NICHOLAS SPARKS Na ratunek The Rescue PROLOG Ta burza miala sie okazac jedna z najgorszych w historii Karoliny Polnocnej. Poniewaz szalala w roku 1999, przesadni mieszkancy uznali ja za zly omen, poczatek konca swiata. Inni potrzasali po prostu glowami, twierdzac, ze wiedzieli, iz cos takiego wczesniej czy pozniej na pewno sie wydarzy. Przez wschodnia czesc stanu przeszlo lacznie szesc udokumentowanych trab powietrznych, niszczac po drodze prawie trzydziesci domostw. Zerwane linie telefoniczne zatarasowaly drogi; plonely niegaszone przez nikogo transformatory. Powalonych zostalo tysiace drzew, trzy glowne rzeki wystapily z brzegow; jeden wybryk Matki Natury odmienil na zawsze zycie wielu ludzi.Wszystko zaczelo sie w okamgnieniu. Jeszcze przed chwila letnie niebo zasnute bylo chmurami, nie ciemniejszymi jednak niz zwykle podczas niepogody; zaraz potem eksplodowalo blyskawicami, huraganem i oslepiajaca ulewa. Burza nadciagnela z polnocnego zachodu i przecinala stan z szybkoscia niemal czterdziestu mil na godzine. Stacje radiowe natychmiast nadaly ostrzezenia, informujac o jej gwaltownosci. Ci, ktorzy mogli, schronili sie w domach, ale ci, ktorzy jak Denise Holton jechali autostrada, nie mieli sie gdzie podziac. Znalazlszy sie w srodku nawalnicy, Denise niewiele mogla zrobic. Deszcz lal miejscami tak mocno, ze samochody zwolnily do pieciu mil na godzine. Twarz Denise zastygla w maske skupienia i pobielaly jej klykcie palcow zacisnietych na kierownicy. Zdarzaly sie momenty, ze w ogole nie widziala drogi, lecz zatrzymanie sie w miejscu oznaczalo niechybna katastrofe: jadacy z tylu ludzie zobaczyliby jej samochod zbyt pozno, by zahamowac. Denise przelozyla przez glowe pas bezpieczenstwa i pochylila sie do przodu, wypatrujac przerywanej linii i dostrzegajac ja tylko od czasu do czasu. Chwilami miala wrazenie, ze prowadzi, kierujac sie wylacznie instynktem; widocznosc byla zerowa. Deszcz zalewal przednia szybe niczym fala oceanu, zaslaniajac niemal wszystko. Reflektory wydawaly sie calkowicie zbedne i miala ochote przystanac, ale gdzie? Gdzie bylaby bezpieczna? Na poboczu? Ludzie jechali na oslep, podobnie jak ona. Z dwojga zlego bezpieczniejsza wydawala sie dalsza jazda. Jej oczy co sekunda przeskakiwaly z tylnego lusterka na jezdnie i na swiatla jadacego przed nia samochodu; modlila sie i miala nadzieje, ze wszyscy na drodze robia to samo, wypatrujac wszelkiego rodzaju zagrozen i starajac sie uniknac kraksy. A potem burza oslabla tak samo nagle, jak sie zaczela, i znowu mozna bylo cos zobaczyc. Denise podejrzewala, ze dotarli do przedniego skraju nawalnicy; wszyscy na autostradzie doszli najwyrazniej do tego samego wniosku. Mimo sliskiej jezdni samochody przyspieszyly, starajac sie wyprzedzic burze. Denise rowniez dodala gazu, dotrzymujac im kroku. Dziesiec minut pozniej, ciagle w deszczu, ale coraz mniejszym, zerknela na wskaznik paliwa i poczula, jak sciska ja w zoladku. Wiedziala, ze musi sie wkrotce zatrzymac. Nie miala dosc benzyny, zeby dojechac do domu. Mijaly kolejne minuty. Ruch na autostradzie byl duzy i Denise zachowywala czujnosc. Niebo rozswietlal waski sierp ksiezyca w pierwszej kwadrze. Zerknela ponownie na tablice rozdzielcza. Wskaznik paliwa tkwil gleboko na czerwonym polu. Choc obawiala sie, ze dogoni ja burza, zwolnila, starajac sie oszczedzac benzyne i majac nadzieje, ze jej nie zabraknie. Majac nadzieje, ze nie dogoni jej burza. Ludzie zaczeli ja wyprzedzac, ochlapujac przednia szybe woda, ktorej nie nadazaly zbierac wycieraczki. Ponownie dodala gazu. Po dziesieciu kolejnych minutach odetchnela z ulga. Wedlug znaku informacyjnego od stacji benzynowej dzielila ja jedna mila. Po chwili wlaczyla migacz, zjechala z autostrady i zatrzymala sie przy pierwszym czynnym dystrybutorze. Na razie jej sie udalo, wiedziala jednak, ze burza posuwa sie naprzod. Dotrze do tego miejsca najpozniej w ciagu nastepnych pietnastu minut. Nie miala zbyt duzo czasu. Tak szybko jak tylko bylo mozliwe napelnila bak i pomogla Kyle'owi wysiasc z samochodu. Kyle trzymal ja za reke, kiedy poszli zaplacic; upierala sie przy tym ze wzgledu na duza liczbe tankujacych samochodow. Kyle nie siegal klamki i wchodzac, spostrzegla, ze w srodku klebi sie prawdziwy tlum. Wygladalo na to, ze wszyscy jadacy autostrada wpadli na ten sam pomysl i postanowili dokupic benzyny, poki jeszcze mogli. Denise wziela puszke dietetycznej coli, trzecia w ciagu tego dnia, a potem przeszukala stojace przy tylnej scianie lodowki. Prawie w samym rogu znalazla truskawkowe mleko dla Kyle'a. Robilo sie pozno, a on lubil wypic mleko przed snem. Miala nadzieje, ze jesli uda jej sie umknac przed burza, maly przespi cala droge do domu. Kiedy podeszla do kasy, byla piata w kolejce. Stojacy przed nia ludzie sprawiali wrazenie zmeczonych i zniecierpliwionych, jak gdyby nie mogli zrozumiec, dlaczego o tej porze panuje tu taki tlok. Zupelnie jakby zapomnieli o burzy. Ale ich oczy swiadczyly o czyms innym. Wszyscy byli spieci. Predzej, mowily ich twarze, musimy sie stad jak najszybciej wynosic. Denise westchnela. Czujac napiecie w karku, odchylila do tylu ramiona, lecz niewiele to pomoglo. Zamknela oczy, pomasowala je i ponownie otworzyla. Slyszala, jak w przejsciu za jej plecami jakas matka kloci sie ze swoim synkiem. Obejrzala sie przez ramie. Chlopiec wygladal na rowiesnika Kyle'a: mniej wiecej cztery i pol roku. Matka, tak samo zestresowana jak Denise, trzymala go mocno za ramiona. Dzieciak tupal nogami. -Chce babeczki! - zawodzil. Matka nie dawala za wygrana. -Powiedzialam nie. Zjadles juz dzis dosyc slodyczy. -Ale ty sobie cos kupujesz! Po chwili Denise odwrocila sie z powrotem. Kolejka w ogole sie nie przesunela. Dlaczego to tak dlugo trwalo? Wyciagnela szyje, probujac dociec, co sie tam dzieje. Panienka przy kasie kompletnie sie pogubila, a wszyscy stojacy przed Denise mieli chyba zamiar placic kartami kredytowymi. Minela nastepna minuta; z kolejki ubyla zaledwie jedna osoba. Tymczasem matka z dzieckiem stanela bezposrednio za Denise. W dalszym ciagu sie klocili. -No, kup mi babeczke! -Jesli sie nie uspokoisz, dostaniesz lanie. Nie mamy na to czasu. -Ale ja jestem glodny! -W takim razie powinienes zjesc hot doga. -Nie chce hot doga. I tak to sie toczylo. Kasjerka obsluzyla trzech kolejnych klientow i Denise stanela w koncu przy kasie i zaplacila gotowka. Miala jedna karte kredytowa na wszelki wypadek, ale bardzo rzadko, a wlasciwie prawie nigdy jej nie uzywala. Wydanie reszty sprawialo jednak kasjerce jeszcze wiecej klopotu niz pobranie pieniedzy z karty. Bez przerwy zerkala na cyfry na wyswietlaczu, starajac sie je wlasciwie odczytac. Klotnia miedzy matka i synem trwala w najlepsze. Po dluzszym czasie Denise dostala w koncu reszte, schowala ja do torebki i ruszyla w strone drzwi. Zdajac sobie sprawe, jak bardzo wszyscy sa zdenerwowani, odwrocila sie i usmiechnela do stojacej za nia matki. "Dzieci potrafia czasami dac w kosc, prawda?", mowilo jej spojrzenie. Kobieta przewrocila w odpowiedzi oczyma. -Ma pani szczescie - stwierdzila. Denise poslala jej zaintrygowane spojrzenie. -Slucham? -Powiedzialam, ze ma pani szczescie. - Kobieta wskazala swojego syna. - Ten nigdy nie potrafi sie zamknac. Denise wbila wzrok w podloge, zacisnela wargi i pokiwala glowa, a potem odwrocila sie i wyszla na dwor. Mimo obawy przed burza i zmeczenia po calodziennej jezdzie z centrum medycznego potrafila myslec tylko o Kyle'u. W drodze do samochodu zachcialo sie jej nagle plakac. -Nie - szepnela do siebie. - To pani ma szczescie. ROZDZIAL 1 Dlaczego do tego doszlo? Dlaczego ze wszystkich dzieci musialo sie to przytrafic wlasnie Kyle'owi?Po zatankowaniu benzyny Denise ruszyla w droge, wciaz wyprzedzajac burze. Przez nastepne dwadziescia minut deszcz lal rowno, ale niegroznie. Jadac do Edenton w Karolinie Polnocnej, patrzyla, jak wycieraczki zbieraja wode w te i z powrotem. Wcisnela puszke dietetycznej coli miedzy reczny hamulec i siedzenie kierowcy i choc wiedziala, ze jej szkodzi, w ciagu krotkiej chwili wypila cala. Zaczela zalowac, ze nie kupila dwoch. Miala nadzieje, ze kofeina pobudzi jej uwage, ze dzieki niej skupi sie na prowadzeniu, zamiast na Kyle'u. Ale i tak nie mogla nigdy zapomniec o Kyle'u. Kyle. Coz mogla powiedziec? Byl kiedys jej czastka; slyszala, jak bije jego serce, gdy mial dwanascie tygodni, czula, jak sie rusza przez ostatnie piec miesiecy ciazy. Zaraz po rozwiazaniu, jeszcze na sali porodowej, zerknela na Kyle'a i stwierdzila, ze nie ma na swiecie piekniejszego dziecka. To przeswiadczenie nie zmienilo sie, chociaz trudno ja bylo uznac za idealna matke. Ostatnio dawala po prostu z siebie wszystko, godzac sie z tym, co dobre i co zle, cieszac sie z kazdego milego drobiazgu. Z Kyle'em czasami trudno bylo je znalezc. Przez ostatnie cztery lata starala sie zachowac w stosunku do niego anielska cierpliwosc, lecz nie zawsze bylo to latwe. Pewnego razu, gdy byl jeszcze niemowlakiem, zatkala mu na chwile dlonia usta, ale plakal wtedy przez piec godzin i nie spala cala noc. Kazdy rodzic uznalby sie w takiej sytuacji za usprawiedliwionego. Potem jednak starala sie trzymac nerwy na wodzy. Czujac, jak wzbiera w niej frustracja, liczyla powoli do dziesieciu, zanim cokolwiek zrobila, a jesli to nie skutkowalo, wychodzila z pokoju, zeby sie opanowac. Na ogol pomagalo, ale bylo to blogoslawienstwo i przeklenstwo zarazem. Blogoslawienstwo, gdyz wiedziala, ze aby mu pomoc, niezbedna jest cierpliwosc; przeklenstwo, bo stawialo pod znakiem zapytania jej wlasne kwalifikacje jako matki. Kyle urodzil sie dokladnie cztery lata po smierci jej matki, ktora zmarla na tetniaka mozgu, i chociaz normalnie Denise nie wierzyla w przeznaczenie, nie mogla tego uwazac za zwykly zbieg okolicznosci. Kyle, byla tego pewna, stanowil dar od Boga. Zostal przyslany, by zastapic jej rodzine. Oprocz niego nie miala na swiecie nikogo. Nie miala rodzenstwa, ojciec zmarl, gdy skonczyla cztery lata, dziadkowie z obu stron dawno odeszli. Kyle natychmiast stal sie jedynym adresatem milosci, ktora miala do zaoferowania. Ale koleje losu sa dziwne i nieprzewidywalne. Choc obdarzala syna cala swoja uwaga, okazalo sie, ze to nie wystarcza. Teraz prowadzila zycie, ktorego nie przewidziala, zycie, w ktorym codzienne postepy Kyle'a odnotowywane byly starannie w specjalnym dzienniczku. To zycie bylo calkowicie poswiecone jej synowi. Kyle oczywiscie nie skarzyl sie na to, co robili kazdego dnia. Kyle, w przeciwienstwie do innych dzieci, nigdy sie na nic nie skarzyl. Zerknela na niego w tylnym lusterku. -O czym myslisz, kochanie? Kyle obserwowal siekacy o szyby deszcz ze zwrocona na bok glowa. Kolana przykryte mial kocykiem. Nie powiedzial nic, odkad wsiadl do samochodu, i teraz odwrocil sie na dzwiek jej glosu. Czekala na jego odpowiedz. Ale sie nie odezwal. Denise Holton mieszkala w domu, ktory nalezal kiedys do jej dziadkow. Po ich smierci przeszedl na wlasnosc jej matki, a potem ona zostala spadkobierczynia. Zbudowany w latach dwudziestych na trzech akrach ziemi, maly domek popadal powoli w ruine. Dwie sypialnie i salon byly w niezlym stanie, ale w kuchni brakowalo nowoczesnego sprzetu, a lazienka nie miala prysznicu. Werandy z przodu i z tylu zapadaly sie i bez przenosnego wentylatora Denise miala czasami wrazenie, ze sie zywcem upiecze. Poniewaz jednak mogla tu mieszkac, nie placac czynszu, miejsce to bylo dokladnie tym, czego potrzebowala. Sprowadzila sie tu przed trzema miesiacami. Dalszy pobyt w Atlancie, w miescie, gdzie dorastala, okazal sie niemozliwy. Kiedy urodzil sie Kyle, wydala pieniadze odziedziczone po matce, zeby pozostac z nim w domu. Wydawalo jej sie to wtedy tymczasowym urlopem wychowawczym. Planowala, ze gdy Kyle troche podrosnie, wroci do pracy. Zdawala sobie sprawe, ze pieniadze kiedys sie skoncza i bedzie musiala z powrotem zarabiac na zycie. Poza tym nauczanie bylo czyms, co uwielbiala. Juz po pierwszym tygodniu w domu brakowalo jej uczniow i kolegow nauczycieli. Teraz, po kilku latach, wciaz siedziala w domu z Kyle'em i zawod nauczycielki stal sie niewyraznym odleglym wspomnieniem, czyms, co bardziej przypominalo sen niz rzeczywistosc. Nie pamietala ani jednego planu lekcji, ani jednego ucznia, ktorego uczyla. Gdyby to nie byla szczera prawda, moglaby przysiac, ze nigdy nie pracowala w szkole. Mlodosc mami obietnica szczescia, lecz potem czlowiek zderza sie ze smutna rzeczywistoscia. Jej ojciec, matka, dziadkowie - wszyscy odeszli, nim skonczyla dwadziescia jeden lat. Choc zdazyla juz odwiedzic piec domow pogrzebowych, ciagle nie mogla legalnie wejsc do baru, zeby zalac robaka. Doswiadczyla wielu nieszczesc, ale Bog nie zamierzal, jak sie okazalo, na tym poprzestac. Jej cierpienia, podobnie jak cierpienia Hioba, wcale sie nie zakonczyly. Zycie na poziomie klasy sredniej? Nawet o tym nie mysl. Przyjaciele, z ktorymi dorastala? Musisz sie z nimi pozegnac. Praca, ktora sprawialaby przyjemnosc? Dosc tych fanaberii. I Kyle - slodki, wspanialy chlopiec, dla ktorego to wszystko robila - pod wieloma wzgledami wciaz pozostawal dla niej tajemnica. Zamiast w szkole pracowala wieczorami w barze o nazwie Osemka - zatloczonej knajpce na przedmiesciach Edenton. Jej czarny wlasciciel, liczacy sobie szescdziesiat kilka lat Ray Toler, prowadzil ja od trzydziestu lat. On i jego zona wychowali szescioro dzieci i wszystkie skonczyly studia. Kopie ich dyplomow wisialy na tylnej scianie i ci, ktorzy tam sie stolowali, znali na pamiec ich sukcesy. Zadbal o to sam Ray. Lubil rowniez opowiadac o Denise. Ona jedyna, powtarzal, starajac sie o prace, wreczyla mu swoj zyciorys. Ray byl czlowiekiem, ktory rozumial ubostwo, ktory rozumial, jak wazne jest okazanie pomocnej reki i jak ciezkie bywa czasem zycie samotnej matki. "Na zapleczu jest maly pokoik", powiedzial, zatrudniajac ja. "Mozesz przywozic ze soba syna pod warunkiem, ze nie bedzie przeszkadzal". Lza zakrecila jej sie w oku, kiedy tam zajrzala. W srodku byly dwie kozetki i nocna lampka: Kyle mogl sie czuc bezpiecznie. Nazajutrz wieczorem zasnal w pokoju na zapleczu, jeszcze zanim zaczela swoja zmiane; o polnocy zaniosla go do samochodu i odwiozla do domu. Od tego czasu ten tryb postepowania nie ulegl zmianie. Pracujac po piec godzin, cztery razy w tygodniu, dostawala na reke dosyc, zeby sie jakos utrzymac. Dwa lata temu sprzedala swoja honde i kupila wiekowego, ale porzadnego datsuna, zarabiajac na roznicy cen. Te pieniadze, razem ze wszystkim, co zostalo po jej matce, dawno sie rozeszly. Stala sie mistrzynia drobnych oszczednosci, specjalistka od wiazania konca z koncem. Nie kupila sobie nic z ubrania od ostatniego Bozego Narodzenia; meble, choc porzadne, stanowily wspomnienie poprzedniego zycia. Nie prenumerowala zadnych magazynow, nie miala kablowki, jej wieza byla starym gratem jeszcze ze studenckich czasow. Ostatnim filmem, jaki ogladala na srebrnym ekranie, byla "Lista Schindlera". Rzadko kiedy pozwalala sobie na zamiejscowa rozmowe. W banku miala dwiescie trzydziesci osiem dolarow. Jej samochod mial dziewietnascie lat i dosyc mil na liczniku, zeby pieciokrotnie okrazyc kule ziemska. Zadna z tych rzeczy nie miala jednak znaczenia. Liczyl sie tylko Kyle. Ktory ani razu nie powiedzial, ze ja kocha. Wieczorem, kiedy nie pracowala w barze, Denise siadala na ogol z ksiazka na kolanach na bujaku na tylnej werandzie. Lubila czytac na dworze, sluchajac wzmagajacego sie i cichnacego cykania swierszczy, odznaczajacego sie kojaca monotonia. Wokol jej domu rosly deby, cyprysy i hikorowe orzechy, wszystkie udrapowane obficie hiszpanskim mchem. Czasami, kiedy swiecil zza nich pod odpowiednim katem ksiezyc, na wysypany zwirem podjazd padaly cienie przypominajace egzotyczne zwierzeta. W Atlancie czytala dla przyjemnosci. Jej upodobania siegaly od Hemingwaya i Steinbecka po Grishama i Kinga. Choc tego rodzaju ksiazki byly dostepne w miejscowej bibliotece, nigdy ich juz nie wypozyczyla. Zamiast tego korzystala z komputera w czytelni, z darmowym dostepem do internetu. Studiowala wyniki badan klinicznych sponsorowanych przez wielkie uniwersytety, drukujac sprawozdania za kazdym razem, gdy znalazla cos interesujacego. Stos zgromadzonych przez nia w ten sposob prac mial juz trzy cale grubosci. Na podlodze przy fotelu lezaly poza tym rozne podreczniki psychologii, ktore kosztowaly na ogol mase pieniedzy i powodowaly powazne dziury w budzecie. Byly dla niej jednak zrodlem nadziei i, zlozywszy zamowienie, nie mogla sie doczekac, kiedy nadejda. Tym razem, lubila sobie powtarzac, znajdzie cos, co pomoze. Potem sleczala przez dlugie godziny, studiujac zawarte w nich informacje. Ze swiecaca za plecami lampa czytala uwaznie, trafiajac czesto na rzeczy, ktore juz znala. Mimo to nie spieszyla sie. Czasami robila notatki, innym razem zaginala po prostu strone i podkreslala to czy inne zdanie. Mijala godzina, niekiedy dwie, zanim zamykala w koncu podrecznik i wstawala, zeby rozprostowac zdretwiale kosci. Odnosila ksiazki na biureczko w salonie, zagladala do Kyle'a i wychodzila z powrotem na dwor. Od wysypanej zwirem alejki biegla miedzy drzewami sciezka prowadzaca do polamanego plotu, ktory stanowil granice jej posiadlosci. W ciagu dnia spacerowala tu razem z Kyle'em, w nocy chodzila sama. Zewszad saczyly sie dziwne dzwieki: gdzies w gorze pohukiwala sowa, cos szelescilo w zaroslach, z boku jakies zwierze bieglo po galezi. Poruszane morska bryza liscie wydawaly odglos podobny do oceanu; swiatlo ksiezyca zapalalo sie i gaslo. Sciezka prowadzila prosto przed siebie, Denise dobrze ja znala. Za plotem zamykal sie wokol niej las. Slyszala kolejne dzwieki, juz nie tak ciche, lecz mimo to szla dalej. W koncu mrok lapal ja niemal za gardlo. Slyszala juz wtedy szum wody; w poblizu plynela Chowan River. Kolejna kepa drzew, zakret w prawo i nagle miala wrazenie, ze otwiera sie przed nia swiat. Przed jej oczyma pojawiala sie powoli toczaca wody, szeroka rzeka. Potezna, odwieczna, czarna niczym czas. Ze skrzyzowanymi na piersiach rekoma, wpatrywala sie w jej nurt, wchlaniala go w siebie, pozwalajac, by ogarnal ja emanujacy zen spokoj. Stala tak przez pare minut, rzadko dluzej, poniewaz w domu czekal na nia Kyle. A potem wzdychala i odwracala sie od rzeki, wiedzac, ze pora wracac. ROZDZIAL 2 Jadac samochodem i wyprzedzajac o kilka mil burze, Denise przypomniala sobie poranna wizyte u lekarza. Doktor czytal jej wyniki badan Kyle'a.Dziecko plci meskiej, wiek cztery lata i cztery miesiace... Kyle jest ladnym dzieckiem bez wyraznych fizycznych uszkodzen w obrebie glowy i twarzy... nie zauwazono urazow czaszki... przebieg ciazy opisany przez matke jako normalny... Lekarz przez kilka minut przedstawial dokladne wyniki roznych testow. W koncu dotarl do koncowych wnioskow. Mimo ze iloraz inteligencji dziecka nie odbiega od normy, umiejetnosci w zakresie pojmowania i wyrazania mowy sa znacznie opoznione... prawdopodobnie wynika to z zaburzen centralnego osrodka sluchu, lecz przyczyny nie sa do konca ustalone... ogolne umiejetnosci jezykowe na poziomie dwuletniego dziecka... ewentualne predyspozycje do nauki na razie nieznane... Prawie jak u niemowlaka, pomyslala bezsilnie. Lekarz skonczyl, odlozyl na bok rezultaty badan i popatrzyl na nia ze wspolczuciem. -Innymi slowy - zaczal wolno, jak gdyby nie rozumiala tego, co przed chwila przeczytal - Kyle ma problemy z mowa. Z jakiegos powodu... nie jestesmy pewni dlaczego... nie jest w stanie mowic na poziomie ogolnie przyjetym dla jego wieku, mimo ze iloraz inteligencji jest w normie. Nie rozumie takze jezyka zblizonego poziomem do mowy innych czterolatkow. -Wiem o tym. Pewnosc, z jaka to powiedziala, zbila go z tropu. Denise miala wrazenie, ze spodziewal sie z jej strony klotni, wymowek albo serii latwych do przewidzenia pytan. Gdy zorientowal sie, ze nie zamierza powiedziec nic wiecej, odchrzaknal. -Mam tu odnotowane, ze badala go pani gdzie indziej. -Owszem - przytaknela. -Wynikow nie ma w aktach - stwierdzil, przejrzawszy plik dokumentow. -Nie dalam ich panu. -A to dlaczego? - zapytal, unoszac lekko brwi. Zastanawiajac sie, co mu odpowiedziec, siegnela po torebke i polozyla ja sobie na kolanach. -Moge byc szczera? - odparla w koncu. Lekarz obserwowal ja przez chwile, a potem odchylil sie w fotelu. -Prosze bardzo. Denise zerknela na Kyle'a i spojrzala lekarzowi prosto w oczy. -Przez dwa lata blednie go diagnozowano. Przypisywano mu wszystko, poczawszy od gluchoty, przez autyzm i postepujace zaburzenia rozwoju, az do zaburzen koncentracji uwagi. Z biegiem czasu okazywalo sie, ze zadna z tych diagnoz nie byla trafna. Czy zdaje pan sobie sprawe z tego, jak trudno jest matce dowiadywac sie takich rzeczy o wlasnym dziecku, starac sie uwierzyc w nie przez dlugie miesiace, uczyc sie na ich temat wszystkiego i w koncu je zaakceptowac, a potem dowiedziec sie, ze rozpoznanie bylo bledne? Lekarz nie odpowiedzial. Denise spojrzala mu prosto w oczy i zmusila, by nie odwracal przez chwile wzroku. -Wiem, ze Kyle ma trudnosci z mowa i, prosze mi wierzyc, przeczytalam wszystko o zaburzeniach centralnego osrodka sluchu. Z calym szacunkiem, przeczytalam na ten temat prawdopodobnie tyle samo co pan. Mimo to chcialam, zeby jego zdolnosci jezykowe zostaly zbadane przez niezalezne zrodlo. Chcialam sie dokladnie dowiedziec, w jakiej dziedzinie potrzebuje pomocy. W realnym swiecie Kyle bedzie musial porozumiewac sie nie tylko ze mna. -Wiec nic z tego nie jest dla pani nowoscia? -Nie - odparla, potrzasajac glowa. -Czy jest poddawany terapii? -Pracuje z nim w domu. Lekarz przez chwile milczal. -Czy jest pod opieka logopedy, psychologa, kogokolwiek, kto pracowal wczesniej z takimi dziecmi jak on? - zapytal w koncu. -Nie. Przez ponad rok chodzil trzy razy w tygodniu na terapie, ale to nic nie pomagalo. Pozostawal w tyle, wiec wypisalam go w pazdzierniku. Teraz pracuje ze mna. -Rozumiem. Ton jego glosu wskazywal, ze nie popiera jej decyzji. Denise zmruzyla oczy. -Musi pan to zrozumiec: chociaz wyniki badan pokazuja, ze Kyle jest na poziomie dwuletniego dziecka, i tak stanowi to znaczna poprawe. Zanim zaczelam z nim pracowac, nie czynil zadnych postepow. Jadac trzy godziny pozniej autostrada, Denise pomyslala o Bretcie Cosgrove, ojcu Kyle'a. Byl typem mezczyzny, ktory zawsze ja pociagal: wysoki i szczuply, o ciemnych oczach i hebanowych wlosach. Zobaczyla go na przyjeciu, otoczonego ludzmi, najwyrazniej przyzwyczajonego do tego, ze znajduje sie w centrum uwagi. Miala wtedy dwadziescia trzy lata, z nikim nie chodzila i drugi rok uczyla w szkole. Zapytala o niego swoja przyjaciolke Susan. Dowiedziala sie, ze Brett przyjechal do Atlanty na kilka tygodni i pracuje w banku inwestycyjnym, ktorego nazwa wyleciala jej juz z glowy. Fakt, ze byl z innego miasta, nie mial znaczenia. Popatrzyla na niego, on na nia. Ich oczy spotykaly sie przez nastepne czterdziesci minut i w koncu podszedl sie przedstawic. Kto potrafi wyjasnic, co sie stalo pozniej? Hormony? Samotnosc? Chwilowy kaprys? Opuscili przyjecie troche po jedenastej i wypili pare drinkow w hotelowym barze, opowiadajac sobie sprosne anegdotki i doskonale wiedzac, do czego to moze doprowadzic. W koncu wyladowali w lozku. Widziala go wtedy po raz pierwszy i ostatni. Wrocil do Nowego Jorku, do swojego zycia. Do dziewczyny, o ktorej, jak przypuszczala, zapomnial wspomniec. Ona rowniez wrocila do swojego zycia. Wowczas niewiele to dla niej znaczylo. Miesiac pozniej, gdy we wtorkowy ranek kleczala w lazience na podlodze, obejmujac reka sedes, znaczylo juz o wiele wiecej. Lekarz potwierdzil to, co juz wiedziala. Byla w ciazy. Zadzwonila do Bretta i zostawila mu wiadomosc na automatycznej sekretarce, z prosba o telefon. Odezwal sie trzy dni pozniej. Wysluchal jej i westchnal. W jego glosie zabrzmialo rozdraznienie. Zaproponowal, ze pokryje koszty aborcji. Jako katoliczka nie przyjela jego oferty. Rozzloszczony, spytal, jak do tego doszlo. Chyba znasz odpowiedz na to pytanie, odparla. Zapytal, czy jest pewna, ze to jego dziecko. Zamknela oczy, nie dajac sie sprowokowac. Tak, jego. Powtornie zaoferowal, ze zaplaci za aborcje. Odmowila. W takim razie czego od niego oczekuje? Niczego, uwazala tylko, ze powinien wiedziec. Zapowiedzial wniesienie sprawy do sadu, jesli wystapi o alimenty. Oswiadczyla, ze nie potrzebuje jego pieniedzy, chce tylko wiedziec, czy bedzie obecny w zyciu dziecka. Sluchala, jak oddycha po drugiej stronie sluchawki. Nie, odparl w koncu. Jest zareczony z kims innym. Nigdy wiecej z nim nie rozmawiala. Prawde mowiac, latwiej bylo bronic Kyle'a przed lekarzem niz przed nia sama. W rzeczywistosci martwila sie o syna bardziej, niz dawala to po sobie poznac. Mimo wyraznych postepow umiejetnosci jezykowe na poziomie dwuletniego dziecka nie stanowily powodu do chwaly. Kyle konczyl w pazdzierniku piec lat. Mimo to nie dawala za wygrana. Wiedziala, ze nigdy nie da za wygrana, chociaz praca z nim byla najtrudniejsza rzecza, jakiej sie w zyciu podjela. Nie chodzilo tylko o codzienne obowiazki - przygotowywanie posilkow, spacery po parku, zabawy w salonie, pokazywanie mu nowych miejsc i tak dalej. Przez cztery godziny dziennie, szesc razy w tygodniu zglebiala z nim mechanike mowy. Jego postepy, chociaz niezaprzeczalne, odkad zaczela terapie, nie byly jednak stale. Czasami powtarzal wszystko, o co go prosila, czasem nie. Czasami przyswajal sobie bez problemu nowe slowa, innym razem zdawal sie bardziej niz zwykle opozniony. Prawie zawsze byl w stanie odpowiadac na pytania typu "co?" i "gdzie?". Pytania o to "jak?" i "dlaczego?" byly dla niego niezrozumiale. Jesli chodzi o rozmowe - przeplyw informacji miedzy dwoma osobami - byla to tylko naukowa hipoteza, cos, co zdecydowanie przekraczalo jego mozliwosci. Wczorajsze popoludnie spedzili przy Chowan River. Kyle z zaciekawieniem przygladal sie statkom, ktore, prujac wode, plynely do Batchelor Bay. Stanowilo to mila odmiane w stosunku do codziennych zajec. Zwykle, gdy pracowali, byl przypiety pasami do fotelika w salonie. Pomagalo mu to sie skupic. Denise wybrala wspaniale miejsce. Przy brzegach rosly drzewa hikorowe i paprocie, prawie nie bylo komarow. Siedzieli tylko we dwoje na kepie koniczyny. Kyle patrzyl na wode. Denise starannie odnotowywala jego postepy w dzienniczku. -Widzisz jakies statki, kochanie? - spytala, nie podnoszac wzroku. Kyle nie odpowiedzial. Zamiast tego podniosl w gore maly samolocik i udawal, ze nim fruwa. Jedno jego oko bylo zamkniete, drugie podazalo za zabawka. -Kyle, skarbie, widzisz jakies statki? Maly wydal z siebie piskliwy cichy odglos przypominajacy prace wyimaginowanego silnika. Nie zwracal na nia uwagi. Denise spojrzala na rzeke. W zasiegu wzroku nie bylo zadnych statkow. Pochylila sie i dotknela jego reki, zeby upewnic sie, ze ja slyszy. -Kyle? Powiedz: "Nie widze zadnych statkow". -Samolot (amolo). -Wiem, ze to samolot. Powiedz: "Nie widze zadnych statkow". Kyle podniosl zabawke wyzej, wciaz wpatrujac sie w nia jednym okiem. -Odrzutowiec - oznajmil po krotkiej chwili. (Jutowiec). -Tak, trzymasz w reku samolot. -Odrzutowiec (jutowiec). Denise westchnela. -Tak, odrzutowiec - potwierdzila. -Amolo. Spojrzala na jego twarz, taka doskonala, taka piekna, taka normalna. Wziela go palcem pod brode. -To, ze jestesmy na dworze, nie znaczy, ze nie musimy troche popracowac... Musisz powtorzyc, co do ciebie mowie, albo wrocimy do domu, na fotelik. Nie chcialbys tego, prawda? Kyle nie lubil swojego fotelika. Przypiety pasami, nie mogl nigdzie uciec, a zadne dziecko - nawet on - nie przepada za czyms takim. Mimo to z wytezona uwaga przesuwal w te i z powrotem samolot, wyrownujac jego kurs nad wyimaginowanym horyzontem. Denise sprobowala ponownie. -Powiedz: "Nie widze zadnych statkow". Cisza. Z kieszeni plaszcza wyjela cukierek. Kyle dostrzegl go i wyciagnal reke. Trzymala cukierek poza jego zasiegiem. -Kyle? Powiedz: "Nie widze zadnych statkow". Przypominalo to wyrywanie zebow, ale w koncu sie odezwal. -Nie widze zadnych statkow. (Nie fidze jadnych tatkow). Denise pocalowala go i dala mu cukierka. -Bardzo dobrze, kochanie, bardzo dobrze. Ladnie to powiedziales! Swietnie ci idzie! Kyle przyjal jej pochwaly, zujac cukierka, po czym powtornie skupil uwage na zabawce. Denise zanotowala jego slowa i postanowila, ze bedzie kontynuowac lekcje. Popatrzyla w gore, myslac o czyms, czego jeszcze dzis nie powiedzial. -Kyle, powiedz: "Niebo jest niebieskie". -Amolo. Do domu zostalo im jeszcze jakies dwadziescia minut drogi. Uslyszala, jak Kyle wierci sie w swoim fotelu, i zerknela we wsteczne lusterko. Odglosy z tylu wkrotce ucichly. Starala sie nie halasowac, poki nie przekonala sie, ze znow zasnal. Kyle. Wczorajszy dzien byl typowy. Jeden krok naprzod, jeden do tylu, dwa w bok, wieczna walka. Poczynil znaczne postepy, ale wciaz pozostawal opozniony w porownaniu z innymi. Czy kiedykolwiek ich dogoni? Ciemne chmury przyslonily niebo, deszcz padal nieustannie. Siedzacy z tylu Kyle snil cos, drgaly mu powieki. Zastanawiala sie, jakie sa jego sny. Czy pozbawione dzwieku, jak nieme filmy? Nieme obrazy przecinajacych niebo rakiet i odrzutowcow? Moze we snie uzywal paru znanych mu slow? Nie wiedziala. Czasem, siedzac obok niego przy lozku, gdy spal, wyobrazala sobie, ze w jego snach istnieje swiat, w ktorym wszyscy go rozumieja, gdzie jezyk - niekoniecznie angielski - ma dla niego sens. Miala nadzieje, ze we snie bawi sie z innymi dziecmi, dziecmi, ktore go akceptuja, a nie stronia od niego, bo nie potrafi mowic. Miala nadzieje, ze przynajmniej w snach jest szczesliwy. Czy Bog nie mogl sprawic chociaz tego? Jadac opustoszala autostrada, byla sama. Byla sama, mimo ze z tylu siedzial Kyle. Nie wybrala sobie takiego zycia: takie po prostu przypadlo jej w udziale. Moglo oczywiscie byc gorzej i starala sie usilnie patrzec na to wlasnie z tej strony. Na ogol jednak nie bylo to latwe. Czy Kyle borykalby sie z takimi problemami, gdyby mial przy sobie ojca? W glebi serca nie wiedziala tego, ale nie chciala w ten sposob myslec. Podzielila sie raz swoimi watpliwosciami z jednym z lekarzy. Odparl, ze nie wie. Byla to uczciwa odpowiedz - takiej sie spodziewala - ale potem przez caly tydzien cierpiala na bezsennosc. Lekarz nie wykluczyl tej mozliwosci i nie dawalo jej to spokoju. Czy w jakis sposob byla odpowiedzialna za problemy syna? Takie mysli prowadzily prosta droga do innych pytan. Jezeli zaburzenia nie wynikaly z braku ojca, to moze z czegos, co zrobila podczas ciazy? Moze nieodpowiednio sie odzywiala, moze za malo wypoczywala? Moze powinna brac wiecej witamin? Albo mniej? Moze czytala mu za malo, gdy byl niemowlakiem? Ignorowala go, kiedy najbardziej jej potrzebowal? Takie mysli sprawialy jej dotkliwy bol i starala sie je od siebie za wszelka cene oddalic. Ale czasami pozno w nocy watpliwosci powracaly. Pienily sie w jej umysle niczym trujacy bluszcz. Nie bylo przed nimi ucieczki. Moze to wszystko bylo jej wina? W takich chwilach zakradala sie do pokoju Kyle'a. Spal, z bialym pledem owinietym wokol glowy, trzymajac w reku zabawki. Patrzac na niego, czula radosc przemieszana ze smutkiem. Kiedy jeszcze mieszkala w Atlancie, ktos zapytal ja, czy urodzilaby Kyle'a, gdyby znala wszystkie konsekwencje. "Oczywiscie", odparla szybko, zgodnie z tym, czego po niej oczekiwano. I w glebi serca naprawde nie miala zadnych watpliwosci. Mimo jego problemow uwazala Kyle'a za usmiech losu. Kiedy rozpatrywala wszystkie plusy i minusy, lista tych pierwszych byla nie tylko dluzsza, ale i o wiele bardziej znaczaca. Z powodu jego problemow nie tylko go kochala, lecz czula, ze musi go chronic. Kazdego dnia pragnela stawac w jego obronie, tlumaczyc jego zachowanie, sprawic, by inni zrozumieli, ze chociaz Kyle wyglada normalnie, cos jest nie tak z jego mozgiem. Na ogol jednak nie robila tego. Pozwalala, zeby inni osadzali go sami. Jesli go nie rozumieli, jezeli nie dali mu szansy, ich strata. Kyle byl przeciez cudownym dzieckiem. Nie krzywdzil swoich rowiesnikow; nigdy ich nie bil, nie szczypal ani nie krzyczal. Nie zabieral zabawek, dzielil sie wlasnymi nawet wtedy, gdy nie mial na to ochoty. Byl taki slodki, najslodszy pod sloncem, a kiedy sie usmiechal... Boze, byl taki sliczny. Usmiechala sie do niego w odpowiedzi i przez ulamek sekundy wydawalo jej sie, ze wszystko jest w porzadku. Mowila mu, jak bardzo go kocha, a on usmiechal sie coraz szerzej, ale poniewaz nie mogl mowic, miala czasami wrazenie, ze jest jedyna osoba na swiecie, ktora widzi, jaki Kyle jest cudowny. Dlatego siedzial sam w piaskownicy i bawil sie ciezarowkami, ignorowany przez inne dzieci. Bez przerwy sie o niego martwila i chociaz wszystkie matki martwia sie o swoje dzieci, wiedziala, ze to nie to samo. Czasami zalowala, ze nie zna nikogo, kto ma dziecko podobne do Kyle'a. Kogos, kto by ja zrozumial. Mialaby wtedy kogos, z kim moglaby porozmawiac, podzielic sie uwagami, kogos, na czyim ramieniu moglaby sie wyplakac. Czy inne matki budza sie kazdego dnia i zastanawiaja, czy ich dziecko bedzie kiedykolwiek mialo przyjaciela? Jakiegokolwiek przyjaciela? Kiedykolwiek? Czy inne matki zastanawiaja sie, czy ich dziecko bedzie uczeszczalo do normalnej szkoly, bralo udzial w zawodach sportowych, chodzilo na bale? Czy widza, jak ich dziecko jest bojkotowane nie tylko przez inne dzieci, ale rowniez przez innych rodzicow? Czy zamartwiaja sie przez caly dzien bez przerwy, wiedzac, ze to nigdy sie nie skonczy? Jej mysli podazaly utartym torem, kiedy prowadzila starego datsuna, mijajac znajoma okolice. Zostalo jej moze jakies dziesiec minut jazdy. Za nastepnym zakretem skreci na most do Edenton, a potem w lewo w Charity Road. Stamtad do domu zostanie jej tylko jedna mila. Deszcz wciaz padal i asfalt byl czarny i lsniacy. Krople deszczu jasnialy w swiatlach reflektorow i miala wrazenie, ze z nieba spadaja diamenty. Mijala pozbawione nazwy mokradla, jedno z wielu tutejszych bagien zasilanych wodami ciesniny Albemarle. Mieszkalo tutaj malo ludzi i prawie sie ich nie widywalo. Na autostradzie nie bylo innych samochodow. Weszla w zakret z predkoscia okolo szescdziesieciu mil na godzine i nagle w odleglosci niecalych czterdziestu jardow zobaczyla przed soba zastygla w bezruchu dorosla lanie, wpatrzona w zblizajace sie swiatla. Jechala za szybko, by moc sie zatrzymac, ale instynkt wzial gore i wcisnela hamulec. Uslyszala pisk opon i poczula, jak traca przyczepnosc na sliskiej nawierzchni. Sila poslizgu pchala samochod do przodu. Lania sie nie poruszyla. Denise widziala jej oczy, dwie zolte plamki gorejace w ciemnosci. Jechala prosto na nia. Uslyszala swoj wlasny krzyk i skrecila do oporu kierownice. Przednie opony nagle zareagowaly. Samochod przecial droge po skosie, mijajac o kilkanascie cali oslupiale zwierze. Lania ocknela sie z letargu i bezpiecznie umknela, nie ogladajac sie za siebie. Lecz manewr Denise okazal sie zbyt ostry dla samochodu. Poczula, jak kola odrywaja sie od nawierzchni, i uslyszala gluche lupniecie, gdy datsun z powrotem wyladowal na asfalcie. Zuzyte amortyzatory zaskrzypialy niczym zlamana trampolina. Niespelna trzydziesci stop od autostrady rosly cyprysy. Zdesperowana Denise ponownie skrecila kierownica, lecz samochod wciaz pedzil do przodu. Otworzyla szeroko oczy i wypuscila z ust powietrze. Miala wrazenie, ze wszystko porusza sie w zwolnionym tempie, potem szybciej, a potem znowu wolniej. Zdala sobie nagle sprawe, ze nic nie zdola jej ocalic; uswiadomienie sobie tego trwalo zaledwie ulamek sekundy. W tym samym momencie uderzyla w drzewo. Uslyszala zgrzyt metalu i brzek tluczonego szkla. Przod samochodu eksplodowal i polecial w jej strone. Przypieta pasem tylko w talii, walnela glowa o kierownice. Poczula ostry, szarpiacy bol w czole... A potem nie czula juz nic. ROZDZIAL 3 -Hej, prosze pani, nic pani nie jest?Wraz z glosem nieznajomego wracal do niej powoli realny swiat. Powoli i opornie, jak gdyby wynurzala sie z glebokiego, wypelnionego metna woda basenu. Nie czula bolu, tylko gorzki, slonawy smak krwi na jezyku. Wciaz nie docieralo do niej, co sie wydarzylo. Uniosla odruchowo reke do czola, starajac sie otworzyc oczy. -Prosze sie nie ruszac... wezwe ambulans... Prawie nie slyszala, co do niej mowi; jego slowa nie ukladaly sie w zadna sensowna calosc. Wszystko, rowniez dzwieki, ginelo we mgle; czasami tylko cos sie z niej wynurzalo. Powoli, instynktownie zwrocila glowe w strone majaczacej w mroku postaci. Mezczyzna... ciemne wlosy... zolty sztormiak... oddalal sie od niej... Boczna szyba byla stluczona i do srodka samochodu wpadaly krople deszczu. Z mroku dobiegal dziwny syk: to z uszkodzonej chlodnicy wydobywala sie para. Denise powoli odzyskiwala wzrok, rozrozniala juz to, co bylo najblizej. Odlamki szkla na jej kolanach... krew na kierownicy... Tyle krwi... Nic nie mialo sensu... przed jej oczyma przesuwaly sie jeden po drugim metne obrazy... Zamknela oczy i poczula pierwsze uklucie bolu. Otworzyla je. Starala sie skoncentrowac. Kierownica... samochod... jechala droga... na dworze bylo ciemno... -O Boze! W mgnieniu oka wszystko do niej wrocilo. Zakret... lania... utrata kontroli nad kierownica. Obejrzala sie i mruzac podbiegle krwia oczy, zerknela na tylne siedzenie. Kyle'a nie bylo w samochodzie. Jego fotelik i tylne drzwi byly otwarte. Kyle? Przez okno zawolala do mezczyzny, ktory ja ocucil... jesli w ogole istnial. Rownie dobrze mogl sie okazac halucynacja. On jednak istnial naprawde i odwrocil sie. Denise zamrugala... mezczyzna ruszyl w jej strone. Z jej ust wydarl sie jek. Pozniej uswiadomila sobie, ze z poczatku wcale sie nie bala, nie tak, jak powinna. Byla przekonana, ze Kyle'owi nic nie grozi; inna mozliwosc nie przeszla jej w ogole przez glowe. Byl przypiety pasami - nie miala co do tego watpliwosci - a z tylu nie zauwazyla zadnych zniszczen. Tylne drzwi byly otwarte... nawet na pol zamroczona nie watpila, ze ten czlowiek - kimkolwiek byl - zabral po prostu Kyle'a z samochodu. Teraz przystanal przy jej oknie. -Prosze posluchac, niech pani nic nie mowi. Niezle sie pani potlukla. Nazywam sie Taylor McAden, jestem strazakiem. Mam w samochodzie radio. Sprowadze pomoc. Potrzasnela glowa i skupiajac na nim metny wzrok, wytezyla wszystkie sily, pragnac, by jej slowa zabrzmialy w miare wyraznie. -Ma pan mojego syna, prawda? Wiedziala, co odpowie, co powinien odpowiedziec, lecz, co dziwne, mezczyzna milczal. Zupelnie jak Kyle, potrzebowal widac duzo czasu, by wyartykulowac swoje mysli. Jego usta skrzywily sie niemal ospale i potrzasnal glowa. -Nie... dotarlem tu przed chwila... Pani syna? Dopiero teraz - gdy patrzyla mu w oczy, oczekujac najgorszego - przeszyl ja lek. Lek, ktory narastal niczym fala i miazdzyl ja cala. Poczula, ze tonie, podobnie jak wtedy, gdy dowiedziala sie o smierci matki... Blysnelo i prawie natychmiast rozlegl sie grzmot. Deszcz wciaz lal jak z cebra. Mezczyzna otarl czolo wierzchem dloni. -Moj syn siedzial z tylu! Widzial go pan? Desperacja, z jaka to powiedziala, najwyrazniej wywarla na nim wrazenie. Ona sama do reszty odzyskala zmysly. -Nie wiem... W szumie deszczu nie bardzo rozumial, o co jej chodzi. Denise chciala wysiasc z samochodu, lecz uniemozliwily jej to pasy bezpieczenstwa. Odpiela je szybko, ignorujac bol w nadgarstku i przedramieniu. Mezczyzna cofnal sie odruchowo, gdy otworzyla ramieniem wgniecione drzwi. Kolana spuchly jej od uderzenia w deske rozdzielcza i kiedy stanela, prawie natychmiast ugiely sie pod nia nogi. -Nie powinna pani sie ruszac... Zignorowala go. Opierajac sie o karoserie, okrazyla samochod i stanela przy otwartych drzwiach od strony Kyle'a. Nie, nie, nie, nie... -Kyle! Pochylila sie i zajrzala z niedowierzaniem do srodka, wlepiajac oczy w podloge i siedzenie, tak jakby Kyle mogl sie tam w magiczny sposob pojawic. Krew uderzyla jej do glowy i poczula, jak przeszywa ja nagly bol, ale nie zwracala na to uwagi. Gdzie jestes? Kyle... -Prosze pani... Mezczyzna ze strazy pozarnej ruszyl za nia, najwyrazniej nie majac pojecia, co ma robic, co sie tu w ogole dzieje i dlaczego ta zakrwawiona kobieta jest taka zdenerwowana. Denise chwycila go za reke, patrzac mu prosto w oczy. -Nie widzial go pan? Maly chlopiec... brazowe wlosy? - W jej glosie brzmiala autentyczna panika. - Byl ze mna w samochodzie! -Nie, ja... -Musi mi pan pomoc go odnalezc! Ma dopiero cztery lata! Obrocila sie na piecie i gwaltowny ruch sprawil, ze o malo nie stracila rownowagi. Oparla sie o samochod. Walczac z zawrotami glowy, poczula, jak znowu robi sie jej ciemno przed oczyma. -KYLE! Owladnelo nia czyste przerazenie. Starala sie skoncentrowac... kiedy zamknela jedno oko, swiat przestal krecic sie w kolko. Burza rozszalala sie na dobre. Trudno bylo dostrzec oddalone o niespelna dwadziescia stop drzewa. Panowala tam absolutna ciemnosc... widac bylo tylko sciezke prowadzaca do autostrady. O Boze... Autostrada... Biegnac w strone jezdni, czula, jak stopy slizgaja sie jej po mokrej od blota trawie, slyszala swoj chrapliwy, urywany oddech. W pewnym momencie upadla, lecz po chwili podniosla sie i, zataczajac, pobiegla dalej. Mezczyzna zrozumial w koncu, o co jej chodzi, i dogoniwszy ja, zanim dotarla do autostrady, rozejrzal sie uwaznie dookola. -Nie widze go... -KYLE! - wrzasnela na cale gardlo, modlac sie, zeby ja uslyszal. Jej krzyk zmobilizowal zupelnie juz przemoczonego Taylora do dzialania. Pobiegli w przeciwnych kierunkach, co chwila wykrzykujac imie Kyle'a i nasluchujac, ale deszcz zagluszal ich glosy. Po paru minutach Taylor wrocil do samochodu i zadzwonil do straznicy. Na bagnach slychac bylo tylko dwa ludzkie glosy - Denise i Taylora. Deszcz szumial tak glosno, ze nie slyszeli sie wzajemnie i trudno bylo uwierzyc, ze uslyszy ich maly chlopiec, lecz mimo to nie dawali za wygrana. Glos Denise zalamywal sie: matczyny krzyk rozpaczy. Do glebi przejety Taylor sadzil dlugimi susami, przemierzajac w gore i w dol droge i co chwila wolajac chlopca po imieniu. W koncu pojawili sie dwaj inni strazacy z latarkami w rekach. Na widok Denise, jej zlepionych krwia wlosow i poplamionej na czerwono bluzki, starszy wzdrygnal sie i dopiero po dluzszej chwili sprobowal ja bezskutecznie uspokoic. -Musicie pomoc mi odnalezc moje dziecko! - lkala. Zwrocono sie o wieksze wsparcie; z kazda minuta przyjezdzali kolejni ochotnicy. W poszukiwaniach bralo juz udzial szesc osob. Burza nie slabla. Pioruny walily jeden po drugim, a wiatr dal z taka sila, ze uczestniczacy w akcji zginali sie wpol. To Taylor odnalazl w koncu w zaroslach kocyk Kyle'a, okolo piecdziesieciu jardow od miejsca wypadku. -Nalezal do niego? - zapytal. Denise rozplakala sie, kiedy podali jej koc. Lecz po trzydziestu minutach nadal nie trafiono na zaden slad chlopca. ROZDZIAL 4 To wszystko nie mialo sensu. Jeszcze przed chwila spal na tylnym siedzeniu samochodu, a kilka sekund pozniej juz go nie bylo. Tak po prostu. Bez ostrzezenia. Podjeta w ulamku sekundy decyzja, nagle szarpniecie kierownicy i nic juz nigdy nie bedzie takie samo. Czy do tego mialo sie sprowadzac jej zycie?Denise siedziala z tylu otwartego ambulansu, bijac sie z myslami. Swiatlo na dachu wozu patrolowego regularnie omiatalo droge blekitnym blaskiem. Na poboczu stalo szesc zaparkowanych chaotycznie samochodow; grupa mezczyzn w zoltych kurtkach dyskutowala, co robic. Chociaz bylo jasne, ze pracowali juz ze soba wczesniej, Denise nie potrafila zgadnac, ktory z nich kieruje akcja. Nie wiedziala nawet, o czym rozmawiaja; burza zagluszala ich slowa. Szum zacinajacych strug deszczu przypominal stukot kol towarowego pociagu. Wciaz drzala z zimna i krecilo jej sie w glowie. Nie potrafila skoncentrowac sie na dluzej niz na pare sekund. Nie mogla nawet utrzymac rownowagi - szukajac Kyle'a, trzykrotnie sie przewrocila. Przesiakniete woda i blotem ubranie lepilo sie do ciala. Po przyjezdzie ambulansu zabroniono jej ruszac sie z miejsca. Opatulono ja kocem i wreczono kubek kawy. Nie byla w stanie jej wypic - w ogole nie byla w stanie nic robic. Miala dreszcze i robilo jej sie ciemno przed oczami. Przemarzniete dlonie i stopy zdawaly sie nalezec do kogos innego. Pielegniarz podejrzewal wstrzas mozgu i chcial jak najszybciej odwiezc ja do szpitala. Kategorycznie odmowila. Nie pojedzie, dopoki nie odnajda Kyle'a. Poczeka jeszcze dziesiec minut, odparl pielegniarz, potem nie bedzie mial wyboru. Rana glowy byla gleboka, krew zdazyla przesiaknac przez bandaz. Jesli beda dalej zwlekac, ostrzegl, Denise straci przytomnosc. Nie odjade stad, powtorzyla. Pojawilo sie wiecej ludzi. Ambulans, radiowoz policji stanowej, kolejni trzej ochotnicy ze strazy pozarnej, kierowca ciezarowki, ktory zobaczyl, ze maja jakies problemy i tez sie zatrzymal - co kilka minut podjezdzal ktos nastepny. Ustawieni w kregu, stali miedzy samochodami i ciezarowkami z zapalonymi reflektorami. Mezczyzna, ktory odnalazl Denise - nazywal sie chyba Taylor? - stal odwrocony do niej plecami. Przypuszczala, ze dzielil sie z nimi informacjami; nie bylo ich wiele poza miejscem, gdzie znalazl kocyk. Chwile pozniej odwrocil sie w jej strone z ponura mina. Policjant, krepy mezczyzna z poczatkami lysiny, wskazal glowa Denise. Obaj dali pozostalym znak, zeby nie ruszali sie z miejsca, a sami podeszli do ambulansu. Mundur - ktory w przeszlosci zawsze wzbudzal jej zaufanie - nic dla niej teraz nie znaczyl. Byli tylko ludzmi, zwyklymi ludzmi, niczym wiecej. Opanowala ogarniajace ja mdlosci. Na kolanach trzymala zablocony kocyk syna, nerwowo zwijajac go i rozwijajac. Ambulans chronil ja przed deszczem, ale nie przed wiatrem i wciaz trzesla sie z zimna. Koc, ktorym ja otulili, nie ogrzal jej. Bylo tak zimno... A Kyle nie mial na sobie nawet kurtki. Och, Kyle. Przytulila jego koc do policzka i zamknela oczy. Gdzie jestes, skarbie? Dlaczego wyszedles z samochodu? Dlaczego nie zostales z mama? Taylor i policjant weszli do srodka ambulansu i wymienili miedzy soba spojrzenia. Taylor polozyl jej delikatnie reke na ramieniu. -Wiem, ze jest pani ciezko, ale przed podjeciem poszukiwan musimy pani zadac kilka pytan. To nie zajmie wiele czasu. Przygryzla warge, a potem kiwajac glowa, wziela gleboki oddech i otworzyla oczy. Policjant z bliska wygladal mlodziej, ale mial sympatyczne oczy. Przykucnal przy niej. -Jestem Carl Huddle z policji stanowej - przedstawil sie, zaciagajac z typowo poludniowym akcentem. - Wiem, ze martwi sie pani o syna, i my tez sie o niego martwimy. Wiekszosc z nas ma dzieci. Chcemy go odnalezc tak samo jak pani, potrzebujemy jednak paru podstawowych informacji, zebysmy wiedzieli, kogo mamy szukac. Denise nie bardzo rozumiala, co do niej mowi. -Czy zdolacie odnalezc go podczas burzy... to znaczy, zanim...? Jej oczy wedrowaly od jednego do drugiego mezczyzny, z trudem koncentrujac sie na ich twarzach. Kiedy sierzant Huddle nie odpowiedzial, Taylor McAden kiwnal z przekonaniem glowa. -Znajdziemy go. Obiecuje - oznajmil. Huddle popatrzyl na niego z wahaniem, a potem przytaknal. Od siedzenia w kucki najwyrazniej zdretwialy mu nogi i przykleknal na jedno kolano. Denise wypuscila z ust powietrze i usiadla na noszach, probujac sie maksymalnie opanowac. Jej twarz, obmyta przez pielegniarza, miala kolor przescieradla. Na bandazu nad prawym okiem wykwitla duza czerwona plama. Policzek byl spuchniety i podrapany. Kiedy oznajmila im, ze jest gotowa, zaczeli od spraw podstawowych: imie, nazwisko, adres, telefon, miejsce zatrudnienia, poprzednie miejsce zamieszkania, kiedy przeprowadzila sie do Edenton, dlaczego tedy jechala. Opowiedziala im, jak udalo sie jej zatankowac przed burza, o stojacej na drodze lani, utracie kontroli nad samochodem i o samym wypadku. Sierzant Huddle zapisal wszystko w notesie i spojrzal na nia z wyczekiwaniem. -Czy nie jest pani przypadkiem spokrewniona z J. B. Andersonem? - zapytal. John Brian Anderson byl jej dziadkiem ze strony matki. Denise kiwnela glowa. Sierzant Huddle odchrzaknal. Jak wszyscy w Edenton znal Andersonow. Zerknal do swoich notatek. -Taylor twierdzi, ze Kyle ma cztery lata. -Skonczy piec w pazdzierniku - przytaknela. -Moglaby go pani opisac? Podac informacje, ktore moglbym nadac przez radio? -Przez radio? -Puscimy to na ratowniczy kanal policyjny, zeby udostepnic dane rowniez innym sluzbom - wytlumaczyl jej cierpliwie Huddle. - Na wypadek gdyby ktos go znalazl, zabral ze soba i zadzwonil na policje. Albo gdyby jakims cudem trafil do czyjegos domu. Nie powiedzial jej, ze powiadomione zostana rowniez lokalne szpitale; nie bylo jeszcze takiej potrzeby. Denise odwrocila sie, usilujac zebrac mysli. -Hm... - Minelo kilka sekund, zanim przemowila. Kto potrafi dokladnie opisac swoje dziecko, uzywajac liczb i cyfr? - Nie wiem... wzrost trzy i pol stopy, waga czterdziesci funtow. Brazowe wlosy, zielone oczy... normalny chlopiec w jego wieku. Nie za duzy i nie za maly. -Jakies znaki szczegolne? Znamiona, cos w tym rodzaju? Powtorzyla w mysli jego pytanie. Wszystko wydawalo jej sie takie oderwane, nierealne, pozbawione sensu. Po co im to? Maly chlopiec zagubiony na bagnach... ilu ich tam moglo byc w taka noc? Zamiast ze mna gadac powinni go juz szukac. Pytanie... o co on takiego ja pytal? A, tak. O znaki szczegolne... Skoncentrowala sie maksymalnie, chcac jak najszybciej miec to za soba. -Ma dwa pieprzyki na lewym policzku, jeden troche wiekszy od drugiego - odezwala sie w koncu. - Zadnych innych znamion. Sierzant Huddle zanotowal to, nie podnoszac glowy. -Potrafil odpiac pasy fotelika i otworzyc drzwi? -Tak. Robi to od paru miesiecy. Policjant skinal glowa. Jego piecioletnia corka Campbell robila juz to samo. -Pamieta pani, w co jest ubrany? Denise zamknela oczy, zeby sie zastanowic. -W czerwona koszulke z myszka Mickey na piersi. Mickey puszcza oko i podnosi w gore kciuk. I w dzinsy, ze sciagaczem, bez paska. Mezczyzni wymienili spojrzenia. Ciemne kolory. -Koszulka jest z dlugimi rekawami? -Nie. -Mial na nogach buty? -Chyba tak. Nie zdejmowalam ich, wiec pewnie ma je na nogach. Biale buty, nie pamietam marki. Kupione w supermarkecie. -Ma jakas kurtke? -Nie wzielam zadnej. Bylo cieplo, przynajmniej kiedy wyjezdzalismy. W czasie gdy ja wypytywali, niebo przeciely, prawie jedna za druga, trzy blyskawice. Ulewa, jesli to w ogole mozliwe, jeszcze sie wzmogla. Huddle podniosl glos, zeby przekrzyczec burze. -Ma pani tu wciaz rodzine? Rodzicow? Rodzenstwo? -Jestem jedynaczka. Moi rodzice zmarli. -A maz? -Nigdy nie bylam mezatka - odparla, potrzasajac glowa. -Czy Kyle juz sie wczesniej samotnie oddalal? Potarla skronie, starajac sie powstrzymac dreszcze. -Pare razy. Raz w centrum handlowym i raz kolo domu. Boi sie blyskawic. Moze dlatego wysiadl z samochodu. Podczas burzy zawsze wchodzi do mojego lozka. -A bagna? Czy nie balby sie tam pojsc po ciemku? Czy moze raczej trzymalby sie w poblizu samochodu? Poczula skurcz w zoladku. Ze strachu rozjasnilo jej sie troche w glowie. -Kyle nie boi sie wychodzic na dwor - odparla. - Nawet w nocy. Uwielbia wloczyc sie po lesie wokol naszego domu. Nie wiem, czy jest wystarczajaco doswiadczony, zeby sie bac. -Wiec moglby... -Nie wiem... byc moze - odparla z desperacja w glosie. Sierzant Huddle przerwal na chwile, nie chcac jej zbyt mocno naciskac. -Czy moze pani powiedziec, o ktorej godzinie zobaczyla lanie? - zapytal w koncu. Wzruszyla ramionami, czujac sie slaba i bezradna. -Tez nie wiem... moze o dziewiatej, moze o dziewiatej pietnascie. Nie patrzylam na zegarek. Obaj jednoczesnie sprawdzili, ktora jest godzina. Taylor znalazl samochod o 9.31. Wezwal pomoc najwyzej piec minut pozniej. Teraz byla 10.22. Od wypadku uplynela przynajmniej godzina. Obydwaj - sierzant Huddle i Taylor - wiedzieli, ze trzeba natychmiast rozpoczac akcje poszukiwawcza. Mimo wzglednie wysokiej temperatury ulewa byla tak silna, ze juz po kilku godzinach mogla doprowadzic do hipotermii. Zwlaszcza ze chlopiec nie byl odpowiednio ubrany. Zaden z nich nie wspomnial Denise o zagrozeniach, ktore stwarzaly same moczary. W taka pogode nikt - zwlaszcza male dziecko - nie powinien sie tam blakac. Po czlowieku mogl nie zostac zaden slad. Huddle zamknal z trzaskiem notes. Kazda minuta byla teraz na wage zlota. -Jesli pani pozwoli, bedziemy kontynuowac pozniej, pani Holton. Potrzeba nam bedzie wiecej informacji do raportu. Teraz najwazniejsze jest odnalezienie pani syna. Denise skinela glowa. -Czy powinnismy wiedziec cos jeszcze? Moze ma jakies przezwisko? Cos, na co odpowie? -Nie, po prostu Kyle. Ale... W tym momencie uderzylo ja to, co oczywiste. Najgorsza do wyobrazenia rzecz, fakt, o ktory policjant nigdy by nie zapytal. Boze... Scisnelo ja w gardle. Nie... nie... Dlaczego wczesniej nie przyszlo jej to na mysl? Dlaczego nie powiedziala im tego od razu, kiedy wydostala sie z samochodu? Kiedy Kyle byl blisko... kiedy mogli go jeszcze odnalezc. Zanim sie oddalil... Mogl byc wtedy tak niedaleko... -Pani Holton? Targaly nia jednoczesnie strach, gniew i slepy bunt. On nie odpowie na ich wolanie! Schowala twarz w dloniach. On nie odpowie! -Panno Holton? - uslyszala ponownie. O Boze, dlaczego? Po nieskonczenie dlugiej chwili otarla lzy, wstydzac sie spojrzec im w oczy. Powinnam byla powiedziec im wczesniej. -Kyle nie odpowie, jezeli bedziecie go tak po prostu wolac. Jesli chcecie go znalezc, musicie go zobaczyc. Wlepili w nia wzrok, najwyrazniej nie rozumiejac, o co jej chodzi. -A jesli powiemy, ze go szukamy, bo mama martwi sie o niego? Potrzasnela glowa, czujac, jak ogarniaja ja mdlosci. -On nie odpowie. Ile razy juz to mowila? Ile razy bylo to tylko zwyklym wyjasnieniem? Ile razy nie mialo tak naprawde zadnego znaczenia w porownaniu z dzisiejsza sytuacja? Zaden z mezczyzn sie nie odezwal. Denise zaczerpnela z trudem powietrze. -Kyle nie mowi zbyt dobrze - wyjasnila. - Zna tylko kilka slow. Z jakiejs przyczyny... nie potrafi zrozumiec, co sie do niego mowi. Dlatego bylismy dzisiaj na uniwersytecie Duke'a. Potoczyla po nich wzrokiem, zeby upewnic sie, czy rozumieja. -Musicie go znalezc. Samo wolanie nie przyniesie zadnych efektow. Nie zrozumie, co mowicie. Nie odpowie... nie potrafi. Musicie go znalezc... Dlaczego to go spotkalo? Dlaczego ze wszystkich dzieci musialo sie to przytrafic wlasnie jemu? Zaczela lkac. Nie byla w stanie powiedziec nic wiecej. Taylor polozyl jej ponownie reke na ramieniu. -Znajdziemy go, pani Holton - oznajmil z cicha stanowczoscia. - Znajdziemy go. Piec minut pozniej, kiedy Taylor wraz z innymi ustalali zasieg poszukiwan, przybyli czterej kolejni ochotnicy. Edenton nie stac bylo na wiecej. W wyniku wyladowan atmosferycznych wybuchly trzy potezne pozary, w ciagu ostatnich dwudziestu minut doszlo do czterech wypadkow samochodowych - w tym dwoch z powaznymi obrazeniami. Przerwane linie wysokiego napiecia stanowily duze zagrozenie. Na policji i strazy pozarnej urywaly sie telefony. Jezeli nie bylo bezposredniego zagrozenia zycia, dzwoniacych informowano, ze w tej chwili nic nie mozna zrobic. Poszukiwania zaginionego dziecka uzyskaly absolutny priorytet. Pierwszym posunieciem bylo zaparkowanie samochodow i ciezarowek jak najblizej bagien. Ustawiono je z zapalonymi silnikami i wlaczonymi dlugimi swiatlami, pietnascie jardow jeden od drugiego. Zapewnialy nie tylko zrodlo dodatkowego swiatla, ale stanowily cos w rodzaju latarni morskiej, gdyby ktorys z szukajacych stracil orientacje. Rozdano latarki i walkie - talkie z dodatkowymi bateriami. W poszukiwaniach mialo wziac udzial jedenastu mezczyzn (lacznie z kierowca ciezarowki, ktory zaoferowal swoja pomoc); punktem startu bylo miejsce, w ktorym Taylor znalazl kocyk. Mieli sie stad rozejsc w trzech kierunkach - na wschod, zachod i poludnie. Dwie pierwsze trasy prowadzily wzdluz autostrady; kierunek poludniowy obrali, bo tam wlasnie Kyle zmierzal, kiedy zgubil kocyk. Jeden z mezczyzn pozostal w poblizu samochodow, w razie gdyby chlopiec dostrzegl swiatla i zawrocil. Mial co godzina odpalac flare, zeby pozostali mogli sie dokladnie zorientowac, gdzie sa. Sierzant Huddle opisal im w skrocie, jak wyglada i jak jest ubrany Kyle. Nastepnie glos zabral Taylor. Podobnie jak kilka innych osob, polowal juz wczesniej na bagnach i wyjasnil pozostalym, co im moze grozic. Przy skraju bagien niedaleko drogi grunt byl zawsze grzaski, ale na ogol niezalany. Dopiero pol mili dalej zaczynaly sie szerokie rozlewiska. Byly jednak grozne; grzezawisko wsysalo stopy i cale nogi, trzymajac je czasem jak imadlo, z ktorego trudno bylo sie wyrwac doroslemu, a coz dopiero dziecku. Tej nocy poziom wody przy drodze siegal pol cala i mogl sie jeszcze podniesc. Zalane woda grzezawisko stwarzalo smiertelne zagrozenie. Mezczyzni kiwali ponuro glowami. Beda zachowywac ostroznosc. Jedyny plus, jesli w ogole mozna bylo mowic o plusach, polegal na tym, ze ich zdaniem Kyle nie mogl jeszcze daleko odejsc. Drzewa i pnacza utrudnialy poruszanie sie, ograniczajac dystans, jaki mogl przebyc chlopiec. Moze mile, na pewno jednak mniej niz dwie. Wciaz byl niedaleko i im predzej zaczna, tym lepiej. -Ale zgodnie z tym, co mowi matka - kontynuowal Taylor - chlopiec prawdopodobnie nie odpowie na wolanie. Musimy go bardzo uwaznie wypatrywac... nie chcecie chyba minac go o kilka krokow. Dala to bardzo jasno do zrozumienia: nie mozemy liczyc, ze odpowie na nasze wolanie. -Jak to nie odpowie? - zapytal wyraznie zdezorientowany jeden z mezczyzn. -Tak twierdzi jego matka. -Dlaczego nie moze mowic? -Nie wyjasnila tego dokladnie. -Jest opozniony w rozwoju? - spytal inny. Taylor zesztywnial. -Co to, do diabla, za roznica? To maly dzieciak, ktory blaka sie po bagnach i nie potrafi mowic. To wszystko, co teraz wiemy. Zmierzyl wzrokiem pytajacego, ktory w koncu spuscil oczy. Przez chwile slychac bylo tylko szum padajacego deszczu. W koncu sierzant Huddle wzial gleboki oddech. -Powinnismy sie zbierac. Taylor wlaczyl latarke. -Ruszajmy. ROZDZIAL 5 Denise wyobrazala sobie, jak wraz z innymi przedziera sie przez moczary, odsuwajac od twarzy galezie drzew, brodzac stopami w grzaskim blocie i desperacko szukajac Kyle'a. W rzeczywistosci lezala na noszach w ambulansie pedzacym do szpitala w oddalonym o trzydziesci mil na polnocny wschod Elizabeth City, gdzie byl najblizszy ostry dyzur.Wciaz oszolomiona i zziebnieta, wpatrywala sie w sufit. Chciala tam zostac, blagala ich, lecz powiedzieli, ze tak bedzie lepiej dla jej syna. Tylko im przeszkadzala. Odparla, ze nic ja to nie obchodzi, i wyszla z ambulansu, z powrotem na deszcz, wiedzac, ze Kyle jej potrzebuje. Udajac, ze jest w swietnej formie, poprosila o sztormiak i latarke, ale po paru krokach swiat zawirowal jej przed oczyma, nogi odmowily posluszenstwa i upadla na ziemie. Dwie minuty pozniej odjechala ambulansem na sygnale. Jej cialem wstrzasaly dreszcze, lecz poza tym, odkad polozono ja na noszach, w ogole sie nie poruszala. Oddychala szybko, plytko, niczym male zwierzatko, i miala chorobliwie blada skore. W wyniku ostatniego upadku otworzyla sie z powrotem rana glowy. -Wiecej wiary, panno Holton - pocieszal ja pielegniarz. Wlasnie zmierzyl jej cisnienie i byl przekonany, ze jest w stanie szoku. - Znam tych facetow. Wiele dzieciakow juz tu sie zgubilo i zawsze je odnajdywali. Denise nie odpowiedziala. -Pani tez nic nie bedzie - kontynuowal. - Za pare dni bedzie pani zdrowa jak ryba. Na minute zalegla cisza. Denise wciaz uparcie wpatrywala sie w sufit. Pielegniarz zaczal mierzyc jej puls. -Chce pani, zebym do kogos zadzwonil, kiedy dojedziemy do szpitala? - zapytal. -Nie - szepnela. - Nie mam nikogo takiego. Taylor i pozostali dotarli do miejsca, gdzie odnalazl wczesniej kocyk, i rozdzielili sie. Taylor oraz dwaj inni mezczyzni ruszyli na poludnie, w glab bagien. Reszta poszla na wschod i na zachod. Burza nie ustawala i widocznosc, nawet przy wlaczonych latarkach, nie przekraczala kilku jardow. Po paru minutach Taylor przestal widziec i slyszec kogokolwiek i poczul, jak sciska go w dolku. W podnieceniu towarzyszacym przygotowaniom do akcji - kiedy wszystko wydawalo sie mozliwe - zapomnieli o realiach calej sytuacji. Taylor szukal juz wczesniej zaginionych osob i nagle zdal sobie sprawe, ze w operacji bierze udzial za malo ludzi. Noc na bagnach, burza, dziecko, ktore nie odpowiada na wolania... w tych warunkach i piecdziesiat osob byloby za malo. Moze nawet i sto. Zeby odnalezc kogos w lesie, kazdy uczestnik akcji nie mogl stracic z oczu swoich sasiadow z lewej i prawej strony i musial poruszac sie w tym samym tempie co pozostali, tyraliera. Trzymajac sie blisko siebie, mogli dokladnie przeczesac teren bez obawy, ze cos pomina. Z dziesiecioma ludzmi bylo to praktycznie niemozliwe. Chwile po rozdzieleniu sie kazdy bioracy udzial w akcji zdany byl wylacznie na samego siebie. Mogl tylko przemierzac teren w wybranym kierunku, swiecac to tu, to tam latarka. Przypominalo to szukanie igly w stogu siana. Odnalezienie Kyle'a okazalo sie nagle bardziej kwestia szczescia niz sprawnej organizacji. Powtarzajac sobie, ze nie wolno mu tracic wiary, Taylor mijal kolejne drzewa, stapajac po coraz bardziej grzaskim gruncie. Sam nie mial dzieci, ale byl ojcem chrzestnym synow swego najlepszego przyjaciela Mitcha Johnsona i szukal Kyle'a tak, jakby zaginal jeden z nich. Mitch rowniez nalezal do ochotniczej strazy pozarnej i Taylor zalowal, ze jego przyjaciel nie uczestniczy w akcji. Polowali razem od dwudziestu lat i Mitch znal te tereny rownie dobrze jak on. Przydaloby im sie jego doswiadczenie. Niestety Mitch wyjechal z miasta na pare dni. Taylor mial nadzieje, ze nie byl to zly omen. Im dalej od drogi, tym ciemniejsze i bardziej nieprzystepne stawaly sie bagna. Drzewa rosly coraz gesciej, miedzy nimi lezaly przegnile pnie. Pnacza i galezie lapaly go za ubranie i musial odsuwac je wolna reka od twarzy. Oswietlal latarka kazda kepe drzew, kazdy pniak i krzew, ani na chwile sie nie zatrzymujac, wypatrujac jakiegokolwiek sladu Kyle'a. Minelo kilka minut. Potem dziesiec. Potem dwadziescia. Potem trzydziesci. Dalej, w glebi bagien, woda siegnela mu do kostek, utrudniajac kazdy krok. Zerknal na zegarek. Byla 10.56. Od zaginiecia Kyle'a minelo poltorej godziny, moze wiecej. Czas, ktory z poczatku byl ich sprzymierzencem, teraz stal sie wrogiem. Ile jeszcze potrwa, zanim dzieciak kompletnie przemarznie? Albo... Potrzasnal glowa, nie chcac o tym myslec. Blyskawice przecinaly regularnie niebo, ulewny deszcz zdawal sie zacinac ze wszystkich stron. Taylor co pare sekund ocieral twarz i oczy, zeby moc cos widziec. Mimo zapewnien matki Kyle'a, ze chlopiec nie odpowie na wolanie, bezustannie powtarzal glosno jego imie. Z jakiegos powodu czul dzieki temu, ze daje z siebie jeszcze wiecej, niz dawal. Niech to diabli. Chyba juz od szesciu lat nie bylo tu takiej burzy? Moze nawet od siedmiu? Dlaczego musiala sie przytrafic wlasnie dzis, kiedy zaginal ten chlopiec? W taka noc nie mogli nawet wykorzystac najlepszych w hrabstwie psow Jimmiego Hicksa. Deszcz zatarl wszystkie tropy. A przemierzanie terenu na oslep moglo okazac sie nieskuteczne. Dokad mogl pojsc ten dzieciak? Dzieciak, ktory boi sie burzy, a nie boi sie lasu? Chlopiec, ktory zobaczyl ranna w wypadku i nieprzytomna matke? Pomysl. Taylor znal te bagna tak samo dobrze, a moze nawet lepiej niz ktorykolwiek z jego znajomych. W wieku dwunastu lat zastrzelil tu swojego pierwszego jelenia; kazdej jesieni polowal na kaczki. Mial wrodzona umiejetnosc wytropienia prawie kazdej zwierzyny, rzadko wracal z polowania bez zdobyczy. Mieszkancy Edenton czesto mowili zartem, ze ma wilczy wech. Rzeczywiscie mial niezwykly talent; nawet on sam to przyznawal. Posiadal naturalnie wiedze, bez ktorej nie moze sie obyc zaden mysliwy - o tropach, odchodach, polamanych galeziach znaczacych ucieczke jelenia - to jednak nie tlumaczylo w pelni jego sukcesow. Gdy proszono go, zeby zdradzil swoj sekret, odpowiadal, ze stara sie myslec jak jelen. Ludzie sie smiali, lecz Taylor mowil to zawsze z tak powazna mina, ze szybko zdawali sobie sprawe, ze nie stara sie ich wcale rozbawic. Myslec jak jelen? Coz to, do diabla, znaczy? Krecili glowami. Chyba tylko Taylor wiedzial, co ma na mysli. Teraz probowal zrobic to samo, tyle ze tym razem poprzeczka byla ustawiona znacznie wyzej. Zamknal oczy. Dokad poszedlby czterolatek? W ktora strone by sie udal? Wybuch flary sygnalizujacej uplyw godziny sprawil, ze otworzyl szerzej oczy. Minela jedenasta. Pomysl. Izba przyjec szpitala w Elizabeth City pekala w szwach. Siedzieli tam nie tylko ci z powaznymi obrazeniami, ale i ludzie, ktorzy nie czuli sie po prostu zbyt dobrze. Niewatpliwie mogli z tym poczekac do nastepnego ranka, lecz burza, podobnie jak pelnia ksiezyca, zdawala sie wzbudzac w nich irracjonalny lek. Im wieksza nawalnica, tym mniej racjonalnie rozumowali. W taka noc zwykla zgaga przeksztalcala sie w atak serca; poranna goraczka okazywala sie nagle zbyt powazna, by ja ignorowac. Skurcz nogi mogl byc objawem skrzepu. Lekarze i pielegniarki wiedzieli o tym; nawal pacjentow w taka noc mozna bylo przewidziec niczym wschod slonca po zachodzie. Na przyjecie u lekarza czekalo sie ponad dwie godziny. Z powodu rany glowy Denise przyjeto poza kolejnoscia. Byla polprzytomna; lezala z zamknietymi oczyma i bredzila w malignie, powtarzajac wciaz to samo slowo. Natychmiast kazano ja przeswietlic. Wyniki mialy zadecydowac, czy konieczna bedzie tomografia. Slowo, ktore wciaz powtarzala, brzmialo: "Kyle". Po kolejnych trzydziestu minutach Taylor McAden znalazl sie najglebszym mateczniku bagien. Bylo tu niewiarygodnie ciemno, niczym w odcietej od swiatla jaskini. Mimo wlaczonej latarki czul, jak powoli ogarnia go klaustrofobia. Drzewa i pnacza tworzyly tak zbita sciane, ze poruszanie sie w prostej linii bylo praktycznie niemozliwe. Czlowiek mogl latwo zaczac krecic sie w kolko. Nie potrafil sobie wyobrazic, co czuje Kyle. Deszcz i wiatr nie zelzaly nawet na chwile. Tylko blyskawice rozswietlaly niebo troche rzadziej. Woda siegala mu do polowy lydki i nie odkryl zadnych sladow. Pare minut wczesniej polaczyl sie z innymi przez walkie - talkie - wszyscy powtarzali to samo. Nic. Zadnego znaku chlopca. Zaginal dwie i pol godziny temu. Pomysl. Czy w ogole dotarlby tak daleko? Czy maly chlopiec byl w stanie przebrnac przez wode tej glebokosci? Nie. Kyle nie doszedlby tak daleko, nie w dzinsach i podkoszulku. Jezeli tu dotarl, nie znajdziemy go zywego. Taylor wyciagnal kompas z kieszeni, oswietlil go latarka i sprawdzil swoje polozenie. Zdecydowal, ze wroci do miejsca, gdzie znalazl koc, do punktu zero. Kyle minal ten punkt... to wiedzieli wszyscy. Ale w ktora strone sie udal? Wiatr kolysal galeziami drzew, deszcz chlostal mu policzki. Niebo rozswietlila kolejna blyskawica. Centrum burzy nareszcie przesuwalo sie dalej. Kyle jest maly i boi sie blyskawic... zacinajacego deszczu... Taylor popatrzyl w niebo i staral sie skoncentrowac. Cos zaczelo switac mu w glowie... Pewna mozliwosc. Dmacy wiatr... zacinajacy deszcz... lek przed blyskawicami... Te rzeczy mialy przeciez znaczenie dla Kyle'a, czyz nie? Chwycil walkie - talkie i kazal wszystkim wrocic jak najszybciej do autostrady. Tam sie z nimi spotka. -To musi byc to - powiedzial, nie zwracajac sie do nikogo w szczegolnosci. Podobnie jak wiele zatroskanych zon strazakow, ktore telefonowaly tej nocy na straznice, Judy McAden nie mogla sie powstrzymac, zeby tam nie zadzwonic. Mimo ze Taylora wzywano dwa lub trzy razy w miesiacu, za kazdym razem, kiedy wyjezdzal na akcje, targal nia niepokoj. Nie chciala, zeby zostal strazakiem, i nie kryla tego, w koncu jednak przestala sie z nim spierac, zdajac sobie sprawe, ze nie zmieni zdania. Byl tak samo uparty jak jego ojciec. Przez caly wieczor instynkt podpowiadal jej, ze stalo sie cos niedobrego. Z poczatku probowala ignorowac zle przeczucia, lecz one nie dawaly jej spokoju. Wreszcie niechetnie wybrala numer strazy pozarnej, spodziewajac sie najgorszego. Poinformowano ja, ze na bagnach zaginal maly chlopiec - prawnuk J. B. Andersona. Taylor uczestniczyl w poszukiwaniach. Matka chlopca byla w drodze do szpitala w Elizabeth City. Judy odlozyla sluchawke i odchylila sie do tylu na krzesle. Ucieszyla sie, ze Taylorowi nic sie nie stalo, lecz zmartwila ja wiadomosc o dziecku. Jak wszyscy w Edenton, znala Andersonow. Co wiecej, przyjaznila sie z matka Denise, gdy byly jeszcze mlodymi dziewczynami, zanim ta wyjechala z Edenton i poslubila Charlesa Holtona. Od tego czasu minelo przynajmniej czterdziesci lat. Nie myslala o niej od bardzo dawna, lecz teraz wrocily stare wspomnienia; przypomniala sobie wspolne wedrowki do szkoly, leniwe dni nad rzeka, niekonczace sie rozmowy o chlopakach, wycinanie zdjec z magazynow mody... Pamietala rowniez, z jak wielkim smutkiem przyjela wiadomosc o jej smierci. Nie miala pojecia, ze corka przyjaciolki wrocila do Edenton. A teraz zaginal jej syn. Coz za powrot. Judy nie zastanawiala sie dlugo - odkladanie spraw na pozniej nie lezalo w jej naturze. Zawsze byla typem zdobywcy i w wieku szescdziesieciu trzech lat nie zwolnila tempa nawet na sekunde. Przed wielu laty, po smierci meza, zatrudnila sie jako bibliotekarka. Przyrzekla sobie, ze wychowa syna sama, i dokonala tego. Nie tylko utrzymywala ich oboje, ale przejela role obojga rodzicow. Udzielala sie w komitecie rodzicielskim, jezdzila z Taylorem na mecze i obozy skautow, nauczyla go sprzatac i gotowac, grac w kosza i w baseball. Chociaz te dni dawno juz minely, obecnie miala jeszcze wiecej zajec niz dawniej. W ciagu ostatnich dwunastu lat cala energie, z jaka wychowywala syna, przerzucila na sprawy spoleczne, uczestniczac we wszystkich aspektach zycia miasta. Pisala regularnie do swojego kongresmana i stanowych legislatorow. Potrafila chodzic od drzwi do drzwi i zbierac podpisy pod roznymi petycjami, kiedy uwazala, ze jej opinia nie zostala nalezycie wysluchana. Nalezala do Towarzystwa Historycznego Edenton, ktore zbieralo fundusze na ochrone zabytkowej architektury. Uczestniczyla w kazdym zgromadzeniu rady miasta, wyglaszajac opinie o tym, co powinno byc zrobione. Uczyla w szkolce niedzielnej kosciola episkopalnego, piekla ciasta na kazdy festyn i w dalszym ciagu pracowala trzydziesci godzin tygodniowo w bibliotece. Napiety rozklad dnia nie pozwalal jej tracic czasu. Gdy raz podjela decyzje, postepowala zgodnie z nia, nie ogladajac sie za siebie. Zwlaszcza gdy byla jej pewna. Chociaz nie znala Denise, sama tez byla matka i wiedziala dobrze, czym jest lek o wlasne dziecko. Taylor nadstawial karku przez cale swoje zycie. Od najmlodszych lat najwyrazniej pociagalo go niebezpieczenstwo. Judy zdawala sobie sprawe, ze blakajacy sie po bagnach chlopiec musi byc absolutnie przerazony, a matka... matka prawdopodobnie odchodzi od zmyslow. Bog wie, ze ja odchodzilam. Wlozyla plaszcz przeciwdeszczowy, przekonana, ze Denise potrzebuje wszelkiej pomocy, jakiej mozna jej udzielic. Perspektywa jazdy podczas ulewy w ogole jej nie przerazala: nawet o tym nie pomyslala. Matka i syn byli w tarapatach. Jesli nawet Denise Holton nie bedzie chciala - lub nie bedzie mogla z powodu doznanych obrazen - jej widziec, Judy wiedziala, ze nie zdola zasnac, poki nie da tej kobiecie do zrozumienia, ze mieszkancow miasta obchodza jej problemy. ROZDZIAL 6 O polnocy, z dokladnoscia zegara, niebo ponownie rozswietlil blask flary.Od zaginiecia Kyle'a minely trzy godziny. Zblizajacego sie do autostrady Taylora uderzylo, jak bardzo jest tam jasno w porownaniu z mroczna czeluscia, z ktorej sie wynurzyl. Po raz pierwszy, odkad oddalil sie od innych, uslyszal takze glosy... wiele glosow, wzajemnie sie nawolujacych. Przyspieszywszy kroku, minal ostatnie drzewa i zobaczyl ponad dziesiec nowych pojazdow. Ich reflektory dolaczyly do tych, ktore przybyly wczesniej. Bylo rowniez wiecej ludzi, nie tylko dlatego, ze z moczarow wrocili inni poszukiwacze, lecz dlatego, ze staly wokol nich osoby, ktore dowiedzialy sie poczta pantoflowa o akcji i przyjechaly pomoc. Taylor juz z daleka rozpoznal wiekszosc z nich. Byli tam: Craig Sanborn, Rhett Little, Skip Hudson, Mike Cook, Bart Arthur, Mark Shelton i szesciu albo siedmiu innych. Ludzie, ktorzy stawili czolo burzy, choc jutro rano musieli isc do pracy. Ludzie, ktorzy prawdopodobnie nigdy w zyciu nie spotkali Denise. Po prostu dobrzy ludzie, pomyslal. Atmosfera byla jednak ponura. Ci, ktorzy wrocili z bagien, byli przemoczeni, pobrudzeni blotem, podrapani, zmeczeni i rozczarowani. Podobnie jak Taylor, widzieli, jak ciemny i nieprzenikniony jest las. Kiedy Taylor podszedl do nich, przestali ze soba rozmawiac. Umilkli rowniez nowo przybyli. Sierzant Huddle odwrocil do niego twarz, na ktora padalo swiatlo latarek. Na policzku mial glebokie zadrapanie, czesciowo skryte pod plamami blota. -Jakie masz wiadomosci? Znalazles cos? Taylor potrzasnal glowa. -Nie, ale chyba sie domyslam, w ktora strone poszedl. -Skad wiesz? -Nie wiem na pewno. To tylko hipoteza, ale moim zdaniem chlopak kieruje sie na poludniowy wschod. Tak jak wszyscy, sierzant Huddle wiedzial, ze Taylor cieszy sie opinia doswiadczonego tropiciela; znali sie obaj od dziecinstwa. -Dlaczego? -Po pierwsze, tam wlasnie znalezlismy kocyk i jesli ruszyl dalej w te strone, wiatr wial mu w plecy. Nie sadze, zeby maly chlopiec probowal z nim walczyc... moim zdaniem szedl z wiatrem. W przeciwnym razie za bardzo dokuczalby mu deszcz. Mysle poza tym, ze wolal miec blyskawice z tylu. Jego matka stwierdzila, ze maly boi sie blyskawic. Sierzant Huddle zmierzyl go sceptycznym spojrzeniem. -To niezbyt wiele. -Nie - przyznal Taylor. - Ale uwazam, ze to nasza jedyna szansa. -Nie sadzisz, ze powinnismy szukac go w taki sam sposob jak wczesniej? We wszystkich kierunkach? Taylor potrzasnal glowa. -Bedziemy za bardzo oddaleni od siebie... to nic nie da. Widziales, jak tam jest. Otarl policzek wierzchem dloni i probowal zebrac mysli. Zalowal, ze nie ma z nimi Mitcha. W takich sprawach byl bardzo przekonujacy. -Posluchaj - powiedzial w koncu. - Wiem, ze to tylko domysl, ale moge sie zalozyc, ze mam racje. Ilu mamy teraz ludzi? Ponad dwudziestu. Moglibysmy ruszyc szeroka tyraliera i sprawdzic caly teren w tym kierunku. Huddle zmruzyl z powatpiewaniem oczy. -A jesli nie poszedl w te strone? Co bedzie, jesli nie masz racji? Jest ciemno... z tego, co wiemy, moze krecic sie w kolko. Mogl skryc sie w jakiejs dziurze, szukajac schronienia przed deszczem. To, ze boi sie blyskawic, nie oznacza jeszcze, ze wie, jak sie od nich oddalic. Chlopak ma cztery lata. Poza tym mamy teraz dosc ludzi, zeby ruszyc w kilku kierunkach. Taylor nie odpowiedzial, rozwazajac wszystkie za i przeciw. To, co mowil Huddle, brzmialo calkiem sensownie. Ale on nauczyl sie ufac swojemu instynktowi. Na jego twarzy malowal sie upor. Sierzant Huddle zmarszczyl brwi i wcisnal jeszcze glebiej rece w kieszenie przemoczonej deszczem kurtki. -Zaufaj mi, Carl - powiedzial w koncu Taylor. -To nie jest takie latwe. Stawka jest zycie tego chlopca. -Wiem. Uslyszawszy to, sierzant Huddle westchnal i odwrocil sie. Decyzja nalezala do niego. Oficjalnie to on koordynowal akcje. On mial zdac z niej raport i w ostatecznym rozrachunku on byl za wszystko odpowiedzialny. -W porzadku - stwierdzil wreszcie. - Zrobimy tak, jak chcesz. Mam tylko nadzieje, ze sie nie mylisz. Bylo wpol do pierwszej. Po przyjezdzie do szpitala Judy McAden natychmiast podeszla do biurka rejestratorki. Dobrze obeznana ze szpitalnym protokolem, oznajmila, ze chce sie widziec z Denise Holton, swoja siostrzenica. Rejestratorka nie sprawdzala jej tozsamosci - poczekalnia byla wciaz pelna ludzi - i szybko przekartkowala rejestr. Denise Holton zostala przeniesiona do sali na pietrze, wyjasnila, ale godziny odwiedzin dawno sie skonczyly. Gdyby mogla pani przyjsc jutro rano... -Czy moze mi pani przynajmniej powiedziec, jak ona sie czuje? - przerwala jej Judy. Kobieta wzruszyla ramionami. -Napisali tutaj, ze zrobili jej przeswietlenie, i to wszystko, co wiem. Jestem pewna, ze dowie sie pani wiecej, kiedy sytuacja wroci do normy. -Kiedy zaczynaja sie godziny odwiedzin? -O osmej rano - poinformowala ja rejestratorka, siegajac po kolejne akta. -Rozumiem - odparla zrezygnowanym tonem Judy. Zerkajac przez ramie, spostrzegla, ze w izbie przyjec panuje jeszcze wiekszy rozgardiasz niz w poczekalni. Pielegniarki biegaly z sali do sali, sprawiajac wrazenie zmeczonych i przybitych. -Czy musze tu sie zglosic, zanim ja odwiedze? To znaczy jutro? -Nie. Glowne wejscie jest za rogiem. Niech pani poinformuje po prostu pielegniarki, ze chce pani odwiedzic pacjentke, ktora lezy w sali numer dwiescie siedemnascie. One pania skieruja. -Dziekuje. Judy odeszla na bok. Do rejestratorki podszedl nastepny w kolejce mezczyzna w srednim wieku, od ktorego zalatywalo alkoholem. Reke trzymal na prowizorycznym temblaku. -Dlaczego to tak dlugo trwa? Nie moge wytrzymac z bolu - jeknal. Rejestratorka niecierpliwie westchnela. -Przykro mi, ale sam pan widzi, ze mamy tu dzisiaj duzy ruch. Doktor zbada pana, kiedy tylko... Judy upewnila sie, ze uwaga kobiety skupiona jest na mezczyznie z reka na temblaku, i wyszla z poczekalni przez podwojne drzwi, ktore prowadzily w glab szpitala. Z poprzednich wizyt pamietala, ze windy sa w koncu korytarza. Po niespelna minucie mijala puste stanowisko pielegniarek, kierujac sie do sali numer 217. W tym samym czasie gdy Judy zmierzala do pokoju Denise, poszukiwania zostaly wznowione. W akcji uczestniczylo lacznie dwudziestu czterech mezczyzn, ktorzy posuwajac sie tyraliera, tak zeby kazdy widzial latarki sasiadow, byli w stanie kontrolowac pas o szerokosci cwierc mili. Nie przejmujac sie burza, ruszyli powoli na poludniowy wschod. Po kilku minutach swiatla samochodowych reflektorow ponownie zniknely w mroku. Dla nowo przybylych nagla ciemnosc stanowila wstrzas. Zastanawiali sie, jak dlugo moze przetrwac w takich warunkach maly chlopiec. Niektorzy z nich zaczeli watpic, czy uda im sie w ogole znalezc jego cialo. Denise nie mogla zasnac: to bylo po prostu niemozliwe. Na scianie przy jej lozku wisial zegar. Wpatrywala sie w jego tarcze, obserwujac mijajace z przerazliwa regularnoscia minuty. Od zaginiecia Kyle'a minely juz prawie cztery godziny. Cztery godziny! Chciala cos zrobic - cokolwiek, byle tylko nie lezec tu bezradnie, nie mogac pomoc Kyle'owi i szukajacym go ludziom. Chciala wrocic tam do lasu i fakt, ze nie moze tego zrobic, byl dla niej bardziej bolesny niz odniesione obrazenia. Musiala wiedziec, co sie dzieje. Chciala pokierowac akcja. Ale tu w szpitalu nie mogla nic zrobic. Jej cialo zdradzilo ja. W ciagu poprzedniej godziny zawroty glowy ustapily jedynie czesciowo. Nie byla w stanie zachowac rownowagi w wystarczajacym stopniu, by przejsc korytarzem, nie mowiac juz o udziale w poszukiwaniach. Jasne swiatlo razilo ja, a kiedy doktor zadal jej trzy proste pytania, jego twarz zaczela troic jej sie w oczach. Teraz, lezac sama w pokoju, nienawidzila sie za wlasna slabosc. Coz z niej za matka! Nie potrafila nawet zadbac o wlasne dziecko! O polnocy - kiedy zdala sobie sprawe, ze nie bedzie w stanie opuscic szpitala - kompletnie sie zalamala; od zaginiecia Kyle'a minely wtedy trzy godziny. Zaczela wolac synka, kiedy tylko zrobiono jej zdjecia. Wykrzykiwanie na cale gardlo jego imienia przynioslo jej dziwna ulge. Wydawalo jej sie, ze Kyle ja uslyszy, i chciala, by slyszal jej glos. Wracaj, Kyle. Wracaj do mamy. Przeciez mnie slyszysz, prawda? Wyrywajac sie z uscisku dwoch trzymajacych ja pielegniarek, nie sluchala, gdy prosily, zeby umilkla, zeby sie uspokoila. Prosze sie odprezyc, mowily, wszystko bedzie dobrze. Ona jednak nie mogla przestac. Wykrzykiwala po prostu dalej jego imie i walczyla z nimi, poki w koncu nie przewiozly jej tutaj. W tym momencie zdarla sobie kompletnie gardlo i krzyk przeszedl w lkanie. Pielegniarka zostala z nia pare minut, zeby upewnic sie, ze nic jej nie bedzie, a potem musiala odpowiedziec na wezwanie z innej sali. Od tej pory Denise lezala sama. Sledzila wzrokiem sekundowa wskazowke zegara. Tik. Nikt nie wiedzial, co sie dzieje. Zanim wezwano pielegniarke gdzie indziej, Denise prosila ja, zeby zadzwonila na policje i zapytala, czy odnaleziono juz Kyle'a. Blagala ja, lecz ona lagodnie odmowila. Zapewnila tylko, ze kiedy sie czegos dowiedza, natychmiast dadza jej znac. Do tego czasu powinna postarac sie uspokoic, powinna sie odprezyc. Odprezyc. Czy oni zwariowali? Kyle wciaz blakal sie po lesie i Denise byla pewna, ze zyje. Musial zyc. Gdyby nie zyl, wiedzialaby o tym. Odczulaby to bardzo gleboko, namacalnie, tak jakby ktos uderzyl ja w zoladek. Moze byli ze soba w specjalny sposob polaczeni, moze wszystkie matki sa tak polaczone ze swoimi dziecmi. Moze dzialo sie tak dlatego, ze Kyle nie potrafil mowic i we wszystkim, co go dotyczylo, musiala polegac na przeczuciach. Nie wiedziala dokladnie. W glebi serca wierzyla jednak, ze gdyby stalo sie cos zlego, wiedzialaby o tym. A jej serce na razie milczalo. Kyle zyl. Musial zyc. Blagam Cie, Boze, pozwol mu zyc. Tik. Nie pukajac do drzwi, Judy McAden uchylila je delikatnie i zobaczyla, ze nie pali sie gorne swiatlo. W rogu pokoju jarzyla sie tylko mala lampka. Nie mogla sie zorientowac, czy Denise spi, czy jest przytomna, ale gdyby spala, nie chciala jej obudzic. Kiedy zamykala za soba drzwi, Denise odwrocila glowe i zmierzyla ja polprzytomnym wzrokiem. Widzac ja w polmroku, lezaca na lozku, Judy zastygla w bezruchu. Byl to jeden z rzadkich momentow w jej zyciu, gdy nie wiedziala, co powiedziec. Uswiadomila sobie, ze zna Denise Holton. Mimo pokrywajacych jej glowe bandazy i skaleczen na policzku, zorientowala sie, ze ma przed soba mloda kobiete, ktora korzystala z komputerow w bibliotece. Kobiete, ktorej towarzyszyl zawsze ten mily chlopczyk, uwielbiajacy ksiazki o samolotach. Och, nie... ten mily malec... Denise w ogole nie poznawala stojacej w progu starszej pani. W glowie miala metlik. Czy to pielegniarka? Nie, nie byla odpowiednio ubrana. Policjantka? Nie, za stara. Jej twarz byla jednak mgliscie znajoma. -Czy ja pania znam? - wychrypiala. Judy, ktora w koncu oprzytomniala, podeszla do lozka. -Tak jakby - odparla cicho. - Widzialam pania w bibliotece. Pracuje tam. Denise zmruzyla oczy. W bibliotece? Pokoj znowu zaczal wirowac. -Co pani tutaj robi? - zapytala belkotliwie. Poszczegolne slowa zlewaly sie ze soba. No wlasnie, co ja tu robie, pomyslala Judy. Pociagnela nerwowo za pasek torebki. -Dowiedzialam sie, ze zaginal pani synek - odparla. - Moj syn jest jednym z tych, ktorzy prowadza w tej chwili poszukiwania. Denise zamrugala oczyma i na jej twarzy pojawily sie jednoczesnie strach i nadzieja. -Czy pani cos wie? - zapytala o wiele przytomniej. Pytanie zaskoczylo Judy, po chwili jednak zdala sobie sprawe, ze jest calkiem naturalne. W jakim innym celu mialaby tu przychodzic? Potrzasnela glowa. -Nie, przykro mi, nic nie wiem. Denise zacisnela wargi i nie odezwala sie juz ani slowem. Przez chwile analizowala jakby odpowiedz Judy, a potem odwrocila sie na bok. -Chcialabym zostac sama - oznajmila. Wciaz nie wiedzac, co robic (Po co tutaj przyszlam, do diaska? Ona nawet mnie nie zna!), Judy powiedziala jedyna rzecz, ktora sama chcialaby uslyszec, jedyna rzecz, ktora przyszla jej do glowy. -Oni go znajda, Denise. Z poczatku wydawalo jej sie, ze Denise jej nie uslyszala, ale potem zobaczyla, ze drzy jej podbrodek, a w oczach wezbraly lzy. Chora w ogole sie nie odzywala. Trzymala najwyrazniej swoje emocje na wodzy, tak jakby nie chciala, by ktokolwiek ogladal ja w tym stanie, i to w jakis sposob pogarszalo dodatkowo sytuacje. Nie wiedzac, z jaka to spotka sie reakcja, wiedziona matczynym impulsem Judy podeszla jeszcze blizej i usiadla przy lozku. Denise nie zwracala na nia uwagi. Judy obserwowala ja w milczeniu. Co ja sobie wyobrazalam? Ze zdolam jej pomoc? Co ja moge zrobic? Moze nie powinnam byla w ogole przychodzic... Ona wcale mnie nie potrzebuje. Jesli poprosi znowu, zebym sobie poszla, zrobie to. Z zadumy wyrwal ja glos tak niski, ze ledwie go uslyszala. -A jesli nie znajda? Judy wziela ja za reke i uscisnela. -Znajda go. Denise wziela gleboki dlugi oddech, jakby probowala zaczerpnac sil z jakiegos ukrytego zrodla. Odwrocila sie powoli i spojrzala na Judy podpuchnietymi, zaczerwienionymi oczyma. -Nie wiem nawet, czy go dalej szukaja... Judy uderzylo podobienstwo miedzy Denise i jej matka... a raczej tym, jak kiedys wygladala jej matka. Mogly byc siostrami i zdziwilo ja, dlaczego nie zwrocila na to uwagi juz wczesniej w bibliotece. Ta mysl szybko ustapila jednak miejsca zdumieniu, jakie wzbudzily w niej slowa Denise. Nie wiedzac, czy dobrze ja uslyszala, Judy zmarszczyla brew. -Co to znaczy? Chcesz powiedziec, ze nikt cie nie informuje, co sie tam dzieje? Chociaz Denise patrzyla jej prosto w oczy, wydawala sie przebywac gdzies bardzo daleko, pograzona w letargu. -Nie powiedziano mi ani slowa, odkad znalazlam sie w ambulansie. -Ani slowa? - zawolala Judy, wstrzasnieta, ze zaniedbano cos tak waznego. Denise potrzasnela glowa. Judy natychmiast wstala i rozejrzala sie za telefonem. Jej pewnosc siebie rosla wraz ze swiadomoscia, ze jest cos, co moze zrobic. To byl powod, dla ktorego odczula potrzebe, zeby tu przyjsc. Zeby nie mowic nic matce? Kompletnie niewybaczalne. Nie tylko niewybaczalne, ale okrutne. Z pewnoscia niezamierzone, lecz mimo to okrutne. Judy usiadla przy malym stoliczku w rogu pokoju, podniosla sluchawke i wystukala numer policji w Edenton. Denise otworzyla szerzej oczy, gdy zdala sobie sprawe, dokad dzwoni Judy. -Mowi Judy McAden. Jestem w szpitalu u Denise Holton. Dzwonie, zeby sie dowiedziec, co sie tam dzieje. Nie... nie... nie watpie, ze jestescie bardzo zajeci, ale musze rozmawiac z Mike'em Harrisem... To niech pan mu powie, zeby odebral. Niech pan mu powie, ze dzwoni Judy. To wazne. Zaslonila dlonia mikrofon i spojrzala na Denise. -Znam Mike'a od wielu lat... jest kapitanem. Moze bedzie cos wiedzial. Rozleglo sie klikniecie i uslyszala, jak ktos po drugiej stronie ponownie podnosi sluchawke. -Czesc, Mike... Nie, nic mi nie jest, ale nie dlatego dzwonie. Jest ze mna Denise Holton, matka chlopca, ktory zaginal na bagnach. Jestem u niej w szpitalu i wyglada na to, ze nikt nie powiedzial jej, co sie tam dzieje. Wiem, ze macie urwanie glowy, ale ona musi wiedziec... rozumiem... aha... dobrze, dziekuje. Judy potrzasnela glowa, rozlaczyla sie i wystukala nowy numer. -Mike nic nie wie - poinformowala Denise. - Jego ludzie nie zajmuja sie akcja, poniewaz prowadzona jest poza granicami hrabstwa. Sprobujemy polaczyc sie ze straza pozarna. Ponownie musiala pokonac wstepny opor, zanim polaczono ja z kims piastujacym wyzsze stanowisko. W koncu, po minucie albo dwoch, zaczela przemawiac tonem prawiacej kazanie matki. -Rozumiem... ale czy nie mozesz polaczyc sie przez radiotelefon z kims, kto jest tam, na miejscu? Jestem tutaj z matka, ktora ma prawo wiedziec, co sie dzieje, i nie potrafie uwierzyc, ze w ogole jej nie informowaliscie. Jak bys sie czul, gdyby to chodzilo o Linde, a Tommy zgubil sie w lesie? Nie obchodzi mnie, jak bardzo jestescie zajeci. To nie jest zadne usprawiedliwienie... Nie, nie zadzwonie pozniej. Poczekam raczej przy telefonie, a ty postaraj sie z nimi teraz polaczyc. Matka nie ma zadnej wiadomosci od wielu godzin... Dobrze, czekam... - Judy spojrzala na Denise. - Dzwoni teraz do kogos na miejscu akcji. Zaraz bedziemy wiedziec. W jakiej jestes formie? Denise usmiechnela sie po raz pierwszy od wielu godzin. -Dziekuje - powiedziala slabym glosem. Minela minuta, a potem kolejna, zanim Judy odezwala sie ponownie. -Tak, jestem przy telefonie... Przez dluzsza chwile sluchala sprawozdania i Denise poczula, jak mimo wszystko budzi sie w niej iskierka nadziei. Moze... prosze... Obserwowala uwaznie twarz Judy, szukajac na niej sladow jakichs emocji. Po pewnym czasie usta starszej pani zacisnely sie w waska kreske. -Aha, rozumiem - odezwala sie w koncu. - Dziekuje, Joe. Przedzwon, jesli beda jakies wiadomosci. Jakiekolwiek. Tak, do szpitala w Elizabeth City. My tez sie za jakis czas odezwiemy. Wpatrujac sie w nia, Denise poczula, jak rosnie gruda w jej gardle i wracaja mdlosci. Kyle sie nie odnalazl. Judy odlozyla sluchawke i podeszla z powrotem do lozka. -Jeszcze go nie znalezli, ale ciagle szukaja. Z Edenton przyjechalo wielu ludzi i jest ich teraz wiecej niz poprzednio. Pogoda troche sie poprawila i ich zdaniem Kyle idzie na poludniowy wschod. Mniej wiecej przed godzina ruszyli w tym kierunku. Denise prawie jej nie slyszala. Zblizalo sie wpol do drugiej. Pod wplywem zimnego polnocnego wiatru temperatura, ktora poczatkowo wynosila okolo dwunastu stopni, spadla do trzech. Grupa mezczyzn posuwala sie tyraliera od ponad godziny. Poszukiwacze zdali sobie sprawe, ze jesli maja nadzieje odnalezc chlopca zywego, musza to zrobic w ciagu nastepnych dwoch godzin. Dotarli teraz do miejsca, gdzie bagna nie byly tak gesto porosniete i rzadziej rosly drzewa. Galezie, krzaki i pnacza nie drapaly ich juz tak dotkliwie i mogli przyspieszyc kroku. Z kazdej strony Taylor widzial po trzech mezczyzn, albo raczej ich latarki. Starano sie niczego nie przeoczyc. Taylor polowal juz w tej czesci bagien. Poniewaz teren lekko sie tu podnosil, grunt byl na ogol suchy i mozna bylo napotkac jelenie. Mniej wiecej pol mili dalej teren ponownie opadal, ponizej poziomu wod podskornych, i zaczynal sie obszar, ktory mysliwi nazywali Kaczym Strzalem. Podczas sezonu lowieckiego mozna ich bylo znalezc w okalajacych caly teren kilkudziesieciu budkach, w ktorych zasadzali sie na kaczki. Woda miala tu przez caly rok kilka stop glebokosci i polowanie zawsze sie udawalo. Byl to rowniez najdalszy punkt, do ktorego mogl dotrzec Kyle. Oczywiscie jesli posuwali sie w dobrym kierunku. ROZDZIAL 7 Zegar wskazywal 2.26. Od zaginiecia Kyle'a minelo prawie piec i pol godziny.Judy zmoczyla szmatke i delikatnie otarla nia twarz Denise. Ta na ogol milczala. Blada i wyczerpana, miala zaczerwienione, szkliste oczy i wydawala sie kompletnie zdruzgotana. Judy nie zmuszala jej do rozmowy. O drugiej ponownie skontaktowala sie ze strazakami, ktorzy oswiadczyli, ze nie zaszlo nic nowego. Tym razem Denise chyba sie tego spodziewala i praktycznie nie zareagowala. -Moge ci podac cos do picia? - zapytala Judy. Denise nie odpowiedziala, lecz Judy i tak nalala jej wody do filizanki. Gdy podeszla z powrotem do lozka, Denise sprobowala usiasc, zeby sie napic, i w tym momencie daly o sobie znac skutki wypadku. Dotkliwy niczym porazenie pradem bol przeszyl jej reke od nadgarstka az po ramie. Brzuch i klatka piersiowa bolaly ja, jakby przez dluzszy czas lezalo na nich cos ciezkiego, a teraz, kiedy to cos zostalo w koncu usuniete, jej cialo wracalo powoli do poprzedniego ksztaltu, niczym nadmuchiwany z powrotem balon. Zesztywnial jej kark i miala wrazenie, ze w gornym odcinku kregoslupa tkwi stalowy pret uniemozliwiajacy jej ruchy glowa. -Zaczekaj, pomoge ci - zaproponowala Judy. Postawila filizanke na stoliku i pomogla jej usiasc. Denise skrzywila sie, wstrzymala oddech i zacisnela mocno wargi, gdy przeszyly ja nowe fale bolu. Dopiero po dluzszej chwili, kiedy oslably, zdolala sie odprezyc. Judy podala jej wode. Popijajac ja, Denise zerknela ponownie na zegar. Wskazowki posuwaly sie nieublaganie do przodu. Kiedy oni go znajda? -Czy mam wezwac pielegniarke? - zapytala Judy, przygladajac sie jej twarzy. Denise nie odpowiedziala. Judy polozyla reke na jej dloni. -Moze chcesz, zebym cie zostawila i dala troche odpoczac? Denise przestala sie wpatrywac w zegar i spojrzala na Judy. Znowu zobaczyla kogos obcego, ale jednoczesnie milego, kogos, kogo obchodzilo to, co sie z nia dzialo. Kogos o milych oczach, kto przypominal jej starsza sasiadke w Atlancie. Chce tylko, zeby znalezli Kyle'a... -Nie sadze, zebym mogla zasnac - stwierdzila w koncu. Wypila cala wode i Judy wziela od niej filizanke. -Czy moglaby pani powtorzyc, jak sie nazywa? - poprosila Denise. Mowila troche skladniej, zmeczenie sprawilo jednak, ze ledwie bylo ja slychac. - Slyszalam, jak przedstawiala sie pani, telefonujac, ale wylecialo mi z glowy. Judy odstawila filizanke na stolik i pomogla jej z powrotem wygodnie sie ulozyc. -Nazywam sie Judy McAden - powiedziala. - Wchodzac, zapomnialam sie chyba przedstawic. -I pracuje pani w bibliotece? Judy pokiwala glowa. -Kilka razy widzialam tam pania i jej syna. -To dlatego...? - zaczela Denise i urwala. -Nie, wlasciwie przyszlam tutaj, gdyz znalam twoja matke, kiedy byla mloda. Dawno temu bylysmy przyjaciolkami. Gdy uslyszalam, ze masz klopoty... nie chcialam po prostu, zebys pomyslala, ze pozostawiono cie na lasce losu. Denise zamrugala oczyma, probujac po raz pierwszy skupic wzrok na Judy. -Znala pani moja matke? Judy pokiwala glowa. -Mieszkala niedaleko mnie. Razem dorastalysmy. Denise probowala sobie przypomniec, czy matka wspominala jej kiedykolwiek o Judy McAden, lecz przeszlosc byla niczym obraz na ekranie odlaczonego od anteny telewizora. Nie potrafila przypomniec sobie niczego i kiedy zmagala sie z wlasna pamiecia, nagle zadzwonil telefon. Zaskoczyl je obie i zwrocily sie w jego strone. Piskliwy dzwonek wydal im sie nagle zlowieszczy. Kilka minut wczesniej Taylor i inni dotarli do Kaczego Strzalu. Tutaj, poltorej mili od miejsca, gdzie doszlo do wypadku, moczary stawaly sie coraz bardziej grzaskie. Kyle nie mogl zajsc dalej, lecz mimo to nie trafili dotad na jego slad. Jeden po drugim, mezczyzni zaczeli zbierac sie w grupki. W miare jak wlaczaly sie kolejne radiotelefony, w eterze odzywalo sie coraz wiecej rozczarowanych glosow. Taylor jednak na razie sie nie zglaszal. Szukajac dalej, ponownie probowal postawic sie na miejscu chlopca i zadawal sobie te same co poprzednio pytania. Czy Kyle szedl tedy? Po raz ktorys z rzedu dochodzil do tego samego wniosku. Wiatr powinien pchac go w te strone. Na pewno nie mial ochoty sie z nim zmagac; wedrowka w tym kierunku oznaczala rowniez, ze mial za plecami blyskawice. Do diabla. Musial pojsc w te strone. Po prostu musial. Ale gdzie sie podzial? Nie mogli go przeciez minac. Zanim wyruszyli, Taylor przypomnial wszystkim, zeby sprawdzali po drodze wszystkie drzewa, krzaki, pienki, powalone klody - kazde miejsce, w ktorym maly dzieciak mogl skryc sie przed burza... i byl pewien, ze to zrobili. Kazdy uczestnik akcji dawal z siebie wszystko. Wiec gdzie sie w takim razie podzial Kyle? Zaczal nagle zalowac, ze nie maja noktowizorow, ktore oswoilyby mrok i pozwolily im dojrzec ksztalt chlopca dzieki cieplu wydzielanemu przez jego cialo. Chociaz tego rodzaju sprzet byl dostepny w sprzedazy, nie znal w miasteczku nikogo, kto by go posiadal. Straz pozarna oczywiscie nie dysponowala takimi bajerami; nie stac ich bylo nie tylko na nowoczesne wyposazenie, ale na utrzymanie regularnej zalogi. Ograniczenia budzetowe byly stala bolaczka zycia w malym miasteczku. Co innego Gwardia Narodowa... Taylor byl przekonany, ze maja tam potrzebny sprzet, jego uzycie nie wchodzilo jednak w gre. Zbyt wiele czasu zajeloby sprowadzenie tutaj jednostki Gwardii. Trudno bylo tez marzyc o wypozyczeniu go - oficer zaopatrzeniowy musialby miec zgode swojego zwierzchnika, ktory z kolei musialby zwrocic sie o nia do kogos innego, ten zas poprosilby o wypelnienie formularza i tak dalej, i tak dalej. A gdyby nawet jakims cudem ich prosba zostala spelniona, najblizsze magazyny Gwardii znajdowaly sie w odleglosci dwoch godzin drogi. Do diabla, do tego czasu zrobi sie prawie jasno. Pomysl. Niebo ponownie przeciela blyskawica i Taylor wzdrygnal sie zaskoczony. Poprzednia mignela juz dosyc dawno i, z wyjatkiem deszczu, wydawalo mu sie, ze najgorsze juz minelo. W krotkiej chwili jasnosci zobaczyl jednak w oddali cos prostokatnego, drewnianego i obrosnietego zaroslami. Jedna z kilkudziesieciu budek, z ktorych polowano na kaczki. Jego umysl zaczal szybko pracowac. Budki przypominaly z wygladu domki stojace na placach zabaw i zapewnialy ochrone przed deszczem. Moze Kyle zobaczyl jedna z nich? Nie, to byloby zbyt proste... to niemozliwe... choc z drugiej strony... Mimo watpliwosci Taylor poczul silny zastrzyk adrenaliny. Staral sie, jak mogl, zachowac spokoj. Byc moze... do tego to sie sprowadzalo. Do jednego wielkiego "byc moze". To "byc moze" bylo jednak wszystkim, co mu w tej chwili pozostalo. Szybko ruszyl w strone pierwszej stojacej w zasiegu wzroku budki. Jego buty zapadaly sie z pluskiem, gdy stapal przez gabczaste trzesawisko. Po kilku chwilach dotarl do celu. Budka nie byla uzytkowana od poprzedniej jesieni i obrosl ja bluszcz i krzaki. Przecisnal glowe przez pnacza i zajrzal do srodka. Omiatajac wnetrze swiatlem latarki, spodziewal sie, ze niemal na pewno zobaczy kryjacego sie przed burza malego chlopca. Zobaczyl tylko sfatygowana dykte. Kiedy zrobil krok do tylu, niebo rozjasnila kolejna blyskawica i najwyzej piecdziesiat jardow dalej dostrzegl nastepna budke, nie tak obrosnieta jak ta, ktora przed chwila przeszukal. Ruszyl biegiem w jej strone, ponownie ludzac sie nadzieja. Gdybym byt dzieckiem, dotarl tak daleko i zobaczyl cos, co wyglada jak maly domek... Dobiegl do drugiej budki, szybko ja przeszukal i ponownie nic nie znalazl. Klnac pod nosem, czul, jak ogarnia go coraz wieksze zniecierpliwienie. Na oslep ruszyl do kolejnej budki. Domyslal sie, ze jest oddalona nie wiecej niz sto jardow i stoi blisko linii wodnej. I nie mylil sie. Oddychajac z trudem i walczac z wiatrem, deszczem, a przede wszystkim z blotem, wiedzial w glebi serca, ze jego przeczucie co do budek musi byc trafne. Jesli Kyle'a nie bedzie w nastepnej, wezwie pozostalych przez radiotelefon i kaze im przeszukac wszystkie budki na tym obszarze. Tym razem musial ponownie przeciskac sie przez pnacza. Przesuwajac sie bokiem, przygotowal sie psychicznie na kolejne niepowodzenie. A potem skierowal promien latarki do srodka i wstrzymal oddech. W rogu siedzial maly chlopiec, zablocony, podrapany i brudny... ale poza tym calkiem zdrowy. Taylor zamrugal oczyma, zeby sie upewnic, ze to nie zludzenie, ale kiedy je ponownie otworzyl, maly chlopiec wciaz tam siedzial, ubrany w koszulke z myszka Mickey, zgodnie z opisem. Zaskoczenie odebralo Taylorowi mowe. Mimo ze poszukiwania zajely tyle godzin, ich szczesliwe zakonczenie wydalo mu sie zbyt szybkie. W milczeniu, ktore trwalo najwyzej kilka sekund, Kyle podniosl wzrok i przyjrzal sie wielkiemu mezczyznie w dlugim zoltym plaszczu. Mial taka mine, jakby zlapano go na czyms, co moze mu przysporzyc klopotow. " -Czesz - odezwal sie wylewnie i Taylor glosno sie rozesmial. Twarze ich obu natychmiast rozjasnily sie w usmiechu. Taylor przykleknal na jedno kolano, a chlopiec podbiegl do niego i objal go ramionami. Byl zziebniety, przemoczony i roztrzesiony i kiedy Taylor poczul na szyi jego drobne raczki, lzy podeszly mu do oczu. -Czesc, maly. Domyslam sie, ze masz na imie Kyle. ROZDZIAL 8 -Do wszystkich... Kyle jest zdrow i caly. Powtarzam: jest zdrow i caly. Wlasnie go znalazlem.Gdy w eterze zabrzmialy te slowa, wsrod szukajacych rozlegly sie okrzyki radosci; wiadomosc zostala przekazana do straznicy, a stamtad Joe zadzwonil do szpitala. Byla godzina 2.31. Judy odebrala telefon przy stoliku i po chwili przeniosla aparat na lozko. Biorac do reki sluchawke, Denise czula, jak brakuje jej tchu. A potem nagle przylozyla dlon do ust, tlumiac wydobywajacy sie z nich krzyk. Usmiech szczescia, ktory pojawil sie na jej wargach, byl do tego stopnia zarazliwy, ze Judy miala ochote podskakiwac z radosci. Pytania, ktore zadawala Denise, byly typowe. -Naprawde nic mu nie jest?... Gdzie go znalezliscie?... Jestescie pewni, ze nie ma zadnych obrazen?... Kiedy go zobacze?... Dlaczego tak dlugo?... Ach, tak, rozumiem... Ale czy na pewno?... Dziekuje, bardzo wam wszystkim dziekuje... Nie moge w to uwierzyc! Odlozywszy sluchawke, Denise usiadla - tym razem bez niczyjej pomocy - i spontanicznie usciskala Judy. -Zabieraja go do szpitala - poinformowala ja. - Jest zmarzniety i przemoczony i wola go na wszelki wypadek tu przywiezc, zeby sie upewnic, czy nic mu nie jest. Powinien tu byc mniej wiecej za godzine... Nie moge w to po prostu uwierzyc. Z podniecenia ponownie zakrecilo jej sie w glowie, ale tym razem nie zwracala na to uwagi. Kyle byl bezpieczny. Tylko to sie liczylo w tej chwili. Na moczarach Taylor zdjal plaszcz i owinal nim Kyle'a, zeby maly mogl sie troche ogrzac, a potem wyszedl z budki i dolaczyl do pozostalych. Zaczekali kilka chwil, zeby upewnic sie, czy nikogo nie brakuje, i ruszyli z powrotem w strone autostrady, tym razem zwarta grupa. Piec godzin akcji odcisnelo swoje pietno na Taylorze, a chlopiec nie byl wcale taki lekki. Wazyl co najmniej czterdziesci funtow; Taylora nie tylko bolaly rece, lecz zapadal sie coraz glebiej w bloto. Gdy dotarl do autostrady, padal z nog. Nie miescilo mu sie w glowie, jak kobiety moga nosic godzinami swoje dzieci, robiac zakupy w supermarketach. Ambulans juz na nich czekal. Kyle z poczatku nie chcial puscic Taylora, lecz ten, lagodnie przemawiajac, zdolal go przekonac, zeby dal sie zbadac pielegniarzowi. Siedzac w ambulansie, marzyl tylko o dlugim goracym prysznicu, poniewaz jednak chlopiec wpadal w panike za kazdym razem, gdy sie od niego odsunal, postanowil pojechac razem z nim do szpitala. Sierzant Huddle ruszyl pierwszy swoim policyjnym wozem. Inni czlonkowie grupy poszukiwawczej zaczeli sie rozjezdzac do domow. Dluga noc dobiegla wreszcie konca. Dotarli do szpitala krotko po wpol do czwartej rano. O tej porze izba przyjec wyludnila sie i obsluzono prawie wszystkich pacjentow. Poinformowani o rychlym przyjezdzie Kyle'a, lekarze czekali na niego przy wejsciu. A wraz z nimi Denise i Judy. Judy zaskoczyla siostre dyzurna, wkraczajac w srodku nocy do jej pokoju i domagajac sie wozka dla Denise Holton. -Co pani tu robi? Nie wie pani, ktora jest godzina? Odwiedziny dawno sie skonczyly. Judy zignorowala jej pytanie i powtorzyla swoja prosbe. Nie obylo sie bez pochlebstw - ale niezbyt wielu. -Odnalezli jej syna i teraz go tutaj wioza. Chce go przywitac, kiedy przyjedzie. Pielegniarka ruszyla przodem i spelnila jej prosbe. Ambulans podjechal pod izbe przyjec na kilka minut przed spodziewanym czasem. Pielegniarze otworzyli tylne drzwi. Nosze z Kyle'em wtoczono do srodka, a Denise wstala z trudem ze swojego wozka. Lekarz i pielegniarki odstapili do tylu, zeby chlopiec mogl zobaczyc matke. W ambulansie rozebrano go i owinieto cieplymi kocami, by temperatura ciala wrocila do normy. Choc w ciagu ostatnich godzin spadla o kilka stopni, nie grozila mu raczej hipotermia, a koce spelnily dobrze swoje zadanie. Kyle mial zarozowiona buzie i poruszal sie calkiem zwawo - pod kazdym wzgledem wygladal znacznie lepiej od swojej matki. Denise pochylila sie nad noszami, zeby Kyle mogl ja zobaczyc. Chlopiec natychmiast usiadl, objal ja i na dluzsza chwile zastygli w uscisku. -Czesc, mamo - oznajmil w koncu maly. {Czesz, mano). -Czesc, kochanie - szepnela mu do ucha, zaciskajac mocno powieki. - Dobrze sie czujesz? Kyle nie odpowiedzial, ale tym razem wcale sie tym nie przejela. Denise towarzyszyla synowi, sciskajac go za reke, kiedy wtoczono wozek do pokoju zabiegowego. Przez caly ten czas Judy trzymala sie z tylu, obserwujac ich, lecz nie chcac przeszkadzac. Gdy znikneli jej z widoku, westchnela, uswiadamiajac sobie nagle, jak bardzo jest zmeczona. Od dawna nie byla tak dlugo na nogach. Ale warto bylo: nie ma nic lepszego od emocjonalnej hustawki, zeby pobudzic do zycia stare serducho. Jeszcze kilka takich nocy, a bedzie mogla wystartowac w maratonie. Kiedy wychodzila z izby przyjec, wlasnie odjezdzal stamtad ambulans. Przez chwile szukala kluczykow w torebce, a potem podniosla wzrok i odetchnela z ulga, widzac swojego syna, ktory rozmawial z Carlem Huddle'em. Taylor zobaczyl ja rowniez i w pierwszej chwili byl przekonany, ze wzrok plata mu figle. Przygladal jej sie podejrzliwie, kiedy ruszyla w jego strone. -Co ty tutaj robisz, mamo? - zapytal z niedowierzaniem. -Spedzilam wlasnie noc z Denise Holton. No, wiesz, matka tego dziecka. Pomyslalam, ze moze potrzebowac duchowego wsparcia. -I, ot tak, postanowilas, ze tutaj przyjedziesz? W ogole jej nie znajac? Usciskali sie mocno. -Naturalnie - odparla. Slyszac to, Taylor poczul, jak wzbiera w nim duma. Jego matka byla prawdziwa dama. Judy odsunela sie w koncu o krok i zmierzyla go bacznym spojrzeniem. -Wygladasz okropnie, synu. Taylor sie rozesmial. -Dziekuje za komplement. Mimo to czuje sie calkiem niezle. -Wcale nie watpie. Powinienes sie tak czuc. Zrobiles dzisiaj cos cudownego. Taylor usmiechnal sie i po chwili z powrotem spowaznial. -Jak sie zachowywala, zanim go znalezlismy? - zapytal. Judy wzruszyla ramionami. -Byla zrozpaczona, zagubiona, przerazona... wybierz dowolny przymiotnik. Wiele przeszla tej nocy. Syn rzucil jej figlarne spojrzenie. -Slyszalem, ze zmylas glowe Joemu - oznajmil. -I zrobie to ponownie. Co wy sobie, do diabla, wyobrazacie? Taylor podniosl w obronnym gescie rece. -Hej, to nie moja wina. Nie jestem szefem, a poza tym Joe byl tak samo przejety jak my. Wierz mi. Judy zgarnela mu wlosy z oczu. -Zaloze sie, ze jestes skonany. -Troszeczke. Wystarczy kilka godzin snu i bede jak nowy. Czy moge odprowadzic cie do samochodu? Judy objela go w pasie i ruszyli razem na parking. Po kilku krokach przyjrzala mu sie. -Jestes takim milym mlodziencem. Jak to sie stalo, ze jeszcze sie nie ozeniles? -Przeraza mnie mysl o tesciowej. -Co takiego? -Nie mowie o mojej tesciowej, mamo. Mowie o tesciowej mojej zony. Judy cofnela reke, udajac, ze jest obrazona. -Odwoluje wszystko to, co powiedzialam. Taylor zachichotal i przyciagnal ja do siebie. -Zartowalem. Wiesz, ze cie kocham. Kiedy doszli do samochodu, Taylor wzial kluczyki od matki i otworzyl przed nia drzwi. Judy siadla za kierownica, a on zajrzal przez otwarta szybe do srodka. -Na pewno nie jestes zbyt zmeczona, zeby prowadzic? -Nie, nic mi nie bedzie. To niedaleko. Swoja droga, gdzie jest twoj samochod? -Wciaz na miejscu wypadku. Jechalem z Kyle'em w ambulansie. Carl odwiezie mnie z powrotem. Judy pokiwala glowa i przekrecila kluczyk w stacyjce. Silnik natychmiast zapalil. -Jestem z ciebie dumna, Taylor - powiedziala. -Dzieki, mamo. Ja tez jestem z ciebie dumny. ROZDZIAL 9 Ranek nastepnego dnia wstal chmurny i deszczowy, lecz nawalnica prawie calkowicie przeniosla sie nad ocean. Gazety pelne byly doniesien o tym, co wydarzylo sie w nocy. Koncentrowano sie glownie na trabie powietrznej, ktora zniszczyla parking przyczep kempingowych kolo Maysville, powodujac smierc czterech i raniac siedem osob. O zakonczonych sukcesem poszukiwaniach Kyle'a Holtona nie bylo ani slowa - reporterzy dowiedzieli sie, ze zaginal, dopiero nazajutrz, pare godzin po tym, jak sie odnalazl. Sukces odebral paradoksalnie informacji range faktu prasowego, zwlaszcza w porownaniu z wiadomosciami wciaz naplywajacymi ze wschodniej czesci stanu.Denise i Kyle przebywali w szpitalu i pozwolono im spac w jednym pokoju. Oboje musieli tam spedzic co najmniej jedna noc (albo raczej to, co z niej pozostalo) i choc Kyle'a mozna bylo wypisac juz po poludniu, lekarze chcieli zatrzymac Denise jeszcze jeden dzien na obserwacji. Szpitalny halas nie pozwolil im dlugo pospac i po kolejnych badaniach, ktore przeprowadzil lekarz dyzurny, Denise i Kyle spedzili przedpoludnie, ogladajac kreskowki. Oboje lezeli na jej lozku, podparci poduszkami i ubrani w niedopasowane szpitalne koszule. Kyle ogladal Scooby - Doo, swoj ulubiony serial, ktory byl rowniez ulubionym serialem Denise w czasach, gdy byla dzieckiem. Brakowalo im tylko popcornu, ale na sama mysl o nim zoladek podchodzil Denise do gardla. Chociaz zawroty glowy prawie zupelnie ustapily, wciaz razilo ja jasne swiatlo i dreczyly mdlosci. -On ucieka - oswiadczyl Kyle, wskazujac ekran i patrzac, jak Scooby przebiera nogami. (On ujeka). -Tak, ucieka przed zjawa. Mozesz to powiedziec? -Ucieka przed zjawa. (Ujeka szet jawo). Denise poklepala go po ramieniu. -Ty tez uciekales zeszlej nocy? Kyle pokiwal glowa, nie odrywajac wzroku od ekranu. -Tak, on ujeka. Spojrzala na niego czule. -Bales sie zeszlej nocy? -Tak, on sie bal. (Tak, on sie bal). Chociaz ton glosu Kyle'a lekko sie zmienil, Denise nie byla pewna, czy mowi o sobie, czy tez w dalszym ciagu o Scoobym. Kyle nie rozroznial zaimkow osobowych (ja, ty, on, ona i tak dalej) i nie potrafil poslugiwac sie poprawnie czasami. Ucieka, uciekal, bedzie uciekac... miala wrazenie, ze wszystkie te formy znacza dla niego to samo. Pojecie czasu (wczoraj, jutro, dzisiaj) rowniez bylo dla niego za trudne. Nie po raz pierwszy probowala porozmawiac z nim na temat wypadku. Zagadywala go juz wczesniej, ale bez wiekszego rezultatu. Dlaczego uciekles? Co takiego zobaczyles? Gdzie cie znalezli? Kyle nie odpowiedzial na zadne z tych pytan. Wlasciwie wcale tego nie oczekiwala, chciala jednak je zadac. Moze ktoregos dnia bedzie mogl jej opowiedziec. Ktoregos dnia, gdy nauczy sie mowic, bedzie mogl cofnac sie mysla w przeszlosc i wszystko jej wyjasnic. "Tak, mamo, pamietam to...". Do tego czasu jego ucieczka pozostanie tajemnica. Do tego czasu. Ktory wydawal sie tak samo odlegly jak zawsze. Rozmyslajac o tym, uslyszala skrzypienie otwieranych drzwi. -Puk, puk. Do pokoju zajrzala Judy McAden. -Mam nadzieje, ze nie przychodze w zlym momencie - powiedziala. - Dzwonilam do szpitala i poinformowali mnie, ze oboje nie spicie. Denise usiadla, probujac wygladzic pofaldowana szpitalna koszule. -Nie, oczywiscie, ze nie. Ogladamy po prostu telewizje. Prosze, wejdz. -Na pewno nie przeszkadzam? -Daj spokoj. Jak dlugo mozna ogladac bez przerwy kreskowki? Denise sciszyla troche dzwiek pilotem, a Judy podeszla do lozka. -Chcialam po prostu poznac twojego syna - oznajmila. - W miasteczku duzo sie o nim dzisiaj mowi. Dzis rano odebralam okolo dwudziestu telefonow. Denise pochylila glowe, zerkajac z duma na syna. -Oto on, nasz maly lobuziak. Kyle, powiedz "dzien dobry" pani Judy. -Dzien dobry, pani Judy - szepnal. (Dzej topry, pani Diui). Oczy mial wlepione w ekran. Judy przysunela sobie krzeslo, usiadla przy lozku i poklepala go po nodze. -Dzien dobry, Kyle. Jak sie czujesz? Slyszalam, ze przezyles wczoraj wielka przygode. Po chwili milczenia Denise szturchnela syna. -Powiedz "tak, prosze pani", Kyle. -Tak, prosze pani. (Tak, prosz pani). Judy zerknela na Denise. -Jestescie do siebie podobni jak dwie krople wody - stwierdzila. -Dlatego wlasnie go kupilam - odparla Denise i Judy sie rozesmiala. -Twoja mama to wesola dziewczyna, prawda? - zwrocila sie ponownie do Kyle'a. Chlopiec nie odpowiedzial. -Kyle nie mowi jeszcze zbyt dobrze - wyjasnila szybko Denise. - Cierpi na zaburzenia mowy. Judy skinela glowa, po czym pochylila sie blizej, jakby chciala zdradzic malemu jakis sekret. -Nie ma sprawy, prawda, Kyle? I tak nie jestem taka zabawna jak ta kreskowka. Co ogladasz? Kyle ponownie nie odpowiedzial i Denise poklepala go po ramieniu. -Co jest w telewizji, Kyle? -Scooby - Doo (Skudi - du) - wyszeptal, nie patrzac na nia. Judy sie rozpromienila. -Taylor tez to ogladal, kiedy byl maly - oznajmila. - Jest wesole? - zapytala, mowiac troche wolniej. Kyle pokiwal z przekonaniem glowa. -Tak, wesole. (Tak, fsole). Oczy Denise rozszerzyly sie leciutko, gdy odpowiedzial w ten sposob. Dzieki Ci, Boze, za male dary. -Nie moge uwierzyc, ze wciaz jeszcze to nadaja - stwierdzila Judy, zwracajac sie do Denise. -Scooby'ego? Leci dwa razy dziennie. Musimy go ogladac rano i po poludniu. -Masz prawdziwe szczescie. -Zebys wiedziala. Denise przewrocila oczyma, a Judy cicho zachichotala. -Jak sie oboje czujecie? Denise usiadla troche wyzej na lozku. -Kyle jest zdrow jak ryba. Patrzac na niego, nie pomyslalabys, ze cos mu sie przytrafilo zeszlej nocy. Jesli chodzi o mnie... no coz, powiedzmy, ze moglabym czuc sie lepiej. -Predko stad wychodzicie? -Mam nadzieje, ze jutro. O ile to nie sa pobozne zyczenia. -Kto zaopiekuje sie Kyle'em, jesli bedziesz musiala zostac? -Zostanie ze mna. W szpitalu nie maja nic przeciwko. -Gdybys potrzebowala kogos, kto by nim sie zajal, daj mi po prostu znac. -Dziekuje za dobre serce. - Oczy Denise znow pomknely ku synowi. - Ale wydaje mi sie, ze damy sobie rade, prawda, Kyle? Mama za nic nie chce sie z toba znowu rozstawac. Na ekranie telewizora otworzyl sie nagle grob mumii i Shaggy oraz Scooby ponownie rzucili sie do ucieczki. Velma deptala im po pietach. Kyle rozesmial sie, najwyrazniej nie slyszac swojej matki. -Poza tym zrobilas juz dla nas wystarczajaco duzo - ciagnela Denise. - Przepraszam, ze nie znalazlam wczoraj okazji, zeby ci podziekowac, lecz... no coz... Judy uciszyla ja gestem dloni. -Och, nie przejmuj sie tym. Ciesze sie po prostu, ze wszystko skonczylo sie tak, jak sie skonczylo. Czy wpadl juz do ciebie Carl? -Carl? -Facet z policji stanowej. Koordynowal akcje w nocy. -Nie, jeszcze nie. Ma zamiar do mnie przyjsc? Judy pokiwala glowa. -Taylor powiedzial mi dzis rano, ze Carl musi jeszcze ustalic kilka detali. -Taylor? To twoj syn, prawda? -Moj jedyny. Denise probowala sobie przypomniec szczegoly minionej nocy. -To on mnie odnalazl? Judy ponownie skinela glowa. -Natknal sie na twoj samochod, kiedy probowal odnalezc jakas zerwana linie elektryczna. -Jemu tez chyba powinnam podziekowac. -Przekaze mu podziekowania w twoim imieniu. Ale w akcji wzielo udzial wiecej ludzi. Pod koniec ponad dwudziestu. Przyjechali z calego miasteczka, zeby wam pomoc. Denise potrzasnela ze zdumieniem glowa. -Nawet mnie nie znaja... -Ludzie czasami naprawde nas zaskakuja, prawda? Mamy tutaj porzadnych obywateli. Szczerze mowiac, wcale mnie to nie zdziwilo. Edenton to male miasto, lecz ma wielkie serce. -Spedzilas tu cale zycie? Judy pokiwala glowa. -Zaloze sie, ze nie dzieje sie tutaj nic, o czym bys nie wiedziala - stwierdzila konspiracyjnym szeptem Denise. Judy przylozyla reke do serca niczym Scarlett O'Hara. -Moglabym ci opowiedziec historie, od ktorych brwi zwinelyby ci sie w loczki, zlotko - wycedzila powoli. Denise sie rozesmiala. -Moze bede miala okazje cie kiedys odwiedzic i dowiem sie kilku ciekawych rzeczy. -To bylyby plotki, a plotka to grzech - odparla Judy, grajac dalej role niewinnej poludniowej damy. -Wiem. Ale i tak nie potrafie sie oprzec. Judy mrugnela do niej. -To swietnie. Ja tez nie potrafie. Poplotkujemy sobie. Opowiem ci, jaka powabna dziewczyna byla w mlodosci twoja mama. Godzine po lunchu Carl Huddle odwiedzil Denise, zeby uzupelnic protokol. Beztroska i znacznie bardziej rzeska anizeli poprzedniej nocy, odpowiedziala szczegolowo na wszystkie jego pytania. Jako ze sprawa byla w zasadzie zamknieta, nie zajelo im to dluzej niz dwadziescia minut. Kyle siedzial na podlodze, bawiac sie samolotem wyjetym przez Denise z torebki, ktora zwrocil jej sierzant Huddle. Kiedy skonczyli, sierzant schowal papiery do brazowej teczki, ale nie kwapil sie jakos do wyjscia. Zamiast tego zamknal oczy i stlumil wierzchem dloni ziewniecie. -Przepraszam - powiedzial, probujac opanowac sennosc. -Zmeczony? - zapytala ze wspolczuciem. -Troche. Noc byla pelna wrazen. Denise poprawila sie na lozku. -Ciesze sie, ze pan tu wpadl. Chcialam podziekowac za to, co pan dla mnie zrobil. Nie wyobraza pan sobie, co to dla mnie znaczy. Sierzant Huddle pokiwal glowa, jakby nieraz znajdowal sie w podobnej sytuacji. -Drobiazg. Na tym polega moja praca. Poza tym sam mam mala coreczke i gdyby chodzilo o nia, chcialbym, zeby wszyscy w promieniu piecdziesieciu mil rzucili to, co akurat robia, i pomogli mi ja odnalezc. Za zadne skarby nie odciagnelaby mnie pani stamtad zeszlej nocy. Ton, jakim to powiedzial, sprawil, ze Denise nie miala co do tego zadnych watpliwosci. -Wiec ma pan mala coreczke? - zapytala. -Tak. W ostatni poniedzialek byly jej urodziny. Skonczyla piec lat. To dobry wiek. -Kazdy wiek jest dobry, przynajmniej z tego, co slyszalam. Jak ma na imie? -Campbell. Jak ta zupa. To panienskie nazwisko Kim... to znaczy mojej zony. -To wasze jedyne dziecko? -Na razie. Ale za dwa miesiace bedzie miala rodzenstwo. -Och, moje gratulacje. Chlopiec czy dziewczynka? -Jeszcze nie wiemy. To bedzie niespodzianka, podobnie jak bylo z Campbell. Denise pokiwala glowa i zamknela na chwile oczy. Sierzant Huddle klepnal sie teczka po kolanie, po czym wstal. -Na mnie juz czas. Potrzebuje pani chyba odpoczynku. Chociaz podejrzewala, ze sierzant ma na mysli raczej siebie, usiadla wyzej na lozku. -Zanim pan pojdzie... czy moglabym zapytac o kilka rzeczy? Przy calym tym wczorajszym zamieszaniu w gruncie rzeczy nie wiem, jak dokladnie wygladala akcja. Przynajmniej z wiarygodnego zrodla. -Jasne. Niech pani pyta. -Jak wam sie udalo? To znaczy, w tych ciemnosciach i podczas burzy... Denise urwala, szukajac wlasciwych slow. -Chodzi pani o to, jak go odnalezlismy? - uscislil sierzant Huddle. Kiwnela glowa. Huddle zerknal na Kyle'a, ktory bawil sie samolotem w rogu pokoju. -Moglbym powiedziec, ze to wszystko zasluga wlasciwego wyszkolenia i umiejetnosci, ale to nieprawda. Mielismy szczescie. Cholerne szczescie. Mogl tam utknac na kilka dni... tak nieprzebyte sa te bagna. Przez jakis czas nie mielismy pojecia, gdzie go szukac, ale Taylor zgadl, ze Kyle poszedl z wiatrem, zeby miec za plecami blyskawice. I okazalo sie, ze mial racje. - Sierzant wskazal Kyle'a z mina ojca, ktorego syn strzelil w meczu zwycieska bramke. - Ma pani twardego chlopaka, pani Holton. To, ze nic mu sie nie stalo, Kyle zawdziecza w wiekszym stopniu sobie niz komukolwiek z nas. Wiekszosc dzieci... do diabla, kazde dziecko, ktore znam, byloby ciezko przerazone, lecz pani chlopak nie byl. To bardzo dziwne. Brwi Denise uniosly sie w gore, gdy uswiadomila sobie znaczenie tego, co powiedzial. -Niech pan poczeka... czy mowil pan o Taylorze McAdenie? -Tak, o facecie, ktory pania odnalazl. - Sierzant Huddle podrapal sie w podbrodek. - Wlasciwie, jesli chce pani znac prawde, odnalazl was oboje. Odszukal Kyle'a w budce, z ktorej poluje sie na kaczki, i pani synek nie chcial go puscic, az do momentu kiedy przywiezlismy go do szpitala. Przyssal sie do niego jak pijawka. -Wiec to Taylor McAden odnalazl Kyle'a? Myslalam, ze to pan. Sierzant Huddle podniosl z lozka swoja policyjna czapke. -Nie, to nie bylem ja, chociaz to wcale nie znaczy, ze sie nie staralem. Taylor po prostu wyczul go od samego poczatku. Niech pani nie pyta jak. Sierzant Huddle zadumal sie. Denise widziala worki pod jego oczyma. Sprawial wrazenie wycienczonego, jakby marzyl tylko o tym, zeby polozyc sie do lozka. -No coz... tak czy owak, dziekuje panu. Gdyby nie pan, Kyle'a prawdopodobnie by tu nie bylo. -Nie ma sprawy. Uwielbiam szczesliwe zakonczenia i ciesze sie, ze takie mielismy. Kiedy za sierzantem Huddle zamknely sie drzwi, Denise wlepila oczy w sufit, tak naprawde jednak wcale go nie widzac. Taylor McAden? Judy McAden? Trudno bylo w to uwierzyc, ale wszystko, co zdarzylo sie ubieglej nocy, wydawalo sie zrzadzeniem losu. Burza, lania, pas bezpieczenstwa nalozony tylko na brzuch, nie na ramie (nigdy dotad tego nie robila i nigdy juz tego nie zrobi, to pewne), Kyle, ktory oddalil sie, gdy byla nieprzytomna i nie mogla go zatrzymac... Wszystko to laczylo sie z McAdenami. Ona przybyla tu, zeby ja wesprzec, on odnalazl jej samochod. Ona znala dawno temu jej matke, on odgadl, gdzie mogl schronic sie Kyle. Zbieg okolicznosci? Przeznaczenie? A moze jeszcze cos innego? Po poludniu tego samego dnia, korzystajac z pomocy pielegniarki oraz lokalnej ksiazki telefonicznej, napisala indywidualne podziekowania dla Carla Huddle'a oraz Judy McAden, a takze ogolne podziekowanie dla wszystkich bioracych udzial w akcji i wyslala je na adres straznicy. Na samym koncu napisala do Taylora McAdena, ktorego osoba nie przestawala jej intrygowac. ROZDZIAL 10 Trzy dni po wypadku i szczesliwym odnalezieniu Kyle'a Holtona Taylor McAden wszedl przez kamienna brame na cmentarz Cypress Park, najstarszy cmentarz w Edenton. Wiedzac dokladnie, dokad zmierza, przecial pewnym krokiem trawnik, na ktorym staly nagrobki. Niektore byly bardzo stare; dwa stulecia deszczow zmyly prawie zupelnie wyryte na nich napisy. Pamietal, ze w przeszlosci zatrzymywal sie czasem, probujac je odcyfrowac, szybko zdal sobie jednak sprawe, ze to niemozliwe.Ale tego pochmurnego dnia nie zwracal na nie najmniejszej uwagi. Przystanal dopiero w zachodniej czesci cmentarza, w cieniu rozlozystej wierzby. Grob, ktory przyszedl odwiedzic, mial dwanascie cali wysokosci i tworzyl go zwykly granitowy blok z wyrytym na gorze napisem. Po bokach rosla wysoka trawa, ale poza tym grob byl dobrze utrzymany. W malym wazoniku, zakopanym w ziemi przed plyta, tkwil bukiet zasuszonych gozdzikow. Nie musial liczyc kwiatow, zeby wiedziec, ile ich jest, i nie bylo dla niego tajemnica, kto je zostawil. Bylo ich jedenascie, po jednym na kazdy rok ich malzenstwa. Matka przyniosla je w maju, w rocznice ich slubu, tak jak to czynila zawsze od dwudziestu siedmiu lat. W ciagu calego tego czasu nigdy nie mowila Taylorowi, ze sklada je na grobie, a on nie wspomnial, ze o tym wie. Pozwalal, zeby trzymala to w sekrecie, pod warunkiem ze on zachowa swoj. W przeciwienstwie do matki Taylor nie odwiedzal grobu w rocznice ich slubu. To byl ich dzien, dzien, kiedy zaprzysiegli sobie milosc w obliczu rodziny i przyjaciol. Taylor przychodzil tu w czerwcu, w rocznice jego smierci. To byl dzien, ktory na zawsze utkwil w jego pamieci. Ubrany byl jak zwykle w dzinsy i robocza koszule z krotkimi rekawami. Przyjechal tu prosto z budowy, korzystajac z przerwy na lunch, i koszula lepila mu sie do ciala, na plecach i piersi. Zaden z jego pracownikow nie pytal go, dokad idzie, a on nie zamierzal sie z tego spowiadac. Nikogo poza nim nie powinno to obchodzic. Pochyliwszy sie, zaczal wyrownywac rosnaca po bokach trawe, okrecajac zdzbla wokol dloni i rwac je tak, by nie wystawaly powyzej grobu. Robil to, nie spieszac sie i starajac uspokoic rozbiegane mysli, a kiedy skonczyl, przesunal palcami po wypolerowanym granicie. Napis byl prosty: Mason Thomas McAden Kochajacy ojciec i maz 1936 - 1972 Z kazdym rokiem, z kazda wizyta na cmentarzu Taylor robil sie coraz starszy: byl teraz w tym samym wieku co ojciec, gdy zmarl. Zmienil sie z wystraszonego malego chlopca w dojrzalego mezczyzne. A jednak wspomnienie o ojcu zatrzymalo sie w tamtym strasznym ostatnim dniu. Choc bardzo sie staral, nie potrafil sobie wyobrazic, jak wygladalby Mason McAden, gdyby zyl. W jego oczach zawsze mial trzydziesci szesc lat. Nigdy wiecej i nigdy mniej - selektywna pamiec byla pod tym wzgledem nieublagana. Podobnie oczywiscie jak fotografia.Taylor zamknal oczy, przypominajac sobie zdjecie ojca. Nie musial nosic go ze soba, zeby wiedziec dokladnie, jak wyglada. Stalo na kominku w salonie. Ogladal je codziennie od dwudziestu siedmiu lat. Zostalo zrobione na tydzien przed wypadkiem, w cieply czerwcowy poranek przed ich domem. Ojciec schodzil z tylnej werandy, trzymajac w reku wedke. Wybieral sie nad Chowan River. Taylora nie bylo widac na fotografii; pamietal, ze byl jeszcze w domu, szukajac przynety i kilku innych rzeczy, ktorych potrzebowali. Matka schowala sie za polciezarowka. Kiedy zawolala ojca po imieniu, odwrocil sie i wtedy zrobila mu znienacka zdjecie. Film wyslali do wywolania i dlatego nie ulegl zniszczeniu tak jak inne fotografie. Judy odebrala zdjecie dopiero po pogrzebie; poplakala chwile, patrzac na nie, a potem schowala do torebki. Dla postronnego obserwatora nie bylo tam nic szczegolnego - uchwycony w pol kroku mezczyzna, z potarganymi wlosami i plama na koszuli z przypinanym guzikami kolnierzykiem - ale dla Taylora zdjecie zawieralo kwintesencje tego, kim byl jego ojciec. Oddawalo w jakis sposob jego nieposkromiony charakter i dlatego wlasnie wywarlo takie wrazenie na matce. Ten charakter widac bylo w rysach jego twarzy, w blysku oka, w beztroskiej i zarazem czujnej postawie. Miesiac po smierci ojca Taylor wyjal fotografie z jej torebki i zasnal, trzymajac ja w rekach. Matka weszla do sypialni i znalazla ja zacisnieta w drobnych piastkach i zmoczona lzami. Nazajutrz kazala zrobic jeszcze jedna odbitke z negatywu, a Taylor zmontowal ramke, przyklejajac cztery patyki od lodow do malej szybki. Przez wszystkie te lata ani razu nie pomyslal, zeby ja zmienic. Ojciec mial trzydziesci szesc lat. Na fotografii wygladal tak mlodo. Mial pociagla mlodziencza twarz z ledwie widocznymi przy oczach i na czole zmarszczkami, ktore juz nigdy nie mialy okazji mocniej sie zaznaczyc. Dlaczego zatem wydawal sie Taylorowi o wiele starszy od niego samego? Wydawal sie taki madry, taki pewny siebie, taki odwazny... W oczach dziewiecioletniego syna Mason McAden przybieral zgola mityczne proporcje, byl kims, kto rozumial zycie i potrafil wyjasnic prawie wszystkie jego sekrety. Czy dlatego, ze zyl intensywniej? Ze mial bogatsze, bardziej niezwykle doswiadczenia? Czy tez taki, a nie inny jego obraz byl wytworem uczuc, jakie zywil do niego maly chlopiec, zwlaszcza w ostatnich minutach zycia ojca? Taylor nie wiedzial tego i nie liczyl, ze sie kiedykolwiek dowie. Odpowiedz ojciec zabral ze soba do grobu. Prawie nie pamietal tygodni, ktore nastapily po jego smierci. Z mgly wylanialy sie dziwne pokawalkowane wspomnienia: pogrzeb, pobyt w domu dziadkow po drugiej stronie miasta, dlawiace koszmary, kiedy probowal bezskutecznie zasnac. Bylo lato - w szkole nie odbywaly sie zajecia - i Taylor spedzil wiekszosc tego czasu poza domem, starajac sie wyprzec z pamieci to, co sie wydarzylo. Jego matka chodzila w czerni przez dwa miesiace, oplakujac meza. Potem zaloba sie skonczyla. Zamieszkali w innym, troche mniejszym domu i chociaz dziewieciolatek ma slabe pojecie o tym, czym jest smierc i jak sie z nia pogodzic, Taylor zrozumial doskonale, co chce mu dac do zrozumienia matka. "Jest nas teraz tylko dwoje. Musimy dac sobie jakos rade". Po tym brzemiennym w konsekwencje lecie przebrnal przez szkole, otrzymujac niezle, ale niezbyt wysokie oceny i zdajac regularnie z klasy do klasy. Ktos moglby stwierdzic, ze wyjatkowo szybko wrocil do normy, i pod pewnymi wzgledami mialby racje. Dzieki opiece i hartowi ducha matki jego wczesna mlodosc nie roznila sie od mlodosci innych, ktorzy dorastali w tej czesci kraju. Kiedy tylko trafila sie okazja, jezdzil na obozy i na zagle, przez wszystkie lata nauki w szkole sredniej gral w futbol, koszykowke i baseball. Mimo to z wielu powodow uwazano go za samotnika. Mitch byl od samego poczatku jego jedynym przyjacielem i w lecie tylko we dwoch wyprawiali sie czesto na ryby i na polowania. Znikali nieraz na caly tydzien, zapuszczajac sie az do Georgii. Choc Mitch byl teraz zonaty, w dalszym ciagu robili to, kiedy tylko mogli. Po skonczeniu szkoly sredniej Taylor zrezygnowal ze studiow i zatrudnil sie na placu budowy, uczac sie jednoczesnie stolarki. Terminowal u alkoholika, zgorzknialego faceta, ktorego opuscila zona i ktoremu bardziej zalezalo na forsie niz na jakosci tego, co robil. Po gwaltownej klotni, ktora omal nie zakonczyla sie rekoczynami, Taylor odszedl od niego i zapisal sie na kurs przedsiebiorcow budowlanych. Utrzymywal sie, harujac ciezko w kopalni gipsu kolo Little Washington, od ktorej to pracy kaszlal teraz prawie kazdej nocy. W wieku dwudziestu czterech lat mogl jednak zalozyc wlasny interes. Zadne zlecenie nie bylo dla niego zbyt drobne i czesto zanizal kosztorys, zeby zdobyc klientow. Przed dwudziestym osmym rokiem zycia o malo dwa razy nie zbankrutowal, ale nie rezygnowal i uparcie pial sie coraz wyzej. W ciagu ostatnich osmiu lat doprowadzil firme do stanu, ktory zapewnial mu przyzwoite dochody. Nie stac go bylo na zadne luksusy - mieszkal w nieduzym domku, a jego ciezarowka miala szesc lat - pieniedzy starczalo mu jednak na proste zycie, ktore lubil. Zycie, w ktorym wazna role odgrywala sluzba w ochotniczej strazy pozarnej. Matka probowala mu to za wszelka cene wyperswadowac, lecz w tej jedynej kwestii byl niewzruszony. Chciala oczywiscie zostac babcia i od czasu do czasu o tym napomykala. Taylor zbywal na ogol podobne uwagi zartem i probowal zmienic temat. Nigdy nie byl bliski zawarcia malzenstwa i watpil, czy kiedykolwiek to zrobi. Nie byla to rzecz, ktora uwzglednialby w swoich zyciowych planach, chociaz w przeszlosci zwiazal sie dosc blisko z dwiema kobietami. Pierwszy raz, wkrotce po dwudziestce, gdy zaczal sie widywac z Valerie. Kiedy sie spotkali, miala za soba nieudany zwiazek: jej chlopak zrobil dziecko innej dziewczynie i Taylor byl tym, do kogo zwrocila sie w ciezkiej chwili. Byla od niego dwa lata starsza, inteligentna i przez jakis czas ukladalo im sie ze soba bardzo dobrze. Ale Valerie chciala zwiazac sie z nim blizej; Taylor uprzedzil ja szczerze, ze byc moze nigdy nie bedzie na to gotow. Stalo sie to zrodlem napiec, ktore nielatwo bylo rozladowac. Zaczeli sie od siebie oddalac; w koncu sie wyprowadzila. Z tego, co ostatnio slyszal, wyszla za adwokata i zamieszkala w Charlotte. Potem byla Lori. W przeciwienstwie do Valerie byla od niego mlodsza i przyjechala do Edenton, zeby pracowac w banku. Zajmowala sie udzielaniem kredytow i pracowala od rana do nocy; nie zdazyla sie jeszcze z nikim zaprzyjaznic, kiedy Taylor wszedl do banku, zeby zlozyc podanie o pozyczke. Zaproponowal, ze pozna ja z miejscowym towarzystwem i Lori nie dala sie dlugo prosic. Miala w sobie dziecinny urok, ktory jednoczesnie oczarowal go i obudzil opiekunczy instynkt, po jakims czasie jednak rowniez zapragnela czegos wiecej, niz mogl jej zaofiarowac. Wkrotce potem zerwali ze soba. Teraz byla zona syna burmistrza, miala trojke dzieci i jezdzila minivanem. Odkad sie zareczyla, zamienil z nia zaledwie kilka slow. W wieku trzydziestu lat mial za soba randki z wiekszoscia panien w miescie; kiedy skonczyl trzydziesci szesc, nie zostalo ich juz tak wiele. Zona Mitcha, Melissa, probowala mu stale kogos wyswatac, na ogol jednak nic z tego nie wychodzilo. Nic dziwnego, skoro w gruncie rzeczy wcale sie o to nie staral. Obie, Valerie i Lori, utrzymywaly, ze jest w nim cos, czego nie sa w stanie rozgryzc, cos zwiazanego z tym, jak sam siebie ocenial, czego zadna nie potrafila zrozumiec. I chociaz Taylor zdawal sobie sprawe, ze chca dobrze, podejmowane przez nie proby rozmowy na ten temat niczego nie zmienily. Kiedy skonczyl porzadkowac grob i wstal z kleczek, poczul, jak strzyka mu w kolanach. Przed odejsciem zmowil krotka modlitwe za ojca i ponownie dotknal dlonia nagrobka. -Przepraszam, tato - szepnal. - Tak bardzo cie przepraszam. Oparty o jego ciezarowke Mitch zobaczyl Taylora, kiedy ten wychodzil z cmentarza. Johnson trzymal w reku dwie puszki piwa polaczone plastikowym opakowaniem - pozostalosc szesciopaku. ktory napoczal poprzedniego wieczoru - i widzac przyjaciela, rzucil mu jedna z nich. Taylor, ktory tkwil jeszcze myslami w przeszlosci i nie spodziewal sie go tu zobaczyc, zlapal puszke w locie. -Myslalem, ze wyjechales z miasta na wesele - powiedzial. -Wyjechalem, ale wrocilem wczoraj wieczorem. -Skad sie tu wziales? -Pomyslalem sobie, ze bedziesz mial ochote na piwko - odparl po prostu Mitch. Wyzszy i chudszy od Taylora, mial szesc stop i dwa cale wzrostu i wazyl mniej wiecej sto szescdziesiat funtow. Prawie zupelnie lysy - wlosy zaczely mu wypadac zaraz po dwudziestce - nosil okulary w drucianych oprawkach, ktore nadawaly mu wyglad ksiegowego albo inzyniera. W rzeczywistosci pracowal w nalezacym do ojca sklepie z artykulami zelaznymi i cieszyl sie opinia genialnego mechanika. Potrafil naprawic wszystko, od kosiarek do trawy po buldozery, i palce mial stale powalane smarem. W przeciwienstwie do Taylora poszedl na studia, skonczyl ekonomie na Uniwersytecie Wschodniej Karoliny i przed powrotem do Edenton poznal studentke psychologii z Rocky Mount o nazwisku Melissa Kindle. Byli malzenstwem od dwunastu lat i mieli czworo dzieci, samych chlopcow. Taylor byl pierwszym druzba na ich weselu i ojcem chrzestnym ich synow. Ze sposobu, w jaki Mitch opowiadal o swojej rodzinie, Taylor domyslal sie, ze kocha zone bardziej niz wtedy, kiedy prowadzil ja do oltarza. Mitch, podobnie jak Taylor, byl czlonkiem ochotniczej strazy pozarnej w Edenton. Za namowa Taylora obaj przeszli niezbedne szkolenie i jednoczesnie wstapili do sluzby. Chociaz prace w niej Mitch traktowal bardziej jak obowiazek niz powolanie, to z nim wlasnie Taylor najchetniej ruszal do akcji. Podczas gdy Taylor stale kusil los, Mitch staral sie zachowac niezbedne srodki ostroznosci i obaj swietnie sie uzupelniali w trudnych sytuacjach. -Czyzbym byl az tak przewidywalny? - zdziwil sie Taylor. -Do diabla, znam cie lepiej niz wlasna zone. Taylor przewrocil oczyma. -Jak sie miewa Melissa? -Dobrze. Jej siostra doprowadzila ja do szalu na weselu, ale teraz, kiedy wrocilismy do domu, wszystko jest znowu w porzadku. Do szalu doprowadzam ja wylacznie ja i dzieciaki. - Ton glosu Mitcha niedostrzegalnie zmiekl. - Jak tam twoje sprawy? - zapytal. Taylor wzruszyl ramionami, unikajac jego wzroku. -Wszystko w porzadku. Mitch nie naciskal, wiedzac, ze Taylor nie powie nic wiecej. Smierc jego ojca nalezala do niewielu tematow, ktorych nigdy nie poruszali. Otworzyl puszke piwa, a Taylor zrobil to samo i rowniez oparl sie o ciezarowke. Mitch wyciagnal z tylnej kieszeni chustke i otarl nia pot z czola. -Slyszalem, ze spedziliscie ciekawa noc na bagnach - zagail. -Owszem, zgadza sie. -Zaluje, ze mnie tam nie bylo. -Na pewno bys sie przydal. To byla pieronska noc. -Nie watpie, ale gdybym tam sie zjawil, nie byloby calego tego zamieszania. Pobieglbym od razu do tych budek i byloby po sprawie. Nie moge uwierzyc, ze wpadliscie na to dopiero po paru godzinach. Taylor rozesmial sie cicho, po czym pociagnal lyk piwa i zerknal na Mitcha. -Czy Melissa nadal nalega, zebys odszedl ze strazy? - zapytal. Jego przyjaciel schowal chustke z powrotem do kieszeni i pokiwal glowa. -Wiesz, jak to jest z dzieciakami i w ogole. Melissa nie chce po prostu, zeby cos mi sie stalo. -I co ty na to? Mitch odpowiedzial dopiero po chwili. -Kiedys wydawalo mi sie, ze bede to robic zawsze, ale teraz nie jestem juz tego taki pewny - stwierdzil. -Wiec zastanawiasz sie, czy nie odejsc? Mitch pociagnal dlugi lyk z puszki. -Tak, chyba tak - odparl. -Potrzebujemy cie - oswiadczyl powaznym tonem Taylor. -Przemawiasz zupelnie jak oficer werbunkowy. -Ale to prawda. Mitch potrzasnal glowa. -Bynajmniej. Mamy teraz mnostwo ochotnikow i jest cala lista ludzi, ktorzy moga mnie natychmiast zastapic. -Na niczym sie nie znaja. -Na poczatku my tez na niczym sie nie znalismy. - Mitch przerwal i przez chwile sie zastanawial, sciskajac w palcach puszke. - Nie chodzi tylko o Melisse, ale i o mnie - dodal. - Jestem w strazy od dawna i mam wrazenie, ze to juz nie to, co kiedys. Nie jestem taki jak ty... nie czuje potrzeby, zeby to dalej robic. Chcialbym spedzac wiecej czasu z dzieciakami... nie bawi mnie to, ze w kazdej chwili musze byc gotow na wezwanie. Chcialbym zjesc spokojnie kolacje z zona, wiedzac, ze tego akurat dnia nie czeka mnie zadna przygoda. -Mowisz tak, jakbys juz podjal decyzje. W glosie Taylora Mitch uslyszal rozczarowanie i dopiero po chwili kiwnal glowa. -No coz, wlasciwie tak, podjalem ja. To znaczy, dosluze do konca roku, lecz na tym koniec. Chcialem po prostu, zebys byl pierwszym, ktory sie o tym dowie. Taylor nie odpowiedzial. Po kilku sekundach Mitch przechylil glowe i zerknal z zaklopotaniem na przyjaciela. -To nie jest powod, dla ktorego tu dzisiaj przyszedlem - powiedzial. - Chcialem wesprzec cie na duchu, a nie gadac o tych sprawach. Taylor sprawial wrazenie zatopionego w myslach. -Mowilem ci juz, u mnie wszystko w porzadku. -Chcesz skoczyc gdzies na pare piw? -Nie. Musze wracac do pracy. Konczymy remont domu Skipa Hudsona. -Na pewno nie masz ochoty? -Na pewno. -No to co powiesz na kolacje, powiedzmy, w przyszlym tygodniu? Kiedy wszystko wroci do normy? -Steki z grilla? -Oczywiscie - odparl Mitch, jakby w ogole nie bral pod uwage innej opcji. -Brzmi zachecajaco. - Taylor zmierzyl Mitcha nieufnym spojrzeniem. - Melissa nie zaprosi chyba znowu jakiejs kolezanki? Mitch sie rozesmial. -Nie. Ale moge jej powiedziec, zeby kogos zorganizowala. -Nie, dzieki. Po tej Claire nie ufam zbytnio jej osadowi. -Och, daj spokoj. Claire nie byla taka zla. -Nie spedziles calej nocy, sluchajac jej jazgotu. Byla jak jeden z tych nakrecanych kroliczkow: nie potrafila usiedziec spokojnie w miejscu przez jedna minute. -Byla zdenerwowana. -Byla upierdliwa. -Powtorze Melissie, co powiedziales. -Nie, nie... -Tylko zartowalem. Wiesz, ze bym tego nie zrobil. Co powiesz na srode? Moglbys wpasc? -Z przyjemnoscia. -W takim razie dobrze. - Mitch kiwnal glowa, wyprostowal sie i poszukal w kieszeni kluczykow, a potem zgniotl puszke i cisnal ja z glosnym brzekiem na tyl ciezarowki. -Dziekuje - powiedzial Taylor. -Nie ma za co. -Mialem na mysli, ze tu dzis przyszedles. -Wiem, co miales na mysli. ROZDZIAL 11 Siedzac w kuchni, Denise Holton doszla do wniosku, ze zycie jest niczym lajno.Uzyte w ogrodzie stanowi nawoz. Uzyznia glebe w skuteczny i niedrogi sposob i sprawia, ze rosna w nim piekne kwiaty. A jednak poza ogrodem, na przyklad na pastwisku, jesli w nie przypadkiem wdepniemy, nie jest niczym wiecej jak zwyklym gownem. Tydzien temu nie liczylo sie nic oprocz Kyle'a. Kiedy przywieziono go do szpitala i zobaczyla, ze czuje sie dobrze, kamien spadl jej z serca. Jej zycie zostalo, by tak rzec, uzyznione. Minal tydzien i nagle wszystko sie odmienilo. Po wypadku rzeczywistosc nie prezentowala sie zbyt rozowo. Denise siedziala w swojej malej kuchni, przegladajac lezace na plastikowym blacie papiery i starajac sie w nich polapac. Pobyt w szpitalu pokrywalo ubezpieczenie, ale dopiero od wysokosci pieciuset dolarow. Jej samochod, chociaz stary, byl jednak solidny. Teraz poszedl na zlom, a ona ubezpieczyla sie tylko od odpowiedzialnosci cywilnej. Jej szef Ray, niech go Bog blogoslawi, zaproponowal, zeby wziela sobie urlop, i w ten sposob osiem dni przelecialo bez mozliwosci zarobienia paru groszy. Stale oplaty - za telefon, elektrycznosc, wode i gaz - musiala uregulowac mniej wiecej za tydzien. A gwozdziem do trumny okazal sie rachunek za odholowanie samochodu z miejsca wypadku. W tym tygodniu miala wrazenie, ze wdepnela w gowno. Oczywiscie nie byloby tak zle, gdyby byla milionerka. Te problemy stanowilyby wtedy co najwyzej drobna niedogodnosc. Mogla sobie wyobrazic jakas osobe z wyzszej sfery, ktora tlumaczy, jak przykra jest koniecznosc uporania sie z takimi sprawami. Ale dla kogos, kto mial w banku zaledwie pare setek dolarow, to nie byla przykrosc. To byl powazny problem z gatunku tych trudno rozwiazywalnych. Mogla pokryc stale platnosci z tego, co zostalo na koncie, i wciaz miec dosyc na jedzenie pod warunkiem, ze bedzie bardzo oszczedna. W tym miesiacu czekalo ich w jadlospisie duzo platkow i dobrze, ze Ray pozwolil im jesc za darmo w swojej knajpie. Koszty leczenia mogla pokryc ze swojej karty kredytowej. Zadzwonila do Rhondy, drugiej kelnerki z Osemki, ktora zgodzila sie podwozic ja do pracy i z powrotem. Pozostawala tylko oplata za holowanie, na szczescie jednak zajmujaca sie tym firma zaproponowala, ze anuluje rachunek w zamian za zrzeczenie sie praw do samochodu. Wycenili wrak na siedemdziesiat piec dolcow i to pokrywalo ich koszty. Jak na tym ogolnie wyszla? Co miesiac czekala ja splata kredytu i musiala jezdzic na rowerze, zeby zalatwiac sprawy w miescie. Co gorsza, byla stale uzalezniona od kogos, kto bedzie ja zawozil i przywozil do domu. Jak na dziewczyne z wyzszym wyksztalceniem nie miala zbyt wielu powodow do chluby. Cholera. Gdyby miala butelke wina, otworzylaby ja. Moglaby uciec na chwile od rzeczywistosci. Ale nie stac jej bylo nawet na to. Siedemdziesiat piec dolcow za samochod. Cena moze i byla uczciwa, ale nie wydawalo jej sie to w porzadku. Nawet nie zobaczyla tych pieniedzy. Wypisala czeki na pokrycie rachunkow, wsadzila je do kopert i nakleila na nie ostatnie znaczki. Musiala wpasc na poczte, zeby kilka dokupic, i zapisala to w notesie przy telefonie. Dopiero po chwili zdala sobie sprawe, ze zwrot "wpasc na poczte" nabral zupelnie nowego znaczenia. Gdyby to nie bylo takie zalosne, rozsmieszylby ja absurd sytuacji. Bedzie musiala tam podjechac rowerem. Boze, zmiluj sie. Probowala spojrzec na to z innej, lepszej strony. Przynajmniej poprawi sie jej kondycja. Moze za pare miesiecy bedzie nawet za to wdzieczna losowi. Popatrzcie na te nogi, beda mowili ludzie. Sa jak ze stali. Jak tego dokonalas? Pedalujac na rowerze. Tym razem nie zdolala powstrzymac chichotu. W wieku dwudziestu dziewieciu lat bedzie opowiadac ludziom o swoim rowerze. Boze, zmiluj sie. Po chwili przestala sie smiac, wiedzac, ze to normalna reakcja na stres, i wyszla z kuchni, zeby zajrzec do Kyle'a. Spal glebokim snem. Poprawila mu koldre i pocalowala w policzek, a potem wyszla na dwor i usiadla na tylnej werandzie, zadajac sobie po raz kolejny pytanie, czy przeprowadzajac sie tutaj, podjela trafna decyzje. Chociaz zdawala sobie sprawe, ze to niemozliwe, zalowala, ze nie mogla zostac w Atlancie. Milo byloby z kims czasem pogadac, z kims, kogo znala od lat. Oczywiscie mogla do kogos zadzwonic, niestety w tym miesiacu bylo to raczej wykluczone, a nie wypadalo przeciez dzwonic na koszt odbiorcy. Jej znajomym pewnie by to nie przeszkadzalo, lecz ona nie mogla sie na to zdobyc. Niemniej miala ochote z kims porozmawiac. Ale z kim? Z wyjatkiem Rhondy z Osemki (ktora byla samotna i miala dwadziescia lat) oraz Judy McAden, nie znala w miescie nikogo. Inna rzecza byla smierc matki kilka lat temu, zupelnie inna utrata wszystkich znajomych. Nie pomagalo jej uzmyslowienie sobie, ze to wylacznie jej wina. Sama postanowila wyjechac, sama postanowila odejsc z pracy, sama zdecydowala sie poswiecic zycie synowi. Takie zycie mialo w sobie pewna prostote - nie mowiac o tym, ze wynikalo z koniecznosci - czasami jednak odnosila wrazenie, ze wiele rzeczy przecieka jej przez palce, a ona nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Jej samotnosc nie byla wylacznie wynikiem zmiany miejsca pobytu. Patrzac wstecz, uswiadomila sobie, ze juz w Atlancie wszystko zaczelo sie zmieniac. Wiekszosc jej przyjaciolek miala mezow i swoje dzieci. Niektore pozostaly niezamezne. Z zadna jednak nic jej nie laczylo. Zamezne bawily sie w towarzystwie innych malzenstw, samotne prowadzily takie samo zycie jak na studiach. Nie pasowala do zadnego z tych swiatow. Nie znajdowala wspolnego jezyka nawet z tymi, ktore mialy dzieci... czasem ciezko bylo sluchac, jak swietnie sobie radza ich pociechy. Czy miala opowiadac im o Kyle'u? Staraly sie jej pomoc, ale przeciez tak naprawde nigdy nie zrozumialyby, jak wyglada jej zycie. No i byly oczywiscie stosunki z mezczyznami, a raczej ich brak. Brett, poczciwy stary Brett, byl ostatnim facetem, z ktorym poszla na randke, tak naprawde jednak nie byla to nawet randka. Szybki numerek, zgoda, ale nie randka. Nie lada numerek. Dwadziescia minut i nagle caly jej swiat przewrocil sie do gory nogami. Jak wygladaloby jej zycie, gdyby to sie nie wydarzylo? To prawda, nie byloby Kyle'a... ale... Ale co? Moze bylaby mezatka z parka dzieci, moze mialaby nawet domek ogrodzony bialym parkanem. Jezdzilaby volvo albo minivanem i spedzalaby kazde wakacje w Disney World. Brzmialo to niezle, na pewno brzmialo latwiej, lecz czy jej zycie byloby przez to lepsze? Kyle. Slodki Kyle. Na sama mysl o nim bezwiednie sie usmiechala. Doszla do wniosku, ze nie. Jej zycie nie byloby lepsze. Jesli przydarzylo jej sie w ogole cos dobrego, to tym czyms byl wlasnie on. To zabawne: choc doprowadzal ja do szalenstwa, za to wlasnie go kochala. Westchnela i wrocila do domu. Rozbierajac sie w lazience, spojrzala w lustro. Siniaki na twarzy byly widoczne, ale tylko nieznacznie. Po glebokiej ranie na czole, na ktora nalozono kilka szwow, miala juz pozostac na zawsze blizna, na szczescie niezbyt wyrazna, gdyz znajdowala sie blisko linii wlosow. Pomijajac to, byla zadowolona ze swojego wygladu. Z braku pieniedzy nigdy nie kupowala ciastek ani chipsow. A poniewaz Kyle nie lubil miesa, ona rowniez rzadko je jadla. Byla teraz szczuplejsza niz przed jego urodzeniem, do diabla, byla znacznie chudsza niz na studiach. Bez zadnych staran z jej strony pietnascie funtow ulotnilo sie bez sladu. Gdyby miala wiecej czasu, napisalaby ksiazke pod tytulem: "Stres i bieda: gwarantowany sposob na szybka utrate wagi!". Sprzedalaby prawdopodobnie milion egzemplarzy i mogla do konca zycia lezec do gory brzuchem. Ponownie zachichotala. Tak, juz to widzi. Zgodnie z tym, co zauwazyla Judy w szpitalu, przypominala z wygladu swoja matke. Byla mniej wiecej tego samego wzrostu i miala takie same ciemne, krecone wlosy i piwne oczy. Tak samo jak matka ladnie sie starzala: miala gladka skore i tylko w kacikach oczu pare kurzych lapek. Reasumujac, nie wygladala najgorzej. W gruncie rzeczy mogla powiedziec, ze wyglada calkiem dobrze. Uznajac, ze tym optymistycznym akcentem zakonczy swoje przemyslenia, Denise wlozyla pizame, ustawila wentylator na niskie obroty, po czym wskoczyla pod koldre i zgasila swiatlo. Rytmiczny szum lopatek uspil ja w ciagu kilku minut. Rankiem, kiedy przez okno wpadly pierwsze promienie slonca, Kyle wbiegl do sypialni i wslizgnal sie do jej lozka, gotow rozpoczac nowy dzien. -Obudz sie, mana, obudz sie - szeptal. Odwrocila sie z pomrukiem niezadowolenia na drugi bok, a malec wgramolil sie na nia i usilowal podniesc swoimi malymi paluszkami jej powieki. Nie udalo mu sie, ale i tak uznal, ze to bardzo zabawne, i zaczal sie smiac swoim zarazliwym smiechem. -Otworz oczy, mana - nie przestawal powtarzac i mimo barbarzynskiej pory nie mogla sie opanowac i wybuchla smiechem. Kilka minut po dziewiatej zadzwonila Judy, zeby potwierdzic swoja wizyte. Po krotkiej rozmowie - Judy przyjdzie do nas jutro po poludniu, hura! - Denise odlozyla sluchawke. Pomyslala o swoim wczorajszym nastroju i o tym, ile moze dac dobrze przespana noc. Wczorajsza chandre zlozyla na karb napiecia przedmiesiaczkowego. Po sniadaniu przygotowala rowery. Rower Kyle'a byl gotowy do drogi, jej natomiast caly oblazl pajeczynami i musiala go oczyscic. Opony w obu byly dosc miekkie, ale nie az tak, zeby nie zdolali dojechac do miasta. Pomogla Kyle'owi nalozyc kask i popedalowali ulica pod blekitnym i bezchmurnym niebem. Kyle jechal z przodu. W grudniu zeszlego roku spedzila caly dzien, biegajac po osiedlowym parkingu w Atlancie i trzymajac rower za siodelko, dopoki nie nauczyl sie utrzymywac na nim rownowagi. Trwalo to pare godzin, w trakcie ktorych wywrocil sie szesc razy, w gruncie rzeczy jednak mial do tego wrodzony talent. Jego sprawnosc ruchowa zawsze przekraczala norme i ten fakt stale zdumiewal lekarzy, ktorzy robili mu badania. Przekonala sie nieraz, ze jest dzieckiem pelnym sprzecznosci. Oczywiscie, podobnie jak wielu innych czterolatkow, zwracal uwage wylacznie na to, zeby zachowac rownowage i dobrze sie bawic. Wycieczka rowerem byla dla niego prawdziwa przygoda (zwlaszcza jesli mama jechala razem z nim) i dlatego jezdzil bardzo nierozwaznie. Chociaz ruch na ulicy nie byl duzy, Denise co pare sekund zwracala mu krzykiem uwage. -Jedz blisko mamy... -Stoj! -Nie wyjezdzaj na ulice... -Stoj! -Zjedz na pobocze, kochanie, nadjezdza samochod... -Stoj! -Uwazaj na dziure... -Stoj! -Nie jedz tak szybko... -Stoj! "Stoj" bylo jedyna komenda, ktora naprawde rozumial, i za kazdym razem, kiedy ja wydawala, naciskal hamulce, stawial stopy na ziemi i odwracal sie z wielkim promiennym usmiechem, jakby chcial powiedziec: "To jest takie fajne. Czemu sie tak denerwujesz?". Kiedy dojechali na poczte, Denise byla klebkiem nerwow. Doszla do wniosku, ze jazda na rowerze to nie jest najlepszy pomysl. Trzeba bedzie poprosic Raya o dwie dodatkowe zmiany w tygodniu. Zaplacilaby rachunek za szpital, liczyla kazdy grosz, i byc moze za pare miesiecy zaoszczedzilaby dosyc, zeby kupic samochod. Za pare miesiecy? Najprawdopodobniej do tego czasu zwariuje. Stojac w kolejce - na poczcie zawsze byla kolejka - otarla pot z czola, majac nadzieje, ze dziala jej dezodorant. To byla kolejna rzecz, ktorej nie przewidziala, wyjezdzajac rano z domu. Jazda rowerem nie stanowila wylacznie niewygody, ale dawala mocno w kosc, zwlaszcza komus, kto od dawna nim nie jezdzil. Bolaly ja nogi, wiedziala, ze jutro bedzie miala obolaly tylek, i czula pot splywajacy miedzy piersiami i po plecach. Starala sie zachowac pewna odleglosc miedzy soba i innymi osobami w kolejce, zeby nie urazic ich wechu. Na szczescie nikt najwyrazniej nie zwracal na nia uwagi. Minute pozniej stanela przy ladzie i kupila znaczki. Po wypisaniu czeku schowala ksiazeczke czekowa i znaczki do torebki i wyszla na zewnatrz. Oboje z Kyle'em wsiedli na rowery i pojechali zrobic zakupy. Edenton byl niewielkim miasteczkiem, ale z historycznego punktu widzenia stanowil prawdziwa perle. Domy w srodmiesciu pochodzily z poczatku dziewietnastego wieku i w ciagu ostatnich trzydziestu lat prawie wszystkie zostaly odrestaurowane. Po obu stronach ulicy rosly wielkie deby, zapewniajac przyjemna oslone przed palacym sloncem. Chociaz w miescie byl supermarket, znajdowal sie po jego drugiej stronie i Denise zdecydowala, ze zrobi zakupy w Merchants, zalozonym jeszcze w latach czterdziestych domu towarowym, ktory byl pod kazdym mozliwym do wyobrazenia wzgledem staroswiecki i cudownie zaopatrzony. Sprzedawali tam wszystko, poczynajac od artykulow spozywczych po przynety wedkarskie i czesci samochodowe, wypozyczali kasety wideo i mieli nawet z boku rozen, gdzie mozna bylo upiec kupione mieso. Calosci dopelnialy ustawione przed wejsciem cztery fotele na biegunach i laweczka, na ktorych przysiadali rano, popijajac kawe, stali klienci. Sam sklep byl niewielki - zajmowal nie wiecej niz kilkaset jardow kwadratowych i Denise stale zdumiewala liczba artykulow, ktore potrafili tu upchnac na polkach. Wrzucila do malego plastikowego koszyka kilka rzeczy, ktorych potrzebowala - mleko, owsianke, ser, jajka, chleb, banany, platki Cheerios, makaroniki z serem, krakersy Ritza oraz cukierki (do pracy z Kyle'em) - i podeszla do kasy. Suma wyniosla mniej, niz sie spodziewala, co bylo dobre, w odroznieniu jednak od supermarketu w sklepie nie dawali plastikowych torebek. Zamiast tego wlasciciel - mezczyzna o gladko zaczesanych bialych wlosach i gestych krzaczastych brwiach - zapakowal jej wszystko do dwoch brazowych papierowych toreb. Stanowilo to oczywiscie klopot, ktorego nie przewidziala. Plastikowe torby mogla zawiesic na kierownicy roweru; z papierowymi nie bylo to takie proste. Jak miala to wszystko zawiezc do domu? Dwie rece, dwie torby, dwa ramiona kierownicy - to sie po prostu nie dawalo pogodzic. Zwlaszcza ze musiala uwazac na Kyle'a. Zerknela na syna, zastanawiajac sie, jak rozwiazac te lamiglowke, i dostrzegla, ze z dosc niezwyklym wyrazem twarzy wyglada na zewnatrz przez oszklone drzwi. -O co chodzi, skarbie? Kyle odpowiedzial, ale nie zrozumiala, co mowi. Brzmialo to jak "szarak". Zostawiwszy zakupy na ladzie, pochylila sie, zeby popatrzec na jego usta, kiedy to powtorzy. Obserwowanie jego warg czasami bywalo pomocne. -Co powiedziales, skarbie? "Szarak"? Kyle pokiwal glowa i powiedzial to jeszcze raz. -Szarak. Tym razem wskazal drzwi i Denise spojrzala w tamta strone. Nie czekajac na nia, Kyle ruszyl do wyjscia i od razu domyslila sie, o co mu chodzi. Nie szarak, ale strazak. Bardzo blisko. Przed sklepem stal Taylor McAden, przytrzymujac uchylone lekko drzwi i rozmawiajac ze stojaca z boku osoba, ktorej nie widziala. Po chwili pozegnal ja skinieniem glowy, otworzyl drzwi troche szerzej, po czym, nie patrzac przed siebie, zrobil krok, by wejsc do sklepu i o malo nie potknal sie o podbiegajacego don Kyle'a. -Oooch... przepraszam, nie widzialem cie. - Taylor cofnal sie i zaskoczony zamrugal oczyma. A potem, gdy poznal malego, jego twarz rozjasnila sie w usmiechu i przykucnal tak, ze ich oczy znalazly sie na tym samym poziomie. - Czesc, maly. Jak sie czujesz? -Czesc, Taylor (Czesz, Tajo) - powital go uszczesliwiony Kyle, po czym nie mowiac nic wiecej, zarzucil mu rece na szyje, podobnie jak to zrobil tamtej nocy w mysliwskiej budce. Taylor, ktory z poczatku nie bardzo wiedzial, jak zareagowac, rozluznil sie i rowniez go usciskal. Sprawial wrazenie jednoczesnie zaskoczonego i zadowolonego. Denise zakryla dlonia usta i obserwowala ich w milczeniu. Po dluzszej chwili Kyle rozluznil uscisk i pozwolil cofnac sie Taylorowi. W jego oczach tanczyly wesole ogniki, jakby spotkal dawno niewidzianego przyjaciela. -Szarak - stwierdzil podniecony. - On cie znalazl. (On cie walas). Taylor przechylil glowe na bok. -Co mowisz? Denise wziela sie w koncu w garsc i ruszyla ku nim, wciaz nie bardzo wierzac wlasnym oczom. Nawet po trwajacych rok zajeciach z terapeutka mowy Kyle usciskal ja wylacznie na wyrazna prosbe matki. Nigdy dotad nie zrobil tego dobrowolnie i nie byla pewna, co ma sadzic o tej nowej niezwyklej przyjazni Kyle'a. Widok jej syna, ktory sciskal kogos obcego - nawet dobrego obcego - budzil w niej sprzeczne uczucia. To bylo mile, ale niebezpieczne. Slodkie, lecz nie powinno wejsc mu w zwyczaj. Z drugiej strony naturalny sposob, w jaki Taylor zareagowal na Kyle'a - oraz vice versa - uspokajal jej ewentualne obawy. Wszystkie te mysli przelecialy jej przez glowe, kiedy podchodzila blizej. -Probuje powiedziec, ze pan go znalazl - odpowiedziala za syna. Taylor podniosl wzrok. Po raz pierwszy od wypadku mial okazje przyjrzec sie Denise i przez chwile nie mogl od niej oderwac oczu. Wygladala... no coz, na pewno atrakcyjniej, niz zapamietal. Oczywiscie byla tamtej nocy poturbowana, lecz mimo to nigdy nie przyszloby mu na mysl, ze w normalnych okolicznosciach moze wywrzec na nim takie wrazenie. Jej uroda nie byla olsniewajaca ani nie rzucala na kolana; promieniowalo z niej po prostu naturalne piekno kobiety, ktora zdaje sobie sprawe, ze jest atrakcyjna, ale nie mysli o tym przez caly dzien. -Tak. On cie znalazl - powtorzyl Kyle, wyrywajac go z zamyslenia. Pokiwal przy tym energicznie glowa i Taylor chetnie odwrocil wzrok w jego strone. Zastanawial sie, czy Denise odgadla jego mysli. -Zgadza sie - potwierdzil, trzymajac dlon na jego ramieniu - ale to ty, maly, byles najdzielniejszy z nas wszystkich. Denise patrzyla, jak rozmawia z Kyle'em. Mimo upalu Taylor ubrany byl w dzinsy i mial na nogach robocze buty, zablocone i porzadnie znoszone, jakby chodzil w nich codziennie od wielu miesiecy. Gruba skora nosila liczne slady naciec. Spod krotkich rekawow bialej koszuli wystawaly muskularne opalone ramiona - ramiona kogos, kto przez caly dzien pracuje fizycznie. Kiedy sie wyprostowal, wydal jej sie wyzszy, niz zapamietala. -Przepraszam. Wchodzac, w ogole go nie widzialem - oznajmil i umilkl, jakby nie wiedzial, co jeszcze powiedziec. Denise wyczula w nim niesmialosc, ktorej sie nie spodziewala. -Wszystko widzialam. To nie pana wina. Maly sam na pana wpadl - odparla z usmiechem. - Swoja droga, jestem Denise Holton. Wiem, ze juz sie spotkalismy, ale tamta noc pamietam jak przez mgle. Podala mu reke i Taylor uscisnal ja. Wyczula odciski na jego dloni. -Taylor McAden - przedstawil sie. - Dostalem od pani kartke. Dziekuje. -Szarak - powtorzyl Kyle, tym razem glosniej niz poprzednio. Splotl razem dlonie, wykrecajac je niemal obsesyjnie w jedna i druga strone. Robil tak zawsze, kiedy byl podniecony. -Duzy szarak - oznajmil, kladac akcent na "duzy". Taylor uniosl brwi, po czym zlapal Kyle'a za kask na glowie i potrzasnal nim w przyjazny, prawie braterski sposob. -Tak myslisz? Kyle pokiwal glowa. -Duzy. Denise sie rozesmiala. -Otacza pana chyba balwochwalcza czcia - stwierdzila. -No coz, z wzajemnoscia, maly. Zaslugujesz na podziw bardziej niz ja. Oczy Kyle'a byly szeroko otwarte. -Duzy - powtorzyl. Jesli nawet Taylor zauwazyl, ze chlopiec nie zrozumial jego slow, nie dal po sobie nic poznac. Zamiast tego mrugnal do niego. To bylo mile. Denise odchrzaknela. -Nie mialam okazji podziekowac osobiscie za to, co pan zrobil tamtej nocy. Taylor wzruszyl ramionami. W wykonaniu innych ludzi ten gest mogl sie wydac arogancki, stanowic potwierdzenie, ze istotnie dokonali czegos wspanialego. W jego wypadku wygladalo to inaczej: mialo sie wrazenie, ze w ogole sie nad tym nie zastanawial. -Nie ma o czym mowic - powiedzial. - Pani kartka byla bardzo mila. Przez moment zadne z nich sie nie odzywalo. Kyle tymczasem ruszyl w strone stoiska ze slodyczami, najwyrazniej znudzony cala rozmowa. Oboje patrzyli, jak staje w polowie lady, wpatrujac sie jak urzeczony w kolorowe opakowania. -Swietnie wyglada - stwierdzil w koncu Taylor, przerywajac milczenie. - Mam na mysli Kyle'a. Po tym, co przeszedl, martwilem sie troche o jego zdrowie. Oczy Denise pobiegly za jego spojrzeniem. -Wydaje sie zdrowy. Czas pokaze, jak jest naprawde, ale w tej chwili zbytnio sie o niego nie martwie. Doktor stwierdzil, ze nic mu nie jest. -A pani? - zapytal Taylor. -U mnie wszystko po staremu - odparla odruchowo, w ogole nie myslac. -Mialem na mysli pani obrazenia - uscislil. - Byla pani niezle pokiereszowana, kiedy pania ostatnio widzialem. -Aha... no coz, chyba rowniez jakos sie trzymam. -Jakos? Rysy jej twarzy wygladzily sie. -Lepiej niz jakos. Wciaz boli mnie w kilku miejscach, lecz poza tym czuje sie dobrze. Moglo byc gorzej. -Bardzo sie ciesze. O pania tez sie martwilem. Spokojny ton jego glosu sprawil, ze Denise baczniej mu sie przyjrzala. Mimo ze nie byl najprzystojniejszym mezczyzna, jakiego w zyciu widziala, wyczula w nim cos, co zwrocilo jej uwage - byc moze klocaca sie ze wzrostem lagodnosc lub bystre, lecz przyjazne spojrzenie spostrzegawczych oczu. Choc zdawala sobie sprawe, ze to niemozliwe, miala niemal wrazenie, ze Taylor wie, jak trudne byly dla niej te ostatnie lata. Zerkajac na jego lewa reke, zauwazyla, ze nie nosi obraczki. Sekunde pozniej szybko odwrocila glowe, zastanawiajac sie, skad jej to przyszlo na mysl. Dlaczego w ogole interesuje sie czyms takim jak obraczka? Kyle stal przy ladzie ze slodyczami i zamierzal wlasnie otworzyc opakowanie irysow. -Kyle! Nie! - Ruszyla w jego strone, a potem odwrocila sie z powrotem do Taylora. - Przepraszam. Robi cos, czego mu nie wolno. -Nie ma sprawy - odparl, cofajac sie o krok. Kiedy odchodzila, nie mogl sie powstrzymac, zeby na nia nie spojrzec. Miala urocza, prawie tajemnicza twarz, z wystajacymi koscmi policzkowymi i egzotycznymi oczyma, dlugie ciemne wlosy sciagniete w gesty konski ogon, ktory siegal az za lopatki, ksztaltna figure uwydatniona przez szorty i bluzke... -Odloz to, Kyle. Twoje cukierki sa juz w torbie. Ponownie dziwiac sie, jak mogl nie dostrzec jej urody tamtej nocy, Taylor potrzasnal glowa i odwrocil sie, nim zauwazyla, ze sie jej przyglada. Chwile pozniej stanela przed nim razem z Kyle'em. Chlopiec, zlapany z reka w sloju z cukierkami, mial naburmuszona mine. -Przepraszam. On dobrze wie, ze nie wolno robic takich rzeczy. -Z pewnoscia, ale dzieci zawsze sprawdzaja, jak daleko moga sie posunac. -Mowi pan z doswiadczenia? Taylor wyszczerzyl zeby w usmiechu. -No, niezupelnie. Najwyzej z wlasnego. Nie mam dzieci. - Na chwile zapadlo niezreczne milczenie. - Przyjechala pani do miasta zalatwic pare spraw? - zapytal w koncu. Wiedzial, ze pogaduszki o niczym nie prowadza do niczego, ale z jakiegos powodu nie chcial sie z nia jeszcze zegnac. Denise przeczesala palcami konski ogon. -Zgadza sie. Musielismy uzupelnic zapasy. Lodowka, jak to sie mowi, swiecila pustkami. A pan? -Wpadlem kupic cos do picia dla chlopakow. -W strazy pozarnej? -Nie, tam jestem tylko ochotnikiem. Mam na mysli chlopakow, ktorzy dla mnie pracuja. Prowadze firme budowlana... wykonuje remonty domow, przebudowy, takie rzeczy. Przez chwile byla kompletnie zdezorientowana. -Jest pan ochotnikiem? Myslalam, ze ochotnicza straz pozarna zlikwidowali przed dwudziestu laty. -Nie, tutaj nie. Wlasciwie, z tego, co wiem, nie zrobiono tego w wiekszosci malych miasteczek. Nie ma w nich dosc roboty dla pelnej zalogi, wiec kiedy dojdzie do sytuacji awaryjnej, korzystaja z pomocy ludzi takich jak ja. -Nie wiedzialam o tym. Ta informacja sprawila, ze to, co dla nich zrobil, wydalo jej sie jeszcze wspanialsze, jesli to w ogole mozliwe. Kyle lypnal okiem na matke. -Jest glodny - oznajmil. (Jes klotny). -Jestes glodny, kochanie? -Tak. -Zaraz wrocimy do domu i zrobie ci grzanke z serem. Dobrze? Maly pokiwal glowa. -Tak, dobrze. (Tak, topsz). Denise jednak nie kwapila sie do wyjscia, w kazdym razie nie tak szybko, jakby sobie tego zyczyl jej syn. Przez dluzsza chwile nie mogla oderwac wzroku od Taylora. Kyle pociagnal matke za skraj szortow i machinalnie opuscila dlonie w dol. -Chodzmy - poganial ja. (Joemy). -Juz idziemy, kochanie. Dlonie Kyle'a i Denise zaangazowaly sie w krotka batalie, w trakcie ktorej ona odrywala jego palce od szortow, a on probowal ja za nie ponownie zlapac. W koncu wziela go za reke, zeby przestal to robic. Taylor odchrzaknal, starajac sie stlumic smiech. -No coz, nie bede was zatrzymywal. Dorastajacy chlopiec musi duzo jesc. -Tak, na to wyglada. Poslala Taylorowi rozpoznawalny pod kazda szerokoscia geograficzna usmiech znuzonej matki i poczula dziwna ulge, widzac, ze najwyrazniej nie przejal sie wcale popisami Kyle'a. -Milo bylo pana znowu zobaczyc - dodala. Chociaz nawet w jej wlasnych uszach zabrzmialo to dosc zdawkowo, miala nadzieje, ze Taylor wyczuje, iz powiedziala to z glebi serca. -Mnie tez milo bylo pania zobaczyc - odparl, po czym zlapal Kyle'a za kask i potrzasnal nim tak jak poprzednio. - Ciebie takze, maly. Kyle pomachal mu wolna reka. -Czesz, Tajo - pozegnal go pogodnie. Taylor usmiechnal sie, po czym ruszyl w strone stojacych przy scianie lodowek, zeby wziac napoje, po ktore przyszedl. Denise westchnela cicho i odwrocila sie do lady. Pograzony w lekturze "Field and Stream", wlasciciel poruszal lekko ustami, czytajac artykul. Kiedy sie do niego zblizyla, Kyle ponownie przypomnial jej o swojej obecnosci. -Jest glodny. -Wiem, ze jestes glodny. Zaraz jedziemy do domu, dobrze? Wlasciciel uniosl wzrok, zeby sprawdzic, czy Denise chce tylko wziac zakupy, czy tez moze czegos od niego potrzebuje. Widzac, ze zanosi sie na to drugie, odlozyl magazyn na bok. -Czy moglabym zostawic tu zakupy na pare minut? - zapytala, wskazujac reka papierowe torby. - Musimy zorganizowac jakies inne torebki, zeby moc zawiesic je na kierownicy. Taylor, ktory byl juz w polowie sklepu i wyciagal wlasnie z lodowki szesciopak coca - coli, nadstawil pilnie uszu. -Przyjechalismy rowerami - mowila dalej Denise - i nie bedziemy mogli tego tak odwiezc. To nie potrwa dlugo... zaraz wracamy. Jej glos umilkl i Taylor uslyszal odpowiedz wlasciciela. -Jasne, nie ma sprawy. Postawie po prostu torby za lada. Z coca - cola w reku, Taylor ruszyl w strone kasy. Denise wychodzila ze sklepu, trzymajac dlon na plecach Kyle'a i popychajac go delikatnie przed soba. Taylor przeanalizowal to, co przed chwila uslyszal, i po kilku krokach podjal szybka decyzje. -Hej, Denise, zaczekaj... - zawolal i na dzwiek jego glosu odwrocila sie. - Czy to wasze rowery stoja tam przed sklepem? - zapytal. -Aha - odparla, kiwajac glowa. - Dlaczego pytasz? -Uslyszalem przypadkowo twoja rozmowe z wlascicielem i... pomyslalem... - Spojrzenie jego blekitnych oczu zatrzymalo ja w miejscu. - Moze chcesz, zebym odwiozl ci zakupy? W drodze na budowe mijam twoj dom i z przyjemnoscia je podrzuce. Mowiac to, wskazal zaparkowana przy wejsciu ciezarowke. -Och, nie, nie trzeba. -Na pewno? To zabierze mi gora dwie minuty. Wiedziala, ze stara sie byc po prostu uprzejmy - typowy przejaw malomiasteczkowego dobrego wychowania - ale nie byla pewna, czy moze przyjac jego oferte. Taylor wyczul chyba jej niezdecydowanie, bo podniosl w gore rece i na jego twarzy pojawil sie figlarny usmiech. -Niczego nie ukradne, obiecuje - powiedzial. Kyle zrobil krok w strone drzwi i Denise polozyla mu dlon na ramieniu, zeby go zatrzymac. -Nie o to chodzi... W takim razie o co jej chodzilo? Czyzby tak dlugo juz byla zdana tylko na sama siebie, ze nie wiedziala, jak zareagowac na zwykla ludzka uprzejmosc? Czy tez krepowala sie, bo tak wiele juz dla niej uczynil? Nie rob ceregieli. Nie prosi cie przeciez o reke albo o cos takiego... Przelknela sline, wyobrazajac sobie jazde w te i z powrotem przez miasto, a potem powrot do domu z zakupami zawieszonymi na kierownicy. -Jezeli na pewno nie bedziesz musial nadlozyc drogi... Taylor poczul, ze odniosl male zwyciestwo. -Na pewno nie. Zaplace tylko za cole i pomoge ci zaniesc zakupy do ciezarowki - powiedzial, kladac szesciopak przy kasie. -Skad wiesz, gdzie mieszkam? - zapytala. Taylor obejrzal sie przez ramie. -To male miasto. Wiem, gdzie wszyscy mieszkaja. Tego samego dnia Melissa, Mitch i Taylor spedzali wieczor w ogrodzie. Steki i parowki skwierczaly juz na weglu drzewnym i wyczuwalo sie pierwsze senne tchnienie lata. Wieczor byl leniwy, powietrze wilgotne i parne. Zolte slonce wisialo nisko nad krzewami dereni, zielone liscie w ogole sie nie poruszaly. Mitch stal przy grillu ze szczypcami w reku, a Taylor trzymal w reku piwo. trzecie tego wieczoru. Zaszumialo mu przyjemnie w glowie i pil w takim tempie, zeby zachowac to uczucie. Opowiedzial im o ostatnich wydarzeniach - w tym o akcji na bagnach - a potem wspomnial, ze spotkal ponownie Denise w sklepie i podrzucil jej do domu zakupy. -Wygladaja calkiem dobrze - zauwazyl, zabijajac komara, ktory usiadl mu na nodze. Chociaz powiedziane to bylo kompletnie niewinnym tonem, Melissa zmierzyla go uwaznym spojrzeniem i pochylila sie do przodu na krzesle. -Podoba ci sie, nie? - zapytala, nie kryjac ciekawosci. Zanim Taylor zdazyl odpowiedziec, do rozmowy wtracil sie Mitch. -Co mowil? Ze mu sie podoba? -Wcale tego nie mowilem - sprostowal szybko Taylor. -Nie musiales. Masz to wymalowane na twarzy, a poza tym nie odwozilbys jej zakupow, gdyby ci sie nie podobala. - Melissa odwrocila sie do meza. - Jasne, podoba mu sie. -Wkladasz mi w usta cos, czego wcale nie mowilem. Melissa chytrze sie usmiechnela. -Wiec jest ladna? -A to co znowu za pytanie? -Uwaza, ze jest ladna - poinformowala meza Melissa. Mitch kiwnal z przekonaniem glowa. -Kiedy tu przyszedl, wydawal sie jakis wyciszony. I co teraz? Zaprosisz ja na randke? Taylor spogladal to na jedno, to na drugie, zastanawiajac sie, jakim cudem rozmowa przybrala taki obrot. -Nie mialem wcale takiego zamiaru - oswiadczyl. -Powinienes to zrobic. Musisz czasami wyjsc gdzies z domu. -Jestem poza domem caly bozy dzien... -Wiesz, co mam na mysli - przerwal mu Mitch, uradowany, ze udalo mu sie wbic przyjacielowi szpile. Melissa odchylila sie do tylu na krzesle. -Mitch ma racje. Nie robisz sie juz coraz mlodszy. Masz za soba najlepsze lata. Taylor potrzasnal glowa. -Dziekuje ci bardzo. Kiedy nastepnym razem bede chcial wystawic sie na kpiny, wiem juz, dokad pojsc. Zachichotala. -Wiesz, ze tylko sie z toba przekomarzamy. -To ma byc forma przeprosin? -Owszem, jesli skloni cie do zmiany zdania w kwestii randki. Jej brwi tanczyly w gore i w dol i Taylor nie zdolal opanowac smiechu. Jasnowlosa i drobna Melissa skonczyla trzydziesci cztery lata, ale wygladala i zachowywala sie, jakby miala dziesiec lat mniej. Lojalna wobec przyjaciol, nigdy nie chowala dlugo urazy i dla kazdego miala mile slowo. Jej synowie mogli sie targac za glowy, pies mogl sie zlac na dywan - to nie mialo znaczenia. Za pare minut byla znowu slodka jak miod. Taylor niejednokrotnie powtarzal Mitchowi, ze jest szczesciarzem. "Wiem", brzmiala za kazdym razem odpowiedz Mitcha. Taylor pociagnal kolejny lyk piwa. -Swoja droga, dlaczego to was tak bardzo interesuje? -Bo cie kochamy - odparla czulym tonem Melissa, jakby to wszystko wyjasnialo. I nie rozumieja, dlaczego wciaz jestem sam, dodal w mysli Taylor. -Zgoda - odparl w koncu. - Zastanowie sie nad tym. -Dobre i to - stwierdzila Melissa, nie starajac sie wcale ukryc entuzjazmu. ROZDZIAL 12 Nazajutrz po spotkaniu z Taylorem Denise przez caly ranek pracowala z Kyle'em. Wypadek nie wywarl ani pozytywnego, ani negatywnego wplywu na tempo jego nauki, ale teraz, z nadejsciem lata, najlepsze wyniki osiagali, jesli udalo im sie skonczyc przed poludniem. Pozniej w domu bylo zbyt cieplo, zeby oboje mogli sie skoncentrowac.Wczesniej, zaraz po sniadaniu, zadzwonila do Raya i zapytala, czy moze ja zatrudnic w zwiekszonym wymiarze. Na szczescie sie zgodzil. Od jutra zamiast cztery razy w tygodniu miala pracowac codziennie, z wyjatkiem niedzieli, jak zawsze zaczynajac o siodmej wieczorem i konczac po polnocy. Chociaz pozniejsza praca oznaczala mniej napiwkow, gdyz przemijal juz obiadowy szczyt, sumienie nie pozwalalo jej zostawiac Kyle'a samego w pokoiku na zapleczu, kiedy jeszcze nie spal. Przyjezdzajac wieczorem, mogla polozyc go na kozetce i po paru minutach usypial. Zorientowala sie, ze od spotkania z Taylorem McAdenem bez przerwy o nim mysli. Zgodnie z tym, co obiecal, zakupy lezaly na werandzie przy wejsciu, w cieniu okapu. Poniewaz dojazd do domu nie zajal jej wiecej niz kwadrans, mleko i inne produkty byly wciaz zimne i wsadzila je do lodowki, zanim sie zepsuly. Biorac zakupy, Taylor zaoferowal tez, ze zaladuje rowery na ciezarowke i podwiezie ich oboje do domu, ale Denise nie skorzystala z jego propozycji. Odmowila bardziej ze wzgledu na Kyle'a niz na Taylora; chlopiec wsiadal juz na rower i wiedziala, ze z ochota przejedzie sie jeszcze raz ze swoja mama. Nie chciala popsuc mu tej przyjemnosci, zwlaszcza ze powinno to stac sie ich codzienna rutyna, i wolala, zeby nie oczekiwal, iz ktos odwiezie ich za kazdym razem, kiedy przyjada do miasta. Mimo to niechetnie odrzucila propozycje Taylora. Zyla na tym swiecie dosc dlugo, zeby wiedziec, ze mu sie podoba - sposob, w jaki na nia patrzyl, nie pozostawial co do tego watpliwosci - a jednak jego wzrok nie krepowal jej tak, jak krepowaly nieraz taksujace spojrzenia innych mezczyzn. Kiedy sie jej przygladal, w jego oczach nie bylo tego oblesnego blysku, ktory sugerowal, ze jeden szybki numerek wszystko rozwiaze. W trakcie rozmowy nie opuszczal tez wzroku, co stanowilo kolejny typowy problem. Nie sposob traktowac powaznie mezczyzny, ktory gapi sie na twoj biust. Nie, sposob, w jaki na nia patrzyl, byl zupelnie inny - bardziej aprobujacy niz agresywny - i chociaz nie chciala sie do tego przyznac, nie tylko jej to pochlebialo, ale sprawialo przyjemnosc. Wiedziala oczywiscie, ze moze to stanowic czesc jego taktyki, element systemu zdobywania kobiet, metody, ktora udoskonalal przez lata. Niektorzy faceci byli w tym dobrzy. Kiedy z nimi rozmawiala, kazdy niuans ich zachowania zdawal sie sugerowac, ze sa bardziej godni zaufania od innych. Zyla na tym swiecie dosc dlugo, zeby spotkac rowniez wielu takich typkow, i na ogol slyszala w glowie ciche dzwonki alarmowe. Taylor byl albo najlepszym aktorem, na ktorego trafila, albo naprawde sie od nich roznil, poniewaz tym razem dzwonki milczaly. Z ktora mozliwoscia miala do czynienia? Wsrod wielu rzeczy uswiadomionych jej przez matke byla jedna, ktora zapamietala lepiej od innych i ktora przydawala sie, kiedy trzeba bylo kogos ocenic. "W zyciu trafisz nieraz na ludzi, ktorzy mowia zawsze odpowiednie slowa w odpowiedniej chwili. Ale w ostatecznym rozrachunku musisz ich sadzic po czynach. Licza sie czyny, nie slowa". Moze dlatego zareagowala pozytywnie na Taylora. Udowodnil juz, ze stac go na bohaterskie czyny, lecz to wcale nie jego udzial w odnalezieniu Kyle'a sprawil, ze sie nim zainteresowala... jesli w ogole sie nim zainteresowala. Nawet dranie potrafia czasami zrobic cos pozytywnego. Nie... to byly te drobne rzeczy w sklepie. Sposob, w jaki zaproponowal pomoc, nie oczekujac niczego w zamian... fakt, ze obchodzilo go, jak sobie radza Kyle i ona... to, jak traktowal Kyle'a... Zwlaszcza to. Chociaz nie chciala sie do tego przyznac, w ciagu ostatnich paru lat oceniala ludzi po sposobie, w jaki odnosili sie do jej syna. Ukladala w mysli liste znajomych, ktorzy mieli cierpliwosc do Kyle'a, oraz tych, ktorym jej zabraklo. Ktos usiadl na podlodze i bawil sie z nim w klocki - byl dobry. Prawie nie zauwazyl jego obecnosci - byl zly. Lista "zlych" okazala sie o wiele dluzsza niz "dobrych". A tutaj pojawil sie facet, ktory z jakiegos powodu nawiazal bliski kontakt z jej synem i nie mogla przestac o tym myslec. Podobnie jak nie mogla zapomniec o reakcji Kyle'a. "Czesz, Tajo...". Mimo ze Taylor nie zrozumial wszystkiego, co mowil Kyle - do jego wymowy trzeba bylo sie przyzwyczaic - rozmawial z nim tak, jakby wszystko bylo jasne. Puscil do niego oko, zlapal go zartobliwie za kask, usciskal i rozmawiajac z nim, patrzyl mu prosto w oczy. Pamietal o tym, zeby sie pozegnac. Male rzeczy, ale dla niej niewiarygodnie wazne. Czyny. Taylor traktowal Kyle'a jak normalnego malego chlopca. Jak na ironie, Denise rozmyslala jeszcze o Taylorze, gdy jego matka skrecila w dlugi, wysypany zwirem podjazd i zaparkowala w cieniu wysokiej magnolii. Denise, ktora wlasnie konczyla zmywac, zauwazyla ja przez okno i pomachala, a potem szybko rozejrzala sie po kuchni. Uznala, ze jest czysto, choc nie idealnie, i ruszyla do frontowych drzwi, zeby ja powitac. Po tradycyjnym wstepie - jak kazda z nich sie czuje i tak dalej - usiadly obie na werandzie przed domem, zeby miec oko na Kyle'a, ktory bawil sie swoimi ciezarowkami przy ogrodzeniu, toczac je po wyimaginowanych drogach. Tuz przed wizyta Judy McAden Denise nasmarowala chlopca obficie olejkiem do opalania oraz srodkiem przeciw owadom i oba plyny dzialaly jak klej, kiedy bawil sie na podworku. Szorty i podkoszulek poplamione byly na brazowo, twarz wygladala, jakby sie nie myl od tygodnia. Przypominal Denise zakurzone dzieci, ktore Steinbeck opisal w "Gronach gniewu". Na malym drewnianym stoliku (nabytym na garazowej wyprzedazy za trzy dolary - kolejnym genialnym zakupie Denise Holton, potrafiacej sie targowac jak nikt inny) staly dwie szklanki slodkiej mrozonej herbaty. Denise zrobila ja tego ranka w typowo poludniowy sposob - zaparzyla luzianne, poslodzila ja, kiedy byla jeszcze goraca, zeby cukier mogl sie do konca rozpuscic, a potem wlozyla do lodowki. Judy upila troche herbaty, ani na chwile nie spuszczajac z oczu Kyle'a. -Twoja matka tez lubila sie brudzic - stwierdzila. -Moja matka? Judy rzucila jej rozbawione spojrzenie. -Nie rob takiej zdziwionej miny. W dziecinstwie byl z niej prawdziwy lobuziak. Denise siegnela po swoja szklanke. -Jestes pewna, ze mowimy o tej samej osobie? - zapytala. - Moja matka nie wyjela ze skrzynki porannej gazety, jesli sie przedtem nie umalowala. -Och, to bylo juz po tym, jak odkryla chlopcow. Wtedy calkiem sie zmienila. Praktycznie w ciagu jednej nocy stala sie typowa poludniowa dama, w bialych rekawiczkach i z nienagannymi manierami przy stole. Ale niech cie to nie zwiedzie. Przedtem nie roznila sie zbytnio od Huckleberry'ego Finna. -Stroisz sobie ze mnie zarty, prawda? -Nie, naprawde. Twoja matka lapala zaby, klela jak lowca krewetek, ktory stracil swoja siec, i pobila sie nawet kilka razy z chlopakami, zeby pokazac, jaki z niej chojrak. I musze ci powiedziec, ze potrafila sie bic. Podczas gdy jej przeciwnik zastanawial sie, czy wypada uderzyc dziewczynke, rozkwaszala mu nos. Pewnego razu rodzice jakiegos chlopca autentycznie wezwali szeryfa. Biedaczek tak sie wstydzil, ze przez tydzien nie chodzil do szkoly, ale potem nigdy juz nie zadzieral z twoja matka. Byla z niej rogata dusza. Judy zamrugala oczyma, zaglebiajac sie myslami w przeszlosc. Denise milczala, czekajac na dalszy ciag opowiesci. -Pamietam, ze wloczylysmy sie nad rzeka, zbierajac czarne jagody - podjela Judy. - W tamtych zawadiackich czasach twoja matka nie nosila nawet butow. Miala najtwardsze podeszwy stop, jakie w zyciu widzialam. Przez cale lato nie wkladala butow, chyba ze szla do kosciola. We wrzesniu miala takie brudne stopy, ze aby je umyc do czysta, jej matka musiala uzywac drucianego zmywaka i proszku do prania. Przez pierwsze kilka dni szkoly twoja matka utykala. Nigdy nie wiedzialam, czy to z powodu drucianego zmywaka, czy po prostu dlatego, ze odzwyczaila sie od noszenia butow. Denise rozesmiala sie z niedowierzaniem. Nigdy nie znala swojej matki z tej strony. -Mieszkalam tu, przy tej samej ulicy - dodala Judy. - Znasz dom Boyle'ow? Bialy, z zielonymi okiennicami... z tylu stoi wielka czerwona stodola. Denise kiwnela glowa. Mijala go w drodze do miasta. -No wiec tam wlasnie mieszkalam, kiedy bylam mala. Twoja mama i ja bylysmy jedynymi dziewczynkami w najblizszej okolicy, wiec praktycznie wszystko robilysmy razem. Bylysmy w tym samym wieku i uczylysmy sie tych samych rzeczy w szkole. To bylo w latach czterdziestych. Wszyscy uczniowie siedzieli w tej samej sali az do osmej klasy, ale starali sie nas tak porozsadzac, zebysmy mieli obok siebie dzieci w tym samym wieku. Twoja matka i ja siedzialysmy razem przez cala szkole. Byla chyba najlepsza przyjaciolka, jaka w zyciu mialam. Spogladajac ku odleglym drzewom, Judy najwyrazniej wpadla w nostalgiczny nastroj. -Dlaczego nie utrzymywala z toba kontaktu po wyjezdzie z Edenton? - zapytala Denise. - To znaczy... Urwala, zastanawiajac sie, jak zapytac o to, o co jej w gruncie rzeczy chodzilo. Judy spojrzala na nia z ukosa. -Masz na mysli, dlaczego nic ci o mnie nie mowila, skoro bylysmy takimi dobrymi przyjaciolkami? Denise pokiwala glowa. Judy zbierala przez chwile mysli. -Domyslam sie, ze wynikalo to glownie z tego, ze wyjechala. Duzo czasu minelo, nim zrozumialam, ze odleglosc potrafi zniszczyc najlepsze checi. -To smutne... -Niekoniecznie. Zalezy, jak na to patrzec. Dla mnie... jest to zrodlem bogactwa, ktorego nie uzyskalabym w inny sposob. Ludzie przychodza i odchodza... pojawiaja sie i znikaja z twojego zycia prawie tak jak bohaterowie ulubionej ksiazki. Kiedy ja w koncu zamykasz, postaci opowiedzialy swoja historie i zaczynasz czytac nowa ksiazke z calkiem nowymi bohaterami i ich perypetiami. I po jakims czasie koncentrujesz sie na nich, a nie na tych z przeszlosci. Denise pomyslala o znajomych, ktorych zostawila w Atlancie. -To filozoficzne podejscie - stwierdzila w koncu. -A czego sie po mnie spodziewalas? Jestem juz stara. Denise postawila szklanke na stole i roztargnionym gestem wytarla o szorty mokre od zaparowanego szkla palce. -Wiec nigdy juz z nia nie rozmawialas? Po jej wyjezdzie? -Alez skad! Utrzymywalysmy kontakt przez kilka lat, ale twoja matka byla zakochana, a kiedy kobiety sa zakochane, nie potrafia myslec o niczym innym. Dlatego w ogole opuscila Edenton. Dla chlopaka... Michaela Cunninghama. Opowiadala ci o nim kiedys? Zafascynowana Denise potrzasnela glowa. -Wcale sie nie dziwie - stwierdzila Judy. - Michael to byl kawal drania. Kogos takiego nie pamieta sie dluzej, niz to konieczne. Nie mial najlepszej opinii, jesli rozumiesz, co mam na mysli, ale wiele dziewczat uwazalo, ze jest atrakcyjny. Domyslam sie, ze podniecala je jego nieobliczalnosc. Stary watek... podejrzewam, ze dzis niewiele sie pod tym wzgledem zmienilo. Tak czy inaczej, twoja matka pognala za nim do Atlanty zaraz po skonczeniu szkoly sredniej. -Powiedziala mi, ze przeniosla sie do Atlanty, zeby pojsc na studia. -Och, moze i taki miala zamiar, ale glownym powodem byl Michael. Mial nad nia jakas wladze, to pewne. To z jego powodu ani razu juz nie przyjechala do Edenton. -Jak to? -No coz, mama i tato... twoi dziadkowie... nie mogli jej po prostu wybaczyc, ze uciekla w ten sposob. Poznali sie dobrze na Michaelu i uprzedzili, ze jesli twoja matka nie wroci natychmiast do domu, nie bedzie tu mile widziana. Byli ludzmi starej szkoly, upartymi, jak tylko mozna sobie wyobrazic, a twoja mama wcale sie od nich nie roznila. Przypominali dwa byki gapiace sie na siebie i czekajace, az ten drugi ustapi. Niestety zadne z nich nigdy tego nie zrobilo, nawet po tym, jak miejsce Michaela zajal ktos inny. -Moj ojciec? Judy potrzasnela glowa. -Nie, twoj ojciec pojawil sie, kiedy zupelnie stracilam z nia kontakt. -Wiec w ogole go nie znalas? -Nie. Ale pamietam, ze kiedy twoi dziadkowie pojechali na wesele, troche mnie urazilo, ze twoja matka nie wyslala mi zaproszenia. Oczywiscie i tak nie moglabym pojechac. Bylam juz wtedy po slubie, oczekiwalam dziecka i, podobnie jak wiele innych mlodych malzenstw, moj maz i ja ledwie wiazalismy koniec z koncem... po prostu nie stac by nas bylo na taki wyjazd. -Przykro mi z tego powodu - mruknela Denise. Judy postawila swoja szklanke na stole. -Nie powinno ci byc wcale przykro. To nie bylas ty i w jakims sensie to nie byla juz twoja matka... przynajmniej ta, ktora znalam. Twoj ojciec nalezal do bardzo szanowanej rodziny w Atlancie i sadze, ze twoja mama wstydzila sie troche swojego pochodzenia. Nie dlatego, zeby twoj ojciec zwracal na to uwage... w koncu ja poslubil. Ale pamietam, ze kiedy twoi dziadkowie wrocili z wesela, niewiele o nim opowiadali. Oni moze tez sie troche wstydzili, chociaz wcale nie powinni. Byli wspanialymi ludzmi, lecz zdawali sobie chyba sprawe, ze nie naleza juz do jej swiata... nawet kiedy zmarl twoj ojciec. -To straszne. -To smutne. Powiedzialam juz, ze przyczynily sie do tego obie strony. Oni byli uparci, twoja mama tez. Krok po kroku powoli oddalali sie od siebie. -Wiem, ze mama nie byla blisko zwiazana ze swoimi rodzicami, ale nigdy mi o tym nie opowiadala. -Nie dziwie sie, ze tego nie zrobila. Prosze jednak, nie mysl o niej zle. Ja na pewno tak o niej nie mysle. Byla zawsze taka witalna i pelna pasji... zycie z nia bylo takie ekscytujace. I miala anielskie serce, naprawde. Byla najslodsza osoba, jaka znalam. - Judy przyjrzala sie uwaznie Denise. - Widze w tobie wiele jej cech - stwierdzila. Podczas gdy zaskoczona Denise probowala przyswoic sobie nowe informacje o matce, Judy pociagnela kolejny lyk herbaty. -Ale ja tu trajkocze i trajkocze niczym jakas staruszka. Na pewno musi ci sie wydawac, ze jestem o dwa kroki od domu starcow. Porozmawiajmy troche o tobie. -O mnie? Niewiele tu jest do opowiadania. -Wiec dlaczego nie zaczac od sprawy podstawowej? Dlaczego przyjechalas do Edenton? Denise zerknela na bawiacego sie ciezarowkami Kyle'a. Zastanawiala sie, o czym mysli. -Bylo pare przyczyn - odparla. -Klopoty z mezczyzna? - zapytala konspiracyjnym szeptem Judy, pochylajac sie do przodu. - Moze przesladowal cie jakis psychopata podobny do tych, ktorych pokazuja w kronice kryminalnej w telewizji? Denise zachichotala. -Nie, nic az tak dramatycznego - stwierdzila i zmarszczyla brwi. -Jesli to cos osobistego, nie musisz mi mowic. W koncu to nie moj interes. Denise potrzasnela glowa. -Nie chodzi o to, ze nie chce o tym mowic... nie wiem po prostu, od czego zaczac. - Judy milczala i Denise westchnela, probujac zebrac mysli. - Sadze, ze przede wszystkim mialo to zwiazek z Kyle'em. Wspomnialam juz chyba, ze ma klopoty z mowa, prawda? Judy kiwnela glowa. -Mowilam ci, skad sie biora? -Nie. Denise spojrzala na Kyle'a. -Teraz twierdza, ze ma problemy z przetwarzaniem bodzcow sluchowych, a dokladniej, ze to opoznienie ekspresywne i receptywne mowy. W skrocie oznacza to, ze z jakiegos powodu... nikt nie wie dlaczego... rozumienie i uczenie sie mowy przychodzi mu z trudem. Najlepsza analogia jest chyba dysleksja, tyle ze w tym wypadku zamiast przetwarzania sygnalow wizualnych mamy do czynienia z przetwarzaniem dzwiekow. Z jakiegos powodu dzwieki mieszaja sie ze soba... w jednej sekundzie brzmia jak chinszczyzna, w nastepnej jak niemiecki, a w jeszcze nastepnej jak niezrozumialy belkot. Nikt nie wie, czy problem tkwi w polaczeniu miedzy uchem i mozgiem, czy tez w samym mozgu. Ale na poczatku zupelnie nie wiedzieli, jaka postawic diagnoze i... - Denise przeczesala dlonia wlosy i ponownie spojrzala na Judy. - Na pewno chcesz o tym wszystkim sluchac? To dluzsza historia. Judy pochylila sie i poklepala ja po kolanie. -Tylko jesli masz ochote mi opowiedziec. Jej szczery wyraz twarzy przypomnial nagle Denise matke. To dziwne, ale miala ochote jej sie zwierzyc i wahala sie tylko krotka chwile. -Z poczatku lekarze mysleli, ze jest gluchy. Tygodniami chodzilam do audiologow i laryngologow, zanim odkryli, ze slyszy. Potem uznali, ze to autyzm. Ta diagnoza obowiazywala przez jakis rok... prawdopodobnie najbardziej stresujacy rok w moim zyciu. Potem zmienili rozpoznanie na postepujace zaburzenia rozwoju, co jest tez rodzajem autyzmu, tyle ze w lagodniejszej formie. Trwalo to rowniez kilka miesiecy, az do czasu kiedy przeprowadzili kolejne badania. Stwierdzili po nich, ze jest opozniony, a na dokladke dorzucili zaburzenia koncentracji uwagi. Dopiero po dziewieciu miesiacach doszli do obecnej diagnozy. -To musi byc dla ciebie diabelnie ciezkie... -Nawet sobie nie wyobrazasz. Mowia ci cos strasznego o twoim dziecku i przechodzisz przez wszystkie te stadia: niedowierzania, gniewu, rozpaczy i na koniec akceptacji. Dowiadujesz sie o tej chorobie wszystkiego, co mozna... szperasz po bibliotekach, czytasz, rozmawiasz roznymi ludzmi... i w momencie kiedy gotowa jestes stawic jej czolo, lekarze zmieniaja zdanie i cala historia zaczyna sie od poczatku. -Gdzie w trakcie tego wszystkiego byl ojciec? Denise wzruszyla ramionami. Na jej twarzy ukazalo sie niemal poczucie winy. -Ojca nie bylo. Wystarczy powiedziec, ze nie spodziewalam sie, ze zajde w ciaze. Kyle byl "wypadkiem przy pracy", jesli rozumiesz, o co mi chodzi. Przerwala ponownie i obie w milczeniu obserwowaly Kyle'a. Judy nie wydawala sie zdziwiona ani wstrzasnieta ostatnia informacja, nie widac tez bylo, zeby ja potepiala. Denise odchrzaknela. -Po urodzeniu Kyle'a wzielam urlop wychowawczy ze szkoly, w ktorej uczylam. Moja mama umarla i chcialam spedzic pierwszy rok z dzieckiem. Ale kiedy sie to wszystko zaczelo, nie moglam wrocic do pracy. Przez cale dnie jezdzilam z nim do lekarzy, do osrodkow badawczych i terapeutow, az w koncu znalazlam program terapii, ktora moglismy prowadzic w domu. Przez to wszystko nie mialam czasu, zeby pracowac na pelny etat. Zajmowanie sie Kyle'em to jest pelny etat. Odziedziczylam ten dom, lecz nie moglam go sprzedac i w koncu skonczyly sie pieniadze. - Denise spojrzala ze smutkiem na Judy. - Wiec chyba najkrotsza odpowiedz na twoje pytanie brzmi, ze przenioslam sie tutaj z koniecznosci, zeby moc dalej pracowac z Kyle'em. Judy wpatrywala sie w nia przez pewien czas, a potem znowu poklepala po kolanie. -Wybacz mi to wyrazenie, ale jestes supermatka. Niewiele osob jest zdolnych do takich poswiecen. Denise popatrzyla na bawiacego sie na podworku syna. -Chce po prostu, zeby jego stan sie polepszyl. -Wyglada na to, ze to juz sie stalo. - Judy odczekala chwile, chcac, by jej slowa wywarly wieksze wrazenie, po czym odchylila sie do tylu na krzesle. - Pamietam, ze obserwowalam Kyle'a, kiedy korzystalas z komputera, ale nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze ma jakiekolwiek problemy. Nie roznil sie od innych malych chlopcow... poza tym, ze prawdopodobnie grzeczniej sie zachowywal. -Wciaz jednak ma problemy z mowa. -Podobnie jak Einstein oraz Teller, ktorzy okazali sie najwiekszymi fizykami w historii. -Skad wiesz, ze mieli problemy z mowa? Denise naturalnie o tym wiedziala (przeczytala prawie wszystko, co opublikowano na ten temat), lecz pozytywnie zaskoczylo ja, ze Judy wie o tym takze. -Och, nie masz pojecia, ile niepotrzebnych faktow przyswoilam sobie przez te wszystkie lata. Jestem jak odkurzacz, nie pytaj dlaczego. -Powinnas wystapic w Milionerach. -Masz racje, ale Alex Trebek jest taki przystojny, ze zaraz po powitaniu wszystko wylecialoby mi z glowy. Gapilabym sie na niego przez caly czas, myslac o tym, co zrobic, zeby dal mi calusa, dokladnie tak jak to robil w swoim teleturnieju Richard Dawson?. -Co powiedzialby na to twoj maz? -Na pewno nie mialby nic przeciwko temu. Zmarl przed wielu laty - dodala troche powazniejszym tonem. -Przepraszam - powiedziala Denise. - Nie wiedzialam. -Nie ma sprawy. W naglej ciszy Denise wylamala palce. -Wiec... nigdy nie wyszlas ponownie za maz? Judy potrzasnela glowa. -Nie. Zabraklo mi po prostu czasu, zeby kogos poznac. Taylor kompletnie mnie zaabsorbowal... nie mialam czasu na nic innego. -Znam to uczucie. Mam wrazenie, ze caly czas wypelnia mi praca z Kyle'em, a potem w barze. -Pracujesz w Osemce? U Raya Tolera? -Aha. Zatrudnil mnie zaraz po tym, jak tu przyjechalam. -Opowiadal ci o swoich dzieciakach? -Najwyzej dziesiec razy - odparla Denise. Zaczely mowic o pracy Denise i niezliczonych obowiazkach, ktore miala na glowie Judy. Rytm dlugiej rozmowy byl czyms, o czym Denise dawno juz zapomniala i w tym momencie wydal jej sie niespodziewanie kojacy. Pol godziny pozniej Kyle'a znudzila zabawa ciezarowkami i schowal je pod weranda (przez nikogo o to nie proszony - co nie uszlo uwagi Judy). Mial zaczerwieniona od upalu twarz i grzywke przylepiona do czola. -Moge dostac makaroniki z serem? - zapytal, podchodzac do matki. {Mowe jostac jakaroni serem?). -Makaroniki z serem? -Tak. -Oczywiscie, kochanie. Zaraz ci zrobie. Denise i Judy wstaly i przeszly do kuchni. Kyle ruszyl za nimi, zostawiajac slady blota na podlodze. Denise otworzyla kredens. -Moze chcesz zostac na lunchu? - zapytala, zwracajac sie do Judy. - Moge zrobic pare sandwiczy. Judy zerknela na zegarek. -Chetnie bym zostala, ale nie moge. Mam w miescie spotkanie w sprawie festynu. Musimy jeszcze dopiac kilka szczegolow. Denise, ktora nalewala wody do garnka, obejrzala sie przez ramie. -W sprawie festynu? -Tak, urzadzamy go w ten weekend. Odbywa sie co roku i ma na celu wprawienie wszystkich w letni nastroj. Mam nadzieje, ze przyjdziesz. Denise postawila garnek na palniku i zapalila gaz. -Nie mialam takiego zamiaru - odparla. -Dlaczego? -Po pierwsze, nic nie slyszalam o zadnym festynie. -Naprawde zyjesz tu jak pustelnica. -Nie przypominaj mi. -Tym bardziej powinnas pojsc... Kyle'owi na pewno sie spodoba. Beda budki z jedzeniem i wyrobami rekodziela, konkursy, wesole miasteczko na glownym placu... dla kazdego cos milego. Denise natychmiast pomyslala o ewentualnych kosztach. -Nie wiem, czy sie wyrobimy - stwierdzila w koncu, starajac sie znalezc jakas wymowke. - Musze pracowac w sobotni wieczor. -Nie musisz zostawac na dluzej... po prostu wpadnij w ciagu dnia, jesli masz ochote. Zabawa jest przednia i jezeli chcesz, moge cie przedstawic kilku osobom w twoim wieku. Denise nie odpowiedziala od razu i Judy wyczula, ze sie waha. -Przemysl to sobie, dobrze? - powiedziala, biorac torebke ze stolu. Denise sprawdzila wode - jeszcze sie nie zagotowala - i wyszla z nia na werande. -Dziekuje, ze wpadlas - oznajmila, przeczesujac dlonia wlosy i poprawiajac kilka luznych kosmykow, ktore opadly jej na twarz. - Przyjemnie bylo dla odmiany porozmawiac z kims doroslym. -Mnie tez bylo bardzo milo - odparla Judy, serdecznie ja sciskajac. - Dziekuje za zaproszenie. Kiedy odwracala sie, zeby odejsc, Denise przypomniala sobie cos, co wczesniej wylecialo jej z glowy. -Nie powiedzialam ci, ze spotkalam wczoraj w sklepie Taylora. -Wiem. Rozmawialam z nim wczoraj wieczorem. - Po chwili niezrecznego milczenia Judy poprawila pasek torebki. - Spotkajmy sie jeszcze kiedys, dobrze? -Chetnie. Denise patrzyla, jak starsza pani schodzi po stopniach i stapa po wysypanym zwirem podjezdzie. Dotarlszy do samochodu, odwrocila sie w jej strone. -Taylor bedzie na festynie razem z cala druzyna strazy pozarnej - rzucila mimochodem. - Ich druzyna softballu zagra w sobote o trzeciej. -Tak? - odparla Denise. Nic madrzejszego nie wpadlo jej do glowy. -Jesli przyjdziesz, tam wlasnie bedziesz mogla mnie znalezc - dodala Judy i otworzyla drzwi samochodu. Stojac w progu, Denise pomachala jej na pozegnanie, a Judy usiadla za kierownica i uruchomila silnik. Na jej wargach blakal sie ledwie dostrzegalny usmieszek. ROZDZIAL 13 -Czesc! - zawolala uradowana Judy. - Nie bylam pewna, czy was w koncu zobacze.Bylo sobotnie popoludnie, kilka minut po trzeciej. Denise i Kyle wspinali sie ku niej po trybunie, omijajac innych widzow. Znalezienie boiska, na ktorym grano w softball, nie nastreczalo wiekszych trudnosci - tylko tam w calym parku staly trybuny. Samo boisko ogrodzone bylo siatka. Kiedy zaparkowali rowery, Denise od razu dostrzegla siedzaca na trybunie Judy. Ona zobaczyla ich rowniez i pomachala reka. Denise starala sie utrzymac rownowage, trzymajac za reke Kyle'a i przeciskajac sie w strone gornych rzedow. -Czesc, Judy... udalo nam sie tu jakos dotrzec. Nie mialam pojecia, ze Edenton ma tylu mieszkancow. Troche trwalo, zanim przecisnelismy sie przez tlum. Zamkniete dla ruchu ulice wypelniala cizba ludzi. Nad jezdnia zawieszono transparenty, wzdluz chodnikow staly jeden przy drugim kioski z wyrobami rekodziela. Przy drogerii Cooka wyznaczono teren dla dzieci. Mogly tutaj zmontowac wlasne zabawki, majac do dyspozycji klej, sosnowe szyszki, filc, styropian, balony oraz inne rzeczy, ktore podarowali ludzie. Na centralnym placu zainstalowano lunapark, do ktorego ustawily sie juz dlugie kolejki. Prowadzac rowery ulicami, Denise i Kyle czuli, jak udziela sie im energia festynu. Po drugiej stronie parku takze jedzono i bawiono sie w najlepsze. Na zacienionym terenie przy ulicy zorganizowano konkurs pieczenia stekow na grillu, dalej zainstalowano smazalnie ryb. W innych miejscach ludzie piekli na malych roznach wlasne parowki i hamburgery dla rodziny i przyjaciol. Judy zakrzatnela sie, zeby zrobic dla nich miejsce. Siadajac miedzy nimi dwiema, Kyle otarl sie prawie kokieteryjnie o Judy i zachichotal, jakby uwazal to za bardzo zabawne, a potem wyciagnal z kieszeni maly samolocik, ktory Denise kazala mu zabrac z domu. Nie ludzila sie, ze zdola mu wytlumaczyc zasady softballu, i chciala, zeby mial sie czym zajac. -Ludzie sciagaja na nasz festyn ze wszystkich stron - wyjasnila Judy. - Przyjezdzaja prawie z calego hrabstwa. To jedna z niewielu okazji, zeby zobaczyc dawno niewidzianych znajomych i nadrobic towarzyskie zaleglosci. -Rzeczywiscie takie odnioslam wrazenie - zgodzila sie Denise. Judy szturchnela zartobliwie w bok jej syna. -Jak sie czujesz, Kyle? Maly z powazna mina przycisnal podbrodek do piersi i uniosl samolot tak, zeby mogla go z bliska obejrzec. -Amolo - stwierdzil z entuzjazmem, upewniajac sie, czy Judy dobrze go widzi. Denise wiedziala, ze w ten sposob probuje nawiazac kontakt na zrozumialym dla samego siebie poziomie - robil to dosc czesto - lecz mimo to chciala, zeby odpowiedzial prawidlowo. -Powiedz "czuje sie dobrze, dziekuje", Kyle - zwrocila sie do synka, dotykajac jego ramienia. -Czuje sie dobrze, dziekuje. (Czuje sie topsz, jenkuje). Mowiac to, kolysal glowa do tylu i przodu w rytm sylab. Po chwili ponownie skupil uwage na zabawce. Denise objela go ramieniem i odwracajac sie do Judy, wskazala glowa graczy na boisku. -Wiec komu konkretnie kibicujemy? - zapytala. -Obu druzynom, naprawde. Taylor jest teraz na boisku, przy trzeciej bazie w druzynie czerwonych... czyli strazakow. W sklad druzyny niebieskich wchodza policjanci miejscy i stanowi oraz zastepcy szeryfa. Co roku rozgrywaja mecz na cele dobroczynne. Przegrywajacy placa piecset dolarow na biblioteke. -Czyj to byl pomysl? - zapytala z chytrym usmiechem Denise. -Oczywiscie, ze moj. -Wiec biblioteka wygrywa za kazdym razem? -O to wlasnie chodzi - stwierdzila Judy. - Ale chlopcy traktuja to nader powaznie. Sa bardzo ambitni. Wiesz, jacy sa mezczyzni. -Jaki jest wynik? -Cztery do dwoch, prowadza strazacy. Na boisku Denise zobaczyla kucajacego w pelnej gotowosci Taylora, ktory odruchowo uderzal reka w rekawice. Miotacz poslal bolesnie wysokiego loba, a palkarz odbil celnie pilke, kierujac ja na srodek pola. Wyladowala bezpiecznie - stojacy na trzeciej bazie zawodnik dotarl do bazy domowej, zmniejszajac przewage strazakow do jednego punktu. -Czy to nie Carl Huddle odbil te pilke? -Owszem. Carl jest jednym z lepszych zawodnikow. On i Taylor grali razem w szkole sredniej. Przez nastepna godzine Denise i Judy ogladaly mecz, rozmawiajac o Edenton i zagrzewajac do walki obie druzyny. Mecz skladal sie tylko z siedmiu partii i okazal sie o wiele ciekawszy, niz spodziewala sie Denise - druzyny zdobywaly duzo punktow i rzadko kiedy marnowaly pilki. Taylorowi udalo sie z poczatku poslac kilku graczy na aut, w zasadzie jednak mecz odbywal sie pod dyktando palkarzy i prowadzenie zmienialo sie z minuty na minute. Prawie kazdy wybijal pilke na zewnetrzne pole, zmuszajac stojacych tam graczy do intensywnego wysilku. Denise nie mogla nie spostrzec, ze ci na zewnetrznym polu byli o wiele mlodsi - i znacznie obficiej sie pocili - niz ci na wewnetrznym. Kyle'a mecz znudzil jednak juz po pierwszej partii i zaczal sie bawic, biegajac w gore i w dol po stopniach, zeskakujac z trybuny i chowajac sie pod nia. Denise denerwowala sie, tracac go co chwila z oczu w gestym tlumie, i kilkakrotnie wstawala, zeby zobaczyc, co sie z nim dzieje. Za kazdym razem, kiedy to robila, oczy Taylora biegly w jej strone. Zobaczyl ja juz wczesniej, kiedy szla powoli w strone trybun, trzymajac za reke Kyle'a i nie zdajac sobie kompletnie sprawy, ze mezczyzni wodza za nia oczyma. On za to widzial, jak gapia sie na jej dlugie nogi w sandalach, rozwiane przez wiatr, siegajace ramion ciemne wlosy i biala bluzke wcisnieta w czarne szorty. Z jakiegos powodu, ktory nie do konca rozumial, zalowal, ze to matka, a nie on, siedziala obok niej. Obecnosc Denise rozpraszala go nie tylko dlatego, ze wciaz myslal o tym, co powiedziala przed kilku dniami Melissa. Denise siedziala na trybunach miedzy baza domowa i pierwsza; z miejsca, gdzie stal, dobrze widzial ten sektor, lecz mimo to co chwila zerkal w jej strone, sprawdzajac, czy czasami sobie nie poszla. Za kazdym razem, gdy to zrobil, strofowal sie w duchu - i minute pozniej lapal sie na tym samym. Za ktoryms razem jego spojrzenie okazalo sie o sekunde za dlugie i Denise pomachala mu. Pomachal jej w odpowiedzi, usmiechajac sie z zaklopotaniem i zastanawiajac, czemu, u diaska, zachowuje sie jak jakis cholerny nastolatek. -To ona? - zagadnal go Mitch, kiedy siedzieli na lawce w przerwie miedzy partiami. -Kto? -Denise. Ta, ktora siedzi z twoja matka. -Prawde mowiac, nie zauwazylem - odparl, krecac machinalnie kijem i udajac obojetnosc. -Miales racje - stwierdzil Mitch. -W jakiej sprawie? -Jest ladna. -Ja tego nie powiedzialem. To Melissa. -Aha - mruknal Mitch. - Prawda. Taylor skupil uwage na grze i Mitch pobiegl za jego wzrokiem. -Wiec dlaczego sie na nia gapisz? - zapytal w koncu. -Wcale sie nie gapie. -Aha - mruknal ponownie Mitch, nie starajac sie nawet ukryc kpiacego usmiechu. W siodmej partii, przy stanie 14:12 dla niebieskich, Taylor czekal na swoja kolej, zeby zajac pozycje palkarza. Kyle, ktory stanal akurat przy ogrodzeniu, zobaczyl, jak cwiczy odbicia. -Czesz, Tajo - pozdrowil go z taka sama radoscia jak wtedy w sklepie. -Czesc, Kyle. Milo cie widziec. Co u ciebie slychac? -Szarak - oznajmil chlopiec, wskazujac go reka. -Jasne, jestem strazakiem. Podoba ci sie mecz? Zamiast odpowiedziec Kyle pokazal Taylorowi swoj samolot. -Co tam masz, maly? -Amolo. -Masz racje. Bardzo ladny samolot. -Mozesz go wziac. (Mojesz go jac). Kyle podal mu zabawke przez siatke i po krotkim wahaniu Taylor wzial ja do reki. Malec obserwowal go z wyrazem dumy na drobnej twarzyczce. Przez ramie Taylor uslyszal glosy wolajacych go kolegow. -Dziekuje, ze pokazales mi samolot. Mam ci go oddac? -Mozesz go wziac (mojesz go jac) - powtorzyl Kyle. Taylor zastanawial sie chwile, nim podjal decyzje. -Dobrze, to bedzie moj amulet na szczescie. Zaraz po meczu ci go oddam. - Na oczach chlopca schowal samolot do kieszeni i maly widzac to, zatarl rece. - Wszystko w porzadku? - zapytal Taylor. Kyle nie odpowiedzial, ale sprawial wrazenie zadowolonego. Taylor odczekal chwile, zeby sie upewnic, po czym potruchtal na boisko. Denise wskazala glowa syna. Obie z Judy obserwowaly cala scene. -Wydaje mi sie, ze Kyle polubil Taylora - stwierdzila. -A mnie sie wydaje - dodala Judy - ze z wzajemnoscia. Przy drugim rzucie Taylor odbil pilke w prawo - kij trzymal w lewej rece - i ruszyl sprintem do pierwszej bazy, podczas gdy inni okrazali nastepne. Zanim zawodnik niebieskich zlapal pilke, odbila sie trzy razy od ziemi; odrzucajac ja z powrotem, mial zachwiana rownowage. Taylor okrazyl druga baze, przyspieszajac kroku i zastanawiajac sie, czy nie probowac dotrzec do domowej. W koncu jednak rozsadek wzial gore i zatrzymal sie bezpiecznie na trzeciej. Dokladnie w tej samej chwili pilka znalazla sie na wewnetrznym polu. Dwoch zawodnikow dotarlo do ostatniej bazy, doprowadzajac do remisu, a Taylor zaliczyl kolejny punkt, gdy kij przejal nastepny gracz. Schodzac z pozycji, oddal Kyle'owi samolot, szeroko sie usmiechajac. -Mowilem ci, ze przyniesie mi szczescie, maly. To dobry samolot. -Tak, samolot jest dobry. (Tak, amolo je topr). Byloby to idealne zakonczenie meczu, niestety pod koniec siodmej partii Carl Huddle wyautowal jednego z czerwonych i niebiescy odzyskali prowadzenie. Po skonczonym meczu Denise i Judy zeszly z trybun razem z reszta widzow. W glebi parku czekaly na nie piwo i jedzenie. -Jestem juz spozniona - wyjasnila Judy, wskazujac miejsce, gdzie mialy usiasc. - Obiecalam, ze pomoge im nakryc do stolow. Mozemy sie tam spotkac? -Idz pierwsza... ja dojde za pare minut. Musze zabrac Kyle'a. Kiedy Denise podeszla do chlopca, stal przy ogrodzeniu, obserwujac pakujacego ekwipunek Taylora. Nie odwrocil sie nawet, kiedy zawolala go po imieniu, i musiala poklepac synka po ramieniu, zeby zwrocil na nia uwage. -Chodz, Kyle, idziemy - powiedziala. -Nie - odparl, potrzasajac glowa. -Mecz sie skonczyl. Kyle spojrzal na nia z naburmuszona mina. -Nie, on nie. (Nie, on nie). -Moze chcesz sie pobawic, Kyle? -On nie - odparl ponownie, marszczac czolo, i tym razem jego glos obnizyl sie o oktawe. Denise wiedziala dobrze, co to znaczy - byl to jeden z przejawow frustracji, jaka budzila w nim niezdolnosc komunikowania sie. Byl to rowniez wstep do autentycznego nieposkromionego ataku zlosci, z waleniem o ziemie piesciami i dzikimi wrzaskami. A Kyle potrafil wrzeszczec jak malo kto. Oczywiscie wszystkie dzieci urzadzaja od czasu do czasu awantury i nie oczekiwala, ze Kyle bedzie pod tym wzgledem inny. W jego wypadku dochodzilo do nich najczesciej dlatego, ze nie potrafil dobrze wytlumaczyc, o co mu chodzi. Wsciekal sie na Denise, ze go nie rozumie, Denise sie denerwowala, bo nie umial powiedziec wyrazniej, i konczylo sie to dantejskimi scenami. Jeszcze gorsze byly uczucia, ktore pozostawialy w niej te incydenty. Za kazdym razem uswiadamiala sobie z porazajaca jasnoscia, ze jej syn ma powazne problemy, i chociaz wiedziala, ze to nie jego wina i nie powinna tego robic, po pewnym czasie zaczynala na niego wrzeszczec tak samo irracjonalnie jak on. Czy naprawde tak trudno jest zlozyc razem kilka slow? Dlaczego tego nie potrafisz? Dlaczego nie mozesz byc taki jak inne dzieci? Dlaczego, na litosc boska, nie mozesz byc normalny? Potem, kiedy oboje sie uspokajali, czula sie fatalnie. Jak, do diabla, mogla mu mowic takie rzeczy, skoro go kochala? Jak mogla w ogole pomyslec cos takiego? Nie bedac w stanie zasnac, wpatrywala sie godzinami w sufit, szczerze wierzac, ze jest najpodlejsza matka pod sloncem. Za zadne skarby w swiecie nie chciala, zeby doszlo do tego tutaj. Uspokoila sie, przyrzekajac sobie, ze na pewno nie podniesie glosu. Dobrze, zacznij od tego, co juz wiesz... nie spiesz sie, on stara sie, jak moze. -On nie - powtorzyla za synem. -Tak. Wziela go delikatnie za reke, uprzedzajac to, co moglo sie wydarzyc. Pragnela, zeby skupil na niej cala uwage. -Co on nie, Kyle? -Nieeee... - zaprotestowal placzliwie i z jego gardla wydobyl sie niski pomruk. Probowal sie od niej odsunac. Widziala, ze zaraz zacznie sie atak zlosci. Zaczela ponownie od rzeczy, ktore rozumial. -Chcesz wracac do domu? -Nie. -Jestes zmeczony? -Nie. -Jestes glodny? -Nie. -Kyle... -Nie! - przerwal jej, potrzasajac glowa. Byl teraz wsciekly; poczerwienialy mu policzki. -On nie jest co? - zapytala z cala cierpliwoscia, na jaka bylo ja stac. -On nie... -On nie jest co? - powtorzyla. Sfrustrowany Kyle potrzasnal glowa, szukajac slow. -On nie je Kaj - wykrztusil w koncu. Denise zupelnie sie pogubila. -Nie jestes Kyle? -Tak. -Nie jestes Kyle - powtorzyla, tym razem jako stwierdzenie. Nauczyla sie, ze powtarzanie jest bardzo wazne. Robila to zawsze, zeby sprawdzic, czy nadaja na tej samej fali. -Tak. Przez chwile probowala to sobie wszystko poukladac w glowie, a potem ponownie spojrzala na syna. -Jak masz na imie? Kyle? Kyle potrzasnal glowa. -On nie je Kaj. On je naly. -Maly? - powtorzyla, upewniajac sie, czy dobrze go zrozumiala. Kyle pokiwal triumfalnie glowa i usmiechnal sie. Cala jego zlosc ulotnila sie tak samo szybko, jak go ogarnela. -On je naly - oznajmil ponownie. Denise wpatrywala sie w niego bez slowa. Maly. Dobry Boze, jak dlugo to jeszcze bedzie trwalo? W tym momencie podszedl do nich Taylor z zawieszona na ramieniu torba z ekwipunkiem. -Czesc, Denise, jak sie czujesz? - pozdrowil ja, zdejmujac czapke i ocierajac czolo wierzchem dloni. Wciaz zaklopotana, obrocila wzrok w jego strone. -Sama nie wiem - odparla szczerze. Ruszyli w trojke przez park i Denise opisala Taylorowi rozmowe z synem. Kiedy skonczyla, Taylor poklepal go po plecach. -Masz na imie "maly", tak? -Tak. On je naly - odparl z duma Kyle. -Nie zachecaj go - powiedziala Denise, potrzasajac ze smutkiem glowa. Taylor uznal jednak cala historie za wyjatkowo zabawna i nie probowal tego ukrywac. Kyle zas wpatrywal sie w niego, jakby byl jednym z siedmiu cudow swiata. -Ale przeciez on jest maly - oswiadczyl Taylor, biorac w obrone chlopca. - Prawda? Kyle pokiwal glowa, zadowolony, ze ktos stanal po jego stronie. Taylor otworzyl torbe, pogrzebal w niej chwile, po czym wyjal stara pileczke baseballowa i dal ja Kyle'owi. -Lubisz baseball? - zapytal. -To pilka - oznajmil chlopiec. (To pika). -To nie jest jakas tam pilka - stwierdzil powaznym tonem Taylor. - To pilka do baseballu. Kyle przetrawil te informacje. -Tak - szepnal. - To pilka do baseballu. (Tak, to pika be zolu). Trzymajac pilke mocno w swojej drobnej dloni, wydawal sie badac ja wzrokiem, tak jakby szukal sekretu, ktory tylko on potrafi zrozumiec. A potem, podnoszac wzrok, zauwazyl stojaca w pewnej odleglosci dziecieca zjezdzalnie i nagle ten fakt przeslonil mu cala reszte. -On chce biegac - oznajmil, spogladajac z wyczekiwaniem na matke. (On ce jegac). - O tam - dodal, wskazujac reka zjezdzalnie. -Powiedz "Ja chce biegac". -Ja chce biegac - odparl cicho. (Ja ce jegac). -W porzadku, mozesz isc - zgodzila sie. - Tylko nie odchodz za daleko. Kyle popedzil w strone placu zabaw, kipiac nieposkromiona energia. Na szczescie tuz obok staly stoly, przy ktorych mieli jesc - Judy wybrala specjalnie to miejsce, poniewaz prawie wszyscy zawodnicy przyprowadzili ze soba dzieci. Oboje, Denise i Taylor, obserwowali biegnacego Kyle'a. -Fajny dzieciak - stwierdzil z usmiechem Taylor. -Dziekuje. To dobry chlopiec. -Ta historia z "malym" nie stanowi chyba jakiegos problemu? -Nie powinna... kilka miesiecy temu wyobrazil sobie, ze jest Godzilla. Nie odpowiadal na zadne inne wolanie. -Godzilla? -Owszem. Teraz, kiedy o tym pomysle, wydaje sie to dosc zabawne. Ale wtedy, o Boze... Pamietam, ze weszlismy raz do sklepu i Kyle gdzies sie zawieruszyl. Biegalam miedzy polkami, wolajac Godzille, i nie uwierzysz, jakie spojrzenia rzucali mi ludzie. Kiedy Kyle w koncu wrocil, pewna starsza pani spojrzala na mnie, jakbym byla kosmitka. Wiem, co sobie pomyslala: jaka matka nazywa swoje dziecko Godzilla? Rozesmial sie. -To niesamowite. -No, nie wiem... Denise przewrocila oczyma z mieszanina rozbawienia i znuzenia. Zerkajac na Taylora, odkryla, ze on tez sie jej przyglada. Oboje odwrocili od siebie wzrok odrobine pozniej, niz powinni. Idac w milczeniu, wygladali dokladnie tak samo jak inne spacerujace po parku pary. Taylor obserwowal ja katem oka. W cieplym czerwcowym sloncu wygladala promiennie. Zauwazyl, ze ma oczy koloru nefrytu, egzotyczne i tajemnicze. Byla od niego nizsza - miala jakies piec stop szesc cali wzrostu - i poruszala sie z niewymuszona gracja ludzi, ktorzy znaja swoje miejsce na ziemi. Wyczuwal inteligencje w cierpliwosci, jaka okazywala swojemu synowi, a jednak najwieksze wrazenie wywarlo na nim to, jak bardzo go kochala. Dla Taylora byly to rzeczy, ktore mialy olbrzymie znaczenie. Uswiadomil sobie, ze Melissa jednak sie nie mylila. -Rozegrales dobry mecz - odezwala sie w koncu Denise, wyrywajac go z zamyslenia. -Coz z tego, skoro nie wygralismy. -Ale dobrze grales. To sie liczy. -Owszem, lecz nie wygralismy. -Mowisz jak typowy mezczyzna. Mam nadzieje, ze Kyle bedzie inny. -Nie bedzie. Nic na to nie poradzi. To jest w naszych genach. Rozesmiala sie i kilka kolejnych krokow przeszli w milczeniu. -Dlaczego zapisales sie do strazy pozarnej? - zapytala. Jej pytanie sprawilo, ze pomyslal o ojcu. Przelknal sline, starajac sie o nim zapomniec. -To cos, co chcialem robic od dziecka - odparl. Denise uslyszala lekka zmiane w tonie glosu, ale wyraz jego twarzy, gdy przygladal sie spacerujacym ludziom, byl wciaz taki sam. -Jak funkcjonujecie? Mam na mysli ochotnicza straz pozarna. Czy wzywaja cie po prostu, kiedy zachodzi potrzeba? Wzruszyl ramionami, nie wiadomo dlaczego nagle odprezony. -W zasadzie tak. -Czy tak wlasnie znalazles moj samochod tamtej nocy? Ktos zglosil wypadek? Taylor potrzasnal glowa. -Nie, to byl po prostu szczesliwy traf. Innych wezwano juz wczesniej z powodu burzy... na drogach lezaly zerwane przewody elektryczne i ustawialem flary, zeby ludzie mogli sie zatrzymac na czas. Zobaczylem twoj samochod i zjechalem na bok, zeby zobaczyc, co sie stalo. -I znalazles mnie. W tym momencie Taylor zatrzymal sie i spojrzal jej w oczy, ktore mialy ten sam kolor co niebo. -I znalazlem cie - przytaknal. Jedzenia, pod ktorym uginaly sie stoly, starczyloby dla malej armii - i mniej wiecej odpowiadalo to liczbie zgromadzonych przy nich ludzi. Za roznami, na ktorych piekly sie hamburgery i frankfurterki, staly z boku cztery wielkie skrzynie z piwem i lodem. Kiedy podeszli blizej, Taylor rzucil swoja torbe na stos innych i wzial sobie piwo. Wciaz pochylony nad lodowka, wyciagnal z niej nastepna puszke coors light. -Napijesz sie? - zapytal. -Chetnie, jesli macie dosyc. -Mamy mnostwo. Lepiej, zeby nic sie nie zdarzylo w miescie, kiedy oproznimy te lodowki. Nie bedzie nikogo, zeby odpowiedziec na wezwanie. Podal jej puszke, ktora otworzyla. Nigdy, nawet przed urodzeniem Kyle'a, nie przepadala za alkoholem, ale w taki goracy dzien jak ten piwo przyjemnie orzezwialo. Taylor pociagnal dlugi lyk i w tym samym momencie zauwazyla ich Judy. Postawila na jednym ze stolow komplet papierowych talerzykow i wyszla im na spotkanie. -Przykro mi, ze wasza druzyna przegrala - powiedziala Taylorowi, sciskajac go za ramie. - Jestescie mi winni piecset dolcow. -Dzieki za moralne wsparcie. Judy sie rozesmiala. -Och, wiesz, ze tylko sie przekomarzam. - Scisnela go ponownie i odwrocila sie do Denise. - Coz, skoro juz tu jestes, moze powinnam przedstawic cie innym? -Chetnie, ale najpierw zobacze, co z Kyle'em. -Nic mu nie jest. Widzialam go. Bawi sie teraz na zjezdzalni. Denise potrafila niczym radar natychmiast namierzyc syna. Rzeczywiscie bawil sie na zjezdzalni, ale chyba sie zgrzal. Z daleka widziala jego zaczerwieniona twarz. -Hm... czy nie naduzyje waszej goscinnosci, jesli dam mu cos zimnego do picia? -Naturalnie. Co lubi? Mamy coca - cole, sprite'a, piwo imbirowe... -Moze byc sprite. Katem oka Taylor zobaczyl, ze podchodza do nich Melissa i Kim - ciezarna zona Carla Huddle'a. Na twarzy Melissy malowal sie ten sam triumfalny wyraz, ktory miala, kiedy byl u nich na kolacji. Nie ulegalo watpliwosci, ze widziala ich razem. -Daj, zaniose mu - powiedzial, chwilowo nie chcac z nia rozmawiac. - Kilka osob idzie chyba tutaj, zeby powiedziec ci dzien dobry. -Jestes pewien? -Jak najbardziej. Czy mam mu zaniesc puszke, czy woli w filizance? -W filizance. Taylor pociagnal kolejny lyk piwa i, mijajac Melisse oraz Kim, podszedl do stolu, zeby przygotowac napoj dla Kyle'a. Judy przedstawila Denise dwom paniom, a te po kilku uprzejmosciach zaprowadzily ja do reszty towarzystwa. Chociaz Denise zawsze krepowalo zawieranie nowych znajomosci, w tym wypadku nie bylo to takie trudne, jak sie spodziewala. Swobodna atmosfera - dzieci biegajace miedzy doroslymi, letnie stroje, rozbrzmiewajace wszedzie smiechy i zarty - pomogla jej sie odprezyc. Miala wrazenie, ze uczestniczy w czyms w rodzaju zjazdu rodzinnego, gdzie kazdy jest mile widziany. W ciagu nastepnej polgodziny poznala kilkadziesiat osob. Zgodnie z tym, co mowila Judy, prawie wszyscy mieli dzieci. Co chwila padaly nowe imiona - ludzi, ktorzy zostali jej przedstawieni, oraz ich pociech - i nie mogac wszystkich zapamietac, starala sie przynajmniej nie zapomniec tych, ktorzy byli jej najblizsi wiekiem. Nastepny w programie byl obiad dla najmlodszych. Kiedy podano hot dogi, krecace sie wszedzie dzieciaki ruszyly hurma do stolow. Kyle nie przybiegl oczywiscie wraz z innymi, ale, co dziwne, w poblizu nie bylo rowniez Taylora. Denise nie widziala go, odkad ruszyl w strone placu zabaw, i teraz omiotla wzrokiem tlum, sadzac, ze niepostrzezenie wrocil. Nie dostrzegla go. Zaintrygowana zerknela w strone placu zabaw i wtedy wlasnie zobaczyla ich obu, stojacych w odleglosci kilku stop od siebie. Kiedy sie zorientowala, co robia, nagle zabraklo jej tchu. Prawie nie mogla w to uwierzyc. Zamknela oczy na dluzsza chwile, a potem z powrotem je otworzyla. Stojac jak wryta, patrzyla, jak Taylor rzuca lagodnie pilke w strone chlopca. Kyle, z wyciagnietymi do przodu rekami i przylegajacymi scisle do korpusu przedramionami, nie poruszyl nawet jednym miesniem, gdy pilka plynela w powietrzu. Mimo to, jakby pod wplywem czarow, wpadla prosto w jego male dlonie. Denise obserwowala ich zupelnie oniemiala. Taylor McAden cwiczyl rzuty pilka z jej synem. Ostatni rzut Kyle'a byl, podobnie jak wiele poprzednich, niecelny i Taylor zamachal rozpaczliwie rekoma, gdy pilka minela go, ladujac w niskiej trawie. Idac po nia, zobaczyl zblizajaca sie Denise. -Czesc - pozdrowil ja, podnoszac pilke. - Wlasnie cwiczylismy lapanie. -Robiliscie to przez caly czas? - zapytala, wciaz zdziwiona tym, co ujrzala. Kyle nigdy przedtem nie chcial lapac pilki. Probowala wiele razy go tym zainteresowac, ale ani razu nie sprobowal. Zdumial ja jednak nie tylko Kyle, lecz rowniez Taylor. Po raz pierwszy ktos oprocz niej poswiecil swoj czas, zeby nauczyc malego czegos nowego, czegos, w co bawia sie inne dzieci. Bawil sie z Kyle'em. Nikt dotad sie z nim nie bawil. Taylor pokiwal glowa. -W zasadzie tak. Chyba to polubil. W tym samym momencie Kyle zobaczyl matke i pomachal jej reka. -Czesz, mano - zawolal. -Dobrze sie bawisz? - zapytala. -On rzuca - odparl podnieconym glosem. {On chuca). Denise nie mogla sie nie usmiechnac. -Widze. To byl dobry rzut - powiedziala. -On chuca - powtorzyl Kyle, zgadzajac sie z nia w stu procentach. Taylor pchnal wyzej daszek czapki. -Czasami ma swietna reke - oswiadczyl, jakby chcial wytlumaczyc, dlaczego nie zlapal ostatniej pilki. Denise wpatrywala sie w niego szeroko otwartymi oczyma. -Jak go do tego skloniles? - zapytala. -Do czego? Zeby pobawil sie ze mna pilka? - Taylor wzruszyl ramionami, najwyrazniej nie zdajac sobie sprawy, jak wielkiego dokonal czynu. - Wlasciwie to byl jego pomysl. Kiedy napil sie sprite'a, sam rzucil do mnie pilke. Odrzucilem ja i powiedzialem, co ma robic, zeby ja zlapac. Szybko sie zorientowal, o co chodzi. -On chuca! - zawolal niecierpliwie Kyle, wyciagajac ponownie rece przed siebie. Taylor poslal Denise pytajace spojrzenie. -Rzuc mu - powiedziala. - Chce to znowu zobaczyc. Taylor stanal kilka stop od Kyle'a. -Gotow? - zapytal. Maksymalnie skoncentrowany Kyle nie odpowiedzial. Denise skrzyzowala ramiona, nie mogac powsciagnac zdenerwowania. -Uwaga! - zawolal Taylor, posylajac pilke. Uderzyla Kyle'a w nadgarstek, odbila sie od jego piersi i wyladowala w koncu na ziemi. Chlopiec natychmiast ja podniosl, wycelowal i odrzucil. Tym razem zrobil to celnie i Taylor zdolal ja zlapac, nie ruszajac sie z miejsca. -Dobry rzut - pochwalil malego. -Moze masz ochote na przerwe? - zapytala Denise, gdy pilka kilka razy przeleciala w te i z powrotem. -Pod warunkiem ze on tez ma juz dosyc. -Och, za bardzo bym na to nie liczyla. Kiedy cos mu sie spodoba, nigdy nie ma ochoty skonczyc. -Zauwazylem. -Dobrze, kochanie - zawolala do syna. - To ostatni raz. Kyle wiedzial, co to znaczy, i dobrze przyjrzal sie pilce przed rzutem. Poslal ja troche za bardzo w prawo i Taylorowi znowu nie udalo jej sie zlapac. Denise podniosla ja i w tym samym momencie Kyle ruszyl poslusznie w jej strone. -I to wszystko? Zadnych klotni? - zdziwil sie Taylor, na ktorym zdyscyplinowanie chlopca zrobilo najwyrazniej wrazenie. -Tak, nie sprawia pod tym wzgledem wiekszych klopotow. Kiedy Kyle podszedl do niej, podniosla go i usciskala. -Pieknie lapales pilke - pochwalila malca. -Tak - odparl uszczesliwiony. -Moze chcesz sie pobawic na zjezdzalni? - zapytala. Kyle pokiwal glowa i gdy postawila go z powrotem na ziemi, pobiegl w strone placu zabaw. Zostali sami. Denise odwrocila sie do Taylora. -To milo z twojej strony, ale naprawde nie musiales sie nim caly czas zajmowac - powiedziala. -Wiem, ze nie musialem. Mialem ochote. Milo sie z nim gralo. Usmiechnela sie z wdziecznoscia, myslac, jak rzadko ktos mowil cos takiego o jej synu. -Jedzenie jest juz gotowe, jesli chcesz cos przekasic. -Nie jestem jeszcze taki glodny, jezeli jednak nie masz nic przeciwko, chetnie wypije do konca piwo. Jego puszka stala na lawce przy placu zabaw. Taylor podniosl ja i pociagnal dlugi lyk. Z kata, pod jakim ja nachylil, poznala, ze nie zdazyl wypic wiele. Mial ciemne, lekko krecone wlosy, ktore wystawaly spod czapki. Po policzku splywaly mu krople potu, a podkoszulek przylepil sie do piersi. Jej syn dal mu niezle popalic. -Masz ochote na chwile usiasc? - zapytal. -Jasne. Uwage Kyle'a przyciagnely tymczasem drabinki. Wdrapal sie na nie, rozstawil szeroko rece i zaczal przechodzic po zawieszonej wysoko desce. -Mamo, patrz! - zawolal nagle. (Mano, paczf). Denise odwrocila sie i zobaczyla jak skacze z wysokosci trzech albo czterech stop na ziemie. Skok zakonczyl sie upadkiem, lecz Kyle szybko sie podniosl i usmiechajac sie od ucha do ucha, otrzepal kolana. -Ostroznie, kochanie! - zawolala. -On skoczyl! - odparl. (On koczyl). -Tak, skoczyles. -On skoczyl - powtorzyl Kyle. Denise skupila uwage na synu, a Taylor patrzyl przez chwile, jak przy kazdym oddechu unosza sie i opadaja jej piersi. Kiedy zalozyla noge na noge, ten ruch wydal mu sie dziwnie zmyslowy. Gdy ponownie na niego spojrzala, wolal sprowadzic rozmowe na bezpieczny grunt. -Mialas juz okazje wszystkich poznac? - zapytal. -Chyba tak - odpowiedziala. - Sprawiaja wrazenie dobrych ludzi. -Bo sa dobrzy. Wiekszosc z nich znam od dziecinstwa. -Lubie takze twoja mame. Stala sie ostatnio dla mnie prawdziwa przyjaciolka. -To wspaniala kobieta. Przez nastepne kilka minut obserwowali Kyle'a, ktory probowal po kolei wszystkiego, co mial do zaoferowania plac zabaw. Zjezdzajac ze zjezdzalni, wspinajac sie, skaczac i czolgajac, wydawal sie dysponowac niespozytym zapasem energii. Mimo skwaru i duzej wilgotnosci powietrza nie spoczal nawet na chwile. -Nabralem chyba ochoty na hamburgera - stwierdzil w koncu Taylor. - Domyslam sie, ze ty juz jadlas. Denise spojrzala na zegarek. -Wlasciwie nie, ale i tak nie mozemy dluzej zostac. Pracuje dzis wieczorem. -Juz idziesz? -Za pare minut. Dochodzi piata, a ja musze jeszcze nakarmic Kyle'a i przygotowac sie do pracy. -Moze zjesc tutaj... jest mnostwo jedzenia. -Kyle nie je hot dogow ani chipsow. Jest bardzo wybredny. Taylor pokiwal glowa i przez dluzsza chwile intensywnie sie nad czyms zastanawial. -Moge cie odwiezc do domu? - zapytal wreszcie. -Przyjechalismy rowerami. -Wiem o tym. Kiedy to powiedzial, uswiadomila sobie, ze bedzie to dla nich obojga moment prawdy. Nie potrzebowala podwiezienia i on o tym wiedzial; zaproponowal to, mimo ze czekali na niego przyjaciele i jedzenie. Bylo oczywiste, ze pragnie, aby sie zgodzila; wyraz jego twarzy nie pozostawial co do tego watpliwosci. W przeciwienstwie do tamtego dnia, kiedy podrzucil jej zakupy, tym razem jego propozycja nie wynikala z uprzejmosci, lecz z tego, co moglo sie miedzy nimi wydarzyc. Latwo byloby powiedziec "nie". Jej zycie bylo i bez tego dosc skomplikowane - czy naprawde musiala dodawac do niego nowy element? Rozsadek podpowiadal jej, ze nie ma czasu, ze to nie jest dobry pomysl, ze prawie w ogole go nie zna. Te wszystkie mysli przelecialy jej przez glowe i zdawaly sie absolutnie sensowne, lecz mimo to zaskoczyla sama siebie, mowiac: "Chetnie". Jej odpowiedz zdziwila takze Taylora. Pociagnal kolejny lyk piwa, a potem bez slowa skinal glowa. Wtedy wlasnie Denise dostrzegla w nim te sama niesmialosc, ktora zauwazyla podczas spotkania w sklepie, i nagle uprzytomnila sobie cos, do czego przez caly czas nie chciala sie przyznac. Nie przyszla na festyn po to, zeby porozmawiac z Judy, ani po to, zeby poznac nowych ludzi. Przyszla spotkac sie z Taylorem McAdenem. Mitch i Melissa patrzyli, jak Taylor i Denise wychodza z parku. Mitch nachylil sie do ucha zony. -No i co o niej myslisz? - zapytal cicho. -Jest mila - odparla szczerze Melissa. - Ale to nie wystarczy. Wiesz, jaki jest Taylor. Czy cos z tego wyniknie, zalezy tak naprawde glownie od niego. -Sadzisz, ze sie spikna? -Znasz go lepiej ode mnie. Jak myslisz? Mitch wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia. -Owszem, masz. Wiesz, jaki czarujacy potrafi byc Taylor, jesli zagnie na kogos parol. Mam tylko nadzieje, ze tym razem nikogo nie skrzywdzi. -Jest twoim przyjacielem, Melisso. Nawet nie znasz Denise. -Wiem. I dlatego wlasnie zawsze mu wybaczam. ROZDZIAL 14 -Ciezarowa - zawolal Kyle. (Ciejowa).Czarny dodge mial naped na cztery kola, wielkie opony, zamontowane na palaku dwa reflektory, potezna wyciagarke przy przednim zderzaku, polke na bron nad siedzeniami w kabinie i srebrzysta skrzynke na narzedzia z tylu. W przeciwienstwie jednak do innych, ktore ogladala Denise, ten nie przypominal eksponatu z wystawy. Wyblakly lakier byl w wielu miejscach porysowany, a przedni lewy blotnik wgnieciony tuz przy drzwiach kierowcy. Jedno z tylnych lusterek odpadlo i zostala po nim zardzewiala na brzegach dziura. Karoseria na dole pokryta byla gruba warstwa blota. Podniecony Kyle splatal i rozplatal rece. -Ciezarowa - powtorzyl. -Podoba ci sie? - zapytal Taylor. -Tak - odparl, kiwajac z entuzjazmem glowa. Taylor zaladowal rowery na skrzynie, a potem otworzyl drzwi przed Denise i Kyle'em. Poniewaz dodge mial wysokie zawieszenie, musial pomoc chlopcu wgramolic sie do srodka. Kiedy do szoferki wspinala sie Denise, Taylor niechcacy dotknal jej, pokazujac, czego ma sie chwycic. Zapalil silnik i wyjechali ze srodmiescia, z siedzacym miedzy nimi chlopcem. Taylor milczal, jakby zgadywal, ze jest zaprzatnieta wlasnymi myslami, i byla mu za to wdzieczna. Niektorym ludziom bardzo przeszkadza cisza: uwazaja ja za pustke, ktora trzeba czyms wypelnic, on jednak z pewnoscia do nich nie nalezal. Prowadzenie samochodu zaprzatalo cala jego uwage. Mijaly kolejne minuty. Denise pozwolila luzno biec myslom. Patrzac na migajace po bokach sosny, wciaz sie dziwila, ze siedzi z Taylorem w samochodzie. Katem oka widziala, ze wpatruje sie w jezdnie. Jak juz wczesniej zauwazyla, nie byl bardzo przystojny. Mijajac go na ulicy w Atlancie, na pewno by sie nie obejrzala. Nie mial urody, ktora odznaczaja sie niektorzy mezczyzni, ale bylo w nim cos szorstkiego, co ja pociagalo. Mial opalona pociagla twarz; slonce wyrylo na niej male zmarszczki na policzkach i wokol oczu. Waski w pasie, mial potezne, umiesnione ramiona, jakby calymi latami dzwigal ciezary. Rece wygladaly, jakby wbil w zyciu tysiace gwozdzi, co z pewnoscia bylo prawda. Odnosilo sie niemal wrazenie, ze praca na budowie uksztaltowala jego wyglad zewnetrzny. Zastanawiala sie, czy byl kiedys zonaty. Ani on, ani Judy nigdy o tym nie mowili, lecz to o niczym nie swiadczylo. Ludzie niechetnie opowiadaja o popelnionych w przeszlosci bledach. Bog wiedzial, ze ona tez nie lubila wspominac o Bretcie, jesli naprawde nie musiala. Mimo to cos w jego zachowaniu kazalo jej podejrzewac, ze nigdy sie z nikim powaznie nie zwiazal. W parku nie mogla nie zauwazyc, ze on jeden wygladal na mezczyzne wolnego stanu. Dojechali do skrzyzowania z Charity Road; Taylor skrecil w nia i ponownie przyspieszyl. Zblizali sie do domu. Minute pozniej skrecili w wysypana zwirem alejke i Taylor delikatnie zahamowal. Samochod stanal w miejscu, lecz on wcisnal sprzeglo i nie gasil silnika. Denise poslala mu pytajace spojrzenie. -Hej, maly - zwrocil sie do Kyle'a. - Chcesz poprowadzic moja ciezarowke? Kyle popatrzyl na niego dopiero po chwili. Taylor pokazal mu kierownice. -No, dalej - powiedzial. - Mozesz kierowac. Chlopiec zawahal sie i Taylor ponownie zachecil go gestem. Kiedy malec przesunal sie w jego strone, posadzil go sobie na kolanach i polozyl jego rece na kierownicy, trzymajac swoje w pogotowiu na wypadek, gdyby trzeba bylo interweniowac. -Jestes gotow? Kyle nie odpowiedzial, ale Taylor i tak zwolnil sprzeglo. Dodge zaczal sie powoli toczyc do przodu. -W porzadku, maly, jedziemy. Kyle, z poczatku troche zdezorientowany, trzymal nieruchomo kierownice. Kiedy zdal sobie sprawe, ze naprawde kieruje, otworzyl szeroko oczy i zupelnie niespodziewanie skrecil ostro w lewo. Dodge zjechal na trawe i podskakujac na nierownosciach, potoczyl sie w strone ogrodzenia. Po chwili Kyle przekrecil kierownice w prawo i przecieli z powrotem zwirowany podjazd. Chociaz poruszali sie nie szybciej niz piec mil na godzine. twarz malego rozjasnil szeroki usmiech. Spojrzal na matke, jakby chcial powiedziec "popatrz, jak swietnie sobie radze", a potem rozesmial sie i ponownie skrecil. -On kieruje - zawolal. (On jeruje). Ciezarowka toczyla sie zygzakiem w strone domu, omijajac wszystkie drzewa (dzieki niewielkim, aczkolwiek nieodzownym korektom Taylora), i kiedy Kyle ponownie wybuchnal radosnym smiechem, Taylor mrugnal do Denise. -Moj tato pozwalal mi to robic, kiedy bylem maly - oznajmil. - Pomyslalem, ze Kyle'owi tez sie to spodoba. Wspomagany manualnie i werbalnie przez Taylora, Kyle zaparkowal w koncu samochod w cieniu magnolii. Taylor otworzyl drzwiczki i kiedy wystawil chlopca na zewnatrz, ten zatoczyl sie lekko i pobiegl w strone domu. Oboje odprowadzali go w milczeniu wzrokiem. W koncu Taylor sie odwrocil i odchrzaknal. -Wyladuje wasze rowery - powiedzial i wyskoczyl z kabiny. Gdy obchodzil ciezarowke i otwieral tylna klape, Denise siedziala bez ruchu, lekko wytracona z rownowagi. Po raz drugi tego popoludnia zrobil cos milego dla Kyle'a, cos, co uwazane byloby za calkowicie normalne w stosunku do innych dzieci. Za pierwszym razem patrzyla na to z podziwem, lecz ten drugi raz poruszyl w niej strune, ktorej istnienia w ogole nie podejrzewala. Jako matka mogla co najwyzej kochac i chronic Kyle'a - nie mogla sklonic nikogo, zeby go zaakceptowal. Nie ulegalo kwestii, ze Taylor juz to zrobil, i czula, jak sciska ja troche w gardle. Po czterech latach Kyle znalazl nareszcie przyjaciela. Uslyszala gluchy odglos i czujac, jak ciezarowka lekko sie przechyla, domyslila sie, ze Taylor wspial sie na skrzynie. Opanowujac emocje, otworzyla drzwi i wyskoczyla z kabiny. Taylor postawil rowery na ziemi, a potem jednym zwinnym ruchem zeskoczyl z ciezarowki. Wciaz troche roztrzesiona. Denise zerknela w strone domu i zobaczyla. ze Kyle stoi przy frontowych drzwiach. Slonce swiecilo zza plecow Taylora i jego twarz byla schowana w cieniu. -Dziekuje, ze nas odwiozles - powiedziala. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - odparl cicho. Stojac przy nim, nie mogla zapomniec, jak rzuca pilke do Kyle'a i jak pozwala mu kierowac ciezarowka. Nagle uswiadomila sobie, ze chce sie dowiedziec czegos wiecej o Taylorze McAdenie. Chce spedzac z nim wiecej czasu, chce poznac lepiej czlowieka, ktory byl taki mily w stosunku do jej dziecka. A przede wszystkim chce, zeby on pragnal tego samego. Podnoszac reke do czola, zeby oslonic oczy przed sloncem, czula, jak sie rumieni. -Mam jeszcze troche czasu, nim bede musiala zaczac szykowac sie do pracy - oznajmila pod wplywem naglego impulsu. - Moze wstapisz na szklanke herbaty? Taylor zsunal czapke na tyl glowy. -Bardzo chetnie, jesli nie bede przeszkadzal - odparl. Zostawili rowery na werandzie i weszli do srodka przez tylne drzwi, na ktorych z biegiem lat popekala i zluszczyla sie farba. Wewnatrz nie bylo chlodniej niz na dworze i Denise zostawila drzwi otwarte, zeby byl przewiew. Kyle wszedl do domu w slad za nimi. -Przygotuje herbate - powiedziala, starajac sie opanowac niespodziewane drzenie glosu. Wyjela z lodowki dzbanek i wrzucila kilka kostek lodu do szklanek, ktore wystawila z kredensu. Podala Taylorowi jedna i postawila druga na blacie, uswiadamiajac sobie nagle, jak blisko siebie stoja. -Chcesz sie czegos napic? - zapytala syna, majac nadzieje, ze Taylor nie domysla sie, co czuje. Chlopiec kiwnal glowa. -On chce wody - powiedzial. (On ce jody). Wdzieczna za to, ze moze sie czyms zajac, nalala mu wody do malej plastikowej filizanki. -Jestes gotow do kapieli? Caly sie spociles. -Tak - odparl, popijajac wode i wylewajac troche na koszule. -Pozwolisz, ze przygotuje mu kapiel? - zapytala Taylora. -Jasne, nie przejmuj sie mna. Denise wyszla z Kyle'em z kuchni i chwile pozniej uslyszal szum wody i stlumiony dzwiek jej glosu. Opierajac sie o blat, ocenil fachowym okiem kuchnie. Wiedzial, ze przed wprowadzeniem sie Denise dom stal pusty przynajmniej przez kilka lat. Mimo jej najlepszych staran w kuchni widac bylo slady zaniedban. Podloga byla lekko spaczona, linoleum pozolklo ze starosci. Drzwiczki szafek wisialy krzywo na zawiasach, a na porcelanowym zlewie widnialy rdzawe plamy od cieknacego kranu. Lodowka pochodzila bez watpienia z tego samego okresu co dom; przypominala mu lodowke, ktora mieli, kiedy byl maly. Nie widzial podobnej od lat. A jednak widac bylo, ze Denise robila, co mogla, by kuchnia prezentowala sie jak najlepiej. Panowal w niej wzorowy porzadek: naczynia byly odlozone na polke, blaty poscierane, postrzepiona szmatka zlozona porzadnie w zlewie. Przy telefonie lezala poczta, ktora wygladala na juz posortowana. Na malym drewnianym stoliku przy drzwiach staly podreczniki podtrzymywane z obu stron przez dwie doniczki z pelargoniami. Zaciekawiony Taylor podszedl blizej i przyjrzal sie tytulom. Wszystkie dotyczyly psychologii dziecka. Na polce ponizej lezal gruby niebieski segregator z nazwiskiem Kyle'a na grzbiecie. Woda przestala plynac i Denise wrocila do kuchni, swiadoma, jak dawno juz nie byla sama z mezczyzna. Bylo to dla niej dziwne uczucie; przypomniala sobie stare dzieje, nim zmienil sie jej swiat. Taylor przegladal tytuly ksiazek, a ona wziela do reki szklanke z herbata i podeszla blizej. -Ciekawa lektura - stwierdzil. -Czasami. Zauwazyla, ze zmienil jej sie glos, ale Taylor najwyrazniej nie zdawal sobie z tego sprawy. -To wszystko w zwiazku z Kyle'em? - zapytal i kiedy skinela glowa, wskazal segregator. - Co to jest? -Dziennik terapii. Za kazdym razem, kiedy z nim pracuje, notuje, co udalo mu sie powiedziec, jak to powiedzial, z czym ma problemy, tego rodzaju rzeczy. W ten sposob moge sledzic jego postepy. -Wyglada to na ciezka prace. -Bo jest. Masz ochote usiasc? - zapytala po chwili. Usiedli razem przy kuchennym stole i choc wcale o to nie prosil, wyjasnila mu, na czym polegaja problemy Kyle'a, podobnie jak to zrobila wczesniej w rozmowie z Judy. Taylor wysluchal jej, ani razu nie przerywajac. -Wiec pracujesz z nim codziennie? - zapytal, kiedy skonczyla. -Nie, nie codziennie. W niedziele robimy sobie wolne. -Dlaczego ma takie trudnosci z mowa? -To pytanie za tysiac punktow - odparla. - Tak naprawde nikt nie zna na nie odpowiedzi. Taylor wskazal glowa stolik z ksiazkami. -Co na ten temat pisza? -W przewazajacej mierze niewiele. Pisza duzo o opoznieniach rozwoju mowy u dzieci, ale na ogol stanowi to fragment wiekszego problemu... na przyklad autyzmu. Polecaja stosowanie terapii, lecz nie wyjasniaja, jaka terapia jest najlepsza. Przedstawiaja po prostu ten lub inny program i rozne teorie co do tego, ktory z nich jest najbardziej skuteczny. -A lekarze? -To oni sa autorami tych ksiazek. Wpatrujac sie w szklanke, Taylor analizowal przez chwile swoje rozmowy z Kyle'em. -Moim zdaniem, nie mowi tak zle - oswiadczyl, podnoszac wzrok. - Rozumialem, co do mnie mowil, i mysle, ze on tez mnie rozumial. Denise przejechala paznokciem po rysie na stole. To, co powiedzial Taylor, bylo mile, nawet jesli nie do konca prawdziwe. -W ostatnim roku zrobil duze postepy - przyznala. Taylor pochylil sie do przodu. -Nie stwierdzam tego, ot tak sobie - powiedzial. - Naprawde tak uwazam. Kiedy cwiczylismy lapanie pilki, mowil, kiedy mam ja rzucic, a kiedy ja zlapal, mowil "dobra robota". Raptem cztery slowa. "Rzuc pilke". "Dobra robota". To niewiele, jesli sie nad tym zastanowic, chciala powiedziec i mialaby swieta racje. Ale Taylor byl mily i w tym momencie naprawde nie miala ochoty wdawac sie w dyskusje na temat ograniczonych zdolnosci jezykowych Kyle'a. Bardziej interesowal ja mezczyzna siedzacy po drugiej stronie stolu. Kiwnela glowa, starajac sie zebrac mysli. -Moim zdaniem to w wiekszym stopniu twoja zasluga niz Kyle'a. Jestes w stosunku do niego bardzo cierpliwy, czego nie mozna powiedziec o wiekszosci ludzi. Przypominasz mi pewnych nauczycieli, z ktorymi pracowalam. -Bylas nauczycielka? -Uczylam przez trzy lata az do urodzenia Kyle'a. -Lubilas te prace? -Uwielbialam. Pracowalam z osmiolatkami, a to wspanialy wiek. Dzieciaki lubia swoich nauczycieli i wciaz jeszcze chca sie uczyc. Czlowiek czuje sie tak, jakby naprawde mogl odmienic ich zycie. Taylor wypil lyk herbaty, obserwujac Denise ponad krawedzia szklanki. We wlasnej kuchni, w otoczeniu wlasnych rzeczy, wydala mu sie mniej twarda, mniej spieta. Wyczul rowniez, ze mowienie o sobie nie jest czyms, do czego przywykla. -Masz zamiar wrocic do zawodu? - zapytal. -Ktoregos dnia. Moze za pare lat. Zobaczymy, co sie wydarzy - odparla i wyprostowala sie lekko na krzesle. - A ty? Mowiles, ze jestes przedsiebiorca budowlanym. Taylor pokiwal glowa. -Od dwunastu lat. -I budujesz domy? -Robilem to kiedys, lecz generalnie zajmuje sie przebudowa. Gdy zaczynalem, byly to jedyne zamowienia, na jakie moglem liczyc; nikt inny nie chcial tego robic. Ale lubie to. To dla mnie wieksze wyzwanie niz budowa czegos nowego. Trzeba pracowac, opierajac sie na czyms, co juz istnieje, i nic nie jest takie latwe, jak sie pierwotnie wydawalo. Poza tym wiekszosc ludzi ma ograniczony budzet i cala zabawa polega na tym, zeby dac im jak najwiecej za okreslone pieniadze. -Myslisz, ze moglbys cos zrobic z tym domem? -Jesli chcesz, moge sprawic, ze bedzie wygladal jak nowy. Wszystko zalezy od tego, ile chcesz wydac. -No coz - odparla dziarsko. - Tak sie sklada, ze mam do wydania dziesiec dolcow. Taylor podparl dlonia podbrodek. -Hmm... - mruknal, przybierajac powazny wyraz twarzy. - Moglibysmy zrezygnowac z blatow z corianu i najnowoczesniejszej zamrazarki - oznajmil i oboje sie rozesmieli. - Jak ci sie podoba praca w Osemce? - zapytal. -Jest w porzadku. To dokladnie to, czego w tej chwili potrzebuje. -Co powiesz o Rayu? -Wspanialy czlowiek, naprawde. Pozwala Kyle'owi spac na zapleczu i to rozwiazuje wiele problemow. -Opowiadal ci o swoich dzieciakach? Denise uniosla lekko brwi. -Twoja matka zadala mi dokladnie to samo pytanie. -No coz, kiedy pomieszkasz tu dosc dlugo, przekonasz sie, ze wszyscy wiedza wszystko o wszystkich i w swoim czasie wszyscy pytaja cie o to samo. To male miasto. -Trudno zachowac anonimowosc, prawda? -Nie sposob. -A jesli nie bede sie z nikim zadawac? -Wtedy ludzie tez beda o tym gadac. To wcale nie jest takie straszne, kiedy sie do tego przywyknie. Ludzie w wiekszosci nie sa zli, lecz po prostu ciekawi. Dopoki nie robi sie czegos niemoralnego albo nielegalnego, nie obchodzi ich to i na pewno nie beda sie nad tym dlugo zastanawiac. Staraja sie po prostu czyms zajac, bo nie maja poza tym wiele do roboty. -A ty co lubisz robic? Mysle o spedzaniu wolnych chwil? -Praca na budowie i sluzba w strazy nie zostawia mi duzo czasu, ale jesli go mam chociaz troche, wypuszczam sie na polowanie. -Cos takiego nie cieszyloby sie uznaniem niektorych moich przyjaciol w Atlancie. -Coz moge na to poradzic? Jestem typowym chlopakiem z Poludnia. Denise ponownie uderzylo, jak bardzo Taylor rozni sie od mezczyzn, z ktorymi niegdys sie umawiala. Nie tylko w sprawach oczywistych - w tym, co robil i jak wygladal - lecz dlatego, ze wydawal sie zadowolony ze swiata, ktory dla siebie stworzyl. Nie pragnal slawy ani uznania, nie chcial zarabiac milionow dolarow, nie mial glowy pelnej planow. Pod pewnym wzgledem stanowil jakby relikt wczesniejszej epoki, czasow, kiedy rzeczywistosc nie wydawala sie taka skomplikowana, kiedy najbardziej liczyly sie proste rzeczy. Gdy o tym rozmyslala, Kyle zawolal ja z lazienki i odwrocila sie na dzwiek jego glosu. Zerkajac na zegarek, zorientowala sie, ze za pol godziny podjedzie po nia Rhonda, a ona nie jest jeszcze gotowa. Taylor zgadl, o czym mysli, i dopil do konca herbate. -Chyba bede lecial - oswiadczyl. Kyle zawolal ponownie i tym razem Denise odpowiedziala. -Juz do ciebie ide, kochanie. Wracasz na festyn? - zapytala Taylora, ktory pokiwal glowa. -Zastanawiaja sie pewnie, gdzie jestem. Denise usmiechnela sie figlarnie. -Nie sadzisz, ze plotkuja juz na nasz temat? -Pewnie tak. -Bede sie chyba musiala do tego przyzwyczaic. -Nie przejmuj sie. Dam im wyraznie do zrozumienia, ze to nic waznego. Ich oczy spotkaly sie i poczula, jak cos w niej drgnelo nagle i niespodziewanie. -Dla mnie to bylo wazne - powiedziala, nim zdazyla ugryzc sie w jezyk. Taylor przygladal jej sie w milczeniu, zastanawiajac sie nad tym, co uslyszal. Na jego policzkach i karku pojawil sie rumieniec. Rozejrzal sie po kuchni, zerknal na podloge i dopiero po dluzszej chwili ponownie na nia spojrzal. -Pracujesz jutro wieczorem? - zapytal. -Nie - odparla, lekko zdyszana. Taylor wzial gleboki oddech. Boze, jaka ona ladna. -Czy moge jutro zabrac ciebie i Kyle'a do wesolego miasteczka? Na pewno spodobaja mu sie karuzele. Chociaz spodziewala sie, ze ja gdzies zaprosi, poczula ulge, gdy to w koncu zrobil. -Z przyjemnoscia - odparla cicho. Nie mogac zasnac tej nocy, Taylor zastanawial sie, jakim cudem dzien, ktory zaczal sie tak zwyczajnie, zakonczyl sie czyms, czego w ogole nie przewidzial. Nie rozumial do konca, jak to sie stalo... cala historia z Denise potoczyla sie jakby wlasnym trybem, wymykajac sie spod jego kontroli. Jasne, byla atrakcyjna i inteligentna - musial to przyznac. Ale juz przedtem spotykal atrakcyjne i inteligentne kobiety. Bedac z Denise, odczuwal cos, co sprawilo, ze przestal sie miec na bacznosci. Z braku lepszych slow mozna ten stan nazwac psychicznym komfortem. To wszystko jest kompletnie pozbawione sensu, powiedzial sobie, poprawiajac poduszke. Prawie jej nie znal. Widzial ja tylko kilka razy w zyciu i kilka razy z nia rozmawial. Prawdopodobnie roznila sie diametralnie od wyobrazenia, jakie mial na jej temat. Poza tym nie chcial sie angazowac. Wiedzial, czym to pachnie. Nagle poirytowany sciagnal z siebie koc. Dlaczego, u licha, zaproponowal, ze ja odwiezie? Dlaczego zaprosil ja do wesolego miasteczka? A co najwazniejsze, dlaczego odpowiedzi na te dwa pytania wprawialy go w takie zaklopotanie? ROZDZIAL 15 W niedziele bylo na szczescie chlodniej niz w sobote. Rankiem niebo zasnuly chmury, oslaniajac ziemie przed zarem slonca, a wieczorem zaczelo wiac od morza. Dochodzila szosta, kiedy ciezarowka Taylora skrecila z chrzestem opon w wysypany zwirem podjazd i podskakujac na wybojach, podjechala pod dom. Ubrana w sprane dzinsy i koszulke z krotkimi rekawami Denise wyszla na werande.Miala nadzieje, ze nie widac po niej zdenerwowania. To byla jej pierwsza randka od niepamietnych czasow. W porzadku, mial im towarzyszyc Kyle i technicznie rzecz biorac, nie byla to prawdziwa randka, lecz mimo to... Prawie cala godzine zastanawiala sie, co wlozyc, i nie byla pewna, czy dobrze sie ubrala. Widzac, ze Taylor tez wlozyl dzinsy, odetchnela z ulga. -Czesc - pozdrowil ja, wysiadajac z ciezarowki. - Mam nadzieje, ze sie nie spoznilem. -Nie, skadze - odparla. - Przyjechales punktualnie. Taylor podrapal sie roztargnionym gestem po policzku. -Gdzie jest Kyle? -W domu. Juz po niego ide. W ciagu minuty oboje byli gotowi do wyjscia. Kiedy zamykala za soba drzwi, Kyle przebiegl pedem podworko. -Czesz, Tajo - zawolal. Taylor otworzyl przed nim drzwi i podobnie jak poprzedniego dnia pomogl wejsc do kabiny. -Czesc, Kyle. Cieszysz sie, ze jedziemy do wesolego miasteczka? -Ciejowa - oznajmil rozentuzjazmowanym tonem chlopiec. Wdrapawszy sie do srodka, zlapal za kierownice i probowal nia bezskutecznie krecic. Podchodzac do nich, Denise uslyszala, ze nasladuje odglos silnika. -Przez caly dzien opowiadal o twojej ciezarowce - wyjasnila. - Dzis rano znalazl miniaturke matchboxa, ktora przypomina ja z wygladu, i za nic nie chcial jej odlozyc na polke. -A co z samolotem? -To byla wczorajsza atrakcja. Dzis jest nia ciezarowka. Taylor wskazal glowa kabine. -Czy mam mu znowu dac poprowadzic? -Nie sadze, zebys mial szanse odmowic. Odsuwajac sie od drzwi, zeby mogla wsiasc, Taylor poczul zapach jej wody kolonskiej. Nic wykwintnego; prawdopodobnie kupila ja w lokalnej drogerii, lecz fakt, ze sie nia skropila, mile go polechtal. Kyle przesunal sie na bok, zeby zrobic dla niego miejsce, a potem natychmiast wdrapal mu sie na kolana. Denise wzruszyla ramionami i poslala Taylorowi spojrzenie z rodzaju "a nie mowilam". Taylor usmiechnal sie i przekrecil kluczyk w stacyjce. -W porzadku, maly, jedziemy. Ponownie wykonali powoli wielka litere S, podskakujac na nierownosciach gruntu i omijajac rosnace w ogrodku drzewa. Kiedy wyjechali na ulice, Kyle zsunal sie zadowolony z jego kolan i Taylor ruszyl w strone miasta. Jazda do wesolego miasteczka trwala zaledwie kilka minut. Taylor opowiadal Kyle'owi o roznych elementach wyposazenia ciezarowki - o radiu, krotkofalowce CB, pokretlach na tablicy rozdzielczej - i choc nie ulegalo watpliwosci, ze jej syn malo z tego rozumie, Taylora wcale to nie zniechecalo. Zauwazyla przy tym, ze mowi wolniej niz wczoraj i uzywa prostszych slow. Nie wiedziala, czy robi to pod wplywem ich rozmowy w kuchni, czy tez bierze po prostu z niej przyklad, ale byla wdzieczna, ze o tym pomyslal. Znalazlszy sie w centrum, skrecili w jedna z bocznych uliczek, zeby zaparkowac. W ostatni dzien festynu tlum nie byl juz taki gesty i znalezli bez trudu miejsce blisko glownej ulicy. Idac w strone lunaparku, Denise zauwazyla, ze stojace przy chodnikach budki sa na ogol puste, a sprzedawcy wygladaja na zmeczonych. Najwyrazniej nie mogli sie doczekac, zeby je zamknac. Niektorzy juz to robili. W lunaparku jednak wciaz krecilo sie duzo ludzi - glownie dzieci i ich rodzicow, pragnacych wykorzystac ostatnie godziny zabawy. Nazajutrz caly sprzet mial zostac zaladowany na ciezarowki i pojechac do nastepnego miasta. -No, Kyle, co chcesz robic? - zapytala Denise. Maly natychmiast wskazal wirujace urzadzenie, na ktorym kilkanascie metalowych hustawek wychylalo sie najpierw w jedna, potem w druga strone. Kazdy pasazer mial tam wlasny fotelik z opuszczanym z przodu drazkiem zapinanym na lancuszek i krecace sie dzieciaki wrzeszczaly na cale gardlo ze strachu i z radosci. Kyle obserwowal je jak zahipnotyzowany. -Karuzela - powiedzial. (Kajuzela). -Chcesz sie przejechac na karuzeli? - upewnila sie Denise. -Karuzela - powtorzyl, kiwajac glowa. -Powiedz: "chce sie przejechac na karuzeli". -Chce sie przejechac na karuzeli - szepnal. (Czesie przechac na kajuzeli). -Dobrze. Denise zauwazyla budke biletowa i siegnela do torebki. Miala tam pare dolarow, ktore odlozyla z wczorajszych napiwkow. Taylor zobaczyl, ze to robi, i podniosl rece, zeby ja powstrzymac. -Ja funduje. To ja cie zaprosilem, pamietasz? -Ale Kyle... -Jego tez zaprosilem. Kupil bilety i staneli w kolejce. Po kilku chwilach karuzela sie zatrzymala, jadace nia dzieci zwolnily miejsca i Taylor wreczyl bilety facetowi, ktory wygladal, jakby wyszedl prosto od charakteryzatora. Rece mial czarne od smaru, ramiona pokryte tatuazami i brakowalo mu jednego zeba z przodu. Przedarl bilety i wrzucil je do zamknietej drewnianej skrzynki. -Czy ta karuzela jest bezpieczna? - zapytala Denise. -Wczoraj przeszla inspekcje techniczna - odparl automatycznie. Widac bylo, ze powtarza te formulke kazdemu rodzicowi, ktory o to zapyta, i nie usmierzylo to wcale jej niepokoju. W niektorych miejscach karuzela wygladala, jakby powiazano ja drutem. Podenerwowana posadzila Kyle'a w jego foteliku i opuscila zabezpieczajacy drazek. Taylor czekal na nich na zewnatrz. -Kajuzela - oznajmil ponownie Kyle, gdy byl juz gotow do jazdy. -Tak, kochanie - potwierdzila, kladac jego rece na drazku. - Trzymaj sie tego i nie puszczaj. W odpowiedzi Kyle tylko radosnie sie rozesmial. -Trzymaj sie tego - powtorzyla, tym razem powazniej, i zacisnal palce na drazku. Denise wrocila do Taylora i stanela przy nim, modlac sie, zeby Kyle jej posluchal. Chwile pozniej karuzela ruszyla z miejsca i zaczela nabierac powoli szybkosci. Przy drugim obrocie poruszone sila odsrodkowa hustawki wychylily sie na zewnatrz. Denise nie spuszczala z oczu Kyle'a; kiedy ja mijal, slyszala wyraznie jego wysoki piskliwy smiech. Gdy pojawil sie ponownie, dostrzegla, ze trzyma rece tam, gdzie powinien, i odetchnela z ulga. -Wygladasz na zaskoczona - stwierdzil Taylor, przysuwajac sie blizej, zeby przekrzyczec loskot karuzeli. -Bo jestem - odparla. - Pierwszy raz jezdzi czyms takim. -Nie zabieralas go wczesniej do wesolego miasteczka? -Nie sadzilam, ze jest na to przygotowany. -Bo ma problemy z mowa? -Czesciowo - stwierdzila i zerknela na Taylora. - Nawet ja nie rozumiem wielu spraw zwiazanych z Kyle'em. Czujac na sobie jego powazne spojrzenie, zawahala sie. Bardziej niz czegokolwiek zapragnela nagle, by zrozumial Kyle'a, by zrozumial, czym byly te ostatnie cztery lata. A przede wszystkim zeby zrozumial ja sama. -Wyobraz sobie swiat - zaczela cicho - gdzie nic nie jest objasnione, gdzie wszystko trzeba poznawac metoda prob i bledow. Dla mnie tak wlasnie wyglada teraz swiat Kyle'a. Ludzie mysla czasami, ze jezyk to tylko rozmowa, ale dla dzieci to cos wiecej. To dzieki jezykowi ucza sie swiata. Dowiaduja sie, ze palnik kuchenki parzy, nie muszac go dotykac. Dowiaduja sie, ze przechodzenie przez ulice jest niebezpieczne, zanim potraci je samochod. Jak moge nauczyc go tych rzeczy, skoro nie rozumie mowionego jezyka? Jak moge go chronic, skoro Kyle nie zna pojecia niebezpieczenstwa? Tamtej nocy, gdy poszedl na bagna... sam mowiles, ze kiedy go znalazles, nie wydawal sie wcale przestraszony. To calkowicie zrozumiale... przynajmniej dla mnie. Nigdy nie zabralam go na bagna, nigdy nie pokazalam mu wezy; nigdy nie pokazalam mu, co sie moze stac, kiedy zapadnie sie w grzezawisko i nie bedzie mogl sie z niego wydostac. Poniewaz mu tego nie pokazalam, nie dysponuje wystarczajaca wiedza, zeby sie bac. Oczywiscie, gdy wezmie sie pod uwage wszelkie mozliwe zagrozenia oraz fakt, ze zamiast mu o nich opowiedziec, musze mu doslownie pokazac, co oznaczaja, czuje sie czasami tak, jakbym probowala przeplynac wplaw ocean. Nie potrafie ci powiedziec, ile razy o wlos uniknal niebezpieczenstwa. Kiedy wspinal sie gdzies i chcial zeskoczyc z duzej wysokosci, kiedy jechal za blisko drogi, kiedy sie oddalal, podchodzil do warczacych psow... wydaje mi sie, ze codziennie pojawia sie cos nowego. - Zamknela na chwile oczy, jakby na nowo przezywala te wszystkie sytuacje. - Ale wierz mi lub nie, to tylko czesc moich zmartwien. Przez wiekszosc czasu martwie sie o sprawy oczywiste. Czy bedzie mogl kiedys normalnie mowic, czy pojdzie do zwyklej szkoly, czy uda mu sie z kims zaprzyjaznic, czy zaakceptuja go ludzie... czy nie bede musiala z nim zawsze pracowac. To sa rzeczy, ktore nie daja mi spac w nocy. Na chwile przerwala i gdy odezwala sie ponownie, slowa poplynely z jej ust wolniej. Kazda sylaba naznaczona byla bolem. -Nie chce, abys pomyslal, ze zaluje, ze go urodzilam, bo to nieprawda. Kocham go z calego serca. Zawsze bede kochac. Ale... - Przez moment wpatrywala sie niewidzacymi oczyma w karuzele. - Nie tak dokladnie wyobrazalam sobie wychowywanie dziecka - podsumowala. -Nie zdawalem sobie z tego sprawy - powiedzial lagodnym tonem Taylor. Milczala, najwyrazniej zatopiona w rozmyslaniach. W koncu westchnela i ponownie odwrocila sie do niego twarza. -Przepraszam. Nie powinnam ci o tym opowiadac. -Nie przepraszaj. Ciesze sie, ze to zrobilas. Jakby podejrzewajac, ze za bardzo sie przed nim otworzyla, poslala mu smutny usmiech. -Wyglada to chyba dosc beznadziejnie, prawda? - zapytala. -Niekoniecznie - sklamal. W zachodzacym sloncu wydawala sie promieniowac dziwnym blaskiem. Wyciagnela reke i dotknela jego ramienia. Jej dlon byla miekka i ciepla. -Wiesz co? Nie jestes w tym najlepszy - stwierdzila. - Lepiej mow od razu prawde. Wiem, ze przedstawilam to wszystko w dosc ponurym swietle, lecz to tylko jedna, ciemna strona mojego zycia. Nie opowiedzialam ci jeszcze o jasnych stronach. Taylor uniosl lekko brwi. -To sa jakies jasne strony? - zapytal i Denise rozesmiala sie z zaklopotaniem. -Kiedy nastepnym razem najdzie mnie ochota, zeby sie uzalic, kaz mi sie zamknac, dobrze? Chociaz rzucila to lekkim tonem, Taylor domyslil sie, ze jest pierwsza osoba, ktorej zwierzyla sie tak szeroko ze swoich trosk, i nie jest to najlepszy moment na zarty. Karuzela zwolnila nagle i po trzech obrotach stanela w miejscu. Na twarzy Kyle'a malowala sie ekstaza. -Kajuzela! - zawolal, niemal wyspiewujac to slowo i majtajac w powietrzu nogami. -Chcesz sie jeszcze raz przejechac? - zapytala Denise. -Tak! - odparl, kiwajac glowa. Kolejka nowych dzieci byla krotka i bileter kiwnal glowa na znak, ze Kyle moze pozostac na swoim miejscu. Taylor podal mu nowy bilet i wrocil do Denise. Kiedy karuzela znowu wystartowala, Denise przez dluzsza chwile obserwowala chlopca. -Mysle, ze mu sie spodobalo - stwierdzila niemal z duma. -Chyba masz racje. Taylor oparl sie lokciami o balustrade. Wciaz zalowal swojego wczesniejszego zartu. -No wiec powiedz mi o tych jasniejszych stronach - poprosil cicho. Karuzela wykonala dwa obroty, zanim Denise w ogole sie odezwala. -Naprawde chcesz wiedziec? -Tak, chce. Zawahala sie. Co ona wyprawia? Zwierzala sie ze swoich problemow dopiero co poznanemu mezczyznie, opowiadajac mu o rzeczach, ktorych nigdy nikomu dotad nie mowila. Czula sie niepewnie, jakby za chwile mogla stracic grunt pod stopami. Mimo to chciala skonczyc to, co zaczela. Odchrzaknela. -No, dobrze, jesli chodzi o jasne strony... - Zerknela szybko na Taylora i odwrocila wzrok. - Kyle robi postepy. Czasami wcale na to nie wyglada i inni moga tego nie zauwazyc, ale robi je bezsprzecznie, choc powoli. W zeszlym roku jego slownik liczyl od pietnastu do dwudziestu slow. W tym roku sa ich setki i czasami sklada trzy albo cztery wyrazy w proste zdania. I w przewazajacej czesci potrafi mi powiedziec, czego chce. Mowi mi, kiedy jest glodny, kiedy jest zmeczony, mowi, co chce zjesc... wszystko to jest nowosc. Robi to dopiero od kilku miesiecy. - Wziela gleboki oddech, czujac, jak znowu biora w niej gore emocje. - Musisz to zrozumiec... Kyle tak ciezko codziennie pracuje. Podczas gdy inne dzieci bawia sie, on musi siedziec na swoim foteliku i ogladac ksiazki z obrazkami, probujac wyobrazic sobie swiat. Nauczenie sie rzeczy, ktorych inne dzieci ucza sie w pare minut, zajmuje mu dlugie godziny. - Spojrzala na Taylora z niemal wojownicza mina. - Ale wiesz co? Kyle nie daje za wygrana... nie poddaje sie, pracuje po prostu dzien po dniu, codziennie poznaje nowe slowa i nowe pojecia. I nigdy sie nie skarzy, nigdy nie narzeka. Zebys tylko wiedzial, jak bardzo musi sie napracowac, chcac zrozumiec rozne rzeczy... jak bardzo pragnie, zeby ludzie go polubili, podczas gdy oni go ignoruja. - Scisnelo ja w gardle i odetchnela gleboko, zeby sie opanowac. - Nie masz pojecia, jak dluga przeszedl droge. Znasz go bardzo krotko. Gdybys jednak wiedzial, z jakiego punktu startowal, ile pokonal juz przeszkod, bylbys z niego taki dumny... - Probowala powstrzymac lzy, lecz one i tak poplynely z jej oczu. - I wiedzialbys to, co ja. Ze Kyle ma w sobie wiecej serca, wiecej hartu ducha niz jakiekolwiek inne dziecko, jakie znam. Ze jest najwspanialszym chlopcem, jakiego moglaby zapragnac matka. Wiedzialbys, ze mimo wszystko jest najwspanialsza rzecza, jaka mi sie kiedykolwiek przydarzyla. To sa jasne strony mojego zycia. Przez wszystkie lata tlumila w sobie te slowa i te uczucia - zarowno dobre, jak i zle - i przez wszystkie te lata chciala sie nimi z kims podzielic. Fakt, ze je w koncu wyjawila, przyniosl jej wielka ulge. Nagle ucieszyla sie, ze to zrobila. Miala gleboka nadzieje, ze Taylor ja zrozumie. A on, kompletnie oniemialy, probowal przelknac grude, ktora urosla mu w gardle. Patrzac, jak mowi o swoim synu - z absolutnym lekiem i z absolutna miloscia - wiedzial dobrze, co powinien teraz zrobic. Bez slowa wzial ja za reke. Uczucie, jakiego doznala, bylo dziwne - mialo w sobie cos z zapomnianej przyjemnosci - lecz nie probowala cofnac dloni. Wolna reka otarla lze, splywajaca jej po policzku i pociagnela nosem. Sprawiala wrazenie wyczerpanej, lecz nie pokonanej, i wygladala po prostu pieknie. -To byla najpiekniejsza rzecz, jaka w zyciu slyszalem - przyznal. Kyle chcial sie przejechac karuzela po raz trzeci i Taylor musial puscic dlon Denise i kupic dodatkowy bilet. Kiedy wrocil, nastroj chwili minal; Denise opierala sie lokciami o porecz i uznal, ze nie bedzie wracal do tego, co miedzy nimi zaszlo. Mimo to, stojac przy niej, nie mogl zapomniec o uczuciu, jakie wzbudzil w nim dotyk jej reki. Spedzili w wesolym miasteczku jeszcze godzine, jezdzac diabelskim mlynem - cala trojka usiadla razem na chybotliwej laweczce, a Taylor pokazywal rozne rzeczy, ktore bylo widac z gory - oraz Osmiornica, wirujaca, podskakujaca raz w gore, raz w dol i wytrzasajaca flaki machina, ktora Kyle mogl jezdzic bez konca. Potem przeszli do gier zrecznosciowych. Przekluj trzy balony trzema strzalkami i wygraj pluszowego misia, wrzuc dwa razy pilke do kosza i wygraj cos innego. Naganiacze zachecali halasliwie przechodzacych, ale Taylor minal ich wszystkich, kierujac sie do strzelnicy. Wykorzystal kilka pierwszych strzalow, zeby poznac lepiej bron, po czym poprosil o pietnascie nabojow. Ubiegajac sie o coraz wyzsze nagrody, kupowal nastepne. W koncu wygral wielka pande, tylko niewiele mniejsza od Kyle'a; obslugujacy strzelnice niechetnie mu ja wreczyl. Denise byla w siodmym niebie. Milo bylo patrzec, jak Kyle poznaje tyle nowych rzeczy, jednoczesnie swietnie sie bawiac. Wizyta w wesolym miasteczku stanowila przyjemna odmiane od swiata, w ktorym normalnie zyla. Chwilami czula sie prawie jak ktos inny, ktos, kogo nie znala. Z nadejsciem zmierzchu zapalily sie swiatla na karuzelach, a gdy zapadla noc, ludzie zaczeli sie bawic z jeszcze wiekszym entuzjazmem, tak jakby wiedzieli, ze to ostatni dzien. Wszystko ukladalo sie wspaniale i nie smiala marzyc, ze dalej bedzie sie tak ukladac. Albo, jesli to w ogole mozliwe, ulozy sie jeszcze lepiej. Po powrocie do domu nalala filizanke mleka i odprowadzila Kyle'a do jego pokoju. Postawiwszy wielka pande w rogu, zeby mogl ja widziec, pomogla mu wlozyc pizame i odmowic modlitwe, po czym dala mu mleko. Zamykaly mu sie juz oczy. Gdy skonczyla czytac bajke, oddychal gleboko. Wyslizgnela sie z pokoju, zostawiajac przymkniete drzwi. Taylor czekal na nia w kuchni, wyciagnawszy pod stolem swoje dlugie nogi. -Spi jak susel - oznajmila. -Nie trwalo to dlugo. -To byl dla niego wielki dzien. Normalnie nie idzie spac tak pozno. Kuchnie oswietlala pojedyncza wiszaca nad ich glowami zarowka. Druga przepalila sie przed tygodniem i Denise zalowala, ze jej nie wymienila. W malym pomieszczeniu zrobilo sie nagle zbyt ciemno, zbyt intymnie. Grajac na zwloke, zadala mu tradycyjne pytanie. -Chcesz sie czegos napic? -Napilbym sie piwa, jesli masz. -Moja oferta nie jest tak bogata. -A co masz? -Mrozona herbate. -I? Denise wzruszyla ramionami. -Wode? Taylor nie mogl powstrzymac usmiechu. -Moze byc herbata. Nalala dwie szklanki i podala mu jedna, zalujac, ze nie ma w domu czegos mocniejszego. Czegos, co spowodowaloby, ze nie bylaby taka spieta. -Troche tu za cieplo - stwierdzila obojetnym tonem. - Moze przeniesiemy sie na werande? -Jasne. Wyszli na zewnatrz i usiedli w bujanych fotelach, Denise blizej drzwi, by moc uslyszec Kyle'a, gdyby sie obudzil. -To mile - stwierdzil Taylor, rozsiadlszy sie wygodnie. -Co masz na mysli? -Siedzenie na dworze. Czuje sie, jakbym wystepowal w odcinku "Waltonow". Denise rozesmiala sie, czujac, jak mija jej zdenerwowanie. -Nie lubisz siedziec na werandzie? -Jasne, ale rzadko to robie. To jedna z tych rzeczy, na ktore nigdy nie mam teraz czasu. -I ty uwazasz sie za typowego chlopaka z Poludnia? - zdziwila sie, powtarzajac jego wczorajsze slowa. - Myslalam, ze facet taki jak ty siedzi na werandzie, grajac piosenki na bandzo, z psem lezacym u jego stop. -W otoczeniu krewniakow i ze stojaca obok flaszka bimbru oraz spluwaczka? Usmiechnela sie. -Oczywiscie. Taylor potrzasnal glowa. -Gdybym nie wiedzial, ze sama pochodzisz z Poludnia, pomyslalbym, ze chcesz mnie obrazic. -Poniewaz przyjechalam z Atlanty... -Tym razem puszcze to mimo uszu. - Poczul, jak kaciki ust podnosza mu sie w usmiechu. - Czego najbardziej brakuje ci z atmosfery wielkiego miasta? -Niewiele. Przypuszczam, ze gdybym byla mlodsza i nie miala Kyle'a, to miasteczko doprowadzaloby mnie do szalu. Ale dzis nie sa mi juz potrzebne do szczescia wielkie centra handlowe, wykwintne restauracje i muzea. Byl okres, kiedy uwazalam takie rzeczy za bardzo wazne, lecz w ciagu ostatnich kilku lat niezbyt czesto je odwiedzalam, nawet gdy jeszcze mieszkalam w Atlancie. -Brakuje ci twoich znajomych? -Czasami. Staramy sie pozostawac w kontakcie. Piszemy do siebie listy, dzwonimy, tego rodzaju rzeczy. A ty? Nigdy nie miales ochoty spakowac sie i stad wyjechac? -Raczej nie. Jestem tutaj szczesliwy, a poza tym tu mieszka moja mama. Nie chcialbym zostawiac jej samej. Denise pokiwala glowa. -Nie wiem, czy wyprowadzilabym sie z Atlanty, gdyby zyla jeszcze moja mama, ale chyba nie. Taylor pomyslal nagle o swoim ojcu. -Duzo przeszlas w zyciu - stwierdzil. -Czasami wydaje mi sie, ze az za duzo. -Nie poddajesz sie jednak. -Nie moge. Mam kogos, kto jest ode mnie zalezny. Ich rozmowe przerwal nagly szelest w krzakach, po ktorym uslyszeli niemal koci pisk. Dwa szopy wyskoczyly z lasu i popedzily przez trawnik. Kiedy minely padajaca z werandy smuge swiatla, Denise wstala, zeby je lepiej zobaczyc. Taylor stanal obok niej przy balustradzie i wpatrywal sie w mrok. Szopy zatrzymaly sie na chwile, dostrzegly w koncu dwoje ludzi na werandzie, a potem pomknely dalej i zniknely. -Przychodza tu prawie kazdego wieczoru. Mysle, ze szukaja pozywienia. -Chyba tak. Albo interesuja je twoje pojemniki na smieci. Denise pokiwala glowa. -Kiedy sie tu sprowadzilam, sadzilam, ze buszuja w nich psy. Ktorejs nocy zlapalam na goracym uczynku te dwa szopy. Z poczatku w ogole nie wiedzialam, co to za zwierzaki. -Nigdy przedtem nie widzialas szopa? -Oczywiscie, ze widzialam. Ale nie w srodku nocy, nie grzebiacego w moich smieciach i z cala pewnoscia nie na mojej werandzie. W swoim mieszkaniu w Atlancie nie mialam duzych problemow z fauna. Pajaki, owszem, lecz nie szopy. -Przypominasz mi te bajke o miejskiej myszy, ktora wskoczyla do zlej ciezarowki i wyladowala na wsi. -Wierz mi, czasami wlasnie tak sie czuje. Wiatr poruszal lekko jej wlosami i Taylora ponownie uderzylo, jaka jest ladna. -Wiec jak wygladalo twoje zycie? - zapytal. - To znaczy, kiedy dorastalas w Atlancie. -Prawdopodobnie nie roznilo sie tak bardzo od twojego - odparla. -Co masz na mysli? - zapytal zaintrygowany. -Bylismy oboje jedynakami - powiedziala, patrzac mu w oczy i cedzac powoli slowa, jakby zdradzala mu jakis sekret - i wychowywaly nas samotnie wdowy, ktore dorastaly w Edenton. Taylor poczul niespodziewanie, jak cos w nim drgnelo. -Wiesz, jak to jest - mowila dalej Denise. - Czujesz sie troche inny, poniewaz twoi koledzy i kolezanki maja oboje rodzicow, jesli nawet ci rodzice sa rozwiedzeni. Dojrzewasz, wiedzac, ze brakuje ci czegos waznego, czegos, co maja wszyscy, ale nie wiesz dokladnie, co to jest. Pamietam, jak moje przyjaciolki opowiadaly, ze ich ojcowie nie pozwalaja im pozno wracac do domow albo nie lubia ich chlopcow. Troche mnie to denerwowalo, bo nie docenialy tego, co maja. Rozumiesz, o co mi chodzi? Taylor kiwnal glowa, uswiadamiajac sobie z nagla jasnoscia, jak wiele maja ze soba wspolnego. -Poza tym moje zycie bylo dosc typowe. Mieszkalam z mama, uczylam sie w katolickich szkolach, robilam zakupy z przyjaciolkami, chodzilam na szkolne bale i za kazdym razem, gdy wyskoczyl mi pryszcz, martwilam sie, ze przestane sie podobac chlopcom. -I ty to nazywasz typowym zyciem? -Oczywiscie, jezeli jest sie dziewczyna. -Nigdy nie martwilem sie takimi rzeczami. Spojrzala na niego z ukosa. -Nie wychowywala cie moja matka. -Tak, ale Judy zlagodniala troche na stare lata. Kiedy dorastalem, byla bardziej surowa. -Powiedziala, ze zawsze szukales guza. -A ty pewnie bylas chodzacym idealem. -Staralam sie - odparla figlarnym tonem. -Ale nie bylas? -Nie... na pewno jednak udawalo mi sie lepiej od ciebie nabierac swoja matke. Taylor zachichotal. -Milo to slyszec. Jesli istnieje jakas rzecz, ktorej nie moge zniesc, to jest nia doskonalosc. -Zwlaszcza gdy odznacza sie nia ktos inny, prawda? -Wlasnie. Chwile trwalo, zanim odezwal sie ponownie. -Nie pogniewasz sie, jesli zadam ci pewne pytanie? -To zalezy od pytania - odparla, starajac sie nie tracic rezonu. Taylor zerknal w bok, tam, gdzie konczyla sie jej dzialka, udajac, ze wypatruje szopow. -Gdzie jest ojciec Kyle'a? - zapytal po chwili. Spodziewala sie tego. -Nie ma go. Tak naprawde wcale go nie znalam. Kyle nie byl zaplanowany. -Czy on wie, ze ma syna? -Zadzwonilam do niego, kiedy okazalo sie, ze jestem w ciazy. Oznajmil mi bez ogrodek, ze nie chce miec z nim nic wspolnego. -Czy go kiedys widzial? -Nie. Taylor zmarszczyl brwi. -Jak mozna nie dbac o wlasne dziecko? Denise wzruszyla ramionami. -Nie wiem. -Chcialabys z nim byc? -O Boze, nie - odparla szybko. - Nie z nim. To znaczy chcialabym, zeby Kyle mial ojca. Ale to na pewno nie bylby ktos do niego podobny. Poza tym ktos, kto stalby sie ojcem dla Kyle'a... mam na mysli, odpowiednim ojcem, a nie kims, kto tylko tak sie nazywa... musialby takze zostac moim mezem. Taylor pokiwal ze zrozumieniem glowa. -Teraz panska kolej, panie McAden - oznajmila, zwracajac sie do niego twarza. - Powiedzialam ci o sobie wszystko, a ty nie zrewanzowales sie tym samym. Opowiedz mi o sobie. -Wiesz juz prawie wszystko. -Nic mi nie powiedziales. -Powiedzialem, ze pracuje w branzy budowlanej. -A ja jako kelnerka. -I wiesz, ze jestem takze strazakiem. -Wiem o tym, odkad cie spotkalam. To za malo. -Poza tym nie bardzo jest o czym mowic - zaprotestowal, unoszac rece w udawanej frustracji. - Co chcesz wiedziec? -Czy moge zapytac, o co tylko chce? -Wal smialo. -No, dobrze. - Przez chwile milczala, a potem spojrzala mu prosto w oczy. - Opowiedz mi o swoim ojcu - poprosila cicho. Jej slowa zaskoczyly go. Nie spodziewal sie takiego pytania i poczul, jak lekko sztywnieje. Nie bardzo mial ochote odpowiadac. Mogl zbyc ja byle czym, kilkoma zdaniami, ktore niczego by nie wyjasnialy, ale on przez kilkanascie sekund po prostu milczal. Wieczor rozbrzmiewal roznymi odglosami. Kumkaly zaby, bzyczaly owady, szelescily liscie. Ksiezyc wzeszedl i unosil sie nad koronami drzew. W jego mlecznym swietle widac bylo czasem przelatujacego nietoperza. Denise musiala sie pochylic blizej, zeby uslyszec glos Taylora. -Ojciec zmarl, kiedy mialem dziewiec lat - zaczal. Uwaznie go obserwowala. Mowil powoli, jakby zbieral mysli; wszystkie rysy jego twarzy swiadczyly, ze nie robi tego zbyt chetnie. -Byl dla mnie kims wiecej niz tylko ojcem. Byl takze moim najlepszym przyjacielem. - Zawahal sie. - Wiem, ze to brzmi dziwnie. To znaczy, bylem w koncu tylko malym chlopcem, a on byl dorosly, ale tak to wygladalo. Bylismy nierozlaczni. Kiedy wybijala piata, siadalem na stopniach i czekalem, az na podjazd wjedzie jego ciezarowka. Pracowal w tartaku i gdy tylko otworzyl drzwiczki, bieglem do niego i rzucalem mu sie w objecia. Byl silny... nawet kiedy uroslem, nigdy mnie nie powstrzymywal. Obejmowalem go i wdychalem gleboko powietrze. Pracowal ciezko i nawet w zimie czulem zapach jego potu i trocin. Mowil do mnie "maly". Denise pokiwala glowa. -Mama zawsze czekala w domu, a on pytal, co robilem tego dnia i jak mi poszlo w szkole. A ja trajkotalem jak szalony, probujac opowiedziec mu wszystko, zanim wejdzie do srodka. Chociaz byl zmeczony i chcial prawdopodobnie zobaczyc sie z mama, nigdy mnie nie poganial. Czekal, az wszystko z siebie wyrzuce, i dopiero kiedy nie mialem juz nic do powiedzenia, stawial mnie na ziemi. Zabieral z ciezarowki pojemnik na lunch, bral mnie za reke i razem wchodzilismy do domu. - Taylor przelknal z trudem sline, starajac sie z calej sily myslec o tym, co bylo dobre. - W kazdy weekend chodzilismy na ryby. Nie pamietam, ile mialem lat, gdy zaczelismy to robic... bylem chyba mlodszy od Kyle'a. Wyplywalismy lodzia i siedzielismy w niej godzinami. Czasami opowiadal mi rozne historie... znal ich chyba z tysiac... i odpowiadal najlepiej, jak mogl, na wszelkie pytania, jakie mu zadawalem. Moj ojciec nigdy nie skonczyl szkoly sredniej, lecz mimo to potrafil swietnie wyjasniac rozne rzeczy. A jesli zapytalem go o cos, o czym nie mial pojecia, przyznawal sie do tego. Nie byl kims, kto musial miec zawsze racje. Denise chciala wziac go za reke, ale on oparl podbrodek o dlon. Wydawal sie kompletnie zatopiony we wspomnieniach. -Nigdy nie widzialem, zeby sie zloscil, nigdy nie slyszalem, zeby podniosl na kogos glos. Gdy zaczynalem rozrabiac, wystarczylo, by powiedzial "no dosyc tego, synu", i uspokajalem sie, poniewaz wiedzialem, ze sprawiam mu zawod. Wiem, ze to zabrzmi dziwnie, ale nie chcialem go chyba po prostu zawiesc. Taylor gleboko odetchnal. -Z tego, co mowisz, wynika, ze byl wspanialym czlowiekiem - stwierdzila Denise. Czula, ze trafila na rzecz, ktora byla dla niego bardzo wazna, nie uswiadamiala sobie jednak w pelni jej znaczenia. -Na pewno - odparl. Stanowczosc, z jaka to potwierdzil, nie pozostawiala zadnych watpliwosci, ze uwaza temat za zamkniety, ale Denise podejrzewala, ze zostalo jeszcze wiele do powiedzenia. Przez dluzszy czas stali bez slowa, przysluchujac sie muzyce swierszczy. -Ile mialas lat, kiedy zmarl twoj ojciec? - zapytal ja w koncu, przerywajac milczenie. -Cztery. -Pamietasz go tak, jak ja pamietam swojego? -Raczej nie, nie tak jak ty. Pamietam oderwane obrazy: jak czytal mi bajki albo dotykal wasami, calujac na dobranoc. Bylam przy nim zawsze szczesliwa. Nawet teraz nie ma dnia, zebym nie chciala cofnac wskazowek zegara i odwrocic tego, co sie stalo. Kiedy to powiedziala, Taylor spojrzal na nia zaskoczony, zdajac sobie sprawe, ze trafila w samo sedno. W zaledwie kilku slowach wyjasnila to, co probowal wytlumaczyc Valerie i Lori. I chociaz obie sluchaly go ze wspolczuciem, nigdy tak naprawde nie rozumialy, o co mu chodzi. Nie mogly. Zadna z nich nie obudzila sie nigdy ze straszliwa swiadomoscia, ze zapomniala glosu swego ojca. Dla zadnej jedyna ocalala pamiatka nie byla pojedyncza fotografia. Zadnej nie ciagnelo do stojacego w cieniu wierzby malego granitowego nagrobka. Uswiadomil sobie, ze spotkal w koncu kogos, kto potrafi wyrazic rzeczy od dawna mu znane, i po raz drugi tego wieczoru siegnal po jej dlon. Trzymali sie w milczeniu za rece, bojac sie, ze jakiekolwiek slowo zlamie zaklecie. Po niebie plynely leniwie osrebrzone ksiezycowa poswiata chmury. Stojac blisko Taylora, Denise patrzyla na igrajace po jego twarzy cienie. Czula sie lekko rozstrojona. Na jego szczece zauwazyla mala blizne, ktorej nie dostrzegla wczesniej; inna, chyba po dawno zagojonym oparzeniu, widniala na serdecznym palcu reki, w ktorej trzymal jej dlon. Jesli nawet byl swiadom, ze mu sie przyglada, nie dal tego po sobie poznac. Patrzyl po prostu na jej ogrod. Powietrze troche sie ochlodzilo i ucichla wiejaca od morza bryza. Denise wypila lyk herbaty, sluchajac brzeczenia owadow wirujacych wokol oswietlajacej werande lampy. W ciemnosci zahukala sowa. Miedzy drzewami dzwonily cykady. Wieczor dobiegal kresu, czula to. Prawie sie skonczyl. Taylor dopil herbate, w ktorej zabrzeczaly kostki lodu, i odstawil szklanke na balustrade. -Chyba juz pojde. Jutro wczesnie zaczynam. -Nie watpie - odparla. A jednak stal tam jeszcze cala minute, nic nie mowiac. Z jakiegos powodu przypomnial sobie, jak wygladala, zwierzajac mu sie z obaw zwiazanych z synem - hardy wyraz twarzy, intensywne emocje, z jakimi wyrzucala z siebie kolejne slowa. Jego matka tez sie o niego troszczyla, ale czy jej zmartwienia mogly sie rownac z tym, co codziennie przezywala Denise? Wiedzial, ze to nie bylo to samo. Ze wzruszeniem obserwowal, ze jej obawy wzmacnialy tylko milosc, jaka zywila do syna. Czyz bylo cos piekniejszego od obrazu takiej bezwarunkowej milosci, tak czystej w obliczu przeciwnosci losu? Ale istnialo cos jeszcze, nieprawdaz? Cos glebszego, cos, co ich polaczylo i czego nie znalazl u nikogo poza nia. "Nawet teraz nie ma dnia, zebym nie chciala cofnac wskazowek zegara i odwrocic tego, co sie stalo". Skad o tym wiedziala? Hebanowe wlosy, jeszcze ciemniejsze o zmierzchu, zdawaly sie otaczac ja nimbem tajemniczosci. Taylor odsunal sie w koncu od balustrady. -Jestes dobra matka, Denise - powiedzial. Tak bardzo nie chcial puscic jej delikatnej dloni. - I mimo ze to wszystko jest takie trudne, mimo ze nie takiego zycia oczekiwalas, nie moge oprzec sie przekonaniu, ze nic nie dzieje sie bez powodu. Kyle potrzebowal kogos takiego jak ty. Denise pokiwala glowa. Z wielka niechecia odwrocil sie od balustrady, od sosen, od debow i od wzbierajacych w jego sercu uczuc. Deski werandy zaskrzypialy, gdy razem z Denise stanal u szczytu schodow. Podniosla wzrok i spojrzala mu prosto w oczy. O malo jej wtedy nie pocalowal. W miekkim zoltym swietle lampy w jej oczach zdawal sie plonac ukryty zar. Mimo to nie potrafil zgadnac, czy naprawde tego od niego oczekuje, i w ostatniej sekundzie sie cofnal. Wiedzial, ze i tak bedzie wspominal ten wieczor czesciej niz cokolwiek innego w ciagu ostatnich lat, i nie chcial tego popsuc. Cofnal sie o krok, jakby nie chcial ograniczac jej ruchow. -To byl dla mnie wspanialy dzien - stwierdzil. -Dla mnie tez - odparla. W koncu puscil jej reke i od razu tego pozalowal. Chcial jej powiedziec, ze ma w sobie cos niewiarygodnie rzadkiego, cos, czego szukal w przeszlosci, lecz nigdy nie mial nadziei znalezc. Chcial jej powiedziec to wszystko, ale zorientowal sie, ze nie moze. Usmiechnal sie tylko niewyraznie i zszedl w ukosnym swietle ksiezyca po schodkach. Kiedy wsiadl do ciezarowki i z zapalonymi swiatlami ruszyl podjazdem, pomachala mu po raz ostatni, stojac na werandzie. Uslyszala, jak sie zatrzymuje, zeby przepuscic pojedynczy jadacy ulica samochod, a potem skrecil w strone miasta. Po jego odjezdzie poszla do sypialni i usiadla na lozku. Na nocnej szafce stala mala lampka, fotografia Kyle'a jako niemowlaka i do polowy pelna szklanka wody, ktora zapomniala rano odniesc do kuchni. Wzdychajac, otworzyla szuflade. W przeszlosci trzymala tu magazyny i ksiazki, ale teraz szuflada byla pusta, z wyjatkiem malego flakonika perfum, ktore dostala od matki na kilka miesiecy przed jej smiercia. To byl urodzinowy prezent, opakowany w zlota folie i obwiazany wstazka. Denise zuzyla polowe flakonika w ciagu paru pierwszych tygodni; po smierci matki nigdy juz ich nie uzywala. Zachowala je na pamiatke i teraz, patrzac na flakonik, uswiadomila sobie, jak dawno juz nie uzywala zadnych perfum. Nawet tego wieczoru zapomniala sie nimi skropic. Byla matka. Tak przede wszystkim sama sie teraz okreslala. Ale choc nie chciala o tym myslec, wiedziala, ze jest rowniez kobieta, i po latach bagatelizowania tego, uprzytomnila sobie ten fakt ze zdwojona sila. Siedzac w sypialni i wpatrujac sie we flakonik perfum, poczula, jak ogarnia ja nagle dziwny niepokoj. Jakas jej czastka pragnela byc pozadana, pragnela byc otoczona troska i opieka, wysluchana i bez zastrzezen zaakceptowana. Pragnela byc kochana. Zgasila swiatlo w sypialni i zajrzala do syna. Kyle spal jak susel. W cieplym pokoju zrzucil z siebie koc i lezal calkiem odkryty. Na jego biureczku grala cicho, powtarzajac stale te sama melodie, pozytywka zamontowana w plastikowym, swiecacym sie misiu, ktory sluzyl mu od niemowlecych lat jako nocna lampka. Denise zgasila ja i poprawila zwiniete razem z kocami przescieradlo. Kyle przewrocil sie z boku na bok, kiedy go przykrywala. Pocalowala go w policzek, czujac pod wargami miekka nieskazitelna skore, po czym wysliznela sie z pokoju. W kuchni bylo cicho. Z zewnatrz dobiegalo cykanie swierszczy, nucacych piesn wczesnego lata. Wyjrzala przez okno. W swietle ksiezyca drzewa ociekaly srebrem, w nieruchomym powietrzu nie kolysal sie ani jeden listek. Niebo bylo pelne umykajacych w nieskonczonosc gwiazd, a ona wpatrywala sie w nie, usmiechajac sie i rozmyslajac o Taylorze McAdenie. ROZDZIAL 16 Dwa dni pozniej Taylor siedzial wieczorem w swojej kuchni, kiedy nadeszlo wezwanie.Na moscie doszlo do zderzenia cysterny z benzyna i samochodu osobowego. Zlapal kluczyki i minute pozniej byl juz na dworze; po pieciu minutach dotarl jako jeden z pierwszych na miejsce wypadku. W oddali slychac bylo syrene wozu strazackiego. Zastanawiajac sie, czy zdaza na czas, wyskoczyl z ciezarowki i nie zamykajac za soba drzwi, rozejrzal sie dookola. Ludzie wysiedli ze stojacych po obu stronach mostu samochodow i przygladali sie straszliwej scenie. Kabina cysterny uderzyla w tyl hondy, kompletnie zgniatajac jej bagaznik i zrywajac stalowa porecz okalajaca most. Kierowca cysterny wcisnal w trakcie kolizji hamulce i szarpnal kierownica, wskutek czego ciezarowke zarzucilo i calkowicie zablokowala ruch w jedna i druga strone. Przygwozdzona przez kabine honda zawisla nad mostem niczym trampolina i niebezpiecznie sie kolysala. Z jej kol uszlo powietrze, a zerwany przez stalowa line dach przypominal czesciowo otwarta puszke. Nie runela jeszcze do plynacej okolo osiemdziesieciu stop nizej rzeki tylko dzieki temu, ze przygniatala ja kabina cysterny, ktora nie wygladala na stabilna. Z jej silnika unosil sie dym i cos wyciekalo do wiszacej pod spodem hondy, pokrywajac jej maske blyszczacym werniksem. Mitch zobaczyl Taylora i natychmiast podbiegl, zeby zapoznac go z sytuacja. -Kierowcy cysterny nic sie nie stalo, ale ktos siedzi w samochodzie. Mezczyzna albo kobieta, nie mozemy jeszcze tego ustalic... ktokolwiek to jest, zostal poszkodowany. -Ile benzyny jest w zbiornikach cysterny? -Sa w trzech czwartych pelne. Dymiacy silnik... wyciek nad samochodem... -Czy jesli silnik wybuchnie, zbiorniki eksploduja razem z nim? -Kierowca mowi, ze nie powinny, jesli w czasie wypadku nie zostala uszkodzona obudowa. Nie widze przecieku, ale nie mozna miec pewnosci. Taylor rozejrzal sie, czujac nagly zastrzyk adrenaliny. -Musimy ewakuowac stad tych ludzi - stwierdzil. -Wiem, lecz stoja teraz zderzak przy zderzaku, a ja przyjechalem raptem pare minut temu. Nie mialem czasu sie tym zajac. Podjechaly dwa wozy strazy pozarnej - jeden z pompa, drugi z drabina - i ich wirujace na dachach czerwone swiatla oswietlily lepiej teren. Siedmiu strazakow wyskoczylo na droge, zanim jeszcze wozy sie zatrzymaly. Ubrani w ognioodporne kombinezony, ocenili blyskawicznie sytuacje i zaczeli rozwijac weze. Mitch i Taylor, ktorzy przybyli bezposrednio na miejsce wypadku, naciagneli kombinezony, ktore im przywieziono, wkladajac je na cywilne ubrania z wypraktykowana wprawa. Przyjechal rowniez Carl Huddle oraz dwaj inni policjanci z Edenton. Po krotkich konsultacjach zajeli sie stojacymi na moscie samochodami. Z bagaznika wyjeto tube; gapie mieli wrocic do swoich pojazdow i wycofac je na bezpieczna odleglosc. Dwaj funkcjonariusze - w Edenton kazdy z nich dysponowal wlasnym wozem patrolowym - ruszyli, jeden w lewo, drugi w prawo, az do konca korkow. -Prosze sie cofnac albo zawrocic - uslyszal kierowca, ktory stal ostatni w korku. - Mamy powazny problem na moscie. -Jak daleko mam sie cofnac? -Pol mili. Mezczyzna zawahal sie, jakby sie zastanawial, czy to naprawde konieczne. -Szybciej! - warknal policjant. Taylor obliczal, ze pol mili wystarczy, by stworzyc bezpieczna strefe, ale i tak musialo sporo potrwac, nim wszystkie samochody cofna sie na te odleglosc. Tymczasem z kabiny unosil sie coraz gestszy dym. Normalnie strazacy podlaczyliby weze do najblizszego hydrantu i ciagneli stamtad cala potrzebna wode. Niestety na moscie nie bylo hydrantow. Dlatego musiala im wystarczyc woda, ktora przywiozl woz strazacki. Bylo jej dosyc, by ugasic plonaca szoferke, ale z pewnoscia za malo, gdyby wybuchly zbiorniki z benzyna. Zasadnicze znaczenie mialo opanowanie ognia; wszystkich niepokoil jednak najbardziej los uwiezionego pasazera. Jak mozna bylo do niego dotrzec? Wysuwano rozne pomysly, szykujac sie na nieuniknione. Wdrapac sie na kabine cysterny i sprobowac go stamtad wyciagnac? Wysunac drabine poza most i popelznac po niej? Zawiesic gdzies line i spuscic sie w dol? Bez wzgledu na to, jaka podjeliby akcje, za kazdym razem pojawial sie ten sam problem - wszyscy bali sie dodatkowo obciazyc samochod. Bylo cudem, ze w ogole tam stal. Potracenie go albo przeciazenie moglo spowodowac, ze sie przechyli. Kiedy strumien wody zostal skierowany na kabine, wszyscy zdali sobie sprawe, ze ich obawy byly usprawiedliwione. Woda trysnela ostro w kierunku silnika cysterny, a potem w tempie pieciuset galonow na minute zaczela splywac kaskadami przez rozbita tylna szybe do hondy, czesciowo wypelniajac jej wnetrze i czesciowo lejac sie dalej, do silnika. Po kilku chwilach zaczela wyciekac przez krate chlodnicy. Przod samochodu przechylil sie w dol, podnoszac kabine cysterny, a potem wrocil do swojej starej pozycji. Strazak trzymajacy waz zobaczyl, ze honda sie kolysze, i bez chwili wahania skierowal strumien wody w powietrze, nastepnie zas w ogole odcial jej doplyw. Wszyscy co do jednego pobledli. Woda w dalszym ciagu ciekla z przodu samochodu. Pasazer w ogole sie nie poruszyl. -Uzyjmy drabiny z wozu strazackiego - zaproponowal Taylor. - Wysuniemy ja nad honde i wyciagniemy pasazera za pomoca liny. Samochod wciaz sie kolysal, najwyrazniej samorzutnie. -Drabina moze nie utrzymac was obu - stwierdzil szybko Joe. Jako komendant byl jedynym zatrudnionym na pelnym etacie pracownikiem strazy; prowadzil jeden z wozow strazackich i w sytuacjach kryzysowych, takich jak ta, powsciagal zawsze zapedy innych smialkow. Nie ulegalo watpliwosci, ze ma racje. Poniewaz cysterna stala w poprzek drogi, a most byl stosunkowo waski, woz strazacki nie mogl podjechac wystarczajaco blisko. Z miejsca, gdzie byl w stanie zaparkowac, drabine - jesli miala zawisnac nad samochodem dokladnie tam, gdzie znajdowal sie pasazer - trzeba bylo wysunac na dodatkowe dwadziescia stop. Nie byloby to wiele, gdyby stala ukosnie, poniewaz jednak miala znalezc sie niemal w pozycji horyzontalnej, przekraczalo to granice bezpieczenstwa. Nie dysponowali wozem nowej konstrukcji, przy ktorym nie stanowiloby to prawdopodobnie problemu. Nalezacy do strazy pozarnej Edenton woz byl jednym z najstarszych w calym stanie i zamowiono go ze swiadomoscia, ze najwyzszy budynek w miasteczku ma trzy kondygnacje. Drabina nie nadawala sie do uzycia w takiej sytuacji. -Jaki mamy inny wybor? - zapytal Taylor. - Wyciagne go, zanim policzycie do dziesieciu. Joe spodziewal sie, ze to on zglosi sie na ochotnika. Przed dwunastu laty, kiedy Taylor sluzyl drugi rok w strazy, zapytal go, dlaczego zglasza sie do najbardziej ryzykownych zadan. Chociaz ryzyko stanowi nieodlaczny element tej sluzby, niepotrzebne ryzyko jest czyms innym, a Taylor sprawial na nim wrazenie czlowieka, ktory stara sie koniecznie cos udowodnic. Joe nie chcial miec kogos takiego w druzynie - nie tylko dlatego, ze nie wiedzial, czy Taylor wyjdzie calo z opresji, ale dlatego, ze nie chcial ryzykowac wlasnego zycia, ratujac kogos, kto niepotrzebnie wyzywal los. Taylor wyjasnil mu to w prosty sposob: -Moj ojciec zmarl, kiedy mialem dziewiec lat, i wiem, co to znaczy dorastac samemu. Nie chce, zeby przytrafilo sie to komus innemu. Nie znaczylo to oczywiscie, ze inni nigdy nie podejmowali ryzyka. Wszyscy czlonkowie strazy zdawali sobie swietnie sprawe z zagrozen. Wiedzieli, co moze sie stac, i wielokrotnie zdarzalo sie, ze odrzucano oferte Taylora. Tym razem jednak... -W porzadku - stwierdzil Joe. - Powinienes dac sobie rade. Zabierajmy sie do roboty. Poniewaz woz strazacki stal odwrocony przodem do miejsca wypadku, trzeba bylo go wycofac z mostu na trawiasty srodkowy pas. Kierowca zawrocil na trzy razy i wjechal na tylnym biegu z powrotem. Zanim znalazl sie w odpowiedniej pozycji, minelo siedem minut. W ciagu tych siedmiu minut silnik cysterny nie przestawal kopcic. Pod spodem widac bylo niewielkie plomyki, ktore lizaly tyl hondy. Od zbiornikow z paliwem dzielila je niebezpiecznie mala odleglosc, lecz polewanie silnika woda z weza nie wchodzilo juz w gre, a nie mogli podejsc dosc blisko, zeby posluzyc sie gasnicami. Czas uciekal, a oni mogli tylko patrzec. Podczas gdy woz strazacki ustawial sie we wlasciwej pozycji, Taylor wzial line, ktorej potrzebowal, i przymocowal ja karabinkiem do wlasnej uprzezy. Potem wdrapal sie na drabine i przywiazal drugi koniec liny do jednego z ostatnich szczebli. Do drabiny przyczepiona byla rowniez druga, duzo dluzsza lina, na ktorej koncu znajdowala sie miekka, wyscielana uprzaz ratunkowa. Po umieszczeniu w niej pasazera mozna go bylo wciagnac na gore za pomoca bloczka. Kiedy drabina zaczela sie wysuwac, Taylor polozyl sie na niej na brzuchu i powtarzal w mysli, co ma robic. Zachowaj rownowage, wysun sie maksymalnie daleko, w odpowiednim momencie pochyl sie szybko, lecz ostroznie, i pamietaj, zeby nie dotykac hondy. Przede wszystkim jednak martwil sie o pasazera. Czy nie byl uwieziony w samochodzie? Czy mozna go bedzie ruszyc, nie ryzykujac, ze dozna dalszych obrazen? Czy uda sie go wydobyc, nie stracajac w dol hondy? Drabina wysuwala sie dalej, zblizajac sie do samochodu. Kiedy do celu zostalo jeszcze jakies dziesiec albo dwanascie stop, Taylor poczul, ze jest coraz mniej stabilna. Trzeszczala pod nim niczym stara stodola podczas huraganu. Osiem stop. Wyciagnawszy reke, mogl teraz dotknac maski cysterny. Szesc stop. Czul zar malych plomykow, widzial, jak liza poszarpany dach hondy. Wysunieta drabina zaczela sie lekko kolysac. Cztery stopy. Byl teraz dokladnie nad samochodem... zblizal sie do przedniej szyby. W tym momencie drabina zatrzymala sie z dygotem. Lezac na brzuchu, Taylor obejrzal sie przez ramie, zeby sprawdzic, czy sie nie zaciela. Po wyrazie twarzy innych strazakow domyslil sie, ze wysunela sie na maksymalna odleglosc i musi zabierac sie do dziela. Drabina zachwiala sie niebezpiecznie, kiedy odwiazal line, do ktorej przymocowana byla jego wlasna uprzaz. Zlapawszy druga, ktora przeznaczona byla dla pasazera, zaczal pelznac cal po calu do przodu. Musial dotrzec do trzech ostatnich szczebli, zeby zajac pozycje nad przednia szyba i spuscic sie po uwiezionego w hondzie czlowieka. Mimo calego chaosu uderzylo go niewiarygodne piekno wieczoru. Nocne niebo otworzylo sie przed nim niczym we snie. Gwiazdy, ksiezyc, postrzepione chmury... lecacy nieopodal swietlik. Rzeka, ktora toczyla swoje wody osiemdziesiat stop nizej, byla czarna jak wegiel, a mimo to udalo jej sie zlapac w pulapke swiatlo gwiazd. Sunac do przodu, Taylor slyszal swoj wlasny oddech, czul, jak wali mu serce. Drabina drzala i podskakiwala przy kazdym jego ruchu. Pelznac tak, jak pelznie zolnierz po trawie, chwytal sie zimnych metalowych stopni. Za jego plecami ostatni samochod wycofywal sie z mostu. W martwej ciszy slyszal, jak plomienie liza spod ciezarowki. Nagle samochod pod im zaczal sie kolysac. Jego maska przechylila sie w dol i wyprostowala, a potem ponownie przechylila. Nie bylo zadnego wiatru. Ulamek sekundy pozniej uslyszal stlumiony i ledwie slyszalny jek. -Nie ruszaj sie! - zawolal instynktownie. Rozlegl sie glosniejszy jek i honda zaczela sie na dobre kolysac. -Nie ruszaj sie! - krzyknal ponownie. W mroku slychac bylo tylko jego zdesperowany glos. Wszystko poza tym ucichlo. Nocne niebo przecial nietoperz. Uslyszal kolejny jek. Samochod przechylil sie w dol, celujac prosto w rzeke, a potem z powrotem sie wyprostowal. Taylor nie tracil czasu. Przymocowal swoja line do ostatniego szczebla, zawiazujac wezel nie gorzej od starego zeglarza, po czym przecisnal sie miedzy szczeblami, starajac sie poruszac tak plynnie i powoli, jak to tylko mozliwe. Drabina zakolysala sie pod nim niczym hustawka, trzeszczac i skrzypiac, jakby za chwile miala zlamac sie na pol. Taylor usiadl wygodnie w uprzezy. Nie mogl juz zajac lepszej pozycji. Trzymajac sie jedna reka liny, druga wyciagnal w dol, stale sprawdzajac wytrzymalosc drabiny. Zagladajac przez wybita szybe do srodka hondy, zorientowal sie, ze wisi za wysoko, ale zobaczyl przynajmniej osobe, ktora staral sie uratowac. Dwudziestoletni albo trzydziestoletni mezczyzna, mniej wiecej tej samej postury co Taylor, miotal sie polprzytomnie w samochodzie, ktory wskutek tego kolysal sie gwaltownie. To, ze mezczyzna sie poruszal, mialo swoje dobre i zle strony. Oznaczalo, ze mozna go wydobyc z samochodu, nie narazajac na uraz kregoslupa, moglo jednak rowniez doprowadzic do runiecia hondy w dol. Myslac goraczkowo, Taylor chwycil wiszaca nad nim uprzaz ratunkowa i przyciagnal ja do siebie. Pod wplywem naglego ruchu drabina skoczyla w gore, a potem w dol niczym rzucona na chodnik stalowa kulka. Lina sie napiela. -Wiecej liny! - krzyknal. Chwile pozniej, czujac, ze jest luzna, pociagnal ja w dol, i zawolal, zeby juz nie popuszczali. Kiedy uprzaz znalazla sie w odpowiedniej pozycji, rozpial ja z jednej strony, zeby moc umiescic w niej mezczyzne. Ponownie sie nachylajac, zorientowal sie, ze w dalszym ciagu nie moze go dosiegnac. Brakowalo mu moze dwoch stop. -Slyszy mnie pan? - zawolal do pasazera. - Jesli rozumie pan, co mowie, niech pan odpowie! Ponownie uslyszal jek. Chociaz pasazer sie poruszal, bylo oczywiste, ze jest w najlepszym razie polprzytomny. Spod ciezarowki strzelily nagle silniejsze plomienie. Zgrzytajac zebami, Taylor chwycil sie liny najnizej, jak mogl, i znowu wyciagnal reke w strone mezczyzny. Tym razem znalazl sie blizej - mogl dotknac palcami deski rozdzielczej - ale pasazer pozostawal poza jego zasiegiem. Uslyszal, ze wolaja go z mostu. -Mozesz go wyciagnac? - pytal Joe. Taylor szybko ocenil sytuacje. Przod samochodu nie nosil sladow zniszczenia; mezczyzna mial rozpiety pas i lezal w polowie na siedzeniu, w polowie na podlodze pod kierownica, zaklinowany, lecz nie az tak, zeby nie udalo sie go wyciagnac przez dziure w dachu. -Chyba tak! - odkrzyknal Taylor, przystawiajac wolna dlon do ust, zeby go uslyszeli. - Przednia szyba jest calkiem wybita, a dach szeroko otwarty. Jest dosc miejsca, zeby go wywindowac. Nie widze, zeby go cos przytrzymywalo. -Mozesz do niego siegnac? -Jeszcze nie. Jestem blisko, ale nie moge wlozyc mu uprzezy. Facet nie kontaktuje. -Pospiesz sie i rob, co mozesz - zawolal podenerwowany Joe. - Z naszej strony widac, ze silnik pali sie coraz mocniej. Taylor wiedzial o tym. Z cysterny promieniowal silny zar i slyszal dziwne dochodzace z jej srodka trzaski. Pot splywal mu po twarzy. Mobilizujac sily, ponownie zlapal line i wsunal reke przez rozbita szybe. Tym razem dotknal koniuszkami palcow ramienia nieprzytomnego mezczyzny. Staral sie siegnac dalej przy kazdym wahnieciu rozhustanej drabiny, ale wciaz brakowalo mu paru cali. Nagle, jak w zlym snie, uslyszal glosny podmuch i z silnika ciezarowki buchnely w jego kierunku plomienie. Kiedy oslaniajac instynktownie twarz, podciagnal sie w gore, ogien cofnal sie. -Nic ci sie nie stalo? - zawolal Joe. -Nie. Nie bylo czasu na zaplanowanie nowej akcji, nie bylo czasu na zastanowienie... Taylor przyciagnal do siebie druga line i przesunal palcami stop hak, na ktorym wisiala uprzaz dla pasazera, az znalazl sie dokladnie pod jego butem. A potem, postawiwszy na nim noge, uniosl sie kilka cali w gore i odpial wlasna uprzaz od liny. Za jedyne oparcie majac tylko maly punkt pod podeszwa buta, zsunal dlonie po linie i znalazl sie niemal w pozycji kucznej. Wiszac teraz dosc nisko, by dosiegnac pasazera, chwycil jego uprzaz. Musial nalozyc mu ja pod pachami. Drabina podskakiwala jak szalona. Plomienie zaczely lizac dach hondy, tylko kilka cali od jego glowy. Strumyczki potu zalewaly mu oczy, oslabiajac wzrok. Napedzala go czysta adrenalina. -Obudz sie! - wrzasnal ochryplym z paniki i frustracji glosem. - Musisz mi pomoc! Pasazer ponownie jeknal i zamrugal oczyma. Nie zwracajac uwagi na plomienie, Taylor zlapal go i potrzasnal mocno za ramie. -Pomoz mi, do diabla! Mezczyzna, w ktorym obudzil sie najwyrazniej jakis instynkt samozachowawczy, uniosl lekko glowe. -Wsun uprzaz pod pache! Facet chyba go nie zrozumial, ale jego zmieniona pozycja stworzyla dogodna sposobnosc. Taylor natychmiast wsunal jeden koniec uprzezy pod ramie, ktore lezalo na siedzeniu. Jedna szelka nalozona. Przez caly czas nie przestawal krzyczec; w jego glosie brzmiala coraz wieksza desperacja. -Pomoz mi! Obudz sie! Nie mamy ani chwili do stracenia! Plomienie buchnely mocniej, drabina niebezpiecznie sie zakolysala. Mezczyzna ponownie uniosl glowe - niewiele, nie dosc wysoko. Jego drugie ramie, wcisniete miedzy siedzenie i kierownice, chyba sie zaklinowalo. Nie dbajac o to, co moze sie wydarzyc, Taylor pchnal jego cialo tak mocno, az zabujala sie podtrzymujaca go lina. Drabina przechylila sie w dol, podobnie jak samochod, ktorego maska wycelowala w rzeke. Jakims cudem jednak pchniecie wystarczylo. Tym razem mezczyzna otworzyl oczy i zaczal gramolic sie spod kierownicy. Samochod bujal sie teraz bez przerwy. Pasazer oswobodzil drugie ramie i uniosl je lekko, probujac wczolgac sie na siedzenie. Taylor wsunal mu od tylu uprzaz pod druga pache. Lapiac spocona dlonia za line, zaczepil o nia drugi, wolny koniec uprzezy i mocno ja sciagnal. -Teraz pana wyciagniemy. Nie zostalo nam duzo czasu. Mezczyzna spuscil glowe i stracil nagle przytomnosc, ale Taylor widzial, ze droga jest wolna. -Podniescie go! Pasazer jest w uprzezy! - zawolal, po czym podciagnawszy sie w gore po linie, stanal na haku. Strazacy zaczeli powoli i ostroznie nawijac line. Bali sie, ze drabina moze nie wytrzymac gwaltownego szarpniecia. Lina napiela sie. Pasazer nie uniosl sie ani troche, za to drabina zatrzeszczala, zadygotala i zaczela sie najwyrazniej wyginac w dol. Coraz bardziej wyginac... Cholera... Kiedy Taylor byl przekonany, ze za chwile peknie, obaj pojechali nagle w gore. O jeden cal. I jeszcze jeden. A potem, jak na zlosc, lina stanela w miejscu i drabina ponownie sie wygiela. Taylor zorientowal sie, ze nie utrzyma ich obu. -Przestancie! - zawolal. - Drabina zaraz peknie! Musial zwolnic line i zejsc z drabiny. Upewniwszy sie jeszcze raz, ze mezczyzna nie jest zaklinowany, zlapal sie za szczebel nad glowa, ostroznie zdjal stope z haka i zawisl swobodnie w powietrzu. Modlil sie, zeby pod wplywem naglej zmiany obciazenia drabina nie zlamala sie na pol. Postanowil, ze bedzie sie chwytal kolejnych szczebli niczym dziecko cwiczace na drabinkach. Jeden... drugi... trzeci... czwarty. Pod soba nie mial juz samochodu, lecz czul, ze drabina w dalszym ciagu sie wygina. Przy kolejnym ruchu plomienie buchnely nagle wyzej, obejmujac zbiornik paliwa. Ogladal wiele razy palace sie silniki i wiedzial, ze tylko kilka sekund dzieli go od wybuchu. Obejrzal sie w strone mostu. Jak w zwolnionym tempie zobaczyl swoich machajacych rekoma przyjaciol, ktorzy wrzeszczeli, zeby sie pospieszyl, zeby dotarl w bezpieczne miejsce, zanim dojdzie do wybuchu. Wiedzial jednak, ze nie ma mowy, zeby zdazyl na czas i uratowal przy tym pasazera. -Wyciagnijcie go! - zawolal ochryplym glosem. - Teraz uda sie wam go podniesc! Kolyszac sie wysoko nad woda, rozluznil zacisniete na szczeblu palce, a potem calkiem je otworzyl. W mgnieniu oka polknela go czarna pustka. Osiemdziesiat stop nizej plynela rzeka. -To byla najglupsza, najbardziej idiotyczna rzecz, jaka kiedykolwiek ogladalem w twoim wykonaniu - stwierdzil rzeczowym tonem Mitch. Dzialo sie to pietnascie minut pozniej i siedzieli obaj na brzegu Chowan River. - To znaczy, widzialem juz rozne glupie numery, ale ten bije wszystkie na glowe. -Uratowalismy go, czyz nie? - odparl Taylor. Byl kompletnie przemoczony i plynac do brzegu, zgubil jeden but. Nie napedzala go juz adrenalina i czul, jak jego cialo zapada w cos w rodzaju letargu. Odnosil wrazenie, ze nie spal od wielu dni. Miesnie mial jak z gumy i nie byl w stanie powstrzymac drzenia rak. Na szczescie kryzysem na moscie zajeli sie inni - nie mialby sily, zeby im pomoc. Chociaz silnik cysterny wybuchl, zbiorniki okazaly sie szczelne i pozar udalo sie ugasic stosunkowo latwo. -Nie musiales sie puszczac. Zdazylbys wrocic - stwierdzil Mitch, ale nawet mowiac to, nie byl do konca pewien, czy ma racje. Zaraz po skoku Taylora strazacy otrzasneli sie z szoku i zaczeli energicznie nawijac line. O polowe mniej obciazona drabina nie wyginala sie juz tak bardzo, kiedy wyciagneli przez przednia szybe pasazera. Zgodnie z tym, co przewidywal Taylor, wydobyto go bez trudu. Gdy tylko zawisl swobodnie w powietrzu, drabine obrocono tak, ze zawisla nad mostem. W tym samym momencie silnik cysterny wybuchl i we wszystkie strony strzelily bialozolte plomienie. Uwolniona honda runela do rzeki w slad za Taylorem, ktory mial dosc zdrowego rozsadku, by przewidziec taka ewentualnosc, i staral sie schronic pod przeslem. Jak sie jednak okazalo, samochod wpadl do wody bardzo blisko, zbyt blisko. Zaraz po skoku wir wciagnal Taylora gleboko i przytrzymal kilka sekund pod woda. Obracalo nim i wykrecalo niczym w bebnie automatycznej pralki, w koncu jednak zdolal wyplynac na powierzchnie i zlapac oddech. Wynurzywszy sie, zawolal, ze nic mu nie jest. Gdy do wody wpadl samochod, o maly wlos go nie miazdzac, zrobil to powtornie. Zdolal doplynac do brzegu, lecz po chwili dostal mdlosci i zakrecilo mu sie w glowie. Wydarzenia ostatniej godziny odcisnely na nim swoje pietno. Wtedy wlasnie zaczely mu drzec rece. Joe nie wiedzial, czy ma sie wsciekac z powodu skoku, czy cieszyc, ze cala historia pomyslnie sie skonczyla. Pasazer, jak sie wydawalo, nie odniosl powazniejszych obrazen i Joe wyslal na dol Mitcha, zeby porozmawial z Taylorem. Mitch znalazl przyjaciela siedzacego w blocie, z glowa i rekoma opartymi o kolana. Nie poruszyl sie, kiedy przy nim usiadl. -Nie powinienes byl skakac - stwierdzil po krotkim milczeniu Mitch. Taylor podniosl chwiejnie glowe i otarl twarz z wody. -To tylko wydawalo sie niebezpieczne - oswiadczyl spokojnie. -Wydawalo sie niebezpieczne, bo takie bylo. Ale ja myslalem bardziej o samochodzie, ktory polecial za toba do wody. Mogl cie zmiazdzyc. Wiem o tym... -Dlatego poplynalem pod most - odparl Taylor. -A co by bylo, gdyby spadl wczesniej? Co by bylo, gdyby silnik wybuchl dwadziescia sekund wczesniej? Co by bylo, gdybys spadl na cos, co wystaje z wody, na litosc boska? Co by bylo, gdyby? Wtedy bym juz nie zyl. Taylor potrzasnal glowa, czujac, jak ogarnia go odretwienie. Zdawal sobie sprawe, ze bedzie musial odpowiedziec na te pytania, kiedy zacznie go maglowac Joe. -Nie mialem pojecia, co innego moge zrobic - stwierdzil. Mitch uslyszal w jego glosie zazenowanie i uwaznie mu sie przyjrzal. Widzial juz wczesniej ludzi w takim stanie, ludzi, ktorzy wiedzieli, ze maja cholernie duzo szczescia, ze jeszcze zyja. Spojrzal na trzesace sie rece przyjaciela i poklepal go po plecach. -Ciesze sie po prostu, ze nic ci sie nie stalo. Taylor pokiwal glowa. Byl zbyt zmeczony, zeby sie odezwac. ROZDZIAL 17 Pozniej tego samego wieczoru, gdy sytuacja na moscie zostala calkowicie opanowana, Taylor wsiadl do samochodu i pojechal do domu. Tak jak sie spodziewal, Joe zadal mu te same pytania co Mitch, a takze kilka innych; interesowala go kazda jego poszczegolna decyzja oraz stojace za nia przeslanki i analizowal dwa albo trzy razy caly incydent. Taylor nigdy jeszcze nie widzial swojego szefa tak zdenerwowanego i robil wszystko, by przekonac go, ze nie postapil nierozwaznie.-Sluchaj, nie mialem wcale ochoty skakac - stwierdzil. - Ale gdybym tego nie zrobil, nie przezylbym ani ja, ani pasazer. Na to Joe nie znalazl odpowiedzi. Taylorowi przestaly dygotac rece i jego system nerwowy wrocil do normy, lecz mimo to czul sie wypluty. Jadac sielskimi wiejskimi drogami, nie mogl sie uspokoic. Kilka minut pozniej wszedl po popekanych cementowych stopniach do malego domku, w ktorym mieszkal. W pospiechu zapomnial pogasic swiatla i wnetrze powitalo go jasnym blaskiem. Na stole lezaly porozrzucane dokumenty jego firmy i wlaczony kalkulator. Lod w szklance z woda calkiem sie roztopil. W salonie slychac bylo grajacy telewizor; mecz skonczyl sie i nadawali wlasnie wiadomosci lokalne. Taylor polozyl klucze na blacie i sciagajac z siebie koszule, przeszedl przez kuchnie do malego pomieszczenia, w ktorym staly pralka i suszarka. Otworzyl pokrywe i wrzucil koszule do pralki, po czym zsunal z nog buty i kopnal je pod sciane. W slad za koszula do bebna powedrowaly spodnie, skarpetki, bielizna i detergent. Po wlaczeniu pralki chwycil lezacy na suszarce recznik i wzial szybki goracy prysznic, zmywajac slonawa wode z ciala. Potem przeczesal szybko wlosy szczotka, obszedl caly dom, gaszac swiatla, i polozyl sie do lozka. Niemal z niechecia wylaczyl nocna lampke. Chcial zasnac, powinien zasnac, ale mimo zmeczenia zdal sobie nagle sprawe, ze sen nie przyjdzie. Zamiast tego, gdy tylko zamknal powieki, przed jego oczyma zaczely sie pojawiac obrazy minionych kilku godzin. Niczym na filmie, niektore przewijaly sie w szybszym tempie, inne cofaly, lecz za kazdym razem roznily sie od tego, co rzeczywiscie sie wydarzylo. Nie byly to obrazy udanej akcji - bardziej przypominaly koszmar. Scena po scenie obserwowal bezradnie, jak wszystko konczy sie tragedia. Patrzyl ze zgroza, jak wyciaga reke do pasazera i nagle z przyprawiajacym o mdlosci trzaskiem drabina lamie sie wpol, posylajac ich obu w objecia smierci... Albo jak przerazony mezczyzna chce zlapac go za wyciagnieta reke i w tym samym momencie samochod zsuwa sie z mostu, a on nie moze na to nic poradzic... Albo jak jego spocona reka zeslizguje sie z liny, a on leci w dol, ku podporom mostu... Albo jak zapinajac uprzaz, slyszy dziwne tykanie i chwile pozniej eksploduje silnik cysterny, a on ginie z krzykiem na ustach, plonac niczym pochodnia. Albo... Koszmar, ktory przesladowal go od dziecinstwa. Otworzyl nagle oczy. Znowu drzaly mu rece i zaschlo w gardle. Oddychajac chrapliwie, poczul kolejny zastrzyk adrenaliny, tyle ze tym razem bolalo go od niego cale cialo. Obracajac glowe, zerknal na zegarek. Zarzace sie na czerwono cyfry pokazywaly, ze zbliza sie wpol do dwunastej. Wiedzac, ze nie zasnie, zapalil stojaca przy lozku lampe i zaczal sie ubierac. W gruncie rzeczy nie rozumial swojej decyzji. Wiedzial tylko, ze musi z kims pogadac. Nie z Mitchem ani nie z Melissa. Nawet nie ze swoja matka. Musial porozmawiac z Denise. Parking przed Osemka byl prawie pusty, kiedy tam przyjechal. Z boku stal jeden samochod. Taylor zaparkowal przy samym wejsciu i zerknal na zegarek. Knajpe zamykano za dziesiec minut. Pchnal drewniane drzwi i wchodzac do srodka, uslyszal maly dzwoneczek, sygnalizujacy nowego klienta. Wnetrze wygladalo tak samo jak zawsze. Wzdluz tylnej sciany biegl dlugi kontuar, przy ktorym przesiadywali na ogol rankiem kierowcy ciezarowek. Posrodku, pod krecacym sie sufitowym wentylatorem stalo kilkanascie stolikow. Przy oknach po obu stronach drzwi znajdowaly sie trzy loze z siedzeniami obitymi popekanym czerwonym winylem. W powietrzu, mimo poznej pory, unosil sie zapach bekonu. Za barem zobaczyl robiacego porzadki Raya, ktory odwrocil sie na dzwiek dzwonka i pomachal mu, trzymajac w reku brudna scierke. -Czesc, Taylor. Kope lat. Wpadles cos zjesc? -Czesc, Ray. - Taylor rozejrzal sie na boki. - Niekoniecznie. Ray parsknal smiechem i potrzasnal glowa. -Tez tak pomyslalem - stwierdzil prawie zlosliwie. - Denise zaraz wyjdzie. Wklada cos do spizarni. Przyjechales, zeby zapytac, czy pozwoli sie odwiezc do domu? Kiedy Taylor nie odpowiedzial od razu, Rayowi zaswiecily sie oczy. -Myslisz, ze jestes pierwszym, ktory przychodzi tu z mina zablakanego psiaka? W ciagu tygodnia pojawia sie kilku facetow, wygladajacych dokladnie jak ty teraz i ludzacych sie ta sama nadzieja. Kierowcy ciezarowek, motocyklisci, nawet zonaci faceci. - Ray wyszczerzyl zeby. - Ona cos w sobie ma, prawda? Ladna jak kwiatuszek. Ale nie martw sie, zadnemu jeszcze nie powiedziala "tak". -Nie mialem zamiaru... - wyjakal Taylor, ktoremu nagle zabraklo slow. -Oczywiscie, ze miales taki zamiar - stwierdzil Ray, po czym mrugnal i znizyl glos. - Jak juz mowilem, nie musisz sie martwic. Mam dziwne przeczucie, ze tobie moze powiedziec "tak". Szepne jej, ze tu jestes. Oniemialy Taylor mogl tylko sie gapic na Raya, ktory zniknal mu z oczu. Denise wyszla prawie natychmiast z kuchni przez obrotowe drzwi. -Taylor? - powiedziala, wyraznie zaskoczona. -Czesc - pozdrowil ja niesmialo. -Co tutaj robisz? - zapytala, usmiechajac sie zaintrygowana. -Chcialem sie z toba zobaczyc - odparl cicho, nie majac pojecia, co wiecej powiedziec. Kiedy szla w jego strone, bacznie sie jej przyjrzal. Na zolta sukienke wlozyla bialy poplamiony fartuch. Sukienka z krotkimi rekawami i dekoltem byla zapieta na wszystkie guziki i siegala troche ponizej kolan. Na stopach miala biale adidasy, wygodne w pracy kelnerki. Wlosy sciagnela w kucyk, a twarz lsnila jej od potu i unoszacego sie w powietrzu tluszczu. Byla piekna. Zorientowala sie, ze sie jej przyglada, ale podszedlszy blizej, zobaczyla w jego oczach cos jeszcze, cos, czego nie widziala nigdy wczesniej. -Dobrze sie czujesz? - zapytala. - Wygladasz, jakbys zobaczyl upiora. -Sam nie wiem - mruknal prawie do siebie. Przez chwile wpatrywala sie wen zatroskana, a potem obejrzala sie przez ramie. -Moge zrobic sobie krotka przerwe, Ray? Ray zachowywal sie, jakby w ogole nie zauwazyl, ze Taylor wszedl do jego baru. -Nie spiesz sie, kochanie - powiedzial, w dalszym ciagu szorujac grill. - Ja i tak juz tu koncze. Denise ponownie odwrocila sie do Taylora. -Chcesz usiasc? Dokladnie po to tu przyjechal, ale odzywki Raya wytracily go z rownowagi. Potrafil myslec tylko o mezczyznach, ktorzy zjawiali sie tutaj, zeby sie z nia zobaczyc. -Moze nie powinienem wcale przyjezdzac - stwierdzil. Denise usmiechnela sie do niego ze wspolczuciem, jakby wiedziala dokladnie, co ma robic. -Ciesze sie, ze to zrobiles - powiedziala cicho. - Co sie stalo? Stal przed nia bez slowa i nagle poczul naraz wiele rzeczy. Slaby zapach jej szamponu, pragnienie, by wziac ja w ramiona i opowiedziec wszystko o wypadku na moscie, o niedajacych mu zasnac koszmarach, o tym jak bardzo zalezy mu, zeby go wysluchala. Mezczyzni, ktorzy przyjezdzali tutaj, zeby ja zobaczyc... Ta ostatnia mysl przycmila w jakis sposob nocny dramat. Nie chodzilo o jakis powod do zazdrosci. Ray powiedzial, ze do tej pory zawsze odtracala innych i z nikim nie nawiazala blizszych kontaktow. Mimo wszystko nie dawalo mu to spokoju. Jacy mezczyzni? Kto chcial ja odwiezc do domu? Mial ochote o to zapytac, ale wiedzial, ze nie ma prawa. -Powinienem juz chyba isc - oznajmil, potrzasajac glowa. - Przeszkadzam ci w pracy. -Nie - odparla tym razem powaznie, wyczuwajac, ze cos go dreczy. - Cos sie dzisiaj wydarzylo. Co to bylo? -Chcialem z toba porozmawiac. -O czym? Utkwila w nim oczy i przez dluzszy czas ich nie odwracala. Te przepiekne oczy. Boze, jaka ona sliczna. Taylor przelknal sline, czujac, ze w glowie ma metlik. -Na moscie byl wypadek - wypalil nagle. Denise pokiwala glowa, nie majac pojecia, do czego zmierza. -Wiem. Przez caly wieczor ruch byl minimalny. Prawie nikt nie przyjechal, bo most byl zablokowany. Byles tam? Taylor pokiwal glowa. -Slyszalam, ze to bylo straszne. Rzeczywiscie? Ponownie kiwnal glowa. Wyciagnela reke i uscisnela delikatnie palcami jego ramie. -Poczekaj chwile, dobrze? Sprawdze, co trzeba jeszcze zrobic przed wyjsciem. Cofnela dlon i wrocila do kuchni. Taylor stal posrodku sali, bijac sie z myslami, poki nie wrocila. Ku jego zaskoczeniu minela go i podchodzac do frontowych drzwi, przekrecila tabliczke z napisem "Otwarte". Osemka byla juz nieczynna. -W kuchni wszystko pogaszone - poinformowala go. - Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia i zaraz bede gotowa. Moze na mnie zaczekasz? Porozmawiamy u mnie w domu. Taylor wzial na rece Kyle'a, ktory oparl glowe o jego ramie, a potem, w ogole nie budzac sie w kabinie ciezarowki, owinal sie wokol Denise. Kiedy przyjechali do domu, cala procedura zostala odwrocona: Taylor zabral Kyle'a z jej kolan, zaniosl go do sypialni i polozyl do lozka, a Denise natychmiast przykryla malego koldra. Wychodzac na korytarz, wlaczyla plastikowego misia z pozytywka i zostawila na pol przymkniete drzwi. W salonie wlaczyla jedna z lamp, a Taylor usiadl na kanapie. Po krotkim wahaniu siadla na fotelu ustawionym do niej bokiem. W drodze do domu zadne z nich sie nie odzywalo, zeby nie obudzic Kyle'a, ale kiedy usiedli, Denise przystapila od razu do rzeczy. -Co sie wydarzylo na moscie? - zapytala. Taylor opowiedzial jej wszystko: o akcji ratunkowej, o tym, co mowili Mitch i Joe, i o dreczacych go pozniej koszmarach. Denise wysluchala go w milczeniu, ani na chwile nie odwracajac wzroku od jego twarzy. Gdy skonczyl, pochylila sie do przodu w fotelu. -Uratowales go? -Nie ja. Wszyscy go uratowalismy - odparl, czyniac odruchowe rozroznienie. -A ilu was wspielo sie po drabinie? Ilu puscilo ja, wiedzac, ze nie utrzyma was obu? Taylor nie odpowiedzial i Denise usiadla obok niego na kanapie. -Jestes bohaterem - stwierdzila, lekko sie usmiechajac. - Tak samo jak wtedy, kiedy zgubil sie Kyle. -Nie, wcale nie - zaprzeczyl, znowu widzac przed oczyma obrazy, ktorych nie chcial ogladac. -Owszem, jestes - odparla i wziela go za reke. Przez nastepne dwadziescia minut rozmawiali o sprawach niezwiazanych z wypadkiem, poruszajac to ten, to inny temat. Taylor wspomnial w koncu o mezczyznach, ktorzy chcieli odwozic ja do domu; Denise rozesmiala sie, przewracajac oczyma, po czym wyjasnila, ze taki juz jest charakter jej pracy. -Im jestem milsza, tym wieksze dostaje napiwki - wyjasnila. - Ale niektorzy mezczyzni zle to chyba rozumieja. Pod wplywem rozmowy Taylor powoli sie uspokajal; Denise robila wszystko, by odciagnac jego mysli od wypadku. Kiedy w dziecinstwie przesladowaly ja koszmary, jej matka robila to samo. Mowiac o czyms innym, o czymkolwiek, mogla sie w koncu odprezyc. Wygladalo na to, ze jesli chodzi o Taylora, ta metoda rowniez odnosi skutek. Stopniowo zaczal mowic mniej i wolniej. Oczy mu sie zamknely, potem otworzyly i znowu zamknely. Oddech stal sie gleboki i regularny i w koncu daly o sobie znac trudy dnia. Denise trzymala go za reke, poki nie usnal. Wtedy wstala i przyniosla dodatkowy koc z sypialni. Tracila go lekko i kiedy polozyl sie na kanapie, okryla go. Lekko wybudzony ze snu zaczal mruczec, ze musi isc; Denise szepnela, ze moze zostac tam, gdzie jest. -Spij - powiedziala i zgasila lampe. W swojej sypialni zdjela roboczy stroj i wlozyla pizame. A potem rozpuscila kucyk, umyla zeby i twarz i wslizgnawszy sie do lozka, zamknela oczy. Ostatnia mysla, jaka zapamietala przed zasnieciem, bylo to, ze w sasiednim pokoju spi Taylor McAden. -Czesz, Tajo - oznajmil z radoscia Kyle. Taylor otworzyl oczy, mruzac je przed ostrym swiatlem. Do salonu wpadaly przez okno promienie porannego slonca. Przetarlszy wierzchem dloni oczy, zobaczyl pochylonego nad nim chlopca. Potargane i zmierzwione wlosy Kyle'a sterczaly kazdy w inna strone. Dopiero po sekundzie zdal sobie sprawe, gdzie sie znajduje. Usmiechniety Kyle troche sie cofnal, a on usiadl na sofie i przeczesal obu dlonmi wlosy. Zerkajac na zegarek, zobaczyl, ze jest kilka minut po szostej. W domu panowala cisza. -Dzien dobry, Kyle. Jak sie masz? -On spi. (On pi). -Gdzie jest twoja mama? -On spi na kanapie. (On pi naknapie). Taylor wyprostowal sie, czujac, ze zdretwialy mu kosci. Ramie bolalo go jak zawsze, kiedy sie budzil. -Zgadza sie, spie na kanapie - potwierdzil, przeciagajac sie i ziewajac. -Dzien dobry - uslyszal za soba. Obejrzal sie przez ramie i zobaczyl ubrana w rozowa pizame i skarpetki Denise, ktora wyszla ze swojego pokoju. -Dzien dobry - powiedzial, wstajac. - Wczoraj wieczorem musialem sie zdrzemnac. -Byles zmeczony. -Przepraszam cie. -Nic sie nie stalo - odparla. Kyle siadl w rogu pokoju i zaczal sie bawic zabawkami. Denise podeszla do niego i pocalowala w czubek glowy. -Dzien dobry, kochanie. -Dobry - odparl. (Topr). -Jestes glodny? -Nie. -Chcesz sie napic jogurtu? -Nie. -Chcesz sie bawic zabawkami? Kyle pokiwal glowa i Denise odwrocila sie do Taylora. -A ty? Jestes glodny? -Nie chce, zebys dla mnie cos specjalnie szykowala. -Mialam zamiar zaproponowac ci platki Cheerios - oznajmila. Taylor sie usmiechnal, a ona poprawila gore od pizamy. -Dobrze spales? -Jak kamien - odparl. - Dziekuje ci za ostatnia noc. Mialas do mnie anielska cierpliwosc. Wzruszyla ramionami i w jej oczach odbilo sie poranne swiatlo. Wlosy, dlugie i poplatane, splywaly jej na ramiona. -Od czego sa w koncu przyjaciele... Nagle zaklopotany, siegnal po koc i zaczal go skladac, zadowolony, ze moze czyms zajac rece. W jej domu tak wczesnym rankiem czul sie nie na swoim miejscu. Denise podeszla do niego blizej. -Na pewno nie chcesz zostac na sniadaniu? Mam jeszcze pol pudelka. Wahal sie. -I mleko? - zapytal w koncu. -Nie, w tym domu jemy platki z woda - stwierdzila powaznym tonem. Spojrzal na nia, jakby nie wiedzial, czy ma jej wierzyc, i Denise wybuchnela smiechem. -Oczywiscie, ze mamy mleko, kmiotku. -Kmiotku? -To pieszczotliwe slowo. Znaczy, ze cie lubie - oznajmila, puszczajac do niego oko. Jej slowa w dziwny sposob podniosly go na duchu. -W takim razie z przyjemnoscia zostane - powiedzial. -Wiec jakie masz plany na dzisiaj? - zapytal ja. Skonczyli sniadanie i Denise odprowadzila go do drzwi. Przed spotkaniem ze swoimi pracownikami Taylor musial jeszcze pojechac do domu i sie przebrac. -Takie same jak zawsze. Kilka godzin popracuje z Kyle'em, a potem sama nie wiem. Zalezy to troche od tego, co bedzie chcial robic: bawic sie na podworku, jezdzic na rowerze, cokolwiek. Wieczorem jade jak zwykle do pracy. -Z powrotem do tych zdradzieckich mezczyzn? -Samotna dziewczyna musi jakos zarobic na zycie - odparla z przekasem - a poza tym nie sa wcale tacy zli. Ten, ktory przyjechal wczoraj wieczorem, byl nawet calkiem mily. Pozwolilam mu przenocowac. -Prawdziwy czarus? -Niekoniecznie. Byl po prostu taki zalosny, ze nie mialem serca mu odmowic. -Uch... Staneli przy drzwiach, a ona oparla sie o niego i dala mu zartobliwego kuksanca. -Wiesz, ze zartuje. -Mam nadzieje. - Na niebie nie bylo ani jednej chmurki i kiedy wyszli na werande, slonce wyjrzalo zza szczytow drzew. - Sluchaj, jesli idzie o wczorajsza noc... dziekuje ci za wszystko. -Juz mi dziekowales, pamietasz? -Pamietam - stwierdzil powaznym tonem Taylor - ale chcialem to zrobic jeszcze raz. Stali przez chwile bez slowa i w koncu Denise zrobila maly krok naprzod. Spuscila wzrok, a potem ponownie spojrzala na Taylora, przechylila lekko glowe i zblizyla do niego swoja twarz. Calujac go delikatnie w wargi, zobaczyla w jego oczach zaskoczenie. Bylo to zwykle cmokniecie, nic wiecej, lecz przez krotka chwile wpatrywal sie w nia jak urzeczony. -Ciesze sie, ze to do mnie przyszedles - powiedziala. Ubrana w pizame, z potarganymi wlosami, wygladala absolutnie przepieknie. ROZDZIAL 18 Pozniej tego samego dnia, na prosbe Taylora, Denise pokazala mu dziennik Kyle'a.Siedzac obok niego w kuchni, przerzucala kartki i wyglaszala od czasu do czasu jakis komentarz. Na kazdej stronie wypisane byly stawiane Kyle'owi cele, a takze opanowane przez niego danego dnia slowa i frazy oraz koncowe spostrzezenia. -Widzisz, to po prostu zapis tego, co robimy. Nic wiecej. Taylor spojrzal ponownie na pierwsza strone. Na gorze zapisane bylo pojedyncze slowo: jablko. Ponizej i na nastepnej stronie zamieszczony byl opis tego, co Denise robila z Kyle'em pierwszego dnia. -Moge? - zapytal, wskazujac notatki. Denise skinela glowa i przeczytal je wszystkie, nie pomijajac ani slowa. Skonczywszy, uniosl wzrok. - To trwalo cztery godziny? -Tak. -Tylko po to, zeby powiedzial slowo "jablko"? -Wlasciwie nie wymowil go poprawnie, nawet pod koniec. Ale mozna bylo zrozumiec, co stara sie powiedziec. -Jak go do tego w koncu sklonilas? -Pracowalam z nim po prostu az do skutku. -Ale skad wiedzialas, ze sie uda? -Tak naprawde nie wiedzialam. Przynajmniej na poczatku. Przestudiowalam duzo prac o tym, jak pracowac z dziecmi takimi jak Kyle. Czytalam o roznych programach terapii, ktore stosuje sie na uniwersytetach. Dowiedzialam sie, na czym polega terapia mowy. Klopot z tym, ze zadna z nich nie pasuje do Kyle'a... to znaczy pewne rzeczy sie zgadzaja, lecz na ogol opis dotyczy innych dzieci. Ale sa dwie ksiazki, "Pozno mowiace dzieci" Thomasa Sowella i "Daj mi uslyszec swoj glos" Catherine Maurice, ktore moim zdaniem najtrafniej opisuja problem. Dzieki ksiazce Sowella po raz pierwszy zrozumialam, ze nie jestem taka osamotniona; ze wiele dzieci ma problemy z mowieniem, chociaz poza tym sa calkiem w porzadku. Ksiazka Maurice, chociaz w zasadzie dotyczy autyzmu, dala mi pewne wskazowki, jak mam wlasciwie uczyc Kyle'a. -No wiec jak to robisz? -Stosuje odmiane programu modyfikacji behawioralnej, opracowanego pierwotnie na Uniwersytecie Los Angeles. W ubieglych latach odniesli sporo sukcesow, nagradzajac dobre zachowanie i karzac negatywne. Ograniczylam ten program tylko do mowy, poniewaz to byl jego jedyny problem. W skrocie rzecz biorac, kiedy Kyle mowi to, co powinien powiedziec, dostaje cukierek. Kiedy nie mowi, nie dostaje cukierka. Kiedy nawet nie probuje albo zacina sie, karce go. Uczac go, jak wymowic slowo "jablko", powtarzalem je i pokazywalam mu obrazek jablka. Dawalam mu cukierek za kazdym razem, gdy wydal z siebie jakis dzwiek. Potem tylko wtedy, kiedy dzwiek byl poprawny, jesli nawet stanowil jedynie czesc slowa. W koncu otrzymal nagrode dopiero po wymowieniu calego slowa. -I to trwalo cztery godziny? Denise pokiwala glowa. -Cztery niewiarygodnie dlugie godziny. Kyle plakal i kaprysil, probowal zejsc z fotelika, wrzeszczal, jakbym klula go szpilkami. Gdyby ktos go wowczas uslyszal, pomyslalby pewnie, ze go torturuje. Powtorzylam to slowo... nie wiem... moze piecset albo szescset razy. Powtarzalam je tak dlugo, az mielismy tego oboje serdecznie dosyc. To bylo straszne, naprawde okropne dla nas dwojga, i myslalam, ze nigdy sie nie skonczy, ale wiesz co? - Denise pochylila sie na krzesle. - Kiedy to w koncu powiedzial, wszystko, co zle... cala zlosc i frustracja, ktorych oboje doswiadczylismy, staly sie nagle niewazne. Pamietam, jaka bylam podniecona... nie mozesz sobie nawet tego wyobrazic. Zaczelam plakac i kazalam mu powtorzyc to slowo co najmniej dwanascie razy, zanim w koncu uwierzylam, ze mu sie udalo. Po raz pierwszy przekonalam sie wtedy, ze Kyle potrafi sie uczyc. Dokonalam tego sama i nie umiem nawet opisac, jak wiele to dla mnie znaczylo po wszystkich tych rzeczach, ktore opowiadali o nim lekarze. - Potrzasnela ze smutkiem glowa, wspominajac ten dzien. - Potem przerabialismy nowe slowa, po jednym na raz, tak dlugo, az je opanowal. W koncu Kyle doszedl do punktu, kiedy potrafil nazwac kazde drzewo i kwiat, kazdy rodzaj samochodu i samolotu... jego slownik byl bardzo bogaty, ale nie pojmowal, ze jezyk moze sie do czegos przydac. Zaczelismy wiec cwiczyc polaczenia dwoch wyrazow, na przyklad "niebieska ciezarowka", albo "duze drzewo" i mysle, ze to pomoglo mu zrozumiec, czego staram sie go nauczyc: ze slowa sluza ludziom do komunikowania sie. Po kilku miesiacach potrafil powtorzyc prawie wszystko, co ode mnie uslyszal, zaczelam wiec uczyc go, czym sa pytania. -Czy to bylo trudne? -Wciaz jest trudne. Trudniejsze niz uczenie go slow, poniewaz teraz musi zinterpretowac roznice tonu, zrozumiec, czego dotyczy pytanie i poprawnie na nie odpowiedziec. Trudnosc sprawiaja mu wszystkie te trzy rzeczy i nad tym wlasnie pracujemy w ciagu kilku ostatnich miesiecy. Z poczatku pytania stwarzaly zupelnie nowe problemy, gdyz Kyle powtarzal po prostu to, co powiedzialam. Wskazywalam obrazek jablka i mowilam "Co to jest?", a Kyle odpowiadal "Co to jest?". Wtedy mowilam: "Nie, powiedz:>>To jest jablko<<", a on odpowiadal: "Nie, powiedz:>>To jest jablko<<". W koncu zaczelam mowic szeptem pytanie i normalnym glosem odpowiedz, majac nadzieje, ze zrozumie, o co mi chodzi. Ale on przez dluzszy czas powtarzal po prostu szeptem pytanie i normalnym glosem odpowiedz, nasladujac dokladnie moja intonacje. Dopiero po kilku tygodniach zaczal powtarzac tylko odpowiedzi. Za kazdym razem, kiedy to zrobil, wynagradzalam go oczywiscie cukierkiem. Taylor pokiwal glowa. Zaczynal rozumiec, jakie to wszystko musialo byc trudne. -Masz chyba anielska cierpliwosc - stwierdzil. -Nie zawsze. -Ale zeby robic to codziennie... -Musze. Poza tym zobacz, jakie zrobil postepy. Taylor przekartkowal do konca zeszyt. W porownaniu z pierwsza, prawie pusta strona, opisy pozniejszych sesji zajmowaly trzy albo cztery strony kazda. -Przeszedl dluga droge. -Owszem. Ale przed soba ma rowniez dluga droge. Radzi sobie niezle z pytaniami typu "co?" i "kto?", lecz nie rozumie "jak?" i "dlaczego?". I nie potrafi jeszcze naprawde rozmawiac... na ogol wyglasza tylko pojedyncze stwierdzenia. Ma rowniez klopoty z rozwinietymi pytaniami. Wie, o co mi chodzi, gdy zapytam "Gdzie jest twoja zabawka?". Jesli jednak zapytam "Gdzie polozyles twoja zabawke?", patrzy na mnie, nie rozumiejac. Dlatego wlasnie ciesze sie, ze prowadze ten dziennik. Za kazdym razem, kiedy Kyle ma zly dzien... a maje calkiem czesto... przegladam te kartki i widze, ile pokonal juz przeszkod. Ktoregos dnia, gdy bedzie lepiej mowil, mam zamiar pokazac mu ten zeszyt. Chce, zeby go przeczytal i przekonal sie, jak bardzo go kocham. -I tak jest o tym przekonany. -Wiem. Ale ktoregos dnia chcialabym uslyszec, ze on tez mnie kocha. -Czy nie mowi tego juz teraz? Kiedy tulisz go w nocy? -Nie - odparla. - Kyle nigdy mi tego nie powiedzial. -Nie probowalas go tego nauczyc? -Nie. -Dlaczego? -Bo kiedy w koncu powie to z wlasnej inicjatywy, chce, zeby to byla dla mnie niespodzianka. Przez nastepne poltora tygodnia Taylor spedzal z Denise coraz wiecej czasu, odwiedzajac ja na ogol po poludniu, kiedy wiedzial, ze skonczyla pracowac z Kyle'em. Czasami zostawal godzine, czasami dluzej. Dwa razy cwiczyl z Kyle'em lapanie pileczki, podczas gdy Denise przygladala im sie z werandy; za trzecim razem nauczyl chlopca, jak uderzac pilke malym kijem, ktorego sam uzywal w dziecinstwie. Po kazdym uderzeniu przynosil pilke, stawial ja na podstawce i zachecal Kyle'a do nastepnej proby. Kiedy malemu znudzila sie w koncu ta zabawa, koszula Taylora byla mokra od potu. Denise pocalowala go wtedy po raz drugi, dajac szklanke wody. W niedziele, tydzien po festynie, Taylor zawiozl ich do Kitty Hawk i spedzili tam caly dzien na plazy. Pokazal im miejsce, gdzie Orville i Wilbur Wrightowie odbyli swoj historyczny lot, oraz pamiatkowa tablice na wzniesionym ku ich czci pomniku. Potem zjedli lunch na swiezym powietrzu i poszli na spacer plaza, nad ktora szybowaly mewy. Na koniec Denise i Taylor zbudowali zamek z piasku, ktory Kyle, ryczac niczym Godzilla, prawie natychmiast rozdeptal nogami. W drodze do domu zatrzymali sie przy straganie i kupili swieza kukurydze. Taylor zjadl wtedy po raz pierwszy kolacje w domu Denise; Kyle zadowolil sie jak zwykle makaronikami z serem. Slonce i wiatr wyczerpaly go i po jedzeniu natychmiast zasnal. Taylor i Denise rozmawiali w kuchni prawie do polnocy. Na progu ponownie sie pocalowali, a Taylor wzial ja w ramiona. Kilka dni pozniej pozyczyl Denise ciezarowke, zeby mogla zalatwic pare spraw w miescie. Kiedy wrocila, okazalo sie, ze w tym czasie naprawil drzwiczki szafek w jej kuchni. -Wierze, ze nie masz mi tego za zle - powiedzial, obawiajac sie, czy nie przekroczyl jakiejs niewidzialnej granicy. -Skadze znowu - zawolala, klaszczac w dlonie - ale czy moglbys tez zrobic cos z tym cieknacym kranem? Trzy minuty pozniej kran byl rowniez naprawiony. Taylor byl urzeczony jej uroda i pelna prostoty gracja. Zdarzaly sie jednak chwile, kiedy widzial, ile kosztuje ja poswiecenie dla syna. Poznawal to po jej twarzy, znuzonej niczym u rycerza po dlugiej bitwie, i czul wtedy podziw, ktory trudno bylo wyrazic slowami. Wydawala mu sie przedstawicielka powoli wymierajacego gatunku; tak bardzo roznila sie od tych, ktorzy sa stale w biegu, stale czegos poszukuja, w pogoni za samospelnieniem i osobista satysfakcja. Tak wielu ludzi w dzisiejszych czasach, stwierdzil w rozmowie z nia, wierzy, iz mozna te cele osiagnac wylacznie w pracy, a nie w roli rodzica; uwazaja, ze fakt, iz ma sie dzieci, nie oznacza wcale, ze trzeba je wychowac. Gdy to powiedzial, Denise odwrocila po prostu wzrok i wyjrzala przez okno. -Ja tez tak kiedys myslalam - oznajmila. W nastepna srode zaprosil ich oboje do swojego domu, ktory, choc pod wieloma wzgledami podobny do domku Denise, byl starszy, wzniesiony na wiekszej dzialce i kilkakrotnie remontowany - zarowno przed kupieniem go przez Taylora, jak i potem. Kyle'owi szalenie spodobala sie szopa na narzedzia i kiedy pokazal palcem "traktor" (czyli samobiezna kosiarke do trawy), Taylor przejechal sie z nim, nie uruchamiajac ostrza. Podobnie jak wtedy, gdy kierowal ciezarowka, Kyle byl wniebowziety, jezdzac zygzakiem po podworku. Obserwujac ich obu, Denise zdala sobie sprawe, ze nie miala do konca racji, uwazajac, ze Taylor jest niesmialy. Nie mowil jednak wiele na swoj temat. Chociaz rozmawiali duzo o jego pracy i sluzbie w strazy pozarnej, byl dziwnie powsciagliwy, gdy chodzilo o jego ojca. Nie powiedzial o nim nic ponad to, co uslyszala pierwszej nocy. Nie napomknal rowniez ani jednym slowem o kobietach, ktore znal w przeszlosci. Nie mialo to oczywiscie duzego znaczenia, lecz troche ja intrygowalo. Mimo to musiala przyznac, ze ja pociagal. Wkroczyl w jej zycie w momencie, gdy sie tego najmniej spodziewala. Juz teraz byl kims wiecej niz przyjacielem. Lezac w lozku w nocy i sluchajac szumu wentylatora, modlila sie, zeby ta cala historia nie zakonczyla sie fiaskiem. -Jak dlugo jeszcze to potrwa? - zapytala Denise. Taylor zaskoczyl ja, przynoszac ze soba staroswiecki mlynek do lodow wraz ze wszystkimi potrzebnymi skladnikami. Pot splywal mu po twarzy, gdy krecil korbka, rozrabiajac mase lodowa, ktora powoli gestniala. -Moze piec, moze dziesiec minut. Taka jestes glodna? -Nigdy przedtem nie jadlam domowych lodow. -Nie masz ochoty sama pokrecic? Mozesz mnie zmienic. Denise uniosla rece w gore. -Nie, dziekuje. O wiele fajniej jest patrzec, jak ty to robisz. Taylor pokiwal glowa rozczarowany, a potem przez jakis czas udawal meczennika, zmagajac sie z korbka. Denise zachichotala, gdy otarl czolo wierzchem dloni. -Masz jakies plany na niedzielny wieczor? Wiedziala, ze o to zapyta. -Nie, raczej nie mam. -Chcialabys sie gdzies wybrac na kolacje? Denise wzruszyla ramionami. -Jasne. Ale wiesz, jaki jest Kyle. W wiekszosci lokali nic nie je. Taylor przelknal sline, ani na chwile nie przestajac obracac korbki. Ich oczy spotkaly sie. -Chodzilo mi o to, czy nie moglibysmy sie wybrac tylko oboje? Moja mama powiedziala, ze z przyjemnoscia wpadnie tutaj i sie nim zaopiekuje. Zawahala sie. -Nie wiem, czy przypadna sobie do gustu. Nie zna jej najlepiej. -Moze przyjade po ciebie, kiedy bedzie juz spal? Polozysz go do lozka, utulisz i nie wyjdziemy, poki nie bedziesz miala pewnosci, ze wszystko jest w porzadku. Nie pozostalo jej nic innego, jak sie zgodzic. -O wszystkim juz wczesniej pomyslales, prawda? - zapytala, nie kryjac radosci. -Nie chcialem dac ci sposobnosci odmowy. Usmiechnela sie i zblizyla twarz do jego twarzy. -W takim razie chetnie sie z toba wybiore. Judy przyjechala o wpol do osmej, kilkanascie minut po tym, jak Denise polozyla Kyle'a do lozka. Caly dzien spedzila z nim na swiezym powietrzu w nadziei, ze wieczorem bedzie twardo spal. Najpierw pojechali rowerami do miasteczka i spedzili kilka godzin na placu zabaw; potem bawili sie dlugo na podworku. Dzien byl goracy i parny, z rodzaju tych, ktore pozbawiaja czlowieka calej energii, i Kyle zaczal ziewac juz przed kolacja. Denise wykapala go, przebrala w pizame i kiedy popijal, z klejacymi sie oczyma, mleko, przeczytala mu do poduszki trzy ksiazki. Po zaciagnieciu zaslon - na dworze bylo jeszcze jasno - zamknela za soba drzwi; Kyle spal jak zabity. Wziela prysznic, a potem owinela sie recznikiem i stanela przed lustrem, zastanawiajac sie, co wlozyc. Taylor powiedzial, ze pojda do Fontany, stylowej kameralnej restauracji w srodmiesciu. Kiedy zapytala, jak powinna sie ubrac, odparl, zeby sie tym nie przejmowala, co wcale nie ulatwilo jej wyboru. Ostatecznie zdecydowala sie na czarna koktajlowa sukienke, ktora wydawala sie odpowiednia prawie na kazda okazje. Od lat wisiala z tylu szafy, wciaz opakowana w plastikowa folie z pralni chemicznej w Atlancie. Denise nie pamietala, kiedy miala ja ostatnio na sobie, ale wlozywszy sukienke, z zadowoleniem stwierdzila, ze pasuje. Na stopy wsunela czarne plocienne espadryle; zastanawiala sie, czy nie wlozyc czarnych ponczoch, ale porzucila ten pomysl rownie szybko, jak na niego wpadla. Noc byla ciepla, a poza tym kto w Edenton nosil kiedykolwiek ponczochy, z wyjatkiem pogrzebu? Po wysuszeniu i uczesaniu wlosow zrobila sobie lekki makijaz i skropila sie perfumami, ktore staly w szufladzie nocnej szafki. Troszeczke na szyje i wlosy, a potem kropelke na nadgarstki, ktore otarla o siebie. Z trzymanego w gornej szufladzie malego pudelka z bizuteria wyjela pare kolczykow. Stojac przed lustrem w lazience, pozytywnie ocenila swoj wyglad. Nie za elegancko, nie za skromnie, w sam raz. Wtedy wlasnie uslyszala pukanie Judy. Dwie minuty pozniej przyjechal Taylor. Restauracja Fontana dzialala juz od kilkunastu lat. Nalezala do pary Szwajcarow w srednim wieku, ktorzy pochodzili z Berna i przeprowadzili sie do Edenton z Nowego Orleanu, majac nadzieje na prostsze zycie, a jednoczesnie przydajac miasteczku troche elegancji. Knajpa miala przycmione swiatla i pierwszorzedna obsluge i byla popularna wsrod par obchodzacych rocznice slubu albo zareczyny; jej reputacje utrwalil artykul zamieszczony w "Southern Living". Taylora i Denise posadzono przy niewielkim stoliku w rogu. On zamowil szkocka z woda, Denise chardonnay. -Jadles tu juz wczesniej? - zapytala, przebiegajac wzrokiem karte dan. -Kilka razy, ale dawno juz tu nie bylem. Denise przerzucala kartki, nieprzyzwyczajona do tak bogatego wyboru po latach jednodaniowych posilkow. -Co mozesz polecic? -Naprawde wszystko. Ich specjalnoscia jest karczek jagniecy, lecz sa takze znani ze swietnych stekow i owocow morza. -Nie ograniczylo to specjalnie pola wyboru. -Ale to prawda. Na pewno nic nie sprawi ci zawodu. Studiujac liste przekasek, krecila miedzy palcami kosmyk wlosow. Taylor obserwowal ja z mieszanina fascynacji i rozbawienia. -Mowilem ci juz, jak slicznie dzis wygladasz? - zapytal. -Tylko dwa razy - odparla lekkim tonem - nie znaczy to jednak, ze masz przestac. Wcale mi to nie przeszkadza. -Naprawde? -Nie, kiedy slysze to z ust takiego odpicowanego gogusia jak ty. -Gogusia? -Potraktuj to tak samo jak "kmiotka" - odparla, puszczajac do niego oko. Kolacja, na ktora ja zaprosil, byla pod kazdym wzgledem wspaniala, jedzenie pyszne, nastroj intymny. Przy deserze Taylor siegnal po jej dlon i nie puszczal jej przez cala nastepna godzine. W miare jak mijal wieczor, coraz wiecej dowiadywali sie o sobie. Taylor opowiedzial Denise o sluzbie w strazy ogniowej i kilku niebezpiecznych pozarach, ktore pomagal ugasic; mowil takze o Mitchu i Melissie, dwojgu ludziach, z ktorymi przyjaznil sie przez cale zycie. Denise odwzajemnila mu sie opowiesciami o studiach i pierwszych dwoch latach, ktore przepracowala w szkole; wyznala, jak kompletnie nieprzygotowana czula sie, wchodzac po raz pierwszy do klasy. Oboje traktowali ten wieczor jako poczatek wspolnego zycia. Byla to takze ich pierwsza rozmowa, w ktorej ani razu nie padlo imie Kyle'a. Kiedy wyszli po kolacji na opustoszala ulice, Denise zauwazyla, jak inaczej miasteczko wyglada noca - niczym miejsce zagubione w czasie. Oprocz restauracji, w ktorej jedli, i baru na rogu wszystko bylo pozamykane. Stapajac po chodniku, ktorego plyty popekaly ze starosci, mijali antykwariaty i galerie obrazow. Na ulicy panowala kompletna cisza i zadne z nich nie czulo potrzeby, zeby sie odezwac. Po kilku minutach dotarli do portu i Denise dostrzegla stojace przy brzegu lodzie - duze i male, stare i nowe, poczynajac od drewnianych zaglowek az po eleganckie weekendowe jachty. Na kilku z nich palily sie swiatla, ale slychac bylo tylko plusk wody uderzajacej o nabrzeze. Taylor oparl sie o stojaca przy samym brzegu balustrade, odchrzaknal i wzial Denise za reke. -Edenton jest jednym z najstarszych portow, ktore powstaly na Poludniu, i choc samo miasto nie bylo niczym wiecej jak placowka handlowa, wiekszosc statkow zatrzymywala sie tu, zeby cos sprzedac albo uzupelnic zapasy. Widzisz te balustradki na pietrze? - zapytal, wskazujac stojace przy nabrzezu zabytkowe domy, i Denise kiwnela glowa. - W czasach kolonialnych zegluga byla niebezpieczna i zony staly na tych balkonach, czekajac, az statki ich mezow zawina do portu. Na morzu ginelo tylu marynarzy, ze nazwano je wdowimi balkonami. A jednak tutaj, w Edenton, statki nigdy nie dobijaly od razu do nabrzeza. Bez wzgledu na to, jak dlugo trwal rejs, rzucaly najpierw kotwice posrodku basenu portowego i kobiety stojace na wdowich balkonach wytezaly wzrok, wypatrujac swoich mezow na pokladzie. -Dlaczego tam sie zatrzymywaly? -W wodzie roslo tam kiedys drzewo, olbrzymi samotny cyprys. Dzieki niemu marynarze wiedzieli, ze zblizaja sie do Edenton, jesli nawet nigdy tu wczesniej nie byli. To bylo jedyne takie drzewo na calym Wschodnim Wybrzezu. Normalnie cyprysy rosna blisko brzegu, nie dalej niz dwie, trzy stopy, ale ten stal w odleglosci co najmniej dwustu jardow. Byl tak niezwykly, ze przypominal pomnik. Stalo sie tradycja, ze statki wchodzace do portu zatrzymywaly sie przy tym drzewie. Marynarze spuszczali na wode szalupe, doplywali do cyprysu i zostawiali przy pniu butelke rumu, dziekujac za to, ze dotarli bezpiecznie do portu. A kiedy wyplywali na pelne morze, rowniez zatrzymywali sie przy drzewie i wypijali kieliszek rumu za pomyslne ukonczenie podrozy. Dlatego nazywali cyprys rumowym drzewem. -Naprawde? -Owszem. Po miescie krazy mnostwo legend o statkach, ktore nie zatrzymaly sie przy rumowym drzewie i w rezultacie zatonely na morzu. Traktowano to jako zly omen i tylko glupcy nie przestrzegali tradycji. Wtedy sami sobie byli winni. -A co sie dzialo, jesli wyplywajacy w morze marynarze nie znajdowali pod drzewem ani kropelki rumu? Czy zawijali z powrotem do portu? -Wedlug legendy nigdy sie to nie zdarzylo. - Taylor spojrzal na wode i zmienil lekko ton. - Pamietam, jak ojciec opowiedzial mi te historie, kiedy bylem dzieckiem. Zabral mnie w miejsce, gdzie roslo rumowe drzewo, i dokladnie mi je opisal. Denise sie usmiechnela. -Znasz jakies inne legendy o Edenton? -Kilka. -A jakies opowiesci o duchach? -Oczywiscie. Kazde stare miasto w Karolinie Polnocnej ma swoje opowiesci o duchach. W Halloween, kiedy juz postraszylismy sasiadow, ojciec siadal ze mna i moimi kolegami i opowiadal nam historie mlyna w Brownrigg. To byla opowiesc o czarownicy; miala w sobie wszystko, zeby napedzic stracha takim jak my dzieciakom. Tajemnicze zgony, przesadni mieszkancy, rzucanie zlego uroku, nawet kot o trzech lapach. Pozniej malo kto z nas mogl zasnac. Ojciec potrafil opowiadac nie gorzej od najlepszych gawedziarzy. Wyobrazajac sobie zycie w malym miasteczku i opowiadane przy kominku historie, Denise pomyslala, jak bardzo roznilo sie to od jej dziecinstwa w Atlancie. -To musialo byc mile - stwierdzila. -Bylo. Jesli chcesz, moge opowiedziec jakas historie Kyle'owi. -Watpie, czy zrozumie to, co mowisz. -Moze opowiem mu o nawiedzanej przez duchy ciezarowce z hrabstwa Chowan. -Nie ma czegos takiego. -Wiem. Ale zawsze moge cos zmyslic. Denise ponownie uscisnela jego reke. -Jak to sie stalo, ze nie masz zadnych dzieci? - zapytala. -Musialbym zmienic plec. -Wiesz, o co mi chodzi - dodala, szturchajac go. - Bylbys dobrym ojcem. -Nie wiem. Po prostu nie mam. -Nigdy tego nie chciales? -Czasami. -Moim zdaniem powinienes sie o to postarac. -Teraz przemawiasz zupelnie jak moja matka. -Nic dziwnego. Inteligentne osoby dochodza czesto do tych samych wnioskow. -Skoro tak twierdzisz... -Oczywiscie. Kiedy ruszyli z powrotem do srodmiescia, Denise uderzylo, jak bardzo zmienil sie ostatnio jej swiat; wszystko to mialo zwiazek z idacym obok mezczyzna. Ale chociaz tyle dla niej zrobil, ani razu nie chcial niczego w zamian, niczego, czego nie bylaby gotowa uczynic. To ona pocalowala go po raz pierwszy i ona zrobila to po raz drugi. Nawet kiedy po dniu spedzonym na plazy zostal u niej dluzej w domu, wyszedl, gdy tylko wyczul, ze juz na niego pora. Wiedziala, ze wiekszosc mezczyzn nie postepowalaby w ten sposob. Wiekszosc mezczyzn przejmowala inicjatywe, gdy tylko nadarzala sie okazja. Bog jeden wiedzial, ze tak wlasnie wygladalo to w wypadku ojca Kyle'a. Ale Taylor byl inny. Najpierw chcial ja dobrze poznac, wysluchac, jakie ma problemy, naprawic zepsute drzwiczki w kuchennej szafce i ukrecic sam lody na jej werandzie. Pod kazdym wzgledem prezentowal sie jako dzentelmen. A poniewaz nigdy jej do niczego nie zmuszal, zdala sobie sprawe, ze czeka na niego z intensywnoscia, ktora ja zaskoczyla. Zastanawiala sie, jak to bedzie, gdy w koncu wezmie ja w ramiona albo dotknie jej ciala i bedzie wodzil palcami po jej skorze. Na mysl o tym cos stezalo w niej w srodku i scisnela go odruchowo za reke. Wracajac do ciezarowki, mineli lokal z otwartymi szeroko drzwiami. Widnial na nich napis Trina Bar. Oprocz Fontany byla to jedyna otwarta w srodmiesciu knajpa; Denise zobaczyla w srodku trzy pary rozmawiajace ze soba przy okraglych stolikach. W rogu stala szafa grajaca; nosowy baryton konczyl wlasnie piosenke country. Po krotkiej przerwie na talerzu wyladowala kolejna plyta: "Unchained Melody". Rozpoznawszy ja, Denise zatrzymala sie w pol kroku i pociagnela za reke Taylora. -Uwielbiam te piosenke - stwierdzila. -Chcesz wejsc do srodka? Zastanawiala sie przez chwile, sluchajac muzyki. -Jesli chcesz, mozemy zatanczyc - dodal. -Nie. Smiesznie bym sie czula na oczach tych wszystkich ludzi - powiedziala po chwili. - Zreszta i tak nie ma tam dosc miejsca. Ulica nie jechal zaden samochod, chodniki byly opustoszale. Zawieszona na slupie jarzeniowka migotala lekko, oswietlajac rog ulicy. W tle muzyki slychac bylo stlumiony szmer dochodzacych z baru rozmow. Denise zaczela sie oddalac od otwartych drzwi, ale wciaz slyszala dobrze melodie, kiedy Taylor stanal nagle w miejscu. Poslala mu zaintrygowane spojrzenie. Bez slowa objal ja i przyciagnal do siebie, a potem z zachecajacym usmiechem uniosl jej reke do ust i pocalowal. Zgadujac nagle, o co mu chodzi, lecz nie wierzac wlasnym oczom, Denise zrobila niezgrabny krok, a potem pozwolila sie prowadzic. Przez chwile oboje byli lekko skrepowani. Plynaca z tylu muzyka dodala im jednak odwagi i po kilku taktach Denise zamknela oczy i oparla sie o Taylora. Jego dlon powedrowala w gore jej plecow i slyszala, jak oddycha, gdy powoli wirowali, kolyszac sie lagodnie w rytm muzyki. Nagle przestalo miec znaczenie, czy ktos na nich patrzy. Oprocz jego bliskosci, oprocz dotyku cieplego ciala nic nie mialo juz znaczenia i przytuleni do siebie dlugo tanczyli pod migotliwym swiatlem ulicznej latarni w malym miescie Edenton. ROZDZIAL 19 Po powrocie do domu zastali Judy czytajaca ksiazke w salonie. Kyle, oznajmila, nawet sie nie poruszyl podczas ich nieobecnosci.-Dobrze sie oboje bawiliscie? - zapytala, zerkajac na zarozowione policzki Denise. -Tak, swietnie - odparla Denise. - Dziekuje, ze popilnowalas Kyle'a. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - stwierdzila szczerze Judy, po czym zawiesila torebke na ramieniu, szykujac sie do wyjscia. Denise poszla zajrzec do Kyle'a, a Taylor odprowadzil matke do samochodu. Idac, prawie sie nie odzywal i Judy mogla miec tylko nadzieje, iz jest tak samo oczarowany Denise, jak ona nim. Kiedy Denise wrocila z pokoju syna, Taylor kucal przy malej turystycznej lodowce, ktora przyniosl z ciezarowki. Zaabsorbowany tym, co robil nie uslyszal, jak zamknela za soba drzwi sypialni. Patrzyla w milczeniu, jak otwiera pokrywe lodowki i wyjmuje z niej dwa krysztalowe kieliszki, ktore zabrzeczaly, gdy strzepnal z nich wode. Postawil je na malym stoliczku przy kanapie i wyjal z lodowki butelke szampana. Sciagnawszy srebrna folie z szyjki, zdjal przytrzymujacy korek druciany koszyczek, i jednym zgrabnym ruchem otworzyl butelke. Szampan stanal na stoliku obok kieliszkow, a on wyjal z lodowki opakowany w celofan talerzyk z truskawkami, odwinal celofan, poukladal wszystko elegancko na stoliku i na koniec cofnal sie lekko, zeby ocenic krytycznym okiem swoje dzielo. Sadzac po jego minie, wydawal sie usatysfakcjonowany. Wytarl mokre dlonie o spodnie i zerknal w glab korytarza. Na widok stojacej tam Denise zastygl w bezruchu i na jego twarzy ukazalo sie zaklopotanie. Po chwili usmiechnal sie niesmialo i wyprostowal. -Pomyslalem, ze to bedzie mila niespodzianka - powiedzial. Z zapartym tchem spogladala to na niego, to na stolik. -I nie pomyliles sie - odparla. -Nie wiedzialem, czy wolisz wino, czy szampana, wiec musialem zaryzykowac - dodal, nie spuszczajac z niej oczu. -Szampan na pewno jest wspanialy - szepnela. - Nie pilam go od lat. Taylor wzial do reki butelke. -Moge ci nalac kieliszek? -Prosze. Nalal jej szampana, a Denise podeszla, chwiejac sie lekko na nogach, do stolika. Kiedy podal jej bez slowa kieliszek, mogla tylko wpatrywac sie w niego z niedowierzaniem, zastanawiajac sie, od jak dawna to planowal. -Zaczekaj chwile - rzucila nagle, dokladnie wiedzac, czego tu brakuje. Odstawila kieliszek i pobiegla do kuchni. Taylor slyszal, jak szuka czegos w szufladzie, a potem pojawila sie z powrotem z dwiema malymi swieczkami i pudelkiem zapalek. Postawila je na stole obok szampana i kieliszkow i zapalila. A potem zgasila gorna lampe i na scianach zupelnie odmienionego pokoju zatanczyly cienie. W migotliwym swietle swiec, z kieliszkiem w dloni, wydawala sie piekniejsza niz kiedykolwiek. -Twoje zdrowie - powiedzial, kiedy stukneli sie kieliszkami. Wypila lyk. Od babelkow zakrecilo sie jej w nosie, ale szampan smakowal wspaniale. Wskazala Taylorowi kanape i usiedli blisko siebie. Denise podciagnela w gore kolano i oparla je o jego udo. Za oknem wzeszedl ksiezyc; jego swiatlo saczylo sie przez chmury, zabarwiajac je na srebrzystobialy kolor. Taylor pociagnal kolejny lyk szampana, przygladajac sie Denise. -O czym myslisz? - zapytala. Odwrocil na chwile wzrok i znowu na nia spojrzal. -Myslalem o tym, co by bylo, gdybys nie wpadla tamtej nocy na drzewo - odparl. -Mialabym dalej swoj samochod - oswiadczyla. Taylor rozesmial sie i ponownie spowaznial. -Sadzisz, ze siedzialbym tutaj, gdyby nie ten wypadek? Denise przez moment sie namyslala. -Nie wiem - stwierdzila w koncu. - Ale jestem sklonna sadzic, ze tak. Moja mama wierzyla, ze ludzie sa sobie przeznaczeni. To takie romantyczne przeswiadczenie, typowe dla mlodych dziewczat, lecz ja chyba czesciowo w to wierze. Pokiwal glowa. -Moja mama tez to powtarzala. Mysle, ze to jeden z powodow, dla ktorych nigdy ponownie nie wyszla za maz. Wiedziala, ze nikt nigdy nie zastapi jej mojego ojca. Nie sadze, zeby po jego smierci miala kiedykolwiek ochote pojsc z kims na randke. -Naprawde? -Takie w kazdym razie odnioslem wrazenie. -Jestem pewna, ze sie mylisz, Taylor. Twoja mama jest tylko czlowiekiem, a wszyscy potrzebujemy czyjegos towarzystwa. Denise zdala sobie sprawe, ze to, co mowi, dotyczy w rownym stopniu Judy jak jej samej. Taylor chyba jednak tego nie zauwazyl. -Nie znasz jej tak dobrze jak ja - stwierdzil z usmiechem. -Moze, ale pamietaj, ze moja matke spotkalo to samo co twoja. Nigdy nie przestala oplakiwac ojca, ale wiem, ze pragnela, zeby ktos ja jeszcze pokochal. -Umawiala sie z kims? Denise kiwnela glowa, popijajac szampana. Na jej twarzy zatanczyly cienie. -Tak, po kilku latach. Z kilkoma mezczyznami zwiazala sie blizej. Byly chwile, kiedy myslalam, ze wkrotce bede miala ojczyma, ale nic z tego nigdy nie wyszlo. -Czy bylas z tego powodu wsciekla? Z powodu jej randek? -Nie, wcale nie. Chcialam, zeby mama byla szczesliwa. Taylor uniosl lekko brew i wypil do konca szampana. -Nie wiem, czy ja okazalbym w tej kwestii taka dojrzalosc - oznajmil. -Moze i nie. Ale twoja mama jest wciaz mloda. Byc moze przyjdzie jeszcze dzien, kiedy to sie zdarzy. Taylor postawil kieliszek na kolanie, uswiadamiajac sobie, ze nigdy nie bral pod uwage takiej mozliwosci. -A ty? Czy myslalas, ze w tym wieku bedziesz jeszcze panna? - zapytal. -Nigdy w zyciu - odparla oschle. - Wszystko sobie dokladnie zaplanowalam. Dyplom w wieku dwudziestu dwoch lat, malzenstwo w wieku dwudziestu pieciu, pierwsze dziecko kolo trzydziestki. To byl wspanialy plan, tyle ze nic z niego nie wyszlo. -W twoim glosie slychac rozczarowanie. -Przez dluzszy czas bylam rozczarowana - przyznala. - To znaczy, mama zawsze dokladnie wiedziala, jak powinno wygladac moje zycie, i nie pominela zadnej okazji, zeby mi o tym przypomniec. Miala dobre intencje, zdaje sobie z tego sprawe. Chciala, zebym uczyla sie na jej bledach, a ja nie mialam nic przeciwko temu. Ale kiedy umarla... sama nie wiem. Zapomnialam chyba wszystkiego, czego mnie nauczyla. Denise urwala i zamyslila sie. -Bo zaszlas w ciaze? - zapytal delikatnie, lecz ona potrzasnela glowa. -Nie, nie dlatego, ze zaszlam w ciaze, chociaz to tez jakby sie z tym wiaze. Chodzi mi bardziej o to, ze kiedy umarla, uswiadomilam sobie, ze nie bedzie mi juz wiecznie zagladac przez ramie, wiecznie mnie oceniac. I oczywiscie natychmiast z tego skorzystalam. Dopiero pozniej zrozumialam, ze mowila te rzeczy nie po to, zeby mnie trzymac na pasku, ale dla mojego wlasnego dobra. Po to, zeby mogly sie spelnic moje marzenia. -Wszyscy popelniamy bledy, Denise - zaczal, lecz ona podniosla reke, przerywajac mu. -Nie mowie tego, zeby sie nad soba uzalac. Jak powiedzialam, nie jestem juz rozczarowana. Dzisiaj, kiedy mysle o mamie, wiem, ze bylaby dumna z decyzji, ktore podjelam w ciagu ostatnich pieciu lat. Mysle rowniez - dodala po krotkiej pauzie - ze by cie polubila. -Bo jestem mily dla Kyle'a? -Nie dlatego. Moja mama polubilaby cie, poniewaz przez te dwa tygodnie uczyniles mnie bardziej szczesliwa, niz bylam przez ostatnie piec lat. Taylor milczal oniesmielony emocjami, ktore uslyszal w jej glosie. Byla taka uczciwa, taka wrazliwa, taka niewiarygodnie piekna. Siedzac tuz obok w blasku swiec, spojrzala mu prosto w oczy i w tym momencie Taylor McAden zakochal sie w Denise Holton. Wszystkie te lata zastanawiania sie, co to znaczy, wszystkie lata samotnosci, doprowadzily go do tego miejsca, do tego tu i teraz. Wzial ja za reke i czujac pod palcami jej miekka dlon, dal sie porwac fali czulosci. Kiedy dotknal jej policzka, zamknela oczy, pragnac, by ta chwila trwala wiecznie. Rozumiala instynktownie, co znaczy ten gest, domyslala sie slow, ktore pozostaly niewypowiedziane. Nie dlatego, ze go az tak dobrze znala. Domyslala sie ich, poniewaz zakochala sie w nim dokladnie w tym samym momencie. Poznym wieczorem do sypialni wpadlo swiatlo ksiezyca. Skapany w srebrnej poswiacie Taylor lezal obok Denise, ktora oparla glowe na jego piersi. Wlaczyla wczesniej radio i z glosnika saczyly sie ciche dzwieki jazzu. Unioslszy glowe, podziwiala jego nagie cialo, cialo mezczyzny, ktorego kochala, odnajdujac w nim jednoczesnie zarys ksztaltow mlodego chlopca, ktorego nigdy nie miala okazji poznac. Z grzeszna przyjemnoscia przypomniala sobie ich splecione w pasji ciala i wlasne ciche jeki, gdy stawali sie jednoscia i tulac twarz do jego karku, tlumila wzbierajacy w gardle krzyk. Zrobila to, wiedzac, ze tego wlasnie oboje pragna i potrzebuja; zamykajac oczy, oddala mu sie bez zadnych zastrzezen. Widzac, ze mu sie przyglada, Taylor wyciagnal reke i zaczal wodzic palcami po jej policzku. Na jego ustach igral melancholijny usmiech; oczy wydawaly sie nieprzeniknione w miekkim szarym swietle. Denise przysunela policzek do jego palcow, a on otworzyl dlon. Lezeli razem w milczeniu, podczas gdy cyfry radiowego zegara odmierzaly kolejne minuty. Pozniej Taylor wstal. Wlozyl spodnie i poszedl do kuchni po dwie szklanki wody. Wrociwszy, zobaczyl, ze Denise owinela sie czesciowo przescieradlem. Kiedy polozyla sie na plecach, wypil troche wody, a potem postawil obie szklanki na nocnej szafce. Pocalowal ja miedzy piersiami i poczula na skorze jego zimny jezyk. -Jestes doskonala - szepnal. Objela go za szyje i pogladzila po plecach, czujac pod palcami wszystko - spelnienie, jakie przyniosl ten wieczor, i cicha sile ich uczuc. -Nie jestem, ale dziekuje. Za wszystko - powiedziala. Taylor usiadl i oparl sie plecami o wezglowie lozka. Denise podsunela sie wyzej, a on objal ja ramieniem i przyciagnal do siebie. I w tej pozycji oboje w koncu zasneli. ROZDZIAL 20 Kiedy sie nazajutrz obudzila, byla sama. Lozko po stronie Taylora bylo poslane i nie widziala nigdzie jego ubrania. Zerkajac na zegar, zobaczyla, ze jest kilka minut po siodmej. Zaintrygowana wstala z lozka, narzucila na siebie krotki jedwabny szlafrok i zajrzala do salonu, a potem zerknela przez okno na podjazd.Ciezarowka Taylora zniknela. Denise zmarszczyla brwi i wrocila do sypialni. Na nocnej szafce nie lezal zaden liscik. W kuchni tez nie. Kyle, ktory uslyszal, ze wstala, wytoczyl sie zaspany ze swojego pokoju. Denise siedziala ze zwieszona glowa na kanapie, nie bardzo wiedzac, co ma o tym wszystkim sadzic. -Czesz, mana - wymamrotal z na pol przymknietymi oczyma. -Czesc - odparla i w tej samej chwili uslyszala wjezdzajaca na podjazd ciezarowke. Chwile pozniej Taylor otworzyl ostroznie frontowe drzwi. Trzymajac w rekach torbe z zakupami, zachowywal sie tak, jakby nie chcial zbudzic spiacych domownikow. -Och, czesc - powiedzial szeptem, kiedy ich zobaczyl. - Nie sadzilem, ze tak wczesnie zerwiecie sie z lozek. -Czesz, Tajo - zawolal Kyle, nagle calkowicie wybudzony ze snu. Denise poprawila na sobie szlafrok. -Gdzie byles? -Pojechalem do sklepu. -O tej porze? Taylor zamknal za soba drzwi i wszedl do salonu. -Otwieraja o szostej. -Dlaczego mowisz szeptem? -Nie wiem - odparl i rozesmial sie. - Przepraszam, ze tak sie wymknalem - dodal juz normalnym tonem - ale burczalo mi w brzuchu. Denise poslala mu pytajace spojrzenie. -Poniewaz i tak juz wstalem - dodal - postanowilem, ze zrobie wam obojgu prawdziwe sniadanie. Jajka, bekon, nalesniki, pelna obsluga. Usmiechnela sie. -Nie smakuja ci moje platki? -Uwielbiam twoje platki. Lecz dzisiaj jest wyjatkowy dzien. -Dlaczego wyjatkowy? Taylor zerknal na Kyle'a, ktory cala uwage skupil na stojacych w rogu zabawkach. Zeszlego wieczoru Judy uporzadkowala je i robil teraz wszystko, co mogl, zeby to naprawic. Upewniwszy sie, ze maly zajal sie czyms innym, Taylor uniosl lekko brew. -Czy ma pani cos pod tym szlafroczkiem, panno Holton? - zapytal pozadliwym tonem. -Nie musisz tego wiedziec - odparla kokieteryjnie. Taylor polozyl zakupy na stole i objal ja wpol. Jego dlonie przesunely sie po jej plecach, a potem powedrowaly nizej. Denise stezala lekko i obejrzala sie. -Teraz chyba juz wiem - stwierdzil konspiracyjnym szeptem. -Przestan - powiedziala, choc tak naprawde wcale tego nie chciala. - Kyle jest w pokoju. Taylor kiwnal glowa i odsunal sie, puszczajac do niej oko. Kyle byl w dalszym ciagu calkowicie zaabsorbowany zabawkami. -Dzisiaj jest wyjatkowy dzien z oczywistych wzgledow - rzucil lekkim tonem Taylor, biorac z powrotem do reki torbe z zakupami. - A po solidnym sniadaniu chcialbym zabrac ciebie i Kyle'a na plaze. -Ale ja musze z nim przeciez popracowac, a wieczorem jade do Osemki. Taylor, ktory wychodzil juz do kuchni, stanal w miejscu. -Wiem - szepnal jej do ucha, jakby zdradzal jakis sekret. - Ja mialem wpasc rano do Mitcha, zeby pomoc mu naprawic dach. Mimo to chetnie wybiore sie na wagary, jesli i ty masz na to ochote. -Zwolnilem sie na caly ranek z roboty - zaprotestowal energicznie Mitch. - Nie mozesz sie teraz na mnie wypiac. Mam juz wszystko gotowe w garazu. Ubrany w dzinsy i stara koszule, czekal na Taylora, kiedy zadzwonil telefon. -Wiec odnies narzedzia na miejsce - poradzil mu pogodnym tonem Taylor. - Powiedzialem juz, ze nie bede w stanie ci pomoc. Rozmawiajac z Mitchem, przesunal widelcem skwierczacy na patelni bekon. Jego zapach wypelnial caly dom. Denise stala tuz obok i sypala kawe do filtra. Patrzac na nia, zalowal, ze Kyle nie moze zniknac na nastepna godzine lub dwie. Nielatwo bylo mu skupic sie na rozmowie. -A co bedzie, jesli spadnie deszcz? -Mowiles, ze jeszcze nie przecieka. Dlatego tak dlugo to odwlekalismy. -Nastawic na cztery czy na szesc filizanek? - zapytala Denise. -Nastaw na osiem. Uwielbiam kawe - odparl, odsuwajac podbrodek od sluchawki. -Kto to? - zapytal Mitch i nagle wszystko stalo sie dla niego jasne. - Hej... jestes z Denise? Taylor poslal jej pelne uwielbienia spojrzenie. -To nie twoj interes, ale owszem. -Wiec byles z nia cala noc? -Coz to za pytanie? Denise usmiechnela sie, zgadujac, o co pyta Mitch. -Ty podstepny psie... -No to jak bedzie z tym dachem? - przerwal mu glosno Taylor, wracajac do poprzedniego tematu. -Nie przejmuj sie dachem - zapewnil go nagle rozanielony Mitch. - Po prostu spedz z nia milo czas. Najwyzsza pora, zebys w koncu kogos sobie znalazl... -Do widzenia, Mitch - przerwal mu Taylor i nie sluchajac, co ma jeszcze do powiedzenia, odlozyl sluchawke. Denise siegnela do torby z zakupami. -Moge ci wbic jajka? - zapytala. -Wygladasz tak pieknie - stwierdzil, szczerzac zeby w usmiechu - ze pozwole ci na wszystko. Przewrocila oczyma. -Naprawde straszny z ciebie kmiotek. Dwie godziny pozniej siedzieli na kocu na plazy niedaleko Nags Head. Taylor smarowal kremem plecy Denise, a Kyle przesypywal plastikowa lopatka piasek z jednego miejsca na drugie. Ani Taylor, ani Denise nie mieli pojecia, w jakim celu to robi, ale sprawialo mu to chyba wielka przyjemnosc. Delikatny dotyk palcow Taylora, ktory wcieral krem w jej skore, przypomnial Denise poprzedni wieczor. -Czy moge ci zadac jedno pytanie? - powiedziala. -Jasne. -Wczoraj w nocy po tym, jak... no wiesz... -Po tym, jak zatanczylismy horyzontalne tango? - podsunal jej. Denise szturchnela go lokciem w zebro. -Nie badz taki romantyczny - zaprotestowala. Rozesmial sie, a ona potrzasnela glowa, nie mogac powstrzymac usmiechu. -Tak czy inaczej - podjela, opanowujac sie - zrobiles sie po tym jakis smutny. Taylor pokiwal glowa, wpatrujac sie w horyzont. Denise czekala, az cos powie, lecz nie zrobil tego. Przez chwile patrzyla na lamiace sie przy brzegu fale. -Czy zalowales tego, co sie stalo? - - zapytala w przyplywie odwagi. -Nie - odparl cicho, ponownie jej dotykajac. - Na pewno nie dlatego. -Wiec co to bylo? Taylor nie odpowiedzial od razu i rowniez spojrzal na fale. -Pamietasz, jak czekalismy w dziecinstwie na Boze Narodzenie? I jak nasze oczekiwania byly czasami bardziej ekscytujace od samego otwierania prezentow? -Tak. -To mi troche przypomina wczorajsza noc. Wyobrazalem sobie, jak bedzie wygladac... - powiedzial i urwal, zastanawiajac sie, jak najlepiej wyrazic slowami to, co chodzilo mu po glowie. -Wiec oczekiwania byly bardziej ekscytujace niz to, co sie rzeczywiscie wydarzylo? - zapytala. -Nie - zaprzeczyl szybko. - Zle mnie zrozumialas. Bylo wprost przeciwnie. Wczorajsza noc byla wspaniala... ty bylas wspaniala. Wszystko bylo wprost doskonale. I smuci mnie chyba to, ze nigdy nie bede juz mogl sie z toba pierwszy raz pokochac. Powiedziawszy to, ponownie urwal. Denise, ktorej daly do myslenia jego slowa i nieruchome spojrzenie, postanowila, ze nie bedzie go przymuszac do mowienia. Oparla sie o niego plecami, czujac, jak splywa na nia poczucie bezpieczenstwa. Siedzieli w ten sposob bardzo dlugo, kazde zatopione w myslach. Pozniej, gdy slonce zaczelo swoj popoludniowy marsz po niebie, spakowali rzeczy i ruszyli z powrotem. Taylor niosl koc, reczniki i piknikowy kosz, ktory ze soba zabrali. Pokryty od stop do glow piaskiem, Kyle kroczyl pierwszy przez wydmy, dzwigajac swoje wiaderko i lopatke. Po obu stronach sciezki kwitlo morze kwiatow o bajkowych pomaranczowych i zoltych kolorach. Denise zerwala jeden z nich i powachala. -Nazywamy je tutaj kwiatkami Jobella - stwierdzil Taylor, obserwujac ja. Podala mu lodyzke, a on pogrozil jej zartobliwie palcem. - Wiesz, ze nie wolno zrywac kwiatow na wydmach? Chronia nas przed huraganami. -Chcesz mnie wydac? Taylor potrzasnal glowa. -Nie, ale za kare bedziesz musiala wysluchac legendy o tym, skad pochodzi ich nazwa. Denise odgarnela wlosy, ktore opadly jej na oczy. -Czy to kolejna opowiesc podobna do tej o rumowym drzewie? -Tak jakby. Ale jest bardziej romantyczna. -Dobrze, wiec opowiedz mi o tych kwiatkach - powiedziala, przysuwajac sie do niego blizej i krecac lodyzka miedzy palcami tak, ze platki zlaly sie w jedna barwna plame. -Kwiatek Jobella nazwany zostal tak na czesc Joego Bella, ktory dawno temu mieszkal na tej wyspie. Powiadaja, ze kochal sie w jakiejs kobiecie, ale ona wyszla za innego. Zrozpaczony Joe przeniosl sie do Outer Banks, gdzie mial zamiar prowadzic zycie pustelnika. Juz pierwszego dnia pobytu w nowym miejscu zobaczyl idaca plaza przed jego domem kobiete, ktora wydawala sie straszliwie smutna i samotna. Widywal ja codziennie o tej samej porze i w koncu wyszedl jej na spotkanie, lecz kiedy to zrobil, kobieta odwrocila sie i uciekla. Myslal, ze wystraszyl ja na dobre, ale nazajutrz rano znowu pojawila sie na plazy. Tym razem nie uciekla, kiedy do niej podszedl, i Joe natychmiast spostrzegl, jaka jest piekna. Rozmawiali przez caly dzien, a potem przez nastepny i wkrotce zapalali do siebie goracym uczuciem. Co ciekawe, kiedy Joe zakochal sie w niej, tuz za jego domem wyrosla mala kepa kwiatow, ktorych nigdy nie widziano w tej okolicy. Stopniowo kwiatow bylo coraz wiecej i pod koniec lata przypominaly piekny barwny ocean. Wtedy wlasnie Joe uklakl i poprosil ja o reke. Kobieta przyjela oswiadczyny, a Joe zerwal kilkanascie kwiatow i dal jej, lecz ona, co dziwne, nie chciala ich przyjac. Pozniej, w dniu wesela wyjasnila mu powod swojego zachowania. "Te kwiaty sa zywym symbolem naszej milosci - powiedziala. - Jesli zwiedna, to samo stanie sie z naszym uczuciem". Te slowa go przerazily... z jakiegos powodu wiedzial, ze to najszczersza prawda. Zaczal wiec sadzic i siac kwiaty Jobella na calej plazy, gdzie sie po raz pierwszy spotkali, a potem na calym Outer Banks, chcac dac swiadectwo, jak bardzo kocha swoja zone. I co rok, w miare jak kwiaty rosly na coraz wiekszym obszarze, ich uczucie stawalo sie glebsze. Skonczywszy opowiadac, Taylor zerwal kilka kwiatow i wreczyl bukiecik Denise. -Spodobala mi sie ta historia - oswiadczyla. -Mnie tez. -Ale czy ty rowniez nie naruszyles przepisow? -Zgadza sie. Pomyslalem sobie, ze dzieki temu bedziemy mieli cos, co nas do siebie zblizy. -Na przyklad zaufanie? -Na przyklad - odparl i pocalowal ja w policzek. Taylor odwiozl ja tego wieczoru do pracy, ale zamiast zostawic ja razem z Kyle'em w Osemce zaproponowal, ze posiedzi z nim u niej w domu. -Bedziemy sie swietnie bawic - powiedzial. - Pogramy troche w pilke i obejrzymy film, pogryzajac prazona kukurydze. Denise miala rozne obiekcje, lecz w koncu sie zgodzila. Taylor podrzucil ja do baru przed siodma i odjezdzajac, mrugnal do Kyle'a. -W porzadku, maly. Najpierw wpadniemy do mnie do domu. Jesli mamy zamiar ogladac film, potrzebny nam bedzie magnetowid. -On jeruje - odparl z wigorem chlopiec i Taylor rozesmial sie, przyzwyczajony juz do jego wymowy. -Po drodze zatrzymamy sie jeszcze w jednym miejscu, dobrze? Kyle kiwnal po prostu glowa, najwyrazniej zadowolony, ze nie musi zostawac w barze. Taylor wyjal komorke i wystukal numer, majac nadzieje, ze facet, do ktorego dzwonil, zgodzi sie wyswiadczyc mu przysluge. O polnocy zaniosl Kyle'a do samochodu i pojechali po Denise. Maly obudzil sie tylko na chwilke, kiedy wsiadla, a potem zwinal sie w klebek na jej kolanach, tak jak to zwykle robil. Pietnascie minut pozniej wszyscy byli w lozkach; Kyle w swojej, a Denise i Taylor w jej sypialni. -Myslalam o tym, co wczesniej powiedziales - stwierdzila Denise, sciagajac z siebie zolta sukienke. Patrzac na nia, Taylor nie potrafil sie skupic. -Co takiego powiedzialem? -Ze martwisz sie, bo juz nigdy nie bedzie pierwszego razu. -I co? Ubrana tylko w majtki i biustonosz przytulila sie do niego. -No wiec pomyslalam, ze jesli dzisiaj bedzie jeszcze lepiej niz zeszlej nocy, moze nie bedziesz sie tak smucil. -Jak to? -Jesli za kazdym razem bedzie lepiej niz poprzednio, zawsze bedziesz czekal z utesknieniem na ten nastepny raz. Taylor objal ja, czujac, ze jest coraz bardziej podniecony. -Sadzisz, ze to jest jakis sposob? -Nie wiem - odparla, rozpinajac mu koszule - ale mam wielka ochote sie o tym przekonac. Taylor wyslizgnal sie z jej pokoju tuz przed switem, tak jak to zrobil poprzedniego dnia, ale tym razem pozostal w salonie. Nie chcac, zeby Kyle zobaczyl, ze spia w jednym lozku, zdrzemnal sie dwie godziny na kanapie. Kiedy Denise i Kyle wyszli ze swoich sypialni, zblizala sie osma - maly od dawna juz nie spal tak dlugo. Denise omiotla wzrokiem pokoj i natychmiast zrozumiala przyczyne. Wszystko wskazywalo na to, ze poszedl spac bardzo pozno. Telewizor przekrecony byl pod dziwnym katem, obok stal na podlodze magnetowid z wijacymi sie wszedzie dookola kablami. Na stoliku staly dwie do polowy pelne filizanki oraz trzy puszki sprite'a, na podlodze i kanapie walala sie prazona kukurydza, spomiedzy poduszek fotela wystawalo opakowanie batonu. Na telewizorze lezaly otwarte dwa pudelka z filmami: "Ratownicy" i "Krol Lew". -Kiedy wczoraj wrocilam, nie zauwazylam tego balaganu - stwierdzila, biorac sie pod boki. - Wyglada na to, ze niezle zaszaleliscie. Taylor usiadl na kanapie, przecierajac oczy. -Owszem, dobrze sie bawilismy - odparl. -Nie watpie - mruknela. -Czy widzialas, co jeszcze zrobilismy? -Masz na mysli cos oprocz zasypania prazona kukurydza wszystkich mebli? Rozesmial sie. -Chodz. Pokaze ci. Zaraz sprzatne ten balagan. - Wstal z kanapy i przeciagnal sie. - Ty tez, Kyle. Pokazemy mamie, co zrobilismy wczoraj wieczorem. Ku jej zaskoczeniu maly najwyrazniej zrozumial, czego chce od niego Taylor, i poslusznie ruszyl za nim do tylnych drzwi. Wyszli na werande i Taylor wskazal jej reka ogrod. Kiedy Denise zobaczyla, co chcial jej pokazac, ze wzruszenia zabraklo jej slow. Wzdluz calej tylnej sciany domu rosly swiezo zasadzone kwiaty Jobella. -Ty to zrobiles? - zapytala. -Razem z Kyle'em - odparl z duma, widzac, jak wielka sprawilo jej to przyjemnosc. -Jak mi dobrze - szepnela Denise. Minela polnoc i dawno temu wrocila z wieczornej zmiany w Osemce. W ciagu ostatniego tygodnia widywali sie praktycznie codziennie. Czwartego lipca Taylor zabral ich na przejazdzke swoja odremontowana stara motorowka, a wieczorem, ku wielkiej uciesze Kyle'a, odpalili wlasne fajerwerki. Piknikowali przy brzegu Chowan River i szukali malzy na plazy. Dla Denise byl to rodzaj wakacji, o ktorych nigdy nie smialaby marzyc, slodszych niz jakikolwiek sen. Tej nocy, podobnie jak podczas kilku poprzednich, lezala naga przy Taylorze. Mial rece sliskie od olejku i rozkosz, jakiej doznawala, gdy masowal ja po calym ciele, byla nie do wytrzymania. -Masz boskie cialo - szepnal. -Nie mozemy tego dalej robic - jeknela. Zaczal delikatnie ugniatac miesnie w dolnej czesci jej plecow, a potem zwolnil nacisk. -Czego nie mozemy robic? -Noc w noc chodzic tak pozno spac. To mnie zabije. -Jak na kogos, kto stoi jedna noga w grobie, nie wygladasz najgorzej. -Od ostatniego weekendu nie spalam wiecej niz cztery godziny. -To dlatego, ze nie mozesz oderwac ode mnie rak. Lezac z przymknietymi oczyma, poczula, jak kaciki ust wykrzywiaja sie jej w usmiechu. Taylor pochylil sie i pocalowal ja w plecy miedzy lopatkami. -Czy mam dac ci spokoj, zebys mogla odpoczac? - zapytal, ponownie masujac jej ramiona. -Jeszcze nie - zamruczala. - Najpierw musisz skonczyc to, co zaczales. -Czy ty mnie czasem nie wykorzystujesz? -Tylko jesli nie masz nic przeciwko temu. -Nie mam. -Wiec jak ci sie uklada z Denise? - zapytal Mitch. - Melissa powiedziala, zebym nie pozwolil ci odejsc, dopoki nie dowiem sie wszystkich szczegolow. Byl poniedzialek i naprawiali w koncu dach, przy ktorym Taylor deklarowal pomoc tydzien wczesniej. Slonce prazylo niemilosiernie i podwazajac lomami kolejne popekane dachowki, zdjeli obaj koszule. Taylor siegnal po chustke i otarl nia pot z twarzy. -Normalnie. Mitch czekal na prozno na cos wiecej. -To wszystko? - parsknal w koncu. - Normalnie? -Co chcesz, zebym ci powiedzial? -Wszystko. Po prostu zacznij nawijac, a ja przerwe ci, kiedy trzeba bedzie cos wyjasnic. Taylor spojrzal w lewo, a potem w prawo, jakby chcial sie upewnic sie, czy nikt ich nie podsluchuje. -Potrafisz dochowac sekretu? - zapytal. -Oczywiscie. Taylor pochylil sie do niego blizej. -Ja tez - oznajmil, mrugajac, i Mitch wybuchl smiechem. -Wiec masz zamiar nabrac wody w usta? -Nie wiedzialem, ze musze cie o wszystkim informowac - odpalil Taylor z udawanym oburzeniem. - Wydawalo mi sie, ze to moje wlasne sprawy. Mitch potrzasnal glowa. -Wiesz co? Mozesz gadac takie rzeczy innym ludziom. Mysle sobie, ze powiesz mi wczesniej czy pozniej, wiec rownie dobrze moze to byc wczesniej. Taylor usmiechnal sie z ironia. -Tak ci sie wydaje? Mitch zaczal wyciagac gwozdz. -Wcale mi sie nie wydaje. Ja to wiem. A poza tym, jak juz mowilem, Melissa nie wypusci cie, jesli wszystkiego nie powiesz. Wierz mi, ta dziewczyna potrafi wyjatkowo celnie rzucac patelnia. Taylor rozesmial sie. -No coz, mozesz powiedziec Melissie, ze wszystko miedzy nami w porzadku. Mitch zlapal dlonmi w rekawicach zniszczona dachowke, ale kiedy zaczal ja ciagnac, zlamala sie na pol. Rzucil jedna polowke na ziemie i zabral sie za druga. -I? -I co? -Czy jestes z nia szczesliwy? Chwile trwalo, nim Taylor odpowiedzial na jego pytanie. -Tak - stwierdzil w koncu. - Naprawde jestem. - Szukal wlasciwych slow, podwazajac lomem dachowki. - Nigdy przedtem nie spotkalem kogos takiego jak ona. Mitch siegnal po dzbanek z zimna woda i pociagnal lyk. -Ta dziewczyna ma wszystko co trzeba - podjal po chwili Taylor. - Jest ladna, jest inteligentna, jest czarujaca, potrafi mnie rozsmieszyc. I powinienes widziec, jak traktuje swojego syna. To wspanialy dzieciak, ale ma pewne problemy z mowieniem. Jest w stosunku do niego taka cierpliwa, taka oddana, taka kochajaca... to naprawde niesamowite, mowie ci. Taylor wyciagnal kolejny gwozdz i rzucil go w dol. -Z tego, co mowisz, wydaje sie wspaniala dziewczyna. -Jest wspaniala. Mitch zlapal go nagle za ramie i mocno potrzasnal. -W takim razie co robi z takim niedojda jak ty? - zapytal zartem. Zamiast sie rozesmiac Taylor wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia - odparl. Mitch odstawil dzbanek z woda. -Moge ci dac pewna rade? -A moge cie jakos przed tym powstrzymac? -Nie, raczej nie. Jesli o to chodzi, jestem niczym Ann Landers?. Taylor zmienil pozycje na dachu, zeby miec latwiejszy dostep do kolejnej dachowki. -No to wal smialo. Mitch stezal lekko, przewidujac, jaka bedzie reakcja Taylora. -Skoro Denise jest rzeczywiscie taka, jak mowisz, i jestes z nia szczesliwy, tym razem postaraj sie tego nie spieprzyc. Taylor znieruchomial. -Co to ma znaczyc? -Wiesz, jaki jestes w tych sprawach. Pamietasz Valerie? Pamietasz Lori? A jesli nie, to ja pamietam. Chodziles z nimi, czarowales je, spedzales z nimi caly czas, sprawiles, ze sie w tobie zakochaly... a potem trzask - prask! i zrywales. -Nie wiesz, o czym mowisz. Mitch widzial, jak usta Taylora zaciskaja sie w waska kreske. -Nie wiem? W takim razie powiedz mi, w ktorym punkcie nie mam racji. Taylor z niechecia analizowal jego slowa. -One roznily sie od Denise - wycedzil w koncu. - Ja tez jestem inny. Zmienilem sie od tego czasu. Mitch podniosl rece, uciszajac go. -To nie mnie musisz przekonac, Taylor. Jak powiadaja, nie zabija sie poslanca zlych wiesci... mowie ci to tylko dlatego, ze nie chce widziec, jak sie pozniej pograzasz. Taylor potrzasnal glowa i przez kilka kolejnych minut pracowal w milczeniu. -Wiesz, ze jestes wyjatkowo upierdliwy? - mruknal w koncu. Mitch przesunal reka po czole. -Tak, wiem. Melissa tez mi to mowi, wiec nie bede sie obrazal. Taki juz po prostu jestem. -Wiec skonczyliscie naprawiac dach? Taylor kiwnal glowa. Siedzieli na schodkach werandy, do wieczornej zmiany Denise zostaly jeszcze dwie godziny. Kyle bawil sie na podworku swoimi ciezarowkami, Taylor saczyl powoli piwo. Chcac nie chcac, stale wracal myslami do tego, co powiedzial mu Mitch. Chociaz w slowach jego przyjaciela tkwilo ziarno prawdy, zalowal, ze w ogole padly. Dreczyly go niczym zle wspomnienie. -Praca byla ciezsza, niz myslales? - zapytala Denise. -Nie, raczej nie. Dlaczego? -Jestes jakis rozstrojony. -Przepraszam. To tylko zmeczenie. Denise bacznie mu sie przyjrzala. -Na pewno tylko zmeczenie? Taylor przytknal puszke do ust i pociagnal lyk piwa. -Chyba tak. -Chyba? Postawil puszke na stopniu. -Mitch powiedzial mi dzis rozne rzeczy... -Jakie? -Takie glupoty... - odpowiedzial, nie chcac rozwijac tematu. Zobaczyla w jego oczach, ze nie daje mu to spokoju. -Jakie? Taylor wzial gleboki oddech, zastanawiajac sie, czy w ogole powinien jej o tym mowic. -Powiedzial, ze jesli mam wobec ciebie powazne zamiary, tym razem nie powinienem tego popsuc. Denise poczula nagle, ze brakuje jej tchu. Dlaczego Mitch mowil mu takie rzeczy? -I co na to odpowiedziales? Taylor potrzasnal glowa. -Powiedzialem, ze sam nie wie, o czym mowi. -No tak... - mruknela i zawahala sie. - Rzeczywiscie nie wie? -Oczywiscie, ze nie wie. -Wiec dlaczego tak cie to dreczy? -Wkurzylo mnie, ze w ogole pomyslal, ze cos takiego mogloby sie zdarzyc. Nie wie nic o tobie i o nas. I na pewno nie ma pojecia, co czuje, to nie ulega watpliwosci. Przyjrzala mu sie w ostatnich promieniach slonca, ktore chowalo sie za drzewami. -A co czujesz? Taylor wzial ja za reke. -Nie wiesz? - zapytal. - Nie dalem ci tego dostatecznie do zrozumienia? ROZDZIAL 21 W polowie lipca upal dal sie wszystkim we znaki. Temperatura przekroczyla rekordy stulecia, w koncu jednak troche sie ochlodzilo. Pod koniec miesiaca huragan Belle zagrozil wybrzezom Karoliny Polnocnej w okolicy przyladka Hatteras, ale potem skierowal sie na pelne morze; na poczatku sierpnia ta sama sytuacja powtorzyla sie z huraganem Delilah. W polowie nastepnego miesiaca zaczela sie susza; pod koniec sierpnia uprawy schly na polach.Wrzesien zainaugurowala niezwykla fala chlodow, ktorej nie pamietano od dwudziestu lat. Z szuflad wyciagnieto dzinsy, a wieczorami wkladano lekkie kurtki. Tydzien pozniej przyszly kolejne upaly i dzinsy powedrowaly z powrotem do szaf, jak sie spodziewano, przynajmniej na nastepne dwa miesiace. Przez cale lato stosunki miedzy Denise i Taylorem nie ulegly zmianie. Przyzwyczaili sie spedzac ze soba razem popoludnia - z powodu upalow robotnicy Taylora rozpoczynali prace wczesnym rankiem i konczyli kolo drugiej - a on, kiedy tylko mogl, odwozil Denise do baru i potem przywozil do domu. Czasami jedli kolacje u niej; kilka razy Judy zaopiekowala sie Kyle'em, zeby mogli miec troche czasu dla siebie. Przez te trzy miesiace Denise zdazyla naprawde polubic Edenton. Taylor bawil sie oczywiscie w przewodnika, pokazujac jej ciekawe miejsca w okolicy i zabierajac na przejazdzke lodzia albo na plaze. Po pewnym czasie zobaczyla miasto takim, jakie naprawde bylo - dostrzegla w nim miejsce, ktore zylo swoim wlasnym wolnym rytmem; miejsce, gdzie wazne bylo wychowywanie dzieci, chodzenie w niedziele do kosciola, praca na wodzie oraz uprawa ziemi; miejsce, gdzie slowo "dom" wciaz jeszcze cos znaczylo. Kiedy Taylor stal z filizanka w dloni w jej kuchni, zastanawiala sie, czy bedzie patrzyla na niego tym samym wzrokiem w odleglej przyszlosci, gdy skronie przyproszy mu siwizna. Sprawialo jej radosc wszystko, co razem robili; w cieply wieczor pod koniec lipca zabral ja do Elizabeth City i poszli potanczyc - byla to kolejna rzecz, ktorej nie robila od wielu lat. Wirowal z nia po parkiecie z zaskakujaca gracja, tanczac walca i fokstrota przy dzwiekach miejscowego zespolu country. Nie mogla nie spostrzec, ze w naturalny sposob pociaga kobiety. Gdy co jakis czas ktoras z nich posylala mu szybki usmiech, czula gorace uklucie zazdrosci, mimo ze Taylor najwyrazniej nie zwracal na to uwagi. Jego dlon nigdy nie zsunela sie z jej plecow i patrzyl na nia tak, jakby byla jedyna kobieta na swiecie. Pozniej, kiedy jedli w lozku kanapki z serem, a na dworze szalala burza z piorunami, przyciagnal ja blisko do siebie. -Lepiej juz byc nie moze - wyznal. Kyle rowniez przy nim rozkwitl. Nabrawszy pewnosci siebie, zaczal coraz wiecej mowic, choc wiele z jego paplaniny nie mialo sensu. Przestal rowniez szeptac, kiedy trzeba bylo sklecic razem kilka slow. Pod koniec lata umial juz uderzac celnie kijem pilke i znacznie lepiej nia rzucal. Taylor wyznaczyl prowizoryczne bazy na podworku przed domem, ale chociaz robil, co mogl, zeby nauczyc go regul baseballu, Kyle'a w ogole to nie interesowalo. Chcial sie po prostu dobrze bawic. Choc pozornie nic nie zaklocalo sielanki, zdarzaly sie chwile, gdy wyczuwala w Taylorze podskorny niepokoj, ktorego zrodel nie potrafila odgadnac. Podobnie jak podczas pierwszej wspolnej nocy, po zblizeniu przybieral czasami ten nieodgadniony, nieobecny wyraz twarzy. Obejmowal ja i piescil, lecz ona wyczuwala w nim cos, co spedzalo jej sen z powiek, cos mrocznego i nieznanego, co sprawialo, ze wydawal sie o wiele starszy i bardziej znuzony od niej. Czasami ja to przerazalo, ale potem, z nadejsciem dnia, karcila sie za to, ze popuszcza wodze wyobrazni. Pod koniec sierpnia Taylor wyjechal na trzy dni z miasta, by wziac udzial w gaszeniu wielkiego pozaru w lasach Croatan, wyjatkowo trudnego do opanowania z powodu fali upalow. Denise nie mogla zasnac podczas jego nieobecnosci. Zamartwiajac sie o Taylora, zadzwonila do Judy i przeszlo godzine rozmawialy przez telefon. Przez caly czas przegladala gazety i ogladala telewizyjne relacje z pozaru, majac nadzieje, ze gdzies jej mignie. Po powrocie do Edenton pojechal prosto do jej domu. Za zgoda Raya wziela wolny wieczor, ale Taylor byl skonany i zaraz po zachodzie slonca zasnal na jej kanapie. Przykryla go kocem, myslac, ze bedzie spal do rana, w nocy jednak wslizgnal sie do jej sypialni. Ponownie mial dreszcze, tym razem jednak godzinami nie ustepowaly. Nie chcial mowic o tym, co sie wydarzylo, i zatroskana Denise trzymala go w ramionach, az w koncu udalo mu sie zasnac. Jego demony nawet we snie nie daly mu spokoju. Rzucajac sie na lozku, krzyczal przez sen. Denise nie mogla zrozumiec poszczegolnych slow, slyszala tylko emanujacy z nich lek. Nazajutrz rano niesmialo ja przepraszal, lecz niczego nie wyjasnil. Nie musial. Domyslala sie, ze przesladuja go nie tylko wspomnienia pozaru, lecz cos jeszcze, cos mrocznego i nagiego, co wyplywa na powierzchnie. Matka uprzedzila ja kiedys, ze istnieja mezczyzni, ktorzy nie wyjawiaja swoich tajemnic, i ze przysparza to wielu problemow kochajacym ich kobietom. Denise instynktownie wiedziala, ze matka miala racje, ale trudno bylo jej pogodzic to stwierdzenie z miloscia, jaka czula do Taylora McAdena. Kochala jego zapach; kochala szorstki dotyk jego rak i zmarszczki wokol oczu, kiedy sie smial. Kochala to, jak patrzyl na nia, opierajac sie o ciezarowke i krzyzujac nogi, kiedy odwozil ja do pracy. Kochala w nim wszystko. Czasami marzyla, ze pojdzie z nim do oltarza. Oddalala od siebie te mysl, ignorowala ja, powtarzala sobie, ze nie sa jeszcze gotowi. I byc moze to ostatnie bylo nawet prawda. Nie byli ze soba dosc dlugo i gdyby poprosil ja jutro o reke, sadzila, ze starczy jej zdrowego rozsadku, by udzielic mu wlasnie takiej odpowiedzi. Mimo to w chwilach brutalnej szczerosci uswiadamiala sobie, ze uslyszalby od niej cos zupelnie innego. Odpowiedzialaby "Tak... tak... tak...". Sniac na jawie, miala tylko nadzieje, ze Taylor czuje to samo. -Wygladasz na podenerwowana - stwierdzil Taylor, wpatrujac sie w odbicie Denise w lustrze. Konczyla sie wlasnie malowac, a on stanal za nia w lazience. -Bo jestem podenerwowana. -Ale to tylko Mitch i Melissa. Nie ma sie czym przejmowac. Trzymajac dwa rozne kolczyki przy prawym i lewym uchu, zastanawiala sie, czy nalozyc zlote kolko, czy prosty cwiek. -Moze ty nie masz sie czym przejmowac. Dobrze ich znasz. Ja spotkalam ich tylko raz, trzy miesiace temu, a potem w ogole ze soba nie rozmawialismy. Co bedzie, jesli zrobie na nich zle wrazenie? -Daj spokoj - stwierdzil Taylor, sciskajac ja za ramie. - Na pewno nie zrobisz. -A jezeli zrobie? -Nie beda sie nad tym zastanawiac. Zobaczysz. Denise odlozyla na bok kolka, decydujac sie ostatecznie na cwieki. -Nie bylabym taka spieta, gdybys zabral mnie do nich wczesniej. Strasznie dlugo trwalo, nim zaczales chodzic ze mna do swoich przyjaciol. Taylor podniosl w gore rece. -Nie zwalaj na mnie winy. Pracujesz przez szesc wieczorow w tygodniu i bardzo przepraszam, lecz w te jedyna noc, kiedy jestes wolna, chce cie miec tylko dla siebie. -No tak, ale... -Ale co? -Zaczynalam sie zastanawiac, czy przypadkiem nie wstydzisz sie ze mna pokazywac. -Nie badz smieszna. Zapewniam cie, ze to wylacznie wynik mojego egoizmu. Nigdy nie mam dosyc, jesli chodzi o spedzanie z toba czasu. -Czy to jest cos, o co powinnam sie martwic w przyszlosci? - zapytala, ogladajac sie przez ramie. Taylor wzruszyl ramionami i na jego ustach pojawil sie chytry usmieszek. -To zalezy, czy bedziesz nadal pracowala szesc wieczorow w tygodniu. Wzdychajac, wlozyla drugi kolczyk. -To powinno sie niedlugo skonczyc. Zarobilam juz prawie na samochod, a wtedy, wierz mi, bede blagala Raya, zeby mi troche odpuscil. Taylor objal ja wpol, w dalszym ciagu patrzac na jej odbicie w lustrze. -Mowilem ci juz, jak wspaniale wygladasz? - zapytal. -Zmieniasz temat. -Wiem. Ale, do licha, spojrz na siebie. Jestes piekna. Przyjrzawszy sie sobie w lustrze, odwrocila sie do niego. -Wystarczajaco piekna na grilla z twoimi przyjaciolmi? -Wygladasz fantastycznie - przyznal szczerze - lecz gdybys nawet nie wygladala, i tak by cie pokochali. Pol godziny pozniej, kiedy podchodzili do drzwi gospodarzy, Mitch wyszedl zza rogu domu, trzymajac w reku piwo. -Czesc wam - powiedzial. - Ciesze sie, ze dotarliscie. Cala banda jest z tylu. Taylor, Denise i Kyle ruszyli za nim przez furtke i minawszy hustawki i krzaki azalii, wyszli na tyly domu. Melissa siedziala przy ogrodowym stole, a jej czterej synowie skakali do basenu i wyskakiwali z niego. Ich dzikie okrzyki zlewaly sie w jeden jazgot przerywany co jakis czas glosniejszym wybuchem. Mitch zainstalowal basen w zeszlym roku, gdy w rzece przy przystani dostrzezono kolejnego wodnego mokasyna. Nie ma nic skuteczniejszego od jadowitego weza, zeby zrazic czlowieka do piekna natury, lubil powtarzac. -Czolem - zawolala Melissa, podnoszac sie z fotela. - Dziekuje, ze wpadliscie. Taylor wzial ja w niedzwiedzi uscisk i cmoknal w policzek. -Wy dwie juz sie poznalyscie? - zapytal. -Na festynie - potwierdzila Melissa. - Ale to bylo dawno temu, a poza tym poznalas wtedy wielu ludzi. Jak sie masz, Denise? -Swietnie, dziekuje - odparla, lekko podenerwowana. Mitch wskazal glowa stojaca przy domu lodowke. -Chcecie piwa? -Czemu nie - mruknal Taylor. - Masz ochote na piwo, Denise? -Tak, prosze. Podczas gdy Taylor poszedl po butelki, Mitch zaczal poprawiac stojacy posrodku stolu parasol, zeby lepiej zaslonil ich przed sloncem. Melissa z powrotem usiadla, Denise zrobila to samo. Ubrany w kapielowki i podkoszulek, Kyle stanal niesmialo przy matce, z recznikiem zarzuconym na ramiona. Melissa nachylila sie do niego. -Czesc, Kyle, jak sie masz? Chlopiec nie odpowiedzial. -Kyle, powiedz "dziekuje, swietnie" - pomogla mu Denise. -Dziekuje, swietnie. (Jenkuje, fletnie). Melissa sie usmiechnela. -To dobrze. Moze chcesz sie pobawic w basenie z innymi chlopcami? Czekali na ciebie caly dzien. Kyle poslal pytajace spojrzenie matce. -Chcesz poplywac? - zapytala Denise, upraszczajac pytanie. Maly pokiwal z podnieceniem glowa. -Tak. -Wiec idz. Badz ostrozny. Denise wziela od niego recznik i Kyle pomaszerowal w strone basenu. -Nie potrzebuje kamizelki ratunkowej? - zapytala Melissa. -Nie, potrafi plywac. Ale musze oczywiscie miec na niego oko. Kyle wszedl do basenu po kolana, ochlapal sie, sprawdzajac temperature wody, i dopiero po chwili szeroko sie usmiechnal. Denise i Melissa obserwowaly go, gdy wchodzil glebiej. -Ile ma lat? -Za pare miesiecy skonczy piec. -To tak samo jak Jud - stwierdzila Melissa, wskazujac reka swojego najmlodszego. - Ten, ktory trzyma sie skraju basenu przy trampolinie. Denise przyjrzala sie Judowi. Tego samego wzrostu co Kyle, mial krotko przycieta grzywke. Czterej synowie Melissy skakali w wodzie, chlapali sie i wrzeszczeli, najwyrazniej swietnie sie bawiac. -To wszystko twoje? - zapytala zdumiona. -Dzisiaj moje. Daj mi znac, jesli masz ochote ktoregos zabrac. Mozesz wybierac. Denise troche sie odprezyla. -Sa bardzo niesforni? -To chlopcy. Energia tryska im z uszu. -W jakim sa wieku? -Dziesiec, osiem, szesc i cztery. -Moja zona realizuje pewien plan - wtracil Mitch, zdrapujac paznokciem etykiete ze swojej butelki. - Co dwa lata, w rocznice naszego slubu, pozwala mi sie ze soba przespac, czy tego chce, czy nie. Melissa przewrocila oczyma. -Nie sluchaj go. Nie powinno mu sie pozwalac rozmawiac z cywilizowanymi ludzmi. Taylor wrocil z dwiema butelkami piwa, otworzyl jedna z nich i postawil przed Denise. Swoja otworzyl juz wczesniej. -O czym mowicie? - zapytal. -O naszym zyciu seksualnym - odparl powaznym tonem Mitch i Melissa szturchnela go w ramie. -Uwazaj, ciolku. Mamy goscia. Nie chcesz chyba sprawic na Denise zlego wrazenia? Mitch pochylil sie do Denise. -Nie robie chyba zlego wrazenia, prawda? Denise usmiechnela sie, dochodzac do wniosku, ze polubila tych dwoje od pierwszego spojrzenia. -Nie - odparla. -Widzisz, mowilem ci, kochanie - stwierdzil triumfalnie Mitch. -Powiedziala to tylko dlatego, ze postawiles ja w niezrecznej sytuacji. Zostaw biedaczke w spokoju. Prowadzilysmy tutaj bardzo mila rozmowe, poki sie nie wtraciles. -Ja... - zaczal Mitch. -Nie przeginaj paly - przerwala mu, zanim zdazyl powiedziec cos wiecej. -Ale... -Chcesz spac dzis sam na kanapie? Brwi Mitcha uniosly sie i opadly z powrotem. -Czy to obietnica? Melissa spiorunowala go wzrokiem. -Teraz juz jest. Wszyscy przy stole sie rozesmieli, a Mitch nachylil sie do zony i oparl glowe o jej ramie. -Przepraszam, kochanie - powiedzial, patrzac na nia niczym szczeniak, ktory zsikal sie na dywan. -To za malo - odparla, udajac nieprzejednanie. -Moze pozmywam pozniej naczynia? -Jemy dzisiaj z tekturowych talerzykow. -Wiem. Dlatego sie zaofiarowalem. -Moze zostawicie nas obaj w spokoju, zebysmy mogly pogadac? Idzcie wyczyscic grill albo zajmijcie sie czyms innym. -Dopiero co przyszedlem - poskarzyl sie Taylor. - Dlaczego ja tez musze isc? -Poniewaz grill jest naprawde brudny. -Naprawde? - zdziwil sie Mitch. -No juz! - oznajmila Melissa, jakby odganiala muche od swojego talerza. - Dajcie nam troche czasu na damskie ploteczki. -Najwyrazniej nas tu nie chca, Taylor - stwierdzil Mitch, zwracajac sie do przyjaciela. -Chyba masz racje, Mitch. -Ci dwaj powinni zostac technikami rakietowymi - stwierdzila konspiracyjnym szeptem Melissa. - Nic do nich nie dociera. Mitch otworzyl szeroko usta. -Mysle, ze wlasnie nas obrazila, Taylor - oznajmil. -Widzisz, o co mi chodzi? - powiedziala Melissa, kiwajac glowa, jakby jej teza zostala wlasnie potwierdzona. - Technicy rakietowi. -Chodzmy, Taylor - powiedzial Mitch, udajac obrazonego. - Nie musimy tego znosic. Zaslugujemy na cos lepszego. -Dobrze. Czyszczenie grilla to zdecydowanie cos lepszego. Mitch i Taylor wstali od stolu, zostawiajac kobiety same. Denise wciaz sie smiala, kiedy zmierzali w strone grilla. -Od jak dawna jestescie po slubie? -Od dwunastu lat. Ale mozna czasem odniesc wrazenie, ze od dwudziestu. Melissa mrugnela do niej i Denise mogla sie tylko zastanawiac, dlaczego wydaje jej sie, ze znaja sie od dawna. -Jak sie spotkaliscie? - zapytala. -Na przyjeciu na studiach. Kiedy po raz pierwszy zobaczylam Mitcha, balansowal z butelka na glowie, probujac przejsc z nia przez caly pokoj. Gdyby jej nie wylal, wygralby piecdziesiat dolcow. -I udalo mu sie? -Skadze. Zmoczyl sie od stop do glow. Ale widac bylo, ze nie jest osoba, ktora traktuje siebie zbyt powaznie. A po kilku innych facetach, z ktorymi wczesniej sie spotykalam, uznalam, ze tego wlasnie szukam. Zaczelismy ze soba chodzic i dwa lata pozniej wzielismy slub. Melissa popatrzyla na swojego meza z wyrazna czuloscia. -To dobry chlopak. Chyba go zatrzymam. -Wiec jak tam bylo w Croatan? Kiedy kilka tygodni wczesniej Joe poprosil o zglaszanie sie ochotnikow do gaszenia pozaru lasu, tylko Taylor podniosl w gore reke. Mitch potrzasnal glowa, gdy jego przyjaciel poprosil, zeby pojechal tam razem z nim. Taylor nie mial pojecia, ze Mitch zna z drugiej reki relacje o pozarze. Joe zadzwonil do niego i opowiedzial w zaufaniu, ze Taylor o malo nie zginal, kiedy nagle otoczyly go plomienie. Gdyby nie mala zmiana kierunku wiatru, ktory rozgonil dym, Taylor nie dostrzeglby w pore drogi odwrotu i byloby juz po nim. Jego ostatnie spotkanie ze smiercia wcale nie zdziwilo Mitcha. Taylor pociagnal dlugi lyk piwa i oczy zaszly mu mgla. -Chwilami bylo bardzo goraco... wiesz, jakie sa te pozary. Ale na szczescie nikt nie zostal poszkodowany. Tak, na szczescie. Znowu. -Nie zdarzylo sie nic ciekawego? -Tak naprawde nie - odparl Taylor, bagatelizujac wszelkie zagrozenia. - Powinienes byl z nami pojechac. Przydaloby nam sie wiecej ludzi. Mitch potrzasnal glowa, po czym siegnal po krate grilla i zaczal ja czyscic skrobaczka. -Nie, to robota dla was, mlodszych. Ja robie sie za stary na takie rzeczy. -Jestem starszy od ciebie, Mitch. -Jasne, biorac pod uwage date urodzenia. Ale w porownaniu z toba jestem staruszkiem. Mam progeniture. -Progeniture? -To takie slowo przydatne przy rozwiazywaniu krzyzowek. Znaczy, ze mam dzieci. -Wiem, co to znaczy. -W takim razie wiesz rowniez, ze nie moge tak po prostu wszystkiego zostawic. Teraz, kiedy chlopcy sa wieksi, byloby nieuczciwoscia w stosunku do Melissy, gdybym dal w ten sposob dyla z miasta. Jesli cos dzieje sie tutaj, w Edenton, to co innego. Ale nie zamierzam szukac guza gdzie indziej. Zycie jest na to za krotkie. Taylor siegnal po zmywak i podal go Mitchowi, zeby ten mogl wyczyscic skrobaczke. -Zamierzasz zrezygnowac? -Tak. Jeszcze tylko kilka miesiecy i koniec. -Nie zalujesz tej decyzji? -Absolutnie. - Mitch zawahal sie. - Wiesz, ty tez moglbys sie zastanowic, czy nie odejsc - rzucil w koncu lekkim tonem. -Nie zamierzam odchodzic ze strazy - stwierdzil kategorycznym tonem Taylor. - Nie jestem taki jak ty. Nie boje sie tego, co sie moze zdarzyc. -A powinienes. -To twoj poglad. -Moze - odparl spokojnie Mitch. - Ale taka jest prawda. Jesli naprawde zalezy ci na Denise i Kyle'u, powinienes zaczac stawiac ich na pierwszym miejscu. Tak jak ja stawiam na pierwszym miejscu moja rodzine. To, co robimy, jest niebezpieczne, chocbysmy nie wiem jak bardzo uwazali. Nie musimy stale stawiac wszystkiego na jedna karte. Wiecej niz kilka razy mielismy cholerne szczescie. - Mitch umilkl i odlozyl na bok skrobaczke, a potem jego oczy poszukaly oczu Taylora. - Wiesz, jak to jest, kiedy dorasta sie bez ojca - dodal. - Chcesz, zeby cos takiego spotkalo Kyle'a? Taylor zesztywnial. -Chryste, Mitch... Mitch podniosl obie rece, zeby go powstrzymac. -Zanim zaczniesz mnie wyzywac od najgorszych, jest cos, co chcialbym ci powiedziec. Nie daje mi to spokoju od tamtej nocy na moscie. A teraz ponownie po tym, co wydarzylo sie w Croatan. Tak, wiem o wszystkim i wcale nie podoba mi sie to, co slyszalem. Martwemu bohaterowi nic nie wroci zycia. - Mitch odchrzaknal. - Sam nie wiem. Wyglada to tak, jakbys z biegiem lat coraz czesciej kusil los, jakbys chcial cos udowodnic. Czasami mnie to przeraza. -Nie musisz sie o mnie martwic. Mitch wstal i polozyl mu reke na ramieniu. -Zawsze sie o ciebie martwie, Taylor. Jestes dla mnie niczym brat. -O czym oni twoim zdaniem rozmawiaja? - zapytala Denise, obserwujac Taylora. Zobaczyla zmiane w jego zachowaniu, nagla sztywnosc, tak jakby ktos podlaczyl go do pradu. Melissa tez to zauwazyla. -Mitch i Taylor? Prawdopodobnie o strazy ogniowej. Mitch odchodzi stamtad pod koniec roku. Powiedzial pewnie Taylorowi, zeby zrobil to samo. -Czy Taylorowi praca w strazy nie sprawia przyjemnosci? -Nie wiem, czy sprawia mu przyjemnosc. Robi to, bo musi. -Jak to? Melissa spojrzala z zaklopotaniem na Denise. -No... z powodu jego ojca - odparla. -Z powodu ojca? -Nie powiedzial ci? - zapytala ostroznie Melissa. -Nie. - Denise potrzasnela glowa, nagle bojac sie tego, co moze uslyszec. - Powiedzial tylko, ze jego ojciec umarl, kiedy byl dzieckiem. Melissa pokiwala glowa i zacisnela wargi. -O co chodzi? - zapytala wyraznie zaniepokojona Denise. Melissa westchnela, zastanawiajac sie, czy mowic dalej. -Prosze - powiedziala Denise i Melissa uciekla spojrzeniem w bok. -Ojciec Taylora zginal w pozarze - wyznala w koncu. Slyszac to, Denise poczula, jak po krzyzu przechodza jej zimne ciarki. Taylor wzial krate grilla, zeby spryskac ja woda z weza. Kiedy wrocil, Mitch wyjal z lodowki dwie kolejne butelki piwa. Otworzyl swoja, ale Taylor przeszedl obok niego bez slowa. -Ladna z niej dziewczyna, Taylor. Taylor polozyl z powrotem krate na roznie. -Jej dzieciak tez jest fajny. Mily chlopaczek - dodal Mitch. -Wiem. -Jest podobny do ciebie. -Co takiego? -Sprawdzalem tylko, czy mnie sluchasz - stwierdzil Mitch, szczerzac zeby w usmiechu. - Sprawiasz wrazenie zagubionego - dodal, podchodzac blizej. - Hej, sluchaj, przepraszam cie za to, co wczesniej powiedzialem. Nie chcialem cie denerwowac. -Wcale sie nie zdenerwowalem - sklamal Taylor. Mitch podal mu piwo. -Akurat. Ale ktos musi pilnowac, zebys nie zbladzil. -I to musisz byc ty? -Oczywiscie. Tylko ja to potrafie. -Nie, naprawde, nie badz taki skromny - mruknal z przekasem Taylor. Mitch uniosl brwi. -Myslisz, ze robie sobie jaja? Od jak dawna sie znamy? Chyba od trzydziestu lat. Uwazam, ze to uprawnia mnie, zebym powiedzial ci czasem, co mnie gnebi, bez wzgledu na to, czy ci sie to podoba, czy nie. A ja wcale nie zartowalem. Moze tylko troche, kiedy pytalem, czy przypadkiem nie zrezygnujesz... wiem, ze tego nie zrobisz. Ale w przyszlosci powinienes byc bardziej ostrozny. Spojrz - powiedzial, wskazujac swoja lysine. - Kiedys mialem mnostwo wlosow. I wciaz bym je mial, gdybys nie byl takim cholernym chojrakiem. Za kazdym razem, gdy zrobisz cos szalonego, czuje, jak moje wlosy popelniaja samobojstwo, wyskakujac z glowy i opadajac na ramiona. Gdybys natezyl sluch, uslyszalbys czasem, jak lamentuja, lecac w dol. Wiesz, jak to jest, kiedy czlowiek lysieje? Kiedy musi smarowac czerep kremem do opalania za kazdym razem, gdy wychodzi na dwor? I widzi plamy watrobowe tam, gdzie jeszcze niedawno robil sobie przedzialek? Nie wplywa to wcale na dobre samopoczucie, jesli wiesz, co mam na mysli. Wiec masz wobec mnie dlug. Taylor rozesmial sie wbrew woli. -Jezu, a ja myslalem, ze to dziedziczne. -O nie. To wszystko przez ciebie, kolego. -Jestem wzruszony. -Powinienes byc. Nie chcialbym wylysiec przez byle chlystka. Taylor westchnal. -W porzadku. W przyszlosci postaram sie byc bardziej ostrozny - powiedzial. -To dobrze. Poniewaz juz wkrotce nie bede mogl ratowac cie z opresji. -Jak sie pali wegiel? - zawolala Melissa. Mitch i Taylor stali przy grillu, chlopcy jedli hot dogi. Mitch upiekl je w pierwszej kolejnosci i cala piatka zasiadla przy stole. Denise, ktora przyniosla ze soba jedzenie dla Kyle'a (makaroniki z serem, krakersy Ritza i winogrona), postawila przed nim talerz. Po dwoch godzinach plywania umieral z glodu. -Jeszcze dziesiec minut - odkrzyknal przez ramie Mitch. -Ja tez chce makaroniki z serem - zajeczal najmlodszy synek Melissy, widzac, ze Kyle je cos innego niz reszta. -Zjedz swojego hot doga - poradzila mu. -Ale mamo... -Zjedz swojego hot doga - powtorzyla. - Jesli bedziesz glodny, zrobie ci troche. Wiedziala, ze nie bedzie glodny, lecz jej obietnica najwidoczniej go uspokoila. Kiedy sytuacja przy stole sie unormowala, Denise i Melissa usiadly blizej basenu. Od chwili gdy dowiedziala sie, jak zginal ojciec Taylora, Denise probowala uporzadkowac sobie wszystko w glowie. Melissa bez trudu to odgadla. -Myslisz o Taylorze? - zapytala i Denise usmiechnela sie niesmialo, zawstydzona, ze to takie oczywiste. -Owszem. -Jak sie miedzy wami uklada? -Wydawalo mi sie, ze bardzo dobrze. Teraz nie jestem juz tego taka pewna. -Bo nie opowiedzial ci o swoim ojcu? Pozwol, ze zdradze ci pewien sekret: Taylor nie mowi o tym z nikim, nigdy. Nie mowi o tym ze mna, z ludzmi, z ktorymi pracuje, z zadnym z przyjaciol. Nie rozmawial o tym nigdy nawet z Mitchem. Denise zastanawiala sie, nie wiedzac, co odpowiedziec. -To podnosi mnie troche na duchu - stwierdzila i zmarszczyla brwi. - Tak sadze. Melissa odstawila na bok swoja mrozona herbate. Podobnie jak Denise, przestala pic piwo po drugiej butelce. -Kiedy chce, potrafi byc czarujacy, prawda? I mily. Denise odchylila sie do tylu w fotelu. -Owszem, potrafi. -Jak ukladaja sie stosunki miedzy nim i Kyle'em? -Kyle go uwielbia. Ostatnio lubi go bardziej ode mnie. Taylor przypomina malego chlopca, kiedy sa razem. -Zawsze mial podejscie do dzieci. Moi chlopcy czuja do niego to samo. Dzwonia, zeby przyszedl sie z nimi pobawic. -I przychodzi? -Czasami. Ale ostatnio przestal. Zabierasz mu caly wolny czas. -Przykro mi z tego powodu. Melissa zbyla machnieciem reki jej przeprosiny. -Nie zartuj. Ciesze sie ze wzgledu na niego. I na ciebie. Zaczynalam sie juz obawiac, ze nikogo sobie nie znajdzie. Jestes pierwsza od wielu lat osoba, ktora do nas przyprowadzil. -Wiec byly i inne? Melissa usmiechnela sie polgebkiem. -O nich tez ci nie opowiadal? -Ani slowa. -No coz, dziewczyno, dobrze, ze do mnie wpadlas - oznajmila konspiracyjnym szeptem Melissa i Denise rozesmiala sie. - No wiec, co chcialabys wiedziec? -Jakie byly? -Na pewno niepodobne do ciebie. -Nie? -Nie. Jestes od nich o wiele ladniejsza. I masz syna. -Co sie z nimi stalo? -Niestety niewiele moge ci na ten temat powiedziec. O tym rowniez Taylor nie ma ochoty mowic. Wiem tylko, ze jeszcze dzien wczesniej sprawiali wrazenie zakochanych, a nazajutrz bylo po wszystkim. Nigdy nie zrozumialam dlaczego. -To pocieszajaca mysl. -Och, nie mowie, ze to samo przytrafi sie tobie. Taylor lubi cie bardziej, niz lubil je, o wiele bardziej. Mozna to poznac po tym, jak na ciebie patrzy. Miala nadzieje, ze Melissa mowi prawde. -Czasami... - zaczela i urwala, nie wiedzac, jak to dokladnie wyrazic. -Czasami boisz sie tego, co siedzi w jego glowie? Denise byla zaskoczona trafnoscia jej spostrzezenia. -Chociaz ja i Mitch od dawna juz jestesmy razem - ciagnela Melissa - wciaz nie do konca go rozumiem. Pod tym wzgledem przypomina czasami Taylora. Ale w ostatecznym rozrachunku powiodlo sie nam, bo oboje tego chcielismy. Dopoki wy dwoje tez bedziecie tego chcieli, uda sie wam pokonac wszelkie przeszkody. Od stolu, przy ktorym siedzialy dzieci, nadleciala plazowa pilka, uderzajac Melisse prosto w glowe. Rozlegla sie seria glosnych chichotow. Melissa przewrocila oczyma, poza tym jednak wcale nie zareagowala na zaczepke. -Mozecie nawet sprawic sobie czworke chlopakow, tak jak my - dodala. -Nie wiem, czy dalabym rade. -Oczywiscie, ze bys dala. Trzeba tylko wczesnie sie budzic, kupowac gazete i czytajac ja, popijac tequile. Denise zachichotala. -A mowiac serio, czy myslisz czasami o kolejnych dzieciach? - zapytala Melissa. -Niezbyt czesto. -Z powodu Kyle'a? Wczesniej juz rozmawialy krotko o jego problemach. -Nie, nie tylko dlatego. Ale to nie jest cos, co mozna zrobic w pojedynke, prawda? -A gdybys byla mezatka? Denise usmiechnela sie po chwili. -Byc moze. Melissa pokiwala glowa. -Uwazasz, ze Taylor bylby dobrym tata? -Wiem, ze bylby. -Ja tez to wiem - zgodzila sie Melissa. - Czy kiedykolwiek o tym rozmawialiscie? -O malzenstwie? Nie. Nigdy nie poruszyl tego tematu. -Hmm - mruknela Melissa. - Sprobuje wybadac, co o tym mysli, dobrze? -Nie musisz tego robic - zaprotestowala Denise, rumieniac sie. -Och, mam na to wielka ochote. Jestem tak samo ciekawa jak ty. Ale nie przejmuj sie, bede subtelna. Nie domysli sie nawet, do czego zmierzam. -No wiec jak, Taylor? Zamierzasz sie ozenic z ta wspaniala dziewczyna, czy nie? Denise o malo nie upuscila widelca na talerz. Piwo, ktore lykal wlasnie Taylor, wpadlo mu do tchawicy i musial trzy razy odkaszlnac. Z zalzawionymi oczyma zaslonil usta serwetka. -Slucham? Wszyscy czworo siedzieli przy stole, zajadajac steki z nadziewanymi serem ziemniakami, zielona salatka i pieczywem czosnkowym. Smiejac sie i zartujac, byli w polowie posilku, gdy Melissa strzelila nagle z grubej rury. Denise poczula, jak krew naplywa jej do policzkow. -Chce powiedziec, ze to niezla laska, Taylor - mowila dalej rzeczowym tonem Melissa. - Do tego inteligentna. Nie co dzien spotyka sie taka dziewczyne. Choc powiedziane to bylo zartem, Taylor lekko zesztywnial. -Wlasciwie wcale o tym nie myslalem - oznajmil prawie tak, jakby sie bronil. Melissa poklepala go po ramieniu i glosno sie rozesmiala. -Nie spodziewam sie, ze mi odpowiesz, Taylor. To byl zart. Chcialam tylko zobaczyc twoja mine. Oczy zrobily ci sie wielkie jak spodki. -To dlatego, ze sie zakrztusilem - wyjasnil. -Przepraszam, ale nie moglam sie powstrzymac. Tak latwo cie podpuscic. Zupelnie jak tego tu patalacha. -Czy mowisz o mnie, kochanie? - wtracil Mitch, starajac sie przyjsc w sukurs przyjacielowi. -Kto poza mna nazywa cie patalachem? -Nikt, z wyjatkiem ciebie... i moich trzech pozostalych zon. -Hmm... to bylo dobre - mruknela. - Inaczej moglabym poczuc sie zazdrosna. Pochylila sie i cmoknela meza w policzek. -Czy oni zawsze sa tacy? - szepnela Denise do Taylora. Modlila sie, zeby nie pomyslal, ze to ona sklonila Melisse do zadania tego pytania. -Odkad ich znam - odparl Taylor, choc widac bylo, ze jest myslami gdzie indziej. -Nie obmawiajcie nas za plecami - zaprotestowala Melissa. - Opowiedz mi o Atlancie - zwrocila sie do Denise, zmieniajac temat na bardziej bezpieczny. - Nigdy tam nie bylam... Denise wziela gleboki oddech, a Melissa spojrzala na nia i mrugnela okiem tak szybko, ze ani Taylor, ani Mitch tego nie zauwazyli. I chociaz obie panie gawedzily przez cala nastepna godzine, a Mitch wlaczal sie do rozmowy, gdy tylko nadarzala sie okazja, Taylor, co nie uszlo uwagi Denise, prawie sie nie odzywal. -Mam cie! - zawolal Mitch, biegnac przez podworko i scigajac Juda, ktory wydawal z siebie piskliwe okrzyki radosci i strachu. -Dobiegles juz prawie do bazy! Szybciej! - wrzasnal Taylor. Jud pochylil glowe i przyspieszyl, a Mitch dal za wygrana, widzac, ze go nie dogoni. Od obiadu minela cala godzina - slonce w koncu zaszlo i mezczyzni bawili sie w berka na podworku. Mitch podparl sie pod boki i z unoszaca sie ciezko piersia omiotl wzrokiem pieciu chlopcow. Stali w odleglosci kilku stop jeden od drugiego. -Nie zlapiesz mnie, tato! - droczyl sie z nim Cameron, krecac palcami przy uszach. -Sprobuj mnie zlapac, tato! - zawolal Will, dolaczajac do choru braci. -Najpierw musisz zejsc z bazy - odparl Mitch, pochylajac sie i opierajac dlonie o kolana. Cameron i Will wyczuli jego slabosc i skoczyli nagle kazdy w inna strone. -Gon mnie, tato! - wrzasnal uszczesliwiony Will. -Dobrze, sam sie o to prosiles - zawolal Mitch. Starajac sie stanac na wysokosci zadania, minal stojacych bezpiecznie na bazie Taylora i Kyle'a i ruszyl truchtem w strone syna. -Szybciej, tato, szybciej! - draznil sie z nim Will, wiedzac, ze jest dosc szybki, zeby przed nim uciec. Przez kilka nastepnych minut Mitch probowal dogonic to jednego, to drugiego, co jakis czas gwaltownie skrecajac. Kyle, ktoremu zabralo troche czasu zrozumienie regul zabawy, domyslil sie wkrotce, o co chodzi, i biegal i piszczal wraz z innymi. Po ktorejs z kolei nieudanej probie Mitch ruszyl w strone Taylora. -Musze chwile odpoczac - oznajmil, rzezac tak glosno, ze trudno go bylo zrozumiec. Taylor odskoczyl w bok i znalazl sie daleko poza zasiegiem jego rak. -Najpierw musisz mnie dogonic, staruszku - odparl. Kazal mu cierpiec jeszcze przez jakas minute, ale kiedy Mitch zrobil sie zielony, wybiegl na srodek podworka i pozwolil mu sie dotknac. Mitch zgial sie wpol, probujac zlapac oddech. -Sa szybsi, niz na to wygladaja - stwierdzil z przekonaniem - i smigaja w lewo i prawo niczym zajace. -Tak to wyglada z perspektywy takiego starca jak ty - odparl Taylor. - Ale jesli masz racje, nie bede gonil ich, lecz ciebie. -Jesli sadzisz, ze zejde z bazy, chyba oszalales. Mam zamiar tu troche posiedziec. -Gon mnie! - zawolal Cameron do Taylora, chcac bawic sie dalej. - W zyciu mnie nie zlapiesz! Taylor zatarl rece. -W porzadku, juz cie mam - zawolal, dajac wielkiego susa w strone chlopcow, ktorzy z triumfalnym wrzaskiem rozbiegli sie na wszystkie strony. Przez ich pisk przebijal sie wyraznie glos Kyle'a i slyszac go, Taylor stanal jak wryty. -Gon mnie, tato! (Gomie, tato!) - krzyczal Kyle. - Gon mnie, tato! Tato. Stojac w miejscu, Taylor wbil wzrok w malego. -Czy jest cos, o czym nie wiem? - zapytal Mitch, widzac jego zmieszanie. Taylor nie odpowiedzial. -Wlasnie nazwal cie tata - dodal Mitch, tak jakby Taylor tego nie slyszal. On jednak nie zwracal na niego w ogole uwagi. W glowie dzwieczalo mu tylko to jedno slowo. Tato. Wiedzial, ze Kyle nasladuje po prostu inne dzieci - uwazajac pewnie, ze haslo "tato" stanowi czesc zabawy - nie moglo mu to jednak nie przypomniec postawionego wczesniej przez Melisse pytania. "Wiec masz zamiar ozenic sie z ta dziewczyna, czy nie?". -Taylor berek - zawolal Mitch, z trudem powstrzymujac smiech. - No, zasuwaj, wielki tatusiu. Taylor spojrzal wreszcie w jego strone. -Zamknij sie, Mitch. -Jasne... tato. Taylor ruszyl w strone chlopcow. -Nie jestem jego tata - powiedzial prawie sam do siebie. -Na razie - skomentowal Mitch. Chociaz mruknal to cicho pod nosem, Taylor uslyszal go tak samo wyraznie jak przed chwila Kyle'a. -Fajnie bylo? - zapytala Melissa, kiedy zziajane dzieci wpadly do domu przez frontowe drzwi. -Bombowo - odparl Cameron. - Ale tato zrobil sie strasznie powolny. -Wcale nie - protestowal Mitch, wchodzac za nimi do srodka. - Pozwolilem wam po prostu dobiec do bazy. -Jasne, tato. -Zostawilam wam szklanki z sokiem w salonie. Nie porozlewajcie go, dobrze? - powiedziala, gdy ja mijali. Kiedy Mitch pochylil sie, zeby ja pocalowac, odsunela sie do tylu. - Najpierw wez prysznic. Jestes brudny. -To ma byc wdziecznosc za to, ze bawilem sie z dziecmi? -Nie, reakcja na to, ze brzydko pachniesz. Rozesmial sie i ruszyl w poszukiwaniu piwa na tylne podworko. Ostatni wszedl do domu Taylor, prowadzac przed soba Kyle'a, ktory ruszyl w slad za innymi chlopcami do salonu. -Jak sobie radzil? - zapytala Denise, sledzac go wzrokiem. -Dobrze - odparl krotko Taylor. - Swietnie sie bawil. Denise przyjrzala mu sie bacznie. Najwyrazniej cos go dreczylo. -Dobrze sie czujesz? Taylor uciekl spojrzeniem w bok. -Tak. Nic mi nie jest - mruknal, po czym bez slowa ruszyl za Mitchem na tylne podworko. Wieczor mial sie ku koncowi i Denise zaproponowala, ze pomoze Melissie w kuchni. Dzieci lezaly na podlodze w salonie, ogladajac film, Mitch i Taylor robili porzadki na trawniku. Denise plukala sztucce przed wlozeniem ich do zmywarki. Z miejsca, w ktorym stala, widziala przez okno dwoch mezczyzn i obserwujac ich, znieruchomiala z rekoma pod struga wody. -Grosika za twoje mysli - powiedziala Melissa, wyrywajac ja z zamyslenia. Denise potrzasnela glowa i zabrala sie z powrotem za zmywanie. -Nie wiem, czy wystarczy grosik. Melissa wsadzila do zlewu kilka pustych filizanek. -Sluchaj, przepraszam, jesli postawilam cie w niezrecznej sytuacji podczas obiadu. -Nie, wcale sie o to nie gniewam. Po prostu sie wyglupialas. Wszyscy sie wyglupialismy. -Ale mimo to sie martwisz? -Nie wiem... chyba tak... - Denise zerknela na Melisse. - Chyba troche sie martwie. Przez caly wieczor byl taki milczacy. -Nie przywiazywalabym do tego wielkiej wagi. Wiem, ze naprawde mu na tobie zalezy. Twarz rozjasnia mu sie za kazdym razem, kiedy na ciebie spojrzy, nawet po tym jak mu dokuczalam. Patrzyly obie, jak Taylor dosuwa krzesla do stolu. -Wiem - przytaknela Denise, kiwajac glowa. Mimo to zaczela sie nagle zastanawiac, dlaczego przestalo jej to wystarczac. Zalozyla hermetyczna pokrywke na miske z salatka. -Czy Mitch mowil ci, co sie wydarzylo, kiedy bawili sie z chlopcami na podworku? - zapytala. Melissa poslala jej zaintrygowane spojrzenie. -Nie. Dlaczego? Denise wlozyla salatke do lodowki. -Bylam po prostu ciekawa - powiedziala. "Tato". "Wiec masz zamiar ozenic sie z ta dziewczyna, czy nie?". Trzymajac w reku piwo, Taylor przez caly czas mial w uszach te slowa. -Hej, dlaczego jestes taki ponury? - zapytal Mitch, wsypujac resztki ze stolu do plastikowego worka. Taylor wzruszyl ramionami. -Zamyslilem sie tylko. Mam duzo spraw na glowie. -Jakich spraw? -Zawodowych. Probuje po prostu uporzadkowac sobie w glowie rzeczy, ktore musze jutro zalatwic - odparl Taylor, nie mowiac calej prawdy. - Odkad zaczalem spedzac tyle czasu z Denise, zaniedbalem troche firme. Musze odrobic zaleglosci. -Czy nie jezdzisz tam codziennie? -Tak, ale nie zawsze zostaje na caly dzien. Wiesz, jak to jest. Kiedy czlowiek zaczyna sobie poblazac, zaczynaja sie male problemy. -Moze moglbym ci w czyms pomoc? Sprawdzic twoje zamowienia, tego rodzaju rzeczy? Wiekszosc zamowien na materialy Taylor skladal w sklepie Mitcha. -Nie, nie trzeba. Ale musze sie troche przylozyc. W ciagu tych lat nauczylem sie jednego: kiedy cos zaczyna nawalac, wtedy szybko wszystko sypie ci sie na glowe. Wrzucajac papierowe filizanki do worka, Mitch poczul, ze ogarnia go dziwne deja vu. Taylor uzyl ostatnio tego zwrotu, kiedy spotykal sie z Lori. Trzydziesci minut pozniej Taylor i Denise jechali do domu. Kyle siedzial miedzy nimi tak jak wiele razy przedtem, teraz jednak w ciezarowce panowala napieta atmosfera, choc zadne z nich nie potrafiloby racjonalnie wyjasnic dlaczego. W ogole sie do siebie nie odzywali i Kyle usnal w koncu, ukolysany ich milczeniem. Dla Denise cala ta sytuacja byla niezwykla. Wciaz myslala o wszystkim, co uslyszala. Rozne stwierdzenia Melissy odbijaly sie rykoszetem w jej glowie niczym bilardowe kule. Nie miala ochoty sie odzywac, ale z tego, co widziala, Taylor rowniez nie odczuwal takiej potrzeby. Byl dziwnie oddalony, co jeszcze bardziej potegowalo jej niepokoj. To, co zapowiadalo sie jako przyjemny niezobowiazujacy wieczor z przyjaciolmi, stalo sie czyms o wiele wazniejszym - nie miala co do tego watpliwosci. No, dobrze, Taylor o malo sie nie udlawil, kiedy Melissa zapytala, czy planuja malzenstwo. To zaskoczyloby kazdego, tym bardziej ze postawila sprawe w ten sposob. Siedzac w ciezarowce, Denise probowala to sobie wytlumaczyc, lecz im dluzej nad tym sie zastanawiala, tym mniej pewnie sie czula. Trzy miesiace to nie taki dlugi okres, kiedy ktos jest mlody. Ale oni nie byli juz dziecmi. Zblizala sie do trzydziestki, Taylor byl od niej szesc lat starszy. Mieli juz okazje dorosnac, uswiadomic sobie, kim sa i czego pragna w swoim zyciu. Jesli nie mial wobec niej powaznych zamiarow, dlaczego tak o nia zabiegal w ciagu ostatnich kilku miesiecy? "Wiem tylko, ze jeszcze dzien wczesniej sprawiali wrazenie zakochanych, a nazajutrz bylo po wszystkim. Nigdy nie zrozumialam dlaczego". To tez nie dawalo jej spokoju. Skoro Melissa nie rozumiala, dlaczego rozlecialy sie poprzednie zwiazki Taylora, na pewno nie wiedzial tego rowniez Mitch. Niewykluczone, ze nie rozumial tego sam Taylor... A skoro tak, czy moglo jej sie przytrafic to samo? Czujac, jak w jej zoladku zaciska sie wezel, zerknela niepewnie na Taylora. Dostrzegl to katem oka i odwrocil sie twarza do niej, najwyrazniej nie zdajac sobie sprawy z jej mysli. Migajace za oknem czarne drzewa zlewaly sie w jedna plame. -Dobrze sie bawilas? - zapytal. -Tak, dobrze - odparla cicho Denise. - Polubilam twoich przyjaciol. -Co sadzisz o Melissie? -Bardzo milo nam sie rozmawialo. -Domyslilas sie juz pewnie, ze plecie czasami, co jej slina na jezyk przyniesie, nawet najwieksze glupoty. Czasami trzeba ja ignorowac. Jego komentarz wcale jej nie uspokoil. Kyle zamruczal cos niezrozumiale i osunal sie troche nizej na siedzeniu. Zastanawiala sie, dlaczego to, czego nie mowil Taylor, stalo sie nagle wazniejsze od tego, co mowil. Kim jestes, Taylorze McAden? Jak dobrze tak naprawde cie znam? I najwazniejsze, co nas dalej czeka? Wiedziala, ze nie odpowie na zadne z tych pytan. Wziela gleboki oddech, starajac sie, zeby nie zadrzal jej glos. -Taylor... dlaczego nie opowiedziales mi o swoim ojcu? - zapytala. Jego oczy lekko sie rozszerzyly. -O moim ojcu? -Melissa powiedziala mi, ze zginal w pozarze. Zobaczyla, ze jego dlonie zaciskaja sie na kierownicy. -Jak wyplynela ta sprawa? - zapytal, zmieniajac nieco ton. -Nie wiem. Po prostu wyplynela. -Czy to ona poruszyla ten temat, czy ty? -A jakie to ma znaczenie? Nie pamietam, kto zaczal. Taylor milczal, wlepiajac oczy w droge. Dopiero po chwili Denise zdala sobie sprawe, ze nie odpowie na jej pytanie. -Czy zostales strazakiem z powodu swojego ojca? Taylor potrzasnal glowa i gwaltownie wypuscil z pluc powietrze. -Wolalbym o tym nie mowic. -Moze moglabym ci pomoc... -Nie moglabys - przerwal jej - a poza tym to cie nie dotyczy. -To mnie nie dotyczy? - zapytala z niedowierzaniem. - O czym ty mowisz? Zalezy mi na tobie, Taylor, i boli mnie, kiedy widze, ze nie ufasz mi w wystarczajacym stopniu, zeby powiedziec, co jest nie w porzadku. -Nic nie jest nie w porzadku - odparl. - Po prostu nie chce mowic o swoim ojcu. Mogla cisnac go dalej, ale wiedziala, ze to i tak do niczego nie doprowadzi. W ciezarowce ponownie zapadlo milczenie. Tym razem jednak podszyte bylo strachem. Taylor zaniosl Kyle'a do sypialni i zaczekal w salonie, az Denise przebierze go w pizame. Wracajac, zauwazyla, ze nie usiadl, lecz stoi blisko drzwi, tak jakby chcial sie z nia pozegnac. -Nie zostaniesz? - zapytala zaskoczona. -Nie, naprawde nie moge - odparl, potrzasajac glowa. - Jutro rano musze wczesnie jechac do pracy. Chociaz powiedzial to bez sladu gniewu ani goryczy, jego wyjasnienie nie usmierzylo jej niepokoju. -Na pewno? -Tak, na pewno. Denise wziela go za reke. -Cos cie dreczy? -Nie, wcale nie. Myslala, ze powie cos wiecej, ale on milczal. -No, dobrze. Zobaczymy sie jutro? Taylor odchrzaknal. -Sprobuje, ale mam bardzo duzo zajec. Nie wiem, czy uda mi sie wpasc. Denise uwaznie mu sie przyjrzala. -Nawet na lunch? -Zrobie, co bede mogl - powiedzial - lecz nie moge ci nic obiecac. Ich oczy spotkaly sie na krotko, a potem Taylor odwrocil wzrok. -Bedziesz mogl mnie jutro odwiezc do pracy? Przez krotka chwile odniosla wrazenie, ze nie podoba mu sie, ze o to poprosila. Zdawalo mi sie. -Tak, oczywiscie - odparl wreszcie. - Odwioze cie. Pocalowal ja lekko i nie ogladajac sie, ruszyl do ciezarowki. ROZDZIAL 22 Nazajutrz rano, kiedy Denise pila filizanke kawy, zadzwonil telefon. Kyle lezal na podlodze w salonie, kolorujac obrazki najlepiej, jak umial, lecz i tak stale wykraczajac poza namalowane linie. Denise podniosla sluchawke i natychmiast poznala glos Taylora.-Czesc, ciesze sie, ze juz wstalas - powiedzial. -Zawsze wstaje tak wczesnie - odparla, czujac, jak na dzwiek jego glosu ogarnia ja dziwna ulga. - Brakowalo mi ciebie w nocy. -Mnie tez ciebie brakowalo - stwierdzil. - Powinienem chyba zostac. Nie spalem najlepiej. -Ja tez - przyznala. - Bylo mi za cieplo, bo nikt nie sciagal ze mnie koca. -Wcale nie sciagam z ciebie koca. Musisz mowic o kims innym. -Na przyklad o kim? -Moze o jednym z tych facetow z baru. -Nie sadze - odpowiedziala, parskajac smiechem. - Czy dzwonisz, zeby oznajmic, ze zmieniles zdanie co do lunchu? -Dzisiaj nie. Nie moge. Ale wpadne pozniej, zeby zawiezc cie do pracy. -Co powiesz na wczesna kolacje? -Chyba nie zdaze, lecz dziekuje za zaproszenie. Poznym popoludniem mam dostawe gipsowych scianek i nie przypuszczam, zebym zdolal sie wyrobic. Obrocila sie na piecie, napinajac przewod telefonu. Zdziwilo ja, ze odbiera dostawe po piatej, ale nie powiedziala tego na glos. -W porzadku, wiec zobaczymy sie wieczorem - rzucila pogodnym tonem. W sluchawce zapadla cisza dluzsza, niz jej zdaniem powinna. -Dobrze - odparl w koncu. -Kyle pytal o ciebie przez cale popoludnie - stwierdzila. Taylor dotrzymal slowa i czekal w kuchni, az Denise zbierze swoje rzeczy. Przyjechal jednak dosc pozno i nie zostalo im wiele czasu dla siebie. Pocalowali sie zdawkowo i wydawal sie bardziej rozkojarzony niz zwykle. Przepraszal za to, twierdzac, ze musial sie uzerac z dostawcami. -Tak? Gdzie jest nasz maly bohater? - zapytal. -Na podworku z tylu. Chyba nie uslyszal, jak przyjechales. Zaraz go przyprowadze. Denise otworzyla tylne drzwi i zawolala Kyle'a, ktory ruszyl biegiem do domu. -Czesz, Tajo - przywital Taylora, szeroko sie usmiechajac, po czym, ignorujac Denise, podbiegl do niego i podskoczyl w gore. -Czesc, maly. Jak ci minal dzien? Denise nie mogla nie zauwazyc zmiany w zachowaniu Taylora, gdy podniosl Kyle'a na wysokosc swoich oczu. -On przyjechal! - zawolal z radoscia chlopiec. -Przepraszam cie, ale bylem dzisiaj troche zajety - powiedzial powaznym tonem Taylor. - Teskniles za mna, maly? -Tak - odparl Kyle. - Tesknilem. Po raz pierwszy z wlasnej inicjatywy odpowiedzial prawidlowo na nowy typ pytania i oboje az zamurowalo z wrazenia. Na krotka chwile Denise zapomniala o zmartwieniach ubieglej nocy. Jesli spodziewala sie jednak, ze proste wyznanie Kyle'a usmierzy jej obawy zwiazane z Taylorem, byla w bledzie. Nie chodzi o to, ze ich stosunki nagle sie pogorszyly. Pod wieloma wzgledami sytuacja prawie sie nie zmienila, przynajmniej w ciagu nastepnego tygodnia. Taylor - wciaz podajac za powod nawal pracy - przestal przyjezdzac po poludniu, ale w dalszym ciagu odwozil ja do pracy i przywozil po pracy do domu. Wieczorem tego dnia, kiedy Kyle odpowiedzial pelnym zdaniem na pytanie, kochali sie. A jednak cos sie zmienilo, to nie ulegalo kwestii. Nic dramatycznego: bardziej przypominalo to rozwijanie sznurka, stopniowe odkrecanie wszystkiego, co ustalilo sie miedzy nimi tego lata. To, ze spedzali ze soba mniej czasu, oznaczalo, ze mniej czasu sie obejmowali i mniej ze soba rozmawiali. Dlatego Denise trudno bylo ignorowac alarmowe dzwonki, ktore odezwaly sie tego wieczoru, gdy odwiedzili Mitcha i Melisse. Nawet teraz, poltora tygodnia pozniej, nie dawaly jej spokoju slowa, ktore wtedy padly, chociaz z drugiej strony calkiem powaznie zastanawiala sie, czy to wszystko nie jest wytworem jej wyobrazni. Tak naprawde Taylor nie zrobil wowczas nic zlego; tym trudniej bylo wytlumaczyc sobie jego ostatnie zachowanie. Zaprzeczyl, by cos go dreczylo, nie podniosl glosu; tego, co miedzy nimi zaszlo, nie sposob bylo nawet nazwac klotnia. Niedzielne popoludnie spedzili nad rzeka, tak jak wiele razy przedtem. Wciaz wspaniale traktowal Kyle'a i odwozac Denise do pracy, pare razy wzial ja za reke. Na pozor wiec wszystko gralo. Zmienilo sie wylacznie to, ze teraz wiecej czasu zajmowala mu praca, ale to juz jej wczesniej wyjasnil. A jednak... A jednak co? Siedzac na werandzie i obserwujac bawiacego sie ciezarowkami Kyle'a, Denise probowala sprecyzowac, o co jej chodzi. Zyla juz na tym swiecie dosc dlugo, by wiedziec, ze poczatkowe uczucie jest intensywne jak fala oceanu i dziala niczym magnetyczna sila, przyciagajaca do siebie dwoje ludzi. Mozna bylo dac sie porwac uczuciom, ale fala nie utrzymywala sie wiecznie. Nie byla w stanie i nie powinna utrzymywac sie wiecznie, jesli jednak dwoje ludzi bylo sobie przeznaczonych, mogla pozostawic po sobie inna, prawdziwsza milosc. Tak jej sie przynajmniej wydawalo. W wypadku Taylora wygladalo to tak, jakby dal sie porwac pierwszej fali, nie zdajac sobie sprawy, co go moze czekac, a teraz, gdy to sobie uswiadomil, probowal sie wycofac, walczac z pradem. Nie przez caly czas... ale chwilami i to wlasnie zauwazyla ostatnio. Tak jakby pod pretekstem nawalu pracy chcial uniknac realiow nowej sytuacji. Oczywiscie kiedy ludzie zaczynaja szukac na sile faktow, majacych potwierdzac ich przeczucia, na ogol zawsze udaje im sie je znalezc. Miala nadzieje, ze tak wlasnie jest z Taylorem. Byc moze byl po prostu zaabsorbowany praca i jego wyjasnienia byly szczere. Wieczorem, kiedy ja odbieral, sprawial wrazenie tak bardzo zmeczonego, ze wiedziala, iz nie oklamuje jej, twierdzac, ze pracowal caly dzien. Starala sie wiec czyms zajac i nie martwic sie na zapas. Podczas gdy on wydawal sie pochloniety praca, ona ze zdwojona energia realizowala program nauczania Kyle'a. Teraz, kiedy maly coraz wiecej mowil, przeszla do bardziej skomplikowanych fraz i pojec, uczac go takze innych rzeczy wymaganych w szkole. Po kolei uczyla go kierunkow, starala sie poprawic jego wyczucie koloru i zapoznala z konceptem liczb, ktore w pierwszym momencie wydaly mu sie absolutnie niezrozumiale. Robila porzadki, pracowala wieczorami w barze i placila rachunki - slowem zyla tak samo jak przedtem, zanim spotkala Taylora McAdena. Ale choc bylo to zycie, do ktorego zdazyla sie przyzwyczaic, po poludniu czesto wygladala przez okno w kuchni, majac nadzieje, ze zobaczy jego ciezarowke. Na ogol jednak nie przyjezdzal. Wbrew woli po raz kolejny powtorzyla w mysli slowa Melissy. "Wiem tylko, ze jeszcze dzien wczesniej swietnie sie miedzy nimi ukladalo, a nazajutrz bylo po wszystkim". Potrzasnela glowa, oddalajac od siebie te mysl. Chociaz nie chciala uwierzyc w slowa Melissy, z coraz wiekszym trudem przekonywala sama siebie, ze to nieprawda. Incydenty takie jak ten wczorajszy potegowaly tylko jej watpliwosci. Pojechali z Kyle'em rowerami do domu, ktory remontowal. Taylor pracowal; widziala zaparkowana przed wejsciem ciezarowke. Wlasciciele odnawiali cale wnetrze - kuchnie, lazienki i salon - i wielka sterta zerwanych ze scian i podlog desek swiadczyla o tym, ze remont jest naprawde gruntowny. Ale kiedy zajrzala do srodka, zeby sie przywitac, robotnicy powiedzieli jej, ze Taylor siedzi za domem pod drzewem, jedzac lunch. Gdy go w koncu znalazla, na jego twarzy pojawilo sie niemal poczucie winy, tak jakby zlapala go na goracym uczynku. Kyle podbiegl do niego i Taylor wstal, zeby ich powitac. -Denise? -Czesc, Taylor. Jak sie miewasz? -Swietnie - odparl, wycierajac rece o dzinsy. - Wrzucalem wlasnie cos na zab. Lunch kupil sobie u Hardee, na drugim koncu miasta, co oznaczalo, ze jadac tam, musial mijac jej dom. -Widze - powiedziala, starajac sie ukryc niepokoj. -A ty co tutaj robisz? Niezupelnie to, co chcialam uslyszec. -Pomyslalam sobie po prostu, ze wpadne cie odwiedzic - odpowiedziala, robiac dobra mine do zlej gry. Po kilku minutach Taylor zaprowadzil ich do srodka i zaczal wyjasniac szczegoly przebudowy, tak jakby oprowadzal po domu kogos obcego. W glebi ducha podejrzewala, ze stara sie w ten sposob uniknac pytania, dlaczego je lunch tutaj, a nie z nia, tak jak to robil przez cale lato. I dlaczego nie wstapil do niej po drodze. Wieczorem, kiedy przyjechal, zeby odwiezc ja do baru, prawie w ogole sie nie odzywal. Fakt, ze nie bylo to dla niej juz niczym niezwyklym, dreczyl Denise przez cala zmiane. -To tylko pare dni - stwierdzil Taylor, wzruszajac ramionami. Siedzieli na kanapie w salonie, Kyle ogladal kreskowke. Minal kolejny tydzien i nic sie nie zmienilo. Albo raczej wszystko sie zmienilo. To zalezalo od punktu widzenia i obecnie Denise sklaniala sie ku temu drugiemu wnioskowi. Byl wtorek i Taylor przyjechal, zeby odwiezc ja do pracy. Przyjemnosc, ktora sprawil jej, przyjezdzajac wczesniej, ulotnila sie prawie natychmiast, gdy dowiedziala sie, ze wyjezdza na kilka dni. -Kiedy sie zdecydowales? - zapytala. -Dzis rano. Paru facetow jedzie na poludnie i zapytalem, czy moge sie z nimi zabrac. W Karolinie Poludniowej otwieraja sezon lowiecki dwa tygodnie wczesniej niz tutaj i pomyslalem sobie, ze wyskocze razem z nimi. Musze troche odpoczac. Czy mowi o mnie, czy o pracy? -Wiec wyjezdzasz jutro? Poruszyl sie lekko na kanapie. -Wlasciwie juz dzis, w srodku nocy. Wyjezdzamy kolo trzeciej. -Bedziesz wykonczony. -Wystarczy termos kawy i odzyskam forme. -Nie powinienes mnie chyba dzisiaj odbierac - stwierdzila. - Musisz sie troche przespac. -Nie przejmuj sie. Przyjade po ciebie. Denise potrzasnela glowa. -Nie, porozmawiam z Rhonda. Odwiezie mnie do domu. -Na pewno nie bedziesz mi miala za zle? -Ona mieszka niedaleko stad. A ostatnio prawie mnie nie wozila. Ku zaskoczeniu Denise, Taylor objal ja wpol i przyciagnal do siebie. -Bede za toba tesknil - powiedzial. -Naprawde? - zapytala, zla, ze w jej glosie slychac placzliwy ton. -Oczywiscie. Zwlaszcza kolo polnocy. Z przyzwyczajenia bede pewnie zakradal sie do mojej ciezarowki. Denise usmiechnela sie, myslac, ze ja pocaluje. Ale on odwrocil sie i kiwnal glowa do Kyle'a. -Za toba tez bede tesknil, maly - oznajmil. -Tak - odparl Kyle z oczyma przyklejonymi do telewizora. -Hej, Kyle - powiedziala. - Taylor opuszcza nas na kilka dni. -Tak - powtorzyl chlopiec, najwyrazniej w ogole jej nie sluchajac. Taylor zsunal sie z kanapy i podszedl do niego na czworakach. -Czy ty mnie ignorujesz, Kyle? - zawarczal. Kiedy znalazl sie calkiem blisko, Kyle domyslil sie jego zamiarow i probowal z piskiem uciec. Taylor zlapal go bez trudu i zaczeli mocowac sie na podlodze. -Slyszysz, co mowie? - zapytal chlopca. -On sie siluje! - wrzasnal Kyle, wymachujac rekoma i nogami. (On sie szluje). -Zaraz poloze cie na lopatki - ryknal Taylor i przez nastepne kilka minut tarzali sie na podlodze. Kiedy Kyle w koncu sie zmeczyl, Taylor puscil go. -Po powrocie zabiore cie na mecz baseballu - powiedzial. - Oczywiscie jesli twoja mama nie ma nic przeciwko temu. -Mecz bejbolu - powtorzyl z zachwytem Kyle. -Nie mam nic przeciwko - mruknela. Taylor mrugnal najpierw do Denise, potem do Kyle'a. -Slyszales? Twoja mama mowi, ze mozemy isc. -Mecz bejbolu - zawolal Kyle, tym razem glosniej. Nie zmienil sie przynajmniej w stosunku do Kyle'a. Denise spojrzala na zegar. -Na nas juz pora - powiedziala, wzdychajac. -Juz? Kiwnela glowa, a potem wstala z kanapy. Kilka minut pozniej byli w drodze do baru. Kiedy przyjechali, Taylor odprowadzil Denise do drzwi. -Zadzwonisz do mnie? - zapytala. -Sprobuje - obiecal. Przez chwile stali, patrzac sobie prosto w oczy, a potem Taylor pocalowal ja na pozegnanie. Wchodzac do srodka, Denise miala nadzieje, ze ten wyjazd pomoze mu uporac sie z tym, co go dreczylo. Moze i pomogl, ale ona nie miala okazji sie tego dowiedziec. Przez nastepne cztery dni Taylor w ogole sie nie odzywal. Nienawidzila czekania na dzwonek telefonu. To nie bylo do niej podobne; nigdy jeszcze nie doswiadczyla czegos takiego. Jej wspollokatorka w akademiku czesto nie chciala wychodzic wieczorem na miasto, bo miala nadzieje, ze zadzwoni jej chlopak. Denise zawsze starala sie ja przekonac, zeby wyszla razem z nia, na ogol bezskutecznie. Kiedy spotykala sie potem z innymi znajomymi i wyjasniala, dlaczego tamta zostala w domu, kazda z nich zarzekala sie, ze nigdy nie postapilaby w ten sposob. Teraz jednak sama znalazla sie w podobnej sytuacji i zdala sobie sprawe, ze nielatwo jest jej skorzystac z wlasnej rady. W przeciwienstwie do znajomej ze studiow jej rytm zycia nie ulegl oczywiscie zmianie. Ciazylo na niej zbyt wiele obowiazkow, zeby mogla sobie na to pozwolic. Nie oznaczalo to jednak, ze nie biegla do telefonu za kazdym razem, gdy zadzwonil, i nie czula sie rozczarowana, kiedy okazywalo sie, ze to nie Taylor. Cala historia zrodzila w niej uczucie bezradnosci, ktore ja mierzilo. Nie byla nigdy osoba bezradna i nie zamierzala stac sie nia teraz. No wiec nie zadzwonil... i co z tego? Poniewaz pracowala w barze, nie mogl zastac jej w domu wieczorem, a caly dzien spedzal prawdopodobnie w lesie. Kiedy mial do niej zadzwonic? W srodku nocy? O bladym swicie? Jasne, mogl zostawic wiadomosc na automatycznej sekretarce, ale dlaczego tego od niego oczekiwala? I dlaczego to bylo dla niej takie wazne? Nie bede zachowywala sie w ten sposob, powiedziala sobie. Po przeanalizowaniu wszystkich argumentow oraz przekonaniu samej siebie, ze sa sensowne, zajela sie codziennymi sprawami. W piatek pojechala z Kyle'em do parku, w sobote wybrali sie na dlugi spacer do lasu. W niedziele zabrala go do kosciola, a potem wczesnym popoludniem pojechali na zakupy. Poniewaz zaoszczedzila juz dosc pieniedzy, by moc rozejrzec sie za samochodem (starym i uzywanym, ale, jesli to mozliwe, solidnym), kupila dwie gazety z ogloszeniami. Nastepnym przystankiem byl sklep spozywczy. Chodzac wzdluz polek, wybierala starannie artykuly, nie chcac przeciazyc roweru. Kyle wpatrywal sie wlasnie w obrazek krokodyla na pudelku platkow, kiedy uslyszala nagle, ze ktos wola ja po imieniu. Odwracajac sie, zobaczyla Judy, ktora popychala wozek w jej strone. -Zdawalo mi sie, ze to ty - pozdrowila ja pogodnie. - Jak sie masz? -Czesc, Judy. Dobrze, dziekuje. -Czesc, Kyle. -Czesz, pani Dzui - szepnal chlopiec, w dalszym ciagu zafascynowany pudelkiem. Judy ustawila z boku swoj wozek. -Co u was slychac? Od jakiegos czasu nie byliscie u mnie na obiedzie. Denise wzruszyla ramionami, czujac sie troche nieswojo. -Wszystko po staremu. Ostatnio duzo zajmuje sie Kyle'em. -Tak to juz jest z dziecmi. Robi postepy? -Na pewno mial dobre lato. Prawda, Kyle? -Tak - odparl cicho. -Robi sie z ciebie przystojny chlopak - zwrocila sie do niego z usmiechem Judy. - I slyszalam, ze jestes calkiem dobry w baseballu. -Bejbolu - potwierdzil Kyle, odrywajac w koncu wzrok od pudelka. -Taylor uczy go - dodala Denise. - Kyle bardzo go polubil. -Ciesze sie. Matce o wiele latwiej jest ogladac, gdy jej dziecko gra w baseball niz w futbol. Kiedy Taylor gral w futbol, zakrywalam oczy. Zawsze byl caly poobijany... siedzac na trybunach, doslownie slyszalam, jak chrupia mu kosci. Mialam potem w nocy koszmary. Denise rozesmiala sie z przymusem. Kyle obserwowal je, nie wiedzac, o czym mowia. -Nie spodziewalam sie, ze cie tu spotkam - mowila dalej Judy. - Myslalam, ze jestes razem z Taylorem. Powiedzial mi, ze spedzi z toba dzien. Denise przeczesala dlonia wlosy. -Tak powiedzial? Judy pokiwala glowa. -Wczoraj. Wpadl do mnie po powrocie z polowania. -Wiec... juz wrocil? Judy przyjrzala sie jej bacznie. -Nie przedzwonil do ciebie? - zapytala ostroznie. -Nie - odparla Denise i uciekla spojrzeniem w bok, nie chcac pokazac, jak bardzo jest wytracona z rownowagi. -No coz, moze bylas juz w pracy - powiedziala Judy, ale obie wiedzialy, ze to nieprawda. Dwie godziny po powrocie ze sklepu zobaczyla podjezdzajacego pod dom Taylora. Kyle, ktory bawil sie na dworze, natychmiast podbiegl do ciezarowki, przecinajac na ukos trawnik. Kiedy Taylor otworzyl drzwiczki, maly rzucil mu sie w ramiona. Denise wyszla z mieszanymi uczuciami na werande. Zastanawiala sie, czy nie zjawil sie wylacznie dlatego, ze Judy zadzwonila do niego po ich spotkaniu w sklepie. I czy przyjechalby w innym wypadku. A takze nad tym, dlaczego nie zadzwonil i dlaczego mimo to jej serce szybciej bilo na jego widok. Taylor postawil na ziemi Kyle'a. ktory wzial go za reke, i razem ruszyli w strone werandy. -Czesc, Denise - powiedzial ostroznie, prawie jakby czytal w jej myslach. -Czesc, Taylor. Poniewaz nie zeszla z werandy, Taylor zawahal sie i dopiero po chwili pokonal dzielaca ich odleglosc. Denise cofnela sie o krok, nie patrzac mu w oczy. Kiedy chcial ja pocalowac, odsunela sie. -Jestes na mnie zla? - zapytal. Rozejrzala sie po podworku, a potem popatrzyla na niego. -Nie wiem, Taylor. A powinnam? -Tajo - powtorzyl Kyle. - Tajo przechal. Denise wziela go za reke. -Mozesz wejsc na chwile do domu, kochanie? -Tajo przechal. -Wiem. Ale badz tak dobry i zostaw nas samych, dobrze? Siegajac za siebie, otworzyla drzwi z siatki, wprowadzila Kyle'a do srodka i upewniwszy sie, ze zajal sie swoimi zabawkami, wrocila na werande. -O co chodzi? - zapytal Taylor. -Dlaczego nie zadzwoniles, kiedy cie nie bylo? Taylor wzruszyl ramionami. -Nie wiem... nie mialem chyba czasu. Cale dnie spedzalismy w lesie i po powrocie do motelu padalem z nog. To dlatego jestes zla? Denise nie odpowiedziala na jego pytanie. -Dlaczego powiedziales swojej matce, ze spedzisz z nami dzien, skoro nie miales takiego zamiaru? -Co to za pytanie? Przeciez przyjechalem... gdzie twoim zdaniem teraz jestem? Denise wypuscila z pluc powietrze. -Co sie z toba dzieje, Taylor? -O co ci chodzi? -Dobrze wiesz, o co mi chodzi. -Nie, nie wiem. Sluchaj, wrocilem wczoraj do miasta, bylem skonany i mialem kilka spraw do zalatwienia dzis rano. Dlaczego robisz z tego taka afere? -Nie robie z tego afery... -Owszem, robisz. Jesli nie chcesz mnie tutaj, po prostu powiedz, to odjade. -Nie chodzi o to, ze ciebie nie chce, Taylor. Nie wiem po prostu, dlaczego sie tak zachowujesz. -Jak sie zachowuje? Denise westchnela, probujac znalezc odpowiednie slowa. -Nie wiem, Taylor. To trudno wyjasnic. Zachowujesz sie, jakbys nie wiedzial juz, czego chcesz. Mam na mysli nas. Taylor nie zmienil wyrazu twarzy. -Skad ci to wszystko przyszlo do glowy? Rozmawialas znowu z Melissa? -Nie. Melissa nie ma z tym nic wspolnego - odparla, czujac, ze ogarnia ja frustracja i zlosc. - To ty sie zmieniles i czasami nie wiem juz, co mam o tym sadzic. -Tylko dlatego, ze nie zadzwonilem? Juz ci to wyjasnilem. - Taylor zrobil krok w jej strone i rysy jego twarzy zlagodnialy. - Nie mialem po prostu czasu, to wszystko. Nie wiedziala, czy mu wierzyc, i wahala sie. W tej samej chwili, jakby wyczuwajac, ze dzieje sie cos zlego, Kyle otworzyl drzwi. -Chodzcie do srodka - powiedzial. (Chocie do siotka). Oni jednak stali w miejscu, w ogole sie nie poruszajac. -Chodzcie - nalegal Kyle, pociagajac Denise za koszule. Denise usmiechnela sie z przymusem do syna, a potem ponownie podniosla wzrok. Taylor usmiechal sie, robiac wszystko, zeby przelamac lody. -Jesli mnie wpuscisz, mam dla ciebie niespodzianke - oznajmil. Denise skrzyzowala rece na piersiach i przez chwile sie namyslala. Za plecami Taylora zagwizdala siedzaca na plocie sojka. Kyle spojrzal z oczekiwaniem na matke. -Co to takiego? - zapytala w koncu, poddajac sie. -Mam to w ciezarowce. Zaraz przyniose. Taylor cofnal sie i uwaznie obserwowal Denise. Jej pytanie oznaczalo chyba, ze pozwala mu zostac. Zanim zdazyla zmienic zdanie, dal znak Kyle'owi. -Chodz, pomozesz mi. Poszli do ciezarowki, a Denise patrzyla na nich, targana sprzecznymi emocjami. Wyjasnienia Taylora, jak zawsze w ciagu ostatnich dwoch tygodni, wydawaly sie rozsadne. Znowu wspaniale odnosil sie do Kyle'a. Wiec dlaczego mu nie wierzyla? Kiedy Kyle zasnal, usiedli oboje na kanapie w salonie. -Jak ci sie spodobala niespodzianka? -Bardzo. Ale nie musiales zapelniac mojej lodowki. -No coz, moja jest juz pelna. -Moze twoja mama chcialaby troche. Taylor wzruszyl ramionami. -Jej tez jest pelna. -Jak czesto polujesz? -Gdy tylko moge. Przed obiadem Taylor i Kyle bawili sie pilka na podworku; obiad, a dokladniej jego czesc, ugotowal Taylor. Oprocz dziczyzny przywiozl salatke ziemniaczana i pieczona fasole z supermarketu. Denise odprezyla sie. Od paru tygodni nie czula sie tak dobrze. W pokoju palila sie tylko stojaca w rogu lampa, za ich plecami gralo cicho radio. -Wiec kiedy zabierzesz Kyle'a na mecz? -Myslalem o sobocie, jesli nie masz nic przeciwko. Graja w Norfolk. -W sobote sa jego urodziny - powiedziala rozczarowana. - Mialam zamiar urzadzic mu male przyjecie. -O ktorej? -Chyba kolo poludnia. Wieczorem musze isc do pracy. -Mecz zaczyna sie o siodmej. Ty mozesz pracowac, a ja zabiore go ze soba. -Ale ja tez chcialam pojsc. -Niech to bedzie wieczor w meskim gronie. Na pewno mu sie spodoba. -Wiem, ze mu sie spodoba. Zawrociles mu juz w glowie tym meczem. -Wiec moge go zabrac? Wrocimy do domu dosc wczesnie, zebym mogl po ciebie podjechac. Denise polozyla rece na kolanach. -Dobrze, wygrales. Nie siedz z nim za dlugo, jesli sie zmeczy. Taylor podniosl reke. -Slowo skauta. Wezme go o piatej, a wieczorem bedzie zajadal hot dogi i orzeszki i spiewal Take Me Out to the Ball Game. Denise szturchnela go w zebro. -Tu mi kaktus wyrosnie. -Coz, moze masz racje. Ale nie zaszkodzi sprobowac. Oparla glowe o jego ramie. Pachnial sola i wiatrem. -Dobry z ciebie czlowiek, Taylor. -Staram sie. -Nie, mowie serio. W ciagu tych ostatnich miesiecy naprawde czulam sie dzieki tobie wspaniale. -Ja dzieki tobie tez. Cisza, ktora zapadla po jego slowach, dzwonila jej w uszach. Czula, jak jego piers unosi sie i opada przy kazdym oddechu. Mimo ze byl teraz cudowny, nie mogla zapomniec o wszystkim, co dreczylo ja przez ostatnie dwa tygodnie. -Czy ty w ogole myslisz o przyszlosci? - zapytala. Taylor odchrzaknal. -Jasne, czasami. Na ogol nie siegam jednak mysla poza nastepny posilek. Wziela go za reke i splotla razem jego i swoje palce. -Czy myslisz czasami o nas? To znaczy, do czego to wszystko zmierza? Taylor nie odpowiedzial. -Przyszlo mi do glowy - kontynuowala - ze widujemy sie juz od kilku miesiecy, ale czasami nie wiem, jak traktujesz nasz zwiazek. Mam na mysli te ostatnie tygodnie... Nie wiem... czasami wydaje mi sie, jakbys sie wycofywal. Tak pozno konczyles prace, ze nie mielismy prawie czasu dla siebie, a potem, kiedy nie zadzwoniles... Urwala, nie dopowiadajac zdania do konca, wiedzac, ze juz mu o tym wczesniej mowila. Poczula, jak jego cialo lekko sztywnieje. -Zalezy mi na tobie, Denise, jesli o to pytasz - powiedzial zdlawionym szeptem. Denise zamrugala oczyma, zamknela je i dopiero po dluzszej chwili otworzyla. -Nie, nie o to pytalam... w kazdym razie nie tylko o to. Chce chyba po prostu wiedziec, czy masz wobec nas powazne zamiary. Przyciagnal ja do siebie blizej i pogladzil po wlosach. -Oczywiscie, ze mam powazne zamiary. Ale, jak juz mowilem, moja wizja przyszlosci nie siega az tak daleko. Nie jestem najbystrzejszym facetem, jakiego w zyciu spotkalas - dodal i zasmial sie z wlasnego zartu. Jej jednak nie wystarczaly juz niedomowienia. -No wiec kiedy myslisz o swojej przyszlosci, czy widzisz tam mnie i Kyle'a? - zapytala prosto z mostu. W pokoju zapadla cisza, a ona czekala na odpowiedz na swoje pytanie. Oblizujac wargi, zorientowala sie, ze spierzchly jej usta. W koncu uslyszala jego westchnienie. -Nie potrafie przewidziec przyszlosci, Denise. Nikt tego nie potrafi. Ale jak juz powiedzialem, zalezy mi na tobie i zalezy mi na Kyle'u. Czy to ci teraz nie wystarcza? Na pewno nie byla to odpowiedz, na ktora czekala, lecz mimo to uniosla glowe z jego ramienia i spojrzala mu prosto w oczy. -Tak - sklamala. - Teraz mi wystarcza. Tej nocy, po tym jak sie pokochali i razem zasneli, Denise obudzila sie i zobaczyla, ze Taylor stoi przy oknie, wpatrujac sie nieobecnym wzrokiem w drzewa i najwyrazniej nad czyms sie zastanawiajac. Obserwowala go przez dlugi czas, a potem, kiedy wrocil do lozka, odwrocila sie w jego strone. -Dobrze sie czujesz? - szepnela. Taylora najwyrazniej zaskoczyl jej glos. -Przepraszam - powiedzial. - Obudzilem cie? -Nie, nie spie juz od dawna. Co sie stalo? -Nic. Po prostu nie moglem zasnac. -Martwisz sie o cos? -Nie. -Wiec dlaczego nie mozesz spac? -Nie wiem. -Czy to z powodu czegos, co zrobilam? Taylor wzial gleboki oddech. -Nie. Nie zrobilas nic zlego - powiedzial, po czym przyciagnal ja do siebie i przytulil. Nazajutrz rano Denise obudzila sie sama. Tym razem Taylor nie spal na kanapie. Tym razem nie sprawil jej niespodzianki, przygotowujac sniadanie. Wymknal sie cichaczem i nikt nie podnosil sluchawki w jego domu. Denise zastanawiala sie przez chwile, czy nie wpasc do niego w ciagu dnia na budowe, ale powstrzymywalo ja przed tym wspomnienie ostatniej wizyty. Zamiast tego zaczela analizowac ich ostatni wieczor, probujac cos z tego zrozumiec. Kazdy pozytywny fakt mial swoje negatywne lustrzane odbicie. Tak, przyjechal do niej... ale moze tylko dlatego, ze dostal telefon od matki. Tak, bawil sie z Kyle'em... ale moze zajal sie nim, zeby uciec przed tym, co go naprawde dreczylo. Tak, wyznal, ze mu na niej zalezy... ale nie az tak bardzo, zeby myslec o wspolnej przyszlosci. Pokochali sie... ale wymknal sie wczesnie rano, nie mowiac nawet do widzenia. Analiza, spekulacje, dzielenie wlosa na czworo... nie chciala zredukowac do tego ich stosunkow. To bylo takie typowe dla lat osiemdziesiatych z ich psychobelkotem: slowa i czyny, ktore mogly, ale nie musialy cos znaczyc. Chociaz nie, nieprawda. Te slowa i czyny cos znaczyly i na tym wlasnie polegal problem. W glebi serca wiedziala, ze Taylor nie klamal, mowiac, ze mu na niej zalezy. To jedno podtrzymywalo ja na duchu. Ale... Ostatnio za duzo bylo tych "ale". Potrzasnela glowa, starajac sie o tym wszystkim nie myslec, przynajmniej do chwili, gdy sie ponownie spotkaja. Taylor wpadnie pozniej, zeby ja zabrac do pracy, i choc nie sadzila, by mieli czas porozmawiac znowu o jej uczuciach, byla przekonana, ze dowie sie czegos wiecej, kiedy tylko go zobaczy. Moze przyjedzie po nia troche wczesniej. Ranek i popoludnie mijaly powoli. Kyle byl w jednym ze swoich nastrojow - nierozmowny, mrukliwy, uparty - i nie poprawialo to w niczym jej wlasnego samopoczucia, choc z drugiej strony pozwalalo zapomniec na chwile o Taylorze. Kilka minut po piatej miala wrazenie, ze slyszy jadaca obok domu ciezarowke, ale kiedy wyszla na werande, zorientowala sie, ze to nie Taylor. Rozczarowana przebrala sie w robocze ubranie, zrobila Kyle'owi grzanke z serem i obejrzala wiadomosci. Mijaly kolejne minuty. Dochodzila szosta. Gdzie on sie podziewal? Wylaczyla telewizor i probowala bez skutku zainteresowac Kyle'a ksiazka. Potem usiadla na podlodze i zaczela sie bawic klockami lego, ale maly ignorowal ja, zaabsorbowany swoja ksiazka do kolorowania. Kiedy probowala sie do niego przylaczyc, kazal jej odejsc. Westchnela i uznala, ze nie warto sie starac. Zamiast tego, zeby zabic jakos czas, zrobila porzadki w kuchni. Poniewaz nie trwalo to dlugo, zlozyla jeszcze pranie i schowala je do szafy. O wpol do siodmej nadal go nie bylo. Ze zdenerwowania zaczelo sciskac ja w zoladku. Zaraz przyjedzie, mowila sobie. Powinien. Wbrew temu, co podpowiadal jej rozsadek, wystukala jego numer, ale Taylor nie odpowiadal. Poszla do kuchni, nalala sobie szklanke wody i wrocila do salonu. Wygladajac co chwila przez okno, czekala. I czekala. Jeszcze pietnascie minut i spozni sie do pracy. Potem dziesiec. Za piec siodma trzymala szklanke tak mocno, ze pobielaly jej klykcie. W koncu rozluznila uscisk i poczula, jak krew z powrotem krazy jej w palcach. Kiedy zegar wybil siodma, z zacisnietymi ustami zadzwonila do Raya, zeby go przeprosic i powiedziec, ze troche sie spozni. -Musimy isc, Kyle - powiedziala, odkladajac sluchawke. - Pojedziemy rowerami. -Nie - odparl. -Ja cie nie prosze, Kyle, ja mowie, co masz zrobic. Juz! Slyszac ton jej glosu, maly odlozyl ksiazke do kolorowania i wstal z podlogi. Klnac pod nosem, wyszla na tylna werande po swoj rower. Sprowadzajac go na dol, poczula, ze nie toczy sie gladko, i juz po chwili dostrzegla, na czym polega problem. W oponie nie bylo powietrza. -Och, nie... tylko nie dzisiaj - jeknela z niedowierzaniem. Nie ufajac wlasnym oczom, nacisnela opone palcem i poczula, jak ugina sie juz pod slabym naciskiem. -Niech to diabli! - mruknela, kopiac kolo. Rzucila rower na sterte kartonow i wrocila do kuchni, zderzajac sie w drzwiach z Kyle'em. -Nie jedziemy rowerami - poinformowala go przez zacisniete zeby. - Chodz do srodka. Kyle znal ja dosc dobrze, by sie nie spierac, i bez szemrania wrocil do kuchni. Denise ponownie zadzwonila do Taylora. Nie bylo go w domu. Odwiesila z hukiem sluchawke i zaczela sie zastanawiac, do kogo jeszcze zatelefonowac. Nie do Rhondy - byla juz w barze. Do Judy? Wystukala jej numer i odwiesila sluchawke, dopiero kiedy telefon zadzwonil kilkanascie razy. Do kogo jeszcze zatelefonowac? Kogo jeszcze znala? Tak naprawde tylko jedna osobe. Otworzyla kredens, wyjela ksiazke telefoniczna i znalazla w niej odpowiednia kartke. Po wystukaniu numeru odetchnela z ulga, slyszac, jak po tamtej stronie ktos podnosi sluchawke. -Melissa? Czesc, tu Denise. -O, czesc, jak sie masz? -Prawde mowiac, nie najlepiej. Bardzo mi glupio, ale dzwonie, zeby poprosic cie o przysluge. -Co moge dla ciebie zrobic? -Wiem, ze to sprawi ci klopot, ale czy moglabys odwiezc mnie dzisiaj do pracy? -Jasne, kiedy? -Juz teraz. Przepraszam, wiem, ze dzwonie w ostatniej chwili, ale zeszlo mi powietrze z opony w rowerze i... -Nie przejmuj sie - przerwala jej Melissa. - Bede u ciebie za dziesiec minut. -Jestem ci strasznie wdzieczna. -Nie zartuj. To nic takiego. Wezme tylko torebke i kluczyki i jade. Denise odwiesila sluchawke i ponownie zadzwonila do Raya, jeszcze raz go przepraszajac i mowiac, ze bedzie o wpol do osmej. Tym razem Ray wybuchnal smiechem. -Nie przejmuj sie tym, kochanie. Dojedziesz, kiedy dojedziesz. Nie ma pospiechu... i tak mamy tu spokojny wieczor. Denise ponownie odetchnela z ulga. Nagle spostrzegla Kyle'a, ktory wpatrywal sie w nia bez slowa. -Mama nie jest na ciebie zla, kochanie. Przepraszam, ze krzyczalam. Byla jednak zla na Taylora i odczuwana przez nia ulga nie lagodzila jej gniewu. Jak on mogl? Spakowala swoje rzeczy i kiedy samochod Melissy skrecil na podjazd, wyszla razem z Kyle'em z domu. Melissa opuscila w dol szybe i zahamowala. -Czesc. Wlazcie do srodka i wybaczcie balagan. Dzieciaki sa ostatnio w srodku sezonu pilkarskiego. Denise posadzila Kyle'a z tylu i zapiela pasami, a potem usiadla obok Melissy. Samochod ruszyl i wyjechal z powrotem na ulice. -Co sie stalo? - zapytala Melissa. - Mowilas, ze zlapalas gume? -Tak, ale przede wszystkim nie spodziewalam sie, ze bede musiala jechac rowerem. Taylor sie nie zjawil. -A mowil, ze przyjedzie? Pytanie Melissy sprawilo, ze sie zawahala. Czy go poprosila? Czy musiala to robic? -Nie mowilismy o tym konkretnie - przyznala - ale podwozil mnie przez cale lato i wydawalo mi sie po prostu, ze bedzie to robil dalej. -Przedzwonil? -Nie. Oczy Melissy pobiegly ku Denise. -Rozumiem, ze cos sie zmienilo miedzy wami. Denise pokiwala tylko glowa. Melissa spojrzala ponownie na droge i przez jakis czas sie nie odzywala, zostawiajac Denise sam na sam z myslami. -Wiedzialas, ze do tego dojdzie, prawda? -Znam Taylora od dawna - odparla ostroznie Melissa. -No wiec, co sie z nim dzieje? Melissa westchnela. -Szczerze mowiac, nie wiem. Nigdy nie wiedzialam. Taylor zawsze robi w portki, kiedy tylko ma sie z kims powaznie zwiazac. -Ale dlaczego? Tak swietnie nam sie ukladalo, byl taki dobry dla Kyle'a. -Nie moge mowic w jego imieniu. Naprawde nie moge. Powiedzialam ci juz, ze sama tego nie rozumiem. -A gdybys miala zgadywac? Melissa sie zawahala. -Nie chodzi o ciebie, wierz mi. Kiedy byliscie u nas, nie zartowalam, mowiac, ze Taylorowi naprawde na tobie zalezy. Zalezy mu... bardziej niz widzialam, zeby zalezalo na kimkolwiek innym. Mitch mowi to samo. Czasami jednak wydaje mi sie, ze Taylor uwaza, iz nie zasluguje na to, by byc szczesliwy, i sabotuje kazda taka sposobnosc. Nie sadze, zeby robil to celowo... to jest po prostu silniejsze od niego. -To nie ma sensu. -Moze i nie ma. Lecz taki juz jest. Denise sie zamyslila. Po kilku chwilach zobaczyla przed soba bar. Sadzac po liczbie stojacych na parkingu samochodow, Ray nie mylil sie, mowiac, ze ruch jest niewielki. Sfrustrowana zamknela oczy i zacisnela piesci. -No dobrze... ale dlaczego? Melissa nie odpowiedziala od razu. Wrzucila kierunkowskaz i zaczela zwalniac. -Skoro mnie pytasz... moim zdaniem to ma zwiazek z tym, co zdarzylo sie dawno temu. Jej ton nie pozostawial watpliwosci, co ma na mysli. -Chodzi o jego ojca? Melissa pokiwala glowa. -Taylor wini sie o jego smierc - powiedziala powoli. Denise poczula, jak zoladek podchodzi jej do gardla. -Co sie wtedy wydarzylo? Samochod zatrzymal sie. -Powinnas go chyba o to sama zapytac. -Probowalam... Melissa potrzasnela glowa. -Wiem, Denise. Wszyscy probowalismy. Denise odpracowala swoja zmiane, prawie nie myslac o tym, co robi, ruch byl jednak niewielki i w gruncie rzeczy nie mialo to wiekszego znaczenia. Rhonda, ktora normalnie odwiozlaby ja do domu, wyszla wczesniej, w zwiazku z czym mogla liczyc tylko na Raya. Byla mu wdzieczna za to, ze sie zaofiarowal, ale poniewaz sprzatal jeszcze na ogol przez godzine po zamknieciu, oznaczalo to dla niej pozniejszy powrot. Pogodzila sie juz z tym i zajela swoja robota, gdy tuz przed zamknieciem otworzyly sie drzwi Osemki. Taylor. Wszedl do srodka i pomachal Rayowi, lecz nie kwapil sie jakos, zeby do niej podejsc. -Melissa dzwonila - oznajmil - i powiedziala, ze moze trzeba cie bedzie odwiezc do domu. Zabraklo jej slow. Byla wsciekla, urazona, zdezorientowana... i niewatpliwie w dalszym ciagu zakochana. Choc to ostatnie uczucie slablo z kazdym kolejnym dniem. -Gdzie byles wczesniej? Taylor przestapil z nogi na noge. -Pracowalem - odparl w koncu. - Nie wiedzialem, ze mam cie dzisiaj odwiezc. -Odwozisz mnie od trzech miesiecy - stwierdzila, starajac sie nie stracic nad soba panowania. -Ale w zeszlym tygodniu mnie nie bylo. Nie poprosilas mnie wczoraj, zebym cie odwiozl, wiec pomyslalem po prostu, ze zrobi to Rhonda. Nie wiedzialem, ze mam byc twoim osobistym kierowca. Denise zmruzyla oczy. -To nie jest tak i dobrze o tym wiesz. Taylor skrzyzowal rece na piersi. -Sluchaj, nie przyjechalem tutaj po to, zebys mnie ochrzaniala. Przyjechalem, zeby cie odwiezc, jesli tego potrzebujesz. Chcesz tego, czy nie? Denise wydela wargi. -Nie - powiedziala krotko. Jesli go to zaskoczylo, nie pokazal tego po sobie. -W takim razie dobrze - stwierdzil. Spojrzal na sciany, na podloge i z powrotem na nia. - Przykro mi z powodu tego, co sie stalo, jesli to cos dla ciebie znaczy. To cos znaczy i jednoczesnie nie znaczy, pomyslala. Kiedy Taylor zorientowal sie, ze nie powie nic wiecej, odwrocil sie i otworzyl drzwi. -Chcesz, zebym cie jutro odwiozl? - zapytal przez ramie. Przez chwile sie zastanawiala. -Przyjedziesz po mnie? Zobaczyla, jak drgnal mu miesien na twarzy. -Tak - odparl cicho. - Przyjade. -W takim razie dobrze. Taylor kiwnal glowa i wyszedl. Odwracajac sie, Denise zobaczyla Raya, ktory szorowal blat tak, jakby zalezalo od tego jego zycie. -Ray? -Tak, zlotko? - zapytal, udajac, ze nie zwrocil najmniejszej uwagi na to, co sie wokol niego dzialo. -Czy moge wziac sobie jutro wolne? Podniosl wzrok i spojrzal na nia tak, jak prawdopodobnie spogladalby na wlasne dziecko. -Mysle, ze powinnas - odparl szczerze. Taylor przyjechal na pol godziny przed poczatkiem zmiany i zdziwil sie, kiedy otworzyla mu drzwi ubrana w dzinsy i bluzke z krotkimi rekawami. Przez caly dzien padalo i temperatura spadla do pietnastu stopni - bylo za zimno na szorty. Taylor za to najwyrazniej przebral sie i umyl przed przyjazdem. -Wejdz - powiedziala. -Nie powinnas sie przebrac do pracy? -Dzis nie pracuje - oswiadczyla spokojnie. -Nie pracujesz? -Nie - powtorzyla. Wszedl za nia do srodka, speszony. -Gdzie jest Kyle? Denise usiadla. -Melissa powiedziala, ze moze sie nim zaopiekowac. Rozejrzal sie niepewnie dookola. Denise poklepala kanape. -Siadaj. -O co chodzi? - zapytal, siadajac. -Musimy porozmawiac - zaczela. -O czym? Slyszac jego pytanie, wbrew woli pokrecila glowa. -Co sie z toba dzieje? -Dlaczego? Czy jest cos, o czym nie wiem? - zapytal, nerwowo sie usmiechajac. -Nie pora na zarty, Taylor. Wzielam dzis wolne w nadziei, ze pomozesz mi zrozumiec, na czym polega problem. -Mowisz o tym, co zdarzylo sie wczoraj? Powiedzialem, ze mi przykro, i naprawde bylo mi przykro. -Nie to mialam na mysli. Chodzi mi o ciebie i o mnie. -Czy nie mowilismy o tym poprzedniej nocy? Denise westchnela zniecierpliwiona. -No tak, mowilismy. Albo raczej ja mowilam. Bo ty malo sie odzywales. -Rozmawialem z toba. -Nie, nie rozmawiales. Wlasciwie nigdy ze mna nie rozmawiasz. Mowisz o sprawach banalnych, nigdy o tym, co cie dreczy. -To nieprawda... -Wiec dlaczego traktujesz mnie... traktujesz nas inaczej niz przedtem? -Nie traktuje was... Denise przerwala mu gestem dloni. -Nie przyjezdzasz juz tutaj, nie dzwonisz, kiedy cie nie ma, wymknales sie wczoraj rano, a potem nie przyjechales po mnie... -Juz ci to wyjasnilem. -Owszem wyjasniles. Potrafisz wyjasnic kazda poszczegolna sytuacje. Ale czy nie widzisz, ze ukladaja sie w pewien wzor? Taylor wlepil wzrok w wiszacy na scianie zegar, uparcie ignorujac jej pytania. Denise przeczesala dlonia wlosy. -Co wiecej, przestales ze mna rozmawiac. I zastanawiam sie, czy w ogole kiedykolwiek to robiles. Zerknal na nia i zlapala jego spojrzenie. Juz to z nim przerabiala - wypieranie sie, ze w ogole cos jest nie w porzadku - i nie chciala tego powtarzac. Pamietajac, co powiedziala Melissa, uznala, ze musi chwycic byka za rogi. Wziela gleboki oddech. -Co sie stalo z twoim ojcem? Natychmiast spostrzegla, ze stezal. -Dlaczego tak cie to interesuje? - zapytal nieufnie. -Bo uwazam, ze to moze miec cos wspolnego z tym, jak sie ostatnio zachowujesz. Zamiast odpowiedziec Taylor potrzasnal po prostu glowa. Widziala, ze jest podenerwowany. -Co ci nasunelo ten pomysl? -To naprawde nie ma znaczenia. Chce po prostu wiedziec, co sie wydarzylo. -Juz o tym mowilismy - odparl oschle. -Nie, nie mowilismy. Zapytalam cie o to i uslyszalam od ciebie kilka okraglych zdan. Ale nie opowiedziales mi calej historii. Taylor zazgrzytal zebami. Nie zdajac sobie z tego sprawy, zaczal odruchowo otwierac i zaciskac piesc. -Moj ojciec zginal, okej? Juz ci to mowilem. -I? -I co? - wybuchnal. - Co chcesz, zebym ci powiedzial? Denise wziela go za reke. -Melissa powiedziala, ze sie o to obwiniasz. Taylor cofnal swoja dlon. -Ona nie ma pojecia, o czym mowi. -Wybuchl pozar, prawda? - ciagnela spokojnie. Taylor zamknal oczy i kiedy je ponownie otworzyl, ujrzala w nich furie, jakiej nie widziala nigdy przedtem. -On zginal i koniec. Nie ma o czym mowic. -Dlaczego nie chcesz mi odpowiedziec? Dlaczego nie mozesz ze mna porozmawiac? -Chryste! - ryknal tak glosno, ze jego glos odbil sie echem od scian salonu. - Mozesz dac temu spokoj? Ten wybuch zaskoczyl ja i otworzyla troche szerzej oczy. -Nie, nie moge - upierala sie, czujac, jak bije jej szybciej serce. - Nie, jesli to cos, co nas dotyczy. Taylor wstal z kanapy. -To nas nie dotyczy! I co to wszystko ma znaczyc, do diabla? Robi mi sie niedobrze od tego przesluchania! Denise pochylila sie do przodu i wyciagnela do niego rece. -Ja cie nie przesluchuje, Taylor, ja tylko pragne porozmawiac - wyjakala. -Czego ode mnie chcesz? - zapytal z zaczerwieniona twarza, w ogole jej nie sluchajac. -Chce po prostu wiedziec, co sie dzieje, zebysmy mogli sie z tym uporac. -Z czym mianowicie mamy sie uporac? Nie jestesmy malzenstwem, Denise - stwierdzil. - Co chcesz osiagnac, wscibiajac nos w nie swoje sprawy? Jego slowa zabolaly ja. -Nie wscibiam nosa - powiedziala, broniac sie. -Owszem, wscibiasz. Probujesz zajrzec do mojej glowy i naprawic tam cos, co wedlug ciebie jest nie w porzadku. Ale ze mna wszystko jest w porzadku. Jestem, kim jestem, i skoro nie mozesz tego zmienic, moze nie powinnas w ogole probowac. Stal, patrzac na nia spode lba, i Denise wziela gleboki oddech. Zanim zdazyla cos powiedziec, Taylor potrzasnal glowa i cofnal sie. -Sluchaj, nie musisz jechac do pracy, a ja nie mam ochoty tu dluzej siedziec. Wiec zastanow sie nad tym, co ci powiedzialem, dobrze? Zabieram sie stad. Z tymi slowami obrocil sie na piecie i wyszedl z domu. Oszolomiona Denise nie zdazyla nawet wstac z kanapy. -Zastanowilabym sie - szepnela - gdyby w tym, co powiedziales, byl jakis sens. Nastepne dni minely bez wiekszych wydarzen, jesli nie liczyc kwiatow, ktore Denise dostala nazajutrz po klotni. Dolaczony do nich liscik byl krotki: Przepraszam za swoje zachowanie. Musze po prostu przemyslec rozne sprawy. Czy mozesz dac mi kilka dni? Miala jednoczesnie ochote wyrzucic kwiaty i je zachowac. Miala jednoczesnie ochote zerwac z nim i dac mu jeszcze jedna szanse. Czy to w ogole cos zmienia? - pytala sama siebie. Za oknem znowu szalala burza. Niebo bylo szare i zimne, deszcz zacinal o szyby, porywisty wiatr zginal drzewa wpol. Denise podniosla sluchawke i zadzwonila do Rhondy, a potem zaczela studiowac ogloszenia w gazecie. W ten weekend kupi sobie samochod. Moze wtedy nie bedzie sie czula taka uzalezniona. W sobote Kyle obchodzil urodziny. Obecni byli tylko Judy oraz Melissa i Mitch ze swoimi chlopakami. Zapytana o Taylora, Denise wyjasnila, ze wpadnie pozniej, zeby zabrac Kyle'a na mecz i dlatego nie ma go teraz. -Kyle od tygodnia nie moze sie tego doczekac - dodala, dajac do zrozumienia, ze wszystko jest w porzadku. Nie przejmowala sie, poniewaz chodzilo o Kyle'a. Mimo calej reszty Taylor nie zmienil sie w stosunku do jej syna. Wiedziala, ze przyjdzie. Nic na swiecie go przed tym nie powstrzyma. Przyjedzie o piatej i zabierze Kyle'a na mecz. Godziny wlokly sie o wiele wolniej niz zwykle. Dwadziescia po piatej Denise cwiczyla z Kyle'em rzuty pilka, czujac, jak zoladek zaciska sie jej w wezel i w oczach staja lzy. Ubrany w dzinsy i baseballowa czapeczke Kyle wygladal cudownie. Zlapal pilke w nowa rekawice - prezent od Melissy - i wyciagnal ja przed siebie, wpatrujac sie w Denise. -Taylor przyjdzie - oznajmil. (Tajo przydzie). Denise po raz setny spojrzala na zegarek i przelknela z trudem sline, czujac, jak ogarnia ja fala mdlosci. Telefonowala trzy razy; nie bylo go w domu. I chyba raczej do nich nie jechal. -Nie sadze, kochanie. -Taylor przyjdzie - powtorzyl Kyle. Tym razem nie mogla powstrzymac lez. Podeszla do chlopca i ukucnela, zeby jej oczy znalazly sie na wysokosci jego twarzy. -Taylor jest zajety. Nie wydaje mi sie, zeby zabral cie na ten mecz. Pojedziesz z mamusia do pracy, dobrze? Wypowiedzenie tych slow bylo bardziej bolesne, niz sadzila. Kyle spojrzal na nia, uswiadamiajac sobie powoli, co to znaczy. -Tajo nie przydzie - powiedzial w koncu. Wziela go za reke. -Nie, nie przyjdzie - stwierdzila ze smutkiem. Kyle upuscil pilke i mijajac ja, ruszyl w strone domu z tak przygnebiona mina, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziala. Denise schowala twarz w dlonie. Taylor zjawil sie nazajutrz rano, trzymajac pod pacha zapakowany w papier prezent. Zanim Denise zdazyla podejsc do drzwi, Kyle byl juz na zewnatrz i siegal po pakunek, zapominajac o rozczarowaniu, jakiego doznal poprzedniego dnia. Jezeli dzieci maja jakas przewage nad doroslymi, pomyslala, to jest nia umiejetnosc szybkiego wybaczania. Ona jednak nie byla dzieckiem. Wyszla na zewnatrz z chmurna twarza i skrzyzowanymi na piersiach rekami. Kyle odpakowywal juz prezent, zrywajac z podnieceniem papier. Nie chcac nic mowic, poki nie skonczy, patrzyla, jak rozszerzaja mu sie oczy. -Lego! - zawolal z radoscia, pokazujac pudelko Denise. -Rzeczywiscie - zgodzila sie z nim. Nie patrzac na Taylora, zgarnela luzny kosmyk wlosow z oczu chlopca. - Powiedz "dziekuje", Kyle. -Jenkuje - powtorzyl po niej, wpatrujac sie w pudelko. -Pomoge ci otworzyc - oznajmil Taylor, wyjmujac scyzoryk z kieszeni spodni i kucajac. Przecial tasme na pudelku i podniosl pokrywke. Kyle siegnal do srodka i wyciagnal komplet kol do jednego z modeli samochodow. Denise odchrzaknela. -Mozesz to zabrac do srodka, Kyle? - poprosila. - Mama musi porozmawiac z Taylorem. Otworzyla drzwi z siatki i Kyle poslusznie zrobil, co kazala. Postawil pudelko na stoliku do kawy i natychmiast zaabsorbowala go jego zawartosc. Taylor stal w miejscu, nie podchodzac do niej. -Przykro mi - powiedzial szczerze. - Naprawde nie mam zadnego wytlumaczenia. Po prostu zapomnialem o meczu. Byl zmartwiony? -Mozna tak powiedziec. Na twarzy Taylora malowal sie bol. -Moze moglbym to mu jakos wynagrodzic. W przyszly weekend jest nastepny mecz. -Nie sadze - odparla cicho, wskazujac mu krzeslo na werandzie. Taylor usiadl po krotkim wahaniu. Ona tez usiadla, ale nie odwrocila sie do niego twarza. Zamiast tego obserwowala dwie wiewiorki, zbierajace zoledzie na trawniku. -Skrewilem, prawda? - zapytal powaznym tonem. Usmiechnela sie krzywo. -Owszem. -Masz wszelkie prawo byc na mnie wsciekla - przyznal. Wreszcie sie do niego odwrocila. -Bylam wsciekla. Zeszlej nocy, gdybys przyszedl na kolacje, cisnelabym w ciebie patelnia. Kaciki ust Taylora lekko sie uniosly, a potem wyprostowaly. Wiedzial, ze jeszcze nie skonczyla. -Ale juz mi minelo. Teraz jestem bardziej zrezygnowana niz wsciekla. Taylor spojrzal na nia zaintrygowany i Denise wypuscila powoli powietrze z ust. Kiedy sie ponownie odezwala, jej glos byl cichy i niski. -Przez ostatnie cztery lata wiodlam zycie z Kyle'em - zaczela. - Nie zawsze bywa latwe, lecz jest przewidywalne. Wiem, jak spedze dzisiejszy dzien, jak spedze jutro i pojutrze i dzieki temu moge sie ludzic, ze panuje nad sytuacja. To jest potrzebne Kyle'owi i musze to robic dla niego, poniewaz jest wszystkim, co mam na tym swiecie. I nagle pojawiles sie ty. - Usmiechnela sie, lecz to nie przeslonilo malujacego sie w jej oczach smutku. Taylor sie nie odzywal. - Byles dla niego taki dobry, od samego poczatku. Traktowales Kyle'a inaczej niz wszyscy i to strasznie duzo dla mnie znaczylo. Przede wszystkim jednak byles dobry dla mnie. - Denise przerwala, spogladajac w glab siebie i skubiac fredzel w poreczy starego fotela. - Kiedy sie spotkalismy, nie chcialam z nikim sie wiazac. Nie mialam na to czasu ani energii i nawet po festynie nie bylam pewna, czy jestem na to gotowa. Ale ty byles taki dobry dla Kyle'a. Robiles z nim rzeczy, ktorych nikt przedtem nie mial ochoty robic, i to mnie ujelo. I stopniowo coraz bardziej sie w tobie zadurzalam. Taylor polozyl rece na kolanach i wbil wzrok w podloge. Denise potrzasnela z zalem glowa. -Sama nie wiem. Wychowalam sie na bajkach i moze to mialo jakis wplyw na moje uczucia. - Odchylila sie do tylu w fotelu, przygladajac mu sie spod na pol spuszczonych powiek. - Pamietasz te noc, kiedy sie spotkalismy? Kiedy uratowales mojego syna? Potem odwiozles mi zakupy i nauczyles Kyle'a lapac pilke. To bylo tak, jakby zjawil sie jakis przystojny ksiaze z moich dziewczecych marzen, i im blizej cie poznawalam, tym bardziej bylam sklonna w to uwierzyc. Czesciowo wciaz w to wierze. Masz w sobie wszystko, co zawsze chcialam widziec w mezczyznie. Ale chociaz bardzo mi na tobie zalezy, nie sadze, zebys byl gotow zwiazac sie ze mna i moim synem. Taylor potarl znuzonym gestem twarz, wpatrujac sie w nia pociemnialymi z bolu oczyma. -Nie jestem slepa i widze, co sie z nami dzialo w ciagu tych ostatnich tygodni. Oddalasz sie ode mnie... od nas obojga... To oczywiste, chocbys nie wiem jak temu zaprzeczal. Nie rozumiem tylko, dlaczego to robisz. -Mam mnostwo pracy - oznajmil bez przekonania. -Moze to i prawda, lecz nie cala. - Denise wziela gleboki oddech, nie chcac, zeby zalamal sie jej glos. - Wiem, ze cos w sobie skrywasz, i jesli nie mozesz albo nie chcesz o tym mowic, nie moge na to nic poradzic. Ale cokolwiek to jest, odciaga cie ode mnie. - Przerwala i w oczach stanely jej lzy. - Wczoraj mnie zraniles. Co gorsza, zraniles Kyle'a. On czekal na ciebie, Taylor. Przez dwie godziny. Za kazdym razem, kiedy ulica przejezdzal samochod, podskakiwal w gore, myslac, ze to ty. Ale to nie byles ty i w koncu nawet on sie domyslil, ze wszystko sie zmienilo. Przez caly wieczor nie powiedzial juz ani jednego slowa. Ani slowa. Pobladly i wstrzasniety Taylor najwyrazniej nie byl w stanie mowic. Oczy Denise pobiegly w dal i po policzku splynela jej jedna jedyna lza. -Moge zniesc wiele rzeczy. Bog wie, ze juz znioslam. Sposob, w jaki przyciagasz i odpychasz mnie od siebie. Przyciagasz i odpychasz. Jestem dorosla i mam dosc lat, zeby zdecydowac, czy chce sie na to godzic. Ale jesli to samo ma sie zaczac dziac z Kyle'em... - Urwala i otarla policzek. - Jestes wspanialym czlowiekiem, Taylor. Masz mnostwo do zaoferowania i mam nadzieje, ze ktoregos dnia spotkasz w koncu osobe, ktora zrozumie cos z calego bolu, ktory w sobie nosisz. Zaslugujesz na to. W glebi serca wiem, ze nie chciales skrzywdzic Kyle'a. Nie moge jednak ryzykowac, ze to sie powtorzy, zwlaszcza ze nie myslisz powaznie o naszej wspolnej przyszlosci. -Przykro mi - powiedzial grubym glosem. -Mnie tez jest przykro. -Nie chce cie stracic - dodal, biorac ja za reke. Jego glos znizyl sie niemal do szeptu. Widzac jego zalosna mine, wziela go za reke i scisnela, a potem niechetnie puscila. Znowu poczula, ze staja jej w oczach lzy, i starala sie je powstrzymac. -Ale nie chcesz mnie rowniez zatrzymac, prawda? Na to nie znalazl odpowiedzi. Kiedy wyszedl, Denise snula sie po domu niczym zombi, ledwie nad soba panujac. Juz wczesniej przeplakala cala noc, wiedzac, co nastapi. Jestem silna, powtarzala sobie, siedzac na kanapie w salonie. Postapilam slusznie. Nie moglam pozwolic, zeby ponownie skrzywdzil Kyle'a. Nie bede plakac. Do diabla, nie bede juz dluzej plakac. Patrzac jednak, jak Kyle bawi sie zestawem lego, i wiedzac, ze Taylor juz ich nigdy nie odwiedzi, poczula, jak w gardle znowu rosnie jej bolesna gruda. -Nie bede plakac - powiedziala na glos, powtarzajac te slowa niczym mantre. - Nie bede plakac. A potem zalamala sie i ryczala przez nastepne dwie godziny. -Wiec poszedles tam i skonczyles wszystko - stwierdzil wyraznie zdegustowany Mitch. Siedzieli w obskurnym barze, ktory zaczynal dzialalnosc wczesnym rankiem, na ogol dla trzech albo czterech stalych gosci. Teraz jednak byl pozny wieczor. Taylor zadzwonil po osmej. Poniewaz Mitch pojawil sie dopiero po godzinie, wiec zaczal pic bez niego. -To nie moja wina, Mitch - odparl, broniac sie. - To ona zerwala. Nie mozesz zwalic winy na mnie. -Przypuszczam, ze to wszystko stalo sie ni z gruszki, ni z pietruszki, prawda? Ty nie masz z tym nic wspolnego? -Sprawa jest skonczona, Mitch. Coz ci mam powiedziec? Mitch potrzasnal glowa. -Wiesz co, Taylor, niezly z ciebie aparat. Siedzisz sobie tutaj, uwazajac, ze wszystko swietnie wiesz, ale w rzeczywistosci nic nie kapujesz. -Dziekuje za wsparcie, Mitch. Mitch zmierzyl go wzrokiem. -Nie chrzan glupot. Nie potrzebujesz ode mnie wsparcia. Potrzebujesz kogos, kto kazalby ci wziac dupe w troki i naprawic to, co zepsules. -Nie rozumiesz... -Gowno prawda! - krzyknal Mitch, stawiajac z hukiem kufel na stoliku. - Za kogo ty sie uwazasz? Myslisz, ze nie rozumiem? Do diabla, Taylor, znam cie prawdopodobnie lepiej niz ty sam. Wydaje ci sie, ze ty jeden masz przesrana przeszlosc? Myslisz, ze ty jeden probujesz cos z tym zrobic? Cos ci powiem. Kazdy z nas dzwiga jakis garb, kazdy zrobil kiedys jakies rzeczy, ktore chcialby cofnac. Ale wiekszosc ludzi nie obnosi sie z tym i nie robi wszystkiego, zeby z tego powodu spieprzyc swoje obecne zycie. -Niczego nie spieprzylem - odparl podenerwowany Taylor. - Nie slyszales, co powiedzialem? To ona ze mna zerwala. Nie ja. Nie tym razem. -Wiesz, co ci powiem, Taylor? Mozesz pojsc do cholernego grobu, bez przerwy to powtarzajac, ale obaj, ty i ja, wiemy, ze to nie jest cala prawda. Wiec wracaj tam i sprobuj wszystko odkrecic. Ona jest najlepsza rzecza, jaka ci sie kiedykolwiek przydarzyla. -Nie po to cie tu zaprosilem, zebys dawal mi swoje pieprzone rady... -To najlepsza rada, jaka ci w zyciu dalem. Badz tak dobry i skorzystaj z niej, dobrze? Tym razem mnie nie olewaj. Twoj ojciec na pewno by tego nie chcial. Taylor spojrzal z ukosa na Mitcha. -Nie mieszaj go do tego, bo pozalujesz. -A to dlaczego? Czyzbys czegos sie bal? Boisz sie, ze jego duch pojawi sie tutaj i zacznie nam przewracac kufle? -Dosyc tego - warknal Taylor. -Nie zapominaj, ze ja takze znalem twojego ojca. Wiem, jaki byl z niego wspanialy facet. Facet, ktory kochal swoja rodzine, kochal swoja zone, kochal syna. To, co robisz, bardzo by go rozczarowalo, zapewniam cie. Krew odplynela Taylorowi z twarzy. Zacisnal mocno palce na kuflu. -Pieprzysz glupoty, Mitch. -Nie, Taylor. To ty spieprzyles sprawe. Jesli nawet pieprze, to jest to tylko maly dodatek do tego, co sam spieprzyles. -Nie musze sluchac tych bredni - stwierdzil Taylor, wstajac od stolu i ruszajac w strone wyjscia. - Nie wiesz nawet, kim jestem. Mitch odsunal od siebie stolik, wywracajac kufle i zwracajac na siebie uwage kilku osob. A potem wstal i zlapal Taylora za koszule. Widzac to, barman przestal rozmawiac z klientem. -Ja ciebie nie znam? Znam cie, do wszystkich diablow! Jestes cholernym tchorzem, oto kim jestes. Boisz sie zyc, bo myslisz, ze to oznacza zdjecie z ramion krzyza, ktory dzwigasz przez cale zycie. Ale tym razem posunales sie za daleko. Myslisz, ze ty jeden na swiecie masz jakies uczucia? Myslisz, ze odejdziesz tak po prostu od Denise i wszystko wroci do normy? Myslisz, ze bedziesz szczesliwszy? Nie bedziesz, Taylor. Nie pozwolisz sobie na to. A tym razem nie ranisz tylko jednej osoby. Czy o tym w ogole pomyslales? Ranisz nie tylko Denise, ranisz tego malego chlopca! Co, do diabla, powiedzialby na to twoj ojciec? Dobra robota, synu? Jestem z ciebie dumny, synu? Nie ma mowy. Twojemu ojcu zrobiloby sie niedobrze, tak jak mnie teraz! Taylor pobielal na twarzy. Zlapal Mitcha, podniosl go i pchnal na szafe grajaca. Dwie osoby zeskoczyly ze swoich stolkow, zeby usunac sie na bok, a barman zlapal kij baseballowy i ruszyl w ich strone. -No i co chcesz zrobic? Uderzysz mnie? - pytal prowokacyjnie Mitch. -Przestancie, do cholery! - wrzasnal barman. - Zalatwcie to na dworze. Przygryzajac warge tak mocno, ze zaczela krwawic, Taylor odchylil ramie, gotow do zadania ciosu. -Ja ci zawsze wybacze - powiedzial prawie spokojnie Mitch. - Lecz to ty przede wszystkim musisz sobie wybaczyc. Taylor wahal sie jeszcze chwile, a potem puscil Mitcha i odwrocil sie w strone gapiacych sie na niego ludzi. Barman stal z kijem w reku, czekajac na to, co zrobi. Tlumiac w ustach przeklenstwo, Taylor wymaszerowal na zewnatrz. ROZDZIAL 23 Wrociwszy tuz przed polnoca do domu, zobaczyl migajaca lampke na pulpicie automatycznej sekretarki. Dwie godziny, ktore uplynely od rozstania z Mitchem, spedzil sam, starajac sie troche uspokoic. Jakis czas przesiedzial na moscie, z ktorego przed kilku miesiacami skoczyl do rzeki. Wtedy - przypomnial sobie - po raz pierwszy poczul, ze potrzebuje Denise. Wydawalo mu sie, ze od tamtej nocy minely wieki.Sadzac, ze wiadomosc zostawil mu Mitch, i zalujac, ze rzucil sie z piesciami na przyjaciela, podszedl do automatycznej sekretarki. Ku jego zdumieniu okazalo sie, ze to nie Mitch. To byl Joe ze strazy pozarnej. -Wybuchl pozar w magazynach Arvila Hendersona na obrzezach miasta - oznajmil glosem, w ktorym wyczuwalo sie napiecie. - Duzy pozar... wezwalismy wszystkich z Edenton oraz dodatkowe wozy i zalogi z sasiednich hrabstw. Zagrozone jest zycie ludzkie. Jesli dostaniesz te wiadomosc na czas, bedzie nam potrzebna twoja pomoc. Wiadomosc zostala nadana przez dwudziestoma czterema minutami. Nie odsluchujac jej do konca, Taylor odlozyl sluchawke i pobiegl do ciezarowki, przeklinajac sie za to, ze po wyjsciu z baru wylaczyl komorke. Henderson prowadzil regionalna hurtownie farb i lakierow; byla to jedna z najwiekszych firm w hrabstwie Chowan. Bez przerwy ladowano tam ciezarowki; o kazdej porze dnia i nocy widzial w hurtowni co najmniej kilkunastu pracujacych ludzi. Dojazd tam mogl zajac mu dziesiec minut. Cala druzyna byla juz prawdopodobnie na miejscu pozaru, a on spozni sie ponad pol godziny. Ta polgodzina mogla zdecydowac o zyciu i smierci uwiezionych w srodku ludzi. Inni walczyli o zycie, podczas gdy on uzalal sie nad soba. Zwir prysnal spod kol ciezarowki, gdy wykrecil na podjezdzie i prawie nie zwalniajac, wyjechal na ulice. Silnik wyl na wysokich obrotach, opony piszczaly, a on wciskal gaz do dechy, klnac pod nosem. Pedzac do magazynu, wykorzystywal wszelkie mozliwe skroty, a potem, znalazlszy sie na prostej, rozpedzil sie do prawie dziewiecdziesieciu mil na godzine. Z tylu lomotaly narzedzia; wchodzac w nastepny zakret, uslyszal, jak cos ciezkiego przesuwa sie z dudnieniem po skrzyni ciezarowki. Mijaly kolejne minuty, dlugie niczym wiecznosc. W koncu zobaczyl przed soba jarzace sie nieziemskim pomaranczowym kolorem niebo. Dopiero w tym momencie uswiadomil sobie, z jak duzym pozarem maja do czynienia, i sfrustrowany walnal obiema rekami w kierownice. Przez ryk silnika slychac bylo zawodzenie strazackich syren. Wcisnal mocno hamulce i czujac, jak opony ciezarowki traca niemal przyczepnosc, skrecil na droge prowadzaca do magazynu. W bezwietrznym powietrzu unosil sie gesty czarny dym, zasilany zawarta w farbach benzyna. Skrecajac po raz ostatni i zatrzymujac sie z piskiem opon, widzial plomienie, ktore strzelaly z magazynu. Ze wszystkich stron otaczalo go pandemonium. Na miejscu byly juz trzy wozy strazackie. Z podlaczonych do hydrantow wezy woda tryskala na sciane budynku; druga sciana nie byla jeszcze zniszczona, ale nie wygladala najlepiej; na dachach dwoch ambulansow zapalaly sie i gasly swiatla; pielegniarze zajmowali sie piecioma lezacymi na ziemi ludzmi; dwaj kolejni uciekali z magazynu, podtrzymywani przez swoich kolegow, ktorzy nie byli w lepszej formie od nich. Rozgladajac sie dookola, Taylor zauwazyl stojacy z boku samochod Mitcha, w panujacym chaosie nie zdolal jednak dostrzec przyjaciela. Wyskoczyl z ciezarowki i popedzil do Joego, ktory wydawal rozkazy, probujac bezskutecznie zapanowac nad sytuacja. Pod magazyn podjechal nastepny woz strazacki, tym razem z Elizabeth City; kolejnych szesciu mezczyzn zaczelo rozwijac waz, a siodmy ruszyl w strone hydrantu. Joe odwrocil sie i spostrzegl nadbiegajacego Taylora. Twarz mial umazana czarnym kopciem. -Wloz kombinezon! - ryknal, wskazujac woz strazacki ze sprzetem. Taylor wykonal jego polecenie i wspiawszy sie na ciezarowke, siegnal po kombinezon i swoje buty. Dwie minuty pozniej wrocil w pelnym rynsztunku do Joego. W tej samej chwili powietrzem wstrzasnela cala seria nastepujacych po sobie kilkudziesieciu eksplozji. Z magazynu strzelil w niebo czarny grzyb dymu, tak jakby w srodku wybuchla bomba. Ludzie, ktorzy stali najblizej, padli na ziemie. W ich strone polecialy smiertelnie grozne plonace fragmenty dachu i scian. Taylor przykucnal i zakryl rekoma glowe. Plomienie byly teraz wszedzie, ogien pochlanial caly budynek. Po kazdej eksplozji w niebo lecialy kolejne szczatki i strazacy rozpierzchli sie, uciekajac przed zarem. Z ognia wylonili sie dwaj ludzie z plonacymi rekoma i nogami; skierowano na nich wode z sikawek i wijac sie, padli na ziemie. Taylor wyprostowal sie i ruszyl w strone zaru, w strone ognia, w strone lezacych na ziemi ludzi. Siedemdziesiat jardow szalenczego biegu przez teren, ktory przypominal pierwsza linie frontu... kolejne eksplozje, gdy jedna po drugiej wybuchaly nastepne puszki farby... ogien wymykajacy sie spod kontroli... utrudniony z powodu dymu oddech... Zewnetrzna sciana zawalila sie nagle, o malo nie przygniatajac dwoch mezczyzn. Mruzac oczy, w koncu do nich dotarl. Obaj byli nieprzytomni, plomienie tanczyly kilka cali od nich. Zlapal obu za nadgarstki i zaczal odciagac od ognia. Zar roztopil czesciowo ich kombinezony, ktore tlily sie, kiedy wlokl ich w bezpieczne miejsce. Kolo niego pojawil sie inny, nieznany mu strazak i zajal sie jednym z rannych. Przyspieszywszy kroku, ciagneli ich do ambulansow, od ktorych nadbiegal juz sanitariusz. Nienaruszona pozostala tylko jedna czesc budynku, choc, sadzac po dymie walacym z wybitego prostokatnego okienka, i ona powinna wkrotce pasc pastwa plomieni. Joe dawal wszystkim rozpaczliwe znaki, zeby cofneli sie na bezpieczna odleglosc. Halas byl tak potezny, ze nikt go nie slyszal. Sanitariusz natychmiast ukleknal przy rannych. Mieli poparzone twarze i tlilo sie na nich ubranie. Ognioodporne skafandry nie ochronily ich przed wybuchami benzyny. Sanitariusz wyciagnal z pudelka ostre nozyczki i zaczal rozcinac i sciagac kombinezon z pierwszego strazaka. Nie wiadomo skad pojawil sie nagle drugi sanitariusz i przystapil do tych samych czynnosci przy drugim mezczyznie. Obaj odzyskali teraz przytomnosc i jeczeli z bolu. W miare jak sanitariusze rozcinali kolejne fragmenty kombinezonow, Taylor pomagal odkleic material od skory. Najpierw jedna, potem druga noga, ramiona, tors. Posadzono ich na ziemi i zdjeto do konca kombinezony. Jeden z mezczyzn mial pod spodem dzinsy i dwie koszule i z wyjatkiem ramion prawie uniknal oparzen. Drugi jednak ubrany byl tylko w podkoszulek, ktory trzeba bylo odrywac od skory. Plecy mial pokryte oparzeniami drugiego stopnia. Odwracajac wzrok od rannych, Taylor zobaczyl, ze Joe znowu macha rozpaczliwie rekoma. Stalo przy nim trzech mezczyzn, trzech nastepnych bieglo w jego strone. Wtedy wlasnie spojrzal na budynek i domyslil sie, ze stalo sie cos strasznego. Podniosl sie z kleczek i walczac z fala mdlosci, ruszyl ku grupie strazakow. Podbiegajac blizej, uslyszal slowa, od ktorych zrobilo mu sie slabo. -Sa w srodku! Dwaj ludzie! Tam! Taylor zamrugal oczyma... wrocilo do niego pogrzebane pod popiolami wspomnienie. Dziewiecioletni chlopczyk wolajacy z okna na strychu... Przez chwile stal jak wryty w miejscu, spogladajac na plonace ruiny magazynu, a potem jak we snie ruszyl w kierunku jego jedynej nienaruszonej czesci, tam gdzie miescily sie biura. Przyspieszywszy kroku, minal strazakow trzymajacych weze, ignorujac ich wolanie, zeby sie zatrzymal. Plomienie ogarnely prawie caly budynek i przeskakiwaly na rosnace obok drzewa, ktore stanely w ogniu. Przed soba zobaczyl wywazone przez strazakow drzwi, z ktorych walily kleby czarnego dymu. Znalazl sie przy nich, nim Joe dostrzegl go i zaczal krzyczec, zeby nie wazyl sie tam wchodzic. Nie slyszac wolania, wpadl niczym kula armatnia do srodka i oslonil twarz dlonia w rekawicy. Plomienie buchaly w jego strone. Prawie nic nie widzac, skrecil w lewo, majac nadzieje, ze nic nie zatarasuje mu drogi. Oczy zapiekly go, gdy wciagnal w pluca geste od dymu powietrze. Ogien byl wszedzie, w dol lecialy belki stropu, w powietrzu unosily sie toksyczne gazy. Wiedzial, ze moze wstrzymac oddech przez minute, nie dluzej. Posuwal sie w lewo, kleby dymu byly nieprzeniknione, jedyne swiatlo zapewnialy plomienie. Wszystko plonelo z niezwykla sila. Sciany, sufit... nad glowa uslyszal trzask lamiacej sie belki i odskoczyl instynktownie na bok, kiedy w dol runal fragment stropu. Wstrzymujac oddech, biegl dalej ku poludniowemu skrajowi budynku, jedynej czesci, ktora sie jeszcze ostala. Czul, jak jego cialo slabnie; zataczajac sie, mial wrazenie, ze kurcza mu sie pluca. Widzac po lewej stronie okno, wyjal zza pasa siekierke, jednym szybkim ruchem wybil szybe i wystawil glowe na zewnatrz, zeby zaczerpnac powietrza. Niczym zywe stworzenie ogien musial wyczuc nowy doplyw tlenu i kilka sekund pozniej pomieszczenie eksplodowalo za nim z nowa furia. Scigany przez parzace plomienie, oddalil sie od okna i ruszyl dalej na poludnie. Po naglym wybuchu ogien przygasl na krotko, najwyzej na kilka sekund. Wystarczylo to jednak, by Taylor zorientowal sie, gdzie sie znajduje - i zobaczyl lezacego na podlodze mezczyzne. Po kombinezonie poznal, ze to jeden ze strazakow. Biegnac do niego, w ostatniej chwili uskoczyl przed kolejna spadajaca belka. Uwieziony w stojacym jeszcze narozniku magazynu, widzial zamykajaca sie wokol nich sciane ognia. Czul, ze za chwile znowu zabraknie mu powietrza. Pochylil sie, zlapal nieprzytomnego strazaka za reke, zarzucil go sobie na plecy i ruszyl ku jedynemu oknu, ktore byl w stanie zobaczyc. Zdajac sie wylacznie na instynkt, zamknal oczy, zeby uchronic je przed poparzeniami. Zaczynalo mu sie krecic w glowie. W koncu dotarl do okna i wyrzucil przez nie mezczyzne, ktory legl bezwladnie na ziemi. Mogl miec tylko nadzieje, ze go stamtad zabiora. Wzial dwa chrapliwe oddechy i zaniosl sie kaszlem. A potem, zaczerpnawszy jeszcze raz powietrza, odwrocil sie i ponownie pobiegl w glab pomieszczenia. Wokol siebie mial pieklo, z ktorego buchaly kwasne jezyki ognia i kleby dlawiacego dymu. Przedzierajac sie przez sciane zaru i dymu, czul sie tak, jakby prowadzila go niewidzialna reka. Wewnatrz byl jeszcze jeden czlowiek. Dziewiecioletni chlopczyk, wolajacy z okna na strychu, ze boi sie skoczyc... Prawe oko przeszyl mu spazm bolu i zacisnal powieke. Kiedy przedzieral sie dalej, cala zewnetrzna sciana biura runela w dol, skladajac sie niczym domek z kart. Dach zapadl sie i plomienie, odnajdujac kolejny slaby punkt, buchnely w gore, w strone dziury w suficie. Wewnatrz byl jeszcze jeden czlowiek. Taylor mial wrazenie, ze w srodku umiera. Jego pluca domagaly sie haustu plonacego, trujacego powietrza, ale on wstrzymywal oddech i coraz bardziej krecilo mu sie w glowie. Wszedzie dookola wily sie macki dymu; Taylor osunal sie na kolana, czujac nieznosny bol w drugim oku. Plomienie otaczaly go z trzech stron, lecz on sunal dalej, kierujac sie w jedyne miejsce, gdzie ktos mogl ocalec. Powietrze skwierczalo niczym rozzarzone kowadlo. W tym momencie Taylor uswiadomil sobie, ze umrze. Polprzytomny posuwal sie dalej na czworakach. Zaczerpnij powietrza, wylo jego cialo. Pelznac cal po calu, odruchowo sie modlil. Przed soba mial kolejne plomienie, niekonczaca sie sciane falujacego zaru. Wtedy wlasnie natrafil na cialo. Otoczony dymem, nie wiedzial, kto to jest. Nogi mezczyzny uwiezione byly pod zawalona sciana. Czujac, jak slabnie i robi mu sie czarno przed oczyma, obmacal niczym slepiec cialo, rejestrujac umyslem wszystkie szczegoly. Mezczyzna lezal na brzuchu z rozrzuconymi po bokach rekoma. Na glowie mial zawiazany pod broda helm. Jego nogi od ud w dol pokrywalo rumowisko. Taylor podpelzl do glowy, zlapal nieprzytomnego pod pachy i mocno pociagnal. Cialo sie nie poruszylo. Goniac resztkami sil, wstal i zaczal metodycznie odgarniac szczatki muru. Zweglone belki, gipsowe scianki, kawalki sklejki. Mial wrazenie, ze zaraz wybuchna mu pluca. Plomienie zblizaly sie, lizac cialo. Kawalek po kawalku uprzatal rumowisko; na szczescie zaden ze szczatkow nie byl zbyt ciezki. Dodatkowy wysilek kompletnie go jednak wyczerpal. Ponownie wzial mezczyzne pod pachy i pociagnal. Tym razem cialo sie poruszylo. Taylor pociagnal jeszcze raz, wkladajac w to wiecej sily, i nagle pozbawiony powietrza organizm zareagowal zupelnie instynktownie. Jego usta sie otworzyly w glebokim oddechu. Organizm sie pomylil. Zakrecilo mu sie w glowie i zaniosl sie gwaltownym kaszlem. Ogarniety totalna panika, puscil cialo, wyprostowal sie i zatoczyl. Nie mial czym oddychac w kompletnie pozbawionym tlenu pomieszczeniu; cale jego wyszkolenie, wszystkie swiadome mysli zbladly w poteznym odruchu instynktu samozachowawczego. Nogi niosly go same, gdy wycofywal sie ta sama droga, ktora przyszedl. Po pokonaniu kilku jardow stanal w miejscu, jakby budzac sie z letargu. Odwrocil sie i zrobil krok w kierunku ciala, lecz w tej samej sekundzie caly swiat stanal nagle w ogniu. Taylor o malo nie upadl. Kiedy od plomieni zajal sie jego kombinezon, rzucil sie w strone okna i wyskoczyl na oslep na zewnatrz. Ostatnimi dzwiekami, ktore uslyszal, bylo gluche lupniecie, z jakim jego cialo walnelo o ziemie, i gasnacy na ustach krzyk rozpaczy. ROZDZIAL 24 Tylko jedna osoba poniosla smierc w te niedzielna noc.Szesc osob, wsrod nich Taylor, odnioslo obrazenia i wszystkich rannych odwieziono do szpitala. Trzej mezczyzni mogli go opuscic tej samej nocy. Dwoch ciezej rannych, ktorych Taylor pomogl odciagnac w bezpieczne miejsce, trzeba bylo przewiezc helikopterem na specjalistyczny oddzial poparzen w szpitalu uniwersyteckim Duke'a w Durham. Taylor lezal sam w pograzonej w mroku szpitalnej izolatce, rozmyslajac o czlowieku, ktorego zostawil w magazynie i ktory nie przezyl pozaru. Jedno oko mial grubo zabandazowane, i kiedy przyszla jego matka, lezal na lozku, wpatrujac sie drugim w sufit. Siedziala z nim przez godzine, a potem wyszla, zostawiajac go z jego myslami. Taylor McAden w ogole sie nie odezwal. Denise przyjechala we wtorek rano, gdy zaczely sie godziny odwiedzin. Kiedy otworzyla drzwi izolatki Taylora, siedzaca na krzesle Judy podniosla wzrok; miala zaczerwienione od placzu, zmeczone oczy. Denise przybyla wraz z Kyle'em natychmiast po jej telefonie. Judy wziela chlopca za reke i w milczeniu sprowadzila go na dol. Denise weszla do srodka i siadla na krzesle, na ktorym jeszcze przed chwila siedziala Judy. Taylor odwrocil glowe w druga strone. -Przykro mi z powodu Mitcha - powiedziala lagodnie. ROZDZIAL 25 Pogrzeb mial sie odbyc trzy dni pozniej, w piatek.Prosto ze szpitala, z ktorego wypuszczono go we czwartek, Taylor pojechal do Melissy. Z Rocky Mount przyjechala jej rodzina i w domu bylo pelno ludzi, ktorych widzial tylko kilka razy w przeszlosci: na weselach, chrzcinach i w rozne swieta. Rodzice i rodzenstwo Mitcha, ktorzy mieszkali w Edenton, przybyli tam rowniez, ale wyszli wieczorem. Drzwi byly otwarte i Taylor wszedl do srodka, szukajac wzrokiem Melissy. Na jej widok zapiekly go oczy. Rozmawiala ze swoja siostra i szwagrem w salonie, stojac przy wiszacej na scianie, oprawionej w ramki rodzinnej fotografii, ale widzac go, natychmiast ich przeprosila. Kiedy znalezli sie blisko siebie, objal ja i placzac, polozyl glowe na jej ramieniu. -Tak bardzo mi przykro - wyjakal. - Tak bardzo mi przykro. Potrafil tylko powtarzac w kolko te kilka slow. Melissa rowniez sie rozplakala. Inni czlonkowie rodziny nie przeszkadzali im. -Probowalem, Melisso... probowalem. Nie wiedzialem, ze to on... Melissie glos uwiazl w gardle. Joe opowiedzial jej juz wczesniej, co sie stalo. -Nie dalem rady... - wykrztusil w koncu Taylor i kompletnie sie zalamal. Stali, obejmujac sie bardzo, bardzo dlugo. Godzine pozniej wyszedl, nie zamieniwszy z nikim ani slowa. W nabozenstwie pogrzebowym, ktore odprawiono na cmentarzu Cypress Park, uczestniczyly tlumy ludzi. Stawili sie wszyscy strazacy z trzech sasiednich hrabstw, podobnie jak stroze prawa i porzadku, a takze przyjaciele i rodzina. Malo ktory pogrzeb w Edenton zgromadzil tyle osob; poniewaz Mitch dorastal tutaj i prowadzil sklep z artykulami zelaznymi, prawie wszyscy mieszkancy przyszli uczcic jego pamiec. Melissa i jej czterej synowie siedzieli, placzac, w pierwszym rzedzie. Pastor powiedzial kilka slow, a potem wyrecytowal psalm dwudziesty trzeci. Kiedy nadeszla pora na mowy pogrzebowe, usunal sie na bok, ustepujac miejsca przyjaciolom i rodzinie. Pierwszy zabral glos Joe, komendant strazy. Mowil o oddaniu Mitcha, jego odwadze i respekcie, ktorym zawsze bedzie go darzyl. Potem powiedziala pare slow starsza siostra Mitcha, przywolujac kilka wspomnien z dziecinstwa. Kiedy skonczyla, nad trumna stanal Taylor. -Mitch byl dla mnie jak brat - zaczal lamiacym sie glosem, wbijajac wzrok w ziemie. - Razem dorastalismy i widze go we wszystkich dobrych wspomnieniach, jakie zachowalem z tego okresu. Pamietam, jak majac dwanascie lat, lowilismy kiedys ryby. Stanalem wtedy zbyt szybko w pontonie, stracilem rownowage, uderzylem sie w glowe i wpadlem do wody. Mitch zanurkowal i wyciagnal mnie na powierzchnie. Ocalil mi tamtego dnia zycie, ale gdy doszedlem w koncu do siebie, zbyl to smiechem. "Stracilem przez ciebie rybe, ofermo", powiedzial tylko. Mimo powaznej atmosfery w tlumie rozlegly sie odosobnione chichoty, ktore szybko ucichly. -Coz moge o nim powiedziec? Byl czlowiekiem, ktory wzbogacal wszystko, czego sie dotknal, i kazdego, kto mial z nim stycznosc. Zazdroscilem mu jego pogladu na zycie. Uwazal je za wielki mecz, w ktorym jedyny sposob na wygrana polega na tym, zeby byc dobrym dla innych i moc bez niesmaku spojrzec w lustro. Mitch... - Taylor zacisnal mocno powieki, powstrzymujac lzy. - Mitch byl wszystkim, czym zawsze chcialem zostac. Z tymi slowami odstapil od mikrofonu i z pochylona glowa cofnal sie miedzy ludzi. Pastor zakonczyl nabozenstwo, a zalobnicy przedefilowali przed trumna, na ktorej postawiono fotografie Mitcha. Usmiechal sie na niej szeroko, stojac przy roznie w swoim ogrodku. Podobnie jak zdjecie ojca Taylora, fotografia uchwycila istote tego, kim byl. Po pogrzebie Taylor pojechal sam do domu Melissy. Dom pekal w szwach, gdyz po ceremonii ludzie przyszli zlozyc kondolencje. W przeciwienstwie do poprzedniego dnia, kiedy zgromadzili sie tam tylko przyjaciele i rodzina, tym razem zjawili sie tu wszyscy, ktorzy brali udzial w pogrzebie, rowniez i osoby prawie nieznane Melissie. Judy i matka Melissy staraly sie nakarmic tlumy; poniewaz w srodku panowal straszny scisk, Denise wyszla na tyly domu, zeby popilnowac Kyle'a i inne dzieci, ktore uczestniczyly w pogrzebie. Dzieci, w wiekszosci siostrzency i siostrzenice zmarlego, byly jeszcze male i podobnie jak Kyle, nie bardzo rozumialy, co sie dzieje. Ubrane w uroczyste stroje, bawily sie na podworku, tak jakby bylo to jedno z wielu rodzinnych spotkan. Musiala wyjsc na zewnatrz. Cudza rozpacz moze lapac za gardlo i tak wlasnie bylo w jej wypadku. Usciskawszy Melisse i zlozywszy jej wyrazy wspolczucia, zostawila ja pod opieka rodziny. Wiedziala, ze udziela jej wszelkiego wsparcia, jakiego tego dnia potrzebowala; rodzice Melissy zamierzali zostac z nia caly tydzien - matka, zeby podtrzymywac ja na duchu, a ojciec, zeby zajac sie papierkowa robota, ktorej nie sposob uniknac przy takich okazjach. Po pewnym czasie Denise wstala z fotela i ze skrzyzowanymi na piersiach rekoma stanela przy skraju basenu. Judy, ktora zobaczyla ja przez okno w kuchni, otworzyla tylne drzwi i podeszla do niej. Denise uslyszala jej kroki i obejrzawszy sie przez ramie, niesmialo sie usmiechnela. Judy polozyla jej delikatnie reke na plecach. -Jak sie trzymasz? - zapytala. Denise potrzasnela glowa. -To ja powinnam cie o to zapytac. Znalas Mitcha o wiele dluzej ode mnie. -Wiem. Ale wygladasz, jakbys potrzebowala przyjaznej duszy. Denise opuscila w dol rece i spojrzala w strone domu. W kazdym pokoju widac bylo tlum ludzi. -Nic mi nie jest. Po prostu mysle o Mitchu. I o Melissie. -I o Taylorze. Mimo ze wszystko miedzy nimi bylo skonczone, nie mogla sklamac. -O nim takze. Dwie godziny pozniej tlum zaczal sie nareszcie przerzedzac. Wiekszosc dalszych znajomych juz poszla; kilku czlonkow rodziny mialo zarezerwowane loty i rowniez musialo jechac. Melissa siedziala z najblizsza rodzina w salonie; jej chlopcy przebrali sie i wyszli na podworko. Taylor stal sam w gabinecie Mitcha, kiedy podeszla do niego Denise. Popatrzyl na nia, a potem z powrotem zainteresowal sie stojacymi wzdluz scian polkami. Znajdowaly sie na nich ksiazki, trofea, ktore zdobyli synowie Mitcha w pilce noznej i Malej Lidze baseballu, oraz fotografie jego rodziny. W kacie stalo biurko z zamykanym blatem. -To, co powiedziales na pogrzebie, bylo piekne - stwierdzila. - Wiem, ze Melisse naprawde wzruszyly twoje slowa. Taylor pokiwal tylko glowa, nic nie odpowiadajac. Denise przeczesala dlonia wlosy. -Naprawde mi przykro, Taylor. Chcialam po prostu, zebys wiedzial, ze jesli potrzebujesz z kims pogadac, znasz moj adres. -Nikogo nie potrzebuje - odparl zdlawionym szeptem, po czym odwrocil sie i wyszedl. Zadne z nich nie wiedzialo, ze swiadkiem tej sceny byla Judy. ROZDZIAL 26 Taylor usiadl sztywno wyprostowany na lozku, czujac, ze wali mu serce i zasycha w ustach. Przez chwile zdawalo mu sie, ze znowu jest w srodku plonacego magazynu, w zylach krazyla mu adrenalina. Nie mogl zaczerpnac oddechu i piekly go oczy. Ze wszystkich stron otaczaly go plomienie i chociaz probowal krzyczec, zaden dzwiek nie wydobyl sie z jego gardla. Dlawil go wyimaginowany dym.A potem, tak samo nagle, zdal sobie sprawe, ze to wszystko zludzenie. Rozejrzal sie po pokoju i zamrugal oczyma, przygnieciony rzeczywistoscia, ktora sprawiala mu wcale nie mniejszy, choc innego rodzaju bol. Mitch Johnson nie zyl. Byl wtorek. Od dnia pogrzebu Taylor nie wychodzil z domu i nie odpowiadal na telefony. Obiecal sobie, ze dzis to sie zmieni. Mial do zalatwienia rozne sprawy: biezacy remont, drobne problemy, ktore wylonily sie na placu budowy. Zerkajac na zegarek, zobaczyl, ze minela dziewiata. Powinien tam byc juz od godziny. Ale zamiast wstac wyciagnal sie z powrotem na lozku, niezdolny wykrzesac z siebie choc troche energii. W srode rano siedzial w kuchni, ubrany tylko w dzinsy. Wczesniej zrobil sobie jajecznice na bekonie. Dlugo wpatrywal sie w talerz i w koncu wyrzucil jego zawartosc do kubla. Od dwoch dni nic nie jadl. Nie mogl i nie chcial spac. Z nikim nie rozmawial; telefony odbierala automatyczna sekretarka. Nie zaslugiwal na nic z tych rzeczy. Jedzenie, sen, rozmowa - wszystko to moglo przyniesc mu ukojenie, zaoferowac ucieczke. Te rzeczy byly dla ludzi, ktorzy na nie zaslugiwali, nie dla niego. Byl wyczerpany. Jego umysl i cialo pozbawione zostaly rzeczy, ktorych potrzebowal, by przetrwac; wiedzial, ze jesli zechce, moze podazac ta droga az do samego konca. To byloby latwe: tez ucieczka, tyle ze innego rodzaju. Potrzasnal glowa. Nie, nie posunie sie tak daleko. Tego tez nie byl wart. Wmusil w siebie grzanke. Burczalo mu w brzuchu, ale nie zamierzal jesc wiecej, niz to konieczne. To byl jego sposob na uswiadomienie sobie prawdy, tak jak ja widzial. Kazde uklucie glodu bedzie mu przypominalo, jak bardzo jest winny, jak bardzo powinien pogardzac sam soba. Gdyz przez niego zginal przyjaciel. Zupelnie tak samo jak ojciec. Poprzedniej nocy, siedzac na werandzie, probowal wyobrazic sobie zywego Mitcha, ale, co dziwne, jego twarz zaczela juz zastygac w bezruchu. Pamietal jego rysy, ogolny obraz, lecz za zadne skarby nie mogl sobie przypomniec, jak wygladal, kiedy sie smial, zartowal albo klepal go po plecach. Jego przyjaciel juz go opuszczal. Wkrotce zniknie na zawsze. Zupelnie tak samo jak ojciec. W domu nie palilo sie ani jedno swiatlo. Siedzial po ciemku na werandzie, czujac, jak jego wnetrze zmienia sie w kamien. W czwartek pojechal do pracy; porozmawial z wlascicielami i podjal kilkanascie decyzji. Na szczescie robotnicy byli obecni przy rozmowie i znali sie wystarczajaco dobrze na swoim fachu, zeby samodzielnie kontynuowac prace. Godzine pozniej Taylor nie pamietal nic z tego, co mowil. W sobote, kiedy wczesnym rankiem po raz kolejny zbudzily go koszmary, zmusil sie, zeby wstac z lozka. Przymocowal przyczepe do ciezarowki i zaladowal na nia samobiezna kosiarke wraz z calym asortymentem przystawek. Dziesiec minut pozniej podjechal pod dom Melissy. Kiedy wyszla na dwor, konczyl wlasnie rozladowywac przyczepe. -Przejezdzalem obok i zobaczylem, ze trawa wyrosla troche za wysoko - powiedzial, unikajac jej wzroku. - Jak sie trzymasz? - dodal po chwili niezrecznego milczenia. -Niezle - odparla bez wiekszych emocji. Wokol oczu miala czerwone obwodki. - A ty? Taylor wzruszyl ramionami, przelykajac z trudem sline. Nastepne osiem godzin pracowal na dworze, nie przerywajac ani na chwile i nadajac trawnikowi wyglad, ktorego nie powstydzilby sie specjalista od architektury krajobrazu. Wczesnym popoludniem dostarczono ladunek sosnowych igiel, ktorymi oblozyl starannie drzewa, grzadki z kwiatami oraz sciany domu. Pracujac, ukladal w mysli liste rzeczy, ktore trzeba zrobic, a potem, gdy zaladowal z powrotem kosiarke na przyczepe, nalozyl pas z narzedziami. Zamocowal na nowo kilka desek w plocie, naprawil polamana pergole i wymienil przepalone zarowki w lampach na dworze. Nastepnie zajal sie basenem: dodal chloru, oproznil kosze, oczyscil wode z lisci i przemyl filtry. Dopiero kiedy wszystko bylo gotowe, wszedl do srodka, zeby porozmawiac z Melissa, ale i tak nie zatrzymal sie u niej dlugo. -Zostalo jeszcze pare rzeczy do zrobienia - powiedzial, wychodzac. - Przyjade jutro, zeby sie tym zajac. Nazajutrz pracowal jak nawiedzony az do polnocy. Rodzice Melissy wyjechali po tygodniu i Taylor wypelnil pustke, ktora powstala po ich wyjezdzie. Podobnie jak to robil z Denise w lecie, zaczal prawie codziennie odwiedzac dom Melissy. Dwukrotnie przywiozl ze soba obiad - za pierwszym razem pizze, za drugim kurczaki - i chociaz nieco go oniesmielala, czul sie odpowiedzialny za chlopcow. Potrzebowali kogos, kto zastapilby im ojca. Podjal te decyzje juz wczesniej, po ktorejs z rzedu bezsennej nocy. Sam pomysl przyszedl mu do glowy, kiedy byl jeszcze w szpitalu. Wiedzial, ze nie moze zajac miejsca Mitcha, i wcale nie mial takiego zamiaru. Nie chcial tez w zaden sposob wtracac sie w prywatne zycie Melissy. W swoim czasie, jesli pozna kogos nowego, usunie sie niepostrzezenie na bok. Tymczasem bedzie sluzyl im pomoca, robiac rzeczy, ktore wykonywal Mitch. Koszac trawnik. Grajac w pilke i jezdzac na ryby z chlopcami. Naprawiajac rozne rzeczy w domu. Cokolwiek. Wiedzial, jak to jest, gdy dorasta sie bez ojca. Pamietal, jak brakowalo mu kogos, z kim moglby porozmawiac oprocz matki. Pamietal, jak w ciagu pierwszego roku od smierci ojca lezal w lozku, sluchajac jej cichego szlochu w sasiednim pokoju. Spogladajac mysla wstecz, widzial wyraznie, jak bardzo mial niewydarzone dziecinstwo. Przez wzglad na Mitcha nie dopusci, by to samo spotkalo jego chlopcow. Nie watpil, ze tego wlasnie oczekiwalby od niego Mitch. Byli jak bracia, a bracia dbaja o siebie. Taylor byl poza tym ojcem chrzestnym jego synow. Czul, ze to jego obowiazek. Melissie najwyrazniej nie przeszkadzalo, ze zaczal przychodzic. Nie zapytala, po co to robi, a to oznaczalo, ze ona rowniez rozumiala, dlaczego to takie wazne. Zawsze stawiala na pierwszym miejscu dobro dzieci i teraz, kiedy zabraklo Mitcha, Taylor byl przekonany, ze darzyla je jeszcze wiekszym uczuciem. Chlopcy. Potrzebowali go teraz, to nie ulegalo kwestii. W swoim przekonaniu nie mial innego wyboru. Podjawszy decyzje, zaczal jesc i od razu skonczyly sie nocne koszmary. Wiedzial, co musi zrobic. Kiedy w nastepny weekend przyjechal zajac sie trawnikiem i stanal przed domem Mitcha i Melissy, na chwile zabraklo mu tchu. Zamrugal powiekami, zeby upewnic sie, czy oczy nie plataja mu figla, ale kiedy otworzyl je ponownie, tablica tam byla. Tablica agencji nieruchomosci. "Na sprzedaz". Dom byl wystawiony na sprzedaz. Melissa wyszla na dwor, lecz on dalej siedzial w ciezarowce z zapalonym silnikiem. Gdy do niego pomachala, przekrecil w koncu kluczyk w stacyjce, gaszac silnik. Idac do niej, slyszal dobiegajace z tylnego podworka glosy chlopcow, ale nie widzial ich. Melissa usciskala go. -Jak sie masz, Taylor? - zapytala, patrzac mu prosto w twarz. Cofnal sie o krok, unikajac jej wzroku. -Chyba dobrze - odparl roztargnionym tonem i wskazal glowa napis. - Co to jest? -Czy to nie oczywiste? -Sprzedajesz dom? -Mam nadzieje, ze mi sie uda. -Dlaczego? Melissa obejrzala sie przez ramie i cala jakby sie skurczyla. -Po prostu nie moge tu dluzej mieszkac - odparla w koncu. - Za duzo wspomnien. Zamrugala, powstrzymujac lzy, i gdy tak stala, patrzac na dom, wydala mu sie nagle zmeczona i pokonana. Tak jakby koniecznosc dalszego zycia bez Mitcha wyssala z niej cala energie. Poczul, jak budzi sie w nim lek. -Ale nie wyjezdzasz stad? - zapytal z niedowierzaniem. - Nadal bedziesz mieszkala w Edenton, prawda? Po dluzszej chwili Melissa potrzasnela glowa. -Dokad wyjezdzasz? -Do Rocky Mount - odpowiedziala. -Dlaczego? - zapytal ochryplym glosem. - Mieszkalas tutaj od dwunastu lat... masz tutaj przyjaciol... jestem ja... Chodzi ci o dom? - zapytal, szukajac argumentow. - Jesli jest za duzy, moze moglbym cos zrobic - dodal szybko, nie czekajac na jej odpowiedz. - Moge zbudowac ci nowy, po kosztach wlasnych, gdzie tylko chcesz. Melissa odwrocila sie do niego. -Nie chodzi o dom... on nie ma z tym nic wspolnego. W Rocky Mount mieszka moja rodzina, a teraz ich potrzebuje. Podobnie jak chlopcy. Mieszkaja tam wszyscy ich kuzyni, a rok szkolny dopiero sie zaczal. Nietrudno im bedzie sie zaaklimatyzowac. -Wyprowadzasz sie juz zaraz? - zapytal, starajac sie odnalezc w tym wszystkim jakis sens. Melissa pokiwala glowa. -W przyszlym tygodniu - odparla. - Moi rodzice wynajmuja swoj stary dom. Powiedzieli, ze moge tam zamieszkac, dopoki nie sprzedam tego. Stoi przy tej samej ulicy co ich. A jesli bede musiala podjac prace, moga sie zaopiekowac chlopcami. -Moge cie zatrudnic - powiedzial szybko Taylor. - Jesli chcesz zarobic pieniadze, mozesz prowadzic dla mnie cala rachunkowosc i pilnowac zamowien. Mozesz to robic, nie wychodzac z domu, kiedy tylko bedziesz miala czas. Usmiechnela sie do niego ze smutkiem. -Dlaczego? Czy mnie tez chcesz uratowac, Taylor? Skrzywil sie, slyszac jej slowa. Melissa uwaznie mu sie przyjrzala. -To wlasnie probujesz zrobic, prawda? Przyjezdzajac w poprzedni weekend, zeby skosic trawe, spedzajac czas z chlopcami, proponujac mi dom i prace... Doceniam twoje dobre checi, ale to nie jest to, czego potrzebuje w tej chwili. Musze sie z tym sama uporac. -Nie probowalem cie wcale ratowac - zaprotestowal. starajac sie nie dac po sobie poznac, jak bardzo cierpi. - Wiem po prostu, jak ciezko jest, kiedy sie kogos straci, i nie chcialem, zebys byla zdana tylko na sama siebie. Melissa powoli potrzasnela glowa. -Och, Taylor... - powiedziala prawie matczynym tonem. - To jest to samo. - Na jej twarzy malowaly sie jednoczesnie zrozumienie i smutek. - To wlasnie robisz przez cale zycie. Wyczuwasz, ze ktos potrzebuje pomocy, i jesli mozesz, dajesz mu dokladnie to, czego potrzebuje. A teraz wziales na celownik mnie. -Wcale nie wzialem cie na celownik - zaprzeczyl. Melissy to nie zrazilo. -Owszem, wziales - powiedziala spokojnie, biorac go za reke. - To wlasnie zrobiles z Valerie, kiedy zerwal z nia jej chlopak, i z Lorie, kiedy czula sie taka osamotniona. A takze z Denise, kiedy zorientowales sie, jakie ma ciezkie zycie. Pomysl o wszystkich rzeczach, ktore dla niej zrobiles, od samego poczatku. - Umilkla, pragnac, by jej slowa lepiej zapadly mu w pamiec. - Czujesz potrzebe naprawiania swiata. Zawsze ja czules. Mozesz w to nie wierzyc, ale swiadczy o tym cale twoje zycie. Nawet to, czym sie zajmujesz. Jako budowlaniec, naprawiasz rzeczy, ktore sie zepsuly. Jako strazak, ratujesz ludzi. Mitch nigdy tego w tobie nie rozumial, ale dla mnie to bylo oczywiste. Taki juz jestes. Taylor nie potrafil na to odpowiedziec. Zamiast tego odwrocil sie oszolomiony tym, co uslyszal. Melissa scisnela go za reke. -To nie jest nic zlego, Taylor. Lecz nie tego w tej chwili potrzebuje. I na dluzsza mete ty tez tego nie potrzebujesz. Za jakis czas, widzac, ze zostalam ocalona, ruszylbys dalej, szukajac nastepnej osoby, ktora trzeba ratowac. A ja prawdopodobnie bylabym ci wdzieczna za wszystko, co zrobiles, ale wiedzialabym, jakie byly twoje prawdziwe pobudki. Urwala, czekajac, az sie odezwie. -I jakie sa te prawdziwe pobudki? - zapytal w koncu. -Prawda jest taka, ze ratujac mnie, ratujesz w rzeczywistosci samego siebie. Z powodu tego, co sie stalo z twoim ojcem. I chocbym nie wiem jak bardzo sie starala, nigdy nie zdolam ci w tym pomoc. To konflikt, ktory musisz sam rozwiazac. Jej slowa uderzyly go z niemal fizyczna sila. Wpatrujac sie we wlasne buty, zdal sobie sprawe, ze brakuje mu tchu. Nie czul prawie wlasnego ciala, przez glowe przelatywaly mu tysiace sprzecznych mysli. Kolejno ukazywaly mu sie przed oczyma rozne obrazy: wykrzywiona gniewem twarz Mitcha podczas klotni w barze; pelne lez oczy Denise; siegajace jego rak i nog plomienie w magazynie; ojciec odwracajacy sie w sloncu, gdy robila mu zdjecie matka. Melissa obserwowala przez jakis czas malujace sie na jego twarzy emocje, a potem przyciagnela go do siebie i mocno uscisnela. -Byles dla mnie jak brat - stwierdzila - i kocham cie za to, ze byles gotow zajac sie chlopcami. Jesli tez mnie kochasz, zrozumiesz, ze nie powiedzialam tego wszystkiego, zeby cie zranic. Wiem, ze chcesz mnie ratowac, ale ja tego nie potrzebuje. Chce, zebys uratowal samego siebie, tak jak probowales ratowac Mitcha. Byl zbyt odretwialy, zeby odpowiedziec. Przez dluzsza chwile stali w porannym sloncu, objeci ramionami. -Jak mam to zrobic? - wychrypial w koncu. -Przeciez wiesz - odparla szeptem. - Juz to wiesz. Wyjechal od Melissy kompletnie oszolomiony. Wlepial oczy w szose, nie wiedzac, dokad jedzie, i nie potrafiac sie w ogole skupic. Czul sie nagi i wydrazony, mial wrazenie, ze opuscily go resztki sil, dzieki ktorym mogl dotychczas funkcjonowac. Jego zycie, takie jakie znal, skonczylo sie i nie mial pojecia, co ma dalej robic. Choc bardzo chcial, nie potrafil zaprzeczyc slowom Melissy, jednoczesnie jednak nie wierzyl w nie. Przynajmniej nie do konca. A moze i wierzyl? Tego rodzaju rozwazania wyczerpaly go. W swoim zyciu staral sie zawsze widziec w rzeczach to, co jasne i konkretne; nie przywykl analizowac dwuznacznosci i ukrytych znaczen. Nie szukal ukrytych motywow ani u siebie, ani u innych, poniewaz tak naprawde nie wierzyl, ze moga miec jakies znaczenie. Smierc jego ojca byla czyms konkretnym, czyms strasznym, niemniej realnym. Nie potrafil zrozumiec, dlaczego ojciec zginal, i przez jakis czas rozmawial z Bogiem o tym, co go spotkalo, probujac znalezc w tym jakis sens. Potem jednak dal za wygrana. Mowienie o tym, proba zrozumienia... gdyby nawet znalazl w koncu odpowiedz, nie mialo to znaczenia. Nie wskrzesiloby ojca. Teraz jednak, w tym trudnym okresie, slowa Melissy sprawily, ze zwatpil we wszystko, co do tej pory wydawalo mu sie proste i jasne. Czy smierc ojca rzeczywiscie polozyla sie cieniem na calym jego zyciu? Czy Melissa i Denise mialy racje, tak sadzac? Nie, odpowiedzial sam sobie. Nie mialy racji. Zadna z nich nie wiedziala, co sie zdarzylo tej nocy, kiedy zginal. Nikt oprocz jego matki nie znal prawdy. Prowadzac machinalnie samochod, nie zwracal uwagi, dokad jedzie. Skrecajac, zwalniajac przed skrzyzowaniami, zatrzymujac sie tam. gdzie musial, przestrzegal przepisow, ale w ogole sobie tego nie uswiadamial. Nie dawaly mu spokoju ostatnie slowa Melissy. "Juz to wiesz...". Co takiego wiem? - mial ochote zapytac. W tym momencie niczego nie wiem. Nie wiem, o czym mowisz. Chcialem po prostu pomoc dzieciakom, pamietajac, jak to wygladalo, gdy sam bylem maly. Wiem, czego potrzebuja. Potrafie im pomoc. Potrafie pomoc i tobie, Melisso. Wszystko to sobie przemyslalem... "Czy mnie tez starasz sie uratowac?". Nie. Nie staram sie. Chce tylko pomoc. "To jest to samo". Naprawde? Taylor nie dokonczyl w mysli tego dialogu i nie zdazyl dojsc do zadnej konkluzji. Zamiast tego, po raz pierwszy widzac przed soba droge, zorientowal sie, dokad przyjechal. Zatrzymal ciezarowke i pokonal na piechote krotki odcinek, ktory dzielil go od celu. Przy grobie ojca czekala na niego Judy. -Co tutaj robisz, mamo? - zapytal. Judy nie odwrocila sie na dzwiek jego glosu. Kleczac przy grobie, wyrywala rosnace wokol chwasty, tak jak to czynil Taylor podczas kazdej wizyty na cmentarzu. -Melissa zadzwonila i uprzedzila mnie, ze tu przyjedziesz - powiedziala cicho, slyszac tuz za soba jego kroki. Po jej glosie poznal, ze plakala. - Powiedziala, ze powinnam tu na ciebie zaczekac. Taylor ukucnal przy niej. -Co sie stalo, mamo? Miala zaczerwieniona twarz. Otarla lze, zostawiajac na policzku zlamane zdzblo trawy. -Tak mi przykro. Nie bylam dobra matka... - zaczela i glos uwiazl jej w gardle. Taylor byl zbyt zaskoczony, zeby cos odpowiedziec. Zgarnal delikatnie palcem zdzblo trawy z jej policzka i w koncu odwrocila sie do niego twarza. -Bylas wspaniala matka - stwierdzil stanowczo. -Nie - szepnela. - Nie bylam. Gdybym byla, nie przychodzilbys tu tak czesto, jak to robisz. -O czym ty mowisz, mamo? -Wiesz, o czym mowie - odparla i wziela gleboki oddech. - Kiedy cos zlego dzieje sie w twoim zyciu, nie zwracasz sie do mnie ani do swoich przyjaciol. Przychodzisz tutaj. Bez wzgledu na to, czego dotyczy problem, dochodzisz zawsze do wniosku, ze lepiej bedzie zyc dalej samemu, tak jak zyjesz teraz. - Popatrzyla na niego prawie jak na kogos obcego. - Nie rozumiesz, dlaczego mnie to boli? Stale mysle, jak smutne musi byc dla ciebie takie zycie: bez ludzi, ktorzy moga zaoferowac ci pomoc albo po prostu wysluchac tego, co masz do powiedzenia. A wszystko to przeze mnie. -Nie... Nie pozwolila mu skonczyc, nie chciala sluchac jego protestow. Spogladajac w dal, wrocila myslami do przeszlosci. -Kiedy zmarl twoj ojciec, tak bardzo pograzylam sie we wlasnym smutku, ze nie zwracalam uwagi, jak to przezywasz. Probowalam byc dla ciebie wszystkim, ale wskutek tego zostalo mi niewiele czasu dla siebie. Nie nauczylam cie, jaka wspaniala rzecza jest kochac kogos i byc kochanym. -Oczywiscie, ze mnie tego nauczylas - stwierdzil. Spojrzala na niego i zobaczyl w jej oczach nieopisany smutek. -W takim razie dlaczego jestes sam? - zapytala. -Nie musisz sie o mnie martwic - mruknal prawie do siebie. -Oczywiscie, ze musze. Jestem twoja matka - odparla cicho i usiadla na ziemi. Taylor zrobil to samo i wyciagnal do niej reke. Judy wziela ja i przez chwile siedzieli w milczeniu. Slaby wiatr poruszal galeziami drzew. -Twojego ojca i mnie laczyl wspanialy zwiazek - szepnela w koncu. -Wiem... -Daj mi skonczyc, dobrze? Moze nie bylam wowczas matka, jakiej potrzebowales, ale sprobuje nia byc teraz - powiedziala, sciskajac jego dlon. - Twoj ojciec sprawil, ze bylam szczesliwa. Byl najlepszym czlowiekiem, jakiego w zyciu znalam. Pamietam, jak po raz pierwszy sie do mnie odezwal. Wracalam do domu ze szkoly i zatrzymalam sie, zeby kupic sobie loda w rozku. Wszedl do sklepu zaraz po mnie. Wiedzialam oczywiscie, kim jest; Edenton byl wtedy jeszcze mniejsza dziura niz teraz. Chodzilam do trzeciej klasy i kiedy juz kupilam tego loda, potracilam kogos i wypadl mi z reki. To bylo moje ostatnie piec centow i wpadlam w straszna rozpacz. Twoj ojciec kupil mi nowego. Mysle, ze wtedy wlasnie sie w nim zakochalam. Coz... z biegiem lat to uczucie nigdy nie oslablo. Chodzilismy ze soba w szkole sredniej, potem wzielismy slub i nigdy w zyciu tego nie zalowalam. Judy urwala, a Taylor puscil jej reke i objal ja ramieniem. -Wiem, ze kochalas tate - wykrztusil z trudem. -Nie o to mi chodzilo. Wazne jest to, ze nawet teraz tego nie zaluje. Popatrzyl na nia, nie rozumiejac. W oczach Judy zapalily sie ogniki. -Nawet gdybym wiedziala, jaki los spotka w koncu twojego ojca, i tak bym za niego wyszla. Nawet gdybym wiedziala, ze bedziemy razem tylko przez te jedenascie lat, nie oddalabym ich za nic na swiecie. Potrafisz to zrozumiec? Owszem, wspaniale byloby moc sie razem starzec, ale to nie znaczy, ze zaluje czasu, ktory spedzilismy razem. Kochac kogos i byc kochanym to najcenniejsza rzecz na swiecie. Tylko dzieki temu moglam dalej funkcjonowac, lecz ty najwyrazniej tego nie pojmujesz. Nawet gdy milosc jest na wyciagniecie reki, odwracasz sie do niej plecami. Jestes sam, bo chcesz byc sam. Taylor potarl jeden palec o drugi, czujac, jak jego umysl znowu popada w odretwienie. -Wiem, ze czujesz sie odpowiedzialny za smierc ojca - ciagnela dalej zmeczonym glosem Judy. - Przez cale zycie probowalam przekonac cie, ze nie powinienes, ze to byl potworny wypadek. Byles tylko dzieckiem. Nie potrafiles w wiekszym ode mnie stopniu przewidziec, co moze sie wydarzyc, ale bez wzgledu na to, ile razy staralam ci sie to wybic z glowy, wciaz uwazales, ze to twoja wina. I z tego powodu odciales sie od swiata. Nie wiem dlaczego... moze sadziles, ze nie zaslugujesz na to, zeby byc szczesliwy, moze obawiales sie, ze zakochujac sie w kims, okazesz brak odpowiedzialnosci, moze bales sie opuscic swoja wlasna rodzine. Cokolwiek to bylo, myliles sie. Nie znam innego sposobu, zeby ci to powiedziec. Taylor nie odzywal sie i Judy westchnela, uswiadamiajac sobie, ze nie doczeka sie od niego odpowiedzi. -Wiesz, co pomyslalam, kiedy zobaczylam cie tego lata z Kyle'em? - zapytala. - Pomyslalam, jak bardzo jestes podobny do ojca. Dzieci zawsze go lubily, zupelnie jak ciebie. Pamietam, jak wszedzie za nim laziles, gdziekolwiek by poszedl. Nie moglam sie nie usmiechac, widzac, jak na niego patrzysz. W tym spojrzeniu malowal sie podziw i czesc dla bohatera. Kyle patrzyl na ciebie dokladnie w ten sam sposob. Zaloze sie, ze ci go brakuje. Pokiwal niechetnie glowa. -Dlatego, ze go lubisz, czy dlatego, ze starales sie dac mu to, czego twoim zdaniem brakowalo ci, kiedy sam dorastales? - zapytala. Przez chwile sie zastanawial. -Lubie go. To wspanialy dzieciak. Judy spojrzala mu prosto w oczy. -Czy brakuje ci rowniez Denise? Tak, brakuje... Taylor poruszyl sie niespokojnie. -To juz skonczone, mamo - powiedzial. -Na pewno? - zapytala po krotkim wahaniu. -Na pewno - potwierdzil i Judy pochylila sie i oparla glowe o jego ramie. -To wielka szkoda, Taylor - szepnela. - Ona byla dla ciebie stworzona. Siedzieli bez slowa przez nastepne kilka minut, az w koncu zaczal padac jesienny deszcz, zmuszajac ich do powrotu na parking. Taylor otworzyl przed nia drzwi samochodu i Judy usiadla za kierownica. Zatrzasnawszy drzwi, przycisnal dlonie do szyby i poczul pod opuszkami palcow chlodne krople. Judy poslala mu smutne spojrzenie i odjechala, zostawiajac go stojacego samotnie na deszczu. Stracil wszystko. Uswiadomil to sobie, odjezdzajac z cmentarza i ruszajac w krotka podroz do domu. Przejechal obok rzedu ponurych wiktorianskich domow, a potem przez glebokie do kostek kaluze posrodku drogi. Wycieraczki migaly w te i z powrotem z rytmiczna regularnoscia. Jadac dalej przez centrum miasta i mijajac sklepy, ktore znal od dziecinstwa, czul, jak jego mysli biegna ku Denise. "Byla dla ciebie stworzona". Musial w koncu przyznac, ze mimo smierci Mitcha i mimo wszystkich wydarzen nie potrafil przestac o niej myslec. Powracala do niego stale niczym zjawa, a on z ponura determinacja odsuwal od siebie jej obraz. Teraz jednak okazalo sie to niemozliwe. Zaskakujaco wyraznie widzial jej twarz, kiedy naprawil drzwiczki szafki, slyszal rozlegajacy sie na werandzie smiech, czul niewyrazny zapach szamponu w jej wlosach. Byla razem z nim... a jednak jej nie bylo. I nigdy juz nie bedzie. Ta swiadomosc sprawila, ze poczul sie jeszcze bardziej pusty niz poprzednio. Denise... Tlumaczenia, ktorymi karmil sam siebie i ktore jej przedstawil, wydaly mu sie nagle nieszczere. Co go naszlo? To prawda, odsuwal sie od niej. Mimo ze temu zaprzeczal, Denise miala racje. Dlaczego to robil? Czy z powodow, ktore wymienila matka? "Nie nauczylam cie, jaka wspaniala rzecza jest kochac kogos i byc kochanym". Taylor potrzasnal glowa, nie bedac nagle pewny zadnej swojej zyciowej decyzji. Czy matka miala racje? Czy postepowalby przez wszystkie te lata tak samo, gdyby ojciec nie zginal? Czy ozenilby sie z Valerie albo Lori? Najprawdopodobniej nie. W ich stosunkach byly inne mankamenty i nie mogl z reka na sercu powiedziec, ze ktoras z nich naprawde kochal. A z Denise? Przypomnial sobie pierwsza noc, kiedy sie pokochali, i poczul, jak sciska go w gardle. Chocby nie wiadomo jak temu zaprzeczal, uswiadomil sobie teraz, ze kochal ja, kochal w niej wszystko. Wiec dlaczego jej tego nie powiedzial? I co najwazniejsze, dlaczego z taka moca ignorowal wlasne uczucia, odsuwajac sie od niej? "Jestes sam, bo chcesz byc sam...". Czy to prawda? Czy naprawde chce samotnie stawic czolo przyszlosci? Bez Mitcha... i wkrotce bez Melissy... na kogo jeszcze mogl liczyc? Na matke i... i... Lista sie konczyla. Nie mial nikogo wiecej. Czy tego naprawde pragnal? Pustego domu; swiata bez przyjaciol; swiata, w ktorym nikomu na nim nie zalezalo? Swiata, w ktorym bedzie za wszelka cene unikal milosci? Deszcz rozpryskiwal sie na szybie ciezarowki, jakby naklaniajac go do postawienia kropki nad "i". Po raz pierwszy Taylor zdal sobie sprawe, ze sie oklamuje... ze oklamywal sie przez cale zycie. W pomieszaniu wracaly do niego fragmenty starych rozmow. Mitch, ostrzegajacy go: "Nie spieprz tego tym razem...". Melissa, prowokacyjnym tonem: "Zamierzasz ozenic sie z ta wspaniala dziewczyna, czy nie?". Denise, jak zawsze piekna: "Wszyscy potrzebujemy czyjegos towarzystwa...". I co jej na to odpowiedzial? "Nie potrzebuje nikogo...". To bylo klamstwo. Cale jego zycie bylo klamstwem i to doprowadzilo go w koncu do sytuacji, w ktorej sie kompletnie pogubil. Odszedl od niego Mitch, odeszla Melissa. Odeszla Denise, odszedl Kyle... po kolei stracil ich wszystkich. Jego klamstwa staly sie rzeczywistoscia. Wszyscy odeszli. Swiadomosc tego faktu sprawila, ze zlapal mocno za kierownice, nie chcac stracic panowania nad ciezarowka. Zjechal na pobocze i czujac, jak oczy zasnuwa mu mgla, przestawil dzwignie biegow na pozycje neutralna. Jestem sam... Przywarl caly do kierownicy, slyszac wszedzie dookola szum deszczu i zastanawiajac sie, jak, do diabla, do tego dopuscil. ROZDZIAL 27 Denise skrecila w podjazd, czujac, jak bardzo jest zmeczona. Padajacy bez przerwy deszcz sprawil, ze w barze nie bylo duzego ruchu: przewinelo sie dosc ludzi, by nie pozwolic jej choc na chwile przysiasc, ale za malo, by moc zebrac przyzwoite napiwki. Na plus mogla jednak zaliczyc to, ze wyszla troche wczesniej i Kyle nie wiercil sie, gdy ladowala go do samochodu. W ciagu ostatnich miesiecy przywykl klasc sie jej na kolanach, teraz jednak, kiedy ponownie miala wlasny samochod (hura!), musiala przypinac go pasami z tylu. Poprzedniej nocy tak bardzo wybil sie ze snu, ze nie mogl potem zasnac przez kilka godzin.Stlumila ziewniecie, cieszac sie, ze wkrotce polozy sie spac. Zwir byl mokry po deszczu i slyszala, jak kamyki pryskaja spod kol i uderzaja w podwozie. Jeszcze kilka minut, filizanka cieplego kakao i zakopie sie pod koldra. Ta mysl prawie ja upajala. Noc byla ciemna i bezksiezycowa, niskie chmury zaslanialy swiatlo gwiazd. W powietrzu wisiala mgielka i Denise jechala powoli, za jedyny punkt orientacyjny majac swiatlo na werandzie. Kiedy znalazla sie blizej i mgla troche sie przerzedzila, o malo nie wdepnela z calej sily hamulcow na widok stojacej przed domem ciezarowki. Spogladajac w strone frontowych drzwi, zobaczyla Taylora, ktory czekal na nia, siedzac na schodach. Mimo zmeczenia jej umysl zaczal natychmiast intensywnie pracowac. Przez glowe przelatywaly jej dziesiatki mozliwosci. Zgasila silnik i wysiadla z samochodu, a Taylor podszedl blizej, pamietajac, zeby nie zatrzaskiwac za nia drzwiczek. Chciala zapytac, czego chce, ale slowa uwiezly jej w gardle. Wygladal okropnie. Blady i wymizerowany, mial podkrazone i zaczerwienione oczy. Wciskajac glebiej rece do kieszeni, najwyrazniej bal sie spojrzec jej w twarz. Stojac jak wryta w miejscu, zastanawiala sie, co powiedziec. -Widze, ze kupilas sobie samochod - wybawil ja z klopotu. Dzwiek jego glosu wyzwolil w niej cala fale emocji: milosc i radosc, bol i gniew, samotnosc i cicha desperacje ostatnich tygodni. Nie byla w stanie przez to wszystko znowu przechodzic. -Co tutaj robisz, Taylor? W jej glosie uslyszal wiecej goryczy, niz sie spodziewal. Wzial gleboki oddech. -Przyjechalem powiedziec, jak bardzo jest mi przykro - zaczal, zacinajac sie. - Nigdy nie chcialem cie skrzywdzic. W swoim czasie pragnela uslyszec te slowa, teraz jednak, co dziwne, nie zrobily na niej zadnego wrazenia. Spojrzala przez ramie na spiacego w samochodzie Kyle'a. -Jest juz na to za pozno - odparla. Taylor uniosl lekko glowe. W padajacym z werandy swietle wydawal sie o wiele starszy, niz zapamietala, tak jakby od ich ostatniego spotkania minely lata. Usmiechnal sie z przymusem, a potem ponownie spuscil wzrok, wyciagnal rece z kieszeni i cofnal sie o krok. Gdyby to bylo kazdego innego dnia i mial przed soba jakakolwiek inna osobe, wsiadlby do ciezarowki i odjechal, mowiac sobie, ze przeciez probowal. Ale tym razem nie mogl tego uczynic. -Melissa przenosi sie do Rocky Mount - powiedzial w ciemnosc, odwrocony do niej plecami. Denise przesunela machinalnie dlonia po wlosach. -Wiem. Powiedziala mi przed kilku dniami. To dlatego przyjechales? Taylor potrzasnal glowa. -Nie. Przyjechalem, bo chcialem porozmawiac o Mitchu - wymamrotal przez ramie. Denise ledwie go slyszala. - Mialem nadzieje, ze mnie wysluchasz. Poza toba nie mam do kogo sie zwrocic. Jego bezradnosc wzruszyla ja i zaskoczyla. Przez krotka chwile niemal mu wybaczyla. Nie mogla jednak zapomniec, co zrobil Kyle'owi i co zrobil jej. Nie jestem w stanie przez to wszystko znowu przechodzic. Ale przeciez obiecalam, ze go wyslucham, jesli bedzie chcial z kims porozmawiac. -Jest naprawde pozno, Taylor... czy nie moglibysmy przelozyc tego na jutro? - zaproponowala cicho. Taylor pokiwal glowa, jakby spodziewal sie, ze cos takiego powie. Myslala, ze sobie pojdzie, lecz on nie ruszal sie z miejsca. W oddali uslyszala niewyrazny loskot gromu. Temperatura spadala, a wilgoc w powietrzu sprawiala, ze bylo jeszcze chlodniej. Otaczajace lampe na werandzie krople mgly zalsnily niczym male brylanty. Taylor ponownie odwrocil sie do niej twarza. -Chcialem ci rowniez opowiedziec o moim ojcu - wycedzil powoli. - Czas, zebys w koncu dowiedziala sie prawdy. Po jego napietych rysach poznala, jak trudno bylo mu sie na to zdobyc. Stojac przed nia, wydawal sie bliski lez; to ona uciekla teraz spojrzeniem w bok. Przypomniala sobie pierwszy dzien festynu, kiedy zapytal, czy moze odwiezc ja do domu. Postapila wbrew temu, co podpowiadal jej instynkt, i w rezultacie otrzymala bolesna lekcje. Teraz ponownie stanela na rozdrozu i ponownie sie zawahala. To nie jest odpowiednia pora, Taylor. Jest pozno i Kyle juz spi. Padam z nog i nie sadze, zebym w tym momencie byla na to gotowa. To wlasnie zamierzala mu powiedziec. Ale slowa, ktore wyszly z jej ust, byly inne. -Dobrze - stwierdzila, wzdychajac. Siedzac na kanapie, ani razu na nia nie spojrzal. W pokoju palila sie tylko jedna lampa i jego twarz schowana byla w glebokim cieniu. -Mialem wtedy dziewiec lat - zaczal. - Od dwoch tygodni panowal niemilosierny upal. Temperatura siegala czterdziestu stopni, mimo ze lato dopiero sie zaczelo. Wiosna nalezala do najbardziej suchych w historii: przez dwa miesiace nie spadla ani jedna kropla deszczu i wszystko wyschlo na wior. Pamietam, ze ojciec i matka rozmawiali o suszy i o tym, ze farmerzy zaczynaja sie martwic o zbiory. Bylo tak goraco, ze mialo sie wrazenie, iz czas zwolnil biegu. Czekalem przez caly dzien, az zajdzie slonce, ale to rowniez niewiele pomagalo. Nasz dom byl stary... nie mielismy klimatyzacji ani dobrej izolacji... i lezac w lozku, od razu oblewalem sie potem. Pamietam, ze posciel byla calkiem mokra. Wiercilem sie, chcac sie wygodnie ulozyc, lecz nie moglem zasnac. Rzucalem sie po calym lozku, przewracalem z boku na bok i pocilem jak szalony. Mowiac cichym glosem, Taylor wlepial nieobecny wzrok w stolik do kawy. Denise widziala, jak jego jedna dlon zaciska sie w piesc, rozluznia sie i ponownie zaciska. Otwierajac i zamykajac drzwi do jego pamieci, przepuszczajac przypadkowe obrazy. -Mialem wtedy komplet plastikowych zolnierzykow, ktory zobaczylem w katalogu Searsa. Byly tam czolgi, dzipy, namioty i barykady; wszystko, czego potrzebuje dzieciak, zeby toczyc wyimaginowane wojny. Nie pamietam, zebym czegos bardziej pragnal w calym moim zyciu. Zostawialem katalog otwarty na tej stronie, zeby mama na pewno go zauwazyla, i kiedy dostalem w koncu komplet na urodziny, bylem tak podniecony, jak jeszcze nigdy. Ale moja sypialnia byla naprawde mala... zanim sie urodzilem, miescil sie tam pokoj do szycia... Nie mialem dosc miejsca, zeby poustawiac zolnierzy tak, jak chcialem, przenioslem wiec cala kolekcje na strych. Tej nocy nie moglem zasnac i tam wlasnie poszedlem. Taylor podniosl w koncu wzrok, westchnal gorzko i potrzasnal glowa, jakby sam w to nie wierzyl. Denise miala dosc rozsadku, zeby mu nie przerywac. -Bylo pozno. Minela polnoc, kiedy przekradlem sie obok sypialni rodzicow i wspialem po schodach w koncu korytarza. Stapalem bardzo cicho. Znalem wszystkie skrzypiace deski w podlodze i unikalem ich, zeby nie uslyszeli, ze ide na gore. I nie uslyszeli. - Zaslonil rekoma twarz i pochylil sie do przodu, a potem z powrotem je opuscil. Jego glos nabieral sily. - Nie wiem, jak dlugo siedzialem wtedy na strychu. Moglem godzinami bawic sie tymi zolnierzykami i w ogole nie zdawac sobie sprawy z uplywu czasu. Ustawialem je i przestawialem, toczac wymyslone bitwy. Bylem zawsze sierzantem Masonem... zolnierze mieli swoje nazwiska przybite pieczatka na spodzie... i widzac, ze jeden z nich ma na imie tak samo jak ojciec, wiedzialem, ze musi byc bohaterem. Sierzant Mason zawsze zwyciezal, niewazne, w jakich znalazl sie opalach. Stawialem przeciwko niemu dziesieciu ludzi i czolg, a on zawsze wiedzial, co zrobic. W mojej wyobrazni byl niezwyciezony; zatracalem sie w swiecie sierzanta Masona bez wzgledu na to, co dzialo sie dookola. Zapominalem o obiedzie i o swoich obowiazkach... nie moglem na to nic poradzic. Nawet tej upalnej nocy nie potrafilem myslec o niczym innym poza tymi cholernymi zolnierzykami. Dlatego chyba nie zauwazylem dymu. Taylor przerwal i jego piesc zacisnela sie na dobre. Denise czula, jak napinaja jej sie miesnie karku. -Po prostu go nie poczulem. Do dzisiaj nie wiem dlaczego... wydaje mi sie to wprost niemozliwe... ale nie poczulem. Nie zdawalem sobie w ogole sprawy, ze cos sie dzieje, dopoki nie uslyszalem, ze rodzice wybiegli z wielkim krzykiem ze swojej sypialni. Wolali mnie i pamietam, jak pomyslalem, ze na pewno odkryli, iz nie ma mnie tam, gdzie powinienem byc. Slyszalem, jak wciaz wolaja mnie po imieniu, ale bylem zbyt wystraszony, zeby sie odezwac. - Jego oczy blagaly o zrozumienie. - Nie chcialem, zeby znalezli mnie tam na gorze. Mowili mi juz sto razy, ze kiedy klade sie do lozka, mam w nim zostac cala noc. Uznalem, ze jesli mnie znajda, dostane za swoje. W ten weekend mialem mecz baseballu i wiedzialem, ze na pewno mnie uziemia. Wiec zamiast wyjsc, kiedy mnie wolali, postanowilem zaczekac, az zejda na dol. Wtedy mialem zamiar zakrasc sie do lazienki i udawac, ze siedzialem tam caly czas. Brzmi to glupio, wiem, ale wowczas wydalo mi sie calkiem sensowne. Zgasilem swiatlo i schowalem sie za jakimis pudlami, zeby przeczekac cala awanture. Slyszalem, jak ojciec otwiera drzwi na strych i wola mnie, ale siedzialem cicho, dopoki nie wyszedl. W koncu ich kroki ucichly i wtedy wlasnie ruszylem do drzwi. Nie mialem pojecia, co sie dzieje, i kiedy je otworzylem, zaskoczyl mnie podmuch zaru i dymu. Sciany i sufit plonely, ale wydawalo sie to takie nierealne, ze z poczatku nie zdawalem sobie sprawy z grozy sytuacji. Gdybym zbiegl wowczas na dol, prawdopodobnie by mi sie udalo, lecz nie zrobilem tego. Gapilem sie po prostu na pozar, myslac, jakie to dziwne. Nawet sie nie balem. - Taylor stezal i pochylil sie nad stolem w prawie obronnej pozycji. - To sie prawie natychmiast zmienilo - podjal ochryplym glosem. - Zanim sie zorientowalem, wszystko ogarnal ogien i mialem odcieta droge ucieczki. Wtedy dopiero uswiadomilem sobie, ze dzieje sie cos strasznego. Bylo tak sucho, ze dom plonal jak szczapa. Pamietam, ze pomyslalem w tamtej chwili, iz ogien wydaje sie taki... zywy. Plomienie zdawaly sie dokladnie wiedziec, gdzie jestem, i jeden z nich wysunal sie w moja strone, zwalajac mnie z nog. Zaczalem wolac ojca, lecz nie bylo go juz w poblizu i wiedzialem o tym. W panice podbieglem do okna. Otworzywszy je, zobaczylem rodzicow na trawniku przed domem. Mama miala na sobie dluga nocna koszule, a tato bokserki i biegali przerazeni dookola, wolajac i szukajac mnie. Przez moment nie moglem wykrztusic ani slowa, ale mama wyczula chyba, gdzie jestem, i podniosla nagle wzrok. Wciaz widze jej oczy, kiedy zdala sobie sprawe, ze jestem w srodku. Zrobily sie naprawde szerokie. Zakryla reka usta i zaczela krzyczec. Tato zatrzymal sie... byl blisko plotu... on tez mnie zobaczyl. Wtedy zaczalem plakac. Z kacika jego nieruchomego oka splynela lza, on jednak w ogole tego nie zauwazyl. Denise poczula, jak robi jej sie niedobrze. -Moj tato... moj wielki silny tato przebiegl w okamgnieniu caly trawnik. W tym momencie plonela juz wieksza czesc domu i slyszalem, jak na dole pekaja i wybuchaja rozne rzeczy. Ogien ogarnial strych i coraz wiecej bylo dymu. Mama krzyczala do taty, zeby cos zrobil, a on podbiegl tuz pod okno. "Skacz, Taylor! Zlapie cie! Obiecuje, ze cie zlapie!", pamietam, jak krzyczal. Zamiast skoczyc zaczalem jednak coraz mocniej plakac. Okno znajdowalo sie na wysokosci co najmniej dwudziestu stop i bylem pewien, ze zgine na miejscu, jesli skocze. "Skacz, Taylor! Zlapie cie!", nie przestawal krzyczec. "Skacz! No juz!". Mama krzyczala jeszcze glosniej, a ja plakalem i plakalem, a potem zawolalem, ze sie boje. - Taylor przelknal z trudem sline. - Im dluzej tato namawial mnie, zebym skoczyl, tym wiekszy ogarnial mnie paraliz. Slyszalem przerazenie w jego glosie. Mama odchodzila od zmyslow, a ja wolalem, ze nie moge, ze sie boje. I rzeczywiscie sie balem, choc teraz jestem pewien, ze by mnie zlapal. - Miesien w jego szczece poruszal sie rytmicznie, oczy mial metne, spuszczone. Piescia uderzal sie w kolano. - Wciaz widze twarz ojca, gdy uswiadomil sobie, ze nie skocze... obaj uswiadomilismy to sobie w tym samym momencie. Malowal sie na niej lek, ale nie o samego siebie. Przestal po prostu krzyczec i opuscil rece. Pamietam, ze jego oczy ani na chwile nie oderwaly sie od moich. Czas jakby zatrzymal sie w miejscu... bylismy tylko my dwaj. Nie slyszalem juz mamy, nie czulem goraca, nie czulem dymu. Myslalem tylko o ojcu. A potem on skinal lekko glowa i obaj wiedzielismy, co ma zamiar zrobic. Odwrocil sie i ruszyl do frontowych drzwi. Biegl tak szybko, ze mama nie miala czasu go zatrzymac. Wowczas plonal juz caly dom. Ogien otaczal mnie, a ja stalem po prostu w oknie, zbyt wstrzasniety, zeby dalej krzyczec. - Taylor przycisnal dlonmi oczy, a pozniej opuscil rece na kolana i odchylil sie do tylu na kanapie, tak jakby nie chcial mowic dalej. Z wielkim wysilkiem podjal przerwany watek. - To nie moglo trwac dluzej niz minute, ale wydawalo mi sie, ze minela cala wiecznosc, nim do mnie dotarl. Nawet wystawiajac glowe przez okno, nie moglem prawie oddychac. Dym byl wszedzie. Huk ognia ogluszal mnie. Ludziom sie zdaje, ze ogien jest cichy, lecz to nieprawda. Gdy pochlania rozne rzeczy, wyje niczym diably w samym srodku piekla. Mimo to slyszalem dobiegajacy z domu krzyk ojca, ktory wolal, ze juz do mnie idzie. - Taylorowi zalamal sie glos. Odchylil glowe, zeby ukryc lzy splywajace po twarzy. - Pamietam, ze odwrocilem sie i zobaczylem, jak do mnie biegnie. Caly plonal. Palila sie jego skora, rece, twarz, wlosy... wszystko. Zblizal sie do mnie niczym sunaca przez plomienie ognista kula. Ale nie krzyczal. Dotoczyl sie do mnie i wypchnal przez okno, mowiac: "Idz, synu". Kiedy zawislem caly w powietrzu, puscil moja reke. Ladujac na ziemi, zlamalem sobie kostke... uslyszalem jej trzask, padajac na plecy i spogladajac w gore. Tak jakby Bog chcial, zebym zobaczyl to, co uczynilem. Patrzylem, jak ojciec cofa plonaca reke do srodka... Taylor przerwal, nie mogac mowic dalej. Denise siedziala bez ruchu w fotelu. Miala lzy w oczach i zacisniete gardlo. Kiedy sie ponownie odezwal, ledwo slychac bylo jego glos i caly dygotal - tak jakby wysilek, z jakim powstrzymywal szloch, rozrywal na strzepy jego cialo. -Nie wyszedl z domu. Pamietam, jak mama odciagala mnie stamtad, wciaz krzyczac. Ja tez krzyczalem. - Z zacisnietymi powiekami zwrocil twarz do sufitu. - Tato... nie! - zawolal chrapliwym glosem. Jego krzyk przetoczyl sie niczym wystrzal przez pokoj. - Wyjdz, tato! Wiedziona naglym impulsem, Denise usiadla na sofie i objela go ramionami. Taylor kolysal sie w przod i w tyl, wydajac z siebie prawie niezrozumiale jeki. -Prosze, Boze... pozwol mi to cofnac... prosze... ja wyskocze... prosze, Boze... tym razem to zrobie... prosze, spraw, zeby wyszedl... Denise obejmowala go z calej sily, nie zwracajac uwagi na wlasne lzy, ktore kapaly na jego kark i plecy. Po jakims czasie jeki ucichly. Slyszala juz tylko bicie jego serca, skrzypienie sofy, na ktorej bujal sie w rytmicznym transie, i powtarzane szeptem slowa: -Nie chcialem go zabic... ROZDZIAL 28 Trzymala w objeciach Taylora, poki w koncu nie umilkl, wyczerpany i skonany. Wtedy wyszla do kuchni i wrocila po chwili z puszka piwa, ktora zafundowala sobie z okazji kupna samochodu.Nie wiedziala, co jeszcze moze zrobic, i nie miala pojecia, co powiedziec. Slyszala w swoim zyciu straszne rzeczy, ale nigdy nie zetknela sie z czyms takim. Taylor spojrzal na nia, gdy podala mu piwo; z otepialym wyrazem twarzy otworzyl puszke i pociagnal lyk, a potem wzial ja oburacz i postawil sobie na kolanach. Polozyla dlon na jego nodze, a on ujal ja w swoja. -Wszystko w porzadku? - zapytala. -Nie - odparl szczerze. - Ale moze nigdy nie bylo w porzadku. -Chyba nie - zgodzila sie, sciskajac jego reke. Taylor slabo sie usmiechnal i przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. -Dlaczego dzisiaj, Taylor? - zapytala w koncu. Mogla sprobowac walczyc z jego poczuciem winy, lecz intuicja podpowiadala jej, ze to nie jest najlepsza pora. Zadne z nich nie bylo gotowe, by stawic czolo jego demonom. Taylor obrocil machinalnie w dloniach puszke. -Mysle o Mitchu, odkad zginal, a teraz kiedy Melissa chce wyjechac... sam nie wiem... czuje sie, jakby to mnie zzeralo zywcem. Zawsze cie zzeralo, Taylor. -Dlaczego przyjechales z tym do mnie? Dlaczego nie do kogos innego? Nie odpowiedzial od razu, ale gdy spojrzal na nia, w jego blekitnych oczach malowal sie olbrzymi zal. -Poniewaz - odparl z nieklamana szczeroscia - zalezy mi na tobie bardziej, niz zalezalo na kimkolwiek. Slyszac to, poczula, ze brakuje jej tchu. Kiedy przez dluzszy czas nie odpowiadala, Taylor cofnal niechetnie reke, tak samo jak to zrobil kiedys podczas festynu. -Masz absolutne prawo mi nie wierzyc - przyznal. - Ja tez bym pewnie nie wierzyl, biorac pod uwage to, jak sie zachowywalem. Przepraszam cie... za wszystko. Mylilem sie. - Paznokciem kciuka prztyknal kapsel trzymanej w rekach puszki. - Chcialbym wyjasnic, dlaczego robilem rzeczy, ktore robilem, ale naprawde tego nie wiem. Oklamywalem siebie tak dlugo, ze nie mam pewnosci, czy rozpoznalbym prawde, nawet gdybym ja odkryl. Wiem tylko, ze spieprzylem najlepsza rzecz, jaka mi sie w zyciu przytrafila. -To prawda - przyznala i Taylor nerwowo sie rozesmial. -Domyslam sie, ze druga szansa nie wchodzi w gre? Denise milczala, zdajac sobie nagle sprawe, ze w ktoryms momencie tego wieczoru gniew, jaki czula do Taylora, gdzies sie ulotnil. Wciaz jednak odczuwala bol i strach przed tym, co moze nastapic. Pod pewnymi wzgledami dreczyl ja ten sam niepokoj co wowczas, gdy zblizyli sie do siebie po raz pierwszy. -Druga szansa byla mniej wiecej miesiac temu - odparla spokojnie. - W tej chwili jestes chyba w okolicy dwudziestej. Uslyszal w jej glosie nieoczekiwana zachete i z wyrazna nadzieja podniosl wzrok. -Az tak zle? -Gorzej - stwierdzila z usmiechem. - Gdybym byla krolowa, kazalabym cie prawdopodobnie sciac. -Wiec nie ma zadnej nadziei? Czy istniala jeszcze jakas nadzieja? Do tego sie to w koncu wszystko sprowadzalo, prawda? Zawahala sie. Czula, jak jej stanowczy upor kruszy sie pod spojrzeniem jego oczu, ktore wyrazaly wiecej niz jakiekolwiek slowa. Nagle przypomnialy jej sie wszystkie mile rzeczy, ktore zrobil dla niej i dla Kyle'a, odzyly uczucia, w ciagu ostatnich kilku tygodni z tak wielkim trudem tlumione. -Tego nie powiedzialam - odparla w koncu. - Ale nie mozemy zaczac od nowa w tym samym miejscu, w ktorym skonczylismy. Jest mnostwo rzeczy, ktore musimy najpierw ustalic. I to nie bedzie latwe. Przez chwile wazyl jej slowa i kiedy zdal sobie wreszcie sprawe, ze - choc bardzo slaba - istnieje jeszcze jakas szansa, ogarnela go nagla ulga. Usmiechnal sie i postawil puszke na stole. -Przepraszam cie, Denise - powtorzyl powaznym tonem. - I przepraszam za to, co zrobilem Kyle'owi. Denise pokiwala po prostu glowa i wziela go za reke. Przez nastepne pare godzin rozmawiali z nowa szczeroscia. Taylor opowiedzial jej o ostatnich tygodniach: o swojej rozmowie z Melissa, o tym, co powiedziala jego matka, i o klotni, jaka mial z Mitchem w noc pozaru. Opowiedzial, jak smierc Mitcha sprawila, ze przypomnial sobie na nowo smierc ojca, i obudzila w nim poczucie winy za oba te wypadki. Mowil dlugo, a Denise sluchala, pocieszajac go, kiedy tego potrzebowal, i co jakis czas zadajac pytania. Kiedy w koncu wstal, zeby wyjsc, zblizala sie czwarta. Odprowadzila go do drzwi i patrzyla, jak odjezdza. Wkladajac pizame, uswiadomila sobie, ze nie wie, jak uloza sie ich stosunki - slowa nie zawsze przekladaja sie na czyny, ostrzegala sama siebie. Moga nie znaczyc nic, moga znaczyc wszystko. Wiedziala jednak, ze to, czy da mu kolejna szanse, nie zalezy tylko od niej. Tak jak na poczatku, zalezalo to glownie od Taylora, pomyslala, czujac, jak opadaja jej powieki. Nastepnego dnia po poludniu zadzwonil, zeby zapytac, czy moze wpasc. -Chcialbym rowniez przeprosic Kyle'a - powiedzial - a poza tym mam mu cos do pokazania. Wciaz wyczerpana po poprzedniej nocy, potrzebowala czasu, zeby to wszystko przemyslec. Potrzebowala go podobnie jak on. W koncu jednak niechetnie sie zgodzila, bardziej ze wzgledu na Kyle'a niz na siebie. Wiedziala, ze maly bedzie wniebowziety na jego widok. Odkladajac sluchawke, zastanawiala sie, czy dobrze zrobila. Dzien byl niezbyt pogodny; zaczely sie pierwsze jesienne chlody. Liscie olsniewaly kolorami; eksplodujace na galeziach odcienie czerwieni, zolci i zlota szykowaly sie do finalowego desantu na mokra od rosy trawe. Wkrotce trawnik mialo pokryc wyblakle wspomnienie lata. Taylor przyjechal godzine pozniej. Kyle bawil sie przed domem i przez szum wody z kranu uslyszala jego radosne okrzyki. -Mano! Tajo przechal! Odlozywszy na bok szmatke - wlasnie skonczyla zmywac po sniadaniu - podeszla do frontowych drzwi, wciaz czujac sie troche nieswojo. Otwierajac je, zobaczyla biegnacego do ciezarowki Kyle'a; kiedy tylko Taylor wysiadl z szoferki, rzucil mu sie z promienna twarza w ramiona, tak jakby w ogole sie nie rozstawali. Taylor trzymal go dlugo w objeciach i postawil na ziemi dopiero, kiedy podeszla do nich Denise. -Czesc - powiedzial cicho. Denise skrzyzowala rece na piersiach. -Czesc, Taylor. -Tajo przechal! - oznajmil z triumfem Kyle, lapiac go za noge. - Tajo przechal! Lekko sie usmiechnela. -Zgadza sie, kochanie. Taylor odchrzaknal, czujac jej skrepowanie. Obejrzal sie przez ramie i wskazal glowa ciezarowke. -Po drodze zrobilem male zakupy. Mam nadzieje, ze nie przeszkadza ci, jesli zostane na dluzej. Kyle rozesmial sie glosno, kompletnie rozczulony obecnoscia Taylora. -Tajo przechal! - powtorzyl ktorys raz z rzedu. -Nie sadze, zebym miala duzy wybor - odparla szczerze. Taylor zabral torbe z zakupami z szoferki i zaniosl ja do kuchni. W srodku byly produkty na gulasz: wolowina, ziemniaki, marchew, seler i cebula. Przez kilka minut rozmawiali, lecz on wyczul chyba, ze przyjmuje go z mieszanymi uczuciami, i w koncu wyszedl na dwor z Kyle'em, ktory nie chcial sie z nim rozstac nawet na chwile. Denise zaczela przygotowywac posilek, wdzieczna, ze zostawili ja sama. Przyrumienila mieso, obrala ziemniaki, pokroila marchew, seler i cebule, wrzucila wszystko do duzego garnka z woda i dodala przyprawy. Praca w kuchni byla kojaca, pozwolila jej opanowac rozedrgane nerwy. Stojac przy zlewie, zerkala od czasu do czasu na Taylora i Kyle'a, ktorzy bawili sie w piachu, popychajac po nim w te i z powrotem ciezarowki i budujac wyimaginowane drogi. Mimo ze wydawali sie ze soba tacy zzyci, po raz kolejny ogarnela ja paralizujaca niepewnosc co do Taylora; nie mogla zapomniec o bolu, jaki sprawil jej i Kyle'owi. Czy mogla mu zaufac? Czy sie zmieni? Czy potrafi sie zmienic? Na jej oczach Kyle wdrapal sie na kucajacego Taylora i obsypal go piachem. Slyszala smiech swojego syna i smiech Taylora. Jak dobrze jest slyszec znowu ten dzwiek... Ale... Potrzasnela glowa. Jesli nawet Kyle mu wybaczyl, ja nie zapomnialam. Zranil nas raz, moze zranic ponownie. Nie wolno mi sie w nim bez pamieci zakochac. Nie wolno mi sie zatracic. Wygladaja ze soba tak slodko... Nie rozklejaj sie, ostrzegla sie w duchu. Po chwili westchnela, nie chcac, by ta wewnetrzna rozmowa zdominowala jej mysli. Zmniejszyla ogien pod gulaszem, nakryla do stolu, posprzatala troche w salonie i w koncu, nie majac sie czym zajac, postanowila, ze posiedzi chwile na dworze. Wyszla na rzeskie jesienne powietrze i usiadla na schodkach werandy. Widziala stad Taylora i Kyle'a, ktorzy wciaz pochlonieci byli zabawa. Choc miala na sobie cieply sweter z golfem, szybko zrobilo jej sie zimno i skrzyzowala rece na piersiach. Wysoko na niebie zobaczyla trojkatny klucz gesi, ktore odlatywaly na poludnie przed zima. Tuz za nimi frunela druga grupa, starajac sie najwyrazniej dotrzymac kroku pierwszej. Obserwujac gesi, zorientowala sie, ze jej oddech zamienia sie w male obloczki. Robilo sie coraz chlodniej; sunacy od srodkowego zachodu zimny front zstepowal na niziny Karoliny Polnocnej. Po dluzszej chwili Taylor spojrzal w strone domu i widzac ja, usmiechnal sie. Pomachala mu szybko i czym predzej schowala dlon w cieply rekaw. Taylor nachylil sie i wskazal Kyle'owi podbrodkiem mame. Maly pomachal do niej radosnie i obaj wstali z ziemi. Taylor otrzepal dzinsy i ruszyli w strone domu. -Wyglada na to, ze swietnie sie bawiliscie - stwierdzila. Taylor stanal kilka stop przed nia, szczerzac zeby w usmiechu. -Mysle, ze dam sobie spokoj z remontami i zaczne budowac domy z piasku - powiedzial. - To o wiele zabawniejsze i nie trzeba sie uzerac z ludzmi. Denise pochylila sie nad Kyle'em. -Dobrze sie bawiles, kochanie? -Tak - odparl, kiwajac z entuzjazmem glowa. - Bylo fajnie. (Bylo fanie). -Gulasz bedzie gotow dopiero za jakies pol godziny - powiedziala, ponownie spogladajac na Taylora. - Gotuje sie na malym gazie, wiec macie mnostwo czasu, jesli chcecie zostac na dworze. -Tak tez myslalem - odparl - ale napilbym sie troche wody, zeby zmyc kurz z gardla. Usmiechnela sie. -Ty tez sie czegos napijesz, Kyle? - zapytala. Zamiast odpowiedziec Kyle przysunal sie blizej i prawie sie do niej przykleil, obejmujac obiema rekoma za szyje. -Co sie stalo, kochanie? - zapytala, nagle zatroskana. Kyle zamknal oczy i sciskal ja coraz mocniej. Wiedziona instynktem tez go objela. -Dziekuje, mamo - powiedzial. - Dziekuje. (Jen - kuje, mano. Jenkuje). Za co? -Co sie stalo, kochanie? - zapytala ponownie. -Jenkuje, mano - mowil dalej Kyle, w ogole jej nie sluchajac. - Jenkuje, mano. Powtorzyl to po raz trzeci i czwarty z zamknietymi oczyma. Taylor przestal sie usmiechac. -Kochanie... - sprobowala ponownie Denise, tym razem z wieksza desperacja, przestraszona nagle tym, co sie dzieje. Zagubiony we wlasnym swiecie, Kyle mocno ja trzymal. Denise poslala Taylorowi szybkie spojrzenie. "Widzisz, cos narobil?", mowily jej oczy i w tym samym momencie Kyle odezwal sie znowu. W jego glosie brzmial ten sam dziekczynny ton. -Kofan cie, mano. Kiedy zrozumiala po chwili, co probuje jej powiedziec, wlosy zjezyly sie jej na karku. Kocham cie, mamo. Wstrzasnieta, zamknela oczy. A Kyle, jakby domyslajac sie, ze matka nie moze w to uwierzyc, objal ja jeszcze mocniej i powtorzyl ponownie. -Kofan cie, mano. O moj Boze... Nieoczekiwanie poplynely jej z oczu lzy. Piec lat czekala na te slowa. Przez piec dlugich lat byla pozbawiona czegos, co inni rodzice uwazaja za oczywiste: prostej deklaracji milosci. -Ja tez cie kocham, skarbie. Tak bardzo cie kocham. Wzruszona, usciskala go tak samo mocno, jak on sciskal ja. Nigdy tego nie zapomne, pomyslala, notujac w pamieci dotyk jego ciala, zapach malego chlopca, jego cudowne, nieprawidlowo wymowione slowa. Nigdy. Obserwujac ich razem, Taylor odsunal sie na bok, podobnie jak ona urzeczony ta chwila. Kyle tez najwyrazniej zdawal sobie sprawe, ze zrobil cos waznego, i gdy Denise puscila go, popatrzyl na Taylora, usmiechajac sie od ucha do ucha. Zarumieniona, nie mogla sie nie rozesmiac, widzac jego mine. -Ty go tego nauczyles? - zapytala Taylora. -Nie - odparl, potrzasajac glowa. - Tylko sie bawilismy. Kyle odwrocil sie od niego i poslal to samo radosne spojrzenie matce. -Jenkuje, mano - powiedzial po prostu. - Tajo w domu. Taylor w domu... Denise otarla drzaca reka lzy z policzkow i na chwile zapadla cisza. Ani ona, ani Taylor nie wiedzieli, co powiedziec. Chociaz wyznanie Kyle'a wstrzasnelo nia, wygladala absolutnie cudownie, tak pieknie jak jeszcze nigdy. Taylor spuscil wzrok, podniosl z ziemi galazke i przez chwile obracal ja machinalnie w palcach. Spojrzal na Denise, na galazke, na Kyle'a i w koncu z determinacja popatrzyl jej prosto w oczy. -Mam nadzieje, ze Kyle ma racje - powiedzial zdlawionym glosem - bo ja tez ciebie kocham. Po raz pierwszy jej to powiedzial, jej i w ogole komukolwiek. Chociaz wyobrazal sobie, ze nie przyjdzie mu to latwo, jego obawy nie spelnily sie. Nigdy jeszcze nie byl tak bardzo niczego pewien. Denise czula jego wzruszenie, gdy wyciagnal do niej dlon. Jak w transie wziela go za reke i nie opierala sie, kiedy ja do siebie przyciagnal. Taylor przechylil glowe, powoli przysunal ja blizej i zanim sie zorientowala, poczula na wargach jego wargi. Cieply pocalunek wydawal sie trwac wieki, a potem Taylor przytulil twarz do jej szyi. -Kocham cie, Denise - szepnal ponownie. - Kocham cie tak bardzo, ze zrobie wszystko, by zyskac kolejna szanse. A jesli mi ja dasz, obiecuje, ze juz nigdy cie nie opuszcze. Denise zamknela oczy, pozostajac w jego ramionach, i dopiero po dluzszej chwili odsunela sie niechetnie do tylu. Stojac tuz przy nim, spojrzala w bok i przez chwile Taylor nie wiedzial, co o tym myslec. Scisnal jej dlon i uslyszal, jak bierze gleboki oddech. Nie odzywala sie. Nad ich glowami swiecilo jesienne slonce. Po niebie sunely gnane wiatrem biale i szare cumulusy, lecz dalej, na horyzoncie, chmury byly ciemne i geste. Za godzine lunie prawdopodobnie rzesisty deszcz. Ale wtedy beda juz siedziec w kuchni, sluchajac bebnienia kropel o blaszany dach i patrzac, jak para z ich talerzy unosi sie pod sufit. Denise westchnela i ponownie spojrzala na Taylora. Kochal ja. To bylo takie proste. A ona kochala jego. Pozwolila mu sie znowu objac, wiedzac, ze zblizajaca sie burza nie ma z nimi nic wspolnego. EPILOG Wczesnym rankiem Taylor zabral Kyle'a na ryby. Denise wolala zostac; miala do zrobienia kilka rzeczy, nim Judy przyjdzie na lunch, a poza tym chciala troche odpoczac. Kyle chodzil teraz do przedszkola i chociaz w ciagu ostatniego roku poczynil duze postepy, nielatwo mu bylo sie przystosowac. W dalszym ciagu codziennie z nim pracowala, doskonalac jego mowe oraz inne umiejetnosci, zeby nie odstawal zbytnio od swoich rowiesnikow. Na szczescie niedawna przeprowadzka do ich nowego domu wcale mu nie wadzila. Pokochal swoj nowy pokoj, ktory byl o wiele wiekszy od tego, w ktorym zamieszkali po przyjezdzie do Edenton; najbardziej spodobalo mu sie to, ze okna wychodza na morze. Denise musiala przyznac, ze jej tez spodobal sie nowy dom. Z werandy widziala Taylora i Kyle'a, ktorzy przycupneli z wedkami w dloniach na falochronie. Usmiechajac sie lagodnie, pomyslala, jak naturalnie razem wygladaja. Jak ojciec i syn, ktorymi oczywiscie byli.Taylor usynowil Kyle'a zaraz po slubie. Maly trzymal ich obraczki w malym episkopalnym kosciolku, w ktorym odprawiona zostala ceremonia. Z Atlanty przyjechalo pare jej przyjaciolek, a Taylor zaprosil kilkunastu znajomych z miasteczka. Melissa pelnila role pierwszej druhny, a siedzaca w pierwszym rzedzie Judy ocierala lzy, gdy panstwo mlodzi wymienili obraczki. Po uroczystosci Taylor i Denise wyjechali na miodowy miesiac do Ocracoke i zamieszkali w malym pensjonacie, ktorego okna wychodzily na ocean. Pierwszego ranka wstali o brzasku i wybrali sie na spacer plaza. Po grzbietach fal tuz przy brzegu sunely morswiny, a oni ogladali wschod slonca. Taylor stanal za Denise i objal ja rekoma, a ono odchylila sie do tylu, czujac emanujace z niego cieplo i bezpieczenstwo. Kiedy wrocili do Edenton, Taylor zrobil jej niespodzianke, pokazujac nakreslone przez siebie plany uroczego domu z szerokimi werandami, lawkami, nowoczesna kuchnia oraz podloga z desek. Kupili dzialke na obrzezach miasta i w ciagu miesiaca rozpoczeli budowe; wprowadzili sie tam tuz przed poczatkiem roku szkolnego. Denise przestala pracowac w Osemce; razem z Taylorem jezdzili tam czasem na kolacje, zeby odwiedzic Raya, ktory nic a nic sie nie zmienil. W ogole sie nie starzal i zegnajac sie z nimi, zawsze powtarzal, ze Denise moze wrocic do pracy, kiedy tylko zechce. Mimo zartow Raya nie tesknila za zajeciem kelnerki. Chociaz Taylora dreczyly czasem nocne koszmary, zaskoczyl ja swoim oddaniem. Mimo obowiazkow zwiazanych z budowa nowego domu codziennie przychodzil na lunch i nie pracowal pozniej niz do szostej. Przez cala wiosne trenowal dziecieca druzyne baseballu - Kyle nie byl tam najlepszym zawodnikiem, ale nie byl tez najgorszy - i spedzali wspolnie kazdy weekend. Latem wybrali sie na wycieczke do Disney World; na Boze Narodzenie kupili sobie uzywanego dzipa Cherokee. Do zrobienia pozostal tylko bialy parkan; mieli go postawic w przyszlym tygodniu. Denise uslyszala dzwoniacy w kuchni zegar i wstala z krzesla. Wyjela szarlotke z piekarnika i postawila ja na blacie, zeby ostygla. W garnku gotowaly sie kurczaki i w calym domu unosil sie slonawy zapach rosolu. W ich domu. W domu McAdenow. Choc byla mezatka juz od ponad roku, wciaz rozkoszowala sie brzmieniem tych slow. Denise i Taylor McAdenowie. Mialy przyjemny podzwiek, kiedy powtarzala je pod nosem. Zamieszala rosol - gotowal sie juz od godziny i mieso zaczelo odchodzic od kosci. Chociaz Kyle niechetnie jadal mieso, przed kilkoma miesiacami zmusila go, zeby sprobowal kurczaka. Grymasil przez godzine, w koncu jednak ugryzl kawalek; w kolejnych tygodniach zaczal stopniowo jesc coraz wiecej. Teraz, w takie dni jak ten, jedli wszyscy ten sam posilek. Tak jak powinna jesc rodzina. Rodzina. Podobalo sie jej rowniez brzmienie tego slowa. Wygladajac przez okno, zobaczyla, ze Taylor i Kyle ida przez trawnik w strone szopy, w ktorej trzymali sprzet wedkarski. Patrzyla, jak Taylor wiesza najpierw swoja, a potem jego wedke. Kyle polozyl na podlodze pudelko z przyborami, a Taylor wsunal je dalej czubkiem buta. Chwile pozniej wspieli sie po stopniach na werande. -Czesc, mamo - zaswiergotal Kyle. -Zlapaliscie cos? - zapytala. -Nie. Ryby nie braly. Jak wszystko inne w jej zyciu, umiejetnosci jezykowe Kyle' a ulegly dramatycznej poprawie. Nie mowil jeszcze zupelnie dobrze, ale stopniowo zmniejszal dystans, jaki dzielil go od rowiesnikow. Co wazniejsze, przestala sie o to tak bardzo martwic. Kyle wszedl do srodka, a Taylor pocalowal Denise. -Gdzie jest nasz maluch? - zapytal. Denise wskazala glowa rog werandy. -Wciaz spi. -Nie powinien sie juz budzic? -Za pare minut. Zaraz bedzie glodny. Razem podeszli do stojacego w rogu kosza. Taylor pochylil sie i przyjrzal uwaznie niemowlakowi. Robil to dosyc czesto, tak jakby nie mogl uwierzyc, ze pomogl stworzyc nowe zycie. Po chwili wyciagnal reke i delikatnie pogladzil syna po wlosach. W wieku siedmiu tygodni prawie zupelnie ich nie bylo. -Wydaje sie taki spokojny - szepnal z zachwytem. Denise polozyla reke na jego ramieniu. Miala nadzieje, ze ktoregos dnia maly bedzie wygladal tak jak jego ojciec. -Jest piekny - powiedziala. Taylor spojrzal przez ramie na kobiete, ktora kochal, a potem z powrotem na syna. Pochylil sie i pocalowal go w czolo. -Slyszales, Mitch? Twoja mama uwaza, ze jestes piekny. ? Alex Trebek, Richard Dawson. popularni aktorzy prowadzacy amerykanskie teleturnieje. Jeopardy oraz Family Feud. Dawson na powitanie calowa! uczestnikow "z dubeltowki". ? Wplywowa dziennikarka amerykanska, autorka felietonow i kacikow porad. ____________________ ____________________ ____________________ ____________________ This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/