Raymond E. Feist Mrok w Sethanon (Tlumaczyl: Mariusz Terlak) Ksiazke te dedykujemojej matce, Barbarze A. Feist, ktora ani przez, chwile we mnie nie zwatpila. PODZIEKOWANIA Mrok w Sethanon jest kolejna czescia Opowiesci o Wojnie Swiatow, rozpoczetej dwutomowym Adeptem i Mistrzem magii i kontynuowanej w Srebrzystym Cierniu. Chcialbym jeszcze raz zlozyc plynace ze szczerego serca podziekowania wszystkim tym, ktorzy w jakikolwiek sposob przyczynili sie do jej mniejszego czy wiekszego sukcesu.Wsrod nich sa pierwsi architekci Midkemii: April i Stephen Abrams, Steve Barrett, Anita i Jon Everson, Dave Guinasso, Conan LaMotte, Tim LaSelle, Ethan Munson, Bob Potter, Rich Spahl, Alan Springer, Lori i Jeff Velten. Dziekuje wielu innym, ktorzy przez cale lata dolaczali do nas w piatkowe wieczory, wzbogacajac wlasnymi pomyslami te cudowna rzeczywistosc, jaka jest swiat Midkemii. Moim przyjaciolom w Doubleday, dawnym i obecnym, wsrod ktorych sa: Adrian Zackheim, Pat LoBrutto, Kate Cronin, Marry Ellen Curley, Peter Schneider oraz Elaine Chubb - kazde z nich ofiarowalo mi bardzo wiele; Haroldowi Matsonowi, memu agentowi, dziekuje za to, ze umozliwil mi dokonanie pierwszego przelomu; Janny Wurts, utalentowanej pisarce i artystce, za to, ze pokazala mi i nauczyla, jak wydobywac wiecej z kazdej postaci wtedy, gdy myslalem, ze wiem juz o nich wszystko. Kazda z wyzej wymienionych osob przyczynila sie na swoj wlasny, niepowtarzalny sposob do powstania tych trzech powiesci, skladajacych sie na Opowiesc o Wojnie Swiatow. Trylogia pozbawiona wkladu i wplywu chocby jednej z nich bylaby o wiele ubozsza. Raymond E. Feist San Diego, California pazdziernik 1984 NASZA OPOWIESC DO TEJ PORY... Po zakonczeniu Wojny Swiatow, w ktorej zmagano sie z Tsuranimi, najezdzcami z innego swiata - Kelewanu, w Krolestwie Wysp zapanowal pokoj. Trwal prawie rok. Krol Lyam i jego bracia, ksiazeta Arutha i Martin, objezdzali miasta wschodnich prowincji i sasiednie krolestwa, aby powrocic w koncu do krolewskiego miasta Rillanon, stolicy panstwa. Ich siostra, ksiezniczka Carline, stawia ultimatum swemu ukochanemu, trubadurowi Lauriemu: "Albo ozenisz sie ze mna, albo opuscisz palac na zawsze". Arutha i ksiezniczka Anita zareczaja sie. Slub ma sie odbyc w Krondorze, tytularnym miescie Aruthy.Pozna noca Arutha wraca do Krondoru. Miejski zlodziejaszek - Jimmy Raczka napotyka na dachu zabojce - Nocnego Jastrzebia i udaremnia jego zamiary. Celem jego ataku mial byc ksiaze Arutha. Wszyscy Przesmiewcy, znani rowniez jako Szydercy, mieli bezwzgledny obowiazek natychmiastowego meldowania o wszelkich ruchach Nocnych Jastrzebi. Jimmy stanal przed trudnym wyborem: wobec kogo powinien najpierw byc lojalny. Czy wobec Przesmiewcow - swego Cechu Zlodziei, czy tez wobec Aruthy, ktorego mial okazje poznac rok wczesniej. Zanim zdazyl podjac decyzje. Smiejacy sie Jack, jeden z dowodcow Szydercow, stojacy wysoko w hierarchii organizacji, zastawia na niego smiertelna pulapke, co dowodzi, ze Jack sprzymierzony jest z Nocnymi Jastrzebiami. Jimmy zostaje ranny a Jack zabity. Jimmy decyduje sie ostrzec Aruthe. Otrzymawszy ostrzezenie. Ksiaze, Laurie i Jimmy wciagaja w zasadzke dwoch zabojcow, ktorzy zostaja nastepnie uwiezieni w palacu. Arutha odkrywa, ze obaj Nocni Jastrzebie sa w jakis sposob powiazani ze swiatynia Bogini Smierci, Lims-Kragma. Rozkazuje Wysokiej Kaplance, by natychmiast stawila sie przed nim. Zanim zdazyla przybyc do palacu, jeden z zabojcow umiera, a drugi kona. Kaplanka pragnie dowiedziec sie, w jaki sposob dokonala sie infiltracja jej swiatyni przez Nocne Jastrzebie. Tuz przed smiercia drugiego zabojcy udaje sie odkryc, iz byl to magicznie przeobrazony moredhel, ciemny elf. Po smierci obaj zabojcy, wezwani przez swego pana i mistrza Murmandamusa, wstaja z loza smierci i rzucaja sie na Wysoka Kaplanke i Aruthe. W ostatniej chwili nie dajace sie w zaden sposob zabic potwory zostaja powstrzymane magiczna interwencja doradcy ksiecia, ojca Nathana. Gdy Wysoka Kaplanka i ojciec Nathan dochodza do siebie po straszliwych przejsciach, ostrzegaja Aruthe, iz mroczne i obce moce pragna jego smierci. Arutha niepokoi sie o bezpieczenstwo swego brata. Krola oraz innych dostojnikow, majacych zjechac na jego slub. Najbardziej leka sie o swa ukochana, Anite. Zamiast dlugotrwalych magicznych badan Arutha decyduje sie na szybkie rozwiazanie. Upowaznia Jimmiego, aby zorganizowal jego spotkanie ze Sprawiedliwym, tajemniczym przywodca Przesmiewcow. W mroku nocy dochodzi do spotkania Ksiecia z osoba, ktora twierdzi, iz przemawia ustami Sprawiedliwego. Do konca nie wiadomo, czy rozmowca Aruthy jest przywodca zlodziei we wlasnej osobie. Uzgadniaja, ze nalezy bezwzglednie uwolnic miasto od Nocnych Jastrzebi. Dobijaja rowniez targu w sprawie Jimmiego. Zostaje on oddany pod opieke i w sluzbe Ksiecia, otrzymujac jednoczesnie tytul szlachcica dworskiego. Poniewaz Jimmy zlamal przysiege Szydercow, jego zlodziejska kariera dobiegla konca. Po pewnym czasie Sprawiedliwy zawiadamia Ksiecia o miejscu przebywania Nocnych Jastrzebi. Arutha z oddzialem najbardziej zaufanych zolnierzy atakuje glowna kwatere zabojcow, mieszczaca sie w podziemiach najdrozszego w miescie domu publicznego. Wszyscy zabojcy zostaja zabici albo popelniaja samobojstwo. Odnalezienie zwlok Zlocistego, zlodzieja, ktory udawal przyjaciela Jimmiego, potwierdza, iz Nocne Jastrzebie dokonaly glebokiej infiltracji szeregow Przesmiewcow. Powolani przez mroczne sily ze smierci do zycia, zabojcy wstaja i dopiero spalenie calego domu unicestwia ich ostatecznie. Arutha uwaza, ze bezposrednie niebezpieczenstwo zostalo zazegnane i zycie w palacu powraca do normy. Jednak gdy na uroczystosci przybywaja Krol, ambasador Wielkiego Keshu i inni dostojnicy, Jimmy dostrzega w tlumie Smiejacego sie Jacka. Chlopak jest zaszokowany: byl swiecie przekonany, iz Jack zostal zabity. Arutha ostrzega o niebezpieczenstwie kilku najbardziej zaufanych doradcow. Dowiaduje sie przy okazji, ze na polnocy kraju dzieja sie dziwne rzeczy. Ksiaze i doradcy dochodza do wniosku, ze miedzy tymi wydarzeniami a zabojcami istnieje zwiazek. Jimmy przybywa z wiescia, ze caly palac poprzecinany jest tajemnymi przejsciami i korytarzami. Dzieli sie tez swymi obawami zwiazanymi z pojawieniem sie Jacka. Arutha decyduje sie na wprowadzenie szczegolnych srodkow ostroznosci, nie odwoluje jednak ceremonii slubnych. Slub stal sie okazja do ponownego spotkania wszystkich, ktorych los rozdzielil po zakonczeniu Wojny Swiatow. Na uroczystosci przybywa Pug, mag ze Stardock, gdzie wznosi sie Akademie Magow. Pug pochodzi z Crydee, rodzinnego miasta Krola i jego rodziny. Przybywa rowniez Kulgan, jego stary nauczyciel, oraz Vandros, ksiaze Yabon i Kasumi, byly dowodca Tsuranich, obecnie ksiaze LaMut. Razem z Krolem zjawia sie ojciec Tully, rowniez dawny nauczyciel z chlopiecych czasow Puga, obecnie doradca Krola. Tuz przed slubem Jimmy odkrywa, ze ktos majstrowal przy oknie umieszczonym pod sufitem sali koronacyjnej. W glebokiej wnece spostrzega Smiejacego sie Jacka. Zabojca rzuca sie na chlopca i wiaze go. W ostatniej chwili, tuz przed oddaniem przez Jacka strzalu z kuszy, Jimmy'emu udaje sie zmienic pozycje i kopnac zabojce. Ratuje w ten sposob zycie Aruthy. Jack i Jimmy spadaja. Wybawia ich magia Puga. Po dojsciu do siebie Jimmy dowiaduje sie, ze pocisk z kuszy trafil Anite. Ojcowie Tully i Nathan badaja dziewczyne. Dochodza do wniosku, ze pocisk byl zatruty i Ksiezniczka umiera. Jack zostaje przesluchany. Wyjawia tajemnice Nocnych Jastrzebi. Opowiada jak, w zamian za obietnice zgladzenia Aruthy, zostal wyrwany z objec smierci przez nieznana moc o imieniu Murmandamus. O truciznie wiedzial tylko, ze nazywala sie Srebrzysty Ciern. Wkrotce potem kona. Anita z kazda chwila jest coraz blizsza smierci. Mag Kulgan przypomina sobie o przebogatej bibliotece w opactwie Ishap w Sarth, miescie polozonym na wybrzezu Morza Gorzkiego. Pug i ojciec Nathan, wykorzystujac magie, sprawiaja, ze Anita zostaje zawieszona w czasie i czeka, az zostanie znaleziony lek, ktory powinien ja uzdrowic. Arutha postanawia udac sie w podroz do Sarth. Uzywajac przemyslnych forteli, majacych zmylic ewentualnych szpiegow, Arutha, Laurie, Jimmy, Martin i Gardan - kapitan Krolewskiej Gwardii Palacowej - wyruszaja na polnoc. W lasach na poludnie od Sarth atakuja ich jezdzcy moredheli w czarnych zbrojach. Ich dowodca jest moredhel, ktorego Laurie rozpoznaje jako jednego z wodzow gorskich klanow z Yabon. Moredhele scigaja oddzialek Aruthy do samych wrot opactwa w Sarth. Tam zostaja odparci potega magii brata Dominica, mnicha z Ishap. Inni wyslancy Murmandamusa dwukrotnie atakuja opactwo. Nieomal usmiercaja brata Micaha, ktorym okazal sie byc byly ksiaze Krondoru, Dulanic. Opat, ojciec Jan, wyjawia ksieciu istnienie przepowiedni mowiacej o powrocie moredheli do wladzy, gdy umrze "Pan Zachodu". Jeden z wyslannikow Murmandamusa nazwal Aruthe po imieniu, co moglo wskazywac, iz moredhele wierza w wypelnianie sie tego proroctwa. W Sarth Arutha dowiaduje sie rowniez, ze Srebrzysty Ciern to przekrecone slowo z jezyka Elfow. Decyduje sie na podroz do Elvandaru, na dwor krolowej Elfow. Ksiaze i opat polecaja Gardanowi i Dominikowi, aby udali sie do Stardock. Maja powiadomic Puga i innych magow o ostatnich wydarzeniach. W Ylith oddzialek ksiecia napotyka najemnika Roalda, przyjaciela Lauriego z lat dziecinnych, oraz Baru, gorala Hadati z polnocnego Yabonu. Baru poszukuje dziwnego wodza moredheli o imieniu Murad, aby pomscic wymordowanie przez moredhela mieszkancow swej rodzinnej wioski. Baru i Roald decyduja sie towarzyszyc ksieciu w dalszej podrozy. W Stardock Dominie i Gardan atakowani sa przez latajace byty elementarne, slugi Murmandamusa. Pug ratuje wszystkich z opresji. Dominie poznaje maga Kulgana, Katale, zone Puga oraz ich syna Williama. Zapoznaje sie takze ze smokiem ognistym Fantusem. Pug wysluchuje z uwaga opowiesci gosci, a nastepnie prosi o pomoc innych mieszkancow wyspy, majacych magiczne zdolnosci. Ociemnialy jasnowidz Rogen spostrzega w swojej wizji przerazajaca moc kryjaca sie za Murmandamusem. Wbrew logice i mozliwosciom oraz wbrew temu, co Pug do tej pory wiedzial o magii, potega z wizji siega poprzez czas i przestrzen, by zaatakowac widzacego. Gamina, niema dziewczynka opiekujaca sie starym Rogenem, dzieli z nim wizje. Jej krzyk przekazywany umyslem powala Puga i pozostalych. Rogenowi w jakis sposob udaje sie wyjsc z zyciem ze straszliwej meki. Gamina, wykorzystujac telepatyczne zdolnosci, odtwarza wizje dla Puga i jego towarzyszy. Widza obraz pladrowanego i palonego miasta, a przerazajaca moc przemawia w starozytnym jezyku Tsuranich. Pug i kilka innych osob, ktore znaly Tsuranich, sa zaszokowane, slyszac ten prawie wymarly jezyk swiatyn Kelewanu. W lasach Elvandaru Arutha i jego oddzial napotykaja gwali. Sa to lagodne, podobne do malpek stworzonka, nawiedzajace co jakis czas kraj Elfow. Gospodarze Elvandaru opowiadaja o dziwnych spotkaniach z tropicielami moredheli w poblizu polnocnych granic puszcz Elfow. Arutha wyjasnia cel swojej misji. W odpowiedzi Tathar, doradca krolowej Aglaranny i Tomasa, ksiecia malzonka oraz spadkobiercy starozytnej i poteznej mocy Valheru - Jezdzcow Smokow, udziela informacji o Srebrzystym Cierniu. Ziele to rosnie tylko w jednym miejscu, na brzegach Czarnego Jeziora, Moraelin, w siedzibie mrocznych poteg zla. Tathar ostrzega Ksiecia, ze wyprawa moze byc bardzo niebezpieczna. Arutha jednak decyduje sie kontynuowac podroz. W tym czasie w Stardock Pug dochodzi do wniosku, ze wiszace nad Krolestwem niebezpieczenstwo ma swoje korzenie w swiecie Tsuranich. Losy Kelewanu i Midkemii splataja sie ponownie. Jedynym wiarygodnym zrodlem informacji o zagrozeniu moze byc Zgromadzenie Magow Kelewanu, do ktorego jednak, jak powszechnie mniemano, dostep zostal na zawsze odciety. Pug wyjawia Kulganowi, ze odkryl sposob przedostania sie do Kelewanu. Pomimo sprzeciwu przyjaciol decyduje sie na powrot do swiata Tsuranich, aby sprobowac uzyskac dostep do potrzebnej wiedzy. W tej sytuacji Meecham, dawny gajowy i nieodlaczny towarzysz Kulgana oraz Dominie wymuszaja na Pugu zgode, aby zabral ich ze soba. Mag otwiera przejscie miedzy swiatami i cala trojka przechodzi na druga strone. W imperium Tsuranuanni Pug wraz z przyjaciolmi udaja sie najpierw do Netohy, bylego zarzadcy majatku Puga a nastepnie do Kamatsu, pana rodu Shinzawai, ojca Kasumiego. W imperium wrze. Panstwo znajduje sie na krawedzi otwartego rozlamu pomiedzy Wodzem Wojny a Cesarzem. Pomimo to Kamatsu zobowiazuje sie jednak przekazac Zgromadzeniu ostrzezenie Puga o pojawieniu sie obcej i straszliwej mocy. Pug jest przekonany, ze jesli Midkemia padnie, to i Kelewan wkrotce pojdzie w jej slady. Spotyka sie ze swoim starym przyjacielem Hochopepa, Wielkim z Imperium. Poniewaz Pug zostal ogloszony zdrajca Cesarstwa i ciazy na nim zaoczny wyrok smierci, mag godzi sie wystapic w jego imieniu na forum Zgromadzenia. Tuz przed wyruszeniem w droge zostaja zaatakowani sila magii i aresztowani przez ludzi Wodza Wojny. Arutha i jego oddzialek, zdolawszy uniknac szczesliwie licznych patroli i wartownikow moredheli, docieraja do Czarnego Jeziora, Moraelin. Tomas wysyla do nich Elfa Galaina z wiadomoscia o istnieniu ukrytego przejscia nad jezioro. Wyslannik ma im towarzyszyc az do krawedzi "Szlaku Beznadziei", wawozu otaczajacego plaskowyz, na ktorym znajduje sie Moraelin. Wkrotce potem docieraja na brzeg jeziora. Odnajduja tam dziwny czarny budynek. Z poczatku wydaje sie im budowla wzniesiona przez Valheru. Poszukiwania Srebrzystego Ciernia koncza sie niepowodzeniem. Arutha i jego towarzysze spedzaja noc w jaskini pod plaskowyzem. Podejmuja decyzje o wejsciu do tajemniczego budynku. Pug, Meecham i Dominie dochodza do siebie w lochu. Pug stwierdza, ze jego magiczna moc zostala zablokowana przez jakies zewnetrzne zaklecie. Wodz Wojny przy pomocy dwoch magow, braci Ergorana i Elgahara, przesluchuje Puga. Stara sie z niego wydobyc cel powrotu do Imperium. Wodz jest przekonany, iz ma to jakis zwiazek z polityczna opozycja sprzeciwiajaca sie odebraniu przez niego wladzy Cesarzowi. Ani Wodz. ani Ergoran nie wierza opowiesciom i zapewnieniom Puga o zagrazajacej Midkemii obcej mocy, pochodzacej ze swiata Tsuranich. Drugi z magow, Elgahar, powraca do celi Puga, by jeszcze raz przedyskutowac wszystkie problemy. Na zakonczenie rozmowy obiecuje powaznie rozwazyc ostrzezenie Puga. Tuz przed wyjsciem wyjawia mu na ucho wniosek, do ktorego doszedl, i z ktorym Pug nie mogl sie nie zgodzic. Hochopepa chce sie dowiedziec, co Elgahar powiedzial, lecz Pug odmawia rozmowy na ten temat. Nastepnie Pug, Meecham i Dominie zostaja poddani torturom. Dominie wpada w trans, by zablokowac bol. Meecham po dluzszych mekach traci przytomnosc. Przychodzi kolej na Puga. Doznany bol i opor przeciwko magii blokujacej jego wlasna sprawil, ze Pugowi udaje sie proba zastosowania magii Nizszej Drogi, co do tej pory bylo powszechnie uznawane za niemozliwe. Pug uwalnia siebie i swych towarzyszy w chwili, gdy do palacu Wodza przybywa Cesarz w towarzystwie Pana Shinzawai. Wodz Wojny zostaje powieszony za zdrade, a Pug otrzymuje zgode na prowadzenie poszukiwan w zbiorach Zgromadzenia. W uwolnieniu Puga zasadnicza role odgrywa Elgahar. Zapytany o motywy swego dzialania, wyjawia to, co uprzednio przekazal Pugowi. Obaj uznali bowiem, iz powrocila starodawna, przerazajaca potega - Nieprzyjaciel, ktora w okresie Wojen Chaosu zmusila ludzkosc do ucieczki na Kelewan. W ksiegozbiorach Zgromadzenia Pug odnajduje zapiski o Obserwatorach, dziwnych istotach zamieszkujacych polarne lody Kelewanu. Zegna sie z przyjaciolmi i rusza na poszukiwanie Obserwatorow. Hochopepa, Elgahar, Dominie i Meecham wracaja na Midkemie i do akademii. Jimmy'emu udaje sie podsluchac urywki rozmowy pomiedzy moredhelem a ludzmi, wyrzutkami spoleczenstwa wynajetymi przez ciemne Elfy. Z jej tresci wynikalo, ze z czarnym budynkiem zwiazana jest jakas tajemnica. Jimmy przekonuje Aruthe, ze na zbadanie wnetrza budowli powinien udac sie sam, poniewaz ma o wiele wieksze szanse, by uniknac zasadzki czy pulapki. Chlopak dociera do samego serca czarnego gmachu i chociaz odkrywa cos, co wydaje sie Srebrzystym Cierniem, to jednak zbyt wiele rzeczy dookola wyglada sztucznie i podejrzanie. Wraca do jaskini z informacja, ze caly budynek jest jedna wielka i przemyslna pulapka. Dalsze badania prowadza do odkrycia, ze jaskinia w ktorej spedzili noc, w rzeczywistosci stanowi fragment rozleglej podziemnej siedziby Valheru ledwo rozpoznawalnej po wiekach niszczacego dzialania erozji. Jimmy dochodzi w koncu do wniosku, ze Srebrzystego Ciernia nalezy szukac pod woda. Elfy poinformowaly ich, ze ziele wystepuje nad sama woda, a tego roku opady deszczu byly wyjatkowo obfite. Jeszcze tej samej nocy odnajduja rosline i rozpoczynaja odwrot. Jimmy zostaje przypadkowo ranny, co spowalnia tempo ucieczki. Udaje im sie uniknac wartownikow moredheli, lecz zmuszeni sa do zabicia jednego z nich. Murad, dowodzacy oddzialem wyslanym w celu pochwycenia Aruthy, zostaje zaalarmowany. W poblizu granicy puszcz Elfow smiertelnie zmeczeni uciekinierzy sa zmuszeni do zatrzymania sie. Galain zostawia ich i biegnie do przodu, aby sciagnac pomoc swych pobratymcow. Pierwszy oddzial moredheli atakuje Ksiecia. Po krotkim boju zostaje odparty. Po pewnym czasie, wraz z liczniejszym oddzialem oraz Czarnymi Zabojcami, nadciaga Murad. Baru wyzywa go na pojedynek. Przedziwny kodeks honorowy ciemnych Elfow zmusza go do przyjecia wyzwania. Baru zabija Murada. Azeby nie dopuscic do jego powrotu z krainy smierci, wycina mu serce. Zanim goralowi udaje sie powrocic do swoich szeregow, zostaje powalony na ziemie poteznym ciosem innego moredhela. Bitwa wybucha na nowo. Niemal w ostatniej chwili, gdy oddzialek ksiecia Aruthy cofa sie pod naporem wroga, przybywaja z odsiecza Elfy. Moredhele zostaja odparci. Jeden z Elfow odkrywa, ze Baru przezyl jakims cudem, chociaz jego stan jest bardzo ciezki. Elfy niosa go, prowadzac pozostalych ku Elvandarowi, ku bezpiecznemu schronieniu w jego puszczach. Padli w boju Czarni Zabojcy budza sie ponownie do zycia i ruszaja w poscig, trwajacy az do granicy lasu Elfow, gdzie przybywa Tomas i Czarodzieje. Czarni Zabojcy zostaja zniszczeni. W czasie uczty swietujacej powodzenie misji Arutha dowiaduje sie, ze Baru bedzie zyl, chociaz powrot do pelni sil i zdrowia potrwa dlugi czas. Arutha wraz z Martinem rozwazaja zakonczenie wyprawy. Obaj zdaja sobie sprawe, ze ostatnia bitwa to zaledwie drobny fragment wiekszego konfliktu, ktorego wynik wcale nie jest przesadzony. Pug dociera do polnocnych rubiezy Imperium. Zegna eskorte zolnierzy Tsuranich i zaglebia sie w dzika tundre, ktora wladaja Thunowie. Dziwne, podobne do centaurow stworzenia, ktore same siebie nazywaja Lasura, wysylaja starego wojownika, by porozmawial z Pugiem. Thun informuje go o mieszkancach lodow, stwierdza, ze Pug jest szalony i ucieka. Pug dociera w koncu do krawedzi lodowca. Na jego spotkanie wychodzi zakapturzona postac. Obserwator prowadzi go pod pokrywe lodowa bieguna Kelewanu. Pug przekonuje sie ze zdumieniem, ze rosnie pod nia wspanialy, magiczny las. Nazywa sie Elvardein i jest blizniaczo podobny do Elvandaru na Midkemii. Odkrywa, ze Obserwatorzy to dawno zaginiona galaz rasy Elfow - eldar. Pug ma pozostac z nimi przez rok, by nauczyc sie magicznej sztuki o wiele potezniejszej niz jego dotychczasowa moc. Arutha bezpiecznie dociera do Krondoru z lekiem dla Anity. Ksiezniczka wraca do zdrowia. W palacu planuje sie dokonczenie przerwanej ceremonii slubnej. Carline nalega, aby Laurie i ona, nie zwlekajac, rowniez wzieli slub. Na pewien czas palac krondorski staje sie miejscem szczesliwym i radosnym. Do Krolestwa Wysp powraca pokoj. Trwa niecaly rok... MACROS REDUX Sluchajcie! Sluchajcie! Smierc wzniosla sobie tron W przedziwnym miescie. Poe. The City in the Sea MROCZNY WIATR Wiatr pojawil sie nagle i nie wiadomo skad.Niesiony echem gluchy, rozedrgany poglos przetoczyl sie po niebie jak uderzenie mlota wieszczacego zaglade. Buchnelo goracym powietrzem niczym z rozgrzanego do bialosci paleniska, w ktorym wykuwa sie szalenstwo wojny i palace dotkniecie smierci. Wicher narodzil sie w sercu zagubionego gdzies w bezkresnych przestrzeniach ladu, w przedziwnym miejscu pomiedzy tym, co jest, a tym, co pragnie dopiero zaistniec. Powial z poludnia, gdzie weze suna wyprostowane porozumiewajac sie w starozytnym jezyku. Gorace, gniewne podmuchy cuchnely odwiecznym zlem i pobrzmiewaly echem dawno zapomnianych proroctw. Wicher zawirowal wsciekle i wytrysnal z pustki. Krecil sie w kolko, szukajac wlasciwego kierunku. Zawahal sie przez moment i pognal na polnoc. Stara piastunka szyla spokojnie, nucac cichutko pod nosem prosta melodie przekazywana z pokolenia na pokolenie, z matki na corke. Przerwala na chwile i podniosla wzrok znad robotki. Dwa malenstwa pozostajace pod jej opieka spaly cichutko, sniac swe malenkie sny. Na drobniutkich twarzyczkach malowal sie blogi spokoj. Co jakis czas ktorys z chlopcow przebieral delikatnie paluszkami albo poruszal ustami, jakby ssal piers mamy, by po chwili zapasc ponownie w spokojny bezruch. Niemowlaki byly wyjatkowo piekne i staruszka byla pewna, ze w przyszlosci wyrosna na wspanialych, przystojnych mlodziencow. Kiedy stana sie doroslymi mezczyznami, beda pamietali siedzaca przy nich kobiete jak przez mgle. Teraz jednak w rownym stopniu nalezeli do niej, jak i do swej matki, ktora towarzyszyla mezowi, czyniac honory domu podczas oficjalnej kolacji. Przez uchylone okno wdarl sie podmuch dziwnego wiatru. Mimo ze bylo cieplo, przeszyl ja dreszcz. Szum wichru niosl w sobie jakis obcy i falszywy dzwiek, ledwo slyszalna nute zla i nienawisci. Piastunka wzdrygnela sie i spojrzala na dzieci. Poruszyly sie niespokojnie, jakby za chwile mialy sie obudzic z placzem. Staruszka gwaltownie podniosla sie i pospiesznie poczlapala do okna. Zamknela oba skrzydla i okiennice, odcinajac dostep przedziwnego, budzacego niepokoj nocnego powietrza. Przez moment wydawalo sie, ze czas calego wszechswiata wstrzymal oddech. Po chwili z cichutkim westchnieniem wiatr zamarl i noc znowu byla spokojna i cicha. Piastunka ciasniej owinela ramiona szalem. Niemowleta jeszcze przez chwile poruszaly sie niespokojnie, zanim ponownie zapadly w gleboki, spokojny sen. W tym samym czasie w innym, niezbyt odleglym pokoju mlody czlowiek pracowal nad lista. Zmagajac sie wewnetrznie, usilowal zapomniec o osobistych sympatiach i antypatiach, decydujac, kto nastepnego dnia pelnic bedzie rozne funkcje. Nienawidzil tego zadania, ale wykonywal je doskonale. Nagly podmuch wiatru poruszyl zaslonami, wydymajac je do wnetrza pokoju. Mlodzieniec zadzialal instynktownie. W ulamku sekundy zsunal sie z krzesla i przyczail za stolem. Wyksztalcone w ulicznym zyciu zmysly wietrzyly zagrozenie. Nie wiadomo kiedy, sztylet wyfrunal z cholewy buta, ladujac pewnie w jego dloni. Przez dluga chwile trwal w napieciu gotow do walki. Serce walilo mu niby mlot. Jak wiele juz razy w swym burzliwym, rozdzieranym konfliktami zyciu, byl niemal pewien czekajacej go walki na smierc i zycie. Nie widzac jednak nikogo, mlody czlowiek powoli odprezyl sie. Niebezpieczenstwo minelo. Z niedowierzaniem pokrecil glowa. Ruszyl powolutku w strone okna. Stapajac ostroznie krok za krokiem, czul jednoczesnie, jak w zoladku narasta ciezkie jak kamien uczucie mdlosci. Przez dlugie, trwajace wiecznosc minuty wpatrywal sie w nocna dal, ku polnocy, gdzie jak wiedzial, rozciagal sie lancuch niebotycznych gor, i dalej jeszcze, poza skaliste tumie, gdzie czail sie przeciwnik, mroczna potega zla. Oczy mlodzienca zwezily sie w waskie szparki. Patrzyl przed siebie, starajac sie przebic wzrokiem mrok, jakby spodziewal sie dostrzec kryjace sie pod oslona nocy niebezpieczenstwo. Po paru chwilach fala strachu i napiecia odplynela i mlody czlowiek powrocil do przerwanej pracy. Jednak przez reszte nocy co jakis czas podnosil glowe znad kart papieru i wpatrywal sie w mrok. Daleko, po kretych uliczkach miasta szla zataczajac sie grupka mocno podchmielonych hulakow. Ryczac na cale gardlo pijackie piosenki, szukali nastepnej gospody i weselszej kompanii. Owial ich gwaltowny podmuch przedziwnego wiatru. Zatrzymali sie na moment i wymienili zdziwione spojrzenia. Jeden z nich, doswiadczony w wielu wyprawach najemnik, ruszyl znowu przed siebie, lecz po paru krokach zatrzymal sie. Pochylil glowe i nad czyms sie zadumal. Stracil nagle cale zainteresowanie zabawa. Zyczyl swoim towarzyszom dobrej nocy i natychmiast powrocil do palacu, gdzie goscil prawie od roku. Podmuchy wiatru pognaly ku morzu, na ktorym zmagal sie z falami statek. Pedzil ku macierzystemu portowi, zakonczywszy dlugi patrol. Kapitan, stary, wysoki mezczyzna o pooranej bliznami twarzy i z bielmem na oku, zatrzymal sie w pol kroku, gdy poczul pierwszy, ozywczy podmuch. Mial juz wydac komende, by zrefowano zagle, kiedy nagle przeszyl go lodowaty dreszcz. Spojrzal na swego zastepce, starego wilka morskiego o dziobatej twarzy, ktory sluzyl u jego boku przez wiele lat. Wymienili spojrzenia. Wiatr przemknal po pokladzie i ucichl nagle. Kapitan zawahal sie. Po chwili wydal ludziom rozkaz, by udali sie na reje. Zamilkl, dumajac nad czyms, a nastepnie donosnym glosem polecil, by zapalono dodatkowe latarnie. Mrok dookola zgestnial nagle zlowrozbnie. Jeszcze dalej na polnocy wicher pognal zaulkami miasta, tworzac z ulicznego kurzu wirujace tumany tanczace w dzikich plasach po kocich lbach jak zidiociale wesolki dworskie. W miescie obok ludzi tam urodzonych zyli przybysze z innego swiata. W koszarach garnizonu miejskiego trwaly wlasnie zmagania dwoch zapasnikow. Gosc z obcego swiata walczyl dzielnie przeciwko temu, ktory urodzil sie i wychowal w promieniu niecalych dwoch kilometrow od miejsca pojedynku. Widzowie obstawili wysokimi zakladami obu zapasnikow. Obaj mieli juz na swoim koncie jedno - polozenie na lopatki i dopiero trzecia walka miala wylonic zwyciezce. Wiatr uderzyl nagle. Obaj przeciwnicy zamarli w pol ruchu, rozgladajac sie dookola niepewnym wzrokiem. Tumany kurzu szczypaly w oczy. Kilku starych wiarusow z trudem powstrzymalo narastajace dreszcze. Obaj zapasnicy zeszli bez slowa z maty, widzowie zas bez protestow wycofali swoje zaklady. W calkowitym milczeniu tlum rozszedl sie do domow. Radosny nastroj wspolzawodnictwa i zabawy prysl zmieciony podmuchami gorzkiego wiatru. Wicher pognal dalej na polnoc. Uderzyl w sciane bezkresnej puszczy, w ktorej zyly niewielkie, podobne do malpek stworzonka. Byly lagodne i plochliwe. Siedzialy teraz na galeziach ciasno przytulone do siebie, szukajac ciepla, ktore moze zapewnic jedynie bliski kontakt fizyczny. Ponizej, na ziemi pod drzewami, siedzial w medytacyjnej pozie mezczyzna - nogi mial skrzyzowane, wierzchy dloni oparte na kolanach. Zlaczone kciuki i palce wskazujace tworzyly symbol Kregu Zycia, do ktorego naleza wszystkie istoty zyjace. Wraz z pierwszym, delikatnym z poczatku powiewem ciemnego wiatru w lisciach jego oczy otworzyly sie gwaltownie. Spojrzal uwaznie na siedzaca przed nim postac. Stary Elf, po ktorym ledwie bylo widac pierwsze oznaki mijajacego czasu - typowe zjawisko dla jego rasy - wpatrywal sie w czlowieka, odczytujac w jego spojrzeniu nieme pytanie. Skinal ledwo zauwazalnie glowa. Czlowiek podniosl lezacy obok orez. Wsunal za szarfe w pasie oba miecze: dlugi bojowy i szeroki, krotszy. Szybki gest pozegnania i mezczyzna ruszyl miedzy drzewa, rozpoczynajac dluga wedrowke ku morzu. Po dotarciu na miejsce bedzie sie staral odszukac innego mezczyzne, ktorego Elfy rowniez zaliczaly w poczet swoich przyjaciol, by wspolnie przygotowac sie do ostatecznej konfrontacji. Miala sie wkrotce rozpoczac. Gdy wojownik przemykal miedzy drzewami, kierujac sie ku oceanowi, slyszal nad soba szum wiatru w konarach i lisciach. W innym lesie takze poruszyly sie liscie. Zatrzepotaly delikatnie, jakby wspolczujac swym pobratymcom niepokojonym podmuchami ciemnego wiatru. Na drugim brzegu gigantycznej otchlani wypelnionej lsnieniem gwiazd goraca planeta zataczala rytmiczne kregi wokol zielonkawozoltego slonca. W tamtym swiecie, pod lodowa pokrywa polnocnego bieguna, trwala ogromna puszcza blizniaczo podobna do tej, ktora zostawil za plecami wedrujacy wojownik. Gleboko, w samym sercu podlodowej kniei siedzial milczacy krag istot, ktore zglebily wszystkie tajniki ponadczasowej wiedzy. Dookola rozsnuwala sie materia czarow. Siedzacych spowijala ciepla poswiata, tworzac wokol kregu migotliwa kule. Chociaz uczestnicy kregu siedzieli na ziemi, ich bajecznie kolorowych szat nie zbrukala najmniejsza plamka. Mieli zamkniete oczy, a mimo to kazda kobieta i kazdy mezczyzna widzieli to, co widziec powinni. Jeden z magow tak stary, iz nikt z pozostalych nie siegal pamiecia jego mlodosci, siedzial ponad kregiem, unoszac sie w powietrzu sila wspolnie plecionego czaru. Wlosy, biale jak snieg, przytrzymywane prosta, miedziana obrecza ozdobiona na czole pojedynczym nefrytem, opadaly nisko na plecy starca. Dlonie mial wyciagniete w gore i przed siebie. Oczy wpatrzone nieruchomo w ubrana na czarno ludzka postac, unoszaca sie tuz przed nim. Ta druga postac wznosila sie na pradach tajemnej energii tworzacej wokol niej uporzadkowany wzor-matryce. Po wyraznie widocznych liniach mezczyzna wysylal fale swej swiadomosci, bogacac i szlifujac tajniki obcej magii. Czlowiek w czerni siedzial w lustrzanej do starca pozie z wzniesionymi ku gorze dlonmi, lecz jego oczy byly zamkniete. Uczyl sie. Dotykal delikatnie mysla materii starozytnej magii Elfow i czul calym soba przenikajace sie, splatane w jedno energie kazdej zywej istoty zamieszkujacej puszcze. Ich mysli i sily zyciowe byly czerpane i delikatnie obracane, nigdy na sile, na sluzbe calej spolecznosci. Tak oto czarodzieje Elfow korzystali ze swych mocy: delikatnie, lecz z drugiej strony natarczywie, plotac przedze odwiecznych naturalnych energii w materie dajacej sie wykorzystac magii. Mlody mezczyzna dotykal tej magii umyslem i wiedzial. Wiedzial, iz jego moc rosnie w sile, wykraczajac poza granice ludzkiego zrozumienia i wyobrazni, czyniac go podobnym bogom w porownaniu do wiedzy i mocy, o ktorych myslal, ze stanowia granice jego talentu. W ciagu mijajacego roku posiadl ogromna wiedze. Zdawal sobie jednak sprawe, ze jeszcze wiele przyjdzie mu sie nauczyc. Teraz jednak, po przygotowaniu pod okiem Elfow, posiadal srodki, ktore pomoga mu odnalezc inne zrodla wiedzy. Poznal tajemnice znane zaledwie kilku najwiekszym mistrzom magii. Rozumial teraz dobrze, iz mozliwe jest przemieszczanie sie sila woli pomiedzy roznymi swiatami. Wiedzial rowniez, iz sama smierc mozna oszukac. Pojmowal te prawdy i jasne bylo, ze pewnego dnia odkryje sposoby, by zawladnac tymi tajemnicami w wymiarze praktycznym. Pod warunkiem, ze bedzie mu dany wystarczajaco dlugi czas. A czas wlasnie byl teraz na wage zlota. Liscie drzew powtorzyly niczym echo szelest wydawany przez braci szarpanych czarnym wichrem. Obaj wycofali jednoczesnie swiadomosc i mysli z matrycy energii. Czarno odziany czlowiek wbil ciemne oczy w wiekowa postac unoszaca sie przed nim. Poslugujac sie sila rozumu zadal krotkie pytanie: "To juz? Tak szybko, Acaila?" Elf usmiechnal sie. Bladoniebieskie oczy rozswietlily sie wewnetrznym blaskiem, ktory tak zdumial czlowieka w czerni, gdy ujrzal go po raz pierwszy. Teraz wiedzial juz, ze ta wewnetrzna swiatlosc pochodzi z glebin niewyobrazalnej mocy i potegi, ktorej nie posiadl zaden znany mu smiertelnik... z wyjatkiem jednego. Tu jednak mial do czynienia z innym rodzajem sily. Nie zadziwiajacej, nie zwalajacej z nog moca swej potegi, lecz delikatnej, lagodnej i uzdrawiajacej mocy zycia, milosci i spokoju wewnetrznego. Postac siedzaca przed nim prawdziwie stanowila jednosc ze wszystkim dookola. Spogladanie w te rozjarzone swietliscie oczy oznaczalo osiagniecie wewnetrznej jednosci i pelni. Usmiech Elfa przynosil ukojenie i spokoj. Jednak mysli przenikajace przestrzen pomiedzy nimi, gdy powolutku opadali na ziemie, nie byly spokojne i jasne. "Juz rok minal. Nam wszystkim przydaloby sie troche wiecej czasu, lecz czas plynie swoim wlasnym rytmem i byc moze jestes juz gotow, kto wie?" Potem, wraz ze specyficzna faktura mysli, ktora mlody czlowiek nauczyl sie rozpoznawac jako poczucie humoru, rozbrzmialy wypowiedziane na glos slowa. -Ale gotow czy nie gotow, na ciebie i tak juz czas. Pozostali uczestnicy kregu powstali i przez krotka chwile czlowiek w czerni poczul, jak ich umysly lacza sie z jego myslami w ostatnim kontakcie pozegnania. Wysylali go z powrotem tam, gdzie wkrotce miala sie rozpoczac walka. Mial odegrac w niej decydujaca role. Odsylali go jednak z o wiele bogatszym bagazem wiedzy i doswiadczenia niz ten, z ktorym przybyl do nich przed rokiem. Odczul ostatnie musniecie kontaktu myslnego. -Dziekuje. Udam sie teraz do miejsca, skad bede mogl szybko powrocic do domu. Nie marnujac czasu na zbedne slowa, zamknal oczy i zniknal. Postacie z kregu trwaly przez chwile w milczeniu, po czym rozeszly sie do czekajacych ich zajec. Liscie drzew szumialy i szelescily niespokojnie, a echo czarnego wiatru jeszcze dlugo pobrzmiewalo w konarach. Mroczny podmuch gnal przed siebie, az dotarl do gorskiego szlaku trawersujacego daleka doline. Pomiedzy skalistymi zalomami kryla sie grupka mezczyzn. Przez pare chwil patrzyli na poludnie, jak gdyby chcieli dojrzec zrodlo dziwnie niepokojacego wiatru, po czym powrocili do obserwacji rozciagajacej sie u ich stop niziny. Dwaj stojacy najblizej krawedzi urwiska wyruszyli w droge natychmiast po otrzymaniu raportu od wysunietego patrolu i mieli za soba dluga i wyczerpujaca jazde. U ich stop gromadzila sie armia pod zlowrozbnie wygladajacymi sztandarami. Dowodca grupki, wysoki, siwiejacy mezczyzna z czarna przepaska na prawym oku, przycupnal tuz ponizej skalistej sciezki. -Zle to wyglada - powiedzial przyciszonym glosem. - Tak jak sie obawialismy. Przyczajony obok za wystepem skalnym drugi mezczyzna, nieco nizszy, lecz potezniej zbudowany, podrapal zafrasowany przyproszona siwizna czarna brode. -Nie, jest jeszcze gorzej - szepnal. - Sadzac po liczbie ognisk, tam w dole zbiera sie na tega burze... cholernie tega. Mezczyzna z przepaska na oku milczal przez dluzsza chwile. -No coz, i tak udalo sie zyskac prawie rok. Spodziewalem sie, ze rusza na nas zeszlego lata. Bogom niech beda dzieki, zesmy mogli sie przygotowac, bo jak amen w pacierzu teraz zaatakuja z pewnoscia. Nie podnoszac sie z przysiadu, powrocil w poblize wysokiego blondyna pilnujacego jego konia. -Zostajesz? -Tak, poobserwuje ich jeszcze. Widzac, ilu nowych przybywa i w jakim tempie, bedziemy mogli w dokladniejszym przyblizeniu ocenic, ilu przywiedzie ze soba. Dowodca dosiadl konia. -Co to za roznica? - szepnal blondyn. - Kiedy przyjdzie, to nadciagnie ze wszystkimi, ktorych zdola zgromadzic. -Mimo wszystko zostane. Po prostu, moze nie lubie niespodzianek? -Jak dlugo? - zapytal pierwszy. -Najwyzej dwa, trzy dni. Potem zrobi sie tutaj zbyt tloczno. -Na pewno rozpuscili juz patrole po okolicy. Najwyzej dwa dni, nie dluzej. - Po chwili dorzucil z gorzkim usmieszkiem: - Nie jestes zbyt towarzyski, ale po dwoch latach przyzwyczailem sie miec cie przy boku. Uwazaj na siebie. Mezczyzna blysnal zebami w szerokim usmiechu. -Ten kij ma dwa konce. Przez ostatnie lata szarpales ich wystarczajaco dotkliwie, by nie chcieli zarzucic sieci i na ciebie. Nie chcialbym, by ukazali sie u bram miasta, dzierzac twa glowe nadziana na pike. -Tak sie nie stanie - powiedzial blondyn. Jego szeroki usmiech, towarzyszacy slowom, pozostawal w ostrym kontrascie do tonu, z jakim zostaly wypowiedziane. Pobrzmiewala w nich niezlomna determinacja i zdecydowanie, doskonale znane pozostalej dwojce. -Dobra, wiec dopilnuj, zeby tak sie rzeczywiscie nie stalo. No, pora na was. Znikajcie. Oddzialek ruszyl w droge, pozostawiajac jednego jezdzca, ktory mial towarzyszyc zostajacemu na czatach. Po dlugim czasie, gdy pilnie wpatrywal sie w obozowisko w dolinie, potezny mezczyzna mruknal cicho pod nosem. -I co tym razem knujesz ty wsciekly, poroniony synu dziwki i alfonsa? Co nam chcesz zgotowac tego lata, Murmandamusie? SWIETO Jimmy pedzil korytarzem.Przez ostatnie kilka miesiecy rosl jak na drozdzach. W Dniu Przesilenia Letniego mial skonczyc szesnascie lat, chociaz tak naprawde nikt nie znal jego prawdziwego wieku. Szesnascie lat wydawalo sie trafna ocena, ale rownie dobrze mogl zblizac sie do siedemnastu czy nawet osiemnastu. Zawsze atletycznej budowy zaczal rozrastac sie w ramionach. Od chwili pojawienia sie na dworze urosl o glowe i bardziej juz przypominal mezczyzne niz chlopca. Jednak pewne rzeczy nigdy sie nie zmieniaja. Nalezalo do nich z pewnoscia poczucie obowiazku Jimmiego. Chociaz z jednej strony zawsze mozna bylo na niego liczyc, gdy chodzilo o sumienne wywiazanie sie z waznych zadan, to jednak z drugiej, calkowite lekcewazenie rzeczy przyziemnych i drobnych nie raz, nie dwa grozilo pojawieniem sie na dworze ksiecia Krondoru zupelnego chaosu. Obowiazek nakazywal, aby Jimmy, jako starszy szlachcic dworu ksiazecego, pierwszy pojawial sie przy okazji wiekszych uroczystosci czy ceremonii. On jednak prawie zawsze zjawial sie ostatni. W jakis dziwny, niewytlumaczalny sposob punktualnosc zdawala sie umykac jego uwadze. Pojawial sie albo za wczesnie - to najczesciej, albo zbyt pozno, ale nigdy na czas. Szlachcic Locklear stal w progu mniejszej sali wykorzystywanej przez mlodz szlachecka do zgromadzen. Machal na Jimmiego jak szalony, aby sie pospieszyl. Od chwili, gdy Jimmy powrocil z Arutha z wyprawy po Srebrzysty Ciern, z calego tlumu szlacheckiej mlodziezy szlifujacej na dworze swe wychowanie, jedynie Locklear zostal przyjacielem ksiazecego szlachcica Jamesa. Pomimo trafnej od pierwszego wejrzenia oceny Jimmiego, ze Locklear byl jeszcze pod wieloma wzgledami dzieciakiem, najmlodszy syn barona z Konca Ziemi przejawial pewne zamilowanie do lekkomyslnosci i brawury. W rownym stopniu dziwilo to jego przyjaciela i sprawialo mu przyjemnosc. Bez wzgledu na to, jak ryzykowny plan uknul Jimmy, Locklear przewaznie wyrazal zgode. Gdy sprawa konczyla sie powaznymi klopotami, bedacymi skutkiem hazardowych zagrywek Jimmiego wobec oficjeli dworskich, Locklear przyjmowal kary z godnoscia. Traktowal je jako uczciwa cene, jaka trzeba zaplacic za to, ze dali sie zlapac na goracym uczynku. Jimmy wpadl do sali jak burza. Probujac sie raptownie zatrzymac, wpadl w poslizg i ostatnie kilka metrow przeslizgal sie po wyczyszczonej do polysku marmurowej posadzce. W sali czekaly dwa tuziny ustawionej w rowne szeregi mlodziezy szlacheckiej, ubranej w jednakowe stroje w kolorze brazu i zieleni. Jimmy blyskawicznie rozejrzal sie, czy wszyscy sa na swoich miejscach. Sam zajal przypisane mu miejsce dokladnie w chwili, gdy do sali wkroczyl Mistrz Ceremonii, Brian DeLacy. Kiedy Jimmy otrzymal range starszego szlachcica, wydawalo mu sie, iz z awansem laczyc sie beda tylko nowe przywileje bez zadnych obowiazkow. Nie mogl sie bardziej pomylic. Bardzo szybko zostal pozbawiony zludzen. Chociaz jego osoba byla niewielkim tylko trybikiem w machinie dworu ksiazecego, to jednak spelnial wazne funkcje. Kiedy nie wywiazal sie z przypisanych sobie obowiazkow, stawal wobec faktu znanego na pamiec wszystkim urzednikom bez wzgledu na kraj czy epoke: tych na gorze nie interesowaly usprawiedliwienia, tylko rezultaty. Jimmy przezywal gleboko, jak swoje wlasne, wszystkie bledy popelnione przez podlegla mu mlodziez. Do tej pory ten rok nie byl dla niego najlepszy. Mistrz Ceremonii, wysoki i trzymajacy sie z godnoscia mezczyzna, ruszyl miarowym krokiem w szelescie wspanialej czerwonoczarnej szaty, przypisanej jego urzedowi. Po chwili stanal za Jimmym, ktory teoretycznie byl jego pierwszym asystentem po Zarzadcy Domu Krolewskiego, a w rzeczywistosci i najczesciej jego najwiekszym problemem. Po obu stronach Mistrza deLacy'ego zajelo miejsca dwoch paziow w purpurowozoltych uniformach. Byli to synowie prostych ludzi. W przyszlosci mieli zasilic szeregi sluzby palacowej w przeciwienstwie do mlodej szlachty, ktora pewnego dnia miala dolaczyc do grona wlodarzy Zachodniego Krolestwa. Mistrz DeLacy postukal odruchowo okuta laska w posadzke. -I co, panie James, znowu udalo ci sie wyprzedzic mnie o sekunde, he? W tylnych szeregach rozlegly sie zduszone chichoty. Jimmy'e-mu z trudem udalo sie zachowac powage. -Wszyscy obecni lub usprawiedliwieni. Mistrzu DeLacy. Nieobecny szlachcic Jerome przebywa w swojej kwaterze. Jest... lekko ranny - powiedzial patrzac wprost przed siebie kamiennym wzrokiem. DeLacy spojrzal na niego zrezygnowany. -Tak, slyszalem o waszym wczorajszym drobnym nieporozumieniu na boisku - powiedzial zmeczonym glosem. - Ale mysle, ze nie bedziemy tutaj dluzej roztrzasali twoich stalych problemow ze szlachcicem Jerome. Otrzymalem wlasnie kolejna skarge od jego ojca. Sadze, iz w przyszlosci po prostu bede jego listy przekazywal wprost tobie. Jimmy usilowal za wszelka cene utrzymac niewinny wyraz twarzy, lecz nic z tego nie wyszlo. -Aha, jeszcze jedno, zanim przystapimy do omawiania dzisiejszych zadan. Uwazam za stosowne podkreslenie jednego faktu: pamietajcie, ze zawsze jestescie zobowiazani zachowywac sie, jak na mlodych dzentelmenow przystalo. Aby doprowadzic do osiagniecia tego szczytnego celu, wydaje sie rowniez wlasciwe zniechecenie was do popierania rodzacego sie pewnego brzydkiego zwyczaju. Mam tu na mysli obstawianie wysokimi zakladami wynikow meczow pilki kopanej do beczki, ktore odbywaja sie Szostego Dnia. Czy wyrazam sie dostatecznie jasno? Pytanie z pozoru bylo adresowane do wszystkich mlodych ludzi zgromadzonych w sali, lecz reka deLacy'ego dziwnym trafem spoczela ciezko na ramieniu Jimmiego. -Poczawszy od dzisiejszego dnia, zadnych zakladow. Nie mowie oczywiscie o rzeczach honorowych jak na przyklad konie, sami rozumiecie. Zeby nie bylo zadnych watpliwosci i odstepstw - to rozkaz! Zrozumiano?! W szeregach mlodziencow rozlegl sie niechetny szmer potwierdzenia. Jimmy z powaga skinal glowa. Ulzylo mu na sercu, gdyz jeszcze rano obstawil wynik popoludniowego meczu. Posrod sluzby i pomniejszej szlachty zrodzilo sie tak ogromne zainteresowanie dzisiejsza gra, ze Jimmy przez caly dzien glowkowal goraczkowo, co by tu zrobic, aby mozna bylo pobierac oplaty za jej ogladanie. Zdawal sobie sprawe, ze jesli Mistrz DeLacy w jakis sposob dowie sie, ze Jimmy juz obstawil wynik meczu, trzeba bedzie zaplacic wysoka cene. Uwazal jednak, ze wymogi kodeksu honorowego zostaly spelnione - przeciez DeLacy nie wspomnial ani slowem o zakladach juz obstawionych. DeLacy szybko przejrzal liste przygotowana przez Jimmy' ego poprzedniego wieczoru. Bez wzgledu na to, jak wiele mial zastrzezen w stosunku do swego starszego szlachcica, nie mogl miec absolutnie zadnych w stosunku do wykonanej przez niego pracy. Jesli Jimmy do czegos sie zobowiazal, wykonywal to bez zarzutu. Natomiast problemem bylo sklonienie go, by sie podjal jakiejs pracy. Rozdzielono poranne obowiazki. -Na pietnascie minut przed druga po poludniu macie sie zgromadzic na stopniach palacowych. W dwie godziny od poludnia ksiaze Arutha i jego dwor przybeda na ceremonie Prezentacji. Po zakonczeniu uroczystosci jestescie zwolnieni z obowiazkow do konca dnia, wiec ci z was, ktorzy maja tu rodziny, moga sie z nimi spotkac. Obawiam sie jednak, ze dwoch z was bedzie musialo byc w pogotowiu i pod reka, by w razie potrzeby usluzyc rodzinie ksiazecej i jej gosciom. Do wypelnienia tego obowiazku wybralem paniczow Lockleara i Jamesa. Macie stawic sie natychmiast w biurze ksiecia Volneya do jego dyspozycji. To wszystko. W Jimmym wszystko zamarlo. Dlugo stal w ciszy jak porazony piorunem. DeLacy opuscil sale i rowne szeregi mlodziencow poszly w rozsypke. Locklear zblizyl sie powolutku i stanal przed przyjacielem. Wzruszyl od niechcenia ramionami. -No i co, czyz nie mamy szczescia? Wszyscy inni rozbiegli sie, by jesc, pic i... - zerknal z ukosa na Jimmiego i dorzucil z szelmowskim usmiechem - calowac sie z dziewczynami. A my bedziemy mieli zaszczyt pozostawac w towarzystwie Ich Wysokosci. -Zatluke go na smierc - wysyczal Jimmy, dajac upust swej wscieklosci. Locklear pokrecil glowa. -Jerome'a? -A kogo innego? - Jimmy skinal na przyjaciela i razem opuscili sale. - Doniosl deLacy'emu o zakladach. Zemscil sie za podbite oko z wczorajszego dnia. -Teraz - Locklear westchnal z rezygnacja - gdy zadnego z nas nie bedzie w druzynie, nie mamy najmniejszej szansy, aby pobic czeladnikow. - Locklear i Jimmy byli w druzynie mlodych szlachcicow najlepszymi sportowcami. Locklear niemal rownie szybki i zwinny jak Jimmy, tylko jemu ustepowal w szermierce. Razem stanowili w palacu najlepsza pare graczy w pilke, z ktora nikt nie mogl sie rownac. Brak ich w dzisiejszym meczu oznaczal prawie pewne zwyciestwo druzyny przeciwnej. -Jak wysoko obstawiles? -Wszystko. Locklear skrzywil sie bolesnie i az syknal przez zeby. Druzyna szlachecka w oczekiwaniu na ten mecz od miesiecy gromadzila wszystkie swoje zasoby w srebrze i zlocie. -Cholera, skad moglem widziec, ze DeLacy wyskoczy z tym pomyslem? A poza tym, dzieki naszym porazkom w ostatnich czasach udalo mi sie wyciagnac piec do dwoch na korzysc czeladnikow. - Szykujac sie do tego ostatniego, wielkiego zakladu, Jimmy od ladnych paru miesiecy pracowal wytrwale nad wytworzeniem obrazu przegrywajacej druzyny szlacheckiej. Zaczal sie zastanawiac. -Moze jeszcze nie wszystko stracone... cos wymysle. -Dzisiaj zdazyles doslownie w ostatnim ulamku sekundy. Co cie zatrzymalo tym razem? - Locklear zmienil temat. Jimmy wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu. Natychmiast poprawil mu sie humor. -Rozmawialem z Marianna. - Na twarzy pojawil sie znowu zly grymas. - Miala sie ze mna spotkac zaraz po meczu... a my bedziemy wloczyli sie za Ksieciem i Ksiezna. - Od zeszlego lata gwaltownemu wzrostowi towarzyszyla jeszcze jedna zmiana: Jimmy odkryl istnienie dziewczat. Nagle ich towarzystwo i ich dobra o nim opinia staly sie niemal sprawa zycia i smierci. Ze wzgledu na swoje pochodzenie, wychowanie i wiedze o zyciu Jimmy w porownaniu z pozostalymi mlodziencami byl prawdziwym swiatowcem, bil ich doswiadczeniem na glowe. Od kilku miesiecy byly zlodziejaszek dal sie poznac mlodszym dziewczetom sluzacym w palacu. Marianna byla ostatnia, ktora wpadla mu w oko. Momentalnie zadurzyla sie po uszy w przystojnym, bystrym i dowcipnym mlodziencu. Jego krecone kasztanowe wlosy, czarujacy usmiech i blyszczace czarne oczy staly sie zrodlem powaznych niepokojow rodzicow niejednej z dziewczat sposrod palacowej sluzby. Locklear staral sie sprawic wrazenie, ze temat jest mu obojetny. Poza ta jednak szybko topniala, gdyz i on stawal sie coraz czesciej obiektem zainteresowania dziewczat dworskich. Z tygodnia na tydzien rosl jak na drozdzach. Wzrostem dorownywal juz prawie Jimmy'emu. Ukladajace sie miekko brazowe, przetykane jasniejszymi pasmami wlosy, chabrowoblekitne oczy w oprawie dlugich, nieledwie kobiecych rzes, otwarty, jasny usmiech i przyjazne nastawienie do calego swiata, uczynily go bardzo popularnym posrod mlodszych przedstawicielek plci pieknej. Wychowany w majatku ojca wylacznie w otoczeniu braci nie czul sie jeszcze pewnie w towarzystwie dziewczyn. Przebywanie z Jimmym przekonalo go, ze moga byc o wiele bardziej interesujace, niz mu sie wydawalo w Koncu Ziemi. -Hm, zastanowmy sie... - zaczal, wpadajac w rytm krokow Jimmiego -jesli nawet DeLacy nie znajdzie powodu, by cie definitywnie wykopac ze sluzby, albo Jerome nie wynajmie zbirow z miasta, aby cie sprali, to i tak jakis zazdrosny kuchcik albo rozwscieczony ojciec zrobi ci przedzialek tasakiem... Tak czy inaczej zaden z nich nie odmowi nad nami nawet krotkiej modlitwy, jesli spoznimy sie do Volneya, bo kaze zatknac nasze glowy na piki. Lecmy! Locklear parsknal smiechem, rabnal lokciem w zebra Jimmiego i ruszyl pedem dlugim korytarzem. Jimmy wystartowal tuz za nim. Stary sluga odkurzajacy meble podniosl wzrok na przebiegajacych chlopcow i zamyslil sie nad nieuchwytna magia mlodosci. Po dluzszej chwili pokiwal powolutku glowa i pogodzony ze skutkami mijajacego nieuchronnie czasu powrocil do swojej pracy. W glownym wejsciu pojawili sie heroldowie. Schodzili powoli z frontowych schodow. Tlum zaczal wiwatowac. Ludzie cieszyli sie, poniewaz mial do nich przemowic sam ksiaze. Pomimo ze trzymal lud na dystans, darzony byl jednak szacunkiem i wydawal sprawiedliwe wyroki w przedstawionych pod jego osad sprawach. Radowali sie takze z tego, ze za moment mieli ujrzec ksiezne Anite, ktora byla dla nich zywym symbolem ciaglosci starej rodowej linii, ogniwem laczacym przeszlosc z przyszloscia. Najbardziej cieszylo ich jednak to, ze zostali zaliczeni do grona tych szczesliwcow spoza kregow szlachetnie urodzonych, ktorym dane bedzie posilac sie ze spizami ksiazecej i pic wina z jego piwnicy. Swieto Prezentacji obchodzono w trzydziesci dni po narodzeniu nowego czlonka rodziny krolewskiej. Poczatki tego zwyczaju skrywal mrok dziejow. Przyjelo sie uwazac, iz starozytni wladcy miasta - panstwa Rillanon byli zobowiazani pokazac wszystkim mieszkancom, bez wzgledu na ich pochodzenie i pozycje spoleczna, ze nowo narodzeni nastepcy tronu przyszli na swiat bez skazy czy ulomnosci. W obecnych czasach tradycja przerodzila sie w witane radosnie przez lud swieto, gdyz byly to jakby dodatkowe uroczystosci Przesilenia Letniego. W dniu tym oglaszano amnestie; sprawy honorowe uwazano za automatycznie rozwiazane. Przez tydzien i jeden dzien po Prezentacji obowiazywal zakaz pojedynkowania sie; darowywano dlugi nie zaplacone od dnia poprzedniej Prezentacji, czyli od dziewietnastu lat, gdy przedstawiano miastu ksiezniczke Anite. Ponadto na cale popoludnie i wieczor zapominano o tytulach i urzedach, a pospolstwo posilalo sie wraz z wielkimi tego swiata przy tym samym stole. Jimmy, zajmujac miejsce za plecami heroldow, zdal sobie nagle sprawe, ze ktos zawsze musi pracowac. Ktos przeciez musial przygotowac jedzenie, ktore wieczorem pojawi sie na stolach, i ktos bedzie musial posprzatac po biesiadzie. A i on sam musi byc w pogotowiu, by usluzyc Arucie czy Anicie, gdyby zaszla taka potrzeba. Westchnal gleboko, nie mogac sie oprzec wrazeniu, ze jesliby nawet schowal sie w mysia dziure czy zapadl pod ziemie, i tak dopadna go obowiazki i praca. Locklear nucil cichutko pod nosem, patrzac, jak zajmuja swoje miejsca heroldowie, a tuz po nich Gwardia Palacowa Aruthy. Przybycie Gardana, marszalka Krondoru oraz ksiecia Volneya, pelniacego obowiazki kanclerza oznaczalo, iz wkrotce rozpocznie sie ceremonia. Siwowlosy wiarus z rozbawionym wyrazem na czarnej twarzy skinal glowa ku postawnemu Kanclerzowi i dal znak Mistrzowi Ceremonii DeLacy'emu, by rozpoczal uroczystosc. Rozlegl sie gluchy stukot laski. W tym samym momencie daly sie slyszec werble i fanfary. Mistrz DeLacy ponownie uderzyl laska o kamienie podestu. Tlum uciszyl sie. Jeden z heroldow wystapil kilka krokow do przodu. -Sluchajcie! Sluchajcie! Jego Wysokosc Arutha conDoin, ksiaze Krondoru, Pan Ziem Zachodnich Krolestwa, nastepca tronu Rillanonu. Rozlegly sie wiwaty i gwizdy, bardziej pewnie dla zachowania formy niz z rzeczywistej potrzeby serca i prawdziwej radosci. Arutha nalezal do ludzi, ktorzy w spoleczenstwie budzili gleboki respekt i podziw, ale nie milosc. W drzwiach pojawil sie wysoki, szczuply i ciemnowlosy mezczyzna. Mial na sobie ubior z delikatnego materialu w stonowanych brazach oraz czerwony plaszcz - oznake piastowanego urzedu. Zatrzymal sie, przymruzywszy lekko oczy. Herold zapowiedzial Anite i po chwili u boku meza pojawila sie kasztanowowlosa ksiezniczka Krondoru. Wesoly blysk zielonych oczu sprawil, iz Arutha usmiechnal sie cieplo. W tlumie zawrzalo. Stala oto przed nimi ich ukochana Anita, corka poprzednika Aruthy, Erlanda. Chociaz sama ceremonia miala trwac bardzo krotko, to przedstawianie kolejnych wielmozow zajmowalo bardzo wiele czasu. Do bezposredniego udzialu w Prezentacji uprawnieni byli palacowi notable i specjalnie zaproszeni goscie. Herold oznajmial juz przybycie pierwszej pary: -Ich Wysokosci ksiaze i ksiezna Saladoru. Przystojny blondyn podal ramie ciemnowlosej kobiecie. Laurie, byly minstrel i wagabunda, a teraz ksiaze Saladoru i malzonek ksieznej Carline prowadzil swa piekna zone do boku jej brata. Przybyli do Krondoru przed tygodniem, aby zobaczyc swoich bratankow i mieli zabawic w miescie jeszcze tylko tydzien. Glos herolda wznosil sie monotonnie i opadal jak buczenie trzmiela. U szczytu schodow pojawiali sie kolejni przedstawiciele wysoko urodzonej szlachty, a w koncu wizytujacy miasto dygnitarze, lacznie z ambasadorem Keshu. Pan Hazara-Khan wkroczyl bez zwyklej dla swych ziomkow pompy, jedynie w towarzystwie czterech wojownikow strazy przybocznej. Mial na sobie stroj mieszkancow pustyni Jal-Pur: na glowie zawoj i zaslone zostawiajaca tylko waska szpare na oczy, dluga szate w barwie indygo narzucona na biala tunike i spodnie, ktorych nogawki byly wpuszczone w cholewy wysokich do lydek butow. Straz przyboczna byla ubrana od stop do glow w czern. W koncu DeLacy wystapil do przodu. -Niech lud sie przyblizy. U stop schodow zgromadzilo sie kilkaset mezczyzn i kobiet: od najnedzniejszego zebraka po najbogatszego przedstawiciela nizszego stanu. Arutha wypowiedzial rytualne slowa Prezentacji. -Dzisiaj jest trzechsetny i dziesiaty dzien drugiego roku panowania naszego pana i wladcy, krola Lyama Pierwszego. Dzisiaj prezentujemy ludowi naszych synow. DeLacy zastukal laska w plyty. -Ich krolewskie wysokosci ksiazeta Borric i Erland- oglosil herold. W tlumie zapanowalo szalenstwo. Ludzie wyli z radosci, smiali sie i plakali ze szczescia - przedstawiono im po raz pierwszy synow Aruthy i Anity. Piastunka, wybrana specjalnie do sprawowania opieki nad bliznietami, podeszla blizej i podala pociechy ich matce i ojcu. Arutha wzial na rece Borrika, ktory otrzymal imie po jego ojcu, a swoim dziadku, a Anita drugiego, noszacego po jej ojcu imie Erland. Oba niemowlaki wytrzymaly dzielnie i z godnoscia publiczny pokaz, chociaz Erland zaczal w koncu troche kaprysic. Nawet gdy Arutha i Anita oddali juz dzieci piastunce, tlum nie przestawal wiwatowac. Arutha zaszczycil zgromadzonych u podnoza schodow jednym ze swoich rzadkich usmiechow. -Moi synowie sa zdrowi i silni. Urodzili sie bez zadnej skazy czy ulomnosci. Sa w stanie podjac trud rzadzenia. Czy przyjmujecie ich jako synow domu krolewskiego? Tlum wydal z siebie okrzyk aprobaty. Anita usmiechnela sie radosnie. Arutha pomachal do zgromadzonych. -Dziekuje wam, dobrzy ludzie. A teraz, do czasu uczty, zycze wszystkim milego dnia. Ceremonia dobiegla konca. Jimmy, spelniajac swoj obowiazek, pospieszyl do boku Aruthy. Locklear zblizyl sie do Anity. Locklear z formalnego punktu widzenia mial range mlodszego szlachcica. Tak czesto jednak otrzymywal zadanie towarzyszenia ksieznej Anicie, iz powszechnie uwazano go za jej osobistego sluge. Jimmy podejrzewal po cichu, ze to robota DeLacy'ego, ktory chcial trzymac razem Lockleara i jego, by chociaz w niewielkim stopniu ulatwic sobie ich pilnowanie. Ksiaze, obserwujac zone i siostre roztkliwiajace sie nad blizniakami, rzucil Jimmy'e-mu roztargniony polusmiech. Ambasador Keshu zdjal z twarzy tradycyjna zaslone. Przygladajac sie rodzinnej scenie zblizyl sie i usmiechnal od ucha do ucha. Jego straz przyboczna podazala za nim krok w krok. -Wasze Wysokosci zostaly po trzykroc poblogoslawione. Zdrowe dzieci to dar od bogow. Do tego synowie. I to jeszcze dwoch naraz. Rozanielony Arutha nie mogl sie nasycic widokiem rozpromienionej zony, patrzacej z czuloscia na bliznieta trzymane przez piastunke. -Dziekuje za zyczliwe slowa, panie Hazara-Khan. To nieoczekiwany zaszczyt goscic cie tego roku posrod nas. -Pogoda w Durbinie jest okropna - odpowiedzial ambasador z roztargnieniem, strojac pocieszne miny do malego Borrika. Przypomnial sobie nagle swoj wiek i pozycje. Wyprostowal sie. - A poza tym. Wasza Wysokosc - dorzucil powazniejszym tonem - mamy tu pewna niewielka sprawe, ktorej omawianie chcialbym wkrotce skonczyc. Dotyczy ona przebiegu nowej granicy, tu na Zachodzie. -W twoim przypadku, moj drogi Abdurze - Arutha parsknal smiechem - "niewielkie sprawy" staja sie powaznymi problemami. Wcale mi sie nie spieszy, aby znowu zasiasc z toba po przeciwnych stronach stolu rokowan. No, ale oczywiscie przekaze skrupulatnie Jego Wysokosci wszelkie sugestie, ktore zechcesz nam przedstawic. Ambasador Keshu sklonil sie lekko. -Jestem gotow rozpoczac rozmowy, gdy tylko Wasza Wysokosc bedzie dysponowal czasem. Arutha udal, ze nagle dostrzegl straz przyboczna Abdura. -Nie widze ani twoich synow, ani pana Daoud-Khana. Dlaczego nie towarzysza ci w podrozy? -Zajmuja sie sprawami mego ludu w Jal-Pur. Zwykle sam je nadzoruje, ale musialem pojawic sie tutaj. -A to kto? - spytal Arutha, wskazujac czterech straznikow. Wszyscy mieli na sobie kruczoczarne szaty. Nawet pochwy szerokich, zakrzywionych mieczow tez byly tej samej barwy. Chociaz ich stroj przypominal ubiory ludzi pustyni, jednak roznil sie w widoczny sposob od wszystkich, ktore Ksiaze widzial na mieszkancach Kesh. -To izmalici. Wasza Wysokosc, osobista straz przyboczna, nic wiecej. Arutha przemilczal odpowiedz ambasadora. Krag osob wokol dzieci powoli malal. Izmalici byli znani szeroko jako wspaniala straz przyboczna, najdoskonalsza ochrona klasy wyzszej w Imperium Wielkiego Keshu. Z drugiej jednak strony krazyly plotki, ze to doskonale wyszkoleni szpiedzy i od czasu do czasu - zabojcy do wynajecia. Ich zdolnosci obrosly legenda. Powszechnie sadzono, iz byli w stanie niezauwazeni dostac sie wszedzie, a nastepnie niepostrzezenie wycofac sie. Ustepowali w tym jedynie duchom. Anicie niezbyt sie podobalo, ze jest zmuszony goscic pod swym dachem ludzi, ktorzy niewiele sie roznili od zawodowych mordercow. Abdur mial jednak oczywiscie prawo do osobistej ochrony, a poza tym ambasador Keshu z pewnoscia nie pojawilby sie w Krondorze z kims, kto moglby stanowic jakiekolwiek, chocby najmniejsze, zagrozenie dla Krolestwa. -Bedziemy musieli rowniez przedyskutowac zagadnienie ostatnich zadan Queg. Chodzi o zagwarantowanie prawa zawijania do portow Krolestwa - dorzucil po chwili Hazara-Khan. Arutha zaniemowil ze zdziwienia. Po chwili zaskoczenie zniknelo z jego twarzy, a zamiast niego pojawila sie otwarta irytacja. -A o tym pewnie uslyszales od przypadkowo spotkanego na ulicy rybaka albo moze jakis marynarz szepnal ci slowko, gdy schodziles na lad? -Wasza Wysokosc, Kesh ma przyjaciol w wielu miejscach. - odpowiedzial ambasador z przymilnym usmieszkiem. -Hm, oczywiscie w tej sytuacji nie ma co wspominac o Cesarskim Korpusie Wywiadowczym Keshu, poniewaz obaj dobrze wiemy, ze... - w tym miejscu Hazara-Khan wlaczyl sie i dokonczyl zdanie razem z Ksieciem - ze taka grupa w ogole nie istnieje. Abdur Rachman Memo Hazara-Khan sklonil sie nisko. -Czy Wasza Wysokosc pozwoli... ? Arutha odklonil sie lekko. Ambasador Keshu pozegnal sie z pozostalymi. Ksiaze spojrzal na Jimmiego. -I co, lobuzy, dyzurowanie padlo dzisiaj na was? Co sie stalo? Jimmy wzruszyl ramionami, informujac w ten sposob, ze to nie byl jego pomysl. Arutha uslyszal, ze zona daje wskazowki piastunce i odsylaja z dziecmi do pokoju. -Chyba musieliscie niezle narozrabiac skoro DeLacy wkurzyl sie na was? No, ale przeciez nie mozemy dopuscic, abyscie zostali pozbawieni calej przyjemnosci, prawda? Slyszalem, ze dzis po poludniu mial sie odbyc wyjatkowo wazny mecz pilki kopanej do beczki. Jimmy udal kompletne zdziwienie, a twarz Lockleara rozjasnila sie momentalnie. -Taa... chyba tak - baknal Jimmy wymijajaco. Orszak ksiazecy skierowal sie do wnetrza palacu. Arutha skinal na chlopcow, by poszli za nim. -No to nie ma wyjscia. Zajrzymy na chwile na boisko i zobaczymy, jak im leci, dobra? Jimmy puscil oko do Lockleara. -A poza tym... - dorzucil przez ramie Ksiaze - jezeli przegracie zaklad, to wasza skora nie bedzie warta funta klakow, gdy pozostale chlopaki dobiora sie do was. Jimmy przemilczal uwage Ksiecia. Kierowali sie w strone wielkiej sali, gdzie trwalo przyjecie dla notabli. Wkrotce miano wpuscic lud, ktory mial ucztowac na dziedzincu. Po paru krokach Jimmy wykorzystal nadarzajaca sie okazje i nachylil do ucha Lockleara. -Ten facet ma cholernie irytujacy zwyczaj, zawsze dokladnie wie, co sie dookola niego dzieje. Zabawa rozkrecala sie na dobre. Szlachta bratala sie z przedstawicielami prostego ludu, ktorzy otrzymali przepustki na dziedziniec palacowy. Ustawiono tu dlugie stoly uginajace sie wprost pod ciezarem wysmienitych potraw i napojow. Dla wielu biesiadnikow mial to byc najlepszy i najbardziej obfity posilek w calym roku. Chociaz ze wzgledu na okazje zapomniano o wszelkich formalnosciach, to jednak prosci ludzie zachowywali wobec Aruthy i jego dworu pelen szacunku dystans, klaniajac sie i zwracajac w przewidzianej protokolem formie. Jimmy i Locklear krecili sie w poblizu na wypadek, gdyby mieli byc potrzebni. Carline szla pod ramie z Lauriem tuz za Arutha i Anita. Od slubu ksiazecej pary z Saladoru minelo juz troche czasu. Malzonkowie wiedli spokojne zycie, pozostajace w jaskrawym kontrascie do ich burzliwego i szeroko komentowanego romansu na krolewskim dworze. Anita odwrocila sie do swej szwagierki. -Tak sie ciesze, ze moglas zostac dluzej. Prawie wszyscy mieszkancy palacu Krondor to mezczyzni. A teraz, jakby jeszcze tego bylo malo, dwoch kolejnych... -A bedzie jeszcze gorzej - przerwala Carline. - Bylam wychowana przez ojca i dwoch braci i dobrze wiem, co to oznacza. Arutha obejrzal sie na Lauriego. -Oznacza to, ze zostala rozpuszczona jak dziadowski bicz. Laurie parsknal smiechem. Jezyk go swierzbil, by dorzucic swoj wlasny ciety komentarz, ale zrezygnowal, gdy dostrzegl katem oka, jak blekitne oczy zony zwezily sie w waskie szparki. -Nastepnym razem bedzie corka - wlaczyla sie Anita. -Bedzie kogo rozpuszczac - skwitowal Laurie. -A wy? Kiedy bedziecie mieli dzieci? - spytala Anita. Arutha powrocil od stolu z dzbanem piwa i napelnil kubek Lauriego i swoj. Na ten widok podbiegl sluga i pospiesznie podal paniom czarki do wina. -Beda, kiedy przyjda na swiat - rzucila Carline. - Wierzcie mi, ze nie wynika to z braku naszych staran. Anita przyslonila usta dlonia, starajac sie zdusic wybuch histerycznego smiechu. Arutha i Laurie wymienili zdziwione spojrzenia. Carline popatrzyla po otaczajacych ja twarzach. -Chyba nie chcecie mi wmowic, ze sie zaczerwieniliscie. -Zerknela na Anite. - Ach ci mezczyzni... -W ostatnim liscie Lyam napisal, ze prawdopodobnie krolowa Magda oczekuje potomka. Spodziewam sie potwierdzenia wraz z nastepnym plikiem rozkazow i listow. -Biedny Lyam - westchnela Carline. - Zawsze rozrywany przez kobiety, teraz przez wzglad na racje stanu musial sie ozenic z Magda. Chociaz z drugiej strony to porzadna dziewczyna, troche nudna co prawda, ale Lyam jest chyba z nia szczesliwy. -Krolowa nie jest wcale nudna - sprzeciwil sie Arutha. - W porownaniu z toba cala flota piracka z Queg wydaje sie nudna i bez wyrazu. - Laurie nie pisnal ani slowka, lecz po oczach widac bylo, ze calym sercem zgadza sie z komentarzem Aruthy. -Mam nadzieje, ze beda mieli syna. Anita usmiechnela sie. -Arutha pragnie za wszelka cene, by ktos inny zostal zamiast niego ksieciem Krondoru. -Ale i tak sie nie wymigasz od spraw panstwa. - Carline poslala bratu domyslne spojrzenie. - Teraz, gdy Caldric nie zyje, Lyam bedzie chcial sie oprzec na tobie i Martinie. - Caldric z Rillanonu zmarl wkrotce po slubie krola z ksiezniczka Magda z Roldem, zostawiajac wakat na stanowisku ksiecia Rillanonu, Krolewskiego Kanclerza i Pierwszego Doradcy Krola. Arutha, probujac pierwszy kes z duzego talerza, wzruszyl ramionami. -Nie wydaje mi sie, aby Lyam cierpial na brak chetnych na stanowisko po Caldricu. -I to jest wlasnie problem- skomentowal Laurie. - Zbyt wielu moznowladcow Krolestwa chce uzyskac przewage nad swoimi sasiadami. Juz mialy miejsce trzy znaczne potyczki graniczne miedzy baronami ze Wschodu. Nie byly na tyle powazne, by Lyam musial wysylac swoje wojska, lecz wystarczajace ostre, by wszyscy na wschod od Krzyza Malaca poczuli sie troche nieswojo. To dlatego przeciez Bas-Tyra wciaz nie ma swego ksiecia. Ksiestwo to jest zbyt potezne, by oddac jego tron pierwszemu lepszemu z brzegu. Jezeli nie bedziesz uwazal, sam mozesz otrzymac tytul ksiecia Krondoru albo Bas-Tyra, gdyby Magda urodzila syna. -Dosc tego - przerwala Carline. - Dzisiaj mamy swieto. Koniec z polityka na ten wieczor. -Chodz. - Anita ujela Aruthe pod ramie. - Zjedlismy wspanialy posilek, uroczystosc sie rozkreca i dzieci na szczescie spia spokojnie. Poza tym - dodala ze smiechem - od jutra zaczniemy sie martwic, z czego zaplacimy za dzisiejsza uroczystosc i Swieto Banapis przypadajace za miesiac. Dzisiaj cieszmy sie tym, co mamy. Jimmy'emu udalo sie przeslizgnac w poblize ksiecia. -Czy ksiaze nie bylby zainteresowany obejrzeniem meczu? - spytal, rzucajac jednoczesnie Locklearowi niespokojne spojrzenie. Gra juz dawno sie rozpoczela. Anita spojrzala na meza. -Obiecalem Jimmy'emu, ze zajrzymy na boisko, by obejrzec, jak kopia pilke do beczki. Wymyslili na dzisiaj jakis specjalny mecz. -To moze byc o wiele bardziej interesujace niz pokazy kolejnej trupy akrobatow, zonglerow i aktorow - wtracil sie Laurie. -Wydaje ci sie tak, bo wiekszosc zycia spedziles posrod nich - powiedziala Carline. - Pamietam, gdy bylam jeszcze mala dziewczynka, najwieksza zabawa polegala na tym, by siedzac gdzies z boku i udajac, ze sie nie patrzy, obserwowac spod oka kazdego Szostego Dnia, jak chlopaki tluka sie na smierc, kopiac pilke do beczki. Nie wiem jak wy, ale ja wybieram zonglerow i aktorow. -A moze pojdziecie we dwoch z chlopcami? - rzucila Anita. - Dzisiaj wszystko jest nieformalnie, pamietacie? Dolaczymy do was pozniej, w wielkiej sali, przed rozpoczeciem wieczornej zabawy. Arutha i Laurie zgodzili sie ochoczo i ruszyli za mlodziencami, przepychajac sie przez tlum. Opuscili wkrotce glowny dziedziniec i przeszli kilka korytarzy laczacych centralny kompleks budynkow palacowych z zewnetrznymi zabudowaniami. Na tylach palacu, obok stajni i placu musztry gwardii, rozciagalo sie wielkie boisko. Zgromadzil sie tu nieprzebrany tlum, ktory zawyl niemilosiernie, gdy pojawili sie Arutha, Laurie, Jimmy i Locklear. Przepchneli sie do pierwszego rzedu, nie przejmujac sie specjalnie widzami. Kilku z nich odwrocilo sie, protestujac gwaltownie, lecz widzac przed soba ksiecia, ugryzli sie w jezyk i nie odezwali sie slowem. Ksieciu i jego towarzyszom zrobiono miejsce za plecami rezerwowych graczy druzyny szlacheckiej. Arutha pomachal do Gardana, stojacego po przeciwnej stronie boiska w otoczeniu zolnierzy na przepustce. Laurie przez chwile z uwaga przygladal sie grze. -A niech to, panuje tu o wiele wiekszy porzadek i organizacja niz za moich czasow. -Dzieki DeLacy'emu - powiedzial Arutha. - Przyszedl do mnie kiedys na skarge, ze po meczach zbyt wielu chlopcow jest tak poobijanych i potluczonych, ze nie nadaja sie do zadnej pracy. Po czym, jak to DeLacy, usiadl i nie ruszyl sie z miejsca, dopoki nie opracowal i nie spisal regul gry. - Wskazal przed siebie reka. - Widzisz tego tam z klepsydra? Pilnuje czasu rozgrywek. Teraz mecz trwa rowno godzine. W obu druzynach jest po dwunastu graczy. Musza zmiescic sie z gra pomiedzy tymi liniami kredowymi na ziemi, widzisz? Jimmy, jakie sa pozostale zasady? Jimmy przygotowywal sie do gry, zdejmujac pas i pochwe ze sztyletem. -Jak zawsze, nie wolno uzywac rak. Gdy jedna z druzyn zdobedzie punkt, cofa sie za linie srodkowa, a przeciwnik dostaje pilke i rozpoczyna gre. Zadnego gryzienia i chwytania za ubranie. Zadnej broni na boisku. -Zadnej broni? - zdziwil sie Laurie. - Troche to zbyt cywilizowane i uladzone jak dla mnie. Locklear sciagnal z siebie wierzchnia odziez i pas. Klepnal jednego z wlasnych zawodnikow w ramie. -Jaki wynik? Mlody szlachcic nawet na ulamek sekundy nie oderwal oczu od boiska. Chlopak stajenny prowadzacy pilke zostal podciety przez zawodnika szlachty, lecz pilka i tak zostala przechwycona przez czeladnika piekarza. Celnym kopnieciem umiescil ja w jednej z beczek, ustawionych po przeciwnych koncach boiska. Mlody szlachcic stojacy przed Locklearem jeknal glucho. -No, to jest juz cztery do dwoch dla nich, a do konca zostal niecaly kwadrans. Jimmy i Locklear spojrzeli jednoczesnie na Aruthe. Ksiaze skinal glowa. Wpadli jak burza na boisko, zastepujac dwoch pokrwawionych i zakurzonych niemilosiernie kolegow. Jimmy wzial pilke od jednego z dwoch sedziow - sedziowie to byla kolejna innowacja wprowadzona przez DeLacy'ego - i kopnal w kierunku srodka boiska. Locklear juz tam czekal. Ku zdziwieniu kilku czeladnikow, ktorzy rzucili sie gremialnie ku niemu, kopnal ja z powrotem do Jimmiego. Jimmy, szybki jak blyskawica, przemknal kolo nich, zanim zdolali ochlonac po nieoczekiwanym manewrze. W ostatniej chwili zrobil unik przed wycelowanym w jego glowe lokciem. Zamachnal sie poteznie, kierujac pilke w strone beczki. Pilka uderzyla w krawedz. W tym samym czasie Locklear zdolal sie juz wyrwac z tlumu przeciwnikow i kopnal ja tak, ze wpadla do beczki. Mlodziez szlachecka i dorosli z pomniejszej szlachty zerwali sie na nogi ryczac z radosci. Czeladnicy prowadzili juz tylko jednym punktem. Na boisku doszlo do krotkiej bijatyki, ale sedziowie byli na miejscu i natychmiast interweniowali. Nikt nie odniosl powazniejszych obrazen i gra zostala po chwili wznowiona. Czeladnicy rozpoczeli od srodka boiska. Jimmy i Locklear cofneli sie szybko. Jeden z potezniej zbudowanych graczy druzyny szlacheckiej zablokowal ostro akcje przeciwnikow, popychajac kuchcika na zawodnika prowadzacego pilke. Jimmy rzucil sie szczupakiem i kopnal pilke do Lockleara. Mlodszy kolega zwinnie przerzucil ja dalej w strone beczki przeciwnikow, do jednego z wlasnych zawodnikow. Tlum czeladnikow rzucil sie ku niemu. Chlopak blyskawicznie podal pilke z powrotem. Potezny stajenny rzucil sie na Lockleara. Nawet nie probowal odebrac mu pilki, lecz schylil po prostu glowe i przetoczyl sie przez boisko, spychajac Lockleara, pilke i siebie poza kredowe linie. Natychmiast wybuchla kolejna bojka. Po krotkiej szamotaninie sedziowie rozdzielili walczacych i pomogli Locklearowi podniesc sie na nogi. Chlopak byl zbyt poturbowany, aby dalej uczestniczyc w grze. Inny mlody szlachcic zajal jego miejsce. Poniewaz obaj gracze znalezli sie poza linia koncowa boiska, sedzia zarzadzil wolna pilke i rzucil ja na srodek. Natychmiast poszly w ruch kolana, stopy i lokcie - obie strony zazarcie walczyly o przechwycenie pilki. -Ha! - krzyknal zachwycony Laurie. - Nareszcie, tak wlasnie powinna wygladac pilka kopana do beczki! Niespodziewanie chlopak stajenny wyrwal sie z tlumu. Pomiedzy nim a beczka szlachty nie bylo nikogo. Jimmy wyskoczyl za nim jak z procy. Nie widzac szans na przechwycenie pilki, powtorzyl zagranie zastosowane wobec Lockleara i rzucil sie calym cialem na chlopaka. I znowu sedzia oglosil wolna pilke i na srodku boiska rozpetala sie nastepna bijatyka. Mlody szlachcic o imieniu Paul zdobyl niespodziewanie pilke i z wielkim kunsztem zaczal prowadzic ja ku beczce czeladnikow. Na ulamek sekundy przed tym, jak zostal przechwycony przez dwoch poteznych piekarczykow i zwalony na murawe, zdolal kopnac pilke ku swoim. Pilka, odbijajac sie, potoczyla sie do stop szlachcica Friederika, ktory nie namyslajac sie wiele, kopnal ja w strone Jimmiego. Jimmy oczekiwal, ze za chwile czeladnicy rzuca sie na niego bezladna kupa. Ze zdumieniem spostrzegl, iz cofaja sie pod swoja beczke. Byla to nowa taktyka, ktora miala uchronic czeladnikow przed szybkimi jak blyskawica wypadami, zainicjowanymi przez Jimmiego i Lockleara. Druzyna szlachecka po obu stronach boiska krzyczala, zachecajac do szybkiej akcji. -Zostalo tylko kilka minut! - wrzasnal jeden z nich. Jimmy kiwnal na Friederika a gdy ten podbiegl, wykrzyczal mu do ucha szybkie instrukcje i blyskawicznie ruszyl w lewo. Po kilkunastu metrach podal pilke z powrotem do Friederika, ktory juz zdazyl cofnac sie troche ku srodkowi boiska. Jimmy przebiegl na prawa strone i przejal celne dosrodkowanie od kolegi. W ostatniej chwili ominal zgrabnie dlugi wypad przeciwnika i wkopal pilke do beczki. Zachwycony tlum zawyl z radosci. Dzisiejszy mecz wprowadzil do kopanej pilki nowe elementy: taktyke i wypracowane umiejetnosci. Gra zawsze byla twarda, nawet brutalna. Teraz pojawial sie w niej element precyzji. Po chwili wybuchlo nastepne zamieszanie. Sedziowie pobiegli szybko ku klebowisku cial, lecz czeladnicy nie przejawiali checi przerwania bojki. Locklear, ktory w miedzyczasie doszedl troche do siebie, podszedl do Aruthy i Lauriego. -Graja na zwloke. Chca przedluzyc klotnie az czas meczu dobiegnie konca. Dobrze wiedza, ze wygramy, jak tylko znowu sie dorwiemy do pilki. W koncu porzadek zostal przywrocony. Locklear uznal, ze czuje sie juz na tyle dobrze, ze moze powrocic do gry. Zmienil kolege, ktory niezle oberwal w czasie ostatniej bojki. Jimmy skinieciem nakazal druzynie wycofanie sie pod wlasna beczke. W biegu udzielal ostatnich instrukcji. Czeladnicy nadchodzili powoli. Nieudolnie probowali nasladowac szybka wymiane pilek zademonstrowana przez Jimmiego, Lockleara i Friederika. Niewiele brakowalo, a dwukrotnie wykopaliby pilke poza wyznaczone linie boiska, odzyskujac w ostatniej chwili kontrole nad nia. I wtedy nastapil niespodziewany atak Jimmiego i Lockleara. Locklear udal, ze chce odebrac pilke prowadzacemu ja czeladnikowi, zmuszajac go tym samym do oddania jej koledze, po czym odskoczyl w bok i pognal w strone beczki przeciwnika. Jimmy pedzil pare krokow za nim. Reszta druzyny, biegnac szerokim wachlarzem, pelnila funkcje parawanu. Odebranie przeciwnikowi zle podanej pilki bylo kwestia kilku zaledwie sekund. Natychmiast powedrowala w kierunku Lockleara. Przejal ja zgrabnie i popedzil jak po sznurku ku beczce przeciwnika. Co prawda jeden z obroncow rzucil sie za nim w pogon, lecz nie potrafil sprostac szybkiemu jak wiatr szlachcicowi. Nie przerywajac biegu, czeladnik wyciagnal cos zza koszuli, zamachnal sie z calej sily i cisnal w Lockleara. Zdumionym widzom wydawalo sie, ze Locklear padl po prostu jak dlugi, a pilka potoczyla poza granice boiska. Jimmy podbiegl do przyjaciela i nachylil nad nim. Nagle zerwal sie na rowne nogi i ruszyl w poscig za chlopakiem, ktory usilowal wprowadzic pilke na boisko. Nie probujac nawet udawac, ze gra toczy sie nadal, z calej sily uderzyl tamtego w twarz. Czeladnik nakryl sie nogami. Rozpetala sie ogolna bijatyka. Arutha spojrzal na Lauriego. -To moze sie zle sie skonczyc. Nie uwazasz, ze powinienem interweniowac? Laurie przygladal sie przez chwile. Bijatyka stawala sie coraz bardziej zaciekla. -Jesli chcesz miec jutro chociaz kilku zdolnych do sluzby szlachcicow... Arutha dal znak Gardanowi, a ten nakazal kilku zolnierzom wejscie na boisko. Stare, doswiadczone wygi szybko przywrocily porzadek. Arutha podszedl do Jimmiego trzymajacego na kolanach glowe Lockleara i uklakl przy nich. -Ten sukinsyn trafil go w glowe kawalkiem podkowy. Maly zemdlal. Arutha przypatrzyl sie lezacemu nieruchomo chlopcu, po czym zwrocil sie do Gardana. -Kaz go zaniesc na kwatere. Niech szybko zbada go chirurg. -Przeniosl wzrok na trzymajacego klepsydre. - Gra skonczona. -Jimmy chcial glosno zaprotestowac, ale zastanowil sie przez chwile, ugryzl sie w jezyk i nie odezwal ani slowem. Sedzia z klepsydra wyszedl na srodek boiska. -Remis: cztery do czterech. Nikt nie wygral. Jimmy westchnal z ulga. -Przynajmniej nikt rowniez nie przegral... Dwoch gwardzistow chwycilo Lockleara i wynioslo z boiska. Arutha zerknal na Lauriego. -Nie bylo tak zle, miejscami pogrywali dosc ostro. Byly trubadur skinal glowa. -DeLacy bedzie jeszcze musial troche popracowac nad przepisami, zeby sobie lbow nie porozbijali. Tlum rozchodzil sie powoli. Jimmy podszedl do miejsca, gdzie lezalo jego ubranie i pas. Arutha i Laurie zblizyli sie do niego. -Bedziemy musieli sprobowac jeszcze raz za jakis czas. -To moze byc interesujace - zauwazyl Arutha. - Teraz, kiedy poznali ten wasz trick z szybkimi podaniami, beda przygotowani. -My tez. Wymyslimy cos nowego. -No to warto zrobic z tego prawdziwe swieto pilkarskie. Powiedzmy za tydzien lub dwa? - Arutha polozyl dlon na ramieniu Jimmiego. - Chyba bede musial sie przyjrzec blizej tym przepisom opracowanym przez DeLacy'ego. Laurie ma racje. Jezeli macie ganiac po calym boisku na leb na szyje, to nie mozemy dopuscic, abyscie jeszcze ciskali w siebie podkowami. Jimmy sprawial wrazenie, jakby nagle stracil zainteresowanie gra. Cos w otaczajacym tlumie przykulo jego uwage. -Czy Ksiaze widzi tego faceta? W niebieskiej kurcie i szarej czapce? Arutha rzucil okiem we wskazanym kierunku. -Nie. -Schylil sie, gdy ksiaze spojrzal w jego strone. Ale ja go znam. Czy moge oddalic sie na chwile i sprawdzic? Cos w tonie Jimmiego upewnilo Aruthe, ze to nie kolejny wybieg, aby wymigac sie od pelnienia sluzby. -Biegiem. Ale masz wrocic niedlugo. Laurie i ja udajemy sie do wielkiej sali. Jimmy pobiegl w strone miejsca, gdzie po raz ostatni widzial znajomego czlowieka. Zatrzymal sie i rozejrzal dookola. Dostrzegl znajoma postac w poblizu waskich schodkow prowadzacych do bocznego wejscia. Mezczyzna stal oparty o sciane, schowany gleboko w cieniu. Jadl z wielkiego talerza. Gdy Jimmy sie zblizyl, podniosl nieznacznie wzrok. -To tutaj sobie mieszkasz, Jimmy Raczka. -Juz nie Raczka. Mlody szlachcic James z Krondoru, Szybki Alvarny. -I to juz przeszlosc. - Stary zlodziej zachichotal. - Chociaz, przyznac musze, ze za moich czasow bylem rzeczywiscie szybki, nie da sie ukryc. - Znizyl glos, aby nikt ich nie podsluchal. - Moj pan przesyla wiadomosc dla twojego pana. Jimmy natychmiast zorientowal sie, ze w powietrzu wisi cos powaznego, poniewaz Szybki Alvarny byl Mistrzem Dnia u Przesmiewcow, Cechu Zlodziei. Nie byl zwyklym chlopakiem na posylki, lecz jednym z najwyzej stojacych w zlodziejskiej hierarchii i najbardziej zaufanym doradca i pomocnikiem Sprawiedliwego. -Tylko ustnie. Moj pan mowi, ze drapiezne ptaki, o ktorych sadzilismy, ze zniknely z miasta na dobre, powrocily z polnocy. Jimmy poczul, jak w zoladku narasta mu ciezki, lodowaty kamien. -Te, ktore poluja nocami? Stary zlodziej kiwnal glowa i wlozyl do ust kawalek lekko przyrumienionego ciasta. Przymknal oczy i mruknal z zachwytu. Po chwili wbil wzrok w Jimmiego. Oczy zwezily mu sie w waskie szparki. -Przykro mi, ze musiales nas opuscic, Jimmy Raczka. Byles obiecujacy chlopakiem. Gdybys tylko zdolal uchronic swoje gardlo przed poderznieciem, moglbys zajsc bardzo wysoko. Mogles byc posrod nas prawdziwa potega, Jimmy. Ale jak mowia, ta woda splynela juz do morza. Wrocmy do glownej sprawy. Znaleziono mlodego Tyburna Reemsa - plywal sobie w zatoce... martwy. Na wybrzezu sa takie zakazane miejsca, gdzie przemytnicy oddaja sie z zapalem swojemu fachowi. Jedno z nich smierdzi jak zaraza. Dla Przesmiewcow miejsce to nie ma wlasciwe zadnego znaczenia, wiec nie zagladamy tam czesto. Nie mozna wykluczyc, ze to wlasnie w nim ukrywaja sie nasze ptaszki. No, to tyle mialem do przekazania. Bywaj. - Szybki Alvarny, Mistrz Dnia Przesmiewcow i byly mistrz zlodziejstwa odwrocil sie na piecie i oddalil niespiesznym krokiem, wtapiajac sie bez sladu w rozradowany tlum. Jimmy nie wahal sie ani chwili. Pognal, ile sil w nogach na miejsce, gdzie zostawil Aruthe. Nie znalazlszy go juz tam, skierowal sie do wielkiej sali. Gesty tlum utrudnial poruszanie sie. Widok setek obcych twarzy wypelniajacych szczelnie palacowe korytarze, przyprawil go o nagla panike. W ciagu tych kilku miesiecy, ktore minely od powrotu z wyprawy do Moraelin po Srebrzysty Ciern, ktory uratowal zycie Anity, spokojne, osiadle zycie palacowe przytepilo ich ostroznosc. Jimmy ujrzal nagle w kazdej dloni zabojczy sztylet wzniesiony do zadania smiertelnego ciosu, trucizne w kazdym kielichu z winem i lucznika z napietym do strzalu lukiem, czajacego sie w ciemnych zakamarkach. Nie zwazajac na glosne protesty, przeciskal sie goraczkowo przez tlum przelewajacy sie po korytarzach. Jimmy przemykal pomiedzy zgromadzonymi licznie wielmozami i mniej dystyngowanymi goscmi stloczonymi w wielkiej sali. Przed podwyzszeniem tronu stala grupka osob zatopionych w rozmowie. Laurie i Carline bawili rozmowa ambasadora Keshu. Arutha wchodzil wlasnie po schodkach, zblizajac sie do tronu. Srodek sali okupowala trupa linoskoczkow i akrobatow, chwalaca sie swoim kunsztem przed patrzacymi z uznaniem widzami. Jimmy musial ich obejsc szerokim lukiem. Przepychajac sie przez gesta cizbe ludzka, ani na chwile nie spuszczal wzroku z umieszczonych wysoko pod kopula okien, schowanych w glebokich wnekach. W sercu kolataly mu koszmarne wspomnienia z niedalekiej przeszlosci. Byl wsciekly w rownym stopniu na siebie, jak i na caly swiat. To on sposrod wszystkich mieszkancow palacu powinien zdawac sobie najlepiej sprawe z tego, jakie zagrozenia moga sie kryc w takich zacienionych miejscach. Jimmy przebiegl kolo Lauriego i dopadl Aruthe, gdy ten zasiadal na tronie. Rozejrzal sie blyskawicznie. Nigdzie nie widzial Anity. Patrzac na ksiecia, sklonil glowe w kierunku pustego tronu. -Poszla zajrzec do dzieci. Dlaczego...? Jimmy wsparl sie o tron ksiecia, nachylajac lekko nad nim. -Moj byly pan i mistrz przeslal wiadomosc. Nocne Jastrzebie powrocily do Krondoru. Arutha spowaznial gwaltownie. Na ustach pojawil sie gorzki grymas. -Domysla sie, czy jest pewien? -Po pierwsze. Sprawiedliwy nie przyslalby z wiadomoscia tego, kogo przyslal, gdyby nie uwazal, ze sprawy przybraly zly obrot i wymagaja szybkiego rozwiazania. Narazil na publiczne pojawienie sie jedna z osob najwyzej postawionych w hierarchii Przesmiewcow. Po drugie, jest... to znaczy byl, taki mlody hazardzista, Tyburn Reems, ktory krecil sie po calym miescie. Cieszyl sie u Przesmiewcow pewnego rodzaju dyspensa. Mogl sobie pozwolic na wiele rzeczy, ktore dozwolone byly tylko nielicznym spoza naszego cechu. Teraz wiem juz dlaczego. Tyburn byl osobistym agentem mego bylego pana. Nie zyje. Podejrzewam, ze Sprawiedliwy zostal ostrzezony o mozliwosci powrotu Nocnych Jastrzebi i Tyburn zostal wyslany, by wysledzic ich kryjowke. Znowu zaszyli sie gdzies w miescie. Gdzie? Tego Sprawiedliwy nie wie, ale podejrzewa, ze w okolicach nory przemytnikow. Jimmy mowil do ksiecia nie spuszczajac wzroku z sali. Skonczyl i spojrzal na Aruthe. Az go zamurowalo. Rysy Aruthy stezaly w maske ledwo kontrolowanej wscieklosci. Usta wykrzywily sie w zlym grymasie. Kilka stojacych w poblizu osob zamilklo nagle i wpatrywalo sie w Ksiecia ze zdumieniem. -Zatem na nowo sie zaczyna - szepnal Arutha ochryplym glosem. -Na to wyglada. Arutha zerwal sie z tronu. -Nie zgodze sie byc wiezniem we wlasnym palacu ze straznikami przy kazdym oknie! Wzrok Jimmiego wedrowal niestrudzenie po sali. Na chwile zatrzymal sie na ksieznej Carline czarujacej ambasadora Keshu. -To wszystko prawda, lecz dzis wieczor, panie, w twoim palacu az sie roi od obcych. Zdrowy rozsadek nakazuje, abys jak najwczesniej udal sie do swoich komnat. Nigdy nie beda mieli lepszej okazji, aby cie dopasc niz dzisiaj, niz teraz wlasnie. - Jego spojrzenie wedrowalo wytrwale od twarzy do twarzy, szukajac najmniejszego sygnalu, ze cos jest nie tak. - Jesli Nocne Jastrzebie znajduja sie w Krondorze, to z pewnoscia sa juz w palacu lub pojawia sie wraz z nadejsciem wieczoru. Moga juz na ciebie, Ksiaze, czekac miedzy sala a twymi komnatami. Oczy Aruthy rozszerzyly sie gwaltownie. -Moje pokoje! Anita i dzieci! Nie zwracajac uwagi na zaskoczone spojrzenia zgromadzonych, Arutha rzucil sie pedem przez sale. Jimmy biegl tuz za nim. Carline i Laurie zauwazyli, ze cos sie stalo i poszli szybko za nimi. Po paru chwilach w slad za Ksieciem podazalo juz kilkanascie osob. Gardan zauwazyl pospieszne wyjscie. Dogonil Jimmiego. -Co sie dzieje? -Nocne Jastrzebie. Marszalek Krondoru nie potrzebowal dalszych wyjasnien. Chwycil za rekaw pierwszego napotkanego na korytarzu gwardziste. Dal znak nastepnemu, by szedl z nimi. Odwrocil sie, mowiac: -Poslij natychmiast po kapitana Valdisa. Niech do mnie dolaczy. -Gdzie pan bedzie? Gardan popchnal go, kazac natychmiast ruszac. -Powiedz mu, zeby mnie odszukal. Szli pospiesznie korytarzem. Gardan zgarnial po drodze wszystkich napotkanych zolnierzy i po paru minutach towarzyszylo im juz kilkunastu gwardzistow. Arutha dobiegl do drzwi swoich komnat. Zawahal sie przez moment, stojac z reka wyciagnieta ku klamce, jakby bal sie ja nacisnac. Pchnal drzwi. Anita siedziala przy dwoch kolyskach, w ktorych spokojnie spaly blizniaki. Podniosla glowe i natychmiast na jej twarzy pojawil sie wyraz niepokoju. Zerwala sie z krzesla i podbiegla do meza. -Co sie stalo? Arutha zamknal drzwi, proszac Carline i pozostalych, by zostali na zewnatrz. -Jeszcze nic. - Zamilkl na chwile. - Anita, chce zebys zabrala dzieci i odwiedzila swoja matke. -Och, mama bardzo sie ucieszy - odpowiedziala Anita spokojnie, lecz ton jej glosu wskazywal, iz dobrze rozumiala, ze pod slowami meza kryje sie duzo wiecej, niz wynikaloby to z ich tresci. - Choroba szczesliwie minela, lecz mama jest jeszcze zbyt slaba, by udac sie w podroz. Sprawimy jej prawdziwa radosc. - Wbila w Aruthe pytajace spojrzenie. - A i nas bedzie latwiej ochronic w jej malym majatku niz tutaj, prawda? Arutha zbyt dobrze znal swa zone, by cos przed nia ukrywac. -Tak. Znowu mamy na glowie Nocne Jastrzebie. Anita podeszla do meza i przytulila sie, kladac glowe na jego piersi. Ostatnia proba zamachu kosztowala ja niemal utrate zycia. -Nie boje sie o siebie, Arutha, ale dzieci... -Jutro wyjezdzasz. -Zaraz zaczne sie szykowac. Arutha pocalowal ja i ruszyl w kierunki drzwi. -Zaraz wroce. Jimmy radzi, bym nie opuszczal naszych komnat do chwili, gdy obcy wyniosa sie z palacu. Rada jest dobra, ale jeszcze przez jakis czas musze pokazywac sie publicznie. Nocne Jastrzebie sadza, ze nic nie wiemy o ich powrocie. Nie mozemy dopuscic, aby zaczeli cos podejrzewac. Mimo przerazenia Anita zdolala wykrzesac z siebie iskierke humoru. -Jimmy nadal stara sie zostac Pierwszym Doradca Ksiecia, co? Arutha usmiechnal sie cieplo. -Od prawie roku nie wspomnial ani slowem, ze chce zostac mianowany ksieciem miasta Krondor. A swoja droga, czesto wydaje mi sie, ze chlopak nadaje sie na to stanowisko o wiele bardziej niz wielu innych, ktorzy je pewnie obejma. Arutha otworzyl drzwi. Na korytarzu czekali ciagle Gardan, Jimmy i Laurie z Carline. Reszta zostala usunieta przez oddzial Gwardii Ksiazecej. Kapitan Valdis stal kolo Gardana. -Kapitanie, chce, aby oddzial lansjerow byl gotow do wymarszu z samego rana. Ksiezna wraz z dziecmi udaje sie w podroz do majatku swej matki. Strzez ich dobrze. - Valdis zasalutowal i odwrocil sie, by wydac stosowne rozkazy. - A ty, Gardan, zacznij powolutku rozmieszczac posterunki w calym palacu. Tylko dyskretnie. Kaz tez przeszukac wszelkie mozliwe zakamarki, gdzie mozna sie ukryc. Gdyby ktos dopytywal sie, co sie stalo, powiedz, ze Jej Wysokosc zle sie poczula, a ja jej towarzysze. Wkrotce pojawie sie w wielkiej sali. - Gardan skinal krotko glowa i odszedl. - A dla ciebie - Arutha zwrocil sie do Jimmy' ego - mam zadanie. -Wyruszam natychmiast. -A wiesz, co masz zrobic? Jeszcze nic nie powiedzialem. -Wycieczka do dokow, prawda? - odpowiedzial chlopak z ponurym usmiechem. Arutha potwierdzil skinieniem glowy. Zdziwilo go to i ucieszylo jednoczesnie. Jimmy chwytal w lot. -Zgadza sie. Jezeli bedzie trzeba, szukaj przez cala noc. Sprowadz tutaj Trevora Hulla, tak szybko, jak to tylko bedzie mozliwe. ODKRYCIE Jimmy przebiegl wzrokiem sale.Gospoda pod Krabem byla czesto odwiedzana przez ludzi, ktorzy szukali bezpiecznego portu, w ktorym nie grozilyby im dociekliwe pytania czy wscibskie oczy. Przed zachodem slonca sale wypelniali stali bywalcy. Jimmy, ubrany w palacowy stroj, wyroznial sie posrod szarego tlumu i od razu stal sie obiektem zainteresowania. Kilku miejscowych znalo go z widzenia - doki to byl przeciez jego drugi po dzielnicy nedzy dom - lecz wiekszosc klientow gospody uznala go za bogatego chlopca, szukajacego wieczornej rozrywki. Niejednemu z nich przyszla do glowy mysl, ze mlodzieniec moze miec przy sobie pare sztuk zlota, ktore nalezaloby z niego wytrzasnac. Ktorys z gosci, sadzac po wygladzie marynarz, podpity i bojowo nastawiony do calego swiata, zastapil droge Jimmy'emu. -W takim miejscu... i o takiej porze? No... no... Taki ladniutki i elegancki mlodzieniaszek jak ty z pewnoscia ma monete czy dwie, by podzielic sie z ubogim zeglarzem i godnie uczcic mlodych ksiazat. Dobrze glowkuje, co? - Oparl znaczaco dlon na rekojesci sztyletu zatknietego za pasem. Jimmy zwinnie ominal przeszkode. -Chyba nie - powiedzial, oddalajac sie od pijaka. Marynarz wyciagnal reke, probujac chwycic Jimmiego za ramie i zatrzymac go. Chlopak plynnym ruchem obrocil sie wokol wlasnej osi, a marynarz, ku swojemu oslupieniu, stwierdzil nagle, ze do szyi przytkniete ma ostrze sztyletu. -Przeciez ci powiedzialem, ze nie mam zadnego zlota na zbyciu. Podchmielony marynarz cofnal sie gwaltownie. Kilku z obserwatorow tej sceny gruchnelo rubasznym smiechem, lecz niektorzy zaczeli otaczac Jimmiego coraz ciasniejszym kregiem. Jimmy natychmiast zorientowal sie, iz popelnil blad. Nie mial czasu rozejrzec sie za jakims ubraniem, ktore pasowaloby do miejsca i okolicznosci, ale mogl przeciez odstawic male przedstawienie i oddac zeglarzowi na wpol pusta sakiewke. No, ale teraz nie bylo juz wyjscia. Gdy sie raz zaczelo tego rodzaju rozgrywke, trzeba bylo grac do konca. Jeszcze chwile wczesniej zagrozona byla tylko sakiewka, teraz i zycie. Cofal sie powoli. Chcial znalezc wolne miejsce, gdzie moglby oprzec sie plecami o sciane. Na twarzy pojawil sie twardy, zaciety wyraz. W oczach nie bylo widac ani krzty strachu. Kilku otaczajacych go bywalcow gospody zdalo sobie nagle sprawe, ze mieli przed soba kogos, kto doskonale znal niuanse zycia w dokach. -Szukam Trevora Hulla - powiedzial Jimmy przez zacisniete zeby. Natychmiast przestali na niego napierac. Jeden z nich wskazal ruchem glowy na tylne drzwi. Jimmy podbiegl szybko i szarpnieciem odsunal na bok zaslone. W obszernym, zadymionym niemilosiernie pokoju siedziala wokol stolu grupka mezczyzn. Grali w karty. Sadzac po liczbie zetonow na blacie, gra szla o bardzo wysoka stawke. Grali w lin-lan, gre popularna na poludniu Krolestwa i polnocy Keshu. Rozlozono szeroki wachlarz kolorowych kart. Gracze na zmiane wplacali stawke i brali karty, okreslajac szanse i wysokosc wyplat, wedlug ktorych odkrywano karty. Pomiedzy hazardzistami znajdowalo sie dwoch znajomych mezczyzn. Jeden mial szeroka blizne ciagnaca sie od czola, poprzez zmetniale, pokryte bielmem prawe oko az po brode, drugi byl lysy i dziobaty na twarzy. Lysy, Aaron Kucharz i pierwszy oficer na kutrze celnym Krolewski Kruk, zauwazyl katem oka przepychajacego sie do stolu Jimmy'ego i podniosl glowe. Tracil lokciem sasiada, ktory z obrzydzeniem i zloscia wpatrywal sie w swoje karty. Po chwili cisnal je na blat. Gdy ujrzal chlopaka, na ustach pojawil sie usmiech. Zgasl jednak natychmiast, gdy dostrzegl wyraz jego twarzy. -Twoj stary przyjaciel, Arthur, chce sie z toba zobaczyc - powiedzial Jimmy, przekrzykujac z trudem gwar w izbie. Trevor Hull, byly pirat i przemytnik wiedzial od razu, o kim mowa. Arutha przybral to imie, gdy szmuglerzy Hulla i Przesmiewcy pomagali ksieciu i Anicie wydostac sie z Krondoru, podczas gdy tajna policja Guya du Bas-Tyra przeczesywala miasto w ich poszukiwaniu. Po zakonczeniu Wojny Swiatow Arutha puscil w niepamiec dawne przestepstwa Hulla i jego zalogi i powolal ich do sluzby w Krolewskiej Sluzbie Celnej. Hull i Kucharz wstali jednoczesnie, rezygnujac z gry. Jeden z graczy, zwalisty facet, z wygladu sadzac kupiec, ktoremu gra szla wcale niezle, podniosl glowe. -A wy dokad? - wymamrotal, nie wyjmujac fajki z ust. - Jeszcze nie skonczylismy. Hull, z gesta szopa szpakowatych wlosow otaczajacych glowe jak aureola, odwrocil sie gwaltownie. -Dla mnie skonczona! - ryknal. - Cholera, mialem tylko kolor i pare czworek. Czym tu grac? - siegnal nad stol i rozsypal wszystkie swoje karty. Jimmy skrzywil sie odruchowo. Gracze zaczeli klac na czym swiat stoi i ciskac swoje karty na blat. Jedna z regul lin-lan glosila, ze gre ostatecznie przerywano, gdy jeden z uczestnikow pokazal swoje karty. Pozostawienie stawek, przetasowanie calej talii i ponowne rozdanie byloby jedynym w miare uczciwym wyjsciem. Oczywiscie, nie w smak bylo ono tym, ktorzy akurat mieli dobre karty w reku. Wyszli do ogolnej sali. -Niezly z ciebie sukinsyn, Trevor - zauwazyl polgebkiem Jimmy. Stary przemytnik przemieniony w krolewskiego celnika parsknal zlym smiechem. -Ten dumy grubas prowadzil! I to kosztem mojego zlota! Eee... nie ma o czym gadac. Chcialem po prostu zabrac mu troche wiatru z zagli. Opuscili gospode. Szli spiesznie ulicami miasta, przeciskajac sie przez tlumy swietujacych. Cienie domow wydluzyly sie, a zabawa zaczynala sie rozkrecac na dobre. Arutha wpatrywal sie z uwaga w rozlozone na stole szczegolowe plany ulic Krondoru. Mapy zostaly przed chwila dostarczone z archiwow przez krolewskiego architekta. Jedna z placht pokazywala uklad miejskich kanalow. Byla juz wykorzystana w czasie poprzedniej akcji likwidacyjnej Nocnych Jastrzebi. Od dziesieciu minut Trevor Hull wpatrywal sie pilnie we wszystkie plany. Zanim podjal sluzbe u Aruthy, przewodzil najlepiej prosperujacemu gangowi szmuglerow w miescie. System kanalow sciekowych i labirynt zaulkow byly jego szlakami handlowymi, ktorymi dostarczal kontrabande do miasta. Hull wymienil z Kucharzem pare uwag. Potarl brode w zamysleniu. Po chwili wskazal palcem na miejsce, gdzie schodzilo sie w zapetlony wezel kilkanascie tuneli. -Jezeli Jastrzebie zaszyly sie w kanalach. Sprawiedliwy wytropilby ich, zanim zdazyliby osiasc na dobre. Niewykluczone jednak, ze korzystaja z kanalow jedynie dla dostania sie i wyjscia, na przyklad... - Palec przesunal sie w inne miejsce na planie - ... stad. - Palec zawisl ponad obszarem dokow biegnacych lukowato wzdluz zatoki. Gdzies w polowie wygiecia doki sie konczyly, a zaczynal sie obszar gesto usiany magazynami i roznego rodzaju skladami. Nad woda przycupnela enklawa Dzielnicy Biedoty, przypominajaca swym wygladem klin wbity pomiedzy lepiej prosperujace obszary handlu. -Rybne Miasto - powiedzial Jimmy. -Rybne Miasto? - powtorzyl jak echo zdziwiony Arutha. -To najubozsza czesc Dzielnicy Biedoty - wyjasnil Kucharz. Hull pokiwal glowa. -Roznie to nazywaja: Rybne Miasto, Miasto Nurkow czy po prostu Doki. Jest jeszcze pare innych nazw, o ktorych nie warto teraz mowic. Dawno temu, na tych terenach znajdowala sie wioska rybacka. Potem miasto zaczelo sie rozrastac na polnoc wzdluz zatoki i wioska zostala otoczona przez rozne warsztaty, magazyny i temu podobne. Nadal jednak przetrwalo tam kilka rodzin rybackich - przewaznie pracujacych przy zatoce polawiaczy homarow czy malzy. Kilka rodzin utrzymuje sie z wykopywania mieczakow na plazach na polnoc od miasta. Ludzie ci mieszkaja w bezposrednim sasiedztwie zakladow garbarskich, barwierzy i innych cuchnacych przedsiebiorstw Krondoru, wiec nikt, kogo stac na cos lepszego, tam sie nie osiedla. -Sprawiedliwy sadzi, powiedzial Alvarny, ze Jastrzebie moga sie ukrywac w miejscu, ktore smierdzi - wtracil Jimmy. - Musial miec na mysli wlasnie Rybne Miasto. - Wpatrzyl sie w plan, kiwajac glowa w zamysleniu. - Jesli tak jest, to trudno bedzie ich nakryc. Nawet Przesmiewcy nie sprawuja w Rybnym Miescie rownie silnej wladzy jak w Dzielnicy Nedzy czy w porcie. Pelno tam zakamarkow, dziur, slepych zaulkow, gdzie mozna sie zaszyc na dobre. Hull zgodzil sie z ta opinia. -Pamietam, ze w poblizu znajdowal sie wylot tunelu, w ktorym byla spora wolna przestrzen. Korzystalismy z niej w celu dostarczania towaru do portu z piwnicy pewnego kupca. - Arutha nachylil sie nad mapa i pokiwal glowa: wiedzial, gdzie znajduje sie miejsce, o ktorym wspomnial Hull. - Korzystalismy na przemian z kilku roznych kryjowek do przerzucania towaru. - Podniosl wzrok na Ksiecia. - Twoim pierwszym i najwazniejszym problemem, panie, sa kanaly sciekowe. Z portu do Rybnego Miasta wiedzie kilkanascie podziemnych przejsc. Bedziesz musial zablokowac wszystkie. Jedno z nich jest tak szerokie, ze do blokady bedziesz musial uzyc zalogi z lodzia. -Najwiekszy problem polega na tym, ze nie wiemy, w ktorym dokladnie miejscu Rybnego Miasta ukryly sie Jastrzebie - powiedzial Kucharz. -Jezeli w ogole tam sie zaszyli - dopowiedzial Arutha. -Watpie, by Sprawiedliwy w ogole wspominal o tym, gdyby nie mial solidnych podstaw, by twierdzic, ze tam wlasnie sie przyczaili. -Zgadza sie. - Hull pokiwal glowa z przekonaniem. - Nie znam innego rejonu miasta, gdzie mogliby sie ukrywac rownie skutecznie. Po zauwazeniu Jastrzebia przez pierwszego Przesmiewce Sprawiedliwy od razu wytropilby ich kryjowke. Zlodzieje czesto korzystaja z kanalow, by przekrasc sie w rejon dzialania. Sa jednak obszary, gdzie raczej sie nie kreca. A Rybne Miasto jest jeszcze gorsze. Czlonkowie starych rybackich rodzin to bardzo niezalezni i twardzi ludzie. Zyja niemal w klanach. Gdyby ktos zamieszkal w jednej z ruder w poblizu dokow i nie wtykal nosa w nie swoje sprawy... kto wie? Nawet Przesmiewcy, gdy pytaja o cos mieszkancow tej dzielnicy, w odpowiedzi slysza martwa cisze. Gdyby Jastrzebiom udalo sie przeniknac tam powoli i niepostrzezenie, tylko ludzie z najblizszego sasiedztwa mieliby pojecie o ich istnieniu. Rejon przypomina do zludzenia nore krolicza: pelno kretych zaulkow, przejsc, alejek i slepych zakamarkow. - Pokrecil glowa. - Ta czesc mapy jest bezuzyteczna. Polowa pokazanych tu budynkow wypalila sie do fundamentow w czestych pozarach. Wszedzie, gdzie byl tylko wolny skrawek miejsca, stawiano jakies szopy i komorki. Prawdziwe poplatanie z pomieszaniem. - Spojrzal na Ksiecia. - Niektorzy nazywaja Rybne Miasto Labiryntem. -Trevor ma racje - wlaczyl sie Jimmy. - Bywalem w Rybnym Miescie rownie czesto jak inni Przesmiewcy, czyli rzadko. Nie ma tam wlasciwie nic, co warto byloby ukrasc. Trevor myli sie wszak co do jednego. Najwiekszym naszym problemem nie jest odciecie drog ucieczki, lecz wytropienie Jastrzebi. Mieszka tam w zaulkach sporo zwyklych, uczciwych ludzi. Nie mozna wiec tak po prostu najechac ich i wyrznac wszystkich w pien. Musimy odnalezc prawdziwa kryjowke Nocnych Jastrzebi. - Zamyslil sie na chwile. - Z tego, co wiem o nich, z pewnoscia poszukali sobie miejsca, ktorego: latwo byloby bronic i z ktorego mozna by w razie potrzeby z latwoscia uciec. Moim zdaniem sa tu. - Jego palec wskazal bez wahania miejsce na planie. -Tak... to calkiem prawdopodobne - potwierdzil Hull po chwili zastanowienia. - Ten dom wcisniety jest miedzy dwa mury. Do obrony pozostawalby tylko front. Pod ulica rozciaga sie siec kanalow, waskich i kretych. Trzeba dobrze je znac, aby nie pobladzic. Tak, to bardzo prawdopodobna kryjowka. -Lepiej pojde sie przebrac. - Jimmy zerknal na Aruthe. -Nie podoba mi sie ten pomysl, ale z nas wszystkich najlepiej nadajesz sie na zwiad w tych zakamarkach. Kucharz spojrzal na Hulla, ktory lekko skinal glowa. -Ja tez moglbym pojsc. Jimmy pokrecil glowa. -To prawda, ze znasz niektore partie kanalow o wiele lepiej ode mnie, Aaron, aleja potrafie wslizgnac sie i wyjsc niepostrzezenie, tak ze na wodzie nie powstanie najmniejsza zmarszczka. Ty tego nie potrafisz. Ponadto nie ma zadnego sposobu, abys zdolal sie przedostac do Rybnego Miasta niezauwazony, nawet w tak gwarny wieczor jak dzisiejszy. Wierz mi, bede bezpieczniejszy, jesli pojde sam. -Nie powinienes poczekac troche? - spytal Arutha. Jimmy pokrecil glowa. -Jesli zdolam odkryc ich nore, zanim sie zorientuja, ze zostali namierzeni, mozliwe, ze uda sie nam zlikwidowac ich, nim zdadza sobie sprawe, kto ich dopadl. Ludzie robia czasem dziwne rzeczy. Nawet zawodowi zabojcy. Dzisiaj jest swieto. Ich straze nie podejrzewaja zapewne, ze wlasnie teraz ktos bedzie weszyc po okolicy. Miasto ucztuje na calego. I tak bedzie przez cala noc - halasliwie. Mnostwo dziwnych, nietypowych dzwiekow, ktore nie powinny dzis budzic podejrzen u nikogo, kto czuwa w kanalach pod tamtym budynkiem. A ja przeciez musze pokrecic sie troche i po ulicach. Obcy, biedny chlopak wloczacy sie po Rybnym Miescie nie zostanie tak latwo zauwazony jak w kazda zwykla noc. Powinno sie udac, pod warunkiem ze wyrusze natychmiast. -No coz, sam wiesz najlepiej - zgodzil sie niechetnie Arutha. - Pamietaj jednak, jesli zorientuja sie, ze ktos kolo nich sie kreci, zareaguja natychmiast i bez wahania. Gdy zauwazy cie i rozpozna chocby jeden Jastrzab, natychmiast bede ich mial na karku. Jimmy zauwazyl, ze nie tylko ten fakt budzi niepokoj Ksiecia. Podejrzewal w duchu, ze Arutha nie mialby nic przeciwko otwartej konfrontacji. Nie, chlopak slusznie sadzil, iz Ksieciu najbardziej lezalo na sercu bezpieczenstwo innych. -To oczywiste. Nie zapominajmy jednak, ze istnieje duze prawdopodobienstwo, iz dzis w nocy i tak zechca uderzyc. W palacu az klebi sie od obcych. - Jimmy wyjrzal przez okno. Zachodzace slonce znajdowalo sie nad horyzontem. - Od poludnia minelo prawie siedem godzin. Na ich miejscu, odczekalbym jeszcze jakies dwie, trzy godziny, a potem przemycil kogos do palacu. Wykorzystalbym czas, gdy zabawa osiagnie apogeum. Przez bramy w obie strony beda sie przelewaly tlumy aktorow, akrobatow, gosci. Rozluznieni i zmeczeni calodzienna zabawa beda mieli mocno w czubie. Pozniej juz jednak nie ociagalbym sie za bardzo. Wartownicy mogliby zwrocic uwage na tak pozno przybywajacych gosci. Ksiaze, jesli bedziesz mial sie na bacznosci, nic nie powinno ci grozic, gdy mnie nie bedzie. Zamelduje sie z powrotem, gdy tylko zdobede jakies informacje. Arutha dal znak, ze Jimmy moze sie oddalic. Wkrotce po nim odeszli rowniez Trevor Hull i Kucharz. Ksiaze zostal sam na sam z kipiacym w sercu gniewem i niespokojnymi myslami. Wbil sie plecami w oparcie krzesla, dlon zwinieta w piesc przylozyl do ust i patrzyl przed siebie pustym wzrokiem. Stanal twarza w twarz ze slugami Murmandamusa nad Czarnym Jeziorem, Moraelin, ale ostateczna rozgrywka miala dopiero nastapic. Przeklinal siebie w duchu za to, ze w ciagu ostatniego roku spoczal na laurach, zadowolony z siebie i zycia. Gdy powrocil ze Srebrzystym Cierniem - kluczem do ocalenia i uleczenia Anity ze skutkow kontaktu z trucizna Nocnych Jastrzebi, byl prawie gotow, aby powrocic natychmiast na polnoc. Potem jednak nastapil caly ciag wydarzen: jego slub, podroz do Rillanonu, aby uczestniczyc w slubie brata i krolowej Magdy, nastepnie pogrzeb ksiecia Caldrica i wreszcie narodziny synow. Do tego doszly codzienne sprawy i obowiazki dworskie. Wszystko to sprawilo, ze nie zajal sie nalezycie sprawami na polnocy Krolestwa. Za niebotycznymi szczytami gorskich lancuchow rozciagaly sie bezkresne polacie Ziem Polnocy. To bylo siedlisko potegi jego przeciwnika. Tam wlasnie Murmandamus sciagal pod swoje rozkazy wielkie sily. A teraz oto ponownie siegal z dalekiej, polnocnej stolicy, by dotknac zycia ksiecia Krondoru, Pana Zachodu, czlowieka, ktorego przeznaczeniem, zgodnie ze starodawnym proroctwem, bylo polozenie mu kresu. Zapory Ciemnosci. Jezeli oczywiscie przezyje. I znowu Arutha musial walczyc na wlasnej ziemi, gdyz zagrozenie stanelo na samym progu jego domostwa. Uderzyl piescia w otwarta dlon. Z ust wyrwalo sie straszne przeklenstwo. Poprzysiagl przed soba i przed wszystkimi bogami, ktorzy go akurat sluchali, ze gdy tylko zakonczy sprawy w Krondorze, on, Arutha conDoin, odwroci bieg wydarzen i powiedzie swe armie na polnoc, by walczyc na ziemi Murmandamusa. Mrok kryl tysiace skarbow pomiedzy masami smieci bez najmniejszej wartosci. Wody w kanalach sciekowych plynely leniwie i cicho. Co jakis czas odpadki zbijaly sie w splatana kupe, tworzac zator. Kanaly zamieszkiwali ludzie, ktorzy utrzymywali sie przy zyciu dzieki wygrzebanym z odpadkow cennym przedmiotom straconym bezpowrotnie dla pierwotnych wlascicieli w podziemnych czelusciach. Rozbijajac zatory, ulatwiali jednoczesnie splyw sciekow, dzieki czemu nie cofaly sie one z powrotem do domow. Jednak wszystko to niewiele obchodzilo Jimmiego. Cala swoja uwage skupil na stojacym kilka metrow przed nim kanalowym lowcy skarbow. Mlody szlachcic ubrany byl na czarno, tylko stare, wygodne buty byly w innym kolorze. Z sali tortur podwedzil nawet klasyczny, katowski kaptur. Pod wierzchnim, maskujacym okryciem mial zwykle, skromne ubranie, aby latwiej wtopic sie w tlo Dzielnicy Ubogich. Podziemny smieciarz juz kilka razy spojrzal wprost na niego, lecz choc mocno wytrzeszczal oczy, sylwetka Jimmiego doskonale wkomponowana w atramentowa czern kanalow, byla dla niego trudno zauwazalna. Dobre pol godziny tkwil bez ruchu w glebokim cieniu skrzyzowania dwoch tuneli, podczas gdy stary smieciarz przebieral bez pospiechu w smierdzacej masie przeplywajacej obok. Chlopak mogl jedynie zywic cicha nadzieje, iz nie bylo to jego ulubione miejsce pracy, poniewaz w przeciwnym razie mogl tu sterczec godzinami. Jeszcze zarliwiej modlil sie w duchu, aby staruch byl prawdziwym smieciarzem, a nie podstawiona przez Jastrzebie czujka. W koncu zbieracz poczlapal w mrok. Jimmy odprezyl sie, chociaz nadal nawet nie drgnal, dajac staremu sporo czasu na zaglebienie sie w boczny kanal. Po dlugim wyczekiwaniu oderwal sie wreszcie od sciany i poczal bezszelestnie skradac ze zrecznoscia, ktorej mogly mu pozazdroscic nawet duchy. Kierowal sie ku kanalom znajdujacym sie pod centrum Rybnego Miasta. Wedrowal nie konczacymi sie tunelami cicho jak zjawa. Nawet gdy wchodzil do wody, na jej powierzchni pojawialy sie jedynie drobne, niezauwazalne prawie zmarszczki. Dary, ktorymi obdarzyla go natura: blyskawiczny refleks, zdumiewajaca koordynacja ruchow, zdolnosc podejmowania decyzji i natychmiastowego reagowania na najdrobniejsze bodzce zewnetrzne, zostaly doprowadzone niemal do perfekcji podczas nauki u Przesmiewcow. Zahartowane w najgoretszym, najbardziej bezwzglednym piecu swiata: codziennym zyciu aktywnego zawodowo zlodzieja. Kazdy nastepny ruch Jimmy planowal i wykonywal z rozmyslem, jakby od pozostania niezauwazonym zalezalo jego zycie. Bo tez i tak istotnie bylo. Niestrudzenie zapuszczal sie w kolejne kanaly. Jego zmysly, napiete do ostatnich granic, badaly nieprzenikniony mrok. Dobrze wiedzial, ktore z niklych dzwiekow dochodzacych z powierzchni moze zignorowac. Doskonale wiedzial, jak powinno brzmiec w uszach cichutkie echo, miekki poglos delikatnego falowania wody odbijajacej sie od kamiennych scian tuneli. Najmniejsza zmiana, ledwo zauwazalne wytlumienie bylo ostrzezeniem, ze ktos moze sie wylonic z atramentowej ciemnosci. Cuchnace powietrze podziemi maskowalo skutecznie ewentualne ostrzegawcze zapachy. Z drugiej strony pozostawalo w calkowitym bezruchu, jakiekolwiek wiec, nawet najmniejsze, poruszenie ostrzegloby go przed atakiem z bliska. Nagle zafalowanie powietrza! Jimmy zamarl w absolutnym bezruchu. Cos sie zmienilo. Natychmiast przysiadl bezglosnie i powolutku wsunal w jeszcze czarniejszy mrok pod ceglanym wystepem w scianie kanalu. Na policzkach poczul delikatny powiew powietrza. Przed soba w ciemnosci uslyszal szurniecie skory buta o metal. Ktos schodzil po drabinie z ulicy. Woda zafalowala S delikatnie. Chlopak napial miesnie, gotow do natychmiastowego dzialania. Ktos wszedl do kanalu i posuwal sie w jego strone. Ktos, kto czynil to prawie tak cicho jak on sam. Jimmy skulil sie, zmalal jak tylko mogl, wtulil w ciemnosc i pilnie obserwowal. W mroku przed soba, czern na tle czerni, na poly dostrzegl, a na poly wyczul kierujaca sie w jego strone postac. Po chwili pojawilo sie za nia swiatlo i Jimmy zobaczyl wyraznie zblizajacego sie mezczyzne. Byl szczuply, okryty plaszczem i uzbrojony. Odwrocil sie. -Zaslon to cholerne swiatlo, idioto - wyszeptal ochryple. Ulamek sekundy, przez ktory twarz obcego zwrocona byla ku swiatlu, wystarczyl Jimmy'emu. Czlowiekiem w kanale sciekowym byl Arutha, a przynajmniej ktos tak do niego podobny, ze moglby wprowadzic w blad wszystkich, poza najblizszym kregiem przyjaciol. Jimmy wstrzymal oddech. Falszywy ksiaze przesuwal sie zaledwie o kilkadziesiat centymetrow od niego. Ktokolwiek szedl za nim, zakryl juz latarnie i nieprzenikniona ciemnosc znowu spowila tunel, uniemozliwiajac zauwazenie Jimmiego. Uslyszal, jak drugi czlowiek przechodzi tuz, tuz. Uwaznie nasluchiwal nowych odglosow, ktore mogly zdradzic zblizanie sie nastepnych osob. Czekal dlugo, dopoki nie nabral pewnosci, ze nikogo wiecej nie ma. Wstal szybko i bezszelestnie i ruszyl w mrok, ku miejscu, skad wylonili sie obcy. Schodzily sie tam trzy tunele i musialby poswiecic wiele czasu, by okreslic, ktorym zeszli do podziemi falszywy ksiaze i jego towarzysz. Jimmy rozwazal przez chwile mozliwe kroki. Uznal, ze potrzeba sledzenia tajemniczej pary jest znacznie wazniejsza niz odkrycie, ktorym wejsciem weszla ona kanalow. Jimmy znal te czesc podziemnego labiryntu rownie dobrze jak pozostale pod calym Krondorem, lecz gdyby tych dwoch zbytnio sie oddalo, mogl ich zgubic. Zaczal przemykac przez mrok, nasluchujac na kazdym skrzyzowaniu tuneli, w ktory zaglebila sie jego "zwierzyna". Szedl szybko przez gesty mrok przejsc pod miastem, stopniowo doganiajac sciganych. W pewnej chwili zauwazyl katem oka blysk swiatla. Najprawdopodobniej tajemniczy podroznicy odslonili na moment latarnie, by zorientowac sie w kierunku marszu. Podazyl w tamta strone. Okrazal wlasnie rog, gdy poczul nagly ruch powietrza. Zrobil blyskawiczny unik. W miejscu, gdzie przed chwila znajdowala sie jego glowa, przemknelo cos z szumem. Ktos sieknal z wysilku. Jimmy wyciagnal blyskawicznie sztylet i zwrocil sie w strone ciezkiego oddechu, wstrzymujac wlasny. Walka w calkowitych ciemnosciach byla glownie cwiczeniem w panowaniu nad dlawiacym gardlo przerazeniem. Kazdy mogl umrzec ze strachu przed obrazami podsuwanymi przez pobudzona i wyostrzona do granic wyobraznie. Staral sie ocenic bolesnie napietymi zmyslami dokladna pozycje przeciwnika. Dziwne dzwieki, zludzenie dostrzezonego katem oka ruchu, przeczucie bezglosnie podpowiadajace miejsce przebywania przeciwnika mogly sprowokowac falszywy ruch, zdradzajacy wlasna pozycje, czego skutkiem mogla byc nagla smierc. Przez dlugie minuty obaj przeciwnicy stali w absolutnym bezruchu. Jimmy uslyszal nagle szybki ruch. Natychmiast rozpoznal szczura, sadzac po dzwieku, musial byc bardzo duzy. Madre zwierze opuszczalo rejon potencjalnego zagrozenia. Jimmy powstrzymal instynktowna reakcje, by zadac cios, zanim cialo zdazylo zareagowac ruchem. Jego przeciwnik jednak pchnal sztyletem, uderzajac w sciane. Zgrzyt stali po kamieniu wystarczyl Jimmy'emu. Pchnal z calej sily sztyletem i poczul, jak ostrze wchodzi gleboko w cialo. Mezczyzna zesztywnial i z cichym westchnieniem osunal sie w wode. Cala walka sprowadzila sie do trzech zaledwie ciosow: od pierwszego, wymierzonego w glowe Jimmiego, do ostatniego, ktory zakonczyl potyczke. Jimmy wyciagnal sztylet i nasluchiwal. Po towarzyszu martwego przeciwnika nie bylo sladu. Mlodzieniec zaklal po cichu. Wprawdzie nie grozil mu kolejny atak, lecz z drugiej strony, walka dala tamtemu czas na ucieczke. Wyczul niedaleko siebie zrodlo ciepla. Wyciagnal reke i niewiele brakowalo, a sparzylby sie bolesnie o goracy metal latarni. Odslonil plomien i przyjrzal sie poleglemu przeciwnikowi. Chociaz byl to ktos zupelnie obcy, Jimmy i tak wiedzial, ze nalezal do Nocnych Jastrzebi. Nic innego nie tlumaczylo jego obecnosci w kanalach w towarzystwie wiernej kopii ksiecia. Przeszukal zabitego. Znalazl na jego szyi figurke jastrzebia z hebanu i czarny pierscien z ukryta wewnatrz trucizna. Nie bylo najmniejszych watpliwosci: Nocne Jastrzebie powrocily do miasta. Jimmy zacisnal zeby, szykujac sie do koszmarnego zadania, ktore nan czekalo. Wzial gleboki oddech i szybkim ruchem rozcial klatke piersiowa trupa. Wlozyl reke, szarpnal i wyrwal mu serce. Odrzucil je daleko w wody scieku. Z Jastrzebiami Nocy nigdy nie bylo wiadomo, ktory z nich moze ozyc i sluzyc nadal swemu panu. Wolal wiec nie ryzykowac. Pchnal zwloki w glowny nurt scieku, by splynely do morza razem z innymi smieciami. Zostawil latarnie i rozpoczal powrotna wedrowke do palacu. Spieszyl sie, przeklinajac w duchu samego siebie za czas stracony przy trupie. Musial za wszelka cene dotrzec do palacu przed falszywym ksieciem. Przekonany, ze scigany znacznie go wyprzedzil, pedzil przed siebie, rozbryzgujac halasliwie wode. Bral zakret, gdy pod czaszka rozdzwonily sie nagle tysiace alarmowych dzwonkow: echo przed nim zabrzmialo falszywie! Wykonal blyskawiczny unik, ale spoznil sie o ulamek sekundy. Zdolal wprawdzie uniknac ciecia mieczem, lecz otrzymal cios w glowe jego rekojescia. Polecial bezwladnie na sciane, uderzajac bolesnie glowa o cegly. Rzucil sie w przod, padajac w srodek scieku. Zniknal pod powierzchnia gestego, smierdzacego kozucha. Na wpol ogluszony zdolal jednak odwrocic sie na plecy i wystawic usta nad powierzchnie. Poprzez lupanie pod czaszka przedarl sie dzwiek rozbryzgiwanej nieopodal wody. Jimmy czul sie dziwnie oderwany od rzeczywistosci. Jak przez mgle zdawal sobie jednak sprawe, ze ktos go szuka. Szczesliwie latarnia zostala daleko w tyle, w miejscu pierwszego starcia. Chlopak dal sie poniesc nurtowi, a przyjazny mrok skryl go przed Jastrzebiem szukajacym go goraczkowo, by zabic. Jimmy poczul, jak potrzasaja nim gwaltownie czyjes rece, wyrywajac z letargu. Dziwil sie, dlaczego plynie sobie w calkowitych ciemnosciach, skoro mial sie spotkac z ksieciem Krondoru. Nie mogl jednak odnalezc swoich wyjsciowych butow, a Mistrz Ceremonii DeLacy nie wpusci go przeciez na pokoje palacowe w starych. Otworzyl oczy. Tuz nad soba ujrzal stara, pomarszczona twarz. Bezzebny usmiech powital jego powrot do przytomnosci. -No, no... - powiedzial stary, chichoczac radosnie. - Wyglada na to, ze nareszcie jestes z nami. Przez te wszystkie lata widzialem, jak kanalami splywaja rozne rzeczy, rozne rozniste, ha, ha. Nigdy jednak nie myslalem, ze wyrzuca do scieku krolewskiego kata, o nie... ha, ha. - Zaniosl sie wesolym smiechem. W tanczacym niespokojnie swietle swiecy ruchliwa twarz wygladala groteskowo. Jimmy przez dluzsza chwile nie byl w stanie zrozumiec, o czym staruch gada, az przypomnial sobie o kapturze, ktory mial na glowie. Stary musial go zdjac. -Kto? -Nazywaja mnie Tolly, mlodziencze, zwany Jimmy Raczka. - Znowu chichot. - Musiales zabrnac w nie lada klopoty, skoro wpadles w takie gowienko. -Jak dlugo tu jestem? -Dziesiec, pietnascie minut. Uslyszalem chlapanine i pofatygowalem sie, zeby sprawdzic co i jak. No i prosze - znalazlem cie, jak sobie splywales spokojniutko do morza. Myslalem, zes trup. Wyciagnalem cie na bok, zeby sprawdzic, czy nie znajde jakiego zlota, albo co. Myslalem, ze tego drugiego rozerwie na strzepy, tak sie wsciekal, ze nie moze cie znalezc. - Kolejna fala starczego rechotu. - Jak nic znalazlby cie, gdybys zostal w wodzie, ale ja zaciagnalem cie do mojej malenkiej kryjoweczki, bocznego tunelu. Siedzialem w ciemnosci, az sobie poszedl na dobre. Znalazlem to - powiedzial, zwracajac Jimmy'emu sakiewke. -Mozesz ja zatrzymac. Ocaliles mi zycie... i jeszcze wiecej. Gdzie jest najblizsze wyjscie na ulice? Stary pomogl mu dzwignac sie na nogi. -Znajdziesz schody do podziemi farbiarni Teecha. Jest opuszczona. Pamietasz, gdzie to jest? W Alei Smrodow. - Jimmy kiwnal glowa. W rzeczywistosci ulica nazywala sie Collington, lecz z powodu ulokowanych przy niej licznych farbiarni, rzezni i garbami mieszkancy Dzielnicy Biedoty nazywali ja potocznie Aleja Smrodow. -Co prawda opusciles nasz cech, Jimmy, ale ten i ow szepnal mi slowko, ze mozesz sie krecic po okolicy. Pamietaj, ze haslo na dzis brzmi "zieba". Nie wiem, z kim tam walczyles, ale w ciagu ostatnich trzech dni krecily sie tutaj jakies bardzo dziwne typy. Sprawy nabraly chyba zywszego tempa. Jimmy zdal sobie sprawe, ze ten prosty smieciarz w pelni ufal wyzej postawionym Przesmiewcom i mial nadzieje, ze zajma sie skutecznie intruzami na jego terenie. -Tak, w ciagu najblizszych dni zajmiemy sie nimi - uspokoil go. Zamilkl i zastanawial sie przez chwile. - Sluchaj, Tolly, w sakiewce jest ponad trzydziesci sztuk zlota. Odszukaj Szybkiego Alvarny i powiedz mu, ze jest tak, jak podejrzewal, i ze moj pan zadziala natychmiast. Jestem tego pewien. Wez cale zloto i zabaw sie pozniej porzadnie przez pare dni. Zgoda? Staruch zezowal na niego, szczerzac w usmiechu bezzebne usta. -To znaczy, trzymaj sie przez kilka dni z daleka? Zgadza sie? Nie ma sprawy, moge poswiecic dzien czy dwa, przepijajac twoje zloto. Wystarczy tyle? -Tak, za dwa dni powinno byc po wszystkim. - Stary ruszyl w kierunku tunelu prowadzacego do wyjscia na ulice. - Tak czy inaczej bedzie po wszystkim - dorzucil Jimmy cichszym glosem. Rozejrzal sie w gestym mroku i stwierdzil, ze zostal zaciagniety z powrotem do miejsca, gdzie spotkal Nocne Jastrzebie po raz pierwszy. Wyciagnal przed siebie reke, wskazujac skrzyzowanie kanalow. -Czy jest tam metalowa drabinka? -Trzy, nadajace sie do uzytku - odpowiedzial stary, pokazujac kolejne tunele. -Tolly, dzieki jeszcze raz. A teraz nie zwlekaj i zanies migiem wiadomosc do Alvarny'ego. Stary poczlapal zywo, znikajac w glebi szerokiego tunelu. Jimmy zabral sie do ogledzin najblizszej drabinki. Byla zardzewiala i niebezpieczna. Podobnie druga. Trzecia jednak byla niedawno reperowana i mocno przytwierdzona do kamieni. Wdrapal sie po cichu na sama gore i zbadal uwaznie klape zamykajaca wlot. Byla wykonana z drewna, a zatem stanowila czesc podlogi budynku. Jimmy zastanawial sie, gdzie jest farbiarnia Teecha. Jesli zmysl orientacji w terenie nie zwodzil go w ciemnosciach, znajdowal sie dokladnie pod domem, ktory, jak podejrzewal, mogl byc kryjowka Jastrzebi. Nasluchiwal przez kilka minut z uchem przytknietym do desek klapy. Nic, absolutna cisza. Delikatnie naparl barkiem i podniosl klape do gory. Zajrzal w waziutka szparke. Tuz przed nosem dojrzal pare skrzyzowanych w kostkach butow. Zamarl w bezruchu. Gdy jednak buty przez dluzszy czas nie poruszyly sie, podniosl klape o kilka centymetrow wyzej. Stopy nalezaly do paskudnie wygladajacego faceta. Spal jak zabity, przyciskajac kurczowo do piersi czesciowo pusta flaszke. Z duszacego odoru dochodzacego z pomieszczenia wywnioskowal, ze facet musial zlopac page - mocny alkohol, silnie zaprawiony ziolami i slodko pachnacym, lekkim narkotykiem, sprowadzanym z Keshu. Zaryzykowal szybki rzut oka dookola. Poza spiacym wartownikiem w pokoju nie bylo nikogo. Po chwili jednak uslyszal glosy dochodzace slabo zza drzwi w scianie obok. Nabral bezglosnie powietrza w pluca i bezszelestnie wsunal sie do pokoju, nawet nie musnawszy spiacego. Jednym susem znalazl sie przy drzwiach i nadstawil ucha. Glosy byly mocno przytlumione i niewyrazne. Waziutka szparka miedzy deskami pozwolila zajrzec do srodka. Dojrzal jedynie plecy jednego mezczyzny i twarz drugiego. Ze sposobu, w jaki rozmawiali, wynikalo, ze w pomieszczeniu znajduje sie wiecej osob. Dochodzace zza drzwi dzwieki zdradzily dodatkowo, ze bylo ich co najmniej kilkanascie. Jimmy rozejrzal sie jeszcze raz dookola i pokiwal glowa. Tak, to byla kwatera glowna Nocnych Jastrzebi. A ci za drzwiami to Jastrzebie. Co do tego nie mial najmniejszych watpliwosci. Nawet gdyby nie widzial hebanowego jastrzebia przy zabitym przez siebie obcym. Przebywajacy w drugim pokoju z pewnoscia w niczym nie przypominali prostego ludu zamieszkujacego Rybne Miasto. Zalowal, ze nie moze dokladniej zbadac wnetrza budynku. Z pewnoscia bylo tam co najmniej kilkanascie innych pomieszczen. Niespokojne ruchy spiacego wartownika zaalarmowaly zmysly dawnego zlodzieja. Czas na szybki odwrot. Falszywy ksiaze wkrotce dotrze do palacu. Jimmy mogl wprawdzie szybko biec ulicami, podczas gdy tamten musial brnac przez scieki, ale wcale nie bylo pewne, ktory z nich pierwszy dotrze do palacu. Jimmy po cichutku odsunal sie od drzwi i zblizyl do dziury w podlodze. Zsunal sie w dol i delikatnie zamknal klape nad glowa. Gdy byl w polowie drabinki, tuz nad soba uslyszal donosne glosy. -Matthew! Serce podskoczylo mu do gardla. -Czego! - odpowiedzial natychmiast inny glos. -Jesli sie schlales i zasnales na warcie, zezre twoje galy na kolacje. -Dobra, dobra... - odpowiedzial poirytowany glos. - Tylko na chwile przymknalem oczy, akurat gdy wchodziliscie. A w ogole to przestan mnie straszyc, bo rzuce twoja watrobe wronom na pozarcie. Jimmy uslyszal, ze klapa unosi sie do gory. Bez chwili namyslu przekrecil sie na bok drabinki. Zawisl w powietrzu na jednym reku, wspierajac sie koniuszkiem buta o krawedz szczebla. Rozplaszczyl sie na scianie wlazu, usilujac znalezc w szczelinach kamieni chocby minimalne wsparcie dla drugiej reki i stopy. Cala nadzieje pokladal w czarnym ubraniu na tle czerni kanalow. Liczyl takze, ze minie jakis czas, zanim wzrok tych na gorze przywyknie do atramentowego mroku na dole. Nad glowa pojawilo sie swiatlo. Schylil glowe, chowajac twarz, jedyny nie czarny element jego sylwetki. Wstrzymal oddech. Wydawalo mu sie, ze wisial tak przez cala wiecznosc, spodziewajac sie, ze w kazdej chwili moze zostac odkryty. Staral sie pozostawac w bezruchu. Napiete do granic wytrzymalosci miesnie palily zywym ogniem. Nie osmielil sie zerknac w gore. Mogl sobie jedynie wyobrazac, co Jastrzebie robily. Nawet w tej chwili, myslal, mogli przeciez wyciagac bron. W jego czaszke mogl juz byc wycelowany pocisk z kuszy. W ulamku sekundy, bez zadnego ostrzezenia, jego zycie moze byc zdmuchniete jak plomyk swiecy. Uslyszal nad soba szuranie nog i ciezkie oddechy. -Widzisz? Nic tam nie ma. Spokoj. A teraz odczep sie, bo splyniesz do morza razem z innymi smieciami. Rozlegl sie huk zamykanej klapy. Niewiele brakowalo, a Jimmy puscilby drabinke i spadl. Policzyl po cichu do dziesieciu i blyskawicznie zsunal sie na dol, wkroczyl w wody kanalu i ruszyl przed siebie. Klotliwe glosy zamieraly stopniowo w oddali, a on maszerowal szybko w strone farbiarni Teecha i powrotnej drogi do palacu. Noc minela juz polmetek, lecz zabawa trwala w najlepsze. Jimmy pedzil przez palac, nie zwracajac uwagi na zdumione spojrzenia mijanych ludzi. Zjawa w czerni byla czyms niecodziennym na korytarzach ksiazecego palacu. Jimmy byl bolesnie poobijany. Na twarzy nabrzmiewal mu krwisty siniak. A do tego wszystkiego smierdzial niemozliwie sciekami. Dwukrotnie juz pytal napotkanych zolnierzy o ksiecia i dwa razy zostal poinformowany, iz ksiaze kieruje sie do prywatnych komnat. Przemknal obok dwoch znajomych twarzy. Gardan i najemnik Roald zwrocili ku niemu zdziwione spojrzenia. Marszalek Krondoru byl wyraznie zmeczony dlugim, a jeszcze nie zakonczonym dniem. A przyjaciel Lauriego z dziecinstwa sprawial wrazenie na wpol pijanego. Chociaz od powrotu z Moraelin Roald konsekwentnie odrzucal propozycje Gardana, by zasilil szeregi gwardii Aruthy, to pozostawal gosciem w palacu. -Lepiej chodzcie za mna - rzucil Jimmy w biegu. Obaj serio potraktowali slowa chlopaka i podazyli za nim. - Nie uwierzycie, co oni tym razem szykuja. - Zadnemu z nich nie musial wyjasniac, kim byli "oni". Gardan wlasnie wtajemniczyl Roalda w sprawe, informujac o ostrzezeniu przekazanym przez Sprawiedliwego. Obaj tez mieli juz okazje u boku Aruthy stawic czolo Nocnym Jastrzebiom i Czarnym Zabojcom. Skrecili za rog korytarza w momencie, gdy Arutha mial wlasnie otworzyc drzwi swej komnaty. Zatrzymal sie z wyciagnieta przed siebie reka, czekajac az podejda blizej. Patrzyl ze zdumieniem to na jednego to na drugiego. -Wasza Wysokosc, Jimmy cos odkryl - powiedzial Gardan. -Wejdzcie. - Arutha zirytowal sie. - Musicie sie streszczac, bo mam jeszcze kilka nie cierpiacych zwloki spraw do zalatwienia. Pchnal drzwi i poprowadzil ich przez przedpokoj do prywatnej sali narad. Gdy siegal ku drzwiom, te otworzyly sie same. Ciemne oczy Roalda zrobily sie nagle okragle jak spodki. Tuz przed nimi stal... drugi Arutha. Ksiaze w drzwiach obrzucil ich zdziwionym wzrokiem. -Co...? Ksiaze i jego sobowtor jednoczesnie siegneli po bron. Roald i Gardan zawahali sie. To, co mowily ich wlasne oczy, bylo po prostu niemozliwe. Jimmy przygladal sie uwaznie. Obaj ksiazeta rzucili sie do walki. Sobowtor Aruthy, ktory wyszedl z pokoju, jednym susem odskoczyl w tyl do komnaty narad, zyskujac przestrzen do walki. Gardan krzyknal na straze i po kilku sekundach pedzil ku nim tuzin gwardzistow. Jimmy nadal obserwowal z napieciem. Podobienstwo bylo wprost nieslychane. Znal Aruthe rownie dobrze jak innych, lecz gdy dwaj mezczyzni zmagali sie w upiornym pojedynku, nie potrafil powiedziec, ktory jest ktory. Sobowtor nawet bronia wladal z rowna zrecznoscia jak prawdziwy Arutha. -Chwytajcie ich obu - rozkazal Gardan. Jimmy przerwal mu krzykiem. -Zatrzymac sie! Czekajcie. Jezeli najpierw obezwladnicie prawdziwego Ksiecia, sobowtor moze to wykorzystac, by go zabic. Gardan natychmiast odwolal swoj rozkaz. Obaj walczacy zadawali pchniecia i parowali ciosy, krazac po calym pomieszczeniu. Twarze ich stezaly w zaciete, pelne determinacji maski. W pewnej chwili Jimmy rzucil sie przez pokoj i bez wahania runal na jednego z nich. Uderzyl sztyletem, zwalajac tamtego z nog. Gwardzisci wlali sie do komnaty i momentalnie obezwladnili drugiego Ksiecia, zgodnie z rozkazem Gardana. Marszalek Krondoru nie byl pewien celu niespodziewanej akcji Jimmiego, wiec wolal nie ryzykowac. Postanowil przytrzymac obu az do pelnego wyjasnienia calej sprawy. Jimmy szamotal sie na podlodze z sobowtorem Aruthy, ktory uderzyl nagle na odlew, ogluszajac go. Jimmy potoczyl sie na bok. Arutha poczal dzwigac sie z podlogi, lecz zatrzymal sie w pol ruchu, opadajac z powrotem na posadzke, gdy Roald przylozyl mu ostrze miecza do gardla. -Temu chlopakowi odbilo - krzyknal. - Straze! Aresztowac go! - Podniosl sie powoli z podlogi. Nagle schwycil sie za bok i skrzywil bolesnie. Spojrzal na dlon pomazana krwia. Pobladl i zachwial sie. Wydawalo sie, ze za chwile straci przytomnosc. Tymczasem drugi Arutha stal bez ruchu, znoszac ze stoickim spokojem powstrzymujace go rece gwardzistow. Jimmy potrzasal przez chwile glowa, probujac dojsc do siebie po drugim tego dnia powaznym ciosie w czaszke. Przetarl oczy i dostrzegl nagle stan rannego przeciwnika. -Uwaga na pierscien! - wrzasnal. Jeszcze nie skonczyl, a ranny juz trzymal dlon przy ustach. Roald i jeden z gwardzistow chwycili go momentalnie za rece. Opadl bez sil i stracil przytomnosc. -Jego krolewski sygnet jest falszywy - powiedzial Roald. -To pierscien z trucizna, taki sam, jakie mieli tamci, pamietacie? Zolnierze uwolnili prawdziwego Aruthe. -Zdazyl ja zazyc? - spytal Ksiaze. Gardan obejrzal uwaznie pierscien. -Nie, zemdlal z uplywu krwi. -To wprost niesamowite... ich podobienstwo. Nie do wiary. -powiedzial Roald. - Jimmy, skad wiedziales? -Widzialem go w kanalach. -Dobrze, ale skad wiedziales, ze to on wlasnie jest sobowtorem? - dopytywal sie Gardan. -Buty. Spojrzcie na buty. Sa uwalane tym swinstwem ze scieku. Gardan spojrzal na wyczyszczone do lustrzanego polysku buty Aruthy, a potem na szarobrazowe od blota i wilgotne jeszcze buty sobowtora. -Mialem szczescie, ze przechodzilem dzisiaj przez swiezo skopany ogrodek Anity albo cos w tym rodzaju. Jak nic wyladowalbym w mym wlasnym lochu. Jimmy przygladal sie z uwaga lezacemu sobowtorowi i prawdziwemu Ksieciu. Obaj mezczyzni mieli na sobie stroje identycznego kroju i barwy. -Gdy wchodzilismy do pokoju, czy byles. Ksiaze, z nami, czy juz w srodku? -Wchodzilem razem z wami. Tamten musial przedostac sie do palacu wraz ze spoznionymi goscmi i udal sie jak gdyby nigdy nic wprost do moich komnat. -Mial nadzieje, ze cie tu zastanie. - Jimmy pokiwal glowa. - Chcial cie zabic, wrzucic cialo do jednego z sekretnych przejsc albo do kanalu sciekowego, a potem zajac twe miejsce. Nie sadze, aby taka mistyfikacja mogla trwac dlugo, ale nawet gdyby tylko przez kilka dni, i to by wystarczylo. Mogl przewrocic wszystko do gory nogami i spowodowac kompletny chaos. -I znowu spisales sie wspaniale, Jimmy. - Spojrzal na Roalda. - Przezyje? Najemnik nachylil sie nad nieprzytomnym. -Nie wiem. Ci faceci maja wielce wkurzajacy nawyk umierania w momencie, gdy nie powinni, by nastepnie nie pozostawac martwymi, kiedy wlasnie powinni. -Sprowadz Nathana i pozostalych. Zabierzcie go do wschodniej wiezy. Gardan, wiesz, co masz robic, prawda? Jimmy przygladal sie z zainteresowaniem jak ojciec Nathan, kaplan Bialej Sung oraz jeden z doradcow Aruthy prowadza badanie zabojcy. Wszyscy, ktorych dopuszczono do wiezy sluzacej za wiezienie, stawali w progu jak wryci. Podobienstwo bylo zdumiewajace. Kapitan Valdis, barczysty wojak, byly pierwszy porucznik Gardana, ktory objal po nim dowodztwo gwardii przybocznej Aruthy, stal, krecac z niedowierzaniem glowa. -I nie dziwota, ze chlopaki nic tylko salutowaly, kiedy ten paradowal sobie palacowym korytarzem. Wasza Wysokosc. To twoja wierna kopia. Ranny lezal na lozku rozpietym miedzy solidnymi kolumnami do baldachimu. Tak samo jak w przeszlosci, gdy chwytano Nocnego Jastrzebia, zostal pozbawiony pierscienia z trucizna i wszelkich innych srodkow, za pomoca ktorych mogl popelnic samobojstwo. Nathan stal nieopodal wieznia. -Stracil duzo krwi. Oddech jest plytki. W normalnych warunkach jego zycie wisialoby na wlosku. Medyk krolewski przytaknal skinieniem glowy. -Gdybym nie widzial, jak bardzo pragnal odejsc, uwazalbym, ze powinien wyjsc z tego. Wasza Wysokosc. - Spojrzal za okno. Nad wschodnim horyzontem rozowial swit. Przez ladnych kilka godzin pracowali wspolnie w pocie czola, probujac naprawic szkody poczynione przez sztylet Jimmiego. Arutha zamyslil sie. Rezultatem ostatniej proby przesluchania Nocnego Jastrzebia bylo stworzenie ozywionego trupa, ktory usmiercil kilku gwardzistow i niewiele brakowalo, a zabilby rowniez Wysoka Kaplanke Lims-Kragmy i samego Ksiecia. -Nathan, jezeli wiezien odzyska przytomnosc, uzyj calej swej madrosci, zeby wyciagnac z niego wszystko, co wie. Daje ci wolna reke... Jezeli umrze, natychmiast kaz spalic cialo. Skinal na Gardana, Jimmiego i Roalda. -Pojdziecie ze mna. - Zwrocil sie do Valdisa. - Kapitanie, podwoic straze. Natychmiast, ale po cichu. Wyszli z pokoju pozostajacego pod silna straza. Ksiaze poprowadzil ich ku swym prywatnym komnatom. -Cale szczescie, ze Anita i dzieci sa juz w drodze do jej matki. Nie musze sie niepokoic o nic innego, jak tylko o to, by wyplenic raz na zawsze te zabojcze chwasty, zanim znajda jakis sposob, by znowu mnie dopasc. -Ale Jej Wysokosc jeszcze nie wyjechala... - powiedzial Gardan. -Co? - Arutha obrocil sie na piecie. - Pozegnala sie z godzine temu, gdy zaczynalo switac. -Byc moze, panie, ale ciagle jeszcze jest tysiac drobiazgow do zalatwienia. Dopiero przed chwila zakonczono ladowanie bagazu. Gwardzisci czekaja w pogotowiu od przeszlo dwoch godzin. Wydaje mi sie, ze powozy jeszcze nie ruszyly. -No to pospiesz sie. Zostaniesz z nimi az do wyjazdu. Nie moze im spasc wlos z glowy. Ruszaj! Gardan pobiegl natychmiast, a Ksiaze w towarzystwie Jimmiego i Roalda szli dalej. -Wiecie doskonale, co nam grozi. Ze wszystkich ludzi w palacu tylko ci, ktorzy byli w Moraelin, zdaja sobie w pelni sprawe z potegi wroga, ktory za tym wszystkim stoi. Wiecie rowniez, ze to wojna, w ktorej nie ma miejsca na rozejm czy warunkowy pokoj. To walka na smierc i zycie, az jedna czy druga strona zostanie calkowicie pokonana. Jimmy pokiwal w milczeniu glowa. Ton Aruthy wprawil go w zdziwienie. W tym ostatnim zamachu na zycie Ksiecia bylo cos, co poruszylo go do zywego. Odkad znal Aruthe, zawsze byl ostrozny. Spokojnie rozwazal wszelkie dostepne informacje, by dokonac najtrafniejszego osadu sytuacji. Jedynym odstepstwem od tej reguly, ktorego Jimmy byl swiadkiem, byla chwila, gdy Anita, raniona niecelnym pociskiem wystrzelonym z kuszy przez Smiejacego sie Jacka, lezala na jego kolanach. Wtedy Arutha zmienil sie. I teraz znowu. Jak wtedy, gdy Anita balansowala na krawedzi zycia i smierci, Arutha sprawial wrazenia czlowieka opetanego. Byl wsciekly z powodu naruszenia swietych obszarow zycia prywatnego. Zagrozone zostaly bezpieczenstwo i szczescie jego bliskich i jego wlasnej osoby. Arutha byl zadny krwi tych, ktorzy byli odpowiedzialni za ten stan rzeczy. -Odszukasz znowu Trevora Hulla - rozkazal Jimmy'emu. - Jego najlepsi ludzie maja byc gotowi do wymarszu zaraz po zachodzie slonca. Ma tu przyjsc z Kucharzem tak szybko, jak to bedzie mozliwe. Wspolnie z Gardanem i Valdisem opracujemy plan dzialania. -Roald, twoim zadaniem jest zajecie Lauriego. Z pewnoscia zauwazy, ze cos jest nie tak, gdy nie pojawie sie na codziennej audiencji. Daj mu cos do roboty. Moze zrobicie na przyklad rundke po paru znanych knajpach? Pamietaj, nie wolno mu sie zblizyc do wschodniej wiezy. - Jimmy spojrzal na niego zdziwiony. - Teraz, gdy Carline i on sa malzenstwem, nie chce ryzykowac zycia drugiego czlonka jej rodziny. Jest na tyle zwariowany, ze z pewnoscia chcialby wziac we wszystkim udzial. Roald i Jimmy wymienili spojrzenia. Obaj odgadli natychmiast, co Ksiaze planowal na dzisiejszy wieczor. Arutha zamyslil sie. -Idzcie juz. Przypomnialem sobie cos, co musze przedyskutowac z Nathanem. Jimmy, zawiadom mnie, gdy Hull wroci. Bez zbednych slow zajeli sie wykonaniem polecen. Ksiaze zas wrocil do swoich komnat, by porozmawiac z kaplanem Sung. ZABOJSTWO Zbrojni mezczyzni stali w pogotowiu.Krondor swietowal bez chwili wytchnienia. Arutha zarzadzil drugi dzien zabaw. Narodziny dwoch synow staly sie argumentem przemawiajacym za wprowadzeniem drugiego dnia Prezentacji. Wiadomosc ta zostala entuzjastycznie powitana przez wszystkich mieszkancow miasta z wyjatkiem sluzby palacowej, ale Mistrz Ceremonii DeLacy szybko zapanowal nad sytuacja. W Krondorze krolowal niepodzielnie radosny, swiateczny nastroj z dnia poprzedniego. Wszystkie gospody, piwiarnie doslownie pekaly w szwach. Dziesiatki idacych spokojnie i nie znajacych sie z pozoru mezczyzn nie budzily wiekszego zainteresowania. Okolo polnocy wszyscy "obojetni" przechodnie zgromadzili sie w pieciu wyznaczonych punktach miasta: w ogolnej sali Gospody pod Teczowa Papuga, w trzech rozrzuconych magazynach pozostajacych pod kontrola Przesmiewcow oraz na pokladzie Krolewskiego Kruka. Na umowiony znak - bledne oddzwonienie godziny przez straz miejska - piec oddzialow mialo wyruszyc jednoczesnie ku kwaterze glownej bractwa zabojcow. Kompania zebrana pod Teczowa Papuga dowodzil Arutha. Trevor Hull i Aaron Kucharz objeli komende nad marynarzami i zolnierzami, ktorzy wplyneli do kanalow sciekowych na lodziach. Jimmy, Gardan i kapitan Valdis mieli poprowadzic ulicami Dzielnicy Biedoty ukrywajacych sie w starych magazynach. Jimmy rozgladal sie czujnie dookola. Ostatni zolnierz przemknal cichutko przez waska szpare w drzwiach skladu. Magazyn, gdzie Przesmiewcy przechowywali skradzione dobra, byl pelen ludzi. Jimmy ponownie skierowal uwage na pojedyncze okno, przez ktore obserwowal ulice wiodaca wprost do pozycji Jastrzebi. Roald zerknal na klepsydre, ktora obrocil, gdy straz obwiescila ostatnia godzine. Zolnierze nasluchiwali pilnie przy drzwiach. Jimmy jeszcze raz obrzucil spojrzeniem swoj oddzial. Laurie, ktory nieoczekiwanie pojawil sie z Roaldem przed godzina, poslal mu nerwowy, troche niepewny usmiech. -Przynajmniej jest tu wygodniej niz w jaskiniach pod Moraelin. Jimmy odwzajemnil polusmieszek nieproszonemu uczestnikowi nocnego wypadu. -Zgadza sie. - Dobrze wiedzial, ze podniesiony do rangi szlachcica trubadur smiechem pokrywa zdenerwowanie. Wszyscy je odczuwali. Tym razem nie byli najlepiej przygotowani do akcji. Nie mieli tez pojecia, z jaka liczba slug Murmandamusa przyjdzie im sie zmierzyc. Pojawienie sie falszywego ksiecia zwiastowalo kolejne zamachy agentow moredheli i Arutha uznal, ze szybkosc dzialania ma decydujace znaczenie. Ksiaze podjal decyzje samodzielnie. Zebral blyskawicznie sily z rozkazem zaatakowania Nocnych Jastrzebi, zanim nad Krondorem zaswita kolejny dzien. Jimmy nalegal usilnie, by dac mu czas na dokladne zbadanie terenu, ale Ksiaze pozostal niewzruszony. Wyjawiajac mu, jak niewiele brakowalo, by zostal odkryty przez wroga, Jimmy popelnil powazny blad. Poza tym Nathan zawiadomil Aruthe, ze jego sobowtor niedawno zmarl. Nie bylo jak sprawdzic, czy zmarly mial na terenie palacu pomocnikow lub czy nie dysponowali oni innymi sposobami sprawdzenia, czy ich plan powiodl sie czy zakonczyl fiaskiem. Ksiaze postanowil dzialac niezwlocznie. Ryzykowali wiele. Mogli wpasc w zastawiona pulapke lub co gorsza, stwierdzic, ze gniazdko opustoszalo przed ich przybyciem. Jimmy rozumial niecierpliwosc Aruthy, jednak uwazal, ze jeszcze jeden wypad zwiadowczy nikomu by nie zaszkodzil. Nie mieli nawet pewnosci, czy zablokowali wszystkie drogi odwrotu. Probowali zwiekszyc szanse powodzenia akcji przez zaopatrzenie miasta w ogromne ilosci darmowego wina i piwa, daru Ksiecia dla obywateli Krondoru. Przesmiewcy rowniez przyszli z pomoca, gdyz dziwnym trafem do Dzielnicy Biedoty, a szczegolnie Rybnego Miasta, trafily nieproporcjonalnie duze ilosci alkoholu. Cala uczciwa spolecznosc Rybnego Miasta - bez wzgledu na to jak liczna, zadumal sie Jimmy ponuro - spedza teraz wspolnie mile chwile nad pelnym kubkiem czy kielichem. Niewesole mysli przerwal mu czyjs glos. -Dzwon strazy. Roald spojrzal na klepsydre. W gornej czesci zostalo jeszcze piasku co najmniej na kwadrans. -Tak, to sygnal. Jimmy pierwszy wysunal sie przez drzwi, prowadzac reszte. Jego oddzial zlozony ze starych wiarusow, ktorzy z niejednego pieca chleb jedli, mial dotrzec pierwszy do legowiska Nocnych Jastrzebi. Jedynie Jimmy mial okazje widziec przez moment wnetrze budynku, zglosil sie wiec na ochotnika na wykurzenia ich z ukrycia. Ludzie Gardana i Valdisa w barwach ksiazecych mieli udzielic mu wsparcia, blokujac w chwili ataku otaczajace budynek ulice. Oddzialy pod dowodztwem Aruthy i Trevora Hulla, korzystajac z tajemnego przejscia pod Teczowa Papuga oraz portowego tunelu przemytnikow, juz dawno przedostaly sie do kanalow. Ich zadaniem byla blokada wszelkich podziemnych drog odwrotu, z ktorych mogly skorzystac uciekajace Jastrzebie. Zolnierze opuszczali szybko magazyn, rozbiegajac sie na dwie strony waskiej ulicy. Trzymajac sie w glebokim cieniu pod murami i plotami, zblizali sie blyskawicznie do celu. Wszyscy otrzymali wyrazny rozkaz, by poruszac sie mozliwie najciszej. Jednak przy tej masie zbrojnych biegnacych jednoczesnie, najwazniejsza byla szybkosc. W wypadku wykrycia, nie czekajac na innych, mieli natychmiast zaatakowac. Jimmy dotarl do skrzyzowania ulic w poblizu celu wyprawy i ruszyl na krotki rekonesans. Nigdzie nie dostrzegl wartownikow. Machnal bez slowa reka, wskazujac dwie boczne uliczki i nakazujac ich blokade. Zolnierze w okamgnieniu wykonali rozkaz. Gdy wszyscy znalezli sie na wlasciwych pozycjach, Jimmy ruszyl w kierunku glownego wejscia do budynku. Pokonanie ostatnich dwudziestu metrow bylo najtrudniejsze - teren byl otwarty, bez zadnej oslony. Podejrzewal, ze Jastrzebie uprzatnely z wszelkiego smiecia obszar przed frontem, na wypadek takiej nocy jak dzisiejsza. Wiedzial takze, ze w oknie naroznego pokoju na drugim pietrze wystawiono co najmniej jedna czujke. Rozciagal sie stamtad doskonaly widok na obie, zbiegajace sie przed domem ulice. Echo przynioslo z przeciwnej strony odlegly brzek metalu o kamien. Zblizali sie ludzie Gardana. Za oddzialem Jimmiego w pewnej odleglosci posuwala sie kompania dowodzona przez Valdisa. W oknie na drugim pietrze dostrzegl jakis ruch. Zamarl, przywarlszy do sciany. Nie mial pojecia, czy zostal zauwazony. Jesli tak, wkrotce ktos bedzie chcial to sprawdzic, chyba ze zdola rozproszyc podejrzenia. Oderwal sie gwaltownie od muru, zatoczyl poteznie i rozrzucil gwaltownie ramiona, opierajac sie w ostatniej chwili o sciane. Zwiesil ciezko glowe. Jeszcze jeden pijak wyrzucajacy nadmiar wina z udreczonego zoladka. Roald kryl sie w mroku o pare metrow za nim. Jimmy odwrocil lekko glowe w tamtym kierunku. -Szykujcie sie - rzucil cicho przez zeby miedzy jednym poteznym czknieciem a drugim. Ruszyl chwiejnym krokiem w strone naroznego budynku. Zatrzymal sie po paru krokach. Postal chwile w miejscu, po czym poszedl dalej. Przez caly czas podspiewywal pod nosem glupawa piosenke. Mial nadzieje, ze uznaja, iz wraca do domu po zbyt dlugiej zabawie. O pare krokow przed drzwiami zatoczyl sie, jakby chcial skrecic w przecznice, by w nastepnej sekundzie podskoczyc do muru tuz przy wejsciu. Wstrzymal oddech i przylozyl ucho do desek. Zza drzwi dochodzily niewyrazne, przytlumione odglosy rozmowy. Ich ton nie zdradzal niepokoju. Jimmy pokiwal glowa. Oderwal sie od muru i zataczajac przeszedl pare metrow sasiednia ulica, na ktorej czekali ludzie Gardana. Udajac, ze znowu zbiera mu sie na wymioty, oparl sie o sciane. Z pijacka radoscia wrzasnal na cale gardlo cos glupiego. Liczyl, ze glosny krzyk odwroci na chwile uwage wartownika w oknie. Z glebi ulicy nadbieglo kilkunastu zolnierzy dzwigajacych lekki taran. Szybko zajeli pozycje. Tuz za nimi stanelo czterech lucznikow z orezem gotowym do strzalu. Zarowno okna na drugim pietrze, jak i glowne wejscie znajdowalo sie dokladnie na linii strzalu. Zataczajac sie ruszyl w strone budynku. Gdy znalazl sie pod naroznym oknem, pojawila sie w nim glowa wartownika. Sledzil z zainteresowaniem jego zawila trase. Nocny Jastrzab z upodobaniem ogladal zabawne przedstawienie na ulicy i nie zauwazyl nadciagajacych jezdzcow. Jimmy mial nadzieje, ze Roald wie, co ma robic. I rzeczywiscie. Najemnik dobrze wykorzystal nadarzajaca sie okazje. Mrok przeciela strzala. Jezeli nawet nad pierwszym czuwal wyzej drugi straznik, i tak nic nie tracili, zabijac tego w oknie. Moze zyskali kilka cennych chwil, by moc calkowicie zaskoczyc przeciwnika. Wartownik wychylal sie z okna coraz bardziej, jakby chcial lepiej sledzic droge Jimmiego przy scianie domu. Nagle zsunal sie przez krawedz parapetu i gruchnal martwy o ziemie kilka krokow za chlopakiem. Jimmy nawet sie nie obejrzal. Jeden z ludzi Gardana mial zaraz wyciac Jastrzebiowi serce. Dopadl drzwi, dobyl rapier i dal znak zolnierzom. Szesciu z taranem - dlugim balem z zahartowana w ogniu koncowka - podbieglo do wejscia. Przylozyli go cicho do drzwi, cofneli, wzieli trzy tegie zamachy i za czwartym razem rabneli z hukiem. Wejscie bylo zaryglowane, ale nie zamkniete sztabami. Drzwi runely do srodka, zasypujac wnetrze deszczem drzazg i srub z zamka. Jastrzebie skoczyly po bron. Zanim szostka z taranem zdazyla rzucic go i dobyc mieczy, nad ich glowami smignela do srodka chmura strzal. Taran spadal jeszcze po schodach, obijajac sie z hukiem na kamieniach, gdy ludzie Roalda wdarli juz sie do wnetrza. Obszerny pokoj wypelnily wrzaski, odglosy zajadlej walki i przeklenstwa. Z innych pomieszczen dobiegaly okrzyki zaniepokojonych tumultem Jastrzebi. Jimmy ogarnal pomieszczenie jednym rzutem oka i zaklal pod nosem. Okrecil sie na piecie i stanal przed sierzantem dowodzacym druga kompania. ?- Przebili drzwi do sasiednich domow! - Wskazal na pare drzwi w bocznej scianie, zza ktorych dobiegaly podenerwowane glosy. Sierzant natychmiast wydal rozkaz ataku. Jego ludzie rozdzielili sie sprawnie, rzucajac sie jednoczesnie ku obu wejsciom. Drugi sierzant biegl na czele swego oddzialu po schodach na gore. Ludzie Lauriego i Roalda szybko uporali sie z kilkoma zabojcami we frontowym pokoju i teraz szukali pilnie ukrytych w podlodze klap czy tajemnych przejsc w scianach. Jimmy podbiegl do wejscia, ktore musialo prowadzic do pomieszczenia nad zejsciem do kanalow. Poteznym kopniakiem wywalil drzwi i wpadl do srodka. Wewnatrz lezal martwy Jastrzab, a przez klape w podlodze wlewali sie ludzie Aruthy. W pokoju byly jeszcze jedne drzwi. Jimmy zauwazyl katem oka cien znikajacy za rogiem. Natychmiast ruszyl w poscig, wolajac o wsparcie. Wypadajac za rog, zrobil unik, lecz nie bylo tam juz nikogo. W czasie ostatniego spotkania z Nocnymi Jastrzebiami zabojcy woleli raczej umrzec w walce, niz dac sie pochwycic przez konnice Aruthy. Tym razem najbardziej im zalezalo, by uciec. Jimmy pedzil korytarzem. Tuz za nim bieglo pol tuzina zolnierzy. Pchnal pierwsze napotkane drzwi. Wewnatrz lezaly trzy trupy Jastrzebi. Zolnierze juz szykowali pochodnie. Rozkazy Aruthy byly bardzo wyrazne i konkretne. Wszystkim zabitym miano wyciac i spalic serca. Tej nocy zaden Czarny Zabojca nie powstanie z martwych, by dalej zabijac dla Murmandamusa. -Czy ktos przebiegal tedy? - krzyknal Jimmy. Jeden z zolnierzy podniosl glowe znad koszmarnej roboty. -Nikogo nie widzialem, panie, ale jeszcze przed chwila mielismy tu pelne rece roboty. Jimmy skinal glowa i pognal korytarzem. W odgalezieniu natknal sie na walke wrecz. Schylil sie i przemknal kolo gwardzistow wycinajacych w pien garstke Jastrzebi, kierujac sie w strone kolejnego przejscia. Nie bylo calkowicie zamkniete, jakby ktos trzasnal za soba drzwiami, ale nie mial juz czasu sprawdzic, czy sie zamknely. Chlopak pchnal drzwi i wyskoczyl na zewnatrz. Znajdowal sie w szerokiej alejce. Tuz przed nim stalo otworem troje przez nikogo nie pilnowanych drzwi. Serce w nim zamarlo. Odwrocil sie. Arutha i Gardan stali za nim. Ksiaze zaklal szpetnie. To, co kiedys bylo wielkim, wypalonym do fundamentow budynkiem, zostalo zastapione kilkoma mniejszymi. W miejscu solidnego muru stalo teraz otworem kilkoro drzwi. Zaden z zolnierzy nie dotarl tutaj na czas, by powstrzymac uciekajacych. -Czy ktos uciekl tedy? - spytal Arutha. -Nie wiem - odpowiedzial Jimmy. - Chyba jeden, przez ktores z tych drzwi. -Mamy ruszyc w poscig? - Zolnierz podbiegl do Gardana. Arutha zawrocil do budynku, gdy w sasiednich domach rozlegly sie zaniepokojone glosy. Tumult i odglosy walki obudzily mieszkancow Rybnego Miasta. -Nie ma sensu - rzucil krotko Ksiaze. - Zbyt duzo tu roznych przejsc i drzwi prowadzacych na sasiednie ulice. Tym razem zawalilismy sprawe. Gardan pokrecil glowa. -Jesli ktos tu przebywal, mogl nawiac natychmiast, gdy tylko uslyszal nasz atak. Waska alejka zblizalo sie kilku gwardzistow. Wielu z nich mialo pokrwawione mundury. Ich dowodca podbiegl do Aruthy. -Ksiaze, dwoch ucieklo chyba w tamta boczna uliczke. Arutha przepchnal sie miedzy nimi bez slowa i wrocil do domu. W glownej sali Valdis nadzorowal zolnierzy trudzacych sie nad koszmarnym zadaniem, ktore mialo zapobiec ozywieniu zabitych Jastrzebi. Z zacisnietymi zebami rozcinali klatki piersiowe, wyrywali serca i natychmiast ciskali je w ogien. W drzwiach ukazal sie zdyszany marynarz. -Wasza Wysokosc, kapitan prosi, aby Ksiaze natychmiast przyszedl do niego. Arutha w towarzystwie Jimmiego i Gardana wychodzil z sali, gdy z przeciwnej strony ukazali sie Laurie i Roald z dobyta jeszcze bronia. Ksiaze obrzucil zbryzganego krwia szwagra zlym spojrzeniem. -A ty co tu robisz? -Wpadlem, zeby miec na wszystko oko. - Roald spojrzal niepewnie na Ksiecia. - On nigdy nie potrafil dobrze klamac. Gdy zaproponowal, abysmy pouprawiali hazard, od razu wiedzialem, ze cos sie swieci. Zniecierpliwiony Arutha machnal reka, nie chcac sluchac dalszych wyjasnien. Ruszyl biegiem za marynarzem, by po chwili zniknac w klapie prowadzacej do kanalow. Reszta poszla za jego przykladem. Brneli tunelem, przy ktorego koncu czekal Hull ze swoimi ludzmi w lodziach. Zaprosil Ksiecia na poklad. Arutha wsiadl razem z Gardanem. Jimmy, Roald i Laurie znalezli miejsce w drugiej lodzi. Wiosla zaskrzypialy w dulkach i wkrotce wyplyneli na otwarta przestrzen, w miejscu, gdzie zbiegalo sie szesc kanalow. Przy brzegu kolysala sie lodz przywiazana do zelaznego pierscienia. Z klapy w sklepieniu zwieszala sie drabinka sznurowa. -Udalo nam sie zatrzymac trzy lodzie, ale jedna zdolala sie przebic bokiem. Zanim ich dogonilismy, zdazyli uciec na gore. -Ilu? -Jakies pol tuzina - poinformowal Hull. Arutha znowu zaklal pod nosem. -Zgubilismy dwoch czy trzech w bocznej uliczce. A teraz jeszcze ci... Nie mozna wykluczyc, ze w miescie grasuje teraz kilkunastu Jastrzebi. Zamilkl, namyslajac sie nad czyms. Po chwili zwrocil spojrzenie ku Gardanowi. Oczy zwezily mu sie w waskie szparki. -Od tej chwili obowiazuje w Krondorze stan wyjatkowy - wycedzil przez zeby. - Zamknij szczelnie miasto, Gardan. Natychmiast. Juz drugi raz w ciagu czterech lat Krondor musial dzwigac uciazliwosci stanu wyjatkowego. Po raz pierwszy miasto zostalo szczelnie zamkniete, gdy Anita uciekla z aresztu domowego w palacu ojca i poszukiwal jej Radburn, kapitan tajnej policji Guya du Bas-Tyra. Teraz jej maz przeczesywal ulice w poszukiwaniu potencjalnych zamachowcow. Oczywiscie przyczyny tego stanu rzeczy byly zupelnie odmienne, ale jego skutki dla spoleczenstwa niczym sie nie roznily. Dodatkowym wstrzasem, trudna do przelkniecia pigulka, byl fakt zarzadzenia stanu wyjatkowego tuz po przedluzonym, dwudniowym swietowaniu. Nie minelo kilka godzin od zamkniecia miasta, a juz bramy palacu szturmowaly ze skargami nieprzeliczone rzesze kupcow. Pierwsi pojawili sie oczywiscie agenci okretowi, ktorych dzialalnosc zostala skutecznie zablokowana. Statki stojace w porcie otrzymaly kategoryczny zakaz wychodzenia w morze, a czekajacych na redzie nie wpuszczono do portu. Dowodztwo eskadry majacej czuwac nad przestrzeganiem blokady powierzono Trevorovi Hullowi. Jako byly przemytnik znal na pamiec wszystkie sposoby jej przelamywania. Juz dwa statki usilowaly wyjsc niepostrzezenie w morze. Oba przechwycono. Ludzie Ksiecia weszli na poklad, aresztowali kapitanow, a zalogi pozbawili prawa zejscia na lad. W obu przypadkach szybko ustalono, iz motywem dzialania byla chec zysku, a nie ucieczka spod czujnego oka Aruthy. Poniewaz nikt nie wiedzial, kto jest poszukiwany, wszystkich aresztowanych zatrzymano w wiezieniu miejskim, lochach palacowych lub wieziennych barakach koszar. W slad za agentami okretowymi pojawili sie wkrotce przedsiebiorcy przewozowi, a potem mlynarze, ktorzy nie mogli pracowac, poniewaz rolnikow zatrzymano przed bramami miasta. Potem cala reszta. Kazdy ze skarzacych sie operowal bardzo rozsadnymi i umotywowanymi argumentami przemawiajacymi za tym, ze jego przypadek jest calkowicie wyjatkowy i powinien byc rozpatrywany osobno - oczywiscie pozytywnie. Wszyscy zostali odprawieni z kwitkiem. Prawo Krolestwa zasadzalo sie na idei Wielkiej Wolnosci, prawie powszechnym. Wszyscy ludzie, powodowani wolnym wyborem, decydowali sie na sluzbe swojemu panu. Wyjatek stanowili kryminalisci skazani za swe zbrodnie na niewolnictwo lub odpracowujacy warunki umowy dlugoterminowej. Szlachta, w zamian za ochrone powierzonych sobie ludzi, cieszyla sie roznymi przywilejami wynikajacymi z urodzenia i stanowiska. Zaleznosci lenne rozpoczynaly sie na samym dole drabiny spolecznej. Od prostych kmieci placacych swym baronom czy innym szlachetnie urodzonym za uzytkowanie ziemi. Ci z kolei wnosili oplaty podatkowe swoim ksiazetom pomniejszej rangi. Oni zas sluzyli ksiazetom wielkich rodow, a ci ostatni odpowiadali bezposrednio przed korona. Gdy jednak naruszano prawa wolnych ludzi, natychmiast podnosili oni glosne okrzyki protestu i niezadowolenia. W obrebie Krolestwa i poza jego granicami czyhalo stanowczo za wielu wrogow, by lamiacy prawa moznowladca, mogl sie utrzymac przy wladzy zbyt dlugo. Piraci z Wysp Zachodzacego Slonca, korsarze z Queg, bandy goblinow oraz Bractwo Mrocznego Szlaku - ciemne Elfy - stwarzali koniecznosc utrzymania przynajmniej minimum wewnetrznej stabilnosci. Tylko raz w dziejach panstwa zdarzylo sie, ze ludnosc wytrzymala przesladowania bez otwartego protestu: mialo to miejsce pod rzadami opetanego krola Rodrica, poprzednika Lyama. Na coz protesty, skoro ostateczna ucieczka skrzywdzonych i rozzalonych obywateli byla sama korona. Za panowania Rodrica obraze majestatu ponownie uznano za najwyzsza zbrodnie i lud nie mogl otwarcie wyrazac niezadowolenia. Lyam wykreslil to przekroczenie z kodeksu krolestwa: dopoki nie zaistniala zdrada, ludzie mogli swobodnie wyrazac wszystko, co lezalo im na sercu. I obywatele Krondoru korzystali skwapliwie z przyslugujacych im praw, manifestujac swoje niezadowolenie niezwykle donosnie. Dawny spokoj i harmonijne zycie miasta przeszly do historii. W Krondorze wrzalo. Przez pierwsze dni po wprowadzeniu stanu wyjatkowego slychac bylo na razie narzekania, gdy jednak rozpoczal sie drugi tydzien calkowitej izolacji miasta, niedostatek stal sie powszechny. Popyt przerosl podaz towarow. Ceny strzelily w gore jak raca. Gdy wyschly kurki w pierwszej piwiarni na obrzezach portu, wybuchly prawdziwe zamieszki uliczne. Arutha wprowadzil godzine policyjna. Na ulicach pojawily sie wspolne patrole strazy miejskiej i uzbrojonych zolnierzy z Krolewskiej Gwardii Palacowej. Agenci Kanclerza i Sprawiedliwego podsluchiwali kogo sie tylko dalo w poszukiwaniu najdrobniejszych wskazowek co do miejsca ukrycia zabojcow. A wolni ludzie protestowali coraz glosniej i natarczywiej. Jimmy spieszyl dlugim korytarzem w strone prywatnych komnat Ksiecia. Zostal wyslany z wiadomoscia do komendanta strazy miejskiej i wracal teraz z nim u swego boku. Aruthe opetala zadza odnalezienia ukrywajacych sie Jastrzebi. Inne sprawy poszly w kat. Codzienne obowiazki wykonywano coraz wolniej i wolniej, by w koncu w ogole zawiesic je na kolku. Arutha szukal Nocnych Jastrzebi. Jimmy zapukal do drzwi komnaty Ksiecia. Zaproszono ich do srodka. Jimmy zajal miejsce kolo Lauriego i ksieznej Carline. Komendant wyprezyl sie na bacznosc przed Ksieciem. Fotel Aruthy otaczali wianuszkiem Gardan, kapitan Valdis i ksiaze Volney. Arutha podniosl wzrok. -Komendant Bayne? Przeslalem wam rozkazy. Nie zadalem przybycia. Komendant, mocno posiwialy weteran sluzacy w wojsku od ponad trzydziestu lat, wyprezyl sie jak struna. -Zapoznalem sie z twoimi rozkazami. Wasza Wysokosc. Przyszedlem tu razem z mlodym szlachcicem, by je potwierdzic. -Sa takie, jak je zapisano. Cos jeszcze? Komendant Bayne gwaltownie poczerwienial na twarzy. Zaczal cedzic slowa przez zacisniete zeby. Ledwo panowal nad narastajacym gniewem. -Tak, Wasza Wysokosc. Czy Waszej Wysokosci zupelnie odbilo? Zgromadzeni w sali podniesli gwaltownie glowy. Wbili w zolnierza zdumione spojrzenia. Zanim Gardan czy Volney zdazyli go powstrzymac, mowil dalej. -Wykonanie rozkazu oznacza wsadzenie za kraty ponad tysiaca ludzi. Niech Wasza Wysokosc dowie sie wiec, ze po pierwsze... -Komendancie! - wrzasnal Volney, ktory zdolal w koncu ochlonac po doznanym szoku. Stary wiarus nie zwracal na poteznie zbudowanego Ksiecia najmniejszej uwagi i dalej brnal w bolesna skarge. -...ze po pierwsze, aresztowanie "kazdego, kto nie jest powszechnie znany lub znany co najmniej trzem mieszkancom miasta, cieszacym sie dobra reputacja", oznacza wsadzenie do pudla kazdego marynarza odwiedzajacego Krondor po raz pierwszy, wedrowcow, trubadurow, wagabundow, pijaczkow, zebrakow, dziwek, szulerow czy po prostu przejezdnych. Oznacza wsadzenie za kraty bez przyslugujacego im prawa przesluchania w magistracie, co sie w jaskrawy sposob kloci z prawem powszechnym. Po drugie, nie mam tylu ludzi, aby wykonac rozkaz. Po trzecie, nie mam tylu cel, aby wszystkich zatrzymanych poupychac w nich i przesluchac. Nie starczy ich nawet dla tych, ktorych przyjdzie zatrzymac dluzej ze wzgledu na niejasne odpowiedzi czy podejrzane zachowanie. Do diabla! Nawet ci, ktorzy juz siedza, ledwo sie mieszcza. A poza tym, cala sprawa smierdzi jak stad do Crydee! Czlowieku, postradales zmysly, czy co? Nie mina dwa tygodnie, a w miescie rozpeta sie pieklo, otwarta rebelia. Nawet ten sukinsyn Radburn nigdy nie odwazyl sie na cos takiego. -Komendancie, milczec! Rozkazuje wam milczec! - ryknal Gardan. -Zapominasz sie! - krzyknal Volney. -To Jego Wysokosc sie zapomina, panowie. A ja bede glosno mowil, co mi lezy na watrobie, chyba ze obraza majestatu powroci znowu na liste przestepstw w Krolestwie! , - Czy to wszystko? - Arutha wpatrywal sie w komendanta kamiennym wzrokiem. -Nawet nie polowa - wypalil stary zolnierz. - Czy Wasza Wysokosc anuluje rozkaz? -Nie - odpowiedzial Arutha beznamietnym glosem. Komendant siegnal gwaltownym ruchem do swych dystynkcji i jednym szarpnieciem oderwal od kaftana. -Zatem, Arutho conDoin, musisz sobie znalezc kogos innego, by ukarac miasto. Ja tego nie uczynie. -Doskonale. - Arutha odebral dystynkcje i podal je kapitanowi Valdisowi. - Znajdz starszego ranga straznika i awansuj go natychmiast. Byly komendant spojrzal dumnie na Ksiecia. -Nikt nie wykona takiego rozkazu. Wszyscy ludzie ze strazy, co do jednego, stoja za mna murem. - Wsparl sie rekami o blat stolu dzielacy go od Ksiecia. Ich oczy znalazly sie na jednym poziomie. - Lepiej wyslij na ulice swoje wojska. Zaden z moich chlopakow nie przylozy do tego reki. Mozesz byc tego pewien. Ksiaze. Gdy to wszystko wreszcie sie skonczy i wyciszy, to oni wlasnie, nie kto inny, beda patrolowali ulice po nocach. Beda chodzili dwojkami czy trojkami, starajac sie przywrocic zdrowy rozsadek rozszalalej i nienawidzacej wszystkiego, co pochodzi od wladzy, ulicy. Ty to rozpetales. Ksiaze, wiec sam sobie musisz poradzic... -Dosyc - przerwal krotko Arutha. - Odmaszerowac. - Odwrocil sie do Valdisa. - Wyprowadz oddzialy z koszar i przejmij dowodztwo nad posterunkami strazy. Kazdy, kto zechce pozostac na sluzbie, jest mile widziany. Ci, ktorzy odmowia, maja natychmiast zdac swoje kaftany. Stary komendant przygryzl wargi, odwrocil sie na piecie i sztywno wymaszerowal z pokoju. Jimmy pokrecil glowa. Rzucil zaniepokojone spojrzenie ku Lauriemu. On rownie dobrze jak byly zlodziejaszek zdawal sobie sprawe, ze czarne chmury gromadza sie nad ulicami Krondoru. Przez nastepny tydzien Krondor zdlawiony stanem wyjatkowym trwal w letargu. Arutha ignorowal calkowicie wszelkie prosby i grozby, by zniesc ograniczenia. Pod koniec trzeciego tygodnia kazdy, kogo tozsamosci nie dalo sie wyraznie okreslic, znalazl sie za kratami. Jimmy skontaktowal sie z agentami Sprawiedliwego. Zapewnil Aruthe, ze Przesmiewcy rowniez dokonuja generalnych porzadkow na swoim podworku. Do tej pory na falach zatoki kolysalo sie leniwie szesc cial. Arutha i jego doradcy byli wreszcie gotowi rozpoczac przesluchania zatrzymanych. Znaczna czesc magazynow na polnocy miasta, w poblizu Bramy Kupieckiej, zostala zamieniona na tymczasowe wiezienie. Arutha, w asyscie kompanii gwardzistow o zacietych twarzach, przygladal sie pierwszej piatce wiezniow. Jimmy stal nieco z boku. ' - Jezeli badania beda prowadzone w takim tempie, to najblizszy rok mamy z glowy. Nic tylko przesluchania... - uslyszal szept jednego z gwardzistow. Chlopak przygladal sie przez kilka chwil, jak Arutha przy pomocy Gardana, Volneya i kapitana Valdisa bada wiezniow. Oczywiste bylo, ze wiekszosc z nich to prosci ludzie, ktorzy przez przypadek znalezli sie sytuacji, ktorej w ogole nie rozumieli. Mogli tez byc az tak wybornymi aktorami. Wszyscy byli brudni, wychudzeni, na pol przerazeni a zarazem wyzywajacy i zadziorni. Jimmy mial dosyc i opuscil towarzystwo. Na obrzezach tlumu gapiow natknal sie na Lauriego, siedzacego na lawce przed piwiarnia. Chlopak dolaczyl do ksiecia Saladoru. -Zostalo im tylko troche domowego sikacza, Jimmy. Drogie jak cholera, ale przynajmniej zimne. - Laurie nie odrywal wzroku od Aruthy prowadzacego przesluchanie w palacych promieniach slonca. -Wszystko to do bani. Nic z tego nie bedzie... - Jimmy otarl czolo wierzchem dloni. -Ale przynajmniej Arutha spusci troche pary. -Jeszcze nigdy nie widzialem go w takim stanie, Laurie. Nawet w czasie wyprawy do Moraelin. Jest... -Wsciekly, przerazony i czuje sie bezradny. - Laurie pokrecil glowa. - Wiele sie nauczylem od Carline o moich zacnych szwagrach. Musisz wiedziec jedno, choc sam juz pewnie do tego doszedles, Arutha nie potrafi zniesc sytuacji, w ktorej jest bezradny. Zabrnal w slepa uliczke, a teraz wlasny upor i temperament nie pozwalaja mu przyznac sie, ze stanal przed kamiennym murem, ktorego nie moze ani obejsc, ani przeskoczyc. Poza tym, jesli teraz znioslby blokade miasta. Jastrzebie natychmiast wyfrunelyby z klatki albo zlecialyby sie nastepne. -No i co z tego? I tak sa w Krondorze. Bez wzgledu na to, co Arutha sadzi, nie ma absolutnie zadnej gwarancji, ze znalezli sie pod kluczem. A moze, jak Przesmiewcy w zeszlym roku, przenikneli w szeregi sluzby palacowej? Kto to moze wiedziec? - Jimmy westchnal ciezko. - Gdyby pojawil sie Martin albo Krol, moglibysmy doprowadzic sprawe do sensownego konca. Laurie pociagnal lyk piwa, krzywiac sie niemilosiernie. -Moze? Wymieniles imiona dwoch ludzi, ktorych Arutha bylby ewentualnie sklonny posluchac. Ja i Carline probowalismy przemowic mu do rozsadku. Wysluchuje wszystkiego cierpliwie, a potem po prostu mowi nie. Jest nieugiety. Nawet Gardan i Volney nie potrafia zmienic jego stanowiska. Jimmy przygladal sie przesluchaniu jeszcze przez jakis czas. Przed majestat Ksiecia doprowadzono trzy kolejne grupy wiezniow. -Sa tez i dobre strony - mruknal - czterech zwolniono do domu. -Jesli jednak wpadna w lapy kolejnego patrolu, znowu wyladuja w pudle. Minie wiele dni, zanim komus zechce sie pofatygowac i sprawdzic, czy rzeczywiscie zostali juz raz wypuszczeni przez Ksiecia. Pozostala szesnastka wrocila za kraty. Miejmy tylko nadzieje, ze Arutha zda sobie wreszcie sprawe, ze obrana przez niego droga prowadzi donikad. Swieto Banapis za niecale dwa tygodnie. Jesli do tego czasu nie zniesie blokady, w miescie rozpeta sie istne pieklo. - Laurie byl zdesperowany. Przygryzl wargi. - Gdyby tak mozna bylo w jakis magiczny sposob rozpoznac, kto jest Jastrzebiem, a kto nie... -Co? - Jimmy poderwal sie z miejsca. -Co "co"? -To, co powiedziales przed chwila. Dlaczego by nie? Laurie odwrocil powoli glowe i spojrzal na przyjaciela. -Co ci chodzi po glowie? -Chodzi mi po glowie, ze juz najwyzszy czas na krotka pogawedke z ojcem Nathanem. Idziesz? Laurie bez zalu odstawil kufel gorzkiego piwa i zerwal sie z lawy. -Moj kon jest przywiazany tam. -Jezdzilismy juz kiedys we dwoch, pamietasz? Niech Wasza Wysokosc raczy ruszyc tylek. Po raz pierwszy od wielu dni Laurie parsknal wesolym smiechem. Nathan sluchal uwaznie z glowa lekko przechylona w jedna strone. Jimmy konczyl wlasnie wyluszczac swoj pomysl. Przez moment kaplan Bialej Sung tarl podbrodek w zamysleniu. W tej chwili bardziej przypominal zapasnika, ktorym kiedys byl, niz kaplana. -Choc istnieja magiczne sposoby, aby zmusic kogos do ---' wyjawienia prawdy, to sa one bardzo czasochlonne i nie zawsze mozna polegac na ich wynikach. Watpie, by udalo sie opracowac i zastosowac metody bardziej skuteczne niz te, ktorymi sie poslugiwano do tej pory. - Ton jego glosu wyraznie wskazywal, ze nie ma najlepszego zdania o obecnej procedurze. -A co w innych swiatyniach? - dopytywal sie Jimmy. -Hm... w niektorych istnieja niewielkie roznice, niuanse zaledwie w konstruowaniu zaklec, co nie zmniejsza trudnosci. Jimmy zwiesil glowe. Jego pomysl bral w leb. -Mialem nadzieje, ze uda sie jakos wyluskac zabojcow z tlumu zatrzymanych, ale to chyba niemozliwe. Nathan stanal za stolem w sali narad Aruthy, z ktorej korzystali, gdy Ksiaze nadal przesluchiwal wiezniow. -Odpowiedz na wszystkie pytania mozna uzyskac dopiero, gdy czlowiek umiera i przechodzi do krolestwa Lims-Kragmy. Jimmy zachmurzyl sie jeszcze bardziej. Nagle palnal sie dlonia w czolo. Na twarzy pojawil sie radosny usmiech. -No wlasnie! To moze byc sposob. -Jaki sposob? Przeciez nie mozecie wszystkich pozabijac! - krzyknal Laurie. -Jasne, ze nie. - Machnal zniecierpliwiony reka, oddalajac absurdalnosc sugestii przyjaciela. - Sluchaj, czy moglbys tu sprowadzic kaplana Lims-Kragmy Juliana, czy jak mu tam? -Mowisz, jak mniemam, o Wysokim Kaplanie ze Swiatyni Lims-Kragmy Julianie? - zapytal urazonym tonem Nathan. - Czyzbys zapomnial, mlody czlowieku, ze objal on najwyzsze stanowisko w swej swiatyni, gdy jego poprzedniczka postradala zmysly w czasie starcia z mocami ciemnosci? - Twarz Nathana zdradzala tlumione z trudem emocje. Kaplan Sung kosztem wielkich cierpien sam pokonal niezmarlego sluge Murmandamusa. Od tamtej pory czesto nawiedzaly go we snie koszmary. -Och... - wykrztusil Jimmy. -Jesli poprosze, byc moze zgodzi sie udzielic nam audiencji. Watpie jednak, czy przybiegnie na pierwsze zawolanie tylko dlatego, ze ja sie z tym do niego zwroce. Jestem, co prawda, duchowym doradca Ksiecia, lecz w kategoriach rangi swiatynnej tylko zwyklym kaplanem o skromnym znaczeniu i pozycji. -No to sprawdzmy, czy zechce nas przyjac. Cos mi mowi, ze jesli pomoze, wkrotce to cale szalenstwo w Krondorze dobiegnie konca. Zanim wyjawie plan Ksieciu, musze jednak zapewnic sobie wspolprace swiatyni Lims-Kragmy. W przeciwnym wypadku moze mnie nie wysluchac. -Przesle wiadomosc. Angazowanie sie swiatyn w sprawy miasta nie zdarza sie co dzien, lecz od pojawienia sie Murmandamusa nasze wzajemne kontakty oraz kontakty z wysokimi urzednikami ksiestwa bardzo sie ozywily. Miejmy nadzieje, ze Julian bedzie w dobrym nastroju i zechce pomoc. Domyslam sie, ze masz juz opracowany konkretny plan? -Na pewno - odpowiedzial Laurie. - Jimmy, gadaj, co kryjesz w tych swoich szerokich rekawach? Jimmy przekrzywil glowe i usmiechnal sie lobuzersko. -Zobaczysz, spodoba ci sie teatralna strona mego planu. Odstawimy pare numerow, ktore tak powinny przerazic Jastrzebie, ze sami zaczna gadac. Ksiaze Saladoru rozparl sie wygodniej w krzesle, rozmyslajac nad slowami przyjaciela. Po kilku minutach jego jasne wasy i broda rozdzielily sie ukazujac w szerokim usmiechu blyszczace zeby. Nathan spogladal to na jednego to na drugiego i wkrotce w jego umysle zaswitalo rozwiazanie podsuniete przez Jimmiego. Rozpromienil sie i zachichotal radosnie. Po chwili zorientowal sie, ze chyba odrobine sie zapomnial, on, kaplan Bogini Jedynej Drogi. Wzial sie w garsc i spowaznial. Nie na dlugo, po paru sekundach znowu jego cialem wstrzasaly wybuchy niepohamowanej wesolosci. Sposrod wszystkich znaczniejszych swiatyn Krondoru, ta poswiecona Bogini Smierci, Lims-Kragmie, nalezala do najrzadziej odwiedzanych. Powszechnie zdawano sobie sprawe, ze przeciez wczesniej czy poznej bogini i tak wszystkich przygarnie do siebie. Skladanie ofiar i zmawianie modlitw za zmarlych w ostatnim czasie nie nalezalo do rzadkosci, ale stalych i gorliwych jej wyznawcow mozna bylo policzyc na palcach obu rak. W zamierzchlych wiekach praktykowali oni krwawe rytualy, nie wylaczajac ofiar skladanych z ludzi. Z czasem praktyki te zlagodnialy i wierni Lims-Kragmy zostali wchlonieci przez spoleczenstwo. A jednak stare przyzwyczajenia i obawy z trudem zamieraja. Nawet w obecnych czasach fanatycy dzialajacy pod jej sztandarami dokonali zbyt wielu krwawych dziel, by swiatynie jej poswiecone nie byly wolne od ponurego pietna grozy dostrzeganego przez zwyklych ludzi. Teraz wlasnie grupka takich zwyklych, prostych ludzi, posrod ktorych moglo sie ukrywac kilku bardzo niezwyklych, prowadzona byla pod straza do swiatyni Bogini Smierci. Milczacy Arutha stal z rekami zalozonymi na piersi u wejscia do wewnetrznego sanktuarium Lims-Kragmy. Wokol scian swiatyni zewnetrznej stali uzbrojeni po zeby gwardzisci Ksiecia. Sanktuarium pozostawalo pod ochrona straznikow swiatynnych noszacych srebrzystoczarne stroje zakonne. Siedmiu kaplanow i siedem kaplanek czekalo w pelnej gali na wielka ceremonie pod przewodnictwem samego Wysokiego Kaplana - Juliana. Poczatkowo byl nieprzychylnie nastawiony do wziecia udzialu w zaplanowanej przez Jimmiego maskaradzie. Przez wzglad na los swej poprzedniczki, ktora konfrontacja z wyslannikiem Murmandamusa zepchnela w otchlan obledu, byl gotow poprzec kazda probe zdlawienia zla w czystej postaci. Po dlugich oporach wewnetrznych, aczkolwiek niechetnie, w koncu sie zgodzil. Zbitych w gromade wiezniow popchnieto ku mrocznemu wejsciu. Wiekszosc z nich, przerazona perspektywa przekroczenia progow swiatyni smierci, zapierala sie i nie chciala tego zrobic, wiec gwardzisci musieli zachecac ich wloczniami. W pierwszej grupie znalezli sie najbardziej podejrzani o przynaleznosc do bractwa zabojcow. Arutha niechetnie zgodzil sie wziac osobiscie udzial w przedstawieniu. Z obawy przed zdemaskowaniem planu Jimmiego i przeciekiem informacji do nastepnych wiezniow zarzadzil, by podejrzani o przynaleznosc do Nocnych Jastrzebi zostali sprawdzeni w pierwszej kolejnosci. Mocno przerazona grupka z niemalym trudem zostala ustawiona wokol oltarza Bogini Smierci. Julian wystapil do przodu. Rozlegl sie jego donosny glos. -Niech sad sie rozpocznie. Natychmiast rozbrzmial monotonny i ponury choralny spiew, tchnacy lodowata nuta smierci. Wysoki Kaplan zwrocil sie do okolo piecdziesieciu wiezniow, otoczonych ciasnym kregiem strazy swiatynnej. -Na oltarzu, na kamieniu smierci nikt nie moze glosic falszu. Przed obliczem Tej Ktora Czeka, Tej Ktora Sciaga Sieci, Tej Ktora Miluje Zycie kazdy czlowiek musi bowiem poprzec przysiega kazde swoje slowo, kazdy swoj czyn. Niech bedzie wam wiadome, mieszkancy Krondoru, iz posrod was znajduja sie tacy, ktorzy odrzucili nasza Pania, tacy ktorzy zaliczaja sie do szeregow ciemnosci i ktorzy sluza cialem i dusza mocom zla. Nie doswiadcza laski spokojnej smierci, nie im bedzie dany wieczny odpoczynek w ramionach Lims-Kragmy. Ludzie ci, zaprzedani bez reszty woli swego potwornego pana i wladcy, zdradzili wszystkich. Nadszedl czas, by oddzielic ich raz na zawsze od reszty naszej spolecznosci. Kazdy, kto lezac na kamieniu Bogini Smierci wypowie klamstwo, zostanie poddany srogiej probie. Ci, z ktorych ust wyplyna slowa prawdy, nie musza sie niczego obawiac. Ci, ktorzy zawarli pakt z mocami ciemnosci, zostana ujawnieni i stana twarza w twarz z gniewem Tej Ktora Czeka. Czarny, kamienny posag za oltarzem - wyobrazenie pieknej, lecz groznie wygladajacej kobiety - zaczal nagle pulsowac dziwnym blekitnozielonkawym swiatlem. Jimmy i Laurie byli pod wrazeniem. Nieoczekiwany efekt tajemniczej poswiaty przydal scenerii dodatkowego dramatyzmu. Julian dal znak, by przyprowadzono pierwszego wieznia. Poniewaz ten opieral sie i wyrywal jak szalony, straznicy musieli zawlec go sila do oltarza. Trzech osilkow dzwignelo go i zlozylo na oltarzu, na ktorym skladano przed wiekami ofiary z ludzi. Julian wyciagnal z rekawa czarny sztylet. Przylozyl ostrze do piersi wieznia. -Czy sluzysz Murmandamusowi? - zapytal po prostu. Czlowiek lezacy na oltarzu byl tak przerazony, iz z trudem wychrypial przez zacisniete gardlo przeczaca odpowiedz. Julian odsunal sztylet. -Czlowiek ten jest wolny od winy - obwiescil uroczystym glosem. Jimmy i Laurie wymienili ukradkowe spojrzenia, poniewaz pierwszy wiezien byl jednym z marynarzy sluzacych pod rozkazami Trevora Hulla. Wybrano go ze wzgledu na wyjatkowo dziki i grozny wyglad. Byl oczywiscie poza wszelkim podejrzeniem, a gdyby sadzic go po przedstawieniu, ktore przed chwila odstawil, mial rowniez niezly talent aktorski. Podstawiono go na poczatek, by przydac wiarygodnosci sprawdzianowi. Podobnie bylo z nastepnym. Ciagniety ku oltarzowi lkal rozdzierajaco, wrzeszczal, by zostawiono go w spokoju, i blagal o litosc. Jimmy przyslonil usta reka. -Zeby tylko nie przedobrzyl - szepnal. -To i tak nie ma znaczenia. W calej sali az cuchnie od przerazenia. Jimmy przygladal sie uwaznie wiezniom wpatrzonym trwozliwie w oltarz i zafascynowanym procedura przesluchania. Ogloszono, ze drugi z badanych rowniez nie przynalezal do zabojcow. Wartownicy chwycili pierwszego, ktory mial byc poddany prawdziwemu badaniu. Patrzyl przed siebie udreczonym, zniewolonym wzrokiem, jak ptak poddajacy sie bezwiednie woli weza. Szybko zaprowadzono go na oltarz, a po nim, bez wiekszych problemow, czterech nastepnych. Arutha podszedl do Jimmiego i Lauriego. Odwrocil sie plecami do oltarza, zaslaniajac ich przed spojrzeniami wiezniow. -Nic z tego nie bedzie - szepnal. -Moze jeszcze nie przyszla kolej na prawdziwego Jastrzebia - odpowiedzial polglosem Jimmy. - Trzeba spokojnie poczekac. Nawet jezeli wszyscy przejda pomyslnie przez probe i tak mamy ich pod kluczem... W tym momencie jeden z zatrzymanych, stojacy w pierwszym szeregu, rozepchnal dwoch straznikow swiatynnych i pognal ku drzwiom. Gwardzisci Aruthy natychmiast zablokowali wyjscie. Uciekinier rzucil sie na nich calym cialem, spychajac ich do tylu. W drzwiach zakotlowalo sie. Wiezien siegnal po sztylet jednego z zolnierzy, usilujac wyszarpnac go zza pasa. Gwaltowny cios w reke i wytracona bron poleciala po gladkiej posadzce. Inny zolnierz zdzielil wieznia w twarz drzewcem wloczni. Uciekinier padl bezwladnie na podloge. Uwage Jimmiego, jak i wszystkich pozostalych, pochlonela bez reszty potyczka przy wejsciu. Potem wypadki potoczyly sie w zwolnionym tempie. Jak w dziwnym snie, Jimmy ujrzal, ze inny wiezien schyla sie spokojnie, powolutku i podnosi sztylet. Z calkowitym opanowaniem mezczyzna wyprostowal sie i odwrocil. Przelozyl sztylet, chwytajac go za ostrze palcem wskazujacym i kciukiem. Odchylil ramie w tyl i w chwili, gdy usta Jimmiego otwieraly sie, by krzyknac ostrzegawczo, cisnal z calej sily. Jimmy skoczyl do przodu jak tygrys, by odepchnac Aruthe w bok. Spoznil sie o ulamek sekundy. Sztylet ugodzil w cel. -Swietokradztwo! - krzyknal donosnie kaplan. Oczy wszystkich zwrocily sie ku Ksieciu. Zachwial sie. Z niesamowitym zdziwieniem i niedowierzaniem spojrzal w dol. Z piersi sterczala rekojesc sztyletu. Laurie i Jimmy chwycili go pod ramiona, nie pozwalajac upasc. Arutha spojrzal na Jimmiego. Jego usta poruszaly sie bezglosnie. Chec wypowiedzenia chocby jednego slowa okazala sie najtrudniejszym zadaniem na swiecie. Oczy uciekly w tyl glowy i Ksiaze opadl bezwladnie, zwieszajac sie calym ciezarem w ramionach przyjaciol. Jimmy pograzyl sie w milczeniu. Roald spacerowal nerwowo. Carline, zagubiona we wlasnych myslach, siedziala naprzeciwko chlopaka. Czekali przed progiem sypialni Aruthy, gdzie ojciec Nathan i krolewski medyk zwijali sie jak w ukropie, starajac sie ratowac zycie Ksiecia. Nathan nie zwracal najmniejszej uwagi na urodzenie czy tytuly. Bezceremonialnie wyprosil wszystkich z pokoju. Odmowil nawet Carline, ktora chciala chociaz przez chwile popatrzec na brata. Z poczatku Jimmy sadzil, ze rana jest powazna, ale nie smiertelna. Widzial juz gorsze, z ktorych ludzie wylizywali sie bez szwanku. Gdy jednak czas mijal, a z pokoju nie nadchodzily zadne wiesci, zaczal sie naprawde niepokoic. Wedlug jego rozeznania Arutha powinien juz wypoczywac spokojnie po zabiegach, a tu panowala martwa cisza. Obawial sie, ze oznaczalo to powazne komplikacje. Przymknal oczy i przetarl je piesciami. Westchnal ciezko. I tym razem zareagowal, zadzialal, lecz zbyt pozno, by zapobiec nieszczesciu. Na prozno walczyl z zalewajacym go poczuciem strasznej winy. Drgnal. Tuz obok uslyszal glos. -Jimmy, nie obwiniaj sie. Otworzyl oczy. Carline siadala obok niego. Usmiechnal sie slabo. -Czytasz w myslach. Ksiezno? Pokrecila glowa, z trudem walczac z naplywajacymi do oczu lzami. -Nie. Pamietam tylko, jak bardzo cierpiales, gdy Anita zostala ranna. Jimmy mogl jedynie skinac glowa. Pojawil sie Laurie. Podszedl do drzwi sypialni i mowil cos cicho do wartownika. Ten szybko zniknal za drzwiami, by po chwili powrocic z cicha odpowiedzia. Laurie zblizyl sie do zony i pocalowal ja delikatnie w policzek. -Wyslalem jazde, aby natychmiast sprowadzili Anite. Znioslem tez blokade miasta. - Laurie, obecnie najstarszy ranga szlachcic w Krondorze, dzialal wspolnie z Gardanem i Volneyem, by przywrocic lad i porzadek we wzburzonym miescie. Chociaz nic nie wskazywalo, by kryzys mogl sie odrodzic, utrzymano jednak - az do odwolania - pewne obostrzenia, aby zapobiec akcjom odwetowym ze strony rozwscieczonej ludnosci. Przez kilka nastepnych dni miala jeszcze obowiazywac godzina policyjna. Podtrzymano takze zakaz organizowania wiekszych zgromadzen. -Carline, mam jeszcze sporo obowiazkow, z ktorymi musze sie teraz uporac - szepnal do jej ucha. Wstal i wyszedl z przedpokoju. Czas wlokl sie niemilosiernie. Jimmy trwal pograzony w niewesolych myslach. W krotkim czasie, ktory spedzil w otoczeniu Ksiecia, jego swiat ulegl dramatycznej przemianie. Blyskawiczne przeobrazenie z ulicznika i zlodzieja w mlodego szlachcica na dworze ksiazecym pociagnelo za soba calkowite przewartosciowanie jego stosunku do innych ludzi, chociaz pozostala z dawnych czasow ostroznosc okazala sie bardzo przydatna, gdy przyszlo stawic czolo dworskim intrygom. Ksiaze i jego rodzina oraz kilku przyjaciol stali sie w jego zyciu jedynymi ludzmi, ktorzy cokolwiek dla niego znaczyli, na ktorych mu zalezalo i o ktorych los sie martwil. Niepokoj i napiecie wzrastaly wraz z uplywem kolejnych godzin. Byl juz bliski paniki. Zabiegi medyka i kaplana trwaly stanowczo zbyt dlugo. Czul przez skore, ze dzieje sie cos bardzo zlego. Nagle drzwi otworzyly sie. Poproszono wartownika do srodka. Pojawil sie chwile pozniej i pobiegl korytarzem. Po niecalej minucie zjawili sie w krotkich odstepach Laurie, Gardan, Valdis i Volney. Nie odrywajac oczu od zamknietych drzwi, Carline chwycila z calej sily dlon Jimmiego. Chlopak odwrocil sie ku niej. Zaskoczony spostrzegl, ze oczy dziewczyny zaszklily sie raptownie lzami. Z przerazajaca pewnoscia wiedzial juz, co sie stalo. Drzwi otworzyly sie powoli. Pokazal sie blady jak sciana Nathan. Spogladal na zebranych. Przez zacisniete gardlo nie byl w stanie wydusic slowa. -Nie zyje -powiedzial w koncu ledwo slyszalnym glosem. Jimmy nie wierzyl wlasnym uszom. Zerwal sie z lawy, przepchnal przez grupke osob przed drzwiami i wpadl do sypialni. -Nieee! - krzyknal, nie rozpoznajac wlasnego glosu. Zolnierze byli zbyt zdumieni wybuchem, by zapobiec jego wejsciu do komnaty Ksiecia. Chlopak zatrzymal sie jak wryty. Nie moglo byc najmniejszej watpliwosci. Na lozku nieruchomo spoczywalo tak dobrze znane cialo Aruthy. Podbiegl do poslania i spojrzal na stezale rysy przyjaciela. Wyciagnal powoli reke, by dotknac policzka. Dlon zawisla nieruchomo o kilka centymetrow od twarzy. Nie musial go dotykac. Nie bylo miejsca na zludzenia - czlowiek na lozku, pan i przyjaciel w jednej osobie, nie zyl. Jimmy opuscil powoli glowe, wspierajac sie czolem o poslanie, i zaczal rozdzierajaco plakac. POCZATEK MISJI Tomas przebudzil sie.Cos go wolalo. Usiadl na lozku i rozejrzal sie po ciemnym pomieszczeniu. Jego wzrok przewyzszajacy sprawnoscia oczy zwyklych ludzi pozwalal mu dostrzec kazdy szczegol wnetrza, jakby panowala w nim poswiata. Apartament Krolowej i Ksiecia malzonka wyciety w pniu gigantycznego drzewa mial mikroskopijna powierzchnie. Rozejrzal sie. Wszystko bylo w porzadku. Przez mgnienie oka przerazil sie, ze znowu wracaja szalencze sny z przeszlosci. Gdy resztki snu ulecialy, otrzasnal sie i uspokoil. Gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu byl panem swojej potegi. Z drugiej jednak strony, dawne koszmary pojawialy sie nieraz nagle i bez ostrzezenia. Zerknal na zone. Aglaranna spala mocno. Zsunal sie cicho z poslania i podszedl do lozeczka Calisa. Maly mial juz prawie dwa lata i sypial w alkowie sasiadujacej z pokojem rodzicow. Malenki ksiaze Elvandaru spal smacznie, a jego twarzyczka miala blogi wyraz. I znowu nadbieglo wolanie. Tym razem Tomas nie mial juz watpliwosci. Wiedzial, kto go przyzywa, ale nie przynioslo mu to bynajmniej ukojenia. Zamiast tego doznal przedziwnego uczucia, jakby namacalnosci losu i przeznaczenia. Podszedl do zlocistobialej zbroi. Od zakonczenia Wojny Swiatow tylko raz przywdzial pancerz, by zniszczyc Czarnych Zabojcow, ktorzy osmielili sie przekroczyc swiete granice Elvandaru. Zrozumial, ze nadszedl czas, by ponownie zalozyc stroj bojowy. Po cichu zdjal pancerz z haka i wyniosl na zewnatrz. Powietrze letniej nocy pachnialo upojnie. Delikatna won kwiatow mieszala sie z falami zapachow chleba pieczonego na zblizajacy sie dzien. Tomas ubieral sie pod zielonym baldachimem przykrywajacym Elvandar. Na spodnie ubranie nalozyl zlocista kolczuge, a na glowe ochronny czepek pod helm. Potem przyszla kolej na bialy kaftan ozdobiony zlocistym smokiem. Przepasal sie i przypial zloty miecz. W koncu zalozyl zloty helm i siegnal po biala jak snieg tarcze. Byl gotow. Przez dluga chwile stal nieporuszenie w stroj u Ashen-Shugara, ostatniego Valheru, Jezdzca Smokow. Magiczna spuscizna siegnela poprzez otchlan czasu i zlaczyla ich razem. W przedziwny sposob Tomas byl jednoczesnie Valheru i czlowiekiem. Podstawowe elementy jego natury wyksztalcily sie w kuchni zamku Crydee, gdzie jak kazdy inny czlowiek wychowywal sie i dorastal pod okiem rodzicow. Jednak potega Tomasa daleko wykraczala nie tylko poza mozliwosci, ale i poza ludzka wyobraznie. Teraz juz nie zbroja byla zrodlem przerazajacej mocy. Posluzyla ona tylko czarnoksieznikowi Czarnemu Macrosowi jako narzedzie, pewnego rodzaju kanal oddzialywania na Tomasa. Zamiarem Macrosa bylo, aby chlopak odziedziczyl starozytna moc Valheru. I plan sie powiodl. Tomas stal sie Valheru i potega znalazla swoje miejsce w jego osobie, chociaz gdy nie mial na sobie zlotobialej zbroi, w dalszym ciagu czul sie jakby slabszy, niepelny. Zamknal oczy i przywolal dawno nie uzywana sztuke magii. Sila woli wyruszyl w podroz do miejsca, gdzie czekal ten, ktory go przyzywal. Jego postac spowila zlocista poswiata. Uniosl sie nagle do gory i szybciej niz mogloby sledzic oko ludzkie poszybowal miedzy drzewami Elvandaru. Przemknal ponad niczego nie podejrzewajacymi strazami, by w niedlugim czasie dotrzec do ogromnej polany na polnocny zachod od dworu Krolowej. Przybral cielesna postac i poszukal wzrokiem sprawcy wezwania. Spomiedzy drzew wylonila sie znajoma postac w dlugiej czarnej szacie. Zblizyla sie i obaj mlodzi mezczyzni uscisneli sie mocno. W dziecinstwie wychowywali sie razem, jak rodzeni bracia. -Dziwne spotkanie po latach, Pug. Rozpoznalem twoj zew jak podpis, ale po co magia? Czy nie prosciej bylo po prostu pojawic sie w moim domu? -Musimy porozmawiac w cztery oczy. W spokoju i bez swiadkow. Nie bylo mnie tu dluzszy czas. -Wiem. Arutha przeslal mi wiadomosc ubieglego lata. Napisal, ze powrociles do swiata Tsuranich, aby odkryc powod atakow mrocznej potegi - Murmandamusa. -W ciagu ostatniego roku wiele sie nauczylem. - Wskazal Tomasowi zwalony pien. Podeszli i usiedli. - Nie mam najmniejszych watpliwosci, nie moze byc mowy o pomylce. Za Murmandamusem stoi kryje sie cos, co Tsurani nazywaja Nieprzyjacielem. Starozytny byt o niewyobrazalnej, przerazajacej mocy. Pragnie przedostac sie do naszego swiata. W tym celu zrecznie manipuluje moredhelami oraz ich sprzymierzencami. Przyznaje otwarcie, ze nie wiem jeszcze, jaki jest jego cel. Nie moge zrozumiec, w jaki sposob mobilizacja armii moredheli czy zamordowanie Aruthy przez bractwo zabojcow moze pomoc Nieprzyjacielowi w przeniknieciu do naszego swiata. - Zamyslil sie na chwile. - Mimo dlugoletniej nauki jest jeszcze tyle rzeczy, ktorych nie potrafie ogarnac umyslem, Tomas. Juz prawie koncze poszukiwania w bibliotece Zgromadzenia. Zostalo tylko jedno. - Wpatrzyl sie w twarz przyjaciela z dziecinstwa. Zawladnelo nim bez reszty poczucie umykajacego czasu i naglaca swiadomosc, ze nie mozna zwlekac. - To, co udalo mi sie odnalezc, jest zaledwie cieniem wskazowki, drobnym sladem, ktory jednak zaprowadzil mnie na daleka polnoc Kelewanu, do bajecznego miejsca ukrytego pod pokrywa polarnych lodow. -Tomas, przez ostatni rok przebywalem w Elvardein. Przyjaciel zamrugal oczami i popatrzyl na niego nic nie rozumiejacym wzrokiem. -Elvardein? Przeciez to oznacza "ucieczka" albo "schronienie" Elfow, tak jak Elvandar znaczy "dom Elfow". Kto... ? -Moimi nauczycielami byli tam eldarowie. -Eldarowie! - Tomas byl zupelnie zbity z tropu. Potezna fala naplynely wspomnienia z zycia Ashen-Shugara. Eldarowie byli Elfami, ktorzy cieszyli sie najwiekszym zaufaniem ich panow, Jezdzcow Smokow. Dany byl im dostep do poswieconych wszechpoteznym mocom niezliczonych tomow, ktore Jezdzcy rabowali w czasie najazdow na inne swiaty. Oczywiscie, w porownaniu ze swoimi panami, eldarowie byli slabi. Jednak w stosunku do innych smiertelnikow na Midkemii byla to rasa przepoteznych magow. Znikneli nagle w czasie Wojen Chaosu. Uwazano powszechnie, iz wygineli u boku swych panow. - I oni zyja w swiecie Tsuranich?! -Kelewan nie jest w wiekszym stopniu rodzinnym swiatem Tsuranich niz eldarow. Obie rasy znalazly tam schronienie, gdy trwaly Wojny Chaosu. - Pug zamilkl i zamyslil sie znowu. - Elvardein zostal zalozony przez eldarow jako swoisty posterunek obserwacyjny na wypadek, gdyby stalo sie cos takiego jak obecnie. -Bardzo przypomina Elvandar, Tomas. Sa jednak subtelne roznice. - Zamilkl, przypominajac sobie. - Gdy przybylem, zostalem powitany z otwartymi ramionami. Eldarowie zabrali sie od razu do uczenia mnie. Nie byly to studia, jakie poznalem tu czy na Kelewanie. Uczylem sie w calkowicie odmienny sposob. Jeden z Elfow - Acaila - byl, jak sadze, odpowiedzialny za moja nauke, ale mialem wielu nauczycieli. Wierz mi, przez caly rok spedzony pod wiecznymi lodami nie zadalem ani jednego pytania. Zamiast tego snilem. - Opuscil glowe. - To bylo takie... przedziwne... obce. Tomas, ty jeden ze wszystkich ludzi na swiecie mozesz zrozumiec, co mam na mysli. -Dobrze cie rozumiem. - Tomas polozyl mu reke na ramieniu. - Ludzkie istoty nie zostaly stworzone dla tego rodzaju magii. - Usmiechnal sie cieplo. - Ale nie bylo wyjscia, obaj musielismy sie nauczyc, prawda? -Zgadza sie. - Pug odwzajemnil usmiech. - Acaila albo inny eldar inicjowali czar czy zaklecie, a ja siedzialem i patrzylem. Minely cale tygodnie, zanim zorientowalem sie, ze prowadzili lekcje dla mnie. W koncu, pewnego dnia, wlaczylem sie. Opanowalem sztuke snucia czarow, splatania wielu zaklec w jeden watek. Dopiero wtedy rozpoczela sie wlasciwa nauka. - Usmiechnal sie. - Wszyscy byli przygotowani. Wiedzieli, ze sie u nich zjawie. -Ale skad? - Tomas spojrzal zdumiony na przyjaciela. -Macros. Wyglada na to, iz uprzedzil ich, ze moze sie pojawic u nich "odpowiedni uczen". -Alez to wskazuje na jakis bezposredni zwiazek miedzy wojna a dziwnymi wydarzeniami zeszlego roku. -Nie mylisz sie. - Pug znowu zamilkl. - Nauczylem sie trzech rzeczy. Po pierwsze: nasze pojmowanie, nasza koncepcja wielosci drog magii jest z gruntu falszywa. Wszystko jest magia, Tomas. Wybor konkretnej drogi determinowany jest wylacznie przez takie czy inne ograniczenia uprawiajacego magie. Po drugie: mimo wielu lat nauki dopiero teraz zaledwie zaczynam pojmowac wszystko, co mi wbijano do glowy. Bo jak wspomnialem, nigdy nie zadalem zadnego pytania, a eldarowie nigdy mi nie udzielili zadnej odpowiedzi. - Wzdrygnal sie. - Sa tak odmienni od wszystkiego, co poznalem do tej pory. Nie wiem, czy wynika to z dlugiej izolacji od reszty swiata, braku jakichkolwiek kontaktow z innymi przedstawicielami ich rasy, czy z innych przyczyn, ale sprawia, ze w porownaniu z Elvardein Elvandar jest swojski jak lasy otaczajace Crydee. - Westchnal gleboko. - To takie trudne... Kazdego dnia po obudzeniu wloczylem sie po lasach, czekajac az nadarzy sie okazja do nauki. Wiem, ze teraz, gdy odszedl Macros, nie ma na naszym swiecie nikogo, kto moglby mi dorownac w wiedzy o magii. Nadal jednak moja wiedza o tym, przed czym stoimy, jest prawie zadna. Odnosze wrazenie, ze w jakis przedziwny sposob zostalem wykuty jak proste narzedzie, ktore tylko w niewielkim stopniu rozumie cel swego dzialania. -Cos jednak przeczuwasz, podejrzewasz, prawda? -Tak, nie chce sie tym jednak z nikim dzielic, nawet z toba, Tomas. Dopoki nie bede w stu procentach pewien. - Pug wstal. - Duzo sie nauczylem, ale musze sie nauczyc znacznie wiecej. Pewne jest jedno - i to jest wlasnie trzecia sprawa, ktora pojalem. Oba swiaty, Midkemia i Kelewan, stanely wobec zagrozenia najwiekszego od czasow Wojen Chaosu. - Spojrzal w oczy przyjacielowi. - Tomas, musimy ruszac w droge. -W droge? Dokad? Wszystko stanie sie z czasem oczywiste. Jestesmy bardzo kiepsko wyposazeni przed przystapieniem do bitwy. Brak nam wiedzy, a nowa zdobywamy niezwykle wolno. Musimy wiec wyruszyc na jej poszukiwanie. Musisz udac sie ze mna. I to teraz. Natychmiast. Nie ma chwili do stracenia. -Ale dokad? -Tam, gdzie mozemy posiasc wiedze, ktora da nam przewage: do Wyroczni Aal. Tomas przygladal sie z uwaga twarzy przyjaciela. Nigdy jeszcze podczas ich dlugoletniej znajomosci i przyjazni nie widzial, aby mlody mag byl tak spiety. -Do innych swiatow? - spytal cicho. -Dlatego wlasnie jestes mi potrzebny. Sztuka, ktora posiadles, jest mi zupelnie obca i nie znana. Potrafie otworzyc przejscie do Kelewanu, lecz podroz do swiatow znanych mi jedynie z tysiacletnich ksiag...? Dzialajac razem, mamy szanse. Pomozesz mi? -Oczywiscie. Musze tylko pomowic z Aglaranna... -Nie. - Glos Puga byl stanowczy. - Sa powody. Przede wszystkim podejrzewam, iz jest cos o wiele bardziej przerazajacego niz to, co wiem dzisiaj. Jesli moje przypuszczenia sa sluszne, nikt poza nami dwoma nie moze wiedziec, co zamierzamy. Zdradzenie naszych planow komukolwiek moze byc rownoznaczne z ruina wszystkiego, co znamy, Tomas. Ci, ktorych pragniesz teraz uspokoic, zostana zniszczeni. Lepiej niech przez czas jakis trapia ich watpliwosci i niepewnosc. Tomas rozwazal w sercu slowa przyjaciela. Dla chlopca z Crydee, ktory stal sie Valheru, bylo jasne i pewne: przemawiala do niego jedna z nielicznych istot z tego wszechswiata- calkowicie godna niepodwazalnego zaufania. -Nie podoba mi sie to zbytnio, ale akceptuje twoja ostroznosc i rozwage. Co robimy? -Aby przeciac otchlan kosmosu, a byc moze nawet przeplynac strumien czasu, potrzebny jest nam wierzchowiec, ktoremu tylko ty mozesz rozkazywac. Tomas zapatrzyl sie w ciemnosc. -Minely cale wieki. Przez ten czas wola istot, o ktorych mowisz, jak i wszystkich bylych slug Valheru, umocnila sie i wyzwolila z pet. Nie bedzie latwo przekonac ich, by ponownie sluzyli z ochota. - Zamyslil sie. przywolujac obrazy z zamierzchlej przeszlosci. - No coz, sprobuje. Nie ma wyjscia. Ruszyl ku srodkowi polany. Zamknal oczy i wzniosl wysoko rece. Pug obserwowal go w milczeniu. Przez dlugie minuty trwali obaj w bezruchu. W koncu mlody mezczyzna w bieli i zlocie zwrocil sie do przyjaciela. -Jeden odpowiada. Jest bardzo daleko, lecz nadlatuje z wielka szybkoscia. Wkrotce powinien... powinna tu byc. Czas mijal. Gwiazdy na niebosklonie wedrowaly swym odwiecznym torem. W koncu dal sie slyszec przeciagly szum ogromnych skrzydel w cichym, nocnym powietrzu. Po chwili odlegly szum zmienil sie w ogluszajacy, zwalajacy z nog wicher. Gigantyczny ksztalt przeslonil gwiazdy. Zwierze, choc ogromne, ladowalo na polanie lekko i z gracja. Gigantyczne cielsko, przewyzszajace masa i rozmiarami wszystkie stwory Midkemii, opuszczalo sie zwinnie na skrzydlach o prawie siedemdziesieciometrowej rozpietosci. Gdy smok opadal lagodnie na powierzchnie ziemi, na zlocistych luskach zatanczyly srebrzyste refleksy ksiezycowego swiatla. Leb wielkosci towarowego wozu obnizal sie powoli, az zawisl tuz nad czekajacymi ludzmi. Ogromne, plonace rubinowym swiatlem oczy wpatrywaly sie uwaznie. W koncu stwor odezwal sie. -Kto osmielil sie mnie wezwac? -Ja, ktory bylem kiedys Ashen-Shugarem. Z zachowania ogromnego smoka przebijala jednoczesnie mieszanina irytacji i zaciekawienia. -I coz? Zamyslasz rozkazywac mi, jak drzewiej przodkom mym? Wiedz przeto, iz rod smoczy stal sie potezny, niezalezny i chytry wielce. Juz nigdy dobrowolnie nie bedziem sluzyc. Czys gotow wdac sie w dysputy? Tomas wzniosl rece w blagalnym gescie. -Szukamy sprzymierzencow, a nie slug. Nazywam sie Tomas. Wraz z Krasnoludem Dolganem czuwalem do ostatnich chwil przy lozu smierci Rhuagha. Zaliczal mnie do grona swych przyjaciol. To jego dar uczynil mnie na powrot Valheru. Smok dumal w milczeniu. -Tak, pomne jak dzis... jego piesn rozbrzmiewala donosnie i wspaniale, Tomasie, przyjacielu Rhuagha. Zaiste, w dziejach naszych nie wydarzylo sie nic rownie cudownego. Gdy Rhuagh odchodzil, dane mu bylo jeszcze ostatni raz poszybowac w niebiosa, jak gdyby wrocila mu mlodosc. Wyspiewywal swoja piesn smierci radosnie i z wielka moca. Mowil w niej o tobie i Krasnoludzie Dolganie. Wszystkie smoki wieksze chlonely slowa jego piesni, czyniac dzieki. Przez wzglad na to, cozes uczynil byl dla Rhuagha, naklonie ucho ku twojej potrzebie. -Musimy dotrzec do miejsc, od ktorych dziela nas zarowno czas, jak i przestrzen. Dosiadajac twego grzbietu moge pokonac te bariery. Mimo zapewnien Tomasa smok podchodzil z rezerwa do pomyslu, aby ponownie dosiadl go Valheru. -A coz to jest celem twym, ha? Pug zabral glos. -Musisz wiedziec, iz w niedlugim czasie swiat ten nawiedzi wielkie niebezpieczenstwo. Nawet dla ciebie, dla calej smoczej rasy stanowic ono bedzie niewyobrazalne, smiertelne zagrozenie. -Hm... prawde rzeczesz, czlowieku. Na polnocy dzieja sie dziwne rzeczy. Nocami ponad ziemia hulaja zlowrozbne wichry. - Smok zadumal sie, rozwazajac wypowiedziane slowa. - Sluszna zatem rzecza bedzie, gdy ty i ja dobijemy targu. Dla celow ktores wyjawil, ochoczo poniose ciebie i przyjaciela twego. Zowia mnie Ryath. - Smok pochylil jeszcze bardziej glowe i Tomas zwinnie wspial sie na grzbiet, pokazujac Pugowi, gdzie ma postawic stopy, by nie urazic wielkiego gada. Zasiedli w plytkim zaglebieniu miedzy skrzydlami, tam gdzie szyja przechodzila w grzbiet. -Jestesmy twoimi dluznikami, Ryath - powiedzial Tomas. Smok uderzyl poteznie skrzydlami, wzbijajac sie w powietrze. Szybowali ostro do gory ponad Elvandar. Zaklecie wypowiedziane przez Tomasa utrzymywalo Puga pewnie na grzbiecie Ryatha. Po pewnym czasie smok przemowil. -Dlugi przyjazni dlugami nie sa, czlowiecze. Jam zrodzona z Rhuagha. Byl dla mnie tym, kogo wy, ludzie, zwykliscie nazywac ojcem, a jam mu byla corka. I chociaz do pokrewienstwa nie przywiazujemy tak wielkiej wagi, jak czynia to ludzie, to jednak nie jest ono pozbawione znaczenia. Valheru, oto nadszedl czas, bys objal komende. Tomas siegnal do pokladow mocy nie uzywanej od tysiacleci. Czerpiac z jej bogactwa sila woli, zarzadzil przemieszczenie sie do miejsca poza czasem i przestrzenia, gdzie ongis jego bracia i siostry buszowali bez ograniczen, niosac zaglade niezliczonym swiatom. Po raz pierwszy od wielu, wielu stuleci Jezdziec Smokow przekroczyl granice swiatow. Tomas za pomoca mysli wydawal polecenie Ryath, kierujac jej lotem. Gdy zaistniala taka potrzeba, odnalazl w sobie zdolnosci nigdy nie uzywane w obecnym zyciu. Znowu czul obecnosc Ashen-Shugara. Tym razem jednak nie mialo to nic wspolnego z wszechogarniajacym szalenstwem, ktorego tak bolesnie doswiadczyl, zanim zdolal zapanowac nad spuscizna Valheru i odzyskac zagrozone czlowieczenstwo. Niemal instynktownie podtrzymywal wokol siebie, smoka i Puga iluzje namacalnej przestrzeni. Otaczal ich niezrownany przepych tysiecy milionow gwiazd rozswietlajacych nieprzenikniony mrok przestworzy. Obaj doskonale zdawali sobie sprawe, iz nie znajduja sie w tym, co Pug zwykl nazywac "rzeczywista przestrzenia", a raczej w nieuchwytnej, szarawej nicosci. Doswiadczyl juz jej, gdy z Macrosem zamkneli przetoke w przestrzeni i czasie pomiedzy Kelewanem a Midkemia. Szarosc pozbawiona wszelkiej dotykalnej czy dajacej sie zarejestrowac zmyslami substancji istniala sama w sobie i dla siebie, pomiedzy pasmami materii przestrzeni i czasu. Mogli sie tutaj zestarzec i pojawic sie z powrotem w swojej rzeczywistosci zaledwie w chwile po zniknieciu. Tu, gdzie sie teraz znajdowali, w nieprzestrzeni czas po prostu nie istnial. Jednak umysl ludzki, bez wzgledu na to, jak szczodrze przez nature obdarowany, mial swoje granice. Tomas nie zapomnial, ze Pug, pomimo swej niemal nadludzkiej mocy, nadal pozostawal czlowiekiem i nie czas teraz sprawdzac granice jego wytrzymalosci. Ryath pozostawala zupelnie obojetna na stworzone wokol niej zludzenie prawdziwej przestrzeni. Tomas i Pug wyczuli, ze smok zmienil nagle kierunek. Pug bardzo interesowal sie tym, jak smok mogl nawigowac w nicosci. Podejrzewal, ze Macros w zamierzchlych czasach, gdy uczyl sie u boku Rhuagha, mogl uzyskac wglad w tajniki poruszania sie zgodnie ze swoja wola pomiedzy swiatami. Zakarbowal sobie w pamieci, aby zaraz po powrocie do Stardock przejrzec prace Macrosa. Mial nadzieje znalezc tam jakas informacje. Wynurzyli sie w normalnej przestrzeni. Ich pojawieniu sie towarzyszyla ogluszajaca eksplozja. Ryath uderzala mocno skrzydlami, przecinajac gniewne niebiosa, pociemniale od deszczowych chmur wiszacych nisko ponad dzikim, posepnym krajobrazem strzelistych szczytow i poszarpanych, przepastnych urwisk. Powietrze mialo nieprzyjemny, metaliczno-gorzki posmak, jakby przenikliwy, lodowaty wicher rozsial po tym swiecie jakies smrodliwe, zapierajace dech w piersiach swinstwo. Ryath przeslala do Tomasa mysl. "Miejsce to ma obca, nieprzyjazna nature. Nie podoba mi sie to". Tomas odpowiedzial glosno, aby Pug mogl uslyszec. -Nie zabawimy tu dlugo i nie musimy sie niczego obawiac. "To nie ma nic wspolnego z obawa, Valheru. Po prostu nie lubie takich dziwnych miejsc". Pug wskazal cos, wyciagajac reke. Tomas podazyl wzrokiem za jego gestem. Wydal w mysli komende, polecajac smokowi wypelnic wskazowke Puga. Pomkneli miedzy nagimi i ostrymi jak brzytwa graniami, poskrecanymi upiornie skalami jak z koszmarnego snu szalenca. Daleko na horyzoncie gigantyczne wulkany wyrzucaly z siebie ciezkie kleby dymow. Smoliste wyziewy podswietlone od dolu pomaranczowa poswiata rozzarzonej do czerwonosci lawy wznosily sie ku niebu, rozszerzajac wachlarzowato. Po stokach splywaly leniwie bulgocace, krwawe weze lawy. Nadlecieli ponad miasto. Dumne niegdys, siegajace chmur mury lezaly w gruzach. Ogromne wyrwy w pozostalych szczatkach szczerzyly zeby poszarpanym tynkiem. Tu i tam ocalaly pojedyncze, niebotyczne wiezyce, lecz wieksza czesc miasta zostala obrocona w perzyne. Ani sladu zycia. Znizyli lot, okrazajac przestrzen, ktora byla kiedys wielkim, srodmiejskim placem, gromadzacym nieprzebrane tlumy. Teraz panowala tu martwa cisza, zaklocona jedynie przez poszum skrzydel Ryath, gorujacy ponad lodowatymi podmuchami wiatru. -Co to za miejsce? - spytal Tomas. -Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze to kraina Aal, a raczej to, co z niej pozostalo. To bardzo starozytny swiat, spojrz tylko na slonce. Tomas podniosl wzrok na blyszczaca ponuro niewielka plamke, przeswitujaca miedzy pedzacymi po niebie chmurami. -Dziwne jakies. -Bardzo stare. Kiedys swiecilo jak nasze. Bylo oslepiajaco jasne i gorace. Teraz zanika. Wiedza Valheru, uspiona od wiekow, powrocila nagla fala do Tomasa. -Dobiega konca swego cyklu. Znam sie na tym. Czasem slabna i gasna, ale nie zawsze. Zdarza sie, ze eksploduja niespodziewanie z tytaniczna furia. Ciekaw jestem, do ktorych to tutaj nalezy. -Nie mam pojecia. Moze wyrocznia bedzie wiedziala. - Pug skierowal smoka ku odleglemu lancuchowi gorskiemu, majaczacemu na horyzoncie. Potezne skrzydla Ryath przyblizaly ich do celu z kazdym uderzeniem. Miasto znajdowalo sie na skraju uprawianego niegdys, jak sadzili, plaskowyzu. Jednak poza kilkoma przeslami dawnego akweduktu, tkwiacymi posrodku plaskiej jak stol doliny - milczacego pomnika mysli i pracy dawno zmarlego ludu - nie przetrwal nawet najdrobniejszy slad, ktory moglby wskazywac na istniejace tu kiedys farmy. Zblizali sie do gor. Ryath poczela wzbijac sie w gore. Ponownie przemkneli pomiedzy szczytami. Te z kolei byly stare i lagodnie wymodelowane przez wiatry i deszcze. -Tam - powiedzial nagle Pug. - Jestesmy na miejscu. Tomas przekazal instrukcje smokowi. Zaczeli krazyc nad jednym ze szczytow. Posrod skalistych zlomow poludniowego stoku, przed ziejacym czernia wejsciem do ogromnej pieczary rozciagala sie plaska przestrzen. Byla jednak zbyt mala, by pomiescic ladujacego smoka. Tomas uzyl swej mocy, by opuscic siebie i Puga na ziemie. Ryath poinformowala go w myslach, ze udaje sie na lowy i powroci na jego zyczenie. Tomas zyczyl jej sukcesow w polowaniu, chociaz w glebi serca podejrzewal, ze smok powroci glodny. Polecieli poprzez wilgotne powietrze szarpani ostrymi podmuchami wichru. Szarogranatowe chmury tak przyslonily niebo, ze bylo niewiele jasniej niz w nocy. Wyladowali na skalnej polce przed jaskinia. Zerkneli w gore. Smok oddalal sie szybko. -Tutaj nic nam nie grozi, ale byc moze przyjdzie nam podrozowac do krain gdzie beda czyhaly wielkie i liczne niebezpieczenstwa. Czy Ryath jest rzeczywiscie tak nieustraszona jak twierdzi? Tomas usmiechnal sie do przyjaciela. -Tak, chyba tak. W swoich przemysleniach o starozytnych czasach nie raz i nie dwa dotykalem mysla umyslu jej przodkow, a przeciez ma ich wspolnych z twoim Fantusem. -W takim razie mamy szczescie, ze zgodzila sie dolaczyc i pomoc nam z wlasnej woli. W przeciwnym razie byloby niezwykle trudno wyperswadowac jej zmiane stanowiska. Tomas skinal glowa. -Nie mam watpliwosci, ze moglbym ja unicestwic, ale nagiac jej wole do mojej? Watpie. Czasy, gdy Valheru niepodzielnie rzadzili swiatem, dawno minely. Pug studiowal z uwaga ponury krajobraz rozciagajacy sie u ich stop. -Strasznie puste i ponure miejsce. Znalazlem opis tego swiata w wielu dzielach w zbiorach Elvardeinu. Kiedys zdobily go ogromne miasta, bedace domem dla calych narodow. Teraz nie zostalo doslownie nic. Pustka. -A co sie stalo z mieszkancami? - spytal Tomas cichym glosem. -Slonce gaslo, klimat sie zmienial. Trzesienia ziemi, glod, wojna. Kto wie, co jeszcze? Cokolwiek to bylo, sprowadzilo na ten swiat calkowita zaglade. Ktos sie pojawil u wejscia do jaskini. Odwrocili sie w tamta strone. Nieznajoma postac spowijala od stop do glow dluga szata. Z glebin przepastnego rekawa wystawala tylko chuda reka zakonczona starcza, powykrecana dlonia, dzierzaca dlugi kij. Mezczyzna, bo tak przynajmniej wygladal, zblizal sie powoli. Zatrzymal sie kilka krokow przed nimi. Z wnetrza ciemnego kaptura wydobyl sie cichutki glos, jak poszum dawno przebrzmialego wiatru. -Kto pragnie sie widziec z Wyrocznia Aal? -Ja, Pug, zwany rowniez Milamberem, mag dwoch swiatow. -I ja, Tomas, zwany Ashen-Shugar, ktory zyl po dwakroc. Postac wskazala reka na wejscie do pieczary. Weszli do niskiego, ciemnego korytarza. Pug zakreslil reka luk w powietrzu i wokol nich pojawila sie dziwna poswiata. U wylotu korytarza znajdowala sie gigantycznych rozmiarow jaskinia. Tomas zatrzymal sie. -Pug, znajdujemy sie tuz pod szczytem gory. Przeciez to niemozliwe, aby jaskinia miescila sie wewnatrz... Pug polozyl mu reke na ramieniu. -Znajdujemy sie gdzie indziej. Jaskinia byla oswietlona delikatnym swiatlem saczacym sie ze stropu i scian, wiec Pug odwolal swoje zaklecie. W odleglych katach majaczyly niewyraznie inne zakapturzone postacie, zadna z nich nie zblizyla sie na ich powitanie. Przewodnik minal ich i podazyl dalej. Poszli za nim. -Jak powinnismy sie do ciebie zwracac? - spytal Pug. -Tak jak wam wygodnie. Tutaj nie mamy ani imion, ani przeszlosci, ani przyszlosci. Jestesmy po prostu slugami wyroczni. - Podprowadzil ich do sporego wystepu skalnego, na ktorym spoczywala dziwaczna postac. Byla to mloda kobieta, a dokladniej dziewczyna, miala nie wiecej niz dwanascie, trzynascie lat. Nie mozna bylo wykluczyc, ze mogla jednak miec o kilka lat wiecej, trudno to bylo dokladnie ocenic. Byla zupelnie naga. Jej cialo okrywala ciemna skorupa brudu, strupow i wlasnych ekskrementow. Dlugie wlosy lepily sie od brudu. Gdy sie zblizyli, jej oczy rozszerzyly sie gwaltownie. Cofala sie, pelzajac ku skalnej scianie i krzyczac z przerazenia. Nie ulegalo watpliwosci, ze dziewczyna jest szalona. Wrzask trwal nieprzerwanie. Wariatka obejmowala sie ciasno ramionami, wtulajac sie w skale. Po chwili krzyk ucichl i przeszedl w szalenczy chichot. Nagle dziewczyna obdarzyla ich zalotnym i pelnym uznania spojrzeniem. Zaczela ciagnac i szarpac wlosy w nieudolnej i zalosnej imitacji czesania sie. Jakby zaczelo jej zalezec na wygladzie zewnetrznym. Nie mowiac ani slowa, zakapturzony mezczyzna wskazal na nia kijem. -Zatem... to jest wyrocznia? - spytal Tomas. Przewodnik potwierdzil skinieciem glowy. -Tak, to obecna wyrocznia. Bedzie sluzyla az do smierci. Potem przyjdzie nastepna, jak i ona nastala na miejsce tej, ktora zmarla przed nia. Tak zawsze bylo i bedzie. -Jak sie wam udalo przetrwac w tym martwym swiecie? -Handlujemy. Nasza rasa wyginela, ale przeciez sa inni - jak wy na przyklad - ktorzy nas potrzebuja. Jakos dajemy sobie rade. - Wskazal na skulona na ziemi dziewczyne. - Ona jest naszym skarbem. Pytajcie, o co tylko chcecie. -A cena? - spytal sie Pug. Zakapturzona postac powtorzyla swoje slowa. -Pytajcie, o co tylko chcecie. Wyrocznia odpowiada, co chce i kiedy chce. Jezeli w ogole. Moze poprosic o slodycze, owoce albo o twe bijace serce, by je pozrec. Moze zapragnac jakiejs blahostki do zabawy. - Wskazal na stos przeroznych rzeczy cisnietych w kat. - Moze jej sie zachciec setek owiec albo cetnara zboza czy zlota. Sami musicie zdecydowac, czy wiedza, ktorej pozadacie, jest warta wymienionej ceny. Niekiedy odpowiada, nie oczekujac niczego w zamian. Czesto zas nie chce udzielic zadnej odpowiedzi niezaleznie od tego, co jej ofiarowuja. Ma bardzo kaprysna nature. Pug zblizyl sie do skulonej dziewczyny. Wpatrywala sie dlugo w jego twarz. Usmiechnela sie, bawiac sie bezwiednie strakami wlosow. -Chcemy poznac przyszlosc - oznajmil. Oczy dziewczyny zwezily sie w waskie szpareczki. Niespodziewanie wyparowalo z niej cale szalenstwo. Jakby w jej wnetrzu pojawila sie zupelnie inna osoba. Odezwala sie spokojnym, opanowanym glosem. -Zatem, aby ja poznac, gotow jestes zaplacic cene, ktora zaproponuje? -Podaj swoja cene. -Ocal mnie. Tomas spojrzal na przewodnika. Z wnetrza glebokiego kaptura zaskrzeczal suchy glos. -Czesto nie rozumiemy do konca, o co jej chodzi. Jest uwieziona w matni swego wlasnego umyslu. To wlasnie szalenstwo, ktore jednoczesnie obdarzylo ja darem przepowiadania. Gdy ja od niego uwolnisz, przestanie byc wyrocznia. Musi miec na mysli cos innego. -Ocalic cie? Przed czym? - spytal Pug. Dziewczyna parsknela smiechem. Po chwili jednak odezwala sie znowu spokojnym glosem. -Jesli tego nie pojmujesz, nie mozesz mnie ocalic. Zakapturzona postac wzruszyla ramionami. Pug zastanawial sie przez chwile. Podniosl wzrok na dziewczyne. -Chyba juz rozumiem. - Siegnal ku niej i chwycil jej glowe w dlonie. Zesztywniala. Usta otworzyly sie do krzyku, lecz Pug przeslal jej kojaca zmysly mysl. To, co zamierzal uczynic uwazano do tej pory za wylaczna domene kaplanow. Gdy przebywal z eldarami w Elvardein, nauczyl sie, ze jedynymi, rzeczywistymi ograniczeniami magii sa ograniczenia samego jej praktyka. Przymknal oczy i wkroczyl w szalenstwo. Znalazl sie w krajobrazie przesuwajacych sie nieustannie scian, labiryncie oglupiajacych zmysly kolorow i ksztaltow. Z kazdym krokiem horyzont zmienial sie. Prawa perspektywy nie istnialy. Spojrzal w dol na swoje dlonie. Patrzyl zafascynowany, jak rosna blyskawicznie, by po chwili osiagnac rozmiary melonow. W nastepnej sekundzie skurczyly sie rownie raptownie i staly sie malenkie jak u dziecka. Podniosl wzrok ku gorze. Sciany labiryntu cofaly sie i napieraly. Ruchem zdawal sie kierowac czysty przypadek. Ich barwy i pokrywajace je wzory przechodzily nieustannie przez setki zmian, rozblyskujac i gasnac. Nawet powierzchnia, po ktorej stapal, byla teraz bialoczerwona szachownica, by juz po chwili zmienic sie w uklad czarnych i szarych linii, a nastepnie rozblysnac wielkimi blekitnymi i szmaragdowymi plamami na czerwonym tle. Blyskajace wsciekle swiatla oslepialy. Pug wzial sie w karby i zapanowal nad zmyslami. Dobrze wiedzial, ze nadal znajduje sie w jaskini, a te iluzje, ktorych doswiadczal, to tylko wewnetrzna potrzeba fizycznej przeciwwagi w zmaganiach z szalenstwem dziewczyny. Po pierwsze, ustabilizowal wlasna osobe. Natychmiast ustaly dziwne przemiany czlonkow ciala. Nie mogl poslugiwac sie drastycznymi srodkami, gdyz grozilo to uszkodzeniem kruchej struktury umyslu dziewczyny. Nie dysponowal zadnym sposobem, by ocenic, jaki to mogloby miec wplyw na jego wlasny mozg - teraz - gdy pozostawal z nia w bezposrednim, myslnym kontakcie. Nie mogl wykluczyc, iz wpadnie na zawsze w pulapke oszalalych zmyslow, co nie bylo zbyt przyjemna perspektywa. W ciagu ostatniego roku wiele sie nauczyl o kontrolowaniu swej sztuki. Poznal rowniez dobrze jej ograniczenia i dowiedzial sie, gdzie sie definitywnie konczy. Byl doskonale swiadom, ze to, co czynil w tej chwili, zwiazane bylo ze sporym ryzykiem. Po chwili ustabilizowal bezposrednio go otaczajaca przestrzen. Przemienil zmienne, pulsujace sciany i oslepiajace swiatla. Zdawal sobie sprawe, ze kazdy kierunek jest rownie dobry jak pozostale, wiec nie zwlekajac ruszyl przed siebie. Jego marsz - o czym wiedzial - rowniez byl uluda, lecz iluzja ruchu byla niezbedna, by dotrzec do siedliska jej swiadomosci. Podobnie jak wiekszosc problemow i ten wymagal jakiejs struktury odniesienia, a miala ja zapewnic sama dziewczyna. On mogl jedynie reagowac na to, co wysni dla niego jej oblakany umysl. Niespodziewanie zostal wepchniety w mrok. Ciemnosc tak cicha i spokojna, ze chyba tylko sama smierc mogla sie z nia rownac. Jego zmysl sluchu zarejestrowal pojedynczy, dziwny dzwiek. Potem nastepny, dobiegajacy z innej strony. W koncu delikatne pulsowanie w powietrzu. Otaczajacy go smolisty przestwor punktowany byl z narastajaca czestotliwoscia drganiem powietrza i dziwnymi odglosami. Po paru kolejnych chwilach cala przestrzen pulsowala rytmicznie nieznosnymi dla ucha dzwiekami i cuchnacymi falami smrodu. Poczul na twarzy dziwne podmuchy. Jakies nie znane mu pierzaste stworki muskaly go w locie. Byly zbyt szybkie, by dalo sie je dokladnie obejrzec, nie mowiac juz o schwytaniu. Stworzyl wokol siebie swiatlo. Skonstatowal, ze znajduje sie w ogromnej jaskini przypominajacej do zludzenia te, w ktorej znajdowal sie w rzeczywistosci razem z Tomasem. Nic sie juz nie poruszalo. Pozostajac wewnatrz uludy, zawolal glosno. Cisza, zadnej odpowiedzi. Krajobraz wokol zatrzasl sie w posadach i ponownie zmienil swoja postac. Teraz znajdowal sie na pieknej murawie otoczonej pieknymi, ksztaltnymi drzewami - zbyt doskonalymi, aby mogly istniec w rzeczywistosci. Linie drzew zbiegaly sie w perspektywie zamknietej przecudownym wprost palacem z bialego marmuru, przystrojonym ornamentami ze szczerego zlota, turkusow, bursztynu i jadeitu, opali i chalcedonu. Miejsce to bylo tak niewymownie piekne, tak czarowne, ze Pug mogl tylko stac w milczeniu i podziwiac. Pod obrazem wizji snulo sie ledwie uchwytne uczucie, ze to najpiekniejsze miejsce na swiecie, sanktuarium wolne od wszelkich klopotow. Miejsce, gdzie mozna bylo spedzic wiecznosc w poczuciu pelni szczescia. I znowu ruch i zmiana widokow. Stal oto w wielkiej sali palacu. Wszystko, od snieznobialych marmurowych posadzek nakrapianych zlocistymi cetkami do hebanowych kolumn, bylo kwintesencja najwiekszego przepychu, jaki mial okazje ogladac w zyciu. Przepychu bijacego na glowe nawet wspanialosci siedziby Komendanta Wojny w Kentosani. Strop tworzyly palety z rytego kwarcu. Promienie sloneczne, wpadajace swobodnie do wnetrza, mialy leciutko rozowe zabarwienie. Sciany od podlogi po sufit okrywaly przebogate materie, utkane ze zlotych i srebrnych nitek. Wszystkie drzwi, bez wzgledu na ich przeznaczenie, wykonano z hebanu zdobionego koscia sloniowa. W portalach lsnily drogie kamienie. Gdzie tylko rzucil okiem, dostrzegal zloto. W samym sercu tych wspanialosci znajdowalo sie podwyzszenie skapane w kregu oslepiajacej swiatlosci. Na szczycie staly dwie postaci: kobieta i dziewczyna. Zrobil ku nim kilka krokow. Z plyt posadzki, na podobienstwo kielkujacych blyskawicznie pedow roslin, wyskoczyli wojownicy. Kazdy z nich to mocarz nad mocarze o przerazajacym, okrutnym wygladzie. Jeden wygladal jak uczlowieczony wielki dzik. Drugi jak gigantyczna modliszka w ludzkiej postaci. U trzeciego spoczywala na barkach lwia glowa. Czwarty straszyl lbem slonia. Wszyscy zbrojni. Na kazdym drogocenny pancerz wysadzany klejnotami. Ryczeli groznie. Pug stal spokojnie. Wojownicy ruszyli do ataku. Pug trwal nieporuszenie na miejscu. Gdy ktorys potwor rodem z koszmaru sennego cial go mieczem, orez przechodzil przez niego, nie czyniac krzywdy, a stwor rozplywal sie w powietrzu. Gdy ostatni zniknal, Pug zaczal sie zblizac do postaci na podwyzszeniu. Ku jego zdumieniu podium zaczelo sie oddalac, jakby zostalo umieszczone na malenkich kolkach czy nozkach. Odsuwalo sie nieustannie, nabierajac coraz wiekszej szybkosci. Pug kroczyl za uciekinierem, angazujac cala wole, by go doscignac. Nie minela minuta, a juz krajobraz dookola przeistoczyl sie w rozmyte pedem smugi. Wedlug subiektywnej oceny Puga dawno powinni byli oddalic sie od palacu o kilka kilometrow. Wiedzial dobrze, ze bez problemu moglby zatrzymac umykajace podium, ale nie chcial narazic na niebezpieczenstwo dziewczyny. Jawny akt przemocy, nawet tak blahej jak rozkaz, by uciekinierzy zatrzymali sie, mogl sie dla niej skonczyc trwalym urazem. Podwyzszenie zaczelo oblakanczy, rozchybotany taniec, przemykajac z komnaty do komnaty. Obijalo sie z hukiem o napotykane przeszkody - portale czy uchylone skrzydla drzwi. Pug zostal zmuszony do wykonywania gwaltownych unikow i poscigu zygzakiem, poniewaz zaczely spadac na niego rozne przedmioty ciskane z podwyzszenia. Moglby bez trudu unicestwic blokujace droge przeszkody, lecz skutek tego bylby dla dziewczyny rownie oplakany jak rozkaz zatrzymania. Gdy wnikasz do innej rzeczywistosci, musisz przestrzegac obowiazujacych tam regul, pomyslal. Podium zatrzymalo sie niespodziewanie i Pug szybko dogonil pare uciekinierek. Kobieta stala nieporuszenie i bez slowa przygladala sie z uwaga zblizajacemu sie magowi. Dziewczyna usiadla u jej stop. W przeciwienstwie do rzeczywistego obrazu dziewczyna z wizji miala na sobie piekna szate z miekkiego, przejrzystego jedwabiu. Wlosy kunsztownie zebrane na czubku glowy podtrzymywaly srebrne i zlote szpile zakonczone wspanialymi klejnotami. W realnym swiecie trudno bylo dostrzec, co kryje sie pod skorupa brudu, ale tutaj byla mloda kobieta o olsniewajacej urodzie. Piekna dziewczyna powoli powstala, rosnac jednoczesnie. Wkrotce osiagnela przerazajace, monstrualne rozmiary. Z delikatnych, miekko zarysowanych barkow wystrzelily ogromne, gesto owlosione rece. Dziewczeca glowka przemienila sie raptownie w leb rozwscieczonego orla. Z plonacych rubinowe oczu sypnely sie kaskady blyskawic. Rozcapierzone szpony pomknely ku twarzy Puga. Nadal sie nie poruszal. Poniewaz nie chcial uczestniczyc w tej rzeczywistosci, pazury przeniknely bezbolesnie przez jego cialo. Monstrum zniknelo rownie niespodziewanie, jak sie pojawilo. Dziewczyna byla taka, jaka widzial w jaskini, naga, brudna i opetana. Pug spojrzal prosto w twarz kobiety. -Ty jestes wyrocznia. -Jam jest. - Byla dumna, wladcza i obca. I chociaz w kazdym calu sprawiala wrazenie ludzkiej istoty, Pug odgadl, iz stanowilo to rowniez fragment iluzji. W rzeczywistosci bylaby kims zupelnie innym... lub byla tym kims za zycia. Pug wreszcie zrozumial. -Jesli ja uwolnie, co stanie sie z toba? -Musze znalezc inna, i to szybko. W przeciwnym razie moja egzystencja dobiegnie kresu. Tak bylo zawsze i tak musi byc teraz. -Zatem inna musi temu sie poddac? -Tak bylo zawsze. -Jesli uwolnie te dziewczyne, jaki los ja czeka? -Bedzie taka, jaka byla, gdy ja tutaj sprowadzono. Jest mloda. Odzyska zmysly. -Czy bedziesz mi sie sprzeciwiac? -Wiesz dobrze, ze nie moge. Potrafisz przejrzec iluzje na wylot. Zdajesz sobie sprawe, ze to tylko potwory i skarby zrodzone przez umysl. Zanim jednak mnie jej pozbawisz, jedno musisz zrozumiec, magu. U zarania dziejow, gdy formowaly sie niezliczone wszechswiaty, przyszlismy na swiat my, istoty z Aal. Kiedy twoj towarzysz Valheru i jego rasa szaleli po niebiosach, siejac spustoszenie i smierc, istnielismy juz od tak dawna i posiedlismy tak ogromna wiedze, ze nie byli w stanie ogarnac tego rozumem. Ja jestem ostatnia kobieta mej rasy, chociaz nie jest to opis, lecz raczej przystepne przyblizenie, by ci ulatwic zrozumienie. Ci w jaskiniach to mezczyzni. Trudzimy sie wspolnie, by zachowac nasze najwieksze dziedzictwo - moc wyroczni. Jestesmy bowiem gospodarzami, zarzadcami prawdy i slugami wiedzy. Cale wieki temu stwierdzono, ze moge istniec w umyslach innych. Niestety, za cene ich zdrowych zmyslow. Psychiczna destrukcja kilku przedstawicieli nizszych ras zostala uznana za mniejsze i konieczne zlo, ktore pozwoli w zamian podtrzymac potege Aal. Oczywiscie wolelibysmy, aby nie musialo odbywac sie to w ten sposob. Nie bylo wyjscia, by przetrwac, potrzebowalam umyslow zywych ludzi. Zabierz dziewczyne, wiedz jednak, ze wkrotce znajde sobie nastepna, by w niej zamieszkac. Ona jest nikim. Proste dziecko. Nikt nie zna jej rodzicow. W jej swiecie w najlepszym wypadku zostalaby popychadlem u jakiegos wiesniaka. W najgorszym - dziewka uliczna, zyjaca tylko dla uciechy mezczyzn. Ja obdarzylam ja w umysle bogactwami, o ktorych nawet nie snilo sie najbardziej poteznym krolom. Co dasz jej w zamian? -Jej wlasny los. Jednak, jak mi sie zdawalo, mowa byla o innym ocaleniu, jednym dla was obu. -Bystry jestes, magu, i spostrzegawczy. Gwiazda, wokol ktorej krazy ten swiat, wkrotce zgasnie. Jej kaprysny cykl stal sie przyczyna jego ruiny. Juz teraz wkroczylismy w ere wulkaniczna, nie spotykana tutaj od eonow. Wkrotce - na wyciagniecie reki - nadejdzie czas, gdy swiat ten skona strawiony ognista smiercia. To juz trzeci swiat, ktory Aal nazywaja swym domem. Teraz jednak rasa nasza rozplynela sie w czasie. Nie mamy srodkow, aby znalezc sobie czwarty. Jesli pragniesz, by odpowiedziano na twoje pytania, twoje potrzeby, i ty musisz nam pomoc. -Przeniesienie was do innego swiata nie powinno stanowic problemu. Jest was mniej niz tuzin. Zgoda. Byc moze uda sie nawet znalezc sposob, by ocalic przed ofiara kolejny umysl. - Ruchem glowy wskazal na skulona dziewczyne. -Byloby to pozadane, lecz na razie nie udalo sie nam odkryc sposobu. Tak czy inaczej jedno jest pewne -jesli znajdziesz nam jakis raj, gdzie bedziemy mogli spokojnie istniec, odpowiem na wszystkie twoje pytania. Dobilismy targu. -Proponuje wiec nastepujace rozwiazanie. W moim rodzinnym swiecie mam do dyspozycji miejsce i srodki, aby zapewnic spokoj i bezpieczenstwo tobie i twojemu ludowi. Poprzez adopcje zaliczam sie do rodziny Krola. Przekonany jestem, iz moja prosba spotka sie z jego przychylnoscia. Musisz jednak wiedziec, ze nad mym swiatem zawislo niebezpieczenstwo. Ty rowniez bedziesz narazona na ryzyko. -To nie do przyjecia. -Zatem nie dobijemy targu i wszystkich spotka zaglada. Ja nie wykonam powzietego zadania, a twoj swiat rozplynie sie w chmurze plonacych gazow. Kobieta spogladala na niego ponurym wzrokiem. Milczala dlugo. -Zgoda, wprowadze poprawke do naszego ukladu. Obdarze cie moca wyroczni w zamian za bezpieczny swiat, gdy zrealizujesz swoja misje. -Misje? -Odczytuje przyszlosc. Gdy zblizamy sie do osiagniecia porozumienia, linie prawdopodobienstwa nakladaja sie na siebie i rozmywaja, ukazujac mym oczom najbardziej prawdopodobna przyszlosc. Nawet w tej chwili, podczas naszej rozmowy widze wyraznie, czego sie podejmiesz. Jest to droga najezona trudami i pelna niebezpieczenstw. - Trwala przez chwile w calkowitym milczeniu. - Teraz rozumiem, przed jakim wyzwaniem stoisz - powiedziala po chwili cieplym glosem. - Przyjmuje twoje warunki. Ty tez musisz. -Umowa stoi. - Pug wzruszyl ramionami. - Gdy wszystko znajdzie swe pomyslne rozwiazanie, przeniesiemy cie w bezpieczne miejsce. -Wroc do jaskini. Pug otworzyl oczy. Tomas i sludzy wyroczni tkwili w tych samych miejscach, w ktorych ich zostawil, wchodzac w kontakt myslny. -Jak dlugo tu stoje? - spytal Tomasa. -Zaledwie kilka chwil, nie dluzej. Pug odsunal sie od dziewczyny. Otworzyla oczy. Jej glos byl mocny i pewny, pozbawiony najmniejszego sladu szalenstwa, chociaz pobrzmiewalo w nim echo mowy tamtej kobiety. -Wiedz, ze mrok narasta i rozprzestrzenia sie. Nadciaga z miejsca, gdzie pozostawal uwieziony. Pragnie odzyskac to, co byl utracil. By zrujnowac i calkowicie unicestwic wszystko, co bliskie twemu sercu. By uwolnic i ozywic to, co napawa cie przerazeniem. Idz i znajdz tego, ktory wie wszystko, tego, ktory od samego poczatku poznal prawde. Tylko on moze poprowadzic cie i wspomoc w przygotowaniu ostatecznej konfrontacji... tylko on. Tomas i Pug spojrzeli po sobie. -Kogo mamy szukac? - spytal Pug. Nie skonczyl jeszcze mowic, a znal juz odpowiedz na swoje pytanie. Oczy dziewczyny zdawaly sie przewiercac mu dusze na wylot. -Musisz odnalezc Czarnego Macrosa. CRYDEE Martin przykucnal.Gestem nakazal cisze. Nasluchiwal pilnie, czy z gestwiny nie da sie slyszec jakis ruch. Slonce chylilo sie ku zachodowi i nad brzeg lesnego jeziorka powinna nadciagac zwierzyna. Jednak cos musialo sploszyc wiekszosc mieszkancow lasu. Usilowal dociec przyczyny zaklocenia zwyklego rytmu. Las trwal w ciszy. Jedynie wysoko, w koronach drzew swiergotaly ptaszki. Cos zaszelescilo w krzakach. Z zarosli wypadl jelen. Jednym skokiem pokonal wolna przestrzen. Martin schylil sie gwaltownie, unikajac doslownie w ostatniej chwili rogow i kopyt przerazonego zwierzecia. Jelen pogalopowal w las. Martin uslyszal za plecami gwaltowne ruchy towarzyszy, ktorzy rozpierzchli sie w poplochu, aby uniknac stratowania. W miejscu, skad wyskoczyl jelen, rozleglo sie gluche porykiwanie. Cokolwiek zmusilo wielkiego rogacza do panicznej ucieczki, zblizalo sie teraz przez geste poszycie. Martin czekal z lukiem gotowym do strzalu. Z lasu wytoczyl sie chwiejnie niedzwiedz. O tej porze roku, kiedy to powinien gromadzic zapasy tluszczu i pokrywac sie gestym, lsniacym futrem, byl slaby i chudy jak szczapa, jakby dopiero co przebudzil sie z dlugiego, zimowego snu. Martin obserwowal zwierza, gdy ten pochylil leb i zaczal glosno chleptac wode z jeziorka. Musial byc ranny. Oslabienie i kalectwo uniemozliwilo zdobywanie wystarczajacych ilosci pozywienia. Dwie noce wczesniej jakis niedzwiedz poturbowal ciezko wiesniaka, ktory probowal stanac w obronie swojej krowy. Chlop zmarl i od tamtej chwili Martin tropil zwierza. Byl niebezpieczny dla otoczenia i nalezalo go zabic. Po lesie poniosl sie tetent konskich kopyt. Niedzwiedz uniosl ciezko pysk i zaczal intensywnie weszyc. Z gardzieli wydobyl sie niepewny jeszcze, jakby pytajacy pomruk. Stanal na tylnych lapach. Wyczul konie i ludzi. Ryknal wsciekle. -Niech to szlag...! - krzyknal Martin, zrywajac sie na rowne nogi. Napial luk. Mial nadzieje na pewny strzal, a teraz niedzwiedz mogl sie odwrocic na piecie i czmychnac w gestwine. Strzala przemknela ponad malutka laczka. Ugodzila zwierze w kark ponizej szyi. To nie byl strzal, ktory sprowadzal natychmiastowa smierc. Niedzwiedz szarpal strzale. Z gardzieli dobywal sie mokry, bulgocacy charkot. Martin wyskoczyl z ukrycia z dobytym nozem. On i jego trzej towarzysze biegli brzegiem jeziorka w strone rannego zwierza. Garret, teraz Wielki Lowczy Crydee, wypuscil swoja strzale. Trafil w piers. Kolejna ciezka, lecz nie smiertelna rana. Martin skoczyl na bestie, gdy uwage jej pochlonely calkowicie strzaly tkwiace gleboko w ciele. Ksiaze Crydee nie chybil. Klinga mysliwskiego noza przeciela ze swistem powietrze i ugodzila pewnie w szyje. Zanim niedzwiedz runal na ziemie, byl juz martwy. Baru i Charles zblizali sie ostroznie z lukami gotowymi do strzalu. Niski, o kablakowatych nogach Charles, mial na sobie taki sam zielony stroj ze skory jak Garret - uniform lesniczego na sluzbie Martina. Wysoki i muskularny Baru, nosil przewieszony przez ramie pled w zielona i czarna krate - znak przynaleznosci do Hadati, klanu z Zelaznych Wzgorz. Oprocz tego odziany byl w skorzane spodnie i wysokie buty z kozlej skory. Martin uklakl nad powalonym zwierzem. Operowal klinga przy barku. Odwrocil glowe, gdy buchnal slodkawy, zgnily odor. W rane wdala sie gangrena. Usiadl na ziemi, pokazujac wszystkim zakrwawiony. ociekajacy ropa grot. -Gdy za czasow mego ojca bylem Wielkim Lowczym, w chude lata przymykalem oko, pozwalajac, aby wiesniacy sobie co jakis czas poklusowali - powiedzial do Garreta z rozgoryczeniem i oburzeniem. - Jesli jednak znajdziesz czlowieka, ktory postrzelil tego niedzwiedzia, chce, zeby wisial. Zrozumiano? Caly jego majatek, jezeli cos bedzie mial, przekaz wdowie po wiesniaku, ktory bronil krowy. Klusownik jest winien jego smierci tak, jakby to do niego strzelil zamiast do niedzwiedzia. -Zostal odlany domowym sposobem. Wasza Wysokosc. - Garret obejrzal grot z uwaga. - Spojrz tylko, panie, na te dziwna linie biegnaca z boku. Ten, kto go wykonal, nie szlifuje grotow pilnikiem. W lucznictwie jest rownie niechlujny, jak w klusownictwie. Jezeli znajdziemy kolczan z grotami z identyczna skaza - mamy naszego czlowieka. Przekaze informacje tropicielom. - Wielki Lowczy o konskiej twarzy spojrzal wymownie na Martina. -Gdyby Wasza Wysokosc dopadl zwierza, zanim go trafilem, moglibysmy prawdopodobnie oskarzyc klusownika o dwa morderstwa - powiedzial z przygana glosie. -Ani przez chwile nie watpilem w twe celne oko, Garret. - Martin usmiechnal sie. - Jestes jedynym znanym mi czlowiekiem, ktory strzela celniej niz ja sam. Miedzy innymi dlatego wlasnie zostales Wielkim Lowczym. -I jeszcze dlatego, ze to jedyny z twych tropicieli, ktory jest w stanie dotrzymac ci kroku, gdy polujesz - dodal Charles. -Zgadza sie, panie. Narzucasz ostre tempo - dorzucil B ani. -No dobra, dobra - pomrukiwal Garret, nie do konca uglaskany slowami Martina. - Moglismy oddac co najmniej jeszcze jeden pewny strzal, zanim niedzwiedz rzucilby sie do ucieczki. -Moze tak, a moze nie, ktoz to moze wiedziec. Z dwojga zlego wolalem skoczyc na niego na otwartej przestrzeni, majac was trzech w odwodzie, niz zapuszczac sie za nim w gestwine. Nawet jesli tkwilyby w nim trzy, a nie dwie tylko strzaly. - Wskazal na odlegly o kilka zaledwie metrow gaszcz. - Tam moglo byc niewesolo. Garret spojrzal na Charlesa i Baru. -Nie przecze. Wasza Wysokosc... tylko, ze i tu moglo nam byc nie do smiechu. W poblizu rozleglo sie nawolywanie. Martin powstal. -Idzcie i zobaczcie, kto sie tak wydziera. Niewiele brakowalo, a stracilibysmy przez niego zwierzyne. - Charles zerwal sie i popedzil w las. Baru spogladal na martwego niedzwiedzia, krecac glowa. -Czlowiek, ktory go ranil, nie jest prawdziwym mysliwym. Martin rozejrzal sie po okolicy. -Brakuje mi tego. Baru. Nawet bylbym gotow zlagodzic nieco kare dla klusownika, gdyby dal mi wymowke, by nie wracac do zamku. -Cienka to wymowka. Wasza Wysokosc - skomentowal Garret. - Wedlug prawa i zwyczaju powinienes byl te sprawe zostawic mnie i moim tropicielom. Martin usmiechnal sie lekko. -Fannon bedzie na to nalegal. -Rozumiem - odezwal sie Baru. - Od prawie roku przebywalem z Elfami, a teraz z wami. Tesknie za pagorkami i lakami Wzgorz Yabonu. Garret nic nie powiedzial. Obaj z Martinem dobrze wiedzieli, dlaczego Hadati nie wrocil w rodzinne strony. Jego wioska zostala zrownana z ziemia przez wodza moredheli Murada. I chociaz Baru pomscil sie srodze, zabijajac Murada, nie wrocilo mu to ani domu, ani najblizszych. Moze kiedys znajdzie inna wioske gorali Hadati, gdzie bedzie mogl sie osiedlic. Na razie zdecydowal sie na wloczege z dala od domu. Gdy w Elvandarze doszedl do siebie, a rany sie zabliznily, przybyl w goscine do Martina, do Crydee. Miedzy drzewami pojawil sie Charles, a za nim zolnierz z zamku. Wojak zasalutowal przed Ksieciem. -Mistrz Miecza Fannon prosi, abys, panie, natychmiast wrocil do zamku. -Co sie dzieje? - Martin i Baru wymienili szybkie spojrzenia. Baru wzruszyl ramionami. -Mistrz Fannon pozwolil sobie podeslac dwa zapasowe wierzchowce. Wiedzial, ze poszliscie pieszo. -Prowadz - rozkazal Martin. Poszli ku pozostalym czekajacym przy koniach. Gdy szykowali sie do drogi powrotnej do zamku Crydee, Ksiaze poczul nagly niepokoj. Fannon wyszedl na powitanie i czekal, az Martin zsiadzie z konia. -Co sie stalo, Fannon? - spytal, otrzepujac sie z kurzu. -Czy Wasza Wysokosc zapomnial, ze dzis po poludniu przybywa pan Miguel? Martin zerknal na slonce wiszace nisko nad horyzontem. -W takim razie spoznia sie. -Godzine temu dostrzezono jego statek na wysokosci Bolesci Zeglarza. Za godzine powinien mijac latarnie na Dlugim Cyplu. A stamtad do portu niedaleko. Martin usmiechnal sie. -Masz oczywiscie racje, staruszku. Zapomnialem na smierc. - Wbiegajac po schodach, obejrzal sie. - Chodz, porozmawiamy, gdy bede sie przebieral. Popedzil do swych komnat, zajmowanych kiedys przez ojca, ksiecia Borrika. Paziowie przygotowali juz goraca kapiel. Martin szybko zrzucil z siebie mysliwski stroj. Chwycil mocno pachnace mydlo i myjke. -Skocz no po zimna wode. Tylko migiem... i duzo. To pachnidlo moze podobaloby sie mojej siostrze, ale mnie tylko kreci w nosie. - Paz wybiegl, aby przyniesc wiecej wody. -No, Fannon, coz to sprowadza w moje skromne progi znakomitego ksiecia Rodez z drugiego konca Krolestwa? Stary Mistrz Miecza przysiadl na kozetce. -Tego lata po prostu podrozuje. Czy to takie niebywale, Wasza Wysokosc? -Och. Fannon. - Martin parsknal smiechem. - Przeciez jestesmy sami. Przestan sie sadzic. Glowe daje, ze ciagnie za soba co najmniej jedna corke na wydaniu. -Dwie. - Fannon westchnal ciezko. - Miranda ma dwadziescia lat, a Inez pietnascie. Mowi sie, ze jedna i druga to prawdziwe pieknosci. -Pietnascie! Bogowie, czlowieku! Toz to jeszcze dzieciak. Fannon usmiechnal sie ponuro. -Wedlug moich informacji o tego dzieciaka stoczono juz dwa pojedynki. Nie zapominaj, ze pochodza ze wschodu, Martin. Martin wyciagnal sie wygodnie w wannie. -Rzeczywiscie, dosyc wczesnie zabieraja sie tam za polityke, prawda? -Posluchaj Martin. Czy ci sie to podoba, czy nie, jestes Ksieciem i bratem Krola. Nie ozeniles sie jeszcze. Gdyby nie to, ze zyjesz w zapadlym kacie Krolestwa, od powrotu do domu mialbys juz szescdziesiat takich wizyt, a nie szesc. Martin skrzywil sie. -Jezeli bedzie podobna do ostatniej, pakuje manatki i wracam natychmiast do puszczy i niedzwiedzi. - Ostatnia wizyte zlozyl ksiaze Tarloff, wasal ksiecia Ran. Jego corka byla nawet dosc czarujaca, lecz okazala sie kaprysna i chichotala nieustannie bez najmniejszego powodu. Jedno i drugie doprowadzalo Martina do szalu. Pozegnal dziewczyne dosc luzna obietnica, ze ktoregos dnia odwiedzi Tarloff. -Chociaz trzeba przyznac, ze byla niczego sobie. -Niczego sobie... i tak dalej nie ma z tym nic wspolnego, jak dobrze wiesz. Na Wschodzie nadal zamet, chociaz od smierci krola Rodrica minely prawie dwa lata. Guy du Bas-Tyra zaszyl sie gdzies i tylko bogowie wiedza, co knuje. Niektorzy z jego stronnikow przyczaili sie i nadal czekaja, kto zostanie ksieciem Bas-Tyra. Dorzuc do tego smierc Caldrica i utrzymujacy sie wakat na stanowisku ksiecia Rillanonu, a dojdziesz do wniosku, ze cala wschodnia prowincja to domek z kart. Wyciagnij niewlasciwa i cala konstrukcja zwali sie Krolowi na leb. Tully dobrze mu doradza, aby wstrzymal sie i poczekal na synow i bratankow. Wtedy bedzie mogl obsadzic wiecej urzedow sprzymierzencami z prawdziwego zdarzenia. Dobrze by bylo, Martin, abys nie tracil z oczu podstawowych faktow zycia krolewskiej rodziny. -Tak jest. Mistrzu. - Mlody ksiaze pokiwal ze smutkiem glowa. Wiedzial, ze Fannon mial racje. Gdy Lyam wyniosl go na tron ksiazecy Crydee, utracil wiele ze swej wolnosci, a byl to dopiero poczatek kolejnych ograniczen. W progu pojawilo sie trzech paziow z wiadrami lodowatej wody. Martin stanal w wannie i kazal sie polac obficie. Dygoczac z zimna owinal sie szybko miekkim recznikiem. Paziowie wyszli. -Wszystko, co mowisz, Fannon, to oczywiscie swieta racja, tylko ze nawet rok nie minal, odkad wrocilismy z Arutha z Moraelin. A przedtem byl ten ciagnacy sie w nieskonczonosc objazd Wschodu. Czy nie moglbym miec kilku miesiecy wylacznie dla siebie, zeby spokojnie pomieszkac w domu? -Juz je miales. Zima. -Och dobrze, juz dobrze. - Martin parsknal smiechem. - Ale i tak sadze, ze zainteresowanie wiejskim Ksieciem stanowczo wykracza poza ustalone normy. Fannon pokrecil glowa. -Wykracza poza ustalone normy? Zainteresowanie bratem Krola? -Zaden z moich ewentualnych potomkow nie bedzie mogl ubiegac sie o korone. Nawet gdyby w kolejce do tronu nie wyprzedzalo ich trzech, moze wkrotce czterech pretendentow. Chyba nie zapomniales, ze wyrzeklem sie jakichkolwiek roszczen w imieniu mych potomnych. -Martin, nie jestes prostakiem. Nie zgrywaj dobrodusznego niewiniatka. W dniu koronacji Lyama mogles sobie gadac, co ci sie zywnie podobalo. Gdy jednak jakis twoj potomek znajdzie sie w przyszlosci w sytuacji, ze bedzie mogl objac tron, a ktores ze stronnictw w Kongresie zechce go na Krola, twoje uroczyste przysiegi nie beda warte funta klakow. -Wiem. - Martin zaczal sie ubierac. - Zrobilem to tylko po to, aby powstrzymac niektorych od wystapienia przeciwko Lyamowi, rzekomo w moim imieniu. Moze i spedzilem w lasach wiekszosc zycia, lecz gdy zasiadalem do wspolnego stolu z Tullym, Kulganem i ojcem, mialem uszy szeroko otwarte. Wiele sie nauczylem. Rozleglo sie pukanie do drzwi. W progu pojawil sie wartownik. -Wasza Wysokosc, okret pod flaga Rodez mija wlasnie latarnie na Dlugim Cyplu. Martin odeslal go machnieciem reki. -Chyba musimy sie pospieszyc, aby przywitac Ksiecia i jego urocze coreczki - powiedzial do Fannona. Konczyl sie ubierac. - No, jestem gotow poddac sie inspekcji i zalotom ksiazecych cor, ale jesli ktoras zacznie chichotac, niech bogowie maja ja w swojej opiece... Fannon pokiwal ze wspolczuciem glowa i wyszedl za Martinem. Martin usmiechnal sie z zartu ksiecia Miguela, dotyczacego jednego ze wschodnich moznowladcow, ktorego mial kiedys okazje spotkac. Jego slabostki mogly byc pozywka dla nieustannych zartow wschodnich panow, ale Martin nie zauwazyl w nim nic smiesznego. Zerknal na corki Ksiecia. Obie byly bardzo ladne. Delikatne rysy i jasna cera w oprawie prawie czarnych wlosow. Obie mialy tez ogromne, ciemne oczy. Miranda byla pograzona w rozmowie z mlodym szlachcicem Wilfriedem, trzecim synem barona Carse, od niedawna przebywajacym na dworze ksiecia Crydee. Inez, nie kryjac tego specjalnie, wpatrywala sie w Martina. Poczul, jak kark mu czerwienieje. Szybko zwrocil sie do jej ojca. Zrozumial, dlaczego z jej powodu pojedynkowali sie w goracej wodzie kapani mlodziency. Nie wiedzial, co prawda, zbyt wiele o kobietach, ale byl za to wytrawnym mysliwym i potrafil na pierwszy rzut oka rozpoznac drapieznika. Dziewczyna rzeczywiscie mogla miec pietnascie lat, ale z pewnoscia byla weteranka wschodnich dworow. Martin nie mial najmniejszych watpliwosci, ze wkrotce mala ustrzeli poteznego i wplywowego meza. Miranda zas byla po prostu jeszcze jedna ladniutka dworska kobietka, ale charakter jej siostry zdradzal pewne ostre cechy, ktore mu sie nie podobaly. Dziewczyna z pewnoscia byla niebezpieczna i niejednego okrecila wokol swego paluszka. Martin poprzysiagl sobie solennie nigdy nie stracic tego faktu z pola widzenia. Kolacja, zgodnie z upodobaniami Martina, przebiegla spokojnie. Jutro posilek miala uswietnic wedrowna trupa akrobatow, zonglerow i trubadurow, ktora zawitala w te strony. Po objezdzie wschodnich prowincji Martin nie przepadal za oficjalnymi bankietami, wypadalo jednak cos niecos urzadzic ku rozweseleniu gosci. Do sali niespodziewanie wbiegl paz. Pedzil na zlamanie karku, kluczac miedzy stolami. Dopadl do zarzadcy Samuela i szeptal mu cos do ucha. Samuel wstal natychmiast i zblizyl sie do Martina. Stanal za jego krzeslem i schylil sie. -Wlasnie przybyly golebie pocztowe z Ylith, Wasza Wysokosc. Osiem! Martin zrozumial natychmiast. Skoro wyslano tak wielka liczbe ptakow, wiadomosc musiala byc bardzo pilna. Zazwyczaj, na wypadek gdyby ktorys z pierzastych poslancow nie zdolal pokonac szczesliwie pelnej niebezpieczenstwa trasy nad Gorami Szarych Wiez, wysylano jednoczesnie dwa, najwyzej trzy golebie. Korzystano z ich uslug bardzo oglednie, poniewaz podroz powrotna na wozie czy pokladzie okretu zabierala kilka tygodni. Martin powstal. -Czy Wasza Wysokosc wybaczy na chwile? - sklonil sie lekko w strone ksiecia Rodez. - Panie? - sklonil sie obu siostrom i wyszedl za paziem. W korytarzu czekal juz na niego Mistrz Sokolniczy, odpowiedzialny za sokoly i golebnik. W dloni trzymal niewielkie zwitki pergaminu. Podal je bezzwlocznie ksieciu i cofnal sie o kilka krokow. Martin od razu zauwazyl, ze mikroskopijne karteczki byly owiniete banderolami, na ktorych widnialy krolewskie pieczecie z herbem Krondoru. Oznaczalo to, ze wiadomosc jest przeznaczona wylacznie dla oczu Ksiecia. -Przeczytam to w sali narad. Gdy znalazl sie sam, spostrzegl, ze przesylki byly ponumerowane: jeden i dwa. Cztery pary. Wiadomosc przeslano czterokrotnie, by uzyskac pewnosc, ze dotrze w calosci. Martin rozwinal pergamin oznaczony cyfra jeden. Przebiegl go szybko wzrokiem i oczy zrobily mu sie okragle jak spodki. Drzacymi palcami rozwinal drugi zwitek. Ta sama wiadomosc powtorzona. Przeczytal wiadomosc numer dwa i oczy zaszly mu lzami. Przez kilka dlugich minut Martin otwieral pozostale zwitki. Czytal je z nadzieja, iz odnajdzie w nich cos innego, cos, co mu powie, ze zle zrozumial wiadomosc. Niestety, tresc wszystkich rulonikow byla identyczna. Usiadl ciezko i dlugo patrzyl bezsilnie na karteczki. Czul, jak w zoladku narasta mu lodowaty, ciezki kamien. W koncu zapukano do drzwi. -Tak? - odpowiedzial slabym glosem. Drzwi otworzyly sie powoli. Wszedl Fannon. -Martin, nie ma cie juz prawie od godziny... - przerwal w pol zdania, gdyz dostrzegl, ze Martin ma sciagnieta twarz i zaczerwienione oczy. - Co sie stalo? Martin mogl jedynie wskazac ruchem dloni zwitki pietrzace sie na stole. Fannon przeczytal je i opadl ciezko na krzeslo. Drzaca dlonia zakryl twarz i trwal tak dlugo. Obaj milczeli. -Jak to mozliwe? - spytal wreszcie Fannon. -Nie wiem. W wiadomosci mowi sie tylko o zabojcy. - Wzrok Martina wedrowal bezwiednie po komnacie. Kazdy kamien w scianie, kazdy mebel zwiazany byl nieodlacznie z jego ojcem, ksieciem Borrikiem. W rodzinie wlasnie Arutha najbardziej przypominal mu ojca. Martin kochal ich wszystkich, ale Arutha byl niemal jego lustrzanym odbiciem. Obaj mieli wspolny sposob patrzenia na wiele spraw. Wiele razem przezyli: oblezenie zamku w czasie Wojny Swiatow, gdy Lyam przez dlugi czas przebywal z ojcem poza domem; dluga i smiertelnie niebezpieczna wyprawe do Moraelin, aby odnalezc Srebrzysty Ciern. W Arucie Martin znalazl najblizszego przyjaciela. Uksztaltowany przez Elfy Martin zdawal sobie doskonale sprawe z nieuchronnosci smierci. Byl jednak tylko zwyklym smiertelnikiem i nie mogl sie uporac z narastajaca w sercu straszliwa pustka. Z trudem zdolal sie opanowac. Wstal. -Trzeba powiadomic ksiecia Miguela. Obawiam sie, ze jego wizyta bedzie bardzo krotka. Jutro wyruszamy do Krondoru. Martin podniosl glowe - Fannon znowu wchodzil do pokoju. -Przygotowania zajma cala noc i ranek, ale kapitan mowi, ze twoj statek bedzie gotow do wyjscia w morze z popoludniowym przyplywem. Martin wskazal, by Fannon przysunal sobie krzeslo i usiadl przy nim. Milczal bardzo dlugo. -Jak to mozliwe, Fannon? -Na to pytanie nie potrafie odpowiedziec. - Stary zadumal sie. - Wiesz dobrze, Martin, ze boleje z toba calym sercem. My wszyscy tutaj. On i Lyam byli dla mnie jak synowie. -Wiem. -Ale sa inne sprawy, ktorych nie mozna odkladac na pozniej. -To znaczy...? -Stary juz jestem, Martin. Poczulem nagle na sobie ciezar wiekow. Wiadomosc o smierci Aruthy sprawila, ze znowu naszly mnie mysli o wlasnej smiertelnosci. Chcialbym przejsc na emeryture. Martin potarl brode w zamysleniu. Fannon byl juz po siedemdziesiatce. Nie odbilo sie to w najmniejszym stopniu na sprawnosci jego umyslu, ale brakowalo mu juz wigoru i tezyzny fizycznej - tak potrzebnych zastepcy Ksiecia. -Rozumiem. Po powrocie z Rillanonu... -Nie, to zbyt dlugo - przerwal mu Fannon. - Nie bedzie cie przez pare miesiecy. Moj nastepca musi otrzymac nominacje teraz, przed twoim wyjazdem. Musze miec czas, by go podszkolic przed zdaniem urzedu. Gdyby byl tutaj Gardan, nie mialbym zadnych watpliwosci, ze zmiana warty przebiegnie gladko. Ale Arutha podkradl go... - w oczach starego wojaka pojawily sie lzy - i zrobil go Marszalkiem Krondoru, no coz... -Rozumiem. O kim myslales? - Pytanie to rzucil machinalnie, poniewaz od kilku chwil walczyl z soba, by nie dac poniesc sie emocjom i zachowac spokoj umyslu. -Od biedy kilku sierzantow, ale tak naprawde nie ma posrod nich nikogo, kto moglby dorownac Gardanowi. Nie, myslalem raczej o Charlesie. -Zawsze bylem przekonany, ze mu nie ufasz. - Martin usmiechnal sie leciutko. -To bylo dawno temu. - Fannon westchnal. - I mielismy wtedy wojne. Od tego czasu dowiodl wielokrotnie, czego jest wart. Glowe daje, ze nie ma drugiego rownie nieustraszonego jak on. A poza tym byl oficerem u Tsuranich, co odpowiada mniej wiecej naszemu porucznikowi. Godzinami potrafi gadac o roznicach w prowadzeniu wojny przez Tsuranich i nas. Wiem jedno: gdy sie czegos raz nauczy, nie zapomni juz do konca zycia. Jest bardzo rozsadny i wart tuzina innych. Ponadto zolnierze szanuja go i bardzo cenia. Pojda za nim chocby w ogien. -Rozwaze twoja propozycje i podejme decyzje wieczorem. Co jeszcze? Fannon milczal przez dluzsza chwile, jakby zbieral sily do tego, co za chwile mial powiedziec. -Martin... ty i ja nigdy nie bylismy zbyt blisko. Gdy twoj ojciec powolal cie do sluzby, czulem jak i inni, ze jest w tobie cos dziwnego. Zawsze zadzierales troche nosa, a jeszcze te dziwaczne zwyczaje przejete od Elfow. Teraz oczywiscie wiem, ze czescia tajemnicy byla prawda twego stosunku do pokrewienstwa z Borrikiem. W pewnych sprawach watpilem w ciebie. Przykro mi to przyznac... Ale tak naprawde usiluje po prostu powiedziec, ze przynosisz zaszczyt swemu ojcu. Martin wzial gleboki oddech. -Fannon, dziekuje ci bardzo. -Chce, abys dobrze zrozumial to, co musze ci jeszcze powiedziec. Wizyta ksiecia Miguela nalezala do irytujacych, jak pozostale, podobne do niej. Teraz jednak sprawa nabiera innej wagi. Gdy dotrzesz do Rillanonu, musisz koniecznie porozmawiac i poradzic sie ojca Tully'ego. Zdaj sie na niego i pozwol, aby to on znalazl ci zone. Martin odrzucil glowe w tyl i zasmial sie gorzkim, zlym smiechem. -A coz to za zarty, Fannon? Moj brat dopiero co zmarl, a ty chcesz, abym rozgladal sie za zona? Fannon zachowal stoicki spokoj wobec rosnacego gniewu Martina. -Nie jestes juz tylko Wielkim Lowczym Crydee, Martin. Wtedy nikogo nie obchodzilo, czy kiedykolwiek ozenisz sie i splodzisz synow. Teraz jestes jedynym bratem Krola. Na Wschodzie ciagle sie gotuje. Ksiestwa Bas-Tyra, Rillanon i Krondor pozostaja nieobsadzone. Nie ma nawet samego ksiecia Krondoru. - Glos Fannona lamal sie i chrypl z wyczerpania i emocji. - Jezeli Bas - Tyra zaryzykuje powrot z wygnania do Krolestwa, to Lyam znajdzie sie na bardzo niebezpiecznym i niepewnym tronie. W sytuacji, gdy na sukcesje czekaja tylko nieletnie dzieci Aruthy, bedzie potrzebowal przymierzy. I wlasnie to mialem na mysli. Tully dobrze wie, ktore ze szlacheckich domow mozna pozyskac dla sprawy Krola przez odpowiednie malzenstwo. Nawet jezeli mialaby to byc ta diablica Miguela - Inez, czy chichotka Tarloffa, ozen sie z nia, Martin... dla dobra Lyama, dla dobra Krolestwa. Martin zdusil w sobie gniew. Fannon dotknal czulego i bolesnego punktu, nawet jesli mial racje. Martin byl w zasadzie samotnikiem. Nie otwieral sie przed nikim z wyjatkiem braci. Zawsze czul sie zle w towarzystwie kobiet. A teraz wmawiaja mu, ze musi sie ozenic, aby jego brat mogl osiagnac polityczne korzysci. Z drugiej strony widzial i czul, ze w slowach Fannona kryla sie gleboka madrosc. Jesli zdradziecki Bas-Tyra knul cos w ukryciu, korona Lyama wcale nie byla ani taka pewna, ani bezpieczna, jakby sie moglo wydawac. Smierc Aruthy pokazala w sposob nadzwyczaj jaskrawy, jak smiertelni bywaja wladcy tego swiata. -Przemysle i to, Fannon. Obiecuje - powiedzial w koncu. Stary Mistrz wstal powoli. Stojac przy drzwiach, odwrocil sie jeszcze. -Wiem, choc dobrze to skrywasz, jaki bol jest w twym sercu. Przykro mi, ze w pewien sposob jeszcze poglebiam twe cierpienie, ale to musialo byc w koncu glosno powiedziane. Martin mogl tylko skinac glowa. Fannon wyszedl. Martin zostal samotnie w komnacie - towarzyszyly mu jedynie nieregularne, tanczace po scianach cienie kopcacych pochodni. Martin przestepujac niecierpliwie z nogi na noge, obserwowal tetniacy przygotowaniami do wyjazdu dziedziniec. On i ksiaze Rodez mieli wkrotce wyruszyc w morze. Ksiaze Miguel zaproponowal uprzejmie, aby Martin zechcial mu towarzyszyc na pokladzie jego statku. Martin odmowil. Jego krotkie i stanowcze "nie" tylko ktos bardzo wyrozumialy mogl przyjac spokojnie i bez dalszych konsekwencji. Tlumaczylo go tylko glebokie cierpienie po smierci brata. W przeciwnym razie szorstka odmowa mogla skonczyc sie ciezka obraza. Ksiaze Miguel w towarzystwie corek, ubrani do drogi, pojawili sie w wejsciu glownego zamku. Dziewczyny staraly sie nie pokazywac po sobie irytacji wywolanej koniecznoscia tak rychlego wznowienia podrozy. Rejs do Krondoru zajmie co najmniej dwa tygodnie, jesli nie dluzej. A potem ich ojciec, jako przedstawiciel arystokracji od razu bedzie spieszyl do Rillanonu na oficjalne uroczystosci pogrzebowe Aruthy. Ksiaze Miguel byl drobnym mezczyzna o nienagannych manierach i ubiorze. -To doprawdy przygnebiajace, ze musimy opuszczac twoj wspanialy dom. Ksiaze, w tak tragicznych dla ciebie i Krolestwa okolicznosciach. Jesli Wasza Wysokosc pozwoli, z prawdziwa radoscia zaofiaruje goscine we wlasnym, gdyby Ksiaze zechcial odpoczac nieco po pogrzebie brata. Ze stolicy do Rodez to tylko krotka podroz. W pierwszym odruchu Martin chcial go zbyc wymowka, ale w ostatniej chwili przypomnial sobie, co powiedzial Fannon w czasie ich wieczornej rozmowy. -Jesli tylko czas i okolicznosci pozwola, bede najszczesliwszy, mogac odwiedzic twoj dom. Wasza Wysokosc. Dziekuje bardzo za zaproszenie. - Zerknal spod oka na obie dziewczyny i zdecydowal w duchu, ze jesli Tully doradzi skoligacenie Crydee z Rodez, bedzie zabiegal o reke cichej i spokojnej Mirandy. Inez, jak na jego gust, zapowiadala zbyt wielkie klopoty. Ksiaze wraz z corkami udal sie do portu powozem. Martin przypomnial sobie czasy, gdy ksieciem Crydee byl jego ojciec. Nikt wtedy nie potrzebowal powozow i karet. Nie sprawdzaly sie na zwyklych drogach ksiestwa, ktore po nawalnicach nawiedzajacych czesto wybrzeze, zmienialy sie w rzeki blota. Z uwagi jednak na to, ze Zachod coraz czesciej byl odwiedzany przez wielmozow wschodnich prowincji, Martin polecil zbudowac powoz. Glownie ze wzgledu na damy ze Wschodu, gdyz w dworskich strojach nie bardzo radzily sobie w siodle. Przypomnial sobie Carline, jak w czasie Wojny Swiatow cwalowala nie gorzej niz niejeden mezczyzna. W dobrze dopasowanych spodniach i krotkiej bluzie lubila scigac sie z Rolandem ku bezgranicznemu oburzeniu i przerazeniu guwernantki. Westchnal. Zadna z dziewczat Miguela nigdy nie bedzie tak jezdzila. Niejednokrotnie zastanawial sie, czy istnieje gdzies kobieta, ktora zechcialaby dzielic z nim zamilowanie do prostego zycia. Byc moze jedyne, na co mogl liczyc, to dziewczyna, ktora przynajmniej uzna i zaakceptuje jego potrzeby. Nie poskarzy sie na jego dlugie nieobecnosci, gdy bedzie polowal czy odwiedzal przyjaciol w Elvandarze. Niewesole mysli zostaly przerwane przez pojawienie sie zolnierza w towarzystwie Sokolnika, ktory wreczyl mu kolejny malutki zwitek pergaminu. -Wlasnie nadszedl. Wasza Wysokosc. Martin wzial przesylke. Znajdowal sie na niej herb Saladoru. Martin odczekal, az Sokolnik wyjdzie i dopiero wtedy otworzyl zwitek. Prawdopodobnie prywatny liscik od Carline. Przeczytal. Potem jeszcze raz. Zwinal pergamin i skrupulatnie schowal do sakiewki przy pasie. Jakis czas siedzial calkowicie pograzony w myslach. W koncu wezwal zolnierza pelniacego warte. -Sprowadz tu Mistrza Fannona. Stary wojak stawil sie po paru minutach. -Przemyslalem wszystko i przyznaje ci racje. Zaproponuje godnosc Mistrza Miecza Charlesowi. -To dobrze. Sadze, ze ja przyjmie. -Zaraz po moim wyjezdzie zajmij sie jego szkoleniem i przygotuj dobrze do objecia funkcji. -Tak jest. Wasza Wysokosc. - Odwrocil sie i ruszyl do drzwi. Po paru krokach zatrzymal sie i odwrocil powoli. Spojrzal z uwaga na Martina. - Wasza Wysokosc? Martin, ktory juz podazal w strone glownego zamku, zatrzymal sie rowniez. -Tak? -Czy... czy Ksiaze dobrze sie czuje? -Doskonale, Fannon. Wlasnie dostalem wiadomosc od Lauriego. Carline i Anita czuja sie dobrze. - A teraz rob swoje. - Odwrocil sie na piecie i odszedl bez slowa. Po chwili zniknal w wielkich drzwiach glownego zamku. Fannon zawahal sie, zanim ruszyl w swoja strone. Ton i zachowanie Martina zdumialy go. Gdy maszerowal do zaniku, w jego wygladzie bylo cos... cos dziwnego. Baru spokojnie wpatrywal sie w Charlesa. Obaj mezczyzni ze skrzyzowanymi nogami siedzieli na podlodze. Obok Charlesa, po lewej stronie stal niewielki gong. Pomiedzy mezczyznami tlilo sie wonne kadzidlo, napelniajac komnate slodkokorzennym zapachem. Pomieszczenie oswietlaly cztery swiece. Jedyne jego wyposazenie stanowila przykrywajaca podloge mata, ktora Charles wolal odsunac od lozka oraz niewielka drewniana skrzynia i stos poduszek. Obaj mieli na sobie proste szaty, a na ich kolanach spoczywaly miecze. Baru czekal spokojnie. Wzrok Charlesa wbity byl w jakis niewidzialny punkt pomiedzy nimi. -Co to jest Droga? - spytal Tsurani. -Droga to lojalna sluzba panu i gleboka wiernosc w stosunkach z towarzyszami broni. Droga, w odniesieniu do miejsca kazdego na Kregu, sprowadza sie do stawiania obowiazku ponad wszystko inne. Charles skinal krotko glowa. -W sprawach obowiazku kodeks honorowy wojownika nie podlega dyskusji. To absolut. Obowiazek ponad wszystko. Az do smierci. -Tak, to zrozumiale. -Jaka jest wiec natura obowiazku? -Jest obowiazek wobec pana. - Baru mowil spokojnym, cichym glosem. - Obowiazek wobec klanu i rodziny. Jest obowiazek w stosunku do pracy, ktora sie wykonuje, co z kolei pozwala zrozumiec obowiazek wobec samego siebie. W sumie wszystkie te elementy staja sie zbiorowym obowiazkiem, ktorego nigdy nie mozna wypelnic w sposob calkowicie zadowalajacy, nawet przez trud calego zycia. Obowiazek probowania osiagniecia doskonalej egzystencji, wspiecia sie na wyzsze miejsce na Kregu. Charles skinal glowa. -Tak jest zaprawde. - Malym filcowym mloteczkiem uderzyl w gong. - Sluchaj. Baru zamknal oczy w medytacyjnej zadumie, wsluchujac sie w jekliwy dzwiek, ktory stopniowo cichnac i zanikajac, wtapial sie w cisze. -Znajdz te chwile, gdy konczy sie dzwiek a rozpoczyna cisza. Staraj sie zaistniec w tym momencie, bo tam znajdziesz swoja jazn. To twoje tajemne centrum bytu, miejsce doskonalego spokoju wewnatrz ciebie samego. I przywolaj w pamieci najstarsza, odwieczna lekcje Tsuranich: obowiazek jest miara wszystkich rzeczy, jest ciezki jak tylko brzemie ciezkie byc potrafi, smierc zas to nic, jest lzejsza niz powietrze. Drzwi sie otworzyly i do srodka wslizgnal sie Martin. Zarowno Baru, jak i Charles chcieli podniesc sie z podlogi, lecz dal im znak, by pozostali na miejscach. Uklakl pomiedzy nimi, wpatrujac sie w kadzidlo. -Przepraszam, ze przerywam. -Alez, Wasza Wysokosc... - odpowiedzial Charles. -Przez lata cale walczylem z Tsuranimi i moge stwierdzic, ze to honorowi przeciwnicy - powiedzial Baru. - Teraz dowiaduje sie o nich jeszcze wiecej. Charles wyrazil zgode, bym poznal Kodeks Wojownika, podobnie jak jego ludzie. Martin nie wydawal sie tym wcale zdziwiony. -Duzo sie nauczyles? -Sa tacy sami jak my - powiedzial goral, usmiechajac sie lekko. - Nie znam sie na tych sprawach zbyt dobrze, ale nie moge oprzec sie wrazeniu, ze jestesmy jak dwa pedy wyrastajace z tego samego korzenia. Podazaja Droga i rozumieja Krag tak samo jak Hadati. Podobnie jak oni pojmuja sprawy honoru i obowiazku. My, ktorzy zyjemy w Yabon, duzo przejelismy od Krolestwa: imiona naszych bogow i zasady naszego jezyka oraz slownictwo, lecz Hadati zachowali wiele starych tradycji i zwyczajow. Wiara Tsuranich w Droge jest niezwykle podobna do naszej. To dziwne, poniewaz az do chwili pojawienia sie Tsuranich nikt, kogo spotkalismy wczesniej, nie podzielal naszych wierzen. Martin spojrzal na Charlesa pytajacym wzrokiem. Tsurani wzruszyl lekko ramionami. -Byc moze w obu swiatach odkrylismy te sama prawde? Ktoz to moze wiedziec? -Zdaje sie, ze warto by o tym porozmawiac z Kulganem i Tullym - zasugerowal Martin. Na chwile zapadla cisza. Charles, czy przyjmiesz propozycje objecia urzedu Mistrza Miecza? Charles zamrugal oczami. Byla to jedyna oznaka zdziwienia, jaka dalo sie zauwazyc na twarzy Tsuraniego. -Czynisz mi wielki zaszczyt. Wasza Wysokosc. Tak. -To dobrze, ciesze sie. Po moim wyjezdzie Fannon zacznie cie wprowadzac w sprawy, ktore musisz poznac, zanim obejmiesz funkcje. - Martin spojrzal ku drzwiom i sciszyl glos. - Chce, abyscie obaj wyswiadczyli mi pewna przysluge. Charles nie wahal sie ani przez sekunde, by usluzyc swemu panu. Baru przez kilka chwil przypatrywal sie z uwaga Martinowi. W czasie wyprawy z Arutha do Moraelin powstala miedzy nimi bliska wiez. Niewiele brakowalo, a Hadati postradalby zycie, lecz laskawy los go oszczedzil. Baru czas jakis temu zrozumial i przyjal, ze koleje jego zycia w jakis przedziwny sposob splatane zostaly z losem tych, ktorzy uczestniczyli w wyprawie po Srebrzysty Ciern. W oczach Ksiecia dostrzegl cos dziwnego, lecz daleki byl od zadawania pytan. Dowie sie, o co chodzi, gdy przyjdzie na to czas. -Ja rowniez jestem na twe uslugi, panie. Martin usiadl pomiedzy nimi i zaczal mowic cichym glosem. Martin owinal sie szczelniej peleryna. Z polnocy wiala ostra, przejmujaca chlodem popoludniowa bryza. Spojrzal za rufe. Crydee znikalo z oczu, przysloniete wzniesieniem Bolesci Zeglarza. Skinal kapitanowi i udal sie na nizszy poklad. Wszedl do kabiny kapitana i zamknal szczelnie drzwi za soba. Wewnatrz czekal juz na niego jeden z zolnierzy Fannona- Stefan. Wzrostem i budowa ciala dorownywal Ksieciu. Mial na sobie identyczna bluze i spodnie jak Martin. Bardzo wczesnym rankiem zostal przemycony na poklad przebrany za zwyklego zolnierza. Martin zrzucil z ramion peleryne i podal zolnierzowi. -Nie wychodz na poklad przed noca, zanim nie miniecie Queg. Jesli z jakichs wzgledow statek bedzie musial zawinac do Carse, Tulan czy Wolnych Miast nie chce, zeby marynarze gadali o moim zniknieciu. -Tak jest. Wasza Wysokosc. -Spodziewam sie, ze po dotarciu do Krondoru bedzie na was czekal powoz. Nie mam pojecia, jak dlugo uda ci sie podtrzymac te maskarade. Wiekszosc szlachty, ktora mnie kiedys spotkala, bedzie juz dawno w drodze do Rillanonu. Jestesmy na tyle podobni, ze przy pobieznym rzuceniu okiem nikt ze sluzby tez nie powinien cie rozpoznac. - Przygladal sie z uwaga swemu sobowtorowi. - Jezeli bedziesz trzymal gebe na klodke, mozesz uchodzic za mnie nawet do samego Rillanonu, kto wie? Stefan wygladal nieswojo. Perspektywa dlugiego "oblezenia" - udawania arystokraty - wprawiala go w nerwowy nastroj. -Sprobuje, Wasza Wysokosc. Statek zakolysal sie. Kapitan zarzadzil zmiane kursu. -To pierwszy sygnal - powiedzial Martin. Szybko zrzucil buty, bluze i spodnie i zostal tylko w bieliznie. W kabinie kapitana znajdowalo sie pojedyncze okienko. Przerdzewiale zawiasy zaprotestowaly glosnym skrzypieniem. Martin wysunal nogi na zewnatrz. Tuz nad glowa uslyszal gniewny okrzyk kapitana. -Podchodzisz za blisko brzegu! Ostro na prawa burte! W odpowiedzi doszedl go zmieszany glos sternika. -Tak jest kapitanie, ostro na prawa burte. -Niech bogowie maja cie w swojej opiece, Stefan - szepnal Martin. -I ciebie. Wasza Wysokosc. Martin puscil krawedz okna. Kapitan ostrzegl go o niebezpieczenstwie uderzenia w pletwe steru, wiec z latwoscia ominal przeszkode. Kapitan podplynal do brzegu na tyle blisko, na ile pozwalalo bezpieczenstwo statku i odbil ostrym kursem na glebsze wody. Od plazy dzielil Martina dystans okolo poltora kilometra. Nie nalezal do najlepszych plywakow, lecz byl bardzo silny i wytrzymaly. Poplynal ku brzegowi swobodnie poruszajac ramionami i nogami. Przewalajace sie leniwie balwany zmniejszyly niebezpieczenstwo, ze jakis majtek w olinowaniu dostrzeze czlowieka znajdujacego sie za rufa. Wkrotce Martin dotknal stopami gruntu. Wyszedl na piasek, zataczajac sie ze zmeczenia. Dyszal ciezko. Rozejrzal sie, szukajac znajomych punktow na wybrzezu. Prady zniosly go nieco dalej na poludnie, niz oczekiwal. Wzial gleboki oddech i ruszyl biegiem w przeciwna strone. Nie trwalo to dlugo. W niecale dziesiec minut pozniej zza niskiej wydmy wyskoczylo trzech jezdzcow. Dostrzegl ich i zatrzymal sie. Garret pierwszy zeskoczyl z konia. Charles prowadzil zapasowego wierzchowca. Baru pilnie obserwowal okolice, wypatrujac niepozadanych widzow. Garret podal Ksieciu zawiniatko z ubraniem. Podczas biegu skora Martina wyschla. Ubral sie blyskawicznie. Do siodla zapasowego rumaka przytroczony byt dlugi bojowy luk owiniety w nieprzemakalna tkanine. -Czy ktos zauwazyl, ze opusciliscie zamek? - spytal. -Garret z twoim wierzchowcem uczynil to jeszcze przed switem - rzekl Charles. - A ja powiedzialem strazom, ze odprowadzam Baru, ktory wraca do Yabonu. Nikt nic nie komentowal. -To dobrze. Jak mielismy okazje przekonac sie poprzednio, gdy przyszlo zmierzyc sie z agentami Murmandamusa, najwazniejsze jest zachowanie tajemnicy. - Martin dosiadl konia. - Dziekuje za pomoc. Garret i Charles wracajcie jak najszybciej do zamku, zanim ktos zacznie cos podejrzewac. -Cokolwiek los przyniesie. Wasza Wysokosc, niech rowniez obdarzy honorem - powiedzial Charles. -Wszystkiego dobrego. Ksiaze. Czterech jezdzcow wyruszylo w droge. Dwoch wracalo goscincem ciagnacym sie ponad wybrzezem do Crydee, a dwoch zostawilo za soba plaze, by po niedlugim czasie zaglebic sie w lasy ciagnace sie na polnocny wschod. Puszcza byla cicha i spokojna. Tu i owdzie dalo sie slyszec cwierkanie i spiew ptakow czy szelest poszycia, w ktorym buszowaly drobne zwierzatka. Odglosy te jednak dowodzily, ze wszystko bylo tak, jak byc powinno. Od wielu dni Martin i Baru jechali forsownie, zmuszajac wierzchowce do dawania z siebie wszystkiego. Kilka godzin wczesniej przejechali w brod rzeke Crydee. Spoza drzew wylonila sie postac w ciemnozielonej bluzie i dopasowanych spodniach z brazowej skory. Pomachala do nich na powitanie. -Witaj, Martinie Dlugi Luk i ty. Baru, Pogromco Wezy. -Witaj Tarlen. Przybywamy, aby naradzic sie z Krolowa. -Zatem podazajcie smialo dalej, poniewaz zawsze bedziecie milymi goscmi na jej dworze. Ja musze zostac na miejscu - trzymam warte. Od waszego ostatniego pobytu sprawy przybraly nieco inny obrot i jest tu troche niespokojnie. Wyczulone ucho Martina rozszyfrowalo ton glosu Elfa. Bylo oczywiste, ze cos go nurtowalo, ale najwyrazniej nie chcial o tym mowic. Martin bedzie musial poczekac z wyjasnieniem tej zagadki, az zobaczy sie z Krolowa i Tomasem. Zamyslil sie. Ostatni raz Elfy byly czyms zaniepokojone, gdy Tomas doszedl do szczytu swego szalenstwa. Martin dal ostroge koniowi i pogalopowal przez las. Wkrotce dotarli w poblize centrum puszczy, Elvandaru, odwiecznego domu Elfow. Miasto drzew skapane bylo w promieniach. Slonce swiecilo wysoko nad glowami i korony drzew lsnily pelnym blaskiem. Poruszane delikatnym wietrzykiem liscie migotaly wszystkimi odcieniami zieleni i zlota, czerwieni i bieli czy wreszcie srebra i miedzianego poblasku brazu. Gdy zsiadali z koni, podszedl jeden z Elfow. -Zajmiemy sie waszymi rumakami. Ksiaze. Jej Wysokosc zyczy sobie, abyscie natychmiast przybyli na dwor. Nie zwlekajac Martin i Baru ruszyli w gore wycietymi w pniu drzewa schodami, prowadzacymi do wnetrza miasta Elfow. Szli w gore lukowato wygietymi na powierzchni poteznych konarow chodnikami. Dotarli w koncu do wielkiej platformy w centrum Elvandaru - dworu Krolowej. Aglaranna siedziala na tronie w milczeniu, a u jej boku stal glowny doradca, Tathar. Wokol tronu zasiadla rada krolewska, starsi czarodzieje. Drugi tron swiecil pustka. Wyraz twarzy krolowej byl dla wiekszosci ludzi kamienna maska, lecz Martin doskonale obeznany z tajemnym zyciem Elfow, dostrzegl w jej spojrzeniu napiecie i smutek. Mimo to nadal olsniewala uroda i dostojenstwem. Jej usmiech byl jak cieply promyk slonca. -Witaj, ksiaze Martinie. Witaj Baru z gorali Hadati. Obaj sklonili sie nisko. -Pojdzcie za mna, musimy porozmawiac. Wstala i wraz z Tatharem zaprowadzila ich do swej komnaty. Gdy znalezli sie wewnatrz, wskazala miejsca i poprosila, by usiedli. Wniesiono wino i posilek. Goscie nie skorzystali z poczestunku, poniewaz Martin nie zwlekajac, zabral glos. -Cos jest nie w porzadku - i nie bylo to wcale pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Wyraz troski na twarzy Aglaranny poglebil sie. Od czasow Wojny Martin nie widzial jej w takim stanie. -Tomas odszedl. -Dokad? - Martin zamrugal nerwowo. -Nie wiemy - odpowiedzial Tathar. - Zniknal nagle w nocy, kilka dni po Swiecie Przesilenia Letniego. Zdarzalo sie czasem, ze sie oddalal, aby pobyc sam na sam ze swoimi myslami, lecz nigdy nie trwalo to dluzej niz dzien. Gdy nie pojawil sie po dwoch dniach, wyslalismy tropicieli. Z Elvandaru nie prowadzil zaden slad, co nie zdziwilo nas zbytnio, poniewaz wiedzielismy, ze mial wlasne sposoby podrozowania. Na polanie, na polnoc od Elvandaru udalo nam sie odkryc slady jego butow. Obok widnialy na ziemi slady sandalow innego czlowieka. -Zatem udal sie tam na spotkanie z kims i nie powrocil. -Byly tam jeszcze trzecie slady... smoka - powiedziala Aglaranna. - I znowu Valheru dosiada smoka i wzbija sie w powietrze... Martin zrozumial wszystko. Wyprostowal sie. -Obawiacie sie, ze powrocilo szalenstwo? -Nie - odpowiedzial Tathar natychmiast. - Tomas jest juz od tego wolny. Jest nawet silniejszy, niz sam podejrzewa. Nie, to nie to. Niepokoi nas, ze Tomas musial odejsc bez slowa pozegnania. Niepokoi nas obecnosc tego drugiego. -Sandaly? - Oczy Martina rozszerzyly sie raptownie. -Sam wiesz najlepiej, Martin, jakiej mocy trzeba, aby dostac sie do naszych puszcz niezauwazonym. Tylko jeden czlowiek w historii posiadal do tej pory taka zdolnosc: Czarny Macros. -Byc moze nie on jeden. - Martin zamyslil sie. - Wiem, ze Pug zostal w swiecie Tsuranich, aby zglebic problem Murmandamusa i tego, kogo nazwal Nieprzyjacielem. Moze to on wlasnie powrocil? -Ktory to z mistrzow magii czarnoksieskiej, nie ma akurat wiekszego znaczenia - zauwazyl Tathar. Baru chrzaknal delikatnie i zabral glos, -Wazne, ze dwoch ludzi o potedze nie dajacej objac sie naszym rozumem podjelo sie jakiejs tajemniczej misji. I dzieje sie to akurat w chwili, gdy z polnocy powrocily klopoty. -Tak, masz racje - powiedziala Krolowa. Zwrocila sie do Martina. - Doszly nas sluchy o smierci tego, ktory bliski byl twemu sercu. - Zgodnie z odwiecznym zwyczajem Elfow unikala wypowiedzenia na glos imienia zmarlego. -Pani, sa rzeczy, o ktorych nie wolno mi mowic... nawet osobie tak szanowanej i cenionej jak ty. Przyrzeklem... -W takim razie - odezwal sie Tathar - czy wolno mi spytac, dokad sie udajecie i co was sprowadzilo do Elvandaru? -Ponownie nadszedl czas, by udac sie na polnoc. Trzeba zakonczyc dzielo rozpoczete przed rokiem. -Bardzo roztropnie uczyniliscie, kierujac swe kroki do nas - powiedzial Tathar. - Na wybrzezu, na wschod stad wysledzilismy oznaki masowych migracji goblinow na polnoc. Rowniez moredhele poczynaja sobie hardo, patrolujac otwarcie granice naszych lasow. Wydaje sie, iz za wszelka cene chca sie upewnic, czy ktorys z naszych wojownikow nie przekroczyl granic terytoriow Elfow. Otrzymalismy rowniez meldunki o pojawieniu sie band ludzkich renegatow przemykajacych na polnoc, w poblizu granic z Kamienna Gora. Gwali uciekly na poludnie do Zielonego Serca, obawiajac sie, ze nadciaga cos zlego. Jakby tego bylo jeszcze malo, od ladnych paru miesiecy nawiedza nas nieustannie przedziwny i zlowrozbny wiatr o wyraznie magicznych wlasciwosciach, jakby jakas moc ciagnela ku polnocy. Niepokoi nas wiele rzeczy. Baru i Martin wymienili spojrzenia. -Sprawy nabraly szybkiego obrotu... - powiedzial Hadati polglosem. Dalsza rozmowe przerwal okrzyk dochodzacy z dolu. Jakis Elf zblizyl sie do krolowej. -Wasza Wysokosc, prosze przyjsc - Powrot! Aglaranna wstala natychmiast. -Martin, Baru chodzcie ze mna. Bedziecie swiadkami cudownego wydarzenia. Tathar poszedl w ich slady. -Jesli to naprawde Powrot, a nie podstep... - mruknal pod nosem. Pozostali doradcy dolaczyli do wladczyni i jej doradcy. Pospiesznie zeszli na dno lasu. Ich oczom ukazal sie siedzacy na ziemi moredhel otoczony ciasnym kregiem wojownikow. Ciemny elf sprawil na Martinie dziwne wrazenie. Jak na przedstawiciela swojej rasy byl wyjatkowo spokojny i opanowany. Moredhel dostrzegl krolowa i sklonil sie nisko. -Pani, powrocilem - powiedzial miekkim glosem. Aglaranna skinela ku Tatharowi. On i pozostali Czarodzieje zgromadzili sie wokol moredhela. Martina ogarnelo nagle dziwne, odurzajace wrazenie. Jakby powietrze wokol naelektryzowalo sie raptownie. Dalo sie slyszec melodyjne, bardzo delikatne dzwieczenie. Czarodzieje zaczeli snuc swoje magiczne pasma. -On rzeczywiscie wrocil! - oznajmil nagle Tathar. -Jakie jest twe imie? - spytala Aglaranna. -Morandis, Wasza Wysokosc. - -Juz nie. Teraz nazywasz sie Lorren. Martin przed rokiem dowiedzial sie, iz nie istniala zadna istotna roznica pomiedzy poszczegolnymi odlamami rasy Elfow. Rozdzielila je tylko moc Mrocznego Szlaku, ktory wiazal moredheli z egzystencja przesycona mordercza nienawiscia skierowana przeciwko wszystkim obcym. Miedzy Elfami i moredhelami istnialy jednak subtelne roznice w podejsciu do zycia, zachowaniu i psychice. Moredhel powstal z ziemi. Otaczajace go Elfy pomogly mu zdjac szara bluze puszczanskich klanow moredheli. Martin przez cale zycie mial bliski kontakt z Elfami i wiele razy potykal sie w walce z moredhelami, by z latwoscia rozpoznac roznice. Tym razem jednak zmysly go zwodzily. W jednej chwili moredhel wydawal mu sie dziwny, jakis inny od tego, co spodziewal sie ujrzec, by nagle przestac byc moredhelem w ogole. Przybysz otrzymal brazowa bluze i raptownie, w niemal cudowny sposob, Martin ujrzal przed soba Elfa. Nadal mial ciemne wlosy i oczy, tak charakterystyczne dla moredheli, lecz niejeden Elf mial takie same. Zdarzalo sie rowniez, ze moredhele byly niebieskookimi blondynami. To byl Elf! Tathar obserwowal spod oka reakcje Martina na dokonujaca sie przemiane. -Marza sie co jakis czas, ze ten czy ow z zagubionych braci wylamuje sie z Mrocznego Szlaku. Jesli jego pobratymcy nie odkryja przemiany i nie zabija go, zanim do nas dotrze, witamy jego powrot do domu z otwartymi ramionami. To wielka radosc i swieto dla nas wszystkich. Martin i Baru obserwowali, jak znajdujace sie w poblizu Elfy podchodzily, by objac Lorrena w braterskim uscisku, witajac go w domu. -W przeszlosci moredhele zazwyczaj probowali podsylac nam swoich na przeszpiegi. Zawsze potrafimy odroznic prawdziwie powracajacego od agenta. Ten prawdziwie powrocil do swego ludu. -Czy czesto sie to zdarza? - spytal Baru. -Ze wszystkich mieszkancow Elvandaru jestem najstarszy. Przed dzisiejszym bylem swiadkiem tylko siedmiu prawdziwych Powrotow. - Zamilkl na chwile. - Zywimy gleboka nadzieje, iz nadejdzie taki dzien, w ktorym odzyskamy wszystkich naszych braci. Nastapi to jednak dopiero wtedy, gdy potega Mrocznego Szlaku zostanie w koncu zlamana na zawsze. Aglaranna zwrocila sie do Martina. -Chodzcie, bedziemy swietowac i cieszyc sie. -Niestety, Wasza Wysokosc, nie mozemy. Musimy bezzwlocznie ruszac w droge, by spotkac sie z innymi. -Czy mozemy poznac wasze zamierzenia? -Plan jest prosty - odpowiedzial ksiaze Crydee. - Odnajdziemy Murmandamusa. -l zabijemy go - dodal Baru beznamietnie. W DROGE Jimmy siedzial w ciszy.Nieobecnym wzrokiem wodzil po trzymanej w reku liscie, starajac sie skupic na sprawie, ktora powinien zalatwic. Nic z tego, nie byl w stanie skoncentrowac sie na pracy. Rozmieszczenie mlodych szlachcicow w orszaku zalobnym i plan ich obowiazkow byly gotowe i nie zostana juz lepiej dopracowane. Jimmy czul w sobie straszliwa pustke. Wobec takiej tragedii koniecznosc podjecia decyzji, jakie kazdy z chlopcow ma zajac miejsce, wydawala sie beznadziejnie blaha, wrecz trywialna. Od dwoch tygodni staral sie zwalczyc sciskajace mu gardlo uczucie, ze zostal pochwycony w pulapke jakies koszmarnego snu, snu nieprzespanego, snu, z ktorego objec nie sposob sie wyrwac i otrzasnac. Dotychczas w zyciu nic jeszcze nie dotknelo go tak gleboko i bolesnie jak zamordowanie Aruthy. Chlopak ciagle jeszcze nie mogl sobie poradzic ze swoimi uczuciami. Sypial teraz bardzo dlugo i czesto, sen byl dla niego ucieczka od rzeczywistosci. Po przebudzeniu, spiety i nerwowy, rzucal sie natychmiast w wir pracy, jakby zajecia mogly oddalic moment konfrontacji z bolescia w sercu. Trzymal ja ukryta gleboko na dnie, by zmierzyc sie z nia pozniej. Westchnal. Jedno wiedzial na pewno: przygotowania do pogrzebu trwaly potwornie dlugo. Juz dwa razy Volney i Laurie odwlekali wyruszenie konduktu. Mary zostaly umieszczone na powozie na drugi dzien po smierci Aruthy i czekaly na cialo. Tradycja nakazywala, aby kondukt pogrzebowy wyruszyl do Rillanonu i grobowca, w ktorym spoczywali wszyscy przodkowie rodu, w ciagu trzech dni od smierci. Okazalo sie to niemozliwe. Najpierw minelo kilka dni, zanim Anita powrocila z majatku matki. Przez kilka nastepnych dochodzila do siebie, jej stan nie pozwalal wyruszyc w dluga i meczaca podroz. Musieli odczekac jeszcze kilka kolejnych dni, az zjedzie do Krondoru cala majaca uczestniczyc w uroczystosciach szlachta. Do tego wszystkiego w palacu panowal calkowity chaos i tak dalej, i tak dalej, bez konca. Jimmy dobrze sobie zdawal sprawe, ze nie bedzie w stanie pogodzic sie z tragedia, dopoki Arutha nie trafi na miejsce swego wiecznego spoczynku. Swiadomosc, ze jego cialo lezy teraz gdzies blisko miejsca, w ktorym Jimmy sie teraz znajdowal, w tymczasowym grobowcu przygotowanym przez Nathana, doprowadzala go do szalenstwa. Potarl gwaltownie oczy i zwiesil glowe - raz jeszcze zostalo zazegnane niebezpieczenstwo niekontrolowanego zalania sie lzami. W swym krotkim zyciu spotkal tylko jednego czlowieka, ktory stal sie prawdziwie bliski jego sercu. Logicznie rzecz biorac, Arutha byl ostatnim czlowiekiem na swiecie, ktory powinien byl przejmowac sie losem zlodziejaszka. A jednak zajal sie nim. Udowodnil, ze jest prawdziwym przyjacielem, a nawet kims wiecej. On i Anita stali sie dla niego najblizsza i najlepsza namiastka rodziny, jaka mial kiedykolwiek w zyciu. Zapukano do drzwi. Gwaltownie poderwal glowe. W progu stal Locklear. Jimmy gestem reki, zaprosil go do srodka. Chlopak zasiadl po przeciwnej stronie biurka. Jimmy rzucil w jego kierunku zwoj pergaminu, nad ktorym sleczal. -Masz, ty to zrobisz. Locklear przebiegl szybko wzrokiem liste i siegnal po pioro w kalamarzu. -Juz prawie gotowe. Tylko Paul rozlozyl sie na jakies chorobsko i medyk zapakowal go na dzien do lozka. Potrzebuje wypoczynku. Alez tu balagan. Lepiej jak to przepisze. Jimmy, nieobecny duchem, pokiwal machinalnie glowa. Poprzez szary woal cierpienia i zalu docieralo do jego swiadomosci, ze cos niepokoi jego umysl. Od trzech dni cos nie dawalo mu spokoju, uporczywie tluklo sie w najciemniejszym zakatku glowy. Mieszkancy palacu nadal nie mogli sie otrzasnac z szoku po smierci Aruthy, lecz tu i owdzie pojawiala sie ledwo zauwazalna dziwna nuta. To ktos powiedzial cos dziwnego, to zachowal sie nietypowo w stosunku do okolicznosci. Na razie nie potrafil wskazac palcem na falszywy ton. Nie wiedzial nawet, czy jest wazny. Odepchnal niepokoj w duszy. Przeciez rozni ludzie w odmienny sposob reaguja na tragedie. Niektorzy, jak Volney czy Gardan, rzucili sie w wir pracy. Inni, jak Carline, odsuneli sie na bok, by zmagac sie z cierpieniem w samotnosci. Ksiaze Laurie bardzo przypominal Jimmiego. Odlozyl bolesc na bok, by zmierzyc sie z nia kiedy indziej. Nagle Jimmy zrozumial jeden z powodow, dla ktorych wyczuwa! w palacu cos dziwnego. Jeszcze trzy dni wczesniej pelno bylo Lauriego w calym palacu, teraz jakby wyparowal. Jimmy zerknal na Lockleara pieczolowicie przepisujacego rozklad obowiazkow. -Locky, widziales gdzies ostatnio ksiecia Laurie? -Dzis rano, bardzo wczesnie - odpowiedzial, nie odrywajac oczu od pergaminu. - Nadzorowalem wydawanie sniadania dla przybylej szlachty i zobaczylem, jak wyjezdzal przez brame. -Podniosl nagle glowe, a na jego twarzy pojawil sie wyraz zdumienia. - ...przez boczna brame? -Dlaczego mialby opuszczac palac tylnym wyjsciem? - zastanawial sie glosno Jimmy. Locklear wzruszyl ramionami i wrocil do pisania. -Moze tamtedy bylo mu najbardziej po drodze, to znaczy tam, dokad zmierzal? - rzucil niedbale. Jimmy zamyslil sie. Jaki powod mogl miec ksiaze Saladoru, by o swicie w dniu, w ktorym mial ruszyc kondukt pogrzebowy ksiecia Krondoru, jechac w strone Dzielnicy Biedoty? Westchnal. -Na starosc robie sie podejrzliwy. Locklear parsknal smiechem - byl to pierwszy radosny odglos w palacu od wielu, wielu dni. Po chwili, jakby sam sie przylapal na niecnym uczynku, zakryl usta reka i spojrzal z mina winowajcy na przyjaciela. -Gotowe? - Jimmy wstal. -Skonczone - odpowiedzial chlopak, oddajac pergamin. -Dobra robota. Chodz ze mna. Jesli sie spoznimy, DeLacy tym razem nie okaze zwyklej wyrozumialosci. Pospieszyli na miejsce zbiorki mlodych szlachcicow. Tym razem, ze wzgledu na powage chwili i zalobe, nie bylo posrod nich zwyklych przepychanek i zduszonych chichotow. DeLacy pojawil sie w kilka minut po przybyciu Jimmiego i Lockleara. -Rozklad - zazadal od wejscia bez zadnych wstepow. Jimmy podal liste. Mistrz Ceremonii przebiegl ja szybko wzrokiem. -W porzadku... chociaz... albo poprawil ci sie nagle charakter pisma, albo zalatwiles sobie pomocnika. W grupce mlodziencow dalo sie zauwazyc pewne poruszenie, jednak zachowali powage. -Musze zmienic jeden przydzial. Harold i Bryce maja sluzbe jako przyboczni ksieznej Alicji i Anity. James i Locklear zostana w palacu, by wspomagac Zarzadce Domu Krolewskiego. Jimmiego zatkalo. On i Locklear nie mieli uczestniczyc w kondukcie pogrzebowym do bram miasta! Beda stali bezczynnie na wypadek, gdyby zarzadca zdecydowal, ze jakas drobna sprawa wymaga obecnosci mlodego szlachcica. DeLacy odczytal pozostale przydzialy i zwolnil chlopcow. Locklear i Jimmy wymienili szybkie spojrzenia. Jimmy dogonil wychodzacego z sali Mistrza Ceremonii. -Panie... DeLacy odwrocil sie. -Jesli chodzi ci o przydzial, to nie bedzie zadnej dyskusji - przerwal krotko. Twarz chlopaka pokryl rumieniec gniewu. -Ale przeciez to ja bylem przybocznym ksiecia Aruthy! - niemal krzyknal. Tym razem ulegly zazwyczaj i spokojny Locklear tez sie postawil. -A ja przybocznym Jej Wysokosci! - wypalil ostrym tonem. DeLacy obrzucil go zdziwionym spojrzeniem. - ...hm... to znaczy, tak jakby... -To nie ma najmniejszego znaczenia - przerwal mu Mistrz. -Otrzymalem swoje rozkazy. Wy macie swoje i kwita. Zrozumiano? To wszystko. Jimmy chcial znowu zaprotestowac glosno, lecz stary mistrz przerwal mu sucho. -Powiedzialem: to wszystko, paniczu. Jasne? Jimmy odwrocil sie na piecie i ruszyl przed siebie szybkim krokiem. Locklear dolaczyl do niego. -Nie mam pojecia, co sie tutaj dzieje - powiedzial Jimmy przez zacisniete zeby - ale mam zamiar sie dowiedziec. Idziemy. Jimmy i Locklear szli szybko, rozgladajac sie czujnie dookola. Jakiekolwiek polecenie od starszego ranga dworzanina uniemozliwiloby te niespodziewana wizyte. Dokladali wiec wszelkich staran, aby nie wpasc w oko komus, kto moglby znalezc dla nich zajecie. Orszak zalobny mial opuscic palac dopiero za niecale dwie godziny, dla dwoch mlodziencow moglo sie wiec znalezc mnostwo polecen i pracy. Po rozpoczeciu uroczystosci kondukt mial sie wolno posuwac przez miasto. Na placu przed swiatynia mialy byc odprawione publiczne modly. A potem dluga droga do Rillanonu i grobowca przodkow Aruthy. Mlodzi szlachcice mieli opuscic orszak, gdy znajdzie sie poza granicami miasta. Jimmy'emu i Locklearowi odmowiono nawet tego skromnego uczestnictwa w procesji. Jimmy zblizyl sie do wartownika pelniacego sluzbe przed drzwiami Ksieznej. -Czy Jej Wysokosc moze mi poswiecic kilka chwil? Gwardzista uniosl brwi w zdziwieniu. Nie do niego wszakze nalezalo zadawanie pytan nawet tak niskiemu ranga dworzaninowi jak mlody szlachcic, przekaze wiec pytanie dalej. Gdy zolnierz otwieral drzwi, Jimmy'emu zdawalo sie, ze uslyszal cos dziwnego, cos, co nie pasowalo do tej chwili. Jakis dzwiek, ktory zamarl, nim Jimmy zdolal uchwycic jego nature. Skupil sie maksymalnie, usilujac zrozumiec, co go nurtuje, lecz powrot wartownika odwrocil jego uwage. W chwile potem on i Locklear zostali zaproszeni do srodka. Carline i Anita siedzialy przy oknie, czekajac na sygnal rozpoczecia ceremonii. Siedzialy z nachylonymi ku sobie glowami, mowiac cos polglosem. Ksiezna matka Alicja spacerowala za plecami corki. Cala trojka byla ubrana na czarno. Jimmy z Locklearem przekroczyli prog komnaty i sklonili nisko. -Przepraszam bardzo, ze przeszkadzam. Wasze Wysokosci - powiedzial cicho. -Nigdy nie przeszkadzasz, Jimmy. - Anita usmiechnela sie. - O co chodzi? Chlopak poczul nagle, ze to troche malostkowe upominac sie i skarzyc na wylaczenie z uczestnictwa w pogrzebie. -Hm... wlasciwie drobnostka. Ktos wydal polecenie, abym dzis nie opuszczal palacu. Zastanawialem sie, hm... czy to Wasza Wysokosc prosila, abym tu pozostal? Carline i Anita wymienily blyskawicznie spojrzenia. -Nie, Jimmy, to nie ja - odpowiedziala z lekkim wahaniem w glosie. - Moze ksiaze Volney? Jestes Starszym Szlachcicem i powinienes zostac na urzedzie. Tak chyba zdecydowal wlasnie ksiaze... jak mi sie wydaje. Jimmy przyjrzal sie jej uwaznie. Wychwycil w jej glosie falszywa nute. Ksiezna Anita wrocila z majatku matki, okazujac publicznie bolesc przystajaca wdowie. Wkrotce jednak zaszla w niej jakas subtelna, ledwo zauwazalna przemiana. Dalsza rozmowe przerwal placz jednego z chlopcow, do ktorego dolaczyl po sekundzie drugi. Anita wstala. -Ani razu sie jeszcze nie zdarzylo, zeby tylko jeden... - powiedziala z rozczuleniem. Twarz Carline rozjasnil usmiech, ktory zgasl jednak natychmiast, a jej rysy spowaznialy. -Przepraszamy, ze przeszkodzilismy. Wasza Wysokosc. Przykro mi, ze niepokoilem taka blahostka. Wyszli z pokoju. Znalazlszy sie poza zasiegiem sluchu wartownika, Jimmy nachylil sie do Lockleara. -Czy ja tam czegos nie przeoczylem, Locky? Locklear odwrocil sie i przez moment wpatrywal sie w drzwi. -Jest cos dziwnego. Tak jakby starali sie trzymac nas na dystans. Jimmy myslal przez chwile. Zrozumial w koncu, co przykulo jego uwage, gdy znalezli sie przed drzwiami Anity. Dzwiekiem, ktory mu nie pasowal do calosci, byly glosy ksieznych, a dokladniej to, jak mowily: wszystkie trzy szczebiotaly radosnie i beztrosko. -Zaczynam podejrzewac, ze masz racje. Chodz. Nie mamy zbyt wiele czasu. -Czasu? Na co? -Zobaczysz. Jimmy wystrzelil jak z procy i mlodszy chlopak musial sie niezle napocic, aby za nim nadazyc. Gardan i Volney w towarzystwie czterech gwardzistow spieszyli w strone dziedzinca, gdy zostali zaczepieni przez chlopcow. Ksiaze ledwo zaszczycil ich spojrzeniem. -Czy nie mieliscie byc na dziedzincu? -Nie, panie - odpowiedzial Jimmy. - Przydzielono nas do pomocy Zarzadcy. Wydalo mu sie, ze Gardan nieco sie zdziwil, slyszac jego odpowiedz. Na Volneyu nie zrobila ona jednak najmniejszego wrazenia. -No to powinniscie sie chyba pospieszyc. Moga was potrzebowac. Musimy zaczynac uroczystosci. -Panie - powiedzial Jimmy - czy to ty kazales nas zostawic w palacu? Volney machnal zniecierpliwiony reka. -Tymi sprawami zajmowali sie ksiaze Laurie i mistrz DeLacy. - Odwrocil sie od nich, skinal na Gardana i znikneli im z oczu za rogiem. Gdy ucichlo echo rowno wybijanych na kamieniach krokow towarzyszacej im eskorty, Jimmy i Locklear zatrzymali sie. -Chyba zaczynam rozumiec - powiedzial Jimmy. Chwycil Lockleara za ramie. - Chodz. -Ale dokad? - spytal przyjaciel nieco sfrustrowanym glosem. -Zobaczysz - uslyszal w odpowiedzi i Jimmy ruszyl biegiem. Locklear podazyl za nim. -Zobaczysz... zobaczysz... - mamrotal pod nosem, przedrzezniajac Jimmiego. - Co zobacze, do jasnej cholery?! Dwoch gwardzistow trzymalo straz. -A szlachetni mlodziency to dokad, co? - spytal jeden z nich. Do Kapitanatu Portu - odpowiedzial Jimmy wyzywajaco, podtykajac mu pod nos pospiesznie nabazgrany rozkaz. - Zarzadca nie moze znalezc jakiegos manifestu okretowego i wpadl w szal. Chce natychmiast miec jego kopie. - Jimmy chcial cos jeszcze sprawdzic i byl wsciekly z powodu koniecznosci biegania na posylki. A poza tym wydawalo mu sie, ze zarzadca wybral sobie dosc dziwny moment, by wpadac w histeryczna obsesje na temat jakiegos glupiego swistka. Gwardzista obejrzal rozkaz uwaznie. -Chwileczke. - Kiwnal na zolnierza w poblizu wartowni oficerskiej przy glownej bramie palacowej. Zolnierz podbiegl do niego. -Masz chwile, zeby zaprowadzic chlopakow do Kapitanatu i z powrotem? Maja cos przyniesc zarzadcy. Zolnierz spojrzal obojetnie i wzruszyl ramionami. Droga tam i z powrotem nie zajmie wiecej niz godzine. Kiwnal glowa i cala trojka ruszyla. Dwadziescia minut pozniej Jimmy rozmawial juz z urzednikiem Kapitanatu. Inni udali sie juz do centrum, aby obserwowac kondukt zalobny opuszczajacy miasto. Zrzedzac pod nosem mezczyzna grzebal w stosie papierzysk w poszukiwaniu kopii ostatniego manifestu towarow dostarczonych na krolewskie nabrzeze. Jimmy rozgladal sie dookola. Uwage jego przykula karta wiszaca na scianie. Znajdowala sie na wprost wejscia i kazdy mogl ja zauwazyc. Byl to tygodniowy plan wyjsc w morze. Cos przykulo jego uwage. Podszedl blizej. Locklear szedl za nim krok w krok. -Co? Jimmy wskazal reka. -Ciekawe... Locklear rzucil okiem na zestawienie. -Dlaczego? -Nie jestem pewien - odpowiedzial Jimmy, znizajac glos - ale zastanow sie chwile nad niektorymi sprawami, ktore dzieja sie w palacu. Trzymaja nas z dala od orszaku zalobnego. Pytamy o to ksiezne. Nie mija dziesiec minut od wyjscia z jej komnaty i wysylaja nas do portu z jakims durnym rozkazem. Powiedz sam, czy wszystko nie wskazuje na to, ze celowo trzymaja nas z daleka od uroczystosci? Cos tu nie gra. -Przeciez sam to powiedzialem wczesniej - skomentowal Locklear zniecierpliwionym tonem. Urzednik znalazl w koncu poszukiwany dokument i podal im. Pod eskorta zolnierza powrocili do palacu. Przebiegajac kolo straznikow w bramie, chlopcy pomachali im odruchowo i skierowali sie w strone biura zarzadcy. Dotarli na miejsce, gdy baron Giles wlasnie wychodzil. -A, tu jestescie - powital ich oskarzycielskim tonem. - Juz myslalem, ze bede musial wyslac gwardzistow, zeby przywlekli was za uszy. Gdzie to sie leniuchowalo, co? Gadac mi tu zaraz! -Jimmy i Locklear wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jak widac zarzadca zdazyl juz zapomniec na smierc o manifescie okretowym. Jimmy podal mu dokument. -Co to jest? - Przebiegl wzrokiem pergamin. - Ach, tak - powiedzial, kladac go niedbale na biurko. - Zajme sie tym pozniej. Musze juz isc, by dopilnowac wyruszenia konduktu. Wy macie zostac tutaj. Jesli zdarzy sie jakas pilna sprawa, jeden bedzie w biurze, a drugi pobiegnie po mnie. Wroce, gdy tylko powoz z cialem przekroczy bramy miasta. -Czy przewidujesz jakies problemy, panie? - spytal Jimmy. -Oczywiscie, ze nie, ale warto byc zawsze przygotowanym na wszystko. Wkrotce wracam - powtorzyl i wyszedl. Gdy zniknal za progiem, Locklear zwrocil sie do przyjaciela. -W porzadku. O co w tym wszystkim chodzi? I nie waz sie odpowiadac: "Zobaczysz". -Rzeczy nie sa takimi, jakimi sie zdaja. Idziemy. Jimmy i Locklear pedzili schodami w gore. Dotarli do okna wychodzacego na dziedziniec. Stojac w milczeniu, obserwowali ostatnie przygotowania. Formowano kondukt. Zajechal powoz, na ktorym mialy spoczac mary z cialem. Eskortowal go oddzial dobranych specjalnie zolnierzy z Gwardii Palacowej Aruthy. Powoz ciagnela szostka karych koni zdobnych w pioropusze z czarnych pior. Prowadzil je stajenny rowniez w czarnym stroju. Gwardzisci ustawili sie po obu stronach powozu. U wyjscia pojawilo sie osmiu zolnierzy w pelnym rynsztunku bojowym: niesli trumne. Podeszli do ruchomego rusztowania, pozwalajacego na umieszczenie jej wysoko na podwyzszeniu. Powolutku, z namaszczeniem wciagneli doczesne szczatki ksiecia Krondoru i zlozyli na spowitych czarnym kirem marach. Jimmy i Locklear zajrzeli do srodka trumny. Po raz pierwszy mieli okazje dokladnie przyjrzec sie martwemu Ksieciu. Tradycja nakazywala, aby trumna pozostala otwarta az do bram miasta, zeby dac ludowi szanse ujrzenia swego wladcy po raz ostatni. Zaraz po opuszczeniu granic miasta zakladano wieko. Przez cala dalsza droge trumna pozostawala zamknieta. Otwierano ja jeszcze raz - ostatni - w grobowcu pod palacem krolewskim Rillanon, gdzie najblizsza rodzina miala ostatecznie pozegnac Aruthe. Jimmy poczul dlawiacy uscisk w gardle. Przelknal na sile spychajac uparta gule w dol. Zauwazyl, ze Ksiecia zlozono do trumny w jego ulubionym stroju: brazowej bluzie z atlasu i rdzawych, obcislych spodniach. Do tego wlozono zielony kaftan, chociaz zmarly nie nosil go zbyt czesto. Pomiedzy zlaczonymi dlonmi spoczywal ulubiony rapier. Glowa byla odkryta. Zdawal sie spac. Zanim powoz wytoczyl sie z dziedzinca, Jimmy zdazyl jeszcze zauwazyc na stopach Ksiecia delikatne, domowe pantofle z cienkiego atlasu. W polu ich widzenia znalazl sie kolejny stajenny, prowadzacy rumaka Aruthy. Bez siodla i uprzezy mial podazac za powozem z cialem. Byl to wspanialy szary ogier. Wyrzucal wysoko glowe, szarpiac sie i wyrywajac stajennemu. Ze stajni wybiegl drugi parobek i dopiero we dwojke zdolali ujarzmic kaprysne i podenerwowane zwierze. Oczy Jimmiego zwezily sie w waskie szparki. Locklear odwrocil sie akurat na czas, by dostrzec dziwny wyraz, ktory zagoscil na twarzy Jimmiego. -O co chodzi? -A niech mnie ges kopnie... cos bardzo dziwnego. Idziemy. Chce rzucic okiem na to i owo. -Ale dokad? Ale Jimmy juz pedzil w dol. -Pospiesz sie - rzucil przez ramie. - Mamy tylko kilka minut. Locklear puscil sie w pogon, jeczac po cichu ze zlosci. Jimmy skryl sie w glebokim cieniu kolo stajni. -Patrz uwaznie - szepnal, wypychajac przyjaciela na dziedziniec. Gdy wyprowadzano ostatnie wierzchowce kompanii honorowej, Locklear przespacerowal sie kolo wejscia jak gdyby nigdy nic. W ostatniej drodze Ksiecia do bram miasta mial mu towarzyszyc prawie caly garnizon. Dalej cialo mialo byc eskortowane do Saladoru przez oddzial Krolewskich Lansjerow w pelnym skladzie. -Hej. chlopcze! Uwazaj gdzie lazisz! - krzyknal stajenny biegnacy miedzy dwoma wierzchowcami, trzymanymi za wodze. Locklear uskoczyl w ostatniej chwili i ruszyl spokojnym krokiem z powrotem. Ukryl sie za rogiem budynku, dolaczajac do Jimmiego. -Nie mam pojecia, co spodziewales sie odkryc, ale go tam nie ma. -I tego wlasnie oczekiwalem. Idziemy - zakomenderowal, ruszajac jednoczesnie biegiem w strone glownego palacu. -Dokad? -Zobaczysz. Locklear, coraz bardziej wsciekly na Jimmiego, wbil oczy jak sztylety w plecy przyjaciela i pognal za nim przez plac musztry. I znowu pedzili w gore, przeskakujac po dwa schodki naraz. Lapiac z trudem oddech, dopadli do okna wychodzacego na dziedziniec. Bieg do stajni i z powrotem zajal im dziesiec minut. Orszak zalobny mial za chwile opuscic palac. Jimmy patrzy} uwaznie. Karety podjezdzaly do podnoza szerokich schodow. Paziowie podbiegali, by otwierac i przytrzymac drzwiczki. Zgodnie z tradycja tylko czlonkowie rodziny krolewskiej mieli prawo jechac. Pozostali, wyrazajac szacunek dla zmarlego, szli pieszo za trumna ze zwlokami Aruthy. Ksiezna Alicja i Anita zajely miejsca w pierwszej karecie. Carline i Laurie pospieszyli do drugiej. Ksiaze Saladoru tak pedzil, ze omal sie nie poslizgnal na gladkich stopniach. Wskoczyl za zona do srodka i blyskawicznie zaciagnal zaslone w drzwiach od swojej strony. Jimmy zerknal z ukosa na Lockleara, ktory obserwowal dziwaczne zachowanie Lauriego z nie skrywanym zdziwieniem. Widzac, ze nie musi nic objasniac mlodszemu przyjacielowi, Jimmy milczal. Gardan zajal miejsce na czele orszaku. Jego ramiona okrywala ciezka, czarna peleryna. Podniosl reke. Samotny dobosz zaczal wybijac powolny rytm werbla na wytlumionym bebnie. Przy czwartym uderzeniu pochod ruszyl bez slowa komendy. Zolnierze maszerowali w calkowitej ciszy, posuwajac sie miarowym krokiem w rytm uderzen. Karety potoczyly sie z turkotem po kamieniach. Szary rumak stanal nagle deba i kolejny stajenny musial sie znowu niezle napocic, aby nad nim zapanowac. Jimmy pokiwal glowa. Ponownie naszlo go stare, dobrze znane uczucie: wszystkie kawalki lamiglowki mialy wkrotce zajac wlasciwe miejsca. Na ustach pojawil sie z wolna pelen zrozumienia usmiech. Locklear obserwowal z zainteresowaniem zmiany zachodzace na twarzy przyjaciela. -Co jest? -Juz wiem, co Laurie kombinowal. Wiem, co sie dzieje, Locky. - Trzepnal przyjaznie w plecy Lockleara. -Rusz sie. Mamy bardzo wiele do zrobienia i bardzo malo czasu. Jimmy prowadzil przyjaciela tajemnym tunelem. Kopcaca pochodnia rzucala na wszystkie strony tanczace, migotliwe cienie. Obaj mlodziency mieli na sobie stroje podrozne. Za pasem bron, a na plecach przytroczone niewielkie worki i zwiniete derki do spania. -Pewien jestes, ze nikogo nie postawili przy wyjsciu? - zapytal Locklear po raz piaty z rzedu. -Przeciez ci juz mowilem. - Zniecierpliwiony Jimmy machnal reka. - Tego przejscia nikomu nie zdradzilem. Nawet Ksieciu i Lauriemu. - Potem, jakby chcial sie wytlumaczyc z przewiny polegajacej na przemilczeniu tego faktu, dorzucil. - Hm... niektore stare przyzwyczajenia trudniej przelamac niz inne. Przez cale popoludnie wykonywali sumiennie swoje obowiazki, a gdy w koncu wszyscy mlodzi szlachcice udali sie na spoczynek, wymkneli sie cichcem w jakis ciemny kat, gdzie pospiesznie sie spakowali i przygotowali do drogi. Teraz zblizala sie polnoc. Doszli do kamiennych wrot. Jimmy pociagnal za metalowa dzwignie w scianie. Dal sie slyszec cichy trzask. Zgasil pochodnie i naparl barkiem na powierzchnie drzwi. Po kilku mocnych pchnieciach nieuzywane od wiekow drzwi puscily niechetnie, z glosnym protestem zardzewialych zawiasow. Wydostali sie na czworakach przez malenkie wyjscie upodobnione z zewnatrz do kamiennych ozdobek u podstawy muru po drugiej stronie placu cwiczen. Byli na ulicy przylegajacej bezposrednio do terenow palacowych. Kilkadziesiat metrow od nich znajdowala sie boczna brama, a przed nia wartownicy. Jimmy probowal zamknac drzwiczki ale sie zaciely. Kiwnal na Lockleara. Pchneli wspolnymi silami. Tkwily nieruchomo w miejscu, by nagle puscic i zatrzasnac sie z donosnym, dudniacym hukiem. Od bramy natychmiast rozlegl sie glos. -Stoj, kto idzie? Zatrzymac sie do kontroli. Jimmy nie zwlekal i natychmiast wzial nogi za pas. Locklear podazal pol kroku za nim. Zaden sie nie obejrzal, by sprawdzic, czy poscig ruszyl za nimi. Trzymajac glowy nisko pochylone, pedzili po kocich lbach na zlamanie karku. Wkrotce znikneli w gmatwaninie uliczek i zaulkow Dzielnicy Biedoty i portu. Jimmy zatrzymal sie, by sie zorientowac, gdzie sie znajduja. Po chwili wskazal kierunek. -Tedy. Musimy sie spieszyc. Kruk odplywa z polnocnym przyplywem. Pognali przez mrok. W niedlugim czasie przebiegali juz pod szeregiem zamknietych okiennic domow nabrzeza. Z przodu dochodzily okrzyki i komendy ze statku szykujacego sie do wyjscia w morze. -Odplywa! - wrzasnal Locklear. Jimmy nic nie odpowiedzial, tylko przyspieszyl kroku. Dobiegli do przystani w chwili, gdy rzucono ostatnie liny. Z desperackim okrzykiem skoczyli na odsuwajaca sie od brzegu burte. Stwardniale od ciezkiej pracy dlonie pochwycily ich mocno i wciagnely na poklad. -Co sie tu dzieje? - uslyszeli glosne pytanie i za moment pojawil sie przed nimi Aaron Kucharz. -A coz to? Jimmy Raczka we wlasnej szlacheckiej osobie? Tak sie palisz do morskich podrozy, ze gotow jestes skrecic kark, by dostac sie na poklad? Jimmy wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Czesc, Aaron. Musze pogadac z Hullem. Stary wilk morski o dziobatej twarzy przygladal sie im podejrzliwie. -Mozesz sobie byc ksiazecym szlachcicem, czy jak ci tam, ale dla ciebie na pokladzie Krolewskiego Kruka to nie zaden Hull tylko pan kapitan Hull, lachmyto! Zrozumiano? Zaraz sprawdze, czy pan kapitan Hull bedzie ci mogl poswiecic troche czasu. Wkrotce obaj mlodziency znalezli sie przed obliczem kapitana, ktory swidrowal ich zlowrogo swym jedynym okiem. -Co to? Dezercja z posterunku? -Trevor... - zaczal Jimmy, lecz widzac zle spojrzenie Kucharza, szybko sie poprawil. - Panie kapitanie, musimy dostac sie do Sarth. Widzielismy na liscie wyjsc w Kapitanacie, ze dzis w nocy udajecie sie na patrol w kierunku polnocnym. -Posluchaj no, bratku, mozesz sobie myslec, co ci sie zywnie podoba. Nawet to, ze musisz dostac sie w gore wybrzeza, ale jestes za krotki ranga, by wlazic mi na poklad i rozkazywac. Mozesz co najwyzej prosic, ale nawet tego nie uslyszalem. A poza tym, mimo oficjalnej listy, ktora jak sam powinienes wiedziec najlepiej, przeznaczona jest dla szpiegow i im podobnych, naprawde plyniemy na zachod. Dostalismy sygnal, ze handlarze niewolnikow z Durbinu zastawili pulapke na biednych kupcow z Krolestwa. A do tego wesza tam jak zawsze galery z Queg. Nie. Mowy nie ma. Wysiadacie na lad razem z pilotem, gdy tylko wyjdziemy poza glowke zewnetrznego falochronu. No, chyba ze chodzi wam o cos innego niz darmowy transport? Spojrzenie bylego przemytnika wyraznie mowilo, ze choc zywil do Jimmiego przyjazne uczucia, nie bedzie tolerowal na pokladzie swego statku zadnych wybrykow. -Czy moglibysmy zamienic slowko na osobnosci? - spytal Jimmy. Hull wymienil zdziwione spojrzenia z Kucharzem. Wzruszyl ramionami. Jimmy przez dobre piec minut szeptal cos do ucha starego wilka morskiego. Hull ryknal nagle smiechem. Byl prawdziwie rozbawiony. -A niech mnie wieloryb polknie! Podszedl do Aarona. -Kaz ich zaprowadzic pod poklad. Jak tylko wyjdziemy za glowke, postawic wszystkie zagle. Kurs na Sarth. Kucharz zawahal sie, ale polecil najblizszemu marynarzowi, by zaprowadzil chlopcow na dol. Gdy znalezli sie na dole, a pilot portowy byl juz za burta statku w swojej lodzi, pierwszy oficer wyslal cala wachte na maszty i reje. Postawiono wszystkie zagle. Dziob statku skierowal sie na polnoc. Rzucil okiem na rufe, gdzie Trevor Hull stal obok sternika. Kapitan usmiechal sie do swoich mysli. Jimmy i Locklear czekali wsparci o reling. Gdy lodz byla gotowa, wskoczyli na poklad. Trevor Hull podszedl do nich. -Pewni jestescie, ze nie chcecie wrocic do Sarth? Jimmy pokrecil glowa. -Wolalbym, aby nie widziano, ze przybywam na pokladzie krolewskiego okretu celnego. Przyciaga zbyt wielka uwage. A po drugie, niedaleko stad jest wioska, gdzie mozna kupic konie. O niecaly dzien jazdy stad biwakowalismy poprzednio. Mozna stamtad obserwowac wszystkich przejezdzajacych. Tam latwiej ich zauwazymy. -Chyba ze juz przejechali. -Opuscili Krondor zaledwie o dzien wczesniej niz my. Mysmy plyneli dzien i noc, a oni musieli robic popasy dla wypoczynku. Nie, na pewno jestesmy przed nimi. -No coz, chlopaki, niech chroni was Kilian, ktora w chwilach lepszego humoru roztacza opieke nad zeglarzami i innymi typami spod ciemnej gwiazdy. Oraz Banath, ktora czyni to samo dla zlodziei, hazardzistow i glupcow. - Po chwili dodal powaznym tonem. - Uwazajcie na siebie, chlopaki. - Dal znak, by opuszczono lodz. Nadal panowal polmrok. Promienie slonca nie zdolaly jeszcze przebic sie przez grube zwaly mgiel nad wybrzezem. Dziob lodzi skierowal sie ku plazy i marynarze ostro naparli na wiosla. Szybko pomkneli po falach. Po kilku minutach dno zaszuralo po piasku plycizny. Jimmy i Locklear znalezli sie na brzegu. Poczatkowo karczmarz nawet nie chcial slyszec o sprzedazy koni. Jednak powazna mina oraz wladcza i zdecydowana postawa Jimmiego, sposob, w jaki nosil miecz, i pokazna kupka zlota - spowodowaly, ze zmienil zdanie. Zanim slonce wychynelo zza lasow na wschod od wioski Dluga Droga, obaj mlodziency, dobrze zaopatrzeni na droge, siedzieli juz w siodlach, posuwajac sie goscincem z Sarth w kierunku Widoku Kwestora. Okolo poludnia dotarli na upatrzone miejsce, do zwezenia drogi. Od wschodu ostre wzniesienie porosniete gestymi krzakami uniemozliwialo przejazd. Z drugiej strony gosciniec graniczyl ze stromym urwiskiem opadajacym ku plazy. Z wysokosci wzniesienia mieli doskonaly widok na kazdego, kto zblizal sie droga czy plaza. W powietrzu wisial wilgotny chlod. Rozpalili niewielkie ognisko i cierpliwie czekali. W ciagu trzech dni, ktore nastapily pozniej, dwukrotnie ich zyciu grozilo niebezpieczenstwo. Za pierwszym razem byla to banda najemnikow obecnie bez zajecia, ktora podazala z Widoku Kwestora na poludnie. Determinacja i odwaga mlodziencow skutecznie zniechecily bandziorow, zwlaszcza ze domyslali sie, iz poza konmi nic wiecej nie daloby sie ukrasc. Jeden z nich probowal nawet zabrac wierzchowca, lecz blyskawiczna riposta rapiera Jimmiego przekonala go, ze nie warto ponawiac proby. Doszli do wniosku, ze nie ma po co przelewac krwi dla tak marnego lupu i zostawili mlodziencow w spokoju. Drugie spotkanie bylo o wiele bardziej ryzykowne. Jimmy i Locklear stali do siebie plecami, broniac siebie i swoich koni przed trzema typami spod ciemnej gwiazdy. Gdyby napastnikow bylo wiecej, ani Jimmy, ani Locklear nie uszliby z zyciem. Bandyci uciekli, slyszac odglos kopyt konskich na kamieniach goscinca. Zza zakretu drogi wychynal niewielki patrol z garnizonu Widoku Kwestora. Zolnierze przesluchali chlopcow i przyjeli ich opowiesc za dobra monete. Wedlug niej podrozowali jako synowie jednego z pomniejszych szlachcicow, ktory mial sie z nimi wkrotce spotkac w tej okolicy. Obaj chlopcy i ojciec mieli wspolnie udac sie na poludnie, do Krondoru, aby podazyc w slad za orszakiem zalobnym Ksiecia. Sierzant dowodzacy patrolem zyczyl im szczesliwej podrozy i odjechal. Czwartego dnia poznym popoludniem Jimmy dostrzegl na plazy trzech jezdzcow. Przyslonil oczy dlonia i przypatrywal sie im przez dluga chwile. -No, nareszcie. To oni! Szybko dosiedli koni i zjechali waska szczelina w urwisku na piasek plazy. Zatrzymali sie, czekajac, az jezdzcy sie zbliza. Ich konie grzebaly niespokojnie kopytami. Po paru minutach konni zblizyli sie na tyle, ze ich dostrzegli. Zwolnili, a potem podjechali powoli, jakby z rezygnacja. Byli zmeczeni i brudni. Sadzac po ubraniu i orezu, mogli uchodzic za najemnikow. Cala trojka nosila brody, chociaz zarost dwoch ciemnowlosych byl dosc swiezy i jeszcze krotki. Na widok mlodziencow pierwszy jezdziec zaklal krotko a szpetnie. Drugi krecil glowa z niedowierzaniem. Trzeci przepchnal sie koniem miedzy tamtymi i zatrzymal sie przed chlopcami. -Jak zescie...? Locklear siedzial w siodle nieruchomo jak kamienny posag. Szczeka opadla mu prawie do pasa. Nie mogl wykrztusic slowa. Jimmy wiele mu powiedzial, ale o jednym nie raczyl wspomniec. Starszy przyjaciel jak zwykle szczerzyl zeby w usmiechu. -To dluga historia. Tam, na skarpie mamy skromny biwak, jesli chcecie odpoczac, chociaz jest w poblizu drogi... Mezczyzna, zafrasowany, podrapal dwutygodniowy zarost. -Rownie dobrze mozemy odpoczac teraz. Nie ma sensu podrozowac dzis dalej. Usmiech Jimmiego rozszerzyl sie. Ha, musze przyznac, panie, ze jestes najzywszym trupem, jakiego widzialem, a widzialem ich sporo. Arutha usmiechnal sie w odpowiedzi i zwrocil sie do Lauriego i Roalda. -Chodzcie, damy odpoczac koniom. Dowiemy sie przy okazji, jak te lobuzy odkryly nasza tajemnice. Slonce krylo sie powoli w falach oceanu. Plomien tanczyl wesolo. Wszyscy, z wyjatkiem Roalda, ktory stal na warcie, obserwujac droge, rozlozyli sie dookola ogniska. -To byla zbitka wielu bardzo drobnych faktow - mowil Jimmy. - Po pierwsze, obie ksiezne wydawaly sie bardziej zaniepokojone niz pograzone w zalobie. A kiedy nie dopuszczono nas do uczestnictwa w orszaku zalobnym, stalem sie podejrzliwy. -To ja powiedzialem - dorzucil z duma Locklear. Jimmy rzucil mu zle spojrzenie, dajac niedwuznacznie do zrozumienia, ze to on opowiada. -Tak, rzeczywiscie. Wspomnial, ze trzymaja go na dystans. Teraz wiem, dlaczego. Moglem sie dostac w poblize falszywego ksiecia na marach i rozpoznac go. A wtedy domyslilbym sie, ze prawdziwy ruszyl na polnoc, aby zalatwic Murmandamusa. -Wlasciwie tak bylo. Dlatego trzymalismy cie z daleka - powiedzial Laurie. -Na tym opieral sie caly plan - dodal Roald. -Przeciez mogliscie mi zaufac - powiedzial Jimmy nieco urazonym tonem. Arutha byl na wpol rozbawiony, a na wpol zirytowany. -Jimmy, tu nie chodzilo o zaufanie czy jego brak. Po prostu nie chcialem tego. Nie chcialem cie miec na glowie i tyle. - Jeknal z udawana rozpacza. - Cholera! A teraz mam dwoch. Locklear zerknal na Jimmiego z niepokojem, lecz ton glosu przyjaciela dodal mu otuchy. -No coz, nawet ksiazetom zdarza sie blednie ocenic sytuacje. Tylko pomysl panie, w co bys wpadl, gdybym nie wytropil pulapki w Moraelin. Arutha pokiwal glowa, poddajac sie. -Zatem wiedziales, ze dzieje sie cos dziwnego. Potem domysliles sie, ze Laurie i Roald wybieraja sie na polnoc. Ale co zdradzilo, ze zyje? Jimmy parsknal smiechem. -Po pierwsze, do konduktu zalobnego wzieto szarego wierzchowca, a twoj gniady wyparowal nagle ze stajni jak kamfora. Pamietam, ze szarego nigdy nie lubiles. -Jest zbyt narowisty. - Arutha pokiwal glowa. - Co jeszcze? -To mnie uderzylo, gdy patrzylem na przejezdzajace obok zwloki. Jezeli chciano cie pochowac w ulubionym stroju, to w takim razie brakowalo ulubionych butow. - Wskazal na buty, ktore ksiaze mial na nogach. - : Cialo w trumnie mialo tylko te fikusne salonowe pantofle. A to dlatego, ze buty, ktore nosil zamachowiec w palacu, byly uwalane blotem ze sciekow i krwia. Najwidoczniej osoba ubierajaca cialo wolala raczej poszukac innej pary, niz czyscic te uswinione - zabojcy. A poniewaz ich nie znalazla albo zadne nie pasowaly, wiec wlozyla pantofle. Od razu sie domyslilem, gdy zobaczylem to cudactwo. Nie spaliles ciala zamachowca, tylko jego serce. Nathan musial je otoczyc jakims zakleciem, aby zachowalo swiezosc. -Z poczatku nie mialem pojecia, co z nim zrobie, chociaz niejasno przeczuwalem, ze moze mi sie przydac. A potem doszlo do proby zamachu w swiatyni. Jego sztylet to nie byla zabawka - bezwiednie potarl zraniony bok. - Szczesliwie rana nie byla powazna. -Akurat! - mruknal Laurie. - Dwa centymetry wyzej, cztery w prawo i mielibysmy prawdziwy pogrzeb. -Pierwszej nocy wyciszylismy cala sprawe. My, to znaczy Nathan, Gardan, Volney, Laurie i ja naradzalismy sie, co zrobic, jaki plan przyjac. W koncu zdecydowalem, ze bede udawal martwego. Volney zwlekal z uroczystosciami w Krondorze do przyjazdu miejscowych notabli. Zyskalem czas, aby rana zagoila sie na tyle, bym mogl jechac konno. Chcialem wymknac sie z miasta niepostrzezenie, tak zeby nie wzbudzic najmniejszych podejrzen. Jesli Murmandamus bedzie uwazal mnie za niezywego, przestanie mnie szukac. A z tym - podniosl talizman otrzymany od opata bogini Ishap - nie odnajdzie mnie za pomoca magii. Mam nadzieje, ze w ten sposob zmusze go, sprowokuje do przedwczesnych dzialan. -A jak sie tutaj dostaliscie? - spytal Laurie. - Przeciez nie mogliscie nas minac na drodze? -Przekonalem Trevora Hulla, aby nas tu przywiozl. -Powiedziales mu? - spytal Arutha. -Ale tylko jemu. Nawet Aaron nie wie, ze zyjesz, panie. -Wszystko jedno, i tak za wielu jak na jeden sekret - mruknal Roald. -Ale przeciez, panie... -Locklear zajaknal sie. - Przeciez mozna ufac calkowicie kazdemu, kto wie. -To nie o to chodzi - odpowiedzial Laurie. - Wiedzialy Carline i Anita. Podobnie Gardan, Volney i Nathan. Lecz nawet DeLacy i Valdis byli trzymani w nieswiadomosci. Wiecej, sam krol nie dowie sie o tym, dopoki Carline nie wyjawi mu prawdy w rozmowie w cztery oczy w Rillanonie. Wiedza tylko te osoby, ktore wymienilem. -A Martin? - spytal Jimmy. -Laurie przeslal mu wiadomosc. Spotka sie z nami w Ylith - poinformowal Arutha. -To ryzykowne - zauwazyl Jimmy. -Nikt poza nami kilkoma nie bylby w stanie zrozumiec tej wiadomosci. Napisalem tylko: "Pod Polnocnym Wloczega. Przyjedz najszybciej, jak mozesz". Wiadomosc zostala podpisana: "Arthur". Zrozumie, ze nikt nie moze sie dowiedziec o tym, ze Arutha zyje. Jimmy pokiwal z uznaniem glowa. -Niezle, niezle. Tylko my wiemy, ze Pod Pomocnym Wloczega to gospoda w Ylith, gdzie Martin silowal sie z tym typem Longly. -A kto to jest Arthur? - spytal Locklear. -To Jego Wysokosc - odpowiedzial Roald. - Pod tym imieniem podrozowal wtedy z nami. -Uzylem go po raz pierwszy, gdy przybylem do Krondoru z Martinem i Amosem. Jimmy zamyslil sie. -Juz drugi raz udajemy sie polnoc i po raz drugi zaluje, ze nie ma z nami Amosa Traska. -No coz, rzeczywiscie. Szkoda, ze go nie ma - odpowiedzial Arutha. - Kladzmy sie lepiej spac. Przed nami dluga droga, a ja musze jeszcze zdecydowac, co z wami zrobic, lobuzy. Jimmy zawinal sie w derke. Pozostali uczynili to samo. Roald trzymal warte. Po raz pierwszy od wielu tygodni Jimmy odplynal blyskawicznie w sen wolny od wszelkich trosk i niepokojow. TAJEMNICE Ryath mknela z hukiem skrzydel przez znajome niebo. Zataczala szerokie kolo nad lasami Krolestwa. Przeslala do nich mysl: "Musze zapolowac". Podczas lotu smok zdecydowanie wolal porozumiewac sie za pomoca mysli; gdy byli na ziemi, mowil na glos.Tomas obrocil sie w strone Puga. -Do wyspy Macrosa jest bardzo daleko - powiedzial Pug. - Ponad poltora tysiaca kilometrow. -Mozemy znalezc sie na miejscu o wiele szybciej, niz sobie wyobrazasz. - Tomas usmiechnal sie. -Jak daleko Ryath moze doleciec? -Bez ladowania wokol calej naszej planety, ale mysle, ze trudno byloby ja do tego przekonac. Do tej pory nie miales okazji poznac nawet jednej dziesiatej szybkosci, do jakiej jest zdolna. -To dobrze. Zapoluje wiec dopiero, gdy wyladujemy na Wyspie Czarnoksieznika. Tomas zazadal od smoka, aby jeszcze troche sie wstrzymal z polowaniem. Ryath zgodzila sie, aczkolwiek z wyrazna niechecia. Postepujac wedlug wskazowek Puga, wzbila sie wyzej w blekit przestworzy nad Midkemia i pomknela ponad szczytami gorskimi w kierunku Morza Gorzkiego. Potezne uderzenia skrzydel wznosily ich wyzej i wyzej, tam mogla szybowac swobodnie. Krajobraz pod nimi umykal do tylu, zmieniajac sie w smuge rozmazanych kolorow. Pug zastanawial sie w duchu, jakie sa granice szybkosci smoka. Lecieli szybciej niz galopujacy kon, a Ryath ciagle jeszcze przyspieszala. W jej lot wpleciona byla magia. Z pozoru szybowala teraz swobodnie, nie poruszajac w ogole skrzydlami, a jednak poruszala sie coraz szybciej i szybciej. Dzieki zakleciom Tomasa czuli sie na jej grzbiecie wygodnie, pewnie i bezpiecznie. Czar rzucony przez przyjaciela oslanial ich przed wiatrem i zimnem. Z wewnetrznej radosci i uniesienia Pugowi krecilo sie w glowie. Puszcze i lasy Dalekiego Wybrzeza ustapily miejsca niebotycznym szczytom Szarych Wiez. Wkrotce szybowali juz nad ziemiami Wolnych Miast i Natalu. Nastepnie znalezli sie nad wodami Gorzkiego Morza. Gleboki blekit toni przetykany byl tu i owdzie lsniacymi w promieniach slonca pasmami srebrzystej szarosci i stonowanej zieleni. Drobne punkciki statkow, nie wieksze od dziecinnych zabawek, znaczyly trase letnich szlakow morskich z Queg do Wolnych Miast. Gdy lecieli nad Queg, wyspa-krolestwem, dostrzegli stolice panstwa i okoliczne wioski. Z tej wysokosci sprawialy wrazenie budowli z klockow. Daleko pod nimi, wzdluz wybrzeza leciala formacja uskrzydlonych sylwetek. Do ich mysli dobiegl radosny chichot smoka - "Znasz je, Wladco Orlich Perci, nieprawdaz?" -Nie sa juz takie jak kiedys - zauwazyl Tomas. -Co to jest? - spytal Pug. -To potomkowie gigantycznych orlow, z ktorymi polowalem. ... z ktorymi polowal Ashen-Shugar, cale wieki temu. Latalem na nich, podobnie jak mniejsi ludzie lataja na sokolach. Starozytne ptaki byly do pewnego stopnia obdarzone inteligencja. "Wyspiarze przyuczaja je i lataja na nich tak, jak inni jezdza na koniach. Zanikajaca, upadla rasa". Tomas zdenerwowal sie. -Tak jak wiele innych rzeczy sa zaledwie cieniem tego, czym byly kiedys. "Z drugiej strony jednak sa i tacy, ktorzy sa wieksi i bardziej potezni, Valheru" - skomentowal smok zartem. Pug nic nie odpowiedzial. Choc bardzo dobrze rozumial przyjaciela, to jednak bylo w nim cos, czego nikt nie byl w stanie zglebic i poznac. Tomas byl absolutnie wyjatkowy, jedyny na swiecie. Dzwigal na swych barkach i w sercu ciezary, ktorych nie byl w stanie ogarnac nikt z zyjacych. W nieokreslony, mglisty sposob Pug zdawal sie rozumiec, jak potomkowie dumnych i wspanialych kiedys orlow, na ktorych polowal Ashen-Shugar, moga ranic Tomasa. Zachowal jednak milczenie. Jezeli jakikolwiek niepokoj nekal serce i dusze Tomasa, byl to jego wlasny bol i cierpienie. Wkrotce ich oczom ukazala sie kolejna wyspa. W porownaniu do kraju Queg byla malenka, ale wystarczajaco duza, aby pomiescic wielu ludzi. Pug jednak wiedzial, ze zamieszkiwali ja bardzo nieliczni, byla to bowiem Wyspa Czarnoksieznika, dom Czarnego Macrosa. Przelatywali nad polnocno-zachodnim brzegiem wyspy. Smok opuszczal sie coraz nizej. Przemknely pod nimi szczyty lancucha lagodnych pagorkow i niewielka dolina. -To niemozliwe! - krzyknal Pug. -Co? -Poprzednio bylo tam takie... dziwne miejsce. Budynek glowny i kilka mniejszych. To tam wlasnie spotkalem Macrosa. Byli tez wtedy Kulgan, Gardan, Arutha i Meecham. Zatoczyli krag ponad drzewami. -Te deby i sosny nie wyrosly tu przeciez w ciagu zaledwie dwunastu lat, ktore minely od pierwszego spotkania z czarnoksieznikiem. Sa bardzo, bardzo stare. -Kolejna z tajemnic Macrosa. Modl sie lepiej, zeby zamek stal na swoim miejscu. Ryath przeleciala ponad nastepnym lancuchem wzgorz. Ich oczom ukazala sie jedyna widoczna budowla na wyspie - stojacy samotnie zamek. Smok przechylil sie w locie, zawracajac nad plaza, na ktorej Pug i jego towarzysze wyladowali przed laty. Obnizyl gwaltownie lot i osiadl lagodnie na sciezce nad wybrzezem. Pozegnal sie i blyskawicznie wzbil w powietrze, by rozpoczac lowy. Tomas wpatrywal sie w znikajaca na lazurowym niebie Ryath. -Juz zapomnialem, jak to jest dosiadac smoka. - Zwrocil zamyslony wzrok w strone Puga. - Kiedy poprosiles, abym ci towarzyszyl, lekalem sie, ze obudza sie duchy drzemiace w mym sercu. - Klepnal sie w piers. - Sadzilem, ze Ashen-Shugar tutaj, w srodku, tylko czeka na okazje, aby znowu powstac i zapanowac nade mna bez reszty. Pug obserwowal z uwaga twarz przyjaciela. Tomas dobrze skrywal uczucia, lecz widac bylo, ze jego wnetrzem targaja potezne, skryte gleboko emocje. - Teraz jednak wiem - kontynuowal Tomas - ze miedzy Ashen-Shugarem a mna nie ma zadnej roznicy. Jestem i jednym i drugim. - Zwiesil glowe i wbil wzrok w ziemie. Przypominal w tej chwili malego Tomasa, ktory tlumaczyl sie przed matka z jakiejs psoty. - Czuje sie, jakbym jednoczesnie wiele zyskal, ale tez duzo i bezpowrotnie stracil. Pug pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Tomas, nie bedziemy juz chlopcami, ktorymi bylismy kiedys. Ale spojrz na to z innej strony. Obaj stalismy sie postaciami, o ktorych nam sie nawet nie snilo w najsmielszych marzeniach. A po drugie, tylko bardzo nieliczne rzeczy, sprawy czy zdarzenia, ktore sa cokolwiek warte, przychodza prosto i latwo. -Myslalem o swoich rodzicach. - Tomas zapatrzyl sie w morze. - Nie odwiedzilem ich od zakonczenia wojny. Nie jestem juz tym, ktorego znali kiedys. Pug dobrze rozumial, o czym mowi przyjaciel. -Bedzie to dla nich trudne, ale to dobrzy ludzie i z pewnoscia przyjma i zaakceptuja przemiane, jaka w tobie zaszla. Bardzo beda chcieli poznac swego wnuka. Tomas westchnal i zasmial sie na poly z radoscia, na poly z gorycza. i- Calis jest inny niz dziecko, ktorego mieli prawo oczekiwac. Coz, ja takze jestem inny. Nie. nie obawiam sie ponownego spotkania z nimi. - Spojrzal na Puga. - Obawiam sie, ze moge ich juz nigdy nie zobaczyc - dokonczyl cichym glosem. Pug pomyslal w tej chwili o swej zonie Katali i o wszystkich, ktorych pozostawil w Stardock. Przez zacisniete gardlo nie chcialy mu przejsc zadne slowa. W milczeniu wyciagnal reke i chwycil mocno przyjaciela za ramie. Trwali tak przez dluga, wypelniona natlokiem mysli chwile. Pomimo mocy i zdolnosci, ktorymi dysponowali, pomimo talentow, jakimi nie byl obdarzony zaden z zyjacych ludzi, byli smiertelni. Pug, w wiekszym jeszcze stopniu niz Tomas, zdawal sobie sprawe z przerazajacej natury tego, z czym przyjdzie im sie zmierzyc w niedalekiej przyszlosci. Co wiecej, w glebi serca mag zywil jeszcze glebsze podejrzenia i bardziej mroczne obawy. Wszystko - poczawszy od milczenia eldarow w czasie jego nauki, ich obecnosci na Kelewanie, po wreszcie wglad w wiedze zyskany dzieki nauce - wskazywalo na zagrozenia, co do ktorych Pug mial gleboka nadzieje, iz nigdy sie nie spelnia. Ze wszystkich znanych mu watkow wysnuwala sie jedyna konkluzja, o ktorej wolal nie wspominac glosno, dopoki nie bedzie mial innego wyboru. Odepchnal nurtujacy go niepokoj. -Chodz, musimy zobaczyc sie z Gathisem. Znajdowali sie w punkcie ponad plaza, gdzie sciezka prowadzaca ku gorze rozdzielala sie. Pug pamietal, ze jedna prowadzi do zamku, a druga do niewielkiej dolinki, gdzie staly te dziwne zabudowania. Macros, ktorego spotkal tam po raz pierwszy, nazwal je Villa Beata. Zalowal teraz niezmiernie, ze nie odwiedzil ponownie dolinki, kiedy powrocil z towarzyszami na wyspe. Przybyli tam, aby przejac spuscizne po Macrosie, stanowiaca obecnie glowna czesc ksiegozbioru akademii w Stardock. Budynki zniknely z powierzchni ziemi, a w ich miejsce pojawily sie kilkusetletnie z wygladu drzewa... jeszcze jedna z wielu tajemnic otaczajacych Czarnego Macrosa. Ruszyli sciezka w kierunku zamczyska. Stalo na niewielkim plaskowyzu oddzielonym od reszty wyspy gleboka rozpadlina, ktorej strome krawedzie opadaly gwaltownie ku falom oceanu. Te zas rozbijaly sie o skaliste sciany z hukiem, ktory towarzyszyl im dudniacym echem, gdy przechodzili powolutku przez opuszczony zwodzony most. Zamek zbudowano z nie znanego im, ciemnego kamienia. Na poteznym luku portalu bramy przysiadly dziwaczne stwory patrzace na nich zastyglym w kamieniu wzrokiem. Otoczenie zamku wygladalo prawie identycznie jak poprzednim razem. Kiedy znalezli sie na dziedzincu, stalo sie jednak oczywiste, ze cala reszta ulegla gruntownej zmianie. W czasie ostatnich odwiedzin teren zamku byl dobrze utrzymany i zadbany. Teraz w szparach kamieni u podstawy scian rozplenilo sie bujne zielsko. Plyty dziedzinca usiane byly bialymi plamkami ptasich odchodow. Pospieszyli ku wejsciu do glownego zamku, gdzie na poskrecanych zawiasach wisialy krzywo wielkie odrzwia. Pchneli je w bok, aby przejsc dalej. Przerdzewiale zelazo zazgrzytalo piskliwie. Pug poprowadzil przyjaciela dlugim korytarzem, a potem schodami w gore wiezy. Po paru minutach staneli przed drzwiami do pracowni Macrosa. Ostatnim razem, by je otworzyc, musial uzyc zaklecia i odpowiedziec na zadane w jezyku Tsuranich pytanie. Teraz wystarczylo proste popchniecie. Pracownia swiecila pustkami. Zeszli na dol i udali sie do wielkiej sali. Pug rozejrzal sie ze zniecierpliwieniem. -Halo, wy w zamku! Jest tu kto? Jego wolanie odbilo sie pustym, zwielokrotnionym echem od kamiennych scian. -Wyglada na to, ze wszyscy stad odeszli - powiedzial Tomas przyciszonym glosem. -Nic nie rozumiem. Podczas ostatniej rozmowy z Gathisem zapewnil mnie, ze bedzie tu mieszkac, czekajac na powrot Macrosa, bedzie utrzymywal wszystko w nalezytym porzadku. Nie poznalem go co prawda zbyt dobrze, ale dalbym glowe, ze uczyni jak mowil i utrzyma zamek w stanie, w jakim widzielismy go wtedy... -Widocznie nie mogl - powiedzial Tomas. - Moze ktos mial powod, by odwiedzic wyspe? Piraci albo korsarze z Queg? -Albo agenci Murmandamusa? - Pug wyraznie zmarkotnial. - Mialem nadzieje, ze uda sie uzyskac od Gathisa blizsze wskazowki, ktore pozwola na rozpoczecie poszukiwan Macrosa. - Rozejrzal sie po sali. Przy scianie znajdowala sie kamienna lawa. Podszedl i usiadl. - Nawet nie wiemy, czy Macros jeszcze zyje. Jak mamy go odnalezc? Tomas stal nad przyjacielem. Oparl stope o lawe i nachylil sie, wspierajac skrzyzowanymi rekami o kolano. -Mozliwe, ze zamek jest opuszczony, poniewaz Macros juz wrocil, a nastepnie znowu opuscil te strony. Pug uniosl glowe. -Byc moze... hm... bylo takie zaklecie, zaklecie Nizszej Drogi... -O ile sie na tym znam... Pug przerwal mu. -W Elvardein nauczylem sie wielu rzeczy. Sprobuje... -Zamknal oczy i zaczai wypowiadac zaklecie. Mowil niskim, przyciszonym glosem, kierujac swoj umysl w regiony magii, ktore ciagle byly dla niego nowoscia. Otworzyl raptownie oczy. - Zamek otoczony jest jakims zakleciem. Kamienie... cos z nimi nie w porzadku... cos nie pasuje. Tomas wpatrywal sie w przyjaciela. W jego spojrzeniu czailo sie nieme pytanie. Pug wstal i przesunal dlonia po kamieniach. - Uzylem zaklecia, ktore powinno wydobyc informacje z samych scian. Nie jestem pewien, czy wiesz, ale wszystko, co sie dzieje w poblizu jakiegos przedmiotu, zostawia na nim niewielkie slady, oddzialuje swoja energia. Ktos znajacy sie na rzeczy moze odczytac te slady -jak ty czyja pismo skryby. Trudne to, ale mozliwe. Jednak te kamienie niczego nie zdradzaja, niczego nie wyjawiaja. Jakby przez te sale nigdy nie przeszla zadna zyjaca istota. Pug obrocil sie raptownie ku drzwiom. -Chodz! - zakomenderowal. Szli ramie w ramie, az staneli w samym srodku dziedzinca. Pug wzniosl rece ponad glowe. Tomas wyczul, jak gromadza sie wokol nich potezne zasoby energii - w Pugu wzbierala moc. Zamknal oczy i przemowil nagle w przedziwnym jezyku, ktory jednak wydal sie Tomasowi dziwnie znajomy. Przyjaciel otworzyl oczy. -Niech prawda sie objawi! Tomas odniosl wrazenie, jakby w przestrzeni, ktorej centrum wraz z Pugiem stanowili, pojawila sie zmarszczka, taka jak powstaje na wodzie po wrzuceniu kamienia. Rozchodzila sie koncentrycznie, oddalajac od nich. Wraz z nia przemieszczal sie i zmienial widok przed jego oczami. Powietrze drgalo. W jednej chwili mial przed soba zapuszczony dziedziniec, a w nastepnej, po przesunieciu sie wybrzuszenia przestrzeni, ukazywaly mu sie stopniowo dobrze utrzymane i czyste kamienne plyty. Krag zaklocenia rozszerzal sie gwaltownie i po chwili znajdowali sie na tym samym z pozoru, jednak zupelnie innym dziedzincu. Tuz kolo nich przeszla dziwaczna postac dzwigajaca narecze szczap do pieca. Zauwazywszy ich, stanela jak wryta. Na twarzy stwora pojawil sie wyraz nieopisanego zdumienia. Drewno wypadlo z trzaskiem z opuszczonych bezwladnie rak. Tomas siegnal po miecz, lecz Pug powstrzymal go, kladac mu uspokajajaco reke na ramieniu. -Przeciez to gorski troll! -Gathis wspominal, ze Macros zatrudnial wiele slug, a ocenil ich wartosc wylacznie na podstawie osobistych talentow. Zaskoczony stwor, barczysty, z dlugimi klami wystajacymi z pyska i o przerazajacym wygladzie, popedzil ku drzwiom w murze pochylony jak malpa. Ze stajni wyszedl kolejny stwor. Nie przypominal wygladem niczego, co widzieli do tej pory. Zatrzymal sie, wpatrujac w nich zdziwionym wzrokiem. Mial niecaly metr wzrostu i niedzwiedzi pysk, ale futro bylo czerwonozlotawe. Gdy spostrzegl, ze przybysze przygladaja mu sie, odstawil pod sciane miotle, ktora trzymal w reku, i powoli wycofal sie do wnetrza stajni. Pug sledzil go wzrokiem, poki calkiem sie nie wtopil w mroczne wnetrze. Przylozyl do ust zlozone dlonie. -Gathis! - zawolal. Prawie natychmiast otworzyly sie drzwi prowadzace do wielkiej sali. Na progu pojawilo sie porzadnie ubrane stworzenie przypominajace do zludzenia goblina. Bylo nieco wyzsze niz zwykle gobliny. Wydatne luki brwiowe i wyrazisty, typowy dla jego rasy nos wskazywaly na pochodzenie. Jednak mialo bardziej szlachetny wyglad i poruszalo sie plynnie i nawet z pewnym wdziekiem. Przyodziane w blekitna koszule i obcisle spodnie, zolty kubrak i czarne buty zbiegalo juz po schodach, by po chwili poklonic sie przybyszom. -Witaj, Mistrzu Pug - powiedzial lekko syczacym glosem. - Przyjrzal sie Tomasowi. - A to bedzie z pewnoscia Mistrz Tomas? Pug i Tomas wymienili pytajace spojrzenia. -Szukamy twego pana - powiedzial Pug. Gathis posmutnial. -To moze sie okazac trudne. Mistrzu. Jesli potrafie ocenic sytuacje, Macros juz nie istnieje. Pug saczyl wino z kielicha. Gathis zaprowadzil ich do sali, gdzie podano posilek. Zarzadca zamku nie przyjal zaproszenia do stolu i stojac przed nimi, ciagnal swoja opowiesc. -Jak juz wspominalem, w czasie twej ostatniej wizyty, Mistrzu Pug, pomiedzy mna a Czarnym istnieje pewnego rodzaju porozumienie. Potrafie wyczuc jego stan istnienia? W jakis niezwykly sposob zawsze wiem, ze on tam jest, gdzies tam. Mniej wiecej w miesiac po twym odjezdzie obudzilem sie nagle pewnej nocy, czujac brak tego kontaktu. Bylo to bardzo niepokojace. -Zatem Macros nie zyje - powiedzial Tomas. Gathis westchnal bardzo po ludzku. -Obawiam sie, iz tak wlasnie jest. A nawet jesli jest inaczej, to przebywa w miejscu tak odleglym i obcym, ze nie ma to praktycznie wiekszego znaczenia. Pug milczal, rozmyslajac nad czyms. -Kto wiec stworzyl te iluzje? - zapytal Tomas. -Moj pan. Gdy tylko Mistrz Pug i jego towarzysze opuscili zamek, uaktywnilem zaklecie. Wiedzialem, ze bez jego dajacej nam bezpieczenstwo obecnosci mozemy byc narazeni na wszelkie zagrozenia. Uznal, ze trzeba zapewnic nam "barwy ochronne", ze tak sie wyraze. Juz dwukrotnie od tamtej wizyty piraci przeczesali wyspe w poszukiwaniu lupow. Nic nie znalezli. Pug poderwal raptownie glowe. -Czyli willa nadal istnieje? -Tak, Mistrzu. Jest ukryta pod iluzja. - Gathis spojrzal na niego niepewnym, zaniepokojonym wzrokiem. - Musze przyznac, chociaz nie jestem ekspertem w tej materii, iz sadzilem, ze obalenie zaklecia iluzji bedzie poza zasiegiem twych mozliwosci. - Znowu westchnal. - A teraz boje sie, ze ty odejdziesz, a my pozostaniemy odkryci... wystawieni na widok... -Nie boj sie - Pug machnal reka - zanim opuszcze wyspe, przywroce zaklecie. - Cos nie dawalo mu jednak spokoju, kolatalo sie w najglebszych zakamarkach umyslu... jakas dziwna wizja rozmowy z Macrosem w willi. - Gdy spytalem Macrosa, czy mieszkal w tamtej willi, powiedzial: "Nie, chociaz kiedys tak, lecz bylo to bardzo dawno temu". - Spojrzal na Gathisa. - Nie wiesz, czy mial tam pracownie, taka jak tutaj, w wiezy? -Tak. Cale wieki temu, zanim tutaj trafilem. Pug zerwal sie od stolu. -Musimy tam pojsc. Natychmiast. Gathis poprowadzil ich sciezka ku dolince. Dachy pokryte czerwona dachowka byly takie, jak je Pug zapamietal. -To jakies dziwne miejsce - zauwazyl Tomas - chociaz dosc mile. Przy dobrej pogodzie mozna by tu wygodnie mieszkac. -Moj pan tez tak myslal... kiedys. Lecz jak wspominal, musial stad odejsc na pewien czas. Gdy powrocil, willa byla opuszczona. Ci, z ktorymi tutaj mieszkal, odeszli bez slowa wyjasnienia. Z poczatku staral sie ich odnalezc, ale potem dal spokoj - obawial sie informacji o ich losie. Pozniej jeszcze pojawil sie niepokoj o bezpieczenstwo ksiag i innych prac, jak rowniez o zycie slug, ktorych zamierzal tutaj sprowadzic. Wybudowal wiec zamek. I poczynil jeszcze inne kroki zabezpieczajace... - dorzucil na koniec z radosnym chichotem. -Legenda Czarnego Macrosa. -Strach przed magia ciemnosci i zla czesto przydaje sie bardziej niz potezne mury. Mistrzu Pug. A nie bylo to wcale takie proste i latwe, jak sie moglo z pozoru wydawac. Spowicie tej zazwyczaj slonecznej wyspy w wieczny woal mrocznych chmur czy podtrzymywanie piekielnego, blekitnego swiatla, ktore rozblyskiwalo, gdy do brzegu zblizal sie jakis statek, bylo dla nas dosc uciazliwe. Weszli na dziedziniec willi otoczony niskim murkiem. Pug zatrzymal sie na chwile, by spojrzec na fontanne z trzema delfinami wspinajacymi sie na kamienny cokol. -Opracowalem rysunek w moim pokoju przejscia na wzor tej fontanny - powiedzial Pug. Gathis poprowadzil ich dalej, ku glownemu budynkowi, i nagle Pug zrozumial. Chociaz nie bylo tutaj systemu zadaszonych chodnikow, to jednak willa, jej rozmiary i ksztalt byly wierna kopia jego domu na Kelewanie. Uklad zabudowan byl identyczny. Wstrzasniety do glebi, zatrzymal sie w pol kroku. -Co sie stalo? - spytal Tomas. -Wydaje sie, ze Macros mial swoj udzial w wielu zdarzeniach, o ktorych nie mielismy pojecia. Byl tez o wiele subtelniejszy, niz nam sie wydawalo. Swoj dom na Kelewanie zbudowalem dokladnie na wzor tego. Co wiecej, nie mialem o tym pojecia. Dziwne, nie kierowalo mna przeciez nic innego tylko wewnetrzne przeswiadczenie, ze wlasnie tak powinienem go zaprojektowac. Pewnie nie mialem wielkiego wyboru. Chodzcie, pokaze wam, gdzie jest pracownia. Bez wahania zaprowadzil ich do pokoju, ktory byl usytuowany dokladnie tak samo, jak pracownia w jego domu. Roznica polegala tylko na tym, ze drzwi byly z solidnego drewna i normalnie otwierane, nie zas przesuwane i pokryte materialem jak na Kelewanie. Gathis skinal glowa. Pug otworzyl drzwi i wszedl. Wielkosc i ksztalt pokoju byly identyczne. Tam, gdzie na Kelewanie stal niski stolik, a na ziemi lezal stos poduszek, tutaj znajdowal sie pokryty gruba warstwa kurzu stolik do pisania i krzeslo. Pug, nie mogac wyjsc z podziwu, zasmial sie donosnie i pokiwal glowa z uznaniem. -Czarownik mial wiele sztuczek w zanadrzu. - Podszedl do skromnego kominka i wyciagnal jeden z kamieni. Ukazala sie niewielka skrytka. - Kazalem cos takiego zrobic u siebie w domu, chociaz nie wiedzialem do konca dlaczego. Przeciez tam schowek nie by l mi do niczego potrzebny. - Wewnatrz lezal zwoj pergaminu. Pug wyjal go i uwaznie obejrzal. Zwoj opasywala pojedyncza wstazeczka bez zadnej pieczeci. Rozwinal pergamin. Jego twarz ozywila sie. -Ach, ty madry i przewidujacy czlowieku! - Podniosl wzrok i spojrzal na Tomasa i Gathisa. - Tekst napisany jest w jezyku Tsuranich. Nawet gdyby zdarzylo sie, ze ktos dostalby sie do tego pokoju i znalazl jakims cudem skrytke, a w niej pergamin, i tak nie bylo najmniejszej szansy, aby zdolal go przeczytac. - Wrocil wzrokiem do pergaminu i zaczal czytac na glos. - "Pug, jesli kiedys bedziesz czytal te slowa, mozesz byc prawie pewien, ze nie zyje. A nawet jesli zdolam przetrwac, to bede znajdowal sie poza granicami normalnej przestrzeni i czasu. W kazdym przypadku nie bede w stanie przyjsc ci z pomoca, o ktora zabiegasz. Miales okazje odkryc i poznac w niewielkim stopniu nature Nieprzyjaciela. Wiesz dobrze, ze zagraza zarowno Midkemii, jak i Kelewanowi. Poszukaj mnie najpierw w Grotach Zmarlych. Jesli tam mnie nie znajdziesz, uzyskasz pewnosc, ze zyje. Bede zapewne uwieziony w miejscu, ktore bardzo trudno odnalezc. Wtedy staniesz przed koniecznoscia wyboru: albo bedziesz mnie szukac, albo na wlasna reke sprobujesz poznac glebiej nature Nieprzyjaciela. To droga najbardziej niebezpieczna, jaka sobie mozna wyobrazic, lecz z szansami powodzenia. Cokolwiek postanowisz, wiedz, ze zycze ci blogoslawienstwa bogow. Macros". -Mialem nadzieje, ze dowiem sie czegos wiecej. - Pug odlozyl zwoj. -Moj pan byl poteznym magiem, ale i jego moc nie byla bez granic - powiedzial Gathis. - Jak przekazal w swym ostatnim przeslaniu do ciebie. Mistrzu, gdy znalazl sie wraz z toba w przejsciu miedzy dwoma swiatami, nie byl w stanie przebic zaslony czasu. Od tamtej chwili czas stal sie dla niego rownie nieprzenikniona tajemnica, jak dla innych ludzi. Mogl jedynie zgadywac, spekulowac. -Nie ma wiec wyjscia, musimy ruszac do Grot Zmarlych - powiedzial Tomas. -Ale gdzie ich szukac? - spytal Pug. -Posluchajcie - odezwal sie Gathis. - Za Bezkresnym Morzem lezy poludniowy kontynent nazywany przez ludzi Novindus. Z polnocy na poludnie przecina go ogromny lancuch gorski, zwany w jezyku miejscowych Ratn'gari, co w naszym jezyku znaczy "Namiot Bogow". Dwa najwyzsze szczyty. Kolumny Niebios, zajmuje Niebianskie Miasto, ktore jak ludzie mowia, jest domem bogow. U jego podnoza rozciaga sie Nekropolis. Miasto Zmarlych Bogow. Swiatynia znajdujaca sie najwyzej. Ta, ktora opiera sie o podstawe gor, czci czterech zaginionych bogow. Znajdziecie tam wylot tunelu prowadzacego do serca Gor Niebianskich. To wejscie do Grot Zmarlych. Pug zastanawial sie przez chwile. -Zgoda. Przespimy sie w zamku, a jutro rano przywolamy Ryath i polecimy na drugi koniec Bezkresnego Morza. Tomas odwrocil sie bez slowa i ruszyl sciezka ku zamkowi. Nie bylo zadnej dyskusji. Nie mieli wyboru. Czarnoksieznik powiedzial wszystko, co bylo do powiedzenia. Ryath przechylila sie w skrecie. Od wielu godzin lecieli z niewyobrazalna predkoscia. Fale Bezkresnego Morza ciagnely sie od horyzontu po horyzont, przewalajac sie leniwie. Morze zdawalo sie nie miec konca. Jednak smok, po przyjeciu ich wskazowek, nie wahal sie ani przez ulamek sekundy. Teraz, po wielu, wielu godzinach lotu szybowali ponad kontynentem po drugiej stronie swiata. Poniewaz przesuwali sie ze wschodu na zachod, a do tego znalezli sie na polkuli poludniowej, zyskali nieco na czasie. Dzien byl pozornie dluzszy. Dostrzegli Novindus poznym popoludniem. Z poczatku lecieli ponad jalowymi, piaszczystymi pustyniami, ciagnacymi sie az po horyzont. Od strony morza granice pustyni stanowil wysoki, urwisty brzeg ciagnacy sie setkami kilometrow. Kazdego, kto dotarlby statkiem do polnocnego wybrzeza, czekaly dlugie dni niebezpiecznej wspinaczki i wedrowki, zanim trafilby na slodka wode. Pozniej smok przelecial nad trawiasta rownina. Daleko pod nimi setki dziwnych w ksztalcie wozow, otoczone stadami bydla, owiec i koni posuwaly sie z polnocy na poludnie. Jakis szczep nomadow kroczyl sladami przodkow, nie zdajac sobie sprawy z obecnosci mknacego wysoko nad nimi smoka. Wreszcie ujrzeli pierwsze miasto. Rownine przecinala potezna rzeka, przypominajaca Pugowi Gagajin na Kelewanie. Na jej poludniowym brzegu wznosilo sie miasto, a za nim rozciagaly sie pola uprawne. Daleko na poludniowym zachodzie majaczyl w wieczornej mgielce lancuch gorski: Namiot Bogow. Ryath zaczeta obnizac lot. W niedlugim czasie zblizyli sie do centralnej czesci lancucha. Niknac w chmurach, strzelaly w niebo ogromne szczyty - Kolumny Niebios. Rozciagajace sie u ich podnoza geste lasy kryly wszystko, cokolwiek znajdowalo sie w ich wnetrzu. Przez ostatnie kilka minut lotu smok krazyl, szukajac chocby niewielkiej polany, na ktorej moglby wyladowac. Wreszcie Ryath osiadla powoli na ziemi. -Lece na polowanie. Kiedy skoncze, pojde spac. Potem przez czas jakis bede odpoczywac. -W dalszej podrozy na tej ziemi nie bedziemy cie potrzebowali. - Tomas usmiechnal sie. - Z miejsca, do ktorego sie udajemy, moze nie byc drogi powrotnej. Mialabys zreszta klopoty ze znalezieniem nas. Slyszac ostatnia uwage, smok wyemanowal fale humoru i rozbawienia. -Odnosze wrazenie, izes sie nieco pogubil, Valheru. Moze troche zapomniales? W przeciwnym razie wiedzialbys, ze w calej przestrzeni nie istnieje miejsce, do ktorego dotrzec nie moge - powod jeno miec musze. -Miejsce, o ktorym mowie, lezy poza twoim zasiegiem, Ryath. Wchodzimy do Grot Zmarlych. -Hm... zaiste, prawde rzeczesz, Tomasie. Tam nawet ja nie potrafie was odnalezc. Lecz jesli ty i przyjaciel twoj zdolacie przezyc te podroz i powrocic do rzeczywistosci zycia ziemskiego, zawolaj tylko, a natychmiast odpowiem na wezwanie. Niech ci sie szczesci w lowach, Valheru, bo mnie sie powiedzie na pewno. - Smok wyprostowal sie i rozpostarl skrzydla. Kilka poteznych uderzen i Ryath wzbila sie w mroczniejace niebo. -Jest zmeczona - zauwazyl Tomas. - Smoki poluja przewaznie na dzika zwierzyne, ale tym razem obawiam sie, ze jakis chlop stwierdzi jutro rano brak kilku owiec czy krowy. Z pelnym brzuchem Ryath bedzie spala przez kilka dni. Pug rozejrzal sie po okolicy spowitej gestniejacym mrokiem. -W pospiechu zapomnielismy o jedzeniu dla nas samych. Tomas usiadl na zwalonym pniu. -Takie rzeczy nigdy sie nie zdarzaly w sagach naszej mlodosci. Pug spojrzal na niego pytajacym wzrokiem. -Pamietasz lasy kolo Crydee, gdzie bawilismy sie jako chlopcy? - Poweselal. - We wszystkich dzieciecych zabawach w wojne zwyciezalismy przeciwnikow tak, by zdazyc do domu na obiad czy kolacje. Pug usiadl obok przyjaciela. Zachichotal cicho pod nosem. -Pamietam. Ty zawsze grales wielkiego, tragicznego bohatera ginacego w wielkiej bitwie. Potem zegnales sie dlugo ze swymi towarzyszami. -Tylko ze tym razem - Tomas spowaznial - jesli nas zabija, nie wstaniemy sobie po prostu z ziemi, by wrocic do cieplej kuchni domowej na gorace zarcie. Zapanowala cisza. -No, ale przynajmniej mozemy urzadzic sie najwygodniej jak to mozliwe. Miejsce jest rownie dobre, by doczekac switu jak kazde inne. Podejrzewam, ze cale Nekropolis jest zarosniete, w przeciwnym razie widzielibysmy cos z powietrza. Za dnia bedzie latwiej je znalezc. - Usmiechnal sie lekko. - A poza tym nie tylko Ryath jest zmeczona. -Spij, jesli musisz. - Tomas wpatrywal sie w geste poszycie lasu. - Ja nauczylem sie ignorowac te potrzebe, podporzadkowujac ja swej woli. - Wyraz jego twarzy sprawil, ze Pug zwrocil glowe w kierunku lasu, idac za jego wzrokiem. W ciemnosci cos sie poruszalo. Nagle z gestwiny za ich plecami rozlegl sie ogluszajacy ryk. W jednej chwili polanka byla cicha i spokojna, wrecz senna, a juz w nastepnej cos lub ktos skoczyl Tomasowi na plecy. Po zdlawionym ryku nastapily inne. Pug zerwal sie na nogi. Impet skoku z gestwiny sprawil, ze Tomas polecial do przodu. Chociaz zwierze czy czlowiek wczepiony w jego plecy niemal dorownywal Tomasowi wielkoscia, to jednak zaden smiertelnik na Midkemii nie mogl sie z nim mierzyc sila. Tomas wyprostowal sie i siegnal za siebie reka, chwytajac blyskawicznie napastnika za futro na karku. Jednym szarpnieciem oderwal go od siebie i cisnal nad glowa jak dziecinna pilke, trafiajac w nastepnego, ktory pedzil ku niemu. Pug wzniosl dlonie i klasnal. Nad polana przetoczyl sie huk gromu. Byl ogluszajacy. Nadbiegajacy zawahali sie. Z wzniesionych dloni Puga trysnal snop oslepiajacego swiatla. Napastnicy, otaczajacy Tomasa i Puga coraz ciasniejszym kregiem, zamarli w pol kroku. W pierwszej chwili sprawiali wrazenie tygrysow. Po blizszym przyjrzeniu sie mozna bylo zauwazyc, ze ich torsy byly prawie ludzkie. Pomaranczowe glowy poprzecinane czarnymi pasami. Podobnie rece i nogi. Mieli na sobie pancerze z blekitnego metalu i obcisle, siegajace do polowy uda spodnie z niebieskoczarnego materialu. W dloniach dzierzyli krotkie miecze. Zza psow sterczaly rekojesci sztyletow. Oslepieni swiatlem magii Puga przywarli do ziemi, przyslaniajac oczy. Pug szybko wypowiedzial inne zaklecie i ludzie-tygrysy zwalili sie ciezko na ziemie. Pug zachwial sie. Lapczywie chwytal powietrze otwartymi ustami. Usiadl na pniu. -Niewiele brakowalo. Troche za duzo jak na jednego. Rzucenie zaklecia snu na tak wielu jednoczesnie... Tomas sluchal jednym uchem. Wydobyl miecz i stal z tarcza w reku gotowy do walki. -W lesie jest ich wiecej. Pug potrzasnal glowa, pokonujac zamroczenie i wstal. Mimo ze noc byla bezwietrzna, z otaczajacej ich gestwiny dochodzily delikatne szelesty, jakby galazek poruszanych podmuchem delikatnej bryzy. Nagle z mroku wylonilo sie kilkanascie kolejnych postaci, identycznych jak te powalone snem. Jedna z nich przemowila glebokim, niewyraznym glosem. -Czlowieku, odloz bron. Jestescie otoczeni. - Pozostali pochylili sie lekko, jak czajace sie do skoku gigantyczne koty, ktore do zludzenia przypominali. Tomas spojrzal na Puga, ktory skinal glowa. Wowczas pozwolil, by jeden z napastnikow rozbroil go. Przywodca machnal reka w ich kierunku. -Zwiazac ich! Tomas pozwolil sie spetac. Pug uczynil podobnie. -Zabiliscie wielu moich wojownikow - krzyknal dowodca. -Oni tylko spia - wytlumaczyl Pug. Jeden z wojownikow przykleknal przy lezacych i zbadal ich puls. -Tuan, on mowi prawde! Spia. Nazwany Tuanem przyjrzal sie z uwaga twarzy maga. -Potrafisz rzucac czary, a jednak pozwalasz sie wziac w niewole bez oporu. Dlaczego? -Z ciekawosci. Nie mamy zamiaru was krzywdzic. Ludzie-tygrysy zaczeli wydawac dzwieki, ktore pewnie oznaczaly smiech. I wtedy Tomas po prostu rozlozyl rece. Peta pekly natychmiast. Wyciagnal reke w strone wojownika trzymajacego jego zloty miecz i orez wyfrunawszy z uscisku zdziwionego stwora, wrocil do dloni wlasciciela. Dziwny smiech zamarl natychmiast. Zapadla dluga cisza. Z gardla Tuana wydobyl sie gniewny charkot. Rozcapierzona dlon z dlugimi pazurami smignela w powietrzu, celujac w twarz Puga. Mag blyskawicznie uniosl reke. Z jego dloni wytrysnal zlocisty plomyk. Szponiasta reka odsunela sie gwaltownie od swiatla, jakby uderzyla w stal. Tygrysie stwory ponownie zerwaly sie do ataku. Dwa z nich chwycily Tomasa od tylu. Strzasnal je z siebie, odrzucil na boki i chwycil Tuana za kark. Przywodca mial ponad dwa metry wzrostu, lecz Tomas uniosl go w gore, jakby nic nie wazyl. Jak kazdy kot zlapany za kark, stwor zwisl bezradnie. -Zatrzymac sie albo on zginie! Bestie zawahaly sie. W koncu jeden z nich przyklakl na jedno kolano. Inne poszly za jego przykladem. Tomas puscil Tuana, ktory obrocil sie w powietrzu i wyladowal zwinnie na ziemi. -Kim jestescie... bo chyba nie ludzmi? -Jestem Tomas, zwany niegdys Ashen-Shugar, Wladca Orlich Perci. Jam jest Valheru. Po ostatnim slowie ludzie-tygrysy zaczeli piskliwie miauczec, powarkiwac i skomlec placzliwie. -Starodawny! - rozleglo sie kilka razy. Przerazone stwory zbily sie w ciasna grupke. -O co tu chodzi? - spytal Pug. - I co to za stworzenia? -Boja sie mnie, poniewaz jestem legenda, ktora nagle ozyla na ich oczach. To menazeria Draken-Korina. - Zauwazyl, ze Pugowi niewiele to mowi. - Jednego z Valheru. Byl Wladca Tygrysow i wyhodowal sobie te rase, aby strzegla bram jego palacu. - Rozejrzal sie. - Zyja pewnie w jednej z jaskin w lesie. - Odwrocil sie do Tuana. - Wydaliscie wojne ludziom? Tuan, ciagle przygiety do ziemi, warknal gniewnie. -Walczymy ze wszystkimi, ktorzy wkraczaja w granice naszych lasow. Starodawny. To nasza ziemia, sam wiesz najlepiej. To ty przeciez uczyniles nas wolnym ludem. Oczy Tomasa zwezily sie, a potem otworzyly gwaltownie. -Ppp... pamietam. - Pobladl. - Zdawalo mi sie, ze zapamietalem wszystko z tamtych dni... - powiedzial do Puga. -Myslelismy, ze jestescie zwyklymi ludzmi - warknal Tuan. - Rana z Maharta walczy z Kaplanem-Krolem z Lanada. Jego bojowe slonie panuja niepodzielnie na rowninach, lecz lasy nadal sa w naszych rekach. W tym roku sprzymierzyl sie z najwyzszym zwierzchnikiem Miasta nad Wezowa Rzeka, ktory wspiera go swoimi zolnierzami. Rana wysyla ich przeciwko nam. Nie mamy wyboru, zabijamy wszystkich, ktorzy wejda w nasze lasy, ludzi, Krasnoludy, gobliny czy ludzi-weze. -Pantathianie! - krzyknal Pug. -Tak nazywaja ich ludzie. Ziemie wezy rozciagaja sie na poludnie stad. Nadciagaja czasem tu, na polnoc, by dokonywac rozbojow. Traktujemy ich z cala bezwzglednoscia. - Spojrzal spode lba na Tomasa. - Czy przybyles Starodawny, aby ponownie uczynic nas niewolnikami? Tomas wyrwal sie z zadumy. -Nie, tamte dni zniknely wraz z przeszloscia. Szukamy Grot Zmarlych w Miescie Zmarlych Bogow. Poprowadzisz nas. Tuan machnal reka na swych wojownikow, aby odeszli. -Zaprowadze cie. - Powiedzial cos do swoich w gardlowym, mrukliwym jezyku. W okamgnieniu zerwali sie i wtopili w mrok miedzy drzewami. - Chodzcie, przed nami dluga droga - rzekl Tuan, gdy zostali we trzech. Tuan prowadzil ich pewnie przez ciemny las. Korzystajac z okazji, Pug zadawal mu wiele pytan. Z poczatku czlowiek-tygrys odnosil sie do maga z niechecia, lecz Tomas nakazal mu posluszenstwo. Narod ludzi-tygrysow zamieszkiwal niewielkie miasto na wschod od miejsca, w ktorym wyladowala Ryath. Smoki od dawna byly przez nich znienawidzone, gdyz sialy spustoszenie w stadach domowych zwierzat. Gdy zauwazano smoka, wysylano natychmiast caly oddzial, aby przegonil go skutecznie. Ich miasto nie mialo wlasnej nazwy i wszyscy znali je tylko jako Miasto Tygrysow. Nie bylo na swiecie zadnego czlowieka, ktory by dotarl tam i przezyl, poniewaz jego mieszkancy zabijali bezlitosnie kazdego przybysza. Tuan zywil wobec ludzi wielka nieufnosc. -Bylismy tutaj przed ludzmi - odrzekl, gdy go o to zapytano. - Zabrali nam nasze lasy na wschodzie. Stawilismy im opor. Miedzy nami zawsze byla wojna. O Pantathianach Tuan nie wiedzial zbyt wiele, z wyjatkiem tego, ze powinno sie ich zabijac natychmiast i przy kazdej okazji. Natomiast, gdy Pug zapytal o poczatki historii ludzi-tygrysow i jak Tomas ich uwolnil, jedyna odpowiedzia byla cisza. Tomas takze nie wydawal sie chetny do udzielenia odpowiedzi, Pug nie nalegal. Po dlugiej wspinaczce przez porosniete lasami wzniesienia u podnoza Kolumn Niebios dotarli do glebokiej przeleczy. Tuan zatrzymal sie. Na wschodzie szarzal swit. -Tutaj mieszkaja bogowie. - Spojrzeli ku gorze. Wierzcholki szczytow oswietlaly juz pierwsze promienie slonca. Kolumny Niebios spowijaly mgliste, przeswietlone sloncem chmury, migoczace bialymi i srebrzystymi iskierkami. -Jak sa wysokie te szczyty? - spytal Pug. -Nikt tego nie wie. Nie dotarl tam zaden smiertelnik. Zostawiamy pielgrzymow w spokoju, pozwalajac im przejsc bez przeszkod, pod warunkiem ze trzymaja sie na poludnie od naszych granic. Ci, ktorzy sie wspinaja wyzej, nigdy nie wracaja. Bogowie wola odosobnienie i spokoj. Idziemy. Wprowadzil ich na przelecz opadajaca w dol stromym wawozem. -Za przelecza wawoz rozszerza sie, przechodzac w obszerny plaskowyz. Tam lezy Miasto Zmarlych Bogow. Teraz caly teren porosniety jest drzewami i pnaczami. W srodku miasta znajduje sie wielka swiatynia ku czci zaginionych bogow. Za swiatynia rozciaga sie mieszkanie tych, ktorzy odeszli. Dalej nie pojde, Starodawny. Tobie i twemu rzucajacemu czary towarzyszowi moze uda sie przezyc. Dla zwyklych smiertelnikow to droga, z ktorej nie ma powrotu. Wejscie do Grot Zmarlych rownoznaczne jest z opuszczeniem ziemi zyjacych. -Juz cie nie potrzebujemy. Odejdz w pokoju. -Niech ci sie szczesci w lowach. Starodawny - pozegnal sie Tuan i ruszyl dlugimi, zwinnymi skokami w powrotna droge. Tomas i Pug zaglebili sie w wawoz. Szli powoli przez plac. Pug staral sie zapamietac wszystkie otaczajace ich cuda. Dziwne budynki o ksztaltach piramid, piecio i szesciobocznych czy romboidalnych. Rozmieszczone, jak sie w pierwszej chwili wydawalo, w zupelnie przypadkowy sposob, sprawialy jednak wrazenie pewnego logicznego i przemyslanego ukladu, jak gdyby przypadkowy widz nie byl na tyle wyrobiony i inteligentny, aby potrafic rozgryzc tajemnice ich ukladu. Cztery narozniki placu znaczyly pomniki o niesamowitych ksztaltach. Wielkie, strzelajace w niebo kolumny z czarnego kamienia i kosci sloniowej pokryte byly inskrypcjami znakow runicznych, ktorych znaczenia Pug nie znal. Nie moglo byc watpliwosci - znajdowali sie w miescie. Miasto to jednak bylo pozbawione gospod i straganow. Nie bylo w nim nawet najprostszej chalupy, w ktorej moglby zamieszkac zwykly czlowiek. Niezaleznie od tego, w ktora strone kierowali kroki, wszedzie wznosily sie grobowce. Nad wejsciem do kazdego z nich widnial napis -jedno imie i nazwisko. -Kto to zbudowal? - zastanawial sie Pug na glos. -Bogowie. - Pug przyjrzal sie przyjacielowi, lecz Tomas wcale nie zartowal. -Naprawde? Tomas wzruszyl ramionami. -Nawet dla takich jak my niektore sprawy na zawsze beda osloniete tajemnica. Jakies moce wzniosly te grobowce. - Wskazal reka na jedna z wiekszych budowli w poblizu placu. - Na tamtym widnieje imie Isanda. - Tomas popadl w zadume, wspominajac starodawne dzieje. - Gdy moja rasa zbuntowala sie i wystapila przeciw bogom, ja odsunalem sie na bok. - Pug nie przeoczyl faktu, iz Tomas powiedzial: "moja" rasa. Poprzednio, gdy nawiazywal do tamtych wydarzen, mowil, ze to Ashen-Shugar odsunal sie na bok. Tomas ciagnal dalej. - Bogowie byli wtedy jeszcze mlodzi. Ich moce nie okrzeply, a Valheru byli starozytni. Przemijal wowczas stary porzadek i rodzil sie nowy. Jednak bogowie byli potezni, przynajmniej ci, ktorym udalo sie przetrwac. Z setki stworzonej przez Ishap przezylo zaledwie szesnastu, dwunastu nizszych i czterech wyzszych bogow. Pozostali spoczywaja tutaj. - Znowu wskazal na majestatyczna budowle. -Isanda byla Boginia Tanca. - Rozgladal sie powoli po okolicy. -Dzialo sie to w czasach Wojen Chaosu. Tomas zamilkl, minal Puga i poszedl dalej. Najwyrazniej nie chcial kontynuowac tematu. Na nastepnym grobowcu zobaczyli napis Onanka-Tith. -Wiesz, kto to byl? Tomas, nie zatrzymujac sie, odpowiedzial cichym glosem. -Radosny Wojownik i Planujacy Bitwy. Zostali smiertelnie ranni, lecz laczac w jedno pozostale w nich esencje istnienia, przetrwali jako nowy byt, Tith-Onanka. Bog Wojny o Dwoch Twarzach. Tutaj spoczywaja szczatki, ktore nie przetrwaly. -Za kazdym razem, gdy jestem swiadkiem jakiejs niewyobrazalnej wspanialosci, cudu... czyni mnie to pokornym. Zapadla dluga cisza. Kroczyli niespiesznie pomiedzy dziesiatkami budowli z obcymi Pugowi imionami. -Tomas, dlaczego niesmiertelni umieraja? Tomas nie spojrzal na przyjaciela. -Nic nie trwa wiecznie. - Dopiero teraz odwrocil glowe ku Pugowi. Mag dostrzegl w jego oczach dziwne swiatlo, jakby Tomas zbieral sily, szykujac sie do bitwy. - Nic. Niesmiertelnosc, wladza i potega to wszystko iluzje, zludzenia. Nie widzisz tego? Jestesmy zaledwie pionkami w grze, ktorej regul i celu nie jestesmy w stanie pojac.' Wzrok Puga powedrowal po starozytnym miescie, po jego dziwacznych budowlach, na poly zarosnietych przez pnacza i krzaki. -I to wlasnie czyni mnie jeszcze bardziej pokornym. -Nie, nie mozna sie poddawac. Musimy koniecznie odszukac tego, ktory rozumie zasady tej gry. Musimy znalezc Macrosa. -Pokazal na gigantyczny gmach przytlaczajacy pozostale swym ogromem. Na jego frontonie wyryto cztery imiona. Sarig, Drusala, Eortis i Wodar-Hospur. -Ten grobowiec wzniesiono ku czci czterech zaginionych bogow - powiedzial Tomas. - Wskazywal po kolei na imiona. -Zaginiony Bog Magii, jak sie przypuszcza, zanim zniknal, ukryl gdzies swe tajemnice. Niewykluczone, ze dlatego wlasnie ludzie w tym swiecie rozwineli tylko Nizsza Droge. Drusala, Bogini Uzdrowien. Upuscila laske, Sung podniosla ja i zachowala do dnia powrotu siostry. Eortis, stary ogon delfina, prawdziwy Bog Morza. Teraz nad jego zywiolem sprawuje rzady Kilian. Ona jest teraz matka calej natury. I wreszcie Wodar-Hospur. Straznik Wiedzy, ktory jako jedyny sposrod bytow nizszych od Ishap, znal Prawde. -Tomas, skad tyle wiesz? -Pamietam. - Tomas spojrzal na przyjaciela. - Nie powstalem przeciwko bogom, ale przeciez tam bylem. Widzialem i zapamietalem. - W jego glosie pobrzmiewalo straszliwe cierpienie i bol, nie zdolal go ukryc przed dlugoletnim przyjacielem. Ruszyli dalej. Pug domyslil sie, ze w najblizszym czasie Tomas nie powroci do tego tematu. Weszli do przeogromnej sali grobowca zaginionych bogow, oswietlonej nieziemskim swiatlem, wypelniajacym ja bursztynowa poswiata. Nawet pod wysoko sklepionym sufitem nie bylo sladu cienia. Po obu stronach wzniesiono po dwa gigantyczne trony. Staly puste, czekaly. Na wprost wejscia czernial wylot wielkiej pieczary. Tomas wskazal na mroczna otchlan. -Groty Zmarlych. W calkowitej ciszy wkroczyli w mrok. W jednej chwili istnieli jeszcze w realnym, chociaz obcym i nieznanym swiecie, by w nastepnej wkroczyc w rzeczywistosc ducha. Ich ciala przeszyl potworny, z trudem dajacy sie wytrzymac chlod. Odczuli jednoczesnie wszechogarniajace, druzgoczace przygnebienie i zarazem radosne uniesienie. Na dobre wkroczyli do Grot Zmarlych. W swiecie tym ksztalty i odleglosci nie mialy wiekszego znaczenia. Na poczatku znajdowali sie w waskim tunelu, by w nastepnej chwili isc po bezkresnej, rozswietlonej sloncem trawiastej rowninie. Po paru krokach przechodzili juz przez cudowny ogrod z szemrzacym cichutko strumyczkiem i drzewami przygietymi do ziemi pod ciezarem owocow. Nastepna chwila i oto przechodza pod zamarznietym wodospadem. Zastygla, sinobiala kolumna wyplywa ze skalistego urwiska zwienczonego wielka sala, z ktorej saczy sie delikatna muzyka. Jeszcze dalej odniesli wrazenie, jakby kroczyli po chmurach. W koncu dotarli do bezkresnej i mrocznej groty, ktorej skaliste sklepienie niknelo gdzies w gorze, poza zasiegiem wzroku. Pug przesunal dlonia po skale. Byla sliska jak mydlany kamien, steatyt. Jednak gdy potarl opuszki palca wskazujacego i kciuka, stwierdzil, ze nic nie pozostalo. Odsunal od siebie naturalne zaciekawienie tym zjawiskiem. Ich droge przecinala plynaca leniwie rzeka. Po drugiej stronie majaczyl niewyraznie drugi brzeg spowity tumanami mgly. Wylonila sie z nich bezszelestnie lodz. Na rufie stala w dlugiej, ciezkiej szacie samotna postac popychajaca lodz dlugim wioslem. Z cichym szmerem dziob wsunal sie na brzeg. Postac wyciagnela wioslo z wody i gestem zaprosila Puga i Tomasa na poklad. -Przewoznik? - spytal Pug. -To znana historia. Tu przynajmniej jest prawdziwa, jak sie okazuje. Chodz. Weszli do lodzi. Z przepastnych rekawow dlugiej szaty wyciagnela sie ku nim poskrecana, starcza dlon. Pug wyjal z sakiewki dwa miedziaki, wsunal w dlon przewoznika i usiadl. Zauwazyl ze zdziwieniem, ze lodz odwrocila sie sama i plynela ku przeciwnemu brzegowi. Nie odczuwal zadnego ruchu. Jakis dzwiek za plecami kazal mu sie odwrocic. Na brzegu, ktory opuscili przed chwila, zamajaczyly niewyrazne ksztalty, lecz szybko skryl je mglisty tuman. -To ci, ktorzy obawiaja sie przeplynac na druga strone albo nie maja czym zaplacic przewoznikowi. Przypuszcza sie, ze przez cala wiecznosc beda po drugiej stronie. - Pug mogl jedynie skinac glowa. Opuscil wzrok i spojrzal w wode. Zdziwil sie znowu, poniewaz rzeka, oswietlona od dolu, lsnila delikatnym, zoltawozielonkawym swiatlem. W glebinach staly jakies postacie. Z podniesionymi glowami wpatrywaly sie w przesuwajaca sie nad nimi lodz. Machaly slabiutko, jakby sennie albo wyciagaly ku niej rece, starajac sie ja uchwycic, lecz lodz plynela zbyt szybko. -To ci, ktorzy starali sie przedostac na drugi brzeg bez pozwolenia przewoznika. Na wieki wiekow wpadli w podwodna pulapke. -Ktoredy chcieli sie przedostac? - spytal Pug cichym glosem. -Tylko oni to wiedza. Lodz stuknela o brzeg. Przewoznik wyciagnal reke, wskazujac im droge. Wyszli na brzeg. Pug odwrocil sie, ale lodz juz zniknela. -Te podroz mozna odbyc tylko w jedna strone - powiedzial Tomas. - Chodz. Pug wahal sie przez moment. Po chwili zdal sobie sprawe, ze punkt, z ktorego nie bylo juz odwrotu, zostal przekroczony i ociaganie sie nie mialo sensu. Spojrzal jeszcze raz na rzeke, wpatrujac sie dlugo w jej leniwe wody, odwrocil sie i szybko ruszyl za Tomasem. Zatrzymali sie. Przed chwila szli przez szaroczarna, pusta przestrzen, teraz przed ich oczami wyroslo nagle, jak spod ziemi, ogromne gmaszysko. Jezeli byl to rzeczywiscie budynek. Rozciagal sie na wszystkie strony, niknac gdzies na horyzoncie, przez co bardziej przypominal monstrualny mur. Pial sie w gore, dazac ku dziwnej szarosci, ktora w tym zagubionym swiecie pelnila role nieba, az oko nie bylo w stanie sledzic dluzej jego zarysow. Stali przed murem na tyle realnym w tej rzeczywistosci, ze znajdowaly sie w nim drzwi. Pug zerknal przez ramie. Za nimi rozciagala sie pusta polac szarej rowniny. Od momentu opuszczenia brzegu rzeki, co nastapilo w jakims trudnym do sprecyzowania momencie w przeszlosci, Tomas i Pug wymieniali co jakis czas kilka zdan. W otaczajacej ich rzeczywistosci nie bylo nic, co mozna by skomentowac, a samo naruszanie martwej ciszy wydawalo sie nie na miejscu. Pug jeszcze raz zerknal przed siebie i zauwazyl, ze Tomas patrzy na niego. Tomas wyciagnal reke, wskazujac przed siebie. Pug pokiwal glowa. Weszli na kilka prostych, kamiennych schodkow prowadzacych do wielkiego portalu. Po przekroczeniu progu zatrzymali sie jak wryci. Powital ich widok, ktory do reszty oszolomil zmysly. Jak okiem siegnac w kazdym kierunku, nawet tam, skad przed sekunda przyszli, ciagnela sie marmurowa posadzka, a na niej niezliczone rzedy katafalkow. Na szczycie kazdego z nich spoczywalo cialo zmarlego. Pug podszedl do najblizszego i przyjrzal sie uwaznie rysom. Postac wydawala sie spac, chociaz piers sie nie poruszala. Byla to najwyzej siedmioletnia dziewczynka. Dalej spoczywaly ciala roznych mezczyzn i kobiet. Od zebrakow w podartych lachmanach, po zwloki w iscie krolewskich szatach. Ciala stare i zniszczone. Ciala tak popalone czy porozrywane, ze nie dawalo sie ich zidentyfikowac, lezaly obok niczym sie nie wyrozniajacych. Niemowleta zmarle przy narodzinach sasiadowaly z wysuszonymi starowinami. Naprawde znajdowali sie w Grotach Zmarlych. -Kazdy kierunek jest rownie dobry - szepnal Tomas. -Znajdujemy sie w obrebie granic wiecznosci. - Pug pokrecil glowa. - Musimy chyba odnalezc jakas konkretna droge. W przeciwnym razie mozemy sie tu blakac przez cale wieki. Nie wiem, czy czas odgrywa tutaj jakiekolwiek znaczenie, ale jesli tak, to nie mozemy go zmarnotrawic. - Zamknal oczy i skoncentrowal sie. Nad jego glowa pojawila sie swietlista mgielka. Uformowala sie po chwili w pulsujaca kule, obracajaca sie gwaltownie wokol wlasnej osi. W jej wnetrzu pojawilo sie na moment delikatne swiatelko. Po kilkunastu sekundach magiczna emanacja zniknela. Oczy Puga pozostawaly zamkniete. Tomas obserwowal go w calkowitym milczeniu. Wiedzial, ze Pug wykorzystuje zmysl czarodziejskiego widzenia, aby w ciagu kilku chwil przebiec wzrokiem obszar, ktorego zbadanie pieszo zajeloby im cale lata. Oczy przyjaciela rozwarly sie raptownie. Wyciagnal przed siebie reke. -Tedy. U wejscia do nastepnej sali czekaly jakies postacie. Do przedziwnych wlasciwosci tego miejsca nalezalo to, ze kiedy patrzylo sie pod jednym katem, widac bylo rozchodzace sie we wszystkie strony niezliczone szeregi zmarlych tworzacych szachownice lezacych postaci. Gdy spojrzalo sie pod innym, przed oczami pojawial sie nastepny mur z lukowato wysklepionym portalem. Przed tym wejsciem czekalo w absolutnej ciszy ponad tysiac mezczyzn, kobiet, chlopcow i dziewczat. Gdy Tomas i Pug zblizyli sie, jedno z lezacych cial usiadlo niespodziewanie, zeszlo z katafalku na posadzke, przeszlo kolo nich i dolaczylo do czekajacych przed wejsciem. Pug obejrzal sie za siebie. Kolejna postac nadchodzila z innej strony. Zwrocil wzrok na dopiero co opuszczony katafalk. W miejsce poprzedniego ciala pojawilo sie nastepne. Pug i Tomas przeszli obok oczekujacych przed wejsciem. Zauwazyli, ze zmarli nie zwracaja na przybyszow najmniejszej uwagi. Pug wyciagnal reke i dotknal ramienia stojacego obok chlopczyka. Dziecko, nie odwracajac glowy, przesunelo od niechcenia dlonia po jego rece, jakby odpedzalo natarczywa muche. Jego zachowanie wskazywalo, ze nie zdaje sobie w ogole sprawy z obecnosci maga. Tomas dal znak glowa, ze powinni isc dalej. Po drugiej stronie muru ujrzeli niezliczone rzedy ludzi niknace gdzies na horyzoncie, poza zasiegiem ich wzroku. Teraz, jak i poprzednio, nikt nie zareagowal na ich pojawienie sie. Szybkim krokiem ruszyli do czola kolejki. Wydawalo im sie, ze cale dlugie godziny jasnialo przed nimi coraz bardziej intensywne swiatlo. Tysiace postaci tkwily cierpliwie w kolejce, wpatrujac sie w jasnosc. W ich twarzach nie sposob bylo wyczytac zadnej reakcji, zadnego uczucia. Co jakis czas ktos w tym czy innym rzedzie robil krok do przodu, ale generalnie wszystkie rzedy sprawialy wrazenie nieruchomych. Zblizyli sie do jasnosci. Pug spojrzal za siebie i zauwazyl, ze nikt nie rzuca cienia. Kolejne kuriozum tej przedziwnej rzeczywistosci, pomyslal Pug. Dotarli wreszcie do schodow. Na szczycie kilkunastu stopni stal tron skapany w zlocistej poswiacie. Gdzies na granicy slyszalnosci docieraly do Puga melodyjne dzwieki, na tyle jednak nieuchwytne, ze niemal nieslyszalne. Wznosil powoli oczy, az ujrzal postac siedzaca na tronie. Jej piekno bylo zniewalajace i przerazajace zarazem. Rysy twarzy idealne, lecz dziwnie odpychajace. Spogladajac na zbiegajace sie przed jej majestatem rzedy ludzkosci, przez krotka chwile przygladala sie z uwaga kazdej twarzy na poczatku kolejki. Nastepnie, wskazujac na ktoras z ludzkich postaci, dawala znak. Najczesciej osoba taka po prostu znikala, udajac sie ku przeznaczeniu wybranemu przez boginie. Co jakis czas ten i ow zawracal i rozpoczynal dluga, powrotna wedrowke ku rowninie katafalkow. Po pewnym czasie bogini odwrocila sie, by spojrzec na dwoch zywych. Wzrok Puga zostal pochwycony w pulapke oczu czarnych jak sadza, oczu bez najmniejszego polysku czy iskierki wewnetrznego ciepla, oczu smierci. Pomimo przerazajacej powierzchownosci, kredowobialej twarzy i martwego spojrzenia, byla to postac o nieodpartym powabie, niemal uwodzicielska, emanujaca pokusa, by objac jej ksztaltna kibic. Pug poczul, jak jego cialo zaplonelo marzeniem znikniecia w jej bialych ramionach, wtulenia sie w jej piers. Skoncentrowal swa moc, by odsunac zadze. Oparl sie pokusie. I wtedy kobieta na tronie zasmiala sie. Byl to najbardziej lodowaty, przeszywajacy smiertelnym chlodem dzwiek, jaki Pug slyszal w swoim zyciu. -Witajcie w mym krolestwie, Pug i Tomas. Przybywacie w niezwykly sposob. Umysl Puga wirowal w szalenczym tancu. Kazde slowo wypowiedziane przez boginie bylo jak lodowy ciern wwiercajacy sie w mozg. Przerazliwie zimy bol, jakby juz samo doznanie istnienia bogini wykraczalo poza granice jego wytrzymalosci. Nie mial najmniejszych watpliwosci, iz bez jego przygotowania i spuscizny odziedziczonej przez Tomasa potega pierwszych, wypowiedzianych przez nia slow zmiotlaby ich z powierzchni swiata, owladnela calkowicie i prawie na pewno usmiercila. Z najwyzszym trudem udalo mu sie zachowac wewnetrzna rownowage i wytrwac nieporuszenie na miejscu. -Pani, znasz nasze potrzeby - przemowil Tomas. Postac na tronie skinela glowa. -Zaiste, byc moze nawet lepiej niz wy sami. -Czy wiec wyjawisz nam, co wiedziec powinnismy? Pozostajemy tutaj z niechecia rowna zapewne tej, z jaka ty sama nas tu widzisz. I znowu mrozacy krew w zylach wybuch smiechu. -Nie odczuwam do ciebie niecheci, Valheru. Wielokrotnie marzylam, by wziac do siebie na sluzbe kogos z twej rasy. Czas i okolicznosci nigdy na to nie pozwolily. Pug w koncu trafi do mnie, w swoim czasie. Gdy to jednak nastapi, bedzie on taki, jak ci przede mna - stojacy cierpliwie i czekajacy na swa kolej, by zostac osadzonym. Wszyscy czekaja na chwile, kiedy zechce ich przyjac. Niektorzy wracaja na kolejny obrot Kola. Inni otrzymaja kare ostateczna - unicestwienie i zapomnienie. Jeszcze inni - mniej liczni - zasluza sobie na finalna ekstaze i uniesienie - jednosc z Ostatecznoscia. Ale - mowila dalej jakby w zamysleniu -jego czas jeszcze nie nadszedl. Nie, wszyscy musimy dzialac zgodnie z przeznaczeniem. Ten, ktorego poszukujecie, nie zamieszkuje jeszcze w mym krolestwie. On jeden ze wszystkich swiatow smiertelnych byl i jest najbardziej przebiegly w unikaniu mej goscinnosci. Nie, aby znalezc Czarnego Macrosa, musicie szukac gdzie indziej. Tomas zastanawial sie przez moment. -Czy mozemy dowiedziec sie, gdzie przebywa? Pani na tronie pochylila sie ku nim. -Wiedz, Valheru, iz nawet moje mozliwosci nie sa nieograniczone. Nie wszystko mi wolno. Zaprzegnijcie umysly do pracy, a dowiecie sie, gdzie zamieszkuje obecnie czarnoksieznik. Na to pytanie moze byc tylko jedna odpowiedz. - Skierowala wzrok na Puga. - Milczysz, magu? Nie odezwales sie ani slowem. -Zastanawiam sie, pani - odpowiedzial Pug cichym glosem. - Jesli nalegasz, zadam ci jedno pytanie - szerokim gestem reki wskazal na postacie wokol - czy w tej rzeczywistosci istnieje radosc? Pani na tronie dlugo wpatrywala sie w stojace przed nia niezliczone szeregi milczacych ludzi. Sprawiala wrazenie, jakby pytanie bylo dla niej zupelnie nowe, jakby ja zaskoczylo. -Nie, w swiecie zmarlych nie ma radosci. - Popatrzyla z uwaga na maga. - Ale zwroc uwage, ze nie ma takze smutku. No, musicie juz stad odejsc. Zyjacy moga tutaj przebywac bardzo krotko. A poza tym w mym swiecie sa osoby, ktorych widok sprawi wam niepotrzebny bol. Musicie isc. Tomas skinal glowa. Sklonil sie sztywno i wzial Puga pod ramie, prowadzac przed soba wzdluz dlugich rzedow czekajacych. Jasnosc za plecami tracila powoli na intensywnosci. Wydawalo sie, ze szli dlugie godziny. Nagle Pug zatrzymal sie w pol kroku, porazony widokiem znajomej twarzy. Z pustym wzrokiem wbitym w przestrzen przed soba stal mlody czlowiek z dlugimi, kasztanowymi wlosami opadajacymi faliscie na plecy. -Roland - szepnal Pug ledwo slyszalnym glosem. Tomas rowniez sie zatrzymal. Przyjrzal sie uwaznie twarzy towarzysza zabaw z Crydee, ktory nie zyl od prawie trzech lat. Nie zauwazyl obecnosci przyjaciol. -Roland, to ja, Pug! - Cisza. Zadnej reakcji. Pug jeszcze raz wykrzyknal imie szlachcica z Tulan. Tym razem oczy zmarlego drgnely leciutko, ledwo dostrzegalnie, jakby uslyszal wolajacy z oddali glos. Twarz Puga sciagnal skurcz cierpienia. Jego rywal o wzgledy Carline z lat chlopiecych poruszyl sie, przesuwajac sie o krok do przodu w dlugiej kolejce czekajacych na osad. Mysli Puga wirowaly pod czaszka. Koniecznie chcial cos powiedziec, przekazac zmarlemu przyjacielowi. -Z Carline wszystko w porzadku, Roland. Jest szczesliwa - wykrztusil w koncu. Przez chwile nie bylo zadnej reakcji. Po kilkunastu sekundach kaciki ust Rolanda uniosly sie leciutko ku gorze, by zaraz powrocic na swoje miejsce. Pug odniosl jednak wrazenie, ze spojrzenie przyjaciela wbite pusto w przestrzen stalo sie jakby spokojniejsze. Mag poczul nagle, ze na jego ramieniu spoczywa reka Tomasa. Potezny wojownik popchnal go bez ceregieli dalej, odrywajac od Rolanda. Pug usilowal sie opierac, lecz na nic to sie nie zdalo. Poszedl potulnie za Tomasem. W chwile potem przyjaciel zwolnil zelazny uchwyt na jego ramieniu. -Wszyscy tu sa, Pug - szepnal Tomas. - Roland. Ksiaze Borric i jego zona Catherine. Ludzie, ktorzy padli w Zielonym Sercu oraz ci, ktorych usmiercil potwor w Mac Mordain Cadal. Krol Rodric. Wszyscy, ktorzy zgineli w Wojnie Swiatow. Wszyscy tu sa. To ich miala na mysli Lims-Kragma, gdy mowila, ze ten widok moze nam sprawic bol. Pug tylko kiwnal glowa. I znowu owladnelo nim poczucie ogromnej straty i tesknoty za wszystkimi, ktorych zabral mu los. Zmusil umysl do skoncentrowania sie na zasadniczym celu tej dziwnej wyprawy. -Dokad teraz? -Nie udzielajac odpowiedzi. Pani Smierci jednak odpowiedziala. Jest tylko jedno miejsce, ktore znajduje sie poza jej zasiegiem. Ten jedyny wyjatek istnieje poza granicami znanego nam wszechswiata. Musimy odszukac Wieczne Miasto, miejsce, ktore znajduje sie poza krawedzia czasu. Pug zatrzymal sie i rozejrzal dookola. Znowu znajdowali sie na bezkresnej rowninie zaslanej rownymi rzedami cial na katafalkach. -Pozostaje w takim razie pytanie, jak je odnalezc? Tomas polozyl dlon na twarzy, zakrywajac mu oczy. Cialo Puga przeszyl przerazliwy chlod. Wciagnal gwaltownie powietrze w pluca i piers eksplodowala palacym plomieniem. Zeby szczekaly. Cialem zawladnely nie kontrolowane dreszcze. Zwijal sie i skrecal z bolu. Poruszyl sie i poczul, ze lezy na zimnej marmurowej posadzce. Dlon Tomasa zniknela mu sprzed oczu. Rozchylil powieki. Lezal na podlodze swiatyni Czterech Zaginionych Bogow, tuz przed wejsciem do ciemnej pieczary. Niedaleko Tomas wstawal chwiejnie na slabych nogach. Dyszal ciezko, wciagajac lapczywie hausty powietrza. Twarz przyjaciela byla kredowobiala, a wargi sine. Mag opuscil wzrok na wlasne rece. Paznokcie mial takze sine az do samej podstawy. Podnoszac sie z ziemi, czul, jak cieplo wraca powoli w czlonki ciala. Wszystko go bolalo. Dygotal ciagle jak w febrze. -Czy to bylo naprawde? - wychrypial przez zacisniete gardlo. Tomas rozejrzal sie. Jego obce, wyostrzone ostatnim doswiadczeniem rysy nie zdradzaly najmniejszych emocji. -Ze wszystkich smiertelnych ludzi tej ziemi ty, Pug, powinienes wiedziec najlepiej, jak daremne jest to pytanie. Widziales, :o widziales. Czy bylo to konkretnie istniejace miejsce, czy tez jedynie wizja goszczaca w naszych umyslach, nie ma zadnego znaczenia... Musimy dzialac na podstawie tego, co doswiadczylismy, a wiec... tak, przezylismy to naprawde. -Co teraz? -Musze przywolac Ryath, jesli nie zasnela zbyt gleboko. Ponownie udamy sie w podroz miedzygwiezdna. Pug mogl jedynie skinac glowa. Umysl mial otepialy. Pod czaszka plataly sie bezladne i odretwiale mysli: jakie cuda go jeszcze czekaly poza tymi, ktorych juz doswiadczyl. YABON W gospodzie panowal spokoj.Do zachodu slonca brakowalo okolo dwoch godzin, a wiec wieczorna fala wesolosci i zgielku jeszcze nie nadeszla. Arutha byl wdzieczny losowi za spokoj i cisze. Siedzial wcisniety w najdalszy i najciemniejszy kat, podczas gdy Roald, Laurie i dwaj mlodziency zajmowali pozostale krzesla przy stole. Swiezo przyciete wlosy, duzo krotsze niz zazwyczaj nosil, oraz coraz dluzsza i bardziej gesta broda nadawaly mu ponury i grozny wyglad, przydajac wiarygodnosci roli platnych najemnikow, ktorych odgrywali. Jimmy i Locklear kupili w Widoku Kwestora zwykle ubrania podrozne, a swoje bluzy ze szlachetnego materialu po prostu spalili. Cala piatka wygladala na kilku najemnych zabijakow, wedrujacych w poszukiwaniu zarobku. Nawet Locklear wygladal przekonujaco. Nie byl wcale mlodszy od kilku spotkanych po drodze ambitnych i walecznych mlodziencow, pragnacych zaciagnac sie do swej pierwszej w zyciu sluzby. Od trzech dni czekali na Martina. Arutha zaczynal sie denerwowac. Jesli wziac pod uwage to, kiedy wyslali wiadomosc, zakladali, iz Martin dotrze do Ylith pierwszy. Ponadto kazdy kolejny dzien spedzony w miescie zwiekszal niebezpieczenstwo, ze rozpozna ich ktos pamietajacy Ksiecia i jego towarzyszy z poprzedniego spotkania w tym samym miejscu. Wprawdzie karczemne bojki konczace sie smiercia ktoregos z uczestnikow nie nalezaly wcale do rzadkosci, to jednak istnialo zagrozenie, ze ktos mogl zapamietac twarz Ksiecia. Po blacie stolu przesunal sie cien. Poderwali glowy. Stali przed nimi Martin i Baru. Arutha podniosl sie powoli i spokojnym ruchem podal Martinowi reke na powitanie. -Ciesze sie, ze widze cie w dobrym zdrowiu. -Ja tez sie ciesze. - Usta Aruthy wykrzywil charakterystyczny usmieszek. Ten usmiech, ktory w odpowiedzi na slowa brata zagoscil na ustach Martina, byl blizniaczo podobny do usmiechu Aruthy. -Inaczej wygladasz. Arutha skinal glowa bez slowa. On i pozostali przywitali sie z Baru. -A ten jak sie tutaj dostal? - spytal Martin, wskazujac ruchem glowy Jimmiego. -A znasz jakis sposob, by go powstrzymac? - spytal Laurie. Martin spojrzal na Lockleara, unoszac brew ze zdziwieniem. -Znam te twarz, chociaz nie pamietam imienia. -To Locky. -Protegowany Jimmiego - dorzucil Roald, chichoczac pod nosem. Martin i Baru wymienili znaczace spojrzenia -Czyli juz dwoch? - spytal wysoki Ksiaze. -To dluga historia - powiedzial Arutha. - Ale teraz nie ma czasu na opowiadanie, powinnismy sie stad zwijac jak najszybciej. -Zgadza sie - potwierdzil starszy brat. - Beda potrzebne nowe konie. Nasze sa przemeczone, a czeka nas, jak mniemam, jeszcze dluga droga. Oczy Aruthy zwezily sie w szparki. -Tak, bardzo dluga. Dotarli do malej polanki, niewiele wiekszej niz rozszerzenie goscinca. Dla oddzialku Aruthy przydrozna karczma byla niczym latarnia morska witana z ulga przez zeglarzy. Wesole, zolte swiatla bijace ze wszystkich okien parteru rozswietlaly nieprzyjemny, lepki mrok nocy. Od opuszczenia Ylith jechali bez zadnych przeszkod czy niebezpiecznych niespodzianek. Mineli Zun, nastepnie Yabon i znajdowali sie u wrot ostatniego posterunku cywilizacji Krolestwa, w miejscu, gdzie lesna droga skreca gwaltownie na wschod, w strone Tyr-Sog. Wedrowka na polnoc wprowadzilaby ich w granice ziem Hadatich, a dalej przez polnocne lancuchy gorskie juz poza oznaczonymi granicami Krolestwa. Choc po drodze nic sie nie wydarzylo, wszyscy powitali widok gospody z westchnieniem ulgi. Stajenny ze sluchem jak rys uslyszal ich z daleka. Gdy podjechali, zszedl juz na podworko, aby otworzyc wierzeje stodoly. O tej porze, po zmierzchu, niewielu decydowalo sie na podroz i chlopak szykowal sie juz do snu. Szybko zajeli sie konmi. Jimmy i Martin co jakis czas zerkali czujnie w kierunku lasu, wypatrujac oznak ewentualnego zagrozenia. Skonczywszy oporzadzac wierzchowce, zabrali bagaze i ruszyli do gospody. -Nareszcie zjemy cos cieplego - powiedzial Laurie, gdy szli przez podworko. -Moze po raz ostatni w najblizszym czasie - skomentowal Jimmy, nachylajac sie do Lockleara. Nad drzwiami frontowymi dostrzegli znak namalowany na desce: wiesniak spiacy na wozie; ciagnacy go mul zerwal uprzaz i uciekal w galopie. -A teraz cos goracego do zarcia. Karczma Pod Spiacym Woznica nalezy do najwspanialszych wiejskich gospod w Krolestwie. Choc czasami zajmuje ja raczej dziwne i nieciekawe towarzystwo. Pchneli drzwi i znalezli sie w jasno oswietlonej i przyjemnej sali ogolnej. W ogromnym, otwartym kominku huczal ogien. Przed kominkiem staly trzy dlugie stoly. Po drugiej stronie, na wprost drzwi ciagnal sie dlugi bar, zza ktorego wystawala ogromna beka piwa. Karczmarz, poteznie zbudowany mezczyzna w srednim wieku, wyszedl juz zza kontuaru i zblizal sie ku nim z szerokim usmiechem na twarzy. -Ach, mili goscie, witajcie, witajcie. - Gdy podszedl blizej, jego usmiech rozjasnil sie jeszcze bardziej. - Laurie! Roald! A niech to! Cale wieki! Jak to milo was znowu zobaczyc. -Witaj, Geoffrey. To moi towarzysze - powiedzial byly trubadur. Karczmarz wzial Lauriego pod reke i zaprowadzil do stolu w poblizu baru. -Twoi przyjaciele sa rownie mile widziani jak ty sam. - Posadzil ich przy stole. - Jak mowie, bardzo milo cie widziec, Laurie, chociaz zaluje, ze nie bylo cie tutaj dwa dni wczesniej. Przydalby sie wtedy dobry piesniarz. -Klopoty? - spytal Laurie z usmiechem. Po twarzy karczmarza przemknal cien stalej udreki. -Jak zawsze. Przechodzil tedy oddzial Krasnoludow. Calymi godzinami pili i ryczeli te swoje "pitewne" piesni. Wzieli sobie za punkt honoru utrzymanie wlasciwego rytmu przez walenie w stoly wszystkim, co akurat znalazlo sie pod reka: kubkami, kuriami czy toporami wojennymi. Naturalnie, nie zwracali najmniejszej uwagi na to, co stalo czy lezalo na stolach. Prawie cala zastawa w proszku, a blaty podziobane i poryte. Dopiero dzis po poludniu udalo mi sie tu zaprowadzic jaki taki porzadek. Polowa stolow nadaje sie do gruntownej naprawy. - Popatrzyl na Lauriego i Roalda z udawana srogoscia. - Tylko zadnych szalenstw, jak ostatnim razem. Jedna rozroba na tydzien wystarczy. - Rozejrzal po sali. - Teraz spokoj, chociaz lada dzien spodziewam sie sporej karawany. Zazwyczaj o tej porze roku przechodzi tedy Ambros, handlarz srebrem... -Geoffrey, umieramy z pragnienia - przerwal mu Roald. Karczmarz natychmiast zaczal ich goraco przepraszac. -Alez oczywiscie, oczywiscie. Panowie prosto z drogi, a ja tu stoje i paple jak baba. Czego sie napijecie? -Piwa - odpowiedzial Martin, a reszta powtorzyla za nim to samo jak echo. Karczmarz opuscil ich pospiesznie, by po krotkiej chwili wrocic z taca zastawiona kuflami wypelnionymi po brzegi chlodnym piwem. Pociagneli pierwszy lyk mocnego napoju. -A co sprowadzilo Krasnoludy tak daleko od domu? - spytal Laurie. Gospodarz wytarl rece w fartuch i przysiadl sie do nich. -To nic nie slyszeliscie? -Dopiero co przyjechalismy z poludnia. Co sie dzieje? -Krasnoludy gromadza sie na sejmiku przy Kamiennej Gorze. Maja sie spotkac w wielkiej sali wodza Harthorna w wiosce Delmoria. -W jakim celu? - spytal Arutha. -Hm, Krasnoludy, ktore tedy przechodzily, byly az z Dorgin. Z ich gadki wywnioskowalem, ze po raz pierwszy od wiekow wschodnie Krasnoludy wybraly sie w odwiedziny do swych zachodnich pobratymcow. Stary krol Haldan z Dorgin wyslal syna Hogne z ta banda rozrabiakow, aby byli swiadkami restauracji linii Tholina na Zachodzie. Wraz z powrotem Mlota Tholina w czasie Wojny Swiatow zachodnie Krasnoludy nie daja spokoju Dolganowi z Caldara. Namawiaja go usilnie, by przyjal korone zagubiona wraz z Tholinem. Krasnoludy z Szarych Wiez, Kamiennej Gory, Dorgin i miejsc, o ktorych nigdy w zyciu nawet nie slyszalem, zbieraja sie, by obwolac Dolgana krolem zachodnich Krasnoludow. Dolgan zgodzil sie na sejmik, a Hogane uznal to za pewny znak, iz przyjmie korone, ale sam wiesz najlepiej, jakie sa Krasnoludy. Niektore decyzje zapadaja szybko, niemal od reki, a nad innymi glowkuja calymi latami. Chyba bierze sie to z ich dlugowiecznosci. Arutha i Martin usmiechneli sie lekko do siebie. Obaj pamietali doskonale Dolgana i lubili go bardzo. Arutha spotkal go po raz pierwszy wiele lat wczesniej, gdy z ojcem udali sie na wschod, by zawiadomic krola Rodrica o zblizajacej sie inwazji Tsuranich. Dolgan pomogl im, przeprowadzajac przez starozytna kopalnie Mac Mordain Cadal. Martin spotkal sie z nim nieco pozniej, juz w czasie wojny. Wodz Krasnoludow byl istota o zelaznych zasadach, wielkiej, graniczacej z brawura, odwadze, bystrym rozumie i ostrym, nieco zlosliwym poczuciu humoru. Obaj wiedzieli, ze bedzie wspanialym wladca. Pociagajac niespiesznie z kufli, pozbywali sie stopniowo podrozniczego ekwipunku. Zdejmowali helmy, odkladali na bok orez, pozwalajac, by spokojna atmosfera karczmy przeniknela ich, niosac wytchnienie i odprezenie. Geoffrey dawal pilnie baczenie, aby nie brakowalo piwa. W niedlugim czasie wjechal na stol wspanialy posilek: dymiace miesiwa, sery, gotowane warzywa i rozmaite chleby. Rozmawiali o codziennych sprawach, a karczmarz snul opowiesci zaslyszane od przejezdzajacych podroznych. -Spokojnie tu dzisiaj - zauwazyl Laurie. -Tak, poza wami mam tylko jednego goscia. - Ruchem glowy wskazal na najdalszy kat izby. Zdumieni zwrocili glowy w tamtym kierunku. Arutha dal im ukradkiem znak, by powrocili do jedzenia. Zastanawiali sie, jak mogli go przeoczyc, bedac tu tak dlugo. Nieznajomy zachowywal sie obojetnie i nie zwracal na nich najmniejszej uwagi. Wygladal pospolicie. Byl w srednim wieku i ani w jego ubiorze, ani zachowaniu nic nie rzucalo sie w oczy. Mial na sobie obszerna, brazowa kurte, pod ktora z latwoscia mogl skryc skorzana zbroje czy kolczuge - gdyby ja nosil. Tarcza stala oparta o stol. Znak czy herb zakryty byl kawalkiem zwyklej skory. Fakt ten wzbudzil zaciekawienie Aruthy. Jedynie ktos wydziedziczony lub wedrujacy z jakas swieta misja mogl chciec ukryc swoj znak - jezeli mial uczciwe zamiary, dodal w duchu. -Kto to jest? - spytal Geoffreya. -Nie mam pojecia. Nazywa sie Crowe. Siedzi tu od dwoch dni. Zjawil sie zaraz po odejsciu Krasnoludow. Spokojny i cichy typ. Samotnik. Ale placi regularnie rachunki i nikomu nie wadzi. - Karczmarz zaczal sprzatac ze stolu. Gdy zniknal w kuchni, Jimmy nachylil sie ponad stolem, jakby chcial po cos siegnac w torbie po drugiej stronie. -Dobry jest - szepnal. - Nie daje poznac po sobie, ale strzyze uszami ku nam az sie kurzy. Podsluchuje caly czas. Uwazajcie, co mowicie. Bede mial na niego oko. Karczmarz powrocil do sali. -Dokad wedrujecie, Laurie? -Tyr-Sog. Jimmy'emu wydawalo sie przez ulamek sekundy, ze samotny mezczyzna przy stole w kacie drgnal lekko, zainteresowany odpowiedzia Lauriego, ale nie byl do konca pewien. Gosc zdawal sie skupiony wylacznie na jedzeniu. Geoffrey klepnal Lauriego w plecy. -Chyba nie chcesz zobaczyc sie ze swoja rodzina, co? Laurie pokrecil glowa. -Nie, niekoniecznie. Zbyt wiele lat minelo. Zbyt wiele roznic. - Wszyscy, poza Baru i Locklearem, wiedzieli, ze Laurie zostal wydziedziczony i wyrzucony z domu przez ojca. Jako chlopiec Laurie, bardziej oddajacy sie marzeniom na jawie i piesniom niz gospodarce, okazal sie bardzo kiepskim rolnikiem. Ojciec, majac w domu do wykarmienia wiele gab, wyrzucil go na dobre, gdy chlopak mial trzynascie lat. Zmusil go w ten sposob do dawania sobie rady na wlasna reke. -Twoj ojciec przechodzil tedy dwa, nie, prawie trzy lata temu. Tuz przed zakonczeniem wojny. On i kilku innych chlopow wiezli ziarno dla wojska w LaMut. - Przyjrzal sie z uwaga Lauriemu. - Wspominal o tobie. Przez twarz bylego trubadura przeniknal dziwny, niezrozumialy dla pozostalych skurcz. -Powiedzialem mu, ze lata minely, odkad przechodziles tedy. A on na to: "Ha, czyz nie jestesmy obaj prawdziwymi szczesciarzami, Geoffrey? Ten nicpon i smierdzacy len mnie tez sie nie naprzykrzal od wielu lat". Laurie parsknal smiechem. Roald zawtorowal mu. -To caly ojciec. Mam nadzieje, ze stary ma sie dobrze? -Spodziewam sie. On i twoi bracia niezle sobie radza. Jesli chcesz, moge ich zawiadomic, ze byles tu. Slyszelismy o tobie po raz ostatni, gdy zaczepiles sie przy wojsku i wyruszyles gdzies z nimi. Skad idziecie? Laurie zerknal ku Arucie. Obaj pomysleli jednoczesnie o tym samym. Salador to skromny dwor w zapadlym kacie Wschodu. Na pogranicze nie dotarla jeszcze wiadomosc, ze syn Tyr-Sog byl tam teraz ksieciem, ktory poslubil corke krola. Odetchneli z ulga. Arutha przybral obojetny wyraz twarzy. -Krecimy sie tu i tam. Ostatnio w Yabon. Geoffrey dosiadl sie znowu do nich. Przebieral palcami po blacie stolu. -Moglibyscie wlasciwie poczekac, az Ambros bedzie tedy przeciagal. Pojdzie wlasnie do Tyr-Sog. Jestem przekonany, ze przyda mu sie pare dodatkowych mieczy. A poza tym, po tych drogach lepiej podrozowac w wiekszym towarzystwie. -Jakies klopoty ostatnio? - zapytal Laurie. -W lasach? Zawsze, ostatnio jeszcze sie pogorszylo. Od tygodni docieraja do mnie wiesci o napadach goblinow i zwyklych bandziorow. Niby nic nowego, ale mam wrazenie, ze zdarza sie to czesciej niz dotychczas. Jest i nowosc - dziwne jest to, ze gobliny i rozne typy spod ciemnej gwiazdy prawie zawsze wedruja na polnoc. - Na chwile zapadla cisza. - I jeszcze cos. Kiedy przybyly Krasnoludy, powiedzialy cos, co wydalo mi sie bardzo, bardzo dziwne. -Krasnoludy w ogole sa dziwne - skomentowal z humorem Laurie, udajac brak zainteresowania slowami karczmarza. -Nie o to chodzi, Laurie. To bylo absolutnie niezwykle. Posluchaj tylko, otoz powiedzialy mi. ze natknely sie w drodze na grupke Mrocznych Braci i, jak to Krasnoludy, postanowily dac im tegiego lupnia. Normalka. Dziwne w tym wszystkim jest co innego. Scigaly ich, az w koncu jednego zatlukly. To znaczy tak im sie z poczatku wydawalo. Krasnoludy przysiegaly na wszystkie swietosci, ze ta cholera wcale nie przejawiala tendencji, by zejsc z tego swiata, jak przystalo na zabitego. Pomyslalem, ze smarkacze stroily sobie zarty z prostego karczmarza, ale zaklinali sie, ze rozwalili mu glowe toporem wojennym, tak ze pekla prawie na polowe. Ale to "cos" zlozylo obie czesci do kupy i pognalo jak zajac za swymi towarzyszami. Tak ich zatkalo, ze staneli jak wryci, zapominajac na smierc o dalszym poscigu. To jednak nie wszystko. Krasnoludy mowily takze, ze jeszcze nigdy nie spotkaly bandy Mrocznych Braci, ktorym tak zalezaloby, by wziac nogi za pas. Wygladalo to tak, jakby sie gdzies spieszyli i nie mieli czasu na walke. Wiecie dobrze, ze czarne elfy to zadziorne i zlosliwe typy i nie cierpia Krasnoludow rownie mocno jak wszystkiego innego, co sie rusza. - Geoffrey usmiechnal sie i puscil oko. - Wiem, ze starsze Krasnoludy to stworzenia trzezwo podchodzace do zycia i rzadko naginaja fakty, ale te miedziaki... pewnie nabijaly sie ze mnie. Arutha i jego towarzysze nie dali nic po sobie poznac. Doskonale wiedzieli, ze opowiesc byla prawdziwa i oznaczala, ze Czarni Zabojcy znowu nawiedzili granice Krolestwa. -Pewnie najlepiej byloby poczekac na karawane handlarza srebrem, ale spieszno nam w dalsza droge. Musimy ruszac o swicie - powiedzial Arutha. -Skoro masz tylko jednego goscia, nie bedzie klopotu z dostaniem pokojow, co? - spytal Laurie. -Zadnych. - Geoffrey nachylil sie ku nim. - Nie zebym nie mial szacunku dla uczciwie placacego goscia, ale wyobrazcie sobie, ze ten tam, w kacie, spi w ogolnej izbie. Mam pelno wolnego miejsca, zaproponowalem mu wiec osobny pokoj, opuszczajac, ma sie rozumiec, na cenie. Powiedzial: nie. Nie macie pojecia, do czego niektorzy sie posuwaja, by zaoszczedzic miedziaka czy dwa. - Karczmarz sie podniosl. - Ile pokoi? -Dwa beda akurat - odpowiedzial Arutha. Gospodarz wydawal sie nieco rozczarowany, ale poniewaz dobrze wiedzial, ze podrozujacym czesto brakuje grosza, nie byl specjalnie zdziwiony. - Kaze wniesc dodatkowe poslania. Arutha i reszta zbierala powoli bagaze, a Jimmy zerknal spod oka na samotnego goscia. Wydawalo sie, iz cala uwage skupil wylacznie na zawartosci kubka z winem. Geoffrey przyniosl kilka swiec i zapalil je drzazga od plomienia w kominku. Skinal reka i poprowadzil ich ciemnymi schodami do pokojow. Cos zbudzilo Jimmy' ego. Zmysly bylego zlodzieja byly o wiele bardziej wyczulone na wszelkie zmiany zachodzace w nocy niz zmysly jego towarzyszy. On i Locklear spali na dodatkowych poslaniach, dzielac pokoj z Roaldem i Lauriem. Arutha, Baru i Martin spali po przeciwnej stronie waskiego korytarzyka, mieszczacego sie nad ogolna sala. Poniewaz cichy dzwiek doszedl go z zewnatrz, Jimmy byl pewien, ze nie obudzil bylego Wielkiego Lowczego Crydee ani gorala. Mlody szlachcic ksiazecego dworu wytezyl sluch. Po chwili dzwiek sie powtorzyl - cichy szelest w nocnym powietrzu. Wstal bezglosnie z poslania na podlodze. Idac na palcach, minal spiacego Roalda i Lauriego i wyjrzal ostroznie przez okno miedzy ich lozkami. Dostrzegl w ciemnosciach cien ruchu, jakby cos czy ktos zniknal wlasnie za rogiem stodoly. Zastanawial sie przez moment, czy nie powinien zbudzic pozostalych. Pomyslal jednak, ze byloby glupota podnosic alarm z byle powodu. Wzial miecz i cichutko wymknal sie z pokoju. Bose stopy nie czynily najmniejszego halasu, gdy posuwal sie ostroznie ku schodom. Na podescie u szczytu schodow znajdowalo sie okno, wychodzace na podjazd do karczmy. Wyjrzal na zewnatrz. W gestym mroku pomiedzy drzewami po drugiej stronie drogi poruszaly sie jakies postacie. Uznal, ze nikt, kto zywi uczciwe zamiary, nie czailby sie w nocy po krzakach. Zszedl szybko na dol. Ze zdziwieniem stwierdzil, iz drzwi sa otwarte od wewnatrz. Byl prawie pewien, ze kiedy udawali sie na spoczynek, wewnetrzne zasuwy byly zamkniete. I wtedy przypomnial sobie samotnego goscia w gospodzie. Obrocil sie blyskawicznie. W ogolnej sali nie bylo nikogo. Mezczyzna zniknal. Przysunal sie do okna. Zrobil szparke w zaslonie i wyjrzal. Nic nie dostrzegl. Wyszedl cichutko na zewnatrz i przemknal schylony przy frontowej scianie, majac nadzieje, ze ciemnosc skryje jego postac. Pobiegl do miejsca, gdzie zauwazyl ruch. Mozliwosc bezszelestnego posuwania sie po okrytym mrokiem nocy lesie byla mocno utrudniona. Wyprawa z Arutha do Moraelin obeznala go troche z przyroda, lecz w zasadzie pozostal typowym chlopakiem z miasta. Byl zmuszony posuwac sie bardzo powoli. Uslyszal glosy. Zwolnil jeszcze bardziej i ostroznie podkradl sie do rozmawiajacych. Ujrzal slabe swiatlo. Podchodzil coraz blizej. Rozumial juz urywane strzepy rozmowy. W koncu dojrzal kilka postaci na malutkiej laczce. Mezczyzna w brazowej kurcie, z zakryta tarcza, rozmawial z postacia w czarnej zbroi! Jimmy wciagnal w pluca haust powietrza, aby zapanowac nad nerwami. Mial przed soba Czarnego Zabojce. Z boku stali spokojnie czterej moredhele. Trzech z nich mialo na sobie szare stroje lesnych klanow, a jeden byl ubrany w spodnie i kamizele, jakie zwykle nosily gorskie szczepy. Mezczyzna w kurcie cos mowil. -...nic, jak mowie. Bezrobotni najemnicy sadzac po wygladzie. Jest z nimi trubadur, ale... Czarny Zabojca przerwal mu. Jego glos byl gleboki, z lekkim poglosem, jakby mowil z daleka. Oddychal glosno, z trudem. Glos wydal sie Jimmy'emu niepokojaco znajomy. -Nie placimy ci, bys myslal, czlowieku. Placimy, bys sluzyl. - Ostatnie slowo podkreslil, wbijajac palec w piers mezczyzny. - Pilnuj sie, abym byl nadal zadowolony z twej pracy, a nasz uklad bedzie trwal dalej. Rozczaruj mnie choc raz, a bedziesz musial poniesc bolesne konsekwencje. - Nieznajomy w brazowej kurcie nie wygladal na czlowieka, ktorego mozna latwo przestraszyc czy zbic z pantalyku. Wprost przeciwnie, sprawial wrazenie niezlego zabijaki, lecz teraz tylko pokiwal potulnie glowa. Jimmy doskonale to zrozumial - Czarnych Zabojcow rzeczywiscie nalezalo sie obawiac. Sludzy Murmandamusa, nawet po swej smierci, wiernie mu sluzyli. -Mowisz wiec, ze jest tam chlopak i piesniarz? Jimmy przelknal z trudem sline. Mezczyzna rozchylil troche kune, tak ze wyjrzala spod niej brazowa kolczuga. -Hm... gdy sie zastanowic, to wlasciwie jest tam dwoch chlopakow. Ale bardzo wyrosnieci, prawie mezczyzni. Jego slowa wyrwaly Czarnego z zadumy. -Dwoch? Mezczyzna kiwnal glowa. -Wygladaja prawie jak rodzeni bracia. Niemal tego samego wzrostu, chociaz wlosy maja innego koloru. Ale w pewien sposob sa do siebie podobni... wlasnie jak bracia. -Moraelin... byl tam taki chlopak, ale nie dwoch... Powiedz, czy jest z nimi takze Hadati? Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Tak, ale tu wszedzie pelno gorali. To przeciez Yabon. -Ten, o ktorym mowie, pochodzil z polnocnego zachodu, z okolic Niebianskiego Jeziora. - Przez dlugi czas panowala cisza przerywana chrapliwym oddechem wydobywajacym sie z wnetrza czarnego helmu, jakby moredhel trwal pograzony we wlasnych myslach lub rozmawial z kims innym. Czarny Zabojca uderzyl piescia w otwarta dlon. - To moga byc oni. Czy jest z nimi rowniez taki przebiegly typ? Szczuply, wysoki, szybki i zwinny wojownik z ciemnymi wlosami, siegajacymi prawie do ramion i gladko wygolony? Mezczyzna pokrecil glowa. -Jest tam taki jeden gladko wygolony, ale to potezny facet. A ten szczuply ma bardzo krotkie wlosy i brode. Kim oni maja niby byc? -Nie tobie to wiedziec. - Jimmy przerzucil ciezar ciala na druga noge. Domyslil sie, ze Czarny Zabojca probowal polaczyc ich oddzialek z grupa, ktora najechala przed rokiem Moraelin w poszukiwaniu Srebrzystego Ciernia. - Poczekamy. Dwa dni temu dotarla do nas wiesc, ze Pan Zachodu jest martwy. Aleja nie jestem na tyle glupi, by uznac kogos za niezywego, dopoki nie chwyce w dlonie jego serca. Hm... moze to nic? Gdyby byl z nimi Elf, jeszcze dzis w nocy spalilbym karczme na popiol, ale nie jestem pewien. Trzeba zachowac czujnosc. To moga byc jego przyjaciele, wracajacy na polnoc, by go pomscic. -Siedmiu ludzi, w tym dwaj to jeszcze chlopcy. Jakie to zagrozenie? -Morganie Crowe - moredhel zignorowal pytanie - wracaj natychmiast do karczmy i pilnie obserwuj. Placimy ci szczodrze i bez ociagania za posluszenstwo, a nie zadawanie pytan. Gdy ci z karczmy wyjada, bedziesz ich sledzil, ale dyskretnie. Jesli nie zbocza z drogi do Tyr-Sog jutro do poludnia, wrocisz do gospody i bedziesz czekal dalej. Gdyby zas skrecali wczesniej na polnoc, chce o tym natychmiast wiedziec. Wrocisz tu jutro wieczorem o tej porze i zdasz relacje, dokad pojechali. Nie ociagaj sie. Segersen prowadzi juz swoj oddzial na polnoc. Musisz sie z nim spotkac, bo jesli nie otrzyma kolejnej zaplaty, zabierze swych ludzi do domu. Potrzebuje tych inzynierow. Czy zloto jest bezpieczne? -Zawsze ze mna. -To dobrze. Idz teraz. - Przez krotka chwile Czarnym Zabojca wstrzasaly drgawki. Zachwial sie, lecz zaraz odzyskal rownowage i stanal prosto. - Rob, czlowieku, jak nasz pan rozkazal - odezwal sie nagle zupelnie innym glosem. Odwrocil sie i odszedl w mrok. Laka opustoszala. Jimmy stal z otwartymi szeroko ustami. Wreszcie zrozumial. Pierwszy glos slyszal juz poprzednio. Bylo to w palacu, gdzie niezmarly moredhel usilowal zabic Aruthe. A potem jeszcze raz w Krondorze, w podziemiach Domu pod Wierzbami, gdy likwidowali gniazdo Nocnych Jastrzebi. Czlowiek zwany Morganem Crowe nie rozmawial z Czarnym Zabojca, lecz raczej za jego posrednictwem. I Jimmy nie mial najmniejszych watpliwosci z kim - z Murmandamusem! Zdumienie sprawilo, ze wahal sie zbyt dlugo. Zrozumial, ze nie zdola dobiec do karczmy przed Crowe'em, ktory opuscil juz polanke, zabierajac ze soba latarnie. W calkowitej ciemnosci Jimmy musial posuwac sie bardzo ostroznie i powoli. W chwili, gdy zdolal wreszcie dotrzec do polany przy drodze, ujrzal przez moment czerwony blask wegli na kominku w ogolnej sali. Crowe zamykal wlasnie drzwi do karczmy. Slychac bylo stlumiony trzask zasuwy. Jimmy pobiegl schylony skrajem polany. Zatrzymal sie na wprost okna do swego pokoju. Przygarbil sie jeszcze bardziej i blyskawicznie podbiegl do sciany. Jej nierowna powierzchnia dostarczyla wystarczajacych punktow oparcia dla stop i uchwytu dla rak. Siegnal pod bluze i wyciagnal kawalek linki i haczyk. Sprawnym ruchem odciagnal prosta zasuwke i otworzyl okno. Pchnal je i wskoczyl do srodka. Ostrza dwoch mieczy dziabnely go w piers. Zatrzymal sie natychmiast. Gdy Laurie i Roald poznali go, opuscili bron. Locklear stal z wyciagnietym mieczem, pilnujac drzwi. -Co jest, do cholery? Szukasz nowych sposobow, by poniesc smierc: z reki przyjaciol? - zapytal zdenerwowany Roald. -Co tam masz, zlotko? - spytal Laurie podejrzliwym tonem, wskazujac na linke i haczyk. - Myslalem, ze to nalezy juz do przeszlosci? -Spokojnie - odpowiedzial Jimmy, chowajac narzedzia zlodziejskiego rzemiosla. - A ty co? Prawie od roku nie jestes trubadurem, a wszedzie targasz ze soba lutnie - powiedzial przyciszonym glosem. - Ten na dole robi dla Murmandamusa. Laurie i Roald blyskawicznie wymienili spojrzenia. -Trzeba zawiadomic Aruthe. -Przynajmniej wiemy, ze dotarly juz do nich wiesci o mojej smierci. Wiemy jednak rowniez, ze pomimo przedstawienia w Krondorze, Murmandamus nadal ma watpliwosci. - Wszyscy zebrali sie w pokoju Aruthy. Rozmawiali szeptem w ciemnosci. -Pocieszajace jest - powiedzial Baru - ze na razie, pomimo watpliwosci, dziala, opierajac sie na zalozeniu, iz nie zyjesz. Przynajmniej do chwili, gdy okolicznosci naprowadza go na twoj slad. -Nie moze w nieskonczonosc trzymac przymierza Bractwa za uzde - powiedzial Laurie. - Musi wyruszyc wkrotce albo wszystko sie rozpadnie. -Jesli przez nastepny dzien nie zboczymy z drogi do Tyr-Sog, zostawia nas w spokoju - powiedzial Jimmy. -Masz racje - szepnal Roald. - Ale nadal pozostaje problem Segersena. -Kto to jest? - spytal Martin. -To general, najemnik - poinformowal Roald. - Ale dziwny typ. Nie ma duzego oddzialu. Nigdy wiecej niz setka, a najczesciej ponizej piecdziesiatki. Ma u siebie glownie specjalistow z roznych dziedzin: minerow, inzynierow, taktykow. Najlepsi spece w branzy - sama smietanka. Specjalizuje sie w obalaniu murow albo pilnowaniu, by pozostaly na swoim miejscu nietkniete - w zaleznosci od tego, ktora strona mu placi. Widzialem go przy pracy. Gdy sluzylem u barona Croswaitha, wspieral go w pogranicznych potyczkach z baronem Lobromilla. -Ja rowniez o nim slyszalem - powiedzial Arutha. - Ma bazy w Wolnych Miastach lub Queg i stamtad dziala, nie musi wiec przejmowac sie prawami Krolestwa regulujacymi sluzbe najemnicza. Najbardziej jednak ciekawi mnie co innego: po co Murmandamusowi korpus slono oplacanych inzynierow? Skoro dziala tak daleko na zachodzie, to musi przejsc przez Tyr-Sog lub Yabon. Dalej na wschod sa tylko baronie pogranicza. Ale przeciez ciagle jest po drugiej stronie gor. Nawet jesli przystapi do oblezenia, nie bedzie ich jeszcze potrzebowal przez kilka najblizszych miesiecy. -A moze nie chce, aby ktos inny go uprzedzil, wynajmujac Segersena? - zasugerowal Locklear. -Byc moze - szepnal Laurie. - Ale najpewniej potrzebuje czegos, co tylko Segersen moze mu zapewnic. -Nie ma wiec wyjscia. Trzeba dopilnowac, aby tego nie dostal - powiedzial Arutha. -To co? Jedziemy pol dnia w strone Tyr-Sog i wracamy? - spytal Roald. Arutha pokiwal glowa. Arutha dal znak. Roald, Laurie i Jimmy ruszyli powolutku do przodu. Baru i Martin skierowali sie na boki, aby obejsc teren dookola. Locklear zostal z tylu przy koniach. Przez pol dnia jechali do Tyr-Sog. Wczesnym popoludniem Martin zjechal na bok w dogodnym miejscu, by nie zostawic sladow, i cofnal sie rownolegle do drogi. Wkrotce znalazl sie przy nich z wiadomoscia, ze Crowe zawrocil do karczmy. A teraz skradali sie za nim przez noc, podczas gdy rzezimieszek spotykal sie ze swymi mocodawcami, moredhelami. Arutha podsunal sie blizej i wyjrzal ponad ramieniem Jimmiego. Po raz kolejny Arutha obserwowal jednego z Czarnych Zabojcow Murmandamusa. Okryty czarnymi blachami pancerza moredhel mowil cos. -Sledziles ich? -Tak. Jak po sznurku truchtali goscincem do Tyr-Sog. Do cholery, przeciez mowilem ci, ze to nic podejrzanego. Caly dzien stracilem, tlukac sie za nimi. -Masz robic to, co nasz pan rozkaze. -To nie ten sam glos - szepnal Jimmy. - To drugi. Arutha kiwnal glowa. Chlopak opowiedzial mu o dwoch glosach. Zreszta sam slyszal, jak Murmandamus przejmuje kontrole nad swymi slugami. -Dobra - szepnal Ksiaze. -Teraz poczekasz tu na Segersena - mowil dalej moredhel. Wiesz... Czarny Zabojca rzucil sie nagle do przodu. Zaskoczony Crowe zlapal go i podtrzymal, aby po sekundzie puscic na ziemie. Oczami okraglymi jak spodki wpatrywal sie z niedowierzaniem w dluga strzale sterczaca spod krawedzi helmu na karku. Pocisk wystrzelony przez Martina przeszedl przez stalowa kolczuge chroniaca szyje Czarnego i zabil go na miejscu. Zanim czterej pozostali moredhele zdolali dobyc broni, Martin zastrzelil juz nastepnego. Baru wypadl z lasu. Gwaltowny swist, rozmazany blysk stali w powietrzu i trzeci czarny elf padl bez zycia na ziemie. Roald przebiegl w tym czasie polanke i dopadl czwartego. Ostatni moredhel zginal od kolejnej strzaly Martina. Jimmy i Arutha zaatakowali Crowe'a. Najemnik byl tak zdumiony naglym i niespodziewanym atakiem, ze nawet nie zanadto probowal sie bronic, tym bardziej, ze byl juz sam przeciwko grupce napastnikow. Wodzil dookola nic nie rozumiejacym wzrokiem. Jego zdumienie wzroslo jeszcze bardziej, gdy ujrzal, ze Martin i Baru sciagaja z Czarnego Zabojcy zbroje. Zdumienie przeszlo w dzikie przerazenie, gdy zobaczyl, jak Martin rozcina piers zabitego i wyrywa mu serce. Jego oczy zrobily sie jeszcze wieksze, gdy rozpoznal w koncu, kto rozgromil oddzialek moredheli. -To wy... wiec... - spogladal to na jedna twarz, to na druga. Zatrzymal sie na twarzy Aruthy. - Ty! Przeciez ty nie zyjesz! Jimmy szybko zrewidowal go w poszukiwaniu ukrytej broni. Sprawdzil kark. -Nie ma jastrzebia z hebanu. Nie nalezy do nich. -Ja? - Oczy Crowe'a rozgorzaly dzikim blaskiem. - Do nich? Alez skad. Wasze Wysokosci. Nigdy w zyciu! Jestem tylko skromnym poslancem... za pare sztuk zlota. Musze jakos zarabiac na zycie. Wiesz, panie, jak to jest. Nie ma lekko. -Sciagnij tu Lockleara. - Arutha skinal na Jimmiego. - Nie chce, aby tkwil tam samotnie, jesli w poblizu kreca sie jeszcze inni Mroczni Bracia. - Odwrocil sie do jenca. - Co laczy Segersena z Murmandamusem? -Segersen? A kto to jest? Roald mial na dloniach grube, skorzane rekawice. Podszedl do jenca i zacisnieta w piesci rekojescia ciezkiego sztyletu wyrznal go w twarz, rozkwaszajac nos i raniac policzek. Crowe zalal sie krwia. -Roald! - krzyknal Laurie. - Na litosc bogow, nie lam mu szczeki, bo nie bedzie mogl nam nic powiedziec! Crowe lezal na ziemi, zwijajac sie z bolu. Roald kopnal go. -Posluchaj, chloptasiu. Nie mam czasu, zeby sie z toba piescic. Albo zaczniesz gadac natychmiast, albo wrocisz do karczmy w kilku kawalkach. - Dla lepszego efektu przesunal palcami po ostrzu sztyletu. -Co laczy Segersena z Murmandamusem? - powtorzyl Arutha. -Nie wiem - wykrztusil Crowe przez zakrwawione wargi i wrzasnal znowu. Roald kopnal go jeszcze raz. - Przysiegam. Nic nie wiem. Mialem sie z nim tylko spotkac i przekazac wiadomosc. -Jaka? - rzucil Laurie. -Krotka i prosta. Mialem tylko powiedziec: "Przy Pochylej Przeleczy". -Pochyla Przelecz albo inaczej Inclindel to waski przesmyk przez gory, dokladnie na polnoc stad - poinformowal Baru. - Jesli Murmandamus juz ja opanowal, jest tez w stanie utrzymac ja wystarczajaco dlugo, aby oddzial Segersena swobodnie przedostal sie na druga strone. -A my nadal nie wiemy, po co Murmandamusowi oddzialy inzynieryjne - mruknal Laurie. -Pewnie po to, do czego przewaznie sie ich uzywa - przygadal mu Roald. -Ale co tu jest do oblegania? - zastanawial sie glosno Arutha. - Tyr-Sog? Nie sadze. Zbyt latwo mozna podeslac posilki z Yabon. A po drugie musialby przemknac sie w poblizu wedrownych szczepow, przez Piekielne Stepy po drugiej stronie gor. Zelazna Przelecz i Warta Polnocy sa zbyt daleko na wschod. A przeciez nie potrzebuje inzynierow, aby ruszyc na Krasnoludy czy Elfy. Pozostaje wiec Wysoki Zamek. Martin skonczyl krwawa robote. -Niewykluczone, ale to przeciez najwieksza z fortec baronii pogranicza. -Nie obawialbym sie oblezenia - powiedzial Arutha. - Zostal tak zbudowany, aby wytrzymywac nawet najdluzsze. Mozna tam zaangazowac tysiace ludzi, a mielismy juz okazje przekonac sie, ze Murmandamus nie ma specjalnych oporow, jesli chodzi o szafowanie ludzkim zyciem. A poza tym przez taki manewr utkwilby na dobre w samym sercu Wysokich Wierchow, a to jakby slepy zaulek. Nie to nie ma najmniejszego sensu. -Posluchajcie - odezwal sie Crowe z ziemi -jestem tylko posrednikiem, ktoremu zaplacono za wykonanie konkretnej roboty, i tyle. Przeciez nie mozecie mnie obwiniac za to, co knuje Bractwo, prawda? Wasza Dostojnosc? W tej chwili Jimmy powrocil z Locklearem. -Nie sadze, aby cos jeszcze wiedzial. - Martin zerknal na brata. -Wie, kim jestesmy. - Po twarzy Aruthy przemknal cien. -Rzeczywiscie. - Martin pokiwal powoli glowa. -Sluchajcie - z twarzy Crowe'a raptownie odplynela cala krew - mozecie na mnie calkowicie polegac. Nie puszcze pary z geby. Wasza Wysokosc. Nie musicie mi nic dawac. Tylko mnie pusccie i pryskam stad, gdzie pieprz rosnie. Przysiegam! Locklear patrzyl na zaciete twarze swych towarzyszy, nic nie rozumiejac. Arutha zauwazyl to i skinal lekko w strone Jimmiego. Starszy mlodzieniec brutalnie chwycil przyjaciela za ramie i ruszyl, popychajac go przed soba. -Co jest...?-krzyknal Locklear. Zatrzymali sie po paru krokach. -Poczekamy - powiedzial krotko Jimmy. -Ale na co? - Locklear nadal nie pojmowal, co sie wokol niego dzieje. -Na nich, aby zrobili to, co zrobic musza. -Zeby co zrobili? - nalegal Locklear. -Zabili najemnika. Locky pobladl. Zrobilo mu sie niedobrze. Jimmy spojrzal na niego twardym wzrokiem. -Locky, posluchaj. To wojna. A na wojnie ludzie gina. Ten caly Crowe i tak jest najmniej istotny z tych, ktorzy straca zycie. - Locklear nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Okrutny, twardy wyraz, jaki zagoscil na twarzy przyjaciela, zmrozil go. Widzial juz wiele wcielen Jimmiego: lobuza, kanalie, mlodzienca o nieodpartym uroku osobistym, teraz stanal oko w oko z kims, kogo nie spodziewal sie nigdy ujrzec. Z zimnym, wyrachowanym i bezwzglednym zyciowym weteranem, mlodziencem, ktory zabijal i nadal bedzie to robil. - On musi umrzec - powiedzial Jimmy krotko. - Wie, kim jest Arutha. Jesli puscilibysmy go wolno, zycie Ksiecia nie byloby warte funta klakow. Nie rozumiesz tego? Rusz glowa! Locklear byl blady i roztrzesiony. Powoli przymknal oczy. -A nie moglibysmy...? -Co? - przerwal mu Jimmy bezlitosnie ostrym glosem. - Moze zaczekac na patrol, by doprowadzil go do Tyr-Sog na proces sadowy? Potem wpasc tam na chwile, by zlozyc zeznania? A moze zwiazac na kilka miesiecy? Locky, jesli to ci jakos pomoze, pamietaj tylko o jednym: Crowe to renegat i zdrajca. Arutha sprawuje sad i wymierza sprawiedliwosc, do czego, jako Ksiaze, ma prawo. Ale jakkolwiek bys na to nie spojrzal, nie ma po prostu innego wyboru. W glowie Lockleara klebily sie setki mysli. Z polanki nagle dal sie slyszec zduszony krzyk. Chlopak zamrugal gwaltownie oczami. Zmieszanie ustapilo. Pokiwal glowa. Jimmy polozyl reke na ramieniu przyjaciela i lekko scisnal. Zdal sobie nagle sprawe, ze Locklear juz nigdy nie bedzie taki sam jak kiedys. Ku nieopisanej radosci, ale i zdumieniu Geoffreya powrocili do karczmy. Rozpoczelo sie oczekiwanie. Trzeciego dnia pojawil sie nieznajomy. Podszedl od razu do Roalda, ktory usiadl w kacie sali, na miejscu zajmowanym poprzednio przez Crowe'a. Nastapila krotka wymiana zdan, po ktorej przybysz, wsciekly, opuscil karczme. Roald poinformowal go, ze umowa miedzy Murmandamusem a Segersenem zostala zerwana. W rozmowie niby przypadkiem Martin wspomnial karczmarzowi, ze bardzo znany i poszukiwany przez wladze general najemnikow moze obozowac gdzies w okolicy. Slyszal, ze zostala wyznaczona wysoka nagroda dla tego, kto go odnajdzie i wskaze miejsce pobytu zolnierzom miejscowego garnizonu. Nastepnego dnia opuscili karczme, kierujac sie od razu na polnoc. Gdy gospoda zniknela im z oczu, Jimmy odwrocil sie ku pozostalym. -Geoffreya czeka calkiem przyjemna niespodzianka. -Dlaczego? - spytal Arutha. -Hm, Crowe przeciez nie uiscil rachunku za dwa ostatnie dni. Geoffrey wzial jego tarcze w zastaw, na wypadek gdyby tamten sie wiecej nie pojawil. Roald parsknal smiechem, wtorujac Jimmy'emu. -Chcesz przez to powiedzie, ze pewnego pieknego dnia nasz zacny Geoffrey zajrzy pod skore na tarczy? Pozostali wymienili zdziwione spojrzenia. -Jest cala ze zlota - poinformowal Jimmy. -To dlatego Crowe, pomimo ciezaru i wymiarow, targal ja wszedzie ze soba - dorzucil Roald. -Teraz rozumiem, dlaczego zakopaliscie wszystko z wyjatkiem tego, co zatrzymal Baru, a tarcze przydzwigaliscie z powrotem - powiedzial Martin. -To byla zaplata dla Segersena. Przeciez nikt nie zaczepialby wydziedziczonego wojaka bez grosza przy duszy - dorzucil Jimmy. Reszta wybuchnela smiechem. - To dobrze, ze trafi do Geoffreya. Bogowie wiedza najlepiej, ze tam, gdzie my idziemy, na nic by sie nie przydala. - Smiech zamarl im na ustach. Arutha nakazal postoj. Juz od tygodnia posuwali sie wytrwale na polnoc. Dwukrotnie zatrzymali sie na krotko w wioskach Hadatich, gdzie znano Baru. Witano go z podziwem, szacunkiem i wszelkimi honorami. Wiesc o zabiciu Murada rozeszla sie w jakis sposob po calej gorzystej krainie Hadatich. Jesli nawet gorale byli ciekawi, kim sa towarzysze Baru, nie okazywali tego po sobie. Arutha i pozostali byli pewni, ze wiadomosc o ich przejsciu nie rozniesie sie po okolicy. Zatrzymali sie u wylotu waskiego szlaku prowadzacego w gore - do Waskiej Przeleczy. -Tutaj znowu wkraczamy na terytorium nieprzyjaciela - powiedzial Baru, jadac u boku Ksiecia. - Poniewaz Segersen nie ma sie pojawic, niewykluczone, ze moredhele zdejma posterunki z przejscia. Nie mozemy jednak miec pewnosci, czy nie wjedziemy prosto w ich ramiona. Arutha pokiwal w milczeniu glowa. Baru sciagnal wlosy w wezel w tyle glowy oraz zawinal jak zwykle orez w koc, chowajac wszystko w derce do spania. U jego boku wisial teraz miecz Morgana Crowe'a, a kaftan okrywala jego kolczuga. W ten prosty sposob Hadati zniknal nagle, a w jego miejsce pojawil sie jeszcze jeden zwykly najemnik. I to wlasnie miala byc ich historyjka na wypadek zatrzymania. Byli jeszcze jedna banda renegatow sciagajacych pod sztandary Murmandamusa. Mieli nadzieje, ze ta wersja zdola sie oprzec ewentualnemu badaniu. Jadac na polnoc, calymi dniami omawiali sposob dotarcia do Murmandamusa. Wszyscy sie zgodzili, ze nawet jesli przeczuwal on, iz Arutha zyje, to ostatnia rzecza, jaka moglby podejrzewac, bylo to, ze ksiaze Krondoru zechce zaciagnac sie do jego armii. Bez zbednych dyskusji ruszyli w gore. Martin i Baru prowadzili. Potem jechali Arutha i Jimmy, a za nimi Laurie i Locklear. Roald zamykal pochod. Doswiadczony najemnik nieustannie sledzil przebyty juz szlak. Wspinali sie coraz wyzej i wyzej na Pochyla Przelecz. Jazda w gore trwala dwa dni. Pod koniec drugiego dnia szlak skrecil na polnocny wschod. Wznosil sie nadal nieznacznie, chociaz ciagle biegl trawersem poludniowego stoku gor. Stwarzalo to dosc dziwna sytuacje. Z formalnego punktu widzenia nie opuscili granicy Krolestwa i Ziem Polnocy, ktorej przebieg krolewscy kartografowie wyznaczyli po szczytach. Ciagle jeszcze gorowaly one po lewej stronie. Jimmy nie mial specjalnych zludzen co do takich "faktow". Znajdowali sie na wrogim terytorium i juz. Kazdy napotkany mogl ich natychmiast zaatakowac. Martin czekal na zakrecie. Jak w czasie wyprawy do Moraelin, powrocil do zwyczaju pieszego zwiadu. Teren byl zbyt skalisty, aby konie mogly poruszac sie szybko. Bez trudu mogl ich wyprzedzac. Jimmy i Locklear natychmiast zeskoczyli z koni, zebrali pozostale wierzchowce i odprowadzili w dol szlaku, obracajac je na wypadek, gdyby przyszlo im natychmiast uciekac. Jimmy pomyslal, ze moglo to stanowic pewien problem, gdyz ze wzgledu na waskosc skalistej sciezki jedyna droga ucieczki byl szlak, ktorym sie wspinali. Pozostali zblizyli sie do Ksiecia, ktory gestem reki nakazal cisze. Nadstawili uszu. W niedalekiej odleglosci slychac bylo gardlowe warczenie, przerywane krotkim, basowym szczekaniem. Co jakis czas rozlegalo sie inne, dziwne powarkiwanie. Dobyli broni i zaczeli sie skradac. Niecale dziesiec metrow za zakretem spotykaly sie dwie sciezki. Jedna prowadzila dalej na polnocny wschod, druga odbijala w kierunku zachodnim. W rozwidleniu szlakow lezal czlowiek. Z tej odleglosci nie potrafili ocenic, czy zyje i czy jest przytomny. Nad cialem stal ogromny, wprost gigantyczny pies. Przypominal jednoczesnie wielkiego doga i mastifa, lecz byl od nich dwa razy wiekszy. Wzrostem siegal ludziom do pasa. Potezny kark otaczala skorzana obroza nabijana ostrymi jak szpilki, stalowymi kolcami, co sprawialo wrazenie, jakby zwierze mialo blyszczaca grzywe. Szczerzyl kly, warczac glucho. Tuz przed nim przy warowaly do ziemi trzy trolle. Nie zastanawiajac sie ani sekundy, Martin wypuscil strzale, trafiajac trolla z tylu w glowe. Ciezki pocisk przedziurawil czaszke i bestia zdechla, nie wiedzac nawet kiedy. Dwie pozostale odwrocily sie, co okazalo sie fatalne w skutkach dla trolla znajdujacego sie najblizej psa, ktory rzucil sie, zatapiajac kly w jego gardle. Gdy trzeci troll zauwazyl w koncu ludzi, probowal uciekac, ale bylo juz za pozno. Baru przeskoczyl zwinnie ponad klebowiskiem cial na ziemi i po sekundzie troll juz nie zyl. Jedynym dzwiekiem, jaki im teraz towarzyszyl, byl dziki charkot i zajadle warczenie psa tarmoszacego zdechlego dawno trolla. Gdy podeszli blizej, pies puscil bestie i cofnal sie, by pilnowac lezacego na ziemi czlowieka. Baru wpatrywal sie w psa jak urzeczony. Gwizdnal przeciagle. -Nie, to niemozliwe - szepnal. -Co? - spytal Arutha. -Ten pies. -Mozliwe czy niemozliwe, jesli ten czlowiek zyje jeszcze, to za chwile moze umrzec, bo ten potwor nie dopusci nas do niego -powiedzial Martin. Baru wypowiedzial dziwnie brzmiace slowa. Pies zastrzygl uszami. Przekrzywil lekko glowe. Warczenie ucichlo. Ruszyl powoli w strone Baru. Goral przyklakl i zaczal drapac psa za uszami. Martin i Arutha podbiegli do lezacego, by go zbadac. Roald i Laurie cofneli sie, by pomoc chlopcom sprowadzic konie. Po paru minutach wszyscy byli razem. -Nie zyje - oznajmil Martin. Pies odwrocil glowe i zaskomlal cichutko, lecz pozwolil sie glaskac i drapac. -Kto to jest? - zapytal Laurie glosno. - Co moglo sprowadzic czlowieka z psem w tak dzikie i puste miejsce? -Spojrz na trolle - dorzucil Roald. -Tak, rzeczywiscie. - Arutha pokiwal glowa. - Sa uzbrojone i w pancerzach. -To gorskie trolle - powiedzial Baru. - Bardziej inteligentne, zajadle i przebiegle niz ich kuzyni z rownin. Tamte to zwykle dzikie bestie, a te to straszliwy przeciwnik, mozecie mi wierzyc na slowo. Jak widze, Murmandamus sciaga pod swe sztandary sprzymierzencow. -Ale ten czlowiek? - Arutha wskazal na zwloki. Baru wzruszyl ramionami. -Kim jest zmarly, nie potrafie powiedziec. Ale moge zaryzykowac stwierdzenie, iz wiem, co to za pies. - Wpatrywal sie w siedzace przed nim wielkie zwierze, ktore z zamknietymi z lubosci oczami nadstawialo leb do drapania. - Jest taki sam jak psy, ktore mamy w naszych wioskach, tylko wyzszy i potezniejszy. Nasze psy sa potomkami tej rasy. Rasy, ktorej nie widziano w Yabon od przeszlo stu lat. Nazywa sie Bestia. Przed wiekami moj lud zamieszkiwal malenkie wioski rozrzucone po tych gorach i pagorkach u ich podnoza. Nie mielismy miast. Dwa razy w roku gromadzilismy sie na sejmik. Aby bronic naszych stad przed drapieznikami, wyhodowalismy te rase - Bestie. Jego pan byl nazywany Lowczym Bestii. W hodowli dazono do uzyskania jak najwiekszych rozmiarow, aby psy mogly powstrzymac nawet niedzwiedzia jaskiniowego. - Wskazal im palcem faldy skory wokol oczu psa. - Gdy pies chwyta za gardlo wiekszego i wyzszego od siebie przeciwnika, te faldy odprowadzaja krew, chroniac oczy przed zalaniem. Trzeba wam wiedziec, ze nie puszcza gardla ofiary, dopoki nie padnie trupem albo na rozkaz pana. Nabijana obroza chroni jego szyje przed chwytem wiekszego drapieznika. Locklear spojrzal na niego szeroko rozwartymi ze zdziwienia oczami. -Wiekszego! Przeciez ta bestia jest prawie wielkosci kucyka! Baru zasmial sie z przesadnego porownania. -Kiedys uzywali tych psow do polowania na weze gorskie. -Co to jest waz gorski? -To taki maly, glupi smok. Nie ma wiecej niz jakies cztery metry wzrostu - odpowiedzial Jimmy. Locklear spojrzal na pozostalych, chcac sprawdzic, czy Jimmy nie zartuje sobie z niego. Baru pokiwal glowa, potwierdzajac informacje przyjaciela. -Zatem ten czlowiek to jego pan - spytal Martin. -Najpewniej - zgodzil sie Baru. - Widzicie te czarna, skorzana zbroje i metalowy, ochronny czepek? W jego rzeczach znajdziecie z pewnoscia zelazna maske z rzemykami na glowe. Maske naklada sie na czepek. Moj ojciec mial taka sama. Pamiatka starych czasow i spuscizna po przodkach. - Rozejrzal sie, jakby czegos szukal. Jego wzrok zatrzymal sie na martwych trollach. -Tam. Skocz no po to. Locklear podbiegl we wskazane miejsce i wrocil z ogromna kusza. Podal ja Martinowi, ktory gwizdnal przeciagle. -Niech mnie kule... alez to piekielna machina. -To jednak nawet nie polowa najwiekszej kuszy, jaka widzialem - zauwazyl Roald. Baru przytaknal. -Nazywaja ja Krwawa Bessy. Dlaczego nazwano ja imieniem Bessy, tego nikt juz dzis nie wie, ale rzeczywiscie jest krwiozercza. W kazdej wiosce w moim kraju zatrudniano Lowczego Bestii, by chronil stada przed lwami, niedzwiedziami jaskiniowymi, gryfami i innymi drapieznikami. Gdy Yabon znalazlo sie w granicach Krolestwa, a wasi panowie zaczeli wznosic liczne zamki, budowac miasta i wysylac wojskowe patrole, ktore pacyfikowaly teren, zapotrzebowanie na Lowczych stopniowo malalo, az w koncu zaniklo zupelnie. Pozwolono takze, by Bestie skarlaly. Uzywano ich bowiem jedynie do polowan na mniejsza zwierzyne albo wrecz trzymano w domach dla przyjemnosci. Martin odlozyl kusze. Obejrzal uwaznie zawartosc kolczana na biodrze zmarlego. Pociski byly dwa razy wieksze niz do zwyklej kuszy, a ich groty mialy stalowe koncowki. -Wyglada na to, ze moglyby przebic mur zamkowy. -No niezupelnie - Baru usmiechnal sie lekko - ale w luskach weza gorskiego zostawiaja dziure wielkosci twej piesci. Jeden pocisk go nie zabije, ale jak oberwie, to dwa razy sie zastanowi, zanim zaatakuje stado ponownie. -Baru, przeciez mowiles, ze nie ma juz Lowczych Bestii - zdziwil sie Arutha. -Tak... - Baru poklepal psa po glowie i wstal - tak sie powszechnie uwazalo... a jednak jeden z nich wlasnie tu lezy. - Na dluga chwile zapadla cisza. - Gdy w Yabon nastalo Krolestwo, bylismy luznym zwiazkiem klanow. Podzial nastapil na tle roznic w podejsciu do waszych ludzi. Niektorzy z nas powitali twych przodkow, panie, z otwartymi ramionami, inni wprost przeciwnie. My, Hadati, przewaznie trzymalismy sie starych i utartych sciezek, zylismy wysoko w gorach, dogladalismy stad owiec i bydla. Nastepowal coraz wiekszy naplyw nowej ludnosci i zyjacy w miastach zostali szybko wchlonieci i zasymilowani, tak ze roznica pomiedzy rdzennymi mieszkancami miasta Yabon a nowo przybylymi prawie sie zatarla. Takie jest na przyklad pochodzenie Roalda i Lauriego. I oto Yabon stal sie czescia Krolestwa. Inni patrzyli na Krolestwo z niechecia, a ich opor przeksztalcil sie z czasem w otwarta wojne. Wasi zolnierze nadciagneli w wielkiej liczbie i rebelia zostala szybko stlumiona. Opowiadaja tez, chociaz nie wiem, czy mozna temu dac wiare, ze byla grupa naszych, ktorzy nie chcieli ani ugiac sie przed Krolem, ani z nim walczyc. Zamiast tego wybrali .ucieczke, znajdujac nowy dom na polnocy, gdzie nie siegala wladza Krolestwa. Martin spojrzal na psa. -Moze rzeczywiscie historia ta jest prawdziwa. -Na to wyglada - potwierdzil Baru. - Mam przeczucie, ze gdzies tam przed nami spotkam dalekich krewnych. -A my znajdziemy sprzymierzencow. - Arutha przygladal sie uwaznie psu. - Nie ulega watpliwosci, ze trolle byly slugami Murmandamusa, a zmarly byl ich nieprzyjacielem. -A wrogowie naszych wrogow sa naszymi przyjaciolmi - powiedzial Roald. -Nie zapominaj - Baru pokrecil glowa - ze ludzie ci uciekli przed Krolestwem z niego. Istnieje duze prawdopodobienstwo, ze nie beda cie darzyc zbyt wielka miloscia. Mozemy zastapic jeden klopot drugim. Ksiaze. - Ostatnie zdanie zostalo wypowiedziane z wymuszonym usmiechem. -Nie mamy wyboru. Dopoki nie upewnimy sie, co lezy po drugiej stronie gor, musimy szukac kazdej pomocy, jaka zesle nam los. Arutha pozwolil, aby zabezpieczono cialo kamieniami. Po kilkunastu minutach nad Lowczym usypano skromny kopiec. Podczas pogrzebu pies zachowywal sie ze stoickim spokojem. Gdy skonczyli, przywarowal na ziemi, kladac glowe na grobie pana, i nie dal sie ruszyc. -Zostawiamy go? - spytal Roald. -Nie - odrzekl Baru. Przemowil w dziwnym jezyku i pies ociagajac sie podszedl do jego boku. -Najwyrazniej jezyk uzywany do wydawania polecen naszym psom nie zmienil sie zbytnio, bo jest posluszny. -No to co, idziemy dalej? - spytal Arutha. -Tak, ale ostroznie. Najlepiej bedzie, jesli pies nas poprowadzi - odpowiedzial goral. Wypowiedzial dwa slowa. Zwierze postawilo uszy i potruchtalo w gore szlaku. Gdy prawie zniknelo im z oczu, zatrzymalo sie, czekajac, az je dogonia. Szybko dosiedli koni. -Co mu powiedziales? - spytal Arutha. -"Do domu". Zaprowadzi nas do swoich. W NIEWOLI Wiatr huczal przeciagle.Jezdzcy owineli sie ciasniej dlugimi pelerynami. Juz minal ponad tydzien, jak szli krok w krok za psem. Nastepnego dnia po znalezieniu go przekroczyli wreszcie gran Wielkich Gor Polnocnych. Teraz posuwali sie waziutkim szlakiem prowadzacym na polnocny wschod tuz ponizej szczytow. Pies zaakceptowal Baru jako nowego pana i wypelnial poslusznie wszelkie polecenia. Ignorowal natomiast zupelnie rozkazy wydawane przez innych. Baru nazwal psa Blutark. W starozytnym narzeczu Hadatich oznaczalo to przyjaciela, ktory odnalazl sie po latach lub powrocil z dalekiej podrozy. Arutha mial nadzieje, ze zostanie to uznane za dobry omen i ze ci, ktorzy wychowali psa, beda zywili podobne uczucia wobec Aruthy i jego towarzyszy. Pies juz dwukrotnie okazal sie bardzo przydatny na szlaku, sygnalizujac zawczasu niebezpieczenstwo. Mial wspanialy wech i potrafil z daleka wyczuc to, czego nie wypatrzylby nawet sokoli wzrok Martina czy Baru - wytrawnych mysliwych. Za jednym i drugim razem udalo im sie zaskoczyc gobliny obozujace przy drodze. Nie moglo byc najmniejszych watpliwosci - Murmandamus kontrolowal calkowicie szlak wiodacy ku Ziemiom Polnocy. Oba spotkania mialy miejsce przy rozwidleniach szlaku prowadzacych wyraznie w dol stoku. Od Pochylej Przeleczy sciezka prowadzila caly czas na poludniowy wschod i wiodla blisko polnocnych grani. Daleko na horyzoncie majaczyly bezkresne przestrzenie Ziem Polnocy. Patrzac w mglista dal, nie raz, nie dwa popadali w zadume. Dla wiekszosci mieszkancow Krolestwa nazwa "Ziemie Polnocy" byla porecznym i niewiele mowiacym haslem, oznaczajacym nieznane tereny po drugiej stronie gor. Ich prawdziwa natura mogla byc jedynie obiektem spekulacji i domyslow. Teraz prawdziwe Ziemie Polnocy rozciagaly sie u ich stop, a rzeczywistosc przycmila wszelkie, nawet najbardziej smiale domysly - przytlaczala swym ogromem. W kierunku polnocno-zachodnim rozciagala sie ogromna rownina, ktorej krance ginely na mglistym horyzoncie - Piekielne Stepy. Tylko nieliczni mieszkancy Krolestwa przemierzali ten trawiasty swiat i to za wyraznym przyzwoleniem wedrownych szczepow, uwazajacych Stepy za swoj dom ojczysty. Od wschodu wielka rownine ograniczal lancuch wzgorz. Rozciagaly sie za nim tereny nigdy nie ogladane okiem zadnego mieszkanca Krolestwa. Kazdy kolejny zakret szlaku, kazdy nastepny mijany wystep skalny otwieral przed nimi nowa panorame. Niepokoilo ich, ze pies uparcie odmawial zejscia nizej. Martin byl przekonany, ze na wzgorzach rozciagajacych sie u podnoza gor nie byliby tak widoczni jak na skalnym, pozbawionym wszelkiej oslony szlaku. Podazali kreta sciezka wijaca sie pomiedzy zalomami polnocnych stokow i tylko co jakis czas opuszczali sie ponizej linii lasu. Szlak nie byl calkowicie wytworem natury. W trzech miejscach zauwazyli dowody na to, ze w dawnych czasach polaczono jego naturalne odcinki w calosc. -A niech to, ten mysliwy niezle oddalil sie od domu - zauwazyl, nie po raz pierwszy zreszta, Roald. Od miejsca, w ktorym znalezli cialo, dzielilo ich, lekko liczac, ponad sto piecdziesiat kilometrow. -Tak, i to wlasnie jest dziwne - powiedzial Baru.- Zasadniczo do glownych zadan Lowczych Bestii nalezala obrona najblizej polozonych terenow. Byc moze przez jakis czas byl scigany przez trolle? - Sam jednak wiedzial, podobnie jak pozostali, ze poscig taki mogl sie odbywac na odcinku kilku, najwyzej kilkunastu, ale nie kilkudziesieciu kilometrow. Nie, musial istniec jakis inny powod, dla ktorego mysliwy tak bardzo oddalil sie od domu. Aby czas mijal szybciej, a takze w oczekiwaniu na dzien spotkania swojakow wlasciciela Blutarka, Arutha, Martin i chlopcy postanowili nauczyc sie dialektu Hadati, ktorym poslugiwal sie Baru. Laurie i Roald mowili plynnie w narzeczu Yabonu. Znali tez troche odmiane Hadati, wiec nauka przyszla im bez wiekszego trudu. Najwiecej klopotow mial Jimmy, ale i on wkrotce juz potrafil budowac proste zdania. Skaczac wielkimi susami, nadbiegl Blutark. Machal radosnie krotkim ogonem. By dopelnic miary tak nietypowego dla niego zachowania, szczekal glosno i krecil sie kolko. -Dziwne... - powiedzial Baru. Zwykle, gdy pies zwietrzyl niebezpieczenstwo, natychmiast zaczynal wystawiac. Szedl na wyprostowanych sztywno lapach az do chwili, gdy sam zostal zaatakowany albo Baru kazal mu atakowac. Goral z Martinem wysforowali sie na czolo pochodu, rozkazujac Blutarkowi biec przodem. Wielkie psisko popedzilo przed siebie, znikajac po chwili za zakretem, w waskim gardle pomiedzy urwistymi scianami. W tym miejscu szlak schodzil znowu nizej. Wyjechali zza zakretu. Natychmiast sciagneli wodze, zatrzymujac wierzchowce. Blutark stal na przeciwko innego psa -Bestii, obwachujac go zawziecie. Oba machaly ogonami. Obcy pies nie byl jednak sam. Tuz za nim stal mezczyzna w czarnej, skorzanej zbroi i dziwnej zelaznej masce na twarzy. Mierzyl do nich z Krwawej Bessy wspartej na drewnianej tyczce. Mowil cos, lecz ostre podmuchy wiatru porywaly slowa i nic nie mogli zrozumiec. Baru wzniosl obie rece w gore i starajac sie przekrzyczec wiatr, wolal cos do nieznajomego, ale niewiele z tego wyszlo. Przynajmniej jego gest swiadczyl o pokojowych intencjach. Nagle z gory spadly ogromne siatki i unieruchomily skutecznie cala siodemke. Z wysokich skal zeskoczylo kilkunastu zolnierzy odzianych w brazowe skory i w okamgnieniu sciagneli ich na ziemie. Po paru chwilach Arutha i jego towarzysze stali spetani jak upolowane ptactwo. Dopiero wtedy mezczyzna w czarnej zbroi zdjal kusze z tyczki, zlozyl drzewce na kilka czesci i przerzucil przez ramie razem z kusza. Zblizyl sie do nich i przyjaznie poklepal swego psa i Dlutarka. . Dzwiek kopyt konskich wyprzedzil pojawienie sie kolejnego oddzialu zolnierzy w brazowych skorach, tym razem typowej jazdy. Jeden z nich, kaleczac niemilosiernie jezyk Krolestwa, zwrocil sie do uwiezionych. -Pojedziecie z nami. Nie wolno wam sie odzywac. W przeciwnym razie zakneblujemy. Nie probujcie uciekac, bo zabijemy na miejscu. Baru skinal krotko ku swoim towarzyszom. Roald natomiast chcial cos powiedziec. Natychmiast czyjes rece wepchnely mu do ust szmate, a inne obwiazaly twarz chusta. Byl uciszony na dobre. Arutha spojrzal po pozostalych i w milczeniu pokiwal glowa. Nie bawiac sie w zadne ceregiele, napastnicy wrzucili ich na siodla i przywiazali stopy do strzemion. Po unieruchomieniu jencow zawrocili konie i cala grupa ruszyla w dol szlaku. Jechali dzien i noc. Krotkie popasy zarzadzano jedynie, aby dac wytchnienie zmeczonym wierzchowcom. W tym czasie luzowano nieco wiezy, by zlagodzic kurcze i dretwienie rak i nog wiezniow. Po kilku godzinach od wyruszenia w droge, ku wielkiej uldze Roalda usunieto mu knebel z ust. Bylo jednak jasne, ze napastnicy nie pozwola im wypowiedziec ani slowa. Gdy niebo na wschodzie pojasnialo, mogli zobaczyc, ze pokonali prawie polowe dystansu dzielacego prowadzacy szczytami szlak od wzgorz u podnoza gor. Mineli niewielkie stadko bydla pasace sie pod czujnym wzrokiem uzbrojonych po zeby wartownikow, ktorzy pomachali do nich. Wkrotce potem znalezli sie w poblizu otoczonej murem osady. Pas zewnetrznych umocnien tworzyla palisada z grubych, drewnianych bali ciasno powiazanych linami i spojonych glina. Aby zblizyc sie do bramy, trzeba bylo zatoczyc szeroki luk dosc waskim podjazdem, wznoszacym sie pomiedzy glebokimi rowami. Na ich dnie jezyly sie ostro zakonczone, utwardzone w ogniu tyki, gotowe przebic kazdego jezdzca, ktory by sie zsunal ze szlaku. Roald rozejrzal sie wokol. -Musza miec czarujacych sasiadow - szepnal. Jeden z zolnierzy natychmiast pojechal do niego z gotowym kneblem w reku. Dowodca odeslal go na miejsce machnieciem reki. Podjezdzali juz pod brame. Jej podwoje otworzyly sie przed nimi. Ze zdumieniem stwierdzili, ze za pierwszym murem znajduje sie drugi. Nie bylo co prawda barbakanu, lecz prawie caly teren miedzy jednym a drugim murem byl polem smierci. Arutha podziwial proste, lecz skuteczne mistrzostwo budowniczych. Wprawdzie nowoczesna armia moglaby szybko zdobyc wioske, ale nie obeszloby sie bez znacznych strat. Bandyci i gobliny zostaliby odparci z latwoscia. Przejechali przez druga brame. Ksiaze obserwowal z zaciekawieniem otoczenie. Cala osade stanowilo nie wiecej niz tuzin chat. Wszystkie zbudowano z plecionych galezi uszczelnionych glina. Tu i owdzie dostrzegl bawiace sie grupki dzieci. Wszystkie patrzyly na nich z powaga. Ubrane byly w kubraki z grubej skory, a kilkoro starszych mialo nawet skorzane zbroje. Zza pasow wystawaly rekojesci sztyletow. Zreszta wszyscy byli uzbrojeni. Nawet starcy. Jeden z nich przykustykal obok, podpierajac sie wlocznia zamiast laski. -Mozecie juz mowic - odezwal sie dowodca oddzialu. - Prawa szlaku nie obowiazuja na terenie osady. - Nadal poslugiwal sie jezykiem Krolestwa. Jego ludzie rozcieli wiezy mocujace stopy do strzemion i pomogli im zsiasc na ziemie. Przywodca dal znak, by weszli do jednej z chalup. Blutark, ktory przez caly czas biegl wiernie u boku Baru, polozyl sie teraz przy jego nogach i wywalil jezyk, dyszac ciezko. -Ten pies to rzadka rasa. Jest bardzo wazna dla naszego ludu - powiedzial dowodca patrolu. - W jaki sposob go zdobyliscie? Arutha kiwnal w strone Baru. -Znalezlismy na szlaku jego pana. Zostal zabity przez trolle - odpowiedzial Hadati. - Zabilismy trolle, a pies zdecydowal sie przylaczyc do nas. Dowodca zastanawial sie nad czyms przez chwile. -Gdybyscie skrzywdzili jego wlasciciela, pies albo by was zabil, albo zginal, probujac to zrobic. Musze wam wierzyc. Jednak rasa ta jest tak przyuczana, by tylko niektorym byla posluszna. Jak mu wydajesz polecenia? Goral wypowiedzial jedno slowo. Pies usiadl natychmiast z nastawionymi uszami. Drugie slowo i Blutark opadl na brzuch, rozwalajac sie wygodnie na podlodze. -W mojej wiosce sa psy podobnej rasy, chociaz nie tak wielkie jak ten. Oczy komendanta zwezily sie raptownie. -Kim jestes? -Jestem Baru, zwany Zabojca Wezy. Pochodze z rodu Ordwinson z Klanu Zelaznych Wzgorz. Jestem Hadati. - Baru mowil w rodzimym narzeczu. Rozwinal derke i wyjal kraciasty koc i miecze. Dowodca skinal glowa. Odpowiedzial w jezyku na tyle podobnym do mowy Baru, ze pozostali zrozumieli wiekszosc slow. Jedyna zasadnicza, chociaz w rzeczywistosci nieistotna roznica, byla wymowa poszczegolnych wyrazow. -Wiele lat minelo od czasow, gdy ostatni z naszych krewniakow Hadatich zszedl na te strone gor. Baru, Zabojco Wezy. Prawie cale pokolenie. To wiele tlumaczy. Mieszkancy Krolestwa zazwyczaj pojawiaja sie tutaj, by macic i siac spustoszenie. Szczegolnie w ostatnich czasach mamy ich nadmiar. Wydaje mi sie, ze jestescie inni niz ci renegaci, ale nie mnie o tym sadzic. Zdecyduje o tym madrosc Protektora. - Wstal. - Tutaj odpoczniemy przez noc. Rano wyruszymy w dalsza droge. Za chwile przyniosa posilek. Gdyby ktos chcial za potrzeba, to w kacie jest wiadro. Nie opuszczajcie chaty. Przy probie wyjscia zostaniecie znowu spetani. W razie stawiania oporu zginiecie. Podszedl do drzwi. -Dokad nas zabieracie? - spytal Arutha. Dowodca obejrzal sie. -Armengar. Wyjechali o pierwszym brzasku. Od razu skierowali sie w dol i wkrotce zaglebili w geste lasy. Blutark sadzil dlugimi susami u boku wierzchowca Baru. I tym razem otrzymali calkowity zakaz rozmow na szlaku, ale zwrocono im bron. Arutha nie mogl oprzec sie wrazeniu, iz gorale zalozyli, ze w razie zagrozenia na szlaku pojmani stana po ich stronie. W przekonaniu tym upewnilo go to, ze mogli spotkac jedynie tych, ktorzy sluzyli Murmandamusowi. W wielu miejscach w lesie zrobiono przecinki. Sama sciezka wskazywala, ze szlak byl uczeszczany. Wyjechali z gestej kepy drzew na lake. Paslo sie tam niewielkie stado krow pod straza trzech wartownikow. Jednym z nich byl Lowczy Bestii, ktory opuscil osade poprzedniego wieczoru. Dwaj pozostali byli zwyklymi pastuchami, ale uzbrojonymi we wlocznie, miecze i tarcze. Jeszcze dwa razy tego dnia mijali pasace sie stada. Jedno bydla, drugie owiec. Byly pilnowane przez wojownikow, pomiedzy ktorymi dostrzegli kilka kobiet. Niedlugo przed zachodem slonca dotarli do nastepnej osady, gdzie zapewniono im nocleg. I tym razem otrzymali bezwzgledny zakaz opuszczania wyznaczonej chaty. Rankiem nastepnego dnia, juz czwartego w niewoli, wjechali w waski wawoz, biegnacy wzdluz rzeki splywajacej z gor na niziny. Trzymajac sie jej brzegow, jechali az do poludnia, kiedy dotarli do dlugiego wzniesienia. Droga, zamiast podazac z biegiem rzeki przedzierajacej sie w dol przez skaliste progi, okrazala potezne wzgorze. Prawie przez godzine nie widzieli, co znajduje sie ponizej. Gdy w koncu wdrapali sie na szczyt, Arutha i jego towarzysze wymienili pelne podziwu spojrzenia. Dowodca, ktory, jak sie dowiedzieli w drodze, nazywal sie Dwyne, obrocil sie ku nim. -Armengar. Z miejsca, gdzie sie znajdowali, nie widac bylo calej panoramy miasta, ale i to, co widzieli, bylo wprost oszalamiajace. Zewnetrzne mury wznosily sie na dobre dwadziescia metrow. Co jakies pietnascie metrow rozmieszczono na ich szczycie wiezyczki. Schowani w nich lucznicy mogli skutecznie razic przeciwnika, poniewaz pola ich ostrzalu nakladaly sie. Wraz ze zblizaniem sie do murow ujawnialo sie coraz wiecej szczegolow. Barbakan o trzydziestometrowej srednicy sprawial imponujace wrazenie. Bramy przypominaly raczej ruchome odcinki murow. Rzeka oplywala umocnienia, tworzac szeroka fose, dzieki czemu pomiedzy jej brzegiem a podstawa murow pozostawal pas wolnej przestrzeni nie szerszy niz trzydziesci-czterdziesci centymetrow. Gdy podjechali pod brame, jej podwoje otworzyly sie ze zdumiewajaca szybkoscia, zwazywszy na ich potezny, ciezki wyglad. Ze srodka wyjechal oddzial konnicy. Jezdzcy zblizali sie w szybkim tempie do eskorty Aruthy. Gdy oba oddzialy mijaly sie, zolnierze pozdrowili sie podniesieniem prawych rak. Arutha zauwazyl, ze wszyscy byli ubrani identycznie. Zarowno mezczyzni, jak i kobiety mieli na glowach skorzane czepki. Ciala chronily rowniez skorzane pancerze lub kolczugi. Nie zauwazyli na nikim zelaznych blach zbroi. Wszyscy jezdzcy uzbrojeni byli w miecze i tarcze. Mniej wiecej polowa dzierzyla w rekach wlocznie, a druga czesc oddzialu byla dodatkowo uzbrojona w tuki. Pancerzy nie przykrywaly zadne kaftany, a na tarczach nie bylo znakow herbowych. Oddzial zniknal im z oczu i uwaga Aruthy znowu skupila sie na wygladzie miasta. Przejezdzali wlasnie przez most ponad fosa, ktory sprawial wrazenie stalego. Gdy przekraczali brame, Arutha zauwazyl katem oka choragiew powiewajaca na murze barbakanu. Chociaz nie mogl rozroznic szczegolow znaku, a jedynie barwy - zloto i czern - cos w wygladzie sztandaru zaniepokoilo go. Brama zewnetrzna zaczela sie zamykac za nimi bez widocznego udzialu ludzi. -W murach musi byc jakis mechanizm, ktory porusza podwoje - powiedzial Martin. Arutha obserwowal w milczeniu. - Mozna stad wyslac na wypad ze stu, a nawet stu piecdziesieciu jezdzcow bez otwierania bramy wewnetrznej - ciagnal dalej Martin, podziwiajac ogrom wewnetrznej czesci barbakanu. Arutha przytaknal. Byl to najwiekszy barbakan, jaki widzial w zyciu. Grubosc murow byla wprost nieprawdopodobna - okolo dziesieciu metrow. Podwoje bramy wewnetrznej rozsunely sie. Byli w Armengar. Zabudowania dzielil od murow trzydziestometrowy pas pustej ziemi. Potem zaczynala sie bardzo ciasna zabudowa skladajaca sie z kamiennych domow oddzielonych od siebie waziutkimi uliczkami. Ani sladu szerokich alei czy bulwarow, jak w Krondorze. Zaden z budynkow nie zdradzal zewnetrznym wygladem swego przeznaczenia. Podazajac za eskorta, zauwazyli, ze przy wejsciach do domow nie bylo prawie ludzi. Nawet jesli prowadzono w nich jakas dzialalnosc handlowa ani Arutha, ani jego towarzysze nie potrafili odgadnac jej natury. Wszyscy, ktorych mieli w polu widzenia, mieli na sobie zbroje i nosili bron. Tylko raz udalo im sie dostrzec odstepstwo od tej reguly - kobieta w mocno zaawansowanej ciazy nie miala na sobie zbroi, ale takze u jej pasa wisial potezny sztylet. Uzbrojone byly nawet dzieci powyzej siodmego czy osmego roku zycia. Uliczki wily sie i zakrecaly, laczac sie z przecznicami bez ladu i skladu. -To miasto zbudowano chyba bez zadnego planu - powiedzial Locklear. -Nie, nie masz racji. - Arutha pokrecil przeczaco glowa. - Wprost przeciwnie. Miasto zbudowano w oparciu o wspanialy plan o czytelnym i jasnym przeznaczeniu. Prawda jest, ze proste ulice lepiej sluza kupcom, nie mowiac juz o tym, ze latwiej je budowac, gdy teren jest plaski i dostepny. U nas krete uliczki spotyka sie tylko tam, gdzie trudno przebic proste. Na przyklad w Rillanonie, ktory posadowiony zostal na skalistych wzgorzach, lub w okolicach palacu w Krondorze. To miasto zalozono na plaskowyzu, a to oznacza, ze ulice wija sie celowo. Martin, co o tym sadzisz? -Co sadze? Nawet gdyby wrog przedarl sie juz przez mury, to od tego miejsca az po drugi kraniec miasta mozna organizowac zasadzki i punkty oporu co dziesiec, pietnascie metrow. - Wskazal ku gorze. - Zauwazcie tylko, wszystkie budynki maja jednakowa wysokosc. Gwarantuje, ze ich dachy sa plaskie i latwo dostepne z wnetrza. Idealne miejsce dla lucznikow. Spojrzcie tez na partery. Jimmy i Locklear poszli za wskazowka Ksiecia i natychmiast zrozumieli, o czym mowil. Wszystkie domy na poziomie ulicy mialy pojedyncze, okute zelaznymi sztabami drzwi i zadnych okien. -To miasto zbudowano, majac na uwadze tylko jeden cel - obrone. -Spostrzegawczy jestes - powiedzial Dwyne, obracajac sie ku nim na chwile. Mieszkancy patrzyli przez chwile na obcych i spokojnie wracali do swoich spraw. Wyjechali z gaszczu budynkow na plac targowy zastawiony straganami. Klebil sie przy nich tlum sprzedajacych i kupujacych. -Patrzcie - powiedzial Arutha, wskazujac na glowna twierdze. Sprawiala wrazenie, jakby wyrastala z gigantycznej skaly, do ktorej przytulone bylo cale miasto. Twierdza wznosila sie przynajmniej na wysokosc trzydziestu kondygnacji. Wokol niej wil sie kolejny mur dziesieciometrowej wysokosci, a u jego podstawy kolejna fosa. -Musza spodziewac sie odwiedzin kiepskiego towarzystwa - mruknal Jimmy. -Ich sasiedzi to rzeczywiscie dosyc nieprzyjemne bractwo - potwierdzil Roald. Kilku pilnujacych ich wartownikow, ktorzy znali jezyk Krolestwa, parsknelo glosnym smiechem i pokiwalo glowami. -Gdybysmy ich zaatakowali, blyskawicznie rozwaliliby budy i stragany, a my wjechalibysmy na kolejny pas nagiej ziemi. Mieliby nas jak na patelni i mogliby wystrzelac jak kaczki. Zdobywanie tego miasta musi pociagac za soba ogromne straty w ludziach - powiedzial Arutha. -I o to chodzi - rzucil przez ramie Dwyne. Wjechali na teren twierdzy. Kazano im zsiasc z koni, a wierzchowce odprowadzono. Dwyne zaprowadzil ich do lochu, ktory byl czysty i obszerny. Zatrzymali sie przed duza zbiorowa cela, oswietlona mosiezna latarnia. Kazal im wejsc do srodka. -Tu zaczekacie. Jezeli uslyszycie alarm, idzcie na centralny dziedziniec. Powiedza wam, co macie robic. Jezeli nic nie bedzie sie dzialo, macie czekac, az wezwie was Protektor. Za chwile przysle wam posilek. - Odwrocil sie na piecie i zostawil ich. Jimmy rozejrzal sie. -Nie zamkneli celi i nie zabrali broni. Dlaczego? -A po co mieliby sie tym przejmowac? - powiedzial Baru. Laurie rzucil sie na stary koc lezacy na kupie slomy. -Przeciez nigdzie nie mozemy pojsc. Nie mozemy udawac mieszkancow, a wiec nie mozemy sie tez nigdzie ukryc. I jezeli chodzi o mnie, nie mam zamiaru wyrabywac sobie mieczem drogi ucieczki z twierdzy. -Tak, masz racje. - Jimmy usiadl przy nim. - No to co robimy? -Czekamy - powiedzial Arutha, odpinajac miecz. Czekali bardzo dlugo, wiele godzin. Przyniesiono posilek, ktory szybko zjedli. Gdy skonczyli, powrocil Dwyne. -Nadchodzi Protektor. Podajcie mi swoje imiona i cel podrozy. Wszystkie oczy skierowaly sie na Aruthe. -Mysle, ze nic nie zyskamy, ukrywajac prawde, a wiele, gdy bedziemy calkowicie szczerzy. - Zwrocil sie do Dwyne'a. - Nazywam sie Arutha, jestem ksieciem Krondoru. -Czy to twoj tytul? - zapytal Dwyne. -Tak. -Niewiele pamietamy z Krolestwa. W Armengar nie znamy takich okreslen jak tytuly. Czy twoj jest wazny? Roald nie wytrzymal. -Czlowieku, do cholery! - wybuchnal. - On jest bratem samego Krola, tak samo - ksiaze Martin. To drugi co do potegi moznowladca w calym Krolestwie. Na Dwynie informacja ta nie wywarla specjalnego wrazenia. Zebral imiona pozostalych. -Cel waszej podrozy? -Z odpowiedzia na to pytanie poczekamy chyba na przybycie Protektora - powiedzial Arutha. Jego slowa wcale nie urazily Dwyne'a, kiwnal glowa i wyszedl. Minela kolejna godzina. Drzwi otworzyly sie gwaltownie. Do srodka wszedl Dwyne, a krok za nim mezczyzna o jasnych wlosach. Arutha podniosl wzrok z nadzieja, ze nowo przybyly moze byc Protektorem. Byla to pierwsza postac w miescie nie przyodziania w brunatny pancerz. Zamiast tego mezczyzna nosil dluga kolczuge narzucona na czerwony, siegajacy kolan kubrak. Mial odkryta glowe, a kaptur z zelaznej siatki odrzucony byl na plecy. Wlosy byty krotko przyciete, a twarz gladko wygolona. Jego twarz nalezala do tych, ktore wiekszosc ludzi uznalaby za otwarta i przyjazna, lecz gdy przygladal sie pojmanym, wokol oczu pojawily sie twarde rysy. Nic nie mowiac, spogladal przez krotka chwile na kazdego z nich. Przeniosl wzrok na Martina i patrzyl na niego beznamietnym, nieruchomym wzrokiem. Nastepnie spojrzenie jego powedrowalo ku Arucie. Ponad minute wpatrywal sie w niego pustym wzrokiem. Skinal w kierunku Dwyne'a i wyszedl z celi. -Bylo w nim cos... - powiedzial Martin i zawiesil glos. -Co? - spytal Arutha. -Nie wiem dlaczego, ale moglbym przysiac, ze juz go kiedys spotkalem. Mial wtedy na piersi znak herbowy, chociaz nie widzialem dokladnie pod kolczuga. Niedlugo potem drzwi otworzyly sie ponownie. Ktokolwiek znajdowal sie na zewnatrz, zatrzymal sie w pewnej odleglosci i nie wchodzil na razie do srodka. Widzieli jedynie zarys postaci. Po kilku sekundach rozlegl sie ogluszajacy i dobrze im znany ryk smiechu. Mezczyzna ruszyl w strone celi. -Wszyscy swieci! Toz to prawda - krzyknal, na okolonej siwiejaca broda twarzy zagoscil szeroki usmiech. Arutha, Martin i Jimmy siedzieli z szeroko otwartymi ustami, patrzac na niego z niedowierzaniem. Arutha uniosl sie powoli, jakby nie ufajac do konca swoim zmyslom. Stal bowiem przed nim ktos, kogo nie spodziewal sie tu ujrzec, kiedy przekraczal prog celi. Jimmy zerwal sie na rowne nogi. -Amos! Amos Trask - byly pirat i towarzysz broni Aruthy i Martina w czasie Wojny Swiatow - wszedl do celi. Arutha zniknal na chwile w niedzwiedzim uscisku poteznie zbudowanego kapitana. To samo spotkalo Martina i Jimmiego. Szybko przedstawiono go pozostalym. -Jak tu sie dostales? - spytal Arutha. -Ha! To dluga i wspaniala opowiesc, synu, ale nie na teraz. Protektor chcialby sie z wami zobaczyc, a raczej zle znosi czekanie. Pozniej wszystko sobie poopowiadamy. Teraz ty i Martin musicie pojsc ze mna. Reszta ma tutaj poczekac. Arutha i Martin poszli za nim dlugim korytarzem i schodami do gory na dziedziniec twierdzy. Amos szybkim krokiem wszedl do glownego gmachu i przyspieszyl jeszcze. -Niewiele wam teraz moge powiedziec, jedynie, ze musimy sie pospieszyc - rzucil przez ramie, gdy znalezli sie na dziwnej platformie w jakiejs wiezy. Dal im znak, by staneli blisko niego. Pociagnal za line i platforma zaczela unosic sie w gore. -Co to jest? - zaciekawil sie Martin. -Platforma do podnoszenia, cos w rodzaju dzwigu budowlanego. Jest potrzebna do transportowania ciezkich pociskow do katapult rozmieszczonych na dachu. Poruszaja ja konie chodzace w kieracie na dole. A przy okazji oszczedza pewnemu grubemu eks-kapitanowi morz i oceanow koniecznosci latania wte i wewte schodami, dwadziescia siedem kondygnacji w gore i w dol. Nie mam juz takiej pary jak dawniej, chlopaki. - Spowaznial. - Posluchajcie uwaznie. Wiem, ze macie na koncu jezyka setki pytan, ale musza troche poczekac. Wszystko wam wyjasnie po rozmowie z Jednookim. -Protektorem? - spytal Arutha. -Zgadza sie. Hm... nie bardzo wiem, jak wam to powiedziec, ale czeka was niewielki... szok. Prosze tylko o jedno - powstrzymajcie swoje reakcje, az bedziemy mogli spokojnie usiasc i pogadac. Martin, miej oko na brata. - Polozyl reke na ramieniu Aruthy i nachylil sie ku niemu. - Moj pomocniku ze statku, zapamietaj sobie jedno: tutaj nie jestes Ksieciem. Tu jestes obcy, a dla tych ludzi oznacza to zazwyczaj jedno: padline, ktora rzucaja krukom. Obcy pojawiaja sie w Armengar niezwykle rzadko, a jeszcze rzadziej witani sa z otwartymi ramionami. Platforma zatrzymala sie. Zeszli z niej i Amos pospieszyl dlugim korytarzem. Wzdluz lewej sciany ciagnal sie rzad wysoko sklepionych okien, z ktorych rozciagal sie niczym nie zaklocony widok na miasto i rownine poza jego granicami. Martin i Arutha mogli zaledwie rzucic okiem - i tak widok wywarl na nich duze wrazenie. Amos odwrocil sie i przynaglil ich do szybszego marszu. Przed drzwiami czekal spotkany poprzednio w celi blondyn. -Dlaczego nic nie powiedziales? - spytal Amosa ochryplym szeptem. -On chcial calego raportu od ciebie. - Amos wskazal kciukiem na drzwi. - Znasz go. Wiesz, jaki moze byc. Zadnych spraw osobistych, dopoki nie dopnie sie na ostatni guzik sluzbowych. Nie pokazuje tego po sobie, ale odczul to bardzo bolesnie. Blondyn kiwnal glowa. Jego twarz przybrala ponury wyraz. -Jeszcze nie moge w to uwierzyc... Gwynnath nie zyje. To ciezki cios dla nas wszystkich. - Jasnowlosy byl juz bez kolczugi. Na kubraku na wysokosci serca widnial niewielki czerwonozloty herb. Zanim Arutha zdolal dostrzec szczegoly, odwrocil sie, otworzyl drzwi i wszedl do srodka. -Patrol Protektora dostal sie w zasadzke. Zginelo kilku ludzi. Jest w fatalnym nastroju, wiec uwazajcie na kazde slowo. Chodzmy. Oberwie mi uszy, jesli bedzie musial dluzej czekac - powiedzial Amos. Pchnal drzwi i dal znak, by bracia weszli. Znalezli sie w sali narad. Glownym elementem pomieszczenia byl ogromny, okragly stol. Na wprost drzwi znajdowal sie ogromny kominek, od ktorego bilo cieplo i mily blask. Wszystkie sciany, z wyjatkiem lewej, ktora zajmowaly duze okna, pokrywaly liczne mapy. Nad stolem wisial wielki, okragly swiecznik, zapewniajacy dodatkowe oswietlenie. Przed kominkiem stal jasnowlosy. Rozmawial z mezczyzna ubranym od stop do glow na czarno. Nawet kolczuga, ktorej nie zdazyl jeszcze zdjac, tez byla czarna. Ubranie bylo pokryte kurzem, a na lewym oku czerniala wielka przepaska. Wlosy mial juz mocno przyproszone siwizna, lecz trzymal sie prosto. Aruthe uderzylo przedziwne podobienstwo. Zerknal na Martina, ktory odpowiedzial tym samym. Jego tez to uderzylo. Bardziej moze zachowaniem i postawa niz czysto fizycznym podobienstwem mezczyzna przywodzil im na pamiec ojca. Gdy sie przyblizyl, Arutha mogl przyjrzec sie herbowi na kaftanie. Zlocisty orzel rozkladal skrzydla na czarnym polu. Arutha zrozumial teraz nie dajace mu spokoju odczucie, gdy przez moment ujrzal choragiew na blankach. Tylko jeden czlowiek na swiecie nosil ten herb. Niegdys najzdolniejszy, najbardziej blyskotliwy general Krolestwa, ogloszony przez Krola zdrajca, poniewaz ponosil odpowiedzialnosc za smierc ojca Anity. Najbardziej zajadly wrog ich wlasnego ojca. Teraz zwany przez mieszkancow Armengar Protektorem. Dal im znak, by usiedli. Jego glos byl gleboki i rozkazujacy, chociaz ton lagodny. -Nie usiadziecie... kuzyni? - zapytal Guy du Bas-Tyra. Przez ulamek sekundy dlon Aruthy zacisnela sie na rekojesci miecza. Opanowal sie i usiadl. Martin poszedl w jego slady. W glowie mu wirowalo od setek natarczywych pytan. -Jak...? - wydusil w koncu z siebie. Guy przerwal mu gestem reki i sam zajal miejsce za stolem. -To bardzo dluga historia. Zostawie ja Amosowi. Teraz mam na glowie inne troski. - Przez twarz przemknal mu dziwny, bolesny skurcz. Odwrocil sie od nich. Po chwili spojrzal znowu na braci i przez dluzszy moment wpatrywal sie w Martina. -Przypominasz troche Borrika w mlodosci. Wiesz o tym? Martin skinal glowa. Guy zwrocil sie teraz do Aruthy. -Ty tez, ale jestes bardzo podobny do swojej matki. Ksztalt oczu... nawet jesli nie ich kolor. - Ostatnie slowa wypowiedzial bardzo cichym, miekkim glosem. Zolnierz wniosl kubki i piwo. Nastroj Guya zmienil sie momentalnie. - Niestety nie mamy wina w Armengar. Sztuka jego wytwarzania zaginela calkowicie w tych okolicach. Klimat nie sprzyja zakladaniu winnic. Robia za to mocne piwo, a ja jestem spragniony. Jesli chcecie, przylaczcie sie do mnie. - Nalal sobie pelen kubek i przesunal dzban z piwem w strone Aruthy i Martina, aby sie mogli obsluzyc. Sam jednym haustem wysaczyl pienisty napoj. Na chwile z jego twarzy opadla maska. -Bogowie, alez jestem zmeczony - mruknal. Podniosl wzrok na braci. - No dobra. Trzeba pogadac. Kiedy Armand zameldowal, kogo Dwyne przyprowadzil, nie moglem uwierzyc wlasnym uszom, ale teraz sam widze, ze mowil prawde. Arutha zerknal w strone wysokiego blondyna stojacego przy kominku. -Armand? - Przygladal sie herbowi jasnowlosego: ukosne pasy biegnace z prawego pola na lewe; w gornej trzeciej jego czesci siedzacy czerwony smok na zlotym polu, a w dolnej wzniesiona zlota lwia lapa na czerwonym polu. -Armand de Sevigny! - powiedzial Martin. Mezczyzna przy kominku sklonil sie lekko w jego kierunku. -Baron Gyldenholt? Marszalek Zakonu Rycerzy Swietego Gunthera? - dopytywal sie Arutha. -Alez idiota ze mnie. - Martin zaklal pod nosem. - Bytem pewien, ze juz go gdzies widzialem. Byl w palacu w Rillanonie, zanim do nas dolaczyles, Arutha. Ale nie bylo go juz w dniu koronacji, w dniu, w ktorym przybyles. Blondyn usmiechnal sie lekko. -Do uslug Waszej Wysokosci. -Czyzby? Nie przypominam sobie. Nie bylo cie w gronie tych, ktorzy przysiegali na wiernosc Lyamowi. Armand pokrecil glowa. Na jego twarzy malowal sie wyraz zalu. -To prawda. -No tak. Ale to znowu czesc historii, jak sie tutaj dostalismy - powiedzial Guy. - Teraz interesuje mnie tylko jedno: dlaczego wy tutaj jestescie i czy ten powod moze stanowic zagrozenie dla mego miasta? Arutha, po co przybyliscie na polnoc? Arutha siedzial spokojnie ze skrzyzowanymi na piersi rekami. Spod przymruzonych powiek studiowal twarz Guya. Niespodziewane odkrycie, ze kontrole nad miastem sprawuje Guy du Bas-Tyra, wytracilo go z rownowagi. Wahal sie, czy odpowiedziec na pytanie. Znaczenie, jakie mialo odnalezienie Murmandamusa, moglo w jakis sposob pozostawac w sprzecznosci w stosunku do tego, co Guy mogl uznawac za najlepsze dla siebie rozwiazanie. A poza tym Arutha podejrzliwie podchodzil do wszystkiego, co mialo jakikolwiek zwiazek z Guyem. Guy zupelnie otwarcie knul spisek, ktorego celem bylo przechwycenie przez niego tronu. A przy okazji zepchnal kraj na krawedz wojny domowej. Z jego rozkazu zmarl tez ojciec Anity. Guy du Bas-Tyra byl dla Aruthy uosobieniem wszelkiego zla, wszystkiego, czemu nie nalezalo ufac. Przekonanie takie wpoil mu jeszcze ojciec. Guy byl klasycznym niemal przykladem moznowladcy ze wschodu: przebiegly, podstepny i doskonale wprowadzony w subtelne arkana intryg dworskich i zdrady. O Armandzie de Sevigny Arutha nie wiedzial wiele. Tylko tyle, ze nalezal do najzdolniejszych wladcow na Wschodzie. Byl jednak wasalem Guya i pozostal nim do konca. Amosa ksiaze lubil i w zasadzie ufal mu bez zastrzezen. Jednak Trask byl przeciez piratem i lamanie prawa nie powodowalo u niego bezsennych nocy. Tak, istnialo wiele powodow, aby zachowac jak najdalej posunieta ostroznosc. Martin czekal na odpowiedz brata, przygladajac mu sie z uwaga. Arutha byl nastawiony wojowniczo. Lecz byl to jedynie pozor, cos, co widzieli wszyscy zebrani w sali, wszyscy z wyjatkiem Martina. Starszy brat doskonale zdawal sobie sprawe, ze pod agresywna maska tocza sie zazarte zmagania z nieoczekiwanym szokiem, jakiego doznali, i wre zadza, aby za wszelka cene zapobiec probom przeszkodzenia misji odnalezienia i zabicia Murmandamusa. Martin spojrzal po zebranych. Zauwazyl, ze brak szybkiej odpowiedzi ze strony Aruthy zaniepokoil zarowno Amosa, jak i Armanda. Gdy cisza sie przedluzala, Guy walnal piescia w stol. -Arutha, nie igraj z moja cierpliwoscia! - Wycelowal w Ksiecia wskazujacy palec. - Nie zapominaj, ze w tym miescie nie jestes Ksieciem. W Armengar tylko jeden glos wydaje rozkazy i nalezy on do mnie! - Cofnal sie gwaltownie na oparcie fotela. Twarz pod czarna opaska poczerwieniala. - Nie... nie chcialem byc nieuprzejmy - dodal po chwili spokojniejszym glosem. - Inne sprawy nie daja mi spokoju. - W pokoju zapadla dluga cisza. Guy siedzial zatopiony we wlasnych myslach, wpatrzony w nich pustym wzrokiem. W koncu ocknal sie. - Arutha, nie mam pojecia, co tutaj robisz, lecz glowe dam sobie uciac, ze twoje plany podyktowane sa dzikimi i nieodgadnionymi cechami twej natury, chyba ze nic sie, cholera, nie nauczyles od swego ojca. Ksiaze Krondoru z dwoma najpotezniejszymi ksiazetami Krolestwa, Crydee i Saladoru, zapuszczaja sie na Ziemie Polnocy, majac za towarzystwo najemnika, gorala Hadati i dwoch wyrostkow? Albo ci zupelnie odbilo, albo jestes dla mnie o wiele za sprytny. Innego rozwiazania nie widze. Arutha uparcie milczal. -Guy, odkad ostatni raz byles w Krolestwie, zaszly tam wielkie zmiany - odezwal sie Martin. Guy znowu zamilkl na chwile. -Domyslam sie, ze kryje sie za tym historia, ktora powinienem poznac. Nie moge obiecac wam pomocy, ale sadze, ze nasze cele moga okazac sie zbiezne. Amos, znajdz im lepsze kwatery i daj jesc. - Spojrzal na Aruthe. - Daje ci czas do jutra rana. Kiedy spotkamy sie ponownie, nie wystawiaj na probe mej cierpliwosci. Musze wiedziec, co was tu sprowadza. To najwazniejsze. Jesli zdecydujesz sie mowic, znajdz mnie. - Glos zaczal mu drzec z emocji. - Spedze tutaj wiekszosc nocy. Machnal reka, dajac znak Amosowi, by ich wyprowadzil. Arutha i Martin poszli poslusznie za zeglarzem. Gdy drzwi sie zamknely, Amos zatrzymal sie. Przez dluga chwile wpatrywal sie w obu braci. -Jestescie calkiem rozgarnietymi chlopakami, a zrobiliscie wszystko, zeby wyjsc na idiotow. Amos otarl usta wierzchem dloni. Odbilo mu sie glosno, po czym wsadzil w usta kolejny kawal chleba z serem. -A potem co bylo? -Potem wrocilismy - odpowiedzial Martin. - W niecala godzine Arutha slubowal Anicie, a wkrotce potem odbyl sie slub Carline i Lauriego. -Ha! Pamietasz pierwsza noc na pokladzie Raczego Konia po wyplynieciu z Krondoru? Powiedziales mi wtedy, ze twoj brat to ryba na haczyku - bez zadnych szans. Arutha, slyszac te uwage, usmiechnal sie. Siedzieli wokol stolu, na ktorym stal przepastny kosz z jedzeniem i buklak piwa. Pokoj, ktory im przydzielono, byl obszerny. Sluzby nie bylo. Jedzenie przyniesli zolnierze, a obslugiwali sie sami. Blutark przezuwal kawal wolowiny, a Baru drapal go za uchem. Nikomu nie przeszkadzalo, ze pies ani na chwile nie odstepowal gorala. -Amos - powiedzial Arutha - gawedzimy sobie jak gdyby nigdy nic od ponad pol godziny. Czy wydusisz w koncu z siebie, o co tu chodzi? Jak u licha dostales sie w takie miejsce? -Co sie dzieje? - Amos popatrzyl na zebranych. - Ano jestescie wiezniami, to znaczy tak jakby. I tak pozostanie, dopoki Jednooki czegos nie zmieni. Nie ukrywam, ze naogladalem sie roznych cel od wewnatrz, ale ta jest najlepsza, jaka zdarzylo mi sie widziec. - Szerokim gestem reki ogarnal ogromny pokoj. -Gdybyscie mieli ochote posiedziec troche w wiezieniu, to tutaj byloby calkiem znosnie. Duzo miejsca, wygodnie, slowem dobry wybor. - Przymruzyl oczy. - Ale nie zapominaj chlopcze, ze to nadal wiezienie. Arutha, posluchaj mnie uwaznie. Spedzilem z toba i Martinem wystarczajaco wiele lat, aby wiedziec o was to i owo. Nie pamietam, zebyscie nalezeli do podejrzliwych, a wiec w ciagu tych dwoch lat, jak zakladam, musialo zajsc cos, co sprawilo, ze zrefowaliscie zagle, ze tak sie wyraze. Ale tutaj jest inaczej. Tu wszystko oparte jest na pelnym zaufaniu: zycie, oddychanie, jedzenie, wszystko. W przeciwnym razie gryziesz piach. Rozumiecie? -Nie, nie rozumiem - odpowiedzial Arutha. - O czym mowisz? Amos zastanawial sie w milczeniu. -W tym miescie mieszkaja ludzie otoczeni przez samych wrogow. Calkowite zaufanie blizniemu jest sposobem na zycie, jedynym sposobem, jesli chcesz to zycie zachowac. - Zamyslil sie. - Chyba bedzie najlepiej, jezeli opowiem, jak sie tutaj znalezlismy. Moze wtedy bedzie wam latwiej zrozumiec. Amos rozsiadl sie wygodniej, napelnil kubek piwem i rozpoczal swoja opowiesc. -Hm, ostatni raz widzialem was z pokladu statku waszego brata, gdy wyplywalem z portu. - Martin i Arutha usmiechneli sie na wspomnienie o tamtym wydarzeniu. - Jak pewnie pamietacie, wszyscy szukali po calym miescie Guya. Nie znalezliscie go, poniewaz ukrywal sie w miejscu, gdzie nikomu nie przyszlo do glowy zajrzec. Martin otworzyl szeroko oczy. Byla to jedna z nielicznych, niekontrolowanych reakcji, ktora zebrani zauwazyli u niego. -Na okrecie Krola! -Gdy doszly do niego wiesci, ze krol Rodne mianowal Lyama nastepca tronu, Guy uciekl z Krondoru do Rillanonu. Liczyl, ze w czasie posiedzenia Kongresu, majacego ratyfikowac sukcesje, uda mu sie uratowac chociaz czesc planow. Gdy Lyam dotarl do Rillanonu, zjechalo do miasta wystarczajaco wielu panow ze wschodu, by prawidlowo ocenic uklad sil. Guy nie mial watpliwosci, ze Lyam zostanie krolem - tak bylo, zanim ktokolwiek dowiedzial sie o twoim istnieniu, Martin. Guy sie poddal i szykowal juz do procesu o zdrade. Tymczasem rankiem w dniu glosowania i koronacji rozeszla sie nagle wiesc o uznaniu Martina za prawowitego syna, a przez to i dziedzica tronu. Guy postanowil poczekac, aby zobaczyc, co sie wydarzy po poludniu. -Raczej, aby wykorzystac nadarzajaca sie okazje - powiedzial Arutha. -Nie badz taki pochopny w sadach - wypalil Amos. Po chwili kontynuowal spokojniejszym glosem. - Bardzo sie niepokoil mozliwoscia wybuchu wojny domowej. Lecz gdyby nastapila, byl gotow do walki. Czekajac na rozwoj wydarzen, dobrze zdawal sobie sprawe, ze ludzie Caldrica wesza po calym miescie, szukajac go. Uciekal caly czas. Kilka razy niewiele brakowalo, a wpadlby w ich rece. Ciagle jeszcze mial przyjaciol w stolicy. Kilku z nich pomoglo przeszmuglowac jego i Armanda na poklad Krolewskiej Jaskolki - bogowie, alez to byl piekny statek - mniej wiecej wtedy, gdy kaplani Ishap przybyli do palacu, by rozpoczac uroczystosci. No i kiedy ja... prawda... pozyczylem sobie statek, odkrylismy, ze mamy na pokladzie pasazerow na gape. Poczatkowo bylem gotow wyrzucic Guya i Armanda za burte. Albo zawrocic do portu i cisnac ich pod twoje stopy zwiazanych jak wieprzki, ale Guy to niezle ziolko i potrafi byc przekonywujacy na swoj sposob. Zgodzilem sie zawiesc go do Bas-Tyra w zamian za sute wynagrodzenie. -Aby mogl nadal knuc przeciwko Lyamowi? - spytal Arutha z niedowierzaniem w glosie. -Do diabla, chlopcze! - ryknal Amos. - Spuscilem was z oczu na zasmarkane dwa lata, a juz naskakujesz na mnie jak jakis przyglup. - Rzucil spojrzenie w strone Martina. - To pewnie przez towarzystwo, w jakim sie obracasz. -Pozwol mu skonczyc - powiedzial Martin do brata. -Nie, to nie byl spisek ani zdrada. Chcial tylko uporzadkowac swoje sprawy. Uznal, ze Lyam zazada jego glowy, a wiec chcial to i owo zapiac na ostatni guzik. Potem mialem go zawiezc do Rillanonu, aby sam mogl sie oddac w rece Krola. Arutha podniosl glowe i spojrzal na niego ze zdumieniem. - Jedyne, co chcial naprawde uzyskac, to ulaskawienie dla Armanda i pozostalych, ktorzy poszli za nim. Tak czy siak, dotarlismy do Bas-Tyra, gdzie zabawilismy przez kilka dni. I wtedy nadeszly wiesci o skazaniu Guya na banicje. A my w tym czasie zdazylismy sie juz troche zaprzyjaznic. Pogadalismy i dobilismy kolejnego targu. Chcial opuscic granice Krolestwa, aby znalezc sobie miejsce do zycia. To wspanialy dowodca. Bylo wielu, ktorzy oferowali mu sluzbe, szczegolnie Kesh. Wolal zaszyc sie w jakiejs zapadlej dziurze, aby juz nigdy nie byc zmuszonym do walki przeciwko zolnierzom Krolestwa. Wymyslilismy sobie, ze najlepiej bedzie udac sie na wschod, a potem skrecic na poludnie, by dotrzec do Konfederacji Kesh. Moglismy tam nie tylko zyskac slawe. Mial zamiar zostac generalem. A ja sobie wymyslilem, ze bylbym niezgorszym admiralem. A co, moze nie? Potem nastapila niewielka roznica zdan miedzy Guyem a Armandem. Guy chcial odeslac go do domu, do Gyldenholt, ale Armand to taki smieszny typ. Dawno temu przysiegal sluzyc wiernie Guyowi, a poniewaz nie skladal przysiegi lennej Lyamowi, nadal obowiazywalo go stare przyrzeczenie. Bogowie, jak zyje nie widzialem takiej klotni! Skonczylo sie na tym, ze nadal jest z nami. Postawilismy zagle i ruszylismy w strone Konfederacji. Niestety, gdy bylismy o trzy dni drogi od Bas-Tyra, wskoczyla nam na ogon piracka flota z Ceres. Z checia wzialbym na siebie potyczke z dwoma, no, nawet z trzema sukinsynami, ale z piecioma? Jaskolka to chyza lajba, ale piraci trzymali sie dzielnie tuz za nami. Przez cztery kolejne dni niebo bylo bezchmurne, widocznosc stuprocentowa a wiatry umiarkowane. Jak na piratow z Morza Krolewskiego to byly niezwykle przebiegle dranie. Rozstawili sie wachlarzem za mna tak, ze nie moglem ich zgubic noca. Kazdej nocy krecilem sie tu i tam, potem kolejny nawrot i kazdego ranka na horyzoncie widzialem piec cholernych zagli. Przyczepili sie do nas jak minogi. Nijak nie moglem ich zgubic. Az w koncu wpadlismy w fatalna pogode. Z zachodu nadciagnal wsciekly i potezny szkwal. Przez poltora dnia gnal nas przed soba na wschod. Stopniowo wiatr nieco zelzal, lecz nadal wialo ostro, sztormowe. Nioslo nas na polnoc wzdluz wybrzeza, ktorego nie ma na zadnych mapach. Jedyna korzyscia ze sztormu bylo to, ze udalo sie w koncu zgubic piratow. Zanim znalezlismy w miare bezpieczna przystan, bylismy juz na wodach, ktorych nie tylko nie widzialem na oczy, ale o ktorych nawet nie slyszalem. Rzucilismy kotwice. Trzeba bylo zorientowac sie, co i jak ze statkiem. Okazalo sie, ze byl troche uszkodzony. Nie na tyle, by grozilo to pojsciem na dno, ale wystarczajaco, by uczynic dalsza zegluge mocno ryzykowna. Poprowadzilem okret w gore poteznej rzeki. Musialo to byc gdzies na wschod od terytorium wlasciwego Krolestwa. Drugiej nocy, gdy stalismy sobie spokojnie na kotwicy, na pokladzie nagle zaklebilo sie od wscieklych goblinow. Byly ich dziesiatki, setki. Zabili straze, a reszte zalogi pojmali w niewole. Sukinsyny podlozyly ogien na statku i Krolewska Jaskolka splonela doszczetnie, az do linii wody. Potem pognali nas przez las do obozu, gdzie czekali Mroczni Bracia. Przejeli nas od goblinow i pomaszerowalismy na polnoc. Chlopacy, ktorzy zaciagneli sie na moj statek, to byly twarde i odporne na trudy draby, ale i tak wiekszosc z nich zginela w czasie marszu. Przeklete gobliny! Nic ich nie obchodzilo. Nie dostawalismy prawie nic do jedzenia. Gdy ktos zachorowal czy oslabl tak, ze nie mogl isc, zabijali go na miejscu. Dostalem biegunki. Guy i Armand przez dwa dni niesli mnie prawie. Wierzcie mi, dla zadnego z nas nie bylo to przyjemne. Kierowalismy sie na polnocny zachod, zaglebiajac sie coraz bardziej w gory. Przekroczylismy linie szczytow i znalezlismy sie na polnocnych stokach. Mielismy szczescie, ze bylo pozne lato, w przeciwnym razie zamarzlibysmy na smierc. I tak niewiele brakowalo. Napotkalismy inny oddzial Mrocznych Braci konwojujacy grupe jencow. Wiekszosc z nich mowila dziwacznym jezykiem, bardzo przypominajacym narzecze Yabonu. Znalazlo sie jednak kilku, ktorzy jako tako poslugiwali sie jezykiem Krolestwa albo mowili jezykami wschodnich monarchii. Jeszcze dwukrotnie spotkalismy jenieckie konwoje pilnowane przez Braci. Wszyscy szli na zachod. Stracilem poczucie czasu, lecz musielismy byc w drodze od ponad dwoch miesiecy. Kiedy stanelismy na granicy rownin - teraz wiem, ze byla to Rownina Isbandii - zaczely sie juz sniegi. Oczywiscie wiem teraz, dokad zmierzalismy, wowczas byla to jednak wedrowka w nieznane. Murmandamus gromadzil niewolnikow w Sar-Sargoth. Potrzebowal ich do ciagniecia machin oblezniczych. Pewnej nocy nasza kolumna zostala zaatakowana przez oddzial tutejszej konnicy. Z okolo dwustu niewolnikow przezylo zaledwie dwudziestu. W chwili ataku na oboz gobliny i Mroczni Bracia zaczeli wyrzynac jencow. Niewiele brakowalo, a jeden z nich przedziurawilby mnie mieczem, ale Guy zadusil go swymi lancuchami. Zlapalem miecz i zadzgalem nastepnego tuz po tym, jak wybil oko Guyowi. Armand zostal ranny, lecz przezyl. To twardy dran. Z Jaskolki przetrwalo tylko nas trzech i jeszcze dwoch marynarzy. W koncu przyprowadzono nas tutaj. -Niesamowita historia - powiedzial Arutha. Oparl sie o sciane. - No, ale przeciez zyjemy w przedziwnych czasach. -Jak doszlo do tego, ze obcy przejal tu wladze? - spytal Martin. -To dziwny ludek, Martin. - Amos pociagnal tegi lyk piwa. - Na swoj sposob uczciwy i wspanialy, jak inni. Z drugiej strony sa zupelnie obcy, jak Tsurani. Nie istnieje tu zadna dziedziczna wladza czy nawet stanowiska. Niezwykla wage przywiazuje sie tu tylko do faktycznych umiejetnosci i zdolnosci. W ciagu zaledwie kilku miesiecy stalo sie oczywiste, ze Guy to dowodca pierwszej klasy. Z poczatku oddali pod jego rozkazy kompanie zolnierzy. Armand i ja weszlismy w jej sklad. Po kilku kolejnych miesiacach stalo jasne jak slonce, ze Guy byl zdecydowanie najlepszym dowodca, jakiego mieli dotychczas. Nie odbywaja sie zadne Kongresy Panow ani nic takiego, Arutha. Gdy trzeba o czyms zadecydowac wspolnie, zwoluja wszystkich na plac targowy. Takie zebranie wszystkich mieszkancow nazywa sie tu Rada Ludu. No i glosuja. W innych, mniej istotnych przypadkach, decyzje podejmuja przedstawiciele wybrani przez Rade Ludu. Pewnego dnia wezwali Guya i po prostu poinformowali go, ze zostal wlasnie wybrany nowym Protektorem Armengar. Odpowiada to naszej funkcji Krolewskiego Marszalka. Ma jednak wiecej obowiazkow, poniewaz Protektor jest takze odpowiedzialny za bezpieczenstwo miasta. Jest szefem sil strazy miejskiej, zarzadca, sedzia i szeryfem w jednej osobie. -A co na to poprzedni Protektor? - spytal Arutha. -Musiala uwazac to za dobry pomysl, skoro sama go zaproponowala. -Ona? - spytal zdziwiony Jimmy. -Hm, to kolejna dziwna cecha tego miasta, do ktorej trzeba sie przyzwyczaic, chociaz moze to zabrac troche czasu. Kobiety. Sa jak mezczyzni. To znaczy, gdy idzie o wydawanie czy przyjmowanie rozkazow, glosowanie w Radzie Ludu i inne sprawy. Sami zreszta zobaczycie. - Amos popadl w zadume. - Miala na imie Gwynnath. Byla jedna z najwspanialszych kobiet, jakie spotkalem. Nie wstydze sie przyznac, ze sam tez sie troche w niej podkochiwalem, chociaz - w jego glosie zabrzmiala weselsza nuta - nigdy sie chyba nie ustatkuje. Gdyby mialo to kiedys nastapic, ona bylaby w sam raz. - Wpatrzyl sie w powierzchnie piwa w kubku. - Ale ona i Guy... wiem troche o nim. W ciagu tych dwoch lat powolutku, kroczek po kroczku poznawalem go coraz lepiej, Arutha. Nie moge zawiesc jego zaufania. Jezeli sam sie tym z wami podzieli, w porzadku. Wystarczy powiedziec, ze pod koniec zyli ze soba jak maz i zona. Wielka milosc. To ona wlasnie ustapila ze stanowiska Protektora, oddajac je Guyowi. Byla gotowa oddac za niego zycie. A on za nia. Jezdzila zawsze u jego boku i walczyla jak lwica. - Jego glos zlagodnial nagle. -Umarla wczoraj. Arutha i Martin spojrzeli po pozostalych. Baru i Roald milczeli. Laurie pomyslal o Carline. Przeszedl go dreszcz. Nawet obaj chlopcy odczuli glebokie cierpienie Amosa. Arutha przypomnial sobie, co Amos powiedzial do Armanda tuz przed ich spotkaniem z Guyem. - A Guy wini siebie za jej smierc? -Tak. Jednooki jest jak kazdy dobry dowodca: doszlo do tego pod jego dowodztwem, on wiec ponosi odpowiedzialnosc. -Znowu popadl w chwilowa zadume. - Gobliny i mieszkancy Armengar przez dlugi czas utrzymywali dosc prosty i stabilny uklad. Zrobic szybki wypad, rozwalic pare lbow i z powrotem. Armengarianie przypominaja w wielu przypadkach Tsuranich. Zajadli, ale niezbyt dobrze zorganizowani wojownicy. Jednak gdy na scenie pojawil sie Murmandamus, Mroczni Bracia ulegli calkowitej metamorfozie. Organizacja taka, ze mucha nie siada. Nawet na najnizszych szczeblach w kompaniach. Teraz pod jednym dowodca moze sluzyc nawet dwa, trzy tysiace zolnierzy. Gdy przybylismy tutaj. Bractwo regularnie katowalo oddzialy z miasta. Guy, ktory znal sie doskonale na wspolczesnych zasadach prowadzenia dzialan wojennych, okazal sie dla Armengar prawdziwym blogoslawienstwem. Wyszkolil ich jak sie patrzy i maja teraz genialna jazde i calkiem niezle oddzialy piechoty na koniach, mimo ze zmuszenie mieszkancow do zejscia z grzbietu konskiego bylo ciezkim zadaniem. No, ale Guy uczy ich bez chwili wytchnienia i widac postepy. Powrocila jaka taka rownowaga, od dluzszego czasu nie oddali Bractwu ani piedzi ziemi. Ale wczoraj... - na dluga chwile w pokoju zapadla calkowita cisza. -Amos, musimy przedyskutowac pewne bardzo wazne kwestie - powiedzial Martin. - Domyslasz sie, ze nie byloby nas tutaj, gdyby w Krolestwie nie mialy miejsca bardzo istotne wydarzenia. Wydarzenia o dalekosieznych i wielce powaznych skutkach. -Zostawie was zatem samych na pewien czas. Byliscie wspanialymi towarzyszami i do bitki, i do wypitki. Wiem, ze jestescie ludzmi honoru. - Podniosl sie z krzesla. - Jeszcze jedno musze powiedziec, zanim was zostawie. Protektor jest najpotezniejsza osoba w miescie, ale nawet jego uprawnienia sa ograniczone do spraw szeroko pojetego bezpieczenstwa grodu. Gdyby oznajmil, ze ma z toba, Arutha, stare porachunki do wyrownania, nikt sie nie bedzie wtracal. Nawet jezeli stoczycie pojedynek, jak mezczyzna z mezczyzna. Jesli wygrasz, odzyskasz wolnosc i bedziesz mogl robic, co zechcesz. Nikt w miescie nie podniesie na ciebie reki. Jesli natomiast szepnalby chocby slowko, ze jestescie szpiegami, bedziecie martwi, zanim zdazycie sie obrocic. Arutha i Martin, doskonale wiem i pamietam, ze ze wzgledu na ojca i Erlanda Guya i was dzieli przelana krew. Poznalem tez troche kulisy calej sprawy. Jej wyjasnienie i rozstrzygniecie zostawiam w rekach Guya, gdy przyjdzie na to czas. Teraz jednak musicie wiedziec, jak to sie je. Jestescie wolni i mozecie robic, co chcecie, pod warunkiem, ze nie zlamiecie prawa. Lub poki Guy nie kaze was wyrzucic, powiesic czy zrobic z wami cokolwiek innego. Ale to on bierze na siebie odpowiedzialnosc za was wszystkich, za wasze wlasciwe postepowanie. Powtarzam, dotyczy to was wszystkich. Jesli zdradzicie miasto, jego zycie zawisnie na wlosku, tak jak i wasze. Jak juz wspominalem na poczatku, ludzie tutejsi sa dosc dziwni, zupelnie inni. Ich sposob zycia moze byc uwazany za brutalny i bezwzgledny. Chcialbym bardzo, aby to, co zaraz powiem, zapadlo gleboko w wasze serca i umysly: gdy zawiedziecie zaufanie Guya, nawet jesli bedziecie uwazac, ze czynicie to wylacznie dla dobra Krolestwa, ludzie ci zabija was bez chwili wahania. A ja... a ja nie jestem pewien, czy bede probowal ich powstrzymac. -Amos, dobrze wiesz, ze nie zawiedziemy zaufania - powiedzial Martin. -Wiem. Wiem, ale chcialem, abyscie sobie zdawali sprawe jakie to wszystko jest dla mnie wazne. Bardzo was cenie i lubie, chlopaki. Widok waszych poderznietych gardel sprawilby mi chyba tyle samo bolu, co i wam. Odwrocil sie na piecie i wyszedl bez slowa. Arutha usiadl wygodniej i zaczal zastanawiac sie nad tym, co uslyszeli od Amosa. Zdal sobie nagle sprawe, ze jest smiertelnie zmeczony. Spojrzal na brata. Martin pokiwal glowa. Dalsze slowa byly zbedne. Arutha wiedzial juz, ze rano opowie Guyowi cala historie. Wjezdzali na gore. Platforma wznosila sie powoli, az zatrzymala sie na kondygnacji, na ktorej znajdowala sie sala obrad. Dlugo czekali na wezwanie Guya. Byl juz pozny ranek, prawie poludnie. Mineli krotki odcinek korytarza i zatrzymali sie. Wartownik, ktory przyszedl po nich, czekal spokojnie, a oni podziwiali wspanialy widok za oknem. Armengar rozciagalo sie poza fose okalajaca fortece, nastepnie otwarta przestrzen placu targowego i jeszcze dalej, az do poteznych murow. Poza nimi, ku pomocnemu wschodowi majaczyla w delikatnej mgielce bezkresna rownina. Po obu stronach wzbijaly sie ponad miastem niebotyczne szczyty gor. Po ciemnym blekicie nieba pedzily biale obloki, barwiac bursztynowym blaskiem niknace na horyzoncie zielone morze traw. Widok zapieral dech w piersiach. Jimmy odwrocil glowe i dostrzegl na twarzy Lockleara dziwny wyraz. -O co chodzi? -Ech, nic takiego. Tak sobie tylko myslalem o tej calej ziemi - odpowiedzial przyjaciel, wskazujac reka ku rowninie. -Co sobie myslales? - dopytywal sie Arutha. -Mozna by tu wiele zasadzic i posiac. Wzrok Martina wedrowal leniwie po horyzoncie. -Wystarczyloby pszenicy, by wykarmic cale Zachodnie Krolestwo powiedzial cicho. -A ty kto, rolnik? - spytal Jimmy. -A ty myslisz - Locklear wyszczerzyl zeby w usmiechu - ze baron w takim miejscu jak Kraniec Ziemi to co robi? Glownie rozstrzyga chlopskie spory. Albo ustanawia podatki od zbiorow. Nie ma wyjscia, trzeba sie znac na takich zagadnieniach. -Chodzcie, Protektor czeka - powiedzial wartownik. Arutha i jego towarzysze weszli do sali. Guy podniosl na nich wzrok. Towarzyszyli mu Amos, Dwyne, Armand de Sevigny i nieznajoma kobieta. Arutha zerknal zdumiony na Martina, ktory stanal nagle jak wryty. Ksiaze Crydee wpatrywal sie w kobiete, nie kryjac swego podziwu. Arutha dotknal jego ramienia i chrzaknal delikatnie. Martin poslusznie ruszyl za nim. Arutha jeszcze raz zerknal ku kobiecie. Musial przyznac, ze podziw i spontaniczna reakcja Martina byly jak najbardziej uzasadnione. Na pierwszy rzut oka wydawala sie ladna, lecz dosc pospolita. Gdy jednak poruszyla sie, jej gracja i klasa nadawaly jej urodzie zupelnie inny wymiar. Byla zdumiewajaca, wspaniala. Jak niemal wszyscy w miescie, miala na sobie skorzana zbroje, brazowa bluze i spodnie. Niezgrabny, obszerny stroj nie zdolal skryc faktu, ze byla wspaniale zbudowana. Nosila sie prosto, nieledwie po krolewsku. Ciemnobrazowe wlosy zwiazala z tylu zwinietym, zielonym szalem. Na wysokosci lewej skroni jasnialo przedziwne siwe pasmo. Oczy miala blekitne. Ich zaczerwienione obwodki mowily wyraznie, ze niedawno plakala. Guy poprosil, aby Arutha i jego towarzysze usiedli. Ksiaze przedstawil wszystkich. -Znacie juz Amosa i Armanda - powiedzial Guy. - A to jest Briana -wskazal na kobiete -jeden z moich dowodcow. Arutha skinal glowa. Zauwazyl przy okazji, ze kobieta doszla juz do siebie i kilka razy zerknela ukradkiem w strone Martina. Krotko i zwiezle Arutha opowiedzial cala historie. Zaczal od powrotu z dlugiego objazdu Wschodu z Lyamem, potem mowil o pierwszym ataku Nocnych Jastrzebi, odkryciach w opactwie w Sarth i wyprawie po Srebrzysty Ciern, na koniec zas o sfingowanej smierci ksiecia Krondoru. -Konczac opowiesc, moge jedynie dodac, ze przybylismy tutaj, aby zabic Murmandamusa. Slyszac to, Guy pokrecil glowa z niedowierzaniem. -Kuzynie, smialy to plan, ale... - spojrzal na Armanda. - Ilu to juz chcialo wkrasc sie do jego obozu? -Szesciu? -Siedmiu - poprawila Briana. -Ale nie byli to ludzie z Krolestwa, prawda? - zapytal Jimmy, wyjmujac jednoczesnie hebanowy talizman Nocnych Jastrzebi. - I nie nosili takiego talizmanu, czy tak? Guy spojrzal na Jimmiego poirytowany. -Armand? Byly baron Gyldenholt otworzyl szuflade i wyjal skorzany woreczek. Rozwiazal rzemyki i wysypal na stol piec czy szesc czarnych figurek jastrzebi. -Probowalismy i tego, paniczu. Poza tym kilku z nich bylo z terenow Krolestwa. Zawsze mamy tu pare osob z Krolestwa pomiedzy odbitymi z obozow niewolnikow Bractwa. Nie, nic z tego nie wyjdzie. Brak jakiegos elementu. Nie wiemy jakiego. Od razu orientuja sie, kto jest ich prawdziwym wojownikiem, a kto naszym szpiegiem. -Pewnie magia? - zasugerowal Arutha. -To problem, z ktorym juz poprzednio mielismy stycznosc - powiedzial Guy. - W miescie nie ma magow czy kaplanow, ktorzy potrafiliby rzucic czar lub zaklecie. Prawdopodobnie nieustanna wojna, podczas ktorej od wszystkich oczekuje sie czynnego uczestnictwa w walkach, nie pozwala na wewnetrzny spokoj, konieczny dla tego rodzaju studiow. Albo po prostu wszyscy nauczyciele zostali wyrznieci w pien. Bez wzgledu na przyczyne tego stanu rzeczy, w kilku przypadkach, gdy sam Murmandamus albo ten jego waz wzieli sprawe w swoje rece, zaplacilismy bardzo wysoka cene. - Po chwili dodal z namyslem. - Chociaz, bogom niech beda dzieki, wydaje sie, ze z niezrozumialych powodow niechetnie uzywa swej magicznej mocy przeciwko nam. -Kuzynie, ty i ja mamy wspolny interes. - Guy wyprostowal sie. - Aby cie troche wprowadzic, pozwol, ze powiem kilka slow o miescie. Jak wiesz, przodkowie jego mieszkancow przeszli na druga strone gor, gdy Krolestwo zaanektowalo Yabon. Odkryli bogate i urodzajne ziemie, niestety juz zamieszkale. Zostali przyjeci przez miejscowych z niechecia. Briana, kto wzniosl miasto? W komnacie rozlegl sie miekki kontralt. -Legenda glosi, ze bogowie polecili rasie gigantow, aby zbudowali w tym miejscu miasto, lecz pozniej porzucili je. Znalezlismy je opuszczone i objelismy w posiadanie. -Nikt nie wie, kto tutaj mieszkal - ciagnal dalej Guy. - Daleko na polnoc stad jest drugie miasto, Sar-Sargoth. Jest blizniacze z naszym. Murmandamus zalozyl tam swoja stolice. -Zatem jezeli mamy go szukac, tam go odnajdziemy? - spytal Arutha. -Szukajcie go, szukajcie, a on juz dopilnuje, aby wasze glowy sterczaly na pikach - prychnal pogardliwie Amos. Guy przytaknal kiwnieciem glowy. -Trzeba nam czegos innego, Arutha. W zeszlym roku udalo mu sie zaciagnac w szeregi swojej armii ponad dwadziescia tysiecy chlopa. Tyle licza wszystkie armie Wschodu w czasach pokoju. Przygotowalismy sie do zmasowanego ataku, tymczasem nic sie nie wydarzylo. Podejrzewam teraz, ze twoj przyjaciel - wskazal na Baru - zabijajac najlepszego generala Murmandamusa, zmusil go do porzucenia planow inwazji. Lecz w tym roku powrocil i jest jeszcze potezniejszy. Oceniamy, ze jego wojska moga liczyc nawet okolo dwudziestu pieciu tysiecy goblinow i Mrocznych Braci. Kazdego dnia przybywa ich wiecej. Mysle, ze gdy wreszcie wyruszy, bedzie mial pod swoja komenda ponad trzydziesci tysiecy wojownikow. -Dlaczego jeszcze nie ruszyl? - Arutha spojrzal na Guya ze zdziwieniem. Guy rozlozyl rece, jakby sam oczekiwal odpowiedzi na to pytanie. -Czeka na twa smierc, pamietasz, panie? - przypomnial Jimmy. - Przyklada duza wage do religii. -Wiesc o mnie dotarla juz do niego. Przeciez to wlasnie powiedzial temu odszczepiencowi Morganowi Crowe'owi. -O czym mowisz? - Guy przymruzyl oko. Arutha opowiedzial pokrotce o najemniku spotkanym w gospodzie na drodze do Tyr-Sog i o planach wynajecia oddzialow inzynieryjnych Segersena. -Ha! To juz wiemy wszystko. Na to czekal wlasnie - krzyknal Guy, uderzajac dlonia w stol. - Dysponuje wprawdzie magia, ale z jakichs wzgledow nie chce jej uzyc przeciwko nam. Bez ludzi Segersena nie uda mu sie rozwalic naszych murow. - Arutha obrzucil go niepewnym wzrokiem. - Gdyby sam potrafil zburzyc umocnienia Armengar, nie staralby sie przeciez wynajmowac oddzialu Segersena. Nikt nie wie, kto wznosil te mury, ale ktokolwiek to byl, posiadal umiejetnosci, o jakich nie snilo sie najlepszym fachowcom, ktorych poznalem. Widzialem rozne fortyfikacje, lecz nigdy czegos podobnego do Armengar. Byc moze inzynierom Segersena nie udaloby sie zburzyc murow, ale prawdopodobnie tylko oni mieliby chociaz cien szansy, aby to uczynic. -Skoro wiec Segersen nie przyjdzie, twoje szanse obrony rosna. -Tak, ale nie wolno tracic z pola widzenia wielu innych spraw. - Guy wstal. - Mamy jeszcze sporo do omowienia, Arutha. Bedziemy kontynuowali rozmowe troche pozniej. Teraz mam posiedzenie rady miejskiej. Jestescie wolni. Mozecie sie poruszac swobodnie po calym Armengar. - Odciagnal Aruthe na bok.- Musze porozmawiac z toba w cztery oczy. Dzis wieczorem, po kolacji. Spotkanie dobieglo konca. Guy, Armand i Briana wyszli. Dwyne i Amos zostali jeszcze. Martin patrzyl w slad za kobieta. Amos podszedl do braci. -Amos, kto to jest? - spytal Martin. -Jeden z lepszych dowodcow w miescie. Corka Gwynnath. -Teraz rozumiem jej smutek i lzy. -Dowiedziala sie o smierci matki dopiero dzis rano. - Amos wskazal w strone miasta. - Jej oddzial patrolowal zachodnia czesc miasta, wzdluz linii przysiolkow i bacowek. Wrocila pare godzin temu. - Martin mial dziwny wyraz twarzy. Amos zauwazyl to. - Przysiolki to niewielkie osady chlopskie, a bacowki to pojedyncze zagrody pasterzy bydla i owiec. Nie, dziewczyna jakos sobie daje rade po stracie matki. Niepokoi mnie raczej stan Guya. -Dobrze skrywa swoj bol - powiedzial Arutha. Ksieciem targaly sprzeczne emocje. Niechec do Bas-Tyry, ktorej nauczyl sie na kolanach ojca, walczyla o lepsze ze wspolczuciem dla cierpiacego czlowieka. Przeciez tak niewiele brakowalo, a on sam utracilby Anite na zawsze. Gdy zastanawial sie nad losem Guya, gleboko w duszy pobrzmiewaly echa tamtego przerazenia, pustki i rozpaczy. Z drugiej strony jednak, nie kto inny tylko Guy wlasnie kazal uwiezic ojca Anity, co skonczylo sie jego smiercia. A do tego Guy byl zdrajca. Arutha odpedzil nurtujace go rozterki. Nie chcial sie niepotrzebnie denerwowac. Szli dalej we trojke. Martin zarzucal Amosa dziesiatkami pytan o Briane. UGODA Jimmy szturchnal Lockleara pod zebro.Od dluzszego czasu przechadzali sie po placu targowym, probujac zobaczyc wszystko, co warte bylo obejrzenia w Armengarze. Spotkali zaledwie kilku chlopcow w ich wieku. Byli uzbrojeni po zeby, w pelnym rynsztunku bojowym. Jimmiego najbardziej interesowaly roznice miedzy miejscowym targiem a podobnymi placami w Krondorze. -Sluchaj, krecimy sie tu od dobrej godziny, a nie widzialem jeszcze ani zebraka, ani zlodzieja. -Zgadza sie - powiedzial Locklear. - Przeciez Amos mowil, ze wzajemne zaufanie to podstawa i warunek egzystencji miasta. Nie ma zlodziei, bo wszyscy musza sie trzymac razem. A poza tym tu nie ma gdzie sie ukryc. Nie znam sie na tym zbyt dobrze, ale Armengar bardziej przypomina mi garnizon niz miasto. Jest tylko troche wiekszy. -Dobrze gadasz, Locky. -A zebrakow nie ma, bo pewnie troszcza sie o wszystkich mieszkancow. Tez jak w wojsku. -Wikt, opierunek i lekarz? -No wlasnie. Spacerowali wzdluz rzedu straganow. Jimmy ocenial fachowym okiem wartosc wystawianych towarow. -Zauwazyles cos luksusowego? Locklear pokrecil glowa. W budkach i straganach dominowala zywnosc, prosta odziez, wyroby skorzane i oczywiscie bron. Wszystkie ceny byly dosc niskie i nikt sie nie targowal. Jimmy usiadl na stopniach domu na skraju rynku. -Ale nuda. -A ja widze cos, co wcale nie jest nudne. -Co? -Dziewczyny. - Locklear wskazal palcem dwie dziewczyny, ktore wyszly wlasnie z tlumu kupujacych. Zatrzymaly sie przy skrajnym straganie i ogladaly z uwaga wystawione na nim towary. Byly mniej wiecej w tym samym wieku co oni. Obie mialy na sobie jednakowe stroje: wysokie, skorzane buty, spodnie, bluzy i skorzane kamizele. Zza pasow sterczaly rekojesci nozy, a obok nich wisialy miecze. Czola obu dziewczyn opasywaly zrolowane szaliki, ktore podtrzymywaly ciemne, dlugie do ramion wlosy. Wyzsza z nich zauwazyla, ze Jimmy i Locklear obserwuja je i powiedziala cos do swej towarzyszki. Ta zerknela w ich strone i nachylila sie do przyjaciolki. Zaczely szeptac. Po chwili wyzsza odlozyla rzeczy, ktore wziela ze straganu, i ruszyly w kierunku Jimmiego i Lockleara. -No? - powiedziala wyzsza, wpatrujac sie w nich blekitnymi oczami. Jimmy wstal. Ze zdumieniem stwierdzil, ze dziewczyna dorownuje mu prawie wzrostem. -Co, no? - odpowiedzial w lamanym narzeczu Armengaru. -Gapiliscie sie na nas. Jimmy zerknal na Lockleara, ktory zerwal sie na rowne nogi. -Czy cos w tym zlego? - spytal Locklear, ktory lepiej opanowal miejscowy jezyk niz Jimmy. Dziewczyny wymienily spojrzenia i zasmialy sie cicho. -To nieuprzejme. -Jestesmy tu obcy... - zaryzykowal Locklear. -To jasne jak slonce. - Dziewczyny parsknely glosnym smiechem. - Slyszalysmy o was. Wszyscy w Armengarze o was slyszeli. Locklear zaczerwienil sie. Wystarczylo na nich spojrzec, by zauwazyc, jak bardzo roznili sie od miejscowych. Druga dziewczyna przygladala sie Locklearowi wielkimi, ciemnymi oczami. -Czy tam, skad przybywacie, gapicie sie tak na dziewczyny? Locklear wyszczerzyl zeby w lobuzerskim usmiechu. -Ja? Zawsze, gdy mam tylko okazje. Cala czworka parsknela smiechem. -Jestem Krista - przedstawila sie wyzsza dziewczyna. - A to Bronwynn. Sluzymy w dziesiatej kompanii. Do jutrzejszego wieczoru mamy wolne. Jimmy nie zrozumial nawiazania do kompanii, ale przedstawil sie. -Jestem panicz James - Jimmy. A to panicz Locklear. -Locky. -Macie tak samo na imie? - spytala Bronwynn. -Panicz to tytul szlachecki. Jestesmy w sluzbie u Ksiecia- poinformowal Locklear. Dziewczeta spojrzaly na siebie pytajaco. -Mowisz o jakichs nieziemskich sprawach. Nic z tego nie rozumiemy - powiedziala po chwili Krista. -No to moze pokazalybyscie nam swoje miasto? - Zgrabnym ruchem Jimmy wsunal reke pod jej ramie. - A my ze swej strony wyjasnimy nasze nieziemskie zwyczaje. Locklear poszedl w slady przyjaciela. Nie wyszlo to zbyt zgrabnie, wlasciwie nie wiadomo, kto pierwszy to uczynil, on czy Bronwynn. Smiejac sie radosnie, dziewczyny wziely Jimmiego i Lockleara na hol i cala czworka ruszyla uliczkami Armengaru. Martin jadl w milczeniu. Przysluchujac sie rozmowom przy stole, nie spuszczal wzroku z Briany. Przy wieczornym posilku wokol ogromnego stolu zebrali sie wszyscy towarzysze Aruthy z wyjatkiem Jimmiego i Lockleara. Ze strony gospodarzy obecni byli Guy, Amos, Briana i jeden z dowodcow Guya, Garem. Amos zapewnil ich, ze nieobecnosc chlopcow nie powinna budzic niepokoju. W miescie nie grozilo im nic, o czym Protektor natychmiast nie bylby zawiadomiony. Rowniez opuszczenie Armengaru nie bylo mozliwe, nawet dla kogos tak utalentowanego jak Jimmy. Co prawda Arutha nie byl tego tak pewien jak Amos, ale powstrzymal sie od komentarza. Arutha zdawal sobie sprawe, ze on i Guy beda musieli szybko dojsc do porozumienia. Przewidywal tez, jak mogloby to wygladac w ogolnych zarysach. Odlozyl spekulacje na pozniej, do chwili, gdy uslyszy to, co Guy mial mu do powiedzenia w cztery oczy. Ksiaze przygladal sie z uwaga Protektorowi, ktory byl w kiepskim nastroju. W jakis dziwny sposob przypominal Arucie ojca, gdy znajdowal sie w podobnym humorze. Guy jadl niewiele, za to od dobrej godziny pil tego. Arutha spojrzal na brata, ktory od rana zachowywal sie bardzo dziwnie. Martin potrafil przez dlugie godziny nie otworzyc ust, byla to cecha, ktora charakteryzowala ich obu. Ale od spotkania Briany stal sie prawdziwym niemowa. Briana pojawila sie wraz z Amosem na obiedzie w pokojach Aruthy i od tej chwili Martin nie wypowiedzial wiecej niz z tuzin slow. Jednak zarowno w czasie tego, jak i poprzedniego posilku, jego oczy nie umilkly ani na chwile. I na ile Arutha znal sie na tych zagadnieniach, milczaca mowa brata nie pozostawala bez odpowiedzi dziewczyny. Ksieciu wydawalo sie, ze Briana wiecej czasu poswiecala obserwowaniu Martina niz kogokolwiek innego z zasiadajacych przy stole. Tego wieczoru Guy nie mowil zbyt wiele. Jesli Briana chociaz w niewielkim stopniu przypominala matke, wielkie cierpienie Guya bylo zrozumiale. Kilka godzin, w czasie ktorych mial okazje przyjrzec sie dziewczynie, wystarczyly, aby Arutha zaliczyl ja do wyjatkowych kobiet. Zrozumial tez, dlaczego zafascynowala Martina. Chociaz Briana nie nalezala do kobiet o wyjatkowej urodzie i byla calkowicie inna od jego ukochanej Anity, to jednak emanowala z niej jakas potezna sila przyciagania. Troche dzika, niesamowita energia dzialajaca jak magnes. W rysach nie bylo cienia falszu czy sztucznosci. Wedlug oceny Aruthy w jej naturze i zachowaniu bylo cos, co doskonale pasowalo do brata, Chociaz wiec od dluzszego czasu skupial sie na sprawach najwyzszej wagi, to jednak przemknelo mu przez glowe kilka wesolych mysli: wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa Martin pograzal sie blyskawicznie w glebokich wodach i nie bylo dlan zadnego ratunku. Posilek sprawil na braciach troche dziwne wrazenie. W domu Guya, jak i w calym miescie, nie bylo sluzby. Zolnierze przynosili jedzenie do kwatery Protektora jako wyraz szacunku dla jego osoby i dowod wlasnej uprzejmosci. Obslugiwal sie sam, podobnie jak jego goscie. Amos napomknal kiedys, ze wieczorem on i Armand zwykle taszczyli naczynia do kuchni na dole i pomagali przy zmywaniu. W miescie wszyscy sobie pomagali. Posilek dobiegl konca. -Ja, Gareth i Armand mamy teraz obejsc posterunki na murach - powiedzial Amos. - Dzis wieczor oszczedzono nam obowiazkow kuchennych, wiec mozemy sie zachowac, jak na prawdziwych gospodarzy przystalo. Nie chcielibyscie sie przylaczyc? - Skierowal zaproszenie do wszystkich zebranych przy stole. Roald, Laurie i Baru przyjeli je z zainteresowaniem. Szczegolnie Hadati, ktory chcial lepiej poznac swych ziomkow. Martin powstal i zmuszajac sie do heroicznego wprost wysilku, zwrocil sie do Briany. -Moze pani komendant zechcialaby oprowadzic mnie po miescie? Dziewczyna zgodzila sie, a Martin wydawal sie rownie uszczesliwiony, co przerazony. Arutha dal bratu znak, by poszedl z Briana. Sam zostal z Guyem, by porozmawiac z nim na osobnosci. Martin pospiesznym krokiem poszedl za dziewczyna. Zatrzymal sie na chwile w dlugim korytarzu prowadzacym do ruchomej platformy, aby przyjrzec sie swiatlom miasta w dole. W czarnym jak smola mroku blyszczaly setki jasnych punkcikow. -Ilekroc tedy przechodze, nigdy nie mam dosc tego widoku - powiedziala Briana. - Martin kiwnal glowa. - Czy tam, gdzie mieszkasz, jest tak samo jak w Armengarze? Martin nie odwrocil glowy w jej strone. -W Crydee? - zastanawial sie na glos. - Nie. W porownaniu z ta warownia moj zamek jest malutki. A miasto Crydee dziesiec razy mniejsze od Armengaru. Nie otaczaja go gigantyczne mury, a ludzie nie chodza caly czas pod bronia. To spokojne miejsce, tak mi sie przynajmniej teraz wydaje. Kiedys uciekalem z Crydee przy kazdej okazji, by polowac albo walesac sie po lasach sam na sam ze swoimi myslami. Czasem wdrapywalem sie na najwyzsza wieze zamku, by obserwowac stamtad zachodzace ponad oceanem slonce. To najlepsza pora dnia. W lecie od morza wieje przyjemna bryza, chlodzac rozgrzane upalem mury, a na wodzie tancza roznokolorowe refleksy slonca. W zimie z kolei wieze w czapach ze sniegu wygladaja jak basniowe giganty. Znad oceanu naplywaja ogromne, wspaniale chmury. Ale najpiekniejsze sa chyba burze, z oslepiajacymi blyskawicami i gluchym pomrukiem, przewalajacym sie nad bezkresem wod. Zupelnie jakby niebo zylo wlasnym zyciem. - Spojrzal nizej i spostrzegl, ze dziewczyna przypatruje mu sie z uwaga. Poczul sie nagle glupio. Na jego twarzy pojawil sie nikly usmieszek, jedyna oznaka, ze byl zaklopotany. - Eee... plote trzy po trzy. -Amos opowiadal mi o oceanach. - Przechylila glowe, zastanawiajac sie nad czyms. - To wydaje sie takie dziwne. Tyle wody... Martin rozesmial sie cicho i poczul, jak nerwowe napiecie ustepuje powoli. -Tak, to dziwny widok. Dziwny i potezny zarazem. Nigdy nie przepadalem za okretami, portami i morzem, ale kilka razy musialem zeglowac. Po pewnym czasie czlowiek zaczyna doceniac, jak piekny moze byc ocean. Jest jak... - zamilkl, nie znajdujac wlasciwych slow. - O tym powinien opowiedziec Laurie albo Amos. Obaj maja latwosc dobierania odpowiednich okreslen, ktorej mnie brak. Polozyla mu reke na ramieniu. -Wolalabym uslyszec to z twoich ust. - Odwrocila sie w strone okna. Pomaranczowy odblask pochodni rzezbil rysy jej twarzy otoczonej korona czarnych w polmroku wlosow. Przez dluga chwile milczala. W koncu podniosla na niego wzrok. -Czy jestes dobrym mysliwym? Martin wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu, czujac sie . jednoczesnie jak glupek. -Tak, bardzo dobrym. - Oboje wiedzieli, ze nie byly to wcale czcze przechwalki i ze nie bylo w jego slowach falszywej skromnosci. - Uczylem sie u Elfow. Znam tylko jednego czlowieka, ktory moze byc lepszym niz ja lucznikiem. -Bardzo lubie polowac, ale odkad zostalam dowodca, za malo mam na to czasu. Moze udaloby sie nam wykrasc kiedys i poszukac jakiejs zwierzyny. Tutaj jest to o wiele bardziej niebezpieczne niz na ziemiach Krolestwa, bo gdy ty polujesz, inni moga wlasnie urzadzac lowy na ciebie. -Mialem juz do czynienia z moredhelami - powiedzial Martin zimnym glosem. Spojrzala mu w oczy. -Jestes silnym mezczyzna, Martin. - Polozyla reke na jego ramieniu. - I chyba dobrym czlowiekiem, jak mi sie wydaje. Ja jestem Briana, corka Gwynnath i Gurtmana z rodu Alwynne. - Jej slowa zabrzmialy formalnie, sucho. A jednak bylo w nich cos jeszcze, jakby dziewczyna sie przed nim otwierala, wyciagala ku niemu rece. -Jestem Martin, syn Margaret... - Po raz pierwszy od wielu lat pomyslal o swej matce, urodziwej pokojowce w sluzbie na dworze ksiecia Brucala. - ...i Borrika z rodu Dannis, pierwszych conDoin. Nazywaja mnie Martin Dlugi Luk. Bardzo dlugo wpatrywala sie w jego twarz, analizujac uwaznie kazdy jej rys. Wyraz jej twarzy zmienial sie nieuchwytnie. W koncu sie usmiechnela. Na ten widok Martin poczul, jak serce wyrywa mu sie niemal z piersi. Dziewczyna rozesmiala sie glosno. -To imie pasuje do ciebie, Martinie Dlugi Luk. Jestes rownie wysoki i silny jak twoj orez. Czy masz zone? -Nie - odpowiedzial miekkim glosem. - Nigdy nie spotkalem zadnej... ladne slowka nigdy mi nie wychodzily... tak samo z kobietami. Nie znalem ich wiele. -Rozumiem. - Polozyla mu palec na ustach. I nagle Martin, nie wiedzac jak i kiedy, trzymal ja w objeciach. Polozyla mu glowe na piersi. Obejmowal ja delikatnie, obawiajac sie, ze najlzejszy ruch spowoduje jej ucieczke. -Martin, nie wiem, jak to jest w twoim Krolestwie. Amos wspominal kiedys, ze unikacie otwartych rozmow o sprawach, ktore w Armengarze traktuje sie jak oczywiste. Nie wiem tez, czy o to miedzy nami chodzi, ale dzisiaj w nocy nie chce byc sama. - Podniosla oczy, wpatrujac sie w jego twarz. Ujrzal w nich pozadanie i obawe jednoczesnie. Zrozumial nadzieje i oczekiwanie. - Czy jestes rownie delikatny jak silny, Martinie? - spytala cichutkim, ledwo slyszalnym glosem. Martin popatrzyl jej prosto w oczy. Zadne slowa nie byly juz potrzebne. Przez dlugi czas trzymal ja w objeciach. W koncu powoli odsunela sie od niego, wziela za reke i poprowadzila ciemnym korytarzem w strone swojego pokoju. Arutha siedzial, obserwujac w milczeniu Guya. Protektor Armengaru, pograzony bez reszty we wlasnych myslach, popijal piwo. Cisze panujaca w pokoju macil jedynie trzask plonacych na kominku drew. W koncu Guy podniosl glowe. -Wiesz, chyba najbardziej brakuje mi wina. Sa chwile, do ktorych wino bardzo pasuje... i tylko wino, nie uwazasz? Arutha pokiwal glowa. Pociagnal lyk piwa. -Amos opowiedzial nam o twej wielkiej stracie, Guy. Guy niezgrabnie machnal reka. Arutha zauwazyl, ze gospodarz byl juz z lekka podpity. Jego ruchy nie byly pewne i nie panowal nad nimi do konca. Jednak mowil wyraznie i skladnie. Westchnal gleboko. -To bardziej twoja strata niz moja. Nigdy nie miales okazji jej spotkac. Ksiaze nie wiedzial, co powiedziec. Zalala go niespodziewanie fala zlosci. Czul sie zmuszony do uczestniczenia w czyms bardzo osobistym, do laczenia sie w bolu z czlowiekiem, ktorego powinien przeciez nienawidzic. -Mowiles, ze musimy porozmawiac, Guy. Guy kiwnal glowa i odepchnal kubek z piwem. Jego wzrok nadal blakal sie w przestrzeni. -Jestes mi potrzebny - zwrocil sie do Aruthy. - Potrzebne' mi przynajmniej Krolestwo, a to oznacza Lyama. - Arutha dal mu znak, by ciagnal dalej. - Jest mi zupelnie obojetne, co o mnie myslisz. Ale oczywiscie jest mi potrzebna twoja akceptacja, jako przywodcy tych ludzi. - Popadl w zadume. - Myslalem, ze to twoj brat ozeni sie z Anita. To bylby logiczny krok, aby wzmocnic jego roszczenia do tronu. Zanim sie jednak zorientowal, co i jak, juz zostal krolem. Rodric wyswiadczyl nam wszystkim wielka przysluge, ze tuz przed smiercia byl krotka chwile przy zdrowych zmyslach. - Spojrzal na Aruthe twardym wzrokiem. -Anita to wspaniala, mloda kobieta. Nie mialem zamiaru zenic sie z nia, lecz taka byla potrzeba chwili. Mialem zamiar pozwolic jej, gdyby chciala, poszukac wlasnej... satysfakcji. Lepiej, ze sie stalo, jak sie stalo. - Wyprostowal sie. - Pijany jestem. We lbie mi sie maci. - Zamknal oko, Arucie wydawalo sie, ze zapadl w drzemke. -Amos opowiedzial ci, jak dostalismy sie do Armengaru, wiec nie bede powtarzal tej historii. Ale sa inne sprawy, o ktorych pewnie nie wspomnial ani slowem. - Znowu zapadla dluga cisza. -Czy twoj ojciec powiedzial ci kiedys, skad sie wzielo tyle niecheci i nienawisci miedzy nami? Arutha staral sie odpowiedziec spokojnym glosem. -Mowil, ze byles w sercu kazdego dworskiego spisku, skierowanego przeciwko Zachodniemu Krolestwu. Mowil tez, ze wykorzystywales swoje wplywy zarowno w czasach Rodrica jak i jego ojca, aby podkopywac jego pozycje. -W zasadzie to prawda - odpowiedzial Guy ku zdumieniu Aruthy. - Troche inna interpretacja mych czynow moglaby ukazac je w nieco lagodniejszym swietle, lecz zasadniczo wszystko, co uczynilem za rzadow Rodrica, a wczesniej jego ojca, rzeczywiscie nie lezalo w interesie Borrika ani Zachodu. Nie, Arutha, ja mialem na mysli inne sprawy. -Nigdy o tobie nie mowil, a jezeli, to zawsze jak o wrogu. - Arutha zamyslil sie na moment. - Dulanic wspominal kilka razy, ze kiedys ty i ojciec byliscie przyjaciolmi. Guy znowu zapatrzyl sie w ogien. Wydawal sie jakis nieobecny. Mowil cicho, powoli i z przerwami, jakby przypominal sobie stopniowo stare dzieje. -Tak, bardzo dobrymi przyjaciolmi. - Ponownie zamilkl. Cisza trwala bardzo dlugo. Arutha juz mial sie odezwac, gdy Guy zaczal mowic dalej. - Wszystko sie zaczelo, kiedy bylismy jeszcze mlodzikami na dworze krola Rodrica III. Nalezelismy do pierwszej grupy mlodziezy szlacheckiej, ktora wyslano na dwor monarchy. To byl pomysl Caldrica. Mial na celu wychowanie przyszlych wladcow, lepiej przygotowanych i wyksztalconych niz ich ojcowie. - Guy zamyslil sie. - Pozwol, ze opowiem ci, jak to bylo. Gdy skoncze, moze latwiej bedzie ci zrozumiec, dlaczego ani ciebie, ani brata nigdy nie wyslano na dwor. Bylem o trzy lata mlodszy od twego ojca, ktory mial wtedy zaledwie osiemnascie lat. Bylismy sobie niemal rowni wzrostem i podobni charakterem. Z poczatku polaczono nas troche na sile. Laczylo nas dalekie pokrewienstwo, a ja mialem nauczyc synalka prowincjonalnego Ksiecia dobrych manier. Z czasem jednak zostalismy przyjaciolmi. Przez wiele lat hulalismy razem, chadzalismy na dziewczyny i walczylismy ramie przy ramieniu. Och, ale juz wtedy byly miedzy nami roznice. Borne byl synem typowego szlachcica z pogranicza. Bardziej holdowal staroswieckim zasadom honoru i obowiazku, niz staral sie zrozumiec prawdziwe przyczyny tego, co dzialo sie wokol niego. A ja, no coz... - przeciagnal gwaltownie dlonia po twarzy, jakby chcial sie rozbudzic. Zaczal mowic zywszym glosem. - Zostalem wychowany na wschodnich dworach. Od wczesnego dziecinstwa przeznaczony do wydawania polecen i do rzadzenia. Moj rod jest rownie stary i szacowny, jak inne wielkie rody Krolestwa, wlaczajac nawet twoj. Gdyby Delong i jego bracia nie byli troszeczke gorszymi generalami, a moi przodkowie troche lepszymi, to nie conDoin byliby krolami, ale Bas-Tyra. Od dzieciaka uczono mnie, jak naprawde rozgrywa sie gre zwana polityka. Nie, w wielu aspektach roznilismy sie bardzo, twoj ojciec i ja, ale w calym swoim zyciu nie mialem przyjaciela, ktorego bym tak milowal jak Borrika. - Spojrzal na Aruthe twardym wzrokiem. - Byl mi jak rodzony brat, ktorego nigdy nie mialem. Arutha sluchal coraz bardziej zaintrygowany. Nie mial watpliwosci, ze Guy ubarwia fakty, by tylko osiagnac zamierzony cel. Podejrzewal nawet, ze jego rzekoma nietrzezwosc byla poza, majaca ulatwic zadanie. Chcial jednak uslyszec o czasach mlodosci ojca. -Coz wiec doprowadzilo do zerwania miedzy wami? -Jak to mlodzi mezczyzni, rywalizowalismy miedzy soba. W lowach na dzikiego zwierza, w hazardzie i o wzgledy pan. Roznice w pogladach politycznych prowadzily czasem do ostrej wymiany zdan. Zawsze jednak udawalo nam sie znalezc wspolna plaszczyzne porozumienia i zazegnania sporu. Pamietam, ze raz nawet sie pobilismy z powodu mojej bezmyslnej uwagi. Powiedzialem, ze twoj prapradziadek nie byl nikim wiecej niz rozzalonym trzecim synalkiem Krola, ktory sila piesci chcial uzyskac to, czego nie mogl zdobyc w istniejacych wtedy granicach Krolestwa. Borric z kolei uwazal go za wielkiego czlowieka i bohatera, ktory zatknal sztandar Krolestwa w Bosanii. Ja utrzymywalem, ze Zachod jest jak pijawka przyssana do krwioobiegu Krolestwa. I ze odleglosci sa zbyt wielkie, by mozna bylo prawidlowo zarzadzac ta prowincja. Ty wladasz w Krondorze. Sam wiesz najlepiej, ze faktycznie rzadzisz niezaleznym panstwem, ktore z Rillanonu otrzymuje tylko ogolne wskazowki co do prowadzenia polityki. Zachodnie Krolestwo to prawie osobny narod. Mniejsza o to. Posprzeczalismy sie wlasnie z tego powodu i piesci poszly w ruch. Z czasem gniew oslabl, ale to byl pierwszy sygnal wskazujacy, jak gleboko roznily sie nasze poglady na temat polityki obu prowincji. Mimo wszystko nie oslabilo to wiezi miedzy nami. -Guy, przedstawiasz sprawe jako racjonalna roznice pogladow politycznych dwoch honorowych mezczyzn. Ale ja znalem dobrze ojca. Nienawidzil cie. Nienawidzil z calego serca! Musialo byc cos wiecej. Przez chwile Guy wpatrywal sie w tanczace plomienie. Gdy znowu sie odezwal, mowil cichym glosem. -Ja i twoj ojciec bylismy rywalami w wielu dziedzinach, ale najwiekszymi, gdy poszlo o twoja matke. -Co?! - Arutha wyprostowal sie gwaltownie. -Gdy twoj stryj Malcolm zmarl na malarie, wezwano twego ojca do domu. Borric jako starszy brat mial dziedziczyc tron i wszystko z tym zwiazane. Dlatego jego wystano po nauki na dwor krolewski. Po smierci Malcolma twoj dziadek zostal sam. W zwiazku z tym naklonil Krola, by mianowal ojca Zarzadca Zachodu i odeslal z powrotem do Crydee. Dziadek starzal sie. W tym czasie twoja babcia juz nie zyla. Po smierci Malcolma szybko opadal z sil. Umarl w niecale dwa lata. Borric zostal Ksieciem Crydee. W tym czasie Brucal powrocil do Yabonu, a ja bylem Starszym Szlachcicem na dworze krolewskim. Czekalem na przybycie Borrika. Mial sie przedstawic formalnie krolowi i zlozyc przysiege lenna. Wymagano tego od wszystkich nowych ksiazat w ciagu pierwszego roku ich panowania. Arutha policzyl w myslach i doszedl do wniosku, ze to wtedy, w drodze do stolicy, ojciec musial odwiedzil Brucala w Yabon. W czasie tej wizyty ladna pokojowka wpadla mu w oko. Z ich zwiazku narodzil sie Martin, o czym Borric dowiedzial sie dopiero po pieciu latach. -Na rok przed powrotem Borrika do Rillanonu przybyla na dwor twoja matka - mowil dalej Guy. - Miala zostac dama dworu krolowej Janicy, drugiej zony krola i matki ksiecia Rodrica. To wlasnie wtedy Catherine i ja spotkalismy sie po raz pierwszy. Poki nie poznalem Gwynnath, byla jedyna kobieta, ktora kochalem... Guy zamilkl. Aruthe ogarnelo nagle dziwne uczucie wstydu. Poczul sie, jakby zmusil Guya do ponownego przezywania dwoch wielkich strat, jakich doznal w zyciu. -Catherine byla absolutnie wyjatkowa, Arutha. Wiem, ze to rozumiesz. To twoja matka. Gdy ja ujrzalem po raz pierwszy, przypominala wiosenny poranek. Zarozowione policzki, a w oczach wesole iskierki. Miala zlociste wlosy. Blyszczaly i mienily sie w sloncu. Zakochalem sie od pierwszego wejrzenia. Tak jak i twoj ojciec. Od tej chwili nasze wspolzawodnictwo o nia stalo sie ostre, zaciete. Staralismy sie o jej wzgledy przez dwa miesiace. Pod koniec drugiego juz ze soba nie rozmawialismy - tak zazarta byla miedzy nami rywalizacja o Catherine. Twoj ojciec nieustannie odkladal termin powrotu do Crydee. Wolal zostac i zalecac sie do niej. Walczylismy ojej uczucia jak szaleni. Pewnego ranka chcialem wybrac sie z nia na konna przejazdzke, ale gdy przyszedlem do jej komnat, szykowala sie do podrozy. Byla cioteczna siostra krolowej Janicy i stanowila cenna nagrode w grze, ktora nazywa sie intryga dworska. Lekcje, ktorych udzielilem kiedys twemu ojcu w tej materii, oplacily mu sie stokrotnie. W czasie, gdy ja jezdzilem z Catherine konno czy spacerowalem z nia po ogrodach, on rozmawial z Krolem. Rodne polecil twej matce, by poslubila twego ojca. Jako jej opiekun mial do tego prawo. Z politycznego punktu widzenia malzenstwo bylo wskazane i korzystne. Juz wtedy Krol zywil powazne obawy co do mozliwosci swego syna i stanu zdrowia swego brata. Do diabla! Rodric byl prawdziwie nieszczesliwym czlowiekiem. Jego trzej synowie z pierwszego malzenstwa zmarli, zanim osiagneli wiek meski. Nigdy nie pogodzil sie ani z ich smiercia, ani z odejsciem ukochanej zony, krolowej Beatrice. Jego mlodszy brat Erland byl poznym dzieckiem i bardzo chorowitym. Cierpial na krwotoki z pluc. Byl zaledwie o dziesiec lat starszy od ksiecia Rodrica. Na dworze wiedziano, ze Krol chcial wyznaczyc twego ojca nastepca tronu. Janica obdarzyla go jednak synem - niesmialym i zahukanym chlopakiem, ktorego Rodric nie lubil i ktorym gardzil. Mysle, ze zmusil twoja matke do wyjscia za Borrika, aby wzmocnic jego roszczenia do tronu, co ulatwiloby Krolowi mianowanie go nastepca. Bogowie swiadkami, ze nastepne dwanascie lat strawil, probujac uczynic Ksiecia lepszym czlowiekiem lub zlamac go calkowicie. Tak sie nieszczesliwie zlozylo, ze przed smiercia Krol nie wyznaczyl nastepcy. Zostalismy z Rodrikiem IV, czlowiekiem jeszcze bardziej przygnebionym, smutnym i zlamanym przez zycie niz jego ojciec. Arutha podniosl glowe. Na policzki wystapil rumieniec. -Co to mialo znaczyc, ze Krol zmusil matke do poslubienia ojca? -To bylo polityczne malzenstwo, Arutha. - Oczy Guya rzucaly gniewne blyski. -Ale matka kochala ojca! - Gniew wzbieral w Ksieciu. -Jestem pewien, ze do czasu, gdy ty sie pojawiles na swiecie, rzeczywiscie nauczyla sie go kochac. Twoj ojciec byl dobrym czlowiekiem, a ona dobra, kochajaca kobieta. Wowczas jednak to mnie darzyla uczuciem. - Narastalo w nim wzburzenie. Glos ochrypl. - Kochala mnie. Znalem ja na rok przed powrotem Borrika. Przyrzeklismy sobie, ze sie pobierzemy, gdy skonczy sie moja sluzba szlachcica na dworze. Trzymalismy to w tajemnicy - taka przysiega zlozona przez dwoje dzieciakow podczas wieczornego spaceru w ogrodzie. Napisalem do ojca, proszac o wstawiennictwo u Krolowej, aby pomogla mi w staraniach o reke Catherine. Nigdy nie wpadlem na to, aby porozmawiac z Krolem. Ja, przebiegly i przemadrzaly synalek wschodniego pana, zostalem wystawiony do wiatru przez syna prowincjonalnego ksiecia i to w dworskiej intrydze! Niech to szlag trafi! A myslalem, ze jestem taki chytry. Mialem tylko dziewietnascie lat... to bylo dawno temu. Wscieklem sie. W tamtych czasach temperamentem i zapalczywoscia dorownywalem twemu ojcu. Wylecialem jak szalony z pokoju Catherine w poszukiwaniu Borrika. Walczylismy ze soba. Pojedynek w palacu krolewskim. Niewiele brakowalo, a pozabijalibysmy sie nawzajem. Z pewnoscia widziales dluga blizne na boku ojca, od lewej pachy przez zebra w dol. To od mojego ciecia. Mam bardzo podobna blizne po ranie, ktora mi zadal. Dlugo walczylem ze smiercia. Gdy w koncu doszedlem do siebie, twoj ojciec juz od tygodnia siedzial w Crydee. Zabral ze soba Catherine. Chcialem pojechac za nim, lecz Krol zabronil mi pod grozba smierci. Mial racje. Byli juz malzenstwem. Od tej chwili zaczalem nosic sie na czarno - byl to publiczny znak mej hanby. No, a pozniej wyslali mnie, bym walczyl z Keshem w Glebokim Taunton. - Zasmial sie gorzko. - Moja slawa wielkiego generala powstala dzieki temu spotkaniu. W duzej mierze swoj sukces zawdzieczam twemu ojcu. Karalem Keshian za to, ze Borric ukradl mi Catherine. Robilem rzeczy, ktorych zaden general przy zdrowych zmyslach nigdy by nie dokonal. Wyprowadzalem na wroga atak za atakiem. Mysle, ze chcialem zginac. - Glos mu zlagodnial. Zasmial sie cichutko. - Uwierzysz? Bylem prawie zawiedziony, gdy poprosili o litosc i warunki kapitulacji. - Westchnal ciezko. - Tak wiele z tego, co pozniej zdarzylo sie w mym zyciu, ma swoj poczatek w tamtej historii. W koncu przestalem nienawidzic Borrika, lecz pokazal, ze jest zawziety. Po jej smierci odmowil wyslania synow na dwor krolewski. Teraz podejrzewam, ze obawial sie mojej zemsty na Lyamie i tobie. -Ojciec bardzo kochal matke. Gdy odeszla, juz nigdy nie byl szczesliwy - powiedzial Arutha, czujac zarazem gniew i zmieszanie. Przeciez nie musial sie tlumaczyc z zachowania ojca przed jego najbardziej zagorzalym wrogiem. -Wiem, Arutha. - Guy pokiwal glowa. - Gdy jestesmy mlodzi, nie dopuszczamy do siebie mysli, ze uczucia innych moga byc rownie glebokie jak nasze wlasne. Milosc jest wtedy taka wzniosla, a cierpienie i bol tak intensywne. Posunalem sie w latach i zrozumialem, ze Borric kochal Catherine rownie mocno jak ja. I mysle sobie, ze i ona naprawde go kochala. - Jego zdrowe oko zapatrzylo sie gdzies w przestrzen. Zaczal mowic wolniej, z namyslem. - Byla wspaniala, madra i dobra kobieta. W jej sercu bylo miejsce dla wielu milosci. Wydaje mi sie jednak, ze tak naprawde twoj ojciec nigdy nie przestal zywic watpliwosci. - Guy wpatrywal sie w Aruthe. W jego spojrzeniu byl zal i zdziwienie. - Czy jestes w stanie to sobie wyobrazic? Jakie to musialo byc ciezkie i smutne? Niewykluczone, ze ja, w przedziwny sposob, bylem bardziej szczesliwy, poniewaz bylem pewien, ze Catherine kochala mnie. Nie mialem zadnych watpliwosci. - Oko Guya zwilgotnialo. Guy bez zazenowania otarl wierzchem dloni zbierajaca sie lze. Odchylil glowe do tylu na oparcie krzesla. Zamknal oko. Dlon polozyl na czole. -Czasem wydaje sie, ze w zyciu nie ma sprawiedliwosci - dodal cichym glosem. Arutha zastanawial sie w duchu. -Po co mi to wszystko mowisz? Guy wyprostowal sie raptownie, otrzasajac z zamyslenia. -Poniewaz cie potrzebuje. I w twoim sercu nie moze byc cienia watpliwosci. Teraz jestem dla ciebie zdrajca, ktory ogarniety mania wielkosci, chcial przejac wladze w Krolestwie. Po czesci masz racje. Szczerosc Guya ponownie zdumiala Aruthe. -A jak mozesz wytlumaczyc czy usprawiedliwic to, co zrobiles Erlandowi? -Ponosze odpowiedzialnosc za jego smierc. Nie moge sie tego wyprzec. To przeciez moj podwladny, moj kapitan nadal wiezil Erlanda po tym, jak kazalem go uwolnic. Radburn byl przydatny, ale nadgorliwy. Rozumiem jego panike. Wiedzial, ze go ukarze za to, ze pozwolil uciec Anicie i tobie. Byla mi potrzebna, by uzyskac przyczolek w sukcesji do tronu. Ty z kolei przydalbys sie bardzo jako element przetargowy w rozmowach z ojcem. - Zauwazyl zdziwienie na twarzy Aruthy.- Alez tak, oczywiscie! Moi agenci doskonale wiedzieli, ze jestes w Krondorze. Tak przynajmniej mi doniesli, gdy powrocilem z wypadu Kesh na Shamate. Jednak Radburn popelnil blad - zalozyl, ze zaprowadzisz go do Anity. Nie przyszlo mu do glowy, ze nie miales z jej ucieczka nic wspolnego. Idiota! Powinien cie wsadzic, a potem szukac dziewczyny do skutku. Arutha poczul, jak powraca nieufnosc. Wspolczucie dla Guya zmalalo. Choc byl szczery, jego brutalne uwagi o wykorzystywaniu ludzi sprawialy bol i jatrzyly jak otwarta rana. Guy mowil dalej. -Nigdy nie pragnalem smierci Erlanda. I tak mialem juz tytul wicekrola od Rodnika, co dawalo mi pelnie wladzy nad Zachodem. Erland nie byl mi potrzebny. Potrzebowalem tylko ogniwa prowadzacego do tronu: Anity. Rodric IV byl szalony. Ja i Caldric jako jedni z pierwszych dowiedzielismy sie o jego szalenstwie. Ludzie zwykle nie dostrzegaja u krolow zachowan, ktorych nie tolerowaliby u innych, lub im je wybaczaja. Nie mozna bylo dopuscic, by Rodric dluzej sprawowal wladze. Pierwsze osiem lat wojny bylo wystarczajaco trudne dla dworu. W ostatnim roku panowania Rodric byl niemal zupelnie pozbawiony zdrowych zmyslow. Kesh caly czas spogladal na polnoc, wyczekujac pierwszych oznak slabosci. Nie chcialem brac na swoje barki ciezaru panowania, lecz nawet z twym ojcem jako nastepca po Erlandzie uwazalem, ze ze wszystkich posiadajacych tytul do tronu mialem najwieksze predyspozycje do sprawowania rzadow. -Ale po co te wszystkie intrygi? Miales przeciez mocne poparcie w Kongresie. Caldricowi, ojcu i Erlandowi ledwo udalo sie przeglosowac twoja probe zostania regentem ksiecia Rodrica na czas, zanim doszedlby do pelnoletnosci. Mogles znalezc jakis inny sposob. -Kongres moze zatwierdzic wybor nowego krola - odpowiedzial Guy, celujac wyciagnietym palcem w piers Aruthy - ale nie moze go odwolac i usunac. Potrzebny mi byl sposob, by dostac tron bez wywolywania wojny domowej. Wojna z Tsuranimi ciagnela sie w nieskonczonosc, a Rodric nie chcial oddac pod komende twego ojca armii Wschodu. Nie chcial ich dac nawet mnie, a przeciez bylem jedynym czlowiekiem, ktoremu ufal. Dziewiec dlugich lat przegrywanej nieustannie wojny i do tego jeszcze chory umyslowo krol - narod wykrwawial sie na smierc. Nie, to musialo sie skonczyc. Niewazne, jak duze poparcie uzyskalem dla swojej osoby, zawsze znajdowali sie ludzie -jak chocby Brucal czy twoj ojciec, ktorzy wyslaliby wojska przeciwko mnie. Dlatego potrzebowalem Anity jako zony, a ciebie jako argumentu w targach. Bylem gotow zaoferowac Borricowi wybor. -Jaki wybor? -Chcialem pozwolic Borricowi rzadzic Zachodem. Planowalem tak podzielic panstwo, by kazda polowa znalazla swoja wlasna droge. Wiedzialem jednak, ze zaden z zachodnich panow nigdy sie z tym nie zgodzi. Chcialem mu zaproponowac, aby wyznaczyl nastepce tronu po mnie, nawet gdyby mial nim byc ktorys z was - ty czy Lyam. Mianowalbym ksieciem Krondoru kazdego wskazanego przez niego kandydata. Wyrzeklbym sie rowniez posiadania synow, aby w przyszlosci nie mogli pretendowac do tronu. Idac na ustepstwa, stawialem jeden warunek -Borne musial zaakceptowac mnie jako krola w Rillanonie i zlozyc mi przysiege lenna. Arutha nagle zrozumial tego czlowieka. Odlozyl na bok wszelkie kwestie zwiazane z osobistym honorem po utracie Catherine. Pozostawil jedna, najwazniejsza ze wszystkich: swoj honor wobec Krolestwa. Byl gotow uczynic wszystko, posunac sie nawet do krolobojstwa, zapisac sie w historii jako uzurpator i zdrajca, byle odsunac od rzadow szalonego wladce. Arutha poczul w ustach dziwny smak. -Gdy umarl Rodne, a Lyam zostal mianowany nastepca tronu, wszystko przestalo miec znaczenie. Nie znam twego brata, ale spodziewam sie, ze odziedziczyl po ojcu choc czesc jego charakteru. W kazdym razie Krolestwo jest w lepszych rekach teraz niz za czasow rzadow Rodrica. -Dales mi wiele do myslenia, Guy. - Arutha westchnal. - Nie zgadzam sie z twoim sposobem myslenia i metodami dzialania ani ich nie popieram, ale przynajmniej cos zrozumialem. -Twoje poparcie czy akceptacja sa bez znaczenia. Nie zaluje niczego, czego dokonalem. Przyznaje takze, ze moja decyzja, by samemu siegnac po tron, ignorujac prawa do sukcesji twego ojca, wynikala po czesci z urazy i niecheci do niego. Skoro ja nie moglem miec Catherine, to Borric nie mogl miec tronu. Poza egoistycznymi wzgledami bylem takze mocno i szczerze przekonany, iz bede lepszym krolem od twego ojca. To mi w zyciu wychodzi najlepiej - sprawowanie rzadow. Oczywiscie nie znaczy to, ze wszystko, czego musialem dokonac, podobalo mi sie czy sprawialo radosc. Nie, Arutha, chce tylko, abys mnie dobrze zrozumial. Nie musisz mnie darzyc sympatia, ale musisz mnie zaakceptowac takim, jakim jestem. Potrzebuje tego, aby zapewnic przyszlosc Armengarowi. Arutha milczal. Nadal czul sie nieswojo. Przez umysl przewalila sie gwaltowna fala wspomnien z rozmowy sprzed dwoch lat. Dlugo panowala niczym nie zmacona cisza. -Kimze jestem, aby cie oceniac, Guy. Przypomniala mi sie rozmowa z Lyamem w grobowcu ojca. Bylem gotow zgodzic sie raczej na smierc Martina, niz ryzykowac wybuch wojny domowej. Smierc mego wlasnego brata... - dodal bardzo cichym glosem. -Takie oceny i wybory mniejszego zla sa nieodlacznymi konsekwencjami sprawowania wladzy. - Guy oparl sie wygodniej i dlugo wpatrywal w Aruthe. - A co czujesz w zwiazku z decyzja na temat Martina? - spytal w koncu. Wydawalo sie, ze Arutha niechetnie dzieli sie z Guyem swymi przemysleniami. Po dlugim milczeniu podniosl w koncu glowe i spojrzal mu prosto w oczy. -Podle. Czulem sie zbrukany, zly. To bylo straszne. Guy wyciagnal reke. - Zatem rzeczywiscie rozumiesz. - Arutha powoli wyciagnal reke i ujal wyciagnieta ku sobie dlon. - Przejdzmy teraz do sedna sprawy. Gdy Amos, Armand i ja dotarlismy tutaj po raz pierwszy, bylismy schorowani, poranieni i nieledwie zaglodzeni na smierc. Mieszkancy Armengaru, nie zadajac zadnych pytan, wyleczyli nas i odkarmili - obcych z obcej ziemi. Gdy juz wydobrzelismy nieco, zglosilismy sie, by walczyc. Odkrylismy wtedy, ze od wszystkich, ktorzy sa do tego zdolni, oczekuje sie sluzby. Dla nich bylo to oczywiste, nikt nie zadawal zbednych pytan. Zatem zajelismy wyznaczone nam miejsca w garnizonie i zaczelismy sie poznawac i pojmowac Armengar. Przed Gwynnath Protektorem byl bardzo zdolny komendant, ale oboje prawie w ogole nie znali sie na wspolczesnych zasadach prowadzenia dzialan wojennych. Mimo to udawalo im sie trzymac Bractwo i gobliny w ryzach. Byl to rodzaj krwawej rownowagi sil. Pojawil sie Murmandamus i wszystko uleglo zmianie. Gdy przybylismy tutaj, z czterech potyczek trzy konczyly sie zwyciestwem Bractwa. Armengarianie przegrywali. Po raz pierwszy w swojej historii ponosili regularnie porazki. Wyuczylem ich wspolczesnych regul walki i udaje nam sie utrzymac ziemie w naszych rekach. Nikt nie moze zblizyc sie na odleglosc trzydziestu kilometrow do miasta, aby nie zostac zauwazonym przez zwiadowcow czy wieksze patrole. Ale i tak jest za pozno. -Dlaczego za pozno? -Nawet gdyby nie pojawil sie Murmandamus, aby nas zmiazdzyc i wymordowac, wedlug mej oceny narod ten przetrwalby najwyzej ze dwa pokolenia. Miasto umiera, Arutha. Z tego, co wiem, jeszcze dwadziescia lat temu w miescie i najblizszych okolicach zylo okolo pietnastu tysiecy ludzi. Dziesiec lat temu bylo ich juz tylko dziesiec-dwanascie tysiecy. Obecnie okolo siedmiu tysiecy lub nawet mniej. Nieustanne potyczki, kobiety, ktore zamiast rodzic dzieci, gina w walkach, zabijanie dzieci, gdy wrog zdobywa przysiolki czy bacowki. Wszystko to naklada sie i prowadzi do wyludnienia kraju. Wiele wskazuje na to, ze proces ten postepuje coraz szybciej. A i to nie koniec. Mam wrazenie, ze nieustajaca walka wysysa z nich resztki sil. Mimo motywacji i checi do obrony zobojetnieli na potrzeby codziennego zycia. Ich kultura ulegla wykrzywieniu. Koncentruja sie na walce, walce i jeszcze raz walce. I w koncu smierc. Poezja ogranicza sie do sag o bohaterach, muzyka do prostych i monotonnych piesni bitewnych. Zauwazyles, ze w miescie nie ma zadnych tablic ani znakow? Wszyscy doskonale wiedza, gdzie kto mieszka czy pracuje. Na co wiec komu tablice? Arutha, nikt z Armengarian nie potrafi ani czytac ani pisac. To narod popadajacy nieuchronnie w barbarzynstwo. Jak powiedzialem, nawet gdyby nie pojawil sie Murmandamus, w ciagu dwudziestu lat przestana istniec. Beda jak ci nomadzi na Piekielnych Stepach. -Tak, to moze wywolac poczucie bezradnosci... Jak moge pomoc? -Potrzebna nam odrobina spokoju i odciazenia. Z radoscia oddam zarzad nad miastem w rece Brucala... -Vandrosa. Brucal przeszedl na emeryture. -No to Vandrosa. Wlacz Armengar do ksiestwa Yabon. Wieki temu lud ten uciekl z Krolestwa. Teraz tak bardzo sie zmienil, ze jesli mu tylko rozkaze, nie bedzie sie wahac ani chwili, by wpasc w jego objecia. W zamian dajcie mi dwa tysiace ciezkiej piechoty z garnizonow w Yabon i Tyr-Sog, a obronie miasto przed Murmandamusem przez kolejny rok. Dorzucisz jeszcze tysiac i dwa tysiace jazdy, a wyczyszcze Rownine Isbandii do ostatniego goblina i Mrocznego Brata. Daj mi pod komende armie Zachodu, a zapedze Murmandamusa z powrotem do Sar-Sargoth i spale miasto z cala banda w srodku. A potem rozpoczniemy normalne stosunki polityczne i handlowe. Dzieci beda wreszcie mogly byc dziecmi, a nie malymi wojownikami. Poeci beda pisali wiersze, a malarze malowali obrazy. Bedzie czas na muzyke i tance. Kto wie, moze miasto rozkwitnie na nowo? -A ty nadal bedziesz Protektorem, czy moze zechcesz otrzymac tytul ksiecia Armengaru? - spytal Arutha, nie do konca wyzbywszy sie nieufnosci. -Do diabla z toba! - krzyknal Guy, walac piescia w stol. - Tak! Jesli Lyam ma rozum chociaz wielkosci orzecha. - Guy opadl ciezko na oparcie krzesla. - Jestem zmeczony. Jestem pijany i zmeczony. - Oko zaszklilo sie lzami. - Stracilem jedyna osobe, dla ktorej zylem, ktora kochalem. Zostala mi jedynie troska o potrzeby tych ludzi. Nie zawiode ich, ale kiedy beda juz bezpieczni... Arutha patrzyl na niego zdumiony. Guy obnazyl przed nim dusze i serce. Ksiaze widzial przed soba czlowieka, ktoremu nie zostalo zbyt wiele powodow, aby zyc. To nagle olsnienie podzialalo na niego otrzezwiajaco. -Chyba uda mi sie przekonac Lyama, aby sie zgodzil, biorac pod uwage jego nastawienie do ciebie. -Nie dbam o to, co o mnie mysli. Jesli zechce, moze miec nawet moja glowe. - Jego glos zdradzal krancowe zmeczenie. - Przestalo mi na czymkolwiek zalezec. -Przesle ci wiadomosc. W komnacie rozlegl sie gorzki, histeryczny smiech Guya. -To, drogi kuzynie, moze byc problem. Chyba nie myslales, ze przez rok siedzialem spokojnie, majac nadzieje, ze ksiaze Krondoru napatoczy sie przypadkiem na Armengar? Wyslalem juz do Yabon i Wysokiego Zamku kilkanascie wiadomosci. Szczegolowo przedstawilem nasza sytuacje oraz propozycje, o ktorej ci przed chwila mowilem. Trudnosc polega na tym, ze o ile Murmandamus pozwala kazdemu przedostac sie na polnoc, to nic i nikt nie przeslizgnie sie na poludnie. Ten Lowczy Bestii, ktorego znalezliscie, byl jednym z ostatnich, usilujacych przedrzec sie na poludnie. Nie wiem, co sie stalo z poslancem, ktorego eskortowal, ale moge sobie wyobrazic... - zamilkl, nie konczac mysli. Jak wiec widzisz jestesmy calkowicie odcieci od Krolestwa. Calkowicie, absolutnie odcieci. Chyba ze masz pomysl, na ktory jeszcze nie wpadlismy, nie liczac oczywiscie modlitwy. Martin obudzil sie, dlawiac sie i prychajac woda. Pokoj napelnil sie radosnym smiechem Briany. Dziewczyna rzucila mu recznik i odstawila pusty juz dzban na wode. -Tak trudno cie obudzic jak niedzwiedzia w zimie. Martin wycieral sie, mrugajac pociesznie oczami. -Tak, tak... - zamruczal. Spojrzal na nia zlym wzrokiem, lecz gdy dostrzegl jej rozesmiana twarz, gniew prysl jak banka mydlana. Usmiechnal sie. - W lesie spie lekko jak ptak. Pod dachem wypoczywam i odprezam sie. Uklekla na lozku i pocalowala go. Byla juz ubrana w bluze i spodnie. -Musze jechac do jednego z przysiolkow. Chcesz jechac ze mna? Tylko na jeden dzien. -Oczywiscie. - Martin usmiechnal sie szeroko. -Dziekuje. - Pocalowala go znowu. -Za co? - Patrzyl na nia ze szczerym zdumieniem. -Za to, ze zostales ze mna. Spogladal na nia w milczeniu. -Ty mi dziekujesz? -Oczywiscie. Przeciez to ja cie poprosilam. -Nalezysz do dziwnego ludu, Bree. Wiekszosc mezczyzn, ktorych znam, bez wahania, wrecz z radoscia poderznelaby mi gardlo, byle tylko zajac moje miejsce wczoraj wieczorem. -Naprawde? - Przechylila lekko glowe. Na jej twarzy malowalo sie zdziwienie. - Jakie to dziwne... to samo moglabym powiedziec o wiekszosci tutejszych kobiet i tobie. Chociaz pewnie nikt nie walczylby o prawo do lozka. Jestesmy wolni. Mamy swobode w wyborze partnerow, a oni moga odpowiedziec tak lub nie. Podziekowalam ci, ze powiedziales tak. Martin chwycil ja, przyciagnal do siebie i pocalowal mocno, niemal brutalnie. -Na naszych ziemiach jest troche inaczej. - Puscil ja raptownie, przestraszony swoim wybuchem. Patrzyla na niego troche niepewnym wzrokiem, ale nie byla przestraszona. - Przepraszam. Tylko, ze... to nie byla grzecznosc z mojej strony, Bree. Przytulila sie do niego, kladac mu glowe na ramieniu. -Mowisz o czyms, co wykracza poza radosci sypialni... -Tak. Milczala dlugo. -Martin, w Armengarze opanowalismy do perfekcji madrosc nieplanowania zbyt odleglej przyszlosci. - Mowila z pewnym wahaniem. Jej oczy blyszczaly mocno. - Moja mama miala poslubic Protektora. Ojciec nie zyje od jedenastu lat. Jestem pewna, ze bylby to bardzo radosny zwiazek. - Spostrzegl, ze po policzkach dziewczyny splywaja lzy. - Bylam kiedys zareczona. Narzeczony pojechal, by zbrojnie odpowiedziec na napad goblinow na jedna z naszych bacowek. Nigdy nie wrocil. - Przygladala sie z uwaga jego twarzy. - Nie dajemy latwo obietnic. Wspolnie spedzona noc to jeszcze nie przysiega malzenska. -Nie naleze do frywolnych mezczyzn. Nadal przygladala mu sie z uwaga. -Wiem - powiedziala miekko. - A ja nie jestem lekkomyslna, pusta kobietka. Bardzo uwaznie wybieram partnerow. Martin, miedzy nami cos bardzo szybko rozkwita. Wiem to, czuje. To przyjdzie, gdy czas i okolicznosci na to pozwola. Martwienie sie na zapas to stracony wysilek. - Zagryzla dolna warge. Zbierala przez moment sily, by powiedziec nastepne zdanie. - Jestem jednym z komendantow. Mam dostep do informacji, o ktorych wiekszosc ludzi w miescie nie ma pojecia. W tej chwili moge cie jedynie prosic, abys nie oczekiwal wiecej, niz sama zechce ci ofiarowac. - Widzac, jak pochmurnieje, usmiechnela sie cieplo i pocalowala go. - Chodz, przejedziemy sie. Martin szybko sie ubral. Nie byl pewien, co udalo mu sie osiagnac, ale bylo to bardzo wazne. Czul ulge, ale jednak byl spiety i podenerwowany. Zadowolony, ze wyznal swoje uczucia, i zaniepokojony, ze nie wyrazil ich dostatecznie jasno, przez co i odpowiedz dziewczyny byla dosc enigmatyczna. No, ale wychowany zostal przez Elfy i jak powiedziala Briana, co ma byc, to bedzie w odpowiednim czasie. Arutha konczyl wlasnie relacjonowac przebieg wieczornej rozmowy Lauriemu, Baru i Roaldowi. Chlopcy znikneli gdzies na caly poprzedni dzien. Martin nie wrocil na noc do swego pokoju i Arutha domyslal sie, gdzie ja spedzil. Laurie zastanawial sie nad tym, co uslyszal od Ksiecia. -Czyli liczba ludnosci spada. -Tak przynajmniej twierdzi Guy. -Ma racje - uslyszeli kobiecy glos od drzwi. Obejrzeli sie. W drzwiach stali Jimmy i Locklear. Obaj obejmowali sliczne dziewczyny. Najwyrazniej Locklear mial powazne trudnosci z zachowaniem powagi. Bez wzgledu na to, jak bardzo sie staral, jego usta same ukladaly sie w szeroki usmiech. -Dziewczyny pokazaly nam miasto. - Jimmy przedstawil Kriste i Bronwynn. - Sa cale kwartaly ulic zupelnie wyludnione. Dom za domem ziejacy pustka. Nikogo. Ani zywej duszy. - Jimmy rozejrzal sie i spostrzegl tace z owocami. Natychmiast zaatakowal wielka gruszke. - Mysle, ze kiedys musialo tu mieszkac ponad dwadziescia tysiecy ludzi. A teraz, jak oceniam, mniej niz polowa. -W zasadzie juz sie zgodzilem pomoc Armengarowi - powiedzial Arutha. - Problem polega jednak na tym, ze nie ma jak dostarczyc wiadomosci do Yabonu. Byc moze Murmandamus patrzy troche przez palce na udajacych sie w te strony, ale z cala surowoscia pilnuje, aby nikt sie stad nie wydostal. -To ma sens - zauwazyl Roald. - Wiekszosc sposrod idacych na polnoc i tak kieruje sie do jego obozu. Nawet jezeli kilka osob trafi do miasta, jakie to moze miec znaczenie? Gromadzi swoja armie i jesli bedzie chcial, moze w ogole ominac Armengar. -Mysle, ze potrafie sie przedostac - powiedzial nagle Baru. - Pod warunkiem, ze pojde sam. - Arutha spojrzal na niego z zainteresowaniem. - Jestem goralem. Mieszkancy Armengaru, chociaz moi krewni, to takze mieszczuchy. Uwazam, ze tylko kilku mieszkajacych stale wysoko w gorach w przysiolkach czy bacowkach mogloby mi dorownac. Marsz noca, ukrywanie sie za dnia - w ten sposob powinno mi sie udac przejsc na druga strone, na Wzgorza Yabonu. A kiedy juz tam dotre, nie dotrzyma mi kroku zaden goblin czy moredhel. -Prawdziwym problemem bedzie dotarcie do Wzgorz - powiedzial Laurie. - Pamietasz tego Lowczego? Trolle musialy go scigac przez wiele, wiele dni. -Zastanowie sie nad tym. Baru - powiedzial Ksiaze. - Byc moze ta ryzykowna propozycja, to wszystko, czym dysponujemy, kto wie? A moze jednak znajdzie sie inny sposob? Na przyklad wyslemy na gore z poslancem oddzial konnych. Poslaniec pojdzie dalej, a oddzial przebije sie z powrotem? W ten sposob ktos, kto pojdzie z wiadomoscia, zyskalby sporo na czasie. Nie wiem, czy w ogole jest to mozliwe, ale omowie to z Guyem. Jezeli nie wpadniemy na zadne inne rozwiazanie, pozwole ci sprobowac. Nie wydaje mi sie, aby samotna wyprawa miala byc najlepszym rozwiazaniem. Pamietasz Moraelin? Niezle nam tam szlo, a poruszalismy sie niewielkim oddzialkiem. Udalo nam sie wejsc i wyjsc calo. - Wstal. - Jezeli ktos z was jest w stanie wymyslic lepszy plan, powitam to z radoscia. Teraz ide z Guyem na inspekcje blankow. Jezeli utknelismy tu na dobre, to gdy zacznie sie atak, powinnismy im pomoc najlepiej, jak potrafimy. - Odwrocil sie i wyszedl z pokoju. Wiatr rozwiewal wlosy Guya, gdy wpatrywali sie w rownine rozciagajaca sie za miastem. -Przebadalem kazdy centymetr murow. Nadal nie moge uwierzyc w doskonalosc i perfekcyjnosc konstrukcji. Arutha mogl jedynie potwierdzic te opinie. Kamienie byly wyciete i polaczone z taka precyzja, o jakiej nawet sie nie snilo mistrzom murarstwa ani kamieniarzom w Krolestwie. Przesunal dlonia na styku dwoch kamieni. Z ledwoscia zdolal wyczuc, gdzie konczy sie jeden, a zaczyna drugi. -Ten mur oparlby sie nawet wysilkom inzynierow Segersena, gdyby sie pojawili. -W naszych armiach mielismy paru dobrych fachowcow, Arutha. Nie wiem, jak mozna by zwalic taki mur, poza cudem oczywiscie. - Wyciagnal miecz i uderzyl w kamienna sciane tak mocno, az klinga zadzwieczala. Wskazal na miejsce, w ktore uderzyl. Arutha przyjrzal sie z bliska powierzchni kamienia, na ktorej zauwazyl jedynie jasniejsza ryse. - Wyglada na blekitny granit, podobny do zelaznego kamienia - syderytu, lecz jeszcze bardziej twardy. W tych gorach to bardzo rozpowszechniona skala, lecz trudniejsza do obrobki niz jakikolwiek inny mineral. Nie wiemy, ani kto, ani w jaki sposob obrabial kamienne bloki. Fundamenty siegaja prawie siedem metrow w glab ziemi i maja u podstawy okolo dziesieciu metrow. Nie potrafie nawet odgadnac, w jaki sposob bloki kamienne transportowano na miejsce z kamieniolomow. Przeciez to gorzysty teren. Gdyby nawet wrogowi udalo sie przekopac tunel, jedynym skutkiem byloby to, ze caly mur osiadlby, miazdzac wszystko pod spodem. Ale nawet i tego nie mozna zrobic, poniewaz fundament murow lezy bezposrednio na litej skale. Arutha oparl sie plecami o mur, patrzac na miasto u swoich stop i twierdze w oddali. -To najlatwiejsze miasto do obrony, o jakim slyszalem. Powinienes spokojnie wytrzymac oblezenie przeciwnika o dwudziestokrotnej przewadze liczebnej. -Za punkt krytyczny w zdobywaniu zamku przyjmuje sie zazwyczaj przewage nieprzyjaciela dziesiec do jednego, ale w tym wypadku jestem sklonny przyznac ci racje. Poza jednym: przekleta magia Murmandamusa. Niewykluczone, ze nie uda mu sie zburzyc murow, ale gwarantuje, ze ma sposoby, by przez nie przejsc. Nie pytaj jak. Nie mam pojecia, ale wiem, ze jakos to moze zrobic. W przeciwnym razie nie szykowalby sie do oblezenia. -Pewien jestes? A dlaczego nie mialby cie tutaj zakorkowac stosunkowo niewielkim, ale mobilnym oddzialem zaczepnym, a glowne sily skierowac na poludnie? -Nie moze zostawic nas sobie za plecami. Mial na nas sposob przez caly rok, zanim objalem komende. Do dzisiaj mogl nas spokojnie wykrwawic na smierc, gdybym nie zmienil regul gry. W ciagu ostatnich dwoch lat nauczylem zolnierzy wszystkiego, co sam umiem. Dzieki pomocy w nauce Amosa i Armanda Armengarianie maja obecnie przewage nowoczesnego wojska. Nie, Arutha, Murmandamus dobrze wie, ze siedmiotysieczna armia gotowa jest skoczyc mu na kark, gdy tylko odwroci sie plecami. Nie moze sobie pozwolic, by nas zostawic na swoich tylach. W krotkim czasie podcielibysmy mu skrzydla. -W takim razie najpierw musi sie was pozbyc, a dopiero potem ruszyc na Krolestwo. -Nie inaczej. Co wiecej, musi to zrobic szybko albo ryzykuje, ze zmarnotrawi kolejny sezon. Zima nadchodzi tu bardzo wczesnie. Sniegi leza juz kilka tygodni przed pojawieniem sie ich na terenach Krolestwa. W ciagu niewielu dni, a czasem nawet godzin, przelecze staja sie niedostepne. Gdy juz wyruszy na poludnie, jest niejako skazany na odnoszenie zwyciestw, poniewaz az do wiosny nie bedzie w stanie przerzucic swych armii z powrotem na polnoc. Czas go goni, Arutha. Musi nadejsc najdalej w ciagu dwoch tygodni. -Trzeba wiec bardzo szybko przeslac wiadomosc. Guy pokiwal glowa. -Chodz, pokaze ci wiecej. Arutha szedl za nim, czujac w sercu dziwna rozterke i konflikt lojalnosci. Wiedzial, ze musi pomoc Armengarianom, ale z rezerwa odnosil sie do samego Guya. Arutha zrozumial w koncu, co nim kierowalo, i dlaczego zrobil to, co zrobil. W pewnym stopniu, chociaz z niechecia, nawet go podziwial, lecz nie darzyl sympatia. Co wiecej, dobrze wiedzial dlaczego go nie lubil: Guy sprawil, ze Arutha dojrzal podobienstwa ich natury - przyzwolenie na zrobienie tego, co musialo byc zrobione, bez wzgledu na cene, jaka trzeba bylo za to zaplacic. Jak do tej pory Arutha nigdy nie musial sie posuwac tak daleko, jak mialo to miejsce w przypadku Guya. Niemniej uzmyslowil sobie z niezwykla wprost wyrazistoscia, ze gdyby znalazl sie w jego sytuacji, prawdopodobnie zachowalby sie tak samo. I wlasnie to ostatnie sprawilo, ze nie czul sie najlepiej. Szli dalej przez miasto. Arutha pytal o szczegoly, ktore zaobserwowali przy wjezdzie. -Tak - powiedzial Guy. - Nie ma scisle okreslonych pol i linii ostrzalu. Za kazdym zakretem moze sie wiec kryc zasadzka. W twierdzy mam dokladny plan miasta. Wynika z niego, ze zostalo ono madrze rozplanowane i nie jest to wynik przypadku. Gdy sie raz dostrzeze powielony wzorzec, latwo wybrac wlasciwy kierunek, by trafic do kazdego wybranego punktu. Gdy sie nie zna tego wzorca, mozna krecic sie w kolko, aby w koncu trafic w poblize zewnetrznego muru. - Wskazal budynek. - Wszystkie domy sa pozbawione okien od strony ulicy, a kazdy dach w praktyce jest platforma strzelnicza dla lucznikow. Miasto zostalo zbudowane w taki sposob, by najezdzca zaplacil bardzo wysoka cene za probe jego zdobycia. Wkrotce znalezli sie w glownej twierdzy. Przez jej dziedziniec przechodzili wlasnie chlopcy. -A gdzie wasze dziewczyny? - spytal Arutha. Locklear byl rozczarowany. -Mialy cos do zrobienia przed zameldowaniem sie na sluzbe. Guy przyjrzal sie mlodziencom. -Skoro nie macie nic lepszego do roboty, chodzcie z nami. Poszli za nim na pierwsza kondygnacje. Weszli na ruchoma platforme. Guy szarpnal kilka razy za dzwonek, dajac znak, by wciagnieto ich na najwyzszy poziom. Po chwili znalezli sie na szczycie. U ich stop rozciagalo sie miasto, a za nim bezkresna rownina. -Armengar. - Reka Guya zatoczyla szeroki luk, wskazujac horyzont. - Dalej to Rownina Isbandii przecieta w poprzek przez Doline Isbandii, granica naszych ziem na polnocy i polnocnym zachodzie. Rownina po drugiej stronie nalezy juz do Murmandamusa. Na wschodzie Las Edder. Rownie ogromny jak Czarny Las czy Zielone Serce. Niewiele o nim wiemy poza tym, ze w miare bezpiecznie mozemy pozyskiwac drewno na jego obrzezach. Kto zapusci sie w glab na wiecej niz kilka kilometrow, zazwyczaj nigdy juz nie wraca. - Wskazal na polnoc. - Za dolina znajduje sie Sar-Sargoth. Jesli ktos jest bardzo odwazny, moze wspiac sie na wzgorza na polnocnej krawedzi doliny. W nocy widac ze szczytow swiatla blizniaczego miasta. Jimmy przygladal sie z uwaga machinom wojennym ustawionym na dachu twierdzy. -Nie znam sie na tym za bardzo, ale czy te katapulty moga wystrzeliwac pociski poza zewnetrzny mur? -Nie. Chodz, cos ci pokaze. Wrocili do windy i Guy pociagnal za linke. Arutha zorientowal sie, ze obowiazywal jakis kod, ktorym okreslano nie tylko kierunek jazdy - w dol czy w gore, ale jak podejrzewal, i konkretna kondygnacje. Zjechali na parter, a potem jeszcze nizej. Gdy dotarli do piwnic, kilka pieter ponizej poziomu ziemi, zeszli z platformy. Mineli gigantyczny kierat poruszany przez czworke koni, stanowiacy sile napedowa platformy. Wrazenie bylo doprawdy imponujace. Ogromne kola zebate, dziwaczne i skomplikowane systemy lin i drewnianych blokow. Guy nie zwracal uwagi na konie i poganiacza. Minal ich bez slowa, kierujac sie w strone ogromnych wrot zaryglowanych od wewnatrz. -To droga ucieczki z twierdzy. Trzymamy wyjscie zamkniete, poniewaz szczesliwym trafem stale tedy wieje, a przeciagow trzeba unikac. - Po przeciwnej stronie znajdowaly sie podobne, rownie wielkie drzwi. Guy otworzyl je, wprowadzajac ich w naturalny tunel. Zdjal dziwnie wygladajaca lampe, wiszaca obok drzwi. Swiecila o wiele slabszym swiatlem, niz mozna sie bylo spodziewac. -To urzadzenie wykorzystuje jakas substancje chemiczna dla wytworzenia swiatla. Nie wiem dokladnie, na czym to polega, ale najwazniejsze, ze dziala jak nalezy. W tym miejscu nie ryzykujemy chodzenia z otwartym ogniem. Zaraz zobaczycie dlaczego. Jimmy przygladal sie z uwaga powierzchni scian. Oderwal kawalek luszczacej sie woskowatej substancji. Roztarl ja miedzy kciukiem i palcem wskazujacym i powachal. -Rozumiem - powiedzial, robiac znaczaca mine. - Nafta. -Tak. - Guy zerknal na Aruthe. - Bystry jest. -I rownie bystro przypomina mi o tym przy kazdej okazji - powiedzial Arutha. - Skad wiedziales? -Czy pamietasz, panie, ten mostek na poludnie od Sarth, w zeszlym roku? Ten, ktory podpalilem, by zatrzymac Murada i Czarnych Zabojcow po drugiej stronie? Tego wlasnie uzylem wtedy, roztworu nafty. -Chodzcie - powiedzial Guy, prowadzac ich przez kolejne drzwi. Gdy tylko weszli do srodka, ich nozdrza zaatakowal smrod smoly. Na lancuchach wisialy dziwne, wielkie kubly. Kilkunastu rozebranych do pasa mezczyzn pracowalo w pocie czola, opuszczajac wiadra do wielkiej dziury wypelnionej po brzegi czarna ciecza. W kilku miejscach swiecily sie ponuro dziwaczne latarnie, ale w zasadzie przestrzen groty pograzona byla w mroku. -Cala gora poryta jest pod ziemia tunelami i we wszystkich znalezlismy to mazidlo. Pod spodem musi sie znajdowac naturalne zrodlo i nafta bez przerwy saczy sie ku gorze. Musimy ja nieustannie wydobywac. Gdy wstrzymamy prace, najdalej w ciagu kilku dni przecisnie sie miedzy szczelinami w skale i pozalewa piwnice w miescie. Armengarianie robia to od lat - wszystko jest pod kontrola. -Teraz widze, dlaczego nie ryzykujecie otwartego ognia - powiedzial Locklear, nie kryjac zdumienia. -Z pozarem jakos sobie poradzimy. Bylo ich juz kilkadziesiat, ostatni nie dalej jak w zeszlym roku. Wazniejsze jest co innego. Udalo nam sie odkryc, to znaczy Armengarianie odkryli inne, nieznane w Krolestwie, zastosowanie dla tej cieczy. - Wskazal droge do nastepnego pomieszczenia, gdzie ogromne zbiorniki polaczone byly dziwacznym, poplatanym systemem rur. - Tutaj dokonujemy destylacji i sporzadzamy rozne mikstury. Rozumiem z tego najwyzej dziesiata czesc. Gdybyscie byli zainteresowani, alchemicy wszystko wyjasnia. Potrafia zrobic z nafty wiele rzeczy, nawet masci zapobiegajace niegojeniu sie ran. Najwazniejsze, ze odkryli sekret produkcji slynnych ogni z Queg. -Ogien z Queg! - krzyknal Arutha. -Co prawda nie nazywaja ich w ten sposob, ale to samo. Sciany sa z wapienia i wlasnie proszek wapienny zmienia nafte w gesty olej, ktory jest podstawa ognia z Queg. Po wystrzeleniu z katapulty ladunek zapala sie i nie mozna go ugasic nawet woda. Z tego powodu musimy zachowywac jak najdalej posunieta ostroznosc, poniewaz ten specjal nie tylko sie pali. - Spojrzal na Lockleara. - Dym jest bardzo gesty i ciezko sciele sie po ziemi. Gdyby pozwolic oparom skumulowac sie w jednym miejscu, a potem wpuscic duzo powietrza, to przy najmniejszej iskierce dym eksploduje. - Wskazal ku odleglej piwnicy wypelnionej po brzegi beczkami. - Jeszcze dziesiec lat temu nie bylo tam zadnego magazynu. Po oproznieniu beczki napelnia sie natychmiast znowu albo zanurza w wodzie do nastepnego wykorzystania. Kiedys jakis kretyn zostawil trzy puste beczki. Przypadkiem ktos skrzesal iskre przy jednej z nich i... Wystarczylo tylko to, co wsiaklo w drewno beczki i pozniej parowalo. Skonczylo sie gigantyczna eksplozja. Dlatego trzymamy tamte drzwi zamkniete na glucho. Podmuchy z gor wiejace przez droge ewakuacyjna moga nasycic powietrzem caly podziemny kompleks w ciagu jednego czy dwoch dni. A gdyby wybuchlo wszystko naraz... - Zawiesil glos, dajac czas wyobrazni, by podsunela wlasciwy obraz. - Na moj rozkaz Armengarianie od dwoch lat produkuja te substancje, aby zgotowac Murmandamusowi gorace powitanie, gdy sie tu pojawi. -Ile macie beczek? - spytal Arutha. -Ponad dwadziescia piec tysiecy. Arutha zachwial sie z wrazenia. Gdy po raz pierwszy spotkal Amosa, kapitan mial w ladowniach swego statku dwiescie beczek, o czym Tsurani, ktorzy podlozyli ogien, nie mieli pojecia. Gdy nastapila eksplozja, plomienie wzbily sie na wysokosc kilkuset metrow. Morze ognia natychmiast ogarnelo caly statek i strawilo go do szczetu w ciagu paru minut. Rozpalony do bialosci slup byl widoczny na wiele, wiele kilometrow wzdluz wybrzeza. Gdyby polowa miasta nie byla juz spalona przez napastnikow, ogien spopielilby znaczna polac Crydee. - To wystarczy... -By spalic cale miasto - dokonczyl Guy. -Po co az tyle? - spytal Jimmy. -Jest cos, co wszyscy musicie dobrze zrozumiec. Armengarianom nigdy nawet przez mysl nie przeszlo, ze mogliby opuscic miasto. Sa zdania, ze nie ma dla nich innego miejsca, gdzie mogliby znalezc schronienie. Przybyli na polnoc, uciekajac przed Krolestwem. Mysla wiec, ze nie beda mogli wrocic na poludnie. Czuli sie otoczeni wrogami ze wszystkich stron. Gdyby mialo dojsc do najgorszego, raczej puszcza miasto z dymem, niz mieliby pozwolic na zdobycie go przez Murmandamusa. Opracowalem alternatywny plan, ale w kazdym wypadku przyda sie wiele ognia. - Guy zawrocil w strone platformy, poszli za nim w milczeniu. Martin siedzial oparty o drzewo. Calowal wlosy Briany. Wtulila sie glebiej w jego ramiona. Wpatrywala sie niewidzacym spojrzeniem w przestrzen. U ich stop bulgotal waski strumyk, wijac sie przez kepe drzew spowijajaca ich chlodnym cieniem. Jej oddzialek udal sie na poludniowa sjeste. Miejscowi chlopi przyniesli posilek. Briana i Martin wykradli sie na ubocze, by cieszyc sie samotnoscia. Lesista okolica uspokoila Martina. Od wielu miesiecy nie czul sie tak rozluzniony, chociaz nadal nurtowal go niezrozumialy niepokoj. Kochali sie pod drzewami, a teraz po prostu cieszyli sie swoja bliskoscia. Mimo to Martin czul w sobie jakas pustke. -Chcialbym, zeby to trwalo wiecznie, Bree - szepnal jej do ucha. -Ja tez, Martin. - Westchnela cichutko i poruszyla troche. - Jestes taki, jak ten, ktorego kiedys znalam. Chyba nic mi wiecej nie trzeba do szczescia. -Gdy to wszystko sie skonczy... Przerwala mu. -Gdy to sie skonczy. Wtedy porozmawiamy sobie. Chodz, musimy wracac. - Ubrala sie szybko. Martin podziwial jej piekno, nie odwracajac wzroku. W Brianie nie bylo ani sladu delikatnej urody kobiet, ktore znal z domu. Jej uroda byla nacechowana szorstka ostroscia, zlagodzona jednakze prawdziwie kobiecym wdziekiem. Wedlug zadnego kryterium nie mozna bylo okreslic jej mianem ladnej dziewczyny. Jednak przykuwajaca uwage Martina pewnosc siebie i niezaleznosc sprawialy, ze bylo w niej cos naprawde uderzajacego, wrecz wyjatkowego i pieknego. Dziewczyna zawladnela nim bez reszty. Skonczyl sie ubierac i zanim zdazyla odejsc, chwycil ja za reke i przyciagnal do siebie. Pocalowal namietnie. -Nie musze mowic. A ty i tak znasz me pragnienia i oczekiwania. Czekalem na ciebie tak dlugo. Spojrzala prosto w jego ciemne oczy i dotknela twarzy. -A ja na ciebie. - Pocalowala go delikatnie. - Musimy wracac. Pozwolil, by poprowadzila go w strone wioski. Gdy wychodzili z lasu, napotkali dwoch zolnierzy zmierzajacych w ich kierunku. Widzac ich zatrzymali sie. -Komendancie, Martin, juz mielismy isc po was. Zwrocila sie w strone drugiego, ktory nie nalezal do jej oddzialu. -Co sie dzieje? -Protektor rozkazuje, aby patrole natychmiast rozjechaly sie po okolicy. Wszystkie przysiolki i bacowki maja byc ewakuowane. Mieszkancy musza przeniesc sie do miasta. Armia Murmandamusa wyruszyla. Najdalej w ciagu tygodnia stana pod murami. -Wydaj rozkaz wymarszu. Rozdzielimy sie. Grenlyn, wezmiesz polowe ludzi i udasz sie do bacowek i przysiolkow na nizinach i nad rzeka. Ja wezme wyzej polozone, w gorach. Jak tylko skonczysz, natychmiast wracaj. Protektor bedzie potrzebowal jak najwiecej zwiadowcow. Ruszaj. - Spojrzala na Martina. - My tez ruszamy. Mamy wiele do zrobienia. ODKRYCIE Gamina obudzila sie, krzyczac przerazliwie.Kalala pedem wbiegla do dziecinnego pokoju i utulila dziewczynke w ramionach. Gamina lkala jeszcze przez chwile, ale w koncu sie uspokoila. W progu pojawil sie zaspany William, a tuz za nim rozezlony smok ognisty. Fantus przeczlapal kolo chlopca, podszedl do lozka i polozyl leb przy malej. -Przysnilo ci sie cos zlego, malutka? - spytala Katala. Gamina pokiwala glowka. -Tak, mama - powiedziala cichutkim glosikiem. Dziewczynka powoli zaczynala sie uczyc mowic. Nie zawsze poslugiwala sie mowa my sina, ktora od wczesnego dziecinstwa wyrozniala ja i do ktorej miala szczegolne zdolnosci. Cala rodzina Gammy nie zyla. Dziewczynka byla wychowywana przez Rogena, ociemnialego "widzacego". Starzec przyprowadzil ja do Stardock. To wlasnie on pomogl Pugowi dowiedziec sie i upewnic, ze za wszystkimi nieszczesciami, ktore ostatnio nawiedzily Krolestwo, stal Nieprzyjaciel. Ujawnienie tej tajemnicy kosztowalo starca duzo cierpien i niewiele brakowalo, a przyplacilby to zyciem. Gdy doszedl jako tako do siebie, on i Gamina zostali z rodzina Puga i w ciagu ostatniego roku stali sie prawie jej czlonkami. Podczas gdy Katala matkowala Gaminie, Rogen byl dla Williama jak dziadek, a Gamina i William jak siostra i brat. Trzy miesiace temu staruszek umarl spokojnie we snie, ale w ostatnim okresie zycia byl bardzo szczesliwy, ze jego podopieczna znalazla kogos, kogo moglaby kochac i komu moglaby ufac. Kalala tulila dziecko, glaszczac i calujac, dopoki mala sie nie uspokoila. Do pokoju wpadl jak burza ogromny Meecham, wolny chlop, sluzacy i przyjaciel Kulgana. Rozejrzal sie goraczkowo dookola, szukajac zrodla zagrozenia. Wkrotce po tym, jak Pug wyruszyl na poszukiwanie Obserwatorow, Meecham udal sie z Kelewanu wraz z Hochopepa i Elgaharem ze Zgromadzenia. Kolejny towarzysz ich wyprawy, brat Dominie, powrocil do opactwa Ishap w Sarth. Meecham sam wzial na siebie obowiazek opiekowania sie rodzina Puga, gdy ten przebywal na Kelewanie. Mimo groznego wygladu i stoickiego spokoju nalezal do ulubiencow Gammy. Dziewczynka nazywala go wujkiem Meechamem. Stanal za Katala, obdarzajac mala jednym ze swych nieslychanie rzadkich usmiechow. Do pokoju weszli Kulgan i Hochopepa. Dwoch magow reprezentujacych dwa rozne swiaty, a tak do siebie podobnych. Podbiegli do malej i zaaferowani krzatali sie kolo niej. -Nie spicie jeszcze? Tyle pracy? - spytala Kalala. -Przeciez jeszcze wczesnie, prawda? - spytal Hochopepa, wodzac dookola zdziwionym wzrokiem. -Nie, chyba ze chodzi o wczesnie rano - powiedzial Meecham. - Juz godzina po polnocy. -Hm, pochlonela nas pewna bardzo interesujaca dysputa i... - zaczal Kulgan. -Straciliscie poczucie czasu - dokonczyla Kalala. Powiedziala to na poly z rozbawieniem, a na poly z przygana w glosie. Formalnym wlascicielem Stardock byl Pug. W czasie jego nieobecnosci Katala sprawowala rzady nad spolecznoscia wyspy. Jej spokojne usposobienie, inteligencja i zdolnosc taktownego postepowania z ludzmi uczynily ja w sposob naturalny przywodczynia bardzo zroznicowanej spolecznosci uzytkownikow magii i ich rodzin, chociaz czasami ten i ow slyszal, jak Hochopepa zrzedzi pod nosem o "tej okropnej tyrance". Nikomu to jednak nie przeszkadzalo, poniewaz wszyscy wiedzieli, ze mowi o niej z szacunkiem i ojcowska miloscia. -Omawialismy pewne raporty przeslane przez Shimone'a ze Zgromadzenia - wyjasnil Kulgan. Zgodnie z umowa przejscie miedzy dwoma swiatami bylo regularnie otwierane na krotka chwile, by mozna bylo wymienic wiadomosci miedzy akademia w Stardock a Zgromadzeniem Magow Kelewanu. Katala spojrzala na niego z wyczekiwaniem, ale Hochopepa pokrecil lekko glowa. -Nadal zadnych wiesci o Pugu. Katala westchnela ciezko. Nagle wpadla w zlosc. -Hocho, Kulgan, mozecie prowadzic te swoje badania, jak chcecie, ale biedny Elgahar pada ze zmeczenia. Prowadzi prawie cale szkolenie nowych magow Wyzszej Drogi i nigdy sie nie uskarza. Powinniscie poswiecic nieco waszej energii, by mu pomoc. Kulgan wydobyl z kieszeni fajke. -Udzielono nam slusznej nagany - powiedzial. Wymienil z Hochopepa znaczace spojrzenia. Obaj wiedzieli dobrze, ze ostry ton Katali spowodowany byl troska o meza, ktory od roku nie dawal znaku zycia. -Zgadza sie - dorzucil Hochopepa. On rowniez wyciagnal fajke. Bylo to przyzwyczajenie, ktorego sie nauczyl od Kulgana w czasie wspolnej pracy. Jak slusznie kiedys zauwazyl Meecham, drugiej takiej pary jak obaj magowie ze swieca by szukac. -A jesli macie zamiar palic to wasze smrodliwe ziele, zabierajcie stad wasze fajki i siebie samych. To sypialnia Gammy i nie pozwole, aby smierdziala dymem. Kulgan, ktory wlasnie mial zapalic fajke, cofnal reke. -Niech i tak bedzie. Jak dziecko? Gamina przestala plakac. -Juz dobrze - powiedziala cichutko. Od kiedy nauczyla sie mowic, jej glos nigdy, z wyjatkiem krzyku sprzed kilku minut, nie podnosil sie nad miekki, dziecinny szept. - Mialam zly sen. -Jaki sen? Opowiedz nam - poprosila Katala. -Slyszalam, jak tatus mnie wolal. - Oczy dziewczynki napelnily sie lzami. Kulgan i Hochopepa spojrzeli na dziewczynke z napieciem. -I co ci powiedzial, dziecko? - spytal Kulgan spokojnie i po cichu, aby nie przestraszyc malej. Twarz Katali zrobila sie biala jak plotno, lecz poza tym mloda kobieta nie okazala zadnych innych oznak przerazenia. Urodzila sie w rodzie wojownikow i mogla zmierzyc sie z kazda sytuacja, poza ta, gdy nie wiedziala, jaki jest los jej meza. -Gamina, co powiedzial ci tata? - spytala spokojnie. -On byl... - i jak zawsze, gdy byla zdenerwowana, dziewczynka podswiadomie powrocila do mowy myslnej. "Tatus byl w takim dziwnym miejscu. Bardzo daleko. Chyba byl z kims? Bylo ich wiecej? Powiedzial, powiedzial..." -Co powiedzial, dziecko? - spytal niecierpliwie Hochopepa. "Powiedzial, ze musi poczekac na wiadomosc, a potem cos sie zmienilo. Odszedl? w jakies puste miejsce? Przestraszylam sie. Bylam taka samiutka". Kalala przytulila ja mocno do siebie. Mowila opanowanym glosem, choc czula, jak narasta w niej przerazenie. -Gamina, nie jestes sama - powiedziala, jednak mysl wypowiedziana przez corke kolatala sie w jej sercu gluchym echem. Nawet wtedy, gdy Zgromadzenie zabralo jej Puga, by uczynic go Wielkim, nie czula sie tak samotna i opuszczona. Pug przymknal oczy ze zmeczenia. Glowa opadala powoli, az wsparla sie na ramieniu Tomasa. Przyjaciel spojrzal na niego. -Przedostales sie? -Tak - Pug westchnal ciezko - ale bylo to o wiele trudniejsze, niz sadzilem. A do tego przestraszylem dziecko. -Ale przedostales sie. To najwazniejsze. Bedziesz mogl to powtorzyc? -Chyba tak. Umysl malej jest absolutnie wyjatkowy. Zreszta nastepnym razem powinno byc juz latwiej. Teraz wiem o procesie komunikowania sie znacznie wiecej. Za pierwszym razem znalem jedynie teorie. Teraz wprowadzilem ja w zycie. -To dobrze. Ta umiejetnosc moze nam sie bardzo przydac. Pedzili przez szarosc, ktora zaczeli nazywac miedzyprzestrzenia, obszarem pomiedzy materia czasu a fizycznym wszechswiatem. W chwili, gdy Pug zasygnalizowal koniec kontaktu z bliskimi na Stardock, Tomas polecil Ryath przekroczyc granice rzeczywistosci. Smok przeslal do jego umyslu pytanie: "Valheru, gdzie sobie zyczysz sie udac?" -Do Wiecznego Miasta - odpowiedzial na glos Pug. Wydalo im sie, ze Ryath sie wzdrygnela. Smok zapanowal nad otaczajaca ich nicoscia, naginajac ja do swych wymagan przemieszczania sie. Bezksztalt, bezwymiarowa nicosc zdawala sie pulsowac. W jakis niewytlumaczalny sposob zmieniali kierunek przesuwania sie w pozbawionym granic wymiarze, tym "niemiejscu". Nagle tkanina szarosci rozdarla sie wokol nich i znalezli sie zupelnie gdzie indziej. W szarym tumanie ukazal sie dziwny obraz, pierwszy zwiastun jakiejkolwiek realnosci w miedzyprzestrzeni. Rosl gwaltownie, jakby Ryath pedzila ponad fizyczna, namacalna pustka. Po chwili krazyli juz ponad wlasciwym miejscem. Miastem przerazajaco pieknym i zarazem obcym. Miastem z wiezami o poskrecanej symetrii, niewiarygodnie strzelistymi minaretami, budowlami o przedziwnej architekturze rozciagajacymi sie pod wypietrzonymi przepysznie lukami spinajacymi wieze. Fontanny o wymyslnych ksztaltach wyrzucaly kropelki plynnego srebra, ktore zmienialy sie w locie w drobinki krysztalu. Sypiac sie jak groch na kamienne posadzki, wypelnialy powietrze dzwieczna muzyka. W chwili zetkniecia z kamieniem przemienialy sie ponownie w plynne srebro i znikaly pod ziemia. Smok przechylil sie w locie i zataczajac krag, splynal w dol ponad wspanialy bulwar o prawie stumetrowej szerokosci. Cala ulica byla wylozona kamiennymi plytkami, a kazda z nich lsnila miekka poswiata, ktorej odcien odrobine roznil sie od pozostalych. Dzieki temu bulwar promienial z daleka nieustannie zmiennym, teczowym blaskiem. Gdy cien smoka przesuwal sie nad ulica, plyty rozblyskiwaly, zmieniajac barwy. Powietrze napelnilo sie piekna i majestatyczna muzyka, ktora sprawiala, ze serca przeszywalo uklucie tesknoty za zielonymi polami rozciagajacymi sie nad brzegami blyszczacych pieniscie strumieni, gdy promienie zachodu malowaly pastelowymi barwami wspaniale gory na horyzoncie. Wizje byly tak realne, iz niemal zdominowaly ich umysly. Pug potrzasnal glowa, uwalniajac sie od nich, odpychajac od siebie delikatny smutek i zal, ze tak cudownego miejsca nigdy nie uda sie znalezc. Lecieli pod majestatycznymi lukami, spinajacymi przestrzen kilkaset metrow ponad ich glowami. Wokol nich opadal, migoczac srebrzyscie i zlociscie, deszcz malenkich platkow kwiatow. Gdy zblizali sie do centrum miasta, towarzyszyl im delikatnie pieszczacy i rozsiewajacy won dzikiego kwiecia, deszcz plonacych ogniscie rozow i cynobrow, pastelowych zieleni i blekitow. -Kto stworzyl to cudo? - spytal Pug. -Nikt nie wie. Jakas nieznana rasa. Byc moze zmarli bogowie? - Pug przygladal sie z zainteresowaniem przesuwajacemu sie pod nimi miastu. - Albo tez nikt go nie zbudowal. -Jak to? - zdziwil sie Pug. -Wszechswiat jest nieskonczony. W zwiazku z tym najbardziej nieprawdopodobne zjawiska i rzeczy, chocby wydawaly nam sie niemozliwe, sa w nim nie tylko mozliwe, ale wrecz pewne. Po prostu musza istniec w jakims miejscu i czasie. Byc moze miasto to zaistnialo na samym poczatku, w pierwszej sekundzie stworzenia? Po raz pierwszy odkryli je Valheru przed wiekami. Wygladalo identycznie jak teraz. To jedna z najwiekszych tajemnic wielu swiatow, ktore przewedrowali Valheru. Nikt tu nie mieszkal albo my, Valheru, nie potrafilismy ich odnalezc. Wiem, ze niektore rasy pojawiaja sie tutaj i mieszkaja jakis czas, ale nigdy dlugo. To miejsce nie zmienia sie, poniewaz znajduje sie tam, gdzie nie istnieje prawdziwy czas. Mowi sie nawet, ze Wieczne Miasto to jedyny prawdziwie niesmiertelny element we wszechswiecie. - Tomas zamilkl i po chwili dorzucil smutnym glosem: -Kilku Valheru, powodowanych ambicja, probowalo je zniszczyc. Niewykluczone, ze Wieczne Miasto to jedyna rzecz, ktora pozostaje nieczula na ich wscieklosc i potege. Pug zauwazyl katem oka jakis ruch. Obrocil glowe. Ze szczytu odleglego budynku wysypal sie roj dziwnych istot. Utworzyly w locie klucz i ruszyly w ich strone. Wskazal je Tomasowi. -Widac, ze bylismy oczekiwani. Stwory pedzily ku nim. Byly bardzo podobne do elementarnych bytow, ktore Pug rok wczesniej unicestwil na brzegach Wielkiego Jeziora Gwiazdzistego. Roznily sie tylko czerwona barwa i wiekszymi rozmiarami. Ludzkie w ksztalcie postacie, poruszajac czerwonymi, nietoperzowatymi skrzydlami nadlatywaly ku dwom jezdzcom smoka. -Czy powinnismy wyladowac? - spytal Pug spokojnym glosem. -Nic to nie da. To tylko pierwsza proba sil. Z gardzieli Ryath buchnal bojowy klangor. Wataha zlych duchow zakolebala sie w locie i runela ku nim. W czasie pierwszego przelotu zlocista klinga Tomasa smignela w gore. Dwa stworzenia z odrabanymi skrzydlami, kwilac i wrzeszczac w agonii, runely na kamienne plyty. Pug ciskal oburacz blekitne strumienie energii, ktore tanczac przeskakiwaly od stwora do stwora. Uskrzydlone byty zwijaly sie z bolu i spadaly bezwladnie w dol. W chwili uderzenia o ziemie znikaly w wybuchach zielonkawego plomienia i deszczu srebrnych iskier. Ryath plunela ogniem. Wszystkie stwory, ktore znalazly sie w jego zasiegu, momentalnie zostaly spopielone. Pozostale zawrocily i zniknely w oddali. Smok zawrocil. Skierowal sie w strone zlowrogo wygladajacej budowli z czarnego kamienia, ktora rozsiadla sie ciezko jak zadumana potwornosc posrod czystego piekna. -Ktos wychodzi wprost ze skory, by wskazac, gdzie powinnismy sie kierowac. To z pewnoscia pulapka. - zauwazyl Tomas. -Czy bedziemy musieli bronic Ryath? - spytal Pug. Smok prychnal gniewnie. -Tylko przed najpotezniejsza magia. Gdyby mialo do tego dojsc, my i tak bedziemy juz dawno martwi, a ona bedzie mogla uciec do realnego swiata. Slyszysz? "Slysze i rozumiem", odpowiedzial smok. Znurkowali ponad wylozonym cegla dziedzincem. Ryath zatoczyla szeroki luk. Tomas, korzystajac ze swej mocy, opuscil siebie i Puga z grzbietu smoka na ziemie. -Wroc do fontann i odpocznij. Woda jest slodka, a okolica przyjemna i spokojna. Jesli wydarzy sie cos zlego, jestes wolna, rob, co uznasz za stosowne. Gdybysmy cie potrzebowali tutaj czy na Midkemii, uslyszysz me wezwanie. "Odpowiem na twe wezwanie, Tomasie". Smok odlecial, a Tomas zwrocil sie do Puga. -Chodz, czeka na nas pewnie ciekawy komitet powitalny. Pug popatrzyl przez chwile na przyjaciela z lat dziecinnych. -Jeszcze gdy byles dzieckiem, twoj poglad na temat tego, co interesujace i ciekawe, byl o wiele szerszy od mojego. No, ale nie mam wyboru. Czy znajdziemy w srodku Macrosa? -Podejrzewam ze nie, poniewaz zostalismy w to miejsce niejako przyprowadzeni za raczke. Watpie, by Nieprzyjaciel az tak bardzo chcial nam ulatwic zadanie. Przekroczyli prog jedynego wejscia do gigantycznego, czarnego gmachu. Gdy znalezli sie wewnatrz, za ich plecami opadla z hukiem kamienna zaslona, odcinajac definitywnie ewentualna droge ucieczki. Tomas obejrzal sie z rozbawieniem na twarzy. -No to tyle, jesli chodzi o latwy odwrot. Pug ocenil wzrokiem kamienne bloki. -W razie potrzeby moge sobie z tym poradzic, ale zajmie to troche czasu. Tomas kiwnal glowa. -Tak myslalem. Idziemy. Ruszyli w dol dlugiego korytarza. Pug wytworzyl wokol nich krag jasnego swiatla. Sciany byly idealnie gladkie, bez zadnych wyrozniajacych cech czy znakow. Korytarz prowadzil caly czas w jedna strone. Podloga zostala wykonana z tego samego materialu. Staneli w koncu przed pojedynczymi, zupelnie gladkimi drzwiami pozbawionymi klamki, zamkow czy innych sposobow otwierania. Pug przygladal sie im przez moment i wypowiedzial zaklecie. Szarawy prostokat uniosl sie powolutku ku gorze, wydajac przeciagly zgrzyt i pisk. Przekroczyli prog i znalezli sie w ogromnej sali z szeregiem drzwi. Gdy tylko zblizyli sie do jej srodka, wszystkie drzwi otworzyly sie z hukiem i do wnetrza wdarla sie horda wyjacych i warczacych stworow. Malpy z orlimi glowami, ogromne koty z zolwimi skorupami na grzbietach, weze z nogami i ramionami, wielorekie czlekoksztaltne istoty - cala armia potwornosci wlewala sie do sali. Tomas dobyl miecza i wzniosl tarcze. -Gotuj sie, Pug! Mag wyrzucil z siebie zaklecie. Ziejacy szkarlatem plomienny krag buchnal na boki, spowijajac pierwsze szeregi bestii - eksplodowaly momentalnie oslepiajacymi, rozzarzonymi do bialosci srebrzystymi rozblyskami. Wiele cofnelo sie w poplochu, ale te, ktore potrafily skakac czy latac, przemknely ponad sciana plomieni prosto pod miecz Tomasa. Po uderzeniu klinga ginely w chmurze rozpalonych srebrzyscie iskier, a w powietrzu rozchodzil sie smrod zgnilizny i rozkladu. Tlum bestii narastal z kazda chwila. Przez otwarte drzwi nieustannie wlewaly sie strumienie nowych, spychajac w krag magicznego ognia istoty znajdujace sie blizej srodka sali. To jeden, to drugi buchal srebrzysta chmura ognia, by zniknac na zawsze. -Chyba nigdy sie nie skoncza. Tomas skinal glowa, tnac mieczem gigantycznego szczura ze skrzydlami orla. -Czy mozesz pozamykac te cholerne drzwi? Pug wypowiedzial kolejne magiczne zaklecie i sala napelnila sie jekliwym zgrzytem metalu i kamienia zamykajacych sie drzwi. Stwory, ktore w ostatniej chwili chcialy sie przecisnac do srodka, byly miazdzone przez ciezkie plyty i ginely z budzacym litosc wrzaskiem, pohukiwaniem czy piskiem. Tomas odeslal w niebyt pozostale bestie, ktore przelecialy nad ogniem. Przez chwile stali samotnie w plomiennym kregu. Tomas dyszal lekko. -To denerwujace. -Moge to zakonczyc - powiedzial Pug. Plomienna sciana zaczela rozszerzac sie na zewnatrz. Wszystkie stwory ginely, gdy liznely je pierwsze jezyki ognia. Po chwili plomienie dotarly do samej sciany. Ostatnie, pozostajace przy zyciu bestie eksplodowaly w kakofonii wrzaskow i jekow. Stopniowo plomienie przypadly do ziemi i zgasly. Pug rozejrzal sie. -Za kazdymi drzwiami czaja sie dziesiatki stworow. Jak myslisz, ktoredy? -Chyba w dol. Pug wyciagnal ku niemu reke. Tomas zarzucil tarcze na plecy i chwycil dlon przyjaciela, trzymajac miecz w drugiej rece. Nastepne magiczne zaklecie i Tomas spostrzegl ze zdziwieniem, ze przyjaciel staje sie przezroczysty. Spojrzal w dol i stwierdzil, ze moze zobaczyc podloge przez swe wlasne cialo. Pug mowil cos, brzmialo to tak, jakby mowil z wielkiej odleglosci. -Nie puszczaj mojej reki, dopoki ci nie powiem. W przeciwnym razie bedzie mi trudno cie odzyskac. Tomas spostrzegl, ze podloga unosi sie ku gorze lub raczej, ze to oni sie w nia zapadaja. Gdy wnikneli w skale podloza, otoczyl ich mrok. Po dlugiej chwili ponownie pojawilo sie swiatlo. Byli w innej sali. Cos przemknelo przez powietrze. Tomas poczul w boku straszny bol. Spojrzal w dol. Stal pod nim ogromny wojownik z glowa dzika. Piers i plecy okrywal mu jaskrawoblekitny pancerz. Bestia ryknela. Z dlugich klow sterczacych z pyska ciekla spieniona slina. Zamachnela sie na Tomasa ogromnym, groznie wygladajacym toporem o obosiecznym ostrzu. Tomas w ostatniej chwili sparowal cios mieczem. -Pusc mnie! - krzyknal Pug. Tomas puscil dlon przyjaciela i natychmiast stal sie materialny. Wyladowal miekko na ziemi przed czlowiekiem-dzikiem. Bestia wyprowadzila znad glowy kolejny, druzgoczacy cios. Tomas sparowal i odskoczyl w tyl, uwalniajac jednoczesnie tarcze z plecow. Pug znalazlszy sie na ziemi natychmiast wypowiedzial zaklecie. Jak na stworzenie tak ogromne dzikowaty stwor poruszal sie blyskawicznie. Tomas mogl sie jedynie bronic, a i to przychodzilo mu z trudem. Po kolejnym sparowaniu ciosu Valheru zrobil nagly wypad i zranil przeciwnika. Bestia odskoczyla w tyl, ryczac wsciekle. Pug w tym czasie wyslal przed siebie wiazke dymu, ktory pulsujac rozwijal sie powoli i pelzal jak waz. W ciagu pierwszych kilku sekund pokonal on co prawda niewiele ponad metr przestrzeni, ale z kazda chwila nabieral coraz wiekszej szybkosci. Po chwili, jak atakujaca kobra, dym wystrzelil w przod, atakujac nogi stwora. Owinal sie dookola nich i natychmiast zestalil. Nogi uwiezly w twardej jak kamien, ciezkiej bryle. Bestia ryknela rozwscieczona, probujac sie poruszyc. Na prozno. Byla calkowicie unieruchomiona. Tomas dokonczyl dziela. -Dzieki za pomoc - powiedzial, wycierajac klinge. - Cholera! Wkurzylo mnie to bydle! Pug usmiechnal sie, widzac, ze jego przyjaciel z dziecinstwa pod pewnymi wzgledami nic sie nie zmienil. Wiedzial, ze w koncu Tomas zalatwilby dzikostwora. ale marnowanie czasu nie mialo teraz sensu. Tomas obejrzal zraniony bok. Skrzywil sie bolesnie. -Ten topor musial byc wyposazony w nieznana mistyczna moc. Uderzyl, gdy bylismy jeszcze pozbawieni ciala. -To rzadkie, ale zdarzaly sie juz podobne przypadki - zgodzil sie Pug. Tomas zamknal oczy i Pug spostrzegl, ze rana natychmiast zaczela sie goic. Najpierw zostal powstrzymany uplyw krwi, po chwili rozcieta skora zaczela sie zasklepiac. Nastepnie w miejscu ciecia pojawila sie pomarszczona, czerwona blizna, ale i ona zaczela po chwili blednac. Po kolejnych kilku sekundach na skorze nie bylo juz najmniejszego sladu. Za moment same polataly sie rowniez zlota kolczuga i bialy kaftan. Pokaz wewnetrznej mocy Tomasa wywarl na Pugu ogromne wrazenie. Poczul niepokoj. Rozejrzal sie. -Wszystko przychodzi stanowczo za latwo. Mimo calej furii bestii i wrzaskow, pulapki sa po prostu zalosne. Tomas poklepal sie po boku. -No, moze nie do konca, ale w zasadzie zgadzam sie. Pewnie oczekiwali, ze staniemy sie zbyt pewni siebie i padniemy ofiara nieuwagi. -Uwazajmy wiec na kazdy nasz krok. -Dobrze, gdzie teraz? Pug rozejrzal sie. Sala zostala wykuta w litej skale. Zbiegalo sie tu kilka tuneli. Dokad prowadzily, oczywiscie nie wiedzieli. Pug przysiadl na wielkim glazie. -Wysle swe widzenie. - Zamknal oczy i nad jego glowa pojawila sie dziwaczna kula o bialawej barwie. Wirowala szybko. Nagle wystartowala i poszybowala w glab jednego z korytarzy. Wrocila po chwili, by zapuscic sie w nastepny. Minela prawie godzina, zanim Pug przywolal kule z powrotem. Machnal reka i zniknela. Otworzyl oczy. -Wszystkie tunele sa ze soba polaczone, a wylot maja tutaj, gdzie jestesmy. -Czyli jest to calkowicie odizolowane miejsce? -Labirynt. - Pug wstal. - Pulapka na nas, tylko tyle. Znowu musimy udac sie w dol. Chwycili sie za rece i ponownie Pug przeprowadzil ich przez lita skale. Bardzo dlugo suneli w dol w calkowitej ciemnosci. Po pewnym czasie stwierdzili, ze unosza sie tuz pod stropem ogromnej jaskini. Na dole rozlewalo swe wody wielkie jezioro otoczone ze wszystkich stron pierscieniem ognia. Plomienie napelnialy jaskinie pomaranczowoszkarlatna poswiata. Za sciana ognia kolysala sie spokojnie na falach niewielka lodka - oczywiste zaproszenie. Na srodku jeziora majaczyla w oddali wysepka. Na jej brzegach czekal tlum postaci o ludzkich ksztaltach w bojowym rynsztunku. Otaczal szczelnym kregiem wysoka wieze z jedynymi drzwiami na dole i jedynym oknem na samym jej szczycie. Pug opuscil ich na ziemie i na powrot uczynil postaciami z krwi i kosci. Tomas spojrzal z ciekawoscia na plonacy krag. -Pewnie mamy przedrzec sie przez ogien do lodzi, przeplynac na wyspe, walczac po drodze ze wszystkim, co zechce nas zaatakowac spod powierzchni wody. Pokonac czekajacych na nas wojownikow, by w koncu dotrzec do wiezy? -Tak, tego pewnie od nas oczekuja - odpowiedzial Pug zmeczonym glosem. Zblizyl sie do krawedzi ognia. - Ale chyba ich nieco rozczarujemy. - Zatoczyl reka krag. Po chwili powtorzyl gest. Powietrze w jaskini drgnelo, zawirowalo zgodnie z ruchem reki maga, owiewajac gigantyczna kopule skalistego sklepienia. Z poczatku byl to ledwie wyczuwalny podmuch, delikatna bryza. Reka Puga zatoczyla kolejny krag. Wiatr wzmogl sie i przybieral na sile. Plomienie zatanczyly, napelniajac jaskinie szalonymi rozblyskami i rozedrganymi cieniami. Pug wykonal nastepny ruch. Wichura rozszalala sie na dobre. Ostre, gwaltowne podmuchy przyginaly plomienie w dol. Tomas stal wyprostowany i pewnie opieral sie huraganowi, obserwujac wszystko w milczeniu. Morze plomieni zaczelo miejscami to przygasac, to strzelac w gore z glosnym trzaskiem, jakby nie mogac oprzec sie naporowi wiatru. Pug zatoczyl w powietrzu kolejny krag reka, tym razem szerszy, bardziej gwaltowny, niemal sam zawirowal w miejscu. Woda w jeziorze spienila sie. Pojawily sie biale grzywy fal. Rozbryzgi strzelaly wysoko w gore. Na powierzchni pojawialy sie pedzace w oszalalym tancu pasy pomarszczonej gwaltownymi podmuchami wody. Fale wzbieraly, poteznialy. Lodka tanczyla po wariacku, by w koncu przewrocic sie do gory dnem i zatonac w okamgnieniu. Spienione balwany zaatakowaly brzeg i zalaly plomienie. Ogien zgasl z sykiem. Pomaranczowa poswiata gasla gwaltownie, zmieniajac sie w czarny mrok. Pug wykrzyknal jedno slowo i jaskinie wypelnilo czyste, biale swiatlo. Zakrecil ramionami, jak dziecko nasladujace w zabawie skrzydla wiatraka. Rzesze wojownikow na odleglym brzegu wyspy, smagane gwaltownymi podmuchami wichury, nie mogac utrzymac rownowagi, zaczely sie slaniac na nogach. But jednego z nich dotknal wody. W tej samej sekundzie spod powierzchni wystrzelilo cos zielonego i skorzastego. Chwycilo za noge i wciagnelo w fale dracego sie wnieboglosy zolnierza. Scena ta powtarzala sie raz za razem. Coraz wiecej wojownikow zostalo zepchnietych do wody, gdzie byli chwytani przez mieszkancow glebin jeziora. Huragan osiagnal apogeum. Pug i Tomas obserwowali ze spokojem, jak wyjacy im w uszach wicher spychal ku wodzie ostatnia na wyspie postac. Cofajac sie, zblizala sie coraz bardziej do brzegu, by wpasc w objecia czegos, co czailo sie pod spieniona powierzchnia jeziora. Pug klasnal w dlonie i wicher ustal natychmiast. -Idziemy. Tomas przeniosl ich obu ponad wodami. Wyladowali przed samymi drzwiami prowadzacymi do wiezy. Popchneli je i weszli do srodka. Przynajmniej piec minut spedzili dyskutujac, co tez znajda na szczycie wiezy. Krete schody prowadzace ku gorze przy scianie wiezy byly tak waskie, ze mogli isc tylko pojedynczo. -No coz, bardziej gotowi na przyjecie nieznanego niz jestesmy teraz, juz nie bedziemy - powiedzial w koncu Pug, idacy za ubranym w biel i zloto przyjacielem. - Nie pozostaje nic innego, jak tylko wspinac sie w gore. - Gdy byli pod samym szczytem, Pug spojrzal w dol, na ziejaca pod stopami otchlan i kamienne plyty na parterze. Tomas dotarl do klapy zamykajacej dostep na najwyzsza kondygnacje. Pchnal ja i zniknal na gorze. Pug poszedl w jego slady. Na szczycie wiezy znajdowal sie pojedynczy, bardzo prosto urzadzony pokoj, w ktorym stalo lozko i krzeslo. W scianie jedyne okno. Na krzesle siedzial mezczyzna w dlugiej, brazowej szacie przewiazanej w pasie welnianym sznurem. Czytal ksiazke. Gdy Pug dolaczyl do Tomasa, zamknal ja. Usta rozchylily sie powoli w usmiechu. -Macros - szepnal Pug. -Przybylismy, by cie zabrac - dodal Tomas. Czarnoksieznik wstal ciezko z krzesla. Byl bardzo slaby i wygladal na rannego lub bardzo zmeczonego. Ruszyl w ich strone chwiejnym krokiem. Potknal sie. Pug rzucil sie do przodu, by go pochwycic, ale Tomas byl szybszy. Otoczyl Macrosa reka w pasie i podtrzymal go. Nagle z ust czarnoksieznika wyrwal sie gleboki, niesamowity ryk, niczym pomruk nadciagajacej burzy. Jego ramie zgielo sie raptownie w stalowym, miazdzacym zebra uscisku. Klapa w podlodze zatrzasnela sie z hukiem. Tomas odrzucil glowe w tyl, krzyczac przerazliwie z bolu. Macros chwycil go w pol i ze zdumiewajaca sila cisnal o sciane. Pug zamarl. Otworzyl usta, by wypowiedziec zaklecie, lecz czarnoksieznik byl szybszy. Odziana w brazowe szaty postac dopadla do niego, podniosla z dziecinna latwoscia i rzucila nim o przeciwlegla sciane. Glowa glucho stuknela o kamienie. Cale cialo przeszyl potworny bol. Pug osunal sie ciezko na podloge. Lezal bezwladny, calkowicie ogluszony. Gdy Macros sie obrocil, Tomas zdazyl sie zerwac na nogi i stal teraz z wyciagnietym mieczem. W ulamku sekundy czarnoksieznik zniknal, jakby wyparowal. W jego miejsce pojawila sie szkaradna postac jak z koszmarnego snu. Gotowala sie do ataku. Mozna bylo dostrzec jedynie zarys jej sylwetki. Mierzyla ponad dwa metry wzrostu i byla co najmniej dwa razy ciezsza od Tomasa. Rozlozyla ogromne, pokryte piorami skrzydla. Zrobila krok do przodu. Gdy sie poruszyla, Tomasowi wydalo sie, ze na jej glowie dostrzega niewyrazny zarys rogow i ogromne, spiczaste uszy. Z bezksztaltnej, czarnej jak wegiel maski patrzyly na Valheru rubinowe plonace oczy. Cala postac potwora spowita byla w smolista ciemnosc. Jedynie przez oczy i na wpol otwarte usta wydobywal sie pomaranczowoczerwony poblask, jak gdyby w jej wnetrzu plonal niewidzialny zar. Poza tym cala postac byla czarnym jak heban cieniem, w ktorym kazdy szczegol twarzy czy ciala byl zaledwie sugestia, niewyraznym zarysem. Tomas cial mieczem. Klinga przeszla przez cialo, nie czyniac najmniejszej szkody. Tomas cofnal sie, a potwor ruszyl do przodu. -Ty nedzna istotko - rozlegl sie zawodzacy szept jak echo powtarzane podmuchami platajacego figle wiatru. - Czy naprawde sadzisz, ze ten, ktory stawia ci czolo, nie przygotowal sie wczesniej, by unicestwic cie raz na zawsze? Tomas ugial lekko nogi. Miecz trzymal w pogotowiu. Przymruzone oczy patrzyly czujnie spod krawedzi zlotego helmu, sledzac najmniejszy ruch bestii. -Do jakich istot nalezysz? -Ja, wojowniku? - odpowiedzial szept. - Jestem dzieckiem pustki i otchlani, bratem widma i upiora. Jestem Mistrzem i Panem przerazenia. - Z zadziwiajaca szybkoscia siegnal przed siebie i chwycil tarcze Tomasa. Zgniotl ja jednym ruchem reki i wyrwal Tomasowi. W odpowiedzi Valheru zamachnal sie, lecz potwor siegnal wyzej i zlapal za nadgarstek reki trzymajacej miecz. Tomas zawyl z bolu. -Zostalem wezwany tutaj, aby zakonczyc twoja egzystencje - wyszeptala cienista postac. Szarpnela gwaltownie i jednym ruchem wyrwala ramie Tomasa. Z rozdartego barku trysnela fontanna krwi. Tomas padl na kamienie, krzyczac przerazliwie. -Jestem rozczarowany. Ostrzegano mnie, iz nalezy sie miec przed toba na bacznosci. Ale jestes niczym. Po bladej jak plotno twarzy Tomasa sciekaly strumyczki potu. Patrzyl na stwora wytrzeszczonymi z bolu i strachu oczami. -Kto... - stracil na chwile oddech. - Kto cie ostrzegal? -Ci, ktorzy dobrze znaja twa nature, ludziku. - Upior stal wyprostowany, dzierzac w reku ramie Tomasa z zacisnieta na rekojesci miecza dlonia. - Przewidzieli nawet, ze zamiast szukac prawdziwego miejsca uwiezienia czarnoksieznika, pojawisz sie tutaj. -Gdzie on jest? - wyszeptal Tomas ostatkiem sil. Zly duch nachylil sie ku niemu. -Zawiodles...-szepnal przeciagle. Tomas byl na krawedzi utraty przytomnosci. Zmusil sie do skoncentrowania uwagi, ale usta wykrzywila mu wscieklosc. -Zatem nie wiesz. Udajesz nie wiem kogo, a tak naprawde jestes tylko sluga. Nie wiesz nic poza tym, co powie Nieprzyjaciel. -Poderwal glowe. - Slugus! - wyrzucil z siebie z obrzydzeniem. -Stoje wysoko w hierarchii. - Upior zawyl cicho z radosci. -Wiem dobrze, gdzie ukryty jest czarownikowaty czlowieczek. Przebywa w miejscu, ktore powinienes byt odgadnac: w miejscu, ktore ze wszystkich innych najmniej pasuje, aby sluzyc jako wiezienie, a wiec jest najbardziej prawdopodobne jako miejsce jego ukrycia. Czarnoksieznik przebywa w Ogrodzie. Niespodziewanie na twarzy Tomasa pojawil sie okrutny usmiech. Zerwal sie na nogi. Zjawa zachwiala sie i cofnela o krok. Ramie, ktore trzymala, rozplynelo sie w niebycie i jednoczesnie pojawilo sie w materialnej formie na ciele Valheru. Z metalicznym jekiem zlota tarcza wyprezyla sie jak zywa i wyrwala z reki zjawy, przeleciala przez pokoj, by spoczac na lewym ramieniu Tomasa. Potwor ochlonal ze zdumienia i ruszyl do ataku. Bialozlocisty wojownik cial poteznie. Zlota klinga przeciela powietrze lotem blyskawicy. Tym razem ostrze napotkalo opor. W chwili dotkniecia upiora posypal sie deszcz zlocistych iskier, towarzyszyl mu ohydny i glosny syk. Buchnal oblok gryzacego dymu. Potwor zawyl z bolu. -Wydaje mi sie, ze nie tylko ja mam sklonnosc do arogancji i zbytniej pewnosci siebie - mowil powoli Tomas, spychajac potwora seria wscieklych ciosow. - I nie tylko twoi panowie potrafia tworzyc iluzje. Ty glupku! Czyz nie wiesz, ze to ja wlasnie u boku mych braci przegnalem ciebie i tobie podobnych z tego wszechswiata? Czy naprawde sadzisz, ze ja, Tomas zwany Ashen-Shugar, mialbym sie ciebie obawiac? Ja, ktory kiedys zwyciezalem Wladcow Upiorow. Straszliwa postac wila sie i skrecala z przerazenia i wscieklosci. Jej wrzaski odbijaly sie od scian glosnym, jakby odleglym echem. Niespodziewanie kolo niej rozleglo sie dzwieczne pobrzekiwanie, jakby rozdzwonilo sie nagle tysiace malenkich dzwoneczkow. Wokol eksplodowal deszcz przezroczystych krysztalkow. Kazdy z nich wydluzal sie blyskawicznie, by po chwili otoczyc upiora siateczka przezroczystych, lsniacych zimnym swiatlem pretow. Na twarzy Tomasa pojawil sie szeroki usmiech. Pug konczyl konstrukcje magicznej klatki wokol czarnego jak noc bytu. Upior zamachnal sie, chcac uderzyc, i wrzasnal przerazliwie z bolu, gdy musnal krysztalowy pret. Pug przestal udawac omdlenie i podniosl sie z podlogi. Zblizyl sie do uwiezionej zjawy. Ta probowala siegnac ku niemu miedzy szklistymi kratami i ponownie zawyla z bolu. Miotala sie po klatce w ataku szalu. Koszmarne wycie przeplatane ochryplym szeptem nioslo sie po pokoju. -Co to jest? - spytal Pug. -Upior, jeden z Niezyjacych. Byt, ktorego natura pozostaje obca nawet dla samej esencji, sedna naszego istnienia. Istoty te pochodza z dziwnego swiata w najdalszych zakatkach czasu i przestrzeni. Dostep do nich jest tak trudny, ze tylko nieliczni moga tam dotrzec i wrocic calo. Zywi sie toto sama kwintesencja zycia, tak jak wszystkie osobniki jego rodzaju docierajace do naszego wszechswiata. Gdy ktorys z nich na przyklad nadepnie na zdzblo trawy, usycha ono natychmiast. Te stworzenia to chodzace, wcielone zniszczenie i destrukcja. Ustepuje potega jedynie Wladcom Upiorow, czyli bytom, przed ktorymi nawet Valheru czuja respekt. Sam fakt, ze sciagnieto go do Wiecznego Miasta, swiadczy o tym, ze zarowno Nieprzyjaciel, jak i Murmandamus nie dbaja w ogole o rozmiar zniszczen, ktore mogli rozpetac. - Zamilkl na chwile. Na jego twarzy malowala sie gleboka troska. -Zmusza to takze do zastanowienia, co jeszcze, poza tym, co juz sie udalo odkryc i zrozumiec, kryje sie za Nieprzyjacielem? - Przeniosl wzrok na Puga. - Jak sie czujesz? -Chyba mam zlamane zebro. - Mag przeciagnal sie. -Miales szczescie, ze tylko tyle. - Tomas pokiwal glowa. -Przepraszam, ale chcialem sie nim zajac w pierwszej kolejnosci. Pug wzruszyl ramionami. Skrzywil sie bolesnie. -Co z tym robimy? - ruchem glowy wskazal na pojekujacego z cicha potwora. -Moglibysmy przepedzic go z powrotem do jego wlasnego swiata, ale to zbyt czasochlonne. Jak dlugo wytrzyma klatka? -Normalnie, kilka wiekow. Tutaj moze przez cala wiecznosc. -To dobrze - powiedzial Tomas. Odwrocil sie na piecie i ruszyl ku drzwiom. Z gardzieli stwora czerni i zniszczenia wydarl sie przerazliwy skowyt. -Panie, nie! Nie zostawiaj mnie tutaj! Bede konal przez wieki, zanim w koncu umre! W strasznym, wiecznym bolu! Juz teraz glod mnie zzera! Wypusc mnie, a bede ci sluzyl wiernie! Panie, blagam! -Czy mozemy mu ufac? - spytal Pug. -Oczywiscie, ze nie. -Nienawidze sprowadzac cierpien i udrek na innych. -W twej naturze zawsze przewazalo wspolczucie i litosc - rzucil Tomas przez ramie, zbiegajac ze schodow. Pug pobiegl za nim. W slad za obydwoma posypal sie stek przeklenstw i strasznych wrzaskow. -To najbardziej niszczycielskie byty we wszechswiatach - kontynuowal Tomas. - Sa przeciw zyciu, sa jego odwrotnoscia. Po uwolnieniu zwyklego Upiora bardzo trudno uporac sie z nim. Wladcy Upiorow wymykaja sie wszelkiej kontroli. Dotarli do drzwi i wyszli na zewnatrz. -Dasz rade wydobyc nas z powrotem na powierzchnie? Pug przeciagnal sie ostroznie, badajac palcami zbity bok. -Tak, dam rade. Wypowiedzial zaklecie, chwytajac Tomasa za reke. Uniesli sie w powietrze. Ich ciala stracily materialnosc. Wnikneli w skale stropu jaskini. Wraz z ich odejsciem jedynym dzwiekiem, jaki dal sie slyszec w ogromnej przestrzeni pieczary, byl stlumiony, nieludzki wrzask dochodzacy ze szczytu wiezy na wyspie. -Co to jest Ogrod? - spytal Pug. -Jest to miejsce zwiazane z miastem, lecz odosobnione. - Zamknal oczy i po niedlugiej chwili Ryath splynela z nieba. Dosiedli smoka. - Ryath, Ogrod. Z szumem skrzydel wielki smok wzbil sie w gore. Szybowali juz ponad przedziwnym krajobrazem Wiecznego Miasta. Pod ich stopami przesuwaly sie zdumiewajace budowle, ktorych ksztalt zaledwie sugerowal funkcje, jakie pelnily, nie wyjawiajac ich do konca. Daleko przed nimi - jesli w ogole mozna bylo mowic o odleglosciach w tym niepojetym dla ludzkich zmyslow miejscu - Pug dojrzal siedem ogromnych slupow wznoszacych sie ku gorze. Wydawaly sie czarne, lecz zblizajac sie do nich, zaczal dostrzegac w ich wnetrzu mikroskopijne drobinki swiatla. Tomas zauwazyl jego zainteresowanie. -To Gwiezdne Wieze. - Wyslal do Ryath myslne polecenie i smok skrecil w locie, zblizajac sie do jednego ze slupow, otaczajacych kregiem ogromny plac o wielokilometrowej srednicy. Gdy przelatywali obok, Pug dostrzegl ze zdziwieniem, ze we wnetrzu, rownie czarnym jak prawdziwy kosmos, zamknieto malenkie gwiazdy, komety, planety i cale miniaturowe galaktyki. Tomas, widzac zdziwienie Puga, parsknal smiechem. -Nie, Pug, nie wiem, co to jest. Nikt nie wie. Moze to dzielo sztuki. Moze jakies narzedzie pomocne w zrozumieniu pewnych faktow? - Zamilkl, by po chwili dorzucic: - A moze we wnetrzu tych slupow zawiera sie prawdziwy wszechswiat? Polecieli dalej. Pug obejrzal sie na Gwiezdne Wieze. -Kolejna tajemnica Wiecznego Miasta? -Zgadza sie. I to wcale nie najbardziej widowiskowa. Spojrz tylko tam. - Wskazal ku horyzontowi, gdzie pojawila sie czerwona poswiata. Gdy podlecieli blizej, zmienila sie w sciane ognia. Rozedrgane ponad nia powietrze rozmazywalo zarysy wszystkiego, co znajdowalo sie dalej. Przelecieli ponad ogniem. Dosiegla ich fala rozpalonych do bialosci wyziewow. -Co to bylo? -Sam widziales - Sciana Ognia. Ciagnie sie na odcinku okolo poltora kilometra wzdluz prostej linii. Nie ma wyraznego celu, powodu czy zastosowania. Po prostu jest tam i tyle. Lecieli dalej. Po jakims czasie znalezli sie nad polacia ladu pozbawiona jakichkolwiek zabudowan. Smok znizal sie ku zielonemu obszarowi. Byli juz nisko, gdy Pug dostrzegl ciemny, okragly ksztalt unoszacy sie na tle szarosci miedzyprzestrzeni na granicy miasta. - A to najdziwniejsza rzecz w tym z gruntu przedziwnym miejscu. Gdybym mial twoja analityczna i spostrzegawcza nature, moglbym wpasc na to, ze to wlasnie chodzi o Ogrod. To unoszace sie zbiorowisko roslin. Zakladajac, ze moc Macrosa zostala skutecznie zneutralizowana, jest to ostatnie miejsce, z ktorego moglby uciec. W calym Wiecznym Miescie kryje sie wiele nieoczekiwanych skarbow. Poza zlotem i innymi drogocennymi przedmiotami, sa tu tez przedziwne machiny o przeogromnej mocy i wymyslne a potezne instrumenty. Kto wie, moze za ich pomoca mozna powrocic do prawdziwej przestrzeni? Jesli nawet w miescie znajduja sie srodki powrotu na Midkemie, i tak Macros nie mial do nich dostepu. Pug spojrzal w dol. Znajdowali sie okolo trzystu metrow nad miastem i znizali sie gwaltownie. Za granica miasta widac bylo szara przestrzen przejscia miedzy swiatami. Nadlecieli nad krawedz Ogrodu. W kilku miejscach Pug dostrzegl zasnute mglami wodospady opadajace poza krawedz. Ogrod byl otoczony czyms, co Pug mogl jedynie okreslic mianem fosy, z tym, ze zamiast omywajacej jego brzegi wody nie bylo w niej literalnie nic - pustka miedzyprzestrzeni. Przesuneli sie ponad krawedzia Ogrodu. Z miejsca, w ktorym sie teraz znalezli, bylo szczegolnie dobrze widac, jak ogromny okrag ziemi szybowal obok miasta. Powierzchnie bryly zajmowal wspanialy ogrod zarosniety calkowicie bujna roslinnoscia. Poprzecinany gesta siecia kretych strumieni, ktore przelewaly swe wody poprzez krawedz. Wszedzie widac bylo najprzerozniejsze drzewa owocowe. -To rzeczywiscie niesamowite miejsce. Tomas zwrocil jego uwage na kamienny obiekt. -Tu powinien stac mostek. - Pug przyjrzal sie uwazniej. Rzeczywiscie, kiedys ponad fosa musial wznosic sie luk mostu. Cala konstrukcja zostala rozbita. Na ziemi zostaly tylko kamienne fundamenty. Po drugiej stronie fosy rozsiadlo sie identyczne kamienne rumowisko. -Jesli to miejsce istnialo kiedys w jakims rzeczywistym swiecie, to zapomniano przeniesc tu rowniez rzeke oplywajaca dookola Ogrod. Teraz, gdy mosty zostaly zniszczone, nie ma sposobu, by go opuscic. Muskajac w locie szczyty drzew, rozpoczeli poszukiwania. Pug zauwazyl nie tylko rosliny, ktore znal z Midkemii, ale rowniez wiele odmian popularnych na Kelewanie. Znane gatunki przeplatane byly kepami roslinnosci, ktora musiala pochodzic z innych swiatow, poniewaz nigdy jej wczesniej nie widzial. Przelatywali nad kepa ogromnych, rurowatych roslin. Poruszone wiatrem wytworzonym przez skrzydla smoka zaczely wydawac niepokojacy, spiewny dzwiek. Przemkneli nad grupa kwiatow o barwie wina. Podmuch powietrza rozerwal straczki i wyrzucil w gore chmure nasionek - kwiaty eksplodowaly sniezna biela. Tak jak Tomas i Pug przewidzieli, inne mosty na obrzezach Ogrodu rowniez byly zniszczone. W gestym poszyciu przemykaly malutkie zwierzatka, uciekajac przed wielkim, lecacym nad drzewami drapieznikiem. Nagle na niebie pojawil sie inny ksztalt. Zblizal sie ku nim blyskawicznie. Nadlatywal szybciej niz strzala wypuszczona z luku. Zanim znalazl sie w ich bezposrednim sasiedztwie, z gardzieli Ryath wyrwal sie przeszywajacy do szpiku kosci bojowy ryk. Z gory rozlegl sie identyczny odzew. Czarny jak smola, gigantyczny smok zaatakowal. Z wysunietymi do przodu szponami i glowa na dlugiej szyi pedzil ku nim, buchajac z nozdrzy i paszczy strumieniami ognia. Tomas w okamgnieniu wzniosl wokol siebie i Puga bariere chroniaca przed ogniem. Ryath przyjela postawe bojowa. Rozgorzala walka. Zataczajac ciasne kregi ponad Ogrodem, bestie walczyly zazarcie, poslugujac sie pazurami i klami. Tomas cial zlotym mieczem, lecz nie mogl dosiegnac potwora. -To starozytna bestia - krzyknal. - Na Midkemii ten rodzaj juz dawno wyginal. Od wiekow nie widziano wiekszego. -Skad tu sie wzial? - krzyknal Pug, ale Tomas jakby nie slyszal. Gigantyczne skrzydla bily powietrze, ale czar rzucony przez Tomasa byl wystarczajaco mocny i skuteczny, by utrzymac ich bezpiecznie na grzbiecie smoka. Klopoty mogly sie zaczac, gdyby Ryath przegrala walke. Wprawdzie Pug przypuszczalnie odkryl tajemnice przemieszczania sie smoka miedzy swiatami, wolal jednak nie wprowadzac tych praktyk w zycie. Jesli Ryath padnie, moga tu zostac uwiezieni na zawsze. Szczesliwie zlocisty smok dorownywal sila czarnemu. Dodatkowo, gdy tylko napastnik znalazl sie w zasiegu miecza, Tomas razil go strasznymi ciosami. Pug wypowiedzial zaklecie i rozpoczal swoj wlasny, prywatny atak. Przez powietrze smignely skwierczace zlowrogo blyskawice energii. Smolista bestia ryknela z bolu, odrzucajac glowe w tyl. Ryath natychmiast wykorzystala okazje. Wbila sie zebami w szyje przeciwnika. Wyrzucila w gore szponiaste tylne lapy, by rozerwac odsloniety brzuch. Chociaz kly smoka jedynie wygiely lekko grube luski na karku, nie mogac ich rozlupac, to szpony czynily spustoszenie na brzuchu czarnego. W zapamietaniu bitewnym smoki coraz bardziej oddalaly sie od srodka Ogrodu. W niedlugim czasie krazyly juz ponad fosa. Czarny probowal uciec, lecz kly Ryath trzymaly mocno. Pug i Tomas poczuli, jak ich zloty smok zachwial sie w locie, sciagany w dol ciezarem przeciwnika. Nagle poderwali sie ponownie w gore. Czarna bestia opadla z sil, jej skrzydla zwisly bezwladnie. Niespodziewany ciezar w pierwszej chwili sciagnal ich w dol, ale Ryath zdolala na czas rozewrzec szczeki. Pug obserwowal, jak czarny smok wpada w otchlan fosy oddzielajacej Ogrod od miasta. Smok spadal bezustannie, coraz nizej i nizej. Byl juz znacznie ponizej poziomu miasta, zmienil sie w czarna plamke na tle szarosci i wreszcie zniknal im zupelnie z oczu. -Ryath, wspaniale walczylas - pochwalil Tomas. - Nigdy jeszcze nie dosiadalem tak utalentowanego smoka. Nawet potezny Shuruga ci nie dorownywal. Pug odczul, jak ze smoka promieniuje duma i zadowolenie. "Prawde rzeczesz, Tomasie. Przyjmij dzieki za twe wspanialomyslne slowa. Prawda jest, iz ten, ktorego pokonalam, byl starodawnym samcem, nie tak poteznym jak ja. Wbrew pozorom nie byl to rowny pojedynek. Gdybyscie ty, Valheru, i przyjaciel twoj nie dosiadali mego grzbietu, nie bylabym az tak ostrozna. Mimo wszystko dzieki wam obu serdeczne za wielce skuteczna pomoc w walce okazana". Zawrocili nad wyspe i krazac wznowili poszukiwania. Teren byl ogromny, a listowie geste. W koncu Pug wyciagnal gwaltownie reke przed siebie. -Tam! Wzrok Tomasa powedrowal we wskazanym kierunku. Na srodku polanki podskakiwala jakas postac, wymachujac gwaltownie rekami. Pomachali i oni. Tomas polecil smokowi obnizyc lot. Postac na lace, uderzona gwaltownym podmuchem powietrza spod skrzydel smoka, zachwiala sie i zatoczyla do tylu. Mezczyzna trzymal w dloni dlugi kij i mial na sobie znajoma szate z brunatnego samodzialu. To byl Macros. Opadali coraz nizej, szykujac sie do ladowania. Macros nie przestawal do nich machac. W chwili, gdy smok dotknal powierzchni ziemi, na twarzy Macrosa pojawil sie wyraz rezygnacji. Przez chwile panowala niezreczna cisza. Uslyszeli, jak westchnal ciezko. -Szkoda, zescie to zrobili. Wszechswiat zawalil sie nagle i runal im na glowy. Odniesli wrazenie, jakby ziemia uciekla im spod nog. Pug zachwial sie. Zlapal rownowage i wyprostowal sie. Katem oka zauwazyl, ze to samo dzialo sie z Tomasem. Macros wsparl sie na lasce i rozejrzal dookola. Po chwili przysiadl na kamieniu. Wrazenie opadania spowolnialo, by po paru chwilach zaniknac zupelnie. Jednak niebo nad ich glowami uleglo calkowitej przemianie. Zamiast plaskiej szarosci przestrzeni miedzy swiatami pojawila sie atramentowa czern usiana plonacymi jak brylanty gwiazdami. -Pug, powinienes cos zrobic z powietrzem nad wyspa. Jeszcze chwila i nie bedziemy juz mieli czym oddychac. Pug nie zawahal sie ani sekundy. Blyskawicznie zamknal oczy i wypowiedzial zaklecie. Wokol nich zaczela sie natychmiast formowac otoczka swiecaca delikatna poswiata. Pug otworzyl oczy. -No, ale nie mogles przeciez widziec - powiedzial Macros. Nagle oczy zwezily mu sie w waziutkie szparki. - Ale powinienes byc na tyle bystry, by przewidziec te pulapke! Tomas i Pug natychmiast poczuli sie winni jak w czasach chlopiecych, gdy za jakies przekroczenie w kuchni zamkowej sztorcowal ich ojciec Tomasa. Pug otrzasnal sie z przygnebienia i wzruszyl ramionami. -Myslelismy, ze skoro do nas machales, wszystko jest w porzadku. Macros przymknal oczy i wsparl glowe na lasce. Westchnal gleboko. -Gdy sie ma tyle lat co ja, glownym problemem jest to, ze sie patrzy na wszystkich mlodszych jak na dzieci. A kiedy wszyscy w twym otoczeniu sa mlodsi, oznacza to, ze zyjesz w swiecie dzieci. A to z kolei oznacza, ze zrzedzisz i besztasz je o wiele czesciej niz wypada. - Pokrecil glowa. - Przepraszam, ze sie na was zloscilem. Probowalem was ostrzec. Gdybys, Pug, pomyslal o zastosowaniu niektorych umiejetnosci, ktorych nauczyli cie eldarowie, moglibysmy nawiazac kontakt pomimo szumu skrzydel smoka. A wtedy Tomas moglby mnie uniesc na jego grzbiet i nie wpakowalibysmy sie w te bryndze. Tomas i Pug spojrzeli znowu na siebie z uczuciem winy. -No, ale nic juz nie mozemy zrobic, a narzekania i zale tez do niczego nie doprowadza. Pocieszajace jest to, ze przynajmniej zdazyliscie przybyc na czas. -Na czas? - Tomas zmruzyl oczy. - Wiedziales, ze przybedziemy? -Przeciez w wiadomosci zostawionej dla Kulgana i dla mnie napisales, ze juz nie potrafisz odczytywac przyszlosci! -Sklamalem. - Macros usmiechnal sie. Tomasa i Puga zatkalo. Macros podniosl sie z kamienia i zaczal sie przechadzac. -Prawda jest taka, ze w chwili, gdy pisalem ostatnie poslanie do was, widzialem wyraznie przyszlosc. Teraz jednak juz tego rzeczywiscie nie potrafie. Gdy odebrano mi moc, utracilem rowniez zdolnosc widzenia, co ma nastapic. -Utraciles moc? - spytal Pug. Mlody mag zrozumial natychmiast, jak wielka byla strata Macrosa. Przeciez przewyzszal on magiczna moca wszystkich magow razem wzietych. Pug mogl sobie jedynie wyobrazac, jakie to musi byc uczucie, gdy nagle zostalo sie pozbawionym wszystkiego, co definiowalo cale twoje zycie, caly sens egzystencji i nature. Mag pozbawiony magicznej mocy byl podobny do ptaka, ktoremu zabrano skrzydla. Ich spojrzenia skrzyzowaly sie. Obaj uswiadomili sobie jednoczesnie, ze polaczyla ich nic porozumienia. -Ci, ktorzy mnie tutaj umiescili, nie mogli mnie zniszczyc -dodal Macros lzejszym tonem - jestem jak stary dab, ale mogli mnie skutecznie unieszkodliwic, zneutralizowac. Jestem bezsilny. - Wskazal na glowe. - Ale przeciez zostala mi wiedza, a ty, a wy macie moc. Moge cie poprowadzic Pug, wskazac droge, jak nikomu innemu we wszechswiecie. - Odetchnal pelna piersia. - Moge ocenic kazda sytuacje, opierajac sie na wiedzy znacznie wiekszej niz ta, ktora ty posiadasz w tej chwili. Moja wiedza o tym, przed czym stanelismy, przewyzsza wiedze wszystkich innych we wszechswiecie, poza bogami oczywiscie. Moge pomoc. -Jak sie tu dostales? Macros dal im znak, by usiedli. Poslusznie wykonali polecenie. Mag zwrocil sie do smoka. -Coro Rhuagh, na tej roslinnej wyspie jest troche dzikiej zwierzyny. Jesli bedziesz sprytna, nie umrzesz z glodu. -Wyruszam na lowy - powiedzial smok. -Uwazaj na granice ochronnej powloki, ktora wznioslem wokol Ogrodu - ostrzegl Pug. -Bede uwazala - odpowiedzial smok i wzbil sie w powietrze. Macros przyjrzal sie z uwaga dwom mlodziencom. -Gdy zamykalismy razem przejscie miedzy Kelewanem a Midkemia ty, Pug, kierowales na moj uzytek niewyobrazalne wprost energie. W wyniku ubocznego skutku tych dzialan stalem sie jak plonaca pochodnia w mroku nocy dla tego, co chcialo przebic bariere dzielaca dwa swiaty. -Nieprzyjaciel...-powiedzial Pug. Macros przytaknal ruchem glowy. -Zostalem pochwycony i wywiazala sie bitwa. Na cale szczescie, mimo niewyobrazalnej wprost potegi tego, z kim sie zmierzylem, mam rowniez... to znaczy mialem rowniez moc, z ktora musial sie liczyc. -Pamietam, jak obserwowalem cie w wizji na Wiezy Proby. Odsunales naruszone przejscie, ktore grozilo wniknieciem Nieprzyjaciela i odzyskaniem przez niego kontroli nad wszechswiatem. Macros wzruszyl ramionami. -Jesli zyjesz dostatecznie dlugo, zawsze nauczysz sie paru rzeczy. Byc moze nie mozna mnie w ogole zabic? Nie wiem. - Ostatnia uwage wypowiedzial z nuta zalu. - W kazdym razie zmagalismy sie przez pewien czas. Nie potrafie ocenic jak dlugo. Sam bez watpienia zdazyles zauwazyc, ze czas w miedzyprzestrzeni dwoch swiatow nie ma wielkiego znaczenia. W koncu zostalem zmuszony, by zajac pozycje obronna tutaj, w Ogrodzie. Moja moc zostala ograniczona. Nie mialem sposobu, aby dotrzec do miasta, gdzie za pomoca sprytnych urzadzen mialbym sposobnosc spotegowac swa moc. Nasze zmaganie doszlo powoli do martwego punktu, kiedy to w koncu odarto mnie z pozostalej mi jeszcze mocy. Pulapka zostala zastawiona. Nieprzyjaciel poniszczyl wszystkie mosty i oddalil sie. Bylem zmuszony czekac do waszego pojawienia sie. -Dlaczego wiec nie napomknales o tym w swym ostatnim poslaniu? - spytal Pug. - Moglismy przybyc wczesniej. -Nie moglem dopuscic, abyscie ruszyli po mnie, dopoki nie nadszedl odpowiedni po temu czas. Ty, Tomas, musiales dojsc do ladu sam ze soba. A tobie, Pug, potrzebne bylo szkolenie, ktore mogli ci zapewnic jedynie eldarowie. Zreszta pieczolowicie wykorzystalem czas tu spedzony. Wyleczylem sobie kilka ran oraz - wskazal na laske - zabralem sie za rzezbienie w drewnie. Chociaz nie polecalbym innym odlamkow skalnych jako najbardziej odpowiednich do tego narzedzi. Nie, chlopcy, wszystko musialo miec swoj czas. Teraz staliscie sie pelnosprawnym orezem w nadciagajacym starciu. - Rozejrzal sie. - Pod warunkiem, oczywiscie, ze uda nam sie wydostac z tej pulapki. Pug przyjrzal sie lsniacej mgliscie skorupie nad glowami. Przez cienka powloke widac bylo gwiazdy. Jak mu sie wydalo, swiecily one jakos dziwnie, jakby w odmiennych rytmach. -Jaki to rodzaj pulapki? -Najsprytniejszy. Pulapka czasu. Zostala uruchomiona w chwili, gdy postawiliscie stope w Ogrodzie. Ci, ktorzy ja opracowali i nastawili, wysylaja nas w przeszlosc. Z kazdym kolejnym dniem cofamy sie w czasie o jeden dzien. Mniej wiecej teraz, jak mi sie wydaje, wy dwaj siedzicie wlasnie na grzbiecie smoka i wypatrujecie mnie w dole. Za jakies piec minut bedzie chwila, kiedy walczyliscie z czarnym smokiem. I tak dalej, i tak dalej. -Co musimy zrobic? - spytal Tomas. -Zrobic? - Pytanie rozbawilo Macrosa. - W tej chwili jestesmy calkowicie odizolowani i bezradni. Nie rozumiesz tego? Przeciez nasi przeciwnicy dobrze wiedza, ze nie pokonalismy ich przeciez w przeszlosci, natura sam stawia bariery takim paradoksom. Jedyna nasza nadzieja jest wyrwanie sie stad w jakis sposob i powrot do wlasciwego czasu, zanim bedzie za pozno. -Jak tego dokonamy? - spytal Pug. Macros znowu usiadl na skalnym odlamie. Potarl brode. -I to jest wlasnie problem. Nie wiem, Pug. Po prostu nie mam pojecia. POSLANCY Arutha obserwowal horyzont.Oddzialy konnych galopowaly w kierunku bramy. Niebo poza nimi bylo szare i ciezkie od kurzu. Armia Murmandamusa maszerowala na Armengar. Do miasta sciagali ostatni mieszkancy przysiolkow i bacowek z dalszych okolic wraz ze stadami bydla i owiec oraz ciezkimi wozami wyladowanymi po brzegi produktami rolniczymi. Teraz, gdy od wielu lat liczba ludnosci systematycznie spadala, w miescie bylo wystarczajaco duzo miejsca nie tylko dla nowo przybylych, ale i dla zwierzat. Przez trzy dni Guy, Amos, Armand de Sevigny oraz inni dowodcy wyprowadzali poza mury niewielkie oddzialy zaczepne, by opoznic pochod nadciagajacych kolumn wroga, dajac tym samym wiecej czasu mieszkancom okolicznych terenow na dotarcie do Armengaru. Od czasu do czasu Arutha i jego towarzysze wyruszali wraz z zolnierzami, wspierajac ich w razie potrzeby w walce. Baru i Roald stojacy u boku Aruthy patrzyli z napieciem, gdy ostatni oddzial kawalerii powracajacy za oslone murow wylonil sie z chmury kurzu, tetniac kopytami. -Protektor - powiedzial Baru. -Tym razem Jednooki wytrzymal do ostatniej chwili - zauwazyl Roald. W niewielkiej odleglosci za konnica Guya pojawily sie piesze oddzialy goblinow i kawaleria moredheli. Ciemne elfy, scigajace zawziecie oddzial z miasta, szybko zostawily swoich sprzymierzencow z tylu. W chwili, gdy doganialy juz ostatniego z jezdzcow, lucznicy z poprzedzajacego ich oddzialu zawrocili szerokim lukiem i ponad ludzmi Guya zasypali moredheli gradem strzal. Elfy rozsypaly sie po okolicy i zawrocily. Oba oddzialy konnicy z Armengaru ruszyly pelnym galopem ku bramom. -Martin byl z nimi - powiedzial cicho Arutha. Nadbiegli Jimmy i Locklear. Niedaleko za nimi podazal Amos. -De Sevigny mowi, ze jesli ktos planuje wycieczke do Yabonu, to musi wyruszyc jeszcze dzis wieczorem. Po tym terminie wszystkie patrole na wzgorzach wycofaja sie do redut na szczytach. Od jutra, od poludnia na wzgorzach beda juz tylko Mroczni Bracia i gobliny. Arutha zgodzil sie w koncu z propozycja Baru, by goral zaniosl wiadomosc na poludnie. -Zgoda, ale zanim kogokolwiek wysle, chce jeszcze porozmawiac z Guyem. -Jak znam Jednookiego - powiedzial Amos - a znam go dobrze, to w kilka minut po zamknieciu bram bedzie juz stal u twego boku. Zgodnie z przewidywaniami bylego wilka morskiego, gdy tylko ostatni maruderzy znalezli sie bezpiecznie za brama, Guy pojawil sie na murach, obserwujac nadciagajaca armie. Dal znak reke. Most ponad fosa zaczal sie powoli cofac, znikajac w fundamentach muru. -Od dluzszego czasu nie dawala mi spokoju mysl, jak to zrobia? - powiedzial Roald. Guy wskazal na fose. -Zwykly most zwodzony daje sie opuscic z zewnatrz. Ten zas, glowny, ma osobna wciagarke umieszczona pod brama. Mozna ja uruchomic wylacznie od wewnatrz. Nasze kalkulacje zawiodly. Arutha. Myslalem, ze przyjdzie nam zmierzyc sie z armia liczaca dwadziescia piec, gora trzydziesci tysiecy ludzi. -A ilu nadchodzi? Martin i Briana pojawili sie u wylotu schodow w chwili, gdy Guy odpowiadal na pytanie Ksiecia. -Jest ich prawie piecdziesiat tysiecy. -Zgadza sie. - Arutha spojrzal na brata. - Jeszcze nigdy nie widzialem takiej masy moredheli i goblinow. Splywaja po stokach wzgorz i wylewaja sie z lasow jak wiosenna powodz. Ale to jeszcze nie wszystko. Oprocz nich nadciagaja gorskie trolle, cale oddzialy. I olbrzymy. Locklear wytrzeszczyl oczy. -Olbrzymy! - Rzucil w kierunku Jimmiego przerazone spojrzenie. Starszy chlopak uciszyl go sojka w bok. -Ilu? - spytal Amos. -Na oko kilkuset. Wystaja ponad reszte dobry metr czy poltora. Tak czy inaczej, zakladajac, ze zostali rownomiernie rozmieszczeni we wszystkich oddzialach, pod sztandary Murmandamusa musialo sie ich zaciagnac kilka tysiecy. Glowne sily obozuja nadal na polnoc od Doliny Isbandii, o tydzien drogi stad. Dzisiejsze podejscie pod mury to dopiero zwiastun, cos jakby przygrywka do prawdziwego koncertu. Do nocy rozbije oboz wokol nas okolo dziesieciu tysiecy chlopa. W ciagu najblizszych dziesieciu dni piec razy tyle. Arutha spogladal przez dluga chwile za mury. -Innymi slowy chcesz nam dac do zrozumienia, ze nie wytrzymasz do nadejscia posilkow z Yabonu. Czy tak? -Gdyby to byla zwykla armia, pewnie bysmy wytrzymali. Poprzednie doswiadczenie kaze przypuszczac, ze Murmandamus dorzuci na swoja szale pare sztuczek. Wedlug mojej oceny na oblezenie miasta moze poswiecic najwyzej cztery tygodnie. W przeciwnym razie nie starczy mu czasu, by przekroczyc gory. Musi obsadzic swymi zolnierzami kilkanascie pomniejszych przeleczy, przegrupowac sie po drugiej stronie i ruszac natychmiast wprost na Tyr-Sog. Nie moze sobie pozwolic na przejscie na zachod od Przeleczy Inclindel, poniewaz dotarcie do miasta i zlikwidowanie po drodze garnizonow zajeloby mu zbyt wiele czasu. Musi sie przeciez liczyc z nadejsciem posilkow z Yabonu i Loriel. Bedzie chcial z pewnoscia bardzo szybko umocnic sie na terenach Krolestwa i przygotowac do kampanii wiosennej. Jesli bedzie tu zwlekal, nawet tylko o tydzien poza ustalony harmonogram, ryzykuje, ze zostanie uwieziony w gorach przez wczesne sniegi. Czas jest jego najwiekszym przeciwnikiem. -Krasnoludy! - wykrzyknal nagle Martin. Arutha i Guy spojrzeli zdumionym wzrokiem na ksiecia Crydee. -Dolgan i Harthorn spotykaja sie teraz ze wszystkimi Krasnoludami na sejmiku w Kamiennej Gorze. Musi tam byc nie mniej niz dwa, trzy tysiace Krasnoludow. -Dwa tysiace wojownikow takich jak Krasnoludy mogloby przechylic szale na nasza korzysc do chwili, gdy ciezka piechota Vandrosa z Yabonu przekroczy gory - powiedzial Guy. - Gdyby sie nam udalo zatrzymac tu Murmandamusa chocby przez dwa tygodnie, musialby chyba zatrzymac i odwolac kampanie. Jesli zaryzykowalby i poszedl na calosc, jego armia utknie na zime na Wzgorzach Yabonu. Baru patrzyl to na Aruthe, to na Guya. -Wyruszamy w godzine po zapadnieciu zmroku. -Ja i Baru pojdziemy do Kamiennej Gory - powiedzial Martin. - Dolgan mnie zna. Usmiechnal sie krzywo. - Glowe daje, gdyby sie dowiedzial, ze taka bitwa przeszla mu kolo nosa, wscieklby sie. Potem pojde do Yabonu. -Czy zdolacie dotrzec do Yabonu w ciagu dwoch tygodni? - spytal Guy. -Trudne to, ale mozliwe - odpowiedzial Hadati. - Niewielki oddzialek, szybki marsz... tak, to mozliwe. - Goral nie musial dodawac na glos, ze "ledwo". Wszyscy doskonale wiedzieli, ze oznacza to prawie piecdziesiat kilometrow marszu dziennie. -Ja tez chcialbym sprobowac - oznajmil Roald. - Na wszelki wypadek. - On tez nie dopowiedzial na wypadek czego. Jasne, ze mialo to byc zabezpieczenie na wypadek smierci Martina albo Baru. Arutha zgodzil sie bez wahania, by Martin towarzyszyl Baru. Ksiaze Crydee tylko w niewielkim stopniu ustepowal goralowi w umiejetnosci poruszania sie w gorzystym terenie. Co do Roalda mial pewne watpliwosci, poniewaz nie znal go az tak dobrze. Juz chcial powiedziec nie, gdy do rozmowy wlaczyl sie Laurie. -Bedzie lepiej, gdy i ja pojde. Vandros i jego dowodcy znaja mnie osobiscie. Gdyby listy zaginely, trzeba bedzie z nimi pogadac i przekonac ich. Pamietaj Arutha, wszyscy mysla, ze nie zyjesz. Arutha spochmurnial. -Arutha, odbylismy razem wyprawe do Moraelin i wrocilismy calo - ciagnal Laurie. - Dobrze wiemy, co oznacza gorski teren. Ksiaze milczal przez dluga chwile. -Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysl, ale nic innego nie przychodzi mi do glowy. - Spojrzal w dal na nadciagajaca armie wroga. - Nie wiem, czy do konca wierze w proroctwo, ale skoro mam byc Zapora Ciemnosci, musze tu zostac i stawic czolo Murmandamusowi. Jimmy i Locklear wymienili szybkie spojrzenia, ale Arutha uprzedzil wszelkie zglaszanie sie na ochotnika. -Wy dwaj zostajecie na miejscu. Zanosi sie na to, ze w najblizszym czasie nie bedzie to najzdrowsze miejsce pod sloncem, ale i tak o wiele bezpieczniejsze niz gorskie szczyty podczas przekradania sie noca pomiedzy patrolami Murmandamusa. -Zapewnie wam krotkotrwala, dorazna oslone - powiedzial Guy do Martina. - Do switu bedzie sie w okolicy dzialo wystarczajaco duzo, by oslonic wasza ucieczke. Nasze reduty na szczytach ponad miastem nadal kontroluja znaczne polacie wzgorz za Armengarem. Glowne sily zbirow Murmandamusa nie dotra tu jeszcze przez kilka dni. Miejmy nadzieje, iz nieprzyjaciel zaklada, ze wszyscy nasi kieruja sie na gwalt do miasta i nie bedzie zbyt skrupulatnie sprawdzal odwrotnego kierunku. -Pojdziemy na piechote - powiedzial Martin. - Gdy miniemy na dobre linie posterunkow i patroli, zdobedziemy sobie jakies konie. - Usmiechnal sie do brata. - Zobaczysz, uda sie. Arutha spojrzal na niego i pokiwal glowa. Martin wzial Briane pod reke i oboje zeszli na dol. Arutha domyslal sie, jak wiele kobieta ta znaczyla juz dla brata, i wiedzial, ze ostatnie godziny w Armengarze Martin bedzie chcial spedzic z nia. Podswiadomym gestem Ksiaze wyciagnal reke i polozyl na ramieniu Jimmiego. Chlopak podniosl glowe, powedrowal spojrzeniem za wzrokiem Ksiecia, ktory wpatrywal sie w rowniny za murami az po horyzont, gdzie spowita gigantyczna chmura kurzu zblizala sie wroga armia. Martin i Briana lezeli objeci w ciasnym uscisku. Dziewczyna przekazala swemu zastepcy, by jej nie przeszkadzano pod zadnym pozorem, chyba tylko w wypadku najwyzszego zagrozenia, i udala sie na cale popoludnie do swych komnat. Z poczatku kochali sie jak szaleni, a potem lagodnie i niespiesznie. W koncu lezeli po prostu blisko siebie, przytuleni, czekajac. Czas mijal powoli. W koncu Martin sie odezwal. -Wkrotce bede musial isc. Pozostali niedlugo zaczna sie zbierac u wylotu tunelu prowadzacego ku wzgorzom. -Martin - szepnela. -Tak? -Nic. Chcialam tylko wypowiedziec twoje imie. - Wpatrywala sie z uwaga w jego twarz. - Martin... Pocalowal ja. Poczul w ustach slony smak lez na jej wargach. Przywarla do niego. -Opowiedz mi o jutrzejszym dniu. -Jutrzejszym? - Poczul nagle, niespodziewane zmieszanie. Staral sie ze wszystkich sil spelnic jej prosbe i nie mowic o przyszlosci. Wychowany wsrod Elfow umial byc cierpliwy. Z drugiej strony jednak uczucie, ktorym darzyl dziewczyne, zadalo zaangazowania i dzialania. Udalo mu sie odsunac wynikajacy z tych sprzecznosci nieuchronny konflikt i zyc tylko chwila obecna. -Mowilas, ze nie wolno .nam myslec o przyszlosci - powiedzial miekko. Pokrecila glowa. -Wiem, ale teraz chce tego. - Przymknela oczy i mowila szeptem. - Wspominalam ci kiedys, ze jako komendant mialam dostep do informacji, o ktorych wiekszosc mieszkancow miasta nie ma pojecia. Najprawdopodobniej nie uda sie nam utrzymac miasta i trzeba bedzie uciekac w gory. - Zamilkla na moment. - Zrozum to, Martin, poza Armengarem nie znamy nic. Mysl o zyciu w innym miejscu nigdy nie przyszla tu nikomu do glowy, az do chwili, gdy pojawil sie miedzy nami Protektor. Teraz mam nikla nadzieje. Opowiedz mi o dniu jutrzejszym, a potem o pojutrze, a potem o nastepnym dniu. Mow mi o wszystkich jutrach. Opowiedz mi, jak to bedzie. Wsunal sie glebiej pod koce. Lagodnym gestem polozyl jej glowe na swej piersi. Czul, jak wzbiera w nim goraca fala uczucia i szczescia. -Przedostane sie na druga strone gor, Bree. Nikt mnie nie powstrzyma. Sprowadze Dolgana i jego klany. Stary Krasnolud poczytalby to za osobista zniewage, gdyby nie zostal zaproszony do wziecia udzialu w tej bitwie. Zatrzymamy tu Murmandamusa i po raz drugi z rzedu zniweczymy jego kampanie. Armia go opusci. Zostanie sam jak palec. Bedziemy go scigac jak wsciekle zwierze - bo to przeciez jest wsciekle zwierze - az go dopadniemy i raz na zawsze unicestwimy. Vandros przysle swa armie, by wzmocnic wasze oddzialy i bedziesz bezpieczna. Nadejdzie czas, by wasze dzieci byly naprawde dziecmi. -A co bedzie z nami? Nie zwracajac uwagi na plynace po jej policzkach strumienie lez, mowil dalej. -Opuscisz Armengar i przybedziesz do Crydee. Bedziesz tam zyla ze mna i bedziemy szczesliwi. Lzy byly coraz obfitsze. -Tak pragne w to uwierzyc. Odsunal ja delikatnie od siebie i uniosl jej brode ku gorze. Calujac powtarzal: -Uwierz, uwierz... Bree. - Mowil ochryplym z emocji glosem. Nie spodziewal sie nigdy, ze doswiadczy w zyciu takiego zaprawionego gorycza szczescia. Rozsadzajaca serce radosc, ze uczucie jego zostalo odwzajemnione, tlumil mroczny cien nadciagajacego szalenstwa i zniszczenia. Przez dluga chwile wpatrywala sie w jego twarz. Zamknela oczy. -Chce cie zapamietac takiego, jak w tej chwili. Idz, Martin. I nic juz nie mow. Wstal i szybko sie ubral. Otarl w milczeniu lzy. Zgodnie z wychowaniem i obyczajem Elfow, szykujac sie, by stawic czolo czekajacym na szlaku niebezpieczenstwom, zepchnal uczucia w glab serca. Rzucil w jej strone ostatnie, dlugie spojrzenie i wyszedl z pokoju. Gdy Briana uslyszala, ze drzwi zamknely sie za nim, wtulila twarz w poduszke i plakala cichutko. Patrol kierowal sie w gore, w kierunku wawozu. Wyjechali za mury z zamiarem ostatniego przeczesania terenu, przed wycofaniem sie do wyzej rozmieszczonych redut, ktore bronily dostepu do skal wznoszacych sie ponad miastem. Martin i jego trzej towarzysze przywarli do ziemi posrod skupiska ogromnych, skalnych zlomow. Czekali. Opuscili miasto sekretnym przejsciem, ktore przecinalo pod ziemia gore za Armengarem. Po dotarciu na pozycje znajdujaca sie na szlaku patrolu ukryli sie w waskiej rozpadlinie niedaleko wawozu. Blutark lezal spokojnie. Dlon Baru spoczywala na jego glowie. Hadati odkryl niedawno przyczyne obojetnosci Armengarian na fakt posiadania przez niego psa. Po raz pierwszy, jak siegala ich pamiec, pies-Bestia przezyl swego pana, a ze zdawal sie akceptowac Baru jako swego nowego pana, nikt nie zglosil sprzeciwu. -Czekajcie - szepnal Martin. Czas ciagnal sie w nieskonczonosc. W koncu uslyszeli delikatny odglos krokow dochodzacy z mroku. Tuz kolo nich przemknal oddzial goblinow. Szly bez swiatla i niemal bezszelestnie. Sledzily patrol z miasta. Martin poczekal, az zniknely w dole stoku, i dopiero wtedy dal znak. Baru i Blutark zerwali sie blyskawicznie i przebiegli na druga strone rozpadliny. Hadati wskoczyl na niewysoka krawedz skalna. Odwrocil sie i siegnal w dol. Blutark skoczyl w slad za panem. Przy pomocy Baru ogromny pies wdrapal sie na gore. Po chwili Laurie i Roald przemkneli na druga strone. Moment pozniej to samo zrobil Martin. Baru prowadzil ich po samej grani nagiego, skalistego zbocza. Przerazajaco dlugo byli wystawieni jak na patelni na spojrzenie kazdego, kto akurat zwrocilby sie w ich strone. Biegli przygieci do samej ziemi, az zeskoczyli w niewielka rozpadline. Baru rozgladal sie pilnie na wszystkie strony, podczas gdy jego towarzysze zeskakiwali jeden po drugim. Energicznym ruchem glowy wskazal kierunek. Ruszyli na zachod, ku Kamiennej Gorze. Przez trzy dni posuwali sie wytrwale ku zachodowi. O pierwszym brzasku rozbijali oboz w jaskiniach czy glebokich, oslonietych rozpadlinach. Ani razu nie rozpalili ogniska. Po zapadnieciu zmroku ruszali w dalsza droge. Znajomosc terenu bardzo sie im przydala. Dzieki temu unikali wielu falszywych, prowadzacych donikad szlakow i sciezek. Wszystko dookola swiadczylo o tym, ze armia Murmandamusa skrupulatnie przeczesuje gory, chcac sie upewnic, ze nie kryja sie w nich Armengarianie. Piec razy w ciagu trzech dni lezeli w ukryciu, czekajac az mina ich konne lub piesze patrole. Za kazdym razem uratowalo ich to, ze tkwili bez ruchu, skryci miedzy skalami i nie uciekali w kierunku miasta. Arutha mial racje. Nieprzyjaciel wypatrywal glownie maruderow ciagnacych ku Armengarowi, a nie poslancow kierujacych sie w przeciwna strone. Jednak Martin byl pewien, ze takie szczescie nie moze wiecznie trwac. Jego obawy sprawdzily sie juz nastepnego dnia. Waska przelecz, ktorej nie mozna bylo obejsc, strzezona byla przez kompanie moredheli. Pol tuzina ciemnych elfow z gorskich klanow siedzialo wokol ogniska. Dwoch kolejnych stalo na posterunku w poblizu koni. Niewiele brakowalo, a Baru zdradzilby ich obecnosc. Jedynie dzieki ostrzezeniu Blutarka nie wyszedl na otwarta przestrzen. Hadati padl na ziemie. Przywarl do ogromnego glazu i podniosl w gore osiem palcow. Ruchem reki pokazal, ze dwoch stoi na szczycie skaly. Potem na migi dal im znac, ze obserwuja teren. Nastepnie podniosl szesc palcow, przykucnal i udal, ze je. Martin pokiwal glowa. Ruchem reki zasugerowal obejscie posterunku. W odpowiedzi Hadati pokrecil przeczaco glowa. Martin zdjal ostroznie tuk z plecow. Wyjal z kolczana dwie strzaly. Jedna wlozyl miedzy zeby, druga zalozyl na cieciwe. Podniosl dwa palce i wskazal na siebie. Potem wskazal ku pozostalym i kiwnal glowa. Baru wzniosl szesc palcow i rowniez pokiwal potwierdzajaco glowa. Martin spokojnie wyszedl z ukrycia na otwarta przestrzen i wypuscil pierwsza strzale. Jeden z ciemnych elfow polecial w tyl i spadl ze skalistej grzedy. Drugi zauwazyl Martina i zeskoczyl. Zanim wyladowal, w jego piersi sterczala dluga strzala. Baru i pozostali juz przecisneli sie obok Martina i rzucili sie na przeciwnikow z dobyta bronia. Klinga Baru swisnela przeciagle w powietrzu i kolejny moredhel zwalil sie z rozplatana glowa. Blutark dopadl nastepnego i tarzal go po ziemi, dlawiac za gardlo. Roald i Laurie zwiazali w walce dwoch nastepnych. Martin rzucil luk i wyciagnal miecz. Moredhele szybko ochloneli z zaskoczenia. Rozpetala sie mordercza, zazarta walka. Martin zwarl sie ze swoim przeciwnikiem. W tym momencie uslyszeli tetent konskich kopyt. Jeden z moredheli, zostawiony na razie w spokoju, zdecydowal sie na ucieczke i wskoczyl na siodlo. Dal koniowi ostroge. Zanim zdazyli go powstrzymac, przemknal kolo atakujacych. W krotkim czasie Martin i jego towarzysze wyprawili swych przeciwnikow na tamten swiat. W obozie zalegla cisza. -A niech to szlag! - zaklal Martin. -Nic nie moglismy poradzic - uspokajal go Baru. -Gdybym nie rzucil luku, moglbym go dosiegnac. Dalem sie poniesc emocjom. - Powiedzial to tak, jakby to byl najwiekszy blad. - No trudno, nic sie juz nie da teraz zrobic, jakby powiedzial Amos. Mamy ich konie, wiec wykorzystajmy je. Nie wiemy, co prawda, czy dalej sa jeszcze inne obozy, ale teraz musimy dzialac szybko, a nie skrycie. Moredhel wkrotce pojawi sie tutaj ze swymi przyjaciolmi. -Ze swoistym rodzajem przyjaciol - dorzucil Laurie, wskakujac na konia. Roald i Baru rowniez dosiedli koni. Martin poprzecinal uprzaz trzech pozostalych. -Moga miec konie, ale beda musieli jechac na oklep. Pozostali nie odezwali sie ani slowem. Ten niewielki akt czystej zlosliwosci pokazal nad wyraz jasno, jak Martin byl wsciekly na siebie za ucieczke moredhela. Ksiaze Crydee dal znak. Baru z Blutarkiem ruszyli pierwsi. Pies puscil sie przodem i wkrotce zniknal im z oczu. Jezdzcy pospieszyli za nim. Olbrzym odwrocil glowe, gdy strzala Martina ugodzila go w plecy. Prawie trzymetrowego wzrostu stworzenie zachwialo sie na nogach, gdy kolejna strzala trafila je w szyje. Jego dwoch towarzyszy ruszylo w strone Martina ciezkim krokiem, podczas gdy on trzecim pociskiem zwalil wreszcie na ziemie rannego. Baru nakazal psu zatrzymac sie. Gigantyczne humanoidy wymachiwaly ogromnymi mieczami, dorownujacymi dlugoscia wielkim, dwurecznym mieczom Krolestwa. Jeden cios mogl rozplatac nawet tak potezne zwierze jak Blutark. Mimo niezdarnych i przyciezkich ruchow wlochate stwory poruszaly sie dostatecznie sprawnie i szybko, by stac sie bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. Baru opadl w przysiadzie do samej ziemi. Tuz nad glowa swisnela klinga olbrzyma. Momentalnie zerwal sie na nogi i przemknal obok gorujacego nad nim przeciwnika, podcinajac mu sciegna podkolanowe. Olbrzym zwalil sie na ziemie. Roald i Laurie, dzialajac ramie w ramie, trzymali w szachu trzeciego. Ich olbrzym cofal sie nieustannie, az w koncu Martin zabil go strzalem z luku. Gdy wszystkie trzy lezaly martwe na ziemi, Laurie i Roald przyprowadzili konie. Blutark obwachiwal trupy. Z jego gardla dobywal sie gluchy pomruk. Olbrzymy przypominaly budowa ludzi, ale byly o wiele potezniej zbudowane i kazdy mial od trzech do czterech metrow wzrostu. Porosniete czarnym wlosem i z dlugimi, czarnymi brodami wygladaly prawie identycznie. -Olbrzymi zazwyczaj pogardzaja ludzmi i trzymaja sie od nich z daleka - powiedzial Hadati. - W jaki sposob Murmandamus zmusil je do wspoldzialania? -Nie mam pojecia. - Martin pokrecil glowa. - Slyszalem o nich nieraz. W gorach kolo Wolnych Miast jest ich tez troche. Straznicy Natalu twierdza rowniez, ze olbrzymy unikaja kontaktow z innymi i raczej nie przysparzaja klopotow. Moze wiec nie sa bardziej odporne na pokusy bogactwa i wladzy niz inne istoty? -Legenda glosi, ze kiedys byli to zwykli ludzie jak ty czy ja. Dopiero potem cos ich odmienilo - powiedzial Baru. Dosiedli koni. -Nie bardzo mi sie chce w to wierzyc - skomentowal Roald. Martin dal sygnal do wznowienia marszu. Ruszyli, majac za soba juz drugie, szczesliwie zakonczone spotkanie ze strazami Murmandamusa. Gluchy pomruk wydobywajacy sie z gardzieli Blutarka ostrzegl ich, ze na szlaku przed nimi cos sie dzieje. Docierali wlasnie do punktu powyzej Przeleczy Inclindel, gdzie mieli opuscic wreszcie skaliste granie i zaczac droge w dol, do Yabonu. Przez trzy dni utrzymywali maksymalne tempo. Mimo ze byli do cna wyczerpani i usypiali w siodlach, nie zwalniali. Parli wytrwale do przodu. Konie chudly w oczach. Dwa dni wczesniej skonczyl sie obrok zabrany moredhelom, a na tej wysokosci nie bylo zadnej innej paszy. Zdawali sobie sprawe, ze gdy natkna sie na pierwsze laki, beda musieli dac wierzchowcom czas na popas. Martin wiedzial, ze z uwagi na mordercze tempo i karkolomne warunki terenowe wierzchowcom bedzie trzeba czegos wiecej niz trawy, jesli chca pomyslnie zakonczyc wyprawe. Byl wdzieczny losowi, ze zeslal im konie w odpowiedniej chwili. Trzy dni ostrej jazdy zmienily szanse powodzenia wyprawy ze znikomych na realne. Jeszcze dwa dni jazdy - nawet jesli konie mialyby pasc w drodze - i zyskaja pewnosc, iz dotra na czas do Kamiennej Gory. Baru nakazal gestem, by sie zatrzymali. Zsiadl z konia i ruszyl powolutku do przodu. Zniknal za zakretem. Martin tkwil w siodle bez najmniejszego ruchu, jak posag z wycelowanym przed siebie tukiem. Laurie i Roald trzymali konie. Baru wyszedl zza zakretu. Dal im znak, by sie cofneli. -Trolle - szepnal. -Ile? - spytal Laurie. -Caly tuzin. Martin zaklal pod nosem. -Czy mozna je obejsc? -Chyba tak, jesli zostawimy tu konie i pojdziemy gora. po skatach, ale nie jestem pewien. -A moze z zaskoczenia? - zasugerowal Roald, wiedzac z gory, jaka bedzie odpowiedz. -Zbyt wielu - sprzeciwil sie Martin. - Trzech na jednego na waskim szlaku? Nawet bez broni moga ci odgryzc reke. Nie, lepiej sprobujmy je obejsc. Zabierzcie, co niezbedne, i pusccie konie luzem. Szybko wzieli, co bylo konieczne w dalszej drodze, a Laurie i Roald odprowadzili wierzchowce kawalek z powrotem. Martin i Baru obserwowali z napieciem sciezke przed nimi, na wypadek gdyby trolle zechcialy ja sprawdzic. Nagle zza skal wybiegli Roald i Laurie. -Mroczni Bracia - szepnal zdyszany Roald. -Blisko? - spytal Martin. -Stanowczo zbyt blisko, aby stac bezczynnie i gadac o nich - powiedzial Roald. Odwrocil sie i zaczal wspinac na skaly gorujace nad szlakiem. Reszta uczynila to samo. Blutark dzielnie dotrzymywal im kroku. Wkrotce przeskoczyli na przeciwlegly stok. Oslonieci grania ruszyli rownolegle do sciezki, majac nadzieje, ze uda im sie ominac trolle. Dotarli do punktu kolo szlaku, gdzie sciezka skrecala raptownie. Baru wyjrzal ostroznie zza skaly. Dal im znak. Poszli jeszcze kawalek, kryjac sie za grania, po czym zeskoczyli na szlak. Nagle doszly ich z daleka okrzyki. -Moredhele dotarly do posterunku trolli i na pewno maja nasze konie. - Ruszyli biegiem w dol szlaku. Biegli dlugo, az pluca zaczely palic ich zywym ogniem. Ciagle slyszeli za plecami odglos kopyt konskich. Martin wskoczyl za grupke wysokich skalek obok sciezki. -Tutaj! - krzyknal. Gdy reszta dobiegla do niego, wskazal w gore. - Dacie rade wdrapac sie tam i zepchnac glazy w dol? Baru skoczyl na zbocze i szybko wspial sie na gore. Przykucnal za niebezpiecznie wysunietym wystepem. Dal znak, by Laurie i Roald dolaczyli do niego. Zza zakretu wylonil sie pierwszy jezdziec. Gdy ujrzal Martina i psa, natychmiast dal ostroge koniowi. W chwile pozniej pojawili sie nastepni. Ksiaze Crydee spokojnie wymierzyl w pedzacego na przedzie. Gdy moredhel dotarl do waskiego przesmyku na szlaku, wypuscil strzale. Pocisk z szerokim grotem ugodzil konia prosto w piers. Zwierze padlo na ziemie jak razone piorunem. Moredhela wyrzucilo z siodla. Przelecial nad karkiem konia i z gluchym loskotem uderzyl o kamienie, lamiac kark. Drugi kon wpadl na pierwszego i kolejny jezdziec poszybowal w powietrzu. Spadl na ziemie juz martwy - z jego piersi sterczala strzala. Z tylu rozpetal sie chaos. Kolejne wierzchowce wpadaly na barykade z cial albo jeden na drugiego, stajac deba i kwiczac. Martin odniosl wrazenie, ze zostaly ranne dwa nastepne zwierzeta, ale w zamieszaniu nie mial pewnosci. Wtedy rozlegl sie z gory okrzyk Baru. Blutark natychmiast pognal w dol szlaku. Martin pobiegl za psem. Za plecami slyszal nieprzyjemny zgrzyt i grzechot osuwajacych sie powoli blokow skalnych. Lawina ruszyla z ogluszajacym loskotem. Martin slyszal, jak jego przyjaciele dra sie i przeklinaja na glos. Obok niego spadl na sciezke deszcz drobnych kamieni i odlamkow skalnych. Martin zatrzymal sie, by przyjrzec sie kamiennej lawinie. Chmura kurzu przyslonila widok. Powoli pyl zaczal opadac. Uslyszal, jak Laurie krzyczy jego imie. Rzucil sie z powrotem i zaczal wspinac po rumowisku. Chwycil wyciagniete ku niemu rece i wciagnal sie na gore. Oczy mu lzawily. Ledwo widzial. Laurie pokazywal reka w dol. -Roald... Najemnik stracil grunt pod nogami i zsunal sie po kamieniach, aby wyladowac po niekorzystnej stronie blokujacego szlak rumowiska. Siedzial oparty plecami o glazy z twarza zwrocona ku zajmujacym pozycje moredhelom i trollom. -Bedziemy cie oslaniali! - krzyknal Martin. Roald odwrocil sie do nich z gorzkim usmiechem wykrzywiajacym usta. -Nic z tego - odkrzyknal. - Mam zlamane obie nogi. - Wskazal na wyciagniete przed nim nogi, pod ktorymi zbierala sie kaluza krwi. Z przebitej nogawki sterczala kosc. Siedzial z mieczem polozonym w poprzek kolan. W rekach trzymal dwa, gotowe do rzutu sztylety. -Idzcie dalej. Powstrzymam ich przez kilka minut. Uciekajcie. Baru podbiegl do Lauriego i Martina. -Musimy uciekac. On ma racje. -Nie zostawimy cie! - krzyknal Laurie. -Zawsze chcialem umrzec jak bohater - odkrzyknal Roald, nie odrywajac oczu od szlaku, gdzie w chmurze pylu poruszaly sie niewyrazne ksztalty. - Nie psuj mi tego, Laurie. Napisz o mnie piesn. Tylko dobra! A teraz zjezdzajcie stad! Wynocha! No juz! Baru i Martin sciagneli Lauriego w dol po kamieniach. Szedl juz sam, nie przymuszany przez przyjaciol. Gdy dotarli do miejsca, gdzie czekal na nich Blutark, Laurie pierwszy pobiegl w dol sciezki. Jego twarz zastygla w kamienna maske bolu, ale oczy mial juz suche. Za plecami slyszeli wrzaski moredheli i trolli, ktorym towarzyszyly okrzyki bolu. Roald drogo sprzedawal swe zycie. Po kilku chwilach odglosy walki ucichly. PIERWSZA KREW Rozlegl sie dzwiek trab.Armengarianscy lucznicy patrzyli w dol na szeregi gotowe do rozpoczecia szturmu na miasto. Od szesciu dni czekali na atak, ktory wlasnie teraz sie rozpoczynal. Sygnalista goblinow ponownie zadal w trabke, odpowiadaly mu kolejne traby i rogi wzdluz szeregow. Loskot bebnow zawtorowal wysokim dzwiekom trab. W ten sposob rozkaz do ataku zostal wydany. Szeregi wojownikow ruszyly do przodu jak zywa fala gotowa uderzyc w mury Armengar. Z poczatku szli powoli, jakby ociezale. Po chwili pierwsza linia zaczela biec. Nieprzeliczony tlum runal do przodu. Guy wzniosl reke, dajac znak katapultom, by zwolnily swe smiercionosne pociski, wysylajac je na spotkanie napastnikow. Ponad glowami obroncow wysokim lukiem smignely kamienie, by wpasc z trzaskiem miedzy zwarty tlum. Gobliny przeskakiwaly w biegu ponad cialami poleglych towarzyszy. Obecny atak byl juz trzecim od switu. Pierwszy zalamal sie, zanim wrog zdolal dotrzec do murow. Drugi doprowadzil ich na granice fosy. Tam jednak zostal przerwany i atakujacy wycofali sie na poprzednie pozycje. Teraz biegli, az znalezli sie na granicy zasiegu lucznikow. Guy zarzadzil rozpoczecie ostrzalu. Na masy goblinow i moredheli spadl deszcz strzal. Setki ich walily sie na ziemie. Niektorzy martwi, inni tylko ranni, ale wszystkich tratowaly ciezkie buciory nadbiegajacych z tylu szeregow. Parli nieustepliwie do przodu. Rozlegly sie przytlumione odlegloscia rozkazy. Ku przednim szeregom podawano z tylu dlugie drabiny. Opierano je na ciezkich platformach rzuconych miedzy brzegami fosy. Drabiny wedrowaly w gore, a po chwili, pchniete dlugimi tyczkami, padaly w dol. Gobliny pod smiercionosnym gradem pociskow raz po raz ponawialy bezowocne wysilki, aby wspiac sie na gore. Kolejne wzniesienie reki Guya i z wiader oraz ogromnych kotlow polaly sie w dol strumienie wrzacego oleju. Zmasowane uderzenie za pomoca glazow, strzal, oleju i ognia bylo zbyt intensywne, by atakujacy mogli je wytrzymac i przezyc. I rzeczywiscie. Po paru chwilach zza linii rozlegl sie donosny dzwiek trabek. Sily Murmandamusa zaczely sie blyskawicznie wycofywac. Guy natychmiast zarzadzil wstrzymanie ostrzalu i innych dzialan obronnych. Spojrzal na przedpole zamku uslane setkami cial zabitych i rannych. Odwrocil sie do Aruthy i Amosa. -Ich dowodca jest pozbawiony wyobrazni. Szasta zyciem swoich zolnierzy. W odpowiedzi Amos wskazal grupke moredheli siedzaca na niewielkim pagorku. Uwaznie obserwowali przebieg ataku. -Tak naprawde on liczy naszych lucznikow. Guy zaklal glosno. -Cholera, zaczynam popelniac bledy. Nie zauwazylem ich. -Od dwoch dni nie spales, jestes wyczerpany - powiedzial Arutha. -No i nie jestem juz taki mlody jak kiedys. Amos parsknal smiechem. -Bo tez i nigdy nie byles. Pojawil sie Armand de Sevigny z raportem. -Brak ruchow przeciwnika we wszystkich sektorach. Reduty na skalach nie zauwazyly na tylach niczego istotnego. Guy przygladal sie zachodzacemu sloncu. -No, na dzisiaj mamy ich chyba z glowy. Wydaj rozkaz, by kompanie schodzily po kolei na dol i posilily sie. Jeden z kazdej piatki trzyma dzis straz. Reszta spac. Wszyscy jestesmy bardzo zmeczeni. Guy poszedl wzdluz muru do schodow prowadzacych na dol. Inni udali sie za nim. Jimmy i Locklear w skorzanych zbrojach podarowanych przez Armengarian wbiegali akurat na gore. -A co to, trafila sie wam pierwsza straz? - spytal Arutha. -Tak - odpowiedzial Jimmy. - Zamienilismy sie. -Dziewczyny tez maja pierwsza warte - nie wytrzymal Locklear. Arutha potargal zartobliwie wlosy smiejacego sie radosnie Lockleara i poslal go za Jimmym. Zeszli na dol. -Dookola szaleje wojna, a on mysli o dziewczynach. Amos pokiwal glowa. -My tez bylismy mlodzi, ale nie wiem, czy potrafilbym az tak daleko siegnac pamiecia. Chociaz przypominam sobie, ze majac jego lata, mniej wiecej o tej porze roku plywalem wlasnie w okolicach nizszej delty Keshu, kolo Smoczych Ziem... Arutha, zmierzajac juz do wspolnej kuchni, usmiechnal sie lagodnie. Pewne przyzwyczajenia nigdy nie ulegaja zmianie. Nalezalo do nich miedzy innymi snucie niezwyklych opowiesci przez Amosa. Tym razem powital je z radoscia. Drugiego dnia tlum moredheli i goblinow zaatakowal z samego rana. Zostali z latwoscia odparci. Za kazdym razem przeciwnik wyprowadzal tylko jedno natarcie, ktore konczylo sie szybkim wycofaniem na wyjsciowe pozycje. Poznym popoludniem stalo sie juz jasne, ze oblegajacy maja zamiar zadomowic sie na dobre. Slonce chylilo sie ku zachodowi. Arutha i Guy stali na murach. Nadbiegl Amos. -Posterunki na szczycie twierdzy melduja o ruchach na rowninach, na tylach tych przyjemniaczkow na dole. Prawdopodobnie nadciagaja glowne sily Murmandamusa. Powinny tu dotrzec jutro kolo poludnia. -Zajecie pozycji i przygotowania zajma im caly dzien. - Guy spojrzal na towarzyszy. - Zatem zyskujemy kolejne dwa dni. Ale pojutrze, o swicie, rzuci przeciwko nam wszystko, co ma. Trzeci dzien mijal powoli. Obroncy obserwowali, jak tysiace zolnierzy moredheli i ich sprzymierzencow rozkladaja sie obozami wokol miasta. Po zachodzie slonca przesuwajace sie w mroku weze pochodni zdradzaly, iz nadciagaja wciaz nowe oddzialy. Przez cala noc rozbrzmiewal gluchy odglos maszerujacych wojownikow. Przez cala tez noc Guy, Amos, Arutha i Armand regularnie wchodzili na mury, by obserwowac powiekszajace sie nieustannie, zalewajace rownine Armengar morze obozowych ognisk. Nadszedl czwarty dzien. Oblegajaca armia zadomowila sie na dobre, jakby czekajac na lepsza okazje. Przez caly dzien wszystkie sily obroncow staly w pelnym pogotowiu, czekajac na atak. Nie nadchodzil. Pod wieczor Arutha poszedl do Amosa. -Nie uwazasz, ze moga probowac takiej samej sztuczki jak Tsurani: nocne ataki, ktore mialy odwrocic nasza uwage od saperow? -Nie sa tacy sprytni. - Amos pokrecil glowa. - Potrzebowali fachowcow Segersena, poniewaz nie maja swoich oddzialow inzynieryjnych. Jesli wynajeli jakichs saperow drazacych pod tymi murami, bardzo bym chcial ich zobaczyc: musieliby przypominac ogromne ryjowki zywiace sie lita skala. Nie, to niemozliwe. Na pewno cos kombinuja, ale nic specjalnie wymyslnego. Sadze, ze jego bastardowska wysokosc nie zdaje sobie jeszcze sprawy, ze ma tu powazny klopot. Ta arogancka swinia chce nas pewnie zdobyc jednym zmasowanym atakiem. Ot co. Guy sluchal z uwaga. Jego jedyne oko ani na chwile jednak nie przerwalo obserwacji nieprzebranej masy wrogow obozujacych na rowninach. -Przynajmniej zyskalismy dodatkowy dzien na to, by twoj brat mogl dotrzec do Kamiennej Gory, Arutha. - Minelo juz dziesiec dni od czasu, jak Martin i jego towarzysze opuscili miasto. -No i dobrze - zgodzil sie Amos. Patrzyli w milczeniu. Slonce zapadalo za gorskie szczyty. Zostali na murach, obserwujac okolice, az zapadly kompletne ciemnosci. Wtedy powoli zeszli na dol, by cos zjesc i troche odpoczac. O swicie nad oblegajacym tlumem buchnal nagle dziki zgielk. Wrzaski, krzyki, loskot bebnow, wycie rogow i trab. Zamiast jednak spodziewanego ataku pierwsze szeregi rozstapily sie na boki i wytoczono przed front armii ogromna platforme. Tuzin wlochatych olbrzymow popychal ja bez wysilku. Na platformie znajdowal sie wysadzany zlotem tron, na ktorym zasiadl samotny moredhel ubrany w krotka, biala szate. Za jego plecami przystanela pochylona postac. Skrywala ja calkowicie obszerna, dluga szata z kapturem gleboko nasunietym na oczy. Platforma powoli zblizala sie do murow. Guy wychylil sie do przodu, wspierajac sie reka o niebieskawe bloki kamiennego muru. Arutha stal sztywno wyprostowany z rekami skrzyzowanymi na piersi. Amos przyslonil reka oczy przed ostrymi promieniami wschodzacego slonca. Byly zeglarz splunal soczyscie za mur. -W koncu spotykamy sie z jego wspaniala bastardowska wysokoscia we wlasnej osobie. Guy skinal krotko glowa. Podbiegl do niego zastepca dowodcy kompanii. -Przeciwnik zajmuje pozycje wyjsciowe we wszystkich sektorach. -Czy byly proby dotarcia do redut na szczytach? - Guy wskazal na skalna sciane na tylach twierdzy. -Armand donosi tylko o slabych ruchach w wysunietych posterunkow na skatach. Guy skinal glowa i ponownie skupil uwage na przedpolu. Platforma zatrzymala sie. Mezczyzna siedzacy na tronie podniosl sie powoli. Za sprawa magii jego glos rozlegl sie wyraznie i donosnie nawet w najdalszych zakatkach murow, jakby mowiacy byl oddalony zaledwie o kilka krokow. -O moje dzieci, wysluchajcie mych slow. Arutha spojrzal na Amosa i Guya ze zdumieniem. Glos Murmandamusa brzmial jak czysta muzyka. Z jego slow tchnelo cieplem dzwiekow fletu. -Przeznaczeniem naszym jest dzielic los dnia jutrzejszego. Sprzeciwiajac sie woli losu, ryzykujemy calkowitym unicestwieniem. Chodzcie, chodzcie do mnie! Odlozmy na bok stare wasnie i roznice. Nie pozwolmy, aby nas dzielily. Dal znak reka i kompania zlozona z ludzi podbiegla do przodu, zajmujac miejsca za platforma. -Prosze, sami widzicie. Oto sa juz ze mna czlonkowie waszej rasy. Oni wlasciwie pojmuja nasze przeznaczenie. Przyjme z otwartymi ramionami wszystkich, ktorzy beda ochoczo mi sluzyc. Przy moim boku osiagniecie prawdziwa wielkosc. Chodzcie, chodzcie do mnie. Niech nie dzieli nas przeszlosc. Wszyscy jestescie przeciez mymi dziecmi, dziecmi, ktore tylko pobladzily w zyciu. Amos parsknal gniewnie. -Moj staruszek byl straszna kanalia i lajdakiem, ale ten... to przechodzi ludzkie pojecie. -Przybywajcie, przybywajcie. Przyjme z otwartymi rekami wszystkich, ktorzy zechca sie przylaczyc. - Jego slowa brzmialy slodko, uwodzicielsko. Stojacy na murach wymieniali zdziwione spojrzenia, w ktorych czaily sie niewypowiedziane pytania. Guy i Arutha rozejrzeli sie wokol siebie. -W jego slowach kryje sie wielka moc i sztuka - powiedzial du Bas-Tyra. - Spojrz tylko, niektorzy moi zolnierze mysla juz sobie, ze moze nie beda musieli walczyc. -Przygotowac katapulty - powiedzial Amos. Arutha podszedl do niego szybkim krokiem. -Czekaj! -Na co? - spytal Guy. - Aby slodkimi slowkami pozbawil moja armie determinacji i woli walki? -Zwlekaj. Trzeba zyskac na czasie. Czas jest naszym sprzymierzencem, a jego wielkim przeciwnikiem. Murmandamus krzyczal. -Ci jednak, ktorzy mi sie sprzeciwia, ci, ktorzy odstapia na bok, ci, ktorzy blokuja nasz marsz ku przeznaczeniu, ci wszyscy zostana zmiazdzeni, roztarci na proch. W jego glosie slychac bylo nute ostrzezenia, nute grozby. Obroncow na murach ogarnelo nagle i przemozne uczucie absolutnej, nieodwracalnej beznadziejnosci. -Daje wam wybor! Murmandamus rozlozyl gwaltownie ramiona. Biala szata zsunela sie na ziemie, ukazujac cialo obdarzone niewyobrazalna moca. Znamie w ksztalcie purpurowego smoka zalsnilo krwiscie. Murmandamus mial na sobie tylko biala przepaske na biodra. -Mozecie zyc w pokoju i sluzyc wielkiemu dzielu przeznaczenia. Podbiegla do niego grupka slug. Zalozyli mu zbroje: zelazne plyty na piers i plecy, nagolenniki, kolczuge i skory oraz czarny helm ze sterczacymi na boki smoczymi skrzydlami. Oddzial konnych, zlozony z ludzi, usunal sie na bok. Na jego miejsce pojawila sie kompania Czarnych Zabojcow. Podjechali blizej i zajeli wyznaczone pozycje wokol Murmandamusa, ktory dobyl miecz i skierowal go w strone murow. -Jezeli stawicie opor, zostaniecie starci w pyl. Wybierajcie! Arutha nachylil sie ku Guyowi i szepnal mu cos do ucha. Po chwili ciszy Protektor wychylil sie za krawedz muru. -Sam nie moge tu nikomu rozkazac, by opuscil miasto. Musimy zwolac Rade Ludu. Decyzja zostanie podjeta dzis wieczorem. Murmandamus, zaskoczony niespodziewana odpowiedzia, zawahal sie na moment. Otworzyl usta, by cos powiedziec, lecz kaplan-waz przerwal. Nachylil sie ku niemu i zaczal gwaltownie mowic. Wodz uciszyl go niecierpliwym ruchem reki. Zwrocil sie ponownie ku murom. Arutha wyobrazil sobie, ze pod helmem Murmandamusa zaigral pewny siebie usmieszek. -Poczekam. Jutro o swicie otworzcie na osciez bramy i wyjdzcie z miasta. Powitamy was z szeroko otwartymi ramionami, jak powracajacych na lono rodziny braci. O dzieci moje. - Dal znak i olbrzymy zaczely ciagnac platforme, ktora ruszyla powoli do tylu i wkrotce wtopila sie w mrowie wojownikow przed zamkiem. -Rada Ludu niczego tu nie zmieni. - Guy pokrecil glowa. - Osobiscie rozwale leb idiocie, ktoremu przejdzie przez mysl, ze w slowach tego potwora moze sie kryc chocby ziarnko prawdy. -Zyskalismy przynajmniej kolejny dzien - powiedzial Amos. Arutha oparl sie o mur. -A Martin i reszta sa o jeden dzien drogi blizej Kamiennej Gory. Guy milczal, wpatrujac sie w wychodzace zza horyzontu slonce. Oddzialy wroga wracaly do swych obozow, lecz miasto nadal bylo odciete od swiata. Przez wiele dlugich godzin Protektor i jego dowodcy trwali na murach, obserwujac w milczeniu przeciwnika. Cala noc plonely pochodnie. Na wszystkich odcinkach zolnierze pod komenda Armanda de Sevigny zachowywali maksymalna czujnosc. Wiekszosc mieszkancow miasta zgromadzila sie na rynku. Jimmy i Locklear przedzierali sie przez tlum. Odnalezli Kriste i Bronwynn i teraz cala czworka szla ramie przy ramieniu. Jimmy chcial cos powiedziec, ale Krista uciszyla go natychmiast. Na podwyzszeniu na srodku placu pojawili sie Guy, Arutha i Amos. Razem z nimi stal starzec w brazowej szacie, ktora wydawala sie rownie wiekowa jak jej wlasciciel. W zagieciu lokcia spoczywal dlugi kij przebogato rzezbiony runicznymi symbolami i ornamentami. -Kto to jest? - spytal Locklear. -Stroz Prawa - szepnela Bronwynn. - Cicho! Staruszek wzniosl reke i na placu zapadla glucha cisza. -Rada Ludu rozpoczyna obrady. Niech prawo przemowi. Co wypowiedziane -prawda jest. Co uradzone - przestrzegane bedzie. - Co postanowione - wola ludu jest. Guy wzniosl rece ponad glowe. -Oddaliscie miasto pod moja opieke - przemowil. - Jestem waszym Protektorem. Obwieszczam, co nastepuje: wrog nasz czeka na zewnatrz i pieknymi slowkami pragnie uzyskac to, czego nie osiagnal sila zbrojna. Kto zechce zabrac glos w tej sprawie? -Moredhele od wiekow byli wrogami naszej krwi - odezwal sie glos z tlumu. - Jakaz to sluzbe mielibysmy pelnic w ich sprawie? -Czyz jednak nie godzi sie jeszcze raz wysluchac Murmandamusa? - spytal ktos inny. - Mowi madrze i uczciwie. - Wszystkie oczy zwrocily sie na Stroza Prawa. Ten zamknal oczy i milczal przez dluga chwile. W koncu przemowil. -Prawo mowi, ze moredhele nie mieszcza sie w konwencjach ludzkich. Obca im jest wiez miedzy ludem. Jednak w roku pietnastym Protektor Bekinsmaan spotkal sie z jednym z nich zwanym Turanalorem, wodzem klanu Borsuczego moredheli. Do spotkania doszlo w Dolinie Isbandii. W czasie swieta Banapis ustanowiono zawieszenie broni. Trwalo przez trzy lata. Kiedy Turanalor zniknal w Lesie Edder, a mialo to miejsce w roku dziewietnastym, brat jego, Uimsiascor, zostal wodzem klanu. Naruszyl on postanowienia rozejmu, pozbawiajac zycia wszystkich mieszkancow bacowki Dibria. - Starzec mowil powoli, z namaszczeniem, jakby przypominal sobie kolejne fakty i przekazywal je sluchaczom. - Slowa moredhela zostaly juz wysluchane w naszej historii, jednak zalecam wielka rozwage i ostroznosc, poniewaz zdradziecka to rasa i przebiegla. Guy dal znak Anicie. -Oto czlowiek, ktorego juz poznaliscie. Nazywa sie Arutha, ksiaze Krolestwa, ktore niegdys zaliczaliscie w poczet swych wrogow. Teraz jest waszym przyjacielem. Jest rowniez moim dalekim krewnym. Mial juz do czynienia z Murmandamusem. Nie pochodzi jednak z Armengaru. Czy Rada Ludu zechce udzielic mu glosu? Stroz Prawa podniosl rece w pytajacym gescie. Rozlegl sie pomruk przyzwolenia. Starzec dal znak, by Ksiaze zabral glos. Arutha wszedl na srodek podium. -Walczylem w przeszlosci ze slugusami tego potwora. - W prostych slowach przedstawil historie z Nocnymi Jastrzebiami, zranienie Anity i wyprawe do Moraelin. Wspomnial o watazce moredheli, Muradzie, ktory zginal z reki Baru. Opowiedzial rowniez o mrozacych krew w zylach zdarzeniach i okrucienstwach, za ktorymi kryl sie Murmandamus. Gdy jego opowiesc dobiegla konca, Amos wzniosl rece, proszac o glos. -Przybylem do was, jak pamietacie, chory i ranny. Przyjeliscie mnie do siebie i otoczyliscie troskliwa opieka, choc bylem obcy. Teraz jestem jednym z was. Chce mowic o tym, ktory stoi teraz przed wami, o Anicie. Zylem z nim pod jednym dachem, walczylem ramie przy ramieniu i od wielu lat zaliczam go do grona mych prawdziwych przyjaciol. Nie ma w nim falszu i zaklamania. Jego serce jest szczere i otwarte dla wszystkich. Na jego slowach mozna polegac, sa jak opoka. To, co powiedzial, jest prawda i tylko prawda. -Jaka moze byc wiec nasza odpowiedz? - krzyknal Guy. Blysnely wzniesione w gore obnazone miecze i roztanczyly pochodnie. Po wielkim placu przetoczyl sie echem grzmot okrzyku. Nie! Guy czekal spokojnie, gdy tlum Armengarian wykrzykiwal swe wyzwanie wobec Murmandamusa. Stal sztywno wyprostowany. Zacisniete w piesc dlonie w czarnych rekawicach wzniosl wysoko ponad glowe. Okrzyki tysiecy mieszkancow Armengaru oplywaly go jak ozywczy strumien wody. Jego jedyne oko blyszczalo nieziemskim swiatlem. Twarz promieniala szczesciem, jak gdyby zapal i odwaga mieszkancow przegnala na cztery wiatry zmeczenie i cierpienie. Jimmy patrzyl ze zdumieniem i podziwem. W jego oczach Guy przemienil sie w zupelnie innego czlowieka. Stroz Prawa czekal cierpliwie, az zgielk nieco przycichnie. -Rada Ludu ustanowila prawo. A oto ono: nikt nie opusci miasta, by sluzyc Murmandamusowi. Niech nikt nie wazy sie prawa tego zlamac. -Wroccie teraz na swoje posterunki. Jutro zaczyna sie prawdziwa bitwa. Tlum zaczal sie powoli rozchodzic. -Ani przez chwile nie watpilem, ze tak to sie skonczy - powiedzial Jimmy. -Ale trzeba przyznac, ze ten pieknis. Mroczny Brat ze smokiem zamiast pieprzyka, potrafi niezle nawijac - dorzucil Locklear. -Zgadza sie - powiedziala Bronwynn - ale nie zapominajcie, ze z moredhelami walczylismy, odkad istnieje Armengar. Miedzy nami nie moze zapanowac pokoj. - Spojrzala na Lockleara. Jej urodziwa twarz byla pelna powagi. - Kiedy masz sie zglosic na sluzbe? -Jimmy i ja rozpoczynamy o brzasku. Bronwynn i Krista wymienily znaczace spojrzenia. Kiwnely glowami. Bronwynn wziela Lockleara ze reke. -Chodz ze mna. -Dokad? -Mam dom, gdzie mozemy spedzic te noc. - Zdecydowanym ruchem pociagnela go za soba i oboje znikneli w rzednacym tlumie Rady Ludu. Jimmy zerknal spod oka na Kriste. -On jeszcze nigdy... -Ani Bronwynn. Zdecydowala, ze jezeli mialaby jutro umrzec, to chce przed smiercia poznac chociaz jednego mezczyzne. Jimmy zastanawial sie przez chwile. -Hm, przynajmniej wybrala delikatnego chlopca. Beda dla siebie dobrzy. Jimmy ruszyl przed siebie, lecz powstrzymala go mocna dlon dziewczyny. Obejrzal sie. Przygladala sie z uwaga jego twarzy w swietle pochodni. -Ja tez nie zaznalam jeszcze rozkoszy sypialni. Jimmy poczul, ze czerwieni sie gwaltownie. Przez caly czas, jaki spedzili z dziewczynami, ani razu nie udalo mu sie byc z Krista sam na sam. Calymi godzinami wloczyli sie we czworke. Kilka razy calowali sie w bramach, ale raczej na niby niz na serio. Dziewczynom udawalo sie caly czas utrzymywac nad mlodymi szlachcicami pelna kontrole. Zawsze tez towarzyszylo im nieuchwytne poczucie, ze byla to pewnego rodzaju zabawa, mniej czy bardziej niewinna gra. Nie mogl sie oprzec wrazeniu nadciagajacego nieuchronnie przeznaczenia i pragnieniu, by zyc bardziej intensywnie, chocby tylko przez jedna noc. -Ja tak... ale tylko dwa razy - wydusil w koncu z siebie. Ujela go za reke. -Ja tez znam dom, z ktorego mozemy skorzystac. - Nie mowiac ani slowa, poszedl za dziewczyna, czujac, jak rodzi sie w nim nowe uczucie. Zdal sobie bardzo wyraznie sprawe z nieuchronnosci smierci. Tym silniej, ze jej imie pojawilo sie gleboko wyryte ogromnymi literami na tle pragnienia afirmacji zycia. Wraz z tym uczuciem pojawil sie strach. Jimmy chwycil mocno dlon Kristy i poszli dalej ramie przy ramieniu. Po murach biegali poslancy z rozkazami. Taktyka Armengarian byla w gruncie rzeczy bardzo prosta. Czekali. O swicie Murmandamus pojawil sie przed frontem swych sil. Jego bialy wierzchowiec tanczyl nerwowo, gdy wodz jezdzil tam i z powrotem przed szeregami. Nie bylo watpliwosci: czekal na odpowiedz z zamku, ale doczekal sie tylko absolutnej ciszy. Arutha przekonal Guya, aby nic nie robil. Kazda godzina zyskana przed atakiem byla ta, w ktorej mogly nadciagnac upragnione posilki. Jezeli Murmandamus oczekiwal otwarcia bram albo prowokacyjnego wyzwania, to sie rozczarowal. Ze szczytu murow powital go jedynie szereg milczacych obroncow Armengaru. W koncu podjechal blizej i zatrzymal sie w polowie drogi miedzy swoja armia a murami. I znowu, jak poprzednio, dzieki magicznej sztuce, jego glos rozlegl sie glosno i wyraznie. -O moje oporne dzieci, dlaczego sie wahacie? Czyz nie zebraliscie sie na narade? Czyz nie widzicie, ze opor jest glupota? Jak wiec brzmi wasza odpowiedz? Slucham. Jedyna odpowiedzia byla martwa cisza. Guy wydal surowy rozkaz, aby nikt nie wazyl sie mowic glosniej niz szeptem. Nakazal tez powstrzymac kazdego, kto chcialby uragac nieprzyjacielowi. Nie chcial dostarczac Murmandamusowi nawet cienia pretekstu do rozpoczecia wczesniejszego ataku. Wierzchowiec moredhela zatanczyl nerwowo w kolko. -Musze wiedziec! - wrzasnal Murmandamus. - Jezeli nie dostane odpowiedzi, zanim dojade do mych szeregow, spadnie na was ogien i smierc! Guy walnal piescia w rekawicy w mur. -Niech mnie szlag trafi, jesli poczekam chocby piec minut. Katapulty! Dal znak reka. Ponad ich glowami przemknela z szumem chmura kamieni wielkosci melonow. Opadla z trzaskiem i loskotem wokol Murmandamusa. Bialy rumak, kilkakrotnie trafiony, zwalil sie ciezko na ziemie. Murmandamus wylecial z siodla i potoczyl po trawie. Raz po raz trafialy w niego kamienie. Na murach wybuchl dziki, radosny wrzask. Zamarl nagle, gdy Murmandamus zerwal sie na nogi. Nie bylo widac po nim zadnych obrazen. Ruszyl powoli w strone murow, az znalazl sie w zasiegu lukow. -Odrzucacie z pogarda moja szczodrosc i hojnosc. Odrzucacie me krolestwo. Poznajcie wiec zniszczenie! Lucznicy wypuscili pociski, jednak strzaly odbijaly sie od Murmandamusa, jakby byl otoczony jakas ochronna skorupa. Gwaltownym ruchem wycelowal miecz ku murom. Rozlegla sie dziwna, przytlumiona eksplozja. Z czubka klingi wystrzelil szkarlatny ogien, ktory trafil z hukiem w kamienny parapet. Trzech lucznikow wrzasnelo strasznym glosem, ich ciala rozgorzaly zywym ogniem. Ku murom nadlatywaly kolejne blyskawice. Pozostali obroncy schowali sie blyskawicznie za ochronna krawedz muru, dzieki czemu zdolali uniknac kolejnych strat. Z gardla Murmandamusa wydobyl sie wsciekly ryk. Odwrocil sie ku swojej armii. -Zniszczcie ich! Zmieccie z powierzchni ziemi! - wrzasnal. Guy wyjrzal poza blanki. Moredhel oddalal sie dlugimi krokami. Jego armia wylala sie na rownine, pedzac wielka fala ku murom. Murmandamus, podobny do spokojnej wysepki w morzu chaosu, kroczyl spokojnie ku platformie i tronowi. Guy rozkazal uruchomic machiny wojenne i na atakujacych spadl smiercionosny deszcz. Wroga fala zatrzymala sie na chwile, gubiac impet natarcia, by po sekundzie ruszyc jeszcze szybciej ku coraz blizszym murom. Ponad wodami fosy zawalonej szczatkami i cialami z poprzednich natarc przerzucano nastepne platformy. Wszedzie, jak okiem siegnac, wznosily sie ku gorze dlugie drabiny i mrowie atakujacych zaczeto sie po nich wspinac. Olbrzymy ruszyly do ataku. Pchaly przed soba ogromne, dziwacznie wygladajace skrzynie, dlugie i szerokie na siedem, a wysokie na trzy metry, stojace na zaopatrzonych w kola platformach. Z przodu i z tylu sterczaly dlugie tyki. Platformy kolysaly sie na nierownosciach terenu i porozrzucanych wszedzie cialach. Gdy znalazly sie w poblizu murow, uruchomiono jakies mechanizmy i tyki wsunely sie pod skrzynie, unoszac je w gore, az znalazly sie na rowni z blankami. Czola skrzyn opadly nagle do poziomu, tworzac platformy, po ktorych wylaly sie z wnetrza tabuny goblinow. Blyskawicznie bestie znalazly sie na murach Armengaru. Ze skrzyn zrzucono jednoczesnie drabinki sznurowe, po ktorych zaczeli sie wspinac kolejni napastnicy. Ta sama taktyka zostala powtorzona jednoczesnie w kilkunastu punktach murow. W niedlugim czasie setki moredheli, goblinow i trolli zmagaly sie z obroncami w krwawej walce wrecz. Arutha uchylil sie przed ciosem goblina i jednoczesnie przeszyl na wylot zielonoskora bestie, ktora spadla z wrzaskiem na kamienie dziedzinca. Dzieciaki rzucily sie hurmem z wyciagnietymi sztyletami i dopilnowaly, aby goblin stal sie rzeczywiscie martwym goblinem. W bitwie uczestniczyli wszyscy, ktorzy byli do tego zdolni. Ksiaze Krondoru przemknal kolo Amosa zmagajacego sie z moredhelem. Obaj chwycili sie za nadgarstki, uniemozliwiajac przeciwnikowi jakikolwiek ruch. Mijajac ciemnego elfa, Arutha rabnal go w glowe rekojescia miecza i pobiegl dalej. Moredhel zachwial sie na nogach. Amos natychmiast wykorzystal chwilowa slabosc. Zlapal go jednoczesnie za gardlo i krocze. Uniosl w gore i cisnal za mur, spychajac jednoczesnie innych wspinajacych sie po drabinie. Nastepnie przy pomocy innego obroncy odepchneli drabine od muru, zwalajac jaw dol. Jimmy i Locklear biegli wzdluz muru, torujac sobie droge ciosami rozdzielanymi na prawo i lewo tym, ktorzy usilowali ich zatrzymac. Dotarli w koncu do stanowiska dowodzenia Guya. -Panie, Armand mowi, ze nadciaga drugi rzut skrzyn. Guy rozejrzal sie, oceniajac blyskawicznie sytuacje. Mury zostaly oczyszczone z napastnikow i prawie wszystkie drabiny zwalone na dol. -Tyczki i plonacy olej! - krzyknal, a jego rozkaz sprawnie przekazano dalej. Gdy drugi rzut skrzyn uniosl sie w gore do wysokosci blankow, te najezyly sie nagle dlugimi tyczkami, a nawet wloczniami. Blokowano nimi opadajace przednie scianki skrzyn, chociaz nie we wszystkich wypadkach sie to powiodlo. Pozostale zostaly obrzucone przez silnorekich, dobranych specjalnie obroncow Armengaru, skorzanymi workami z olejem. Sciekajacy po scianach skrzyn gesty olej podpalono nastepnie plonacymi strzalami i po chwili wzniesione wysoko skrzynie plonely jak pochodnie. Skryci wewnatrz napastnicy, krzyczac wnieboglosy, skakali na oslep w dol, w objecia smierci. Z dwojga zlego woleli roztrzaskac sie o ziemie, niz usmazyc zywcem. Kilka kompanii moredheli, ktorym udalo sie wedrzec na mury, zostalo szybko i skutecznie zlikwidowanych. Nie minela godzina od pierwszego natarcia, a na tylach wroga rozlegly sie traby nawolujace do odwrotu. Arutha ocenil sytuacje spojrzeniem. Odwrocil sie do Guya. Protektor dyszal ciezko, bardziej z napiecia niz z wyczerpania walka. Jego stanowisko dowodzenia bylo otoczone silnym pierscieniem obrony, aby mogl swobodnie panowac nad sytuacja i wydawac rozkazy wszystkim sektorom obrony. Popatrzyl na Ksiecia. -Mamy szczescie. - Potarl twarz dlonmi. - Gdyby ten idiota wyslal oba rzuty jednoczesnie, spokojnie zrobilby wylom w przynajmniej jednym sektorze. Walczylibysmy juz na ulicach, wycofujac sie. -Byc moze, ale musisz pamietac, ze masz doskonala armie. Wspaniale walczyli. -Tak, tak. - Guy zezloscil sie. - Walczyli rzeczywiscie wspaniale, ale i umierali we wspanialym tempie. Chodzi przede wszystkim o to, jak najdluzej utrzymac ich przy zyciu. Odwrocil sie do Jimmiego, Lockleara i kilku innych poslancow. -Zwolajcie dowodcow do wysunietego punktu dowodzenia. Za dziesiec minut odprawa. - Spojrzal na Aruthe. - Chcialbym, abys wzial w niej udzial. Arutha obmyl zakrwawione rece woda dostarczona przez staruszka, ktory ciagnal wozek wyladowany wiadrami. -Dobrze. Zeszli schodami z murow prosto do domu, ktory Guy przeksztalcil w kwatere glowna. W ciagu dziesieciu minut stawili sie wszyscy komendanci poszczegolnych odcinkow, nie wylaczajac Amosa i Armanda. Gdy wszyscy byli na miejscu, Guy zwrocil sie do zebranych. -Dwie sprawy. Po pierwsze, nie wiem, ile jeszcze podobnych atakow uda nam sie skutecznie odeprzec i czy sa zdolni powtorzyc takie natarcie jak ostatnie. Gdyby wykazali sie odrobine wieksza inteligencja w wykorzystaniu tych przekletych skrzyn, to teraz walki toczylyby sie na ulicach miasta. Rownie dobrze mozemy odeprzec kilkanascie nastepnych atakow, jak tez ulec juz przy nastepnym. Zarzadzam natychmiastowa ewakuacje miasta. Do polnocy maja zostac zakonczone dwie pierwsze fazy. Konie i zapasy do wawozow. Przygotowac dzieci. Chce takze, aby wszyscy byli gotowi do natychmiastowego zrealizowania na moj rozkaz dwoch ostatnich faz. Po drugie, gdyby cos mi sie stalo, dowodztwo po mnie obejmuja w kolejnosci: Amos Trask, Armand de Sevigny i ksiaze Arutha. Arutha spodziewal sie, ze dowodcy Armengaru beda protestowac, ale oni oddalili sie bez slowa, by wykonac powierzone zadania. Guy przerwal Anicie, zanim ten zdazyl otworzyc usta. -Jestes lepszym dowodca polowym niz ktorykolwiek z nich. Jezeli bedziemy musieli opuscic miasto, moze sie zdarzyc, ze bedziesz musial objac dowodztwo nad czescia mieszkancow. Chcialem, by wiedzieli, ze maja cie sluchac. W ten sposob, nawet jesli znajdzie sie posrod nich ktorys z lokalnych komendantow, twoje rozkazy beda wypelniane bez szemrania. -Ale dlaczego? Guy ruszyl w kierunku drzwi. -Aby o kilku wiecej moich ludzi dotarlo zywych do Yabonu. Chodz... na wszelki wypadek. Powinienes wiedziec, co tu planujemy. Drugi zmasowany atak nastapil dokladnie w chwili, gdy Guy pokazywal Arucie rozmieszczenie poszczegolnych oddzialow w samej twierdzy, na wypadek upadku miasta. Pognali z powrotem na mury. Ulice wypelnial stukot beczek toczonych przez starszych mezczyzn i kobiety. Gdy dotarli do podnoza zewnetrznego muru, Arutha zauwazyl, ze w rogach ustawiono dziesiatki beczek. Wbiegli na gore. Na calej dlugosci murow trwaly zazarte boje. Plonace skrzynie kolysaly sie w podmuchach wiatru tuz przy blankach, lecz zadnemu moredhelowi, goblinowi czy trollowi nie udalo sie na razie wedrzec poza linie obrony. Guy dobiegl do stanowiska dowodzenia. Amos nadzorowal juz rozmieszczenie kompanii rezerwowych. Nie czekajac na pytanie Guya, Amos zaczal skladac raport. -Wyslali okolo dwoch tuzinow tych pudlowatych urzadzen. Tym razem najpierw ostrzelalismy je na sztywno plonacymi strzalami, a dopiero pozniej polecial olej. Dzieki temu zaczely sie palic w wiekszej niz poprzednio odleglosci od murow. Nasi chlopcy obsypuja ich gradem pociskow. Tym razem nie damy im szansy. Jego nieswieta bastardowosc dostanie wkrotce szalu. - Wskazal na odlegly pagorek, gdzie na tronie siedzial Murmandamus. Z powodu oddalenia nie bylo wyraznie widac, lecz wiele wskazywalo na to, ze watazka moredheli nie byl specjalnie zadowolony z przeprowadzonego ataku. Arutha zalowal, ze nie ma sokolego wzroku Martina i nie moze dokladnie zobaczyc, co robi Murmandamus. -Padnij! Wszyscy padnij! - wrzasnal nagle Amos. Arutha przypadl za blanki. Ostrzezenie Amosa, przekazywane z ust do ust, obieglo mury. Nastepny szkarlatny plomien eksplodowal nad ich glowami. Nadlecial drugi i jeszcze jeden. Rozlegl sie daleki glos trab. Arutha zaryzykowal i wyjrzal ostroznie. Oddzialy oblegajace miasto wycofywaly sie na bezpieczna odleglosc, ku swoim szeregom. Guy wstal. -Patrz. Jak okiem siegnac, wzdluz muru ciagnely sie zwaly dymiacych cial, zweglonych magicznym plomieniem Murmandamusa. Amos ocenil zniszczenia fachowym spojrzeniem. -Hm, nasz przyjaciel niezbyt dobrze przyjmuje porazki. -Pozabijal swoich zolnierzy. - Wzrok Aruthy wedrowal po murach. - Nasi nie poniesli prawie zadnej szkody. Co to za nieprzyjaciel, ktory likwiduje wlasnych ludzi? Amos polozyl reke na ramieniu Ksiecia. -Najgorszy. Opetany. Cale przedpole zasnuwal dym. Obroncy z wyczerpania i braku czystego powietrza byli bliscy utraty przytomnosci. Nieprzyjaciel podleczyl ku samym murom wozy, na ktorych umieszczono dajace sie blyskawicznie podpalic stosy drewna, galezi i chrustu. Podlozono ogien. Buchnal czarny, gesty i smierdzacy dym. Wrog sprobowal innego sposobu zdobywania murow - dlugie drabiny przymocowano do drewnianych platform, niesionych przez oddzialy goblinow. Taktyka byla bardzo niebezpieczna. Z czarnej sciany dymu przeslaniajacej swiat wylanial sie nagle szczyt drabiny. Gdy obroncy na prozno starali sieje zepchnac, zalewala ich fala atakujacych. Nosy i usta napastnikow byly zakryte kawalkami materialu nasaczonego mieszanina olejkow i ziol, ktora zapobiegala przedostawaniu sie dymu. Na kilku odcinkach obrona zostala przelamana. Arutha pomogl skierowac tam posilki i wkrotce nieprzyjaciel zostal odparty. Guy rozkazal, aby na dymiace stosy wylano nafte. Plomienie buchnely w gore. Wrog nie byl w stanie nad nimi zapanowac. Nie minelo wiele czasu, a morze plomieni rozlalo sie pod sama podstawe murow. Stojacy na drabinach gineli, plonac jak pochodnie i przerazliwie krzyczac. Gdy sciana plomieni w koncu nieco opadla, okazalo sie, ze nie ostala sie ani jedna drabina. Bylo juz pozne popoludnie. Slonce krylo sie za twierdza. Guy przywolal do siebie Aruthe gestem reki. -Chyba skonczyli na dzisiaj. -Nie jestem wcale taki pewien. Spojrz, w jakim szyku stoja. Guy popatrzyl za mury. Szeregi przeciwnika nie wycofaly sie jak poprzednio do obozow. Trwalo goraczkowe przegrupowanie. Zajmowano inne pozycje wyjsciowe do kolejnego ataku. Dowodcy uwijali sie przed frontem, rozmieszczajac przybyle posilki. -Chyba nie zechca atakowac noca? Podeszli Amos i Armand. -Dlaczego nie? - spytal Amos. - Skoro z taka beztroska wysylaja przeciwko nam swych ludzi, nie ma wiekszego znaczenia, kto kogo widzi. Te glupia swinie nic nie obchodzi, kto przezyje, a kto straci zycie. To bedzie czysta rzez, ale moga nas w koncu zmeczyc i zmoc. Armand rozejrzal sie po murach. Rannych i zabitych znoszono do infirmerii zorganizowanych w kilku punktach miasta. -W sumie stracilismy dzisiaj trzystu dwudziestu zolnierzy. Nie mozna wykluczyc, ze liczba ta moze jeszcze wzrosnac, gdy ponownie zostana sprawdzone wszystkie raporty. Mamy wiec pod bronia okolo szesciu tysiecy dwustu dwudziestu pieciu ludzi zdolnych do walki. Guy zaklal. -Nawet jesli Martin ze swoimi zdola dotrzec do Kamiennej Gory najszybciej, jak to mozliwe, a posilki przybeda tu rownie szybko, i tak bedzie to zbyt pozno. Poza tym jestem przeswiadczony, ze nasi przyjaciele za murami planuja cos specjalnego na dzisiejszy wieczor, a moze i noc. -Nie wyglada na to, zeby szykowali sie do nastepnego ataku. - Arutha oparl sie o mur. Guy obejrzal sie na gmach twierdzy. Slonce schowalo sie juz za gory, lecz niebo nadal bylo jasne. Na rowninie pod murami widac bylo sztandary i pochodnie. -Oni chyba czekaja... Niech oddzialy wycofaja sie z murow, ale posilek wydac na pozycjach wyjsciowych. - Odeszli razem z Sevignym, nie przypominajac o koniecznosci zachowania maksymalnej czujnosci. Nie bylo takiej potrzeby. Arutha zostal na murach u boku Amosa. Czul, jak narasta w nim powoli, lecz nieublaganie uczucie oczekiwania. Czas, w ktorym mial odegrac role -jakakolwiek by byla - zblizal sie wielkimi krokami. Jesli starozytne proroctwo, o ktorym uslyszal od mnichow Ishap w Sarth, bylo prawdziwe, to on wlasnie mial byc Zapora Ciemnosci. Na jego tez barki spadnie zadanie pokonania Murmandamusa. Oparl brode na zlozonych rekach spoczywajacych na zimnych kamieniach muru. Amos wyciagnal fajke i zaczal ja nabijac. Nucil cichutko jakas stara szante. Czekali. Otaczajaca miasto wroga armie spowijal gestniejacy mrok. -Locky, nie - powiedziala Bronwynn, odpychajac chlopaka od siebie. -Przeciez nie mamy sluzby. - Spojrzal na nia skonfundowany. Dziewczyna obrzucila go zmeczonym wzrokiem. -Przez caly dzien latalam z rozkazami, tak jak i ty. Jest mi goraco i lepie sie cala od potu i kurzu. Smierdze dymem. A ty chcesz isc ze mna do lozka. W glosie Lockleara pobrzmiewaly zranione uczucia. -Ale przeciez zeszlej nocy... -No wlasnie, zeszlej nocy - przerwala mu lagodnie. - To bylo cos, czego pragnelam, i dziekuje ci za to. Teraz jednak jestem zmeczona i brudna... A poza tym nie mam nastroju. -To ja ci dziekuje! - powiedzial sztywno. - Czy to... czy to byla przysluga? - Urazona duma dala znac o sobie. Glos mu sie lamal. - Bronwynn, ja cie kocham. Gdy sie to wszystko skonczy, musisz koniecznie przyjechac do mnie, do Krondoru. Pewnego dnia bede bardzo bogaty, zobaczysz. Moglibysmy sie pobrac... no wiesz. -Locky - powiedziala na poly ze zniecierpliwieniem, a na poly z czuloscia. - mowisz o sprawach, ktorych kompletnie nie rozumiem. Przyjemnosci sypialni to nie obietnice. Teraz musze odpoczac troche, zanim zawolaja nas z powrotem na sluzbe. Idz juz. Moze innym razem. Chlopak poczul sie bolesnie dotkniety. Cofnal sie z plonacymi policzkami. -Co to ma znaczyc, moze innym razem? - Jego twarz plonela coraz zywsza czerwienia. Prawie krzyczal. - Czy ty myslisz, ze to jakas gra? Myslisz, ze jestem malym, namolnym chlopczykiem, tak? - Mowil wyzywajacym tonem. Bronwynn spojrzala na niego smutnymi oczami. -Tak, Locky. Jestes chlopczykiem. A teraz odejdz wreszcie. Wzbieral w nim gniew. Krzyczal na cale gardlo. -Nie jestem zadnym cholernym chlopczykiem. Jeszcze zobaczysz! Nie jestes jedyna dziewczyna w Armengarze. Do niczego nie jestes mi potrzebna. - Potykajac sie, wypadl niezgrabnie za prog i trzasnal z calej sily drzwiami. Po policzkach ciekly mu strumienie lez, plakal z upokorzenia i wscieklosci. W zoladku kotlowalo sie od zimnej furii. Serce walilo jak szalone. Jeszcze nigdy w zyciu nie odczuwal takiego pomieszania i bolu. I wtedy uslyszal, ze Bronwynn go wola. Zawahal sie przez moment, myslac, ze dziewczyna pewnie chce go przeprosic albo po cos wyslac. Nagle wrzasnela przerazliwie. Locklear rzucil sie ku drzwiom. Otworzyl je poteznym pchnieciem. Dziewczyna przyciskala rece do zeber. W jednej z nich trzymala niezgrabnie sztylet. Ramie, bok i udo zalane byly krwia. Tuz przed nia przyczail sie gorski troll z wzniesionym do ciosu mieczem. Locklear chwycil rekojesc rapiera. -Bronwynn! Troll zawahal sie przez ulamek sekundy, gdy chlopak skoczyl ku niemu, lecz gdy Locklear wznosil bron do gory, ostrze trolla opadlo w dol. W slepym szale chlopak cial straszliwie trolla przez plecy i kark. Bestia zatoczyla sie i probowala odwrocic, ale on znalazl koncowka rapiera miejsce pod pacha nie osloniete zbroja i przeszyl trolla na wylot. Ten zadygotal, puscil miecz i zwalil sie na podloge. Locklear dla pewnosci przebodl go jeszcze raz, przeskoczyl nad trupem i rzucil sie do dziewczyny. Lezala w ogromnej kaluzy krwi. Wiedzial, ze nie zyje. Po policzkach splynely strumienie lez. Objal ja i przytulil mocno do siebie. -Bronwynn, przepraszam. Przepraszam, ze sie na ciebie tak wscieklem - szeptal do jej ucha. - Nie umieraj. Zawsze bede twoim przyjacielem. Nie chcialem wcale tak na ciebie krzyczec! Cholera! - Kolysal cialem dziewczyny w przod i tyl. Po jego rekach splywala krew zabitej. - Cholera, cholera, cholera... Plakal na glos. Bol rozsadzal mu zoladek i dol brzucha. Serce walilo jak mlotem. Miesnie mial napiete jak postronki, a cale cialo zdawalo sie plonac zywym ogniem, jak gdyby nienawisc i wscieklosc chcialy przecisnac sie przez najmniejsze pory. Mial wrazenie, ze oczy zmienily sie w dwa rozzarzone wegle tkwiace we wnetrzu glowy, zbyt gorace i suche, by mogla z nich wyplynac chociaz jedna lza. Z rozpaczy i bolu wyrwal go dopiero sygnal alarmowy rozbrzmiewajacy nad miastem. Wstal i delikatnie zlozyl cialo dziewczyny na lozku, ktore dzielili zeszlej nocy. Zabral rapier i otworzyl drzwi. Wzial gleboki oddech. Cos w nim zamarlo, zapadlo sie. Ogromna czapa lodowa zastapila plonacy bol cierpienia. Niedaleko przed nim kobieta z dzieckiem na reku cofala sie przed goblinem z wzniesionym do zadania ciosu mieczem. Locklear zblizyl sie do niego spokojnym krokiem i przeszyl mu kark, krecac dziko mieczem. Glowa stwora oderwala sie i spadla. Locklear rozejrzal sie. Nocne powietrze jakby zadrgalo i jego oczom ukazal sie wojownik, moredhel. Chlopak zaatakowal bez chwili namyslu. Ranil go w bok, ale nie smiertelnie. Rana byla powazna, a Locklear byl szermierzem, ktory przewyzszal kunsztem wielu. Do tego osiagnal stan, w ktorym odzyskal pelna wladze nad zimna, kontrolowana wsciekloscia. Zobojetnial na wlasne bezpieczenstwo, co uczynilo go najgrozniejszym rodzajem przeciwnika. Byl gotow podjac kazde ryzyko, nie zalezalo mu dluzej na wlasnym zyciu. Z zadziwiajaca furia przyparl moredhela do sciany budynku i jednym pchnieciem przeszyl go na wylot. Okrecil sie blyskawicznie na piecie, szukajac wzrokiem nastepnego przeciwnika. Spostrzegl go w polowie drogi do nastepnej przecznicy i rzucil sie biegiem w jego strone. Zolnierze wroga pojawiali sie nagle we wszystkich punktach miasta. Po ogloszeniu alarmu obroncy szybko sie z nimi uporali. Pewnej liczbie moredheli i goblinow udalo sie jednak utworzyc niewielkie oddzialki. Kilka takich gniazd oporu bronilo sie przed zacieklymi atakami mieszkancow. Gdy inwazja magicznie transportowanych w obreb miasta wojownikow osiagnela apogeum, armia na zewnatrz zaatakowala mury. Liczba zolnierzy odeslanych na tyly w celu oczyszczenia miasta z wojownikow wroga byla na tyle wysoka, ze pojawilo sie ryzyko oslabienia obrony murow. Nieprzyjaciel mogl w niej uczynic niebezpieczny wylom. Guy zarzadzil wyslanie jednej kompanii rezerwowej w miejsce najciezszych atakow wroga na mury. Druga otrzymala zadanie udzielenia wsparcia walczacym w miescie. Wrzacy olej i strzaly szybko odepchnely fale atakujacych mury, lecz w miescie nieprzyjaciele wciaz sie pojawiali. Aruthe ogarnela fala wywolanego zmeczeniem odretwienia. Obserwowal spod oka najbardziej zacieklego ongis rywala swego ojca. Nie mogl sie nadziwic, skad czerpie sily, by trwac niewzruszenie na posterunku, a byl od niego wiele starszy. Ksiaze stwierdzil nagle, ze zazdrosci Guyowi jego niewyczerpanej energii. Szybkosc, z jaka podejmowal decyzje, potwierdzala, ze caly czas doskonale wiedzial, gdzie znajdowal sie kazdy, najmniejszy nawet oddzial. Arutha nadal nie potrafil sie przymusic, by polubic tego czlowieka. Darzyl go jednak wielkim szacunkiem, a nawet podziwem, o wiele wiekszym, niz sam przed soba gotow byl sie przyznac. Guy obserwowal odlegly pagorek, skad Murmandamus nadzorowal dzialania armii. Krotki, migotliwy blysk swiatla. Po chwili nastepny, pozniej trzeci. Arutha poszedl za jego wzrokiem i po krotkim obserwowaniu pojawiajacych sie swiatel odwrocil sie do Guya. -To stamtad przychodza? -Ide o zaklad, ze tak. To ten wiedzmowaty krol albo jego kaplan-waz... -Sa za daleko. Nawet gdybysmy mieli luk Martina i tak zaden z twoich lucznikow ich nie dosiegnie. Dla katapult tez zbyt daleko. -Ten bastard usadowil sie poza zasiegiem wszystkiego, czym dysponujemy. Zblizal sie Amos. -Opanowalismy chyba sytuacje, chociaz bez przerwy wyskakuja nowi tu i tam, jak Filip z konopi. Jeden z raportow mowi o trzech w twierdzy, jeden pojawil sie nad fosa i poszedl jak kamien pod wode, a teraz... czemu sie tak przygladacie? Arutha wskazal na pagorek. Amos obserwowal przez chwile. -Nasze katapulty nie siegna go. Niech to szlag trafi. - Nagle twarz starego zeglarza rozjasnila sie w szerokim usmiechu. - Ha, mam pomysl! Guy machnal reka w strone odcinka muru, przy ktorym pojawil sie nagle zdziwiony troll. Natychmiast dopadlo go trzech zolnierzy. Gdy ginal pod ich ciosami, pojawil sie nastepny. Czmychnal jak zajac w boczna uliczke. -Wszystko jedno co. Cokolwiek, byle bylo skuteczne. Predzej czy pozniej zdolaja utworzyc tak liczny oddzial, ze sprawia nam prawdziwy klopot. Amos odszedl pospiesznym krokiem w kierunku platformy, na ktorej stala katapulta. Wydal jakies instrukcje. Wkrotce pod kotlem zaplonal ogien. Przez jakis czas Amos nadzorowal przygotowania, po czym powrocil do nich. Oparl sie o mur. -Za chwile. -Ale co? - spytal Guy. -Wiatr sie zmieni. Zawsze sie zmienia o tej porze nocy. Arutha pokrecil glowa. Byl smiertelnie zmeczony. Nagle przyszla mu do glowy smieszna wizja. -Co to kapitanie, masz zamiar podplynac zamkiem blizej? Na blankach, tuz przed nimi pojawil sie troll. Zdezorientowany mrugal oczami. Guy trzasnal go na odlew piescia i zrzucil w dol na bruk. Z gluchym plasnieciem troll powedrowal w zaswiaty. -Jak widzicie, tuz po pojawieniu sie u nas przez chwile sa zupelnie zdezorientowani, z czego sie cholernie ciesze - powiedzial Protektor. - W przeciwnym razie ten, ktory znalazl sie tu przed chwila, mialby jutro na obiad twoja noge, Amos. Amos wsadzil palec w usta i podniosl w gore. -Aaa... - westchnal z zadowoleniem. - Katapulta! Ognia! Potezna machina wojenna odgiela sie z ulga, wyrzucajac pocisk z taka sila, ze az podskoczyla. Pocisk pomknal bezszelestnie w mrok. Dlugo nie bylo widac zadnego efektu. W koncu w oddali rozlegly sie przerazliwe krzyki. Amos zawyl z radosci. Arutha wpatrywal sie w ciemnosc. Rozblyski swiatla skonczyly sie. -Amos, co zrobiles? - spytal Guy. -No coz. Jednooki, to trick, ktorego sie nauczylem od twych starych znajomych w Keshu. Bylem w Durbinie, kiedy jakis szczep pustynny zbuntowal sie i postanowil zdobyc miasto. Gdy general-gubernator, ten stary lis Hazara-Khan, stwierdzil, ze mury zasypuje nieustanny grad strzal uniemozliwiajacy skuteczna obrone, rozkazal podgrzac piasek do czerwonosci i nastepnie obrzucil nim oblegajacych. -Goracy piasek? - zdziwil sie Arutha. -Nie inaczej. Podgrzewasz piach, az rozzarzy sie jak wegle w ognisku, a potem ciskasz go za mur. Gdy wiatr jest odpowiedni, piach leci w ksztalcie zwartej kuli i jesli nie ostudzi sie za bardzo w czasie lotu, pali jak sto skur... sukinsynow. Dostaje sie w szczeliny i zakamarki zbroi, pod kaftan. Wpada w cholewy butow, we wlosy. Wszedzie. Jesli przypadkiem Murmandamus patrzyl w te strone, to moglismy nawet oslepic tego impotenta, poronionego synalka zasyfionego szczura. Tak czy inaczej, odwroci to na godzine czy dwie jego uwage od glupich zaklec i czarow. -Obawiam sie, ze na krotko. - Arutha parsknal smiechem. Amos wyciagnal z kieszeni fajke i dluga drzazge, ktora zapalil od pochodni. -Ano wlasnie - powiedzial powaznym tonem. - Ano wlasnie. Cala trojka zapatrzyla sie znowu w ciemnosc, szukajac znaku, ktory zdradzilby, co mialo zdarzyc sie pozniej. ZAGLADA Wiatr niosl tumany kurzu wzdluz muru. Arutha, mruzac oczy, obserwowal jezdzcow galopujacych przed frontem armii w strone sztandaru Murmandamusa. Nieustannie ponawiane ataki trwaly bez przerwy trzy dni. Skonczyly sie nagle. W obozie wodza odbywala sie prawdopodobnie narada wojenna.Konferencja trwala juz od godziny. Arutha rozwazal sytuacje. Ostatnie ataki byly intensywne, jak wszystkie poprzednie. Brakowalo w nich jednak niepokojacego elementu, jakim bylo nagle pojawianie sie wojownikow przenoszonych magicznie w obreb murow. Brak magicznych atakow zdziwil Aruthe. Doszedl do wniosku, iz musial istniec niezwykle istotny powod, dla ktorego Murmandamus zaniechal stosowania swej magicznej mocy, lub ograniczenie, ktore limitowalo jego mozliwosci w czasie. Tak czy inaczej Ksiaze uwazal, ze cos sie musialo zalamac, skoro Murmandamus wezwal na narade wszystkich swoich dowodcow. Amos przechadzal sie po murze, kontrolujac posterunki. Godzina byla juz pozna. Ludzie powoli sie odprezali, bylo coraz mniej prawdopodobne, aby nieprzyjaciel zaatakowal przed porankiem. W jego obozie nie ogloszono stanu gotowosci, a zajecie pozycji wyjsciowych przed atakiem zajmowalo im zwykle kilka godzin. Amos zblizyl sie do Ksiecia. -No, a gdybys ty tu dowodzil, co bys teraz zrobil? -Gdybym mial ludzi pod swoimi rozkazami, kazalbym opuscic most i zrobil wypad. Zanim zdolaliby sie pozbierac, niezle bym im dolozyl. Murmandamus zorganizowal swoj punkt dowodzenia stanowczo zbyt blisko linii frontu. Ponadto bez widocznego powodu przesunieto kompanie goblinow w inne miejsce, co stworzylo prawie wolna droge wprost do jego namiotu. Majac pod bokiem konnych lucznikow i troche szczescia, mozna by zalatwic paru ich dowodcow, zanim zdolaja zorganizowac obrone. Zanim by sie ruszyli, wrocilbym juz dawno do miasta. Amos pokazal zeby w szerokim usmiechu. -Ale z Waszej Wysokosci bystry chlopak. Jesli masz ochote, mozesz zabawic sie z nami. Arutha obrzucil go pytajacym spojrzeniem. Zeglarz wskazal ruchem glowy na dol. Arutha spojrzal w tamtym kierunku. Oddzial konnych zajmowal pozycje przed wewnetrzna brama barbakanu. -Pozwol, Ksiaze. Mam dla ciebie dodatkowego konia. Arutha zszedl schodami za Amosem do czekajacych wierzchowcow. -A jesli Murmandamus wytnie nam jakis nowy magiczny numer? -Wowczas wszyscy zginiemy. Guy bedzie sie zamartwial do konca zycia, ze utracil najlepszego kompana, jakiego zdarzylo mu sie miec w ciagu ostatnich dwudziestu lat... czyli mnie. - Dosiadl konia. - Za duzo sie martwisz, chlopcze. Czy mowilem ci juz kiedys o tym? Arutha, wsiadajac na konia, usmiechnal sie charakterystycznym, krzywym usmieszkiem. Guy czekal przy bramie. -Badzcie podwojnie ostrozni. Jezeli zdolacie im dolozyc, w porzadku, ale nie chce zadnych samobojczych atakow tylko dlatego, ze istnieje szansa dopadniecia Murmandamusa. Jestescie potrzebni tutaj. Amos zasmial sie. -Hej, Jednooki, jestem ostatnim kandydatem na bohatera, jakiego spotkales czy spotkasz kiedykolwiek w zyciu. - Dal znak i otwarto wewnetrzna brame. Rozlegl sie gluchy grzmot wysuwanego mostu. Wewnetrzna brama zamknela sie za ich plecami. Brama zewnetrzna otworzyla sie gwaltownie. Amos poprowadzil oddzial za mury. Czesc jezdzcow blyskawicznie zajela pozycje na flankach glownej kolumny, ktora galopowala juz w kierunku oblegajacych. Z poczatku wygladalo to tak, jakby nieprzyjaciel w ogole sie nie zorientowal, ze nastapil wypad z miasta. Nie ogloszono alarmu. Wowczas gdy docierali juz do pierwszych oddzialow Murmandamusa, donosny glos trabki dopiero sie rozlegl. Gobliny i trolle rzucily sie bezladnie po bron, ale zolnierze Amosa juz galopowali miedzy nimi. Arutha z trzema lucznikami u boku kierowal sie wprost na pagorek, na ktorym Murmandamus konferowal ze swoimi dowodcami. Nie wiedzial, co go tak gnalo, lecz nagle przepelnila go nieodparta zadza spotkania sie twarza w twarz ze zlowieszczym wladca. Pojawil sie oddzial konnych i chcial przechwycic Armengarian z Arutha. Ksiaze znalazl sie nagle naprzeciwko renegata na uslugach Murmandamusa. Jezdziec wykrzywil twarz w zlosliwym usmieszku i zamachnal sie poteznie mieczem. Arutha zabil go szybko i sprawnie. Walka rozpetala sie na dobre. Arutha spojrzal w kierunku namiotu dowodztwa. Murmandamus stal na widocznym miejscu w towarzystwie kaplana-weza. Moredhel byl zupelnie obojetny na rzez swoich oddzialow. Kilku Armengarian usilowalo przedrzec sie do namiotu, ale zostali przechwyceni przez jazde renegatow i moredheli. Jeden z lucznikow zatrzymal konia, wymierzyl spokojnie i posylal strzale za strzala w kierunku stanowiska dowodzenia. Wiedzac, ze Murmandamus jest odporny na skierowane przeciwko niemu pociski, wybral inne cele. Po chwili dolaczyl do niego drugi lucznik. Dwoch watazkow Murmandamusa zwalilo sie ciezko na ziemie. Jeden z nich byl na pewno martwy - z jego oka sterczala strzala. Kompania piechoty zblizala sie do miejsca, gdzie Arutha szalal, tnac mieczem gobliny, trolle i moredhele, starajac sie ochronic lucznikow razacych dowodztwo pod namiotem. Przez dlugi czas slyszal jedynie brzek stali i lomot krwi w uszach. -Zaczynamy odwrot! - krzyknal Amos. Jego rozkaz, podawany z ust do ust, dotarl po chwili do wszystkich jezdzcow. Arutha rzucil okiem za Amosa. Nadciagal ku nim kolejny oddzial konnych. Ksiaze cial poteznie mieczem, wyrzucajac z siodla kolejnego najemnika, i ruszyl ku Traskowi. Nowo przybyli jezdzcy uderzyli z boku w zolnierzy Amosa, zatrzymujac ich w miejscu. Oddzial z miasta zwarl szyki i zalakowal jak jeden maz kawalerie Murmandamusa. Powoli, krok za krokiem, wyrabywali sobie droge powrotna z obozu, zabijajac kazdego, kto stanal im na drodze ucieczki. W otaczajacej ich masie wroga stworzyla sie luka, wolna droga ku bramom miasta. Arutha dal koniowi ostroge i dolaczyl do innych gnajacych na oslep do Armengaru. Obejrzal sie przez ramie. Zza namiotu Murmandamusa wyskoczyl oddzial ubranych na czarno jezdzcow i ruszyl w pogon za nimi. -Czarni Zabojcy! - krzyknal do Amosa. Amos dal znak. Kilku jezdzcow oderwalo sie od kolumny i zawrocilo, by zwiazac w walce Czarnych Zabojcow. Zwarciu towarzyszyl donosny brzek stali. Kilku jezdzcow po obu stronach wylecialo z siodla. Klebowisko cial i koni rozproszylo sie nagle. Nadciagal kolejny oddzial konnych moredheli i zolnierze z miasta pogalopowali z powrotem. Wiekszosc Armengarian, ktorzy spadli na ziemie, wskoczyla z powrotem na siodla, ale nie wszyscy. Na piaszczystej glebie rowniny lezal tuzin zolnierzy z miasta. Gdy Amos i jego ludzie dotarli do murow, brama stala juz otworem. Wewnatrz barbakanu zawrocili w miejscu i staneli twarzami ku bramie. Tylna straz zlozona z okolo dwunastu zolnierzy, walczac nieustannie ze scigajacym ja trzydziestoosobowym oddzialem Czarnych Zabojcow i moredheli, galopowala ku murom. Amos siedzial na koniu u boku Aruthy. Czarni Zabojcy zabili wlasnie dwoch jezdzcow z miasta. -Dziesieciu - powiedzial Amos, liczac pozostalych. Zwarta grupa jezdzcow zblizala sie z kazda chwila. - Dziewieciu... osmiu - po chwili - siedmiu... - Na pokrytej kurzem rowninie jezdzcy w czarnych zbrojach doscigneli uciekajacych. - Szesciu... pieciu... czterech... - liczyl ciagle Amos. - Po chwili krzyknal gniewnie: - Zamykac brame! Brama zaczela sie powoli zamykac. -Trzech... dwoch, - Ostatnia para zolnierzy Armengaru zginela, walac sie w pedzie na ziemie. Nad glowami rozlegl sie jekliwy zgrzyt strzelajacych katapult. Po chwili powietrze wypelnilo sie jekiem zabijanych moredheli i kwikiem koni. Brama wewnetrzna otworzyla sie. Amos skierowal konia naprzod. -Przynajmniej te sukinsyny drogo zaplacily. Sam widzialem co najmniej czterech dowodcow na ziemi. Dwoch na pewno martwych. - Obejrzal sie do tylu, jakby mogl przeswidrowac wzrokiem masywna brame. - Ale dlaczego ten dran nie uzyl magii? Nie jestem w stanie tego pojac. Mial nas jak na widelcu, sam widziales, no nie? Arutha mogl jedynie skinac glowa. Sam tez sie dziwil w glebi duszy. Oddal konia chlopakowi przydzielonemu do zajmowania sie wierzchowcami i pobiegl schodami na gore, do stanowiska dowodzenia Guya. -A niech mnie szlag trafi! - uslyszal od progu. Kilka postaci w czarnych zbrojach podnosilo sie z ziemi. Podrygujac niezdarnie ruszyli w kierunku wlasnych linii. Ich ruchy szybko nabieraly sprawnosci i energii. Po chwili biegli juz szybko, jak gdyby nigdy nie zostali ranni. -Kiedy opowiadales mi o tych... - zaczal Guy. -... nie wierzyles mi - dokonczyl Arutha. - Wiem. Trzeba to ujrzec na wlasne oczy, by zrozumiec i uwierzyc. -Jak to sie zabija? -Ogniem, magia lub wyrywajac im serce. W przeciwnym razie nawet odrabane kawalki znajduja sie i lacza w calosc. Z kazda minuta staja sie coraz silniejsi. Nie mozna ich zatrzymac zadnym innym sposobem. Guy obserwowal wycofujacych sie Czarnych Zabojcow. -Nigdy nie dzielilem z twym ojcem jego fascynacji zjawiskami magicznymi, ale teraz oddalbym polowe mego ksiestwa, to znaczy mego bylego ksiestwa, za jednego utalentowanego maga- Arutha nad czyms sie zastanawial. -Cos nie daje mi tu spokoju. Nie znam sie za bardzo na tych sprawach, ale jak na moc, ktora Murmandamus niewatpliwie posiada, to nie uczynil do tej pory zbyt wiele, bysmy wpadli w prawdziwe tarapaty. Pamietam jak Pug, znajomy mag, opowiadal mi kiedys o rzeczach, ktorych dokonal... krotko mowiac, by nie wchodzic w szczegoly, o cale nieba przerastalo to wszystko, czego swiadkami bylismy tutaj do tej pory. Jestem pewien, ze Pug, gdyby sie skoncentrowal, moglby sila swej woli wyrwac cala brame z murow. -Nie znam sie na tym zupelnie - przyznal Guy. Amos dotarl w koncu na gore i stanal za nimi. -A moze ten swinski krol nie chce, aby armia zbyt polegala na jego mocy? - Guy i Arutha spojrzeli na niego z zaciekawieniem. - Rozumiecie, chodzi o morale i tak dalej. Guy pokrecil z powatpiewaniem glowa. -Cos mi mowi, ze to o wiele bardziej skomplikowane zagadnienie. Arutha obserwowal zamieszanie w obozie wroga. -Cokolwiek to jest, pewnie wkrotce sie przekonamy. Amos oparl sie o mur. -Minely wlasnie dokladnie dwa tygodnie, odkad Martin i jego towarzysze opuscili miasto. Jesli wszystko poszlo zgodnie z planem, dzisiaj wlasnie powinien dotrzec do Kamiennej Gory. Arutha pokiwal glowa. -O ile wszystko poszlo zgodnie z planem. Martin przykucnal w obnizeniu gruntu. Mocno przywarl plecami do mokrego granitu. Zgrzyt butow na skalach powiedzial mu, ze scigajacy nadal szukaja jego sladow. Wyciagnal przed siebie luk i obejrzal zerwana cieciwe. Mial co prawda zapasowa w bagazu, ale nie bylo teraz czasu na wymiane. Jesli zostanie odkryty, odrzuci luk i wyciagnie miecz. Oddychal powoli, starajac sie zachowac spokoj. Zastanawial sie, czy los usmiechnal sie do Baru i Lauriego. Dwa dni wczesniej dotarli do wlasciwych Wzgorz Yabonu. Az do dzisiaj nie widzieli ani sladu poscigu. Wkrotce po wschodzie slonca dogonil ich konny patrol Murmandamusa. Unikneli stratowania, wspinajac sie na skaly ciagnace sie wzdluz szlaku, jednak moredhele zsiedli z koni i ruszyli w pogon na piechote. Z powodu fatalnego zbiegu okolicznosci Martin i jego przyjaciele znalezli sie na przeciwleglych stokach. Laurie i Baru zostali zmuszeni do ucieczki na poludnie, podczas gdy Martin udal sie na zachod. Mial nadzieje, ze beda na tyle rozsadni, aby isc dalej na poludnie do Yabonu i nie probowac dolaczyc do niego. Poscig trwal przez caly dzien. Martin zerknal w gore. Slonce powoli krylo sie za gorami. Ocenil, ze zostaly ze dwie godziny swiatla. Jezeli zdola uniknac schwytania do zmroku, bedzie bezpieczny. Odglos krokow ucichl w oddali. Martin opuscil kryjowke pod nawisem skalnym i pochylony nisko nad ziemia pomknal w gore strumienia. Sadzil, ze powinien sie juz znajdowac w poblizu Kamiennej Gory, jeszcze nigdy nie podchodzil do niej z polnocnego wschodu. Niektore fragmenty krajobrazu wydawaly mu sie znajome. Gdyby nie musial koncentrowac calej uwagi na czyms innym, z latwoscia odnalazlby Krasnoludy. Okrazyl skale i znalazl sie twarza w twarz z moredhelem. Nie zastanawiajac sie, uderzyl go w glowe ciezkim cisowym lukiem. Zaskoczony moredhel zatoczyl sie w tyl i zanim zdolal ochlonac, Martin dobyl miecza i martwy przeciwnik upadl na skaly. Obrocil sie blyskawicznie, rozgladajac za kompanami zabitego. Zdawalo mu sie, ze w oddali cos drgnelo, ale nie mial pewnosci. Szybko ruszyl w gore i dotarl do kolejnego zakretu. Wyjrzal ostroznie. Dostrzegl szesc spetanych koni. Musial nieswiadomie zatoczyc kolo, zajsc scigajacych od tylu i natknac sie na ich wierzchowce. Podbiegl do nich i skoczyl na siodlo. Odcial mieczem uderzajac pozostalych i uderzajac na plask klinga po zadach, zmusil do ucieczki. Zawrocil konia i przynaglil uderzeniem piet do galopu. Mial szanse zjechac w dol zbocza i dotrzec do szlaku. A wtedy moglby wyprzedzic moredheli i dotrzec przed nimi do Kamiennej Gory. Gdy przejezdzal kolo sterczacej skalki, z jej szczytu rzucil sie . w dol ciemny ksztalt i zwalil Martina z siodla. Ksiaze przetoczyl sie po ziemi i zerwal na nogi, przyjmujac od razu pozycje do walki. On i jego przeciwnik trwali przez chwile naprzeciw siebie na lekko przygietych nogach z wysunietymi do przodu mieczami. Moredhel wezwal swoich towarzyszy w ostrym dialekcie elfow. Martin zaatakowal natychmiast, lecz przeciwnik byl doswiadczonym szermierzem i utrzymywal go caly czas na odleglosc wyciagnietego miecza. Martin wiedzial, ze jesli sie odwroci, by uciec, skonczy z klinga sterczaca spod zeber. Jezeli zostanie na miejscu, bedzie mial wkrotce przeciwko sobie pieciu przeciwnikow, a nie jednego. Martin kopal odlamki i kamienie w twarz moredhela, lecz ten jako doswiadczony wojownik odsuwal sie lekko na bok, unikajac kurzu lecacego w oczy. Niemal jednoczesnie z obu stron rozlegl sie odglos butow dudniacych glucho po skalnym podlozu. Moredhel krzyknal jeszcze raz. Z lewej strony Martina, z poludnia, nadbiegla odpowiedz. Z prawej dzwiek zbroi i ciezkich buciorow narastal coraz bardziej. Wzrok moredhela powedrowal na ulamek sekundy w tamtym kierunku. Martin zaatakowal natychmiast. Ciemny elf w ostatniej chwili zdolal uniknac ciosu i zostal jedynie lekko drasniety w reke. Wykorzystujac chwilowa i bardzo niewielka przewage, gdy moredhel lapal rownowage, Martin wyprowadzil ryzykowne pchniecie. Gdyby nie trafil, zostawialo go odslonietym na riposte. Na szczescie nie chybil. Moredhel zesztywnial i padl na kamienie. Martin wyciagnal miecz. Nie zwlekal. Skoczyl w gore na skaly, chcac uzyskac przewage wysokosci, zanim zostanie zaatakowany z dwoch stron. Wojownicy moredheli wypadli z poludniowego kranca osuwiska. Jeden z nich biegl ze wzniesionym mieczem. Martin niespodziewanie kopnal przeciwnika. Ten chcac sie uchylic, zgubil rytm biegu i zadawanego wlasnie ciosu. Wtedy, rownie nieoczekiwanie, spoza skalnej krawedzi wysunela sie ogromna lapa i chwycila Martina za bluze. Para poteznych ramion uniosla ksiecia Crydee w gore i przeciagnela na druga strone skalnego grzbietu. Martin spojrzal za siebie. Tuz przed soba mial usmiechnieta twarz, okolona gesta, ruda broda. -Przepraszam za brutalne traktowanie, ale na dole za chwile beda sie dzialy okropne rzeczy. Krasnolud pokazal grubym paluchem w dol, za plecy Martina. Ksiaze odwrocil sie. Z polnocy po osuwisku pomykal chyzo w dol tuzin Krasnoludow. Moredhele spostrzegli znaczna przewage liczebna przeciwnika i rzucili sie do ucieczki. Krasnoludy dopadly ich, zanim zdazyli przebiec kilka metrow. Wkrotce bylo po walce. Do Krasnoluda towarzyszacego Martinowi dolaczyl nastepny. Pierwszy z nich wreczyl Ksieciu buklak z woda. Martin wstal i pociagnal tegi lyk. Spojrzal w dol. Wyzszy mierzyl zaledwie poltora metra. -Dzieki wam. -Nie ma sprawy. Ostatnimi czasy Mroczni Bracia krecili sie czesto po okolicy, wiec wzmocnilismy bardzo patrole. A poniewaz mamy gosci - wskazal na kilku Krasnoludow wspinajacych sie po zboczu, aby do nich dolaczyc - nie brakuje nam chlopakow chetnych przespacerowac sie po gorkach, a przy okazji zrobic lomot paru moredhelom. Tchorze przewaznie zmykaja gdzie pieprz rosnie. Wiedza dobrze, ze sa zbyt blisko naszych domow, lecz tym razem... ha, ha... byli ociupinke za wolni. No, a teraz, mlodziencze, jesli nie masz nic przeciwko temu. chcialbym zapytac, kim jestes i co porabiasz w Kamiennej Gorze? -To jest Kamienna Gora? Krasnolud wskazal cos za jego plecami. Martin obejrzal sie. Za nim, powyzej krawedzi osuwiska, przy ktorym sie skryl przed poscigiem, rosla kepa drzew. Spojrzal na korony drzew otulajacych gestym kozuchem stoki gory, ktorej wierzcholek niknal w chmurach. Tak sie skupil na poscigu depczacym mu po pietach przez caly dzien, ze widzial jedynie skaly i zleby. Teraz rozpoznal znajomy szczyt. Znajdowal sie zaledwie o pol dnia marszu od Kamiennej Gory. Obrzucil spojrzeniem gromadzace sie Krasnoludy. Zdjal prawa rekawice i pokazal sygnet. -Jestem Martin, ksiaze Crydee. Musze mowic z Dolganem. Krasnoludy patrzyly na niego sceptycznym, wrecz podejrzliwym wzrokiem. Malo prawdopodobne, aby jeden z najwiekszych wladcow Krolestwa przybywal w taki sposob do ich ojczystej ziemi. Nikt nie odezwal sie slowem, popatrzyli wyczekujaco na swego przywodce. -Jestem Paxton. Mym ojcem jest Harthom, wodz klanow Kamiennej Gory i starszy wioski Delmoria. Chodz z nami, ksiaze Martinie, zabierzemy cie, abys mogl sie zobaczyc z Krolem. -Zatem zgodzil sie w koncu przyjac korone. - Martin parsknal glosnym smiechem. Paxton wyszczerzyl zebiska w szerokim usmiechu. ' -Mozna to tak okreslic. Po tym, jak suszylismy mu glowe przez kilka ostatnich lat, powiedzial w koncu, ze wezmie na siebie robote krola, ale korony na leb nie wlozy. Korona wiec lezy sobie spokojnie w skrzyni w wielkiej sali. Chodz, Wasza Wysokosc. Mozemy dojsc na miejsce przed zmrokiem. Krasnoludy ruszyly, a wraz z nim Martin. Po raz pierwszy od wielu tygodni czul sie zupelnie bezpieczny. Jego mysl powedrowala ku bratu i innym w Armengarze. Jak dlugo zdolaja wytrzymac, zastanawial sie. Oboz rozszalal sie kakofonia bebnow, trab i wrzaskow. Z najdalszych zakatkow dochodzila odpowiedz na rozkaz zajecia pozycji wyjsciowych. Guy obserwowal przedstawienie ze szczytu murow. Przedswit ustepowal jasnej poswiacie poranka. Odwrocil sie do Aruthy. -Zanim slonce dotrze do zenitu, uderzy w nas wszystkim, co ma do swej dyspozycji. Byc moze Murmandamus uwazal, ze musi trzymac pewne sily w odwodzie, zeby przeprowadzic inwazje na Yabon. Teraz nie moze sobie pozwolic na ani jeden dodatkowy dzien zwloki. Dzisiaj nadciagnie wraz ze wszystkimi silami. Arutha pokiwal glowa. Obserwowal przygotowania do bitwy poszczegolnych kompanii na przedpolu miasta. Jeszcze nigdy w zyciu nie czul sie tak smiertelnie znuzony. Zabicie kapitanow Murmandamusa wprowadzilo do jego obozu chaos. Porzadek udalo sie przywrocic dopiero po dwoch dniach. Arutha nie mial pojecia, jakich dobito targow, co i komu obiecano, ale trzy dni pozniej nadeszli znowu. Przez caly nastepny tydzien nastepowal atak po ataku. Za kazdym razem coraz wiekszej liczbie napastnikow udawalo sie dotrzec na mury. Ostatni atak poprzedniego dnia zmusil ich do zaangazowania calych rezerw. Musieli je rzucic w utworzony przez wroga wylom, aby utrzymac caly mur w swoich rekach. Jeszcze kilka minut i atakujacy zdolaliby utworzyc przyczolek, przez ktory mogly sie bezpiecznie przedostac cale rzesze wojownikow, by nastepnie wplynac do miasta smiercionosna fala. Od wyjscia Martina minelo dwadziescia siedem dni, myslal Arutha. Jesli nawet pomoc nadchodzi, to i tak dotrze za pozno. Jimmy i Locklear czekali w poblizu, gotowi do przenoszenia rozkazow i wiadomosci. Jimmy przygladal sie spod oka mlodszemu przyjacielowi. Od smierci Bronwynn Locklear zachowywal sie jak opetany. Szukal okazji do walki, czesto ignorujac wyrazne rozkazy, aby trzymal sie z tylu w celu pelnienia kurierskich obowiazkow. Juz trzykrotnie Jimmy zauwazyl, jak przyjaciel angazuje sie w walke, ktorej nie powinien sie podejmowac. Posiadal talent, wysoki kunszt szermierczy i szybkosc, co chronilo go -jak do tej pory - skutecznie. Jimmy zastanawial sie, jak dlugo jeszcze uda sie chlopcu wychodzic z opresji calo. Nie byl nawet pewien, czy przyjacielowi w ogole zalezy na zyciu. Aby wyrwac go z odretwienia, usilowal porozmawiac o Bronwynn, ale nie udalo sie - odmowil. Jimmy przeszedl ciezka szkole zycia. Zanim skonczyl szesnascie lat, wielokrotnie otarl sie o smierc. Stal sie twardy i pod wieloma wzgledami nieczuly. Nawet wowczas jednak, gdy byl przekonany o smierci Aruthy i Anity, nie pozwolil sobie na zapamietanie sie w bolu i odizolowanie od biezacych spraw. Teraz ciezko mu wiec bylo zrozumiec przyjaciela i szczerze sie o niego martwil. Guy ocenil wzrokiem wielkosc armii gromadzacej sie u bram miasta. -Nie damy rady zatrzymac ich na murach - powiedzial w koncu cichym glosem. -To samo myslalem - powiedzial Arutha. Przez cztery tygodnie, ktore minely od wyjscia Martina, miasto bronilo sie niestrudzenie. Zolnierze... sprawili sie ponad jego najbardziej optymistyczne oczekiwania. Dawali z siebie absolutnie wszystko. Lecz wyczerpanie dalo w koncu o sobie znac. Armia powoli tracila sily. W ostatnim tygodniu kolejny tysiac zolnierzy albo padl w boju, albo zostal skutecznie unieszkodliwiony. Obroncy byli rozrzuceni zbyt rzadko, by sprostac atakowi pelnych sil przeciwnika. Z dopracowanego i ostroznego prowadzenia bitwy mozna bylo wnioskowac, ze Murmandamus planuje na dzisiejszy dzien ostateczny, totalny szturm z uzyciem wszystkich swoich sil. Guy skinal na Amosa. Zeglarz nachylil sie do Jimmiego. -Zaniesiesz rozkaz do kompanii komendantow: rozpoczac natychmiast trzecia faze ewakuacji. Jimmy szturchnal Lockleara, ktory stal martwo jak w transie, i poprowadzil za soba. Biegli wzdluz muru, szukajac wzrokiem dowodcow. Arutha zauwazyl, ze po przekazaniu wiadomosci dalej, kilku wyznaczonych z gory zolnierzy zeszlo z murow i biegiem pognalo w kierunku twierdzy. -Na jakie grupy sie zdecydowales? - spytal Arutha. -Jeden sprawny wojownik, dwie starsze uzbrojone osoby, mezczyzni albo kobiety, trojka starszych dzieci, rowniez pod bronia, i piecioro malych. Arutha wiedzial, ze w ciagu kilku najblizszych minut dziesiatki takich grupek zaczna sie wymykac z miasta w gory, korzystajac z dlugiego tunelu prowadzacego z wielkiej jaskini. Uciekinierzy mieli posuwac sie na poludnie i szukac schronienia w Yabonie. Zywiono nadzieje, iz w ten sposob przynajmniej niektorym dzieciom z Armengaru uda sie przetrwac. Pojedynczy zolnierze mieli dowodzic grupkami z wyraznym rozkazem obrony dzieci. Zolnierze ci otrzymali jednoczesnie inny, tajny rozkaz: mieli raczej zabic wszystkie dzieci niz dopuscic, by ktorekolwiek z nich dostalo sie do niewoli moredheli. Slonce wstawalo niespiesznie, w swoim zwyklym tempie, zupelnie obojetne na rozgrywajaca sie pod nim tragedie. Dotarlo do zenitu, a w obozie wroga nadal nie zabrzmial sygnal do ataku. -Dlaczego zwlekaja? - zastanawial sie Guy. Prawie dwie godziny pozniej na rowninie ponad milczaca armia poniosl sie ledwo slyszalny, gluchy, dudniacy odglos. Narastal stopniowo przez nastepne pol godziny. Wzdluz szeregow napastnika rozlegl sie dzwiek trabek. Za ich liniami pojawily sie na tle jasnego blekitu nieba dziwne sylwetki. Z daleka przypominaly gigantyczne pajaki. Przesuwaly sie przez cizbe wojska powolutku, majestatycznie. W koncu wysunely sie przed szeregi i zblizyly do miasta. Podchodzily coraz blizej i blizej. Arutha przygladal sie im z uwaga. Na murach rozlegly sie okrzyki zdziwienia. -Bogowie, co to jest? - powiedzial Guy. -Jakis nowy typ machin wojennych - odpowiedzial Arutha. - Ruchome wieze obleznicze. Wygladaly jak gigantyczne skrzynie. Trzy lub cztery razy wieksze od tych, ktore podnoszono na mury poprzednio. Toczyly sie z gluchym grzmotem po nierownosciach terenu na ogromnych kolach, bez zadnego widocznego napedu. Nie popychal ich ani nie ciagnal zaden olbrzym, niewolnik czy bestia. Poruszaly sie o wlasnych silach, jakims magicznym sposobem. -Katapulty! - krzyknal Guy, opuszczajac gwaltownie reke. Kamienie smignely im nad glowami i z loskotem uderzyly w skrzynie. Trafily w podpore jednej ze skrzyni i rozbily ja w drzazgi. Wieza przechylila sie gwaltownie i zwalila na ziemie z przerazliwym hukiem. Impet uderzenia wyrzucil z roztrzaskanej konstrukcji przynajmniej setke goblinow, moredheli i ludzi. -Kazda z nich miesci co najmniej dwustu, trzystu zolnierzy - powiedzial Arutha. Guy szybko policzyl. -Zbliza sie dziewietnascie nastepnych. Nawet jesli tylko jedna na trzy zdola dotrzec do murow, oznacza to jednoczesne pojawienie sie na murach tysiaca pieciuset atakujacych. Olej i plonace strzaly! - krzyknal. Obroncy usilowali podpalic nadciagajace ku murom wieze, lecz najwyrazniej drewno zostalo czyms nasycone, mimo ze olej plonal na powierzchni zywym ogniem, to tylko je osmalil. Wrzaski dochodzace ze srodka powiedzialy im, ze osiagnieto pewien skutek, ale nie powstrzymalo to pochodu wiez. -Wszystkie rezerwy na mury! Lucznicy na dachy za murem! Szwadrony kawalerii na stanowiska! Rozkazy Guya zostaly szybko wykonane. Czekali na toczace sie coraz blizej machiny. Magiczne wieze obleznicze napelnialy poranne powietrze zgrzytliwym dzwiekiem toczacych sie ociezale kol. Ogromna masa wojsk Murmandamusa posuwala sie powoli z tylu, zachowujac dystans, albowiem caly ostrzal obroncow skierowany byl przeciwko skrzyniom. Pierwsza wieza dotarla do muru. Jej bok skierowany ku przodowi opadl z hukiem, jak to mialo miejsce w przypadku mniejszych skrzyn, i na zewnatrz wyskoczyly dziesiatki moredheli i goblinow, wiazac w walce obroncow. W chwile pozniej na kazdym metrze muru toczyly sie dziesiatki zazartych pojedynkow. Atakujacy z rowniny rzucili sie do przodu. Tylna sciana skrzyni opadla. Z wnetrza spuszczono w dol dlugie drabiny sznurowe. Napastnicy ruszyli do nich hurmem, wspinajac sie ku stojacemu otworem miastu. Ze szczeliny oddalonej od drabin zaledwie o kilkadziesiat centymetrow opuszczono dlugi fartuch z grubej skory, ktory uniemozliwial ostrzal wspinajacych sie do skrzyn i potem na mury. Dowodcy katapult kontynuowali jednak ostrzal i wielu zolnierzy Murmandamusa leglo pod glazami. Gdy lucznicy zostali odeslani na dachy pierwszego szeregu domow, a inni obroncy zmagali sie z napastnikami, zabraklo ostrzalu z lukow razacego z wiez tych na rowninie, ktorzy spokojnie stawiali drabiny przy murach. Arutha wdal sie w walke z moredhelem, ktory przeskoczyl przez cialo obroncy Armengaru. Cial na odlew. Ciemny elf potknal sie, cofnal i spadl z blanki na kamienie. Ksiaze obrocil sie blyskawicznie i ujrzal jak Guy zabija kolejnego. Protektor ogarnal wzrokiem sytuacje. -Tu ich nie zatrzymamy! Przekaz dalej, ze wycofujemy sie do twierdzy! Rozkaz szybko trafil do wszystkich obroncow, ktorzy zostawili wspinajacych sie na mury. Wybrana kompania jazdy pilnowala schodow, gdy ich towarzysze biegli w strone miasta. Zolnierze z tych oddzialow jazdy byli ochotnikami gotowymi oddac swe zycie. Arutha przebiegl przestrzen miedzy murem zewnetrznym a wewnetrznym. Ostatni obroncy padali pod ciosami wroga. Gdy znalazl sie w polowie drogi, atakujacy skakali juz ze schodow i ruszali biegiem w strone bramy. Nagle z dachow domow naprzeciwko bramy sypnal sie deszcz strzal, wybijajac ich do nogi. Guy zrownal sie z Arutha. Tuz za nim biegl Amos. -Mozemy ich trzymac z dala od bramy, dopoki nie rozstawia na murach wlasnych lucznikow. Wtedy nasi beda musieli sie wycofac. Arutha spojrzal w gore. Z dachow domow stojacych w bezposrednim sasiedztwie muru przerzucano nad ulicami szerokie deski. Gdy lucznicy opuszcza pierwsza linie, sciagna deski na swoja strone. Oddzialy goblinow beda zmuszone uzywac taranow do wywazenia drzwi, potem wspinac sie po schodach i dopiero wtedy beda mogly zwiazac w bezposredniej walce lucznikow. Ale oni w tym czasie zdaza sie juz przeniesc na nastepny szereg domow. Caly czas beda ostrzeliwali ulice, zmuszajac najezdzcow do okupienia krwia kazdego zdobywanego metra przestrzeni. W ciagu ostatniego miesiaca rozmieszczono na dachach pod plachtami z naoliwionej tkaniny setki kolczanow pelnych strzal, zapasowe cieciwy i dodatkowe luki. Wedlug oceny Aruthy przebycie drogi miedzy zewnetrznym murem a twierdza bedzie kosztowalo Murmandamusa nie mniej niz dwa tysiace zabitych zolnierzy. W strone muru biegi oddzial z wielkimi drewnianymi mlotami. Zatrzymal sie przy ogromnych beczkach ustawionych na rogach ulic i czekal na rozkaz. Wydawalo sie, ze zgina marnie, z murow sypnela sie bowiem nieprzebrana rzesza goblinow i innych najezdzcow. W ostatnim momencie z bocznej uliczki wypadl oddzial jazdy i rozniosl atakujacych na kopytach. Nad glowami Aruthy i Guya swisnelo kilka strzal. -Ich lucznicy sa juz na miejscu. Trabic do odwrotu! Od strony oddzialu lucznikow, ktorzy zajmowali pozycje w polowie drogi do nastepnej przecznicy, rozlegl sie donosny glos trabki. Ludzie z mlotami uderzyli w beczki, wybijac szpunty. Wkrotce ostry odor krwi wiszacy ciezka chmura nad ulicami zmieszal sie z zapachem oleju, wyciekajacego powoli na bruk. Wymachujacy mlotami zolnierze rozbiegli sie po ulicach, gdzie na kazdym rogu czekaly wielkie beczki. Guy pociagnal Aruthe za rekaw. -Do twierdzy. Rozpoczynamy nastepna faze. Arutha pobiegl za nim. Zaczely sie krwawe walki o kazdy dom. Krwawa bitwa trwala przez dwie godziny. Arutha i Guy obserwowali jej przebieg z nowego stanowiska dowodzenia na szczycie muru twierdzy. Miasto rozbrzmiewalo okrzykami walczacych i przeklenstwami. Na wszystkich rogach ulic czekaly oddzialy lucznikow, kazdy wiec kwartal ulic, zdobyty przez atakujacych, okupiony byl zwalem trupow ich towarzyszy broni. Murmandamus zdobedzie co prawda zewnetrzne miasto, ale przyjdzie mu za to zaplacic straszliwa cene. Widzac, co sie dzieje, Arutha musial zrewidowac swoje poprzednie obliczenia. Oszacowal wielkosc strat Murmandamusa na trzy do czterech tysiecy zolnierzy, zanim zdolaja dotrzec do muru wewnetrznego i fosy wokol twierdzy. A i wtedy zostana mu jeszcze do zdobycia wewnetrzne fortyfikacje Armengaru. Patrzyl zafascynowany. Coraz trudniej bylo rozroznic szczegoly, bo slonce skrylo sie juz za gory i miasto pograzalo sie w ciemnosciach. Za godzine miala zapasc noc, ale mozna bylo jeszcze dostrzec wiekszosc wydarzen. Nie noszacy pancerzy, zwinni jak koty lucznicy posuwali sie od dachu do dachu, wciagajac za soba dlugie deski. Kilku goblinow usilowalo wspiac sie na dachy po scianach domow, ale zostali zestrzeleni przez lucznikow z sasiednich budynkow. Guy czujnie obserwowal przebieg bitwy. -Miasto zbudowano z mysla o takich wlasnie walkach - powiedzial Arutha. Guy kiwnal glowa. -Gdybym mial zaplanowac miasto nastawione na wykrwawienie przeciwnika, nie wymyslilbym nic lepszego. - Spojrzal na Ksiecia twardym wzrokiem. - Jezeli pomoc nie nadejdzie w ciagu najblizszych godzin, Armengar padnie. Wytrwamy najdalej do rana. Przynajmniej zaleziemy temu bastardowi za skore, nadszarpniemy jego sily. Gdy wymaszeruje na Tyr-Sog, nie bedzie mial jednej trzeciej swej armii. -Jednej trzeciej? - zdziwil sie Arutha. - Powiedzialbym raczej, ze najwyzej jednej dziesiatej. Na ustach Guya wykwitl zlowieszczy usmieszek. -Patrz i obserwuj. - Protektor odwrocil sie do sygnalisty. - Jak dlugo jeszcze? Zolnierz pomachal w kierunku szczytu twierdzy biala i niebieska flaga. Po chwili na gorze zatrzepotaly w odpowiedzi dwie zolte. -Nie dluzej niz dziesiec minut, wodzu. Guy zamyslil sie na moment. -Skierowac katapulty na mur zewnetrzny. - Wydano stosowne rozkazy i ku odleglemu krancowi miasta polecial grad ciezkich glazow. - Niech mysla, ze zle obliczylismy zasieg razenia - powiedzial cicho, bardziej do siebie niz do Ksiecia. - Moze rzuca sie na leb na szyje do srodka miasta. Czas mijal powoli. Arutha obserwowal, jak lucznicy systematycznie wycofuja sie z dachu na dach. Zapadal zmrok. Ulica przemykala kompania czatownikow kierujaca sie w strone zwodzonego mostu i zewnetrznej bramy barbakanu. Gdy pierwsza kompania podbiegala do zwodzonego mostu, w polu widzenia pojawila sie nastepna, a po chwili trzecia. Dowodca bramy nakazal wciagniecie mostu. Gdy ostatni zolnierz postawil na nim stope, most zaczal sie poruszac nad fosa. Z dachow Armengaru szylo w najezdzcow jeszcze wiecej lucznikow. -Odwazni sa - powiedzial Arutha. - Zostaja na tylach zdani wylacznie na siebie. -Odwazni, ale badz pewien, ze wcale nie zamierzaja umierac. - Gdy to mowil, lucznicy dotarli do ostatniej linii budynkow. Opuscili liny i szybko zjechali po nich na ulice. Pobiegli ku fortecy, rzucajac po drodze bron. Za nimi zdazal tlum najezdzcow. Gdy wrog znalazl sie w polowie otwartej przestrzeni, ktora poprzednio sluzyla jako plac targowy, lucznicy z murow twierdzy zasypali go gradem strzal. Armengarianie dobiegli juz do fosy i rzucali sie w wode. -Gdy beda probowali wdrapac sie na mury, zostana zastrzeleni - zaniepokoil sie Arutha. Dopiero po chwili zdal sobie sprawe, iz zaden zolnierz nie wyplynal na powierzchnie. Guy usmiechnal sie. -Pod woda sa tunele prowadzace do bramy i innych pomieszczen w murach. Gdy nasi chlopcy i dziewczyny sie pojawia, przejscia zostana zamkniete na glucho. - Grupka szczegolnie smialych goblinow rzucila sie za zbiegami w wody fosy. - Nawet jesli ta holota znajdzie tunele i tak nie bedzie potrafila otworzyc specjalnych klap. Byloby lepiej dla nich, gdyby potrafili oddychac pod woda jak ryby, bo jesli nie... Amos wyszedl z twierdzy. -Wszystko gotowe. -Dobrze - powiedzial Guy, obserwujac szczyt twierdzy, skad Armand sledzil przebieg walk w miescie. Na gorze pomachano zolta flaga. -Szykowac katapulty! - krzyknal Guy. Dlugo nic sie nie dzialo. - Na co ten Armand czeka? - zniecierpliwil sie wreszcie Guy. -Jesli mamy szczescie - Amos sie zasmial - pewnie obserwuje, jak Murmandamus wjezdza na czele armii do miasta, jesli nie, to czeka, az kolejny tysiaczek tej halastry znajdzie sie w srodku. Arutha przygladal sie z uwaga najblizej stojacej katapulcie. Gigantycznej frondiboli, zaladowanej teraz zamiast kamieniami, dziwnym zestawem beczek powiazanych luzno ze soba. Beczek. a raczej niewielkich beczulek przypominajacych te uzywane w gospodach i piwiarniach do przechowywania mocniejszych alkoholi. Nie miescilo sie w nich wiecej niz cztery, cztery i pol litra plynu. Kazda wiazka skladala sie z dwudziestu lub trzydziestu takich beczek. -Sygnal! - krzyknal Amos. Pojawila sie czerwona flaga. -Katapulty! Ognia! - krzyknal Guy. Tuzin katapult na murach dzwignal swoj ladunek w powietrze i przeniosl wysokim lukiem nad dachami miasta. Wiazki rozdzielaly sie w locie, wiec na zewnetrzny mur spadl grad pojedynczych pociskow. Obsady katapult zaladowaly je ponownie z szybkoscia, ktora zdumiala Aruthe. Nie minela bowiem nawet minuta, a ponad miastem smignela kolejna porcja beczulek. Gdy przygotowywano trzecia salwe, Arutha spostrzegl, ze w kilku miejscach nad domami wznosi sie dym. Amos tez to zauwazyl. -Nasze kochane malenstwa odwalaja czesc roboty za nas. Pewnie podlozyli w paru miejscach ladniutki ogieniek, by nas ukarac, ze nie poczekalismy na nich, aby umrzec. Ho, ho... to musi byc powazny szok, gdy sie stoi kolo ognia, a tu nagle zaczyna padac naftowy deszczyk. Arutha w koncu zrozumial. Dym buchnal ze zdwojona sila i zaczal sie gwaltownie rozprzestrzeniac wzdluz zewnetrznego muru. -Te beczki na rogach? -A w kazdej ponad dwiescie litrow. - Amos pokiwal glowa. - Beczki przy pierwszym rzedzie budynkow od strony muru zostaly rozbite i caly teren doslownie splywa nafta. Glowe daje, ze wielu bandziorow utaplalo sie w niej jak nieboskie stworzenia. Rozmiescilismy beczki w kazdym domu i na kazdym dachu. Gdy w drugiej fazie ewakuacji usunieto z miasta konie, zaprzestalismy rowniez kontrolowac swobodny wyplyw nafty. W tej chwili kazda piwnica w miescie to bomba z opoznionym zaplonem. Armengar zgotuje Murmandamusowi zaiste gorace powitanie. Na dany przez Guya znak wystrzelono trzeci ladunek beczulek. Jednoczesnie srodkowa para katapult wyrzucila w powietrze kamienie obwiazane plonacymi szmatami nasaczonymi olejem. Ich ladunek poszybowal ponad miastem ognistym lukiem. Caly teren w okolicach barbakanu w zewnetrznym murze rozjarzyl sie oslepiajaca luna. Kolumny ognia strzelily w gore, wznoszac sie z kazda sekunda wyzej i wyzej. Arutha patrzyl zafascynowany. Uslyszeli gluchy loskot, a w chwile pozniej poczuli goracy podmuch. Sciana plomieni rosla nieustannie i wydawalo sie, ze nigdy sie nie zatrzyma. W koncu plomienie przygasly nieco. Slup czarnego, smolistego dymu byl coraz wiekszy i w koncu zmienil sie w gigantyczny grzyb podswietlony pomaranczowa poswiata bijaca z ognistego piekla na dole. -Juz po barbakanie - powiedzial Amos. - Umiescilismy pod brama kilkaset beczek z otworami, przez ktore ogien przedostal sie do srodka. Eksplodowaly wszystkie jednoczesnie. Gdybysmy znajdowali sie troche blizej muru, dzwoniloby nam jeszcze w uszach. Plomienie zaczely sie raptownie rozprzestrzeniac. Nad miastem poniosly sie wrzaski i przeklenstwa. Katapulty wystrzeliwaly niezmordowanie wybuchowe ladunki. -Zmniejszyc zasieg - rozkazal Guy. -Zmusimy ich do podejscia pod sama twierdze. Nasi lucznicy beda mogli pocwiczyc ostre strzelanie na tych, ktorzy sie do tej pory nie upieka - powiedzial Amos. Arutha poczul, jak zar bijacy od miasta rosnie z kazda chwila. Dala sie slyszec kolejna ogluszajaca eksplozja, a zaraz po niej seria kilku mniejszych. Echo ponioslo przytlumiony grzmot. Nad obrzezami miasta zatanczyly ogniste spirale, smagajac twierdze goracymi podmuchami. Kolejna fala eksplozji. Olsniewajace widowisko pokazywalo namacalnie, jak ogromna liczba beczek zostala rozmieszczona w idealnie dobranych strategicznych punktach. Przytlumione grzmoty niosly sie jeden za drugim, lupiac w uszach. Plonaca smierc szybko kroczyla od muru zewnetrznego ku twierdzy. Po niedlugim czasie Arutha potrafil rozroznic zapalajacy sie stos beczek od eksplodujacej piwnicy. Rzeczywiscie, tak jak powiedzial Guy, miasto zgotowalo Murmandamusowi gorace przyjecie. -Sygnal - zameldowal zolnierz. Guy spojrzal w gore. Na blankach twierdzy pojawily sie dwie czerwone flagi, mimo zmroku doskonale widoczne w lunie bijacej od miasta. -Armand sygnalizuje, ze pali sie juz cale zewnetrzne miasto - wyjasnil Arucie Amos. - Nie do przejscia. Nawet Czarni Zabojcy usmaza sie na skwarki, jesli zostali zaskoczeni przez plomienie. - Usmiechnal sie zlowieszczo, gladzac brode. - Mam nadzieje, ze sam wielki i wspanialy smierdziel pospieszyl, by wkroczyc do miasta na czele armii. Coraz blizej niosl sie gwaltowny tupot nog i krzyki przerazenia i wscieklosci. Sciana plomieni posuwala sie jednostajnie ku wewnetrznym umocnieniom. Jej droge znaczyly raz po raz gluche eksplozje beczek rozmieszczonych na rogach ulic. Nawet stojac na murach twierdzy, z trudem mozna bylo wytrzymac fale goraca. -Ta burza ogniowa wyssie cale powietrze. Nie beda mieli czym oddychac - powiedzial Arutha. -Mamy nadzieje, mamy nadzieje... -Amos pokiwal radosnie glowa. Guy dlugo spogladal w dol. Widac juz bylo krancowe wyczerpanie. -To Armand opracowal koncowy plan. Cholerny geniusz. Chyba najlepszy dowodca polowy, jaki mi sie przytrafil w zyciu. Mial odczekac, az do miasta wejdzie ich tak wielu, jak to tylko mozliwe. Bedziemy probowali ucieczki przez gory, wiec musimy im teraz dolozyc, ile wlezie. Mimo opanowanego tonu i sucho brzmiacych faktow Arutha dostrzegl pod ta maska zrezygnowane spojrzenie dowodcy, ktory wkrotce utraci broniona przez siebie pozycje. -Guy, poprowadziles wspaniala, wrecz mistrzowska obrone. Protektor tylko pokiwal glowa i zarowno Arutha, jak i Amos zrozumieli, ze Guy mowi im milczeniem: "A jednak to nie wystarczylo". Pierwsi z uciekajacych najezdzcow podbiegali w poblize twierdzy. Stawali tu jak wryci, zdajac sobie nagle sprawe, ze wystawieni sa na strzaly lucznikow na murach. Chowali sie za ostatnie domy, jakby czekali, ze wybawi ich z opresji jakis cud. Sciana ognia posuwala sie nieublaganie. Coraz wiecej zolnierzy Murmandamusa pojawialo sie u wylotu uliczek. Katapulty niezmordowanie podsycaly pozoge kolejnymi porcjami nafty. Co druga salwe zmniejszano promien razenia, aby przyblizyc ogien do muru twierdzy. Oczom obroncow ukazaly sie eksplozje rozkwitajace na dachach domow oddalonych o szesc przecznic od rynku, potem piec, cztery... Krzyczacy w nieboglosy moredhele, gobliny i ludzie, przemieszani z pojedynczymi trollami i olbrzymami zaczeli walczyc miedzy soba. Rosnacy z minuty na minute tlum uciekajacych przed nie dajaca sie juz wytrzymac temperatura napieral z zewnatrz, spychajac znajdujacych sie blizej twierdzy na otwarta przestrzen. -Niech lucznicy rozpoczna ostrzal - powiedzial Guy do Amosa. Amos krzyknal na caly glos i Armengarianie zasypali wroga deszczem strzal. Arutha patrzyl na krwawe widowisko szeroko otwartymi oczami. -To nie bitwa - szepnal - a czysta rzez. Najezdzcy byli tak stloczeni, ze kazda strzala wypuszczona w ich strone musiala kogos trafic. Walili sie na padlych wczesniej, a tlum z tylu ciagle napieral. Kolejne salwy z beczek z olejem i nafta podsycaly pozar. Nieprzenikniona sciana ognia kontynuowala nieublagany marsz ku murom twierdzy. Arutha przyslonil twarz reka. Luna pozaru doslownie oslepiala, a gorace podmuchy stawaly sie nie do wytrzymania. Wyobrazil sobie, jakie katusze musialy przezywac istoty zbite na skraju rynku, znajdujace sie jeszcze o sto metrow blizej ognia. Z hukiem eksplodowaly nastepne beczki. Przerazony i spanikowany tlum zawyl strasznym glosem i rzucil sie na oslep ku murom. Wielu padlo w biegu przeszytych strzalami, lecz czesc zdolala dotrzec do fosy, gdzie natychmiast rzucali sie w wode. Ubrani w ciezkie kolczugi szli na dno jak kamienie, usilujac zedrzec je z siebie pod woda. Jednak walczyli o zycie nadaremnie. Toneli nawet ci, ktorzy mieli tylko skorzane pancerze. Nielicznym udalo sie wydostac na powierzchnie wody, gdzie krecili sie w kolko przebierajac nogami i rekami jak psy. Arutha ocenial, ze na placu targowym poleglo ponad dwa tysiace najezdzcow. Kolejne cztery - piec tysiecy musialo stracic zycie w samym miescie. Lucznicy byli tak zmeczeni ciaglym ostrzalem, ze z najwyzszym trudem trafiali w wyraznie widoczne na tle plomieni sylwetki. -Otworzyc rury - rozkazal Guy. Rozlegl sie dziwny, sapiaco bulgoczacy dzwiek. Na powierzchnie wody w fosie zaczely sie wylewac strumienie oleju. Gdy plywajacy zorientowali sie, co sie swieci, przerazliwe wrzaski siegnely nieba. Plomienie wypelzly z wypalonego do cna miasta i ogarnialy pusta przestrzen. Z murow zrzucano do fosy bele palacego sie siana. Z powierzchni wody strzelil bialoblekitny ogien, tanczacy wsciekle po spienionym rowie. Wkrotce bylo po wszystkim. Ostatnie krzyki cichly, az wreszcie umilkly. Z fosy buchal taki zar, ze wszyscy musieli sie odsunac od krawedzi muru. Gdy plomienie zgasly, Arutha ujrzal zweglone ciala dryfujace powoli po powierzchni wody. Zemdlilo go. U Guya dostrzegl taka sama reakcje. Tylko Amos wydawal sie nieporuszony i patrzyl w dol ponurym wzrokiem. Miasto dopalalo sie. -Musze sie napic - powiedzial Guy. - Chodzcie. Zostalo nam zaledwie pare godzin. Amos i Arutha poszli bez slowa za Protektorem konajacego miasta ku glownemu gmachowi twierdzy. Guy oproznil swoj puchar i wskazal na mape lezaca na stole. Arutha stal obok umorusanej sadza Briany. Wraz z pozostalymi komendantami oczekiwala ostatnich rozkazow Guya. Jimmy i Locklear przyszli z ostatniego posterunku, na ktorym pelnili sluzbe. Staneli u boku Ksiecia. Nawet tutaj, we wnetrzu sali obrad, czuli zar szalejacego pozaru. Katapulty bez wytchnienia nadal podsycaly ogien. Bez wzgledu na to, jak wielu zolnierzom Murmandamusa udalo sie uciec z ognistej pulapki, pozar zmuszal ich do pozostania poza murami. -Tutaj - powiedzial Guy, wskazujac jedna z kilku zielonych plam na mapie - zostaly ukryte konie. - Zwrocil sie do Aruthy. -Zostaly wyprowadzone z miasta w czasie drugiej fazy ewakuacji. - Odwrocil sie do wszystkich zebranych. - Nie wiemy, czy gobliny nie natknely sie na niektore z nich, a moze nawet wszystkie. Miejmy nadzieje, ze przynajmniej kilka ocalalo. Prawdopodobnie zalozyli, iz w koncu wycofalismy sie poza linie naszych redut na szczytach, i nie widzieli potrzeby zachowania dalszego sledzenia nas. Ukryty tunel prowadzacy z miasta jest nadal bezpieczny. W dalekim sasiedztwie jego wylotu zaobserwowano tylko jeden patrol Mrocznych Braci, a i ten poszedl dalej, nie badajac terenu. Ogolny rozkaz brzmi tak: Wszystkie kompanie, od pierwszej do dwunastej, beda po kolei opuszczac miasto wraz z przydzielonymi oddzialami posilkowymi. Moga wyjsc z tunelu tylko i wylacznie po upewnieniu sie, ze caly obszar dookola jest absolutnie bezpieczny. Chce, aby kompania pierwsza pelnila funkcje jednostki ubezpieczajacej teren do czasu, kiedy zacznie ja wymieniac druga. Gdy dwunasta rozpocznie opuszczanie tunelu, jedenasta rusza razem z nia. Zostac tutaj maja prawo tylko zolnierze wyznaczeni jako straz tylna. Nie pozwalam na zadne heroiczne wyczyny, ktore moglyby narazic na niebezpieczenstwo ewakuacje. Nie chce absolutnie zadnych nieporozumien. Czy wszyscy wiedza, co robic? Nikt sie nie odezwal. -W porzadku. Upewnijcie sie, czy wszyscy zrozumieli, ze po wyjsciu z miasta kazdy radzi sobie na wlasna reke. Chce, zeby do Yabonu dotarlo tak wielu z nas, jak to tylko bedzie mozliwe. -W jego glosie zadzwieczala lodowata nuta. - Przyjdzie jeszcze taki dzien, ze odbudujemy Armengar. - Zawiesil glos, jakby to, co mial powiedziec, bylo zbyt trudne, aby moglo przejsc przez usta. - Rozpoczac ostatnia faze ewakuacji. Komendanci opuscili sale. -Kiedy wychodzisz? - spytal Arutha. -Na koncu, oczywiscie. Arutha spojrzal pytajaco na Amosa, ktory w odpowiedzi pokiwal glowa. -Czy mielibyscie cos przeciwko temu, zebym z wami zostal? Guy spojrzal na niego zdziwionym wzrokiem. -Mialem ci zaproponowac, abys wyszedl z druga kompania. Pierwsza moze sie natknac na nieprzewidziane sytuacje. Nastepne z kolei moga juz miec do czynienia z posilkami wroga sciagnietymi w gory. Wychodzacy na koncu maja najwieksza szanse wpasc im w lapy. -Sam nie wiem, czy wierze w to, ze jestem jakas niezwykla istota, ktorej przeznaczeniem jest zniszczenie Murmandamusa, ale jesli tak jest w rzeczywistosci - powinienem zostac. Guy rozwazal jego slowa w milczeniu. -Dlaczego nie? Nie mozesz zrobic wiecej, niz uczyniles. Nie wiemy, czy pomoc juz nadchodzi. Tak czy owak, przyjdzie za pozno, aby ocalic miasto. Arutha zerknal na Jimmiego i Lockleara. Jimmy chcial wlasnie zazartowac, lecz Locklear nie pozwolil mu, mowiac po prostu -Zostaniemy. Ksiaze mial cos powiedziec, lecz ujrzal na twarzy mlodego szlachcica dziwny wyraz. Nie bylo juz tam chlopiecej niepewnosci maskowanej wiecznym usmiechem. Jego oczy byly teraz jakby starsze, nie tak gotowe do przebaczenia jak kiedys i o wiele smutniejsze. Arutha pokiwal tylko glowa. Czekali popijajac piwo, aby splukac odor spalenizny i ochlodzic sie nieco. Co jakis czas wpadal poslaniec donoszac, ze kolejna kompania opuscila twierdze. Godziny ciagnely sie w nieskonczonosc. Zapadla glucha noc przerywana co jakis czas przytlumiona eksplozja, gdy pozar docieral do kolejnej piwnicy. Arutha zastanawial sie, kto mogl wytrwac tak dlugo, lecz za kazdym razem, gdy sadzil, ze splonelo juz cale miasto, kolejna eksplozja oznajmiala, ze proces niszczenia trwa nadal. Kiedy nadszedl raport, ze kompania siodma szczesliwie opuscila miasto, pojawil sie zolnierz. Ubrany byl w skory, ale widac bylo, ze to pasterz albo rolnik ze sluzby pomocniczej. Dlugie, rude wlosy, zwiazane w kite opadaly na plecy. Potezna, ruda broda okalala cala twarz. -Protektorze! Chodz, musisz to zobaczyc! Guy i reszta podbiegli za wojownikiem do okna, ktore wychodzilo na plonace miasto. Ogniste pieklo przygaslo nieco, ale wszedzie szalaly nie kontrolowane pozary. Sadzili, ze minie jeszcze co najmniej godzina, zanim Murmandamus bedzie mogl wyslac kolejnych zolnierzy, aby zbadali wypalone ulice. Lecz chyba sie pomylili. Pomiedzy ciagle palacymi sie budynkami w poblizu bylego targu szly ku twierdzy jakies postacie. Guy odskoczyl od okna i popedzil na mury. Gdy dotarl tam, ujrzal na tle ognia czarne sylwetki zolnierzy. Poruszali sie wolno, krok za krokiem, jakby za wszelka cene chcieli sie utrzymac w scisle okreslonej przestrzeni. Kolejny kurier zameldowal, iz osma kompania zaczyna opuszczac twierdze. Postacie na dole podeszly do samej krawedzi muru. Guy zaklal szpetnie. Liczne kompanie goblinow staly w obrebie niewidzialnych ochronnych pol, ktorych obecnosc zdradzal tylko co jakis czas odblysk swiatla na ich powierzchni. Pojawil sie Murmandamus. -Kim on jest do cholery? - spytal Jimmy. Przywodca moredheli jechal swobodnie bez zadnej ochrony, nie zwazajac na ogromny zar wciaz buchajacy z pogorzeliska. Bestia, na ktorej siedzial, rowniez budzila groze. Wygladem przypominajaca konia, pokryta byla na calym ciele rozzarzonymi do czerwonosci luskami, jakby ktos podgrzal skore stalowego weza do temperatury topnienia. W miejscu ogona i grzywy tanczyly jezory ognia. Zamiast oczu plonely gorejace wegle. Z nozdrzy buchala para. -Szatanski Ogier - powiedzial Arutha. - Wierzchowiec legenda. Moze go dosiasc tylko sam demon. Bestia stanela deba. Murmandamus wyciagnal miecz i zakreslil nim luk w powietrzu. Przed pierwszymi kompaniami jego armii pojawilo sie nagle cos czarnego. Atramentowa czern, zacierajaca i przyslaniajaca wszelkie swiatlo. Rozlewajac sie jak rtec, utworzyla na kamieniach wielka plame. Po chwili ruch na jej powierzchni ustal i uformowal sie prostokat. Wkrotce dla patrzacych stalo sie jasne, ze czworokat przemienil sie w platforme z nieprzeniknionej czerni o szerokosci okolo trzech metrow. Platforma zaczela sie unosic powolutku i wydluzac centymetr po centymetrze. Od podstawy rampy oderwal sie odlamek czerni i odplynal kawalek od rosnacego mostu. Ustabilizowal sie po chwili w nastepny blok, ktory wydluzal sie, tworzac powoli kolejny most. Krotkie wyczekiwanie i brzegi fosy poczal spinac trzeci most, a po chwili czwarty. -Niech to szlag trafi! - zaklal Guy. - On przerzuca na mury jakies magiczne mosty. - Odwrocil sie do zolnierza. - Przekaz natychmiast dalej, by przyspieszyc ewakuacje! Gdy czarne jak heban pomosty osiagnely mniej wiecej polowe szerokosci fosy, na ich powierzchnie wkroczyly pierwsze oddzialy goblinow. Posuwaly sie powoli ku przedniej krawedzi. Czarny most powoli, metr po metrze, zblizal sie do obroncow. Guy zarzadzil ostrzal z lukow. Strzaly pomknely ku wrogowi. Odbijaly sie, nie docierajac do celu, jakby trafialy w niewidzialny mur. To, co chronilo napastnikow przed wysoka temperatura, oslanialo ich takze przed pociskami. Obserwatorzy ze szczytu twierdzy zameldowali, ze pozary na obrzezach miasta wygasaja i do Armengaru wkraczaja kolejne oddzialy wroga. -Opuscic mury! - krzyknal Guy. - Tylna straz na pierwszy taras. Wszystkie pozostale jednostki - natychmiastowa ewakuacja. Nikt nie czeka - wykonac natychmiast! Grozilo im, iz planowa i spokojnie przebiegajaca ewakuacja zmieni sie szybko w bezladna ucieczke. Wszystko wskazywalo na to, ze wrog zdola przelamac ostatnie linie obrony przynajmniej godzine wczesniej, niz przewidywal Guy. Arutha wiedzial, ze konstrukcja twierdzy umozliwiala stopniowe wycofywanie sie i oddawanie pomieszczenia po pomieszczeniu. Obiecal sobie, ze jesli mialoby do tego dojsc, poczeka, by stanac twarza w twarz z Murmandamusem. Przebiegli przez dziedziniec i pospieszyli schodami na pierwszy z trzech tarasow. Towarzyszyl im odglos barykadowanych drzwi i zamykanych z trzaskiem okiennic. Gdy wychodzili z frontowego korytarza, Arutha zauwazyl stos beczek umieszczonych przed szybem windy. Na kazdym progu staly beczki. W otwartych i zablokowanych drzwiach umieszczono wszystko, co moglo sie palic. Ksiaze wiedzial, ze w ostatecznosci Guy du Bas-Tyra pusci z dymem cala twierdze, majac nadzieje, ze ogien pochlonie kolejne oddzialy armii Murmandamusa. W trosce o Krolestwo Ksiaze wierzyl, ze mozliwosci Murmandamusa sa jednak ograniczone i nie potrafi bez konca chronic swoich wojownikow przed ogniem. Korytarzem biegli zolnierze rozbijajacy na scianach dziwnie wygladajace panele, zasloniete zwyklymi deskami pomalowanymi na bialo, tak jak kamienne sciany. Pod nimi ukazywaly sie czarne otwory. Przeciag z otwartego tunelu ewakuacyjnego wypchnal ku gorze, przez kanaly wentylacyjne, opary nafty. Jej ostry odor rozchodzil sie szybko po calej twierdzy. Gdy wychodzili na taras, Amos zauwazyl, ze Arutha oglada sie do tylu. -Biegna od piwnic po sam dach. Wiecej powietrza dla podsycania ognia. Ksiaze pokiwal glowa. Pierwsza fala uderzeniowa wojsk Murmandamusa pojawila sie na blankach twierdzy. Gdy znalezli sie na murze, ochronne pole wokol nich zniknelo. Wojownicy rozbiegli sie, szukajac oslony. Lucznicy z tarasu zaczeli strzelac. Z powodu zbyt dalekiego zasiegu katapulty byly w tej sytuacji bezuzyteczne, lecz z tuzin balist, przypominajacych gigantyczne kusze, zaczal razic wroga wielkimi, podobnymi do oszczepow pociskami. Guy rozkazal, aby obsady balist opuscily taras. Obserwowal z uwaga, jak jego lucznicy trzymaja przeciwnika w szachu. Arutha domyslal sie, ze Protektor liczy doslownie minuty, bo tez z kazda uplywajaca minuta kolejny tuzin jego ludzi opuszczal miasto. Za pierwsza linia goblinow slychac bylo, jak nastepne rzesze szturmuja mury. Brama zostala zdobyta. Wysunieto most i na dziedziniec wlaly sie, jak wezbrane wody, masy wroga. Pozary w miescie dogorywaly i ku twierdzy podazaly kolejne kompanie najezdzcow. Guy patrzyl jeszcze przez chwile, po czym odwrocil sie do swoich zolnierzy. -To juz koniec! Wszyscy do tunelu! Wypuszczono w strone wroga ostatnia strzale i wszyscy lucznicy uciekli do wnetrza twierdzy. Zgodnie z danym slowem Guy poczekal, az wszyscy znalezli sie w srodku, opuscil taras i zaryglowal ostatnie drzwi. Okna juz dawno zostaly zasloniete ciezkimi okiennicami. Z dolu rozlegl sie ogluszajacy lomot - to napastnicy usilowali wywazyc drzwi od dziedzinca. -Winda jest zablokowana - krzyknal Amos. - Musimy zejsc schodami. Wybiegli za rog i znalezli sie w kolejnym korytarzu. Zaryglowali drzwi i zbiegli waskimi schodami. Znalezli sie w ogromnej jaskini. Na scianach palily sie specjalne latarnie, wypelniajac ogromna przestrzen upiornym swiatlem. Ksiecia szczypaly oczy od smierdzacych wyziewow poruszanych bryza wiejaca od tunelu. Wlasnie wchodzila do niego ostatnia kompania rezerwowa. Guy i jego towarzysze ruszyli biegiem do drzwi. Musieli sie jednak zatrzymac, poniewaz tunel mogl pomiescic najwyzej dwie osoby idace obok siebie. Z gory, od strony drzwi u szczytu schodow dochodzily dzikie wrzaski i szalenczy tupot nog. I tym razem Guy nalegal, by przekroczyc prog jako ostatni. Zamknal drzwi za soba, blokujac je w poprzek potezna zelazna sztaba. -Pokonanie tych drzwi powinno zajac im kilka minut. - Ruszyl za Ksieciem. - Modl sie, Arutha, aby dopoki bedziemy w tunelu, zadnemu z tych sukinsynow nie przyszlo do glowy zapalic pochodnie w jaskini. Biegli tunelem. Protektor zamykal i ryglowal po drodze kilkoro masywnych drzwi. Dotarli do konca i znalezli sie w obszernej jaskini. Niedaleko zial jej czarny wylot, a za nim noc. Guy zabarykadowal ostatnie drzwi. Kilkunastu lucznikow zajelo stanowiska na wypadek, gdyby Protektor nie zdazyl uciec przed wrogiem. Kolejne trzy lub cztery tuziny zolnierzy zwlekaly z opuszczeniem jaskini, zeby nie deptac po pietach poprzednikom. Z dziwnych odglosow dochodzacych z zewnatrz mozna bylo wywnioskowac, ze czesc uciekajacych natknela sie juz na wrogie oddzialy. Arutha liczyl, ze jeszcze przed zmierzchem wiekszosc uciekinierow zdola sie rozproszyc po okolicznych wzgorzach. Gestem reki Guy nakazal lucznikom opuscic jaskinie i po chwili wszyscy nie nalezacy do tylnej strazy znikneli w mroku nocy. Guyowi towarzyszyli tylko Locklear, Jimmy, Arutha i Amos. Protektor wycofal po chwili tylna straz. Zostalo ich pieciu. Z mroku wylonila sie niespodziewanie jeszcze jedna postac. Arutha rozpoznal rudowlosego wojownika, ktory przyniosl wiesci o pochodzie Murmandamusa przez ogien. -Uciekaj! - krzyknal Guy. Zolnierz wzruszyl ramionami, nie przejmujac sie rozkazem. -Sam powiedziales, ze kazdy na wlasna reke. Rownie dobrze moge zostac. Guy pokiwal glowa. -Jak sie nazywasz? -Shigga. -Slyszalem o tobie, Shigga-Wlocznia - powiedzial Amos. - Wygrales zawody w czasie ostatniego Swieta Przesilenia Letniego. Wojownik wzruszyl ramionami. -Widziales de Sevigny? Shigga wskazal broda wyjscie z jaskini. -On i kilku innych wyszli tuz przed twoim pojawieniem sie tutaj, jak rozkazales. Powinni juz byc kawal drogi za najwyzsza reduta, bedzie ze sto metrow stad. W tunelu dal sie slyszec daleki odglos rozlupywanego drewna. -Doszli do ostatnich drzwi - powiedzial Guy. Chwycil lancuch znikajacy pod progiem drzwi prowadzacych do tunelu. - Pomozcie mi. - Zlapali za lancuch i napieli na sztywno, az mogli go zahaczyc o baliste wycelowana w przeciwnym do drzwi kierunku. Byla mocno zakotwiczona w skalnym podlozu. Na baliscie nie bylo zadnego pocisku, lecz Arutha w lot pojal jej przeznaczenie. -Chcesz odpalic baliste i zawalic tunel? -Lancuch biegnie pod stemplami podtrzymujacymi strop tunelu - powiedzial Amos. - Laczy je wszystkie ze soba na calej dlugosci, az do jaskini. Caly strop powinien sie zawalic jednoczesnie, przygniatajac kilkuset smierdzacych szczurow. Ale to jeszcze nie wszystko. Guy pokiwal glowa. -Ruszajcie biegiem do wyjscia. Gdy tam dotrzecie, pociagne za to. Przy ostatnich drzwiach cos zalomotalo glucho i rytmicznie. Najwidoczniej wrog sprowadzil na dol taran. Arutha i pozostali pognali ku wylotowi jaskini. Zatrzymali sie, by popatrzyc za siebie. Guy odpalil baliste. Jakby zawahala sie przez moment, po czym krotko szarpnela, podciagajac lancuch zaledwie o kilkanascie centymetrow. To jednak wystarczylo. Drzwi eksplodowaly do srodka jaskini. Guy rzucil sie ku wylotowi scigany przez potezna chmure kurzu. Z wyrwanych drzwi wylecialy krwawe szczatki kilku goblinow i pokruszone odlamki skalne. Rzucili sie biegiem, byle dalej od jaskini. Guy wskazal na sciezke prowadzaca wyzej. -Chce tam zajrzec. Jezeli chcecie, ruszajcie w droge, aleja mam zamiar to sobie obejrzec. -I ja, za zadne skarby nie daruje sobie tego widowiska - powiedzial Amos. Arutha popatrzyl na obu przez moment i ruszyl w slad za nimi. Wspinali sie na skaly powyzej wylotu jaskini. Gora, wstrzasana gluchymi, podziemnymi wybuchami, drzala pod ich stopami. -Windy zostaly tak ustawione, ze po zawaleniu sie tunelu powinny zjechac w dol, zapalajac po drodze beczki na wszystkich kondygnacjach. Od dachu po sama jaskinie. - Poczuli nastepna serie eksplozji. - Wydaje mi sie, ze nasze przemyslne urzadzonko zadzialalo jak sie patrzy. Ziemia nagle sieknela ciezko i uniosla sie do gory. Potworny, rozdzierajacy uszy huk, jakby otwarly sie niebiosa. Potezna fala uderzeniowa cisnela ich o skaly, pozbawiajac na chwile przytomnosci. Spod krawedzi wzniesienia, na ktore sie wspinali, buchnela ogromna, toczaca sie kula pomaranczowozoltych plomieni. Strzelila ku niebu, rosnac i rozszerzajac sie raptownie. Olsniewajacy straszliwym pieknem blask wydobyl z mroku lecace ku gorze szczatki. Gluche wybuchy wibrowaly pod stopami, gdy zapalaly sie ostatnie zbiorniki nafty, rozrywajac twierdze na strzepy. Wydawalo sie, iz z wnetrza ziemi zaczal dac potezny, ognisty wicher. Wyrzucal ku niebu glazy, osmalone kawalki drewna i ciala. Arutha, oszolomiony straszliwym przedstawieniem, lezal na ziemi. Wyjac przerazliwie, przeniknal mu nad glowa upiorny huragan, a po chwili fala zaru. Powietrze palilo w nosach i szczypalo w twarze, jak gdyby stali o kilka krokow od gigantycznego pieca. Amos wydzieral sie na cale gardlo, aby mogli go uslyszec. -Wybuchly zasoby pod twierdza. Napowietrzalismy podziemia dzien i noc, zeby wytworzyc mieszanine wybuchowa. W uszach im dzwonilo, ledwie slyszeli jego slowa, ktore i tak pochlonela nastepna, tytaniczna wprost eksplozja. Po niej nastapila cala seria mniejszych detonacji. Wstrzasy byly tak potezne, ze odczuwali je jak fizyczne ciosy. Od wierzcholka, skad widac bylo miasto, dzielilo ich nadal okolo dwustu metrow, lecz nawet w tym miejscu, gdzie lezeli oslonieci grania, zar byl wprost nie do wytrzymania. Guy potrzasnal glowa, by przywrocic zdolnosc jasnego myslenia. -O bogowie... to o wiele... o wiele straszniejsze, niz sadzilismy. -Gdybysmy doszli na szczyt, jak nic usmazyloby nas na wegiel - powiedzial Locklear. -Mielismy tez szczescie, ze zdazylismy wydostac sie z jaskini. - Jimmy spojrzal za siebie. Obrocili glowy, by spojrzec we wskazanym przez niego kierunku. Ziemia nadal podnosila sie i opadala w spazmatycznym oddechu kolejnych eksplozji. Obok nich osypywaly sie po skalach rozne szczatki i odlamki. Stok ponizej zmienil wyglad. Zawartosc tunelu juz przy pierwszym wybuchu zostala wyrzucona na zewnatrz, pokrywajac wzgorze u wylotu jaskini zwalem pokruszonych glazow, potrzaskanym drewnem i strzepami cial. Ziemia ponownie dzwignela sie ku gorze i zapadla, czemu towarzyszyla potezna eksplozja. Ku niebu strzelil nastepny oslepiajacy fajerwerk, chociaz juz nie tak ogromny jak ostatni. Ziemia kolysala sie, drzala w posadach. Nadszedl trzeci, gigantyczny wybuch, a po nim, jak poprzednio, seria pomniejszych eksplozji. W obawie przed zrzuceniem w dol lezeli plasko przyklejeni do skal. Po paru minutach rozlegalo sie juz tylko gluche echo podziemnych hukow. Wstali. Nadal znajdowali sie w odleglosci okolo dwustu metrow od wierzcholka. Stali blisko siebie i patrzyli, jak dokonuje sie ostateczne zniszczenie Armengaru. W ciagu zaledwie kilku koszmarnych chwil rodzinny dom tylu ludzi, samo serce ich kultury, zostal zmieciony z powierzchni ziemi. Nastapila totalna zaglada i unicestwienie, z ktorymi nie moglo sie rownac zadne z wydarzen zapisanych w starych wojskowych annalach Midkemii. Guy obserwowal plonace gniewnie niebo. Usilowal podejsc blizej krawedzi skaly, ale goraco, nieledwie widoczna kurtyna zaru wznoszaca sie tuz za krawedzia, zmusila go do odwrotu. Stal, jak gdyby zastanawial sie, czy nie rzucic wyzwania ognistemu pieklu i choc zerknac na ruiny miasta, ale w koncu zrezygnowal. -Nic nie moglo przetrwac tej eksplozji - powiedzial Arutha. - Wszystkie gobliny i Mroczni Bracia, ktorzy znajdowali sie miedzy twierdza a murami miasta, musieli zginac. -Kto wie, moze i ow bastard obudzil sie z reka w nocniku. Milo pomyslec, ze nawet jego magia nie ze wszystkim sobie poradzi. -Jego zolnierze z pewnoscia pogineli, ale mam dziwne przeczucie, ze on sam ocalal. Nie wydaje mi sie, zeby ogien przeszkadzal bestii, ktorej dosiadal. -Patrzcie! - krzyknal Jimmy, wskazujac na niebo. Gigantyczna czapa dymu byla krwiscie podswietlona przez ogromna kolumne ognia nadal bijaca ponad Armengarem. Na tym zlowrogim tle mozna bylo dostrzec samotna postac lecaca w powietrzu na grzbiecie gorejacego szkarlatnie ogiera. Opuszczal sie, zataczajac kregi, kierujac sie najwyrazniej ku sercu obozu Murmandamusa. -Ach ty synu parszywej suki! - zaklal Amos na caly glos. - Czy tego gownojada nic nie potrafi wykonczyc? Guy rozejrzal sie po okolicy. -Nie wiem, Amos, ale teraz mamy na glowie wieksze zmartwienia. - Zaczal schodzic ze wzgorza. Niedlugo stwierdzili, ze jaskinia zapadla sie pod nimi. W miejscu, gdzie poprzednio znajdowal sie jej wylot, pietrzylo sie teraz ogromne rumowisko. Szli ostroznie, wybierajac droge miedzy potrzaskanymi kamiennymi redutami, ktore chronily miasto przed atakami z gory. Dotarli w koncu do osuwiska prowadzacego do wawozu, w ktorym ukryto konie. -Pierwsze cztery czy piec parowow zostalo wyczyszczonych do czysta przez grupy, ktore ewakuowaly sie jako pierwsze. Jezeli mamy znalezc wierzchowce, bedziemy musieli poszukac dalej - powiedzial Guy. Arutha zgodzil sie z nim. -Nadal pozostaje do rozstrzygniecia kwestia kierunku. Idziemy na zachod do Yabonu, czy na wschod do Wysokiego Zamku? -Do Yabonu. Jezeli pomoc nadciaga, mamy szanse spotkac ja po drodze. - Rozejrzal sie po okolicy, szukajac jakiejs wskazowki, gdzie powinni sie skierowac. - Bez wzgledu na to, ile i jakie oddzialy Murmandamus mial rozstawione w okolicy, na pewno sa teraz zdezorientowane. Moze uda sie nam wyrwac z ich lap? Amos zachichotal. -Nawet jego silne oddzialy nie beda sie zbytnio palily, by stawac na drodze rozgromionej armii. Zazwyczaj kiepsko sie to odbija na zdrowiu. -Ale z drugiej strony, jesli znajda sie w potrzasku, w sytuacji bez wyjscia, beda walczyli zajadle, jak szczury, ktorymi zreszta sa. O pierwszym brzasku zwala sie tu ich posilki liczace grube tysiace. W najlepszym wypadku mamy tylko kilka godzin, aby sie stad wyrwac. Uslyszawszy ruch w wawozie, natychmiast dobyli broni i cofneli sie za niewielka oslone zwalonych skal. Guy gestem nakazal gotowosc do walki. Czekali, wstrzymujac oddech. Zza zakretu wyszla ostroznie jakas postac. Guy wyskoczyl z ukrycia. W ostatniej niemal chwili zatrzymal wzniesiony do uderzenia miecz. -Briana! Komendantka trzeciej kompanii byla troche oszolomiona. Z lekkiej rany na skroni ciekla krew. Zobaczywszy Guya, uspokoila sie. -Protektor! - powiedziala z ulga. - Zmuszono nas do odwrotu. Na dole, u wylotu wawozu natknelismy sie na patrol trolli. Usilowal uciec ku wlasnym liniom. Wygladalo na to, ze chcielismy sie przebic kolo siebie. A pozniej te eksplozje... spadl na nas grad glazow. Nie wiem, co sie stalo z trollami. Chyba uciekly... - Wskazala na krwawiace skron. - Niektorzy z nas sa ranni. -Kto jest z toba? Arutha podszedl blizej. Briana krecila gwaltownie glowa, chcac przywrocic jasnosc mysli. Machnela za siebie reka. W blasku luny bijacej od miasta pojawilo sie dwoch zolnierzy, jeden z nich najwyrazniej ranny, i tuzin czy nawet wiecej dzieci. Patrzyly na Aruthe, Guya i pozostalych wielkimi, przerazonymi oczami. -Wpadly w pulapke zastawiona przez kilku Mrocznych Braci - powiedziala Briana. - Moi zolnierze wybili ich do nogi, ale przy okazji rozdzielilismy sie. Przez ostatnia godzine szukalismy zblakanych owieczek. Guy policzyl dzieci. -Szesnascioro. - Odwrocil sie do Aruthy. - Co teraz? -Mowiles, ze kazdy na wlasna reke, ale przeciez nie mozemy ich tu zostawic na lasce losu. Amos uslyszal odglos zblizajacych sie krokow. Odwrocil sie w tamtym kierunku. -Cokolwiek mamy zamiar zrobic, zrobmy to gdzie indziej. Idziemy. Guy wskazal na krawedz parowu i razem z pozostalymi pomogl wdrapac sie dzieciakom. Po chwili wszyscy znalezli sie powyzej krawedzi. Szybkim krokiem ruszyli na zachod. Arutha przekroczyl gran jako ostatni. Gdy pozostali znikneli mu z oczu, uklakl przyczajony za wystepem skalnym. Wkrotce w polu widzenia pojawil sie oddzial goblinow. Najwyrazniej probowali przedostac sie z powrotem do swoich. Szli bardzo powoli i ostroznie, jakby za kazdym zakretem spodziewali sie ataku. Sadzac po ranach, musieli niedawno natknac sie na inny oddzial rozgromionej armii Armengaru. Arutha odczekal chwile, az dzieci znalazly sie w bezpiecznej odleglosci, po czym chwycil spory odlamek skalny i cisnal najdalej jak mogl, za gobliny. Kamien pomknal nie zauwazony przez mrok, by spasc na skaly z glosnym grzechotem. Gobliny odwrocily sie blyskawicznie i przyspieszyly gwaltownie kroku, jakby obawiajac sie ataku od tylu. Arutha przemknal na druga strone grani i pobiegl szlakiem. Wkrotce dogonil ostatniego czlonka oddzialu - Shigge, pelniacego funkcje tylnej strazy. Shigga wskazal za siebie glowa. - Gobliny - szepnal Arutha. Wlocznik kiwnal glowa. Ruszyli dalej za grupka malenkich uciekinierow. UCIECZKA Arutha wzniosl reke, nakazujac, by sie zatrzymali.Wszyscy, nie wylaczajac dzieci, wtopili sie miedzy skaly. Caly oddzialek przyczail sie w parowie, ktorym podazali noca. Nadchodzil swit. Po zagladzie Armengaru wzgorza za miastem staly sie ziemia niczyja. Upadek miasta oznaczal niewatpliwe zwyciestwo Murmandamusa, lecz cena. jaka przyszlo mu za nie zaplacic, byla nieporownywalnie wyzsza, niz sie spodziewal. Na wzgorzach za Armengarem zapanowal kompletny chaos. Oddzialy, ktore zajely juz wyznaczone pozycje, zostaly zmiecione przez pokonana armie uciekajaca z miasta. Wielkie rzesze goblinow i trolli wziely nogi za pas i powrocily do glownego obozu. W ciagu kilku pierwszych godzin po upadku miasta oddzialek Aruthy kilkakrotnie widzial nieliczne gobliny czy Mrocznych Braci. Wkrotce okazalo sie, ze Murmandamus z powrotem wyslal na wzgorza liczne oddzialy. Z poczatku, po wejsciu na skalisty teren, jednostki wroga nie zyskaly znaczacej przewagi. Zabraklo koordynacji dzialan miedzy dowodcami poszczegolnych jednostek. Oprocz tego wojownicy przybyli na wzgorza nie mieli zdecydowanej liczebnej przewagi nad uciekajacymi Armengarianami. Oddzialy goblinow i moredheli szukajace uciekinierow wdarly sie noca w parowy i na stoki, wiele z nich nigdy nie powrocilo. Obecnie szala zaczela sie przechylac na druga strone. Wkrotce caly teren mial sie znalezc pod niepodzielnym panowaniem wroga. Arutha obejrzal sie na skulone miedzy skalami dzieci. Kilkoro najmlodszych po nieprzespanej nocy i z powodu bezustannego leku znalazlo sie na granicy wyczerpania. Trudne zadanie wyszukania bezpiecznego przejscia na poludnie dodatkowo komplikowal fakt, ze najmlodsze dzieciaki nie mogly poruszac sie szybko. Co gorsza, za kazdym zakretem mogli natknac sie na wroga. Juz dwa razy spotkali oddzialy z miasta, lecz Guy sprzeciwil sie powiekszeniu grupy i rozkazal im isc wlasna droga. Dwa razy tez natkneli sie na trupy obydwoch walczacych stron. Odglos ciezkich butow stawal sie coraz glosniejszy. Z ich liczby i niekamuflowania marszu Arutha wywnioskowal, ze jest to oddzial wroga. Dal znak i wszyscy sie cofneli. Posuwali sie po zboczach parowu. Arutha, Guy, Amos, Briana i Shigga przyczaili sie w cieniu przed zbitymi w ciasna gromadke dziecmi. Jimmy i Locklear zostali z nimi, uciszajac je i uspokajajac. Prowadzony przez moredhela patrol skladal sie z goblinow i trolli. Trolle podnosily wysoko glowy, weszac zawziecie. Na szczescie wszechobecny, ciezki smrod spalenizny stepil ich zmysly. Przeszli obok wylotu parowu, kierujac sie w dol wiekszego wawozu. Gdy znikneli, Arutha dal znak i zezwolil, by oddzialek ruszyl ostroznie do przodu w przeciwnym niz patrol kierunku - ku zachodowi. Nagle jedno z dzieci krzyknelo ze strachu. Arutha i pozostali, idacy przodem, zawrocili momentalnie. Jimmy przemykal obok dzieci, majac u boku Lockleara. Biegli z wyciagnieta bronia. Trolle zaatakowaly. Arutha nie wiedzial, czy odkryly uciekinierow, czy tylko zdecydowaly sie dodatkowo przeczesac patrolowany wawoz w druga strone. Jednego byl pewien: musieli zlikwidowac oddzial jak najszybciej, by nie zdazyl zaalarmowac innych. Ksiaze pchnal poteznie ponad ramieniem Lockleara, zabil trolla, ktory ostro atakujac, spychal chlopaka w tyl. Amos i Guy przebiegli kolo nich. Wkrotce caly oddzial mial pelne rece roboty. Shigga cisnal wlocznia, przebijajac na wylot kolejnego trolla. Moredhel zastapil droge Guyowi. Ciemny elf rozpoznal Protektora Armengaru. -Jednooki! Zaatakowal z dzika furia, zmuszajac Guya do cofniecia sie. Locklear powtorzyl manewr Aruthy i pchnal zza plecow atakowanego, usmiercajac moredhela na miejscu. Nagle bylo po wszystkim. Na kamieniach lezaly ciala pieciu trolli, tyluz goblinow i moredhela. Arutha dyszal ciezko. -Cale szczescie, ze parow jest tak waski. Gdyby nas otoczyli, nie wyszlibysmy stad zywi. -Musimy znalezc miejsce, gdzie mozna by sie ukryc. - Guy spojrzal na szarzejace niebo. - Dzieciaki za chwile padna z wyczerpania, a w krotkim czasie nie ma mozliwosci szybkiego przekroczenia gor. -Niedaleko stad jest moja bacowka - powiedzial Shigga. - Wloczylem sie czesto po okolicy. Niecale dwa kilometry na zachod stad prowadzi rzadko uzywany szlak. Wiedzie do plytkiej jaskini. Moze uda sieja zamaskowac. To trudne wejscie, ale... -nie mamy wyboru - dokonczyl Amos. -Prowadz - powiedzial Guy. Shigga ruszyl truchtem, zwalniajac jedynie na zakretach sciezki, by obejrzec sie za siebie. W koncu wspial sie na niewysokie skalki na skraju wawozu. Zaczeli wciagac dzieci na gore. Ostatnie z nich znalazlo sie juz bezpiecznie na szczycie i Briana wdrapala sie za nimi, gdy od zachodu rozlegl sie. okrzyk. Za zakretem pojawilo sie szesciu zolnierzy z Armengaru. Ustepowali przed sporym oddzialem goblinow, ktory spychal ich w kierunku Aruthy i jego towarzyszy. -Zabierz stad dzieci! - krzyknal Guy do Briany. Shigga przykucnal z wlocznia gotowa do rzutu. Briana popchnela dzieci w kierunku jaskini. Arutha i pozostali dolaczyli do Armengarian. Zablokowali wawoz i zatrzymali napierajace gobliny, ktore walczyly jak oszalale. -One przed kims uciekaja! - krzyknal nagle Arutha. Napor goblinow zwiekszal sie z kazda sekunda. Powodowane panika rzucaly sie jak szalone na Armengarian. Guy zarzadzil stopniowy odwrot. Cofali sie krok za krokiem, pozwalajac spychac sie stopniowo w glab wawozu. Shigga, przyczajony na stoku, pilnowal waziutkiej sciezki wiodacej ku jaskini na wypadek, gdyby ktoremus z goblinow czy trolli przyszlo do glowy wspiac sie ku dzieciom. Briana poganiala ostatnie z nich. Szczesliwie gobliny zignorowaly dzieci, rozpaczliwie probujac przebic sie przez oddzial Aruthy. Gdzies z tylu. poza zasiegiem wzroku Aruthy, rozlegl sie krzyk. Kilka goblinow z ostatnich szeregow odwrocilo sie, walczac z kolejnym nieprzyjacielem. Oddzial wroga schwytany w potrzask miedzy dwoma grupami atakujacych, zatrzymal sie w miejscu. Kolejny okrzyk tym razem rozlegl sie za plecami Aruthy. Ksiaze odwrocil sie blyskawicznie. Sygnal od Jimmiego i Lockleara pilnujacych tylow. W glebi wawozu ukazal sie nastepny oddzial goblinow. -Na gore! Wynosimy sie stad! - zawolal Ksiaze. Razem z chlopcami rzucil sie ku skalom. Z gory zaatakowali gobliny, umozliwiajac wspinaczke Amosowi i Guyowi. Arutha dostrzegl, co zmusilo pierwszy oddzial goblinow do ucieczki w ich strone -byly zajadle atakowane przez Krasnoludy. Zauwazyl dwa Elfy, ktore strzelaly z lukow ponad glowami nizszych towarzyszy. Arutha rozpoznal jednego z nich. -Galain! Elf spojrzal w gore i pomachal reka. Zarzucil luk na ramie i zaczal wspinac sie po skalach, omijajac bokiem walczacych ponizej. Odbil sie od wystepu skalnego i przeskoczyl zwinnie nad kolejnym osuwiskiem, ladujac na stoku po stronie Ksiecia. -Martin poszedl dalej do Yabonu! Tu wszystko w porzadku? Arutha kiwnal glowa. Westchnal gleboko. -Tak, ale miasta juz nie ma. -Wiemy. Nawet z tak duzej odleglosci widac bylo eksplozje. Przez cala noc spotykalismy po drodze uciekinierow. Wiekszosc Krasnoludow pod dowodztwem Dolgana uformowala wzdluz szlaku prowadzacego gora cos na ksztalt korytarza. - Wskazal w dol, na glowny szlak, ktorym szli ku Armengarowi. - Wiekszosc uciekinierow powinna przejsc bezpiecznie. -W jaskini na gorze sa dzieci - powiedzial Guy, wskazujac na przeciwlegly stok wawozu, gdzie posrod skal przyczail sie Shigga. -Arian! - krzyknal Galain. - Tam w gorze sa dzieci! - Wskazal ku jaskini. W tym momencie drugi oddzial goblinow polaczyl sily z pierwszym. Przerwali rozmowe. Kilka goblinow usilowalo wspiac sie za nimi. Amos kopnal jednego w twarz, drugiego przebil Jimmy. Reszta zreflektowala sie i wycofala w dol. Nastapila krotka przerwa w potyczce. Arian wykorzystal nadarzajaca sie sposobnosc i krzyknal ku nim. -Wydostaniemy je! Elf nie przestawal strzelac do wroga, podczas gdy dwa Krasnoludy wdrapaly sie waska sciezka, by wspomoc Shigge, Briane i dwoch ostatnich zolnierzy z Armengaru w bezpiecznym sprowadzeniu dzieci na dol. -Calin wyslal nasza kompanie do Kamiennej Gory, aby uhonorowac przyjecie korony przez Dolgana - powiedzial Galain. - Gdy Martin dotarl do nas i opowiedzial, co sie dzieje, Dolgan wyruszyl natychmiast. Arian i ja zdecydowalismy sie dolaczyc do Krasnoludow, reszta wyruszyla natychmiast do Elvandaru, by powiadomic o wyruszeniu Murmandamusa. Pod nieobecnosc Tomasa Calin nie moze zostawic naszych puszcz bez ochrony. Spodziewam sie, ze podesle oddzial lucznikow, by pomoc Krasnoludom wydostac uciekinierow z gor. Korytarz utworzony przez Krasnoludy dobrze sie trzyma, od Przeleczy Inclindel az do miejsca okolo poltora kilometra stad. Wojownicy Dolgana rozeszli sie po calej okolicy, podejrzewam wiec, ze w najblizszym czasie sporo sie tu bedzie dzialo. Krasnoludy przyjely walke pozycyjna, scierajac sie z wrogiem spoza muru utworzonego z tarcz. W tym samym czasie reszta podawala dzieci dwom stojacym z tylu Krasnoludom, ktore szybko odprowadzaly je w bezpieczne miejsce. Jimmy pociagnal Guya za rekaw i wskazal w dol. Nastepna kompania trolli wspinala sie ku nim. Guy rozejrzal sie, oceniajac sytuacje. Od Krasnoludow na dole dzielilo ich jeszcze ponad tuzin goblinow. Wskazal ku wschodowi. Nakazal, by Briana i Shiggi uciekali z dziecmi. Guy i pozostali szybko opuscili sie w dol i zeskoczyli za plecami goblinow. Cofneli sie biegiem do ostatniego skrzyzowania szlakow i zapuscili w plytki wawoz. Skryli sie w tym samym miejscu, z ktorego korzystali niedawno. -Trolle idace z dolu uniemozliwia nam dotarcie do Krasnoludow - powiedzial Guy. - Moze uda sie zejsc nizej i obejsc ich. -Panuje tam niezly chaos - powiedzial Galain. - Bylem z najbardziej wysunietym oddzialem armii Dolgana. Posunal sie najdalej, jak tylko mogl. Niedlugo zaczna powolny odwrot. Jezeli szybko ich nie dogonimy, zostaniemy odcieci. Dalsza rozmowa zostala przerwana okrzykami dochodzacymi z gory. Wzdluz grani pedzilo ku Krasnoludom wsparcie przyslane przez Murmandamusa. Guy dal znak. Przygieci do ziemi schodzili coraz nizej, zaglebiajac sie w wawoz. Przeszli kilkaset metrow. Guy zatrzymal sie i rozejrzal po okolicy. -Gdzie jestesmy? Spojrzeli po sobie. Zorientowali sie, ze poszli inna droga niz ta, ktora przyszli. Znajdowali sie gdzies na zachod od jaskini za miastem. Jimmy spojrzal w gore. Chcial sie podniesc, ale natychmiast przysiadl ponownie. Wskazal reka przed siebie. -Na niebie ciagle jest luna - przed nami. A wiec idziemy z powrotem ku Armengarowi. Guy zaklal. -Nie odeszlismy tak daleko na wschod, jak sadzilem. Nie mam pojecia, gdzie znajduje sie wylot tego wawozu. Arutha spojrzal na jasniejace niebo. -Lepiej wynosmy sie stad. Ruszyli przed siebie szybkim krokiem, nie bardzo wiedzac, dokad zmierzaja. Jednego byli pewni: dac sie zlapac to znaczy umrzec. -Jezdzcy - szepnal Galain, ktory szedl przodem, sprawdzajac szlak. Arutha i Guy wskazali przed siebie jednoczesnie. -Renegaci - odpowiedzial Elf. - Pol tuzina. Ci prostacy odpoczywaja sobie w najlepsze przy ognisku. Mozna by pomyslec, ze sa na pikniku. -Jakis slad innych? - spytal Guy. -Nic. Widzialem jakis ruch dalej na zachodzie. Mysle, ze znalezlismy sie na tylach oddzialow Murmandamusa. Sadzac po renegatach leniacych sie przy ogniu, chyba jest tu calkiem spokojnie. Guy przeciagnal kciukiem po gardle. Arutha skinal glowa. Amos wyjal noz zza pasa i dal chlopcom znak, aby okrazyli oboz. Jimmy i Locklear na czworakach, cichutko wdrapali sie na skaly ponad szlakiem. Dwoch mlodych szlachcicow poruszalo sie szybko i bezszelestnie. Arutha, Amos, Galain i Guy czekali. Po chwili uslyszeli okrzyk zaskoczenia i rzucili sie biegiem do przodu. Chlopcy zaskoczyli wartownika na przeciwleglym krancu niewielkiego obozu. Pieciu pozostalych zwrocilo sie w tamta strone. Trzech zginelo, nie wiedzac nawet, ze ktos zaszedl ich od tylu. Dwoch pozostalych spotkalo to samo chwile pozniej. Guy obrzucil wzrokiem oboz. -Zabierzcie im ubrania. Jezeli nas ktos zatrzyma i bedzie wypytywal, to pewnie wpadniemy. Ale jesli bedziemy trzymac sie szczytow i grani, moze ich straze wezma nas za kolejny oddzial przeczesujacy teren w poszukiwaniu maruderow. Chlopcy zarzucili na brazowe skory z Armengaru niebieskie kurty. Arutha zostal w swojej wlasnej, rowniez niebieskiej, a Amos zalozyl zielona. Guy mial na sobie czarne ubranie. Wszyscy Armengarianie nosili brazowe stroje, liczyli wiec, ze kolory moga na jakis czas ukryc uciekinierow. Arutha rzucil Galainowi szara kurte. -Masz, sprobuj wygladac jak Mroczny Brat. Elf spojrzal na niego powaznym wzrokiem. -Arutha, nie domyslasz sie nawet, jak wielka proba naszej przyjazni jest twoja uwaga - powiedzial sucho. - Musze poprosic Martina, aby wyjasnil ci niektore sprawy. -Z przyjemnoscia. Pod warunkiem, ze bedzie to juz w domu, przy winie i w towarzystwie naszych rodzin. Ciala zepchnieto do wawozu. Jimmy wskoczyl na skale ponad obozowiskiem, a stamtad wspial sie jeszcze wyzej, na gran. Stanal wyprostowany, aby zorientowac sie chocby pobieznie, gdzie sie znajduja. -Cholera! - zaklal i momentalnie zeskoczyl w dol. -Co sie stalo? - spytal Arutha. -Patrol. Niecaly kilometr w dol szlaku. Nie spiesza sie, lecz ida w naszym kierunku. Trzydziestu jezdzcow albo nawet wiecej. -Ruszamy natychmiast - zakomenderowal Guy. Dosiedli koni renegatow. Arutha podjechal blizej Elfa. -Galain, nie mialem zupelnie sposobnosci zapytac wczesniej o pozostalych, ktorzy wyruszyli z Martinem. - Nie zadane pytanie zawislo w powietrzu. -Martin jako jedyny dotarl do Kamiennej Gory. - Wzruszyl ramionami. - Wiemy, ze przyjaciel Lauriego z lat dziecinnych nie zyje. Zgodnie ze zwyczajem Elfow wspomnial Roalda, nie wymieniajac imienia zmarlego. - O samym Lauriem i Baru, Zabojcy Wezy, nic nie wiemy. - Arutha ograniczyl sie do skiniecia glowa. Czul wielki zal po smierci Roalda. Najemnik okazal sie lojalnym towarzyszem i milym kompanem. Bardziej go jednak zaniepokoil nieznany los Lauriego. Pomyslal o Carline. Troszczac sie ojej szczescie, mial nadzieje, ze nic mu sie nie stalo. Odsunal jednak niepokoje, gdyz mial na glowie w tej chwili pilniejsze problemy. Dal znak Galainowi, by prowadzil. Kierowali sie nieustannie ku wschodowi, wybierajac, gdy to bylo mozliwe, szlak prowadzacy coraz wyzej. Galain jechal w przedniej strazy. Z daleka mogli uchodzic za oddzial renegatow prowadzony przez moredhela. Na skrzyzowaniu dwoch szlakow znowu zobaczyli miasto - przyczepione do podnoza gory dymiace rumowisko. Z krateru powstalego na miejscu twierdzy ciagle buchal czarny, ciezki dym. W szarym swietle wczesnego poranka skaly na zboczu zdawaly sie zarzyc czerwono. -Czy z zamku rzeczywiscie nic nie zostalo? - spytal Guy z cichym niedowierzaniem w glosie. Amos patrzyl w dol. Jego twarz zmienila sie w kamienna maske. -Byl tam - wskazal na miejsce u podstawy gory. Teraz w glebokiej jamie, skad wybuch wyrzucil skale, plonela swobodnie nafta, plujac ognistymi jezorami. Nie zostalo nic, co mogloby chociaz przypominac twierdze, wewnetrzny mur, fose czy pierwsze rzedy domow. Te, ktorych slady ocalaly, zmienily sie w bezladne kupy gruzow. Nienaruszony pozostal jedynie zewnetrzny mur, z wyjatkiem wysadzonego barbakanu. Wszystko, na czym spoczal ich wzrok, bylo poszarpane, osmalone albo tlilo sie jeszcze. -Wszystko przepadlo - powiedzial Amos. - Nie ma juz Armengaru. Ani jeden budynek w miescie nie zostal nietkniety. Caly stok gory spowijala niebieskoczarna mgielka dymow. Na zewnatrz murow przerazal widok zwalow cial. Nie ulegalo watpliwosci, ze Murmandamus, zdobywajac miasto, dostal straszliwe baty, niemniej to jego armia nadal okupowala rownine za murami. Powiewaly sztandary, kompanie ustawialy sie w szyku marszowym. Moredhel - watazka, zarzadzil wymarsz swej armii. Amos splunal z obrzydzeniem. -Patrzcie tylko, jakimi silami nadal dysponuje. Jego zapasowe oddzialy sa liczniejsze niz armia, ktora rzucil przeciwko nam. -Kosztowaliscie go prawie pietnascie tysiecy zabitych... - powiedzial Arutha zmeczonym glosem. -A mimo to nadal moze poprowadzic na Tyr-Sog ponad trzydziesci piec tysiecy wojownikow - przerwal mu Guy. Armia Murmandamusa ruszala wlasnie w droge. Straze przednie i zwiadowcy galopowali juz na wyznaczone miejsca na trasie pochodu. Guy przygladal sie im w ciszy. - A niech to szlag! On wcale nie idzie na poludnie! Ida na zachod! Arutha spojrzal najpierw na Amosa, a potem na Guya. -Ale to przeciez nie ma najmniejszego sensu. Moze z latwoscia utrzymac Krasnoludy na zachodzie, spychajac ich, az dotrze do Yabonu. -A na wschodzie...-powiedzial Jimmy. -...lezy Wysoki Zamek - dokonczyl Arutha. Guy pokiwal glowa. -Przeprowadzi armie przez Przelecz Cuttera, a potem prosto jak strzelil na garnizon Wysokiego Zamku. -Ale dlaczego? - dziwil sie Ksiaze. - Nie ma watpliwosci, ze zdobycie garnizonu to kwestia zaledwie kilku dni, ale wtedy znajdzie sie posrodku Wysokich Wierchow z calkowicie odslonietymi flankami we wszystkich kierunkach. Jaki moze miec w tym cel? -Jesli uderzy od razu na poludnie, w ciagu miesiaca moze znalezc sie w Mrocznym Lesie. -Sethanon... - powiedzial nagle Arutha. -Nie rozumiem. Moze zdobyc Sethanon. I co z tego? Tamtejszy garnizon jest niewiele wiekszy niz kompania honorowa. Ale jak juz tam bedzie, co dalej? Zgoda, moze przezimowac, korzystajac z zapasow Mrocznego Lasu i miast, ktore zdola zdobyc. W koncu jednak nadejdzie wiosna. Lyam moze uderzyc od wschodu, a twoje sily z zachodu. Znajdzie sie miedzy mlotem a kowadlem, majac do wyboru tylko osiemsetkilometrowa droge z powrotem w gory. A to oznacza zaglade. -Nie wolno nam nie doceniac tego dupka - wyrzucil ze zloscia Amos. - Glowe daje, ze ten dran cos knuje. Galain powiodl wzrokiem po okolicy. -Lepiej ruszajmy. Jezeli Murmandamus rzeczywiscie idzie na wschod, nigdy nie uda nam sie dotrzec do Inclindel. Patrol, ktory widzial Jimmy, to byla z pewnoscia przednia straz. Beda sie trzymac tego szlaku przez caly czas marszu, depczac nam po pietach. Guy kiwnal glowa. -Zatem musimy dotrzec do Przeleczy Cuttera, zanim znajda sie tam jego wysuniete oddzialy. Arutha przynaglil konia i ruszyli na wschod. Przez reszte dnia utrzymywali dystans pomiedzy soba a silami Murmandamusa. Co jakis czas, w dole, na rowninach widzieli, jak flankierzy opuszczaja galopem glowna kolumne wojsk. Kilka razy tez spostrzegli ruchy za soba. Szlak zaczal powoli prowadzic w dol. Przed zachodem slonca Arutha zatrzymal pochod. -Jeszcze troche jazdy ku rowninie, a wpakujemy sie wprost na ich przednie straze. -Jezeli bedziemy jechali az do zmroku, moze uda sie wam wslizgnac do lasow u podnoza wzgorz. Trzymajac sie tego kursu przez cala noc, dotrzemy do wlasciwego kompleksu lesnego. Watpie, by nawet Murmandamus chcial wysylac liczne oddzialy do Lasu Edder. Z latwoscia moze go okrazyc. Edder nie nalezy do miejsc, gdzie przebywalbym najchetniej, ale bedziemy tam mieli oslone. Jezeli uda sie jechac przez cala noc, powinnismy na tyle wysforowac sie do przodu, aby nie zagrazalo nam niebezpieczenstwo z ich strony... to znaczy, przynajmniej z ich strony. Jimmy i Locklear wymienili pytajace spojrzenia. -Amos, o czym on mowi? - spytal po chwili Jimmy. Amos zerknal na Guya, ktory krotko skinal glowa. -Edder to zle miejsce, chlopaki. Mozemy... to znaczy moglismy pozyskiwac drewno w pasie okolo pieciu kilometrow. Troche glebiej mozna bylo polowac, ale jeszcze dalej... tak naprawde nie wiemy, co jest dalej. Nawet gobliny i Mroczni Bracia omijaja to miejsce szerokim lukiem. Ktokolwiek zapusci sie w glab lasu, nigdy juz nie wraca. Nie mamy pojecia, co tam moze byc. Eldar to cholernie duzy las, a wiec moze sie w nim kryc wiele niespodzianek. -Z deszczu pod rynne, co? - skomentowal Arutha. -Byc moze - potwierdzil Guy. - Z drugiej strony, doskonale wiemy, co nam grozi, jesli pojedziemy dalej rownina. -A moze udaloby sie przemknac bokiem w tych przebraniach - zasugerowal Jimmy. -Jimmy, nie mamy nawet najmniejszej szansy - odpowiedzial Galain. - Wystarczy jedno spojrzenie i kazdy moredhel od razu rozpozna eledhela. Nie mowimy o tym glosno, ale po prostu uwierz mi na slowo. Nastepuje instynktowne rozpoznanie sie. Amos przynaglil konia. -No to nie ma co strzepic jezora po proznicy. W las, chlopaki. Posuwali sie przez mroczniejacy, zlowrozbny las najciszej, jak potrafili. Na polnoc od nich, z armii Murmandamusa rozkladajacej sie na noc obozem na rowninie, dochodzily dalekie okrzyki. Arutha mial nadzieje, ze jadac do wschodu slonca, zdolaja sie oderwac na bezpieczna odleglosc od wroga. Okolo poludnia powinni wydostac sie z lasu i wyjechac z powrotem na rownine, gdzie mogli zwiekszyc tempo jazdy. A potem, jesli uda im sie dotrzec na czas do Przeleczy Cuttera i Briana, pana na Wysokim Zamku, byla szansa opozniania pochodu armii wroga od Wysokich Wierchow az do Mrocznego Lasu. Jimmy popedzil konia i podjechal do Galaina. -Mam znowu to smieszne, nie dajace spokoju przeczucie. -Ja tez to czuje - powiedzial cicho Elf. - Z drugiej strony wyczuwam w tym lesie cos znajomego... choc jest to malo nieuchwytne. - Usmiechnal sie i dorzucil z typowym dla Elfow poczuciem humoru: - Ale z trzeciej strony, smarkacz jeszcze jestem - zaledwie czterdziesci lat. -Dziecie - powiedzial Jimmy, po czym spowaznial. Guy jechal u boku Aruthy. -Moze uda sie dotrzec do Wysokiego Zamku, kto wie? - Zamilkl nagle i nie odzywal sie przez dluga chwile. - Arutha, powrot na teren Krolestwa to dla mnie jednak problem. Arutha pokiwal ze zrozumieniem glowa, chociaz Guy nie mogl tego zauwazyc w ciemnosci. -Porozmawiam z Lyamem. Zakladam, ze po dotarciu do Wysokiego Zamku dasz mi swoje slowo. Dopoki nie rozwiklamy calego balaganu, bedziesz pozostawal pod moja ochrona. -Alez, ja nie martwie sie swoim losem, Arutha. Odpowiadam za tych, ktorzy pozostali z niewielkiego narodu, a ktorzy uciekaja teraz do Yabonu. Pragne tylko... pragne tylko, zeby ktos sie nimi zajal. - Jego glos zdradzal gleboki niepokoj, wrecz rozpacz. - Pamietasz, poprzysiaglem im, ze odbuduje Armengar, a przeciez obaj dobrze wiemy, ze nigdy do tego nie dojdzie. -Wymyslimy cos Guy, by twoj lud mogl sie zadomowic w Krolestwie. - Ksiaze wpatrywal sie w ciemny zarys postaci, ktora jechala obok. - A co z toba? -Nie martwie sie o siebie. Ale... sluchaj, czy moglbys sie wstawic u Lyama za Armandem... jezeli sie zdolal przedrzec. To blyskotliwy general i wspanialy przywodca. Gdyby to mnie przypadla korona, on bylby nastepnym ksieciem Bas-Tyra. Nie majac syna, nie wyobrazam sobie lepszego wyboru. Potrzebujecie ludzi jego pokroju, Arutha, jesli mamy przetrwac burze, ktora nadciaga. Jedyna jego wada jest zbyt wielkie poczucie lojalnosci i honoru. Arutha obiecal, ze rozwazy te prosbe i obaj zamilkli. Jechali niezmordowanie. Bylo dobrze po polnocy, kiedy Arutha i Guy wyrazili zgode na postoj. Gdy konie odpoczywaly, Guy podszedl do Galaina. -Zapuscilismy sie juz o wiele glebiej w las, niz jakikolwiek mieszkaniec Armengaru, ktory podrozowal w tych stronach i powrocil. -Bede sie mial na bacznosci. - Spojrzal z uwaga na Guya. -Slyszalem o tobie, Guy du Bas-Tyra. W koncowym podsumowaniu stales sie, jesli mozna tak rzec, obiektem podejrzen i braku zaufania - powiedzial z typowym dla Elfow niedomowieniem. -Wyglada na to, ze sytuacja ulegla zmianie. - Kiwnal glowa w strone Aruthy. -Teraz tak. - Na ustach Guya pojawil sie gorzki usmiech. -Ale to moze byc chwilowe. Los i okolicznosci zmuszaja czasem do zawarcia nieoczekiwanych przymierzy. -To prawda. - Elf usmiechnal sie. - Rozumujesz jak Elf. Chcialbym kiedys uslyszec twoja historie. Guy skinal glowa. Podjechal do nich Amos. -Chyba cos uslyszalem. Guy spojrzal we wskazanym kierunku. Odwrocil sie i obaj stwierdzili, ze Galain nagle zniknal. Zblizyl sie Arutha. -Ja tez to slyszalem, podobnie jak i Galain. Wkrotce wroci. Guy pochylil sie, by odpoczac, ale nie przestawal lustrowac okolicy czujnym wzrokiem. -Miejmy nadzieje, ze bedzie w stanie. Jimmy i Locklear oporzadzali konie w absolutnej ciszy. Jimmy przygladal sie spod oka przyjacielowi. Chociaz w mroku nie widzial wyraznie jego rysow, wiedzial, ze chlopak nadal nie doszedl do siebie po smierci Bronwynn. Ogarnelo go dziwne poczucie winy. Od momentu wycofania sie z murow ani razu nie pomyslal o Kriscie. Probowal zbyc narastajaca irytacje wzruszeniem ramion. Czyz nie zostali kochankami wylacznie z pozadania i czyz nie zgodzili sie na taki uklad z wlasnej i nieprzymuszonej woli? Czy ktos komus cos obiecywal? I tak, i nie, lecz Jimmy byl rozdrazniony wlasna obojetnoscia. Zyczyl dziewczynie oczywiscie najlepiej, ale nie widzial potrzeby martwienia sie o nia. Mogla zatroszczyc sie o siebie rownie dobrze jak wszystkie kobiety, ktore do tej pory spotkal na swej drodze: od dziecka byla przeciez chowana na zolnierza. Martwil sie brakiem zainteresowania i troski o nia. W jakis nieuchwytny, niewyrazny sposob wyczuwal, ze czegos mu brak. Zdenerwowal sie. Czyz nie mial na glowie dostatecznie wiele innych zmartwien, jak chocby rana Anity czy udawana smierc Aruthy? Zadawanie sie z innymi ludzmi to cholerny klopot i tylko klopot. Poczul w koncu, jak irytacja przeradza sie w gniew. Podbiegl do Lockleara, zlapal go brutalnie za kolnierz i odwrocil ku sobie. -Przestan wreszcie! - wysyczal przez zacisniete zeby. Oczy przyjaciela zrobily sie okragle jak spodki. -Co mam przestac? - spytal zdumiony. -Przestan, do cholery... milczec. Wiem, Bronwynn nie zyje, ale nie bylo w tym zadnej twojej winy. Wyraz twarzy Lockleara nie zmienil sie, tylko oczy napelnily sie lzami, ktore w chwile pozniej pociekly gestym strumyczkiem po policzkach. Krotkim szarpnieciem wyrwal sie Jimmy'emu. -Konie - powiedzial cicho i odszedl, a po twarzy nadal plynely mu lzy. Jimmy westchnal. Nie mial pojecia, co go napadlo, ze postapil w ten sposob. Poczul sie nagle jak bezmyslny glupek. Pomyslal przez moment, co sie dzieje z Krista - jezeli w ogole zyla. Wrocil do koni, starajac sie zwalczyc targajace nim, coraz silniejsze uczucia. Galain powrocil bezszelestnie. -Daleko w lesie widac swiatlo. Zaczalem podkradac sie blizej, ale uslyszalem jakis ruch. Podchodza bardzo cicho, prawie niezauwazalnie, ale jestem pewien, ze ida w te strone. Guy zblizyl sie do konia. Pozostali uczynili to samo. Galain dosiadl swego wierzchowca i gdy wszyscy byli gotowi, wskazal kierunek. -Musimy dojsc do brzegu lasu - szepnal. - Tak daleko od swiatla, jak tylko sie da, ale nie za blisko, zeby nie dostrzegli nas z kolei zwiadowcy Murmandamusa. Przynaglil konia pietami. Ruszyli. Przejechal kilkanascie krokow, gdy nagle spomiedzy galezi drzewa zeskoczyla jakas postac i zwalila go z siodla. Z sasiednich drzew spadali jak dojrzale gruszki kolejni napastnicy. Oddzialek Aruthy znalazl sie na ziemi. On sam spadl, przekoziolkowal i zerwal sie na nogi z wyciagnietym mieczem, gotow do walki. Patrzyl w twarz przeciwnika. Przypominala troche Elfa, lecz teraz zmienila sie w pelna nienawisci maske. Za jego plecami dostrzegl lucznika, ktory nie spieszac sie, zaczal do niego mierzyc. Z nieuchwytnym poczuciem zblizajacego sie kresu pomyslal, czy taki wlasnie ma byc koniec? Wiec jednak proroctwo nie mowilo prawdy. Napastnik siedzacy na Galainie poderwal go za kolnierz kurty i zamachnal sie druga reka do ciosu nozem. W ostatniej chwili zawahal sie. -Eledhel! - krzyknal zdumiony, i wypowiedzial zdanie w niezrozumialym dla Aruthy jezyku. Wszyscy atakujacy ruszyli biegiem w ich strone, ale nikt nie probowal uczynic im krzywdy. Pochwycily ich silne rece. Przeciwnik Galaina pomagal mu podniesc sie z ziemi. Rozmawiali przez chwile gwaltownie i Galain dal znak Arucie i pozostalym. Reszta napastnikow ubrana w szare stroje z kapturami kiwala glowami, wskazujac na wschod. -Musimy pojsc z nimi - powiedzial Galain. -Czy uwazaja nas za renegatow, a ciebie za jednego ze swoich? - spytal Ksiaze przyciszonym glosem. Zwykla, nieprzenikniona maska opadla z twarzy Elfa. Mimo ciemnosci widac bylo, ze jest zmieszany. -Nie wiem, na jaki dziw sie tu natknelismy. Ksiaze, ale to nie moredhele. To... to Elfy. - Rozejrzal sie po polance. - I nigdy w zyciu nie widzialem zadnego z nich. Przyprowadzono ich przed oblicze starego Elfa, ktory siedzial na podwyzszeniu w drewnianym fotelu. Polana miala okolo dwudziestu paru metrow srednicy. Na calym jej obwodzie staly lub przykucnely Elfy. Otaczajacy polane teren stanowil ich dom. Byla to wioska zlozona ze skromnych, drewnianych chatek, lecz calkowicie pozbawiona piekna i gracji Elvandaru. Arutha rozgladal sie. Otaczajace ich Elfy mialy na sobie raczej dziwne stroje. Dominowaly szare, obszerne kurty, podobne do tych, w jakich zazwyczaj chodza moredhele. Wojownicy nosili roznego rodzaju skorzane pancerze i futra. Na wielu karkach wisialy naszyjniki ze zwierzecych klow lub dziwna bizuteria z miedzi i brazu, wysadzana niepolerowanymi kamieniami. Orez wygladal dosc topornie. Chociaz brakowalo w nim mistrzostwa i artyzmu wykonania, jak w broni, ktora Arutha widywal zazwyczaj u innych Elfow, jednak sprawial wrazenie nad wyraz skutecznego. Niewatpliwie mial przed soba Elfy, lecz dosc barbarzynskie i Ksiaze byl mocno zaniepokojony. Sluchal, jak dowodca oddzialu, ktory ich schwytal, przemawia do Elfa na podwyzszeniu. -Aron Earanorn - szepnal Galain do Aruthy. - To oznacza "Krol Czerwone Drzewo". Tego na podwyzszeniu nazywaja swoim krolem. Krol dal znak, by podprowadzono jencow blizej i przemowil do Galaina. -Co on powiedzial? - spytal Arutha. -Powiedzialem, ze gdyby nie rozpoznano twego przyjaciela, zapewne wszyscy bylibyscie juz martwi - odpowiedzial wladca. -Mowisz jezykiem Krolestwa. Stary Elf pokiwal glowa. -Podobnie jak i narzeczem Armengarian. Mowimy jezykami ludzi, chociaz nie mamy z nimi nic wspolnego. Przez wiele lat uczylismy sie ich mowy od tych, ktorzy wpadli w nasze rece. Guy spojrzal na niego wzburzonym wzrokiem. -Zatem to ty zabijales mych ludzi! -A ty kim jestes? -Jestem Guy du Bas-Tyra, Protektor Armengaru. -Jednooki. - Krol pokiwal glowa. - Slyszalem o tobie. Zabijamy wszystkich, ktorzy wdzieraja sie do naszego lasu. Bez wzgledu na to, czy sa to ludzie, gobliny, trolle czy nawet nasi ciemni ziomkowie -moredhele. Nieprzyjaciol mamy tylko poza granicami Tauedder. On jednak - wskazal na Galaina -jest dla nas nowoscia. - Przez dluga chwile przygladal sie Elfowi. - Powinienem znac ciebie i twoj rod. -Jestem Galain, syn brata tego, ktory wladal - powiedzial, znow, zgodnie z obyczajem Elfow, nie wymieniajac na glos imion zmarlych. - Moj ojciec byl potomkiem tego, ktory przegnal moredheli z naszych domow. Jestem kuzynem ksiecia Calina i bratankiem krolowej Aglaranny. Elf nie przestawal przygladac sie uwaznie Galainowi. Jego oczy zwezily sie w waskie szparki. -Mowisz o ksiazetach, podczas gdy moj syn zostal zamordowany przez trolle siedemdziesiat zim wstecz. Mowisz o krolowych, a matka mego syna poniosla smierc w bitwie o Neldariod, gdy nasi Mroczni Bracia usilowali po raz ostatni nas zniszczyc. Mowisz o sprawach i wydarzeniach, ktorych nie rozumiem. -Podobnie jak i ty, krolu Baranom, nie wiem, gdzie lezy Neldariod, o ktorym wspomniales. Podobnie nigdy nie slyszalem o naszym ludzie, ktory zylby na polnoc od wielkich gor. Mowilem o krewnych, ktorzy zamieszkuja w naszym domu, w Elvandar. -Barmalindar! - zakrzyknelo jednoczesnie kilka Elfow. -Co to za slowo? - spytal Arutha. -To znaczy "zloty dom, miejsce, ziemia", miejsce cudowne. Uwazaja to za basn. -Elvandar! Barmalindar! Mowisz o legendach - powiedzial Krol. - Nasz starodawny dom ulegl zagladzie w czasie Dni Szalenstwa Opetanych Bogow. Galain milczal dlugo, zastanawiajac sie nad czyms gleboko. W koncu zwrocil sie do Guya i Aruthy. -Mam zamiar ich poprosic, aby zabrali was stad na pewien czas. Musze poruszyc teraz sprawy, co do ktorych nie wiem, czy byloby rozsadnie dzielic je z wami, ludzmi. Musze porozmawiac o tych, ktorzy odeszli do Blogoslawionej Wyspy, i hanbie kladacej sie cieniem na cala nasza rasa. Mam nadzieje, ze mnie rozumiecie. - Zwrocil sie do Krola. - Pragne o tym wszystkim porozmawiac, lecz tylko eledhel moze tego sluchac. Czy mozecie zaprowadzic moich przyjaciol w jakies bezpieczne miejsce? Krol skinal glowa i gestem reki przywolal dwoch straznikow. Odprowadzili pieciu ludzi na sasiednia polane. Nie bylo tu na czym usiasc, przysiedli wiec na wilgotnej ziemi. Nie slyszeli, co Galain mowil, ale podmuchy nocnego wiatru przynosily czasem nikly dzwiek jego glosu. Narada Elfow ciagnela sie wiele godzin i w koncu Ksiaze zapadl w drzemke. Galain pojawil sie nagle przed nimi. Dal znak, by wstali. -Mowilem im o sprawach, o ktorym myslalem, ze dawno ulecialy z mej pamieci, o starodawnej wiedzy, przekazanej mi przez Czarodziejow. Sadze, ze teraz uwierzyli, chociaz sa gleboko wstrzasnieci. Arutha popatrzyl na wartownikow. Chcac uszanowac prywatnosc Galaina, czekali w pewnym oddaleniu. -Kim sa te Elfy? -Pamietam, ze gdy ty. Ksiaze, i Martin przechodziliscie przez Elvandar w drodze do Moraelin, Tathar opowiedzial wam o wielkiej hanbie spoczywajacej na naszej rasie, o bratobojczej wojnie wypowiedzianej przez moredheli glamredhelom. Wydaje mi sie, ze ci tutaj to potomkowie tych ostatnich, ktorym cudem udalo sie uniknac zaglady. To prawdziwe Elfy, z pewnoscia nie moredhele, chociaz nie maja w swoim gronie ani Czarodziejow, ani straznikow starodawnej wiedzy. Podupadli bardzo. Stali sie bardziej prymitywni. Niewiele sie roznia od zwyklych dzikusow. Utracili na zawsze umiejetnosci rozpowszechnione posrod mego ludu. Sam nie wiem. Moze ci, ktorym udalo sie przezyc bitwe, gdy pierwszy Murmandamus poprowadzil moredheli do boju, trafili tutaj i znalezli schronienie? Krol wspominal, ze przez wiele lat mieszkali w Neldariod, co doslownie oznacza "Miejsce Bukow". Do Lasu Eddar przybyli stosunkowo niedawno. -Ale na tyle dawno, by nie pozwolic Armengarianiom zapuszczac sie zbyt gleboko w las w poszukiwaniu drewna czy na polowanie - zauwazyl Guy. - Minimum trzy pokolenia. -Ja mowilem o sprawach Elfow i o naszym poczuciu czasu - sprostowal Galain. - Przybyli tutaj ponad dwiescie lat temu. -Spojrzal na wartownikow. - I jak mi sie wydaje, nie uwolnili sie calkowicie od spuscizny po glamredhelach. Sa nastawieni o wiele bardziej wojowniczo i agresywnie niz my, w Elvandarze. Bardzo przypominaja moredheli. Sam nie wiem. Wydaje sie, ze i Krol nie jest pewien, co powinien uczynic. Naradza sie teraz ze starszymi. Za dzien czy dwa powinnismy uslyszec, jaka jest ich wola. Arutha zaniepokoil sie. -Za dzien czy dwa wojska Murmandamusa znowu znajda sie pomiedzy nami a Przelecza Cuttera. Jeszcze dzis musimy ruszac w dalsza droge. -Powroce na narade. Byc moze uda mi sie choc po czesci wytlumaczyc, jak funkcjonuje swiat poza granicami ich lasu. - Powiedziawszy to, opuscil ich, a oni rozsiedli sie na ziemi, przygnebieni faktem, ze moga jedynie czekac. Minelo prawie pol dnia, zanim Galain powrocil. -Krol pusci nas wolno. Zapewni nawet eskorte do doliny, ktora wiedzie rownolegle do glownego szlaku na Przelecz Cuttera. Powinnismy tam dotrzec przed armia Murmandamusa. On bedzie musial okrazyc las, podczas gdy my pojdziemy prosta droga. -Obawialem sie, ze mozemy miec klopoty - powiedzial Arutha. -I rzeczywiscie mielismy. Chcieli was pozabijac. Kiedy wrocilem do nich, ciagle deliberowali, co maja zrobic ze mna. -Co spowodowalo, ze zmienili zdanie? - spytal Amos. -Murmandamus. Zaledwie wspomnialem jego imie, a zareagowali, jakby ktos wsadzil kij do gniazda szerszeni. Wiele wiedzy utracili bezpowrotnie, ale to jedno imie zapamietali doskonale. Nie ma juz zadnych watpliwosci, natknelismy sie na potomkow glamredheli. Na podstawie liczby uczestnikow narady oceniam, ze w najblizszej okolicy jest ich okolo trzystu lub czterystu. Znacznie wiecej zyje tez w rozrzuconych po okolicy spolecznosciach. W kazdym razie wystarczajaco duzo, aby nikomu nie oplacilo sie zaklocac im spokoju. -Czy pomoga w walce? - spytal Guy. Galain pokrecil glowa. -Nie wiem. Baranom to szczwany lis. Gdyby przyprowadzil swoich ludzi do Elvandaru, przywitalibysmy ich z otwartymi ramionami, ale czy obdarzylibysmy ich pelnym zaufaniem... hm...to juz osobna sprawa. Za wiele w nich dzikosci. Minelyby cale lata, zanim czulibysmy sie w ich towarzystwie swobodnie i pewnie. Krol wie rowniez, ze w radzie prawdziwej krolowej Elfow bylby tylko mniej znaczacym czlonkiem. Nie jest nawet Czarodziejem. Wlaczenie go do rady byloby gestem dobrej woli wobec jego ludu, jak rowniez wyrazem szacunku dla jednego z najstarszych Elfow zyjacych w Lesie Eddar. Tutaj zas jest Krolem, biednym i skromnym, ale zawsze Krolem. Nie, nie wydaje mi sie, aby mial to byc latwy problem. Z drugiej jednak strony jest to pytanie z gatunku tych, nad rozwazaniem ktorych my. Elfy, gotowe jestesmy strawic cale lata. Dalem Krolowi bardzo wyrazne wskazowki, jak ma trafic do Elvandaru, gdyby wiec jego lud zdecydowal sie na powrot do naszej matki-puszczy, bedzie mogl to uczynic. Czy przyjda, czy tez nie, zalezec bedzie wylacznie od nich, a my musimy juz ruszac ku Wysokiemu Zamkowi. -Dobrze. - Arutha wstal. - Przynajmniej jeden klopot mamy z glowy. Jimmy idacy za Arutha do koni odwrocil sie do Lockleara. -Jakby te, ktore zostaly, byly niewinna blahostka. Amos parsknal smiechem i z rozmachem klepnal chlopcow w plecy. Konie byly na granicy wyczerpania. Przez caly tydzien Arutha wyciskal z nich ostatnie poty. Zwierzeta byly zmeczone, mialy poodbijane kopyta i wlokly sie noga za noga. Z najwyzszym trudem udawalo im sie utrzymac dystans miedzy soba a wrogimi oddzialami. Poprzedniego dnia zauwazyli za soba dym. Zwiadowcy Murmandamusa rozbili na noc oboz. Brak ostroznosci czy obawy przed wykryciem swiadczyl, ze nieprzyjaciel nic sobie nie robil z garnizonow lezacych na trasie do Krolestwa. Przelecz Cuttera znajdowala sie przy poludniowym wylocie szerokiej doliny. Zarzucona odlamkami skalnymi, prawie na calej dlugosci gesto porosnieta krzakami, przecinala Zeby Swiata. Blizej ujscia teren stawal sie zupelnie odkryty, bez sladu oslony. Jak okiem siegnac widac bylo tylko wypalona ziemie. Jimmy i Locklear rozgladali sie z zaciekawieniem. -Dotarlismy chyba do granicy zasiegu patroli z Wysokiego Zamku - zauwazyl Guy. - Ksiaze pewnie kazdego roku kaze wypalac te ziemie do cna, aby nikt nie mogl sie zblizyc niepostrzezenie. Szosty dzien od opuszczenia Lasu Eddar chylil sie ku zachodowi. Dolina zwezala sie stopniowo i w koncu zblizyli sie do wylotu przeleczy. Arutha wstrzymal nieco konia i rozejrzal sie uwaznie. -Pamietacie, jak Roald opowiadal, ze trzydziestu najemnikow powstrzymalo tutaj dwiescie goblinow? - powiedzial cichym glosem. Jimmy pokiwal glowa, wspominajac kochajacego zabawe i zycie najemnika. Wjechali na przelecz w calkowitej ciszy. -Zatrzymajcie sie i przedstawcie! - rozlegl sie nagly okrzyk ze szczytu skaly. Arutha i reszta oddzialu sciagneli koniom wodze. Czekali spokojnie na ukazanie sie osoby wydajacej polecenie. Zza skaly, pod grania przeleczy, wysunal sie mezczyzna w bialym kaftanie zarzuconym na zbroje. Mimo zmierzchu widac na nim bylo wyraznie wizerunek czerwonego, skalistego szczytu. Przy koncu waskiego wawozu pojawil sie oddzial konnych, a oba stoki zaroily sie od wychylajacych sie zza oslony skal lucznikow. Arutha powoli uniosl obie rece. -Jestem Arutha, Ksiaze Krondoru. Kilku zolnierzy parsknelo smiechem. -A ja jestem twoj brat. Krol - odpowiedzial dowodzacy oficer. - Sprytny jestes i bezczelny, renegacie, ale tak sie sklada, ze Ksiaze Krondoru spoczywa martwy w rodzinnym grobowcu w Rillanonie. Gdybys zamiast przemycac bron dla goblinow, siedzial na tylku w domu, jak mamusia przykazala, to bys o tym wiedzial. -Zaprowadzcie mnie natychmiast do Briana Highcastle'a - krzyknal Arutha. Podjechal do niego dowodca jazdy. -Badz grzeczny, chloptasiu, i wyciagnij rece za plecy. Ksiaze zdjal prawa rekawice i pokazal mu pierscien. Oficer obejrzal go z uwaga. -Kapitanie! Widzial pan kiedys Krolewska Pieczec Krondoru? -Orzel przelatujacy nad szczytem gory. -Nie wiem, czy jest Ksieciem, czy nie, ale nosi taki wlasnie pierscien. - Powiodl wzrokiem po pozostalych. - I jest z nim tez jakis Elf! -Elf? Raczej Mroczny Brat, chciales powiedziec? Zolnierz nie wiedzial, co poczac. -Lepiej, panie, zejdzcie z konia. Ani chybi niedlugo wszystko sie wyjasni... Wasza Wysokosc - dodal na koncu, ledwo slyszalnym glosem. Ot tak, na wszelki wypadek... Dotarcie do podnoza przeleczy zajelo kapitanowi kilka minut. Podszedl wprost do Aruthy i z uwaga przygladal sie jego twarzy. -Hm... duze podobienstwo, nie da sie ukryc... ale przeciez Ksiaze nigdy nie nosil brody. -Walterze z Gyldenholt, jestes taka zakuta pala, ze nie dziwota, iz Armand zeslal cie do Wysokiego Zamku - odezwal sie znienacka Guy. Kapitan przygladal mu sie przez moment. -A niech to szlag...! Toz to ksiaze Bas-Tyra! -A to jest ksiaze Krondoru. Czlowiek nazwany Walterem patrzyl to na jednego, to na drugiego, nie mogac sie polapac w sytuacji. -Ale ty, panie, przeciez nie zyjesz... to znaczy tak glosilo krolewskie obwieszczenie. - Zwrocil sie do Guya. - A ty, Wasza Wysokosc... za powrot na teren Krolestwa... glowa pod topor. Arutha zniecierpliwil sie. -Zaprowadzcie nas do Briana, a wszystko wyjasnimy. Ksiaze Bas-Tyra pozostaje pod moja osobista ochrona, jak zreszta wszyscy pozostali. A teraz moze zakonczymy wreszcie te bzdurne ceregiele i ruszymy w droge, co? Mniej wiecej o dzien drogi za nami posuwa sie cala armia Mrocznych Braci i goblinow. Mam wrazenie, ze Brian chcialby o tym wiedziec. Walter z Gyldenholt skinal na dowodce jazdy i kazal mu zawrocic. -Zabierz ich do pana Highcastle'a. A kiedy wszystko sie wyjasni, wroc tutaj i powiedz mi, co sie tu do cholery wyprawia! Arutha odlozyl brzytwe. Przesunal dlonia po znowu gladko wygolonej brodzie. -No wiec zostawilismy Elfy i przyjechalismy wprost tutaj. -Niesamowita historia. Wasza Wysokosc - powiedzial Brian, pan na Wysokim Zamku i dowodca oddzialow na Przeleczy Cuttera. - Gdybym nie widzial cie na wlasne oczy razem z Bas-Tyra, siedzacym obok, nigdy bym w to nie uwierzyl. Cale Krolestwo uwaza cie za zmarlego. Na prosbe Krola zorganizowalismy dzien wspomnien, by uczcic twa pamiec. - Siedzial, przygladajac sie, jak znuzeni podrozni myli sie i jedli w koszarowym pomieszczeniu, ktore oddal im do uzytku. Stary komendant trzymal sie sztywno, niemal na bacznosc. Przypominal bardziej zolnierza z placu parad niz komendanta z pogranicza. Amos, pochloniety bez reszty oproznianiem pekatego dzbana z winem, parsknal smiechem. -Arutha, jezeli chcesz sprobowac wina, zrob to, zanim umrzesz, abys sie jeszcze mogl nacieszyc jego smakiem. Szkoda, ze ten dzban przeszedl ci kolo nosa. -Jak wielu masz moich ludzi? - spytal Guy. -Wiekszosc z twoich oficerow zostala odeslana na Zelazna Przelecz i Warte Polnocy, ale mam tu dwoch z twoich najlepszych: Baldwina de la Troville i Antoniego du Masigny. Kilku zostalo w Bas-Tyra. Guiles Martine-Reems, jako baron du Corvis, sprawuje teraz rzady w miescie. -Jestem pewien, ze chcialby zostac ksieciem, prawda? -Brian, chcialbym ewakuowac caly twoj garnizon do Sethanon. To oczywisty cel Murmandamusa. Twoi zolnierze bardzo sie tam przydadza, a Wysoki Zamek i tak nie jest do utrzymania - powiedzial Arutha. Brian milczal chwile. -Nie, Wasza Wysokosc. -Odmawiasz Ksieciu? No, no... - zamruczal pod nosem Amos. Baron spojrzal na niego z ukosa i zwrocil sie do Ksiecia. -Znasz, panie, moje przywileje i zobowiazania. Jestem wasalem twego brata i nikogo innego. Powierzono mi obowiazek obrony przeleczy. Nie porzuce posterunku. -Na bogow, czlowieku! - krzyknal Guy. - Nie mozesz uwierzyc nam na slowo? Maszeruje na ciebie ponad trzydziestotysieczna armia, a ty masz do dyspozycji tysiac, moze dwa tysiace zolnierzy rozrzuconych po wzgorzach miedzy polowa drogi od Warty Polnocy az po polowe odleglosci do Tyr-Sog. Pobije cie w pol dnia, nie rozumiesz? -To ty tak mowisz, Guy. Nie mam informacji z pierwszej reki, ze tak jest istotnie. Arutha byl zdumiony. -A teraz jeszcze nazywasz Ksiecia klamca! - zawolal oburzony Amos. Brian zignorowal go. -Nie mam watpliwosci, ze widzieliscie duza koncentracje sil Mrocznych Braci, ale trzydziesci tysiecy... nie wydaje mi sie prawdopodobne. Od lat mamy z nimi do czynienia. Nasz najlepszy wywiad zawsze donosil, ze pod jednym dowodca nie moze wyjsc w pole wiecej niz dwa tysiace wojownikow. Z taka liczba latwo sobie poradzimy z naszej pozycji obronnej. -Sniles na jawie, gdy Ksiaze opowiadal, Brian? - spytal Guy przez zacisniete zeby. Z trudem kontrolowal narastajaca wscieklosc. - Czyz nie powiedzial ci, ze stracilismy cale miasto otoczone ponad dwudziestometrowym murem, dostepne tylko z jednej strony i bronione pod moja komenda przez siedem tysiecy zaprawionych w boju zolnierzy! -A kto byl przez dlugie lata uznawany za najwspanialszy umysl wojskowy w Krolestwie? - spytal Arutha. -Znam twoja reputacje, Guy. W walkach z Keshem radziles sobie rzeczywiscie wspaniale. Ale my, panowie pogranicza, stajemy z oczywistych zreszta powodow, przed zupelnie innym wezwaniem. Jestem pewien, ze poradzimy sobie z Mrocznymi Bracmi. - Baron odsunal gwaltownie krzeslo od stolu, wstal i ruszyl ku drzwiom. - A teraz wybaczcie, mam obowiazki, ktorymi musze sie zajac. Mozecie tu wypoczywac tak dlugo jak sobie zyczycie, lecz bardzo prosze nie zapominajcie, ze dopoki Krol nie zdecyduje inaczej, ja tu jestem najwyzszym dowodca. Podejrzewam, ze bardzo potrzebujecie wypoczynku. Zapraszam za dwie godziny na wspolny posilek w towarzystwie moich oficerow i moim. Przysle zolnierza, aby was obudzil. Arutha usiadl ciezko przy stole. Brian wyszedl z pokoju. -To kompletny idiota - powiedzial Amos. -Nie - Guy podparl brode reka - on po prostu wykonuje swoje obowiazki w sposob, ktory uwaza za najbardziej odpowiedni. Niestety nigdy nie byl generalem. Dostal patent od Rodrica, chociaz juz wtedy brzmialo to jak kiepski zart. Brian to poludniowiec, typowy szlachcic dworski bez zadnego doswiadczenia wojennego. Tutaj nie mial zbyt wielu klopotow z goblinami. -Kiedy bylem jeszcze chlopcem, przybyl do Crydee - powiedzial Arutha. - Uznalem go wowczas za kogos wspanialego. No wiecie. Baron Pogranicza i tak dalej... - ostatnie slowa wypowiedzial z gorzkim usmiechem. -No coz, postapi, jak uzna za stosowne - powiedzial Guy. - Sytuacje pogarsza jeszcze fakt, ze odsylano do niego na sluzbe wszystkich sprawiajacych klopoty. Na przyklad Waltera z Gyldenholt. Armand zeslal go tutaj piec lat temu za kradziez pieniedzy kompanii. Przedtem mial stopien starszego porucznika. Ale z przyczyn politycznych jest tu rowniez kilku wspanialych ludzi. Zarowno Baldwin de la Troville, jak i Antoni du Masigny to oficerowie pierwszej klasy. Mieli tylko nieszczescie byc lojalni w stosunku do mnie. Pewien jestem, ze to Caldric zasugerowal Lyamowi, aby ich zeslal na pogranicze. -Ale co to nam daje? - spytal Amos. - Chcesz wzniecic bunt? -Nie, ale kiedy zacznie sie rzez, to przynajmniej garnizon zginie pod dowodztwem kilku kompetentnych oficerow, a nie samych glupcow. Arutha oparl sie ciezko o porecz krzesla. Czul, jak fala zmeczenia ogarnia cialo. Wiedzial, ze musza cos szybko postanowic, ale co? Umysl, przemeczony brakiem snu i ciaglym napieciem, pracowal na jalowych obrotach. W pokoju panowalo gluche milczenie. Po chwili Locklear wstal, ruszyl w kierunku jednej z prycz i polozyl sie. Chlopak nie odezwal sie do nikogo ani slowem i po paru sekundach zapadl w kamienny sen. -To najlepszy pomysl od wielu tygodni - powiedzial Amos. Wstal z trudem, poczlapal do sasiedniej pryczy i zlegl ciezko z glebokim westchnieniem satysfakcji, zanurzajac sie w miekkie objecia boga snu. - Do zobaczenia przy kolacji. Inni poszli za jego przykladem. Wkrotce wszyscy zapadli w sen. Wszyscy z wyjatkiem Aruthy, ktory rzucal sie i obracal z boku na bok. Jego umysl nawiedzaly nieustannie wizje niezliczonych rzesz goblinow i moredheli napadajacych na jego narod, mordujacych i palacych wioski i miasta. Powieki nie chcialy opasc. Usiadl w koncu na pryczy i stwierdzil, ze pozostali spia kamiennym snem. Opadl na poslanie i czekal az nadejdzie sen. Kiedy jednak wezwano ich na kolacje, nadal nie spal. TWORZENIE Macros otworzyl oczy.Czarnoksieznik w chwile po tym, jak odkryl, ze wpadli w pulapke czasu, zapadl w trans i pozostawal w calkowitym bezruchu. Pug i Tomas obserwowali go kilka godzin, a gdy sie znudzili, zajeli sie innymi sprawami. Probowali odkryc jak najwiecej szczegolow o Ogrodzie, ale poniewaz stanowil mieszanine nie znanych im roslin i zwierzat, niewiele potrafili zrozumiec. Po wielu dniach eksploracji w Ogrodzie czarnoksieznik nadal ani drgnal, wiec zrezygnowani postanowili czekac cierpliwie. -Chyba wymyslilem rozwiazanie - powiedzial Macros przeciagajac sie. - Jak dlugo bylem w transie? -Okolo tygodnia - odpowiedzial Tomas siedzacy w poblizu na duzym glazie. Pug oderwal sie od boku Ryath. -Moze nawet dluzej. Trudno powiedziec. Macros zamrugal oczami i wstal. -Cofanie sie w czasie czyni te kwestie nieco akademicka, przyznaje. Jednak nie mialem pojecia, ze medytowalem az tak dlugo. -Nie powiedziales nam zbyt wiele, co sie tutaj dzieje. Sprobowalem kilku podstawowych metod i badan, by odkryc, co zachodzi wokol nas. Udalo mi sie uchylic zaledwie rabka tajemnicy - na jakiej zasadzie dziala pulapka czasu. -Czego sie o niej dowiedziales? Pug sciagnal brwi. -Wydaje sie, ze zaklecie zostalo opracowane w taki sposob, aby odwrocic bieg czasu w otaczajacym nas polu. Poki w nim pozostajemy, podlegamy jego wplywom i nie mozemy go zmienic. Jestesmy powoli niesieni wraz z calym Ogrodem pod prad czasu. - W jego glosie slychac bylo wyraznie frustracje. - Macros, mamy tu pelno owocow i orzechow, ale Ryath jest glodna. Ratuje sie jakos drobna zwierzyna, zdolala nawet przelknac kilka orzechow, ale na takim zarciu nie pociagnie za dlugo. Wkrotce zwierzyna skonczy sie i nasz wierzchowiec bedzie glodowac. Macros spojrzal na zlocistego smoka, ktory drzemal, by zaoszczedzic sily. -Musimy sie wiec stad wydostac. -Jak? - zapytal Tomas. -Nie bedzie to latwe, ale wy obaj, jak sadze, doskonale sobie poradzicie. - Zdobyl sie na usmiech, emanujac pewnoscia siebie, ktora tak dobrze zapamietali z przeszlosci. - Kazda pulapka ma swoje slabe strony. Nawet cos tak prostego jak rzucony z gory kamien ma w sobie pewna niedoskonalosc: moze nie trafic w wybrany cel. Mysle, ze odkrylem taka niedoskonalosc i w naszej pulapce. -To byloby pocieszajace - powiedzial Pug. - Mialem chyba z tuzin roznych pomyslow, ale mozna by je zrealizowac, gdybym znajdowal sie poza polem pulapki. Ryath probowala mnie wydostac na zewnatrz, ale i jej sie to nie powiodlo. Nie mam zadnego pomyslu, co mozna zrobic od srodka, aby powstrzymac cofanie sie w czasie. -Cala sztuka, Pug, nie polega na tym, by walczyc z cofaniem sie, lecz na tym, by przyspieszyc. Musimy poruszac sie coraz szybciej i szybciej. Z szybkoscia, o ktorej nigdy nikomu sie nawet nie snilo. -W jakim celu? - zdziwil sie Tomas. - Jeszcze bardziej oddalimy sie od konfliktu. Co na tym zyskujemy? -Milamberze ze Zgromadzenia, pomysl - powiedzial Macros, uzywajac imienia Puga w jezyku Tsuranich. - Jezeli cofniemy sie w czasie odpowiednio daleko... Pug milczal przez dlugi czas, wreszcie na jego twarzy zajasnialo zrozumienie. -Cofniemy sie do poczatku czasow. -I dalej... kiedy czas nie mial zadnego znaczenia. -Czy to mozliwe? Macros wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia, ale skoro nic innego nie potrafie wymyslic, mam zamiar sprobowac. Bede potrzebowal twej pomocy. Posiadam wiedze, ale brak mi mocy. -Mow, co mam robic. Macros nakazal mu usiasc i sam usiadl naprzeciwko. Tomas stanal za plecami przyjaciela, przygladajac sie z ciekawoscia. Macros wyciagnal reke i polozyl dlon na glowie Puga. -Niech moja wiedza zstapi na ciebie. Pug poczul nagle, ze jego umysl wypelnia sie roznymi obrazami... ...a wszechswiat, ktory znal, drzy w posadach. Tylko raz doznal przedtem tego uczucia panoramicznej, wszechogarniajacej swiadomosci. Stal wowczas na szczycie Wiezy Proby i wstepowal w szeregi Wielkich. Obecnie obserwator jest o wiele bardziej dojrzaly, posiada duzo wieksza wiedze i z wizji, ktora oglada, rozumie znacznie wiecej: symetrie, porzadek i zadziwiajaca wspanialosc roztaczajaca sie wokol niego. Wszystko sie laczy, przenika nawzajem zgodnie z planem, ktorego nie potrafi, nie jest w stanie dostrzec. Trwa oszolomiony i pelen podziwu. Obejmuje swa swiadomoscia wszystko dookola, ponownie zadziwiaja go cudownosci wszechswiata. Znowu plynie miedzy gwiazdami, widzac wyraznie tajemne, mistycznie linie mocy, laczace wszystkie elementy wszechswiata. Spostrzega, ze ktos czy cos szarpie te linie, i widzi, jak usiluje sie wedrzec do tego wszechswiata z innego. To cos jest okropne. Potworny, ohydny byt zagrazajacy porzadkowi calego stworzenia. To nieprzenikniona ciemnosc, czarna, przeslaniajaca wszystko plama. To Przeciwnik. Ale jest slaby i ostrozny. Obserwator zastanawia sie przez krotki moment nad jego natura, ale ta nie daje sie ogarnac - cofa sie wiec w czasie. Obserwuje Ogrod. Widzi siebie samego siedzacego przed czarnoksieznikiem. Za soba dostrzega przyjaciela z dziecinstwa. Wie, co musi uczynic. Czas plynie wokol Ogrodu majestatycznie, poruszajac sie w rytmach odpowiadajacych zwyklemu rytmowi przestrzeni i czasu wokol niego, ale jego kierunek jest odwrotny. Z kazda mijajaca sekunda czas w Ogrodzie cofa sie o jedna sekunde. Siega przed siebie. Jego umysl odnajduje klucz do uplywu czasu, tak namacalny, tak realny dla dotkniecia jego duchowego bytu, jak kamien dla dloni. Dotyka go lekko, delikatnie, wyczuwajac puls wszechswiata, tajemnice iluzorycznego wymiaru. Widzi i wie. Rozumie i manipuluje, koryguje strumien plynacego czasu i oto teraz wraz z kazda sekunda czasu mijajacego we wszechswiecie w Ogrodzie mijaja dwie sekundy. Czuje spokojna radosc, bo wlasnie osiagnal cos, co jeszcze przed chwila wydawalo sie poza zasiegiem mozliwosci jakiegokolwiek smiertelnego maga. Odsuwa na bok pojawiajaca sie pyche i koncentruje sie calkowicie na czekajacym go zadaniu. Nastepna korekta i teraz w ciagu kazdej, prawdziwej sekundy wokol Tomasa, Macrosa i jego samego, uplywaja cztery. Jeszcze raz, i jeszcze raz... za kazdym razem podwaja swe osiagniecie. Teraz juz wraz z kazda godzina, o ktora starzeje sie wszechswiat, pedza w tyl o ponad dzien. Kolejny ruch i teraz juz dwa dni, nastepnie cztery. Po chwili juz ponad tydzien. Trzykrotnie szybciej... i teraz wraz z kazda uplywajaca w rzeczywistosci godzina, uciekaja w przeszlosc o ponad miesiac. I znowu... i jeszcze raz... i ponownie... Wokol nich mija rok, podczas gdy w realnym swiecie uplywa godzina. Zatrzymuje sie na chwile i wysyla przed siebie swiadomosc poznania. Umysl szybuje w kosmosie jak orzel po niebie. Przemyka miedzy gwiazdami jak ogromny, drapiezny ptak sunacy bezszelestnie obok niebotycznych szczytow Szarych Wiez. Dostrzega rozzarzona, zabarwiona na zielono, tak dobrze mu znana gwiazde. W krotkim ulamku sekundy pojmuje. Wie. Jest na Kelewanie, odkrywa utracona na przestrzeni dziejow wiedze eldarow. Cofneli sie w czasie o rok... i wiecej. Z predkoscia mysli sciaga z powrotem swiadomosc do swego osobistego tutaj i teraz. Ponownie manipuluje uplywem czasu. W ciagu godziny mijaja dwa lata, potem cztery, osiem, szesnascie. I znowu zatrzymuje sie i oglada wszechswiat. Gwiazdy kraza w ustalonym porzadku, smigaja w tak wielkiej przestrzeni kosmicznej, ze ich oslepiajaca szybkosc przypomina raczej mozolne czolganie sie w zolwim tempie. Poruszaja sie wedlug dziwnego wzoru. Ich ruchy sa odwrocone. Kierunek trajektorii -jak w lustrzanym odbiciu. Zastanawia sie przez chwile i znow pracuje nad struktura czasu. Jest juz mistrzem w tych dzialaniach. Posiadl umiejetnosci, w stosunku do ktorych nawet najbardziej wybujale ambicje aroganckich czlonkow Zgromadzenia wygladaja mizernie, bardzo mizernie. Jest w koncu pewien siebie i wlasnej natury. Pewien o wiele bardziej, niz mogl marzyc. Pewien ponad wszelka watpliwosc. Z latwoscia manipuluje uplywem czasu. Umysl przeszywa jak blyskawica dzika mysl: oto jestem jako bog sam! Wtedy jednak lata cwiczen i nauki spiesza na ratunek gwaltowna fala ostrzezenia: wystrzegaj sie pychy! Pamietaj, jestes zwyklym smiertelnikiem, a pierwszym twoim obowiazkiem jest sluzba Imperium. Jego nauczyciele w Zgromadzeniu dobrze wykonali swe zadanie. Ignoruje upajajace dzialanie swej mocy, odkrywajac na nowo swoja jazn, samo centrum swego bytu. Ponownie zabiera sie za manipulowanie czasem. Z kazda sekunda w prawdziwym, realnym wszechswiecie mija rok. Ponawia prace, cwiczac swe zdolnosci na materii pulapki przygotowanej przez wroga, przyspieszajac jej dzialanie poza oczekiwania tych, ktorzy ja przygotowali. Teraz z kazda sekunda mija cale dziesieciolecie. Wie, ze istnieje juz przed swymi narodzinami. W czasie potrzebnym do zaczerpniecia powietrza w pluca, cofnal sie w okres poprzedzajacy najazd dziadka ksiecia Borrika na Crydee. Kolejny ruch... Krolestwo zajmuje zaledwie polowe swego przyszlego obszaru. Jego zachodnie granice to ziemie barona von Darkmoor. Dwa razy przyspiesza czynnik czasu i krainy z jego okresu staja sie niewielkimi osadami zamieszkalymi przez prosty lud, o wiele bardziej prymitywny niz ci, ktorzy dadza poczatek przyszlym narodom. I znowu uruchamia magie. A potem jeszcze raz... i jeszcze... Posadami wszechswiata wstrzasaja dreszcze. Peka materia rzeczywistosci. Wokol niego eksploduja nie dajace sie opisac energie, dzikie, nieokielznane, nie do ogarniecia umyslem i wtedy... Pug otworzyl oczy. Czul wokol siebie zaburzenie porzadku rzeczy. Przez moment widzial zamazane, niewyrazne obrazy. Tomas zblizyl sie do niego. -Dobrze sie czujesz? -Tam cos... cos sie zmienilo. - Pug zamrugal niepewnie. -Cos sie dzieje. - Tomas spojrzal w gore. Macros przypatrywal sie niebiosom. Po calym firmamencie szalaly i wirowaly przedziwne wyladowania. Gwiazdy zataczaly sie jak pijane i kolebaly, nie mogac utrzymac prostego kursu. -Wraz z uplywem czasu wszystko bedzie sie uspokajalo. Pamietajcie, ze obserwujemy wszystko od konca, posuwajac sie do poczatku wydarzen. -Ale co my wlasciwie obserwujemy? - spytal Pug. -Wojny Chaosu - odpowiedzial Tomas. Jego oczy nabraly niesamowitego, nawiedzonego wyrazu, jakby cos w tym, co sie dzialo, dotknelo go gleboko w miejscu, w ktorym tego nie oczekiwal. Jednak jego twarz pozostala skryta pod kamienna maska. Nadal obserwowal rozszalale niebiosa. Macros pokiwal glowa. Wstal i wskazal ku gorze. -Widzicie, teraz wlasnie, cofamy sie w epoke poprzedzajaca Wojny Chaosu, Dni Szalenstwa Opetanych Bogow, Czas Smierci Gwiazdy czy jakkolwiek to inaczej nazwiemy zgodnie z barwnymi terminami wyczarowanymi przez mity i tradycje dla okreslenia tego okresu. Pug przymknal oczy. Umysl mial skostnialy i odretwialy. Pod czaszka lomotal tepy bol. -Cofamy sie z szybkoscia trzystu, czterystu lat na sekunde - powiedzial Macros. Pug pokiwal glowa. - Na kazde trzy sekundy przypada mniej wiecej jedno tysiaclecie - obliczyl czarnoksieznik. - Niezle jak na poczatek. -Poczatek? - zdziwil sie Pug. - Jak szybko musimy sie cofac? -Jezeli nie pomylilem sie w obliczeniach to miliardy lat. Przy tysiacu lat na sekunde moze starczyloby nam zycia, by cofnac sie do poczatkow. Ale ledwo, ledwo. Musimy cofac sie znacznie, znacznie szybciej. Pug byl juz bardzo utrudzony, lecz poslusznie zamknal oczy. Tomas spojrzal w niebo. Zauwazyl teraz ruch gwiazd. Ze wzgledu na gigantyczne odleglosci zdawal sie byc ciagle powolny. Sam fakt obserwowania ich ruchu byl juz jednak niepokojacy, wkrotce ulegl wyraznemu przyspieszeniu. A po kolejnej manipulacji Pug znowu byl z nimi. -Wprowadzilem do struktury pulapki drugie zaklecie. Teraz z kazda minuta i bez mojego bezposredniego udzialu tempo bedzie sie podwajalo. W tej chwili cofamy sie z szybkoscia ponad dwoch tysiecy lat na sekunde. W ciagu minuty bedzie to juz cztery tysiace. A potem osiem, szesnascie i tak dalej. Macros spojrzal na niego z uznaniem. -Dobrze, bardzo dobrze. To daje nam kilka wolnych godzin. -Nadszedl chyba wreszcie czas, aby zadac kilka pytan - powiedzial Tomas. Macros usmiechnal sie. Jego ciemne oczy przeszywaly mlodego czlowieka na wylot. -To znaczy uwazasz, ze nadszedl czas, by uzyskac kilka odpowiedzi. -Tak, tak mysle. Wiele lat temu zniewoliles mnie, przymuszajac, bym zdradzil traktat pokojowy z Tsuranimi. Tej samej nocy powiedziales, ze jestes tworca mego obecnego istnienia. Powiedziales, ze dales mi wszystko. Gdziekolwiek kieruje wzrok, dostrzegam slady twych poczynan. Macros, chce wiedziec wiecej. Czarnoksieznik znowu usiadl. -No coz, skoro mamy troche wolnego czasu, dlaczegoz by nie? Rozwijajacy sie dramat osiagnal juz taka faze, iz prawda nie wyrzadzi ci krzywdy. Co chcielibyscie wiedziec? - zapytal i przeniosl wzrok z Tomasa na Puga. Pug zerknal na przyjaciela, nastepnie popatrzyl twardym wzrokiem na czarnoksieznika. -Kim jestes? -Ja? - Macros zdawal sie rozbawiony postawionym pytaniem. - Jestem... kim wlasciwie jestem? - Pytanie wydawalo sie wlasciwie retoryczne. - Mialem juz tyle imion, nie wszystkie moge sobie przypomniec. - Westchnal, wspominajac dawne dzieje.- To, ktore nadano mi przy narodzinach, jest proste, tlumaczy sie na jezyk krolestwa jako "Jastrzab". - Usmiechnal sie. - Lud mej matki byl dosc prymitywny. - Zamyslil sie na moment. - Nie jestem pewien od czego powinienem zaczac. Byc moze od miejsca i czasu, w ktorych przyszedlem na swiat. Otoz narodzilem sie w dalekim swiecie, w przeogromnym imperium, ktore u szczytu swej potegi dorownywalo Wielkiemu Keshowi czy nawet Tsuranuanni. Imperium owo zasadniczo nie wyroznialo sie niczym szczegolnym: nie mialo artystow, filozofow czy wybitnych umyslow, moze z wyjatkiem jednego czy dwoch, ktore pojawily sie nagle i niespodziewanie na przestrzeni wiekow. Mimo to jakos trwalo. Bylo godne uwagi z jednego tylko powodu: zaprowadzilo pokoj na calym swoim terytorium. Moj ojciec byl kupcem. Nie wyroznial sie niczym specjalnym poza tym, ze byl bardzo zapobiegliwy i oszczedny. Zapozyczalo sie u niego wielu poteznych czlonkow spolecznosci. Mowie wam o tym, abyscie dobrze zrozumieli, ze ojciec moj nie nalezal do ludzi, o ktorych pisze sie piesni czy wielkie sagi. Byl zwyklym, prostym czlowiekiem. Tam, gdzie przyszedl na swiat moj ojciec, pojawil sie inny zwykly czlowiek. Ten jednak potrafil urzekac i porywac tlumy swoja wymowa. Mial rowniez niezwykle irytujacy zwyczaj prowokowania ludzi do samodzielnego myslenia. Glosno stawial pytania, ktore sprawialy, ze rzadzacy stawali sie nerwowi. Wkrotce zgromadzilo sie wokol niego grono nasladowcow. Niektorzy byli radykalni i agresywni, wybierali przemoc. Trzymajacy ster wladzy wysuneli przeciwko niemu falszywe oskarzenie. Zostal doprowadzony na zamkniety proces, nikt nie mogl zabrac glosu w jego obronie. Wyrok byl najbardziej surowy i ostry z mozliwych. Postawiono mu zarzut gloszenia zdrady, co bylo oczywistym falszem, i skazano go na smierc. Egzekucja miala sie odbyc publicznie, zgodnie ze zwyczajem tamtych czasow. Zebral sie wielki tlum. Moj ojciec tez tam byl. Biedny kupiec, obdarzony przez nature nielicznymi darami, znalazl sie tam wraz z wieloma wysoko postawionymi ziomkami, ktorzy, jak juz wspomnialem, byli jego dluznikami, i bral czynny udzial w wyszydzaniu i wysmiewaniu skazanca w drodze na smierc. Z jakiegos powodu - moze sprawil to kaprys losu, a moze gorzkie poczucie humoru bogow, nie wiem- skazaniec w drodze na egzekucje zatrzymal sie i stanal twarza w twarz z mym ojcem. Sposrod wszystkich, ktorzy go dreczyli i wymyslali mu od najgorszych, wybral wlasnie tego prostego kupca. Byc moze czlowiek ten byl magiem, a moze byla to klatwa rzucona przez umierajacego. Sam nie wiem... Jedno jest pewne, z calej rzeszy wypelniajacej po brzegi wielki bulwar skazaniec przeklal wlasnie ojca. Klatwa byla bardzo dziwna i ojciec zlekcewazyl ja jako brednie wypowiedziane przez czlowieka oszalalego ze strachu w obliczu nadchodzacej smierci. W chwile pozniej czlowiek ten zginal na szafocie. Minely lata. Ojciec moj zauwazyl, ze w ogole sie nie starzeje. Czas odciskal nieublagane pietno na sasiadach czy partnerach w handlu, a on ciagle wygladal tak samo, ot, prosty kupiec okolo czterdziestki. Gdy ta roznica zaczela kluc w oczy, ojciec uciekl z ziemi rodzinnej, aby nie zostac posadzonym o wspoldzialanie z ciemnymi mocami. Podrozowal przez wiele lat. Z poczatku wykorzystywal dobrze swoj czas i zdobyl dosc rozlegla wiedze. Po jakims czasie przekonal sie, co naprawde oznaczala klatwa. Mial powazny wypadek, ktory przykul go do lozka na caly prawie rok. Odkryl wtedy, ze odmowiono mu prawa do smierci. Nawet gdyby zostal smiertelnie ranny i tak w koncu wylizalby sie z tego. Zaczal tesknic do wyzwolenczej smierci, do konca nie konczacych sie dni. Powrocil do ziemi ojczystej. Chcial dowiedziec sie czegos wiecej o czlowieku, ktory rzucil na niego klatwe. Stwierdzil, ze prawde spowil woal mitu i legendy. Czlowiek ten stal sie osrodkiem religijnych dysput. Niektorzy postrzegali go jako szarlatana, inni jako poslanca bogow. Jedni uznawali go za samego boga, a inni za szatanskiego herolda zaglady i potepienia. Debata doprowadzila do pewnego rozdzwieku w imperium. Wojny religijne nigdy nie sa przyjemne. Godne uwagi jest jednak to, ze bez wzgledu na zawirowania historii, stale wyplywala na powierzchnie jedna opowiesc: trzy magiczne przedmioty wiazane ze zmarlym mialy moc uzdrawiania, sprowadzania trwalego pokoju i odwracania rzuconych klatw. Z tego, co wiem, mialy to byc: rozdzka, plaszcz czy szata i kielich. Moj ojciec od razu zaczal szukac tych przedmiotow. Mijaly wieki. Ojciec zawedrowal w koncu do malenkiego narodu na pograniczu imperium. Powszechnie sie uwazalo, ze tam mozna odnalezc ostatni z przedmiotow. Dwa pierwsze uznano za bezpowrotnie stracone. Imperium rozpadalo sie w koncu, jak wszystkie tego typu twory panstwowe. Ziemia byla zdziczala i zaniedbana. Gdy ojciec dotarl do tego narodu, zostal napadniety przez bandytow. Ranili go ciezko i zostawili, uznajac za martwego. Ale oczywiscie ojciec lezal tylko w cichej agonii, czekajac na wyzdrowienie. Znalazla go kobieta. Jej maz utonal w czasie polowu ryb, zostawiajac ja bez srodkow do zycia. Ojciec wywodzil sie ze starozytnej rasy o bogatej kulturze i historii, ale lud mej matki, zwany czasem Ludem Jaszczurki, byl niemal barbarzynski. Wszyscy unikali wdowy, poniewaz ktokolwiek jej cos dal, bral na siebie odpowiedzialnosc za jej los. I ta kobieta, pozbawiona praktycznie srodkow do zycia, pielegnowala mego ojca, az wyzdrowial. Pozniej wziela go do swej loznicy. Nie miala mezczyzny, a ojciec imponowal jej doglebnym wyksztalceniem i kultura. Sadzila pewnie, ze moze byc kims waznym. Krotko mowiac, wtedy wlasnie zostalem poczety. Ojciec powiedzial matce o przedmiocie swych poszukiwan, ale nic o nim nie wiedziala, chociaz i w tak dalekich stronach legenda byla bardzo rozpowszechniona. Podejrzewam, ze po prostu chciala zatrzymac drugiego meza w domu. Ojciec zostal wiec z moja matka. Kanon ludu ojca glosil, ze dziecko dziedziczy grzechy ojca, i nie wnikajac jaka byla rzeczywista przyczyna, wywodze sie z tej spuscizny. Ojciec zostal na tyle dlugo, by nauczyc mnie swego jezyka i historii oraz podstaw czytania i pisania. Pozniej dotarla na nasze ziemie pogloska, jakas wskazowka dotyczaca zagubionego magicznego przedmiotu. Ojciec natychmiast wznowil poszukiwania, wyruszajac na zachod poprzez bezkresny ocean. Juz nigdy go nie zobaczylem. Moge sie tylko domyslac, ze nadal szuka. No a matka spakowala mnie i manatki i wrocila do swej rodzinnej wsi. Matka zostala z synem. Jej lud nigdy nie doczekal sie rozsadnego wytlumaczenia, skad sie pojawilem. Wymyslila wiec jakas bzdure o zwiazku z demonem. A poniewaz ojciec zadbal o moje wyksztalcenie, wiec mialem o wiele wieksza wiedze niz najmadrzejsi z ich starszyzny. I ona wlasnie w jakims sensie uwiarygodnila nonsensowne opowiastki. Krotko mowiac, matka osiagnela w swej spolecznosci znaczne wplywy. Z czasem stala sie widzaca, chociaz jej zdolnosci koncentrowaly sie raczej na sztuczkach teatralnych, a nie prawdziwych wrozbach. A ja, no coz, ja zaczalem miewac wizje jeszcze jako dziecko. Opuscilem matke po osiagnieciu czternastego roku zycia. Zawedrowalem do miejsca, gdzie mieszkal prastary zakon kaplanow, do ziemi, ktora wtedy wydawala sie prawie na koncu swiata. W porownaniu do podrozy, ktore odbylem w pozniejszych czasach, byl to zaledwie maly krok, skok za miedze. Ksztalcili mnie, wyposazajac w zanikajaca wiedze. Gdy zajalem miejsce w bractwie, zostalem przetransportowany w duchowej postaci. Zostalem... zabrano mnie gdzies, i ktos, byc moze sami bogowie, rozmawiali ze mna. Zostalem uznany za jedynego w swoim rodzaju posrod rzeszy innych; specjalne naczynie dla rzadkich mocy. Jednak za otrzymanie tej potegi i korzystanie z niej trzeba bylo zaplacic cene. Postawiono mnie przed koniecznoscia wyboru. Moglem pozostac prostym, mamroczacym modlitwy kaplanem, czlowiekiem bez zadnego znaczenia w porzadku rzeczy i miec zagwarantowane bezpieczne, dostatnie i wygodne zycie, ale moglem tez nauczyc sie prawdziwej sztuki magii. Dano mi jednak jasno do zrozumienia, ze na tej drugiej drodze czekaja mnie bol i niebezpieczenstwa. Wahalem sie. Bardzo pragnalem spokojnej egzystencji, wiodac klasztorne zycie, ale pokusa zdobycia wiedzy okazala sie zbyt silna, bym mogl jej sie oprzec. Wybralem moc i przyszlo za to zaplacic podwojna cene. Moj los zostal przesadzony - jak i ojciec mialem zyc bez nadziei na smierc. Dodatkowo otrzymalem dar, a moze raczej przeklenstwo, znajomosci rzeczy przyszlych. Poniewaz musialem znac wydarzenia, aby odegrac w nich swoja role. Wiedza ta zostala mi dana. Od tamtego dnia wiode zycie w harmonii ze swiadomoscia przyszlosci. Przeznaczeniem moim jest sluzenie silom, ktore staraja sie, aby we wszechswiatach zapanowal rozsadek, czemu sprzeciwiaja sie rownie potezne moce zniszczenia. Macros wyprostowal sie. -Krotko mowiac, jestem czlowiekiem, ktory odziedziczyl klatwe i zyskal kilka darow. -Chyba rozumiem, o czym mowisz - powiedzial Pug. - Uwazalismy cie za mistrza mrocznej, zakulisowej gry, a prawda jest taka, ze jestes po prostu wielkim pionkiem w zawodach, najwiekszym, ale tylko pionkiem. Macros pokiwal glowa. -Ja, i tylko ja, nigdy nie mialem swej wolnej woli albo przynajmniej braklo mi odwagi, by rzucic wyzwanie mej wiedzy o rzeczach przyszlych. Od dnia, w ktorym opuscilem stan kaplanski, zdawalem sobie doskonale sprawe, iz bede zyl przez wieki i wielokrotnie przyjdzie mi manipulowac zyciem innych, by osiagnac cel, ktory dopiero teraz zaczynam rozumiec. -Co masz na mysli? - spytal Tomas. Macros rozejrzal sie. -Jezeli wszystko potoczy sie tak, jak podejrzewam, bedziemy swiadkami tego, czego nie widzial nie tylko zaden smiertelny byt we wszechswiecie, lecz takze sami bogowie. Jesli zdolamy przezyc, to powrot do domu zajmie nam jakis czas. Mysle, ze zdolamy nauczyc sie wszystkiego, co bedzie nam potrzebne. Ale teraz jestem juz zmeczony. Pug takze. Chyba sie przespie. Obudzcie mnie. -Ale kiedy? - zapytal Tomas. Na twarzy Macrosa pojawil sie enigmatyczny usmiech. -Sami bedziecie wiedzieli kiedy. -Macros! Czarnoksieznik otworzyl gwaltownie oczy. Spojrzal w kierunku wskazywanym przez Tomasa. Przeciagnal sie i wstal. -Tak, juz czas. Pug rowniez sie obudzil. Jego oczy zrobily sie okragle jak spodki. Ponad nimi gwiazdy pedzily w tyl jak oszalale, podczas gdy czas, z rownie upiorna predkoscia, biegl w przeciwnym niz zwykle kierunku. Niebo plonelo ognistym, wprost nieziemskim pieknem. Rozszalale energie uwalnialy sie w feerii bajecznie intensywnych kolorow. Swiatlo zdawalo sie skoncentrowane, jakby wszystko zblizalo sie do siebie nawzajem. W samym centrum majaczyla niepokojaco calkowita pustka, bezdenna nicosc. Odniosl wrazenie, ze mkneli w dol dlugim, rzesiscie oswietlonym smugami swiatla tunelem, ku najczarniejszej z najczarniejszych dziur. -To moze okazac sie interesujace - zauwazyl Macros. - Wiem, ze uwazacie to za dziwne, ale nie wiedzac, co nastapi za chwile, jestem pelen niesamowitego uniesienia. To znaczy, wiem, co sie pewnie wydarzy, ale nigdy tego nie widzialem. -To wspaniale, ale co to wlasciwie jest? - zapytal Pug. -To poczatek, Pug. - Gdy to mowil, cala materia pedzila coraz szybciej i szybciej, kierujac sie ku czerni. Kolory zlewaly sie w jedna, oslepiajaca smuge bialego swiatla. -Spojrzcie za nas! - krzyknal Tomas. Obejrzeli sie. Tam, gdzie jeszcze niedawno znajdowala sie rzeczywista przestrzen, teraz krolowala niepodzielnie nieprzenikniona szarosc miedzyprzestrzeni. Zachwycony Macros az klasnal w dlonie. -Cudowne! Jest dokladnie tak, jak myslalem. Wymkniemy sie z pulapki, przyjaciele. Zblizamy sie do miejsca, gdzie czas nie ma absolutnie zadnego znaczenia. Patrzcie! W ostatecznym, majestatycznym wrecz przyplywie wszystko wokol nich zapadlo sie w dol, jak wessane w przepasc smolistej nicosci. -Pug, zatrzymaj nasz lot, zanim zostaniemy wciagnieci - powiedzial szybko Macros. Pug natychmiast zamknal oczy i spelnil polecenie. Gigantyczna dziura wchlaniala coraz szybciej i szybciej ostatnie czasteczki wszechswiata, az ostatnie drobinki, ostatnie pylki materii zniknely w koncu w jej wnetrzu. Pug chwycil sie gwaltownie za skronie i krzyknal z bolu. Nogi odmowily mu posluszenstwa. Macros i Tomas rzucili sie na ratunek i pomogli mu usiasc. -Juz... juz w porzadku - powiedzial po chwili. Twarz mial biala jak plotno, a po czole splywaly kropelki potu. - Po prostu, gdy skonczyla sie pulapka czasu, jednoczesnie skonczylo sie rowniez zaklecie przyspieszenia. To bylo bardzo bolesne. -Przykro mi - powiedzial Macros. - Powinienem byl to przewidziec. - I dodal, jakby sam do siebie: - Chociaz niewiele z tego, co wiemy, bedzie tu i teraz mialo jakiekolwiek znaczenie. Macros wskazal ku gorze, gdzie widac bylo bezkresna, nieprzenikniona czern. Wydawala sie zaginac wzdluz nie konczacej sie linii, ktora znikala w oddali poza zasiegiem wzroku. Ogrod i Wieczne Miasto zawisly na tej granicy. -Fascynujace - powiedzial. - Teraz przynajmniej wiemy, ze Miasto rzeczywiscie istnieje poza zwyklym porzadkiem wszechswiata. - Wpatrywal sie gigantyczna czern nad glowami, liczac po cichu. - Biorac pod uwage jak dawno przestalo dzialac zaklecie Puga, chyba juz czas. -Co to jest? - spytal Tomas, wskazujac na niemozliwa do ogarniecia wzrokiem czarna kule na tle szarosci. -To suma wszystkich wszechswiatow. Pierwotna, podstawowa materia, z ktorej wywodzi sie wszystko inne. Bo to naprawde jest wszystko... poza tym malutkim skrawkiem ziemi, na ktorym stoimy i samym Miastem. Jest tam tego tak duzo, ze rozmiar czy odleglosc nie maja znaczenia. Jestesmy oddaleni od powierzchni tej materii miliony razy bardziej niz na przyklad Midkemia od slonca, a spojrzcie tylko, jaka jest ogromna. Zaslania przeszlo pol nieba. Juz sama ta mysl moze przyprawic o zawrot glowy. Nawet swiatlo nie jest w stanie sie stamtad wydostac, bo tez i nie zostalo jeszcze stworzone. Czas jeszcze nie powstal, nie nastapil poczatek. Jestesmy swiadkami poczatku absolutnie wszystkiego. Ryath, czuwaj! Smok przebudzil sie z odretwienia i przeciagnal sie. Ryath podeszla blizej i stanela za nimi. -Pilnie obserwujcie... uwazajcie. Wpatrywali sie w nieprzenikniona czern kosmosu. Przez kilka minut nie zdarzylo sie absolutnie nic. Powietrze w Ogrodzie zamarlo. Trwala martwa, nie zmacona najmniejszym szelestem cisza. Obserwatorzy byli wrecz bolesnie swiadomi swego istnienia. Odczuwali najmniejsze drgnienie swych cial, monotonny rytm krazacej niestrudzenie krwi. Lecz nic, poza ich wlasnymi oddechami, nie naruszalo ciezkiej, calkowitej ciszy. Wreszcie uslyszeli cichutki dzwiek. Chociaz zaden z nich nie uczynil kroku czy chocby najmniejszego ruchu, wszyscy zostali przeniesieni. Zalalo ich poczucie niesamowitego, wszechogarniajacego szczescia. Splynelo na nich glebokie uczucie doskonalego dobra i sprawiedliwosci, piekna tak wielkiego, ze przebywanie w jego obecnosci przepelnialo groza. Odnosili wrazenie, czuli raczej, niz slyszeli, cos jakby muzyke, pojedyncza i cudowna nute bez skazy. Przed oczami trwala nadal ciemna pustka. Pomimo to doznawali innymi zmyslami feerii barw tak pieknych, ze nie potrafilby ich oddac zaden, nawet najwspanialszy malarz. Czuli sie wprost zmiazdzeni ciezarem nie dajacego sie opisac podziwu i grozy zarazem. W tym jednym ulamku sekundy tak bardzo nic nie znaczyli, ze kazdy z nich cierpial w absolutnej samotnosci. Jednak w tej wlasnie krystalicznie czystej i perfekcyjnej chwili doznali pelnego szczescia, uniesienia musnietego czyms tak wspanialym, ze lzy radosci same naplywaly do oczu i splywaly po policzkach. To, czego doznali w tej krociutkiej chwili, nie dawalo sie uchwycic zadnym zmyslem, ogarnac rozumem. Blysk jak mgnienie oka. Jakby miliony pasm nitek energii przeslizgnely sie nagle po powierzchni pustki i zniknely zbyt szybko, by oko bylo w stanie zauwazyc ich ruch. W jednej chwili wszystko bylo czarne i bezksztaltne, by w nastepnej rozpostarla sie wokol misterna siec niezliczonych nitek plonacych zywym swiatlem, wypelniajac cudowna i niezglebiona otchlan. Niebiosa pulsowaly wprost oslepiajaca swiatloscia, ktora zdumiewala moca i nieskazitelna czystoscia. Jak poprzednio buchnela fala potwornej energii, ktora tym razem wylala sie na zewnatrz. Puga i jego towarzyszy ogarnelo dziwne uczucie dopelnienia, pewnej calosci, jakby cos, czego doswiadczyli, dobieglo wreszcie konca. Po twarzach calej trojki plynely nadal lzy szczescia i zachwytu nad cudownym zjawiskiem. -Macros, co... co to bylo? - spytal Tomas cicho, lamiacym sie ze wzruszenia glosem. -Reka Boga - wyszeptal czarnoksieznik, nie odrywajac szeroko otwartych oczu od przestrzeni. - Pierwotny Impuls. Pierwsza Przyczyna. Najwyzsza Moc, Byt Ostateczny. Nie potrafie tego nazwac. Wiem tylko, ze w jednej chwili nie bylo absolutnie nic, a w nastepnej wszystko istnialo. To Pierwsza Tajemnica i nawet teraz, gdy bylem tego naocznym swiadkiem, nie mam zamiaru udawac, ze choc troche ja rozumiem. - Szczesliwy czarnoksieznik zasmial sie beztrosko na caly glos i wykonal przedziwny, zwariowany taniec. Pug i Tomas wymienili zdziwione spojrzenia. Macros dostrzegl katem oka, ze jest czujnie obserwowany. Zwrocil ku nim twarz rozswietlona prawdziwa, niczym nie zmacona radoscia. -Wlasnie do mnie dotarlo, chlopaki, ze nie jestesmy tutaj tylko z jednego powodu. - Patrzyli na niego nie rozumiejacym wzrokiem. - Nie moge sobie wyobrazic, aby nawet bog byl pozbawiony chocby odrobiny proznosci. I gdybym to ja byl Bytem Ostatecznym, chcialbym z pewnoscia miec publicznosc ogladajaca przedstawienie takie jak to. Pug i Tomas parskneli smiechem. Macros nie przerywal szalonych plasow, nucac pod nosem radosna melodyjke. -Bogowie, och, jak ja uwielbiam pytania, na ktore nie potrafie odpowiedziec. Sprawia to, ze swiat nie obrasta nuda, nawet po tak wielu latach. - Przerwal raptownie taniec. Zamyslil sie, sciagajac brwi. Widac bylo, ze koncentruje sie maksymalnie. -Wrocila mi czesc mocy... - powiedzial po dlugiej chwili ciszy. Pug przestal sie smiac. -Czesc...? -Tak, ale wystarczajaco duzo, bym mogl w razie potrzeby bardziej efektywnie manipulowac twoja. - Pokiwal glowa, a na jego ustach pojawil sie chytry usmieszek. - I dorzucic pare groszy od siebie. Pug wzniosl oczy ku niebiosom, wpatrujac sie w potege i wspanialosc nowo narodzonego wszechswiata, rozposcierajacego sie coraz dalej w pustce kosmosu. -W porownaniu z tym wszystkim nasze problemy wydaja sie zalosnie male i nieistotne. -Tak, masz racje - powiedzial Macros, powazniejac. -- Z drugiej strony jednak, w twoim swiecie istnieje pewnie wcale niemala grupka ludzi, ktora jest odmiennego zdania, widzac, jak armia Murmandamusa wlewa sie wielka fala w granice Krolestwa. Zgadza sie, to niewielka planeta, ale jedyna, jaka znaja i posiadaja. Pug, nie wiedzac jak, poczul, ze poruszaja sie w czasie. -Tak, uwolnilismy sie z pulapki - potwierdzil Macros. Pug, zachwycony i pelen zdumienia, siedzial w milczeniu. Gdy byl swiadkiem Poczatku, uczul, ze cos sie w nim stalo, cos zaistnialo w jego wnetrzu. Teraz wyrazil to na glos. Spojrzal na Macrosa. -Jestem taki jak ty. Macros pokiwal powoli glowa. Spojrzal na Puga cieplym, radosnym wzrokiem. -Tak, Pug, jestes taki jak ja. Nie wiem, jaki czeka cie los, ale nie jestes jak inni. Nie nalezysz ani do Nizszej, ani do Wyzszej Drogi. Jestes po prostu czarnoksieznikiem, ktory doskonale wie, ze tak na prawde nie ma takiej czy innej drogi, jest tylko magia. A magia moze byc ograniczona jedynie osobistymi talentami. -Czy mozesz zobaczyc swa wlasna przyszlosc? - spytal Tomas przyjaciela. -Nie, to zostalo mi oszczedzone. -Widzisz, Pug - powiedzial Macros - bycie moca, w porownaniu z innymi moze niezbyt potezna, ale jednak wystarczajaco duza, aby sie z nia trzeba bylo liczyc, nie sklada sie tylko z samych nieszczesc. No, a teraz musimy sie stad wyrwac. - Wpatrywal sie uwaznie w szalenstwo ponad ich glowami. Materia tworzenia rozprzestrzeniala sie blyskawicznie, wypelniajac niebiosa oszalamiajacym pieknem. Wielkie, zawirowane chmury zielonych i niebieskich gazow, purpurowe kregi ognistego przepychu oraz biale i zolte smugi swiatla smigaly jak oszalale, przeslaniajac szarosc miedzyprzestrzeni, rozpychajac granice nicosci. Macros wyciagnal nagle reke przed siebie. -Tam! Spojrzeli tam, gdzie wskazywal. Hen, daleko, dostrzegli cos przypominajacego waziutka wstazke, rozwijajaca sie ku umykajacym granicom nowego tworzenia. -To tam musimy sie dostac. I to szybko. Raz dwa, nie mamy czasu do stracenia. Wsiadajcie na Ryath. Smok nas powiezie. Szybko, szybko! Blyskawicznie wspieli sie na grzbiet smoka. I chociaz Ryath byla mocno wycienczona kiepskim jedzeniem, podolala zadaniu. Zerwala sie do lotu i po chwili mkneli juz przez szara przestrzen. Wkrotce znalezli sie w normalnej przestrzeni i zawisli ponad waskim paskiem materii. Macros polecil smokowi, by zatrzymal sie w powietrzu, a Tomasa poprosil, by opuscil ich na dol, na droge. Staneli na zoltobialej drodze oznaczonej migoczacymi srebrzyscie prostokatami, rozmieszczonymi mniej wiecej co pietnascie metrow. Pug przyjrzal sie szerokiemu na okolo szesc, siedem metrow paskowi ladu. -Macros, my sie tu zmiescimy, ale bedzie klopot z Ryath. Czarnoksieznik podniosl glowe. -Ryath! Jest bardzo malo czasu. Ukryta Wiedza. Masz do wyboru: albo zaufac Pugowi i Tomasowi i wyjawic jej tajemnice, albo zginac, aby zachowac sekret swej rasy. Ja obstaje za okazaniem zaufania, mocno cie do tego namawiam. Decyzje musisz jednak podjac sama, i nie masz na to duzo czasu. Ogromne, rubinowe oczy smoka zwezily sie w szparki. Wpatrywal sie uporczywie w czarnoksieznika. -Czyz ojciec moj byl dla ciebie tak hojny, iz podzielil sie z ludzka istota zakazana wiedza? -Wiem wszystko, poniewaz zaliczal mnie do grona swych prawdziwych przyjaciol. Smok skierowal wzrok na Puga i Tomasa. -Od ciebie i od twego przyjaciela, Valheru, zadam przysiegi: nigdy nikomu nie wyjawicie tego, czego swiadkami staniecie sie za chwile. -Przysiegam na swoje zycie - powiedzial Tomas. -Przysiegam - powtorzyl za nim Pug. Cialo smoka spowila zlocista, roziskrzona poswiata. Z poczatku blada, prawie niewidoczna, z kazda chwila stawala sie coraz bardziej intensywna. Nie minelo wiele czasu, a byla juz tak oslepiajaca, ze nie dalo sie na nia patrzec bez przysloniecia oczu. Blask nasilal sie nieustannie, nie mozna juz bylo dostrzec szczegolow sylwetki smoka. Po kilkunastu sekundach zarysy Ryath zaczely sie kurczyc, zlewac i rozmywac. Smok poczal opuszczac sie na droge. Ryath zmniejszala sie gwaltownie, az stala sie wielkosci czlowieka. Poswiata przygasala powoli, blednac i zanikajac. Gdy w koncu znikla zupelnie, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowal sie smok, ich oczom ukazala sie rudo zlotowlosa i blekitnooka kobieta zdumiewajacej urody. Byla zupelnie naga. Jej figura miala idealne proporcje. -Zmiennoksztaltna - krzyknal Pug. Ryath podeszla blizej. -Ludzie nie zdaja sobie z tego sprawy, ale w razie potrzeby mozemy swobodnie wmieszac sie w ich spolecznosc - powiedziala pieknym, melodyjnym glosem. - Tylko wieksze smoki posiadly te sztuke. Oto dlaczego lud wasz jest zdania, ze nasza rasa wyginela prawie zupelnie. Prawda jest inna - od dawna wiemy, ze gdy zachodzi potrzeba kontaktu z ludzmi, o wiele lepiej jest tak wygladac. -Chociaz nie moge nie podziwiac takiego piekna - odezwal sie Tomas - to jesli nie znajdziemy jej ubrania, moze wywolac spore poruszenie, gdy powrocimy do domu. Ryath uniosla piekna, biala reke i jej postac natychmiast przyoblekla sie w zoltozlota szate podrozna. -Sama moge sie przyodziac, Valheru. Moja moc, sztuka i mozliwosci sa o wiele potezniejsze, niz podejrzewasz. -O tak, to prawda - zgodzil sie Macros. - Gdy przebywalem z Rhuaghem, nauczyl mnie magii, ktora nie jest znana zadnej smiertelnej rasie. Nigdy nie oceniajcie zbyt nisko mozliwosci Ryath. Arsenal, ktorym moze sie przeciwstawic wrogowi, jest znacznie bogatszy niz kly, ogien i szpony. Pug przypatrywal sie pieknej kobiecie, nie mogac ciagle uwierzyc, ze jeszcze przed chwila byla wieksza niz domy. Spojrzal twardym wzrokiem na Macrosa. -Gathis wspomnial kiedys, ze zawsze narzekasz, iz tak wiele jest do nauczenia, a tak malo na to czasu. Chyba zaczynam rozumiec. Macros usmiechnal sie. -To znaczy, ze naprawde rozpoczynasz swoja nauke, Pug. - Rozejrzal sie. Na jego twarzy pojawil sie wyraz triumfu. Oczy zaiskrzyly sie wewnetrznym swiatlem. -O co chodzi? -Znalezlismy sie w pulapce, nie majac nadziei na zwyciestwo. Nadal mozliwa jest porazka, lecz teraz przynajmniej mozemy ujac ster we wlasne rece i mamy niewielka bo niewielka, ale jednak szanse zwyciestwa. Chodzcie, przed nami dluga droga. Czarnoksieznik powiodl ich dalej. Mijali kolejne rozedrgane srebrzyscie prostokaty, pomiedzy ktorymi widac bylo gwaltownie malejace w oddali gwiazdy nowego tworzenia. Szara masa miedzyprzestrzeni przesuwala sie powoli kolo nich. -Macros, gdzie jestesmy? - spytal Pug. -To najdziwniejsze miejsce ze wszystkich. Nawet w porownaniu z Wiecznym Miastem. Roznie to nazywaja: Korytarz Swiatow lub Sala Wszechswiata, Gwiezdny Szlak, Droga Ucieczki, a najczesciej: Korytarz Swiatow. Dla tych, ktorzy przemierzaja ten szlak, to po prostu Korytarz. Zanim powrocimy na Midkemie, mamy mnostwo czasu, aby przedyskutowac wiele spraw i pojec. Ale zanim porozmawiamy, jest kilka rzeczy, ktore musze wam przekazac. -Co to za rzeczy? - spytal Tomas. -Na przyklad, jaka jest prawdziwa natura Przeciwnika - dokonczyl Pug. -No wlasnie - zgodzil sie Macros. - Chcialem wam oszczedzic pare faktow az do ostatniej chwili. Gdyby nie udalo sie nam wyrwac z pulapki, po co sie martwic niepotrzebnie? Teraz jednak musimy sie przygotowac do ostatecznej konfrontacji i w zwiazku z tym powinniscie poznac cala prawde. Obaj magowie spojrzeli na Tomasa. -Nie rozumiem... o czym mowisz? -Wiele faktow z twego poprzedniego zycia pozostawalo ciagle w ukryciu przed toba. Teraz nadszedl czas, aby rozedrzec te zaslony i ukazac cala prawde. Zatrzymali sie. Macros wyciagnal reke i zakrywajac oczy Tomasa, wypowiedzial dziwne slowo. Ten zesztywnial gwaltownie i poczul, jak wracaja wspomnienia. Swiat wirowal w pustce kosmosu, krazac wokol cieplej, dajacej zycie gwiazdy. Na jego powierzchni rozkwitalo bogactwo wszelkiego zycia. Dosiadly go dwa byty. Kazdy z nich mial do spelnienia scisle okreslone zadanie. Rathar zebrala w dlonie niezliczona liczbe pasm zycia i mocy i z wielka ostroznoscia i starannoscia wplatala kazde z nich w skomplikowana siec struktury Porzadku, tworzac z nich potezny, pojedynczy warkocz. Po przeciwnej stronie Rathar znalazl sie drugi byt - Mythar. Chwytal za warkocz i w dzikim zapamietaniu szarpal i rozrywal pasma, ciskajac je w bezmiar pustki Chaosu, w ktorym unosily sie bezladnie. Rathar chwytala je i cierpliwie splatala z powrotem w jedno, wspolne pasmo. Kazde z nich szlo za glosem swej natury i powolania i pozostawalo zupelnie obojetne na wszystkie inne stworzenia i byty. To bylo Dwoje Ociemnialych Bogow Poczatku. Taka byla natura wszechswiata w jego niemowlecym okresie. W trakcie nie konczacego sie, znojnego trudu obojga boskich bytow mikroskopijne kawalki pasm uszly uwagi Rathar i spadly na glebe krazacego ponizej swiata. Z nich wlasnie wywodzi sie najbardziej cudowna z magii stworzenia: zycie. Ashen-Shugar zostal brutalnie wyciagniety z lona matki rekami akuszerki moredheli. Hali-Marmora dobyla miecza i przeciela pepowine, ktora laczyla ja z synem. Jej twarz byla sciagnieta bolem rodzenia. -To ostatni, ktorego dostaliscie ode mnie bez walki - warknela przez zacisniete zeby. Akuszerka-Moredhel chwycila nowo narodzonego Valheru i wybiegla na zewnatrz gorskiej jaskini, by wreczyc go czekajacemu tam Elfowi. Elf znal swoje obowiazki. Zaden Valheru nie mogl zyc bez walki. Taka juz byla kolej rzeczy. Elf poniosl milczace dziecko, ktore od chwili przyjscia na swiat nie wydalo z siebie najmniejszego dzwieku. Niemowlak narodzil sie w pelni swiadomy. Stworzenie malenkie i kruche, lecz nie pozbawione mocy. Elf odnalazl miejsce, ktore wybral zawczasu, i polozyl dziecko na niczym nie oslonietych skalach. Zostawil je nagie, bez zadnego okrycia, wpatrujace sie w zachodzace slonce. Malenki Ashen-Shugar przygladal sie otoczeniu. Z kazda minuta w jego glowce powstawaly nazwy i pojecia. W pewnej chwili tuz obok niego znalazl sie weszacy zawziecie padlinozerca. W umysle malenkiego Valheru rozlegl sie przerazliwy wrzask wscieklosci i zwierzak czmychnal, podkuliwszy bojazliwie ogon. Pod wieczor na ciemniejacym niebie ukazal sie ogromny skrzydlaty stwor i zaczal krazyc nad malym. Przekrzywial glowe i przypatrywal sie temu, co lezalo na skalach, zastanawiajac sie, czy jest to pokarm. Krazac nieustannie, obnizal lot. Uslyszal nagle, ze malenka istotka wola go. Ashen-Shugar dojrzal ogromnego orla krazacego ponad nim. Od razu wiedzial, ze jest to jego stworzenie, stworzenie, ktoremu moze rozkazywac. Poslugujac sie prymitywnymi jeszcze i niezdarnymi obrazami, polecil gigantycznemu ptakowi wyladowac obok siebie i udac sie na polowanie. Po kilku minutach orzel powrocil z trzepoczaca sie w dziobie ryba, zlapana w rzece. Ryba byla dwa razy wieksza od dziecka. Ptak rozdarl ja na strzepy dziobem i szponami i karmil niemowle malutkimi kawalkami. Tak jak w przypadku wszystkich osobnikow jego rasy, pierwszym posilkiem Ashen-Shugara bylo surowe, ociekajace krwia mieso. Przez pierwsza noc orzel okrywal malenstwo skrzydlami jak wlasne. Po kilku dniach opiekowalo sie nim juz kilkanascie ptakow. Valheru rosl jak na drozdzach. Rosl o wiele szybciej niz dzieci innych ras. Nie minelo jeszcze lato, a maly potrafil juz dogonic jelenia, zabic go jednym, poteznym uderzeniem umyslu i pozrec na surowo, wyrywajac kawaly miesa golymi rekoma. Co jakis czas dziecko czulo na sobie delikatne musniecia innych umyslow, ale natychmiast sie cofalo. Chlopiec instynktownie wiedzial, ze najbardziej powinien sie obawiac istot wlasnej rasy. Przynajmniej do chwili, gdy stanie sie dostatecznie mocny, by wywalczyc w spolecznosci wlasne miejsce. Pierwszy konflikt nastapil, gdy konczyl pierwszy rok zycia. Inny mlodzieniec, Lowris-Takara, zwany rowniez Krolem Nietoperzy, wykorzystujac swoje slugi do znalezienia Ashen-Shugara, przybyl w srodku ciemnej nocy. Rozgorzala walka. Kazdy chcial zawladnac moca przeciwnika, wchlonac ja w siebie. W koncu Ashen-Shugar zwyciezyl. Wyposazony w sile Lowris-Takara i wlasna moc zaczal szukac odpowiednich dla siebie przeciwnikow. Polowal na innych mlodych Valheru, jak Lowris-Takara na niego. Pod jego ciosami padlo kolejno siedmiu mlodziencow. Stawal sie coraz potezniejszy, zyskujac miano Wladcy Orlich Perci. Wyruszal na lowy na grzbiecie ogromnego orla. Pierwszego wielkiego smoka, ktorego mial dosiasc, sam oswoil. Walczyl nastepnie z wlasna matka i zabiwszy ja, przejal we wladanie jej jaskinie. Z biegiem lat meznial. Niedlugo zaczal byc uznawany za jednego z najpotezniejszych przedstawicieli swej rasy. Polowal i zabawial sie z kobietami moredheli. Co jakis czas laczyl sie w krotkotrwaly zwiazek z kobieta wlasnej krwi. Rozsadzajace je potezne zadze i instynkt macierzynski tlumily i kazaly na chwile zapomniec o wojennym popedzie skierowanym przeciwko wszystkim przedstawicielom wlasnej rasy. Ze zwiazkow tych przetrwali tylko dwaj potomkowie. Pierwszym dzieckiem byla Alma-Lodaka, ktora splodzil we wczesnej mlodosci. Drugim syn, Draken-Korin, ktory narodzil sie z jego zwiazku z Alma-Lodaka. Dla Valheru wiezy krwi nie mialy w tych sprawach zadnego znaczenia i byly tylko punktem odniesienia we wzajemnych relacjach. Gdy narastala w nim bezmyslna, nie dajaca sie opanowac zadza grabiezy i rozboju, wyruszal wraz z bracmi na podboj niebios. Na wyprawy takie zabieral swoich eldarow, ktorzy mu uslugiwali. Towarzyszyli mu w tych wyprawach, dosiadajac jak i on wielkich smokow, by porzadkowac zdobyty lup i dbac o niego. Dobrze poznal wszechswiat, ktory drzal w posadach, slyszac, jak Sfory Smokow wzbijaja sie w niebiosa z ogluszajacym loskotem i szumem wielkich skrzydel. Zdarzalo sie, ze inne siegajace ku gwiazdom rasy rzucaly wyzwanie Valheru, lecz zadna nie przetrwala tej konfrontacji. Kontemplatorzy Per, dysponujacy moca manipulowania sama materia zycia, zostali unicestwieni, a wraz z nimi przepadly na zawsze ich tajemnice. Tyran Imperium Cormoran wyslal przeciwko nim potege tysiaca swiatow. Przez otchlan kosmosu pomknely statki wielkoscia dorownujace calym miastom, by wypluc ze swych przepastnych wnetrz, na zgube najezdzcom, potezne machiny wojenne. Jezdzcy Smokow zmietli je z powierzchni swiata bez cienia litosci. Tyran dlugo umieral w najglebszych lochach swego palacu, krzyczac przerazliwie z bolu, podczas gdy nad nim swiat, ktorym wladal, ginal pod ciosami wroga. Rownie szybko Sfory Smokow unicestwily Mistrzow Majinor wraz ze ich mroczna magia. Wszyscy probowali stawiac opor: Wielkie Przymierze, Wladcy Switu czy Braterstwo Siar. I wszyscy zostali zniszczeni bez litosci. Wszyscy, ktorym przyszlo stanac twarza w twarz z Valheru odeszli w niebyt. Jedynie Straznicy Wiedzy Aal, prawdopodobnie pierwsza swiadoma rasa, unikneli zaglady. Lecz nawet Aal nie potrafili zwyciezyc Sfory Smokow. W dziesiatkach, setkach wszechswiatow Valheru utrzymywali calkowita przewage. Przez cale wieki Ashen-Shugar zyl tak, jak zawsze zyl jego lud. Nie bojac sie nikogo i oddajac czesc jedynie Rathar, Tej Ktora Zwa Porzadkiem, oraz Mythar, Temu Ktorego Zwa Chaosem; dwojgu Ociemnialym Bogom Poczatku. I oto Ashen-Shugar uslyszal zew i udal sie na spotkanie ze swymi bracmi. Dziwne to bylo wezwanie. Nie podobne do zadnego z wczesniejszych. Gdy nadeszlo, nie zalala go nieodparta zadza krwi. W piersi nie wezbralo szalenstwo, ktore nioslo ich posrod gwiazd, aby podbijac i unicestwiac inne swiaty. Zew glosil, by wszyscy Valheru spotkali sie i porozmawiali. Dziwny to byl pomysl. Na rowninie, na poludnie od gor i wielkiej puszczy stanely setki Valheru, ktorzy tworzyli rase. Srodek kola zajal Draken-Korin, ktory nazwal sie Panem lub Wladca Tygrysow. Po bokach czekaly dwa jego stwory. Staly ze skrzyzowanymi na piersiach poteznymi rekami. Ich tygrysie twarze wykrzywial wsciekly grymas. Dla Valheru byly jak powietrze, nie znaczyly nic. Przypominaly jedynie, ze Draken-Korin, zgodnie z powszechnie panujaca opinia, byl z nich wszystkich najdziwniejszy. W jego glowie rodzily sie pomysly nowego porzadku rzeczy. -Porzadek wszechswiata zmienia sie - zaczal, wskazujac na niebiosa. - Rathar i Mythar uciekli lub pozbawieni zostali wladzy. Bez wzgledu na przyczyne Porzadek i Chaos nie maja juz znaczenia, staly sie pustymi wyrazami. Mythar rozpuscil pasma mocy i powstaja z nich nowi bogowie. Teraz, gdy zabraklo Rathar, ktora pieczolowicie splatala je z powrotem w jednosc, byty te przejma szybko wladze l ustala nowy porzadek. Porzadek, ktoremu musimy sie sprzeciwic. Bogowie ci posiedli wiedze, sa swiadomi swej mocy i potegi. Rzucaja nam wyzwanie! -No to, gdy sie jakis pojawi, zabij go po prostu - powiedzial Ashen-Shugar, ktory nie przejal sie zbytnio slowami Draken-Korina. -Dorownuja nam potega. Dotychczas walcza jeszcze pomiedzy soba. Jedni nad drugimi pragna zdobyc wladze i przewage, aby opanowac po mistrzowsku moce pozostawione przez Ociemnialych Bogow Poczatku. Walka ta jednak dobiegnie konca i wtedy nasza egzystencja zostanie bezposrednio zagrozona. Zwroca swa moc przeciwko nam. -No i czym tu sie martwic? - zapytal Ashen-Shugar. - Odpowiedz jest jedna i prosta: bedziemy walczyli, jak zawsze. -Nie, tym razem trzeba czegos wiecej. Nadchodzi czas, bysmy walczyli pospolu, w harmonii, a nie samotnie, na wlasna reke. W przeciwnym razie grozi nam, ze im ulegniemy. W ostatnich czasach Ashen-Shugar slyszal w sobie dziwny glos, glos, ktory mial imie. I chociaz w tej chwili nie mogl go sobie przypomniec, glos przemowil: "Musisz trzymac sie osobno. Nie mieszaj sie w to". -Robcie, co chcecie - odezwal sie Wladca Orlich Perci. - Ja sie w to nie mieszam. - Polecil swemu wielkiemu, zlotemu smokowi Shurudze, by wzbil sie w powietrze i odlecial do domu. Czas mijal. Kilka razy Ashen-Shugar zagladal do braci, by zobaczyc, jak pracuja. Dzieki pracy niewolnikow i sztuce magicznej wnoszono cos dziwnego, cos, co przypominalo miasta w innych swiatach. Jeszcze przed ukonczeniem jego budowy zamieszkali w nim Valheru. Jak nigdy dotad stali sie na pewien czas spolecznoscia wspolpracujacych ze soba istot, a ich bojowa nature lagodzily ugoda i zawieszenie broni. Wszystko to bylo Ashen-Shugarowi zupelnie obce. Tuz przed zakonczeniem budowy miasta Ashen-Shugar siedzial na grzbiecie smoka i obserwowal ich prace. Dzien byl wietrzny. Wyczuwalo sie juz lodowate podmuchy nadciagajacej zimy. Nad nimi rozlegl sie donosny ryk. Z gardzieli Shurugi wyrwal sie potezny odzew. "Walczymy?" - spytal zloty smok. -Nie. Czekamy. Ashen-Shugar zignorowal rozczarowanie, ktore wyczul u smoka. Po chwili wyladowal niedaleko drugi smok, czarny jak wegiel. Zblizyl sie ostroznie do Ashen-Shugara. -Czy Wladca Orlich Perci zdecydowal sie w koncu przylaczyc sie do nas? - spytal Draken-Korin. Jego czarnopomaranczowa zbroja zalsnila w ostrym swietle, gdy zsiadal ze smoka. -Nie. Obserwuje jedynie - odpowiedzial Ashen-Shugar, rowniez opuszczajac sie z grzbietu smoka. -Tylko ty jeden nie zgodziles sie. -Dolaczenie do was, by pladrowac kosmos to jedno, Draken-Korin, ale ten twoj plan to czyste szalenstwo. -A coz to jest szalenstwo? Nie wiem, o czym mowisz. Jestesmy. Dzialamy. Czego wiecej ci trzeba? -To nie nasza droga. -Nasza droga na pewno nie jest stanie i patrzenie bezczynnie, jak inni sprzeciwiaja sie naszej woli. Nowe istoty rzucaja nam wyzwanie, wspolzawodnicza z nami. Ashen-Shugar wzniosl oczy ku niebu. Wpatrywal sie przez chwile w znaki, ktore potwierdzaly, ze Draken-Korin, mowiac o zmaganiach rodzacych sie nowych bogow, mial racje. -Tak, zgadza sie. - Przypomnial sobie inne, siegajace ku gwiazdom rasy smiertelnikow, ktore zastapily im droge i zniknely z powierzchni wszechswiata zmiecione potega Sfory Smokow. - Lecz, ci sa inni. Oni tez zostali stworzeni z samej materii tego swiata, jak i my. -A coz to za roznica? Przyznaj, iluz to braci naszej krwi zginelo z twojej reki? Ile krwi przeplynelo przez twe wargi? Ktokolwiek staje przeciwko tobie, musi zginac, inaczej zabije ciebie. To wszystko, cala filozofia. -A co z tymi, ktorzy zostali, moredhelami i Elfami? - spytal, uzywajac nazw, ktore rozroznialy niewolnikow sluzacych w domach i pracujacych na polach i w lasach. -Jak to, co z nimi? Oni sie nie licza. Sa niczym. -Naleza do nas... sa nasza wlasnoscia. - Ashen-Shugar poczul w sobie dziwna obecnosc. Domyslil sie, ze inny, ktorego imie czesto umykalo jego pamieci, sprawial, iz wypelnila go obca jego sercu troska. -Zdziwaczales w tych swoich gorach, Ashen-Shugar. To nasze slugi. Przeciez nie posiadaja prawdziwej mocy. Istnieja wylacznie dla naszej przyjemnosci. Co cie trapi? -Sam nie wiem. Jest cos... - zawiesil glos, jakby nasluchiwal wolania przyzywajacego go w inne miejsce -...w tym, co sie teraz dzieje, jest cos z gruntu zlego. Mysle, ze ryzykujemy nie tylko nasz los i nasze istnienie, ale rowniez narazamy sama materie wszechswiata. Draken-Korin wzruszyl ramionami i podazyl ku swemu smokowi. -Na czym polega problem? Jesli przegramy, zginiemy. Prosta sprawa. Co mnie obchodzi, czy wszechswiat przestanie istniec wraz z nami? - Dosiadl smoka. - Lamiesz sobie glowe sprawami, ktore nie maja absolutnie zadnego znaczenia. Draken-Korin odlecial, zostawiajac Ashen-Shugara sam na sam z dziwnymi, nowymi uczuciami, ktore na dobre zagoscily w jego sercu. Znowu minal jakis czas. Wladca Orlich Perci przygladal sie ostatnim pracom w miescie Draken-Korina. Pojawil sie, gdy dobiegly konca, i zastal swoich braci na naradzie. Kroczyl szeroka aleja pomiedzy wysokimi kolumnami zwienczonymi rzezbami tygrysich glow. Proznosc Draken-Korina rozbawila go. Zszedl na dol szeroka rampa i znalazl sie wkrotce w gigantycznej, podziemnej sali wypelnionej po brzegi Valheru. Zauwazyla go Alma-Lodaka, ktora nazwala sie Szmaragdowa Pania Wezy. -Czy przyszedles, by sie do nas przylaczyc Ojcze-Mezu? - Stala w towarzystwie dwoch slug, ktorzy byli dokladna imitacja tych, ktorymi otaczal sie Draken-Korin. Tyle, ze jej towarzysze, wzrostu roslych moredheli, byli wezami, ktorym dodano rece i nogi. Bursztynowe oczy, przyslaniane opadajaca co kilka chwil mlecznobiala blona, wpatrywaly sie nieruchomo w Ashen-Shugara. -Przybylem, by zostac swiadkiem glupoty. Draken-Korin wyciagnal czarny miecz. AIrin-Stolda, Monarcha Czarnego Jeziora, wpadl pomiedzy nich. -Jesli przelejesz chocby jedna krople krwi, Valheru, nasza umowa natychmiast wygasa! Miecz Wladcy Tygrysow powedrowal do pochwy. -Masz szczescie, ze zjawiasz sie pozno, bo bylibysmy swiadkami konca twych blazenstw. -Nie boje sie ciebie. Chcialem tylko zobaczyc, coscie tu zdzialali i stworzyli. To moj swiat i nie pozwole, by cos zagrazalo temu, co do mnie nalezy. Czul na sobie zimne spojrzenia tlumu. -Zrobisz, co uznasz za stosowne. Ale my rowniez nie dopuscimy do tego, aby cos stanelo na drodze naszej sprawie - powiedzial AIrin-Stolda. Potezny jestes. Wladco Orlich Perci, wiemy o tym, ale nam wszystkim nie dasz rady. Mozesz sie przygladac, ale my bedziemy robili to, co uczynic musimy. Wszyscy zebrani pod wodza Draken-Korina zlaczyli sie w magicznym dzialaniu. Ashen-Shugar poczul, jak jego wnetrznosci rozdziera straszliwy, paralizujacy bol. Trwal zaledwie ulamek sekundy i po chwili zostalo po nim tylko odlegle wspomnienie. Na srodku sali pojawil sie ogromny, okragly glaz. Gigantyczna, splaszczona bryla o barwie przy gaszonej zieleni. Jej boczna sciana, porznieta jak brylant w geometryczne, plaskie powierzchnie, lsnila jak szmaragd plonacym wewnatrz ogniem. Draken-Korin zblizyl sie do kamienia i polozyl na nim dlon. Kamien poczal pulsowac wewnetrzna energia. -Patrzcie wszyscy, oto narzedzie ostateczne. Kamien Zycia. Ashen-Shugar odwrocil sie na piecie i nie mowiac ani slowa, wymaszerowal na zewnatrz, powracajac do czekajacego smoka. Uslyszal za soba czyjs glos. Odwrocil sie. Alma-Lodaka biegla za nim. -Ojcze-Mezu! Nie przylaczysz sie do nas? Poczul, ze cos go gwaltownie ku niej popycha. Podobnie jak wtedy, gdy budzil sie w niej zew natury, by wydac na swiat potomka. Uczucie rownie silne, a jednak zupelnie inne. Nie potrafil go pojac. "To przyjazn, milosc" - uslyszal w sobie glos tego drugiego. Zignorowal go. -Corko-Zono, nasz Brat-Syn rozpoczal dzialania zwiastujace nasza ostateczna zaglade. Jest szalony. Spojrzala na niego dziwnym wzrokiem. -Nie wiem, o czym mowisz. To slowo jest mi obce, nie znam go. Czynimy to, co uczynic musimy. Pragnelam miec cie u swego boku, poniewaz jestes wsrod nas jednym z najpotezniejszych wojownikow, ale czyn, co uwazasz za sluszne. Jesli sprzeciwisz sie nam, uczynisz to na wlasne ryzyko. - Nie mowiac juz nic, ruszyla ku sali, gdzie miala zapanowac wielka magia. Ashen-Shugar dosiadl smoka i powrocil samotnie na Orle Percie. Gdy przekraczal prog jaskini w zboczu gory, ktora byla mu domem, po niebiosach przetoczyl sie odlegly grzmot - Sfora Smokow przekroczyla granice dwoch swiatow. Na cale tygodnie zlowieszcze, szare niebo, zasnulo sie czarnymi chmurami. Materia tworzenia snula sie bezladnie od horyzontu po horyzont. Valheru zerwali sie do boju, by rzucic zuchwale wyzwanie nowym bogom. We wszechswiecie zapanowalo niczym nie ograniczone szalenstwo. Czas utracil swe znaczenie. Materia rzeczywistosci burzyla sie i plynela bezladnymi falami. Ashen-Shugar siedzial samotnie posrodku kamiennej groty i dumal. Po pewnym czasie wezwal Shuruge i polecial do dziwnego miejsca na rowninie, miasta, ktore bylo wytworem wyobrazni i dzielem rak Draken-Korina. Po niebie krazyly i zderzaly sie we wscieklym tancu gigantyczne wiry czystej energii. Ashen-Shugar obserwowal z niepokojem, jak podstawowa materia czasu i przestrzeni wybrzusza sie i naklada warstwami sama na siebie. Wiedzial, ze jego czas byl juz bardzo blisko. Siedzial pograzony w milczeniu na grzbiecie Shurugi i czekal. Uslyszal donosny, przeszywajacy umysl sygnal alarmowy, ktory stworzyl w harmonii z otaczajacym go swiatem. Sygnal, ktory powiedzial mu, ze chwila, na ktora czekal, wlasnie nadeszla. Na jego rozkaz Shuruga wzbil sie jak szalony w gore. Ashen-Shugar rozgladal sie goraczkowo w poszukiwaniu tego, o czym wiedzial, ze musi sie pojawic na tle opetanych zywiolow niebios. Uczul, jak smok sztywnieje pod nim raptownie. Shuruga dostrzegl ofiare. Valheru zauwazyl sylwetke Draken-Korina, gdy ten spowolnil lot swego czarnego smoka. W oczach Draken-Korina dostrzegl dziwny, obcy wyraz. Uslyszal wewnetrzny glos: "To zgroza, szalenstwo". Shuruga zaatakowal. Ogromny smok wyrzucil z glebi gardzieli ogluszajace wyzwanie. Czarny natychmiast odpowiedzial. Zwarly sie w smiertelnej walce na tle oszalalego nieba. Wkrotce bylo po wszystkim. Draken-Korin poswiecil zbyt wiele mocy, esencji swego istnienia, na stworzenie szalenstwa, ktore wypelnilo teraz niebiosa. Ashen-Shugar osiadl lekko na ziemi obok poskrecanego ciala przeciwnika. Stanal nad nim. Umierajacy Valheru uniosl z trudem glowe i spojrzal na swego pogromce. -Dlaczego...?-wyszeptal. -Nigdy nie powinno sie bylo dopuscic do tej potwornosci. - Ashen-Shugar wskazal reka ku gorze. - Sprowadziles zaglade na wszystko, co znamy, na cale nasze zycie. Draken-Korin przeniosl wzrok ku gorze, gdzie jego bracia zmagali sie z bogami. -Byli tacy potezni. Nigdy nie sadzilem... - Na jego twarzy pojawilo sie przerazenie i nienawisc, gdy ujrzal, ze Ashen-Shugar wznosi zlocisty miecz, aby dokonczyc dziela. -Ale to ja mialem racje! - wrzasnal strasznym glosem. Ashen-Shugar odrabal glowe przeciwnika. Jego cialo i glowa zniknely z sykiem w chmurze dymu. Sila zyciowa Valheru wrocila ku niebiosom, by zasilic te bezrozumna potege gniewu, walczaca z bogami. Na ziemi nie zostal po niej najmniejszy slad. -Nie ma zadnych racji. Jest tylko sila - powiedzial Ashen-Shugar z gorycza w glosie. Sposrod calej rasy on jeden byl w stanie zrozumiec gorzka ironie swoich slow. Powrocil do jaskini, by czekac tam na zakonczenie Wojen Chaosu. Poniewaz sam czas zostal wykorzystany w bitwie jako orez, stal sie praktycznie bez znaczenia. Jednak w jakims sensie mijal nadal, gdy bogowie walczyli z tym, co pozostalo ze Sfory Smokow. Bogowie, ktorzy zdolali przetrwac mordercze zmagania i ustanowic swoje miejsce w hierarchii rzeczy, zlaczyli wysilki i skoncentrowali je wylacznie na Valheru. Zaatakowali jako jedna gigantyczna potega, ktorej moc daleko wykraczala poza najbardziej nawet pesymistyczne, najbardziej szalone sny o potedze Draken-Korina. Valheru zostali wyrzuceni z wszechswiata do innego wymiaru przestrzeni i czasu. Droga powrotu zostala dla nich zamknieta definitywnie. W bezsensownej, bezrozumnej wscieklosci Valheru usilowali powrocic do domu, by dotrzec do tej jednej rzeczy, ktora zachowano na wypadek takiego dnia, tej rzeczy, do ktorej dostep uniemozliwil im jeden z braci. Ashen-Shugar zapobiegl ich zwyciestwu, a teraz nie mogli powrocic do swego domu. Opetani wsciekloscia i dzika tesknota zwrocili swa potege przeciwko pomniejszym rasom w swoim nowym wszechswiecie. Gnali jak opetani od swiata do swiata, niszczac na swej drodze wszystko i wszystkich. Odzierali pladrowane swiaty z esencji zycia, sekretow magii i potegi slonc. Przed nimi rozposcieraly sie cieple, tryskajace bujna zielenia swiaty, krazace wokol pelnych zycia slonc. Za ich plecami obracaly sie wokol wypalonych gwiazd, zimne i martwe planety. W opetanczych probach powrotu do swiata, ktory podtrzymywal ich przy zyciu, sprowadzili calkowita ruine i zaglade na wszystko, czego sie dotkneli. Mniejsze i slabsze rasy zjednoczyly sie, by stawic czolo wcielonemu szalenstwu. W pierwszej chwili zostali zdmuchnieci jak pylek i zmuszeni do cofniecia sie. Z biegiem czasu tempo ich odwrotu malalo, az w koncu znalezli droge ucieczki. Jedna z mniej waznych ras, zwana ludzmi, skupila cala uwage na ucieczce i wreszcie odkryla sposob, by jej dokonac. Ludzie oraz inne, bliskie im rasy, odkryli niebo. Otworzyly sie bramy do innych swiatow. Uciemiezone przez Valheru rasy uciekly, by rozproszyc sie w czasie i przestrzeni. W materii wszechswiata powstaly wielkie dziury. Przez te przesmyki miedzy wszechswiatami, pekniecia w materii rzeczywistosci, przeciskaly sie niezliczone rzesze Krasnoludow i ludzi, goblinow i trolli. Na Midkemii pojawily sie nagle nowe rasy, nowe istoty, ktore obraly ja za swoj nowy dom. Wkrotce potem bogowie zaczeli zamykac na wiecznosc swiat Midkemii dla Jezdzcow Smokow. Kierowali sie do przejsc, na ktorych otwarcie dali przyzwolenie, i zamykali je jedno po drugim. Nie wiadomo, kiedy zostala odcieta ostatnia, miedzygwiezdna droga. Wzniesiono bariere. Sfory Smokow wielokrotnie na prozno usilowaly pokonac zaslone. Powrot na Midkemie zostal definitywnie zamkniety. Rozpetalo sie szalenstwo. W bezsilnej wscieklosci Valheru poprzysiegli znalezc sposob, aby powrocic. Wkrotce bylo po wszystkim. Wojny Chaosu, Dni Szalenstwa Opetanych Bogow, Czas Smierci Gwiazdy czy jakkolwiek jeszcze nazywano konflikt miedzy tym, co bylo, a tym, co pojawilo sie pozniej, dobiegl konca. Gdy moment ten wreszcie nastapil i niebiosa zostaly oczyszczone z szalenstwa, Ashen-Shugar opuscil jaskinie. Powrocil na rownine rozciagajaca sie u stop miasta Draken-Korina. Krazac nad nim, przygladal sie poklosiu najwiekszych zmagan w historii wszechswiata. Po pewnym czasie wyladowal i pozwolil, by smok udal sie na lowy. Sam zas czekal na cos dlugo, w absolutnej ciszy, chociaz nie wiedzial dokladnie na co. Mijala godzina za godzina. W koncu wewnetrzny glos dal znac o sobie. "Co to za miejsce?" -Pustkowie Wojen Chaosu. Pomnik Draken-Korina, martwa tundra, ktora kiedys byla wielka i pelna zycia trawiasta rownina. Niewiele tu zamieszkuje istot. Wiekszosc stworzen umyka na poludnie, gdzie panuje bardziej przyjazny klimat. "Kim jestes?" Pytanie rozbawilo Ashen-Shugara. -Jestem tym, ktorym i ty sie stajesz - odpowiedzial, smiejac sie. - Jestesmy jednym. Sam to mowiles wiele razy. - Smiech zamarl mu raptownie na ustach. Byl pierwszym ze swej rasy, ktory potrafil sie smiac. Jednak pod jego wesoloscia kryl sie gleboki smutek. To, ze docenial i rozumial wartosc poczucia humoru, wyroznialo go sposrod wszystkich Valheru. Zdawal sobie sprawe, iz jest oto swiadkiem poczatkow nowej epoki. "Zapomnialem". Ashen-Shugar, ostatni Valheru, odwolal z lowow Shuruge. Dosiadajac swego wierzchowca, spojrzal jeszcze na miejsce, w ktorym ostatecznie pokonal Draken-Korina, gdzie szarzala plama popiolu. Shuruga wzbil sie w niebo, wysoko ponad kraj wyniszczony szalenstwem. "To smutne i zalosne. Szkoda". -Nie sadze - powiedzial Valheru. - To lekcja, ale mimo ze sie staram, nie jestem w stanie jej zrozumiec. Mam wrazenie, ze ty tak... - Ashen-Shugar przymknal oczy. W glowie czul tepy, pulsujacy bol. Drugi glos ponownie zniknal z umyslu. Zignorowal, odepchnal narastajace zdumienie nad dziwna osobowoscia, ktora od wielu juz lat wplywala na tok jego myslenia i postepowania, i skupil uwage na ostatnim zadaniu, ktore go czekalo. Valheru wyruszyl w gory w poszukiwaniu istot zniewolonych przez jego rase. Na poludniowym kontynencie przemknal ponad skryta w gestwinie puszczy forteca ludzi-tygrysow. -Wiedzcie, iz od dzisiaj jestescie wolnym ludem! - zawolal na cale gardlo, zeby uslyszeli. -A co z naszym panem? - krzyknal ich przywodca. -Odszedl. Wasz los i przeznaczenie sa od teraz w waszych rekach. Mowie to ja, Ashen-Shugar, Valheru. Nastepnie udal sie dalej na poludnie, gdzie zamieszkiwal lud ludzi-wezy stworzonych przez Alma-Lodake. Jego slowa spotkaly sie z sykiem przerazenia i wscieklosci. -Jak zdolamy przetrwac bez naszej pani, tej, ktora jest nam boginia-matka? -Zdecydujcie sami. Jestescie wolnym ludem. Weze jednak nie byly zadowolone. Zaczely usilnie pracowac, by odkryc sposob, dzieki ktoremu moglyby przywolac swa pania z powrotem. Poprzysiegly jako rasa, iz nie spoczna, dopoki nie powroci ich matka i bogini, Alma-Lodaka. Od tej chwili stan kaplanski stal sie najwieksza potega w spolecznosci Pantathian - ludzi-wezy. Valheru oblecial wokol caly swiat i we wszystkich miejscach, nad ktorymi przelatywal, glosil te same slowa. -Wasz los i przeznaczenie spoczely w waszych rekach. Wszyscy jestescie wolni. Dotarl w koncu do dziwnego miejsca stworzonego przez Draken-Korina. Przebywaly tam Elfy. Valheru wyladowal na rowninie. -Pragne, aby wszyscy sie dowiedzieli, ze od tej chwili jestescie wolni. Elfy spogladaly jeden na drugiego zdziwionym i niepewnym wzrokiem. -Co to znaczy? -Jestescie wolni. Mozecie robic, co chcecie. Nikt juz nie bedzie sie wami zajmowal ani kierowal waszym zyciem. Ten, ktory zapytal w imieniu wszystkich, sklonil sie przed nim. -Ale, panie... najmedrsi sposrod nas odeszli z twymi bracmi. A wraz z nimi wiedza i moc wladania potega. Bez naszych eldarow jestesmy slabi. Jak mamy przetrwac? -Od dzisiaj sami musicie wykuwac swoj los, najlepiej jak potraficie. Jesli bedziecie slabi, czeka was zaglada. I zapamietajcie sobie dobrze jedno: na tej ziemi pojawily sie nowe sily, nowe prawa. Pojawily sie tez istoty, ktorych natura jest obca. Bedziecie z nimi wojowac lub zawrzecie pokoj - zalezy to wylacznie od was samych. One takze szukaja swego losu i przeznaczenia. Zapanuje tu jednak zupelnie nowy porzadek i musicie w nim znalezc swoje miejsce. Moze uznacie za konieczne wzniesc sie ponad wszystkich i zapanowac nad nimi. Moze tez sie zdarzyc, ze to wlasnie oni unicestwia was. A moze uda sie osiagnac pokoj? Decyzja lezy wylacznie w waszych rekach. Moje zadanie dobiega konca. Pozostalo ostatnie polecenie: to miejsce zakazane - pod grozba mego gniewu. Niech nigdy nie postanie tu niczyja stopa. - Ruchem reki uaktywnil potezna magie i niewielkie miasteczko Valheru zapadlo sie powoli pod ziemie. - Niech pyl czasu pokryje to miejsce i niech nikt o nim nie wspomni. Oto moja wola. Elfy sklonily sie nisko. -Wola twoja, panie, zostanie spelniona. - Najstarszy z Elfow odwrocil sie ku swym braciom. - Nikt nie moze tu wejsc. Nikt nie moze sie zblizyc. Zniknelo sprzed smiertelnych oczu. Nikt nie bedzie o tym pamietal. -Teraz jestescie wolnym ludem - powiedzial cicho Ashen-Shugar. -Udamy sie wiec do miejsca, gdzie bedziemy mogli zyc w pokoju - odpowiedzialy Elfy, ktore mieszkaly w najwiekszym oddaleniu od swych panow, i ruszyly na zachod, by znalezc pokoj i harmonie. -Bedziemy sie mieli na bacznosci przed nowymi istotami, poniewaz do nas nalezy prawo dziedziczenia potegi i mocy - powiedzieli inni. -Och, wy zalosne stworzenia, czyz nie zauwazylyscie jeszcze, ze potega nic nie znaczy? Znajdzcie sobie inna droge. - Lecz byly to slowa rzucone na wiatr, moredhele juz bowiem odeszly, sniac swoje sny o potedze. W momencie, gdy wyruszyli w slad za bracmi, ku zachodowi, postawili stope na Mrocznym Szlaku. Z czasem ich krewniacy mieli ich przepedzic na cztery wiatry. lecz na razie stanowili jedno. Jeszcze inni oddalili sie w ciszy, gotowi zniszczyc kazdego, kto stanie im na drodze. Przekonani, iz sila potrafia zdobyc wszystko, czego zapragna, nie szukali wcale potegi swych panow. Serca i umysly tych Elfow zostaly skrzywione przez moce, ktore rozpetaly sie nad swiatem w czasie Wojen Chaosu. Juz teraz odlaczali sie od swych braci. W przyszlosci mieli nazywac sie glamredhel, czyli opetani, inaczej - wsciekle Elfy. I poniewaz skierowali swe kroki ku polnocy, patrzyli podejrzliwie na pobratymcow idacych na zachod. Za pomoca nauki i czarnej magii wykradzionych innym swiatom, mieli sie w niedalekiej przyszlosci zaszyc w gluszy, by wznosic gigantyczne miasta, nasladujac swych panow. Ogromne twierdze mialy ich chronic przed wspolbracmi. Sami zas, bezpieczni za wysokimi murami, knuli i planowali przyszla bratobojcza wojne. Ashen-Shugar, zrazony i rozczarowany ich zachowaniem, powrocil do jaskini, by przebywac w niej az do chwili, gdy nadejdzie czas, by opuscic to zycie. Szykowal droge nowemu zyciu. Wszechswiat wokol niego sie zmienil i Valheru czul sie obco w nowym porzadku rzeczy. Wkrotce stalo sie tak, jakby sama natura rzeczywistosci odrzucala jego istnienie. Zapadl w odretwienie, w podobny do spiaczki sen. Jego byt zaczal sie rozpraszac, przenikac do otoczenia, nasycajac soba zbroje i przedmioty magiczne. Mialy czekac, az nadejdzie ten, ktory mial przywdziac jego plaszcz i pancerz. W koncu poruszyl sie lekko. -Czy pobladzilem? "Teraz poznales co to watpliwosci". -Ten dziwny, wewnetrzny spokoj, co to jest? "To zbliza sie smierc". Ostatni Valheru zamknal powoli oczy. -Tak tez myslalem. Tak niewielu mej krwi doczekalo smierci nie w walce. To wielka rzadkosc. Jestem ostatni. Ale chcialbym jeszcze raz dosiasc Shurugi i wzbic sie w powietrze. "Odszedl. W dawno minionych wiekach". Ashen-Shugar zmagal sie z niewyraznymi wspomnieniami. -Ale przeciez lecialem na nim dzis rano - powiedzial slabym glosem. "To byl sen. Jak i teraz". -Czy i ja jestem opetany? - Ashen-Shugara przesladowala mysl o tym, co dostrzegl niegdys w spojrzeniu Draken-Korina. "Jestes zaledwie wspomnieniem - powiedzial ten drugi. - To tylko sen". -Uczynie wiec to, co zostalo zaplanowane. Przyjmuje to, co nieuniknione. Inny przyjdzie i zajmie moje miejsce. "To juz sie stalo. Jam jest tym, ktory przyszedl na twoje miejsce. Przypasalem twoj miecz. Zarzucilem na ramiona twoj plaszcz. Sprawa, o ktora walczyles, jest teraz moja. Rzucam wyzwanie i staje na drodze tym, ktorzy chca spladrowac swiat" -powiedzial ten drugi. Ten, ktorego zwali Tomasem. Tomas otworzyl szeroko oczy i zamknal je znowu. Potrzasnal gwaltownie glowa, jakby chcial sie uwolnic od natretnych mysli. Dla Puga Tomas milczal tylko przez chwile, lecz mag podejrzewal, ze w tym czasie w umysle przyjaciela pojawialo sie bardzo wiele mysli. -Odzyskalem wreszcie wspomnienia - powiedzial w koncu Tomas. - Teraz rozumiem, co sie dzieje. Macros pokiwal glowa. -Odkad mialem do czynienia z paradoksem Ashen-Shugar-Tomas, problemem bylo zawsze, jak wiele informacji mozna wyjawic Tomasowi. Teraz jest gotow, by stawic czolo najwiekszemu wyzwaniu swego zycia. Musial poznac cala prawde. I ty rowniez. Podejrzewam, ze wydedukowales juz, czego twoj przyjaciel sie dowiedzial. -Z poczatku zmylilo mnie to, ze Przeciwnik, gdy przemowil w wizji Rogena, posluzyl sie starozytna wersja jezyka Tsuranich - odpowiedzial cicho Pug. - Teraz jednak zdalem sobie sprawe, ze byl to przeciez jezyk ludzi, ktorych znal z czasow Ucieczki przez zloty most. Gdy porzucilem mysl, ze Przeciwnik jest w jakis sposob powiazany z Tsuranimi i przemyslalem obecnosc eldarow na Kelewanie, wowczas zrozumialem. Wiem, przed czym stoimy. Wiem rowniez, dlaczego prawda byla zakryta przed Tomasem. To tak, jakby ozyl nagle i przybral realne ksztalty najpotworniejszy koszmar. Macros zerknal na Tomasa, ktory wpatrywal sie dlugo w Puga. W jego spojrzeniu widac bylo bol. -Gdy po raz pierwszy przypomnialem sobie czas Ashen-Shugara, pomyslalem sobie, ze ja... ze to moje dziedzictwo ocalalo jako obrona przeciwko inwazji Tsuranich. Ale jak widac, byla to zaledwie drobna czastka. -Tak - powiedzial Macros. - To nie wszystko. Teraz juz wiesz, jak mogl mnie strzec wielki i czarny smok, o ktorym powszechnie sadzilo sie, ze wyginal przed wiekami. Na twarzy Tomasa zagoscila obawa i watpliwosci. Zrezygnowany zwiesil ciezko glowe. -Wiem rowniez, jaki jest cel panow Murmandamusa. - Zatoczyl wokol nich szeroki luk reka. - Pulapka nie tyle miala zapobiec powrotowi Macrosa na Midkemie, ale ile miala nas doprowadzic tu i trzymac z dala od Krolestwa. -Dlaczego? - spytal Pug. -Poniewaz w naszym wlasnym, realnym czasie Murmandamus zgromadzil potezna armie i uderzyl na twoj rodzinny kraj. Zaloze sie, ze gdy szukaliscie mnie w Wiecznym Miescie, on zdobyl garnizon Wysokiego Zamku. Znam rowniez cel jego inwazji na Krolestwo. Murmandamus musi dotrzec do Sethanon. -Dlaczego do Sethanon? - spytal Pug. -Poniewaz miasto to zostalo przypadkiem zbudowane na ruinach starozytnego grodu Draken-Korina - powiedzial Tomas. -Co wiecej, tam wlasnie znajduje sie Kamien Zycia. -Pug, musimy isc dalej. Porozmawiamy o tym w drodze - odezwal sie czarnoksieznik. Musimy wrocic na Midkemie i do wlasnych czasow. Tomas i ja mozemy ci opowiedziec o miescie Draken-Korina i Kamieniu Zycia. O tych sprawach nic nie wiesz, chociaz znasz reszte: Przeciwnik, byt, o ktorym dowiedziales sie na Kelewanie, to nie pojedyncza istota. To polaczona moc i umysl Valheru. Jezdzcy Smokow powracaja na Midkemie! Chca odzyskac swoj swiat. - Na jego ustach pojawil sie pozbawiony radosci usmiech. - A my musimy ich powstrzymac. ODWROT Arutha przygladal sie uwaznie wawozowi.Z Guyem i baronem Highcastle wyjechali przed switem, by obserwowac nadciagajaca armie Murmandamusa. Z miejsca, gdzie niedawno zostali zatrzymani przez ludzi barona, mogli juz dostrzec ogniska w obozie wroga. -Widzisz, Brian? - Arutha wskazal reka. - Co najmniej tysiac ognisk, co oznacza piec, szesc tysiecy zolnierzy. A to zaledwie pierwsze oddzialy. Do jutrzejszego wieczora dotrze tu drugie tyle. Za trzy dni Murmandamus zwali ci na glowe trzydziesci tysiecy albo i wiecej wojownikow. Highcastle zdawal sie nie zauwazac tonu Ksiecia. Pochylil sie nad konskim karkiem, jakby chcial lepiej widziec. -Widze tylko ogniska. Wasza Wysokosc. Jak dobrze wiesz, Ksiaze, palenie dodatkowych ognisk to powszechnie stosowany podstep, aby przeciwnik nie mogl wlasciwie ocenic sil i ich dokladnego rozmieszczenia. Guy zaklal pod nosem. Zawrocil konia. -Nie bede marnowal czasu, aby tlumaczyc oczywiste fakty idiotom. -A ja nie bede siedzial i sluchal spokojnie, jak obraza mnie zdrajca! - krzyknal gniewnie baron. Arutha wjechal pomiedzy nich. -Guy, nie skladales mi przysiegi wiernosci, ale zyjesz, poniewaz przyjalem twoje slowo. Nie przeciagaj struny i nie doprowadzaj do tego, aby roznica zdan stala sie sprawa honoru. Nie potrzebuje pojedynkow, potrzebuje ciebie. Jedyne oko Guya zwezilo sie raptownie. Wydawalo sie, ze za sekunde wyrzuci z siebie potok gniewnych slow, ale powstrzymal sie. Zapadlo krotkie milczenie. -Przepraszam... panie. Trudy dlugiej podrozy. Jestem pewien, ze rozumiesz. - Dal koniowi ostroge i popedzil z powrotem do garnizonu. -Ten facet byl niemozliwie arogancka swinia, gdy byl ksieciem. Wydaje sie, ze dwa lata wloczegi po Polnocy nic go nie zmienily - rzekl baron. Arutha gwaltownie obrocil konia w jego kierunku. Wyraz twarzy swiadczyl dobitnie, ze jego cierpliwosc sie wyczerpala. -A do tego jest najlepszym generalem, jakiego spotkalem w zyciu, Brian. Widzial, jak twierdza, ktorej bronil, padla pod ciosami wroga, a miasto uleglo calkowitej zagladzie. W gorach blakaja sie tysiace jego ludzi, a on nawet nie wie, ilu zdolalo przezyc. Jestem pewien, ze potrafisz zrozumiec jego zly nastroj. - Sarkazm ostatniej uwagi ujawnil silne wzburzenie Ksiecia. Baron Highcastle milczal. Odwrocil sie i obserwowal oboz wroga az do nadejscia switu. Arutha oporzadzal konia, ktorego zabral renegatom w gorach. Gniada klacz wypoczywala. Powracaly jej sily i przybierala powoli na wadze. Tego ranka Arutha jezdzil na wierzchowcu pozyczonym od barona. Jeszcze dzien czy dwa i klacz bedzie mogla wyruszyc w dluga podroz na poludnie. Arutha oczekiwal, ze baron Highcastle przynajmniej zaoferuje mu wymiane koni. Brian zdawal sie jednak czerpac wiele radosci z kazdej sytuacji, kiedy mogl podkreslic, ze jako wasal Lyama nie ma wobec Ksiecia zadnych zobowiazan poza zwykla uprzejmoscia. Arutha nie mial nawet pewnosci, czy baron zdecyduje sie dac im choc skromna eskorte. Facet byl nieuleczalnym egoista, niezbyt spostrzegawczym i potwornie upartym. Te cechy nie dziwily specjalnie u kogos zeslanego na pogranicze, by strzec granic przed kiepsko zorganizowanymi i nielicznymi bandami goblinow. Z pewnoscia nie byly jednak pozadane u dowodcy, ktoremu chcialo sie powierzyc obrone przed zaprawiona w bojach i doskonale dowodzona armia wroga. Drzwi stajni otworzyly sie i Jimmy oraz Locklear weszli do srodka. Zatrzymali sie w pol kroku, zobaczywszy Aruthe. Po chwili Jimmy podszedl blizej. -Przyszlismy, aby sprawdzic konie. -Nie mam zastrzezen do twej opieki nad nimi, Jimmy, ale lubie, kiedy w wolnej chwili sam sie zajmuje wierzchowcem. A poza tym daje mi to czas na spokojne przemyslenie wielu problemow. Locklear usadowil sie na beli siana miedzy sciana a wierzchowcem Ksiecia. Pochylil sie i poglaskal klacz po chrapach. -Wasza Wysokosc, dlaczego tak sie dzieje? -To znaczy co? Dlaczego jest wojna? -Nie, mysle, ze chyba potrafie zrozumiec kogos, kto pragnie zdobywac i podbijac, a przynajmniej slyszalem wystarczajaco duzo o takich wojnach w historii. Nie, mam na mysli to miejsce. Dlaczego akurat tutaj? Amos pokazywal nam na gorze kilka map Krolestwa i... to po prostu nie ma najmniejszego sensu. Arutha przerwal szczotkowanie konia zgrzeblem. -Poruszyles najwiekszy, najbardziej bolesny i trudny problem, ktory mnie trapi od dluzszego czasu. Dyskutowalem o tym z Guyem. My rowniez nie wiemy. Jednego mozna byc wszakze pewnym. Jezeli twoj przeciwnik robi nagle cos zupelnie nieoczekiwanego, musi miec jakis powod. I lepiej bedzie, paniczu, jesli rozgryziesz go jak najszybciej. W przeciwnym razie stanie sie to powodem twej kleski. - Zmruzyl oczy. - Z pewnoscia istnieje konkretny powod, dla ktorego Murmandamus kieruje sie ta wlasnie droga. Biorac pod uwage czas, jakim dysponuje do nadejscia zimy, jego celem moze byc tylko Sethanon. Ale dlaczego? Nie widze zadnej przyczyny, dla ktorej mialby sie tam sie pchac. A po drugie, jak juz dotrze na miejsce, bedzie musial tam przezimowac... a po nadejsciu wiosny Lyam i ja zetrzemy go na proch. Jimmy wyciagnal zza bluzy jablko, przecial na pol i dal jedna czesc koniowi. -A moze chce zakonczyc cala sprawe jeszcze przed nadejsciem wiosny. Arutha spojrzal na niego zdziwiony. -Nie rozumiem. O czym mowisz? Jimmy wzruszyl ramionami i otarl usta wierzchem dloni. -Wiem tylko tyle, ile sam powiedziales, panie. Trzeba odgadnac, co wrog planuje. Jesli wziac pod uwage, ze miasto jest trudne do obrony, moze liczy, ze wszyscy sie wycofaja, kto wie? Jak sam powiedziales. Ksiaze, z nadejsciem wiosny mozesz go zalatwic na amen. On sam tez, jak sadze, doskonale o tym wie. No wlasnie, gdybym to ja kierowal sie prosto do miejsca, gdzie z nastaniem wiosny moglbym dostac w tylek, to jedynie dlatego, ze wedlug moich planow juz by mnie tam na wiosne nie bylo. Albo moze jest tam cos, co dawaloby mi przewage - cos, co uczyniloby mnie tak poteznym, ze juz nie musialbym zawracac sobie glowy grozba znalezienia sie miedzy dwoma armiami. Albo to cos powstrzymaloby armie tak skutecznie, ze w ogole by nie dotarly na miejsce. Cos w tym guscie. Arutha oparl brode na ramieniu wspartym o grzbiet konia. Zamyslil sie. -Ale co? -Cos magicznego...? - rzucil niepewnie Locklear. Jimmy parsknal smiechem. -Odkad zaczal sie ten caly balagan, na brak magii nie mozemy narzekac. Arutha przeciagnal powoli palcem po lancuszku, na ktorym wisial talizman otrzymany od zakonnikow Ishap w Sarth. -Cos magicznego... - mruczal niewyraznie pod nosem -...ale co? -Cos wielkiego - powiedzial cicho Jimmy. Arutha poczul jak wzbiera w nim irytacja. W glebi serca wiedzial, ze Jimmy mial racje. Nie potrafil rozgryzc sekretu nieobliczalnej z pozoru inwazji Murmandamusa i to go irytowalo, doprowadzalo powoli do wscieklosci. Nagle rozlegl sie donosny dzwiek trabek alarmowych. Niemal natychmiast uslyszeli tupot ciezkich buciorow na bruku - zolnierze pedzili na stanowiska. W okamgnieniu Arutha i obaj mlodziency wyskoczyli ze stajni. -Tam. - Galain wskazywal przed siebie. Arutha i Guy patrzyli z najwyzszej wiezy glownego zamku, wznoszacej sie ponad barbakanem dolnych fortyfikacji. Dalej, w glebokim wawozie zwanym Przelecza Cuttera widac juz bylo pierwsze oddzialy wojsk Murmandamusa. -Gdzie Highcastle? - spytal Ksiaze. -Na dole, na murach ze swoimi ludzmi - odpowiedzial Amos. - Przyjechal niedawno. Caly pokrwawiony i poobijany. Prawdopodobnie Mroczni Bracia przedostali sie wzgorzami na tyly jego wysunietych pozycji i spadli mu niespodziewanie na kark. Musieli wyrabywac sobie droge powrotna. Chyba stracil wiekszosc ludzi z tamtego oddzialu. Guy zaklal brzydko. -Kretyn! Przeciez tam wlasnie mial szanse zablokowac natarcie armii Murmandamusa na pare dni. Tutaj, na murach, to bedzie tylko cholernie zalosna i do tego krotkotrwala farsa. -Niedocenianie mozliwosci moredheli z gor, gdy znalezli sie juz w swoim - to jest w skalistym terenie, bylo nierozsadne. Nie ma przed soba prostych goblinow, to cos zupelnie innego - powiedzial Elf. -Pojde i zorientuje sie, czy uda mi sie z nim dogadac - powiedzial Arutha. Zbiegl szybko schodami i po paru minutach znalazl sie na murach u boku barona. Highcastle krwawil z rany na glowie, gdyz cios miecza zrzucil mu helm. Nie wlozyl innego i teraz wlosy sklejala mu zaschnieta skorupa krwi. Byl bardzo blady i roztrzesiony, lecz nadal dowodzil swymi ludzmi. -Brian, czy wiesz juz, o czym mowilem? -Tu ich zatrzymamy. Zamkniemy to przejscie - odpowiedzial, wskazujac na miejsce, gdzie sciany wawozu schodzily sie przed murami. - Jest tam zbyt malo miejsca, by zorganizowac prawdziwe oblezenie, wiec jego ludzie beda sie musieli zatrzymac przed murem. Zetniemy ich jak lan zboza. -Brian, on prowadzi na ciebie ponad trzydziestotysieczna armie. A czym ty dysponujesz? Dwoma tysiacami? Jemu jest wszystko jedno, jakie straty poniesie! Nie dba o to. Usypie z trupow swoich zolnierzy wal, po ktorym wejdzie spokojnie na gore, by siegnac wreszcie po ciebie samego. Beda szli, szli, szli... az twoi ludzie nie beda mieli juz sily, by podniesc reke. Nie zdolasz powstrzymac ich dluzej niz dzien. Najwyzej dwa. Highcastle wbil wzrok w Aruthe. -Do moich obowiazkow nalezy obrona tego posterunku. Nie opuszcze go nigdy, chyba ze Krol rozkaze inaczej. Musze wytrwac tutaj za wszelka cene. A teraz... nie nalezysz. Ksiaze, do moich oddzialow... prosze wiec, opusc mury. Arutha tkwil w miejscu. Policzki poczerwienialy mu z gniewu. Wreszcie obrocil sie na piecie i pospieszyl do wiezy. Wbiegl na gore i dolaczyl do towarzyszy. Odszukal wzrokiem Jimmiego. -Idzcie natychmiast do stajni. Siodlajcie konie! Wezcie wszystko, co potrzebne do dlugiej jazdy. Jesli bedziecie musieli, ukradnijcie zapasy z kuchni. Niewykluczone, ze czeka nas szybki odwrot. Jimmy skinal energicznie glowa, chwycil Lockleara za rekaw i obaj popedzili w dol. Arutha, Guy, Galain i Amos obserwowali zblizajace sie czolo armii Murmandamusa, ktore wlewalo sie w wawoz jak fala wezbranych wod rzeki. Zaczelo sie zgodnie z przewidywaniami Aruthy. Fala zolnierzy zaatakowala waskim gardlem wawozu. Forteca miala sluzyc jako punkt oparcia dla calego garnizonu. Nikt nie przewidywal, ze przyjdzie jej stawic czolo poteznemu atakowi doskonale zorganizowanej armii. A teraz wlasnie taka armia stanela u jej bram. Arutha dolaczyl do swoich towarzyszy na szczycie wiezy. Lucznicy barona siali spustoszenie wsrod pierwszych oddzialow wroga. Po chwili szeregi atakujacych rozstapily sie. Do przodu ruszyly biegiem gobliny z ciezkimi tarczami na ramionach. Uformowaly potezny i szczelny mur. Nastepnie zblizyli sie lucznicy moredheli, kryjac sie za tarczami. Zaraz tez zerwali sie na nogi i zaczeli odpowiadac lucznikom na murach. Pierwsza chmura ich strzal zrzucila z murow kilkunastu ludzi barona. Atakujacy rzucili sie do przodu. Rozpoczela sie nieustajaca wymiana pociskow. Obroncy twardo tkwili na posterunku, jednak wrog przyblizal sie krok za krokiem. Okupujac kazdy zdobyty metr ciezkimi stratami, posuwali sie powoli, zostawiajac za soba zwaly trupow. Szli fala za fala i padali jak sciete zboze. Kazdy nastepny atak rozpoczynal sie o kilka krokow blizej murow niz poprzedni. Lucznicy wroga gineli jak muchy. Natychmiast zastepowali ich kolejni moredhele. Gdy pierwsze promienie slonca musnely najwyzsze szczyty wawozu, atakujacy pokonali juz polowe dystansu dzielacego ich od muru. Zanim kula sloneczna przebyla krotka przestrzen miedzy jednym a drugim zboczem, atakujacych dzielil od fortyfikacji dystans niecalych piecdziesieciu metrow. Do ataku ruszyla kolejna fala. Dlugie drabiny powedrowaly ku pierwszym szeregom. Pomimo iz obroncy siali posrod niosacych je zolnierzy istne spustoszenie, to jednak na miejsce kazdego zabitego goblina czy trolla, pojawial sie natychmiast drugi i drabina dalej wedrowala ku murom. W koncu wszystkie zostaly oparte o mur. Obroncy spychali je dlugimi tykami, lecz w miejsce przewroconych pojawialy sie nastepne. Sznury goblinow pelzly uparcie ku gorze, gdzie czekala ich zimna stal i palacy ogien. Bitwa o Wysoki Zamek rozgorzala na dobre. Arutha obserwowal z wiezy. Zmeczeni obroncy odparli kolejny atak. Ostatnia fala zdolala przedrzec sie na blanki na poludnie od barbakanu. Wyslane na czas posilki zatkaly wyrwe w obronie i zmusily wroga do odwrotu. Tuz przed zachodem slonca rozlegly sie trabki nawolujace do odwrotu i rzesze wojownikow Murmandamusa wycofaly sie do wawozu. Guy zaklal. -Jeszcze nigdy nie widzialem takiej rzezi i bezsensownych strat w imie wypelnienia obowiazku. Arutha zmuszony byl przyznac mu racje. -Niech mnie cholera! - krzyknal Amos. - Byc moze te chlopaki z pogranicza to wy rzutki i smiecie waszych wojsk, ale to prawdziwi twardziele i wspaniali zolnierze. Jeszcze nie widzialem, aby ktos tak wspaniale sprawial sie w boju. Arutha kiwnal glowa. -Na pograniczu nie posluzysz dlugo, jesli szybko nie okrzepniesz i nie stwardniejesz. Duzych bitew tu co prawda niewiele, ale walka trwa nieustannie. Jesli Brian nadal bedzie sie upieral przy swoim zdaniu, ich los jest przesadzony. -Arutha - powiedzial Galain - skoro mamy sie stad wydostac, musimy wyruszyc przed switem. Ksiaze pokiwal glowa. -Mam zamiar jeszcze raz - ostatni, porozmawiac z Brianem. Jezeli nadal nie bedzie sluchal glosu rozsadku, poprosze o pozwolenie opuszczenia garnizonu. -A jesli sie nie zgodzi? - spytal Amos. -Jimmy juz zdobyl dla nas prowiant i znalazl droge ucieczki. W razie potrzeby pojdziemy piechota. Nie zwlekajac dluzej. Ksiaze opuscil wieze i pospieszyl do miejsca, gdzie ostatnio spotkal barona. Rozejrzal sie uwaznie, ale nigdzie nie bylo go widac. Zapytal najblizszego zolnierza. -Widzialem barona okolo godziny temu. Byc moze jest na dole, na dziedzincu z zabitymi i rannymi. Wasza Wysokosc. Slowa prostego zolnierza okazaly sie prorocze. Arutha rzeczywiscie odnalazl Briana, barona Highcastle'a posrod martwych i rannych. Gdy Ksiaze sie zblizyl, kleczal nad nim medyk. Podniosl wzrok i pokrecil glowa. -Nie zyje. Arutha zwrocil sie natychmiast do oficera stojacego przy zmarlym. -Kto go zastepuje? -Walter z Gyldenholt, ale chyba zginal, gdy wrog przedarl sie na mury. -A kto po nim? -Baldwin de la Troville i ja. Wasza Wysokosc, jestesmy najstarsi ranga po Walterze. Przybylismy do garnizonu dokladnie tego samego dnia, nie wiem wiec, ktory z nas jest starszy ranga. -Jak sie nazywasz? -Anthony du Masigny, a poprzednio baron Calry, Wasza Wysokosc. Arutha przypomnial sobie, ze spotkal go podczas koronacji Lyama. Byl jednym z obozu Guya. Nadal trzymal fason, ale dwa lata spedzone na pograniczu odarly go z postawy dworskiego panka, jakim byl w Rillanon. -Jezeli nie masz nic przeciwko temu, poslij po de la Troville i Guya du Bas-Tyra. Spotkajmy sie w salach barona. -Nie, nie mam zadnych zastrzezen. - Przygladal sie przez chwile masom zabitych i rannych lezacym wzdluz murow i na dziedzincu. - Tak naprawde powitam z radoscia troche zdrowego rozsadku i porzadku. Juz najwyzszy czas. Baldwin de la Troville okazal sie wysokim i szczuplym mezczyzna o orlich rysach. Byl postacia kontrastowa w stosunku do eleganckiego i bardziej stonowanego w charakterze du Masigny. Gdy obaj zjawili sie w sali, Arutha zabral glos. -Jesli ktorys z was ma idiotyczny pomysl, by byc wylacznie wasalem Krola albo bronic fortecy do ostatniego czlowieka, niech powie to od razu. De la Troville i du Masigny wymienili spojrzenia. Du Masigny parsknal smiechem. -Wasza Wysokosc, zostalismy tutaj zeslani z polecenia twego brata za... - rzucil ukradkowe spojrzenie w kierunku Guya -...za pewna polityczna nieostroznosc. Nie mamy zamiaru rzucac na szale naszego zycia w imie daremnych i pustych gestow. -Highcastle byl idiota - wlaczyl sie de la Troville. - Odwaznym, niemal bohaterskim czlowiekiem, ale jednak idiota. -Czy wypelnicie moje rozkazy? -Z przyjemnoscia - odpowiedzieli jednoczesnie. -Od tej chwili du Bas-Tyra jest moim zastepca. Macie go traktowac jako waszego przelozonego. -To dla nas zadna nowosc. Wasza Wysokosc. - Du Masigny wyraznie sie uradowal. -To wspaniali zolnierze, Arutha. - Guy usmiechnal sie. - Zrobia wszystko co trzeba. Arutha zdjal mape ze sciany i rozpostarl na stole. -Chce, zeby za godzine polowa garnizonu siedziala juz w siodlach. Ale zadnych krzykow, trabek czy bebnow. Wszystkie rozkazy nalezy przekazywac po cichu. Najszybciej, jak to mozliwe, dwunastoosobowe oddzialki powinny zaczac wymykac sie przez tylna brame w jednominutowych odstepach. Maja sie kierowac wprost na Sethanon. Podejrzewam, ze juz w tej chwili Murmandamus przerzuca swoich zolnierzy przez skaly, by obejsc nas bokiem i odciac odwrot. Moim zdaniem nie zostalo nam wiecej niz kilka godzin do switu. -Jesli wyslemy niewielki patrol do tego punktu - palec Guya powedrowal po mapie - a nastepnie do tego, tak tylko na pokaz, powinno to opoznic zachodzenie nas od tylu i ukryc ewentualny halas. Arutha kiwnal glowa. -De la Troville, poprowadz ten patrol, ale nie wdawaj sie z wrogiem w zadne potyczki. Jezeli bedzie trzeba, zmykaj. Pamietaj, na dwie godziny przed switem chce cie tu widziec z powrotem. Do wschodu slonca caly garnizon ma byc ewakuowany. Nie zostawiamy nikogo. Pierwsze wychodzace z twierdzy oddzialy beda sie skladac z szesciu pelnosprawnych i szesciu rannych zolnierzy. Jezeli bedzie trzeba, przywiazcie rannych do koni. Po dzisiejszej rzezi powinno byc wystarczajaco duzo wierzchowcow, by kazdy oddzial zabral jednego czy dwa zapasowe. Kazdy z nich ma wziac tyle zboza, ile zdola uniesc. Oczywiscie nie wszystko konie zdolaja dotrzec do Sethanon, ale z dostateczna iloscia jedzenia i przy czestych zmianach wiekszosci powinno sie udac. -Ale wielu rannych nie przezyje. Wasza Wysokosc - powiedzial cicho du Masigny. -Podroz do Sethanon bedzie mordercza, lecz chce, aby wszyscy zdolali ujsc stad bezpiecznie. Nic mnie nie obchodzi, jak ciezko sa ranni. Nie zostawimy tym rzeznikom zadnego zywego czlowieka. Du Masigny, dopilnuj, zeby wszystkich zabitych przymocowano do blankow. Kiedy nadejdzie swit chce, zeby Murmandamus myslal, ze ma przed soba caly garnizon. - Zwrocil sie do Guya. - Moze opozni to troche ich dzialanie. A teraz przygotujcie wiadomosc dla Northwardena o wszystkim, co sie tu dzieje. Jesli mnie pamiec nie myli, jest o wiele rozsadniejszym facetem niz Highcastle. Moze zgodzi sie podeslac troche swoich ludzi, aby nekac flanki Murmandamusa na trasie ich przemarszu. Nastepnie trzeba wyslac wiadomosc do Sethanon... -Nie mamy golebi do Sethanon, Wasza Wysokosc - przerwal mu de Troville. - Spodziewamy sie, ze w ciagu miesiaca dotra z nastepna karawana. - Widac bylo, ze wstydzi sie za swego bylego komendanta. -Przeoczenie... -Ile wam zostalo ptakow? -Tuzin. Trzy do Northwardena. Po dwa do Tyr-Sog i Loriel i piec do Romney. -No to przynajmniej mozemy rozeslac wiesci w rozne strony. Powiedz ksieciu Talwynowi z Romney, aby zawiadomil Lyama w Rillanonie. Chce, zeby Armie Wschodu natychmiast wyruszyly na Sethanon. Martin powinien byc juz w polu z wojskami Vandrosa. Gdy tylko natknie sie na uciekinierow z Armengaru i dowie o trasie marszu Murmandamusa, zawroci z pewnoscia swoje oddzialy i wysle jednostki z Yabonu do Sokolej Kotliny. Przetna tam lancuch gorski i rusza w te strone. Do Tyr-Sog przekazemy rozkaz, aby natychmiast wyslali goncow z dokladnym opisem naszej pozycji i sytuacji. Garnizon z Krondoru wymaszeruje natychmiast, gdy tylko dostanie wiadomosc od Martina. Po drodze do Czarnego Wrzosowiska bedzie zbieral kolejne oddzialy. - W glosie Ksiecia pobrzmiewala nuta nadziei. - Mamy jeszcze szanse. Moze uda sie przetrwac pod Sethanon? -Gdzie Jimmy? -Powiedzial, ze ma cos do zrobienia i ze zaraz wroci - rzekl Locklear. Arutha rozejrzal sie. -Znowu mu jakies glupoty w glowie? - Swit byl tuz, tuz. Ostatnia grupa zolnierzy gotowala sie wlasnie do opuszczenia garnizonu. Oddzial pod dowodztwem Aruthy, liczacy co najmniej piecdziesieciu zolnierzy i dwa tuziny luzakow, tkwil przed brama, a Jimmy sie gdzies zapodzial. Po chwili chlopak wybiegl pedem zza rogu, machajac do nich reka, zeby ruszali. Wskoczyl z rozbiegu na siodlo, a Ksiaze dal znak, by wychodzic przez tylna brame. Ciezkie podwoje otwarty sie na osciez. Kolumna z Arutha na czele ruszyla powoli. Wkrotce potem Jimmy dogonil Ksiecia. -Co cie zatrzymalo? -Niespodzianka dla Murmandamusa. -Co?! -Znalazlem w kacie niewielka beczke nafty. Postawilem na niej swieczke. Oblozylem ja sloma, szmatami i tak dalej. Powinna wybuchnac za jakies pol godziny. Wiele nie zdziala, ale przynajmniej bedzie kupa dymu i skromny pozarek na kilka godzin. Amos zarechotal radosnie i spojrzal na Jimmiego z uznaniem. -A po ostatnich doswiadczeniach w Armengarze nie bedzie im tak pilno, by zblizyc sie do ognia. -Cwany ten mlodziak - powiedzial Guy do Aruthy. Jimmy rozpromienil sie slyszac pochwale. -Czasem zbyt cwany - powiedzial z przekasem Ksiaze. Jimmy spochmurnial raptownie, za to na twarzy Lockleara pojawil sie szelmowski usmieszek. Zyskali jeden dzien. Od chwili, gdy wyruszyli w droge o swicie, az do zachodu slonca nie spostrzegli najmniejszych sladow poscigu. Arutha doszedl do wniosku, ze Murmandamus rozkazal gruntownie przeszukac fortece, a potem musial przegrupowac oddzialy, by przygotowac je do marszu przez Wysokie Wierchy. Tak, wszystko wskazywalo na to, ze udalo im sie uzyskac przewage czasowa nad wrogiem. Mieli szanse utrzymac dystans dzielacy ich od jego glownych sil, poza najszybszymi oddzialami kawalerii. Mogli spokojnie zmuszac konie do maksymalnego wysilku, poniewaz przesiadali sie czesto na luzaki, co umozliwialo im pokonywanie dziennie od piecdziesieciu do szescdziesieciu kilometrow. Liczyli sie z tym, ze niektore wierzchowce okuleja, ale jesli beda mieli szczescie, w ciagu tygodnia zdolaja przekroczyc rozlegly lancuch Wysokich Wierchow. Po wjechaniu w Mroczny Las beda oczywiscie musieli zwolnic tempo, lecz i prawdopodobienstwo dogonienia ich przez wroga rowniez bedzie mniejsze, poniewaz w gestych lasach przeciwnik bedzie sie poruszal ostroznie w obawie przed zasadzkami. Drugiego dnia natkneli sie na ciala rannych, ktorym nie udalo sie przetrwac trudow morderczego marszu. Ich towarzysze postepowali zgodnie z surowym rozkazem: odcinali sznury trzymajace rannych w siodlach i jechali dalej, nie tracac czasu na pochowek ani nawet na zabranie broni i zbroi. Trzeciego dnia, tuz przed zachodem slonca dostrzegli w oddali oznaki poscigu. Arutha zarzadzil dodatkowa godzine jazdy i o swicie nie widzieli juz za soba nikogo. Na czwarty dzien dotarli do pierwszej wioski. Wyprzedzajacy ich zolnierze ostrzegli mieszkancow przed nadciagajacym niebezpieczenstwem i osada byla opustoszala. Tylko z jednego komina snul sie dym. Arutha poslal tam zolnierza. Porzadnie obsypany ziemia ogien tlil sie jeszcze, lecz w domu nie bylo nikogo. Zolnierz zabral tylko resztki zboza, a poza tym nie znalazl zadnego prowiantu. W wiosce nie zostalo nic, co mogloby przyniesc korzysc wrogowi, wiec Arutha zostawil ja nietknieta. Gdyby wiesniacy nie wyczyscili jej dokladnie, kazalby ja spalic. Spodziewal sie, ze zolnierze Murmandamusa i tak sie tym zajma, lecz czul sie troche lepiej, zostawiajac osade w takim stanie, w jakim ja zastal. Pod koniec piatego dnia zauwazyli za soba oddzial konnych. Arutha natychmiast zatrzymal kolumne i ustawil ludzi w szyku bojowym. Jezdzcy zblizyli sie na tyle, ze mozna bylo ich rozpoznac. Byla to kilkunastoosobowa grupa zwiadowcow - moredheli. Szybko zawrocili i pogalopowali z powrotem do glownych sil, nie chcac walczyc z liczniejszym przeciwnikiem. Szostego dnia dogonili karawane kierujaca sie na poludnie. Wiesniacy byli juz ostrzezeni przez pierwsze oddzialy z garnizonu. Woznice prowadzili karawane w rownomiernym, powolnym tempie. Bylo oczywiste, ze w ciagu najblizszego dnia, najdalej dwoch, dopedza ich wysuniete jednostki armii Murmandamusa. Arutha podjechal do wozu, na ktorym siedzial kupiec, wlasciciel karawany. -Uwolnijcie konie, zostawcie wozy i dalej ruszajcie wierzchem - krzyknal, jadac obok. - W przeciwnym razie nie zdolacie umknac Mrocznym Braciom, sa juz niedaleko za nami! -Ale moje zboze! - poskarzyl sie kupiec. - Strace wszystko! Arutha zarzadzil postoj. Gdy wszystkie wozy zatrzymaly sie, Arutha zwrocil sie do swoich zolnierzy. -Niech kazdy wezmie jeden worek zboza tego kupca. Bedzie nam potrzebne w Mrocznym Lesie. Reszte spalic! Kupiec zaprotestowal gwaltownie i rozkazal obstawie karawany, by stanela w obronie jego wlasnosci. Najemnicy rzucili okiem na piecdziesieciu zolnierzy z Wysokiego Zamku i skwapliwie usuneli sie na bok. -Uwolnic konie! - krzyknal Guy. Zolnierze natychmiast odcieli uprzaz i odprowadzili zwierzeta na bok. W ciagu kilku minut worki z pierwszego wozu zostaly rozdzielone pomiedzy zolnierzy. Obladowano tez nimi konie kupca. Reszte wozow i zboza podpalono. Arutha podjechal do kupca. -Szanowny panie kupcze, zechciej przyjac do wiadomosci, ze szlakiem tym ciagnie za nami trzydziesci tysiecy goblinow, Mrocznych Braci i trolli. Jezeli uwazasz, ze dzieje ci sie krzywda, to wysil przez chwile wyobraznie i rozwaz, co by cie moglo spotkac, gdybys zostal w ich towarzystwie w srodku Mrocznego Lasu. A teraz zabieraj zboze dla swoich koni i zmykaj na poludnie. My zatrzymamy sie w Sethanon, lecz jesli zycie ci mile, na twoim miejscu nie zatrzymywalbym sie, tylko jechal dalej, w strone Krzyza Malaka. Jezeli jednak chcesz, abym wyrownal ci straty, zostan w Sethanon, a otrzymasz stosowna zaplate, o ile oczywiscie przezyjemy inwazje. Twoje ryzyko i twoja decyzja. Nie moge marnowac na ciebie wiecej czasu. Arutha zarzadzil natychmiastowy marsz. W kilka minut pozniej obejrzal sie i wcale nie zdziwilo go, gdy dostrzegl, ze kupiec i jego najemnicy posuwaja sie za kolumna. Trzymali sie ich tak blisko, jak tylko pozwalaly na to zmeczone wierzchowce. Wkrotce potem Ksiaze krzyknal do Amosa. -Gdy sie zatrzymamy na popas, daj im kilka naszych wypoczetych luzakow. Nie chce, zeby zostali z tylu. Amos usmiechnal sie szeroko. -Sa juz wystarczajaco wystraszeni, by zachowywac sie jak nalezy. Niech jeszcze troche zostana z tylu. Zobaczysz, gdy dogonia nas wieczorem, beda chetni do wspolpracy i tak milutcy, ze do rany przyloz. Arutha pokrecil glowa. Nawet teraz, w czasie morderczego marszu Amos potrafil dostrzec humorystyczne strony sytuacji. Siodmego dnia wkroczyli w granice Mrocznego Lasu. Doszly ich odglosy walki. Arutha zatrzymal kolumne. Dal znak, by Galain z jednym zolnierzem podjechali w tamtym kierunku. Wrocili po paru minutach. -Juz po wszystkim - powiedzial Elf. Nieco dalej na wschod znalezli na polanie zolnierzy z Wysokiego Zamku. Na ziemi lezalo kilkanascie cial moredheli. Sierzant dowodzacy oddzialem, dojrzawszy Aruthe, zasalutowal. -Stanelismy na popas, by dac wytchnienie koniom, gdy nas zaatakowali. Wasza Wysokosc. Cale szczescie, ze niedaleko stad zatrzymal sie inny nasz oddzial i chlopaki przybiegli na pomoc. Arutha spojrzal na Guya i Galaina. -Jak, u diabla, udalo im sie nas wyprzedzic? -Wcale nas nie wyprzedzili - powiedzial Galain.- Byli tu przez cale lato i czekali. - Rozejrzal sie po okolicy. - Pewnie tam - dorzucil, wskazujac reka przed siebie. Podprowadzil Aruthe do stosu zwalonych drzew. Maskowaly wejscie do niskiej chaty, zmyslnie skrytej w krzakach. Wewnatrz znalezli zboze, bron, suszone mieso, siodla i inne zapasy. Arutha obejrzal wszystko szybko. -Te kampanie planowano od bardzo dawna. Mam teraz pewnosc, ze od samego poczatku celem Murmandamusa bylo Sethanon. -Ale nadal nie wiemy dlaczego - zauwazyl Guy. -No coz, nie mamy przeciez wyjscia. Bez wzgledu na przyczyny musimy isc dalej. Zabierzcie wszystko, co moze sie nam przydac, reszte zniszczyc. -Zauwazyliscie inne oddzialy? - zapytal sierzanta. -Tak, Wasza Wysokosc. Zeszlej nocy de la Troville rozbil oboz dwa kilometry na polnocny wschod stad. Natknelismy sie na jednego z wartownikow. Kazal nam jechac dalej, by nie koncentrowac zbyt wielu ludzi w jednym miejscu. -Mroczni Bracia? - spytal Guy. Sierzant kiwnal glowa. -W lasach az sie od nich roi. Gdy przejezdzamy obok, nie zatrzymujac sie, nie sprawiaja nam klopotow. Jesli zas zatrzymujemy sie, zaraz mamy na karku ich strzelcow wyborowych. Na szczescie nie wystepuja w tak licznych bandach jak ta. Tak czy inaczej, najlepiej i najbezpieczniej ruszac w droge. -Wez pieciu ludzi z naszej kolumny i ruszajcie na wschod. Przekazcie dalej wiadomosc, by wszyscy rozgladali sie pilnie za magazynami zapasow Murmandamusa. Spodziewam sie, ze sa pod straza, wiec szukajcie w miejscach, w ktorych moredhele utrudniaja wam przejscie. Wszystko, co moze mu pomoc, ma byc zniszczone. A teraz w droge, nie ma czasu. Nastepnie Arutha wyslal kolejny tuzin zolnierzy. Mieli ujechac pol dnia drogi na zachod, a nastepnie zawrocic na poludnie. Ksiaze chcial, aby wiadomosc o skladach broni rozeszla sie jak najszerzej. -No, to w droge - powiedzial do Guya. - Mam wrazenie, ze czuje na plecach oddech przedniej strazy Murmandamusa. Du Bas Tyra pokiwal glowa, lecz nie ruszyl sie z miejsca. -Z drugiej strony nadarza sie okazja, by nieco opoznic ich marsz. Arutha rozejrzal sie po polance i okolicznym lesie. -Czekalem, az natkniemy sie na miejsce odpowiednie do zorganizowania zasadzki albo most, ktory bedzie mozna spalic po przejsciu, czy zwezenie szlaku, na ktore mozna zwalic drzewo. Ale jak do tej pory, nie trafilo sie nic odpowiedniego. Amos zgodzil sie z nim. -To cholernie przyjemny i goscinny lasek. Jeszcze takiego nie widzialem. Mozna poprowadzic tedy defilade i nawet jeden czlowiek na dwudziestu nie bedzie musial zmienic kroku, by ominac drzewo. -Musimy brac, co jest - powiedzial Guy. - Ruszajmy. W przeciwienstwie do zwartych kompleksow lesnych takich jak Edder czy Zielone Serce Mroczny Las byl wielkim ciagiem przenikajacych sie nawzajem, mniej czy bardziej lesistych terenow. Po trzech dniach wedrowki, kiedy nieustannie mijali rozlegle polany i mniejsze, srodlesne laczki, wkroczyli wreszcie w prawdziwie mroczny, zlowieszczo wygladajacy las. Kilka razy zatrzymywali sie na krotko i Galain zmienial polozenie znakow moredheli wyznaczajacych szlak pochodu. Mial nadzieje, ze zwiadowcy wroga pobladza troche, zanim zorientuja sie, ze wyprowadzono ich w pole. Jeszcze trzykrotnie natkneli sie na zapasy Murmandamusa. Miejsca te znaczyly trupy moredheli i zolnierzy. Wlocznie i strzaly palono. Miecze rowniez wrzucano w ogien, aby sie rozhartowaly. Siodla i uprzaz cieto na kawalki, a zapasy ziarna rozsypywano po lesie albo wrzucano w plomienie. Do ognia powedrowaly rowniez koce, ubrania a nawet zywnosc. Pod koniec drugiego tygodnia wedrowki przez lasy poczuli ostry zapach dymu i zaraz musieli uciekac przed pozarem lasu. Zbyt gorliwe pastwienie sie nad ukrytymi zapasami Murmandamusa skonczylo sie tym, ze ogien wymknal sie spod kontroli i rozprzestrzenil w wyschnietym na pieprz po goracym lecie lesie. Galopowali, uciekajac przed posuwajacym sie szybko pozarem. -Oto, co powinnismy wlasnie zrobic - krzyknal Amos. - Poczekac spokojnie, az jego wysokosc bastard nad bastardami zaglebi sie na dobre w las, i wtedy podpalic cala okolice dookola. Ot co! Do chwili opuszczenia granic Mrocznego Lasu i wjechania na ziemie zagospodarowane rolniczo Arutha stracil zaledwie szesc koni i ani jednego czlowieka, wliczajac w to takze kupca i jego najemnikow. Przejechali ponad trzydziesci kilometrow pol i pastwisk i dopiero wtedy rozbili oboz. Po zachodzie slonca nad poludniowym horyzontem pojawila sie slabo widoczna luna. Amos wskazal ja chlopcom. -Sethanon. Podjechali pod brame. Zostali zatrzymani przez zolnierza z miejscowego garnizonu. -Kto tu dowodzi? Szukamy dowodcy! - krzyknal sierzant dowodzacy posterunkiem. Zlociste szewrony blyszczaly na doskonale uszytym, bialozielonym kaftanie baronii Sethanon. Arutha podniosl reke. Sierzant zblizyl sie do niego. -Ponad pol dnia sciagaja tu grupkami zolnierze z Wysokiego Zamku. Umiescilismy ich na placu cwiczen. Baron chce sie widziec z ich dowodca. -Powiedz mu, ze zjawie sie natychmiast, jak tylko zakwateruje swoich ludzi. -A kogo mam zameldowac? -Arutha z Krondoru. Sierzant otworzyl szeroko usta i wybaluszyl oczy. -Ale przeciez... -Wiem, wiem, ja nie zyje. Prosze jednak, powiedz baronowi Humphry, ze za godzine zjawie sie u niego w zamku. Aha, i powiedz mu jeszcze, ze jest ze mna Guy du Bas-Tyra. Poslij kogos na plac cwiczen. Niech sie dowie, czy Baldwin de la Troville i Anthony du Masigny dotarli szczesliwie. Jesli tak, niech do mnie dolacza. Jasne? Sierzant stal chwile, jakby go zamurowalo. W koncu zasalutowal energicznie. -Tak jest. Wasza Wysokosc. Arutha dal znak i kolumna zolnierzy wjechala do miasta. Po raz pierwszy od wielu miesiecy oczom Ksiecia ukazal sie zwykly w Krolestwie widok: miasto tetniace zyciem, pelne gwaru i tlumow obywateli, ktorzy sadzili, ze sa calkowicie bezpieczni pod czujnym i laskawym okiem swego monarchy. Na ulicach tloczyly sie tlumy pochloniete bez reszty handlem i zabawa. Wszedzie, gdzie tylko skierowal wzrok. Ksiaze widzial codzienne, zwykle zycie i przyziemne sprawy, jakie spodziewal sie w takim miejscu ujrzec. Jakze szybko wszystko to mialo ulec zmianie. Arutha zarzadzil zamkniecie bram. Przez poprzedni tydzien wypuszczano z miasta wszystkich, ktorzy zdecydowali sie podjac ryzyko dalszej ucieczki na poludnie. Teraz nadszedl czas, aby zamknac miasto szczelnie. Poslugujac sie konnymi poslancami i golebiami, wyslano ponownie wiadomosci do garnizonow w Krzyzu Malaka, Silden i Czarnym Wrzosowisku, na wypadek gdyby poprzednie przesylki nie dotarly do ich komendantow. Uczyniono wszystko, co mozna bylo uczynic. Teraz mogli tylko czekac. Zwiadowcy wyslani na polnoc donosili, ze armia Murmandamusa niepodzielnie panowala juz nad calym Mrocznym Lasem. Ewakuowano wszystkie gospodarstwa polozone miedzy granica lasu i miastem, a ich mieszkancy schronili sie za murami. Ksiaze rozkazal, aby wszyscy postepowali wedlug scisle okreslonych regul. Zywnosc dostarczano az do ostatniej chwili do Sethanon. Gdy nadszedl krytyczny moment. Ksiaze rozkazal spalic wszystkie zagrody. Jeszcze nie zebrane jesienne zbiory rowniez poszly z dymem. Ogrody i sady skopano lub zatruto. Trzody zbyt oddalone od miasta, by mozna bylo je sprowadzic na czas, rozpedzono na poludnie i wschod. Nie zostawiono absolutnie nic, co mogloby sie przydac nadciagajacemu wrogowi. Zebrano raporty od zolnierzy ze wszystkich oddzialow, ktore dotarly z Wysokiego Zamku. Wedlug nich odnaleziono i wyczyszczono lub zrownano z ziemia co najmniej trzydziesci ukrytych skladowisk zapasow Murmandamusa. Jednak Arutha nie mial zludzen. Co najwyzej dal najezdzcy prztyczka w nos. Poza krotkotrwala niewygoda wrog nie poniosl zadnych, dajacych mu sie prawdziwie we znaki strat. Arutha naradzal sie z Amosem, Guyem, oficerami z Wysokiego Zamku i baronem Humpheyem. Baron, chociaz musialo mu byc bardzo niewygodnie, siedzial w paradnej zbroi, ktora zdobily zawile esy-floresy. Z pewnoscia nie byl to pancerz, w ktorym moglby ruszyc w boj. Wielki helm przyozdobiony zlotym pioropuszem spoczywal przed nim na stole. Zaakceptowal skwapliwie zwierzchnosc Aruthy i przejecie dowodztwa nad garnizonem. Ze wzgledu na lokalizacje w garnizonie Sethanon nie bylo wlasciwie ani jednego oficera z bojowym doswiadczeniem. Wszystkie kluczowe stanowiska Ksiaze powierzyl Guyowi, Amosowi oraz baronom de la Troville i du Masigny. Siedzieli teraz, dokonujac przegladu rozmieszczenia oddzialow i zapasow. Arutha zakonczyl czytanie dlugiej listy. -W normalnych okolicznosciach powinnismy wytrzymac oblezenie tak liczebnej armii jak wojska Murmandamusa przez dwa miesiace. Jednak z tego, co mielismy okazje zaobserwowac w Armengarze, wynika, ze okolicznosci nie beda normalne. Murmandamus musi znalezc sie w miescie w ciagu dwoch, najwyzej trzech tygodni. W przeciwnym razie ryzykuje, ze dopadnie go w odkrytym terenie pierwsza fala mrozow. Juz zaczety sie jesienne deszcze, ktore mu z pewnoscia przeszkodza. Gdy nadejdzie zima, moze sie okazac, ze ma pod swoim dowodztwem glodujaca armie. Nie, nie ma wyjscia. Musi szybko dostac sie do Sethanon. Co wiecej, musi przeszkodzic nam w zuzyciu lub zniszczeniu zgromadzonych tu zapasow. Jesli wszystko ulozylo sie po naszej mysli, to wlasnie teraz Martin powinien wyruszac z podnoza Gor Calastius ponizej Sokolej Kotliny na czele wojsk z Yabonu. To ponad szesc tysiecy ludzi. Dzieli go jednak od nas co najmniej dwa tygodnie marszu. Mniej wiecej w tym samym czasie mozemy sie spodziewac przybycia oddzialow z Wart Polnocy lub Silden. Tak czy inaczej, w najlepszym wypadku musimy wytrzymac minimum dwa tygodnie, a nawet cztery. Kazdy nastepny dzien bedzie prawdopodobnie oznaczal, ze pomoc przybedzie za pozno. Wstal. -Panowie, wszystko co pozostaje nam teraz do roboty, to czekac na pojawienie sie wroga. Proponuje odpoczac i modlic sie goraco. Ksiaze opuscil sale narad. Guy i Amos wyszli za nim. Cala trojka zatrzymala sie, rozwazajac w milczeniu wszystko, przez co do tej pory przeszli, po czym powoli udali sie do swoich kwater, by czekac na atak Murmandamusa. KU DOMOWI Szli przez Korytarz.Wygladal jak proste przejscie, zoltawobiala droga. Po obu jej stronach, co jakies pietnascie metrow napotykali srebrzyste, pulsujace swiatlem drzwi. Macros zatoczyl reka luk. -Idziecie przez Korytarz Swiatow - samo serce tajemnicy, ktora dorownuje Wiecznemu Miastu. To tutaj mozna swobodnie przechodzic od swiata do swiata, pod warunkiem oczywiscie, ze zna sie droge. - Wskazal na srebrny prostokat. - Oto wejscie, przez ktore mozna wejsc i opuscic konkretny swiat. Jedynie nieliczni sposrod milionow potrafia je odroznic. Jedni odkrywaja sekret po dlugoletnich i zmudnych studiach, a inni przez czysty przypadek. Zmieniajac sposob postrzegania, mozna je zauwazyc bez wzgledu na to, gdzie sie znajduja. Oto tu, na przyklad - wskazal reka mijane wlasnie drzwi - znajduje sie martwy, wypalony swiat krazacy wokol dawno zapomnianej gwiazdy. - Zwrocil uwage na drzwi po przeciwnej stronie przejscia. - Tam, odwrotnie. Swiat tetniacy zyciem, konglomerat kultur i spolecznosci, lecz tylko zjedna inteligentna rasa. - Zatrzymal sie na moment. - To znaczy, mowie o tym, kim beda, w naszych prawdziwych czasach. - Ruszyl dalej. - Sadze, ze teraz za drzwiami klebia sie wiry rozpalonych gazow o gestosci tylko niewiele wiekszej niz absolutna nicosc. W przyszlosci pojawi sie cale spoleczenstwo, rasa, ktora bedzie odbywac podroze do Korytarza, prowadzac handel miedzy swiatami. Inne zas rasy nie beda mialy nawet pojecia o istnieniu tego miejsca. -Ja tez nic o tym nie wiedzialem - powiedzial Tomas. -Valheru dysponowali innymi sposobami podrozowania- odpowiedzial Macros, wskazujac glowa Ryath. - Poniewaz nie bylo potrzeby, nigdy sie nie zatrzymali, aby uchwycic sens istnienia Korytarza, ale z pewnoscia dysponowali takimi mozliwosciami. Szczescie? Sam nie wiem. Jednak ich niewiedza uchronila wiele swiatow przed calkowita zaglada. -Jak daleko ciagnie sie Korytarz? - spytal Pug. -Nie ma konca. Nikt nie wie. Wydaje sie, ze prowadzi prosto, jak strzelil, w rzeczywistosci jednak pojawia sie krzywizna. Gdybym odszedl od was kawalek, wkrotce zniknalbym wam z oczu. Miedzy swiatami odleglosci i czas nie maja wielkiego znaczenia. Poprowadzil ich dalej. Pug, postepujac zgodnie z instrukcjami Macrosa, zdolal podprowadzic ich w czasie, ktory jak ocenial Macros, powinien sie znajdowac w poblizu ich wlasnej ery. Po przyspieszeniu pulapki czasowej Jezdzca Smokow, Pug nie mial juz zadnych trudnosci w wypelnianiu wskazowek Macrosa. Mechanizm zaklecia byl logicznym przedluzeniem tego, co Pug zastosowal, aby przyspieszyc dzialanie pulapki. Mogl jedynie zgadywac, czy minal juz odpowiedni odcinek czasu, lecz Macros uspokoil go i upewnil, ze kiedy zaczna zblizac sie do Midkemii, on bedzie wiedzial, jakie korekty Pug musi zastosowac. -Macros, a co by sie stalo, gdyby ktos zszedl z drogi miedzy drzwiami? - spytal Pug. Szli rownym krokiem i mlody mag ogladal z uwaga kazde mijane wejscie. Z czasem odkryl, ze istnieje miedzy nimi mikroskopijna, prawie niezauwazalna roznica. Spektralna odmiennosc drgajacej srebrzyscie poswiaty stanowila klucz do poznania swiata rozciagajacego sie za danymi drzwiami. -Podejrzewam, ze gdybys to uczynil bez przygotowania, wkrotce bylbys martwy. Pozbawiony zdolnosci nawigacyjnych Ryath szybowalbys w miedzy przestrzeni. Zatrzymali sie przed wejsciem. -A oto droga prowadzaca przez pewna planete, ktora skroci nam o ponad polowe czas potrzebny na dotarcie do Midkemii. Odleglosc stad do nastepnych drzwi wynosi niecale sto metrow. Musicie tylko pamietac o jednym: w tym swiecie panuje smiercionosna atmosfera. Wstrzymajcie oddech. Tutaj magia nie odgrywa zadnej roli i nie obronicie sie zadnymi sztuczkami. - Stal przez chwile bez ruchu, oddychajac gleboko, po czym ruszyl pedem przez drzwi. Pozniej skoczyl Tomas, za nim Pug, a na koncu Ryath. Pug zmruzyl raptownie oczy. Niewiele brakowalo, a wypuscilby powietrze, gdy zrace opary zaatakowaly oczy, a barki przygniotl nagle nieoczekiwany, spychajacy go w dol ciezar. Pedzili przez pusta rownine, usiana purpurowymi i czerwonymi skalami. Ciezkie, pomaranczowe niebo zasnute gestymi mglami przygniatalo do ziemi. Grunt dygotal konwulsyjnie pod stopami. Krwawiace lawa zbocza wulkanow oswietlone upiorna pomaranczowa poswiata wypluwaly ku niebu gigantyczne chmury smolistego dymu i gazow. Materia tego swiata przelewala sie przez krawedzie kraterow i splywala ociezale w dol. Panowalo potworne goraco. Macros wskazal przed siebie reka i wbiegli w skalna sciane, by znalezc sie znowu w Korytarzu. Macros od wielu godzin pograzony byl w myslach i milczal jak zaklety. Ocknal sie nagle, wyrywajac z zadumy. Zatrzymal sie przed drzwiami. -Musimy przejsc przez ten swiat. Powinien byc calkiem mily. Wprowadzil ich do pieknego, zielonego zagajnika. Zza drzew slychac bylo glosne uderzenia fal rozbijajacych sie o skaly i czulo sie ostry, slony zapach morza. Idac wzdluz urwiska, podziwiali wspanialy widok na ocean. Pug patrzyl uwaznie na otaczajace ich drzewa. Przypominaly te, ktore rosly na Midkemii. -Zupelnie jak w okolicach Crydee. -Cieplej - zauwazyl Macros, wciagajac gleboko w pluca oceaniczne powietrze. - To rzeczywiscie bardzo piekny swiat, chociaz nikt tu nie mieszka. - Spojrzal na nich smutnym wzrokiem. - Byc moze pewnego dnia przybede tu, by wreszcie odpoczac. - Otrzasnal sie z ponurego nastroju. - Pug, zblizamy sie juz do naszej ery, ale ciagle jeszcze troche nam brakuje do wlasciwego okresu. - Rozejrzal sie. - Jesli sie nie myle, znajdujemy sie jakis rok czy dwa przed twoim narodzeniem. Potrzebne nam krotkie przyspieszenie... Pug zamknal oczy i rozpoczal wypowiadac zaklecie, ktore z pozoru nie mialo zadnego wplywu na otoczenie. Jedyna dostrzegalna zmiana bylo to, ze cienie, sledzac slonce wspinajace sie szybko po niebosklonie, przemykaly chyzo po ziemi. Blyskawicznie pograzyli sie w mroku. Zapadla noc, a zaraz po niej nastal swit. Tempo uplywu czasu zwiekszalo sie wyraznie. Dni i noce rozblyskiwaly i gasly coraz szybciej i szybciej, by w koncu rozmyc sie w szara smuge dziwnego swiatla. Pug przerwal na chwile i powiedzial: -Musimy poczekac. Rozsiedli sie wygodnie. Mieli teraz troche czasu, by rozkoszowac sie uroda otaczajacego ich swiata. Proste, dziewicze piekno stanowilo punkt odniesienia dla wszystkich dziwnych i wspanialych miejsc, jakie mieli okazje ogladac. Tomas byl mocno zaniepokojony. -Wszystko, czego bylem swiadkiem do tej pory, kaze mi sie zastanawiac nad wielkoscia tego, przed czym stanelismy. - Zamilkl na chwile. - Wszechswiaty sa tak... tak przeogromne i tak nie dajace sie ogarnac umyslem... - Spojrzal uwaznie na Macrosa. - Jaki los czeka ten wszechswiat, jesli chociaz jedna, mala planetka dostanie sie pod panowanie Valheru? Czyz moi bracia nie wladali tu juz wczesniej? Czarnoksieznik spojrzal na niego z gleboka troska. -Tak, to prawda. Stales sie bojazliwy lub bardziej cyniczny. Nie jest nam potrzebne ani jedno, ani drugie. - Wbil w niego twardy wzrok. W oczach istoty ludzkiej, jaka stal sie Valheru, dostrzegl rozterke i powatpiewanie. W koncu pokiwal powoli glowa. - Po zakonczeniu Wojen Chaosu natura wszechswiata ulegla zmianie. Pojawienie sie bogow zwiastowalo nowy stan rzeczy, stan bardzo zlozony i jednoczesnie uporzadkowany. Poprzednio wszystko sprowadzalo sie wlasciwie do dwoch podstawowych regul: Porzadku i Chaosu. Dla Valheru zabraklo po prostu miejsca we wspolczesnym ukladzie. O wiele latwiej byloby sprowadzic w czasie Ashen-Shugara niz decydowac sie na to wszystko, co konieczne. Potrzebowalem jego potegi, ale tez jednoczesnie rozumu, ktory gotow bylby sluzyc naszej sprawie. Bez ogniwa czasu pomiedzy nim a Tomasem Ashen-Shugar stanowilby ze swymi bracmi jedno. Zreszta nawet i z tym ogniwem, nikt nie moglby kontrolowac Ashen-Shugara. Tomas zaczal wspominac. -Nikt nie jest w stanie wyobrazic sobie otchlani szalenstwa, z ktora sie zmagalem w czasie wojny z Tsuranimi. Niewiele wtedy brakowalo... - Mowil spokojnie, jednak w jego glosie slychac bylo nute bolu. - Stalem sie morderca. Zarzynalem bezbronnych. Stalem sie tak dziki i okrutny, ze Martin chcial mnie zabic. - Zamilkl i po chwili dorzucil. - A przeciez nie mialem wtedy nawet dziesiatej czesci mocy, jaka obecnie posiadam. W dniu. w ktorym odzyskalem... zdrowe zmysly, Martin byl juz gotow przeszyc me serce strzala. - Wskazal na lezacy w poblizu kamien i wykonal dlonia gest, jakby go uchwycil w dlon. Kamien rozsypal sie w pyl, jakby Tomas rzeczywiscie go scisnal. - Gdybym wtedy dysponowal taka moca, moglbym tylko sila woli zabic Martina, zanim zdazylby wypuscic swa strzale. Macros kiwnal glowa. -Sam widzisz, jakie bylo ryzyko, Pug. Nawet samotny Valheru stanowil podobne niebezpieczenstwo jak Smocze Sfory. Byl potega. Zadna istota w kosmosie nie byla sie w stanie mu sie przeciwstawic. - Ton jego nie pozostawial watpliwosci. - Powtarzam, nie ma swiecie istoty, poza samymi bogami, ktora moglaby mu stawic czolo. - Usmiechnal sie lagodnie. - Oczywiscie, poza mna. Ale nawet uzywajac pelni swej mocy, nie pokonalbym go - moglbym najwyzej przetrwac walke z nim. A pozbawiony mocy... - nie dokonczyl zdania, tylko bezradnie rozlozyl rece. -Dlaczego wiec sami bogowie nie zadzialali? Macros zasmial sie gorzko. Gestem reki wskazal cala czworke. -A jak myslisz, co my tutaj robimy, co? To wlasnie jest gra, ktora sie toczy. My jestesmy tylko pionkami. Pug zamknal oczy i nagle dziwna, szara poswiata przeistoczyla sie w zwykle, dzienne swiatlo. -Chyba wrocilismy... Macros gwaltownie wyciagnal reke i chwycil dlon Puga. Zamknal oczy i wczul sie w strumien czasu plynacy przez umysl i zmysly mlodszego maga. Po chwili je otworzyl. -Pug, znajdujemy sie juz na tyle blisko Midkemii, ze moglbys sprobowac wyslac wiadomosc do domu. Proponuje, abys to zrobil. - Pug opowiedzial Macrosowi o dziewczynce i poprzednich, udanych probach kontaktowania sie z nia. Pug zamknal oczy i zaczal szukac kontaktu z Gamina. Kalala podniosla wzrok znad szycia. Gamina siedziala sztywno wyprostowana wpatrzona w przestrzen nieruchomym wzrokiem, jakby cos widziala daleko przed soba. Przechylila lekko glowe, nasluchujac. William odlozyl gwaltownie stare, omszale tomisko, ktore dostal do czytania od Kulgana, i spojrzal bystrym wzrokiem na przyrodnia siostre. Po chwili zerknal na Katale. -Mamo... - powiedzial cichutkim glosikiem. Kalala spokojnie odlozyla szycie na bok. -Tak? Slucham, William. Chlopczyk patrzyl na nia szeroko otwartymi oczami. -To... tatus... -wyszeptal. Katala uklekla przy synku i objela go ramieniem. -Co tatus? -Mowi do Gammy. Katala podniosla glowe i zaczela wpatrywac sie w dziewczynke, zapominajac o calym swiecie. Po chwili wstala i ruszyla w strone drzwi jadalni. Otworzyla je delikatnie i gwaltownie wybiegla na zewnatrz. Kulgan i Elgahar siedzieli nad szachownica. Hochopepa przygladal sie z boku, udzielajac graczom rady, o ktore wcale nie prosili. W pokoju bylo az szaro od dymu. Obaj poteznie zbudowani magowie, nie zwazajac zupelnie na innych, kopcili zawziecie poobiednie fajki, delektujac sie ich aromatem. Nieopodal siedzial Meecham, ostrzac na kamieniu klinge mysliwskiego noza. Katala pchnela gwaltownie drzwi. -Chodzcie! Chodzcie wszyscy! Ton jej glosu i malujace sie na twarzy napiecie sprawily, ze nikt nie zadawal pytan. Pobiegli za nia do jadalni, gdzie William z uwaga wpatrywal sie w twarz Gaminy. Katala uklekla przed mala. Powoli przesunela dlonia przed jej patrzacymi gdzies w dal oczami. Dziewczynka nie zareagowala. Zapadla w trans. -Co sie stalo? - szepnal Kulgan. -William powiedzial, ze Gamina rozmawia z Pugiem - odpowiedziala rowniez szeptem. Zachowujacy zwykle dystans Elgahar przepchnal sie gwaltownie kolo Kulgana. -Moze i ja czegos sie naucze. - Uklakl przy Williamie. - Czy zrobisz cos razem ze mna? William wzruszyl ramionami. -Wiem, ze czasem slyszysz Gamine, tak jak i ona ciebie, gdy rozmawiasz ze zwierzetami. Czy moglbys tak zrobic, zebym i ja uslyszal, co ona mowi? -Jak? -Prowadzilem badania nad tym, w jaki sposob Gamina robi to, co robi, i wydaje mi sie, ze moglbym zrobic to samo. Nie ma w tym nic niebezpiecznego - dodal, podnoszac wzrok na Katale. Katala zgodzila sie i pokiwala glowa dla zachety. -No pewnie. Nie ma sprawy. Elgahar zamknal oczy i polozyl dlon na ramieniu Williama. Minela dluzsza chwila, zanim odezwal sie ponownie. -Slysze tylko... cos slysze. - Otworzyl oczy. - Z kims rozmawia... chyba rzeczywiscie z Milamberem - dodal, nazywajac Puga w jezyku Tsuranich. -Zaluje, ze Dominie wrocil do opactwa - powiedzial Hochopepa. - Pewnie potrafilby sie wsluchac. Kulgan podniosl reke i nakazal cisze. Dziewczynka westchnela przeciagle i przymknela oczy. Katala wyciagnela ku niej rece, bojac sie, ze mala moze stracic przytomnosc, lecz ona otworzyla nagle szeroko oczy, usmiechnela sie od ucha do ucha i skoczyla na rowne nogi. Zaczela skakac i tanczyc jak szalona po calym pokoju, klaszczac w rece i smiejac sie. "To byl tatus! Rozmawial ze mna! Wraca do domu!" - krzyczala w myslnej mowie. Katala zlapala ja i polozyla reke na ramieniu. -Spokojnie, coreczko, spokojnie. A teraz, prosze, przestan juz skakac i powtorz nam, co powiedzialas. Mow, Gamina, mow! Po raz pierwszy dziewczynka zaczela mowic normalnie, a nie szeptem, jak zawsze do tej pory. Podekscytowane okrzyki przerywaly co chwila wybuchy radosnego smiechu. -Rozmawialam z tatusiem! Wolal do mnie z... jakiegos miejsca. -Gdzie to jest? - dopytywal sie Kulgan. Dziewczynka przestala dokazywac i stanela nieruchomo. Przechylila glowe i zaczela sie zastanawiac. -To bylo... to bylo po prostu jakies miejsce. Byla tam plaza i bylo bardzo ladnie. Nie wiem. Nie powiedzial, gdzie jest. Gdzies... -Zaczeta chichotac i skakac jak nakrecona, popychajac noge Kulgana. - Musimy tam isc! Szybko! -Ale dokad? -Tatus chce, abysmy sie z nim spotkali. W tym miejscu. -Jakim miejscu, malenka? - spytala Kalala. Gamina podskoczyla kilka razy. - W Sethanon. -To miasto w poblizu Mrocznego Lasu - poinformowal Meecham. - W samym srodku Krolestwa. Kulgan rzucil mu ponure spojrzenie. -Wiemy o tym. Meecham nie przejal sie przygana, tylko skinal glowa w strone dwoch magow Tsuranich. -Oni nie wiedzieli, mistrzu Kulganie. Kulgan odchrzaknal gwaltownie i nastroszyl krzaczaste brwi, co bylo nieomylnym znakiem, ze jego przyjaciel mial racje, i zarazem jedynym, ktorego Meecham mogl sie po nim spodziewac. Katala usilowala uspokoic dziewczynke. -Gamina, spokojnie. Powiedz nam, kto ma sie spotkac z Pugiem w Sethanon? -Wszyscy. Chce, abysmy wszyscy tam pojechali. Teraz. -Dlaczego? - odezwal sie William, ktory poczul sie zapomniany. Gamina spowazniala raptownie i uspokoila sie. Patrzyla na nich szeroko otwartymi oczami. -To zle, wujku Kulgan! To zle z wizji Rogena! Jest tutaj! -Przywarla calym cialem do nogi Kulgana. Mag spojrzal na zebranych. -Przeciwnik? - powiedzial w koncu Hochopepa. Kulgan pokiwal powoli glowa i przytulil mala. -Kiedy, dziecko? -Teraz, Kulgan. Powiedzial, ze musimy tam isc natychmiast. Katala zwrocila sie do Meechama. - Zawiadom wszystkich w naszej spolecznosci. Wszyscy magowie maja sie natychmiast przygotowac do drogi. Ruszamy do Landreth. Tam wynajmiemy konie i pojedziemy na polnoc. -Zadna cora magii nie bedzie korzystala z tak przyziemnych srodkow transportu - sprzeciwil sie gwaltownie Kulgan. Chcac rozladowac napiecie, az tryskal radoscia i optymizmem. - Pug powinien sie byl ozenic z innym magiem. Katala obrzucila go kosym spojrzeniem. Nie byla w nastroju do przekomarzania sie. -Co proponujesz? -Ja i Hocho mozemy sie posluzyc przemieszczaniem w linii wzroku. Skokami. Piec, szesc kilometrow za jednym razem, a moze nawet wiecej. Zajmie nam to troche czasu, ale oczywiscie duzo mniej niz jazda konno. Na koncu otworzymy przejscie w okolicach Sethanon, a ty i reszta przejdziecie wprost stad. - Odwrocil sie do Elgahara. - Da nam to wszystkim czas, aby sie przygotowac. -Ja tez pojde... na wypadek, gdybyscie wyskoczyli jak Filip z konopi w jakims obozie wyjetych spod prawa albo wpadli w inne tarapaty. -Tatus powiedzial, ze mamy zabrac innych - powiedziala Gamina. -Kogo? - dopytywal sie Hochopepa. Polozyl delikatnie dlonie na watlych ramionach dziewczynki. -Innych magow, wujku Hocho. -Zgromadzenie - rzucil gwaltownie Elgahar. - Nie prosilby o to, gdyby rzeczywiscie nie zagrazal nam Przeciwnik. -I wojsko. Kulgan spojrzal w dol na drobniutka twarzyczke. -Wojsko? Jakie wojsko? -Po prostu, wojsko! - Dziewczynka oparla zacisniete piastki na biodrach. Wszystko wskazywalo na to, ze jej dziecinna cierpliwosc wyczerpuje sie gwaltownie. -Wyslemy wiadomosc do garnizonow w Landreth i Shamata. - Zerknal spod oka na Katale. - Chyba pora, abys, pani, jako ksiezniczka domu krolewskiego wydobyla na swiatlo dzienne krolewski pierscien, ktory zawsze gdzies chowasz i nigdy nie wiesz, gdzie jest. Bedzie nam potrzebny do zapieczetowania wiadomosci. Katala przytaknela. Objela mocno Gamine, ktora powoli sie uspokajala. -Zostan tutaj ze swoim bratem - powiedziala w koncu i wybiegla z pokoju. Kulgan spojrzal na swych kolegow ze swiata Tsuranich. -No, nareszcie. Nadchodzi Mrok - powiedzial Hochopepa. Kulgan skinal powoli glowa. -Do Sethanon. Pug otworzyl oczy. Poczul zmeczenie, lecz znacznie mniejsza niz przy pierwszej probie nawiazania kontaktu i rozmowy z Gamina. Tomas, Macros i Ryath obserwowali mlodego maga i czekali. -Chyba zdolalem jej przekazac wystarczajaco duzo informacji, aby byla w stanie poinstruowac pozostalych. Macros byl zadowolony z rezultatu. -Jesli Jezdzcom Smokow uda sie przedrzec do naszego czasu i przestrzeni. Zgromadzenie nie bedzie dla nich godnym przeciwnikiem, ale przynajmniej pomoga utrzymac Murmandamusa w ryzach, abysmy wczesniej niz on zdolali dotrzec do Kamienia Zycia. -Pod warunkiem oczywiscie, ze dotra do Sethanon na czas - skomentowal Pug. - A przy okazji, gdzie jestesmy? -Tak, to rzeczywiscie problem - zgodzil sie Macros. - Wiem, ze jestesmy w naszej wlasnej epoce. Ponadto, aby uniknac jednego z najbardziej zawilych paradoksow, logika podpowiada, ze powinnismy sie znalezc w punkcie niewiele pozniejszym niz ten, gdy wyruszyles na poszukiwania. Ale ile czasu minelo od tamtej chwili? Miesiac? Tydzien? Godzina? No coz, dowiemy, sie, gdy tam dotrzemy. -Jezeli zdazymy - dodal Tomas. -Ryath, musimy szybko pokonac pewien dystans do nastepnego wyjscia - powiedzial Macros. - Na tym swiecie nie ma zadnego smiertelnika, ktory moglby podpatrzyc transformacje. Zaniesiesz nas? Nie mowiac ani slowa, kobieta zaplonela oslepiajacym swiatlem i powrocila do smoczej postaci. Wszyscy trzej wdrapali sie na jego grzbiet i smok wzbil sie w powietrze. -Lec na polnocny wschod - krzyknal Macros. Ryath przechylila sie i skrecila we wskazanym kierunku. Milczeli przez dluzszy czas. Zaden z nich nie czul potrzeby mowienia. Mkneli ponad rozciagajacymi sie lagodnie pofalowanymi plaskowyzami, porosnietymi zbitym kozuchem krzewow i niskich drzewek, oddalajac sie od urwisk wybrzeza i plazy. Slonce przygrzewalo mocno. Pug rozwazal wszystko to, co uslyszal z ust Macrosa w ciagu ostatniej godziny. Wypowiedzial szybkie zaklecie, by rozmawiajac, nie musieli przekrzykiwac szumu powietrza i skrzydel smoka. -Macros, powiedziales, ze nawet jeden Valheru w naszym swiecie bylby potega, ktorej nikt nie bylby w stanie sie sprzeciwic. Zastanawialem sie nad tym i musze przyznac, ze nie rozumiem. -Tutaj wisi na wlosku los nie tylko jednego swiata. - Spojrzal w dol. Przelatywali akurat ponad rzeka wyplywajaca z gigantycznego wawozu i kierujaca swe wody ku poludniowemu zachodowi, ku morzu. - Na przyklad ta przepiekna planeta jest tak samo narazona na niebezpieczenstwo jak Midkemia. Podobnie jak i Kelewan oraz wczesniej czy pozniej wszystkie pozostale swiaty. Gdyby sludzy Valheru mieli wygrac wojne, ich panowie powroca tu bardzo szybko i w kosmosie znowu zapanuje chaos. Kazdy swiat bedzie stal otworem - bezbronny. Sfory Smocze zaczna je pladrowac i siac zniszczenie. Nikt im nie dorowna w bezsensownej zadzy zniszczenia, tak jak nikt nie dorowna im potega. Juz sam akt powrotu do tej czasoprzestrzeni wyposazy ich w zrodlo magicznej sily, o jakiej nikt do tej pory nawet nie snil. Zrodlo, ktore uczyni z pojedynczego Jezdzca Smokow postac napawajaca lekiem samych bogow. -Jak to mozliwe? - Kamien Zycia - odpowiedzial za Macrosa Tomas. - Zachowano go na ostateczna bitwe z bogami. Jezeli zostanie uzyty... - zawiesil glos, nie konczac mysli. Szybowali wysoko ponad gorami, zblizajac sie do krainy jezior, na polnoc od rozleglych rownin. Slonce chylilo sie ku zachodowi. Pug stwierdzil, ze lecac ponad tym cudownym, nieskazonym swiatem, trudno mu rozwazac sprawy zwiazane z totalnym zniszczeniem i smiercia. Macros wyciagnal przed siebie reke. -Ryath! Kieruj sie ku tej duzej wyspie z dwoma zatokami. Smok obnizyl lot i wyladowal lagodnie w miejscu wskazanym przez czarnoksieznika. Zeskoczyli na ziemie, czekajac az smok przyjmie z powrotem ludzka postac. Macros ruszyl przed siebie, prowadzac ich pewnie ku wynioslej skale, sterczacej ku niebu obok kepy drzew podobnych do sosen. Znalezli sie przed kolejnym wyjsciem w scianie poteznego glazu. Macros przeszedl na druga strone. Po nim zniknal Tomas, a na koncu Pug. W chwili, gdy wkraczal do Korytarza, upior wrzasnal wsciekle, przerazliwym, obezwladniajacym zmysly szeptem i rzucil sie na Macrosa. Zwalil go na ziemie. Tomas ruszyl do przodu, dobywajac miecza. Zlodziej zycia usilowal wykonczyc czarnoksieznika. Uskoczyl w bok, gdy kolejny upior probowal schwycic go od tylu. Ryath wpadla przez drzwi i przepchnela sie gwaltownie do przodu, przewracajac Puga na ziemie. Trzecia zjawa skoczyla na smoka w ludzkiej postaci i chwycila go za reke powyzej lokcia. Ryath krzyknela z bolu. Swisnela klinga Tomasa. Upior pochylajacy sie nad Macrosem zostal ranny. Wrzasnal wsciekle. Obrocil sie blyskawicznie. Zawyl dziko i zamachnal sie szponiasta reka. Tomas zablokowal cios tarcza. Rozlegl sie potworny zgrzyt i posypal sie deszcz zlotych iskier. Blekitne oczy Ryath zaplonely szkarlatna, pulsujaca czerwienia. Upior, ktory chwycil ja za reke, zawyl nagle z bolu. Z ramienia niezyjacego buchnely kleby smierdzacego dymu, lecz on najwyrazniej nie mogl zwolnic uchwytu. Oczy kobiety-smoka plonely dzika czerwienia. Stala bez najmniejszego ruchu, tylko jej cialem wstrzasaly drobne dreszcze. Upior jakby zapadal sie w sobie, kurczyl i zanikal, a szepczacy krzyk przechodzil stopniowo w cichutkie, watle zawodzenie i jek. Pug skonczyl wypowiadac zaklecie. Upior wpadl w drgawki. Wyprezyl sie gwaltownie i wygial w tyl. Wielkie, czarne skrzydla trzepotaly bezradnie przez chwile. Zwalil sie na kamienna posadzke Korytarza. Po chwili uniosl sie znowu, tylko niewielki ruch reki Puga swiadczyl, ze mlody mag oddzialuje na potwora swoja sztuka. Pug podniosl dlon i upior zostal usuniety w przestrzen miedzy swiatami, znikajac na zawsze w szarej otchlani. Tomas cial mieczem jak szalony. Upior cofal sie. Za kazdym razem, gdy zlota klinga wbijala sie w czarna nicosc, rozlegal sie nieprzyjemny syk wyzwalanych energii. Upior oslabl wyraznie i staral sie uciec. Tomas uderzyl go gwaltownie, przeszyl na wylot i unieruchomil. Pug patrzyl zaciekawiony, jak Tomas i Ryath pozbywali sie dwoch pozostalych upiorow, wysaczajac z nich esencje zyciowa, tak jak one wysysaly zycie innych. Podbiegl do ogluszonego Macrosa. Pomogl mu wstac. -Jestes ranny? Czarnoksieznik potrzasnal glowa, przywracajac jasnosc mysli. -Nie, zupelnie nie. Stwory te moga byc niebezpieczne dla istot smiertelnych, ale ja juz mialem z nimi do czynienia w przeszlosci. Nie to jest jednak wazne. Skoro zostaly postawione na posterunku przed tymi drzwiami, znaczy to, iz Valheru obawiaja sie pomocy, jakiej mozemy udzielic Midkemii. Jezeli Murmandamus dotrze do Sethanon i zdola odnalezc Kamien Zycia, to te upiory sa zaledwie skromniutkim przedsmakiem zniszczenia i szalenstwa, jakie rozpeta sie na naszej ziemi. -Jak daleko mamy do Midkemii? - spytal Tomas. -Tamte drzwi - Macros wskazal wejscie na wprost tego, ktorym powrocili do Korytarza. - Musimy przejsc przez nie i jestesmy w domu. Weszli do ogromnej sali. Pustej i zimnej. Jej sciany prawdziwi mistrzowie murarstwa zbudowali z ogromnych glazow dopasowanych idealnie jeden do drugiego. Na podwyzszeniu w koncu sali wznosil sie tron. Wzdluz obu scian ciagnely sie glebokie wneki, jakby czekaly na przyjecie posagow. Ruszyli przed siebie. -Zimno tu - powiedzial Pug. - Gdzie teraz jestesmy? Macros wydawal sie troche rozbawiony. -W miescie-fortecy Sar-Sargoth. Tomas obrocil sie blyskawicznie na piecie, by spojrzec mu w twarz. -Oszalales?! Przeciez to starozytna stolica Murmandamusa. Nawet ja tyle wiem z tradycji i historii moredheli. -Uspokoj sie. Nie ma tu ani jednego. Wszyscy uczestnicza w inwazji na Krolestwo. A nawet jesli kreci sie tu jakis goblin czy moredhel, jest to zwykly maruder. Spokojnie, poradzimy sobie z kazdym problemem tej natury. To w Sethanon musimy byc gotowi, by stawic czolo ostatecznemu wyzwaniu. Wyprowadzil ich na zewnatrz. Pug zachwial sie. Wszedzie, jak okiem siegnac, ciagnely sie rzedy jednakowych, trzymetrowych pik. Na kazdej z nich sterczala ludzka glowa. Bylo ich najmniej tysiac. -Na litosc bogow, jak to mozliwe, aby istnialo takie zlo? - wyszeptal Pug. -Obraz ten dopelnia twej edukacji i zrozumienia - odpowiedzial Macros. Powiodl wzrokiem po trojce towarzyszy. - Byly czasy, kiedy Ashen-Shugar uznalby to za zwykla lekcje pogladowa. Tomas rozejrzal sie dookola nieobecnym wzrokiem. -Tomas, jako Ashen-Shugar, pamieta czas, gdy we wszechswiecie w ogole nie istniala moralnosc. Nikt nie myslal o dobru i zlu. Jedyna rzecza, ktora zaprzatano sobie glowy, byla potega. W tym wszechswiecie wszystkie inne rasy mialy bardzo podobne poglady. Wszystkie poza Aal, lecz ich wizja byla bardzo dziwna, nawet gdyby przyjac standardy tamtych dni. Murmandamus jest tylko narzedziem i przypomina swych panow. Wiedz rowniez, iz istoty znacznie lepsze niz Murmandamus czynily rzeczy o wiele gorsze niz ten bezmyslny akt. Czynia to jednak z pewna swiadomoscia reakcji swych czynow do wyzszych zasad moralnosci. Valheru zas po prostu nie rozumieja, nie rozrozniaja dobra od zla. Sa calkowicie amoralni. Jednoczesnie sa tak niszczycielscy, ze musimy ich uznac za zlo ostateczne, zlo calkowite. A Murmandamus jako ich wierny sluga jest wcielonym zlem. Choc w porownaniu z nimi to zaledwie cien totalnej ciemnosci. - Macros westchnal. -Moze jestem prozny, ale mysl o tym, ze walcze przeciwko takiemu zlu, sprawia, ze wszystkie troski staja sie jakby lzejsze. Pug, wnikajac coraz glebiej w udreczona dusze tego czlowieka, ktory chcial za wszelka cene obronic i zachowac wszystko, co bylo drogie jego sercu, rowniez ciezko westchnal. -Dokad teraz? - spytal w koncu. - Do Sethanon? -Tak. Musimy sie tam udac i dowiedziec, co sie zdarzylo do tej pory. Przy odrobinie szczescia moze bedziemy mogli im pomoc. Bez wzgledu na wszystko jedno jest pewne: nie wolno pozwolic, aby Murmandamus dotarl do Kamienia Zycia. Ryath? Smok zalsnil i powrocil do swej zwyklej postaci. Dosiedli go i wzbili sie w niebiosa. Zatoczyli szeroki krag wysoko ponad Rownina Isbandii. Ryath przechylila sie w locie i ruszyla na poludniowy zachod. Gdy przelatywali nad ruinami Armengaru, Macros polecil jej, by zatrzymala sie na chwile. Przygladali sie zniszczeniom. Z ogromnej dziury, gdzie znajdowala sie twierdza, ciagle buchal czarny dym. -Co to za miejsce? - spytal Pug. -Kiedys nazywalo sie Sar-Isbandia. Ostatnio - Armengar. Podobnie jak Sar-Sargoth zostalo wzniesione przez glamredheli na dlugo przed tym, nim popadli znowu w barbarzynstwo. Oba miasta zbudowano na podobienstwo warowni Draken-Korina, poslugujac sie wiedza wydarta innym swiatom. Oba tez okazaly sie konstrukcjami wzniesionymi na prozno. Kosztem ogromnych strat zostaly zdobyte przez moredheli w czasie wielkich bitew. Najpierw padlo Sar-Sargoth, ktore Murmandamus uczynil swoja stolica, a nastepnie Sar-Isbandia. W czasie bitwy o Sar-Isbandie, kiedy to, jak powszechnie sadzono, glamredhele zostali starci z powierzchni ziemi, Murmandamus zginal. Po jego smierci moredhele opuscili oba miasta. Powrocili do Sar-Sargoth dopiero niedawno. W Armengar zyli ludzie. -Nie zostal kamien na kamieniu - zauwazyl Tomas. -Tak, wyglada na to, ze obecne wcielenie Murmandamusa musialo zaplacic wysoka cene, by je zdobyc - zgodzil sie Macros. - Ludzie, ktorzy tu mieszkali, okazali sie bardziej przebiegli i twardzi, niz sadzilem. Moze nawet udalo im sie tak dokuczyc Murmandamusowi, ze Sethanon nadal stoi, bo gory z pewnoscia juz przekroczyl. Ryath, na poludnie! Do Sethanon! SETHANON Oblezenie rozpoczelo sie nagle.Przez caly tydzien od zakonczenia przygotowan i zamkniecia bram miasta przez Aruthe nic sie nie wydarzylo. Az wreszcie osmego dnia doniesiono o pojawieniu sie kolumn wojsk Murmandamusa. Okolo poludnia miasto zostalo juz otoczone przez pierwsze oddzialy kawalerii, a po zapadnieciu zmroku ogniska posterunkow wartowniczych rozlaly sie az po horyzont. Arutha, Guy i Amos obserwowali wroga z punktu dowodzenia umieszczonego na szczycie poludniowego barbakanu, strzegacego glownego wejscia do miasta. -Nie bedzie sie silil na zadne wymyslne sztuczki - powiedzial po dluzszym milczeniu Guy. - Uderzy jednoczesnie ze wszystkich stron. Te niskie, byle jakie murki nie wytrzymaja dlugo. Po pierwszym, najdalej po drugim szturmie bedzie juz w srodku, chyba ze wymyslimy cos, aby go przyhamowac. -Bariery obronne, ktore wznieslismy, troche pomoga, ale nie przydadza sie na wiele. Musimy polegac glownie na ludziach - powiedzial Arutha. -Ci, ktorych przyprowadzilismy ze soba, to twarde chlopaki - skomentowal Amos. - Moze i tutejsze malowane zolnierzyki od parad i musztry naucza sie tego i owego. -Dlatego wlasnie rozrzucilem ludzi z Wysokiego Zamku pomiedzy oddzialy garnizonu. To moze przechylic szale na nasza strone. - W glosie Ksiecia nie bylo slychac wielkiej nadziei. Guy pokrecil glowa, a potem wsparl ja na ramionach opartych o mur. -Tysiac dwustu zaprawionych w bojach wiarusow, wliczajac w to mogacych sie poruszac rannych, ktorzy powrocili do sluzby. Trzy tysiace garnizonowych, troche lokalnej milicji i strazy miejskiej, z ktorych wiekszosc nie widziala nigdy na oczy czegos bardziej dramatycznego niz karczemna burda. Jezeli siedem tysiecy Armengarian za dwudziestometrowymi murami nie dalo rady, to co moze zdzialac ta garstka zoltodziobow? -To, co beda musieli - powiedzial Arutha i zamilkl, skupiajac cala uwage na ogniskach rozsianych po rowninie. Nastepny dzien przeszedl w noc, a Murmandamus ciagle ustawial w szyku swoja armie. Jimmy siedzial z Locklearem na beli siana niedaleko stanowiska katapulty. Oni i reszta mlodej szlachty z dworu Humphrey'a roznosili wiadra piasku i wody na wszystkie pozycje machin wojennych na wypadek, gdyby zaszla potrzeba stlumienia ognia. Padali na twarz ze zmeczenia. Locklear przygladal sie morzu pochodni i ognisk za murami. -Wydaje sie, ze jest ich wiecej niz pod Armengarem. Jakby nigdy nie dostali od nas tegiego lupnia. -Ale niezle oberwali. - Jimmy pokiwal glowa. - Tutaj sa po prostu blizej murow, i tyle. Slyszalem, jak du Bas-Tyra mowil, ze rzuca sie na nas z marszu. - Milczal przez chwile. - Nie wspominales ostatnio o Bronwynn. Locklear spojrzal znowu na ogniska. -A co tu mowic? Umarla. Poplakalem sobie i tyle. Skonczylo sie. Nie ma sensu ciagle do tego wracac. Za kilka dni i ja moge byc martwy. Jimmy westchnal ciezko. Oparl sie wygodniej o wewnetrzny mur i obserwowal tlumy wroga przez szczeliny strzelnicze. W sercu przyjaciela umarlo na zawsze cos radosnego, pelnego mlodosci i niewinnosci, i Jimmy oplakiwal te strate. Zastanawial sie takze, czy w nim rowniez byla kiedykolwiek taka mlodosc ducha i niewinnosc. Z nadejsciem switu obroncy stali w pelnej gotowosci, by odeprzec atak, gdy tylko nastapi. Jednak Murmandamus postapil podobnie jak pod Armengarem. Jego oddzialy pod sztandarami poszczegolnych konfederacji i klanow zblizaly sie kolejno do murow. Potem otworzyly szyki, aby przepuscic najwyzszego dowodce przed front. Murmandamus dosiadal ogromnego, czarnego ogiera, dorownujacego uroda bialemu, na ktorym jezdzil poprzednio. Na glowie mial czarny helm obwiedziony srebrnym otokiem, a w reku czarny miecz. Wyglad watazki z pewnoscia nie dodawal otuchy, jednak jego slowa byly lagodne i spokojne. Dzieki sztuce magii docieraly wyraznie do wszystkich obroncow. -O dzieci moje, mimo ze niektorzy z was juz mi sie sprzeciwili, ja jestem zawsze wyrozumialy i gotow do przebaczenia. Otworzcie bramy, a solennie przyrzekam: kto zechce, moze odejsc w spokoju. Nikt nie bedzie go zatrzymywal ani niepokoil. Wezcie ze soba, co chcecie, zywnosc, trzody, bogactwa - nie sprzeciwie sie nikomu. - Machnal za siebie reka. Podjechalo dwunastu wojownikow moredheli i stanelo za nim. - Patrzcie, jestem nawet gotow dac zakladnikow. Naleza do grona najbardziej oddanych mi dowodcow. Beda wam towarzyszyc bez broni i zbroi, az znajdziecie sie bezpiecznie za murami wybranego przez was miasta. Tylko o to prosze. Musicie otworzyc bramy swego grodu. Sethanon musi byc moje! Dowodcy obrony miasta spogladali z murow. -Tego krolewskiego swiniopasa rzeczywiscie przypililo, aby dostac sie do miasta - mruknal Amos. - Niech mnie szlag trafi, jesli sam mu prawie nie uwierzylem. Niemal mnie przekonal, ze moglibysmy odjechac bezpiecznie, gdybysmy tylko oddali mu to cholerne miasto. -Ja tez prawie uwierzylem. - Arutha spojrzal na Guya. - Nigdy nie slyszalem, aby Mroczni Bracia oferowali zakladnikow. Guy przejechal dlonia po twarzy. Widac bylo, ze jest zmeczony i zaniepokojony, chociaz wyczerpanie nie wynikalo z prostego braku snu, lecz z dlugotrwalego cierpienia. -Musi byc tu cos, czego bardzo chce... -Wasza Wysokosc, czy mozemy sie ukladac z tym potworem? - spytal Humphry. -To twoje miasto, baronie, ale Krolestwo mego brata. Jestem pewien, ze mialby nam bardzo za zle, gdybysmy zaczeli po kawalku je rozdawac. Nie, nie bedziemy sie z nim ukladac. Chociaz faszeruje nas slodkimi stowkami, nie mamy podstaw by ufac, ze zechce dotrzymac przysiegi. Jestem przekonany, ze bez chwili wahania gotow jest poswiecic swoich dowodcow. Nie obchodzily go nigdy straty ponoszone w walce. Gotow jestem nawet przypuszczac, ze z radoscia powitalby rozlew krwi i rzez. Nie, Guy ma racje. On chce sie tylko dostac za mury najszybciej, jak to tylko mozliwe. A ja bylbym sklonny oddac me roczne podatki za informacje, czego tak pragnie. -Nie wydaje mi sie tez, aby zakladnikow uszczesliwila zlozona nam propozycja - dorzucil Amos. I rzeczywiscie, kilku dowodcow moredheli rozmawialo goraczkowo, gestykulujac za plecami Murmandamusa. - Co wiecej, podejrzewam, ze harmonijne do tej pory wspolzycie i dzialanie Mrocznych Braci ulega gwaltownej erozji. -Miejmy nadzieje - powiedzial Guy krotko. Ogier Murmandamusa tanczyl nerwowo, usilujac stanac deba. -Jak wiec brzmi wasza odpowiedz? - krzyknal moredhel. Arutha wszedl na skrzynke, aby go lepiej widziano z dolu. -Moja odpowiedz brzmi: wracaj na polnoc! - krzyknal. - Najechales bezprawnie ziemie, ktorych mieszkancy nie chca cie ogladac. Armie Krolestwa maszeruja juz, by cie przepedzic. Wracaj na polnoc, zanim sniegi na dobre zasypia przelecze, a ty umrzesz z zimna w samotnosci, daleko od domu rodzinnego. -Kto mowi w imieniu miasta? - krzyknal Murmandamus. Zapadla krotka chwila absolutnej ciszy. -Ja. Arutha conDoin, ksiaze Krondoru, nastepca tronu w Rillanon - odkrzyknal Ksiaze. - I Pan Zachodu - dorzucil po sekundzie milczenia tytul, ktorego oficjalnie nie nosil. Z gardla Murmandamusa wyrwal sie nieludzki wrzask wscieklosci... i byc moze przerazenia. Jimmy szturchnal lokciem Amosa. -Hm, to go zalatwilo na cacy! Zdecydowanie juz mu nie do smiechu - szepnal byly zlodziej. Amos usmiechnal sie i klepnal chlopaka po ramieniu. Przez szeregi armii Murmandamusa przeszedl gluchy pomruk. -Hm, wydaje sie, ze i jego wojakom sie to nie spodobalo. Rozne znaki, ktore okazuja sie falszywe, moga mocno podkopac morale tej przesadnej bandy. -Klamca! - wrzasnal Murmandamus. - Falszywy ksiaze! Wszyscy wiedza, ze ksiaze Krondoru zostal zamordowany. Dlaczego lzesz i krecisz? Po co? Arutha wszedl jeszcze wyzej, by byc lepiej widocznym. Dowodcy zgromadzeni za Murmandamusem zaczeli krecic sie w kolko, krzyczec i gestykulowac zawziecie. Arutha zdjal z szyi talizman otrzymany od opata Sarth i wyciagnal przed siebie. -Talizman ten chroni mnie przed twoimi magicznymi sztuczkami. - Podal talizman Jimmy'emu. - Teraz znasz prawde. Nieodlaczny towarzysz Murmandamusa, Pantathian, kaplan-waz imieniem Cathos, podbiegl zataczajac sie lekko i pociagajac nogami. Zaczal szarpac strzemie swego pana i pokazujac na Aruthe, gadal jak najety w syczacym jezyku swego ludu. Murmandamus wrzasnal histerycznie i odtracil go poteznym kopniakiem. Kaplan upadl jak dlugi. Amos splunal z obrzydzeniem za mur. -To ich chyba przekonalo. Posrod grupki dowodcow dalo sie zauwazyc nagle poruszenie. Wymachujac gniewnie rekami, ruszyli cala grupa w strone wodza. Murmandamus spostrzegl, ze sytuacja wymyka mu sie z rak. Spial konia i obrocil go wokol osi. Kopyta poteznego bojowego rumaka uderzyly kaplana weza w glowe. Stracil przytomnosc. Murmandamus zignorowal zupelnie lezacego bezwladnie sprzymierzenca i podjezdzajacych coraz blizej rozwscieczonych dowodcow. -Zatem, uparte, wstretne i zalosne istoty - wrzasnal lamiacym sie histerycznie glosem - patrzcie, oto nadchodzi smierc, by wziac was w ramiona! - Obrocil sie twarza ku swej armii. - Do ataku! Oddzialy wroga od poczatku staly w szyku bojowym i natychmiast ruszyly do przodu. Dowodcy nic juz nie mogli poradzic. Jedyne, co im pozostalo, to powrocic jak najszybciej do swych klanow, aby objac komende. Jazda posuwala sie powoli za idaca do ataku piechota, by po otwarciu bram runac do srodka. Murmandamus powrocil na stanowisko dowodzenia, gdy pierwsze szeregi goblinow zaczely maszerowac po rozciagnietym na ziemi ciele kaplana. Nikt nie wiedzial, czy Pantathian zginal od uderzenia kopytem, lecz gdy ostatnie szeregi minely go, na ziemi lezaly zmasakrowane, zalane krwia zwloki. Arutha wzniosl reke i trzymal ja w gorze, az pierwsze szeregi wroga znalazly sie w zasiegu katapult. Wowczas opuscil ja, dajac sygnal do otwarcia ognia. -Prosze - powiedzial Jimmy, oddajac mu talizman. - Moze sie jeszcze przydac. Pociski uderzyly celnie. Wyrownana linia nacierajacych zalamala sie. Po chwili szli dalej. Wkrotce pod oslona strzal wypuszczanych zza muru tarcz biegli juz w kierunku murow. Pierwsze szeregi wpadly na przykryte maskujacym plotnem i ziemia rowy. Material rozrywal sie pod ich ciezarem, a oni spadali w dol, nadziewajac sie na zaostrzone i zahartowane w ogniu pale. Jednak nastepne szeregi ciskaly tarcze na ciala wijacych sie z bolu towarzyszy i przebiegaly na druga strone jak po pomoscie. Druga i trzecia fala atakujacych zostala zdziesiatkowana, lecz nadbiegali juz nastepni. Drabiny powedrowaly do przodu, by w chwile potem znalezc sie juz przy murach, gdzie stawiano je blyskawicznie do pionu. Bitwa o Sethanon rozgorzala na dobre. Pierwsza fala atakujacych mury spotkala sie z ogniem i stala obroncow. Zolnierze z Wysokiego Zamku uwijali sie jak w ukropie, dajac przyklad i przewodzac niedoswiadczonym obroncom miasta, dzieki czemu nie zmiotlo ich pierwsze uderzenie. Amos, de la Troville, du Masigny i Guy byli jak zawleczka na osi wozu, zabezpieczajaca kolo przed spadnieciem - pojawiali sie zawsze tam, gdzie ich najbardziej potrzebowano. Prawie przez godzine losy bitwy wisialy na wlosku. Atakujacy zdobywali przyczolki na blankach, by po chwili cofac sie pod naporem obrony. Obie strony mialy wyrownane szanse. Gdy jeden atak zostal odparty i stawalo sie jasne, ze lut szczescia moze zadecydowac o takim czy innym wyniku, natychmiast rozpoczynal sie nastepny, w innej czesci murow. Na polu walki pojawil sie gigantyczny taran, wykonany w cienistych zagajnikach Mrocznego Lasu. Podtoczono go ku poludniowej bramie miasta. Fortyfikacje Sethanon nie mialy fosy. Byly tylko rowy i wilcze doly, lecz te wypelnily sie szybko trupami i przykryto je deskami. Taran wyciosano z ogromnego pnia o ponad trzymetrowej srednicy. Ciagniety przez tuzin koni z jezdzcami toczyl sie powoli na szesciu gigantycznych kolach. Dwunastu olbrzymow popychalo go dlugimi tykami. Taran nabieral szybkosci. Wkrotce konie pedzily galopem. Jezdzcy uciekli na boki przed gradem strzal z murow. Powolnych olbrzymow zastapily szybsze gobliny. Ich glownym zadaniem bylo utrzymywanie tempa tarana i jego kierunku. Potezny pien coraz szybciej i szybciej toczyl sie ku zewnetrznej bramie barbakanu. Obroncy nic nie mogli uczynic, aby go powstrzymac. Rabnal w brame z ogluszajacym trzaskiem. Chmura drzazg i kawalkow drewna oraz zgrzytliwy jek protestu metalowych zawiasow wyrywanych z muru wskazywaly, ze powstal wylom w systemie obrony miasta. Odrzwia bramy wpadly do wnetrza barbakanu i wygiely sie pod naporem ogromnych kol tarana. Przod odbil sie w gore od bramy i z impetem uderzyl w mur z prawej strony. Niespodziewanie atakujacy uzyskali swobodny dostep do srodka miasta. Chmara goblinow rzucila sie na blanki barbakanu po rozkolysanym taranie i wygietych polowkach bramy. Szala zwyciestwa przechylila sie nagle w niebezpieczna dla obroncow strone. Zolnierze na szczycie barbakanu zostali zepchnieci w tyl. Atakujacy docierali juz do punktu ponad brama wewnetrzna, prowadzaca do serca miasta. Tlumy goblinow i moredheli napieraly ze wszystkich stron. Arutha wezwal na pomoc posilki. Zolnierze rzucili sie biegiem na dziedziniec, ku zablokowanej potezna sztaba bramie, kolo ktorej ladowaly juz z gory pierwsze gobliny. Rozgorzala zazarta walka. Wkrotce lucznicy atakujacych, pomimo gestego ostrzalu z innych partii murow, zmusili obroncow do wycofania sie. Potezna sztaba, dzwignieta dziesiatkami ramion, zaczela unosic sie do gory. Nagle z zewnatrz rozlegly sie nieludzkie wrzaski i wycie. Tempo walki spadlo nagle, jakby obie strony wyczuly, ze dzieje sie cos dziwnego. Wszystkie oczy zwrocily sie ku niebu. Z przestworzy, obnizajac lot, opadal smok. Jego luski lsnily w promieniach slonca. Na grzbiecie widac bylo trzy postacie. Gigantyczne zwierze przemknelo nad murami ze straszliwym rykiem, kierujac sie wprost na tlum atakujacych brame. Gobliny rzucily sie do ucieczki. Ryath rozpostarla szeroko skrzydla i splynela lotem nurkowym nad glowy atakujacych. Tomas wymachiwal zlocistym mieczem. Z gardzieli smoka wydarl sie ogluszajacy okrzyk wojenny. Szeregi goblinow rozpierzchly sie na wszystkie strony. Tomas rozgladal sie goraczkowo w poszukiwaniu Murmandamusa, lecz gdziekolwiek zwrocil spojrzenie, widzial tylko morze jezdzcow i piechoty. Wokol nich zaczely furkotac strzaly. Wiekszosc odbijala sie niegroznie od lusek, lecz Ksiaze Malzonek Elvandaru zdawal sobie sprawe, ze dobrze wycelowany pocisk mogl trafic pod zachodzace na siebie luski lub w oko i ciezko zranic smoka. Rozkazal Ryath, by wleciala do miasta. Wyladowali na placu targowym w pewnej odleglosci od bramy. Arutha juz biegl ku nim w towarzystwie Galaina. Pug i Tomas zeskoczyli lekko na ziemie. Macros opuscil sie na dol z wiekszym dostojenstwem i ostroznoscia. Arutha chwycil Puga za reke. -Jak to dobrze znowu cie widziec. Pojawiacie sie w najodpowiedniejszej chwili. -Spieszylismy sie, ale po drodze mielismy kilka opoznien. Galain wital Tomasa. Arutha podbiegl i przywital sie takze, potrzasajac energicznie jego dlonia. Na ich twarzach widac bylo radosc, ze zyja i widza sie znowu. Arutha dostrzegl nagle Macrosa. -A wiec nie umarles? -Najwyrazniej nie. Milo cie znowu ujrzec. Ksiaze. O wiele bardziej niz mozesz sobie wyobrazic. Arutha rzucil okiem na toczaca sie na murach bitwe i stwierdzil, ze jest w miare spokojnie. Odglosy walki dochodzace z dalszych rejonow swiadczyly, ze zaprzestano ataku na brame. -Nie wiem, jak dlugo beda zwlekali z ponowieniem natarcia na barbakan. - Spojrzal w dol ulicy prowadzacej w tamtym kierunku. - Napedziliscie im niezlego stracha. Murmandamus ma ponadto klopoty z niektorymi ze swoich dowodcow, ale niestety nie na tyle wielkie, bysmy mieli odniesc z tego wieksza korzysc. Chyba nie dam rady ich tu zatrzymac. Gdy znowu nadejda, wespna sie po taranie jak malpy. -Mozemy pomoc... - powiedzial Pug. -Nie - zaprotestowal Macros krotko. Wszystkie oczy zwrocily sie na niego. -Magia Puga nie sprosta sztuce Murmandamusa - powiedzial Arutha. -Czy uzyl juz przeciwko wam jakichs czarow? -Hm... nie - odpowiedzial po namysle Arutha. - Od czasu Armengaru, nie. -I nie uzyje. Musi zachowac swa sztuke i moce magiczne do momentu zdobycia miasta. A rozlew krwi i przerazenie sluza jego sprawie. W twierdzy znajduje sie cos, co bardzo pragnie zdobyc. Musimy udaremnic jego wysilki. Arutha spojrzal na Puga. -Co sie tu dzieje? Podbiegl do nich goniec. -Wasza Wysokosc! Wrog gotuje sie do zmasowanego ataku na brame! -Kto cie zastepuje? - spytal pospiesznie Macros. -Guy du Bas-Tyra. Pug obrzucil go zdziwionym spojrzeniem, ale nic nie powiedzial. -Murmandamus nie posluzy sie magia. Chyba, ze trafi mu sie okazja, by cie zniszczyc, Arutha. Musisz natychmiast przekazac dowodzenie obrona w rece du Bas-Tyry i pojsc z nami. -Dokad idziemy? -Niedaleko. Jezeli inne srodki zawioda, bedzie to jedyny sposob, by zapobiec calkowitej zagladzie twego narodu. Ksiaze. Nie wolno nam dopuscic, by Murmandamus osiagnal swoj ostateczny cel. Arutha namyslal sie przez chwile. Zwrocil sie do Galaina. -Rozkazy dla du Bas-Tyry: od tej chwili dowodzi obrona miasta. Amos Trask bedzie jego zastepca. -A gdzie bedzie Wasza Wysokosc? - spytal zolnierz stojacy obok Elfa. Macros wzial Aruthe pod ramie. -Tam, gdzie nikt nie bedzie mogl do niego dotrzec. Jezeli zwyciezymy, wszyscy spotkamy sie znowu. - Nawet sie nie potrudzil, by powiedziec, co sie stanie, jesli przegraja. Ruszyli szybkim krokiem. Szli ulica, mijajac domy, w ktorych za zaslonietymi okiennicami i zaryglowanymi drzwiami chronili sie mieszkancy. Jakis odwazniejszy chlopak wyjrzal z okna na pietrze w chwili, gdy obok przetaczala sie ciezko Ryath. Oczy niemal wyskoczyly mu z orbit. Okno zatrzasnelo sie z hukiem. Skrecili w szersza aleje. Mimo znacznego oddalenia z murow ciagle dochodzily odglosy bitwy. Macros zatrzymal sie i odwrocil gwaltownie do Ksiecia. -To, co ujrzysz, co uslyszysz i czego sie nauczysz, musi na zawsze pozostac tajemnica. Poza toba jedynie Krol i twoj brat, Martin, moga sie dowiedziec o tym, co dzisiaj poznasz... i twoi nastepcy... jezeli beda - dorzucil ostrym tonem. - Przysiegnij! -Macros nie prosil, lecz zadal i rozkazywal. -Przysiegam. -Tomas, musisz odkryc, gdzie znajduje sie Kamien Zycia. Ty zas, Pug, musisz nas tam zaprowadzic. Tomas zaczal rozgladac sie po okolicy. -To bylo wieki temu. Nic nie przypomina... - Zamknal oczy i jak sie wydawalo pozostalym, zapadl w trans. - Czuje to... -powiedzial cicho po paru chwilach. - Pug - ciagnal dalej, nie otwierajac oczu - czy mozesz nas zaprowadzic... tam! - Wskazal ku centrum miasta i otworzyl oczy. - To cos znajduje sie pod wejsciem do glownego zamku. -Zblizcie sie. Podajmy sobie rece. - polecil Pug. Tomas spojrzal na smoka. -Zrobilas wszystko, co moglas. Dziekuje. -Pojde z toba. Raz jeszcze... - Zerknela na czarnoksieznika, a potem znowu na Tomasa. - Wiem dokladnie, jakie jest moje przeznaczenie. Nie wolno mi go unikac. Pug spojrzal na towarzyszy. -O czym ona mowi? - Na twarzy Aruthy malowalo sie zdziwienie. Macros nie odezwal sie ani slowem. -Nic nam wczesniej nie mowilas - powiedzial Tomas. -Nie bylo takiej potrzeby, przyjacielu Tomasie. Macros przerwal im. -Mozemy o tym porozmawiac po dotarciu na miejsce. Ryath, gdy sie zatrzymamy, przyjdz do nas. -Sala jest wystarczajaco duza - dorzucil Tomas. -Przybede. Pug zapanowal nad zdumieniem i zmieszaniem. Ujal reke Aruthy. Druga podal Tomasowi. Macros zamknal kolo. W jednej chwili utracili materialna postac i zaczeli sie poruszac. Zapadali sie pod ziemie. Na dluzszy czas swiatlo dzienne zniknelo im z oczu. Tomas kierowal Pugiem, poslugujac sie mowa myslna. Po kilku minutach spedzonych w absolutnym mroku rozlegl sie glos Tomasa. -Jestesmy juz na otwartej przestrzeni. Gdy wrocili do materialnej postaci, uczuli pod stopami chlod kamiennej posadzki. Pug wytworzyl wokol nich jasnosc. Arutha podniosl wzrok ku gorze. Znajdowali sie w ogromnej sali ciagnacej sie w kazdym kierunku na co najmniej trzydziesci metrow. Dwa razy wyzej majaczylo niewyraznie sklepienie. Wokol nich wznosily sie kolumny, posrod ktorych znajdowalo sie podwyzszenie. Z glosnym klasnieciem pojawila sie nad nimi ogromna sylwetka smoka. -Juz prawie czas... - powiedziala Ryath. -O czym ten smok mowi? - zdziwil sie Arutha. W ciagu ostatnich dwoch lat byl swiadkiem tylu niesamowitych i cudownych rzeczy, ze gadajacy smok nie wywarl na nim specjalnego wrazenia. -Ryath, jak wszystkie smoki wieksze, zna dokladnie czas swej smierci - powiedzial Tomas. - Nastapi to wkrotce... -Gdy podrozowalismy miedzy swiatami, moglam umrzec z przyczyn nie zwiazanych ani z toba, ani z twymi przyjaciolmi. Teraz oczywiste jest, ze musze odegrac swoja role i nadal wspoldzialac z wami. Nasze przeznaczenie jest bowiem raz na zawsze powiazane jest z twoim, Valheru. Tomas tylko skinal glowa. Pug rozgladal sie po sali. -Gdzie jest Kamien Zycia? -Tam. - Macros wskazal na podwyzszenie. -Nic tam nie ma... -Pozor rzeczywistosci - odpowiedzial Tomas. '-- Gdzie poczekamy? - spytal Macrosa. Czarnoksieznik milczal zastanawiajac sie. -Kazdy na swoje miejsce. Pug, Arutha i ja musimy czekac tutaj. Ty i Ryath musicie udac sie gdzie indziej. Tomas pokiwal glowa ze zrozumieniem. Poslugujac sie sztuka magii, wzniosl sie w gore i dosiadl smoka. Rozlegl sie ogluszajacy huk i oboje znikneli. -Dokad polecial? - spytal Arutha. -Jest tu nadal - powiedzial Macros. - Przebywa jedynie w troche innej niz my fazie, podobnie zreszta jak i Kamien Zycia. Stanal na jego strazy - ostatni bastion obrony tej planety. Jesli nam sie nie powiedzie, tylko on stanie miedzy Midkemia a jej calkowitym unicestwieniem. Ksiaze popatrzyl uwaznie na Macrosa, a pozniej Ha Puga. Podszedl do podwyzszenia i usiadl. -Lepiej chyba bedzie, jesli mi wyjasnicie pare spraw. Guy dal znak i chmura pociskow runela na glowy atakujacych brame goblinow. W kilka sekund polegla ich cala setka. Nic juz jednak nie moglo powstrzymac fali nacierajacych. -Przygotowac sie do opuszczenia murow! - krzyknal du Bas-Tyra do Amosa. - Oddzialy zaczepne maja natychmiast wrocic do zamku. Nie chce paniki. Kto sprobuje uciekac, ma byc zabity przez dowodzacego sierzanta. -Uff, ostro, ostro... - sapnal Amos, lecz nie sprzeciwil sie wykonaniu rozkazu. Garnizon znajdowal sie na krawedzi zalamania i rozpadu; niedoswiadczeni zolnierze byli bliscy paniki. Jedynie straszac ich bardziej, niz czynil to wrog, mozna bylo miec cien nadziei na jaki taki porzadek w wycofywaniu sie do glownego zamku. Amos obejrzal sie. Mieszkancy uciekali na leb na szyje do zamku. Do tej pory nakazywano im, aby nie wychodzili z domow, dzieki czemu oddzialy mogly sie sprawnie i bez przeszkod przemieszczac sie miedzy odcinkami obrony. Teraz nakazano im natychmiastowe opuszczenie domow. Amos mial nadzieje, ze ulice opustoszeja, zanim rozpocznie sie odwrot wojska z murow. Jimmy pedzil przez sklebiony tlum zygzakiem, kierujac sie ku zachodowi, gdzie stali Amos, Galain i Guy. -De la Troville potrzebuje posilkow! Bardzo go cisna na prawej flance. -Nic nie dostanie. Jesli sciagne kogos z innych odcinkow, otworze brame powodzi... - Wskazal na miejsce, gdzie gobliny ponownie przedarly sie przez wyrwe w zewnetrznej bramie barbakanu i wspinaly sie juz na wewnetrzna. Chroniacy ich ostrzal lucznikow moredheli byl morderczy. Jimmy chcial juz odejsc, lecz Guy chwycil go za ramie. -Inny goniec roznosi juz wiadomosc, by na moj sygnal opuscic mury. Nie zdolasz wrocic na czas. Zostan tutaj. Jimmy kiwnal glowa i wyciagnal miecz. Doslownie w tym samym momencie pojawil sie przed nim goblin. Chlopak cial na odlew i stwor o sinoniebieskiej skorze zwalil sie ciezko na ziemie. Na jego miejsce blyskawicznie pojawil sie nastepny. Tomas spojrzal w dol. Jego przyjaciele znikneli. Wiedzial, ze nadal znajduja sie w tym samym miejscu, lecz w troche innej fazie czasu niz on. Ashen-Shugar usilowal ukryc kamien, umieszczajac starozytne miasto Draken-Korin w innym punkcie struktury czasu. Rozejrzal sie po rozleglej sali, gdzie Valheru po raz ostatni zebrali sie na wspolna narade. Przeniosl nastepnie wzrok na ogromny, plonacy wewnetrznym swiatlem, zielony kamien. Przeszedl na inny poziom percepcji i jego oczom ukazaly sie wychodzace z niego na zewnatrz niezliczone linie mocy. Wiedzial, ze docieraja do kazdej zywej istoty na tej planecie. Skupil sie na tym, czego za chwile mial dokonac. Zalala go fala spokoju. Wyczuwal nastroj smoka. Sam czul to samo. Byla to otwarta zgoda na zaakceptowanie wszystkiego, co przyniesie los, jednak bez rezygnacji i poddawania sie. To prawda, ze smierc mogla przyjsc w kazdej chwili, ale wraz z nia moglo nadejsc rowniez zwyciestwo. Mysl ta dodala mu otuchy. Arutha pokiwal glowa. -Mowiliscie, ze to bardzo wazne. Zgoda. Teraz powiedzcie mi jeszcze dlaczego. -Kamien pozostawiono, by czekal na dzien powrotu Valheru. Dobrze rozumiano, ze bogowie zostali stworzeni z materii swiata i stanowia nieodlaczna czesc Midkemii, sa jej elementem. Draken-Korin byl prawdziwym geniuszem swej rasy. Zdawal sobie sprawe, ze ich moc zalezala od zwiazkow, jakie mieli z innymi zywymi istotami. Kamien Zycia jest najpotezniejszym obiektem magicznym tej planety. Jezeli trafi w niepowolane rece i zostanie uzyty, wysaczy do ostatka zywotne sily ze wszystkich zyjacych istot tego swiata, zasilajac nimi potege tego, kto nim zawladnie. Mozna sie nim posluzyc, by sprowadzic Valheru w te przestrzen i czas. Kamien zapewnia otrzymanie naglej wiazki energii o mocy, z ktora nic nie moze sie rownac. Jednoczesnie wysysa zrodlo mocy dla bogow. Niestety oznacza to rowniez, ze zagladzie ulegna wszelkie formy zycia na Midkemii. W jednym ulamku sekundy wszystko, co chodzi, lata, plywa czy pelza po powierzchni tej planety, przestanie istniec. Owady, ryby, rosliny. Wszystko. Nawet stworzenia zbyt male, by je dostrzec golym okiem. Arutha spojrzal na niego zdumionym wzrokiem. -Po co Valheru martwa planeta? -Kiedy ponownie zawitaja do tego wszechswiata, beda mogli wyruszyc na wojny przeciwko innym swiatom. Sprowadza niewolnikow, stada zwierzat, rosliny. Wszystkie formy zycia rozwina sie tu od nowa. Los innych istot na Midkemii jest im zupelnie obojetny. Interesuja sie wylacznie swoim. To punkt widzenia prawdziwie godny Valheru: wszystko moze zginac, byle tylko moje interesy byly odpowiednio zabezpieczone. -Zatem Murmandamus i moredhele z jego armii rowniez zgina... - powiedzial Arutha cicho. Zasieg i skala potwornego planu przerazily go. Macros zamyslil sie. -To mnie wlasnie zastanawia i dziwi. Aby Murmandamus mogl wlasciwie wykorzystac Kamien Zycia, Valheru musieli powierzyc mu wielka i gleboka wiedze. Wydaje sie niemozliwe, aby nie zdawal sobie sprawy, iz w momencie otwarcia przejscia umrze. Moge jeszcze zrozumiec kaplanow Pantathian. Od chwili zakonczenia Wojen Chaosu trudza sie w pocie czola, aby sprowadzic z powrotem swoja wladczynie. Szmaragdowa Pania Wezy, ktora uwazaja za boginie. Stworzyli kult smierci. Wierza, iz wraz z jej powrotem sami osiagna stan polbostwa. Witaja smierc z otwartymi szeroko ramionami. Jednak takie podejscie w odniesieniu do moredheli jest wlasciwie wykluczone. Nie rozumiem motywow postepowania Murmandamusa, chyba ze otrzymal jakies gwarancje. Ale co to by moglo byc... nie wiem. Podobnie zreszta nie rozumiem, co moze znaczyc i zwiastowac to, ze posluzono sie upiorami, poniewaz one nie zgina wraz z innymi. A gdy przyjdzie czas ponownego ozywienia planety i Valheru nie beda juz chcieli miec ich w swoim swiecie, bedzie im niezwykle trudno sie ich pozbyc. Wladcy Upiorow to potezne istoty, co kaze mi watpic w mozliwosc ukladu miedzy nimi. - Macros westchnal. - Tak wiele jeszcze nie wiemy. A przeciez kazdy z tych nieznanych elementow moze stac sie przyczyna naszego niepowodzenia. -Nie rozumiem jeszcze jednego. Murmandamus jest pewnego rodzaju archimagiem, prawda? Jezeli chce sie tu przedostac, to dlaczego na przyklad nie przyjmie zwyklej, ludzkiej postaci i nie wslizgnie sie niepostrzezenie do Sethanon? Po co te wszystkie przemarsze wojsk, zniszczenia i tak dalej? -Wynika to z natury Kamienia. Osiagniecie wlasciwej struktury odniesienia do czasu i otwarcie przejscia, by wpuscic Valheru, wymaga przeogromnej sily magicznej. Murmandamus wzmacnia sie, mozna powiedziec, ze karmi sie smiercia. - Arutha kiwnal glowa, przypominajac sobie slowa Murmandamusa w czasie ich pierwszej konfrontacji w Krondorze poprzez cialo zabitego Nocnego Jastrzebia. - Wysysa energie z kazdej smierci w swoim otoczeniu. Tysiace stracily juz zycie sluzac mu lub walczac przeciwko niemu. Gdyby nie musial zachowywac energii w celu otwarcia przejscia, moglby zmiesc to miasto z powierzchni ziemi niczym stos patykow. Nawet tak prosta sprawa, jak utrzymywanie wokol siebie osobistej bariery ochronnej, kosztuje go drogocenna energie. Nie, aby sprowadzic tutaj Valheru, potrzebna mu wojna. Z przyjemnoscia widzialby swoja armie wybita do ostatniego zolnierza, gdyby mialo mu to pomoc w dostaniu sie do tej sali. Teraz musimy sprobowac zablokowac przedostanie sie jego panow do naszego wszechswiata. - Wstal. - Arutha, badz czujny. Musisz bardzo uwazac na zwykly, ziemski atak skierowany przeciwko tobie. - Podszedl do Puga. - Musimy go wspomagac ze wszystkich sil. Jego przeciwnik jest potezny. Bardzo potezny. Nie ma watpliwosci, ze Murmandamus pojawi sie w tej sali. Pug ujal Macrosa za reke. Ten zas chwycil mocno talizman Ishap. Arutha skinal glowa i czarnoksieznik zabral mu go. Zamknal oczy. Pug uczul, jak jego wewnetrzna moc poddaje sie dzialaniu Macrosa. Bylo to uczucie rownie nowe, co zdumiewajace. Wszystkie jego talenty i zdolnosci nadal byly niczym wobec potegi starszego maga. Talizman zaczal powoli pulsowac wewnetrznym swiatlem. Pug i Ksiaze patrzyli zafascynowani. -Oto ukryta moc - powiedzial cicho Macros i otworzyl oczy. - Wyciagnij miecz. Arutha skierowal miecz rekojescia do przodu. Macros uwolnil reke Puga i ostroznie umiescil talizman tuz pod nia, tak ze malutki mlot spoczal na najmocniejszej czesci klingi. Delikatnie zamknal dlon wokol talizmanu i ostrza. -Pug, wiem, jak to uczynic, lecz brak mi sily. Musisz mi pomoc. - Pug ponownie ujal jego dlon w swoja, wspomagajac zubozona potege starszego maga. Dlon Macrosa stopniowo zablysla cieplym, zoltopomaranczowym swiatlem. Jednoczesnie dalo sie slyszec ciche skwierczenie i spomiedzy palcow wysnuly sie smuzki dymu. Arutha poczul, ze klinga miecza rozgrzewa sie gwaltownie. Po paru chwilach poswiata zniknela. Reka Macrosa rozwarla sie. Arutha opuscil wzrok na klinge. Talizman w niewytlumaczalny sposob zostal wtopiony w stal ostrza i wygladal jak wygrawerowany znak mlota. Ksiaze spojrzal najpierw na Puga, a potem na Macrosa. -W ostrzu znajduje sie teraz moc talizmanu. Miecz bedzie cie strzegl przed wszystkimi atakami pochodzacymi z magicznych zrodel. Bedzie w stanie zranic i zabic wszelkie istoty oddajace czesc mrocznym potegom zla. Bedziesz nawet mogl przebic nim ochronna bariere wokol Murmandamusa. Pamietaj jednak, ze sila miecza ograniczona jest potega woli i determinacja tego, kto go dzierzy w dloni. Gdy sie zachwiejesz w postanowieniu lub zwatpisz, padniesz martwy. Trwaj przy swoim, a zwyciezysz. Nigdy o tym nie zapominaj. -Chodz, Pug. I my musimy sie przygotowac. Arutha przygladal sie w milczeniu. Dwaj magowie staneli przed podwyzszeniem, twarzami zwroceni ku sobie. Jeden w brazowej szacie tak stary, ze niemal odwieczny i drugi, mlodszy w czarnej szacie Wielkiego Narodu Tsuranich. Podali sobie rece i zamkneli oczy. W sali zapadla przejmujaca cisza. Po kilku chwilach ich absolutnego bezruchu, Arutha odwrocil wzrok i zaczal sie rozgladac. Sala wydawala sie pozbawiona wszelkich sprzetow czy dekoracji. Jedyne wejscie stanowily siegajace pasa drzwi w jednej ze scian. Otworzyl je i zajrzal do srodka. W nastepnej sali pietrzyla sie gora klejnotow. Zasmial sie cicho sam do siebie. Oto i starozytny skarb - bogactwa Valheru. A on gotow bylby oddac je bez wahania, byle tylko ujrzec na horyzoncie armie Lyama. Przebieral w drogocennym stosie, wreszcie usiadl i czekal. Ujal rubin wielkosci sliwki. Podrzucal go bezwiednie do gory, zalujac, ze nie ma sposobu, by sie dowiedziec, jak powodzi sie jego towarzyszom walczacym na gorze. -Teraz! - krzyknal Guy i oddzial pozostajacy pod jego osobista komenda zaczal wycofywac sie z barbakanu. Traby na tylach daly znak do odwrotu. Oddzialy we wszystkich dzielnicach miasta odpowiedzialy na wezwanie, oddajac mury atakujacym w mozliwie najbardziej zorganizowanej formie. Obroncy cofneli sie gwaltownie, szukajac oslony za pierwszym szeregiem domow przylegajacych do murow. Lucznicy moredheli zbierali obfite zniwo. Oddzialy lucznikow z Sethanon czekaly na dogodny moment, aby odpowiedziec strzalami ponad glowami wycofujacych sie towarzyszy. Tylko wyjatkowa odwaga oslaniajacych odwrot oddzialow zapobiegla powszechnej panice. Guy pociagnal za soba Jimmiego i Amosa. Ogladal sie co chwila za siebie, sprawdzajac, czy jego ludzie zajeli juz nowe pozycje. Galain i trzech innych lucznikow bronilo ich tylow. Gdy pierwsze szeregi wroga dotarly do wiekszego skrzyzowania ulic, z bocznego zaulka wypadl galopem oddzial konnicy. Kawaleria Sethanon pod dowodztwem samego Humphry'ego przecwalowala przez gobliny i trolle, tratujac je i rozpedzajac na boki. Wiekszosc napastnikow zostala wycieta w pien, a pozostali rozpoczeli szybki odwrot ta sama droga, ktora przyszli. Guy skinal na Humphry'ego, aby podjechal blizej. -Poszarpiemy ich troche, Guy? -Nie. Zaraz sie przegrupuja. Niech twoi ludzie czuwaja caly czas na obrzezach i udzielaja wsparcia gdzie trzeba. Ale wszyscy maja wycofac sie do glownego zamku. Jak najszybciej! Nie zgrywajcie bohaterow. Baron skinal glowa. -Humphry, powiedz swoim ludziom, ze spisali sie wspaniale. - Niski i pekaty baron az urosl w siodle. Zasalutowal sprezyscie i odjechal galopem. -Ta mala wiewiora pokazala zeby - pochwalil Amos. -Jest o wiele odwazniejszy, niz wyglada. - Guy szybko ocenil sytuacje i dal oddzialowi znak do odwrotu. Ruszyli biegiem w kierunku zamku. Na zewnetrzne umocnienia skladalo sie pieknie kute ogrodzenie z zelaznych pretow, ktore zostanie zwalone w ciagu paru chwil. Jednak wewnetrzny pierscien obrony to inna sprawa. Starodawna forteca byla nadal trudna do zdobycia. Guy mial przynajmniej taka nadzieje. Wbiegli na pierwszy poziom blankow. Guy wyslal Galaina, by sprawdzil, czy inni dowodcy zdolali juz dotrzec do glownego zamku. -Gdybym sie tylko mogl dowiedziec, gdzie jest Arutha! - spytal sam siebie pod nosem, gdy Elf zniknal mu z oczu. Jimmy takze sie nad tym zastanawial. Glowil sie rowniez, gdzie podzial sie Locklear. Locklear przywarl calym cialem do muru. Czekal az troll, slyszac krzyk, odwroci sie do niego tylem. Dziewczyna nie mogla miec wiecej niz szesnascie lat. Dwojka pozostalych dzieci byla znacznie mlodsza. Troll siegnal ku dziewczynie. Locklear wyskoczyl z ukrycia i od tylu przeszyl go na wylot. Nie mowiac slowa, chwycil ja mocno za reke. Pociagnal i cala trojka poszla poslusznie za nim. Pobiegli w kierunku zamku. Po paru krokach zatrzymali sie gwaltownie, gdyz droge ucieczki przecial im oddzial konnicy wycofujacy sie ku twierdzy. Locklear zdazyl jeszcze zauwazyc, ze baron Humphry jako ostatni oderwal sie od wroga. Jego kon potknal sie nagle. Wysunal sie ku niemu las rak goblinow. Sciagneli go z siodla. Niziutki grubasek, wladca Sethanon, cial na odlew mieczem, zwalajac dwoch najblizszych napastnikow, zanim zostal w koncu pokonany przez reszte. Locklear wciagnal przerazona dziewczyne i dzieciaki do opuszczonej karczmy. Rozgladal sie goraczkowo przez chwile, az w koncu dostrzegl klape w podlodze. Otworzyl ja. -Szybko! I cicho! Dzieci poslusznie zeszly za nim. Pomacal w ciemnosci wokol siebie i znalazl lampe, a obok niej krzesiwo. Po chwili latarnia zaplonela jasnym swiatlem. Rozgladal sie dookola. Z gory, z ulicy dochodzily przytlumione odglosy walki. Wskazal na dwie ogromne beczki w rogu. Dzieciaki podbiegly i przycupnely skulone miedzy nimi. Przewrocil jeszcze jedna beczke i podtoczyl do tamtych. Po jej postawieniu powstala niewielka przestrzen niewidoczna od strony piwnicy, gdzie mozna sie bylo skryc. Wzial lampe i miecz i wspial sie na beczke, dolaczajac do calej trojki. -Co robiliscie na ulicy? - spytal ochryplym szeptem. - Rozkaz odwrotu dla mieszkancow nie uczestniczacych w bitwie zostal wydany ponad pol godziny temu. Dziewczyna byla przerazona, ale mowila spokojnym glosem. -Moja mama ukryla nas w piwnicy. Spojrzal na nia z niedowierzaniem. -Dlaczego? Dziewczyna obrzucila go dziwnym spojrzeniem. -Zolnierze. Locklear zaklal. Troska matki o los najstarszej corki mogla kosztowac zycie cala trojke. -Coz, widocznie wolala cie martwa niz zhanbiona. Dziewczyna zesztywniala. -Mama... nie zyje. Trolle ja zabily. Walczyla z nimi, dajac nam czas na ucieczke. Locklear pokrecil glowa. Otarl wierzchem dloni zlane potem czolo. -Przepraszam. - Po raz pierwszy przyjrzal sie jej uwaznie i stwierdzil, ze jest calkiem ladna. - Naprawde mi przykro. - Milczal chwile. - Ja tez stracilem kogos bliskiego - dodal cichym glosem. Z gory dobiegl gluchy stukot. Dziewczyna zesztywniala ponownie. Jej oczy zrobily sie okragle jak spodki. Zacisnela zeby na wierzchu dloni, by powstrzymac krzyk. Dwoje mlodszych dzieci wtulilo sie w siebie. Locklear nachylil sie ku nim. -Ani mru-mru. - Objal dziewczyne ramieniem i zdmuchnal lampe. Piwnica pograzyla sie w nieprzeniknionym mroku. Guy rozkazal zamknac wewnetrzna brame zamku. Z wysokosci murow patrzyl bezradnie, jak ci, ktorzy zwlekali za dlugo z wycofaniem sie, gineli pod ciosami wroga. Lucznicy rozpoczeli ostrzal. Wszystko, czym mozna bylo razic nieprzyjaciol, lecialo za mury - wrzaca woda i olej, kamienie, a nawet co ciezsze meble. Rozpoczal sie ostatni etap desperackiej obrony. Nagle w tylnych szeregach nieprzyjaciela rozlegl sie donosny okrzyk. Pojawil sie Murmandamus. Przeciskal sie przez tlum zolnierzy, tratujac w galopie tych, ktorzy nie zdazyli odskoczyc na czas. Amos stal obok Guya i Jimmiego, czekajac, kiedy pojawia sie pierwsze drabiny do zdobywania murow. Spojrzal na przepychajacego sie goraczkowo wodza moredheli. -Patrzcie tylko, temu gownojadowi ciagle gdzies spieszno. Nie przejmuje sie zbytnio chlopakami, ktorzy wejda mu w droge. -Lucznicy, oto wasz cel! - krzyknal Guy. Wokol barczystego moredhela zaswiszczala chmura strzal. Jego wierzchowiec kwiknal przerazliwie i zwalil sie ciezko na ziemie. Jezdziec wylecial z siodla i przekoziolkowal kilka razy. Nic mu sie jednak nie stalo. Zerwal sie na rowne nogi i wskazal na brame zamku. Tuzin goblinow i moredheli ruszyl biegiem, by niemal natychmiast zginac co do jednego pod morderczym ostrzalem z blankow. Wiekszosc lucznikow Sethanon skoncentrowala sie na wodzu, lecz zaden nie byl w stanie nic mu uczynic. Strzaly uderzaly o niewidzialna bariere i odbijaly sie, nie czyniac najmniejszej szkody. W koncu pojawil sie taran. I chociaz jego posuwanie sie ku murom znaczyl wal trupow, to jednak w koncu dotarl w poblize bramy. Moredhele rozpoczely intensywny ostrzal z lukow, nie pozwalajac na skuteczna obrone. Rozlegly sie pierwsze gluche uderzenia. Guy siedzial oparty plecami o mur. Nad glowa przelatywaly jedna za druga geste chmury strzal wroga. Przywolal Jimmiego. -Mlodziencze, biegnij na dol i zobacz, czy de la Troville ma wszystkich swoich ludzi przy sobie. Przekaz mu, ze maja byc gotowi przy wewnetrznej bramie. Mysle, ze za niecale dziesiec minut wedra sie do srodka. - Jimmy zbiegl na dol. - Guy odwrocil sie powoli do Amosa. - No coz, piracie... dalismy im niezle popalic. -Tak... dostali tegie baty. - Amos przykucnal obok ze zwieszona glowa. - Zwazywszy okolicznosci, radzilismy sobie calkiem niezle. Gdybysmy mieli troche wiecej szczescia, jak nic wyprulibysmy draniowi flaki. - Westchnal. - No, ale trudno. Jak zawsze mowie, ze nie ma co rozpamietywac przeszlosci. Chodz, stary przyjacielu, przynajmniej wyprujemy flaki paru smierdzacym skunksom. - Zerwal sie na nogi i zlapal za gardlo goblina, ktory akurat pojawil sie na murze. Atakujacy nie widzieli z dolu zadnego obroncy, Amos wyrosl przed nimi jak spod ziemi. Jednym szarpnieciem reki zmiazdzyl goblinowi tchawice i cisnal go za mur, spychajac przy okazji z drabiny trzech nastepnych. Odepchnal drabine. W tym samym czasie Guy przecial na pol nastepnego goblina, ktory pojawil sie niespodziewanie obok Amosa. Amos zesztywnial i sieknal glosno. Spojrzal w dol i stwierdzil, ze w boku sterczy mu strzala. -A niech to szlag trafi! - krzyknal bardziej z powodu zaskoczenia niz z bolu. Kolejny goblin pojawil sie na blankach. Zamachnal sie mieczem i uderzyl z calej sily. Impet ciosu niemal obrocil Amosa w miejscu. Kolana ugiely sie pod bylym kapitanem. Padl ciezko na kamienie. Oko Guya blysnelo dziko. Mocnym uderzeniem odrabal glowe goblina. -Cholera, przeciez ci mowilem, zebys nie wystawial tego durnego lba. - Uklakl przy Amosie. Amos usmiechnal sie slabo. -Nastepnym razem poslucham - powiedzial ledwo slyszalnym glosem i zamknal oczy. Zza muru wyskoczyl nastepny goblin. Guy cieciem od dolu wypatroszyl bestie. Protektor Armengaru, byly ksiaze Bas-Tyra cial jak oszalaly na prawo i lewo, zadajac smierc kazdemu goblinowi, trollowi czy moredhelowi, ktory znalazl sie w zasiegu jego miecza. W tym czasie niestety zostala przelamana obrona na zewnetrznych murach twierdzy. Coraz wiecej napastnikow wlewalo sie do srodka. Guy zauwazyl, ze jest stopniowo otaczany ze wszystkich stron. Reszta obroncow odpowiedziala na odegrany wlasnie sygnal do odwrotu i zbiegla na dol, gromadzac sie w wielkiej sali. Guy jednak nie zareagowal. Stal z wyciagnietym mieczem nad cialem przyjaciela. Murmandamus kroczyl po cialach swoich zolnierzy, nie zwazajac na jeki i krzyki umierajacych i rannych. Wszedl do barbakanu przez zniszczona brame. Krotkim ruchem glowy nakazal zolnierzom, by ruszyli z taranem na wewnetrzna brame, prowadzaca juz do samego zamku. Podczas gdy zolnierze, pod oslona towarzyszy ostrzeliwujacych gesto lucznikow Sethanon, rozpoczeli szturm taranem - on sam stanal z boku przy murze. Przez krotka chwile uwaga wszystkich skoncentrowana byla na rozpadajacej sie bramie. Murmandamus cofnal sie glebiej w cien, smiejac sie w duchu nad glupota innych istot. Z kazda nastepna smiercia jego moc rosla. Byl wreszcie gotow. Jeden z wodzow klanow moredheli wbiegl do barbakanu. Rozgladal sie goraczkowo, szukajac swego pana. Przybiegl z wiadomoscia o bitwie, ktora rozpetala sie w miescie. Dwa rywalizujace ze soba klany rozpoczely walke o lupy. Pomoglo to garstce obroncow wyrwac sie na zewnatrz, ratujac innych od niechybnej zaglady. Obecnosc naczelnego wodza byla niezbedna, aby przywrocic lad i porzadek. Watazka klanu chwycil za ramie jednego z podwladnych i zapytal o Murmandamusa. Goblin wskazal w kierunku muru. Moredhel odepchnal go brutalnie, poniewaz kat wskazany przez stwora swiecil pustkami. Goblin zerwal sie na nogi i pobiegl pomagac przy taranie, gdzie wlasnie jeden z zolnierzy zginal od strzaly. Watazka biegal dookola, rozgladajac sie goraczkowo i rozpytujac o naczelnego wodza. Wszyscy zgodnie twierdzili, ze Murmandamus zniknal. Przeklinajac na glos wszelkie znaki, przepowiednie, proroctwa i zwiastunow zaglady, popedzil z powrotem do czesci miasta, w ktorej walczyl jego klan. Wkrotce mialy zostac wydane nowe rozkazy... Pug uslyszal w umysle slowa Macrosa. "Chca sie wedrzec do srodka". Ich umysly byly polaczone w jeden. Lacznosc byla perfekcyjna. Jeszcze nigdy w zyciu Pug nie doswiadczyl podobnej harmonii. Wczul sie w czarnoksieznika i rozumial go w pelni. Stanowil z Macrosem jednosc. Pamietal wydarzenia z dlugiego zyciorysu maga, odlegle ziemie i zamieszkujace je nieznane ludy, historie dalekich swiatow. Wszystkie te wspomnienia stanowily teraz jego wlasnosc. Podobnie jak i wiedza. Swym magicznym spojrzeniem mogl "dojrzec" miejsce, do ktorego beda usilowali sie dostac. Istnialo ono pomiedzy ich fizycznym swiatem, a miejscem, gdzie oczekiwal Tomas. Cos na ksztalt szwu, laczenia pomiedzy struktura jednego i drugiego czasu. Wokol nich narastalo cos w rodzaju dzwieku, cos, czego nie mogl uslyszec, a jedynie wyczuc. Roslo tez nieustannie cisnienie, jakby ci, ktorzy pragneli wedrzec sie do ich rzeczywistosci, przypuscili ostateczny atak. Arutha zesztywnial. W jednej chwili widzial stojacych przed nim jak dwa posagi Puga i Macrosa, a juz w nastepnej ktos inny poruszal sie w wielkiej sali. Z czarnego cienia wychynal ogromny moredhel. Zdjal z ociekajacego potem czola smoczy helm. Oczom Ksiecia ukazala sie przepiekna i przerazajaca zarazem twarz. Na nagim, nie oslonietym pancerzem torsie widnialo znamie w ksztalcie smoka, znamie jego dziedzictwa. W reku dzierzyl czarny miecz. Wbil oczy w Macrosa i Puga i ruszyl ku nim powoli. Arutha wysunal sie zza kolumny, stajac pomiedzy Murmandamusem a magami. Wyciagnal przed siebie miecz, gotujac sie do walki. -Teraz, morderco dzieci, bedziesz mial swoja szanse. Murmandamus zawahal sie przez moment. Wytrzeszczyl oczy na Ksiecia. -Jak... - Usmiechnal sie szeroko. - Niech beda dzieki losowi. Panie Zachodu. Teraz jestes moj. - Wyciagnal przed siebie reke i z palca trysnela ku Ksieciu struga energii. Jej lot zostal jednak zaklocony. Zamiast w Aruthe trafila w jego miecz i rozzarzona do bialosci tanczyla i pulsowala na klindze. Ksiaze szybko poruszyl nadgarstkiem i dotknal koncem miecza kamiennych plyt posadzki. Ogien zniknal. Moredhel jeszcze bardziej wytrzeszczyl oczy i z dzikim wrzaskiem wscieklosci skoczyl na Aruthe. -Nie zabierzesz mi tego!!! W ostatniej chwili Ksiaze zdolal uchylic sie przed wscieklym, zdumiewajaco szybkim ciosem. Z miejsca, gdzie czarna klinga uderzyla w kamien, trysnely niebieskawe iskry. Gdy sie cofal, jego miecz nagle sam skoczyl w przod jak zywy i ranil moredhela w ramie. Murmandamus krzyknal przerazliwie, jakby zostal ciezko ranny. Zachwial sie. Zdolal jednak zebrac sily i wyprostowac sie, aby odparowac nastepne pchniecie Aruthy. We wzroku Murmandamusa pojawilo sie szalenstwo. Chwycil sie za rane wpatrujac z niedowierzaniem w czerwona, wilgotna plame na dloni. -To... to niemozliwe... Z szybkoscia i zwinnoscia kota Arutha ruszyl do przodu i ponownie cial z calej sily. Na ciele moredhela wykwitla purpura kolejna rana, tym razem na nagiej piersi. Na twarzy Aruthy pojawil sie ponury usmiech, rownie dziki i okrutny jak ten, ktory goscil poprzednio na ustach moredhela. -Mozliwe, mozliwe, ty wsciekly pomiocie szalenstwa - cedzil slowa. - Jam jest Pan Zachodu. Jam jest Zapora Ciemnosci. Jam jest twoja zguba, nedzny niewolniku Valheru. Murmandamus wrzasnal wsciekle na cale gardlo - ogluszajacy, przejmujacy ryk prastarej epoki szalenstwa i chaosu zawital na nowo do tego swiata. Moredhel rzucil sie na oslep ku Ksieciu. Arutha nie ustapil mu pola. Rozgorzal pojedynek na smierc i zycie. "Pug". "Wiem". Poruszali sie w pelnej harmonii, rozsnuwajac misterna siec energii i budujac z niej zapore przeciwko intruzom. Nie byla to co prawda praca rownie gigantyczna i wyczerpujaca, jak podczas zamykania wielkiego przejscia w czasach zlocistego mostu, ale z drugiej strony, przejscie, ktore chcieli zablokowac, nie zostalo jeszcze otwarte. Caly czas czuli narastajace napiecie - ktos probowal ich sil. Lomot w brame nie ustawal. Drewno poczynalo pekac, a dookola lecialy drzazgi. Zza horyzontu dal sie slyszec gluchy, jednostajny grzmot. Narastal miarowo z kazda chwila. Huk tarana ustal na moment, by po chwili powrocic. Jeszcze dwa razy rozlegl sie odlegly grzmot. Za kazdym razem blizej. Odglosy walki zdawaly sie nasilac. Niespodziewanie za murami rozlegly sie dzikie wrzaski. Lomot tarana ucichl jak nozem ucial. Sala wstrzasnela straszna eksplozja. Jimmy ruszyl przed siebie i odsunal zaslepke zaslaniajaca judasza w bramie. Odwrocil sie nagle w strone de la Troville'a. -Otwierac brame! - krzyknal na cale gardlo. Dowodca kompanii dal znak ludziom. Podbiegli do bramy i z najwyzszym trudem otworzyli na wpol wywazone podwoje. Jimmy i de la Troville wypadli na zewnatrz. Na ulicach w poblizu bram zolnierze w jaskrawych zbrojach wybijali moredheli, gobliny i trolle. -Tsurani! - krzyknal Jimmy. - A niech to diabli, wojska Tsuranich! -Jak to mozliwe? - dziwil sie de la Troville. -Ksiaze Lamie opowiadal mi wystarczajaco wiele historii z wojny. To na pewno oni. Mali, ale twardzi i zajadli faceci, wszyscy w kolorowych zbrojach. Oddzial goblinow zawrocil spod zamku, wycofujac sie przed liczniejszym oddzialem Tsuranich. De la Troville wyprowadzil swoich ludzi, zachodzac wroga od tylu. Jimmy pobiegl przodem. Uslyszal kolej na, glosna eksplozje. W perspektywie szerokiej alei ujrzal maga w dlugiej, czarnej szacie. Stal przed dymiacym stosem beczek i przewroconym na bok wozem, ktore sluzyly obroncom jako barykada. Mag wykonywal dziwne gesty i mowil cos do siebie. Z jego dloni wyplynela ogromna, ciezka kula energii. Przemknela nad Jimmym i uderzyla z hukiem w jakis cel, daleko za jego plecami. Zza pobliskich domow wypadl galopem oddzial jazdy. Jimmy rozpoznal sztandar Landreth. Wraz z nim galopowali Kulgan, Meecham i dwaj magowie w czarnych szatach. Sciagneli gwaltownie wodze, zatrzymujac wierzchowce niemal w miejscu. Kulgan mimo poteznej tuszy lekko i zwinnie zeskoczyl na ziemie. Podbiegl do Jimmiego. -Kulgan! Chyba jeszcze nigdy w zyciu nie ucieszyl mnie tak czyj s widok! -Czy zdazylismy na czas? - spytal Hochopepa. Jimmy po raz pierwszy widzial maga w czerni, zalozyl jednak, ze skoro przybyl w towarzystwie Kulgana, musial miec jakas wladze czy stanowisko. -Nie wiem. Arutha, Pug i Macros znikneli kilka godzin temu, jakby sie zapadli pod ziemie. Razem ze smokiem, jesli wierzyc raportowi, jaki Galain zlozyl du Bas-Tyrze. Guy i Amos Trask kreca sie gdzies tutaj. - Wskazal na grupe walczacych w oddali. - Du Masigny i inni sa chyba gdzies tam. - Rozejrzal sie wokol. Oczy mial wytrzeszczone z przerazenia i wyczerpania. - Nie... nie wiem, kto zdolal przezyc - wykrzyczal histerycznym i ochryplym z emocji glosem. Zbyt dlugo musial panowac nad soba. Kulgan zorientowal sie momentalnie, ze chlopak jest na krawedzi calkowitego zalamania sie. Polozyl mu reke na ramieniu. -W porzadku, Jimmy. Juz dobrze. - Przeniosl wzrok na Hochopepe i Elgahara. - Lepiej zajrzyjcie do srodka. Nie wydaje mi sie, aby bitwa naprawde sie skonczyla. -Gdzie sie podziali wszyscy Mroczni Bracia? - spytal Jimmy. - Przeciez jeszcze kilka minut temu byly ich tu cale tysiace. Kulgan odprowadzil chlopca na bok. Dwaj magowie rozkazali najblizszemu oddzialowi Tsuranich, aby towarzyszyl im do srodka zamku, gdzie nadal slychac bylo odglosy walki. Zwalisty mag w dlugiej, zielonej szacie zatrzymal sie po paru krokach. -Dziesieciu magow ze Zgromadzenia dolaczylo do nas. Poza tym Tsurani tak sie bali, ze Przeciwnik pojawi sie rowniez w ich swiecie, ze Cesarz przyslal tu czesc swych wojsk. Otworzylismy przejscie pomiedzy Stardock a miejscem nieopodal, ale poza polem widzenia zolnierzy Murmandamusa. Przeprowadzilismy przez nie trzy tysiace piechoty Tsuranich i tysiac piecset jazdy z Landreth i Shamata. Teraz ida nastepni. -Co? - Jimmy usiadl na ziemi. - Trzy tysiace? Tysiac piecset? I oni uciekli przed ta garstka? Kulgan usadowil sie obok niego. -I jeszcze przed Czarnymi Szatami, ktorych magii nie sa w stanie sie przeciwstawic. Ich odwrot przyspieszyly takze z pewnoscia wiesci, ze na rowninie pojawil sie juz Martin na czele czterotysiecznej armii z Yabonu. Sa o niecala godzine marszu na polnocny zachod. Ponadto ich zwiadowcy z pewnoscia zauwazyli tumany kurzu na poludniowym zachodzie, skad zmierzaja tu zolnierze z Czarnego Wrzosowiska u boku oddzialow z Krzyza Malaka. Tuz za nimi znajduja sie regimenty Gardana z Krondoru. Wszyscy z pewnoscia spostrzegli sztandary Polnocnej Warty na polnocnym wschodzie. A od wschodu nadciaga armia krolewska, ktora jest o dzien, najwyzej dwa stad. Sa otoczeni i dobrze o tym wiedza, Jimmy. - Kulgan zamyslil sie, trac brode. - A poza tym juz wczesniej musialo ich cos zaniepokoic, poniewaz podchodzac do miasta, widzielismy z daleka oddzialy Mrocznych Braci uciekajacych w strone Mrocznego Lasu. Moim zdaniem co najmniej trzy czy cztery tysiace wycofaly sie z walki przed naszym przybyciem. Wielu ich zolnierzy na odcinku stad az do bramy bilo sie bez ladu i skladu. Zauwazylem tez, ze niektore oddzialy walczyly miedzy soba. Cos sie musialo zdarzyc niemal w chwili zwyciestwa... cos, co stepilo skutecznie ostrze ich ataku. W polu widzenia pojawil sie nagle znaczny oddzial psiej piechoty z Keshu. Pedzil ku odglosom walki. Jimmy zerknal na maga i parsknal smiechem. Po policzkach ciurkiem ciekly mu lzy. -A to pewnie oznacza, ze do gry wlaczyl sie rowniez Hazara-Khan, tak? Kulgan usmiechnal sie. -Przypadkiem obozowal w okolicach Shamaty. Twierdzi, ze jadl kolacje z gubernatorem Shamaty, kiedy nadeszla wiadomosc od Katali, by przybyc do Stardock z calym garnizonem. Oczywiscie to, ze przekonal gubernatora, by pozwolil mu zabrac ze soba kilku obserwatorow, oraz to, ze ludzie ci byli gotowi do wymarszu w ciagu godziny, to rowniez czyste przypadki. -Ilu jest tych przypadkowych obserwatorow? -Pieciuset. Wszyscy uzbrojeni po zeby. -Arutha umrze jako nieszczesliwy czlowiek, jesli nie bedzie mial przedtem okazji zmusic Abdura do przyznania, ze na naszych ziemiach dziala Imperialny Korpus Wywiadowczy. -Jednego wszakze nie moge pojac: skad Abdur wie, co dzieje sie w Stardock? Jimmy zarechotal radosnie. Pociagnal nosem i usmiechnal sie. -Chyba zartujesz. Przeciez polowa waszych magow to ludzie z Keshu. - Westchnal i usiadl wygodniej. - Ale musi byc cos wiecej, prawda? - Zaniknal oczy. Byl tak zmeczony, ze lzy same plynely mu po policzkach. -Nadal nie znalezlismy Murmandamusa - powiedzial Kulgan. Zwrocil wzrok w kierunku uwijajacych sie po ulicach zolnierzy Tsuranich. - I dopoki go nie znajdziemy, nic sie nie zakonczy. Arutha wykonal blyskawiczny unik. Okrutny, wyprowadzony zza plecow cios Murmandamusa trafil w proznie. Ksiaze pchnal ostro, lecz moredhel uskoczyl do tylu. Arutha oddychal ciezko. Walczyl z najbardziej przebieglym i niebezpiecznym przeciwnikiem w swoim zyciu. Moredhel byl niewiarygodnie silny i tylko odrobine wolniejszy od niego. Krwawil z kilku pomniejszych ran, ktore juz dawno oslabilyby zwyklego przeciwnika, a on zdawal sie ich w ogole nie zauwazac. Arutha nie potrafil uzyskac przewagi. Wczesniejsza bitwa a teraz morderczy pojedynek doprowadzily go do skrajnego wyczerpania. Musial zmobilizowac wszystkie swoje umiejetnosci i szybkosc, by utrzymac sie przy zyciu. Tym bardziej, ze mial ograniczone pole manewru w walce. Caly czas musial trzymac sie miedzy Murmandamusem a dwoma magami, ktorzy trudzili sie nad jakims magicznym dzielem. Moredhel natomiast nie musial sie niczym przejmowac. Ich pojedynek wpadl w pewien rytm, kazdy z nich ocenial ostroznie ruchy przeciwnika. Poruszali sie jak zakleci w smiertelnym tancu: pchniecie - sparowanie, riposta - odskok. Ociekali potem. Sliskie dlonie z trudnoscia trzymaly rekojesci oreza. Jedynymi dzwiekami w ogromnej sali byly glosne stekniecia towarzyszace zadawaniu ciosow i przyspieszone oddechy. Pojedynek osiagnal faze, w ktorej pierwsza popelniona omylka decydowala o smierci jednego z nich. Nagle powietrze po lewej stronie wypelnilo sie delikatna, roziskrzona poswiata. Arutha na ulamek sekundy odwrocil wzrok w tamtym kierunku. Murmandamus natomiast ani na chwile nie odrywal oczu od przeciwnika. Wykorzystal moment i pchnal niespodziewanie. Ostrze jego miecza przeslizgnelo sie po zebrach Ksiecia. Arutha krzyknal z bolu. Moredhel wzial szeroki zamach, aby zadac ostateczny cios. Jednak gdy ramie smignelo do przodu, orez uderzyl z trzaskiem w niewidzialna bariere. Oczy moredhela nieomal wyskoczyly z orbit, gdy Arutha wyprostowal sie i niespodziewanie wyprowadzil potezne pchniecie, przebijajac na wylot jego brzuch. Moredhel zawyl bolesnie, jekliwie. Chwial sie na ugietych nogach, a nastepnie przewrocil na wznak, wyrywajac miecz z oslabionych palcow Aruthy. Ksiaze osunal sie ciezko na ziemie. Dwie postacie w czarnych szatach rzucily sie, by go pochwycic. Pochylaly sie nad nim z troska. Wzrok Ksiecia to zacmiewal sie, to odzyskiwal jasnosc widzenia, przestrzen dookola to rozmazywala sie, to znow wracala ostrosc i wyrazistosc ksztaltow. Po chwili sala przestala przed nim wirowac i tanczyc. Ksiaze zauwazyl usmiech na ustach Murmandamusa. -Jestem istota ze swiata smierci. Panie Zachodu - wyszeptal zlowieszczym glosem. - Na zawsze pozostane sluga Mroku. - Zasmial sie slabo. Po brodzie splywala mu krew i kapala na smocze znamie na piersi. - Nie jestem tym, kim wydaje sie byc. W smierci mojej dopelnia sie i twoja zguba. - Zamknal oczy. Glowa opadla mu do tylu. Przerazajacy odglos miotajacego sie w smiertelnych drgawkach moredhela wypelnil sale. Dwaj mezczyzni w czarnych szatach nie odrywali od niego wzroku. Z Murmandamusa zaczal dobywac sie dziwny, zawodzacy dzwiek. Jego cialo na kamieniach wydelo sie potwornie jak napompowane i niczym przejrzaly strak rozpeklo sie nagle na dwoje, od czola az do kroku. Oczom patrzacych ukazalo sie wewnetrzne cialo, pokryte zielonymi luskami. Z zewnetrznej powloki, ktora stanowila kiedys cialo moredhela, zaczely bryzgac na sale strumienie gestego czarnego plynu, szkarlatnej krwi, strzepow miesa, kaluze bialawej ropy. Zielonoluskie cialo wystrzelilo nagle na zewnatrz, by opasc na kamienne plyty, gdzie trzepotalo jak wyrzucona na brzeg ryba. Strasznej konwulsji przemiany towarzyszyl jaskrawoczerwony plomien, ktory pojawil sie, tanczac, nie wiadomo skad. Wypelnil sale niemal namacalnym zlem i straszliwym smrodem odwiecznego rozkladu i zgnilizny. Zniknal rownie niespodziewanie, jak sie pojawil. Swiat wokol ponownie stanal otworem. Macros i Pug zachwiali sie. Obaj byli w jakis sposob swiadomi zmiany, ktora zaszla w toczacej sie obok walce. Cala ich uwaga skoncentrowana byla na miejscu pomiedzy wszechswiatami, gdzie rodzilo sie przejscie. Na kazde pchniecie i nacisk z przeciwnej strony odpowiadali natychmiast zasklepiajaca porcja energii. Chwile wczesniej dziwna bitwa osiagnela apogeum i nacisk zelzal nieco. Nadal jednak niebezpieczenstwo nie zostalo zazegnane, Pug i Macros byli bowiem wyczerpani do granic wytrzymalosci. Zapobiezenie otwarciu przetoki pomiedzy dwoma wszechswiatami wymagalo najwyzszego skupienia. Nagle w ich umyslach eksplodowal potworny bol, jak srebrzysta, przeszywajaca uszy nuta, jak przerazliwy gwizd zwiastujacy zagrozenie. Nastapil niespodziewany atak z zupelnie innej strony, atak, na ktory Pug nie mogl odpowiedziec. Istota utkana z pochlonietych przez siebie, okrutnie usmierconych istnien, istota zachowana na te chwile wlasnie, podplynela ku przejsciu, tanczac i wijac sie jak oszalaly, ziejacy smrodem plomien. Uderzyla w bariery wzniesione przez Puga i skruszyla je. Rozerwala nienaruszony do tej pory szew przetoki. W niewytlumaczalny sposob zdolala przeslizgnac sie miedzy zmyslami Puga a miejscem, gdzie szalala bitwa o przejscie, zaslaniajac mu to, co tam sie dzialo. Pug przez chwile czul sie oszolomiony. Ze slabosci wyrwal go ostrzegawczy krzyk Macrosa. Skupil cala uwage na przejsciu, ktore teraz stalo otworem. Dwoil sie i troil, wydobywajac dodatkowa energie z zachowanych cudem gleboko ukrytych rezerw. Chwycil poszarpana materie rozerwanego swiata. Przejscie zamknelo sie gwaltownie. I znowu nadeszlo pchniecie. Pug z ledwoscia zdolal utrzymac przejscie w zamknieciu, ale udalo mu sie to. I wtedy nadeszlo ostrzezenie Macrosa: "Cos wdarlo sie na te strone". "Cos zdolalo przejsc" - rozleglo sie ostrzezenie Ryath. Tomas zeskoczyl natychmiast z grzbietu smoka i stanal za Kamieniem Zycia. Czekal. W sali narastal niemal materialny mrok, przepastna i potezna ciemnosc. Zaczelo sie formowac cos potwornego, koszmarnego. W koncu przybralo ostateczny ksztalt i wysunelo sie do przodu. Bylo czarne jak heban, nie mialo realnego, wyrazistego ksztaltu czy cech. Istota beznadziei i zatracenia. Istota posiadajaca jednak swiadomosc. Ledwo widoczny zarys smoliscie czarnej sylwetki na tle mrocznej sali dawal zludzenie ksztaltow ludzkich, ale wielkoscia dorownywal niemal Ryath. Cieniste skrzydla rozpostarly sie, poglebiajac jeszcze panujacy w sali mrok. Istota emanowala wprost ciemnoscia jak czarnym swiatlem. Wokol jej glowy plonal jak korona ognisty krag. Zlowieszcza, szkarlatnopomaranczowa czerwien nie dawala zadnego swiatla. -To Wladca Upiorow! - krzyknal Tomas do Ryath. - Uwazaj! Kradnie dusze i pozera umysly! Smok ryknal gniewnie i zaatakowal potworne monstrum zarowno magia, jak i szponami oraz ogniem. Tomas rzucil sie do przodu, lecz w tej samej chwili, w fazie ich czasu pojawila sie kolejna istota, inny byt. Tomas cofnal sie w cien. W poswiacie roztaczanej przez kamien pojawila sie postac, ktorej nigdy nie widzial na oczy, ale ktora znal rownie dobrze jak Puga. Przybysz przemknal bokiem obok straszliwej walki, wstrzasajacej posadami sali. Zblizal sie szybkim krokiem do Kamienia Zycia. Tomas wysunal sie z mroku i stanal dobrze widoczny nad Kamieniem. Postac zatrzymala sie jak wryta. Rozlegl sie gniewny pomruk. Draken-Korin, Wladca Tygrysow, wspanialy w pomaranczowej i czarnej zbroi stanal twarza w twarz z wizja, ktora wykraczala poza jego pojmowanie. -Nie! - krzyknal Valheru. - To niemozliwe, abys ciagle zyl! Tomas przemowil glosem Ashen-Shugara. -Zatem przybyles, aby dokonczyc dziela. Z gardla Draken-Korina wyrwal sie ogluszajacy, tygrysi ryk. Jednak szybko zagubil sie we wrzaskach i porykiwaniu towarzyszacym wiekszym zmaganiom w sali. Jezdziec Smokow dobyl czarny miecz i skoczyl na Tomasa. Po raz pierwszy w calej swej egzystencji Tomas mial sie zmierzyc z przeciwnikiem, ktory dysponowal potega mogaca go unicestwic. Resztki armii Murmandamusa wylewaly sie szerokim strumieniem z miasta, uciekajac w strone Mrocznego Lasu. Bitwa dobiegala konca. Wiesc o zniknieciu Murmandamusa rozeszla sie wsrod jego szeregow jak niesiona na skrzydlach huraganu. Wszyscy Czarni Zabojcy bez wzgledu na to, gdzie sie znajdowali, padli nagle na ziemie, jakby cos wyssalo ich upiorne zycie z wnetrza zbroi. Wszystko to, w polaczeniu z przybyciem Tsuranich i magow oraz nadejsciem raportow o pojawieniu sie na horyzoncie kolejnych armii, sprawilo, ze atak z poczatku zalamal sie, a potem skonczyl raptownie, przechodzac w pelny odwrot. Dowodcy poszczegolnych klanow wycofywali jeden za drugim swoje oddzialy. Gdy dowodzenie zalamalo sie kompletnie, rozpoczela sie prawdziwa rzez goblinow i trolli. W koncu armia, ktora nadal przewazala liczebnie nad obroncami, rzucila sie do panicznej ucieczki. Jimmy krazyl po salach zamku, szukajac posrod zabitych i rannych, tych ktorych znal. Wbiegl schodami na mur gorujacy nad dziedzincem barbakanu. Dalsza droge blokowal tlum Tsuranich. Przemknal miedzy nimi i ujrzal medyka z Landreth, stojacego przy dwoch ociekajacych krwia mezczyznach wspartych ciezko o mur. W boku Amosa tkwila strzala, on jednak usmiechal sie. Guy byl caly pokryty ranami. Przez glowe ciagnela sie gleboka rana, ktora nadwerezyla rzemyk mocujacy przepaske w miejscu po oku i Guy patrzyl na swiat strasznym, czerwonym oczodolem. Amos zarechotal radosnie i omal sie nie udlawil. -Hej, chlopcze. Jak milo cie znowu widziec.- Rozejrzal sie po okolicy. - Widziales te wszystkie pawie? - Machnal slabo w kierunku zolnierzy Tsuranich w jaskrawych pancerzach, ktorzy wpatrywali sie w niego nieprzeniknionym wzrokiem. - Niech mnie szlag trafi, jesli to nie najwspanialszy widok, jaki zdarzylo mi sie ogladac w zyciu. W tej chwili pod stopami rozlegl sie przerazliwy zgrzyt, a tuz po nim mrozacy krew w zylach, ogluszajacy ryk, jakby z czelusci piekielnych wyrwalo sie na swobode szalenstwo calego swiata. Jimmy rozgladal sie goraczkowo. Nawet na twarzach Tsuranich mozna bylo dostrzec niejakie zdziwienie. Caly zamek zaczal dygotac i drzec w posadach. Mury zachwialy sie niebezpiecznie. -Cholera! Co sie dzieje? - wrzasnal Jimmy. -Nie mam pojecia i nie zamierzam zostawac tutaj, aby sie dowiedziec - powiedzial Guy. Dal znak, by pomoc mu dzwignac sie na nogi. Chwycil reke Tsuraniego i wstal z trudem. Skinal na innego wygladajacego na oficera, ktory polecil swym ludziom, aby dzwigneli Amosa. -Jimmy, daj rozkaz, by wszyscy zywi natychmiast ewakuowali sie z glownego zamku. - Zakolysalo jeszcze mocniej. Guy zatoczyl sie pod mur. Upiorne wycie przybieralo na sile. - Nie... przekaz wszystkim zywym, by wynosili sie z miasta! Jimmy pognal ku schodom. EPILOG Sala ponownie zadygotala w posadach.Arutha chwycil sie za krwawiacy bok i nasluchiwal. Z oddali dochodzily odglosy tytanicznych zmagan. Podszedl do Puga i Macrosa. Obok nich stali dwaj magowie w czarnych szatach. Westchnal ciezko i skinal im glowa. -Jestem ksiaze Arutha. Hochopepa i Elgahar przedstawili sie. -Ci dwaj probuja powstrzymac jakies potezne moce - powiedzial Elgahar. Musimy ich wspomoc. - Obaj Czarni polozyli rece na ramionach Puga i Macrosa. Zamkneli oczy. Arutha stwierdzil nagle, ze znowu jest sam. Spojrzal na groteskowa powloke Murmandamusa, lezaca bezwladnie w kacie. Podszedl tam i wyciagnal miecz z czlowieka-weza. Przygladal sie przez chwile pokrytej sluzem postaci kaplana i zasmial sie gorzko. Reinkarnowany wodz narodow moredheli okazal sie byc Pantathianem! Wszystko bylo falszem i podstepem - kilkusetletnie proroctwo, zgromadzenie pod jednym sztandarem moredheli i ich sprzymierzencow i oblezenie Armengaru i Sethanon. Na rozkaz Jezdzcow Smokow Pantathianie wykorzystali moredheli, zagarniajac chciwie istnienia, byle tylko dotrzec do Kamienia Zycia i moc go uzyc. W calym tym planie wlasnie moredhele sposrod wszystkich innych zostali wykorzystani w sposob najbardziej okrutny i bezwzgledny. Ironia godna wielkiego eposu. Odkrycie tego faktu niezwykle zdumialo Ksiecia, ale byl zbyt zmeczony, by uczynic cos konkretnego. Rozgladal sie leniwie po sali, jakby szukal, z kim moglby sie podzielic tym wielkim odkryciem. Nagle w scianie, gdzie znajdowaly sie malenkie drzwi, pojawilo sie pekniecie, przez ktore do wnetrza posypaly sie drogocenne kamienie, zloto i inne skarby. Arutha nie uslyszal odglosu spadajacego gruzu, a byl tak potwornie zmeczony, ze nawet nie zastanawial sie, jak do tego doszlo. Opuscil miecz ostrzem w dol i zawrocil ku magom. Poniewaz nie dostrzegl zadnego wyjscia z sali, usiadl w koncu na podwyzszeniu i obserwowal czterech znieruchomialych magow, trzymajacych sie za rece. Obejrzal rane i stwierdzil, ze uplyw krwi sie zmniejszyl. Skaleczone miejsce bolalo, ale nie bylo to grozne. Poniewaz nie mogl nic innego zrobic oparl sie wygodniej i czekal cierpliwie. Ogon Ryath przebil sciane. W powietrzu wypelnionym kurzem fruwaly kawalki cegiel, odpryski kamieni i zaprawy. Ryczac z bolu i wscieklosci, szarpiac pazurami i zebami smok nie przestawal atakowac Wladcy Upiorow magia. Przeciwnik jednak byl potezny i Ryath placila wysoka cene. Tomas cial z calej sily, trzymajac sie stale pomiedzy Kamieniem Zycia a Draken-Korinem. Warczac i jazgoczac wsciekle, Valheru zaatakowal Tomasa jak tygrys na jego kaftanie, okrywajacym zbroje. Tomas nie mial w sobie dzikiej furii przeciwnika, od dni szalenstwa, jakie ogarnelo go w czasie Wojny Swiatow. Byl za to starym wyjadaczem i trzymal wroga w szachu. -Nie powstrzymasz nas znowu Ashen-Shugar - ryknal Draken-Korin. - Jestesmy panami tego swiata. Musimy tu powrocic. Tomas sparowal cios i sam zaatakowal. Jego miecz trafil w zbroje Draken-Korina wzbijajac chmure iskier i rozcinajac kaftan. -Jestes zmurszala pozostaloscia dawno minionego czasu. Istota ograniczona i bezrozumna, ktora nawet nie wie, ze juz dawno nie zyje. Potrafilbys zniszczyc wszystko, byle tylko zdobyc pozbawiona zycia, martwa planete. Draken-Korin cial raptownie zza glowy, mierzac w twarz Tomasa. Tomas schylil sie, robiac jednoczesnie wypad. Jego ostrze wbilo sie w brzuch Valheru. Draken-Korin zachwial sie i cofnal. Tomas skoczyl na niego jak kot na szczura. Na Wladce Tygrysow posypal sie grad ciosow. -Nie powstrzymasz nas - zawyl Draken-Korin. Ze zdwojona furia natarl na Tomasa, powstrzymujac jego atak. Role odwrocily sie. Teraz Tomas cofal sie powoli przed rozwscieczonym przeciwnikiem. Nagle powietrze rozswietlilo sie i zamigotalo. W miejscu, w ktorym przed chwila znajdowal sie Draken-Korin, pojawila sie Alma-Lodaka. Jej furia w niczym nie ustepowala poprzednikowi. -Nie doceniasz nas, Ojcze-Mezu. Jestesmy wszystkimi Valheru, a ty jestes sam. Jej twarz i cialo zmienily sie nagle, gdy przed Tomasem przesuwali sie nastepni Valheru. Wcielali sie coraz szybciej i szybciej. Tomas widzial jedynie rozmazany ciag setek twarzy. W koncu powrocil Draken-Korin. -Widzisz? Ja to wszyscy. Jestem legion. Jestesmy potega. -Jestes smiercia i zlem wcielonym. Jestes takze ojcem zaklamania i falszu - odkrzyknal Tomas wyzywajaco. Cial z calej sily i Draken-Korin ledwo zdolal odbic uderzenie. - Gdybys mial w sobie potege calej rasy, skonczylbys ze mna w kilka sekund. Mozesz sobie zmieniac forme, ale i tak wiem, ze jestes sam. Malenka czastka calosci, ktorej udalo sie przeslizgnac tutaj, by za pomoca Kamienia otworzyc przejscia dla Smoczej Sfory. Jedyna odpowiedzia Draken-Korina bylo ponowienie ataku. Tomas przyjal uderzenie czarnego miecza na zlocista klinge. Odparowal cios. W drugim koncu sali walka smoka z Wladca Upiorow dobiegala konca. Jej odglosy byly coraz slabsze. Po chwili z tylu nadciagnela cisza, a wraz z nia potworna obecnosc. Tomas wiedzial, ze Ryath padla, a Upior zbliza sie do niego. Jako Ashen-Shugar juz nie raz zmierzyl sie z Wladca Upiorow. Nie obawialby sie go i teraz, gdyby nie okolicznosci. Zwrocenie sie ku niemu dawalo bowiem wolna reke Draken-Korinowi. Natomiast zignorowanie go stwarzalo Upiorowi szanse calkowitego zawladniecia nim. Tomas odbil kolejne uderzenie Draken-Korina i niespodziewanie ruszyl do przodu, ryzykujac otrzymanie kolejnego ciosu. Czarna klinga wystrzelila, ale zeslizgnela sie po skrytej pod bialym kaftanem kolczudze. Tomas zacisnal z bolu zeby. Czarne jak heban ostrze uszkodzilo zlote ogniwa i rozcielo mu bok. Zdolal jednak chwycic ramie Draken-Korina. Szarpnal nim gwaltownie i zakrecil przeciwnikiem. Zamienili sie miejscami. Tomas popchnal Wladce Tygrysow wprost na Upiora. Smok, zanim ulegl, niezle dal mu sie we znaki. Upior byl ranny i tak oszolomiony po walce z Ryath, ze nie zareagowal dostatecznie szybko. Jego cios skierowany na Tomasa, trafil nieoczekiwanie w Draken-Korina. Zaskoczony Wladca Tygrysow nie zdazyl wzniesc wokol siebie ochronnej bariery przeciwko wysysajacemu zycie dotknieciu Wladcy Upiorow. Valheru ryczal straszliwie w agonii. Tomas cial na odlew, wyrywajac klinga ogromna dziure w brzuchu czarnopomaranczowego wroga. Valheru opadal z sil. Potknal sie i ponownie otarl o bezrozumnego Upiora, ktory odtracil go na bok. Mimowolne uderzenie pchnelo Draken-Korina wprost ku Kamieniowi Zycia. -Nie! - krzyknal Tomas i skoczyl ku Valheru. Upior siegnal ku niemu i zdolal zlapac na chwile. Cialo Tomasa przeszyl potworny bol. Uderzyl na oslep mieczem. Z miejsca, gdzie trafil, posypal sie deszcz iskier. Upior zawyl przeciagle i puscil go. Tomas blyskawicznie uderzyl mieczem w serce niezyjacej zjawy, zadajac jej smiertelna rane. Wladca Upiorow zatoczyl sie do tylu. Tomas obrocil sie blyskawicznie ku Draken-Korinowi, ktory probowal wlasnie osiagnac swoj od dawna upragniony cel. Valheru potknal sie i osunal na Kamien Zycia, jakby chcial wziac go w objecia. Chociaz wyczuwal, ze sily zaczynaja go opuszczac, zasmial sie dziko. Zostalo mu bowiem wystarczajaco wiele czasu, by za pomoca magii otworzyc przejscie i dac szanse powrotu ich zbiorowej swiadomosci do swiata, gdzie zostali stworzeni. Znowu bedzie jednoscia z reszta swej rasy. Tomas odbil sie i z rozbiegu skoczyl w gore ponad Draken-Korina. Przez moment wydawalo sie, ze zawisl nad nim w powietrzu. Mobilizujac ostatki sil, uchwycil oburacz miecz, wzniosl i uderzyl pionowo w dol. Draken-Korin zawyl straszliwym glosem i wyprezyl sie do tylu jak luk. Zloty miecz przeszedl przez jego cialo i wbil sie gleboko w Kamien Zycia. Nie wiadomo skad, pojawil sie wicher. Ostre podmuchy i dzikie prady powietrza dely ze wszystkich stron, kierujac sie centralnie w strone Kamienia. Smiertelnie zraniony Wladca Upiorow, czujac pierwsze dotkniecie podmuchu, zadrzal i zaczal dygotac jak szalony. Buchnal z niego dym, stawal sie istota pozbawiona ksztaltu i jakiejkolwiek substancji. Mgliste, wydluzone pasma rozmyly sie w powietrzu i zostaly wessane przez wiatr wiejacy do wnetrza Kamienia. Zlota klinga miecza Tomasa rozblysla oslepiajaca poswiata. Postac Wladcy Tygrysow drzala i dygotala coraz gwaltowniej w miare, jak zaczela ja ogarniac jasnosc plynaca z miecza. Zloty nimb zaczal pulsowac. Powoli, niemal niepostrzezenie, Draken-Korin stawal sie niematerialny i wreszcie zniknal wciagniety przez Kamien Zycia. Pug zachwial sie, jakby otrzymal potezny cios. Szew przetoki rozdarl sie nagle, lecz nie z przeciwnej strony. Mial wrazenie, jakby gigantyczna reka odgarnela na bok wzniesione przez nich magiczne blokady, siegnela do wnetrza przejscia i cos wyciagnela. Wyczuwal caly czas kontakt z umyslem Macrosa. Mial tez wrazenie, ze w jakis sposob lacza sie z nimi umysly Hochopepy i Elgahara. W chwile pozniej przetoka eksplodowala w ich kierunku i powrocili do normalnego swiata i wlasnej swiadomosci. Sala wokol Tomasa zmienila sie. Niespodziewanie znow mial kolo siebie Macrosa, Puga, dwoch magow w czarnych, dlugich szatach i Aruthe. Obejrzal sie. W kacie lezala Ryath. Zwinieta w klebek, pokryta setkami okropnych, dymiacych ran przedstawiala tragiczny obraz. Wygladala jak martwa. Jesli nawet zyla jeszcze, widac bylo, ze nie pociagnie dlugo. Jak przepowiedziala - spotkala wreszcie swoje przeznaczenie. Tomas przysiagl sobie w duchu, ze na zawsze zachowaja w pamieci. Zza jej ogromnego cielska widac bylo rozwalone w czasie walki z Upiorem sciany skarbca Valheru. Na posadzke wylala sie mieniaca sie wszystkimi kolorami teczy i roziskrzona rzeka drogocennych kamieni, zlota, wspanialych ksiag i innych rownie wspanialych przedmiotow. Arutha zerwal sie na nogi. -Co sie stalo? Tomas zeskoczyl na podloge. -Juz prawie po wszystkim... Macros zachwial sie. Pug i dwaj magowie poruszyli sie. Wycie i uderzenia wichru stawaly sie nie do zniesienia. Wszyscy zaslonili jednoczesnie uszy. Rozlegl sie potworny wybuch. Strop sali wybrzuszyl sie i wystrzelil w gore, rozrywajac powierzchnie ziemi nad starozytna budowla oraz jej podziemia i nizsze kondygnacje. W powietrze wzbil sie gigantyczny gejzer kamieni, cegiel i kurzu. Fragmenty obu budowli wystrzelily wysoko w gore, by po chwili opasc na miasto. Nad ich glowami, na tle blekitnego nieba zarysowala sie ogromna, roziskrzona dziura szarej nicosci. W jej wnetrzu pojawila sie istna feeria barw. Pug, Hochopepa i Elgahar mieli juz wczesniej okazje ogladac taki pokaz - na Wiezy Proby w Miescie Magow. Byla to wizja Nieprzyjaciela w czasach zlotego mostu, gdy cale narody uciekaly przed Wojnami Chaosu na Kelewan. -Wchodzi! - krzyknal Hochopepa. Nad potwornym wyciem wiatru dal sie slyszec krzyk Macrosa. -Kamien Zycia! Uaktywnil sie! Pug rozgladal sie wokol zdezorientowany. -Ale przeciez ciagle zyjemy! Tomas wskazal na Kamien, z ktorego nadal sterczal jego zloty miecz. -Zabilem Draken-Korina, zanim zdazyl w pelni wykorzystac moc Kamienia. Jest aktywny tylko czesciowo. -Co teraz bedzie? - wolal Pug, przekrzykujac ogluszajace wycie wiatru. -Nie wiem. - Macros rowniez zaslonil uszy. - Potrzebna jest nam bariera mocy! - krzyknal z najwyzszym wysilkiem. Pug natychmiast zorientowal sie, o co chodzi, i rozpoczal magiczne dzialania, aby uratowac ich przed calkowita zaglada. -Hocho, Elgahar, pomozcie mi! Razem zaczeli wypowiadac zaklecie, by wzniesc wokol siebie ochronna bariere. Wycie i zawodzenie tak przybralo na sile, ze zaslanianie uszu nic nie dawalo. Arutha zgrzytal zebami, z najwyzszym trudem powstrzymujac sie, by nie krzyczec glosno z bolu. Zastanawial sie, czy magowie zdolaja zakonczyc zaklecie. Swiatlo emanujace z Kamienia stawalo sie coraz jasniejsze, przechodzac stopniowo w oslepiajaca biel ze srebrzystymi rozblyskami na obrzezach. Wszystko wskazywalo, ze za chwile Kamien wyrzuci na swiat ze swego wnetrza straszliwa, nieodwracalna zaglade. Ksiaze byl odretwialy z wyczerpania i przerazajacych zdarzen, jakie nastapily w ciagu kilku ostatnich godzin. Zastanawial sie, jak to jest, gdy planeta umiera. Nie wytrzymal dluzej i zaczal krzyczec... w chwili gdy Pug skonczyl wypowiadanie zaklecia i sala eksplodowala. Ziemia zaczela drzec nierowno. Gluche, przeciagle grzmoty poteznialy i cichly jak przed trzesieniem ziemi. Guy obejrzal sie, by spojrzec na miasto. Zolnierze z Shamaty, Landreth, Sethanon i Wysokiego Zamku uciekali z wojownikami Tsuranich. Tu i owdzie widac bylo pojedyncze trolle, gobliny a nawet kilku wytrwalych Mrocznych Braci, lecz nikt nie myslal juz o bitwie. Wszystkie zywe istoty w miescie uciekaly przed uczuciem nadciagajacej nieuchronnie zaglady, przed materialnym wrecz przerazeniem, ktore przenikalo najdrobniejsza czastke ich ciala. Zalala ich fala panicznego strachu, atawistycznego przerazenia i czarnej rozpaczy. Wszelka mysl o wznowieniu walki wywietrzala z glow. Wszyscy, do ostatniego, marzyli tylko o jednym - aby dystans miedzy nimi a zrodlem upiornego przerazenia byl jak najwiekszy. Ziemia zaczela miarowo pulsowac, ze zgrzytem i hurkotem. Kto sie znalazl sie w zasiegu dzwieku, padal na kolana. Zoladki pozbawione nagle poczucia kierunku, skrecaly sie w dzikim, chaotycznym tancu, jakby sila przyciagania ziemi zupelnie zniknela. Ludzie wymiotowali. Z oczu plynely im ciurkiem lzy. Uszy zdawaly sie wznosic ku gorze i bolaly upiornie. Wszyscy doznali krotkotrwalego wrazenia plywania czy unoszenia sie w powietrzu. Trwalo to zaledwie ulamek sekundy. Potem zostali sciagnieci brutalnie na dol, jak gdyby ugodzila ich gigantyczna lapa i przygwozdzila do ziemi. A potem... nastapila eksplozja. Kazdy, kto akurat usilowal sie podniesc, przewracal sie ponownie jak dlugi na ziemie. W niebo strzelila oslepiajaco biala kolumna swiatla. Jakby slonce eksplodowalo - w gore poszybowaly odlamki kamieni, gruzu, cegiel, drewna. Nastapilo wyzwolenie monstrualnych energii. Wysoko ponad Sethanon rozjarzyla sie czerwona iskra, oslepiajace swiatlo, ktore szybko sciemnialo, aby po chwili przejsc w szarawa nicosc. Niespodziewanie zapanowala martwa cisza. Gigantyczne wiry energii roztanczyly sie we wnetrzu szarosci. Tworzywo niebios zwinelo sie do srodka, a krawedzie rozdarcia odwinely do wewnatrz, ukazujac oczom patrzacych nastepny wszechswiat. Splywajace kaskada barwy, stanowiace moc i potege, samo sedno istnienia Jezdzcow Smokow, pulsowaly spazmatycznie i wylewaly sie na zewnatrz, starajac sie pokonac ostatnia bariere dzielaca ich od celu. I wtedy rozlegl sie przedziwny, melodyjny dzwiek. Srebrzysty klangor trabek o niewiarygodnej wysokosci. Jak chmura niesionych wichura stalowych igiel przeszyl na wskros wszystko, co zylo. Obezwladnila ich ostatecznie bezradnosc i beznadzieja. Umysly paralizowala trwoga i przerazenie. Nagle wszyscy zdali sobie sprawe, ze to, czego byli wlasnie swiadkami, jest w przedziwny, ale bezposredni sposob zwiazane z ich wlasnym istnieniem. Z minuty na minute narastala panika. Nawet zaprawione w srogich bojach wiarusy, stajac wobec ostatnich chwil istnienia nie mogly opanowac okrzykow trwogi i lez. Niespodziewanie halas umilkl rownie gwaltownie, jak powstal. Wszyscy podniesli glowy. W niesamowitej, jeszcze bardziej przerazajacej niz halas ciszy patrzyli w niebo, gdzie w oslepiajacym tyglu kolorow cos sie formowalo, tworzylo. Szara nicosc wylewala sie na zewnatrz, az okryla calunem niebo az po horyzont. W centrum opetanczego pokazu pojawil sie Przeciwnik. Poczatkowo wygladal jak przytlumione, poszarzale plamy kolorow. Pulsowaly i zmienialy ksztalty, gdy przeciskal sie przez przetoke miedzy swiatami. Kiedy czesc jego istoty przedostala sie juz na Midkemie, plamy malaly gwaltownie i przybieraly coraz bardziej jaskrawy odcien. Zmiennoksztaltne zygzaki i pasma energii krzeply, przechodzac z wolna w coraz bardziej wyraziste formy. Nie minelo wiele czasu, a zgromadzeni wokol Sethanon rozpoznawali juz w samym jadrze przejscia zarysy indywidualnych, niemal ludzkich postaci, siedzacych na grzbietach smokow. Z hukiem eksplozji przewyzszajacej wszystkie poprzednie Sfora Smocza przedarla sie przez przetoke w niebie i z przerazajacym lopotem gigantycznych skrzydel wdarla sie do swiata swych narodzin. Setki istot powiazanych ze soba mistycznie w jeden wielopostaciowy organizm wylecialy z przejscia z poteznym spiewem starozytnych piesni wojennych na ustach. Byly to istoty przerazajaco piekne; wspaniale byty o zadziwiajacej mocy, odziane w barwne i doskonale dopasowane zbroje, dosiadajace dumnie starozytnych smokow. Straszliwe bestie, ktore cale wieki temu zniknely z tej planety, tlukly majestatycznie niebo Midkemii poteznymi skrzydlami. Przerazajace gady, wielkie czarne, zielone i blekitne smoki, ktore dawno wyginely we wlasnym swiecie, krazyly powoli w sasiedztwie zlotych i brazowomiedzianych pobratymcow, ktorych potomkowie nadal zamieszkiwali te planete. Czerwone, ktorych karlowate odmiany czesto jeszcze widywano, szybowaly obok srebrzystych, nie spotykanych tu od setek lat. Twarze Valheru zmienily sie w tryskajace dzika radoscia maski. Rozkoszowali sie, chloneli calym cialem moment zwyciestwa. Kazdy z nich - wladca nieogarnionej umyslem potegi, pan i wladca wszystkiego, na czym spoczal jego wzrok. Bo tez i byli sama potega, sama moca. W chwili ich pojawienia sie na Midkemii ciala wszystkich zyjacych istot przeszyl gwaltowny spazm bolu, jakby nic ich zywota zostala gwaltownie i niebezpiecznie naprezona. I wtedy, gdy wydawalo sie, ze porzucono wszelka nadzieje, uniosla sie ku niebu inna potega. Z mrocznych glebin krateru pod glownym zamkiem wystrzelila fontanna energii. Zwijala sie w upiorne wezly, przetaczajac po szczytach dachow i tanczac w szalenczym zapamietaniu. Z jej rdzenia wydobywal sie plynny, zielonkawy ogien. Ogarnial wielkimi kregami coraz wieksza polac miasta. Po chwili rozlegl sie glosny, lecz dajacy sie wytrzymac gluchy huk i ku niebu wystrzelil gigantyczny grzyb z kurzu i pylu. Wszystko naraz ucichlo. "Cos" stanelo na drodze chaosowi, ktory zawladnal niebem. Przerazeni ludzie patrzacy z dolu, nie widzieli tego, ale odczuli. Kazdym nerwem wyczuwali zmaganie o kosmicznym wymiarze. Wiedzieli, ze to "cos" odrzuca wszystko, co mroczne, co przerazajace i zle, wszystko, pod ciezarem czego ugieli sie przed chwila. Jak gdyby cala milosc i cud tworzenia wyrazily sie we wspanialej piesni, ktorej tony wzniosly sie ku niebiosom, rzucajac wyzwanie Sforze Smokow. Z krateru buchnal zielony, oslepiajacy plomien i uderzyl w przetoke. Szmaragdowa poswiata spowila pierwsze szeregi Sfory. Valheru, zaledwie musniety zielonkawym plomieniem, stawal sie natychmiast istota pozbawiona ciala i jakiejkolwiek materialnosci, upiorna zjawa z dawno minionej epoki, cieniem dawnych czasow. Dumni i wyniosli Jezdzcy Smokow w ulamku sekundy stawali sie chmura kolorowego dymu, mglistymi bytami z przerazajacych wspomnien. Rzucani drgawkami tanczyli konwulsyjnie, gdy przeciwne i rownie jak oni sami potezne moce chwycily ich w szpony transu, aby nastepnie zostac wessanym, wciagnietym pod ziemie moca strasznego wichru, ktoremu nic ani nikt nie byl w stanie sie przeciwstawic. Zdezorientowane smoki, pozbawione niespodziewanie swych jezdzcow i panow, ktorym byly slepo posluszne, ryczaly i trzepoczac rozpaczliwie skrzydlami uciekaly na wszystkie strony swiata od kolumny wsysajacego wichru. Ziemia wibrowala i dygotala pod stopami. Wycie wichru bylo przerazajace, ale jednoczesnie piekne, jakby sami bogowie skomponowali dla zla te piesn smierci. Nagle, doslownie w ulamku sekundy i bez zadnych dodatkowych zapowiedzi, rozdarcie na niebie zniknelo, tak jakby nigdy nie istnialo. Wiatr raptownie ucichl. Cisza przytlaczala swa potega. Jimmy rozgladal sie wokol. Ze zdumieniem stwierdzil, ze na przemian placze i smieje sie histerycznie. Poczul sie tak, jakby caly bol, ktorego doznal w zyciu, i wszystkie potwornosci, ktorych byl swiadkiem, zostaly starte z powierzchni ziemi. Poczul, jak najglebsze zakamarki jego istoty przenika wspaniale, lekkie uczucie. Czul sie zwiazany z kazda zywa istota na Midkemii. Odniosl wrazenie, ze jego cialo nasyca sie pelnia zycia i milosci. I nagle wiedzial, ze wreszcie odniesli calkowite, nieodwracalne zwyciestwo. W niewytlumaczalny sposob, w chwili swego wielkiego triumfu Valheru zostali pobici. Poniesli calkowita porazke. Mlody szlachcic stal niepewnie na chwiejacych sie nogach i smial sie jak szalony, a po policzkach splywaly mu strumienie lez. Zdumiony zorientowal sie, ze obejmuje ramieniem zolnierza Tsurani, ktory rowniez placze i smieje sie jednoczesnie. Stojacy najblizej Guya pomogli mu dzwignac sie na nogi. Dawny ksiaze chlonal wzrokiem okolice. Nieliczne trolle, gobliny. Mroczni Bracia, a nawet, pojedyncze Olbrzymy uciekali niepewnym krokiem na polnoc. Nikt jednak na razie nie ruszal w poscig. Zolnierze Krolestwa i Tsurani patrzyli na miasto jak urzeczeni. Cale Sethanon nakryla gigantyczna kopula intensywnie zielonego swiatla. Zieleni tak jasnej i nasyconej, ze byla doskonale widoczna w promieniach jesiennego slonca. Widok byl piekny. Nikt nie mogl sie ruszyc sie z zachwytu. W glebi serc patrzacych rozbrzmiewaly tony przecudownej, obezwladniajacej pieknem i harmonia muzyki. Gdzie nie spojrzec, zolnierze plakali ze szczescia, nie probujac nawet powstrzymac lez wobec tak fascynujacego, doskonalego piekna. Szmaragdowa kopula zdawala sie migotac, ale moglo to byc rowniez rezultatem opadajacych ciagle jeszcze tumanow kurzu. Guy patrzyl, nie mogac oderwac oka. Nawet gobliny i trolle, ktore zataczajac sie uciekaly do siebie, wygladaly jak odmienione, wyprane nagle z zadzy walki i zabijania. Guy westchnal ze smutkiem. Powoli docierala do niego swiadomosc, ze na ziemi juz nigdy nie przezyje czegos tak cudownego. Chwili tak wspanialego, czystego i pelnego szczescia. Armand de Sevigny podbiegl do starego przyjaciela. Tuz za nim podazal Martin w towarzystwie Krasnoluda. -Guy! - krzyknal uszczesliwiony. Wymienil sie z jednym z zolnierzy Tsurani, podtrzymujacych du Bas-Tyre i objal go z calej sily. Mezczyzni chwycili sie w ramiona i kolyszac na wszystkie strony, to smiali sie, to plakali. -No i w koncu wygralismy - powiedzial Guy slabym glosem. Armand pokiwal glowa. -Arutha? Guy smutno pokrecil glowa. -Tam na dole nikt nie mogl przezyc. To niemozliwe. Martin i Dolgan przybyli na czele oddzialu Krasnoludow. Krol Krasnoludow Zachodu zblizyl sie do Guya i Armanda. -To zjawisko o przerazajacym i nieskonczonym pieknie - powiedzial cichym glosem. Swietlista kopula, ktorej powierzchnia pokryla sie delikatnie zarysowanymi szesciokatami, przybrala wyglad gigantycznego, zielonkawego brylantu. Kazda z szesciokatnych powierzchni rozblyskiwala i przygasala, sprawiajac wrazenie, ze cala kopula iskrzy sie jak prawdziwy brylant. Uczucie doskonalosci i pelni szczescia zamieralo powoli, lecz nadal panowal radosny i wyciszony nastroj. Martin oderwal wzrok od cudownego widoku. -Arutha? -Zniknal w dole razem z trzema mezczyznami, ktorzy przybyli na grzbiecie smoka. Elf zna ich imiona. Szmaragdowa wizja nad Sethanon zaczela pulsowac. Guy zmusil sie z najwyzszym trudem, aby na powrot zajac sie przyziemnymi sprawami. -O bogowie, alez tu zamieszanie. Martin, bedzie chyba lepiej, jezeli zorganizujesz solidny poscig za Mrocznymi Bracmi. Niech popedza im kota i dopilnuja, zeby trafili do siebie, zanim przyjdzie im do lbow, by sie przegrupowac i wrocic. Dolgan spokojnie wyjal fajke z kapciucha przy pasie. -Moje chlopaki juz sie tym zajely, ale nie beda mieli nic przeciwko zacnemu towarzystwu. Nie moge jednak oprzec sie wrazeniu, panowie, ze moredheli i ich sprzymierzencow wcale nie bedzie trzeba ponaglac. Po prawdzie, to wszystkim, ktorzy tu dzisiaj byli, przeszla chetka do wojaczki. Nagle na tle lsniacej, szmaragdowej sfery ukazaly sie sylwetki szesciu ludzi. Szli powoli i niepewnie, kulejac. Zapadla cisza. Wszyscy zamilkli, patrzac z niedowierzaniem na zblizajaca sie szostke. Trudno bylo ich rozpoznac, poniewaz od stop do glow pokrywala ich gruba warstwa kurzu. Gdy znalezli sie w polowie drogi miedzy miastem a patrzacymi, Martin ruszyl do przodu. -Arutha! Wszyscy rzucili sie, by pomoc Ksieciu i jego towarzyszom. Arutha zatrzymal sie. Padli sobie w objecia. Po chwili Martin oderwal sie od brata i objal go za ramiona. Nawet nie staral sie kryc lez szczescia, ze widzi go posrod zywych. Stali tak dlugo bez ruchu. W koncu odwrocili sie, by popatrzec na cudowna kopule nad miastem. Zalalo ich ponownie uczucie calkowitej, nieskazitelnej harmonii z zyciem i miloscia. Delikatne, lecz doglebne poczucie wysublimowanej perfekcji. Kopula nagle zniknela. Zielona poswiata rozblysla na moment silniejszym swiatlem i zgasla. Na ziemie zaczely opadac tumany kurzu. -Teraz skonczylo sie naprawde - wychrypial z trudem Macros. Lyam szedl przez oboz, ogladajac poskrecane szczatki tych, ktorzy walczyli w Wysokim Zamku i Sethanon. Arutha ciagle jeszcze obolaly i poobijany po walce z Murmandamusem towarzyszyl bratu. -To wprost niewiarygodna opowiesc. Tylko dlatego moge w to uwierzyc, ze dowody leza przed oczami. -Ja przez to przeszedlem, a z trudnoscia sam moge uwierzyc w to, co widzialem przeciez na wlasne oczy. Lyam rozgladal sie dookola. -Tak czy inaczej, z tego, co mi opowiadales, wynika, ze mamy niesamowite szczescie, ze w ogole jest jeszcze cos do ogladania. Mamy za co dziekowac... - Westchnal. - Wiesz, kiedy bylismy jeszcze dziecmi, dalbym sobie glowe uciac, ze bycie krolem to wielka i wspaniala sprawa. - Spojrzal na brata zamyslonym wzrokiem. - Podobnie jak bylem pewien, ze dorownuje sprytem i madroscia tobie i Martinowi. - Usmiechnal sie zalosnie. - Dowodem na to, ze sie mylilem, jest fakt, ze nie poszedlem za przykladem Martina i nie odrzucilem korony. A tu okazuje sie, ze "krolowanie" to nic tylko stale urwanie glowy i nie konczace sie klopoty. Na przyklad Hazara-Khan - siedzi mi na glowie, szwenda sie po kraju i plotkuje z polowa szlachty w Krolestwie. Pewien tez jestem jak dwa a dwa cztery, ze kolekcjonuje przy okazji - jak muszelki z plazy - nasze tajemnice panstwowe. Skoro zostalo otwarte przejscie miedzy nami a Kelewanem, musze nawiazac kontakt z Cesarzem w sprawie ewentualnej wymiany jencow. Tylko ze u nas nie ma zadnych jencow, poniewaz wszystkich uczynilismy wolnymi ludzmi. Kasumi i Hokanu twierdza, ze bedziemy prawdopodobnie zmuszeni wykupic naszych ludzi, a to z kolei oznacza koniecznosc podniesienia podatkow. Jakby tego jeszcze bylo malo, doszlo nam teraz ze sto albo i wiecej smokow, z ktorych czesc od wiekow nie byla u nas widziana. Rozlecialy sie na wszystkie strony swiata, moga wyladowac, gdzie i kiedy zechca - jak zglodnieja. Kolejny problem mamy przed soba - cale miasto obrocone w ruine... -Pomysl, jaki byl wybor. -Wiem, wiem. Ale to przeciez nie wszystko. Sam przyprowadziles mi, jak gdyby nigdy nic, du Bas-Tyre, abym sam zalatwil sprawe. Z tego, co powiedziales, to prawdziwy bohater. Polowa szlachty chce, zebym go natychmiast powiesil na suchej galezi, a druga polowa jest gotowa na jego skinienie natychmiast uczynic to samo ze mna. - Obrzucil brata sceptycznym spojrzeniem. - Cos mi sie wydaje, ze powinienem pojac aluzje, gdy Martin zrezygnowal, i tobie wsadzic korone na leb. Zalatw mi porzadna rente, a kto wie, czy tego nie uczynie. Na sama wzmianke, ze moglby zostac obarczony jeszcze wieksza odpowiedzialnoscia, Arutha zasepil sie i spochmurnial. Opodal przechodzil Martin i pozdrowil ich. Lyam obejrzal sie w tamta strone. - Tak czy inaczej, wiem przynajmniej, jak rozwiaze ostatni problem. - Kiwnal na Martina, aby do nich podszedl. - Znalazles ja? Ksiaze Crydee usmiechnal sie od ucha do ucha. -Tak. Byla z oddzialami pomocniczymi z Tyr-Sog. Maszerowali przez caly czas o pol dnia drogi za nami. To oni przybyli razem z ludzmi Kasumiego z LaMut i Krasnoludami Dolgana. Lyam od poltora dnia, to znaczy od chwili swego przybycia, obchodzil w towarzystwie Aruthy pole bitwy. Jego armia, z powodu niesprzyjajacych wiatrow miedzy Rillanonem a Saladorem, przybyla na miejsce jako ostatnia. Wskazal kciukiem na zgromadzonych przed krolewskim namiotem moznowladcow. -Wszyscy umieraja z ciekawosci, co teraz zrobimy. -Zdecydowales sie? - spytal Arutha Martina. Arutha przez cala noc naradzal sie w towarzystwie Lyama, Puga, Tomasa, Macrosa i Lauriego, jak postepowac w nowej sytuacji, gdy zagrozenie ze strony Murmandamusa zostalo definitywnie oddalone. Martin w tym czasie niezmordowanie przeczesywal oboz w poszukiwaniu Briany. Martin promienial ze szczescia. -Wezmiemy slub najszybciej, jak mozna. Jezeli posrod uchodzcow z miasta ostal sie chocby jeden kaplan z jakiegokolwiek klasztoru, zrobimy to chocby i jutro. -Mam wrazenie Martin, ze bedziesz musial nieco powstrzymac swoje zapedy, az bedziemy w stanie zorganizowac w miare przyzwoite wesele, godne krolewskiej rodziny. - Martin zachmurzyl sie. Lyam parsknal smiechem. - A niech to! Teraz wygladasz jak wykapany Arutha! - Wskazal na najmlodszego z nich. Poczul fale cieplych, braterskich uczuc. Objal ramionami obu braci i mocno przytulil do siebie. - Taki jestem z was dumny - mowil glosem lamiacym sie ze wzruszenia. - I wiem, ze ojciec tez by byl. - Stali chwile nieruchomo, pograzeni w myslach. W koncu oblicze Lyama rozjasnilo sie. - No, ruszcie sie. Musimy przywrocic troche porzadku w tym Krolestwie. A potem uczcimy to, jak sie patrzy. Niech mnie... jezeli nie mamy powodu do radosci i zabawy, to nikt nigdy chyba jej nie mial! - Uderzyl ich zartobliwie w plecy i smiejac sie na cale gardlo, poprowadzil ku krolewskiemu namiotowi. Pug patrzyl, jak Lyam z bracmi wchodza do namiotu. Stojacy obok Kulgana Macros wsparl sie na dlugiej lasce. Za nimi stali w ciasnej grupce magowie ze Zgromadzenia i Stardock. Katala przytulila sie mocno do meza, bojac sie stracic z nim kontakt. William i Gamina trzymali sie kurczowo jego szaty. Pieszczotliwie potargal wlosy dziewczynki. Byl bardzo szczesliwy, kiedy dowiedzial sie, ze w czasie jego nieobecnosci rodzina powiekszyla sie o przybrana corke. W kacie Kasumi rozmawial przyciszonym glosem z mlodszym bratem. Widzieli sie po raz pierwszy od trzech lat. To wlasnie Hokanu i zolnierze najbardziej oddani Cesarzowi zostali wyslani, by wspomoc Czarne Szaty w wyprawie na Midkemie. Tego samego dnia wczesniej, Lyam rozmawial dlugo z obu bracmi rodu Shinzawai, poniewaz jak sam powiedzial, ponowne pojawienie sie przejscia miedzy obu swiatami stwarzalo pewne problemy. Laurie i Baru dolaczyli do Martina, ktory stal z Briana, obejmujac ja mocno. Za nimi czerwonowlosy wojownik Shigga wsparty o nieodlaczna wlocznie pilnie wszystko obserwowal, chociaz nie rozumial ani slowa z tego, o czym mowiono. Maszerujac w szeregach oddzialow pod dowodztwem Vandrosa z Yabonu, przybyl do Sethanon razem z Briana i innymi uciekinierami z Armengaru. Wiekszosc wojownikow opuscila oboz, by scigac wraz z Krasnoludami resztki armii Murmandamusa. Nieopodal stali Galain i Dolgan. Dolgan w ogole sie nie postarzal. Jedyna zas oznaka wyniesienia go na tron zachodnich Krasnoludow byl wiszacy u pasa Mlot Tholina. Poza tym wygladal tak samo, jak zapamietal go Pug z czasow, gdy odwaznie przemierzali mroczne kopalnie pod Szarymi Wiezami. Dolgan dostrzegl go w tlumie. Usmiechnal sie od ucha do ucha i pomachal do niego. Lyam podniosl reke. -Od naszego przybycia uslyszelismy wiele ciekawych opowiesci o cudownych wydarzeniach. Relacje o heroicznej odwadze, poswieceniu i spelnieniu obowiazku wobec Krolestwa. Wraz z zakonczeniem dzialan zbrojnych pewne sprawy zostaly automatycznie rozwiazane. Rozmawialismy z wieloma z was, zasiegajac cennych rad. W zwiazku z tym przygotowalismy pewne oswiadczenie. Po pierwsze, chociaz lud z Armengaru nie nalezy do naszego narodu, to jednak sa to bracia naszego ludu z Yabonu. Witamy ich z powrotem i proponujemy, by zamieszkali w sasiedztwie krewniakow. Od tej chwili moga uwazac sie za pelnoprawnych obywateli Krolestwa. Jesli ktokolwiek z nich zapragnalby powrocic na polnoc, by ponownie osiedlic sie na tamtych ziemiach, udzielimy mu wszelkiej mozliwej pomocy. Mamy jednak nadzieje, iz zechca z nami pozostac. Pragnieniem naszym jest rowniez zlozyc wyrazy glebokiej wdziecznosci krolowi Dolganowi i jego zolnierzom za okazana na czas pomoc. Chcialbym takze goraco podziekowac Elfowi Galainowi za udzielenie wsparcia memu bratu. Czynimy rowniez wiadomym, ze ksiazeta Krondoru, Crydee i Saladoru, oddali Krolestwu uslugi, ktorych nie sposob wyrazic slowami. Korona na zawsze pozostanie ich dluznikiem. Zaden wladca nie moglby zadac od poddanych tego, co oni dali z wlasnej i nieprzymuszonej woli. - Po raz pierwszy w historii Krolestwa jego wladca wzniosl publicznie okrzyk na czesc wymienionych. Namiot az zatrzasl sie od radosnych okrzykow zgromadzonej w nim szlachty. - A teraz niech przybliza sie Kasumi z LaMut i jego brat, Hokanu z rodu Shinzawai. Obaj Tsurani znalezli sie przed obliczem Krola. -Kasumi - pierwszy posredniku miedzy nami a twym bratem, a poprzez niego Cesarzem i jego armia. Na twoje rece skladamy nie konczace sie podziekowania i wyrazamy wdziecznosc za ich ogromny i heroiczny wysilek, by ocalic ten narod przed smiertelnym niebezpieczenstwem. - Kasumi tlumaczyl bratu slowa Krola. Pug poczul na ramieniu czyjas dlon. Odwrocil sie. Macros skinal na niego glowa. -Zaraz wracam - szepnal do ucha Katali. Katala przygarnela do siebie dzieci. Po raz pierwszy wiedziala na pewno, ze nie byly to tylko slowa majace ja uspokoic. Zerknela spod oka. Macros odprowadzil na bok Puga i Tomasa. Lyam mowil dalej. -Teraz, gdy przejscie miedzy nami zostalo otwarte na nowo, udzielamy zezwolenia zolnierzom garnizonu LaMut, by ci, ktorzy zechca powrocic do ojczystego swiata, uczynili to. Niniejszym zwalniamy ich z posluszenstwa i wszelkich powinnosci lennych. Kasumi sklonil sie nisko. -Panie moj, mam przyjemnosc oznajmic, ze wiekszosc z moich ludzi postanowila zostac. Chociaz twa hojnosc i gest zdumialby ich, to jednak sa teraz obywatelami Krolestwa. Maja zony, dzieci, rodziny i sa na rozne inne sposoby zwiazani z tym narodem. Ja rowniez zostane. -Wielka nam sprawiles radosc swym postanowieniem, Kasumi. Jestesmy szczesliwi. Bracia cofneli sie. -A teraz niech wystapia Armand de Sevigny, Baldwin de la Troville i Anthony du Masigny. Wymienieni podeszli blizej i sklonili sie przed monarcha. -Ukleknijcie. Wszyscy trzej uklekli. -Anthony du Masigny, niniejszym otrzymujesz na powrot swoje tytuly i ziemie baronii Calry, ktorych zostales pozbawiony, gdy odeslano cie na polnoc. Do tytulow tych i posiadlosci dodajemy rowniez te, ktore niegdys posiadal Baldwin de la Troville. Jestesmy zadowoleni z twej sluzby Koronie. Baldwinie de la Troville, potrzebujemy twej osoby. A poniewaz twoj tytul zwiazany z Marlesbourough przeszedl na du Masigny, dla ciebie mamy inny. Czy przyjmiesz obowiazki komendanta posterunku na Wysokim Zamku? -Tak, Wasza Wysokosc. Prosze cie tylko, panie, bys w laskawosci swej zechcial zezwolic mi co jakis czas przezimowac na poludniu. Tlum parsknal smiechem. -Zgoda. Tym bardziej, ze niniejszym otrzymujesz rowniez tytuly i ziemie bedace uprzednio wlasnoscia Armanda de Sevigny. Wstan Baldwinie, baronie Wysokiego Zamku i Gyldenholt. - Lyam przeniosl wzrok na Armanda de Sevigny. - Mamy wobec ciebie konkretne plany, przyjacielu. Przyprowadzic bylego ksiecia du Bas-Tyra. - Zolnierze w krolewskich barwach na poly wniesli, na poly eskortowali Guya, ktory wraz z Amosem Traskiem wracal do zdrowia w krolewskim namiocie. Guy zatrzymal sie obok kleczacego Armanda. - Guy du Bas-Tyra, zostales ogloszony zdrajca i skazany na banicje. Pod kara smierci miales zakaz powrotu do tego kraju. Jak rozumiemy, w kwestii swego powrotu nie miales wielkiego wyboru. - Spojrzal na Aruthe, ktory usmiechnal sie ze smutkiem. - Niniejszym anulujemy wyrok banicji. Otwarta pozostaje kwestia tytulu. Tytul ksiecia du Bas-Tyra otrzymuje czlowiek, ktorego moj brat Arutha uwaza za najbardziej godnego, by go posiadac. Armandzie de Sevigny, niniejszym nadajemy ci tytul i ziemie ksiestwa Bas-Tyra wraz ze wszystkimi powinnosciami i prawami im przyslugujacymi. Wstan, ksiaze Armandzie de Sevigny. Lyam zwrocil sie teraz ku Guyowi. -Nawet pozbawiony swego dziedzicznego urzedu nie bedziesz sie nudzil. Ukleknij. - Armand pomogl mu. - Guy du Bas-Tyra, za twa gleboka troske o bezpieczenstwo i dobrobyt Krolestwa, chociaz wyrzucilo cie ze swych granic, jak rowniez za twa odwage zarowno w obronie Armengaru jak i tego Krolestwa, ofiarujemy ci stanowisko Pierwszego Doradcy Krola. Czy przyjmujesz? Jedyne oko Guya rozszerzylo sie gwaltownie. Parsknal niepowstrzymanym smiechem. -A to ci sie udalo, Lyam. To doprawdy wspanialy kawal. Twoj ojciec pewno przewraca sie w grobie. Tak, tak. Przyjmuje. Krol pokrecil glowa i usmiechnal sie na wspomnienie ojca. -Nie, Guy, zrozumialby. Powstan, ksiaze Rillanonu. Lyam zwrocil sie w inna strone. -Baru z Hadatich - powiedzial. Baru odszedl od Lauriego, Martina oraz od Briany i uklakl przed Krolem. - Twoja odwaga nie ma sobie rownej. Udowodniles to zarowno zabijajac w pojedynku moredhela Murada, jak i towarzyszac memu bratu Martinowi i ksieciu Lauriemu w wyprawie przez gory, by ostrzec przed inwazja Murmandamusa. Dlugo myslelismy i nadal nie wiemy, jak cie wynagrodzic. Powiedz, coz mozemy dla ciebie uczynic, by okazac wdziecznosc za twoje zaslugi w sluzbie Koronie? -Nie pragne zadnych nagrod. Wasza Wysokosc. Wielu mych rodakow przybylo do Yabonu. Jesli pozwolisz, zamieszkam posrod nich. -Idz zatem z nasza zgoda i blogoslawienstwem. I pamietaj, ze jesli kiedykolwiek bedziesz potrzebowal pomocy w przesiedleniach twych rodakow, a bedzie to w mej mocy, wystarczy, ze poprosisz. Baru wstal i powrocil do grupki przyjaciol, ktorzy powitali go usmiechami - odnalazl nowy dom i cel w zyciu. Nastepnie Lyam wynagrodzil za trudy i odwage jeszcze kilka osob i zycie dworskie potoczylo sie zwyklym torem. Arutha trzymal sie na uboczu. Zalowal, ze nie ma przy nim Anity, ale pocieszal sie, ze od ich spotkania dzielilo go zaledwie kilka dni. Zauwazyl, ze Macros rozmawia nadal z Pugiem i Tomasem. Trzy, nachylone ku sobie sylwetki staly pograzone w cieniu. Zmierzch zapadal szybko. Ksiaze ciezko westchnal ze zmeczenia, zastanawiajac sie, nad czym ta trojka obecnie rozprawia. -A wiec zrozumiales? - powiedzial Macros. -Tak, ale nie zmienia to faktu, ze nadal jest bardzo trudne. - Nie musial mowic nic wiecej. Od chwili zlaczenia umyslow z czarnoksieznikiem dysponowal pelnia wiedzy. Calkowicie dorownywal Macrosowi moca i tylko w niewielkim stopniu ustepowal mu jeszcze nauka. Bedzie mu jednak brak obecnosci czarnoksieznika. Poznal bowiem jego los i przeznaczenie. -Wszystko dobiega kiedys konca, Pug. Nadszedl wiec koniec mego czasu na tym swiecie. Wraz z definitywnym usunieciem obecnosci Valheru powrocila w pelni moja moc. Rusze ku nowym zadaniom i swiatom. Bedzie mi towarzyszyl Gathis. Los pozostalych mieszkancow mej wyspy zostal zabezpieczony, a wiec nie mam tu juz zadnych obowiazkow. Po prostu musze ruszac dalej, tak jak ty musisz tu pozostac. Zawsze beda krolowie, ktorych trzeba bedzie wspomoc rada, mali chlopcy, ktorych trzeba nauczyc wielu rzeczy, starcy, z ktorymi przyjdzie sie spierac, wojny, ktorych trzeba bedzie uniknac, i wojny, ktore trzeba bedzie toczyc. - Westchnal, moze nadal marzyl o ostatecznym uwolnieniu. Po chwili glos mu poweselal. - Ale z drugiej strony, nigdy sie nie nudze. Dopilnuj, aby Krol dowiedzial sie dokladnie, czego tu dokonalismy. - Przeniosl wzrok na Tomasa. Od ostatniej bitwy czlowiek zamieniony w Valheru wygladal jakos inaczej. Macros mowil spokojnym, cichym glosem. - Tomas, doczekales sie wreszcie powrotu eldarow do domu. Samo wygnanie w Elvardein dobieglo konca. Bedziesz musial wspomagac Krolowa w sprawowaniu wladzy nad nowym Elvandarem. Bedzie cie poszukiwac wielu glamredheli. Wiedza juz, ze Elvandar istnieje naprawde. Mozesz sie spodziewac zwiekszonej liczby Powrotow. Teraz, gdy wplyw Valheru zostal zminimalizowany, tesknota za Mrocznym Szlakiem powinna oslabnac. Taka mam przynajmniej nadzieje. Szukaj rowniez w sobie, Tomas. Podejrzewam, iz odkryjesz, ze wraz z odejsciem dawnych braci Ashen-Shugara utraciles takze wiele mocy. Nadal oczywiscie nalezysz do najpotezniejszych smiertelnikow, lecz na twoim miejscu nie probowalbym dosiadac smokow. Obawiam sie, ze moglbys doznac poteznego szoku. -Sam czulem, ze sie zmieniam... szczegolnie pod koniec. - Od walki z Draken-Korinem byl dziwnie wyciszony i zamyslony. - Czy znowu jestem... smiertelny? Macros potwierdzil skinieniem glowy. -Zawsze byles. Odmienila cie potega Valheru i ta zmiana jest nieodwracalna. Nigdy jednak nie byles niesmiertelny. Jedynie bardzo przyblizyles sie do tego stanu. Nie martw sie. Zachowales w sobie wiele z dziedzictwa Valheru. Czeka cie dlugie zycie u boku Krolowej. Przynajmniej tak dlugie, jakim los obdarza wiekszosc z Elfow. - Slyszac te slowa, Tomas rozchmurzyl sie. -Miejcie sie obaj na bacznosci. Pantathianie strawili wieki, planujac i wprowadzajac w zycie te zdrade. Szczegolowe zaplanowanie tego strasznego dziela bylo mistrzowskie. Moce, ktorymi obdarzono postac udajaca Murmandamusa, nie byly tylko sprytnym polaczeniem magicznych iluzji. On rzeczywiscie byl potega. Dla stworzenia takiej istoty oraz zawladniecia i manipulowania sercami tak mrocznej rasy jak moredhele potrzeba bylo wiele... wierzcie mi, bardzo wiele. Kto wie, byc moze bez przedostajacego sie przez bariery czasu i przestrzeni wplywu Valheru, ludzie-weze upodobnia sie do pozostalych istot. Moze stana sie jeszcze jedna inteligentna rasa, posrod wielu innych. - Zapatrzyl sie w przestrzen. - Chociaz... kto wie... moze byc zupelnie inaczej. Uwazajcie na nich. Pug zaczal powoli mowic. -Macros... pod koniec bylem pewien, ze przegralismy. Na ustach Macrosa pojawil sie enigmatyczny usmiech. -Ja tez. Moze oddzialywanie Valheru na Kamien Zycia zostalo udaremnione przez cios miecza Tomasa. Nie wiem. Przetoka stanela otworem... Sfora Smocza bez przeszkod przedostala sie na nasza strone, ale... - Oczy starego czarnoksieznika zaplonely wewnetrznym swiatlem. - W koncu zdarzyl sie jakis cud, ktorego nie potrafie ogarnac rozumem. - Zwiesil glowe. - Tak jakby sama podstawowa materia zycia, dusze wszystkich istot zywych zamieszkujacych ten swiat, odrzucily Valheru. Potega Kamienia Zycia wspomogla nas, a nie ich. Stad wlasnie w ostatniej chwili zaczerpnalem mocy. To ta potega wlasnie pochwycila Smocza Sfore i Wladce Upiorow oraz zamknela przejscie. To ona chronila nas i utrzymala przy zyciu. - Usmiechnal sie. - Z zachowaniem najdalej posunietej ostroznosci, powinniscie zdobyc jak najwieksza wiedze na temat Kamienia Zycia. To cudowne zjawisko, ktore wykracza poza wszystko, czego moglismy sie spodziewac. Macros dlugo milczal. Spojrzal w koncu na Puga. - Podobnie jak wielu innych, ktorych drogi przeciely sie z moja na przestrzeni wiekow, w jakims sensie jestes dla mnie jak rodzony syn. A przynajmniej spadkobierca, ktory posiadl cala magiczna wiedze, jaka udalo mi sie zdobyc od chwili przybycia na Midkemie. Ostatnia skrzynia ksiag i zwojow z wyspy przybedzie wkrotce do Stardock. Proponuje, abys ukryl ten fakt przed Kulganem i Hochopepa do chwili, gdy zapoznasz sie z ich zawartoscia. Pewne watki przerastaja wszystkich z tego swiata poza toba i tym, kto pojdzie kiedys w slady twego niezwyklego powolania. Dobrze ucz wszystkich, ktorzy przyjda do ciebie. Uczyn ich poteznymi, ale dopilnuj jednoczesnie, aby nie przestali byc kochajacy i dobrzy dla bliskich. - Zamilkl. Wpatrywal sie w chlopcow, ktorzy wyrosli juz na doroslych mezczyzn. Tych chlopakow z Crydee, ktorych zaczal ksztaltowac dwanascie lat wczesniej, aby uratowali nie tylko ten swiat. - Wykorzystalem was niejeden raz. Bywalo, ze w brutalny i bezwzgledny sposob. W koncowym rozrachunku okazalo sie to konieczne. Mysle... mam nadzieje, ze wszelkie cierpienie i bol, przez ktore musieliscie przejsc, zostalo z nawiazka wynagrodzone przez to, co zostalo osiagniete. Dane wam bylo osiagnac rzeczy daleko wykraczajace poza chlopiece marzenia. W waszych rekach spoczywa los Midkemii. Blogoslawie wam z calego serca. - Ze zdziwieniem zauwazyli, ze glos lamal mu sie ze wzruszenia, a plonace wewnetrznym ogniem oczy zwilgotnialy od lez. - Do widzenia i dziekuje... - powiedzial miekko. Odszedl kilka krokow i powoli odwrocil sie. Ani Pug, ani Tomas nie byli w stanie wydobyc z siebie slow pozegnania. Macros ruszyl przed siebie, ku zachodzacemu sloncu. Nie tylko oddalal sie od nich, ale z kazdym krokiem stawal sie coraz mniej materialny, coraz mniej konkretny, a jego sylwetka stawala sie coraz bardziej przezroczysta. Niedlugo byl juz jak strzep mgly unoszacy sie nad lakami. W chwile pozniej widac bylo jedynie delikatny zarys jego postaci, ale i on wkrotce sie rozplynal. Patrzyli, jak odchodzi i znika. Milczeli dlugo. -Czy zazna kiedys spokoju, jak myslisz? - spytal w koncu Tomas. -Nie wiem. Byc moze pewnego dnia bedzie mu dane odnalezc swoja Blogoslawiona Wyspe. Ponownie zapadlo dlugie milczenie. Pozniej wrocili do krolewskiego namiotu. Uroczystosci rozkrecily sie na dobre. Ku ogolnemu zadowoleniu Martin i Briana oglosili swoje zareczyny. Teraz, gdy wszyscy cieszyli sie i smakowali zycie, Arutha, Lyam, Tomas i Pug wedrowali ostroznie posrod ruin, ktore kiedys byly Sethanon. Ludnosc zostala przeniesiona do mniej zniszczonej, zachodniej czesci miasta i nie stanowila problemu. Mimo to posuwali sie ostroznie, aby nikt ich nie zauwazyl. Tomas podprowadzil ich do wyraznej szczeliny w ziemi. Opuscili sie w dol i znalezli w duzej jaskini pod ruinami twierdzy. -Tutaj wlasnie otworzyla sie szczelina, ktora prowadzi do nizszej sali, centrum starozytnego miasta - powiedzial Tomas. - Patrzcie pod nogi. Schodzili ostroznie, korzystajac z przytlumionego swiatla wytworzonego dzieki magii Puga. Wkrotce potem znalezli sie w sali. Pug machnal reka. Rozblyslo jasne swiatlo. Tomas dal znak, by Krol ruszyl przodem. W tym momencie z cienia wysunely sie postacie w dlugich szatach. Arutha dobyl miecza. W ciemnosci rozlegl sie kobiecy glos. -Odloz bron, ksiaze Krolestwa. Tomas kiwnal lekko glowa i Arutha wsunal do pochwy magiczna klinge. Z mroku wysunela sie ogromna postac ozdobiona klejnotami i skapana w strugach roziskrzonego swiatla. Na powierzchni brylantow i innych drogich kamieni tanczyly oslepiajace rozblyski. Byl to smok. W niczym nie przypominal jednak dawnego. W miejscu zlocistych niegdys lusek lsnily tysiace drogich kamieni. Z kazdym ruchem po gigantycznej sylwetce falowala przepiekna tecza. -Kim jestes? - spytal Krol spokojnym glosem. -Jestem Wyrocznia Aal - dobiegla ze smoczego pyska odpowiedz wypowiedziana melodyjnym, kobiecym glosem. -Dobilismy targu - powiedzial Pug. - Musielismy znalezc dla niej wlasciwe cialo. -Ryath lezala pozbawiona duszy i wladz umyslowych zabranych przez Upiora. Chociaz byla bardzo poraniona, niemal na krawedzi zycia i smierci, w jej ciele nadal tlila sie iskierka zycia. Macros uzdrowil ja. Zniszczone luski zastapil nowymi, wykonanymi z pomoca niezwyklych wlasciwosci Kamienia Zycia z klejnotow znalezionych pod ziemia. Gdy powrocila mu moc, sprowadzil tu Wyrocznie i jej slugi. Teraz Wyrocznia zamieszkuje odnowiony umysl smoka. -To cialo jest nie tylko odpowiednie, ale nad wyraz udane - pochwalila Wyrocznia. - Bedzie zylo przez wiele wiekow. Posiada takze ogromna moc. -Co wiecej, zawsze bedzie czuwala, pilnujac Kamienia Zycia - dorzucil Pug. - Gdyby ktos zaczal przy nim majstrowac - zginie, jak wszystko na tej planecie. Dopoki nie odnajdziemy sposobu, by dotrzec i zajac sie ostatecznie Pantathianami, zawsze bedzie wisialo nad nami niebezpieczenstwo, ze ktos przywola Valheru. Lyam przygladal sie Kamieniowi Zycia. Bladozielony, drogocenny kamien emanowal delikatna poswiata i zdawal sie pulsowac cieplym, wewnetrznym swiatlem. W samym srodku sterczal zloty miecz. -Nie wiemy, czy to zniszczylo Jezdzcow Smokow, czy tylko ich uwiezilo - powiedzial Pug. - Nawet magia, ktora odziedziczylem po Macrosie, nie jest w stanie spenetrowac jego wszystkich tajemnic. Obawiamy sie usunac miecz Tomasa. Nie wiemy, co sie stanie. Moze sie to okazac zupelnie bezpieczne, ale moze tez gwaltownie uwolnic to, co zostalo wewnatrz uwiezione. Lyam wzdrygnal sie. Ze wszystkiego, o czym mu opowiedziano, potega Kamienia czynila go najbardziej bezradnym. Podszedl do niego i powoli wysunal reke. Kamien byl cieply i napelnil go przyjemnym, relaksujacym uczuciem. Wyczuwal w nim jakas sprawiedliwosc i dobroc. Podniosl wzrok na mieniacego sie klejnotami smoka. -Pani, nie mam nic przeciwko twej opiece nad Kamieniem. - Zamyslil sie na moment, a pozniej zwrocil sie do Aruthy. - Zacznij rozpowiadac po cichu, ze na miescie spoczywa klatwa. Dzielny maly Humphry nie zyje. Do jego tytulu nie ma zadnego spadkobiercy. Przesiedle ocalalych mieszkancow w inne miejsce i wyplace odszkodowania. Ponad polowa miasta i tak lezy w gruzach. Trzeba wszystkich wysiedlic, zeby Wyrocznia miala zapewniony spokoj. No panowie, czas na nas. Zbierajmy sie, bo ktos moze zauwazyc nasza nieobecnosc i ruszy na poszukiwania. - Odwrocil sie jeszcze raz do smoka. - Pani, zycze wszystkiego dobrego w nowej roli. Gdybys miala jakies potrzeby, przeslij mi wiadomosc, magicznie lub ziemskim sposobem, a zrobie, co w mej mocy, by cie wspomoc. Tylko nasza czworka i brat Martin bedziemy znali prawde o tobie. Po nas wylacznie nasi nastepcy i spadkobiercy. -Laskawy jestes. Wasza Wysokosc. Tomas wyprowadzil ich z jaskini, a potem w gore, ku powierzchni ziemi. Arutha wszedl do namiotu i stanal jak wryty. W jego lozku spal Jimmy. Potrzasnal nim delikatnie. -A co to ma znaczyc? Myslalem, ze przydzielono ci kwatere. Chlopak spojrzal na Ksiecia z kiepsko skrywanym rozdraznieniem. Nie lubil, gdy go budzono. -To przez Lockleara. Cale cholerne miasto wali nam sie na glowe, a on znajduje sobie nowa dziewczyne. Wpada chyba w nalog, czy co? Cala poprzednia noc przespalem na golej ziemi, wiec pomyslalem sobie, ze sie chwilke zdrzemne. Juz wstaje. Znajde sobie inne miejsce. Arutha rozesmial sie i pchnal mlodzienca z powrotem na prycze. -Zostan tutaj. Ja przespie sie w namiocie krolewskim. Lyam byl zajety caly czas, wreczajac wieczorem dowody swej wdziecznosci. Ty drzemales, a Locky... robil, co robil, cokolwiek to bylo. W tym calym zamieszaniu zapomnialem o was dwoch. Coz powinienem uczynic, aby was, lobuzy, wynagrodzic za trud i staranie, co? Jimmy usmiechnal sie przekornie. -Mianuj Lockleara Starszym Szlachcicem, a ja sobie wroce do bezpiecznego i spokojnego zywota zlodziejskiego. - Ziewnal szeroko. - Teraz nic mi nie przychodzi do glowy... oprocz jednego: marze, zeby przespac caly tydzien. Arutha usmiechnal sie. -W porzadku. Przespij sie troche. Sam cos wymysle dla dwoch mlodych drani. - Zostawil Jimmiego i skierowal kroki ku namiotowi Lyama. Gdy podchodzil do wejscia, rozlegly sie donosne okrzyki i fanfary, oznajmiajace przyjazd zakurzonego powozu z krolewskim herbem na drzwiczkach. Anita i Carline szybko z niego wyskoczyly. Arutha patrzyl zdumionym wzrokiem na zone i siostre. Podbiegly i zaczely go sciskac i obsypywac pocalunkami. -A wy tutaj skad ? -Jechalysmy za Lyamem - wyjakala przez lzy Anita. - Przeciez nie moglysmy spokojnie czekac w Rillanonie, nie wiedzac, czy ty i Laurie zyjecie. Gdy tylko dotarly wiesci, ze wszystko w porzadku, zwinelysmy oboz i pospieszylysmy tutaj. Arutha objal ja mocno. Carline, slyszac spiew, nadstawila ucha. -Albo to zakochany po uszy slowik, albo moj malzonek, ktory zapomnial, ze jest teraz ksieciem. - Jeszcze raz cmoknela Aruthe w policzek. - Znowu bedziesz wujkiem. Zasmial sie radosnie i wzial siostre w ramiona. - Carline, zycze ci szczescia i zeby wszystko poszlo jak nalezy. Tak, to Laurie. On i Baru przybyli dzisiaj razem z Vandrosem. Usmiechnela sie. -No nic, chyba juz pojde, by przysporzyc mu kilku siwych wlosow. -Co miala na mysli, mowiac "znowu"? - spytal Ksiaze. Anita podniosla wzrok ku twarzy meza. -Krolowa spodziewa sie dziecka. Oglosili to podczas twojej nieobecnosci. Ojciec Tully zapewnia Lyama, ze wedlug wszystkich znakow na niebie i ziemi bedzie to Ksiaze. Tully twierdzi, ze jest zbyt stary, by tluc sie po goscincach, lecz caly czas towarzyszyly wam jego modlitwy. Na ustach Aruthy pojawil sie radosny usmiech. -Wszystko wskazuje, ze wkrotce bede mial z glowy bycie nastepca tronu. -Nie tak szybko. Dziecko nie zawita do nas jeszcze przez najblizsze cztery miesiace. Radosny krzyk z wnetrza namiotu powiedzial im, ze Carline przekazala mezowi wiesci, iz spodziewa sie dziecka. Nastepny krzyk powiadomil, ze przekazano mu wiadomosc od Tully'ego. Anita objela czule meza. -Twoi synowie sa zdrowi i rosna jak na drozdzach - szepnela. - Tesknia za tatusiem... jak i ja. Czy bedziemy mogli wymknac sie wkrotce? Arutha rozesmial sie. -Jak tylko pokazemy sie oficjalnie. Ale musialem oddac lozko Jimmy'emu. Locky poczul przyplyw namietnosci i Jimmy nie mial gdzie sie podziac na noc. Trzeba bedzie skorzystac z jednego z goscinnych namiotow. - Weszli do srodka. Zgromadzeni zerwali sie na nogi, by powitac ksiecia i ksiezne Krondoru. Ambasador Kesh, Hazara-Khan sklonil sie nisko. Arutha wyciagnal do niego reke. -Dziekuje, Abdur. - Przedstawil nastepnie Anite Hokanu, .ktoremu rownie serdecznie podziekowal. Dolgan rozmawial z Galainem. Arutha pogratulowal Krasnoludowi korony Zachodnich Krasnoludow. Dolgan puscil do niego oko i usmiechnal sie szelmowsko. W chwile potem zapadla cisza. Laurie zaczal grac. Sluchali z uwaga. Spiewal smutna ballade na czesc swego przyjaciela Roalda. Slawil jego mestwo i wzajemna przyjazn. Piesn mowila tez o smutku Lauriego po smierci Roalda. Skonczyla sie jednak poteznym, triumfalnym akordem, po ktorym nastapila niespodziewanie krotka, rozszczebiotana idiotycznie puenta. Wszyscy, ktorzy mieli okazje poznac Roalda, wybuchneli smiechem. Ostatni fragment ballady wspaniale uchwycil i oddal radosna i lobuzerska nature zmarlego. Gdy Laurie skonczyl, do Ksiecia podeszli Gardan i Volney. -Czy mozna na slowko. Wasza Wysokosc? - spytal pan na Landreth. Anita powiedziala, ze nie ma nic przeciwko temu. Ksiaze zaprowadzil mezczyzn, sprawujacych wladze w czasie jego nieobecnosci, do pomieszczenia sasiadujacego z krolewska kwatera. Na lozku lezala ogromna postac. Sapala ciezko. Arutha przylozyl palec do ust. Gardan wyciagnal szyje. -Amos Trask? - szepnal. -To bardzo dluga historia - powiedzial Arutha cicho. - Najlepiej bedzie, jak on sam wam opowie. Nigdy by mi nie darowal, gdybym go uprzedzil. No dobrze, o co chodzi? -Wasza Wysokosc, pragne powrocic do Landreth - szepnal Volney. Od czasu twej domniemanej smierci nie dalo sie zarzadzac miastem. Calkowite bezholowie. Przez ostatnie trzy lata robilem co w mej mocy, ale mam juz dosyc. Chce wrocic do domu. -Volney, nie mam cie kim zastapic. - Zwalisty ksiaze zaprotestowal, ale Arutha uciszyl go gestem reki. - Posluchaj, Volney, wkrotce bedziemy mieli nowego ksiecia Krondoru, wiec potrzebny bedzie rowniez regent. -Wykluczone. Przeciez to zobowiazanie na osiemnascie lat. Odmawiam. Arutha przeniosl spojrzenie na Gardana. Ten usmiechnal sie i wzniosl rece do gory. -Nie patrz na mnie. Lyam obiecal mi, ze bede mogl powrocic do Crydee z Martinem i jego pania. Teraz, gdy Mistrzem Miecza zostal Charles, wojaczke zostawiam synowi. Mam zamiar spedzic reszte dni, lowiac ryby z falochronu przy latami. Wkrotce bedzie ci takze potrzebny nowy marszalek. Arutha zaklal pod nosem. -To oznacza, ze jesli szybko kogos nie znajde, to Lyam mianuje mnie jednoczesnie ksieciem Krondoru i marszalkiem. Chce go zmusic, by dal mi jakies male ksiestwo, na przyklad Tuckhill, i nigdy wiecej nie wytykac nosa z domu. - Myslal intensywnie. - Chce od was obu jeszcze po dziesiec lat sluzby. -Absolutnie wykluczone! - sprzeciwil sie gwaltownie Volney. Mowil podniesionym glosem. - Ostatecznie jestem gotow pozostac jeszcze rok, by pomoc w okresie przejsciowym przekazywania paleczki - ani dnia dluzej. Oczy Aruthy zwezily sie w waskie szparki. -Szesc. Szesc lat od kazdego z was. Jesli sie zgodzicie, ty, Volney, mozesz wrocic do Landreth, a ty, Gardan, do Crydee. Jezeli nie, to wynajde jakis sposob, abyscie juz nigdy nie odgieli karku spod stalych klopotow. Gardan wybuchnal smiechem. -Arutha, ja juz mam oficjalna zgode Lyama. - Spostrzegl, ze gniew Ksiecia wzbiera gwaltownie. - Ale jesli Volney sie zgodzi, ja rowniez zostane rok... w porzadku, dwa lata, ale nie wiecej. W oczach Aruthy zaplonely zlowieszcze ogniki. Zwrocil powoli wzrok ku Gardanowi. -Teraz, gdy przetoka zostala ponownie otwarta, bedzie nam wkrotce potrzebny nowy ambasador przy dworze Cesarza Tsuranich... - Przeniosl spojrzenie na Volneya. - ...i nowy ambasador w Wielkim Keshu. Mezczyzni wymienili spojrzenia. -W porzadku, ty szantazysto. Trzy lata - wycharczal Volney wscieklym glosem. - Co bedziemy robic przez te trzy lata? Arutha usmiechnal sie krzywo. -Chce, zebyscie sie zajeli nauka i szkoleniem Jimmiego i Locky'ego. Osobiscie, Volney. Nauczysz ich wszystkiego, co sam umiesz na temat zarzadzania, administrowania i w ogole. Laduj w nich tyle roboty, az beda padali na pysk. Wtedy dorzuc im jeszcze troche. Chce, zeby te dwa, zbyt aktywne umysly spozytkowaly swoja energie we wlasciwy sposob. Uczyn z nich najlepszych zarzadcow w Krolestwie. Gardan, w czasie, gdy nie beda zajeci nauka, jak zarzadzac panstwem, masz uczynic z nich prawdziwych zolnierzy. Ten bandyta juz rok temu poprosil mnie o wynagrodzenie swoich trudow. Teraz bedzie musial mi pokazac i udowodnic, czy sprosta swemu zadaniu. A jego kompan w zlym, ma zbyt wiele talentow, aby go odsylac do majatku tatusia. Locky jest najmlodszym synem, wiec sie po prostu zmarnuje. Gdy wy odejdziecie, bedzie nam potrzebny nowy ksiaze i marszalek. A kiedy i mnie zabraknie, on zostanie regentem. Bedzie potrzebowal sprawnego i zaufanego kanclerza, ktory pomoze mu dzwigac ciezar wladzy. Podsumowujac: nie chce, aby przez najblizsze cztery lata ktorys z nich mial wolne chociaz piec minut. -Cztery lata! - warknal oburzony Volney. - Przeciez powiedzialem trzy! Z lozka, obok ktorego stali, rozlegl sie najpierw upiorny chichot, a potem przeciagle westchnienie. -Arutha, masz jakies pokretne, zwyrodniale wyobrazenie o wynagradzaniu zaslug oddanym ci ludziom. Przyznaj sie, co sprawilo, ze zostales taka cholerna kanalia? Arutha pokazal zeby w szelmowskim usmiechu. -Odpocznij sobie jeszcze troche... Admirale. Amos zwalil sie ciezko na prycze. -Ach, Arutha, ty ciagle pozbawiasz zycie calej przyjemnosci! This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-26 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/