebie i do diabla z innymi! Potrafili sporzadzic rekawice bojowe i stworzyc potwory, ale nie znali sie zupelnie na wspolpracy. Wielu z nich bylo wczesniej rywalami. Byly rachunki do wyrownania, a stare blizny zaczely sie odzywac. Dlatego nigdy wczesniej jeszcze nie wspolpracowali. W tej przepychance, wierzganiu, wyzwiskach... nagla iskra elektrycznosci... rozpalenie goracej krwi... nerwy napiete do ostatnich granic... gotujace sie temperamenty! Lotniaki kiwajace sie na wszystkie strony, rzucajacy przeklenstwami jezdzcy, krzyczacy, ciagnacy za wodze: kazdy z nich zmuszony do znalezienia skrawka ziemi do wyladowania. Wojownicy zderzajacy sie ze soba przy podchodzeniu do ladowania. Potem robiacy to samo raz jeszcze, ale juz specjalnie. W koncu ich temperamenty - zarowno ludzi jak i bestii - wybuchaja! Wampyry! I posrodku tego wszystkiego plynie pierwsza krew, pozniej nastepna i jeszcze jedna... walka! Na skraju przepasci wielu niewolnikow, porucznikow, lotniakow i wojownikow zaczyna byc spychanych na dol z chwila, gdy toczaca sie niczym kolo mlynskie zazarta walka wrecz, przewala sie z jednego miejsca na drugie. Plaskowyz byl bardzo wysoko polozony. Ci ktorzy polecieli na dol (i znali sztuke metamorfozy) mieli dosc czasu, zeby przybrac latajace ksztalty i uratowac zycie. Wiekszosc lotniakow przezyla, a takze kilku wojownikow; ale inne, ktore odniosly rany w walce, zanurkowaly ku glazom na rowninie, gdzie ich krucjata zakonczyla sie przedwczesnie... W koncu kurz. opadl, a Vormulac skaczac od jednego miejsca do drugiego, krzyczal i przymuszal wszystkich jak tylko potrafil do posluszenstwa, zadajac pokazania sie tego idioty, ktory wymyslil, ze wszyscy naraz beda sie w tym miejscu posilac. Nieszczesny pomysl pochodzil od Zestosa Kalkasa, jednego z pomniejszych lordow, ktory gdzies sie zawieruszyl. Pokazal sie jednak jego czlowiek (Gaul Kalksman, nizszy ranga porucznik), ktory odpowiadajac na wezwanie Vormulaca staral sie jak najgrozniej wygladac. Okazalo sie, ze Zestos razem ze starszym porucznikiem zostal zepchniety w przepasc. Gaul widzial to na wlasne oczy, ktore teraz nerwowo mu biegaly. -Ha! Wyglada zatem na to, ze awansowales. - Powiedzial krotko lord Zakazeniec. -Ale... moze moj pan, lord Kalkas, zyje jeszcze, tam na dole! -Moglby zyc nawet i tutaj na gorze - odparl natychmiast Vormulac. - Ale niezbyt dlugo, bo gdyby przezyl, to zakulbym go w lancuchy i zrzucil na dol, glupcze! - Po chwili namyslu dodal: -Mam pomysl... -Slucham panie? -Wez lotniaka, zlec na dol i znajdz Zestosa. Zjedz jego jajo i zabij pasozyta. Slyszac te slowa, oczy Gaula rozblysly czerwonym swiatlem. Mysl o awansie uskrzydlila go. - Oczywiscie, moj panie! -Posluchaj uwaznie - dodal Vormulac. - Masz szczescie. Jestes jednym z jego ludzi i powinienem cie takze zabic, ale potrzebuje kogos, kto poprowadzi jego kontyngent, a raczej to, co z niego zostalo! -Tak, panie - odpowiedzial Gaul Kalksman (od teraz Kalkson) i pospieszyl szukac lotniaka... Okazalo sie, ze skutki zamieszania nie byly bardzo powazne. Do przepasci spadly trzy lotniaki i szesciu wojownikow. Kolejne cztery lotniaki odniosly obrazenia przy ladowaniu. Trzech lordow i okolo siedmiu porucznikow stracilo zycie w wypadku lub w walce, podobnie jak pietnastu niewolnikow. Ci, co odniesli rany w bijatyce, zostali usmierceni i zamienili sie w pozywienie, o ktore stoczono walke. Slonce bylo juz bardzo nisko, a na niebie pojawil sie ksiezyc. Nikt nie wiedzial, jak rozlegle byly Wielkie Czerwone Pustkowia; czy mialy tysiac, czy piec tysiecy mil szerokosci, ale wszyscy wiedzieli, jak dlugo trwa noc. Nie bylo czasu do stracenia. Ranek nie mogl zastac ich w czasie lotu. Przez noc musieli przeleciec Pustkowia i wyladowac na zachodzie. -Wylatujemy po kolei! - Krzyknal Vormulac tak, zeby wszyscy go uslyszeli. - Kiedy bedziecie na gorze, rozluznic szyk. Niebo jest szerokie. Trzymajcie sie na tym samym pulapie. Startuje pierwszy, reszta za mna. Zajecze serca... moga zrezygnowac z wyprawy i wracac do Turgosheim, zeby dotrzymac towarzystwa staremu Maglore'owi. Krew, po ktora wyruszylismy, nalezy tylko do silnych. Lordowie odpowiadaja za swoich ludzi, a ci za swoje bestie. Jesli ktos w trakcie wyprawy odpadnie z powodu slabosci... to po nim. Skorzystamy z tego, zanim szczatki zdaza opasc na tereny Wielkich Czerwonych Pustkowi. Ruszamy. Podniosl lotniaka do gory, znalazl prad powietrzny i polecial do wysokosci pasa pomaranczowego swiatla, przeblyskujacego zza poludniowego horyzontu. Wyzej juz nie mozna bylo, bowiem swiecily jeszcze promienie slonca. Vormulac skierowal sie na zachod, a za nim rozwinela sie cala armia na podobienstwo zadziwiajacego, podniebnego smoka. Niedlugo potem w powietrzu pozostal tylko smrod kwasnych oparow, ktore snuly sie ponad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami... Chociaz Vormulac nie mogl o tym wiedziec, to przed trzema laty Gniewica Zmartwychwstala rowniez miala klopoty. Wojownik Cankera byl najlepiej uzbrojony ze wszystkich wojennych bestii i z tego powodu musial wydatkowac najwiecej energii, a przy tym ulegl drobnym uszkodzeniom, ratujac Gniewice i pozostalych renegatow przebywajacych w Vormowej Iglicy. Musial ladowac, walczyc i ponownie startowac. Jednak przebycie Wielkich Czerwonych Pustkowi wynagrodzilo wszystkie straty. Nie oplakiwali strat (no, moze z wyjatkiem psiego lorda, ktory nie martwil sie zbyt dlugo), a plyny zyciowe oraz mieso wojownika posluzylo jako prowiant na droge. Podobnie bylo w przypadku armii Vormulaca. Po niecalych osmiu godzinach drogi, Devetaki Czaszkolica porozumiala sie telepatycznie z Vormulacem: Wydaje sie, ze mam maly problem. Moj stwor juz ledwo zipie. Chyba zostal ranny w tej zadymie na plaskowyzu. Mysle, ze rozsadnie bedzie leciec troche nizej i oszczedzac jego sily. Co o tym sadzisz? Twarz Devetaki wyrazala jej niezadowolenie. Jednak nie bylo o czym rozmawiac. Odpowiedz byla oczywista: Czy jeszcze ktorys z twoich stworow potrzebuje pomocy, lady? Jesli tak, to niech podleca do mnie. Devetaki dobrze go zrozumiala: jesli jej wojownik i tak byl stracony, to lepiej bylo przeznaczyc go na pokarm dla innych. Kiedy mijali ja inni lordowie i ladies, przeslala im mysl: Wysle do przodu przemeczonego stwora, dodatkowy wysilek na pewno go wyczerpie. Jesli ktorys z waszych wojownikow zechcialby skosztowac dobrego miesa... to zycze smacznego. Niech nikt nie mowi, ze pani z Dworu Masek jest skapa. Wracajac na swoje miejsce rozkazala zmeczonej bestii przyspieszyc i dotrzec na czolo wyprawy. Wkrotce wyladujemy i juz czekaja na nas smakolyki! Zagrzmialy dysze odrzutowe i kreatura natychmiast przyspieszyla lecac na... swa zgube. A gdy tylko skonczyl sie zapas gazu napedowego, spadlo na nia kilka wiekszych wojownikow i szybko unieszkodliwily ja, podzielily i pozarly. W kwasne opary Pustkowi opadl tylko dokladnie obgryziony szkielet oraz pol tuzina polyskujacych na niebiesko segmentow skorupy... W czasie podrozy taka scena powtarzala sie wielokrotnie, a pod koniec drogi poswiecano nawet zdrowe stwory, zeby reszta mogla przezyc. Bardzo duzo wojownikow przepadlo w taki sam sposob i w efekcie pozostalo ich tylko trzydziesci siedem. Lotniaki takze poniosly straty. Zmeczone wdychaniem oparow, dusily sie, sztywnialy i opadaly spirala w bulgoczace, czerwone zapomnienie. Na dodatek wraz z nimi spadali jezdzcy; porucznicy oraz zwykli niewolnicy. Reszta jakos sobie jeszcze radzila. Jednak noc, ktora zdawala sie byc wiecznoscia, zaczynala okazywac sie zbyt krotka. Lordowie wiezli ze soba zywnosc w sakwach i napoje w buklakach. Mogli sie posilac i pic. Kiedy skonczyly sie zapasy, odkorkowywali umieszczone na kregoslupach lotniakow zatyczki z chrzastek i wypijali ich soki zyciowe... Podobnie jak grupa lady Gniewicy, niektorzy z nich spali podczas gdy reszta utrzymywala kurs... Wysoko w gorze, w trujacych wyziewach wznoszacych sie z otwartych wnetrznosci Wielkich Czerwonych Pustkowi gwiazdy wygladaly jak zamglone platki sniegu... Vormulac tracil juz nadzieje... Co pewien czas dobiegaly do niego zduszone okrzyki dobiegajace z mgly na dole - brzmialy jak jeki potepiencow w piekle - kiedy kolejny wyczerpany stwor opadal w czerwono zabarwiona smierc Pustkowi... Jednak gdy na poludniu pojawil sie pierwszy promien slonca, lord Zakazeniec zauwazyl, ze wschodzacy ksiezyc wyglada jakby go ktos przegryzl na pol, na przyklad kosmiczny potwor. I chociaz pod wplywem trujacych wyziewow jego wzrok pogorszyl sie, to wiedzial, ze to nie potwor zmienil wyglad ksiezyca, ale odlegle gory. Gory starej Krainy Gwiazd! Prostujac sie w siodle, przekazal do wszystkich: Udalo sie! Najgorsze za nami! Przekroczylismy Wielkie Czerwone Pustkowia! Oszczedzajcie sily stworow i leccie lotem szybujacym. Musimy obnizyc wysokosc. Bez obaw, trujace wyziewy sa coraz rzadsze, a teraz musimy sie chowac tylko przed sloncem. "Tylko" przed sloncem! Lord Zakazeniec wiedzial, ze powietrzny waz wyprawy ma mile dlugosci i zastanawial sie, czy wszystkim uda sie schronic... Nie wszystkim sie udalo. Wiele godzin pozniej Vormulac zsiadl ze swego wierzchowca w cieniu gor i wdrapal sie na stroma skale, skad mogl spogladac na wschod, jak nadlatuje jego armia. Oczy bolaly od oparow Pustkowi. Widzial jak zlote promienie slonca rozprzestrzeniaja sie, poczawszy od najwyzszych szczytow i wiedzial, ze wachlarz zabojczego swiatla obniza sie w miare, jak slonce podnosi sie po stronie Krainy Slonca. Widzial jak swiatlo obniza sie i jak promienie rozrzedzaja mgly na rowninach pomiedzy gorami a czerwona pustynia. Ale mgly to nie wszystko, co podlegalo dzialaniu slonca. Ludzie i stwory na samym koncu wezowego ogona nie mieli szans. Byli zdrozeni (na smierc?), lotniaki byly wyczerpane, a wojownikom brakowalo gazu. Dryfowali szybujac na membranicznych skrzydlach, ktore nie mialy juz sil utrzymywac stworow w powietrzu. W kazdej chwili mogli spasc na dol. Mieli zarazem swiadomosc, ze powinni zejsc nizej, lecz jednoczesnie liczyli sie takze z sila grawitacji. Obnizenie lotu nie pozwoliloby na ponowne wzniesienie sie, co zakonczyloby sie seria upadkow na czerwonordzawa ziemie. Na samym koncu ogona, czterech jezdzcow na lotniakach poganialo stadko wyczerpanych wojownikow z roznych kontyngentow. Ostatnia dwojka z tuzina stworow i ludzi leciala najwyzej. Oni pierwsi padli ofiara. Ozloceni sloncem zbrazowieli po chwili, a potem sczernieli i zamienili sie w dogorywajacy zar i dym. Szczatki tego, co kiedys bylo lotniakiem i jezdzcem opadly na ziemie koloru ochry. Nastepnie przyszla pora na wojownika. Jego pecherze gazowe eksplodowaly, oslona zajela sie ogniem, pokryte zbroja cialo opadlo jak kamienie ku ostatecznej zagladzie. W koncu jasniejace niebo pokrylo sie dymem, a nawet rzadkimi eksplozjami w chwili, gdy bezlitosne slonce oswietlilo w jednej chwili reszte grupki. Vormulac nie odczuwal wyrzutow sumienia, tylko poirytowanie tym, ze jego armia zostala zdziesiatkowana... Ulokowali sie w jaskiniach trogow u stop wzgorz. Krew podludzi nie byla ich przysmakiem, ale glodni nie wybrzydzaja. Wojownicy nie zrzedzili, a lotniaki posilaly sie porostami zlizywanymi ze skal. Wszyscy pragneli odpoczynku. Jedynie Czarny Borys, ktory w Turgosheim utrzymywal trogowe naloznice, wydawal sie byc zadowolony z nowej sytuacji. Zlapal zywcem mloda samice i wkrotce byl w swietnym nastroju. Za jednym zamachem zabawil sie i najadl. Wyczerpane bestie opatrzono i schowano w plytkich pieczarach. Podobnie postapiono z niewolnikami. W innych okolicznosciach zwykli niewolnicy Wampyrow musieli liczyc sie z tym, ze moga stac sie pozywieniem. Jednak wielu porucznikow zginelo, a niektorzy zajeli miejsca niezywych lordow. Niewolnicy mieli zatem szczescie: mogli zastapic niezywych lub awansowanych porucznikow. Niektorzy uzyskali "nominacje" jeszcze tego samego dnia; ich lordowie wyssali troche krwi, przekazujac w zamian dodatkowa ilosc wampirzej esencji. Dzieki temu udalo sie zaspokoic obydwa cele... Lord Maglore Jasnowidz "widzial", "czul" i "doswiadczal" dzieki swojemu talizmanowi w Runicznym Dworze. Widzial jeszcze wiecej: nadejscie nocy, start i opuszczenie terytorium trogow przez Vormulaca, podroz na zachod; klopoty z nabieraniem wysokosci z powodu braku pradow wznoszacych w nocy, w koncu uzyskanie pozadanego pulapu, skad mozna bylo spogladac na nieznana Kraine Slonca - nieznana lordowi Niespiacemu. Dostrzegal jak uspione wampyrze zmysly przebudzaly sie i jak pachnie pozywne mieso Cyganow, ukryte w ciemnosciach nocy! Ale jednego Maglore nie zauwazyl, podobnie jak Vormulac. Jeden ze strozujacych nietoperzy Gniewicy dostrzegl przybycie powietrznej armii. Lady rozstawila swoje dwa Desmodusy w odleglosci dwustu pietnastu mil od siebie. Jeden byl na skraju pasma gor, a drugi wysoko w gorach. Pierwszy stwor dostrzegl przybycie Vormulaca, ale pedzac z ostrzezeniem na zachod, nie zauwazyl grupy trogow polujacych w szarym zmierzchu zachodzacego slonca. Kiedy dostrzegl siec, probowal poderwac sie do gory, ale bylo juz za pozno. Moze jakis pisk, przeszywajacy uszy krzyk - strachu lub ostrzezenia, albo tego i tego na raz - przelecial odleglosc dzielaca go od swego blizniaka. Ale tresc tego okrzyku nie byla na tyle wyrazna, aby przekazac wiadomosc o armii lorda-wojownika. To dlatego Gniewica dowiedziala sie o tym tak pozno. Vormulaca dzielilo od niej kilka godzin lotu... Maglore Mag (widzac, ze Vormulac wyruszyl na zachod) zapragnal zobaczyc, co slychac u Nathana. Wycofujac sie z umyslu Vormulaca sprobowal ponownie siegnac umyslem w przestrzen, majac teraz na celu znacznie mlodszy umysl. Moze tez bardziej uzyteczny? Mozliwe. Nathan zupelnie nie zauwazyl obecnosci Maglore'a... Lardis Lidesci nie byl msciwym, ani okrutnym czlowiekiem, ale nigdy nie zaniedbywal okazji, dzieki ktorej moglby zdobyc chocby odrobine informacji o tym, czym zajmuja sie i co zamierzaja Wampyry. Byla to czesc jego strategii przetrwania. A Lardis, podobnie jak jego ojciec, byl mistrzem w przetrwaniu. Anna Maria English nie byla w stanie na to patrzec, co nikogo nie zaskoczylo. Lardis poprosil jedna z Cyganek, zeby zaprowadzila ja do Schronienia i opowiedziala o zyciu w Krainie Slonca. To takze byla czesc strategii przetrwania. Lidesci traktowal przetrwanie jako priorytet. Ale Nathan, Trask, Chung i trzech grotolazow towarzyszylo Lardisowi oraz Andreiowi Romani w rozmowie z Cyganami, ktorzy walczyli wrecz oraz w przesluchiwaniu ciezko rannego porucznika i kilku wampyrzych niewolnikow. Przedtem jednak trzeba bylo spalic ciala zmarlych -wszystkich zmarlych: Cyganow i wampirow. I to bynajmniej nie na stosie pogrzebowym, ale w rozpalonym dole: w pulapce na wojownikow, ktora juz ziala piekielnym ogniem. Bez zadnej ceremonii zawijano ciala w worki i wrzucano w plomienie. Najpierw pieciu dzielnych obroncow Schronienia. Wielu starych przyjaciol patrzylo na to z opuszczonymi glowami i wspominalo inne, byc moze lepsze czasy. Nastepnie, po krotkiej przerwie wrzucono czternastu niezywych (albo chwilowo unieszkodliwionych) niewolnikow, a w koncu groteskowe szczatki siedmiu porucznikow. Kiedy ploneli, ludzie Lardisa dorzucali nasycone zywica galezie sosen, aby podtrzymac ogien. Kiedy pokawalkowane ciala porucznikow znikaly w plomieniach, Lardis rozkazal swoim ludziom cofnac sie. Wynikalo to z ostroznosci; zabici porucznicy byli mlodymi mezczyznami, ongis Cyganami, przemienionymi w wampiry i awansowanymi w ciagu ostatnich trzech lat. Wydawalo sie, ze w ich wnetrzu nie ma zbyt wiele wampirzej potwornosci, jednak lepiej bylo miec sie na bacznosci. Plomienie strawily ich bez zadnych incydentow... Lardis cieszyl sie ze zwyciestwa, ale nie okazywal tego na glos. Dzisiejsze zwyciestwo nad Wampyrami bylo najwiekszym osiagnieciem w jego zyciu. Ale koszty tego triumfu byly ogromne. Zycie pieciu porzadnych mezczyzn bylo zbyt wysoka cena, nawet jak na tak wielkie zwyciestwo. Jednak najwiekszym ciosem bylo odkrycie Schronienia przez Gniewice i lordow. To najbardziej podkopywalo radosc Lardisa. Z drugiej strony, powrot Nathana i mieszkancow Krainy Piekiel, ktorzy z nim przybyli oraz niesamowita bron jaka przywiezli ze soba, bylo czyms cudownym! W gruncie rzeczy najwieksza przyjemnosc sprawiloby Lardisowi wspolne siedzenie z przybyszami i sluchanie opowiesci o tym, skad i jak przybyli. Tylko, ze... byla jeszcze sprawa do zalatwienia. Sprawa nie cierpiaca zwloki. Ludzie zgineli w walce wrecz. Kusze, rakiety i strzelby (o ile byla do nich amunicja) dobrze sprawdzaly sie w walce z dystansu, ale w walce wrecz rekawica wampira miala przewage. Belt z twardego drewna trafiajacy w oko lub serce moze wyeliminowac wampira, ale kiedy czlowiek ma rozdarta twarz albo wnetrznosci na wierzchu lub urwana noge i wykrwawia sie na smierc - to inna sprawa. W taki wlasnie sposob zginelo pieciu dzielnych wojownikow Lardisa. I dlatego tez wrzucono ich do ognia w pierwszej kolejnosci. Ich kobiety nie powinny zobaczyc ich w takim stanie. Czlowiek ma swoja godnosc. Nastepnie sprawdzanie obroncow; byl to kolejny srodek ostroznosci. Zawsze trzeba bylo sie upewnic, czy ktos nie zostal ranny, albo ugryziony. Trujace ugryzienie wampira dziala czasem bardzo szybko i nawet najodwazniejsi mezczyzni traca nagle chec do tego, zeby sie przyznac do... lekkiego zadrasniecia w szyje. Zlapani niewolnicy zostali przywiazani do lezacych na ziemi krzyzy. Nie wynikalo to z okrucienstwa, ale dlatego, ze w taki sposob najlepiej mozna bylo ich upilnowac. Nawet zwiazani potrafili wyslizgnac sie jak weze i zniknac w przygruntowej mgielce. Przesluchanie nie trwalo dlugo: syczeli, pluli, wili sie, ale nie odpowiadali na pytania. Dlaczego mieliby odpowiadac, skoro wiedzieli, jaki los ich czeka? Byc moze, gdyby Lardis mial wiecej czasu, to bylby bardziej przekonujacy, ale skoro lokalizacja Skalnego Schronienia nie byla juz tajemnica... stary Lidesci mial inne plany na dzisiejszy wieczor. Czyz w glebi serca nie byl zawsze Wedrowcem? Bez cienia emocji - przechodzac przez to juz wiele razy i wiedzac, ze nie ma innego wyjscia - rozkazal mozliwie bezbolesnie zalatwic wykrzywionych i skrecajacych sie niewolnikow. Niespodziewany strzal w serce, ktory pozbawial ich przytomnosci oraz chronil przed bolem wywolanym zarem rozpalonego dolu. W koncu nadszedl czas na rannego porucznika. Slowo "rana" zasadniczo nie opisywalo potwornych obrazen, jakich doznal na skutek wybuchu strzaly z kuszy. W przeciwienstwie do tych, ktorych strawil juz ogien, nie nalezal do swiezych rekrutow. Byl znacznie starszy i przemieniony na tyle, ze prawie moglby byc Wampyrem. Nie bylo najmniejszych watpliwosci, ze opuscil Turgosheim razem z Gniewica i reszta renegatow. Lardis, Andrei i Nathan przygladali sie mu i czekali, az odzyska swiadomosc. Traskowi, Chungowi i reszcie Ziemian stojacych w milczacym tlumie czujnych Cyganow, wydawalo sie to raczej niemozliwe. Prawdopodobnie Trask moglby miec nieco wieksze pojecie co do mozliwosci wampirow, poniewaz byl swiadkiem podobnych okropienstw, ktore mialy miejsce w innym swiecie. W pulsujacym swietle plonacego dolu, ukrzyzowany czlowiek przedstawial soba tragiczny obraz. Andrei trafil go wybuchajacym beltem w prawe ramie. Albo belt nie byl wypelniony dostatecznie ladunkiem wybuchowym, albo energia eksplozji skierowala sie na zewnatrz, w przeciwnym razie na pewno by nie przezyl. Na skutek wybuchu utracil prawa reke oraz cialo pokrywajace prawa strone klatki piersiowej. Z prawego boku wystawaly mu polamane, czerwone i osmalone zebra. Powyzej otwartego stawu barkowego na szyi i twarzy widac bylo mielonke z czarnych pecherzy i osmalonego miesa. W koncu otworzyl lewe oko, przy czym slychac bylo cichutkie trzasniecie dobiegajace z miejsca, gdzie zamiast prawego oka bylo przypieczone mieso. Bylo tam oko. Czerwonawa plamka siarki podobna do lewego oka. Nie byl jeszcze w pelni Wampyrem, ale gdyby zyl, to moglby sie nim stac. Wiedzial jednak, ze tak nie bedzie, albowiem Lardis Lidesci postanowil inaczej. Kiedy powoli odzyskiwal swiadomosc i podnosil glowe, Lardis zapytal: - Kim jestes? -Pierdol sie! - Zacharczal porucznik, kaszlac krwia i sluzem. W przeciwienstwie do niewolnikow byl nie tylko przywiazany do krzyza, ale takze przybity gwozdziami - faktycznie ukrzyzowany. Poniewaz nie mial prawej reki, pod broda przeciagnieto mu srebrny drut, ktory podtrzymywal jego glowe. Drut dodatkowo sciskal mu gardlo, co utrudnialo mowienie. Zwyczajny czlowiek nawet nie probowalby mowic. Lardis pokrecil glowa. - Jestem czlowiekiem, a nie jakims niewolnikiem. Nie mam czasu na takie rzeczy. -A ja jestem porucznikiem! - Splunal wampir. - I mam swoja dume! -No i bardzo dobrze, poruczniku - skinal glowa Lardis. - Pytam cie raz jeszcze: kim jestes? -Poniewaz i tak juz po mnie, nic ci to nie da - odpowiedzial. - Jestem Turgis od Gondego, ostatni porucznik z Turgosheim. -Co? Od Gorviego Przechery? -I co z tego? - Turgis poruszyl sie lekko na krzyzu, westchnal i znieruchomial. O ile w pelni przemienione Wampyry potrafily usmierzyc bol, to porucznicy nie mieli tyle szczescia. Lardis pokrecil glowa. - Po prostu szkoda, ze nie jestes nim i tyle. Bardzo chcialbym, zeby to Gorvi byl na twoim miejscu! Porucznik zwezil oko i wpatrujac sie w Lardisa, powiedzial: - Ty zapewne jestes Lidesci. Wodz Lidesci. -Tak jest - Lardis skinal ponownie glowa - i domyslam sie, ze to Gorvi porwal mojego syna. -A wiec nie byles pewien? - Turgis skrzywil sie i odkaszlnal krwia. - No, to teraz juz wiesz. Bylo to wtedy, gdy pierwszy raz najechalismy Siedlisko. Dobrze to pamietam. Gorvi porwal twojego syna. Poslal mnie z innymi do miasta, a sam zaatakowal dom na wzgorzu. On lubi dzialac z dala od innych. I z dala od klopotow. -Czy Jason, moj syn, jest dalej w Wiezycy Gniewu? - Stary Lidesci nadaremnie staral sie ukryc strach, niecierpliwosc i chec zdobycia wiadomosci o losie syna. Turgis zacisnal usta, pokrecil glowa w obie strony, a pozniej trzasl sie przez chwile, jak okaleczony waz, na podstawie krzyza. Zapachnialo moczem, ktory wyciekal mu spod ubrania. - Ta kon... konwersacja jest bardzo - ach! Ach! - bardzo mila. Tylko, ze nic mi nie daje. Chcialbym juz umrzec. Szybko i nieodwolalnie. Lardis, Andrei, a nawet Nathan juz niejednokrotnie wczesniej slyszeli takie blagania. Ale Lardis potrzebowal wiecej informacji: - Powiedz prawde, a stanie sie to szybko i nieodwolalnie. -Twoj... twoj syn byl dzielny, ale nie zyje. Lardis zamknal oczy i westchnal gleboko - nie wiadomo czy z rozpaczy, czy z ulga - kto moglby to stwierdzic? -Czy... czy umarl szybko i nieodwolalnie? -Tak - przytaknela postac na krzyzu. - Probowal uciec, ale mu sie nie udalo. Wdrapal sie na sama gore Wiezycy Gniewu i skoczyl. Popelnil samobojstwo. Byl twoim synem, Lardisie. Moze wiedzial cos wiecej. Moze o wiele wiecej, ale Lardisowi tyle wystarczylo. Prawde mowiac, byl nawet wdzieczny. -Teraz mozesz umrzec - powiedzial. - Czy aby umrzesz szybko i nieodwolalnie? Turgis spojrzal na niego. - Jesli chodzi o mnie, tak. Chce tego. Ale jestem juz z Gonim od bardzo dawna. Zmieniam sie i moja krew tez sie zmienila. Lardis, Andrei i Nathan cofneli sie. Lardis skinal na swoich ludzi. Chwycili liny, przywiazane do poprzecznej belki krzyza i czekali. Podeszli kolejni mezczyznie z kuszami... kiedy jednak Turgis ich zauwazyl, zaczal charczec i pluc. Cierpial w dwojnasob: z powodu bolu i strachu. On chcial umrzec, ale jego krew -nie! -Teraz - rozkazal Lardis. Trzy belty polecialy do celu - prosto w serce Turgisa. Natychmiast krzyknal, po czym zawisl na gwozdziach i znieruchomial... ...Chwilowo! Bo zaraz otworzyl sie jego brzuch i klatka piersiowa, a w jego karmazynowych wnetrznosciach wilo sie i przewalalo gniazdo bialych robali! Cos na ksztalt syfonicznego ramienia, podobnego do groteskowego, wodnego zawilca rozsunelo na boki cialo, otworzylo zyly i dookola rozpryskiwalo szkarlat, jakby obsikiwalo niewidocznych przeciwnikow! Taki byl faktyczny zamiar - ale wszyscy znajdowali sie w bezpiecznej odleglosci. Mezczyzni trzymajacy liny nie czekali dluzej, pociagneli krzyz i wrzucili go do dolu, w ktorym buchal ogien. Chwile pozniej slychac bylo syczenie, po czym pojawil sie czarny dym i to bylo wszystko, co pozostalo po Turgisie od Gorviego... W Runicznym Dworze Maglore Mag powoli odsunal rece od Mobiusowego znaku. Oddzielil sie mysla od Nathana i wrocil do siebie. Przez dluzszy czas siedzial nieruchomo a obrazy, ktore zobaczyl, powoli blakly w jego oczach... jednak nie w jego pamieci. Niektore z ujrzanych byly mozliwe do przewidzenia, zwlaszcza te dotyczace krucjaty Vormulaca. Ale wiele z tego co zobaczyl, przerastalo jego wyobraznie. Nie uwierzylby, gdyby nie widzial na wlasne oczy, a raczej za pomoca czyichs oczu. Umysl Nathana mogl byc przed nim ukryty, ale oczy widzialy wyraznie. Maglore nie musial wiedziec, o czym on mysli, zeby zobaczyc to, co Nathan widzi. W starej Krainie Slonca Cyganie bronili sie. Co wiecej, czasami wygrywali! Mozliwe, ze wraz z powrotem Nathana moga wygrywac jeszcze czesciej. Maglore obawial sie, ze pewnego dnia powroci wielka armia. Moze byloby madrzej bac sie powrotu jednego czlowieka. Moze nie powinien wypuszczac tego czlowieka. Ale kim byl Nathan, jesli nie mlodym Cyganem, zwariowanym, blond-wlosym, niebieskookim, bliskim znajomym? Tak to wygladalo. A teraz, co? Pomylka? Maglore pocieszal sie stwierdzeniem, ze czlowiek ktory nigdy sie nie myli to taki, ktory nigdy nic nie robi. Ale z drugiej strony czesto zaluje sie wlasnych bledow... CZESC CZWARTA: Najazd - Frakcje - Potyczki - Smiale posuniecie - Nathan I Wydzial E - Turczin - Tzonov Pietnascie godzin po bitwie o Schronienie - w rownoleglym swiecie, po drugiej stronie Bramy do Krainy Piekiel, w swiecie, gdzie w Londynie byla godzina dziesiata wieczor, a w Moskwie polnoc - trzech szefow departamentow prowadzilo narade w kwaterze glownej Wydzialu E. Byli to: minister odpowiedzialny - jego nazwisko znane bylo tylko nielicznym i nigdy go nie wymawiano, Ian Goodly - tymczasowy szef Wydzialu E oraz Gustaw Turczin, premier Federacji Rosyjskiej. Czwarta osoba nie piastowala zadnego stanowiska, ale byla jedyna mieszkanka Ziemi, ktora kiedykolwiek przebywala w Krainie Gwiazd/Slonca. Tematem spotkania byl swiat rownolegly.Ian Goodly zaprosil na narade Zek Foener i nikt z obecnych nie sprzeciwil sie. Byc moze mieliby inne zdanie, gdyby wiedzieli, co zamierza Goodly. Jednak z drugiej strony, byc moze nie mieliby obiekcji wlasnie dlatego, ze wiedzieli o co chodzi Goodly'emu, wszak zasadniczo podzielali jego zamiary. Nie tracac czasu na wstep, nawiazano lacznosc bezpiecznymi liniami. Na wielkim ekranie w sali narad widac bylo powiekszony obraz premiera Turczina. Pozostala trojka siedziala na fotelach w poblizu konsoli operacyjnej. Tysiac szescset mil od Moskwy, na takim samym ekranie ogladal ich premier Turczin. Premier Rosji byl niski i przysadzisty. Wygladal na niewzruszonego, jak zapasnik sumo. To, co bylo widac na ekranie, odnosilo sie takze do codziennego zycia. Jesli wziac pod uwage wszystkie problemy, wystepujace na tak rozleglym obszarze, to nie moglby wygladac inaczej. Musial zajmowac sie zamieszkami wywolanymi brakiem zywnosci w Kazachstanie, terroryzmem na Ukrainie, wojnami gangow w Moskwie, ciaglymi problemami z separatystami i postepujacym upadkiem praworzadnosci na calym obszarze kraju. Przynajmniej swoim wygladem musial wzbudzac wrazenie, ze jest twardzielem. Pod kanciastym nosem rysowaly sie waskie usta, oczy bezustannie poruszaly sie, a czarne, krzaczaste brwi stykaly sie, kiedy je marszczyl. Kaciki ust opadaly mu na dol. Nie nalezalo sie temu dziwic, gdyz byl w sytuacji czlowieka, ktory otrzymywal glownie zle wiesci. Uczestnicy zebrania odczuwali pewna doze satysfakcji, zauwazajac nie najlepsze samopoczucie Turczina. Zek Foener zauwazyla oczywiscie te odczucia i pomyslala: Niemcy okreslaja to slowem "Schadenfreude". -No dobra - odezwal sie Turczin po chwili ciszy, ktora trwala przez jakis czas. - Uwazam, ze mialem racje stosujac lagodna taktyke w stosunku do Turkura Tzonova. Jak zapewne wiecie, juz go namierzylem i zgarniecie go bylo jedynie kwestia czasu. Przyspieszylem dzialania pod naciskiem z waszej strony. Wysylajac moich ludzi do Perchorska, sploszylem Tzonova i udalo mu sie uciec. Z jednej strony to niedobrze, ale z drugiej strony...? - Wzruszyl ramionami i spojrzal na innych, czekajac na ich zdanie. -Ma pan na mysli to, ze jest teraz wyeliminowany i przepadl w rownoleglym swiecie? - Ze skwaszona mina powiedzial Goodly. - Nie chcialbym panu przypominac o tym, ze istnieje koszmarny scenariusz wydarzen: Tzonov lub ktos podobny przechodzi przez Brame w Perchorsku do Krainy Gwiazd. Wspaniale by bylo, gdybysmy mieli pewnosc, ze on lub oni zostana tam na zawsze, ale przeraza mnie mysl, ze mogliby powrocic... i to w zmienionej formie! -Panie premierze - przerwal mu minister. - Wiem, ze juz sie pan nasluchal podobnych opowiesci, ale czy wie pan, o co nam naprawde chodzi? Pan Goodly, ja i wszyscy ludzie z Wydzialu E mielismy juz z czyms takim do czynienia. Wiemy, o czym mowimy. Dowiedzial sie pan o wszystkim stosunkowo niedawno, podczas gdy my mamy z tym do czynienia od samego poczatku, od wielu lat. Nie wolno panu zapomniec, ze do rownoleglego swiata prowadza dwie drogi. I tak samo jest w druga strone. Wypuscil pan Tzonova z plutonem wyszkolonych ludzi i... -Tak jak pan "pozwolil" pojsc swojemu Paxtonowi - tym razem wtracil sie Turczin - i to z taka sama, o ile nie wieksza liczba wyszkolonych ludzi! Co wiecej, wyglada na to, ze Paxton zamknal za soba przejscie, wysadzajac sklepienie jaskini! Ponadto na nic nie "pozwalalem" Tzonovowi! -Nie oskarzam pana. - Minister podniosl rece w uspokajajacym gescie. - Zauwazam po prostu fakty. Pomiedzy swiatami mamy teraz Bena Traska, Davida Chunga, Anne Marie English, grotolazow, najemnikow i pol kompanii zolnierzy. To juz za duzo. Zbyt duzo ludzi, ktorzy moga powrocic jako Wampyry. A co z Tzonovem? Co z jego mozliwosciami oraz ambicja? - A jesli to bedzie Trask, Chung lub English? - Wyliczal Turczin. - Albo ten Nathan, ten... ten Nekroskop? Odezwala sie Zek Foener: - To nas donikad nie doprowadzi. Chodzi nam o to, ze dobrzy ludzie i zli ludzie przeszli tam. Nie chcemy, zeby zli powrocili. A jesli wroca, to chcemy wiedziec, ze mozemy ich zatrzymac, kiedy tu sie pojawia. Mam racje? No i chcemy wydostac stamtad naszych przyjaciol, o ile jest to mozliwe. To znaczy w niezmienionej formie. W ludzkiej postaci. -Zek powiedziala praktycznie wszystko - odezwal sie Goodly, ktoremu zapiszczal glos. - Wiemy, co pan ma na mysli i zgadzamy sie z panem. Bramy musza zostac zamkniete i to na stale. Ale wczesniej musimy wydostac stamtad naszych przyjaciol. Co stanie sie z Tzonovem, Paxtonem oraz ich ludzmi... to nas nie obchodzi. Zalezy nam na naszych przyjaciolach. Turczin pokiwal glowa. - A wiec pomimo tego, ze jak powiedzieliscie przed chwila, znajduje sie tam zbyt wielu ludzi, zamierzacie wyslac kolejnych. Dobrze zrozumialem? -Tak - przytaknal minister. - Bedzie to jednak wspolne dzialanie. A jesli sie nie uda... to wystarczy nam czasu, zeby zamknac Bramy na zawsze. -Ha! - Kaciki ust opadly Turczinowi jeszcze bardziej. - Pieknie - wspolne dzialanie - jedynie dlatego, ze mam dostep do Bramy, prawda? Poniewaz wasz przyjaciel Paxton zablokowal Brame w Rumunii? - Spojrzal wyczekujaco na ministra. - Nie uwaza pan, ze najwyzsza pora, zebym dowiedziec sie czegos o tym czlowieku? Tak, wiem: o JSW wie tylko pan i nie sa to informacje dla mnie! Ale czy przypadkiem nie wdepnelismy w ten syf wspolnie, i to dosc gleboko? Zimna wojna skonczyla sie i na pewno nie ma na nia miejsca pomiedzy nami. Minister wygladal na bardzo zmieszanego. -Nie moge o tym mowic... -Moze pan, moze - zwrocil sie do niego Goodly. - Premier ma racje. Stawka jest zbyt wysoka, zeby cos ukrywac. Nasze starania o zatrzymanie Nathana byly zbyt malo skuteczne, zas premier Turczin nie wykazal sie w sprawie Tzonova. Przyznalismy sie do bledow, wiec teraz kolej na pana. Musze przyznac, ze Paxton tez mnie interesuje. Myslalem, ze przestal byc cierniem w naszym tylku juz dawno temu, kiedy opuscil nas Harry. Az tu nagle cos takiego. Zdaje sobie sprawe, ze ma pan o wiele wiecej na glowie, niz jeden Wydzial E. Mowmy zatem otwarcie i moze wowczas ruszymy z miejsca Minister wzial gleboki oddech i powiedzial: - Bardzo dobrze. - Przez chwile zastanawial sie, po czym odezwal sie: - Pierwotnie Paxton byl moim pomyslem. Jak sie okazalo, niezbyt trafionym. Mial talent, telepatie, ale byl zbyt wielkim dziwakiem, zeby zaadaptowac sie do takiej organizacji, jaka jest Wydzial E. Faktem jest, ze potrzebowalem kogos, kto patrzylby na rece straznikom. Wydzial E pilnowal bezpieczenstwa mojego kraju i wykonywal doskonala robote. Ale w tym fachu latwo ktos moglby sie zarazic. Istnialo takie prawdopodobienstwo. Przeciez przydarzylo sie to samemu szefowi Wydzialu E! Ludzie utalentowani w tak niezwykly sposob, jak czlonkowie Wydzialu E... w niekorzystnych okolicznosciach mogliby wykorzystac swoje zdolnosci w innym celu, dzialac na korzysc przeciwnika, i tak dalej. Paxton byl pracownikiem Wydzialu E odpowiedzialnym przed szefem tego Wydzialu, ale przede wszystkim podlegal mnie i skladal mi regularnie meldunki. To byl moj pomysl, ale pasowal idealnie do tego, co mysleli ludzie na gorze. Tak wiec Paxton zostal przydzielony do Wydzialu E. Najwyrazniej do niego nie pasowal. Wszyscy wyczuwali w nim szpiega. Ben Trask wiedzial to od razu, tak samo jak Harry Keogh. Paxton... spierdolil wszystko! - Minister podniosl rece w przepraszajacym gescie. - Przepraszam za wyrazenie, ale tylko ono wiernie oddaje to, co sie wydarzylo. To on przyczynil sie do smierci owczesnego szefa Wydzialu E, Darcy'ego Clarke'a i o malo nie doprowadzil do zabicia Harry'ego Keogha! W pewnej mierze nie byla to jego osobista odpowiedzialnosc; mozna powiedziec, ze Paxton mial taki rozkaz. Ale Keogh nie mial zamiaru umierac. Paxton nie wykonal zadania, poniewaz Nekroskop mial liczne uzdolnienia i dostal sie do umyslu telepaty Paxtona. Zrobil mu cos takiego, co zanihilowalo jego talent, pozbawilo go mozliwosci czytania czyichs mysli. Po tym wszystkim Paxton spotkal sie ze mna. Byl zalamany i musialem sie przyznac do czesciowej odpowiedzialnosci... - Minister przerwal na chwile i poprawil sie w fotelu. Po chwili kontynuowal: - Jak wiecie, to ja jestem odpowiedzialny za Wydzial E. Nie tylko za to, czym zajmuje sie Wydzial, ale takze za jego bezpieczenstwo. Paxton posiadal ogromna wiedze o Wydziale i pracujacych w nim osobach. Pomyslalem, ze dobrze bedzie miec go na oku i dac mu zatrudnienie. W koncu rzadko kiedy zdarza sie, zeby pies kasal reke, ktora go karmi. Tak przynajmniej wowczas sadzilem... Przyjmowano wowczas ludzi do JSW. Znalazlem dla niego etat w administracji i przez piec lat obserwowalem go, az w koncu stwierdzilem, ze sie uspokoil i ze nie bedzie sprawial klopotow. Ale JSW mialo wlasne dowodztwo, wlasne struktury kontroli - i wlasne zasady. Jedna z nich polega na tym, ze jak ktos awansuje do gory, to zmienia mu sie nazwisko. To zwykly srodek ostroznosci. Stracilem slad Paxtona, ale dowiedzialbym sie, gdyby cos sie stalo. -Co, na przyklad? - Spytal Goodly. Minister zmierzyl go chlodnym spojrzenie, po czym spojrzal na Turczina. Westchnal gleboko i mowil dalej: - JSW sa podzielone na trzy dzialy: administracyjny; operacyjny; dowodzenia, kontroli i planowania. Paxton byl na tyle dobry w dziale dowodzenia, ze nie chciano mu pozwolic na dzialania polowe. Upieral sie jednak i w koncu go przeniesiono. Dostal nowe nazwisko; John Smith - czy jestescie w stanie w to uwierzyc? Nikt poza JSW nie moglby go wysledzic. Dowodztwo JSW ma trzy wydzialy i trzech dowodzacych oficerow. Paxton lub "John Smith"... jest teraz jednym z nich. -Nie wyglada na to, zeby pan musial napracowac sie przy zbieraniu informacji o Paxtonie - glos Iana Goodly'ego brzmial prawie ze oskarzycielsko. Minister uslyszal to zabarwienie. -Panie Goodly, znamy sie ponad dwadziescia lat! Czy juz w ogole nie ma pan do mnie zaufania? -W ostatnim czasie? Nie za bardzo! - Rzucil Ian Goodly. -Panowie - powiedzial Turczin podnoszac dlonie. Zek dodala: - Nie traktujcie tego osobiscie. Jesli bedziecie sie teraz klocic, to tylko stracimy czas. Ten czas nie nalezy jednak do nas, ale do Bena, Davida i innych. -Posluchajcie - minister odezwal sie do calej trojki. Cien przygnebienia pojawil sie w jego glosie. - Kiedy tylko dowiedzialem sie, ze JSW interesuje sie Wydzialem i to w wiekszym zakresie niz mozna sie bylo spodziewac, i ze szczegolnie interesuja sie Nathanem, staralem sie odkryc, o co tu chodzi. - W tym momencie odwrocil sie do Iana Goodly'ego. - Czy to nie ja ostrzeglem cie, ze przyjda po Nathana do kwatery glownej? Zrozum, Paxton wydaje rozkazy i nie ma nad soba zwierzchnika... w pewnym sensie. Jest glownodowodzacym JSW, ale on, tak samo jak inni, nie podejrzewal o nic Paxtona. O nalocie na kwatere glowna i o klopotach w Radujevacu dowiedzial sie po fakcie. Paxton dzialal na wlasna reke! - Minister przerwal na chwile, zeby obetrzec pot z czola, po czym kontynuowal: - Paxton ma w miescie mieszkanie. Sprawdzilismy je. Jest w nim pelno materialow o Wydziale E, o ludziach z tego wydzialu, o Harrym Keoghu, jego pochodzeniu oraz zdolnosciach. O Bramach w Perchorsku i Radujevacu, prawie wszystkie informacje, jakie macie tutaj, w kwaterze glownej. Pamietajcie, Paxton tutaj pracowal! Nie musial nic stad wynosic, jego zadaniem bylo dowiedziec sie wszystkiego! Na pewno wszystko wiedzial o Harrym Keoghu! Goodly zmarszczyl brwi. - Obsesja? -Tak sadze. - Minister uspokoil sie troszeczke. - Chcial odzyskac swoj talent. Harry Keogh odebral mu zdolnosc telepatii, a on chcial miec ja z powrotem. Wampyr mu ja zabral, wiec Wampyr moglby mu ja oddac. No i Paxton wiedzial, ze w Krainie Gwiazd mieszkaja Wampyry... - Tym razem minister skonczyl swoja wypowiedz, ale Goodly czul niedosyt. -A wiec interesowal sie Nathanem, synem Harry'ego. Tylko... skad sie dowiedzial, ze Nathan pojawil sie na Ziemi? To znaczy, ze przeszedl przez Brame w Perchorsku? Minister poruszyl sie gwaltownie. - Tak, masz racje. Musialem o tym powiedziec JSW. Naprawde musialem! Jesli chodzi o bezpieczenstwo kraju, to w tym zakresie mamy wylacznie Wydzial E oraz JSW. Jesli cos by sie stalo, to jedynym wsparciem byloby JSW. Dlatego musialem ich o tym powiadomic! No i oczywiscie Paxton sie dowiedzial. To dalo mu impuls do dzialania, na to czekal przez caly czas. Mogl przestac udawac i zaczac realizowac swoj prawdziwy cel: odzyskac swoj talent. W tym swiecie... lub w innym. Turczin zastanawial sie na glos: - Jesli wiedzial o Bramie w Radujevacu, jesli chodzilo mu o przejscie do Krainy Gwiazd, to dlaczego nie zrobil tego wczesniej? Minister wyrzucil rece do gory. - Nie wiem! Moze chcial sie upewnic. Moze chcial wykorzystac wszystkie mozliwosci. Moze byla to czysta obsesja, zwariowany pomysl, ktory holubil az do chwili, gdy nie pojawil sie Nathan - syn Harry'ego Keogha, czlowieka, ktory byl przyczyna wszystkich jego problemow. To bylo prawie zbyt piekne, zeby bylo prawdziwe. Potwierdzalo wszystkie wczesniejsze przypuszczenia Paxtona, ktory uwazal, ze przybedzie do nas kolejny Nekroskop z Krainy Slonca/Gwiazd. Paxton byl juz zmeczony czekaniem. Jesli chcial odzyskac swoj talent - a moze wiele innych - wiedzial, co robic. Motyw zemsty tez mogl miec znaczenie. Nie udalo mu sie zabic Keogha, wiec moze zamiast niego moglby dostac jego syna. Jednak dopiero po wykorzystaniu mlodego Nekroskopa. Pamietajcie, ze sa to tylko domysly... - Zakonczyl minister. -Troszke to zbyt proste - powiedzial po chwili ugodowym tonem Goodly. -Nie wierzysz mi? - Minister zmierzyl go wzrokiem. -Wierze, poniewaz moj talent podpowiada, ze nie nastapia tu zadne zmiany. Jeszcze przez jakis czas bedziesz ministrem. Z tego wynika, ze nawet jesli zrobiles cos zle, albo przez pomylke, to kierowala toba pozytywna motywacja. W przeciwnym wypadku... Wydzial E potrafi sobie radzic z nieprzyjaciolmi. -Czy to znaczy, ze grozi pan swojemu przelozonemu? - Odezwal sie Turczin. -Goodly dlugo i bezwzglednie wpatrywal sie w ekran. - Nie - pokrecil glowa - to nie grozba, ale obietnica. I moge panu to samo obiecac, jesli nie zechce pan nam pomoc. Dla nas jest oczywiste, ze jest pan porzadnym czlowiekiem. Tak uwazal Ben Trask i mnie to wystarczy. Stara sie pan pomoc swojemu krajowi, a my probujemy pomoc naszym przyjaciolom. Ale nikomu nie uda sie to w pojedynke. Tak wiec pomagajac nam, pomaga pan takze sobie. Jesli tak sie nie stanie... no coz, ujmijmy rzecz nastepujaco; w takim przypadku moge zagwarantowac, ze Wydzial E nigdy i w niczym juz panu nie pomoze. W koncu Turczin usmiechnal sie. - Podoba mi sie taka lojalnosc. Ja rowniez jestem lojalny w taki sposob! Ale wie pan, panie Goodly, caly kraj oczekuje ode mnie lojalnosci. Brama w Radujevacu zostala na jakis czas zablokowana i uwazam, ze musimy takze zamknac brame w Perchorsku. Zek natychmiast poderwala sie z krzesla. - Ale dopiero po powrocie Bena Traska i reszty! Turczin pokrecil glowa. - Nie moge tego obiecac. Bedziemy musieli ustalic date zamkniecia Bramy. -Ale nie bedzie pan nas powstrzymywal przed przejsciem na tamta strone? - Jej westchniecie, sposob w jaki rozjasnila sie jej twarz, bardzo wiele mowilo Turczinowi. Ponownie usmiechnal sie. - Nie, nie bede was zatrzymywal. Wrecz przeciwnie, otrzymacie wszelka mozliwa pomoc! Odbedzie sie to inaczej, niz wowczas, gdy przechodzila pani tamtedy ostatnim razem. - Usmiech zniknal z jego twarzy. - Jak rzeczy szybko sie zmieniaja, prawda? -Dla jednych tak. - Zripostowal szybko Goodly. - Niestety, nie dla wszystkich. Czyzby mial pan krotka pamiec? Siggi Dam takze zostala zmuszona do przejscia przez Brame. -Panie premierze - odezwal sie minister. - Okreslil pan czas otwarcia Bramy. Pozniej Brama zostanie zamknieta. Jak pan to zrobi? Chodzi mi o to, ze juz wczesniej podejmowano takie proby. Turczin zaprzeczyl ruchem glowy. - Nie, wczesniej byly proby zniszczenia Bramy - od srodka, bomba atomowa! Powiedzialem, ze ja zamkniemy. Zasypiemy ja milionem ton skaly! Mysle, ze nic zywego nie przebije sie przez gore. -Zawalicie sklepienie jaskini? - Goodly wyobrazil sobie kompleks w Perchorsku: wielka, kulista jaskinie wraz z jej specyficznym centrum. Sciany jaskini byly przeorane korytarzami jak blok szwajcarskiego sera i dlatego pomysl byl mozliwy do zrealizowania. Gora osunelaby sie, na zawsze grzebiac pod soba Brame. - Ile pan daje nam czasu? - A ile potrzebujecie? - Trzy dni? - Zek zalicytowala. Turczin wygladal na zadowolonego. - Nie ma sprawy, moja droga. Tylko... czy tyle wam wystarczy? -To znaczy, eee... trzy dni w Krainie Slonca - dodala szybko, starajac sie wygladac niewinnie, choc niezbyt dobrze jej to wyszlo. -Trzy tygodnie? - Tym razem Turczin wygladal na oburzonego. - Po tym, co naopowiadaliscie mi o tym miejscu i zwiazanych z nim niebezpieczenstwami? -Moga tyle potrzebowac, albo i wiecej - poparl ja minister. W koncu Turczin przystal na propozycje. - Niech wam bedzie. Dwadziescia jeden dni. Kiedy sie tam wybieracie? -Jutro - odpowiedzial Goodly - najdalej pojutrze. - I choc kurczyl sie ze strachu na sama mysl o wyprawie, to jednoczesnie odczytal krotki, prekognicyjny przekaz z przyszlosci. To bedzie jutro, albo pojutrze. Pozniej nie widze sladu obecnosci ani mnie, ani Zek... Powyzsza rozmowa miala miejsce pietnascie godzin po bitwie o Schronienie. W swiecie zawirowan politycznych i dyplomatycznych, bedacych nastepstwem wydarzen w Radujevacu, bylo to dosc krotko. Ale w swiecie Wampyrow, te same pietnascie godzin wydawalo sie byc dlugim okresem czasu. Wydarzylo sie bardzo wiele, rowniez w sferze polityki, ale nie mialo to prawie nic wspolnego z dyplomacja... Turkur Tzonov razem z sierzantem sztabowym oraz nieco uszczuplonym oddzialem trzynastu ludzi - wlaczajac w to malomownego, ale sadystycznego lokalizatora Aleksego Jefrosa, ktory gdyby nie jego talent, moglby zostac zaklasyfikowany jako zbedny balast - przeszedl przez Brame w Perchorsku jakies dwie godziny i pietnascie minut przed Nathanem i jego grupa. Logicznie rzecz biorac, powinni znalezc sie pierwsi w Krainie Gwiazd. Ale zawirowania abstrakcyjnej matematyki czasoprzestrzennej, czarnych i szarych dziur oraz przejscia pomiedzy swiatami, a wlasciwie pomiedzy wszechswiatami sprawily, ze byli pozniej. Nawet klasyczna nauka stwierdza, ze linia prosta laczaca dwa punkty, nie zawsze jest najkrotsza. W kazdym razie Tzonov szedl pieszo wraz ze swoimi ludzmi i ladunkiem broni, zas Nathan "przenosil" swoja grupe oraz wyposazenie. Walka stoczona pomiedzy wojownikiem Gorviego Przechery i porucznikami a grupa Nathana, miala miejsce ponad godzine przed pojawieniem sie oddzialu Tzonova w Krainie Gwiazd. Nie mieli szczescia i wynurzyli sie z Bramy do Krainy Piekiel juz po zapadnieciu zmroku. Tzonov wiedzial, ze szanse na to, ze bedzie dzien, byly nie wiele wyzsze niz dwa do jednego na korzysc nocy. Z drugiej strony, ludzie Tzonova byli przeszkoleni, ich maniakalny dowodca "wiedzial", ze Wampyry da sie powstrzymac. Potrzebna byla tylko dostateczna sila ognia, a tego im nie brakowalo. Byly szef rosyjskiego Wydzialu E nie szukal konfrontacji z Wampyrami, przynajmniej nie teraz i nie na tym terenie. Jego pojawienie sie w tym swiecie bylo ostatnim wyjsciem awaryjnym i zostal do tego zmuszony. To oznaczalo, ze im szybciej przekroczy wielka przelecz i znajdzie sie w Krainie Slonca, tym lepiej. Zeby podbic ten swiat i panowac nad nim, trzeba najpierw podbic jego najslabszych mieszkancow. Tzonov posiadal jedynie szczatkowa wiedze o swiecie Wampyrow, ale wiedzial, ze Brama znajdowala sie niedaleko od przeleczy. Stojac przy scianie krateru i oslaniajac oczy przed blaskiem Bramy, uwaznie przygladal sie oswietlonemu gwiazdami pasmu szczytow gorskich. Dostrzegl przerwe pomiedzy szczytami i stwierdzil, ze to musi byc przelecz. Kiedy Krasin zarzadzil zbiorke, Tzonov pokazal kierunek marszu. Do Tzonova zblizyl sie Aleksy Jefros. Byl to mizogin o jasnych, waskich, ptasich oczkach, cienkim nosie i waskich ustach, jego twarz byla brzydka i miala wyraz sadysty. Mial czarne, blyszczace wlosy przyklejone do czaszki, jakby mu ja ktos pomalowal. Poruszal sie szybko, nerwowo, ale dosc sprawnie. Tzonov zajrzal kilkakrotnie do jego umyslu i zauwazyl, ze jego seksualne ciagoty byly... powiedzmy, ze niezwykle. Tzonov rzadko z kim sie przyjaznil i raczej nie zblizylby sie do Jefrosa. Jednak lokalizator przebywal w Perchorsku, kiedy Gustaw Turczin przejal inicjatywe. Wiedzac, z kim bedzie mu po drodze, pospieszyl za Tzonovem i jego ludzmi do Bramy. Obaj byli esperami i Jefros bardzo podziwial Tzonova, podczas gdy Tzonov wolalby uniknac jego towarzystwa. Trzeba takze stwierdzic, ze Jefros jako lokalizator byl jednym z najlepszych w swoim fachu. Mial teraz okazje to udowodnic. -Twoj "obcy" jest tutaj - zwrocil sie do Tzonova. - Nie mam co tego najmniejszych watpliwosci. Szasta tymi swoimi ezoterycznymi liczbami i symbolami, jak pies otrzepujacy sie z pchel. Pokazal glowa na poludniowy zachod. - Tam jest, za gorami. -Jest w Krainie Slonca, razem z Cyganami. Nie marnuj swojego talentu na tego goscia. Pamietam, jak latwo go odnalazles na Uralu. Ale teraz nie bedzie to takie latwe. Wtedy musial poruszac sie pieszo, teraz jest jednak inaczej. Jest Nekroskopem i odziedziczyl zdolnosci po ojcu. Jesli my chcemy gdzies isc, to maszerujemy tam. Ale on... po prostu tam przeskakuje. Moze byc tutaj, tam, wszedzie. Jesli chcialbys go namierzyc, to nabawisz sie zawrotow glowy! Jestes lokalizatorem, a ja telepata i bardzo dobrze sie uzupelniamy. Ale on, to co innego. Jest bardzo grozny. To dlatego wydalem rozkaz, ze gdyby sie tylko pojawil, nalezy go natychmiast zastrzelic. Kiedy skonczyl mowic, uslyszeli dziwne syczenie i odglos kaszlniecia nadbiegajace z lewej strony i nieco z tylu. Nie byl to sztuczny dzwiek, byc moze glos zwierzecia. Bruno Krasin pokazal wszystkim, zeby sie schylili, wdrapal sie na najblizszy glaz i przylozyl noktowizor do oczu. Patrzyl na wschod i za siebie. Po chwili znowu uslyszeli halas i wtedy Krasinowi ze zdziwienia opadla szczeka, po czym dal znak Tzonovowi, zeby do niego podszedl. Tzonov wdrapal sie na glaz i stanal obok Krasina. -Co to jest? - szepnal Tzonov do Krasina. Bruno Krasin byl doskonalym materialem na zolnierza. W jego zylach plynela krew kozackich przodkow. Mial ciemna karnacje, dlugie konczyny i byl rownie sprawny jak Tzonov. Byl po trzydziestce, mial kwadratowa szczeke i nieustraszony wyraz oczu. Jako chlopiec zostal ideologicznie zindoktrynowany przez twardoglowego ojca-komuniste, bylego oficera KGB. Dzieki temu Krasin byl jednym z najbardziej zaufanych ludzi Tzonova. -Ciiiiiii - szepnal ostrzegawczo, ale nie bylo to potrzebne. Tzonov musialby byc slepy, zeby nie zauwazyc stwora. Slychac bylo jego westchniecie, a nawet mozna bylo je zobaczyc - widac bylo, parujacy w ciemnosciach nocy, oddech. -Wojownik! - Sapnal i zimny pot wystapil mu na czolo. Stwor byl schowany w lekkim zaglebieniu terenu. Tzonov byl w stanie dostrzec ruchy klatki piersiowej potwora, pare wydychana z szerokich na szesc cali nozdrzy, blask swiatla gwiazd odbijajacego sie od chitynowego pancerza. - Lepiej wrocmy do naszych ludzi - szepnal - trzeba zachowac cisze, to rozkaz. -Co to jest? - Zwrocil sie do niego Jefros, a jego glos zadudnil echem. Jakby w odpowiedzi, dalo sie slyszec juz po raz trzeci gluche dudnienie. Przez powiekszajace szkla lornetki Tzonov zobaczyl, spoczywajaca bez ruchu na ziemi, uzbrojona glowe stwora. Zobaczyl takze czerwony blysk w oczach. Tzonov oddal lornetke Krasinowi, wsciekly popatrzyl na Jefrosa i zeskoczyl. Wyladowal bez najmniejszego odglosu, wyprostowal sie i zlapal lokalizatora za gardlo, nie pozwalajac na dalsze pytania. -Durniu! - Syknal. - Lokalizator? Chcesz byc zlokalizowany? Jesli zalezy ci na zyciu... trzymaj... pierdolona gebe... na klodke! - Rozluznil uscisk i popchnal go, rzucajac na odchodnym: -Dolacz do oddzialu, tylko po cichu! Kiedy Jefros mierzyl jeszcze swojego dowodce oskarzycielskim spojrzeniem waskich oczu i rozmasowywal sobie gardlo, Krasin zszedl z punktu obserwacyjnego. Ledwie slyszalnie wyszeptal: - Mysle, ze to spi! Tylko troche zaniepokoilismy go. Dolaczyli do reszty i jak najszybciej skierowali sie na przelecz. Za plecami slyszeli ciezki oddech uspionego wojownika. Na przeleczy czekalo ich jeszcze kilka niespodzianek. Z uwagi na niska trajektorie slonca i wzniesienie gorskiego pasma, w Krainie Gwiazd noc zapadla juz kilka godzin temu. Jednak takze i w Krainie Slonca od niedawna panowal zmierzch. Podazajac ledwie widocznym szlakiem, wiodacym przez osypiska powstale ze zwietrzalych glazow, ktore spadly z gory, po niecalej godzinie oddzial doszedl do miejsca, skad bylo widac ostatnie promienie zachodzacego slonca. Wydawalo sie to dziwne az do chwili, gdy Tzonov nie przypomnial sobie, ze jedna doba w swiecie Wampyrow trwala tyle, co tydzien na Ziemi. W Krainie Slonca byla juz noc, ale powoli gasnacy odblask ametystowego swiatla pokazywal, w ktorym miejscu zniknelo slonce za horyzontem. Resztki swiatla dodaly otuchy ludziom Tzonova i nawet zaczeli szeptem wymieniac miedzy soba uwagi. Druga niespodzianka nie byla tworem natury, ale czyms sztucznym, byc moze dzielem czlowieka. Jednak Tzonov, ktory zebral troche wiadomosci o swiecie Wampyrow, nie byl o tym do konca przekonany. Od pewnego czasu trzymal sie z dala od Jefrosa i szedl na czele pochodu razem z Krasinem. Teraz zawolal lokalizatora do siebie i w swietle latarek przygladali sie wysokiej budowli. W miejscu, gdzie wawoz zwezal sie na ksztalt szyjki od butelki, majac u podstawy zaledwie stope szerokosci, wschodnia sciana zostala zaadoptowana na posterunek lub punkt obserwacyjny, ktory w tym miejscu idealnie nadawal sie do pilnowania przejscia. A moze byl to przystanek, na ktorym Wampyry pozwalaly odpoczac niewolnikom pojmanym w Krainie Slonca i prowadzonym do Krainy Gwiazd. Jednoczesnie Tzonov zdawal sobie sprawe z tego, ze Stare Wampyry zginely szesnascie lat temu, kiedy do Krainy Gwiazd wyslano z Perchorska rakiety z glowicami nuklearnymi. Zatem ogladany zamek moglby byc co najwyzej opustoszalym reliktem przeszlosci. Jednak z drugiej strony... Tzonov widzial wojownika pozostawionego na rowninach, a od Siggi Dam dowiedzial sie o tym, jak Nathan zostal ukarany i wypedzony z Krainy Slonca/Gwiazd przez nowe zastepy Wampyrow. Jedna z obaw, ktore zywil Tzonov, bylo podejrzenie, ze Nathan moze szpiegowac dla swoich wampyrzych mocodawcow, a jego misja bylo zbadanie terenu przed przyszla inwazja lordow na Ziemie. Tzonov otrzasnal sie z podejrzliwych mysli, ktore fizycznie przyprawialy go o swedzenie pomiedzy lopatkami. Byl przekonany, ze jego ludzie poradza sobie ze wszystkim, na co mogliby tutaj natrafic. Nic zywego nie wytrzymaloby spotkania z ich smiercionosna bronia. Tyle, ze... widzial film dokumentujacy takie spotkanie w Perchorsku. Jedna z "tych rzeczy" przeszla przez Brame. Co prawda zostala zatrzymana, ale nie bylo to takie latwe... Ludzie czekali na rozkazy. Odwrocil sie do Jefrosa i powiedzial: - Jest tam cos ciekawego? Lokalizator patrzyl na zamek zbudowany na zboczu urwiska, koncentrowal sie na nim i przenikal przez jego masywne sciany. Jego czujne, blyszczace, ptasie oczka przesuwaly sie od jednego szczegolu do nastepnego. Przez puste otwory okienne zanurzal sie umyslem do srodka, wnikal do wiez i wiezyczek oraz pomieszczen. -No i co? - Zapytal Tzonov. -Poczekaj - mruknal Jefros. Jeszcze nie przebaczyl Tzonovowi i chcial mu to pokazac. Chcial takze, zeby jego talent zostal doceniony. Dlaczego Tzonov ma byc tak podziwiany, podczas gdy Aleksy Jefros nic w zamian nie otrzymuje? Wpatrujac sie w czarne oczy Jefrosa, Tzonov odczytywal mysli lokalizatora oraz jego niezadowolenie. Moze w przyszlosci powinien go lepiej traktowac... o ile bedzie nadal potrzebny. Teraz jednak zauwazyl, ze Jefros pilnie pracuje i prowadzi szczegolowe przeszukiwanie. Nie przeszkadzal mu wiec, a lokalizator kontynuowal paranormalna wyprawe. -Nikogo tam nie ma - odezwal sie Jefros po pewnym czasie. - Jest tam cos takiego, nie wiem... moze echo? -Echo? - Tzonov czekal na dokonczenie. Jefros poruszyl ramionami. - Tak jakby bylo tam cos nieumarlego. Jakby same kamienie na cos czekaly... -Ale przeciez nie wyczules niczego? Jefros wygladal na zmieszanego, niezdecydowanego, a nawet wystraszonego. W koncu odpowiedzial: - Nie, nie wykrylem... nikogo. Tzonov po raz pierwszy zwatpil w nieomylnosc talentu lokalizatora. Teraz mial pewnosc, ze to miejsce bylo jeszcze starsze, niz przypuszczal na poczatku. W dawnych czasach pomiedzy Wampyrami toczyly sie wojny. Byly to wojny krwi, a ten zamek byl najwyrazniej forteca. -Zostaniemy tu do rana - oznajmil. - Co oznacza, ze spedzimy tutaj trzy dni czasu ziemskiego. - Nastepnie zwrocil sie do Krasina. - Sprawdz teren. Krasin zebral ludzi wokol siebie, pozwolil zapalic i powiedzial: - To miejsce wyglada na opuszczone. Wchodzimy, przeszukujemy i zabezpieczamy - uwazajcie na siebie! Rozstawic posterunki j ustalic kolejnosc wart. Zebrac opal. Pomiedzy gruzami jest drewno z drzew, ktore spadly ze stoku. Zebrac je i rozpalic ogniska. Pozniej rozdzielimy zywnosc. Sa jakies pytania? Nie? No, to do roboty... Po pol godzinie mozna bylo juz odpoczac. Ustawiono posterunki, zebrano drewno, a z nieczynnych kominow uniosl sie w powietrze dym i zapach przygotowywanego pozywienia. Tzonov nic nie mowil, ale patrzac na wielki ruszt, umieszczony nad paleniskiem, nie mogl oprzec sie mysli: Kiedy ostatnio cos tutaj gotowano, to potrawa byli smazeni ludzie! Byla to koszmarna mysl... rownie koszmarna, jak wielka, zmumifikowana rzecz odkryta przez jednego z zolnierzy w jednej z wiez obserwacyjnych. Tzonov stal z Krasinem, kiedy wstrzasniety zolnierz meldowal o swoim znalezisku. Krasin staral sie przywrocic go do porzadku: -Co to bylo? -Cos znalazlem. Potknalem sie o to... dotknalem... i okazalo sie martwe. Ale co to jest? Na pewno nie jest to czlowiek... Wrocili razem do znaleziska, a po drodze Tzonov wezwal Jefrosa. Skierowali swiatlo latarek we wskazanym przez zolnierza kierunku i Tzonov zrozumial, co tamten mial na mysli. Bez watpienia, to cos nie bylo czlowiekiem. Dawno temu moglo byc to kilku ludzi. Znalezisko bylo wielkosci konia, ale... na tym konczyly sie wszelkie porownania z czymkolwiek, co zylo na Ziemi. No, moze oprocz ludzi. "To" mialo liczne, krotkie jak pniaki nogi i stopy oraz jedna pare rak. Byly to ludzkie konczyny, albo patrzac na to z drugiej strony, gdyby jakis czlowiek mial takie konczyny, to pasowalyby do niego. Stwor przewrocil sie na bok i zmarl. Musial byc martwy, poniewaz ulegl czesciowej mumifikacji... suche powietrze zapobieglo rozkladowi ciala. Tzonov przykleknal, poswiecil z bliska latarka. Wezcie trzech mezczyzn, przetnijcie ich ciala na wysokosci piersi, a potem polaczcie tulowie razem w jedna calosc. Z pozostalego materialu zrobcie dluga, gietka szyje, ktora nie ma glowy, lecz sam otwor gebowy z wystajacymi zebami, szczatkowe nozdrza i uszy oraz (co najwazniejsze) wielka liczbe oczu osadzonych na szyi. Czy uzyskasz stwora, ktory cos ci przypomina? Obcego? Szescionogiego centaura? A moze po prostu obserwatora? Cos, co bedzie zdolne patrzec w jednej chwili w kazdym kierunku. Byla to niewatpliwie konstrukcja Wampyra; stwor, ktorego jedynym zadaniem bylo pilnowanie przesmyku na przeleczy. Jednak teraz jego oczy zamknela litosciwa smierc. Tak to przynajmniej wygladalo. Caly stwor byl pokryty gruba, stwardniala skora. W miejscach gdzie pekla, widac bylo, ze jest pochodzenia zwierzecego. Mozliwe, ze miala za zadanie chronic wlasciciela przed zimnem w trakcie dlugich, monotonnych nocy spedzonych na sluzbie. W ocenie Tzonova, najdziwniejsza cecha byla wystajaca na zewnatrz bezksztaltna narosl u nasady szyi. Podobna byla do wezla i wznosila sie ponad cialo na rdzeniu, ktory mial kregi podobne do tych w kregoslupie. Z latwoscia moglby to byc drugi mozg, umieszczony w czaszce wielkosci polowy ludzkiej glowy... -Aleksy. - Spojrzal na lokalizatora. - Co o tym sadzisz? Jefros stal za nim i z obrzydzeniem patrzyl na dziwadlo. -Nie wiem. - Pokrecil glowa. - Istniala kiedys teoria, ktora nie uzyskala zbytniego uznania, ze niektore dinozaury wyksztalcily umieszczony na kregoslupie drugi mozg, ktory pozwalal kontrolowac ich uzbrojony ogon. Byly zbyt duze oraz niezdarne i natura w ten sposob rownowazyla ich powolne myslenie i odruchy. Jednak to - znowu pokrecil glowa i beknal glosno, cofajac sie jednoczesnie - nie jest dzielem natury. Mysle, ze jest to echo, o ktorym wczesniej mowilem. Zrobil to czlowiek i jest to zrobione z... ludzi? Tak, i to dawno temu. I jeszcze jedno. Turkur, to jeszcze nie jest martwe! A przynajmniej nie calkiem martwe... Tzonov zaczal sobie zdawac sprawe z obrzydliwego smrodu, wydobywajacego sie z pokurczonej istoty. Z zewnatrz byla ona dosc dobrze zakonserwowana. Ale w srodku...? W tej samej chwili z lekkim trzasnieciem podniosla sie powieka w prawie zmumifikowanej szyi, nastepnie kolejna na glowie. Tzonov rzucil sie do tylu i upadl w tumanie kurzu. Z wielu oczu pozostaly juz tylko czarne oczodoly, z ktorych saczyla sie gesta ciecz, inne mialy zolty kolor. Jednak co najmniej jedno widzialo wyraznie... i patrzylo wprost na Turkura Tzonova! Talent Tzonova wlaczyl sie instynktownie. Nawet upadajac, potrafil czytac w umysle tego "czegos" rownie wyraznie, jak w umysle czlowieka. Wyczul pojawienie sie subtelnych mysli, ktore stwor wysylal do Krainy Gwiazd, korzystajac z telepatycznych mocy drugiego mozgu: Panie... Wladco... tu sa... ludzie... w zamku! To byla cala informacja. Ale gnijace oczy nieumarlego wiodly wzrokiem za czworka przybyszow, kiedy opuszczali wieze i z ulga kierowali swe kroki do innych ludzi... Po chwili wrocili z miotaczami ognia i spalili wartownika. Tzonov rozkazal strazom wzmoc czujnosc. Wiedzial, ze stwor wyslal do kogos swoja wiadomosc. Tu jednak sie mylil. Stwor probowal to zrobic, ale bezskutecznie. Podobnie jak dogorywajacy w ogniu miotaczy straznik, Tzonov nie mogl wiedziec, ze wiadomosc nie mogla zostac odebrana. Dzieki swojej telepatii Tzonov potrafil odczytywac mysli, ale stwor mogl komunikowac sie tylko ze swoim panem, swoim stworca. Zas stworca i panem straznika byl wielki lord Szaitis, ktory nie zyl juz od szesnastu lat... II Rekonesans Turkur nie wiedzial, ze kilka minut po tym, jak jego oddzial opuscil Kraine Gwiazd i wkroczyl na wielka przelecz, kryjac sie w cieniu skal, lady Gniewica wracajac do ostatniego zamczyska wraz ze swoja zdziesiatkowana armia, przelatywala zaledwie o mile od swiecacej polkuli Bramy do Krainy Piekiel.Gdyby Tzonov z oddzialem maszerowali zaledwie minute wolniej, to pomimo posiadanej broni i poteznej sily ognia, mogliby nigdy nie wejsc do wawozu. Gniewica, Canker, Gorvi, Wran albo Spiro, a nawet ktorys ze starszych porucznikow, mogliby wyczuc zapach ludzkiego miesa, wykryc mysli ludzi lub dzieki innym wampirzym talentom "uswiadomiliby" sobie obecnosc ludzi w Krainie Gwiazd. A moze nie. Lady i lordowie mieli na pewno wazniejsze sprawy na glowie. Tzonov wraz z ludzmi mogliby przezyc dlatego, ze Gniewica zajmowala sie teraz swoim przetrwaniem. Oczy lady uwaznie przeczesywaly niebo, a nie ziemie. Jej zmysly nastawione byly na wyczucie najezdzcow, a nie uchodzcow. Masz jakis plan? Wran Wscieklica wyslal pytanie do umyslu Gniewicy. Tresc pytania niosla ze soba ponaglenie zmieszane ze strachem. Mozliwosc walki w najblizszej przyszlosci nie pozwalala na strate czasu. Tak, odpowiedziala. Jednak pod warunkiem, ze ty, Spiro, Gorvi, Canker i nekromanta Nestor Nienawistnik zgodzicie sie oddac wraz ze swoimi ludzmi i stworami pod moja komende. Wtedy przedstawie wam plan. Pod twoja komende? Oczywiscie. Tak jak lord Zakazeniec dowodzi armia z Turgosheim, tak ja bede dowodzic silami ostatniego zamczyska. I tak jak Vormulac ma swoich generalow, tak i ja bede miec swoich. Czyz nie tak to planowalismy wczesniej? No wiesz co!? Spiro Zabojczooki zmierzyl ja wzrokiem. Mielibysmy oddac sie wraz z ludzmi pod komende kobiety? Widac dokad to juz doprowadzilo. Dzis wieczor mielismy tego dowod. Czy w taki sposob masz zamiar dowodzic? To prawda, ze z zewnatrz jestem kobieta, ale moj pasozyt jest wampirem w takim samym stopniu jak wasze. Jestem w pelni Wampyrem! Jesli chodzi o przywodztwo, to czy lord Vormulac przybylby tutaj za nami, gdyby nie ja? A jesli chodzi o dzisiejszy wieczor, to Lidesci zastawil na nas pulapke. To zdarza sie najlepszym... Spiro nie byl usatysfakcjonowany odpowiedzia. A jesli chodzi o walke? Nie jestes do tego stworzona. Na pewno nadajesz sie do innych rzeczy; do tego, zeby oddawac sie mezczyznie, zeby mu... dogadzac? Czy sadzisz, ze zaruchasz ich wszystkich na smierc? Przewalanie sie na lozku z facetem to jedna sprawa, droga lady, ale walka z cala banda uzbrojona w bojowe rekawice, to zupelnie co innego! Powiedz, co ci naprawde wiadomo o walce? Dowodzenie to nie walka, glupcze!, odparla. Dowodzenie to kierowanie walka. I nie mowimy o bijatyce albo o bitwie, ale o wojnie - o wojnie krwi! Posluchaj, Vormulac to urodzony dowodca... a ty? Kiedy ty razem z twoim bratem sikaliscie w majtki, kiedy wasz ojciec krzywo na was spojrzal, lord Niespiacy ustalal lenno w Turgosheim. A robil to na swoj sposob! Zakuwal w lancuchy lordow o wiele potezniejszych od ciebie i wieszal ich za nogi, zostawiajac na sloncu, zeby sie usmazyli! Jesli nie nabierzesz rozumu, to zrobi z toba to samo jeszcze tej nocy. Gorvi Przechera powstrzymywal sie od rozmowy. Bedac w nie najlepszych ukladach z reszta grupy, musial uwazac na to, co mowi. W koncu jednak poczul, ze musi zapytac: No to jak wygladaja twoje plany i jak je zamierzasz wprowadzic w zycie? A poza tym, skad wiesz, ze jestes na tyle sprytniejsza od nas, ze bedziesz najlepiej dowodzic? Ha!, odparla Gniewica. I oto tak zwany Przechera wtracil swoje trzy grosze! Tak jakby mial do tego prawo. Pytanie powinno brzmiec; "Gdzie byl Gorvi, kiedy najlepsi z jego ludzi zostali zarznieci przy Schronieniu? Jak smiesz?, zaczal Gorvi. Jeslibys tylko wiedziala, co mnie spotkalo... Nie czas na opowiesci, Gorvi!, przerwala mu Gniewica. Pora na dzialanie, a i na to ledwo starczy czasu. Pytasz, dlaczego jestem sprytniejsza od was? Poniewaz jestem kobieta! W porzadku, macie swoje rekawice... a ja znam kobiece sztuczki, podwojone, a nawet zdziesieciokrotnione przez mojego pasozyta! Ponadto nigdy nie bylam tepakiem! Zabilam porucznika, kiedy bylam jeszcze cyganska dziewczyna. A kiedy tylko zostalam wampirem, poradzilam sobie z jego bratem. Pozniej, zeby stac sie lady, zalatwilam sprawe z Karlem Wierchem. Wszystko dzieki sprytowi. Powiedzcie zatem: kto lepiej poprowadzi was do boju, kiedy spotkamy sie z przewazajacymi silami nieprzyjaciela? Wiadomo, ze nikt z nas nie ma doswiadczenia wojennego. Zbyt dlugo bylismy lagodni przebywajac w Turgosheim. Prawie zapomnielismy, jak wyglada wojna! Od kiedy zostalam lady, bylo tylko kilka potyczek, nie mowiac o wojnach! Nasi Cyganie byli zbyt posluszni i dlatego Cyganom Lidesci poszlo lepiej od nas. Nie przywyklismy do stawiania nam oporu... Przerwala na moment i spojrzala na nich swoimi czerwonymi oczami. Po chwili dodala: Mozecie byc ze mna, albo nie byc wcale. Rankiem obudzicie sie, a prosto w wasze oczy bedzie swiecic slonce! Podejmijcie szybko decyzje, bo wkrotce wrocimy do zamczyska i bede musiala wydawac rozkazy. Wtedy poznacie moj plan. Canker Psi Syn jeszcze nie doszedl w pelni do siebie po uderzeniu w glowe i nie zabieral dotad glosu w dyskusji. Gniewico, jestem z toba!, szczeknal w myslach. Ciagle mam zamet w glowie i nie za bardzo moge myslec, ale jak dotad tylko dzieki tobie trzymalismy sie razem. Osobno na pewno nie mamy szans. Co mam zatem robic? Rozkazuj, lady. Gniewica spojrzala na niebo polyskujace gwiazdami. Pozniej zerknela na swoich "kolegow". Zachmurzeni lordowie fruneli w milczeniu na skrzydlach wiatru i wszyscy zdawali sobie sprawe, ze Canker mial racje. Ale lady chciala, zeby kazdy sie wypowiedzial. Co mysla pozostali lordowie? Wran, Spiro, Gorvi? Czy powstaniecie jak giganty, czy tez zginiecie, jak muchy trafione packa? Wran mial poczucie dumy, ale tez nie byl glupcem. Po chwili odezwal sie: Zgadzam sie, lady. Po nim mruknal Spiro: Niech bedzie! Na koncu wypowiedzial sie Gorvi: Jakikolwiek plan jest lepszy od zadnego. Gniewica nie miala czasu na to, zeby czerpac przyjemnosc z podporzadkowania sie oraz z zaakceptowania faktu, ze potrzebuja jej zdolnosci przywodczych. Bardzo dobrze. Sluchajcie: jestem przekonana, ze Vormulac jest nie dalej niz poltorej godziny drogi stad. Mamy zatem bardzo duzo do zrobienia w bardzo krotkim czasie. Jesli posluchacie moich polecen, to moze przezyjemy pierwsze natarcie. Pozniej wszystko znajdzie sie w rekach losu, o ile w cos takiego wierzycie. Jesli chodzi o mnie, to wierze w siebie, zrobcie tak samo! Oto co zrobimy... W miare jak zblizali sie do wiezycy, Gniewica wyjasniala, na czym polegac bedzie strategia przetrwania. Po krotkiej chwili porucznicy wraz z wojownikami zaczeli skrecac i znizac lot, kierujac sie do poczernialych i wypalonych zamczysk w Krainie Gwiazd. Wkrotce potem Gniewica z orszakiem przybyla do Wiezycy Gniewu. Jeszcze przed ladowaniem przekazali rozkazy, ktore zaloga wiezy natychmiast zaczela realizowac. W Guilesump, Oblakanczym Dworze, Iglicy Gniewu oraz w Parszywym Dworze, a takze w Suckscarze (pod nieobecnosc nekromanty, lorda Nestora Nienawistnika) zaczely gasnac swiatla w miare, jak ustawal doplyw gazu. Z kominow przestal wydobywac sie dym, przerwano wszelka dzialalnosc kulinarna, a zapachy gotowanych potraw byly wymiatane z pomieszczen skrzydlami oblakanczo latajacych Desmodusow. Wszystkie znaki, godla, herby, pieczecie i inne przedmioty zostaly zastapione starymi, niemozliwymi do odszyfrowania rupieciami z odleglej przeszlosci. Usunieto zbiorniki na wode, a na ich miejscu powieszono zwietrzale, popekane skory, wszelkie oznaki wskazujace na to, ze niedawno korzystano z domostw, zostaly zamaskowane, a na schodach, w korytarzach i komnatach rozsypano kurz i zwietrzale resztki znalezione na dolnych pietrach. W ciagu niespelna godziny wiezyca przybrala wyglad nieuzywanej, a nawet zrujnowanej i opustoszalej budowli... dokladnie tak, jak to zaplanowala Gniewica. Znikly nie tylko swiatla, ognie, dym i zapachy, ale nawet mysli licznych mieszkancow wiezycy - lordow, porucznikow, niewolnikow i pozostalych stworzen. Od fundamentow Guilesump poprzez liczne poziomy Oblakanczego Dworu braci Zabojczookich, przez Parszywy Dwor Cankera Psiego Syna, Suckscar oraz Iglice Gniewu, az do najwyzszej wiezyczki, zapanowala niespotykana wczesniej telepatyczna cisza. Wiezyca Gniewu... byla wymarla! A przynajmniej na taka wygladala. Mozliwe, ze wyslannicy lorda Zakazenca, wielkie nietoperze, powinny wiedziec lepiej, a moze nie. W Wampyrach bylo w koncu cos z nietoperza, nie wspominajac o innych stworzeniach jak wilk, a w przypadku Cankera Psiego Syna - lis. Jednak co najwazniejsze, byly w nich takze cechy ludzkie; posiadali umysly ludzi, a dzieki temu inteligencje czlowieka, na dodatek wzmocniona przez larwe wampira. Przy czym Gniewica miala dodatkowe cechy zwiazane z kobieca przebiegloscia. Istnienia Gniewicy oraz jej armii nie zdradzilo ani jedno slowo, dzwiek czy mysl. Desmodusy Vormulaca nie doniosly o niczym podejrzanym. Jednak nieprzewidywalna natura powiadomila o jej obecnosci, i w to w sposob nie poddajacy sie kontroli Gniewicy, czy kogokolwiek innego... Lord Vormulac Zakazeniec osadzil swoja armie dziesiec mil na wschod od wielkiej przeleczy, wysoko w gorach, na wielkim rozlewisku zastyglej lawy. Nastepnie wraz z najbardziej zaufanymi Wampyrami, Devetaki Czaszkolica, Laughing Zackiem oraz Starucha Zindevar polecieli na lotniakach, zeby rozpoznac teren i porozmawiac na osobnosci. Zanim jednak znalezli miejsce do ladowania w poblizu najwyzszych szczytow, zobaczyli cos, co natychmiast przerwalo ich rozmowe. Daleko na poludniu widac bylo horyzont, oswietlony blaskiem gwiazd i resztka blasku zachodzacego slonca. U podnoza gor szerokim pasmem rozciagaly sie lasy, ktore siegaly do sawanny i rozpalonej pustyni. Lasy Krainy Slonca byly jak zielony ocean, ktory na wschod i na zachod siegal dalej niz wzrok (nawet Wampyrzy). Byla to zyzna zielen pelna obietnic, a nawet znacznie wiecej - pelna ludzi. Albowiem w lasach widac bylo ogniska! Po kilka, kilkanascie ognisk palilo sie w dwoch miejscach na wschodzie, jedna grupa dokladnie przed nimi na dole i jeszcze jedna o mile na zachod. Nie byly to ogniska trogow. W starej Krainie Gwiazd zyli tak samo, jak ich aborygenscy kuzyni z Turgosheim: nocne stwory, jaskiniowcy, mieszkancy Krainy Gwiazd. A zatem musza to byc obozowiska ludzi! Goraca ludzka krew dla armii lorda Zakazenca, krew dodajaca sil w wojnie przeciwko Gniewicy Zmartwychwstalej! Z drugiej strony jednak... jezeli Gniewica wraz z innymi renegatami przybyla na te tereny, to dlaczego ludzie palili ogniska, ktore moglyby z latwoscia doprowadzic do ich siedzib. A moze byly to ogniska plemion, ktore podobnie jak Cyganie w Turgosheim, zawarly uklad z Wampyrami? A moze Gniewicy nie udalo sie przekroczyc Wielkich Czerwonych Pustkowi i zostala pozarta przez wschodzace slonce, albo wpadla do jezior pelnych kwasu? W takim przypadku ludzie w lasach w ogole nie wiedzieliby o istnieniu Gniewicy i zyliby w sposob ustalony od wielu lat. To mogloby wyjasnic blask plonacych ognisk, ale w zwiazku z tym nasuwaloby sie kolejne pytanie: dlaczego tych ognisk jest tak malo? A moze istnialo jeszcze jakies, calkowicie odmienne rozwiazanie tej zagadki? W Turgosheim czcigodny Maglore oglosil zachodnie regiony wolnymi od Wampyrow. Jakies osiemset wschodow slonca temu Stare Wampyry wymarly na skutek straszliwej zaglady, wywolanej przez maga, ktoremu sprawy wymknely sie spod kontroli. A jesli Maglore nie mial racji i Stare Wampyry przetrwaly? Z jakim powitaniem moglaby spotkac sie Gniewica! Rozne mozliwosci byly rozwazane tak przez Vormulaca, jak i przez jego generalow: W koncu odezwal sie Laughing Zack Shornskull: - Latwo mozemy sie wszystkiego dowiedziec. Wyslijmy grupe ludzi i potworow, zeby wzieli jencow. I tak musimy cos zrobic, jesli mamy nakarmic nasza armie. A jesli ci ludzie nie sa jeszcze poddanymi, to wkrotce beda! Zanim Vormulac zdazyl sie odezwac, Devetaki krzyknela: - Patrzcie! - Wszyscy odwrocili glowy we wskazywanym przez nia kierunku. W tej wlasnie chwili odkryto obecnosc Gniewicy, a przynajmniej jej wiezyce. -Widzicie? - Powiedziala Devetaki. - Patrzcie! Czy to nie jest zamczysko? Na wysokosci ich oczu blady krazek blekitnosrebrnego ksiezyca wznosil sie ponad zimnym, polnocnym horyzontem. Moze bylo to odbite swiatlo Gwiazdy Polnocnej, albo blask gwiazd lub skaly odbijaly resztki swiatla. W tym niewyraznym blasku widac bylo ogromna wiezyce, potezna kolumne z ostatnim z zamczysk! I podobnie jak swiatlo ksiezyca pomoglo Vormulacowi dostrzec lad po przekroczeniu Wielkich Czerwonych Pustkowi, tak teraz dalo znac o istnieniu Wiezycy Gniewu, ktora z daleka byla niedostrzegalna w ciemnosciach nocy. -Patrzcie tam! - Krzyknela Devetaki, ktora miala najlepszy wzrok ze wszystkich. - Tam, na zachodzie. To plonace swiatlo, na zboczu wzgorza. Co to jest? Fosforyzuje i widac blask daleko na rowninach. - Devetaki wypatrzyla Brame do Krainy Piekiel. Vormulac zmarszczyl brwi i strzelil palcami. -Wyslalem tam kilka wielkich nietoperzy. Z szesciu wrocilo tylko piec. Ich zdaniem jest tam wielka kula bialego swiatla, wkopana do polowy we wzgorze. Jeden z nietoperzy podlecial za blisko, oslepl i zostal wciagniety do srodka. Tak przynajmniej zrozumialem ich przekaz. To - wskazal glowa w kierunku pokazywanym przez Devetaki - moze byc ta rzecz, o ktorej meldowaly mi nietoperze. Kiedy ruszymy na zachod, na pewno wiecej sie o tym dowiemy. Wyslalem tez jeszcze jedna szostke na zwiady, ale jak dotad nie wrocil zaden nietoperz z tej grupy! - Jego szkarlatne oczy patrzyly podejrzliwie na odlegla wiezyce. Vormulac zmarszczyl brwi jeszcze bardziej, a jego brwi polaczyly sie ponad sklepieniem nosa. Nastepnie zwrocil sie do Staruchy Zindevar: - Moja lady, a co ze szpiegami, ktorych zabralas ze soba z Turgosheim? Wierze, ze dalas im rozkazy zgodne z naszymi uzgodnieniami, czy tak? Zindevar byla "lady" jedynie z nazwy; ani wiecej, ani mniej od innych wampyrzych lady. Jednak nie czynila zadnych wysilkow, zeby ukryc swoj prawdziwy obraz. Ksztalt i wyglad, jaki uzyskala w dniu zostania Wampyrem, pozostal nietkniety. Zdecydowanie nie budzila pozadania wsrod mezczyzn. Jednak dla Zindevar to bylo wlasciwe. Za wyjatkiem kilku mezczyzn wyszkolonych do walk, wszystkie nalezace do niej meskie osobniki byly eunuchami. Jej zdaniem powinno to dotyczyc wszystkich mezczyzn poza wyjatkami przeznaczonymi do rozplodu. -Tak, calej szostce - odpowiedziala. - Trzy wyslalam wzdluz granicy Krainy Slonca. Kazalam im leciec tak daleko, jak tylko potrafia, wiec nie oczekuj, ze szybko wroca. Pozostala trojka lata nad lasami i ma za zadanie sledzic Cyganow. Jesli im sie poszczesci, to omina ogniska i poszukaja pozostalych Cyganow schowanych w lasach. Jesli ktos tam sie ukrywa, to moi poszukiwacze krwi na pewno ich znajda! Vormulac wygladal na niezadowolonego. -Rozumiem, ze ta druga trojka takze niepredko powroci? Wzruszyla meskimi ramionami. - Zajmie im to tyle czasu ile potrzeba. Czy to ma jakies znaczenie? Lord-wojownik popatrzyl na nia, zmarszczyl nieco nozdrza, ale nic innego nie wskazywalo na to, ze odstrecza go meska aura lady Zindevar. Otaczajace ja powietrze bylo przesiakniete zapachem samca; smrodem potu i miesni, ktorego nie zamaskowalyby zadne perfumy. Pomimo swoich lat (miala troche mniej od stu piecdziesieciu lat Vormulaca) wygladala na osobe najwyzej w srednim wieku, a wynikalo to z jej stylu zycia. Zindevar nie byla zolteistka, ani tym bardziej "ascetka". Stojac w skorzanej zbroi, przypominala o wiele bardziej wojownika niz wielu przystojnych, mlodych lordow! Vormulac w koncu odpowiedzial: - To moze miec duze znaczenie. Chcialbym tam wyslac jeszcze kilka nietoperzy, zeby zbadaly wieze oraz te mniejsze ruiny, rozsiane w poblizu. - Pokazal samotna wiezyce, wznoszaca sie na rowninie oraz ciemne i zagadkowe resztki budowli. Odwrocil sie do Devetaki Czaszkolicej: - Droga lady, czy zabralas ze soba nietoperze? A jesli nie, to moze wiesz, kto zabral nietoperze z Turgosheim? Devetaki odparla skinieciem glowy, przy czym jej zlota maska odbila swiatlo gwiazd. -Mysle, ze moge odpowiedziec na drugie pytanie, moj lordzie Zakazencu... prawdopodobnie. Nie mam calkowitej pewnosci, poniewaz jestesmy w koncu wielka armia i kazde z nas dbalo o swoj kontyngent. Przypuszczam, ze Wamus z Wamscarp moze miec ze soba nietoperze, poniewaz on nigdzie sie bez nich nie rusza. Przeciez on sam jest prawie jak wielki nietoperz! -Dobrze! - Odparl zadowolony Vormulac. - Jak zwykle potrafisz znalezc najlepsza rade, zas twoj zdrowy rozsadek jest wiecej wart od tak zwanych "talentow" naszych towarzyszy. - Usmiechnal sie, okazujac tym dodatkowo, jak bardzo ja ceni. - Pogadam z Wamusem. Dziewicza matrona, prawie rownie stara i madra jak Vormulac, od dziesiecioleci byla jego ulubienica. Od dawna byla czlonkinia tajnego triumwiratu, rzadzacego wawozem ktorego czlonkami procz niej byli Maglore Mag oraz Vormulac Niespiacy. Vormulac dobrze znal przeszlosc Devetaki. Wiedzial, ze wyznawala zolteizm i starala sie byc ascetka... na miare Wampyrow, oczywiscie. Devetaki Czaszkolica byla dojrzala kobieta o krolewskich manierach, dumna, ale nie wyniosla. Jesli chodzi o jej tytul to ani nie byla dziewica, ani tez matrona. Nie chciala, zeby pod jej nieobecnosc synowie lub corki jej krwi walczyly o Dwor Masek. Bedac jeszcze niewolnica, napatrzyla sie wystarczajaco na takie walki. Obdarowana niezwykla uroda, rudymi wlosami, dlugimi konczynami, pelna piersia, nie majac zadnych wad, zostala przekazana jako dziesiecina, kiedy byla jeszcze dziewczyna. Niestety dostala sie na dwor, ktorego wladca nie mial synow, tylko corki z licznych matek. Nie mial tez specjalnej wybranki, "zony", ktorej przekazalby jajo. Wampyrze corki rywalizowaly miedzy soba, poniewaz chcialy zostac dziedziczkami i otrzymac tytul lady. Ta, ktora otrzymalaby jajo, zostalaby wladczynia dworu. Kiedy jednak zobaczyly Devetaki i zauwazyly, jakie robi wrazenie na ich ojcu, Devetaki szybko stala sie obiektem ich zazdrosci. Jesli ojciec "zakochalby sie" w niej, to nie wiadomo, czy w przyplywie namietnosci nie otrzymalaby jaja oraz wladzy nad reszta corek. W koncu najsilniejsza z corek wyzwala ja na pojedynek. Devetaki byla uzbrojona tylko w drewniany noz, a jej przeciwniczka miala rekawice bojowa. Devetaki wbila noz w serce siostry i odciela jej glowe, ale podczas walki stracila polowe swojej slicznej twarzy, ktora zostala odcieta od kosci policzkowej. Lord dworu przyszedl zobaczyc, co sie dzieje. Zdenerwowany utrata jednej z pieciu corek i wsciekly z powodu twarzy Devetaki, rozgoraczkowal sie tak bardzo widokiem krwi, rozlanej na jego dworze bez zezwolenia, ze dostal pomieszania zmyslow i stracil przytomnosc. No i byl juz stary. Jego larwa przekonana, ze juz po starym lordzie, wydalila jajo, ktore wytoczylo sie mu z ust. Kiedy perlowe jajo toczylo sie po podlodze, pozostale corki roznymi sposobami staraly sie je wchlonac. Ale krew to zycie... Devetaki byla zalana krwia! Wyczuwajac sile, jajo wiedzialo, ze znalazlo godna gospodynie. Dotykajac jej, przybralo szkarlatny kolor i niczym plyn wsaczylo sie w mieso na jej twarzy! I kiedy pozostale kobiety rwaly wlosy z glow, jajo wnikalo w Devetaki. Zostala Wampyrem! Trzy wschody slonca pozniej umarl lord dworu i Devetaki zostala lady. Po kolei odprawila siostry i zostala jedyna dziedziczka jednego z najwiekszych dworow w Turgosheim. Otrzymala jajo w niezwykly sposob. Nie uwiodla swojego lorda, ani go nie pokonala, ani tez nie zrobila tego w akcie zadzy, czy "milosci". Wampirze jajo samo "wiedzialo", kto jest godna nastepczynia. Dlatego nigdy nie przyznala sie do tego, ze byla naloznica. Stad okreslenie "dziewica", a "matrona" z kolei odnosi sie do jej wieloletniego, samodzielnego panowania na Dworze Masek. Jesli chodzi o przydomek Czaszkolica, to wzial sie on stad, ze kiedy Devetaki byla w dobrym nastroju, zakladala na obnazona kosc maske z usmiechem. Kiedy byla powazna, ubierala maske, przedstawiajaca zachmurzony wyraz twarzy (a wlasciwie polowy twarzy). Kiedy jednak byla rozzloszczona, to w ogole nie zakladala maski. Pochwala Vormulaca najwyrazniej sie jej spodobala. Nic nie mowiac, odwrocila sie, wyciagnela zza pasa maske z usmiechem i nalozyla ja, zdejmujac jednoczesnie maske z marsowa mina. Z kolei Laughing Zack Shornskull wcale nie wygladal na zadowolonego. -Lordzie Vormulac - powiedzial - marnujemy czas. Po co wysylac kolejne nietoperze, skoro mozemy wyslac ludzi? Jesli jest tam Gniewica i jesli nawet ma swoja armie... to nie sadze, zeby jej sily byly wieksze od mojego kontyngentu! A jesli rzeczywiscie mialaby armie, to naprawde wierzysz w to, ze sie ukrywa? Na pewno nie Gniewica. Ona ruszylaby do boju! Chociaz Vormulac byl lordem-wojownikiem, to o prawdziwej wojnie nie wiedzial wiecej od innych. Byl ekspertem od uciszania zamieszek i tlumienia powstan, lecz jego wiedza o logistyce, strategii - podstawowych zagadnieniach sztuki wojennej - byla co najwyzej szczatkowa. Wiedzial za to, ze jego ludzie i stwory potrzebuja sie odzywiac i musial takze znalezc im odpowiednie schronienie przed wschodem slonca. Ponadto musial byc przez caly czas gotow podjac walke. Ale wiedzial rowniez, ze Gniewica byla bardzo podstepna i ze Laughing Zack jej nie docenia. Vormulaca draznilo jego zachowanie, sposob w jaki go nasladowal oraz ciagla natarczywa obecnosc. Stwierdzil zatem, ze to dobry pomysl aby stracic go z oczu na jakis czas. -Sugerujesz zatem, ze sam zbadasz te wiezyce? -Czy masz cos przeciwko? -O nie, wrecz przeciwnie, podoba mi sie ten pomysl. Glownodowodzacy powinien doceniac tych generalow, ktorzy wykazuja inicjatywe. A moze chcesz dowodzic wszystkimi silami? Zack wycofal sie troche. -Chcialbym po prostu nie tracic czasu, lordzie Vormulac. -To dobrze! Ruszaj zatem w droge. Ty, Zindevar, idz z nim i zorganizuj wyprawe, ktora zbada tamte ogniska. Mam sprawy do omowienia z Devetaki. - Byla to forma pozegnania, ktora tym razem Zack zauwazyl wyraznie. Uklonil sie Devetaki i Vormulacowi, po czym skierowal sie do swojego lotniaka. Zindevar, skrzywiona ze zlosci, poszla za nim. Kiedy odeszli, Vormulac stwierdzil: - On mnie denerwuje. -To dlatego, ze jestes czterdziesci lat starszy, madrzejszy, silniejszy - odrzekla Devetaki. - Mnie denerwuje Zindevar. Jakie miales sprawy do omowienia? -Co? Nic takiego. Chodzilo glownie o to, zeby sie ich pozbyc. Oczywiscie, ze mamy tez sprawy do obgadania. Mysle o tym, zeby poleciec z Zindevar i zobaczyc, co to za ogniska. Ty moglabys zebrac jakas grupe i poleciec w kierunku tych swiatel na stoku wzgorza. Badz ostrozna po drodze. Cenie sobie rownie wysoko twoje towarzystwo i przyjazn, jak i twoje rady. Gdybys mi mogla jeszcze cos powiedziec, na przyklad, co powinienem zrobic, zeby wszystko sprawnie przebiegalo? -Tylko dwie rzeczy - odpowiedziala natychmiast. - Po pierwsze, zawsze upewniaj sie, ze twoi ludzie i stwory sa nakarmieni i napojeni, ze sa zadowoleni, i ze moga spac w miejscu, gdzie nie dotrze do nich slonce. Po drugie, trzymaj krotko wichrzycieli i niezadowolonych. Ci lordowie byli kiedys samodzielni i jesli sie ich nie upilnuje, to znowu beda do tego dazyc... Przybyli pozniej i w mniejszej liczbie niz sadzila Gniewica. Byli takze cicho. Ukryli aktywnosc umyslow. Mialo to dobre strony: z ostatniego zamczyska nie dobiegala zadna mysl, ale rowniez nikt nie wysylal w tym kierunku zadnej sondy. W przestrzeni nie dalo sie wykryc zadnych mysli. Bylo pusto, zbyt pusto. Laughing Zack Shornskull ogladal z gory Wiezyce Gniewu myslac: To mi sie nie podoba! Nie ma zadnych oznak aktywnosci, nawet nietoperze nie wysylaja impulsow, a przeciez w takim miejscu powinny mieszkac liczne kolonie. Usmiechnal sie ponuro. Pulapka? Zasadzka? A moze sie po prostu ukrywa? Coz to za nieszczescie musialoby spasc na lady, zeby dumna i wyniosla Gniewica musiala sie chowac pod ziemia, jak lis w swojej norze. A moze... to miejsce jest po prostu opuszczone? Ale czy taka potezna wiezyca moglaby byc opuszczona? Nagle, z ogromna latwoscia, pojawil sie na twarzy Zacka szeroki usmiech, a z ust pociekla mu slina - pozadanie! Zadza posiadania zamczyska! Dwor Zacka w Turgosheim byl w porownaniu z tym garscia kamieni, umieszczona na dnie wawozu! Ale ta budowla... jest rowna, a moze nawet wieksza od jednej trzeciej wszystkich, wielkich dworow z Turgosheim! Jesli ktos bylby tutaj lordem - jesli panowalby tutaj niepodzielnie - to moglby stworzyc wielka armie... Kobieta tez moglaby tak postapic! Mysli pelne zadzy posiadania, bedace inspiracja pasozyta, znikly rownie szybko, jak sie pojawily. Ponad namietnosciami przewazyla niepodwazalna prawda: jesli Gniewica byla w tej krainie, to na pewno usadowila sie tutaj. Zaden lord ani lady nie moglaby sie oprzec mozliwosci panowania nad takim zamczyskiem. Samodzielnego panowania nad nim! Z drugiej jednak strony byla to tylko jedna wiezyca, a wielkie przestrzenie Krainy Gwiazd wciaz pozostawaly niezbadane. Gniewica razem ze swoja piatka pomocnikow wylecieli z Turgosheim dawno temu, a zatem mogli zamieszkiwac podobne zamczyska rozrzucone na calym terytorium. W takim przypadku nie mieliby czasu, zeby zbudowac wlasne armie. Pracujac i mieszkajac razem mogliby do tego dojsc, ale zyjac osobno i spierajac sie ze soba, nie bylo to mozliwe. Byc moze byl tutaj jeden z rebeliantow. W przypadku braci Zabojczookich moglo byc ich dwoch. Kto zatem mogl sie tutaj ukrywac? Zack dal znak i jego sily zblizyly sie, dotyczylo to zwlaszcza wojownikow, ktore trzymaly sie z dala i wysoko, zeby halasem wywolanym przez ich odrzutowy naped nie zaalarmowac mieszkancow wiezy. Zack zaczal opadac na dol a wiezyca i jej architektoniczne szczegoly zaczela rosnac w oczach. Nadal nie bylo najmniejszych oznak aktywnosci. Ani oddechu, ani mysli. Zack myslal dalej (choc juz nie ukrywal mysli rownie mocno jak wczesniej): Mozliwe, ze tu jest pusto. Ale ludzie i stwory przybyly w to miejsce, zeby zobaczyc okna, balkony, kominy, przypory, tarasy, kruzganki i... ...Miejsca do ladowania! Po co wysylac niewolnikow czy porucznikow, kiedy cala robote moga wykonac wojownicy? Z usmiechem na ustach lord Shornskull odslonil umysl i przywolal wojownikow, rozkazujac pierwszemu, zeby wyladowal na najwyzszym ladowisku. Kiedy wojownik znizal lot i powoli podchodzil do ladowania, Zack "uslyszal" subtelne echo telepatycznego przerazenia, ktore poruszylo psychiczny eter. Bylo podobne do leku kozy otoczonej przez stado wilkow: O nie! On nie moze mnie znalezc! Prosza, zabierz go stad! Gniewica! Byla tutaj jednak! Sama! Bezbronna! -Do srodka - rozkazal natychmiast swojemu stworowi. Dysze odrzutowe wypchnely z siebie ogien, konczyny ustawily sie do ladowania i wielka, uzbrojona bestia osiadla na wypolerowanej plycie ladowiska. Oczy calej druzyny Zacka skupily sie na ladowisku, przeczesywaly balkony i kruzganki. Jesli to wielkie zamczysko mialo obroncow, to niewatpliwie powinni teraz sie pojawic. A jednak nadal panowala cisza. Lady gdzies sie ukryla. Kobieta, Gniewica Zmartwychwstala! Juz niedlugo Laughing Zack zaciagnie ja skuta lancuchami przed oblicze Vormulaca Zakazenca i bedzie zdana na jego laske. Ale Gniewica uslyszala to! Byla tak przerazona, ze nie mogla tego ukryc. Jeszcze raz wymsknelo sie jej blaganie: Prosze, nie pozwol, zeby mnie znalazl! Zabierz go, prosze! Wszyscy do srodka!, rozkazal Zack swoim oddzialom. Na kazdym poziomie sa ladowiska - ladowac i znalezc ja! Odnalezc Gniewice i przyprowadzic do mnie. Mozliwe, ze jest sama, jesli beda przy niej ludzie... zniszczyc ich! Nakarmic nimi wojownikow. Tylko, zeby wlos jej nie spadl z glowy. Wyobrazam sobie, jakie plany ma wzgledem niej lord Niespiacy! III Zasadzka w Krainie Gwiazd - Dociekania Nestora - Odkrycie Cankera Wszystkie oczy wpatrzone byly w Wiezyce Gniewu, ale nikt nie obserwowal tkwiacych niedaleko, wypalonych ruin zburzonych wiezyc. Najblizszy ze zburzonych zamkow znajdowal sie w odleglosci jednej mili, ogrom i szczegoly odkrytego zamczyska byly tak pociagajace, iz nic dziwnego, ze na sterty gruzow nikt nie zwracal uwagi. Kiedy jednak sily Zacka podchodzily do ladowania, kierujac sie ku roznym ladowiskom, podczas gdy Zack dogladal wszystkiego z gory i wydawal rozkazy, ze zburzonych zamczysk zaczela wychodzic i startowac w powietrze cala armia. Wiekszosc z wejsc do Wiezycy Gniewu bylo skierowanych na wschod, sily Gniewicy nadciagaly z zachodu. Na dodatek halas dysz odrzutowych wojownikow Zacka zagluszal wszelkie odglosy z zewnatrz, zas samo zamczysko zaslanialo widok zblizajacego sie nieprzyjaciela. Zack mial pieciu wojownikow; trzech wlasnych i dwoch pozyczonych do tego zadania. Jeden z nich byl gigantyczna bestia zaprojektowana przez Vormulaca. W ocenie Zacka byl on zbyt niezdarny. Reszta byla mniejsza, ale dysponowala wystarczajacymi zdolnosciami niszczenia. Ponadto, oprocz wlasnego lotniaka, trzech porucznikow i szesciu niewolnikow lecialo na szesciu lotniakach. Niewolnicy siedzieli po dwoch na lotniaku. Wielki wojownik w towarzystwie lotniaka i dwoch niewolnikow, ktorzy nim telepatycznie kierowali, zblizyl sie do obszernego ladowiska, ktore wznosilo sie zaledwie kilkaset stop ponad rownina. Pozostali wojownicy wraz z ich dowodcami rowniez podchodzili do roznych tarasow, ladowisk i wejsc na calej wysokosci wiezycy. Sam Laughing Zack kierowal swoim wojownikiem, ktory wyladowal na glownym ladowisku i korzystal ze swojego chitynowego dzioba, uzywajac go jak tarana, zeby sforsowac masywne wrota. Slyszac jak wrota jecza i wyginaja sie pod brutalnym naporem, na twarzy Zacka zagoscil pelen lubieznosci usmiech... przez jakis czas... ...Bo nagle okazalo sie, jak bardzo byl to przedwczesny usmiech. Z bardzo bliska i bez ostrzezenia do wnetrza czaszki Zacka wdarl sie mentalny, ostry i silny jak belt cyganskiej kuszy rozkaz Gniewicy. Teraz nie byla juz przestraszona czy tchorzliwa. Jej glos "krzyczal": Uderzac na nich!... Teraz, do ataku! Zack jeszcze nie wyladowal, instynktownie, niemal rownoczesnie z uslyszeniem "glosu" Gniewicy, zawrocil swojego wierzchowca i to prawdopodobnie przedluzylo mu zycie. Na okolo ladowiska, niczym rzesy na powiece pojawily sie, zwisajace na linach z okien, zaostrzone na ksztalt harpunow kratownice, wygladajace jak brony z pionowo skierowanymi ostrzami. Nagle kratownice zostaly spuszczone na dol, ostrza harpunow krzesaly iskry o wypolerowana skale ladowiska. Jeszcze przed chwilka dluga glowa wierzchowca Zacka zostalaby przeszyta na wylot - a moze nawet i sam Zack! W najlepszym wypadku Zack wylecialby z siodla i poszybowal w dol! I kto sie teraz smieje, Zack?, dobiegl go gdzies od srodka kpiacy glos Gniewicy. Zobaczymy jak dlugo, lady!, odpowiedzial, skrecajac wierzchowcem i wprowadzajac go w lot szybujacy... ale juz po chwili uslyszal wsciekly grzmot dysz odrzutowych obcych bestii. Zza wielkiej bryly Wiezycy Gniewu nadciagaly pelne smiertelnych zamiarow kreatury, lecace na bryzie z polnocnej Krainy Wiecznych Lodow. Rzucily wyzwanie mniejszym stworom Zacka. Cztery najkoszmarniejsze kreatury, jakie dane mu bylo widziec w zyciu! Widac to bylo po ich zewnetrznych cechach i nie trzeba bylo odczytywac w ich malutkich mozdzkach, czego chca te skupione na celu, szkarlatne, zadne krwi, talerzykowate oczy. Ponadto widac bylo, ze stwory maja doswiadczenie w bitwach. Z kolei jego wlasne sily nastawione byly na badanie nowych terenow. Przeciwnicy mieli zaciecie, determinacje i wiedzieli, z kim walcza. Dwa lotniaki z porucznikami w siodlach zlecialy ze szczytu wiezycy. Czujni i uwazni porucznicy kierowali wojownikami. W wielkim zamczysku ozyla nagle setka umyslow, ktore zaczely z msciwoscia pracowac! Z zamaskowanych otworow wylanialy sie kolejne lotniaki, ktore wznosily sie na podmuchach polnocnego wiatru... i nagle, jakby znikad, pojawila sie prawdziwa chmara malych, ale smiercionosnych wojownikow! (W rzeczywistosci bylo ich tylko pieciu: trzech wypuszczonych z ukrytego ladowiska w Oblakanczym Dworze przez braci Zabojczookich, a dwoch zostalo wyslanych przez lorda Cankera Psiego Syna z Parszywego Dworu. Wszyscy jednak pojawili sie jednoczesnie, co w oczach Laughing Zacka wygladalo na zatrzesienie.) Wycofac sie! Wynosimy sie stad! Z cala moca wampyrzego umyslu wyslal telepatyczny rozkaz. Zastawili na nas pulapke! Za pozno! Jego wojownik, stojacy na ladowisku Gniewicy, miotal sie jak oszalaly i z wsciekloscia wyrzucal gaz z dysz napedowych. Jednak bezskutecznie. Z ukrytych w scianach otworow wysunely sie i wbily w niego dlugie piki z kolcami. Z dziur w podlodze wysunely sie takie same i rozerwaly zbiorniki z gazem, a w jego skrzydlach powstaly duze dziury. Chociaz nie byl powaznie ranny, to jednak jego zdolnosci bojowe zostaly znacznie oslabione. W koncu glupi stwor posluchal rozkazu i wycofal sie z ladowiska. Zabierajac ze soba powbijane piki, przekroczyl krawedz ladowiska i wlaczyl naped, zeby ustabilizowac lot. Ale powietrze przelatywalo przez jego podziurawione skrzydla, a z rozerwanych zbiornikow uciekl gaz, ktory pozwalal mu latac. Ucieczka wojownika byla, delikatnie mowiac, bardzo niepewna. Tracac wysokosc, wojownik przeszedl w spiralny, coraz szybszy lot nurkowy i zahaczyl o jeden z kruzgankow Suckscaru w miejscu, gdzie laczyl sie z wiezyca, po czym uderzyl z cala sila i eksplodowal jak bomba! Parujaca, goraca plazma zabarwila Suckscar na czerwono, wielkie ilosci krwi splynely w szkarlatnej powodzi, znaczac swa droge na scianie zamczyska. W powietrzu lataly dymiace kawalki miesa i odlamki chityny, a ogromne cialo przez chwile trzymalo sie sciany, po czym zaczelo spadac, zostawiajac fragmenty korpusu i karmazynowe znaki w miejscach, gdzie ocieralo sie i odbijalo o wystepy w scianie wiezycy. W koncu w zetknieciu z twardym gruntem lot dobiegl konca, a stwor przeszedl do wiecznosci. Reszta oddzialu Zacka byla w nie lepszej sytuacji. Na najnizszych poziomach wiezycy wielka konstrukcja Vormulaca oderwala sie jakos od ladowiska, nalezacego do Gorviego Przechery, ale od razu zostala zaatakowana w powietrzu przez mniejsze i zwrotniejsze stwory. Rozerwanie pecherzy gazowych zmusilo stwora do ladowania. Uszkodzony przy niezdarnym ladowaniu lezal, podczas gdy zblizalo sie do niego trzech wojownikow Gorviego. Byly to konstrukcje przystosowane do walki na ziemi. Nie przeszkadzaly im pecherze gazowe i podobne do spodnicy skrzydla. Byly zreczne i mocno opancerzone. Szybko sobie poradzily z przeciwnikiem, oskubujac giganta do kosci i rozciagajac jego wnetrznosci po rowninie. Kilku porucznikow i niewolnikow Zacka zdolalo wyladowac na platformach wiezycy. Niektorzy uciekli, a inni nie. Zack widzial, jak jeden lotniak zaczyna startowac, a kilku obroncow wyskakuje z ukrycia, wczolguje sie pod niego i chwyta za nogi. Lotniak zaczyna tracic rownowage, rozklada skrzydla, zeby utrzymac sie na skraju ladowiska, ale nie moze odleciec. Kiedy jezdziec rzuca przeklenstwa, kolejni obroncy wbijaja pike za pika w brzuch stwora, po czym pozwalaja mu odleciec tylko po to, by lot zamienil sie w upadek... Jeden z pozostalych wojownikow wyladowal na platformie, ktora okazala sie pulapka. Obroncy Oblakanczego Dworu spuscili lancuchy i pociagneli za poluzowane podpory, zsuwajac stwora po pochylosci na dol. Jakis sprytny pacholek wykorzystal pomysl Lidesciego i zanim wojownik polecial w przepasc, oblano go olejem i podpalono! Gorejaca kula rozswietlila mroki nocy, syczac i krzyczac, wyrzucajac z siebie jezory niebieskiego i bialego ognia w nurkowym locie ku ziemi. Nadlatujace z gory lotniaki Gniewicy zaatakowaly sily Zacka. Jezdzcy wystrzeliwali ciezkie, ostre jak brzytwy haki. Bron przeszywala skorzane zbroje niewolnikow Zacka, stracala ich z siodel i w koncu rzucala nimi o sciany zamczyska... albo po prostu spadali na dol. Gdyby byli Wampyrami, to ich metamorficzne ciala moglyby przybrac forme zdolna do lotu. Ale byli tylko zwyklymi wampirami. Kilka blyszczacych hakow przelecialo tuz obok Zacka. Zbyt blisko; poczul wibracje powietrza, kiedy bron swisnela obok jego ucha i wyrwala kawal miesa ze skrzydla lotniaka. Tego bylo juz za wiele dla Laughing Zacka. Odwrot! Uciekac w gory!, zawolal do swoich ludzi i stworow, bezowocnie niestety. Nawet odwazni wojownicy widza, kiedy uciekac, w zgodzie z rozkazami lub bez nich. Ci co przezyli -dwie bestie wojenne, jedna powaznie uszkodzona, oraz trzy lotniaki, wlacznie z lotniakiem Zacka (z tego jeden bez jezdzca) - skierowali sie ku gorom... Ale nawet Gniewica nie przewidziala wszystkiego. Z polnocno-wschodniej strony cos pulsujacego pedzilo w kierunku uszkodzonego wojownika Zacka, zanurkowalo pod jego cialo i rozcielo mu pecherze gazowe, az do samego ogona, przy pomocy dwoch rzedow kolcow, umieszczonych na grzbiecie! Stwor Vasagiego Ssawca byl przeznaczony do walki z innymi, latajacymi wojownikami. Vasagiego juz nie bylo, ale Suckscarem rzadzil teraz Nestor Nienawistnik! Gniewica wyszla na balkon, zeby zobaczyc bitwe. Tak, to byl Nestor. Powrocil ze swojej misji w Krainie Slonca. Nestor na swoim lotniaku z twarza zakryta maska, plonacy wewnetrzna namietnoscia, a moze zadza zdobycia wiedzy. Towarzyszyli mu jego najlepsi ludzie z Suckscaru. Ci, co przezyli kleske pod Schronieniem, chcieli teraz pokazac sie z jak najlepszej strony. Ale z oddzialu Zacka niewiele juz zostalo, wiec i pracy nie bylo dla nich zbyt wiele. Wojownik Nestora spadl na ostatnia bestie bojowa lorda Shornskulla i w krotkim czasie rozkawalkowal ja. Podobny los spotkal pozbawionego jezdzca lotniaka. Jeden niewolnik na lotniaku, ktory pierwszy wymknal sie z zasadzki, oddalil sie juz na tyle, ze zdolal uciec. Laughing Zack pozostal sam. Kiedy wojownik Nestora zaatakowal lotniaka Zacka, ten rozesmial sie glosno i tuz przed zderzeniem stworow wyskoczyl z siodla. W polowie drogi do ziemi zmienil swe cialo, wytwarzajac blony pomiedzy ramionami a nogami, splaszczyl sie na ksztalt liscia... ale na prozno. W chwili, gdy uzyskal pelna kontrole nad lotem, pojawil sie nad nim lotniak Nestora. Przechwytujacy otwor lotniaka zamknal sie na Zacku, z podbrzusza bestii wystawala tylko lewa noga i lewa reka. Przez chwile widac bylo ich gwaltowne ruchy, potem powrocily do normalnego ksztaltu, a w koncu znieruchomialy. Lotniak szczelnie zatrzasnal elastyczne powloki brzucha i Zack nie mial dostepu powietrza, a przeciez nawet Wampyry musza oddychac - lord Shornskull nie byl zadnym wyjatkiem. Po chwili... nie byl martwy, ale pozbawiony przytomnosci. Dwiescie piecdziesiat stop nad rownina Nestor pociagnal za wodze i wydal rozkaz: Zrzuc go! Cialo Zacka polecialo jak kamien, rozpryslo sie niczym jajko i pokrylo szczatkami kurz i kamienie. Jego pasozyt wiedzial, ze jest teraz zdany tylko na siebie, opuscil pogruchotane cialo. Jeden z wojownikow Gorviego, ktory przyszedl zobaczyc, co sie stalo, nie zauwazyl pijawki i rozdeptal ja. I tak oto Zack spotkal sie z prawdziwa smiercia, gdzie otaczala go kompletna ciemnosc. Przez chwile... ...do czasu, gdy nie uslyszal glosu nekromanty lorda Nestora Nienawistnika, ktory "mowil": Zacku Shornskull, niezle sie wpakowales! Moglbym ci nawet wspolczuc i zostawic w spokoju, poniewaz nigdy nie mialem okazji cie spotkac i nie mam nic do ciebie... ale, niestety, nie moge. Zanim pozwole ci spac dlugim snem, musze sie czegos dowiedziec. Co...?, powiedzial Zack. Kto...? Czyzbys nie poczul mnie, zanim do ciebie przemowilem?, glos Nestora saczyl sie jak smola. Dziwne zaiste, albowiem inni rozpoznaja moja obecnosc. Jacy inni? Inni zmarli. Wiedza, kiedy sie do nich zblizam, bo potrafie odczuc ich przerazenie! Znam te sztuke, a zmarli boja sie jej. Zack wiedzial, ze jest martwy, a przynajmniej takie mial podejrzenia, kiedy znalazl sie w absolutnej czerni, przed uslyszeniem glosu Nestora. Tuz przed uderzeniem o ziemie odzyskal swiadomosc i wiedzial, ze ani czlowiek, ani Wampyr nie jest w stanie przezyc takiego upadku. A jednak teraz zdawalo mu sie, ze zyje! Zyje, ale jest slepy, unieruchomiony i... pusty? Wiedzial, ze opuscil go nawet pasozyt. Jestes martwy, Zack, odezwal sie Nestor. A ja jestem nekromanta, nazywam sie Nestor Nienawistnik. Zack nic nie odczuwal. Nie wiedzial, gdzie sa jego konczyny; mozliwe, ze juz ich nie mial, albo ze nie ma w nich zycia. To byloby prawdopodobne w sytuacji, gdyby rzeczywiscie byl martwy. Gdzie ja... jestem? Przenioslem cie do Suckscaru, ktory miesci sie w zaatakowanej przez ciebie Wiezycy Gniewu. Wiezyca Gniewu! Noszaca imie Gniewicy Zmartwychwstalej! Zack w koncu skojarzyl fakty. Niewolnik uciekl, zeby powiedziec o wszystkim Vormulacowi. Ha! Cien satysfakcji dotarl do lorda Zacka Shornskulla, ktory albo byl martwy albo w towarzystwie szalenca! Jego mysli byly oczywiscie wypowiedziane w mowie umarlych i Nestor je uslyszal. Zadne ale, zwrocil sie do niego nekromanta swoim najlagodniejszym i najbardziej przerazajacym tonem. Dla swiata jestes martwy - ale nie dla mnie! Mam kilka pytan i chce, zebysmy sobie cos wyjasnili. My? Ja, lady Gniewica, bracia Zabojczoocy, Canker, Gorvi i oczywiscie ty. A Vasagi? On nie! Odszedl, a ja zajalem jego dwor. Suckscar! Wlasnie. Lubie te nazwe, ktora jest calkiem na miejscu. Vasagi ssal swoja trabka, a ja czynie to umyslem. On ssal z zyl, a ja sse z mozgow... nawet niezywych. Wysysam wiedze, a ty masz to, czego mi trzeba! Pierwsze pytanie: ilu ludzi, potworow i lotniakow ma Vormulac Niespiacy i gdzie jest ich oboz? Faktycznie szaleniec!', odparl bezzwlocznie Zack. Dlaczego mialbym ci mowic, gdzie jest Vormulac? Wyrwalby mi za to serce i pozarl jeszcze zywe! I pomimo niezwyklosci sytuacji (a moze wlasnie dlatego? No, bo jesli byl naprawde niezywy, to co mu grozilo, nawet ze strony Vormulaca?) zasmial sie, co bylo najgorszym z mozliwych bledow. Widze, ze cie nie przekonalem, westchnal Nestor. Musze przyznac, ze podziwiam twoja nieustepliwosc: smiac sie z wnetrza smierci. Chodzi ci chyba o oblicze smierci?, spytal Zack. A wiec koniecznie musze cie przekonac, prawda? Uwazaj - czujesz to? W koncu Zack cos poczul: ruch powietrza, ktory byl na swoj sposob przyjemny. Chlodna bryza na twarzy. Jak oddech lapiacej powietrze kobiety z Krainy Slonca, ktorej po doscignieciu zdarto spodnice, rozlozono na plecach, przygnieciono ciezarem ciala i probuje sie wejsc do wilgotnej cipki. Masz bujna wyobraznie, powiedzial cicho Nestor. Ale co najmniej nieadekwatna. Ja tylko dmuchnalem. Wiem, ze mam przyjemny oddech. Ale powiedz, dlaczego ty na mnie nie mozesz dmuchnac? Albo chociazby splunac? Dlaczego nawet nie probujesz, Zack? Ja... Ja... Poniewaz nie mozesz, prawda? Gdybys tylko mogl zobaczyc to, co ja widze! Wtedy wiedzialbys, dlaczego nie mozesz oddychac. Nestor mowil szeptem, ktory nie tracil na intensywnosci. Mam ci to pokazac? Jak mozesz pokazywac cokolwiek slepcowi? Jestem nekromanta, Zack. Slyszysz mnie i czujesz moj oddech, moj... dotyk? Kiedy sie skoncentruje, to bedziesz mogl nawet zobaczyc to, co ja widze! Zobacz! Zack popatrzyl i krzyknal! Nawet Laughing Zack. Krzyczal jak tamta dziwka, ktora zgwalcil. Ona byla pierwsza po tym, jak osiagnal pelna zdolnosc metamorfizmu. Coz to bylo za jebanie! Najpierw troche sucho, a potem z wsuwaniem sie az pod zebra, gdy jego narzedzie zamienilo sie w zebata pile z chrzastki! Wtedy juz nie bylo sucho, ale goraco i wilgotno... Swiadome rozpatrywanie jej agonii przynosilo mu ulge. Doprawdy?, powiedzial Nestor. Naprawde to zrobiles? Byles twardzielem! Teraz juz nie jestes taki twardy. Wlasciwie to w niektorych miejscach jestes calkiem miekki, co? Znowu po-kazal Zacka... Zackowi! Trzesaca sie, galaretowata papke, ktora kiedys byla czlowiekiem. Zack zaszlochal i Nestor byl prawie pewien, ze nie bedzie musial go torturowac. Pokazanie mu stanu, w jakim znalazlo sie jego cialo, juz bylo wystarczajaca tortura. Zack wiedzial, dlaczego nie moze oddychac: czlowiek po prostu potrzebuje ust, twarzy i gardla do oddychania. Wiedzial tez, dlaczego nic nie odczuwa: kiedy twoje konczyny, tulow i glowa zamieniaja sie w galarete, to nie jestes w stanie nic odczuwac - jestes martwy! Taka byla prawda, trzeba bylo uwierzyc Nestorowi. A zatem uwierz mi rowniez, odezwal sie nekromanta, ze tak jak czules moj oddech na tym kawalku miesa, ktore bylo twoja twarza, tak samo poczujesz moje rece na pogruchotanym ciele i jego najczulszych czesciach... Na tym polega moja sztuka! Uwierz w jeszcze jedno: moge sprawic, ze poczujesz zwielokrotniony bol, dziesiec razy wiekszy od tego, co kiedykolwiek czules. Caly, nie konczacy sie bol wampyrzego swiata! Zack Shornskull nic nie mowil, jedynie szlochal. Tyle tylko byl w stanie zrobic. Teraz mi wierzysz? Nestor zadal potwierdzenia. Tak! Tak! Tak!, jeczal Zack. Poczul jak rece Nestora przestaja dotykac jego ciala, wydawalo mu sie rowniez, ze czynia to niechetnie. Nastepnie odpowiedzial na wszystkie pytania Nestora, a ten wiedzial, ze jest to szczera prawda. Na sam koniec Zack zapragnal sie dowiedziec: Co ze mna bedzie? A co moze byc? To koniec. Czy bede pochowany? Spalony? W koncu jestem - a raczej bylem - wampyrzym lordem. Czyz nie mam zadnych praw? Zadnych. Nasze sily sa zdziesiatkowane. Potrzebujemy zywnosci. Zostaniesz zjedzony. Lordow sie nie zjada! Ich esencja moze zostac przekazana dalej! Cos z nich, chocby niewiele, moze przedostac sie do innych stworzen. Czy jest to dobry koniec dla lorda? Kontynuacja zywota bez swiadomosci? W czasie, wojny lordowie bywaja zjadani, sprzeciwil sie Nestor. A my mamy wojne. Nie dasz rady zakazic zadnego z naszych... a nawet jesli, to co z tego? I tak wszyscy sa juz Wampyrami. A co do twojej wampyrzej esencji: zostanie dobrze rozdzielona. Dla wojownikow nie stanowi roznicy, co zjadaja! Jestes... potworem!, odparl Zack. Czyz wszyscy nimi nie jestesmy? Kiedy usuwano szczatki Zacka, zblizyla sie do nich Gniewica i splunela z pogarda. -Ten sie smieje, kto sie smieje ostatni! - Zawolala. Ale lord Shornskull nie slyszal jej, a Nestor nie trudzil sie tlumaczeniem. Nestor opowiedzial Gniewicy wszystko, czego sie dowiedzial od Zacka: gdzie jest lord Vormulac, jakimi silami dysponuje, ze oprocz lorda Maglore'a wszyscy z Turgosheim przylaczyli sie do krucjaty lorda Niespiacego. Po uslyszeniu tego, lady Gniewica opuscila Suckscar i poszla do siebie, pracowac nad strategia. Jedynie lord Canker wygladal na nieusatysfakcjonowanego, a Nestor chcial poznac powody jego niezadowolenia. -Czy cos nie tak? - Zapytal, kiedy wszyscy opuscili jego dwor. - Gdzie sie podzial twoj bojowy nastroj? Dlaczego twoje szczekanie zamienilo sie w skowyt? -Ciebie moglbym spytac o to samo! - Odcial sie Canker. - Przez ostatnie cztery lub piec miesiecy mialem co najmniej tuzin okazji, zeby cie o to spytac! Nestor pokiwal glowa i podal psiemu lordowi krzeslo. Sam stanal przed oknem i wpatrywal sie w ciemny zarys gor. -Tak, wszystko sie zmienilo - powiedzial po chwili. - Przeczuwalismy wojne i w koncu ja mamy. Zaczynaja nam puszczac nerwy... wygada na to, ze nawet przyjazn sie kruszy. -To nie ma nic wspolnego z walka, czy wojna - odpowiedzial Canker, przechodzac od razu do rzeczy. - Od pewnego czasu nie zalezy ci na mojej przyjazni. Poniewaz nic zlego nie zrobilem, to przyczyna lezy po twojej stronie. Jak wiesz, przyjaciele sa od tego. zeby sluchac, wiec zadam ci pytanie: czy cos jest nie tak? Nestor popatrzyl na niego, otworzyl usta... spojrzal w bok i rzekl: - Nie moge ci nic powiedziec oprocz tego, ze jesli bede sie trzymal z dala od ciebie, albo ty z dala ode mnie, to nic zlego ci sie nie stanie. - Czy to zagadka? - Jesli tak uwazasz. - Nie! -Czy chodzi o ten nokaut? - Moze tak, a moze nie. Canker usmiechnal sie samymi oczami, na co Nestor parsknal cichym smiechem i powiedzial: - I kto teraz wymysla zagadki? Wyglada na to, ze bawimy sie slowami! Canker przytaknal glosno: - No! - I kiedy usmiech znikal z twarzy Nestora, na pysku Cankera zagoscil lisi usmieszek. Nastepnie podskoczyl na rowne nogi, otrzepal sie jak wielki pies i podszedl do okna. Ale Nestor odsunal sie od niego. To jeszcze bardziej zmieszalo Cankera. -A moze... moze ja powiem tobie o co chodzi, a potem ty mi powiesz? -Nie - Nestor pokrecil zdecydowanie glowa. -Czemu nie? - Zmartwil sie psi lord. Zmarszczyl brwi, ktore utworzyly jedna linie na jego czole. -Poniewaz nie ma rady na to, co mnie trapi. A poniewaz nie mozna mi pomoc, to nie ma sensu o tym gadac. Ale chetnie wyslucham ciebie. Czyz nie powiedziales, ze przyjaciele sa od sluchania? Canker wrocil na krzeslo i siadajac, powiedzial: - Nie cierpie tego. -Impas? -Impas mozna przelamac. Tu chodzi o sytuacje! -Twoja sytuacje? Canker wyprostowal sie na krzesle i spojrzal Nestorowi prosto w oczy. -Chyba slyszales, co inni mowia za moimi plecami? Nestor wzruszyl ramionami. -Mowia o mnie, obgaduja sie nawzajem. Nikt z nich nie jest spokojny, ani zadowolony... ja tez nie... ani ty! Jestesmy Wampyrami! Canker szarpnal ucho i gwaltownie potrzasnal glowa. Po chwili uspokoil sie. -Wiesz o tym, ze moj ojciec oszalal? Jego ucho zaczelo gnic od srodka, smierdzialo, a zgnilizna zaczela opanowywac mozg. Wiedzial, ze tak sie stanie, poniewaz byl oneiromanta, tak jak i ja nim jestem. Kiedy bylem jeszcze szczeniakiem, wsiadl na lotniaka i polecial prosto w slonce. Jego talent przeszedl na mnie wraz z jego jajem i nasieniem. Czy sadzisz, ze odziedziczylem takze i jego szalenstwo? Nestor w koncu zrozumial, o co mu chodzi. -Czy to cie martwi? Myslisz, ze zwariowales? -Mozliwe, ze zaczynam tracic zmysly - warknal Canker. -To smieszne! Ty mialbys byc wariatem? Chyba, ze tak szalonym jak lis! Canker nagle znalazl sie gdzies daleko ze swoimi myslami. -Mam takie sny. Nestor... takie sny, ze nie moge w nie uwierzyc! Moja srebrna kochanka z ksiezyca... Myslalem, ze jest jedyna... ale mozliwe, ze ksiezyc jest ich pelen! Do cholery z ta wojna! Ide zagrac na swoim koscianym instrumencie i zloze hold mojej niebianskiej bogini. Stal juz na lapach, a oczy mu blyszczaly. Patrzac na niego w tej chwili, Nestor raczej nie zalozylby sie, ze Canker jest w pelni wladz umyslowych. Przywolal swojego pierwszego porucznika Zahara: Przyjdz. Zas do Cankera powiedzial: - Parszywy Dwor potrzebuje cie, przyjacielu. Czas zebys poszedl do siebie i dopilnowal wszystkiego. Odprowadzi cie moj czlowiek, Zahar. Canker chwycil go za reke i blagalnym tonem zapytal: - Nestor, moj drogi, mlody lordzie z Krainy Slonca, musisz mi powiedziec: czy ja zwariowalem? Czy ksiezyc zzera mi mozg? Nestor wymyslil w koncu, jak go przekonac: - Czyz Gniewica i pozostali nie nazywali cie szalencem, kiedy po raz pierwszy wspomniales o swojej srebrnej kochance z ksiezyca? Oczywiscie, ze tak. To wygladalo dziwnie nawet dla mnie. Ale powiedz: czy Siggi istnieje naprawde, czy nie? Teraz... mowisz, ze sniles o innych? -O jednej! Bardziej kobiecie niz dziewczynie, dojrzalej, tak pieknej, ze przerasta to wyobraznie! -A wiec twoje szalenstwo nie jest jeszcze dowiedzione. Przywolaj ja tutaj, jesli musisz. A jesli sie pojawi... -...to bede wiedzial, ze jestem normalny! -Wlasnie. Wszedl Zahar i Canker, przynajmniej czesciowo przekonany o swoim zdrowiu, wyszedl w jego towarzystwie. Kiedy oddalili sie od prywatnych komnat Nestora, Canker zapytal: - Zahar, twoj pan jest moim przyjacielem. Wierzysz w to? -Widzialem to, panie - Zahar mowil ostroznym tonem. - Jakze moglbym w to watpic? -Wlasnie - pokiwal glowa Canker. - Domyslam sie, ze jestes dobrym, szczerym porucznikiem i ze kochasz swojego pana... hm, na tyle, na ile jest to mozliwe. Czy tak? -Wiesz panie, ze tak jest. -A zatem przejmujesz sie jego losem? -Oczywiscie. -Hm. A czym sie tak przejmujesz? Zahar stal sie ofiara zabawy w slowa. Ta jednak miala swoj cel i wlasnie to zauwazyl. Przyznajac sie, ze przejmuje sie Nestorem, musi teraz powiedziec... a moze nie. Poniewaz "prawdziwy" porucznik nigdy nie zdradzi swojego pana - Wiesz panie, ze nie moge tego powiedziec - zaoponowal. - Moj pan wyrzucilby mnie przez okno, jak cyganskiego kociaka - tyle, ze jestem znacznie ciezszy od kociaka, no i nie radze sobie tak dobrze w powietrzu. -Ale cos mu dolega? Nie zaprzeczaj, poniewaz widzialem, jak na niego patrzyles. Sam zobacz: to miejsce bylo kiedys pelne zycia, a teraz jest przygnebiajace i melancholijne. No dobra, nie powiesz mi niczego zlego, chociaz chce jak najlepiej. Zamiast tego powiedz mi, co zdarzylo sie tej nocy w Krainie Slonca? Gdzie byliscie i co robiliscie? Zahar byl wyraznie zmieszany. Psi lord byl bardzo szybki, pytania pojawialy sie blyskawicznie i ciezko bylo znalezc na nie odpowiedzi. Zahar nie potrafil jednoczesnie oslaniac swoich mysli i mowy. Poniewaz jego mysli nie dalo sie ukryc przed Cankerem, musial powstrzymac ich pojawianie sie. Ale zanim byl w stanie to uczynic, poczul telepatyczna obecnosc Cankera. Trwalo to tylko chwile i w tym czasie Canker odebral miekkosc, poczucie bezpieczenstwa oraz wrazenie snu. Taki rodzaj mysli, jakie ma zarodek w lonie swojej matki. To byla sztuczka, ale ile oprocz tego zauwazyl psi lord? Sadzac po jego zawiedzionej minie, niewiele. -Hm! - Odezwal sie Canker. - Faktycznie dobrze sluzysz swemu panu. I tak powinno byc. Pilnuj interesow swojego pana, a kto wie, moze ktoregos dnia dostaniesz jego jajo. Slyszac to, Zahar Nienawistnik z trudem ukryl wyraz przerazenia na swojej twarzy wywolany lekiem, ktory uklul go prosto w serce. Na szczescie wygladalo na to, ze psi lord niczego nie zauwazyl. Canker jednak wiedzial. Kiedy zapuscil sie w glab umyslu Zahara i zapoznal sie z zywymi obrazami, wypelniajacymi pamiec porucznika, nie zdradzil sie najmniejsza nawet mysla. Wspomnienia dotyczyly tego, co dzialo sie po porazce pod Schronieniem. Miejsce na skraju lasu, gdzie wielkie drzewa rosna na krawedzi sawanny, za ktora rozciagaja sie rozpalone pustynie poludnia. Miejsce, gdzie staly niskie chaty. Miejsce, o ktorym Nestor musial wiedziec. Nic dziwnego, pomyslal Canker. W koncu Nestor mogl jeszcze cos pamietac z czasow, kiedy jako mlody Cygan zyl z plemieniem Lardisa Lidesci. Idac do Parszywego Dworu, przypominal sobie reszte wspomnien wydobytych z umyslu Zahara. Lotniaki Nestora laduja po cichu na sawannie, w miejscu skad latwo moga wystartowac. Ludzie Nestora podchodza tyraliera do zabudowan ukrytych pod drzewami. Nestor przywoluje wojownikow i na jego rozkaz spadaja w dol, lamiac galezie i miazdzac wiele domostw. Ze zrujnowanych chat dochodza ochryple krzyki... zawodzenie inwentarza, gdakanie i trzepotanie skrzydel drobiu... dzwiekowa oprawa towarzyszaca smiertelnemu marszowi wojownikow! Zaskakujace, ze nekromanta wydal absolutny zakaz spozywania miesa ludzkiego i zwierzecego! Jaki zatem byl cel tej wyprawy? Zemsta? Ale za co? A poza tym: czyz zjadanie wrogow nie jest najslodsza zemsta ze wszystkich? Ale nekromanta lord Nienawistnik mial inna koncepcje i wydal rozkazy swoim podwladnym. Wojownicy wycofali sie na sawanne, natomiast ludzie rozeszli sie wzdluz niewysokiego plotu, okrazyli osade... i podpalili wszystko! I kiedy plomienie buchnely w gore, nieliczni, ktorzy przezyli najazd wojownikow, probowali uciec do lasu, ale ludzie Nestora zamiast brac jencow, wrzucali ich z powrotem do ognia! Tutaj pojawilo sie dziwne znieksztalcenie w pamieci Zahara i Canker przegladal jedynie urywki obrazow. Te postacie... niektore kustykajace, inne czolgajace sie... uciekaly tylko po to, zeby zostac wrzuconymi z powrotem w plomienie. Nikt z nich nie podjal walki! Byli to slabi, kalecy i wymizerowani ludzie. Ale czy okaleczyli ich wojownicy? Czy oslabil ich zar ognia? Czy ich kosci zostaly polamane przez szczatki walacych sie domow? Ich sylwetki na tle plomieni: groteskowe, znieksztalcone, powykrzywiane... niepelne? Na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze ich ubrania sa w strzepach, ale... nagle Zahar zrozumial, ze ci ludzie byli w strzepach!!! Rowniez psi lord pojal, ze Nestor spalil wlasnie kolonie tredowatych! Teraz zrozumial wszystko; dotarlo do niego, dlaczego Nestor znajdowal sie w tak klopotliwym polozeniu. Otrzepal sie, a kiedy doszedl do swoich komnat, zawolal jednego z zaufanych porucznikow i powiedzial: - Natychmiast zamknac wewnetrzne przejscie do Suckscaru -oznajmil. - Nikomu nie wolno tamtedy przechodzic, nic nie moze sie przedostac! -Tak panie - odpowiedzial porucznik. - Czy to wszystko? Canker pokiwal glowa, ale po chwili skinal na niego.. -Jeszcze jedno. Gniewica Zmartwychwstala moze zwolywac lordow na narade wojenna. Bede grac na moim instrumencie i moge jej nie uslyszec. Jesli uslyszysz ja, to przyjdz mnie powiadomic. -Tak jest. -To wszystko. Porucznik wyszedl. Ale wracajac z apartamentow lorda, przechodzac korytarzami Parszywego Dworu, uslyszal cos niezwyklego. Korytarzami, wypelniajac caly dwor i wstrzasajac scianami, poplynal zalosny, nie konczacy sie skowyt, bolesny i stracenczy. W koncu przeszedl w szloch i umilkl. Porucznikiem wstrzasnal dreszcz strachu, ale poszedl wykonac rozkaz... IV Przyneta Devetaki Trzydziesci piec minut wczesniej Devetaki Czaszkolica wyladowala wraz ze swoim oddzialem rozpoznawczym na rowninie - w poblizu rozswietlonej polkuli Bramy. Samo ogladanie tego zjawiska nic jej nie dalo, ale wyczulone, wampyrze zmysly mowily, zeby tego nie dotykac. Czymkolwiek Brama byla, to w tej chwili nic z jej strony nie zagrazalo i lepiej, zeby tak pozostalo. Przed ladowaniem wysledzili wojownika Gorviego, ktory wracal do zdrowia w zaglebieniu terenu. Nie rozpoznal jej, ale wyczul, ze jest Wampyrem, wiec wypuscil tylko dym z nozdrzy i wydal ostrzegawcze warkniecie. Nie podejmowal jednak wrogich dzialan. Choc stwor byl ranny, nie oznaczalo to, ze jest bezbronny. Wrecz przeciwnie, czasami ranni wojownicy okazywali sie najniebezpieczniejsi. Devetaki zignorowala stwora, poniewaz zabrala ze soba tylko najszybsze lotniaki i nie miala bestii bojowych. Wyslala jednak poslanca do Vormulaca, zeby przekazal jego polozenie. Byla tu wystarczajaca ilosc miesa, zeby nakarmic wszystkie bestie lorda Niespiacego na cala noc i czesc dnia. Ludzie mieli jednak inne potrzeby. Wracajac, skierowala sie na poludnie w strone wielkiej przeleczy i kiedy wzniosla sie ponad nia, mniej wiecej posrodku kanionu, wyczula przed soba ludzkie mysli. Ladujac na plaskowyzu po wschodniej stronie przeleczy, kazala zamilknac swoim podwladnym, zas ona starala sie "wsluchac" w umysly znajdujacych sie na dole ludzi. Szybko okazalo sie, ze nie byli to Cyganie, poniewaz to plemie juz dawno temu nauczylo sie ukrywac swe mysli przed Wampyrami. Kiedy zachodzilo slonce potrafili znakomicie tlumic, rozpraszac lub wyciszac mysli. W nocy stawali sie cmami - sowami albo lisami. W dawnych czasach w Turgosheim smarowali sie olejem z kneblaschu, co zniechecalo do penetracji ich siedzib. Z drugiej strony zdradzal ich smrod, a olej mozna bylo usunac. Cyganie byli madrymi ludzmi, podobnie jak Wampyry. A zatem ludzie na przeleczy nie byli Cyganami. Lecz jesli to nie Wedrowcy, nie trogowie, ani nie pustynni Tyrowie, no i na pewno nie Wampyry, to kim byli? Moze te dziwne nowe krainy byly zamieszkane przez dziwnych ludzi!? Devetaki postanowila posluchac ich mysli i dowiedziec sie wiecej. To czego sie dowiedziala... bylo fantastyczne! Dwa umysly byly potezne, utalentowane i wyszkolone w parapsychicznych umiejetnosciach. Jeden byt lokalizatorem, potrafil z daleka odkrywac obecnosc innych, wrogow. I chociaz spal, to Devetaki musiala byc bardzo ostrozna "zagladajac" w glab jego umyslu. Drugi... byl nieco inny! Mial nie tylko potezny umysl, ale emanowala z niego moc, a przynajmniej uwazal sie za poteznego. Dowodca, powinien byc dobrym porucznikiem. Wszyscy ludzie w wawozie byli pod jego dowodztwem! Mial taki sam talent... jak Devetaki! Potrafil "na pierwszy rzut oka" czytac w myslach. Jednak "rzut oka" byl istotny, potrzebowal kontaktu wzrokowego, zeby zaglebic sie w czyjes mysli. A zatem dwoch magow! A ci ludzie z nimi? Przynajmniej dwunastu, niektorzy niepewni, nawet wystraszeni, ale zasadniczo pewni siebie. Silni ludzie: zolnierze! Wszyscy wiedzieli, co to dyscyplina, strategia, taktyka - istota ich zawodu! Posiadali wszystkie umiejetnosci, o ktorych zapomnieli lordowie z Turgosheim; a przeciez byli zwyklymi ludzmi! A moze niezwyklymi? Pewnosc siebie, oczywiscie. Zauwazyla jednak, ze byla to obca pewnosc siebie. Devetaki przyjrzala sie dokladniej: Mieli bron i spali wraz z nia, albo przynajmniej mieli ja w zasiegu reki. Kilku snilo o wojnie i o korzystaniu z broni. Trudno bylo uwierzyc w ich sny; niewatpliwie byly to czyste fantazje! Ale czy fantazja bylo takze to, ze ci ludzie przeszli przez Brame, swiecaca w Krainie Gwiazd? Znowu przypomniala sobie Maglore'a Maga, ktory opowiadal o Starych Wampyrach i o tym, ze posrod nich znajdowali sie magowie, ktorzy... ...przywolali moce, nad ktorymi nie byli w stanie zapanowac. I to byl poczatek konca. W wojnie, ktora byla kataklizmem, wykorzystano taka bron, ze zniszczyla wszystkie zamczyska... Nastepnie, ale juz z wieksza ostroznoscia, Devetaki powrocila do umyslu dowodcy. Odkryla jego cel: podboj! Ten czlowiek, tak jak Gniewica czy Vormulac, chcial podporzadkowac sobie caly swiat i rzadzic nim jak kolonia. Jednak nie, Devetaki dostrzegla pomylke. Kiedys mial taki plan, ale jego przelozeni wygnali go ze swego swiata. Teraz mial inny cel. Nadal chcial podbic swiat Wampyrow, ale tylko dla siebie! Smialy jegomosc, mial takie ego i aspiracje jak sama Gniewica albo Vormulac. Moze nawet tak wielkie jak Devetaki! Nie byly to slepe ambicje, wiedzial na co sie powaza i przeciw komu wystepuje... w pewnym sensie. I podobnie jak jego ludzie, ufal sile posiadanej broni. Turkur Tzonov snil. Poczatkowo jego sny byly zaciemnione przez jakis obcy wplyw, przez cos, co obserwowalo go z daleka. Przez chwile staral sie od tego oddalic, ale bylo to rownie niemozliwe, jak uwolnienie sie od wlasnego cienia. W koncu zignorowal obecnosc tego "czegos". Snil po trosze o przeszlosci, a po trosze o terazniejszosci. Pojawialy sie takze przeblyski dotyczace niepewnej przyszlosci. Przeszlosc byla faktem, aczkolwiek nie zadowalajacym. Terazniejszosc nabierala ksztaltow dzieki wydarzeniom z przeszlosci, ale przyszlosc mogla byc kreowana jedynie przez pragnienia lub sile woli. Sny oczyszczaja swiadomosc, w ktorej istnieja nie tylko pragnienia, ale takze stlumione poczucie winy, ktore czesto moze znalezc swoj wyraz jedynie podczas snu. Dlatego tez wiekszosc z tego, co snil Turkur bylo koszmarem, ktory sprawial, ze przewracal sie z boku na bok na swoim legowisku. Wszystkie sny byly pieczolowicie "obserwowane" przez Devetaki Czaszkolica. Snil o Siggi Dam, o tym, jak razem z Aleksym Jefrosem zajeli sie jej mozgiem, a potem wyslali ja przez Brame w Perchorsku. Poniewaz jednak pamietal rowniez chwile poprzedzajace to wydarzenie, wspominal jej cialo, piersi, posladki i ten niezrownany, ach, jakze slodki seksapil. Sen byl koszmarem, wyrazem poczucia winy, do ktorego nigdy by sie nie przyznal w trakcie dnia. Oczywiscie, ze nie, poniewaz Siggi byla zdrajca. Siggi; inteligentna, niezwykle utalentowana, nieprawdopodobnie piekna, stala sie warzywem, pozbawionym wszelkiej wiedzy oprocz podstawowych instynktow. Byla jak niewinne dziecko, przynajmniej jesli chodzi o jej umysl. Jej stan byl skutkiem dzialania maszyny, bedacej "technologicznym cudem"... lub potwornoscia, zalezy z ktorej strony na to popatrzec. Turkur pamietal, jak Siggi wygladala, kiedy lezala unieruchomiona i znieczulona lekami, ale swiadoma, ze zaraz zostanie podlaczona do maszyny. Przypomnial sobie, co mowil Jefros: To dziala podobnie do komputera - nie musimy wszystkiego wymazywac. Mozemy ustawic dzialanie gdzies na poczatku, na przyklad w momencie narodzin. Turkur odparl: Nie, zostawmy jej dziecinstwo. Potrzebuje go, zeby przetrwac. Bez tego bedzie jedynie zbiorem komorek. Powinna miec wole przetrwania, wiedziec jak sie biega, ukrywa, znac lek. Wiekszosc dziecinstwa moze zostac. Takze jej urok, powab, poped seksualny oraz to, w jaki sposob uksztaltowala swa seksualnosc moze pozostac. To byla mocna strona Siggi i dzieki temu moze w Krainie Gwiazd przez jakis czas utrzymac sie przy zyciu... Sen zmienil tresc, ale nadal jego tematem byla Siggi. Postawiona przed Brama, robi krok, a szara dziura delikatnie, a jednak nieublaganie wciaga ja do srodka. Idzie w zwolnionym tempie otoczona biala poswiata i zmniejsza sie wraz z odlegloscia. Nastepnie Siggi zatrzymuje sie, patrzy do tylu i probuje wrocic, lecz to sie jej nie udaje! Odkrywa, ze Brama jest droga w jedna strone, ze nieznane sily pozwalaja poruszac sie tylko w nieznane. W koncu jej postac zmniejsza sie coraz bardziej i znika. Siggi odeszla. Poprzez Brame. Do Krainy Gwiazd... Nastepnie, jak gdyby pamiec Turkura, jego psyche, jego podswiadomosc nie mogla tego dluzej zniesc, sen przeniosl sie w nowe miejsce, znacznie blizsze terazniejszosci. Obrazy walki w Perchorsku... Ludzie Tzonova i Gustawa Turczina... Destrukcja rozsiewana przez bron uzywana przez obie strony... Ucieczka Tzonova droga przez Brame... Jego zaskoczenie Kraina Gwiazd po wyjsciu z rozswietlonego otworu. Devetaki wszystko widziala, a takze dowiedziala sie co nieco o aspiracjach Turkura Tzonova. Nie udalo mu sie zdobyc pelni wladzy we wlasnym swiecie - przynajmniej chwilowo. Jesli jednak udaloby mu sie w tym swiecie, podbijajac najpierw Cyganow z Krainy Slonca, a potem wysylajac Wampyry do piekla...! Coz za niewiarygodnie wybujale ego! (Moglby byc z niego porzadny niewolnik, moze nawet zostalby porucznikiem. Jednak nigdy nie wolno mu pozwolic na to, aby wszedl w posiadanie jaja! Bo jesli ow Turkur Tzonov zostalby Wampyrem... to reszta towarzystwa nie mialaby z nim zadnych szans.) Dla Devetaki bylo to cos nowego: podziwiac czyjes wybujale ambicje i zdawac sobie sprawe z tego, ze istnialaby mozliwosc zrealizowania ich... On musi byc jej czlowiekiem. Moze obaj. Tzonov i Jefros. Bylo co najmniej kilka powodow. Po pierwsze: nie wolno dopuscic, zeby doszli z ta bronia do Krainy Slonca, nie moga takze podzielic sie swym wojskowym rzemioslem z innymi. Cyganie znaja sie na metalach i mogliby zaczac produkowac takie same smiercionosne urzadzenia. Jesli Tzonov poprowadzilby do boju powstancza armie Cyganow (o ile w ogole ludzie z zachodniej Krainy Slonca byli pod panowaniem Wampyrow), to wowczas renegatka Gniewica bylaby ostatnim zmartwieniem Vormulaca. Po drugie: pominawszy militarne umiejetnosci tych ludzi oraz zagrozenie wynikajace z ich technologii, pochodzili oni z innego swiata i dysponowali wielka wiedza. W miejscu, gdzie wzgorza stykaly sie z rownina, znajdowala sie Brama do ich swiata! Zgodnie z tym, co Devetaki wyczytala w podswiadomosci Tzonova. w tamtym swiecie zylo wielu roznych mieszkancow, wiekszosc z niech byla slaba i nie za bardzo wierzyla w istnienie... Wampyrow! Co wiecej, tylko garstka wybranych osob wiedziala o istnieniu swiata Krainy Gwiazd/ Slonca. Z pewnoscia wielu rzeczy nalezalo sie jeszcze dowiedziec, na przyklad, skad w tym swiecie braly sie takie osoby jak Tzonov? To jednak dotyczylo przyszlosci. Przyszlosci Devetaki! Po trzecie: zolnierze z obcego swiata dopiero co tutaj przybyli. Jesli wpadliby w lapy Gniewicy, to wraz z nimi dostalaby sie jej technologia oraz wiedza tych ludzi. Nawet Vormulac ze swoja armia nie mialby wiekszych szans - o ile teraz mial jakas! ^ Po czwarte: jesli tylko pozbawic tych ludzi dowodcy, a jesli sie uda, takze Jefrosa, to beda niczym pisklaki biegajace i halasujace, ale bez zadnego efektu ani celu. Byliby wowczas latwa zdobycza, a przeciez trzeba bylo nakarmic armie. Jesli zas ludzie Tzonova okazaliby sie zbyt wartosciowi, zeby traktowac ich jako pozywienie, to wowczas (wraz z bronia) zostaliby wcieleni do armii. Gniewica nie mialaby w takim przypadku zadnych szans. Wiele bylo powodow, dla ktorych Devetaki powinna sprobowac porwac te dwojke. Jednak trzeba bylo wymyslic jakis sposob dzialania. Devetaki byla kobieta w nie mniejszy m stopniu niz Gniewica, a jej umysl funkcjonowal rownie podstepnie. Dobrze wiedziala, jakie mezczyzni maja slabosci, a takze w jaki sposob je wykorzystac. Na przyklad Siggi Dam. Tzonov myslal, ze ona nie zyje i prawdopodobnie ma racje. Ale nie mogl tego wiedziec na pewno. Moze Devetaki przekona go, ze sprawy wygladaja inaczej. Wydala rozkazy swoim ludziom, wsiadla na lotniaka i wleciala w przelecz. Bezglosnie szybujac, myslala: Slabosc mezczyzn. Ha, zwlaszcza silnych mezczyzn, ktorzy sadza, ze dzieki swej sile moga czuc sie bezpieczni. Skupila sie szczegolnie na jednej ze slabosci, na meskiej ciekawosci... Turkuuur! Poczatkowo byl to zaledwie szept slyszany we snie, rosl on jednak stopniowo i stawal sie coraz wyrazniejszy. Turkuuur... Turkuuur! Znowu zobaczyl obrazy Siggi, ktore wywolywala z jego pamieci Devetaki Czaszkolica. Przepiekna i niewinna Siggi przechodzaca przez Brame w Perchorsku. Moze nie byla juz tak niewinna. Prawdopodobnie dowiedziala sie cos o tym swiecie, inaczej nie zdolalaby przetrwac. Turkuuur!... Nagle telepatyczny glos stal sie wyrazny. Turkuuur... grozi ci niebezpieczenstwo! -Co? Niebezpieczenstwo? - Wymamrotal przez sen i wygial sie niezdarnie w spiworze. W glebi podswiadomosci wiedzial jednak, ze nic mu nie zagraza. Ze wystawiono straze na dziedzincu, a na wiezach czuwali obserwatorzy. Ale straze nie byly w stanie zapanowac nad koszmarami przeszlosci. Turkur, jestem na przeleczy. Widzialam cie i pamietam o tobie. Pamietam tez Aleksego... Ale nie moge przyjsc do ciebie. Boje sie zolnierzy. Nie chce, zeby mnie zobaczyli. Boje sie takze Aleksego. Ale znam ciebie. Kiedys ufalismy sobie. Potrzebujesz mnie. Znam te okolice... sa niebezpieczne. -Siggi? - W koncu do niego dotarlo. Spal dalej, ale jego umysl nie wytwarzal juz snow, lecz zostal wypelniony obrazami wyslanymi przez Devetaki. Prawde mowiac lady byla zaskoczona tym, ze poszlo jej tak latwo. Kiedy Turkur nie spal, stosowal telepatie, wydawal rozkazy i byl grozny. Przyzwyczail sie do kontaktu i badania umyslow innych ludzi, jednak nie potrafil obronic sie przed podswiadoma wyzszoscia Devetaki. Devetaki byla dumna ze swoich zdolnosci. Kiedys w Turgosheim, kiedy przylapala lorda Maglore'a na tym, ze stara sie penetrowac jej umysl, ostrzegla go: Rece precz ode mnie, Maglore! Nurzaj sie w plytkich myslach innych ludzi i bierz, co ci wpadnie w lapy. Ale trzymaj sie z dala od prawdziwych glebin, albowiem mieszkaja tam wielkie i grozne ryby! Maglore natychmiast sie wycofal. Znal jej telepatyczna moc i szanowal ja. Czlowiek o imieniu Turkur nie szanowal nikogo. Dlatego nie uwierzylby, ze jest manipulowany. Upieralby sie przy tym, ze jego mysli, nawet te podswiadome, nalezaly w calosci do niego. No i byl ciekawski. Ego + ciekawosc = slabosc. -Siggi? - Wymamrotal ponownie, poruszajac sie gwaltownie. - Gdzie? Jak? Devetaki rozwijala jeden z watkow jego snu. Podazala za nim, kierujac wylacznie strumieniem mysli Turkura i pozwalajac mu samemu podazac tym szlakiem. Miala oczywiscie nadzieje, ze Tzonov przejdzie cala droge. Jestem na przeleczy. Uwazaj, tu jest niebezpiecznie. Wczesniej mnie nie potrzebowales, ale teraz to sie zmienilo. Nie zostawiaj mnie samej. Jesli mnie zostawisz, to kto zatroszczy sie o ciebie w tym niebezpiecznym swiecie i kto zatroszczy sie o mnie? Wolisz byc z jakas prostacka Cyganka, czy ze mna? Ten argument zadzialal. Tzonov niemal sie obudzil i Devetaki wiedziala, ze czas przeniesc uwage na Jefrosa. Sila talentu Aleksego Jefrosa sprawiala, ze mozna bylo go dostrzec jak swiatlo latami morskiej. Devetaki zlokalizowala go z rowna latwoscia, jak on odnajdywal miejsce pobytu innych osob. Jefros znajdowal sie w poblizu Turkura Tzonova, byc moze w tym samym pokoju. Lady delikatnie przyjrzala sie jego podswiadomym myslom. Stworzyla obraz maszyny, ktora zobaczyla w umysle Tzonova. Dzieki temu Jefros zaczal snic na jej temat. Widzial maszyne i przywiazana do niej, lezaca Siggi. Ubrana jedynie w koszule nocna, najpiekniejsza kobieta, jaka spotkal w swoim zyciu. Calkowicie ulegla. Niestety... byl tam tez Tzonov i "te rzeczy" nie wchodzily w gre. Ale jej usta, tak kuszace... wglebienie pomiedzy piersiami... rozowe otwory jej ciala. Devetaki pomyslala sobie: Ho, ho! Ten to ma umysl Wampyra! Nic dziwnego, ze te dwojke wygnano z ich swiata. Ale w moim swiecie... to, co bys jej zrobil, zrobia z toba moi pacholkowie. Pewnie ci sie to spodoba! Udajac Siggi Dam, Devetaki wyslala wiadomosc przeznaczona do obu esperow: Jestem na przeleczy, Turkur. Boje sie twoich zolnierzy i... Aleksego Jefrosa! Obaj zaczeli sie budzic i obaj mieli to samo imie na ustach: - Siggi! Obraz dziewczyny zniknal z ich umyslow, ale echo jej obecnosci pozostalo: Turkur, jestem na przeleczy, blisko Krainy Slonca. Kiedy cie zobaczylam, wracalam do Bramy. Ale boje sie, Turkur, boje sieee! Devetaki po mistrzowsku udawala Siggi, wiedziala jednak, ze po przebudzeniu esperow nie bedzie mogla tego ciagnac. Nie mogla dalej byc Siggi, ale czysta obecnoscia, ktora spostrzeze lokalizator. A zatem istniala jako nieokreslony byt, w wybranym przez siebie miejscu. -Na przeleczy - szepnal Jefros. Rozpieli spiwory i zaczeli zakladac buty. -Wyraznie ja czuje. -Przezyla - stwierdzil ze zdziwieniem Tzonov. - Moze Anglicy sie pomylili i nie jest tutaj az tak zle. A moze miala po prostu szczescie. -Slyszalem, jak do ciebie mowila. Zlokalizowalem ja w czasie snu. Jej telepatia... urzadzenie nie wymazalo jej zdolnosci! Wydaje sie, ze boi sie mezczyzn, a takze mnie. - Polizal wargi, smakujac ten pomysl. Jefros cieszyl sie, kiedy ktos sie go bal. Tzonov ubral sie i spojrzal na niego. -Ona boi sie tego syfu, ktory ci siedzi w glowie - powiedzial. - Nie chodzi mi o twoj talent, ale o osobowosc. To pozostawia wiele do zyczenia. Przynajmniej dla Siggi. Bruno Krasin. ktory spal razem z nimi w pokoju, rowniez sie obudzil. Choc Bruno wiedzial, jakimi dysponuja zdolnosciami, mial percepcje przecietnego czlowieka i trudno bylo mu pojac ich sposob funkcjonowania. Na zasadach fizyki znal sie calkiem dobrze, szczegolnie gdy chodzilo o jej wojenne zastosowanie, ale metafizyka przekraczala jego mozliwosci, jesli nie musial, to staral sie o tym nie myslec. -Kto przezyl? - Spytal, natychmiast dochodzac do siebie. - Czy bede potrzebny? -Siggi Dam przezyla - odpowiedzial Tzonov, wychodzac na balkon. - Ukrywa sie na przeleczy, w poblizu Krainy Slonca. Sprowadzimy ja tutaj. Nadal dysponuje moca telepatii, a to bedzie nam bardzo przydatne. - Omal nie powiedzial "dla mnie", ale nie chcial zdradzac osobistych motywow. Jefros i Krasin poszli za nim na balkon i wpatrywali sie w ciemnosc. Poludniowa poswiata pozwalala dojrzec gory na poludniu. Mysli Siggi brzmialy bardzo wyraznie, co pozwalalo przypuszczac, ze byla dosc blisko. -Jest gdzies tam. Jesli cie zobaczyla, to przyjdzie do ciebie - powiedzial Jefros. -Skad wiesz, ze tam jest? - Zapytal Krasin i zaraz zamilkl. Glupie pytanie, pomyslal, Jefros po prostu wiedzial i tyle. -Namierzyles ja? - Tzonov spojrzal na lokalizatora. Oczy Jefrosa odbijaly swiatlo gwiazd. - Sama obecnosc - odparl. -Ale wiesz, ze to ona'? - Tym razem odezwal sie Krasin. Nawet o tym nie wiedzac, postawil pytanie, ktorego esperzy wczesniej sobie nie zadali. - Czy jest sama? Tzonov mrugnal oczami, popatrzyl na dowodce sekcji, wzruszyl ramionami i odparl: - Siggi przemowila do mnie. Z umyslu do umyslu, Aleksy tez troche z tego uslyszal. -Obecnosc - powiedzial Jefros. - Jest sama. Tzonov chwycil Krasina za lokiec, mowiac: - Chodz z nami. A ty sprawdz swoja bron - rzucil do Jefrosa. Lokalizator wzial malokalibrowy pistolet automatyczny, odciagnal zamek i wlozyl do kabury. Niewielki, pasujacy bardziej do kobiecej dloni, pistolet mial spora sile razenia. Krasin starajac powstrzymac sie od sarkazmu, zapytal: - To wszystko? -Jesli jedna kula jest w stanie powstrzymac czlowieka, to nie widze sensu wystrzeliwania dziesieciu, dwudziestu czy calej serii. Wydaje mi sie, ze nasz pobyt w swiecie Wampyrow przedluzy sie. Warto oszczedzac amunicje. - Mowil bez szczegolnego zaangazowania, ale nie potrafil ukryc wyrazu zdumienia, kiedy zobaczyl jak Krasin sprawdzal swoja samopowtarzalna strzelbe kaliber 10.2 mm z laserowym celownikiem. Krasin tego nie zauwazyl, ale Tzonov rozesmial sie: - Slusznie Aleksy. Solidna bron w twardym swiecie! Z tym oszczedzaniem masz troche racji. Musimy rozsadnie korzystac z zapasow. - Sam wzial pistolet automatyczny i kiedy mowil, przesunal dzwignie z "ognia ciaglego" na "polautomatyczny". W tym polozeniu musial przy kazdym wystrzale naciskac spust. Zeszli na dol i dotarli na dziedziniec. Z cienia wysunela sie postac straznika, ze skierowana w ich kierunku bronia. Krasin pogratulowal mu czujnosci i powiedzial: - Na chwile wychodzimy. Dopoki nie wrocimy, zabezpiecz bron. Chyba nie chcialbys postrzelic swoich przelozonych, co? - W jego wypowiedzi nie bylo krztyny poczucia humoru. Ostry, metaliczny dzwiek poinformowal ich o tym, ze zolnierz rozladowal bron. Kolejny wartownik stal przy wielkiej bramie; Krasin zamienil z nim kilka slow, po czym ruszyli dalej. Panowala absolutna cisza. Mozna bylo uslyszec, jak malutkie skrzydla nietoperza przecinaja z leciutkim swistem powietrze. Oswietlajac sobie droge latarkami i odnajdujac ledwie widoczny szlak, wiodacy pelnym odlamkow skalnych dnem wawozu, wedrowcy stopniowo zwiekszali odleglosc dzielaca ich od obozu. Devetaki chodzilo wlasnie o taki rozwoj wypadkow. Sto jardow dalej, za lezacym glazem, gdzie tak cierpliwie czekala, lady otworzyla swoj telepatyczny umysl (ale tylko troszeczke; malutki sygnal, ktory nie pozwalal jej zidentyfikowac, a jedynie dawal wrazenie obecnosci). -Tam! - Syknal Aleksy. Lokalizator schylil sie i pokazal kierunek snopem swiatla latarki, blask konczyl sie jakies pietnascie do dwudziestu jardow od kryjowki. Kiedy dwie latarki Tzonova i Krasina polaczyly swoje snopy, oswietlily na wpol zakopany glaz o nieregularnych ksztaltach. - Skala? - Zdziw il sie Krasin. -Kryjowka - sprostowal go Tzonov. Zwracajac sie zas do Jefrosa: - Slyszalem to, Aleksy. Masz racje, ona jest tutaj! Ruszyli do przodu i zeszli ze szlaku, kierujac sie w strone skaly. Kiedy zblizali sie, Tzonov zawolal sciszonym glosem: - Siggi, to ja, Turkur. Uslyszalem twoje wezwanie i przyszedlem po ciebie. Nie boj sie. Jednak juz po chwili... Kobieta, ktora wylonila sie zza skaly, z pewnoscia nie wygladala na przestraszona i bynajmniej nie byla to Siggi Dam! Jej widok byl kompletnym zaskoczeniem. Zszokowani mezczyzni stali i patrzyli na oswietlona trzema latarkami postac. Widok jej twarzy zmrozil im krew w zylach, jej "usmiech" byl przerazajacy. Pani Dworu Masek zalozyla swoja powazna maske, zaslaniajaca pol twarzy. I kiedy jedna czesc twarzy byla powazna, druga usmiechala sie! Oczy, zarowno to patrzace spod maski, jak i to osadzone w twarzy, byly czerwone i swiecily wewnetrznym, piekielnym ogniem! Krasin, ktory bynajmniej nie byl wierzacy, wykrzyknal: - Jezus! Jefros, ktoremu szczeka opadla ze zdziwienia, sapnal: - To nie Siggi! Ale Turkur Tzonov, ktory juz odbezpieczal swoj pistolet maszynowy, powiedzial po prostu: - Wampyr! Devetaki byla ubrana w skorzany stroj, uzywany do walki. Jej rekawica bojowa wygladala jak zywy stwor, jak zjadliwa bestia, ktora potrafi dzialac samodzielnie. Z dlugimi nogami, wypieta dumnie piersia i rudymi wlosami wygladala jak wojowniczka ktoregos z plemion, zyjacych dawno temu na Ziemi. Jej wyglad byl oczywiscie wytworem metamorficznych zdolnosci Wampyrow, ktore bez wysilku potrafily przybierac ludzka forme. Kiedy jednak cos im grozilo lub ruszaly do akcji... ...Ten sam metamorfizm zamienial ich w monstrualnych niszczycieli. I tak wlasnie przemieniala sie w tej chwili Devetaki! Wielki otwor pomiedzy szczekami, poruszajacy sie, syczacy, rozdwojony na koncu jezyk, drzace, nietoperzowate ruchy splaszczonego nosa i piekielne, plonace spojrzenie! No i ta mgla, ktora wydobywala sie z jej porow i zaczynala ja przeslaniac, poczynajac od nog! Zeby tych trzech przybyszow zbic jeszcze bardziej z tropu, Devetaki swiadoma ich psychicznych umiejetnosci, poslala w ich strone mysl: Glupcy! Wiem, co zrobicie, jeszcze zanim o tym pomyslicie! Tzonov postanowil to jednak sprawdzic, nacisnal spust pistoletu maszynowego i puscil serie w jej strone - albo raczej staral sie tak zrobic. Jego bron byla ustawiona na pojedynczy ogien i oddala tylko jeden strzal, a w tym samym czasie Devetaki zniknela, blyskawicznie i bez najmniejszego wysilku chowajac sie za skale. Pojedyncza kula Tzonova otarla sie o skale, skrzesala iskry o jej krzemienna powierzchnie i nikomu nie wyrzadzila krzywdy. Wampyrza mgla Devetaki zaczela wic sie wokol kostek, a potem kolan Tzonova. Po chwili rozlegl sie zlowieszczy, mechaniczny dzwiek przeladowywanej strzelby i pochylony Krasin podbiegl do skaly, wolajac ochryplym, wycwiczonym, autorytarnym glosem: -Wypedze, suke stamtad! Jefros zapiszczal z przerazenia: - Swieta matko! Jest ich wiecej! - A jego talent wlaczyl sie do gry, zauwazajac liczne umysly, ktore niespodziewanie pojawily sie dookola. W ciagu zaledwie kilku minut lokalizator Tzonova i jego dowodca przywolywali liczne bostwa, w ktore nigdy nie wierzyli. Zanim Krasin zdolal zblizyc sie do skaly, probujac "wypedzic suke", psychiczny eter ozywil sie, jakby nagle znalezli sie w bardzo zaludnionym miejscu. Brac ich! Tzonov nie potrzebowal kontaktu wzrokowego, zeby to uslyszec. Devetaki specjalnie wydala glosny rozkaz, zeby wszyscy go slyszeli... a zwlaszcza Turkur Tzonov, ktory mial przez to wpasc w jeszcze wieksze pomieszanie. Do mnie stwory! Po czym ozyla rowniez i ciemnosc! Cos wielkiego i szarego, niezauwazalnego wczesniej, odepchnelo sie od ziemi dyszami podobnymi do robakow, rozprostowalo skrzydla, wyciagnelo szyje i przelecialo przez noc, kierujac sie w strone skaly, za ktora byla ukryta Devetaki. Tzonov chcial sledzic wzrokiem lecacy obiekt, ale nie pozwolily mu na to piski Jefrosa i smiertelne ujadanie broni Krasina. Ponadto lotniak Devetaki byl tylko jedna z rzeczy. Gdzie strzelac, zeby osiagnac najlepszy skutek? Oczywiscie do lady, jesli tylko mozna by ja zobaczyc. Ale w tej mgle, zamieszaniu, cieniach koszmarnych lotniakow, ktore przelatywaly nad glowami, trudno bylo wybrac jakikolwiek cel. Tzonov w koncu odzyskal glos, w chwili, gdy Krasin przerwal ogien, zeby zaladowac kolejny magazynek. -Do obozu! - Krzyknal ochryplym, a nawet przestraszonym glosem. Ale lady nie byla strachliwa i przewidujac jego posuniecie, odpowiedziala: O nie, moj piekny! Blyskawicznie i bez najmniejszego zawahania, tak szybko, ze Tzonov ledwie zdazyl skierowac lufe pistoletu w jej kierunku, Devetaki pojawila sie znowu, podskoczyla i chwycila za uprzez swojej latajacej bestii. Ze smiechem na ustach zniknela we mgle i ciemnosci. Teraz Tzonov zaczal przeklinac razem z Krasinem, ale obu zagluszaly kobiece piski wydawane przez Jefrosa. Noc, a nawet znacznie wiecej, opadala na trojke Ziemian. Powietrze w wawozie wydawalo sie byc pelne ruchu. O, nie! Powietrze bylo wypelnione ruchem! Dwa lotniaki z rozpostartymi skrzydlami nie byly juz tylko cieniami, ale dwoma cielskami pedzacymi wzdluz wawozu. Jeden nadciagal z poludnia, a drugi z polnocy. W siodlach pochylaly sie nad szyjami lotniakow postacie o zoltych, blyszczacych oczach i bialych zebach. Z otwartych ust ciekla im slina. Jefros wycofal sie na szlak. Pedzac co tchu, kierowal sie w strone obozu, do zamku, ktorego oczodoly okien i zawieszone nad urwiskiem balkony byly teraz oswietlone pochodniami. Promienie zoltych swiatel wydawaly sie byc daleko i niestety, za daleko dla Aleksego Jefrosa. Jeden z lotniakow Devetaki zniknal Tzonovowi z oczu w glebokim cieniu wschodniej sciany. Drugi, nadlatujacy od polnocy "tunelem" przeleczy, szybko wytracal wysokosc i wyginal w luk swe membraniczne skrzydla, biorac na cel biegnacego Jefrosa. Niczym chwytliwe czulki jakiegos ogromnego insekta, gniazdo podobnych do robakow dysz rozwialo sie, tworzac otwor w podbrzuszu, a poruszajace sie macki siegaly po niepodejrzewajacego niczego lokalizatora. Kiedy jednak jezdziec i jego wierzchowiec nadciagali lotem slizgowym, skupieni calkowicie na swojej zdobyczy, odslonili sie Tzonovowi, stanowiac doskonaly cel, ktorego trudno byloby nie trafic. Opadajac na kolano, Tzonov precyzyjnie wycelowal w odziana w skore postac siedzaca w siodle... ...I o chwile za pozno bardziej wyczul niz zobaczyl, co jemu grozilo! Z cienia nadlatywal lotniak, ktorego stracil z oczu! W miejscu, gdzie szyja laczyla sie z podbrzuszem obszerny otwor, obwiedziony haczykami z chrzastek, rozziewal swe wnetrze, aby pochlonac Turkura! Tzonov wyprostowal sie, skierowal swoj pistolet maszynowy w strone bezposredniego zagrozenia i nacisnal spust. Z hukiem serii goracy olow pofrunal w strone rozdziawionego otworu brzusznego bestii. Ale Tzonov z rownie dobrym skutkiem moglby strzelac do meduzy. Rzucil bron i zaczal biec, czujac jednoczesnie na sobie cien lotniaka; najpierw glowe, a potem jego dluga szyje. Po chwili twarde krawedzie otworu brzusznego chwycily go za uda, pomiedzy kolanami a posladkami i z dziecieca latwoscia zostal podniesiony do gory. Zanim obce cialo zacisnelo sie wokol niego, Tzonov mial moznosc wydac pojedynczy, ochryply okrzyk protestu. Ostatnia rzecza jaka zobaczyl przed zacisnieciem sie chrzestnych krawedzi otworu, byla usztywniona postac Jefrosa, ktora zlapana za glowe i prawe ramie, kopala nogami w powietrzu... Nadbiegli zolnierze poprzedzani swiatlem latarek, ktore przebijalo sie przez opary rzedniejacej mgly. Bruno Krasin uslyszal ich okrzyki i wyszedl ze szczeliny pomiedzy skalami, ktora chwilowo stanowila jego schronienie. Otrzepujac sie z pylu wszedl na sciezke, gdzie spotkal jednego ze swoich kaprali. -Sierzancie? - Kapral rozgladal sie nerwowo dookola. Jego przyczajona sylwetka wyrazala gotowosc do natychmiastowej obrony. Krasin widzial jednak wszystko i wiedzial, ze jest juz za pozno na jakiekolwiek dzialanie. Na pewno za pozno dla Tzonova i Jefrosa. -Sierzancie? - Powtorzyl kapral. - Co sie stalo z towarzyszem Tzonovem i tym kolesiem, Jefrosem? Krasin zorientowal sie, ze wyglada na wstrzasnietego. Wyprostowal sie i starajac sie wygladac na pewnego siebie, zapytal: - Widziales cos? Kogokolwiek? -Kogo? Krasin pokiwal glowa. -No, to nic nie widziales. - Moze to dobrze. Wolal dowodzic ludzmi, a nie trzesaca sie ze strachu galareta! -Co sie stalo? - Zapytal kapral, kiedy ruszyli szlakiem powrotnym. Krasin zatrzymal sie, zeby wziac pistolet upuszczony przez Jefrosa. Zawolal do ludzi z tylu: -Gdzies pomiedzy skalami lezy pistolet maszynowy. Jesli go zobaczycie, to wezcie ze soba. Jesli nie, to nie szukajcie. Zabierzemy go, jak sie rozwidni. Zas do kaprala powiedzial ciszej: - Jesli chodzi o towarzysza Tzonova i Jefrosa... to raczej ich juz nie zobaczymy. - I ruszyl w dalsza droge. Po chwili jednak zatrzymal sie znowu, odwrocil sie i chwycil kaprala za ramie, przyciagajac go do siebie. -Jesli jednak zobaczylibyscie ich, to macie moje zezwolenie - nie, moj rozkaz - strzelac natychmiast! Bo jesli ich zobaczycie, to juz nie beda oni. Moga wygladac tak samo, ale uwierzcie mi, to nie beda oni. Z glosu Krasina bila taka groza, jakiej kapral jeszcze nigdy nie slyszal u niego... W warowni Krasin wzmocnil sie kilkoma filizankami dobrej, amerykanskiej kawy, po czym zarzadzil odprawe, wzywajac swoich czterech zastepcow. -Tzonov i Jefros zostali wyeliminowani. - Oznajmil. - Porwaly ich tutejsze stwory. Od teraz macie myslec o tym swiecie w taki sposob: jest to obcy swiat, ktorego mieszkancy moga was dopasc tak, jak dopadli te dwojke. Ale taki przypadek juz sie nie wydarzy, nie damy sie zlapac. Tamta dwojka... oni mieli szczegolne zdolnosci. Mieli inne umysly od naszych. Jestem przekonany, ze to ich zgubilo i wciagnelo w zasadzke. No, coz. My tez jestesmy utalentowani - potrafimy utrzymac sie przy zyciu! Teraz juz wiecie, jak to wyglada. To jest swiat Wampyrow. I tak by was tu w koncu zeslano z Turkurem Tzonovem albo bez niego. A ja bylbym z wami, poniewaz jestem waszym ukochanym sierzantem Krasinem. Waszym ojcem i matka, ktorzy czuwaja nad wami! I wiem, czego potrzebuja moje dzieci! Posluchajcie, Wampyry zamieszkuja Kraine Gwiazd, to na polnoc stad, tam gdzie wyszlismy przez Brame. Zyja tam i ukrywaja sie przed sloncem, bo jego promienie sa dla nich smiertelne. My wyruszamy zatem na poludnie. Ale jezeli chcecie kiedykolwiek dotrzec do Krainy Slonca, jesli chcecie zobaczyc rzeki oraz lasy i zabawic sie z Cygankami, to musicie najpierw przezyc pieklo tutejszej, dlugiej nocy. Tutejsza noc potrwa jeszcze co najmniej dwa ziemskie dni! O brzasku ruszymy, bo slonce trzyma Wampyry z daleka. Do tego czasu musimy byc szczegolnie uwazni. Polowa ludzi trzyma straz, a druga polowa moze spac i odpoczywac. Nikt nie moze byc sam. Pijcie tyle kawy, ile wam sie zachce, ale na sluzbie musicie byc czujni i przygotowani do obrony. Oni juz wiedza, ze tu jestesmy, a jak pogadaja z Tzonovem i z tym trzesacym sie Jefrosem, to pewnie dowiedza sie o nas wszystkiego. Beda tez wiedziec o sile naszej broni. Widzialem, jak Tzonov strzelal do latajacego potwora i ja tez wystrzelilem troche kul w brzuchy innych, ale na nich to nie zrobilo prawie zadnego wrazenia. Ani pistolet maszynowy, ani strzelba. Ale zaloze sie, ze miotacz granatow zatrzyma wszystko, co tutaj przysla! Jest jeszcze jedna sprawa, wydaje mi sie, ze o ile ich wielkie lotniaki sa tylko glupimi zwierzakami, to ich jezdzcy sa -lub byli - ludzmi. Jesli stracicie ich z siodla to prawdopodobnie ich wierzchowce beda ganiac, jak konie pozbawione jezdzcow. To by bylo na tyle. Mozliwe, ze oni wroca, a moze nie. Jesli jednak tu przyjda, to chce, zeby napotkali opor, zeby wiedzieli, z kim maja do czynienia. Te dranie pewnie maja jakies pieklo, ale na pewno nie widzieli, jak wyglada nasze... -Przerwal w koncu dlugi monolog. -Sa jakies pytania? Jeden z kaprali wyjal cos z kieszeni i wyciagnal przed siebie. -Zobacz, ile to wazy - powiedzial. - Natknalem sie na to w piasku pod moim spiworem. Byla to bransoleta o szerokosci jednego cala, grubosci jednej osmej cala. Wykonana z czystego zlota! -W Krainie Slonca zloto jest czesto spotykanym metalem. Miedzy innymi dlatego mielismy tutaj sie znalezc, zanim nas do tego zmuszono. To dodatkowa motywacja do przezycia. Jesli wrocimy, to inni pojda w nasze slady. W koncu to Tzonov uciekal, a my jedynie wykonywalismy rozkazy. Jesli wrocimy z powrotem z ladunkiem czegos takiego... to mozecie sie nie obawiac, ze ktos nas nazwie zdrajcami. Wszyscy bedziemy bohaterami! - Popatrzyl po twarzach zebranych osob. - Cos jeszcze? Nie bylo zadnej odpowiedzi. -Dobra, rozstawcie ciezki sprzet. Dwa karabiny maszynowe, wyrzutnia rakiet, a takze miotacze ognia. Chce, zeby bron znajdowala sie na kazdym balkonie i zeby kazdy kawalek nieba byl w zasiegu ognia. Zamienmy to miejsce w prawdziwa fortece! Po czym dodal w myslach do samego siebie: Jesli mamy dozyc do rana, to nie mamy innego wyjscia! Krasin wiedzial, ze nigdy juz nie zapomni "usmiechu" na twarzy wampyrzej samicy, tego jak jej cialo ulegalo metamorfozie w chwili, gdy wyszla zza skaly... -I byla to tylko jedna z ich kobiet! Tylko? Devetaki usmiechnela sie, cokolwiek kwasno, "wsluchujac sie" w mysli Krasina i siedzac na krawedzi kanionu. Powiadasz, tylko kobieta? No coz, bez watpienia kobieta - ale czy tylko? Ha! Wampyrza kobieta, moj przyjacielu z dalekich krain, wampyrza! Polubila Krasina, poniewaz stwierdzila, ze jest on mezczyzna. No i bylby z niego niezly porucznik... moze jeszcze bedzie. Dwoch z trojki, to i tak niezle - przynajmniej na przekaske. V Intrygi lady Devetaki Vormulac i Zindevar przybyli do tymczasowej kwatery glownej w polgodzinnych odstepach. Znajdowali sie na terenie zalanym zastygla lawa, ktora wyplynela z nieczynnego juz wulkanu. Lord Niespiacy oraz lady Zindevar wygladali na zadowolonych z siebie (co w przypadku lorda Vormulaca oznaczalo nieco mniejszy stopien jego melancholii).Ogniska, ktore zaobserwowali w Krainie Slonca, faktycznie wskazywaly obozowiska Cyganow. Jesli byli poddanymi Wampyrow, to tym razem zaplacili dziesiecine w postaci krwi! -Wzielismy polowe. - Ze smutkiem poinformowal Vormulac o wynikach wspolnej misji. -Polowe wszystkiego, wlacznie z ludzmi. Byli ulegli i na pewno zaskoczeni. Mysleli, ze przybylismy z Wiezycy Gniewu, czy jak sie tam nazywa to zamczysko, ktore widzielismy na rowninach. Po chwili zorientowali sie jednak, ze nie jestesmy ekipa porucznikow, i ze nie wiedza, kim jestesmy. Ale i tak prawie nie stawiali oporu. Wyglada na to, ze Gniewica, Canker, Gorvi i bracia Zabojczoocy niezle ich przecwiczyli. Nic nie wiedzieli o Vasagim, wydaje sie, ze Ssawca juz nie ma. Jest jednak wsrod nich nowy lord, nazywa sie Nienawistnie. Wampyr lord Nestor Nienawistnik, najprawdopodobniej nekromanta! Zindevar podjeta watek: - Na pewno widzialas lotniaki, porucznikow i niewolnikow lecacych na dol. Wszyscy sie pozywili. Ogluszylismy tylu Cyganow, ilu nam bylo potrzeba, glownie starych i malo sprawnych, reszta zbiegla do lasu, kiedy sie pozywialismy, Wyssana padlina zostala odeslana wojownikom, ale obawiam sie, ze to im nie wystarczy do nastepnej nocy... Vormulac pokiwal glowa: - Dostalismy twoja wiadomosc o rannym stworze na rowninach. Doskonale! Kiedy odpoczniesz sobie, to bede ci wdzieczny za wskazanie drogi naszym ludziom i ich wojownikom. Dzieki temu cala armia bedzie nakarmiona przed czekajaca nas walka. Devetaki przechylila pytajaco glowe na jedna strone, a potem zapytala: - A zatem bedzie walka? Nie do wiary? Macie same dobre wiadomosci, czy moze uslysze o jakichs niepowodzeniach? Od kiedy przylecialam, nie widzialam Laughing Zacka Shornskulla. Co z nim i jego ludzmi? Pamietam, jak sie przechwalal, ze jego kontyngent ma taka sama sile, jak sily Gniewicy. Czy stalo sie cos takiego, ze zmienil zdanie? Czy sily Gniewicy okazaly sie wieksze niz jego przypuszczenia? Vormulac zmarszczyl brwi. -Wydaje mi sie, ze juz wiesz wszystko! Mam racje? Ten czlowiek byl samochwala i glupcem, ale byl to nasz glupiec! Jego strata jest wystarczajacym oslabieniem bez twoich uwag. -Byl naszym glupcem? - Devetaki powtorzyla slowa Vormulaca. - Strata, powiadasz? A zatem wszystko, co uslyszalam jest prawda: Laughing Zack juz sie nie rozesmieje. A jego sily? Vormulac westchnal. - Wrocil niewolnik. -Na lotniaku - dodala Zindevar. -Na lotniaku! Kto by przypuszczal? A ja myslalam, ze przyszedl na piechote! - Po czym od razu zwrocila sie do Vormulaca. - Co powiedzial? Lord pominal zlosliwosc lady. - Jesli wierzyc jego slowom, to Wiezyca Gniewu jest prawdziwa forteca. Wszystkie dwory zjednoczyly sie i walcza wspolnie. Ich stwory sa wyszkolone i maja doswiadczenie bojowe. Straty Shornskulla byly... calkowite. A Gniewica nie poniosla zadnych ofiar, to byla jatka. Devetaki pokiwala glowa. -W jednym miejscu pozwole sobie nie zgodzic sie z toba. To nie byla calkowita strata. Cos z tego wynieslismy: wiedze. Wiemy, gdzie sa. A takze... - W tym miejscu przerwala i spojrzala w bok, na Zindevar. Dostrzegajac to spojrzenie, lord Niespiacy zorientowal sie, ze Devetaki ma jeszcze cos do powiedzenia, ale nie w obecnosci Staruchy. -A takze - dyplomatycznie przerwal jej wypowiedz - mysle, ze powinnas odpoczac. Twoje zmeczenie sprawia, ze jestes nieco klotliwa, Devetaki. Lady Zindevar jest najedzona, podobnie, jak jej ludzie. Dlatego proponuje, zeby wyruszyla na poszukiwania rannego wojownika. Sugeruje uczynic to natychmiast. Zindevar wiedziala, o co mu chodzi. Wciaz zdenerwowana sarkazmem Devetaki, odsunela sie i syknela: - No, no! A zatem sa rowni i rowniejsi? -Nie! - Syknal w podobny sposob Vormulac. - Tylko wydaje mi sie, ze widze opluwajacych sie nawzajem generalow, kiedy powinni charkac na wrogow! -Chcialabym uslyszec, co Devetaki ma jeszcze do powiedzenia! - Wyrzucila z siebie Starucha. -A ja bym chcial, zebys nakarmila moich glodnych wojownikow! - Uniosl sie Vormulac. - Masz to zaraz zrobic. Chyba, ze wolisz, zebym sam je nakarmil - moze twoimi pacholkami z Iglicy Staruchy? Co powiedzialem? Pacholkami? O nie, eunuchami, najnieszczesliwszymi z zyjacych istot! Czy sadzisz, ze oni w ogole nadaja sie do walki? I oni mieliby walczyc z kobietami? Nie wspominajac o mezczyznach. Zindevar byla wsciekla; nie mogla wydobyc z siebie slowa. Zacisnela usta i ochryplym glosem zaczela zwolywac swoich porucznikow i ludzi kierujacych bestiami. Krzyczac i machajac rekami znikla w oddali. Devetaki nie mogla powstrzymac chichotania i nawet Vormulac musial odwrocic sie, zeby ukryc usmiech. W koncu zapanowal nad soba i powiedzial: - No dobra, juz po wszystkim. Co chcialas powiedziec? -Forteca Gniewicy moze rownie dobrze stac sie jej grobowcem! - Devetaki od razu przeszla do rzeczy. - Zobacz, jej siedziba jest odosobniona i widac ja z odleglosci wielu mil. Rozstawmy straze, a nie bedzie mogla wyslac nawet nietoperza, zebysmy tego nie zauwazyli! -To prawda - zamyslil sie Vormulac. - Jednak z drugiej strony my takze nie mozemy sie do niej zblizyc bez zaalarmowania jej. Ma lepszy punkt obserwacyjny. Devetaki uniosla palec do gory. - Sadze, ze ja zaskoczymy. Chodzi mi o nasze niespodziewane pojawianie sie. Jej cyganscy poddani nawet nie wiedzieli, kim jestes. Nie byli zatem przygotowani i mysle, ze w jej przypadku bedzie tak samo. Domyslam sie, ze lady przezywa teraz trudne chwile. Musi pilnowac renegatow, zeby nie rzucili sie sobie do gardel. Dopiero niedawno polaczyli swoje sily. Vormulac nie wiedzial, co o tym sadzic. - To dobrze, czy zle? A jesli wczesniej nie dzialali razem, a teraz wspolpracuja, to co nam to daje? Wiezyca Gniewu to ogromne zamczysko. Wszyscy bysmy sie tam pomiescili, razem z ludzmi i stworami. Moze byc tam pelno ludzi i bestii wojennych, ktore tylko na nas czekaja! Devetaki zalozyla swoja maske z usmiechem. -Po prostu poczekajmy - stwierdzila zagadkowo. - Co? -Powiedz, kto moze czekac dluzej? Czyz nie jest oblezona? -Co? - Wielka szczeka Vormulaca opadla ze zdziwienia. -Gdzie sa jej zapasy? Skad bierze zywnosc? -Z magazynow w wiezycy. -Nie. - Pokrecila glowa Devetaki, nastepnie jakby zmienila zdanie i przytaknela. - To prawda, jesli chodzi o najblizsza przyszlosc... ale potem? Powiem ci; z Krainy Slonca. A jak bedzie odzywiac swoje stwory? Jesli jej armia jest duza, to bedzie musiala ja zywic - a my bedziemy na nia czekac, az sie pojawi. Tylko, ze my bedziemy miec pelne brzuchy. Powtorze zatem: jesli jej armia jest wielka - Devetaki wzruszyla ramionami - to nie bedziemy dlugo czekac. -Jak to? -Gniewica nie jest glupia. Zna te kraine, a my nie. Zapewne dowiedziala sie tez wszystkiego o naszych silach. Ma przed soba dluga noc, ponad czterdziesci godzin, zanim nie bedzie musiala schowac sie w cieniu. Podobnie jak my. Ona ma schronienie, a my nie. Gdzie sie podzieje twoja armia, kiedy wzejdzie slonce? - Logika Devetaki byla porazajaca. Zawsze dobrze radzila sobie z zagadkami i z taktyka, jak wlasnie zauwazyl Vormulac. Podrapal sie po brodzie. -Kiedys bylem zonaty - powiedzial. - Zona zmarla na skutek ohydnej choroby. Kochalem ja. Od tego czasu jestem wyznawca zolteizmu. Mam zadze i potrzeby... od czasu do czasu, rozumiesz. Ale powiem ci, ze jesli mialbym sie jeszcze kiedys ozenic, czego nie zamierzam, to wybralbym ciebie na zone. -Bo jestem inteligentna? -To jedna rzecz... ale druga jest taka, ze jestes juz Wampyrem - zasmial sie - nie musialabys awansowac po moim trupie. Jestes sprytna, zamiast wyjasniac znaczenie tego, co mowisz i powiedziec wprost, co mam robic, to czekasz, az bede cie blagac o wytlumaczenie wszystkiego. Usmiechnela sie, a jej maska dokladnie pasowala do drugiej polowy twarzy. -Bardo lubie, jak mnie ktos docenia - powiedziala. Po czym dodala powaznie: - Nie jestesmy w tym zbyt dobrzy, co nie? - W czym? -W sztuce wojennej. Vormulac popatrzyl na jej twarz oswietlona gwiazdami. -Zapomnielismy, jak to sie robi. - Odpowiedzial ponuro. - To z powodu tysiecy lat zycia wedlug nauk Turgo Zoltego. Jesli zniszczylibysmy wszystkich Cyganow, to w koncu pozjadalibysmy sie nawzajem. Taki bylby koniec Wampyrow! Tak wiec stlumilismy wplyw naszych pasozytow, na ile to bylo mozliwe, no i oslablismy! -Powiedz mi szczerze, tak miedzy nami, czy nie uwazasz, ze Gniewica miala racje uciekajac z Turgosheim? -Tak miedzy nami, to moim zdaniem Cyganie w naszej Krainie Slonca degeneruja sie! Maja zla krew. Juz dawno temu pozbawilismy ich wojowniczosci i wszystkich dobrych cech. W czasach Zoltego odzywialismy sie krwia mezczyzn, ktorzy bronili sie - takich samych jak Turgo! Teraz w Turgosheim zyjemy jak pchly na psim grzebiecie. Tylko, ze pies jest slabowity. Krew to zycie. Ale jesli jest to zla krew...? -A teraz? - Devetaki chwycila go za reke, wpijajac sie palcami w miesnie Vormulaca. - Czy jest juz za pozno, czy tez mozemy cos zdzialac? Jesli pokonamy Gniewice i podbijemy nowa Kraine Gwiazd i Kraine Slonca - to czy powstrzymamy zgnilizne? Jego spojrzenie bylo niezwykle przenikliwe. - Zgnilizne? Tez ja czujesz? Myslalem, ze tylko ja to czuje, stary, zgorzknialy Vormulac Niespiacy. -O nie, moj lordzie. Ja tez to czulam i to od dawna! Rowniez widzialam: sposob w jaki sie objawia. Autyzm, zezwierzecenie, mutacje i obled. Krotko mowiac, degeneracja Wampyrow. Czy wiesz, ze kiedys lubilam Gniewice? Mysle, ze nadal ja lubie! Ona jest "czysta" w przeciwienstwie do wiekszosci z nas. Czysta, natchniona i oryginalna. Co wiecej, zazdroszcze jej tego, co tutaj osiagnela i czemu musimy polozyc kres. Ona takze cierpi na zgnilizne, a jesli nie ona, to na pewno jej renegaci. Na przyklad lord Canker Psi Syn jest bardziej zwierzeciem niz czlowiekiem. A bracia Zabojczoocy? Straszne oko ich ojca bylo bronia! I... -...I - Przerwal jej Vormulac - jeden z cyganskich poddanych Gniewicy opowiadal, ze Spiro odziedziczyl zabojcze oko Eygora! Devetaki wzruszyla ramionami. - Dziwisz sie? Sami jestesmy dla siebie wrogami. Czas, zeby zajac sie zgnilizna. Musimy od nowa zaludnic Turgosheim i doprowadzic do rozkwitu nowe terytoria, przy czym nalezy ograniczac liczbe Wampyrow oraz zwracac uwage na zdegenerowane jednostki. -Ale Turgosheim pozostanie nasza siedziba? -Czemu nie? To bedzie stolica imperium, gdzie co jakis czas bedziemy wracac, zeby odbierac hold od naszych poddanych! Vormulacowi spodobal sie ten pomysl. -Widze to wyraznie: wielki triumwirat, ktory panuje nad wszystkimi! -Co? - Devetaki az krzyknela. - Triumwirat? Chyba nie chodzi ci o Maglore'a? -Przeciez lord Jasnowidzacy byl zawsze jednym z nas. Przeciez teraz pilnuje wawozu i doglada wszystkiego pod nasza nieobecnosc. Czyz nie jest to nasz stary przyjaciel? Devetaki zalozyla na twarz powazna maske. Zimnym i spokojnym tonem odpowiedziala: -Maglore zawsze mnie zastanawial. Ta jego magia i jasnowidzenie... Kiedy przychodzi czas proby, siedzi w domu jak jakas cyganska dziwka podczas wojny. Moim zdaniem, moze byc on dalej twoim przyjacielem, albo szpiegiem, poniewaz posiada wielkie umiejetnosci, ale na pewno nie nadaje sie na przywodce, ktory ma trzymac wladze. Moim zdaniem powinno byc tak: Lord Vormulac Niespiacy zostanie cesarzem, lady Devetaki jego doradczynia, a lord Maglore Jasnowidzacy jego okiem na swiat, informujacym o tym, co dzieje sie na krancach imperium. Mozna docenic Maglore'a nie oddajac mu wladzy. Wszak jestesmy Wampyrami! - Devetaki rozesmiala sie i dodala: - Wystarczy, ze sami bedziemy patrzec sobie na rece, troje to juz byloby za duzo! Vormulac nie byl przekonany. Zachmurzyl sie i dotknal skreconej petli godla, ktora zwisala mu z platka ucha; zloty symbol mistycyzmu lorda Jasnowidzacego. Ale... Devetaki miala jak zwykle racje. -Musze to przemyslec - warknal lord Niespiacy. - Musimy omowic inne sprawy. Kiedy bedziemy rozmawiac, przejdzmy sie pomiedzy moimi generalami, dodajac im motywacji nasza obecnoscia... -Devetaki! - Maglore wyplul z siebie jej imie, jakby to byl sok z kneblaschu. - Tak zwana "dziewicza" dama! Tak zwana lady! Podstepna, zdradziecka, wbijajaca noz w plecy dziwka! Obys zgnila! Niech twa krew zamieni sie w kwas, co strawi twoje wnetrznosci! Krew zawrzala w Maglore'u. Tupnal noga, zacisnal reke w piesc i potrzasnal nia nad wrozebna wstega Mobiusa. Stol zachwial sie i Maglore musial zlapac godlo, zeby uchronic je przed upadkiem. Maglore byl sam w swojej komnacie do medytacji. Gdyby znajdowal sie tam Karpath lub inny porucznik czy sluga, to moglby odniesc obrazenia, bo chociaz lord Jasnowidzacy uchronil stol przed wywroceniem sie, to jego szkarlatne oczy rozpalily sie, wskazujac na miotajaca nim wscieklosc. Podszedl do glinianego modelu Turgosheim i patrzac na Dwor Masek, wydusil przez zacisniete zeby: - Niech zaraza spadnie na twe domostwo, Devetaki! A nawet wiecej - niech spadnie karzaca piesc! - Po czym uderzyl piescia w gliniany model Dworu Masek i zmiazdzyl go. Czesc gliny wytrzymala uderzenie i nie ulegla zniszczeniu, ale rozpadla sie na kawalki. Wieze przewrocily sie na boki, a kawalki murow polecialy na zewnatrz. Gdyby to byl prawdziwy Dwor Masek, wygladalby jak po uderzeniu meteoru. Maglore poczul tchnienie sympatycznej magii, plynace z tego aktu (choc zapewne byl to raczej efekt wscieklosci). Szybkim krokiem wyszedl z komnaty i ruszyl w kierunku najwiekszej wiezy Runicznego Dworu, skad popatrzyl przez okno na oswietlony gwiazdami wawoz. Jego wzrok oczywiscie spoczal na Dworze Masek, ktory stal nienaruszony pomimo zniszczenia jego glinianego odpowiednika, co wywolalo kolejny potok przeklenstw i zlorzeczen. W koncu wyczerpany emocjami postanowil podjac bardziej konkretny akt zemsty i zawolal Karpatha, ktory wlasnie powrocil do Runicznego Dworu z misji wykonywanej w zacienionym wawozie. Kiedy porucznik zdawal relacje, lord Jasnowidzacy odzyskal kontrole nad soba, choc od wewnatrz nadal miotal nim gniew. -Slucham, moj panie? - Odezwal sie Karpath. -Jak postepuja prace? -Tak jak rozkazales, panie. Zaczelismy od samego dolu. Trollowy Dwor Loma Pokurcza padl od razu. Karzel zostawil tylko jednego porucznika, ktory, jak odkrylismy, oslabl od nadmiaru kobiet Loma. Jego plazma nie byla jeszcze calkowicie wampyrza. Jest juz w kadzi razem z wiekszoscia niewolnikow lorda Pokurcza. Zajelismy sie takze ciezarnymi kobietami, zeby miec pewnosc, ze nic po nim nie pozostanie, a takze, zeby nakarmic twoje stwory. Pozostalo ci tylko, panie, zajac sie kadziami w Trollowym Dworze. Bedzie wielu wojownikow, ktorzy obejma zasiegiem caly teren Turgosheim. -Dobrze, a co z mniejszymi siedzibami? Mordslump, Zackstack, Wensknoll i reszta? Mam nadzieje, ze nie zapomniales o rekrutach? Karpath potrzasnal wielka glowa. -O niczym nie zapomnielismy. Wszystkich rekrutow zgromadzilismy w podziemiach Oblakanczego Dworu, to najlepsi ludzie z tych, co zostali. Pod nieobecnosc ich lordow poszlo nam tak latwo, jak z bezbronnymi dziecmi. Wystarczy, ze zejdziesz, panie, i wezmiesz to, czego pragniesz, a dasz im w zamian cos z siebie. Maglore pozwolil sobie na lekki usmieszek. -Wyglada na to, ze moglbym sie z latwoscia przemeczyc nawracajac cale to towarzystwo na wlasciwa wiare - na moja wiare! Musze uwazac, zeby nie dawac z siebie wiecej, niz wezme! Bardzo dobrze. Pracujcie dalej wedlug planu. Jedna zmiana... -Slucham. Maglore podprowadzil go do okna. -Popatrz! Karpath powiodl wzrokiem wzdluz linii, wskazywanej przez palec Maglore'a. - Dwor Masek? -Wlasnie. Zajmij sie nim, jako nastepnym w kolejnosci, a potem pracuj zgodnie z planem. -Chcesz panie najechac na siedzibe lady Devetaki i... -Chce ja zniszczyc! - Maglore chwycil go za ramie, wpijajac w nie swe dlugie pazury. - Chce ja obrocic w opuszczona ruine, w ktorej nie mozna juz zamieszkac! Wszyscy jej niewolnicy i stwory maja zostac potworami pilnujacymi przejsc! Caly dwor ma stac sie pogorzeliskiem, gdzie tylko poruszany wiatrem popiol bedzie swiadczyl o tym, ze kiedys cos tam bylo. Nie chce tez juz nigdy slyszec nawet jej imienia. Ani jej, ani Vormulaca Niespiacego! Gwaltownosc Maglore'a byla tak wielka, ze Karpath cofnal sie kilka krokow. -Tak sie stanie, moj panie... jednak, jak ci wiadomo, lady Devetaki - to znaczy, ona -pozostawila duzy oddzial ludzi i wojownikow pilnujacy dworu. Dwor Masek jest silnie ufortyfikowany. Ponadto... -Jej studnie znajduja sie na samym dole - przerwal mu Maglore. - Zatruj je! Zabij wszystkie syfonidy. Kiedy jej ludzie pochoruja sie, zaatakuj z gory. Zabierz moich mlodych, glodnych wojownikow, kiedy tylko opuszcza kadzie, a nastepnie przebij sie przez dach. Mamy tyle lotniakow zarekwirowanych z innych iglic i dworow, ze trudno je nawet policzyc. Zaatakujemy Dwor Masek od czola, wkraczajac przez wszystkie ladowiska i okna! Nie minie noc, a wszelki opor zostanie zmiazdzony. Armia Vormulaca rozlozyla sie na wielkim rozlewisku zastyglej lawy. Rozne kontyngenty trzymaly sie oddzielnie. Ludzie pospiesznie zmierzali w rozne miejsca, posluszni rozkazom swoich lordow lub ladies. Nieustannie startowaly lub ladowaly liczne lotniaki, ktore w zorganizowany sposob wyruszaly lub powracaly z krwawego "bankietu" w Krainie Slonca. Ladownie pod brzuchami powracajacych lotniakow wypuszczaly ciala, ktore byly odciagane na bok i przygotowywane na pasze dla wojownikow. Pod rozkazami Vormulaca i Devetaki na lakach Krainy Slonca pasly sie lotniaki, ktore oprocz tego droga powietrzna dostarczaly ludzkiego miesa. Dzieki temu wszyscy, zarowno ludzie jak i stwory, uzupelniali: swoje sily i zapasy w najlepszy, mozliwy w tych okolicznosciach sposob. I gdyby nie liczyc strat powstalych podczas rekonesansu lorda Shornskulla, to wszystko byloby calkiem dobrze. Devetaki przechadzala sie z lordem Vormulacem i w pewnej chwili odezwala sie: - Udalo mi sie pojmac rekrutow. -Naprawde? Dlaczego wczesniej mi o tym nie powiedzialas? - Zdziwil sie Vormulac. -Dlatego, ze Zindevar byla z nami. Nie ufam jej. Odkrylam ludzi na przeleczy prowadzacej z Krainy Gwiazd do Krainy Slonca. Ci ludzie naleza do mnie, bo jak pamietasz w czasie lotu nad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami nakarmilam nasza konajaca z glodu armie moim stworem, przez co moje sily ulegly oslabieniu. Chcialabym, aby ci ludzie zmniejszyli nieco moje straty! W cieniu rzucanym przez skale znajdowali sie pod straza Turkur Tzonov i Aleksy Jefros. Jefros mial zamkniete oczy i spuszczona glowe. Z kolei Tzonov byl czujny i uwaznie rozgladal sie dookola. Kiedy zblizyli sie lord i lady, Tzonov podniosl sie, pochylil glowe i patrzyl pod ich nogi. -Poddany! - Zauwazyl Vormulac. -Ani troche. - Devetaki dotknela podbrodka Tzonova i uniosla mu glowe do gory. - Oni sa znacznie madrzejsi! Lord-wojownik popatrzyl na Tzonova, a ten odwzajemnil spojrzenie. Devetaki szybko dotarla do umyslu Rosjanina. Jesli ten wielki lord dowie sie, ze masz paranormalne zdolnosci, to moje plany beda musialy sie zmienic. 1 jesli nie opuscisz oczu, to raczej moze cie spotkac cos nieprzyjemnego. Tzonov natychmiast opuscil wzrok. -Madrzejsi? - Powtorzyl Vormulac. - Dlaczego tak uwazasz? -To tylko podejrzenie - odpowiedziala Devetaki, po czym natychmiast zmienila temat: -Czy nie widzisz w nich nic dziwnego? -O tak, bardzo wiele! Oni nie sa ani trogami, ani Cyganami. Kiedy bylem mlody, bardzo dawno temu w Krainie Slonca widzialem kiedys martwego nomada z pustyni, ale oni nie sa rowniez Tyrami. Kim zatem sa? -Nie mam pojecia - sklamala Devetaki. - Znajdujemy sie jednak w obcej krainie, ktora moga zamieszkiwac nieznane rasy! - Wzruszyla ramionami. - W koncu i tak sie o nich dowiem wszystkiego. Vormulac uwaznie przyjrzal sie Tzonovowi. Calkiem udany egzemplarz. Jesli takie plemiona zamieszkuja Kraine Slonca, to faktycznie jest sie o co bic! Vormulac zrozumial, dlaczego Devetaki chciala go zatrzymac dla siebie. Bedzie z niego wybitny porucznik. Drugi czlowiek spal, a znaki na jego szyi wskazywaly na to, ze Devetaki zmienila go w wampira i wlasnie jest w fazie przemiany. -Widze, ze jednego z nich juz przemienilas, a co z drugim? - Spojrzal pytajaco na lady. -Mozna to zrobic bez trudu, ale nie da sie odwrocic procesu przemiany - odparla. - Chce, zeby jeszcze przynajmniej przez jakis czas myslal samodzielnie. Jak ci wiadomo, niewolnicy mowia tylko to, co kazemy im mowic. -Nie zawsze - zauwazyl Vormulac. - Wyglada na silnego mezczyzne. Ale rozumiem cie. Pragniesz zachowac mu charakter, zeby lepiej poznac jego umysl. -Tak, dopoki nie stanie sie moim umyslem. Chce widziec to, co on widzi, albo w jaki sposob widzi. Mozliwe, ze obaj posiadaja szczegolne zdolnosci, roztaczaja wokol siebie specyficzna aure. Przemienienie w wampira wzmacnia niektore zdolnosci, ale moze tez je tlumic. Zbyt czesto niszczylismy to, czego nie mozna odtworzyc. I jeszcze jedno. -Tak? -Dysponuja potezna bronia! -Czyzby? To dlaczego wrocilas nietknieta? -Dzieki telepatii. Wniknelam w ich umysly, dowiedzialam sie, co szykuja. Uniknelam tego, przezylam i wzielam jencow. - Odeszli od nich, a w miedzyczasie Devetaki spojrzala przez ramie na Turkura Tzonova, przekazujac mu w mysli: Nie boj sie, moj sliczny, zaraz wroce i pogawedzimy sobie jeszcze. -Spotkalas ich na przeleczy? Ilu ich bylo? - Najwyzej jeszcze tuzin. Uzbrojeni po zeby. -Jak? Kolki z drewna, noze, wlocznie, kusze? Devetaki pokrecila glowa. - O nie. Ich bron jest zadziwiajaca! Nie potrafie jej opisac. Najlepiej jakbys sam zobaczyl, jak dziala. -Powinienem na nich uderzyc? Gdyby to tylko bylo mozliwe! Gdybym miala wiecej czasu, to sprobowalabym to zorganizowac. Ale z drugiej strony, gdyby Vormulac przezyl... Umysl lady byl idealnie zamkniety. - O nie, nie ty, moj panie! Jako glownodowodzacy mozesz jednak obserwowac. Ale... moze lord Wamus? Byli teraz sami. Vormulac spojrzal na nia i usmiechnal sie ponuro. -Rozumiem, chcesz wyslac do boju "dziwakow", zeby ich sprawdzic. Devetaki usmiechnela sie, a na twarzy miala rowniez usmiechnieta maske. Patrzac na nia, Vormulac pomyslal, ze w swietle gwiazd wyglada niemalze pieknie. Prawie tak pomyslal, poniewaz dobrze wiedzial, ze pod klamliwa, zlota maska ukryta jest prawdziwa twarz. Lecz choc znal prawde, to nie rozpoznal zadnego klamstwa. VI Devetaki: efekty intryg Nathan: po bitwie o SkalneSchronienie Wszystkie Wampyry zabiegaly o wlasne terytorium. Wszystkie byly chciwe, knuly intrygi oraz interesowal ich tylko wlasny los. Dzieki swemu metamorfizmowi, metafizycznym mocom, wyolbrzymionym emocjom, nadmiernie rozdetemu ego - wszystkim popedom, ktore wzmagaly sie dzieki pasozytniczym pijawkom - Wampyry rozumialy, ze sukces to wladza, a wladza to przetrwanie! A zatem calkowity sukces moglby oznaczac niesmiertelnosc. Ale wladza korumpuje nawet zwyklych ludzi, zas wladza absolutna korumpuje wszystkich. A co dopiero, gdy chodzi o Wampyry!Podobnie jak wszyscy megalomani, potrafili dostrzegac wylacznie skorumpowanie i zlo u innych. Devetaki nie roznila sie od pozostalych Wampyrow. Zdyscyplinowane zycie w Turgosheim mialo swoj sens. Dzieki systemowi dziesieciny nie bylo problemu z zaopatrzeniem dworow. Tajny triumwirat ustanowil reguly wspolzycia w wawozie i narzucil wszystkim surowy rezim. Ograniczono ekspansje terytorialna i liczebna. Knuto co prawda spiski, ale rzadko zamienialy sie one w bunt. W spoleczenstwie, ktore zmuszone bylo do zrownowazonego istnienia, wszyscy musieli przestrzegac ustalonych praw. Lord Vormulac i Maglore Mag byli znani ze scislego przestrzegania zasad zolteizmu, byli "ascetami". Ale Turgosheim bylo przeszloscia, a obecnie bylismy w terazniejszosci. Co oznaczalo... wolnosc! A przynajmniej mogloby sie tak stac, jesli wraz ze swoim pasozytem Devetaki rozegra wlasciwie te partie. Devetaki mowila prawde Vormulacowi: zazdroscila Gniewicy i pozostalym renegatom tego, co tutaj zastali i co jeszcze pozostaloby im do zdobycia, gdyby nie interwencja z Turgosheim. Ale nie powiedziala najwazniejszego: tego, ze jesli ona moglaby to samo miec dla siebie, to ani przez chwile nie wahalaby sie przed zagarnieciem wszystkiego. Gdy tylko pomyslala, ze moglaby byc cesarzowa tych bezmiernych przestrzeni, przechodzil ja dreszcz rozkoszy. Na dodatek taki scenariusz byl calkiem realny, poniewaz posiadala klucz umozliwiajacy realizacje jej marzen. Tym kluczem byl Turkur Tzonov. Jedyna trudnosc polegala na tym, jak go najlepiej wykorzystac. Devetaki rozmyslala nad strategia postepowania (ukrywajac oczywiscie swe mysli przed lordem-wojownikiem) i towarzyszyla Vormulacowi w drodze do obozowiska Warmusa. Zorientowala sie, ze zanadto pograzyla sie w swoich myslach, kiedy uslyszala slowa Vormulaca: - Nic nie mowisz, lady - odezwal sie, jak gdyby czytajac w jej umysle. - Cicha i zamyslona. Nad czym sie zastanawiasz? -Myslalam - odparla natychmiast - jak ci najlepiej doradzic w wojnie z Gniewica. -I co wymyslilas? -Hmm... - Teraz naprawde musiala szybko o tym pomyslec. - Jesli Wamus przezyje bitwe na przeleczy - odezwala sie po chwili - to kazemy mu tam zostac. W obecnej sytuacji Gniewica moze wymknac sie niepostrzezenie z Wiezycy Gniewu i na niskim pulapie dotrzec do przeleczy. Warmus lub jego sily pilnujace przeleczy zamkna jej droge. Zostanie tylko droga na wschod i na zachod. Wschodnia droge blokuja nasze glowne sily, prawdopodobnie czesto jej uzywala, zeby zbierac dziesiecine od swoich poddanych za gorami. Jesli pozostawimy tutaj wystarczajaca liczbe ludzi i wojownikow, to rowniez i to przejscie jej zamkniemy. Pozostanie tylko droga na zachod za przelecza i tymi dziwnymi, bialymi swiatlami. -Wlasnie! Powinnismy je we dwoje zbadac! - Wykrzyknal Vormulac. -Czemu nie? W koncu jestesmy dobrana para! Kiedy obsadzimy caly teren od wschodu do zachodu i rozlokujemy obserwatorow na rowninach, to bedziemy znac kazdy ruch Gniewicy! Otoczymy ja ze wszystkich stron. -Wowczas zostana jej tylko dwa wyjscia - zauwazyl Vormulac. - Moze trzy, jesli dodamy do tego powolna, aczkolwiek malo prawdopodobna smierc glodowa. Bedzie probowala wyrwac sie z oblezenia, poleciec do Krainy Slonca i nakarmic glodujacych niewolnikow, albo... wykorzysta wszystkie zapasy z Wiezycy Gniewu i ruszy do rozstrzygajacego boju! -Znajac Gniewice, nalezy raczej liczyc sie z ta ostatnia mozliwoscia - skinela glowa Devetaki. - I domyslam sie, ze nie bedziemy musieli dlugo na to czekac, w koncu nosi imie Gniewica Zmartwychwstala, prawda? I na pewno jest wsciekla! Nie bedzie sie dlugo ukrywac. Ale jest jeszcze jedna, malo prawdopodobna mozliwosc. -Co takiego? -Poczeka do ostatniej chwili, uzupelni zapasy i przebije sie przez nasze oblezenie. -I dokad poleci? -Do Turgosheim - Devetaki wzruszyla ramionami. -Niemozliwe. Przez Wielkie Czerwone Pustkowia? Z moja armia na ogonie'? Majac w perspektywie oczekujacego na nia lorda Maglore'a, ktory ma ze soba calkiem spore sily? - Vormulac nie mogl w to uwierzyc. -Maglore to stary zdechlak! - Skwitowala Devetaki. - Szybko sie z nim upora, albo przeciagnie go na swoja strone. A my nie bedziemy jej scigac, przynajmniej nie od razu. -Nie rozumiem! -Jej stwory beda wypoczete, beda na silach dotrzec do Turgosheim. Nasze beda wyczerpane patrolowaniem, pilnowaniem, lataniem i byc moze walka. Pamietaj, ze nie wiadomo, co jeszcze moze nas spotkac. -Co na przyklad? -Na przyklad ci ludzie z... chodzi mi oczywiscie o ludzi z przeleczy. - W sama pore zorientowala sie, ze omal nie powiedziala "ci ludzie z innego swiata". - Jak widzisz, zanim bedziemy mogli ja scigac, musimy najpierw odbudowac nasze sily. W miedzyczasie Gniewica przejmie kontrole nad wszystkimi w wawozie Turgosheim. Vormulac podrapal sie po glowie i wydal z siebie pomruk niezadowolenia. -Hm. Bardzo to skomplikowalas! -Wojna jest skomplikowana! - Odparla Devetaki. - Ale jest na to rada: wyslemy oddzial ludzi i wojownikow na wschodni skraj Pustkowi. Za dnia moga sie chowac w tych samych jaskiniach trogow, w ktorych nabieralismy sil po przekroczeniu Pustkowi. Wiem, komu sie spodoba ten pomysl: Czarnemu Borysowi! Kiedy Gniewica sprobuje poleciec na wschod, Borys zaatakuje ja i Gniewica przepadnie na Wielkich Czerwonych Pustkowiach. Devetaki wyczula, ze lord Niespiacy pomimo nieopuszczajacej go melancholii slucha jej bardzo uwaznie. -Dobrze - odpowiedzial. - Czy twoj plan okrazenia jest gotowy? Rozumiem, ze rozstawimy straze na rowninie i bedziemy obserwowac Wiezyce Gniewu. Wyslemy oddzial na przelecz, nie pozwalajac, zeby przeslizgnela sie tamtedy po zywnosc. W tym miejscu oczekiwac beda glowne sily, ktore nie dopuszcza do tego, zeby dotarla do swoich, powinienem raczej powiedziec: do naszych plemion. Na zachodnich rubiezach rowniez bedzie oczekiwac na nia oddzial, a Czarny Borys ze swoimi silami przyczai sie w jaskiniach trogow odcinajac jej powrot do domu. Widac bylo, ze nastroj lorda-wojownika podnosi sie w trakcie podsumowywania planu. Kiedy jednak skonczyl, zachmurzyl sie ponownie. -O co chodzi, moj lordzie? -Gdzie moja armia? - Odpowiedzial. - Stracilem jej czesc, jeszcze przed opuszczeniem ojczyzny, wielu przepadlo podczas pierwszego postoju, a o wielu wiecej na Wielkich Czerwonych Pustkowiach. Nie ma juz Laughing Zacka, a teraz wysylam na zgube Wamusa, a przynajmniej na bardzo ryzykowna misje, jesli twoja opowiesc o ich straszliwej broni jest prawdziwa - na pewno poniesie powazne straty. To jeszcze nie wszystko. Wydaje sie, ze doprowadzilas do usuniecia lady Zindevar i zamierzasz zrobic to samo ze wszystkimi, ktorzy nie pasuja do twojej "normy". Jeszcze przed rozpoczeciem wojny krwi widze, jak moja armia przemieszcza sie we wszystkich kierunkach. Devetaki westchnela - jednak ze zrozumieniem, a nie z niecierpliwosci. -Widze, ze troszczysz sie o swoich zolnierzy. Mam racje? - Westchnela ponownie. - Myslalam przez chwile, ze nie wzielam pod uwage tego problemu. Ale na kazdej wojnie gina ludzie i stwory. Jak dotad... wiemy, ze zgineli ci, ktorzy stanowili najmniejsza wartosc dla nas. Spojrz na to w taki sposob: najslabsi zlozyli sie w ofierze dla dobra silniejszych - w imie przetrwania Wampyrow! Vormulac zmruzyl oczy. -Mowilem o szybkim rozproszeniu sie mojej armii; jesli tak dalej pojdzie, to nikt mi nie zostanie pod komenda, za wyjatkiem moich ludzi oraz kilku mniejszych kontyngentow! Nie narzekalem na "ofiary'" wojny! Gdybym cie tak dobrze nie znal, to sadzilbym, ze przekrecasz moje slowa. -Moge je przekrecac! - Odparla. - A jesli nie przekrecac, to przynajmniej zastapic je wlasciwymi slowami. Rozproszenie? Masz chyba na mysli "rozlokowanie", lordzie. Taktyczne osadzenie oddzialow na ich pozycjach dla osiagniecia jak najlepszego efektu. -Masz racje - Vormulac zaczynal sie irytowac faktem, ze Devetaki miala tak czesto "racje" - jednak gdy sa poza zasiegiem mojego wzroku, zaczynam czuc, ze trace kontrole. -Wcale nie! - Pokrecila energicznie glowa. - Wlasnie dlatego masz generalow. Nie mozesz sam walczyc na wszystkich frontach. - Dotknela jego reki. - Idzie Wamus. Ty mu powiesz, czy ja? -Przedstawie mu zadanie, a ty je opiszesz i opowiesz o niebezpieczenstwach. To ty w koncu tam bylas, a nie ja. Widzac jak Devetaki i lord-wojownik zblizaja sie, idac po zakrzeplej lawie do jego obozu, lord Wamus wyruszyl im naprzeciw razem z najblizszym porucznikiem. Chociaz dobrze znal Vormulaca, to jednak poddal ich blizszym ogledzinom, co przybysze odebrali jako przenikliwy gwizd o bardzo wysokim tonie, ktory oplywal ich ze wszystkich stron i odbijal sie od nich, niosac w powrotnej drodze najdrobniejsze szczegoly dotyczace tozsamosci gosci. Po chwili badanie zostalo zakonczone i Wamus podszedl blizej. Skinal glowa na powitanie Devetaki, a Vormulacowi oddal gleboki, formalny uklon. -Lordzie Niespiacy? - Zapytal. -Wamus - Vormulac pochylil glowe na powitanie. - Widze, ze sie juz urzadziles. Ale mam nadzieje, ze jeszcze nie na stale! Czy twoi ludzie, lotniaki i wojownicy sa nakarmieni? Czy maja dosc sil, zeby wyruszyc do walki? -Wszystko jest jak nalezy... widze, ze jest jakas robota dla mnie i moich ludzi? Nie byla to bynajmniej telepatia, czy zdolnosc przewidywania przyszlosci. Nietoperze rozpoznawaly najblizsza przyszlosc, jeszcze zanim realizowala sie w formie fizycznej. Tak jak nietoperz potrafi obliczyc tor swego lotu, unikajac zderzenia z jakims obiektem, tak Wamus wiedzial, ze nie jest to wylacznie przyjacielska wizyta. Wiedzial to od chwili, gdy zauwazyl, ze lord-wojownik i Devetaki kieruja sie w jego strone. Wamus na szczescie nie mial w zwyczaju stosowac unikow i nie wymigiwal sie od obowiazkow. Dlatego nie czekajac na potwierdzenie ze strony dowodcy, odezwal sie: - W porzadku - pokiwal glowa. - Nuzy mnie brak aktywnosci. Co mam zrobic? Kiedy Vormulac rozmawial z nim, Devetaki skorzystala z okazji, zeby ukradkiem dokladnie przyjrzec sie Wamusowi i jego synom krwi. Pomimo tego, ze Wamscarp byl jednym z najwiekszych dworow w Turgosheim, przypominajacym katedre ulokowana w systemie wypelnionych stalagmitami jaskin, polozonych wysoko w scianie wawozu, to jego wladca byl tajemniczy, trzymal sie na uboczu i rzadko mozna bylo go zobaczyc. Nie mozna bylo miec watpliwosci co do ludzkiego pochodzenia Wamusa, wyraznie widac bylo cechy antropomorficzne, choc jego metamorfizm czesciowo przeslanial ludzkie cechy. Pod tym wzgledem Wamus i Vasagi Ssawiec nalezeli do tego samego rodzaju: obaj rozwineli sztuke metamorfizmu do granic mozliwosci. Potrafili przemieniac swe ciala plynnie i blyskawicznie, przy czym Wamus oddal sie calkowicie powietrznemu instynktowi nietoperzy i postanowil osiagnac podobne umiejetnosci. Jego metamorfizm zmierzal w tym kierunku. Niemal wszystkie Wampyry potrafily latac. Niektore, jak lord Halfstruck, z wlasnego wyboru nie chcialy korzystac z tej umiejetnosci. Niektore Wampyry lataly sprawnie, a inne z wielkim trudem i podejmowaly sie takiej aktywnosci tylko w ostatecznosci. Metamorficzny odruch umozliwial transformacje ksztaltu w plaska postac podobna do liscia. Jesli lotniak odniosl obrazenia w wyniku kolizji (albo na skutek ataku wojownika), wowczas, w zaleznosci od wysokosci, lord lub lady mogla opuscic wierzchowca i bezpiecznie wyladowac. Porucznicy i zwykli niewolnicy nie mieli takiej mozliwosci, poniewaz ich umiejetnosci nie byly na tyle wyksztalcone w tym kierunku. Wamus byl wlasciwie nietoperzem, podobnie jak jego synowie krwi. Lady Devetaki mogla go obserwowac tylko przez chwile, kiedy Vormulac omawial zadanie dla Wamusa. Teraz przyszedl czas na Devetaki. Opisujac lokalizacje zamku, zaproponowala wskazanie drogi do kanionu. Poniewaz Vormulac wiedzial o smiercionosnej broni oddzialu z przeleczy (a takze dlatego, ze Devetaki nie chciala, zeby padly na nia podejrzenia, ze chce sie pozbyc Wamusa), opowiedziala o zagrozeniach wiazacych sie z ta misja. Na koniec podsumowala: - Lord Niespiacy od razu zauwazyl, ze jest to zadanie, ktorego tylko ty mozesz sie podjac. Nikt inny nie ma takich zdolnosci. Podchodzac od dolu, mozna wystawic sie na ogien nieprzyjaciela. Straznica zostala umiejscowiona w scianie kanionu i lotniaki nie sa w stanie tam doleciec. Ale dla kogos takiego, jak ty, bedzie to rownie latwe, jak powrot do wlasnego dworu. Przez okno, albo przez balkon... wedle twojego uznania. Wamus przyjrzal sie jej uwaznie, ale ona natychmiast ukryla swe mysli. Nie probowal zajrzec do jej umyslu, lecz tylko zapytal: - Nie mozna sie tam dostac zwyklym lotniakiem? Nie ma tam ladowiska? -Nie ma - odpowiedziala. - Straznica jest tylko punktem obserwacyjnym, a moze schroniskiem na szlaku. Jest to takze wazny strategicznie punkt strzegacy przejscia. Postanowilismy z lordem Niespiacym, ze w nagrode za zdobycie tego miejsca, zatrzymasz je. Przelecz i straznica beda nosily w nazwie twoje imie. Wamus cofnal sie nieco, wzial gleboki oddech, jego malutkie oczka zaswiecily jasniej. Po chwili zamrugal szybko i powiedzial: - Ty z Vormulacem? Pani z Dworu Masek, zwana Czaszkolica? Powiadasz, ze to wy postanowiliscie? Jakie ty masz do tego prawo, lady? -Mam takie prawo, jako glowna doradczyni lorda-wojownika - odpowiedziala Devetaki. Wamus pokiwal glowa, zamrugal znowu oczami i zastanowil sie nad tym, co zostalo powiedziane. - I straznica bedzie moja? -Tak, jednak bedzie wykorzystywana dla wspolnego dobra - przypomniala. -I bedzie nosic moje imie? Tak samo, jak przelecz? -Dla upamietnienia twojego zwyciestwa - wtracil Vormulac. -Niech tak bedzie - sklonil sie nisko Wamus. - Potrzebujemy kilku godzin odpoczynku i bedziemy gotowi. Przygotuje plan. -A ja wyrusze znalezc cos do jedzenia w Krainie Slonca - powiedziala Devetaki. - Spotkamy sie tutaj, za, powiedzmy, szesc godzin? -Tak - Wamus skinal glowa, uklonil sie glebiej Vormulacowi i poszedl ze swoimi synami w kierunku obozu. Vormulac zwrocil sie do Devetaki: - Lady, musze zobaczyc, co sie tam bedzie dzialo, jak zaklada sie pulapki, blokady, punkty obserwacyjne i tak dalej. Zawolaj mnie, kiedy pozywisz sie i wypoczniesz. Zobaczymy, jak sobie poradzi Wamus z ta piekielna bronia. Kiedy rozeszli sie w swoich kierunkach, Devetaki wyczuta spojrzenie Vormulaca. Co wiecej, wyczula takze telepatyczna probe wnikniecia w jej umysl, jednak poradzila sobie z nia bez najmniejszych trudnosci. Nathan jak niezywy spal wtulony w ramiona Mishy, co w tym przypadku nie oznaczalo wylacznie tradycyjnego powiedzenia. Nathan dobrze wiedzial, ze zmarlym rowniez zdarza sie "spac" od czasu do czasu i to nie tylko dlatego, zeby uciec od swojej sytuacji, ale zeby dac odpoczac umyslom bezustannie zadajacym pytania. Dopytujacy sie umysl, juz nie fizyczny, ale metafizyczny, staje sie fabryka pytan i odpowiedzi, rozwazan i koncepcji i jego aktywnosc jest wszystkim, co pozostaje i bez konca kontynuuje dociekania zyjacej kiedys osoby. O ile jednak na wiekszosc pytan istnieja odpowiedzi, to wiele zagadek pozostaje nierozwiazanych lub stanowia zalazek jeszcze wiekszych problemow. A nawet najtezsze umysly ulegaja zmeczeniu. Nathan Kiklu lub "Keogh" byl smiertelnie wyczerpany. Przez ostatnie dwa dni czasu ziemskiego - rownoleglej Ziemi, Ziemi znajdujacej sie za Brama do Krainy Piekiel - Nathan fizycznie pracowal co najmniej za dwoch, zas praca metafizyczna porownywalna byla tylko do jednego zyjacego wczesniej czlowieka, jakim byl jego ojciec, Nekroskop Harry Keogh. Tego rodzaju prace mogl wykonac jedynie Nathan, poniewaz byl nowym Nekroskopem. Ale pomimo fizycznego przemeczenia, a moze wlasnie dzieki niemu, jego spiacy umysl -wzbudzony wydarzeniami niedawnej przeszlosci oraz mieszanymi uczuciami zwiazanymi z powrotem do ojczyzny - wpadl w wirujaca spirale wspomnien, refleksji, a nawet ponownej aklimatyzacji do starego, a zarazem nowego srodowiska Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Nathan snil, wspominal, nawet... komunikowal sie. Calkiem zwyczajnie, jego najzywsze wspomnienia, a zarazem najszczesliwsze, byly w tej chwili najwazniejsze: snil o wydarzeniach, ktore mialy miejsce zaraz po walce o Schronienie, po tym jak porucznik Gorviego Przechery, Turgis, byl przesluchiwany przez Lardisa Lidesci, po czym wykrzykujac ostatnie przeklenstwo, znalazl prawdziwa smierc w dole wypelnionym ogniem. Zmeczeni wracali do Skalnego Schronienia, przechodzac przez pobojowisko tylko czesciowo oczyszczone. Wojownik spalony we wlasnym tluszczu dogorywal w ogniu, podtrzymywanym przez ludzi Lardisa... Lotniak groteskowo wyciagal w strone nieba szkielet skrzydel, jego dluga szyja powoli zamieniala sie w plonaca maz, oderwala sie od reszty ciala i opadla, wzbijajac w niebo snop iskier i dymu... Zakrwawiona rekawica bojowa porucznika lezala na miejscu starcia; w srodku wciaz jeszcze byla zacisnieta piesc, odcieta ostra maczeta na wysokosci nadgarstka. Zauwazajac te pozostalosci, Lardis mruknal: - Niech ktos zrobi z tym porzadek, dobrze, Andrei? Nie chcialbym, zeby cos zatrulo ziemie. Oby powietrze, ktorym oddychaja te bydlaki, na wieki bylo zarazone tradem! Lardis, Andrei Romani, kilka osob ze starszyzny Cyganow, Nathan, Trask, Chung i trzech grotolazow szli razem, ostroznie omijajac niewykorzystane w bitwie, zamaskowane pulapki na wojownikow. Kiedy zblizali sie juz do celu wedrowki, zobaczyli nagle wielkie poruszenie przy glownym wejsciu do Skalnego Schronienia! Nathan mogl sie tego spodziewac, w koncu nie pierwszy raz uczestniczyl w czyms takim. Wiadomosc o jego powrocie dotarla do jego matki i nic na ziemi, w powietrzu, ogniu czy wodzie nie mogloby powstrzymac Nany Kiklu od spotkania z synem! W jego strone biegla nie tylko matka, ale takze Misha, jego mloda zona, z ktora tesciowa dzielila swoje obowiazki. Po chwili stanely i Nathan spogladal na wpatrzone w niego kobiety. Misha chciala pasc mu w ramiona; piers jej falowala, oczy zas miala zamglone i wypelnione jego widokiem. Ale zatrzymala sie ze wzgledu na matke Nathana, ktora podeszla i uderzyla go w policzek! Po czym spojrzala na swoja dlon i wybuchla lzami! Nikt wczesniej, nawet Nathan, nie widzial jej w takim stanie! Ale on wiedzial dlaczego, podobnie jak wszyscy obecni. Tak wiec tylko Nana byla zaskoczona wlasnym zachowaniem! Po chwili padli sobie w objecia i Nathan wiedzial, ze matce nic sie nie stalo. Kiedy sie w tym upewnil, poszukal wzrokiem Mishy. Misha byla juz spokojniejsza i czekala na swoja kolej, lecz z jej postaci mozna bylo wyczytac wyrazny przekaz: Naprawde juz jestes, moj ukochany! W koncu Nana uwolnila go z objec, a Nathan z roziskrzonymi oczami odwrocil sie w strone Mishy. A wtedy... wszyscy mezczyzni, wlacznie z Nathanem, wybuchli nerwowym smiechem, kiedy Misha pochylila glowe, zwezila oczy, pogrozila palcem, po czym wydala dziwny pisk i padla w jego ramiona, pokrywajac mu jednoczesnie cala twarz tysiacem pocalunkow! Wowczas Nathan wiedzial, ze w koncu powrocil do domu. Ale zanim mogli byc razem: - Nathan - warknal Lardis. - Musimy jeszcze porozmawiac. Ty, twoi ludzie oraz ja i moi ludzie. Pozniej znajdziecie czas na... porzadne powitanie. Mamy jeszcze wiele do omowienia i do zrobienia. Panie beda musialy nas zrozumiec. -Dlugo to potrwa? - Wystraszyly sie Nana i Misha, po czym Misha zaprotestowala: - My tez mamy pytania i wiele musimy sie dowiedziec! - Nastepnie spojrzala na Nathana i wykrzyknela: -Myslalam, ze przepadles na zawsze - martwy, nieumarly, wyssany z zycia, czerwonooki niewolnik z Wiezycy Gniewu! Matka jednak potrzasnela glowa. - Ona wiedziala, ze tak nie bylo. I ja takze. -Wiedzialyscie? - Patrzyl to na jedna, to na druga. Matka wzruszyla ramionami. Jej oczy juz obeschly, ale czuc bylo sarkazm w glosie, kiedy powiedziala: - Oczywiscie! W koncu slonce nadal wschodzilo o swicie, prawda? - A gwiazdy swiecily w nocy tak jasno, jak nigdy wczesniej. - Z usmiechem na ustach dodala Misha. - No dobrze, idz i pogadaj z nimi - odezwala sie Nana. - Lardis, macie najwyzej jedna godzine i ani minuty wiecej! - Choc Lardis byl najwiekszym ze znanych wodzow cyganskich, szanowanym nawet przez Wampyry, to slowa Nany brzmialy jak rozkaz. Kobiety odeszly, nie czekajac na odpowiedz. -Chodzcie - powiedzial Lardis. - Mam dla was przygotowane pokoje w Schronieniu. - Przed glownym wejsciem stary Lidesci odwrocil sie i dodal, zwracac sie do wszystkich: - Jesli nie macie zadnych zadan, to przespijcie sie, niedlugo trzeba bedzie wstawac. Rano ruszamy na szlak Wedrowcow. Podstawa Skalnego Schronienia byla zaglebiona w zboczu jednego ze wzgorz, ktorych pasmo wznosilo sie i zamienialo w gory. Przez wiele lat woda wydrazyla w kredzie system jaskin, ktory byl zamieszkiwany juz od czasow prehistorycznych. Schronienie bylo znakomitym miejscem na oboz i warownie. Panowala w nim stala temperatura i bylo dosyc przestrzeni, zeby pomiescic cale plemie. Podstawa Schronienia byla skala kredowa, ktora przechodzila w twardy piaskowiec, a od polowy wysokosci w granit. Gdyby Lidesci znal geologie, to wiedzialby, ze skala byla pochodzenia wulkanicznego i zwietrzala w ciagu tysiacleci. Najwyzszy poziom jaskin konczyl sie na wysokosci piaskowca, a od tylu ograniczala ja skala wzgorza. O ile wiec Schronienie wydawalo sie byc bezpiecznym miejscem, to moglo sie takze okazac pulapka. Dlatego stary Lidesci wydrazyl drogi ewakuacyjne w kredzie i piaskowcu, ktore prowadzily na zewnatrz po obu stronach wzgorza. Tunele byly szerokosci czlowieka i ktos tak duzy, jak wampyrzy lord mialby trudnosci z przecisnieciem sie przez nie, zas jego rozne stwory nie mialyby takiej mozliwosci. Gdyby Wampyry, ich pacholkowie, czy potwory kiedykolwiek dostaly sie do wnetrza, Lardis ucieklby przez tunele i wysadzilby zaminowane prochem wejscia, zakopujac zywcem wszystko i wszystkich znajdujacych sie w srodku! Jaskinie Lardisa oswietlaly palace sie swieczki i pochlonie. Bylo dosc ciasno, ale zmiescili sie wszyscy. Mozna bylo w koncu porozmawiac i opowiedziec pare slow o sobie. Nathan czul, ze jest mu ciasno, kiedy zajmowal miejsce przy wielkim, owalnym stole naprzeciw Lardisa. Pomieszczenie bylo bardzo niskie i trzeba bylo uwazac, zeby nie uderzyc sie w glowe. Ben Trask usiadl na lewo od Nathana, a David Chung po prawej stronie. Trzech grotolazow usiadlo obok Chunga, majac po przeciwnej stronie stolu czterech ludzi Lardisa. Nathan znal kilku z nich, ale pozostalych widywal sporadycznie lub wcale. Byl zadowolony z obecnosci Andreia Romani i mysliwego Kirka Lisescu, ktoremu usmiech rozpromienial twarz w oczekiwaniu na sposobnosc zamienienia kilku slow z mlodym przyjacielem. Nathan zdawal sobie sprawe z tego, ze dla ludzi ze swojego plemienia byl nowym Nekroskopem! Po pierwsze, przez trzy lata mieszkal na pustyni z Tyrami oraz w Runicznym Dworze lorda Maglore'a Jasnowidza. Kiedy przed kilku miesiacami uciekl stamtad na skradzionym lotniaku, nikt nie wiedzial, czy Nathan zyje, czy jest martwy, czy tez znajduje sie w stanie pomiedzy tymi dwoma opcjami. Zmienil sie takze jego wyglad zewnetrzny. Nie byl juz nastolatkiem, tylko mezczyzna i to na dodatek bardzo wyjatkowym! Ponadto jego wlosy nie przypominaly juz jasnych klosow zboza, nie mial jasnej cery, lecz smagla opalenizne, ktora zawdzieczal greckiemu sloncu. No i byl Nekroskopem, jak to precyzyjnie okreslil Lardis Lidesci. Kirk Lisescu zauwazyl ponadto: - W twoich oczach jest to samo zamyslenie, ktore cechowalo twojego ojca! -Nikomu nie wolno mowic o tym, ze Nathan jest Nekroskopem - odezwal sie Lardis. - Jesli ktos nie umie lub nie moze dotrzymac tajemnicy, niech wyjdzie teraz i pozostawi w tym pomieszczeniu wszystko, co uslyszal do tej pory. - Nikt nie poruszyl sie po uslyszeniu tego oswiadczenia. -Cieszy mnie brak reakcji! - Powiedzial Lardis. -Dzisiaj stoczylismy bitwe - odezwal sie Nathan. - Wampyry odkryly Skalne Schronienie. Jak to sie stalo? -Przewidywalem to wiele lat temu i jeszcze tej nocy sie przeniesiemy. -Zjawilo sie ich tutaj nadspodziewanie duzo. To znaczy, nie bylo widac Wampyrow, przynajmniej na ziemi, ale ich ludzie i stwory... - Swiadomie zawiesil glos. Zaakcentowal wyraznie ostatnie slowa tak, zeby Lardis wiedzial o co mu chodzi. Teraz stary Lidesci musial odpowiedziec w taki sposob, zeby Nathan zrozumial, a pozostali nie dowiedzieli sie wszystkiego. - Doszly nas sluchy, ze na wschodzie - Lardis mowil powoli, cedzac slowa - mieszkaja plemiona, ktore poddaly sie wampyrzej niewoli - tchorzliwe psy! Gniewica i reszta tych krwiopijcow odnowily ten proceder. Co wiecej, wyglada na to, ze Wampyry zjednoczyly sie, powiekszaja swoje sily. Slyszelismy takze, ze wsrod nich jest calkiem nowy lord. Niewiele jeszcze o nim wiemy, ale to, co wiadomo nie jest dobre. Chodza sluchy, ze to nekromanta! Podobno ludzie Karla Zestosa widzieli go, jak grzebal sie w padlinie. Jesli to prawda, to moze byc on nekromanta! Nathan pokiwal glowa, dajac do zrozumienia, ze wie, o co chodzi. Zrozumial, ze Lardis wie, iz jego brat jest Wampyrem, nie jakims "zwyklym" wampirem, ale wampyrzym lordem. A w dodatku... nekromanta? Pod pewnym wzgledem bylo to zrozumiale: talent ojca odziedziczyl zarowno Nestor, jak i Nathan. Lecz o ile Nathan zrobil z tego dobry uzytek... Stary Lidesci zatrzymal te wiadomosc dla siebie, zeby nie ranic Nany Kiklu i nie nadszarpnac wiarygodnosci Nathana. Byly ku temu wazne powody: Ludzie Lidesci nie zapomnieli, jak Harry Keogh dolaczyl do swojego syna Mieszkanca w walce ze Starymi Wampyrami, obracajac wniwecz ich potege i zamczyska. Pamietano takze o tym, jak Harry stal sie Wampyrem! Gdyby sie roznioslo, ze Nestor zostal swiezym lordem w Wiezycy Gniewu i to nie tylko lordem, ale takze nekromanta, to... ...Stare powiedzenie "jaki ojciec, taki syn" mogloby nabrac nowego i przerazajacego znaczenia! A jakby to wplynelo na Nathana? Dzisiaj Nekroskop... ale co stanie sie jutro? Czy to ma jakies znaczenie, ze urodzil sie zanim Harry Keogh zostal Wampyrem? Czy ktokolwiek by sie nad tym zastanawial, gdyby dowiedziano sie, ze jego brat jest potworem? Nawet Lardisowi spedzalo to sen z powiek; i gdyby nie kochal Nathana, jak wlasnego syna, gdyby nie stracil wlasnego syna... ale przeciez kochal i to wyjasnialo sprawe. Nathan patrzyl badawczo na Lardisa, ale jego uwazne spojrzenie zmienilo w koncu obiekt zainteresowania. Mieli wspolna tajemnice i jak na razie nikt, oprocz nich, jeszcze o niej nie wiedzial. Lardis rozluznil sie, skinal glowa i zwrocil sie do Nathana: - Dobra, mysle, ze nadszedl czas, zeby twoi przyjaciele sie przedstawili. Potem posluchamy o tym, co ciebie spotkalo. Ostatnia opowiesc, ktora slyszalem z twoich ust byla naprawde niesamowita, mysle, ze teraz opowiesz cos jeszcze bardziej nieslychanego! Zabierajmy sie szybko do tego, bo twoja matka dala nam tylko godzinke. - Potarl brode z udawanym zatroskaniem, usmiechnal sie szeroko i dodal: - Co za dziewczyna, ta twoja matka. Nie chcialbym jej wejsc w droge! Przybysze z rownoleglego swiata zaczeli mowic o sobie. Z powodu roznych jezykow nie obylo sie bez drobnych komplikacji. CZESC PIATA: Nathan: zwyciezca dla zywych, marzyciel dla zmarlych I Stare znajomosci Nathan popatrzyl na Traska i Chunga, po czym powiedzial: - To przyjaciele mojego ojca, a teraz sa moimi przyjaciolmi. Mieszkancy Krainy Piekiel, jak sie to tutaj nazywa, ale pomimo tego, co opowiadala Zek Foener, w rzeczywistosci to nie jest pieklo. Spotkalem sie z Zek i wspominala ciebie z wielka czuloscia!-Ooooch! - Zdziwil sie Lardis. - Naprawde widziales sie z Zekintha? Co u niej slychac? A co u Jazza? Ten to potrafil walczyc! Powinni byli zostac tutaj! Mam nadzieje, ze pokochali sie. Kiedys bylem niemal zazdrosny o niego... to znaczy, bylo to jeszcze zanim poznalem blizej Lisse! Jazz i Zek: mieli dobra i goraca krew, prawie jak Cyganie. Ich dzieci wnioslyby wiele nowego do Krainy Slonca. -Byli para - powiedzial Nathan. - Zek... przezyla i ma sie dobrze. Zaprowadzila mnie na grob Jazza, ktory znajduje sie w tak pieknym miejscu, ze nie uwierzylbys. Towarzyszyc jej... bylo prawdziwa przyjemnoscia. - Omal nie dodal, ze mial przyjemnosc spotkac sie i rozmawiac z bohaterem licznych opowiesci o bojach toczonych przez Lardisa. Pewnie nikt ze sluchajacych nie zrozumialby go; zwykly czlowiek moze sie spotkac tylko z kims, kogo mozna dotknac i nie dotyczy to osob przebywajacych na cmentarzu. Zmieniajac temat, Nathan polozyl reke na ramieniu Bena Traska. -To bardzo dzielny czlowiek, bez niego nie moglbym wrocic. Przybyl tutaj, aby pomoc mi zniszczyc Wampyry! - Co po czesci bylo prawda. - Na imie ma Ben i musisz o tym wiedziec, Lardis, ze Zekintha bardzo za nim teskni! Jest jeszcze jedna wazna sprawa, ten czlowiek ma szczegolne zdolnosci: wie, kiedy ktos mowi prawde. Sprobuj go oklamac, a od razu to wyczuje. Wskaz mu niewlasciwa droge, a on pojdzie inna. Lardis uwaznie przygladal sie Benowi, ale nie trzeba bylo sie niczego doszukiwac. Skoro Zek uznala go za dobrego czlowieka, to na pewno nim byl! -Ten niski, zolty mezczyzna ma na imie David - kontynuowal Nathan i ujal Chunga za ramie. - Podobnie jak ty, Lardis. potrafi widziec. Jego talent jest dziedziczny, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Lardis wodzil wzrokiem od Traska do Chunga i z powrotem. -Bardzo dobrze, przywykniemy do tych dziwnych zdolnosci. Wampyry przeciez tez sa utalentowane. Ben, David, witamy w Skalnym Schronieniu. Szkoda, ze nie bedziemy mieli okazji poznac sie blizej, ale niedlugo wyruszamy stad. Od kiedy Gniewica i jej plemie wiedza o nas, to miejsce przestalo byc bezpieczne. Trask przytaknal i powoli, z namyslem powiedzial w jezyku Cyganow: - Dziekuje za przyjecie w wasze szeregi. Widac, ze Nathan ma wasze pelne zaufanie. Nietrudno to zrozumiec, przez wiele lat darzylem zaufaniem jego ojca. Znalem go od czasu, gdy... byl zwyklym czlowiekiem, a takze pozniej, jeszcze zanim przeszedl do Krainy Gwiazd. Nic nie mogloby go zmienic, nawet na samym koncu jego drogi. -Wiem - odpowiedzial Lardis - bylem tam wowczas! - Po czym dodal ze zdziwieniem w glosie: - Mowisz naszym jezykiem! Niezbyt dobrze, ale jednak. Zauwazylem to juz wczesniej, kiedy zartowalismy, a ty sie smiales! Jak to mozliwe? Trask wzruszyl ramionami; wygladalo na to, ze sie zastanawia. -Mam zdolnosci jezykowe. W moim swiecie uzywa sie wielu jezykow. Troche ich poznalem - nie za wiele, po kilka zwrotow - w wiekszosci z nich. Twoj swiat jest dziwny i... musze przyznac, ze sam czuje sie tym zaskoczony! Tym razem to Nathan znal "prawde" na ten temat: - Masz taki talent - powiedzial. - Wszyscy esperzy maja latwosc przyswajania jezykow, szczegolnie ci, ktorzy korzystaja ze zdolnosci paranormalnych. Ja, Zekintha, przypuszczam, ze inni takze. Jest nam o wiele latwiej dopasowywac slowa do mysli. Ty, Ben, jestes ludzkim wykrywaczem klamstw, poznajesz prawde dotyczaca poruszanych zagadnien, w tym takze slow. Nie potrafie lepiej tego wyjasnic, Ian Goodly ma takie zdolnosci, a... David? - Spojrzal pytajaco na Chunga. -Rozumiem wiekszosc z tego, co mowicie - przytaknal Chung. - Jestem mieszanina kultur i jezykow. Chinscy rodzice, angielskie wychowanie, w szkole troche niemieckiego i francuskiego -reszta przychodzi do mnie w sposob naturalny. -Nie. - Trask pokrecil glowa, - W sposob metafizyczny! Nathan ma racje: to nasze zdolnosci paranormalne. Ucichli i Nathan wskazal na milczacych, a zarazem zaskoczonych, a nawet zszokowanych grotolazow. Siedzieli po jego prawej stronie, pomiedzy Chungiem a Kirkiem Lisescu. Nathan byl nieco zaklopotany; spotkal tych mezczyzn w Rumunii i od tamtej chwili sprawy potoczyly sie tak szybko, ze nie mial czasu niczego sie od nich dowiedziec. Zapomnial nawet, jak sie nazywaja. Jeden z nich, odgadujac mysli Nathana, powiedzial: - Nazywam sie John Carling. Moi przyjaciele to Jim Bentley i Orson Sangster. Niewiele rozumiemy z tego, o czym mowicie. No, ten, jak to nazwac, rownolegly swiat? To po prostu koszmar! Ale poniewaz jestesmy grotolazami i przywyklismy do poruszania sie pod ziemia... jestesmy przekonani, ze jakos sie stad wydostaniemy! Chcielibysmy tylko wiedziec, o co tutaj chodzi? Przynajmniej wy jestescie nastawieni przyjaznie, no i jestescie ludzmi! Benowi Traskowi zrobilo sie ich zal. Powiedzial: - Kiedy znajdziemy troche czasu, to opowiem dokladniej, w co wdepneliscie. Jesli jednak powiem wam, ze to, co tutaj sie dzieje, ma znaczenie dla przyszlosci Ziemi, to moze doda wam to troche otuchy. W kazdym badz razie, chcecie czy nie, przez jakis czas tutaj pozostaniemy. Sprobujcie nauczyc sie tego jezyka. Kiedy Trask mowil, Nathan przygladal sie starszyznie Lardisa. Dobrze znal Kirka Lisescu i Andreia Romani, pozostalych mezczyzn spotkal dopiero teraz. Wygladalo na to, ze ubylo kilka osob ze starej ekipy. Nathan chcial sie czegos o nich dowiedziec i zapytal: - A co z...? - Jednak natychmiast przerwal wypowiedz. Przebywajac wsrod Tyrow nauczyl sie telepatii, a takze tego, zeby unikac ingerencji w czyjs umysl. Jednak mysli Andreia byly tak silne, ze nie musial dokanczac pytania. Bez najmniejszego wysilku zorientowal sie, ze bracia Romani, Ion i Franci, zostali zabici podczas ostatniego ataku na Schronienie. Widzac zmieszanie Nathana i odgadujac tresc jego pytania, Andrei pokiwal glowa, mowiac: - Odeszli, jak wielu przed nimi. Bronili Schronienia. Jedna z naszych rakiet trafila wojownika w jego pecherze gazowe i podpalila go. Bestia spadla na ziemie i byla ogluszona. Ion i Franci pobiegli, zeby wylac na niego goraca smole. Ale... diabel mial w sobie wiecej zycia, niz mysleli. Oczy Andreia zasnuly sie mgla. Otrzasnal sie i dokonczyl: - Tak to bylo. Nathan odebral jego smutek oraz zal i wszyscy, byc moze z wyjatkiem grotolazow, powrocili mysla do poleglych. Z szacunku do nich, Nathan odczekal chwile, z drugiej strony nie chcial jednak marnowac czasu. Podjal opowiesc od momentu, gdy zostal zrzucony z lotniaka w swiecaca Brame do Krainy Piekiel. Wychodzac po drugiej stronie, w Perchorsku dostal sie do niewoli, ale udalo mu sie uciec. Na terytorium nieprzyjaciela zaprzyjaznil sie z ziemskimi Wedrowcami (Lardis i jego ludzie nie mogli wyjsc ze zdumienia: co, Wedrowcy w Krainie Piekiel? Nathan z kolei nie chcial rozwodzic sie nad szczegolami.), ktorzy ukrywali go, az do chwili, kiedy Trask ze swoimi ludzmi nie przejeli go i nie odstawili w bezpieczne miejsce. Z pomoca nowych przyjaciol Nathan odkrywal zwiazki typowe dla Nekroskopa. Uczac sie sztuki zwiedzania roznych miejsc, stal sie Wedrowcem najwyzszej klasy! Korzystajac z drugiej Bramy wrocil do swojej ojczyzny zabierajac ze soba zapas broni z Krainy Piekiel w nadziei, ze z jej pomoca pokonaja Wampyry. Jesli chodzi o Traska, Chunga i pozostalych, to znalezli sie tutaj przypadkowo, ale podzielaja pragnienie zniszczenia Wampyrow. Mieszkancy Piekiel uwazaja Brame za wielkie zagrozenie dla ich swiata i chca jak najszybciej na zawsze ja zamknac. Dlatego Trask wraz z reszta musza bez najmniejszej zwloki wracac do swojego swiata i zrobia to, gdy tylko wyszkola ludzi Lardisa w poslugiwaniu sie bronia Ziemian. Po powrocie do Krainy Piekiel beda wysylac transporty z bronia i amunicja do czasu, az Brama nie zostanie zamknieta. Nathan wspomnial takze, ze dowodca nieprzyjaciol z Perchorska przeszedl przez Brame razem z oddzialem zolnierzy. Cyganie powinni wiedziec, ze nie wszyscy obcy sa dobrymi ludzmi. Nathan nie przejmowal sie wcale losem Turkura Tzonova, ale obawial sie jednoczesnie, ze uzbrojenie jego oddzialu mogloby wpasc w rece Wampyrow. -Albo w rece poddanych lady Gniewicy zza przeleczy -dodal Lardis, gdy Nathan skonczyl mowic. Splunal przy tym na zakurzona podloge. Nathan zmarszczyl brwi. -Zapomnialem o nich. Moze powinienem sie zorientowac, co mozna zrobic w sprawie Tzonova. Mam swoje powody, zeby go nienawidzic i mam nadzieje, ze wpadnie w moje rece. -Kim sa owi Cyganie, Wedrowcy z Krainy Piekiel? - Lardis byl nimi niezwykle poruszony. Nathan zastanawial sie przez chwile szukajac najlepszych slow, zeby to wyjasnic. -Oni sa prawdziwymi Wedrowcami - powiedzial. - Cyganami, a przynajmniej ich przodkowie nimi byli. W Krainie Piekiel nazywa sie ich Cyganami, tak jak tutaj. Przybyli przez Brame. -Chcesz powiedziec, ze pochodza z Krainy Slonca i Krainy Gwiazd? Nathan przytaknal. -Tak. Przywodca plemienia z ktorym mieszkalem - mieszkalem w wozie wodza - byl przodkiem w prostej linii. Plynela w nim prawdziwa krew Cyganow, znal tez historie swojego rodu i byl ostatnim potomkiem w tej linii. Prawdopodobnie zabierze historie do grobu. Nazywal sie Ferengi! Lardis wybaluszyl oczy. - Ferengi? Chcesz powiedziec, Ferenc? - Odwrocil sie i znowu splunal. - Od niepamietnych czasow Ferencowie sa przekleci. Wsrod starych Wampyrow zawsze byl jakis Ferenc. Kiedys widzialem Fessa Ferenca, mial wielka glowe i znieksztalcone cialo. Ale... zeby Ferengi byl Cyganem? Nathan pokiwal glowa. -Ferency to dosc popularne nazwisko na Ziemi. Zwlaszcza w Rumunii! Andrei westchnal glosno: - Co powiedziales? W Rumunii? -Tak - odpowiedzial Nathan. - W Krainie Piekiel jest Brama. Pierwsza z dwoch Bram, a jej wylot znajduje sie w Rumunii. Rowniez Cyganskie plemiona nosza wspolna nazwe - Romowie! Andrei byl w szoku. Rozgladal sie dookola, po czym zwrocil sie do Lardisa: - Czy oni mnie nie obrazaja? Wychodzi na to, ze moi przodkowie wyruszali do Krainy Piekiel, jako niewolnicy Wampyrow! Nathan blyskawicznie udzielil kolejnego wyjasnienia: - Niekoniecznie. Romani to dosc powszechne nazwisko, mam nadzieje, ze mi wybaczysz to stwierdzenie. Na przyklad, w tutejszych gorach mieszka wielu Romanich, ktorzy nie sa z toba spokrewnieni. Trask spojrzal na zegarek: - Zaraz minie godzina - powiedzial. -Czas konczyc spotkanie - odezwal sie Lardis. - Wszyscy padamy z nog. Byl to smiertelnie meczacy dzien dla Cyganow, a co dopiero dla - jak was nazwac - dla Piekielnikow? - Usmiechnal sie szeroko, ale juz po chwili spowaznial. -Pokaze wam kwatery. Uwazajcie na glowy i nie liczcie na dlugi sen. Jeszcze przed polnoca wyruszamy w droge. Na razie nie bede mowil dokad. O wschodzie rozbijemy oboz w nowym miejscu i bedziemy mieli dosc czasu, zeby nauczyc sie poslugiwac bronia oraz porozmawiac. Lardis rozlozyl szeroko rece, jakby chcial objac cala szostke (a moze siodemke, wliczajac Anne Marie) i powiedzial: - Sluchajcie, nie za bardzo umiem dziekowac, ale przyjmijcie moje najwieksze podziekowania! Nie mam zadnych watpliwosci, ze uratowaliscie nam zycie. Wiem, ze gdy tylko bedzie to mozliwe, urzadzimy wielka uroczystosc z tej okazji! I badzcie pewni, ze bedziecie honorowymi goscmi! Kiedy jego ludzie zapalali pochodnie i przygotowywali sie do opuszczenia jaskini, Lardis krzyknal glosno: - Aha! I jeszcze jedna rzecz. Musze was ostrzec, ze jest tu wiele zgrabnych, smaglych dziewczat. Uwazajcie na siebie, mieszkancy Piekiel! Mozecie mi wierzyc, ze one na pewno zechca was jak najserdeczniej ugoscic! Nastepnie wszyscy ruszyli w droge labiryntami Schronienia... Nathan westchnal przez sen, po czym wyraznie wymowil dziwne imie: - Thikkoul! Przez chwile poruszal sie, przeciagnal i przekrecil sie na bok przez sen. Misha obudzila sie, zrobila mu wiecej miejsca, po czym, kiedy juz sie uspokoil, znowu go objela. Przesunela reka po jego ciele, przycisnela piersi do plecow Nathana, odnalazla jego meskosc, ktora byla teraz mieciutka. Zawsze zadziwialo ja, jak cos tak malego i miekkiego stawalo sie tak duze i twarde. I to jak szybko! Ale tym razem kochanie sie przekraczalo sily Nathana. Misha zastanawiala sie, o czym teraz sni jej ukochany. Jakby w odpowiedzi Nathan powtorzyl: - Thikkoul! Niemal nie otwierajac ust. Lezal calkowicie bez ruchu i Misha domyslila sie, ze Nekroskop czegos nasluchuje. Ale czego...? Nathan! Nekroskopowi wydawalo sie, ze wolanie dobiegalo z bardzo daleka, a glos brzmial jak wspomnienie sprzed milionow lat. Ale w jaki sposob mozna przypomniec sobie glos, ktorego nigdy w zyciu sie nie slyszalo? Glos osoby, ktora zmarla przed narodzinami Nathana? Zwyczajny czlowiek - albo zwyczajny umysl - nie byl w stanie tego doswiadczyc, chyba, ze bylaby to pamiec miedzypokoleniowa, jesli mozna wierzyc w przekaz tego rodzaju. Jednak normalni ludzie nie potrafia komunikowac sie ze zmarlymi. Nathaaan! Glos dal sie slyszec ponownie i brzmial jak echo dobiegajace spoza przestrzeni i czasu, jednak bardziej wyrazne niz wiekszosc snow. Nekroskop potrafil odroznic wezwanie od snow, dlatego po raz trzeci wymowil przez sen imie rzeczywistej, choc bezcielesnej istoty: -Thikkoul! Tym razem jednak mowil juz tylko do siebie w mowie zmarlych, ktora znal rownie dobrze, jak jezyk ojczysty. Nathaaan! To naprawde ty? Hm. Ktoz inny moglby to byc? No, a ktoz inny moglby wolac, jesli nie Thikkoul, astrolog Tyrow, ktorego talent wielokrotnie przewyzszal zdolnosci Iana Goodly'ego. Thikkoul wyczytal w gwiazdach przyszlosc Nathana. Nathan przypomnial sobie, o czym powiedzial mu Thikkoul: ze na krotko spotka sie ze swoja matka i Misha, po czym zniknie z tego swiata "w mgnieniu monstrualnie rozwartego oka!" I tak sie stalo; zniknal z tego swiata po tym, jak wampyrzy porucznik Nestora wrzucil go w obszar Bramy do Krainy Piekiel. -Ale nie przewidziales mojego powrotu. Bo nie zaglebialem sie dalej w przyszlosc! Po co mialbym to czynic? Dla mnie calkowite znikniecie jakiegos czlowieka, oznacza jego zaglade. Prawde mowiac spodziewalem sie, ze jeszcze porozmawiamy, jednak z perspektywy miejsca wiecznego spoczynku. Czy martwi cie moja pomylka? -Oczywiscie, ze nie. O nic cie nie obwiniam, twoje przepowiednie sprawdzily sie. Bylo tak, jak mowiles: odczytywanie przyszlosci jest zwodnicze. To, ze cos nas spotka jest nieuniknione, ale jak do tego dojdzie, zalezy od czasu i przyplywow! Przyplywow? -To slowo z innego swiata. - Thikkoul zrozumial je natychmiast, jeszcze zanim Nathan podjal probe wyjasnienia. Tyrowie posiadali wspaniale zdolnosci paranormalne, a ich Ogromna Wiekszosc praktykowala mowe zmarlych na dlugo przed pojawieniem sie Nathana na swiecie. Inny swiat! Czyz nie tego wlasnie szukales? Dlaczego wrociles? -Wrocilem dla tego swiata i wszystkiego, co tutaj kocham. Domyslam sie, ze rowniez z powodu tego, czego nienawidzisz. -Wampyrow? O, tak! Moze w koncu uda nam sie zniszczyc je wszystkie... - Nathan przerwal wypowiedz, poniewaz nie chcial sie wdawac w szczegoly. Uznal, ze lepiej zachowac tajemnice nawet, jesli rozmowca byl zmarly. Dlatego zmienil temat: - Thikkoul... skad wiedziales, ze wrocilem? Ty? Jedyny czlowiek, ktory kroczy pomiedzy zyciem a smiercia? Bedacy mostem pomiedzy roznymi narodami, poslancem laczacym rozne sfery egzystencji? Kiedy od nas odszedles, bylo to tak, jakby zgasla jedyna swieczka oswietlajaca mroki, kiedy wrociles, swieca rozgorzala plomieniem! Pewnie sprobowalbym skontaktowac sie z toba wczesniej, ale nie mielismy dosc smialosci. -My? -Ja i wszyscy przyjaciele sposrod pradawnych Tyrow, z ktorymi kiedys rozmawiales i ktorych slowa przekazywales zywym. W jaskini Pradawnych Rogei, Shaeken i inni odczuli nagle podekscytowanie! Korzystajac z mowy umarlych, poinformowali znajomych z innych miejsc. W koncu wiadomosc o tym, ze wrociles, dotarla do mnie. Musialem oczywiscie porozmawiac z toba i zaoferowac ci moje uslugi. - Jakie uslugi? Teraz, gdy istnieje dla ciebie przyszlosc, moga ci ja przepowiedziec! Przyznaje, ze robie to w rownym stopniu dla siebie, jak i dla ciebie. Dzieki oczom Nekroskopa znowu zobacze gwiazdy! Nathan zastanawial sie przez chwile. -To moze byc bardzo cenne - odezwal sie w koncu. Po czym dodal z pewnym wahaniem: - Jednak z drugiej strony, skoro niczego nie mozna zmienic z...? To znaczy, skoro to co bedzie, to bedzie...? To prawda, przytaknal Thikkoul. Nie moge cie winic za to, ze nie chcesz poznac przyszlosci. W koncu przyszlosc czlowieka, nawet Nekroskopa, trwa tak dlugo, jak... -A jesli zmienie zdanie...? Dobrze cie rozumiem, powiedzial Thikkoul. Przeszkadzam ci, powinienes spac. Pamietaj, ze jesli kiedykolwiek bys mnie potrzebowal, zawsze mozesz do mnie sie zwrocic. -Dobrze - odpowiedzial Nathan i poczul, jak bezcielesna obecnosc Thikkoula opuszcza jego metafizyczny umysl, a dzwiek mowy zmarlych rozplywa sie w pustce. Po chwili sniacy umysl Nekroskopa byl znowu otwarty... ...Na proby nawiazania kontaktu wielu innych istnien, ktore staraly sie z nim porozmawiac od chwili jego powrotu przed kilkoma godzinami i ktore wiedzialy, ze najlepiej jest to zrobic podczas snu Nekroskopa. Przez kilka minut Nathan przysluchiwal sie telepatycznej rozmowie zmarlych, zanim nie pojawila sie mysl, ze to nie sen. Na jawie Nathan zorientowalby sie od razu i nawiazal polaczenie. Juz dawno temu rozwinal umiejetnosc telepatii do tego stopnia, ze precyzyjnie rozpoznawal poszczegolne mysli innych. W dziecinstwie nie potrafil rozmawiac ze zmarlymi i oprocz "swoich" wilkow z nikim nie komunikowal sie telepatycznie. Teraz zauwazyl, ze nie byla to ani mowa zmarlych Tyrow, ani Cyganow Musiala byc to zatem komunikacja telepatyczna. Kto jednak potrafilby tak sie porozumiewac? Trzeba to bylo sprawdzic nawiazujac lacznosc. Bylo cos, co zawsze zastanawialo Nathana; przedziwny zwiazek z kilkoma czlonkami wilczego stada. Teraz docieralo do niego, ze ten zwiazek mogl wynikac z pokrewienstw a. W koncu jego starszy brat - nie Nestor Kiklu, czy jak sie on tam teraz nazywal - ale Mieszkaniec byl wilkolakiem! Teraz zrozumial, dlaczego wilki nazywaly go "wujkiem". Faktycznie byl ich wujkiem! To dlatego wilki zawsze czuwaly nad jego bezpieczenstwem - kiedys probowaly mu powiedziec, ze tego chcialby jego ojciec! Nie budzac go, dotarly do jego swiadomosci, bo chcialy mu przekazac, ze nie jest jedynym Nekroskopem. Talent Harry'ego Keogha odziedziczyl takze Nestor oraz jego wilczy kuzyni. -Gdzie jestescie i dlaczego mnie wzywacie? - Spytal w myslach Nathan. Zeby cie powitac... oraz ostrzec, a takze prosic o pomoc. Chociaz nie wiem, jak moglbys tego dokonac. Sam masz problemy i mase pytan. Na jedno moge ci odpowiedziec: jestem wysoko w gorach. -Witaj Blysku, witajcie Grymasie i Ciety, jesli mnie slyszycie. Jesli bede mogl wam pomoc, to na pewno tak uczynie. Przed czym chcecie mnie ostrzec? Przed Wampyrami! -Oczywiscie. Juz je spotkalem. A wiec przynajmniej wiesz o Gniewicy i jej ekipie. Po plecach Nathana przebiegl zimny dreszcz. -Chcesz powiedziec, ze jest ich wiecej? Tak, dzien temu przybyly ze wschodu... -Ile ich jest? Wiecej niz potrafimy policzyc! Jestesmy wilkami i znamy sie na liczeniu. -Widzieliscie je? Twoj kuzyn Ciety je widzial. Ciety przewodzi stadu, ktore przebywa na wyzynach za przelecza. Widzial je w miejscu zwanym Rzeczna Skala. Rozbily tam wielki oboz. Grymas tez kilku z nich widzial, tereny jego stada rozciagaja sie od przeleczy do Dwoch Brodow. Moje stado przemierza tereny na zachod od Grymasa do Skarpy Tireni. Dalej grasuje niebezpieczna, stara, wilcza suka. To zwykla, a zarazem niezwykla wilczyca! Bardziej zajadla od psa. Jest przywodczynia stada. Szanuje-my sie nawzajem i nie wchodzimy sobie w droge. - Ale ty nie widziales Wampyrow ze wschodu? - Spytal Nathan. Rozmawialem z Cietym i Grymasem. Czy nie wystarczy, ze oni je widzieli? -Wystarczy - przytaknal Nathan. - Powiem ci, ze spodziewalem sie ich najazdu. Dlatego przywiozlem ze soba dziwna bron z dziwnego kraju i bede z nimi walczyc! Jesli chcecie sie do nas przylaczyc, to szarzy bracia moga zostac zwiadowcami, a ja z Cyganami bedziemy walczyc! Bedziemy wam towarzyszyc. Z tymi slowami dalo sie odczuc wielka ulge. -Mieliscie klopoty? Dziwi cie to? Gniewica i jej banda zywia sie wilczymi sercami, nerkami i szczeniakami, ktore ssa jeszcze mleko. Nie sadzisz, ze to klopot? Dlatego podzielilismy sie na trzy stada. Jako wielka horda stanowilismy zbyt latwy cel do wysledzenia! Wampyry spychaly nas ze skal, spuszczaly na nas lawiny, uzywaly szczeniat za przynete, wiedzac, ze ich matki pojda za nimi na pewna zgube. To zaraza! -Zawsze nia byli, takze w dawnych czasach. Wtedy mnie nie bylo. -Mnie takze. Ale Cyganie maja legendy. Ludzie, jesli dopisze im szczescie, zyja dluzej i przekazuja sobie doswiadczenia. - Nathan zatroskal sie. - Czy... Nestor polowal na ciebie? Sam Nestor nie. Ale chyba wszyscy pozostali! A jesli nie oni, to ich slugi. Jesli chodzi o Nestora... to robi cos gorszego niz polowanie na szarych braci. Czlonkowie mojego stada widzieli, jak babral sie w szczatkach innego Wampyra... -Wiem! - Przerwal mu Nathan. - Wiem... czym sie zajmuje Nestor. Jest nekromanta. Slyszalem o tym od starego Lidesci. Jesli chodzi o polowanie, to mnie dopadl, na szczescie nie na dlugo. I dlatego cie nie bylo? -Tak, bylem uwieziony w obcym swiecie. Jednak udalo mi sie uciec. Ale... - Nathan mogl tylko wzruszyc ramionami i powtorzyc: - Nestor nie jest za to odpowiedzialny. Jest Wampyrem! To ostatnie stwierdzenie bylo niczym strzala trafiajaca w serce Nathana i Blysk takze to odczul. Przykro mi, wuju. Mnie tez. Byl to glos Grymasa. I mnie. Tym razem byl to Ciety, ktorego ledwo co bylo slychac, poniewaz byl najdalej, na wyzynach za wielka przelecza. Nathan milczal przez chwile, zastanawiajac sie nad tym, co powiedzial Blysk. W koncu jednak zapytal: - Jaka rade dala wam matka, kiedy ostatnio z nia rozmawialiscie, w miejscu, gdzie spoczywaja jej szczatki? To ona powiedziala, zebysmy podzielili horde, odpowiedzial Blysk. To byla madra rada. Na jakis czas odnioslo to dobry skutek. W mniejszych grupach latwiej bylo sie ukrywac. Ale teraz, kiedy nadciagnela ta armia ze wschodu... -Zmniejszymy ich liczbe - zapewnil go Nathan. - Juz to robimy. Widzialem to, wtracil sie Grymas. Widzialem, jak cala chmura Wampyrow wylatywala z ostatniego zamczyska, kierujac sie w strone Siedliska lub Skalnego Schronienia. Kiedy jednak wracali, chmura znacznie sie przerzedzila! Blysk, jakby zarazony entuzjazmem swojego brata, dodal: Widzialem ogien dochodzacy z miejsca bitwy! Grzmoty i promienie swiatla przeszywajace niebo, a takze halas jakby ktos rozsadzal skaly! Nathan usmiechnal sie ozieble. - Tak, tym razem im sie dostalo. I teraz bedzie tak zawsze? -Miejmy nadzieje. Dajcie mi znac, gdybyscie mieli jakies nowe wiadomosci albo trudnosci. Sledzcie ruchy Wampyrow. Jestescie oczami jastrzebia, a Cyganie jego szponami! A kim ty bedziesz, Nathanie? Jego dziobem? -Mam nadzieje, ze tak. Bedziemy trzymac straz. Wystarczy na razie. Musze... jeszcze cie przed czyms ostrzec. Badz ostrozny, kiedy uzywasz mowy zmarlych. Nestor rowniez ja opanowal. Jednak w jego przypadku wyglada to inaczej... tak samo, ale odwrotnie. Tak jak swiatlo ksiezyca i swiatlo slonca: jedno jest zimne, a drugie cieple. Nestor podsluchuje zmarlych, a takze ciebie. Byc moze slyszy nas teraz. Wlasciwie to jestem tego pewien. W Nathanie natychmiast obudzila sie czujnosc i zaczal badac przestrzen mowy zmarlych. Na polnocy, w Krainie Gwiazd... odkryl obecnosc, inteligencje, nasluch? Jesli tak, to byla to minimalna i dobrze zamaskowana obecnosc. Nathan usmiechnal sie i przytaknal w mysli. -Bede o tym pamietac - powiedzial. - Tymczasem zegnajcie. Z daleka dobiegla mysl Cietego: Uwazaj na siebie, wujku! Wlasnie, dodal Grymas, ktory nie lubil sie rozgadywac. Nastepnie wilki zamilkly. Ale Nathan nie byl sam i wiedzial o tym... II Nowe kontakty i uniewaznianieumow Misha szybko zasnela, przytulila sie do Nathana, bezwiednie dostosowujac sie do ksztaltu jego ciala, ktore poruszalo sie przez sen bedacy w zasadzie byl czyms wiecej niz tylko snem.Widok gorskiej wyzyny, zawieszonego na niebie ksiezyca i gardel szarych braci, ktorzy wyspiewuja nieziemska kolysanke, piesn adoracji. Albowiem jak wszystkie nocne stworzenia zyjace we wszystkich swiatach, czcza swa srebrna, ksiezycowa pania... Wycie wilkow oddalilo sie i umilklo, Nathan byl jedyna slyszaca je osoba. A moze nie jedyna, poniewaz jego rozmowa z Blyskiem, Cietym i Grymasem byla prowadzona telepatycznie, a nie w mowie umarlych, ktora jest trudniejsza do podsluchania. Poniewaz Nathan spal, to nie mogl zabezpieczyc sie przed podsluchem. Zmarli wiedzieli o jego powrocie, a poniewaz nie pokladali w nim zbyt wielkiej wiary - moze wlasnie dlatego? - a takze w jeszcze mniejszym stopniu ufajac jego nekromantycznemu bratu, z zafascynowaniem przysluchiwali sie rozmowie z wilkami. Wsrod nich byl jednak jeden krzykacz. Nathan znal ten glos od dawna, zapamietal nawet imie zwiazane z tym glosem - Jasef Karis! Moze ktoregos dnia Nathan porozmawia z nim na osobnosci - o ile zgodzi sie na to reszta Cyganow. Wsrod calej Ogromnej Wiekszosci Krainy Slonca, Jasef zdawal sie zawsze trzymac strone Nathana, nie baczac na oburzenie swoich towarzyszy. Tak wiec w zupelnej ciszy, nie wazac sie mowic, ani nawet myslec zbyt intensywnie, Nekroskop zaczal nasluchiwac. Znowu tu jest! Czyzby w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd bylo za malo potworow? Mam juz tego dosyc, mowil Jasef Karis. Powiedzcie, dlaczego Tyrowie darza go takim szacunkiem, skoro jest czlowiekiem i to takim mlodym! Powinniscie ich posluchac, zwlaszcza ich Starszyzny. Dla zmarlych Tyrow Nathan jest bohaterem! A takze dla zywych. Uwierzcie mi, ze on jest jedyna szansa ratunku dla Cyganow! Jest nasza jedyna nadzieja na to, zeby Cyganie przetrwali i zeby ktos zatroszczyl sie o wasze groby. Chocby te nieliczne. Nathan dobrze rozumial ostatnie slowa. Od niepamietnych czasow Cyganie palili swoich zmarlych, a zwlaszcza tych, ktorzy zgineli z rak Wampyrow. To byl jedyny bezpieczny sposob. Jesli jednak kobieta lub mezczyzna zgineli w wypadku, albo umarli ze starosci lub na skutek choroby i byli przy tym szanowanymi osobami, to chowano ich w ziemi. Niektore z plemion mialy nawet specjalnie wyznaczone miejsca do tego celu. Nie wierzcie mu, odezwal sie inny glos. Ten czlowiek rozmawia z wilkami, a jego brat jest nekromanta i Wampyrem. Jesli mu uwierzycie, to zdradzi mu wasze miejsca pochowku! Nieprawda!, powiedzial Jasef. Tylko on moze uratowac nasze dzieci. Nathan nie byl w stanie dluzej sie powstrzymywac i powiedzial: - Dziekuje, Jasef. Nie znam cie, ale mam nadzieje, ze ktoregos dnia bedziemy mogli poznac sie blizej. Moge tylko powiedziec, ze nigdy nie zawiodlem zmarlych i nigdy tego nie zrobie. - Po czym ponownie zapadl w gleboki sen. Nie mial snow i w ogole rzadko kiedy cos mu sie snilo. Zazwyczaj korzystal z nocnego wypoczynku, zeby zglebiac problemy dnia i "nasluchiwac" szeptu zmarlych. Tym razem jednak byl zbyt wyczerpany, zeby sobie na to pozwolic. Nathaaan? W przestrzeni zabrzmial szept, pytanie, niepewny domysl. Podswiadoma koncentracja i nawyk sluchania wzial gore nad snem Nathana. Nathaaan! Poczul czyjas obecnosc i rozpoznal ja. Wiedzial, ze nie powinien odpowiadac kobiecie, ktora przeszla koszmarna metamorfoze. Wiedzial, ze nie powinien pozwolic, zeby poznala jego mysli. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe z jej skomplikowanego polozenia. -Siggi? Siggi Dam? Nathaaan! Jej westchnienie bylo jak wyziew trujacych oparow. Dzieki temu poznal, ze Siggi byla wampirzyca. O nie! Uczepila sie go gwaltownie. Nie jestem zwykla wampirzyca, ale Wampyrem! Czuc bylo chlod - przerazliwie palacy chlod jej polozenia - ktory w istocie byl obcym rodzajem goraca; poniewaz w przestrzeni miedzygwiezdnej nawet "martwe" slonce jest gorace, w klujacym zimnie nieumarlych cieplo krwi jest jak rozgrzany do czerwonosci kociol! -Siggi, przykro mi. Dlaczego? Niewinnosc w ciele Wampyra! Nie, nie niewinnosc, ale niewiedza. Jej umysl byl rownie pusty, jak umysl Nathana jeszcze przed chwila. Tylko, ze w jego przypadku wynikalo to z wyczerpania, a jej umysl zostal oprozniony. Pozbawiono ja przeszlosci. Nathan, wiesz cos o tym?, spytala goraczkowo. Podobnie jak mowa umarlych, telepatia czesto niesie tresc bogatsza niz slowa. Tak, Nathan wiedzial. Ale jak przekazac te wiedze? -Sa rozne rodzaje Wampyrow, Siggi zaczal. - Ale nie wiem, ktory z nich jest najgorszy. Pierwsze co cie dopadlo, w miejscu o nazwie Perchorsk, bylo maszyna. Ale bez ludzi, ktorzy ja stworzyli, maszyna nie dzialalaby. Nie ro-zu-miem! Szloch zagubionego dziecka. -Twoj... twoj umysl zostal wyssany. - Tylko w taki sposob moglby to okreslic. - A potem zostalas wygnana ze swojego swiata i znalazlas sie tutaj. Przezylas, ale stalo sie to w najgorszy sposob. Jestes Wampyrem! Zadrzala. Byc moze cos sie poruszylo w jej pamieci. Przy najmniej cien wspomnienia. Tak, maszyna. Wampir... Ale ludzie, ktorzy z niej korzystaja, byli jeszcze gorsi! Potem, kolejny dreszcz przerazenia. Oni zyja! Nathan wiedzial, o co jej chodzi. - Tak, sa tutaj. Przyszli po mnieeee! -Nie - zaprzeczyl gwaltownie. - Mysle, ze jestes ostatnia osoba, ktora Turkur Tzonov pragnalby spotkac. Nie masz powodow do obaw. On jest tylko... tylko czlowiekiem. Teraz pojela pelne znaczenie jego slow. A ja... jestem Wampyrem? - Tak. Canker mnie obroni, kiedy skonczy spiewac do ksiezyca. Ale do tego czasu jestem sama. Jestem sama, Nathaaan. To nie jest miejsce dla mnie. Tylko... z toba nie jestem sama. -Mylisz sie. - Pokrecil glowa. - Powinnas sie mnie bac, tak jak ja powinienem bac sie ciebie. Ale my... bylismy przyjaciolmi? - Nic z tego nie pamietasz? Nie... tak... nie... moze. Kochales mnie? Nathan smutno usmiechnal sie przez sen. -Nie... tak... nie... moze! - Pamietal, co Zek Foener powiedziala o jego matce i Harrym Keoghu. Zabrzmialo to jak echo z przeszlosci: - Sily, nad ktorymi nie mamy kontroli, sprawily, ze bylismy razem. Bylismy przyjaciolmi, ale dosc krotko. A zatem dalej nimi jestesmy. Nie mam tutaj zadnych przyjaciol. Tylko jedzenie. Jednak pozywienie, ktore krzyczy, nie sprawia mi przyjemnosci! Nathan poczul, jak zimno mrozi jego plecy. Tym razem byl to lodowaty chlod. Przypomnial sobie z kim, czy tez z czym rozmawia, wiedzac zarazem, ze nie powinien tego robic. -Tak, przyjaciolmi - odpowiedzial, choc wiedzial, ze nie byla to prawda. - Przynajmniej na jakis czas. Teraz sobie przypominaaam!, powiedziala z ozywieniem. Uciekles? A ja... ci pomoglam. -Tak - musial sie zgodzic. Teraz to ja uciekne. -Od Cankera? - Gdyby tak bylo, Nathan dobrze by to rozumial! Psi lord byl jego wrogiem, a ich spotkanie musialoby sie zakonczyc smiercia przynajmniej jednego. Uciekac od Cankera? Och, nie. On mnie kocha! Nie od Cankera, ale z tego miejsca, z tego swiata, ktory nie jest moim swiatem. Powrocic do wspomnien. A poza tym nie uda ci sie go zabic. Zaden czlowiek tego nie potrafi! On jest bardzo silny. Uwielbia mnie, a ja boje sie jego sily, boje sie... jego zwyczajow. Musze uciec od niego, stad, wrocic do swoich wspomnien. Zmieszana zaprzeczala samej sobie. Nathanowi bylo jej zal, wsciekal sie na siebie i nienawidzil Turkura Tzonova. Ale musial pomoc jej zrozumiec. - Siggi, to jest juz przeszlosc. Nie ma do niej powrotu. Jestes tym, czym jestes. Ludzie cie nie zaakceptuja w tej postaci. Ty mnie kiedys akceptowales. -Bylas piekna kobieta, a ja bylem mezczyzna. Byles niewinny. A ponadto... twe mysli byly pelne ciepla. Nie uwazales mnie za kogos, kto wysysa soki z innych. Ale teraz... taka wlasnie jestem! Nathan zorientowal sie, ze byla rozzloszczona, ze labirynt umyslu Siggi nie byl calkowicie pusty. Kierowal nia strach, byl ostroga zmuszajaca do poszukiwan i zadawania pytan. Ale czego sie obawiala? Nie bala sie przeciez Cankera. W tej sytuacji nie miala innych wspomnien. Siggi wyczula pytanie w umysle Nathana i odpowiedziala na nie: On-on przyszedl po mnie! -Turkur? Nie musisz sie go bac. Teraz ochrania cie Canker. Canker!, slowa Nathana zadzialaly jak przywolanie, ktore stworzylo w jej umysle obraz, a nawet wiecej niz sam widok. Ksiezycowa muzyka ucichla... Psi lord nadchodzi... Nie moze odkryc, ze z kims rozmawiam!... Niech to bedzie tajemnica... Czy zostaniemy...? -Przyjaciolmi, tak - jesli istnieje taka mozliwosc. - Wiedzial, ze to niemozliwe, ale z litosci nie powiedzial tego. Uwazaj na siebie, Nathan. -A ty na siebie, Siggi. Po chwili juz jej nie bylo... Jakze jestes zdolny, Nathanie!, niczym bulgotanie wciagajacego bagna, odezwal sie niski, mroczny glos przemawiajacy w mowie umarlych. Slysze, co mowisz nie tylko do zmarlych, ale takze jak telepatycznie porozumiewasz sie z zywymi. Jestes Nekroskopem i twoje slowa to mowa umarlych! Nie slysze jednak ich odpowiedzi, bo twoi rozmowcy zyja w innym swiecie. Zaiste, zdumiewajace... A takze bolesne. Kiedys bylem zywy! Lub nieumarly. Smierc jednakze czeka kazdego, mam nadzieje. Nawet nieumarli po dlugim czasie umieraja. Jak jednak wiemy obaj, smierc nie oznacza bynajmniej konca. A przynajmniej nie musi. Wyglada na to, ze nie roznimy sie zbytnio. Ty postanowiles zgladzic z tego swiata wszystkie Wampyry, a ja pragne smierci dwoch z nich. Tylko mnie wezwij, a stane sie twoim najpotezniejszym sprzymierzencem! A kiedy bedzie po wszystkim, zamienie sie z powrotem w sterte kosci w Oblakanczym Dworze, w Turgosheim. Pomysl o tym, co ci oferuje; zadawanie smierci za pomoca spojrzenia! Obiecuje ci, ze kiedy przywolany przez Nekroskopa Eygor Zabojczooki znowu stanie na tej ziemi, otrzymasz te moc ode mnie i nic nie przeciwstawi sie mojemu zabojczemu oku! Nathan od razu zorientowal sie, do kogo nalezy ten hipnotyzujacy glos. Eygor Zabojczooki, byly lord Wampyrow, ktory z oddali skontaktowal sie z Nathanem. Znowu postawil swoje warunki, tak jak kiedys zrobil to w Runicznym Dworze. Tak, Nathan. Moje zabojcze oko moze nalezec do ciebie! Pamietasz jak o tym... rozmawialismy w Turgosheim? Myslisz, ze nie jestem ci teraz potrzebny, ale mylisz sie. Tylko pomysl: sila twojego umyslu, moc Nekroskopa polaczona z energia moich oczu! Nawet Wampyry zamienia sie w garstke popiolu, kiedy padna na nie oczyszczajace promienie twego spojrzenia! -Oczyszczajace? - Zapytal Nathan. - Swoje spojrzenie nazywasz oczyszczajacym? To tak, jakbys chcial sie umyc w kwasie, a na dodatek ten kwas zanieczysci moj umysl! O nie, wcale nie! Moje spojrzenie bedzie twoim! Bedziesz z niego korzystal tylko dla... dobra, rzecz jasna! Czy nie dostrzegasz w tym cudownej ironii? Czyz nie tego wlasnie pragniesz: zniszczenia wszystkich Wampyrow? -Tak. ale nie mam zamiaru sam stawac sie potworem! Spojrz, co przyniosl ci twoj talent. Zobacz, co zostalo z twoich oczu. Nathanie, cierpie, bo moi synowie mnie oslepili. Tylko wezwij mnie, a bede mogl sie zemscic na tych draniach, blagal Eygor, zas moc zabojczego oka bedzie nalezec do ciebie! Zrob to, Nathan! Zrob to teraz! Swiadomosc Eygora znalazla sie w umysle Nathana i poszukiwala metafizycznego mechanizmu - ezoterycznej sztuki Nekroskopa - umozliwiajacego odwrocenie smierci i powrot do swiata nieumarlych! WEZWIJ... MNIE! Nathan potrafil to uczynic: umial wzywac zmarlych, wywolywac ich z krainy smierci. I po raz pierwszy w zyciu zdal sobie sprawe z tego, ze potrafi to robic! W przeszlosci zdarzylo mu sie to dwa razy, nie zrobil tego jednak swiadomie. Mozliwe tez, ze zmarli z wlasnej woli powrocili, ze zrobili to z milosci do Nekroskopa. Jednak ten osobnik nie kochal nikogo, ani niczego, musial zatem przejac zdolnosci Nathana.Musi... przejac... zdolnosci... Nathana! Przytlaczajaca masa mentalizmu Eygora... Jego hipnotyzm... Straszliwe oczy... Nathan pograzyl sie w malignie; palil go mozg. W glebiach jego smiertelnej duszy kipialy ciemnosci. Ale: Nie!!! Nathan, nie! Bylo to jak chlodna i wazna mysl, rzeska bryza, chlodny podmuch, ktory powial przez rozpalony mozg i wymiotl smrod obecnosci istoty, ktorej siedziba znajdowala sie w dole w Oblakanczym Dworze, w Turgosheim. Nie, mysl pojawila sie ponownie, tym razem jednak towarzyszylo jej westchnienie ulgi w miare, jak mijalo niebezpieczenstwo. Nathan odzyskiwal swiadomosc i odepchnal Eygora, slyszal jak wsciekly glos potwora rozbrzmiewa echem, miota przeklenstwa i milknie w oddali, wydajac z siebie zlowieszczy syk! W koncu zamilkl zupelnie, a nowy towarzysz odezwal sie znowu powaznym tonem: Nathan! Czyz nie ostrzegalem cie, zeby zwazac na to, co sie przywraca do zycia, ze czasem o wiele trudniej jest odwrocic bieg spraw? -Rogei! Dziekuje bogu za to, ze jestes! - To byl oczywiscie Rogei, stary, zmarly Tyr z Jaskini Pradawnych. Pierwszy ze zmarlych, ktory dostrzegl Nathana i otwarcie z nim rozmawial, a nawet uratowal mu zycie. Wlasciwie zrobil to juz dwa razy: w przeszlosci i wlasnie teraz. Nathan myslal w mowie umarlych, wiec uslyszal odpowiedz: O nie, za pierwszym razem chodzilo o twoje zycie, a teraz o twa dusze - prawdopodobnie. Czyzbym uslyszal, ze dziekujesz bogu? Czyz twoj bog nie umarl w czasach bialego slonca? Nathan nie otrzasnal sie jeszcze w pelni po spotkania z Eygorem. Nie chcial sie teraz zaglebiac w przeszlosc. Byl to zwrot, ktorego czesto uzywano w obcym swiecie. Tyrowie nie byli tak blisko swojego boga, ale moze Rogei zrozumialby, gdyby to ujal takimi slowami: - Pewnie chodzilo mi o Tego Ktory Slucha, czy mozna to tak okreslic? O tak, na pewno. On slucha kazdego. I wszedzie. Byc moze stary Rogei uslyszal mysli Nekroskopa, ktore dotyczyly obcego swiata... Kiedy nerwy Nathana uspokoily sie dostatecznie, postanowil zmienic temat: - Dlaczego mnie szukales? Nie chodzi mi o to, zebym nie docenial twojej obecnosci... Martwilem sie o ciebie. Od bardzo dawna, od kiedy nas opusciles, poszukiwalem kontaktu z toba. Wiedzialem, ze zyjesz. Ale stalo sie to juz moim nawykiem. Jednak wiem, ze jest to marna wymowka. Nie mialem prawa naruszac twojej prywatnosci. Wybacz, prosze. -Wybaczyc ci? Rogei, badz ze mna przez caly czas. Obiecaj, ze tak zrobisz! Jak sobie zyczysz, Nathaaan... -...Nathan? - Tak? - Nathan! Gwaltownie poruszyl sie, kiedy poczul potrzasajaca nim reke. Co...! Usiadl blyskawicznie, zrzucajac z siebie okrywajace go futra. To byla Misha. Nathan byl zlany potem. Misha tez byla mokra. Mokra i przestraszona, stojac obok lozka, patrzyla na niego szeroko otwartymi oczami. -Snil ci sie koszmar... nie moglam cie dobudzic. Pozniej sie uspokoiles. Wstalam i uslyszalam glosy w Schronieniu, przyszlam cie obudzic... Nathan tez slyszal glosy. Ruch we wnetrzu Skalnego Schronienia. Odbijajacy sie echem od scian glos, ktory wolal: - Zabierzcie swoje rzeczy. Za godzine wyruszamy. To rozkaz Lardisa. Pakujcie sie i czas w droge. A z innego konca labiryntu dochodzily inne glosy, ktore brzmialy jak echo i przekazywaly te sama wiadomosc: - Pakujcie sie... sie... sie. -Za godzine wyruszamy... wyruszamy... amy. Cyganie Lidesci znowu stana sie Wedrowcami. III Powrot Vasagiego! Smierc NanyKiki u W Wiezycy Gniewu uaktywnily sie dziwne sily.Lord Canker Psi Syn zablokowal przejscia wiodace z Parszywego Dworu do Suckscaru lorda Nestora Nienawistnika. A w Suckscarze ulubiony lotniak Nestora najwyrazniej zwariowal, roztrzaskal w drobny mak chrzestne sciany swojej zagrody, zniszczyl ochronna bariere ladowiska i samodzielnie odlecial. Mialo to miejsce przed wystawieniem posterunkow przez lorda Vormulaca Niespiacego, tak wiec uciekajacy lotniak pozostal niedostrzezony i nikt mu nie przeszkadzal w drodze na poludniowy zachod, do Krainy Slonca. W samym Suckscarze ponury nastroj Nestora przekraczal wszelkie granice i wypelnial caly dwor. I chociaz Wiezyca Gniewu miala wkrotce zostac oblezona, to w Suckscarze panowal niezwykly dla tego miejsca brak aktywnosci. Z kolei na dole, na dworze Gorviego Przechery, panowala goraczkowa aktywnosc. W podziemiach dworu pospiesznie konczono prace nad wojownikami, wyciagano je z kadzi, szykowano zasadzki przy ladowiskach i pod oknami, a wojownicy ladowi chowali sie na dnie kanionu. W Oblakanczym Dworze Spira i Wrana rowniez trwala wytezona praca, jednak bracia Zabojczoocy nie byli juz zgranym zespolem. Sily Wrana oslanialy polnocna i poludniowowschodnia czesc Oblakanczego Dworu, a oddzialy Spira czesc zachodnia. Gdyby nie fakt, ze ze wschodu nadciagnal Vormulac, to pewnie rzuciliby sie sobie do gardel. Chodzilo o zabojcze oko Spira, tylko on byl w jego posiadaniu. Wran zawsze lubil odgrywac role "starszego brata", ale Spiro nie mial juz ochoty uczestniczyc w tej grze. Albo byli sobie rowni, albo moglo nie byc ich wcale. Tylko, ze nie byli sobie rowni, poniewaz Wran uwazal sie za wazniejszego. Ale Spiro czul sie mocniejszy, poniewaz to on odziedziczyl zabojcze oko ojca. Z punktu widzenia Spira, to Wran powinien teraz uwazac sie za mlodszego brata, poniewaz Spiro mial przewage. Ale z punktu widzenia Wrana... Wazne bylo wspomnienie starego Eygora. Sposob w jaki okrucienstwo roslo wraz z jego sila. Spiro juz czul sie bardzo pewny siebie i o ile Wran obawial sie nadchodzacego starcia, to jego brat jakby na nie z utesknieniem czekal. W koncu dopiero w bitwie bedzie mogl sprawdzic moc spojrzenia, ktore rozrywa serca. Co jednak bedzie, gdy skonczy sie bitwa? Wran zastanawial sie, czy historia zatoczy kolo. W swojej iglicy Gniewica wygladala tak samo jak zawsze. Pracowala nad wojennymi planami. Nie dopuszczala mysli o przegranej, nie chciala sie nad tym zastanawiac. Gdyby przegrala, wiedziala, co ja czeka. Smierc w promieniach slonca! Nie wolno jej sie nad tym nawet zastanawiac... trzeba bylo zaplanowac wojenne posuniecia... Wampyry czekaly na jej propozycje, chcialy poznac strategie lub jej brak! Rozgniewala sie na sama siebie za to, ze pozwalala myslom na bezowocne bladzenie. Nadeszly jednak ciezkie i niebezpieczne czasy i potrzeba bylo duzo sil, zeby im sprostac. Nagle Gniewica przypomniala sobie, jak dlugo zyje... i od razu poczula bolesny skret wnetrznosci, kiedy dal o sobie znac jej rozzloszczony pasozyt! Jak dawno temu zostala Wampyrem... Jak dlugo zyla? Wcale nie byla stara! Wciaz byla mloda dziewczyna. I bedzie nia tak dlugo, jak dlugo dostepna bedzie swieza krew! Jej pasozyt uspokoil sie i zaczal pompowac wampirza esencje do krwiobiegu. Jego gospodyni byla silna, nie bylo sie czego obawiac, przed nimi bylo jeszcze wiele dlugich, czerwonych lat. Kiedy lady wrocila do rozmyslan nad strategia, zlapala sie na tym, ze nasluchuje tego, co dzieje sie w wiezycy. Wygladalo na to, ze nie jest najlepiej. Zaczela telepatycznie badac, co dzieje sie w innych dworach. Gorvi byl tchorzem; staral sie zablokowac wszelki dostep do wnetrza dworu, nie dostrzegajac, ze tym samym odcina sobie droge ucieczki! Mysli Wrana i Spiro byly pelne nienawisci - sami byli dla siebie wrogami! Nie byli jednak szalencami, chyba, ze chodzilo o szal bitewny. Jesli jednak chodzi o Cankera i jego ksiezycowa muzyke, ktora polegala na graniu tej samej, cyganskiej nuty coraz wyzej i coraz glosniej na instrumencie z kosci, to byl on szalencem i jego stan pogarszal sie z minuty na minute! No i Nestor. Trudno bylo wyczuc, co u niego slychac. Panowala tam cisza, jakby zaslona okrywala jego mysli i nic nie wskazywalo na to, ze wojna dotyczy go w jakimkolwiek stopniu. Moze potrafil sie tak dobrze maskowac dzieki nekromancji? Wystarczy! Wyslala nietoperze, zeby zawolaly wszystkich do Iglicy Gniewu... Minelo juz siedemnascie lat od czasu, jak Lardis Lidesci ostatni raz wyruszal ze Schronienia na lesne szlaki ze swoimi ludzmi. Wowczas... byl to nadzwyczajny srodek bezpieczenstwa; Wampyry pod wodza Szaitana Nienarodzonego powrocily z Krainy Wiecznych Lodow i stanowily zagrozenie. Ale nigdy nie napadly na Schronienie. Przynajmniej nie w tamtych czasach. Kiedy Cyganie Lidesci schronili sie w lasach, kilku starszych mezczyzn wyruszylo, aby przedyskutowac wojenne plany z Harrym Keoghiem, jego synem Mieszkancem i lady Karen w miejscu zwanym ogrodem. Ale przybyli zbyt pozno; Karen i Nekroskop toczyli walke, a mieszkaniec byl... czlonkiem stada wilkow. Lardis, Andrei Romani i kilku innych zdolalo jednak zobaczyc, jak wygladal koniec wojny: oslepiajacy blask swiatla, ktory pojawil sie obok Bramy do Krainy Piekiel, potezny huk, ktory wstrzasnal gorami, dziwne swiatlo i rosnaca do gory chmura, przybierajaca ksztalt grzyba. A potem powial goracy wiatr, ktory przyniosl chorobe, konczaca sie w niektorych przypadkach smiercia. Te cene warto bylo zaplacic; potezne widowisko oznaczalo koniec Wampyrow! W srodku ognistej kuli znalezli sie ostatni wampyrzy lordowie: Szaitan Nienarodzony i jego nastepca, Szaitis. Przezyli zimno Krainy Wiecznych Lodow, ale pochlonal ich zar wybuchu. Przez kolejnych czternascie lat nie bylo widac ani sladu Wampyrow... ...az nie pojawila sie Gniewica z pozostalymi renegatami. -Gdzie jest moja matka? - Zapytal Nathan stojacego obok Lardisa. - Chcialbym z nia porozmawiac. -Na koncu kolumny, razem z Misha i starszymi ludzmi -Lardis wskazal palcem kierunek. - Maja kilku silnych mezczyzn do pomocy. -Dobra, spotkamy sie pozniej - powiedzial Nathan i odsunal sie, zeby przepuscic idaca kolumne. Kiedy dlugi szereg Wedrowcow przechodzil obok niego, stal oparty plecami o drzewo i staral sie uporzadkowac mysli. Latwiej powiedziec, niz zrobic - mial bardzo wiele spraw na glowie. Po pierwsze, bron. Prawdopodobnie zgubil jedna z kusz. W zamieszaniu i wielu "odwiedzonych" miejscach moglo sie to zdarzyc. Zostalo jeszcze piec kusz: Lardis i Andrei mieli po jednej, Nathan mial kolejna, a dwie pozostaly gdzies na szlaku, pomiedzy Radujevacem a Skalnym Schronieniem, najprawdopodobniej pomiedzy skalami na rowninie. Nie beda mogli z nich skorzystac az do rana. Nathan nie chcial ryzykowac skoku Mobiusa w bezposrednie poblize rannego wojownika! Gdyby bron znajdowala sie na otwartej przestrzeni... to moze warto by po nia isc, ale nie w sytuacji, gdy trzeba bylo trafic pomiedzy skaly. Wyrzutnia rakiet spadla ze skaly, kiedy uciekal przed lotniakiem. Na pewno sie roztrzaskala. Zostala jeszcze jedna, schowana z reszta broni na rowninie. Na szczycie Skalnego Schronienia sa jeszcze granaty odlamkowe, lekki miotacz ognia, pistolet maszynowy i amunicja. To tez musi poczekac przynajmniej do wschodu ksiezyca. Zrobil przeglad broni niesionej przez towarzyszy z Krainy Piekla: John Carling mial samopowtarzalna strzelbe, drugi z grotolazow pistolet maszynowy, podobnie jak Trask, Chung i Anna Maria. W kieszeniach mieli granaty. Lardis rowniez mial granaty, ale oprocz niego nikt nie mogl ich nawet dotykac. Cyganie musieli czekac na zapoznanie sie z bronia do czasu, az ludzie z Wydzialu E nie przeprowadza podstawowego szkolenia. Na pewno nie zrobia tego wczesniej niz rano. Stojac w cieniu drzewa, Nathan pokiwal glowa. Plan wygladal nastepujaco: poczekac na pojawienie sie ksiezyca lub na wschod slonca, zgromadzic bron i uzbroic Cyganow Lidesci. Beda silniejsi niz kiedykolwiek przedtem. Jednak jak dlugo utrzyma sie taki stan? Amunicja kiedys sie wyczerpie. Pozostala nadzieja, ze do tego czasu dwie wojujace ze soba armie Wampyrow przetrzebia sie w wystarczajacym stopniu. Jednoczesnie Nathan pomyslal o tym, co jeszcze mozna by zrobic, aby przyspieszyc dzialania. Ponad trzy lata ternu towarzyszyl Lardisowi w dorocznej pielgrzymce do ostatniego zamczyska. Ogladal wowczas nie tylko Wiezyce Karen (obecnie Wiezyce Gniewu), ale takze wypalone resztki pozostalych siedzib Starych Wampyrow. Patrzac na gigantyczne rumowiska, bez trudu zauwazyl co je powalilo: wybuchy bestii gazowych oraz wypelnionych metanem komor. Lardis opowiedzial mu, jak Harry Keogh przeslal w jakis sposob promienie slonca, ktore wpadly przez okna, ladowiska i pekniecia w murach, docierajac do wnetrza wiezycy i wywolujac eksplozje na dolnych poziomach. Nathan nie mogl liczyc na slonce, ale znal inne sposoby wywolywania wybuchow. Proch strzelniczy wymyslony przez Dimi Petrescu byl nie najlepszej jakosci, ale na pewno mial swoja moc, podobnie jak wiazka granatow odlamkowych. Jesli pozbawi sie Gniewice siedziby, to w najlepszym wypadku zginie w jej ruinach, a w najgorszym bedzie zmuszona do walki z Vormulacem i jego silami z Turgosheim... W jego glowie mysli przybieraly coraz wyrazniejszy ksztalt. Przygladal sie niekonczacemu sie sznurowi ludzi Lidesci. Podzieleni byli na mniejsze grupy: kilka wozow, duza liczba trag, rodziny, pary, ludzie maszerujacy pojedynczo. Kobiety mowiace sciszonym glosem, wyprostowani mezczyzni, uciszane dzieci. Byly takze zwierzeta: zoltookie wilki - nie byli to szarzy bracia, ale z pewnoscia bracia Wedrowcow. Wszyscy zachowywali pomiedzy soba spory odstep, aby w razie ataku mozna bylo sie rozdzielic i niezaleznie od siebie szukac schronienia. Wyczuwalo sie lek, a jednoczesnie sile. Byla to sila plynaca od Lardisa Lidesci, ktory potrafil przezyc w tym swiecie z taka sama sprawnoscia jak Wampyry, a nawet radzil sobie jeszcze lepiej.. Wlasnie o tym rozmawiali ze soba Anna Maria i Ben Trask. -Ci co przezyli - mruknela pod nosem Anna Maria, idac razem z Benem Traskiem i Davidem Chungiem kilka krokow za Lardisem i jego ludzmi. Chwilke temu Trask rozmawial po cichu ze starym Lidescim, zadajac mu liczne pytania: - Dlaczego wedruja noca? Czy nie jest to niebezpieczne? W odpowiedzi uslyszal, ze niebezpieczenstwo istnieje, ale jest mniejsze, niz prawdopodobienstwo przezycia kolejnego ataku Gniewicy. Teraz wiedziala, gdzie znajduje sie Skalne Schronienie. Dokad szli, czy w lasach na poludniu sa inne miejsca podobne do Schronienia? Na skraju lasow, w miejscu gdzie dochodzila do nich sawanna, przechodzaca w spieczona pustynie, znajdowala sie kolonia tredowatych. Poludnie bylo daleko od siedzib Wampyrow i blizej slonca. Ponadto wampyrzy lordowie bali sie tradu. Tej choroby nie potrafil zwalczyc metamorfizm Wampyrow. Kolonia nie gwarantowala bezpieczenstwa, najprawdopodobniej Gniewica nawet nie wiedziala o jej istnieniu! Uwazano, ze jest to dobre miejsce i ze ominie ich atak. Co tam beda robic? Rozbija oboz niedaleko od kolonii, okopia sie i zbuduja umocnienia. O swicie, za jakies trzydziesci godzin, Lardis zwola narade, pozniej odbedzie sie szkolenie i mozliwosc wyprobowania broni przywiezionej przez Nathana. Jako ze sam Nekroskop byl wyjatkowym rodzajem broni, Lardis musi poznac jego plany. Znajac go, mozna byc pewnym, ze juz cos obmysla! Jednoczesnie optymizm Lardisa wywolany zwycieska bitwa pod Skalnym Schronieniem stopniowo rozwiewal sie. Przyszlosc nie wygladala najlepiej, pomimo smiercionosnej broni i obecnosci Nathana. Lardis znal juz najnowsze wiesci. Nathan opowiedzial mu o armii Vormulaca i o tym, ze zaczela sie krwawa wojna. Nastana dni, w ktorych wojujace ze soba armie beda musialy uzupelniac swe sily kosztem Wedrowcow. Kosztem krwi i zycia ludzkiego! A jesli nie kosztem zycia, to kosztem ludzkich cech oraz zaciagiem do armii Wampyrow... Nastepnie Lardis sposepnial i oddalil sie od Traska, a ten poszedl do Anny Marii English, ktora dopiero co wymamrotala: "Ci co przezyli". Trask spojrzal uwaznie na ekopatke i natychmiast zauwazyl cos niezwyklego, nowego, a zarazem trudnego do okreslenia. Wygladalo na to, ze dobrze jej sluzylo swiatlo gwiazd. Noca wygladala calkiem... atrakcyjnie? To chyba o to chodzilo; jej stopy odbijaly sie sprezyscie od podloza i miala w sobie jakby....y'oz'e de vivre? Traskowi wydalo sie to niezwykle. Wygladalo na to, ze dobrze jej zrobil pobyt w Krainie Gwiazd i Krainie Slonca! Jego talent ocenil te spostrzezenia za "prawdziwe". A zatem nie tyle Anna Maria byla atrakcyjna, ile odzwierciedlala aure srodowiska. W koncu byla ekopatka. Jej natura byla natura srodowiska. Na ziemi odczuwala kazda kolejna katastrofe, ktora poteznym ciosem bombardowala jej psyche, a nawet zdrowie fizyczne. Ale teraz... -Kto przezyje? - Spytal Trask. - Ludzie Lidesci? -O, tak - skinela glowa. - Poniewaz sa ludzmi. My przezyjemy, jako rasa. Mowilam jednak o Wampyrach. W istocie rzeczy myslalam na glos. -W tym zwrocie uslyszalem cos, jakby podziw. Czy to prawda? - Spytal Trask. -Na tym polega twoj talent. - Usmiechnela sie. - Dostrzegles prawde w tym, co powiedzialam. Tak, podziwiam je! Podziwiam ich forme, ich witalnosc, ich zdolnosc przetrwania! Trask zerknal na Lardisa. -Cale szczescie, ze on nie rozumie, co mowimy! -Gdyby wszystko zrozumial - wzruszyla ramionami - to na pewno by sie z nami zgodzil. Ich forma - swoisty rodzaj sily zyciowej, sily zla zarazem - okazala sie zadziwiajaco dobrze przystosowana. Ale tym, kto naprawde przezyje, jest ten swiat! -Mowilas, ze Wampyry byly bardzo dobrze przystosowane, a teraz mowisz, ze dotyczy to tego swiata. O co ci chodzi? -Ten swiat jest mlody i silny - odrzekla. - W przeciwienstwie do Ziemi, ktora z biegiem lat zostala calkowicie zatruta. Ten swiat bedzie jeszcze dlugo sie bronic. -Planeta moze sie bronic? -Wlasnie. Moze wydobrzec. Czuje, ze sie wyleczy! -Z czego? - Zdziwil sie Trask. -Z efektu "bialego slonca" - spojrzala na niego zdziwiona. - Szarej dziury, ktora zmienila orbite planety, wydzwignela gory, stworzyla pustynie i Kraine Wiecznych Lodow. Wyleczy sie z Wielkich Czerwonych Pustkowi, ktore sa dla niej niczym gigantyczna, otwarta rana. I wyleczy sie z... -Wampyrow? - W koncu zrozumial, do czego zmierza Anna Maria. -Nawet sie od nich uwolni - przytaknela. - Takie mam odczucia, Ben. -Tylko odczucia? - Na tym polega moj talent. Czuje, ze nawet bez naszego udzialu nadchodzi ich zmierzch. - Westchnela. -I to ci dodaje sil? - Przechylil glowe. - Sadzisz, ze nadchodzi zmierzch Wampyrow dlatego, ze czujesz jak ubywa ci lat? Tak jakby naduzyli zaufania matki natury? -Hm. Moze nie ma to takiej dramaturgii i oczywiscie moge sie mylic. Moze czuje tylko swiezosc i mlodosc tego miejsca. Mysle, ze musimy poczekac i zobaczymy, co sie... Co sie dzieje'?, rzucil Trask z chwila, gdy daleko za nimi szlak rozswietlil sie blyskiem, a potem zagrzmial huk wybuchu. To na pewno wybuch beltu z kuszy. A po nim... dzwiek pelnego paniki krzyku. Co sie dzieje, do cholery...? Trask mial przy sobie latarke, wlaczyl ja i ruszyl szlakiem z powrotem. Gdzies tam musial byc Nathan, poniewaz tylko on mial przy sobie kusze. Ale do czego strzelal? On... i ona byli swiadkami smiertelnego boju o Skalne Schronienie. Jego doskonale wyksztalcone zdolnosci paranormalne posluzyly do wnikniecia w triumfujacy umysl Lardisa. Dzieki temu poznal jego plany - plemie ludzi znowu ruszy w wedrowke. A zatem musieli czekac... W koncu zobaczyli, jak Cyganie Lidesci opuszczaja warownie i obieraja kierunek marszu. Okrazajac maszerujacych, wyprzedzili ich i przyczaili sie w zasadzce. Sprawiala mu przyjemnosc mysl, ze to co nie udalo sie Gniewicy i bandzie jej kundli, on bedzie mogl spelnic: atak na ludzi i plawienie sie w ich silnej, smacznej krwi! Wiedzial, czyja krew bedzie najlepsza, czyja krew zaspokoi w koncu jego palace pragnienie, czyja krew zaspokoi jego glod, ktory narastal od dwu i pol lat. Trzeba bylo poczekac jeszcze tylko chwile, az nadejdzie najlepsza sposobnosc. To on byl ta potworna istota nazywana Vasagim (ongis Ssawcem), a jego partnerka byla lady Carmen Ktorej Nie Powinno Byc, ale byla. Zemsta nalezala do nich. Zemsta nie na Cyganach Lidesci, ale na bandzie z Wiezycy Gniewu. Te psy byly gowniana sola w ich oku, ich usta i zgnile serca, ktore jeszcze bardziej zjelczeja od nienawisci Vasagiego. Vasagi byl najbardziej zawziety na Wrana, to on byl glownym celem spotegowanej nienawisci. To on probowal zabic Vasagiego, zas paradoksalnie lord Nestor Nienawistnik byl niedoszlym zabojca lady Carmen. Paradoksalnie, poniewaz to on uratowal zycie Vasagiemu! Ale to bylo kiedys, a czasy sie zmienily i jedyne, co teraz bylo wazne, to zemsta! Teraz jednak ta dawno zapomniana dwojka czekala na skraju lesnego szlaku. Vasagi i Carmen czaili sie na smaczna i pozywna krew, ktora oznacza zycie. Vasagi zasadzil sie na poboczu sciezki w miejscu gdzie szlak zwezal sie i przechodzil pomiedzy pniami wysokich drzew. Po drugiej stronie, w ciemnosciach zageszczonych cieniem drzew, stala Carmen. Wygladala jak wyrzezbiona przez noc. Oboje wyciszyli umysly, znieruchomieli i prawie zatrzymali bicie serc. Ich oczy byly przymkniete, zeby ukryc szkarlatna poswiate, ale i tak "widzieli" poprzez przymkniete powieki. "Oddychali" porami cial, ale nie wytwarzali wampyrzej mgly. Nie musieli komunikowac sie za pomoca mysli. Ich plan byl prosty i nie potrzeba bylo go sprawdzac. Dzieki temu byli prawie niewidoczni, stopili sie z ciemnoscia lasu. Byl to pokaz metamorficznych umiejetnosci Vasagiego, ktorymi podzielil sie z lady Carmen. Udawali sama noc! Byli lasem i jego wilgocia. Byli tlusta, brazowa ziemia oraz powietrzem. Nie byli tam obecni... Najpierw minelo ich czolo kolumny. W kazdej grupie szli uzbrojeni mezczyzni lub tez szli pomiedzy nimi. Cyganskie wilki podchodzily w ich poblize, obwachiwaly drzewa, ale nic nie wyczuly; Vasagi i Carmen nie pachnieli krwia Cyganow - jeszcze nie - przez dlugi czas zywili sie wylacznie krwia trogow. W koncu pojawil sie koniec kolumny: grupa zlozona glownie ze starszych osob pod opieka dwoch kobiet. Za "ochrone" mieli trzech dzielnych, lecz niedoswiadczonych mlodziencow... pomiedzy nimi a grupa dojrzalych, uzbrojonych mezczyzn byla spora przerwa. Ta ostatnia i najslabsza z grup zostala nieco z tylu. Wielu starcow jechalo na wozach, reszta szla na piechote. Mlodzi ciagneli tragi. U pasow mieli przewieszone kusze. Dla Vasagiego i Carmen Ktorej Nie Powinno Byc wygladalo to bardzo kuszaco, bardzo smacznie...Zbyt kuszaco, zbyt smacznie! Jednoczesnie i bez zadnego rozkazu ozyli... i bylo to tak, jakby las obudzil sie ze snu i wpadl w koszmar! Tym koszmarem byli Vasagi i Carmen! Ciemnosc po obu stronach szlaku poruszyla sie, przyspieszyla, ujawnila dwie pary czerwonych oczu, ktore zmierzaly w strone Nany, Mishy i trzech mlodych mezczyzn! Oni pierwsi padli ofiara. Byli uzbrojeni, mlodzi i silni. Chociaz wyczuli zagrozenie, krzykneli ostrzegawczo, porzucili tragi i zaczeli siegac po kusze, wampyrzy lord i lady dopadli ich. To byla po prostu rzez. Poniewaz Vasagi i Carmen nie mieli bojowych rekawic (a raczej zostali ich pozbawieni), uformowali dlonie w szpony zakonczone ostrymi pazurami. Carmen rozciela swoja pierwsza ofiare, siegajac powyzej pasa. Wbila palce na glebokosc kilku cali w cialo mlodzienca, przebijajac skorzana kamizelke i koszule. Mlody czlowiek upadl na ziemie, krzyczac i trzymajac swoje wydarte wnetrznosci. Carmen kopnela jego bron, zeby nie mogl jej dosiegnac. W tym samym czasie Vasagi rozerwal gardlo drugiemu mlodziencowi, a jego cialo blyskawicznie pokrylo sie czerwienia krwi i podrygiwalo w agonalnych drgawkach, opadajac na ciemna ziemie szlaku. Trzeci obronca cofal sie niepewnym krokiem. Przerazony, trzesacymi sie rekami usilowal naciagnac kusze. Ale Vasagi wyslal wprost do jego umyslu polecenie: O, nie!, po czym podszedl, odebral mu kusze i odrzucil ja na bok. Carmen blyskawicznie podbiegla do niego, ujela twarz mlodzienca w swoje "dlonie" i wdmuchnela mu swa esencje w otwarte usta. Kiedy sparalizowany przerazeniem przewrocil sie, chwycila go i odciagnela miedzy drzewa. Vasagi poslal jej mysl: Pij do syta! Ty tez, moj lordzie, odpowiedziala, odplywajac ze swoim lupem niczym ciemnosc w cien drzew. Vasagi nie mial nic innego na mysli, tylko... ktore ludzkie naczynie wybrac? Czyja krew? Nie zastanawial sie dlugo. Wielu ze starcow nawet nie zdawalo sobie sprawy z tego, co sie stalo. Ale Nana i Misha wiedzialy, co sie dzieje! Przez dlugi czas, marnujac cenne chwile, byly sparalizowane zaskakujacym atakiem, ale kiedy szkarlatne oczy Vasagiego popatrzyly na nie, zmusily sie do panicznej aktywnosci. Krzyczac najglosniej jak potrafily, nie tylko ze strachu, ale ostrzegajac innych, rzucily sie do ucieczki, instynktownie wybierajac rozne kierunki. Wiedzialy, ze potwor nie moze pobiec za obydwoma naraz. Nana pobiegla sciezka wzdluz szlaku, a Misha wskoczyla pod woz i zaslonila sie deskami. Vasagi stal niezdecydowany. Bez watpienia mogl przewrocic woz... warto bylo zaiste, albowiem dziewcze bylo piekne. Ale i starsza kobieta byla atrakcyjna, a obie byly pelne czerwonej krwi! W koncu zdecydowal sie i pobiegl za Nana. Wytworzyl wokol siebie mgle i blyskawicznie zmniejszal odleglosc dzielaca go od ofiary. Niedaleko, jakby w odpowiedzi na przenikliwe krzyki Nany i Mishy, slychac juz bylo kroki pedzacych szlakiem, uzbrojonych mezczyzn! Vasagi wytwarzal mgle nie tylko ze swoich porow, ale takze wydobywal ja z ziemi. Szlo mu to bardzo dobrze. Kiedy dopadl uciekajaca kobiete i przydusil do ziemi, mgla owinela ich, przylepiajac sie do cial jak zimny pot. Ale z drugiej strony prawie wpadl na Vasagiego, w miejscu, gdzie chwycil mdlejaca kobiete w swoje rece... ...Mlodzieniec, dziki, wsciekly i przestraszony! Niebieskooki, blondwlosy, blyszczacy od mgly i potu zapanowal nad soba i z niedowierzaniem wydusil z siebie: - Matko! - Zawolal, ujawniajac swa nienawisc i kierujac bron w strone Vasagiego ...ale wahal sie, czy pociagnac za spust! Gdyby to byla zwyczajna kusza, to wystrzelilby bez wahania. Vasagi nie wiedzial, czemu zawdziecza swoje szczescie. Upuszczajac kobiete i rzucajac sie do przodu w jednym plynnym ruchu, Vasagi zdolal uderzyc Nathana niezbyt mocno, ale wystarczajaco, zeby go odrzucic. Stajac nad cialem przewroconego czlowieka, zajrzal w blyszczace niebieskie oczy... ktore natychmiast skupily sie na nim z wsciekloscia! Vasagi zauwazyl, ze uzbrojona reka mlodzienca podnosi sie z ziemi i drugi raz celuje w niego z kuszy. Teraz jednak pada strzal. Belt mija o wlos Vasagiego i z szumem ulatuje w mrok nocy. O, ten nieudacznik z pewnoscia juz nigdy nie bedzie strzelac do wampyrzego lorda! Vasagi doskoczyl do gardla mlodzienca, chcac rozedrzec mu krtan, struny glosowe, miesnie i jablko Adama tak, aby wszystko pokrylo sie tryskajaca krwia... ale natychmiast puscil go oszolomiony naglym blyskiem swiatla i wstrzasajaca eksplozja, ktora rozlegla sie tuz za nim! Blysk rozswietlil na chwile lesny szlak bialym plomieniem, rozczepiajac najnizsze galezie drzewa niczym trafienie pioruna. Belt z ladunkiem wybuchowym trafil w drzewo jakies dwadziescia stop nad ziemia. Uginajac sie pod wlasnym ciezarem, z przerazajacym jekiem rozrywanych wlokien, oslabiona galaz upadla z hukiem na ziemie! Ziemia zatrzesla sie, a galaz zablokowala sciezke. Poprzez kurz i fruwajace szczatki opadajacej galezi widac bylo nadbiegajace postaci, niosace zapalone pochodnie i kierujace wiazki swiatla, podobne do promieni slonca odbitych od lustra... ale slonce w ciemnosciach nocy? Tego juz bylo za wiele dla Vasagiego! Zlapal nieprzytomna kobiete, zszedl ze szlaku i pobiegl lub poplynal przez labirynt drzew, podazajac za zapachem Carmen. Kiedy oddalil sie od poscigu i spotkal sie z lady, ktora juz nasycila swe niezmierne pragnienie, mogl w koncu nasycic swoj wlasny, ponad dwuletni glod krwi. Albowiem kozie mieso i ciala trogow mogly wystarczyc, jesli nie bylo zadnego wyboru, ale nic sie nie rownalo slodkiej, czerwonej, ludzkiej krwi. Carmen (ta sama Carmen, lekliwa wampyrza lady) odwrocila swoja umorusana na czerwono twarz od Vasagiego, kiedy zobaczyla jak ta rzecz, ktora byla Vasagim, zaczyna bezlitosnie zatapiac kly w znieksztalcona sylwetke, bezwladna, a po chwili drgajaca ktora kiedys byla Nana Kiklu. Kiedy Misha zauwazyla, ze Vasagi oraz Carmen odeszli, wyszla spod wozu i podbiegla do Nathana czesciowo spowitego jeszcze mgla, trzymajacego sie za gardlo i charczacego. Dwoch mlodziencow ciagnacych tragi nie zylo, brakowalo ich kolegi. Jego los rownal sie smierci. W koncu Nathan odzyskal glos i wydusil: - Co z moja matka? - Rozgladal sie dzikim wzrokiem, probujac przeniknac mgle. - Nana? Misha nie potrafila znalezc odpowiedzi. Nawet nie mogla pokrecic glowa. Wiedziala, ze Nathan nie pogodzi sie z odpowiedzia. Popatrzyl na nia i dostrzegl jej puste spojrzenie. Podniosl sie, zatoczyl i upadl... po chwili znowu sie podniosl i zatoczyl jak pijany. -Nana? - Powtorzyl, nie majac nadziei w glosie. Nagle zupelnie stracil sily, opadl na kolana, a pozniej skulil sie, lezac na boku. Misha polozyla sie obok niego i kolysala jego glowe pomiedzy swoimi piersiami. -O, Nathan, moj Nathanie... -N-N-Nana? - Dobiegal szloch, jak kwilenie zagubionego dziecka. Ale po chwili odezwal sie zdlawiony, wsciekly ryk najczystszej wscieklosci, szalenstwa: - Mamo! Nanaaaaa! Naaa-naaaaaaa! Nadeszla grupa uzbrojonych mezczyzn. Po chwili przybiegl Ben Trask i David Chung, a zaraz za nimi miotajacy przeklenstwa, Lardis Lidesci. Nathan ujal czule twarz Mishy w swoje dlonie. Lzy plynely mu z oczu, kiedy blagal ja o wskazanie drogi: - Dokad ja zabral? Widzialas? - Jego glos byl ledwie slyszalnym szeptem. Wskazala reka las - po czym chwycila go za reke, gdy zaczal sie od niej odsuwac, jakby ciagniety przez niewidzialna moc. -Nathan, nie! Wstal, starajac sie zlapac rownowage. -Musze. - Jednoczesnie w jego umysle zabrzmial glos: Nathaaan! Wolala matka. Biedna, dzielna Nana, nie bala sie nawet teraz. I potworna prawda wstrzasnela nim, jak uderzenie mlota. Skontaktowala sie z nim, ale nie byla to telepatia! -Mamo? - To slowo padlo z jego ust niczym echo dawno przebrzmialej historii, kiedy inny Nekroskop oplakiwal swoja matke w dalekim i mrocznym swiecie. Jej slowa byly jednak cieple, a mowa umarlych Nany dodawala otuchy: Nathan, synu. Postaraj sie nie cierpiec tak strasznie. W ogole nie czulam bolu. I ciagle jestesmy razem. Jestem jeszcze jednym glosem ukrytym w twojej poduszce. Zawsze wiedzialam, ze jestes nieodrodnym synem swego ojca. Mozesz zrobic to samo, co uczynil Nekroskop Harry Keogh. Naprawde, dla nas wszystkich, zywych i martwych... -Patrz! - Trask pokazal reka do gory. Wysoko nad glowami, na tle nieba widac bylo dwa stwory podobne ksztaltem do plastug. Lotniaki Wampyrow przypominaly w ciemnosciach chmury. Odlatywaly i znikaly za drzewami. Nathan zrobil krok w kierunku, w ktorym zniknely lotniaki. Zaczal wywolywac drzwi Mobiusa, chcial skoczyc w niebo i scigac je! Ale: Nie, Nathan, nie kieruj sie czysta nienawiscia. Tak sie nie uda. Twoj ojciec czasami tez byl popedliwy, ale kiedy prowadzil wojne, byl opanowany. -Wojna - odparl Nathan zaciskajac zeby. - Masz racje. - Jego puste, niebieskie oczy odbijaly lodowate swiatlo gwiazd. Opanowujac z calych sil swoj rozedrgany umysl, rzucil wyzwanie zlodziejowi, ktory ukradl skarb, nie dajacy sie opisac slowami: Ty draniu! Matkobojco! Kim jestes!? Kogo mam szukac, by zabic!? Co?, nadeszla zdziwiona odpowiedz. Cyganski telepata, na dodatek silny! To ty, dziwaku? Niebieskooki blondasek? Wiem, ze tak. To byla twoja matka, prawda? Teraz jestesmy spokrewnieni, Niebieskooki - poniewaz jej krew plynie w moich zylach. Cha, cha, cha! Chcesz mnie znalezc i zabic? Tego juz probowano! Po chwili glos zamienil sie w lodowaty, ochryply szept: Doskonale, jesli masz dosyc zycia, to znajdz mnie. Bede czekal na to spotkanie. Nie zapomnij zawolac mnie po imieniu..., nazywam sie Vasagiiiii! Vasagi! Imie rozbrzmialo w umysle Nekroskopa, niczym pekniety dzwon i pozostalo w jego pamieci na zawsze. A jesli nie na zawsze, to przynajmniej tak dlugo, jak bedzie potrzebne. Nathan obiecal sobie: Vasagi, juz po tobie! Przysiegam, ze... Ale nie mowil tylko do siebie, poniewaz kazda mysl Nekroskopa wyrazona byla w mowie umarlych. Wszystko w swoim czasie, powiedziala lagodnie Nana. Najpierw zajmij sie mna. -Toba? - Chwilowo gniew ustapil miejsca zdziwieniu. No tak. Skoro jestem niezywa, to musimy zrobic wszystko, zeby tak zostalo. Znajdz mnie i oddaj Lardisowi. On bedzie wiedzial, co robic. Nathan jeknal, odszedl na bok, wywolal drzwi Mobiusa i ruszyl za glosem Nany do miejsca, gdzie w lesnym poszyciu lezalo jej cialo. Kiedy ja zobaczyl, byla tak zmasakrowana, ze gdyby nie wskazala miejsca, to zapewne nie poznalby jej. Wrocil i podal jej cialo Lardisowi... a nastepnie nieprzytomny osunal sie na ziemie. Ben Trask i Misha zlapali go i polozyli na jednej z trag. -Dzieki ci, Boze, za to! - Skomentowal Trask. Misha spojrzala na niego pytajaco. -Tam, gdzie teraz jest Nathan, nie odczuwa sie bolu. Przynajmniej przez jakis czas. -I przynajmniej przez jakis czas nie ma tez wojen - dodal Lardis. -Tak, jeszcze nie. - Zgodzil sie z nim Trask. - Niech odpoczywa, bo mozemy byc pewni, ze wkrotce nadejdzie wojna. CZESC SZOSTA: Zajmowanie pozycji! I Narada wojenna u Gniewicy - Atak na straznice - Nowi przybysze Smiertelnie wyczerpany Nekroskop spal kolysany na noszach, przykryty futrem dla ochrony przed chlodem nocy, a obok niego szla Misha. Spal tak mocno, ze zaden szept ani telepatyczny, ani wypowiedziany w mowie umarlych, nie mogl do niego dotrzec. Byl to uzdrawiajacy sen, majacy wyleczyc rane rownie gleboka jak dusza. Ogromna Wiekszosc wiedziala o wszystkim, ale milczala. Odczuwali smutek Nathana i nie szeptali pomiedzy soba w eterze mowy umarlych. Po raz pierwszy od bardzo dawna Nekroskop odpoczywal w spokoju. Ale w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd nie bylo spokoju. Na rowninach zajmowano stanowiska obserwacyjne, postepujac zgodnie z rozkazami Vormulaca. Posterunki usytuowane byly w dolach lub ruinach zamczysk. Wampiry i stwory musialy znalezc miejsce chroniace je przed szarym swiatlem zblizajacego sie dnia. To, ze slonce nigdy nie swiecilo pelnym blaskiem na rowninach, nie mialo wiekszego znaczenia; sama bliskosc palacych promieni byla wystarczajacym zagrozeniem. Kiedy gory rozjasnia sie zlotym kolorem, bedzie to znak dla stworow lorda-wojownika, aby ukryc sie i zasnac w jakimkolwiek cieniu, chocby to bylo najbardziej niewygodne miejsce. Taki byl los wampira. Daleko, wzdluz linii lancucha gor, za przelecza, Czarny Borys gnal na wschod swoja druzyne porucznikow, niewolnikow i wojownikow. Zamierzal rozbic oboz w jaskiniach trogow. Jesli chodzi o Borysa, to wcale nie narzekal na swoj los. Lord Niespiacy i Devetaki Czaszkolica wyladowali w wielkiej Przeleczy, ukryli swoje lotniaki i skradajac sie jak cienie, szukali dogodnych pozycji, skad mogliby obserwowac atak lorda Wamusa na polozona w wawozie straznice. Pietnascie mil na wschod od przeleczy prawdziwy roj wampirow napadl na resztki zaskoczonych Cyganow pochodzacych z plemion, bedacych poddanymi Gniewicy. Wampiry ssaly, gwalcily, zabijaly bez opamietania, gromadzac zapasy na nadchodzacy dzien i najblizsze krwawe noce. Lord-wojownik uwazal, ze zachowanie tych plemion przy zyciu nie jest mu potrzebne, a celem nadrzednym bylo dobre wyzywienie armii. Na dodatek mozna bylo to zrobic kosztem Gniewicy. Co wiecej, lord Niespiacy cieszyl sie z tego, ze mogl w krotkim czasie zniszczyc to, co Gniewica musiala osiagac niemalym nakladem czasu i sil! Z tego powodu przeprowadzona rzez wydawala sie logiczna decyzja. No i w pewnym sensie byla nagroda. Na naradzie wojennej u Gniewicy obecni byli wszyscy lordowie z Wiezycy Gniewu oprocz Cankera Psiego Syna. Pomimo pierwszego odniesionego zwyciestwa w wojnie z Turgosheim, wszyscy mieli raczej ponury nastroj, nie mowiac o braku entuzjazmu. Na dodatek Canker Psi Syn zlekcewazyl zebranych, irytujac wszystkich. Gniewica powitala obecnych plynnym ruchem szczuplej reki, wskazala miejsca do siedzenia i zapytala, nie zwracajac sie do nikogo bezposrednio: - A psi lord? -Wylecial - odpowiedzial niskim tonem Nestor. - Widzialem ich z okna, Cankera i jego ksiezycowa pieknosc. Skierowali sie na poludnie i nieco na zachod, mozliwe, ze do wielkiej przeleczy. Gniewica pokiwala glowa i odrzekla: - Modlmy sie, zeby ta postawa nie udzielila sie porucznikom Cankera! Lordowie, przypominam, ze musimy zabezpieczyc i obronic zamczysko przed silami Vormulaca! -Nie tracmy czasu - powiedzial Nestor. - Jesli Canker wroci, to wroci, a jak nie, to go nie bedzie. Co za roznica. Wszyscy jego ludzie to waleczni wojownicy. Gniewica westchnela, pokiwala glowa i rzekla: - No dobra. Nie mam nic do Cankera. Teraz rozumiecie, dlaczego przydzielilam mu Parszywy Dwor: jest najmniej istotny, znajduje sie w centrum i jest najlatwiejszy do obrony! -Swietnie! - Spiro uderzyl w stol i rozejrzal sie groznie dookola. - Mozemy w koncu zaczac? Co mam robic? -Juz chcesz dzialac? - Gniewica uniosla brwi. -Zdobylem zabojcze oko mojego ojca - odpowiedzial Spiro - i czuje, jak rosnie jego sila! Chcialbym w koncu sprawdzic jego dzialanie. - Wygladal, jakby mu przybylo kilka cali wzrostu, a na prawym oku mial zalozona brudna opaske, ktora przyslaniala takze czesc policzka. Nabrzmiale lewe oko pecznialo od przekrwionych zyl i nienawisci. Gniewica przypatrywala mu sie przez chwile i powiedziala: - Oko twojego ojca. Bedziesz je musial jak najlepiej wykorzystac! Masz najslabsze sily do obrony swojego dworu, ale w przypadku ataku zabijaj jezdzcow swoim okiem! Zrzucaj ich z siodel, spalaj ich serca, zanim sprobuja wyladowac! -Niestety - odezwal sie Wran, usmiechajac sie z sarkazmem. - Nie mam takich zdolnosci, jedynie troche nienawisci. Czy powiesz mi pani, jakie sa moje obowiazki? Gniewica z gracja kiwnela glowa. -Twoim obowiazkiem jest zagrzewanie swoich podwladnych do boju. Pokaz, ze zapal bojowy musi zostac skierowany na nieprzyjaciol, ktorzy nie beda w stanie sprostac wscieklemu Wranowi! Jej slowa mile go polechtaly. Jednak po chwili zmarszczyl brwi i zapytal: - Czy to wszystko? Wezwalas nas tutaj, zeby opowiadac banaly o tym, co jest druga natura kazdego z nas? Jesli tak, to niepotrzebnie tracimy czas! Gniewica rozzloscila sie. -Och, jacy mosci lordowie sa dzis wrazliwi! Powiedzcie, czy popelnilam jakis blad? Czyz wasze dwory nie sa pelne zapasow z Krainy Slonca, ktore pozwola przetrzymac oblezenie Vormulaca? I posluchajcie... - Przylozyla reke do ucha w gescie nasluchiwania. - Czy slysze wiatr, czy tez ducha niezyjacego Laughing Zacka Shornskulla? Czy te sukcesy sa moja, czy wasza zasluga? -Czy bierzesz takze odpowiedzialnosc za fiasko pod Skalnym Schronieniem? Chcialbym ci przypomniec, ze Zack Shornskull byl tylko jednym z generalow Vormulaca... Co by bylo, gdyby Vormulac przyslal dziesieciu generalow? Powiem ci, lady, ze mielismy szczescie! Zanim Gniewica zdazyla odpowiedziec, odezwal sie Nestor, wzdychajac niecierpliwie: -Lordowie, lady... czy naprawde mamy tak duzo czasu, zeby zabawiac sie w gry slowne? Gniewica spojrzala na niego, po czym szybko odpowiedziala Wranowi: - Oczywiscie, ze mam dla ciebie cos jeszcze, po prostu chcialam najpierw podniesc morale... Wranowi opadla szczeka ze zdumienia. Odepchnal krzeslo i skoczyl na rowne nogi. -Nie tylko twoje! - Gniewica rozlozyla szeroko rece. - Ale wszystkich! Gorvi, tak zwany Przechera, poci sie ze strachu, Spiro za bardzo rwie sie do walki, co moze zmniejszyc jego czujnosc i spowodowac fatalne bledy. A Nestor Nienawistnik jest rownie zimny, jak jego ukochane ciala! Co za godna pozalowania ekipa! Czy ciagle jestescie tymi samymi renegatami, z ktorymi wylecialam z Turgosheim? Niewatpliwie tak, ale utyliscie i zgnusnieliscie. Trzeba wam wiecej ikry, ktorej kiedys mieliscie w nadmiarze. Myslicie, ze Vormulac ma przewage, ale to tylko liczby! Obudzcie sie i otrzasnijcie z tego przygnebiajacego nastroju! -Aha! - Warknal Wran. - Wszystko jasne! Wiec to my jestesmy wszystkiemu winni! To my postepujemy niewlasciwie! Roztyci, zgnusniali, tchorzliwi lordowie! I tylko Gniewica Zmartwychwstala jest w stanie sensownie myslec. Czy przyszlismy tu wysluchiwac obelg? Czy to wlasnie masz na mysli, lady? Spojrzala na niego i podniosla brwi z wyrazem zrozumienia. Tylko posluchaj, co gniew kaze ci mowic - jak gdyby to czemus sluzylo. A po chwili dodala na glos, ale niezbyt glosno: - Pamietaj, ze to twoje slowa, Wranie Wscieklico, a nie moje... - Po czym nieco glosniej: - Wiec jak bedzie? Bedziesz mnie sluchal, czy nie? Wran dlugo patrzyl na nia, ale w koncu warknal cicho: - Mow dalej, sluchamy cie... Gniewica zerwala sie ze swojego koscianego tronu, podeszla do okna i machnela na lordow, zeby poszli za nia. Nastepnie wskazala na ruiny zamczysk Starych Wampyrow. -Tak - zwrocila sie do Wrana. - Mam dla ciebie robote i trzeba to wykonac, zanim zblizy sie nieprzyjaciel! Potem moze byc juz za pozno... Na twarzy Wrana pojawil sie wyraz zdziwienia. - Te zamczyska mialy wspolna ceche, slaby punkt, ktory przyczynil sie do ich zaglady. -Co takiego? -Nie widzisz? - No to, ze sa zburzone! -To, co spowodowalo ich upadek! - Pokrecila glowa z dezaprobata. - Wiedzialam o tym, kiedy tylko sie tu zjawilismy i sadzilam, ze tez o tym wiecie: ty, Spiro, wszyscy. Mieszkamy u Wrot Piekiel! Wiem, ze ta wiezyca niczym sie nie rozni od tamtych. Ma te sama wade; moze zostac zburzona i zrownana z ziemia. -Gniewica ma racje - odezwal sie Nestor stojacy nieco z boku. - Rozmawialem ze zmarlymi, ktorzy powiedzieli mi, jak to sie wydarzylo. Ale... pozwolmy jej dokonczyc, a potem ja bede mowil. -Bestie gazowe - powiedziala Gniewica i to wyjasnialo wszystko. Nie czekajac na komentarze, dodala: - Bestie gazowe i zbiorniki z metanem. Sa stloczone razem, jak piskleta w gniezdzie - w jednym gniezdzie! Pozostale zamczyska byly kiedys tak samo skonstruowane. Zobaczcie, co z nich zostalo! Nie trzeba byc geniuszem, zeby domyslec sie, dlaczego sie zawalily... Wran ochlonal w jednej chwili. Spojrzal wyczekujaco na Gniewice i zapytal: - To co mamy zrobic? Potrzebujemy metanu do gotowania, ogrzewania, oswietlenia. -Tak, korzystamy z tego ognia do rozgrzania rak - przytaknela Gniewica. - Ale osobiscie nie zgadzam sie na to, zeby siedziec na bombie! Musimy zrezygnowac z dwoch trzecich bestii gazowych. Powiedzcie, czy nie mam racji? -Masz - w glosie Wrana wyczuwalo sie lek. -Oproznimy zbiorniki i zatrzymamy minimalna ilosc bestii, potrzebna do ogrzewania, gotowania i oswietlenia. Wiemy, jak zachowac cieplo, a gotowanie miesa dla chciwych niewolnikow zawsze bylo zbednym luksusem. -Mam po prostu wypuscic bestie, zeby sobie gdzies polecialy? -Ich zadaniem jest produkcja gazu - odparla Gniewica. - Tylko to potrafia; gdy zaprzestaja produkcji, to umieraja. Nie mamy innego wyboru. A moze wolisz, zeby Vormulac podpalil bestie i zbiorniki? -To, co przedstawilas, nie podoba mi sie, ale masz calkowita racje - powiedzial Nestor. - Ponadto musimy obawiac sie nie tylko lorda Niespiacego. Wiem, co sie zdarzylo, kiedy rozpadaly sie zamczyska, a teraz czas jakby zatoczyl petle. Historia lubi sie powtarzac... -Powiedz cos wiecej - rzucila krotko. Wrocil do stolu i usiadl (ociezale, jak spostrzegla Gniewica). Wszyscy poszli za jego przykladem i czekali, az zacznie mowic. -Jak wiecie, rozmawiam ze zmarlymi - odezwal sie po chwili. - Od nich oraz z innych zrodel dowiedzialem sie co nieco o historii tego miejsca. Ponad tysiac wschodow slonca temu byla tu wojna... ale bynajmniej nie pomiedzy Starymi Wampyrami. To wlasnie one zjednoczyly sie przeciw wspolnemu wrogowi. Bardzo strasznemu wrogowi: czarownikowi z Krainy Slonca! I to on zburzyl po kolei wszystkie zamczyska, rownajac je z ziemia. -Co? - Gorvi zmruzyl oczy tak bardzo, ze patrzyl przez szparki. - Chcesz powiedziec, ze to byl zwyczajny czlowiek, Cygan z Krainy Slonca? Czlowiek to wszystko zrobil? -Tak, czlowiek. - Przytaknal Nestor. - Ale nie byl to zwyczajny czlowiek! Czyz nie powiedzialem, ze byl to czarownik? I wiecie, jak to zrobil? Sprawil, ze slonce zaswiecilo w Krainie Gwiazd i pokierowal jego promieniami do wielkich wiezyc, celujac w bestie gazowe i komory z metanem. - Przerwal widzac zdziwienie na twarzy Gniewicy. -Powiadasz, ze bylo to tysiac wschodow slonca temu. - Dopytywala sie. - Co to ma wspolnego z nasza sytuacja teraz? I co rozumiesz przez to, ze historia sie powtarza? -Czarownik mial synow - powiedzial Nestor. - Jeden z nich odziedziczyl jego moce, tak jak Spiro otrzymal zabojcze oko od swego ojca. -No i? - Rzucila Gniewica. -Syn czarownika zyje! - Nestor odwrocil sie gwaltownie i spojrzal na Gniewice. - Widzialas go nawet na szczycie Skalnego Schronienia! Jak myslisz, dlaczego wciaz zyje po tym, jak stracilas go w przepasc? Przez jakis czas byl w... innym miejscu - tam, gdzie bywaja tylko czarownicy, nie pytaj mnie, gdzie - ale teraz powrocil i jest grozny! Gniewica dlugo mu sie przypatrywala, a potem powoli pokrecila glowa. -Mysle, ze zmarli cie oszukali, albo opowiadali ci mity i legendy. Ludzie nie sa w stanie kontrolowac slonca. Moze jest w tym ziarno prawdy - kto wie? Moze zgromadzili armie w gorach, zastosowali duza ilosc luster lub bron, ktora ma teraz Lidesci i wysadzili wiezyce odbitymi promieniami slonca. Choc nawet taka teoria wydaje mi sie naciagana. -No coz, ostrzeglem was - Nestor wzruszyl ramionami. - Mam cos jeszcze do dodania. Na wojnie z czarownikami z Krainy Slonca Stare Wampyry uzywaly bestii gazowych jako broni. Bestie wybuchaly jak bomby przed obliczem nieprzyjaciol. Poniewaz Vormulac Niespiacy rozstawil straze na rowninach, a Wran i tak ma sie pozbyc bestii, to uwazam, ze warto o tym wspomniec. Wran usmiechnal sie szeroko i z uznaniem pokiwal glowa. -I jeszcze jedno - odezwal sie bardzo cicho Nestor. -Tak? - Spytala Gniewica. -Syn czarownika... on pojawia sie i znika! - Skrzywil sie Nestor i bezglosnie klasnal zabandazowanymi rekami. -Co robi? - Tym razem byl to Spiro. -On... przemieszcza sie! - Krzyknal Nestor. - Przemieszcza sie w jednej chwili z miejsca na miejsce. Nawet na odleglosc wielu mil. I nie zabiera mu to wiecej czasu niz mysl. Porusza sie jak mysl, ale robi to nie tylko umyslem, lecz takze i cialem. -Acha - powiedzial Gorvi po chwili, przerywajac cisze. - Tu cie mamy. Czyz nie mowilem, ze przypadlosc Cankera jest zarazliwa? Nestor najwyrazniej nie przejal sie ta uwaga. Wstal i skierowal sie do wyjscia. Przy samym wyjsciu, jakby przypominajac sobie o dobrych manierach, odwrocil sie i spojrzal na zebranych. -Rozumiem, ze nie masz dla mnie szczegolnych zadan, madame? - Jego glos byl zachryply i jakby wypelniony bolem. Jej serce przez chwile zabilo gorecej. Przystojny, mlody lord Nestor! Zastanawiala sie, co teraz bedzie robil, po czym pozbyla sie tej mysli. W koncu nie byla to jej sprawa; miala mase wlasnych problemow, wszyscy je mieli. -Nie, nie mam - odpowiedziala. - Przygotuj sie jak najlepiej do wojny. -Jestem gotow - odpowiedzial i wyszedl. Gniewica popatrzyla z namyslem na Gorviego i po chwili odezwala sie: - Ty, Gorvi, musisz pilnowac studni i zapewnic dostawy wody. Musisz tez wystawic straze. Wystarczy, ze dostanie sie tam jakis czlowiek Vormulaca, a bez watpienia zatruje wode kneblaschem! Mysle, ze na dol bedzie spadac cala masa ludzi i bestii. Twoi naziemni wojownicy musza wiedziec kto swoj, a kto obcy. Jesli jakis wampir, albo stwor z zalogi Wiezycy Gniewu spadnie na dol, masz mu pomoc i skierowac z powrotem do boju. Jesli chodzi o wrogow... tego ci nie musze mowic. Spojrzala po twarzach zebranych. -Jesli chodzi o mnie, to dach jest dobrze strzezony. Mam przyszykowanych wojownikow i pulapki. Moje ladowiska to wyrok smierci dla kazdego smialka, ktory tam wyladuje. Moi porucznicy i poddani beda walczyc az do smierci - a jesli nie spisza sie dobrze, to czeka ich los gorszy od smierci! Teraz pozostaje nam tylko czekac. Na tym zakonczyla sie wojenna narada, ale przeciez wojna dopiero zaczynala sie... W straznicy na wielkiej przeleczy Bruno Krasin rozstawil straze i nakazal wzmozona czujnosc. Wyszkoleni zolnierze przegladali teren i wypatrywali w powietrzu latajacych bestii. Sama straznica byla rodzajem fortecy, a w prymitywnym swiecie Krainy Gwiazd bron Ziemian dawala ogromna przewage. Tak wiec, pomimo utraty Tzonova i Jefrosa, ktorych zwykli zolnierze znali bardzo slabo, a jeszcze mniej rozumieli, ludzie Krasina stanowili zespol silny, zdolny i pewien swoich sil. Krasin spal spokojnie i w pelni ufal majacym sluzbe ludziom. Gdyby to byla Rosja, Krasin bylby pewien, ze nawet mysz sie nie przesliznie, nie alarmujac posterunkow. Ale to nie byla Rosja... Noc byla spokojna. Czasem slychac bylo pohukiwanie sowy. Od czasu do czasu przelatywala czerwonooka cma o rozmiarach polowy dloni czlowieka. Aby uniknac ataku nietoperzy, trzymala sie blisko scian kanionu. Dno wawozu spowijala mgla. Sowa ucichla i ostatnia cma odleciala w ciemnosc. Nocna cisza poglebila sie... Strozujacy w wiezyczce kapral poruszyl sie i rzekl: - Bykow troche sie spoznia z sygnalem. - Wychylil sie z balkonu i wyciagnal szyje, wpatrujac sie w najwyzsza wieze. Skierowal na nia swiatlo latarki. Swiatlo dosieglo wiezy, oswietlilo kamienna fasade i okna. Kapral nie doczekal sie odpowiedzi w postaci swiatla. -Spi - powiedzial jego partner. - Winicie go za to, kapralu Zorin? Tam w gorze jest bezpieczny, kto moglby mu zagrozic? Kapral odpowiedzial mruknieciem wyrazajacym poirytowanie. Wylaczyl latarke. -Dostanie mu sie za to. Nie siedzi tam dla swojego bezpieczenstwa, nie chodzi tez o nasze bezpieczenstwo, ale o cala straznice. Z tego miejsca Bykow moze obserwowac przelecz we wszystkich kierunkach, a takze podejscie do straznicy, dziedziniec, innych straznikow... wszystko. A przynajmniej widzialby to, gdyby nie spal! Jak gdyby dla podkreslenia slow Zorina z gory osunal sie jakis kamyk i okruchy muru. Odbily sie od dachu i polecialy w dol. O ile jednak kapral zaczal sie czujnie rozgladac, to jego podwladny usmiechnal sie i powiedzial: - Nie spi. Jest po prostu zajety. -Co? - Zdziwil sie kapral. - Zajety? -Wasyl Bykow rzezbi w kamieniach swoim nozem bojowym - wyjasnil zolnierz. - Takie ma hobby. Mysle, ze zepchnal jakies odlamki z parapetu. Zorin zachmurzyl sie. -Przynajmniej powinien zobaczyc swiatlo latarki i odpowiedziec na nie. Odpowiedzialo mu ledwo widoczne wzruszenie ramion. -Moze mu wysiadly baterie. Ja juz zmienilem drugi komplet! - Po czym mozna bylo uslyszec przelacznik i wiezyczka rozjasnila sie od wewnatrz. Zorin popatrzyl na balkon, gdzie jego podwladny podswietlil sobie twarz od dolu, nadajac jej w ten sposob diaboliczny wyglad. Ale u gory, gdzie swiatlo tanczylo na starym belkowaniu byla tylko... ciemnosc i zadnych gwiazd. Chmury? Zdziwil sie Zorin. Byl pewien, ze przed chwila... pomiedzy belkami widzial gwiazdy. Zas nad przelecza niebo bylo bezchmurne. Opadajacy dach zakrywal niegdys prawie caly balkon. Zorin wychylil sie, stanal na czubkach butow i skierowal promien swiatla wzdluz linii dachu... i zobaczyl, ze cos sie porusza! Wygladalo to tak, jakby dach byl z grubego na cal futra, ktore porusza sie wraz z ruchem swiatla latarki. Tylko, ze to faktycznie sie ruszalo! Zorina zatkalo, po czym siegnal po pistolet maszynowy. Ale bylo juz za pozno. Zaczepiony na dachu glowa na dol, rozciagniety jak zywy dywan, lord Wamus polowal na swoja ofiare. Wyczuwajac na sobie swiatlo latarki podniosl glowe, otworzyl szkarlatne oczy i syknal prosto w twarz Zorina. Dzielilo ich nie wiecej niz pietnascie cali. Towarzysz Zorina uslyszal ruch i zobaczyl, jak siega po bron. Ale niemal natychmiast zobaczyl cos nowego, na co patrzyl z niedowierzaniem: para plaskich, poteznych rak o dlugich palcach i pazurach w ksztalcie koscistych haczykow siegala po kaprala! Rece chwycily czlowieka za glowe i wyciagnely z wiezyczki! Dziko kopiace nogi zniknely z pola widzenia i dal sie slyszec zdlawiony krzyk... a zaraz po nim huk uderzajacego o dno wawozu ciala! Zolnierz, przezwyciezajac przerazenie, wodzil lufa pistoletu po zadaszeniu. Na szczescie przez dziury w dachu znowu bylo widac gwiazdy. Ale po chwili swiatlo gwiazd zniknelo, jakby ktos zasuwal kurtyne. Zolnierz wstrzymal oddech i skierowal wzrok na balkon... gdzie wlasnie pokazal sie lord Wamus. Niczym meduza wsuwal sie plynnie do wiezyczki od gory, glowa naprzod. Zolnierz zaczal naciskac spust broni, ale dluga reka byla szybsza i wyrwala bron z trzesacych sie rak. W miedzyczasie lord Wampyrow odwrocil sie i tym razem byl glowa do gory. Zolnierz wpatrywal sie w koszmarne, rozpalone slepia, czul parujacy oddech o smaku miedzi plynacy z szeroko rozwartej, czerwonej paszczy i probowal zmusic swoje nogi do ucieczki... chcial pobiec po niekonczacych sie kamiennych schodach i dobiec na dziedziniec... albo nawet do swojego swiata, gdzie podobne rzeczy pojawialy sie tylko w zlych snach. Ale niestety, tak samo, jak w zlym snie, jego nogi nie mogly wykonac zadnego ruchu. Byly jak przyszpilone do podlogi. W przeciwienstwie do niego Wamus nie odczuwal zadnych trudnosci. Poruszal sie tak szybko i sprawnie, ze zolnierz nawet nie zauwazyl ruchu, ani tego, co on oznaczal... Na dziedzincu slychac bylo stuk obcasow, krzyk ochryplych glosow. Swiatla latarek omiataly sciany przeleczy, straznice i niebo. Trzaskaly zamki ladowanych karabinow. Ale przeciw komu je skierowac? Co jest celem? Gdzie nieprzyjaciel? Ruch ustal, wstrzymano oddech, zapanowala cisza. Na skalnej posadzce dziedzinca lezaly roztrzaskane zwloki czlowieka. Jego mozg i krew rozprysnely sie dookola glowy jak aureola lub ogon pawia, lecz bez piekna i witalnosci. Na najwyzszych wiezyczkach strazniczych rowniez nie bylo widac znaku zycia. Po chwili znowu mozna bylo uslyszec pospieszne kroki. Z ciemnego otworu jaskini wyszedl Bruno Krasin ze swoimi ludzmi. Przypominali mrowki, wydostajace sie z rozwartych szczek koscistej czaszki. Zatrzymali sie na chwile, zeby sie rozejrzec, po czym pobiegli na dol po schodach. Z balkonow i okien patrzyly szeroko otwarte oczy. - Co tu sie stalo? - Wrzasnal Krasin, odsuwajac wartownika i patrzac na cialo kaprala Zorina. -Spadl - ktos wymamrotal. -Albo zostal zrzucony! - Dodal ktos inny. - Krzyczal, ale to byl - nie wiem - potworny wrzask! Mysle, ze byl przerazony, ale nie tym, ze spada... -Zamknij sie! - Skarcil go wzrokiem sierzant Krasin, choc domyslal sie, ze tamten mial racje. Nastepnie, patrzac w ciemnosc nocy, zaczal wydawac rozkazy: - Do konca nocy stan podwyzszonej gotowosci! Jesli chcecie przezyc, wykonujcie dokladnie moje rozkazy. Jesli cos sie poruszy i nie odpowie na haslo, zastrzelic! Bez zadnego ostrzezenia. Jesli pojawia sie jakiekolwiek watpliwosci, zabic dranstwo! Skierowal latarke o duzej mocy na wiezyczki. - Hej, na gorze! Co sie dzieje? Raikin (towarzysz Zorina), dlaczego spadl kapral? - Ale odpowiedz nie nadchodzila, zas Krasin nawet na nia nie czekal. Oczy Krasina byly rownie dobre, jak pamiec. Byl urodzonym zolnierzem, wystarczylo pokazac mu pole walki, a jego umysl natychmiast, automatycznie zapamietywal wszystkie szczegoly. Przed chwila, kiedy omiatal skale swiatlem latarki, dostrzegl szczegol, ktorego wczesniej nie bylo. A wiec cos nowego: duza plama, ktora wygladala jak plachta lub mech, albo porosty. Kiedy skierowal ponownie swiatlo, aby uwazniej sie temu przyjrzec... ...Wzial glebszy oddech, zwezil oczy, przykleknal i odebral strzelbe jednemu ze swoich ludzi. -Wszystkie swiatla w okolice tamtej groty! - Krzyknal. Zauwazyl, ze plama zblizyla sie i nadal sie przybliza! Bruno Krasin byl strzelcem wyborowym. Na trzy strzaly trafial trzy dziesiatki. Pierwsza kula trafila Wamusa w blone nosna skrzydla, ktore rozposcieralo sie pomiedzy lewa reka a bokiem. Pocisk przelecial przez blone i rozplaszczyl sie na skale. Same odlamki wyrzadzily wiecej szkod, ale wbily sie glownie w nieunerwione cialo. Druga kula trafila Wamusa w udo, roztrzaskujac mu kosc udowa. Trzecia otarla sie o kregoslup i przebila prawe pluco. Odbila sie rykoszetem i Wamus poczul piekacy bol w prawej piersi. Trudno powiedziec, na co liczyl Krasin. Sam nie wiedzial, do czego strzela. Ale to nie mialo znaczenia; nie mial zamiaru tracic wiecej ludzi. W koncu ich zycie zwiekszalo i jego szanse na przezycie. W kazdym badz razie, skutki jego strzalow byly zadziwiajace. Wamus wydal przeszywajacy pisk. Jego koszmarny ksztalt oddzielil sie od skaly, odepchnal sie, rozwinal skrzydla i pofrunal na balkon. Rece zlapaly jednego z wartownikow, wyciagnely go na zewnatrz, po czym mezczyzna polecial na dol. Wamus wydostal sie poza swiatla latarek i zniknal z pola widzenia. Spadajacy zolnierz uderzyl o ziemie, a jego krzyk umilkl. Krasin zawolal: - Oswietlic straznice! Musimy zobaczyc, co jeszcze sie tu kryje! Jesli cos wyglada dziwnie, natychmiast zastrzelic pierdolca! Piecdziesiat jardow dalej, po drugiej stronie wawozu, siedzieli Devetaki z Vormulacem i przygladali sie calemu zdarzeniu. Dzieki wampyrzym oczom zobaczyli to, czego nie mogl dostrzec Krasin: ranny i wsciekly Wamus zatoczyl ciasny okrag, po czym kierujac sie z powrotem, przyspieszyl lotu. Dolaczyl do niego jeden z synow. Ale zostal dostrzezony. Padly na niego snopy swiatel z kilku latarek. Zagrzmialy serie z automatycznej broni. Jeden z zolnierzy, ktorzy przetrwali na gornym poziomie, ocknal sie z przerazenia i wypuscil syczace, plonace ostrze bialozoltego ognia o dlugosci trzydziestu stop. Ogien dosiegnal wampira i zamienil go w machajaca nogami, skwierczaca kule. Plyn z miotacza oblepil go i przepalal jak kwas. Wielki nietoperz wydal z siebie okrzyk i polecial w dol. W miejscach, gdzie ocieral sie o skale, zostawial za soba sciezke plynnego ognia. W koncu upadl na dziedziniec. Ale Krasinowi to nie wystarczylo, uformowal ze swoimi ludzmi polkole i nie przestawali podpalac wampira, dopoki nie zamienil sie w popiol. W tej samej chwili wrocil Wamus. Krwawil i nie odzyskal pelnej sprawnosci. Zarowno powrot lorda Wamusa, jak i konfrontacja z bronia Ziemian nie byly najlepszymi pomyslami. Nadlecial od strony poludniowej, wylaniajac sie z ciemnosci przeleczy i kierowal sie na mezczyzne, stojacego na szczycie, okalajacego dziedziniec muru. Zolnierz zbyt pozno wyczul obecnosc Wamusa. Potwor zlecial wprost z nieba i nie dajac szansy nawet na krzyk, zatopil swe szczeki w karku zolnierza, miazdzac mu jednoczesnie kregi szyjne. Wampyrzy lord zostal dostrzezony w chwili, gdy wypuszczal swa ofiare. Jeden z zolnierzy na dziedzincu zobaczyl go i wszczal alarm. Strzelil z biodra, puszczajac dluga serie rozgrzanego olowiu. Wstrzasany trafiajacymi go kulami, Wamus dziwil sie, jak gwaltownie tracil sily i energie! Chcac rzucic sie na przesladowcow, zachwial sie i pod wplywem ciezkiego olowiu polecial na dol! Jego membraniczne skrzydla zwinely sie, a on spadl na ziemie jak kamien. Ekipa z miotaczem ognia byla na to przygotowana; jeden zolnierz trzymal wylot miotacza, a drugi mial na plecach zbiornik z plynem zapalajacym. Wamus zamienil sie w kule ognia! Byl jednak lordem Wampyrow, a jego pasozyt nie mial zamiaru tak latwo sie poddawac. Z plonacego ognia i dymu wyskoczyla do gory blada, pulsujaca macka tredowatego miesa, ktora rzucala sie i wila dookola. Naglym uderzeniem powalila jednego z ludzi i zaczela go wciagac w plonaca mase. Zolnierz krzyczal, ale mial szczescie: w chwili, gdy jego wojskowe spodnie zaczely dymic i pojawily sie na nich pierwsze plomienie, macka puscila go, a koledzy wyciagneli z ognia. Teraz w srodku ogniska wilo sie zawziecie cale gniazdo niebieskoszarych macek. Obsluga miotacza ognia zalewala plynna smiercia to, co kiedys bylo lordem Wamusem. W koncu smiercionosne plomienie zmniejszyly sie, chemiczna ulewa ognia zamienila sie w plomyczek, zas w powietrzu powoli rozplywal sie czarny, smierdzacy dym. W mroku widac jeszcze bylo iskry i czerwone, dogasajace resztki tluszczu. Na dziedzincu znow bylo ciemno. Ale cisza trwala krotko. Nagle rozlegl sie huk broni automatycznej... potem krzyki... i blysk goracego, bialego swiatla, za ktorym podazal grzmot wybuchajacego granatu oraz sterta skalnych odlamkow i fragmentow muru! -Poswieccie - ryknal Krasin i natychmiast kilka latarek zaczelo oswietlac sciany straznicy. W obramowaniu okna przez ulamek sekundy widac bylo niesamowita sylwetke drugiego syna Wamusa! W tej samej chwili jego rece upuscily cos na dol. Z okrzykiem "Ach-aach-aaach!" o ziemie uderzyl trzeci zolnierz. Ludzie Krasina przyklekneli i strzelali seriami w niebo, starajac sie przewidziec trase lotu nietoperzowatej istoty. Wampir przelecial tuz nad nimi, po czym nabral wysokosci i poszybowal nad murem niedaleko bramy. Zobaczyli jego czerwone oczy i uslyszeli nieludzki smiech. Potwor zniknal w ciemnosciach przeleczy... ...Ale nie umknal! Dwie postacie - calkowicie ludzkie - pojawily sie w bramie. Jedna z nich kleczac na kolanie, trzymala reczna wyrzutnie rakiet i naciskala spust. Wlocznia zoltego swiatla i kula bialego ognia... zagluszyla kpiacy smiech ogluszajacym loskotem, znacznie glosniejszym niz wczesniejsze wybuchy. Fragmenty dymiacego miesa i kawalki membran barwily czerwonym deszczem starozytne kamienie. ...Bruno Krasin potrzebowal troche czasu, zeby ochlonac i dojsc do wniosku, ze to juz koniec potyczki. Jednak jego nerwy uspokajaly sie az do konca nocy. Po drugiej stronie przeleczy niezauwazeni przez nikogo lord i lady wrocili do swoich lotniakow. Wielkie, szare, poruszajace od czasu do czasu glowami bestie czekaly pod skalnym nawisem, w miejscu bedacym idealnym polem startowym. Zanim jednak doszli do lotniakow, Devetaki zaczela szukac czegos pomiedzy kamieniami i pokruszonymi skalami. Czego szukasz?, zapytal Vormulac. Moj jeniec, zanim dostal sie do niewoli, gdzies tutaj upuscil bron. Po czym stanela, podniosla cos z ziemi, mowiac: W koncu troche szczescia! Jest tutaj! Dolaczyla do Vormulaca, ktory obserwowal ja spod przymknietych powiek, sprawdzajac jednoczesnie uprzaz swego wierzchowca. Devetaki z zapalem przywiazala do siodla pistolet maszynowy. Gdyby tylko nauczyla sie tym poslugiwac... ale byla to mysl, ktorej nie odwazyla sie w pelni sformulowac! Patrzac na Vormulaca, zobaczyla jednak, ze nie bylo sie czym przejmowac; lord-wojownik byl zatopiony we wlasnych myslach. Kiedy wystartowali, wyslal do niej smutne spostrzezenie: Znowu ponioslem straty. Trzech dzielnych ludzi zamienilo sie w pieczone mieso. Jego telepatyczny glos brzmial bardzo ponuro. Devetaki chlodno odrzekla: Powiedziales "dzielnych"'/ I nazwales ich ludzmi? Jak widziales, moj lordzie, nie byli tacy dzielni. A jesli chodzi o to, czy byli ludzmi... Co najwyzej byli dziwakami. Przydali sie na cos, dzieki nim na wlasne oczy zobaczyles, jak dziala ich niszczaca bron Hm!, odparl. Chcesz powiedziec, ze to ma mnie pocieszyc? Niszczaca? Tak nazywasz ten miotacz plomieni? Jedyne slowo na to brzmi: przerazajaca! A gdyby zaatakowali nas ta bronia? Na co ona odpowiedziala: A gdybysmy zaatakowali ta bronia Wiezyce Gniewu? Zmruzonymi oczami popatrzyl w jej kierunku. Twoja kolejna intryga, co, Devetaki? Byc moze zbyt wiele twoich rad wcielam w zycie. Alez to nic takiego. A poza tym, od czego sa przyjaciele? Jesli chodzi o straznice oraz jej obroncow: moga poczekac do rana. Do rana? Myslisz o wschodzie slonca? Przeciez nie mozemy wowczas atakowac. Mam wieznia, jezyka, nie pamietasz? Ci ludzie wyrusza o brzasku w strone Krainy Slonca. W odleglosci mili od przelaczy bedziemy na nich czekac. Bedzie jasno, ale slonce jeszcze nie bedzie swiecic! Ludzie poczuja sie bezpieczni i wpadna w nasze rece! To dotyczy takze ich broni... Dobrze!, zatwierdzil jej plan Vormulac. W koncu cos mi sie dostanie! To zmieni sytuacje. Zaczyna mnie juz meczyc ciagle zmniejszanie sie stanu armii. Na dziedzincu straznicy Krasin wydawal rozkazy, polecajac przede wszystkim zorientowac sie w rozmiarach poniesionych strat. Nastepnie zwrocil sie w strone obladowanych bronia kaprali i zlustrowal swiezo przybylych, ktorzy pojawili sie w sama pore, zeby rozprawic sie z trzecim wampirem. Nosili sie na sposob wojskowy, ale nie mieli na sobie mundurow zadnej formacji. -Nazywam sie Bruno Krasin - przedstawil sie Rosjanin po angielsku. - Dowodca plutonu. Nie wiedzialem, ze brytyjski Wydzial E posiada jednostki bojowe. -Nie posiada - odparl najstarszy wiekiem z nowo przybylych. - Jestesmy JSW... a raczej bylismy. -Byliscie? - Choc Krasin staral sie zachowac obojetny wyraz twarzy, to jego brwi uniosly sie, gdy uslyszal o JSW. Zadziwiajacy byl rowniez fakt, ze zwyczajny brytyjski wywiad wiedzial o Krainie Slonca i Krainie Gwiazd oraz ze sie nia interesowal. -Tak, bylismy - odparl rozmowca. - Teraz to juz za nami. Podobnie jak w waszej sytuacji, prawda? Co za historia! Mogliscie przybyc tutaj tylko z Perchorska: ludzie Turkura Tzonova. Moze bedzie lepiej, jak mnie pan do niego zaprowadzisz! Krasin powoli pokrecil glowa. -Zabrac pana do Tzonova? Mysle, ze nawet gdyby to bylo mozliwe, to nie zechcialby pan... -Po czym w skrocie wyjasnil, co mial na mysli. -Rozumiem - powiedzial przybysz. - Duza strata. Kiedys mielismy wiele wspolnego z Tzonovem. Ale z drugiej strony... Domyslam sie, ze pan jest glownodowodzacym? -Hm! - Krasin usmiechnal sie z sarkazmem. - Przynajmniej dopoty, dopoki zyje. Odkad tutaj przybylismy... widzielismy naprawde niezle dziwactwa. -Gdzie pan zmierza? -Do Krainy Slonca - gdy tylko nadejdzie swit. -Moze przydadza sie wam dwie strzelby wiecej? Zanim Krasin zdazyl odpowiedziec, u wejscia do jaskini pojawil sie starszy kapral i zawolal: -Panie sierzancie! Na samej gorze znalezlismy jeszcze trzy ciala... Szesciu zabitych. Nie minela jeszcze polowa nocy, a oddzial Krasina liczyl juz tylko siedmiu ludzi! Pokazujac, ze meldunek zostal odebrany, odwrocil sie do przybysza i sapnal: - Dwie strzelby wiecej? Piecdziesiat nie byloby za duzo! -Co zabawne, Krasin naprawe byl zadowolony z przybycia dwoch nowych ludzi. W obcym swiecie Wampyrow liczyla sie nie tylko dodatkowa sila ognia, ale sam fakt, ze mozna bylo spojrzec na nowe ludzkie twarze! -Wejdzmy do srodka - powiedzial, wskazujac reka kierunek. - Siadziemy przy ogniu i moze dowiem sie czegos wiecej o panu. Wszystko, co pan wie o tym miejscu, moze byc przydatne. Musimy podzielic sie swoja wiedza. Omineli dopalajace sie, cuchnace szczatki Wampyra i weszli po schodach do jaskini. -Jak sie pan nazywa? - Spytal Krasin. -Paxton - brzmiala odpowiedz. - Geoffrey Paxton. Szycha w Jednostkach Specjalnych Wywiadu, przynajmniej do niedawna. Kiedy dowiedzialem sie o tym miejscu, najbardziej zaczelo mnie interesowac zloto. Moga sobie zatrzymac JSW dla siebie. Zalezy mi tylko na forsie! W rzeczywistosci Paxton chcial miec znacznie wiecej, Chcial odzyskac wszystko, co utracil i dostac jeszcze wiecej. Na razie nie bylo potrzeby informowac o tym Krasina. Rosjanin powinien zrozumiec, co znaczy chciwosc i zaakceptowac motywy Paxtona. II W kolonii tredowatych - Upadek Skalnego Schronienia - Ucieczka Tzonova! Kiedy Devetaki i Vormulac wrocili do glownego obozu, polozonego na rozlewisku lawy, pozostalo zaledwie kilka godzin do polnocy. Na rowninach rozstawiono posterunki obserwacyjne, kontyngenty bojowe powrocily z Krainy Slonca najedzone do syta, zabezpieczono takze pelne zaopatrzenie armii. Zgromadzono zapasy swiezego miesa w ilosci wystarczajacej na pokrycie zapotrzebowania az do nastepnej nocy. Starucha Zindevar oraz pozostali generalowie zlozyli raporty. Nietoperze lady wrocily z wiadomosciami o duzym obozie Cyganow. Widzialy ognie i oznaki niezwyklej aktywnosci. Zindevar zinterpretowala to w ten sposob, ze toczono tam bitwe, a jesli nie byla to wojna, to na pewno gwaltowne starcie z licznymi ofiarami. Z uwagi na ograniczenia w komunikacji z nietoperzami, mozna bylo podac jedynie przyblizony opis i lokalizacje tego miejsca: wielki blok skalny usytuowany na zboczu wzgorza po stronie Krainy Slonca, okolo osiemdziesieciu mil na zachod od wielkiej przeleczy, niecale dwie godziny lotu od obozu. Poniewaz do konca nocy zostalo sporo czasu, a Vormulac chcial zdobyc jak najwiecej informacji, postanowil zajac sie ta sprawa dokladniej. W koncu lord Zakazeniec nie sypial nawet w ciagu dnia. Devetaki Czaszkolica zdecydowala przylaczyc sie do ekspedycji, majacej zbadac tereny na zachod od przeleczy. Vormulac musial jeszcze poinformowac kontyngent Wamusa o utracie dowodcow i wyznaczyc na ich miejsce zastepcow. Byli to starsi porucznicy Devetaki. Lady posiadala bardzo duzo porucznikow i nie przegapila okazji przejecia kontroli nad kontyngentem. Kiedy Vormulac zbieral informacje od pozostalych lordow i wydawal rozkazy, Devetaki znalazla godzinke, aby zbadac samopoczucie swoich porucznikow i niewolnikow, a takze odwiedzic pojmanych jencow. Aleksy Jefros spal jeszcze, przewracal sie z boku na bok i jeczal przez sen. W koncu obudzi sie i zostanie kolejnym niewolnikiem Devetaki. Turkur Tzonov, z futrem przerzuconym przez plecy, opracowywal plan ucieczki i badal szanse zachowania czlowieczenstwa. Och, to przebiegly czlowiek, zwlaszcza, ze nie zostal jeszcze przemieniony, zauwazyla Devetaki, obserwujac Turkura z daleka (a raczej wsluchujac sie w jego mysli). Nastepnie zalozyla usmiechnieta maske i trzymajac w rece bron Tzonova, podeszla do niego. Byly sprawy, ktore Devetaki chciala z nim przedyskutowac. Biorac pod uwage pragnienie zdobycia wolnosci przez pojmanego oraz chec pozostania czlowiekiem, istniala szansa dogadania sie z nim. Dla lady taka motywacja oczywiscie nic nie znaczyla, ale mozna ja bylo brac pod uwage, dopoki nie dostalaby tego, co chciala. Lady postanowila trzymac obcego na uwiezi i blisko siebie, niczym jakies dziwne i niebezpieczne, trudne do oswojenia zwierze. Dwie godziny pozniej - uspokojeni wiadomoscia, ze Gniewica z pozostalymi renegatami zostali osaczeni w ostatnim zamczysku Starych Wampyrow - Devetaki, Vormulac, tuzin porucznikow i niewolnikow, eskortowani przez dwoch malych, ale poteznych wojownikow, znizali lot, wypatrujac Skalnego Schronienia. Siedem mil dalej na poludnie i mile na wschod, w miejscu, gdzie las ustepowal sawannie, Lardis Lidesci ze swoimi Wedrowcami dochodzili do kolonii tredowatych, usytuowanej pod oslona ostatnich, wielkich drzew. A raczej doszli do miejsca, gdzie kiedys byla kolonia, a gdzie teraz nie bylo nawet drzew. Lardis nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Zapach smierci, zniszczenia, wszystko zmiecione z powierzchni ziemi! Ale dowody byly jednoznaczne: zryta ziemia, polamane ploty i stratowane ogrodki warzywne, smrod wojownikow i slady prob ucieczki przerazonych mieszkancow, ktorzy byli wylapywani i wrzucani z powrotem do piekla; blisko siebie lezaly ich czarne, spalone ciala, niektore jeszcze dymily. To na pewno bylo dzielo Wampyrow, ale co i dlaczego kazalo im tutaj przyleciec, narazajac sie na zakazenie jedyna choroba, ktora mogli zarazic sie od ludzi? Przezyl tylko jeden czlowiek, ktory wlasnie umieral od poparzen. Lardis musial z nim porozmawiac. I choc Uruk Piatra cierpial niewyobrazalny bol, takze chcial odpowiedziec na pytania starego Lidesci. Najpierw jednak to on zadal pytanie: - Lardis, powiedz, czy przezyl ktos jeszcze? - Byl niewidomy, ale nie z powodu choroby, tylko od ognia. Po wzajemnym przedstawieniu sie, Lardis pomyslal: Uruk Piatra. Nazywali cie Uruk Dlugowieczny, spotkalismy sie w tej kolonii nieszczesliwych tredowatych. Po czym odpowiedzial na pytanie: - Jestes ostatni. Nie dopuszcze do tego, zeby powtorzylo sie cos podobnego. -Twoj ojciec stworzyl to miejsce - przypomnial mu Uruk. - Lidesci sa blogoslawieni... ich gwiazdy sa najjasniejsze na calym, zimnym niebie. A jednak... nie wszyscy Lidesci sa blogoslawieni... A moze powiedzial: - Nie wszyscy Lidesci byli blogoslawieni? O co chodzilo Urukowi? Lidesci jako rodzina, czy Lidesci jako plemie? Lardis przysunal sie do niego, zeby lepiej uslyszec niewyrazny szept. -Jesli mozesz, powiedz o tym wiecej. -Czy jestesmy... sami? Znajdowali sie na prerii, niedaleko od dymiacych resztek kolonii, w ktorej nawet potezne drzewa zamienily sie w czarne slupy. Uruka znaleziono w blotnistej sadzawce, ktora tworzyl plynacy przez kolonie strumyk. Jego ubranie zmieszalo sie ze spalonym miesem. Owinieto go w koc i przeniesiono w miejsce, gdzie teraz Lardis z nim rozmawial. Lardis pokiwal glowa, pomimo tego, ze Uruk nie mogl go zobaczyc. -Tak, jestesmy sami. Moi ludzie siedza kolo ruin i patrza na nie z przerazeniem. Byliscie bezradni, okaleczeni, bliscy smierci. Nawet bez Wampyrow nie bylo dla was nadziei. Dlaczego one to zrobily? Co chcialy przez to osiagnac? Co nimi kierowalo? Nie mogly... z was skorzystac. A moze Wampyry kompletnie stracily rozum? -Nie... one, nie. - Uruk Piatra minimalnie poruszyl glowa. Nie mial sily, aby nia krecic. - To nie one, Lardisie Lidesci... ale on! I my dobrze znalismy jego motywy: to byla zemsta! A pozniej opowiedzial historie: Jakies dziewietnascie, dwadziescia wschodow slonca temu... o zmierzchu rozbil sie w lesie pojedynczy lotniak! Jego jezdzcem byl wampyrzy lord, na ktorego twarzy widac bylo wbite kulki ze srebra. Lotniak cierpial na podobne obrazenia, odstrzelona polowa pyska zwisala w strzepach. Niewatpliwie bylo to dzielo Lidesciego, poniewaz nikt inny nie dysponuje bronia przywieziona z obcego swiata. Mlody lord spadl z siodla i ucierpial na skutek upadku. Normalny czlowiek nie przezylby tego. Ale to byl Wampyr! Uruk Dlugowieczny pomyslal, ze mozna odwdzieczyc sie Cyganom Lidesci za wszystkie lata, kiedy pomagali kolonii. I to nie tylko Lidesciemu, ale wszystkim Cyganom. Skorzystaja z prostego, a zarazem nadzwyczajnego aktu... milosierdzia! Poniewaz jest milosierdzie i... milosierdzie... Tak wiec tredowaci zaopiekowali sie ofiara upadku. Oczyscili mu rany, wyjeli odlamki srebra z rozoranej twarzy, zabandazowali krwawiace i stluczone miejsca. Zajeli sie nim jak jednym z mieszkancow kolonii. Lecz nie byl to mieszkaniec, ale Wampyr, zas oni byli tredowaci i ich "dobroc" nie byla tchnieniem zycia, lecz przeklenstwem. Kiedy kaszleli, nie odwracali twarzy, ale kierowali oddech wprost na rany. Lekarstwa i balsamy przygotowywali golymi rekami. Woda, ktora pil oraz jedzenie, pelne byly zarazkow, uslugiwali mu, jak potrafili najlepiej, zadowoleni z faktu, ze ich milosierdzie zabije go. Zabije go w znany im sposob, Ponadto Wampyr poniesie zaraze z powrotem do Krainy Gwiazd, do ostatniego zamczyska! Lord w goraczce mowil przez sen. Nazywal sie Nestor, kiedys Nestor Lidesci. Nathan byl jego najwiekszym wrogiem, podobnie jak Misha, ktora go zdradzila. Gniewica Zmartwychwstala odegra sie za wszystko, a Nestor razem z nia. Teraz, gdy nie bylo Nathana, teraz gdy poszedl do Piekla (o ile poszedl do Piekla) wszystko pojdzie gladko! Minela noc i wraz ze switem przeszla goraczka. Mlody lord obudzil sie i odszedl do szarego, zamglonego lasu. Jesli umarl w Krainie Slonca... no, coz, to umarl. Ale jesli udalo mu sie przejsc przez gory do Krainy Gwiazd... ...Coz mozna powiedziec? Trad mogl nie dotknac wszystkich Wampyrow; w koncu niejeden chorowal, ale reszta przetrwala. Ale na pewno wprowadzi to zamieszanie, a Lidesci wraz z Wedrowcami zyskaja na tym. Uruk ze swoimi ludzmi nie wzieli pod uwage takiej mozliwosci, ze Nestor powroci. W koncu przez wszystkie lata istnienia kolonii, z wlasnej woli nigdy nie pojawil sie tutaj zaden Wampyr. Az do teraz... Lardis wiedzial, o co chodzi juz po pierwszych slowach Uruka. Dwadziescia wschodow slonca temu? W dniu, kiedy Nathan i Misha wzieli slub i kiedy Nestor zaatakowal swojego brata. Lardis wlasnorecznie uszkodzil lotnika kulami ze srebra, a nawet trafil Nestora! Najwyrazniej byly to niezle strzaly. Teraz znal juz cala historie, wiedzial takze, dlaczego Uruk nie chcial, zeby ktos jeszcze to uslyszal. Przeciez autorem tego pogromu jest byly Lidesci. Co prawda niewiele w nim jest z czlowieka i zapewne Cyganie nie winiliby za to Lidescich, ale Lardis rozumial motywy Uruka. Lardis pokiwal glowa i wyszeptal: - Bardzo ci dziekuje. Nie wiem, co moglbym dla ciebie zrobic. -Jest cos - Uruk minimalnie poruszyl glowa - Chcialbym, zebys zadbal o moje cialo po smierci, dobrze? -W porzadku - odparl Lardis. - Wiesz, ze musimy spalic wszystkie ciala. Ale mysle, ze mozesz zostac pochowany gdzies na sawannie. -Dzieki - powiedzial Uruk i wydal ostatnie tchnienie. Lardis dlugo siedzial obok zakrytego ciala Uruka. W koncu zauwazyl stojaca obok Mishe. Przyszla niedawno i na pewno nie slyszala rozmowy mezczyzn. Poza tym i tak za bardzo byla przejeta nieprzytomnym czlowiekiem, przykrytym futrem. -Co z nim? - Spytal Lardis. Wstal i wykrzywil sie, kiedy poczul trzask w stawach. -Ma goraczke - odpowiedziala. - Boje sie o niego. Goraczka, pomyslal Lardis. Jego brat takze mial goraczka, kiedy zawital tutaj ostatnio. Jeden ma goraczka ciala, a drugi goraczke duszy. Czy musze mu mowic, ze to sprawka Nestora? Mogloby sie tak skonczyc, ze kiedy jeden traci resztki cech ludzkich, to drugi pozbawi sie resztek milosci, wspol-czucia i zrobi to, co musi. Tak, bracia. Z tej samej matki. Ale rozniacy sie od samego poczatku. -Zaprowadz mnie do niego - powiedzial. -Musimy sie troszczyc o niego - zwrocil sie Lardis do Traska i popatrzyl na Nekroskopa, ktory jeczal, pocil sie i mial dreszcze. - Nathan jest twoja jedyna nadzieja na wydostanie sie stad. Jest tez nasza ostatnia nadzieja na przezycie! Mysle, ze zbliza sie ostateczne rozstrzygniecie. Czuje to tak, jak sie wyczuwa nadchodzaca burze. -Co bedziemy teraz robic? - Zapytal Trask. -Musimy rozbic oboz, zbudowac jakies schronienia, przygotowac pozycje obronne. - Wzruszyl ramionami. - Znamy sie na tym. To nie pierwszyzna. -A co z nami? -Zadbajcie o siebie i o Nathana. Kiedy oboz bedzie gotowy, rozdzielcie sie - zabierajac bron oczywiscie - w rownych odleglosciach na obrzezach obozu. A potem przespijcie sie. Wystawie straze. Drugi raz juz nikt nas nie zaskoczy. - To byla wizyta Wampyrow? - Trask dal znak, ze chodzi mu o slady masowej zbrodni. -Tak - zgodzil sie Lardis. - Nie obawiaj sie. Jestem specjalista od Wampyrow i uwazam, ze nie powinny pojawic sie tej nocy. Ale nie zostawimy wszystkiego przypadkowi... Kiedy Lardis odszedl, by dopilnowac prac zwiazanych z rozbijaniem obozu, z nieba zaczal padac deszcz, a jego krople wydawaly syk w zetknieciu z dogasajacymi resztkami. W gorach takze zaczelo padac. Lord-wojownik Vormulac Niespiacy oraz Devetaki Czaszkolica wyladowali na zboczu wzgorza, powyzej samotnej Skaly Schronienia. Przywolali porucznikow, podwladnych oraz wojownikow i przeczesywali teren swoimi wampyrzymi zmyslami. -To musi byc tutaj - stwierdzil Vormulac. - Czuje zapach dymu, slady zazartej walki, slodkie opary Cyganskiej krwi. Nietoperze Zindevar mialy racje: calkiem niedawno stoczono tu bitwe! -Twoje zmysly sa czule jak zawsze - powiedziala Devetaki. - Ale jest krew i krew. Jesli chodzi o mnie, to czuje cos wiecej niz tylko krew Cyganow. To prawda, ze umierali tutaj ludzie, ale wampiry takze poniosly smierc! -Co przez to rozumiesz? - Vormulac spojrzal na nia uwaznie. -Mysle, ze Gniewica wybrala sie uzupelnic zapasy. -I musiala walczyc, zeby zebrac danine? - Zdziwil sie Vormulac. - Jak to mozliwe, skoro do tej pory spotykalismy tylko jej poddanych? -Ludzie na przeleczy nie byli jej poddanymi. - Och! Myslisz, ze tam jest wiecej uzbrojonych ludzi? Hm, kiedy o tym wspomnialas, to rzeczywiscie poczulem cos wiecej niz tylko krew. Zapach siarki taki sam, jak wtedy, kiedy lord Wamus zginal w straznicy na przeleczy! -Taki sam. - Potwierdzila jego spostrzezenie Devetaki. Spojrzala na Tzonova, ktory siedzial za nia w siodle. -Mam tu kogos, kto bedzie wiedzial, co sie stalo. Kogos, kto opowiedzial mi, jakie przykre skutki moze miec spotkanie z taka bronia. -Co sugerujesz? - Vormulac znowu zdal sie na propozycje lady. -Zlecmy na dol i zobaczmy teren! Jesli odbyla sie tam walka, to ludzie stawiali opor. Moze Gniewica ich oslabila i bedziemy mogli skorzystac z jej porazki. -Dobrze! Czy zechcesz nas poprowadzic? Devetaki zasmiala sie i wystartowala. Turkur Tzonov chwycil ja w talii i uslyszal w myslach jej szept: O, moj przystojniaczku! Jakie silne rece! Czy reszta twojego ciala jest rownie silna? Moze sie temu przyjrzymy pozniej. Och! Czyzbys zadrzal? Nie obawiaj sie... przeciez dogadalismy sie, prawda? Dostrajajac sie do Tzonova, nie pozwolila, aby ktos jeszcze uslyszal jej mysli. Ostroznym lotem znizyli sie i wyladowali u stop wzgorza, skad wiodly sciezki do Skalnego Schronienia. Kiedy lord, lady, ich ludzie oraz Turkur Tzonov zsiadali z wierzchowcow, na szczycie skaly osiadalo w huku odrzutowego napedu dwoch wojownikow. W calej okolicy bez trudu mozna byto zobaczyc slady obecnosci innych istot. Pomimo oczyszczenia terenu przez ludzi Lidesci, na ziemi lezaly pomniejsze szczatki, bedace efektem dzialania broni Nathana: zakrwawione kawalki skorzanych zbroi, porwany sandal i zniszczona rekawica. Kiedy przestal padac deszcz i podniosla sie mgla, zapadla kompletna cisza. Vormulac i Devetaki badali teren przy pomocy wszystkich wampyrzych zmyslow. -Nie ma tu nikogo - odezwal sie Vormulac. - Przynajmniej nie teraz. -To zdolni ludzie - wyszeptala Devetaki, krecac glowa. - Potrafia to, o czym Cyganie w Turgosheim juz dawno zapomnieli - potrafia sie ukrywac. Chowaja ciala i mysli! Na pewno sa tutaj. Przynajmniej kilku. Schowali sie w tej wielkiej skale. Czuje ich! -Czy to twoja kobieca intuicja? - Popatrzyl na nia. -Mozesz to tak nazwac, jesli chcesz. Idziemy? -Hm! - Powiedzial Vormulac, kiwajac jednoczesnie wielka glowa. Po czym ruszyli w kierunku Skalnego Schronienia. Za nimi szedl Turkur Tzonov, otoczony przez porucznikow i niewolnikow. Na jego ramieniu kolysal sie pistolet maszynowy... ale Devetaki przyczepila sobie magazynek do pasa. -Gniewica i renegaci musieli znac miejsce pobytu tych ludzi - zaczela zastanawiac sie na glos Devetaki. - Musiala takze wiedziec, ze sa to waleczni wojownicy! To dziwne, ze ryzykowala powazne straty, zeby atakowac ludzi z tej wielkiej skaly. Ale moze to dlatego, ze zajelismy tereny na wschodzie, gdzie zyja jej Cyganie... -...A przeciez musiala zrobic zapasy! - Dokonczyl za nia Vormulac. - Widze, ze zaopatrzyla sie... Co znaczy, ze przybylismy zbyt pozno. Caly dobry towar zostal zabrany do zamczyska. -Nie caly! - Devetaki pociagnela nosem. - Mowie ci, ze ktos jest tam w srodku! Kiedy podeszli blizej do wielkiej skaly, Vormulac musial sie z nia zgodzic: - Ja tez to czuje. Tylko ilu ich jest? I czy nie wpadniemy w zasadzke? -My? - Devetaki spojrzala na niego z ukosa i pokrecila glowa. - Przeciez nie jestesmy sami. Poslemy naszych niewolnikow i stwory. Nie ma tam zbyt wielu ludzi. Gniewica na pewno ich oslabila i dlatego chowaja sie wewnatrz skaly. Wszystkie pulapki zostaly zuzyte. Czekaja tam jak kurczaki na grzedzie tylko po to, zebysmy zatopili zeby w ich szyjach! Przeszli przez zewnetrzne polkole pulapek na wojownikow (z wielu ciagle jeszcze wydobywal sie dym, a z niektorych czuc bylo smrod spalonego miesa), omineli rzad wewnetrznych dolow i w koncu dotarli do nagiej skalnej sciany, gdzie staly puste wyrzutnie po odpalonych rakietach Lardisa. Chmury znikly i w ciemnym swietle gwiazd skala wygladala jak czaszka, a glowne wejscie do systemu jaskin przypominalo rozwarta paszcze. I podobnie jak czaszka, skala byla martwa. Nigdzie nie bylo widac swiatel; Skalne Schronienie mogloby byc calkowicie opuszczone. -Tam! - Powiedziala Devetaki. - Czules to? Strach? Patrza na nas z otworow okiennych. Sa bezbronni jak noworodki, gdyby bylo inaczej, to strzelaliby do nas z kusz. -No to co? Wykurzymy ich stamtad? - Zapytal Vormulac. -Tak, wyslemy porucznikow i naszych ludzi. Upewnijmy sie najpierw, czy nie pchamy ich w zasadzke... - Obrocila sie i popatrzyla do gory: Chodz moj zuchu. Twoja pani ma dla ciebie zadanie! W gorze, na szczycie skaly zaryczal wojownik, a potem dal sie slyszec szum odrzutowego napedu bestii. Od skaly odlaczyl sie ciemny ksztalt, a zaraz za nim pojawil sie drugi, ktorym dowodzil lord Zakazeniec. Pomiedzy pozycjami obronnymi a Schronieniem bylo malo miejsca do ladowania. Oba stwory nadlatywaly, niepewnie utrzymujac sie w powietrzu. Syczaly na siebie, opluwaly sie nawzajem. W koncu Vormulac i Devetaki ukrocili te swary. Po wyladowaniu ustawily sie przed wejsciem do jaskini i otrzymaly rozkaz, aby przygotowac gaz oszalamiajacy, ktory mialy wtloczyc do wnetrza Schronienia. Trujace dymy natychmiast zaczely wypelniac labirynt korytarzy i jaskin, wychodzac na zewnatrz przez okna na dolnych poziomach, pekniecia i rysy w skale. A w srodku... przestraszone mysli! Pragnienie ucieczki, biegu, umykania! Panika! Niezwykly mentalizm Devetaki od razu spostrzegl te emocje i rozpoznal w nich klamstwo! O tak, ci ludzie byli bardzo uzdolnieni! Ale tym razem posuneli sie za daleko. Czy oni naprawde sadzili, ze oszukaja wielka mistrzynie klamstwa? Wiedziala, ze w Schronieniu moga byc tylko zmarli. Wiedziala o tym, ale z drugiej strony... Vormulac nie wiedzial. - Slysze ich! - Krzyknal stlumionym glosem. Po czym wskazal swoim ludziom: - Rozdzielic sie. Wylapywac wszystkich wychodzacych! -O, nie! - Devetaki zwietrzyla swa szanse. - Oni sa zbyt dumni, moj lordzie. Ci ludzie predzej zgina od smrodu, niz poddadza sie i wyjda. Musimy isc po nich. Pozwol, ze wysle tam polowe moich dzielnych poddanych. Vormulac spojrzal na nia. Czyzby znowu chciala byc wazniejsza od niego? -Moi ludzie pojda pierwsi! - Krzyknal. - Twoi... moga isc za nimi. - Po czym zwrocil sie do swoich poddanych: -Wygarnijcie ich stamtad! Dwunastu porucznikow i niewolnikow lorda Niespiacego weszlo do srodka, prowadzac przed soba wojownikow. Szostka poddanych Devetaki ruszyla za nimi, podczas gdy reszta pozostala ze swoja lady. Z wnetrza jaskini dobieglo cos w formie westchnienia, dreszcz oczekiwania, pewnosc, ze zasadzka zadziala. Devetaki wiedziala o tym, ale Vormulac niczego nie uslyszal. Wojownicy weszli gleboko do szerokiego tunelu, ktory byl w stanie pomiescic ich cielska. Porucznicy i niewolnicy przeczesywali mniejsze jaskinie i waskie, krete korytarze. Nigdzie nie spotkali sie z oporem... poniewaz nie bylo tam juz nikogo. Ludzie przekradli sie waskim tunelem ewakuacyjnym i wyszli tajnym wyjsciem na stoku wzgorza, w miejscu, gdzie Schronienie stykalo sie z naga skala. Krzesali ogien, zapalajac lonty prowadzace do wnetrza Skalnego Schronienia. Bialy, syczacy plomien pomknal niczym strumyczki, niknac w klaustrofobicznym wnetrzu podobnym do grobowca. Najnizszy poziom Schronienia byl jedna, wielka mina! W szczelinach stropu upchano worki pelne prochu Dimiego. W jaskiniach znajdujacych sie najblizej wejscia, pelno bylo beczek z prochem, podobnie jak w waskich korytarzach biegnacych wzdluz zewnetrznych scian Schronienia! Devetaki telepatycznie "uslyszala" okrzyk: Teraz! A nastepnie jeszcze jedno: Teraz! Rozlegly sie dwa triumfalne okrzyki i chociaz Devetaki nie mogla przewidziec ani efektow, ani tym bardziej zrozumiec, co i jak to sie stalo, to byla pod wrazeniem entuzjazmu zawartego w uslyszanych, mentalnych deklaracjach zwyciestwa. Teraz!, powtorzyla i czekala na to, co sie wydarzy. Ale nie byla dosc ostrozna. Uslyszal ja Vormulac. -Slucham? - Spojrzal na nia podejrzliwie. - Powiedzialas "teraz"? Co "teraz"? - Ale Devetaki nie odpowiedziala. Za to wydawalo sie, ze odpowiedzialo Skalne Schronienie; najpierw seria mniejszych wybuchow, a pozniej kilkoma poteznymi eksplozjami! Zatrzesla sie ziemia. Z glownego wejscia do jaskini powial goracy podmuch, ktory rozrzucil wszedzie kamyki i zwir. Okna rozswietlily sie bialymi i pomaranczowymi plomieniami. Porowata skala z kredy ulegla poszarpaniu i zawalila sie, tworzac wielkie gruzowisko. -Co to? - Vormulacowi opadla szczeka ze zdziwienia. Devetaki nie odpowiedziala, tylko cofnela sie i przywolala do siebie poddanych. Turkur Tzonov pochylil sie i cofal wraz z innymi. Skalne Schronienie wciaz wybuchalo od srodka, wyrzucajac dym i ogien na zewnatrz. Miekka podstawa z kredy ulegala destrukcji. Wszystko zakonczyl najwiekszy wybuch. Devetaki stanela za ostatnim rzedem dolow i popatrzyla na Vormulaca. Lord szedl, utykajac i trzymajac sie za glowe, krwawil z rany odniesionej od uderzenia skalnym odlamkiem. Wygladal na oszolomionego... Za jego plecami zawalila sie skala. Milion ton opadlo na dol, chwiejac sie na boki niczym wielkie jajo, delikatnie osadzone na plaskim kamieniu. Skala osiadla, a ponad nia w bezchmurne niebo wzbila sie sygnalizacyjna raca, ktora rozprysnela sie na pomaranczowo. Devetaki nie wiedziala, co oznacza ten sygnal. Pomyslala, ze moze byc to wiadomosc o zniszczeniu Skalnego Schronienia. Wiedziala jednak, ze jesli chodzi o smierc, to tej nocy jeszcze nie wszystko zostalo powiedziane. -Devetaki! Devetaki! - Lord-wojownik zblizal sie do niej. - Moi ludzie, moje bestie... a ty wiedzialas! - Odplacilby jej natychmiast, o ile byloby to mozliwe. Ale nie bylo. -Moj lordzie, stales sie ciezarem - powiedziala wzdychajac. - Nie mam niestety czasu na przemowy i wyjasnienia. Ludzie przychodza i odchodza. Takie jest ich przeznaczenie. Ale nie przejmuj sie, bo nawet teraz oddaje ci przysluge. W koncu, po tylu bezsennych latach bedziesz mogl zapasc w najwiekszy i najdluzszy ze snow. A zatem zegnaj! Spojrzala na Tzonova, rzucila mu magazynek i zalozyla maske z usmiechem. Vormulac rzucil sie na nia, chcac rozedrzec jej gardlo. Z wytrzeszczonymi oczami ruszyl w jej strone. Krew zalewala mu czolo i skapywala na orli nos. Wasy mial cale w krwi, a z otwartych ust rowniez ciekla mu krew. Prawie ja dopadl i Devetaki uniosla reke w gescie obrony, przygotowujac sie na odparowanie ataku - jak gdyby to bylo mozliwe. W ostatniej chwili cofnela sie, a w tym samym momencie Tzonov wysunal sie na przod, odbezpieczajac bron. Vormulac chcial zmiesc go na bok, ale Tzonov wypuscil tuzin olowianych kul, ktore z sila uderzen mlota sialy smierc i zniszczenie, rozrywajac na wysokosci piersi zbroje wampyrzego lorda i przewracajac go na plecy! Vormulac Niespiacy lezal z sercem rozszarpanym na strzepy, patrzyl na gwiazdy i myslal, co sie stalo. W tym samym czasie dopadli do niego porucznicy Devetaki i bojowymi rekawicami zmasakrowali mu glowe, czyniac z niej papke. Ale Vormulac byl prawdopodobnie najwiekszym z lordow, a oni o tym wiedzieli. Pomimo tego, ze nie zyl, byl nie calkiem martwy! Zanim jego pasozyt zdazyl dojsc do siebie i zaczal dzialac w frenetycznej agonii, przeciagneli lorda do dolu i wrzucili do srodka. Na dnie dolu bylo jeszcze sporo zaru, a tuz obok lezal stos nasmolowanych pochodni. Vormulac zaczal plonac, jego ostateczna smierc byla latwiejsza, niz przypuszczala Devetaki. Odczekala, zeby uzyskac calkowita pewnosc, ze cialo lorda splonelo, po czym rozejrzala sie, szukajac wzrokiem Tzonova... ...I nie mogla go dostrzec! Kiedy jej porucznicy byli zajeci cialem Vormulaca, Tzonov zwietrzyl swoja szanse i umknal. Po chwili jeden z niewolnikow zobaczyl go, jak wspina sie na skale, kierujac sie do ciemnego zaglebienia. Devetaki od razu przejrzala jego plan: chowajac sie w skalnej szczelinie albo w plytkiej grocie, bylby w stanie wystrzelac kolejno wszystkich jej ludzi! Sila ziemskiej broni poradzilaby sobie z nimi rownie latwo, jak z Vormulacem. Jeden z odwazniejszych niewolnikow zaczal scigac zbiega i z wampirza sila oraz zrecznoscia wdrapywal sie na zbocze. Ale Tzonov, ktory dotarl juz do szczytu odwrocil sie, wycelowal i poslal dwie kule w serce sciagajacego. Niewolnik krzyknal, podniosl do gory rece i polecial glowa na dol. Wsciekla Devetaki rozejrzala sie i dostrzegla potrzebne jej rzeczy: kolejny stos nasmolowanych klod lezacy obok dolu. Wydala rozkazy i wybierajac latwe podejscie oraz trzymajac sie w cieniu, szla w kierunku zbocza. Byla tak wsciekla, ze niemal zapomniala o zmianie maski... Na poludniowym skraju lasu w miejscu, gdzie kiedys miescila sie kolonia tredowatych, Lardis dokonywal przegladu obozu. Pozniej mial zamiar wlasnymi rekami pochowac cialo Uruka Dlugowiecznego. Kiedy znalazl miejsce na niewielkim, porosnietym trawa pagorku, tuz przez rozpoczeciem kopania, jakies dziwne przeczucie kazalo mu spojrzec na polnoc... na tle nieba, w miejscu, gdzie bylo Skalne Schronienie, dostrzegl rozblysk flary sygnalizacyjnej! Z daleka flara byla przycmiona i niewyrazna z powodu wilgoci zawieszonej w powietrzu, ale stary Lidesci wiedzial, ze sie nie myli. Straznicy pilnujacy okolicy ze skalnego wystepu pokazali na swiatlo, krzyczac: - Lardis, Schronienie! Rowniez i inni wartownicy musieli zobaczyc flare. Lardis uslyszal ich okrzyki i zaczal biec do obozu. Uruk Piatra musial jeszcze poczekac na swoj pogrzeb, ale Lardis wiedzial, ze na pewno sie nie obrazi z tego powodu. Skrecil w strone drzewa, pod ktorym Misha razem z Traskiem i reszta ekipy Ziemian czuwala nad Nathanem. Na szczescie mlodzieniec byl juz na nogach. Nie chodzilo o to, ze Lardis nie moglby sobie poradzic, tylko o to, ze trzeba bylo skorzystac z talentu Nathana. Przyjaciele Lardisa zostali przy Skalnym Schronieniu, a stary Lidesci nie chcial stracic kolejnych dobrych ludzi. Szczegolnie tych, ktorzy tam zostali. Kiedy Lardis dotarl na miejsce, Nathan nie byl jeszcze w pelni obudzony. Uslyszal pospieszne kroki w obozie i wyczul, ze cos sie stalo. Jego dziwne, niebieskie oczy powoli zaczynaly sie skupiac na Mishy, zas pierwszym wypowiedzianym slowem bylo imie: - Nana? - Ale juz po chwili zdal sobie sprawe z tego, ze nie byl to sen. -Chlopcze! - Lardis nie mogl stracic ani chwili. - Nathan! - Krzyknal ochryple. - Mamy klopoty przy Schronieniu! -Co? - Nathan stal jeszcze niepewnie, kolyszac sie i lapiac rownowage. - Klopoty? - Wciaz jeszcze byl zdezorientowany, ale wygladalo na to, ze goraczka ustapila. -Zostali tam Andrei i Kirk - wyjasnil Lardis. - Wystrzelili race. Po naszym wyjsciu Schronienie zamienilo sie w wielka pulapke na Gniewice i jej pomiot. Najwyrazniej Gniewica wrocila. Ale ci dwaj dzielni mezczyzni sa tam dalej i tylko ty ich mozesz tutaj sprowadzic. Nathan w koncu skoncentrowal sie. Wyprostowal sie, a jego wczesniejsze postanowienie objawilo sie w postaci dwoch zelaznych piesci, umieszczonych we wnetrznosciach i w sercu. Przez chwile czul bol, rozpacz, smutek, ale pozniej zostaly one zalane nienawiscia! Nienawiscia do Wampyrow. Lardis widzial jak jego wyraz twarzy i cala postawa ulegaja przemianie. Stary Lidesci chwycil go za ramie, po czym wycedzil przez zacisniete, zolte zeby: - Chlopcze, czy wiesz, gdzie jestes? Zrozumiales, co ci powiedzialem? -Tak, rozumiem! - Nathan potrzasnal dla odmiany Lidescim. Teraz to on zlapal za reke Lardisa. -Gdzie oni sa? -Tunele ewakuacyjne znajduja sie z boku Schronienia, w polowie wysokosci gory, tam gdzie zaczynaja rosnac drzewa... Nathan pokiwal glowa, odepchnal rozmowce, odsunal sie od grupy i spojrzal w gwiazdy. Dzieki nim potrafil sie znakomicie orientowac. Wiedzial juz, gdzie jest i jakie sa wspolrzedne Schronienia. -Nathan! - Misha podbiegla do niego - Bede ostrozny. - Pocalowal ja i delikatnie odepchnal od siebie. -Moge ci pomoc? Dlaczego nie mialbys mnie zabrac ze soba... Ale Nathan juz ruszal w przod, w pustke, w nicosc... ...I znalazl sie w Kontinuum Mobiusa. W zrodle Wszystkiego, ktore istnialo zanim Cokolwiek sie pojawilo, byc moze oprocz Jednego. Nathan wszedl w przestrzen pomiedzy przestrzeniami, ktora laczyla wszystko. Wszedl, obliczyl wspolrzedne i... wyszedl... ...Na wzgorzu gorujacym nad Skalnym Schronieniem. Ponizej wydobywal sie dym z kilku dolow na zachod od Schronienia. W jednym jeszcze plonal ogien i unosil sie ciezki, siarczany dym. Natomiast samo Schronienie... osiadlo! Ze zboczy staczaly sie glazy obluzowane poteznym wstrzasem ziemi, wywolanym opadnieciem skaly. Nathan byl jeszcze w stanie odczuc minimalne wstrzasy. Ale nie mogl sie skupiac na tym zjawisku. Badajac telepatycznie okolice, odkryl wampiry -Wampyry! A takze mysli ludzi. Mial nadzieje, ze zaprowadza go do celu. Roznica pomiedzy myslami ludzi a myslami Wampyrow byla ogromna. Ludzkie mysli byly lekkie, fruwajace. Z kolei mysli Wampyrow byly ciezkie i geste jak smola. W tym miejscu dalo sie wyczuc mysli jednych i drugich. Kirk Lisescu byt zszokowany, zas umysl Andreia byl pelen przeklenstw. Zdenerwowanie w jakie wpadli po wysadzeniu Schronienia sprawilo, ze ich umysly byly otwarte nie tylko dla Nathana, ale takze dla Wampyrow. Kazdy przebywajacy w poblizu lord czy lady bez trudu odnajdzie Andreia i Kirka. To przyspieszylo dzialania Nathana. Skupiajac sie na Andreiu wkroczyl do Kontinuum Mobiusa i pojawil sie ponownie na wschod od Skalnego Schronienia w gestwinie krzakow, ktore w kazdej chwili mogly sie stoczyc wprost w rozwarta, czarna szczeline w miejscu, gdzie skala oddzielila sie od wzgorza! Andrei przeklinal cicho, ale siarczyscie. Trzymal sie korzeni krzakow i poszycia, zas stopami bezskutecznie staral sie odepchnac od osuwajacej sie gleby. Tuz nad nim pojawil sie Nathan. -Andrei! - Zawolal do znajdujacego sie w dole, starszego mezczyzny. - Spojrz tutaj! -Co to? Nathan? - Zdziwil sie Andrei. -Pusc sie! - Polecil Nathan. - Nie trzymaj sie, tylko polec ze mna. - I nie udzielajac dalszych wyjasnien, skoczyl w dol do Andreia! -Co? Puscic sie? - Nie mogl uwierzyc Andrei. - Zwariowales? - W tych okolicznosciach latwo bylo zapomniec, z kim sie mialo do czynienia. Ale Nathan spadl na niego i obaj wpadli w drzwi Mobiusa otwarte tuz pod nimi. Znowu wyszli z Kontinuum, tym razem obok Kirka Lisescu. Tutaj grunt byl stabilniejszy. Stali niedaleko rosnacych drzew. Andrei wydal z siebie niezbyt inteligentny dzwiek, usiadl na ziemi i zatopil palce gleboko w podloze. Przed nimi ciemna sylwetka wdrapywala sie na gore. Ktos uciekal, az nie rozpoznal glosu Nathana, ktory wolal: - Nie boj sie, Kirk. To ja, Nathan! Kirk zsuwajac sie ze zbocza, wrocil pomiedzy drzewa, gdzie zlapali go Andrei i Nathan. -Co to bylo w imie...? - Wydusil z siebie Kirk. - Jak na... Nathan nie zastanawiajac sie ani chwili, wywolal drzwi i zabral ich do podnoza gory, zeby zorientowac sie w sytuacji i troche odsapnac. Jednak gdy tylko sie tam znalezli, uslyszeli strzaly. Wsciekle serie z broni automatycznej! Ale kto to byl? Ktokolwiek to byl, niewatpliwie chodzilo o czlowieka. Nathan mogl dowiedziec sie telepatycznie, ale w tym przypadku czas mogl byc kwestia zycia i smierci. -Zaczekajcie na mnie - powiedzial swoim towarzyszom, tak jakby mieli cos innego do roboty - i przeniosl sie na stary szlak Wedrowcow, na wschod od Skalnego Schronienia. Z odleglosci piecdziesieciu jardow od dolow-pulapek popatrzyl na wzgorze i dostrzegl blysk wystrzalow, po ktorych rozniosl sie po okolicy huk. U gory przestrzen wypelniona byla zadnymi krwi myslami wampirow, ktore rzucaly zapalonymi pochodniami. Ale dlaczego? Po co wampirom pochodnie. Widzialy w ciemnosciach lepiej niz za dnia! Nathan przeniosl sie pod sama sciane i znalazl w odleglosci stu jardow od miejsca wydarzen. Rozpoznal to miejsce - plytkie groty i szczeliny skalne. Kiedy byl dzieckiem, bawil sie tam razem ze swoim bratem, Nestorem, Misha i Jasonem Lidesci. Teraz ktos sie tam ukrywal. Ciemnosci nocy zostaly rozproszone pochodniami. Wampiry podpalaly pochodnie i rzucaly do jednej z jaskin o waskim wejsciu. Nathan dobrze ja znal. Przywolal jej obraz i skoczyl... ...Znalazl sie we wnetrzu jaskini. W przestrzeni wypelnionej dymem ktos sie poruszal, potykajac sie o pochodnie. Wyczul obecnosc Nathana, ich oczy spotkaly sie i mogli sie dokladnie sobie przyjrzec w swietle kolejnej, dopiero co wrzuconej pochodni. Rozpoznali sie! Tzonov skoncentrowany jak nigdy dotad, przemiescil sie jak blyskawica. Chwycil Nathana za ramie i wbil mu goraca lufe w miekka czesc podbrodka. -To ty! - Sapnal. Nathan gorzkim tonem powiedzial pierwsza mysl, jaka mu przyszla do glowy: - Przyszedlem... cie uratowac! Zeby cie stad zabrac. - Poniewaz ich oczy nadal byly wpatrzone w siebie. Rosjanin wiedzial, o co mu chodzi oraz ze jest to mozliwe. Oczywiscie, ze bylo to mozliwe; Tzonov widzial to w Perchorsku. A jesli tamta demonstracja by nie wystarczyla, to... skad wzial by sie w jaskini? Do jaskini wpadaly kolejne pochodnie, syczaly, krecily petle, odbijaly sie i miotaly iskry. Tuz przed wejsciem widac bylo poruszajace sie postacie. Tzonov zakaszlal od drazniacego pluca dymu. -Bardzo dobrze. Zabierz nas stad! - Rozkazal. Z lufa pistoletu maszynowego wbita w podbrodek, Nathan nie mial zadnego wyboru. Tak wiec zabral ich... III Tzonov: ponowne uprowadzenie Misha: wyjasnienia Kontinuum Mobiusa zrobilo na Tzonovie podobne wrazenie, jak na innych ludziach: zaskoczylo go, wystraszylo, bylo niepodobne do czegokolwiek. Byl oslepiony, pozbawiony wagi, zagubiony w kompletnej ciemnosci. Jednoczesnie przekraczajac ludzkie ograniczenia instynktownie odczul, ze Kontinuum jest nieskonczone oraz - co przekraczalo wszelkie pojecie -odczuwalo (a zatem: nieskonczenie odczuwajace?). Poczul takze, ze nie powinien przebywac w tym miejscu. Prawo do korzystania z Kontinuum posiadal tylko jeden czlowiek - Nekroskop. Inni mogli byc tylko goscmi... lub intruzami.Nathan zastanawial sie, dokad zabrac Tzonova. Do Lardisa, Traska i reszty ryzykujac, ze Turkur kogos zabije (albo wszystkich)? Wyladowac gdzies w lesie Krainy Slonca, zostawiajac bezbronnych Andreia i Kirka? Gdziekolwiek by nie wyladowal, Rosjanin bedzie gora i nie wypusci Nathana. Nathan pomyslal, ze mozna by otworzyc drzwi i natychmiast je zamknac, zanim Tzonov zdazylby calkiem przez nie przejsc. Co by zostalo w zwyklym swiecie Krainy Slonca po Tzonovie? Bron i rece, moze czesc odcietej nad kolanem nogi? A jesli w ostatniej chwili Tzonov nacisnalby spust? Nathan z wrazenia zapomnial, ze w nieskonczonosci Kontinuum nawet najtajniejsze mysli maja swoja mase! A przeciez Rosjanin posiadal paranormalne zdolnosci! Tylko sprobuj, zlowieszczo zabrzmialy mysli Tzonova. Mozesz byc pewny, ze jesli bede mial umrzec, to zabiore cie ze soba, Nekroskopie! Nathan zdecydowal, ze najbezpieczniej bedzie w poblizu Andreia i Kirka. Wylonili sie z Kontinuum i zobaczyli ich stojacych w siegajacej im do kolan mgle. Martwili sie o Nathana, ale kiedy go zauwazyli, zmartwili sie jeszcze bardziej. -Co u diabla...? - Andrei zrobil krok do przodu. -Nie - powiedzial Nathan, machajac jednoczesnie reka. - Nie ruszajcie sie. Ten czlowiek mnie zabije, jesli go sprowokujecie. To mieszkaniec Krainy Piekiel, ale nie jest naszym przyjacielem. Zobaczmy, o co mu chodzi. Jako esper, Tzonov zrozumial prawie wszystko, co po. wiedziano i wiedzial, ze jest mniej wiecej bezpieczny. Zyskawszy poczucie bezpieczenstwa, zaczal myslec nad planem. Wiedzial, ze jego ludzie nadal przebywaja w straznicy na przeleczy. Z nastaniem dnia rusza na poludnie i pojawia sie w Krainie Gwiazd. To bedzie idealne miejsce na spotkanie. Nekroskop mogl go tam zabrac, a kiedy juz beda na miejscu: do widzenia, Nekroskopie! Jesli zas Turkur pozwolilby zabrac takze Wedrowcow, to jego szanse przezycia bylyby wieksze. Jednak oni rowniez nie mogli zyc dalej. Dowiedzieli sie juz, ze Tzonov jest wrogiem Nathana. Jesli mialby pozostac w tym swiecie dluzej, niz zaplanowal i jesli mialby ich jeszcze kiedys spotkac, to domysliliby sie, co stalo sie z Nekroskopem. Byli jedynymi swiadkami, ktorzy widzieli ich razem. Okrzykneliby go morderca Nathana. Z pewnoscia nie myliliby sie. Nathan czytal mysli Rosjanina. Zrozumial wszystko i wiedzial, co zamierza. Opuscily go wszystkie mysli zwiazane z wlasnym bezpieczenstwem; wiedzial, ze Tzonov na razie nie moze go zabic. Najpierw musi spotkac sie ze swoimi ludzmi. -Uciekajcie! - Krzyknal do swoich przyjaciol. - Natychmiast! Przygruntowa mgla poruszyla sie i podniosla nieco. Nathan dopiero teraz zauwazyl jej szczegolna wlasciwosc, polegajaca na tym, ze lepila sie do skory. Gdzies wewnatrz ostrzegajacy glos mowil mu: W tym miejscu Rosjanin nie jest jedynym zagrozeniem! Tzonov docisnal lufe do gardla Nathana. Zaciskal stalowe palce w uscisku i patrzyl dokad uciekaja Wedrowcy, znikajacy w gestniejacej mgle. Jednoczesnie wyczul nagla sztywnosc Nekroskopa oraz spazm strachu. Popatrzyl w jego szafirowoniebieskie oczy, ktore byly oknami do jego umyslu. Ale jesli byly to okna, to chyba wprawiono w nie lustra! Nathan absolutnie o niczym nie myslal! Przez moment mial calkowita pustke w umysle. Jednak jego lustrzane oczy opowiedzialy cala historie: Poprzez mgle, kierujac sie na upatrzony cel, za plecami Tzonova nadlatywala para wampyrzych lotniakow. Mialy wyciagniete dlugie szyje i czujne oczy. Zas ich jezdzcy... Tamten! Odezwal sie potezny wampyrzy, kobiecy glos. Zabrzmial w umyslach obu mezczyzn. Ten lysy! Tzonov znal ten telepatyczny glos, tak jak zna sie pocalunek kochanki, albo nienawisc wroga... poniewaz poznal ja i to na obydwa sposoby! Tym razem nie byla to Devetaki Czaszkolica, ale Siggi Dam! Tzonov nie mial wyboru. Puscil Nathana i obracajac sie wycelowal z broni. Pistolet podskoczyl mu w dloniach miotajac ogien w blizszego lotniaka i jezdzca. Najcelniejsze trafienia zlobily dziury wzdluz szyi lotniaka. Reszta kul wpadla w otwarta kieszen do lapania zdobyczy. Jezdziec, ktory w oczach Tzonova wygladal jak inteligentny, dwunogi wilk, pociagnal za wodze i zaslonil sie podbrzuszem bestii. Tzonov rzucil sie na ziemie i brzuch stwora przelecial tuz nad jego glowa, nie wyrzadzajac mu krzywdy. Tzonov podniosl sie, przykleknal i zaczal celowac w drugiego lotniaka oraz jezdzca. To byla Siggi, ale taka Siggi, jakiej Tzonov nigdy nie moglby sobie wyobrazic! Piekna, przerazajaco piekna - Wampyr! Ale nawet teraz... dostrzegl strach w jej plonacych, szkarlatnych oczach. Strach i nienawisc! Jakos go zapamietala. No coz, strach i nienawisc byly emocjami, z ktorymi potrafil sobie radzic. Jej slabosc dodawala mu sil. Kiedy skrecala wierzchowcem, Tzonov zacisnal swoje bielutkie zeby, zmruzyl oczy, precyzyjnie wymierzyl... i zostal uderzony przez Nekroskopa, ktory rzucil sie na niego glowa naprzod! Dlaczego?... Nathan nie potrafilby powiedziec. Ale czymkolwiek byla teraz Siggi Dam, wycierpiala juz wystarczajaco duzo z rak tego czlowieka. A poza tym uwazala Nathana za przyjaciela. No i kiedys go tez uratowala. Tzonov zaklal, polecial do przodu, ale utrzymal bron w rekach. Juz po chwili byl na nogach. Z wsciekloscia wypatrywal jakiegokolwiek celu. Najblizej byl Nekroskop. Ze zlosliwym usmiechem na ustach podniosl lufe i wycedzil przez zeby; - Do zobaczenia, Cyganie! Choc Nathan wywolal drzwi, to jednak bylo juz za pozno, tak wiec to, co sie stalo, bylo kompletnym zaskoczeniem Bola z trzema osmiocalowymi, ostrymi jak brzytwy hakami, wirujac wyleciala z mgly i owinela sie wokol tulowia Tzonova. Zagrzmiala bron Rosjanina, ale kule polecialy obok. Krzyczal kiedy haki przebijaly sie przez bojowy mundur, mieso i miesnie, a potem krzyknal jeszcze glosniej, gdy cienka lina przywiazana do bolas naprezyla sie i pociagnela go w powietrze. Gdzies z gory dobieglo warkniecie, wyrazajace monstrualna satysfakcje: Mam cie, przyjacielu! W koncu cie dopadlem. A wiec myslales, ze moglbys odnalezc i wykrasc moja ksiezycowa pieknosc, a potem posiasc ja? Ale to ja ciebie znalazlem. No i ty odnalazles Cankera! Tzonov upuscil pistolet, zawyl z bolu i wczepil sie w siec, ktora owinela sie dookola niego. Moze sprobowalby wyjac haki z ciala, ale bylo to rownie niemozliwe jak wyciaganie sie z bagna za wlasne wlosy. Zawieszony na hakach jak rzezne zwierze znikal we mgle, ale jego slabnace krzyki slychac bylo jeszcze dlugo... Drzwi zamknely sie, a Nathan staral sie telepatycznie ustalic, czy sa w poblizu jeszcze jakies Wampyry. Ale procz znikajacej aury Cankera i poczucia ulgi wyrazanego przez Siggi, nie bylo zadnych przedstawicieli krwiopijcow. Nathan zawolal do Andreia i Kirka. Po chwili odwazyli sie odpowiedziec krzykiem. Dotarl do nich, po czym wszyscy wrocili do obozu Lardisa. Na skraju sawanny bylo sporo ludzi, z ktorymi Nathan musial porozmawiac. Po pierwsze Misha. Trzeba bylo jej powiedziec, a nawet pokazac to, o czym musiala wiedziec. Jesli chcial, zeby go rozumiala i byla lojalna, musiala zrozumiec, ze jej maz prezentowal soba o wiele wiecej, niz sklonna byla nawet przypuszczac. Pozniej musi porozmawiac z Lardisem, Traskiem i ze wszystkimi, ktorzy mogli mu pomoc w realizacji zamierzen. I w koncu, choc to przeciez rownie wazne, bedzie musial porozumiec sie z... no tak, Ogromna Wiekszoscia, ktora skladala sie z istot nie zyjacych na planecie. Ale najpierw Misha. Oddajac calych i zdrowych Andreia i Kirka w rece Lardisa i tlumaczac, ze pozniej odpowie na pytania Lidesciego oraz Bena Traska, Nathan poszedl na spacer po prerii razem z Misha. Minela dopiero polowa nocy, ale to co sie dzialo, bylo dostatecznie wyczerpujace. Nathan byl fizycznie zmeczony, a Misha najchetniej poszlaby spac. Ale Nathan mial inny plan. Chcial wyjasnic swoje postepowanie i ujawnic, jakimi zostal obdarzony talentami. Przed nim bylo jeszcze wiele pracy do wykonania i nie chcial, zeby jego zona przeciwstawiala sie temu. Pomyslal tez, ze Misha bedzie mogla spokojniej spac, gdy dowie sie, jak trudno jest go zranic. -Misha, mowilem ci juz, co potrafie, ale jeszcze ci tego nie pokazywalem. Ty przede wszystkim powinnas to zobaczyc. Masz do tego prawo. Nie jestem juz chlopcem, ani mlodziencem, ktorego kiedys znalas. Prawie nie mielismy czasu, zeby sie blizej poznac, zwlaszcza, ze sie zmienilismy. I wiem, ze juz zbyt dlugo sie o mnie martwisz. Najwyzszy czas, zeby to sie skonczylo. Usmiechnela sie, a on na nowo przyjrzal sie jej twarzy: dojrzalej, kochajacej, teskniacej. Za pokojem. Za dziecmi. Za szansa na spelnienie zycia, wolnego zycia w wolnym swiecie. To widac bylo w wyrazie jej twarzy i nie trzeba bylo zagladac do jej umyslu. Nathan nigdy tego nie robil, ani nie zamierzal tak czynic. Byl wystarczajaco inteligentny, zeby darzyc szacunkiem czyjas prywatnosc i unikac pulapek, jakie stoja na drodze tych, ktorzy czytaja w myslach swych ukochanych. -Jak sie mam przestac martwic o ciebie? - Spytala. - Czy kiedykolwiek bedziesz ze mna wystarczajaco dlugo, zebym mogla przestac sie martwic? Objal ja mocno i odpowiedzial: - Posluchaj Misha. Chce ci powiedziec... musisz zrozumiec, ze... ruszamy na wojne z Wampyrami. Usmiechnela sie gorzko, wzruszyla ramionami i odparla: - Czyzby ta wojna sie nie skonczyla? -Hm. - Byl bardzo cierpliwy. - Wyglada na to, ze nie ma konca. Teraz jednak bedzie inaczej. Tym razem wszystkie slubowania zlozone przez Cyganow, od poczatku tego, co nazywamy historia, musza zostac spelnione! Tym razem bedziemy walczyc do samego konca, az nie zniszczymy na zawsze wszystkich Wampyrow. Musimy tak zrobic, poniewaz chce tego kazdy Wedrowiec. Chce kochac swoja kobiete i nie chowac sie po nocach w wykopanych dziurach. Chce patrzec, jak rosna moje dzieci i wiedziec, ze nie stana sie pasza dla wampyrzego lorda i jego bestii, albo materialem wypelniajacym jego metamorficzne kadzie. Skinela glowa. -Slyszalam, jak Lardis to samo powtarzal i to dosc czesto. -Chyba zbyt czesto. Trzeba bylo inaczej przekonac Mishe. -Misha, w swiecie, ktory nazywamy Kraina Piekiel, za Gwiezdna Brama, Ben Trask obiecal dostarczyc mi bron potrzebna do pokonania Wampyrow. I Harry Keogh ze swoim synem Mieszkancem pokonali juz raz Wampyry, jeszcze przed moimi narodzinami. Trask dotrzymal slowa i dal mi te bron! Teraz trzeba ja tylko jak najlepiej zastosowac. -Widzialam twoja bron - powiedziala. - Bardzo imponujaca i bardzo ograniczona. - Byla bardzo madra jak na swoje lata, ale nie wiedziala o wszystkim. -Kochanie - odezwal sie Nathan. Chwycil ja za ramiona i gleboko popatrzyl w oczy. Wyslal do niej telepatyczny przekaz, ktory potrafiloby odebrac nawet dziecko, lub najmniej utalentowana osoba na swiecie. Bron o ktorej mowie, to ja! -Co...! - Zachlysnela sie, a jej dlon powedrowala do ust. -Nathan uslyszalam ciebie, ale ty nic nie mowiles! Mowilem, Misha. Musze ci cos pokazac. Musisz sie dowiedziec, kim jestem i czym jestem. -Ja... ja mowie do samej siebie! - Powiedziala. - Wewnatrz siebie, ale to nie sa moje mysli! Nathan pokrecil glowa, usmiechnal sie i rzekl: O, nie. To mnie slyszysz! A ja moge slyszec twoje mysli, jesli tego zapragne. Nie mam jednak takiej potrzeby i nie bede miec. To czesc mojego arsenalu i wykorzystam to w wojnie przeciw Wampyrom. Chcesz cos jeszcze zobaczyc? Z poczatku nie byla w stanie nic powiedziec, ale pozniej zgodzila sie: - Tak. -Dobrze. Teraz zamknij oczy i trzymaj je zamknieta. Czy wiesz, ze moge przenosic sie... z miejsca na miejsce? Widzialas to. Ale to, co jest pomiedzy miejscami stanowi tajemnice. Jest to miejsce poza czasem i przestrzenia. Nie bedziesz sie bala? _ Nathan wywolal drzwi Mobiusa. -Z toba nie. -Bedzie ci sie wydawalo, ze latasz. Zobacz... - I przeprowadzil ja przez drzwi. -Nathan, ja... ACHHHHHH! - Jej glos rozbrzmial w prymarnej nocy Kontinuum Mobiusa. Jednak oczy trzymala szczelnie zamkniete. Spokojnie, odezwal sie Nathan. W tym miejscu slowa brzmia jak uderzenia mlota i wywoluja bol. Ale za to mysli sa jak slowa i mozemy je slyszec. Wyobraz sobie teraz najglebsza i najciemniejsza jaskinia w jakiej bylas. Nie ma swiatla, ani dzwieku, niczego. Ty zas jestes cma fruwajaca w ciemnosci. Wyobrazilas sobie? Mysle, ze tak. Otworz oczy. Achhhhh! Spokojnie! Trzymaj mnie za reke. To bardzo dziwne miejsce, Nathan. Tutaj wszystko sie zaczelo, powiedzial Nathan. To pozostalosc po tym, jak rozdzielily sie czas i przestrzen. W pewnym sensie jest to centrum. Wydawalo sie to najprostszym wyjasnieniem. Nie rozumiem. Nie musisz. Po prostu w to uwierz. Otworzyl drzwi do przeszlosci i stanal wraz z nia na progu. Z ich cial biegly polyskujace linie niebieskiego swiatla, cofajac sie w przeszlosc, docierajac do mglistoniebieskich Poczatkow Ludzkiego Zycia... a takze do poczatkow zycia, ktore tylko w pewnym zakresie bylo ludzkie. Pomiedzy niebieskimi liniami przewijala sie spora liczba karmazynowych linii: oczywiscie wampirzych. Misha patrzyla na linie, ktore konczyly sie w mgliscie niebieskiej poswiacie przeszlosci i spytala: Co to jest? Na co patrzymy? Gdzie... to jest? To nasza przeszlosc, twoja i moja, odpowiedzial Nathan. Te niebieskie linie, to my. To, czym bylismy! Mysle, ze moglbym cofnac sie do samych poczatkow mojego zycia, az do poczecia w lonie matki. Ale po co? Nie potrafie zmaterializowac sie w przesz/osci. Tylko Mieszkaniec to potrafil. Chcialem ci to tylko pokazac - sprobowac wyjasnic -czym jest to miejsce. Jestes teraz gotowa spojrzec w przyszlosc? O, tak.', odpowiedziala ochoczo. Nathan zamknal drzwi przeszlosci i otworzyl drzwi do przyszlosci. Tutaj widok byl smutniejszy. Wiele szkarlatnych linii stykalo sie z niebieskimi. I w czasie, gdy Nathan wraz z Misha patrzyli, sporo niebieskich linii przygasalo i jak swiece zarzylo sie coraz mniejszym swiatlem, a na ich miejscach pojawialy sie linie wampirow! Misha wiedziala, o czym mysli Nathan i dzieki temu wiedziala tez, co to znaczy. Wydaje mi sie, ze to jest miejsce, ktorego raczej nalezy unikac! Ale skoro taka jest przyszlosc, to przeciez nie mozemy jej umknac! Mysle, ze moglbym sie tam udac, odpowiedzial Nathan. Byloby to jednak niebezpieczne, bo przyszlosc jest zwodnicza. W kazdym razie moglbym sie tam zmaterializowac. Tylko po co? Co bedzie, to bedzie. Teraz chcialbym cie zabrac na pustynie. Mamy tam przyjaciol. Do Tyrow? To dobrzy ludzie. Nie sa tacy, jak ich sobie wyobrazamy. Zamknal drzwi do przyszlosci, obliczyl wspolrzedne i po chwili znalezli sie w kanionie oswietlonym swiatlem ksiezyca. Zapytal w myslach, czy moze przedstawic swoja pania. Odpowiedziano mu, ze tak. -Gdzie jestesmy? - Spytala Misha. -W swietym miejscu - odpowiedzial - gdzie Tyrowie wspominaja swoich przodkow. Tutaj znajduja sie ich zmarli. Weszli do Jaskini Pradawnych, ktora byla oswietlona swiecami umieszczonymi w kazdej niszy, gdzie znajdowaly sie zwloki zmarlych. Posrodku jaskini, na zakurzonej podlodze, przy niskim stoliku, na ktorym lezaly resztki jedzenia, siedziala Atwei, "siostra" Nathana. Kiedy go zobaczyla, zerwala sie na nogi i chciala podbiec, ale przypomniala sobie, ze jest Tyrka i natychmiast spowolnila swe ruchy. -Nathan, bracie i...? - Wiedziala oczywiscie, kto jest z Nathanem, poniewaz juz "rozmawiali" ze soba o Mishy. -To Misha - odezwal sie Nathan. A potem od razu przechodzac do rzeczy: - Wybacz moja niecierpliwosc, ale czy zechcialabys pomowic ze starszyzna w moim imieniu? - Tak, oczywiscie. Porozmawiam z nimi. - Odpowiedziala. - Czyz nie jestem jedna z nich? Z pewnym ociaganiem odwrocila sie i ruszyla korytarzem, przyspieszajac kroku. Po chwili Nathan i Misha slyszeli tylko jej pospieszne kroki, ktore dobiegaly z tunelu wiodacego do kolonii zwanej Zoltogorzem. -Bracie? - Misha spojrzala na niego i zamrugala oczami. Nathan pokiwal glowa i rzekl: -Tak, mam zaszczyt byc jej cyganskim bratem. Atwei jest moja tyrska siostra. Kiedy Tyrowie znalezli mnie umierajacego, ona opiekowala sie mna i dzieki temu wrocilem do zdrowia. -Tak. Rozumiem. Nie rozumiem jednak, jak zamierzasz pokonac Wampyry. Tylko ty potrafisz sprawiac cuda. Jestes sam... -Niekoniecznie - odparl Nathan. - Jest jeszcze Lardis i Cyganie Lidesci. Ben Trask ze swoimi ludzmi. Mam tez innych przyjaciol, sa teraz w gorach i niedlugo sie z nimi spotkamy. Gdybym zechcial, to moge miec do dyspozycji cala armie. Ale to zalezy bardziej od tych, co sa... w tej armii. -Od kogo? - Przywarla do niego cialem. Cos w jego glosie sprawilo, ze poczula sie nieswojo. Z jego slow bil chlod. -Misha, jest cos, o czym wie tylko Lardis i kilka innych osob. Oni wiedza... hm, nie mozna powiedziec, ze wiedza. Tego nie da sie zrozumiec! Oni to akceptuja. A poniewaz jestem tylko czlowiekiem, staraja sie nie myslec o tym... czym jeszcze sie zajmuje. Oni po prostu nie chca zaprzatac sobie tym glowy. Ale ty jestes moja zona. Musisz o tym wiedziec, Poniewaz jestesmy razem. -Czy to cos strasznego? - Spytala, patrzac mu gleboko i badawczo w oczy. - Nigdy czegos takiego nie zauwazylam. Czy podobnie jak twoje niezwykle zdolnosci, jest to cos zupelnie nowego? -Nie - pokrecil glowa. - To zawsze we mnie bylo. Slyszalem ich, jak rozmawiaja ze soba, juz kiedy bylem dzieckiem. Ale teraz mowia rowniez do mnie. - Oni? Twoja tajna armia? - Nathan milczal, nie wydobywajac z siebie najmniejszego dzwieku. Jego oczy wygladaly obco. - Nathan, boje sie. To sprawilo, ze wrocil do rzeczywistosci. Nie chcial, zeby Misha odczuwala strach. Gdyby pokazal jej teraz, co jeszcze jest mozliwe, to moglaby pomyslec, ze jest potworem. Trzeba dzialac wolniej. Teraz zabierze ja w gory i przedstawi ja wilkom. Pozniej pokaze jej inne niezwykle rzeczy, a najdziwniejsze na samym koncu. -Nie mowmy juz o tym - odezwal sie, oddychajac z ulga - Ale powiedziales... -To moze jeszcze poczekac. -Nathan! - Polozyla rece na biodrach w wojowniczym gescie. Ona ma racje, powiedzial Rogei, zmarly Prastary z jaskini Tyrow. Ma prawo sie gniewac... podobnie jak ja jestem rozgniewany! Ostatnio uciekales od Zycia, a teraz uciekasz od Prawdy! Czyzby twoja kobieta byla slabeuszem? Czy ty tez stales sie mieczakiem? Nie sadze. Powiedz jej synu, albo pozwol, zebym ja to zrobil. -Kim sa ci, ktorzy do ciebie mowia? - Dopytywala sie Misha. -To oni - odpowiedzial Nathan, bezradnie rozkladajac ramiona i omiatajac spojrzeniem cala jaskinie. - Oni... -Oni - powiodla wzrokiem za spojrzeniem Nathana. - Te... zmarle stworzenia? -Tyrowie - wyjasnil. - Nie stworzenia, ale ludzie. Oczywiscie, ze roznia sie od Cyganow, ale sa ludzmi. Sa jeszcze trogowie z Krainy Gwiazd i nasi. To znaczy zmarli, ktorzy byli Cyganami. -Ty... z nimi rozmawiasz? -Nie kaz mi tego udowadniac. Niech ci kaze!, odezwal sie Rogei. Jestes w stanie to uczynic. -Nathan, ja... -Chodzmy - powiedzial Nekroskop i wywolal drzwi. - Porozmawiamy z wilkami... moimi kuzynami! Moze jesli to zobaczysz, to uwierzysz w reszte... -Wilki? Twoi kuzyni? Nathan, ja... Zaprowadzil ja na srodek jaskini; juz mieli wkraczac do Kontinuum Mobiusa, kiedy... ...Nathan!, odezwal sie Rogei. Zegnaj! Jednak jego glos wypelniony byl niezwykla i nienazywalna emocja. Nathan obejrzal sie, a Misha podazyla wzrokiem za jego oczami. Gdzies w niszy... bardziej wyczuli, niz zauwazyli ruch. Moze to plomien swiecy zamigotal? Jednak bylo to cos innego. Rogei Pradawny lezal tak jak przedtem, tylko ze... jego czaszka odwrocila sie tak, jakby chcial lepiej ich zobaczyc pustymi oczodolami, zas chudy szkielet reki byl podniesiony do gory w gescie pozegnania! Nathan zobaczyl cos takiego pierwszy raz w zyciu. Teraz bez cienia watpliwosci wiedzial, ze opowiesci o zmartwychwstalych sa prawdziwe. A Misha... ona tez zrozumiala. I omdlala w jego ramionach. Nathan zwrocil sie do Rogeia: Nie wiem, czy powinienem ci za to dziekowac. Ja tez nie wiem! Zrobilem to, co uznalem za wlasciwe. Jego koscista dlon opadla na dol, a glowa zrownala sie z linia szyi. Byl znowu zwyklym szkieletem. -Dojdzie do siebie - powiedzial Nathan, majac na mysli Mishe. - Gorskie powietrze dobrze jej zrobi. Miales racje: musiala sie o tym dowiedziec. Pojawili sie na wzniesieniach gorujacych nad Siedliskiem. Kiedy Misha zaczela sie poruszac, Nathan wyslal w przestrzen pytanie: Gdzie jestes, Blysku? Blizej niz myslisz, wujku! Pomiedzy Siedliskiem a Dwoma Brodami. W gorach, razem z twoim kuzynem Grymasem. Kilka mil stad, dla ciebie to zadna odleglosc. Wiesz, gdzie jestem? Jasne! Wiem w jakim... kierunku. Ja i moi bracia znamy sie na kierunkach. Nathan zrozumial, co Blysk mial na mysli: jego kuzyni mieli psi lub wilczy zmysl orientacji, ktory zyskal na ostrosci dzieki krwi Nekroskopa, przekazanej im przez Mieszkanca. Blysk znakomicie orientowal sie w terenie. Dzieki temu Nathan mogl precyzyjnie obliczyc wspolrzedne. Poczekaj chwilke. I natychmiast znalazl sie kolo wilka. Nathan rozlozyl kurtke na plaskim kamieniu i delikatnie posadzil na niej Mishe. Dziewczyna rozgladala sie dookola i powoli zaczynala zdawac sobie sprawe, gdzie sie znajduje. Nagle zobaczyla wilki i gwaltownie podskoczyla. Siedzacy obok Nathan, objal ja ramieniem i przytrzymal. -Nie musisz sie ich obawiac - powiedzial. - To zawsze byly "moje" wilki. -Twoje wilki? - Spojrzala na niego katem oka, po czym popatrzyla na zwierzeta. - Ja... wydawalo mi sie, ze sobie wymyslilam, jak kiedys z Nestorem bawiliscie sie na sniegu z wilkami. Myslalam tez, ze to mi sie snilo, ale to byla prawda. Bylismy dziecmi i nikt inny tego nie widzial. Kiedy wrocilismy do domu i opowiedzialam o tym ojcu, to sie rozesmiali. Potem juz nikomu o tym nie mowilam i zaczelam myslec, ze to mi sie snilo. Pamietam tez, ze z nimi rozmawiales. -To te same wilki - wyjasnil. Dlugo zyja w naszym swiecie, poniewaz nie maja naturalnych wrogow. Teraz mamy wrogow, odezwal sie Blysk, podchodzac blizej i siadajac naprzeciw Nathana. Juz nie jestesmy wladcami gor. I... wujku, nie ma juz Cietego! Nathan otworzyl szeroko oczy. -Jak to? Ciety? Co sie stalo...? Teraz podszedl do nich Grymas; usiadl z przechylona glowa i na swoj szczegolny sposob usmiechal sie do Mishy, ktora przywarla do Nathana. Trzesac sie, zauwazyla: - Ty faktycznie rozmawiasz z wilkami! -Ciii - uciszyl ja. - To wazne. - Po czym zwrocil sie do Blyska: - Co z Cietym? Byl w gorach, za przelecza, prawda? Tak, byl. Madra glowa wilka poruszyla sie z gory na dol. Obserwowal Wampyry, jak i dokad przemieszczaja sie. Sledzil je razem z trzema najlepszymi bracmi z watahy. Ale podeszli za blisko, wujku. Nathan zalamal sie. Zbyt wiele juz go spotkalo. Najpierw matka - Nana, ktora tak bardzo kochal - a teraz jego wierny Ciety. Odszedl na zawsze... ...Ale nie za daleko, wujku! Ciety przemowil mowa umarlych! Przez chwile nawet Nekroskop zaniemowil. Czemu jestes taki zdziwiony, wujku? Zapytal Blysk. Myslisz, ze skad wiemy, co mu sie stalo? Jest naszym bratem. Jest naszym bratem tak samo, jak twoja matka, wujku, jest twoja matka. No i ma racje: daleko nie odszedl. No tak, Nathan w koncu powinien o tym wiedziec najlepiej. Misha przestala drzec. Rozejrzala sie dookola i dostrzegla wiecej szarych braci, ktorzy siedzieli, otaczajac dwojke ludzi. Nathan z nimi rozmawial, przynajmniej z tymi dwoma! A Grymas, z ta przekrzywiona glowa i szelmowskim wyrazem pyska... wygladal prawie jak czlowiek. Nagle przypomniala sobie mit, albo legende z dziecinstwa. Moze bylo to cos wiecej niz legenda, poniewaz Lardis Lidesci czesto o tym wspominal. Ale Lardis znal wiele roznych opowiesci. O Mieszkancu, ktory mial swoj ogrod w Krainie Gwiazd. Czlowiek - mieszkaniec Piekiel - ktory stal sie wilkiem! Wlasciwie wilkolakiem! Co wiecej, zostal Wampyrem! Tworem, ktory posiadal wieksze moce od Nathana! A te dzikie wilki...? -Dzieci Mieszkanca! - Westchnela glosno. Nathan spojrzal na nia i domyslil sie, o czym pomyslala. Oni zas zauwazyli jego mysl. Bylo to jak pytanie, ktorego nikt nie odwazyl sie zadac. Jednak Blysk odpowiedzial: Nie jestesmy Wampyrami. Cos z nich w nas jest, jak w wiekszosci Cyganow mieszkajacych w Krainie Slonca. Ale nie ma w nas esencji, pasozyta, ktory sprawia, ze ktos jest Wampyrem. Nasz ojciec, Mieszkaniec, byl Wampyrem, ale byl inny. Byl wilkiem, a takze czlowiekiem, ale nie mial w sobie nic z Wampyra, nawet po przemianie. I jesli nawet byl Wampyrem, to nic z niego na nas nie przeszlo. Nasza matka nie wydalaby na swiat Wampyrow... Twoja towarzyszka boi sie mnie, odezwal sie Grymas. A mnie swedzi za uchem i chcialbym, zeby mnie ktos podrapal! Nathan, prawie nieobecny myslami siegnal dlonia, zeby podrapac Grymasa za uchem, na co ze zdumieniem patrzyla Misha. -Dziki wilk! - Powiedziala. -Ale rownie inteligentny jak czlowiek - zgodzil sie z nia Nathan. Misha dotknela glowy Grymasa i tez zaczela go drapac za uchem. -Nawet nie wiesz, jak mi przykro z powodu Cietego. - Zwrocil sie Nathan do Blyska. - Wiem, ze on jest, ale nie ma go tutaj. Wiemy. Blysk szanowal jego smutek. Jednak po chwili odezwal sie: Chcesz cos wiedziec o Wampyrach? Nathan nie przybyl na spotkanie z kuzynami, zeby zbierac informacje o Wampyrach, ale kazda porcja wiedzy byla przydatna. -Co z nimi? Wystawily posterunki na rowninach, skad obserwuja ostatnie zamczysko. Jednak na razie ich glowne sily znajduja sie na wschodzie i nie przekroczyly jeszcze przeleczy. Jedynie kilka z nich, ale wrocily. Myslimy, ze przeczekaja do jutra w jaskiniach, a o zachodzie rozejda sie po calym pasmie gorskim. Wowczas wszyscy szarzy bracia znajda sie w opalach. Mozemy uciekac tylko na zachod, albo zejsc do lasow Krainy Slonca. Wedrowcy tez beda miec klopoty. -Jesli znajdziecie sie na terytorium Lidesci, to moge wam obiecac, ze ludzie nie beda na was polowac! Wiemy, wujku... Nagle wataha zaczela sie niepokoic, wszyscy szarzy bracia i siostry poruszyli sie. Blysk i Grymas wstali z ociaganiem. Czas ruszac w droge, powiedzial Grymas. Musimy polowac, zeby zyc. Nathan usmiechnal sie markotnie. -Ja tez musze polowac. - Po czym dodal w myslach: Ale glownie po to, zeby zabijac! Wilki zrozumialy i rzucily na pozegnanie: Darzbor! Po czym odeszly i zniknely w cieniach nocy. Wydawalo sie, ze wcale ich tutaj nie bylo. Ale z daleka dobiegl Nathana glos: Jeszcze jedno, wujku. To mowil Ciety w mowie umarlych. Wampyry z ostatniego zamczyska mialy swoich poddanych wsrod Cyganow na wschod od przeleczy. Domyslam sie, ze wiesz o tym? Tak, odparl Nathan. Zdrajcy wlasnej rasy. Co z nimi? Armia ze wschodu napadla na nich i wiekszosc zabila! Praktycznie juz ich nie ma. Ci, co przezyli, ukrywaja sie po lasach. Dostali to, na co zasluzyli. Nathan jakos ich nie zalowal. To prawda! Szczeknal Ciety. Ale to, co sie stalo ze mna i moimi bracmi, bylo niesprawiedliwe. Nie skarze sie, ale moja towarzyszka zostala sama. Mowiles, ze zapolujesz na nie. Tak. To dorwij pare sztuk w moim imieniu (basowe, grozne warkniecie), na rozlewisku lawy, na wschod od przeleczy. Tam Wampyry rozpruly nasze wnetrznosci i pozarly jeszcze bijace serca. Moje i moich przyjaciol! Zapoluje tam na nie! Przyrzekl Nathan. Mial zamkniete oczy i zacisniete szczeki. Mozesz byc tego pewien... IV Plan kampanii - zmarlisprzymierzency Kiedy wrocili do tymczasowego obozu Cyganow, Misha byla tak zmeczona, ze ledwo mogla naciagnac na siebie przykrycie ze skory i niemal natychmiast zasnela. Nathan dokladnie zapamietal jej legowisko, a potem odnalazl Bena Traska i Lardisa Lidesci.Siedzieli wokol ogniska razem z Davidem Chungiem, Anna Maria English, Andreiem Romanim i grotolazem Johnem Carlingiem. Poczatkowo Nathan zdziwil sie, ze rozpalili ogien, ale poniewaz resztki kolonii tredowatych wciaz jeszcze dymily nie dalej jak sto jardow od ogniska, wysylajac w powietrze kolumny gestego, czarnego dymu pomyslal, ze jedno czy dwa ogniska wiecej nie bedzie stanowic zagrozenia. Ponadto stary Lidesci czul sie znacznie pewniej, majac przy boku mieszkancow Krainy Piekiel z ich smiercionosna bronia. Nathan usiadl wraz z nimi i przeszedl od razu do konkretow: - Czas na kontratak. Mam plan, ale chcialbym sie dowiedziec, co o nim myslicie. Wlasnie na to czekal Ben Trask. Trask wiedzial od smierci Nany Kiklu, ze wkrotce zaatakuja. Widzac grymas na twarzy Nathana - wyglad, ktory przypominal mu Nekroskopa Harry'ego Keogha, od razu wiedzial, co sie wydarzy. -Posluchajmy, co zamierzasz - powiedzial. -Minela polnoc i zbliza sie ranek - zaczal Nathan. - Wampyry dobrze o tym wiedza. Nawet lepiej od nas. Potrafia wyczuc ruch slonca, jego wznoszenie sie - nawet, kiedy jest jeszcze za horyzontem. Nie beda zatem zbyt aktywne. Z dobrego zrodla wiem, ze armia z Turgosheim obozuje na terenie nieczynnego wulkanu oraz w jaskiniach na wschod od przeleczy. -Tak? - Zdziwil sie Lardis. - A co to za zrodlo? Nathan jednak spojrzal na niego w taki sposob, ze Lardis natychmiast zamilkl. -Wiem takze, ze ostatnie zamczysko zostalo otoczone. Gniewica Zmartwychwstala jest unieruchomiona w Wiezycy Gniewu. Vormulac Niespiacy wystawil posterunki na rowninach, ktore maja mu donosic o jej poczynaniach. Jesli ona, albo ktos z jej bandy opusci wiezyce, zostanie natychmiast przechwycony i zlikwidowany. Z Wiezycy Gniewu nikt wiecej juz sie nie wyprawi. A przynajmniej nie ujdzie mu to bezkarnie. - Nekroskop nie wiedzial jeszcze o tym, ze Vormulac nie zyje. ale to, co powiedzial, nie roznilo sie zasadniczo od stanu faktycznego. -Hm! - Mruknal Lardis. - Lord-wojownik ze wschodu odcial jej dostawy. Gniewica nie moze na nas napasc, chyba, ze go pokona. Jesli jednak on jest od niej silniejszy i nie lepszy, to jaka mamy z tego korzysc? -Dopoki trzymaja siebie nawzajem w szachu, nie maja dosc czasu, zeby polowac na nas. - Odpowiedzial Nathan. - Z nadejsciem dnia obie armie znajda sie w oblezeniu - otoczy je slonce! Musimy wykorzystac kazdy promien slonca! Slonce jest nasza bronia. Jesli chodzi o Vormulaca, to mysle, ze popelnil blad. -Jaki? - Zdziwil sie Lardis. -Armia z Turgosheim jest ogromna! - Nathan musial polegac na tym, co opowiedzialy mu wilki. - Zeby zapewnic sobie wyzywienie i zgromadzic zapasy, Vormulac zdziesiatkowal plemiona poddane Gniewicy, mieszkajace na wschod od przeleczy. -Jak duza jest jego armia? - Ostroznie zapytal Lardis. -Sa ich setki - odpowiedzial Nathan. Nie wystarczy nam broni z Krainy Piekiel, zeby ich pokonac. -A na czym polega blad Vormulaca? - Twarz Lardisa wyrazala zatroskanie. -Na pazernosci! - Odpowiedzial Nathan. wzruszajac ramionami. - Teraz wszystkie plemiona na wschod od przeleczy rozpierzchly sie i pochowaly. Teraz nielatwo mu bedzie upolowac jakas zdobycz, a przeciez musi wykarmic swoja armie! -Jaki masz plan? - Przerwal mu Ben Trask. -Najpierw musimy pozbierac bron - odpowiedzial Nathan. - Bede do tego potrzebowal ciebie i Davida. Wiesz, w ktorym miejscu zostawiles karabiny. Jak tylko skonczymy rozmowe, wracam sprawdzic, czy sa cale i na swoim miejscu. A potem... -Pojdziemy z toba. - Powiedzial David Chung. - Zalatwimy to blyskawicznie. -Tak, jesli nic nam nie przeszkodzi. - Nathan pokiwal glowa. Pozniej bede potrzebowal Andreia i moze Kirka. Najlepiej znaja Skalne Schronienie. Mam nadzieje, ze Skala nadal tam stoi! Zostawilem spory zapas broni na jej szczycie. Chyba nic sie z nia nie stalo, kiedy nastapil wybuch. -To musialo byc niezle widowisko! - Westchnal Lardis. - Powinienem tam byc. Andrei nam troche opowiadal, ale co innego zobaczyc na wlasne oczy...! -Andrei opowiadal tez o mieszkancu Piekiel, ktory trzymal cie na muszce. - Wtracil sie Trask. - Z jego opisu wynika, ze mogl to byc tylko Turkur Tzonov. Na twarzy Nathana pojawil sie usmiech. -Masz racje, to byl on. -Bo teraz ma go Canker! Widzielismy z Kirkiem, jak schwytal go psi lord - powiedzial Andrei. -Nie - Nekroskop pokrecil glowa. - To nie lord Canker, ale lady go upolowala. Lady Siggi Dam! - Spojrzal na Traska. - Wiedzac, co zrobil jej Tzonov, nie mozna by mu zyczyc gorszego losu... -Co dalej z planem? - Odezwal sie Lardis. -Przez reszte nocy, jak juz bedziemy mieli bron - kontynuowal Nathan - zajmiemy sie Wampyrami. Ja, Ben, David... moze jeszcze ty, Johnie Carling? Moga pojsc ze mna tylko ci, ktorzy potrafia poslugiwac sie bronia. -Mamy... zaatakowac Wampyry? - Zaniepokoil sie Chung. -Zaatakowac i zniknac wyjasnil Nathan. - Taki rodzaj partyzantki. W Londynie ogladalem film na ten temat. -To moze byc skuteczne! - Poparl go Trask. -Na pewno zrobimy niezle zamieszanie - zgodzil sie z nimi Chung. -Wlasnie o to mi chodzi - ucieszyl sie z ich aprobaty Nathan. Narobic zamieszania, a takze zabijac tych osmolonych drani! Ilu sie da! -Dobra - powiedzial Trask. - Mamy jakis plan. Ponadto pokazemy tym potworom, ze nie moga czuc sie bezpiecznie. Prawdopodobnie beda w szoku! Zalozmy, ze nic nam sie nie stanie do konca nocy, co potem? -Jutro rano... bedziemy sie bawic - odpowiedzial Nathan. - Wszyscy, cale plemie Lidesci. To bedzie szczegolny rodzaj gry. -Hm - mruknal zdziwiony Lardis. - Czyzbysmy mieli tak duzo czasu, zeby sie zabawiac? Tak jak dzieci? W chowanego? -Wlasnie tak! - Pokiwal energicznie glowa Nathan. - W chowanego. Kiedy Wampyry znowu sie tu pojawia, to nikogo nie znajda! -Nie rozumiem - powiedzial Lardis. -Teraz nie moge ci tego wyjasnic - odpowiedzial Nathan. - Nie chce naduzywac zaufania. No i nie wiem, czy moj plan zostanie zaakceptowany... przez innych. Ale to jest mozliwe, wiec musimy byc przygotowani i dlatego rano sie zabawimy. Jak dzieci. I dla dzieci. W imie przyszlosci wszystkich Cyganow, o ile przed nami jest jakas przyszlosc. Dla Lardisa bylo tego zbyt wiele, ale nie nalegal na Nathana. Byl w koncu jego jedyna nadzieja. Tak wiec musieli wziac udzial w jego grze, wlacznie z poranna zabawa. Nathan spojrzal na Traska i Chunga. -Kiedy mozecie ruszac? Zapytani popatrzyli po sobie, po czym Trask powiedzial: - Juz jestesmy gotowi. Potrzebujemy tylko chwili na sprawdzenie broni i... -...Zadnej broni - pokrecil glowa Nathan. - To znaczy, nie musimy jej stad zabierac. Przy odrobinie szczescia przytaszczymy jej wiecej, niz zdolamy udzwignac! -No, to jestesmy gotowi - odparl Trask. Nathan wstal, odszedl od ogniska, spojrzal na niebo i powiedzial: - Potrzebna mi jeszcze chwilka. - I faktycznie po chwili go nie bylo... ...Za to pojawil sie w poblizu Bramy, jednak nie na tyle blisko, zeby Brama mogla zaburzyc Kontinuum Mobiusa. Stal nieruchomo i wypatrywal Wampyrow oraz ich stworow. Oslaniajac oczy przed blaskiem Bramy, patrzyl na polnoc i zobaczyl zarys ksztaltu lecacego lotniaka. Prawdopodobnie byl w odleglosci jednej mili lub jeszcze dalej. Ale oprocz wzroku dzialaly jeszcze inne zmysly. Nathan zlustrowal telepatycznie okolice. Cos poczul. Ale to nie byly Wampyry. Ktos byl w tym miejscu calkiem niedawno. Wyczuwal wrazenie wstrzymywanego oddechu. A moze to sam Nathan wstrzymywal oddech, nasluchujac? Rozejrzal sie dookola i stwierdzil, ze nie byl zbyt daleko od grupy glazow, pomiedzy ktorymi Trask i Nathan ukryli bron. Ale teraz nigdzie nie bylo widac rannego wojownika... Nathan wywolal drzwi i wrocil po Traska i Chunga. Razem wyladowali w poblizu glazow. Idac w ich kierunku zobaczyli, co stalo sie z wojownikiem Gorviego Przechery. Zakrwawiona, granatowoszara chityna i masa innych szczatkow pokrywala miejsce, ktore okazalo sie wieczorna biesiada stworow z Turgosheim. Bez slowa mijali resztki po monstrualnym posilku. -Co za koszmarne miejsce - wyszeptal Trask. - Bierzmy bron i znikajmy stad! -Jestesmy szczesciarzami! - Powiedzial Nathan. - Latwo mozna bylo odkryc nasze karabiny. Ale nawet ci, co dowodza bestiami, wola trzymac sie z daleka od nich w trakcie posilku! Kiedy zblizali sie do szczeliny pomiedzy glazami, nagle... cos tam sie pojawilo! Dwie postacie! -Ben? Trask krzyknal, Chung prawie rowno z nim. Nawet Nekroskop poczul, ze krew zamarzla mu w zylach, ale juz po chwili rozpoznal glos, figure oraz telepatyczna aure Zek Foener i od razu zrozumial, co wyczuwal, kiedy byl w poblizu Bramy. Byl to psychiczny oddech Zek Foener i Iana Goodly'ego. Zek doslownie wleciala w ramiona Traska. Prekognita, ktory byl krok za nia, zrobil niemal to samo. Najpierw chwycil Traska za reke, a potem rzucil sie w objecia Chunga. -Dzieki Bogu! - Zapiszczal. - Dzieki Bogu, ze to wy! Jedynie Nathan pamietal o celu ich podrozy. -Bron - przypomnial. - Zabierajmy ja i znikajmy. Kiedy wrocili do obozu, Zek i Goodly opowiedzieli w skrocie, jak z pomoca Gustawa Turczina znalezli sie w Krainie Gwiazd, korzystajac z Bramy w Perchorsku. Zek zamierzala skontaktowac sie telepatycznie z Nathanem natychmiast po zejsciu na rownine, ale powstrzymal ja widok lotniaka na nocnym niebie. Kiedy lotniak przelatywal nad nimi, schowali sie pomiedzy glazami i odkryli sklad broni. Domyslili sie, ze jesli Nathan zyje, to predzej czy pozniej musi po nia wrocic. Nie przypuszczali, ze to nastapi tak szybko. Jesli chodzi o bron, to mieli tez dobra nowine. Przyciagneli ze soba wozek wyladowany uzbrojeniem. Chwilowo jednak zostawili go wewnatrz Bramy! Przywiazali do niego line i wychodzac przeciagneli jej koniec na zewnatrz Bramy. Postanowili tak zrobic, poniewaz Goodly przewidzial niewielkie problemy na rowninie: jak sie wyjasnilo wkrotce, chodzilo o lotniaka, ktorego dostrzegl rowniez Nathan. Cos jednak niepokoilo Nathana i dlatego zabral glos: - Wiadomo bylo, ze Brama sluzy do poruszania sie tylko w jedna strone, teraz dowiedzielismy sie czegos nowego. -Czego? - Zainteresowal sie Trask. -Najwyrazniej mozna korzystac z Bramy czesciej niz tylko jeden raz, pod warunkiem, ze poruszasz sie w tym samym kierunku! Zek przeszla dwa razy przez Brame w Perchorsku. -Racja! - Krzyknela Zek. - Z poczatku myslelismy, ze Ian sam pojdzie, lub z jeszcze jednym z esperow z Wydzialu E. Ale Goodly zobaczyl nas oboje, jak wchodzimy do Bramy! Kiedy przyjechalismy na miejsce, od razu poczulam subtelne przyciaganie bialego monstrum. Tego pewnie nie wiedzial nawet Harry: nie mozesz wrocic ta sama droga, ale mozesz przejsc przez Brame wiecej niz jeden raz. -Tylko, ze drugiej Bramy jeszcze nikt nie sprawdzil - powiedzial z namyslem Trask. - Jesli droga powrotna nie dziala w taki sam sposob, to ryzykujesz tym, ze mozesz tu pozostac na zawsze. Zek Foener, czy wiedzialas, czym ryzykujesz pojawiajac sie tutaj? -Prawde mowiac, to nie. Ale mysle, ze Ian przewidzialby takie niebezpieczenstwo. - Odpowiedziala Zek. Trask nadal wygladal na zamyslonego. -A wiec, kiedy... Harry Keogh uciekl przez Brame w Perchorsku, a raczej, kiedy usunal potencjalne zagrozenie z naszego swiata, to moglby skorzystac z Bramy w Rumunii, zeby wrocic? -Tak - zgodzila sie z nim Zek. Trask kiwal glowa przez chwile, po czym stwierdzil: - Mysle, ze on o tym wiedzial... -Dlaczego tutaj przybyliscie? - Nathan popatrzyl na Zek i Goodly'ego i wypowiedzial te slowa prawie jak oskarzenie. Goodly zaczal wszystko wyjasniac. Po pierwsze, "widzial", ze sie tu pojawia. Po drugie, chcieli wykorzystac swoja wiedze i talenty w walce przeciwko Wampyrom. Ponadto chcieli dostarczyc bron i wazne wiadomosci: za dwa i pol dnia, najwyzej za trzy dni czasu Krainy Slonca, Turczin na zawsze zamknie Brame w Perchorsku. No i ostatnie ostrzezenie: Geoffrey Paxton przeszedl przez Brame i planuje odzyskac swoj "skradziony" dar telepatii. -Sadzimy, ze bedzie chcial wrocic na Ziemie. - Kontynuowal Goodly. - Nie powiedzielismy Turczinowi, czego obawiamy sie najbardziej. Naszym zdaniem Paxton chce zostac Wampyrem! Wzruszyl bezradnie ramionami i dodal: - Przynajmniej jestesmy o tym przekonani. W mieszkaniu Paxtona sporzadzilismy jego psychologiczny portret. On ma po prostu swira na punkcie Keogha! Nienawidzi go, a takze wszystkich i wszystkiego, co ma cokolwiek z nim wspolnego. Bedzie chcial zostac Wampyrem, zeby odzyskac zdolnosc telepatii, a potem sprobuje odkryc Kontinuum Mobiusa. To jego obsesja... -Rzeczywiscie, jest oblakany na punkcie wladzy! - Przytaknal Trask. - Cierpial na to od samego poczatku. A nawet nie jest jeszcze wampirem! Pomyslcie: jesli naprawde uda mu sie zdobyc to, czego pragnie i powroci na Ziemie, to na naszej planecie bedzie rzadzic szkarlatny cesarz! Niech Bog nam dopomoze, bo jesli on faktycznie chce tego, to w tym miejscu moze zrealizowac swoja obsesje! -To szaleniec - podsumowal Nathan. - Moze zostawmy juz ten temat, mamy wiele do zrobienia i nie tracmy czasu. - Po czym kontynuowal: - Jesli chodzi o Tzonova, to nie bedzie juz dla nas problemem. Stamtad, gdzie sie znalazl, nie ma powrotu. Rozmawialem w myslach z Siggi Dam i powiem wam, ze nie chcialbym byc w jego skorze... Co do Paxtona, to zajmiemy sie nim, gdy przyjdzie na to czas. Chcialem wam przypomniec, ze mamy nowych sprzymierzencow o niezwyklych mocach - Zek i Iana. A teraz zabierzmy sie do roboty... Razem z Andreiem i Kirkiem skoczyli na szczyt Skalnego Schronienia i wrocili z bronia. Po tym byli juz gotowi rozpetac wojne. Dawno temu w mitycznej, karmazynowej historii Krainy Slonca i Krainy Gwiazd Wampyry nazywaly walki pomiedzy silami poszczegolnych lordow "Krwawymi Wojnami", ale teraz Nathan chcial nadac tej nazwie nowe znaczenie. Tym razem nie bedzie chodzilo o spijanie krwi, ale o jej rozlew. Rozlew wampyrzej krwi! Najpierw jednak Nathan musial zajac sie czyms, co od pewnego czasu rozpraszalo jego uwage. Nekroskopie... Slyszalem od zmarlych, ze potrafisz z nimi sie porozumiewac. Tutaj wszyscy mowia o tobie. Zyjac tyle lat, myslalem, ze spotkalem sie juz ze wszystkimi sekretami tego swiata, ale nawet dla mnie, lorda Vormulaca Niespiacego, mowa umarlych jest czyms nowym! Czy moglbys mi sie jakos przedstawic, bo nie pamietam, czy kiedykolwiek spotkalismy sie. -Jestem tym, ktory mieszkal w Runicznym Dworze u lorda Maglore'a - odpowiedzial niechetnie Nathan. Acha! Vormulac staral sie sobie przypomniec. Pamietam, to ty ukradles lotniaka i uciekles do Krainy Gwiazd... a moze na zachod, jak teraz mozna sie tego domyslic. A zatem jestes Nekroskopem? Maglore bedzie niepocieszony, kiedy dowie sie, co za talent mu sie wymknal z rak! Nawet gdybym cie nie pamietal, to poznalbym dzieki kolczykowi w uchu. Sam taki nosze i rowniez dostalem go od Maglore'a w dowod przyjazni. -Hm, skoro tak, to musze ci powiedziec o moim odkryciu. - Zaczal wyjasniac Vormulacowi (a takze po czesci sobie) Nathan. - Lord-jasnowidz zrobil z nas glupcow. Kolczyk byl nie tylko godlem Maglore'a, ale takze przekaznikiem, ktory nosilismy zaledwie kilka cali od srodka mozgu! Wszystko co widzielismy, widzial takze Maglore. Wiedzial o naszych rozmowach i myslach. Ale po co mu to? Zeby nas obserwowac i wiedziec, gdzie jestesmy? -Zeby nas szpiegowac i znac nasze zamiary. W koncu jest Wampyrem, ani lepszym, ani gorszym od innych. I ja zostawilem go samego w Turgosheim. Co za blad! Teraz caly wawoz nalezy do niego. Wiec kolczyk nie byl wcale prezentem, ale urzadzeniem do szpiegowania i podsluchu! Gdybym mial wrocic to stary, runiczny lord wiedzialby z wyprzedzeniem o kazdym moim ruchu. Czyzby nie mial za grosz honoru? -Zartujesz? - Parsknal Nathan. - Zeby lord Wampyrow zadawal podobne pytania? Tez mi cos! Honor... jest jeszcze cos: podstep Maglore'a to bron obosieczna. Jak to? -Bo nie jest jedyna osoba w Krainie Gwiazd, ktora posiada zdolnosci paranormalne. Czy potrafisz zobaczyc, jak wyglada teraz Turgosheim? Poniewaz mowa umarlych czesto przekazuje wiecej niz same slowa, Vormulac od razu pojal, o co chodzi Nathanowi. Rzeczywiscie, potrafie! - No, to zaczynamy. Nathan skoncentrowal sie na skreconym ksztalcie zlotej petli w swoim uchu, po czym siegnal telepatycznie daleko na wschod... przemierzyl Kraine Gwiazd i Wielkie Czerwone Pustkowia... az dotarl do Turgosheim na drugim koncu swiata. -Maglore jest u siebie, w Runicznym Dworze - szepnal. - Czuje sie bezpiecznie i nie ukrywa mysli, no bo ktoz mialby go sledzic? Nie ma tam nikogo. Lord Zakazeniec ze swoimi generalami wyruszyl na krucjate przeciw Gniewicy Zmartwychwstalej. Lord-jasnowidz wyglada przez okno. Masz racje, Vormulac: Turgosheim jest jego posiadloscia! Maglore Mag jest jedynym wladca! Jego sily zajely wszystkie zamczyska, wiezyce i dwory. Wszedzie powiewaja jego znaki. Takze na Vormowej Iglicy. O, nie! -Niestety tak! Dwor Masek zostal zrownany z ziemia, Wyglada na to, ze Maglore wyrownal z Devetaki stare porachunki! To mnie akurat nie martwi, mruknal Vormulac. Wlasciwie ciesze sie z tego. W koncu mozna mu za cos podziekowac. Ale Vormowa Iglica...! Po czym dodal rozgniewany: Czy ty swiadomie znecasz sie nade mna? - Tak - odparl Nathan bez wahania. Skad mam wiedziec, ze mnie nie oklamujesz? Wiele sie nauczyles od Maglore'a. Moglbys bawic sie w zgadywanki z najlepszymi z nas! Dlaczego potrafisz poznac jego mysli z takiej odleglosci, a on nic nie zauwazy? -Jestem jego wielka porazka - odpowiedzial. - Jestem lepszym telepata od niego. Tak bylo w Runicznym Dworze. On probowal zajrzec do mojego umyslu, a zamiast tego ja wiedzialem, co mu siedzi w glowie. Ukrywalem swoje zdolnosci telepatyczne, a takze znajomosc mowy umarlych. Gdyby sie o tym dowiedzial, to pewnie nigdy by mnie nie wypuscil. On cie wypuscil? Nathan pokiwal glowa. - Dopiero teraz zdalem sobie z tego sprawe. Podobnie jak ty, mialem byc jego szpiegiem na zachodzie. Co za bydlecia, Maglore i Devetaki... Gdybym tylko mogl sie jakos zemscic. -Hm. Kiedy nawiazales ze mna kontakt, musiales miec jakis powod. Co to bylo. Pomozesz mi sie zemscic. To bedzie zemsta zza grobu. -O nie, moj lordzie. To bedzie moja zemsta, a nie twoja. Jesli jednak sprawi ci to przyjemnosc, to prosze bardzo. Czy chcesz sie jakos do tego przyczynic? No dobra, niech ci bedzie. Tyle musi mi wystarczyc. Posluchaj: Devetaki jest bardzo zdradziecka. Troche o tym myslalem. Sadze, ze zamierza wymordowac wszystkich moich generalow i dowodzic cala armia. -To calkiem niezly plan. Zawsze jestes taki nieczuly? Nie masz uczuc? -Na przyklad takich, jak twoje? Twoja mowa jest jak lod! Maglore wspominal mi o tobie: w Vormowej Iglicy urzadziles specjalny grobowiec, mauzoleum straconej milosci. Wiec nie mow mi o uczuciach. Trace czas z toba, to co powiedziales do tej pory, w zaden sposob mi sie nie przyda. Chyba, ze powiesz o tym generalom, ktorych chce zlikwidowac Devetaki! Wowczas zwroca sie przeciwko niej. -Mam im to powiedziec? Jak? Pozra moje serce, zanim zdaze otworzyc usta. Przeciez jestes telepata, a oni tez potrafia porozumiewac sie w myslach. To juz byl jakis pomysl: wykorzystac ich telepatie, zeby podsycac watpliwosci i wprowadzic rozprzezenie w szeregach Wampyrow. Sprawic, zeby walczyli pomiedzy soba, tak jak teraz walcza z ostatnim zamczyskiem. A poniewaz wojna i chec posiadania terytorium byla ich druga natura, to nie powinno byc to takie trudne. Nathan zastanawial sie przez chwile, pokiwal glowa i powiedzial: - Moze cos mi sie uda zrobic w tej sprawie. Masz jeszcze jakies sugestie? Czy wiesz, ze Devetaki wykorzystala przeciwko mnie nieznana nam bron? Czy wiesz skad ja ma? -A ty wiesz? - Odparl Nathan. Grupa obcych i poteznych Cyganow, moze nie calkiem Cyganow, ale na pewno ludzi, pojawila sie na wielkiej przeleczy. Devetaki wykorzystala jednego z tych ludzi i jego bron... przeciwko mnie! Zeby mnie zabic! Domyslam sie, ze zajmie sie tez pozostalymi ludzmi z tej grupy. -Wiem cos o tych ludziach - odpowiedzial Nathan. - Wiem tez, co to za bron. Teraz nie maja dowodcy i moze uda mi sie ich przeciagnac na moja strone. Czy to juz wszystko, co miales do powiedzenia? Niestety nie mam ani chwili czasu do stracenia, zwlaszcza z Wampyrem. No to ruszaj. Nie mam nic do dodania. Zycze ci powodzenia. Nathan pokrecil jednak glowa i nie chcac w zaden sposob dawac nawet cienia satysfakcji Wampyrowi, stwierdzil: - Nie musisz zyczyc mi szczescia. Lepiej zycz jak najgorzej tym, ktorzy ciebie przezyli. CZESC SIODMA: Wyrownywanie rachunkow - Potyczki - Marzenia I Partyzantka Nathana - Zasiewaniepodejrzen Lardis Lidesci zobaczyl, ze Nathan idzie na sawanne w miejsce, gdzie lezalo cialo Uruka Piatry. Ruszyl za nim i zauwazyl, ze Nathan bierze martwe cialo w ramiona. Nekroskop wyjasnil, co zamierza, lecz Lardis nie byl do konca przekonany.-Czy... Uruk naprawde tego chce? - Nawet taki twardziel jak Lardis potrzebowal czasu, zeby dojsc do siebie po wyjasnieniach Nathana. -To nic zlego - odpowiedzial Nathan - wiedziec, ze choc w zyciu byles bezradny, to po smierci mozesz stac sie smiercionosna bronia. Zmarli tak maja, Lardis. Po smierci kontynuuja to, co robili za zycia. Uruk chcial zobaczyc zaglade lordow Wampyrow! -Jestes pewien? -Nathan westchnal. - Zamienilismy juz pare slow wczesniej. -Hm. Powiedz mu ode mnie, ze nigdy nie spotkalem lepszego czlowieka. I to bez wzgledu na chorobe. Nathan po cichu spelnil prosbe Lardisa, a potem przeniosl Uruka przez drzwi Mobiusa. Znalezli sie na rowninie, w polowie drogi do ostatniego zamczyska: na ciemnoniebieskim tle oswietlonego gwiazdami nieba widnial imponujacy zarys Wiezycy Gniewu. Jestesmy? Zapytal Uruk - Jeszcze nie, ale znam droge - odpowiedzial Nathan. Odwiedzalismy to miejsce razem z Lardisem. On tutaj czesto przychodzil w starych, dobrych czasach. Dobre czasy jeszcze nadejda. -Modlmy sie, zeby tak bylo. Rozejrze sie troche i poslucham. Moga byc tutaj wampiry, pierwsza straz armii ze wschodu. Nekroskop siegnal w dal swoim telepatycznym umyslem i natychmiast wyczul Siggi Dam, a takze innych mieszkancow Wiezycy Gniewu. Na ladzie odkryl jednego z naziemnych wojownikow Gorviego Przechery, a w ruinach porucznika i paru niewolnikow! Byla to zasadzka przygotowana na powitanie armii Devetaki (lady z pewnoscia objeta juz dowodztwo). Nathan znal plan wiezy. Projekt kazdego z zamczysk byl zasadniczo taki sam, jak siedzib w Turgosheim. Wiadomo jednak bylo, ze studnie znajdowaly sie na samym dole, u podstawy wiezy -na terenie Gorviego Przechery. Tylko... gdzie dokladnie? Zmaterializowac sie w ciemnosci albo gdzies gdzie jest niebezpiecznie, nie bylo dobrym pomyslem. Wspomnial o tym Unikowi i oczywiscie mowa umarlych poplynela po calej Krainie Slonca. I zostala uslyszana. Nathaaan... Nekroskop westchnal. Wszedzie rozpoznalby ten glos, chociaz minelo juz trzy i pol roku od czasu, kiedy ostatni raz widzial jego wlasciciela. Bylo to w noc ataku na Siedlisko. -Jason, gdzie jestes? Blisko, ale bywalismy juz blizej siebie. Pewnie bym juz wczesniej do ciebie przemowil, ale nie bylo takiej potrzeby. Teraz moge ci udzielic wskazowek. Gorvi wtracil moje cialo do szczeliny w ziemi po tym, jak... rozmawialem z twoim bratem, Nestorem, dla ktorego nie ma juz odwrotu! Jestem wewnatrz ziemi, tam gdzie powinny byc wszystkie wampiry. Powoli zamieniam sie w skale. Nie zaluj mnie jednak, bo to lepszy los niz byc niewolnikiem w Guilesump! Moje miejsce spoczynku znajduje sie niedaleko od Gwiezdnej Bramy, ale nie szukaj mnie. Stalem sie ciemnoscia, chlodem i ziemia. -Jason... ja... - Nathan nie byl w stanie wymowic ani slowa. Nie potrafil wypowiedziec tego, co poczul. Ale poniewaz mowa umarlych niesie wiecej niz slowa, nie bylo to konieczne. Juz dobrze, uspokoil go glos Jasona. Posluchaj: bylem kiedys niewolnikiem Gorviego, ale zbuntowalem sie. Za kare Gorvi kazal mi sie zajmowac studniami. Nikt nie zna lepiej ode mnie wnetrza Guilesump. Zajrzyj w moj umysl i bedziesz wiedziec to, co ja! Nathan popatrzyl i poczul biegnacy przez plecy dreszcz przerazenia. Zobaczyl wydrazone kosci syfonidow, ktore byly jednoczesnie rurami i zaglebialy sie w czarne lustro wody, wznoszac sie do gory i przechodzac przez sufit. Nekroskop wiedzial, ze syfonid z jego zylami i systemem zasysania wody, byl kiedys czlowiekiem. Teraz jednak stal sie podstawa systemu dostarczenia wody do wiezycy, bedac zarazem stacja uzdatniania wody. Nathan rozejrzal sie dokladnie po pomieszczeniu i wywolal drzwi Mobiusa. W calkowitych ciemnosciach panujacych w podziemiach Guilesump, Nathan nic nie widzial, ale mimo to dokladnie pamietal, gdzie musi zostawic cialo Uruka Piatry, zeby zniknelo w ciemnej wodzie! Zostal jeszcze chwilke, pozegnal sie i wywolal kolejne drzwi, wracajac do Krainy Gwiazd... gdzie juz czekali na niego Trask z Chungiem. Nathan mial racje: armia Vormulaca Zakazenca dowodzila teraz Devetaki Czaszkolica. W ciemnych jaskiniach trogow na wschodnich krancach gor przebywal juz Czarny Borys, ktory jako jedyny nie wiedzial o tym, ze lord Niespiacy zasnal wiecznym snem. Oprocz niego o zmianie na stanowisku glownodowodzacego nie wiedzieli jeszcze zwiadowcy osadzeni na rowninach. Vormulac zyl i umarl jak prawdziwy wojownik. Zginal w walce z przewazajacymi silami cyganskich plemion na zachod od wielkiej przeleczy. Zabil piecdziesieciu ludzi, zanim go w koncu dopadli i odcieli mu glowe (wedlug wersji Devetaki). Ale nawet to nie usmiercilo go do konca i nigdy wczesniej nie bylo takiego wybuchu zla, jak w chwili, gdy cialo Vormulaca zaczelo plonac! Kiedy nadeszla jego ostatnia chwila, zdazyl jeszcze przekazac Devetaki przeslanie mowiace o tym, zeby objela dowodztwo i zapanowala nad tymi strasznymi terenami. To wielkie dzielo, jak rowniez zdobycie ostatniego zamczyska, spoczelo teraz na barkach Devetaki. W gruncie rzeczy i tak nie bylo innego wyboru, Devetaki miala najwiekszy kontyngent, na ktory skladaly sie sily lorda Wamusa i Vormulaca. Tak wiec wampyrzy lordowie (i ladies, poniewaz wciaz zyly Starucha Zindevar oraz Ursula Tora) zgodzili sie na przywodztwo Devetaki. Devetaki wlasnie konczyla dzielic sie swoim planem z Zindevar; proponowala pozbawic lordow wszelkiej wladzy i wprowadzic matriarchat! Od teraz tylko ladies beda rzadzic! Ursula Tora moglaby panowac w Turgosheim, a Zindevar objac we wladanie albo tereny od jaskin trogow na wschodzie do wielkiej przeleczy, albo jeszcze niezbadane obszary na zachod od przeleczy. Devetaki bylaby szczesliwa, majac do dyspozycji pozostala czesc. -Nie chcialabys pierwsza wybierac? Sprawy przybraly tak szybki obrot, ze Zindevar nie zdazyla wyzbyc sie podejrzliwosci. -Ten kraj jest wielki - wzruszyla ramionami Devetaki - Ale kto wie, co bedzie za sto lat? Moze sie jeszcze poklocimy? Przez te lata postaram sie zapanowac nad klotliwoscia! Zindevar dostrzegla logike jej wywodow i usmiechnela sie, ale po chwili spowazniala. -Zgoda, Devetaki. Jednak niektorzy z nich moga stanowic trudny orzech do zgryzienia. Choc z drugiej strony wyglada na to, ze poradzilas juz sobie z najtwardszym z nich... -Po czym uwaznie spojrzala na Devetaki. Devetaki zignorowala te sugestie, patrzyla w przestrzen. -Czuje ranek - powiedziala. - Daleko jeszcze do switu, ale czuje, ze sie zbliza. Mam dla ciebie zadanie. -Co? Dla mnie? -Dla ciebie i twoich ludzi - spojrzala na nia Devetaki. - Na przeleczy jest troche ludzi, ktorzy maja grozna bron. To sa cyganscy wojownicy, ktorzy badali Kraine Gwiazd. Kiedy zorientowali sie, ze mozemy ich przechwycic na odkrytym terenie, schowali sie w starej straznicy. Vormulac kazal Wamusowi ich zalatwic, ale lord-nietoperz nie dal rady i stracil zycie. Jego synowie podzielili z nim los. Slyszac te slowa, wzmogla sie podejrzliwosc Zindevar. -A wiec mnie takze moze spotkac cos takiego? -Absolutnie nie. Jednego z nich wzielam za jenca i dlatego znam ich plany. Kiedy wzejdzie slonce, rusza do Krainy Slonca. Ale w przeleczy panuje polmrok i tam urzadzisz na nich zasadzke. Zabierzesz im bron, a twoje sily powieksza sie. Zindevar wygladala na zaskoczona. -Skad taka hojnosc? Dlaczego sama nie wezmiesz ludzi, broni i przeleczy dla siebie? -To dowod mojej dobrej woli - odezwala sie Devetaki. - Chce, zebys poznala szczerosc moich zamiarow. Ale pamietaj, jest ich tam tylko kilku, ale maja bardzo grozna bron. Mysle jednak, ze zreczna zasadzka powinna spelnic swoje zadanie, a przeciez nie ma rownie zrecznej wojowniczki, jak Starucha Zindevar. Potem przelecz i straznica rowniez bedzie nalezala do ciebie. Nazwiemy przelecz "Przelecza Zindevar". -Bede wowczas znacznie mocniejsza! - Zauwazyla Zindevar pelna mieszanych emocji. -I o to mi chodzi! - Powiedziala Devetaki. - Musimy byc mocne, zeby utrzymac wladze! W koncu lepsze sa silne niz slabe sojuszniczki. Ale w myslach dodala do siebie: Tak czy owak, twoje sily pomniejsza sie po walce. Zostanie garstka kobiecych porucznikow i troche eunuchow. Zajme sie wami, gdy bedziecie wracac z przeleczy. Zindevar oczywiscie nie slyszala tego, zobaczyla tylko, jak Devetaki zalozyla usmiechnieta maske... Nathan, Trask i Chung posilili sie i troche odpoczeli. Ubrali sie w typowe dla Cyganow kolory: braz, zielen, szary, dzieki czemu lepiej potrafili wtopic sie w tlo otoczenia. Pomalowali sobie rowniez twarze i dlonie mieszanka tluszczu i popiolu, dzieki czemu wygladali na najbardziej desperackie trio, jakie Lardis widzial w swoim zyciu. Patrzac na trojke bojownikow, Lardis pomyslal: Zaiste, to najlepszy widok jaki powinni ujrzec lordowie i ladies tuz przed odwiedzeniem piekla! Nathan wywolal drzwi, zas Trask i Chung podeszli bardzo blisko do niego. Kiedy wychodzili z Kontinuum, obaj blyskawicznie zlozyli sie do strzalu, ale Nathan ich powstrzymal. Zrobil to rownoczesnie z gestem Traska, ktory "odczytujac" prawde o sytuacji, nie pozwolil strzelac Chungowi. Cel, do ktorego wymierzyli, byl bowiem sprzymierzencem. Na wyzynach Krainy Gwiazd powital ich widok Grymasa. W zupelnym milczeniu szary wilk telepatycznie przekazal wiadomosci o obozowisku wampirow. Ci, ktorzy zajmuja miejsca najdalej na wschod... obozuja pod wielkim nawisem... tylko kilka sosen i jakies dwa glazy chronia ich przed potezna lawina! Jezeli byliscie w stanie zawalic Skalne Schronienie, to bez problemu wywolacie tutaj prawdziwa katastrofe! Lord, ktory zabil Cietego, schowal sie za wodospadem utworzonym przez rzeke zastyglej lawy. Tam rowniez ukryje swoich ludzi i stwory przed swiatlem slonca. Odkrylismy otwor, przez ktory mozecie wpuscic od gory plynny ogien. Grymas byl tak inteligentny, ze potrafil odczytac sposob dzialania broni Nathana wprost z jego umyslu! Nathan skinal glowa i zapamietal podawane mu wspolrzedne. Zgodnie z informacjami Grymasa pod urwiskiem z lawy byly jaskinie, w ktorych schronilo sie duzo wampirow i potworow. Nathan usmiechnal sie zlowieszczo i popatrzyl na miotacz ognia zwisajacy z ramienia Davida Chunga... -Cos jeszcze? Na razie to wszystko, wujku. Wpadnij tam i znikaj. Nie pozwol im podejsc do siebie. Wampiry sa szybkie! Ciety popelnil blad, pozwolil im zbyt blisko podejsc i dlatego nie ma go juz z nami... Nathan wyjasnil zadanie swoim kolegom i powiedzial: - Na poczatek lawina. Najlepiej uzyc granatow. Sturlamy je z gory. Najpierw podrzuce was, a potem zajme swoje miejsce na koncu szeregu. Przerwy pomiedzy nami, jakies piecdziesiat jardow. Utworzymy linie dluga na jakies sto jardow i zmieciemy na dol wszystko, co sie pojawi na jej dlugosci. Potem przenosimy sie do miejsca numer dwa. - Wyjasnil, co tam beda robic. Nie marnujac ani chwili czasu, przeskoczyli do miejsca szczegolowo opisanego przez Grymasa. Ponad nimi gorowala lita skala, ale ponizej utworzylo sie rumowisko odlamkow skalnych, zwiru, gruba warstwa ziemi, ktore zostaly zatrzymane przed upadkiem na dol cienkimi pniami sosen, korzeniami, dwoma glazami i samym uksztaltowaniem stromego zbocza, ktore tworzylo cos w rodzaju dachu. Troche nizej, pod skalnym rumowiskiem, widac bylo goraczkowy ruch wampirow i bestii... ziewanie wojownikow startujace lotniaki... metaliczny polysk broni! Nathan postawil na ziemi Traska, nastepnie Davida, skoczyl jeszcze raz, spojrzal na nich i dal sygnal! Wyciagneli zawleczki i nie zwlekajac, puscili granaty w dol zbocza. Smiercionosne jajka staczaly sie podskakujac, a Nathan w tym czasie zdazyl zabrac Davida i dolaczyc do Traska, skad mogli obserwowac efekty wybuchow - ktore byly czystym zniszczeniem! Pierwsze dwa granaty wybuchly niemal w tej samej chwili w srodku wielotonowej masy piargu, zas trzeci wybuchl tuz za nimi minimalnie ponizej krawedzi osypiska. Potrojny huk podniosl do gory nie tylko goloborze, ale wstrzasnal calym zboczem i praktycznie gleba zaczela sie blyskawicznie osuwac nawet w miejscu, gdzie stali bojownicy! Trojka mezczyzn pospiesznie zaczela wdrapywac sie na gore, chcac dotrzec do golej skaly. Kiedy juz znalezli sie w bezpiecznym miejscu, spojrzeli na efekt swoich dzialan. Gora zaczela sie walic! Rumowisko skalne zamienilo sie w fale plynacych kaskada kamieni, glazow, nieprzerwanej rzeki wyrwanych z korzeniami drzew! Nagromadzone w ciagu wiekow odlamki zwietrzalej skaly sunely w dol, poprzedzone hukiem wybuchow pochodzacych z innego swiata! Lawina! Efekt ataku calkowicie spelnil oczekiwania Nekroskopa. Zbocze gory zostalo zmiecione i odslonila sie czysta skala. Oboz wampirow przestal istniec. Tylko nieliczne wampiry i bestie zdazyly wydac z siebie okrzyk przerazenia. Jeden z lotniakow, bardziej kierowany instynktem niz strachem krazyl w powietrzu bez zadnego jezdzca. Smierc byla laskawa i lekka. -Zaslugiwali na wiecej - odezwal sie Nathan. Jednak prawie natychmiast przestal sie cieszyc widokiem i zaczal obliczac dane, potrzebne do przeniesienia sie w miejsce kolejnego ataku, ktory mial byc o wiele mniej humanitarny... Pojawili sie dokladnie w miejscu szczegolowo opisanym przez Grymasa. David Chung zapalil plomien na koncu miotacza ognia i poprawil zbiornik z plynem zapalajacym. Nastepnie wyjal zawleczki z dwoch granatow i wrzucil je do szczeliny. Tuz po wybuchu poslal smuge ognia wprost do znajdujacej sie ponizej niego jaskini. Nathan i Trask ostroznie podeszli do samej krawedzi zastyglego "wodospadu" z lawy. Bron trzymali gotowa do strzalu. Po chwili poczuli i zobaczyli dym oraz plomienie wydobywajace sie ze szczelin w zastyglej lawie. Slychac bylo krzyki... przeklenstwa... i zalosne jeczenie lotniakow. Ale gdzies tam, zaglebieni w chaosie ciemnosci, mogli jeszcze przezyc mordercy Cietego, ktorzy go pozarli. Swiadomosc tego sprawila, ze litosc byla czyms calkowicie obcym dla Nathana. Zaczely pojawiac sie jakies postacie. Ludzkie (nieludzkie?) pochodnie wyskakiwaly sposrod piekielnych plomieni i spadaly na zlamanie karku, lecac korytem potoku zastyglej lawy. Na scenie pojawil sie, duszac sie od dymu, niewielki wojownik. Byl wsciekly, ale tez chyba przestraszony. Wlaczyl odrzutowy naped, ale jego pecherze gazowe palily sie i wybuchaly jeden po drugim. Potwor zdazyl wzniesc sie w powietrze, ale wybuchy miotaly nim na boki, stracil rownowage i roztrzaskal sie, spadajac na krzyczacych w dole ludzi. Trask z Nathanem rzucili granaty w to cale zamieszanie, zwiekszajac poploch i przerazenie. Chung ani na chwile nie przerwal wtlaczania ognia do podziemi i po chwili na powierzchnie wygrzebala sie trojka roslych, krzyczacych porucznikow. Nie daloby sie ich pomylic ze zwyklymi niewolnikami; mieli na sobie skorzane zbroje wyszywane zlotem i przyczepione do pasow bojowe rekawice. Nie byli jeszcze Wampyrami, ale niewiele brakowalo im do awansu. Gdyby przezyli, to wkrotce staliby sie nimi. Nathan nie mial jednak zamiaru do tego dopuscic. Zostali scieci z nog, ale prawie od razu wstali z powrotem. Takie typy potrzebowaly czegos wiecej niz zwykle kule. Nathan mial jednak specjalna bron wspomagajaca wendete. Kiedy porucznicy zaczeli wdrapywac sie na powierzchnie zastyglej rzeki z lawy i zobaczyli atakujacych ludzi, Nathan starannie wymierzyl ze swojej kuszy. Belt trafil do celu, przebijajac zbroje na piersi, miesnie oraz zebra i pchnal do tylu cialo trafionego. W ten sposob pierwszy porucznik wpadl na idacego tuz za nim wampira. Po chwili detonacja beltu zabita obu. Trzeci porucznik dochodzil do siebie. Caly byl zalany krwia oraz wnetrznosciami swoich towarzyszy. Zanim w pelni zorientowal sie, o co chodzi, Trask rzucil granat. Kiedy blysk swiatla znikal z siatkowek, a echo wybuchu przetaczalo sie przez okoliczne wzgorza, bojownicy zobaczyli pozostalosci po eksplozjach: fragmenty tulowia i dymiace kawalki miesa, ktore z trudem mozna by rozpoznac jako elementy ciala. Jakies piecdziesiat jardow na wschod od wodospadu z zastyglej lawy wyskakiwaly jeden po drugim wampiry i potwory. Ukryci w jaskiniach przetrwali ulewe ognia miotana przez Chunga. Trask natychmiast zaczal strzelac w ich strone, ale maly wojownik bez trudu uruchomil naped i wzniosl sie w powietrze, a kolejny porucznik dopadl lotniaka i rowniez pomyslnie wystartowal. Wygladalo na to, ze nadeszla najlepsza chwila na odwrot. Ale... ...Nagle z dymiacego otworu jaskini, tuz pod nawisem lawy, wylonil sie wampyrzy lord, ktory badal otoczenie normalnymi i paranormalnymi zmyslami. Musial przebywac w miejscu, gdzie nie siegal ogien. Nathanowi zalezalo wlasnie na tym osobniku. Poznal go od razu. Spotkal go w Runicznym Dworze, kiedy przyszedl do lorda Maglore'a wymienic niewolnikow plci meskiej na kobiety. W koncu Grigor Syn Haka nie na darmo zwany byl Chutliwcem. Byl to ten sam Grigor Chutliwiec, co wowczas; wysoki, szczuply i wysmarowany ludzkim tluszczem. To ten typ zabil i pozarl Cietego! Teraz stal calkiem nagi i trzymal przed soba mloda i rowniez gola kobiete. Byla to Cyganka, ktora niedawno stracila zycie. W metafizycznym umysle Nathana jeszcze rozbrzmiewalo jej cierpienie! Mowa umarlych byla nim przepelniona! Teraz nikt jej nie dreczyl, ale zadane wczesniej tortury pozostana na dlugo w jej pamieci, prawdopodobnie na zawsze. Juz dobrze!, uspokoil ja Nathan. Wszystko minelo. Nie jestes sama. Poczekaj chwilke, uspokoj sie, a uslyszysz glosy przyjaciol. Chcialbym byc jednym z nich. Dziewczyna byla jeszcze na tyle przerazona, ze nie byla w stanie odpowiedziec. Ale na pewno uslyszala i zapamietala, co mowil do niej Nathan. A sila przekazu Nathana byla tak duza, ze nie tylko ona go uslyszala. Wampyr od razu zorientowal sie, skad dochodzi do niego telepatyczny glos. Rozejrzal sie i popatrzyl przez chwile na Nathana oraz jego przyjaciol. Rzucil okiem na dziewczyne i upuscil niezywe cialo. Zsunelo sie wraz z kamieniami, nabierajac predkosci w miare, jak spadalo w dol zbocza. Po pewnym czasie zniknelo im z oczu. Przy odrobinie szczescia zaden potwor go nie znajdzie i nie pozre. - Co to? - Warknal Grigor. - Ludzie? - Dziwil sie, jakby faktycznie ludzie nie mogli byc sprawcami tego zniszczenia. Nathan przeladowal kusze. Nie wiedzac, dlaczego i zupelnie nieswiadomie, zawolal z wsciekloscia: - Tak, ludzie! Cyganie! Cyganieeeee! Rowniez Ben Trask i David Chung odczuli jego wscieklosc i przylaczyli sie do okrzyku bojowego: - Cyganie! Cyganie! W miedzyczasie porucznicy i niewolnicy wdrapali sie na skale i pochyleni biegli w ich kierunku. W powietrzu krazyl maly wojownik, a nad nim zataczal petle lotniak z dosiadajacym go porucznikiem. Nathan strzelil do Grigora, ale rece trzesly mu sie z wscieklosci i belt minal go o kilka cali. Odbil sie rykoszetem od skaly i z hukiem oraz oslepiajacym swiatlem wybuchl w powietrzu. Dla Grigora Chutliwca tego juz bylo za wiele. Natychmiast sie ukryl. Trask otworzyl ogien do nadciagajacych wampirow, a Chung zial ogniem do gory, zmuszajac lotniaka do zmiany kursu. Wiedzieli jednak, ze wiecej juz nie zdzialaja. Kiedy Grigor wystawil glowe zza skaly, Nathan postanowil jeszcze raz sprobowac go zgladzic. -Granat! - Krzyknal. - Dajcie mi granat! -Nie mam juz - odezwali sie jednoczesnie Chung i Trask. - Poszly juz wszystkie. -Wojownicy sie zblizaja zdazyl dodac jeszcze Trask. Nekroskop jeknal z frustracji... ale juz po chwili uspokoil sie. Nastepnie skierowal swa telepatyczna mysl wprost do umysly Grigora i powiedzial: Odchodzimy, ale jeszcze tu wrocimy. Moze tej nocy. A takze jutro i pojutrze. Bedziemy was przesladowac! Grigor pomimo zaskoczenia wywolanego mentalizmem Nathana odgryzl sie niemal natychmiast: Cyganskie psy! Juz po was! Jestescie trupami, a takze ci, ktorym sluzycie! Mylisz sie, odpowiedzial Nathan. Trupem to jest Vormulac. I reszta lordow tez bedzie trupami, jesli Devetaki nie zmieni zdania! Dookola rozprzestrzenil sie smrod wojownika. Nadlatywal monstrualny cien. Nathan wywolal drzwi i wprowadzil do srodka Traska i Chunga... ...a po chwili byli juz w obozie. Zobaczyl ich Lardis Lidesci i podbiegl, krzyczac. -Jak poszlo? - Po czym odsunal sie od nich, poniewaz wyczul zapach wojownika! -Bardzo dobrze - odparl Nathan, podtrzymujac swoich towarzyszy, ktorzy starali sie ustac na nogach. Podroz przez Kontinuum Mobiusa przyprawiala o zawrot glowy nawet wybitne umysly esperow. Zanim Lardis zdazyl cos jeszcze powiedziec, Nathan zadal pytanie: - Gdzie jest Zek, Ian Goodly i Andrei Romani? Lardis wyslal kilku ludzi, zeby ich poszukali, Nathan zas zwrocil sie do Traska i Chunga: -Odpocznijcie. Nie martwcie sie o mnie, ja tez odpoczne, kiedy bede miec chwilke czasu. Ale, poki co, musze jeszcze zrobic troche zamieszania. -A po co ci Zek? - Trask wygladal na zatroskanego. - Razem z Goodly'em zostawili bron w Bramie, glownie granaty. Wybierzemy sie po nie. Nie moge za bardzo zblizyc sie do Bramy z Kontinuum Mobiusa. Ona bedzie obserwowac rownine i ostrzeze mnie, gdyby zblizalo sie jakies niebezpieczenstwo... Na pewno nie naraze jej na zadne niebezpieczenstwo. -Uwazaj na nia - powiedzial Trask. W tym samym czasie podeszla do nich Misha. Odeszli kilka krokow na bok i rozmawiali ze soba po cichu. -Jutro bedziesz tylko moj - powiedziala. - Bohater, Nekroskop czy cokolwiek innego, polozymy sie w sloncu na trawie i bedziemy sie cieszyc jej zapachem. -To mi sie podoba! - Odparl Nathan, obejmujac ja mocno ramieniem. - Ale noc jeszcze sie nie skonczyla i... -...Masz jeszcze cos do zrobienia. Wiem. Jak ci idzie? -Na zboczach w Krainie Gwiazd rozlalismy sporo wampirzej krwi! -Duzo jej jeszcze wytoczycie? -Mnostwo. -Gdzie teraz? -Po uzupelnieniu zapasow broni... w ostatnim zamczysku. -W Wiezycy Gniewu? - Zdumiala sie. - Nathan, to jest... -Niebezpieczne? Nasze zycie jest w niebezpieczenstwie! Ale ujrzalem wolny swiat, prawie wolny... I chce, zeby u nas bylo tak samo. Dopoki w wiezycy, w gorach i w Turgosheim beda mieszkaly Wampyry, dopoty nasz swiat nie bedzie bezpieczny. Dlatego bede ich bezustannie atakowal! Pocalowala go w usta, mowiac: - Mow co chcesz, ale jutro jestes tylko moj. -Ale nie w trawie. -A gdzie? Tam?, pomyslala o Kontinuum Mobiusa i nie wygladala na zadowolona. -O nie - usmiechnal sie Nathan. - Tylko sie przeniesiemy w pewne miejsce. Co sadzisz o spacerze po pustyni? W tej chwili przybyli Zek, Goodly i Andrei Romani, dzieki czemu nie musial odpowiadac na kolejne pytania... Bez zadnych trudnosci udalo im sie odzyskac bron. Szybko wrocili do obozu. Reczne granaty produkcji rosyjskiej okazaly sie bardzo latwe w obsludze. Ich zapalnik uruchamial sie poprzez wykrecenie zawleczki, wowczas wewnetrzny mechanizm zaczynal tykac jak zegarek. Zeby osiagnac najlepszy efekt, nalezalo odliczyc do trzech i dopiero wtedy nimi rzucic. Lardis wyprobowal dzialanie jednego granatu. Po rzucie nastapil blysk, wybuch i przewrocilo sie niewielkie drzewo. Stary Lidesci byl zadowolony. Starszyzna Cyganow, grotolazi i ludzie Nathana otrzymali po cztery smiercionosne jajka. Reszta zostala schowana i pilnowano jej jak zlota, a raczej jak srebra z Krainy Slonca! Reszte amunicji - wybuchajace belty i kule roznego kalibru rozdzielono pomiedzy ludzmi, ktorzy dostali bron z Krainy Piekiel. Davidowi Chungowi bardzo przypadl do gustu miotacz ognia, druga "pochodnie" dostal jeden z grotolazow. Nathan kazal owinac wyrzutnie rakiet razem z glowicami w naoliwiona skore. Postanowil ja wykorzystac w stosownej chwili. W ten sposob rozdzielono caly zapas broni. Trask odciagnal Nathana na bok i powiedzial: - Czemu tak predko rozdzieliles te bron? -Nie wiesz? - Odpowiedzial Nathan pytaniem na pytanie. -Mysle, ze na wypadek, gdyby ci sie cos stalo. -Wybieram sie jeszcze raz do Wiezycy Gniewu - wyjasnil Nathan. - Zaraz wroce, ale wypadki chodza po ludziach. -Ty sie wybierasz? - Powtorzyl za nim Trask, kladac akcent na slowo ty. - Sam, do tego koszmarnego miejsca? Nathan wzruszyl ramionami. - Ide sam, bo nie chce ryzykowac niczyim zyciem. Musze miec mozliwosc blyskawicznego przemieszczania sie. Narobilismy juz szkod i zamieszania w armii ze wschodu, a teraz mam zamiar podniesc poprzeczke. -Czy nie wystarczylo zostawic tam ciala Uruka Piatry? Lardis nam wszystko powiedzial. -To na pewno duzo, ale Gniewica nie wie jeszcze o tym. Chce zrobic cos radykalnego. Cos, co zapamietaja i co wyprowadzi ich z rownowagi. - Ale bedziesz ostrozny, dobrze? Nathan pokiwal glowa. -Chce wziac ze soba Zek, zeby mnie ostrzegla, gdyby zblizalo sie niebezpieczenstwo. -W takim razie ide z wami - zdecydowanie powiedzial Trask. - Kiedy Zek bedzie sledzic czyjes mysli, ja dopilnuje, zeby nikt do niej sie nie zblizyl. II Atak na Wiezyce Gniewu -Przepowiednie psiego lorda Nathan przygladal sie pierscieniowi okraglych otworow otaczajacych wiezyce niczym naszyjnik. Wedlug Jasona Lidesci byly to zawory zbiornikow z gazem. W Oblakanczym Dworze braci Zabojczookich, ponad siedziba Gorviego, stwory gazowe wytwarzaly gaz na potrzeby wiezycy.Nathan wykonal skok na polke polozona blisko jednego z zaworow. Wszystkie otwory w gazowych komorach mialy okolo siedmiu stop srednicy. Ale ze srodka nie dobiegal zaden odglos. Nie bylo takze sladu zapachu bestii gazowych. Komora byla pusta. Troche zawiedziony przebiegl wzdluz polki do nastepnego otworu odleglego o jakies czterdziesci krokow. Tutaj z kolei wyraznie pachnial metan, a takze slychac bylo odglosy sapania wydawane przez bestie gazowa. Pomacal w kieszeni granaty i chcial je wrzucic do srodka, ale wiedzial, ze nie uda sie zrealizowac planu w calosci. Nathan chcial powtorzyc to, co zrobil jego ojciec, Harry Keogh. Lancuchowy ciag eksplozji kolejnych komor z gazem spowodowal zawalenie sie, lezacych teraz w ruinach, zamczysk. Ale nawet, jesli wszystkie komory gazowe bylyby pelne, to i tak nie spowodowaloby to zawalenia sie Wiezycy Gniewu. Komory zostaly umieszczone pierscieniem przy zewnetrznych scianach i cala sila eksplozji poszlaby na zewnatrz. Pierwszy Nekroskop korzystal przede wszystkim z poteznej sily czystego ognia promieni slonecznych, ktore stopily skaly zamczyska i przezarly je jak kwas! Trzeba bylo zatem obmyslic nowy plan. Jakiekolwiek dzialanie bylo lepsze niz zadne. Zaraz za pelna komora gazowa polka, czy raczej pomost z chrzastek biegnacy wzdluz sciany, dochodzil do ladowiska lotniakow. Korzystajac z Kontinuum Mobiusa, Nathan przelecial nad ladowiskiem, wiedzac, ze najprawdopodobniej wystawiono tam straze. Szybko podbiegl po pomoscie do nastepnego otworu. Tutaj takze pracowala bestia gazowa i Nathan postanowil dzialac. Wrzucil granaty do kazdej zajetej komory oraz dwa na ladowisko. Jesli zobaczylby go jakis wartownik... to pewnie juz nigdy niczego wiecej nie zobaczy! Jesli zas nie bylo tam nikogo, to jeszcze lepiej; potwory zamieszkujace Wiezyce Gniewu dlugo beda probowaly dowiedziec sie, co to bylo. Zeskoczyl z pomostu i rzucil sie na dol, otwierajac jednoczesnie drzwi Mobiusa. Wyladowal obok Zek i Traska. -Patrzcie - wyrzucil z siebie zdyszany. Na wysokosci jednej trzeciej zamczyska pojawily sie cztery jaskrawe blyski. Tam, gdzie mialy miejsce dwie zewnetrzne eksplozje, wysunely sie dlugie jezory ognia i rozjarzyly sie kolejne rozblyski. Na zewnatrz wylatywaly kawalki skal, chmury dymu i gruzu. Dwa wybuchy w srodku stracily w dol lawine odlamkow i zawalily pomost. Pozniej cos trzasnelo, rozcinajac, niczym nozem, cisze panujaca nad Kraina Gwiazd. Cala wiezyca drgnela i na zewnatrz zostala wyrzucona masa gruzu, ktora lecac i osuwajac sie w dol niszczyla po drodze pomosty, kruzganki i sciezki. Kiedy lawina zatrzymala sie i zapadla cisza, w miejscu, gdzie uprzednio bylo ladowisko, ziala wielka dziura. Rozszarpane otwory wentylacyjne po obu stronach ladowiska byly czarne i wydobywaly sie z nich kolumny dymu. Jedna szosta poludniowej sciany wiezycy zostala pozbawiona wszelkich cech, ktore wskazywalyby na to, ze kiedys byla to budowla. Pozostala jedynie naturalna, szara skala, na ktorej Wampyry zbudowaly swoje zamczysko. Nathan pomyslal: Jesli zwyczajny proch Dimi Petrescu, w odpowiedniej ilosci, spowodowal zawalenie sie Skalnego Schronienia i jesli wiedzialbym, gdzie dokladnie umiescic ladunek wybuchowy pod Wiezyca Gniewu... Ale jego mysli zostaly nagle przerwane. -Moze bysmy jeszcze cos upolowali. - Powiedzial Trask, mierzac pod katem dwudziestu stopni z samopowtarzalnego karabinu z celownikiem optycznym do czegos w gorze. Nathan od razu zorientowal sie, co mialoby byc celem. Siegnal reka i odsunal lufe od jej celu. -Nie - powiedzial, patrzac na trzy lotniaki. ktore holowaly bestie gazowa w odleglosci mili od nich. - Niech leca. Jesli pozwolimy im na to, bedzie to zgodne z naszymi celami. Niech potwory zabijaja same siebie, dzieki temu oszczedzimy amunicji! Trask zgodzil sie z nim, choc nie byl do konca przekonany. -Jak sobie zyczysz. Co bedzie nastepne? -Teraz... czuje, ze jestem zmeczony - odparl Nathan i Trask zobaczyl to w wyrazie jego twarzy. - Musze sie wyspac. I nie chce o niczym myslec, ani niczym martwic sie. Potrzeba mi co najmniej osmiu godzin snu. Niedlugo wzejdzie slonce i mozemy byc pewni, ze Wampyry gleboko sie pochowaja. Rano znowu na nich uderzymy. Po czym wrocili do obozu Lidesci. Oprocz wartownikow wszyscy w obozie spali glebokim snem. Ale w ostatnim zamczysku, pomimo faktu, ze pierwsze promienie slonca mogly juz rozswietlac horyzont, Gniewica oraz pozostale Wampyry nie spaly. Na sen przyjdzie czas, kiedy zrobi sie zupelnie jasno. Gniewica stala na szczycie swej iglicy. Towarzyszyl jej maly, osobisty wojownik-ochroniarz, ktory chowal sie w cieniu. Myslala o tym, co wydarzylo sie na dole, a takze o swoim zdrowiu, o zmianach na skorze, ktore nie chcialy znikac, o tym, ze Nestor ukrywa swoje cialo przed wzrokiem innych, a jego przyjaciel Canker Psi Syn calkowicie sie od niego odizolowal. Kochany i piekny Nestor... Taki byl przynajmniej kiedys. Jakby tego bylo malo, niewolnik Gorviego znalazl w studni cialo tredowatego. Woda w calym zamczysku zostala zakazona. Wszyscy obwiniali Gorviego, ktory mial pilnowac studni i nie wywiazal sie z tego obowiazku. Gniewica starala sie dowiedziec, jak dlugo cialo moglo zakazac wode w wiezycy. Gorvi przysiegal, ze nie dluzej niz dwie, trzy godziny... A wiec jej skora, jej zdrowie, a raczej choroba... Nestor! Trzeba bedzie go spytac. Canker raczej nic nie powie. Gdyby mial cos powiedziec, to juz roztrabilby po calym zamczysku. Canker gral na swoim niesamowitym instrumencie. Nestor uslyszal go, wzial lotniaka i zlecial na dol, dolatujac do polnocnej sciany Parszywego Dworu. Ustawil lotniaka pod wiejacy z polnocy wiatr i szybujac prawie w miejscu, patrzyl na Cankera, ktory wydawal ze swego koscianego instrumentu przejmujace jeki. "Muzyka" jak zawsze byla czysta kakofonia, choc gdyby sie wysilic, mozna by odnalezc w niej przewijajaca sie nutke pochodzaca z Cyganskiej piosenki. Ja mu to kiedys zaspiewalem. Dlaczego Wampyry musza wszystko zabijac?, pomyslal Nestor. W tym zadanym samemu sobie pytaniu nie bylo ani troche poczucia humoru. Canker szybko zauwazyl go i wyslal w kierunku Nestora pytanie: No i jak? Robie postepy? Jego mysli byly ponure i tylko troszke rozjasnily sie na widok nekromanty. Twoja muzyka brzmi wspaniale, odpowiedzial. Nic dziwnego, ze przywolales do siebie ksiezycowa kochanke! Ale... Tak? Nie przybylem tutaj sluchac muzyki. Moglbym to robic, stojac w oknie u siebie. Canker pokiwal glowa i nie przestawal robic niesamowitego halasu. Wiem, dlaczego przyszedles. Nie bylo cie na dole, przy studni. Gdyby cie tam zobaczyli, mogliby sie zorientowac... Tak jak ty sie zorientowales? Nie bylo to zbyt trudne. Zal mi ciebie, moj przyjacielu. Oplakiwalem ciebie i to, ze juz nigdy nie wybierzemy sie wspolnie na lowy do Krainy Slonca. Ale i tak wszystkich nas czeka koniec. Co takiego? Tak, znowu pokiwal glowa Canker. Jak wiesz, widze przyszlosc w snach. A dla nas... nie ma przyszlosci. Dla nas? Dla ciebie i dla mnie? Dla Wampyrow! Szczeknal Canker. To koniec nas wszystkich. Kiedy? Wkrotce. A co ze mna? Nie pytaj. Nic szczegolnego. Nie mozna zmienic przyszlosci. Ale z drugiej strony, nie zawsze mam racje... Powiesz mi wiecej? Nie o przyszlosci. To powiedz mi cos o chorobie, ktora mnie pali zimnym ogniem i pozera tak, jak ogien pozera las! Dlaczego nazywa sie to "stuletnia smiercia ", skoro tak szybko sie rozprzestrzenia? Canker nie przerywal gry, ale pomiedzy nutami Nestor uslyszal jakby szloch. U jednych choroba rozwija sie powoli a u innych z szybkoscia blyskawicy! Czy mozna cos z tym zrobic? Nie znam na to rady. Canker przestal grac. Jego wielkie wilcze oczy mialy wsciekly wyraz, byly czerwone i jednoczesnie wilgotne. Coz moglbym ci powiedziec? Kiedy moj ojciec wiedzial, ze zbliza sie koniec, wsiadl na lotniaka i polecial w kierunku slonca. Jesli chodzi o mnie, to polece w strone ksiezyca. Ale ty... jestes soba i nie moge ci udzielic rady! Moze i tak zostaniesz zabity w wojnie krwi. Nestor pokrecil glowa. Ale jesli nie umre, to bedzie po mojemu. Nie rozumiem. To wszystko przez jeden uczynek, z powodu zdrady. Stara rana z Krainy Slonca? Tak. Twoj Wielki Wrog? Tak jest. Moj brat. Pojawia sie i znika. Byl nawet... tutaj! Co? Bestie gazowe, komory z metanem i ten tredowaty to jego sprawki. Wyczuwam jego liczby. Wszystko przez niego. On wie wszystko! Wie wszystko o mnie! O wiele wiecej ode mnie. Musze go zabic, a potem korzystajac z nekromancji, wyciagnac z niego cala wiedze! I mnie sie nazywa szalencem? Pomyslal Canker. Co zamierzasz? Odnalezc go i zabic. W Krainie Slonca? Nestor pokiwal glowa. Dla jednego z nas to ostatni dzien zycia. Canker zastanawial sie przez chwile, a w koncu stwierdzil: Chyba masz racje. Trzeba umierac tak, jak sie zylo. Przez cale zycie wielbilem moja ksiezycowa kochanke. Teraz pojde do niej i dolacze do zastepow wilkow, psow i lisow, ktore odeszly przede mna. Ty przez cale zycie nienawidziles, co przeciez jest choroba! Przynajmniej to mozesz wyleczyc. Zycze ci pomyslnych lowow. Nestor nic nie odpowiedzial. Nie mial juz nic do dodania. Wycofal lotniaka, wyszukal wznoszacy prad powietrza i udal sie do swojego dworu. Po chwili dogonily go dzwieki muzyki Cankera. Z zakamarkow umyslu Turkura Tzonova wylonily sie wspomnienia tak potworne, ze mogl byc to tylko koszmar, zly sen, ktory jeszcze sie nie skonczyl. Przypomnial sobie... ...Ponure i mroczne pomieszczenie, zlo ziejace z oczu. Trzymany przez mezczyzn o sile gigantow i obserwowany przez kobiete o czerwonych oczach, czul jak cos go gryzie -niezliczona ilosc ugryzien - stworow, o ktorych wolalby nie myslec! A to wszystko w agonii, w delirycznym bolu torturowanego ciala. Telepatycznie wyczuwal strach. Wlasny strach, ktory odbijal sie od scian pomieszczenia. Pomyslal, ze to z powodu ciemnosci, nieznanej ciemnosci przerazajacego miejsca. Ktos wdzieral sie do jego umyslu i po chwili zablysla zapalana swieca. Patrzyly na niego oczy przenikajace go, jak karmazynowe swidry. Zadzialala telepatia Tzonova i od razu rozpoznal wlascicielke umyslu skrywajacego sie za karmazynowymi oczami. Siggi Dam! Z ciemnosci naplynela swiadomosc wlasnego polozenia i odslonila okrutna prawde. Teraz jednak zrozumial, ze to nie wszystko: Zostal sparalizowany jadem wielkich pajakow. Znajdowal sie w stanie polspiaczki, owiniety kokonem z pajeczyny i przechowany na przyszlosc do czasu, kiedy stanie sie potrzebny jako... ich pozywienie? Dokladnie w tej chwili, kiedy zorientowal sie, ze to nie jest koszmar, ale rzeczywistosc, uslyszal glos Siggi Dam: O, nie, piekna Siggi usmiechala sie, jak rekin ukazujacy swoje ostre zeby. Nie bedziesz ich pozywieniem, ale pokarmem dla ich mlodych! Ich... mlodych? Ta mysl przeleciala przez umysl Tzonova niczym sopel lodu. Ale Siggi wyslala mu jeszcze zimniejszy obraz, ktory dokladnie pokazywal jego los w najblizszej przyszlosci... Kiedy zaczal krzyczec i wznosil sie na coraz wyzsze tony obledu, lady Siggi zdmuchnela swiece i zniknela w ciemnosci, pozostawiajac mu ostatnia informacje: Jestes dla nich inkubatorem, Turkur! Chociaz jeszcze ich nie czujesz, sa w tobie. Zachowaj wiec swoje krzyki na pozniej, kiedy naprawde je poczujesz! I kiedy powoli cichl smiech oddalajacej sie Siggi, Tzonov pozostal w samotnosci, zdany na obledny bieg mysli. W gruncie rzeczy nie byl tak bardzo samotny, w jego wnetrzu goscilo mnostwo istnien... III Devetaki zarzadza odprawe - Nathan sklada kolejne wizyty Devetaki zwolala wszystkich lordow na odprawe. Czula, ze do switu zostalo juz niewiele czasu i ze jest to najlepsza pora, aby wydac rozkazy. W ten sposob, kiedy nadejdzie kolejna noc, lordowie beda zajeci od zmierzchu i nie przyjdzie im ochota na przejecie wladzy. Jednoczesnie wyczuwala telepatycznie, ze wielu lordow nie pogodzilo sie w pelni z faktem, ze to ona zostala glownodowodzaca sil z Turgosheim. W koncu byla kobieta i niebywale rzadko zdarzalo sie, aby kobieta, nawet lady, wydawala rozkazy lordom! Kiedy juz wszyscy lordowie sie zgromadzili, przemowila wladczym tonem: - Jutro w nocy... zaatakujemy Wiezyce Gniewu! -Co? Wiezyce? Ostatnie zamczysko? Fortece nie do zdobycia? - Lordowie zaczeli szemrac pomiedzy soba, az w koncu ktos zawolal: - Czy chodzi ci o to, zebysmy skonczyli tak jak Laughing Zack Shornskull? Moze nam powiesz, co sie z nim teraz dzieje, co? Devetaki wzruszyla ramionami. -Mozecie wybierac - odpowiedziala. - Plemiona Cyganow rozpierzchly sie po lasach. Ci, co trzymaja sie razem, sa uzbrojeni i bardzo niebezpieczni. Wiedza o nas wszystko i nie bedziemy w stanie ich zaskoczyc. Albo bedziemy tu siedziec i zdychac z glodu, albo ruszymy na Wiezyce Gniewu. Nasze bestie sa nakarmione. Jestesmy przygotowani do wojny. Przez dzien bedziemy pilnowac, zeby nikt nie wymknal sie z zamczyska. Jutro w nocy nadejdzie najlepsza pora na atak i zdobycie zamczyska. Co wy na to? - I zanim ktokolwiek zdazyl odpowiedziec, mowila dalej: -Powiem wam. Tylko prosze, nie wspominajcie wiecej o Laughing Zacku Shrnskullu. Byl szalencem! Jeden lord przeciw calemu zamczysku? Zasluzyl sobie na smierc! Wstyd, ze zginelo z nim tak wiele porzadnych wampirow i stworow. Ale jutro w nocy... osobiscie wam gwarantuje, ze bedzie inaczej. Bedziecie walczyc nie tylko o swoje zycie i chwale, ale takze o lupy! O terytorium! O ostatnie zamczysko! -Co ty wygadujesz - zmarszczyl brwi Grigor. -Mowie o ostatnim zamczysku. O pojedynczej, poteznej wiezycy, ktora ma pojemnosc rownie wielka, jak cale Turgosheim! A jesli - o, nie! - kiedy je zdobedziemy, to czyje ono bedzie? -Trzeba zrobic tak - kontynuowala Devetaki. - Podzielicie sie na piec lub szesc niezwyciezonych oddzialow i sami obierzecie obszar ataku, a raczej poziom. No i zdobedziecie ten teren! A ci co przezyja i opanuja dany poziom... -...Zatrzymaja go dla siebie! - Rzucil Grigor. -Wlasnie! - powiedziala Devetaki. - To bedzie odpowiednia nagroda za dobrze przeprowadzona walke i zwyciestwo w wojnie krwi. Pomyslcie o tym: kiedy bedzie juz po wszystkim, wystarczy wampirzego miesa, zeby zapelnic wasze brzuchy i waszych poddanych. Wasze nowe dwory beda wspanialsze niz te, ktore zostawiliscie w Turgosheim. Lordowie sluchali, pomrukiwali, wymieniali sie po cichu uwagami. Zasadniczo zgadzali sie z Devetaki. -A co tobie przypadnie, Devetaki? - Odezwal sie jakis glos. - Gdzie ty bedziesz w tym wielkim i krwawym zamieszaniu? I co bedzie twoja nagroda? -Ja juz wybralam swoj cel - odparla Devetaki. Najwyzszy poziom oraz iglica. Tam znajde Gniewice. Chyba., ze ktos inny chcialby sie zmierzyc z ta lady? Nikt nie odpowiedzial na pytanie. -Najpierw bede obserwowac i dowodzic - podjela watek Devetaki. - Kiedy nie bede zaangazowana w bitwe, zobacze to, co przeoczyliscie, a moj mentalizm bedzie wam doradzal i wskazywal najlepsze posuniecia. Bede o was dbala jak matka o wlasne dzieci! Kiedy walka bedzie sie juz toczyc w samej wiezycy, dolacze do moich sil i zaatakuje najwyzsze pietro! -Wszystko pieknie, Devetaki. Przynajmniej jesli chodzi o ostatnie zamczysko. - Odezwal sie Grigor. - Wiemy jak sie walczy z Wampyrami. Ale co z tymi dziwnymi Cyganami, ktorzy maja potezna bron? Trzech z nich zadalo mi duze straty i zaden z nich nie byl podobny do Cygana! Jak mamy z nimi walczyc, skoro pojawiaja sie i znikaja jak cienie? Devetaki zmruzyla oczy. -Tutaj im sie to udaje - powiedziala. - Robia to w gorach, gdzie znaja wszystkie sciezki i mysie dziury. Jak myslisz, czy osmiela sie przekroczyc rowniny i wedrzec do ostatniego zamczyska? Ponadto mam jenca, ktory... wiele mi powiedzial. Wsrod Cyganow jest dowodca i on to organizuje, ale moj jeniec, a wlasciwie moj niewolnik oraz uczen wie, jak go odnalezc. Ten niewolnik ma talent; potrafi wyweszyc, gdzie kto sie znajduje. Kiedy upadnie Wiezyca Gniewu, wyweszymy dowodce tego powstania. -Widze, ze wszystko sobie zaplanowalas - powiedzial pochmurno Grigor. -To fakt - odpowiedziala Devetaki. - Ale przeciez od tego jest wlasnie dowodca. Prawda? - Po czym zwrocila sie do reszty lordow: - Rozstawcie straze. Nie mozemy juz pozwolic sobie na zadne straty. Jutro w dzien takze musimy byc czujni, bo dzien niestety nalezy do nich! Pod wieczor nakarmicie bestie i ludzi, a potem ruszamy na wiezyce! Kiedy lordowie wracali do swoich obozow, niektorzy byli podnieceni perspektywa szybkich podbojow, a inni troche narzekali. Po pewnym czasie Zindevar zwrocila sie do Devetaki: - Wiesz, ze prawie mnie przekonalas? -Niektorzy z nich przezyja - zauwazyla Ursula Tora. -Ale beda zdziesiatkowani - odpowiedziala Devetaki. - Jak wszystko dobrze pojdzie, to zdobedziemy bron, o ktorej wspominal Grigor. Przed atakiem na Wiezyce Gniewu Zindevar zabezpieczy przelecz wraz ze wszystkim, co sie tam znajduje! Pamietajcie, ze mam jenca, ktory zna sie na tej broni. Jednak jej kolezanki nie wygladaly na w pelni przekonane. Devetaki ciezko westchnela i zaczela wszystko wyjasniac: - Spojrzcie na calosc: przelecz nalezy do nas. Przemieniamy znakomitych Cyganow w naszych poddanych. Wchodzimy w posiadanie ich broni. Zdobywamy Wiezyce Gniewu i zostaja tylko nieliczni lordowie. Duza czesc naszej armii, powiedzmy polowa, pozostaje nietknieta i to my nia dowodzimy. Walka konczy sie, a wojna krwi wygrana. Czy mamy na tym poprzestac? Nie! Bedziemy walczyc do konca, az nie pozbedziemy sie ostatniego z lordow! Chcialam cos jeszcze zaproponowac. -Co takiego? - Mruknela Zindevar, mruzac oczy. -Mowilysmy o terytoriach. Wielka przelecz bedzie nalezec do ciebie, a ponadto - Devetaki zawiesila glos - uwazam, ze powinnas miec we wladaniu cale pasmo gor. To powinno ci dac zajecie na jakies sto lat! Zindevar nic nie odpowiedziala. Wygladala, jakby ja zatkalo ze zdumienia. Ursula postanowila wlaczyc sie do rozmowy: - Zdaje sie, ze spoznilam sie i nie uslyszalam czegos, o czym rozmawialyscie... -Ach, Ursulo - uspokoila ja slodkim tonem Devetaki. - Nie mysl, ze nie wzielysmy ciebie pod uwage. Postanowilysmy, ze do ciebie bedzie nalezec cale Turgosheim. Kazdy zamek, wiezyca czy dwor. Caly wawoz! Jestesmy sobie rowne jak siostry. Lordowie juz sie narzadzili wystarczajaco dlugo. Na tym zakonczyla sie rozmowa pan-Wampyrow. Nad gorami zaczelo rozjasniac sie niebo. Zindevar i Ursula wrocily do swoich obozow. Patrzac na nie, Devetaki myslala: Glupie! Chciwe i glupie! Jednak te mysl zachowala w swym wnetrzu. Pozniej zwrocila wzrok ku bladej poswiacie dochodzacej od Bramy do Krainy Piekiel. Albowiem pomimo oskarzania swych siostr o chciwosc, Devetaki miala o wiele wieksze ambicje. Jej nie wystarczylo jedno zamczysko, pasmo gor czy wawoz. W koncu mogla miec wszystko - caly swiat. Poza tym, czy trzeba bylo poprzestac na jednym swiecie, kiedy mozna bylo rzadzic dwoma swiatami? Jej usmiechnieta maska zaczynala odbijac niebieskie swiatlo jasniejacego nieba. I choc kolor maski zmienial sie, jej oczy byly czerwone jak zawsze. Czerwone jak zadza. Czerwone jak krew...! Nathan obudzil sie piec godzin przed switem. Misha wstala dwie godziny wczesniej, ale nie chciala go budzic. Co wiecej, kiedy inni chcieli go obudzic, stanowczo sie sprzeciwila! -Potrzebuje snu, tak jak wyschnieta ziemia potrzebuje deszczu w lecie - mowila. - Nie chce, zeby moj maz popekal jak spalona sloncem gleba. Nie bojcie sie; jezeli mialby kogos obwiniac za to, ze go nie obudzono, to biore cala wine na siebie. Lekko zdenerwowany Lardis podszedl do niej, mowiac: - Przeszkadzasz w prowadzeniu wojny! -No i dobrze! - Odparla. - Idzcie juz sobie! Lardis wycofal sie, mruczac pod nosem: - Hm! Jest taka sama, jak jego matka. Biedny chlopak, chyba jest mu przeznaczone potykac sie z twardymi kobietami! Jednak instynkt Mishy slusznie podpowiadal jej takie wlasnie postepowanie. Bo nawet kiedy Nathan spal, sprawy nabieraly tempa i ksztaltu. Sny Nekroskopa nigdy nie byly podobne do snow zwyczajnych ludzi... Nathaaan! Byl to glos Thikkoula, zmarlego przed wiekami astrologa Tyrow, ktory potrafil przepowiadac przyszlosc z gwiazd. Nathan. Miales pustke w umysle, wiec domyslilem sie, ze spisz gleboko. Ale kiedy juz odpoczales, liczby wokol ciebie kraza jak zawsze. Wiem, ze mnie slyszysz i wiem tez, ze musimy porozmawiac! A poniewaz kiedy nie spisz, to jestes bardzo zajety, wiec pojawiam sie... ...w moich snach, wpadl mu w slowo Nathan. Slysze ciebie. Wiesz, dlaczego sie zjawilem? Zeby pokazac mi przyszlosc, chociaz i tak nie moge jej zmienic. Nathan, ja tez snie, ale ostatnimi czasy nie rozumiem tego, co widze. Moglbys byc moimi oczami i pokazac mi gwiazdy. Myslisz, ze to cos waznego? O, tak! To przyjde do ciebie. Czy moglbym zabrac kogos ze soba? Domyslam sie, ze przyjaciela? Nathan przytaknal w mowie zmarlych. Takiego, co ma niezwykly talent. Podobnie jak ty potrafi przewidywac przyszlosc, czy cos w tym sensie. Ale nie zna sie na gwiazdach. A poza tym nasze gwiazdy sa dla niego obce. Ale we dwojke... mozecie uzyskac wyrazniejszy obraz. Juz nie moga sie doczekac, zeby spotkac twojego przyjaciela. Kiedy sie zobaczymy? Niedlugo, obiecal Nathan. Obecnosc Thikkoula powoli zaniknela w eterze mowy umarlych, a na jego miejsce pojawilo sie delikatne wrazenie telepatycznego przekazu od zywej istoty. Ciche warkniecie Grymasa, ktory takze znal mowe umarlych i przysluchiwal sie rozmowie Nathana. Wujku, musze cie ostrzec. W gorach poszlo ci az za dobrze. Musisz troche przyhamowac. Jesli chcesz dozyc jutra, to nie wolno ci sie tutaj pojawiac! Gdzie jestes? Nathan chcial sie dowiedziec szczegolow. Zgodnie z twoim rozkazem sledzimy Wampyry. Jestesmy w gorach na wschod od wielkiej przeleczy. Stwory sie troche wystraszyly. Rozstawily straze i ukryly zamaskowanych wojownikow. Nawet z twoimi umiejetnosciami nie uda ci sie podejsc bez ostrzezenia. Maja tez kogos, kto wyczuwa twoja obecnosc! Zna cie i wie, gdzie jestes. Lokalizator? To moze byc tylko Aleksy Jefros! Nathan zastanawial sie, ilu jencow z oddzialu Tzonova wzieto do niewoli. Moze powinien porozmawiac z Zek i Traskiem. Wiedzac, ze spi, staral sie zapamietac wszystko, co uslyszal. Masz jeszcze jakies wiadomosci? Nic wiecej. Wampyry wystawily straze i przygotowuja sie do wschodu slonca. Beda spac w cieniu gor. Dziekuje, Grymasie, powiedzial Nathan. Trudno bedzie odlozyc moje plany. Mam rachunki do wyrownania. Wiemy. Ale nie uda ci sie nic zrobic, jesli dostaniesz sie w ich lapy. Dzialaj jak wilk, wujku: podchodz swoja ofiare i zaatakuj ja, kiedy nie bedzie sie tego spodziewac, a nie wtedy, gdy jest przygotowana na atak. Nathan zgodzil sie z nim. Masz racje. Po Grymasie pojawil sie glos Atwei, tyrskiej siostry Nathana. Nathan, czy moge z toba porozmawiac? Oczywiscie. Zawsze jestem dla ciebie dostepny. Mam dobre wiesci!, powiedziala. Starszyzna Tyrow wyrazila zgode. Jesli Kraina Slonca jest w niebezpieczenstwie, to pustynie rowniez nie beda wolne od zagrozenia, a takze Tyrowie! Nie jestes zatem dluzej zwiazany przysiega! Jesli zechcesz przeniesc do nas swoj lud - jesli bedziesz potrzebowal kolonii Tyrow, zeby schronic sie w niej na jakis czas - to Starszyzna wyraza na to zgode. Ufamy tobie. Masz nasze blogoslawienstwo. Jutro, odpowiedzial Nathan, nie mogac powstrzymac westchnienia ulgi. Jutro przeprowadzimy cwiczenia z calym plemieniem. Ze wszystkimi? W jej glosie brzmialo zdumienie. Dasz rade... przeniesc wszystkich? Tylko sprobuje. Jutro? Gdzie? Zobaczymy sie? A gdzie jestes? W Jaskini Pradawnych. No to mnie nie zobaczysz. Ale przekaz, prosze, moja wiadomosc. Wraz z jej odpowiedzia wyczul lekka doze smutku. Oczywiscie. O swicie przeniose wszystkich do Jeziora Kraterowego. To bedzie tylko proba. Szybko wrocimy z powrotem do lasu. Powitania nie sa konieczne i prawie tego nie zauwazycie. Wspominam o tym z szacunku dla Tyrow. Wiesz, jak znalezc Jezioro Kraterowe? O tak! To takie pieknie miejsce. Wystarczy, ze zamkne oczy i juz je widze pod powiekami. Dobra, przekaze twoja wiadomosc. Do zobaczenia, Nathan. Do zobaczenia siostro... Nathan obrocil sie przez sen i siegnal ramieniem w miejsce, gdzie lezala Misha. Jego umysl zaobserwowal jej znikniecie. Jego mysli zaczely szukac Mishy, ale jej nie znalazly! Zamiast tego znalazly kogos innego. Kogos, kto probowal dostac sie do wnetrza umyslu Nekroskopa. Nathan rozpoznal go natychmiast i pomimo tego, ze ciagle spal, wywolal wir liczb. ktore zaslonily zawartosc jego umyslu. Wielokrotnie wykorzystywal ten sposob w Turgosheim wobec wielkiego maga i mentalisty Maglore'a! Nathan nie wyjal jeszcze z ucha zlotego kolczyka dlatego, ze zezwalal magowi ogladac tylko to, na co sam sie zgadzal. W zamian za to uzyskiwal mozliwosc komunikacji w druga strone. Nathan poznawal najlepiej strzezone tajemnice lorda-jasnowidza. Widzial, jak caly wawoz Turgosheim dostal sie pod panowanie maga oprocz... Oblakanczego Dworu, tego ponurego, mrocznego, nawiedzonego przez duchy grobowca. Nathan odczytal z umyslu Maglore'a jak bardzo irytuje go niemoznosc zdobycia Oblakanczego Dworu. Choc dwor wygladal na opuszczony, to jednak mial mieszkanca... nieumarlego ducha lorda Eygora Zabojczookiego! I choc Maglore byl "magiem", to nie potrafil ani wypedzic tego ducha, ani przebywac w jego poblizu. Najwidoczniej Eygor musial byc potworem nad potworami i nawet inne Wampyry nie byly w stanie zamieszkac w miejscu, gdzie on kiedys przebywal! Jednak nie byla to nowosc, bo Nathan wiedzial, czym stal sie Eygor. Prawdopodobnie Maglore wyczul, ze odkryto jego obecnosc lub ze bylo blisko tego. Wycofal swoj umysl, wracajac z oddali do Runicznego Dworu... ...Jego miejsce zostalo zajete przez... samego potwora nad potwory! Co za brak uprzejmosci, mowa umarlych Eygora wpelzla w sen Nathana. Nie przystoi miec takich mysli, Nekroskopie. Czy to ja podkradam sie noca i staram sie wniknac w twoj umysl, jak lord-jasnowidz? O, nie. Dzialam otwarcie i mam dobre maniery. Gdyby nie Maglore, to na pewno nie byloby mnie tutaj. Po prostu wyczulem jego aktywnosc i chcialem wiedziec, co zamierza. Szpieguje cie, co? Poznal twoje moce i na pewno zniszczylby je, gdyby tylko mogl! Powinienes sie go obawiac, bo jest bezwzgledny. A ciebie to niby nie musze sie obawiac? Nathan nawet nie probowal ukrywac sarkazmu i wzburzenia. Jestes niewinny jak dziecko, prawda? Juz kiedys o tym mowilismy. Rozumiem, ze nie masz zamiaru rozmawiac z kims, kto chce ci pomagac? Kto moze wzbogacic twoja wiedze. Kto chce cie ostrzec! Ostrzezenie? Choc pokretna mowa Eygora Zabojczookiego nie warta byla sluchania, to jednak zawsze mozna bylo wyciagnac z niej odrobine informacji. Nathan myslal w mowie umarlych i dlatego Eygor odpowiedzial na rozwazania Nekroskopa: Wlasnie! Ale skoro nie chcesz sluchac mojej mowy... ...Chwileczke! Powstrzymal go Nekroskop. Chce ci przypomniec, ze juz raz probowales mnie oszukac i o malo nie padlem ofiara twojej przebieglosci. Drugi raz to ci sie nie uda. Nie badz glupcem. Moge byc twoja bronia! Bylbym glupcem, gdybym ci uwierzyl! Wystarczy tego! Nie rozumiem, po co w ogole wdaje sie w te przekomarzania. Chcesz mnie sluchac, czy nie? Jesli nie ma w tym podstepu, to tak. Przybylo wielu zmarlych z Turgosheim. Zgineli w obronie dworow. Maglore ich zaatakowal! Oni chetnie ze mna rozmawiaja i wszyscy mowia to samo: Maglore chce byc panem calego Turgosheim! Nathan wzruszyl ramionami. Juz nim jest. Od dawna mial taki plan. Powiedz mi lepiej o czyms, o czym jeszcze nie wiem. Widze, ze nie jestes zbyt bystry, Nekroskopie! A moze jestes? Powiedz mi zatem: co pozniej zamierza uczynic Maglore? Nie mam ochoty sie nad tym zastanawiac. To tak, jakbym tracil czas na Maglore'a. Ale... czyz nie zwa cie "zbawca" swojego ludu? Czy nie rozumiesz, ze kiedy tylko Maglore wypelni bestiami bojowymi caly wawoz, bedzie musial je nakarmic? Czyzby tylko Cyganie z zachodu zasluzyli na twoja ochrone? Teraz Nathan zrozumial, o co mu chodzilo. Maglore chcac utrzymac Turgosheim bedzie najezdzal Kraine Slonca w okolicy Turgosheim. Skonczy sie system dziesieciny, gdyz to nie wystarczy. Zacznie sie potworna, krwawa jatka! On nie jest tak glupi, zeby dziesiatkowac wschodnich Cyganow! Czyzby? Cha, cha, cha! Oczywiscie, ze Maglore nie jest glupi! A jednak zdziesiatkuje ich i bedzie utrzymywal swoja armie az do chwili, kiedy nie przekona sie, ze armia Vormulaca zostala rozbita lub nie jest zdolna do powrotu. Dopiero wtedy zmniejszy liczbe wojownikow i pozwoli Cyganom zyc i rozmnazac sie. Glownie po to, zeby sam mogl zyc. Ale zanim to nastapi? Chocby jutro w nocy? Wszak krew to zycie! Nathan z trudem panowal nad swoim gniewem. Po co mi to mowisz? Zeby mnie dreczyc? Z trudem wytrzymuje to, co dzieje sie tutaj, a co dopiero, gdy dochodzi do tego Turgosheim! Wiesz, ze nie potrafie go powstrzymac. Eygor przytaknal mu w mowie umarlych, a jednoczesnie dotarl do tego, do czego zmierzal od poczatku: Wlasnie! Nie dasz rady go powstrzymac. Ale ja moge to zrobic - jesli tylko wywolasz mnie z martwych! Ty znowu swoje, "glos" Nathana zrobil sie oschly. Zrobisz wszystko, zebym cie wyciagnal z dolka. Zeby dzialac dla ciebie! Klamca! Zaden Wampyr nigdy nie pracowal dla kogokolwiek. Chce sie zemscic na pewnym draniu z Runicznego Dworu zawyl Eygor, ktory calymi latami pragnal zawladnac Oblakanczym Dworem! Nathan pokrecil jednak glowa. Nie watpie, ze zabilbys Maglore'a i wszystkich, ktorzy by wpadli w twoje lapska. Ostatnio mowiles mi, ze marzysz tylko o zamordowaniu swoich synow, Wrana i Spiro! Jestes zmienny jak wiatr, tylko ze ty dostosowujesz sie do sytuacji. Nie ma w tym nic dziwnego, w koncu jestes Wampyrem. Przez dluzsza chwile panowala cisza. W koncu zabrzmial glos Eygora: Nekroskopie, potrafisz doprowadzac do szalenstwa. Zaproponowalem ci najpotezniejsza z broni i jedyne czego chce w zamian, to wyjsc na powierzchnie, chocby na chwile i odplacic sie za niegodziwosci, ktore mnie spotkaly. Czego sie boisz? Cyganow? W Turgosheim nie ma juz zadnych ludzi. Jest tylko Maglore, ktorego zniszcze. A twoi synowie? Tez ich zalatwie, jezeli wroca. Nathan skinal glowa. Moze jeszcze pogadamy, jezeli i kiedy wroca - i jesli ja przezyje, co nie jest takie pewne. Teraz czas juz konczyc, bo inni zmarli gotowi sa pomyslec, ze przedkladam rozmowy z takim stworem jak ty, nad kontakty ze szlachetnymi ludzmi. Niech ci bedzie, powiedzial, wzdychajac, Eygor. Zajrzalem jednak do wnetrza twojego umyslu i wiem, ze to sie da zrobic. Masz... ogromna moc! Przyjmij moj dar i natychmiast bedziesz mogl z niego skorzystac dla dobra wszystkich Cyganow. A ty powrocisz do krainy zywych. Tylko na tak dlugo, jak tego zechcesz. Nie jestem tego pewien. Przeciez masz moc. Wladza nad zmarlymi, a ja jestem tylko kupa szczatkow. Kupa wampyrzych szczatkow, zauwazyl Nathan. Zaiste, wlasnie zaczynam czuc wschodzace slonce. Nathan poczul, jak obecnosc Eygora oddala sie i jak przetacza sie przez eter, dochodzace z oddali echo pozegnania: Do nastepnego spotkania, Nathaaan... Nathan przeciagnal sie na poslaniu, otworzyl jedno oko, a potem drugie. Sny powoli znikaly i Nathan zastanawial sie, co z tego bylo realne, a co bylo tylko... snem. Obrocil sie na bok i spojrzal przez rzadki las na prerie, siegajac wzrokiem do rozpalonej pustyni. Przynajmniej ostatnie spotkanie bylo realne. Eygor mial racje: slonce wschodzilo. Powoli blada poswiata rozszerzala sie, obejmujac coraz wieksza czesc horyzontu. Na niebie znajome gwiazdy stawaly sie coraz bledsze. Oboz powoli budzil sie do zycia. Stojacy niedaleko straznik ziewnal i usmiechnal sie do Nathana. Byl to Andrei Romani. Niedaleko, na pniu drzewa, uzbrojony po zeby niczym aniol stroz, siedzial Lardis. Nathan usiadl, ziewnal i spytal: - Wszyscy juz wstali? -Wiekszosc - odpowiedzial Lardis. - Ty i twoi ludzie z Krainy Piekiel spaliscie najdluzej. Powiedzieli mi, ze powinienes sie wyspac i skorzystali z tego jak z wymowki, zeby sie polozyc! Nathan znowu ziewnal. -Mieli racje, bo beda miec mase roboty. Byly jakies klopoty? -Zadnych. Nathan wstal. -No, to chodzmy ich obudzic, Lardis. Czas nauczyc sie nowej zabawy. Nazwijmy ja "przemieszczaniem sie". Gdyby jednak kiedykolwiek zobaczyli to wampyrzy lordowie, to dla nich bylaby to z pewnoscia "zabawa w chowanego". -Zabawy! - Mruknal Lardis zastanawiajac sie, dlaczego Nekroskop tak dziwnie patrzy na niego i w dodatku szczerzy zeby w usmiechu. -Gdzie jest Ian Goodly? - Spytal Nathan, przybierajac powazny wyraz twarzy. - Musze jeszcze cos zrobic w czasie, kiedy bedziecie zwijac oboz. - Popatrzyl w niebo. -Z tym wysokim jegomosciem, co zaglada w przyszlosc? -Tak, z nim i z jeszcze jednym. - Potwierdzil Nathan. - Musimy to zrobic, zanim nie znikna gwiazdy. -A ten drugi? -Nie znasz go - odpowiedzial Nathan. - Jest Tyrem... i nie zyje. Lardis otworzyl usta, ale nic nie powiedzial. Pomiedzy drzewami szedl juz w ich strone Ian Goodly... IV Poza przyszloscia i przeszloscia - Przemieszczanie sie - Klopoty na przeleczy Nathan zabral Iana Goodly'ego na spotkanie z Thikkoulem. Mialo to byc "spotkanie umyslow" na pustyni, gdzie juz raz, pod nocnym niebem rozmawial w mowie umarlych z astrologiem Tyrow. Umysl Thikkoula oczekiwal ich. Wiedzialem, ze przyjdziesz, Nekroskopie, Thikkoul chetnie ujawnil swoja obecnosc. Thikkoul, odparl Nathan, przyprowadzilem przyjaciela, o ktorym ci mowilem. Jest tu ze mna... ...zeby pomoc odczytac to, co zobacze. Tak, przypominam sobie. Ale skad bedzie wiedzial, co widze, nie znajac mowy umarlych? Nathan usmiechnal sie i odpowiedzial: Bede nie tylko twoimi oczami, ale rowniez twoim glosem! Ulozyl sie na zboczu wydmy i wskazal Goodly'emu miejsce obok siebie, po czym powiedzial na glos: - Czego dotycza twoje przeczucia? Co cie tak zaniepokoilo? Kochalem gwiazdy przez cale zycie, zaczal Thikkoul dajac Nathanowi czas na to, zeby szeptem powtorzyl slowa prekognicie. Ksiezyc, slonce, gwiazdy - wszystkie zjawiska na niebie -byly dla mnie drogowskazem. Planem tego, co bylo i tego, co bedzie. Bedac chlopcem, myslalem, ze to tylko wspomnienia, ale kiedy pewne sytuacje wydarzaly sie faktycznie, zrozumialem, ze dostrzegalem przyszlosc! Kiedy noca przebywalem pod ziemia, nawet w zamknietym i ciemnym pokoju, czulem nad soba ksiezyc i gwiazdy... Czulem, jak planety wabia ksiezyc ze swoich orbit. I tak, jak ksiezyc byl wabiony sila planet, tak moj umysl byl przyciagany przez wszystkie ciala niebieskie! I nawet kiedy ich nie widzialem, czulem jak kraza i wiruja! Bedac swiadomym ich obecnosci, nawet kiedy ich nie widzialem, potrafilem odczytywac ich przeslanie. Jak bylo za zycia, tak jest i po smierci. Jak ci dobrze wiadomo, nasze pasje i zainteresowania nie znikaja w chwili smierci. I nawet teraz, w calkowitej ciemnosci, potrafie czesciowo odczytac to, co zostalo zapisane w gwiazdach... Kiedy Thikkoul przerywal, Nathan "tlumaczyl". Powtorzyl swoje pytanie: - Co takiego poczules? Cos niezwyklego! Pomimo odwiecznego i ustalonego ruchu gwiazd czuje, ze ziemia zbliza sie do slonca! Ksiezyc ma ciezar taki sam jak zawsze, podobnie jak ta dziwna rzecz za gorami. Ale pojawila sie trzecia, potezna sila, ktora ma wplyw na cala planete! Nekroskop zobaczyl cos szczegolnego w twarzy Goodly'ego. -O co tu chodzi? - Spytal. -To... po prostu wiem, co ma na mysli - Odpowiedzial Ian. - Tez to czulem, tylko... az do teraz o tym nie wiedzialem! -Czego? Ze ziemia sie obraca? -Nie - pokrecil glowa Goodly. - Ze sie obroci! Tylko... co to oznacza? Nathan powrocil do mowy umarlych, wypowiadajac sie na glos. -Thikkoul, czy wiesz, co to znaczy? Moze dowiemy sie z gwiazd...? -Jasne, tylko ze zaczynaja blednac. Takie lubie najbardziej, tuz przed switem. Nathan spojrzal na gwiazdy, a jego metafizyczny umysl zjednoczyl sie z umyslem Thikkoula. Jest! Tez to poczules, powiedzial Thikkoul. Obrot planety! Ale... czy to takze zobaczyles? -Niby co? - Nathan poczul zawrot glowy. Ruch gwiazd na niebie. Z poludnia na polnoc, w chwili gdy ziemia sie obracala! Nathan pokrecil glowa. -Nie, nie widzialem tego. Czy to byla... przyszlosc? Cos dotyczacego przyszlosci. Jednak nie wiem, co. Jesli chodzi o twoja przyszlosc, o przyszlosc Cyganow - to nic nie zobaczylem! To cos jest zbyt potezne, zaciemnia i obejmuje wszystko. Nie da sie tego z niczym porownac. Goodly mial dokladnie takie samo zamieszanie w umysle... Kiedy wrocili do obozu, Lardis nie byl jeszcze gotowy na zabawe proponowana przez Nathana. Korzystajac z wolnego czasu, Nathan opowiedzial wszystko Benowi Traskowi. W koncu tylko on mogl stwierdzic, ile jest w tym prawdy. Ale Ben po wysluchaniu sprawozdania pokrecil jedynie glowa: "gdybys mi opowiedzial o czyms konkretnym, to wiedzialbym, czy to prawda. Ale sa to tylko domysly, wiec wiem niewiele wiecej od ciebie". Zabawa nie byl skomplikowana. Na plaskim terenie, tuz przy granicy z sawanna, Nathan sformowal trzy ciasne szeregi z ludzi ustawionych w okregach. Cale kolo mialo moze pietnascie metrow srednicy. Rodziny, przyjaciele i bliskie sobie osoby trzymaly sie razem. Wszyscy mieli dostep do dlugiej liny, ktora biegla wzdluz szeregow. Nathan zaczal wyjasnienia: - Kiedy zbliza sie Wampyry, natychmiast po pierwszym ostrzezeniu przybiegamy w to miejsce i chwytamy za line. Zapamietajcie swoje miejsca. Ta lina jest wasza linia zycia. Ani na chwile jej nie puszczajcie! - Stal w srodku tak, zeby wszyscy mogli go widziec. Matki wziely dzieci na rece, mezowie trzymali za line, a druga reka obejmowali swe zony. -Byc moze slyszeliscie juz, co potrafie - kontynuowal Nathan. Niektorzy, byc moze wiekszosc z was, widziala to. Kilka osob przenosilo sie ze mna do... innego miejsca. Jest tam bardzo ciemno i zupelnie inaczej niz tutaj. Moze sie wam wydawac, ze spadacie, ale tak nie jest. Najlepiej trzymac podczas podrozy mocno zamkniete oczy. Lepiej tez powstrzymac sie od mowienia, a najlepiej to nawet nie myslec. Zamknijcie oczy i zachowajcie cisze. -Teraz bedzie to tylko proba. Kiedy pociagne za line, pojdzcie szybko w moja strone, ale bez biegania. - Pociagnal za line i plemie Lidesci podazylo za nim z ufnoscia dziecka. Kiedy go mijali, klepal ich po plecach, mowiac: - Dobrze! Bardzo dobrze. Idzcie dalej. Wlasnie o to chodzi. - W koncu zbili sie w jedna grupe, w ktorej wszyscy trzymali za line i mieli zamkniete oczy. -Otworzcie oczy - Powiedzial Nathan. - Teraz rozmieszcze pomiedzy wami tych, ktorzy juz byli ze mna w tym tajemniczym miejscu. Jak mozecie zobaczyc, wcale sie nie boja. Nie wolno sie bac. - Mieszkancy Ziemi, Lardis, Andrei Kirk i Misha zajeli swoje miejsca w kregu. -Teraz zrobimy to naprawde. Wybieramy sie do przepieknego miejsca! Trzymajcie sie liny i pamietajcie, co wam mowilem. Mozecie poczuc, ze latacie, albo ze spadacie - ale bedzie to tylko zludzenie i potrwa nie dluzej niz kilka chwil. Nathan wywolal drzwi i wprowadzil wszystkich. Trwalo to nie dluzej niz czterdziesci piec sekund. Na sawannie nie bylo nikogo, a Nathan przenosil swoj "ladunek" przez Kontinuum Mobiusa... ... po czym wyprowadzil wszystkich. -Przepiekne miejsce! - Westchnela Misha. Jako jedna z pierwszych otworzyla oczy. Wszyscy stali na zyznej ziemi Jeziora Kraterowego, ktore znajdowalo sie na plaskowyzu, wznoszacym sie ponad poziomem rozpalonej pustyni. Prawdopodobnie byla to pozostalosc po upadku meteorytu. -Ta ziemia nalezy do Tyrow - rzekl Nathan uspokajajacym tonem. - Tyrowie to wspaniali ludzie. Niedlugo obudza sie i wyjda z jaskin, zeby pracowac w oazach. Powiem wam, dlaczego to miejsce jest tak cudowne. -Ja zgadne! - Przerwala mu Misha. - To dlatego, ze na skraju lasu panowala jeszcze ciemnosc... a teraz stoimy w pelnym sloncu! -Wlasnie - usmiechnal sie Nathan. - Jestesmy bardzo daleko na poludniu. Gdyby Wampyry chcialy ruszyc za nami, to nawet noca nie zdecydowalyby sie na taki krok. Poludnie znajduje sie blizej slonca, a to jest dla nich niebezpieczne. Rozejrzal sie i zobaczyl dzieci zmierzajace do wody. -Tak, to piekne miejsce, ale nie rozchodzcie sie, bo dlugo tutaj nie zostaniemy. Tyrowie robia nam grzecznosc i mozemy przebywac tutaj tylko w razie zagrozenia. Nie naduzywajmy goscinnosci gospodarzy. Tym razem tylko przecieralismy szlak na wypadek, gdybysmy musieli sie ewakuowac. Lardis zawolal wszystkich i ponownie ustawili sie w okregach, po czym znowu zabawili sie w "przemieszczanie" z wykorzystaniem liny. Nathan przeprowadzil wszystkich do tymczasowego obozu na skraju lasu. -Wilk! - Krzyknela Zek Foener. Zlapala sie za glowe, a jej twarz wyrazala glebokie zdumienie. Nathan zblizyl sie do niej i dostroil sie do jej telepatycznych zmyslow. To byl Grymas, ktory probowal skontaktowac sie z Nathanem! Wujku Nathanie! Dopadly mnie! - To Grymas - powiedzial Nathan. - Ma klopoty! Nathan odczytal wspolrzedne wprost z umyslu wilka, ale zanim zdolal cokolwiek zrobic lub pomyslec, dotarla do niego kolejna wiadomosc, tym razem w mowie umarlych. Nathan! Pojawili sie nowi zmarli!, zwrocil sie do niego Jasef Karis. Wsrod nich sa ludzie. Na wielkiej przeleczy toczy sie bitwa! Wielka przelecz... ludzie Turkura Tzonova. Nathan mial zamiar spotkac sie z nimi za kilka godzin przy wyjsciu z przeleczy. Teraz jednak najwidoczniej zaatakowaly ich sily Devetaki. Byl to jej ostatni ruch przed wschodem. Nathan czul sie rozdarty: po jednej stronie wilk, a po drugiej ludzie. Ale wahal sie tylko chwile. Zawolal do Lardisa: - Zwolaj ludzi... osmiu pod bronia... czekajcie na mnie! - Po czym zaladowal kusze beltem z ladunkiem wybuchowym, wywolal drzwi i zniknal... ...pojawiajac sie w gorach po stronie Krainy Gwiazd. Jednym spojrzeniem ogarnal cala sytuacje. Porucznik i starszy niewolnik uzbrojeni w bojowe rekawice zblizali sie do Grymasa, ktory stal na sztywnych nogach na skraju glebokiej na setki stop przepasci! Zamiary wampirow byly jasne: chcieli pozrec wilka. Nie interesowal ich za bardzo los ofiary; czy spadnie, czy dostanie sie w ich lapy. Serce wilka bylo rarytasem, a mieso zawsze bylo miesem, bez wzgledu na pochodzenie. Nathan pojawil sie kilka krokow od krawedzi. Porucznik natychmiast go wyczul, przysiadl i skoczyl w jego strone, jednoczesnie podnoszac rekawice. Tymczasem niewolnik podchodzil do stojacego na skraju przepasci wilka. Grymas byl ranny, mial zakrwawiony i rozorany bok. Opuszczaly go sily. Pozostala mu resztka sil wystarczajaca na ostatni skok, byc moze skok do wiecznosci. Pomiedzy Nathanem a wilkiem znajdowal sie wulkaniczny glaz oraz porucznik, ktory wlasnie wykonal dwa blyskawicznie kroki w strone czlowieka! Nathan nie mogl sie zdecydowac, gdzie strzelac. Jesli strzeli do niewolnika, to wyda sie na pastwe porucznika. Strzelajac do porucznika, moze nie zdazyc pomoc Grymasowi. Wyslal mentalny obraz swoich zamiarow i zadal pytanie: Masz jeszcze sily? Tak, odpowiedzial Grymas i ruszyl! Wskoczyl na kamien. Niewolnik machnal rekawica w chwili, gdy Grymas byl juz w powietrzu, ale Nathan nacisnal spust. Belt przelatujac tuz obok porucznika trafil niewolnika w ramie i wytracil go z rownowagi. Pusta kusza opadla Nathanowi w rekach. Porucznik zasmial mu sie w twarz pokazujac wielki otwor gebowy. Siegnal reka, zeby zlapac Nathana za gardlo i przygotowywal ostateczny cios reka uzbrojona w rekawice. Ale: Teraz!, wyslal mysl Nathan. Belt tkwiacy w ramieniu niewolnika eksplodowal, rozrywajac cialo i zabarwiajac tysiacem szkarlatnych kropelek powietrze. Grymas skoczyl po raz drugi, spadajac na porucznika oraz Nathana. Wszyscy troje przelecieli przez krawedz przeleczy. Uderzenie porucznika nie dosieglo Nathana, zamiast tego wampir probowal zlapac sie krawedzi przepasci. Na chwile zatrzymal sie, ale pozniej zaczal sie zsuwac. W tym czasie Nathan i Grymas polecieli na dol, a podczas lotu Nathan otworzyl drzwi Mobiusa. Zanim drzwi sie zamknely, uslyszeli, jak cialo porucznika odrywa sie od skaly i frunie swobodnym lotem ku ziemi... ...Jak to sie stalo?, zapytal Nathan ze zloscia. Nie posluchalem mojej wlasnej rady, odpowiedzial Grymas. Tobie mowilem, zebys sie wycofal, a sam pchalem sie do przodu! Byli ze mna trzej szarzy bracia, ale kiedy pojawily sie wampiry, rozdzielilismy sie i one poszly za mna. Chcialem wysledzic miejsca, gdzie sie pochowali. Tych dwoje ruszylo za mna. Bylem dla nich po prostu wilkiem, ktorego chcieli zlapac. Porucznik mial szczescie i uderzyl mnie rekawica. W koncu bylem juz tak wyczerpany, ze zaczalem wolac o pomoc i ty mnie uslyszales. Nie, ktos inny cie uslyszal, odpowiedzial Nathan. Miales szczescie, bo ta osoba rozmawiala juz kiedys z wilkami. Ale Grymas nic nie mowil. Z podziwem i w milczeniu odbieral wrazenia z Kontinuum Mobiusa. Trzymany mocno przez Nathana, krecil sie, warczal i w koncu powiedzial: Wujku... kierunki! Co? Czuje je... tutaj! To miejsce jest wszystkimi miejscami i wszystkimi czasami! Tak, kierunki. Tu jest "wszedzie"! To swiat mojego ojca i twojego, i pozostalych osob! Oni tez sa tutaj. A takze sily, ktore walcza z ksiezycem; moce, ktore zrodzily sie w gwiazdach! KIERUNKI! Nathan chcialby dowiedziec sie wiecej, ale nie bylo na to czasu. Wrocili do obozu i postawil Grymasa na ziemi. Kiedy troche przestraszone Zek i Misha podeszly do nich, powiedzial: - Zaopiekujcie sie nim. Ta rana nie jest grozna. Lardis wraz z reszta ludzi byl juz gotowy. Wsrod nich byli Trask, Chung, Carling, Andrei i Kirk. -Klopoty na przeleczy - rzucil jednym tchem Nathan, ladujac jednoczesnie kusze. - Ludzie walcza z potworami. Ale badzcie czujni. Obie strony moga nas zaatakowac! Pamietajcie, ze to ludzie Tzonova. Zabral wszystkich na przelecz, gdzie swit dopiero zaczynal przedzierac sie blado poprzez noc. Od strony poludniowej nie bylo widac zadnej aktywnosci. Nathan wykonal drugi skok i pojawili sie... ...otoczeni zapachem prochu strzelniczego, bialym dymem. W ich kierunku kulejac zmierzala ludzka postac, przedzierajac sie przez blada, przygruntowa mgielke. Czlowiek. Ale na szerokiej wstedze nieba, ponad glowami, gdzie wznosily sie w gore sciany wawozu, byly obiekty calkowicie nieludzkie! Dwa ksztalty wampyrzych lotniakow pulsowaly skrzydlami na tle blednacych gwiazd. Jeden z nich nie mial jezdzca. Drugi stwor lecial troche nizej i znajdowalo sie na nim dwoje jezdzcow, w tym kobieta, ktora siedziala na przedzie dlugiego siodla. Miala na sobie zbroje i maske zakrywajaca polowe twarzy, najwyrazniej byla to lady Wampyrow. Za nia staral sie utrzymac w siodle drobny mezczyzna. Maska zdradzila tozsamosc lady. Nathan przykleknal na jedno kolano i wymierzyl z kuszy. Bylo juz jednak za pozno, bo lotniak zniknal na polnocy w rzucanym przez skaly cieniu. -Devetaki Czaszkolica - warknal Nathan. Przechwycil telepatyczna probe kontaktu i przed zaslonieciem umyslu zdolal rozpoznac jej gniew, Ale jej pasazer nie byl rownie zdolny, jak Devetaki. Nathan "uslyszal" wyraznie, jak zwraca sie do niej: To byl on. Ten, o ktorym ci mowilismy razem z Tzonovem! Widzisz, jak potrafi sie przemieszczac? Mozesz zapomniec o broni, bo Nekroskop i jego partyzanci na dole... Zamknij sie glupcze!, przerwala mu gwaltownie. On slyszy swoim umyslem! Cisza nagle zostala przerwana ogniem automatycznej broni. Koledzy Nathana wyslali serie w kierunku fruwajacych lotniakow. -Wstrzymac ogien! - Krzyknal Ben Trask. - Nie marnujcie amunicji! Ogien ustal i tylko echo wystrzelonych serii odbijalo sie przez jakis czas od scian kanionu. Trask poszedl porozmawiac z ocalonym, a Nathan zabral ze soba Andreia i Kirka do miejsca, gdzie odbyla sie bitwa. Krotki skok, sto piecdziesiat jardow nizej. Tutaj natkneli sie na wstretne resztki wojny. Przez jakis czas stali w milczeniu, otoczeni mgla. Nekroskop "nasluchiwal". Telepatia nie wychwytywala zadnych mysli, za to eter przesycony byl pelnymi niedowierzania okrzykami zmarlych! Ludzie, ktorzy dopiero co umarli, zawsze sa w szoku i nie da sie z nimi rozmawiac. Taka proba wprowadzilaby ich w jeszcze wieksze przerazenie. Spalone lotniaki i maly wojownik lezaly w miejscach, gdzie spadly lub gdzie dosiegnal ich strumien plynnego ognia. Znad ich zwlok oraz z malych wglebien w ziemi, gdzie trafily granaty, unosil sie dym i zasmradzal okolice. Kamienie byly zbryzgane czerwienia. Twarze ludzi, a przynajmniej tych, ktorzy mieli twarze, zastygly w grymasie przerazenia. Ich ciala byly... straszne! Niektore z nich mogly kryc w sobie niebezpieczenstwo. Nie chodzilo tu o ludzi, ale o niezywych porucznikow. Wielu z nich od dawna bylo wampirami. Nathan zdziwil sie faktem, ze wsrod cial bylo o wiele wiecej kobiet niz mezczyzn. Jednak po pewnym czasie dotarlo do niego, ze te straszne kobiety byly poddanymi Staruchy Zindevar. Nekroskop przypomnial sobie, co mowiono o niej w Turgosheim. Nieliczne zwloki osobnikow plci meskiej byly eunuchami! -Bedziesz miec troche roboty - zwrocil sie do Lardisa. - Trzeba spalic te zwloki. Tylko nie dotykajcie wampirow, ani ich stworow. Jedyny czlowiek, ktory przezyl bitwe, byl szczuplym, nerwowym agentem JSW. -O to chodzilo - mowil. - Chciwosc, mozliwosc awansu... ale teraz widze, ze przede wszystkim glupota. Paxton zrobil glupka nie tylko ze mnie. Oszukal nawet swoich przelozonych. Bylem dosc blisko niego, ale nie zdawalem sobie sprawy z tego, jak bardzo jest oblakany... -W jaki sposob dotarl tutaj Paxton? - Zapytal Trask. Agent spojrzal na niego, wzruszyl ramionami i odpowiedzial: - Dowiedzial sie, ze wrog - nazywal go "obcym" - dostal sie do Wydzialu E i ze bedzie staral sie dotrzec do Schronienia w Radujevacu. JSW mialo swoje mety w Bukareszcie, Belgradzie i innych miejscach. Paxton od jakiegos czasu czekal na okazje. Ale nikt oprocz niego nie wiedzial, o co mu naprawde chodzi. Na poczatku rozkazano nam zatrzymac obcego i nie pozwolic mu uciec. - Wzruszyl ramionami. - Chyba z powrotem. Ale kiedy zdobylismy Schronienie, odwolano nas. -Ale to go nie powstrzymalo - Trask pokiwal glowa. -Nie. Znalazl sprzet potrzebny do tego, zeby dotrzec do Bramy. Wszyscy tam dotarlismy. Wtedy zrozumialem, ze mu odbilo. Bylo juz jednak za pozno. Powiedzial, ze ci, co pojda z nim, beda bogaci. Ale nikt nie mial takiego zamiaru. Mieli zony, dzieci, domy i wlasne zycie. Kiedy zaczeli sie wycofywac, zastrzelil ich! Wszystkich oprocz mnie. Wiedzialem, ze moge byc nastepny, jesli znajdzie sie ku temu najmniejszy powod. Nie wiedzialem, dlaczego oszczedzil mi zycie, dopoki nie zobaczylem Krainy Gwiazd. Wowczas zrozumialem. Tutaj nikt nie chcialby byc sam... Lardis zawolal Nathana na strone i szepnal: - Niestety, on tego nie przezyl. -Hm? -Widzisz, jak drapie sie po szyi? Ma znaki. Jakis porucznik musial go ugryzc w trakcie walki. Zostal zwampiryzowany, niestety. -Niech Trask go jeszcze popyta. Nie badz dla niego okrutny. Niech nie wie, ze przyszedl na niego czas. Nie mozna go za nic winic. -Nikogo nie mozna winic - odpowiedzial Lardis, pokazujac blyszczace ostrze maczety. - Bez obaw. Niczego nie poczuje. -Czy Trask wie o tym? -Raczej nie. Pewnie nie pytalby go tak otwarcie. -Dobra. Jak bedziesz gotowy, to zawolam Traska. -Gdzie jest Paxton? - Spytal Trask agenta. -Nie zyje. Nie wiem, o co im chodzilo, ale zaraz po ataku zaczeli scigac szefowa tych koszmarnych bab. To znaczy Paxton i Bruno Krasin, zastepca Tzonova. Zapedzili ja do jaskini. Slyszalem, jak wybuchaly granaty i jaskinia sie zawalila. Nikt by tego nie przezyl. -Miales szczescie - przyznal Trask i dopiero teraz zauwazyl, ze mezczyzna pociera dziwne wglebienia na szyi. Nathan zauwazyl przerwe w rozmowie. -Ben - zawolal. - Mozemy porozmawiac? Trask odwrocil sie i podszedl do niego. Zanim Nathan zdazyl otworzyc usta, Trask powiedzial: - Wiesz, mysle, ze ten facet... -...wiem, co masz na mysli - przerwal mu Nathan i pociagnal za reke. Za jego plecami dal sie slyszec dzwiek rozcinanego miesa oraz krotki, zduszony okrzyk. Potem zapadla cisza. Kiedy Geoffrey Paxton wynurzal sie z ciemnosci i powoli stawal sie coraz bardziej przytomny, obserwowal rozne, przeplywajace przez jego umysl fragmenty: strzepy wspomnien i odlamki przeszlosci, ktore wiodly go do terazniejszosci. To bylo troche tak, jak wynurzanie sie z podwodnych glebin lub jak powolne budzenie sie. Tak jak nurek odczuwal brak tlenu i lekka dezorientacje po wydostaniu sie na powierzchnie. Lezal w rumowisku skalnym, w kurzu, brudzie i pyle, i przeplywaly mu przed oczami wspomnienia z przeszlosci, nie mniej realne niz sen: Dziecinstwo, kiedy zaczynal zdawac sobie sprawe z tego, ze posiada zdolnosc telepatii, niezrozumienie jego zdolnosci, odwrocenie sie od ludzi oraz introwersja. W koncu znalezienie wartosci w samym sobie i egotyzm. Czas pracy w Wydziale E i zwolnienie z pracy oraz starcie z Nekroskopem Harrym Keoghiem. Po przybyciu do Krainy Gwiazd, rozpalila sie jego nadzieja na odzyskanie talentu i stanie sie czyms lub kims naprawde poteznym - Wampyrem! Atak na przeleczy... mogl zostac zabity i wszystkie plany spelzlyby na niczym! Ale cos ich ostrzeglo. Lotniaki zajasnialy na niebie tuz przed atakiem. To go zdziwilo, czyzby nie doceniali uzbrojenia przybyszow z Ziemi? A moze ktos ich zdradzil? Zdazyli sie przygotowac. Ludzie Krasina przeszli samych siebie. Zgineli co prawda, ale nie oddali skory za darmo. W koncu nadeszla okazja, na ktora czekal Paxton. Kobieta, z pewnoscia Wampyr, stracila lotniaka. Zobaczyl jak czolga sie do jaskini, a za nia idzie Krasin! Paxton wiedzial, ze Krasin ja zabije. Nie ma w tym nic zlego. Ale jest zabijanie i zabijanie. Nie musi tak zupelnie umrzec. Jakas czesc jej, gatunek w niej zamieszkujacy, musi przezyc. Aby zyc w Paxtonie! Ale zanim zdazyl cokolwiek uczynic, ten duren Krasin rzucil granatem! Paxton ledwo zdazyl ukryc sie za skala. Kiedy wstal otoczony dymem i smrodem, wywolanym eksplozja, Krasin odbezpieczyl drugi granat! Paxton dostrzegl swoja szanse i jakby sama z siebie przemowila jego bron. Seria rzucila Krasina na sciane, jego mundur zabarwil sie na czerwono. Reka opadla bezwladnie... granat potoczyl sie w strone waskiego wejscia... wybuch... i ciemnosc. Z ktorej wlasnie teraz probowal wydostac sie Paxton. Jedyny, ktory przezyl. Dowodem na to byla swiadomosc. Obudzil sie! Zakrztusil sie siarczanokordytowym dymem. Ciazyla mu klaustrofobiczna trumna zawalonej jaskini. Czul ciezar skal. Czul, ze ma wiele ran i zadrapan... ale najbardziej dreczyla go ciemnosc. Ciemnosc mowila mu, ze wciaz jest w jaskini, a bol upewnial go w tym, ze zyje. Poruszyl sie, a wraz z nim poruszylo sie gruzowisko. PODniosly sie obloki kurzu, ktore podraznily mu gardlo. Zakaszlal. Poranionymi i zakrwawionymi rekami zaczal odgarniac kamienie. Podniosl glowe, odczul nudnosci i z powrotem ja polozyl. Po chwili ponowil probe. Brak powietrza! Czy dlatego nie mogl w pelni odetchnac? A moze to gora go przydusila? Paxton zsunal z siebie kamienie, usiadl, uwolnil nogi i poruszyl nimi. Kosci byly cale. Tylko zranienia i stluczenia. Z tylu glowy guz wielkosci jajka. Przypomnial sobie o miniaturowej latarce w kieszeni. Boze (w ktorego wcale nie wierzyl) spraw, zeby byla cala! Po chwili zadymiony promien swiatla przebil sie przez wypelniona dymem i kurzem jaskinie. Srodek groty pozostal nienaruszony; zawalilo sie tylko wejscie. W poblizu sciany wystawala dolna czesc tulowia i nogi Bruna Krasina. Cialo bylo przycisniete dziesiatkami ton wielkich glazow. Hm, Rosjanin i tak juz nie zyl. Ale gdzie ta kobieta -albo lady - ktora scigali? Paxton rozejrzal sie za bronia. Zginela pod rumowiskiem. Delikatnie stawiajac kroki, potykajac sie i uwazajac na bolaca glowe, Paxton badal jaskinie. Latarka oswietlala coraz to inne miejsca. I w koncu... ...tam byla! Tylko, ze nie miala glowy, podobnie jak prawej reki i prawej piersi. W poblizu niej sciana jaskini byla zbryzgana krwia. Nie zyla. Paxton sporo wiedzial o Wampyrach, ale nie wiedzial wszystkiego. I podobnie jak wiekszosci ludzi, jego wiedza bazowala bardziej na mitach, niz na faktach. Chcial jej zycia. Chcial, zeby zrobila z niego Wampyra! Ale teraz nie bylo raczej na to szansy. Usiadl na kamieniu, zeby troche odpoczac i pomyslec. Promien latarki krecil sie kolo Zindevar i zatrzymal sie na jej grubej szyi. Paxton zobaczyl ruch! Nie wierzac wlasnym oczom, wlaczyl i wylaczyl swiatlo. Trzesla mu sie reka. Szyja Zindevar pulsowala, ruszala sie, rozszerzala, jakby cos staralo sie odnalezc droge i wyjsc! I nagle Paxton nie byl juz taki pewien, czego chcial. W ciemnosciach grobowca-jaskini pojawila sie wampirza pijawka Zindevar. Owa slepa rzecz noszaca kaptur podobny do kobry. Przecierala sobie szlak przez sluz czerwonokrwistego tunelu szyi Zindevar. Lady byla martwa, ale pulsowalo w niej zycie. Ta rzecz poczula go (jego cieplo, krew, czlowieczenstwo, dostepnosc) i zaczela sie czolgac, rozwijac. I Paxton zyskal pewnosc, ze juz tego nie chce! Na chwile odzyskal trzezwosc umyslu i wyciagnal zza pasa dlugi noz. Wcisnal latarke w szczeline i trzesac sie ze strachu, przyszpilil pijawke do podloza. Ale to tylko przyspieszylo proces. Pijawka wila sie to w jedna, to w druga strone, po czym wydalila jajo, ktore zniknelo w ciemnosci. Perlowe, polyskujace, o planktonicznych przerostach - nie wieksze od ludzkiego paznokcia, ale smiercionosne, wycelowane w Paxtona. Paxton wydal z siebie jek i wspial sie, zeby wziac latarke. Skonczyla sie bateria. Cos zimnego dotknelo jego reki, wpadlo przez rekaw do wnetrza koszuli i dotykajac po drodze sutka, przesunelo sie na szyje. Poruszalo sie z predkoscia swiatla! Uderzyl sie, chcac trafic w pasozyta, ale zle wycelowal. To bylo juz w srodku - bylo w jego uchu! BOL! Cierpienie poruszalo jego cialem, kazalo mu krzyczec, bic sie w glowe, machac nia w te i z powrotem. Ktos wlewal mu kwas do ucha, do mozgu i zwijal mu zwoje mozgowe! Zataczal sie jak pijany, wyl z bolu... az w koncu jego glowa znowu zetknela sie z czyms.Czyms litosciwie twardym. Ciemnosc. Znowu... V Sny zmarlych - Symbole Ethloia -Terror w Turgosheim! Nathan planowal mozliwie jak najwiecej zaszkodzic Wampyrom w ciagu dnia. Ale Grymas, ktory zebral dodatkowe informacje od Blyska i pozostalych szarych braci przemierzajacych gory, upewnil Nathana w przekonaniu, ze nie bedzie to mozliwe.W Krainie Gwiazd lordowie z Turgosheim ukryci w wiecznym cieniu gor, wystawili warty i pomimo nadchodzacego dnia byli czujni, jak nigdy wczesniej. Proby ataku na obozy Wampyrow bylyby szalenstwem, a nawet samobojstwem. Poczatkowe sukcesy Nathana obrocily sie przeciw niemu, a czasu bylo niewiele, poniewaz Gustaw Turczin juz za dwa dni mial zamknac wyjscie ewakuacyjne w Perchorsku. Gdyby doszlo do ostatecznosci, Nathan zawsze mial mozliwosc przetransportowania Traska, Zek i pozostalych Ziemian do Gwiezdnej Bramy. Ich wzajemne zobowiazania skonczylyby sie wraz z pozegnaniem. Ale... Nekroskop mial bardzo pomieszane uczucia. Takich przyjaciol trudno byloby znalezc w kazdym ze swiatow. W ramach przygotowan do obrony przed Wampyrami, Nathan postanowil zlozyc wizyte Tyrom. Zdecydowal sie spedzic ten czas razem z Misha. W Zoltogorzu czekala juz na nich Atwei. Nathan poprosi o zgode na odwiedzenie Jaskini Pradawnych. Chcial porozmawiac z Shaekenem i Tharkelem. Obiecal, ze wizyta nie bedzie trwala dlugo i oczywiscie uzyskal pozwolenie. Nathan, co za niezwykle czasy! Odezwali sie jednym glosem Shaeken i Tharkel. Mielismy dziwne sny! Co nie zdziwilo Nathana, poniewaz zmarli podobnie, jak zywi zapadali w sen i snili. -Co wam sie snilo? Snila mi sie... woda!, powiedzial Shaeken. Mnie takze, dodal Tharkel. Woda uzyznila pustynie! We snie widzialem, jak pustynia cofa sie mila po mili. A w Krainie Gwiazd widzialem fontanne, ktora oswietlalo matowe, biale swiatlo! Po czym odezwal sie Shaeken. Ja tez to widzialem, a takze burzowe chmury nad pustynia i obfite deszcze. Zupelnie nie wiemy, co moga oznaczac te sny! Nathan pokrecil glowa i powiedzial: - Ja tez tego nie rozumiem. Czy chcecie powiedziec, ze to moze dotyczyc przyszlosci? Gdyby to mowil Thikkoul... Thikkoul! Zawolali jednoczesnie. Rozmawialismy z nim! Pamietaj, ze Tyrowie sa telepatami nie tylko za zycia, ale takze po smierci. Ciagnal dalej Shaeken. Wszyscy Pradawni rozmawiaja teraz jeszcze czesciej ze soba, niz dawniej. A praktyka czyni mistrza. Co wiecej, wszyscy maja dziwne wizje! Oczywiscie, ze rozmawialismy z Thikkoulem. Wydaje sie, ze nasze spostrzezenia dopelniaja sie. -Jak to? My mowilismy o wodzie, a Thikkoul mowil o wielkiej zmianie w swiecie. To tak, jakbysmy wzajemnie sie wzmacniali, dodal Tharkel. Jakbysmy byli polaczeni, umysl z umyslem, i jakby kolejna wizja wynikala z wizji kogos poprzedniego! Jakby calosc, kontynuowal Shaeken, oznaczala znacznie wiecej, niz suma czesci. To stwierdzenie zaskoczylo Nathana. -Czy wiecie - powiedzial - ze to zabrzmialo, jakby przemowil Ethloi Matematyk? Kiedys z nim rozmawialem w Jaskini Dlugich Snow. To bylo... dawno temu. Ethloi, ktory zna sie na liczbach?, upewnil sie Shaeken. Pamietam, przeciez to ja cie do niego wyslalem. Powinienes znowu z nim porozmawiac, bo zacytowalem jego slowa! -Czy w jego snach rowniez jest pelno wizji? Tak! Wiemy, ze chcialby z toba porozmawiac. -Nie kontaktowal sie ze mna. To skromny czlowiek, jego liczby sa skromne, a twoje slawne! Poza tym wiele innych osob chcialo z toba rozmawiac. Nie chcial marnowac twojego czasu na jakies symbole. -Tak powiedzial? Tak... -I mowil: symbole? Nie liczby? Symbole. Symbole zwiazane z woda. "Wody, ktore przeplywaja pomiedzy swiatami". Tak powiedzial. -No, to niedlugo sie z nim spotkam, poniewaz Otwarte Niebo jest nastepne na mojej liscie. Kiedy sie tam wybierasz? -Jesli pozwolicie, to natychmiast. Oczywiscie. Odpowiedzieli chorem Shaeken i Tharkel I niech Ten Ktory Slucha bedzie z toba... Nathan i Misha wrocili do obozu Lidesci, gdzie Zek i Chung starali sie odnalezc obozowiska innych plemion Wedrowcow. Nastepnie razem z Lardisem i Andreiem odwiedzili tyle grup Cyganskich, ile byli w stanie zlokalizowac. Lardis wyjasnial, na czym polega ewakuacja plemion na pustynie, a Nathan w wiekszosci przypadkow pokazywal zabawe w "przemieszczanie" tym, ktorzy byli tego ciekawi. Pozniej Nathan wraz z Misha udali sie do Otwartego Nieba. Zostali powitani przez Tyrow i uzyskali pozwolenie na odwiedzenie Jaskini Dlugich Snow. Misha byla pierwsza i prawdopodobnie ostatnia Cyganka, ktorej zezwolono na wizyte. Jesli chodzi o Cyganow, to wczesniej byl tu tylko Nekroskop. Kiedy byli juz w srodku, Misha usiadla, po cichu kontemplujac mistyczna atmosfere mauzoleum. Nathan rozmawial z Ethloiem. Mogles rozmawiac ze mna, nie przychodzac tutaj, Nekroskopie. Moj ojciec tak nie robil, odpowiedzial Nathan, i jesli nie bedzie to konieczne, ja tez nie bede tak robic. Tutaj... jestem blizej ciebie. Przyjaciele powinni rozmawiac w taki wlasnie sposob. Ale czas mija, a ja slyszalem, ze masz mi cos do powiedzenia. Twoja rada bedzie nieoceniona, podobnie jak twoje nauki byly kiedys bezcenne. Moje nauki? Moje liczby? Zasmial sie Ethloi z prawionych komplementow. Widzialem twoje liczby. Prawde mowiac bylem zawsze uczniem, a nie nauczycielem. I na dodatek nigdy nie rozumialem lekcji! Nie badz smieszny, odrzekl Nathan. Moje liczby urodzily sie ze mna, a ty nauczyles sie liczyc. Powiedziano mi jednak, ze twoje sny sie zmienily, i ze teraz... nie snia ci sie juz liczby. To sa symbole, szepnal Ethloi. Podobne, ale i niepodobne do tych, ktore pokazywales mi w swoim wirze. Jesli jest w nich jakis sens, to ty go odnajdziesz. A jesli nie... to moze marnuje twoj czas. Jak ci wiadomo, Pradawni dziela sie myslami i nasza wiedza narasta, jak warstwy stalaktytu. Nathan sluchal z przejeciem. Pokaz mi te symbole. Oto co pokazal mu Ethloi: Zanim jednak Nathan zdazyl cos powiedziec, Ethloi dodal: W moich snach zawsze pojawia sie razem z tym: Znam to ostatnie! Powiedzial Nathan. To ja sam, albo symbol, ktory dobrze znam. Ale to pierwsze... nie jestem w stanie nic powiedziec. Pokrecil glowa. Te pofalowane linie sa jak woda... Ethloi potwierdzil. Wlasnie, snily mi sie rzeki, ktore przeplywaja pomiedzy swiatami! Nie ma takich rzek. Wiem. Tym razem zadanie przerastalo Nekroskopa. Gdyby to byly liczby, to mozna by je jakos zestawic. Ale tutaj nie bylo liczb, tylko okregi, strzalki, woda. Mogles zapozyczyc motyw wody od Tharkela i Shaekena. Nie sadze, choc to mozliwe. No i ten rysunek, czy to moze byc maszyna? Przypomina maszyne parowa, wyczuwam w tym tloki, cisnienie, ruch, sile. Ethloi ponownie pokazal mu symbole, tym razem ze wstega Mobiusa, ktora przeplatala sie pomiedzy nimi. Wstega Mobiusa... jak symbol nieskonczonosci... jak samo Kontinuum Mobiusa: wspolna tkanina czasu i przestrzeni, gdzie schodza sie wszystkie miejsca i czasy. Spojenie swiatow, a nawet wszechswiatow. Ale... rzeki, ktore przeplywaja pomiedzy swiatami? Gdzies na krancach umyslu Nekroskopa jawilo sie znajome slowo, ktorego jednak nie sposob bylo odnalezc. Przez chwile wydawalo sie, ze juz wie, jak ono brzmi, ale umknelo. I kiedy zniknelo, rozpuszczajac sie w pustce, poczul zdenerwowanie i frustracje. Strzasnal z siebie to uczucie i kiedy minelo, odezwal sie z namyslem: Pomysle o tym, co mi pokazales. Czas naglil i trzeba bylo ruszac dalej... I tak minal dzien. Razem z Misha odwiedzali kolonie Tyrow, ktorzy gotowi byli goscic u siebie Cyganow z roznych plemion. Nadszedl czas, kiedy ludzie i pustynni bracia musieli poznac swoje zwyczaje. Powiada sie, ze najlepszych przyjaciol poznaje sie w biedzie. Od teraz stosunki pomiedzy Cyganami a Tyrami nabiora zupelnie nowego znaczenia. Na zawsze minely czasy, kiedy ludzie uwazali pustynnych Tyrow za kogos gorszego. Nekroskop dotrzymal danego slowa. Misha powiedziala w nocy, ze jutro beda lezec razem w sloncu na trawie, a Nathan odparl, ze zna lepsze miejsce. I zabral ja tam, gdzie padli sobie w ramiona piec miesiecy wczesniej, w dniu slubu. Kiedy minela jedna trzecia poranka (ponad siedemnascie godzin dlugiego dnia Krainy Slonca), Nathan zarzadzil przerwe i zabral Mishe do miejsca na wschod od Skalnego Schronienia, tam gdzie zaprowadzil ich szlak poslubnej wyprawy. I tak jak kiedys polozyli sie na skorze, w cieniu galezi, kochali sie, pili wino i jedli chleb z serem. Tuz przed zasnieciem, kiedy Nathan polozyl glowe na jej piersi, Misha powiedziala: - Czy nie mowilam, ze zapamietasz nasz pierwszy raz do konca swoich dni? Wydawalo sie to tak dawno temu, ale Nathan dobrze to pamietal: - Tak, mowilas -odpowiedzial sennie. - A ja pamietam i zawsze bede pamietac. A potem zasneli. ...Nathan obudzil sie z czyms - kims - saczacym sie do jego umyslu! Rozpoznal go od razu i poczul, jak wymyka sie niczym waz, przeslizgujacy sie pomiedzy kamieniami. Tym jazem mial tego dosc. Nie budzac Mishy, oddalil sie od niej, przylozyl reke do zlotej, skreconej petli w uchu i wyslal mysl do Turgosheim: Maglore, poznalem cie! Ktoz inny osmielilby sie szkodzic w czasie dnia? Jak na bestie, ktora jestes, masz dziwne zwyczaje! Przez chwile nie bylo zadnej odpowiedzi, ale po chwili Maglore przestal sie zastanawiac i rzekl: A wiec oszukiwalismy sie nawzajem. Ty, kiedy ukrywales swoja prawdziwa nature, swe moce, a ja, kiedy pozwolilem ci "uciec". Musze przyznac, ze bardziej dalem sie nabrac od ciebie. Powinienem poznac w odpowiednim czasie twoje zdolnosci i wykorzystac je, gdy byla ku temu okazja. No prosze, odparl Nathan. Czy to znaczy, ze teraz juz wiesz wszystko? Dalem ci sporo czasu, nieprawdaz? Nie oszukales mnie tak bardzo, jak ci sie wydaje. Przejrzalem cie jakis czas temu i od tej chwili widziales tylko to, co chcialem ci pokazac. Ale i z tym juz koniec. Od teraz dowiesz sie ode mnie tyle, co od Vormulaca, czyli nic! Roznica polega na tym, ze Vormulac nie zyje, a ja wrecz przeciwnie! Ty niewdzieczna kreaturo, odparowal Maglore. Dobrze wiem, ze zyjesz i to w jaki sposob! Kto do ciebie wyslal niewolnice, zeby cie rozdziewiczyla? Ty niewinny prawiczku! Przynajmniej za to powinienes mi podziekowac. Pomysl sobie o tym, ze bylem wraz z toba w dzien slubu, no i zaraz po ceremonii zaslubin takze! Oczywiscie, ze nie skosztowalem twej kobiety, tej... Mishy? Nie poznalem jej swym czlonkiem, ale cieszylem sie razem z toba, gdy ty sie nia cieszyles! Wampyry byly na tyle wredne, ze gdy nie mogly torturowac swoich ofiar fizycznie, staraly sie to zrobic przynajmniej psychicznie. Ale tym razem Maglore posunal sie za daleko; Nathan nie byl juz trzesacym sie niewolnikiem, zamieszkujacym Runiczny Dwor, lecz wolnym, pelnym mocy czlowiekiem! Posluchaj. Jak dotad czerpales radosc ze szpiegowania. Brales udzial w moich przyjemnosciach i masz nadzieje, ze gdy mi o tym powiesz, to juz nie beda one dla mnie takie mile. Jestes jak dziecko! Starasz sie skrasc innym to, czego nie masz, albo czego sam nie potrafisz. I to ty uwazales sie za najwiekszego z lordow! Aluzja do impotencji Maglore'a byla oczywiscie klamstwem, ale wampyrza zabawa w slowa zezwalala na takie chwyty. Nekroskop zawsze dobrze wypadal w walce na slowa. Maglore byl wsciekly. Jego telepatyczna aura nabrzmiala nienawiscia. Gdybym tylko mogl... cie dorwac... Twoje pogrozki nie wzruszaja mnie, Maglore! Nathan tez byl zdenerwowany, ale udawalo mu sie zapanowac nad gniewem. Jego telepatyczny glos byl jak syczenie, tak jakby mowil z zacisnietymi zebami. Jestes nie tylko seksualnym impotentem. Nie jestes w stanie mnie dosiegnac i nie masz szans mnie dotknac. Za to ja... Co, ty?, sapnal Maglore, wyczuwajac pogrozke. Pojawiam sie tam, gdzie mam ochote. Zupelnie spokojnie dodal Nathan. I kiedy tylko mam taka wole, to moge dosiegnac kazdego! Potrafie rozmawiac ze zmarlymi... i oni mnie sluchaja! Jestem pewien, ze juz sie o tym dowiedziales. Ale czy wiesz wszystko? Czy raczej tylko troszeczke? A co tu wiedziec? Od dawna podejrzewales, ze rozmawialem z kims w Turgosheim, ale nie miales pojecia z kim. Wez pod uwage, ze to mogl byc zmarly. Zmarly, ktory mi doradza. Czy wiesz, co sie znajduje w podziemiach Runicznego Dworu, w Oblakanczym Dworze? Pewnie sie nie dowiesz. Spojrz! Nathan wyjal kolczyk z ucha i wsadzil w kupke odchodow jakiegos zwierzecia. I co teraz widzisz? Powodzenia! Niech te smrody poprawia ci wzrok i wech. I tak sie od ciebie uwolnilem, ale... czy ty uwolniles sie ode mnie? Od ciebie?, oburzyl sie Maglore. Przeciez teraz to ja rzadze w Turgosheim! Wszystko nalezy do mnie! Dlaczego mialbym sie przejmowac Oblakanczym Dworem? Przejmowac sie? O. nie. Tym razem w glosie Nathana dalo sie wyczuc satysfakcje. Ale bac sie! Nie ma sie czego bac. Ten stary i zniedoleznialy truposz, Eygor; nic mi nie moze zrobic! Czyzby? Teraz glos Nathana zamienil sie w lodowaty szept. Jestes calkowicie pewny? Zobaczymy... Kiedy sie zobaczymy nastepnym razem, bedziesz trupem, Nathanie. Albo przestaniesz byc czlowiekiem i staniesz sie czyms szczegolnym! Watpie, zebysmy sie jeszcze kiedykolwiek spotkali, odpowiedzial Nathan. Watpie, zebym mial okazje z toba rozmawiac, przynajmniej nie na tym swiecie. W koncu zdarza mi sie konwersowac ze zmarlymi! Nathan... ...Zegnaj, Maglore. Zostawiam twoj kolczyk w miejscu, do ktorego najlepiej pasuje - w gownie! Szpieguj je dalej, jesli masz ochote. Oddzielil sie myslami i telepatyczny eter natychmiast zamilkl. Dzien w Krainie Slonca trwal dluzej niz cztery dni w rownoleglym swiecie na Ziemi. Czasu jednak nie marnowano. Trzeba bylo dobrze wypoczac i wyspac sie; zlozyc wizyty i poczynic uzgodnienia, no i porozmawiac z licznymi zmarlymi osobami. Nana, matka Nekroskopa, uwazala sie za najbardziej szczesliwa sposrod zmarlych; wciaz miala kontakt z synem, a dzieki niemu z Kraina Slonca i Cyganami. Wilki czujnie sledzily kazdy przejaw aktywnosci Wampyrow i dzieki nim Nathan mial swieze informacje o wrogu. Zmarly Jason Lidesci donosil mu o nowych zmarlych, zarowno ludziach, jak i potworach. Zas dzieki talentom Zek i Chunga mozliwe bylo lokalizowanie kolejnych grup Wedrowcow i nawiazywanie z nimi kontaktu. Na zachodzie odkryto ludzi, ktorzy przezyli atak na Skarpe Tireni oraz Gmine Mirlu, podobnie jak innych Nathan poprosil ich o przygotowanie sie do ewakuacji oraz wyjasnil, na czym bedzie ona polegac. Nathanowi znacznie ulzylo, kiedy odkryli liczne grupy Wedrowcow, ktorzy ukryli sie w lasach. Wiekszosc z nich nie ufala nikomu i trzymala sie od wszystkich z daleka. Moze to dobrze, bo przeciez i tak nie udaloby sie wszystkich przetransportowac na ziemie Tyrow. To, co najwazniejsze, to fakt, ze pomimo trzy i polletniej obecnosci Gniewicy w Krainie Gwiazd, plemiona calkiem dobrze sobie radzily. Byla jeszcze jedna interesujaca rzecz, nad ktora zastanawiali sie razem z Traskiem. -Co o tym sadzisz? - Pytal Trask Nathana. Chodzilo o Anne Marie English, ktora jeszcze przed kilku tygodniami marniala z dnia na dzien. Od kiedy sie dostroila do Krainy Slonca (jak widac, dostrajala sie do kazdej planety) wszystko wskazywalo na to, ze stawala sie coraz mlodsza! Na Ziemi dreczyl ja artretyzm, kustykala, miala zacme, niedowidziala i niedoslyszala. Wygladala o wiele starzej, niz wskazywalaby na to metryka. Ale teraz lata po prostu cofnely sie. -W nocy nikt tego nie zauwazyl - powiedzial Trask. - Po prostu byla z nami. Przez to, ze w swietle dnia wszyscy zobaczyli ja juz odmlodzona, kazdy sadzi, ze zawsze taka byla. Ale kiedy pomysle o tym, jaka byla na Ziemi tydzien temu... sam widziales. Nie wytrzymalaby takiego marszu, jak zeszlej nocy. Po kilku milach padlaby z wycienczenia. Spojrz na nia teraz... Nathan popatrzyl. Kiedys Trask mowil, ze gdy ekopatka miala dwadziescia cztery lata wygladala na piecdziesiat. Kiedy Nathan poznal ja kilka miesiecy temu, nadal wygladala na piecdziesiatke! Wydawalo sie, ze jej swiat powoli dzwigal sie z ekologicznej katastrofy, co odzwierciedlalo sie na poziomie witalnosci Anny Marii oraz w tym, ze juz nie starzala sie ponad swoj wiek. Oznaczalo to, ze ludzie zaczynali przestrzegac zasad ekologicznego korzystania ze srodowiska i rozsadniej wykorzystywali zasoby naturalne Matki Ziemi. Ale w swiecie rownoleglym dzialo sie cos innego. Anna Maria miala czterdziesci jeden lat, ale wygladala na trzydziesci piec! Przestala uzywac okularow o grubych szklach i aparatu sluchowego; jej oczy lsnily, a plamki watrobowe na skorze byly ledwie widoczne. Trzymala sie prosto, glowe miala wysoko uniesiona, a defekt jej biodra byl niemal niedostrzegalny! Anna Maria nie nalezala do pieknosci, ale niewatpliwie byla pociagajaca kobieta. Na pewno jej urok mial wplyw na Andreia Romani. Stal i patrzyl, jak Anna Maria uczyla sieroty zabawy rodem z Krainy Piekiel. Od czasow Schronienia w Rumunii, dzieci zajmowaly centralne miejsce w zyciu Anny Marii. CZESC OSMA: Wojny krwi! I Odloty - Burza nad Kraina Gwiazd Przez dwie trzecie popoludnia Nathan byl bardzo wyciszony i prawie do nikogo sie nie odzywal. Kiedy jednak slonce zaczelo obnizac swa trajektorie, stopniowo uaktywnil sie. Gdyby ludzie zauwazyli jego szczegolny nastroj, to zapewne nie pytaliby go o przyczyne. W koncu Nekroskop mial bardzo duzo problemow.Jednak bez wzgledu na zmiany nastroju, Nathan wykonywal swoja prace. Przeszkolono ludzi w poslugiwaniu sie bronia (sporo broni udalo sie odzyskac z pola bitwy na przeleczy) i poprzez Kontinuum Mobiusa przetransportowano ich do licznych grup Wedrowcow, ktorzy nie byli w stanie zaufac Nathanowi lub nie zaakceptowali jego propozycji. Ludzie z bronia z Krainy Piekiel mieli pomoc Wedrowcom w przetrwaniu starcia z Wampyrami. Dzieki Grymasowi Nathan wiedzial o wszystkim, co dzialo sie w Krainie Gwiazd, w gorach i na rowninach. Chociaz swiecilo slonce, Devetaki wyslala nowych obserwatorow na posterunki zbombardowane przez Wrana. Ponadto rozstawila ludzi i stwory w wybranych miejscach na zachod od wielkiej przeleczy. Lecac tuz nad ziemia, odnalezli liczne jaskinie trogow i przyczaili sie w nich. Byla to naturalnie czesc przygotowan do ataku na ostatnie zamczysko, ale Nekroskop martwil sie o dostep do Bramy w przypadku, gdyby Wampyry obozowaly w jej poblizu. W koncu Nathan wzial Traska na strone i powiedzial: - Ben, mysle, ze nie mozecie mi juz tutaj wiecej pomoc. Sadze, ze to dobry pomysl, zeby was stad wydostac, poki istnieje taka mozliwosc. Moge poprosic Grymasa, zeby wyslal ze dwa wilki, ktore sprawdza jak sie przedstawia sytuacja w sasiedztwie Bramy. Jesli droga bedzie wolna, przerzuce ciebie, Zek i reszte Ziemian tak blisko Bramy, jak to mozliwe i wrocicie do swojego swiata. -A co z toba? - Zapytal Trask. - Zostaly nam jeszcze dwa dni. Dni Krainy Slonca. Dopiero wtedy Turczin wysadzi Perchorsk w powietrze. Ponadto im dluzej tu zostaniemy, tym lepiej, bo Zek i Ian musza skorzystac z przejscia w Rumunii. -Devetaki moze zablokowac wam przejscie - wyjasnil Nathan. - Lordowie i ladies wiedza juz, kim jestem! Trask pokrecil glowa, - Rozmawialismy o tym, jak dlugo tu bedziemy i jestesmy tego samego zdania. Jezeli tylko na cos sie przydamy, to chcemy zostac. Chodzi o nas wszystkich; wlacznie z Johnem Carlingiem, Jimem Bentleyem i Orsonem Sangsterem. Oni sa w porzadku i potrafia poslugiwac sie bronia. -O, nie. - Sprzeciwil sie Nathan. - Przynajmniej jesli chodzi o tych trzech ostatnich. Nie znalezli sie tutaj z wlasnej... hm, nienawidze wyrazac sie jak Wampyr, ale nie przybyli tutaj "z wlasnej woli". Nie mieli wyjscia. Teraz wroca z powrotem i skonczmy na tym dyskusje. -Nie mysl, ze tak latwo sobie z nami poradzisz - Trask wysunal do przodu szczeke, co wyrazalo jego upor. - Ja, Zek, Chung, Goodly i Anna Maria jestesmy esperami. Potrzebujesz nas. Na Ziemi stanowilismy zespol, a ty nam pomagales. I tutaj tez dzialamy jako zespol. Zostaniemy do czasu, kiedy naprawde bedziemy zmuszeni wracac! -Nawet, jak bedzie za pozno? -Tak, jesli tak sie stanie. Nie sadze jednak, ze tak bedzie. W koncu jestes synem Harry'ego Keogha, prawda? -Czy to wzmacnia twoja wiare w przyszlosc? Przeciez Wampyry go zabily. Niespodziewanie pojawila sie Zek. Wygladala jak zwykle pieknie, ale trzymala dlonie przy skroniach. Tuz za nia nadszedl David Chung. -Nathan - powiedziala dochodzac do nich. - Jestes obserwowany! Dolaczyl do nich David Chung i dodal: - Przechwycilem sygnal lokalizacyjny od kogos, kogo wszedzie rozpoznam. Ostatni raz spotkalem sie z nim na zachod od Uralu, kiedy wyciagalismy cie z rak Rosjan. To Aleksy Jefros! -Nathan pokiwal glowa. -Tak, niewolnik Devetaki. Jakos mnie to nie dziwi. Widzielismy ich razem na przeleczy. -Tylko, ze jego talent znacznie sie poprawil - zauwazyl Chung. - Moze wlaczac i wylaczac zmysl lokalizacji w mgnieniu oka! Wyczuwalem od pewnego czasu lokalizatora, ale ciagle mi sie wymykal. -Zostal wampirem - wyjasnil Nathan. - Takie zdolnosci wzmagaja sie nawet na poziomie podrzednego niewolnika. Po chwili poszli odszukac Goodly'ego. Nathan natychmiast wyjasnil, o co mu chodzi, a prekognita w pelni sie z nim zgodzil. -Grotolazi nie biora w tym udzialu - stwierdzil pewnym siebie glosem. - Praktycznie od teraz juz ich nie widze. -To wszystko? -Nie widze wyraznie, ale ide razem z toba do Bramy. Acha, i Grymas tez. -Widzisz to? -Tak i jestem gotowy. - Co oznaczalo, ze musieli wyruszac natychmiast! Zek poszla powiedziec Carlingowi i pozostalym grotolazom, zeby sie przygotowali, a Nathan zawolal Grymasa. Wielki wilk przybiegl z wywieszonym jezykiem. Dlaczego ja?, zapytal. Tak zostalo przewidziane, odparl Nathan. No dobra. Chcialbym zobaczyc jeszcze raz to miejsce. Brame do Krainy Piekiel? Tak, ale bardziej to drugie. Miejsce pomiedzy! Kontinuum Mobiusa? Dlaczego? Zeby zweszyc kierunki! Zerkajac na grotolazow, Nathan wykonal szybki skok w poblize Bramy, jakies sto jardow od niej. Wyczuwal odpychajaca sile swiecacej polkuli, ktora wyginala jego drzwi. Byl tam bardzo krotko, zrobil przeglad okolicy. Wszedzie wyczuwal Wampyry, ale zaden z nich nie byl na tyle blisko, zeby stanowic zagrozenie. Wiedzial jednak, ze sprawy zmieniaja sie blyskawicznie i postanowil nie odwlekac, ani na chwile. Pozegnania z grotolazami. Zek przyszykowala dla Grymasa obroze z linki, ktora absolutnie nie spodobala sie wilkowi. Bylo to jednak pomocne w podrozy przez Kontinuum. Nathan chwycil obroze Grymasa i przeprowadzil Carlinga, Bentleya, Sangstera i Goodly'ego przez drzwi Mobiusa. Mezczyzni byli juz przyzwyczajeni do korzystania z tej drogi. Prawie biegiem opuscili drzwi w poblizu Bramy. Po chwili Nathan i Goodly widzieli, jak w oslepiajacym blasku Bramy trzy postacie machaja im rekami na pozegnanie. Prawie natychmiast potem ich sylwetki zniknely. Mieli przekazac Turczinowi oraz Wydzialowi E, ze pozostali ludzie wkrotce przejda Bramami w Perchorsku i w Radujevacu. -Sa prawie w domu - westchnal Nathan i spojrzal na Goodly'ego. Ale prekognita chwial sie na nogach, co z pewnoscia nie bylo efektem wyjscia z Kontinuum Mobiusa! -Co sie stalo? - Zapytal z troska w glosie Nathan. -Za chwile mi przejdzie - powiedzial Goodly, prostujac cialo. Grymas niczego nie zauwazyl. Wciaz byl zafascynowany Brama i zadziwiajacym zniknieciem trzech mezczyzn. Patrzyl w tamtym kierunku z nastawionymi uszami i lekko przekrzywiona glowa. Znikneli, odezwal sie. W swiecie ojca mojego ojca. Tylko, ze... to nie jest jedyna droga! To stwierdzenie zaintrygowalo Nathana, ale: Nie mozemy tu dluzej przebywac, zwrocil sie do wilka. Ten Ktory Sledzi moze mnie znalezc i Wampyry dowiedza sie o naszych planach. Nie mozemy do tego dopuscic. Nathaaan! Kolejne glosy nawiedzily jego umysl. Glosy Pradawnych Tyrow, ktorzy przemawiali z grobowca znajdujacego sie na spalonej pustyni. Natychmiast rozpoznal pierwszy z nich: ogrodnik Tharkel, poruszony jak jeszcze nigdy mu sie to nie zdarzylo. Nathan, znowu mialem sen, i... ty byles w tym miejscu! Tak, odpowiedzial, jestem tutaj. O, nie!, gwaltownie zaprzeczyl Tharkel. Chodzi mi o to, ze byles na miejscu fontanny! Fontanny swiatla? Bramy do Krainy Piekiel? Czy tylko o to chodzilo? Ale zanim Nathan zdazyl zapytac lub jakos to skomentowac: Nekroskopie!, tym razem byl to Ethloi, ktory byl rownie podekscytowany. Przez chwile nie mysl o fontannie Tharkela - chyba, ze bedzie ona oznaczac strumien - stoisz dokladnie w miejscu gdzie ma zrodlo! Zrodlo czego? Nathan nie mogl stac w tym miejscu ani chwili dluzej, a jego frustracja wzmagala sie. W miejscu, w ktorym wlasnie teraz stoisz, jest brzeg jeziora! A u twoich stop widze morze gwiazd! A posrodku oslepiajacy wybuch slonca! -Wybuch slonca? - Powtorzyl glosno, zdumiony Nathan. - Jezioro? Morze gwiazd? -Tak - potwierdzil jego slowa Goodly. Odkrycie sensu tych zagadkowych stwierdzen musialo jeszcze poczekac. Trzeba bylo szybko zmienic miejsce pobytu. Jednak po drodze: Tam, wujku!, telepatyczny glos Grymasa zamienil sie w szept. Co znowu?, spytal Nathan. Nie czujesz ich? Kierunkow? Jakich kierunkow? Dokad? Do... innych miejsc. Ale do jednego w szczegolnosci. Do swiata twojego ojca, Nathanie... do swiata Harry'ego Mieszkanca! To moglo miec jakis sens. W koncu Grymas byl jego synem, zas Mieszkaniec potrafil podrozowac pomiedzy swiatami, nie korzystajac ani z Bramy w Perchorsku, ani w Radujevacu. W jego czasach nawet nie bylo Bramy w Perchorsku, zas Brama w Radujevacu byla ukryta przed ludzmi. Mozesz wskazac mi, gdzie to jest? To... tam! (Nathan odebral to, jak wskazanie kierunku, ale we wskazanym miejscu nie bylo niczego, jedynie pustka Kontinuum.) Tylko, ze nie prowadzi tam zadna droga! Grymas odczuwal strach, zagubienie, dezorientacje i niewygode zarazem. Byly to tak potezne wrazenia, ze zaczynal mocno cierpiec. Nathan wiedzial, ze poki co i tak nie znajda odpowiedzi na jego pytania. Zalujac, ze nie moga sie niczego wiecej dowiedziec, Nathan otworzyl drzwi wiodace do obozowiska Cyganow. Na miejscu natychmiast zwrocil sie z pytaniem do Goodly'ego: - O co w tym wszystkim chodzilo? Co poczules, kiedy bylismy w Krainie Gwiazd? -A co ty poczules? - Odparl Goodly pytaniem na pytanie. -Czyzbys tak sie obawial przyszlosci, ze nie potrafisz odpowiedziec na proste pytanie? - Nathan zaczynal denerwowac sie. -Tak - odpowiedzial Goodly. - Czasami boje sie. Nie boje sie wiedzy o tym, co moze sie wydarzyc, ale lekam sie, ze tego nie rozumiem. Nathan slyszal juz wczesniej to wytlumaczenie. -Cos jednak zobaczyles. Cos z przyszlosci, prawda? -Widzialem i poczulem... cos dziwnego. -Swiat sie obracal? Woda sie przelewala? Pomiedzy swiatami plynela rzeka? Ogrody na pustyni? -Tak. Ale to jeszcze nic pewnego. Jedyna pewna rzecza jest to, ze nie przeniesiesz nas w poblize Bramy. Przynajmniej nie stanie sie to do chwili, kiedy wszystko sie skonczy. -Skad o tym wiesz? -Poniewaz to widzialem i tylko tego jestem pewien. Kiedy nadejdzie koniec, bedziemy wszyscy razem. - Oczy Goodly'ego patrzyly gdzies w dal, byly zamglone jak rzeka w sloneczny poranek, jakby wpatrywaly sie w cos nieznanego i niepoznawalnego. -Kiedy? - Nekroskop czul, ze wlosy staja mu deba, a ciarki przechodza po karku. -Wkrotce - odpowiedzial Goodly. -Czy bylo ciemno, czy jasno? Noc, czy dzien? -To byla noc - odpowiedzial Goodly wzdychajac. - A jednoczesnie bylo jakby rano! Wiem, ze trudno w to uwierzyc, ale nie masz innego wyjscia. Jedyne, co moge powiedziec to, ze nie da sie oszukac przyszlosci. -Nie mam zamiaru nazywac cie tchorzem - upieral sie Nathan - ale o niektorych rzeczach musimy dowiedziec sie wiecej. -Na przyklad, o czym? -Jesli o czyms bedziemy ostrzezeni, to zdazymy sie na to przygotowac. Mozesz mi pomoc, wlasciwie to tylko ty jestes w stanie mi pomoc. Mozesz tez nic nie robic, to juz zalezy od ciebie. -Wybierasz sie... tam? - Prekognita cofnal sie o krok. -I chcialbym, zebys wybral sie razem ze mna - potwierdzil Nathan. - Nie wiem, co zobacze, ani tym bardziej, czy cos z tego zrozumiem. Ale jest cos pomiedzy toba a przyszloscia, wiec moze... -...ale ja nie wiem - powiedzial Goodly. - Poza tym, czy wyniknie z tego cos dobrego? Nie jestes w stanie zmaterializowac sie w przyszlosci. -Ale tez nie ma nic do stracenia. Goodly rozluznil sie, wzruszyl ramionami i powiedzial: -No dobra, pojde z toba - westchnal ciezko, dodajac: -Nawet nie wiesz, jaka to dla mnie byla pokusa i jak musialem sam ze soba walczyc, zeby nie poprosic cie o to! -Co? Przeciez to ty zawsze... - Nathan nie mogl otrzasnac sie ze zdumienia. Jakby nie bylo juz nic do dodania, Nathan zaczal wywolywac drzwi Mobiusa, ale w tej samej chwili nadszedl Ben Trask. -Co slychac? - Spytal zdawkowo, po czym spojrzal na ich twarze i zauwazyl, ze rzeczywiscie "slychac" cos waznego. -Wyruszamy przyjrzec sie czemus - odpowiedzial Nathan, zanim Goodly zdazyl otworzyc usta. -Czy to jest rozsadne? - Spytal Trask, jak zwykle domyslajac sie prawdy. -Nie. - Obaj pokrecili glowami. - Ale musimy sie dowiedziec - dodal Nathan. Jak sie okazalo, Trask tez chcial wiedziec... W Kontinuum Goodly przez chwile byl pod wplywem paniki, kiedy poczul jak Nathan porusza sie w kierunku drzwi, prowadzacych do przyszlosci. Bylo to dziwne wrazenie, w zwyczajnej czasoprzestrzeni potrafil wyczuc przyszlosc, ale w tym miejscu, bedac tak blisko niej, stawalo sie to niemozliwe! Zapewne dlatego, ze przyszlosc wspolistniala tutaj z terazniejszoscia i przeszloscia. W tym miejscu laczyly sie wszystkie miejsca i czasy. Jak wrocimy?, spytal Nathana. Wzdluz niebieskich linii zycia, one oznaczaja nasz los! Kiedy obejrzymy to, co chcemy zobaczyc, o ile jest tam w ogole cos do zobaczenia, to wrocimy ich sladem. Goodly stojac w drzwiach do przyszlosci odczuwal cieplo pomimo tego, ze swiatlo bijace z drzwi bylo niebieskie. Nie bylo to cieplo wywolane temperatura, ale... po prostu cieplo. Wiedzial, ze bylo to cieplo zycia. Kiedy stal, czy raczej byl zawieszony w metafizycznej pustce, neonowe swiatlo wydostawalo sie z niego i z Nathana i rozciagalo sie daleko w przyszlosc. Za drzwiami czasu byla przyszlosc: chaos tysiecy niebieskich linii zmierzajacych ku zamglonym horyzontom jutra. Oprocz obrazu mozna bylo takze uslyszec dzwiek, ktory rodzil sie z niesamowitej intensywnosci wizji; anielski chor wspolnego, nieprzerwanego Achhhhhhhl Ale za drzwiami nie wszystko bylo anielskie. Pomiedzy neonowo niebieskimi liniami byly takze linie szkarlatne (a takze zielone, a nawet zlote!). Poniewaz byla to przyszlosc Kariny Gwiazd i Krainy Slonca, to najwyrazniej wampiry tez mialy swoja przyszlosc. Wampyry!, powiedzial Goodly mocno chwytajac sie Nathana w chwili, gdy ten ruszyl ku przyszlosci. Te czerwone linie oznaczaja Wampyry! Tak, odpowiedzial Nathan. Zielone to trogi, a zlote... zapewne Tyrowie! Na pewno, przeciez nasza przyszlosc ulegla splataniu. Pedzili strumieniem czasu; niebieskie linie ciemnialy i gasly (albo co gorsza, czerwienialy), kiedy ludzie umierali lub byli przemieniani. A jednak byla nadzieja, poniewaz inne linie pojawialy sie znikad i rozblyskaly niebieskim swiatlem, gdy rodzili sie ludzie. Czerwone linie zblizaly sie, oddalaly, zblizaly ponownie. Nie mialo to zadnego sensu, oprocz wrazenia nadchodzacych zmagan. Szkarlatne linie zblizyly sie do siebie i byly bardzo blisko, ale w tej samej chwili: Nathan gwaltownie zatrzymal sie. Nagle zobaczyli, ze w przyszlosc biegnie tylko jedna linia, poniewaz linia Nathana sie skonczyla! Za ich plecami obie linie wracaly do terazniejszosci, ale przed nimi ciagnela sie dalej wylacznie linia Goodly'ego. Mieli wrazenie, ze znalezli sie na skraju przepasci i bylo to na tyle wyrazne, ze Goodly krzyknal: - TRZYMAJ SIE! - Jego slowa zabrzmialy jak potezny loskot. Nathan odpowiedzial w mysli: Tu nie chodzi o to, zeby sie trzymac. Nie moglbym tego zrobic, bo ta linia jest czescia mnie. I tutaj jest wlasnie koniec. Goodly zamilkl, po czym odwrocili sie plecami od miejsca oznaczajacego koniec Nathana i nic nie mowiac, wrocili. W obozie Nathan zamknal sie w sobie jeszcze bardziej niz zwykle. Ani Misha, ani nikt inny nie mogl dowiedziec sie, co mu sie stalo. Jednak w miare jak slonce znizalo bieg, a cienie na ziemi wydluzaly sie, powoli wracala mu chec do dzialania. Zdazyl jeszcze porozmawiac przez chwile z Thikkoulem Astrologiem, ktory przypomnial mu: Mozemy wiedziec jedynie, co sie stanie, ale nie wiemy, w jaki sposob sie to stanie, ani co bedzie pozniej. Nadzieja jest wieczna, a przynajmniej jej okruchy. Jesli nawet Nekroskop nie mogl ocalic siebie, to byli jeszcze przyjaciele i ci, ktorych obdarzyl miloscia oraz Cyganie - ludzie, ktorzy powinni przetrwac. Takze jego bratanek, wilk Grymas, podszedl do niego mowiac: Wsrod Wampyrow widac juz przygotowania. Zanim slonce zupelnie zajdzie, rozpoczna sie wojny krwi! Nadszedl czas, zeby przeniesc Wedrowcow w bezpieczne miejsce. Trzeba to bylo zrobic szybko, poniewaz Nathan nie potrafil przewidziec, ile bedzie miec czasu pozniej - o ile bedzie dla niego jakies "pozniej". Zadanie zajelo troche wiecej czasu niz sadzil, ale w koncu wszyscy Cyganie znalezli sie w bezpiecznych kryjowkach wsrod Tyrow. Nathan pomyslal, ze warto by takze przeniesc swoich przyjaciol z Ziemi. Ale zgodnie z przypuszczeniami esperowie upierali sie przy swoim: chcieli zostac z Nekroskopem. Jedynym wyjatkiem byla Anna Maria English; na prosbe Andreia Romani udala sie z nim do sanktuarium Tyrow. -Jest tyle opuszczonych dzieci - powiedzial - a ty jestes tak dobra i potrafisz sie nimi zaopiekowac. Jego slowa byly przekonujace, ale oprocz nich bylo jeszcze cos rownie waznego. Anna Maria wiedziala, ze Andreiowi na niej zalezy, ze po raz pierwszy w zyciu ktos jej pragnal. Z odleglych gor nadeszla kolejna wiadomosc: Wampyrzy lordowie pod dowodztwem Devetaki startuja do ataku na ostatnie zamczysko! Nathan uslyszal ten przekaz i Grymas wcale nie musial mu mowic ze: Wujku, zaczelo sie... Godzine wczesniej Wran i Nestor opuscili Wiezyce Gniewu i skierowali sie na poludniowy zachod. Ciagneli za soba bestie gazowa, ktora zamierzali spuscic na najdalej wysuniety na zachod posterunek Devetaki. Ale nie tylko to bylo ich planem i kazdy z nich domyslal sie, ze zamierzaja zrobic cos jeszcze. Uciekasz, co?, bardziej stwierdzil, niz zapytal Wran Nestor pokrecil glowa. To moja ostatnia szansa, zeby wyrownac bardzo stare porachunki. Ty powinienes mnie zrozumiec najlepiej. Kiedys sam wyrownales rachunki. To sprawa... honoru. Zdradzono mnie i jesli mam umrzec, to wole to zrobic ze swiadomoscia, ze zdrajca zginie przede mna! Patrzac na ciebie wydaje mi sie, ze ty faktycznie uciekasz. To do ciebie nie podobne. Czy to tchorzostwo? Gdyby to byl Gorvi, to co innego, ale ty? Na pewno wiesz, ze nie jestem tchorzem, ale nie jestem tez glupcem! Nie jestem tez szalony, jak sadza niektorzy. Niestety z moim bratem jest odwrotnie. Jego moc jest coraz wieksza i jednoczesnie jest coraz bardziej szalony. Bez wzgledu na los ostatniego zamczyska, predzej czy pozniej Spiro zechce mnie zabic. I z jego morderczym okiem raczej mu sie to uda! Co zamierzasz? Jako pierwszy lord Wampyrow bede dzialac na wlasna reke. Ziemie na zachod stad nie zostaly jeszcze przez nas zbadane. Ukryje sie, dopoki wszystko sie nie uspokoi, a potem sie rozejrze. Moze Spiro zginie w walce. Mam nadzieje, bo to oszczedzi mi klopotow! Jezeli chodzi o klopoty, odpowiedzial Nestor, to wlasnie sa przed nami! Zauwazylem, powiedzial Wran. Jestes gotow? W odpowiedzi Nestor machnal bola zrobiona z krzemienia i zelaza. "Klopotem" byl niewielki wojownik, ktory wlasnie wystartowal z podobnego do krateru zaglebienia terenu na rowninach. Do wzgorz Krainy Gwiazd bylo okolo dwoch mil. Na dole garstka niewolnikow gestykulowala, wskazywala palcami na zblizajace sie zagrozenie. Czesc z nich zaczela szukac kryjowek, a niektorzy wdrapywali sie na lotniaki. Wojownik byl juz na ich wysokosci i kierowal sie na Wrana. Wranowi ciezko bylo manewrowac lotniakiem holujac jednoczesnie bestie gazowa. Udalo mu sie jednak odwrocic wierzchowca, dzieki czemu wojownik trafil go kolcami w skrzydlo, a nie w bok. Wran starajac utrzymac sie w siodle, rzucil zakonczona hakami bola trafiajac wojownika w pecherze gazowe i rozrywajac dwa z nich na lewym boku. Brawo! Mruknal Nestor i rzucil swoja bola. Wojownik tracac gazy staral sie utrzymac rownowage, ale uciekajacy gaz mieszal sie z powietrzem i wytwarzal metan. Kiedy bola Nestora trafila w cel, skrzesala iskry o pancerz wojownika... ...Co wywolalo wielkie: buuuuum! i wojownik stanal w plomieniach od glowy az do ogona. Ryczac z bolu i wscieklosci probowal jeszcze w samobojczym ataku trafic swych przesladowcow, ale zanim zdolal ich dosiegnac, wybuchly kolejne pecherze gazowe i runal na dol. Po chwili bezladnego spadania uderzyl w ziemie, rozpryskujac dookola siebie dymiace odlamki i karmazynowa ulewe! Dwa lotniaki, ktore zdazyly wystartowac, uciekaly najszybciej jak mogly, a trzeci, bez jezdzca, lecial nisko. Uciekajacy jezdzcy byli niewolnikami i wiedzieli, ze w walce z prawdziwymi lordami nie mieli zadnych szans. Powodzenia, rzekl Nestor odcinajac ciagnieta bestie gazowa Wrana, ktora dolaczyla do bestii w locie ku ziemi. W samym srodku zaglebienia, pomiedzy kilkoma glazami, wampiry rozciagnely skore na rusztowaniu z kosci. Bylo to czasowe schronienie przed promieniami slonca. Wygladalo na to, ze dwoch niewolnikow ukrywalo sie pod tym zadaszeniem. Tym sie nie powiedzie!, zasmial sie Wran, spuszczajac na dol bole zakonczona siatka pelna hakow i krzemieni. Po chwili nastapily dwa wybuchy i lordowie byli zadowoleni z faktu, ze znajdowali sie tak wysoko. Do gory uniosly sie dwa kleby dymu i prad goracego powietrza. W dole powstal podwojny krater. Na boki polecialy odlamki skal. Plonacy lotniak spadl do krateru, ktory zamienil sie w stos pogrzebowy. Nie bylo widac zadnych oznak zycia. Nestor i Wran rozdzielili sie. Ruszam na zachod, powiedzial Wran. Nie zapomne o tobie. Ktoz moglby przewidziec wszystko, co wydarzylo sie od czasu, gdy pojmalem cie w Krainie Gwiazd? Mialem zamiar cie zabic, odparl zimno Nestor. Za sposob inicjacji. Wiem. Wran przekrzywil glowe. Kto wie? W koncu zawsze jest jakies jutro. Nie dla mnie, rzekl Nestor. No, to nie zycze ci powodzenia. Masz racje. Po co klamac? Wran rozesmial sie i przyspieszyl lotu. Niezle sobie radziles, jak na dupka z Krainy Slonca! Nestor nic nie odpowiedzial, tylko skierowal lotniaka na wyzyny gorujace nad Siedliskiem... W starciu z wojownikiem wierzchowiec Wrana odniosl obrazenia. Nie byly to powazne rany, ale trzeba bylo sie im przyjrzec, byc moze opatrzyc je i dac lotniakowi godzine albo dwie odpoczynku. Zostawiajac za soba obie szykujace sie do boju armie, Wran nie widzial zadnego niebezpieczenstwa w ladowaniu w gorach o dziesiec mil od Siedliska. Ale mylil sie. Nieopodal w jaskini ktos mieszkal. Ktos, kto nienawidzil Wrana ze wszystkich sil. W zasadzie bylo ich dwoje, samiec i samica (o ile mozna mowic o roznicach plciowych wsrod Wampyrow). Ale to on kierowal. Zas nim kierowala nieumarla chec zemsty! Vasagi nie mogl uwierzyc w swoje szczescie. Od dwu i pol roku marzyl tylko o tym, zeby dopasc Wrana. I teraz marzenie sie spelnialo. Cala sila swego mentalizmu zablokowal pelen zadzy natlok mysli, szedl kryjac sie w cieniu i w zasadzie stal sie cieniem. Niezauwazony stanal przy nie podejrzewajacym niczego Wranie. Po chwili odkryl umysl, mowiac: Niczego sie nie nauczyles. Uzdolniony stwor moze niedostrzegalnie podejsc do ciebie na odleglosc strzalu. Tylko, ze tym razem nie jest to jakis glupi Cygan! Byc moze Wran zdrzemnal sie, albo zamyslil sie. Kiedy jednak dotarla do niego wiadomosc od Vasagiego, natychmiast siegnal do pasa po rekawice. Ale nie bylo jej przy pasie! Wisiala u siodla chrapiacego lotniaka! Podskoczyl gwaltownie, ale dluga, szponiasta dlon zlapala go za ramie i bez trudu zatrzymala w miejscu. Wpatrywaly sie w niego czerwone oczy drapieznika. Chcial wstac, ale w tym momencie po prawej strome pojawila sie druga postac. -Co to? Kto to...? - Zacharczal. Ale wraz z pytaniem nadeszla odpowiedz. Wiedzial tez, ze niemozliwe stalo sie realne. Wiedzial, ze ten, ktory go chwycil, umarl prawdziwa smiercia, a jednoczesnie stal nad nim i usmiechal sie. Co prawda twarz byla niewidoczna, ale poznal to po stanie jego umyslu. Usmiech byl tak potworny, ze pierzchnelyby przed nim nawet najstraszniejsze koszmary! Vasagi! Wran odpowiedzial na wlasne pytanie tuz przed tym, jak samica z calej sily walnela go sporym kamieniem w czubek glowy... Devetaki wyslala w odstepie dziesieciu minut dwie wielkie fale atakujacych. Jednoczesnie w gorach pozostaly w odwodzie sily, ktorymi pozniej mial pokierowac Aleksy Jefros. Trzy mile z przodu lecial samotny jezdziec na lotniaku. Jego zadaniem bylo negocjowac z oblezonymi. Podlecial blisko odbijajacych ostatnie promienie slonca wiezyczek Iglicy Gniewu i oczekiwal na kontakt. Na balkon wyszla Gniewica i zawolala: Tak predko ci do smierci? Zle mnie zrozumialas, lady. Niewolnik byl wystraszony, ale dobrze nauczyl sie roli. Lady Devetaki wyslala mnie, zeby porozmawiac. Nie moge tu dlugo przebywac, poniewaz cala armia czeka na to, co powiesz, pani. Jesli Devetaki chce rozmawiac, odpowiedziala Gniewica, to niech sie tu sama pojawi. Niech przyleci do mnie ze swojej wlasnej woli. Zna mnie i wie, ze nic jej nie grozi. Ale niewolnik pokrecil glowa. Nie jest w zwyczaju zdobywcy rozmawiac z pokonanym! Lady Devetaki chce sie dowiedziec, co zyska za to, ze pozwoli wam zyc. Twoja pani kaze mi sie poddac, a potem zetnie mi glowe! Chce uniknac walki, poniewaz boi sie naszych sil! Jesli Devetaki ma na tyle odwagi, to niech tu przybedzie. W Wiezycy Gniewu nic mi nie grozi. Niewolnik prawie niedostrzegalnie wzruszyl ramionami i bezczelnie odpowiedzial: Jestes tylko jedna z kilku rebeliantow, pani... Kazano mi porozmawiac ze wszystkimi. Jego lotniak zaczal zlatywac w dol i zatrzymal sie na poziomie Suckscaru. Gniewica widziala, jak Nestor wylatuje z Wranem i wiedziala, ze nie wrocil (wiedziala tez, ze jesli Wran nie wroci w najblizszym czasie, to rowniez na niego nie mozna liczyc), zastanawiala sie, na ile jest przygotowany jego dwor do odparcia ataku. To co uslyszala, uspokoilo ja. Poslaniec Devetaki zawolal do Zahara - prawej reki Nestora, ktory pojawil sie w wielkim oknie. -Hej, poruczniku! W imieniu dowodcy armii ze wschodu chce rozmawiac z twoim panem. Dowodca jest lady Devetaki Czaszkolica i jestem pewien, ze wiesz, o kogo chodzi. -Lady? - Krzyknal Zahar. - Szybko ja tutaj przyprowadz! Moj pan, lord Nestor Nienawistnik, potezny nekromanta, ponad zwloki przedklada tylko jedno - dobre ruchanie! Ponadto najbardziej lubi rznac ladies, ktore sa dowodcami! -Niestety, tym razem mu sie nie poszczesci - odpowiedzial niewolnik, ktoremu latwiej bylo rozmawiac z porucznikiem, niz z prawdziwym lordem (lub lady). - Nie na darmo nazywaja Devetaki "dziewica". Jesli lord ma jeszcze jakies preferencje, to lady moze mu znalezc dobrze natluszczona lance, na ktorej bedzie sobie mogl usiasc! -Spieprzaj - powiedzial mu Zahar. - Czekam na wrogow i nie chce tracic czasu na smierdzieli. -Poddaj swoj dwor i zachowaj zycie! - Zaproponowal niewolnik. -Spierdalaj stad, smieciu! - Warknal Zahar. Poltorej mili na poludnie od wiezycy zbieraly sie ciemne, sztormowe chmury. Gniewica wiedziala jednak, ze to nie chmury, ale zatloczone niebo. Z miejsca gdzie stala, na skraju glownego ladowiska, dwa zakrzywione fronty wygladaly jak kosa przecinajaca niebo! W miedzyczasie poslaniec zlecial na poziom Oblakanczego Dworu i zawolal do Spira: -Lordzie! Lady Devetaki wzywa cie do poddania. Poddaj swoj dwor, a zachowasz swe marne zycie! -Poniewaz jak dotad nie napotkal zadnych klopotow, byl coraz pewniejszy siebie. A przynajmniej na tyle pewny, na ile mogl... Czy twoja lady utrzymuje z toba kontakt? Spiro wyslal pytanie wprost do wampirzego umyslu niewolnika. Czy jej mysl jest teraz obecna w tobie? Tak, panie, odparl poslaniec. To ona mna kieruje. To powiedz jej, ze, Spiro pociagnal nosem, Spiro Zabojczooki odziedziczyl oko po ojcu. A jesli by nie wierzyla, to przedstawiam dowod! Przykucnal, spojrzal z nienawiscia w oczach, po czym wyslal zabojstwo, czysta energie smierci, wprost ze strasznego oka. Niewolnik i lotniak nawet nie zauwazyli, co w nich trafilo! Lotniak zwinal sie, zdezintegrowal i zamienil w popiol, a poslaniec eksplodowal od srodka, jakby go ktos rozkroil nozem od krocza do ust tak, ze jego wnetrznosci rozprysly sie w powietrzu, a wypatroszony korpus opadl na dol. W Iglicy Gniewu lady westchnela i pomyslala: I to by bylo na tyle. Czas zajac sie powaznymi sprawami. II Atak na wiezyce - Na pustyni Devetaki trzymala sie z tylu i dowodzila natarciem. Jej lotniak byl potezna konstrukcja wykonana z kilku ludzi, porozciaganych i powyginanych, przetworzonych i przeksztalconych, zaprojektowanych w magmie kadzi Dworu Masek w Turgosheim. Stwor skladal sie z miesni, pneumatycznych kosci i elastycznej chrzastki, przede wszystkim byl jednak skrzydlem.Na dlugim siodle, przyczepiony niczym pijawka, siedzial Aleksy Jefros, ktory dzieki wyostrzonym zmyslom lokalizacyjnym staral sie wykryc miejsca, gdzie zgrupowano najwiecej ludzi i potworow. Dzieki wiadomosciom przekazywanym przez Jefrosa, Devetaki uzyskiwala dokladne dane i mogla wysylac telepatyczne rozkazy do poszczegolnych oddzialow. Devetaki odczytywala mysli obroncow, a Jefros skupial sie na odnajdywaniu najslabszych punktow w systemie obronnym ostatniego zamczyska. Tych slabych miejsc bylo dosc sporo. W Suckscarze brakowalo lorda, a na najnizszym poziomie ludzie nie mieli zbyt wielkiej ochoty na walke. Devetaki nie mogla wiedziec, ze Gorvi Przechera zdolal juz uciec podziemnym strumieniem, odkrytym przez niego juz pierwszej nocy po zajeciu dworu - trzy i pol roku temu. Tunel byl niewatpliwie droga ewakuacyjna pozostala po wczesniejszych mieszkancach. Dawniej w Krainie Gwiazd bylo sporo wojen krwi. Gorvi wyszedl na powierzchnie dobra mile na polnocny zachod od Wiezycy Gniewu. Wyjscie znajdowalo sie posrod rumowiska, w cieniu ruin zawalonego zamczyska, gdzie czekal na niego dobrze odzywiony lotniak. Przechera lecial nisko nad ziemia, kierujac sie na wschod i oddalajac sie od klopotow. Mial zamiar wrocic do Turgosheim i sprawdzic, co sie tam zmienilo. Jezeli chodzi o pozostalych rebeliantow, to zanikly mysli Wrana wraz z jego wsciekloscia. Jednak nienawisc jego brata pokrywala z nawiazka nieobecnosc Wrana. Zle oko Spiro Zabojczookiego nioslo zniszczenie, ale Oblakanczy Dwor nie byl obiektem ataku i najezdzcy skupili sie na pozostalych dworach. Na samej gorze znajdowala sie Gniewica, ktora miotala jadowite szyderstwa, glownie pod adresem Devetaki. Na trzecim poziomie byl dwor lunatycznego Cankera Psiego Syna. Z poczatku bylo go pelno na glownym ladowisku, gdzie razem ze swoimi "pupilami" odpieral sily najezdzcow, ale wraz ze wschodem ksiezyca wycofal sie do wnetrza dworu. Zaraz potem na tylach dworu zagrzmial ryk szalonych dzwiekow, a obroncy niewatpliwie zainspirowani ta oblakancza muzyka, podwoili swe wysilki! Ich zajadlosc byla tak wielka, ze na tym odcinku Devetaki zaczela ponosic powazne straty. Porucznicy, niewolnicy, wojownicy i niekonczacy sie strumien lotniakow startowal z licznych ladowisk niczym szerszenie z gniazda, ale same Wampyry nie wylatywaly. Wygladalo na to, ze uciekli, co tylko ulatwi zadanie Devetaki, poniewaz zalogi pozbawione przywodcow i nie poganiane przez nich, nie beda takie skore do obrony dworow. Ale wojna krwi byla i tak zazarta. Obroncy na niektorych poziomach zostali zmieceni, podczas gdy inne poziomy nie zostaly jeszcze zaatakowane. (W koncu po co za cene dobrej krwi atakowac od zewnatrz, skoro juz wkrotce droga wewnatrz wiezycy bedzie stala otworem?) Zdobyc Guilesump i przebic sie poziom wyzej do Oblakanczego Dworu. Zdobyc Suckscar i zaatakowac od gory Parszywy Dwor. W koncu po zajeciu Suckscaru i opanowaniu plaskiego dachu zamczyska, zdobyc Iglice Gniewu, gdzie czeka glowna nagroda: Gniewica! Devetaki szybowala na cieplych pradach powietrza ponad walczacymi, rozwazala rozne opcje i wskazywala najdogodniejsze podejscia dla swoich oddzialow. Jednak caly czas trzymala w odwodzie swoj wielki kontyngent (ktory uformowal druga fale natarcia). Jej poddani krazyli i oslaniali ja, kiedy Devetaki zataczala leniwie kola ponad wielka, wampyrza budowla, majac doskonaly przeglad wydarzen, rozgrywajacych sie na dole. Jednak trudno bylo dostrzec jakies szczegoly, a to dlatego, ze zbyt wiele dzialo sie na raz. Na przyklad na samym dole, na rowninie, ladowi wojownicy Gorviego dawno juz przestali rozrozniac kto swoj, a kto obcy. Kazdy, kto spadl z nieba, byl wrogiem. Niewolnicy, ktorzy nimi kierowali albo uciekli do Guilesump, albo nie zyli. Rownina wygladala, jakby jakis szalony malarz przy uzyciu gigantycznego pedzla pomalowal na czerwono szara, kamienista plaszczyzne! W tym krajobrazie smierci buszowali wojownicy, dobijajac rannych i pozerajac ich. W istocie wpadli w szal zabijania i nie bylo nikogo, kto moglby ich powstrzymac. Na niebie rozgrywaly sie okrutne sceny. Na dol spadaly krwawiace lotniaki z polamanymi skrzydlami, ich jezdzcy wypadali lub zeskakiwali z siodel natychmiast dostajac sie w paszcze oszalalych od wypitej krwi bestii. Powietrzni wojownicy z podpalonymi pecherzami gazowymi przelatywali przez niebo, rozswietlajac je jak gwiazdy. Co pewien czas ktorys z nich spadal na ziemie, rozpryskujac czerwone i czarne szczatki, dokladajac sie przez to do ogolnego zamieszania. Pierwsze linie obrony zostaly pokonane. Lord Tangiru oraz lord Eran Strup poprowadzili atak na Guilesump i wdarli sie do srodka! Doszli do samego centrum wiezycy, gdzie miescily sie studnie. Devetaki Czaszkolica ostrzegla ich, zeby nie zblizali sie do studni, ale lordowie dzialali teraz na wlasna reke i zastanawiali sie tylko nad tym, co by tu zniszczyc. Pocieli odnoza syfonidow, ktoredy plynela woda dla calej wiezycy, zatruli studnie szczynami, kneblaschem i srebrnym pylem, i ogolnie mowiac, zdewastowali cale miejsce. Eran Strup odniosl rany w starciu z wojownikiem (tym razem smiertelne), a Tangiru wpadl do dolu i polamal sobie kosci. Jednak nie byl to zwykly dol, ale pulapka, a znajdujace sie w pulapce rzeczy wykonaly swoja robote. Nikt nie nosil po nich zaloby, a ich porucznicy walczyli jeszcze zajadlej, poniewaz wiedzieli, ze awans na lorda musialo poprzedzic przebicie sie przez dolne poziomy Guilesump. Dwa pietra wyzej zdobyto Suckscar! Zahar, Grig i dwoch pomniejszych porucznikow musialo ustapic pod naporem rownoczesnego ataku szesciu wielkich wojownikow, ktorzy rozsiedli sie na ladowiskach oraz wypelnili cialami okna, kierujac wylot dysz napedowych do srodka dworu. Poparzeni lub zagazowani niewolnicy Nestora, musieli ustapic pola Hescie Herm, Lomowi Pokurczowi i Grigorowi Chutliwcowi, ktorzy opanowali ladowiska. Wkrotce wyladowal tam szwadron lotniakow i zaczela sie rzez oslabionych i oszolomionych obroncow. Niestety Grigor szukajac kobiet we dworze, napotkal jednego ze stworow Vasagiego. Stanal na czyms, co tylko wygladalo jak dywan. Stwor natychmiast owinal sie wokol Grigora i zaczal zalewac go sokami trawiennymi. Czesciowo strawiony Grigor zdolal sie uwolnic, ale tylko po to, by dostac sie w "objecia" blizniaczego potwora! Po krotkiej chwili ludzie Grigora odwineli stwora, ale to, co zostalo z Grigora, bylo juz tylko sterta grzechoczacych kosci. I taki byl koniec Chutliwca. Kiedy pozniej Devetaki o tym uslyszala, nie mogla sie powstrzymac od zalozenia usmiechnietej maski. Na dachu ostatniego zamczyska Wampyrow trwala krwawa bitwa. Plonace stwory dymily i zialy jezory ognia. Podloga ociekala krwia, wnetrznosciami i moczem. Ludzie i stwory Gniewicy walczyly wrecz z nacierajacymi silami Ursuli Tory. Wiezyca miala slabe punkty. Z Iglicy Gniewu bylo tylko kilka wyjsc na dach i Gniewica nie nadazala z posilkami. Kiedy trzeba sie bylo wycofac, wielu ludzi Gniewicy zginelo, spadajac z waskich schodow. Dach zostal zdobyty i zabezpieczony, ale oddzialy Ursuli zostaly zdziesiatkowane. Devetaki z satysfakcja zastapila poleglych swoimi ludzmi... Zaraz potem wyladowala na dachu, w rogu, gdzie nie toczyla sie walka. Zjadla serca trzech swiezo zabitych obroncow, nakarmila swojego wielkiego lotniaka, dala mu odpoczac i przesiadla sie na drugiego wierzchowca, po czym ponownie wzbila sie w powietrze. Kiedy byla na dachu, nie omieszkala zauwazyc srebrnej klatki wraz z urzadzeniem do jej podnoszenia. Pomyslala, ze ten sprzet bedzie bardzo przydatny... W szostej godzinie nocy padlo Gulesump i od razu wybuchl spor o to, kto powinien zajac miejsce lordow Erana i Tangiru. Dwoch porucznikow zaczelo ze soba walczyc. We dworze, ktory znajdowal sie wyzej, Spiro Zabojczooki zmeczyl sie juz bitwa. Byl wsciekly, to prawda, ale nie na tyle, na ile bylo to potrzebne. Jego moc slabla z kazdym wystrzalem z zabojczego oka. Ponadto byl juz pewien, ze Wran nie wroci. Jego brat albo nie zyl, albo uciekl i Spiro podejrzewal raczej to drugie. (Co wiecej, domyslal sie, ze wojna krwi nie byla jedynym powodem ucieczki Wrana!) Spiro byl jedynym lordem w ogromnym Oblakanczym Dworze. Nie mogl byc w kazdym miejscu, ponadto im czesciej korzystal z mocy zabojczego oka, tym slabsze bylo jego dzialanie. Postanowil poszukac przyszlosci dla siebie gdzie indziej. Domyslal sie, ze Wran jest juz w drodze do Turgosheim i chce sie dobrze przygotowac na powrot innych renegatow. Tak wiec Spiro wkrotce powroci... aby go ukarac za tchorzostwo w obliczu ataku wroga, za zdrade i dezercje! Spiro postanowil odpoczac przez godzine i rozmyslal nad przebiegiem wydarzen. Nastepnie osiodlal swojego najlepszego lotniaka, a takze lotniaka zapasowego i odlecial niesiony nocnym wiatrem. Do tego czasu opanowano juz Suckscar, a Lom i Hesta zauwazyli i rozpoznali Spira. Zaczeli leciec za nim. Devetaki zobaczyla poscig i znajac zagrozenie, nic o nim nie wspomniala. Ta dwojka dziwakow zawsze ja irytowala. Do poscigu dolaczylo jeszcze szesciu pomniejszych lordow, a kazdy wywijal bola ze lsniacymi hakami. Spiro zgromadzil koszmarna energie i umiescil ja za smiercionosnym okiem. Pochylil sie nisko w siodle, a wirujaca smierc przelatywala mu nad glowa. Predzej czy pozniej ktos go trafi, sciagnie z siodla i zrzuci na dol. Dosyc tego! Spial swego wierzchowca, zatrzymujac go prawie w miejscu i skupil wzrok na Lomie Pokurczu. Pod wplywem spojrzenia Lom zesztywnial i nawet nie mogl spojrzec w bok. Oko Spira mialo moc magnesu i panowalo nad jego wzrokiem. Po chwili Lom... wybuchl jak bomba! Szkarlatny prysznic rozlal sie dookola, a w tym samym czasie z kazdego otworu ciala w kazda strone wylatywaly wnetrznosci. Wygladalo to tak, jakby byl otoczonym cienka blona, pecherzykiem krwi w prozni, a ktorego otoczka w jednej chwili zniknela, przez co proznia wyssala wszystko na zewnatrz. -Ha! - Zawolal Spiro i szybko zamienil w popiol dwoch nizszych ranga lordow wraz z ich wierzchowcami. Nastepnie w zasiegu wzroku pojawila sie Hesta i nadeszla kolej na nia, czy tez na niego. Czy chcesz cos powiedziec przed smiercia?, zapytal w myslach Spiro. Nie strasz, tylko pokaz co potrafisz! Hesta byl/a niezdolna/y do odwrocenia wzroku. I Spiro pokazal. Rzucil sie glowa naprzod, jakby chcial nadac wiekszej predkosci mentalnemu pociskowi. Przez chwile oczy Hesty doslownie wyszly na zewnatrz czaszki, a on/a tuz przed smiercia krzyczal/a: - Sp...!Sp...! Coz to byla za smierc! Zadbane dlonie i kobiece stopy odpadly od konczyn, zas jej/jego glowa oderwala sie od szyi! Pozostal sam korpus, ktory przez chwile siedzial w siodle, po czym przechylil sie i polecial, koziolkujac w dol, w czern nocy, tryskajac krwia ze wszystkich pieciu otworow. Spiro uniosl sie w siodle, pomachal wielka piescia i omiotl groznym spojrzeniem pozostalych lordow. Ale ci nie mieli ochoty na walke. Spiro rozesmial sie i ruszyl na wschod. Za jego plecami wciaz trwal zaciety boj o Wiezyce Gniewu... W zawalonej jaskini Geoffrey Paxton pracowal jak szaleniec. Pokrwawionymi palcami z polamanymi paznokciami przesuwal kamienie i odpychal na bok glazy torujace droge na wolnosc. Zastanawial sie, dlaczego jeszcze sie nie zmeczyl i dlaczego dobrze widzi w kompletnej ciemnosci. Gdzies w glebi siebie dobrze wiedzial, dlaczego tak jest, a gdyby mial jeszcze jakies watpliwosci, to wszystko wyjasnial nieznany mu dotad glod i jeszcze bardziej niezwykle pragnienie. Zdziwienie i pytania powstawaly tylko w drobnej czesci, w tym co pozostalo w nim z czlowieka. Ze zdumieniem zauwazyl, ze zwykly glod moze dosc latwo zaspokoic... w jaskini lezalo pozbawione glowy cialo Zindevar oraz zmasakrowany tulow Bruna Krasina. Jednak Paxton nie byl jeszcze tak bardzo glodny... Ponadto byl jeszcze w nim glod zycia (albo nie-smierci), zadza wladzy i chec zemsty. To dodawalo mu sil. No i oczywista chec zycia, tak typowa dla Wampyrow. Z nowa energia zaatakowal kamienie, odsuwajac je na tyl jaskini i torujac sobie droge ku wolnosci, nocy i przeznaczeniu. Gdzies tam, w Krainie Slonca czy Krainie Gwiazd bedzie mogl zaspokoic glod, zadze i pragnienie. Gorvi Przechera z zadowoleniem zauwazyl, ze nikt go nie sciga. Ani za nim, ani przed nim nie bylo widac w powietrzu latajacych obiektow. Jesli dobrze pojdzie, to nie napotka na swojej drodze zadnych przeszkod, az do powrotu do opustoszalego Turgosheim. Prawdopodobnie Gniewica i pozostali lordowie pomysla, ze zostal zabity i zjedzony, a jego kosci spoczely na rowninach. Byl pewien, ze nikt nie zauwazyl jego ucieczki. Dlatego, kiedy juz zblizal sie do Wielkich Czerwonych Pustkowi, w miejscu, gdzie konczyly sie gory, ze zdumieniem zobaczyl przed soba lotniaka, a w glowie uslyszal myslowy przekaz: Witaj, Gorvi! Gorvi Przechera, ktory umie sie wymknac z najgorszych opresji. Jego glowa pelna jest mysli o Turgosheim, czyzby tak bardzo tesknil za rodzinnym domem? Czyzby wojna krwi byla dla ciebie zbyt krwawa? Brzydzisz sie walka? Gorvi szybko zebral mysli (tym razem zachowal je dla siebie). Po chwili odezwal sie: Wojna krwi juz sie skonczyla. Jestem jedynym lordem, ktory przezyl. Moze jeszcze tam ktos walczy, niewolnicy, moze ze dwoch porucznikow... ale nikt wiecej. Dwie armie byly rowne sobie i wykonczyly sie nawzajem. -Naprawde? - Zdziwil sie Czarny Borys, przybierajac wyraz twarzy idioty. (Byl juz tak blisko, ze mogl mowic na glos.) Po chwili mina mu sie zmienila. -Moglbym przysiac, ze przed chwila... zastanawiales sie, czy nie wyslano za toba poscigu. Gorvi wiedzial, ze zabawa sie skonczyla. Zamachnal sie bola zakonczona hakami i cisnal nia w strone Borysa. Cel skulil sie w siodle, zmienil kurs lotniaka i zszedl z drogi Gorviego. Gorvi skorzystal z tego i ruszyl prosto, przekraczajac granice Wielkich Czerwonych Pustkowi. Obejrzal sie przez ramie i zdziwil sie widzac, ze Borys usmiecha sie pod nosem... Kiedy jednak dotarl do niego rozkaz wydany stworom, zdziwienie ustapilo miejsca innym uczuciom. Jest wasz! Zrzuccie go na dol! Gorvi nie ogladal sie dluzej, tylko wyciagnal sie wzdluz szyi wierzchowca, poganiajac go: Lec! Lec jak najszybciej! Jednak musial sie odwrocic mile lub dwie dalej, kiedy nad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami uslyszal narastajacy odglos odrzutowego napedu. Doganialo go dwoch niewielkich, powietrznych wojownikow. Jeden niczym kamien spadal wprost na niego, a drugi trzymal sie z tylu, wybierajac najlepszy sposob ataku. Dla Gorviego nie stanowilo to roznicy, wojownicy mieli zbyt duza przewage predkosci. Zanim zdazyl cos wymyslic, wojownicy dopadli go! Torpeda przeleciala przez lewe skrzydlo lotniaka, zostawiajac osmalone strzepy. Drugi wojownik wystawil kolce na grzbiecie i podlatujac od dolu, rozcial brzuch lotniaka na calej dlugosci. To wystarczylo, zeby Gorvi polecial w dol razem ze swoim wierzchowcem. Gorvi zaskoczony i zdumiony obrotem spraw zastanawial sie, jak cos podobnego moglo sie jemu przytrafic. Zastanawial sie nawet wowczas, gdy wpadli do dymiacej cieczy. Lotniak gotowal sie, wypuszczal babelki, tonal, a Gorvi stal na jego grzbiecie i staral sie cos wymyslic. Ale nawet posiadajac spryt calego swiata, nie moglby nic poradzic w tej sytuacji. Wiedzial o tym i kiedy lotniak usunal mu sie spod nog, siegnal reka, zeby zlapac za siodlo i zatonal. Chwile pozniej zbuntowal sie jego pasozyt, ktory zmusil Gorviego do puszczenia siodla. A moze nie tyle zadzialal tu pasozyt, ile zraca aktywnosc kwasu. Palce Gorviego rozpuszczaly sie i odpadaly od dloni. Po chwili niewiele z niego zostalo na powierzchni. I nawet ta malutka czastka zniknela w nastepnym momencie. Po zdobyciu Suckscaru, sily Devetaki przypuscily szturm na Parszywy Dwor. Droga do niego zostala zablokowana i dwor, tak jak pozostale obiekty, okazal sie trudny do zdobycia. Poddani Cankera walczyli z zaciekloscia wscieklych psow. Psi lord jeszcze przez jakis czas mogl czuc sie bezpieczny. Inaczej mialy sie sprawy z Gniewica. Z Suckscaru do ostatniego dworu wiodly liczne przejscia. Dostepne byly takze ladowiska i okna. Sily Gniewicy odpieraly ataki od dolu i od gory, praktycznie nacierano ze wszystkich stron. Pod naporem wroga, Gniewica powoli wycofywala sie w kierunku dachu. Na dole upadl Oblakanczy Dwor. Dezercja obu lordow Zabojczookich oslabila morale poddanych. Bili sie nadal, ale bez dostatecznej motywacji, nie mieli po prostu wyboru. Skonczyc zycie w charakterze posilku dla wojownika, bylo po prostu gorsze od smierci w starciu wrecz. Pozostaly zatem Iglica Gniewu oraz Parszywy Dwor, w ktorych byli Gniewica Zmartwychwstala i Canker Psi Syn. Reszta zamczyska, oprocz pojedynczych ognisk oporu, dostala sie w rece Devetaki. Oczywiscie armia Turgosheim poniosla straty... ale Devetaki cieszyla sie z tego! Wysylala generalow na pierwsza linie i widziala jak wielu z nich ginie. Nieliczni lordowie, ktorzy przezyli, nie stanowili juz zadnego zagrozenia i beda najwyzej wiernymi psami czekajacymi na okruchy, ktore spadna z panskiego stolu. W pietnastej godzinie walki skoncentrowala wszystkie sily w ataku na Iglice Gniewu. Zostawila jednak jedno wyjscie na dach. Wycofala tez swoje oddzialy umozliwiajac dostep do jednej z wiezyczek, gdzie czekal osiodlany i gotowy do lotu lotniak. Z okien Iglicy Gniewu dobiegaly krzyki, wydobywal sie ogien i dym. Devetaki wyladowala na dachu i oddala Aleksego Jefrosa pod opieke ochroniarzy. Sama ukryla sie w poblizu lotniaka Gniewicy i czekala. W koncu pojawila sie zbuntowana lady. Kiedy Gniewica doszla do wiezyczki, zobaczyla rozciagnietego lotniaka, ktory mial poderzniete gardlo. Zauwazyla takze Devetaki. Gniewica byla uzbrojona w rekawice bojowa zapchana kawalami miesa, ale blyskawicznie doskoczylo do niej dwoch najsilniejszych porucznikow Devetaki i kazdy chwycil ja za reke, a trzeci przycisnal do jej plecow w okolicy serca zaostrzony, drewniany kolek. Devetaki podeszla i wyciagnela z szat Gniewicy rozpylacz z kneblaschem. Lady Gniewica zostala rozbrojona. I chociaz ja pojmano, a wszystkie plany legly w gruzach, to po raz pierwszy w zyciu Gniewica nie odczuwala gniewu. -Tak to bywa - zwrocila sie do Devetaki. - Raz na wozie, raz pod wozem. - Usmiechnela sie gorzko i dodala. - Tym razem znalazlam sie pod wozem. -To prawda - odpowiedziala Devetaki. - Obawiam sie, ze jestes nawet pod jego kolami. Objela ramieniem Gniewice i podprowadzila ja na skraj dachu. Gniewica zgarbila sie i sprawiala wrazenie bardzo kruchej. Devetaki nie dala sie zwiesc (gdyby to byl jedynie podstep) i na wszelki wypadek jej ludzie byli na wyciagniecie reki. Najzacieklejsze walki juz ustaly i Devetaki praktycznie zwyciezyla. Gniewica byla zdana na jej laske. Ale laska raczej nie istniala w slowniku Devetaki. Podeszly do wiezyczki, w ktorej znajdowala sie srebrna klatka. Widzac klatke, Gniewica zaczela sie wycofywac. Ale ludzie Devetaki chwycili ja, wsadzili do klatki, zamkneli drzwiczki i podciagneli klatke do gory - Gniewica krzyknela: - Devetaki! Bylysmy przyjaciolkami. Nawet cie podziwialam i probowalam nasladowac. Nadal cie podziwiam. Wygralas na wszystkich polach. -To prawda - Devetaki zalozyla usmiechnieta maske. - Czyzbys blagala o litosc? Jestes buntowniczka. Wszystko przez ciebie. Gniewica pokrecila glowa. -Wcale nie blagam o litosc. Moj czas minal i dobrze o tym wiem. Chce tylko, zebys wiedziala, ze nie mam ci niczego za zle. -A zatem robisz to w subtelniejszy sposob? - Zauwazyla Devetaki. -Nie - zaprzeczyla Gniewica - to tylko... nienawidzilam przez cale zycie i teraz, kiedy juz wszystko skonczone... chcialabym zaznac troche milosci. -Milosci? - Devetaki uniosla brwi ze zdziwienia. - Takiej milosci, jaka odczuwaja Cyganie? Czy to mozliwe wsrod Wampyrow? -Kiedys bylysmy Cygankami - odpowiedziala smutno Gniewica. -Ale to minelo - usmiechnela sie Devetaki. -Tylko mnie pocaluj - blagala Gniewica. - A potem mozecie mnie podciagnac do gory, zebym czekala na wschod slonca. -Co? - Devetaki zachmurzyla sie pomimo tego, ze miala zalozona usmiechnieta maske. - Pocalunek? -Na pozegnanie - odpowiedziala Gniewica (i zaczela gromadzic flegme w glebi gardla) -Zebysmy mogly umrzec tak, jak zylysmy. - Miala zdlawiony glos, ale nie z powodu przezywanych emocji, tylko z nadmiaru flegmy w ustach. -Chyba mi sie to podoba - odparla Devetaki i podeszla do klatki, ostroznie omijajac srebrne prety. Dotknela ustami ust Gniewicy, ktora z szybkoscia blyskawicy zlapala ja i przyciagnela do siebie, wtlaczajac flegme do drgajacego gardla przeciwniczki! Kiedy Devetaki dlawila sie i dusila, Gniewica masowala jej gardlo, az smiercionosny ladunek nie poplynal w dol przelyku. Na koniec ugryzla ja w usta i wcisnela jezyk w rane! Kiedy Devetaki uwolnila sie z jej uchwytu i odskoczyla, Gniewica zerwala z siebie szate i odslonila nagie cialo... i znacznie wiecej niz tylko cialo! Na ciele widac bylo wyrazne oznaki przeklenstwa. Devetaki zobaczyla je, wybaluszyla oczy, mruknela cos niezrozumiale i zwrocila zawartosc zoladka w kacie wiezyczki. -Powiescie suke! - Zawolala, a z oczu poplynely jej lzy wscieklosci i strachu. - Niech wisi i czeka na slonce! Ssala pogryzione wargi i wypluwala zakazona krew. Gniewica smiala sie glosno, kiedy srebrna klatka wisiala wysoko i kolysala sie. Kiedy Devetaki doszla do siebie, wezwala generalow i zauwazyla brak Ursuli Tory. Z poczatku sadzila, ze Ursula zginela w walce, ale jeden z jej porucznikow zapewnial, ze nic takiego sie nie wydarzylo. -Powiedziala, ze jej lotniak jest ranny i odleciala na poludnie - poinformowal. -Na poludnie - Devetaki nabrala podejrzen. - Na poludniu sa tylko gory. Czy zostawila tam zapasowego lotniaka? Dlaczego nie wyladowala na dachu? Porucznik Ursuli wygladal na zaskoczonego. -Na dachu toczyla sie bitwa - odpowiedzial - w ktorej brala udzial moja pani. Jestem pewien, ze zaraz wroci. -No, coz - Devetaki westchnela ciezko. - Moze i wroci. Poczekamy, zobaczymy. Nastepnie przeszla do omawiania szczegolow, dotyczacych planu oblezenia Parszywego Dworu, a takze zaopatrzenia i zaprowiantowania w Krainie Slonca. Po zdobyciu wiezycy przyszedl czas na schwytanie przywodcy cyganskiej rebelii, Nekroskopa Nathana Keogha. Lokalizator Aleksy Jefros zaproponowal sposob rozwiazania tej kwestii. Ursula Tora przekroczyla gory nieco na zachod od wielkiej przeleczy. Byla zadowolona z tego, ze zostawila wszystko za soba. Zalowala, ze nie wpadla na ten pomysl wczesniej, kiedy bylo jeszcze wystarczajaco duzo czasu, zeby przebyc Wielkie Czerwone Pustkowia i wrocic do Turgosheim. W Torowym Dworze zostalo tylu niewolnikow i stworow, ze znowu bylaby przy wladzy. Tutaj nie miala wplywu na nic i byla zdana na laske Devetaki! Ursula byla wsciekla na siebie, ze wczesniej nie przejrzala intryg Devetaki. "Rzady ladies"... "wielki matriarchat" -co za bzdury! Nic takiego nie bedzie mialo miejsca, Devetaki oglosi sie cesarzowa! Gdzie byla teraz Starucha Zindevar? I co mogla zdzialac Ursula Tora, kiedy jej kontyngent zostal zdziesiatkowany? Bez watpienia jest nastepna na liscie Devetaki. Tylko, ze kiedy ta zadna wladzy suka zacznie jej szukac, to raczej jej sie to nie uda. Plan Ursuli byl prosty: poniewaz nie mogla tej nocy wrocic do Turgosheim, odpocznie i nakarmi lotniaka, potem przeczeka jutrzejszy dzien w jakims schronieniu i nastepnej nocy poleci na wschod. Ominie Borysa, a potem wszystko bedzie w rekach losu. Ale tymczasem... Na tyle siodla lezaly zwiniete ubrania. Ursula ciagle wygladala jak typowa Cyganka, miala maniery i ksztalty cyganskiej dziewczyny. Odlozyla sprzet wojenny i odziala sie w kolorowa spodnice, zielona bluzke i buty z ciemnej skory. Zaczesala do tylu czarne wlosy, popracowala nad ksztaltem splaszczonego, wampyrzego nosa i zgasila nadmierny blask w oczach. Teraz mogla przechadzac sie po lesie nie wzbudzajac specjalnego zainteresowania. Mezczyzni pewnie sie nia zainteresuja, ale bedzie im chodzic o kobiece walory. Bez problemu zneci kilku mlodziencow, prowadzac ich w ciemnosci. Pozywi sie i wezmie ze soba troche swiezego miesa na droge. Taki byl plan. Byc moze ryzykowny. Ale na pewno nie niosl z soba takiego ryzyka, jak przestawanie z Devetaki. Ta dziwka nie spocznie dopoty, dopoki nie zdobedzie wszystkiego. A czego nie zdobedzie... to zniszczy. Ursula miala nadzieje, ze kiedy Devetaki zauwazy jej nieobecnosc, to z przyjemnoscia stwierdzi, ze Ursula podzielila los innych lordow i lady... III Nana, Nestor, Nathan -Konfrontacja! Nie zauwazeni przez nikogo Nathan i jego przyjaciele z kilku miejsc obserwowali Wiezyce Gniewu. Dla ewentualnego obserwatora ekipa przedstawiala przedziwny sklad: niebieskooki mezczyzna o jasnej karnacji, czworo posiadajacych paranormalne uzdolnienia ludzi z dziwacznego, rownoleglego swiata i wilk z Krainy Slonca. Ale Nathan, Trask, Zek, Chung, Goodly i Grymas stanowili zespol, a pomiedzy nimi zawiazala sie silna, nieopisana slowami wiez.Po dziewieciu godzinach walki bylo oczywiste, kto wygra wojne krwi. Nie czekajac na dalszy rozwoj wypadkow, Nathan zabral wszystkich na plaskowyz znajdujacy sie w polowie drogi pomiedzy Dwoma Brodami a Siedliskiem. Zek i David Chung badali blizsza i dalsza okolice, starajac sie zorientowac, jakie beda dalsze posuniecia Wampyrow. Niedaleko, poczawszy od wodospadu zastyglej lawy a konczac na punkcie odleglym kilka mil od Siedliska, stacjonowaly sily wroga rozmieszczone w dwunastu punktach. Potwierdzaly to obserwacje wilkow. Wampyry ukrywaly sie i staraly nie przejawiac zadnej aktywnosci, tak jakby na cos czekaly. Ale na co? Moze Devetaki trzymala je w odwodzie na wypadek, gdyby wojna krwi z Wiezyca Gniewu przybrala niekorzystny obrot. A moze mialy blokowac droge, gdyby Gniewicy udalo sie uciec z zamczyska. Ale Nathan myslal, ze chodzi o cos innego. Wampyry byly zbyt cicho, bronily sie przed telepatycznym szpiegowaniem, a ich zmysly nastawione byly na wykrycie najmniejszych oznak ataku. Sfrustrowany i przestraszony Nathan powrocil z towarzyszami do opuszczonego obozu na skraju lasu. Dwie osoby stanely na warcie, a reszta poszla spac. Przez pierwsze trzy godziny warte pelnili Trask i Nathan. -Daleko jestesmy od Ziemi - zagail dyskusje Trask. - To znaczy, od mojej Ziemi. Minelo sporo czasu, a zarazem byl to tylko jeden dzien. Mozna powiedziec, ze czas przecieka nam przez palce... Niezbyt wiele mowiles o wyprawie z Ianem Goodly'em. Jak tam bylo? Nathan popatrzyl na niego swoimi niebieskimi jak niebo oczami i zastanawial sie, co odpowiedziec. Najwyrazniej Trask przez caly czas zastanawial sie nad wynikami ich wyprawy. -Doszlismy do konca, do czegos, co wygladalo jak koniec zycia. Ale nie jestem tego pewien... I nie chce byc tego pewien! Kiedys juz przepowiedziano mi przyszlosc i byly to slowa eksperta. Ale ekspert sie mylil. -Mowisz o Thikkoulu Astrologu? - Spytal Trask. -Tak, o nim. - Nathan spojrzal na swiecace gwiazdy i dodal: - Thikkoul widzial jak znikam w wielkich, swiecacych drzwiach, w "mgnieniu oka". Nigdy nie zapomne tonu jego glosu, kiedy powiedzial: "a potem odchodzisz!". -Ale nie odszedles. -Wlasnie, ze odszedlem! Odszedlem z tego swiata do waszego - przez Brame do Krainy Piekiel. -Nie odszedles. - Upieral sie Trask. - Zyles nadal. Tylko, ze nie w tym miejscu. -To prawda - powiedzial Nathan. - I dlatego nie jestem pewny - z czego naprawde jestem zadowolony - znaczenia tego, co zobaczylismy w przyszlosci. Jesli Thikkoul mogl sie pomylic, to ja rowniez. To prawda, ze widzial przyszlosc. Ale nie widzial tego w taki sposob, w jaki widziala to przyszlosc. Moze zatem Ian Goodly ma racje, mowiac, ze przyszlosc ma zmysl odczuwania. Wyglada tak, jakby sie bronila, jakby byla zazdrosna, nie chce zostac rozszyfrowana. Pozwala zajrzec w to, co bedzie, ale sama decyduje o tym, jak to bedzie. Nathan nie chcial dalej zastanawiac sie nad tym, co zobaczyli razem z Goodly'em. Czul sie bezradny wobec tej zagadki. Wolal zmienic temat i glowic sie nad innym zagadnieniem. -Co sadzisz o tym? - Nathan wzial do reki wegielek z ogniska i naszkicowal na wewnetrznej stronie kawalka kory "urzadzenie" Ethloia. -Co mam o tym myslec? - Spytal, jakby sam siebie, Trask. - A co to jest? -Mialem nadzieje, ze ty mi to powiesz - odpowiedzial ponuro Nathan. - Ze wlasnie ty zorientujesz sie, co to jest. -Ze rozpoznam "prawde"? -Czemu nie? -Poniewaz ty nie znasz sie na tym - odparl Trask. - Takze dlatego, ze oni tego nie wiedza. Pokaz mi dowolne rownanie matematyczne z dwoma rozwiazaniami, jednym prawidlowym a drugim nieprawidlowym, a wybiore wlasciwe. Powiedz mi co to jest, a ja natychmiast bede wiedzial, czy mnie oklamujesz. Ale skoro sam nie wiesz? Nie jestem nawet pewien tego czy ten diagram jest pytaniem, czy odpowiedzia! Nathan byl niezadowolony, ale zrozumial wyjasnienie Traska. Az w koncu dotarlo do niego: oczywiscie, ze Trask nie wiedzial! Ta rzecz dotyczyla przyszlosci, a przyszlosc byla zwodnicza i niejasna! Zmienili temat i przez kolejne godziny warty rozmawiali o roznych sprawach. Czas uplynal szybko. W Krainie Gwiazd krwawa wojna trwala juz ponad trzynascie godzin. Przed pojsciem spac, Nathan wybral sie zobaczyc, jak maja sie sprawy w okolicy ostatniego zamczyska. W wiezycy sytuacja byla podobna do tego, co widzieli wczesniej. Wygladalo na to, ze walka koncentrowala sie na szczycie wiezycy i na srodkowych poziomach. Za jakies dwie godziny Devetaki dopadnie Gniewice, zamknie ja w srebrnej klatce i podciagnie do gory. Nathan wrocil do obozu, ale nie mogl zasnac. Chcial sie zobaczyc z Misha, przeciez nie widzieli sie tyle czasu. Ale Devetaki Czaszkolica miala na uslugach lokalizatora, ktory koncentrowal sie na sledzeniu Nekroskopa. Jesli wrocilby do Mishy, do oazy w poblizu Zoltogorza, Jefros moglby zlokalizowac to miejsce. Zagrozilby najbardziej strzezonej tajemnicy Tyrow: wydalby ich kolonie i przekazal nieznane Wampyrom szczegoly. Wampyry (podobnie jak kiedys Cyganie) uwazaly Tyrow za istoty stojace na poziomie pustynnych trogow: niedorozwinietych stworow, ktore byly niezbyt apetyczne. Gdyby dowiedzialy sie calej prawdy, mogloby to oznaczac katastrofe! Nie napadano na trogi z jaskin Krainy Gwiazd, poniewaz byly nierozgarniete, nieczule i niezdolne do stawienia oporu. Torturowanie istot nie czujacych bolu, nie sprawia przeciez zadnej przyjemnosci. Czy mozna cieszyc sie z polowania na istoty, ktore nawet sie nie ukrywaja? Po co spozywac mieso trogow, skoro mozna zywic sie swiezym miesem ludzi? A jesli chodzi o kobiety trogow... no coz, niewiele bylo Wampyrow podzielajacych preferencje Czarnego Borysa. Gdyby jednak dowiedzieli sie wszystkiego o Tyrach... W koncu Nathan zasnal i poczatkowo nikt, ani nic nie macilo jego snu. Kilka mil od obozu, na opuszczonym szlaku Cyganow, ktos odwiedzil Nane Kiklu w miejscu, gdzie po spaleniu zwlok, Lardis pochowal jej popioly. Mamo?, wyszeptal gosc w mowie umarlych. Czy... ty mnie wolalas? Zaiste, zadziwiajace, albowiem jeszcze zaden zmarly nie uczynil tego wczesniej! Lord Nestor Nienawistnik po raz pierwszy uslyszal zmarla osobe, nie muszac sila wydobywac od niej wiadomosci! Nestor byl w drodze, szukajac swojego wroga, kiedy placz Nany sciagnal jego uwage i kazal mu wyladowac. Ponadto odnalazl swego brata (subtelny, ale wyrazny slad wiru liczb) i wiedzial, ze Nathan spi nie dalej niz kilka mil od tego miejsca. Nestor stal, a potem usiadl i sluchal. A z zimnej ziemi cos cieplego zaczelo szukac drogi do jego wnetrza. Nana probowala rozbudzic go przy pomocy wspomnien. Nekromanta siedzial jak chlopczyk opierajacy glowe o kolana mamy. I choc wieksza czesc jego osoby odrzucala ja, to inna czesc chlonela slowa jak rdza potrzebujaca oliwy, jak duchy tworzace wyblakle obrazy w pamieci, ktore dzieki wspomnieniom nagle ozywaja pelnia i glebia kolorow. Gdzies w glebi zamrozone aspekty pamieci zostaly wzruszone i maszyneria umyslu poruszyla dawno nie uzywane tryby... W Krainie Gwiazd juz tylko Parszywy Dwor stawial opor. Zagrzewani do boju ksiezycowa muzyka oraz spiewem psiego lorda, z pomoca bestii, porucznicy i niewolnicy ("pieski" Cankera, ktore w rzeczywistosci bardziej byly podobne do wscieklych psow) walczyli, nie pozwalajac wniknac do srodka oddzialom Devetaki. Wysoko w gorze, kolyszac sie w srebrnej klatce, chichotala niczym szalona Gniewica Zmartwychwstala. Na wschodzie, tam gdzie wysokie gory przechodzily w pasma wzgorz i konczyly sie na rowninie, lecial samotnie Spiro Zabojczooki, zblizajac sie do granicy Wielkich Czerwonych Pustkowi. Niespodziewanie, wprosi przed nim pojawil sie Czarny Borys z porucznikiem, blokujac dalsza droge. Patrzcie, kogo tu mamy! Borys wyslal mysl do Spiro. Domyslam sie, ze to Spiro Zabojczooki! Rebelianci zwiewaja, jak szczury z tonacego okretu! Albo jak samice trogow, kiedy Borys sciaga spodnie! Odpowiedzial Spiro. Borys zdziwil sie. Kiedys Spiro nie mial za grosz poczucia humoru. Wyglada na to, ze z biegiem lat cos sie w nim zmienilo. Czyzbys mnie podgladal? Bardzo mi sie podoba twoje poczucie humoru, szkoda, ze tak pozno. Ale przynajmniej umrzesz z usmiechem na ustach. -Taki mam zamiar - Spiro zblizyl sie na tyle, ze mogl krzyknac. - Przynajmniej jesli chodzi o usmiech. - Jego przekrwione oczy zwrocily sie ku gorze, skad dochodzil halas odrzutowego napedu wojownika. Spiro zobaczyl, ze to niewielki, ale bardzo zwrotny i mocno uzbrojony stwor. -I co? Dalej sie smiejesz? - Chichot Czarnego Borysa byl glosniejszy od halasu dysz napedowych bestii. -Sa usmiechy i usmiechy - odparl Spiro, gromadzac energie i koncentrujac sie na stworze, ktory byl dobrze widoczny na tle usianego gwiazdami nieba. Przeciwnicy zblizyli sie do siebie na tyle, ze Borys zobaczyl dokladniej twarz Spiro, a zwlaszcza jego oko. Przypomnial sobie, ze cos takiego kiedys juz widzial, ze byla to twarz i oczy Eygora Zabojczookiego! To jednak bylo bardzo dawno temu i na pewno... -...i na pewno odziedziczylem to po nim! - Rzucil Spiro, unoszac sie w siodle. Wojownik zblizal sie, koncentrujac liczne oczy na Spiro... a potem na jego oku! Nie byl w stanie spojrzec gdzie indziej! Chodz do tatusia!, pomyslal Spiro, zastanawiajac sie nad skutkiem dzialania zabojczej energii. Borys i porucznik znajdowali sie przed Spiro, za nimi, pod ostrym katem nurkowal wojownik. Spiro przez caly czas koncentrowal na nim wzrok. Wojownik wyrownywal lot, kierujac sie do celu. Jednoczesnie oczy Spiro przeszly metamorfoze. W jednym zabulgotala czerwien, a drugie zwezilo sie i przez waska szczeline saczyla sie z niego siarka. W nastepnej chwili... ...wyrzucil z siebie energie jednym, poteznym strumieniem! Atak Spiro byl niewidzialny, ale jego efekty byly nadzwyczaj widoczne! Wojownik otworzyl wielka paszcze, jakby chcial polknac przestrzen przed soba. Ale jego szczeki pozostaly rozwarte! Z jego lba, bokow, plecow i brzucha odpadaly platy miesa. Nastroszone kolce odczepily sie od kregoslupa i pofrunely we wszystkich kierunkach, jak rzucone sztylety. Pecherze z gazem wybuchaly i rozrywaly chitynowa powloke stwora, ktora powiewala w powietrzu, jak potargane zagle. Miesnie i mieso odpadaly od tulowia, a wraz z nimi rozlatywal sie odsloniety szkielet. Po chwili powietrze wypelnialy kawaly miazgi, czarnych ekskrementow i karmazynowej plazmy! Przelecialy nad Spiro i... polecialy prosto na Borysa i jego porucznika! Borys uniknal trafienia wiekszymi szczatkami wojownika, ale porucznik nie mial tyle szczescia. Przeciely go wirujace kosci i fragmenty kregoslupa. Spadl z siodla i polecial w czern nocy. Jego lotniak z poszarpanymi skrzydlami, tulowiem i szyja obnizyl lot, probujac bezpiecznie wyladowac. Na niebie zostal Spiro, jego zapasowy lotniak i Czarny Borys... Sa usmiechy i usmiechy, powtorzyl w myslach Borys. Jego lotniak pokryty byl odchodami i krwia wojownika. Borys chcial odwrocil wzrok, ale oczy Spiro trzymaly go na uwiezi, nie pozwalajac sie ruszyc. Spi... Spiro, zdolal z siebie wydusic. Ja... ja tylko wypelnialem swoje obowiazki...! Ale sprawialo ci to przyjemnosc, nieprawdaz? Ja... Dosc! Nie mam czasu. Spiro wyslal kolejny pocisk. Borysem i jego lotniakiem wstrzasnal gwaltowny impuls. Skurczyli sie, a potem rozpadli na wiele szczatkow, ktore jak szmaty spadaly na ziemie. Na wschod, rozkazal Spiro swoim wierzchowcom. Do Turgosheim. Wawoz potrzebuje nowego wladcy. Jesli ktos sadzil, ze Eygor Zabojczooki byl potezny... zmieni zdanie, kiedy spotka sie ze mna! Daleko na zachodzie, w Krainie Gwiazd: Nana i Nestor wiedzieli, ze Nathan sie budzi. Nestor poczul wzmagajacy sie wir liczb, a Nana... po prostu wiedziala. Jednak oboje nie podejmowali zadnych dzialan: Nana nie chciala ostrzegac Nekroskopa, poniewaz mogloby to tylko przyspieszyc nieuchronna konfrontacje, a Nestor chcial uslyszec, co Nana miala mu do przekazania. Przekonania Nestora upewniajace go w tym, ze Nathan jest jego Wielkim Wrogiem oraz ze Misha Zanesti zdradzila go, byly tak mocno ugruntowane, ze slowa Nany brzmialy jak klamstwa. Trudno wytlumaczyc, dlaczego w ogole jej sluchal. Moze z powodu uspokajajacego brzmienia jej glosu, a moze byl po prostu zmeczony, wyczerpany choroba, ktora powoli wysysala z niego zycie. Nathan budzil sie i podejrzliwie wachal powietrze. Kazdy Cygan tak robil, zeby lepiej zorientowac sie w otoczeniu. Byl oczywiscie synem Harry'ego Keogha, ale takze Cyganem z Krainy Slonca. Dawne poczucie obcosci zniknelo calkowicie i wiedzial, ze ta kraina jest jego ojczyzna. Obcymi osobami byli tutaj Trask i reszta Ziemian. Ale byli takze jego przyjaciolmi. Nathan ziewnal, rozejrzal sie, zdjal z siebie przykrywajaca go skore, wstal i popatrzyl w bezchmurne niebo. Uklad gwiazd mowil, jaka to pora nocy i Nathan wiedzial, ze przespal trzy pelne godziny. Nie bylo to zbyt wiele, ale pierwszy raz od dluzszego czasu poczul sie wypoczety. Na warcie stali Ian Goodly, David Chung i Grymas. Trask i Zek spali obok siebie. Nathan podszedl do Goodly'ego, mowiac: - Zobacze jak tam sprawy w ostatnim zamczysku. Zaraz wracam... najwyzej za kilka minut. Prekognita spojrzal do gory, pokiwal glowa i powiedzial na swoj szczegolny sposob: - Jak wrocisz, to pogadamy. Nathan wiedzial, ze dotyczy to dostrzezonej przez Goodly'ego przyszlosci. A zatem wyprawa do zamczyska nie grozi niebezpieczenstwem. Przeskoczyl do Krainy Gwiazd i zauwazyl, ze sytuacja sie zmienila. W ostatnim zamczysku nie prowadzono juz walki na samej gorze. Wypalone ladowiska, okna, szczeliny i pekniecia zamienily szczyt wiezycy w ogolocona ze skory czaszke. Na dachu widac bylo poruszajace sie sylwetki, ale nie bylo oznak walki. Na srodkowym poziomie bronil sie jeszcze Parszywy Dwor. W jego poblizu krazylo kilku wojownikow. Powyzej dworu oraz tuz pod nim toczyla sie watka. Przez okna widac bylo plonacy we wnetrzu ogien, z roznych otworow wiezycy wydobywal sie dym. Najlepszym dowodem na to, ze Parszywy Dwor nie zostal zdobyty, byla ksiezycowa muzyka Cankera Psiego Syna: szarpiacy nerwy ryk, kakofonia, ktora odbijala sie echem od gor. Nathan nie wiedzial, ze bylo to preludium do wyruszenia Cankera na smiertelny boj z kaplanami ksiezyca, ktorzy wiezili ksiezycowe boginie. Z drugiej strony Nathan wiedzial, ze albo Siggi Dam wraz z reszta ludzi Cankera jest glucha, albo sa tak samo oblakani, jak ich lord. Nathan napatrzyl sie wystarczajaco i wrocil do Krainy Slonca. W jego umysle zagoscil obraz ludzi i potworow tloczacych sie na dachu ostatniego zamczyska. Zastanawial sie, jaki bedzie nastepny ruch Devetaki Czaszkolicej. W gruncie rzeczy wiedzial, co to bedzie za ruch, ale nie chcial do siebie dopuscic tej mysli. Po powrocie do obozu, usiadl przy ognisku i zwrocil sie do lokalizatora Chunga: - Kiedy sie obudzilem, wyczulem cos na polnocy. A ty jakie masz wrazenia? Chung pokrecil sie, po czym odpowiedzial: - Jakby cos bylo, raz lub dwa wyczulem psychiczny smog. Ale moze to tylko nerwy. To miejsce jest denerwujace! Nie bylo to nic konkretnego. Nathan pokiwal glowa i zwrocil sie do Goodly'ego: - A ty co widzisz? -Przed nami? Cos tak wielkiego, ze nie ogarniam tego w calosci. Tylko tyle potrafie powiedziec - odpowiedzial prekognita. -To moze byc wszystko. -Tak to jest. Przyszlosc moze byc czymkolwiek. Szczegolnie tutaj. -Co chcesz przez to powiedziec? -Tu wszystko jest nie tak! -A co konkretnie? - Zainteresowal sie Nathan, poruszony reakcja Iana Goodly'ego na to bardzo rzadkie zjawisko. -Ten swiat! - Ian wyrzucil rece do gory. - Chodzi mi o swiat rownolegly! Slonce, ksiezyc i gwiazdy. W moim swiecie zajmowalem sie troche astronomia. Nie za wiele, ale wystarczajaco, zeby stwierdzic, ze tutaj wszystko jest inaczej Prawie nigdy nie widzimy slonca w zenicie... a jednak dni sa dluzsze od nocy! Ksiezyc ma niespotykana orbite. Kiedy patrze na gwiazdy, to poruszaja sie ze zmienna predkoscia. Ta planeta kreci sie w sposob zupelnie niezrozumialy. -Tak, wiem o tym. Kazdy Wedrowiec o tym wie. W ciagu dnia glob kreci sie wolniej, a dni sa dluzsze. To dlatego gwiazdy poruszaja sie ze zmienna predkoscia, a ksiezyc ma zmienna orbite. W powiazaniu z ksiezycem planeta ma nieustabilizowana grawitacje... Nagle przerwal, poniewaz zobaczyl jak David Chung gwaltownie wstaje. -Oho! - Powiedzial. Grymas takze sie podniosl. - On wrocil. Probuje sie zorientowac, gdzie jestes! Nathan telepatycznie zbadal przestrzen i natychmiast zlapal kontakt. Rozpoznal przybysza oraz miejsce, w ktorym przebywal! Ciezko wzdychajac, siegnal po pistolet maszynowy zawieszony na przewroconym drzewie. Goodly powstrzymal go: - O, nie. Bedziesz raczej potrzebowal tego -powiedzial, wskazujac na reczna wyrzutnie rakiet. Prekognita trzasl sie, jak lisc i mial szeroko otwarte oczy, w ktorych goscil dziwny wyraz. Obudzili sie Zek i Trask. Trask wymamrotal: - Co sie dzieje...? - Ale Nathan nie mial czasu na wyjasnienia. Przy grobie matki byl Nestor... a Nestor byl nekromanta! Pasozyt w ciele Nestora ze wszystkich sil staral sie zaprzeczyc prawdzie, przekazywanej przez Nane Kiklu. Kiedy opowiesc Nany dotarla do miejsca, w ktorym bylo oczywiste, ze Misha Zanesti od samego poczatku byla kobieta Nathana, a nigdy Nestora, cale zlo zbudowane na klamstwie zaczelo sie kruszyc. Nestor musial przyznac sie do bledu tak, jak dziecko przyznaje sie do drobnego oszustwa. Tylko, ze jego oszustwo mialo ogromne rozmiary - cale zycie zbudowal na klamstwie! Ale Wampyry sa przebiegle: Nestor musial trzymac sie swoich przekonan, poniewaz z nich plynela moc. Wampyry sa urodzonymi klamcami, prawda wlasciwie nie wystepuje w ich slowniku. Sednem prawdy w przypadku Wampyra jest to, ze zdany jest na laske swojej pijawki i tanczy tak, jak mu zagra mieszkaniec w jego wnetrzu. Wszystkie Wampyry sa poddanymi Zla i musza sprzeciwiac sie Dobru tak, jak czarne sprzeciwia sie bialemu, dzien nocy, a slonce gwiazdom. Kiedy wiec Nana powiedziala: Nie mozesz sie go pozbyc. Zabicie Nathana nic ci nie da. Musisz zwrocic sie w strone milosci. Wiem dobrze, ze po smierci bedziemy tacy sami, jak za zycia. Oni beda kochac sie az do konca! Tak jak ja kocham ciebie matczyna miloscia! Jego pijawka, esencja, chemiczna struktura wbudowana w krew, mozg oraz kazda wampyrza emocja zaczely walczyc. NIE! NIE! NIE! Krzyczal w myslach, a potem wyrazil to glosno: - Nieeeeee! - Pozniej odslonil swoj umysl i pozwolil poplynac przepelnionym nienawiscia myslom, poplynac w telepatyczny eter, wysylajac jednoczesnie smierdzaca myslowa macke, poszukujaca przekletego wiru liczb... Nathana, ktory przebywal w obozie zaledwie kilka mil dalej. Bezcielesne lzy Nany poplynely strumieniem, kiedy oplakiwala swoich synow, albowiem kochala ich obu pomimo tego, ze jeden z nich stal sie potworem. Nathan uslyszal obie osoby oraz emocje na raz: wscieklosc brata i bol matki. Logicznie, aczkolwiek blednie doszedl do wniosku, ze Nestor niczym swinia grzebie w popiolach, jakie zostaly z ich matki, przemoca wyrywajac z niej wiedze ezoteryczna. I tego wlasnie chcial nekromanta! Skonczylo sie polowanie, zwierzyna zaraz przyjdzie sama. I Nathan przyszedl... z wyrzutnia rakiet na ramieniu! Nestor byl zaskoczony szybkoscia reakcji Nathana. Chociaz wiedzial, ze jego brat posiada zdolnosc przemieszczania sie z szybkoscia mysli, to jednak natychmiastowe pojawienie sie Nathana bylo zdumiewajace. Powoli powstal, a u jego stop Nathan spostrzegl nienaruszony grob Nany. Nekroskop przejrzal podstep Nestora, ale trzymajac wyrzutnie na ramieniu, a palec na spuscie, wcale nie czul sie ofiara. Patrzyli sobie w oczy: bracia krwi, ktorzy byli tak odmienni, jak zadni bracia wczesniej. Nathan wiedzial, ze nie potrafi zrobic pierwszego i ostatniego ruchu... nie nacisnie spustu broni, nawet wiedzac, co czeka go w przyszlosci! Glos matki krzyczal w jego metafizycznych uszach: Nathan, nie! Nigdy sobie tego nie wybaczysz! Ale jej slowa nie byly skierowane tylko do Nathana: Nestor, synku. Wszystko, co mowilam, jest prawda. Jesli musisz umrzec, to umrzyj. Ale blagam, nie w taki sposob. Bedziesz za to przeklety na wiecznosc. -No i co, braciszku - westchnal Nestor. - Moj Wielki Wrogu, jestes tylko czlowiekiem! Zdrajca, zlodziejem, zakala mego umyslu i przeklenstwem. Cos tak marnego! Matka blaga o litosc dla ciebie. I ma racje. -Blaga takze o laske dla ciebie - odpowiedzial Nathan. -Mnie to niepotrzebne. -Mnie takze. Wystarczy mi ta bron. Widziales jak dziala na szczycie Skalnego Schronienia. Nestor prawie sie nie poruszal, a jednak byl coraz blizej! -A dlaczego mialbym sie bac smierci? Prawdziwej smierci? I tak jestem przeklety. Jestem tredowaty, Nathanie. To rowniez twoja wina. - Niedostrzegalnie podszedl prawie na odleglosc dwoch krokow. -Za to nie mozesz mnie winic - odpowiedzial Nathan. - Jestes Wampyrem i przegrales w najwazniejszej z bitew. Nathaaan! Jeknela Nana. Nestooor! Z porow Nestora zaczela wydobywac sie mgla i przeslaniala mu stopy. -Jestes moim Wielkim Wrogiem! - Odpowiedzial Nestor, a z jego ust rowniez wydostawala sie mgla. Byl juz o krok od Nathana, prawie na wyciagniecie reki. Ale nagle nie byli juz sami! IV Smierc Nestora - Intuicja - Pakt zdiablem! Luuup!... Luuup!... Luuup!, rozlegl sie w lesnej ciszy odglos membranicznych skrzydel lotniaka. Wraz z nim zabrzmial telepatyczny przekaz: O, Nestor! Byl to glos Carmen Ktorej Nie Powinno Byc. Jak sie miewa moj przystojny, pozadliwy lordzik? Kiedys, gdy uczyniles mnie lady, obiecywales milosc do smierci lub nie-smierci! A kiedy zasnelam, zostawiles mnie, zebym mogla spalic sie na sloncu. Ale zjawil sie lord Vasagi! I teraz jestesmy wszyscy troje!Nadlatywala z poludnia, dotykajac czubkow drzew. Miala dziki wyraz twarzy i rozwarte, szkarlatne usta! Jej lotniak mial z kolei rozwarty otwor do chwytania ofiary. Nestor nie mial dokad uciec, a poza tym nogi niespodziewanie odmowily mu posluszenstwa! Choroba posuwala sie bardzo szybko, a jej dzialanie bylo nieprzewidywalne. -Padnij! - Krzyknal Nathan. Zdziwiony Nestor wiedzial, ze brat wola do niego! Upadl obok grobu Nany, w powietrzu zblizal sie lotniak Carmen. Potezny mentalista odczytal zamiary Nathana, a takze sile razenia jego broni. Carmen, uwazaj! Ten czlowiek jest niebezpieczny, zabije cie! To byl Vasagi, ktorego telepatyczny glos Nathan rozpoznalby na koncu niejednego swiata. Vasagi-matkobojca! Przysiega krwawej zemsty zlaczyla tych dwoje, zas Carmen wszak byla tworem Nestora. Carmen skrecala i zaczynala nabierac wysokosci. Nathan wycelowal w srodek lotniaka z poprawka dwunastu cali na szybkosc lotu. Nacisnal spust i rakieta poleciala, zostawiajac za soba smuge oslepiajacego ognia i dymu. Nagly blysk i huk przeslonil wszystko, a potem widac bylo jedynie fruwajace szczatki miesa i rozpylona czerwien! I nie bylo juz Carmen Ktorej Nie Powinno Byc! Jeden z was jest slaby, jak schorowane wilczysko, wyslal mysl Vasagi w czasie, gdy jego lotniak osiadal na ziemi w taki sam sposob, jak opadaja liscie, a drugi jest tylko czlowiekiem, Cyganem, i to bez broni. Nie jestescie przeciwnikami dla mnie. Ale za to ja nigdy nie rozstaje sie z rekawica bojowa! Jego lotniak osiadal na ziemi, ale pomimo smierci Carmen, Nathan nadal wyczuwal dwa obce umysly. Drugi nalezal... do lotniaka Vasagiego! -Karz! - Westchnal Nathan. - Karz Biteri! - Stary przyjaciel takze go rozpoznal: - Nathan od Maglore'a Jasnowidza, zwany Kiklu, z ktorym uciekalismy z Runicznego Dworu w Turgosheim. Po chwili: O, nie!, zwrocil sie Karz do Vasagiego. Nie wyladuje tutaj. Juz zbyt dlugo razem podrozujemy. Ku zdumieniu stojacych na dole, lotniak odmawial wykonania rozkazu swojego pana i jezdzca! Na dol!, rozkazal Vasagi glosem pelnym grozby w chwili, gdy Karz machnal skrzydlami i zaczal wznosic sie do gory. Nie! Kolejny raz sprzeciwil sie Karz. Mam cie juz dosc, Vasagi. Teraz kazdy z nas rusza w swoja droge. Taka byla umowa. Vasagi byl wsciekly. Bestio, rozkazuje ci - na dol! Nathan poczul mentalne wzruszenie ramion Karza. Niech ci bedzie... I ponad wierzcholkami drzew Karz wykonal rzecz nie do pomyslenia. Sprzeciwil sie wampyrzemu lordowi! Zwijajac skrzydlo i skrecajac tulowiem, podrzucil cialem niczym sprezyna i wysadzil Vasagiego z siodla. Vasagi upadl. Stracajac liscie i odbijajac sie od galezi, spadl w lesne poszycie. Taki upadek z pewnoscia zabilby czlowieka, ale nie Wampyra. W ciemnosci lasu pojawila sie mgla. Nestor takze nie przestawal wytwarzac mgly. Uciekaj!, powiedziala Nana do Nathana. Uciekaj, poki mozesz! Kiedy jednak Nekroskop wywolywal drzwi, zobaczyl, ze mgla otaczajaca Nestora pofrunela w strone mgly Vasagiego. Uciekaj!, powtorzyl Nestor za matka. On jest moj. Kiedys darowalem mu zycie, co bylo pomylka. Musze naprawic blad, zanim skonczy sie moje wlasne, zmarnowane zycie. Uciekaj, poki mozesz, braciszku, jestes szczesciarzem! Nathan uciekl, ale niezbyt daleko. Czas zdawal sie zamazywac... w obozie czekal na niego Ian Goodly z tym, czego Nathan potrzebowal. Goodly wiedzial, ze bedzie mu to potrzebne... byl tego tak pewien, ze wciskajac Nathanowi granaty do reki, wyciagnal z nich zawleczki! Do tego czasu minelo moze piec lub szesc sekund, kolejne cztery sekundy beda najwazniejsze. Jeden: Nathan wzial granaty i zaufal przyszlosci, a raczej Goodly'emu. Dwa: wywolal drzwi Mobiusa i wrocil na pole nierownej walki. Trzy: opuscil Kontinuum Mobiusa, ladujac we mgle siegajacej mu do pasa. Gdzies tutaj walczyli ze soba Nestor i Vasagi. Cztery: czas sie konczyl, trzeba bylo rzucic granatem! W miedzyczasie: W walce wrecz dziesiec sekund czesto oznacza smierc albo zycie, zwlaszcza gdy jest to walka Wampyrow! Nestor byl oslabiony choroba, za to Vasagi w doskonalej formie. Szalenstwo tylko dodawalo mu sil. Ale przez ten obled nie zastanowil sie, dlaczego przeciwnik jest taki slaby, a smierc Carmen wolala jedynie o zemste i krew. Przewrocil Nestora i rzucil sie na niego, rozwierajac gorna czesc swego metamorficznego tulowia. Ale zamiast bolu w umysle nekromanty, kiedy metamorficzne cialo Vasagiego wbilo w Nestora tysiac malenkich rurek wysysajacych zyciowe soki, Vasagi poczul... satysfakcje!? Triumf nawet!? I w tym czasie jego pijawka odkryla, ze Nestor jest tredowaty! Przerywajac wysysanie i rozrywanie pasozyta drugiego Wampyra, Vasagi odepchnal Nestora uwalniajac sie z jego uchwytu i stanal wyprostowany w obloku wytworzonej przez nich mgly. Piec: i troszke pozniej, w najdogodniejszym momencie, Nathan rzucil granatem w mase podrygujacego miesa, bedacego Vasagim, po czym wierzgnal do tylu, padajac na ziemie i odwracajac sie od widoku potwora! Zdumienie i niedowierzanie, niemoznosc zrozumienia... pojawilo sie wraz z pytaniem Vasagiego: Co to? A potem blysk bialego swiatla i huk powiadomil wszystkich o tym, jak skonczyl Vasagi. Nathan czul sie... zbryzgany! Cale ubranie mial zmoczone i drzacymi palcami zaczal je czym predzej zrzucac z siebie. Tak, westchnal Nestor, nie pozwol, zeby cokolwiek... cokolwiek... z tego przywarlo do ciebie! Jego telepatyczny glos byl tak cichy, ze Nathan wiedzial, iz byl to juz koniec. Drzac jeszcze - co bylo efektem gwaltownego dzialania, a nie leku - Nekroskop podszedl do swego brata krwi i odnalazl we mgle jego zmiazdzone i pogruchotane cialo. Nie dotykaj!, ostrzegl Nestor. Jestem tak samo nieczysty, jak Vasagi. Jestem nawet podwojnie nieczysty. -Zaczekaj - wyrzucil z siebie Nathan i wrocil do obozu. Po chwili wrocil z miekka skora, ktora troskliwie owinal brata. - Tobie bedzie cieplej, a dla mnie bezpieczniej. Wzial w rece glowe Nestora i lagodnie nia kolysal. -Achhh! - Glosno westchnal Nestor. - Pamietam, ze to ja kiedys toba sie opiekowalem! Co robic!? Co robic!? Nathan czul sie zdruzgotany chyba w takim samym stopniu, jak jego brat. Ale wtedy odezwala sie matka: Wiesz, co robic. Jej lzy, choc tylko odczuwane w umysle, byly rownie gorzkie jak lzy Nathana. -Ona ma racje - szepnal Nestor. - Tylko szybko, poki mam przewage nad pijawka. Chociaz Vasagi wyssal ze mnie to, ciagle zostalo sporo cech z wampira. -Nestor...! -Prosze, zrob to - Nestor zwijal sie z bolu pod przykryciem. Nathan zebral sily i zabral go tam - dziesiec tysiecy mil na poludnie, gdzie slonce oswietla nieskonczona, rozpalona pustynie! -Jestesmy na miejscu! - Powiedzial Nathan i delikatnie odsunal od siebie cialo Nestora. Niech sie stanie, uslyszal w odpowiedzi. Nathan patrzyl jak cialo Nestora czernieje, przez chwile gotuje sie i znika. Nestor odszedl. Skora na ktorej lezal powiewala na wietrze, jak skrzydlo nieznanego, dziwnego ptaka. A potem: Blysk zlota! Zlota strzala zlatujaca z nieba - od Nestora! Nathan juz kiedys widzial taka strzale. Doleciala do celu, ktorym byla glowa Nekroskopa... Intuicja! Sama esencja intuicji! Intuicja ojca, ktora uczynila z niego mistrza liczb i Kontinuum Mobiusa! Do pelnej osobowosci tylko tego brakowalo Nathanowi. Prawdopodobnie mialby ten dar od urodzenia, ale najwyrazniej Nestor bardziej go potrzebowal! Nathan zrozumial, ze intuicja ojca prowadzila przez zycie zarowno jego, jak i jego brata. Nathan posiadal wiedze od samego poczatku, jednak nie byla mu ona potrzebna, az do wydarzenia nad Morzem Jonskim, kiedy drzwi Mobiusa otworzyly sie dla niego! Strzalka przez caly czas znajdowala sie w nieczynnej maszynie, w kwaterze glownej Wydzialu E i czekala na chwile, kiedy stanie sie niezbedna. I teraz wlasnie nadeszla ta chwila. Chwila wielkiej potrzeby, a dotyczyla nie tylko Nekroskopa, ale calej Krainy Slonca i Krainy Gwiazd. Nathan wyszedl z cienia i poczul pod golymi stopami rozpalona pustynie. Z glowa pelna nowych przemyslen, wywolal drzwi Mobiusa i wyruszyl w noc... Utrzymujac mysli w ukryciu, Nathan dotarl do oazy przy Zoltogorzu. Zawolal Atwei, ktora znalazla dla niego ubranie. Nie odwazyl sie zostac na dluzej, nie mowiac o rozmowie z Misha. Blyskawicznie powrocil do swoich przyjaciol z Krainy Piekiel... ...ktorzy rzeczywiscie przezywali Pieklo. Ben Trask koordynowal praca Zek i Davida Chunga, a oni nasluchiwali i sledzili Wampyry, ktore w koncu ruszyly. Grymas byl w telepatycznym kontakcie z Blyskiem oraz innymi szarymi bracmi przebywajacymi w gorach. Nadchodzilo wiele informacji i ostrzezen. Jednak nikt nie mial wyraznego obrazu tego, co sie dzieje. Wujku, nadchodza!, szczeknal Grymas w umysle Nathana. Ci, co przyczaili sie na wzgorzach, wyruszyli szeroka lawa. Ze wschodu nadlatuje armia Wampyrow, ktora zdobyla ostatnie zamczysko: niebo jest od nich pelne i leca do Krainy Slonca! Mogl to byc tylko zmasowany atak na Cyganow. Po zdobyciu Wiezycy Gniewu (moze za wyjatkiem Parszywego Dworu, jesli Canker Psi Syn zdolal go utrzymac), Devetaki Czaszkolica mogla wykorzystac reszte nocy, zeby sie zemscic! Bedzie oczywiscie szukac Nathana, ale w trakcie poszukiwan jej oddzialy beda szerzyc smierc i zniszczenie w Krainie Slonca. Prawdopodobnie jest to czesc planu; predzej czy pozniej Nathan zostanie zmuszony do konfrontacji. -Namierzyl cie Aleksy Jefros! - Jednoczesnie krzykneli Zek i Chung. - To nie wszystko -dodal Chung - przez caly czas wiedzial, gdzie jestes. Kilka mil stad na polnoc - na grobie twojej matki - a nawet na pustyni. Praktycznie wszedzie! Jefros byl wysmienitym lokalizatorem, ale teraz, gdy zostal wampirem... -Chcesz powiedziec, ze wie o Tyrach? - Przerazil sie Nathan. -Moze nie o wszystkich - odparl Chung - ale zaloze sie, ze wie, dokad przeniosles wszystkich Cyganow. Nawet ja bym to wiedzial. Potrafie wyczuc duza liczbe umyslow zgromadzonych na poludniu. I... achhh! - Chung zachlysnal sie powietrzem i przysiadl, a tuz nad nim przelecialo cos o skrzydlach w ksztalcie plaszczki. -Jezu! - Kontynuowal lokalizator. - Ale to jeszcze nie wszystko! Trask natychmiast kleknal na kolano i wymierzyl w powietrze z karabinu maszynowego. Nekroskop powstrzymal go, mowiac: - Nie, Ben! - Nawet najszybsze lotniaki wroga nie zdazylyby dotrzec tak szybko w to miejsce. To mogl byc tylko Karz Biteri. Nathan, przekazal Karz w myslach. Armia Devetaki jest w drodze. W eterze az kipi od ich zadzy! Jestes w wielkim niebezpieczenstwie, ale moge cie stad zabrac. Niewiele wiedzial o tym, czy i jak potrafi sie przemieszczac Nekroskop. Dzieki Karz, odpowiedzial Nathan. Musze tu zostac i stoczyc walke. Karz wyczul jego zdecydowanie, a moze rowniez jego moc. Dasz rade? Sprobuje. Mam bron, ktora... ktora potrafi tyle, ze nie jestem w stanie ci tego wyjasnic! Zatem powodzenia, powiedzial Karz, I dziekuje. Kiedy widze, jaki jestes silny, to sam staje sie silniejszy. Tez mam walke do stoczenia. Nathan skinal glowa. Ostatnio chciales juz tylko umrzec. Ale to sie zmienilo, jeszcze nie teraz. Mam misje do spelnienia - na wschodzie! Teraz, gdy Turgosheim jest prawie puste. Maglore? Tak, on. Glos Karza byl pelen ponurej determinacji. A skoro jestem sam sobie panem, to zaraz tam lece. Za pozno, odpowiedzial Nathan. Minela polowa nocy. Slonce wzejdzie zanim miniesz Wielkie Czerwone Pustkowia. Naprawde? No, to musze poczekac na kolejna szanse. Mysli Nathana biegly bardzo szybko. Mial tutaj duzo do zrobienia. Ale z drugiej strony, czy zajmie mu to wiele czasu? Odpowiedz byla prosta: prawie wcale! Karz, wyladuj na skraju sawanny. Nathan pokazal mu miejsce. I zanim Karz zdazyl wyladowac, dotarl tam poprzez Kontinuum Mobiusa. Jak to...?, spytal zdumiony Karz. Co to...? -Swego czasu - odpowiedzial Nathan - wywiozles mnie z Turgosheim, nie baczac na to, ze sam wiele ryzykujesz. Przysluga za przysluge, Karz. Teraz ja ciebie przewioze z powrotem. - I wsiadl na siodlo. -Startuj - a kiedy byli w powietrzu zapytal: - Ufasz mi? W Turgosheim i zawsze potem. Ale jezeli chodzi o powrot na wschod; czyz nie mowiles, ze slonce wzejdzie zanim przekrocze Wielkie Czerwone Pustkowia? -Jest inna droga. Jesli mi naprawde ufasz, to rob dokladnie to, co powiem, chocby to byla najdziwniejsza rzecz na swiecie. Nathan powiedzial, a Karz posluchal. Nabierajac wysokosci i skladajac skrzydla wzdluz tulowia pedzil niczym strzala ku ziemi i wlecial w najwieksze drzwi, jakie Nathan wywolal do tej pory! Drugie drzwi byly tuz dalej i juz po chwili Karz przez nie wylecial... Cooooo? Zdumienie wywolane bylo nie tylko szczegolnym sposobem podrozowania, ale rowniez widokiem, jaki zobaczyl. -Turgosheim - powiedzial Nekroskop i od razu zorientowal sie, ze Karz oczekiwal czegos innego. Turgosheim, ale... opuszczone? Calkowicie? Lecieli nad wawozem, zas na dole widac bylo slady wal-ki. Ze spalonych wiezyc wydobywal sie czarny dym, w wielu miejscach palil sie jeszcze ogien lizacy sciany. Widzac to, Karz Biteri od razu zorientowal sie, co tutaj sie wydarzylo: Maglore wykorzystal swoja szansa i podobnie jak reszta Wampyrow, nie mogl sie powstrzymac. -Tak, wiem - odpowiedzial Nathan. - A czego sie spodziewales? Ze w opuszczonych zamczyskach bedzie hulal jedynie wiatr? Cos w tym sensie. Nathan pokrecil glowa. -Na dole sa niewolnicy i stwory. Wylecieli tylko lordowie i ladies, oprocz rzecz jasna Maglore'a. Dalej masz zamiar tu zostac? Co zamierzasz? Bede czekac na okazje, odparl Karz. A kiedy sie nadarzy, bedzie to moja szansa na zemste i zdobycie chwaly. -No to musze cie ostrzec, zanim odejde - zwrocil sie do niego Nathan. - Mozesz nie miec zbyt wiele czasu. Zdarzy sie cos wielkiego. Moze byc tylko lepiej, odparl Karz. A co z toba, Nathan, z twoimi wielkimi mocami? -Niestety - zwiesil glowe Nathan. - Nie mam ani czasu, ani mozliwosci, zeby ci to wyjasnic. Te moce to rowniez bron, o ktorej ci wspominalem. - Po czym zeskoczyl z siodla. Karz obrocil swa wielka glowe, zeby zobaczyc jak Nekroskop wiruje w powietrzu i znika niespodziewanie w calkowicie niewidzialnych drzwiach Mobiusa! Zajelo to moze minute lub dwie i Nathan z powrotem zmaterializowal sie w obozie Cyganow. -Nathan, co sie stalo? - Zaczela Zek i chwycila go za reke. -Musialem cos zrobic - odpowiedzial. - A co tutaj sie dzieje? Rozluznil uscisk jej palcow i popatrzyl uspokajajaco w oczy. Wiedziala, jak bardzo jest spieta i powoli zaczela sie uspokajac. -Pamietaj - zaczela - ze my, ze dla nas to wyglada inaczej, niz dla ciebie. Nie jestesmy... -...Nekroskopami? Wiem, przepraszam - tlumaczyl sie Nathan. - Wiem, ze nie powinienem was zostawiac w taki sposob. Mialem jednak przeczucie, ze wszystko bedzie dobrze. Przynajmniej na to wyglada. Ich rozmowie przysluchiwal sie Ben Trask, a takze prekognita i lokalizator. Wszystkim ulzylo, kiedy zobaczyli Nathana z powrotem - Moze nam to wyjasnisz? - Spytal Ben. -Usiadzmy przy ognisku - zaproponowal Nathan, a kiedy usiedli, kontynuowal: - Powietrzna armia nadlatuje od strony Wiezycy Gniewu. Wyprzedza je kilka grup, ktore obozowaly na wzgorzach w Krainie Gwiazd. Teraz beda nad szczytami gor. Devetaki ma na uslugach Aleksego Jefrosa. Wiedza, gdzie jestem - albo gdzie my jestesmy - i zapewne znaja miejsca przebywania wielu grup Cyganow, wlacznie z tymi, ktorzy znalezli schronienie wsrod Tyrow! W lasach Krainy Slonca ukrywa sie duzo Wedrowcow i nie bedzie latwo ich wytropic. Devetaki nie wie takze o tym, ze ludzie w lasach maja bron z Ziemi i wiedza, jak sie nia poslugiwac. Taki jest obraz sytuacji. Jesli oddzialy z obozow na wzgorzach skieruja sie prosto na nas, to beda tu za godzine. Jesli zaczekaja na glowne sily Devetaki, to zajmie im to jeszcze dwie i pol godziny. A zatem nie ma jeszcze powodu do paniki. Przed nami jeszcze trzydziesci godzin nocy. Przez ten czas wiele moze sie wydarzyc. Wampyry nie moga nas zaskoczyc! Mamy takie same zdolnosci jak one. Zek i ja mozemy ich "uslyszec", Grymas potrafi ich wyweszyc, David wie, gdzie sie znajduja zas Ian czasami widzi, co niesie przyszlosc. Kiedy znajda sie zbyt blisko, moge was przeniesc gdzie indziej. Ale nasz pierwotny plan nie polegal na tym, zeby sie chowac przed nimi, tylko zeby je atakowac i calkowicie wyplenic! Jezeli to sie nie uda, to wszystko na nic - zwlaszcza teraz, kiedy Devetaki wie, ze na poludniu mieszkaja nasi pustynni przyjaciele, Tyrowie! Poludnie jednak jest niebezpieczne dla Wampyrow i miejmy nadzieje, ze przemysli sprawe, zanim skieruje swe sily w tym kierunku. Wniosek z tego jest taki: Devetaki chce oczyscic Kraine Slonca, wytropic nas i zdobyc nasze talenty przed frontalnym atakiem jutro w nocy. Tak to widze, ale moge sie mylic i tylko czas moze pokazac, jak to bedzie... chyba, ze wy to widzicie inaczej. -My? - Trask rzucil mu zdziwione spojrzenie. -Macie swoje szczegolne zdolnosci! - Odparl Nathan. - Zostaly nam dwie godziny, zeby przygotowac nowe plany - plany, ktore mowia o tym, jak zniszczyc te wampyrza zaraze. Zacznijmy od Bena. Czy w tym, co mowilem, byt jakis blad? Czy ten scenariusz byl prawdziwy, czy falszywy? -Moge ci tylko powiedziec, ze ty w to wierzysz - odpowiedzial Trask. - Jak sam mowiles, tylko czas moze pokazac, jak to bedzie... czyli, Ian Goodly moze cos wiedziec na ten temat. - Skonczyl mowic i spojrzal na prekognite. -To jasne, ze musimy cos zaplanowac - odezwal sie Goodly. - Przyszlosc zawsze jest ksztaltowana przez terazniejszosc. Tak wiec nie moge wam powiedziec, co robic, albo na przyklad, zeby nie robic niczego. Musimy robic to, co trzeba. Innymi slowy, scenariusz Nathana ma dla mnie sens. Jesli zas nie pasuje do przyszlosci, to zostanie odpowiednio zmieniony. Jestem pewien tylko jednego: ze zbliza sie cos wielkiego. Wiem, ze juz o tym mowilem, ale to jest tak wielkie, ze przyslania cala reszte. I ma to zwiazek z tym, co powiedzieli Nathanowi zmarli Tyrowie. Nathan ze zrozumieniem pokiwal glowa. Chcial cos pokazac swoim przyjaciolom i uznal, ze teraz jest do tego najlepsza okazja. -Spojrzcie na to jeszcze raz - wzial kawalek kory, na ktorym wczesniej narysowal symbole Ethloia. Nie byly juz tak zagadkowe, bo swiezo nabyta intuicja pozwolila mu wpasc na nowy trop. - Strzalki sugeruja ruch od A do C albo od jedynki do trojki. Kiedy jednak przyporzadkuje liczby w taki sposob (naskrobal cyferki kawalkiem zweglonego drewna), rysunek zaczyna przypominac schemat... silnika! Wszystko wygladalo teraz znacznie prosciej. Ale dla calkowitej pewnosci, Nekroskop kontynuowal wyjasnienia: - Niekonczacy sie, odwieczny cykl, ktory ochrania obydwa swiaty. Jak wstega Mobiusa - zobaczylem ja nalozona na ten obraz; pojedynczy system, ktory przekracza i laczy obydwa wymiary, ale nie zaburza zadnego z nich. Wstega byla sensem zycia mojego ojca, potem stala sie moim symbolem i uratowala mi zycie; teraz uratuje swiat, a nawet wszechswiat...Traskowi opadala szczeka, kiedy sluchal, patrzyl na rysunek i dostrzegal w tym "prawde". W koncu podniosl sie gwaltownie i stwierdzil: - To znaczy, ze wrocimy do naszego swiata. Musimy wrocic, zeby to sie zaczelo! -Czyzbys mial wczesniej jakies watpliwosci? - Usmiechnal sie Nathan. -Mozliwe - odezwal sie Ian Goodly - ze Gustaw Turczin doszedl do tego samego wniosku. Wowczas nasz powrot nie jest konieczny. -Moze to dobry czas, zebyscie wrocili - zauwazyl Nathan. - Wowczas bedziemy pewni, ze to - wskazal na rysunek - na pewno sie wydarzy, bez wzgledu na to, czy Turczin wie co robic, czy nie. Przynajmniej jeden z naszych problemow - a wasz glowny problem - zostanie rozwiazany. Zek dotknela jego reki. -Ciagle chcesz sie nas pozbyc? Nie wiesz, ze nie bedzie to takie latwe? -No dobra - westchnal glosno Nathan - ale od teraz trzymajcie sie wszyscy razem, cala czworka. Chce miec mozliwosc przeniesienia was w jednej chwili, kiedy nadejdzie taka koniecznosc. -Zgoda - odpowiedzial Trask. - A co teraz? -Teraz - Nathan popatrzyl na nich przez chwile. - Dowiedzmy sie, co sie dzieje. - Poglaskal po glowie siedzacego obok wilka. Zgubilem obserwatorow, powiedzial Grymas. Szarzy bracia rozproszyli sie i uciekaja w gory przed Wampyrami. Kilku z nich powtarzalo to samo: lotniaki nadciagaja wielkimi falami, a niebo robi sie od nich zupelnie czarne! Nie moze byc ich az tak duzo!, powiedzial z niedowierzaniem Nathan. Wilk na swoj sposob wzruszyl ramionami. Wilki sa czasami takie same jak ludzie, albo psy: lubia przesadzac. Szczekaja na cienie... -Cos w tym jest - odezwala sie Zek. - W ogole ich nie odbieram. Nie rozmawiaja i zaslaniaja umysly. -Cisza radiowa! - Powiedzial Trask. Nathan spojrzal na niego pytajaco. -Na Ziemi tak sie to nazywa - wyjasnil. - Pewnie tutaj tez sie stosuje te taktyke. -Jest ich bardzo duzo - powiedzial zmartwiony Chung. - Ale jest w tym cos dziwnego... skoro ta Devetaki interesuje sie przede wszystkim Nathanem, to dlaczego nie kieruje na nas glownych sil? Dlaczego rozproszyli sie, jak wielki dywan? -Naprawde? - Spytal Nathan z lekiem w glosie. -Tak. Od wodospadow zastyglej lawy, az po wielka przelecz. Sa rozciagnieci na wiele mil na zachod od nas. -Jak szeroka fala uderzajaca o plaze - dodala Zek, odczytujac mysli Chunga. -Albo jak siec, ktora na nas zarzuca - odezwal sie Nathan. - Co bedzie, jak dotra na pustynie, do kolonii Tyrow i uchodzcow? Devetaki dopadnie ich rownoczesnie, a ja nie potrafie byc w czterech lub pieciu miejscach na raz! -Spokojnie, synu - uspokajal go Trask. Kilka minut temu naszkicowales obraz i byl on prawdziwy. Teraz nic nie jestesmy w stanie zrobic. Jesli wykonasz skok do kolonii, zeby ich ostrzec, Jefros natychmiast to zauwazy. Nie mozesz wykonac zadnego ruchu bez uruchamiania wiru liczb, a to go informuje, gdzie sie znajdujesz. Jesli jednak pierwszy Wampyr przeleci nad nami na poludnie, bedzie to sygnal, ze trzeba podjac dzialanie w obronie twoich ludzi. Do tego czasu nie jestes w stanie nic zrobic. -Ale potem - jezeli to sie stanie - bede miec nie wiecej niz pol godziny, zeby zabrac moich ludzi z kolonii Tyrow. Teraz nie popelnie bledu, tylko zabiore ich najdalej, jak to mozliwe: na wschod, tam gdzie koncza sie gory i jeszcze piecdziesiat mil w glab pustyni! Devetaki nie doleci tam, chcac wrocic przed wschodem slonca do Wiezycy Gniewu. Trask ze zrozumieniem pokiwal glowa. Jednak Goodly tylko mruknal i spojrzal w bok. -Co jest? - Zapytal Nathan. -Nie zapominaj, ze przyszlosc przez caly czas zbliza sie a wraz z nia Cos Wielkiego. -Ale nadal nie wiesz, czym bedzie to Wielkie Cos? -Niestety - pokrecil glowa Goodly. - Wiem tylko, ze to jest blisko i ze wszyscy jestesmy w to zaangazowani. Musze ci ponadto przypomniec, choc nienawidze tego, o tym, co widzielismy w przyszlosci. Nie boje sie o siebie, ale... -Wiem, o czym myslisz - przerwal mu Nathan. - Ale nie chce sobie tym zawracac glowy, dopoki to sie nie wydarzy. Wrzucil sucha galaz do ogniska, wyciagnal sie wzdluz pnia przewroconego drzewa i zamknal oczy. -Chce przestac o tym myslec i zobaczyc, co przyniesie los. Jedno moge wam zagwarantowac: jeszcze nie wykorzystalem wszystkich mozliwosci... Eygor Zabojczooki nie tracil czasu. Dzieki wczesniejszym kontaktom bez trudu odnalazl umysl Nathana. W jego glosie slychac bylo przerazenie. Nekroskopie, cozes strasznego nawyrabial? Dlaczego mi to uczyniles? Mowa zmarlego Eygora jak zawsze byla pelna zla. Nathan natychmiast go poznal, ale chociaz wyczuwal jego szczery, choc niezrozumialy strach, odpowiedzial: No, prosze! Czy to twoj nowy sposob, Eygorze? Chcesz powiedziec, ze jestes moja ofiara? Co... powiedziales... Maglore'owi?, syknal zmarly. Pytanie spowodowalo, ze Nathan przypomnial sobie rozmowe z Maglore'em, a Eygor zobaczyl jej obraz. A wiec to tak! To wszystko wyjasnia. To moze ty mi tez to wyjasnisz? Straszyles Maglore 'a moja osoba. Chyba nie zaprzeczysz? To byla tylko gra slow. On zaczal mi grozic, a ja... ...Pogroziles mu mna!, dokonczyl za niego Eygor. To bylo jednak cos wiecej, niz gra slow. Maglore zna twoje moce, a jesli ktorychs nie zna, to sie domysla. Zasugerowales mu, ze stary umarlak w dole moze byc niebezpieczny. Ze w pewnych okolicznosciach - pod pewnym warunkiem -duch moze byc czyms wiecej, niz tylko duchem. Dla ciebie to byla zwyczajna gra slow, jak dla wiekszosci Wampyrow. Ale dla Maglore'a? Nathan wiedzial, o co mu chodzi: Maglore z Runicznego Dworu byl jasnowidzem i posiadal paranormalne moce o wiele wieksze od reszty Wampyrow. Wierzyl w omeny, znaki, symbole, los i przeznaczenie. Niewatpliwie wzial pod uwage pogrozki Nathana. Ale czy potraktowal je powaznie? Myslal w mowie umarlych, a Eygor dobrze go slyszal Moge ci powiedziec, ze bardzo powaznie! On zaczal kopac w ziemi, zeby dostac sie do mnie! Zeby wyciagnac na powierzchnie moje szczatki, spalic je i rozsypac po calym Turgosheim! On sie boi Eygora jak nigdy wczesniej, boi sie przez ciebie, Nekroskopie! To wszystko twoja wina! Tylko ty mozesz to naprawic, tylko ty mozesz... wezwac mnie? (To ostatnie bylo szeptem, a moze nawet modlitwa?) To nie wystarczy, odparl Nathan, choc w tajemnicy zaczal zastanawiac sie nad taka mozliwoscia. Jeszcze nigdy z wlasnej woli nie wzywal zmarlego, aczkolwiek zdarzenia z przeszlosci oraz nowy dar "intuicji" mowily mu, ze posiada taka zdolnosc. Dwa razy zmarli pojawili sie w podbramkowej sytuacji, a kiedy byl juz bezpieczny, odchodzili czyniac wszystko "z wlasnej woli". Najwyrazniej talent dzialal niezaleznie od Nathana: dzialala raczej sila milosci Wielkiego Zgromadzenia, ktora ogarnela syna Harry'ego Keogha, poniewaz tak samo, jak ojciec dawal zmarlym swiatlo w ciemnosciach smierci. Eygor Zabojczooki nie moglby sie pojawic na powierzchni ziemi, poniewaz tak jak we wszystkich Wampyrach nie ma w nim milosci, ktora moglaby go poruszyc. A zatem tylko sila Nekroskopa moglaby wywolac go z grobu. Nagle Nathan pomyslal, ze jest to mozliwe. Dlaczego nie zwalczac ognia za pomoca ognia? Przeciez sam nie dopuscil do tego, zeby Trask zestrzelil lotniaka ciagnacego bestie gazowa, tylko dlatego, iz spodobal mu sie pomysl, ze Wampyry zabijaja sie nawzajem. Czy w tym przypadku nie byloby tak samo? A czy Maglore nie zaslugiwal na taki los, chocby za to, co uczynil Karzowi, Orlei i setkom innych, nie wspominajac o tym, co zrobilby Nathanowi, gdyby go dorwal w swoje lapy? Z umyslu Nathana opadla nieco zaslona. Eygor zauwazyl to i nalegal: Pomysl tylko, jak mozna powstrzymac tego drania? Pomysl, co bedzie za jakis czas. Poki co lord Jasnowidz ma pelny brzuch, podobnie jak jego bestie, ale predzej czy pozniej bedzie musial posilic sie krwia ludzi z Krainy Slonca. Czy na to czekasz? Kiedy to sie stanie?, zapytal Nathan. Mysle, ze jak skonczy ze mna. Teraz tylko ja spedzam mu sen z powiek. Jest... jeszcze cos, czym bede musial wkrotce sie zajac. Co? Czuje to, powiedzial Egor. Krew z krwi, kosc z kosci wraca z zachodu. Jeden z moich synow krwi - Spiro! Gdzies na rowninach przysluchiwali sie tej konwersacji inni zmarli. Do rozmowy wlaczyl sie Jason Lidesci: Nekroskopie, mozliwe, ze mowi prawde. Wiezyca Gniewu juz prawie upadla, ale wsrod zmarlych nie ma Spiro. Jego brat Wran nie zyje, ale nie Spiro! Uciekl, stwierdzil Eygor. Teraz jest w drodze do Turgosheim! Jesli to prawda, ciagnal dalej Jason, to bedziesz miec powazne klopoty - albowiem Spiro odziedziczyl zle oko po ojcu! Ofiary dzialania oka leza u stop wiezycy... To sa Wampyry, powiedzial Nathan. Wcale im nie wspolczuje. Nie musisz, ale co z Cyganami w Turgosheim?, zapytal Eygor. No, to jak bedzie? Wezwiesz mnie, zebym mogl zemscic sie na Maglore'u i Spiro? Pamietaj, ze nie jest to darmowa przysluga. Zrobimy wymiane: nie tyle oko za oko, co oko za chwile zycia. Nathan byl coraz blizej podjecia decyzji. W Turgosheim Eygor nie mogl zagrozic nikomu, poza potworami. Jednoczesnie mial pewnosc, ze stwor z dolu w Oblakanczym Dworze moze sobie poradzic z Maglore'em i Spiro. Tylko skad wziac pewnosc, ze przywolany do "zycia" Eygor, zechce wrocic do swiata zmarlych... Masz moc!, przekonywal Eygor. Poza tym, jaki ma sens zycie dla czegos takiego, jak ja? Interesuje mnie wylacznie zemsta na Maglore'u i Spiro, ktory oslepil mnie i zabil! A jesli chodzi o Wrana... powiadasz, ze nie zyje? I dobrze! Chcialbym go pierwszy dorwac! Nathan byl juz prawie przekonany. Zabojcze oko Eygora mogloby stac sie poteznym dodatkiem do arsenalu metafizycznej broni. Jesli sie dogadamy... to jak przekazesz mi zle oko? Wystarczy, ze wpuscisz mnie do swego umyslu! Nathan wiedzial, ze dawno temu jego ojciec popelnil podobny blad. Eygor znowu uslyszal jego mysli i rzekl: Jak moglbym ci zaszkodzic? Jestem trupem z Turgosheim, a ty zyjesz daleko na wschodzie! Daj mi to oko, odpowiedzial Nathan. Wezwa cie, kiedy Maglore dokopie sie do studni, albo gdy Spiro przeleci Wielkie Czerwone Pustkowia. Co? Eygor najwyrazniej byl urazony. To zaden interes! Moge przystac tylko na takie warunki, odparl Nekroskop. Eygor dlugo milczal, a w koncu rzekl: Niech ci bedzie. Spij dalej i zostaw otwarty umysl, zebym mogl w nim zostawic moj dar. Nagle Nathan poczul w swoim umysle zla moc, jakby mial raka mozgu, ktory wyjada z jego umyslu to, co dobre. Eygor cos mu zostawil: moc zlego oka. Nathan wiedzial, ze potwor zakopany w dole mial nadzieje, ze z czasem stanie sie rownie zly, jak on sam. I z czasem mogloby sie tak stac! Nathan obudzil sie z krzykiem na ustach... V Potrzasanie siecia - OblezenieSiedliska Ben Trask mial wlasnie obudzic Nekroskopa. Pochylil sie nad Nathanem, dotknal jego reki i poczul lekkie wibracje, ktore nim wstrzasnely. Potem uslyszal krzyk, ktory spowodowal, ze Trask odskoczyl! Oczy Nathana otworzyly sie szeroko... szerzej... i cos potwornego poruszylo sie w nich, cos strasznego i przerazajacego. Wyprostowany Trask wydal nieartykulowany dzwiek gdzies z glebi gardla, zrobil krok do tylu i przewrocil sie na plecy. Poczul, jakby ktos porazil go pradem w stopy!Zek i Ian Goodly dostrzegli to zdarzenie i pospieszyli na pomoc Traskowi, ale Nathan byl pierwszy. Jego oczy byly teraz calkiem normalne. -Ben, nic ci nie jest? Trask wstal powoli i lapiac rownowage, popatrzyl ze zdziwieniem i zainteresowaniem na Nekroskopa. -Jezus Chryste! Jak...? Co to bylo? Cos mnie uderzylo! Nathan nic nie odpowiedzial, ale wiedzial, co to bylo. Wiedzial takze, ze ludzie powinni byc ostrozni w jego obecnosci, nie powinni go zaskakiwac. Zek odczytala cos z tego i powiedziala: - Ben, to czesc tego... -Czesc Czegos Wielkiego. - Pomogl jej Goodly. - Wazna czesc. -Cos nadlatuje - powiedzial Chung, ktory wlasnie dolaczyl do reszty. - Cos niewielkiego, ale wrednego! Po chwili zaczely nad nimi krazyc nietoperze z gatunku Desmodus. Cztery sztuki nadlecialy jako zwiadowcy. Trask odbezpieczyl pistolet maszynowy, ale Nathan go powstrzymal. -Szkoda amunicji. Sa nieszkodliwe. Wszystkich nie trafisz, a jesli je zabijesz, to tak jakby wiadomosc dotarla do Devetaki. Kiedy nietoperze odlecialy, Nathan pomyslal, ze moglby je zmiesc jednym spojrzeniem. Spojrzal na niebo i zorientowal sie, ze spal ponad godzine. -Co sie dzialo, gdy spalem? -Lotniaki i wojownicy wyladowali na wzgorzach Krainy Slonca - odpowiedzial Chung. - Jakies dwadziescia mil na wschod stad (Dwa Brody, pomyslal Nathan). Takze na polnocy (Siedlisko i/lub Skalne Schronienie), dwie grupy na zachodzie (Skarpa Tireni i Gmina Mirlu, a wlasciwie ich ruiny). Bardzo duzo innych miejsc, w ktorych nastapilo ladowanie, wszystkie wzdluz gor po stronie Krainy Slonca. -Tylko na wzgorzach? -Nie - zaprzeczyl Chung. - W lasach znajduja sie niewielkie oddzialy i tworza cos na ksztalt siatki. Zblizaja sie przez caly czas. -Jak oczka wielkiej sieci z jedwabiu lagodnie opadajacej na Kraine Slonca. - Zauwazyl Nathan. - Tylko, ze ta siec nie jest z jedwabiu i daleko jej do lagodnosci... -Nadal zachowuja cisze - powiedziala Zek. - Nie wyglada na to, zeby nasza grupa ich szczegolnie interesowala. Nathan popatrzyl na Goodly'ego, ktory tylko wzruszyl ramionami. -Czas sie... -Wiem! - Przerwal mu Nathan. - Konczy. Grymas skorzystal z okazji, zeby dorzucic cos od siebie: Moi szarzy bracia sa rozproszeni w wyzszych partiach gor. Armia Wampyrow przeleciala nad nimi... Chung byl wyjatkowo czujny. -W prostej linii na polnoc stad... cos... jak strzala leci prosto na nas! Z daleka doszedl do nich dzwiek dysz napedowych, a takze odglos broni automatycznej. -Zaczelo sie - powiedzial Nathan. - Tym razem moi ludzie sa przynajmniej uzbrojeni i moga walczyc. -Nie rozumiem - odezwal sie Chung. - To, co na nas leci, jest tylko kolejna nitka w sieci. Raczej nie jestesmy celem. Dlaczego nie zwracaja na nas uwagi? -Chca, zebysmy sie ujawnili sami - powiedzial Trask. -Chca mnie w to wciagnac - zgodzil sie z nim Nathan. - A w miedzyczasie siec opadnie na cala Kraine Slonca. -Jest juz bardzo blisko! - Ostrzegl Chung. - Bedziemy tu siedziec dalej? Na polnocy, ponad linia drzew, widac bylo kilka lecacych, plaszczkowatych ksztaltow. -Czas ruszac - odezwal sie Nekroskop. Kiedy to mowil, gdzies w glebi siebie poczul niezwykly gniew, a nawet wscieklosc. Jego oczy zrobily sie gorace, nad brwiami pojawil sie zimny pot. Przez chwile walczyl z emocjami, ktore byly mu obce, choc przeciez nie pochodzily gdzies z zewnatrz. Czul chec wykorzystania smiercionosnego oka. Stlumil ten przymus, wywolal drzwi Mobiusa i przeprowadzil przez nie swoich przyjaciol... ...Po czym wyladowali piec mil dalej, na pustyni. Zek nagle pacnela sie dlonia w czolo i z przejeciem powiedziala: - Oni nas wcale nie ignorowali! A przynajmniej nie teraz! Ich umysly sa otwarte i przesylaja sobie wiadomosci. Poznali twoj "podpis", Nathan - wir liczb - i wiedza, ze sie przenieslismy! -Ale nadal sie zblizaja? - Nathan popatrzyl na Chunga. -Tak - odpowiedzial po chwili lokalizator. - Ich siec rozciaga sie az na pustynie. Ci, co sie do nas zblizaja, sa przednia straza. Spychaja nas dalej na pustynie! -Albo do siedzib Tyrow - jeknal Nathan. - Do Zoltogorza... nowych oaz... Atwei... Misha! -Mozesz przenies Mishe i ludzi Lidesci - zauwazyl Trask. -I wskazac ich miejsce ukrycia! - Ostrzegl Chung. -Za jakis piec minut i tak bedziemy musieli sie ruszyc -powiedziala Zek. -Jak duza jest straz przednia? - Nathan poczul, ze wzbiera w nim gniew, a oczy zaczynaja go piec, pomimo proby zachowania spokoju. -Niezbyt wielka - odparl po chwili Chung. - Ich siec jest bardzo rozciagnieta. Wojna krwi zadala im spore straty. -Przeniose Mishe, Lardisa i jego ludzi. A potem... bedziemy bronic Zoltogorza. Musimy to zrobic. Nie chce, zeby Wampyry dostaly sie do Jaskini Pradawnych. Tyrowie by mi tego nie wybaczyli. Dla mnie ich zwyczaje i kultura sa najwazniejsze... Kolejny raz wywolal drzwi Mobiusa i znowu byli w drodze... Tyrowie juz na nich czekali, a razem z nimi Lardis, Misha i Cyganie Lidesci. Najlepsi esperowie Tyrow, wlaczajac w to Atwei, sledzili przebieg wydarzen w Krainie Gwiazd; obserwowali Nekroskopa i jego przyjaciol - oraz Wampyry, rzecz jasna. Lardis i jego ludzie byli przygotowani do "zabawy w chowanego". -Tym razem zabieram was tak daleko, ze armia Wampyrow najprawdopodobniej tam nie dotrze. Przynajmniej nie tej nocy. Kiedy wszyscy zlapali za line, Lardis i Kirk Lisescu powiedzieli prawie jednym glosem: -My nie idziemy. -Co? - Zdziwil sie Nathan. -Jestesmy wojownikami i mamy bron - warknal Lardis. Kirk zas dodal: - Mamy dosc ukrywania sie i chcemy wiedziec, co sie dzieje. W lasach sa jeszcze Cyganie, ktorym przydadza sie nasze umiejetnosci. Zabierz stad reszte ludzi, gdzie tylko chcesz, a mnie z Lardisem przenies tam, gdzie trwa walka! -Andrei zostanie tutaj bronic Tyrow. -Ja tez zostaje! - Powiedziala Misha tonem nie znoszacym sprzeciwu. Nathan mogl tylko bezradnie wzruszyc ramionami. Nie tracac czasu na spory, Nathan zwrocil sie do Lardisa: - Wroce po ciebie i Kirka... przygotujcie sie. - Po czym przeniosl reszte Cyganow do... ...Jeziora Kraterowego. Daleko na wschod i jakies szescdziesiat mil w glebi pustyni. Devetaki nie powinna dotrzec tutaj przed switem. Nie bylaby na tyle glupia, zeby ryzykowac spotkanie z palacymi promieniami slonca! Zaraz potem Nathan wrocil do Zoltogorza. Lardis i Kirk, uzbrojeni po zeby, juz czekali na niego. -Dokad chcecie sie udac? -W lasach sa rozproszeni, wystraszeni i niedoswiadczeni ludzie. Prawdopodobnie sa w opalach i potrzebuja naszej pomocy. Nathan zmarszczyl brwi: - Terytorium poddanych? Vormulac wiekszosc z nich wylapal. Wydawalo mi sie, ze cie to nie zmartwilo? -To sa Cyganie! - Rzucil Lardis. - Mamy szanse wyrwac ich z rak Wampyrow. -Jestes pewien, ze to wlasciwe? -Nie, ale z drugiej strony przez ostatnie piecdziesiat lat nawet mi nie zaswitala taka mysl. Wystarczy juz tego gadania! Zabierz nas tam. - I Nathan ich przeniosl... ...Na zbocza gor, po stronie Krainy Slonca, znajdujace sie na poludnie od zastyglych wodospadow lawy. Przed nimi (a moze pod nimi) rozciagaly sie terytoria Cyganow wspolpracujacych z Wampyrami. Niecala mile od miejsca ladowania slychac bylo krzyki, ryki i odglosy miazdzenia. Stary Lidesci pokiwal glowa z gorzka satysfakcja. -Moze kiedys to byli poddani "Wampyrow, ale teraz walcza! - Po czym zwracajac sie do Nekroskopa, dodal: - Wiesz, gdzie nas rano szukac. Pozegnali sie. - Uwazaj na siebie, chlopcze. -Powodzenia. - Popatrzyl, jak dwaj starzy bojownicy znikaja w lesie i powrocil do oazy. Ze wszystkich Tyrow tylko Atwei postanowila zostac z obroncami. -Zblizaja sie - powiedziala. -Wiem - skinal glowa Nathan. - Bedziemy bronic sie w oazie. Kiedys moj ojciec bronil podobnego ogrodu. Mial taka sama bron i takich samych przyjaciol, jak ja. Przede wszystkim przyjaciol: mezczyzne i kobiete - te sama kobiete - z obcego swiata. Wydaje mi sie to podobne. -Ile drog prowadzi pod ziemie, do twojej kolonii? -Kilka. Ta, ktora znasz, zaczyna sie przy urwisku, pozniej idzie sie przed Jaskinie Pradawnych i dochodzi do oazy. O innych ci nie powiem. Czego nie wiesz... -...Nie moze zaszkodzic Tyrom? -Albo tobie - odpowiedziala. - Moi ludzie zamienili tajne przejscia w pulapki! Jesli Wampyry sprobuja zejsc pod ziemie... Nathan zrozumial. - A Jaskinia Pradawnych? -Jest otwarta dla ciebie i twoich ludzi. -Do tego nie dojdzie. Zabiore moich przyjaciol... hm, gdzie indziej. Ale Wampyry... -...Bedziemy przygotowani na ich przybycie, jesli odwaza sie zejsc na dol. Po chwili na gwiazdzistym horyzoncie pojawily sie jakies postacie - nadlatywaly Wampyry! -Wyglada na to, ze tylko dwa lotniaki! - Ochryplym glosem zauwazyl Trask. -Plus ich jezdzcy - dodal Chung. - Ale tam dalej... - Na granatowym niebie pojawila sie ciemna plama. Dobiegalo od niej dudnienie odrzutowego napedu w chwili, gdy Chung konczyl wypowiedz: - Wojownik, stosunkowo maty, ale grozny. -Zobacza oaze - to Goodly przewidzial przyszlosc. Wiedzial tez, co sie wydarzy. Byl w stanie uslyszec ryk, zobaczyc ogien, poczuc zapach krwi! -Maja wsparcie! - Krzyknal Chung, kiedy wojownik odpalil glowne dysze i zaczal znizac lot, kierujac sie na oaze. - Jakies dwie mile dalej... jest ich wiecej! -Ben - sapnal Goodly, a jego jablko Adama podskoczylo do gory - bierzemy na siebie lotniaki i jezdzcow. Ty, ja i David. Nathan zajmie sie wojownikiem! Chung dzwigal swoj miotacz ognia. -Masz jeszcze paliwo? - Spytal Nathan. -Troche, a oprocz tego pistolet! - Dotknal pistoletu maszynowego. Wszyscy byli uzbrojeni w male i latwe w obsludze pistolety maszynowe. Nathan mial tylko cyganska kusze...a oprocz tego bron, ktorej jeszcze nie wyprobowal. -Granaty? - (Lotniaki zaczynaly nurkowac w kierunku oazy, a wojownik krazyl nad wawozem, tuz nad krawedzia urwiska. Jego liczne, zle oczka bacznie lustrowaly teren.) Wszyscy przytakneli: mieli granaty na wyposazeniu. -Powodzenia! - Powiedzial Nathan. Nathan wyszukal odpowiednie miejsce dla siebie i przeniosl sie naprzeciw wylotu tunelu z Jaskini Pradawnych. Stamtad wyslal umyslowa obraze wprost do malutkiego mozgu wojownika: Tu jestem. Na brzegu urwiska, ty wstretny synu smierdzieli! Stechly wyrzutku dolow kloacznych! Koszmarny stwor podlecial do przeciwleglej sciany kanionu, jego oczka staraly sie skupic na Nathanie. Wykrecil, wybral kierunek i zaczal leciec w strone Nekroskopa. Wlasnie tego chcial Nathan. Za nim byl tunel, do ktorego nie zmiesci sie cielsko stwora, ponad nim przyjaciele mogli bez przeszkod walczyc z lotniakami i jezdzcami. I robili to skutecznie! Ogien z pistoletow i wybuch granatu. Lotniak zwijajacy sie jak dziecko, podnoszacy plonace skrzydla, a potem lecacy w dol, by zniknac z oczu. Na ziemi jakis porucznik albo niewolnik wrzeszczy: "Wampyry! Wampyry!" A potem zmienia spiewke, kiedy dlawi go seria, a on zaczyna krzyczec, jakby mu ktos do zywej miazgi rozwiercil zeba. Wojownik nadlatywal, a Nathan z daleka strzelil do niego z kuszy. Jesli trafil, to nie zrobilo to na wojowniku zadnego wrazenia, a co najwyzej takie, jak uklucie szpilka. Alez nienawidzil drania! Wargi odslonily kly, a mozg doslownie mu plonal. Przykucnal i poczul taka nienawisc, ze byla to dawka trucizny, ktora musial z siebie wydalic! Prawie nie zdajac sobie z tego sprawy, wystrzelil mentalny pocisk! Wojownik zabulgotal - wydal z siebie dziwny, jakby pytajacy odglos - ale nadal lecial, tyle, ze teraz znosilo go na lewo. Na chwile oswietlil go blysk wybuchajacego granatu. Nathan zobaczyl jego wylupiaste, ustawione na wprost oczy - ale teraz byly to otwarte kratery, tryskajace krwia i mozgiem! - i opadnieta szczeke, usztywniona przedsmiertnym skurczem! Trudno mu bylo na to patrzec, a stwor jeszcze bardziej skrecil i z szybkoscia siedemdziesieciu lub osiemdziesieciu mil na godzine uderzyl w sciane wawozu, eksplodujac w powodzi chitynowych szczatkow i rozbryzgujac dookola krwawe ochlapy wnetrznosci. Nathan jednak wiedzial, ze stwor nie zyl juz od chwili, kiedy dosiegla go moc zabojczego oka. W powietrzu widac bylo lotniaka, ktory bez jezdzca lecial nad pustynia w kierunku dalekiej Gwiazdy Polnocy. David Chung zuzyl resztke paliwa na cos, co zatrzeszczalo, zapalilo sie i wypuscilo z siebie kleby dymu. -Leci do nas wiecej lotniakow - powiedzial lokalizator i w tej samej chwili zgasl ogien w jego miotaczu. -Nathan, masz robote w innym miejscu! - Wyrzucil z siebie Ian Goodly. -Poradzicie sobie? - Nathan popatrzyl na przyjaciol. -Tak - odpowiedzial Trask. - Szczegolnie, jesli zabierzesz nas przed odejsciem do wylotu tunelu. To najlepsze miejsce do obrony: ani lotniaki, ani wojownicy nie moga tam wyladowac. A skoro jestesmy przy wojownikach... -Teraz nie czas na rozmowy o tym. - Pokrecil glowa Nathan. - Pogadamy pozniej, jak sam to lepiej zrozumiem. Przeniosl wszystkich do wylotu tunelu i patrzac z niepokojem na oaze, zapytal Chunga: -Domyslam sie, ze nie wiesz, gdzie jest kolejna szpica atakujaca? -Ja wiem - odezwala sie Atwei. - Starszyzna przekazuje sobie informacje. Jest ich pelno w psychicznym eterze. Oczywiscie Wampyry tez nas slysza, tak wiec nasza tajemnica zostala odkryta. Jesli Wampyry sie nie zatrzymaja, to wojna krwi dotrze takze tutaj. Nathan delikatnie ujal ja za reke. -Gdzie uderza? -Uderza? Nie wiem. Na pelny atak jest ich troche za malo, ale zblizaja sie do Pekniecia W Skalach, czterdziesci mil na zachod. -Kiedy tam beda i ile ich jest? -Moga byc w kazdej chwili! - Odpowiedziala Atwei. Miala szeroko otwarte oczy i w ogole nie mrugala powiekami. - Nie ma ich wiecej niz tych, co byli tutaj. W Peknieciu W Skalach byla garstka Cyganow Karla Zestosa. Nathan wiedzial, ze moglby ich przeniesc wszystkich naraz. Zaczal wywolywac drzwi Mobiusa i na chwile przerwal obliczenia, kiedy w jego ramiona wtulila sie Misha - Uwazaj na siebie - powiedziala bez tchu. - Jesli cos ci sie stanie, to nigdy ci tego nie wybacze! - Przyjrzala mu sie dokladniej i powiedziala: - Zaproszyles sobie oczy? Prawe oko masz przekrwione. -Chyba tak, mam z okiem... - pocalowal ja i zobaczyl, jak Trask patrzy na niego z wyrazem dezaprobaty na twarzy. Goodly korzystajac z okazji, powiedzial: - Nathan, ide z toba. Jeszcze jeden calus dla Mishy i byli w drodze... Kiedy byli w Kontinuum Mobiusa, Nathan spytal: Dlaczego idziesz ze mna? Czy to juz blisko? Po prostu zauwazylem, ze mam isc, odparl Goodly. Ponadto, jesli bede razem z toba, to pierwszy dowiesz sie o tym, ze zdarzy sie cos niezwyklego. Wszystko skupia sie na tobie, Nathan. Albo na Devetaki!, rzeki Nathan. Mam przeczucie, ze chce mnie osaczyc. Na pewno! Od kiedy upadla Wiezyca Gniewu, jestes dla niej najwiekszym zagrozeniem. Ale jak ona zamierza mnie zlapac? Nigdzie nie jestem wystarczajaco dlugo. Logicznie rzecz biorac powinna obstawic wszystkie miejsca. Jesli bylbym na jej miejscu, to rozstawilbym posterunki wszedzie, gdzie mozesz sie pojawic. Nie na wszystkich! Jesli jednak zmusi cie do czestego przemieszczania, to wkrotce je pozna. Wyszli z Kontinuum na miejscu geologicznego uskoku zwanego Peknieciem W Skalach. Na niebie widac bylo dwa lotniaki. Jezdzcy musieli wyczuc wir liczb Nathana w chwili, gdy opuszczal razem z Goodly'em Kontinuum. Nathan telepatycznie uslyszal, jak wysylaja na polnoc wiadomosc o jego przybyciu. Wampyry poznaly kolejne miejsce przeskoku Nathana. No i dobrze! Niech sprobuja byc we wszystkich miejscach, a zobacza, ze nie jest to mozliwe. Jednak te mysl Nathan zachowal dla siebie. -Oni tylko obserwuja - zwrocil sie do Goodly'ego. - Watpie, zeby wyladowali. Nathan przeniosl w to miejsce ludzi Karla Zestosa oraz dwoch uzbrojonych Cyganow Lardisa. Teraz zobaczyl, ze sciezki prowadzace pod ziemie i do skalnej szczeliny pelne sa zamaskowanych pulapek. Tyrowie i Cyganie Zestosa byli dobrze przygotowani na ewentualny atak. Kiedy wrocili z wyprawy i znalezli sie w Jaskini Pradawnych, zafrasowany Nathan pokrecil glowa, mowiac: - Wampyry nie sa glupie. Zwlaszcza Devetaki. Ma pod reka Jefrosa i na pewno szykuja cos razem. To, co sie dzialo do tej pory, jest tylko czescia ich spisku. -Namierzylismy Devetaki i Jefrosa! - Chung nie mogl sie powstrzymac. - Dowodzi cala akcja z rowniny nad wielka przelecza na granicy Krainy Gwiazd i Krainy Slonca. Duze oddzialy sa w drodze do kolonii Tyrow, ale znaczne sily zatrzymaly sie na granicy lasow. -Utrzymuja szyk sieci - dodala Zek. -Kontrolujac mozliwie najwieksze terytorium - dokonczyl Trask. - W lasach jest wiele bitew. To ci Wedrowcy, ktorzy nie chcieli sie przeniesc. A my siedzimy tutaj; uzbrojeni, niebezpieczni dla Wampyrow i... bezuzyteczni! - Jego glos przepelniony byl gorycza. - Teraz wiem, co czul Lardis. Nagle Nekroskop poczul sie zrozpaczony. Nie mogl byc rownoczesnie we wszystkich miejscach. -Musze ich sciagnac na siebie! - Warknal. Krew mu sie burzyla, a we wnetrzu bolacego oka odczuwal nacisk. -Siedlisko! - Syknal Goodly. - To bedzie w Siedlisku! Nathan zacisnal zeby i powiedzial: -Dla mnie to dobre miejsce! Tam, ponad trzy i pol roku temu, wszystko sie zaczelo. A zatem zakonczmy to w ten, czy inny sposob. Z podziemnej kolonii nadeszli Andrei Romani i Anna Maria English. -Teraz to nas sie juz nie pozbedziesz - powiedzial Andrei. - Jesli chodzi o Siedlisko, to wszyscy Cyganie chca wziac w tym udzial! Sa tam zapasy prochu Dimiego Petrescu, pulapki na wojownikow... rakiety! Mozemy tam stoczyc prawdziwa walke! Trask chwycil Goodly'ego za ramie. -Jestes pewien, ze to Siedlisko? -Tak - odparl prekognita. -No to przeniesmy sie tam wszyscy - stwierdzil Trask. - Musimy zgromadzic wszystkie zapasy broni. Bedziemy centralnym punktem oporu, ktorego nie zgniota Wampyry! Nathan przeniosl wszystkich do Siedliska z wyjatkiem Mishy i Anny Marii English. Nastepnie zabral tam Cyganow Lidesci z Jeziora Kraterowego, Cyganow Zestosa z Pekniecia W Skalach i kazda bron ze wszystkich mozliwych miejsc. Po niecalych dwoch godzinach nieustannych przeskokow poczul sie zdezorientowany. Nawet ktos taki, jak on! Andrei Romani nie tracil czasu i pracowal z ogromna predkoscia nad przywroceniem obronnych umocnien Siedliska. Kiedy nadciagna Wampyry, Siedlisko bedzie przygotowane na ich przybycie... Tyrowie przekazali informacje, ze Wampyry przestaly posuwac sie w glab pustyni. Wygladalo na to, ze ich kolonie sa bezpieczne, przynajmniej tej nocy. Wampyry zatrzymaly sie i odpoczywaly na granicy lasu i sawanny. Chung zauwazyl, ze glowne sily Devetaki przegrupowuja sie, utrzymujac "cisze radiowa". Jednak z biegiem czasu Zek i Chung zaczeli ukladac calosciowy obraz sytuacji. "Siec" Devetaki byla coraz bardziej zblizona w ksztalcie do pajeczyny. Wampyry rozstawily sily w koncentrycznych polkolach, ktore zmniejszaly swoja srednice w miare zblizania sie do Siedliska. Pozostale oddzialy wyladowaly na wzgorzach, majac miasto na widoku, przy czym nadal staraly sie zachowac jak najwieksza dyskrecje i cisze. Ale za to w miescie nikt sie nie ukrywal! Ludzie nie mogli pracowac przy samym swietle gwiazd, zwlaszcza tam, gdzie stary Lidesci pozakladal dawno temu smiercionosne pulapki! Andrei Romani rozpalil ogniska, przy ktorych pracowali ludzie. Przywrocono do sprawnosci balisty miotajace bomby i gigantyczne kusze, delikatnie wygladajace wyrzutnie rakiet wraz z "amunicja" ustawiono przy palisadzie w miejscach, gdzie ulegla zniszczeniu, mezczyzni z bronia pochodzaca z innego swiata trzymali warte na pomostach wiszacych nad wysokimi scianami. Tylko Nathan Keogh, zwany Nekroskopem, nie potrafil wyjasnic, dlaczego nic sie nie dzieje. Siedlisko bylo pelne ludzi, oswietlone tak jasno, jak tylko bylo to mozliwe, otoczone przez Wampyry... i nic! Nathan zawolal Traska i pozostalych esperow i zadal pytanie: - Co sie do diabla dzieje, a raczej nie dzieje sie? Na co czeka Devetaki? Za siedem godzin zacznie sie wschod slonca. Za dwanascie godzin bedzie zupelnie jasno! Co ona robi? Ustawila szyki w taki sposob, ze moze uderzac na nas falami, az nie bedziemy w stanie wytrzymac naporu wroga. Co sie dzieje? -Trzyma cie w niepewnosci - odpowiedziala Zek. - Chce, zebys spanikowal i pragnie zobaczyc, dokad przeskoczysz. -Kto powiedzial, ze ona na cos czeka? - Odezwal sie nagle blady jak sciana Goodly. - Jego oczy skierowaly sie prosto w niebo. Po chwili Wampyry przerwaly "cisze radiowa". Zek, ktora nasluchiwala z otwartym umyslem, az sie zachwiala pod naglym naporem telepatycznego jazgotu. Jednak nikt jej nie atakowal, Wampyry po prostu rozmawialy ze soba, a ich instrukcje byly wyrazne: Zostawic Cyganow! Brac obcych! Tych, co maja talent! Maja grozna bron, ale jest ich tylko kilkoro. Nathan takze uslyszal rozkazy Wampyrow. Kiedy spojrzal na swoich przyjaciol, mial w pamieci obraz diagramu Ethloia. Rysunek przedstawial urzadzenie zamykajace Bramy na zawsze, co oznaczalo ratunek dla swiata. Obrona zycia Traska i pozostalych Ziemian okazywala sie najwazniejszym zadaniem. -Musze was zabrac... - Zaczal, ale oni juz zdazyli pochylic sie i rozbiec, zajmujac stanowiska. David Chung krzyknal ostrzegawczo i w atmosferze napiecia cos, jakby mgla zeszla ze wzgorz, zawirowala wokol dziur w palisadzie, a powietrze wypelnil grzmot, ktory nie mial nic wspolnego ze zjawiskami atmosferycznymi: Leca! Brama w Krainie Gwiazd! Ta mysl zajasniala w umysle Nathana: musial zabrac tam swoich przyjaciol i to natychmiast! Pod pewnym wzgledem Nekroskop czul sie jak zdrajca, ktory opuszcza pole bitwy, ale byla tez szansa na to, ze jego znikniecie przyniesie korzystny skutek i atak zostanie przerwany. Devetaki nie zalezalo teraz na Cyganach, ale na Nathanie, Zek i pozostalych uzdolnionych ludziach, ktorych chciala przemienic. Poza tym Nathan szybko by wrocil, zaraz po zniknieciu przyjaciol w Bramie. Kiedy jednak nad tym myslal, esperzy obsadzili juz swoje stanowiska. Ponadto nadlatywal wojownik, ktory opadl gwaltownie na ksztalt w zarysie tylko przypominajacy dom. Najwyrazniej stwor mial rozkaz niszczyc schronienia Cyganow. Odglos napedu bestii zamienil sie w ryk agonii, kiedy nagle zapadla sie, nabijajac na ostre, szesciostopowe pale. Pekly pecherze gazowe, wypuszczajac smierdzaca zawartosc, dysze strzelily jeszcze kilkakrotnie, a potem zupelnie zamilkly. Jakis odwazny Wedrowiec podbiegl do dolu i wrzucil do niego pochodnie, od ktorej kregami rozszedl sie ogien, ogarniajac cale cialo stwora. Ponad palisada przelecial lotniak. Siedzacy na nim porucznik mial twarz o wyrazie bestii zadnej krwi. Pochylil sie w siodle i krecil zaopatrzona w haki bola. Zek byla akurat na srodku rynku. Porucznik zauwazyl ja i skierowal lotniaka w jej strone. Bestia obnizala lot, a jej otwor do chwytania jencow byl juz otwarty. Nie! Wyslal Nathan polecenie do umyslu porucznika. Jego oczy spojrzaly na Nathana i zostaly natychmiast unieruchomione. Nie! Ty pierdolcu!, powiedzial Nekroskop, jednoczesnie kucajac i wysylajac energie z umyslu. Kiedy Zek biegla i szukala kryjowki, zobaczyla co sie dzieje. Porucznik zapadl sie w sobie, jakby zmiazdzony ogromna dlonia... szkarlatny prysznic tryskajacy z uszu, oczu, ust... zobaczyla, ze glowa wciska sie w klatke piersiowa, a gorna czesc tulowia w dolna, po czym zsunal sie z siodla, jak zeschniety lisc. Ale lotniak lecial nadal. Zek wyciagnela zawleczke z granatu, wyprostowala sie i stala nieruchomo. Otwor w brzuchu lotniaka byl wycelowany dokladnie na cialo Zek. Lotniak lecial przy samej ziemi, omiatajac podloze wydzielana przez siebie mgla. Zek podrzucila granat do gory i padla plasko na ziemie. Lotniak zagarnal powietrze i zamknal otwor w brzuchu, machnal mocniej skrzydlami i zaczal nabierac wysokosci. Wznoszac sie, przelecial nad Zek i... z jego otworu pod wysokim cisnieniem wydobyl sie klab dymu, niczym para z lokomotywy. W ulamku sekundy rozblyslo w jego wnetrzu swiatlo, jezory ognia, a odlamki stali poszatkowaly mu kregoslup! Dluga szyja opadla natychmiast w dol, a ogromne, plaszczkowate skrzydla zwinely sie. Caly stwor zapadl sie w jednej chwili w dol jak domek z kart, gwaltownie wytracil wysokosc i zniknal gdzies we mgle. Nathan dobiegl do Zek, wypatrujac jednoczesnie pozostalych przyjaciol. Wokolo slychac bylo odglosy odrzutowego napedu, szum skrzydel lotniakow, krzyki mezczyzn i huk broni automatycznej. Trask zauwazyl zdarzenie z Zek, lotniakiem i porucznikiem. Porzucil swoje stanowisko przy palisadzie i pobiegl do nich. A za nim palisada wygiela sie do srodka i zawalila sie. W pustej przestrzeni, na tle zamglonego lasu, pojawil sie obrzydliwy ksztalt wojownika. Jego szczypce i sztylety poruszaly sie, jakby samodzielnie mialy zaatakowac obroncow Siedliska! W jego kierunku polecialy rakiety; Wedrowcy rzucili granaty; seria z broni automatycznej przeszyla pecherze gazowe i spowodowala eksplozje, jeszcze zanim eksplozja rakiety zamienila potwora w plonace pieklo. Chwile pozniej wylonil sie z dymu i smrodu Ian Goodly, a tuz za nim David Chung. -Wiedzialem, ze nadszedl czas i ze chcesz abysmy sie zebrali - krzyknal do Nathana. - David powiedzial, gdzie cie szukac! Nathan przeniosl wszystkich zaledwie czterdziesci krokow dalej, gdzie ludzie Andreia Romaniego pracowali przy baterii czterech rakiet. -Jak sie wam skoncza rakiety, to sprobujcie tego. - Podal im pistolet maszynowy Zek i granaty. Pozostala piatka takze polozyla bron na ziemi. Tam gdzie sie wybierali, bron nie powinna byc im potrzebna. Takie przynajmniej bylo zalozenie. A potem Nathan przeniosl ich do Krainy Gwiazd... Sprawdzajac wspolrzedne, Nekroskop dotarl jak najblizej Bramy, moze jakies czterdziesci piec jardow od niskiego krateru, w ktorym biale swiatlo, niczym blyszczace oko jakiegos oslepionego, sparalizowanego Cyklopa, gapilo sie w niebo Krainy Gwiazd. Zaburzenia spowodowane bliskoscia Bramy byly nawet wieksze, niz w poblizu jej odpowiedniczki w Perchorsku. Drzwi wywolane przez Nathana wily sie jak waz i grozily zamknieciem sie w chwili, gdy wyprowadzal przyjaciol na rownine. Nathan wiedzial, ze proba podejscia w poblize Bramy grozila niebezpieczenstwem. Prawie natychmiast po wyjsciu z drzwi Mobiusa Zek, Trask, Chung i Goodly pochylili sie i zaczeli biec w strone oslepiajacej polkuli bialego swiatla. Nathan pobiegl razem z nimi, chcial upewnic sie, ze Zek i Ian bezpiecznie zmierzaja do Radujevacu, a Trask i Chung do Perchorska. Moze zbyt szybko chcieli tam dotrzec... A moze walka w Siedlisku przycmila ich wrazliwosc i naturalne talenty. Przebiegli obok wielkich glazow i niespodziewanie wyczuli, ze rzucane przez nie cienie ruszaja sie! Wszyscy nagle poczuli ogromne zagrozenie. Ale tak naprawde bylo to uwolnienie sie napiecia wielu wampyrzych umyslow, ktore mogly teraz porozumiewac sie ze soba - wpadli w zasadzke! VI Wielkie Cos! Jezu! Ona dobrze wiedziala, ze Nathan moze ladowac w nieskonczonej liczbie miejsc! Jefros na pewno jej o tym powiedzial! To dlatego zawezila ilosc atakowanych obiektow i sprowadzila go tutaj - do Bramy, pomyslal prawie na glos Goodly.Nathan mial na mysli tylko jedno slowo: Pulapka! Tak samo bylo z Zek i Chungiem. Zek wyczuwala ogromna liczbe potwornych umyslow, a Chung zlokalizowal zrodlo zagrozenia... i odkryl, ze byli otoczeni! Kiedy zatrzymali sie prawie na miejscu, Trask dostrzegl prawde w ich twarzach i wysapal: -Cwana suka! Wpadlismy z deszczu pod rynne. -Nawet wiecej - stwierdzil Nekroskop. - Ona wie, ze to jest jedyne miejsce, skad nie moge odskoczyc! Jestesmy zbyt blisko Bramy! - Teraz Nathan zrozumial powody, dla ktorych Devetaki nie spieszyla sie z atakiem, kiedy byla na wzgorzach. Ci sami ludzie rozpedzili szare bractwo, a potem schowali sie tutaj i przyczajeni czekali. Nathan obejrzal sie do tylu i zobaczyl poruszajace sie postacie. Rosly porucznik i dwoch niewolnikow, wszyscy byli uzbrojeni w rekawice bojowe. Wokolo pojawialo sie coraz wiecej wampirow i wolnym krokiem podchodzily coraz blizej. Porucznik byl telepata; Zek i Nathan uslyszeli wysylane przez niego mysli: Mamy ich, lady! Wiem... dobra robota... pilnowac ich... zaraz tam bede!, odpowiedziala Devetaki. -Brama w Perchorsku - rzucil Trask. - Przeszedles nia tylko w jedna strone. Mozesz wiec nia wrocic razem ze mna i Davidem! Ruszyli biegiem w strone krateru i juz po chwili musieli sie zatrzymac. Byli odcieci. Z dziur w magmie wynurzyly sie wampiry, ktore czekaly przed Brama. Dwa pierscienie wampirow i ich piecioro zlapanych w srodku. Nathan czul sie sfrustrowany i zly. Oczy palily go i sprawialy bol nagromadzona energia. -Stancie wszyscy za mna i nie patrzcie mi w twarz. Jego niezwykly, obmierzly ton glosu i nie znoszace sprzeciwu brzmienie kazalo im natychmiast posluchac. Za jego plecami czworka utworzyla maly okrag zwrocony twarzami na zewnatrz. Trask wzial bron Zek i przelaczyl na pojedynczy ogien. Zek wyjela z kieszeni i podala mu zapasowe magazynki. Problem polegal na tym, ze nie mieli wystarczajacej ilosci amunicji, zeby polozyc wszystkich drani, a nawet gdyby tak sie stalo, to i tak nie chcialyby lezec! Na wprost, pomiedzy nimi a Brama, stal rzad wampirow, ktore wychodzily z dziur w lawie. Za nimi ozywila sie ciemnosc nocy, poruszana zlowrozbnymi spojrzeniami. Najblizsi przeciwnicy znajdowali sie w odleglosci czterdziestu pieciu stop i bylo ich... za duzo. Nathan mial jednak na to odpowiedz. -Uwazajcie! - Zwrocil sie do nich, a jego glos zabrzmial jak mowa Wampyra. - Mam w oczach sile, ktora daje zycie i smierc. -Czyzby? - Odpowiedzial porucznik z kpiacym usmiechem na ustach. - Jak dotad nic nam nie zagrozilo. Moze i masz jakies moce - wszyscy to zauwazylismy - ale nie jestes zmarlym dawno temu Eygorem Zabojczookim, ani tez nie jestes jego tchorzliwym synem Spiro! Porucznik byl dowodca. Zabicie go mogloby wywolac panike i zmasowany atak. Ale gdyby mu pokazac cos niemilego, dac przyklad, udzielic nauczki... Nathan przykucnal i skoncentrowal swoja nienawisc w rejonie oczu. Twarz zamienila mu sie w wykrzywiona maske; cofniete wargi odslonily zeby; spojrzal na niewolnikow po bokach porucznika i jeden po drugim wyslal dwa ladunki energii, rzucajac przy tym przez zeby: - Gincie zatem! I zgineli. Ten po lewej stronie rozpostarl ramiona i otworzyl usta do krzyku... ale trysnela z nich tylko krew, a jego czaszka zapadla sie, co spowodowalo, ze z oczu i uszu, pod duzym cisnieniem chlusnal mozg! Niewolnik po prawej stronie wydobyl z siebie niezrozumiale slowo, po czym potknal sie, a rece trzesly mu sie, jak skrzydla zlapanego ptaka! Cialo wpadlo w wibracje, a zebra i kregoslup pekaly z glosnym trzaskiem. Nastepnie skurczyl sie i padl na ziemie, jak drzewo razone blyskawica! Nathan polubil ten widok! -I co ty na to? - Powiedzial, a na jego odrazajacym obliczu pojawil sie jeszcze bardziej szkaradny usmiech. Ale po chwili: Nekroskopie! (Dobrze znany glos.) Wywolaj mnie ze zmarlych. Obiecales! Zrob to teraz, poniewaz Maglore wlasnie dociera do mojego dolu! Nie! Odpowiedzial Nathan. Twoje oko ma wielka moc, ale jest rowniez koszmarem - a ty wiedziales o tym, kiedy mi je dawales. Tak wiec zostan w dole, Eygorze. To jest najlepsze miejsce dla ciebie! CO?, zabrzmialo w metafizycznym umysle Nekroskopa. Natomiast w swiecie fizycznym wampiry pochowaly sie do dziur w wulkanicznym podlozu; porucznik goraczkowo poszukiwal schronienia; ciala niewolnikow lezaly rozchlapane na ziemi. Zza grupy glazow wychylil sie cel: niewolnik krecil bola nad glowa. Nathan zobaczyl go zbyt pozno i nie zdolal powstrzymac. Wirujaca w powietrzu bron leciala w kierunku grupki ludzi. Goodly krzyknal z bolu jeszcze zanim trafila go bola! Bron byla zaopatrzona w trzy szesciocalowe, ostre jak brzytwy, haki. Dwa z nich wbily sie w ubranie prekognity, ale trzeci przebil sie przez spodnie i utkwil w prawym udzie Goodly'ego. Powietrze zawirowalo od wiekszej ilosci bol. Jeden z wampirow wysunal sie do przodu, zeby lepiej wycelowac, Nathan skierowal na niego zabojcze spojrzenie... ale nie dalo ono zadnego efektu! Zabieram oko! Powiedzial Eygor. Jestes klamca! Oszustem! Ty hieno cmentarna, okradles nawet zmarlego! Ludzie Maglore'a wlasnie do mnie docieraja. Skazales mnie na zaglade, chociaz nigdy nic zlego ci nie uczynilem! Wampiry wychodzily z dziur w ziemi. Pistolet maszynowy Traska strzelal krotkimi seriami. Co chwila ktorys z nich przewracal sie do tylu i zazwyczaj wpadal z powrotem do dziury w ziemi. Nagle umilkl odglos pistoletu maszynowego. Trask zaklal, wyciagnal pusty magazynek i odrzucil go. Natychmiast zaladowal nastepny, tym razem ostatni. Nekroskop wiedzial ze musi odzyskac oko Eygora. Oddaj mi oko! Jesli mnie wywolasz ze zmarlych. Teraz albo nigdy. Oni zaraz tu beda i rozrzuca moje szczatki po calym Turgosheim. Wywolaj mnie teraz, albo bedzie po tobie... i po mnie! Niech cie szlag! Nathan zacisnal zeby. Oby twoje czarne serce smazylo sie w piekle! Niech ci bedzie. Posluchaj, Eygorze Zabojczooki. Rozkazuje ci: powstan ze zmarlych. Zyj, poruszaj sie w swiecie zywych... i zwroc mi oko! NIECH TAK SIE STANIE!, odpowiedzial Eygor, a jego lunatyczny smiech zabrzmial w eterze mowy umarlych... Tymczasem w Turgosheim Maglore pochylal sie nad krawedzia glebokiego dolu, wolajac: -Co tam macie? - Chwile wczesniej dobiegl go z dolu szum podekscytowanych glosow, kiedy niewolnicy odkryli amalgamat, bedacy Eygorem Zabojczookim. -Slyszycie mnie? - Krzyknal glosniej. - Pytalem, co tam odkrylis... - I przerwal w chwili, gdy dotarlo do niego potezne westchnienie. Bylo to westchnienie monstrualnego umyslu, skierowane wprost do Maglore'a! Jednoczesnie Maglore zorientowal sie, ze okrzyki jego niewolnikow zamienily sie w fale przerazenia. Nagle w dole pojawila sie mgla, zimna mgla, ktora wznosila sie w gore wykopanego szybu, szybko docierajac do samej krawedzi dolu. Stojacy nad krawedzia Maglore wyczul, co znajduje sie w dole! Zobaczyl tez twarze - twarze ludzi, ktorzy wspinali sie po linach do gory szybciej, niz kiedy schodzili na dol - nie krzyczeli, ale ciezko oddychali, skupiajac wszystkie sily na jak najszybszym wychodzeniu. Uciekali przed koszmarem o imieniu... -...Eygor! - Wyrwalo sie Maglore'owi. Odsunal sie od sciany i zauwazyl, ze nogi odmawiaja mu posluszenstwa. Maglooore!, nadeszla odpowiedz. Osmieliles sie zaatakowac Oblakanczy Dwor i naruszyc moj spokoj! Dzwiek dobiegal z dolu... przejmujace dudnienie, ktore poruszalo ziemia! Mgla w dole zgestniala i zawirowala. Liny, po ktorych wspinali sie niewolnicy napiely sie, naciagnely i pekly! Wszystkie procz jednej. Jedyny zywy niewolnik Maglore'a wyciagnal ku niemu reke i rzucil resztka tchu: - Panie, on zyje! On... och! - Jego oczy otworzyly sie szeroko, a naciagnieta lina pekla... i juz go nie bylo! Pozostala jedynie wirujaca mgla Eygora. Maglore takze zniknal. Pobiegl do Runicznego Dworu, gdzie natychmiast przywolal do siebie porucznikow, ich podwladnych oraz potwory i rozkazal im zaatakowac Eygora Zabojczookiego, ktory byl niezywy, zywy i nieumarly zarazem. Nie spiesz sie, moj przyjacielu! Odezwal sie Eygor. Na ciebie przyjdzie czas. Zyj jeszcze troche i zobacz, czego nauczylem sie w skalnych czelusciach. Jak z roznych, rozproszonych rzeczy mozna stworzyc cos niezwyklego, pieknego i spojnego! Nie przejmuj sie, Maglore. Nie znikniesz z tego swiata, ale staniesz sie czescia mnie! W miedzyczasie Eygor zdazyl juz metamorficznie wlaczyc w swe cialo niewolnikow Maglore'a. Jak on to zrobil? Kim jest ten stwor? Maglore podszedl do okna i spojrzal wzrokiem jasnowidza na Turgosheim. Oprocz Eygora wszystkie stwory we wszystkich dworach nalezaly do niego. Lord-jasnowidz pomyslal o losie niewolnikow i wzdrygnal sie na sama mysl o tym. Maglore wzdrygnal sie myslac o tym, co spotkalo jego ludzi kopiacych dol! I wzdrygnal sie raz jeszcze... kiedy pomyslal, co moze wypelznac z tego dolu... A na dnie Oblakanczego Dworu odbywalo sie... co? Zmartwychwstanie? Maglore "widzial" to, wyczuwal. Cos wynurzalo sie z dolu, a raczej wyplywalo z niego na powierzchnie. To dobrze! Kilku wojownikow czekalo juz w pogotowiu. Maglore dzieki ich umyslom mogl obserwowac przebieg wydarzen. Wojownicy wyczuli... erupcje i pospieszyli w jej kierunku. Maglore korzystajac ze zmyslow wojownikow, obserwowal przebieg zdarzen. Zblizyli sie do dziwnej, nowej sily. Rzeczy o szybkim nurcie. I nagle, jeden po drugim, w oka mgnieniu staly sie jednoscia z tym czyms! O czym to mowil Eygor? O fuzji roznych rzeczy? Czym grozil? Staniesz sie czescia mnie! Niemozliwe! Absorpcja stworow... nawet ludzi... Wszystkie Wampyry pozeraly zycie, wszak krew to zycie! Ale to... to juz cos innego. Maglore'owi zaschlo w gardle. Moze sie pomylil. Postanowil wniknac do wnetrza mgly i zajrzec do umyslow swoich stworow. Zrobil to... i napotkal potwora innego rodzaju! O, nie! Nie spiesz sie tak, Maglore!, powiedziala mu rzecz. Twoj czas jeszcze nadejdzie... Stwor - ohydna, plynna masa - dotarl juz do Trollowego Dworu nalezacego kiedys do Loma Pokurcza. Teraz przebywali tam porucznicy i niewolnicy Maglore'a. Dowodca, a wlasciwie samodzielnym wladca dworu byl Karpath - o ile Maglore nie postanowilby inaczej. Lub jesli cos innego nie postanowiloby inaczej. Maglore przeslal ostrzezenie do Karpatha: Uwazaj! Cos zbliza sie do dworu. Teraz dotarlo do bramy! Odpowiedz natychmiast nadeszla: Lordzie, nie ma juz bramy! Zostala wywazona! Widze... te rzecz! Trollowy Dwor musi sie poddac, nie damy rady go obronic! Karpath, posluchaj. Zrob tak... Za pozno!, odpowiedzial porucznik, a jego telepatyczny glos przycichl i zamienil sie w jek. A potem cisza. Pustka... ktora po chwili zabrzmiala obscenicznym chichotem! Chichotem Eygora, oczywiscie. Dosc tego! Maglore nie czul sie juz bezpiecznie w swoim dworze. Coz za potwornosc rozgrywala sie w Turgosheim! A wszystko przez tego dziwaka Nathana! Przerazenie Maglore'a wzrastalo w takim samym stopniu, w jakim z kazda chwila powiekszal swoja objetosc Eygor Zabojczooki! Pedzac na ladowiska Runicznego Dworu, Maglore wpadl na Orlee. -Co sie dzieje, moj lordzie? - Spytala. Czula jego strach, a takze strach rozprzestrzeniajacy sie po Turgosheim. Odsunal ja na bok. -Mam cos do zalatwienia - odparl. - Nie przeszkadzaj mi teraz. Cos tam na dole sprawia... klopoty. Faktycznie mial cos do zalatwienia: osiodlac lotniaka, poleciec na dol wawozu, przyjrzec sie lepiej rosnacemu koszmarowi. Powinien odwiedzic wiezyce i dwory i wydac rozkaz obrony. Ale czy obrona byla w ogole mozliwa? Jesli nie daloby sie obronic przed Eygorem, musial poleciec na zachod i zawiadomic armie Vormulaca. Jedno jest pewne: Rzecz Ktora Byla Eygorem, nie moglaby ruszyc za nim przez Wielkie Czerwone Pustkowia! A na zachodzie nikt nie wiedzial o jego zdradzie. Moze nawet nie powinien przygladac sie sytuacji na dole, tylko od razu poleciec do krainy mlekiem, miodem i krwia plynacej, w ktorej rzadzila Gniewica! Jednak tej nocy nie bylo to mozliwe. Pozostalo zbyt malo czasu, zeby dotrzec tam przed wschodem slonca. Byl tak bardzo wystraszony, tak bardzo sie spieszyl, ze ledwo dostrzegl, iz stojacy na ladowisku lotniak mial na sobie siodlo i nikt go nie pilnowal. Wskakujac na siodlo rzucil tylko katem oka na latajaca bestie, kopnal ja pietami i kazal leciec. Ale kiedy byli juz w powietrzu, lotniak nabieral wysokosci, zamiast leciec na dol! Na dol, bestio! Rozkazal. Chce zobaczyc, co tam sie dzieje. No, Maglore, dopadlem cie w koncu, powiedzial Karz, co podzialalo na maga jak szok elektryczny! Ty, ktory zamieniles czlowieka w potwora, miales racje, ze nigdy nie wsiadles na moj grzbiet. Obnizyl glowe, szyje, a w koncu tulow i zaczal nurkowac w dol wawozu. Wiedzialem, co tu sie stalo i pasuje to do moich planow. Teraz to ja zrobie z ciebie potwora! Maglore z calych sil trzymal sie siodla. Wiedzial, ze nie jest zdolny do metamorfozy. Ze strachu nie mial sil, zeby przybrac ksztalt liscia i poleciec samemu. -Karz Biteri! - Wydusil z siebie Maglore. Jego slowa zagluszyl ped powietrza. Na dole widac juz bylo wylaniajacy sie z mgly ksztalt, przerazajace pol akra przemieszczajace sie po dnie doliny! To cos skladalo sie z wielu rzeczy, z ktorych zadna nie byla czysta, zdrowa lub zywa w prawdziwym znaczeniu tego slowa. Szczatki dawno temu zmarlych wojownikow, ciala ludzi i nieumarly umysl maniakalnego Eygora. Karz mial juz dosc tego swiata. Zemscil sie i lecial prosto w srodek ruszajacego sie czegos. Tylko przez chwile poczul strach, kiedy stwor podniosl w gore oczy i przygotowal sie na spotkanie lotniaka i jego bylego pana... Tysiace mil na zachod, kolo Bramy do Krainy Piekiel, Nekroskop i jego przyjaciele ukryli sie w plytkim zaglebieniu, gdzie oslaniala ich sciana z kamieni. To w duzym stopniu ochranialo ich przed bronia miotana przez wampiry. Zeby celnie rzucic bola, wampiry musialy wyjsc na otwarta przestrzen. Kiedy ktorys z nich sie pojawial, padal ofiara albo strzalu z broni Traska, albo energii zlego oka. Traskowi konczyla sie amunicja, a przewaga broni Nathana polegala na tym, ze jej dzialanie bylo nieodwolalne. -Czy to wlasnie poczulem, kiedy cie obudzilem? - Spytal Trask. Nekroskop ostroznie popatrzyl na niego, a jego twarz byla zupelnie zmieniona: pelna nienawisci i zlej mocy. -Tak. To bylo instynktowne, taki samo jak u Eygora Zabojczookiego. Trask nie zrozumial ostatniego slowa, ale Zek czytala w umysle Nathana jak w ksiazce. Mocno chwycila go za ramie, kiedy przykucnal kolo niej. Wiedziala, czego sie boi; to przeciw czemu walczyl przez cale zycie, moglo go teraz pochlonac. -Jestes silniejszy - szepnela. -Hm? - Nie patrzyl na nia, ale jego glos zabrzmial, jak gardlowe warczenie. -Tak, jest w tobie sila ojca. -Nadchodzi Wielkie Cos - odezwal sie zbolalym glosem prekognita. Zek opatrzyla mu zakrwawione udo materialem z podartej spodnicy. -Co? - Chung nie mogl uwierzyc jego slowom. - Chcesz powiedziec, ze jeszcze nie nadeszlo? Nathan pozwolil sobie na chwile odpoczynku i zaczal sie zastanawiac nad tym, co by sie stalo, gdyby otworzyl drzwi tak mocne, ze stanowilyby one wyzwanie dla grawitacji wytwarzanej przez Brame, czy nawet obie Bramy. Jesli wywolalby jedne ze "zwyklych" drzwi Mobiusa w bezposrednim sasiedztwie Bramy, to wygielyby sie, skurczyly i zostaly albo wessane przez Brame, albo odepchniete przez nia. Prawdopodobnie razem z przyjaciolmi dostaliby sie w rejony, gdzie po prostu nie istnieje zycie. Jesli zblizy sie dwa magnesy tymi samymi biegunami, to beda sie odpychac. Ale w odwrotnym ulozeniu zaczna sie przyciagac. Nekroskop postanowil przeprowadzic eksperyment, od kiedy sie schowali, nie dzialo sie nic szczegolnego. Najwyrazniej wampirom wystarczalo samo osaczenie ludzi, ktorzy mieli ze soba rannego i zbyt male mozliwosci, aby przebic sie do Bramy. Ponadto Devetaki chciala zywych jencow i wkrotce sama miala sie tu pojawic. Glowne sily jej armii wracaly z Krainy Slonca, kierujac sie do Wiezycy Gniewu. Jednoczesnie David Chung zauwazyl przegrupowanie wampirow, ktore zrezygnowaly z atakow i skupily sie na tym, aby ptaszki nie wyfrunely przypadkiem z klatki. Tak wiec Nathan mial jeszcze troche czasu... Pozwolil plynac liczbom, ktore otoczyly jego umysl jak prad morski. Ezoteryczne rownania nie byly juz jednak dla niego zagadka. Kiedy tylko pojawialy sie na monitorze jego umyslu, potrafil je rozszyfrowac w czasie rownie krotkim, jak wypowiedzenie opisujacych je liczb. Ale nawet wir liczb zakrzywial sie pod wplywem Bramy i ulegal zaburzeniom z powodu jej bliskosci. Fizyka wplywala na metafizyke. Ale jesli metafizyka okazalaby sie silniejsza? Czy moglaby byc silniejsza od fizyki i wplynac na nia? Z pewnoscia! Czyz Nekroskop wielokrotnie nie udowadnial tego, podrozujac przez Kontinuum? Matematyka tego problemu stala wprost przed nim i czekala na rozwiazanie. Ale dlaczego akurat teraz mialby sie tym zajmowac? Po czesci byla to sprawa instynktu, intuicji, ale takze wplyw informacji uzyskanych od Tyrow i od Goodly'ego. Gdyby zalozenie zadzialalo, to oznaczaloby wlasnie Wielkie Cos! Korekcja zaburzonego swiata, ktory przestal funkcjonowac poprawnie w chwili, gdy obce cialo upadlo na Kraine Gwiazd. Przypomnial sobie, o czym mowil mu Thikkoul i zmarli Pradawni Tyrow. Czuje, ze sama ziemia porusza sie w kierunku slonca. Obrot swiata, Nathan! Na skutek obrotu ziemi gwiazdy przesuwaja sie na niebie z poludnia na polnoc! Ponadto, kiedy Nathan zapytal Goodly'ego, kiedy wydarzy sie Wielkie Cos, ten odpowiedzial, ze w nocy i rano! Czy byla to jakas podpowiedz? Oczywiscie, ze tak! Udowadnialy to obliczenia Nathana. Utrzymal nieruchomo rownania na ekranie umyslu, przeszedl ich ciagiem, zobaczyl rozwiazanie i wiedzial, ze to prawda! Tylko, ze jego umysl nie byl dostatecznie pojemny i silny. Wiedzial, ze liczby to cegly, z ktorych mozna zbudowac dom, ale nie mial zaprawy murarskiej! Chyba, ze bylaby to zaprawa stworzona z gniewu i mocy zlego oka Eygora i... -...i naszej sily. - Zek polozyla reke na jego dloni. - Naszych polaczonych sil. Wiedzial, o co jej chodzi. Slyszal o tym, ze w chwilach najwiekszego zagrozenia talenty postrzegania pozazmyslowego (ESP) laczyly sie w jedna istote, jedna MOC. Czy przyjaciele mogliby wspoldzialac i wspoltworzyc zaprawe potrzebna jako spoiwo dla cegiel? Polaczona energia metafizyczna przeciwko Bramie? -Devetaki jest na przeleczy - rzucil Chung. - Bedzie tu za pietnascie minut! Nathan szybko wyjasnil, co zamierza i ze potrzebuje ich pomocy. Punktem podparcia bedzie nieruchome centrum grawitacji swiata, dzwignia bedzie moc plynaca z Bramy, zas sila bedzie pochodzic z polaczonej mocy ich umyslow skoncentrowanych na najpotezniejszych z wywolanych przez Nathana drzwiach Mobiusa. Zadaniem bedzie: - Obrocenie swiata, zmiana mimosrodowosci, ruch gwiazd na firmamencie i zamiana nocy w dzien! Nie zrozumieli tego, ale nie zadawali pytan. Chwycili sie za rece i zmruzonymi oczami patrzyli na Brame. Jedynie Trask nie bral w tym udzialu, poniewaz staral sie zabezpieczac tyly. -Teraz! - Powiedzial Nekroskop w chwili, gdy pojawily sie falujace i pomarszczone drzwi Mobiusa. Skupili sie, zagryzli wargi, zogniskowali umysly, i pomagali utrzymac drzwi. Od energii ich polaczonych umyslow drzwi zalsnily i staly sie widzialne! Po raz pierwszy ludzie, ktorzy nie mieli genow Harry'ego Keogha zobaczyli drzwi Mobiusa: dziura w nicosci prowadzaca do nikad i wszedzie. Drzwi powiewaly i wyginaly sie jak flaga na wietrze i w kazdej chwili mogly sie zalamac. Ale Nathan utrzymywal je sila swego umyslu oraz oka Eygora -najpotezniejszym polaczeniem sil woli, jakie kiedykolwiek istnialy w swiecie Wampyrow. -Trzymajcie! - Chrypial Nathan - Tak - wydusil z siebie Goodly. - Tak! -Nad przelecza pojawila sie czarna chmura - powiedzial Trask. - To na pewno Devetaki! Jesli ona dotrze tu pierwsza - to koniec! Wiadomosc zmusila Nekroskopa do wiekszego wysilku. Pistolet maszynowy szczeknal pojedynczym wystrzalem, a potem nastepnym. -Pchajcie! Nie mozemy tylko utrzymywac drzwi, pchajcie! - Jeknal Nathan - Tak - rzekl Goodly. - Tak! Trask poczul, ze ziemia zadrzala mu pod nogami, ale nie zaobserwowal niczego szczegolnego. Metafizyczne drzwi Nathana nabraly trwalszego ksztaltu i zaswiecily jak portal z ognia, ale nic wiecej. Powietrze zawibrowalo od wspolnej energii czworga esperow, ale nic sie nie zmienialo. Trask jeknal, katem oka zauwazyl ruch - odblask boli - wystrzelil i skosil niewolnika, zanim ten zdazyl rzucic bronia. Jednak chwile pozniej Trask dostrzegl inny ruch, cos wrecz niemozliwego: Ksiezyc wedrowal przez niebo! Nie znajdowal sie na swojej dotychczasowej orbicie, ale zakrecal z poludnia na polnoc! -Jezu! - Trask prawie zaszlochal i w tej samej chwili zerwal sie mocny wiatr. - Slodki Jezu! - Wygladalo na to, ze cale niebo zaczelo sie obracac razem z ksiezycem. Wszystkie gwiazdy przemieszczaly sie z poludnia na polnoc! -Pchajcie! - Szeptal Nathan. -Tak! - Wyszeptal Goodly. -Moj Boze! Moj Boze! - Zek slyszala zawodzenie wiatru i telepatyczne zawodzenie setek wampirow. Swiat obracal sie i na szczytach gor widac bylo leciutka poswiate. Poprzez telepatyczny rwetes wystraszonych wampirzych jekow, przebil sie zdecydowany glos Devetaki: Zabic ich! Zabic ich natychmiast, zanim oni nas wszystkich zabija! Najwyrazniej Devetaki musiala zorientowac sie, co to wszystko oznacza. Z dziur wulkanicznego gruntu zaczeli wynurzac sie niewolnicy, zza skal wysunal sie porucznik i cala reszta oblegajacych sil. Trask wiedzial, ze pozostalo mu amunicji na nie wiecej niz trzy, cztery krotkie serie. Swiat obracal sie nadal, wyl wiatr, a grzmiaca muzyka dochodzaca z Wiezycy Gniewu, brzmiala jak piekielne traby. Blysnela bola. Strzal. Niewolnik z roztrzaskana glowa i mozgiem wyplywajacym z dziury pomiedzy oczami upadl na ziemie. Kolejna bola. Trask wycelowal. Nadchodzil porucznik, kluczac pomiedzy niewielkimi glazami. Byl uzbrojony w rekawice bojowa. Strzal! Wampir obrocil sie dookola swej osi, popatrzyl na dziure w ramieniu, z ktorej strugami wyplywal szkarlat, szedl dalej. Strzal! Przewrocil sie do tylu, wyrzucajac stopy do gory, ale natychmiast stanal na nogi. Strzal! Tym razem dostal w serce, co wyeliminowalo go z pola walki. Od strony Bramy nadciagalo pieciu niewolnikow. Widzac, ze Trask celuje do nich, rozpierzchli sie, zaczeli kluczyc i poruszac sie zakosami. Jeden z nich uskoczyl w chwili, gdy zobaczyl, ze Trask wzial go na cel. Znalazl sie pomiedzy Brama a drzwiami Nathana. Na ulamek sekundy oswietlil go zloty blask, a potem zniknal! Byl i nagle zniknal bez sladu! Nadchodzili kolejni. Trask nacisnal spust. Zamek polecial do przodu, ale nie nastapil zaden strzal. Zek dotknela Traska, usmiechnela sie przez lzy i cos mu podala - kule. -Pierdol to! - Powiedziala. Trask odciagnal zamek, wsadzil kule do komory i spojrzal na nia. Zblizaly sie wampiry... Jeden z nich zaczal krecic bola. Trask nie zastanawial sie. Strzal! Wampir padl na ziemie zalany krwia. Pol mili dalej, patrzac w kierunku przeleczy, niebo zrobilo sie czarne od nadlatujacych lotniakow. Devetaki! Ale planeta nadal sie obracala, obroncy dwoch wszechswiatow trwali na posterunku. Zblizal sie koniec. Tylko dlaczego wampiry przestaly nacierac? Dlaczego maja taki dziwny wyraz twarzy? Co to znaczy? Trask obejrzal sie za siebie... i zrozumial, co to znaczy. Zmarli z Krainy Gwiazd nie mogli dopuscic do tego, zeby nastapil koniec, przynajmniej jesli chodzilo o Nekroskopa Nathana Keogha! Traskowi ze zdumienia opadla szczeka. Wampiry walczyly ze zmarlymi... ze zmumifikowanymi i skamienialymi szczatkami zmarlych ludzi! To bylo powstanie zmarlych, ktorzy postanowili nie dopuscic do tego, zeby zginal jedyny czlowiek laczacy ich z zywymi. Zmarli nie zostali wezwani, ale zjawili sie z wlasnej woli. Niepoliczalne zastepy Cyganow, ktorzy przez tysiaclecia byli gnani ta droga do zamczysk Wampyrow i umierali na rowninach prawdziwa smiercia. Pojawily sie wszystkie zapomniane ofiary wampyrzych wojen krwi wiedzac, ze musza bronic zycia, choc same byly juz martwe. Ich przywodca byl Jason Lidesci. Prochy zmarlych oslepily wampiry, dostajac im sie do oczu, zatykaly im nozdrza, gardla, uszy. Wampiry wiedzialy, ze to nierowna walka - albowiem zmarli nie moga umrzec dwa razy. Ale Devetaki i jej ludzie nie wiedzieli o tym, przynajmniej na razie. Za to Devetaki wiedziala, ze swiat sie obraca, szczyty gor sa oswietlone promieniami slonca, a samo slonce wznosi sie jak plonacy meteor, ktory usmazy jej oczy i strawi nieumarle kosci! Wpatrzona w swiecaca Brame wyprzedzila wszystkich i niczym kamikadze nurkowala na grupke przybyszow z innego swiata. Nathan zobaczyl, jak nadlatuje. Przestal skupiac sie na drzwiach Mobiusa, ktore natychmiast zamknely sie! Nie mogl juz nic wiecej zrobic, nie potrafil skupiac sie na dwoch problemach w tym samym czasie, zas Devetaki stanowila teraz bezposrednie zagrozenie. Przykucnal i wyslal spojrzenie zaglady i zniszczenia w strone lady, lotniaka i Aleksego Jefrosa, ktory siedzial w siodle za lady. Ale w spojrzeniu nie bylo mocy, pozostalo mu niewiele sily. Wyczerpala go koniecznosc utrzymywania drzwi. A jednak cios przyniosl skutek: Devetaki wydobyla z siebie zdlawiony okrzyk, pociagnela za wodze, podciagajac glowe swego wierzchowca i zaczela nabierac wysokosci. Ale nie byla juz czarna na tle nieba, na ktorym gwiazdy byly coraz mniej widoczne. A jednak dla Devetaki niebo bylo tak czarne, jak nigdy wczesniej, poniewaz strzal Nathana oslepil ja. Jej oczy przestaly istniec... ale widziala wyraznie... widziala, ze nadszedl koniec. Czula, ze nadeszla ostatnia chwila i jej zraniony, oslepiony wierzchowiec polecial wprost w strone wschodzacego, coraz wiekszego slonca! Achhh!., ze zdumieniem westchnela Devetaki, siegnela po maske z gniewnym wyrazem twarzy, ale nie zdolala jej zalozyc. Na krotko pojawil sie bol, a potem dym i cichy deszcz opadajacych popiolow. Aleksy Jefros, ktory od niedawna byl wampirem, wil sie z bolu w siodle, aby znieruchomiec po chwili. Slonce zadbalo o reszte. Slonce! Slonce wschodzilo nad Kraina Gwiazd i chociaz nie bylo juz drzwi Nathana, ono nadal wschodzilo. Oczywiscie swit pojawil sie najpierw w Krainie Slonca. Bez watpienia byla to co najmniej niespodzianka dla wszystkich, zwlaszcza dla Ursuli Tory. Stojacy obok stosu pogrzebowego Lardis Lidesci spojrzal na nia i przez chwile zastanawial sie, co to za kobieta, ale po chwili nie zawracal sobie nia glowy. Ursuli nic sie nie udawalo. Dolaczyla do grupy Cyganow, bylych poddanych Gniewicy i z drzeniem kazdej swej pieknej konczyny (ze strachu, ktory nie do konca byl udawany, co zwiekszalo jej wiarygodnosc) opowiedziala, ze jako jedyna ze swej rodziny przezyla wampyrzy pogrom. Cyganie byli bardzo uwazni i przez caly czas trzymali sie razem, wiec nie miala mozliwosci uwiesc nikogo i... zaspokoic wlasnych potrzeb. Co wiecej, to wlasnie tym ludziom pomogl Lardis Lidesci i Kirk Lisescu. Kiedy w dziwnych chwilach obracania sie planety Ursula "przypadkowo" zaczela sie oddalac (poniewaz widziala, co sie dzieje, a jej przezycie zalezalo od znalezienia ciemnego miejsca, gdzie nie dochodzi szalenstwo slonca), Lardis spytal przywodce grupy: - Kto to jest? - Jego ton glosu brzmial tak, ze mlody czlowiek zapomnial o cudach na niebie i odrzekl: - Obca, przezyla atak Wampyrow. Co za roznica. Ot, dziewczyna, ktora urodzi dzieci w miejsce zmarlych i tych, ktorych nasi przywodcy wydali na pastwe Wampyrow! -I dolaczyla do was wlasnie w takim stanie jak teraz? Nietknieta, czysta, w niezniszczonym odzieniu? -Tak. I co z tego? Lardis zmruzyl oczy i dal znak Kirkowi Lisescu. -Jej dzwonki nie dzwonia! -Dzwonki? Te ozdoby, ktore wydaja mile dzwieki? Czlowieku, my bylismy poddanymi i nie nosilismy srebra! -Ale ona nosi... tylko, ze jej dzwonki nie dzwonia. Nie sa ze srebra, ale z olowiu! - Ostatnie zdanie prawie krzyknal, zeby mogla je uslyszec Ursula. I uslyszala, wiedzac, ze juz po wszystkim. Slonce wschodzilo w srodku nocy, a ona znajdowala sie w obozie wroga. I nagle ciemne oczy Ursuli zaplonely czerwonym swiatlem! Otwarla usta i spontanicznie ujawnily sie w nich dlugie sztylety zebow! Zaczela uciekac, ale Kirk Lisescu wystrzelil do niej trzykrotnie. Pomimo tego zdolala dotrzec do polowy wysokosci wzgorza, gdzie dopadlo ja slonce. I wtedy wybuchlo pieklo! Albowiem byla Wampyrem od... hm, od bardzo dawna. Kiedy bylo juz po niej, rzucili na nieliczne szczatki galezie i podpalili stosik... Nie lepiej bylo z Paxtonem, ktorego zlote promienie slonca zlapaly w polowie drogi do Krainy Gwiazd. A moglo byc gorzej; przeciez Paxton dopiero niedawno zostal odmieniony i jego agonia moglaby trwac znacznie dluzej. Najpierw poczul palacy zar na plecach, skora mu sie rozciagala i pekala. Bezmyslnie odwrocil sie, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Chwile pozniej... byl slepy ze skora odpadajaca od galek ocznych! Zaczal miotac sie i krzyczec, podczas gdy cialo zaczelo sie gotowac. Poruszal sie na slepo i wpadal co pewien czas w zacienione miejsca. I mogloby to potrwac jeszcze dlugie godziny, gdyby... nie uwiezla mu stopa pomiedzy dwoma kamieniami, gdzie juz pozostal wystawiony na dzialanie pelnego slonca. W istocie bylo to jak akt laski. Zakonczyla sie nieznosna agonia. Kiedy slonce przesunelo sie jeszcze troche, mozna bylo zobaczyc ubranie przyklejone smolista substancja do skal. Z rekawow zolnierskiego munduru wystawaly kleiste dlonie z przebijajacymi sie gdzieniegdzie kostkami. Gniewica zobaczyla wschodzace slonce, wiszac w klatce na szczycie swojej iglicy. Pomyslala, ze wariuje, bo dzialo sie to tak szybko. Jej oblakanczy chichot w koncu umilkl, prawie pusta klatka kolysala sie wysoko, a ze srebrnej podlogi sciekala w dol oleista ciecz. Na poludnie od wiezycy widac bylo dymy i resztki peczniejacych, smolistych wzgorkow bedacych pozostalosciami po ogromnych wojownikach, bioracych udzial w oblezeniu zamczyska. I chociaz slonce wznosilo sie coraz wyzej, zagladzie Wampyrow przez caly czas przygrywala niesamowita muzyka, dobiegajaca z Wiezycy Gniewu. Psi lord Canker byl swiadkiem cudu i wiedzial, ze on to wlasnie sprawil! Kaplani ksiezyca wystraszyli sie tak bardzo, ze pobladl i zniknal sam ksiezyc! Cankerowi zaschlo w gardle, ale dopiero teraz mogl przestac spiewac i poleciec na ksiezyc! Ogluchl, a z uszu plynela mu krew. Ruszyl na poszukiwanie lady Siggi, aby sie z nia pozegnac i powiedziec, ze wkrotce powroci z jej ksiezycowymi siostrami. Wiedzial, gdzie ja znalezc... przebywala w jaskini pajakow. W ciemnosciach swojego dworu Canker nie wiedzial o tym, ze slonce stalo wysoko na niebie i oswietlalo swymi promieniami cala Kraine Gwiazd. Sloneczne swiatlo powoli niszczylo strukture wiezycy od tysiacleci budowanej przez Wampyry. Przewiercalo sie przez metamorficzna tkanke az do skaly, na ktorej stala wiezyca. Ostatnie zamczysko przetrwalo bombardowanie granatami, ataki wojownikow, wybuchy metanu i potworne wibracje muzyki Cankera. Ale to wszystko naruszylo trwalosc budowli. Nienaturalny obrot ziemi rozchwial wiezyce i wielkie, niszczace slonce nie potrzebowalo duzo energii, aby dopelnic dziela zniszczenia. Do tego wszystkiego dolaczylo sie odmienne przyciaganie nowej orbity ksiezyca i wiezyca runela, rozpadajac sie w locie na liczne czesci, ktore roztrzaskiwaly sie przy uderzeniu o skalista rownine. Potezna masa zrujnowanych szczatkow dolaczyla do rumowisk, jakie pozostaly z innych wiezyc. I w koncu nie bylo juz ostatniego zamczyska... Wczesniej w Turgosheim: Spiro zsiadl ze swojego drugiego lotniaka na skraju wawozu. Chcial dostac sie do Runicznego Dworu i znalezc Maglore'a, a potem ruszyc do Oblakanczego Dworu. Ale zamczyska wygladaly na opuszczone i sam wawoz wygladal, jakby nie bylo w nim sladu zycia, a nawet nie-zycia. Nie widac bylo zadnego ruchu. Najwyrazniej Maglore ukrywal sie przed nim. Spiro rozesmial sie glosno, a jego smiech odbil sie echem od scian wawozu. Skierowal sie do zasypanego dolu, do ktorego razem z Wranem wrzucili kiedys swojego ojca po tym, jak go oslepili. Doszedl do miejsca pochowku ojca... i zobaczyl, ze dol jest odkopany! Cisza w okolicy byla nienaturalna, nic nie bylo takie, jak pamietal Spiro. Nagle dojrzal przycmione swiatelko. Ale skad by sie wzielo? W oknach nie bylo zaslon, ani nikogo, kto mialby je odslonic. Kamienie pod stopami byly troche podobne do gumy... sciany i kolumny wydawaly sie jakby oslizgle i klejace w dotyku. Troche jak surowe mieso. Ale kamien nie bije jak ogromne serce, nie pulsuje i nie poddaje sie pod dotykiem! Swiatlo bylo nadal widoczne. Na drzacych nogach Spiro wybiegl z komnaty do nastepnej, ktorej nie pamietal. Zrobilo sie ciemno i Spiro staral sie ustalic, kto zgasil swiatlo. Zobaczyl okna... ...Ktore zamknely sie w chwili, gdy do nich podszedl! Nie bylo na nich zadnych zaslon. Dziury w twardej skale po prostu same sie zasklepily... poniewaz skala nie byla skala! WITAJ W DOMU, SYNU, odezwal sie Eygor, a jego glos dobiegal zewszad. KREW Z KRWI, KOSC Z KOSCI POWROCILA DO MOICH WLOSCI! -Nie! - Krzyknal Spiro, plujac na podloge na chwile przed tym jak komnata, ktora nie byla komnata we dworze, ktory nie byl dworem, zacisnela sie na nim i wchlonela go... Pozostalo jeszcze szesc godzin do switu, a Eygor stal sie poteznym, szybkim i plynnym stworem, jaki jeszcze nigdy wczesniej nie pojawil sie na tej planecie. I byl glodny! Byt, ktory siegal do kazdego zakamarka Turgosheim, wyplynal jak lawa przez Runiczny Dwor na plaskowyz i skierowal sie do Krainy Slonca. Ale tam natknal sie na promienie wschodzacej gwiazdy i nic nie mogloby byc bardziej zabojczego dla tego stwora skladajacego sie w glownej mierze z wampirzych odpadkow! Z szybkoscia swiatla nastapil calkowity, natychmiastowy katabolizm. Eygorowy twor zamienil sie w wybuch gazu, a dym i kurz poszybowal w gore, przybierajac w powietrzu ksztalt gigantycznego grzyba. Nastapila reakcja lancuchowa i wybuchalo wszystko, gdzie tylko siegalo plynne cialo stwora. Po chwili w licznych, blyskawicznie nastepujacych po sobie wybuchach, zniknelo Turgosheim, a pozostal jedynie ogolocony ze wszystkiego skalisty wawoz... W tej samej chwili, kilka tysiecy mil dalej, Nekroskop i jego towarzysze stali niedaleko Bramy i kontemplowali niesamowita cisze. Krajobraz upstrzony byl kupkami dymiacego popiolu, tam, gdzie stala wiezyca fruwaly jeszcze kleby kurzu. Po chwili milczacej kontemplacji odezwal sie Goodly: - Nathan. Ja... przepraszam, to znaczy... -Wiem - skinal glowa Nekroskop. - To juz niedlugo, prawda? Koniec zobowiazan. Goodly odwrocil spojrzenie, ale Nathan tylko sie usmiechnal. I byl to usmiech oraz spojrzenie Nathana, poniewaz przerazajaca moc odeszla wraz z zaglada Eygora. Rozpuscila sie wraz ze zniknieciem potwora. Przeniesli prekognite dalej od Bramy, gdzie Nathan mogl bezpiecznie wywolac drzwi Mobiusa i wyladowali w Siedlisku. Nathan zawolal Grymasa i zwrocil sie do przyjaciol: - Jesli mi sie nie uda, to wiecie, gdzie jest Brama. Macie jeszcze duzo czasu. Nie powiem jednak do widzenia, a wy nie mowcie powodzenia! Na to pierwsze jeszcze zbyt wczesnie, a to drugie nie ma znaczenia. Przyszlosc i tak to okreslila, na swoj sposob. Usmiechnal sie i wywolal drzwi... EPILOG Bedac w Kontinuum Mobiusa, Grymas odezwal sie: O co chodzi, wujku? Przeciez juz tutaj bylismy.Przy Bramie w Krainie Gwiazd odbylem cos, o czym powinienem wiedziec wczesniej, tylko, ze teraz mialem intuicje, ktora pozwolila mi to zauwazyc. Jest wiele roznych rodzajow drzwi. Thikkoul juz dawno temu wiedzial o tym, ale nie zdawal sobie z tego sprawy! Powiedzial mi, ze "widzi drzwi... ale plynne, narysowane na wodzie, stworzone przez zmarszczki na powierzchni. A za kazdymi z nich jest czastka twojej przyszlosci... " W porownaniu z innymi drzwiami, moje drzwi nie sa niczym nadzwyczajnym. Istnieja inne drzwi? I nie trzeba ich wywolywac? W tym rzecz, potwierdzil Nathan. Niektore istnieja same z siebie, a niektore trzeba wywolac. Od jakiegos czasu wiedzialem o tym, ze istnieja drzwi do przyszlosci i przeszlosci, ale nigdy nie pomyslalem o tym, zeby wywolac drzwi w srodku Kontinuum! Kontinuum jest jak wielki dwor z licznymi pokojami, w ktorych nigdy nie bylem. Moze nie musze. Nie... nie rozumiem, powiedzial Grymas. Zrozumiesz. Twoj ojciec wiedzial o drzwiach i ty takze. Wyczuwasz je, choc nie rozumiesz! Jestes dzikim wilkiem, ktory zna sie na sciezkach i szlakach. Znasz sie na... kierunkach! Achhh!, zauwazyl Grymas. Swiat mojego ojca - i twoj, wujku. Wlasnie. Wskazales mi droge, ale nie bylo jeszcze szlaku, ktorym trzeba isc, poniewaz go nie wywolalem! Jesli znowu mi pokazesz droge, to zapamietam ja, jako jedna z moich wspolrzednych. To tutaj. Wlasnie tutaj!, rzekl Grymas, wskazujac droge. Nathan bez chwili zastanowienia wywolal drzwi, a kiedy sie otworzyly, poczul slodki wietrzyk poruszajacy wlosami... jeden z licznych wiatrow Ziemi! Przeszli przez drzwi i Nathan pomyslal: "To koniec moich zobowiazan - przynajmniej jesli chodzi o rownolegly wymiar Krainy Slonca i Krainy Gwiazd". Wiedzial, ze kiedys juz tu byl; miejsce, ktore uwazal za magiczne i w ktorym znalazl sie w magiczny sposob. Nasloneczniony stok gorujacy nad domem Zek w Porto Zoro na wyspie Zante, na Morzu Jonskim. Stojac w cieniu starej sosny, Nekroskop gleboko wdychal pachnace zywica powietrze i wpatrywal sie w niesamowicie niebieskie Morze Jonskie. Ale Grymas wygladal na zdezorientowanego... utracil wszystkie punkty orientacyjne. Byl w koncu w obcym miejscu i swiecie. -Nie martw sie - powiedzial Nathan, glaszczac go po drzacym uchu. - Dlugo tutaj nie zostaniemy. Tylko tyle, ile potrzeba na rozmowe z Gustawem Turczinem... Szesc miesiecy pozniej, czasu ziemskiego. Stali noca w poblizu Bramy i patrzyli na krajobraz Krainy Gwiazd. Nadszedl chyba czas, zeby polnocnym ladom nadac nowe nazwy. Na dalekim wschodzie i zachodzie wyschly wampirze bagna i zostaly oczyszczone przez slonce. W calym swiecie nie bylo juz Wampyrow - przynajmniej nic o nich nie bylo slychac. Ludzie jednak byli nadal czujni i zapewne beda, przynajmniej dopoki nie umrze Lardis Lidesci! Zmiany dotyczyly nie tylko bagien. Z lodowcow poplynela woda, parowala, tworzyly sie chmury i na sawannie oraz na pustyniach zaczely padac deszcze, a szara powierzchnia ladu zazielenila sie. Tak wiec wiele sie zmienilo i dotyczylo to rowniez Bramy. Brama stala sie jeziorem, w ktorym odbijaly sie noca gwiazdy. W miejscach, gdzie znajdowaly sie dziury w wulkanicznym podlozu, woda tworzyla niewielkie wiry na powierzchni i plynela w dol do podziemnej Bramy i rownoleglego swiata. Byl to niekonczacy sie cykl, ktory chronil odrebnosc oraz integralnosc obu swiatow. Zamkniety obieg, taki sam jak wstega Mobiusa. Poniewaz wody powroca z wielkiego, sztucznego zbiornika w Perchorsku, ktory powstal w wyniku przegrodzenia plynacej tam rzeczki. Wydobywajaca sie z Bramy fontanna swiatla siegala stu stop wysokosci i opadala na ziemie oraz do jeziora lagodnymi, bialymi strumieniami wody. Ze wszystkich cudow wampyrzego swiata ten byl chyba najwiekszy. Nathan myslal, ze to jednak najwiekszy cud i przytulil Mishe tak mocno, ze niemal pozbawil ja tchu. Podobnie uwazali Trask, Zek, Goodly, Chung, Lardis, Kirk, Grymas i Blysk. A dla Andreia najwiekszym cudem nie bylo jezioro z fontanna, ale mocno zbudowana kobieta, ktora smiala sie, tanczyla i krecila piruety. Kobieta wygladajaca o wiele mlodziej, niz wskazywalaby na to metryka. Na imie miala Anna Maria! Spis tresci: CZESC PIERWSZA: Ziemia I. Na zewnatrz, wewnatrz 4 II. Klopoty w Wydziale E - Droga Mobiusa... 17 III. Bramy: Perchorsk i Radujevac 32 IV. Droga do domu 46 CZESC DRUGA: Kraina Slonca i Kraina Gwiazd I. Kraina Gwiazd... 60 CZESC TRZECIA: Wampyry! I. Canker i Siggi... 109 II. Gniewica, Wran, Spiro... 119 III. Walka przy Skale... 131 IV. Vormulac... 143 CZESC CZWARTA: Najazd - Frakcje - Potyczki - Smiale posuniecie - Nathan I. Wydzial E - Turczin - Tzonov... 160 III. Zasadzka w Krainie Gwiazd - Dociekania Nestora - Odkrycie Cankera... 185 IV. Przyneta Devetaki... 197 V. Intrygi lady 211 VI. Devetaki: efekty intryg Nathan: po bitwie o Skalne Schronienie 221 CZESC PIATA: Nathan: zwyciezca dla zywych, marzyciel dla zmarlych I. Stare znajomosci 233 II. Nowe kontakty i uniewaznianie umow 243 III. Powrot Vasagiego! Smierc Nany Kiklu 250 CZESC SZOSTA: Zajmowanie pozycji! I. Narada wojenna u Gniewicy - Atak na straznice - Nowi przybysze... 263 II. W kolonii tredowatych - Upadek Skalnego Schronienia - Ucieczka Tzonova!... 277 III. Tzonov: ponowne uprowadzenie Misha: wyjasnienia... 291 IV. Plan kampanii - zmarli sprzymierzency... 303 CZESC SIODMA: Wyrownywanie rachunkow - Potyczki - Marzenia I. Partyzantka Nathana - Zasiewanie podejrzen... 313 II. Atak na Wiezyce Gniewu - Przepowiednie psiego lorda... 323 III. Devetaki zarzadza odprawe - Nathan sklada kolejne wizyty... 328 IV. Poza przyszloscia i przeszloscia - Przemieszczanie sie - Klopoty na przeleczy... 338 V. Sny zmarlych - Symbole Ethloia - Terror w Turgosheim!... 348 Czesc osma: Wojny krwi! I. Odloty - Burza nad Kraina Gwiazd... 357 II. Atak na wiezyce - Na pustyni... 369 III. Nana, Nestor, Nathan - Konfrontacja!... 379 IV. Smierc Nestora - Intuicja - Pakt z diablem!... 388 V. Potrzasanie siecia - Oblezenie Siedliska... 401 VI. Wielkie Cos!... 413 EPILOG... 427 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/