TERRY PRATCHETT MUZYKA DUSZY PRZELOZYL: PIOTR W. CHOLEWA SCAN-DAL HISTORIA Jest to opowiesc o pamieci. I to nalezy zapamietac......ze Smierc swiata Dysku, dla tylko sobie znanych powodow, ocalil kiedys mala dziewczynke i zabral ja do swego domu pomiedzy wymiarami. Pozwolil jej dorosnac do wieku szesnastu lat, bo wierzyl, ze z wiekszymi dziecmi latwiej jest sobie radzic niz z malymi. Co pokazuje, ze mozna byc niesmiertelna antropomorficzna personifikacja i wciaz niczego nie rozumiec... ...ze pozniej zatrudnil ucznia zwanego Mortimer, a w skrocie Mort. Mort i Ysabell natychmiast poczuli do siebie gleboka niechec, a kazdy wie, do czego to prowadzi na dluzsza mete. Jako zastepca Mrocznego Kosiarza, Mort okazal sie wyjatkowym nieudacznikiem. Stal sie przyczyna problemow, ktore wywolaly rozchwianie Rzeczywistosci i walke miedzy nim a Smiercia, ktora Mort przegral... ...i ze, dla tylko sobie znanych powodow, Smierc oszczedzil go i wraz z Ysabell odeslal na swiat. Nikt nie wie, dlaczego Smierc zaczal przejawiac osobiste zainteresowanie istotami ludzkimi, z ktorym pracowal juz od tak dawna. Prawdopodobnie chodzi tu o zwykla ciekawosc. Nawet najskuteczniejszy szczurolap predzej czy pozniej zaczyna sie interesowac szczurami. Moze obserwowac, jak szczury zyja i umieraja, rejestrowac wszelkie szczegoly szczurzej egzystencji - choc sam nigdy pewnie nie zrozumie, jak to jest, kiedy sie biegnie przez labirynt. Jesli jednak prawda jest, ze sam akt obserwacji zmienia obiekt, ktory jest obserwowany* [przyp.: Z powodu kwantow.], tym bardziej prawda jest, ze zmienia obserwatora. Mort i Ysabell pobrali sie. Mieli dziecko. Jest to takze opowiesc o seksie, prochach i muzyce z wykrokiem. No... ...jedno na trzy to calkiem niezly wynik. Co prawda to zaledwie trzydziesci trzy procent, ale mogloby byc gorzej. Gdzie zakonczyc? Ciemna, burzliwa noc. Kareta, juz bez koni, przebija rachityczny, bezuzyteczny plotek, i koziolkujac, spada do wawozu. Nie zaczepia nawet o wystajaca skale i uderza w wyschniete koryto rzeki daleko w dole. Rozpada sie na kawalki. *** Panna Butts nerwowo przerzucala papiery.Oto praca dziewczynki, lat szesc. "Co robilismy na wakacjach: Na wakacjach robilam to, ze bylam u dziadka on ma wielkiego bialego Kunia i ogrod co jest calkiem Czarny. Zjedlismy jajko i frytki." *** Potem zapala sie oliwa w lampach przy karecie i nastepuje eksplozja. Z ognia wytacza sie - poniewaz pewne konwencje obowiazuja nawet w tragedii - plonace kolo. *** I nastepna kartka, rysunek siedmioletniej dziewczynki. Caly w czerni. Panna Butts pociaga nosem. Nie chodzi o to, ze dziewcze mialo tylko jedna kredke. Powszechnie wiadomo, ze Quirmska Pensja dla Mlodych Panien dysponuje dosc kosztownymi kredkami we wszystkich kolorach. *** A kiedy ostatni fragment dopala sie z trzaskiem, jest tylko cisza.I patrzacy. Ktory odwraca sie i mowi do kogos ukrytego w ciemnosci: TAK MOGLEM COS ZROBIC. Po czym odjezdza. *** Panna Butts znowu przerzucila kartki. Czula sie nieco rozkojarzona i nerwowa - uczucie wspolne wszystkim, ktorzy mieli do czynienia z tym dziewczeciem. Papier zwykle poprawial jej humor. Byl pewniejszy.Potem nastapila sprawa tego... wypadku. Panna Butts przekazywala juz wczesniej tego typu zle wiesci. To ryzyko, z jakim nalezy sie liczyc, kiedy prowadzi sie duza szkole z internatem. Rodzice wielu dziewczat wyjezdzali za granice w tych czy innych interesach, a owe interesy czesto byly takiego rodzaju, ze szansie wysokich zyskow towarzyszyla szansa spotkania z niesympatycznymi ludzmi. Panna Butts wiedziala, jak zalatwiac takie sprawy. Rozmowa byla bolesna, ale biegla swoim torem. Nastepowal szok i lzy, ale w koncu wszystko sie konczylo. Ludzie potrafili sobie z tym radzic. Istnial rodzaj scenariusza, wbudowany w ludzki umysl. Zycie plynelo dalej. Ale to dziecko po prostu siedzialo nieruchomo. Wlasnie ta jej... grzecznoscia smiertelnie przerazila sie panna Butts. Nie byla zla kobieta, choc przez cale zycie stopniowo wysuszana nad piecem edukacji; byla jednak osoba odpowiedzialna i przestrzegajaca tego, co wlasciwe. Sadzila, ze wie, jak powinna przebiegac taka rozmowa, wiec niejasno ja irytowalo, ze nie przebiega. -Hm... Gdybys chciala zostac sama i poplakac... - podpowiedziala, starajac sie pchnac te kwestie na wlasciwe tory. -Czy to pomoze? - spytala Susan. Na pewno mnie by pomoglo, pomyslala panna Butts... W tej sytuacji wykrztusila tylko: -Zastanawiam sie, czy aby na pewno dokladnie zrozumialas, co powiedzialam. Dziecko spojrzalo na sufit, jakby rozwiazywalo trudny problem algebraiczny. -Spodziewam sie, ze zrozumiem. Jakby juz wczesniej wiedziala i jakos zdazyla sie z tym pogodzic. Panna Butts poprosila nauczycielki, zeby uwaznie obserwowaly Susan. Oswiadczyly, ze bedzie to trudne, poniewaz... A teraz ktos delikatnie zastukal w drzwi gabinetu -jak gdyby tak naprawde wolal pozostac niedoslyszany. Panna Butts powrocila do chwili obecnej. -Prosze wejsc. Drzwi sie otworzyly. Susan nigdy nie robila najmniejszego halasu. Nauczycielki wspominaly o tym. To niesamowite, mowily. Zawsze znajdowala sie przed czlowiekiem, kiedy najmniej sie tego spodziewal. -Ach, to ty, Susan. - Wymuszony usmieszek przemknal po twarzy panny Butts niby nerwowy tik po tarczy zmartwionego, popsutego zegara. - Usiadz, prosze. -Oczywiscie, panno Butts. Panna Butts przerzucila papiery. -Susan... -Tak, panno Butts? -Przykro mi to mowic, ale zdaje sie, ze znow bylas nieobecna na lekcjach. -Nie rozumiem, panno Butts. Dyrektorka pochylila glowe. Budzilo to w niej niejasna irytacje na sama siebie, ale... bylo w tym dziecku cos, co nie dawalo sie kochac. Naukowo doskonala z przedmiotow, ktore lubila, trzeba przyznac... ale na tym koniec. Byla doskonala tak, jak diament jest doskonaly: same ostre krawedzie i chlod. -Czy znowu... to robilas? - spytala. - Obiecalas, ze skonczysz z tym niemadrym zachowaniem. -Panno Butts... -Znowu... znowu stawalas sie niewidzialna, tak? Susan zarumienila sie. Podobnie, choc mniej rozowo, zarumienila sie panna Butts. Przeciez to niepowazne, myslala. To wbrew rozsadkowi. To... No nie... Odwrocila glowe i zamknela oczy. -Tak, panno Butts? - odezwala sie Susan na moment wczesniej, niz panna Butts zdazyla powiedziec "Susan...". Panna Butts zadrzala. To kolejna sprawa, o ktorej wspominaly nauczycielki: czasami Susan odpowiadala na pytania, zanim ktos zdazyl je zadac. Uspokoila sie z wysilkiem. -Nadal tam siedzisz, prawda? -Oczywiscie, panno Butts. Niepowazne... To zadna niewidzialnosc, tlumaczyla sobie. Ona po prostu przestaje sie rzucac w oczy. Ona... Kto... Skupila sie. Napisala do siebie notatke - wlasnie na taka okazje. Karteczka byla przypieta do teczki. Przeczytala: "Rozmawiasz z Susan Sto Helit. Nie zapominaj o tym." -Susan... - sprobowala. -Tak, panno Butts? Kiedy panna Butts sie koncentrowala, widziala Susan siedzaca tuz przed nia. Z pewnym wysilkiem slyszala jej glos. Musiala tylko zwalczyc uporczywa sklonnosc do wiary, ze jest w gabinecie sama. -Niestety, panna Cumber i panna Greggs skarzyly sie na ciebie - oznajmila. -Zawsze jestem w klasie, panno Butts. -Domyslam sie, ze jestes. Panna Traitor i panna Stamp zapewniaja, ze widza cie przez caly czas. - W pokoju nauczycielskim wybuchla nawet klotnia z tego powodu. - To dlatego, ze lubisz logike i matematyke, a nie lubisz jezykow i historii? Panna Butts skupila uwage. Dziecko w zaden sposob nie moglo wyjsc z gabinetu. Jesli naprawde wytezyla sluch, wychwytywala sugestie glosu mowiacego: "Nie wiem, panno Butts". -Susan, to naprawde irytujace, kiedy tak... Przerwala. Rozejrzala sie po gabinecie, a potem zerknela na karteczke przypieta do dokumentow na biurku. Zdawalo sie, ze ja czyta, zrobila zdziwiona mine, a nastepnie zmiela notatke i rzucila ja do kosza. Siegnela po pioro i - popatrzywszy przez chwile w przestrzen - zajela sie rachunkami swojej pensji. Susan odczekala grzecznie jeszcze chwile, a potem wstala i wyszla cichutko. *** Pewne rzeczy musza sie wydarzyc przed innymi. Bogowie graja losami ludzi. Ale najpierw musza ustawic wszystkie pionki na planszy i po calej swojej siedzibie poszukac kostek. Deszcz padal w niewielkiej, gorzystej krainie LJamedos. W Llamedos zawsze padal deszcz. Deszcz byl glownym towarem eksportowym tego kraju. Mieli tam nawet kopalnie deszczu.Bard Imp siedzial pod choina - bardziej z przyzwyczajenia niz w nadziei, ze naprawde znajdzie oslone. Woda sciekala miedzy iglami i tworzyla strumyki na galeziach, wiec drzewo dzialalo raczej jak koncentrator deszczu. Od czasu do czasu cale deszczowe bryly rozpryskiwaly mu sie na glowie. Mial osiemnascie lat, wybitny talent i - w tej chwili - pewne problemy z wlasnym zyciem. Stroil harfe, swoja cudowna nowa harfe, i patrzyl na deszcz. Lzy splywaly mu po twarzy, mieszaly sie z kroplami. Bogowie lubia takich ludzi. Mowi sie, ze kogo bogowie chca zniszczyc, temu najpierw odbieraja rozum. W rzeczywistosci temu, kogo chca zniszczyc, bogowie wreczaja odpowiednik krotkiej laski z syczacym lontem i napisem "Acme Dynamite Company" na boku. Tak jest ciekawiej i trwa o wiele krocej. *** Susan wlokla sie korytarzem pachnacym srodkami dezynfekcyjnymi. Nie przejmowala sie specjalnie, co sobie pomysli panna Butts. Na ogol nie martwila sie tym, co mysla inni. Nie miala pojecia, czemu ludzie zapominaja o niej, kiedy tylko zechce, ale potem zdawali sie zbyt zaklopotani, by poruszac ten temat.Czasami niektore nauczycielki mialy problemy z dostrzezeniem jej. I dobrze. Zwykle zabierala do klasy ksiazke i czytala spokojnie, gdy wokol niej Podstawowe Artykuly Eksportowe Klatchu przytrafialy sie innym. Z pewnoscia byla to piekna harfa. Bardzo rzadko tworcy udaje sie stworzyc dzielo tak idealne, ze trudno sobie wyobrazic jakakolwiek poprawke. Przy harfie tworca nie trudzil sie ornamentami. Bylyby niemal swietokradztwem. *** Byla tez nowa, co w Llamedos zdarzalo sie rzadko. Wiekszosc harf byla stara. Co nie znaczy, ze sie zuzywaly. Czasem potrzebowaly nowej ramy, szyjki czy strun - ale sama harfa trwala. Starzy bardowie twierdzili, ze z wiekiem staja sie coraz lepsze, choc starcy czesto wypowiadaja takie tezy, nie dbajac o codzienne obserwacje.Imp szarpnal strune. Nuta zawisla w powietrzu i rozplynela sie z wolna. Harfa byla nowiutka, blyszczaca, a mimo to dzwiek miala jak dzwon. To wrecz niewyobrazalne, czym moze sie stac za tysiac lat. Ojciec Impa stwierdzil, ze to smiec, ze przyszlosc ryje sie w kamieniu, nie w nutach. I tak rozpoczela sie klotnia. Potem powiedzial jeszcze kilka slow, Imp powiedzial kilka slow, a swiat stal sie nagle miejscem calkiem nowym i nieprzyjaznym, gdyz slow nie da sie juz cofnac. Imp rzekl: -Na niczym sie nie znasz! Jestes glupim staruchem! Aleja poswiece swoje zycie muzyce! Pewnego dnia, juz niedlugo, wszyscy beda mowili, ze jestem najwiekszym muzykiem na swiecie! Glupie slowa. Tak jakby dowolny bard przejmowal sie czyjakolwiek opinia - z wyjatkiem opinii innych bardow, ktorzy przez cale zycie uczyli sie, jak sluchac muzyki. Zostaly jednak wypowiedziane. Jesli slowa wypowiada sie z nalezyta pasja, a bogowie akurat sie nudza, bywa, ze caly wszechswiat przeformowuje sie wokol owych slow. Slowa zawsze mialy moc odmieniania swiata. Trzeba uwazac, kiedy wypowiada sie zyczenie. Nigdy nie wiadomo, kto moze sluchac. Albo co, skoro juz o tym mowa. Poniewaz zdarza sie, ze cos dryfuje akurat wsrod wszechswiatow, a kilka slow wypowiedzianych przez niewlasciwa osobe w odpowiedniej chwili moze sprawic, ze zmieni nieco kurs... Daleko od tego miejsca, w gwarnej metropolii Ankh-Morpork iskry zawirowaly przez chwile w slepym poza tym murze, a potem... ...byl tam sklep. Stary sklep z instrumentami muzycznymi. Nikt nie zauwazyl jego przybycia. A kiedy juz sie pojawil, stal w tym miejscu od zawsze. *** Smierc siedzial wpatrzony w pustke, opierajac brode na dloni.Albert zblizyl sie bardzo ostroznie. W chwilach zadumy - a to byla wlasnie jedna z nich - Smierc czesto zdumiewal sie, dlaczego jego sluga zawsze kroczy ta sama sciezka po podlodze. BO PRZECIEZ, myslal, ROZWAZMY SAM ROZMIAR POKOJU... ...ktory rozciagal sie w nieskonczonosc, a przynajmniej tak blisko nieskonczonosci, ze roznica nie jest istotna. W rzeczywistosci mial okolo mili. To sporo jak na pokoj, podczas gdy nieskonczonosci wlasciwie nie widac. Smierc troche sie zirytowal, kiedy juz stworzyl dom. Czas i przestrzen to kategorie, ktorymi sie manipuluje, a nie takie, ktorym nalezy byc poslusznym. Okazalo sie, ze byl nieco rozrzutny przy wymiarach pomieszczen, i zapomnial, zeby uczynic zewnetrze wiekszym od wnetrza. Podobnie bylo z ogrodem. Kiedy zaczal sie troche bardziej interesowac tymi sprawami, uswiadomil sobie, jaka role przypisuja ludzie kolorowi w takich koncepcjach jak - dla przykladu - roze. Smierc stworzyl je czarne. Lubil czern. Pasowala prawie do wszystkiego. A predzej czy pozniej pasowala juz do wszystkiego bez wyjatku. Ludzkie istoty, ktore poznal - a poznal kilka - reagowaly na niemozliwe rozmiary pomieszczen w sposob niezwykly: po prostuje ignorowaly. Wezmy takiego Alberta. Otworzyly sie wielkie drzwi, Albert przestapil prog, ostroznie balansujac spodeczkiem i filizanka... ...a po chwili byl w glebi pokoju, na skraju stosunkowo malego kwadratu dywanu otaczajacego biurko Smierci. Smierc przestal sie zastanawiac, jak sluga pokonuje przestrzen od drzwi do dywanu, kiedy przyszlo mu do glowy, ze dla Alberta nie ma tam zadnej przestrzeni... -Przynioslem herbate rumiankowa, panie - oznajmil Albert. HM? -Panie... PRZEPRASZAM. ZAMYSLILEM SIE. CO TAKIEGO POWIEDZIALES? -Herbata rumiankowa. MYSLALEM, ZE TO RODZAJ MYDLA. -Mozna dodawac rumianku do mydla albo to herbaty, panie - wyjasnil Albert. Byl zmartwiony. Zawsze sie martwil, kiedy Smierc zaczynal rozmyslac o sprawach. W dodatku myslal o nich niewlasciwie.BARDZO UZYTECZNY OCZYSZCZA OD SRODKA I Z WIERZCHU. Smierc wsparl brode dlonmi i znow sie zadumal. -Panie... - odezwal sie po chwili Albert. HM? -Wystygnie, jesli jej nie wypijesz. ALBERCIE... -Tak, panie? ZASTANAWIALEM SIE... -Tak? O CO W TYM WSZYSTKIM CHODZI? TAK NAPRAWDE? KIEDY SIE PORZADNIE ZASTANOWIC? -Och, tego... Trudno powiedziec, panie.NIE CHCIALEM TEGO ROBIC, ALBERCIE. WIESZ PRZECIEZ. TERAZ ROZUMIEM, CO MIALA NA MYSLI. NIE TYLKO Z TYMI KOLANAMI. -Kto, panie? Odpowiedzi nie bylo. Albert obejrzal sie jeszcze, kiedy dotarl do drzwi. Smierc znow wpatrywal sie w przestrzen. Nikt nie potrafil tak sie wpatrywac jak on. *** Nie byc widziana nie stanowilo problemu. Niepokoj budzily raczej zjawiska, ktore wciaz widywala. To sny. To przeciez sny, oczywiscie. Susan znala nowoczesne teorie mowiace, ze sny to tylko obrazy odrzucane przez mozg katalogujacy wydarzenia dnia. Czulaby sie jednak pewniej, gdyby wydarzenia dnia kiedykolwiek obejmowaly latajace biale konie, ogromne mroczne pokoje i duzo czaszek.Ale to przeciez sny. Widywala tez inne rzeczy. Na przyklad nigdy nikomu nie wspomniala o dziwacznej kobiecie w sypialni, tej nocy, kiedy Rebeka Sneli wlozyla pod poduszke zab, ktory jej wypadl. Susan patrzyla, jak kobieta wchodzi przez otwarte okno i staje przy lozku. Przypominala troche pasterke i wcale nie budzila leku, mimo ze przechodzila przez meble. Zabrzeczala sakiewka. Rankiem zab zniknal, a Rebeka byla bogatsza o 50-pensowa monete. Susan nie cierpiala takich historii. Wiedziala, ze ludzie psychicznie niestabilni opowiadaja dzieciom o Wrozce Zebuszce, ale to jeszcze nie powod, zeby istniala. Cos takiego sugerowalo metne rozumowanie. Nie lubila metnego rozumowania, ktore zreszta w rezimie panny Butts uwazano za powazne wykroczenie. Poza tym nie byl to szczegolnie okrutny rezim. Panna Eulalia Butts wraz ze swoja kolezanka, panna Delcross, oparly placowke edukacyjna na zdumiewajacym pomysle, ze skoro dziewczeta i tak nie maja nic do roboty, dopoki ktos ich nie poslubi, rownie dobrze moga sie zajac nauka. Na Dysku dzialalo mnostwo szkol, ale prowadzily je albo rozmaite Koscioly, albo gildie. Panna Butts nie akceptowala Kosciolow z przyczyn logicznych; ubolewala tez, ze wartosc ksztalcenia dziewczat uznaja jedyne Gildie Zlodziei i Szwaczek. Swiat tymczasem jest wielki i niebezpieczny; kazdemu dziewczeciu przyda sie pod suknia dawka solidnej znajomosci geometrii i astronomii. Panna Butts bowiem szczerze wierzyla, ze nie istnieja zasadnicze roznice miedzy chlopcami a dziewczetami. Przynajmniej zadne godne wspomnienia. A w kazdym razie nie takie, o jakich wspomnialaby panna Butts. Wierzyla zatem w zachecanie powierzonych jej opiece dorastajacych dziewczat do logicznego myslenia i zdrowej ciekawosci. Dzialanie takie madrosc kaze porownywac do polowania na aligatory w tekturowej lodce, w porze deszczow. Kiedy na przyklad prowadzila pogadanke - z drzacym z emocji, ostrym podbrodkiem - na temat zagrozen czekajacych poza miastem, trzysta zdrowych, badawczych umyslow uznawalo, ze 1) trzeba je poznac przy najblizszej okazji. Logiczne myslenie zas kazalo pytac: 2) skad wlasciwie panna Butts wie o tych zagrozeniach. A wysokie, zakonczone kolcami mury wokol terenow pensji wydawaly sie calkiem latwe dla kogos ze swiezym umyslem wypelnionym trygonometria i cialem wycwiczonym przez zdrowa szermierke, gimnastyke oraz zimne kapiele. W opisach panny Butts niebezpieczenstwa wydawaly sie naprawde ciekawe. W kazdym razie zdarzyl sie ow incydent z nocnym gosciem. Po jakims czasie Susan uznala, ze wszystko to jej sie wydawalo. Bylo to jedyne logiczne wytlumaczenie, a z nimi radzila sobie doskonale. *** Jak to mowia, kazdy czegos szuka. Imp szukal miejsca, do ktorego moglby wyruszyc. Woz drabiniasty, ktory podwiozl go przez ostatni kawalek, oddalal sie z turkotem przez pola.Imp spojrzal na drogowskaz. Jedno ramie wskazywalo droge do Quirmu, drugie do Ankh-Morpork. Slyszal dosyc, by wiedziec, ze Ankh-Morpork to wielkie miasto, ale zbudowane na ilach, a zatem niezbyt interesujace dla druidow z jego rodziny. Mial przy sobie trzy ankhmorporskie dolary i troche drobnych. Prawdopodobnie w Ankh-Morpork nie byla to duza suma. O Quirmie nie wiedzial nic oprocz tego, ze lezy na wybrzezu. Droga do Quirmu nie wygladala na czesto uczeszczana, na drodze do Ankh-Morpork wyryte byly glebokie koleiny. Rozsadek podpowiadal, zeby wyruszyc do Quirmu i zakosztowac miejskiego zycia, dowiedziec sie czegos o ludziach z miasta. Dopiero potem mozna podazyc do Ankh-Morpork, podobno najwiekszego miasta na swiecie. Rozsadek podpowiadal, zeby znalezc w Quirmie jakas prace i odlozyc troche pieniedzy. Rozsadek mowil, zeby najpierw nauczyc sie chodzic, nim czlowiek sprobuje biegac. Zdrowy rozsadek dlugo tlumaczyl mu to wszystko, wiec Imp pewnym krokiem pomaszerowal w strone Ankh-Morpork. *** Jesli chodzi o wyglad, Susan zawsze kojarzyla sie innym z dmuchawcem tuz przed zdmuchnieciem. Dziewczeta z pensji ubieraly sie w luzne, welniane granatowe sukienki siegajace od szyi do wysokosci tuz powyzej kostek - praktyczne, zdrowe i mniej wiecej tak atrakcyjne jak deska. Talia znajdowala sie w okolicach kolan. Susan zaczynala jednak z wolna wypelniac swoje szkolne ubranie, zgodnie z pradawnymi zasadami, o jakich z wahaniem i niewyraznie napomykala panna Delcross na lekcjach biologii i higieny. Dziewczeta opuszczaly jej zajecia z niejasnym wrazeniem, ze powinny poslubic (Susan wyszla z wrazeniem, ze tekturowy szkielet wiszacy w kacie na haku wyglada jakos znajomo).To jej wlosy sprawialy, ze ludzie przystawali i ogladali sie za nia. Byly calkiem biale, z wyjatkem jednego czarnego pasemka. Regulamin pensji nakazywal splatac je w dwa warkocze, mialy jednak nienaturalna slonnosc do rozplatania sie i powracania do preferowanej formy, na podobienstwo wezy Meduzy* [przyp.: Rzadko ktokolwiek zastanawia sie, gdzie Meduza miala weze. Owlosienie pod pachami staje sie kwestia o wiele bardziej klopotliwa, kiedy probuje kasac rozpylacz dezodorantu.]. Miala tez znamie... jesli to bylo znamie. Ukazywalo sie tylko wtedy, gdy sie rumienila. Trzy slabe, blade linie pojawialy sie wtedy na policzku i wygladala, jakby ktos uderzyl ja w twarz. Kiedy sie zloscila - a zloscila sie czesto z powodu bezdennej glupoty swiata - linie lsnily. W teorii trwala teraz wokol niej lekcja literatury. Susan nie znosila literatury. Wolala poczytac dobra ksiazke. W tej chwili miala na stoliku otwarta "Logike i paradoks" Wolda, i czytala ja, podpierajac brode na dloniach. Jednym uchem nasluchiwala, czym sie zajmuje reszta klasy. Chodzilo o wiersz na temat zonkili. Najwyrazniej poeta bardzo je lubil. Susan przyjmowala to ze spokojem. Zyli w wolnym kraju. Ludzie mogli uwielbiac zonkile, jesli mieli na to ochote. Nie powinni jednak - w bardzo stanowczej i przemyslanej opinii Susan - zuzywac wiecej niz jedna strone, by to powiedziec. Jakos radzila sobie z edukacja. Jednak uwazala, ze szkola stale probuje jej przeszkadzac. Wokol niej wizja poety byla rozbierana na czesci z uzyciem przypadkowych narzedzi. Kuchnia miala te same gargantuiczne wymiary co reszta domu. Cala armia kucharzy moglaby sie w niej zgubic. Dalsze sciany ginely w cieniach, a rura od pieca, podtrzymywana w sporych odstepach czarnymi od sadzy lancuchami i kawalkami brudnego sznura, znikala w mroku jakies cwierc mili nad podloga. W kazdym razie tak to wygladalo w oczach obcego przybysza. Albert spedzal tu czas na niewielkim wykafelkowanym obszarze, dosc duzym, by pomiescic kredens, stol i piec. I fotel na biegunach. -Kiedy czlowiek pyta: "O co w tym wszystkim chodzi, tak naprawde, kiedy sie porzadnie zastanowic?", to nie jest z nim dobrze - stwierdzil, skrecajac papierosa. - Ale nie wiem, co to znaczy, kiedy on to mowi. Znowu ma te swoje humory. *** Jedyna poza nim osoba w pomieszczeniu kiwnela glowa. Miala pelne usta.-Cala ta sprawa z jego corka - mowil Albert. - Znaczy... corka? A potem uslyszal o terminatorach. Nie dal sobie spokoju, dopoki nie wyjechal i nie przyjal kogos do terminu. Ha! Same klopoty z tego wyszly. Ty zreszta tez, jesli sie zastanowic... ty tez jestes jego kaprysem. Bez urazy - dodal szybko, swiadom, z kim rozmawia. - Ty sie udales. Robisz dobra robote. Kolejne skiniecie. -Zawsze cos pokreci. Na tym polega problem. Jak wtedy, kiedy uslyszal o Nocy Strzezenia Wiedzm. Pamietasz? Musielismy wszystko zalatwic: debowe drzewko w donicy, papierowe kielbaski, wieprzowa kolacja, on w papierowym kapelusiku pytajacy CZY TO WESOLE? Zrobilem dla niego taka mala ozdobe na biurko, a on podarowal mi cegle. Papieros byl fachowo skrecony. Tylko ekspert potrafi zrobic skreta tak cienkiego, a przy tym tak wilgotnego. -Bardzo porzadna cegla, musze przyznac. Mam ja gdzies jeszcze. PIP, odpowiedzial Smierc Szczurow. -Trafiles w sedno. Nigdy nie rozumie, o co dokladnie chodzi. Widzisz, on nie moze sie z pewnymi rzeczami pogodzic. Nie potrafi o niczym zapomniec. Albert ssal mokrego skreta, az lzy ciekly mu z oczu. -"O co w tym wszystkim chodzi, tak naprawde, kiedy sie porzadnie zastanowic?" - Westchnal ciezko. - Cos podobnego... Zerknal na kuchenny zegar - ze specyficznego ludzkiego przyzwyczajenia. Zegar nigdy nie chodzil, od dnia kiedy Albert go kupil. -O tej porze zwykle sie juz zjawia - stwierdzil. - Lepiej przygotuje mu tace. Nie mam pojecia, co go zatrzymalo. *** Swiety maz siedzial pod swietym drzewem ze skrzyzowanymi nogami, opierajac dlonie na kolanach. Oczy mial zamkniete, by lepiej skoncentrowac sie na Nieskonczonym, a ubrany byl jedynie w przepaske biodrowa, by okazac pogarde dla spraw przydyskowych.Przed nim stala drewniana miseczka. Po dluzszej chwili zdal sobie sprawe, ze jest obserwowany. Otworzyl jedno oko. Kilka stop przed nim siedziala niewyrazna postac. Pozniej byl pewien, ze to postac... kogos. Nie pamietal dokladnie jej wygladu, ale musiala jakis miec. Byla mniej wiecej... taka wysoka, i tak jakby... zdecydowanie... PRZEPRASZAM. -Tak, moj synu? - Zmarszczyl czolo. - Jestes plci meskiej, prawda? - dodal. TRUDNO BYLO CIE ODSZUKAC. ALE W SZUKANIU JESTEM DOBRY. -Tak? SLYSZALEM, ZE WIESZ WSZYSTKO. Swiety maz otworzyl drugie oko.-Sekret egzystencji polega na zrzuceniu dyskowych wiezow, stronieniu od chimery wartosci materialnych i na szukaniu jednosci z Nieskonczonym - oznajmil. - I trzymaj swoje zlodziejskie rece z daleka od mojej zebraczej miseczki. Widok proszacego budzil w nim niepokoj. WIDZIALEM NIESKONCZONE, wyznal przybysz. NIC SPECJALNEGO. Swiety maz rozejrzal sie nerwowo. -Nie gadaj glupstw - mruknal. - Nie mozesz zobaczyc Nieskonczonego. Bo jest nieskonczone. WIDZIALEM. -No dobrze. A jak wygladalo? JEST NIEBIESKIE.Swiety maz poruszyl sie niespokojnie. Nie tak to powinno przebiegac. Szybkie objawienie Nieskonczonego i znaczace skinienie w strone zebraczej miseczki - tak powinno. -Jest czarne - wymamrotal. NIE, upieral sie obcy. NIE, KIEDY OGLADA SIE JE OD ZEWNATRZ. NOCNE NIEBO JEST CZARNE. ALE TO TYLKO PRZESTRZEN. ZA TO NIESKONCZONOSC JEST NIEBIESKA. -I pewnie jeszcze wiesz, jaki dzwiek wydaje jedna klaszczaca dlon? - zapytal zlosliwie swiety maz. TAK. "KLA". DRUGA DLON ROBI "ASK". -Aha, tu sie mylisz - ucieszyl sie swiety maz, wracajac na pewniejszy grunt. Machnal chuda reka. - Widzisz? TO NIE BYLO KLASNIECIE, TYLKO MACHANIE. -To bylo klasniecie. Tyle ze nie uzylem obu rak. A wlasciwie jaki odcien niebieskiego? TYLKO MACHNALES. MOIM ZDANIEM TO NIEZBYT FILOZOFICZNE. JAK KACZE JAJO. Swiety maz spojrzal w dol zbocza. Zblizalo sie kilku ludzi. Mieli kwiaty we wlosach i niesli cos, co z daleka wygladalo calkiem jak miseczka ryzu. ALBO MOZE EAU-DE-NIL. -Posluchaj mnie, synu - rzekl pospiesznie swiety maz. - Czego ty wlasciwie chcesz? Nie mam calego dnia. OWSZEM, MASZ. MOZESZ MI WIERZYC. -Czego chcesz? DLACZEGO RZECZY MUSZA BYC TAKIE, JAKIE SA? -No... NIE WIESZ TEGO, PRAWDA? -Nie dokladnie. To wszystko powinno byc tajemnica, rozumiesz.Obcy patrzyl przez dluzszy czas, wzbudzajac w swietym mezu uczucie, ze jego czaszka stala sie nagle przezroczysta. W TAKIM RAZIE ZADAM CI LATWIEJSZE PYTANIE. JAK ZAPOMINAJA ISTOTY LUDZKIE? -Co zapominaja? COKOLWIEK. WSZYSTKO. -To... no wiesz... zdarza sie odruchowo. - Potencjalni akolici mineli zakret na gorskiej sciezce. Swiety maz szybko siegnal po zebracza miseczke. - Wyobraz sobie, ze ta miseczka to twoja pamiec. - Zakolysal nia. - Moze pomiescic tyle i nie wiecej. Rozumiesz? Nowe rzeczy sie zjawiaja, stare musza sie przelac.NIE. JA PAMIETAM WSZYSTKO. KLAMKI W DRZWIACH. GRE SWIATLA WE WLOSACH. SMIECH. KROKI. WSZYSTKIE DROBNE SZCZEGOLY. JAKBY TO BYLO LEDWIE WCZORAJ. JAKBY ZDARZYLO SIE LEDWIE JUTRO. WSZYSTKO. ROZUMIESZ? Swiety maz podrapal sie po swej lsniacej lysinie. -Tradycyjnie - rzekl - wsrod sposobow zapominania wymienia sie wstapienie do Klatchianskiej Legii Cudzoziemskiej, napicie sie wody z jakiejs magicznej rzeki, nikt nie wie, ktoredy plynie, oraz pochlanianie duzych ilosci alkoholu. ACH TAK... -Jednak alkohol niszczy cialo i zatruwa dusze. BRZMI OBIECUJACO. -Mistrzu.;.Swiety maz obejrzal sie z irytacja. Przybyli akolici. -Chwileczke. Rozmawiam z... Obcy zniknal. -Mistrzu, pokonalismy wiele mil po... - zaczal akolita. -Zamknij sie na moment, dobrze? Swiety maz podniosl reke, ulozyl dlon pionowo i machnal nia kilka razy. Wymruczal cos pod nosem. Akolici wymienili spojrzenia. Nie tego sie spodziewali. W koncu ich przywodca znalazl w sobie drobine odwagi. -Mistrzu... Swiety maz odwrocil sie i przylozyl mu w ucho. Dzwiek, jaki zabrzmial, byl wyraznie slyszalny: klask! -Aha... Zlapalem! - ucieszyl sie swiety maz. - A teraz, co moge dla was... Urwal, gdy mozg nadazyl wreszcie za uszami. -Co mial na mysli, mowiac: ludzkie istoty? *** Smierc przeszedl w zadumie po zboczu do miejsca, gdzie wielki bialy kon spokojnie obserwowal okolice. IDZ SOBIE, powiedzial. Kon spojrzal na niego nieufnie. Byl o wiele bardziej inteligentny od wiekszosci koni, choc nie jest to trudne do osiagniecia. Zdawal sie swiadomy, ze nie wszystko jest w porzadku z jego panem. TO MOZE CHWILE POTRWAC, uprzedzil Smierc. I ruszyl przed siebie. *** W Ankh-Morpork nie padal deszcz. Impa bardzo to zaskoczylo.Zaskoczylo go rowniez, jak szybko skonczyly sie pieniadze. Jak dotad stracil trzy dolary i dwadziescia siedem pensow. Stracil, poniewaz wrzucil je do miski, jaka ustawil przed soba, kiedy gral - tak jak mysliwy wystawia wabiki, zeby sciagnac kaczki. Kiedy spojrzal po chwili, juz ich nie bylo. Ludzie przybywali do Ankh-Morpork, by zdobyc fortune. Niestety, inni ludzie tez chcieli ja zdobyc. W dodatku tutejsi mieszkancy nie chcieli chyba sluchac bardow, nawet takich, ktorzy zdobyli nagrode jemioly i harfe stulecia na wielkim Eisteddfod w Llamedos. Imp znalazl sobie miejsce na jednym z glownych placow, nastroil harfe i zagral. Nikt nie zwracal na niego uwagi, najwyzej po to, zeby odepchnac go z drogi albo tez - najwyrazniej - zeby okrasc jego miske. W koncu, kiedy wlasnie zaczal watpic, czy przybywajac tutaj, podjal sluszna decyzje, nadeszlo dwoch straznikow. Przez chwile przygladali sie Impowi. -To jest harfa. To cos, na czym on gra, Nobby - stwierdzil jeden z nich. -Cymbal. -Nie, przeciez cymbal... - Gruby straznik spojrzal gniewnie. - Cale zycie czekales, zeby mnie tak nazwac, co, Nobby? Zaloze sie, ze urodziles sie z nadzieja, ze ktos powie co"s o instrumentach, a ty nazwiesz go cymbalem i bedziesz udawal, ze to tylko dyskusja! Wstydz sie! Imp przestal grac. W tych okolicznosciach bylo to niemozliwe. -To harfa, naturalllnie - zapewnil. - Wygralem ja... -A, jestes z Llamedos, co? - domyslil sie gruby straznik. - Poznalem po akcencie. Bardzo muzykalni ludzie zyja w tym Llamedos. -Dla mnie brzmi to jak bulgot ze zwirem - odparl chudszy, identyfikowany jako Nobby. - Masz licencje, kolego? -Llicencje? - zdziwil sie Imp. -Bardzo pilnuja licencji ci z Gildii Muzykantow - oswiadczyl Nobby. - Przylapia cie na graniu muzyki bez licencji, to biora twoj instrument i wpychaja... -No, no - przerwal mu gruby straznik. - Nie strasz chlopaka. -Powiem tyle: nie jest to przyjemne, nawet jak grasz na flecie piccolo. -Alle przeciez muzyka powinna byc za darmo, jak powietrze i niebo - przekonywal Imp. -W tym miescie nie jest. To tylko dobra rada, kolego. -Nigdy nie slyszalem o Gillldii Muzykantow. -Jest przy ulicy Blaszanej Pokrywki - poinformowal Nobby. - Chcesz byc muzykantem, musisz wstapic do gildii. Imp zostal wychowany w poszanowaniu dla prawa. Llamedosa-nie byli w)jatkowo praworzadni. -Pojde tam natychmiast - obiecal. Straznicy spogladali za nim. -Ma na sobie nocna koszule - zauwazyl kapral Nobbs. -To szata barda, Nobby - wyjasnil sierzant Colon. - Bardzo bardyjscy ludzie zyja w tym Llamedos. -Ile pan mu daje, sierzancie? Colon pokiwal reka tam i z powrotem, gestem czlowieka, ktory wie, o czym mowi. -Dwa, najwyzej trzy dni. Wymineli gmach Niewidocznego Uniwersytetu i ruszyli Tylami, zakurzona uliczka, gdzie prawie nie bylo ruchu. Dlatego wlasnie stala sie popularna wsrod straznikow-jako miejsce, gdzie mozna przyczaic sie, zapalic i badac glebie mysli. -Zna pan lososie, sierzancie? - zapytal Nobby. -To ryba, ktorej jestem swiadomy. Owszem. -Wie pan, ze teraz sprzedaja ja w plasterkach, zapakowana w puszki... -Tak dano mi do zrozumienia, w istocie. -Wlasnie... Jak to sie dzieje, ze wszystkie puszki sa tej samej wielkosci? Przeciez losos jest cienszy na obu koncach. -Ciekawe spostrzezenie, Nobby. Mysle... Colon urwal nagle, wpatrzony w cos po drugiej stronie ulicy. Kapral Nobbs podazyl wzrokiem za jego spojrzeniem. -Ten sklep... - powiedzial sierzant Colon. - Ten sklep, o tam... Czy byl tam tez wczoraj? Nobby popatrzyl na luszczaca sie farbe, niewielkie okno wystawowe z szyba obrosnieta brudem i krzywe drzwi. -Jasne - stwierdzil. - Zawsze tam byl. Jest tam juz od lat. Colon przeszedl przez ulice i sprobowal zetrzec brud z szyby. Wewnatrz, w mroku, rysowaly sie niewyraznie ciemne ksztalty. -Zgadza sie, pewnie - wymamrotal. - Ale czy byl tu juz od lat... wczoraj? -Dobrze sie pan czuje, sierzancie? -Chodzmy stad, Nobby. - Sierzant ruszyl tak szybko, jak tylko potrafil. -Dokad, sierzancie? -Dokadkolwiek, byle nie tutaj. Posrod ciemnych stosow towaru cos wyczulo ich odejscie. *** Imp podziwial juz budynki roznych gildii: majestatyczny fronton Gildii Skrytobojcow, wspaniale kolumny Gildii Zlodziei, dymiacy, ale jednak imponujacy dol w miejscu, gdzie jeszcze dzien wczesniej stala Gildia Alchemikow. Kiedy wreszcie znalazl Gildie Muzykantow, przezyl rozczarowanie. Nie byl to nawet budynek, tylko kilka ciasnych pokoikow nad warsztatem golibrody.Usiadl w pomalowanej na brazowo poczekalni i czekal. Przed soba na scianie widzial tabliczke: "Dla wlasnej wygody i komfortu NIE BEDZIESZ PALIL". Imp nigdy w zyciu nie palil. W Llamedos bylo zbyt wilgotno, by cokolwiek moglo sie palic. Ale teraz nagle ogarnela go chec, by sprobowac. Oprocz niego w poczekalni siedzial troll i krasnolud. Nie czul sie swobodnie w ich towarzystwie. Stale mu sie przygladali. Wreszcie odezwal sie krasnolud: -Nie jestes elfi, co? -Ja? Nie! -Wygladasz troche elfio z tymi wlosami. -Wcallle nie ellfi, skad! Slowo! -Skad ty? - zainteresowal sie troll. -Llamedos - wyjasnil Imp. Przymknal oczy. Wiedzial, co krasnoludy i trolle tradycyjnie robia z ludzmi podejrzanymi o bycie elfami. Gildia Muzykantow moglaby sie od nich uczyc. -Co tam czymasz? - spytal troll. Mial przed oczami dwa duze kwadraty ciemnego szkla podtrzymywane drucianymi ramkami zaczepionymi o uszy. -To moja harfa, rozumiesz. -Na tym grasz? -Tak. -To jestes druidem? - Nie! Troll milczal przez chwile, zbierajac mysli. -Wygladasz jak druid w tej koszuli. Krasnolud po drugiej stronie Impa zachichotal. Trolle nie lubily tez druidow. Byly gatunkiem, ktory spedza sporo czasu w nieruchomych, podobnych do glazow pozach. Uwazaly, ze maja powod do niecheci wobec innego gatunku, ktory przeciaga te glazy na belkach o szescdziesiat mil dalej i ustawia w kregi, zakopujac po kolana w ziemi. -W Llamedos wszyscy sie tak ubieraja, rozumiesz - wyjasnil Imp. - Allle ja jestem bardem! Nie druidem! Nie znosze kamullcow. -Loj... - rzucil cicho krasnolud. Powoli i znaczaco troll zmierzyl Impa wzrokiem. Po czym rzekl bez sladu jakiejs szczegolnej grozby w glosie: -Ty dawno w miescie? -Dopiero co przybylem - odparl Imp. Nie dobiegne nawet do drzwi, myslal. Zaraz rozgniecie mnie na miazge. -Dam ci bezplatna rade o czyms, co lepiej wiedziec. To bezplatna rada, ktorej udzielam ci gratis za darmo. W tym miescie "kamulec" to slowo na trolla. Brzydkie slowo, uzywane przez glupich ludzi. Nazwiesz trolla kamulcem, to lepiej szykuj sie do poszukania wlasnej glowy. A juz szczegolnie kiedy wygladasz troche elfio z tymi uszami. To przyjacielska rada, bo jestes bardem i robisz muzyke, jak ja. -Jasne! Dziekuje! Tak! - Imp az oslabl z ulgi. Zlapal harfe i zagral kilka nut. To nieco rozluznilo atmosfere, poniewaz wszyscy wiedza, ze elfy nigdy nie potrafily grac muzyki. -Lias Chalkantyt - przedstawil sie troll, wyciagajac przed siebie cos masywnego z palcami. -Imp y Celyn - odparl Imp. - Nic wspolllnego z przesuwaniem glazow. W zaden sposob. Mniejsza, bardziej szorstka dlon pojawila sie przed Impem z drugiej strony. Wzrok barda powedrowal wzdluz umocowanego do niej ramienia. Wlasciciel dloni i ramienia, krasnolud, byl niski, nawet jak na krasnoluda. Na kolanach trzymal wielki rog z brazu. -Buog Buogsson - powiedzial. - Grasz tylko na harfie? -Na wszystkim, co ma struny. Ale harfa to krolowa instrumentow, rozumiesz. -Ja moge wydmuchac wszystko - zapewnil Buog. -Naprawde? - Imp szukal nerwowo jakiegos uprzejmego komentarza. - Musisz byc bardzo popullarny. Troll podniosl duzy skorzany worek. -Na tym ja gram - oswiadczyl. Na podloge wytoczylo sie kilka sporych okraglych kamieni. Lias podniosl jeden i pstryknal go palcem. Zabrzmialo: bam. -Muzyka z kamieni? - zdziwil sie Imp. - Jak ja nazywacie? -Nazywamy Ggroohuaga, co oznacza muzyke z kamieni. Kamienie byly roznej wielkosci, starannie dostrojone tu i tam przez nieduze naciecia i wyryte linie. Imp wybral mniejszy i puknal palcem. Uzyskal: bop. Inny, jeszcze mniejszy, zabrzmial jak: bing. -Co z nimi robisz? - zainteresowal sie. - Wale jednym o drugi. -A potem co? -Jak to "a potem co"? -Co robisz, kiedy juz wallniesz jednym o drugi? -Wale jednym o drugi jeszcze raz - wyjasnil Lias, urodzony perkusista. Drzwi gabinetu otworzyly sie i do poczekalni zajrzal mezczyzna ze spiczastym nosem. -Jestescie razem? - burknal. *** Rzeczywiscie istnieje rzeka, z ktorej kropla wody - zgodnie z legenda - pozbawia czlowieka pamieci. Wielu uznawalo, ze chodzi tu o rzeke Ankh, ktorej wode mozna pic, a nawet kroic i przezuwac. Jeden lyk z Ankh prawdopodobnie pozbawilby czlowieka pamieci, a przynajmniej spowodowal, ze dzialyby sie z nim takie rzeczy, ktorych pod zadnym pozorem nie chcialby pamietac.W rzeczywistosci byla tez inna rzeka, zdolna tego dokonac. Jest w tym, oczywiscie, pewien haczyk. Nikt nie wie, ktoredy ona plynie, gdyz ci, co do niej docieraja, sa zwykle raczej spragnieni. Smierc postanowil zbadac inne mozliwosci. *** -Siedemdziesiat piec dollllarow? - przerazil sie Imp. - Tyllko za to, zeby grac muzyke?-To dwadziescia piec dolarow oplaty rejestracyjnej, zaliczka na dwadziescia procent dochodow i pietnascie dolarow dobrowolnej obowiazkowej rocznej skladki na fundusz emerytalny - wyjasnil pan Clete, sekretarz Gildii Muzykantow. -Ale my nie mamy takiej sumy! Pan Clete wzruszyl ramionami, dajac do zrozumienia, ze choc swiat w samej rzeczy ma wiele problemow, ten akurat nie nalezy do jego osobistych. -Alle moze zaplacimy, kiedy juz zarobimy troche - zaproponowal slabym glosem Imp. - Gdybysmy dostalli, no wie pan, tydzien czy dwa... -Nie mozemy pozwolic, zebyscie grali gdziekolwiek, jesli nie jestescie czlonkami gildii - oswiadczyl pan Clete. -Ale nie mozemy zostac czlonkami gildii, jesli nigdzie nie zagramy - zauwazyl Buog. -Zgadza sie - przyznal uprzejmie pan Clete. - Hat, hat, hat! Byl to dziwny smiech, calkiem wyprany z wesolosci i jakby ptasi. Pasowal do swego wlasciciela, ktory przypominal to, co mozna otrzymac, jesli wyekstrahuje sie material genetyczny z owada zatopionego w bursztynie, a potem ubierze sie efekt w garnitur. Lord Vetinari popieral rozwoj gildii. Byly niczym wielkie kola zebate, ktore napedzaly mechanizm dobrze wyregulowanego miasta. Kropla oliwy tutaj... lub kij wsuniety tam, oczywiscie... i ogolnie rzecz biorac, wszystko dzialalo. Zrodzily tez - tak jak kompost rodzi robaki - pana Clete'a. Nie byl on, wedlug klasycznych definicji, zlym czlowiekiem - tak samo jak roznoszacy zaraze szczur nie jest, z obiektywnego punktu widzenia, zlym zwierzeciem. Pan Clete ciezko pracowal dla dobra swych bliznich. Temu poswiecil swoje zycie. Wiele jest bowiem na swiecie zajec, ktore wykonac trzeba, a ktorych ludzie wykonywac nie chca. Wdzieczni sa wiec panu Clete'owi, ze to on je wykonuje. Pisanie protokolow, na przyklad. Pilnowanie, by lista czlonkow zawsze byla aktualna. Rejestracja. Organizacja. Ciezko pracowal dla Gildii Zlodziei, choc nie byl zlodziejem, przynajmniej w zwyklym sensie tego slowa. Potem zwolnilo sie wyzsze stanowisko w Gildii Blaznow, choc pan Clete nie byl blaznem. I wreszcie fotel sekretarza w Gildii Muzykantow. Formalnie rzecz biorac, powinien byc muzykantem. Kupil wiec grzebien i papier. Poniewaz do owego dnia gildia kierowali prawdziwi muzycy, lista czlonkow pochodzila sprzed lat i malo kto w ostatnim czasie oplacal skladki. A ze w dodatku organizacja winna byla kilka tysiecy dolarow karnych odsetek trollowi Chryzoprazowi, pan Clete nie musial nawet stawac do przesluchania. Kiedy otworzyl pierwsza z zaniedbanych ksiag i spojrzal na zdezorganizowany chaos, ogarnelo go uczucie glebokie i cudowne. Od tej chwili nigdy nie ogladal sie za siebie. Za to bardzo czesto spogladal z gory. I chociaz gildia miala swojego prezesa i rade, miala tez pana Clete'a, ktory robil notatki, pilnowal, zeby wszystko przebiegalo bez wstrzasow, i dyskretnie usmiechal sie do siebie. Dziwnym, ale pewnym faktem jest, ze kiedy lud zrzuca jarzmo tyranow i chce sam soba rzadzic, jak grzyb po deszczu pojawia sie pan Clete. Hat, hat, hat. Pan Clete smial sie z czestoscia odwrotnie proporcjonalna do humoru konkretnej sytuacji. -Przeciez to bzdura! -Witajcie w cudownym swiecie ekonomii gildii - rzekl pan Clete. -Hat, hat, hat. -A co by sie stalo, gdybysmy zagrallli, nie nallezac do gilldii? - zapytal Imp. - Konfiskujecie instrumenty? -Na poczatek - wyjasnil sekretarz. - A potem tak jakby zwracamy je z powrotem. Hat, hat, hat. Przy okazji... Jakis elfi z wygladu sie wydajesz. *** -Siedemdziesiat piec dolllarow to rozboj - uznal Imp, gdy wlekli sie po mrocznych ulicach.-Gorzej niz rozboj - stwierdzil Buog. - Slyszalem, ze Gildia Zlodziei bierze tylko procent od dochodow. -A daja za to pelne czlonkostwo gildii i w ogole - burknal Lias. - Nawet emeryture. I jeszcze co roku robia wycieczke na caly dzien do Quirmu, z piknikiem. -Muzyka powinna byc za darmo - oswiadczyl Imp. -To co teraz zrobimy? - dopytywal sie Lias. -Macie jakies pieniadze? - zapytal Buog. -Mam dolara - odparl Lias. -Mam pare pensow - dodal Imp. -W takim razie zjemy cos porzadnego - postanowil Buog. - To juz tutaj. - Wskazal szyld. -Jama Swidry? - zdziwil sie Lias. - Swidro? Brzmi to krasnoludzio. Wermincelli i rozne takie? -Teraz podaje tez dania trolli - uspokoil go Buog. - Postanowil zapomniec o roznicach etnicznych dla sprawy zarabiania wiekszych pieniedzy. Piec odmian wegla, siedem typow koksu i popiolu, skaly osadowe az slinka cieknie. Spodoba ci sie. -A chlleb krasnollludow? - spytal Imp. -Lubisz chleb krasnoludow? - zdziwil sie Buog. -Uwielllbiam. -Znaczy, prawdziwy chleb krasnoludow? Jestes pewien? -Tak. Jest smaczny i chrupiacy, rozumiesz. Buog wzruszyl ramionami. -To zalatwia sprawe - rzekl. - Ktos, kto lubi chleb krasnoludow, nie moze byc ani troche elfi. Lokal byl prawie pusty. Krasnolud w siegajacym po pachy fartuchu obserwowal ich zza kontuaru. -Podajecie smazonego szczura? - upewnil sie Buog. -Najlepsze smazone szczury w miescie - zapewnil Swidro. -Dobrze. Prosze cztery smazone szczury. -I kawalek chlleba krasnollludow - wtracil Imp. -I troche koksu - dodal Lias. -Znaczy, szczurze lebki czy szczurze lapki? -Nie. Cztery smazone szczury. - I koks. -Polac te szczury keczupem? -Nie. -Jestes pewien? -Bez keczupu. -I koks. -I dwa jajka na twardo - dorzucil Imp. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem. -No co? Limbie jajka na twardo. - I koks. -Siedemdziesiat piec dolarow - westchnal Buog, kiedy juz usiedli. - Ile to jest: trzy razy siedemdziesiat piec dolarow? -Mnostwo dolarow - odparl Lias. -Wiecej niz dwiescie dolllarow - uzupelnil Imp. -Nie wydaje mi sie, zebym w zyciu widzial dwiescie dolarow - stwierdzil Buog. - Przynajmniej nie na jawie. -Zarobimy pieniadze? - zapytal Lias. -Nie mozemy zarabiac pieniedzy jako muzykanci - przypomnial Imp. - Takie jest prawo gilldii. Jeslli cie zlapia, zabiora ci instrument i wepchna w... - Urwal. - Powiedzmy tyllko, ze nie jest to przyjemne dlla grajacego na filecie piccolllo - powtorzyl z pamieci. -Przypuszczam, ze i trebaczowi nie jest milo - mruknal Buog, posypujac swego szczura pieprzem. -Nie moge teraz wrocic do domu - wyznal Imp. - Powiedzialem... W kazdym razie jeszcze nie moge. A nawet gdybym mogl, musialbym wznosic monolllity, jak moi bracia. Tyllko kamienne kregi ich interesuja. -Gdybym ja teraz wrocil do domu - westchnal Lias - walilbym maczuga druidow. Obaj, bardzo ostroznie, odsuneli sie nieco dalej od siebie. -W takim razie zagramy gdzies, gdzie nie znajdzie nas Gildia Muzykantow - postanowil Buog. - Znajdziemy jakis klub... Ajeszcze lepiej elegancki palac na prywatne wystepy. -Ja juz mam pale. Prywatna. Jest w niej gwozdz. -Tego... to moze jednak klub. Nocny. -Gwozdz siedzi w niej przez cala noc, bez przerwy. -Tak sie sklada - kontynuowal Buog, porzucajac ten watek dyskusji - ze sa w tym miescie liczne lokale, ktore nie lubia placic stawek gildii. Moglibysmy przygotowac pare numerow i bez zadnego klopotu zarobic troche forsy. -My? Wszyscy razem? - zdziwil sie Imp. -Pewno. -Przeciez gramy krasnollludzia muzyke, llludzka muzyke i trollllowa muzyke. Nie jestem pewien, czy do siebie pasuja. Znaczy, krasnollludy sluchaja krasnolludziej muzyki, lludzie sluchaja llludz-kiej, a trolllle trollllowej. Co bedzie, jak je wszystkie pomieszamy? Wyjdzie cos strasznego. -Miedzy nami nie jest strasznie - zauwazyl Lias. Wstal i wzial z lady solniczke. -Jestesmy muzykami - przypomnial mu Buod. - Z normalnymi ludzmi jest inaczej. -Zgadza sie - przyznal troll. Usiadl. Cos trzasnelo. Lias wstal. -Loj - powiedzial. Imp wyciagnal reke. Powoli i bardzo delikatnie podniosl z lawy resztki swojej harfy. -Loj - powtorzyl Lias. Struna zwinela sie z cichym brzekiem. Czuli sie, jakby patrzyli na smierc kociaka. -Zdobylem ja na Eisteddfod - szepnal Imp. -Daloby sieja posklejac? - zapytal po chwili Buog. Imp pokrecil glowa. -W Llamedos nie zostal juz nikt, kto by to potrafil, rozumiesz. -Tak, ale na ulicy Chytrych Rzemieslnikow... -Naprawde przepraszam. Znaczy sie, naprawde bardzo. Nie wiem, skad sie tam znalazla. -To nie twoja wina. Imp bezskutecznie probowal zlozyl razem pare kawalkow. Ale wiedzial, ze nie mozna naprawic instrumentu muzycznego. Pamie- tal, ze starzy bardowie o tym mowili. Instrument ma dusze. Wszystkie instrumenty maja swoje dusze. Kiedy sie lamia, dusze uciekaja gdzies, odfruwaja jak ptaki. To, co posklada sie z powrotem, to juz tylko przedmiot, zwykla konstrukcja z drewna i strun. Moze grac, moze nawet zmylic przypadkowego sluchacza, ale... Rownie dobrze mozna zepchnac kogos z urwiska, potem pozszywac i spodziewac sie, ze ozyje. -Hm... W takim razie moze kupimy ci nowa? - zaproponowal Buog. - Jest taki... taki maly sklepik muzyczny na Tylach. Urwal. Oczywiscie, ze jest maly sklepik muzyczny na Tylach. Zawsze tam byl. -Na Tylach - powtorzyl dla pewnosci. - Musza tam miec harfy. Na Tylach. Tak. Jest tam od lat. -Nie takie - odparl Imp. - Zanim rzemiesllnik w ogollle dotknie drewna, musi dwa tygodnie siedziec owiniety bawollla skora w grocie za wodospadem. -Czemu? -Nie wiem. To tradycja. Musi oczyscic umysl z wszellkich niepotrzebnych myslli. -Ale na pewno maja tam inne rzeczy - uznal Buog. - Cos znajdziemy. Nie mozesz byc muzykiem bez instrumentu. -Nie mam pieniedzy - przypomnial Imp. Buog klepnal go po ramieniu. -To niewazne! - zawolal. - Masz za to przyjaciol. Pomozemy ci. Przynajmniej tyle mozemy zrobic. -Allle wszystko wydallismy najedzenie. Nie mamy wiecej. -To negatywne myslenie. -No tak. Allle naprawde nie mamy, rozumiesz. -Cos wymysle - obiecal Buog. - Jestem krasnoludem. Znamy sie na pieniadzach. Znanie sie na pieniadzach to wlasciwie moje drugie imie. -Masz dlugie drugie imie. *** Zapadal juz mrok, kiedy dotarli do sklepu znajdujacego sie dokladnie naprzeciwko wysokich murow Niewidocznego Uniwersytetu. Wygladal na taki muzyczny sklad, ktory dziala tez jako lombard - gdyz kazdy muzyk miewa w zyciu chwile, kiedy musi zastawic swoj instrument, jesli chce jesc i spac pod dachem.-Kupowales tu kiedys? - zapytal Lias. -Nie... w kazdym razie nic sobie nie przypominam - odparl Buog. -Zamkniety - stwierdzil Lias. Buog zastukal. Po chwili drzwi uchylily sie odrobine, akurat tyle, by odslonic waski pasek twarzy starej kobiety. -Chcemy kupic jakis instrument, prosze pani - powiedzial Imp. Jedno oko zmierzylo go wzrokiem od stop do glow. -Czlowiek jestes? -Tak, prosze pani. -No to dobrze. Sklep oswietlalo kilka swiec. Staruszka wrocila na bezpieczna pozycje za lada, skad obserwowala ich czujnie, wypatrujac najmniejszych oznak checi zamordowania jej w lozku. Cala trojka spacerowala ostroznie miedzy instrumentami. Wydawalo sie, ze sklep przez wieki magazynowal swoj towar z nieodebranych zastawow. Muzykom czesto brakuje pieniedzy - to zreszta jedna z definicji muzyka. Byly tu rogi bojowe. Byly lutnie. I byly bebny. -To smieci - mruknal pod nosem Imp. Buog zdmuchnal kurz z rogu sygnalowego, przytknal go do ust i uzyskal dzwiek przypominajacy ducha odsmazonej fasoli. -Chyba jest tam w srodku zdechla mysz - stwierdzil, zagladajac w glebie instrumentu. -Byl calkiem dobry, dopoki w niego nie dmuchnales - burknela staruszka. W drugim kacie sklepu runela nagle lawina talerzy. -Przepraszam! - zawolal Lias. Buog otworzyl pokrywe instrumentu calkiem Impowi nieznanego. Odslonil rzad klawiszy i przebiegl po nich krotkimi palcami, uzyskujac serie smutnych, metalicznych nut. -Co to? - szepnal Imp. -Wirginal. -Przyda sie nam? -Raczej nie. Imp wyprostowal sie. Mial wrazenie, ze ktos mu sie przyglada. Staruszka patrzyla na nich bez przerwy, ale to bylo cos innego... -To na nic. Niczego tu nie ma - oswiadczyl glosno. -Hej, co to bylo? - spytal nagle Buog. -Powiedzialem, ze nie... -Cos uslyszalem. - Co? -A teraz znowu. Za nimi rozlegly sie trzaski i stuki - to Lias uwolnil kontrabas sposrod klebowiska stojakow nutowych, a teraz probowal dmuchac w wezszy koniec. -Cos tak zabawnie dzwieczalo, kiedy mowiles - wyjasnil Buog. - Powiedz cos. Imp zawahal sie, jak zwykle ludzie, ktorzy uzywaja jezyka przez cale zycie i nagle maja "cos powiedziec". -Imp... - sprobowal. Uslyszeli: UUM-Uum-um. -To dochodzi... UUAA-Uaa-ua. Buog odsunal na bok stos prastarych nut. Za nimi ukrywal sie muzyczny cmentarz, w tym beben bez skory, lancranskie dudy bez piszczalek i pojedynczy marakas, byc moze do wykorzystania przez tancerke flamenco zen. I jeszcze cos. Wyciagnal to. Przypominalo mniej wiecej gitare wyrzezbiona tepym kamiennym dlutem z kawalka starego drewna. Chociaz krasno-ludy w zasadzie nie grywaja na instrumentach strunowych, Buog potrafil rozpoznac gitare. Powinna przypominac ksztaltem kobiete, ale tylko wtedy, gdy kobieta nie ma nog, za to ma dluga szyje i zbyt wiele uszu. -Imp... -Tak? Uauauaum. Dzwiek mial ostre, naglace brzmienie. Do gitary umocowano dwanascie strun, ale pudlo wykonano z litego drewna, wcale nie wydrazonego - sluzylo wlasciwie tylko jako forma przytrzymujaca struny. -Rezonuje do twojego glosu. - Jak to... Uam-ua. Buog przycisnal dlonia struny i skinal na dwoch pozostalych, by podeszli. -Jestesmy tuz obok uniwersytetu - szepnal. - Magia sie przesacza. To powszechnie znany fakt. A moze jakis mag ja zastawil. Ale darowanemu szczurowi sie w zeby nie zaglada. Umiesz grac na gitarze? Imp zbladl. -Znaczy... muzyke llludowa? Wzial instrument. Muzyki ludowej w Llamedos nie aprobowano i rygorystycznie zniechecano do jej uprawiania. Uwazano, ze jesli ktos podgladal mlode panny pewnego majowego ranka, mial prawo podjac wszelkie kroki, jakie uznal za stosowne, jednak nie powinien oczekiwac, ze ktos o rym napisze. Gitary nie cieszyly sie uznaniem jako, no coz... za latwe. Imp tracil strune; wydala dzwiek niepodobny do zadnego, jaki dotad slyszal. Byly w nim rezonanse i niezwykle echa, ktore zdawaly sie biegac i kryc miedzy instrumentalnymi ruinami, odbijac sie i wzbudzac kolejne harmoniki. Budzily dreszcze. Ale nie mozna byc chocby i najgorszym muzykiem na swiecie bez jakiegos instrumentu... -Dobrze - rzekl Buog. Zwrocil sie do staruszki. -Chyba pani nie nazwie tego instrumentem muzycznym, co? - zapytal. - Wystarczy spojrzec. Polowy w ogole tu nie ma. -Buog, nie wydaje mi sie... - zaczal Imp. Struny zadrzaly pod jego dlonia. Starucha spojrzala na gitare. -Dziesiec dolarow - oznajmila. -Dziesiec dolarow? Dziesiec? - oburzyl sie Buog. - Nie jest warta nawet dwoch! -Wlasnie dziesiec - powtorzyla kobieta. Rozpromienila sie, jednak dosc zlosliwie, jakby czekala juz na bitwe, w ktorej wszystkie srodki sa dozwolone. -Jest stara - zauwazyl Buog. -Antyczna. -Wsluchaj sie tylko w dzwiek. Do niczego. -Aksamitny. Dzisiaj nie ma juz takich rzemieslnikow. -Dzieki temu, ze zyskali doswiadczenie. Imp raz jeszcze przyjrzal sie gitarze. Struny wibrowaly same. Lsnily blekitem i byly odrobine zamglone, jakby nigdy do konca nie przestawaly drzec. Przysunal je do ust i szepnal: -Imp. Struny zabuczaly. Dopiero teraz zauwazyl slad kredy, niemal calkiem wytarty. Nic wiecej -jedno pociagniecie kreda... Buog nabieral rozpedu. Podobno krasnoludy sa najtwardszymi negocjatorami finansowymi, ustepujac zylka do interesow i tupetem jedynie zasuszonym staruszkom. Imp probowal zrozumiec, co sie dzieje. -No to zgoda - rzekl w koncu Buog. - Dobilismy targu. -Dobilismy - zgodzila sie staruszka. - Tylko nie spluwaj w dlonie, zanim je sobie podamy, bo to niehigieniczne. Buog odwrocil sie do Impa. -Mysle, ze calkiem niezle to zalatwilem - rzekl. -Buog, posluchaj... To bardzo... -Masz dwanascie dolarow? - Co? -Prawdziwa okazja, moim zdaniem. Cos zahuczalo z tylu. Pojawil sie Lias, toczac przed soba bardzo duzy beben. Pod pacha niosl dwa miedziane talerze. -Przeciez mowilem, ze nie mam pieniedzy - szepnal Imp. -Tak, ale... kazdy mowi, ze nie ma pieniedzy. To rozsadne. Nie mozesz przeciez lazic po miescie i opowiadac, ze masz pieniadze. Chcesz powiedziec, ze naprawde nie masz pieniedzy? -Nie mam! -Nawet dwunastu dolarow? -Nie! Lias rzucil na lade beben, talerze i stos nut. -Ile za wszystko? - zapytal. -Pietnascie dolarow. Lias westchnal i wyprostowal sie. Przez chwile stal nieruchomo, wpatrzony w przestrzen, po czym uderzyl sie w szczeke. Siegnal palcem do ust i wyjal... Imp wytrzeszczyl oczy. -Zaraz, niech popatrze... - powiedzial Buog. Wyrwal przed- miot z palcow Liasa i zbadal starannie. - Niech mnie! Co najmniej piecdziesiat karatow! -Tego nie wezme - oswiadczyla staruszka. - Bylo w gebie trolla! -Ale je pani jajka, prawda? Zreszta wszyscy wiedza, ze trollo-we zeby to czystej wody diamenty. Staruszka wziela zab i obejrzala go przy swiecy. -Gdybym go wzial do jubilerow z ulicy Zadnejtakiej, powiedzieliby, ze jest wart dwiescie dolarow - zapewnil Buog. -A ja ci mowie, ze tutaj jest wart pietnascie dolarow - oswiadczyla staruszka. Diament zniknal w magiczny sposob wsrod jej odziezy. Rzucila im jasny, wesoly usmiech. -Dlaczego nie mozemy go jej zwyczajnie odebrac? - zapytal Buog, kiedy juz wyszli. -Bo jest biedna, bezbronna stara kobieta - odparl Imp. -Otoz to! O to wlasnie mi chodzi! Krasnolud spojrzal na Liasa. -Masz usta pelne takich kamieni? -No. -Bo wiesz, jestem winien swojemu gospodarzowi za dwa miesiace i... -Nawet o tym nie mysl - rzekl spokojnie troll. Drzwi za nimi zatrzasnely sie z hukiem. -Nie ma co sie martwic - uznal Buog. - Jutro znajde dla nas jakas sale. Znam wszystkich w tym miescie. Nas trzech... to juz grupa. -Nie cwiczylismy razem - przypomnial Imp. -Pocwiczymy w czasie wystepu. Witaj w swiecie zawodowych muzykow. *** Susan niewiele wiedziala o historii. Temat ten zawsze wydawal jej sie wrecz niezwykle nudny. Ci sami nuzacy ludzie raz za razem robili te same glupie rzeczy. Gdzie w tym sens? Jeden krol wlasciwie niczym sie nie roznil od drugiego.Klasa uczyla sie wlasnie o jakiejs rebelii, w ktorej chlopi chcieli przestac byc chlopami, a poniewaz szlachta zwyciezyla, przestali byc chlopami naprawde szybko. Gdyby zadali sobie nieco trudu, nauczyli sie czytac i zdobyli pare historycznych ksiazek, dowiedzieliby sie o watpliwych zaletach kos i widel uzywanych w walce przeciwko kuszom i mieczom. Susan sluchala przez chwile bez zainteresowania, az wreszcie ogarnela ja nuda. Wtedy wyjela ksiazke i pozwolila sobie zniknac z pola uwagi swiata. PIP! Zerknela w bok.Na podlodze obok jej stolika stala na podlodze mala figurka. Wygladala zupelnie jak szczurzy szkielet w czarnej szacie i z bardzo mala kosa w reku. Susan wrocila do lektury. Takie rzeczy nie istnialy - byla tego zupelnie pewna. PIP! Znowu spojrzala w dol. Zjawa nadal tam byla. Wczoraj na kolacje dostaly tosty z serem. Czlowiek - przynajmniej w ksiazkach - mogl sie spodziewac roznych rzeczy po poznym posilku tego rodzaju.-Nie istniejesz - oswiadczyla. - Jestes tylko kawalkiem sera. PIP? Kiedy stworzenie bylo pewne, ze zwrocilo na siebie jej uwage, wyjelo malenka klepsydre na srebrnym lancuszku i wskazalo ja z naciskiem. Wbrew wszelkim racjonalnym przekonaniom, Susan schylila sie i wyciagnela reke. Stworzenie wspielo sie na jej dlon - lapki kluly, jakby byly ze szpilek. Spojrzalo wyczekujaco. Susan podniosla je do poziomu oczu. No dobrze, moze to i jest odprysk jej wyobrazni. Tym bardziej nie powinna tego lekcewazyc. -Nie zamierzasz chyba powiedziec czegos w rodzaju "Na moje lapki i wasiki!", prawda? - spytala cicho. - Jesli sprobujesz, wrzuce cie do wygodki. Szczur pokrecil czaszka. -Jestes prawdziwy? PIP. PIPIPIP... -Przestan. Nie rozumiem - tlumaczyla cierpliwie Susan. - Nie znam szczurzego. Z jezykow wspolczesnych uczymy sie jedynie klatchianskiego, a i tak umiem powiedziec tylko "Wielblad mojej ciotki wpadl do mirazu". A skoro juz jestes wyobrazony, moglbys sprobowac wygladac troche bardziej... milo.Szkielet, nawet maly szkielet, nie jest obiektem naturalnie milym, chocby mial otwarte oblicze i szeroki usmiech. Ale skads pojawilo sie wrazenie... nie, uswiadomila sobie nagle, to raczej wspomnienia nie wiadomo skad podpowiadaly jej, ze ten tutaj jest nie tylko prawdziwy, ale po jej stronie. To bylo niezwykle uczucie. Jej strona zwykle skladala sie tylko z niej. Byly szczur przyjrzal sie Susan uwaznie, po czym plynnym ruchem wsunal sobie malenka kose w zeby, zeskoczyl z dloni dziewczynki, wyladowal na podlodze i pobiegl miedzy stolikami. -Wlasciwie to nawet nie masz lapek i wasikow - zauwazyla Susan. - W kazdym razie takich porzadnych. Szkieletowy szczur przeszedl przez sciane. Susan wrocila do ksiazki i z calym uporem przeczytala o Paradoksie Podzielnosci Noksesa, ktory wykazal niemoznosc spadniecia z belki. *** Zaczeli proby jeszcze tej nocy w obsesyjnie uporzadkowanej kwaterze Buoga. Znajdowala sie za garbarnia przy Drodze Fedry i byla prawdopodobnie bezpieczna od niepozadanych uszu Gildii Muzykantow. Byla tez swiezo wymalowana i dobrze wyszorowana. Maly pokoik az lsnil. W domach krasnoludow nigdy nie ma karaluchow, szczurow ani innych szkodnikow. Przynajmniej dopoki wlasciciel jest w stanie utrzymac patelnie.Buog z Impem usiedli i patrzyli, jak troll Lias uderza w kamienie. -Co myslicie? - spytal, kiedy skonczyl. -To juz wszystko? - zapytal po chwili Imp. -Przeciez to kamienie - wyjasnil cierpliwie troll. - Tyle mozna z nimi zrobic. Bop, bop, bop. -Hm... Moge sprobowac? - odezwal sie Buog. Usiadl przed rozstawionymi kamieniami i przygladal im sie przez jakis czas. Potem przestawil kilka, wyjal ze skrzynki dwa mlotki i stuknal na probe w jeden kamien. -Zobaczmy... Bambam-bamBAM. Zabrzeczaly struny lezacej obok Impa gitary. -"Bez koszuli" - rzeki Buog. - Co? -To taka muzyczna bzdurka - wyjasnil krasnolud. - Jak "Golenie i strzyzenie, dwa pensy". -Slucham? Bam-bam-a-bbambam bamBAM. -Golenie i szczyzenie za dwa pensy to okazja - zauwazyl Lias. Imp przygladal sie kamieniom z uwaga. Perkusji tez w LLamedos nie ceniono. Bardowie uwazali, ze kazdy potrafi walnac patykiem w kamien albo wydrazony pien. To zadna muzyka. Poza tym... (tutaj znizali glosy) jest nazbyt... zwierzeca. Gitara brzeczala. Zdawalo sie, ze podejmuje rytm. Impa ogarnelo nagle przemozne uczucie, ze wiele da sie zrobic z perkusja. -Moge ja? - zapytal. Wzial mlotki. Z gitary dobiegla najcichsza melodia. Czterdziesci piec sekund pozniej odlozyl mlotki. Echa umilkly. -Dlaczego na koniec uderzyles mnie w helm? - poskarzyl sie Buog. -Przepraszam. Chyba mnie ponioslo. Mysllalem, ze jestes tallerzem. -To bardzo... niezwykle - przyznal troll. -Muzyka jest... w kamieniach - powiedzial Imp. - Trzeba ja tylllko wypuscic. We wszystkim jest muzyka, jeslli sie wie, jak ja znall-lezc. -Moge sprobowac tego riffu? - spytal Lias. Wzial mlotki i znowu wsunal sie za kamienie. A-bam-bop-a-re-bop-a-bim-bam-bum. -Co z nimi zrobiles? - zdumial sie. - Brzmia... dziko. -Dla mnie brzmia calkiem dobrze - zapewnil Buog. - Brzmia nawet o wiele lepiej. Imp zasnal wcisniety miedzy male lozko Buoga i cialo Liasa. Po chwili zachrapal. Obok niego struny brzeczaly cicho do rytmu. Ukolysany ich prawie nieslyszalnym dzwiekiem, calkiem zapomnial o harfie. *** Susan obudzila sie. Cos szarpalo ja za ucho.Otworzyla oczy. PIP? -Och, nieeee...Usiadla. Pozostale dziewczeta spaly. Okno bylo otwarte, gdyz szkola zachecala do korzystania ze swiezego powietrza - bylo dostepne w duzych ilosciach i za darmo. Szkielet szczura wskoczyl na parapet, po czym - kiedy upewnil sie, ze Susan patrzy - zanurkowal w mrok. Wedlug Susan, swiat zaproponowal jej dwie mozliwosci. Mogla polozyc sie znowu do lozka, albo mogla podazyc za szczurem. Co byloby glupim posunieciem. Ckliwe bohaterki ksiazek tak wlasnie postepowaly - i trafialy do jakiegos idiotycznego swiata z goblinami i gadajacymi zwierzakami o slabych umyslach. A byly to takie smetne, placzliwe dziewczeta. Zawsze pozwalaly, zeby wszystko im sie przydarzalo; nie probowaly niczego zmieniac. Chodzily tylko w kolko i powtarzaly: "Ojej, wielkie nieba!", kiedy bylo jasne, ze kazdy rozsadny czlowiek szybko potrafilby zorganizowac cala kraine. Wlasciwie, kiedy myslala w ten sposob, taka podroz wydawala sie kuszaca. Na swiecie bylo za duzo metnego myslenia. Zawsze sobie powtarzala, ze zadaniem ludzi podobnych do Susan -jesli bylo wiecej takich jak ona -jest uporzadkowanie tego. Wlozyla szlafrok i przeczolgala sie przez parapet. Trzymala go do ostatniej chwili, nim zeskoczyla na kwietnik. Szczur byl juz tylko malenka figurka smigajaca po zalanym swiatlem ksiezyca trawniku. Podazyla za nim az do stajni, gdzie zniknal wsrod cieni. Stala wiec nieruchomo i czekala. Bylo jej troche zimno i czula sie bardziej niz troche jak idiotka. Szczur wrocil po chwili, ciagnac za soba cos wiekszego od siebie. To cos wygladalo jak klebek szmat. Szczur obszedl klebek dookola i kopnal solidnie. -Dobrze juz, dobrze! - Klebek otworzyl jedno oko, ktore rozejrzalo sie nerwowo, az skupilo wzrok na Susan. - Ostrzegam - powiedzial. - Nie wypowiadam slowa na N. -Slucham? - zdziwila sie Susan. Klebek przetoczyl sie, stanal prosto i wyciagnal na boki dwa poszarpane skrzydla. Szczur przestal go kopac. -Jestem krukiem, zgadza sie? - powiedzial kruk. - Jednym z nielicznych ptakow, ktore potrafia mowic. Ludzie reaguja zawsze tak samo: o, jestes krukiem, no dalej, powiedz to slowo na N... Gdybym dostawal pensa za kazdym razem, kiedy... PIP. -No dobra, dobra... - Kruk nastroszyl piora. - To tutaj jest Smiercia Szczurow. Zauwazylas pewnie kose i kaptur, co? Smierc Szczurow. Wazna persona w szczurzym swiecie.Smierc Szczurow sklonil sie z godnoscia. -Zwykle sporo czasu spedza pod stodolami i wszedzie, gdzie ludzie wystawiaja talerze otrab wymieszane ze strychnina - wyjasnil kruk. - Niezwykle sumienny. PIP. -Ale czego to... czego on chce ode mnie? - zapytala Susan. - Nie jestem szczurem.-Niezwykle bystre spostrzezenie. Posluchaj, nie prosilem sie o te robote. Spalem sobie na swojej czaszce, az nagle ten tu zlapal mnie za noge. Jako kruk, o czym juz wspomnialem, jestem ptakiem naturalnie okultystycznym... -Przepraszam - przerwala mu Susan. - Wiem, ze to wszystko jest elementem snu, wiec chce byc pewna, ze dobrze zrozumialam. Powiedziales, ze spales na swojej czaszce? -Och, nie na mojej osobistej czaszce - wyjasnil kruk. - Nalezala do kogos innego. -Do kogo? Kruk zaczal obracac oczami. Ani razu nie udalo mu sie doprowadzic do tego, by oba patrzyly w jednym kierunku. Susan z wysilkiem powstrzymywala sie, by nie podazac wzrokiem za ich spojrzeniami. -Skad moge wiedziec? Przeciez nie maja etykietek. To po prostu czaszka. Sluchaj no... Pracuje u tego maga, jasne? W miescie. Siedze przez caly dzien na tej czaszce i robie "kra" na ludzi. -Dlaczego? -Dlatego ze kruk siedzacy na czaszce i robiacy "kra" jest w rownej mierze elementem magowego modus operandi, jak grube, cieknace woskiem swiece i stary wypchany aligator wiszacy pod sufitem. Czy ty na niczym sie nie znasz? Myslalem, ze kazdy to wie, kto wie cokolwiek o czymkolwiek. Porzadny mag moglby rownie dobrze nie miec bulgoczacej zielonej mazi w butelkach, co zrezygnowac z kruka siedzacego na czaszce i robiacego "kra"... PIP! -Sluchaj no, ludzi trzeba troche podprowadzic - wyjasnil ze znuzeniem kruk. Jedno oko znowu spojrzalo na Susan. - Ten tutaj nie docenia subtelnosci. Szczury nie dyskutuja po smierci o kwestiach natury filozoficznej. W kazdym razie jestem w okolicy jedyna znana mu osoba, ktora umie mowic... -Ludzie umieja mowic - wtracila Susan. -W samej rzeczy - zgodzil sie kruk. - Ale zasadnicza cecha ludzi, kluczowym rozroznieniem, mozna by powiedziec, jest to, ze rzadko bywaja budzeni w srodku nocy przez szkielet szczura, ktory potrzebuje tlumacza. Zreszta ludzie go nie widza. -Ja go widze. -Aha. Sadze, ze trafilas ta sentencja w sedno, jadro, osrodek calej sprawy. W sam szpik, mozna powiedziec. -Posluchaj mnie uwaznie. Chce, zebys wiedzial, ze nie wierze w to wszystko. Nie wierze w smierc szczurow w czarnym plaszczu z kapturem, noszacego kose. -Przeciez stoi przed toba. -To jeszcze nie powod, zeby w niego wierzyc. -Widze, ze naprawde odebralas odpowiednie wyksztalcenie - stwierdzil kruk kwasnym tonem. Susan spojrzala w dol, na Smierc Szczurow. W jego oczodolach dostrzegla blekitne lsnienie. PIP. -Chodzi o to - przetlumaczyl kruk - ze on znowu zniknal. - Kto? -Twoj... dziadek. -Dziadek Lezek? Jak mogl zniknac? Przeciez nie zyje! -Twoj... no wiesz... Twoj drugi dziadek. - Nie mam dru... Obrazy uniosly sie z blota na dnie jej pamieci. Jakis kon... i pokoj pelen szeptow. I jeszcze wanna, ktora do czegos chyba pasowala. Pola pszenicy zjawily sie takze. -Tak to wlasnie wyglada, kiedy ludzie probuja edukowac swoje dzieci - stwierdzil kruk. - Zamiast mowic im o roznych rzeczach. -Myslalam, ze moj drugi dziadek... tez nie zyje. PIP. -Szczur mowi, ze powinnas z nim pojsc. To bardzo wazne. Wizja panny Butts pojawila sie w myslach Susan niczym Walki-ria. To przeciez bzdury...-O nie - rzekla. - Musiala juz minac polnoc. A jutro mamy egzamin z geografii. Kruk otworzyl dziob ze zdumienia. -Chyba nie mowisz powaznie... -Naprawde sie spodziewales, ze bede przyjmowac polecenia od... od koscianego szczura i gadajacego kruka? Wracam do sypialni! -Nie, nie wracasz. Nikt, kto ma choc krople krwi w zylach, nie wrocilby w takiej sytuacji. Jesli wrocisz, niczego sie nie dowiesz. Zyskasz tylko edukacje. -Aleja nie mam czasu! - jeknela Susan. -Och, czas... - westchnal kruk. - Czas to glownie przyzwyczajenie. Czas nie jest dla ciebie szczegolna wlasciwoscia rzeczy. -Skad... -Musisz sie chyba sama przekonac, prawda? PIP. Kruk zaczal nerwowo podskakiwac. -Moge jej powiedziec? Moge? - popiskiwal. Skierowal oboje oczu na Susan. - Twoj dziadek jest... (tadada-DAM!)... Sm... PIP! -Kiedys musi sie dowiedziec.-Smieszny? Moj dziadek jest smieszny? - oburzyla sie Susan. - Wyciagacie mnie z lozka w srodku nocy, zeby pogadac o jakichs ekscentrycznosciach zachowania? -Nie powiedzialem "smieszny". Powiedzialem, ze twoj dziadek jest... (tadada-DAM!)... S... PIP! -Dobra, niech ci bedzie!Susan cofala sie, gdy tamci dwaj sie klocili. Po chwili uniosla poly szlafroka i pobiegla przez dziedziniec, przez wilgotne trawniki. Okno wciaz bylo otwarte. Zdolala jakos, stajac na nizszym parapecie, chwycic za wystep, podciagnac sie i dostac do sypialni. Wskoczyla do lozka i naciagnela sobie koldre na glowe. Po chwili uswiadomila sobie, ze nie byla to inteligentna reakcja. Ale przynajmniej zostawila ich tam, gdzie stali. Snila o koniach, karetach i zegarze bez wskazowek. *** -Myslisz, ze moglismy rozegrac to lepiej? PIP? "Tadada-DAM" PIP?-Ajak mialem to wyrazic? "Twoj dziadekjest Smiercia"? Tak po prostu? A gdzie wyczucie dramatyzmu? Ludzie lubia dramaty. PIP, zauwazyl Smierc Szczurow. -Szczury to co innego. PIP. -Sadze, ze na dzisiejsza noc wystarczy - uznal kruk. - Wiesz, kruki nie sa naturalnie nocnymi ptakami. - Poskrobal sie lapa po dziobie. - Zajmujesz sie tylko szczurami, czy tez myszami, chomikami, lasicami i roznymi takimi? PIP. -A swinki morskie? Co ze swinkami? PIP.-Cos podobnego... O tym nie wiedzialem. Smierc Swinek Morskich tez? Zadziwiajace, jak mozesz je dogonic na kolowrotkach... PIP. -Jak chcesz. *** Sa ludzie zyjacy za dnia i stworzenia nocy. Wazne, by pamietac, ze stworzenia nocy to nie zwykli ludzie dnia, ktorzy nie klada sie spac do pozna, bo mysla, ze dzieki temu sa bardziej interesujacy i wyluzowani. By przekroczyc granice, nie wystarczy ostry makijaz i blada cera. Trzeba o wiele wiecej. Dziedziczenie moze tu pomoc, oczywiscie. Kruk wyrosl na wiecznie sypiacej sie, porosnietej bluszczem Wiezy Sztuk, wyrastajacej nad Niewidocznym Uniwersytetem w dalekim Ankh-Morpork. Kruki sa ptakami naturalnie inteligentnymi, a magiczne wycieki, ktore maja tendencje do wyolbrzymiania, zalatwily reszte.Nie mial imienia. Zwierzetom zwykle nie jest to potrzebne. Mag, ktory sadzil, ze jest jego wlascicielem, nazywal go Miodrzekl, ale to dlatego, ze nie mial poczucia humoru. I jak wiekszosc ludzi pozbawionych poczucia humoru, szczycil sie swoim poczuciem humoru, ktorego w rzeczywistosci nie posiadal. Kruk pofrunal z powrotem do domu maga, wlecial przez otwarte okno i zajal swe zwykle miejsce na czaszce. -Biedne dziecko - westchnal. -Tak to juz bywa z przeznaczeniem - odparla czaszka. -Nie obwiniam jej, ze probuje zyc normalnie. W jej sytuacji... -Fakt. Trzeba sie wycofac, jesli ma sie glowe na karku. Zawsze to powtarzam. *** Wlasciciel spichrza w Ankh-Morpork postanowil rozprawic sie ze szkodnikami. Smierc Szczurow slyszal dalekie szczekanie terierow. Czekala go pracowita noc. Trudno byloby opisac procesy myslowe Smierci Szczurow, czy nawet miec pewnosc, ze jakies posiada. Dreczylo go uczucie, ze nie powinien mieszac do tej sprawy kruka. Ale ludzie wielka wage przywiazuja do slow.Szczury nie mysla perspektywicznie, chyba ze w bardzo ogolnym sensie. I w ogolnym sensie byl bardzo, ale to bardzo zaniepokojony. Nie spodziewal sie edukacji. *** Susan przezyla ranek, nie uciekajac sie do nieistnienia. Egzamin z geografii skladal sie z flory rownin Sto* [przyp.: Kapusta.], glownych towarow eksportowych rownin Sto* [przyp.: Kapusta.] oraz fauny rownin Sto* [przyp.: Wszystko, co zjada kapuste i nie przeszkadza mu brak przyjaciol.]. Kiedy juz czlowiek opanowal wspolny mianownik, reszta byla prosta. Dziewczeta mialy pokolorowac mape. Wymagalo to wiele zieleni. Na obiad podano trupie palce i oczkowy pudding, zdrowy balast na zajecia popoludniowe, czyli sport.Te lekcje prowadzila Zelazna Lilia, ktora podobno sie golila i zebami podnosila ciezary. Jej okrzyki zachety, gdy biegala tam i z powrotem wzdluz linii koncowej, wyrazaly tresci zblizone do: "Bierzcie sie za te pilke, bando wiednacych rozyczek!". Panna Butts i panna Delcross zamykaly okna podczas popoludniowych zajec ze sportu. Panna Butts z zapamietaniem studiowala logike, a panna Delcross w tym, co uwazala za toge, cwiczyla eurytmike w sali gimnastycznej. Susan zaskakiwala wszystkich tym, ze w sporcie radzila sobie swietnie. W kazdym razie w niektorych sportach. Hokej, polo i krykiet z pewnoscia. Wlasciwie kazda gra, ktora wiazala sie z wlozeniem jej do rak jakiejs odmiany kija i wymaganiem, by machnela nim mocno. Widok Susan zblizajacej sie z wyrachowaniem do bramki sprawial, ze kazda bramkarka tracila zaufanie do swego ochronnego stroju i padala na ziemie, gdy pilka z glosnym swistem przelatywala na wysokosci talii. Dowodem powszechnej glupoty reszty ludzkosci byl - zdaniem Susan - fakt, ze choc w oczywisty sposob byla jednym z najlepszych graczy w szkole, nigdy nie wybierano jej do zadnej z druzyn. Nawet grube dziewczyny z pryszczami byly wybierane wczesniej. Nie mogla zrozumiec przyczyn tak denerwujaco nierozsadnego zachowania. Wyjasnila pozostalym dziewczetom, jaka jest dobra, zademonstrowala swoje umiejetnosci i wykazala, jak glupio robia, nie biorac jej do zespolow. A z jakiegos niezrozumialego powodu wcale to nie pomoglo. Tego popoludnia wybrala sie wiec na oficjalny spacer. Byla to alternatywa dopuszczalna, pod warunkiem ze dziewczeta wychodzily w towarzystwie. Zwykle wybieraly sie do miasteczka i kupowaly nieswieza rybe z frytkami w niepieknie pachnacym sklepiku przy alei Trzech Roz. Smazone dania uwazane byly przez panne Butts za niezdrowe, a zatem kupowane przy kazdej okazji poza terenem szkoly. Dziewczeta musialy chodzic co najmniej trojkami. Zagrozenie, w hipotetycznym doswiadczeniu panny Butts, nie moglo sie przydarzyc grupom wiecej niz dwuosobowym. Zreszta niewielka byla szansa, by cokolwiek zagrozilo dowolnej grupie majacej w skladzie ksiezniczke Nefryte i Glorie Thogscore. Wlascicielki szkoly nieco sie wahaly, nim przyjely trolla, ale ojciec Nefryty byl krolem calej gory, a to zawsze dobrze wyglada, gdy wsrod uczniow ma sie kogos z krolewskiego rodu. Poza tym, jak stwierdzila panna Butts w rozmowie z panna Delcross, jest naszym obowiazkiem zachecac ich -jesli tylko okazuja chocby sladowa inklinacje - by stali sie prawdziwyymi ludzmi, a krol byl wrecz czarujacy i zapewnil, ze juz nawet nie pamieta, kiedy ostatni raz kogos zjadl. Nefryta miala slaby wzrok, zaswiadczenie zwalniajace ja z zajec na sloncu, a na zajeciach z prac recznych robila na drutach kolczuge. Z kolei Gloria Thogscora zostala wykluczona z zajec sportowych ze wzgledu na sklonnosc do uzywania swego topora w sposob agresywny. Panna Butts sugerowala nawet, ze topor nie jest bronia odpowiednia dla damy; Gloria wyjasnila jej jednak, ze wrecz przeciwnie: topor dostala po swojej babce, ktora miala go przez cale zycie i polerowala co sobote, chocby przez caly tydzien go nie uzywala. Bylo cos w tym, jak Gloria sciskala stylisko, co sprawilo, ze nawet panna Butts wolala ustapic. Aby okazac dobra wole, Gloria przestala nosic zelazny helm; co prawda nie golila brody - regulamin nie zakazywal dziewczetom noszenia brod dlugich na stope - ale zaplatala ja w warkocze. I wiazala wstazkami w barwach szkolnych. Susan dziwnie swobodnie czula sie w ich towarzystwie, co zyskalo jej nawet ostrozna pochwale panny Butts. To milo z jej strony, ze jest tak dobra kompanionka, powiedziala. Susan byla zdziwiona. Nie przyszlo jej do glowy, ze ktos moze naprawde uzyc takiego slowa jak "kompanion". Cala trojka szla wolno bukowa alejka obok boiska. -Nie rozumiem sportu - oswiadczyla Gloria, obserwujac stadko dziewczat pedzacych po trawie. -Jest taka trollowa gra - powiedziala Nefryta. - Nazywa sie aar-grooha. -Na czym polega? - zainteresowala sie Susan. -Tego... Urywa sie czlowiekowi glowe i kopie ja w specjalnych butach z obsydianu, dopoki nie strzeli sie gola albo glowa sie nie rozpadnie. Ale dzisiaj juz sie w to nie gra - dodala szybko Nefryta. -Przypuszczam, ze nie - zgodzila sie Susan. -Pewnie nikt juz nie wie, jak robic te buty - domyslila sie Gloria. -Mysle, ze gdyby trolle wciaz w nia graly, to ktos taki jak Zelazna Lilia biegalby kolo boiska i krzyczal: "Bierzcie sie za te glowe, bando gorskich krysztalkow!" - stwierdzila Nefryta. Przez chwile szly w milczeniu. -Mysle - powiedziala ostroznie Gloria - ze prawdopodobnie by nie biegala. -Sluchajcie, czy nie zauwazylyscie ostatnio czegos... dziwnego? - zapytala Susan. -Dziwnego jak co? - chciala wiedziec Gloria. -No, jak... szczury... -Nie widzialam w szkole zadnych szczurow. A patrzylam uwaznie. -Chodzilo mi o... dziwne szczury. Dotarly do stajni. Zwykle przebywaly w niej dwa konie z zaprzegu szkolnego powozu oraz - na czas nauki - kilka wierzchowcow nalezacych do dziewczat, ktore nie chcialy sie z nimi rozstac. Istnieje taki typ dziewczyny, ktora - choc niezdolna do posprzatania wlasnego pokoju, nawet pod grozba noza - bedzie walczyc o przywilej spedzania calego dnia na wygarnianiu gnoju ze stajni. Ten czar jakos na Susan nie dzialal. Nie miala nic przeciwko koniom, ale nie rozumiala wszystkich tych uzd, wedzidel i pecin. Nie wiedziala tez, czemu konie mierzy sie w klebach, skoro istnieja przeciez calkiem porzadne stopy i cale. Przyjrzawszy sie dziewczetom w bryczesach i dlugich butach, krzatajacych sie po stajni, uznala, ze czynia to, poniewaz nie sa w stanie zrozumiec dzialania skomplikowanych urzadzen, takich jak linijki. Powiedziala to zreszta glosno. -No dobrze... A moze kruki? - spytala. Cos dmuchnelo jej do ucha. Odwrocila sie blyskawicznie. Bialy kon stal posrodku dziedzinca niczym nieudany efekt specjalny. Wydawal sie zbyt jasny. Wrecz lsnil. Sprawial wrazenie jedynego rzeczywistego obiektu w swiecie bladych widm. W porownaniu z pekatymi kucykami, normalnie zajmujacymi boksy, byl olbrzymem. Zachwycala sie nim para dziewczat w bryczesach. Susan rozpoznala Kasandre Fox i lady Sare Wdzieczna. Byly niemal identyczne w swej milosci do wszystkiego, co ma cztery nogi i rzy. A takze we wzgardzie dla wszystkiego innego. Obie dysponowaly tez umiejetnoscia -jak sie zdawalo - spogladania na swiat zebami oraz wstawiania nawet do najkrotszych slow co najmniej czterech samoglosek.. Bialy kon zarzal cicho i tracil pyskiem dlon Susan. Jestes Pimpus, pomyslala. Znam cie. Jezdzilam na tobie. Jestes... chyba moj. -Pytauam - powiedziala lady Sara - do kogo moglby nalezec. Susan rozejrzala sie nerwowo. -Co? Ja? - rzucila zaskoczona. - Tak. Do mnie... tak sadze. -Oeuch, duoprawdy? Stal w pustym boksie obok Kasztanka. Nie wiedziuauam, ze trzymuasz tu konia. Pamietuasz chybua, ze trzebua miec zgode panny Butts. -To prezent - wyjasnila Susan. - Od... kogos? Hippiczne wspomnienia wzburzyly metne wody umyslu. Sama nie byla pewna, dlaczego to powiedziala. Nie myslala o dziadku od lat. Az do wczoraj. Pamietam stajnie, myslala. Tak wielka, ze nie widzialo sie scian. A raz moglam sie na tobie przejechac. Ktos mnie trzymal, zebym nie spadla. Ale nie mozna spasc z takiego konia. Dopoki on sam nie zechce kogos zrzucie. -Oeuch, duoprawdy? Nie wiedzuauam, ze jezdzisz. - Ja... kiedys jezdzilam. -Jest doduatkowa opuata, wiesz? Za trzymuanie konia w stajni - uprzedzila lady Sara. Susan nie odpowiedziala. Podejrzewala, ze ktos juz wniosl te oplate. -I przueciez niueu masz uprzuezy - zauwazyla lady Sara. Susan podjela wyzwanie. -Nie potrzebuje - oswiadczyla dumnie. -Ouech... Jazda na oukleup... A kierujesz puewnie za uszy? -Pewnie tam na prowincji nie stac ich na uprzeze - wtracila Kasandra Fox. - I niech ta krasnoludka przestanie sie gapic na mojego kucyka! Ona sie gapi na mojego kucyka! -Tylko patrze - powiedziala Gloria. -Ale... slinilas sie. Zastukaly kroki na bruku i Susan wskoczyla na grzbiet konia. Spojrzala na zdumione dziewczeta, a potem na padok za stajnia. Ustawiono tam kilka przeszkod - zwyklych dragow lezacych na beczkach. Nie musiala nawet napinac miesni - kon sam zawrocil i pobiegl truchtem do najwyzszej przeszkody. Odniosla wrazenie skompresowanej energii, potem moment przyspieszenia... i dragi przeplynely w dole. Pimpus zatrzymal sie i odwrocil, przestepujac z kopyta na kopyto. Dziewczeta patrzyly. Twarze wszystkich czterech wyrazaly absolutne oszolomienie. -Powinien tak robic? - spytala Nefryta. -O co chodzi? - zdziwila sie Susan. - Nigdy nie widzialyscie skaczacego konia? -Owszem. Ale ciekawe jest to... - Gloria mowila tym spokojnym, rozsadnym tonem, jakiego zwykle uzywaja ludzie, gdy nie chca, by wszechswiat rozpadl sie na kawalki -...to, ze zwykle potem laduja znowu na ziemi. Susan spojrzala. Kon stal w powietrzu. Jaka komende trzeba wydac, by sklonic go do podjecia kontaktu z gruntem? Takiego polecenia zenskie jezdziectwo jak dotad nie potrzebowalo. Jakby slyszac jej mysli, kon zrobil kilka krokow przed siebie i w dol. Jego kopyta na chwile zaglebily sie w ziemi, jak gdyby powierzchnia byla nie bardziej twarda od mgly. Potem jednak Pimpus ustalil chyba, gdzie lezy poziom gruntu, i postanowil na nim stanac. Lady Sara pierwsza odzyskala glos. -Puoskarzymy pannie Butts - wykrztusila. Nagly lek dziwnie oszolomil Susan, ale malostkowa zlosliwosc w glosie lady Sary przywrocila ja do stanu zblizonego do normalnosci. -Ach tak? - rzucila. - A co takiego jej powiesz? -Ze skoczylas na koniu i... - Dziewczyna urwala nagle, zdajac sobie sprawe, co wlasnie zamierzala powiedziec. -Otoz to. Wydaje mi sie, ze zobaczenie konia plynacego w powietrzu nie swiadczy dobrze o patrzacym, prawda? Zsunela sie z grzbietu zwierzecia i rzucila kolezankom promienny usmiech. -W kazdym razie to na pewno wbrew regulaminowi pensji - upierala sie lady Sara. Susan odprowadzila bialego rumaka do stajni, wytarla go i zamknela w boksie. Cos zaszelescilo w sianie. Susan zdawalo sie, ze dostrzega blysk nagiej kosci. -Te przeklete szczury! - Kasandra z wysilkiem powrocila do rzeczywistosci. - Slyszalam, ze panna Butts kazala ogrodnikowi wylozyc trucizne. -Marnotrawstwo - mruknela Gloria. Lady Sare najwyrazniej dreczyly nieposluszne mysli. -Sluchajcie, ten kon nie stal chyba naprawde w powietrzu? - odezwala sie. - Konie tego nie potrafia! -Wiec nie mogl tego robic - zgodzila sie Susan. -Zawisl po skoku - uznala Gloria. - Zawsze po wybiciu jest taki moment zawieszenia. Jak w koszykowce* [przyp.: Do czasu nieszczesliwego wypadku z toporem Gloria byla kapitanem szkolnej druzyny koszykowki. Krasnoludy nie maja odpowiedniego wzrostu, ale za to maja wyskok. Wiele koszykarek z druzyn gosci doznawalo nieprzyjemnego szoku, gdy Gloria pojawiala sie nagle, wzlatujac pionowo w gore.]. To na pewno cos w tym rodzaju. -Tak. -Nic innego. - Rzeczywiscie. Umysl ludzki ma niezwykla zdolnosc samouleczania. Podobnie umysly krasnoludow i trolli. Susan przygladala sie kolezankom ze szczerym zdumieniem. Wszystkie widzialy, jak kon stal w powietrzu. A teraz starannie zamknely gdzies to wspomnienie i zlamaly klucz w zamku. -Ciekawe - powiedziala, wciaz obserwujac stos siana. - Pewnie zadna z was nie wie, gdzie mieszka mag w tym miescie? *** -Znalazlem miejsce, gdzie mozemy zagrac! - oznajmil Buog.-Gdzie? - chcial wiedziec Lias. Buog powiedzial. -Pod Zalatanym Bebnem? - nie dowierzal Lias. - Tam rzucaja toporami! -Tam bedziemy bezpieczni. Nikt z gildii tam nie grywa. -No nie. Bo traca tam czlonkow. Ich czlonkowie traca tam czlonki. -Dostaniemy piec dolarow. Troll zawahal sie. -Przyda mi sie piec dolarow - przyznal. -Trzecia czesc z pieciu dolarow - poprawil go Buog. Lias zmarszczyl czolo. -To wiecej czy mniej od pieciu dolarow? -Posluchaj, bedziemy mogli sie pokazac i... -Nie chce sie pokazywac Pod Bebnem. Pokazywanie sie to cos, czego Pod Bebnem na pewno nie chce robic. Pod Bebnem chce wylacznie czegos, za czym mozna sie schowac. -Musimy tylko cos zagrac - tlumaczyl Buog. - Cokolwiek. Nowemu wlascicielowi bardzo zalezy na rozrywce. -Przeciez mieli jednorekiego bandyte. -Ale zostal aresztowany. *** Jest w Quirmie zegar kwiatowy. Stanowi atrakcje dla turystow. Okazuje sie jednak, ze to nie calkiem to, czego oczekiwali.Pozbawione wyobrazni wladze miast w calym multiversum buduja kwiatowe zegary, ktore sa zwykle wielkimi mechanizmami zegarowymi ukrytymi w miejskim kwietniku, z tarcza i cyframi ulozonymi z roslin doniczkowych* [przyp.: Albo krysztalow metanu. Albo morskich anemonow. Zasada pozostaje bez zmian. Zreszta w kazdym przypadku kwiatowy zegar wypelnia sie szybko miejscowymi odpowiednikami opakowan po lodach i pustych puszek po piwie.]. Ale zegar w Quirmie to po prostu okragly kwietnik, na ktorym posadzono dwadziescia cztery gatunki kwiatow, starannie dobrane wedlug regularnosci rozwijania i zwijania platkow... Gdy Susan przebiegala obok, otwieraly sie wlasnie purpurowe powoje, a zamykaly czarnuszki zwojki, co oznaczalo, ze jest okolo wpol do dziesiatej. Ulice byly puste - Quirm nie nalezal do miast, gdzie kwitnie nocne zycie. Ludzie, ktorzy przybywali do Quirmu w poszukiwaniu dobrej zabawy, wyjezdzali gdzie indziej. Quirm byl miastem tak szacownym, ze nawet psy prosily o pozwolenie, nim wyszly do toalety. W kazdym razie ulice byly niemal puste. Susan miala wrazenie, ze slyszy, jak cos biegnie za nia - szybkie i tupiace, przemykajace sie i przeskakujace miedzy kamieniami bruku tak predko, ze nigdy nie bylo czyms wiecej niz ledwie podejrzeniem ksztaltu. Zwolnila, kiedy dotarla do alei Trzech Roz. Gdzies przy Trzech Roz, niedaleko sklepu z rybami, mowila Gloria. Dziewczetom nie wypadalo zbyt duzo wiedziec o magach - nie pasowali do uniwersum panny Butts. W ciemnosci aleja wygladala groznie. Na jednym koncu plonela umocowana do muru pochodnia, ale sprawiala tylko, ze cienie wydawaly sie bardziej czarne. A w polowie ulicy, w mroku, stala oparta o mur drabina. Mloda kobieta obok szykowala sie do wspinaczki. Bylo w niej cos znajomego. Spojrzala na zblizajaca sie Susan i zdawalo sie, ze ucieszyla sie na widok dziewczynki. -Hej - powiedziala. - Masz rozmienic dolara, panienko? -Slucham? -Wystarczy na dwie poldolarowki. Pol dolara to obowiazujaca stawka. Wezme tez miedziaki. Wszystko jedno. -Aha. Przykro mi. Dostaje tylko piecdziesiat pensow kieszonkowego tygodniowo. -Niech to... No trudno, poradze sobie. O ile Susan mogla to ocenic, dziewczyna nie nalezala do tego typu mlodych kobiet, ktore zarabiaja na zycie na ulicach. Miala w sobie jakas zdrowa czystosc i krzepkosc; wygladala troche jak pielegniarka - z tych asystujacych lekarzom, ktorych pacjenci czasem bywaja nieco oszolomieni i oznajmiaja, ze sa przescieradlem. W dodatku wygladala znajomo. Dziewczyna wyjela z kieszeni sukienki kleszcze, wspiela sie po drabinie i weszla przez otwarte okno. Susan wahala sie. Dziewczyna zachowywala sie bardzo profesjonalnie, ale w dosc skromnym doswiadczeniu Susan ludzie wspinajacy sie na drabiny, by noca dostawac sie do domow, to Zloczyncy, ktorych Odwazne Dziewczeta powinny Zatrzymywac. Zdecydowalaby sie moze na szukanie straznika, gdyby kawalek dalej nie otworzyly sie drzwi. Wyszli przez nie dwaj mezczyzni trzymajacy sie za ramiona. Zygzakujac radosnie, skierowali sie ku glownej ulicy. Susan cofnela sie. Nikt jej nie zaczepial, jesli nie chciala byc widziana. Mezczyzni przeszli przez drabine. Albo to oni nie byli calkiem materialni - ale sadzac po glosach, wydawali sie materialni az nadto - albo cos bylo nie w porzadku z drabina. Ale ta dziewczyna na nia weszla... ...a teraz schodzila, wsuwajac cos do kieszeni. -Nawet sie nie obudzil, maly cherubinek - powiedziala. -Slucham? -Nie mialam przy sobie piecdziesieciu pensow - odparla dziewczyna. Bez wysilku zarzucila sobie drabine na ramie. - Ale zasady sa jasne. Musialam zabrac drugi zab. -Slucham? -Rozumiesz, wszystko jest zaksiegowane. Mialabym powazne klopoty, gdyby zeby nie zgadzaly sie z dolarami. Wiesz, jak to jest. -Wiem? -No, nie moge stac tu i gadac przez cala noc. Mam jeszcze szescdziesiat do zalatwienia. -Dlaczego mam wiedziec? Jakiego zalatwienia? Z kim? - pytala Susan. -Z dziecmi, naturalnie. Nie moge ich przeciez zawiesc. Wyobraz sobie ich twarzyczki, kiedy rano zagladaja pod poduszki. Niech bogowie ich blogoslawia. Drabina. Kleszcze. Zeby. Pieniadze. Poduszki... -Nie spodziewasz sie chyba, ze uwierze, ze jestes Wrozka Zebuszka? - spytala podejrzliwie. -Nie jedyna - odparla dziewczyna. - Jest nas wiecej. Dziwie sie, ze o tym nie wiedzialas. Zniknela za rogiem, nim Susan zdazyla wykrztusic: A dlaczego powinnam? -Bo ona to widzi - odezwal sie glos za jej plecami. - Swoj pozna swego. Odwrocila sie. Kruk siedzial w otwartym okienku. -Lepiej wejdz do srodka - dodal. - Roznych mozna spotkac w takich zaulkach. -Juz spotkalam. Do muru obok drzwi przykrecono mosiezna tabliczke. Glosila: -C.V. Seromur, dr mag. (Niewidoczny Un.), lic. thaum., bak. il. Po raz pierwszy w zyciu Susan slyszala, jak metal mowi. -Prosta sztuczka - rzucil lekcewazaco kruk. - Wyczuwa, ze na nia patrzysz. Wystarczy... -C.V. Seromur, dr mag. (Niewidoczny Un.), lic. thaum., bak. il. -...Zamknij sie. Wystarczy pchnac drzwi. -Sa zamkniete. Kruk przyjrzal sie jej paciorkowatym okiem, przekrzywiajac lepek. -To ci przeszkadza? No dobrze, przyniose klucz. Pojawil sie w chwile pozniej i upuscil na bruk duzy zelazny klucz. -Maga nie ma w domu? -Jest. W lozku. Chrapie tak, ze malo mu glowa nie odpadnie. -Myslalam, ze oni pracuja po nocach. -Nie ten. O dziewiatej kubek czekolady, piec po przestaje istniec dla swiata. -Nie moge przeciez tak sobie wejsc do jego domu! -Czemu nie? Przyszlas zobaczyc sie ze mna. Zreszta i tak ja jestem mozgiem tego zespolu. On tylko nosi smieszny kapelusz i macha rekami. Susan przekrecila klucz. W domu bylo cieplo. Zauwazyla zwykle magiczne rekwizyty - palenisko, waski blat zastawiony butlami i zawiniatkami, biblioteczke pelna poukladanych byle jak ksiazek, wypchanego aligatora zawieszonego pod sufitem, pare bardzo grubych swiec przypominajacych woskowe strumienie lawy, kruka na czaszce. -Zamawiaja to z katalogu - wyjasnil ptak. - Mozesz mi wierzyc. Przychodzi w takiej wielkiej skrzyni. Myslisz, ze swiece tak ciekna same z siebie? To trzy dni pracy dla doswiadczonego kapacza wosku. -Wymyslasz to wszystko - stwierdzila Susan. - Zreszta nie mozna tak sobie kupic czaszki. -Na pewno sama wiesz najlepiej - zgodzil sie kruk. - Jestes wyksztalcona. -Co probowales mi wczoraj powiedziec? -Powiedziec? - zdziwil sie kruk, z zaklopotaniem zerkajac na wlasny dziob. -Wszystkie te tadada-DAM. Kruk poskrobal sie po glowie. -Powiedzial, ze mam ci nie mowic. Mialem tylko uprzedzic cie w sprawie konia. Troche mnie ponioslo. Zjawil sie, prawda? -Tak! -Dosiadlas go. -Dosiadlam. To nie moze byc prawda! Prawdziwe konie wiedza, gdzie lezy grunt. -Panienko, nie istnieje kon prawdziwszy od tego. -Wiem, jak ma na imie! Juz kiedys na nim jezdzilam! Kruk westchnal, a przynajmniej wydal z siebie swist tak bliski westchnieniu, jak to tylko mozliwe dla istoty wyposazonej w dziob. -Pojedz na tym koniu. Uznal, ze jestes odpowiednia. -Dokad? -Tego ja nie powinienem wiedziec, a ty powinnas odkryc. -Przypuscmy, ze bede tak glupia, by sprobowac... Mozesz chocby zasugerowac, co nastapi? -No coz... Widze, ze czytalas ksiazki. A znasz moze choc jedna o dzieciach, ktore trafiaja do czarodziejskiego krolestwa, maja rozne przygody z goblinami i tak dalej? -Oczywiscie - przyznala niechetnie Susan. -Byloby chyba najlepiej, gdybys starala sie myslec mniej wiecej w tym stylu. Susan zaczela sie bawic lezaca na stole wiazka ziol. -Widzialam na ulicy kogos, kto twierdzil, ze jest Wrozka Zebuszka - powiedziala. -Jedna z Zebuszek. To mozliwe - zgodzil sie kruk. - Zwykle jest ich co najmniej trzy. -Nie ma kogos takiego... znaczy... ja nie wiedzialam. Myslalam, ze to tylko... bajka. Jak Piaskowy Dziadek. Albo Wiedzmikolaj* [przyp.: Wedlug ludowej legendy - znanej przynajmniej w tych okolicach, gdzie swinie stanowia istotny element lokalnej gospodarki - Wiedzmikolaj to postac mityczna, ktora zima, w Noc Strzezenia Wiedzm, pedzi od domu do domu w prymitywnych saniach zaprzezonych w cztery dzikie wieprze z wielkimi klami, by podrzucac prezenty: kielbasy, salceson, smalec i szynke - wszystkim dzieciom, ktore byly grzeczne. Czesto powtarza "Ho, ho, ho". Dzieci, ktore byly niegrzeczne, dostaja worek pelen zakrwawionych kosci (wlasnie te drobne szczegoly zdradzaja, ze mamy do czynienia z bajka dla maluchow). Jest nawet o nim piosenka. Zaczyna sie "Lepiej uwazaj...". Wiedzmikolaj (poczatkowo znany pod imieniem Wieprzykoiaja, ktore jednak sie nie przyjelo, bo nie brzmialo odpowiednio dostojnie) podobno bierze swoj poczatek w legendzie o miejscowym krolu, ktory pewnej zimowej nocy przechodzil obok - tak przynajmniej twierdzil - domu trzech mlodych kobiet. Uslyszal, jak szlochaja, bo nie mialy nic do jedzenia, wiec nie mogly urzadzic swiatecznej uczty. Zlitowal sie nad nimi i wrzucil przez okno paczke z kielbasa.* [przyp.: Mocno przy tym raniac jedna z nich, ale nie warto psuc dobrej legendy.]]. -Oho - stwierdzil kruk. - Zmieniamy ton, co? Juz nie tak kategorycznie deklaratywny, co? Mniej "Nie ma czegos takiego", a wiecej "Nie wiedzialam"? -Wszyscy wiedza... To znaczy, przeciez to nielogiczne, zeby istnial brodaty staruszek, ktory w Noc Strzezenia Wiedzm daje wszystkim kielbase i flaki. Prawda? -Nie znam sie na logice. Nigdy nie studiowalem logiki. Zycie na czaszce tez wlasciwie nie jest logiczne, ale tym sie wlasnie zajmuje. -I nie moze byc Piaskowego Dziadka, ktory chodzi po swiecie i sypie dzieciom piasek w oczy - dodala Susan, ale troche niepewnie. - Przeciez... nie wystarczyloby mu piasku w jednym worku. -Mozliwe. Mozliwe. -Musze juz isc - uznala. - Panna Butts zawsze rowno o polnocy sprawdza sypialnie. -A ile jest tych sypialni? - zainteresowal sie kruk. -Mysle, ze ze trzydziesci. -I wierzysz, ze sprawdza je wszystkie o polnocy, a nie wierzysz w Wiedzmikolaja? -I tak lepiej juz pojde - odparla Susan. - I... no, dziekuje ci. -Zamknij za soba drzwi, a klucz wrzuc przez okno - poprosil kruk. Kiedy wyszla, w pokoju zapanowala cisza, tylko wegiel cicho trzeszczal w kominku. Wreszcie odezwala sie czaszka. -Te dzisiejsze dzieciaki... -To wszystko przez edukacje - stwierdzil kruk. -Za duzo wiedzy to niebezpieczna sprawa. O wiele grozniejsza niz odrobina wiedzy. Zawsze to powtarzalem, kiedy jeszcze zylem. -A wlasciwie kiedy to bylo? -Nie moge sobie przypomniec. Mysle, ze bylem uczonym. Prawdopodobnie nauczycielem albo filozofem, czy kims w tym stylu. Teraz leze na stole, a ptak robi mi na glowe. -Bardzo alegoryczne - mruknal kruk. *** Nikt nie nauczyl Susan o potedze wiary, a w kazdym razie potedze wiary polaczonej z wysokim potencjalem magicznym i niska stabilnoscia rzeczywistosci, jakie istnieja na Dysku. Wiara czyni puste miejsca. Cos musi sie wtoczyc, by je wypelnic.Co nie oznacza, ze wiara przeczy logice. Na przyklad jest dosc oczywiste, ze Piaskowy Dziadek potrzebuje tylko jednego niewielkiego woreczka z piaskiem. Na Dysku nie zadaje sobie trudu, zeby ow piasek najpierw z niego wyjac. *** Byla juz prawie polnoc.Susan przekradla sie do stajni. Nalezala do osob, ktore nie pozostawia w spokoju nierozwiazanej zagadki. Kucyki w obecnosci Pimpusia milczaly. Kon lsnil w ciemnosci. Susan podniosla ze stojaka siodlo, ale zaraz zrezygnowala. Jesli ma spasc, siodlo na pewno jej nie pomoze. A uzda bylaby tak przydatna jak rudel na glazie. Otworzyla wrota boksu. Wiekszosc koni nie chodzi do tylu, poniewaz to, czego nie widza, nie istnieje. Ale Pimpus wyszedl sam i zblizyl sie do drewnianego kloca, by latwiej jej bylo wsiasc. Potem obejrzal sie wyczekujaco. Susan wspiela mu sie na grzbiet. Czula sie tak, jakby siedziala na stole. -No dobrze - szepnela. - Ale pamietaj, w nic z tego nie musze wierzyc. Pimpus spuscil leb i zarzal. Potem wybiegl ze stajni i skierowal sie na padok. Przy bramie ruszyl klusem, w strone ogrodzenia. Susan zamknela oczy. Poczula, jak pod aksamitna skora napinaja sie miesnie; potem kon zaczal sie wznosic: ponad ogrodzeniem, ponad ziemia... Za nim na murawie przez sekunde czy dwie plonely dwa ogniste slady kopyt. Kiedy przebiegal nad szkola, zauwazyla w oknach migotanie swiecy. Panna Butts robila obchod. Bede miala klopoty, powiedziala sobie Susan. A potem pomyslala: Jade konno sto stop nad ziemia, do jakiegos tajemniczego miejsca, troche podobnego do czarodziejskiej krainy z goblinami i gadajacymi zwierzetami. Ilez jeszcze moge miec klopotow? Poza tym, czy dosiadanie latajacego konia jest naruszeniem regulaminu? Zaloze sie, ze nie ma o tym ani slowa. Quirm zniknal z tylu; swiat otworzyl sie przed Susan, pokryty deseniem cienia i ksiezycowego srebra. Szachownica pol migotala w dole, z rzadka rozblyskiwalo swiatelko jakiejs farmy. Z bokow przemykaly postrzepione chmury. Po lewej stronie, niczym zimny bialy mur, staly Ramtopy. Po prawej, na Oceanie Krawedziowym, blyszczala sciezka swiatla az do ksiezyca. Susan nie czula wiatru, nie miala nawet wrazenia szybkosci - tylko sunacy w dole lad i dlugie, spokojne skoki Pimpusia. A potem ktos nagle obsypal noc zlotem. Chmury rozstapily sie przed nia i w dole rozlalo sie Ankh-Morpork - miasto kryjace wiecej zagrozen, niz panna Butts potrafila sobie wyobrazic. Plomienie pochodni kreslily labirynt ulic, w ktorych caly Quirm nie tylko by sie zgubil, ale tez zostal napadniety i wepchniety do rzeki. Pimpus klusowal swobodnie nad dachami. Susan slyszala uliczny szum, nawet pojedyncze glosy, ale tez potezny gwar miasta, jakby dzwiek wielkiego ula. Gorne okna budynkow przesunely sie obok, kazde rozjasnione plonaca swieca. Kon opadl przez geste od dymu powietrze, wyladowal miekko i potruchtal pustym zaulkiem. Na koncu byly zamkniete drzwi i oswietlony pochodnia szyld. Susan przeczytala: OGRODY CURRY Wejscie sluzbowe - nie wchodzic. Ty tez nie.Pimpus zdawal sie na cos czekac. Susan spodziewala sie bardziej niezwyklego celu podrozy. Znala curry. Dostawali je w szkole, pod nazwa "zmory z ryzem". Bylo zolte. Mialo w srodku namokniete rodzynki i groszek. Pimpus zarzal i stuknal kopytem o bruk. Male okienko w drzwiach otworzylo sie gwaltownie. Susan zdawalo sie, ze widzi jakas twarz w ognistej atmosferze kuchni. -Ooorrr nioorrrr! Pimpoorrr! Klapka zatrzasnela sie. Wyraznie cos mialo sie zdarzyc. Dziewczynka przyjrzala sie przybitemu do sciany jadlospisowi. Byly tam bledy, oczywiscie, poniewaz zawsze sa w jadlospisach restauracji etnicznych. W ten sposob wzbudza sie u klientow falszywe poczucie wyzszosci. Susan nie znala jednak wiekszosci dan z listy, ktora zawierala: Curry z jarzynami 8p Curry z marnowanymi kulkami Swini 10p Curry slodkie-wasnie i kulki Ryby 10p Curry z Miesem 10p Curry z okreslonym Miezem 10p Dod. curry 5p Krab-kraker 4p Jedz Tutaj Albo Zabierz ze Soba Klapka uchylila sie znowu i na waskiej poleczce przed okienkiem stanela duza brazowa torba z oficjalnie - ale nie naprawde - wodoodpornego papieru. Potem klapka sie zatrzasnela. Susan ostroznie siegnela po pakunek. Unoszacy sie z torby zapach mial w sobie cos z lancy termicznej i ostrzegal przed uzywaniem metalowych sztuccow. Jednak podwieczorek byl juz bardzo dawno temu... Uswiadomila sobie, ze nie ma zadnych pieniedzy. Wprawdzie nikt ich nie zadal, ale gdyby ludzie lekcewazyli swoje powinnosci, swiat popadlby w chaos i ruine. Zastukala do drzwi. -Bardzo przepraszam... Czy nie chcecie czegos... Z wnetrza dobiegly krzyki i trzaski, jakby pol tuzina osob rownoczesnie usilowalo schowac sie pod ten sam stol. -Aha. To milo. Dziekuje. Naprawde bardzo dziekuje - powiedziala grzecznie. Pimpus kroczyl powoli, bardzo powoli. Tym razem nie bylo zadnych wibrujacych energia miesni - wszedl w powietrze stepa, ostroznie, jak gdyby w przeszlosci zostal zbesztany za rozlanie czegos. Susan skosztowala curry kilkaset stop ponad sunacym w dole pejzazem, po czym wyrzucila je - najuprzejmiej jak potrafila. -Bardzo... niezwykle - powiedziala. - I to juz wszystko? Zaniosles mnie az tutaj, zebym sprobowala jedzenia na wynos? Ziemia w dole ruszyla szybciej. Uswiadomila sobie, ze kon biegnie o wiele predzej, pelnym cwalem zamiast spokojnego klusa. Napial miesnie... ...i niebo przed nia na moment wybuchlo blekitem. Z tylu, niewidoczne, gdyz swiatlo stalo obok czerwone z zaklopotania, pytajac samo siebie, co sie wlasciwie stalo, zaplonely w powietrzu dwa slady kopyt. *** Byl to pejzaz zawieszony w przestrzeni. Stal tam niski domek otoczony ogrodem. Byly pola i gory w oddali. Susan patrzyla na to wszystko, gdy Pimpus zwalnial.Brakowalo glebi. Gdy kon zatoczyl krag przed ladowaniem, pejzaz okazal sie zaledwie powierzchnia, cieniutka blona istnienia narzucona na nicosc. Oczekiwala niemal, ze rozerwie sie, gdy kon wyladowal. Rozlegl sie jednak tylko cichy chrzest i zwir polecial spod kopyt. Pimpus obiegl domek i zatrzymal sie przed stajnia. Czekal. Susan zsunela sie ostroznie. Grunt pod stopami wydawal sie calkiem solidny. Schylila sie i odgarnela zwir - pod spodem bylo wiecej zwiru. Slyszala, ze Wrozki Zebuszki zbieraja zeby. Jesli logicznie pomyslec... Jedyni poza nimi ludzie, ktorzy zbierali jakiekolwiek fragmenty cial, czynili to w bardzo podejrzanych zamiarach, zwykle by szkodzic lub panowac nad innymi ludzmi. Wrozki Zebuszki musza miec w swej wladzy polowe dzieci na Dysku. A ten dom nie wygladal, jakby nalezal do takiej osoby. Wiedzmikolaj zapewne mieszka w jakiejs potwornej rzezni w gorach, obwieszonej kielbasa i salcesonem, wymalowanej na straszliwa czerwien. Co sugerowaloby styl. Dosc paskudny styl, ale jednak jakis. To miejsce nie mialo zadnego stylu. Duchociastna Kaczka nie miala chyba zadnego domu. Ani tez Klopotnik czy Piaskowy Dziadek, o ile wiedziala. Obeszla domek dookola - nie byl wiekszy od wiejskiej chaty. Stanowczo. Ktokolwiek tu mieszkal, nie mial zadnego gustu. Znalazla drzwi frontowe. Byly czarne, z kolatka w ksztalcie omegi. Susan wyciagnela do niej reke, ale drzwi otworzyly sie same. Zobaczyla korytarz o wiele dluzszy, niz widziany z zewnatrz domek moglby pomiescic. W oddali niewyraznie majaczyly schody, dostatecznie szerokie na musicalowy final ze stepowaniem. Cos jeszcze nie zgadzalo sie z perspektywa. Sciana stala wyraznie bardzo daleko od Susan, a rownoczesnie wydawala sie namalowana w powietrzu o pietnascie stop od niej. Calkiem jakby odleglosc byla kwestia opcjonalna. Pod jedna ze scian stal wielki zegar. Ogromny korytarz wypelnialo powolne tykanie. Jest tam pokoj, pomyslala. Pamietam pokoj szeptow. W scianie korytarza, daleko od siebie, tkwily drzwi. Albo blisko siebie, jesli spojrzec na to inaczej. Sprobowala podejsc do najblizszych, ale zrezygnowala po kilku niepewnych krokach. Wreszcie dotarla do nich, wybierajac wlasciwy kierunek i zamykajac oczy. Drzwi byly rownoczesnie mniej wiecej normalnej ludzkiej wielkosci i gigantyczne. Kunsztownie rzezbiona futryne zdobily motywy czaszek i kosci. Pchnela drzwi. Niewielki obszar dywanu lezal w sredniej odleglosci - nie wiekszy niz hektar. Dojscie do niego zajelo Susan kilka minut. Byl to jakby pokoj wewnatrz pokoju. Na podwyzszeniu stalo wielkie, ciezkie biurko, a przy nim skorzany obrotowy fotel. Duzy model Dysku umieszczono na czyms w rodzaju ozdobnej podstawy w ksztalcie czterech sloni na skorupie zolwia. Bylo tez kilka polek z ksiazkami - grubymi tomami ulozonymi w tym przypadkowym stylu ludzi, ktorzy sa zbyt zajeci korzystaniem z ksiazek, by kiedykolwiek ulozyc je nalezycie. Bylo nawet okno, zawieszone w powietrzu kilka stop nad podloga. Brakowalo jednak scian. Pomiedzy brzegiem dywanu a scianami wiekszego pokoju byla tylko podloga, choc nawet to wydawalo sie okresleniem nazbyt precyzyjnym. Nie wygladala na kamienna posadzke, a juz z pewnoscia nie na drewniany parkiet. Nie wydawala zadnego dzwieku, kiedy Susan po niej przechodzila. Byla to jedynie powierzchnia w czysto geometrycznym sensie. Dywan ozdabial wzor czaszek i kosci. Byl rowniez czarny. Wszystko tu mialo kolor czerni albo jednego z odcieni szarosci. Tu i tam jakies zabarwienie sugerowalo bardzo gleboki fiolet lub blekit oceanicznej otchlani. W oddali, blizej scian wiekszego pokoju, czy tez metapokoju, jakkolwiek mozna go nazwac, istniala sugestia... czegos. Cos rzucalo skomplikowane cienie - zbyt dalekie, by zobaczyc je wyraznie. Susan weszla na podwyzszenie. W jej otoczeniu bylo cos dziwnego. Oczywiscie, w przedmiotach, ktore ja otaczaly, dziwne bylo wszystko, ale w gre wchodzila jakas istotna dziwnosc lezaca w samej ich naturze, Susan mogla wiec nie zwracac na nia uwagi. Wyczuwala natomiast dziwnosc na ludzkim poziomie. Wszystko wydawalo sie odrobine... nie takie jak trzeba, jak gdyby wykonane przez kogos, kto nie do konca rozumial cel i zastosowanie obiektu. Na wielkim biurku stala suszka, ale byla czescia blatu, zespolona z jego powierzchnia. Szuflady okazaly sie jedynie wystajacymi nieco powierzchniami drewna, niemozliwymi do otwarcia. Ktokolwiek zrobil to biurko, widywal wczesniej biurka, ale nie pojal istoty biurkowosci. Stala tam nawet jakby zabawka, ozdoba biurkowa. Skladala sie z bloku olowiu ze sznureczkiem zwisajacym z jednej strony. Do sznureczka umocowano lsniaca metalowa kulke. Jesli sieja podnioslo, opadala i stukala w olow - tylko raz. Susan nie probowala nawet usiasc w fotelu. Siedzenie bylo gleboko wgniecione - ktos spedzal tu bardzo duzo czasu. Zerknela na grzbiety ksiazek. Tytuly wypisano w jezyku, ktorego nie rozumiala. Przedostala sie do dalekich drzwi, wyszla na korytarz i sprawdzila nastepne. W jej myslach zaczynalo sie formowac pewne podejrzenie. Te drzwi prowadzily do kolejnego ogromnego pomieszczenia. Bylo otoczone polkami - od podlogi po daleki, ukryty w chmurach sufit. A na kazdej polce staly rzedami klepsydry. Piasek, przesypujacy sie z przeszlosci w przyszlosc, wypelnial pokoj dzwiekiem zblizonym do fali przyboju - szumem zlozonym z miliarda lzejszych szumow. Susan przeszla miedzy polkami. Czula sie, jakby spacerowala w tlumie. Katem oka dostrzegla ruch na pobliskiej polce. W wiekszosci klepsydr spadajacy piasek tworzyl ciagla srebrzysta nic, w tej jednak - akurat kiedy spojrzala - nitka zniknela. Ostatnie ziarenko runelo do dolnej czesci. Klepsydra zniknela z cichym puknieciem. Po chwili, z najcichszym brzekiem, pojawila sie nastepna. Na oczach Susan zaczal sie sypac piasek... Uswiadomila sobie, ze zjawisko takie powtarza sie ciagle w calym pokoju. Stare klepsydry znikaly, ich miejsca zajmowaly nowe. O tym takze wiedziala. W zamysleniu przygryzla warge, siegnela na polke, zdjela jedna klepsydre i zaczela odwracac dnem do gory... PIP! Odwrocila sie blyskawicznie. Smierc Szczurow siedzial na polce tuz za nia. Ostrzegawczo podniosl palec.-No dobrze - mruknela Susan. Odstawila klepsydre na miejsce. PIP. -Nie. Jeszcze ogladam.Ruszyla do drzwi. Szczur przemykal za nia po podlodze. Trzeci pokoj okazal sie... ...lazienka. Zawahala sie. W takim miejscu czlowiek oczekiwal klepsydr. Oczekiwal motywu czaszek i kosci. Ale nie spodziewal sie, ze zobaczy wielka porcelanowa wanne stojaca na podwyzszeniu niczym tron, z ogromnymi mosieznymi kurkami i wyblaklymi niebieskimi literami nad kolkiem, do ktorego umocowany byl lancuszek z korkiem. Litery tworzyly slowa: C.H. Wychodek i Syn, ul. Mokocia, Ankh-Morpork. Nie spodziewal sie tez gumowej kaczki. Zoltej. Nie spodziewal sie mydla. Mydlo bylo barwy kosci, jak nalezy, i wygladalo, jakby nikt go nigdy nie uzywal. Obok lezala kostka pomaranczowego mydla, ktore z pewnoscia bylo uzywane - pozostal tylko skrawek. Zapachem przypominalo te zjadliwa substancje, jakiej uzywaly na pensji. Wanna, choc wielka, nalezala do swiata ludzi. Obok otworu splywu Susan widziala brazowe linie pekniec i zolta plame w miejscu, gdzie kapal cieknacy kran. Jednak prawie cala reszta zostala zaprojektowana przez osobe, ktora wczesniej nie rozumiala biurkowosci, a teraz nie pojela ablucjologii. Osoba ta umiescila tu na przyklad wieszak na reczniki, ktorego cala druzyna gimnastyczna moglaby uzywac do cwiczen na drazkach. Czarne reczniki na nim tworzyly calosc z wieszakiem i byly dosc twarde. Ktokolwiek naprawde uzywal tej lazienki, wycieral sie zapewne wytartym bialo-niebieskim recznikiem z inicjalami R-K-I-B-S S M M, A-M. Byla tu nawet muszla, kolejny wspanialy przyklad porcelanowej sztuki uzytkowej pana C.H. Wychodka, z wytloczonym na rezerwuarze fryzem niebiesko-zielonych kwiatow. I znowu, jak w przypadku wanny i mydla, muszla sugerowala, ze ktos zbudowal to pomieszczenie, a ktos inny przyszedl potem i dodal niewielkie detale. Ktos, kto lepiej znal sie na hydraulice. Ktos, kto wiedzial, ze reczniki maja byc miekkie i nadawac sie do wycierania, a mydlo ma sie pienic. Czlowiek nie spodziewal sie czegos takiego, dopoki nie zobaczyl. A wtedy mial wrazenie, ze widzi to znowu... Lysy recznik spadl z wieszaka i sunal po podlodze, az zjechal na bok, odslaniajac Smierc Szczurow. PIP? -No dobrze - ustapila Susan. - Gdzie mam teraz pojsc?Szczur pobiegl do otwartych drzwi i zniknal w korytarzu. Pomaszerowala za nim do jeszcze jednych drzwi. Nacisnela jeszcze jedna klamke. Za progiem znajdowal sie jeszcze jeden pokoj wewnatrz pokoju. Niewielki region oswietlonej posadzki w mroku, a w nim odlegla wizja stolu, kilku krzesel, kuchennego kredensu... ...i kogos. Przy stole siedziala zgarbiona postac. Gdy Susan zblizyla sie ostroznie, uslyszala stukanie sztuccow o talerz. Starszy mezczyzna jadl kolacje. Bardzo halasliwie. W dodatku mowil sam do siebie z pelnymi ustami - rodzaj zlych automanier. -Nie moja wina! [prychniecie] Od poczatku bylem przeciwny, ale nie, on musial isc i [nabicie na widelec balistycznego kawalka kielbasy, ktory wyladowal na blacie] zaczac sie mieszac. Mowie mu, przeciez to nie jest tak, ze sie calkiem nie miesza [nabicie niezidentyfikowanego obiektu przysmazonego], ale nie, nie w taki sposob [prychniecie, dzgniecie widelcem w powietrze], kiedy raz sie tak wmiesza, powiedzialem, to jak sie z tego wyplacze, moze mi ktos [ulozenie zaimprowizowanej kanapki z jajkiem i pomidorem] wytlumaczy, ale gdzie... Susan obeszla dookola fragment chodnika. Mezczyzna nie zwrocil na nia uwagi. Smierc Szczurow wspial sie po nodze stolu i wyladowal na kawalku podsmazonego chleba. -A, to ty... PIP. Mezczyzna rozejrzal sie.-Gdzie? Tutaj? Susan stanela na chodniku. Mezczyzna poderwal sie tak gwaltownie, ze przewrocil krzeslo. -Kim jestes, do demonow? -Czy moglby pan skierowac ten ostry kawalek bekonu w inna strone? -Zadalem ci pytanie, moja panno! -Jestem Susan. - To chyba nie wystarczalo. - Ksiezna Sto Helit - dodala wiec. Pomarszczona twarz mezczyzny pomarszczyla sie jeszcze bardziej, gdy usilowal przyswoic te informacje. Potem odwrocil sie i wzniosl rece. -No tak! - zawolal, zwracajac sie do pokoju jako takiego. - To juz szczyt wszystkiego, blaszana pokrywka na caly ten garnek. Ot co! Pogrozil palcem Smierci Szczurow, ktory odsunal sie lekko. -Ty oszukanczy gryzoniu! No tak! Czuje tu szczura! PIP? Grozacy palec znieruchomial nagle. Mezczyzna odwrocil sie.-Jak udalo ci sie przejsc przez sciane? -Slucham? - Susan zrobila krok do tylu. - Nie wiedzialam, ze tu jest sciana. -A co to jest, twoim zdaniem? - Mezczyzna klepnal powietrze. - Klatchianska mgla? Hipopotam wspomnien wynurzyl sie z bagna. -Albert - szepnela Susan. - Tak? Albert uderzyl sie otwarta dlonia w czolo. -Coraz gorzej! Co jej powiedziales? -Niczego nie mowil, tylko PIP, a ja nie wiem, co to znaczy - tlumaczyla Susan. - Ale wie pan... Przeciez tu nie ma zadnej sciany, tylko... Albert szarpnieciem otworzyl szuflade. -Przyjrzyj sie - rzucil gniewnie. - Mlotek, tak? Gwozdz, tak? Patrz. Wbil gwozdz mlotkiem w powietrze, jakies piec stop ponad brzegiem wylozonego kafelkami obszaru. Gwozdz nie spadal. -Sciana - rzekl Albert. Susan ostroznie dotknela gwozdzia. Troche sie lepil, jakby byl naelektryzowany. -W kazdym razie mnie to nie przypomina sciany - probowala tlumaczyc. PIP. Albert rzucil mlotek na stol.Nie byl niskim mezczyzna, uswiadomila sobie Susan. Byl calkiem wysoki, ale chodzil jakby skrzywiony, krokiem kojarzonym zwykle z asystentami laboratoryjnymi o umyslowosci Igora. -Rezygnuje - oswiadczyl, grozac palcem Susan. - Uprzedzalem go, ze nic dobrego z tego nie wyniknie. Zaczal majstrowac, i w rezultacie mamy tu jakas smarkule... Gdzie sie podzialas? Susan podeszla do stolu; Albert wymachiwal rekami, probujac ja odnalezc. Na blacie lezala deska z pokrojonymi serami i tabakiera. I sznurek kielbasek. Zadnych swiezych jarzyn. Panna Butts zalecala unikanie smazonych potraw i jedzenie jak najwiekszych ilosci swiezych warzyw, co mialo zagwarantowac -jak to okreslala - Zdrowy Tryb Zycia. Wiele klopotow przypisywala brakowi Zdrowego Trybu Zycia. Albert, kiedy tak biegal po kuchni i machal rekami, wygladal jak uosobienie tych klopotow. Susan usiadla na krzesle, gdy przechodzil obok niej. Zatrzymal sie nagle i zaslonil dlonia oko. Potem odwrocil sie bardzo powoli. Jedno widoczne oko bylo przymruzone od goraczkowej koncentracji. Spojrzal z ukosa na krzeslo; oko lzawilo mu z wysilku. -Calkiem niezle - przyznal cicho. - No dobrze. Jestes tutaj. Przyprowadzily cie kon i szczur. Glupie zwierzaki. Mysla, ze to wlasciwe rozwiazanie. -Czego wlasciwe rozwiazanie? - zdziwila sie Susan. - I nie jestem... tym, co mowiles. Albert przygladal sie jej bez slowa. -Pan umial to robic - stwierdzil w koncu. - To element jego pracy. Juz dawno odkrylas pewnie, ze tez potrafisz, co? Nie byc zauwazana, kiedy nie chcesz? PIP, wtracil Smierc Szczurow. -Co? - nie zrozumial Albert. PIP. -Mowi, zeby ci wytlumaczyc. Smarkula oznacza mala dziewczynke. Uwaza, ze moglas mnie zle zrozumiec. Susan wyprostowala sie na krzesle. Albert przysunal sobie drugie i takze usiadl. -Ile masz lat? -Szesnascie. -Cos takiego... - Przewrocil oczami. - A jak dlugo masz juz szesnascie? -Odkad skonczylam pietnascie, oczywiscie. Glupi pan jest, czy co? -No, no, alez ten czas leci. Czy wiesz, dlaczego tutaj trafilas? -Nie... Ale... - Susan zawahala sie. - Ale to ma cos wspolnego... to jakby cos podobnego... Widze rzeczy, ktorych inni nie widza, i spotkalam kogos, kto jest tylko bajka, i przeciez wiem, ze juz tu kiedys bylam... I wszedzie te czaszki z koscmi... Chuda, sepia postac Alberta pochylila sie ku niej. -Napijesz sie kakao? Bardzo sie roznilo od kakao w szkole, ktore przypominalo goraca brazowa wode. W kakao Alberta po wierzchu plywal tluszcz; gdyby odwrocic kubek dnem do gory, mineloby pare chwil, nim cos by sie wylalo. -Twoja mama i tato... - zaczal Albert, kiedy miala juz kakaowy was, z ktorym wygladala jak mala dziewczynka. - Czy oni... cos ci tlumaczyli? -Panna Delcross mowila o tym na biologii - odparla Susan. - Ale wszystko pokrecila - dodala. -Mialem na mysli: o twoim dziadku. -Pamietam rozne rzeczy... ale nie umiem ich sobie przypomniec, dopoki nie zobacze. Jak lazienke. Jak pana. -Twoi rodzice uznali, ze najlepiej bedzie, jesli zapomnisz. Ha... To przeciez tkwi w kosciach! Bali sie, co moze sie zdarzyc, i sie zdarzylo. Odziedziczylas! -Och, o tym tez mowilysmy - zapewnila Susan. - Chodzi o myszy, groszki i rozne takie. Albert spojrzal na nia zdziwiony. Najwyrazniej nie rozumial. -Posluchaj. Sprobuje wyjasnic to delikatnie. Susan czekala grzecznie. -Twoj dziadek jest Smiercia. Wiesz o tym? Szkieletem w czarnej szacie... Przyjechalas na jego koniu, a to jest jego dom. Tylko on sam... odszedl. Zeby cos sobie przemyslec czy jakos tak. Moim zdaniem, wskutek tego wessalo ciebie. To siedzi w kosciach. Jestes juz dostatecznie duza. Powstala dziura i sadzi, ze ty masz odpowiedni ksztalt. Nie podoba mi sie to ani troche bardziej niz tobie. -Smierc - powtorzyla spokojnym glosem Susan. - Coz, nie moge powiedziec, zebym niczego nie podejrzewala. Jak Wiedzmikolaj, Piaskowy Dziadek i Wrozka Zebuszka? -Tak. PIP. -I ja mam w to uwierzyc? - spytala Susan, starajac sie przywolac swe najbardziej miazdzaco-wzgardliwe spojrzenie. Albert popatrzyl na nia jak czlowiek, ktory cala swoja miazdzaca wzgarde wykorzystal juz bardzo dawno temu. -To juz nie moja sprawa, czy uwierzysz, moja panno - rzekl. -Naprawde miales na mysli taka wysoka figure z kosa i wszystkim? -Tak. -Posluchaj mnie, Albercie - powiedziala Susan tonem, jakiego zwykle uzywa sie wobec prostaczkow. - Nawet gdyby istnial taki "Smierc"... a szczerze powiem, ze uwazam to za smieszne, by tak antropomorfizowac zwykle naturalne zjawisko... to i tak nie mogla- bym nic po nim odziedziczyc. Znam sie na dziedziczeniu. Polega na tym, ze ma sie rude wlosy i inne takie. Dostaje sieje po innych ludziach. A nie po... mitach i legendach. Wlasnie. Smierc Szczurow jakby mimowolnie przemiescil sie w strone deski z serami i wlasnie kosa odcinal kawalek. Albert usiadl. -Pamietam, kiedy cie tu przywiezli - powiedzial. - On caly czas prosil, rozumiesz. Byl ciekaw. Lubi dzieci. Wlasciwie spotyka ich sporo, ale nie ma okazji, zeby je lepiej poznac, jesli pojmujesz, o co mi chodzi. Twoja mama i tato nie chcieli, ale w koncu ustapili i pewnego dnia przyszli z toba na herbatke, zeby go uspokoic. Nie chcieli, bo sie bali, ze sie wystraszysz, bedziesz plakac i krzyczec. Ale ty... ty wcale nie krzyczalas. Smialas sie. Przerazilas tym ojca smiertelnie, nie ma co. Przyprowadzili cie jeszcze kilka razy, kiedy o to prosil, ale zaczeli sie martwic, co z tego wyniknie. Twoj tato tupnal noga i na tym sie skonczylo. Byl chyba jedynym czlowiekiem, ktory potrafil klocic sie z panem, ten twoj tato. Mialas wtedy ze cztery lata. Susan powoli uniosla dlon i dotknela bladych linii na policzku. -Pan mowil, ze wychowuja cie wedlug... - Albert parsknal lekcewazaco - nowoczesnych metod. Logika. Wiara, ze stare historie sa niemadre. Sam nie wiem... Przypuszczam, ze chcieli cie uchronic od... od pomyslow takich jak teraz... -Przewiozl mnie na koniu - szepnela Susan, nie sluchajac. - Bralam kapiel w tej wielkiej lazience. -Wszedzie pelno mydla. - Albert wykrzywil twarz w cos zblizonego do usmiechu. - Nawet tutaj slyszalem, jak pan sie smieje. Zrobil ci tez hustawke. W kazdym razie probowal. Zadnych czarow ani nic. Wlasnymi rekami. Susan siedziala nieruchomo, a wspomnienia w jej glowie budzily sie, ziewaly i przeciagaly. -Teraz przypominam sobie lazienke. Wszystko powraca. -Nie, nigdy naprawde nie odeszlo. Zarzucilas je tylko. -Nie znal sie na hydraulice. Co to znaczy R-K-I-B-S S M M, A-M? -Reformowanych-Kultystow-Ichor-Boga-Shamharotha Stowarzyszenie Mlodych Mezczyzn, Ankh-Morpork - wyjasnil Albert. - Tam sie zatrzymuje, kiedy musze jechac po cos na dol. Po mydlo i takie tam. -Przeciez nie jestes... mlodym mezczyzna - powiedziala Susan, zanim zdazyla sie powstrzymac. -Nikt nie protestuje - burknal. Pomyslala, ze to pewnie prawda. Albert mial w sobie jakas energie, jakby cale jego cialo bylo zacisnieta piescia. -On potrafi zrobic prawie wszystko - mowila dalej, na wpol do siebie. - Ale pewnych spraw po prostu nie rozumie. Na przyklad hydrauliki. -Rzeczywiscie. Musielismy sprowadzic hydraulika z Ankh-Morpork. Ha. Powiedzial, ze moze znajdzie wolna chwile w przyszlym tygodniu, kolo czwartku, a takich rzeczy sie panu nie mowi. Nigdy nie widzialem, zeby dran tak szybko pracowal. Potem pan sprawil, ze zapomnial. U kazdego moze to sprawic, z wyjatkiem... Albert urwal nagle i zmarszczyl czolo. -Wyglada na to, ze musze sie z tym pogodzic - stwierdzil. - Wyglada na to, ze masz prawo. Pewnie jestes zmeczona. Mozesz tu zostac. Pokoi nie brakuje. -Nie, musze wracac! Bedzie straszna awantura, jesli nie zjawie sie rano na zajeciach. -Czas nie istnieje; jedynie ten, ktory ludzie ze soba przynosza. Rzeczy po prostu zdarzaja sie jedna po drugiej. Pimpus odwiezie cie w czas, ktory opuscilas, jesli zechcesz. Ale powinnas tu zostac na troche. -Mowiles, ze powstala dziura i mnie wsysa. Nie wiem, co to znaczy. -Lepiej sie poczujesz, kiedy sie wyspisz - obiecal Albert. *** Nie bylo tu prawdziwego dnia ani nocy. Z poczatku Albert nie mogl sie do tego przyzwyczaic - istnial tylko jasny pejzaz, a nad nim czarne niebo z gwiazdami. Smierc nigdy nie pojal, o co naprawde chodzi z dniem i noca. Kiedy pojawiali sie ludzcy mieszkancy, dom zwykle utrzymywal dwudziestoszesciogodzinny rytm dobowy. Ludzie, pozostawieni sami sobie, zyli w cyklu dluzszym niz dwadziescia cztery godziny, zeby o zachodzie mozna ich bylo wyzerowac, jak mnostwo malenkich zegarow. Musieli jakos sie godzic z czasem, ale dni stanowily cos w rodzaju osobistego wyboru. Albert kladl sie spac, ile razy sobie o tym przypomnial. Teraz siedzial przy zapalonej swiecy i wpatrywal sie w pustke.-Przypomniala sobie o lazience - mruczal. - I wie o rzeczach, ktorych nie mogla poznac. Nikt nie mogl jej powiedziec. Ma jego pamiec. Odziedziczyla. PIP, wtracil Smierc Szczurow. Zwykle nocami siadywal przy ogniu. -Kiedy ostatnim razem zniknal, ludzie przestali umierac -stwierdzil Albert. - Ale teraz nie przestali. A kon pobiegl do niej. To ona wypelnia puste miejsce. Albert spojrzal ponuro w ciemnosc. Kiedy byl podniecony, zdradzal to swego rodzaju aktywnoscia przezuwania i ssania, jakby usilowal usunac z dziury w zebie zapomniana resztke podwieczorku. Teraz robil halas jak umywalka u fryzjera. Nie pamietal, czy kiedykolwiek byl mlody. To musialo sie dziac tysiace lat temu. Mial siedemdziesiat lat, ale czas w domu Smierci byl surowcem odnawialnym. Niejasno zdawal sobie sprawe z faktu, ze dziecinstwo to nielatwe zajecie. Byla cala ta sprawa z pryszczami i z tym, ze rozne czesci ciala zdawaly sie zyc wlasnym zyciem. Kierowanie wykonawczym ramieniem smiertelnosci stanowilo niewatpliwie dodatkowy problem. Ale faktem - przerazajacym, nieuniknionyn faktem - bylo, ze ktos musial to robic. Poniewaz, jak juz wspomniano, Smierc dziala raczej w sensie ogolnym niz szczegolowym, podobnie do monarchii. Jesli ktos jest poddanym w monarchii, to jest rzadzony przez monarche. Przez caly czas. We snie i na jawie. Wszystko jedno, czym by sie akurat zajmowal. To jeden z generalnych warunkow calej sytuacji. Krolowa nie musi osobiscie wchodzic do niczyjego domu, przejmowac fotela i pilota telewizora, nie musi tez oznajmiac, jak to jej majestat jest zmeczony i chetnie by sie napil herbaty. Wszystko dziala automatycznie, jak grawitacja. Tyle ze - w przeciwienstwie do grawitacji - potrzebny jest ktos na szczycie. Nie musi koniecznie zbyt wiele robic. Musi tylko byc na miejscu. Musi byc. -Ona? - westchnal Albert. PIP. -Nie wytrzyma dlugo. To jasne. Nie mozna byc niesmiertelnym i smiertelnikiem jednoczesnie, to rozerwie czlowieka na czesci. Prawie mi jej zal.PIP, zgodzil sie Smierc Szczurow. -To jeszcze nie jest najgorsze - dodal Albert. - Poczekaj, az jej pamiec naprawde zacznie dzialac... PIP. -Posluchaj no... lepiej zacznij go szukac. Natychmiast. *** Susan obudzila sie i nie miala pojecia, ktora jest godzina. Na nocnej szafce stal zegar, bo Smierc wiedzial, ze w domu powinny sie znalezc takie rzeczy jak zegary przy lozkach. Ten mial czaszki i kosci, i znak omegi - i nie dzialal. W calym domu nie bylo chodzacego zegara - z wyjatkiem tego specjalnego w korytarzu. Wszystkie inne wpadaly w depresje i stawaly, albo rozwijaly swoje sprezyny w jednym szybkim impulsie.Jej pokoj wygladal, jakby dopiero wczoraj ktos sie z niego wyprowadzil. Na toaletce lezaly szczotki do wlosow i kilka drobiazgow przydatnych do makijazu. Na drzwiach wisial nawet szlafrok. Mial na kieszeni naszytego krolika. Mily efekt psul troche fakt, ze byl to kroliczy szkielet. Przerzucila zawartosc szuflad. Ten pokoj musial nalezec do jej matki - bylo tu mnostwo rozowego. Susan nie miala nic przeciwko rozowemu, byle nie w nadmiarze. Tutaj ten warunek nie zostal spelniony. Wlozyla swoja szkolna sukienke. Najwazniejsze, uznala, to zachowac spokoj. Zawsze istnieje logiczne wyjasnienie wszystkiego, chocby trzeba je bylo wymyslic. PIUFF! Smierc Szczurow wyladowal na toaletce; pazurki zgrzytnely, szukajac zaczepienia. Wyjal z zebow mala kose.-Tak sobie mysle - odezwala sie delikatnie Susan - ze chyba wroce juz do domu. Jesli mozna. Maly szczur kiwnal lebkiem i skoczyl. Wyladowal na skraju rozowego dywanu i pobiegl po ciemnej podlodze. Kiedy Susan zeszla z dywanu, szczur zatrzymal sie i obejrzal z aprobata. Znowu miala wrazenie, ze pomyslnie przeszla jakis test. Ruszyla za nim przez korytarz, a potem wkroczyla do zadymionej jaskini kuchni. Albert pochylal sie nad piecem. -Dzien dobry - powiedzial raczej z przyzwyczajenia, niz uwzgledniajac aktualna pore doby. - Chcesz smazonego chleba do kielbasek? Potem bedzie owsianka. Susan zerknela na skwierczaca zawartosc wielkiej patelni. Nie byl to obraz, ktory nalezy ogladac z pustym zoladkiem, choc prawdopodobnie mogl do niego doprowadzic. Albert potrafil sprawic, by jajko pozalowalo, ze zostalo kiedys zniesione. -Nie masz zadnego musli? -Czy to jakas odmiana kielbasy? - spytal podejrzliwie Albert. -To cos z orzechami i ziarnami. - Jest tluszcz? -Chyba nie. -No to jak mozna to usmazyc? -Tego sie nie smazy. -I cos takiego nazywasz sniadaniem? -Nie trzeba smazyc jedzenia, zeby bylo sniadaniem. Wspominales przeciez o owsiance, a owsianki sie nie smazy... -Kto to powiedzial? -To moze gotowane jajko? -Gdzie tam. Gotowanie jest na nic, nie zabija wszystkich zarazkow. -UGOTUJ MI JAJKO, ALBERCIE. Gdy echa przebrzmialy i ucichly, Susan zaczela sie zastanawiac, skad dochodzil ten glos. Chochla Alberta brzeknela o kafelki. -Prosze - dodala Susan. -Przemowilas glosem - rzekl z wyrzutem Albert. -Zreszta mniejsza o jajko. - Od glosu zabolala ja szczeka. Zaniepokoila sie nim chyba jeszcze bardziej niz Albert. W koncu to byly jej usta. - Chce wracac do domu! -Jestes w domu. -Tutaj? To nie jest moj dom! -Nie? Jaka inskrypcja jest na wielkim zegarze? -"Za pozno" - odparla natychmiast Susan. -Gdzie stoja ule? -W sadzie. -Ile mamy talerzy? -Siedem... Susan stanowczo zamknela usta. -Widzisz? - ucieszyl sie Albert. - To twoj dom. -Posluchaj, Albercie. - Susan postanowila mowic rozsadnie, w nadziei ze tym razem podziala. - Byc moze jest... ktos... tak jakby... kierujacy tym wszystkim, aleja nie jestem nikim wyjatkowym. Znaczy... -Tak? To skad kon cie zna? -No racja. Ale naprawde jestem tylko zwyczajna dziewczynka... -Zwyczajne dziewczynki nie dostaja na trzecie urodziny zestawu "Moj Maly Pimpus"! - burknal Albert. - Ojciec ci go zabral. Pan naprawde sie wtedy zirytowal. Staral sie przeciez. -Chce powiedziec, ze jestem normalnym dzieckiem! -Posluchaj, normalne dzieci dostaja cymbalki, a nie prosza dziadka, zeby zdjal koszule! -Nic na to nie poradze! To nie moja wina! To niesprawiedliwe! -Naprawde? Dlaczego od razu nie powiedzialas? - zapytal zgryzliwie Albert. - To wiele tlumaczy, naturalnie. Na twoim miejscu wyszedlbym teraz i poskarzyl sie wszechswiatowi, ze to niesprawiedliwe. Zaloze sie, ze odpowie: Och, rzeczywiscie, no dobrze, przepraszam za klopoty, jestes wolna. -To jest sarkazm! Nie powinienes tak sie do mnie odzywac! Jestes tylko sluga! -Zgadza sie. I ty rowniez. Dlatego na twoim miejscu wzialbym sie do pracy. Szczur ci pomoze. Zajmuje sie glownie szczurami, ale zasada jest taka sama. Susan znieruchomiala z otwartymi ustami. -Wychodze - oznajmila po chwili. -Przeciez cie nie trzymam. Wybiegla rozgniewana kuchennymi drzwiami, przez gigantyczna przestrzen zewnetrznego pokoju, obok kamienia szlifierskiego na podworzu, do ogrodu. -Tak - powiedziala. Gdyby ktos jej powiedzial, ze Smierc ma dom, nazwalaby go wariatem, albo nawet gorzej: glupim. Ale gdyby miala dom Smierci narysowac, wykreslilaby - odpowiednio czarna kredka -jakies wieze, blanki, gotycka rezydencje... tak posepna, ze jej wyglad sugerowalby koniecznosc uzycia licznych slow zaczynajacych sie na "zg", takich jak zgroza, zgon czy zguba. Wolne miejsca na niebie Susan wypelnilaby nietoperzami. Rysunek z pewnoscia robilby wrazenie. Na pewno nie bylby to wiejski domek. Nie stalby raczej w pozbawionym smaku ogrodzie. Przed drzwiami nie lezalaby wycieraczka z napisem WITAMY. Susan otoczyla sie niepokonanymi murami zdrowego rozsadku. Teraz zaczynaly sie rozpuszczac jak sol na wilgotnym wietrze, a Loja irytowalo. Oczywiscie dobrze znala dziadka Lezeka i jego mala farme, tak uboga, ze nawet wroble musialy przyklekac, zeby sie pozywic... Zapamietala go jako milego staruszka; teraz przypomniala sobie rowniez, ze zwykle troche zaklopotanego, zwlaszcza kiedy tato znalazl sie w poblizu. Mama opowiadala Susan, ze jej ojciec byl... Wlasciwie, kiedy teraz o tym myslala, nie byla pewna, czy mama w ogole cos powiedziala. Rodzice sa bardzo wprawni w niemowieniu dzieciom o roznych sprawach, nawet gdy uzywaja do tego bardzo wielu slow. Susan zapamietala tylko wrazenie, ze dziadka nie ma albo jest gdzies daleko. Teraz sugerowano, ze jest znany wlasnie z tego, ze zawsze jest blisko. To tak jakby miec krewnego w handlu. Bo bog, na przyklad... bog to by bylo cos. Lady Odylia Flume z piatej klasy zawsze sie przechwalala, ze jej praprababka zostala kiedys uwiedziona przez Slepego lo w postaci wazonu stokrotek, co podobno czynilo ja demi-semi-hemi-polboginia. Twierdzila, ze matce przydaje sie ten fakt, kiedy chce dostac stolik w restauracji. Oswiadczenie, ze jest sie bliska krewna Smierci, prawdopodobnie nie dawaloby rownie dobrych efektow. W taki sposob nie zalatwilaby sobie pewnie nawet dostawionego krzesla niedaleko kuchni. Jesli to wszystko bylo snem, chyba nie grozilo jej przebudzenie. Zreszta i tak w to nie wierzyla. Sny nie sa takie. Sciezka poprowadzila ja od stajni przez ogrod warzywny, a dalej troche w dol, do sadu czarnolistnych drzew. Na galeziach wisialy blyszczace czarne jablka. Troche z boku stalo kilka bialych uli. Kiedys juz widziala ten sad. Byla tam jablon calkiem, ale to calkiem inna od pozostalych. Susan stanela przed nia i patrzyla, a wspomnienia naplywaly szeroka fala. Pamietala, ze byla juz dosc duza, by zrozumiec, jak logicznie glupi byl caly ten pomysl, a on stal obok i niespokojnie czekal, co ona zrobi... Dawne przekonania odplywaly, zastepowane przez nowe... Teraz wreszcie zrozumiala, czyja jest wnuczka. *** Zalatany Beben tradycyjnie preferowal, no... tradycyjne rozrywki barowe: domino, strzalki oraz Dzganie Ludzi w Plecy i Zabieranie Im Wszystkich Pieniedzy. Nowy wlasciciel postanowil przejsc na wyzszy sektor rynku. Byl to jedyny mozliwy kierunek.Wstawil Machine Quizowa, trzytonowe, napedzane woda urzadzenie oparte na niedawno odkrytym projekcie Leonarda z Quirmu. Okazalo sie, ze to zly pomysl. Kapitan Marchewa ze Strazy Miejskiej, ktory za swa szczera, usmiechnieta twarza skrywal umysl ostry jak igla, potajemnie zamienil rolke papieru na nowa, zawierajaca takie pytania jak: "Czy byles w poblizu Skladu Diamentow Vortina w nocy pietnastego?" Albo: "Kim byl trzeci czlowiek, ktory w zeszlym tygodniu dokonal wlamania do Gorzelni Bearhuggera?" Zanim ktokolwiek sie zorientowal, aresztowal trzech klientow. Wlasciciel obiecywal lada dzien nowa machine. Bibliotekarz, jeden ze stalych bywalcow tawerny, od pewnego czasu zbieral pensowe monety. Na koncu baru znajdowala sie niewielka scena. Wlasciciel sprobowal sciagnac tam striptizerke, ale tylko raz. Na widok duzego orangutana, siedzacego w pierwszym rzedzie z szerokim niewinnym usmiechem i workiem pensowek, nieszczesna dziewczyna uciekla. Kolejna rozrywkowa gildia wciagnela Beben na czarna liste. Nowy wlasciciel nazywal sie Hibiskus Dunelm. To nie byla jego wina. Naprawde chcial zmienic Beben w mily lokal. Wystarczylaby drobna sugestia, a wystawilby na ulice pasiaste parasole. Spojrzal z gory na Buoga. - Jest was tylko trzech? - zapytal. - Tak. -Kiedy dogadalismy sie na piec dolarow, mowiles, ze macie duzy zespol. -Przywitaj sie, Lias. -Slowo daje, to rzeczywiscie duzy zespol. - Dunelm cofnal sie. - Tak sobie myslalem, ze moze pare numerow, ktore wszyscy znaja? Zeby stworzyc atmosfere. -Atmosfera... - powtorzyl Imp. Rozejrzal sie. Owszem, znal to slowo. Ale w tym miejscu bylo ono samotne i zagubione. O tak wczesnej porze w tawernie siedzialo zaledwie trzech czy czterech klientow; zaden z nich nie zwracal uwagi na scene. Sciana za scena z pewnoscia byla juz swiadkiem wielu wydarzen. Przyjrzal jej sie, gdy Lias spokojnie rozstawial swoje kamienie. -Och, to tylko kawalki owocow i stare plamy po jajkach - uspokoil go Buog. - Ludzie pewnie robia sie troche niesforni. Nie ma sie czym martwic. -Nie martwie sie nimi - zapewnil Imp. -Tak tez myslalem. -Martwie sie o te slllady po toporach i dziury od strzal. Buog, przeciez nawet nie probowalllismy razem. Nie tak naprawde. -Umiesz grac na gitarze, prawda? -No, chyba tak... Sprobowal. Latwo sie na niej gralo. Wlasciwie zla gra byla prawie niemozliwa. Mial wrazenie, ze niewazne, jak dotyka strun, i tak gitara wygrywala melodie rozbrzmiewajaca mu w duszy. Byla urzeczywistnieniem instrumentu, o jakim sie marzy, kiedy czlowiek zaczyna sie uczyc muzyki, takim, na ktorym mozna grac bez cwiczen. Pamietal, ze kiedy pierwszy raz wzial harfe i uderzyl w struny, zarozumiale oczekujac tych glebokich tonow, jakie wydobywali z niej starsi bardowie, uzyskal jedynie dysonansowe jeki. Ale teraz dostal instrument, o jakim snil... -Trzymajmy sie piosenek, ktore wszyscy znaja - instruowal krasnolud. - "Laska maga" i "Zbierajac rabarbar". Takie rzeczy. Ludzie lubia piosenki, przy ktorych moga rechotac do rytmu. Imp rzucil okiem na sale. Zaczynala sie powoli wypelniac. Ale jego uwage zwrocil duzy orangutan, ktory przysunal sobie krzeslo tuz pod scene i trzymal w rekach torbe owocow. -Buog, jakas malpa na nas patrzy. -I co? - zdziwil sie krasnolud, rozpinajac siatke. -To malpa! -A to jest Ankh-Morpork. Takie rzeczy sie zdarzaja. - Zdjal helm i wyjal cos ze srodka. -Po co ci ta siatka? - zdziwil sie Imp. -Owoce to owoce. Oszczednoscia i praca krasnoludy sie bogaca. Gdyby rzucali jajkami, staraj sieje wylapywac. Imp przerzucil przez ramie pas gitary. Chcial wytlumaczyc wszystko krasnoludowi, ale co wlasciwie mogl powiedziec? Ze za latwo sie gra? Mial tylko nadzieje, ze istnieje bog muzykow. Rzeczywiscie istnieje. Nawet wielu, dla kazdego typu muzyki inny. Dla prawie kazdego. Ale jedynym, ktory powinien czuwac nad Impem tej nocy, byl Reg, bog klezmerow. Jednak nie mogl mu poswiecic zbyt wiele uwagi, gdyz czuwal tez nad trzema innymi wystepami. -My gotowi? - upewnil sie Lias, chwytajac mlotki. Obaj jego koledzy pokiwali glowami. -Dajmy im na poczatek "Laske maga" - zaproponowal Buog. - To zawsze pomaga przelamac lody. -Dobra - zgodzil sie troll. - Raz, dwa... raz, dwa, duzo, mnostwo. Pierwsze jablko polecialo siedem sekund pozniej. Zostalo przechwycone przez Buoga, ktory nie zgubil ani jednej nuty. Ale pierwszy banan zatoczyl zdradziecko luk i trafil go w ucho. -Grac dalej! - syknal Buog. Imp posluchal, starajac sie odskakiwac przed cala kanonada pomaranczy. Malpa w pierwszym rzedzie otworzyla torbe i wyjela bardzo duzy melon. -Widzicie jakies gruszki? - spytal Buog, nabierajac tchu. - Lubie gruszki. -Widze czlowieka z toporem! -Wyglada na cenny? Strzala zadrzala w scianie obok glowy Liasa. *** Byla trzecia nad ranem. Sierzant Colon i kapral Nobbs dochodzili wlasnie do wniosku, ze ktokolwiek zamierza dokonac inwazji na Ankh-Morpork, prawdopodobnie nie zrobi tego dzisiejszej nocy. A na komisariacie w kominku grzal przyjemnie ogien.-Mozemy zostawic wiadomosc - zaproponowal Nobby, chuchajac na palce. - Prosze zajrzec jutro czy cos w tym rodzaju. Podniosl glowe. Samotny kon przechodzil pod lukiem bramy. Bialy kon z posepnym jezdzcem w czerni. Nie bylo mowy o klasycznym "Stoj! Kto idzie?". Nocna straz patrolowala ulice w niezwyklych porach i przyzwyczaila sie do widzenia rzeczy zwykle niewidzialnych dla smiertelnikow. Sierzant Colon z szacunkiem dotknal helmu. -Dobry wieczor, wasza milosc. -Tego... DOBRYWIECZOR. Straznicy obserwowali, jak kon znika za zakretem. - Jakis biedak wyciagnie dzis kopyta - stwierdzil Colon. -Ale jest obowiazkowy, trzeba przyznac - zauwazyl Nobby. - Zawsze na posterunku, niezaleznie od pory. Zawsze ma czas dla ludzi. -Fakt. Wpatrywali sie w aksamitna ciemnosc. Cos tu nie jest calkiem w porzadku, uswiadomil sobie nagle Colon. -Jak mu na imie? - zainteresowal sie Nobby. Popatrzyli jeszcze przez chwile. Potem sierzant Colon, ktory wciaz nie potrafil ustalic, co mu sie wlasciwie nie zgadzalo, zapytal: -Co masz na mysli, pytajac, jak mu na imie? -To, jak mu na imie. -Przeciez to Smierc! - Colon zdziwil sie troche. - Smierc. To jego pelne imie i nazwisko. Znaczy... Co to ma znaczyc? Znaczy, cos w stylu... Keith Smierc? -A dlaczego nie? -On jest po prostu Smiercia. Nie rozumiesz? -Nie, to tylko jego stanowisko. Jak zwracaja sie do niego kumple? - Co to znaczy: kumple? -No dobra. Niech ci bedzie. -Wracajmy, napijemy sie grzanego rumu. -Moim zdaniem wyglada na Leonarda. Sierzant Colon przypomnial sobie glos. O to chodzi! Przez jedna krotka chwile... -Chyba sie starzeje - mruknal. - Przez moment zdawalo mi sie, ze mowi jak jakas Susan. *** -Chyba mnie widzieli - szepnela Susan, gdy kon skrecil za rog.Smierc Szczurow wysunal glowe z jej kieszeni. PIP. -Mysle, ze bedziemy potrzebowali kruka - stwierdzila Susan. - Bo wiesz, ja... Wydaje mi sie, ze cie rozumiem, tyle ze po prostu nie mam pojecia, co mowisz...Pimpus zatrzymal sie przed duzym domem stojacym w pewnej odleglosci od ulicy. Byla to dosc pretensjonalna rezydencja, majaca wiecej zwienczen i zdobionych okien, niz miec powinna. Dawalo to wyrazna wskazowke co do jej pochodzenia: takie domy budowali dla siebie bogaci kupcy, kiedy postanawiali zostac szacownymi obywatelami i musieli cos zrobic z lupem. -Wcale mi sie to nie podoba - stwierdzila Susan. - Nic z tego nie wyjdzie. Jestem czlowiekiem. Musze chodzic do toalety i rozne takie. Nie moge tak zwyczajnie wchodzic do domow i zabijac ludzi! PIP. -No dobrze, nie zabijac. Ale to nie wypada, jakkolwiek by na to patrzec.Tabliczka na drzwiach informowala: "Dostawcy tylnym wejsciem". -Czy mnie mozna uznac za... PIP! Normalnie Susan nawet by nie pomyslala o zapytaniu. Zawsze uwazala sie za osobe, ktora wchodzi frontowymi drzwiami zycia.Smierc Szczurow pobiegl drozka i przez drzwi. -Zaczekaj! Nie dam rady... Susan przyjrzala sie drzwiom. Da rade. Oczywiscie, ze da. Kolejne wspomnienia krystalizowaly sie przed jej oczami. W koncu to tylko drewno. Sprochnieje i zgnije w ciagu kilkuset lat. W porownaniu z wiecznoscia prawie w ogole nie istnieje. Przecietnie liczac, wobec dlugosci zycia wszechswiata wiekszosc rzeczy prawie nie istniala. Postapila o krok naprzod. Ciezkie debowe drzwi stawialy taki opor jak cien. *** Zrozpaczeni krewni zebrali sie wokol loza, gdzie - niemal calkiem zagubiony wsrod poduszek - lezal pomarszczony starzec. U stop loza, nie zwracajac najmniejszej uwagi na ogolne placze, lezal wielki, bardzo gruby rudy kot. PIP. Susan zerknela na klepsydre. Ostatnie kilka ziaren zsunelo sie przez szyjke.Smierc Szczurow z demonstracyjna ostroznoscia przekradl sie za spiacego kota i kopnal go z calej sily. Zwierzak obudzil sie, obejrzal, ze zgroza polozyl uszy i zeskoczyl z poslania. Smierc Szczurow parsknal tylko: SNH, SNH, SNH. Jeden z zalobnikow, mezczyzna o chudej twarzy, uniosl glowe. Potem przyjrzal sie spiacemu.-Po wszystkim - stwierdzil. - Nie zyje. -Myslalam juz, ze bedziemy tu siedziec caly dzien - mruknela kobieta obok niego i wstala. - Widzieliscie, jak ten przeklety kot podskoczyl? Mowie wam, zwierzeta wyczuwaja takie rzeczy. Maja szosty zmysl. SNH, SNH, SNH. -No, chodzze juz. Wiem, ze tu jestes - odezwal sie starzec. Susan slyszala o duchach. Ale nie spodziewala sie, ze wlasnie tak wygladaja. W jej wyobrazeniu byly zaledwie bladymi szkicami w powietrzu, w przeciwienstwie do siedzacego w poscieli starca. Wydawal sie calkiem materialny, tyle ze oblewalo go blekitne swiatlo.-Sto siedem lat, ot co. - Zachichotal. - Przypuszczam, ze troche sie juz niepokoiles, co? Gdzie jestes? -Ehm... TUTAJ - odparla Susan. -Kobieta? - zdziwil sie starzec. - No, no... Zsunal sie z lozka, powiewajac widmowa koszula. Nagle cos szarpnelo go z powrotem, jakby dotarl do konca lancucha. Co zreszta okazalo sie mniej wiecej prawda: cienka linia blekitnego swiatla wciaz laczyla go z niedawnym miejscem zamieszkania. Smierc Szczurow podskakiwal na poduszce i ponaglal ja znaczacymi machnieciami kosy. -Och, przepraszam. - Susan ocknela sie i ciela kosa. Blekitna linia pekla z wysokim, krystalicznym brzekiem. Wokol nich, a czasami przechodzac przez nich, tloczyli sie zalobnicy. Ich rozpacz zreszta zniknela, gdy tylko starzec umarl. Mezczyzna o wychudlej twarzy szukal czegos pod materacem. -Spojrz na nich - rzucil zlosliwie starzec. - Biedny dziadunio, chlip, chlip, jakze go nam brakuje, nie ma juz wielu takich jak on, gdzie ten stary dran schowal testament? To moj najmlodszy syn, ten chudy. O ile kartke na kazda Noc Strzezenia Wiedzm mozna nazwac synem. Widzisz jego zone? Ma usmiech jak fala w wiadrze z pomyjami. A i tak nie jest jeszcze najgorsza. Krewni? Mozecie ich sobie zabrac. Trzymalem sie zycia wylacznie ze zlosliwosci. Dwie osoby zagladaly pod lozko. Rozlegl sie zabawny brzek porcelany. Starzec chodzil za nimi i parodiowal ich gesty. -Nic z tego! - rechotal. - He, he! Jest pod poslaniem kota! Wszystkie pieniadze zostawilem kotu! Susan rozejrzala sie. Kot obserwowal ich nerwowo, ukryty za umywalka. Uznala, ze wypada cos odpowiedziec. -To bardzo... bardzo ladnie z pana strony... -Co? Wyliniale bydle! Trzynascie lat tylko spal, paskudzil i czekal, zeby mu podac zarcie. W calym swoim tlustym zyciu nie biegal nawet pol godziny! Ale to sie zmieni, kiedy znajda testament. Zostanie najbogatszym i najszybszym kotem swiata... Glos rozplywal sie z wolna, podobnie jak jego wlasciciel. -Co za okropny staruch - stwierdzila Susan. Spojrzala na Smierc Szczurow, ktory probowal robic do kota glupie miny. -Co sie z nim stanie? PIP. -Aha. Za nia jeden z bylych zalobnikow wysypal na podloge zawartosc szuflady. Kot zaczynal dygotac. Susan wyszla przez sciane. *** Chmury zwijaly sie za Pimpusiem jak fala za okretem. - Nie bylo tak zle. Znaczy, zadnej krwi ani nic. W dodatku on byl juz bardzo stary i wcale nie mily.-Czyli wszystko w porzadku? - Kruk wyladowal jej na ramieniu. -Co ty tu robisz? -Smierc Szczurow mowil, ze mozecie mnie podrzucic. Mam spotkanie. PIP. Smierc Szczurow wystawil nos z jukow.-Jestesmy firma dylizansowa? - spytala lodowato Susan. Szczur wzruszyl ramionami i wcisnal jej w dlon zyciomierz. Przeczytala wyryte na szkle imie. -Volf Volfssonssonssonsson? Jak dla mnie, brzmi to osiansko. PIP. Smierc Szczurow wgramolil sie na grzywe Pimpusia i zajal miejsce miedzy konskimi uszami. Wiatr szarpal jego malenka czarna szata. *** Pimpus biegl truchtem tuz nad polem bitwy. Nie byla to zadna wielka wojna, raczej zwykle wewnatrzplemienne spory. Nie walczyly tez zadne wyraznie okreslone armie, tylko -jak sie zdawalo - dwie grupy osobnikow, z czego kilku na koniach, ktorzy przypadkiem znalezli sie po tej samej stronie. Wszyscy byli ubrani w jakies futra i podniecajace skory. Susan nie potrafila odgadnac, w jaki sposob odrozniaja przyjacol od wrogow. Miala wrazenie, ze glownie krzycza i troche na oslep wymachuja wielkimi mieczami i toporami. Z drugiej jednak strony kazdy, kogo udalo sie trafic, natychmiast stawal sie wrogiem, wiec prawdopodobnie na dluzsza mete unikali nieporozumien. Przy okazji jednak gineli ludzie i dokonywano aktow niezwykle wrecz bezmyslnego bohaterstwa. PIP. Smierc Szczurow nerwowo wskazywal w dol.-No wiec... ladujemy. Pimpus stanal na niewielkim wzgorku. -Dobrze. - Susan wyjela kose z olstra. Ostrze ozylo natychmiast. Nietrudno bylo zauwazyc dusze poleglych. Schodzili z pola bitwy ramie w ramie, przyjaciele i jeszcze przed chwila wrogowie. Smiejac sie i zataczajac, zblizali sie do niej. Susan zeskoczyla na ziemie. Skoncentrowala sie. -Tego... - Odchrzaknela. - CZY KTOS TU ZOSTAL ZABITY I MA NA IMIE VOLF? Za jej plecami Smierc Szczurow ukryl pyszczek w lapkach. -Hm... HEJ TAM! Nikt nie zwracal na nia uwagi. Wojownicy przechodzili obok. Formowali szereg na granicy pola bitwy i zdawalo sie, ze na cos czekaja. Nie musiala... zajmowac sie... wszystkimi. Albert probowal jej wytlumaczyc, ale pamiec sama podsuwala szczegoly. Musi dopilnowac niektorych, zaleznie od danej chwili i historycznej wagi, a to wystarczalo, by pozostali tez byli obsluzeni. Ona miala tylko nie hamowac pedu ostrza. -Musisz byc bardziej asertywna - poradzil kruk. - Na tym polega klopot z kobietami na stanowiskach: nie sa wystarczajaco asertywne. -Dlaczego chciales tu przyleciec? - zainteresowala sie Susan. -Wiesz, to przeciez pole bitwy - tlumaczyl cierpliwie ptak. - Po bitwie kruki sa niezbedne. - Swobodnie zawieszone oczy obracaly sie nad dziobem. - Padlina wzywa, mozna by powiedziec. -Czyli wszyscy zostana zjedzeni? -To element cudu natury. -Okropne... Czarne ptaki krazyly juz po niebie. -Wcale nie. Jak to mowia: kazdemu, co mu sie nalezy. Jedna ze stron, jesli tak mozna ja nazwac, zaczela uciekac, druga rzucila sie w pogon. Ptaki ladowaly na tym, co bylo -jak Susan uswiadomila sobie ze zgroza - wczesnym sniadaniem. Z licznymi miekkimi keskami. -Lepiej rozejrzyj sie za rym swoim chlopakiem - poradzil kruk. - Inaczej spozni sie na przejazdzke. -Jaka przejazdzke? Oczy zakrecily sie znowu. -Czy w ogole nie uczyli cie mitologii? -Nie. Panna Butts uwaza, ze to tylko wymyslone historie z literacka trescia. -Aha. Straszne. Nie mozna na to pozwolic, prawda? No coz, niedlugo sama zobaczysz. Musze leciec. - Kruk wzniosl sie w powietrze. - Zwykle staram sie o miejsce u glowy. -Goja mam... Nagle ktos zaczal spiewac. Glos splynal z niebios jak podmuch wiatru - calkiem niezly mezzosopran. -Hej-jo, hej-jo! Hej! Za glosem, na koniu niemal tak wspanialym jak Pimpus, pojawila sie kobieta. Stanowczo kobieta. Calkiem sporo kobiety. Tak wiele, ile tylko mozna ustawic w jednym miejscu, nie uzyskujac dwoch kobiet. Miala na sobie kolczuge, lsniacy napiersnik rozmiaru 115D i helm z rogami. Zebrani razem polegli przywitali ja radosnymi okrzykami. Kon stepa wyladowal na ziemi. Za nim z gory pedzilo jeszcze szesc spiewajacych kobiet. -Zawsze to samo - mruknal odlatujacy kruk. - Mozna godzinami czekac, zeby zobaczyc chociaz jedna, a potem zjawia sie wszystkie siedem naraz. Susan patrzyla zdumiona, jak kazda z kobiet chwyta zabitego wojownika i cwaluje z powrotem w niebo. Znikaly nagle kilkaset sazni nad ziemia i niemal natychmiast wracaly po kolejnego pasazera. Wkrotce miedzy polem bitwy a niebem dzialala regularna linia promowa. Po minucie czy dwoch jedna z kobiet podjechala stepa do Susan i wyjela spod pancerza zwoj pergaminu. -Co jest? Tu pisze: Volf - rzucila energicznym glosem, jakim ludzie w siodle zwracaja sie zwykle do zwyklych piechurow. - Volf Szczesciarz...? -Tego... Nie wiem... TO ZNACZY: NIE WIEM, KTORY TO Z NICH - wyjasnila bezradnie Susan. Kobieta w helmie pochylila sie. Bylo w niej cos znajomego. - Jestes nowa? -Tak. To znaczy TAK. -No to nie stoj jak zbroja duzej dziewczynki! Bierz sie, hej ho, i sprowadz go! Zuch dziewczyna! Susan rozejrzala sie niespokojnie i wreszcie go zobaczyla. Nie byl zbyt daleko. Mlody czlowiek, otoczony migotliwym blekitem, wyroznial sie wsrod poleglych. Podeszla szybko, sciskajac kose. Linia blekitu laczyla wojownika z jego martwym cialem. PIP! - krzyknal Smierc Szczurow. Podskakiwal nerwowo i znaczaco gestykulowal. -Wystawic lewy kciuk, prawa reka ugieta w nadgarstku, i ruszaj ta kosa! - huknela rogata kobieta. Susan zamachnela sie. Blekitna linia pekla. -Co sie stalo? - zapytal Volf. Spojrzal na ziemie. - To ja tam na dole, prawda? - Odwrocil sie powoli. - I tam na dole, i tutaj. I... Zauwazyl rogata wojowniczke i rozpromienil sie nagle. -Na lo! - zawolal. - Wiec to prawda? Walkirie zaniosa mnie do hal Slepego lo, gdzie bedziemy przez wiecznosc pic i ucztowac? -Mnie nie... Chcialam powiedziec: MNIE NIE PYTAJ. Walkiria schylila sie i przerzucila sobie wojownika przez siodlo. -Spokojnie. Grzeczny chlopak. Przyjrzala sie Susan z namyslem. -Nie jestes sopranem? - zapytala. -Slucham? -Czy w ogole umiesz spiewac, moje dziewcze? Przydalby sie nam jeden sopran. Ostatnio mamy prawie same mezzosoprany. -Przykro mi, nie jestem szczegolnie muzykalna. -Mniejsza z tym. Tak tylko pomyslalam. Musze leciec. - Odchylila glowe. Jej potezny napiersnik zafalowal. - Hej-jo, hej-jo! Hej! Kon stanal deba i pocwalowal w niebo. Zanim dotarl do chmur, zmalal do blyszczacego punktu i zgasl. -Co to bylo? - zdziwila sie Susan. Zatrzepotaly piora. Kruk wyladowal na glowie niedawno padlego Volfa. -No wiesz, ci faceci wierza, ze jesli zginiesz w bitwie, to taka wielka, gruba, spiewajaca rogata baba przenosi cie do jakiejs gigantycznej sali bankietowej, gdzie mozesz objadac sie do nieprzytomnosci przez cala wiecznosc - wyjasnil. - Bardzo glupi pomysl, powiem szczerze. -Przeciez to wlasnie sie stalo! -Ale pomysl i tak jest glupi. - Kruk rozejrzal sie po polu bitwy, pustym juz, jesli nie liczyc zabitych i stad jego ziomkow, krukow. - Co za strata - westchnal. - Popatrz tylko. Co za okropne marnotrawstwo. -Tak jest! -Znaczy, juz prawie pekam, a zostaly jeszcze setki calkiem nietknietych. Sprawdze chyba, czy da sie zabrac troche do domu. -To przeciez martwe ciala! -No wlasnie! -Czym ty sie zywisz? -Dobrze juz, dobrze... - Kruk cofnal sie troche. - Wystarczy dla wszystkich. -Obrzydliwe! -Przeciez nie ja ich pozabijalem. Susan zrezygnowala. -Wygladala calkiem jak Zelazna Lilia - stwierdzila, kiedy wracali do czekajacego cierpliwie rumaka. - Nasza pani od gimnastyki. I calkiem podobnie mowila. Wyobrazila sobie rozspiewane Walkirie, pedzace po niebie. "Bierzcie sie za tych wojownikow, bando omdlatych platkow!..." -Konwergencja ewolucyjna - uznal kruk. - Czesto sie zdarza. Czytalem gdzies, ze podobno oko pospolitej osmiornicy niczym sie nie rozni od ludzkiej galki ocz... Kra! -Miales zamiar powiedziec cos w stylu: jesli nie liczyc smaku, prawda? -Ani my to szes mysl e szeszlo - zapewnil niewyraznie kruk. -Na pewno? -Moesz pusic oj ziop? Osze! Susan zwolnila uchwyt. -To okropne - orzekla. - I on sie tym zajmowal? Bez zadnego wyboru? PIP. -A jesli nie zasluzyli na to, by zginac? PIP.Smierc Szczurow zdolal calkiem skutecznie zasugerowac, ze w takim przypadku moga sie zwrocic do wszechswiata i poskarzyc, ze nie zaslugiwali na to, by zginac. Wtedy wszechswiat zapewne powie: Och, nie zaslugiwaliscie? No to przepraszam, mozecie zyc dalej. Byl to wyjatkowo zwiezly gest. -Czyli... moj dziadek byl Smiercia i pozwalal, zeby sprawy natury biegly swoim trybem? Kiedy mogl dokonac czegos dobrego? To... to glupie! Smierc Szczurow pokrecil czaszka. -Na przyklad ten Volf... Walczyl po slusznej stronie? -Trudno powiedziec - odparl kruk. - Byl Yasungiem. Ci drudzy to Bergundowie. Wszystko zaczelo sie chyba od tego, ze ktorys Bergund pareset lat temu porwal kobiete Yasungow. A moze odwrotnie. W kazdym razie ci drudzy napadli na wioske tych pierwszych. Nastapila drobna masakra. A potem tamci wyruszyli na wioske tych i dokonali kolejnej masakry. Potem, mozna powiedziec, pozostalo uczucie pewnej niecheci. -No dobrze - przerwala mu Susan. - Kto nastepny? PIP. Smierc Szczurow wyladowal na siodle. Pochylil sie i z niejakim wysilkiem wyciagnal z jukow nastepna klepsydre. Susan sprawdzila etykiete. Napis brzmial: Imp y Celyn. Miala uczucie, ze pada na plecy. -Znam to imie... - szepnela. PIP. -Ja... skads je pamietam. Jest wazne. On... on jest wazny. *** Ksiezyc wisial nad klatchianska pustynia niczym wielka kula skal.Nie byla to jakas wyjatkowa pustynia i chyba nie zaslugiwala na tak imponujacy ksiezyc. Stanowila element pasa pustyn, coraz bardziej suchych i goracych, otaczajacych Wielki Nef i Odwodniony Ocean. Nikt nie poswiecalby jej uwagi, gdyby nie zjawili sie ludzie calkiem podobni do pana Clete'a z Gildii Muzykantow. Ludzie ci wykreslili mapy, a przez te akurat czesc pustyni narysowali niewinna kropkowana linie, oznaczajaca granice miedzy Klatchem a Mersbatem. Do tej chwili D'regowie, zbieranina radosnie wojowniczych plemion koczownikow, wedrowala przez pustynie zupelnie swobodnie. Teraz pojawili sie klatchianscy D'regowie i czasem mersbatanscy D'regowie, ze wszystkimi prawami przyslugujacymi obywatelom tych krajow. W szczegolnosci bylo to prawo do placenia tak wysokich podatkow, jakie tylko uda sie z nich wycisnac, i wcielania do armii, by walczyc przeciwko ludom, o ktorych w zyciu nie slyszeli. Skutkiem wiec owej kropkowanej linii bylo, ze Klatch znajdowal sie bezustannie w stanie wojny z Mersbatem i D'regami, Mersbat w stanie wojny z D'regami i Klatchem, a D'regowie w stanie wojny ze wszystkimi, w tym ze soba nawzajem. Mieli z tego wiele radosci, poniewaz w mowie D'regow slowo "obcy" brzmi tak samo jak "cel". Fort byl jednym z dziedzictw kropkowanej linii. Teraz przypominal ciemny prostokat na goracym srebrzystym piasku. Dobiegaly stamtad dzwieki akordeonu, ktore smialo mozna nazwac smetnymi - ktos bowiem usilowal zagrac melodie, ale po kilku taktach napotykal nieprzezwyciezone trudnosci i zaczynal od poczatku. Rozleglo sie stukanie do bramy. Po chwili cos zgrzytnelo wewnatrz i otworzylo sie male okienko. -Slycham, offendi? CZY TO KLATCHIANSKA LEGIA CUDZOZIEMSKA? Twarz niewysokiego czlowieczka za brama przybrala tepy wyraz. -Ha - powiedzial. - Tu mnie zlapales. Zaczekaj chwile. - Okienko sie zatrzasnelo. Zza bramy dobiegly odglosy prowadzonej szeptem dyskusji. Okienko sie otworzylo. - Tak. Okazuje sie, ze jestesmy tym, no... co to bylo? Jasne, juz pamietam... Klatchianska Legia Cudzoziemska. Tak. Czego chciales, offendi? CHCE SIE ZACIAGNAC. -Zaciagnac? Gdzie? DO KLATCHIANSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ. -A gdzie to?Znowu zabrzmialy szepty. -Aha. W porzadku. Przepraszam. Zgadza sie. To my. Brama sie uchylila. Przybysz wkroczyl do fortu. Legionista z insygniami kaprala na ramieniu wyszedl mu na spotkanie. -Musisz sie zameldowac... - Oczy zaszklily mu sie lekko. - No wiesz... potezny facet, trzy paski... jeszcze przed chwila mialem to na koncu jezyka... SIERZANT? -Tak - potwierdzil kapral z wyrazna ulga. - Jak sie nazywasz, zolnierzu? EEE... -Wlasciwie nie musisz mowic. Na tym to wlasnie polega w tym... no... KLATCHIANSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ? -Wlasnie. Ludzie zaciagaja sie, zeby ten... no, z umyslem, wiesz, kiedy nie mozesz... te rzeczy, ktore sie wydarzyly... ZAPOMNIEC? -Otoz to. Jestem... - Szukal w pamieci. - Zaczekaj chwile, dobrze?Spojrzal na swoj rekaw. -Kapral... Zawahal sie, wyraznie zaniepokojony. Nagle wpadl na jakis pomysl, pociagnal za kolnierz kurtki i wykrecil glowe, by popatrzec z ukosa na odslonieta w ten sposob naszywke. -Kapral... Sredni? Jak to brzmi? RACZEJ NIE. -Kapral... Prac Tylko Recznie? CHYBA TEZ NIE. -Kapral... Bawelna? ISTNIEJE TAKA MOZLIWOSC. -Dobrze. No coz, witamy w... tej... KLATCHIANSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ... -Tak. Zold trzy dolary tygodniowo i tyle piasku, ile zdolasz zjesc. Mam nadzieje, ze lubisz piasek. WIDZE, ZE O PIASKU PAMIETASZ. -Mozesz mi wierzyc, o piasku nie da sie zapomniec - odparl z gorycza kapral. JA NIGDY NIE ZAPOMINAM. -Mowiles ze jak sie nazywasz? Przybysz milczal.-To zreszta bez znaczenia - zapewnil kapral Bawelna. - W... KLATCHIANSKIEJ LEGII CUDZOZIEMSKIEJ? -...wlasnie... damy ci nowe imie. Zaczniesz wszystko od poczatku. Przywolal innego zolnierza.-Legionista... -Legionista... ehm... uch... eee... Rozmiar 15, sir. -Dobrze. Odprowadzcie tego... czlowieka i niech pobierze... - Z irytacja pstryknal palcami. - No wiecie... ubranie, wszyscy takie nosza... piaskowy kolor... MUNDUR? Kapral zamrugal. Z jakiejs niezrozumialej przyczyny slowo "kosci" przeciskalo sie z trudem do plynnej, ruchomej masy, jaka tworzyla jego swiadomosc.-Tak jest - przyznal. - Zaciagacie sie na dwadziescia lat sluzby. Mam nadzieje, ze okazecie sie prawdziwym mezczyzna. JUZ MI SIE TO PODOBA, zapewnil Smierc. *** -Mam nadzieje, ze nie zlamie prawa, wchodzac do lokalu z wyszynkiem - powiedziala Susan, kiedy na horyzoncie znow pojawilo sie Ankh-Morpork. PIP. Miasto raz jeszcze przesuwalo sie w dole. Tam gdzie byly szersze ulice i place, mogla rozroznic pojedyncze ludzkie figurki. Ha, pomyslala... Gdyby tylko wiedzieli, ze jestem tutaj, w gorze... I mimo wszystko nie mogla pohamowac uczucia wyzszosci. Wszystko to, o czym mysleli ci ludzie w dole, to rzeczy, no... przyziemne. Rzeczy zwyczajne. Miala wrazenie, ze patrzy z gory na biegajace mrowki.Zawsze wiedziala, ze jest inna niz wszyscy. O wiele bardziej swiadoma swiata, podczas gdy wyraznie widziala, ze wiekszosc ludzi kroczy przez zycie z zamknietymi oczami i umyslami ustawionymi na niskim poziomie aktywnosci. Gdy dowiedziala sie, ze naprawde jest inna, sprawilo jej to satysfakcje. Teraz uczucie to otulalo ja niby plaszcz. Pimpus wyladowal na brudnym pomoscie. Z jednej strony na drewnianych slupach mlaskala rzeka. Susan zeskoczyla z grzbietu, wyjela kose i weszla Pod Zalatany Beben. Wlasnie trwala awantura. Bywalcy Zalatanego Bebna byli niezwykle demokratyczni w swym stosunku do agresji. Lubili, kiedy kazdemu sie dostalo. Wiec chociaz publicznosc reprezentowala zgodna opinie, ze trio na scenie to fatalni muzycy, a zatem odpowiednie cele, wybuchaly tez inne bojki - poniewaz ludzi trafialy zle wymierzone pociski albo przez caly dzien z nikim sie nie bili, albo po prostu probowali dotrzec do drzwi. Susan bez trudu wypatrzyla Impa y Celyna z przodu sceny. Jego twarz przypominala maske zgrozy. Z tylu stal troll, za ktorym probowal sie chowac krasnolud. Zerknela na klepsydre. Jeszcze tylko kilka sekund... Byl wlasciwie calkiem przystojny, taki smagly i kedzierzawy. Troche elfi z wygladu. I znajomy. Przykro jej bylo z powodu Volfa, ale on przynajmniej byl na polu bitwy. Imp stal na scenie. Czlowiek nie spodziewa sie, ze zginie na scenie. Stoje tak z kosa i klepsydra, czekajac, az ktos umrze. On nie jest duzo starszy ode mnie, a ja nie powinnam nic robic w tej sprawie. Jestem pewna, ze juz go gdzies widzialam... wczesniej... Nikt tak naprawde nie probowal zabijac muzykow Pod Bebnem. Topory i belty z kusz fruwaly w dobrodusznym, swobodnym stylu. Nikt dokladnie nie celowal, nawet gdyby byl w stanie. Bardziej zabawne bylo patrzec, jak inni sie uchylaja. Potezny rudobrody mezczyzna usmiechnal sie do Liasa i odczepil od bandoliery nieduzy toporek do rzutow. W trolle mozna bylo rzucac bez oporow. Topory zwykle sie odbijaly. Susan widziala teraz wszystko wyraznie. Toporek rzeczywiscie sie odbije i trafi Impa. Niczyja wina wlasciwie. Gorsze rzeczy trafiaja sie na morzu. Gorsze rzeczy trafiaja sie w Ankh-Morpork przez caly czas, czesto bez przerwy. Ten czlowiek nawet nie chce go zabic. To bezsensowne. Nie tak powinny sie dziac takie sprawy. Ktos powinien cos z tym zrobic. Wyciagnela reke, zeby zlapac trzonek toporka. PIP! -Zamknij sie!Nagle sie rozleglo glosne: Uaaauum. Imp stal jak dyskobol, a dzwiek wibrowal w gwarnej gospodzie. Dzwieczal niby zelazny pret upuszczony noca w bibliotece. Echa odbijaly sie od katow sali, a kazde nioslo wlasny ladunek harmonicznych akordow. To byla eksplozja dzwieku - w podobny sposob eksploduje rakieta w Noc Strzezenia Wiedzm, kiedy to kazda spadajaca iskra wybucha ponownie... Palce Impa piescily struny gitary, wydobywajac kolejne trzy akordy. Miotacz toporow opuscil toporek. Ta muzyka nie tylko wyrwala sie na wolnosc, ale jeszcze po drodze obrabowala bank. Muzyka z podwinietymi rekawami i rozpietym gornym guzikiem, ktora unosila kapelusz i zmuszala do sluchania. Ta muzyka docierala do nog wprost przez miednice, w ogole nie skladajac wizyty mozgowi. Troll scisnal mlotki, popatrzyl tepo na swoje kamienie i zaczal wybijac rytm. Krasnolud nabral tchu i wydobyl z rogu wibrujaca nute. Sluchacze bebnili palcami po blatach. Orangutan siedzial z szerokim, blogim usmiechem na twarzy, jak gdyby polknal banana w poprzek. Susan spojrzala na klepsydre podpisana "Imp y Celyn". W gornej czesci nie zostalo juz nawet ziarnko piasku - za to migotalo tam cos niebieskiego. Poczula malenkie ostre pazurki wdrapujace sie jej po plecach i wreszcie chwytajace za ramie. Smierc Szczurow zajrzal w szklana banke. PIP, powiedzial cicho. Susan wciaz nie radzila sobie ze szczurzym, ale potrafila rozpoznac "O rany". Palce Impa tanczyly po strunach, ale dzwiek, jaki wydobywaly, nie mial nic wspolnego z glosem harfy czy lutni. Gitara plakala jak aniol, ktory wlasnie odkryl, dlaczego stal po niewlasciwej stronie. Iskry migotaly na strunach. Imp mial zamkniete oczy; trzymal gitare przycisnieta do piersi, jak zolnierz w porcie swoja wloczne. Trudno powiedziec, kto tu na kim gral. A muzyka wciaz sie wylewala. Wlosy bibliotekarza staly deba na calym ciele. Czubki iskrzyly. Muzyka budzila chec, by kopniakami rozbic sciany i wspiac sie do nieba po ognistych stopniach. Chec, by wyrwac wszystkie przelaczniki, wyszarpac wszystkie dzwignie i wetknac palce do gniazdka elektrycznego wszechswiata, zeby zobaczyc, co sie stanie. Chec, by cala swoja sypialnie wymalowac na czarno, a sciany okleic plakatami. Rozmaite miesnie w ciele bibliotekarza drgaly do rytmu, gdy muzyka uziemiala sie poprzez niego. W kacie tawerny stala niewielka grupka magow. Z otwartymi ustami obserwowali wystep. A rytm krazyl wciaz dalej, z trzaskiem przeskakiwal z umyslu do umyslu, pstrykal palcami i wykrzywial wargi. Muzyka na zywo. Muzyka z wykrokiem, dzika, na swobodzie... *** Nareszcie wolna! Przeskakiwala z glowy do glowy, trzeszczala, splywajac przez uszy w strone tylomozgowia. Niektorzy byli bardziej podatni od innych... byli blizej rytmu... *** Minela godzina.Bibliotekarz szedl przez nocna mzawke, podpierajac sie rekami, a czasem wspinajac na mury. Glowa pekala mu od muzyki. Wyladowal na trawniku Niewidocznego Uniwersytetu i pobiegl do Glownego Holu. Wymachiwal rekami nad glowa, by utrzymac rownowage. Znieruchomial nagle. Ksiezycowy blask splywal przez wielkie okna, oswietlajac to, co nadrektor zawsze okreslal "naszymi wielkimi organami", budzac zaklopotanie pozostalych wykladowcow. Rzedy piszczalek calkowicie przeslanialy jedna ze scian. W polmroku wygladaly jak kolumny, czy moze raczej stalagmity w jakiejs potwornie starej jaskini. Niemal zagubiony wsrod nich stal pulpit ze swymi trzema ogromnymi manualami i setka rejestrow dla specjalnych efektow dzwiekowych. Nieczesto ich uzywano - tylko na specjalne uroczystosci albo podczas Magicznego Przepraszam* [przyp.: Magowie nie wydaja balow. Jest nawet popularna piosenka na ten temat. Ale wydaja swoje doroczne Magiczne Przepraszam - otwarte dla wszystkich tance. To jedno z najwazniejszych wydarzen w kalendarzu towarzyskim Ankh-Morpork. W szczegolnosci bibliotekarz zawsze oczekiwal go niecierpliwie i zuzywal zadziwiajace ilosci pomady do wlosow.]. Jednak, pompujac miechy i wydajac czasem ciche, podniecone "uuk", bibliotekarz czul, ze mozna z nimi osiagnac o wiele wiecej. Dorosly samiec orangutana wyglada moze jak przyjazny klab starych kocow, jednak ma w sobie sile, ktora potrafi zmusic rownego mu waga czlowieka do zjedzenia solidnego kawalka dywanu. Bibliotekarz przerwal pompowanie dopiero wtedy, gdy dzwignia byla juz za goraca, by ja utrzymac, a miechy warczaly i gwizdaly wokol nitow. Potem wskoczyl na miejsce organisty. Cala konstrukcja brzeczala cicho pod straszliwym cisnieniem. Bibliotekarz splotl dlonie, az trzasnely palce, co brzmi imponujaco, gdy ktos ma tyle dloni i palcow co orangutan. Uniosl rece. Zawahal sie. Opuscil rece i wyciagnal galki Vox Humana, Vox Dei i Vox Diabolica. Jeki organow staly sie bardziej naglace. Uniosl rece. Zawahal sie. Opuscil rece i wyciagnal wszystkie galki, w tym dwanascie oznaczonych "?" oraz dwie z wyblaklymi etykietami, ostrzegajacymi w kilku jezykach, by absolutnie ich nie dotykac - nigdy, pod zadnym pozorem. Uniosl rece. Uniosl tez nogi, ustawiajac je nad co bardziej niebezpiecznymi pedalami. Zamknal oczy. Przez chwile siedzial nieruchomo, w milczacej zadumie - pilot oblatywacz, gotow rozciac zalakowana koperte w kabinie kosmolotu "Melodia". Pozwolil, by dzwieczne wspomnienie muzyki wypelnilo mu glowe, poplynelo wzdluz ramion do palcow... Rece opadly. *** -Co zrobillismy? Cosmy zrobillli? - pytal Imp. Podniecenie urzadzalo sobie wyscigi na bosaka w gore i w dol jego plecow. Siedzieli w malym, zagraconym pokoiku za barem.Buog zdjal helm i wytarl go od srodka. -Uwierzysz, jak ci powiem, ze czterotaktowy rytm dwie czwarte, melodyczny, z wyprzedzajacym rytmem basowym? -Co to jest? - zdziwil sie Lias. - Co znaczy? -Jestes muzykiem, prawda? Jak ci sie wydaje, co wlasciwie robisz? -Wale mlotkami w kamienie - wyjasnil Lias, urodzony perkusista. -Allle ten kawalek, ktory zagrales... - wtracil Imp. - No wiesz... To w srodku... Pamietasz, to bam-bach bam-bach bam-bam-BACH... Skad wiedziales, jak to zabebnic? -To kawalek, ktory musial tam byc - wyjasnil Lias. Imp spojrzal na gitare, ktora odlozyl na stol. Wciaz grala cicho sama z siebie, jakby mruczal kot. -To nie jest normallny instrument - oswiadczyl, wskazujac ja palcem. - Ja tyllko tam stalem, a ona zaczela grac calkiem sama! -Pewnie nalezala do maga. Tak jak mowilem - stwierdzil Buog. -Nie - mruknal Lias. - W zyciu zem nie znal maga, co by byl muzykalny. Muzyka i magia sie nie miesza. Spojrzeli na gitare. Imp nie slyszal jeszcze o instrumencie, ktory sam by gral, jesli nie liczyc legendarnej harfy Wynnenna Frssa, ktora spiewala, kiedy zagrazalo niebezpieczenstwo. A i to dzialo sie w czasach, kiedy krazyly smoki. Spiewajace harfy pasowaly do smokow. Wydawaly sie calkiem nie na miejscu w miescie z gildiami i cala reszta. Drzwi otworzyly sie nagle. -To bylo... niesamowite, chlopaki - oswiadczyl Hibiskus Dunelm. - Jeszcze czegos takiego nie slyszalem! Mozecie zagrac znowu jutro wieczorem? Tu jest wasze piec dolarow. Buog przeliczyl monety. -Mielismy cztery bisy - zauwazyl. -Na waszym miejscu poskarzylbym sie gildii. Trio popatrzylo na pieniadze. Robily spore wrazenia na ludziach, ktorzy ostatni posilek zjedli dwadziescia cztery godziny temu. Piec dolarow to nie byla stawka gildii. Z drugiej strony byly to bardzo dlugie dwadziescia cztery godziny. -Jesli zagracie jutro - obiecal Hibiskus - dam wam... dam wam szesc dolarow. Co wy na to? -A niech mnie... - mruknal Buog. *** Mustrum Ridcully poderwal sie i usiadl, poniewaz cale lozko wibrowalo delikatnie i przesuwalo sie po podlodze. A wiec w koncu sie zaczelo! Probowali go dorwac!Awans na Niewidocznym Uniwersytecie polegal zwyczajowo na zajeciu czyjegos fotela, zwykle po dopilnowaniu, zeby poprzedni wlasciciel byl juz bezpiecznie martwy. Ta tradycja zaczela ostatnio zanikac. Dzialo sie tak przede wszystkim z przyczyny samego Ridcully'ego. Byl duzy i utrzymywal sie w dobrej formie, a takze - o czym przekonalo sie trzech nocnych kandydatow na stanowisko nadrektora - mial znakomity sluch. Zostali kolejno: wywieszeni przez okno za kostki nog, ogluszeni lopata i doznali zlamania reki w dwoch miejscach. Poza tym wiadomo bylo, ze Ridcully sypia z dwiema naladowanymi kuszami przy lozku. Mial dobrotliwe usposobienie, wiec prawdopodobnie nie strzelilby nikomu w oboje uszu. Takie wzgledy promowaly bardziej cierpliwa odmiane maga. Kazdy predzej czy pozniej umiera. Moga zaczekac. Ridcully rozejrzal sie i uznal, ze pierwsze wrazenie bylo mylne. Jak sie zdawalo, nie dzialaly zadne zabojcze czary. Rozbrzmiewal jedynie dzwiek. Wciskal sie we wszystkie zakamarki pokoju. Ridcully wsunal stopy w kapcie i wyszedl na korytarz, gdzie krecili sie juz pozostali czlonkowie grona profesorskiego i sennie wypytywali sie nawzajem, co sie dzieje, do demona. Z sufitu jednolita mgielka sypal sie na nich tynk. -Skad ten halas?! - krzyknal Ridcully. Odpowiedzial mu chor nieslyszalnych wyrazow zdumienia oraz wzruszenia licznych ramion. -Juz ja sie dowiem! - oswiadczyl nadrektor i pomaszerowal do schodow. Pozostali ruszyli za nim. Szedl, prawie nie zginajac kolan ani lokci - pewna oznaka czlowieka prostolinijnego w paskudnym humorze. *** Cala trojka nie odzywala sie po drodze z Bebna. Nie mowili ani slowa, zmierzajac do delikatesow Swidry. Milczeli, czekajac w kolejce, a kiedy dotarli do lady, powiedzieli tylko:-No wiec... jedna quatre-rodenti z dodatkowymi traszkami, ale bez chili, jedna ostra klatchianska z podwojnym salami i jedna cztery warstwy, nie dodawac smoly. Usiedli, zeby zaczekac. Gitara zagrala krotki czteronutowy riff. Starali sie o tym nie myslec. Starali sie myslec o innych sprawach. -Chyba zmienie sobie imie - stwierdzil po chwili Lias. - No wiecie... Lias? Niedobre imie w muzycznym biznesie. -Na jakie chcesz sobie zmienic? - zainteresowal sie Buog. -Myslalzem... Tylko sie nie smiejcie... Myslalzem... Klif? - Klif? -Dobre trollowe imie. Bardzo skaliste. Nic w nim zlego - zapewnil nieco zaklopotany Klif ne Lias. -No... niby tak... ale sam nie wiem... znaczy... Klif? Nie wyobrazam sobie, zeby w tym biznesie dlugo pociagnal ktos z imieniem Klif. -I tak lepsze niz Buog. -Ja tam zostane przy Buogu - oswiadczyl Buog. - A Imp zostanie przy Impie, prawda? Imp patrzyl na gitare. Nie powinno tak byc, myslal. Ledwie jej dotknalem. Ja tylko... I jestem taki zmeczony... Ja... -Nie jestem pewien - powiedzial smetnym glosem. - Nie jestem pewien, czy Imp to odpowiednie imie dlla... dlla takiej muzyki. Umilkl. Ziewnal. -Imp? - odezwal sie po chwili Buog. - Hm? W dodatku czul wtedy, ze ktos go obserwuje. To glupie, naturalnie. Nie moglby przeciez sie poskarzyc: "Bylem na scenie i zdawalo mi sie, ze ktos na mnie patrzy". Uslyszalby pewnie: "Tak? To czysty okultyzm, nie ma co...". -Imp! - rzucil niespokojnie Buog. - Dlaczego tak pstrykasz palcami? Imp spojrzal na swoje rece. -Pstrykalem? - Tak. -Zamysllilem sie. Moje imie... tez nie jest odpowiednie do takiej muzyki. -A co to oznacza w normalnym jezyku? - zainteresowal sie kra-snolud. -Wiecie, cala moja rodzina to y Celynowie - wyjasnil Imp, nie zwracajac uwagi na obrazliwa sugestie dotyczaca starozytnej mowy. -To znaczy "wsrod niezabudek". To jedyne kwiatki, jakie rosna w Llamedos. Inne zwyczajnie gnija. -Nie chcialzem tego mowic - wtracil Klif - ale "Imp" brzmi dla mnie troche jak "elf. -Oznacza holi. Wiecie, taka salle, gdzie odbywaja sie turnieje bardow. Najllepsi dostaja kwiaty. Imp y Celyn to tak jakby Holi Wsrod Niezabudek, w przenosni: kwietna nagroda. -Imp Niezabudka? Moze Zabudka? Bud? - probowal Buog. -Buddy? Jeszcze gorzej niz Klif, moim zdaniem. -Jak Buddy, to i Holly - zaproponowal Klif. -Chyba... chyba brzmi mniej wiecej odpowiednio - stwierdzil Imp. Buog wzruszyl ramionami i wyciagnal z kieszeni garsc monet. -Zostaly nam jeszcze ponad cztery dolary - przypomnial. - I wiem, co powinnismy z nimi zrobic. -Powinnismy je odlozyc na czlonkostwo w gilldii - stwierdzil nowo mianowany Buddy. Buog zapatrzyl sie na srednia odleglosc. -Nie - rzekl. - Nie mamy jeszcze wlasciwego brzmienia. Owszem, bylo bardzo dobre, bardzo... nowe. - Spojrzal surowo na Im-pa-cwm-Buddy'ego. - Ale czegos brakuje... Raz jeszcze obrzucil Impa wcBuddy'ego przenikliwym wzrokiem. -Wiesz, ze caly sie trzesiesz? Wiercisz sie na stolku, jakbys zjadl kilo wisni z pestkami. -Nie moge sie powstrzymac - wyjasnil Buddy. Spac mu sie chcialo, ale rytm wciaz krazyl po glowie. -Tez zem zauwazyl - zgodzil sie Klif. - Kiedy zesmy tu szli, az zes podskakiwal. -I ciagle pstrykasz palcami - dodal Buog. -Nie moge przestac mysllec o muzyce. Masz racje. Trzeba nam... - Zabebnil palcami po stole. - Takiego dzwieku... takiego... pang, pang, pang, PANG, Pang... -Masz na mysli klawiature? - domyslil sie krasnolud. - Tak? -Do Domu Opery, zaraz za rzeka, sprowadzili jeden z tych nowych fortepianow. -Tak, tylko ze one na nic przy naszym rodzaju muzyki - za- uwazyl Klif. - Dobre dla duzych, grubych gosci w pudrowanych perukach. -Mysle... - Buog znow spojrzal z ukosa na Buddy'ego - ze kiedy postawimy taki obok Im... obok Buddy'ego, to szybko bedzie sie nadawal do naszej muzyki. Wiec idzcie i go przyniescie. -Slyszalzem, ze taki kosztuje ze czterysta dolarow. Nikt nie ma az tylu zebow. -Nie prosilem, zebys go kupowal. Masz tylko... pozyczyc na troche. -To kradziez - zaprotestowal Klif. -Wcale nie. Oddamy go, jak juz z nim skonczymy. -Aha. No to w porzadku. Buddy nie byl ani perkusista, ani trollem. Dostrzegal logiczna skaze w argumentacji Buoga. Jeszcze kilka tygodni temu powiedzialby o tym glosno. Wtedy jednak byl grzecznym, uczeszczajacym do kregu chlopcem z dolin, ktory nie pil, nie przeklinal i gral na harfie przy kazdym druidycznym ofiarowaniu. Teraz jednak potrzebowal tego fortepianu. Dzwiek byl juz prawie wlasciwy. Prawie. Pstrykal palcami do rytmu wlasnych mysli. -Ale nie mamy nikogo, co by na nim gral - przypomnial Klif. -Ty zdobadz fortepian - rzekl Buog. - A ja sprowadze pianiste. Przez caly czas zerkal na gitare. *** Magowie cala grupa zblizali sie do organow. Powietrze wokol wibrowalo, jakby od upalu.-Co za ohydne dzwieki! - krzyknal wykladowca run wspolczesnych. -No, nie wiem! - wrzasnal dziekan. - Wpada w ucho! Niebieskie iskry przeskakiwaly miedzy piszczalkami organow. Wysoko wewnatrz drzacej konstrukcji widzieli bibiotekarza. -Kto je pompuje? - huknal pierwszy prymus. Ridcully spojrzal w bok. Zdawalo sie, ze dzwignia unosi sie i opada calkiem samodzielnie. -Nie pozwole na to - mruczal do siebie. - Nie na moim uniwersytecie! To gorsze niz studenci! Podniosl kusze i wystrzelil prosto w glowne miechy. Zabrzmial przeciagly jek w nucie a, po czym organy eksplodowaly. Historia kolejnych sekund zostala odtworzona podczas dyskusji w sali klubowej, gdzie wkrotce potem magowie udali sie na cos mocniejszego lub - w przypadku kwestora - na cieple mleko. Wykladowca run wspolczesnych przysiegal, ze szescdziesiecioczterostopowa piszczalka Gravissima pomknela ku niebu na kolumnie ognia. Kierownik Katedry Studiow Nieokreslonych i pierwszy prymus mowili, ze kiedy znalezli bibliotekarza glowa w dol w jednej z fontann na Placu Sator, poza terenem uniwersytetu, powtarzal tylko "uuk, uuk" i usmiechal sie. Kwestor twierdzil, ze widzial kilkanascie nagich mlodych kobiet podskakujacych na jego lozku, ale kwestor czasami opowiadal takie rzeczy, zwlaszcza kiedy dlugo nie wychodzil na swieze powietrze. Dziekan w ogole sie nie odzywal. Oczy mial zaszklone, a we wlosach trzaskaly mu iskry. Zastanawial sie, czy pozwola mu pomalowac sypialnie na czarno. ...trwal jeszcze tylko rytm... *** Zyciomierz Impa stal posrodku blatu wielkiego biurka. Smierc Szczurow krazyl wokol niego i popiskiwal pod nosem.Susan przygladala sie takze. Bez zadnych watpliwosci, caly piasek znajdowal sie w dolnej czesci. Jednak cos zupelnie innego wypelnialo gorna czesc i saczylo sie przez szyjke. Bylo jasnoniebieskie i zwijalo sie goraczkowo w kleby, niczym podniecony dym. - Widziales juz cos podobnego? - spytala. PIP. -Ja tez nie. Wstala. Cienie wokol scian - teraz, kiedy juz sie do nich przyzwyczaila - wygladaly jak rzucane przez... rzeczy - nie calkiem maszynerie, ale l nie do konca meble. Na trawniku przed pensja stal model ukladu planetarnego z zolwiem, sloncem i ksiezycem, a te niewyrazne ksztalty jakos sie z nim kojarzyly, choc jakie gwiazdy byly tu przedstawione na swych mrocznych trajektoriach, nie potrafila powiedziec. Cienie zdawaly sie projekcjami obiektow zbyt dziwacznych, nawet jak na ten niezwykly wymiar. Chciala uratowac mu zycie i to bylo sluszne. Wiedziala o tym. Kiedy tylko zobaczyla jego imie, odgadla... no, odgadla, ze to wazne. Odziedziczyla czesc wspomnien Smierci. Sama nie mogla znac tego chlopca, ale moze on go kiedys spotkal? Czula, ze jego imie i twarz wbily sie jej w pamiec tak mocno, ze teraz pozostale mysli zostaly zmuszone, by wokol nich krazyc. Cos innego ocalilo go wczesniej. Raz jeszcze przysunela zyciomierz do ucha. Uswiadomila sobie, ze mimowolnie przytupuje noga. I zauwazyla, ze odlegle cienie sie poruszaja. Ruszyla biegiem po podlodze - prawdziwej podlodze, za granicami dywanu. Cienie wygladaly tak, jak wygladalaby matematyka, gdyby byla materialna. Byly tam ogromne krzywe... czegos. Wskazowki, podobne do zegarowych, ale wielkie jak drzewa, sunely wolno w powietrzu. Smierc Szczurow wspial sie jej na ramie. -Pewnie nie wiesz, co sie tu dzieje? PIP. Susan kiwnela glowa. Przypuszczala, ze szczury umieraja wtedy, kiedy powinny. Nie probuja oszukiwac ani powstawac z martwych. Nie istnialo cos takiego jak szczurze zombie. Wiedzialy, kiedy nalezy sie wycofac.Znowu spojrzala w szklo. Chlopak - uzywala tego okreslenia, tak jak zwykle dziewczeta mowia o mlodych osobnikach plci meskiej o kilka lat starszych od siebie - chlopak zagral akord na gitarze, czy co tam trzymal, i historia ulegla skrzywieniu. Albo przeskoczyla. Cos oprocz niej nie chcialo, zeby umarl. *** Byla godzina druga w nocy i padal deszcz. Funkcjonariusz Detrytus ze Strazy Miejskiej Ankh-Morpork pelnil warte przy budynku Opery. Takiego podejscia do patrolowania nauczyl sie od sierzanta Golona. Kiedy straznik jest calkiem sam posrod deszczowej nocy, powinien zabrac sie za pilnowanie czegos duzego, z wygodnymi szerokimi okapami. Colon realizowal te polityke przez lata, dzieki czemu nie skradziono zadnego z miejskich pomnikow architektury* [przyp.:, moze z wyjatkiem Niewidocznego Uniwersytetu, tylko raz - ale to okazalo sie studenckim figlem.].Noc mijala spokojnie. Mniej wiecej przed godzina szescdziesiecioczterostopowa piszczalka organowa spadla nagle z nieba. Detrytus podszedl, zeby zbadac krater, ale nie byl calkiem pewien, czy to rzeczywiscie przestepcza dzialalnosc. Poza tym, o ile wiedzial, tak wlasnie zdobywa sie piszczalki do organow. Od pieciu minut slyszal tez dobiegajace z budynku Opery gluche stukania, a od czasu do czasu glosny brzek. Zanotowal to w pamieci. Nie chcial wyjsc na durnia. Nigdy jeszcze nie byl w Operze. Nie mial pojecia, jakie odglosy powinny stamtad dochodzic o drugiej w nocy. Przez frontowe drzwi troche niepewnie wysunelo sie duze plaskie pudlo o dziwacznym ksztalcie. Poruszalo sie dosc nietypowo: kilka krokow naprzod, pare krokow wstecz. W dodatku mowilo do siebie. Detrytus schylil sie. Zobaczyl - pomyslal chwile - co najmniej siedem nog roznych rozmiarow, z ktorych tylko cztery posiadaly stopy. Powlokl sie do pudla i stuknal je w bok. -Dobry wieczor, dobry wieczor... Co sie tu... dzieje? - zapytal skupiony, starajac sie nie pomylic niczego w zdaniu. Pudlo znieruchomialo. -Jestesmy... fortepianem -wyjasnilo po chwili. Detrytus rozwazyl te odpowiedz z nalezna powaga. Nie byl pewien, co to jest fortepian. -Fortepian moze chodzic, tak? - upewnil sie. -Mamy nogi - stwierdzil fortepian. Detrytus musial mu przyznac racje. -Ale to srodek nocy. -Nawet fortepiany maja czasem wolne. Detrytus poskrobal sie po glowie. To chyba wyjasnialo wszystkie watpliwosci. -No... W porzadek - rzekl. Patrzyl, jak fortepian schodzi chwiejnie po marmurowych stopniach i znika za rogiem. I caly czas gada do siebie. - Jak mysllisz, ille mamy czasu? -Chyba damy rade dojsc do mostu. Nie ma dosc rozumu, zeby byc perkusista. -Ale jest polllicjantem. -To co? -Klif... -Tak? -Moze nas zlapac. -Nie zdola nas powstrzymac. Przybylimy z misja od Buoga. -Fakt. Fortepian sunal truchtem przez kaluze. Po chwili zapytal sam siebie: -Buddy... -Co? -Dlaczego zem to powiedzial? -Co takiego? -Zesmy przybyli z misja... no wiesz... od Buoga. -Nooo... Krasnollud powiedzial nam: Idzcie i przyniescie fortepian. A ma na imie Buog, wiec... -Tak... No tak... Ale... on przeciez mogl nas zatrzymac, znaczy, co takiego dziwnego w jakiejs misji od jakiegos krasnoluda... -Moze byles zwyczajnie troche zmeczony. -Moze faktycznie - zgodzil sie z wdziecznoscia fortepian. -A poza tym naprawde przybylllismy z misja od Buoga. - Aha. *** Buog siedzial w swojej kwaterze i obserwowal gitare. Przestala grac, kiedy wyszedl Buddy, chociaz jesli przysunal ucho do strun, wciaz slyszal, ze brzecza cicho. Po chwili bardzo ostroznie wyciagnal reke i dotknal...Nazwanie rozbrzmiewajacego nagle dzwieku dysonansem byloby uzyciem zbyt delikatnego okreslenia. Byl jak warkot. Mial szpony. Buog cofnal sie. Dobrze. Oczywiscie. To przeciez instrument Buddy'ego. Instrument, na ktorym przez lata gra jedna osoba, czesto sie do niej przystosowuje, choc -jak podpowiadalo doswiadczenie - zwykle nie az tak, zeby gryzc innych. Buddy byl wlascicielem gitary niecaly dzien, ale pewnie dzialala ta sama zasada. Istniala krasnoludzia legenda o slawnym Rogu Furgle'a, ktory sam gral, kiedy zblizalo sie niebezpieczenstwo, a takze - z nieznanych przyczyn - w obecnosci chrzanu. Nawet w Ankh-Morpork opowiadali podobna legende: o jakims starym bebnie w palacu czy gdzies, ktory sam bebnil, kiedy wroga flota plynela w gore Ankh. W ostatnich wiekach legenda ulegla zapomnieniu, czesciowo dlatego, ze nadeszla Epoka Rozumu, a czesciowo dlatego, ze zadna flota nie moglaby wplynac na Ankh bez idacej przodem ekipy ludzi z lopatami. Byla tez trollowa opowiesc o pewnych kamieniach, ktore w mrozne noce... Chodzi o to, ze magiczne instrumenty pojawialy sie calkiem czesto. Buog znowu wyciagnal reke. Dzud-adud-adud-dum! -Dobrze juz, dobrze... Stary sklep muzyczny byl w koncu tuz przy uniwersytecie, a magia tam naprawde przecieka, jakkolwiek magowie by tlumaczyli, ze gadajace szczury i chodzace drzewa to tylko odchylenia statystyczne. To jednak nie wygladalo na magie. Wydawalo sie o wiele starsze. Sprawialo wrazenie... muzyki. Buog zastanowil sie, czy nie powinien przekonac Im... Buddy'ego, zeby odniosl instrument do sklepu i wymienil na uczciwa gitare... Z drugiej strony szesc dolarow to szesc dolarow. Co najmniej. Ktos zastukal glosno do drzwi. -Kto tam? - zapytal Buog. Milczenie trwalo dostatecznie dlugo, by mogl sie domyslic. Postanowil pomoc. -Klif? -Tak. Mamy fortepian. -Wniescie go. -Zesmy musieli ulamac nogi i klape, i jeszcze pare innych kawalkow, ale w zasadzie jest w porzadku. -No to go wniescie! -Drzwi sa za waskie. Buddy, wchodzacy schodami za trollem, uslyszal trzask pekajacego drewna. -Sprobuj teraz. -Pasuje idealnie. Wokol drzwi zobaczyl fortepianoksztaltny otwor w scianie. Obok stal Buog z toporem w rekach. Buddy przyjrzal sie odlamkom zascielajacym podest. -Co wy wyprawiacie, do demona? - zapytal. - Przeciez to nie nasza sciana. -I co z tego? To nie nasz fortepian. -Tak, alle... Nie mozesz przeciez wyrabywac dziur w scianach... -A co jest wazniejsze? Sciana czy uzyskanie porzadnego brzmienia? Buddy zawahal sie. Czesc jego umyslu mowila: Smieszne, przeciez to tylko muzyka. Inna czesc mowila bardziej stanowczo: Smieszne, przeciez to tylko sciana. A caly on odpowiedzial: -No... jeslli tak to ujmujesz... A gdzie jest pianista? -Mowilem, ze wiem, gdzie go znalezc - uspokoil go Buog. Jakis drobny fragment umyslu krasnoluda wciaz byl zdumiony. Wyrabalem dziure w scianie wlasnego pokoju! A tak sie nameczylem, zeby porzadnie przybic tapety... *** Albert byl w stajni, z taczka i lopata.-Dobrze poszlo? - zapytal, kiedy cien Susan pojawil sie w otwartej polowce wrot. -No... tak... chyba. -Milo slyszec - rzucil Albert, nie podnoszac glowy. Lopata stuknela o taczke. -Tylko ze... zdarzylo sie cos, co chyba nie jest normalne. -Przykro slyszec. Albert i pchnal taczke w strone ogrodu. Susan wiedziala, co powinna zrobic. Powinna przeprosic, po czym okazaloby sie, ze surowy stary Albert ma naprawde zlote serce, zaprzyjaznia sie, on jej pomoze i wszystko wytlumaczy, a potem... Potem ona bedzie glupiutka dziewczynka, ktora nie potrafi sama sobie radzic. Nie. Wrocila do stajni, gdzie Pimpus badal wlasnie zawartosc wiadra. Na Pensji dla Mlodych Panien w Quirmie starano sie obudzic u swoich wychowanek wiare w siebie i umiejetnosc logicznego myslenia. Wlasnie dlatego rodzice ja tam poslali. Zakladali, ze izolowanie jej od mglistych obrzezy rzeczywistego swiata to najbezpieczniejsze rozwiazanie. W tych okolicznosciach przypominalo raczej ukrywanie przed kims informacji o samoobronie, zeby nikt go nigdy nie zaatakowal. 989 gfdgdfgdfgdfgdfgdNa Niewidocznym Uniwersytecie byli przyzwyczajeni do ekscentrycznych pomyslow wykladowcow. W koncu ludzie okreslaja normalne zachowanie na podstawie ciaglych porownan z innymi wokol siebie. A kiedy ci inni sa magami, spirala moze sie tylko rozkrecac. Bibliotekarz byl orangutanem i nikogo to nie dziwilo. Docent Studiow Ezoterycznych tyle czasu poswiecal na lektury w czyms, co kwestor okreslal "najmniejszym pokojem"* [przyp.: Najmniejszym pokojem na Niewidocznym Uniwersytecie byla w rzeczywistosci komorka na miotly na czwartym pietrze. Docent opracowal teorie, ze kazda dobra ksiazka w dowolnym budynku - a przynajmniej te naprawde smieszne* [przyp.: Te z historykami obrazkowymi o psach i krowach. I podpisami w stylu "Gdy tylko Elmer zobaczyl kaczke, wiedzial, ze to bedzie pechowy dzien".] - grawituja ku stosowi w wychodku, ale nikt nigdy nie ma czasu ich czytac ani nawet nie wie, skad sie tam wziely. Jego badania powodowaly silne klopoty zoladkowe i co rano dlugie kolejki przed drzwiami.], ze powszechnie nazywano go docentem klozetowym, nawet w dokumentach oficjalnych. Sam kwestor w normalnym spoleczenstwie uznawany bylby za bardziej odklejonego od rzeczywistosci niz uzywany znaczek na deszczu. Dziekan poswiecil siedemnascie lat na pisanie traktatu "Uzycie zgloski ENK w zakleciach lewitacyjnych wczesnego Okresu Zamieszania". Nadrektor, ktory regularnie wykorzystywal galere nad Glownym Holem do cwiczen luczniczych i dwa razy przypadkiem postrzelil kwestora, uznawal pozostalych wykladowcow za zwariowanych czubkow, niewazne, czego to byly czubki. "Za malo swiezego powietrza", mawial. "Za dlugo siedza pod dachem. Mozg gnije od tego". A najczesciej mowil "Dziwacy!". Zaden z wykladowcow - nie liczac Ridcully'ego i bibliotekarza - nie lubil wczesnie wstawac. Sniadanie podawano, o ile w ogole podawano, okolo poludnia. Magowie ustawiali sie przy bufecie, zagladali pod wielkie srebrne pokrywy polmiskow i wzdrygali sie przy kazdym brzeknieciu. Ridcully lubil solidne, tluste sniadania, zwlaszcza jesli zawieraly troche polprzezroczyste kielbaski z drobnymi zielonymi plamkami, co do ktorych mozna bylo jedynie miec nadzieje, ze to jakies ziola. Poniewaz ustalanie jadlospisu nalezalo do przywilejow nadrektora, wielu co bardziej wybrednych magow w ogole zrezygnowalo ze sniadan. Przezywali dzien jedynie na drugim sniadaniu, obiedzie, podwieczorku, herbatce, kolacji i czasem jakiejs przekasce. Rankiem wiec niewielu ich zebralo sie w Glownym Holu. Wyczuwali przeciagi. Robotnicy pracowali gdzies na dachu. Ridcully odlozyl widelec. -No dobrze... Kto to robi? Niech sie natychmiast przyzna. -Co robi, nadrektorze? - zdziwil sie pierwszy prymus. -Ktos tupie noga. Magowie rozejrzeli sie wokol siebie. Dziekan z bloga mina wpatrywal sie w przestrzen. -Dziekanie! - zawolal pierwszy prymus. Lewa dlon dziekana zatrzymala sie w okolicy jego ust, prawa wykonywala rytmiczne gesty, jakby glaskala cos przy jego nerkach. -Nie wiem, co on takiego robi - rzekl Ridcully. - Ale uwazam to za niehigieniczne. -Wydaje mi sie, nadrektorze, ze gra na niewidzialnym banjo - domyslil sie wykladowca run wspolczesnych. -Przynajmniej cicho - mruknal Ridcully. Zerknal na dziure w dachu wpuszczajaca do holu niezwykla tu jasnosc. - Ktos widzial bibliotekarza? *** Orangutan byl zajety.Ukryl sie pod biblioteka, w jednej z piwnic uzywanej obecnie jako warsztat i lecznica ksiazek. Byly tu rozmaite prasy i gilotyny, a takze stol zastawiony puszkami paskudnych substancji. Tutaj zajmowal sie oprawianiem, klejeniem i wszelka meczaca kosmetyka Muzy Literatury. Przyniosl tu ze soba ksiazke. Odnalezienie jej nawet jemu zabralo kilka godzin. W bibliotece znajdowaly sie nie tylko ksiazki magiczne, te przykute lancuchami do polek i bardzo niebezpieczne. Byly tu rowniez calkiem zwyczajne ksiazki, drukowane na normalnym papierze calkiem pospolitym tuszem. Bledem byloby sadzic, ze nie sa niebezpieczne tylko dlatego, ze ich lektura nie wywolywala na niebie fajerwerkow. Lektura ich dokonywala czasem o wiele trudniejszej sztuczki wzbudzania fajerwerkow w odosobnieniu umyslu czytelnika. Na przyklad ciezki tom, otwarty teraz przed bibliotekarzem, zawieral zebrane rysunki i szkice Leonarda z Quirmu, utalentowanego artysty i slynnego geniusza o umysle, ktory wedrowal tak daleko, ze nie przysylal nawet pozdrowien. Ksiazki Leonarda byly pelne szkicow - kociat, tego, jak plynie woda, zon wplywowych kupcow z Ankh-Morpork, ktorych portrety dostarczaly mu srodkow do zycia. Leonard byl jednak geniuszem doskonale wyczulonym na cuda tego swiata. Dlatego na marginesach rysowal odrecznie szczegolowe schematy tego, co w danej chwili zajmowalo jego mysli: ogromnych, napedzanych woda machin do obalania na glowy wroga miejskich murow, nowych typow machin oblezniczych pozwalajacych pompowac na wroga plonacy olej, rakiet na proch strzelniczy, ktore zasypywaly wroga deszczem plonacego fosforu, oraz innych wynalazkow Epoki Rozumu. Bylo tam rowniez cos jeszcze. Bibliotekarz zauwazyl to kiedys przypadkiem i nieco sie zdziwil. Projekt wydawal sie troche nie na miejscu* [przyp.: dodatku calkiem nic nie robil z wrogiem.]. Jego owlosione palce przewracaly stronice. Aha... Tutaj jest... Tak. O TAK. ...Przemawial do niego jezykiem Rytmu... *** Nadrektor usadowil sie wygodnie przy swoim stole bilardowym.Juz dawno pozbyl sie urzedowego biurka. Stol bilardowy okazal sie o wiele wygodniejszy. Nic nie zsuwalo sie z blatu na podloge, mial kilka wygodnych luz, gdzie mozna trzymac slodycze i inne drobiazgi, a kiedy Ridcully sie nudzil, zawsze mogl zrzucic papiery i pocwiczyc technike uderzen* [przyp.: Byl magiem. Dla magow uderzenia techniczne to nie typowe "trzy razy dookola stolu". Jego najlepszy wyczyn to odbicie od bandy, odbicie od mewy, odbicie od potylicy kwestora, ktory przechodzi} przed gabinetem w zeszly wtorek (niewielkie zaklocenie temporalne) i trudny karambol sufitowy. Kula minela luze o wlos, ale strzal i tak byl trudny.]. Nigdy nie przejmowal sie tym, zeby przeniesc papiery z powrotem na miejsce. Doswiadczenie mowilo mu, ze rzeczy wazne nigdy nie zostaja zapisane, bo ludzie sa zajeci krzyczeniem. Siegnal po pioro i zaczal pisac. Ukladal swoje pamietniki. Doszedl juz do tytulu: "Brzegiem Ankh z kusza, wedka i laska z galka na czubku". "Niewielu zdaje sobie sprawe", pisal, "ze Ankh posiada znaczna i roznorodna populacje ryb...* [przyp.: To prawda. Natura potrafi przystosowac sie niemal do wszystkiego. Istnialy ryby, ktore wyewoluowaly do zycia w rzece. Wygladaly jak skrzyzowanie kraba o miekkiej skorupie z przemyslowym odkurzaczem, mialy tendencje do eksplodowania w czystej wodzie, a czego sie uzywa jako przynety, nie powinno nikogo interesowac. Byly jednak rybami, a taki sportowiec jak Ridcully nie przejmuje sie smakiem swoich zdobyczy.]". Odrzucil pioro i gniewnie ruszyl korytarzem do gabinetu dziekana. -Co to bylo, do demona?! - krzyknal. Dziekan podskoczyl. -To... to jest... to jest gitara, nadrektorze - wyjasnil, cofajac sie przed Ridcullym. - Wlasnie ja kupilem. -To widze. I slysze. Co wlasciwie pan tu wyprawia? -Cwiczylem te, no... riffy. - Dziekan zamachal marnie wydrukowanym drzeworytem. Nadrektor wyrwal mu papier. -"Podrecznik gitarowy Blerta Wheedowna" - odczytal. - "Wygraj swoj sukces w trzech prostych i osiemnastu trudnych lekcjach". I co? Nie mam nic przeciwko gitarom, milej atmosferze, podgladaniu mlodych dam w majowy poranek i tak dalej, ale to przeciez nie gra. To zwykly halas. Niby co to mialo byc? -Krotkie solo oparte na skali pieciotonowej E, z motywem molowym? Nadrektor zerknal na otwarta stronice. -Ale tutaj jest napisane "Kroki wrozki". -Eee, no... Bylem troche niecierpliwy. -Nigdy nie byles muzykalny, dziekanie - rzekl Ridcully. - To jedna z twoich zalet. Skad to nagle zainteresowanie... Co masz na nogach? Dziekan spuscil wzrok. -Tak mi sie wydawalo, ze jestes troche wyzszy - stwierdzil Ridcully. - Stoisz na deskach? -To tylko grube podeszwy - zapewnil dziekan. - Takie... takie cos, co wynalazly krasnoludy. Ogrodnik Modo twierdzi, ze to koturny. -To jak na Moda dosc mocne okreslenie... Hm, kota urny... Ale powiedzialbym, ze ma racje. -Nie, to ten model podeszwy... - poprawil go zalamany dziekan. -Ehm... Przepraszam bardzo, nadrektorze... To kwestor pojawil sie w progu. Za nim stal potezny, czerwony na twarzy mezczyzna, ktory zagladal mu przez ramie. -O co chodzi, kwestorze? -Tego... ten dzentelmen chce... -Chodzi o waszego malpiszona - przerwal mu mezczyzna. Ridcully sie rozpromienil. -Tak? -Jak sie wydaje, ukra... tego... zdjal kola z wozka tego dzentelmena - tlumaczyl kwestor, ktory znajdowal sie na krzywej spadkowej swego cyklu psychicznego. -Jestescie pewien, ze to bibliotekarz? -Gruby, ruda siersc, czesto mowi "uuk". -To on. Cos podobnego. Ciekawe, czemu to zrobil - zastanawial sie Ridcully. - Z drugiej strony wiecie, jak to mowia: pieciuset-funtowy goryl moze spac, gdzie mu sie podoba. -Ale trzystufuntowy malpiszon niech lepiej odda mi te przeklete kola - oswiadczyl niewzruszony mezczyzna. - Jesli nie dostane swoich kol, bedziecie mieli klopoty. -Klopoty? - powtorzyl Ridcully. -Tak. I prosze mnie nie straszyc. Nie boje sie magow. Wszyscy wiedza, ze prawo nie pozwala wam uzywac magii przeciwko cywilom. Mezczyzna zblizyl sie do nadrektora i groznie uniosl piesc. Ridcully pstryknal palcami. Dmuchnelo; zabrzmial cichy skrzek. -Zawsze uwazalem to raczej za wskazowke - powiedzial lagodnie. - Kwestorze, wynies te zabe na trawnik, a kiedy znowu bedzie soba, wyplac mu dziesiec dolarow. Dziesiec dolarow wystarczy, prawda? -Rech - zapewnila pospiesznie zaba. -Dobrze. A teraz czy ktos moglby mi wytlumaczyc, co sie tu wlasciwie dzieje? Z dolu uslyszeli serie glosnych trzaskow. -Dlaczego jakos mi sie wydaje - zwrocil sie Ridcully do swiata jako calosci - ze to nie bedzie odpowiedz? Sluzba nakrywala stoly do drugiego sniadania, co zajmowalo zwykle sporo czasu. Poniewaz magowie traktowali posilki z powaga i zostawiali po sobie balagan, stoly byly permanentnie albo sprzatane, albo nakrywane, albo zajete. Same nakrycia wymagaly znacznej starannosci: kazdy z magow potrzebowal dziewieciu nozy, trzynastu widelcow, dwunastu lyzek i jednego mloteczka - nie wspominajac juz o mnostwie kieliszkow. Magowie pojawiali sie zwykle dostatecznie wczesnie przed posilkiem. Czesto nawet nie zdazyli jeszcze wstac od stolu po drugiej dokladce poprzedniego. W tej chwili jeden z nich siedzial przy stole. -To runy wspolczesne, jak widze - stwierdzil nadrektor. Wykladowca trzymal w rekach dwa noze. Przed soba ustawil sloiczki z sola, pieprzem i musztarda. I talerz na ciasto. I pare pokryw do polmiskow. Wszyskie je energicznie okladal nozami. -Po co on to robi? - zdziwil sie Ridcully. - Dziekanie, przestan przytupywac. -To zarazliwe - stwierdzil dziekan. -To zaraza - poprawil go Ridcully. Wykladowca run wspolczesnych w skupieniu marszczyl czolo. Widelce podskakiwaly na blacie. Trafiona przypadkowym uderzeniem lyzka zawirowala w powietrzu i trafila kwestora w ucho. -Co on wyprawia? -To bolalo! Magowie otoczyli wykladowce run wspolczesnych. Nie zwracal na nich najmniejszej uwagi. Pot sciekal mu po brodzie. -Wlasnie stlukl komplet do przypraw - zauwazyl Ridcully. -Bedzie szczypalo w oczy przez pare godzin. -Owszem, ostry jest jak musztarda - przyznal dziekan. -Zeby tylko nam nie dosolil - mruknal pierwszy prymus. Nadrektor uniosl dlon. -Domyslam sie, ze ktos zamierza zaraz powiedziec cos w stylu: "Mam nadzieje, ze straz sie nie dopieprzy" - rzekl. - Albo: "Chlop jest dzisiaj nie w sosie". Zaloze sie, ze wszyscy myslicie, co by tu powiedziec glupiego o keczupie. A ja chcialbym sie tylko dowiedziec, jaka jest roznica miedzy moimi wykladowcami a banda idiotow z groszkiem zamiast mozgow. -Cha, cha, cha - wtracil nerwowo kwestor, wciaz rozcierajac ucho. -To nie bylo pytanie retoryczne. - Ridcully wyrwal wykladowcy noze. Doswiadczony profesor przez chwile okladal jeszcze powietrze, po czym jakby sie przebudzil. -Och, witam, nadrektorze. Jakies klopoty? -Co robiles? Wykladowca spojrzal zdziwiony na stol. -Synkopowal - podpowiedzial dziekan. -Wcale nie! Ridcully zmarszczyl czolo. Byl czlowiekiem gruboskornym, prostolinijnym, taktownym jak mlot parowy i obdarzony mniej wiecej takim samym poczuciem humoru. Ale nie byl glupi. Wiedzial, ze magowie sa jak kurki na dachu albo kanarki, ktorych gornicy uzywaja do wykrywania przeciekow gazu. Magowie z samej swej natury dostrojeni sa do czestotliwosci okultystycznych. Jesli zdarzalo sie cos niezwyklego, to zwykle zdarzalo sie magom. Obracali sie, mozna powiedziec, twarza do tego. Albo spadali z grzedy. -Jakim cudem wszyscy nagle stali sie tacy muzykalni? - zapytal. - Uzywam tego terminu w najszerszym mozliwym znaczeniu, oczywiscie. - Przyjrzal sie zebranym magom, po czym zerknal na podloge. - Wszyscy macie kocie urny na butach! Magowie z pewnym zdziwieniem popatrzyli na wlasne stopy. -Slowo daje, rzeczywiscie wydawalo mi sie, ze jestem troche wyzszy! - zawolal pierwszy prymus. - Myslalem, ze to dzieki diecie selerowej* [przyp.: Pierwszy prymus wyznawal teorie, ze dlugie artykuly spozywcze - fasolka szparagowa, seler naciowy i rabarbar - czynia jedzacego wyzszym, dzieki slynnej doktrynie podpisu. Z pewnoscia czynily go lzejszym.]. -Wlasciwym obuwiem maga sa buty lekkie, spiczaste albo wysokie i solidne - oswiadczyl Ridcully. - A kiedy czyjes obuwie kocie-je, cos nie pasuje. -To koturny - poprawil go dziekan. - Maja takie male spiczaste cosie nad... Nadrektor oddychal ciezko. -Kiedy wasze buty zmieniaja sie same z siebie... - zaczal. -Cos magicznego zbliza sie wielkimi krokami? -Cha, cha, to bylo niezle, pierwszy prymusie - pochwalil dziekan. -Chce wiedziec, co sie dzieje - rzekl Ridcully cicho, groznym tonem. - I jesli sie wszyscy nie zamkniecie, beda klopoty. Przeszukal kieszenie swej szaty i po kilku probach znalazl thaumometr. Podniosl go. Na Niewidocznym Uniwersytecie poziom tla magicznego zawsze byl wysoki, ale tym razem mala igielka wskazywala pozycje "Norma". W kazdym razie przecietnie - wychylala sie tam i z powrotem po skali niczym metronom. Ridcully pokazal thaumometr tak, zeby wszyscy mogli sie przyjrzec. -Co to jest? - zapytal. -Rytm cztery czwarte? - zgadywal dziekan. -Muzyka to nie magia. Nie badz durniem. Muzyka to tylko brzdakanie, bebnienie i... Urwal nagle. -Czy ktos wie o czyms, o czym powinien mi powiedziec? Magowie zaszurali niepewnie stopami w niebieskich zamszowych butach. -No coz - odezwal sie pierwszy prymus. - Faktem jest, ze zeszlej nocy ja... to znaczy, chcialem powiedziec, kilku z nas przechodzilo obok Zalatanego Bebna... -Bona fide wedrowcy - dodal wykladowca run wspolczesnych. - Dozwolone jest bona fide wedrowcom napic sie w lokalu z wyszynkiem o kazdej porze dnia i nocy. Wie pan, nadrektorze, statuty miejskie. -A skad to wedrowaliscie? - zapytal groznie Ridcully. -Spod Kisci Winogron. -Przeciez to zaraz za rogiem. -Tak, ale bylismy... zmeczeni. -Dobrze, rozumiem - uspokoil go nadrektor tonem czlowieka, ktory wie, ze jesli pociagnie za nitke troche mocniej, spruje cala kamizelke. - Byl z wami bibliotekarz? -Oczywiscie. -Mowcie dalej. -No wiec... byla tam ta muzyka... -Troche brzekliwa - wtracil pierwszy prymus. -Z motywem przewodnim - dodal dziekan. -I byla... -...tak jakby... -...w pewnym sensie... -...tego rodzaju, ktory wciska sie pod skore i sprawia, ze czlowiek az buzuje - dokonczyl dziekan. - A przy okazji, czy ktos z was ma czarna farbe? Wszedzie szukalem. -Pod skore - mruczal Ridcully, skrobiac sie po brodzie. - Cos takiego... To jedna z tych... Cos znowu przesacza sie do naszego wszechswiata, co? Wplywy z Zewnetrza, co? Pamietacie, co sie stalo, kiedy pan Hong otworzyl bar rybny na wynos na miejscu ruin starej swiatyni przy ulicy Dagona? Potem byly te ruchome obrazki. Sprzeciwialem im sie od samego poczatku. I te druciane rzeczy na kolkach. Ten wszechswiat ma wiecej dziur niz ser quirmski. W kazdym razie... -Lancranski - poprawil go uprzejmie pierwszy prymus. - Lancranski ma dziury. Quirmski to ten z niebieskimi zylkami. Ridcully rzucil mu tylko gniewne spojrzenie. -Wlasciwie to wcale nie wydawala sie magiczna - oswiadczyl dziekan i westchnal. Mial siedemdziesiat dwa lata. Muzyka wzbudzila w nim uczucie, ze znowu ma siedemnascie. Nie pamietal, zeby byl kiedys w tym wieku - musial akurat wtedy byc zajety. Ale poczul sie tak, jak wyobrazal sobie, ze czuje sie siedemnastolatek, to znaczy jakby przez caly czas nosil pod skora rozgrzana do czerwonosci kamizelke. Chcial znowu uslyszec muzyke. -Wydaje mi sie, ze dzisiaj znowu beda tam grali - oznajmil niepewnie. - Moglibysmy, tego... wybrac sie i posluchac. Zeby dowiedziec sie czegos wiecej na wypadek, gdyby muzyka byla zagrozeniem dla spoleczenstwa - dodal meznie. -Tak jest, dziekanie - poparl go wykladowca run wspolczesnych. - To nasz obywatelski obowiazek. Jestesmy pierwsza linia nadprzyrodzonej obrony miasta. A gdyby tak potworne stwory zaczely wylazic z powietrza? -Co wtedy? - zdziwil sie kierownik studiow nieokreslonych. -No... bedziemy na miejscu. - Aha. I to dobrze? Ridcully przygladal sie swoim magom. Dwoch dyskretnie tupalo do rytmu, a kilku zdawalo sie drgac lekko. Kwestor drgal lekko przez caly czas, ale taki juz mial sposob bycia. Jak kanarki, pomyslal. Albo piorunochrony. -No dobrze - zgodzil sie niechetnie. - Pojdziemy. Ale nie bedziemy zwracac na siebie uwagi. -Oczywiscie, nadrektorze. -I kazdy sam kupuje sobie drinki. -No... dobrze. *** Kapral (byc moze) Bawelna zasalutowal, stajac przed sierzantem, dowodca fortu, ktory usilowal sie ogolic. - Chodzi o tego nowego rekruta, sir - zameldowal. - Nie wykonuje rozkazow.Sierzant skinal glowa, patrzac tepo na przedmiot trzymany w dloni. -Brzytwa, sir - podpowiedzial kapral. - On caly czas powtarza tylko cos w rodzaju TO SIE JESZCZE NIE DZIEJE. -Probowaliscie zakopac go po szyje w piasku? To zwykle pomaga. -To troche... em... takie... niegrzeczne wobec ludzi... mam na czubku jezyka... - Kapral pstryknal palcami. - Takie, no... okrutne. Wlasnie. Ostatnio nie skazujemy ludzi na Dziure. -Jestesmy w koncu... - Sierzant spojrzal na lewa dlon, gdzie mial zapisane kilka linijek tekstu. - Jestesmy Legia Cudzoziemska. -Tak jest, sir. Natychmiast, sir. On jest dziwny. Siedzi tylko bez przerwy. Nazwalismy go Beau Nierob, sir. Zdumiony sierzant wpatrywal sie w lustro. -To panska twarz, sir - poinformowal go kapral. *** Susan przyjrzala sie sobie krytycznie. Susan... To raczej nie jest dobre imie, prawda? Nie jest tez wlasciwie zlym imieniem, nie jak u biednej Jodyny z czwartej klasy albo u Nigelli - jej imie oznacza tak naprawde "oj, a chcielismy chlopca". Ale jest... nudne. Susan. Sue. Dobra poczciwa Sue. To imie, ktore przygotowuje kanapki, w trudnych sytuacjach nie traci glowy i mozna powierzyc mu pod opieke cudze dzieci.To imie, jakiego nigdy nie nosza krolowe ani boginie. I nie mozna go poprawic pisownia. Mozna je zmienic w Suzi, ale wtedy brzmi jak u kogos, kto zarabia na zycie tancem po stolach. Mozna wcisnac do srodka Z, pare N albo E, ale wciaz wygladalo na imie z dobudowanymi rozszerzeniami. Nie bylo lepsze niz Sara - imie, ktore wrecz krzyczy o protetyczne H na koncu. Coz, mozna przynajmniej poprawic swoj wyglad. Ta szata... Moze i jest tradycyjna, ale ona, Susan, wcale nie jest. Jako alternatywe miala do dyspozycji swoj szkolny mundurek albo jedna z rozowych kreacji mamy. Obszerna sukienka Quirmskiej Pensji dla Mlodych Panien byla dumnym odzieniem i - przynajmniej w opinii panny Butts - chroniacym przed wszelkimi pokusami cielesnymi... ale brakowalo jej pewnego szyku, niezbednego kostiumowi Ostatecznej Realnosci. O rozowym nie warto nawet myslec. Po raz pierwszy w historii wszechswiata Smierc zastanawiala sie, co na siebie wlozyc. -Chwileczke... - zwrocila sie do swojego odbicia. - Tutaj... Tutaj moge stwarzac rozne rzeczy, prawda? Wyciagnela reke i pomyslala: kubek. Kubek pojawil sie w jej dloni. Wzdluz brzegu mial desen czaszek i kosci. -Aha - mruknela Susan. - Szlaczek rozyczek pewnie jest wykluczony? Przypuszczam, ze nie pasuje do atmosfery. Postawila kubek na stole i puknela go palcem. Brzeknal w calkiem solidny sposob. -Dobrze wiec - rzekla. - Nie chce niczego ckliwego ani krzykliwego. Zadnych bezsensownych czarnych koronek ani nic, co nosza idioci, ktorzy w swoich pokojach pisza wiersze i ubieraja sie jak wampiry, a naprawde sa wegetarianami. Wizje sukni przesuwaly sie po jej odbiciu. Bylo oczywiste, ze czern to jedyna mozliwosc; zdecydowala sie wiec na cos praktycznego, bez przesadnych ozdob czy falbanek. Przechylila glowe na bok, oceniajac rezultat. -No, moze jednak odrobine koronki - powiedziala. - I... troche wiecej... stanu. Kiwnela odbiciu glowa. Z pewnoscia byl to kostium, jakiego nie nosilaby zadna Susan. Podejrzewala jednak, ze ona sama ma w sobie jakas zasadnicza susannowosc, ktora predzej czy pozniej przeniknie i suknie. -Dobrze, ze tu jestes - powiedziala do siebie. - Inaczej calkiem bym zwariowala, cha, cha. Po czym ruszyla zobaczyc sie z dziad... ze Smiercia. Istnialo takie miejsce, gdzie musial byc. *** Buog wszedl cicho do uniwersyteckiej biblioteki. Krasno-ludy zywily gleboki szacunek dla edukacji, pod warunkiem ze nie musialy jej doswiadczac osobiscie. Pociagnal za pole szaty przechodzacego mlodego maga.-Tym wszystkim kieruje pewna malpa, prawda? - powiedzial. - Wielka, gruba, wlochata malpa z lapami dlugimi na pare oktaw. Mag, blady student podyplomowy, spojrzal na Buoga z gory z pewnym lekcewazeniem, jakie niektore osoby zawsze rezerwuja dla krasnoludow. Studia na Niewidocznym Uniwersytecie nie byly wcale zabawne. Czlowiek musial szukac rozrywki, gdzie tylko mogl. Mag usmiechnal sie wiec szeroko i niewinnie. -Zgadza sie - potwierdzil. - O ile wiem, w tej chwili jest w swoim warsztacie, w podziemiach. Ale musisz bardzo uwazac, jak sie do niego zwracasz. -Naprawde? - zdziwil sie Buog. -Tak. Koniecznie musisz powiedziec: Moze fistaszka, panie Malpiszonie. - Mlody mag przywolal gestem paru kolegow. - To chyba wystarczy, prawda? Musi tylko powiedziec: panie Malpiszonie? -Tak - zgodzil sie inny ze studentow. - Chociaz, jesli ma sie nie zdenerwowac, lepiej dla bezpieczenstwa drapac sie tez pod pachami. To go zawsze uspokaja. -I wtracac: ugh, ugh, ugh - dodal trzeci. - On to lubi. -Bardzo panom dziekuje - powiedzial Buog. - Dokad mam pojsc? -Pokazemy ci - zapewnil pierwszy student. -Bardzo panowie uprzejmi... Trzech magow poprowadzilo Buoga schodami w dol, a potem niskim tunelem. Droge rozjasnialy im z rzadka promienie swiatla wpadajace przez zielonkawe panele osadzone w podlodze pietro wyzej. Od czasu do czasu Buog slyszal za soba chichot. Bibliotekarz przykucnal na podlodze w dlugiej, waskiej piwnicy. Przed nim lezaly porozrzucane dziwne przedmioty: kolo wozu, kawalki drewna i kosci, rozmaite rury, prety i odcinki drutu. Sugerowaly jakos, ze w calym miescie rozni ludzie stali zdumieni nad zepsutymi pompami i dziurami w plotach. Bibliotekarz przygryzal koniec rury i w skupieniu przygladal sie zebranemu stosowi. -To on - wyjasnil jeden z magow i lekko popchnal Buoga do przodu. Krasnolud podszedl wolno. Za nim znowu wybuchl zduszony chichot. Stuknal bibliotekarza w ramie. -Przepraszam bardzo... -Uuk? -Ci tam przed chwila nazwali cie malpiszonem - oswiadczyl Buog, wystawiajac kciuk w kierunku drzwi. - Na twoim miejscu postaralbym sie, zeby tego pozalowali. Rozlegl sie metaliczny zgrzyt, a potem szybkie kroki w korytarzu, gdy magowie deptali po sobie, by zniknac stad jak najszybciej. Bibliotekarz - na pozor bez wysilku - zgial rure w ksztalt U. Buog wrocil i wyjrzal za drzwi. Na kamieniach lezal zdeptany na plasko kapelusz. -To bylo zabawne - powiedzial. - Gdybym ich zwyczajnie zapytal, gdzie jest bibliotekarz, powiedzieliby: wynocha stad, krasnoludzie jeden. W tej grze trzeba miec wlasciwe podejscie do ludzi. Usiadl obok bibliotekarza. Orangutan dodal jeszcze jedno niewielkie wygiecie na rurze. -Co robisz? - spytal Buog. -Uuk-uuk-UK! -Moj kuzyn, Modo, jest tu ogrodnikiem. Twierdzi, ze ostry z ciebie klawiszowiec. - Buog spojrzal na dlonie zajete gieciem rury. Byly... wielkie. I bylo ich cztery. - Widze, ze przynajmniej czesciowo mial racje. Malpa siegnela po kawalek drewna i skosztowala go. -Pomyslelismy, ze moze chcialbys zagrac u nas na fortepianie. Dzis wieczorem, Pod Zalatanym Bebnem. Znaczy sieja, Klif i Buddy. Bibliotekarz zerknal na niego brazowym okiem, chwycil kij i zaczal przebierac palcami po nieistniejacych strunach. -Uuk? -Zgadza sie - potwierdzil Buog. - Chlopak z gitara. -liik! Bibliotekarz zrobil salto w tyl. -Uukuuk-uka-uka-UUka-UUK! -Widze, ze juz lapiesz rytm - pochwalil Buog. *** Susan osiodlala konia i wskoczyla mu na grzbiet. Za ogrodem Smierci rozciagaly sie pola - ich zlocisty polysk byl jedyna barwa w pejzazu. Smierc moze nie radzil sobie najlepiej z trawa (czarna) i jabloniami (lsniaca czern na czerni), ale cala glebie koloru, ktorej nie wykorzystal gdzie indziej, zuzyl na polach. Falowaly jakby na wietrze, tyle ze nie bylo zadnego wiatru.Susan nie miala pojecia, dlaczego to zrobil. Widziala jednak drozke, ktora biegla przez pola jakies pol mili, po czym znikala nagle. Wygladala, jakby ktos spacerowal tam od czasu do czasu, a potem sie zatrzymywal i stal w miejscu. Moze sie rozgladal. Pimpus pobiegl sciezka i stanal na jej koncu. Potem obejrzal sie; dokonal tego, nie poruszajac nawet uchem. -Nie wiem, jak to robisz - szepnela Susan. - Ale na pewno potrafisz i wiesz, dokad chce dotrzec. Zdawalo sie, ze kon skinal lbem. Albert twierdzil, ze Pimpus to najprawdziwszy kon z krwi i kosci, ale pewnie nie mozna byc przez setki lat wierzchowcem Smierci i niczego sie nie nauczyc. Wygladal zreszta, jakby od samego poczatku byl dosc madry. Ruszyl stepa, pozniej klusem, wreszcie galopem. A potem niebo zamigotalo - tylko raz. Susan spodziewala sie czegos wiecej. Rozblyskujacych gwiazd, moze jakiejs eksplozji teczowych barw... nie tylko pojedynczego mrugniecia. To dosc lekcewazacy sposob podrozowania przez niemal siedemnascie lat. Pola zniknely, ale ogrod wlasciwie sie nie zmienil. Nadal rosly tu dziwnie przystrzyzone krzewy i byl staw ze szkieletem ryby. Staly tez, popychajac zabawne taczki lub dzierzac male kosy, ogrodowe gnomy. Przynajmniej w ogrodach smertelnikow bylyby gipsowymi gnomami - tutaj ich role pelnily wesole szkielety w czarnych szatach. Pewne rzeczy sie nie zmieniaja. Stajnia za to troche sie roznila. Przede wszystkim stal w niej Pimpus. Zarzal cicho, kiedy Susan wprowadzila go do pustego boksu obok niego samego. -Jestem pewna, ze dobrze sie znacie - powiedziala. Nie liczyla, ze sie jej uda, ale przeciez musialo, prawda? Czas to cos, co przytrafia sie innym, prawda? Wsliznela sie do domu. *** NIE. NIE MOZNA MNIE UBLAGAC. NIE MOZNA MNIE ZMUSIC. UCZYNIE TYLKO TO, O CZYM WIEM, ZE JEST SLUSZNE.Susan przekradala sie miedzy rzedami zyciomierzy. Nikt jej nie zauwazyl. Kiedy patrzy sie na walke Smierci, nie dostrzega sie cieni w tle. Nie powiedzieli jej o tym. Rodzice nigdy nie mowia. Ojciec mogl byc kiedys uczniem Smierci, a matka adoptowana corka Smierci, ale okazalo sie to tylko nieistotnym szczegolem, kiedy zostali juz rodzicami. Rodzice nigdy nie byli mlodzi. Czekali tylko, az stana sie rodzicami. Susan dotarla do konca polki. Smierc stal nad jej ojcem... nad chlopcem, ktory zostanie jej ojcem, poprawila sie natychmiast. Trzy czerwone pregi plonely na policzku chlopca w miejscu, gdzie Smierc go uderzyl. Musnela palcami blade slady na wlasnej twarzy. Ale przeciez nie tak dziala dziedziczenie. Przynajmniej... nie to normalne. Jej matka... dziewczyna, ktora bedzie jej matka, stala przycisnieta do kolumny. Z wiekiem jej wyglad sie poprawil, uznala Susan, a juz na pewno gust w doborze strojow. I otrzasnela sie w myslach. Komentarze na temat mody? W takiej chwili? Smierc stal nad chlopcem z mieczem w jednej rece i zyciomierzem Morta w drugiej. NIE MASZ POJECIA, JAK BARDZO MI PRZYKRO Z TEGO POWODU, powiedzial. -Moze i mam - odparl Mort. Smierc uniosl glowe i spojrzal prosto na Susan. Oczodoly na moment zaplonely mu blekitem. Susan usilowala wcisnac sie w cien. Przez chwile patrzyl na Morta, potem na Ysabell, znowu na Susan, a potem jeszcze raz na Morta. Rozesmial sie. I odwrocil klepsydre. Pstryknal palcami. Mort zniknal z cichym podmuchem. Podobnie Ysabell. I pozostali. Nagle zrobilo sie bardzo cicho. Smierc bardzo ostroznie odstawil klepsydre na biurko i spojrzal w sufit. ALBERCIE, powiedzial glosno. Albert wynurzyl sie zza kolumny. BADZ TAK MILY I PRZYGOTUJ MI FILIZANKE HERBATY, JESLI MOZNA. -Tak, panie. He, he, pokazales mu, jak nalezy... DZIEKUJE.Albert odszedl w strone kuchni. Raz jeszcze zapadlo to, co mozna uznac za calkowita cisze w pomieszczeniu pelnym zyciomierzy. MOZESZ SIE JUZ POKAZAC. Susan wykonala polecenie i stanela przed Ostateczna Realnoscia. Smierc mial siedem stop wzrostu. Wydawalo sie, ze wiecej. Susan pamietala niewyraznie postac noszaca ja na ramionach w ogromnych, mrocznych pokojach... Ale w jej wspomnieniach byla to ludzka postac - koscista, ale ludzka w sposob, ktorego byla pewna, ale nie potrafila dokladnie okreslic. Teraz nie stal przed nia czlowiek. Byl wysoki, dumny i straszny. Moze nagiac sie tak, by nagiac Reguly, ale nie czyni go to ludzkim. Oto straznik bram swiata. Niesmiertelny z definicji. Koniec wszech rzeczy. Moj dziadek. W kazdym razie bedzie nim. Jest. Byl. Ale... bylo jeszcze to cos na jabloni. Jej umysl powracal do tamtego obrazu. Patrzyla na grozna postac i myslala o drzewie. Prawie niemozliwe bylo utrzymanie obu wizji w jednym umysle. NO, NO, powiedzial Smierc. MASZ W SOBIE WIELE Z MATKI. I Z OJCA ROWNIEZ. -Skad wiedziales, kim jestem? - spytala Susan. MAM WYJATKOWA PAMIEC. -Jak mozesz mnie pamietac? Nie zostalam jeszcze nawet poczeta! POWIEDZIALEM: WYJATKOWA. MASZ NA IMIE... -Susan, ale...SUSAN? powtorzyl z gorycza Smierc. NO TAK, CHCIELI MIEC PEWNOSC, CO? Usiadl w fotelu, splotl palce i ponad nimi spojrzal na wnuczke. Susan odpowiedziala mu spojrzeniem rownie nieruchomym. POWIEDZ, rzekl Smierc po chwili, CZY BYLEM... BEDE... CZY JESTEM DOBRYM DZIADKIEM? Susan zastanowila sie, przygryzajac warge. -Jezeli powiem, czy nie wywola to paradoksu? NIE DLA NAS. -No wiec... Masz kosciste kolana. Smierc spojrzal zdziwiony. KOSCISTE KOLANA?-Przykro mi. PRZYBYLAS TU, ZEBY MI TO POWIEDZIEC? -Zaginales... tam, skad przychodze. Na mnie spadly twoje obowiazki. Albert bardzo sie niepokoi. Przybylam, zeby sprawdzic, co sie dzieje. Nie wiedzialam, ze tato dla ciebie pracowal. MARNIE MU TO WYCHODZILO. -Co z nim zrobiles?NA RAZIE SA BEZPIECZNI. CIESZE SIE, ZE JUZ PO WSZYSTKIM. OBECNOSC LUDZI TUTAJ ZACZYNALA WPLYWAC NA MOJE SADY. AHA, ALBERCIE... AJbert pojawil sie z herbata na tacy. JESZCZE FILIZANKE, JESLI MOZNA. Albert rozejrzal sie i nie zdolal dostrzec Susan. Jesli ktos potrafi stac sie niewidzialny dla panny Butts, dla innych nie sprawia mu to zadnych trudnosci.-Jak sobie zyczysz, panie. A ZATEM, powiedzial Smierc, gdy Albert wyszedl, GDZIES ZAGINALEM. A TY WIERZYSZ, ZE ODZIEDZICZYLAS RODZINNY INTERES? TY? -Wcale nie chcialam! Ale zjawili sie kon i szczur! SZCZUR? -Ee... To chyba cos, co dopiero ma sie zdarzyc. A TAK. PAMIETAM. HM... CZLOWIEK WYKONUJACY MOJA PRACE? TECHNICZNIE MOZLIWE, OCZYWISCIE, ALE CZEMU? -Mysle, ze Albert cos wie, ale wciaz zmienia temat. Powrocil Albert, niosac druga filizanke i spodek. Postawil je na biurku Smierci z mina czlowieka, ktorego uprzejmosc jest naduzywana. -Czy to juz wszystko, panie? DZIEKUJE CI, ALBERCIE. TAK. Albert wyszedl znowu, wolniej niz zazwyczaj. Ogladal sie przez ramie. -On sie wcale nie zmienia, prawda? - zauwazyla Susan. - Oczywiscie, to normalne w tym miejscu. CO MYSLISZ O KOTACH? -Slucham? KOTY. LUBISZ JE?-Sa... - Susan zawahala sie. - Mile. Ale to tylko koty. CZEKOLADA, powiedza! Smierc. LUBISZ CZEKOLADE? -Mysle, ze mozliwe jest, by zjesc jej za duzo. Z PEWNOSCIA NIE WE WSZYSTKIM JESTES PODOBNA DO YSABELL. Susan kiwnela glowa. Ulubionym daniem jej matki bylo Czekoladowe Ludobojstwo. A TWOJA PAMIEC? MASZ DOBRA PAMIEC? -O tak. Pamietam... rzeczy. O tym, jak byc Smiercia. I jak to wszystko powinno dzialac. Posluchaj, kiedy powiedziales, ze pamietasz o szczurze, a to sie jeszcze nie...Smierc wstal i podszedl do modelu swiata Dysku. REZONANS MORFICZNY, wyjasnil. DO LICHA, LUDZIE NAWET NIE ZACZELI GO POJMOWAC. WIBRACJE DUSZY. ODPOWIADAJA ZA TAK WIELE ZJAWISK... Susan wyjela zyciomierz Impa. Blekitny dym wciaz przelewal sie przez szyjke. -Czy mozesz mi z tym pomoc? - zapytala. Smierc odwrocil sie gwaltownie. NIE POWINIENEM W OGOLE ADOPTOWAC TWOJEJ MATKI. -A dlaczego to zrobiles? Wzruszyl ramionami. CO TAM PRZYNIOSLAS?Wzial od niej zyciomierz Buddy'ego, podniosl i przyjrzal sie uwaznie. ACH. INTERESUJACE. -Wiesz, co to oznacza, dziadziu?NIE SPOTKALEM SIE JESZCZE Z CZYMS TAKIM, ALE SADZE, ZE TO MOZLIWE. W PEWNYCH OKOLICZNOSCIACH. TO ZNACZY... MNIEJ WIECEJ... ZE ON MA W DUSZYRYTM... DZIADZIU? -Och, nie! To niemozliwe! To tylko takie powiedzenie! I co ci sie nie podoba w dziadziu? DZIADKA JAKOS WYTRZYMAM. DZIADZIU? MOIM ZDANIEM TO TYLKO KROK OD DZIADUNIA. POZA TYM SADZILEM, ZE WIERZYSZ W LOGIKE. TO, ZE COS JEST POWIEDZENIEM, NIE ZNACZY JESZCZE, ZE NIE JEST PRAWDA. Smierc machnal klepsydra. NA PRZYKLAD WIELE ZDARZEN CZYNI CZLOWIEKA SZCZESLIWSZYM NIZ NAPLUCIE W KIESZEN. NIGDY NIE MOGLEM ZROZUMIEC TEGO POWIEDZONKA. OCZYWISCIE, MOZNA ZNALEZC W KIESZENI GORSZE RZECZY... Urwal nagle. ZNOWU TO ROBIE! CZEMU MNIE INTERESUJE, CO ZNACZYTO PRZEKLETE ZDANIE? ALBO TO, JAK MNIE NAZYWASZ? NIEISTOTNE! PLATANIE SIE W LUDZKIE SPRAWY PRZYCMIEWA JASNOSC MYSLENIA. MOZESZ MI WIERZYC. STARAJ SIE NIE MIESZAC. -Ale ja jestem czlowiekiem. NIE MOWILEM, ZE TO BEDZIE LATWE, PRAWDA? STARAJ SIE NIE MYSLEC. NIE ODCZUWAJ. -Jestes w tym ekspertem, co? - rzucila gniewnie Susan.BYC MOZE, W NIEDALEKIEJ PRZESZLOSCI POZWOLILEM SOBIE NA JAKIES DRGNIENIE EMOCJI, przyznal Smierc. ALE MOGE Z TEGO ZREZYGNOWAC, KIEDYTYLKO ZECHCE. Znowu podniosl klepsydre. TO PEWNA CIEKAWOSTKA, ZE MUZYKA, BEDAC ZE SWEJ NATURY NIESMIERTELNA, POTRAFI CZASEM PRZEDLUZYC ZYCIE TYCH, KTORZY SA Z NIA BLISKO ZWIAZANI, wyjasnil. ZAUWAZYLEM, ZE W SZCZEGOLNOSCI SLAWNI KOMPOZYTORZY ZYJA ZWYKLE BARDZO DLUGO. W WIEKSZOSCI SA GLUSI JAK PIEN, KIEDY PO NICH PRZYCHODZE. PODEJRZEWAM, ZE GDZIES JAKIS BOG UWAZA TO ZA BARDZO ZABAWNE. Smierc zdolal jakos zrobic pogardliwa mine. ONI LUBIA TAKIE DOWCIPY* [przyp.: Dowcipy calkiem nieudane, oczywiscie. Gluchota nie przeszkadza kompozytorom w slyszeniu muzyki. Pozwala im za to nie slyszec zadnych zaklocen.]. Odstawil zyciomierz na biurko i stuknal go koscistym palcem. Szklo zadzwieczalo: uauuummmiii-dida-dida-didong. ON NIE MA JUZ ZYCIA. MA TYLKO MUZYKE. -Muzyka go opanowala? MOZNA TO TAK OKRESLIC.-I wydluza mu zycie? ZYCIE DA SIE WYDLUZYC. ZDARZA SIE TO CZASAMI MIEDZY LUDZMI. NIECZESTO. ZWYKLE JEST TRAGICZNE, W NIECO TEATRALNYM STYLU. ALE TUTAJ NIE MAMYDRUGIEGO CZLOWIEKA. TO MUZYKA. -On gral na czyms... na jakims instrumencie strunowym, podobnym troche do gitary... Smierc odwrocil sie. DOPRAWDY? NO, NO... - Czy to wazne? TO... CIEKAWE. -Czy to cos, co powinnam wiedziec?NIC WAZNEGO. FRAGMENT MITOLOGICZNYCH ODPADKOW. SPRAWY SAME SIE ULOZA, MOZESZ MI WIERZYC. -Co to znaczy, ze same sie uloza? PRAWDOPODOBNIE ZA KILKA DNI BEDZIE MARTWY. Susan spojrzala na zyciomierz. -Przeciez to okropne! CZY JESTES ROMANTYCZNIE ZAANGAZOWANA W ZWIAZEK Z TYM MLODYM CZLOWIEKIEM? -Co? Nie! Widzialam go pierwszy raz w zyciu. WASZE OCZY NIE SPOTKALY SIE W ZATLOCZONEJ SALI ANI NIC TAKIEGO? -Nie. Oczywiscie, ze nie. WIEC DLACZEGO SIE PRZEJMUJESZ? -Poniewaz on jest... Poniewaz to istota ludzka. Dlatego - odparla Susan, sama troche zdziwiona. - Nie rozumiem, jak mozna tak krzywdzic ludzi - dodala niepewnie. - To wszystko. Och, sama nie wiem!Smierc pochylil sie, az jego czaszka znalazla sie na poziomie jej twarzy. ALE WIEKSZOSC LUDZI JEST RACZEJ GLUPIA I MARNUJE SWOJE ZYCIE. PRZEKONALAS SIE JUZ? CZYNIE PATRZYLAS Z KONIA W DOL, NA MIASTO, I NIE MYSLALAS, JAK BARDZO PRZYPOMINA KOPIEC MROWEK PELEN SLEPYCH STWORZEN WIERZACYCH, ZE ICH PRZYZIEMNY MALY SWIATEK JEST PRAWDZIWY? WIDZISZ OSWIETLONE OKNA I CHCESZ WIERZYC, ZE KRYJA SIE ZA NIMI CIEKAWE HISTORIE. ALE WIESZ, ZE TAK NAPRAWDE SA ZA NIMI NUDNE DUSZYCZKI, ZWYKLI KONSUMENCI ZYWNOSCI, KTORZY SWOJE INSTYNKTY BIORA ZA EMOCJE, A SWE KROTKIE ZYWOTY ZA ISTOTNIEJSZE OD SZEPTOW WIATRU. Blekitny blask wydawal sie bezdenny. Miala wrazenie, ze wysysa z mozgu jej wlasne mysli. -Nie - szepnela. - Nigdy tak nie myslalam. Smierc wyprostowal sie gwaltownie i odwrocil. PRZEKONASZ SIE, ZE TO POMAGA, stwierdzil krotko. -Przeciez to tylko chaos - zaprotestowala Susan. - Nie ma zadnego sensu w tym, jak umieraja ludzie. Nie ma sprawiedliwosci. HA. -Sam sie wtraciles - przypomniala. - Ocaliles mojego ojca. BYLEM LEKKOMYSLNY. ZMIENIC LOS JEDNEJ ISTOTY TO ZMIENIC SWIAT. PAMIETAM O TYM. TY ROWNIEZ POWINNAS PAMIETAC. Wciaz stal odwrocony do niej plecami.-Nie rozumiem, dlaczego nie mielibysmy czegos zmienic, jesli swiat stanie sie wtedy lepszy. HA. -A moze boisz sie zmieniac swiat?Smierc odwrocil sie jeszcze. Sam widok jego twarzy sprawil, ze Susan cofnela sie odruchowo. Zblizyl sie do niej powoli. Glos, kiedy sie wydobyl, przypominal syk. TYMI TO ZARZUCASZ? STOISZ TAK W TEJ SWOJEJ SLICZNEJ SUKNI I SMIESZ MI TO ZARZUCAC? TY? TY MOWISZ O ZMIENIANIU SWIATA? CZY POTRAFISZ ZNALEZC W SOBIE DOSC ODWAGI, BY WZIAC TO NA SIEBIE? WIEDZIEC, CO TRZEBA ZROBIC, I ZROBIC TO, NIE OGLADAJAC SIE NA KOSZTY? CZY GDZIES NA SWIECIE ZNAJDZIE SIE CHOC JEDNA LUDZKA ISTOTA, KTORA WIE, CO TO ZNACZY OBOWIAZEK? Konwulsyjnie zaciskal i prostowal palce. POWIEDZIALEM, ZE MUSISZ PAMIETAC... DLA NAS CZAS JEST JEDYNIE MIEJSCEM. JEST ROZCIAGNIETY. ISTNIEJE TO, CO JEST, I TO, CO BEDZIE. JESLI TO ZMIENISZ, NA TOBIE SPOCZNIE ODPOWIEDZIALNOSC ZA TE ZMIANE. A TO ZBYT CIEZKIE BRZEMIE. -To tylko wymowka. Susan spojrzala gniewnie na wysoka postac w czerni. Potem odwrocila sie gniewnie i pomaszerowala do drzwi. SUSAN... Przystanela w polowie drogi, ale sie nie obejrzala. -Tak? NAPRAWDE... KOSCISTE KOLANA? -Tak! *** Byl to prawdopodobnie pierwszy na swiecie futeral na fortepian, w dodatku zrobiony z dywanu. Klif bez wysilku zarzucil go sobie na ramie, a w druga reke chwycil swoj worek kamieni.-Ciezki jest? - spytal Buddy. Klif zwazyl fortepian w dloni i zastanowil sie. -Troche - przyznal. Podloga pod nim zatrzeszczala. - Myslicie, zesmy powinni zdejmowac te wszystkie kawalki? -Musi dzialac - zapewnil Buog. - To jak z... z powozem. Im wiecej sie od niego odczepi, tym szybciej jedzie. Chodzcie. Wyruszyli. Buddy staral sie nie rzucac w oczy tak bardzo, jak to tylko mozliwe dla czlowieka w towarzystwie krasnoluda z wielkim rogiem, malpoluda i trolla niosacego fortepian w torbie. -Chcialbym powoz - oswiadczyl Klif, kiedy szli ulica w strone Bebna. - Duzy czarny powoz z libacja i w ogole. -Llibacja? - zdziwil sie Buddy. Przyzwyczajal sie juz do nowego imienia. -Herb i w ogole. -Aha. Lliberia. -I w ogole. -A ty co bys zrobil, gdybys mial stos zlota, Buog? Gitara w worku pobrzekiwala cicho do wtoru. Buog zawahal sie. Chcial wytlumaczyc, ze dla krasnoluda caly sens posiadania stosu zlota tkwi, no... w posiadaniu stosu zlota. Nie trzeba nic z nim robic. Ma tylko byc tak... tak kruszcowe, jak to mozliwe dla zlota. -Nie wiem - powiedzial. - Nigdy nie myslalem, ze bede mial stos zlota. A ty? -Przysiaglem sobie, ze bede najslynniejszym muzykiem na swiecie. -Niebezpieczna jest taka przysiega - stwierdzil Klif. -Uuk. -Czy nie tego chce kazdy artysta? -O ile wiem - rzekl Buog - kazdy muzyk marzy, ale tak naprawde marzy o tym, zeby mu placili. -I zeby zdobyc slawe - dodal Buddy. -O slawie nic nie wiem. Trudno jest byc slawnym i wciaz zywym. Ja chcialbym tylko codziennie grac muzyke i slyszec, jak ktos mi mowi: "To bylo swietne, masz tu pieniadze, badz jutro o tej samej porze, dobrze?". -I to wszystko? -To wcale nie jest malo. Chcialbym tez, zeby ludzie mowili: "Potrzebny nam dobry gracz na rogu, wezmy Buoga Buogssona". -Nie brzmi zbyt ciekawie - uznal Buddy. -Lubie nieciekawe sytuacje. Dluzej trwaja. Dotarli Pod Beben i bocznymi drzwiami weszli do ciemnego pokoju cuchnacego szczurami i uzywanym piwem. Z baru dobiegal pomruk glosow. -Zdaje sie, ze przyszlo duzo ludzi - zauwazyl Buog. Wpadl Hibiskus. -Jestescie gotowi, chlopcy? -Jedna chwila - odezwal sie Klif. - Nie mowilismy o zaplacie. -Powiedzialem, ze szesc dolarow - przypomnial Hibiskus. - Czego sie spodziewacie? Nie nalezycie do gildii, a stawka gildii to osiem dolarow. -Nie prosilibysmy cie o osiem dolarow - zapewnil Buog. -I slusznie. -Wezmiemy szesnascie. -Szesnascie? Nie mozecie! To prawie dwa razy tyle co gildia! -Ale masz tam bardzo duzo klientow. Zaloze sie, ze wypozyczasz mnostwo piwa. A my mozemy przeciez isc do domu. -Pogadajmy - zaproponowal Hibiskus. Objal ramieniem glowe Buoga i odprowadzil go w kat pokoju. Buddy przygladal sie, jak bibliotekarz bada fortepian. Nigdy jeszcze nie widzial, zeby muzyk zaczynal od proby zjedzenia instrumentu. Po chwili malpolud podniosl klape i obejrzal klawisze. Sprobowal kilku nut, chyba dla smaku. Wrocil Buog. Zatarl rece. -No, sprawa zalatwiona - rzekl. - Uff. -Ile? - spytal Klif. -Szesc dolarow! - odparl z duma krasnolud. Przez chwile trwala cisza. -Przepraszam - odezwal sie wreszcie Buddy - ale czekallismy na "nascie". -Musialem byc twardy - wyjasnil Buog. - W pewnym momencie zszedl juz do dwoch dolarow. *** Niektore religie twierdza, ze wszechswiat rozpoczal sie od slowa, piesni, tanca, fragmentu muzyki. Nasluchujacy Mnisi z Ramtopow cwicza swoj sluch, az potrafia na ucho okreslic wysokosc karty do gry. Za swe zadanie uwazaja wsluchiwanie sie w subtelne odglosy wszechswiata, by na podstawie skamienialych ech ustalic te pierwsze dzwieki.Z cala pewnoscia, jak twierdza, na samym poczatku wszystkiego rozlegl sie bardzo dziwny dzwiek. Ci o najostrzejszym sluchu (ci, ktorzy najwiecej wygrywaja w karty), ktorzy sluchaja ech zamrozonych w amonitach i bursztynie, przysiegaja, ze wykryli jeszcze wczesniej jakis cichy glos. Podobno brzmi, jakby ktos liczyl: raz, dwa, trzy, cztery... Najlepszy z nich, ktory wsluchiwal sie w bazalt, mowil, ze ma wrazenie, jakby rozroznial bardzo niewyraznie pewne liczby, ktore padly jeszcze wczesniej. Zapytany, jakie to liczby, odpowiedzial: "Brzmialy jak: raz, dwa". Nikt nie zapytal, co sie stalo potem z tym dzwiekiem -jesli istotnie byl taki - ktory przywolal wszechswiat do istnienia. To mitologia. W mitologii nie nalezy stawiac takich pytan. Z drugiej strony Ridcully wierzyl, ze wszystko zaistnialo przypadkiem albo tez, w szczegolnej sytuacji dziekana, ze zlosliwosci. Starsi magowie zwykle nie pijali Pod Zalatanym Bebnem, chyba ze po pracy. Zdawali sobie sprawe, ze dzisiaj znalezli sie tutaj w pewnym nieokreslonym, ale sluzbowym celu. Siedzieli wiec dosc sztywno przed swoimi drinkami. Otaczal ich pierscien pustych stolkow, ale niezbyt szeroki, gdyz Beben byl wyjatkowo zatloczony. -Duzo tu atmosfery. - Ridcully rozejrzal sie po sali. - Widze, ze znowu daja prawdziwe ale. Wezme kufel Prawdziwego Dziwnego Turbota. Magowie przygladali sie, jak osusza kufel. Piwo W Ankh-Morpork ma szczegolny smak, co pewnie wynika z jego zwiazku z woda. Niektorzy twierdza, ze przypomina bulion. Myla sie - bulion jest zimniejszy. Ridcully mlasnal z satysfakcja. -My w Ankh-Morpork wiemy, z czego sie robi piwo - stwierdzil. Magowie pokiwali glowami - rzeczywiscie wiedzieli. Dlatego pili gin z tonikiem. Ridcully spojrzal wokol siebie. Zwykle o tej porze trwala tu juz jakas bojka albo przynajmniej dyskretne dzganie nozem. W tej chwili slyszal tylko gwar rozmow, a wszyscy patrzyli na niewielka scene na koncu sali, gdzie nie dzialo sie nic szczegolnego. Scene zaslaniala teoretycznie kurtyna, w rzeczywistosci stare przescieradlo; dobiegaly zza niego stuki i dudnienia. Magowie siedzieli blisko sceny - magom zwykle jakos dostaja sie dobre miejsca. Ridcully mial wrazenie, ze slyszy szepty i widzi cienie za przescieradlem. -Pytal, jak sie nazywamy. -Klif, Buddy, Buog i bibliotekarz. Myslalem, ze o tym wie. -Nie, powinnismy miec jedno imie dla nas wszystkich. -A co, brakuje ich? -Moze cos w rodzaju Wesolych Trubadurow... -Uuk! -Buog i Buoginki? -Tak? A czemu nie Klif i Klifetki? -Uuk uk Uuk-uk? -Nie, potrzebna nam inna nazwa. Taka, co pasuje do muzyki. -A moze Zloto? Dobra krasnoludzia nazwa. -Nie, cos innego. -No to Srebro. -Uuk! -Nie sadze, Buog, zeby metali nadawal sie dlla nas na nazwe. Nie jestesmy grupa metallowa. -A czemu to takie wazne? Jestesmy zwykla grupa ludzi, ktorzy graja muzyke. -Nazwy sa wazne. -Gitara jest wyjatkowa. Moze Grupa z Gitara Buddy'ego? - Uuk. -Cos krotszego. -Eee... Wszechswiat wstrzymal oddech. - Grupa z Wykopem? -Podoba mi sie. Przypomina kopalnie. Nazwa w sam raz dla krasnoluda. -Uuk! -Moze raczej z Wykrokiem? Llepiej brzmi. -Powinnismy tez wymyslic jakas nazwe dla muzyki. -Na pewno predzej czy pozniej cos przyjdzie nam do glowy. Ridcully zajrzal za bar. Po drugiej stronie sali siedzial Gardlo Sobie Podrzynam Dib-bler, najbardziej spektakularnie pechowy biznesmen w Ankh-Morpork. Probowal sprzedac komus straszna kielbaske w bulce - pewny znak, ze jego ostatnie absolutnie pewne przedsiewziecie leglo w gruzach. Dibbler sprzedawal swoje gorace kielbaski tylko wtedy, gdy zawiodlo wszystko inne* [przyp.: Nie chodzilo o smak. Wiele hot dogow paskudnie smakuje. Dibblerowi udalo sie wyprodukowac kielbaske bez zadnego smaku. Niewazne, ile by dodawac musztardy, keczupu i marynat - wciaz nie mialy ani sladu smaku. Nawet midnight dogs, sprzedawane pijakom w Helsinkach, nie doszly do tego poziomu.]. Pomachal Ridcully'emu - calkiem za darmo. Przy sasiednim stoliku siedzial Satchmon Lemon, jeden z urzednikow rekrutacyjnych Gildii Muzykantow, z dwojka asystentow, ktorych wiedza o muzyce ograniczala sie chyba do tego, ile solowek perkusyjnych moze wytrzymac ludzka czaszka. Wyraz jego twarzy sugerowal, ze nie przyszedl tu dla zdrowia. Fakt, ze przedstawiciele gildii maja grozne miny, sugerowal zwykle, ze przybyli z powodu cudzego zdrowia, na ogol po to, by je odebrac. Ridcully poczul, ze poprawia mu sie nastroj. Moze wieczor okaze sie jednak ciekawszy, niz przypuszczal. Pod scena stal jeszcze jeden stolik. Ridcully prawie go nie zauwazyl, jednak po chwili mimowolnie wrocil do niego spojrzeniem. Przy stoliku siedziala mloda dziewczyna, calkiem sama. Oczywiscie, nie bylo nic niezwyklego w obecnosci mlodych dziewczat w Bebnie. Nawet mlodych dziewczat bez towarzystwa. Zwykle zjawialy sie po to, by ow stan zmienic. Dziwne bylo to, ze choc ludzie siedzieli ciasno stloczeni na lawach, ona miala wokol siebie wolna przestrzen. Byla zreszta dosc atrakcyjna, choc chuda, uznal Ridcully. Jak sie nazvwa taki chlopiecy styl? Ochlapczyca czy jakos tak. Miala na sobie czarna koronkowa suknie z rodzaju tych, ktore nosza zdrowe mlode kobiety chcace wygladac na suchotniczki. Na ramieniu siedzial jej kruk. Odwrocila glowe, zauwazyla Ridcully'ego i zniknela. Mniej wiecej. Byl w koncu magiem. Poczul, ze oczy mu lzawia, gdy zamigotala, pojawiajac sie i znikajac z pola widzenia. Hm... no coz, slyszal, ze dziewczeta Zebuszek sa w miescie. Pewnie tez czasem maja wolny dzien, jak wszyscy. Katem oka dostrzegl jakis ruch na blacie i spuscil wzrok. Smierc Szczurow przebiegl z miseczka fistaszkow. Wrocil spojrzeniem do swoich magow. Dziekan wciaz mial na glowie swoj spiczasty kapelusz. Twarz polyskiwala mu dziwnie. -Chyba ci goraco, dziekanie... -Alez skad. Jest mi chlodno i przyjemnie, nadrektorze. Zapewniam - odparl dziekan. Cos gestego splynelo mu po policzku. Wykladowca run wspolczesnych podejrzliwie pociagnal nosem. -Czy ktos tu smazy bekon? - zapytal. -Zdejmij kapelusz, dziekanie. Zaraz poczujesz sie lepiej. - Jak dla mnie, pachnie to raczej jak w Domu Negocjowalnego Afektu pani Palm - stwierdzil pierwszy prymus. Popatrzyli na niego zdziwieni. -Kiedys przechodzilem obok. Przypadkiem - wyjasnil szybko. -Wykladowco, prosze zdjac dziekanowi kapelusz, jesli sam nie moze - polecil Ridcully. -Zapewniam, nadrektorze... Kapelusz zostal zdjety. Cos dlugiego, tlustego i niemal tego samego ksztaltu przechylilo sie do przodu. -Dziekanie... - wykrztusil w koncu Ridcully. - Co zrobiles z wlosami? Wygladaja jak szpic z przodu, a z tylu jak kaczy kuper, wybaczcie moj klatchianski. I strasznie sie blyszcza. -To smalec. Stad ten zapach bekonu - domyslil sie wykladowca. -To prawda. A skad ten kwiatowy aromat? -Mrumrumrumrumrumrulawendamrumru - odparl posepnie dziekan. -Slucham, dziekanie? -Powiedzialem, ze to z powodu olejku lawendowego, ktory dodalem - oswiadczyl dziekan bardzo glosno. - I niektorzy z nas uwazaja, ze to znakomita fryzura, do uslug. Klopot z panem, nadrektorze, polega na tym, ze nie rozumie pan ludzi w naszym wieku. -Znaczy... znaczy o siedem miesiecy starszych ode mnie? Tym razem dziekan sie zawahal. -Goja mowilem? - spytal. -Czy brales pigulki z suszonej zaby, drogi kolego? - upewnil sie Ridcully. -Oczywiscie, ze nie. One sa dla psychicznie niezrownowazonych! -Aha. No to znamy powod. Kurtyna poszla w gore, a raczej zostala szarpnieciem odsunieta na bok. Grupa z Wykrokiem stala na scenie, mrugajac w jasnym blasku pochodni. Nikt nie klaskal. Z drugiej strony jednak nikt niczym nie rzucal. Wedlug standardow Bebna bylo to wyjatkowo serdeczne przyjecie. Ridcully zobaczyl wysokiego kedzierzawego chlopaka sciskajacego cos, co przypominalo niedozywiona gitare, a moze banjo, ktorego uzywano w bitwie. Obok niego stal krasnolud z rogiem bojowym. Z tylu siedzial troll z mlotkami w lapach, a przed nim lezaly kamienie. A z boku stal bibliotekarz przed... Ridcully wychylil sie... chyba przed szkieletem fortepianu ustawionym na paru antalkach po piwie. Chlopak wydawal sie sparalizowany wpatrzonymi w niego oczami. -Witajcie... - powiedzial. - Ehm... Witaj, Ankh-Morpork! Ta konwersacja najwyrazniej go wyczerpala, wiec zaczal grac. Byl to prosty krotki rytm, na jaki mozna by nie zwrocic uwagi, gdyby czlowiek uslyszal go na ulicy. Po nim nastapila sekwencja mocnych akordow, a jeszcze potem Ridcully uswiadomil sobie, ze sekwencja mocnych akordow wcale nie nastapila po nim, bo rytm byl tam przez caly czas. Zadna gitara nie jest do tego zdolna. Krasnolud wydobyl z rogu serie nut. Troll podjal rytm. Bibliotekarz opuscil obie rece na klawiature fortepianu, najwyrazniej calkiem losowo. Ridcully nigdy jeszcze nie slyszal takiego zgielku. A potem... potem... to juz wcale nie byl zgielk. Przypominalo mu to bzdury o bialym swietle, ktore powtarzali mlodzi magowie z budynku Magii Wysokich Energii. Twierdzili, ze wszystkie kolory zmieszane razem daja bialy, co zdaniem Ridcully'ego bylo piekielnym nonsensem, bo przeciez kazdy wie, ze jesli zmiesza sie wszystkie farby, jakie wpadna w rece, otrzyma sie cos w rodzaju zielonobrazowej mazi, ktora z cala pewnoscia nie jest ani troche biala. Ale teraz mial niejasne pojecie, o co im chodzi. Caly ten zgielk, ta mieszanina muzyki nagle polaczyla sie jakos i wewnatrz niej powstala nowa muzyka. Fryzura dziekana sie trzesla. Caly tlum falowal. Ridcully uswiadomil sobie, ze wybija stopa rytm. Przycisnal ja do podlogi druga stopa. Patrzyl, jak troll podtrzymuje rytm, walac mlotkami w kamienie, az drzaly sciany. Palce bibliotekarza przebiegly po klawiszach. Potem wyczyn powtorzyly palce jego stop. A przez caly czas gitara krzyczala, jeczala i spiewala melodie. Magowie podskakiwali na krzeslach i przebierali palcami w powietrzu. Ridcully nachylil sie do kwestora i wrzasnal. -Co?! - zawolal kwestor. -Powiedzialem, ze wszyscy tu powariowali oprocz ciebie i mnie! - Co?! -To ta muzyka! -Tak! Swietna! - Kwestor zamachal uniesionymi w gore chudymi rekami. -I nie jestem taki pewny co do ciebie! Ridcully usiadl znowu i siegnal po thaumometr. Wibrowal szalenczo, co wcale nie pomagalo. Przyrzad nie mogl sie chyba zdecydowac, czy jest tu magia, czy nie. Szturchnal mocno kwestora. -To nie jest magia! To cos innego! -Ma pan calkowita racje! Ridcully mial wrazenie, ze nagle zaczal mowic w niewlasciwym jezyku. -Chodzi mi o to, ze jest jej za wiele! -Tak! Ridcully westchnal. -Chyba pora juz na pigulke z suszonej zaby. Z maltretowanego fortepianu wydobywal sie dym. Dlonie bibliotekarza spacerowaly po klawiszach niczym Casanunda w zenskim klasztorze. Ridcully rozejrzal sie. Czul sie calkiem osamotniony. Byl jeszcze ktos, kogo nie opetala muzyka. Satchmon wstal nagle, a wraz z nim dwaj jego asystenci. Wyjeli jakies nabijane palki. Ridcully znal prawa gildii. Oczywiscie, musza byc przestrzegane. Bez nich miasto nie mogloby funkcjonowac. A to, co slyszal, z pewnoscia nie bylo licencjonowana muzyka... Jesli w ogole istniala nielicencjonowana muzyka, to wlasnie byla ta. Mimo to... Podwinal rekaw i przygotowal szybko ognista kule - na wszelki wypadek. Jeden z mezczyzn upuscil palke i chwycil sie za stope. Drugi odwrocil sie w miejscu, jakby cos palnelo go w ucho. Kapelusz Satchmona zgial sie niczym od ciosu w glowe. Ridcully, czujac, jak straszliwie lzawi mu oko, mial wrazenie, ze dostrzega te dziewczyne od Zebuszek uderzajaca Satchmona w glowe drzewcem kosy. Byl calkiem inteligentnym czlowiekiem, czasami mial tylko klopoty z przekierowaniem ciagu swych mysli na nowe tory. Kosa jakos mu nie pasowala, przeciez trawa nie ma zebow. A potem ognista kula oparzyla mu palce i wtedy - kiedy ssal je goraczkowo -uswiadomil sobie, ze w muzyce jest cos jeszcze. Cos dodatkowego. -No nie - szepnal. Ognista kula splynela na podloge i podpalila but kwestora. - To zyje! Chwycil kufel, pospiesznie dopil zawartosc i z trzaskiem postawil na stole dnem do gory. *** Ksiezyc lsnil nad klatchianska pustynia w poblizu kropkowanej linii. Obie strony otrzymywaly dokladnie tyle samo ksiezycowego blasku, choc umysly, takie jak pana Clete'a, ubolewaly nad tym stanem rzeczy.Sierzant przechadzal sie po ubitym piasku placu musztry. Zatrzymal sie, usiadl i wyjal cygaro. Potem schylil sie i potarl zapalke o cos sterczacego z piasku, co powiedzialo: DOBRY WIECZOR. -Przypuszczam, ze macie juz dosyc, zolnierzu? - upewnil sie sierzant. CZEGO DOSYC, SIERZANCIE? -Dwa dni w piasku, bez pozywienia i wody... Sadze, ze jestescie oblakani z pragnienia i blagacie, zeby was wykopac?TAK. TO RZECZYWISCIE WYJATKOWO NUDNE. - Nudne? OBAWIAM SIE, ZE TAK. -Nudne? To nie ma byc nudne! To Dziura! Powinna byc straszliwa tortura fizyczna i psychiczna! Po jednym dniu powinienes juz byc... - Sierzant zerknal dyskretnie na slowa zapisane na przegubie. - Powinienes byc belkoczacym szalencem! Obserwuje cie przez caly dzien! Nawet nie jeknales! Nie moge tak siedziec w swoim... tym czyms, w czym sie siedzi, sa tam papiery i rozne takie... GABINET. -...i pracowac, kiedy widze cie na placu! Nie zniose tego! Beau Nierob spojrzal w gore. Uznal, ze winien jest sierzantowi jakis przyjazny gest.RATUNKU, RATUNKU. POMOCY, POMOCY, powiedzial. Sierzant odetchnal z ulga. TO POMAGA LUDZIOM ZAPOMNIEC, PRAWDA? -Zapomniec? Ludzie zapominaja o wszystkim, kiedy trafiaja do... no... DO DZIURY. -Wlasnie tam! AHA. CZY MOGE ZADAC JEDNO PYTANIE? -Jakie? ZGODZI SIE PAN, ZEBYM POSIEDZIAL TU JESZCZE JEDEN DZIEN? Kiedy sierzant otworzyl usta, by odpowiedziec, D'regowie przypuscili atak zza najblizszej wydmy. *** -Muzyka... - powtorzyl Patrycjusz. - Och... powiedz cos. wiecej.Rozparl sie w fotelu, w pozycji sugerujacej skupiona uwage. Sluchanie bylo jego specjalnoscia. Wytwarzal rodzaj psychicznego ssania. Ludzie mowili mu rozne rzeczy, byle tylko uniknac milczenia. Poza tym lord Vetinari, najwyzszy wladca Ankh-Morpork, dosyc lubil muzyke. Ludzie zastanawiali sie czesto, jaki rodzaj muzyki bylby dla kogos takiego interesujacy: moze silnie sformalizowana muzyka kameralna, moze muzyka operowa z gromami i blyskawicami. W rzeczywistosci muzyka, ktora lubil naprawde, to ta, ktora nigdy nie jest grana. Jego zdaniem ruina dla muzyki jest dreczenie jej z uzyciem wysuszonych skor, kawalkow zdechlego kota i bryl metalu przekutych na druty i rury. Muzyka winna pozostac zapisana na bialych stronicach, w szeregach malych kropek i kresek ustawionych miedzy liniami. Tylko wtedy jest czysta. Kiedy ludzie zaczynaja robic z nia rozne rzeczy, zaraz wdaje sie zgnilizna. O wiele lepiej jest siedziec spokojnie w cichym pokoju i czytac nuty, kiedy miedzy umyslem kompozytora i odbiorcy nie ma nic procz linii tuszu. A kiedy graja ja spocone grubasy, ludzie z wlosami w uszach, ze slina kapiaca z konca oboju... Na sama mysl o tym az sie otrzasal. Chociaz niezbyt mocno, poniewaz nigdy nic nie robil w stopniu ekstremalnym. A zatem... -Co sie wtedy stalo? - zapytal. c -Wtedy to on zaczal spiewac, wasza milosc - odpowiedzial Dretwy Michael, licencjonowany zebrak i nieformalny informator. -Piosenke o Wielkich Kulach z Klejnotow. Patrycjusz uniosl brew. -Slucham? -Cos takiego. Nie bardzo zem slowa zrozumial, a to z powodu tego, ze fortepian wzial i wybuchnal. -Och... Domyslam sie, ze to nieco utrudnilo dalsze wystepy. -Gdzie tam, malpiszon gral na tym, co sie ostalo. Ludzie wstali i zaczeli krzyczec, tanczyc i tupac nogami, jakby sie zaczela plaga karaluchow. -I powiedziales, ze przedstawiciele Gildii Muzykantow doznali obrazen? -To dopiero bylo dziwne. Byli potem bladzi jak przescieradlo. -Dretwy Michael przypomnial sobie wlasna posciel. - W kazdym razie jak niektore przescieradla... Dretwy Michael mowil, a Patrycjusz przegladal raporty. Z pewnoscia byl to niezwykly wieczor. Zamieszki Pod Bebnem... coz, to raczej normalne, choc z opisu nie wygladalo to na typowa bojke, a juz na pewno nigdy nie slyszal o tanczacych magach. Mial wrazenie, ze rozpoznaje objawy. Tylko jedna rzecz mogla jeszcze bardziej pogorszyc sytuacje. -Powiedz - rzekl -jak na to wszystko zareagowal pan Dibbler. -Co, wasza milosc? -To chyba proste pytanie, jesli moge je ocenic. Dretwy Michael czul juz formujace sie w krtani slowa "Ale skades wiedzial, wasza milosc, ze stary Dibbler tam byl? Przeciem nie mowil". Zdazyl sie jednak zastanowic, potem znowu, i jeszcze raz, zanim je wypowiedzial. -Tylko siedzial i patrzyl, wasza milosc. Z otwarta geba. A potem wylecial na dwor. -Rozumiem. No coz... dziekuje, Dretwy Michaelu. Nie zatrzymuje cie dluzej. Zebrak zawahal sie. -Paskudny Stary Ron mowil, ze wasza milosc czasem placi za informacje. -Tak mowil? Doprawdy? Rzeczywiscie tak powiedzial... No, no, to ciekawe... - Vetinari zanotowal cos na marginesie raportu. - Dziekuje. -Eee... -Nie pozwol mi cie zatrzymywac. -Tego... niech bogowie blogoslawia wasza milosc - rzucil jeszcze Dretwy Michael i biegiem pognal do drzwi. Kiedy ucichlo juz tupanie butow zebraka, Patrycjusz zblizyl sie do okna, splotl rece za plecami i westchnal. Istnieja zapewne miasta-panstwa, myslal, gdzie wladcy musza sie przejmowac tylko drobiazgami... inwazja barbarzyncow, rownowaga budzetu, skrytobojstwami, erupcja pobliskiego wulkanu... Nie ma tam ludzi radosnie otwierajacych drzwi do naszej rzeczywistosci i wolajacych - metaforycznie: "Witaj, wejdz prosze, milo cie widziec, jaki masz piekny topor, a przy okazji, moze da sie zarobic na tobie jakies pieniadze, skoro juz tu jestes". Czasami Vetinari zastanawial sie, jaki los spotkal pana Honga. Wszyscy wiedzieli, naturalnie. W sensie ogolnym. Ale nie dokladnie. Co za miasto... Wiosna rzeka stawala w ogniu. Mniej wiecej raz w miesiacu wybuchala Gildia Alchemikow. Wrocil do biurka i zanotowal cos jeszcze. Troche sie obawial, ze bedzie zmuszony kazac kogos zabic. Potem siegnal po trzecia czesc "Preludium G-dur" Fondela i zaczal czytac. *** Susan wrocila do zaulka, gdzie zostawila Pimpusia. Kilku mezczyzn lezalo obok na bruku, sciskajac rozne czesci siebie i jeczac. Nie zwrocila na nich uwagi. Kazdy, kto probuje ukrasc konia Smierci, szybko rozumie znaczenie okreslenia "padol lez". Pimpus mial dobre oko, wiec byl to zwykle niewielki, bardzo osobisty padol.-To muzyka jego grala, nie odwrotnie - powiedziala. - Sam widziales. Nie jestem pewna, czy w ogole dotykal palcami strun. PIP. Susan roztarta dlon. Satchmon, jak sie okazalo, mial bardzo twarda glowe.-Czy moge ja zabic tak, zeby nie zabic jego? PIP. -Nie ma szans - przetlumaczyl kruk. - Tylko muzyka utrzymuje go przy zyciu. -Ale dzia... on powiedzial, ze w koncu i tak go to zabije. -To wielki, rozlegly i cudowny wszechswiat, nie ma co. PIP. -Ale... posluchaj, jezeli to taki no, pasozyt - mowila Susan, gdy Pimpus klusowal juz ku niebu - co mu przyjdzie z zabicia swojego nosiciela? PIP. -Mowi, ze w tym nie moze ci pomoc - tlumaczyl kruk. - Wysadz mnie nad Quirmem, dobrze?-Do czego jest jej potrzebny? - zastanawiala sie Susan. - Wykorzystuje go, ale po co? *** -Dwadziescia siedem dolarow! - zloscil sie Ridcully.-Dwadziescia siedem dolarow, zeby was wyciagnac. A straznik caly czas sie usmiechal. Magowie aresztowani! Przespacerowal sie wzdluz szeregu smetnych postaci. -Pomyslcie... Jak czesto Straz Miejska zostaje wezwana do Bebna? Znaczy, co niby tam robiliscie, waszym zdaniem? -Mrumrumrumrumrumru - powiedzial dziekan, wpatrujac sie w podloge. -Slucham? -Mrumrumrumrutanczylismymrumru. -Tanczyliscie - powtorzyl zimno nadrektor i zawrocil. - To mial byc taniec, tak? Zderzanie sie z ludzmi? Przerzucanie sie nawzajem przez ramie? Krecenie sie w kolko po calej sali? Nawet trolle tak sie nie zachowuja (nie to, zebym mial cos przeciwko trollom, wspaniali ludzie, wspaniali), a wy jestescie podobno magami. Inni maja patrzec na was z podziwem, ale nie dlatego, ze krecicie im salta nad glowami. Wykladowco, prosze nie myslec, ze nie zauwazylem tego malego pokazu, bylem naprawde zdegustowany. Biedny kwestor musial sie polozyc. Taniec to... w kregu, jak wiadomo, gaiki i rozne takie, zdrowe zabawy, moze jakies swobodniejsze tance balowe... Na pewno nie wymachiwanie ludzmi dookola niby jakis krasnolud toporem (oczywiscie sola ziemi sa te krasnoludy, zawsze to powtarzam). Czy wyrazam sie jasno? -Mrumrumrumrumrumruwszyscytakrobilimrumru - powiedzial dziekan, wciaz nie podnoszac glowy. -Nie spodziewalem sie, ze kiedykolwiek powiem to do maga, ktory skonczyl osiemnascie lat, ale wszyscy macie rogatke na wyjscia. Do odwolania! - huknal Ridcully. Zakaz opuszczania terenow uniwersyteckich nie byl dotkliwa kara. Magowie zwykle nie ufali powietrzu, ktore nie przebywalo od dluzszego czasu pod dachem, zyli wiec w ograniczonym terytorium pomiedzy swoimi pokojami a jadalnia. Ale teraz czuli sie dziwnie. -Mrumrunierozumiemczemumrumru - wymruczal dziekan. Tlumaczyl o wiele pozniej, tego dnia, kiedy umarla muzyka, ze to pewnie dlatego, iz nigdy nie byl naprawde mlody, a przynajmniej mlody, bedac dostatecznie doroslym, by wiedziec, ze jest mlody. Jak wiekszosc magow, rozpoczal nauke jako dziecko tak male, ze oficjalny spiczasty kapelusz spadal mu na uszy. A potem byl juz tylko... no, magiem. Raz jeszcze zaczelo go dreczyc uczucie, ze cos po drodze stracil. I jeszcze pare dni temu nie zdawal sobie z tego sprawy. Nie mial pojecia, co to bylo. Chcial tylko cos robic. Nie wiedzial, co takiego. Ale chcial zrobic to szybko. Chcial... Czul sie jak czlowiek od urodzenia mieszkajacy w tundrze, ktory budzi sie pewnego dnia z silnym pragnieniem przejazdzki na nartach wodnych. Z pewnoscia nie bedzie tkwil w pokoju, kiedy muzyka wibruje w powietrzu... -Mrumrumrumrumrumruniezostanewdomumrumru. Porywaly go nieznane emocje. Chcial byc nieposluszny. Nieposluszny niczemu, nie wylaczajac prawa grawitacji. Z cala pewnoscia nie mial zamiaru skladac swoich rzeczy przed pojsciem do lozka. Ridcully zapyta pewnie: ach, jestes buntownikiem, tak; a przeciw czemu sie buntujesz, a on wtedy powie... wtedy powie cos wartego zapamietania. Tak wlasnie zrobi! Byl... Ale nadrektor juz sobie poszedl. -Mrumrumrumrumrumru - rzekl wyzywajacym tonem dziekan, buntownik bez przeszkody. *** Zabrzmialo pukanie, ledwie slyszalne wsrod halasu. Klif ostroznie uchylil drzwi i wyjrzal przez szczeline. - To ja, Hibiskus. Tu macie swoje piwa. Pijcie i wynoscie sie. - Jak mozemy sie wyniesc? - zapytal bezradnie Buog. - Kiedy tylko nas zobacza, zmuszaja, zebysmy cos jeszcze zagrali.-To mnie nie obchodzi. - Hibiskus wzruszyl ramionami. - Ale jestescie mi winni dolara za piwo i dwadziescia piec dolarow za polamane meble... Klif zamknal drzwi. -Moge z nim negocjowac - zaproponowal Buog. -Nie - sprzeciwil sie Buddy. - Nie stac nas na to. Spojrzeli po sobie. -Ale tlum nas uwielbial - stwierdzil Buddy. - Uwazam, ze odnieslismy wielki sukces. Ehm... Klif w milczeniu odgryzl szyjke butelki i wylal sobie piwo na glowe* [przyp.: Piwo trolli to siarczek amonu rozpuszczony w alkoholu. Smakuje jak sfermentowane baterie.]. -Mysle, ze wszyscy chcielibysmy sie dowiedziec jednego - rzekl Buog. - Cos ty tam wlasciwie wyprawial? -Uuk. -I jeszcze - dodal krasnolud - co wlasciwie spiewales. -Eee... -"Nie depcz po moich nowych niebieskich butach"? - rzucil Klif. -Uuk. -"Dziwny jest ten Dysk"? - zapytal Buog. -Eee... -"Taniec pingwina we mgle"? - mowil dalej Klif. -Uuk? -To taka wiesz, muzyka swiata. Wariacja na temat ludowego tanca z Efebu. Pingwin to mityczny ptak bogini madrosci - wyjasnil Buog. Spojrzal z ukosa na Buddy'ego. - A ten kawalek, kiedy powiedziales: "Halo, malenka". Dlaczego? -Eee... -Przeciez do Bebna w ogole nie wpuszczaja malych dzieci. -Sam nie wiem. Slowa po prostu czekaly - tlumaczyl niepewnie Buddy. - Tak jakby nalezaly do muzyki. -A na dodatek poruszales sie... tak jakos dziwnie. Jakbys mial klopoty ze spodniami. Oczywiscie nie jestem specjalista od ludzi, ale zauwazylem, ze niektore damy na widowni patrza na ciebie tak, jak krasnolud na dziewczyne, o ktorej wie, ze jej ojciec ma gleboka sztolnie i pare bogatych zyl. -No - potwierdzil Klif. - Albo jak troll, kiedy mysli: Rany, patrzcie na jej warstwy. -Jestes pewien, ze nie masz w sobie nic elfiego? - upewnil sie Buog. - Raz czy dwa zachowywales sie... elfio. -Nie wiem, co sie dzialo... - poskarzyl sie Buddy. Gitara zajeczala. Popatrzyli na nia. -Zrobimy tak - rzeki Klif. - Wezmiemy ja i rzucimy do rzeki. Kto jest za, niech powie "tak". Albo "uuk", jesli woli. Zapadla cisza. Nikt nie probowal chwycic instrumentu. -Ale widzicie... - zaczal Buog. - Widzicie... Oni nas tam naprawde uwielbiali. Zastanowili sie nad tym. -Trzeba przyznac... - zgodzil sie Klif. - Przez cale zycie zem nie mial takiej publicznosci. -Uuuk. -Jesli jestesmy tacy dobrzy - mruknal krasnolud - to czemu nie jestesmy bogaci? -Bo ty robisz negocjacje - zirytowal sie Klif. - Jak trzeba bedzie zaplacic za meble, niedlugo bede jesc kolacje przez slomke. -Mowisz, ze sie nie nadaje? - Buog poderwal sie gniewnie. -Dobrze trabisz na rogu. Ale zaden z ciebie finansowy mag. - Chcialbym zobaczyc... Ktos zastukal do drzwi. Troll westchnal. -To pewno znowu Hibiskus. Daj to lustro, sprobuje przylozyc mu druga strona. Buddy otworzyl. Zobaczyl Hibiskusa, ale za plecami nizszego mezczyzny noszacego dlugi plaszcz i szeroki, przyjazny usmiech. -Ach - odezwal sie usmiech. - Ty pewnie jestes Buddy? -No... niby tak. W chwile pozniej mezczyzna byl juz wewnatrz, choc zdawalo sie, ze wcale sie nie poruszyl. Zatrzasnal oberzyscie drzwi przed nosem. -Dibbler jestem - przedstawil sie. - G.S.P. Dibbler. Pewnie juz o mnie slyszeliscie? -Uuk! -Nie mowie do ciebie. Rozmawiam z pozostalymi. -Nie - przyznal Buddy. - Chyba nie slyszelismy. Usmiech jeszcze sie poszerzyl. -Wiem, chlopcy, ze macie drobne klopoty. Polamane meble i co tam jeszcze. -Nawet nam nie zaplaca - poskarzyl sie Klif, zerkajac ponuro na Buoga. -No coz, tak sie zlozylo, ze moze bede w stanie wam pomoc - zapewnil Dibbler. - Jestem czlowiekiem interesu. Robie interesy. Widze, chlopcy, ze jestescie muzykantami. Gracie muzyke. Nie chcielibyscie obciazac sobie glow sprawami pienieznymi, prawda? To przeszkadza w procesie tworczym, mam racje? Wiec moze zostawicie to mnie? -Ha - mruknal Buog, wciaz urazony ocena swoich talentow negocjacyjnych. - A co pan moze zalatwic? -Hm... - zastanowil sie Dibbler. - Na poczatek tyle, ze zaplaca wam za dzisiejszy wystep. -A co z meblami? - zainteresowal sie Buddy. -Och, rozwalaja tu wszystko co wieczor - odparl lekcewazaco Dibbler. - Hibiskus probowal was wykiwac. Pogadam z nim. Tak miedzy nami, chlopaki, powinniscie uwazac na takich ludzi jak on. Pochylil sie. Gdyby usmiechnal sie jeszcze troche szerzej, odpadlby mu czubek glowy. -To miasto, chlopcy - rzekl -jest prawdziwa dzungla. - Jesli zalatwi nam wyplate - stwierdzil Buog - to ja mu ufam. -Tak po prostu? - zdziwil sie Klif. -Ufam kazdemu, kto daje mi pieniadze. Buddy zerknal na stol. Sam nie wiedzial dlaczego, ale mial wrazenie, ze gdyby cos bylo nie w porzadku, gitara by zareagowala... Moze zagrala falszywy akord? Ale ona tylko brzeczala cicho do siebie. -Zreszta niech bedzie. Jak mam przez to zachowac swoje zeby, to popieram - zgodzil sie Klif. -Dobrze - rzucil Buddy. -Swietnie! Wspaniale! Razem stworzymy znakomita muzyke. A przynajmniej wy, chlopcy, stworzycie. Dibbler wyciagnal kartke papieru i olowek. W jego oczach za-ryczal lew. *** Gdzies wysoko w Ramtopach Susan wjechala na Pimpusiu ponad warstwe chmur.-Jak on moze tak mowic? - zapytala. - Bawi sie ludzkim zyciem, a potem opowiada o obowiazku. *** W Gildii Muzykantow palily sie wszystkie swiatla. Butelka ginu zagrala werbel na krawedzi szklanki. Potem zabebnila krotko na blacie, kiedy Satchmon ja odstawil.-Czy ktos wie, kim oni sa, do wszystkich piekiel? - spytal pan Clete, kiedy przy drugiej probie Satchmon zdolal chwycic szklanke. -Ktos przeciez musi wiedziec! -Chlopaka nie znam - odparl Satchmon. - Nikt go tu wczesniej nie widzial. A ten... ten... No, zna pan trolle. Moze byc kazdym. -Jeden z nich to z cala pewnoscia bibliotekarz z uniwersytetu - stwierdzil Herbert "Klawesyn" Szurnoog, bibliotekarz Gildii Muzykantow. -Na razie mozemy dac sobie z nim spokoj - uznal Clete. Jego towarzysze pokiwali glowami. Nikt nie mial ochoty probowac pobic bibliotekarza, jesli mial pod reka kogos mniejszego. -Co z krasnoludem? -Hm... -Ktos mowil, ze to chyba Buog Buogsson. Mieszka gdzies przy Drodze Fedry... -Wezcie paru chlopcow i idzcie tam natychmiast - warknal Clete. - Trzeba im wyjasnic obowiazki muzykow w tym miescie. Natychmiast. Hat, hat, hat. *** Muzycy szli spiesznie przez mrok, oddalajac sie od gwaruZalatanego Bebna. -Bardzo byl mily - stwierdzil Buog. - Nie tylko dostalismy nasze honorarium, ale dodal nam jeszcze dwadziescia dolarow a konto przyszlej setki, ktora zarobimy. -On chyba powiedzial - wtracil Klif - ze daje nam dwadziescia dolarow, a oddamy z odsetkami. -To przeciez na jedno wychodzi, prawda? I mowil, ze zalatwi nam inne wystepy. Czytaliscie kontrakt? -A ty? -Byly tam bardzo male literki - mruknal Buog. I natychmiast sie rozpromienil. - Za to bylo ich bardzo duzo. To musi byc dobry kontrakt, skoro tak duzo jest na nim napisane. -Bibliotekarz uciekl - przypomnial Buddy. - Strasznie duzo uukal, a potem uciekl. -Cha, cha! Potem bedzie zalowal. Ludzie go kiedys zapytaja, a on powie: Wiecie, odszedlem, zanim stali sie slawni. -Powie: Uuk. -Zreszta i tak fortepian wymaga napraw. -Jasne - zgodzil sie Klif. - Wiecie, kiedys zem widzial goscia, co skleja rozne rzeczy z zapalek. On by to mogl naprawic. Pare dolarow zmienilo sie w dwie porcje baraniej korma i smolowe yindaloo w Ogrodach Curry, plus butelka wina tak zmieszanego z chemikaliami, ze nawet Klif mogl je pic. -Potem - rzekl Buog, kiedy siedzieli, czekajac na zamowione dania - znajdziemy sobie nowe mieszkanie. -A co ci sie nie podoba w starym? -Ma w drzwiach dziure w ksztalcie fortepianu. -Przecie zes ja sam wyrabal. -Co z tego? -Gospodarz nie bedzie narzekal? -Pewnie ze bedzie. Od tego sa gospodarze. Zreszta wspinamy sie na szczyty, chlopaki. Czuje to w swojej wodzie. -Myslalem, ze jestes szczesliwy, kiedy ci placa - wtracil Buddy. -Owszem. Zgadza sie. Ale jestem jeszcze szczesliwszy, kiedy mi placa duzo. Gitara zabrzeczala. Buddy siegnal po nia i tracil strune. Buog upuscil noz. -To brzmialo jak fortepian! - zawolal. -Mysle, ze potrafi brzmiec jak cokolwiek - odparl Buddy. - A teraz zna juz fortepian. -Magia - uznal Klif. -Oczywiscie, magia - zgodzil sie Buog. - Caly czas to powtarzam. Niezwykly instrument znaleziony w zakurzonym starym sklepie w burzliwa noc... -Nie byla burzliwa - przypomnial mu Klif. -...musi byc... No tak, rzeczywiscie... Ale troche padalo. Musi byc choc odrobine magiczny. Zaloze sie, ze gdybysmy teraz wrocili, sklepu juz by nie bylo. To by was przekonalo. Wszyscy wiedza, ze rzeczy kupione w sklepach, ktorych nie ma juz nastepnego dnia, sa wsciekle tajemnicze i zeslane przez Los. Los usmiecha sie do nas. Moze. -Cos z nami robi - rzekl Klif. - Mam nadzieje, ze sie usmiecha. -A pan Dibbler obiecal, ze na jutro zalatwi nam wyjatkowa sale. -To dobrze - stwierdzil Buddy. - Musimy grac. - Jasne - zgodzil sie Klif. - Gramy. To nasza praca. -Ludzie powinni slyszec muzyke. -Jasne. - Klif troche sie zdziwil. - Pewno. Oczywiscie. Tego wlasnie chcemy. I jeszcze zeby placili. -Pan Dibbler nam pomoze - zapewnil Buog, zbyt pochloniety myslami, by zauwazyc dziwny ton glosu Buddy'ego. - Musi mu sie dobrze powodzic. Ma biuro przy placu Sator. Tylko najlepsze firmy moga sobie na to pozwolic. *** Wstal nowy dzien.Ledwie zdazyl zakonczyc wstawanie, gdy Ridcully przeszedl szybko po zroszonej trawie uniwersyteckiego ogrodu i zastukal mocno do drzwi budynku Magii Wysokich Energii. Na ogol unikal tego miejsca. Nie dlatego ze nie rozumial, czym naprawde zajmuja sie tam mlodzi magowie, ale mocno podejrzewal, ze oni tez nie rozumieja. Mial wrazenie, ze bardzo sie ciesza, kiedy maja coraz mniej i mniej pewnosci co do swiata. Przychodzili na przyklad na kolacje i mowili cos w stylu: "O rany, wlasnie obalilem teorie thaumicznej imponderabilnosci Marrowleafa", jakby to byl powod do dumy, a nie wyjatkowa nieuprzejmosc. W dodatku caly czas opowiadali o rozbiciu thaumu, najmniejszej czastki magii. Nadrektor nie widzial w tym sensu. Tyle ze wszedzie dookola beda odlamki. Co komu z tego przyjdzie? Wszechswiat i tak jest marnie skonstruowany, nawet bez ludzi, ktorzy staraja sie w nim grzebac. Drzwi sie uchylily. -Ach, to pan, nadrektorze.cxzczxczxczxccccccccccccccccc Ridcully pchnal drzwi i otworzyl je szerzej. -Dzien dobry, Stibbons. Ciesze sie, ze tak wczesnie juz pracujesz. Myslak Stibbons, najmlodszy czlonek ciala profesorskiego, zamrugal, patrzac na jasne niebo. -To juz rano? - zdziwil sie. Ridcully przecisnal sie obok niego do wnetrza MWE. Dla tradycyjnego maga bylo to obce terytorium. Nigdzie nie widzial ani czaszki, ani cieknacej swiecy; ten akurat pokoj wygladal jak laboratorium alchemika, ktore uleglo nieuniknionemu wybuchowi i wyladowalo w kuzni. Nie podobala mu sie tez szata Stibbonsa. Miala odpowiednia dlugosc, ale kolor spranej bladej zieleni, mnostwo kieszeni, kolkow i kaptur z brzegiem obszytym kroliczym futrem. Nie bylo na niej zadnych cekinow, klejnotow ani mistycznych symboli. Ani jednego... tylko ciemna plama w miejscu, gdzie przeciekalo pioro. -Wychodziles ostatnio? - spytal Ridcully. -Nie, nadrektorze. Ehm... A powinienem? Bylem zajety praca przy moim urzadzeniu Zrob To Wieksze. Wie pan, pokazywalem przeciez...* [przyp.: Chociaz bez oszalamiajacych rezultatow. Stibbons przez cale tygodnie szlifowal soczewki i dmuchal szklo, az w koncu zbudowal urzadzenie, ktore pokazywalo gigantyczna liczbe malenkich zwierzatek zyjacych w kropli wody z rzeki Ankh. Nadrektor popatrzyl i stwierdzil, ze wszystko, w czym moze istniec tak wiele zycia, musi byc zdrowe.] -Tak, tak. - Ridcully rozejrzal sie niespokojnie. - Kto tu jeszcze pracuje? -No... jestem ja, Stez Straszny, Skazz i Wielki Wariat Drongo. Chyba... Ridcully zamrugal niepewnie. -Co to za jedni? - zdziwil sie. A potem z glebin pamieci wyplynela przerazajaca odpowiedz. Tylko pewien bardzo szczegolny gatunek uzywal takich imion. - Studenci? -Co? Tak. - Myslak cofnal sie. - To chyba nic zlego, prawda? Znaczy... przeciez jestesmy na uniwersytecie. Ridcully podrapal sie za uchem. Ten mlodzik ma racje, naturalnie. Trzeba wpuszczac tych drani, nie da sie tego zakazac. Osobiscie staral sie ich unikac, gdy tylko mogl - podobnie jak reszta wykladowcow. Czasem nawet uciekali przed nimi albo chowali sie za drzwiami, gdy tylko ich widzieli. Podobno wykladowca run wspolczesnych wolal raczej ukryc sie w szafie, niz rozpoczac wyklad. -Lepiej ich sprowadz - polecil. - Chyba stracilem swoje cialo. -Nigdy bym sie nie domyslil, nadrektorze - odparl uprzejmie Myslak. -Co? -Slucham? Spojrzeli na siebie z pelnym niezrozumieniem - dwa umysly podazajace w przeciwnych kierunkach i czekajace, zeby ten drugi ustapil. -Cialo profesorskie - wyjasnil w koncu Ridcully. - Dziekana i cala reszte. Zupelnie wypadli z trasy. Nie kladli sie cala noc, grali na gitarach i co tam jeszcze. Dziekan zrobil sobie plaszcz ze skory. -Coz, skora to bardzo praktyczny i funkcjonalny material... -Nie kiedy on go uzywa - rzekl posepnie Ridcully. [...Dziekan odstapil. Wypozyczyl manekin krawiecki od pani Whitlow, gospodyni. Dokonal pewnych zmian w projekcie jarzacym mu sie w myslach. Przede wszystkim mag z samej glebi swej duszy czuje niechec do noszenia szat, ktore nie siegaja przynamniej do kostek. Dlatego mial do dyspozycji calkiem duzo skory. Dosc miejsca na wszystkie cwieki. Zaczal od: DZIEKAN. To ledwie zaczelo wypelniac przestrzen. Po krotkim namysle dodal: ZRODZONY BY i zostawil wolne miejsce, bo nie byl calkiem pewien, do czego zostal zrodzony. ZRODZONY BY JESC SOLIDNE KOLACJE jakos nie wydawalo sie odpowiednie. Po dluzszym namysle sprobowal ZYC SZYBO KUM RZEC MO-DOL. Widzial, ze nie jest to calkiem poprawnie; przygotowujac dziury pod cwieki, odwrocil material na lewa strone i troche stracil orientacje, w jakim kierunku sie przesuwa. Oczywiscie, nie mialo znaczenia, w jakim kierunku sie czlowiek porusza, byle nie stac w miejscu. O to wlasnie chodzi w muzyce wykrokowej...] -...A runy wspolczesne siedzi w swoim pokoju i wali w bebny. Cala reszta kupila sobie gitary, a to, co kwestor zrobil z dolem swojej szaty, jest naprawde dziwaczne - opowiadal Ridcully. - Jeszcze bibliotekarz. Wloczy sie wszedzie i podkrada rozne rzeczy, i nikt w ogole nie slucha, co mowie. Przyjrzal sie studentom. Byl to niepokojacy widok, nie tylko z powodu naturalnego wygladu studentow. Oto bowiem mial przed soba ludzi, ktorzy - kiedy ta przekleta muzyka zmuszala wszystkich do tupania nogami - przez cala noc siedzieli tu i pracowali. -A co wy wlasciwie robicie? - zainteresowal sie nagle. - Ty... jak ci na imie? Przyszly mag, wskazany oskarzycielskim palcem nadrektora, skulil sie nerwowo. -Eee... Um... Wielki Wariat Drongo - odparl, mnac w dloniach rondo kapelusza. -Wielki. Wariat. Drongo - powtorzyl Ridcully. - Tak sie nazywasz, co? To masz wyszyte na koszuli? -Em... Nie, panie nadrektorze. -A co? -Adrian Rzepiszcz, nadrektorze. -Wiec dlaczego mowia o panu Wielki Wariat Drongo, panie Rzepiszcz? -Eee... Tego... -Raz wypil caly kufel shandy - wyjasnil Stibbons, ktory mial dosc przyzwoitosci, by zrobic zaklopotana mine. Ridcully obrzucil go wystudiowanie obojetnym wzrokiem. Coz, musza wystarczyc. -No dobrze, moi drodzy - rzekl. - Co o tym powiecie? Wyjal spod szaty kufel po piwie z Zalatanego Bebna, z podstawka umocowana do otworu kawalkiem sznurka. -Co pan tam ma, nadrektorze? - zdziwil sie Stibbons. -Kawalek muzyki, moj chlopcze. -Muzyki? Przeciez nie mozna w ten sposob zlapac muzyki. -Chcialbym byc takim madrym spryciarzem jak ty i wszystko wiedziec - burknal Ridcully. - Ta wielka kolba... Ta, co tam stoi. Ty, Wielki Wariacie Adrianie, otworz ja i badz gotow zatrzasnac pokrywke, kiedy powiem. Gotow, Wariacki Adrianie? Juz! Gdy tylko Ridcully zerwal podstawke, zabrzmial krotki, gniewny akord. Nadrektor szybko oproznil kufel. Wariat Drongo Adrian, absolutnie przerazony, zatrzasnal pokrywke. Wtedy uslyszeli... Uslyszeli uparty cichy rytm odbijajacy sie od wewnetrznych scian szklanej kolby. Studenci zajrzeli do srodka. Cos tam bylo... Jakby ruch powietrza... -Zlapalem ja wczoraj wieczorem Pod Bebnem. -To niemozliwe - stwierdzil Myslak. - Nie mozna w ten sposob chwytac muzyki. -Przeciez to nie klatchianska mgla, moj chlopcze. -I od wczoraj znajdowala sie w tym kuflu? -W samej rzeczy. -Ale tak sie nie da! Myslak wygladal na calkiem zalamanego. Istnieja ludzie, ktorzy rodza sie z instynktowna wiara, ze wszechswiat jest wytluma-czalny. Ridcully poklepal go po ramieniu. -Nie sadziles chyba, ze zycie maga bedzie latwe, co? Myslak popatrzyl na kolbe, po czym z determinacja zacisnal wargi. -Slusznie! Rozpracujemy to! Pewnie ma to jakis zwiazek z czestotliwoscia. Tak jest! Stez Straszny, przynies krysztalowa kule! Skazz, skocz po szpulke stalowego drutu! To musi byc czestotliwosc! *** Grupa z Wykrokiem przespala noc w schronisku dla samotnych mezczyzn w bocznej alejce przy Blyskotnej. Fakt ten zainteresowalby z pewnoscia czterech egzekutorow Gildii Muzykantow siedzacych przed fortepianoksztaltna dziura w scianie przy Drodze Fedry. *** Susan szla przez komnaty Smierci, wrzac nieco z gniewu i odrobiny leku, ktora czyni gniew jeszcze gorszym. Jak ktos w ogole moze nawet myslec w ten sposob? Jak moze komus wystarczac rola personifikacji slepej mocy? Nadeszla pora na pewne zmiany...Jej ojciec staral sie dokonac zmian. Ale tylko dlatego, ze byl - szczerze mowiac - troche ckliwy. Krolowa Keli ze Sto Lat nadala mu tytul diuka Sto Helit. Susan wiedziala, co to znaczy: diuk pochodzil od dawnego okreslenia "wodza wojennego". Ale jej ojciec z nikim nie walczyl. Miala wrazenie, ze caly swoj czas poswiecal na podroze od jednego nedznego miasta-panstwa do drugiego, na calych Rowninach Sto, i tylko rozmawial z ludzmi, starajac sie ich przekonac do rozmow z innymi ludzmi. O ile Susan pamietala, nigdy nikogo nie zabil, choc mogl kilku politykow zagadac na smierc. Jej zdaniem nie bylo to zajecie odpowiednie dla wodza. To prawda, ostatnio nie wybuchaly te wszystkie glupie drobne wojny, ale to... jak by tu... to nie byl sposob na bohaterskie zycie. Przeszla przez sale zyciomierzy. Nawet te na najwyzszych polkach grzechotaly cicho, gdy je mijala. Bedzie ratowac zycia. Dobrych mozna ocalic, zli moga umierac mlodo. I wszystko sie jakos wyrowna. Jeszcze mu pokaze. A co do odpowiedzialnosci, coz... ludzie zawsze dokonywali zmian. Na tym polega bycie czlowiekiem. Otworzyla kolejne drzwi i wkroczyla do biblioteki. To pomieszczenie bylo nawet wieksze niz sala zyciomierzy. Regaly wyrastaly niczym skalne urwiska, a sklepienie krylo sie we mgle. Oczywiscie, tlumaczyla sobie, dziecinna bylaby wiara, ze moze wkroczyc, machajac kosa niby czarodziejska rozdzka, i w ciagu jednej nocy uczynic swiat lepszym. To wymaga czasu. Dlatego zacznie od czegos malego i bedzie posuwac sie coraz wyzej. Wyciagnela reke. -Nie bede mowila glosem - oznajmila. - To tylko zbedny efekt dramatyczny, wlasciwie troche glupi. Po prostu chce dostac ksiege Impa y Celyna. Dziekuje bardzo. Wokol niej trwala biblioteczna krzatanina. Miliony ksiazek wciaz sie pisalo, budzac tym szelest jakby stada karaluchow. "Pamietala, jak siedziala na kolanach, a raczej na poduszce lezacej na kolanach, bo same kolana byly wykluczone. Patrzyla, jak koscisty palec sunie za literami tworzacymi sie na stronicy. Nauczyla sie czytac wlasne zycie..." -Czekam - powiedziala z naciskiem. Zacisnela piesci. IMP YCELYN, rozkazala. Ksiazka zmaterializowala sie przed nia. Susan zdazyla ja zlapac, zanim upadla na podloge. -Dziekuje. Przerzucila strony jego zycia, do ostatniej. Potem cofnela sie szybko, az znalazla jego szczegolowo opisany zgon w Bebnie. Wszystko tam bylo, i bylo nieprawdziwe. On nie zginal. Ksiazka klamala. Albo tez - wiedziala, ze to o wiele dokladniejsza interpretacja sytuacji - ksiazka mowila prawde, ale rzeczywistosc klamala. Wazniejsze jednak, ze od chwili jego smierci ksiazka pisala muzyke. Strone po stronie pokrywaly rowne pieciolinie. Gdy Susan patrzyla, seria starannych petli wyrysowal sie klucz wiolinowy. Czego chciala? Dlaczego ocalila mu zycie? Bylo niezwykle wazne, by to Susan go ocalila. Czula te pewnosc niczym igle kompasu w umysle. To bylo absolutnie konieczne. Nigdy nie spotkala go twarza w twarz, nie zamienila z nim ani slowa, byl tylko przypadkowa osoba, ale to jego musiala uratowac. Dziadek mowil, ze nie powinna robic takich rzeczy. Ale co on mogl wiedziec o czymkolwiek? Nigdy nie zyl... *** Blert Wheedown robil gitary. Byla to spokojna praca dajaca wiele satysfakcji. Na wyprodukowanie przyzwoitego egzemplarza on i Gibbsson, jego uczen, potrzebowali okolo pieciu dni, jesli tylko dysponowal wlasciwie lezakowanym drewnem. Byl czlowiekiem sumiennym, ktory wiele lat poswiecil doskonaleniu jednego typu instrumentu muzycznego. Sam zreszta byl nieprzecietnym gitarzysta.Wedlug jego obserwacji, gitarzysci dzielili sie na trzy kategorie. Byli wiec tacy, ktorych uwazal za prawdziwych muzykow; pracowali w Operze albo w jednej z niewielkich prywatnych orkiestr. Byli spiewacy ludowi, ktorzy nie umieli grac, ale to w niczym nie przeszkadzalo, gdyz spiewac tez zwykle nie umieli. I wreszcie byli - hm, hm... - trubadurzy i inne zawadiackie typy; uwazali, ze gitara, podobnie jak czerwona roza w zebach, pudelko czekoladek czy strategicznie umieszczona para skarpet, jest tylko kolejna bronia w wojnie plci. Ci w ogole nie grali, jesli nie liczyc jednego czy dwoch akordow, ale byli stalymi klientami. Skaczac przez okno sypialni w ucieczce przed rozwscieczonym mezem, kochanek zwykle najmniej przejmuje sie pozostawionym za soba instrumentem. Blert sadzil, ze widzial juz wszystkie odmiany. Chociaz... dzisiaj z samego rana sprzedal kilka gitar magom. To niezwykle. Niektorzy kupili nawet podrecznik gitarzysty Blerta. Brzeknal dzwonek. -Slucham... - Blert spojrzal na klienta i dokonal gigantycznego wysilku umyslowego -...pana? Nie chodzilo tylko o skorzana kamizele. Nie chodzilo tylko o bransolety z cwiekami. Nie chodzilo tylko o miecz. Nie chodzilo tylko o helm z kolcami. Chodzilo o skore i cwieki, i miecz, i helm. Ten klient w zaden sposob nie mogl nalezec do pierwszej ani drugiej kategorii, uznal Blert. Przybysz wszedl niepewnie, konwulsyjnie zaciskajac i prostujac palce. Wyraznie nie czul sie swobodnie w sytuacjach wymagajacych dialogu. -Tu sklep z gitarami? - spytal. Blert spojrzal znaczaco na produkty wiszace na scianach i pod sufitem. -Eee... tak? -Chcem jednom. Co do kategorii trzeciej, nie wygladal na kogos, kto przejmuje sie czekoladkami i rozami. Czy nawet "czesc". -Ehm... - Blert chwycil pierwsza z brzegu i wyciagnal przed siebie. - Taka? -Chcem takom, co robi blam-Blam-blamma-BLAM-blammm-oooiiieee. Wiesz? Blert spojrzal na gitare. -Nie jestem pewien, czy to potrafi. Dwa wielkie lapska z czarnymi obwodkami za paznokciami wyjely mu gitare z rak. -Przepraszam, trzymaja pan odwrotnie... -Masz lustro? -Eee... Nie. Wlochata lapa uniosla sie wysoko, a potem opadla na struny. Blert nie chcialby nigdy wiecej przezywac tych dziesieciu sekund po raz drugi. Ludziom nie powinno sie pozwalac na takie traktowanie bezbronnych instrumentow muzycznych. Czul sie jak ktos, kto wychowal malego kucyka, karmil go i oporzadzal jak nalezy, zaplatal mu ogon w warkoczyki, wypuszczal na lake z kroliczka-mi i stokrotkami, a teraz patrzy, jak dosiada zwierzaka pierwszy jezdziec z ostrogami i pejczem. Zbir gral tak, jakby czegos szukal. Nie znalazl, ale kiedy ucichl ostatni falszywy akord, jego twarz przybrala desperacki wyraz czlowieka, ktory postanowil szukac nadal. -Dobra - stwierdzil. - Ile? Gitara kosztowala pietnascie dolarow. Ale muzyczna dusza Blerta zbuntowala sie. Warknal. -Dwadziescia piec dolarow. To wlasnie warknal. -Taa, dobra. To wystarczy? Gdzies z kieszeni zostal wydobyty nieduzy rubin. -Nie mam reszty - rzekl Blert. Jego muzyczna dusza wciaz protestowala, ale umysl czlowieka interesu wkroczyl do akcji i rozprostowal ramiona. - Ale... ale dorzuce moj podrecznik gitarzysty, pasek i pare kostek, zgoda? - zaproponowal. - Sa tu obrazki, gdzie polozyc palce i w ogole. Bierze pan? -Taa. Dobra. Barbarzynca wyszedl. Blert przygladal sie lezacemu na dloni rubinowi. Zadzwonil dzwonek. Ten nie byl az tak tragiczny. Mniej cwiekow i helm tylko z dwoma kolcami. Blert ukryl klejnot w dloni. -Nie powiesz chyba, ze chcesz kupic gitare. -Tak. Take, co robi uouiiooouuiiioouuuungngngng. Blert rozejrzal sie nerwowo. -Tutaj mam taka - rzekl, chwytajac najblizszy instrument. - Nie wiem nic o uooiiioouuiii, ale to jest moj podrecznik gitarzysty, a tutaj pas i kilka kostek, razem trzydziesci dolarow, i wiesz co jeszcze? Dorzuce za darmo miejsce miedzy strunami. I co? -Biere. Eee... Masz lustro? Dzwonek zadzwonil. I znowu. Godzine pozniej Blert oparl sie o futryne drzwi swego warsztatu. Na twarzy mial maniakalny usmiech, a rekami podtrzymywal pas, by ciezar pieniedzy w kieszeniach nie sciagnal mu spodni. -Gibbsson! -Tak, szefie? -Pamietasz te gitary, ktore robiles? Kiedy dopiero sie uczyles? -Te, o ktorych pan mowil, ze brzmia jak kot, co wychodzi do toalety z zaszytym zadkiem, szefie? -Wyrzuciles je? -Nie, szefie. Pomyslalem, ze je zachowam, a za piec lat, kiedy bede potrafil juz zrobic porzadny instrument, wyciagne je, by sie porzadnie posmiac. Blert otarl czolo. Z chusteczki wypadlo kilka drobnych zlotych monet. -A gdzie je schowales, tak z ciekawosci? -W szopie, szefie. Razem z tym wypaczonym drewnem, co to pan mowil, ze przyda sie nam jak syrena w balecie. -Przynies je tutaj, dobrze? I to drewno. -Ale pan mowil... -Przynies tez pile. A potem skocz na miasto i kup, boja wiem, pare garncow czarnej farby. I cekiny. -Cekiny, szefie? -Dostaniesz je w warsztacie krawieckim pani Cosmopilite. Sprawdz tez, czy nie ma tych blyszczacyh ramtopowych krysztalow. Aha, zapytaj, czy moglaby nam pozyczyc swoje najwieksze lustro. Blert znowu podciagnal spodnie. -Pozniej idz do dokow, wynajmij jakiegos trolla i powiedz mu, zeby stanal w kacie, i jesli ktokolwiek jeszcze wejdzie tu i sprobuje zagrac... - Urwal na chwile, ale zaraz sobie przypomnial. - Sprobuje zagrac Sciezke do raju, tak to chyba nazywali... to ma urwac mu glowe. -Czy nie powinien najpierw ich ostrzec? - zapytal Gibbsson. -To wlasnie bedzie ostrzezenie. *** Minela godzina.Ridcully znudzil sie, wiec poslal Steza Strasznego do kuchni po jakas przekaske. Myslak i dwaj pozostali krzatali sie wokol kolby, robili cos z krysztalowa kula i drutem. A teraz... Drut byl rozpiety miedzy dwoma gwozdziami wbitymi w blat. Wibrowal szybko, wygrywajac interesujacy rytm. W powietrzu nad nim wisialy wielkie, zielone falujace linie. -Co to jest? - zainteresowal sie Ridcully. -Tak wlasnie wyglada dzwiek - wyjasnil Myslak. -Wyglada dzwiek - powtorzyl Ridcully. - To juz cos. Nigdy jeszcze nie widzialem dzwieku, ktory by tak wygladal. Wiec do tego, chlopcy, uzywacie magii? Zeby popatrzec na dzwiek? Wiecie, mamy w spizarni troche dobrego sera, moze pojdziemy i posluchamy, jak pachnie? Myslak westchnal. -Tak wygladalby dzwiek, gdyby panskie uszy byly oczami. -Naprawde? - ucieszyl sie Ridcully. - Zadziwiajace. -Wyglada na bardzo skomplikowany - tlumaczyl Myslak. - Prosty, jesli spojrzec z pewnej odleglosci, ale z bliska niezwykle zlozony. Niemal... -Zywy - dokonczyl stanowczo Ridcully. -Ehm... To chrzaknal student znany jako Skazz. Wazyl chyba ponizej stu funtow i mial najdziwniejsza fryzure, jaka Ridcully w zyciu widzial. Skladala sie z fredzli dlugich wlosow dookola glowy. Tylko wystajacy czubek nosa zdradzal, w ktora strone patrzy. Gdyby kiedys zrobil mu sie babel z tylu glowy, wszyscy by mysleli, ze Skazz idzie w niewlasciwym kierunku. -Slucham, panie Skazz? -Eee... Kiedys cos o tym czytalem. -To niezwykle. Jak pan tego dokonal? -Slyszal pan o Nasluchujacych Mnichach z Ramtopow? Twierdza, ze istnieje dzwiekowe tlo wszechswiata. Tak jakby echo pewnego dzwieku. -To sie wydaje rozsadne. Caly wszechswiat, ktory nagle powstaje, musi spowodowac wielki wybuch. -To echo nie musi nawet byc bardzo glosne - wtracil Stibbons. - Musi tylko rozbrzmiewac wszedzie rownoczesnie. Czytalem te ksiazke. Napisal ja stary Riktor Licznik. Twierdzi, ze mnisi wciaz sluchaja dzwieku, ktory nigdy nie cichnie. -Jak dla mnie, to on powinien byc calkiem glosny- uznal Ridcully. - Musi byc, zeby dal sie uslyszec z daleka. Kiedy wiatr wieje w zla strone, nie slychac nawet dzwonow z Gildii Skrytobojcow. -Nie musi byc glosny, zeby wszedzie byc slyszalny - zaprotestowal Myslak. - A to z tej przyczyny, ze w tamtym punkcie wszedzie znajdowalo sie cale w jednym miejscu. Ridcully spojrzal na niego tak, jak ludzie czasem na iluzjonistow, ktorzy wlasnie wyjeli im z ucha jajko. -Wszedzie bylo cale w jednym miejscu? -Tak. -No to gdzie bylo wszedzie indziej? -Tez w jednym miejscu. -Tym samym? -Tak. -Zgniecione w cos bardzo malego? Ridcully zaczynal zdradzac pewne niepokojace objawy. Gdyby byl wulkanem, zyjacy w poblizu tubylcy zaczynaliby sie juz rozgladac za jakas poreczna dziewica. -Cha, cha... Mozna rownie dobrze powiedziec, ze zgniecione w cos bardzo wielkiego - odparl Myslak, ktory zawsze wpadal w pulapke. - A to dlatego, ze dopoki nie powstal wszechswiat, nie istniala przestrzen. Wiec cokolwiek wtedy istnialo, bylo wszedzie. -To samo wszedzie, jakie mamy dzisiaj? - Tak. -Dobrze. Prosze dalej. -Riktor uwazal, ze najpierw pojawil sie dzwiek. Jeden wielki, skomplikowany akord. Najglosniejszy, najbardziej zlozony dzwiek w historii. Tak zlozony, ze nie mogl zagrac wewnatrz wszechswiata; nie bardziej niz mozna otworzyc skrzynie lomem, ktory jest w niej zamkniety. Jeden potezny akord, ktory... mozna powiedziec... wgral wszystko do istnienia. Rozpoczal muzyke, jesli pan woli. -Takie jakby ta-dam? - upewnil sie Ridcully. -Tak przypuszczam. -Myslalem, ze wszechswiat powstal, bo jakis bog pocial innemu sprzet malzenski i zrobil z tego wszechswiat. Zawsze wydawalo mi sie to dosc sensowne. Znaczy, cos takiego latwo mozna sobie wyobrazic. -No coz... -A teraz mowisz, ze ktos dmuchnal w wielka trabe i jestesmy? -Nie wiem o zadnym kims. -Takie glosy nie powstaja same z siebie. Tego jestem pewny. Ridcully odprezyl sie lekko, przekonany, ze rozsadek w koncu zwyciezyl. Poklepal Stibbonsa po ramieniu. -Trzeba to jeszcze dopracowac, mlody czlowieku - rzekl. - Stary Riktor mial troche... no wiesz, nierowno pod sufitem. Uwazal, ze wszystko sprowadza sie do liczb. -Ale niech pan zauwazy, ze wszechswiat rzeczywiscie ma pewne rytmy - odparl Stibbons. - Dzien i noc, swiatlo i ciemnosc, zycie i smierc... -Krem z kury i grzanki... -Nie kazda metafora dopuszcza szczegolowa analize. Ktos zastukal do drzwi - to wrocil Stez Straszny z taca kanapek. Za nim weszla pani Whitlow, gospodyni. Ridcully otworzyl usta. Pani Whitlow dygnela. -Dzien dhobry, whasza milosc - powiedziala. Podskoczyl jej konski ogon. Zaszelescily wykrochmalone halki. Ridcully powoli zamknal usta, ale tylko po to, by zapytac: -Co pani zrobila ze... -Przepraszam, pani Whitlow - wtracil pospiesznie Myslak. - Czy podawala pani dzis sniadanie ktoremus z profesorow? -Thak jest, panie Stibbons - potwierdzila gospodyni. Jej obfite i tajemnicze lono zafalowalo pod swetrem. - Zaden z dzenthel-menow nie zszedl do jadalni, wiec kazalam zaniesc im tace do po-khojow. Daddi-o. Spojrzenie Ridcully'ego zsuwalo sie coraz nizej. Nigdy dotad nie myslal o pani Whitlow jak o kims posiadajacym nogi. Oczywiscie, w teorii kobieta musiala sie na czyms przemieszczac, ale... Para grubych kolan wystawala spod szerokiego grzyba spodnic. Nizej byly biale skarpetki. -Pani wlosy... - zaczal chrapliwie. -Czy cos z nimi nie tak? - zaniepokoila sie pani Whitlow. -Alez skad - zapewnil ja Myslak. - Bardzo dziekujemy. Zamknal za nia drzwi. -Pstrykala palcami, kiedy odchodzila. Tak jak pan mowil. -To nie jedyne, co pstryknelo - odparl wciaz drzacy Ridcully. -Widzial pan jej buty? -Chyba mniej wiecej w tym miejscu moje oczy zamknely sie ochronnie. -Jesli to naprawde jest zywe - stwierdzil Stibbons - to jest bardzo zarazliwe. *** Ta akurat scena miala miejsce w wozowni ojca Crasha, jednak podobne dzialy sie w calym miescie. Crash nie byl Crashem od urodzenia. Byl synem bogatego handlarza sianem i karma. Pogardzal jednak ojcem za to, ze jest jak martwy od szyl w gore, calkowicie pochloniety sprawami materialnymi, pozbawiony wyobrazni, a w dodatku placi synowi tygodniowo smieszne trzy dolary kieszonkowego.Ojciec Crasha zostawil konie w wozowni. W tej chwili oba usilowaly wcisnac sie w kat - po bezowocnych probach wybicia kopytami dziury w scianie. -Mysle, ze tym razem prawie to mialem - stwierdzil Crash. Pyl zbozowy opadal ze stryszku, a korniki wyruszaly na poszukiwanie lepszego domu. -To nie byl taki dzwiek, jaki slyszelismy wczoraj Pod Bebnem - ocenil krytycznie Jimbo. - Troche podobny, ale cos sie nie zgadza... znaczy, nie gra. Jimbo byl najlepszym przyjacielem Crasha i bardzo chcial sie stac jednym z rownych gosci. -Na poczatek wystarczy - odparl Crash. - Ty i Noddy wezmiecie gitary. A Scum... Scum zagra na bebnach. -Nie wiem jak - poskarzyl sie Scum. Naprawde mial tak na imie. -Nikt nie wie, jak sie gra na bebnach. Tu nie ma nic do wiedzenia - tlumaczyl cierpliwie Crash. - Po prostu walisz w nie paleczkami. -No tak, ale co bedzie, jesli tak jakby spudluje? -To usiadz blizej. - Crash wyprostowal sie. - Ale najwazniejsze, takie naprawde wazne jest... jak bedziemy sie nazywac. *** Klif rozejrzal sie.-Chyba zesmy obejrzeli wszystkie domy i niech mnie licho, jesli zem gdzies widzial imie "Dibbler" - burknal. Buddy pokiwal glowa. Wieksza czesc placu Sator zajmowal front Niewidocznego Uniwersytetu, pozostalo jednak dosc miejsca na kilka innych budynkow. Nalezaly do rodzaju majacego przy wejsciu mosiezne tabliczki. Rodzaju sugerujacego, ze nawet wytarcie butow o slomianke bedzie czlowieka drogo kosztowac. -Witajcie, chlopcy. Odwrocili sie wszyscy. Dibbler usmiechal sie do nich znad tacy prawdopodobnie kielbasek i bulek. Obok stalo kilka workow. -Przepraszamy za spoznienie - powiedzial Buog. - Ale nigdzie nie moglismy znalezc panskiego biura. Dibbler szeroko rozlozyl rece. -To jest moje biuro - oswiadczyl z duma. - Plac Sator! Tysiace stop kwadratowych powierzchni! Znakomita komunikacja! Kwitnacy handel! Przymierzcie je - dodal, otwierajac jeden z workow. - Musialem rozmiar ocenic na oko. Byly czarne, uszyte z taniej bawelny. Jedna miala rozmiar XXXXL. -Koszulka ze slowami? - zdziwil sie Buddy. -"Grupa z Wykrokiem" - odczytal powoli Klif. - Zaraz, to przeciez my! -Po co nam to potrzebne? - spytal Buog. - Przeciez wiemy, kim jestesmy. -Reklama - wyjasnil Dibbler. - Zaufajcie mi. - Wlozyl do ust brazowy walek i zapalil koniec. - Noscie je dzis wieczorem. Czy nie znalazlem wam lokalu? -Znalazl pan? - spytal Buddy. -Przeciez powiedzialem. -Nie, pan nas zapytal - odparl Buog. - A skad mamy wiedziec? -Czy jest tam ta cala liberia po bokach? - upewnil sie Klif. Dibbler znowu nabral tchu. -To swietne miejsce i zbierze sie swietna publicznosc. A poza tym dostaniecie... - Spojrzal na ich szczere, otwarte twarze. - Dziesiec dolarow powyzej stawek gildii. Co wy na to? Buog rozciagnal wargi w radosnym usmiechu. -Znaczy, na kazdego? Dibbler raz jeszcze przyjrzal sie im z satysfakcja. -Alez... nie - powiedzial. - Tak nie mozna. Dziesiec dolarow do podzialu. Znaczy, badzcie powazni. Musicie sie pokazywac... -Juz o tym zesmy mowili - przypomnial sobie Klif. - Gildia Muzykantow skoczy nam do gardla. -Nie w tym lokalu. Gwarantuje. -Wiec gdzie to jest? - chcial wiedziec Buog. -A jestescie gotowi? Zamrugali niepewnie. Dibbler usmiechnal sie radosnie i dmuchnal klebem brudnego dymu. -Grota! *** "Rytm nie ustawal...Oczywiscie, nieuniknione byty pewne mutacje..." -Gortlick i Hammerjug byli autorami piosenek, czlonkami Gildii Muzykantow z terminowo oplaconymi skladkami. Pisali piesni dla krasnoludow na wszelkie okazje. Niektorzy twierdza, ze nie jest to trudna praca - wystarczy zapamietac, jak sie pisze "zloto", jednak to nieco cyniczna opinia. Teksty wielu krasnoludzich piesni zawieraja glownie wersy w rodzaju "Zloto, zloto, zloto"*, ale wszystko polega na intonacji. Krasnolu-dy znaja tysiace slow oznaczajacych "zloto", ale uzyja dowolnego z nich w trudnej sytuacji - na przyklad kiedy zobacza zloto, ktore nie nalezy do nich. Mieli niewielkie biuro przy alei Blaszanej Pokrywki, gdzie zwykle siedzieli po dwoch stronach kowadla i tworzyli popularne piosenki, przy ktorych wesolo sie kopie. -Gort... -Co? -Co powiesz na to? Hammerjug odchrzaknal. "Jestem twardy i zly, i jestem twardy i zly, i jestem twardy i zly, i jestem twardy i zly, I ja razem z kolegami mozemy zblizac sie do was w kapeluszach wlozonych tylem do przodu, bardzo groznie, Yo!" Gortlick w zadumie przygryzl koniec swego kompozytorskiego mlotka. -Niezly rytm - pochwalil. - Ale nad tekstem trzeba popracowac. - Chodzi ci o wiecej "zloto, zloto, zloto"? -Ta-ak. Myslales juz, jak to nazwiesz? -No... eee... rab. Muzyka rabowa. -Dlaczego rabowa? Hammerjug zrobil zaklopotana mine. -Trudno powiedziec - przyznal. - Taka mysl jakos mnie naszla. Gortlick pokrecil glowa. Krasnoludy byly rasa ryjaca i kopiaca. Rabunek to czesto stosowana technika pracy, ale czy to sie nada na muzyke? Chyba wiedzial, co lubia jego rodacy. -Dobra muzyka musi miec w sobie cos wybuchowego - stwierdzil. - Bez wybuchu nic nie osiagniesz. -No dobrze - teksty wszystkich krasnoludzich piesni. Oprocz tej o Hejho. *** -Ale spokojnie, tylko spokojnie - mowil Dibbler. - To przeciez najwiekszy lokal w Ankh-Morpork. Dlatego tam. Nie bardzo rozumiem, o co wam chodzi...-Grota? - wrzasnal Buog. - Nalezy do trolla Chryzopraza, o to nam chodzi! -Mowia, ze jest ojcem chrzestnym w Brekcji - dodal Klif. -Chwileczke... nikf mu niczego nie udowodnil... -Tylko dlatego, ze ciezko cos udowadniac, kiedy wydlubia ci dziure w glowie i wcisna do niej twoje stopy! -Alez skad te uprzedzenia? Tylko dlatego, ze jest trollem... - zaczal Dibbler. -Ja zem jest trollem! Dlatego moge byc uprzedzony do trolli, jasne? A z niego jest twarda zyla macierzysta! Podobno jak znalezli gang d'Olomita, zaden z nich nie mial zebow. -Ale co to jest Grota? - dopytywal sie Buddy. -Miejsce trolli - wyjasnil Klif. - Mowia... -Bedzie swietnie - przerwal mu Dibbler. - Po co te zmartwienia? -To rowniez kasyno gry!* [przyp.: Gry hazardowe trolli sa jeszcze prostsze od australijskich. Do najpopularniejszych nalezy Jedna w Gore, polegajaca na rzucaniu w gore monety i obstawianiu, czy dnie z powrotem.] -Za to gildia tam nie zaglada. Przynajmniej jezeli wie, co jest dla niej dobre. -A ja tez wiem, co jest dla mnie dobre! - krzyknal Buog. - Jestem prawdziwym ekspertem w tej kwestii. I dla mnie dobre jest niezagladanie do trollowej nory! -Pod Bebnem rzucali w ciebie toporami - przypomnial rozsadnie Dibbler. -Tak, ale tylko dla zabawy. Nikt tak naprawde nie celowal. -Zreszta - dodal Klif- tylko trolle i strasznie glupi mlodzi ludzie tam zagladaja. Oni mysla, ze sprytnie jest pic w trollowym barze. Nie zbierzemy publicznosci. Dibbler postukal palcem w bok nosa. -Wy gracie - rzekl. - Ja zalatwiam publicznosc. To-moja robota. -Drzwi nie sa dosc duze, zebym sie w nich zmiescil - burknal Buog. -To wielkie drzwi. -Ale dla mnie za male, bo jesli sprobuje mnie pan tam zawlec, musi pan wciagnac tez cala ulice, tak sie bede jej trzymal. -Badzcie rozsadni... -Nie! - wrzasnal Buog. - I wrzeszcze w imieniu nas wszystkich! Gitara jeknela. Buddy przerzucil ja z plecow tak, zeby chwycic normalnie, i zagral kilka akordow. To ja troche uspokoilo. -Wydaje mi sie, ze... tego... jej sie podoba ten pomysl. -Podoba jej sie ten pomysl - powtorzyl Buog, odrobine ciszej. - To swietnie. A wiesz, co robia z krasnoludami, ktore trafia do Groty? -Potrzebujemy pieniedzy - przypomnial mu Buddy. - A nie zrobia nam chyba nic gorszego niz gildia, jesli zagramy gdziekolwiek indziej. I musimy grac. Popatrzyli na siebie. -Wiecie, chlopcy... - Dibbler wypuscil kolko z dymu. - Powinniscie teraz znalezc jakies mile, spokojne miejsce i posiedziec tam do wieczora. Odpoczac troche. -Racja - stwierdzil Klif. - Ja zem nie myslal, ze przez caly czas bede nosil te kamienie... Dibbler uniosl palec. -Aha - rzekl. - O tym tez pomyslalem. Nie chcecie chyba marnowac waszych talentow na wleczenie za soba sprzetu. Tak sobie powiedzialem. I wynajalem wam pomocnika. Bardzo tanio, tylko dolar dziennie, odciagne to bezposrednio z waszych wyplat, wiec nie musicie sie przejmowac. Poznajcie Asfalta. -Kogo? - zdziwil sie Buddy. -To ja - odezwal sie worek obok Dibblera. Rozchylil sie troche i nagle okazalo sie, ze to wcale nie worek, ale jakis... jak gdyby pognieciony... jakby ruchomy stos... Buddy poczul, ze oczy mu lzawia. To cos wygladalo na trolla, ale bylo nizsze od krasnoluda. Nie bylo jednak mniejsze od krasnoluda - niedostatki wzrostu Asfalt nadrabial szerokoscia oraz - skoro juz o tym mowa - zapachem. -Dlaczego on taki niski? - zdziwil sie Klif. -Slon na mnie usiadl - wyjasnil ponuro Asfalt. Buog wytarl nos. -Tylko usiadl? Asfalt mial juz na sobie koszulke z napisem "Grupa z Wykro-kiem". Byla troche ciasna na piersi, ale za to siegala prawie do ziemi. -Asfalt sie wami zaopiekuje - poinformowal Dibbler. - Nie ma takiej rzeczy, ktorej by nie wiedzial o show biznesie. Asfalt usmiechnal sie szeroko. -Ze mna nic wam nie grozi - zapewnil. - Pracowalem juz ze wszystkimi, nie bujam. Bylem wszedzie, robilem wszystko. -Moglibysmy przejsc sie na Fronty - zaproponowal Klif. - Bedzie pusto, bo uniwersytet ma wakacje. -Dobry pomysl - pochwalil Dibbler. - Ja mam jeszcze to i owo do zorganizowania. Zobaczymy sie wieczorem. W Grocie, o siodmej. I odszedl. -Wiecie, co w nim bylo zabawnego? - zapytal Buog. -Co? -To, jak palil te kielbaske. Ciekawe, czy wiedzial. Asfalt chwycil torbe Klifa i bez wysilku przerzucil ja sobie przez ramie. -Idziemy, szefie. -Slon na tobie usiadl? - spytal Buddy, kiedy szli przez plac. -Tak. W cyrku. Czyscilem im boksy. -I od tego zrobiles sie taki niski? -Nie. Nie zrobilem sie, dopoki slon nie usiadl na mnie trzy, cztery razy - wyjasnil niski, plaski troll. - Nie wiem czemu. Sprzatalem po nich spokojnie, az nagle zapadla ciemnosc. -Ja tam rzucilbym taka robote juz po pierwszym razie - stwierdzil Buog. -Nie. - Asfalt usmiechnal sie z satysfakcja. - Nie moglem tak postapic. Show-biznes mam w duszy. *** Myslak przyjrzal sie temu, co zbudowali. - Ja tez tego nie rozumiem - przyznal. - Ale... wyglada na to, ze mozemy ja zlapac w te strune, a dzieki temu struna odgrywa muzyke od nowa. Taki jakby ikonograf dla dzwieku.Umiescili strune w drewnianym, pieknie rezonujacym pudle. Wygrywalo w kolko te same kilka taktow. -Skrzynka muzyki! - zawolal Ridcully. - A niech mnie! -Chcialbym przekonac muzykow - mowil dalej Stibbons - zeby zagrali przed calym zestawem takich strun. Moze wtedy uda nam sie schwytac cala muzyke. -Ale po co? Po co? -No... gdyby odtwarzac muzyke ze skrzynek, muzycy nie byliby wiecej potrzebni. Ridcully zawahal sie. Ta wizja miala liczne zalety. Swiat bez muzykow rzeczywiscie wydawal sie bardziej interesujacy. Wjego opinii byli banda niechlujow. Bardzo niehigieniczni... Z ociaganiem pokrecil glowa. -Nie ten rodzaj muzyki - rzekl. - Te muzyke chcemy powstrzymac, a nie robic jej wiecej. -A co wlasciwie jest w niej groznego? - zaciekawil sie Myslak. -Jest... Nie widac tego? - zdziwil sie Ridcully. - Powoduje, ze ludzie dziwnie sie zachowuja. Nosza smieszne ubrania. Sa nieuprzejmi. Nie robia tego, co sie im powie. Tak nie moze byc. Poza tym... pamietaj o panu Hongu. -Na pewno jest wyjatkowo niezwykla - przyznal Stibbons. - Mozemy zdobyc jej troche wiecej? W celach badawczych? Nad-rektorze? Ridcully wzruszyl ramionami. -Pojdziemy za dziekanem. *** -Na milosc bogow - szepnal Buddy w ogromnej, pelnej ech pustce. - Nic dziwnego, ze nazywaja to Grota. Jest wielka.-Czuje sie tu jak krasnolud - stwierdzil Buog. Asfalt przeszedl na front sceny. -Raz, dwa, raz, dwa - zawolal. - Raz. Raz. Raz, dwa, raz, dw... -Trzy - podpowiedzial uprzejmie Buddy. Asfalt przerwal, wyraznie zaklopotany. -Robilem probe, no wiecie, zeby sprawdzic... Probe - mamrotal. - Probe... tego. -Nigdy nie wypelnimy takiej hali - zaniepokoil sie Buddy. Buog zajrzal do pudla stojacego z boku sceny. -My nie, ale one moga - powiedzial. - Popatrzcie tylko. Rozwinal afisz. Pozostali zblizyli sie zaciekawieni. -To jest obraz nas - zdziwil sie Klif. - Ktos nas namalowal. -Wsciekle wygladamy. -Niezle wyszedl Buddy - zauwazyl Asfalt. - Kiedy tak wywija gitara. -Skad sie tam wziela blyskawica i cala reszta? - zapytal Buddy. -Nigdy nie wygladam tak wsciekle, nawet kiedy naprawde jestem wsciekly - poskarzyl sie Buog. -"Nowe brzmienie na naszej scenie" - odczytal Klif, marszczac czolo z wysilku. -"Grupa z Wykrokiem" -jeknal Buog. - No nie! Tam pisza, ze bedziemy tutaj i w ogole! Jestesmy zgubieni. -"Badz tam, jesli nie jestes miekkim stworzeniem w skorupie" - dokonczyl Klif. - Tego zem nie zrozumial. -W pudle sa dziesiatki takich rolek - oznajmil Buog. - To afisze. Wiecie, co to znaczy? Ze kazal je porozlepiac w roznych miejscach. A skoro juz o tym mowa, to kiedy Gildia Muzykantow nas dorwie... -Muzyka jest wolna - przerwal mu Buddy. - Musi byc za darmo. -Co? Nie w tym krasnoludzim miescie. -Przynajmniej powinna byc. - Buddy ustapil troche. - Ludzie nie powinni placic, zeby grac muzyke. -Racja! Chlopak ma racje! Zawsze to powtarzam. Czy nie to zawsze powtarzam? Zawsze powtarzam, nie ma co. Dibbler wynurzyl sie z cienia za kulisami. Towarzyszyl mu troll, ktory -jak odgadl Buddy - musial byc Chryzoprazem. Nie byl specjalnie duzy ani nawet urwisty. Wygladal wrecz gladko i slisko, jak kamyk znaleziony na plazy. Nie pozostal na nim nawet slad mchu. Nosil tez ubranie. Ubrania -jesli nie liczyc mundurow czy odziezy roboczej - nie cieszyly sie popularnoscia wsrod trolli, ktore nosily zwykle tylko przepaske biodrowa, zeby schowac pod nia pewne elementy. To wlasciwie wszystko. Ale Chryzopraz mial na sobie garnitur. Wygladal na marnie skrojony; w rzeczywistosci byl swietnie skrojony, ale kazdy troll - nawet zupelnie bez ubrania - wyglada na zle skrojonego. Kiedy Chryzopraz przybyl do Ankh-Morpork, okazalo sie, ze ma zdolnosci do nauki. Zaczal od waznej lekcji: bicie ludzi to rozboj. Placenie innym, zeby bili w jego imieniu, to dobry interes. -Chlopcy, poznajcie Chryzopraza - powiedzial Dibbler. - To moj stary przyjaciel. On i ja znamy sie od bardzo dawna. Mam racje, Chryz? -W samej rzeczy. - Chryzopraz obdarzyl Dibblera cieplym, przyjaznym usmiechem, jak rekin lososia, z ktorym wygodnie mu plynac w tym samym kierunku... na razie. Dostrzegalna w kacikach ust gra krzemowych miesni sugerowala tez, ze pewnego dnia pewni ludzie pozaluja slowa "Chryz". -Pan Gardlo mowi, ze wy, chlopaki, najlepsza rzecz od czasu krojony chleb - zwrocil sie do grupy. - Wy dostali wszystko, co potrzebowali? W milczeniu kiwneli glowami. Ludzie starali sie nie odzywac do Chryzopraza, by nie powiedziec czegos, co mogloby go urazic. Oczywiscie, nie dowiedzieliby sie tego od razu. Dowiedzieliby sie pozniej, kiedy w jakims ciemnym zaulku jakis glos za ich plecami powiedzialby: "Pan Chryzopraz jest naprawde zirytowany". -Wy pojda teraz i odpoczna w wasza garderoba - mowil dalej troll. - Wy chca jedzenie albo picie, wy tylko powiedza. Mial na palcach pierscienie z diamentami. Klif nie mogl oderwac od nich wzroku. Garderoba znajdowala sie obok wychodka i byla do polowy zastawiona beczkami z piwem. Buog oparl sie o drzwi. -Nie trzeba mi tych pieniedzy - oswiadczyl. - Niech tylko pozwola mi ujsc stad z zyciem, o nic wiecej nie prosze. -E uisz ee autui... - zaczal Klif. -Probujesz mowic z zamknietymi ustami, Klif- zauwazyl Buddy. -Powiedzialem, ze nie musisz sie martwic. Masz niewlasciwy rodzaj zebow. Ktos zapukal do drzwi i Klif z rozmachem zakryl dlonia usta. Stukanie jednak, jak sie okazalo, bylo dzielem Asfalta, ktory przyniosl zastawiona tace. Mial na niej trzy rodzaje piwa. Mial nawet kanapki z wedzonym szczurem, z odkrojona skorka i ogonem. I miske najlepszego antracytowego koksu pokrytego popiolem. -Dobrze pogryz - mruknal Buog, gdy Klif chwycil miske. - To moze byc twoja ostatnia okazja. -Moze nikt nie przyjdzie i pozwola nam isc do domu? - wyrazil nadzieje Klif. Buddy przebiegl palcami po strunach. Pozostali przerwali jedzenie, kiedy akordy wypelnily pokoj. -Magia. - Klif pokrecil glowa. -Nie martwcie sie, chlopaki - uspokoil ich Asfalt. - Gdyby byly jakies problemy, to ci drudzy beda sie z nimi gryzli. Buddy przestal grac. - Jacy drudzy? -To wlasciwie zabawne - odparl maly troll. - Nagle wszyscy probuja grac muzyke z wykrokiem. Pan Dibbler zaangazowal na koncert jeszcze jeden zespol. Zeby rozgrzac publicznosc, tak jakby. -Kto to? -Nazywaja sie Szalenstwo. -A gdzie sa? -No wiec, to jest tak... zauwazyliscie, ze wasza garderoba jest obok wychodka? *** Za obszarpana kurtyna na scenie Groty Crash usilowal nastroic gitare. W tej stosunkowo latwej procedurze przeszkadzalo mu kilka drobiazgow. Przede wszystkim Blert zrozumial, czego oczekuja klienci, i blagajac swych przodkow o wybaczenie, zaczal poswiecac wiecej uwagi przyklejaniu blyszczacych kawalkow niz normalnemu dzialaniu instrumentu. Wyrazajac to inaczej: wbil tuzin gwozdzi i przywiazal do nich struny. Z drugiej strony niewiele to zmienilo, poniewaz sam Crash mial muzyczny talent zatkanego nozdrza.Spojrzal najimba, Noddy'ego i Scuma. Jimbo, obecnie gitarzysta basowy (Blert, smiejac sie histerycznie, uzyl grubszej deski i drutu z ogrodzenia), niepewnie podniosl reke. -O co chodzi, Jimbo? -Jedna struna mi sie zerwala. -To co? Masz przeciez jeszcze piec. -Tak. Ale nie umiem grac na pieciu. -Na szesciu tez nie umiales. Wiec teraz twoja ignorancja sie zmniejszyla. Scum zajrzal za kurtyne. -Crash... -Tak? -Tam sa setki ludzi! Cale setki! I duzo ich tez ma gitary. Wywijaja nimi. Szalenstwo wsluchalo sie w halas dobiegajacy z drugiej strony kurtyny. Crash nie mial zbyt wielu szarych komorek i czesto musialy machac do siebie, by zwrocic uwage kolezanek. Mimo to przezyl moment zwatpienia, czy dzwiek, jaki uzyskalo Szalenstwo - choc to dobry dzwiek - byl tym, jaki slyszal zeszlej nocy Pod Bebnem. Tamten dzwiek budzil w nim pragnienie, by krzyczec i tanczyc, podczas gdy ten drugi budzil chec, by... no coz, szczerze mowiac, chec, by wrzeszczec i rozbic perkusje Scuma na glowie jej wlasciciela. Noddy takze zerknal za kurtyne. -Sluchajcie, tam jest grupa ma... Wydaje mi sie, ze to magowie, siedza w pierwszym rzedzie - powiedzial. - Chyba... wlasciwie jestem pewien, ze to magowie, ale... to znaczy... -Przeciez latwo poznac, glupku - burknal Crash. - Nosza spiczaste kapelusze. -Jeden z nich ma... spiczaste wlosy. Pozostali czlonkowie Szalenstwa przysuneli po oku do szczeliny. -Wyglada jak... jakby rog jednorozca zrobiony z wlosow... -A co on ma napisane z tylu szaty? - zdziwil sie Jimbo. -Tam pisze ZRODZONY DO RUN - wyjasnil Crash, ktory czytal najszybciej z calej grupy i wcale nie musial uzywac palca. -Ten chudy ma na sobie rozszerzana szate - zauwazyl Noddy. -Musi byc stary... -I wszyscy przyniesli gitary! Myslicie, ze przyszli tu nas posluchac? -Na pewno - potwierdzil Noddy. -To wrazliwa publicznosc - uznal Jimbo. -Zgadza sie, wrazliwa - przyznal Scum. - Eee... A co to znaczy wrazliwa? -To znaczy, ze... ze wrozy. -Fakt. Wyglada, jakby zle wrozyla. Crash zdusil watpliwosci. -Wychodzimy - rozkazal. - Pokazemy im, o co naprawde chodzi w muzyce wykrokowej! *** Asfalt, Klif i Buog siedzieli w kacie garderoby. Nawet tutaj slyszeli ryk tlumu.-Dlaczego on nic nie mowi? - szepnal Asfalt. -Nie wiem - mruknal Buog. Buddy siedzial wpatrzony w przestrzen, tulac w ramionach gitare. Od czasu do czasu bardzo delikatnie stukal w pudlo, w rytm mysli, jakie saczyly mu sie przez glowe. -Czasami to mu sie zdarza - wyjasnil Klif. - Siedzi tak i gapi sie na powietrze... -Hej, oni tam cos krzycza - przerwal im Buog. - Posluchajcie tylko! Ryk tlumu nabral rytmu. -Brzmi to jak "wyk-rok, wyk-rok, wyk-rok" - stwierdzil Klif. Drzwi otworzyly sie gwaltownie, a do garderoby na wpol wbiegl, na wpol wpadl Dibbler. -Musicie wyjsc na scene! - krzyknal. - Natychmiast! -Myslalem, ze chlopcy z Sanitariatu... - zaczal Buog. -Nawet nie pytaj! - rzekl Dibbler. - Chodzcie! Inaczej rozniosa lokal! Asfalt podniosl kamienie. -Gotow - powiedzial. -Nie - rzekl nagle Buddy. -Co jest? - zdziwil sie Dibbler. - Nerwy? -Nie. Muzyka powinna byc za darmo. Tak jak powietrze i niebo. Buog odwrocil glowe. W glosie Buddy'ego pobrzmiewala delikatna sugestia rezonansu. -Pewnie, pewnie, zawsze to mowilem - zgodzil sie Dibbler. - Gildia... Buddy wyprostowal nogi i wstal. -Przypuszczam, ze ludzie musieli placic, zeby sie tu dostac. Prawda? - zapytal. Buog zerknal na pozostalych. Nikt chyba tego nie zauwazyl, ale slowa Buddy'ego pobrzekiwaly, dzwieczaly jak struny. -Ach, to... Oczywiscie. Trzeba pokryc wydatki. Sa wasze honoraria... i podloga sie zuzywa... ogrzewanie i oswietlenie... amortyzacja... Ryk rozlegal sie coraz glosniej. Pojawila sie w nim dodatkowa skladowa tupania. Dibbler przelknal sline. Jego twarz przybrala wyraz czlowieka, ktory gotow jest poniesc najwyzsza ofiare. -Moglbym... moze zaplacic wam wiecej... moze dolara... - wykrztusil, a kazde slowo, musialo walczyc, by wydostac sie z twierdzy jego umyslu. -Jesli teraz wejdziemy na scene, to chce, zebysmy wystapili jeszcze raz - oswiadczyl Buddy. Buog podejrzliwie przygladal sie gitarze. -Co? Zaden problem. Szybko zalatwie... - zaczal Dibbler. - Za darmo. -Za darmo? - Slowa przemknely sie poza zeby Dibblera, nim zdazyl zamknac usta. Zmobilizowal sie blyskawicznie. - Nie chcecie zaplaty? Oczywiscie, jesli to... Buddy nie poruszyl sie nawet. -Chodzi mi o to, ze my nie dostajemy pieniedzy, a ludzie nie musza placic za to, ze sluchaja. Tylu ludzi, ile to tylko mozliwe. -Za darmo? - Tak! -A gdzie tu miejsce na zysk? Pusta butelka po piwie zadygotala na stoliku i roztrzaskala sie o podloge. Troll zajrzal przez drzwi - a przynajmniej jego czesc zajrzala. Nie moglby wejsc do srodka, nie wyrywajac przy tym futryny, ale nie wygladal, jakby mial sie przed tym zawahac. -Pan Chryzopraz mowic: Co sie dzieje? - warknal groznie. -Ehm... -Pan Chryzopraz nie lubic czekac. -Wiem, juz... -On byc smutny, kiedy czekac... -No dobrze! - wrzasnal Dibbler. - Za darmo! Ale gardlo sobie tym podrzynam. Zdajecie sobie sprawe? Buddy zagral jakis akord. Zdawalo sie, ze muzyka pozostawia za soba w powietrzu drobne iskierki. -Idziemy - rzucil cicho. -Znam to miasto - mamrotal do siebie Dibbler, kiedy Grupa z Wykrokiem ruszyla na wibrujaca scene. - Wystarczy powiedziec, ze cos jest za darmo, a zleca sie ich tysiace... Beda chcieli cos zjesc, odezwal sie glos w jego glowie. Az brzek-nal. Beda chcieli sie napic. Beda chcieli kupic koszulki Grupy z Wykrokiem. Wargi Dibblera bardzo powoli rozciagnely sie w usmiechu. -Darmowy festiwal - stwierdzil. - Oczywiscie! To nasz obywatelski obowiazek. Muzyka powinna byc za darmo. A kielbaski w bulce beda po dolarze, musztarda dodatkowo. Moze po dolar piecdziesiat. A i tak gardlo sobie przy tym podrzynam. *** Za kulisami krzyki publicznosci tworzyly lity mur dzwieku.-Duzo ich tam - stwierdzil Buog. - Jeszcze nigdy w zyciu nie gralem dla tylu naraz. Asfalt ukladal na scenie kamienie Klifa. Dostal burzliwe oklaski i sporo gwizdow. Buog zerknal na Buddy'ego. Chlopak ani na chwile nie wypuscil z rak gitary. Krasnoludy nie maja sklonnosci do glebokich przemyslen, ale Buog uswiadomil sobie nagle, ze chcialby sie znalezc daleko stad, najlepiej w jaskini. -Powodzenia, chlopaki - odezwal sie cichy glos za jego plecami. Jimbo bandazowal Crashowi reke. -Eee... Dzieki - odpowiedzial Klif. - Co ci sie stalo? -Czyms w nas rzucili - wyjasnil Crash. - Czym? -Chyba Noddym. Widoczny fragment twarzy Crasha rozpromienil sie nagle w szerokim i strasznym usmiechu. -Ale dokonalismy tego! Zagralismy im muzyke z wykrokiem! A ten kawalek, kiedy Jimbo roztrzaskal gitare... Uwielbiali to! -Roztrzaskal gitare? -Tak - potwierdzil Jimbo z duma prawdziwego artysty. - O Scuma. Buddy zamknal oczy. Klif mial wrazenie, ze widzi otaczajace go bardzo delikatne lsnienie, jakby rzadka mgielke. Unosily sie w niej malenkie punkciki swiatla. Czasami Buddy wydawal sie bardzo elfi. Ze sceny zszedl Asfalt. -Wszystko gotowe. Spojrzeli na Buddy'ego. Stal nieruchomo z zamknietymi oczami, jakby zasnal na stojaco. -Czyli... Wychodzimy tam, prawda? - upewnil sie Buog. -Tak, wychodzimy - powtorzyl Klif. - Zgadza sie, Buddy? Powieki Buddy'ego uniosly sie nagle. -Zrobmy krok - szepnal. Klif sadzil dotad, ze jest glosno, ale kiedy wyszedl na scene, halas uderzyl go niczym maczuga. Buog chwycil rog. Klif usiadl i uniosl mlotki. Buddy stanal na srodku i - ku zdumieniu Klifa - znieruchomial, wpatrzony we wlasne stopy. Oklaski zaczely przycichac. Az wreszcie umilkly zupelnie. Wielka sale wypelnila cisza setek ludzi rownoczesnie wstrzymujacych oddech. Buddy poruszyl palcami. Zagral trzy proste akordy. Uniosl glowe. -Witaj, Ankh-Morpork! Klif poczul, ze muzyka wzbiera w nim, ze pcha go do tunelu ognia, iskier i podniecenia. Uderzyl mlotkami. I zabrzmiala muzyka z wykrokiem. *** G.S.P. Dibbler stal na ulicy, zeby nie slyszec wykrokowej muzyki. Palil cygaro i obliczal zyski na odwrocie zaleglego rachunku za czerstwe bulki. Po kolei. Przede wszystkim musi to byc gdzies na dworze, zeby nie placic za najem... Jakies dziesiec tysiecy ludzi, jedna kielbaska w bulce na kazdego po dolar piecdziesiat, nie, powiedzmy dolar siedemdziesiat piec, musztarda dziesiec pensow dodatkowo... dziesiec tysiecy koszulek Grupy z Wykrokiem po piec dolarow sztuka, nie, lepiej po dziesiec dolarow... i jeszcze wynajem miejsca pod stragany innych handlarzy, bo przeciez ludzi, ktorzy lubia wykrokowa muzyke, mozna namowic, zeby kupili wszystko...Slyszal, ze ulica zbliza sie kon. Nie zwracal na niego uwagi, dopoki nie zabrzmial damski glos. - Jak sie tam dostac? -Nie ma szans - odparl Dibbler, nie odwracajac glowy. Nawet plakaty Grupy z Wykrokiem. Ludzie proponowali po trzy dolary za same plakaty, a troll Kredula moze wypuscic setke za... Uniosl glowe. Kon, wspanialy bialy rumak, przygladal mu sie bez zainteresowania. Dibbler rozejrzal sie niespokojnie. -Gdzie ona poszla? *** Paru trolli stalo tuz za drzwiami wejsciowymi. Susan ich zignorowala. Oni tez ja zignorowali. *** Na widowni Stibbons rozejrzal sie w obie strony i ostroznie otworzyl drewniana skrzynke.Naciagnieta wewnatrz struna zaczela wibrowac. -To sie nie zgadza! - krzyknal Ridcully'emu do ucha. - To wbrew prawom rozchodzenia sie dzwieku! -Moze to nie sa prawa! - wrzasnal Ridcully. Ludzie oddaleni o stope juz go nie slyszeli. - Moze to tylko wskazowki! -Nie! Musza byc jakies prawa! Ridcully spostrzegl, ze rozentuzjazmowany dziekan probuje wdrapac sie na scene. Wielkie trollowe stopy Asfalta wyladowaly mu ciezko na palcach. -O... dobry ruch, nie ma co - stwierdzil. Nagle swierzbienie na karku kazalo mu sie obejrzec. Wprawdzie w Grocie panowal scisk, ale zdawalo sie, ze po sali przesuwa sie krag pustki. Ludzie napierali na siebie, lecz granice pustki byly niewzruszone jak mur. A w srodku kregu byla dziewczyna, ktora widzial w Bebnie. Szla przez sale, lekko unoszac skraj sukni. Ridcully poczul, ze lzawia mu oczy. Zrobil krok naprzod i skoncentrowal sie. Jesli czlowiek sie skoncentruje, zdolny jest niemal do wszystkiego. Kazdy mogl wejsc do wnetrza kregu, gdyby tylko zmysly sklonne byly przyznac, ze taki krag w ogole istnieje. Wewnatrz jego obwodu muzyka zdawala sie troche przytlumiona. Stuknal dziewczyne w ramie. Obejrzala sie zaskoczona. -Dobry wieczor - odezwal sie Ridcully. - Jestem Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu. I bardzo chcialbym wiedziec, kim ty jestes. -Eee... - Dziewczyne na moment ogarnela panika. - No... formalnie rzecz biorac... chyba jestem Smiercia. -Formalnie? -Tak. Ale w tej chwili nie na sluzbie. -Milo mi to slyszec. Ze sceny rozlegl sie pisk - Asfalt rzucil wykladowce run wspolczesnych w publicznosc, ktora przyjela to oklaskami. -Nie powiem, ze czesto widywalem Smierc - rzekl Ridcully. - Ale przy tych nielicznych okazjach zauwazylem, ze byl raczej... no, byl, przede wszystkim, nie byla... w dodatku o wiele chudszy. -To moj dziadek. -Aha. Ach... naprawde? Nie wiedzialem nawet, ze mial... - Ridcully urwal nagle. - No, no, cos podobnego. Twoj dziadek? A ty prowadzisz rodzinna firme? -Przestan gadac, glupi czlowieku - przerwala mu Susan. - Jak smiesz traktowac mnie tak protekcjonalnie? Widzisz go? - Wskazala scene, gdzie Buddy byl wlasnie w polowie riffu. - On wkrotce zginie z powodu... z powodu glupoty. I jesli nic na to nie mozesz poradzic, odejdz! Ridcully spojrzal na scene. A kiedy znow odwrocil glowe, Susan zniknela. Z wysilkiem wytezyl wzrok i mial wrazenie, ze dostrzegaja kawalek dalej. Jednak teraz, gdy wiedziala juz, ze jej szuka, nie mial zadnej szansy. *** Asfalt pierwszy wrocil do garderoby. Jest cos bardzo smutnego w pustej garderobie. Jest jak wyrzucona bielizna, ktora zreszta przypomina pod wieloma wzgledami. Tez widziala goraczkowa aktywnosc. Mogla byc swiadkiem podniecenia i calego zakresu ludzkich namietnosci. A teraz niewiele z nich pozostalo oprocz lekkiego zapachu.Niski troll rzucil na podloge worek kamieni i odgryzl szyjki kilku butelek piwa. Wszedl Klif. Dotarl na srodek pomieszczenia i przewrocil sie, uderzajac o podloge wszystkimi czesciami ciala naraz. Buog przekroczyl go i siadl na beczce. Spojrzal na butelki. Zdjal helm. Wylal do niego piwo. A potem pozwolil, by glowa opadla mu do przodu. Buddy usiadl w kacie, oparty o sciane. Na koncu zjawil sie Dibbler. -Co moge powiedziec? Co moge powiedziec? -Niech pan nas nie pyta - odparl Klif, wciaz wyciagniety na podlodze. - Skad mamy wiedziec? -To bylo wspaniale - oswiadczyl Dibbler. - Co sie dzieje z krasnoludem? Topi sie? Buog wyciagnal reke, nie patrzac zlapal nastepna butelke, utlukl szyjke i wylal sobie piwo na glowe. -Panie Dibbler - odezwal sie Klif. - Tak? -Mysle, ze musimy porozmawiac. Tylko my, znaczy. Grupa. Jesli to panu nie przeszkadza. Dibbler przyjrzal sie im po kolei. Buddy siedzial zapatrzony w sciane, Buog bulgotal wewnatrz helmu, a Klif wciaz lezal na podlodze. -Zgoda - rzekl, po czym dodal radosnie: - Wiesz, Buddy, ten darmowy wystep... Swietny pomysl. Zaraz wezme sie za organizacje. I mozecie zagrac, jak tylko wrocicie z trasy. Otoz to. No... Odwrocil sie, by wyjsc, i wpadl na reke Klifa, ktora nagle zablokowala drzwi. -Trasa? Jaka trasa? Dibbler cofnal sie lekko. -Och, pare miejsc. Quirm, Pseudopolis, Sto Lat... - Spojrzal zdziwiony. - Nie tego chcieliscie? -Pozniej porozmawiamy - rzucil Klif. Wypchnal Dibblera za drzwi i zatrzasnal je. Piwo sciekalo z brody Buoga. -Trasa? Jeszcze trzy noce takie jak ta? -O co chodzi? - zdziwil sie Asfalt. - Bylo swietnie! Wszyscy krzyczeli. Zrobiliscie pelne dwie godziny. Musialem skopywac ich ze sceny! Nigdy jeszcze nie czulem sie... Ucichl nagle. -To wlasnie problem - wyjasnil Klif. - Wchodze na scene, siadam i nawet nie wiem, co bedziemy robic, a potem Buddy gra cos na tej swojej... na tej rzeczy... a ja zaczynam bam-Bam-czcza-czcza-BAM-bam. Nie wiem, co gram. Samo wlazi mi do glowy i splywa na rece. -Wlasnie - zgodzil sie Buog. - Ze mna jest tak samo. Mam wrazenie, ze wydobywam z tego rogu cos, czego nigdy tam nie wkladalem. -To nie jest porzadne granie - dodal Klif. - O to mi chodzi. Bardziej jakby na nas cos gralo. -Od dawna jestes w show-biznesie? - Buog zwrocil sie do Asfalta. -Tak. Bylem wszedzie, robilem wszystko. I wszystko widzialem. -A widziales kiedy taka publicznosc? -Widzialem, jak w Operze rzucaja kwiaty i klaszcza... -Ha! Tylko kwiaty? Jakas kobieta rzucila na scene swoje... swoja odziez. -Zgadza sie! Wyladowaly mi na glowie. -Kiedy panna Va Va Voom wykonywala taniec pior w Klubie Skunksa przy Browarnej, to jak doszla do ostatniego piora, cala publika rzucila sie na scene... -To wygladalo podobnie? -Nie - przyznal troll. - Uczciwie powiem, ze nigdy jeszcze nie widzialem publicznosci takiej... wyglodnialej. Nawet na panne Va Va Voom, a tamci byli dosc glodni, slowo daje. Oczywiscie, nikt wtedy nie rzucal bielizny na scene. To raczej ona zrzucala ja ze sceny. -I jeszcze cos - mruknal Klif. - W tym pokoju jest czterech ludzi, ale mowi tylko trzech. Buddy uniosl glowe. -Muzyka jest wazna - wymamrotal. -To nie muzyka - sprzeciwil sie Buog. - Muzyka nie robi z ludzmi takich rzeczy. Przez muzyke nie czuja sie, jakby przeszli przez zgrzeblarke. Tak sie spocilem, ze lada dzien bede musial zmienic kamizelke. - Potarl nos. - Przygladalem sie publicznosci i myslalem: zaplacili pieniadze, zeby sie tutaj dostac. Zaloze sie, ze bylo tego wiecej niz dziesiec dolarow. Asfalt podniosl waski pasek papieru. -Znalazlem ten bilet na podlodze - powiedzial. Buog przeczytal. -Dolar piecdziesiat? - zdumial sie. - Szesciuset ludzi po dolar piecdziesiat kazdy? To przeciez... To czterysta dolarow. -Dziewiecset - poprawil go Buddy tym samym obojetnym glosem. - Ale pieniadze nie sa wazne. -Pieniadze nie sa wazne? Stale to powtarzasz. Co z ciebie za muzyk? Z zewnatrz wciaz slyszeli stlumiony ryk. -Chcialbys po tym wrocic do gry dla paru ludzi w jakiejs piwnicy? - zapytal Buddy. - Kto jest najslawniejszym w historii graczem na rogu, Buog? -Brat Charnel - odparl natychmiast krasnolud. - Wszyscy to wiedza. Ukradl zloto z oltarza w swiatyni Offlera, przekul je na rog i gral czarodziejska muzyke, dopoki bogowie go nie zlapali i nie wyrwali mu... -Zgadza sie. Ale gdybys wyszedl teraz i zapytal tych ludzi, kto jest najslawniejszym graczem na rogu, pamietaliby o jakims oszukanczym mnichu, czy krzyczeli: Buog Buogsson? -Oni by... - Buog zawahal sie i urwal. -No wlasnie - rzucil Buddy. - Pomysl o tym. Muzyk musi byc slyszany. Nie mozesz sie teraz wycofac. Nie mozemy przestac. Buog pogrozil palcem gitarze. -To przez nia! - zawolal. - Jest niebezpieczna! -Poradze z nia sobie. -Tak, ale jak to sie skonczy? -Nie jest wazne, jak skonczysz - oswiadczyl Buddy. - Wazne, jak tam dotrzesz. -Jak dla mnie, to elfie slowa... Drzwi otworzyly sie gwaltownie. -Tego... - powiedzial Dibbler. - Wiecie, chlopcy, jesli nie wrocicie i nie zagracie czegos, to wpadlismy w glebokie brazowe... -Nie moge grac - odparl Buog. - Stracilem oddech z powodu braku pieniedzy. -Powiedzialem przeciez: dziesiec dolarow. Prawda? -Dla kazdego - wtracil Klif. Dibbler, ktory nie liczyl na to, ze zejdzie ponizej stu, machnal tylko reka. -To ma byc wdziecznosc, tak? - zapytal. - Chcecie, zebym sobie gardlo poderznal? -Mozemy pomoc. Wystarczy, ze pan poprosi. -No dobrze juz, dobrze. Trzydziesci dolarow - zgodzil sie Dibbler. - Nie wystarczy juz na herbate dla mnie. Klif zerknal na Buoga, ktory wciaz przetrawial uwagi o najslawniejszym graczu na rogu. -Na widowni jest duzo krasnoludow i trolli - poinformowal Klif. -"Cien bardzo wysokiej gory"? - zaproponowal Buog. -Nie - sprzeciwil sie Buddy. - To co? -Cos wymysle. *** Publicznosc wylewala sie na ulice. Magowie zebrali sie wokol dziekana. Wszyscy pstrykali palcami. - Uella-uella-uella - podspiewywal radosnie dziekan. - Minela polnoc! - oznajmil wykladowca run wspolczesnych, pstrykajac palcami. - A mnie to wcale nie obchodzi! Co teraz robimy?-Moze chodzmy cos zjesc - zaproponowal dziekan. -Rzeczywiscie - zgodzil sie kierownik Katedry Studiow Nieokreslonych. - Stracilismy kolacje. -Stracilismy kolacje? - zdumial sie pierwszy prymus. - O rany! To wlasnie jest wykrokowa muzyka. I wcale sie tym nie przejmujemy. -Nie. Chodzilo mi... - Dziekan urwal. Teraz, kiedy sie lepiej zastanowil, nie byl calkiem pewien, o co mu wlasciwie chodzilo. - Stad na uniwersytet czeka nas dlugi spacer - powiedzial. - Moglibysmy zatrzymac sie gdzies na kawe albo co. -Moze paczka czy dwa - dodal wykladowca run wspolczesnych. -I jeszcze kawalek ciasta - wtracil kierownik studiow nieokreslonych. -Ja mam ochote na szarlotke - oswiadczyl pierwszy prymus. -I kawalek ciasta. -Kawa - rzekl z moca dziekan. - Tak. Bar kawowy. Zgadza sie. -Co to jest bar kawowy? - zapytal pierwszy prymus. -Daja tam cos oprocz kawy, czy trzeba szukac baru paczkowego? - chcial wiedziec wykladowca run wspolczesnych. Stracona kolacja, do tej chwili zapomniana, zaczynala narastac pustka w zoladkach. Dziekan spojrzal z duma na swa lsniaca, nowa skorzana szate. Wszyscy powtarzali, jak dobrze wyglada. Podziwiali ZRODZONY DO RUN. Wlosy tez mial odpowiednie. Myslal, czyby nie zgolic brody, ale zostawiajac te boczne kawalki, bo to wydawalo sie odpowiednie. A kawa... tak, kawa tez sie w tym miescila. Kawa pasowala do tego wszystkiego. I muzyka. Muzyka byla tam takze. Byla wszedzie. Ale bylo rowniez cos jeszcze. Czegos brakowalo. Nie byl pewien, co to jest, ale wiedzial, ze pozna to, kiedy zobaczy. *** W zaulku za Grota panowala ciemnosc; tylko obdarzeni najbystrzejszym wzrokiem mogliby zauwazyc kilka postaci przycisnietych do muru. Rzadkie blyski swiatla na zmatowialych cekinach wskazywaly tym, ktorzy znaja sie na tych sprawach, ze ludzie ci to Chor Bliskiej Harmonii Grishama Frorda, egzekucyjna grupa uderzeniowa Gildii. W przeciwienstwie do wiekszosci osob zatrudnianych przez pana Clete'a, ci tutaj faktycznie mieli pewne talenty muzyczne. Obejrzeli tez wystep grupy.-Du-op, uu, du-op, uu, du-op... - mowil ten chudy. -Bubububuch - powiedzial wysoki. Zawsze jest jeden wysoki. -Clete ma racje. Jesli beda sciagac tyle publicznosci, wszyscy inni wypadna z interesu - stwierdzil Grisham. -Ooo tak - zgodzil sie basista. -Kiedy wyjda przez te drzwi... -jeszcze trzy noze. wysunely sie z pochew-...zalatwcie sprawe bez zbednego pospiechu. Uslyszeli kroki na schodach. Grisham skinal glowa. -Eee... Raz. Eee. Dwa. Eee... Raz, dwa, trz... PANOWIE... Odwrocili sie rownoczesnie. Za nimi stala czarna postac trzymajaca w dloniach lsniaca kose. Susan usmiechnela sie przerazajaco. ZACZAC OD GORY? -Ooo nie -jeknal basista. *** Asfalt odsunal rygiel i wyszedl w chlod nocy... - Zaraz... - zdziwil sie. - Co to bylo? - Co co bylo? - nie zrozumial Dibbler. - Wydawalo mi sie, ze slysze, jak ktos ucieka... - Troll postapil naprzod. Cos brzeknelo, wiec schylil sie i podniosl jakis przedmiot. - A ktokolwiek to byl, zgubil to...-Jakis drobiazg, taki czy inny - przerwal mu Dibbler. - Idziemy, chlopcy. Dzisiaj nie musicie wracac do jakiejs budy. Dzisiaj spicie u Gritza! -To hotel dla trolli, prawda? - zapytal podejrzliwie Buog. -Trollowaty. - Dibbler z irytacja machnal reka. -Wiecie, byl zem tam kiedys, jak zem gral w kabarecie! - zawolal Klif. - Wszystko tam maja! Woda leci z kurka prawie w kazdym pokoju! Sa takie rury glosowe, zebys mogl wrzasnac o jedzenie prosto do kuchni, a potem pokojowi w prawdziwych butach przynosza je prosto do pokoju! Obsluga! -Korzystajcie. Stac was na to, chlopcy. -A potem mamy te trase, tak? - spytal ostro Buog. - Na nia tez nas stac? -Och, pomoge wam - zapewnil wielkodusznie Dibbler. - Jutro ruszacie do Pseudopolis, to wam zajmie dwa dni, i z powrotem przez Sto Lat i Quirm. Wrocicie tu w srode na Festiwal. Swietny pomysl z tym Festiwalem. Trzeba podarowac cos spoleczenstwu. Zawsze popieralem dawanie roznych rzeczy spoleczenstwu. To dobre dla... dla... dla spoleczenstwa. Wszystko tu zorganizuje, zanim wrocicie, zgoda? A potem... -Jedna reka objal ramie Buddy'ego, druga glowe Buoga. - Genoa! Klatch! Mersbat! Chimera! Howondaland! Moze nawet Kontynent Przeciwwagi, niedlugo maja go znowu odkryc, otwiera wielkie mozliwosci dla odpowiednich ludzi! Z wasza muzyka i moim bezblednym wyczuciem interesu swiat jest dla nas jak mieczak! A teraz idzcie juz z Asfaltem, macie najlepsze pokoje, nic nie jest za dobre dla moich chlopakow. Przespijcie sie i nie myslcie o rachunku... -Dziekujemy - wtracil Buog. -...mozecie zaplacic rano. Grupa z Wykrokiem powlokla sie w strone najlepszego hotelu. Dibbler uslyszal jeszcze pytanie Klifa: -Co to jest mieczak? -To takie dwie miseczki zestalonego weglanu wapnia, a miedzy nimi takie slonawe, sliskie, rybowate zwierzatko. -Brzmi smakowicie. Nie trzeba chyba zjadac tego czegos w srodku? Kiedy znikneli, Dibbler przyjrzal sie nozowi, ktory znalazl Asfalt. Byly na nim cekiny. Tak. Wyslanie gdzies chlopcow na pare dni to stanowczo rozsadne posuniecie. Na swojej pozycji w rynnie nad ulica Smierc Szczurow belkotal cos do siebie. *** Ridcully wyszedl powoli z Groty. Jedynie niewielkie zaspy. wykorzystanych biletow na schodach swiadczyly o niedawno minionych godzinach muzyki. Czul sie jak czlowiek, ktory oglada zawody, ale nie zna regul. Na przyklad ten chlopak spiewal... co to bylo? "Uu... O co tyle halasu?". Ostatecznie mogl to zrozumiec, w przypadku dziekana pytanie wydawalo sie calkiem logiczne. Ale dlaczego wszyscy sie cieszyli, zamiast powaznie i uczciwie pomyslec nad odpowiedzia? Potem, o ile dobrze pamietal, byla piosenka o tym, zeby nie deptac komus po nowych butach. Trzeba przyznac, calkiem rozsadna sugestia, nikt przeciez nie chce, zeby deptali mu po nogach, ale czemu piosenka proszaca ludzi, by tego unikali, wywolala taka reakcje, tego Ridcully nie potrafil zrozumiec.A co do dziewczyny... Podbiegl Myslak, przyciskajac do piersi skrzynke. -Mam prawie wszystko, nadrektorze. Ridcully spojrzal ponad jego ramieniem i zobaczyl Dibblera, wciaz trzymajacego tace z niesprzedanymi koszulkami Grupy z Wykrokiem. -Tak? Swietnie, panie Stibbons (niegadajniegadajniegadaj) - odparl. - Doskonale sie sklada, mozemy wracac do domu. -Dobry wieczor, nadrektorze - odezwal sie Dibbler. -O... witaj, Gardlo. Nie zauwazylem cie po ciemku. -Co jest w tej skrzynce? -Alez nic, nic takiego... -To zadziwiajace - oswiadczyl Stibbons, przepelniony bezkierunkowym entuzjazmem prawdziwych odkrywcow i idiotow. - Mozemy pochwycic aargh, aargh, aargh. -Cos takiego, alez ze mnie niezdara - zawstydzil sie Ridcully, gdy mlody mag chwycil sie za kostke. - Moze ja wezme ten... absolutnie niewinny... aparat... Ale skrzynka wysunela sie Myslakowi z rak. Uderzyla o bruk, nim Ridcully zdazyl ja zlapac. Pokrywa odskoczyla. Muzyka wylala sie w noc. - Jak to zrobiliscie? - zdumial sie Dibbler. - To magia? -Muzyka pozwala sie pochwycic, dzieki czemu mozna jej znowu sluchac - wyjasnil Myslak. - I uwazam, ze zrobil pan to umyslnie, nadrektorze. -Mozna jej znowu sluchac? - upewnil sie Dibbler. - Jak? Wystarczy otworzyc skrzynke? -Tak - potwierdzil Myslak. -Nie - zaprzeczyl Ridcully. -Alez mozna - upieral sie Myslak. - Pokazywalem panu, nadrektorze. Nie pamieta pan? -Nie. -Dowolna skrzynke? - spytal Dibbler glosem przyduszonym pieniedzmi. -Tak, ale w srodku trzeba umiescic napieta strune, zeby muzyka miala gdzie zamieszkac i auu, auu, auu! -Nie mam pojecia, skad u mnie te nagle skurcze miesni - usprawiedliwial sie Ridcully. - Chodzmy, panie Stibbons, nie marnujmy juz cennego czasu pana Dibblera. -Alez wcale go nie marnujecie - zapewnil Dibbler. - Skrzynki pelne muzyki, tak? -Te zabieramy - oswiadczyl nadrektor. - Jest elementem waznego eksperymentu magicznego. Pociagnal Myslaka za soba, co nie bylo latwe, gdyz mlody czlowiek szedl zgiety wpol i rzezil. - Dlaczego pan... to zrobil...? -Panie Stibbons, wiem, ze jest pan czlowiekiem poszukujacym zrozumienia wszechswiata. Oto bardzo istotna zasada: nie nalezy wreczac malpie kluczy do plantacji bananow. Czasami wtedy mozna wrecz zobaczyc nieszczesliwy wypadek, czekajacy tylko... no nie! Puscil Myslaka i gestem reki wskazal w glab ulicy. -Masz jakies teorie na ten temat, mlody czlowieku? Cos zlocistobrazowego i lepkiego wylewalo sie na ulice z miejsca, ktore - za wzgorzami substancji - bylo zapewne kawiarnia. Gdy patrzyli, rozlegl sie brzek szkla i brazowa substancja zaczela sie saczyc z okna na pietrze. -Czy to jakas potworna emanacja z Piekielnych Wymiarow? - spytal Myslak. -Nie przypuszczam. Pachnie jak kawa. -Kawa? -W kazdym razie jak kawowa pianka. Dlaczego wlasciwie mam przeczucie, ze gdzies tam w srodku znajdziemy magow? Z piany wynurzyla sie jakas postac, ociekajaca brazowymi babelkami. -Kto idzie?! - zawolal Ridcully. -O tak! Czy ktos zapisal numer tego wozu drabiniastego? Jeszcze paczka, skoro pan tak laskaw! - odparl wesolo przybysz i runal w piane. -Wedlug mnie glos byl kwestora - stwierdzil Ridcully. - Idziemy, chlopcze. To tylko babelki. Zaglebil sie w piane. Po chwili wahania Myslak zrozumial, ze stawka w tej grze jest honor mlodego pokolenia magow. Ruszyl za nadrektorem. Niemal natychmiast zderzyl sie z kims w babelkowej mgle. -Ehm... Przepraszam... -Kto to? -To ja, Stibbons. Przyszedlem was ratowac. -Swietnie. Ktoredy na zewnatrz? -Eee... W kawowej chmurze dalo sie slyszec kilka wybuchow i glosne pukniecie. Myslak zamrugal nerwowo. Poziom babelkow opadal. Pojawily sie spiczaste kapelusze, niczym zatopione klody w wysychajacym jeziorze. Podszedl Ridcully - piana sciekala mu z glowy. -Dzialo sie tu cos wyjatkowo glupiego,- oswiadczyl. - Zamierzam cierpliwie poczekac, az dziekan sie przyzna. -Nie rozumiem, dlaczego nadrektor zaklada, ze to akurat ja - wymamrotala kawowe zabarwiona kolumna. -W takim razie kto? -Dziekan powiedzial, ze kawa powinna byc z pianka - oswiadczyla gora pianki o pierwszoprymusowskich ksztaltach. - Rzucil pare prostych czarow i wydaje mi sie, ze wszystkich nas troche ponioslo. -Aha. Jednak ty, dziekanie. -No tak, rzeczywiscie, ale to zwykly przypadek - burknal niechetnie dziekan. -Wynocha stad wszyscy - rozkazal nadrektor. - W tej chwili wracac na uniwersytet. -Naprawde nie rozumiem, dlaczego od razu zaklada sie moja wine tylko dlatego, ze czasami rzeczywiscie to moja wina... Piana opadla jeszcze troche, odslaniajac pare oczu pod krasnoludzim helmem. -Przepraszam bardzo - odezwal sie glos spod babelkow. - Ale kto za to wszystko zaplaci? Razem bedzie cztery dolary, uprzejmie dziekuje. -Kwestor ma pieniadze - zaznaczyl pospiesznie Ridcully. - Juz nie - poprawil go pierwszy prymus. - Kupil siedemnascie paczkow. -Cukier? - zmartwil sie Ridcully. - Pozwoliliscie mu jesc cukier? Przeciez wiecie, ze od tego robi sie, no... troche zabawny. Pani Whitlow obiecala, ze odejdzie, jesli znowu puscimy go w poblize cukru. - Zaganial wilgotnych magow do drzwi. - Spokojnie, moj poczciwcze, mozesz nam ufac, jestesmy magami. Rano kaze ci przyslac jakies pieniadze. -Ha! I spodziewacie sie pewnie, ze uwierze? To byla meczaca noc. Ridcully odwrocil sie tylko i machnal reka w kierunku sciany. Trzasnely oktarynowe iskry, a w kamieniu wypalily sie slowa WINIEN JESTEM 4 DOLERY. -Alez oczywiscie, zaden klopot - zapewnil krasnolud i zanurkowal z powrotem w piane. -Nie sadze, zeby pani Whitlow sie bardzo zmartwila - uznal wykladowca run wspolczesnych, chlupiac w mroku. - Widzialem ja z kilkoma dziewczetami na, tego, na koncercie. No wiecie, te z kuchni: Molly, Poily i ta, no... Doily. Wszystkie, eee, wrzeszczaly. -Moim zdaniem muzyka nie byla az tak fatalna - stwierdzil nadrektor. -Ale nie... jak by to... nie w cierpieniu, nie, tak bym tego nie nazwal. - Wykladowca zaczerwienil sie wyraznie. - A kiedy ten mlody czlowiek zrobil... hm... kiedy zaczal kolysac biodrami o tak... -Bardzo elfi styl, moim zdaniem - wtracil Ridcully. -I tego... Wydaje mi sie, ze rzucila na scene swoje... swoje... no... rzeczy. Podspodnie. To uciszylo nawet Ridcully'ego, przynamniej na chwile. Kazdy z magow nagle i pilnie zajal sie wlasnymi myslami. -Jak to? Pani Whitlow? - upewnil sie kierownik Katedry Studiow Nieokreslonych. -Tak. -Swoje...? -Tak, ehm, tak mysle. Ridcully widzial kiedys schnaca na sznurze bielizne pani Whitlow. Zrobilo to na nim duze wrazenie. Nie sadzil, ze na swiecie jest az tyle rozowej gumki. -Naprawde ona? - odezwal sie dziekan glosem brzmiacym tak, jakby wracal z bardzo daleka. -Ja, tego...Jestem prawie pewien. -Moim zdaniem to niebezpieczne - uznal Ridcully. - Moglo kogos powaznie zranic. A teraz wszyscy na uniwersytet i wezmiecie zimna kapiel. Po kolei. -Powaznie? - zapytal kierownik studiow nieokreslonych. Nie wiadomo czemu zaden nie potrafil przestac o tym myslec. -Zajmijcie sie czyms pozytecznym i znajdzcie kwestora - polecil surowo Ridcully. - Kazalbym wam sie wytlumaczyc rano wladzom uniwersytetu, ale niestety, to wy jestescie wladzami uniwersytetu... *** Paskudny Stary Ron, zawodowy maniak i jeden z najpracowitszych zebrakow w Ankh-Morpork, zamrugal nerwowo w mroku. Lord Vetinari doskonale widzial w ciemnosci, mial swietny wzrok. I - niestety - calkiem dobry wech.-I co wtedy nastapilo? - zapytal, starajac sie odwracac twarz od starego zebraka. Choc bowiem Paskudny Stary Ron byl niskim, przygarbionym czlowieczkiem, zapachem wypelnial caly swiat. Paskudny Stary Ron byl fizycznym schizofrenikiem. Istnial jako Paskudny Stary Ron i jako zapach Paskudnego Starego Rona, ktory przez lata rozwinal sie do takiego poziomu, ze mial oddzielna osobowosc. Kazdego stac na zapach, ktory unosi sie za nim jeszcze dlugo po wyjsciu, ale zapach Paskudnego Starego Rona potrafil zjawic sie gdzies o kilka minut przed nim. Wyewoluowal w cos tak uderzajacego, ze nie byl juz doswiadczany nosem - ktory natychmiast zamykal sie w odruchu samoobrony. Ludzie odgadywali, ze zbliza sie Paskudny Stary Ron, na podstawie sposobu, w jaki zaczynala sie im topic woskowina w uszach. -Demoniszcza, na druga strone, mowilem im, niech ich piekliszcze... Patrycjusz czekal. Wedrujacym myslom Paskudnego Starego Rona trzeba zostawic czas, nim znajda sie w tej samej okolicy co jego jezyk. -...szpiegowali mnie magia, mowie im, fasolowa, a potem wszyscy tanczyli, jasne, a jeszcze potem dwoch magow stalo se na ulicy, a jeden opowiadal o lapaniu muzyki w skrzynki, a pan Dibbler sie zaciekawil, ale potem wybuchla kawiarnia i wszyscy wrocili se na uniwersytet, na demoniszcza, demoniszcza, niech kto zrozumie, boja nie. -Wybuchla kawiarnia, tak? -Kawowa piana dookola, waszamosc... demo... -Tak, tak. I tak dalej. - Patrycjusz machnal szczupla dlonia. - I to wszystko, co masz mi do powiedzenia? -No niby... de... Paskudny Stary Ron pochwycil wzrok Patrycjusza i opanowal sie. Nawet we wlasnym, wysoce zindywidualizowanym normalnym stanie umyslu wiedzial, kiedy mizerne szczescie moze go opuscic. Jego zapach spacerowal po pokoju, czytal dokumenty i ogladal obrazy. -Mowia - powiedzial - ze doprowadza wszystkie kobiety do szalenstwa. - Pochylil sie. Patrycjusz sie odchylil. - Mowia, ze kiedy ruszyl biodrami o tak... pani Whitlow rzucila swoje... jak im tam... na scene. Patrycjusz uniosl brew. -Jak im tam"? -No wie waszamosc. - Paskudny Stary Ron kreslil rekami niewyrazne linie w powietrzu. -Dwie poszewki na poduszki? Dwa worki maki? Pare bardzo szerokich spo... Aha. Rozumiem. Cos podobnego. Byly jakies ofiary? -Nie wini, nie wim, waszamosc. Ale cos tam wim. -Co takiego? -Dretwy Michael mowi, ze waszamosc czasem placi za informacje. -Tak, slyszalem. Naprawde nie mam pojecia, skad sie biora takie plotki. - Patrycjusz wstal i otworzyl okno. - Bede musial jakos sie tym zajac. Po raz kolejny Paskudny Stary Ron przypomnial sam sobie, ze choc jest prawdopodobnie oblakany, to nie jest jednak az takim wariatem. -Tylko tyle mam, waszamosc - oswiadczyl, wyciagajac cos z przerazajacych zakamarkow swych lachmanow. - Sa na tym napisy, waszamosc. Byl to afisz w jaskrawych barwach podstawowych. Nie mogl byc zbyt stary, ale godzina czy dwie pod kamizelka Paskudnego Starego Rona wyraznie dodala mu lat. Patrycjusz rozwinal go pinceta. -Ci tam to portret tych muzycznych grajkow - wyjasnil Paskudny Stary Ron. - A to jest napis. A tu jest jeszcze troche napisu, waszamosc. Pan Dibbler i troll Kredula je teraz wieszaja, ale zabralem jeden, bo zem pogrozil, ze chuchne na kazdego, jak mi nie dadza. -Jestem pewien, ze podzialalo natychmiast - przyznal Vetinari. Zapalil swiece i uwaznie przeczytal napisy na afiszu. W obecnosci Paskudnego Starego Rona wszystkie plomyki mialy niebieskawy odcien. -"Darmowy Festiwal Muzyki Wykrokowej". -Znaczy sie, nie trzeba placic, zeby wejsc - wyjasnil uprzejmie Paskudny Stary Ron. - Piekliszcze z demoniszczami. Vetinari czytal dalej. -"W Rajd Parku, w przyszla srode". No, no... Otwarta publiczna przestrzen, naturalnie. Zastanawiam sie, czy przyjdzie duzo ludzi. -Mnostwo, waszamosc. Cale setki nie dostaly sie do Groty. -A grupa tak wyglada? Ze zmarszczonymi czolami? -Spoconymi, waszamosc, jak ich ostatnio widzialem. -"Badz tam, jesli nie jestes miekkim stworzeniem w skorupie" -przeczytal Patrycjusz. - To jakis okultystyczny szyfr? Jak myslisz? -Nie wim, waszamosc - zapewnil Paskudny Stary Ron. - Mozg mi sie robi strasznie powolny, jak mi sie chce pic. -"Sa Absolutnye Nyemozlywi do Zobaczenya! I daleko stad!" -czytal z uwaga Vetinari. Uniosl glowe. - Och, przepraszam. Na pewno uda mi sie znalezc kogos, kto poda ci cos chlodnego i odswiezajacego. Paskudny Stary Ron zakaszlal. Slowa te brzmialy jak calkowicie szczera propozycja, ale nie wiedziec czemu, wcale juz nie byl spragniony. -W takim razie nie pozwol mi, zebym cie zatrzymywal. I bardzo ci dziekuje. -Ehm... -Tak? -Ehm... Nic. - To dobrze. Kiedy Ron zdemoniszczyl sie i spiekliszczyl po schodach na dol, Patrycjusz w zadumie postukal w afisz swoim piorem. Wpatrywal sie w sciane. Pioro odbijalo sie od slowa "Darmowy". Wreszcie potrzasnal malym dzwoneczkiem. Mlody urzednik zajrzal do pokoju. -Ach, jestes, Drumknott... Idz i powiedz szefowi Gildii Muzykantow, ze chcialby zamienic ze mna pare slow. -Eee... Pan Clete siedzi juz w poczekalni, wasza lordowska mosc. -Czy niezwyklym przypadkiem nie ma ze soba jakiegos afisza? -Istotnie, wasza lordowska mosc. -A czy jest bardzo zagniewany? -Tak jest w samej rzeczy, wasza lordowska mosc. Chodzi o jakis festiwal. Zada, zeby do niego nie dopuscic. -Nie do wiary... -I domaga sie, zebys, panie, przyjal go natychmiast. -Aha. W takim razie zostaw go na... powiedzmy dwadziescia minut, a potem wprowadz. -Tak, wasza lordowska mosc. Ciagle powtarza, ze chcialby sie dowiedziec, co wasza lordowska mosc zamierza z tym zrobic. -Dobrze. Moge wiec zadac mu to samo pytanie. Patrycjusz usiadl za biurkiem. Si non confectus, non refitiat. Tak brzmiala dewiza rodu Vetinari. Wszystko dziala, jesli tylko czlowiek pozwoli, by sie zdarzylo. Siegnal po plik zapisow nutowych i zaczal sluchac Preludium do Nokturnu na motywie Bubbli Salamiego. Po chwili z irytacja podniosl glowe. -Nie chce cie zatrzymywac - rzucil. Zapach ulotnil sie. *** PIP! -Nie badz gluptasem. Przeciez tylko ich postraszylam. Nie zrobilam im krzywdy. Co komu z posiadania mocy, jesli nie wolno jej uzywac?Smierc Szczurow ukryl w lapkach czubek nosa. Ze szczurami* [przyp.: Szczury sa gatunkiem znanym z historii Ankh-Morpork. Krotko przed objeciem wladzy przez Patrycjusza miasto nawiedzila straszliwa plaga szczurow. Rada miejska probowala z nia walczyc, oferujac dwadziescia pensow za kazdy szczurzy ogon. To na tydzien czy dwa zredukowalo liczbe szkodnikow. A potem nagle ludzie stali w kolejkach, ze szczurzymi ogonami w rekach, skarbiec miejski pustoszal i nikt wlasciwie nie pracowal. W dodatku wydawalo sie, ze szczurow wcale nie ubywa. Lord Vetinari wysluchal uwaznie, kiedy przedstawiono mu sytuacje, po czym rozwiazal problem jednym historycznym zdaniem, ktore wiele mowi o nim samym, o bezsensie wyplacania nagrod, a takze o naturalnym instynkcie Ankh-Morporkian, dzialajacym bezblednie we wszystkich sytuacjach, gdy maja do czynienia z pieniedzmi: "Opodatkujcie szczurze fermy".] bylo o wiele, wiele latwiej. *** G.S.P. Dibbler czesto musial radzic sobie bez snu. Zwykle spotykal sie z Kredula wlasnie nocami. Kredula byl duzym trollem, ale w swietle dziennym zaczynal wysychac i sie luszczyc.Inne trolle patrzyly na niego z gory, gdyz pochodzil z rodziny osadowej, a zatem nalezal do bardzo niskiej klasy. Nie przeszkadzalo mu to. Byl bardzo dobroduszna osoba. Zajmowal sie wykonywaniem rozmaitych zlecen dla ludzi, ktorzy potrzebowali czegos nietypowego, i to szybko, bez zobowiazan. I oczywiscie ktorzy mieli dosc brzeczacej monety. Ta sprawa byla rzeczywiscie nietypowa. -Zwykle skrzynki? - upewnil sie. -Z pokrywkami - uzupelnil Dibbler. - Jak ta, ktora sam zrobilem. I w srodku rozpiety kawalek drutu. Inni spytaliby pewnie "po co?" albo "dlaczego?", ale Kredula nie tak zarabial na zycie. Siegnal po skrzynke i obrocil ja w dloniach. -Ile ich? - spytal. -Na poczatek wystarczy dziesiec. Ale mysle, ze pozniej bedzie potrzebne wiecej. O wiele, wiele wiecej. -Ile jest dziesiec? - spytal troll. Dibbler uniosl obie dlonie z wyprostowanymi palcami. -Zrobie po dwa dolary sztuka - oswiadczyl Kredula. -Chcesz, zebym gardlo sobie poderznal? -Dwa dolary. -Dolar za sztuke teraz i dolar piecdziesiat przy nastepnym zamowieniu. -Dwa dolary. -No dobrze, niech ci bedzie. Dwa dolary za kazda. To razem dziesiec dolarow, tak? -Tak. -Ale gardlo sobie tym podrzynam. Kredula rzucil skrzynke pod sciane. Odbila sie od podlogi, az odskoczyla pokrywka. Jakis czas pozniej szarobrazowy kulawy kundelek, poszukujacy czegokolwiek jadalnego, wbiegl do warsztatu i usiadl na chwile, zagladajac do wnetrza skrzynki. Potem poczul sie troche jak idiota, wiec odszedl. Ridcully zaczal sie dobijac do drzwi budynku Magii Wysokich Energii w chwili, gdy miejskie zegary wybijaly druga. Podtrzymywal Myslaka, ktory spal na stojaco. Nadrektor nie myslal szybko ani blyskotliwie. Ale zawsze w koncu docieral do celu. Drzwi uchylily sie, ukazujac wlosy Skazza. -Patrzysz na mnie? - upewnil sie Ridcully. -Tak, nadrektorze. -No to nas wpusc, bo rosa przemaka mi juz przez podeszwy. Ridcully rozgladal sie uwaznie, pomagajac prowadzic Myslaka. -Chcialbym wiedziec, jaka to praca trzyma was, chlopcy, po calych nocach bez snu. Kiedy ja bylem w waszym wieku, magia nigdy nie wydawala mi sie az tak ciekawa. Przynies troche kawy dla pana Stibbonsa, dobrze? A potem sprowadz kolegow. Skazz wyszedl, a Ridcully zostal sam, jesli nie liczyc drzemiacego Myslaka. -Co oni wlasciwie tu robia? - mruknal. Nigdy tak naprawde nie probowal sie tego dowiedziec. *** asdasdaddddddddddddddddddddddddddddddddddddgfghgdfgSkazz pracowal przy dlugim stole pod sciana. Nadrektor rozpoznal od razu nieduzy drewniany dysk. W koncentrycznych kregach ustawiono na nim niewielkie podluzne kamyki, a latarnia z zapalona swieca stala na obrotowym ramieniu, tak by dalo sie ja przesuwac wokol dysku. Byl to podrozny komputer druidow, rodzaj przenosnego kamiennego kregu, cos, co nazywali kneetopem. Kwestor poslal kiedys po taki sprzet. Na pudle bylo napisane "Dla Kaplana w Pospiechu". Nigdy nie udalo sie go porzadnie uruchomic i teraz byl wykorzystywany jako podporka pod drzwi. Ridcully nie rozumial, jaki to w ogole ma zwiazek z magia. W koncu taki krag to niewiele wiecej niz kalendarz, a bardzo porzadny kalendarz mozna dostac juz za osiem pensow. Bardziej tajemniczo wygadala platanina szklanych rur za dyskiem. Nad nia wlasnie pracowal Skazz, przy jego krzesle lezaly odlamki pogietych rurek i naczyn oraz strzepy kartonu. Rury wydawaly sie zywe. Ridcully pochylil sie... W rurach byly mrowki. Tysiacami krzataly sie za szklem, biegajac przez skomplikowane uklady malych spiral. W panujacej ciszy ich pancerzyki wydawaly ledwie slyszalny, nieustajacy szelest. Na poziomie oczu nadrektor zauwazyl szczeline. Na kawalku papieru ktos wypisal slowo WEJSCIE i przykleil do szkla. Na blacie lezal podluzny kartonik, akurat pasujacy ksztaltem do szczeliny. Mial wyciete dziurki. Byly tam dwie okragle dziurki, potem caly uklad okraglych dziurek i znowu dwie okragle dziurki. Na kartce ktos nabazgral olowkiem "2 + 2". Ridcully nalezal do ludzi, ktorzy pociagna za kazda dzwignie tylko po to, by sie przekonac, do czego sluzy. Wsunal kartkonik do narzucajacej sie szczeliny... Natychmiast szelest ulegl zmianie. Mrowki pomaszerowaly przez rurki, niektore niosly chyba jajeczka... Zabrzmial cichy, gluchy dzwiek i po drugiej stronie szklanego labiryntu wypadl kartonik. Mial wybite cztery okragle dziurki. Ridcully wciaz mu sie przygladal, kiedy, przecierajac oczy, zblizyl sie Myslak. -To nasz mrowczy licznik - wyjasnil. -Dwa dodac dwa rowna sie cztery - powiedzial nadrektor. - No, no... w zyciu bym sie nie domyslil. -Potrafi tez liczyc inne sumy. -Chcesz mi wmowic, mlody czlowieku, ze mrowki umieja liczyc? -Alez skad! Nie pojedyncze mrowki. Troche trudno to wytlumaczyc. Ta karta z dziurkami, widzi pan, blokuje niektore rurki, ale przepuszcza mrowki przez inne i... - Myslak westchnal. - Sadzimy, ze uda sie na tym robic takze inne rzeczy. -Na przyklad jakie? -E... tego wlasnie probujemy sie dowiedziec. -Probujecie sie dowiedziec? Kto to zbudowal? -Skazz. -I dopiero teraz sprawdzacie, co to robi? -No... uwazamy, ze potrafi dokonywac calkiem zlozonych obliczen. Jezeli tylko wepchniemy do srodka dostatecznie wiele owadow. Mrowki wciaz sie krzataly po wielkiej szklanej konstrukcji. -Kiedy bylem dzieckiem, mialem szczura - powiedzial Ridcully, ustepujac wobec niepojetego. - Caly czas spedzal w kolowrotku. Biegl i biegl, bez przerwy. To jest troche podobne, tak? -W bardzo szerokim sensie - zgodzil sie ostroznie Myslak. -Mialem tez mrowcza farme... - wspominal Ridcully. - Te male demony nigdy nie potrafily wykopac prostego korytarza. - Opanowal sie. - A teraz prosze zawolac swoich kolegow. -Po co? -Na szkolenie. -Nie bedziemy badac muzyki? -W odpowiednim czasie - odparl Ridcully. - Ale najpierw musimy z kims porozmawiac. -Z kim? -Nie jestem pewien. Dowiemy sie, jak juz zobaczymy, ze przyszedl. Albo przyszla... *** Buog rozejrzal sie po pokoju. Wlasciciele hotelu przed chwila wyszli, po odegraniu kanonicznej sceny "to je okno, sie naprawde otwira, to je pompa, leci z niej woda, jak sie pomacha tom wajchom, a to jestem ja i czekam na jakies piniondze".-No, to konczy sprawe - rzekl. - To zaklada na sprawe zelazny helm, ot co. Przez cala noc gramy wykrokowa muzyke, a dostajemy pokoj, ktory tak wyglada? -Przytulny jest - zauwazyl Klif. - Wiesz, trolle nie maja wiele do czynienia z tymi... rozkoszami zycia. Buog rzucil okiem w kierunku swoich stop. -Lezy na podlodze i jest miekki - powiedzial. - Jak moglem glupio pomyslec, ze to dywan? Niech ktos przyniesie mi miotle. Nie, lepiej niech ktos przyniesie mi lopate. A potem miotle. -To nam wystarczy - odezwal sie Buddy. Odlozyl gitare i wyciagnal sie na klocu drewna, ktory najwyrazniej byl jednym z lozek. -Klif - rzucil Buog. - Mozemy zamienic slowko? - Grubym kciukiem wskazal drzwi. Wyszli na korytarz. -Robi sie niedobrze - stwierdzil Buog. - No. -Prawie sie nie odzywa, kiedy nie jest na scenie. - No. -Spotkales kiedy zombi? -Znam golema, pana Dorfla z Dlugiej Wieprzowiny. - Jego? To prawdziwy zombi? -No. Ma swiete slowo na glowie. Zem widzial. -Fuj! Powaznie? Aja kupuje od niego kielbaski... -Mniejsza... Co z tymi zombi? -...po smaku nie do poznania. Myslalem, ze jest naprawde niezlym kielbasnikiem... -Co zes chcial powiedziec o zombi? -...zabawne, zna sie kogos przez lata, az nagle okazuje sie, ze stoi na glinianych nogach... -Zombi... - powtorzyl cierpliwie Klif. -Co? Aha. Tak. Chodzi o to, ze on sie tak zachowuje - wyjasnil Buog. Przypomnial sobie kilku zombi z Ankh-Morpork. - W kazdym razie tak jak zombi powinny sie zachowywac. -No. Wiem, o co ci chodzi. -I obaj znamy przyczyne. -No. E... a jaka? -Gitara. -Ach, ona. No. -Kiedy jestesmy na scenie, to ona rzadzi... Gitara lezala w ciemnym pokoju obok lozka Buddy'ego. Jej struny wibrowaly delikatnie w rytm slow wypowiadanych przez kra-snoluda. -No dobra. Co mozemy zrobic? - zapytal Klif. -Jest z drewna. Dziesiec sekund z toporem i po klopocie. -Nie jest zem pewien. To nie zwyczajny instrument. -Byl takim milym dzieciakiem, kiedysmy go poznali - westchnal Buog. - Jak na czlowieka. -No to co robimy? Nie wierze, zeby dalo sie mu ja zabrac. -Moze by go namowic... Krasnolud umilkl. Uswiadomil sobie, ze slyszy brzeczace echo wlasnego glosu. -To dranstwo nas podsluchuje! - szepnal. - Wyjdzmy na dwor. Zatrzymali sie kawalek dalej na ulicy. -Nie rozumiem, jak moze podsluchiwac - oswiadczyl Klif. - Instrument jest po to, zeby jego sluchac. -Struny sluchaja - odparl krotko Buog. - To nie jest zwyczajny instrument. Klif wzruszyl ramionami. -Jest sposob, zeby sie przekonac. *** Poranna mgla przeslonila ulice. Wokol uniwersytetu, dzieki lekkiemu magicznemu promieniowaniu tla, ukladala sie w niezwykle formy. Po bruku sunely zjawy o dziwnych ksztaltach.Dwie z nich byly Klifem i Buogiem. -To tutaj - rzekl krasnolud -Jestesmy. Popatrzyl na slepy mur. -Wiedzialem! - zawolal. - Nie mowilem? Magia! Ile juz razy slyszelismy takie historie? Stoi sobie tajemniczy sklep, ktorego nikt wczesniej nie widzial, ktos wchodzi do srodka i kupuje jakis zardzewialy rupiec, po czym okazuje sie... -Buog... -...ze to talizman albo butelka pelna dzina, a kiedy sie zaczynaja klopoty, ten ktos wraca, ale sklep... -Buog! -...zniknal w tajemniczy sposob i wrocil do tego wymiaru, skad przybyl... Tak? O co chodzi? -Jestesmy nie po tej stronie ulicy. Sklep stoi tam. Buog spojrzal gniewnie na sciane, po czym tupiac gniewnie, przeszedl przez ulice. -Kazdy moze sie pomylic. - No. -To nie uniewaznia niczego, co powiedzialem. Buog szarpnal drzwi i ku swemu zdumieniu odkryl, ze nie sa zamkniete. -Minela druga w nocy! Jaki sklep muzyczny jest otwarty o drugiej w nocy? Zapalil zapalke. Wokol rozciagal sie zakurzony cmentarz instrumentow muzycznych. Wygladalo, jakby stado prehistorycznych zwierzat utonelo w naglym wylewie wod i potem skamienialo. -Co to jest to, co wyglada jak waz? - szepnal Klif. - Nazywa sie waz. Buog czul lekki niepokoj. Prawie przez cale zycie byl muzykiem i nienawidzil widoku martwych instrumentow. A te tutaj byly martwe. Nie nalezaly juz do nikogo. Nikt na nich nie gral. Byly jak ciala bez zycia, ludzie bez duszy. Cos, co w sobie mialy, odeszlo. Kazdy z nich reprezentowal muzyka, ktorego opuscilo szczescie. Zauwazyli jakies swiatlo w gaju fagotow. Staruszka spala gleboko w fotelu na biegunach. Na kolanach miala robotke na drutach, jej ramiona okrywal szal. -Buog... Krasnolud podskoczyl. -Co? Slucham? -Po co tu weszlismy? Przeciez juz wiemy, ze sklep istnieje... -Lapy pod sufit, chuligani! Buog zamrugal, kiedy belt kuszy uklul go w czubek nosa. Podniosl rece. Staruszka przeszla od drzemki do pozycji strzeleckiej, wyraznie omijajac wszystkie etapy posrednie. -Wyzej nie dam rady - wyjasnil. - Tego... drzwi byly otwarte, widzi pani, wiec... -Wiec pomysleliscie sobie, ze obrabujecie bezbronna staro-winke? -Alez skad, alez skad. Mielismy nawet zamiar... -Naleze do organizacji Sasiedzkich Samourokow. Wystarczy jedno moje slowo, a bedziecie skakac dookola i szukac ksiezniczki z zamilowaniem do plazow! -Mysle, ze juz wystarczy - wtracil Klif. Opuscil reke i zamknal kusze w swej poteznej dloni. Scisnal. Kawalki drewna wyciekly mu miedzy palcami. -Jestesmy nieszkodliwi - zapewnil. - Zesmy przyszli w sprawie instrumentu, ktory w zeszlym tygodniu sprzedala pani naszemu przyjacielowi. -Jestescie ze strazy? Buog sklonil sie. -Nie, droga pani. Jestesmy muzykami. -I to niby powinno mnie uspokoic, tak? O jaki instrument wam chodzi? -Cos w rodzaju gitary. Staruszka przekrzywila glowe. Zmruzyla oczy. -Nie przyjme jej z powrotem - ostrzegla. - Zostala uczciwie sprzedana. W dobrym stanie. Sprawna. -Chcemy tylko zapytac, skad ja pani wziela. -Znikad jej nie wzielam. Zawsze tu byla. Nie dmuchaj w to! Buog niemal upuscil flet, ktory wyciagnal ze stosu staroci. -Bo bedziemy tu miec szczurow po kolana - dokonczyla staruszka. Odwrocila sie do trolla. - Zawsze tu byla - powtorzyla. -Miala wypisana kreda jedynke - przypomnial Buog. -Zawsze byla - upierala sie kobieta. - Odkad mam ten sklep. -Kto ja przyniosl? -Skad moge wiedziec? Nigdy nie pytam o imiona. Ludzie tego nie lubia. Nadaje tylko numer. Buog zerknal na flet. Do instrumentu ktos przywiazal pozolkla karteczke z nagryzmolonym numerem 431. Popatrzyl na polki za lada. Zauwazyl rozowa muszle - tez miala numer. Zwilzyl jezykiem wargi i wyciagnal reke... -Jesli zatrabisz, to lepiej, zebys mial pod reka dziewice na ofiare, a takze wielki kociol owocow drzewa chlebowego i zolwiego miesa - uprzedzila go staruszka. Obok lezala traba. Byla zdumiewajaco czysta i blyszczaca. -A to? - zapytal Buog. - Pewnie kiedy dmuchne, swiat sie skonczy i niebo runie na ziemie, co? -Zabawne, ze to mowisz - mruknela kobieta. Buog opuscil reke. Nagle cos innego zwrocilo jego uwage. -Wielkie nieba! - zawolal. - Wciaz tu jest? Zupelnie zapomnialem. -Co to? - zapytal Klif i spojrzal tam, gdzie wskazywal krasnolud. - To? -Mamy troche pieniedzy. Czemu nie? -Owszem. Moze pomoc. Ale pamietasz, co mowil Buddy: nie znajdziemy... -To wielkie miasto. Jesli nie znajdziesz czegos w Ankh-Morpork, nie znajdziesz nigdzie. Buog podniosl pol paleczki perkusyjnej i spojrzal w zadumie na gong, na wpol przysypany stojakami na nuty. -Nie probowalabym - rzekla staruszka. - Jezeli nie chcesz, zeby z ziemi wyskoczylo siedemset siedemdziesiat siedem szkieletow wojownikow. Buog wskazal palcem. -Wezmiemy to. -Dwa dolary. -Zaraz, dlaczego w ogole mamy placic? Przeciez nie nalezy do pani... -Plac - przerwal mu Klif. - Zadnych negocjacji. Buog niechetnie podal pieniadze, zabral worek, ktory wreczyla mu staruszka, i wymaszerowal ze sklepu. -Ma pani tu zadziwiajacy towar - stwierdzil Klif, przygladajac sie gongowi. Kobieta wzruszyla ramionami. -Moj kolega jest troche zdenerwowany, bo wzial pania za wlascicielke jednego z tych tajemniczych sklepow, o jakich opowiadaja bajki - ciagnal Klif. - Wie pani, tych co to dzis sa, a jutro znikaja bez sladu. I szukal pani po drugiej stronie ulicy, cha, cha! -Moim zdaniem to glupie - odparla staruszka tonem zniechecajacym do jakichkolwiek dalszych przejawow niestosownej serdecznosci. Klif raz jeszcze spojrzal na gong, wzruszyl ramionami i podazyl za Buogiem. Kobieta odczekala, az ich kroki ucichna we mgle. Potem otworzyla drzwi i rozejrzala sie po ulicy. Najwyrazniej usatysfakcjonowana dostatkiem pustki, wrocila za lade i siegnela po ukryta pod blatem tajemnicza dzwignie. Oczy na moment rozblysly jej zielenia. -Niedlugo wlasna glowe zapomne - mruknela i szarpnela. Sklep zniknal. Po chwili zmaterializowal sie na nowo po przeciwnej stronie ulicy. *** Buddy lezal nieruchomo i wpatrywal sie w sufit.Jak smakowalo jedzenie? Trudno bylo sobie przypomniec. Jadl jakies posilki przez ostatnie kilka dni, musial przeciez cos jesc, ale zupelnie nie pamietal smaku. W ogole malo co pamietal oprocz tego, ze gral. Buoga i pozostalych slyszal, jakby mowili zza grubej kotary. Asfalt gdzies sobie poszedl. Buddy zsunal sie z twardego poslania i poczlapal do okna. Mroki Ankh-Morpork byly ledwie widoczne w szarym, byle jakim swietle przedswitu. Przez otwarte okno dmuchal wietrzyk. Kiedy sie odwrocil, na srodku pokoju stala mloda kobieta. Przytknela palec do warg. -Nie probuj wolac tego malego trolla - powiedziala. - Jest na dole i je kolacje. Zreszta i tak by mnie nie zobaczyl. -Jestes moja muza? Susan zmarszczyla czolo. -Chyba wiem, o co ci chodzi. Widzialam obrazki. Bylo ich osiem, a prowadzila je... ta... Cantaloupe. Podobno chronia ludzi. Efebianie wierza, ze zsylaja natchnienie muzykom i malarzom, ale one oczywiscie nie ist... - Przerwala i poprawila sie zgodnie z logika: - W kazdym razie nigdy ich nie spotkalam. Mam na imie Susan. Przyszlam tu, gdyz... Ucichla. -Cantaloupe? - zdziwil sie Buddy. - Jestem prawie pewien, ze to nie byla Cantaloupe. -Wszystko jedno. - Jak sie tu dostalas? -Ja... sluchaj, lepiej usiadz. Dobrze. No wiec... wiesz, ze pewne rzeczy... jak te muzy, o ktorych mowiles... ludzie wierza, ze pewne zjawiska sa reprezentowane przez ludzi? Wyraz chwilowego zrozumienia zmienil rysy zdumionej twarzy Buddy'ego. -Tak jak Wiedzmikolaj reprezentuje ducha zimowego festiwalu? -Wlasnie. I ja... tak jakby pracuje w tym interesie. Nie jest specjalnie wazne, co konkretnie robie. -To znaczy, ze nie jestes czlowiekiem? -Alez jestem. Tylko ze... wykonuje obowiazki. Jesli wolisz myslec o mnie jako o muzie, to chyba bedzie w porzadku. Przyszlam, zeby cie ostrzec. -Muza od muzyki wykrokowej? -Niezupelnie, ale posluchaj... Czekaj, dobrze sie czujesz? -Nie wiem. -Wygladasz tak jakos wyblakle. Posluchaj mnie:'ta muzyka jest niebezpieczna... Buddy wzruszyl ramionami. -Wiem, o co ci chodzi. O Gildie Muzykantow. Pan Dibbler powiedzial, zeby sie nimi nie przejmowac. Wyjezdzamy z miasta na... Susan tupnela i chwycila gitare. -O to mi chodzi! Struny zadrzaly i jeknely pod jej dlonia. -Nie dotykaj jej! -Ona cie opetala - oswiadczyla Susan, rzucajac gitare na lozko. Buddy pochwycil ja i zagral akord. -Wiem, co chcesz powiedziec! - zawolal. - Wszyscy to mowia. Tamci dwaj uwazaja, ze ona jest zla! Ale to nieprawda! -Moze nie jest zla, ale nie jest wlasciwa. Nie tutaj i nie teraz. -Mozliwe, ale radze z nia sobie. -Nie mozesz sobie z nia poradzic. To ona radzi sobie z toba. -A w ogole to kim ty jestes, zeby sie rzadzic? Nie musze przyjmowac pouczen od Wrozki Zebuszki! -Sluchaj, przeciez ona cie zabije! Jestem tego pewna! -Wiec powinienem przestac grac, tak? Susan zawahala sie. -Nie, wlasciwie nie. Bo wtedy... -A niby czemu mam sluchac tajemniczych okultystycznych kobiet? Ty prawdopodobnie w ogole nie istniejesz! I mozesz sobie leciec z powrotem do swojego zaczarowanego zamku! Jasne? Susan na moment odjelo mowe. Pogodzila sie juz z nieodwracalna tepota wiekszej czesci ludzkosci, zwlaszcza tej polowy, ktora chodzi twardo i goli sie rankiem, ale poczula sie tez urazona. Nikt jeszcze nigdy nie rozmawial w ten sposob ze Smiercia. A jesli nawet, to krotko. -No dobrze. - Wyciagnela reke i dotknela jego ramienia. - Ale spotkamy sie znowu i... i wtedy ci sie to nie spodoba. Poniewaz, powiem ci szczerze, tak sie sklada, ze jestem... Jej twarz zmienila sie nagle. Miala wrazenie, ze spada w przepasc, a jednoczesnie stoi nieruchomo. Pokoj przeplynal obok niej i zniknal w ciemnosci, wirujac wokol przerazonej twarzy Buddy'ego. Ciemnosc eksplodowala i pojawilo sie swiatlo. Swiatlo cieknacych swiec. *** Buddy pomachal reka w pustej przestrzeni, gdzie przed chwila stala Susan.-Jestes tu jeszcze? Gdzie zniknelas? Kim jestes?! *** Klif rozejrzal sie.-Zdawalo mi sie, ze zem cos slyszal - wymamrotal. - Zauwazyl zes pewno, ze niektore instrumenty to nie byly normal... -Wiem - przerwal mu Buog. - Zaluje, ze nie sprobowalem tego szczurzego fletu. Zglodnialem troche. -Znaczy, to byly mity... -Tak. -No to jak to sie stalo, ze trafily do sklepu z uzywanym sprzetem muzycznym? -Nigdy nie zastawiles swoich kamieni? -Pewno - odparl Klif. - Kazdy to robi od czasu do czasu. Bywa, ze nic innego ci nie zostaje, jezeli chcesz zobaczyc nastepny posilek. -No i masz. Sam sobie odpowiedziales. To cos, co kazdy pracujacy muzyk w koncu zrobi, wczesniej czy pozniej. -Niby tak... ale to cos, co Buddy... wiesz, to mialo wypisany numer jeden... -Tak. Buog przyjrzal sie tabliczce z nazwa ulicy. -Chytrych Rzemieslnikow - przeczytal. - Jestesmy na miejscu. Patrz, polowa warsztatow jest ciagle otwarta, nawet o tej porze. - Poprawil worek na ramieniu. Cos wewnatrz trzasnelo. - Ty sprawdzisz tamta strone, a ja te. -Dobra. Ale wiesz, numer jeden... Nawet ta muszla miala numer piecdziesiat dwa. Czyja to byla gitara? -Nie wiem - odparl Buog, pukajac do pierwszych drzwi. - Ale mam nadzieje, ze wlasciciel nigdy po nia nie wroci. *** -To byl wlasnie rytual AshkEnte - tlumaczyl Ridcully.-Calkiem latwy do wykonania. Trzeba tylko pamietac, zeby uzyc swiezego jajka. Susan zamrugala. Na podlodze ktos wykreslil krag. Za nim poruszaly sie dziwaczne, nieziemskie ksztalty - chociaz, kiedy dostosowala uklad postrzegania, zdala sobie sprawe, ze to calkiem zwyczajni studenci. -Kim jestescie? - zapytala. - Co to za miejsce? W tej chwili pozwolcie mi odejsc! Przeszla do obwodu kregu i odbila sie od niewidzialnej sciany. Studenci przygladali sie jej jak ludzie, ktorzy wprawdzie slyszeli o gatunku "kobieta", ale nie oczekiwali, ze znajda sie tak blisko jednego z okazow. -Zadam, zebyscie mnie wypuscili! - Spojrzala gniewnie na Ridcully'ego. - Czy to nie pan jest tym magiem, ktorego widzialam wczoraj w nocy? -To prawda - przyznal nadrektor. - A to jest rytual AshkEnte. Przywoluje do kregu Smierc, a on... czy tez ona, zaleznie od sytuacji... nie moze odejsc, dopoki na to nie pozwolimy. Strasznie duzo o tym mowia w tej oto ksiazce napisanej z takimi zabawnymi dlugimi esami. Tlumacza rozne przyzwania i zaklecia, ale to wlasciwie tylko na pokaz. Jak juz trafisz do srodka, zostajesz tam. Musze zauwazyc, ze twoj poprzednik przyjmowal to z wiekszym wdziekiem. Susan rozgladala sie uwaznie. Krag wyczynial jakies sztuczki z jej pojeciem przestrzeni. Uznala, ze to nieuczciwe. -Mowcie wiec, po co mnie wezwaliscie. -Tak juz lepiej. Bardziej sie trzyma scenariusza - pochwalil Ridcully. - Widzisz, mamy prawo zadawac ci pytania. A ty musisz na nie odpowiedziec. Zgodnie z prawda. -Jakie pytania? -Moze usiadziesz? Napijesz sie czegos? - Nie. -Jak sobie zyczysz. Ta nowa muzyka... Opowiedz nam o niej. -Przywolaliscie Smierc, zeby zapytac o cos takiego? -Nie jestem pewien, kogo przywolalismy - odparl Ridcully. - Czy ona jest zywa? -Ja... Mysle, ze tak. -Czy zyje w jakims konkretnym miejscu? -Wydaje sie, ze mieszkala w jednym instrumencie, ale teraz chyba sie rozprzestrzenia. Moge juz isc? -Nie. Czy mozna ja zabic? -Nie wiem. -Czy powinna tu byc? -Co? -Czy powinna tu byc? - powtorzyl cierpliwie Ridcully. - Czy to cos, co powinno sie zdarzyc? Susan nagle poczula sie wazna. Magowie byli podobno bardzo madrzy - przeciez samo to slowo pochodzi od starozytnego okreslenia medrca* [przyp.: Z dawnego maigus, dosl. ktos, kto w glebi jest bardzo sprytny.]. Ale teraz ja musieli pytac o rozne sprawy. Sluchali jej. Oczy blysnely jej z dumy. -Ja... Nie wydaje mi sie. Pojawila sie tutaj wskutek jakiegos wypadku. To nie jest dla niej wlasciwy swiat. Ridcully byl wyraznie zadowolony z siebie. -Tak przypuszczalem. To niewlasciwe, powiedzialem. Ona zmusza ludzi, zeby starali sie byc tacy, jacy nie sa. Jak mozemy ja powstrzymac? -Chyba nie mozecie. Nie jest wrazliwa na magie. -To fakt. Magia nie dziala na muzyke. Zadna muzyke. Ale cos pewnie bedzie w stanieja zatrzymac. Myslak, pokaz jej swoja skrzynke. -Eee... Juz. Tu jest. Uniosl wieko. Z wnetrza wyplynela muzyka, troche metaliczna, ale wciaz rozpoznawalna. -Brzmi troche jak pajak zlapany w pudelko, prawda? - rzucil Ridcully. -Nie mozna odtworzyc takiej muzyki na kawalku struny w skrzynce - stwierdzila Susan. - To wbrew naturze. Myslak odetchnal z ulga. -To samo mowilem - powiedzial. - Ale ona i tak sie odtwarza. Chce tego. Susan wpatrywala sie w skrzynke. Usmiech pojawil sie na jej twarzy. Nie bylo w nim radosci. -Ona niepokoi ludzi - dodal Ridcully. - I jeszcze... Popatrz na to. - Wyjal spod szaty l rozwinal rulon papieru. - Przylapalem jakiegos chlopaka, ktory usilowal to nakleic na naszej bramie. Co za bezczelnosc! Zabralem mu to i kazalem uciekac w podskokach, co... - spojrzal z duma na czubki swych palcow -...okazalo sie wyjatkowo odpowiednia technika. Pisza tu o jakims festiwalu muzyki z wykrokiem. Skonczy sie to przedarciem tu potworow z innego wymiaru, wspomnicie moje slowa. Takie wlasnie rzeczy czesto sie zdarzaja w tej okolicy. -Przepraszam bardzo - wtracil Wielki Wariat Adrian ciezkim od podejrzen glosem. - Nie chcialbym sprawiac klopotu, oczywiscie, ale czy to jest Smierc, czy nie? Widzialem obrazki i wcale nie byl do niej podobny. -Wykonalismy rytual jak trzeba - odparl Ridcully. - I ona przybyla. -Niby tak, ale moj ojciec jest rybakiem i nie tylko sledzie znajduje w swoich sledziowych sieciach - powiedzial Skazz. -Wlasnie. To moze byc ktokolwiek - dodal Stez Straszny. - Wydawalo mi sie, ze Smierc jest wyzszy i bardziej koscisty. -To tylko jakas dziewczyna, ktora pcha nos w nie swoje sprawy - uznal Skazz. Susan rzucila im gniewne spojrzenie. -Nie ma nawet kosy - zauwazyl Stez. Susan skoncentrowala sie. W jej dloni pojawila sie nagle kosa; klinga o blekitnym ostrzu wydawala dzwiek, jakby ktos przejechal palcem po brzegu kieliszka. Studenci odstapili. -Zawsze jednak uwazalem, ze pora juz na jakas zmiane - zapewnil szybko Stez. -Slusznie. Czas, by dziewczeta takze zyskaly dostep do zawodu - dodal Skazz. -Jak smiecie traktowac mnie z wyzszoscia? -Maja racje - uznal Myslak. - Nie ma powodu, by Smierc byl rodzaju meskiego. Kobiety potrafia niemal dorownac mezczyznom w pracy. -Doskonale sobie radzisz - zapewnil Ridcully i usmiechnal sie do Susan. Odwrocila sie do niego. Jestem Smiercia, pomyslala, przynajmniej formalnie, a to tylko stary grubas, ktory nie ma prawa wydawac mi zadnych polecen. Spojrze na niego groznie i szybko zrozumie powage sytuacji. Spojrzala. -Moja droga - powiedzial Ridcully. - Pozwolisz, ze zaprosze cie na sniadanie? *** Zalatany Beben rzadko bywal zamkniety. Zwykle zdarzaly sie spokojniejsze godziny okolo szostej rano, jednak Hibiskus nie konczyl pracy, dopoki ktos chcial jeszcze drinka.A ktos chcial bardzo duzo drinkow. Ktos niezbyt wyrazny, mimo ze stal tuz przy barze. Zdawalo sie, ze splywa z niego piasek. O ile Hibiskus mogl to stwierdzic, sterczalo tez kilka strzal produkcji klatchianskiej. Pochylil sie. -Czy ja juz pana gdzies widzialem? BYWAM TU CALKIEM CZESTO, RZECZYWISCIE. W ZESZLYM TYGODNIU, W SRODE, NA PRZYKLAD. -Ha! To byla niezla bojka. Wtedy zadzgali biednego starego Vince'a. TAK, -Sam sie o to prosil, kiedy kazal sie nazywac Vincentem Niezniszczalnym. OWSZEM. W DODATKU MYLNIE. -Straz twierdzi, ze to bylo samobojstwo.Smierc pokiwal glowa. Wejscie Pod Zalatany Beben i przedstawienie sie jako Vincent Niezniszczalny wedlug standardow Ankh-Morpork naturalnie bylo samobojstwem. TEN DRINK MA W SRODKU LARWE. Barman zerknal na szklanke.-Nie larwe, drogi panie. To jest robak. AHA. TO LEPIEJ? -On powinien tam byc, drogi panie. To przeciez mexical. Wkladaja do srodka robaka, zeby pokazac, jaki to mocny trunek. TAK MOCNY, ZE TOPIA SIE W NIM ROBAKI? Barman poskrobal sie po glowie. Nigdy sie nad tym nie zastanawial. -To po prostu cos, co ludzie pija - wyjasnil niezbyt skladnie. Smierc podniosl butelke do tego, co w normalnej sytuacji byloby poziomem oczu. Robak obracal sie zalosnie. JAK TO JEST? - zapytal. -Tak jakby... NIE DO CIEBIE MOWILEM. *** Sniadanie? - powtorzyla Susan. - To DANIE? znaczy: SNIADANIE?-Chyba juz nadchodzi wlasciwa pora - odparl nadrektor. -Wiele czasu minelo, odkad ostatni raz jadlem sniadanie z czarujaca mloda dama. -Na bogow, wszyscy jestescie siebie warci! -No dobrze, skreslam "czarujaca" - rzekl spokojnie Ridcully. - Ale wroble cwierkaja na drzewach, slonce zaglada przez mur, czuje zapachy z kuchni, a okazja zjedzenia posilku ze Smiercia nie zdarza sie kazdemu. Nie grasz w szachy, prawda? -Gram znakomicie - odparla zdziwiona Susan. -Tak myslalem. No dobrze, chlopcy. Wracajcie do poszturchiwania wszechswiata. Prosze tedy, madame. -Nie moge opuscic kregu! -Alez mozesz, jesli cie zaprosze. To kwestia uprzejmosci. Nie wiem, czy kiedys tlumaczono ci te koncepcje. Siegnal przez krag i ujal ja za reke. Zawahala sie, ale przestapila wyrysowana kreda linie. Poczula niewyrazne mrowienie. Studenci cofneli sie pospiesznie. -No juz, bierzcie sie do roboty - rzucil Ridcully. - Prosze, madame. Susan nigdy jeszcze nie doswiadczyla osobistego uroku. Ridcully mial go sporo, z rodzaju, do ktorego naleza takze skrzace sie oczy. Szla za nim przez ogrody do Glownego Holu. Stoly byly juz nakryte do sniadania, ale nikt nie zajmowal miejsc. Wielki kredens rozkwital miedzianymi pokrywami polmiskow niby las grzybami jesienia. Trzy dosc mlode sluzace czekaly cierpliwie obok. -Zwykle sami sobie nakladamy - wyjasnil Ridcully swobodnym tonem, unoszac pokrywe. - Kelnerzy i cala reszta robia tyle hala... To jakis zart, prawda? Szturchnal zawartosc polmiska i skinal na sluzaca. -Ktora ty jestes? - zapytal. - Molly, Poily czy Doily? -Molly, prosze pana. - Sluzaca dygnela. Drzala lekko. - Czy cos sie stalo? -Alo-uo-uo-uo stauo-uo-uooo - powiedzialy dwie pozostale sluzace. -Gdzie sa wedzone sledzie? Co to takiego? Wyglada jak krowi placek w bulce! -Pani Whitlow udzielila instrukcji kucharce - wyjasnila nerwowo Molly. - To jest... --je-je-jee... -...to jest burger. -Cos podobnego - burknal Ridcully. - A czemuz to masz na glowie ul zrobiony z wlosow, jesli wolno spytac? Wygladasz z tym jak zapalka. -Ale, prosze pana, my... -Poszlyscie na koncert wykrokowej muzyki, tak? -Tak, prosze pana. -Aa-aa. -Ale, no... Ale nie rzucalyscie niczego na scene? -Nie, prosze pana! -Gdzie pani Whitlow? -Lezy w lozku. Przeziebila sie, prosze pana. -Wcale mnie to nie dziwi. - Ridcully zwrocil sie do Susan. - Bawia sie w jakies glupoburgery, niestety. -Na sniadanie jadam tylko musli - zastrzegla Susan. -Mamy owsianke. Podajemy ja kwestorowi, gdyz nie jest ekscytujaca. - Nadrektor uniosl kolejna pokrywke. - Tak, ciagle tu jest - stwierdzil z zadowoleniem. - Istnieja rzeczy, ktorych wykrokowa muzyka nie moze zmienic, a jedna z nich jest owsianka. Zaraz ci naleje. Usiedli naprzeciwko siebie przy dlugim stole. -Czy to nie mile? - zagail Ridcully. -Smieje sie pan ze mnie. - Susan zerknela na niego podejrzliwie. -Alez skad. Doswiadczenie mowi mi, ze tym, co wpada zwykle w sieci na sledzie, sa sledzie. Jednak... a mowie to jako smiertelnik, klient, moglabys powiedziec... interesuje mnie, jak doszlo do tego, ze Smierc jest nagle nastoletnia dziewczyna zamiast ozywionym na-tomem, ktorego znamy i... znamy? -Natomem? -To inna nazwa szkieletu. Prawdopodobnie pochodzi od anatomii. -To moj dziadek. -Aha. Fakt, wspominalas o tym. Wiec to prawda? -Brzmi troche niemadrze, kiedy tlumacze to komus innemu. Ridcully pokrecil glowa. -Powinnas choc na piec minut zajac moje stanowisko. A potem mozesz mowic, co jest niemadre. Wyjal z kieszeni olowek i ostroznie uniosl gorna polowe bulki na talerzu. -Na tym czyms jest ser - stwierdzil oskarzycielsko. -Ale on gdzies zniknal, a ja nagle odkrylam, ze odziedziczylam wszystko, choc przeciez wcale nie prosilam. Dlaczego ja? Dlaczego musze jezdzic po swiecie z ta bezsensowna kosa? Nie tego oczekiwalam od zycia! -Z cala pewnoscia nie jest to kariera, do jakiej zachecaja ulotki reklamowe. -Wlasnie! -I przypuszczam, ze nie masz wyjscia? -Nie wiemy, dokad odszedl. Albert twierdzi, ze bardzo byl czyms zmartwiony, ale nie chce powiedziec, o co chodzi. -Cos takiego! Co mogloby zmartwic Smierc? -Albert boi sie chyba, ze dziadek moze zrobic cos... niemadrego- -No nie... Chyba nie az tak niemadrego, mam nadzieje. Czy to w ogole mozliwe? To by bylo... smierciobojstwo pewnie. Albo bojstwobojstwo. Ku zdumieniu Susan Ridcully poklepal ja po reku. - Jestem przekonany, ze mozemy spac spokojnie, wiedzac, ze ty przejelas interes. -To takie... balaganiarskie! Dobrzy ludzie glupio umieraja, zli ludzie dozywaja poznego wieku... Nie ma zadnej organizacji. Nie ma w tym sensu. Nie ma zadnej sprawiedliwosci. Na przyklad ten chlopak... -Jaki chlopak? Susan ze zdumieniem i przerazeniem poczula, ze sie rumieni. -Po prostu chlopak - odparla. - Mial zginac calkiem bezsensownie, chcialam go uratowac, ale wtedy muzyka go uratowala. A teraz pakuje go to w najrozniejsze klopoty, i tak ja musze go ratowac, i wlasciwie nie wiem dlaczego. -Muzyka? - zdziwil sie Ridcully. - Czy on nie gra na czyms w rodzaju gitary? -Tak! Skad pan wie? Ridcully westchnal. -Kiedy czlowiek jest magiem, ma instynkt do takich spraw. - Znowu uklul swojego burgera. - Salata, nie wiem po co - mruknal. - I jeden bardzo, ale to bardzo cienki plasterek marynowanego ogorka. Upuscil gorna czesc bulki. -Ta muzyka jest zywa - oznajmil. Cos, co stukalo od wewnatrz w mozg Susan, domagajac sie jej uwagi, teraz postanowilo skorzystac z butow. -O boze! - zawolala. -A ktory z nich? - spytal uprzejmie Ridcully. -To takie oczywiste! Wchodzi do pulapek. Zmienia ludzi. Sprawia, ze chca grac muzy... Musze isc. - Susan poderwala sie szybko. - Ehm. Dziekuje za owsianke. -Nawet nie ruszylas. -Nie, ale... ale dobrze sie przyjrzalam. Zniknela. Po jakims czasie Ridcully pochylil sie i pomachal w miejscu, gdzie przed chwila siedziala. Na wszelki wypadek. Potem siegnal pod szate i wydobyl afisz zawiadamiajacy o Darmowym Festiwalu. Wielkie paskudne stwory z mackami - oto prawdziwy problem. Wystarczy zebrac w jednym miejscu odpowiednio duzo magii, a osnowa wszechswiata rozsunie sie pod obcasem. Akurat takim jak u butow dziekana, ktore - co zauwazyl - mialy od pewnego czasu niezwykle jaskrawe ubarwienie. Skinal na sluzace. -Dziekuje wam, Molly, Poily i Doily. Mozecie juz sprzatnac to wszystko. -O-o. -Tak, tak. Bardzo dziekuje. Ridcully czul sie dosc samotnie. Spodobala mu sie ta dziewczyna. Wydawala sie jedyna osoba w okolicy, ktora nie byla lekko oblakana albo calkowicie zajeta czyms, czego on - Ridcully - nie rozumial. Wolno wrocil do gabinetu, ale nie mogl sie skupic z powodu stukania mlotkiem w kwaterze dziekana. Drzwi staly otworem. Mieszkania starszych magow byly sporymi apartamentami, skladaly sie z gabinetu, pracowni i sypialni. Dziekan przykucnal nad paleniskiem w kaciku warsztatowym. Mial na twarzy maske z przydymionymi szklami, a w reku mlotek. Pracowal pilnie. Tryskaly iskry. Pocieszajacy widok, uznal nadrektor. Moze to juz koniec tej bzdurnej muzyki wykrokowej i powrot do realnej magii. -Wszystko w porzadku, dziekanie? - zapytal. Dziekan odsunal szkla i kiwnal glowa. - Juz prawie koncze, nadrektorze. -Uslyszalem w korytarzu, jak pan halasuje - wyjasnil Ridcully, by jakos zaczac rozmowe. -Aha. Pracuje nad kieszeniami. Ridcully zdumial sie. Pewna liczba co trudniejszych zaklec wymagala goraca i walenia^ mlotem, ale kieszenie to cos nowego. Dziekan uniosl pare spodni. Nie byly, scisle rzecz biorac, tak spodniaste jak zwyczajne spodnie: starsi magowie miewali zwykle solidne piecdziesiat cali w talii i dlugosc nogawki okolo dwudziestu pieciu cali. Ksztalt spodni sugerowal wiec kogos, kto siedzial na murze i bedzie potrzebowal krolewskiej pomocy, zeby zebrac go z powrotem w calosc. Mialy ciemnoniebieski kolor. -Bil je pan mlotkiem? - zdziwil sie Ridcully. - Pani Whitlow znowu przesadzila z krochmalem? Przyjrzal sie uwaznie. -Nitowal je pan? Dziekan rozpromienil sie. -Te spodnie - rzekl - sa tym, co sie liczy. -Znowu pan mowi o muzyce z wykrokiem? - spytal podejrzliwie Ridcully. -Chodzi o to, ze sa ostre. -To troche utrudnia chodzenie, prawda? Chyba nie chce ich pan wlozyc? -Czemu nie? - Dziekan zaczal zdejmowac szate. -Mag w spodniach? Nie na moim uniwersytecie. To bez sensu. Ludzie zaczna wygadywac rozne rzeczy. -Zawsze chce mnie pan powstrzymac od wszystkiego, na czym mi zalezy! -Skad ten ton? -Jak to? Nigdy pan nie slucha tego, co mowie, nadrektorze, wiec nie widze powodu, zebym to ja sluchal, co pan mowi. Ridcully rozejrzal sie ponuro. -Straszny tu balagan! - huknal. - Prosze to posprzatac, ale juz! -Akurat! -W takim razie koniec z muzyka wykrokowa, mlody czlowieku! Ridcully zatrzasnal za soba drzwi. Potem otworzyl je szarpnieciem. -I nigdy nie dalem panu zgody, zeby pomalowac tu sciany na czarno - dodal. Znowu trzasnely drzwi. I znowu sie otworzyly. -A spodnie i tak na pana nie pasuja! Dziekan wybiegl na korytarz, wymachujac mlotkiem. -Niech pan mowi, co sie panu podoba! - krzyknal. - Kiedy historia zechce nadac im imie, na pewno nie nazwa ich nadrektorami! *** Byla osma rano - czas, kiedy pijacy usiluja albo zapomniec, kim sa, albo przypomniec sobie, gdzie mieszkaja. Pozostali bywalcy Zalatanego Bebna pochylali sie nad swoimi drinkami przy scianach i obserwowali orangutana, ktory gral w Barbarzynskich Najezdzcow i wrzeszczal ze zlosci za kazdym razem, kiedy stracil pensa.Hibiskus naprawde chcialby juz zamknac. Z drugiej strony byloby to jak wysadzenie w powietrze kopalni zlota. Ledwie nadazal z podstawianiem czystych szklaneczek. -Czy juz pan zapomnial? - spytal. WYDAJE SIE, ZE ZAPOMNIALEM TYLKO JEDNO. -A co takiego? Cha, cha, niemadrze pytam, skoro pan przeciez zapomnial... ZAPOMNIALEM, JAK SIE UPIC. Barman spojrzal na dlugie rzedy szkla. Byly tam kieliszki od wina. Byly szklanki do koktajli. Byly kufle po piwie. Byly tez gliniane kufle w ksztalcie wesolych grubasow. Bylo jedno wiadro.-Wydaje mi sie, ze ma pan wlasciwe podejscie - stwierdzil. Obcy chwycil ostatnia szklaneczke i podszedl do machiny Barbarzynskich Najezdzcow. Byl to skomplikowany i delikatny mechanizm. Mahoniowe pudlo pod plansza gry sugerowalo istnienie licznych przekladni zebatych i slimakowych. Ich jedyna funkcja polegala na zmuszeniu dosc prymitywnie wyrzezbionych barbarzynskich najezdzcow, by podskakiwali i kolysali sie na prostokatnej scenie. Gracz, poprzez system dzwigni i wielokrazkow, operowal nieduza, samoladujaca sie katapulta przesuwana ponizej najezdzcow. Wystrzeliwala w gore male kulki. Rownoczesnie najezdzcy (dzieki mechanizmowi zapadkowemu) zrzucali male zelazne strzalki. Od czasu do czasu rozbrzmiewal dzwonek i najezdzca na koniu przesuwal sie z wahaniem po szczycie planszy, ciskajac wloczniami. Cala aparatura bez przerwy grzechotala i trzeszczala, po czesci z powodu mechanizmu, a po czesci z powodu orangutana, ktory szarpal obiema dzwigniami, podskakiwal na pedale ognia i wrzeszczal ile sil w plucach. -Wyrzucilbym te maszyne - powiedzial barman. - Ale jest popularna wsrod klientow, jak pan widzi. W KAZDYM RAZIE JEDNEGO KLIENTA. -I tak jest lepsza niz maszyna z owocami. TAK? -Zjadl wszystkie owoce.Od strony maszyny rozlegl sie wsciekly pisk. Barman westchnal. -Trudno pojac, jak mozna robic tyle halasu z powodu jednego pensa... Malpa cisnela na lade dolarowa monete i odeszla z dwoma garsciami drobnych. Jeden pens wrzucony do szczeliny pozwalal szarpnac za bardzo duza dzwignie. Barbarzynscy najezdzcy w cudowny sposob powstawali z martwych i znowu rozpoczynali swoja chwiejna inwazje. -Wlal do srodka drink - poskarzyl sie Hibiskus. - Moze to tylko wyobraznia, ale wydaje mi sie, ze teraz kolysza sie mocniej. Smierc przez chwile przygladal sie grze. Bylo to jedno z najbardziej przygnebiajacych zajec, jakie dotad widzial. Te figurki i tak musialy dotrzec na sam dol planszy. Po co do nich strzelac? Dlaczego? Machnal szklaneczka na zebranych pijakow. CZY WY. CZYWY CHODZI O TO, CZY WIECIE, JAK TO JEST, EEE, MIEC PAMIEC TAK DOBRA, JASNE, TAK DOBRA, ZE SIE PAMIETA, CO SIE JESZCZE NIE WYDARZYLO? TO JA. TAK JEST. ZGADZA SIE. JAKBY. JAKBY JAKBYNIE BYLO PRZYSZLOSCI... TYLKO PRZESZLOSC, CO SIE JESZCZE NIE ZDARZYLA. 1.1 JESZCZE. AI TAK. I TAK TRZEBA ROBIC SWOJE. WIECIE, CO SIE WYDARZY, ALE MUSICIE ROBIC SWOJE. Rozejrzal sie po twarzach sluchaczy. Bywalcy Zalatanego Bebna byli przyzwyczajeni do alkoholowych wykladow, jednak nie do takich jak ten. WIDZICIE. WIDZICIE. WIDZICIE, COS WYRASTA JAK GORA LODOWA NA KURSIE, ALE NICZEGO NIE WOLNO ZROBIC, BO... BO... BO TAKIE PRAWO. NIE WOLNO LAMAC PRAWA...SIBYCJAKIE-PRAWO. WIDZICIE TE SZKLANKE, TAK? WIDZICIE? JEST JAK PAMIEC. BOTOTAKJEST, ZE JAK SIE WIECEJ NALEJE, TO WIECEJ SIE WYLEJE. SOSTAKIEGO CHRONI LUDZI PRZED SSSZZ... SZSZSZ... OBLEDEM. ROCZ MIE. BIEDACZYSKO ZEMIE. PAMIETAM SZYSKO. JAKBY SIE ZDARZYLO JUTRO. SZYSKO. Przyjrzal sie swojemu drinkowi. ACH, powiedzial. ZABAWNE, JAK WSZYSTKO POWRACA, PRAWDA? To byl najbardziej imponujacy upadek, jaki widziano w tym barze. Wysoki mroczny przybysz runal na plecy powoli, niby drzewo. Nie bylo zadnego trzorzliwego ugiecia kolan, zadnego unikania konsekwencji przez odbicie sie od stolu po drodze w dol. Zwyczajnie przeszedl z pozycji wertykalnej do horyzontalnej w jednym wspanialym, geometrycznym luku. Kilku bywalcow zaczelo bic brawo, gdy uderzyl o podloge. Potem przeszukali mu kieszenie, a przynajmniej sprobowali przeszukac mu kieszenie, jednak zadnej nie znalezli. A pozniej wrzucili go do rzeki* [przyp.: W kazdym razie rzucili go na rzeke.]. *** W ogromnym czarnym gabinecie Smierci plonie jedna swieca. I nigdy sie nie wypala.Susan goraczkowo kartkowala ksiazki. Zycie nie jest proste - to wiedziala. Ta wiedza przychodzila wraz ze stanowiskiem. Istnialo naturalnie proste zycie rzeczy zyjacych, ale to bylo... hm, proste. Istnialy tez inne rodzaje zycia. Miasta mialy zycie. Mrowiska i roje pszczol mialy zycie - calosc wieksza niz suma czesci. Swiaty mialy swoje zycie. Bogowie mieli zycie zbudowane z wiary ich wyznawcow. Wszechswiat tanczyl w strone zycia. Zycie bylo cecha zadziwiajaco powszechna. Zyskiwalo ja chyba wszystko, co bylo dostatecznie zlozone - w ten sam sposob, jak cos dostatecznie masywnego otrzymuje szczodra dawke grawitacji. Wszechswiat zdradzal wyrazna tendencje do swiadomosci. To z kolei sugerowalo pewne subtelne okrucienstwo wplecione w sama osnowe czasoprzestrzeni. Moze nawet muzyka potrafi byc zywa, jesli tylko jest odpowiednio stara. Zycie to przyzwyczajenie. Ludzie mowia: przyczepila sie do mnie ta piekielna melodia... Nie sam rytm, ale rytm serca... I wszystko, co zyje, chce sie rozmnazac. *** G.S.P. Dibbler lubil wstawac o pierwszym brzasku, na wypadek gdyby nadarzyla sie okazja sprzedania tego, co bog daje. Ustawil swoje biurko w kacie warsztatu Kreduly. W zasadzie byl przeciwny koncepcji stalego biura. Z jednej strony dzieki temu stawal sie latwiejszy do znalezienia, ale z drugiej stawal sie latwiejszy do znalezienia. Sukces komercyjnej strategii Dibblera zalezal od jego umiejetnosci znalezienia klientow, nie odwrotnie. Dzis rano jednak znalazla go spora liczba osob. Wiele z nich trzymalo gitary.-No dobrze - rzucil w strone Asfalta, ktorego plaska glowe ledwie widzial ponad blatem zaimprowizowanego biurka. - Wszystko zrozumiales? Potrzebujecie dwoch dni, zeby dotrzec do Pseu-dopolis, potem zglosicie sie do pana Klopstocka przy arenie bykow. I na wszystko chce pokwitowania. -Tak, panie Dibbler. -Lepiej bedzie, zeby na jakis czas znikneli z miasta. -Tak, panie Dibbler. -Mowilem juz, ze na wszystko chce pokwitowania? -Tak, panie Dibbler. - Asfalt westchnal ciezko. -No to ruszajcie. - Dibbler natychmiast zapomnial o trollu i skinal na grupe czekajacych cierpliwie krasnoludow. - Teraz wy! Podejdzcie. Wiec chcecie byc gwiazdami muzyki wykrokowej? -Tak, prosze pana! -No to wysluchajcie mnie uwaznie... Asfalt przeliczyl pieniadze. Nie bylo tego wiele, jesli mialo wystarczyc na karmienie czterech ludzi przez kilka dni. Za nim trwalo przesluchanie. -Jak sie nazywacie? -Ehm... krasnoludy, panie Dibbler - odparl glowny krasnolud. -Krasnoludy? -Tak, prosze pana. -Dlaczego? -Bo nimi jestesmy, panie Dibbler - tlumaczyl cierpliwie glowny krasnolud. -Nie, nie. To sie nie nada. Musicie znalezc nazwe z odrobina... - Dibbler zamachal rekami. - Z odrobina muzyki wykrokowej. Nie tak zwyczajnie: Krasnoludy. Musicie byc... no, sam nie wiem. Kims bardziej interesujacym. -Ale na pewno jestesmy krasnoludami. -Na pewno krasnoludy - zastanowil sie Dibbler. - Tak, to moze podzialac. W porzadku, zarezerwuje was do Kisci Winogron na czwartek. I na Darmowy Festiwal, naturalnie. Poniewaz jest darmowy, nie mozecie oczywiscie liczyc na pieniadze. -Napisalismy taka piosenke - powiedzial z nadzieja krasnolud. -Dobrze, bardzo dobrze - odparl Dibbler, notujac cos pilnie. -Nazywa sie "Broda mi drzy, gdy cie widze". -Dobrze. -Nie chce pan posluchac? -Posluchac? Niczego bym nie zalatwil, gdybym tak sobie sluchal muzyki. Idzcie juz. Zobaczymy sie w przyszla srode. Nastepny! Wszyscy jestescie trollami? -Tako jest. W tym przypadku Dibbler postanowil sie nie spierac. Trolle sa o wiele wieksze od krasnoludow. -Moze byc. Ale trzeba by dodac na koncu Z. Trollz. Tak, wyglada niezle. Zalatany Beben, piatek. I Darmowy Festiwal. Tak? -Mamy piosenke... -Ladnie z waszej strony. Nastepny! -To my, panie Dibbler. Dibbler przyjrzal sie Jimbo, Noddy'emu, Crashowi i Scumowi. -Macie tupet - stwierdzil. - Po wczorajszej nocy... -Troche nas ponioslo - wyjasnil Crash. - Pomyslelismy, ze moze da nam pan jeszcze jedna szanse. -Sam pan mowil, ze publicznosc byla zachwycona - dodal Noddy. -Zawiedziona. Powiedzialem, ze publicznosc byla zawiedziona. Dwoch z was stale zagladalo do podrecznika gitarowego Blerta Wheedowna. -Zmienilismy nazwe - oznajmil Jimbo. - Pomyslelismy, wie pan, ze Szalenstwo jest glupie. Nie nadaje sie dla grupy, ktora przesuwa granice muzycznej ekspresji i pewnego dnia bez watpienia zdobedzie slawe. -W czwartek. - Noddy pokiwal glowa. -Dlatego od dzisiaj jestesmy Ssakiem. Dibbler przyjrzal sie im z uwaga. Tresura niedzwiedzi, napastowanie bykow, walki psow i nekanie owiec byly obecnie w Ankh-Morpork zabronione, choc Patrycjusz zezwalal na nieograniczone ciskanie owocami w kazdego podejrzanego o przynaleznosc do ulicznej trupy aktorskiej. Byc moze, otwiera to pewne mozliwosci... -Zgoda - rzekl. - Mozecie zagrac na festiwalu. Potem... zobaczymy. W koncu, pomyslal, istnieje przeciez mozliwosc, ze wciaz beda zywi. *** Jakas postac wyszla powoli i niepewnie z Ankh na nabrzeze pod Bezprawnym Mostem. Przez chwile stala nieruchomo. Bloto sciekalo z niej, tworzac kaluze pod deskami. Most byl wysoki. Budynki staly na nim po obu stronach, pozostawiajac tylko dosc waska droge posrodku. Mosty byly popularnymi lokalizacjami domow mieszkalnych, dysponowaly bowiem sprawnym systemem kanalizacji i dostepem do biezacej wody.W ciemnosci pod mostem plonelo czerwone oko ogniska. Postac ruszyla chwiejnie do swiatla. Otaczajace ogien ciemne sylwetki odwrocily sie i wytezyly wzrok, starajac sie rozpoznac nature niespodziewanego goscia. *** -To wiejski woz - stwierdzil Buog. - Umiem rozpoznac taki woz, kiedy go zobacze. Nawet jesli go pomalowali na niebiesko. Zreszta jest odrapany. - Tylko na to was stac - odparl Asfalt. - Poza tym narzucilem swiezego siana.-Ja zem myslal, ze pojedziemy dylizansem - odezwal sie Klif. -Pan Dibbler mowi, ze artysci waszego kalibru nie moga podrozowac srodkami publicznymi. Poza tym mowil, ze pewnie wolelibyscie uniknac takich wydatkow. -Co o tym myslisz, Buddy? - spytal Buog. On i Klif porozumieli sie wzrokiem. -Zaloze sie - rzekl z nadzieja krasnolud - ze gdybys poszedl do Dibblera i zazadal czegos lepszego, na pewno bys to dostal. -Ma kola - zauwazyl Buddy. - Wystarczy. Wspial sie na woz i wyciagnal na sianie. -Pan Dibbler kazal zrobic nowe koszulki - poinformowal Asfalt, swiadom, ze atmosfera nie skrzy sie wesoloscia. - To na te trase. Patrzcie, z tylu jest napisane, gdzie bedziecie. Ladne, prawda? -Tak. Kiedy Gildia Muzykantow wykreci nam glowy w druga strone, bedziemy mogli przeczytac, gdzie bylismy - mruknal Buog. Asfalt strzelil z bata nad konskimi grzbietami. Ruszyly w tempie sugerujacym, ze maja zamiar utrzymywac je przez caly dzien. I zaden idiota za miekki, zeby wlasciwie skorzystac z bata, nie zdola tego zmienic. *** -Demoniszcze, demoniszcze! Paskudny gostek, powiadam. Zolty glaszcz, ot co. Dziesiec tysiecy lat! Demoniszcze! DOPRAWDY? Smierc odprezyl sie.Wokol ognia siedzialo szesciu mezczyzn. Byli goscinni. Podawali sobie butelke. Wlasciwie byla to polowka puszki i Smierc nie do konca odgadl, co w niej jest. Ani w kociolku, ktory bulgotal nad ogniskiem ze starych butow i blota. Nie pytali, kim jest. Zaden z nich nie mial imienia, o ile zdolal to stwierdzic. Mieli... etykiety, takie jak Powolny Ken, Kaszlak Henry czy Paskudny Stary Ron. Etykiety mowily cos o tym, kim sa, ale nic o tym, kim byli. Puszka dotarla do niego. Mozliwie taktownie przekazal ja dalej i wyciagnal sie wygodnie. Ludzie bez imion. Ludzie rownie niewidoczni jak on. Ludzie, dla ktorych Smierc zawsze pozostaje otwarta mozliwoscia. Moze zatrzymac sie wsrod nich na jakis czas. *** -Darmowa muzyka - warknal pan Clete. - Darmowa! Jaki. idiota gra za darmo? Trzeba przynajmniej polozyc kapelusz, zeby ludzie rzucili czasem miedziaka. Inaczej jaki to ma sens? Wpatrywal sie w rozlozone przed soba papiery tak dlugo, ze Satch-mon chrzaknal uprzejmie.-Mysle - wyjasnil pan Clete. - Ten przeklety Vetinari... Powiedzial, ze egzekwowanie praw gildii nalezy do samej gildii. -Slyszalem, ze wyjezdzaja z miasta - powiedzial Satchmon. - W trase. Na prowincje. Tam nie dziala nasze prawo. -Prowincja... - powtorzyl pan Clete. - Tak. Niebezpieczne miejsce, taka prowincja. -Zgadza sie - przyznal Satchmon. - Na przyklad rosna tam rzepy. Wzrok pana Clete'a padl na ksiegi obrachunkowe gildii. Nie po raz pierwszy przyszlo mu do glowy, ze zbyt wielu ludzi poklada ufnosc w zelazie i stali, gdy tymczasem jedna z najskuteczniejszych broni jest zloto. -Czy pan Downey nadal przewodniczy Gildii Skrytobojcow? -zapytal. Pozostali muzycy nagle okazali nerwowosc. -Skrytobojcy? - powtorzyl Herbert "Klawesyn" Szurnoog. -Nie wydaje mi sie, bysmy kiedykolwiek wzywali na pomoc skrytobojcow. To przeciez sprawa naszej gildii, prawda? Nie mozemy pozwolic, zeby wtracala sie inna gildia. -Zgadza sie - przyznal Satchmon. - Do czego by to doszlo, gdyby ludzie sie dowiedzieli, ze wykorzystujemy skrytobojcow? -Mielibysmy o wiele wiecej czlonkow - odparl rzeczowo pan Clete. - I pewnie moglibysmy podniesc skladke. Hat. Hat. Hat. -Jedna chwileczke - zaprotestowal Satchmon. - Nie mam nic przeciwko zajmowaniu sie ludzmi, ktorzy nie chca wstapic. To wlasciwe podejscie gildii. Ale skrytobojcy... no coz... -Co coz? - spytal pan Clete. -Oni... oni zabijaja ludzi. -Chcesz darmowej muzyki? -Oczywiscie, ze nie chce... -Nie pamietam takich oporow z twojej strony, kiedy skakales w zeszlym miesiacu po palcach ulicznego skrzypka. -No tak, rzeczywiscie, ale to nie bylo, no, skrytobojstwo. Znaczy, mogl potem odejsc. No dobrze, odczolgac sie. I nadal mogl zarabiac na zycie, chociaz owszem, nie w sposob wymagajacy uzycia rak, ale zawsze. -A ten chopak z piszczalka? Ten, ktory wygrywa nute za kazdym razem, kiedy mu sie odbije? -Tak, ale to nie to sa... -Znasz Wheedowna, ktory wyrabia gitary? - zapytal pan Clete. Ta nagla zmiana tematu rozmowy wytracila Satchmoria z rownowagi. -Slyszalem, ze sprzedaje tyle gitar, jakby swiat mial sie skonczyc w tym tygodniu - w)jasnil pan Clete. - A nie widze wzrostu liczby nowych czlonkow. A wy? -No... -Kiedy ludzie wbija sobie do glowy, ze moga sluchac muzyki za darmo, gdzie to sie wszystko skonczy? Spojrzal groznie na dwoch pozostalych. -Nie wiem, panie Clete - odparl poslusznie Szurnoog. -Otoz to. A Patrycjusz byl ze mna ironiczny. Nie pozwole na to po raz drugi. Przyszla pora na skrytobojcow. -Sadze, ze nie powinnismy zabijac ludzi - nie ustepowal Satchmon. -Nie chce juz o tym slyszec - przerwal mu pan Clete. - To sprawa gildii. -Ale to nasza gildia... -No wlasnie! A wiec zamknij sie. Hat. Hat. Hat. *** Woz turkotal miedzy nieskonczonymi polami kapusty wiodacymi do Pseudopolis.-Wiecie, bylem juz kiedys w trasie - oswiadczyl Buog. - Kiedy gralem ze Snorim Snoriskuzynem i jego Mosieznymi Idiotami. Kazda noc w innym lozku. Po jakims czasie zapomina sie nawet, jaki jest dzien tygodnia. -A jaki jest dzien tygodnia? - zapytal Klif. -Widzicie? A ruszylismy w droge dopiero... ile to? Trzy godziny temu? -Gdzie sie dzis zatrzymamy? - chcial wiedziec Klif. -W Scrote - odparl Asfalt. -Brzmi jak naprawde ciekawe miejsce. -Bylem tam juz kiedys, z cyrkiem. Jednokonne miasteczko. Buddy wyjrzal przez burte wozu, ale nie bylo to warte wysilku. Zyzne, lessowe rowniny Sto byly skladem warzywnym kontynentu. Ich panorama nie wzbudzala jednak zachwytu, chyba ze u czlowieka, ktorego podniecaja piecdziesiat trzy odmiany kapusty i osiemdziesiat jeden odmian fasoli. Mniej wiecej co mile wsrod szachownicy pol wyrastala wioska, a w jeszcze wiekszych odstepach - miasteczka. Nazywano je miasteczkami, poniewaz byly wieksze od wiosek. Woz minal ich kilka. Mialy po dwie przecinajace sie ulice, jedna tawerne, jeden sklep z nasionami, jedna kuznie, jedna stajnie o nazwie w rodzaju STAJNIA JOEGO, pare stodol, trzech staruszkow siedzacych przed tawerna i trzech mlodych ludzi wloczacych sie przed JOEM i zaklinajacych sie, ze juz niedlugo opuszcza miasteczko i zrobia kariery w wielkim swiecie. Naprawde niedlugo. Wlasciwie lada dzien. -Przypomina ci dom, co? - Klif szturchnal Buddy'ego. -Co? Nie. Llamedos to same gory i doliny. I deszcz. I mgla. I choiny. Buddy westchnal. -Mial tam zes pewnie wielki dom - domyslil sie troll. -Zwykla szope zbudowana z ziemi i drewna. Wlasciwie to z blota i drewna. Znowu westchnal. -Tak to wyglada w drodze - wtracil Asfalt. - Melancholia. Nie ma sie do kogo odezwac, jedynie do siebie nawzajem. Znalem ludzi, ktorzy kompletnie wario... -Jak dlugo juz jedziemy? - przerwal Klif. -Trzy godziny i dziesiec minut - odparl Buog. Buddy westchnal. *** To byli ludzie niewidzialni, uswiadomil sobie Smierc. Byl przyzwyczajony do niewidzialnosci. Wynikala ze stanowiska. Ludzie nie widzieli go do chwili, gdy nie mieli juz wyboru.Z drugiej strony jednak byl przeciez antropomorficzna personifikacja. Paskudny Stary Ron natomiast byl czlowiekiem, przynajmniej formalnie. Paskudny Stary Ron zarabial na skromne zycie, podazajac za ludzmi, dopoki nie zaplacili mu, zeby przestal. Mial tez psa, ktory dodawal pewne elementy do zapachu Paskudnego Starego Rona. Byl to szarobrazowy terier z naderwanym uchem i brzydkimi plamami golej skory. Zebral ze starym kapeluszem w resztkach zebow, a ze ludzie czesto daja zwierzetom to, czego wzbraniaja innym ludziom, pies znaczaco poprawial mozliwosci zarobkowe grupy. Kaszlak Henry za to zarabial pieniadze, nie ruszajac sie z miejsca. Ludzie organizujacy wazne imprezy towarzyskie wysylali mu an-tyzaproszenia i niewielkie pieniezne prezenty, by upewnic sie, ze nie przyjdzie. Jesli bowiem tego zaniedbali, mial zwyczaj wslizgiwania sie na przyjecia slubne i pokazywania gosciom swojej zadziwiajacej kolekcji chorob skory. Kaszlal takze, a kaszel ow wydawal sie niemal cialem stalym. Mial plakat, na ktorym wypisal kreda: "Za trohe piniendzy nie pujdem za wami do domu. Ehem ehem". Arnold Boczny nie mial nog. Ten brak nie plasowal sie wysoko na liscie jego zmartwien. Arnold lapal ludzi za kolana i pytal: "Ma pan rozmienic pensa?", a wynikajace z tego mozgowe pomieszanie nieodmiennie przynosilo mu zysk. Ten, ktorego nazywali Kaczkomanem, mial na glowie kaczke. Nikt o niej nie wspominal. Nikt nie zwracal na nia uwagi. Wydawalo sie, ze to jedynie drobna cecha, bez wiekszych konsekwencji, podobnie jak brak nog Arnolda, niezalezny zapach Paskudnego Starego Rona czy wulkaniczne spluwanie Henry'ego. Ta niewidzialnosc dreczyla jednak spokojny ostatnio umysl Smierci. Zastanawial sie, jak zaczac ten temat. W KONCU, myslal, MUSZA WIEDZIEC, PRAWDA? TO PRZECIEZ NIE NITKI NA MARYNARCE ANI NIC PODOBNEGO... Zgodnie nazywali Smierc panem Szczota. Nie wiedzial dlaczego. Znajdowal sie jednak wsrod ludzi, ktorzy potrafili prowadzic dluga dyskusje z drzwiami. Mogl istniec jakis logiczny powod. Zebracy przez caly dzien wloczyli sie niewidzialnie po ulicach, gdzie ludzie, ktorzy ich nie widzieli, starannie ustepowali im z drogi i czasami rzucali monete. Pan Szczota dopasowal sie do nich idealnie. Kiedy prosil o pieniadze, ludzie odkrywali, ze trudno mu odmowic. *** Scrote nie lezalo nawet nad rzeka. Powstalo tylko dlatego, ze mozna umiescic jedynie ograniczona ilosc pol naraz, nim pojawi sie koniecznosc umieszczenia czegos innego. Mialo dwie przecinajace sie ulice, jedna tawerne, jeden sklep z nasionami, jedna kuznie, pare stodol oraz stajnie, w porywie oryginalnosci nazwana STAJNIA SETHA.Panowal powszechny bezruch. Nawet muchy spaly juz mocno. Na ulicy poruszaly sie tylko dlugie cienie. -Wydawalo mi sie, zes mowil o jednokonnym masteczku - przypomnial Klif, kiedy mijali rozjezdzony, pokryty kaluzami plac, zapewne nieslusznie gloryfikowany nazwa Miejskiego Rynku. -Kon musial zdechnac - odparl Asfalt. Buog stanal na wozie i rozlozyl ramiona. -Witaj, Scrote!!! - wrzasnal. Szyld stajni pozegnal swoj ostatni gwozdz i wyladowal w pyle ulicy. -W zyciu na drodze - stwierdzil Buog - najbardziej podoba mi sie to, ze spotykam fascynujacych ludzi i ogladani ciekawe miejsca. -Przypuszczam, ze noca to wszystko ozywa - rzucil Asfalt. -Tak - mruknal Klif. - Tak, to mozliwe. Rzeczywiscie. Wyglada to na takie miasteczko, ktore ozywa w nocy. Jakby cale je trzeba bylo zakopac na rozstajach z kolkiem wbitym w piers. -A skoro juz mowa o jedzeniu... - wtracil Buog. Wszyscy czterej spojrzeli na tawerne. Popekany i luszczacy sie szyld glosil "Pod Wesola Kapusta". -Watpie - stwierdzil Asfalt. W slabo oswietlonej sali siedzieli ludzie pograzeni w smetnym milczeniu. Podroznych obslugiwal oberzysta, ktorego zachowanie sugerowalo jasno, iz ma nadzieje, ze zgina straszna smiercia, gdy tylko opuszcza jego lokal. Skulili sie przy stole, swiadomi wpatrzonych w nich oczu. -Slyszalem o takich miejscach - szepnal Buog. - Wjezdza sie do miasteczka o nazwie Friendly albo Amity, a nastepnego dnia zostaja z czlowieka zeberka. -Nie ze mnie - zaznaczyl Klif. - Jestem zbyt kamienisty. -No to trafiasz do skalnego ogrodka. Krasnolud spojrzal na rzad zarosnietych twarzy i teatralnym gestem uniosl kufel. -Kapusta dobrze rosnie? - zapytal. - Widze, ze pola sa pieknie zolte. Dojrzala, co? To dobrze, co? -To larwa korzeniowa, ot co - odpowiedzial mu jakis glos z mroku. -Dobrze, doskonale - rzekl Buog. Byl krasnoludem. Krasno-ludy nie zajmuja sie uprawa. -U nas w Scrote nie lubimy cyrkow - stwierdzil inny glos. Byl powolny i niski. -Nie jestesmy cyrkiem - zapewnil wesolo Buog. - Jestesmy muzykami. -U nas w Scrote nie lubimy muzykow - oznajmil inny glos. Zdawalo sie, ze w mrocznej sali wciaz przybywa ludzkich postaci. -Eee... A co lubicie u was w Scrote? - zapytal Asfalt. -No coz - odparl barman, teraz zaledwie nieco ciemniejsza sylwetka w zapadajacej ciemnosci. - Jakos tak o tej pojze roku zwykle urzadzamy grilla przy skalnym ogrodku. Buddy westchnal. Byl to pierwszy dzwiek, jaki wydal z siebie od przyjazdu do miasteczka. -Chyba lepiej im pokazac, jak gramy - powiedzial. Jego slowa pobrzekiwaly jak struny. *** Minelo troche czasu.Buog popatrzyl na klamke. To byla klamka u drzwi. Trzeba ja zlapac reka. Ale co powinno sie dziac pozniej? - Klamka - powiedzial w nadziei, ze to pomoze. -Cos powinienes z nia zrobic - wyjasnil Klif z okolic podlogi. Buddy wychylil sie zza krasnoluda i trolla, po czym nacisnal klamke. -Niesamowite - stwierdzil Buog i potykajac sie, przekroczyl prog. Natychmiast ulozyl sie na podlodze i dopiero wtedy rozejrzal. -Co to? -Oberzysta powiedzial, ze mozemy tu zostac za darmo - poinformowal Buddy. -Sraszy balagan - uznal Buog. - Niech mi ktos szyniesie miotle i szotke do szorowania. Wtoczyl sie Asfalt, dzwigajac w rekach bagaze, a w zebach worek z kamieniami Klifa. -To zdumiewajace, panie Buddy - powiedzial. - Jak pan tak wszedl do tej stodoly i powiedzial... Co takiego pan powiedzial? -Odstawimy show tutaj - odparl Buddy i polozyl sie na sienniku. -Niezwykle. Musieli sie zjezdzac z calej okolicy. Buddy spojrzal w sufit i zagral kilka akordow. -I ten grill! - Asfalt wciaz promienial entuzjazmem. - Ten sos! -To mieso! - westchnal Buog. -Ten wegiel drzewny! - wymruczal zachwycony troll. Wokol ust mial szeroka czarna obwodke. -I kto by pomyslal, ze mozna takie piwo uwarzyc z kalafiorow? -Uderza do glowy. -Juz myslalem, ze bedziecie mieli troche klopotow, zanim zaczeliscie grac. - Asfalt wytrzasal karaluchy z kolejnego poslania. - Nie wierzylem, ze zaczna tanczyc. -Tak - przyznal Buddy. -I nawet nam nie zaplacili - narzekal Buog. Padl na ziemie. Po chwili rozlegly sie chrapania. Jedno z nich brzmialo nieco metalicznie, a efekt ten dodatkowo wzmacnialo odbijajace sie w helmie echo. Kiedy wszyscy juz spali, Buddy odlozyl gitare na lozko, cicho otworzyl drzwi i wymknal sie na schody. Zbiegl na dol, a potem wyszedl w noc. Byloby przyjemnie, gdyby na niebie stal ksiezyc w pelni albo chociaz jako rogalik. Pelnia bylaby lepsza. Swiecil jednak tylko polksiezyc, jaki nigdy sie nie pojawia na obrazach romantycznych ani okultystycznych, mimo ze jest to w rzeczywistosci najbardziej magiczna z faz. Unosil sie zapach zwietrzalego piwa, umierajacej kapusty, zgaszonego niedawno grilla i niewystarczajacej liczby sanitariatow. Buddy oparl sie o stajnie Setha; przechylila sie lekko. Sprawy wgladaly wspaniale, dopoki byl na scenie albo -jak dzisiaj wieczorem - na podpartych ceglami starych wrotach stodoly. Wszystko nabieralo jaskrawych barw. Wyczuwal pedzace w umysle, rozpalone do bialosci obrazy. Cialo sprawialo wrazenie, ze stoi w ogniu, ale tez - i to jest istotne -jakby powinno stac w ogniu. Czul, ze zyje. Ale zaraz potem czul sie jak trup. Kolory pozostawaly na swiecie i wciaz rozpoznawal je jako kolory, choc zdawalo sie, ze widzi je przez przydymione szkla Klifa. Dzwieki dochodzily jak przez warstwe waty. Grill najwyrazniej byl smaczny, mial na to slowo Buoga, ale on sam pamietal tylko fakture jedzenia l wlasciwie nic wiecej. Jakis cien przesunal sie przez odstep miedzy dwoma budynkami... Z drugiej strony jednak on - Buddy - byl najlepszy. Wiedzial o tym; nie byla to kwestia dumy ani arogancji, ale fakt. Czul, jak muzyka przeplywa od niego do sluchaczy... -Ten? - zapytal cien ukryty przy stajni, gdy Buddy powlokl sie rozswietlona ksiezycem droga. -Tak. Najpierw jego, potem do tawerny po dwoch pozostalych. Nawet tego duzego trolla. Maja taki punkt n? karku. -Ale nie Dibblera? -To dziwne, ale nie. Nie ma go tutaj. -Szkoda. Kiedys kupilem od niego pasztecika. -To interesujacy pomysl, ale nikt nam nie zaplacil za Dibblera. Skrytobojcy wyjeli noze o ostrzach przyczernionych, by uniknac zdradliwych blyskow. -Moge dac panu dwa pensy, jesli to w czyms pomoze. -Kuszaca propozycja... Kroki Buddy'ego rozbrzmiewaly coraz glosniej. Starszy skrytobojca przycisnal sie do sciany. Zacisnal palce na rekojesci noza trzymanego na wysokosci pasa. Nikt, kto zna sie choc troche na nozach, nie uzyje slynnego pchniecia znad ramienia, tak lubianego przez ilustratorow. Byloby to dzialanie amatorskie i nieskuteczne. Zawodowiec uderza z dolu - droga do serca prowadzi przez zoladek. Cofnal reke i napial miesnie... Ktos podsunal mu pod nos lekko lsniaca blekitem klepsydre. LORD ROBERT SELACHII? - odezwal sie glos tuz przy jego uchu. TO JEST TWOJE ZYCIE. Wytrzeszczyl oczy. Trudno byloby sie pomylic co do wyrytego na szkle imienia. Widzial kazde najmniejsze ziarnko piasku, przesypujace sie w przeszlosc. Obejrzal sie, raz tylko objal wzrokiem zakapturzona postac i rzucil sie do ucieczki. Jego uczen oddalil sie juz na dobre piecdziesiat sazni i ciagle przyspieszal. -Hej! Kto tam jest? Susan wcisnela klepsydre pod szate i potrzasnela wlosami. Pojawil sie Buddy. - Ty? -Tak, ja - potwierdzila Susan. Buddy zblizyl sie o krok. -Masz zamiar znowu sie rozplynac? - zapytal. -Nie. Prawde mowiac, wlasnie uratowalam ci zycie. Buddy rozejrzal sie po pustej drodze. -Przed czym? Susan schylila sie i podniosla noz o czarnym ostrzu. -Przed tym. -Wiem, ze juz cie o to pytalem, ale kim jestes? Chyba nie moja wrozka chrzestna? -Sadze, ze one sa o wiele starsze. - Susan cofnela sie. - A takze o wiele milsze. Naprawde nie moge ci wiecej powiedziec. Nie powinienes nawet mnie widziec. Nie powinno mnie tu byc. Zadne... -Nie chcesz mnie chyba znowu namawiac, zebym przestal grac? - spytal gniewnie Buddy. - Bo i tak nie przestane! Jestem muzykiem! Jesli nie bede gral, to czym sie stane? Rownie dobrze moglbym umrzec. Rozumiesz to? Muzyka jest moim zyciem! Znow zblizyl sie o kilka krokow. -Dlaczego za mna chodzisz? Asfalt uprzedzal, ze pojawia sie takie dziewczyny jak ty. -O co ci chodzi, na milosc bogow? Jakie "dziewczyny jak ja"? -Podazaja za artystami i muzykami, z powodu, no wiesz, blasku i uroku. -Blask i urok? Cuchnacy woz i karczma smierdzaca cebula? Buddy uniosl rece. -Posluchaj - rzekl z naciskiem. - Radze sobie. Pracuje, ludzie mnie sluchaja... Nie potrzebuje pomocy, rozumiesz? Mam juz dosc zmartwien, wiec prosze, wynies sie z mojego zycia. Zatupaly czyjes stopy i pojawil sie Asfalt, a za nim pozostali czlonkowie grupy. -Gitara jeczala - wyjasnil Asfalt. - Nic ci nie jest? - Lepiej ja zapytajcie - burknal niechetnie Buddy. Cala trojka spojrzala wprost na Susan. -Kogo? - zdziwil sie Klif. -Stoi przeciez przed wami! Buog pomachal krotka reka, mijajac Susan o pare cali. -To na pewno kapusta - szepnal Klif do Asfalta. Susan wycofala sie cicho. -Jest przeciez tutaj! A teraz odchodzi, nie widzicie? -Oczywiscie, oczywiscie... - Buog ujal Buddy'ego za reke. - Odchodzi teraz, wiec szczesliwej drogi, a ty wracaj... -Teraz wsiada na wielkiego konia... -Tak, tak. Wielki czarny kon. - Jest bialy, idioto! Odciski kopyt na ziemi plonely przez chwile czerwienia, po czym rozplynely sie z wolna. - Juzjej nie ma. Grupa z Wykrokiem wpatrywala sie w noc. -Tak, teraz widze, kiedy zes mi juz pokazal - zapewnil Klif. -To ten kon, ktorego tam nie ma. Jasne. -Tak wlasnie z cala pewnoscia wyglada kon, ktory odjechal -ostroznie uspokajal Buddy'ego Asfalt. -Nikt jej nie widzial? - nie dowierzal Buddy, kiedy delikatnie sterowali nim przez szarosc przedswitu. -Slyszalem, ze za muzykami, ale naprawde dobrymi muzykami, biegaja dookola takie polnagie kobiety zwane muzami - powiedzial Buog. -Jak Cantaloupe - uzupelnil Klif. -Nie nazywamy ich muzami. - Asfalt wyszczerzyl zeby. - Mowie wam, kiedy pracowalem dla Bertiego Balladzisty i jego Trubadurskich Lobuzow, moglismy miec dowolna liczbe mlodych kobiet krecacych sie... -Kiedy sie dobrze zastanowic, to az dziwne, skad biora poczatek legendy - powiedzial Buog. - Chodzmy teraz, moj maly. -Byla tu - zaprotestowal Buddy. - Naprawde byla! -Cantaloupe? - spytal Asfalt. - Jestes pewien, Klif? -Ja zem czytal to kiedys w ksiazce. Cantaloupe - potwierdzil troll. - Jest zem calkiem pewien. Cos w tym rodzaju. -Byla tu - powtarzal Buddy. *** Kruk chrapal lagodnie na swojej czaszce, liczac martwe owce. Smierc Szczurow wysokim lukiem wskoczyl przez okno, odbil sie od cieknacej swiecy i na czworakach wyladowal na stole. Kruk otworzyl jedno oko. - A, to ty...I zaraz pazur chwycil jego noge, a Smierc Szczurow zeskoczyl z czaszki w nieskonczona przestrzen. *** Nastepnego dnia znow widzieli pola kapusty, choc krajobraz zaczal sie troche zmieniac. - Patrzcie, to ciekawe! - zawolal Buog. - Co ciekawe? - spytal Klif.-O tam! Widze pole fasoli. Przygladali mu sie, poki nie zniknelo z oczu. -Ale to milo, ze ci ludzie dali nam tyle jedzenia - odezwal sie Asfalt. - Kapusty nam nie zabraknie, co? -Zamknij sie - mruknal Buog. Obejrzal sie na Buddy'ego, ktory siedzial nieruchomo, opierajac brode na dloni. - Rozchmurz sie, za pare godzin bedziemy w Pseudopolis. -Dobrze - odparl z roztargnieniem Buddy. Buog przeszedl na przod wozu i skinal na Klifa. -Zauwazyles, jak on stale milczy? - szepnal. -No. Myslisz, ze bedzie... no wiesz... gotowa, kiedy wrocimy? -W Ankh-Morpork mozesz zrobic wszystko - odparl stanowczo krasnolud. - Pukalem chyba do wszystkich drzwi na tej przekletej ulicy Chytrych Rzemieslnikow. Dwadziescia piec dolarow! -Ty narzekasz? Nie twoim zebem mamy placic. Obaj spojrzeli niespokojnie na gitarzyste grupy, ktory wpatrywal sie w nieskonczone pola. -Byla tam - mruczal. *** Piora opadly spirala na ziemie.-Nie musiales tego robic - rzekl kruk i podfrunal kawalek. - Wystarczylo poprosic. PIP. -Niech bedzie, ale lepiej by bylo przedtem. - Ptak nastroszyl piora i przyjrzal sie barwnej okolicy pod ciemnym niebem. - Wiec to jest to miejsce? Czy na pewno nie jestes takze Smiercia Krukow? PIP. -Ksztalt nie jest taki wazny. Zreszta masz spiczasty nos. Czego chciales?Smierc Szczurow chwycil go za skrzydlo i szarpnal. -Dobrze juz, dobrze! Kruk zerknal jeszcze na ogrodowego krasnoludka lowiacego ryby w ozdobnej sadzawce. Ryby byly szkieletami, ale nie przeszkadzalo im to cieszyc sie zyciem, czy czymkolwiek sie akurat cieszyly. Podskakujac i podfruwajac, ruszyl za szczurem. *** Gardlo Sobie Podrzynam Dibbler cofnal sie o krok. Jimbo, Crash, Noddy i Scum patrzyli na niego wyczekujaco. - Po co sa te wszystkie skrzynki, panie Dibbler? - zapytal Crash.-Wlasnie - dodal Scum. Dibbler starannie ustawil na trojnogu dziesiata muzyczna pulapke. -Widzieliscie, chlopcy, ikonograf? -Tak... znaczy sie: jasne - odparl Jimbo. - W srodku siedzi taki mary demon i maluje obrazki rzeczy, na ktore sie go wyceluje. -To jest cos podobnego, tylko ze dla dzwieku. Jimbo zajrzal pod otwarte wieko. -Nie widze zadnego... znaczy: nie ma demona. -Bo nie ma go byc - wyjasnil Dibbler. Jego rowniez to niepokoilo. Czulby sie spokojniejszy, gdyby w skrzynce siedzial demon, gdyby dzialala jakas magia. Cos prostego i zrozumialego... Nie podobalo mu sie grzebanie w sprawach naukowych. -A teraz... Ssak... - zaczal. -Rozowy Fluid - poprawil go Jimbo. -Co? -Rozowy Fluid - powtorzyl uprzejmie Jimbo. - To nasza nowa nazwa. -Zmieniliscie ja? Przeciez byliscie Ssakiem chyba niecale dwadziescia cztery godziny. -No. Ale uznalismy, ze ta nazwa nas hamuje. -Jak moze was hamowac? - zdziwil sie Dibbler. - Przeciez sie nie ruszacie. - Wzruszyl ramionami. - Zreszta jakkolwiek sie nazywacie... macie zaspiewac swoja najlepsza piosenke, co ja gadam, przed tymi skrzynkami. Jeszcze nie... jeszcze nie... zaczekajcie... Odbiegl w najdalszy kat i naciagnal kapelusz na uszy. -Juz, zaczynajcie! Przez kilka minut patrzyl na grupe otulony cudowna gluchota. Potem ogolne znieruchomienie podpowiedzialo mu, ze to, co popelniano, juz sie dokonalo. Sprawdzil skrzynki. Druty wibrowaly slabo, ale prawie nic nie bylo slychac. Rozowy Fluid stanal mu za plecami. -Dziala, panie Dibbler? - zapytal Jimbo. Dibbler pokrecil glowa. -Wy, chlopcy, nie macie w sobie tego, co trzeba. -A co trzeba miec, panie Dibbler? -Tu mnie zlapaliscie. Cos na pewno macie - zapewnil, widzac ich zasmucone twarze. - Ale nieduzo. Czymkolwiek by to bylo. -Ale to nie znaczy, ze nie pozwoli nam pan zagrac na Darmowym Festiwalu? Dibbler usmiechnal sie zyczliwie. -Pozwole. -Dziekujemy, panie Dibbler. Rozowy Fluid wymaszerowal na ulice. -Musimy brac sie do roboty, jesli mamy ich porazic - oswiadczyl Crash. -Znaczy, chodzi ci... na przykad... zebysmy sie nauczyli grac? - spytal niepewnie Jimbo. -Nie! Muzyka z wykrokiem po prostu sie zdarza. Do niczego nie dojdziemy, jesli zaczniemy w kolko sie uczyc. Nie... - Crash rozejrzal sie. - Na przyklad lepsze ciuchy. Sprawdziles, co z tymi skorzanymi plaszczami, Noddy? -Mniej wiecej. -Co to znaczy: mniej wiecej? -Mniej wiecej skorzane. Bylem w garbarni przy Drodze Fedry i rzeczywiscie mieli tam skory, ale troche... pachnace. -Dobrze, zajmiemy sie nimi wieczorem. A jak spodnie z leo-pardziego futra, Scum? Pamietasz, uznalismy, ze takie leopardzie spodnie to swietny pomysl. Wyraz transcendentnego smutku przemknal po twarzy Scuma. -Tak jakby zalatwilem. -Albo je masz, albo nie. -No mam, ale sa tak jakby... Wiesz, nie znalazlem ani jednego sklepu, gdzie by o czyms takim slyszeli, ale... tego... wiesz, w zeszlym tygodniu przyjechal cyrk. Pogadalem z tym facetem w cylindrze i rozumiesz, tego... To byla okazja, wiec... -Scum - odezwal sie cicho Crash. - Co kupiles? -Spojrz na to z innej strony - mowil Scum ze sztucznym entuzjazmem i spoconym czolem. - To przeciez cos w rodzaju leopar-dzich spodni, leopardziej koszuli i leopardziej czapki na dodatek. -Scum! - Glos Crasha brzmial nisko, pelen grozby i rezygnacji. - Kupiles leoparda, prawda? -Takiego jakby leopardzika, rzeczywiscie. -Wielcy bogowie! -Ale za dwadziescia dolarow! To prawie darmo! Ten facet mowil, ze wlasciwie nic mu nie dolega. -To dlaczego sie go pozbyl? -Jest troche gluchy. Nie slyszal rozkazow tresera. -Ale nam niepotrzebny! -Dlaczego? Twoje spodnie nie musza sluchac! DASZ MIEDZIAKA, MLODY PANICZU? -Spadaj, dziadku! - odparl bez namyslu Crash. SZCZESCIA PANICZOWI ZYCZE. -Ojciec mowi, ze ostatnio kreci sie za wielu zebrakow - stwierdzil Crash. - Uwaza, ze Gildia Zebrakow powinna sie tym zajac. -Przeciez wszyscy zebracy naleza do Gildii Zebrakow - zauwazyl Jimbo. -No to nie powinni przyjmowac tylu ludzi. -Zawsze to lepsze niz mieszkac na ulicy. Scum, ktory z calej grupy wykazywal najmniejsza aktywnosc mozgowa przeslaniajaca prawdziwe obserwacje, wlokl sie z tylu. Mial nieprzyjemne uczucie, ze wlasnie przeszedl po czyims grobie. -Ten wydawal sie dosc chudy - mruknal. Pozostali, zajeci zwyklym sporem, nie zwracali na niego uwagi. -Mam juz dosc Rozowego Fluidu - oznajmil Jimbo. - To glupia nazwa. -Strasznie chudy... - Scum siegnal do kieszeni. -No. Najbardziej mi sie podobalo, jak bylismy Ktosiem. -Przeciez Ktosiem bylismy tylko przez pol godziny! - zawolal Crash* [przyp.: - Jednak w bardzo formalnym sensie piec minut.]. - Wczoraj. Miedzy tym, jak bylismy Stojacymi Skalami, a tym, jak bylismy Letnim Balonem. Scum znalazl dziesieciopensowa monete i zawrocil. -Przeciez musi istniec jakas dobra nazwa - stwierdzil Jimbo. - Zaloze sie, ze jak tylko ja zobaczymy, od razu poznamy. -No. Musimy znalezc taka, o ktora nie zaczniemy sie klocic po pieciu minutach. Nie pomaga nam w karierze, ze ludzie nie wiedza, kim jestesmy. -Pan Dibbler uwaza, ze bardzo nam pomaga - przypomnial Noddy. -Tak, ale toczacy sie kamien mchem nie porasta, jak mawia moj ojciec - rzekl Crash. -Masz tu, staruszku - powiedzial Scum, kawalek za nimi. DZIEKUJE, odparl wdzieczny Smierc. Scum pobiegl za kolegami, ktorzy wrocili do tematu leopardow z problemem sluchu. -Gdzie go zostawiles, Scum? - zapytal Crash. -No wiesz, w twojej tak jakby sypialni... -Jak sie zabija leoparda? - chcial wiedziec Noddy. -Mam pomysl - odparl ponuro Crash. - Pozwolimy, zeby udla-wil sie na smierc Scumem. *** Kruk obejrzal zegar w korytarzu doswiadczonym okiem kogos, kto docenia wartosc dobrych rekwizytow. Jak juz zauwazyla Susan, zegar nie tyle byl maly, ile raczej przestrzennie przemieszczony. Wydawal sie maly w taki sam sposob, jak cos bardzo wielkiego widzianego z bardzo daleka. Jak wtedy, kiedy umysl caly czas przypomina oczom, ze sie myla. Ale zegar stal takze calkiem blisko. Zrobiony byl z jakiegos ciemnego, poczernialego drewna. Mial wahadlo, ktore kolysalo sie powoli.Nie bylo wskazowek. -Robi wrazenie - pochwalil kruk. - To ostrze kosy na wahadle. Niezly pomysl. Bardzo gotycki. Patrzac na ten zegar, nie sposob nie pomyslec... PIP! -Dobrze, dobrze. Juz lece. - Kruk podfrunal do rzezbionej framugi ozdobionej motywem kosci i czaszek. - Znakomity gust. PIP. PIP. -Chyba kazdy potrafilby zrobic kanalizacje. A wiesz, jest taka ciekawostka. Slyszales, ze wychodek zostal tak nazwany na pamiatke wynalazcy, sir Charlesa Wychodka? Niewielu o tym... PIP. Smierc Szczurow pchnal wielkie drzwi prowadzace do kuchni. Otworzyly sie ze zgrzytem, choc bylo w nim cos dziwnego. Sluchacz doznawal wrazenia, ze zgrzyt zostal dodany przez kogos, kto uznal, ze takie drzwi w takim miejscu powinny zgrzytac.Albert zmywal w kamiennym zlewie, wpatrzony w pustke. -Och! - zawolal, odwracajac sie. - To ty! A co to za zwierze? - Jestem krukiem - przedstawil sie nerwowo kruk. - Tak sie sklada, ze to jedne z najinteligentniejszych ptakow. Wiekszosc uwaza, ze najmadrzejsze sa szpaki, ale... PIP! Kruk nastroszyl piora.-Przybywam tu jako tlumacz - oznajmil. -Znalazl go? - spytal Albert. Smierc Szczurow popiskiwal dlugo w odpowiedzi. -Szukal wszedzie. Ani sladu - rzekl kruk. -A zatem nie chce byc znaleziony - uznal Albert. Starl tluszcz z talerza ozdobionego motywem kosci i czaszek. - To mi sie nie podoba. PIP. -Szczur uwaza, ze to jeszcze nie jest najgorsze - przetlumaczyl kruk. - Uwaza, ze powinienes wiedziec, co robi wnuczka...Szczur piszczal. Kruk mowil. Talerz rozbil sie o zlew. -Wiedzialem! - wrzasnal Albert. - Ratuje go! Ona nie ma pojecia! Nie! Zalatwie te sprawe! Panu sie wydaje, ze moze tak sobie znikac? Nie staremu Albertowi! Wy dwaj, czekajcie tutaj! *** W Pseudopolis wisialy juz plakaty. Wiesci rozchodza sie. szybko, zwlaszcza kiedy G.S.P. Dibbler placi za konie...-Witaj, Pseudopolis... Musieli wezwac Straz Miejska. Musieli zorganizowac od rzeki lancuch ludzi podajacych sobie wiadra z woda. Asfalt musial stac przed garderoba Buddy'ego z maczuga. Z wbitym gwozdziem. *** Albert stal przed odlamkiem lustra w swoim pokoju i z wsciekloscia czesal wlosy. Byly siwe. W kazdym razie dawno temu byly siwe. Teraz mialy kolor wskazujacego palca nalogowego palacza.-To moj obowiazek i tyle - mamrotal do siebie. - Nie wiem, co by zrobil beze mnie. Moze i pamieta przyszlosc, ale zawsze cos pokreci. Martwi sie o prawdy wiecznosci, ale kiedy wszystko zostanie juz powiedziane i zrobione, kto musi rozplatac sprawy? Unizony sluga, ot co. Przyjrzal sie swemu odbiciu. -Dobrze - uznal. Pod lozkiem stalo pogniecione pudelko po butach. Albert wyjal je bardzo, ale to bardzo ostroznie i zdjal pokrywke. Bylo do polowy napelnione wata. A na wacie lezal zyciomierz. Piasek wewnatrz zastygl, znieruchomial w locie. W gornej bance niewiele go juz zostalo. W tym miejscu czas nie plynal. To byl element umowy. Pracowal dla Smierci, a czas nie plynal, chyba ze kiedy powracal do swiata. Obok szkla lezal skrawek papieru. U gory wypisano liczbe 91, a nizej w slupku kolejne, coraz mniejsze. 73... 68... 37... 19. Dziewietnascie! Chyba calkiem zglupial. Pozwolil, by zycie uciekalo mu godzinami i minutami, a ostatnio bylo ich sporo. Na przyklad ta historia z hydraulikiem. I zakupy. Pan nie lubil robic zakupow. Trudno mu bylo doczekac sie obslugi. Kilka razy Albert wzial tez sobie wolne, bo przyjemnie jest zobaczyc slonce, jakiekolwiek slonce, poczuc wiatr i deszcz. Pan staral sie, ale nigdy nie potrafil ich nalezycie odtworzyc. Ani przyzwoitych warzyw - one tez jakos nie wychodzily. Nie smakowaly dojrzewaniem. Dziewietnascie dni pozostalych dla swiata. Ale to i tak wiecej niz trzeba. Albert wsunal zyciomierz do kieszeni, wciagnal plaszcz i zbiegl po schodach. -Ty - rzekl, wskazujac Smierc Szczurow. - Nie wyczules zadnego tropu? Musialo cos byc. Skup sie! PIP. -Co powiedzial?-Mowi, ze pamieta tylko cos z piaskiem. -Piasek - powtorzyl Abert. - Dobrze. Wiemy, od czego zaczac. Przeszukamy caly piasek. PIP? -Gdziekolwiek byl pan, na pewno odcisnal slad. *** Klifa zbudzilo szuranie. W mroku dostrzegl sylwetke Bu- oga z miotla.-Co robisz, krasnoludzie? - Poslalem Asfalta po farbe. Te pokoje to rozpacz. Klif uniosl sie na lokciu i rozejrzal. - Jak sie nazywa ten kolor na drzwiach? -Eau-de-nil. -Ladny. -Dziekuje. -Zaslony tez sa niezle. Skrzypnely drzwi, wszedl Asfalt z taca i zamknal je kopniakiem. -Oj, przepraszam - powiedzial. -Zamaluje slad - uspokoil go Buog. Asfalt postawil tace. Az dygotal z podniecenia. -Wszyscy o was mowia, chlopaki - oznajmil. - I jeszcze ze i tak pora byla zbudowac nowy teatr. Przynioslem jajecznice na szynce, jajecznice na szczurze, jajecznice na koksie i... Co to bylo? Aha, kapitan strazy powiedzial, ze jesli o wschodzie slonca zastanie was jeszcze w miescie, osobiscie dopilnuje, zebyscie zostali zywcem pogrzebani. Woz czeka przygotowany przy tylnym wyjsciu. Mlode kobiety powypisywaly na nim szminka rozne rzeczy. Przy okazji: ladne zaslony. Cala trojka spojrzala na Buddy'ego. -Nawet sie nie ruszyl. Padl jak kloda zaraz po koncercie i zasnal. -W nocy calkiem ostro skakal - przypomnial Klif. Buddy wciaz cicho pochrapywal. -Kiedy wrocimy - rzekl Buog - powinnismy sobie urzadzic jakies mile wakacje. -Racja - zgodzil sie Klif. - Jak wejdziemy z tego zywi, zarzuce sobie moje kamienie na plecy i pojde na dlugi spacer. A gdzie pierwszy raz ktos zapyta "Co to za rzeczy niesiesz na plecach?", tam sie osiedle. Asfalt wyjrzal przez okno. -Mozecie sie pospieszyc z jedzeniem? - zapytal. - Bo przed hotelem stoi paru ludzi w mundurach. Z lopatami. *** W Ankh-Morpork pan Clete byl wstrzasniety.-Przeciez was wynajelismy - syknal. -Wlasciwy termin to "zaangazowali", nie "wynajeli" - poprawil go lord Downey, przewodniczacy Gildii Skrytobojcow. Spogladal na Clete'a z wyrazem niesmaku. - Niestety jednak, nie mozemy dluzej zajmowac sie panskim kontraktem. -To muzykanci... Czy az tak trudno ich zabic? -Moi wspolpracownicy odrobine niechetnie o tym mowia. Jak sie zdaje, sa przekonani, ze nasi klienci sa w jakis sposob chronieni. Oczywiscie, zwrocimy honorarium po dokonaniu bilansu. -Chronieni... - mruczal Clete, kiedy z ulga mineli brame Gildii Skrytobojcow. -Mowilem przeciez, jak to bylo Pod Bebnem, kiedy... - zaczal Satchmon. -To zabobony - przerwal mu Clete. Zerknal na mur, gdzie trzy afisze Darmowego Festiwalu dumnie prezentowaly swe podstawowe barwy. - Glupi byles, wierzac, ze skrytobojcy poza miastem do czegokolwiek sie nadaja. -Ja? Nigdy... -Wystarczy, ze oddala sie na piec mil od porzadnego krawca i lustra, a rozsypuja sie na proszek - burczal Clete. Raz jeszcze popatrzyl na afisz. -Darmowy... - mruknal. - Oglosiles, ze kazdy, kto zagra na tym festiwalu, wylatuje z gildii? -Tak, prosze pana. Ale oni sie chyba nie przejeli. Niektorzy zaczeli sie zbierac razem, wie pan? Mowia, ze skoro o wiele wiecej ludzi chce byc muzykami, niz przyjmujemy do gildii, powinnismy... -To rzady tluszczy! Zbieraja sie w bandy, zeby na bezbronnym miescie wymusic niemozliwe do przyjecia warunki! -Klopot w tym - rzekl Satchmon - ze jest ich duzo. Jesli przyjdzie im do glowy porozmawiac z palacem... Zna pan przeciez Patrycjusza. Clete smetnie pokiwal glowa. Dowolna gildia liczyla sie, dopoki w oczywisty sposob reprezentowala swoja grupe zawodowa. Wyobrazil sobie setki muzykow ruszajacych do palacu. Setki muzykow nie nalezacych do gildii... Patrycjusz byl pragmatykiem. Nigdy nie probowal naprawiac tego, co dzialalo. Ale mechanizmy, ktore nie dzialaly, ulegaly likwidacji. Jedyna nadzieje widzial w tym, ze tamci beda zbyt zajeci ta swoja muzyka, by dostrzec szersza perspektywe. Czesto wykorzystywal ten fakt i nigdy sie jeszcze nie zawiodl. A potem przypomnial sobie, ze w cala historie wmieszal sie ten przeklety Dibbler. Spodziewac sie, ze Dibbler nie pomysli o czymkolwiek, co moze przyniesc pieniadze, to tak jak liczyc, ze kamienie nie pomysla o grawitacji. *** -Hej tam! Albercie!Susan pchnela kuchenne drzwi. Wielkie pomieszczenie bylo puste. - Albercie! Sprawdzila na gorze. Byl tam jej pokoj, a takze korytarz z drzwiami, ktore nie otwieraly sie, a prawdopodobnie nie mogly - drzwi i framugi wygladaly na calosc uformowana z jednej bryly. Zapewne Smierc takze mial sypialnie, choc przyslowie mowi, ze nigdy nie spi. Pewnie lezal tam tylko w lozku z ksiazka. Sprawdzila kilka klamek, az znalazla taka, ktora dala sie nacisnac. Smierc rzeczywiscie mial sypialnie. Wiele szczegolow odtworzyl prawidlowo. Nic dziwnego, widzial przeciez wiele sypialni. Na srodku rozleglej podlogi stalo loze z baldachimem - gdy Susan szturchnela je na probe, okazalo sie, ze posciel jest twarda i sztywna jak kamien. Bylo tez duze lustro i szafa. Zajrzala do srodka, sadzac, ze znajdzie kolekcje czarnych szat, jednak nie zobaczyla niczego procz kilku starych butow na dnie* [przyp.: Stare buty zawsze pojawiaja sie na dnie kazdej szafy. Gdyby syrena miala szafe, na jej dnie pojawilyby sie stare buty.]. Na toaletce stala miednica i dzbanek z motywem kosci i czaszek, a obok kilka butelek i innych drobiazgow. Susan ogladala je kolejno: plyn po goleniu, pomada do wlosow, woda do ust, dwie srebrne szczotki do wlosow. Sprawialo to raczej smutne wrazenie. Smierc najwyrazniej wyobrazil sobie, co kazdy dzentelmen powinien miec na toaletce. Ale nie zadal sobie przy tym jednego czy dwoch kluczowych pytan. W koncu znalazla inne, wezsze schody. -Albercie? Prowadzily do zamknietych drzwi. -Albercie! Jest tu ktos? Nie wchodze przeciez ukradkiem, jesli najpierw wolalam, powiedziala sobie. Pchnela drzwi. Trafila do malego pokoiku. Bardzo malego. Stalo tu kilka prostych mebli i waskie lozko. W niewielkiej biblioteczce zauwazyla kilka nieduzych, nieciekawych z wygladu ksiazek. Na podlodze lezal kawalek pozolklego papieru. Kiedy Susan podniosla go, odkryla, ze sa na nim wypisane liczby, wszystkie przekreslone z wyjatkiem ostatniej - 19. Jedna z ksiazek nosila tytul "Uprawy ogrodowe w trudnych warunkach." Wrocila do gabinetu. Wiedziala, ze nikogo nie ma w domu. Powietrze wydawalo sie martwe. To samo wrazenie odniosla w ogrodzie. Smierc potrafil stworzyc wiekszosc rzeczy z wyjatkiem hydrauliki. Nie mogl jednak tworzyc samego zycia. Zycie trzeba bylo dodac, jak drozdze do ciasta. Bez niego wszystko bylo cudownie uporzadkowane, poukladane i nudne, nudne, nudne. Tak to musialo kiedys wygladac, pomyslala. A potem, pewnego dnia, adoptowal moja mame. Byl ciekaw. Znowu ruszyla sciezka przez sad. Kiedy sie urodzilam, myslala, mama i tato byli przerazeni, ze czuje sie tu jak w domu... Dlatego wychowali mnie na... na Susan. Jakiez to imie dla wnuczki Smierci? Taka dziewczyna powinna miec ladniejsze kosci policzkowe, proste wlosy i imie z kilkoma V i X. I znowu zobaczyla to, co dla niej zrobil. Calkiem sam. Opracowal wszystko zasad... Hustawka. Zwykla hustawka. *** Zar splywal z nieba na pustynie miedzy Klatchem a Mersbatem.Powietrze zamigotalo i zabrzmial cichy trzask. Na szczycie wydmy pojawil sie Albert. Na horyzoncie wyrastal zbudowany z cegiel fort. -Klatchianska Legia Cudzoziemska - mruknal pod nosem Albert, gdy piasek rozpoczal swa niepowstrzymana wedrowke do jego butow. Ruszyl w strone fortu, niosac na ramieniu Smierc Szczurow. Zastukal do furtki, w ktorej tkwilo kilka strzal. Po chwili otworzylo sie male okienko. -Czego chcesz, offendi? - odezwal sie glos zza okienka. Albert uniosl karte. -Widzieliscie tu kogos, kto tak nie wygladal? - zapytal. Odpowiedzialo mu milczenie. -Powiem inaczej: czy widzieliscie tu tajemniczego przybysza, kory nie mowil o swojej przeszlosci? -To Klatchianska Legia Cudzoziemska, offendi. Ludzie tu nie mowia o swojej przeszlosci. Przybywaja, by... by... Kiedy cisza wydluzala sie coraz bardziej, Albert zrozumial, ze to na nim spoczywa ciezar podtrzymania rozmowy. -Zapomniec? -Wlasnie. Zapomniec. Tak. -Czy wiec mieliscie ostatnio rekrutow, ktorzy wydawali sie nieco... powiedzmy: nieco dziwaczni? -Calkiem mozliwe - odparl po namysle glos. - Nie pamietam. Okienko sie zatrzasnelo. Albert znowu zastukal. Okienko sie otworzylo. -Slucham, o co chodzi? - Jestes pewien, ze nie pamietasz? -Czego nie pamietam? Albert nabral tchu. -Zadam widzenia z komendantem! Okienko sie zatrzasnelo. I otworzylo. -Przepraszam, ale chyba ja tu dowodze. Nie jestes, offendi, D'regiem ani Mers-batianinem, prawda? -Nie wiecie, kto dowodzi? -Ja... jestem pewien, ze wiedzialem. Kiedys. Raz. Wie pan,jak to jest, glowa jak... no, takie cos... z dziurami... plucze sie w tym salate... Zadzwieczaly odsuwane rygle i w skrzydle bramy otworzyla sie wiklinowa furtka. Mozliwy komendant okazal sie sierzantem, o ile Albert potrafil rozpoznac klatchianskie insygnia. Wygladal na czlowieka, ktory do rzeczy, o jakich nie pamieta, powinien dopisac chwile, kiedy sie dobrze wyspal. O ile nie zapomni. Wewnatrz murow fortu bylo jeszcze kilku klatchianskich zolnierzy. Siedzieli albo - z duzym trudem - stali. Wielu nosilo bandaze. Wieksza ich liczba - opartych o mury albo lezacych na ubitym piasku -juz nigdy miala nie potrzebowac snu. -Co sie tu stalo? - zapytal Albert tonem tak wladczym, ze sierzant odruchowo zasalutowal. -Zaatakowali nas D'regowie - wyjasnil, chwiejac sie lekko. - Setki! Mieli przewage... no... jaka liczba jest po dziewiatce? Ma jedynke? -Dziesiec. -Dziesieciu na jednego. -Widze jednak, ze przezyliscie - zauwazyl Albert. -Aha... no tak. Wlasnie. Tu wlasnie wszystko zaczelo sie komplikowac. Eee... kapralu! To wy... nie wy, ten obok. Ten z dwoma paskami! -Ja? - zdziwil sie niski zolnierz. -Wy. Opowiedzcie, co sie stalo. -Aha. Tak jest. Jasne. No wiec ci dranie napakowali nas strzalami, tak? Wygladalo, ze juz po nas. Potem ktos zaproponowal, zeby poustawiac ciala na murach, razem z ich wloczniami, kuszami i cala reszta, zeby dranie pomysleli, ze ciagle mamy dosc ludzi. -To nie jest nowy pomysl - wtracil sierzant. - Robiono to juz setki razy. -Wlasnie - przyznal zaklopotany kapral. - Oni tez musieli tak myslec. I wtedy... i wtedy... kiedy juz zjezdzali z wydm... kiedy byli juz prawie przy nas, smiali sie i w ogole, powtarz?'i sobie "znowu ta stara sztuczka"... Wtedy ktos krzyknal: "Ognia!". I oni strzelili. -Ci zabici? -Wstapilem do Legii, zeby... no, wiesz, offendi... takie cos z umyslem... - zacial sie kapral. -Zapomniec? - podpowiedzial Albert. -O wlasnie. Zapomniec. I calkiem dobrze mi to wychodzilo. Ale nie zapomne mojego towarzysza broni, Nudgera Malika, naszpikowanego strzalami, a wciaz dajacego wrogom szkole. W kazdym razie bardzo dlugo nie zapomne. Chociaz zamierzam bardzo sie starac. Albert spojrzal na mury. Byly puste. -Ktos ustawil ich w szyku i odmaszerowali - wyjasnil kapral. -Przed chwila bylem sprawdzic i znalazlem tylko groby. Musieli wykopac je dla siebie nawzajem. -Powiedzcie, kapralu, kim byl ten ktos, o kim ciagle mowicie. Zolnierze porozumieli sie wzrokiem. -Wasnie o nim rozmawialismy, offendi - powiedzial sierzant. -Probowalismy sobie przypomniec. Byl... w Dziurze, kiedy sie zaczelo. -Wysoki, prawda? - upewnil sie Albert. -Mogl byc wysoki, mogl byc wysoki - zgodzil sie kapral. - W kazdym razie glos mial bardzo... duzy. Wydawal sie zaskoczony slowami, ktore wlasnie wypowiedzial. -A jak wygladal? -No, mial... z tym... i jakies... mniej wiecej... -Czy wygladal... glosno i gleboko? - spytal Albert. Kapral usmiechnal sie z ulga. -Wlasnie tak - potwierdzil. - Szeregowiec Beau... Beau... Zapomnialem nazwisko. -A kiedy przechodzil przez... - zaczal sierzant i z irytacja pstryknal palcami. - Takie cos, co sie otwiera i zamyka. Z drewna. Ma zawiasy i rygle... Dziekuje panu. Brama. Otoz to. Kiedy przechodzil przez brame, powiedzial... co takiego powiedzial, kapralu? -Powiedzial: KAZDY SZCZEGOL, sierzancie. Albert rozejrzal sie. -A zatem odszedl? -Kto? -Ten czlowiek, o ktorym mi opowiadacie. -Aha. Tak. Tego... nie wiecie przypadkiem, kto to byl, offendi? Bo to bylo zadziwiajace. Co tu gadac o morale... -Esprit de corpse? - odparl Albert, ktory potrafil byc zlosliwy. - Pewnie nie mowil, dokad wyrusza? -Dokad kto wyrusza? - Sierzant zmarszczyl czolo. - Zapomnijcie, ze pytalem. Raz jeszcze popatrzyl na maly fort. Dla historii swiata nie mialo prawdopodobnie zadnego znaczenia, czy przetrwa i czy kropkowana linia na mapie przesunie sie w jedna albo w druga strone. To podobne do pana, ze miesza sie w sprawy... Czasami probuje byc czlowiekiem, pomyslal Albert. I calkiem mu nie wychodzi. Legionisci patrzyli, jak znika za grzbietem wydmy. Potem wrocili do sprzatania fortu. -Jak myslicie, kto to byl? -Kto? -Ta osoba, o ktorej wlasnie wspominaliscie. -Naprawde? -Co naprawde? Albert wspial sie na wydme. Z tego miejsca kropkowana linia byla ledwie widoczna. Wila sie zdradziecko po piasku. PIP. -Ty i ja, obaj - odparl Albert. Wyjal z kieszeni bardzo brudna chustke do nosa, zawiazal suply na czterech rogach i naciagnal ja sobie na glowe. -No dobrze - powiedzial, ale wjego glosie pojawil sie slad niepewnosci. - Wydaje mi sie, ze nie podchodzimy do tego logicznie. PIP. -Chodzi o to, ze mozemy scigac go po calym Dysku. PIP. -Wiec moze warto usiasc i sie zastanowic. PIP. -Pomysl... Gdybys byl na Dysku, czul sie troche nieswojo i mogl sie udac dokadkolwiek, w absolutnie dowolne miejsce... Dokad bys poszedl? PIP? -Dokad chcesz. Ale tam, gdzie twoje imie nie jest wybite zlotymi literami w ludzkiej pamieci.Smierc Szczurow popatrzyl na nieskonczona, plaska, a przede wszystkim sucha pustynie. PIP. -A wiesz, chyba masz racje. *** Wisiala na jabloni.Zbudowal mi hustawke, przypomniala sobie Susan. Usiadla i przygladala sie. Hustawka byla dosc skomplikowana. O ile mozna bylo odtworzyc proces planowania na podstawie istniejacej konstrukcji, przebiegal tak: To oczywiste, ze hustawka powinna zawisnac na najmocniejszej galezi. Wiecej - powinna wisiec na dwoch najmocniejszych galeziach, po jednej linie na kazda. Okazalo sie, ze te galezie rosna po przeciwnych stronach pnia. Nigdy sie nie cofac. To element tej samej logiki. Zawsze przec naprzod, logiczny krok za krokiem. Zatem... usunal okolo szesciu stop pnia, dzieki czemu hustawka mogla sie, no... hustac. Drzewo nie umarlo. Wciaz bylo calkiem zdrowe. Jednakze brak powaznego fragmentu pnia stal sie kolejnym problemem. Zostal rozwiazany dodaniem dwoch mocnych podpor pod kazda z galezi, kawalek poza linkami. Utrzymywaly korone drzewa mniej wiecej na odpowiedniej wysokosci nad ziemia. Pamietala, jak glosno sie smiala, nawet wtedy. A on stal obok i nie potrafil zrozumiec, co sie nie zgadza. I wtedy zobaczyla wszystko wyraznie. Tak wlasnie dzialal Smierc. Nigdy nie rozumial, co wlasciwie robi. Dzialal, po czym okazywalo sie, ze to nie tak. Jej matka - nagle mial u siebie dorosla kobiete i nie wiedzial, co dalej. Sprobowal wiec naprawic sytuacje, ale jeszcze bardziej ja pogorszyl. Jej ojciec, uczen Smierci! A kiedy i to poszlo zle, gdyz potencjal bledu byl wrecz wbudowany w ten uklad, Smierc zrobil cos jeszcze, by wszystko wyprostowac. Odwrocil klepsydre. Potem byla to juz tylko kwestia matematyki. I obowiazku. *** -Witaj... do licha, Buog, powiedz mi, gdzie jestesmy... Sto Lat. Jau!Publicznosci bylo jeszcze wiecej. Plakaty wisialy dluzej, dluzej krazyly wiesci z Ankh-Morpork. A zespol zauwazyl, ze solidna grupa ludzi przybyla za nimi z Pseudopolis. W krotkiej przerwie miedzy kolejnymi numerami, przed tym kawalkiem, gdzie ludzie zaczynaja skakac po meblach, Klif pochylil sie do Buoga. -Widzisz te trollice w pierwszym rzedzie? - zapytal. - Te, co jej teraz Asfalt skacze po palcach? -Ta, ktora wyglada jak stos smieci? -Byla w Pseudopolis. - Klif rozpromienil sie. - Ciagle na mnie patrzy! -To startuj do niej, chlopie - poradzil Buog, wycierajac ust-nik rogu. - Wchodzisz i tyle. -Myslisz, ze to jedna z tych, co o nich opowiadal Asfalt? -Mozliwe. Inne wiesci takze rozchodzily sie szybko. Nastepny swit zastal kolejny przemalowany pokoj hotelowy, proklamacje krolowej Keli, ze w ciagu godziny grupa ma sie znalezc poza miastem pod kara tortur, i jeszcze jeden pospieszny odjazd. Buddy lezal nieruchomo w wozie podskakujacym na kamieniach w drodze do Quirmu. Nie pojawila sie. Przyjrzal sie uwaznie publicznosci na obu koncertach i jej nie znalazl. Wstal nawet w nocy i spacerowal po pustych ulicach na wypadek, gdyby go szukala. Teraz zastanawial sie, czy w ogole istnieje. Zreszta jesli juz o to chodzi, byl tylko polowicznie przekonany, ze sam istnieje - z wyjatkiem chwil, gdy przebywal na scenie. Prawie nie sluchal rozmowy pozostalych. -Asfalt... -Tak, panie Buog? -Klif i ja zauwazylismy cos dziwnego. -Co takiego, panie Buog? -Nosisz ze soba ciezka, skorzana torbe, Asfalt. -Rzeczywiscie, panie Buog. -I wydaje mi sie, ze dzis rano zrobila sie jeszcze ciezsza. -Tak, panie Buog. -Trzymasz w niej pieniadze? -To prawda, panie Buog. - Ile? -Eee... Pan Dibbler kazal nie martwic was sprawami finansowymi. -Nie przeszkadzaja nam - zapewnil Klif. -Otoz to - dodal Buog. - Chcemy sie troche pomartwic. -Ehm... - Asfalt oblizal wargi. W postawie Klifa bylo cos groznego. - Okolo dwoch tysiecy dolarow, panie Buog. Woz podskakiwal przez chwile w milczeniu. Krajobraz zmienil sie nieco. Widzieli wzgorza, a farmy byly mniejsze. -Dwa tysiace dolarow - powiedzial w koncu Buog. - Dwa tysiace dolarow. Dwa tysiace dolarow. Dwa tysiace dolarow. -Dlaczego stale powtarzasz "dwa tysiace dolarow"? - zdziwil sie Klif. -Nigdy jeszcze nie mialem szansy, by to powiedziec. -Ale nie mow tego tak glosno. -Dwa tysiace dolarow!!! -Pst! - syknal rozpaczliwie Asfalt, gdy krzyk Buoga odbil sie echem od zboczy wzgorz. - To kraina bandytow! -Mnie to mowisz? - Buog popatrzyl znaczaco na torbe. -Nie chodzi o pana Dibblera! -Jestesmy na drodze miedzy Sto Lat a Quirmem. To nie jest szlak przez Ramtopy. To cywilizacja. W cywilizacji nie napadaja czlowieka na drodze. - Spojrzal ponuro na torbe. - Czekaja, az dotrze do miasta. Dlatego nazywaja to cywilizacja. Masz pojecie, kiedy ostatnio ktos tu zostal napadniety? -W piatek, o ile pamietam - odpowiedzial mu glos zza skaly. - A niech... Konie stanely niemal deba, a pozniej ruszyly cwalem. Trzasniecie batem bylo u Asfalta reakcja niemal instynktowna. Zwolnili dopiero po kilku milach. -Nie gadajcie juz o pieniadzach, dobrze? - burknal Asfalt. - Jestem zawodowym muzykiem - odparl Buog. - Oczywiscie, ze mysle o pieniadzach. Jak daleko jeszcze do Quirmu? -Teraz juz o wiele blizej. Pare mil. Za nastepnym wzgorzem zobaczyli rozlozone nad zatoka miasto. Przed miejska brama - zamknieta - czekala grupka ludzi. Helmy lsnily w sloncu. -Jak sie nazywaja te dlugie kije z siekierami na koncu? - zapytal Asfalt. -Halabardy - odparl Buddy. -Duzo ich tam maja - zauwazyl Buog. -Chyba nie na nas, co? - r zaniepokoil sie Klif. - Jestesmy zwyklymi muzykami. -Widze tez paru ludzi w dlugich szatach, ze zlotymi lancuchami i w ogole - dodal Asfalt. -Rajcy - uznal Buog. -Pamietacie tego jezdzca, ktory wyprzedzil nas rankiem? - zapytal Asfalt. - Mysle, ze to rozchodzily sie wiesci. -Tak, ale to przeciez nie my zesmy im zburzyli teatr. -Wy tylko daliscie szesc bisow. -I nie my zesmy wywolali te rozruchy na ulicach. -Ci z halabardami na pewno to zrozumieja. -Moze nie lubia, jak im sie przemalowuje hotele. Ja zem mowil, ze to zly pomysl, te pomaranczowe zaslony do zoltych tapet. Woz zahamowal. Tegi mezczyzna w trojgraniastym kapeluszu i plaszczu obszytym futrem przygladal im sie groznie spod zmarszczonych brwi. -Czy jestescie muzykantami znanymi jako Grupa z Wykrokiem? - zapytal. -Czy to jakis klopot, szanowny panie? - dopytywal sie Asfalt. - Jestem burmistrzem Quirmu. Zgodnie z prawem Quirmu, muzyka wykrokowa nie moze byc grana w naszym miescie. Mozecie sprawdzic, tu stoi czarno na bialym... Machnal zwojem pergaminu. Buog pochwycil go. -Atrament jeszcze wilgotny - stwierdzil. -Muzyka wykrokowa stanowi zaklocenie porzadku publicznego; wykazano, iz jest szkodliwa dla zdrowia i moralnosci oraz powoduje nienaturalne wibracje ciala - oswiadczyl burmistrz, odbierajac krasnoludowi pergamin. -Chce pan powiedziec, ze nie wolno nam wjechac do Quirmu? - upewnil sie Buog. -Mozecie wjechac, jesli musicie. Ale nie wolno wam grac. Buddy podniosl sie nagle. -Ale my musimy grac - oswiadczyl. Gitara przesunela sie na pasie. Buddy chwycil za gryf i groznie uniosl dlon nad strunami. Buog obejrzal sie zrozpaczony. Klif i Asfalt zaslonili uszy rekami. -Aha - powiedzial. - Sadze, ze mamy tu okazje do negocjacji, prawda? Zeskoczyl z wozu. -Podejrzewam, ze-wasza burmistrzowska mosc nie slyszal jeszcze o podatku muzycznym. -Jakim podatku muzycznym? - zapytali chorem Asfalt i burmistrz. -To najnowszy pomysl - wyjasnil Buog. - Ze wzgledu na popularnosc muzyki wykrokowej. Podatek muzyczny, piecdziesiat pensow od biletu. W Sto Lat wyszlo tego, boja wiem, ze dwiescie piecdziesiat dolarow. Oczywiscie w Ankh-Morpork ponad dwa razy wiecej. Patrycjusz to wymyslil. -Naprawde? - zdziwil sie burmistrz. - Rzeczywiscie, to mi wyglada na pomysl Vetinariego. - Potarl dlonia podbrodek. - Powiedziales, ze w Sto Lat bylo dwiescie piecdziesiat dolarow? A przeciez to zadne duze miasto. Straznik z piorem na helmie zasalutowal. -Prosze wybaczyc, wasza milosc, ale list ze Sto Lat stwierdzal... -Chwileczke - rzucil zirytowany burmistrz. - Mysle. Klif wychylil sie z wozu. -To jest korupcja? - szepnal do Buoga. -To sa podatki. Straznik znow zasalutowal. -Alez panie, gwardzisci w... -Kapitanie! - zawolal burmistrz, wciaz patrzac z namyslem na Buoga. - Tu chodzi o polityke. Prosze. -Tez? - zdziwil sie Klif. -Aby okazac dobra wole - podjal Buog - lepiej bedzie, jesli zaplacimy podatek przed koncertem. Nie sadzi pan? Burmistrz przyjrzal im sie zdumiony, jakby niepewny, czyjego umysl zdola wchlonac idee muzykow z pieniedzmi. -Wasza milosc, w liscie stalo... -Dwiescie piecdziesiat dolarow - powiedzial Buog. -Wasza milosc... -Spokojnie, kapitanie - przerwal burmistrz, najwyrazniej pod-jawszy decyzje. - Dobrze wiemy, ze ci w Sto Lat to troche dziwacy. W koncu chodzi tylko o muzyke. Mowilem przeciez, ze to dziwny list. Muzyka nikomu nie moze zaszkodzic. A ci mlodzi lu... te mlode osoby wyraznie odnosza sukcesy. Ten ostatni argument byl chyba dla burmistrza bardzo istotny -jak zreszta bywa dla wielu ludzi. Nikt przeciez nie lubi biednych zlodziei. -Tak - mowil dalej. - To podobne do Latczykow, zeby probowac nam wyciac taki numer. Uwazaja nas za prostaczkow tylko dlatego, ze mieszkamy daleko. -Tak, ale Pseudo... -Ach, oni. Zarozumiala banda. Komu moze zaszkodzic odrobina muzyki? Zwlaszcza... - Burmistrz spojrzal znaczaco na Buoga. - Zwlaszcza jesli to dla dobra publicznego. Wpusccie ich, kapitanie. *** Susan osiodlala konia.Znala to miejsce. Raz nawet je widziala. Wzdluz drogi postawili teraz nowy plot, ale wciaz bylo niebezpiecznie. Znala tez czas. Tuz przed tym, nim zaczeli je nazywac Zakretem Nieboszczyka. *** -Witaj, Quirmie!Buddy szarpnal strune. Przybral poze. Otoczyl go slaby, bialy blask, niczym migotanie tanich cekinow. -Uh-huh-huh! Krzyki zmienily sie w znajoma sciane dzwieku. Balem sie, ze moga nas zabic ludzie, ktorzy nas nie lubia, myslal Buog. Teraz wydaje mi sie, ze mozemy zginac z rak tych, ktorzy nas uwielbiaja. Rozejrzal sie uwaznie. Pod scianami rozstawiono straznikow - kapitan nie byl durniem. Mam tylko nadzieje, myslal Buog, ze Asfalt podstawil konia i woz przed wyjsciem, tak jak go prosilem. Zerknal na Buddy'ego, skrzacego sie w swietle lamp. Pare bisow, potem tylnymi schodami i na woz, powtarzal sobie Buog. Wielka skorzana torba byla przykuta lancuchem do nogi Kli-fa. Ktokolwiek chcialby ja ukrasc, musialby ciagnac za soba tone perkusisty. Nie wiem nawet, co zagramy, martwil sie Buog. Nigdy nie wiem; po prostu dmucham w rog i... jest. Nikt mi nie wmowi, ze to normalne. Buddy poruszyl reka niby dyskobol i akord splynal z gitary wprost do uszu publicznosci. Buog podniosl rog do ust. Dzwiek, jaki wydal, byl niby czarny aksamit plonacy w pokoju bez okien. Zanim czar muzyki wykrokowej wypelnil jego dusze, pomyslal jeszcze: Umre. To element muzyki. Umre niedlugo. Czuje to. Codziennie jest o krok blizej. Znowu spojrzal na Buddy'ego. Chlopak obserwowal publicznosc, jakby szukal kogos wsrod rozwrzeszczanego tlumu. Zagrali "Opary nad jeziorem". Zagrali "Daj mi te muzyke z wy-krokiem". Zagrali "Sciezke do raju" (a stu ludzi wsrod publicznosci obiecalo sobie, ze zaraz rano kupia gitary). Grali z sercem, a przede wszystkim z dusza. Wydostali sie po dziewiatym bisie. Tlum wciaz tupal, domagajac sie czegos wiecej, gdy przecisneli sie przez okno wygodki i zeskoczyli na ziemie. Asfalt oproznil sakiewke do skorzanej torby. -Kolejne siedemset dolarow - stwierdzil, pomagajac im wsiasc. -Wlasnie. A my dostajemy po dziesiec na glowe - poskarzyl sie Buog. -Powiedzcie panu Dibblerowi. Konie, stukajac kopytami, pedzily w strone bramy. - Na pewno powiem. -To nie ma znaczenia - wtracil Buddy. - Czasem robi sie to dla pieniedzy, a czasem zeby przedstawienie trwalo. -Ha! To bedzie dzien, kiedy sie na to zgodze. Historyczny. Buog siegnal pod siedzenie. Asfalt ukryl tam dwie skrzynki piwa. - Jutro mamy Darmowy Festiwal, chlopcy - zahuczal Klif. Nad nimi przesunal sie luk bramy. Nawet tutaj slyszeli jeszcze tupanie. -A po nim bedziemy mieli nowy kontrakt - zapewnil Buog. - Z duza liczba zer. -Zera mamy i teraz - przypomnial Klif. -Tak, ale nie ma zadnych cyfr z przodu. Co, Buddy? Obejrzeli sie. Buddy spal, tulac do piersi gitare. -Zgasl jak swieca... Przed nimi ciagnela sie droga, prosta i jasna w swietle gwiazd. -Mowil zes, ze szukasz tylko pracy - zwrocil sie do krasnoluda Klif. - Mowil zes, ze wcale nie chcesz byc slawny. Jak ci sie spodoba, kiedy bedziesz musial sie martwic, co zrobic z calym tym zlotem, a dziewczyny beda ci rzucac swoje kolczugi? -Jakos sie z tym pogodze. -Chcialbym miec kamieniolom - stwierdzil troll. - Tak? -No. W ksztalcie serca. *** Ciemna, burzliwa noc. Kareta, juz bez koni, przebija rachityczny, bezuzyteczny plotek, i koziolkujac spada do wawozu. Nie zaczepia nawet o wystajaca skale i uderza w wyschniete koryto rzeki daleko w dole. Rozpada sie na kawalki. Potem zapala sie oliwa w lampach przy karecie i nastepuje eksplozja. Z ognia wytacza sie - poniewaz pewne konwencje obowiazuja nawet w tragedii - plonace kolo.Susan zdziwila sie, ze wlasciwie niczego nie czuje. Potrafila myslec smutne mysli, poniewaz w tych okolicznosciach musialy byc smutne. Wiedziala, kto jechal ta kareta. Ale to juz sie stalo. Nic nie mogla poradzic, by ja zatrzymac, bo gdyby zatrzymala, wypadek by nie nastapil. A przeciez stala tutaj i patrzyla, jak sie dzieje. Wiec nie zatrzymala. Wiec nastapil. Czula, jak logika sytuacji opada na miejsce niczym seria ciezkich, olowianych blokow. Moze istnialo miejsce, gdzie to sie nie zdarzylo. Moze kareta zesliznela sie w druga strone, moze przytrafila sie dogodnie polozona skala, moze w ogole kareta nie jechala tedy, moze woznica pamietal o zakrecie. Ale tamte mozliwosci moga zaistniec tylko wtedy, kiedy istniala ta. To wszystko nie nalezalo do jej wiedzy. Plynelo z umyslu o wiele, wiele starszego. I jeszcze: Czasem jedyne, co mozna dla kogos zrobic, to byc tam. Wjechala na Pimpusiu do cienia obok drogi na urwisku i czekala. Po minucie czy dwoch zastukaly kopyta na kamieniach i kon z jezdzcem nadjechali niemal pionowa sciezka z dna wawozu. Pimpus rozszerzyl nozdrza. Parapsychologia nie zna okreslenia na to niepokojace uczucie, kiedy ktos znajdzie sie w obecnosci samego siebie* [przyp.: Chociaz, scisle mowiac, ludzie doswiadczaja go bez przerwy.]. Susan patrzyla, jak Smierc zsuwa sie z siodla i oparty na kosie spoglada w glab wawozu. Moglby cos zrobic, pomyslala. Prawda? Ciemna postac wyprostowala sie, ale nie obejrzala. TAK MOGLEM COS ZROBIC. -Jak... Skad wiedziales, ze tu jestem?Smierc z irytacja machnal reka. PAMIETAM CIE. POSTARAJ SIE ZROZUMIEC: TWOI RODZICE WIEDZIELI, ZE PEWNE RZECZY MUSZA SIE WYDARZYC. WSZYSTKO GDZIES MUSI SIE WYDARZYC. NIE MYSLISZ CHYBA, ZE Z NIMI NIE ROZMAWIALEM. ALEJA NIE MOGE DAWAC ZYCIA. WOLNO MI TYLKO PRZYZNAC KOMUS... PRZEDLUZENIE. NIEZMIENNOSC. TYLKO LUDZIE POTRAFIA DAWAC ZYCIE, A ONI CHCIELI BYC LUDZMI, NIE NIESMIERTELNYMI. JESLI TO CI POMOZE, WIEDZ, ZE ZGINELI NATYCHMIAST. NATYCHMIAST. Musze zapytac, uznala Susan. Musze to powiedziec. Inaczej nie bede czlowiekiem. -Moglabym wrocic i ich ocalic... Jedynie najlzejsze drzenie glosu sugerowalo, ze zdanie to jest pytaniem. OCALIC? PO CO? TO ZYCIE, KTORE DOBIEGLO KONCA? PEWNE RZECZY SIE KONCZA. WIEM O TYM. NIEKIEDY WYDAJE MI SIE, ZE JEST INACZEJ, ALE... KIM BYM BYL BEZ OBOWIAZKU? MUSI ISTNIEC PRAWO. Wskoczyl na siodlo i - wciaz na nia nie patrzac - spial Pimpusia i wjechal nad wawoz. *** Obok stajni przy Drodze Fedry stal stog siana. Wybrzuszyl sie na moment i rozlegly sie stlumione przeklenstwa.Ulamek sekundy pozniej wybuchl kaszel i zabrzmialo kolejne, o wiele lepsze przeklenstwo wewnatrz silosu ziarna w poblizu targu bydla. Wkrotce potem eksplodowaly w gore przegnile deski podlogi w sklepie z zywnoscia przy Krotkiej. Przeklenstwo bylo tak potezne, ze odbilo sie od worka maki. -Durny gryzon! - huknal Albert, wydlubujac z ucha ziarno. PIP. -Pewnie ze tak. Myslisz, ze jaki mam rozmiar?Strzepnal z ubrania siano i make, po czym zblizyl sie do okna. -Aha! - zawolal. - Ruszajmy zatem Pod Zalatany Beben. W jego kieszeni piasek podjal swa nieprzerwana podroz z przyszlosci w przeszlosc. *** Hibiskus Dunelm postanowil na godzinke zamknac lokal. Procedura nie byla trudna. Najpierw on i jego wspolpracownicy zbierali wszystkie nierozbite kubki i szklanki. Nie trwalo to dlugo. Potem nastepowalo rutynowe poszukiwanie broni o wartosci handlowej, a pozniej szybka kontrola kieszeni, ktorych wlasciciele nie mogli zaprotestowac, poniewaz byli pijani albo martwi, albo jedno i drugie naraz. Kolejno odsuwano meble, a wszystko pozostale wymiatano przez tylne drzwi na szerokie, brazowe lono rzeki Ankh, gdzie lezalo w stosach i tonelo z wolna.Wreszcie Hibiskus zamknal i zaryglowal drzwi frontowe... Nie chcialy sie domknac. Spojrzal w dol. Ktos wcisnal w nie noge. -Nieczynne - poinformowal. -Wcale nie. Drzwi otworzyly sie i do sali wszedl Albert. -Widziales te osobe? - zapytal, podtykajac Hibiskusowi pod nos kartonowy prostokat. Bylo to powazne naruszenie etykiety. Praca Dunelma nie nalezala do takich, w ktorych mowienie ludziom, ze sie widzialo ludzi, zwieksza szanse przezycia. Dunelm potrafil przez caly dzien serwowac drinki i nikogo nie zobaczyc. -Nigdy w zyciu go nie widzialem - zapewnil odruchowo, nie patrzac nawet na karte. -Musisz mi pomoc - oswiadczyl Albert, - Inaczej stanie sie cos strasznego. -Wynocha! Albert kopniakiem zamknal drzwi. -Tylko nie mow, ze cie nie ostrzegalem - rzekl. Smierc Szczurow na jego ramieniu podejrzliwie obwachiwal powietrze. W chwile pozniej Hibiskus przyciskal podbrodek do blatu jednego ze stolow. -Wiem, ze tutaj przyszedl - oswiadczyl Albert, ktory nawet sie nie zasapal. - Predzej czy pozniej kazdy przychodzi. Przyjrzyj sie jeszcze raz. -To karta do caroca - stwierdzil niewyraznie Hibiskus. - To Smierc! -Zgadza sie. Ten na bialym koniu. Trudno go nie zauwazyc. Tylko ze tutaj wygladal chyba inaczej. -Czy dobrze zrozumialem? - upewnil sie oberzysta, rozpaczliwie usilujac sie wyrwac z zelaznego uscisku. - Mam powiedziec, czy widzialem kogos, kto tak nie wyglada? -Na pewno byl dziwny. Dziwniejszy niz wiekszosc. - Albert zastanowil sie. - I pewnie duzo pil, jak go znam. Zawsze to robi. -Wie pan, jestesmy w Ankh-Morpork... -Nie badz bezczelny, bo sie rozgniewam. -Znaczy, teraz sie pan nie gniewa? -Jestem tylko niecierpliwy. Jesli masz ochote, mozemy sprobowac gniewu. -Byl tu taki... ktos... pare dni temu. Nie pamietam dokladnie, jak wygladal. -Aha. To na pewno on. -Wypil wszystko do sucha, skarzyl sie na gre w Barbarzynskich Najezdzcow, padl w koncu, a potem... -Co? -Nie pamietam. Pewnie go wyrzucilismy. -Tylnymi drzwiami? - Tak. -Przeciez tam jest tylko rzeka. -Ale wiekszosc dochodzi do siebie, zanim utona. PIP, wtracil Smierc Szczurow. -Mowil cos? - spytal Albert, zbyt zajety, by zwrocic na to uwage. -Zdaje sie, ze cos o pamietaniu wszystkiego. Powiedzial... ze pijanstwo nie pozwala mu zapomniec. Gadal stale o klamkach do drzwi i... wlochatym swietle. -Wlochatym swietle? - Cos takiego. I nagle ucisk na reke Hibiskusa zelzal. Oberzysta odczekal jeszcze sekunde czy dwie, po czym ostroznie odwrocil glowe. Za nim nie bylo nikogo. Hibiskus pochylil sie wolno, by zajrzec pod stoly. *** Albert wyszedl w mrok przedswitu, pogrzebal w plaszczu i wyjal pudelko. Otworzyl je i spojrzal na swoj zyciomierz, potem zamknal pokrywke. - No dobrze - rzekl. - Co dalej? PIP! -Co?I wtedy ktos uderzyl go w glowe. Nie byl to zabojczy cios. Timo Laziman z Gildii Zlodziei wiedzial, co sie dzieje ze zlodziejami, ktorzy zabijaja ludzi: pojawia sie Gildia Skrytobojcow i przeprowadza z nimi krotka rozmowe. Bardzo krotka. Wlasciwie to mowia jedno slowo: "Zegnam". Timo chcial tylko powalic staruszka, zeby przeszukac mu kieszenie. Nie oczekiwal dzwieku, z jakim cialo uderzylo o bruk. Przypominal brzek tluczonego szkla, ale o nieprzyjemnej barwie. Rozbrzmiewal w uszach Tima jeszcze dlugo po tym, kiedy powinien przestac. Cos skoczylo z ciala i rzucilo mu sie do twarzy. Dwa szkieletowe pazurki zlapaly go za uszy, a koscisty nos szarpnal sie do przodu i uderzyl go mocno w czolo. Timo wrzasnal i rzucil sie do ucieczki. Smierc Szczurow spadl na ziemie i natychmiast podbiegl do Alberta. Poklepal go po twarzy, goraczkowo kopnal kilka razy, po czym zrozpaczony ugryzl w nos. W koncu chwycil Alberta za kolnierz i sprobowal wywlec go z rynsztoka, ale wtedy ostrzegawczo brzeknelo szklo. Oczodoly skierowaly sie w strone zamknietych drzwi Zalatanego Bebna. Nastroszyly sie skostniale wasiki. Po chwili Hibiskus uchylil drzwi, chocby po to, zeby przerwac to przerazliwe stukanie. -Mowilem, ze... Cos przemknelo mu miedzy nogami, przystajac tylko na moment, zeby go ugryzc w kostke. Z nosem przy ziemi pomknelo do tylnego wyjscia. *** Nazwano go Rajd Parkiem nie z powodu organizowanych tu rajdow, ale dlatego ze rajdem nazywano kiedys (z pewna doza zlosliwosci) miare gruntu, ktory moze zaorac jeden czlowiek z zaprzegiem trzech i pol wolu w deszczowy czwartek. Park zajmowal dokladnie taka powierzchnie, a mieszkancy Ankh-Morpork trzymali sie tradycji, a czasem tez innych rzeczy.Rosly tu drzewa i trawa, bylo tez jezioro z prawdziwymi rybami. Wskutek jednego z zawirowan historii rozwoju spoleczenstw, Rajd Park stal sie jednym z bezpieczniejszych miejsc w miescie. Rzadko kiedy kogos tu napadano. Napastnicy, jak kazdy, takze potrzebowali spokojnego miejsca, zeby sie poopalac. Park okazal sie wiec terenem neutralnym. W tej chwili wypelnial sie powoli, choc na razie nie bylo na co patrzec - chyba ze na robotnikow zbijajacych duza drewniana scene nad jeziorkiem. Za nia otoczono teren workowa tkanina przybita do slupkow. Od czasu do czasu podekscytowani ludzie starali sie wedrzec do srodka i byli wrzucani do wody przez trolle Chryzopraza. Wsrod przygotowujacych sie muzykow rzucala sie w oczy grupa Crasha. Po czesci dlatego, ze Crash zdjal koszule, byjimbo mogl smarowac mu rany jodyna. -Myslalem, ze zartujesz - burknal. -Uprzedzalem przeciez, ze jest w twojej sypialni - przypomnial Scum. -Jak w takim stanie mam grac na gitarze? -Przeciez i tak nie umiesz grac - wtracil Noddy. -Popatrz lepiej na moja reke. No, popatrz tylko! Popatrzyli. Po opatrzeniu ran matka Jimba wsadzila ja w rekawiczke. Rany zreszta nie byly glebokie, gdyz nawet glupi leopard nie bedzie zbyt dlugo przebywal w poblizu kogos, kto chce mu zdjac spodnie. -Rekawiczka - oswiadczyl strasznym glosem Crash. - Kto slyszal o powaznym muzyku w rekawiczce? Jak mam w tej rekawiczce grac na gitarze? -A jak ty w ogole grasz na gitarze? -Sam nie wiem, po co sie mecze z wasza trojka - narzekal Crash. - Hamujecie moj rozwoj artystyczny. Zastanawiam sie, czy nie odejsc i nie zalozyc nowego zespolu. -Nie zrobisz tego - stwierdzil Jimbo. - Bo nie znajdziesz nikogo innego, nawet gorszego od nas. Powiedzmy sobie szczerze, jestesmy smieciami. Wyrazil w ten sposob dreczaca wszystkich mysl. Otaczajacy ich muzycy byli rzeczywiscie raczej marni. Ale nic wiecej. Niektorzy posiadali jakis niewielki talent muzyczny, inni po prostu nie umieli grac. Nie mieli jednak w zespolach perkusistow, ktorzy nie potrafia trafic w bebny, ani gitarzysty basowego z takim wyczuciem rytmu jak wypadek drogowy. Poza tym na ogol trzymali sie swoich nazw, chocby i byly malo pomyslowe, jak "Wielki Troll i Paru Innych Trolli" albo "Rosnace Krasnoludy", ale przynajmniej wiedzieli, kim sa. -A co powiecie na.Jestesmy Grupa Smieci"? - zaproponowal Noddy, wbijajac rece w kieszenie. -Moze i jestesmy smieciami - burknal Crash - ale jestesmy smieciami muzyki wykrokowej. -Jak sie wszystko uklada?! - zawolal Dibbler, przeciskajac sie miedzy zaslonami. - Juz niedlugo... A co wy tutaj robicie? -Jestesmy w programie, panie Dibbler - odpowiedzial pokornie Crash. -Jak mozecie byc w programie, jesli nie wiem, jak sie nazywacie? - Dibbler z irytacja wskazal jeden z plakatow. - Tutaj jestescie wypisani? Gdzie? -Jestesmy chyba tam, gdzie napisali "i inne zespoly" - odparl Noddy. -Co ci sie stalo w reke? - spytal Dibbler. -Spodnie mnie ugryzly. - Crash zerknal groznie na Scuma. - Ale powaznie, panie Dibbler: moze nam pan dac jeszcze jedna szanse? -Zobaczymy - mruknal Dibbler, odchodzac. Byl w zbyt dobrym humorze, zeby sie klocic. Kielbaski w bulce sprzedawaly sie blyskawicznie, ale pokrywaly tylko drobne wydatki. Istnialy takie sposoby zarabiania pieniedzy na muzyce wykrokowej, o ktorych nigdy by nie pomyslal... A przeciez G.S.P. Dibbler myslal o pieniadzach bez przerwy. Na przyklad koszulki. Byly uszyte z bawelny tak taniej i cienkiej, ze praktycznie niewidzialnej w dobrym oswietleniu i rozpuszczajacej sie w praniu. A sprzedal ich juz ponad szescset, po piec dolarow sztuka. Kupowal je po dziesiec za dolara w Hurtowni Klatchianskiej i placil Kredule pol dolara za kazda, zeby zrobil nadruki. A Kredula, z calkiem nietrollowa inicjatywa, wydrukowal nawet wlasne koszulki. Napis glosil: U Kreduly Szory 12 Zeczy zalatwiamy I ludzie je kupowali - placili pieniadze, zeby reklamowac warsztat Kreduly. Dibblerowi nawet sie nie snilo, ze swiat moze w taki sposob funkcjonowac. Mial wrazenie, ze patrzy, jak owce same sie strzyga. Cokolwiek spowodowalo to odwrocenie uniwersalnych praw komercji, chcial tego jak najwiecej. Sprzedal juz ten pomysl Pluggerowi, szewcowi z Nowych Manatek* [przyp.:* PLUGGERY - Podeszwy maja - NIE UWIERAJA!], i sto koszulek wyszlo sobie z warsztatu - to wiecej, niz na ogol szlo towarow Pluggera. Ludzie kupowali ubrania tylko dlatego, ze mialy na sobie napis. Zarabial pieniadze. Tysiace dolarow dziennie! A jeszcze pod scena czekaly ukryte setki muzycznych pulapek, gotowe do pochwycenia glosu Buddy'ego. Jesli pieniadze nadal beda splywac w tym tempie, to juz za kilka miliardow lat Dibbler stanie sie bogatszy ponad swe najbardziej szalone marzenia. Niech zyje muzyka wykrokowa! Nad tym cudownym krajobrazem unosila sie jedna chmurka. Festiwal mial sie rozpoczac w poludnie. Dibbler planowal, ze na poczatek wysle sporo niewielkich i fatalnych zespolow. Inaczej mowiac: wszystkie. Natomiast zakonczy wystepem Grupy. Nie bylo wiec powodu, by sie martwic, ze nie ma ich jeszcze w tej chwili. Ale nie bylo ich jeszcze w tej chwili. I Dibbler sie martwil. *** Malenka czarna postac przemierzala brzegi Ankh. Poruszala sie tak szybko, ze wygladala jak rozmazana smuga. Zygzakowala desperacko tam i z powrotem, obwachujac wszystko.Przechodnie jej nie dostrzegali. Widzieli za to szczury: czarne, brunatne i szare opuszczaly nadrzeczne zejscia i pomosty. Uciekaly, tloczac sie i depczac sobie po grzbietach w rozpaczliwej probie znalezienia sie jak najdalej stad. *** Stog siana zafalowal i zrodzil Buoga. Krasnolud stoczyl sie na ziemie i jeknal. Drobna mzawka splywala na okoliczny pejzaz. Buog wstal chwiejnie, spojrzal na rozfalowane pola i na moment zniknal za zywoplotem.Wrocil po kilku sekundach, przeszukal stog, znalazl fragment bardziej kanciasty od innych i zaczal go kopac swym okutym butem. - Au! -Ces - stwierdzil. - Dzien dobry, Klif. Witaj, swiecie! Wiesz, chyba nie wytrzymam dluzej tego tempa: kapusty, podle piwo, wszystkie te szczury, co ciagle nas mecza... Klif wyczolgal sie z siana. -Musial zem wczoraj napic sie jakiegos podlego salmiaku - stwierdzil. - Czy mam jeszcze ciagle czubek glowy? -Tak. -Szkoda. Wyciagneli Asfalta za buty i obudzili go, tlukac rytmicznie. - Jestes organizatorem trasy - rzekl Buog. - Powinienes dbac, zeby nie stala sie nam krzywda. -Przeciez to robie, prawda? - mruknal Asfalt. - Nie staram sie pana uderzyc, panie Buog. Gdzie Buddy? Cala trojka okrazyla stog, szturchajac wszystkie wypuklosci, ktore jednak okazywaly sie mokrym sianem. Znalezli go na niewielkim wzniesieniu w poblizu. Roslo tam pare niezabudek i kilka ostrokrzewow wyrzezbionych wiatrem w niezwykle linie. Buddy siedzial pod jednym z nich, trzymal na kolanach gitare, a mokre wlosy lepily mu sie do czola. Spal i byl calkiem przemoczony. Gitara grala kroplami deszczu. -Dziwny jest - stwierdzil Asfalt. -Nie - sprostowal Buog. - Pedzi go jakis niezwykly przymus prowadzacy przez mroczne sciezki. -Wlasnie mowie: dziwny. Deszcz ustawal z wolna. Klif spojrzal na niebo. -Slonce juz wysoko - zauwazyl. -No nie! - zawolal Asfalt. - Jak dlugo spaliscie? -Od zasniecia do obudzenia. Ale zasniecie zem zapomnial. - Juz prawie poludnie. Gdzie zostawilem konie? Ktos widzial woz? Obudzcie go! Kilka minut pozniej byli juz w drodze. -Wiecie co? - odezwal sie Klif. - Tak szybko zesmy odjechali, ze nawet nie wiem, czy sie pojawila. -Jak ma na imie? - zainteresowal sie Buog. - Nie wiem. -Oto prawdziwa milosc - zadrwil krasnolud. -Nie masz w duszy ani odrobiny romantyzmu? - spytal troll. -Oczy spotykajace sie w zatloczonej sali... Nie, raczej nie. Buddy rozepchnal ich na boki. -Zamknijcie sie - rzekl. Glos mial niski, bez sladu humoru. -Zartowalismy tylko - zapewnil Buog. -To przestancie. Asfalt skupil sie na obserwacji drogi, swiadom naglego zaniku uprzejmosci. -Na pewno nie mozecie sie juz doczekac festiwalu - zagail po chwili. Nikt mu nie odpowiedzial. -Spodziewam sie tlumow - dodal. Zapadla cisza, tylko stukaly podkowy i trzeszczal woz. Jechali teraz przez gory, gdzie droga wila sie wzdluz wawozu. W dole nie plynela nawet rzeka - no, moze czasami, w okresie najwiekszych deszczow. Panowal smetny nastroj. Asfalt mial wrazenie, ze coraz smetniejszy. -Spodziewam sie, ze bedziecie miec niezla zabawe - odezwal sie w koncu. -Asfalt... - rzucil Buog. -Slucham, panie Buog. -Uwazaj na droge, dobrze? *** Idac, nadrektor przecieral swoja laske. Wybral szczegolnie udana, dluga na szesc stop i calkiem magiczna. Nie znaczy to, ze czesto uzywal magii. Doswiadczenie mowilo mu, ze jesli czegos nie mozna sie pozbyc paroma uderzeniami szesciu stop solidnego debu, to jest pewnie i tak odporne na czary.-Czy nie wydaje sie panu, ze powinnismy zabrac ze soba starszych magow? - zapytal Myslak, z trudem dotrzymujac mu kroku. -Obawiam sie, ze zabieranie ich w obecnym stanie umyslu doprowadziloby tylko do tego, ze cokolwiek sie stanie... - Ridcully poszukal odpowiedniego sformulowania, po czym zadowolil sie prostym: -...stanie sie bardziej. Nalegalem, by zostali na uczelni. -A moze Drongo i pozostali? - zaproponowal z nadzieja Myslak. -Przydadza sie na cos w przypadku thaumaturgicznego rozdarcia wymiarow w gigantycznej skali? Pamietam nieszczesnego pana Honga. W jednej chwili nakladal na talerze podwojnego dorsza z groszkiem, w nastepnej... -Lubudu? -Lubudu? - powtorzyl Ridcully, przeciskajac sie przez zatloczona ulice. - Nie to slyszalem. Podobno bylo to raczej cos w rodzaju "aaaaerrrwrzask-chrzest-chrzest-chrzest-trzask" i deszcz smazonych potraw. Wielki Szalony Adrian i jego koledzy poradza sobie, kiedy spadna frytki? -Eee... raczej nie, nadrektorze. -Wlasnie. Ludzie krzycza wtedy i biegaja w kolko. To nigdy nie pomaga. Kieszen pelna solidnych zaklec i dobrze naladowana laska wyciagnie czlowieka z klopotow w dziewieciu przypadkach na dziesiec. -Dziewiec przypadkow na dziesiec? -Zgadza, sie. -Ile razy musial juz pan z nich korzystac? -Zaraz... byl pan Hong... sprawa z tym Czyms w szafie kwestora... ten smok, pamieta pan... - Wargi Ridcully'ego poruszaly sie bezglosnie, gdy liczyl na palcach. - Jak dotad dziewiec razy. -Dzialalo za kazdym? -Absolutnie. Dlatego nie ma sie o co martwic. Przejscie! Mag idzie! *** Bramy miasta staly otworem. Kiedy woz je mijal, Buog pochylil sie do przodu. - Nie jedz prosto do parku - polecil. - Ale jestesmy spoznieni - przypomnial Asfalt.-To nie potrwa dlugo. Zajedz najpierw na ulice Chytrych Rzemieslnikow. -Na druga strone rzeki?! -To wazne. Musimy tam cos odebrac. Tlum ludzi ciagnal ulica. Nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, ze prawie wszyscy szli w jedna strone. -A ty poloz sie z tylu na wozie - poradzil Buddy'emu Buog. - Nie chcemy przeciez, zeby mlode kobiety zdarly z ciebie ubranie, co, Buddy...? Obejrzal sie. Buddy znowu zasnal. - Jesli o mnie chodzi... - zaczal Klif. -Ty masz tylko przepaske biodrowa. -Ale moglyby ja lapac, prawda? Woz kluczyl po ulicach, az wreszcie skrecil w Chytrych Rzemieslnikow. Byla zabudowana malymi warsztatami. Tu mozna bylo zlecic wykonanie, naprawe, budowe, kopiowanie albo podrobienie czegokolwiek. Wytworcy skomplikowanych mechanicznych jajek pracowali obok platnerzy, stolarze w sasiedztwie ludzi, ktorzy rzezbili kosc sloniowa w ksztalty tak delikatne, ze jako pil musieli uzywac oprawnych w braz nozek konikow polnych. Co najmniej jeden z kazdych czterech rzemieslnikow produkowal narzedzia do uzytku pozostalej trojki. Warsztaty nie tylko stykaly sie ze soba, ale przecinaly sie i laczyly. Kiedy stolarz mial wykonac duzy stol, musial polegac na dobrej woli sasiadow i wierzyc, ze zrobia mu miejsce. Gdy pracowal nad jednym koncem, dwaj jubilerzy i garncarz rozkladali swe narzedzia na drugim. Byly tu miejsca, gdzie rano mozna zjawic sie do miary, a po poludniu odebrac pelna zbroje z dodatkowa para spodni. Woz zatrzymal sie przed jednym z warsztatow. Buog zeskoczyl i zniknal we wnetrzu. Asfalt slyszal rozmowe. -Gotowe? -Prosze bardzo, szanowny panie. Jak nowa, lsniaca jak deszcz. -A zagra? Wiesz, mowilem przeciez, ze trzeba spedzic dwa tygodnie za wodospadem, owiniety bawola skora. -Posluchaj pan! Za takie pieniadze wlazlem na piec minut pod prysznic, z kawalkiem koziej skory na glowie. Prosze tylko nie tlumaczyc, ze nie wystarczy do muzyki ludowej. Zabrzmial mily dzwiek, ktory na moment zawisl w powietrzu, nim rozplynal sie w ulicznym gwarze. -Mowiliscie, ze dwadziescia dolarow, tak? -Nie. To wy mowiliscie. Ja mowilem, ze dwadziescia piec. -No to chwileczke. Buog wyszedl i skinal na Klifa. -Dawaj. Klif burknal cos niechetnie, ale wsadzil sobie palec do ust. Uslyszeli, jak chytry rzemieslnik pyta: -A coz to jest? -Trzonowy. Wart co najmniej... -Wystarczy. Buog wyszedl z workiem, ktory wcisnal pod koziol. -Zalatwione - stwierdzil. - Jedziemy do parku. *** Wjechali przez jedna z bram na tylach. A przynajmniej sprobowali, gdyz droge zastapily im dwa trolle. Mialy na sobie szklista, marmurowa patyne typowych bandytow z gangu Chryzopraza. Chryzopraz nie mial poplecznikow - wiekszosc trolli byla zbyt glupia, zeby stawiac ich sobie za plecami.-Tu tylko grupy - powiedzial jeden. -Wlasnie - potwierdzil drugi. - Jestesmy grupa - wyjasnil Asfalt. -Ktora? - spytal troll. - Ja tu miec lista. -Wlasnie. -Jestesmy Grupa z Wykrokiem - przedstawil siebie i kolegow Buog. -Ha, wy nie oni! Ja ich widziec! Byc tam taki z taki blask dookola, a kiedy grac gitara, robic... Uauauauaummmmm-iiii-gngngn! -Wlasnie. Akord okrazyl woz. Buddy stal z gitara w pogotowiu. -Ojoj! Niesamowite! - zawolal pierwszy troll. Pogrzebal w faldach opaski i wyjal pomieta kartke papieru. - Moc ty napisac to swoje imie? Moj chlopak, Glin, nie uwierzyc, ze ja spotkac... -Dobrze, dobrze - przerwal znuzonym glosem Buddy. - Daj te kartke. -Tylko ze to nie dla mnie, ale dla moj chlopak Glin. - Troll z podniecenia przeskakiwal z nogi na noge. -Jak to sie pisze? -Niewazne, on i tak nie umiec czytac. -Sluchajcie - odezwal sie Buog, kiedy woz wtoczyl sie za scene. - Ktos juz gra. Mowilem, ze to my... Podbiegl Dibbler. -Co tak pozno! - krzyknal. - Niedlugo wchodzicie! Zaraz po... Lesnych Chlopakach. Jak poszlo? Asfalt, chodz tutaj. - Pociagnal malego trolla w mrok za scena. - Przywiozles mi pieniadze? - zapytal. -Okolo trzech tysiecy... -Nie tak glosno! -Ja tylko szeptalem, panie Dibbler. Dibbler rozejrzal sie czujnie. W Ankh-Morpork nie istnieje cos takiego jak szept, zwlaszcza jesli suma, o jakiej mowa, zawiera gdzies slowo "tysiac". W Ankh-Morpork ludzie slysza, nawet kiedy ktos tylko mysli o takich pieniadzach. -Miej na nie oko, dobrze? Zanim minie ten dzien, bedzie, wiecej. Oddam Chryzoprazowi jego siedemset dolarow, a reszta to czysty... - Dostrzegl spojrzenie paciorkowatych oczu Asfalta i opamietal sie. - Oczywiscie, dochodzi jeszcze zuzycie... koszty stale... reklama... badania rynku... bulki... musztarda... i cala reszta. Wlasciwie to bede mial szczescie, jesli nic na tym nie strace. Praktycznie gardlo sobie podrzynam tym interesem. -Tak, panie Dibbler. Asfalt zajrzal na scene. -Kto to gra, panie Dibbler. -I ty. -Slucham, panie Dibbler? -Tylko ze pisza sie "U". - Dibbler uspokoil sie troche i siegnal po cygaro. - Nie pytaj dlaczego. Odpowiednia nazwa dla muzykantow to na przyklad Blondie i jego Weseli Trubadurzy. Dobrzy sa? -Nie wie pan, panie Dibbler? -Czegos takiego nie uwazam za muzyke. Kiedy bylem dzieckiem, mieli jeszcze odpowiednia muzyke z prawdziwymi slowami... Juz miesiac zaszedl, psy sie upily" czy cos podobnego. Asfalt raz jeszcze przyjrzal sie U. -Wiec... czuja rytm i mozna przy nich tanczyc, ale nie sa bardzo dobrzy. Znaczy, ludzie zwyczajnie ich sluchaja. A kiedy gra Grupa z Wykrokiem, nie tylko sluchaja. -Masz racje - zgodzil sie Dibbler. Popatrzyl na front sceny, gdzie miedzy swiecami stal rzad pulapek muzycznych. -Lepiej idz do nich i powiedz, zeby sie szykowali. Mam wrazenie, ze tym tutaj koncza sie pomysly. *** -Ehm... Buddy?Uniosl glowe znad gitary. Kilku innych muzykow stroilo swoje, on jednak odkryl, ze nigdy nie musi tego robic. Zreszta i tak by nie mogl - kolki byly nieruchome. -O co chodzi? -Eee... - odpowiedzial Buog. Skinal w strone Klifa, ktory z niepewnym usmiechem wyjal zza plecow worek. - To jest... bo wiesz, pomyslelismy... w kazdym razie widzielismy ja, rozumiesz, a ty mowiles, ze nic sie nie da zrobic, ale w tym miescie potrafia zrobic prawie wszystko, no to popytalismy troche, a wiedzielismy, jakie to dla ciebie wazne, wiec znalezlismy takiego jednego na ulicy Chytrych Rzemieslnikow, stwierdzil, ze moze to zrobic, a Klif zaplacil swoim drugim zebem, wiec tuja masz, bo rzeczywiscie, jak mowiles, dotarlismy na szczyt muzycznego biznesu, i to tylko dzieki tobie, a ze wiemy, jaka jest dla ciebie wazna, wiec potraktuj to jako rodzaj prezentu dziekczynnego, no dalej, podaj mu ja... Klif, ktory opuszczal reke, w miare jak wydluzalo sie zdanie Bu-oga, podal worek zdumionemu Buddy'emu. Asfalt wysunal glowe zza zaslony. -Chlopaki, na scene! - zawolal. - Szybko! Buddy odlozyl gitare. Otworzyl worek i zaczal wyciagac lniane opakowanie wewnetrzne. -Jest nastrojona i w ogole - zapewnil Klif. Harfa zablysla w sloncu, kiedy opadly z niej skrawki tkaniny. -Niezwykle rzeczy tu robia z drewna i kleju - zapewnil Buog. - Mowiles, wiem, ze w Llamedos nie ma juz nikogo, kto by potrafil ja naprawic. Ale to jest Ankh-Morpork. Tutaj umiemy naprawiac prawie wszystko. -Blagam! - zawolal Asfalt, znowu wysuwajac glowe. - Pan Dibbler mowi, ze musicie zaraz wystapic, zanim zaczna rzucac przedmiotami! -Nie znam sie specjalnie na strunach - mowil dalej Buog. - Ale trocheja wyprobowalem. Brzmiala... calkiem ladnie. -Ja... tego... nie wiem, co powiedziec - szepnal Buddy. Skandowanie tlumu uderzalo niczym mlot. -Wygralem ja - odezwal sie Buddy z glebi dalekiego, wlasnego swiata - piosenka "Sioni Bod Da!". Pracowalem nad nia przez cala zime. Ona jest... o domu, rozumiecie. I odchodzeniu. O drzewach i roznych takich. Sedziowie byllli... bardzo zadowolilem. Powiedziell-li, ze za piecdziesiat llat moze naprawde zrozumiem muzyke. Przytulil harfe do piersi. *** Dibbler przeciskal sie przez zbieranine muzykow za scena. W koncu znalazl Asfalta. - I co? - zapytal groznie. - Gdzie oni sa?-Siedza w kolko i rozmawiaja, panie Dibbler. -Posluchaj tylko - rzekl Dibbler. - Slyszysz te tlumy? Oni chca muzyki z wykrokiem. Jesli jej nie dostana, to... Lepiej, zeby dostali. Oczywiscie, mozna w ten sposob budowac napiecie, ale... Chce ich natychmiast miec na scenie! *** Buddy przyjrzal sie wlasnym palcom. Potem uniosl blada twarz i popatrzyl na stloczone wokol inne grupy. - Ty... z gitara - rzucil chrapliwie. - Ja, prosze pana? - Daj mija!Kazdy poczatkujacy zespol z Ankh-Morpork zywil nabozny szacunek dla Grupy z Wykrokiem. Gitarzysta wreczyl mu instrument z wyrazem twarzy czlowieka, ktory przekazuje swieta relikwie, by zostala poblogoslawiona. Buddy obejrzal ja. Byla jednym z najlepszych dziel Wheedow- na. Szarpnal strune. Dzwiek zabrzmial tak, jak zabrzmialby olow, gdyby udalo sie z niego zrobic struny. -Co jest, chlopaki? W czym problem? - zapytal Dibbler, podchodzac szybkim krokiem. - Szesc tysiecy uszu czeka tam, by wypelnic sie muzyka, a wy ciagle tu siedzicie? Buddy oddal gitare wlascicielowi i przesunal na pasie wlasna. Zagral kilka akordow, ktore zdawaly sie iskrzyc w powietrzu. -Ale na tym potrafie grac - stwierdzil. - O tak. -To swietnie - ucieszyl sie Dibbler. - Wiec idz tam i graj. -Niech jeszcze ktos da mi gitare! Muzycy potykali sie o siebie, by przekazac mu swoje instrumenty. Goraczkowo wyprobowal kilka. Ich brzmienie nie bylo zwyczajnie gluche. Okreslenie "gluche" stanowilo w tym wypadku niezasluzony komplement. *** Kontyngent Gildii Muzykantow zdolal zajac dla siebie teren w poblizu sceny. Dokonali tego prosta metoda bardzo mocnego uderzania kazdego, kto naruszyl jego granice. Pan Clete spod zmarszczonych brwi obserwowal scene.-Nie rozumiem - stwierdzil. - Przeciez to chlam. Stale to samo. Tylko halas. Co oni w tym slysza? Satchmon juz dwa razy musial sie powstrzymywac od wybijania noga rytmu. -Nie bylo jeszcze glownego zespolu - odpowiedzial. - Eee... czy na pewno chce pan...? -To nasze prawo - oznajmil Clete. Rozejrzal sie wsrod publicznosci. - Widze tam sprzedawce hot dogow. Jeszcze ktos ma ochote na hot doga? Hot doga? - Przedstawiciele gildii skineli glowami. - Hot doga? Dobrze. To razem beda trzy hot dogi... Publicznosc krzyknela z radosci i zaczela klaskac - nie tak jak zwykle, gdy oklaski zaczynaja sie w jednym punkcie i rozbiegaja coraz dalej. Tym razem wybuchly wszedzie jednoczesnie, a wszystkie usta otworzyly sie w tej samej chwili. Klif wyszedl na scene. Usiadl za swoimi kamieniami i rozpaczliwie spogladal za kulisy. Przywlokl sie Buog, mrugajac niepewnie w ostrym swietle. I na tym sie skonczylo. Krasnolud odwrocil sie i powiedzial cos nieslyszalnego w ogolnym halasie. Potem stanal zaklopotany. Oklaski i krzyki cichly z wolna. Wszedl Buddy, zataczajac sie lekko, jakby ktos go wepchnal. Do tej pory pan Clete uwazal, ze tlum krzyczy. I zdal sobie sprawe, ze byl to zaledwie pomruk aprobaty w porownaniu z tym, co zaczelo sie teraz. Zaczelo sie i trwalo, a chlopak stal ze spuszczona glowa. -Przeciez on nic nie robi! - wrzasnal Clete wprost do ucha Satchmona. - Dlaczego oklaskuja to, ze nic nie robi? -Nie mam pojecia - odparl Satchmon. Popatrzyl na blyszczace od potu i... wyglodniale twarze. Czul sie jak ateista, ktory trafil na Komunie Swieta. Oklaski nie cichly. Staly sie jeszcze glosniejsze, kiedy Buddy powoli uniosl rece do gitary. -On nic nie robi! - ryczal Clete. -To nas zalatwil, prosze pana - huknal Satchmon. - Jesli nie gra, nie mozna mu zarzucic grania bez przynaleznosci do gildii! Buddy uniosl glowe. Patrzyl na publicznosc w takim skupieniu, ze Clete wyciagnal szyje, zeby zobaczyc, na co ten przeklety chlopak sie gapi. To bylo... nic. Zajmowalo kawalek miejsca tuz przed scena. Wszedzie ludzie tloczyli sie blisko siebie, ale tam pozostal krag nie-zdeptanej trawy. Zdawalo sie, ze przyciaga uwage Buddy'ego. -Uch-uch-uch... Clete zatkal sobie uszy palcami, ale moc krzyku docierala do jego glowy jak echo. A potem, stopniowo, po trochu, krzyki ucichly. Zastapil je odglos tysiecy ludzi stojacych w milczeniu. Ten dzwiek, uznal Satchmon, z nieznanej przyczyny wydawal sie o wiele bardziej grozny. *** Buog zerknal na Klifa, ktory wymownie sie skrzywil. Buddy wciaz stal, wpatrujac sie w widownie. Jesli nie zacznie grac, pomyslal Buog, to po nas. Skinal na Asfalta, ktory podszedl z boku.-Czy woz gotowy? -Tak, panie Buog. -Dales koniom obroku? - Jak pan kazal, panie Buog. -Dobrze. Cisza byla jak aksamit. Miala tez pewne wlasnosci ssania, wystepujace takze w gabinecie Patrycjusza, w swietych miejscach i glebokich kanionach, w jakich ludzie chca krzyczec, spiewac albo wywrza-skiwac swoje imie. To byla cisza zadajaca: wypelnij mnie. W ciemnosci ktos zakaszlal. *** Asfalt uslyszal swoje imie wymowione szeptem z boku sceny. Z najwyzsza niechecia wsunal sie bokiem w ciemnosc, skad goraczkowo machal na niego Dibbler. - Wiesz, gdzie torba? - zapytal.-Tak, panie Dibbler. Zostawilem ja... Dibbler wreczyl mu dwa niewielkie, ale bardzo ciezkie woreczki. -Dosyp to do srodka i przygotuj wszystko, zebysmy mogli szybko odjechac. -Zgadza sie, panie Dibbler, bo Buog wlasnie mowil... -Rusz sie! *** Buog rozejrzal sie nerwowo. Jesli rzuce rog, helm i te kolczuge, pomyslal, moze uda mi sie ujsc stad z zyciem. Co on wyprawia?Buddy odlozyl gitare i zniknal za scena. Wrocil, zanim widzowie zdali sobie sprawe z tego, co sie dzieje. Teraz trzymal harfe. Znow stanal przed publicznoscia. Buog, ktory byl najblizej, slyszal, jak mruczy: -Tylllko raz? No... jeszcze tylllko ten raz. Potem zrobie, co zechcesz, rozumiesz. Zaplace za to. Gitara wydala z siebie kilka cichych akordow. - Mowie powaznie - zapewnil Buddy. Kolejny akord. -Tyllko raz. Buddy usmiechnal sie do pustego miejsca w tlumie i zaczal grac. *** Kazda nuta byla wyrazna jak dzwiek dzwonu i czysta jak sloneczny promien, a w pryzmacie mozgu rozszczepiala sie, polyskujac milionem kolorow. Buog rozdziawil usta. A wtedy muzyka rozwinela sie w jego glowie. To nie byla muzyka wykrokowa, choc uzywala do wejscia tej samej bramy. Opadajace nuty przywolaly wspomnienie kopalni, gdzie przyszedl na swiat, krasnoludziego chleba - takiego, jaki wykuwala na kowadle mama... I chwile, kiedy pierwszy raz uswiadomil sobie, ze jest zakochany* [przyp.: Wciaz zachowal gdzies jeden samorodek.]. Przypomnial sobie zycie w jaskiniach pod Miedzianka, zanim miasto wezwalo go do siebie. Bardziej niz czegokolwiek na swiecie zapragnal teraz byc w domu. Nigdy nie zdawal sobie sprawy, ze ludzie potrafia wyspiewac podziemne groty.Klif odlozyl mlotki. Te same dzwieki przeciskaly sie przez jego spekane uszy, ale w umysle stawaly sie kamieniolomami i wrzosowiskami. Powiedzial sobie - gdy emocje wypelnily mu glowe niby dym - ze zaraz po festiwalu wraca sprawdzic, jak sie czuje jego stara matka. I ze nigdy juz jej nie opusci. Dibbler odkryl, ze i w jego umysle rodza sie dziwne, niepokojace mysli. Dotyczyly rzeczy, jakich nie mozna sprzedac i za jakie nie powinno sie placic... *** Wykladowca run wspolczesnych -uderzyl piescia w krysztalowa kule. - Dzwiek jest troche metaliczny - uznal.-Odsun sie, nic nie widze - skarcil go dziekan. Wykladowca usiadl na miejscu. Wpatrywali sie w niewielki obraz. -Nie brzmi to jak muzyka z wykrokiem - stwierdzil kwestor. -Cicho siedz - burknal dziekan i glosno wytarl nos. Byla to smutna muzyka - ale powiewala tym smutkiem niby sztandarem bojowym. Mowila, ze wszechswiat zrobil wszystko, co mogl, ale my ciagle zyjemy. Dziekan, ktory byl tak podatny na wplywy, jak gruda cieplego wosku, zastanawial sie, czy zdola opanowac gre na harmonijce. *** Ostatnia nuta umilkla.Nie bylo oklaskow. Publicznosc posmutniala odrobine; kazdy z obecnych wynurzal sie z refleksyjnego kacika, jaki zajal. Jeden czy dwoch ludzi wymruczalo cos w stylu: "Tak, tak to juz jest" albo "Ty i ja razem, bracie". Sporo ludzi wydmuchalo nosy, czasami na innych ludzi. A potem rzeczywistosc wkradla sie z powrotem, jak to zawsze czyni. Buog uslyszal, jak Buddy bardzo cicho mowi: -Dziekuje ci. Rrasnolud pochylil sie do niego. -Co to bylo? - zapytal samym kacikiem ust. Mial wrazenie, ze Buddy otrzasnal sie nagle, jakby ze snu. -Co? Ach... nazywa sie "Sioni Bod Da". Co o tym myslisz? -Ma... klimat. Stanowczo ma klimat. Klif kiwnal glowa. Kiedy jestes bardzo daleko od rodzinnej kopalni czy gory, kiedy zagubiles sie wsrod obcych, kiedy masz wewnatrz tylko wielka, bolesna pustke, dopiero wtedy mozesz wyspiewac prawdziwy klimat. -Obserwuje nas - szepnal Buddy. -Niewidzialna dziewczyna? - domyslil sie Buog, spogladajac na pusty kawalek murawy. -Tak. -Rzeczywiscie. Z cala pewnoscia jej nie widze. Zgadza sie. A teraz, jesli tym razem nie zagrasz muzyki wykrokowej, to juz po nas. Buddy siegnal po gitare. Struny zadrzaly mu pod palcami. Byl rozradowany. Pozwolono mu zagrac... to... przed publicznoscia. Nic wiecej sie nie liczylo. Cokolwiek moglo sie teraz zdarzyc, nie mialo znaczenia. -Jeszcze niczego nie slyszeliscie - rzekl. Tupnal noga. -Raz, dwa... raz, dwa, trzy, cztery... Buog mial jeszcze czas, by rozpoznac melodie, zanim ogarnela go muzyka. Wczesniej slyszal ja przez zaledwie kilka sekund. Teraz zakolysala nim. *** Myslak zajrzal do swojej skrzynki.-Chyba ja chwytamy, nadrektorze - powiedzial. - Ale nie wiem, czym jest. Ridcully skinal glowa i rozejrzal sie po widowni. Sluchali z otwartymi ustami. Harfa wydarla im dusze, a teraz gitara lala zar w kregoslupy. A pod scena byl pusty kawalek murawy. Ridcully zaslonil dlonia jedno oko, drugim zas wpatrywal sie tak intensywnie, ze zaczelo lzawic. Potem sie usmiechnal. Obejrzal sie na Gildie Muzykantow i ku swemu przerazeniu zobaczyl, ze Satchmon podnosi do ramienia kusze. Zdawalo sie, ze robi to niechetnie, ponaglany przez pana Clete'a. Ridcully wystawil palec, jak gdyby chcial sie podrapac w nos. Ponad dzwiekami muzyki uslyszal brzek pekajacej cieciwy oraz, ku swej skrywanej radosci, jek pana Clete'a, kiedy jej koniec strzelil go w ucho. Sam by na to nie wpadl. -Jestem zwyczajnie sentymentalny, w tym caly problem - mruknal do siebie. - Hat. Hat. Hat. *** -Wiecie, to byl swietny pomysl - pochwalil kwestor, patrzac na poruszajace sie w krysztalowej kuli malenkie obrazki. - Wspanialy sposob ogladania wydarzen. Moglibysmy zajrzec do Opery?-A moze do Klubu Skunksa przy Browarnej? - zaproponowal pierwszy prymus. -Dlaczego? - zdziwil sie kwestor. -Tak tylko pomyslalem - zapewnil szybko pierwszy prymus. - Rozumiecie chyba, ze nigdy tam nie bylem, w zaden sposob. -Chyba nie powinnismy tego robic - odezwal sie wykladowca run wspolczesnych. - To nie jest wlasciwe zastosowanie dla magicznego krysztalu. -Nie znam lepszego zastosowania dla magicznego krysztalu - odpowiedzial dziekan - niz ogladanie ludzi grajacych muzyke wy-krokowa. *** Kaczkoman, Kaszlak Henry, Arnold Boczny, Paskudny Stary Ron, zapach Paskudnego Starego Rona i pies Paskudnego Starego Rona krecili sie wokol zgromadzonych tlumow. Zdobycz byla wyjatkowo obfita -jak zawsze, kiedy sprzedawano hot dogi Dibblera. Istnialy rzeczy, ktorych ludzie nie chcieli zjesc nawet pod wplywem muzyki wykrokowej. Istnialy rzeczy, ktorych nawet musztarda nie mogla zamaskowac.Arnold zbieral resztki i wrzucal je do swojego koszyka na wozku. Dzis wieczorem pod mostem przyrzadza z tego krolewska pierwotna zupe. Muzyka przelewala sie nad nimi. Nie zwracali na nia uwagi. Muzyka wykrokowa nalezala do snow i marzen, a pod mostem nie istnialy zadne marzenia. I nagle znieruchomieli zasluchani, gdy w parku zabrzmiala inna muzyka, kiedy ta muzyka ujela za reke kazdego mezczyzne, kobiete i stwora, by wskazac im droge do domu. Zebracy sluchali z otwartymi ustami. Ktos patrzacy na twarze publicznosci, gdyby zauwazyl niewidzialnych zebrakow, musialby sie odwrocic... Z wyjatkiem pana Szczoty. Od niego nie mozna sie bylo odwrocic. Kiedy zespol znow zagral muzyke wykrokowa, zebracy wrocili do przyziemnych zajec. Z wyjatkiem pana Szczoty. On nadal stal i patrzyl. *** Zabrzmiala ostatnia nuta.A kiedy przetoczylo sie tsunami oklaskow, Grupa wybiegla w ciemnosc. Dibbler obserwowal ich z zadowoleniem z przeciwnej strony sceny. Przez chwile sie niepokoil, ale zaraz wszystko wrocilo na wlasciwe tory. Ktos pociagnal go za rekaw. -Co oni robia, panie Dibbler? Obejrzal sie. -Jestes Scum, prawda? -Nie. Crash, panie Dibbler. -Robia tyle, Scum, ze nie daja publicznosci tego, czego zada - wyjasnil Dibbler. - Znakomita praktyka biznesowa. Czekaj, az zaczna o to krzyczec, a potem im to zabierz. Odczekaj. Zanim tlum zacznie tupac, wbiegna z powrotem. Idealne wyczucie czasu. Kiedy opanujesz te sztuczke, Scum... -Jestem Crash, panie Dibbler. -...wtedy moze zrozumiesz, jak sie gra muzyke wykrokowa. Muzyka wykrokowa, Scum... -...Crash... -...to nie jest tylko muzyka - tlumaczyl Dibbler, wyciagajac z uszu wate. - To wiele rzeczy. Nie pytaj mnie, jakim cudem to mozliwe. Zapalil cygaro. Plomyk zapalki migotal od halasu. -Juz lada minuta - powiedzial. - Zobaczysz. *** Plonelo ognisko ze starych butow i blota. Szary ksztalt krazyl wokol i weszyl z podnieceniem. *** -Szybciej, szybciej, szybciej!-Panu Dibblerowi sie to nie spodoba -jeczal Asfalt. -To ma pecha twoj pan Dibbler - odparl Buog, gdy wciagali Buddy'ego na woz. - A teraz chce widziec iskry spod tych podkow. Zrozumiano? -Jedzmy do Quirmu - powiedzial Buddy, kiedy woz szarpnal i ruszyl z miejsca. Nie wiedzial dlaczego. Po prostu wydawalo mu sie to wlasciwym kierunkiem. -Nie najlepszy pomysl - stwierdzil Buog. - Ludzie beda chcieli zadac mi kilka pytan w sprawie tego powozu, ktory wyciagnalem z basenu. -Jedzmy do Quirmu! -Panu Dibblerowi naprawde sie to nie spodoba - powtorzyl Asfalt, gdy woz skrecil na droge. *** -Teraz... juz... lada... moment- uznal Dibbler.-Mam nadzieje - zgodzil sie Crash. - Bo chyba zaczynaja tupac. Rzeczywiscie, mimo burzy oklaskow slyszeli juz tupanie. -Zaczekaj - odparl Dibbler. - Wbiegna w ostatniej chwili. Bez problemow. Auu! -Cygaro powinno sie wkladac do ust drugim koncem, panie Dibbler - zauwazyl grzecznie Crash. *** Rosnacy ksiezyc oswietlal krajobraz, gdy przetoczyli sie przez brame i ruszyli traktem w strone Quirmu.Skad wiedziales, ze kazalem przygotowac woz? - zapytal Buog, kiedy wyladowali po krotkim locie. -Nie wiedzialem - odparl Buddy. -Ale uciekales! - Tak. -Dlaczego? -Bo nadszedl... wlasciwy czas. -A czemu chcesz do Quirmu? - wtracil Klif. -Ja... znajde tam statek do domu, prawda? Wlasnie. Statek do domu. Buog zerknal na gitare. Cos sie nie zgadzalo. To wszystko nie moze przeciez tak sie nagle skonczyc, a oni zwyczajnie sie rozejsc... Pokrecil glowa. Co teraz mogloby sie nie udac? -Panu Dibblerowi naprawde sie to nie spodoba - jeknal znowu Asfalt. -Zamknij sie - zaproponowal Buog. - Nie wiem, co takiego moze mu sie nie spodobac. -Przede wszystkim - odpowiedzial Asfalt - i to jest najwazniejsze... to cos, co nie spodoba mu sie najbardziej... bo my, tego... my mamy... eee... pieniadze... Klif siegnal pod koziol. Zabrzmial gluchy brzek z rodzaju tych, jakie wydaje duzo zlota zachowujacego spokoj i dyskrecje. *** Scena dygotala od rytmicznego tupania. Rozlegaly sie pierwsze gniewne krzyki.Dibbler z przerazajacym usmiechem odwrocil sie do Crasha. -Wlasnie wpadlem na znakomity pomysl. *** Malenka sylwetka pedzila droga od strony rzeki. Przed nia lsnily w mroku swiatla sceny. *** Nadrektor szturchnal Myslaka i znaczaco machnal laska. - Teraz - powiedzial. - Jesli nastapi gwaltowne rozerwanie rzeczywistosci i przejda straszliwe, wyjace stwory, naszym zadaniem jest... - Poskrobal sie po glowie. - Jak to mowi dziekan? Skopac przodka jakiegos napuszonego osla?-Tylek, nadrektorze - poprawil go Stibbons. - Skopac tylek jakiemus napuszonemu oslu. Ridcully spojrzal na pusta scene. - Zadnego nie widze. *** Czterech czlonkow Grupy wpatrywalo sie nieruchomo w zalana ksiezycowym blaskiem rownine. Wreszcie Klif przerwal milczenie. - Ile?-Prawie piec tysiecy dolarow... -PIEC TYSIECYDOL...? Klif potezna dlonia zatkal Buogowi usta. -Czemu? - zapytal, przytrzymujac wyrywajacego sie krasnoluda. -Troche mi sie wszystko pomieszalo - wyznal Asfalt. - Przepraszam. -Nigdy nie uciekniemy dosc daleko. Wiesz? Nawet kiedy umrzemy. -Probowalem wam powiedziec -jeknal Asfalt. - A moze... Moze odwieziemy je z powrotem? -Mmf nimf mmf?! - Jak mozemy? -Mmf mmf mmf?! -Buog - powiedzial Klif uspokajajacym tonem. - Zabiore reke. A ty masz nie krzyczec. Jasne? -Mmf. -Dobra. -Odwiezc z powrotem?! Piec tysiecy dol... Mmfmmfmmf... -Troche z tego jest chyba nasze - stwierdzil Klif, wzmacniajac uchwyt. -Mmf! -Ja nie dostawalem zadnej wyplaty - zgodzil sie Asfalt. - Jedzmy do Quirmu - nalegal Buddy. - Mozemy wziac... to, co nasze, a reszte mu odeslac. Klif wolna reka pogladzil brode. -Czesc nalezy do Chryzopraza - przypomnial Asfalt. - Pan Dibbler pozyczyl od niego troche pieniedzy, kiedy organizowal Darmowy Festiwal. -Od niego nie uciekniemy - stwierdzil Klif. - Chyba ze pojedziemy az na Krawedz i rzucimy sie przez nia. A i wtedy nie na pewno. -Mozemy sie wytlumaczyc... prawda? Przed ich oczami uformowala sie wizja lsniacej, marmurowej glowy Chryzopraza. - Mmf. - Nie. -A wiec Quirm - powtorzyl Buddy. Diamentowe zeby Klifa blysnely w promieniach ksiezyca. -Zdawalo mi sie - powiedzial - zem chyba cos slyszal. Tak jakby brzek uprzezy... *** Niewidzialni zebracy opuscili park. Zapach Paskudnego Starego Rona zostal jeszcze chwile, bo podobala mu sie muzyka. A pan Szczota wciaz stal nieruchomo. - Mamy prawie dwadziescia kielbasek - poinformowal Arnold Boczny.Kaszel Kaszlaka Henry'ego mial w sobie kosci. - Niech ich demoniszcze - rzekl Paskudny Stary Ron. - Mowilem, zeby nie szpiegowali mnie promieniami! Cos przemknelo po wydeptanej murawie w strone pana Szczoty, wbieglo na jego szate i obiema lapkami chwycilo kaptur. Zabrzmial gluchy stuk dwoch zderzajacych sie czaszek. Pan Szczota zatoczyl sie do tylu. PIP! Pan Szczota zamrugal i nagle usiadl na trawie.Zebracy przygladali sie, jak mala figurka podskakuje na kamieniach. Sami z natury niewidzialni, potrafili bez trudu zobaczyc rzeczy niewidoczne dla innych ludzi, czy tez - w przypadku Paskudnego Starego Rona - dla zadnych znanych naturze oczu. -To szczur - stwierdzil Kaczkoman. -Demoniszcze - mruknal Paskudny Stary Ron. Szczur biegal w kolko na tylnych lapach i popiskiwal glosno. Pan Szczota znow zamrugal... i powstal Smierc. MUSZE ISC, oznajmil. PIP! Smierc odszedl kawalek, zatrzymal sie i zawrocil. Koscistym palcem wskazal Kaczkomana. DLACZEGO CHODZISZ WSZEDZIE Z TA KACZKA? -Jaka kaczka? AHA. PRZEPRASZAM. *** -Suchajcie, przeciez to musi sie udac. - Crash wymachiwal goraczkowo rekami. - Musi. Wszyscy wiedza, ze kiedy dostajesz swoja wielka szanse, bo wielka gwiazda zachoruje albo co, publicznosc szaleje za toba. Za kazdym razem. Mam racje?Jimbo, Noddy i Scum spojrzeli za kurtyne, na rozpetane tam pandemonium. Niepewnie pokiwali glowami. Oczywiscie, zawsze wszystko sie swietnie ukladalo, kiedy czlowiek dostal juz swoja wielka szanse... -Mozemy zagrac "Anarchie w Ankh-Morpork" - zaproponowal Jimbo z pewnym powatpiewaniem. -Jeszcze tego nie dopracowalismy- przypomnial Noddy. -Tak, ale nie ma w tym nic nowego. -Chyba moglibysmy sprobowac. -Doskonale! - zawolal Crash. Wyzywajaco uniosl gitare. - Dokonamy tego! Dla seksu, prochow i muzyki wykrokowej! Dostrzegl niedowierzajace spojrzenia kolegow. -Nie mowiles, ze brales jakies prochy - rzekl oskarzycielskim tonem Jimbo. -Jesli juz o to chodzi - dodal Noddy - to nie przypominam sobie, zebys kiedykolwiek... -Jeden na trzy to calkiem niezle - stwierdzil Crash. -Owszem, zle. To tylko trzydziesci trzy pro... -Zamknij sie! *** Tlum tupal nogami i klaskal szyderczo.Ridcully spojrzal wzdluz swej laski. - Zyl kiedys taki blogoslawiony swiety Bobby - przypomnial sobie. - On chyba byl wyjatkowo napuszonym oslem, jesli sie dobrze zastanowic. -Slucham? - Myslak nie zrozumial. -Byl oslem - wyjasnil Ridcully. - Setki lat temu. Zostal biskupem Kosciola omnianskiego, bo nosil na grzbiecie jakiegos ich swietego meza, o ile sobie przypominam. Musial byc solidnie napuszony. Wystarczy teraz znalezc jego przodkow... znaczy sie tylkow. To potomkowie, prawda? -Nie, nie, nie, nadrektorze - zaprotestowal Myslak. - To tylko takie powiedzenie. Oznacza kogos niemadrego, a dokladniej jego... no... siedzenie. -Ciekawe, jak zgadniemy, ktory to kawalek - mruknal Ridcully. - Kreatury z Piekielnych Wymiarow maja nogi i inne rzeczy na calym ciele. -Nie mam pojecia, nadrektorze - przyznal ze znuzeniem Myslak. -No to lepiej skopiemy wszystko, na wszelki wypadek. *** Smierc dogonil szczura w poblizu Mosieznego Mostu. Nikt nie niepokoil Alberta. Poniewaz lezal w rynsztoku, stal sie niemal tak niewidzialny jak Kaszlak Henry.Smierc podwinal rekaw. Jego dlon przesuwala sie przez tkanine plaszcza Alberta, jakby to byla mgla. STARY DUREN ZAWSZE GO ZE SOBA ZABIERAL, mruczal do siebie. MYSLAL, ZE CO Z NIM ZROBIE? Dlon wysunela sie, trzymajac odlamek wygietego szkla. Polyskiwala w nim szczypta piasku. TRZYDZIESCI CZTERY SEKUNDY, stwierdzil Smierc. Wreczyl szklo szczurowi. POSZUKAJ CZEGOS, ZEBY TO PRZESYPAC. TYLKO NIE UPUSC. Wyprostowal sie i rozejrzal po swiecie. Smierc Szczurow pobiegl do Zalatanego Bebna. Kiedy wrocil, towarzyszylo mu glosne "brzdek, brzdek, brzdek" skaczacej po bruku pustej butelki po piwie. Wewnatrz orbitowaly mgliscie trzydziesci cztery sekundy piasku. Smierc postawil sluge na nogi. Czas dla Alberta nie plynal. Jego zegar biologiczny poruszal sie na martwym biegu. Albert oczy mial zaszklone, zwisal z ramienia swego pana jak zle skrojony garnitur. Smierc wyrwal szczurowi butelke i przechylil ja lekko. Poplynela odrobina zycia. GDZIE JEST MOJA WNUCZKA? MUSISZ MI TO ZDRADZIC. INACZEJ NIE BEDE WIEDZIAL. Albert otworzyl oczy.-Ona chce ocalic chlopaka, panie - oznajmil. - Nie zna znaczenia slowa Obowiazek. Smierc ustawil butelke prosto. Albert zamarl w pol zdania. ALE MY ZNAMY, PRAWDA? - rzucil Smierc z gorycza. TY I JA. Skinal na Smierc Szczurow. PRZYPILNUJ GO, polecil. Pstryknal palcami. Nic sie nie stalo, jesli nie liczyc stukniecia kosci, EHM. TO DOSC KREPUJACE. ONA DYSPONUJE CZESCIA MOJEJ MOCY WYDAJE SIE, ZE CHWILOWO JESTEM NIEZDOLNYDO... NO... Smierc Szczurow zapiszczal uprzejmie. NIE. TY MASZ UWAZAC NA ALBERTA. WIEM, DOKAD ZMIERZAJA. HISTORIA LUBI ZATACZAC KREGI. Smierc spojrzal na wieze Niewidocznego Uniwersytetu wyrastajace ponad dachy budynkow. ALE GDZIES W TYM MIESCIE JEST WIERZCHOWIEC, KTOREGO MOGE DOSIASC. *** -Czekaj, cos nadchodzi... - Ridcully spojrzal na scene.-Co to za jedni? Myslak popatrzyl. -Mysle, ze to ludzie, nadrektorze. Tlum przestal tupac swymi zbiorowymi nogami i obserwowal nowo przybylych w posepnym milczeniu, oznaczajacym "lepiej, zeby byli dobrzy". Crash wystapil naprzod z szerokim, oblakanym, przyklejonym do twarzy usmiechem. -Niby tak, ale lada chwila moga rozedrzec sie na polowy i wyjda z nich upiorne kreatury - stwierdzil Ridcully z nadzieja w glosie. Crash mocniej chwycil gitare i zagral pierwszy akord. -Cos podobnego! - zawolal Ridcully. - Slucham? -To brzmialo dokladnie jak kot, ktory z zaszytym zadkiem wychodzi do toalety. Myslak byl wstrzasniety. -Nadrektorze, chyba nie chce pan powiedziec, ze probowal pan... -Nie, ale tak by to brzmialo. Z pewnoscia. Wlasnie tak. Tlum znieruchomial wyczekujaco, nie wiedzac, co myslec o sytuacji. -Witaj, Ankh-Morpork! - zawolal Crash. Dal znak Scumowi, ktory przy drugiej probie trafil w bebny. I Inne Zespoly zaczal grac swoj pierwszy i -jak sie mialo okazac - ostatni numer. A wlasciwie trzy ostatnie numery. Crash probowal "Anarchie w Ankh-Morpork", Jimbo wpadl w panike, gdyz nie widzial siebie w lustrze, wiec gral jedyna stronice, jaka zapamietal z ksiazki Blerta Wheedowna, to znaczy indeks, a palce Noddy'ego zaplataly sie w strunach. Jesli chodzi o Scuma, to jego zdaniem tytuly utworow przytrafialy sie wylacznie innym. Skupil sie na rytmie. Dla wiekszosci ludzi nie jest to konieczne, ale dla Scuma nawet klaskanie w rece bylo cwiczeniem koncentracji. Dlatego gral we wlasnym niewielkim, trudnym swiecie. Nawet nie zauwazyl, ze publicznosc wzbiera niczym nieswieza kolacja i fala uderza w scene. *** Sierzant Colon i kapral Nobby pelnili warte przy bramie Opak. Po przyjacielsku dzielili sie papierosem i nasluchiwali dalekiego szumu Darmowego Festiwalu.-Brzmi to jak wielka impreza - ocenil sierzant Colon. -Zgadza sie, sierzancie. -Brzmi jak powazne klopoty. -Mamy szczescie, ze jestesmy daleko. Kon nadjechal, stukajac kopytami. Jezdziec z trudem utrzymywal sie w siodle. Kiedy sie zblizyl, rozpoznali wykrzywiona twarz G.S.P. Dibblera jadacego ze swoboda worka ziemniakow. -Czy jakis woz przejezdzal tedy niedawno? - zapytal. -O ktory ci chodzi, Gardlo? - upewnil sie Colon. -Jak to: o ktory? -Bo byly dwa. Jeden z para trolli, a po nim drugi, z panem Clete'em. No wiesz, z Gildii Muzykantow... -O, nie! Dibbler ponaglil konia pietami i odjechal w mrok. -Czemu sie tak spieszy? - zdziwil sie Nobby. -Pewnie ktos jest mu winien pensa - uznal sierzant, opierajac sie na halabardzie. Zastukaly kopyta nastepnego konia. Straznicy przylgneli do muru, kiedy cwalowal przez brame. Byl wielki i bialy. Czarny plaszcz powiewal za jezdzcem, podobnie jak wlosy. Przemkneli i w podmuchu wiatru znikneli na rowninie. Nobby spogladal za nimi. -To byla ona - oswiadczyl. -Kto? -Susan Smierc. Swiatlo w krysztale zamigotalo i zgaslo. - Poszla trzydniowa dawka magii. Juz jej nie zobacze - poskarzyl sie pierwszy prymus. - Warte bylo kazdego thauma - stwierdzil kierownik studiow nieokreslonych. -Chociaz lepiej by bylo zobaczyc ich na zywo - uznal wykladowca run wspolczesnych. - Jest cos w tym, jak kapie na ciebie pot... -Moim zdaniem skonczylo sie akurat w chwili, kiedy zaczynalo byc dobre - oswiadczyl kierownik studiow nieokreslonych. - Moim zdaniem... Magowie zesztywnieli, gdyz w budynku rozleglo sie przerazajace wycie. Bylo odrobine zwierzece, ale tez roslinne, mineralne i ostre jak pila. *** Po chwili odezwal sie wykladowca run wspolczesnych:-Oczywiscie, prosty fakt, ze uslyszelismy budzacy dreszcz, scinajacy krew w zylach krzyk z rodzaju tych, ktore zamrazaja sam szpik w kosciach, nie oznacza jeszcze, ze dzieje sie cos niedobrego. Magowie wyjrzeli na korytarz. -Krzyk dochodzil gdzies z dolu - stwierdzil kierownik studiow nieokreslonych, ruszajac w kierunku schodow. -To dlaczego idziesz na gore? -Bo nie jestem durniem! -Ale to moze byc jakas straszna emanacja! -Co ty powiesz? - Kierownik studiow nieokreslonych ciagle przyspieszal. -Dobrze, rob, co chcesz. Wyzej jest pietro studentow. -Ach. Eee... Kierownik studiow nieokreslonych zszedl powoli, od czasu do czasu z lekiem spogladajac w gore. -Posluchaj, przeciez nic nie moze sie tu dostac - uspokajal go pierwszy prymus. - To miejsce jest chronione przez potezne zaklecia. -Zgadza sie - przyznal wykladowca run wspolczesnych. -I jestem pewien, ze wszyscy wzmacnialismy je okresowo, co jest przeciez naszym obowiazkiem - dodal pierwszy prymus. -Ehm... Tak. Tak, oczywiscie - zapewnil wykladowca run wspolczesnych. Dzwiek nadbiegl ponownie. Wsrod ryku dal sie slyszec powolny, pulsujacy rytm. -Chyba biblioteka - stwierdzil pierwszy prymus. -Ktos ostatnio widzial bibliotekarza? -Kiedy go spotykam, zawsze cos niesie. Nie myslicie chyba, ze planuje cos okultystycznego? -To przeciez magiczny uniwersytet. -Chodzi mi o cos bardziej okultystycznego. -Trzymajmy sie razem, dobrze? - Jestem razem. -Gdyz kiedy razem jestesmy, coz nas skrzywdzic zdola? - No, na przyklad 1) wielkie, ogromne... -Przestan! Dziekan uchylil drzwi biblioteki. Panowalo tu cieplo i aksamitna cisza. Z rzadka tylko ktoras z ksiag zaszelescila kartkami czy brzeknela lancuchem. Srebrzyste lsnienie rozjasnialo schody do piwnicy. Dobiegaly tez stamtad ciche "uuk". -Nie wydaje sie bardzo rozzloszczony - zauwazyl kwestor. Magowie na palcach zeszli po schodach. Trudno bylo nie zauwazyc wlasciwych drzwi - wylewalo sie spod nich swiatlo. Magowie weszli do piwnicy. Wstrzymali oddech. To stalo na podwyzszeniu na samym srodku pomieszczenia, otoczone swiecami. To byla prawdziwa muzyka wykrokowa. *** Wysoka, mroczna sylwetka z poslizgiem pokonala zakret, wpadajac na plac Sator, po czym przebiegla przez brame Niewidocznego Uniwersytetu. Widzial ja jedynie Modo, krasnoludzi ogrodnik, kiedy radosnie popychal w mroku taczke z nawozem. Mial za soba dobry dzien. Zreszta wiekszosc dni jest dobra, jak mu podpowiadalo zyciowe doswiadczenie.Nie slyszal o Darmowym Festiwalu. Nie slyszal o muzyce wykrokowej. Modo nie slyszal zreszta o wiekszosci rzeczy, poniewaz nie sluchal. Lubil kompost. Zaraz po komposcie lubil roze, poniewaz to dla nich wlasnie nalezy kompost kompostowac. Z natury byl krasnoludem zadowolonym z zycia, ktory z marszu radzi sobie ze wszystkimi dodatkowymi problemami ogrodnictwa w srodowisku wysoce magicznym, takimi jak mszyce, maczliki i zaczajone potwory z mackami. Wlasciwe utrzymanie trawnikow okazywalo sie prawdziwym problemem, gdy probowaly po nich pelzac stwory z innych wymiarow. Ktos przebiegl po trawie i zniknal w drzwiach biblioteki. Modo przyjrzal sie sladom. -Ojejej - powiedzial. *** Magowie z wolna zaczynali oddychac.-O zez... - szepnal wykladowca run wspolczesnych. -Ale odjazd - stwierdzil pierwszy prymus. -To wlasnie nazywam muzyka wykrokowa. - Dziekan westchnal z zachwytem. Podszedl blizej ze skupiona mina nedzarza w kopalni zlota. Swiatlo swiec migotalo na czerni i srebrze. Jednego i drugiego bylo pod dostatkiem. -O zez... - powtorzyl wykladowca run wspolczesnych niczym jakas inkantacje. -Zaraz, czy to nie moje lusterko do wyrywania wlosow z nosa? - zdziwil sie kwestor. - To moje lusterko, jestem pewien... Zauwazyli, ze chociaz to, co czarne, bylo rzeczywiscie czarne, to srebrne nie do konca bylo srebrne. Skladalo sie z rozmaitych lusterek, kawalkow blyszczacej cyny i lamety oraz drutu, ktore bibliotekarz zdobyl i potrafil nagiac do wlasciwego ksztaltu. -...poznaje te srebrna ramke... Skad sie wzielo na tym dwukolowym wozku? Dwa kola, jedno za drugim? To smieszne. Przewroci sie, nie ma watpliwosci. A gdzie sie zaprzega konia, jesli wolno spytac? Pierwszy prymus delikatnie klepnal go w ramie. -Kwestorze, przyjacielska rada, od maga dla maga. -Tak? O co chodzi? -Mysle, ze jesli w tej chwili nie przestaniesz gadac, dziekan cie zamorduje. Obiekt mial dwa kola zdjete z nieduzego wozka, ustawione jedno za drugim, a miedzy nimi siodelko. Z przodu bibliotekarz umiescil rure wygieta w skomplikowany podwojny luk, zeby osoba siedzaca na siodelku mogla ja wygodnie chwycic. Reszte tworzyly smieci: kosci, galezie, swiecidelka. Nad przednim kolem tkwila przywiazana konska czaszka, a zewszad zwisaly piora i paciorki. Owszem, byly to smieci, ale kiedy calosc stala w ledwie rozswietlonym polmroku, miala w sobie pewna organiczna jakosc - nie dokladnie zycie, ale cos dynamicznego, niepokojacego, sprezonego i poteznego, co sprawialo, ze dziekan az wibrowal z podniecenia. Emanowala czyms, co sugerowalo, ze samym swym istnieniem i wygladem lamie co najmniej dziewiec praw i dwadziescia trzy wskazowki. -Zakochal sie czy co? - spytal kwestor. -Niech pojedzie - zazadal dziekan. - Musi pojechac! Zostal stworzony dojazdy! -Tak, ale co to jest? - dopytywal sie kierownik studiow nieokreslonych. -To arcydzielo - odparl dziekan. - Tryumf. -Uuk? -Moze trzeba sie na nim odpychac nogami? - szepnal pierwszy prymus. Dziekan w zamysleniu potrzasnal glowa. -Jestesmy przeciez magami, prawda - rzekl w koncu. - Mozemy chyba sprawic, by pojechal. Ruszyl dookola. Powiew jego nabijanej cwiekami skorzanej szaty poruszyl plomykami swiec; cienie niezwyklego obiektu zatanczyly na scianach. Pierwszy prymus przygryzl warge. -Nie bylbym taki pewny - stwierdzil. - Wyglada, ze i tak ma juz w sobie az za duzo magii. Czy on... tego... Czy on oddycha, czy tylko mi sie wydaje? Odwrocil sie nagle i pogrozil palcem bibliotekarzowi. -Ty to zbudowales? Orangutan pokrecil glowa. -Uuk. -Co powiedzial? -Ze nie zbudowal tego, tylko poskladal razem - przetlumaczyl dziekan, nie ogladajac sie nawet. -Uuk. -Zamierzam na tym usiasc - oznajmil dziekan. Pozostali magowie poczuli, ze cos odplywa im z duszy, a na to miejsce pojawia sie niepewnosc. -Na twoim miejscu bym tego nie robil, drogi kolego - przekonywal pierwszy prymus. - Nie wiadomo, dokad to moze cie zabrac. -Nie dbam o to. - Dziekan wciaz nie odrywal wzroku od obiektu swego zachwytu. -Chodzi o to, ze jest rzecza nie z tego swiata. -Przez ponad siedemdziesiat lat bylem z tego swiata i jest to wyjatkowo nudne. Dziekan wszedl w krag swiec i polozyl dlon na siodelku. Zadrzalo. PRZEPRASZAM BARDZO. Ciemna postac stanela nagle w drzwiach piwnicy i po kilku krokach znalazla sie wewnatrz kregu. Szkieletowa dlon opadla dziekanowi na ramie i lagodnie, choc stanowczo odsunela go na bok. DZIEKUJE. Wskoczyla na siodelko i siegnela do uchwytow. Potem dopiero spojrzala na to, czego dosiadla.Pewne sytuacje nalezy rozegrac z absolutna precyzja... Koscisty palec wskazal dziekana. POTRZEBNE MI TWOJE UBRANIE. Dziekan cofnal sie.-Co? DAJ MI SWOJ PLASZCZ. Dziekan z wyrazna niechecia zdjal z siebie skorzana szate i wreczyl mrocznemu jezdzcowi.Smierc wciagnal ja na siebie. Tak juz lepiej... ZARAZ, POPATRZMY... Blekitne lsnienie zamigotalo mu pod palcami, rozlalo sie niebieskimi zygzakami i uformowalo swietlna korone na koncu kazdego piora i wokol kazdego paciorka.-Jestesmy w piwnicy! - przypomnial dziekan. - Czy to przeszkadza? Smierc rzucil mu przelotne spojrzenie. NIE. *** Modo wyprostowal sie, by podziwiac swoj klomb z rozami. Rosly tu absolutnie czarne kwiaty, najpiekniejsze, jakie _ udalo mu sie wyhodowac. Wysoce magiczne srodowisko mialo niekiedy swoje zalety. Zapach roz zawisl w atmosferze wieczoru niczym slowo otuchy.I nagle klomb eksplodowal. Modo doznal ulotnej wizji plomieni i czegos wzbijajacego sie w niebo. Potem wizje te przeslonil grad paciorkow, pior i miekkich czarnych platkow. Pokrecil glowa i ruszyl po lopate. *** -Sierzancie?-Tak, Nobby? -Zna pan swoje zeby? -Jakie zeby? -Te zeby, co je pan ma w ustach. -Ach, te. Tak. Co z nimi? -Jak to sie dzieje, ze z tylu do siebie pasuja? Nastapila chwila milczenia, gdy sierzant Colon badal jezykiem zakamarki wlasnej jamy ustnej. -One uch... oj... - zaczal i rozwinal sie troche. - Interesujaca uwaga, Nobby. Nobby dokonczyl zwijanie papierosa. -Moze zamkniemy brame, sierzancie? -Wlasciwie mozna. Z dokladnie obliczonym minimum wysilku zatrzasneli ciezkie wrota. Nie byl to przesadnie skuteczny srodek ostroznosci. Klucze zagubiono juz bardzo dawno temu i nawet napis "Dziekujemy za nieatakowanie naszego Miasta" byl juz ledwie widoczny. -Powinnismy chyba... - zaczal Colon i nagle spojrzal w glab ulicy. - Co to za swiatlo? - zdziwil sie. - I co tak halasuje? Blekitny blask migotal na scianach budynkow. -Brzmi jak jakies dzikie zwierze - ocenil Nobby. Blask wzmogl sie i zmienil w dwie jaskrawe, blekitne lance. Colon przyslonil oczy. -Wyglada troche jak... niby kon albo cos takiego. -I pedzi wprost na brame! Udreczony ryk odbijal sie echem od scian. -Uwazam, Nobby, ze powinien sie zatrzymac. Kapral Nobbs skoczyl pod mur. Colon, bardziej swiadomy laczacej sie z ranga odpowiedzialnosci, zamachal rekami do zblizajacego sie swiatla. -Nie! Nie rob tego! Po czym podniosl sie z blota. Wokol niego opadaly wolno platki roz, piora i iskry. Przed nim otwor w bramie jarzyl sie na brzegach blekitem. -To przeciez stary dab - powiedzial zdumiony. - Mam tylko nadzieje, ze nie kaza nam za to placic z wlasnych pieniedzy. Zauwazyles, kto to byl, Nobby? Nobby! Nobby przesunal sie ostroznie wzdluz muru. -On... mial w zebach roze, sierzancie. -Tak, ale czy go rozpoznasz, gdybys go znowu zobaczyl? Nobby glosno przelknal sline. -Gdyby nie, sierzancie - odparl - to mialbym piekielne klopoty z tozsamoscia. *** -Nie podoba mi sie to, panie Buog! Wcale mi sie nie podoba!-Zamknij sie i kieruj! -Ale to nie jest droga, po ktorej mozna szybko jezdzic. -Wszystko jedno! I tak nie widzisz, dokad jedziemy. Woz pokonal zakret na dwoch kolach. Zaczal padac snieg - male, wilgotne platki, ktore topnialy, gdy tylko dotknely gruntu. -Przeciez jestesmy juz w gorach! Obok jest przepasc! Spadniemy! -Chcesz, zeby Chryzopraz nas dogonil? -Hejta! Wio! Buddy i Klif sciskali w ciemnosci burty rozkolysanego wozu. -Ciagle jada za nami? - krzyknal Buog. -Nic nie widze! - odpowiedzial Klif. - Gdybys zatrzymal woz, moze bym cos uslyszal! -Tak, ale wtedy moglibysmy to cos uslyszec calkiem blisko! -Hejta! Wio! -Dobrze, wiec moze wyrzucimy pieniadze? -Piec tysiecy dolarow?!! Buddy wyjrzal z wozu na zewnatrz. Ciemnosc posiadajaca wyrazne cechy glebi i zdradzajaca pewna sugestie parowu rozpoczynala sie o kilka stop od traktu. Gitara pobrzekiwala delikatnie w rytm stukotu kol. Chwycil ja jedna reka. To dziwne, ale nigdy naprawde nie milkla. Nie dalo sie jej uciszyc, nawet przyciskajac mocno struny obiema rekami; probowal. Obok lezala harfa. Jej struny zachowywaly absolutne milczenie. -To bez sensu! - wrzasnal Buog z kozla. - Zwolnij! O malo co bysmy wypadli z trasy! Asfalt sciagnal lejce. Po chwili woz wyhamowal do tempa marszu. -Tak juz lepiej... Gitara jeknela. Nuta byla tak wysoka, ze zaklula w uszy niczym igla. Konie szarpnely sie przerazone i znowu pognaly galopem. - Trzymaj je! -Trzymam! Buog obejrzal sie, sciskajac oparcie. -Wyrzuc to cos! Buddy mocniej chwycil gitare i wstal. Zamachnal sie, by cisnac ja do wawozu. Zawahal sie. -Wyrzuc ja! Klif wstal i sprobowal odebrac mu instrument. -Nie! Buddy zakrecil gitara nad glowa i uderzyl trolla w podbrodek. Klif polecial do tylu. - Nie! -Buog, zwolnij... Wyprzedzil ich bialy kon. Sylwetka w kapturze pochylila sie i chwycila lejce. Woz podskoczyl na kamieniu i przefrunal kawalek, zanim z hukiem znow opadl na droge. Asfalt uslyszal trzask pekajacych slupkow, gdy kola z cala sila uderzyly w plotek; dostrzegl zerwana uprzaz, poczul, jak woz slizga sie ukosem... ...i staje. Pozniej wydarzylo sie tak wiele, ze Buog nikomu nie wspomnial o wrazeniu, jakiego doznal w owej chwili. Mial uczucie, ze chociaz woz wyraznie zaklinowal sie dosc niepewnie na skraju urwiska, to rownoczesnie runal w dol i wirujac, spadal na skaly... Otworzyl oczy. Wizja przerazila go jak zly sen. Podczas hamowania rzucilo nim do tylu; opieral glowe o deske siedzenia. Patrzyl prosto w otchlan. Z tylu zatrzeszczalo drewno. Ktos trzymal go za noge. -Kto to? - szepnal jakby w obawie, ze glosniejsze slowa przechyla woz. -To ja, Asfalt. Kto trzyma moja noge? -Ja - odezwal sie Klif. - A co ty trzymasz, Buog? -Tylko... cos, co przypadkiem zlapala moja szukajaca oparcia reka - odparl krasnolud. Woz znowu zatrzeszczal. -To zloto, prawda? - domyslil sie Asfalt. - Trzymasz zloto. -Durny krasnolud! - wrzasnal Klif. - Pusc je, bo wszyscy zginiemy! -Wypuscic piec tysiecy dolarow, to zginac - oswiadczyl Buog. -Glupiec! Przeciez ich ze soba nie zabierzesz! Asfalt probowal mocniej chwycic sie desek. Woz sie zakolysal. -Lada chwila nastapi cos odwrotnego - mruknal. -A kto - zapytal Klif, gdy woz osunal sie jeszcze o cal - trzyma Buddy'ego? Cala trojka zamilkla na chwile, nerwowo przeliczajac swoje konczyny i to, co na nich wisialo. -Tego... mysle... boje sie, ze on wypadl - powiedzial Buog. Zabrzmialy cztery akordy. Buddy zawisl na tylnym kole, ze stopami nad pustka. Szarpnal sie, gdy muzyka zagrala riff na jego duszy. ...Nigdy sie nie zestarzec. Nigdy nie umrzec. Zyc wiecznie w tym ostatnim, rozpalonym do bialosci momencie, kiedy wrzeszczy tlum. Kiedy kazda nuta jest uderzeniem serca. Plonac na niebie. Nigdy nie bedziesz stary. Nigdy nie powiedza, ze umarles. Taka jest umowa. Bedziesz najwiekszym muzykiem swiata. Zyj szybko. Umieraj mlodo... Muzyka szarpala jego dusze. Stopy Buddy'ego uniosly sie powoli i dotknely skaly urwiska. Wsparl sie na nich z zamknietymi oczami i pociagnal za kolo. Czyjas dlon dotknela jego ramienia. -Nie! Otworzyl oczy. Odwrocil glowe i spojrzal w twarz Susan, a potem w gore, na woz. -Co... - wymamrotal zaszokowany. Uwolnil jedna reke, niezgrabnie siegnal po pas gitary i zsunal ja z ramienia. Struny wyly, kiedy chwycil za gryf i cisnal instrument w ciemnosc. Druga reka zesliznela sie z zamarzajacego kola i Buddy runal w przepasc. Przemknela biala smuga. Wyladowal ciezko na czyms aksamitnie miekkim i pachnacym konskim potem. Susan przytrzymala go jedna reka. Druga skierowala Pimpusia przez padajacy snieg w gore. Kon wyladowal na drodze i Buddy zjechal w bloto. Uniosl sie na lokciach. -Ty? -Ja - potwierdzila Susan. Siegnela do olstra po kose. Wyskoczylo ostrze; splywajace na nie platki sniegu lagodnie rozpadaly sie na dwie czesci, nie zwalniajac ani odrobine. -Wyciagnijmy twoich przyjaciol, co? *** Powietrze stalo sie gesciejsze, jakby skupiala sie uwaga swiata. Smierc zajrzal w przyszlosc. A NIECH TO! Konstrukcja sie rozpadala. Bibliotekarz zrobil co mogl, ale zwykle kosci i drewno nie mogly wytrzymac takich obciazen. Piora i paciorki odrywaly sie bez przerwy i dymiac, ladowaly na drodze. Kolo pozegnalo sie z osia i odtoczylo, gubiac szprychy, gdy maszyna weszla w zakret, wychylona niemal do poziomu.Nie mialo to wlasciwie znaczenia. Cos jakby dusza migotalo w powietrzu w miejscach, gdzie kiedys byly brakujace czesci. Jesli wezmie sie lsniaca maszyne i oswietli jasno, tak ze jarzy sie i blyszczy, a potem zabierze maszyne, ale zostawi swiatlo... Pozostala jedynie konska czaszka. Ona i tylne kolo, wirujace teraz na widelcach juz tylko z migotliwego swiatla. I dymiace. Maszyna przemknela obok Dibblera. Przerazony kon zrzucil jezdzca do rowu i uciekl. Smierc byl przyzwyczajony do szybkiej jazdy. W teorii przebywal wszedzie rownoczesnie. Najszybszy sposob podrozy to byc juz u celu. Nigdy jednak nie pedzil tak predko, przemieszczajac sie tak wolno. Czesto widzial, jak teren zmienia sie w rozmazana plame, nigdy jednak, kiedy ow teren na zakrecie znajduje sie o cztery cale od jego kolana. *** Woz znowu sie przesunal. Teraz nawet Klif spogladal prosto w ciemnosc. Cos dotknelo jego ramienia. ZLAP SIE TEGO. ALE NIE DOTYKAJ OSTRZA. Buddy wychylil sie za krawedz.-Buog, jeslli puscisz ten worek, moglbym... -Nawet o tym nie mysl. -W calunie nie ma kieszeni, Buog. -Bo chodzisz do marnego krawca. W koncu Buddy chwycil za wolna noge i pociagnal. Pojedynczo, wspinajac sie jeden po drugim, cala Grupa w koncu stanela na drodze. I popatrzyla na Susan. -Bialy kon - stwierdzil Asfalt. - Czarny plaszcz. Kosa. Hm. -Tez ja widzicie? - zdziwil sie Buddy. -Mam nadzieje, ze nie bedziemy tego zalowac - mruknal Klif. Susan wyjela zyciomierz i przyjrzala mu sie krytycznie. -Przypuszczam, ze juz za pozno, zeby sie jakos dogadac? - zmartwil sie Buog. -Chcialam tylko sprawdzic, czy zgineliscie, czy nie - wyjasnila Susan. -Wydaje mi sie, ze zyje - oswiadczyl Buog. -I tego sie trzymaj. Obejrzeli sie, slyszac trzeszczenie. Woz przesunal sie do przodu i runal w przepasc. Rozlegl sie trzask, gdy zaczepil o wystajaca skale w polowie drogi, potem odlegly huk, gdy rozbil sie na dnie wawozu. Potem blysnely pomaranczowe plomienie, gdy eksplodowala oliwa w lampach. Z wraku, ciagnac za soba struge iskier, wytoczylo sie plonace kolo. -My bysmy tam siedzieli - odezwal sie po chwili Klif. -Wydaje ci sie, ze teraz sytuacja jest lepsza? - zapytal Buog. -Tak - potwierdzil krotko Klif. - Bo nie umieramy w plonacym wraku wozu. -Racja. Ale ona wyglada troche... okultystycznie. -Mi to nie przeszkadza. Zawsze wole okultyzm od opiekania. Za nimi Buddy podszedl do Susan. -Wiesz... Chyba zrozumialam - powiedziala. - Muzyka... wykrzywila historie. To wszystko nie powinno sie zdarzyc w naszym swiecie. Pamietasz, skad ja wziales? Buddy patrzyl nieruchomo. Kiedy czlowiek zostaje ocalony od nieuchronnej zguby przez atrakcyjna dziewczyne na bialym koniu, nie spodziewa sie quizu z zakupow. -Ze sklepu w Ankh-Morpork - wtracil Klif. -Tajemniczego starego sklepiku? -Tajemniczego jak nie wiem. Byly... -Wrociliscie tam? Znalezliscie go jeszcze? W tym samym miejscu? -Tak - powiedzial Klif. -Nie - powiedzial Buog. -Duzo ciekawych towarow, ktore chcielibyscie obejrzec i dowiedziec sie o nich czegos wiecej? -Tak - przyznali Klif i Buog chorem. -Aha - mruknela Susan. - Wiec to taki sklep. -Wiedzialem, ze to nie jego miejsce! - zawolal krasnolud. - Nie mowilem, ze jest jakis dziwny? Mowilem, ze jest dziwny. I ze jest nieziemski. -Myslalem, ze to znaczy drewniany - wyznal Asfalt. Klif uniosl reke. -Snieg przestal padac. -Rzucilem te gitare do wawozu - oswiadczyl Buddy. - Ja... Nie byla mi juz potrzebna. Musiala sie roztrzaskac. -Nie - zaprotestowala Susan. - To nie takie... -Chmury... - Buog uniosl glowe. - Wygladaja nieziemsko. - Jak to? Drewniane? - zdziwil sie Asfalt. Wszyscy to poczuli: wrazenie, ze nagle zostaly usuniete mury otaczajace swiat. Powietrze zabrzeczalo. -Co sie teraz dzieje? - zapytal Asfalt, kiedy wszyscy instynktownie zbili sie w ciasna grupke. -Powinienes wiedziec - zauwazyl Buog. - Przeciez byles wszedzie i widziales wszystko. Biale swiatlo rozblyslo w powietrzu. A potem samo powietrze stalo sie swiatlem, bialym jak ksiezycowe, ale jaskrawym jak sloneczne. Zabrzmial takze dzwiek, niczym ryk milionow glosow. Powiedzial: "Pokaze wam, kim jestem. Jestem muzyka." *** Satchmon zapalil lampy powozu.-Spiesz sie, czlowieku! - huknal Clete. - Przeciez chcemy ich dogonic, nie? Hat. Hat. Hat. - Nie wydaje mi sie, zeby to mialo znaczenie, nawet jesli uciekna -mruczal Satchmon, wspinajac sie do wnetrza. Clete popedzil konie. - Znaczy, przeciez odjechali. Tylko to sie liczy. -Nie! Widziales ich przeciez. Oni sa... dusza wszystkich klopotow. Nie mozemy na to pozwolic. Satchmon zerknal na boki. Nie po raz pierwszy pojawila sie u niego mysl, ze pan Clete nie gra pelna orkiestra, ze nalezy do tych ludzi, ktorzy swe wlasne, rozpalone szalenstwo buduja z calkiem normalnych, chlodnych elementow. Satchmon w zadnym razie nie byl przeciwnikiem palcowego fokstrota i czaszkowego fan-dango, ale nigdy nikogo nie zamordowal, przynajmniej nie celowo. Uswiadomiono mu kiedys, ze posiada dusze, i chociaz byla troche dziurawa i troche wystrzepiona na brzegach, chcial wierzyc, ze pewnego dnia bog Reg znajdzie mu miejsce w niebianskiej orkiestrze. Ktos, kto byl morderca, nie dostaje najlepszych numerow. Pewnie musi grac na altowce. -A moze damy juz temu spokoj? - zaproponowal. - Nie wroca przeciez... -Zamknij sie. -To nie ma sensu... Konie stanely deba. Powoz sie zakolysal. Cos przemknelo obok jasna smuga i zniknelo w ciemnosci. Pozostawilo za soba blekitne plomienie, ktore jarzyly sie przez chwile i zgasly. *** Smierc zdawal sobie sprawe, ze w pewnej chwili bedzie musial sie zatrzymac. Zaczynal sobie jednak uswiadamiac, ze niezaleznie od tego, w jakim mrocznym slowniku opisana zostala ta widmowa machina, slowo "zwolnic" bylo w nim rownie niewyobrazalne, jak pojecie bezpiecznej jazdy.Nie lezalo w naturze tej machiny, by zmniejszac szybkosc w dowolnych okolicznosciach, z wyjatkiem dramatycznie katastrofalnych pod koniec trzeciej zwrotki. Na tym polegal problem z muzyka wykrokowa. Lubila zalatwiac sprawy we wlasnym stylu. Bardzo powoli, ciagle wirujac, przednie kolo oderwalo sie od ziemi. *** Absolutna ciemnosc wypelnila wszechswiat. Glos przemowil: - Czy to ty, Klif?-Tak. -Dobrze. A to ja, Buog. -Tak. Brzmisz jak ty. -Asfalt? -To ja. -Buddy? -Buog? -A... no... dama w czerni? -Slucham? -Czy wiesz, gdzie jestesmy, panienko? Pod nogami nie mieli gruntu. Ale Susan nie miala wrazenia lotu. Po prostu stala. Fakt, ze stala na niczym, nie mial wiekszego znaczenia. Nie spadala, bo nie miala gdzie spadac. Ani skad. Nigdy nie interesowala sie geografia. Miala jednak niezwykle silne przeczucie, ze miejsce to nie figuruje w zadnym atlasie. -Nie wiem, gdzie sa nasze ciala - odpowiedziala ostroznie. -To swietnie - mruknal glos Buoga. - Naprawde? Jestem tutaj, ale nie wiemy, gdzie jest moje cialo? A co z moimi pieniedzmi? Daleko w mroku rozlegl sie odglos krokow. Zblizaly sie powoli, ale stanowczo. I zatrzymaly sie. Glos powiedzial: Raz. Raz. Raz, dwa. Raz, dwa. I kroki oddalily sie znowu. Po chwili odezwal sie inny glos: Raz, dwa, trzy, cztery... I zaistnial wszechswiat. Bledem bylo nazywanie tego wielkim wybuchem. Wybuch powoduje jedynie halas i zgielk, a caly ten zgielk moze wywolac tylko wiekszy zgielk oraz kosmos pelen przypadkowych czastek. Materia eksplodowala w istnienie z pozoru jako chaos, ale w rzeczywistosci jako akord. Ostateczny akord mocy. Wszystko razem pomknelo odsrodkowo w jednym poteznym pchnieciu, ktore zawieralo w sobie, niczym odwrotne skamieliny, wszystko, co mialo byc. Wsrod tego, zygzakujac w rozszerzajacej sie chmurze, ozywiona, pedzila tamta pierwsza, dzika i zywa muzyka. Miala ksztalt. Miala ruch. Miala harmonie. Miala rytm i dalo sie przy niej tanczyc. Wszystko tanczylo. Glos zabrzmial bezposrednio w glowie Susan: I nigdy nie umre. Odpowiedziala glosno: -Czesc ciebie jest we wszystkim, co zyje. "Tak. Jestem rytmem serca. Rytmem rdzenia." Wciaz nie widziala pozostalych. Swiatlo mknelo strumieniami obok niej. -Przeciez wyrzucil gitare. "Chcialam, zeby zyl dla mnie." -Chcialas, zeby umarl dla ciebie! We wraku tego wozu! Co za roznica? I tak by przeciez umarl. Ale umrzec w muzyce... Ludzie zawsze beda pamietac piosenki, ktorych nie mial szansy zaspiewac. I beda to najwspanialsze piosenki ze wszystkich." Przezyj swoje zycie w jednej chwili. Zyj szybko, umrzyj mlodo. Nie odchodz." -Odeslij nas z powrotem! "Nigdzie nie odeszliscie." Susan mrugnela. Wciaz stali na drodze. Powietrze migotalo, trzaskalo i bylo pelne mokrego sniegu. Obejrzala sie i zobaczyla przerazona twarz Buddy'ego. -Musimy stad... Podniosla reke. Byla przezroczysta. Klif juz prawie zniknal. Buog usilowal zlapac uchwyt torby z pieniedzmi, ale palce przenikaly przez rzemien. Jego twarz wyrazala zgroze i strach przed smiercia, a moze i przed ubostwem. -On cie wyrzucil! - krzyknela Susan. - To nieuczciwe! *** Ostre blekitne swiatlo zblizalo sie po szlaku. Zaden powoz nie moglby jechac tak szybko. Slychac bylo ryk przypominajacy wrzask wielblada, ktory wlasnie zobaczyl dwie cegly. Swiatlo dotarlo do zakretu, zesliznelo sie, trafilo na kamien i wyskoczylo w przestrzen nad wawozem.Mialo jeszcze dosc czasu, by gluchy glos zawolal: O ZEZ... ...nim trafilo w przeciwlegla sciane jednym wielkim, rozlewajacym sie kregiem ognia. Kosci rozsypaly sie i potoczyly po wyschnietym korycie. I znieruchomialy. *** Susan odwrocila sie, wznoszac kose. Ale muzyka byla w powietrzu. Nie miala duszy, w ktora mozna by wymierzyc.Mozna powiedziec wszechswiatowi: To nieuczciwe. A wszechswiat odpowie zapewne: Nie? A to przepraszam. Mozna ratowac ludzi. Mozna dotrzec na miejsce w jednej chwili. Ale cos moze pstryknac palcami i powiedziec: Nie, to musi sie odbyc w ten sposob. Powiem ci, co musi sie wydarzyc. Taka powstanie legenda... Susan wyciagnela reke i sprobowala pochwycic dlon Bud-dy'ego. Czula ja, ale tylko jako chlod. -Slyszysz mnie? - zawolala, przekrzykujac tryumfalne akordy. Kiwnal glowa. -To jest... jak legenda! Musi sie wydarzyc! A ja nie moge tego powstrzymac! Jak mam zabic cos takiego jak muzyka? Podbiegla do skraju przepasci. Woz plonal na dnie. Oni sie tam nie pojawia. Oni juz tam sa. -Nie odwroce tego! To nieuczciwe! Uderzyla powietrze zacisnietymi piesciami. - Dziadku!!! *** Blekitne plomyki migotaly niepewnie na kamieniach w wyschnietym korycie.Malenka kosc palca potoczyla sie po skale, az trafila na inna, nieco wieksza kosc. Trzecia kosc sturlala sie z glazu i dolaczyla do nich. W polmroku wsrod kamieni rozlegl sie grzechot; garsc bialych plamek toczyla sie, podskakujac miedzy skalami. Po chwili wsrod nocy uniosla sie dlon z wyciagnietym ku niebu palcem wskazujacym. Potem zabrzmialy glosniejsze, bardziej gluche dzwieki, kiedy dluzsze, wieksze obiekty przewracaly sie z konca na koniec, coraz blizej. *** -Chcialam to poprawic! - wolala Susan. - Co komu z bycia Smiercia, jesli przez caly czas musi przestrzegac idiotycznych zasad? SPROWADZ ICH Z POWROTEM. Susan obejrzala sie. Kosc stopy przeskoczyla po blocie i wsunela sie na miejsce pod czarna szata.Smierc podszedl i wyrwal kose z rak Susan. Jednym plynnym ruchem wzniosl ja nad glowa i uderzyl w skale. Ostrze rozpadlo sie na kawalki. Schylil sie i podniosl niewielki odlamek. Lsnil w jego palcach niby malenka gwiazdka z blekitnego lodu. TO NIE BYLA PROSBA. Kiedy przemowila muzyka, padajacy snieg zatanczyl.Nie mozesz mnie zabic. Smierc siegnal pod szate i wydobyl gitare. Kilka kawalkow odla-malo sie, ale nie mialo to znaczenia; ksztalt instrumentu lsnil w powietrzu; jarzyly sie struny. Smierc przyjal pozycje, dla osiagniecia ktorej Crash oddalby zycie. Uniosl reke. W dloni roziskrzyl sie odprysk kosy. Gdyby swiatlo moglo wydawac dzwiek, blysnalby "ting!". "Chcial byc najwiekszym muzykiem na swiecie. Obowiazuje prawo. Przeznaczenie musi sie wypelnic." Ten jeden raz Smierc nie wygladal, jakby sie usmiechal. Opuscil dlon na struny. Nie zabrzmial zaden dzwiek. Zamiast tego nastapil zanik dzwieku, koniec brzmienia, ktore Susan - teraz to sobie uswiadomila - slyszala od dawna. Bez przerwy. Cale zycie. Dzwiek, jakiego sie nie zauwaza, dopoki nie ucichnie... Struny trwaly w bezruchu. Istnieja miliony akordow. Istnieja miliony liczb. I wszyscy zapominaja o tej, ktora jest zerem. Jednak bez zera liczby sa tylko arytmetyka. Bez pustego akordu muzyka jest tylko halasem. Smierc zagral pusty akord. Rytm zwolnil. I zaczal slabnac. Wszechswiat krecil sie nadal, caly, co do atomu. Ale wkrotce wirowanie sie skonczy, tancerze zaczna sie rozgladac i zastanawiac, co robic dalej. "Nie czas na to! Zagraj cos innego!" NIE POTRAFIE. Smierc skinal na Buddy'ego. ALE ON POTRAFI. Rzucil chlopcu gitare. Przeniknela przez niego.Susan podbiegla, chwycila ja i podala Buddy'emu. -Musisz ja wziac! Musisz zagrac! Musisz na nowo zaczac muzyke! Goraczkowo szarpala struny. Buddy skrzywil sie. -Prosze! - wolala. - Nie odchodz! Muzyka jeczala jej w glowie. Buddy zdolal jakos chwycic gitare, ale patrzyl, jakby zobaczyl ja pierwszy raz w zyciu. -Co sie stanie, jesli nie zagra? - spytal Buog. -Wszyscy zginiecie w katastrofie! A POTEM, dodal Smierc, UMRZE MUZYKA. I TANIEC DOBIEGNIE KONCA. CALY TANIEC. Widmowy krasnolud odchrzaknal. -Placa nam za ten numer, tak? - upewnil sie. DOSTANIECIE WSZECHSWIAT. -I darmowe piwo? Buddy przycisnal do siebie gitare. Spojrzal w oczy Susan. Uniosl reke i zagral. Pojedynczy akord zadzwieczal w wawozie i powrocil echem pelnym niezwyklych harmonik. DZIEKUJE, powiedzial Smierc. Podszedl i odebral gitare. Wykonal nagly wykrok i z rozmachu uderzyl instrumentem o skale. Struny rozdzielily sie i cos wylecialo spomiedzy nich w strone sniegu i gwiazd. Smierc z satysfakcja popatrzyl na odlamki. TERAZ TO PRAWDZIWA MUZYKA Z WYKROKIEM. Pstryknal palcami. *** Ksiezyc wstal nad Ankh-Morpork.Park byl pusty. Srebrzyste swiatlo saczylo sie na szczatki sceny, na bloto i niedojedzone kielbaski wyznaczajace teren, gdzie stala publicznosc. Tu i tam polyskiwalo na strzaskanych pulapkach dzwiekowych. Po chwili kawal blota usiadl i wyplul z siebie wiecej blota. -Crash! Jimbo! Scum! - zawolal. -To ty, Noddy? - odpowiedzial mu smetny ksztalt zwisajacy z jednej z nielicznych ocalalych podpor sceny. Bloto wydlubalo jeszcze troche blota z uszu. -To ja. Gdzie Scum? -Chyba wrzucili go do jeziora. -Crash zyje? Spod stosu odlamkow odpowiedzial mu cichy jek. -Szkoda - mruknal z zalem Noddy. Jakas postac wynurzyla sie z ciemnosci. Chlupala. Crash na wpol wyczolgal sie, na wpol spadl z gruzow. -Muficie szyznac - wybelkotal, poniewaz na ktoryms etapie wystepu gitara trafila go w zeby - ze to fyla rrafwzifa mufyka wykrokowa... -Niech bedzie. - Jimbo zsunal sie z belki. - Ale nastepnym razem ja dziekuje. Sprobuje raczej seksu i prochow. -Tata powiedzial, ze mnie zabije, jesli sprobuje prochow - oswiadczyl Noddy. -Bo twoj mozg na prochach... - zaczal Jimbo. -Nie, to twoj mozg, Scum. Na tej bryle, o tam. -O rany... Dzieki. -Z prochow najbardziej przydalyby mi sie teraz jakies przeciwbolowe - stwierdzil Jimbo. Troche blizej jeziorka stos workowej tkaniny zsunal sie na bok. -Nadrektorze... -Tak, panie Stibbons? -Chyba ktos nadepnal mi na kapelusz. - Co z tego? -Wciaz mam go na glowie. Ridcully usiadl, rozprostowujac obolale kosci. -Chodzmy, chlopcze - powiedzial. - Wracamy do domu. Nie jestem pewien, czy az tak interesuje mnie muzyka. To swiat hertzow. *** Powoz dudnil na kretej gorskiej drodze. Pan Clete stal na kozle i batem popedzal konie.Satchmon podniosl sie niepewnie. Krawedz przepasci byla tak blisko, ze mogl spojrzec prosto w ciemnosc. -Mam juz tego serdecznie dosyc i po uszy! - krzyknal i sprobowal chwycic bat. -Przestan! Bo nigdy ich nie dogonimy! - wrzasnal Clete. -Co z tego? Komu to przeszkadza? Podobala mi sie ich muzyka! Clete odwrocil sie. Jego twarz byla straszna. -Zdrajca! Satchmon, trafiony drzewcem bata w zoladek, zatoczyl sie do tylu, chwycil burte powozu i wypadl. Wyciagnieta reka zlapal w ciemnosci cos, co wydawalo sie cienka galazka. Kolysal sie rozpaczliwie nad urwiskiem, az butami znalazl oparcie na skale, a druga reka pochwycil slupek ogrodzenia. Zdazyl jeszcze zobaczyc, jak powoz mknie naprzod - w przeciwienstwie do drogi, ktora skrecala ostro. Satchmon zacisnal powieki i trzymal je zamkniete, dopoki nie ucichly ostatnie krzyki, trzaski i huki. Kiedy otworzyl oczy, zauwazyl jeszcze toczace sie wawozem plonace kolo. -Niech to licho - powiedzial. - Mialem szczescie, ze trafilem na te... to... cos... Uniosl wzrok wyzej. I wyzej. RZECZYWISCIE. SZCZESLIWY TRAF. *** Pan Clete usiadl wsrod szczatkow powozu. Plonely. Mialem szczescie, powiedzial sobie, ze przezylem ten upadek. Postac w czarnej szacie przeszla przez ogien. Pan Clete przyjrzal sie jej. Nigdy nie wierzyl w takie rzeczy. Nigdy w ogole w nic nie wierzyl. Ale gdyby wierzyl, to chyba raczej w kogos.., wiekszego.Spojrzal w dol na to, co bral za swoje cialo. Odkryl, ze widzi przez nie. I ze sie rozplywa. -Ojej - powiedzial. - Hat. Hat. Hat. Postac usmiechnela sie i zamachnela malenka kosa. SNH, SNH, SNH. *** Duzo pozniej ludzie zeszli do wawozu i oddzielili szczatki pana Clete'a od wszystkich innych. Nie pozostalo ich wiele.Sugerowano, ze byl jakims muzykiem... Muzykiem, ktory uciekl z miasta czy co... Prawda? Czy moze chodzilo o cos innego? W kazdym razie teraz byl juz martwy. Prawda? Nikt nie zwrocil uwagi na inne znaleziska. Rozne rzeczy zbieraly sie zwykle w wyschnietym korycie na dnie wawozu. Byla tu konska czaszka, troche pior i paciorkow. I kilka kawalkow gitary, rozbitej na kawalki jak skorupka jaja. Trudno jednak byloby ocenic, co tu zaszlo. *** Susan otworzyla oczy. Czula wiatr na twarzy. Widziala czyjes rece z obu stron. Podtrzymywaly ja, a jednoczesnie sciskaly wodze bialego konia. Daleko w dole przesuwaly sie szybko chmury.-No dobrze - powiedziala. - Co sie teraz stanie? Smierc milczal przez chwile. HISTORIA MA TENDENCJE DO POWROTU NA WLASCIWE TORY, rzekl w koncu. ZAWSZE JAJAKOS ZALATAJA ZWYKLE POZOSTAJA TYLKO JAKIES ZAPOMNIANE DROBIAZGI... MOIM ZDANIEM PEWNI LUDZIE ZACHOWAJA MGLISTE WSPOMNIENIA O SWEGO RODZAJU KONCERCIE W PARKU. ALE CO Z TEGO? BEDA PAMIETAC RZECZY, KTORE SIE NIE WYDARZYLY. -Przeciez sie wydarzyly! TAKZE. Susan spogladala w dol, na mroczny pejzaz. Tu i tam dostrzegala swiatla pojedynczych domostw i malych wiosek, gdzie ludzie radzili sobie z zyciem, nie myslac nawet, co ich mija wysoko nad glowami. Zazdroscila im. -No to... - zaczela. - To tylko przyklad, rozumiesz... Co sie stanie z Grupa? OCH, MOGA SIE ZNALEZC WSZEDZIE. Smierc spojrzal na tyl glowy Susan. WEZMY NA PRZYKLAD TEGO CHLOPAKA. MOZE PORZUCIL WIELKIE MIASTO. MOZE DOTARL GDZIE INDZIEJ. ZNALAZL PRACE, ZEBYJAKOS ZWIAZAC KONIEC Z KONCEM. NIE SPIESZYL SIE. ZALATWIAL TO PO SWOJEMU. -Ale mial zginac tamtej nocy Pod Bebnem! NIE, JESLI TAM NIE POSZEDL. -Mozesz to zrobic? Jego zycie mialo sie zakonczyc! Mowiles, ze nie mozesz dawac zycia! JA NIE. TY MOZESZ. -Co to znaczy? ZYCIEM MOZNA SIE PODZIELIC. -Ale on... zniknal. Pewnie nigdy juz go nie spotkam. WIESZ, ZE TAK.-Skad jestes taki pewny? ZAWSZE WIEDZIALAS. PAMIETASZ WSZYSTKO. JA ROWNIEZ. ALE TY JESTES CZLOWIEKIEM, WIEC TWOJ UMYSL SIE BUNTUJE - DLA TWOJEGO WLASNEGO DOBRA. COS JEDNAK SIE PRZEBIJA. MOZE SNY. PRZECZUCIA. WRAZENIA. NIEKTORE CIENIE SA TAK DLUGIE, ZE PRZYBYWAJA PRZED SWIATLEM. -Nie wydaje mi sie, zebym cos z tego zrozumiala. NO COZ, MAMY ZA SOBA CIEZKI DZIEN. W dole przesuwalo sie coraz wiecej chmur. -Dziadku? TAK? -Wrociles? CHYBA TAK STRASZNIE DUZO PRACY. -Czyli moge przestac? Chyba nie radzilam sobie za dobrze. TAK. -Tylko ze... zlamales wlasnie mnostwo zasad... MOZE CZASAMI SA TO TYLKO WSKAZOWKI.-Ale moi rodzice jednak zgineli. NIE MOGLEM IM DAC DLUZSZEGO ZYCIA. MOGLEM TYLKO OFIAROWAC IM NIESMIERTELNOSC. UZNALI, ZE NIE JEST TO WARTE TAKIEJ CENY. -Ja... chyba wiem, o co im chodzilo. OCZYWISCIE, ZAWSZE MOZESZ MNIE ODWIEDZAC. -Dziekuje. ZAWSZE BEDZIESZ TAM MIALA DOM. JESLI ZECHCESZ. -Naprawde? ZACHOWAM TWOJ POKOJ DOKLADNIE W TAKIM STANIE, WJAKIM GO ZOSTAWILAS. -Dziekuje. POTWORNY BALAGAN.-Przepraszam. PODLOGI PRAWIE W OGOLE NIE WIDAC. NAPRAWDE MOGLAS TROCHE POSPRZATAC. -Przepraszam.W dole zajasnialy swiatla Quirmu. Pimpus wyladowal delikatnie. Susan spojrzala na ciemne budynki pensji. -Czyli ja... tez... przez caly czas bylam tutaj? TAK HISTORIA OSTATNICH KILKU DNI BYLA... ODMIENNA. DOBRZE SOBIE PORADZILAS NA EGZAMINACH. -Naprawde? A kto je pisal? TY. -Aha. - Susan wzruszyla ramionami. - Co dostalam z logiki? BARDZO DOBRY. -No nie! Zawsze dostawalam bardzo dobry z plusem.POWINNAS SOLIDNIEJ POWTORZYC MATERIAL. Smierc wskoczyl na siodlo. -Jeszcze jedno... - zatrzymala go Susan. Wiedziala, ze musi to powiedziec. TAK? -Co sie stalo z tym... no wiesz... "zmienic los jednego czlowieka to zmienic swiat"? CZASAMI SWIAT WYMAGA ZMIANY. -Aha. Hm. Dziadku... TAK? -Ta... hustawka. Wiesz, ta w sadzie. Jest bardzo dobra. Swietna hustawka. NAPRAWDE? -Bylam wtedy za mala, zeby ja docenic. NAPRAWDE CI SIE PODOBALA? -Miala... styl. Nie wierze, zeby jeszcze ktos mial taka. DZIEKUJE CI. -Ale... to niczego nie zmienia, wiesz? Swiat nadal jest pelen glupich ludzi. Nie korzystaja ze swych mozgow. Jakby im nie zalezalo, zeby logicznie myslec. W PRZECIWIENSTWIE DO CIEBIE? -Ja przynajmniej sie staram. Na przyklad, jesli bylam tu przez ostatnie kilka dni, to kto lezy teraz w moim lozku? MYSLE, ZE WYSZLAS NA PRZECHADZKE PRZYKSIEZYCU. -Aha. Czyli wszystko w porzadku. Smierc odchrzaknal. SADZE...-Slucham? WIEM, ZE TO WLASCIWIE SMIESZNE... -Co takiego? NIE ZNAJDZIESZ PRZYPADKIEM CALUSA DLA SWOJEGO STAREGO DZIADUNIA? Susan popatrzyla na niego.Blekitny blask w oczach Smierci stopniowo przygasal, a znikajace swiatlo wsysalo jej spojrzenie, wciagalo je w oczodoly i lezaca za nimi ciemnosc... ...ktora trwala i trwala bez konca. Nie bylo dla niej imienia. Nawet "wiecznosc" jest ludzkim pojeciem. Nadanie jej nazwy daje jej takze dlugosc, choc istotnie wyjatkowo wielka. Ale owa ciemnosc byla tym, co pozostaje, kiedy nawet wiecznosc sie podda. Tam wlasnie mieszkal Smierc. Samotnie. Przyciagnela do siebie jego glowe i pocalowala w sam czubek. Czaszka byla gladka i biala jak kosc, jak kula bilardowa. Susan odwrocila sie i spojrzala na budynki, probujac ukryc zaklopotanie. -Mam tylko nadzieje, ze pamietalam o zostawieniu otwartego okna. - Zreszta to na nic. Musi sie dowiedziec, chocby potem miala byc na siebie zla, ze spytala. - Posluchaj... Czy, eee... ludzie, ktorych poznalam... Nie wiesz, czy znowu zobacze... Kiedy sie odwrocila, za nia nie bylo juz niczego. Tylko dwa odciski kopyt gasnace z wolna na bruku. Okno bylo zamkniete. Musiala isc dookola, przez drzwi, a potem w ciemnosci wspiac sie na schody. -Susan! Poczula, ze na wszelki wypadek znika, z przyzwyczajenia. Powstrzymala to. Nie bylo potrzeby. Nigdy nie bylo takiej potrzeby. Na koncu korytarza w swietle latarni stala kobieta. -Slucham, panno Butts? Dyrektorka przygladala sie jej, jakby czekala, az Susan cos zrobi. -Dobrze sie pani czuje, panno Butts? Nauczycielka wybuchnela gniewem. -Czy wiesz, ze jest juz po polnocy?! Jak ci nie wstyd? Dlaczego nie lezysz w lozku? I to z cala pewnoscia nie jest szkolny mundurek! Susan spojrzala na siebie. Trudno jest pamietac o wszystkich szczegolach... Wciaz miala na sobie czarna suknie z koronka. -Tak - przyznala. - To prawda. - I obdarzyla panne Butts promiennym, przyjaznym usmiechem. -W szkole obowiazuja przeciez pewne zasady - powiedziala panna Butts, choc z pewnym wahaniem. Susan poklepala ja po ramieniu. -Mysle, ze to chyba raczej wskazowki. Nie sadzisz, Eulalio? Panna Butts otworzyla usta i natychmiast je zamknela. Susan zas zdala sobie sprawe, ze nauczycielka jest w rzeczywistosci dosc niska. Wysoko nosila glowe, mowila wysokim glosem, prezentowala najwyzszej klasy maniery - byla wysoka w kazdym aspekcie procz wzrostu. Zadziwiajace, ale najwyrazniej potrafila urzymac to w sekrecie. -Lepiej sie juz poloze - oswiadczyla Susan. Jej umysl tanczyl na adrenalinie. - I pani takze. Jest o wiele za pozno, zeby w pani wieku spacerowac po korytarzach. Tu sa przeciagi. W dodatku jutro ostatni dzien zajec. Nie chce pani chyba wygladac na zmeczona, kiedy zjawia sie rodzice. -Eee... tak. Tak. Dziekuje ci, Susan. Susan rzucila zalamanej nauczycielce kolejny cieply usmiech. Poszla do sypialni, rozebrala sie po ciemku i wsliznela pod koldre. W pokoju panowala cisza, jesli nie liczyc spokojnych oddechow dziewieciu spiacych dziewczat i rytmicznego, stlumionego odglosu lawiny, jaki wydawala spiaca ksiezniczka Nefryta. Po chwili dolaczyl do nich szloch kogos, kto stara sie nie byc slyszany. Trwal dlugo. Ktos mial wiele do nadrobienia. Wysoko ponad swiatem Smierc pokiwal glowa. Mozna wybrac niesmiertelnosc albo mozna wybrac czlowieczenstwo. Kazdy sam musi podjac decyzje. *** Ostatni dzien nauki byl jak zawsze odrobine chaotyczny. Niektore dziewczeta wyjezdzaly wczesniej, przez pensje sunal strumien rodzicow roznych ras i nikt nawet nie myslal o lekcjach. Powszechnie godzono sie z faktem, ze zasady sa zlagodzone.Susan, Gloria i ksiezniczka Nefryta poszly spacerem do kwiatowego zegara. Byla za kwadrans stokrotkowa. Susan czula sie pusta, ale tez naprezona jak struna. Dziwila sie, ze iskry nie strzelaja jej z palcow. W sklepie przy alei Trzech Roz Gloria kupila torebke smazonych ryb. Zapach goracego octu i solidnego cholesterolu unosil sie nad papierem, pozbawiony jednak aromatu smazonej plesni, ktory zwykle nadawal zakupom ich znajomy posmak. -Ojciec mowi, ze musze wrocic do domu i wyjsc za jakiegos trolla - oswiadczyla Nefryta. - Wiesz, jak znajdziesz tam jakies porzadne rybie osci, chetnie je zjem. -Poznalas go? - zainteresowala sie Susan. -Nie. Ale ojciec mowi, ze ma wielka, wysoka gore. -Na twoim miejscu bym sie nie zgodzila - stwierdzila Gloria z ustami pelnymi ryby. - Mamy przeciez Wiek Nietoperza. Tupnelabym noga i powiedziala: Nie! Jak myslisz, Susan? -Slucham? - spytala Susan, ktora myslala o czyms innym. Kiedy powtorzono jej wszystko, odparla: - Nie. Najpierw bym sprawdzila, jaki on jest. Moze sie okazac calkiem mily. Wtedy ta gora bedzie dodatkowym atutem. -Tak - przyznala Gloria. - To logiczne. Czy ojciec przyslal ci jakis portret? -O tak. - I co? -No... - zastanowila sie Nefryta. - Ma sporo ciekawych szczelin. I lodowiec. Tato mowi, ze nie topnieje nawet latem. Gloria z aprobata kiwnela glowa. -Wydaje sie milym chlopcem. -Aleja zawsze lubilam takiego z sasiedniej doliny. Ma na imie Gran, ciezko pracuje i oszczedza. Odlozyl juz prawie tyle, ze wystarczy na wlasny most. Gloria westchnela. -Ciezko jest byc kobieta... - Szturchnela Susan. - Chcesz kawalek ryby? -Dziekuje, nie jestem glodna. -Naprawde dobra. Nie taka zjelczala jak zwykle. -Nie, dziekuje. Gloria szturchnela ja znowu. -To moze sama kupisz sobie porcyjke? - zaproponowala, usmiechajac sie znaczaco pod oslona brody. -Ale czemu? -Sporo dziewczat juz tam dzisiaj bylo - wyjasnila krasnoludka. - Przyjeli nowego chlopaka. Przysieglabym, ze jest elfi. Cos wewnatrz Susan szarpnelo sie i brzeknelo. Wstala. -Wiec o to mu chodzilo! Rzeczy, ktore sie jeszcze nie wydarzyly! -Co? Komu? - zdziwila sie Gloria. -Sklep jest w alei Trzech Roz? -Zgadza sie. *** Drzwi do mieszkania maga staly otworem. Sam mag drzemal na sloncu w ustawionym przed wejsciem fotelu na biegunach.Kruk siedzial mu na kapeluszu. Susan zatrzymala sie i spojrzala na ptaka groznie. -Czyzbys chcial wyglosic jakies komentarze? -Kra, kra - odparl kruk i nastroszyl piora. -To dobrze. Poszla dalej, czujac na twarzy rumieniec. Jakis glos za nia powiedzial: -Ha! Udala, ze nie slyszy. Cos poruszylo sie miedzy smieciami w rynsztoku. SNH, SNH, SNH, powiedzialo, ukryte za opakowaniem po rybie. - Rzeczywiscie, bardzo zabawne - rzucila Susan. Poszla dalej. Po chwili ruszyla biegiem. *** Smierc usmiechnal sie, odlozyl szklo powiekszajace i odwrocil sie od modelu Dysku. Zobaczyl obserwujacego go Alberta.TYLKO SPRAWDZALEM, wyjasnil. -Oczywiscie, panie - odparl Albert. - Osiodlalem Pimpusia. ROZUMIESZ, ZE TYLKO SPRAWDZALEM? -Jak najbardziej, panie. JAK SIE CZUJESZ? -Doskonale, panie. MASZ SWOJA BUTELKE? -Tak, panie. - Stala na polce w pokoju Alberta.Podazyl za Smiercia do stajni, pomogl mu wspiac sie na siodlo i podal kose. TERAZ MUSZE WYJECHAC, rzekl Smierc. -To twoj bilet, panie. WIEC PRZESTAN TAK SIE USMIECHAC. -Tak, panie.Smierc ruszyl. Po chwili zauwazyl, ze mimowolnie kieruje sie na sciezke do sadu. Zatrzymal sie przed pewnym szczegolnym drzewem. Przygladal mu sie przez dluzsza chwile. DLA MNIE WYGLADA CALKOWICIE LOGICZNIE, stwierdzil w koncu. Pimpus zawrocil poslusznie i poklusowal do swiata. Otwieraly sie przed nim krainy i miasta Dysku. Na ostrzu kosy tanczyl blekitny plomien. Smierc poczul skierowana na siebie uwage. Spojrzal na wszechswiat, ktory obserwowal go z zaciekawieniem. Glos, ktory tylko on mogl slyszec, zapytal: Wiec maly Smierc jest buntownikiem, tak? A przeciw czemu sie buntujesz? Smierc zastanowil sie. Jesli istniala jakas blyskotliwa odpowiedz, nie wpadl na nia. Dlatego zignorowal pytanie i ruszyl ku zywotom ludzi. Potrzebowali go. *** Gdzies w innym swiecie, bardzo odleglym od Dysku, ktos ostroznie podniosl instrument muzyczny wygrywajacy echa rytmu jego duszy. Nigdy nie umrze.Zostanie tu juz na zawsze. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-12-01 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/