PETER F. HAMILTON Nagi Bog Kampania Tlumaczyl Dariusz Kopocinski Tytul oryginalu The Naked God vol. 1 1 Jay Hilton jeszcze twardo spala, kiedy pasy komorek elektrofo-rescencyjnych na oddziale pediatrycznym zaswiecily z pelna moca. Sen o matce prysnal niczym figurka z witrazowych szkielek, rozbita poteznym blyskiem bialego swiatla. Kolorowe odlamki poginely w dali.Porazona swiatlem dziewczynka zmruzyla zaspane oczy i skonsternowana, uniosla glowe. Surowe szpitalne otoczenie uzyskalo realniejsze ksztalty. Czula sie taka zmeczona. To nie mogl byc juz ranek. Usta otworzyly sie do szerokiego ziewniecia. Dzieci naokolo tez sie budzily, przecieraly oczy i rozgladaly sie polprzytomnie. Na swiatlo reagowaly holomorficzne nalepki: polprzezroczysci bohaterowie kreskowek odrywali sie od scian i oddawali lobuzerskim figlom. Animatyczne lalki mruczaly uspokajajaco w objeciach przeleknionych dzieciakow. Az wreszcie rozsunely sie drzwi i na oddzial w pospiechu wbiegly pielegniarki. Usmiechaly sie nienaturalnie, z przymusem. Jay od razu zrozumiala, ze dzieje sie cos niedobrego. Serce w niej zadrzalo. Czyzby opetani? Chyba sie tu nie wdarli?! Pielegniarki wyciagaly dzieci z lozek i pedem zabieraly je do wyjscia. Pytania i skargi puszczaly mimo uszu. -Cwiczenia pozarowe! - Krzyknal starszy pielegniarz, glosno klaszczac. - Zbierajcie sie, nie ma czasu! Biegiem do wind! Jazda! Jazda! Jay energicznie odsunela kolderke i wyskoczyla z lozka. Troche to trwalo, nim wygladzila dluga, bawelniana koszule nocna, ktora zawinela sie jej miedzy kolanami. Juz miala dolaczyc do reszty, biegnacej galopem do drzwi, gdy nagle dostrzegla za oknem ruchliwe, migotliwe swiatelka. Kazdego ranka od chwili przybycia do habitatu siadala przed tym oknem i patrzyla zadumana na Mirczusko i jego burzliwa, zielona pokrywe chmur. Nigdy dotad nie widziala takiego roju blyszczacych punkcikow. -Niebezpieczenstwo. - Bezglosne slowo przelecialo przez mysli tak szybko, ze ledwo je wychwycila, lecz wrazenie bliskosci Haile bylo wrecz namacalne. Obejrzala sie, myslac, ze Kiint juz czlapie w jej strone, lecz tam ustawione w szeregu zdenerwowane pielegniarki poganialy dzieci. Majac pelna swiadomosc tego, ze postepuje niewlasciwie, podreptala do wielkiego okna i przycisnela nos do szyby. Tranquillity otoczyla waska opaska bialoniebieskich gwiazdeczek. Wszystkie sie poruszaly, zaciesnialy krag wokol habitatu. Wkrotce sie okazalo, ze nie sa to zadne gwiazdeczki. Wydluzaly sie. Plomienie. Setki jaskrawych, malych plomykow. -Przyjaciolko! Przyjaciolko! Bol wobec smierci! Teraz to juz zdecydowanie byla Haile, najwyrazniej czyms udreczona. Jay cofnela sie od szyby, na ktorej pozostaly mgliste, szare odbicia rak i twarzy. -Co sie dzieje? - Rzucila pytanie w pustke. W poblizu habitatu ozyla chmara nowych blyskow. Lsniace paki rozkwitaly w przestrzeni w pozornie przypadkowych miejscach. Jay az westchnela. Byly ich tysiace, nachodzily na siebie i rosly. Widok zapieral dech w piersiach. -Przyjaciolko! Przyjaciolko! -Procedura ewakuacji rozpoczeta. Zmarszczyla czolo. Ow drugi mentalny glos dotarl do niej niby odlegle echo. Prawdopodobnie byl to jeden z doroslych Kiintow, moze Lieria. Jay tylko kilka razy spotkala rodzicow Haile. Chociaz zachowywali sie wobec niej uprzejmie, bardzo ja oniesmielali. -Przydzial dla dwoch. -Nie! - Sprzeciwil sie stanowczo dorosly Kiint. - Zabronione. -Przydzial. -Nie mozesz, dziecko. Cierpienia ludzkie napawaja nas smutkiem, lecz od ciebie wymaga sie posluszenstwa. Nie! Przyjaciolka. Moja przyjaciolka. Przydzial dla dwoch. Zatwierdzam. Jay nigdy wczesniej nie spotkala sie z tak duza determinacja ze strony Haile. Az ja to przestraszylo. -Powiedz - odezwala sie na glos - co sie dzieje? Sale zalala powodz swiatla. Zupelnie jakby nad tarcza Mirczuska wschodzilo slonce. Kosmos rozkwital feeria barwnych wyladowan. -Ewakuacja w toku - stwierdzil dorosly Kiint. -Przydzielono. Jay poczula bijace od przyjaciolki tchnienie triumfu i skruchy. Najchetniej poglaskalaby ja i pocieszyla, bo z reakcji rodzica wynikalo, ze sa powody do zmartwienia. Tymczasem mogla tylko promiennie usmiechnac sie w duchu, z nadzieja, ze Haile odbierze wrazenie. Wtem powietrze zaczelo sie poruszac, jakby zerwal sie wietrzyk. -Jay! - Zawolala pielegniarka. - Pospiesz sie, skarbie, bo... Otaczajace ja swiatlo gaslo, cichly dzwieki oddzialu dzieciecego. Doslyszala jeszcze okrzyk zdumienia salowej. Wietrzyk gwaltownie przybral na sile, szarpal koszula i sprawil, ze jej wlosy sie zjezyly. Formowala sie szara mgla o idealnym ksztalcie kuli, posrodku niej znajdowala sie dziewczynka. Nie czula jednak wilgoci. Szybko ciemnialo, a z oddzialu pozostaly metne, widmowe kontury. Nagle skraj kuli odlecial w dal z taka predkoscia, ze krzyknela. Gdy przestal byc zauwazalny, zginal tez wszelki slad po oddziale pediatrycznym. Byla sama w przestrzeni pozbawionej gwiazd. Spadala. Chwycila sie za glowe i krzyknela ile sil w plucach, lecz horror rozgrywal sie dalej. Na chwile umilkla, zeby zlapac oddech. W tym momencie nie wiadomo skad pojawil sie skraj kuli. Sciany pedzily ku niej ze wszystkich stron naraz. Bala sie, ze zgniota ja na miazge. Zacisnela powieki. -Mamo... - Poczula na stopach delikatne mrowienie, jakby ktos laskotal ja piorkiem. Okazalo sie, ze stoi na czyms twardym. Lapiac rownowage, zatrzepotala rekami i poleciala w przod. Nie otwierala jeszcze oczu. Wiedziala tylko, ze wyladowala na chlodnej podlodze. Wdychala powietrze cieplejsze niz na oddziale w habitacie i duzo bardziej wilgotne. Do tego pachnialo jakos tak smiesznie. Pod powieki wciskalo sie rozowe swiatlo. Wciaz na czworakach, zaryzykowala i lekko uchylila powieki, gotowa znow krzyczec, ale widok, jaki otworzyl sie przed nia, sprawil, ze oniemiala. - Jejku... - Zdolala tylko wyszeptac. * Joshua zainicjowal skok translacyjny bez szczegolnego entuzjazmu. Jego kiepski nastroj podzielala cala zaloga "Lady Makbet" i pasazerowie; ci, ktorzy nie przebywali akurat w kapsulach zerowych. Tyle dokonal, a gdy juz sie zdawalo, ze siegnie po laury, przyszla sromotna porazka.Chociaz... Kiedy minal pierwszy szok, zwiazany ze zniknieciem z orbity Tranquillity, nie odczuwal strachu. Nie bal sie ani o Ione, ani o dziecko. Pocieszal sie tym, ze habitat nie zostal zniszczony. Choc logicznie rzecz biorac, musial zostac opetany i sprzatniety z mapy wszechswiata. Nie wierzyl w to, mimo ze intuicja czasem go zawodzila. Moze po prostu nie chcial uwierzyc? Tranquillity bylo jego domem. W habitat i jego bezcenna zawartosc wlozyl olbrzymi kapital uczuc. Powiedziec komus, ze wszystko, co mial w zyciu najcenniejszego, przepadlo bezpowrotnie, a zareaguje tak samo. No coz. Przez te niepewnosc przezywal te same utrapienia co reszta zalogi, choc kazdy mial swoje powody. -Potwierdzam skok - oznajmil. - Samuel, twoja kolej. Statek wynurzyl sie w jednej ze stref dozwolonego wyjscia Trafalgara, sto tysiecy kilometrow od planety Avon. Transponder wyrzucal juz z siebie kody pozwolenia na lot. Joshua obawial sie, ze moga nie wystarczyc komus, kto w czas wojny niezapowiedzianie zapedza sie w poblize glownej bazy wojskowej Konfederacji. -Ogniskuja sie na nas pola dystorsyjne - rzekl Dahybi z rozbawieniem. - Z piec ich bedzie. Komputer pokladowy powiadomil Joshue, ze kadlub statku dostal sie w obreb dzialania radarowych urzadzen celowniczych. Laczac sie z czujnikami, ktore wysuwaly sie ze schowkow, dostrzegl zmierzajace w jego strone trzy jastrzebie i dwie fregaty. Dowodztwo Obrony Strategicznej zasypywalo go pytaniami. Popatrzyl na edeniste, gdy ten zaczal datawizyjnie udzielac odpowiedzi. Samuel lezal sztywno na fotelu amortyzacyjnym i z zamknietymi oczami rozmawial z innymi edenistami na asteroidzie. Sara usmiechnela sie drwiaco. -Ciekawe, ile nam wrecza medali. -Ejze! - Odezwal sie Liol. - Jeszcze sie moze zdarzyc, ze dadza nam je posmiertnie. Zaloga fregaty chyba zauwazyla, ze nasz silnik na antymaterie jest troszke za bardzo radioaktywny. -No niezle - mruknela. Monica Foulkes wiedziala, czym to pachnie. Dowodztwo floty Konfederacji sadzilo, ze antymaterii uzywaja wylacznie okrety Ala Capone. Jak przedtem nie usmiechalo jej sie zabieranie Mzu do Tranquillity, tak samo teraz niechetnie myslala o Trafalgarze. Tylko ze w dyskusji, ktora wywiazala sie po stwierdzeniu znikniecia habitatu, nie miala decydujacego glosu. Jej pierwotna umowa z Samuelem wlasciwie przestala obowiazywac w chwili dotarcia do "Beezlinga". Calvert zaproponowal, zeby o losie Mzu, Adula i jego samego zdecydowal naczelny admiral. Samuel wyrazil zgode, a ona nie byla w stanie podac zadnych racjonalnych kontrargumentow. W skrytosci serca pokrzepiala sie nadzieja, ze jedyna skuteczna obrona przeciwko nowej generacji "Alchemikow" bedzie traktat o nierozprzestrzenianiu tej broni, podpisany przez najwieksze mocarstwa. Badz co badz, podobny uklad w znacznej mierze rozwiazal kwestie antymaterii. Oczywiscie, zastrzezenia na nic by sie zdaly. Identycznie jak w prawie kazdym przypadku do tej pory, Monica nie miala wplywu na czynniki decydujace o przebiegu jej misji. Mogla jedynie pilnowac Mzu i czuwac, zeby zakazana technologia nie wpadla w niepowolane rece. Choc przypuszczalnie i tak spieprzyla, pozwalajac na jej uzycie przeciwko Organizacji. Oj, dostanie w dupe podczas sesji dochodzeniowej... Z pochmurna mina zerknela na Samuela, ktory nadal lezal w milczeniu, z czolem pobruzdzonym z wysilku. W caly ten nieslyszalny belkot, wypelniajacy teraz "Lady Makbet", Monica wlaczyla swoja krotka modlitwe o to, by Flota w drodze wyjatku okazala wyrozumialosc. Dowodztwo Obrony Strategicznej Trafalgara nakazalo Joshui pozostac na dotychczasowej wysokosci, lecz przed przeslaniem wektora zblizenia zamierzalo zweryfikowac prawdziwosc otrzymanych informacji. Okrety wojenne, patrolujace strefe dozwolonego wyjscia, zatrzymaly sie w bezpiecznej odleglosci stu kilometrow, rozstawione wokol "Lady Makbet" na pozycjach ulatwiajacych obserwacje. Radarowe celowniki wciaz mialy statek na oku. Z Samuelem rozmawiala osobiscie admiral Lalwani, ktora z nieskrywanym zdumieniem wysluchiwala jego sprawozdania. Biorac pod uwage, ze "Lady Makbet" nie tylko miala na swoim pokladzie osoby majace podstawowa wiedze w kwestii "Alchemika", ale tez zawierala pewna ilosc antymaterii, ostateczna decyzja o dopuszczeniu statku do cumowania nalezala do naczelnego admirala. Zwloka trwala dwadziescia minut, lecz dowodztwo w koncu dalo Joshui wektor lotu. Otrzymal do dyspozycji przedzial dokowy na polnocnym kosmodromie asteroidy. -Aha, Joshua, o jedno cie prosze - zwrocil sie do niego Samuel, zafrasowany. - Nie zbocz z kursu. Joshua mrugnal okiem, wiedzac, ze widza to setki edenistow, ktorzy za posrednictwem oczu agenta monitorowali wydarzenia na mostku kapitanskim. -Co, Libracyjny Calvert mialby sie pomylic? Po osmiu minutach byli na Trafalgarze. Liczba specjalistow od antymaterii, oczekujacych na nich w przedziale dokowym, niemalze dorownywala liczbie komandosow. Na czolo wybijal sie pokazny regiment umundurowanych oficerow CNIS-u. Nikt sie na nich nie rzucil i nikt nie wyciagal broni z kabury, ale kiedy zamknieto hermetycznie sluze i zwiekszono cisnienie, zaloga nie miala wyboru, musiala przekazac ekipie technikow wojskowych wszystkie kody statku. Kapsuly zerowe otworzono i wyprowadzono ze statku ich oszolomionych lokatorow, ktorych Joshua pozbieral w czasie wyprawy po "Alchemika". Po niezwykle dokladnych przeswietleniach uprzejmi, acz nader zasadniczy oficerowie odprowadzili gosci do strzezonych koszar w glebi asteroidy. Joshua trafil do apartamentu, ktory bylby chluba czterogwiazdkowego hotelu. Za wspollokatorow mial Liola i Ashly'ego. -Co za swiat - rzekl ow pierwszy, zamknawszy drzwi. - Jestesmy winni przewozenia antymaterii i zapuszkowani przez tajna policje, ktora prawa obywatelskie zna tylko ze slyszenia, a po smierci Al Capone zaprosi nas na mila pogawedke. - Otworzyl barek z drewna wisniowego i usmiechnal sie na widok imponujacej kolekcji butelek. - Gorzej byc nie moze. -Zapominasz, ze Tranquillity przepadlo - napomnial go Ashly. Liol machnal butelka w gescie przeprosin. Joshua nie zwracal uwagi na luksusowy wystroj apartamentu. Rozsiadl sie w miekkim krzesle, obitym czarna skora. -Moze tobie juz gorzej nie bedzie. Pamietaj, ze wiem, do czego sluzy "Alchemik" i jak dziala. Oni mnie stad nie wypuszcza. -Zgoda, wiesz, jak dziala - powiedzial Ashly - ale z calym szacunkiem, kapitanie, niewielki bylby z ciebie pozytek dla kogos, kto potrzebuje szczegolow technicznych, zeby zbudowac nowego "Alchemika". -Wystarczy drobna wskazowka - mruknal Joshua. - Jedno nieuwazne zdanie, a naukowcy pojda w dobrym kierunku. -Nie lam sie, Josh. Konfederacja od dawna idzie w tym kierunku. Zreszta, Flota duzo nam zawdziecza. Takze edenisci i krolestwo Kulu. Uratowalismy im dupy. Jeszcze polatasz sobie "Lady Makbet". -Wiecie, co bym zrobil na miejscu naczelnego admirala z takim jak ja Joshua? Wsadzil go na zawsze do kapsuly zerowej. -Nie pozwole, zeby skrzywdzil mojego braciszka. Joshua zalozyl rece na kark i usmiechnal sie do Liola. -Potem umiescilbym ciebie w kapsule obok. * Na pociemnialym niebie migotaly planety. Jay widziala przynajmniej pietnascie rozciagnietych wzdluz kretej linii. Najblizsza wydawala sie troche mniejsza od ziemskiego ksiezyca, zapewne z powodu swego oddalenia. Gdyby nie to, pod kazdym wzgledem przypominalaby terrakompatybilne planety Konfederacji: posiadala ciemnoniebieskie oceany i szmaragdowe lady, otoczona byla gestymi strzepami bialych oblokow. Zdziwienie budzily swiatla miast, wiekszych anizeli panstwa dawnej Ziemi, blyszczacych z iscie ksiazecym majestatem. Na nocnej stronie planety rozlegle uklady chmur rozpraszaly blask metropolii i pograzaly oceany w wiecznym perlowym zmierzchu.Jay siedziala w kucki i z rozmarzeniem podziwiala czarodziejskie niebo. Miejsce, w ktorym przebywala, otaczal wysoki mur. Podejrzewala, ze linia planet ciagnie sie jeszcze dalej, lecz mur nie pozwalal jej siegnac wzrokiem horyzontu. Gwiazda z naszyjnikiem zamieszkanych planet! Trzeba by tysiecy takich, zeby zatoczyly pelne kolo. Na kursach dydaktycznych nie poznala ani jednego Ukladu Slonecznego z taka liczba planet, nawet gdyby doliczyc ksiezyce gazowych olbrzymow. -Przyjaciolka Jay. Bezpieczna. Radosc z ocalenia. Jay zamrugala i spuscila wzrok. Haile probowala biec w jej strone. Kiedy niedorosly Kiint nadmiernie sie ozywial, tracil koordynacje ruchowa. Wtedy kazdy krok grozil wywrotka. Ow niedolezny trucht rozsmieszyl Jay, ktora jednak szybko spowazniala, przygladajac sie scenerii w tle za biegnaca przyjaciolka. Znajdowala sie jak gdyby na okraglej arenie o srednicy dwustu metrow i podlozu przypominajacym czarny marmur. Otaczajacy ja mur byl wysoki na trzydziesci metrow, zwienczony przezroczysta kopula. W rownych odstepach na pionowej powierzchni widnialy poziome szczeliny, okna pozwalajace zajrzec do jasno oswietlonych pomieszczen, umeblowanych, zdawaloby sie, duzymi klockami w podstawowych kolorach. Wewnatrz spacerowali w kolko dorosli Kiintowie, przy czym calkiem spora rzesza przystanela, zeby ja obserwowac. Wreszcie przygalopowala Haile, wywijajac szalenczo na wpol uksztaltowanymi traktamorficznymi ramionami. Jay chwycila dwie niby-dlonie, ktore silnie pulsowaly w jej palcach. -Haile! Ty to zrobilas? Arena zblizalo sie do niej dwoch doroslych Kiintow. Rozpoznala Nanga i Lierie. Za nimi pojawila sie znikad czarna gwiazda, ktora w okamgnieniu powiekszyla swoje rozmiary do pietnastu metrow. Dolna czesc zlala sie z podlozem, a wtedy calosc zniknela i pokazal sie kolejny dorosly Kiint. Jay sledzila wydarzenia zafascynowana. Skok translacyjny, ale bez statku kosmicznego. Usilnie wracala do podstawowych wspomnien dydaktycznych na temat Kiintow. -Ja - przyznala Haile. Jej traktamorficzne cialo wilo sie z podniecenia, dlatego Jay zacisnela palce silniej, uspokajajaco. - Tylko my mielismy przydzial do ewakuacji w chwili zagrozenia. Uwzglednilam cie w przydziale wbrew woli rodzicow. Duzy wstyd. Konsternacja. - Odwrocila twarz do rodzicow. - Aprobata aktu utraty zycia? Wielu milych przyjaciol tam bylo. -Nie aprobujemy. Jay zerknela lekliwie na dwoch doroslych i przytulila sie do Haile. Nang przeksztalcil swoj traktamorficzny wyrostek w splaszczona macke, ktora polozyl na grzbiecie corki. Tym cieplym gestem wyraznie uspokoil mlodocianego Kiinta. Jay przypuszczala, ze doszlo rowniez do wymiany mysli miedzy dwoma osobnikami, wyczula nutke wspolczucia i pociechy. -Czemu nie pomoglismy? - Zapytala Haile. -Nie mozemy ingerowac w kluczowe momenty zycia innych gatunkow, kiedy ewoluuja w kierunku ostatecznego zrozumienia. W kazdej sytuacji masz przestrzegac tej zasady. Aczkolwiek ich tragedia przejmuje nas zalem. Jay miala wrazenie, ze ostatnie zdanie padlo z mysla o niej. -Nie gniewajcie sie na nia - poprosila od serca. - Dla Haile zrobilabym to samo. I nie chcialam umierac. Lieria czubkiem macki dotknela jej ramienia. -Dziekuje ci za przyjazn, ktora darzysz Haile. W gruncie rzeczy, cieszymy sie, ze jestes z nami, poniewaz tutaj nic ci nie grozi. Przykro mi, ze nie moglismy zrobic wiecej dla twoich przyjaciol, lecz trzymamy sie pewnych nienaruszalnych zasad. Dziewczynke nagle ogarnelo wrecz obezwladniajace uczucie trwogi. -Tranquillity naprawde zostalo zniszczone? - Spytala placzliwie. -Nie wiemy. Kiedy opuszczalismy habitat, trwalo zmasowane natarcie. Byc moze Saldana poddala sie. Jest wysoce prawdopodobne, ze habitat i jego mieszkancy przezyli. -Opuscilismy habitat... - Wyszeptala Jay, niepomiernie zdziwiona. Opodal na arenie stalo osmiu doroslych Kiintow, naukowcy badajacy w Tranquillity historie Laymilow. -Gdzie my jestesmy? - Podniosla wzrok na granatowe niebo, na przedziwna konstelacje planet. -To nasz ojczysty uklad planetarny. Jestes pierwszym prawdziwym czlowiekiem, ktory tu zawital. -Ale... - W jej glowie rozblyskiwaly strzepy pamieci dydaktycznej. Ponownie przyjrzala sie urokliwym, blyszczacym planetom. - To nie jest Jobis... Nang i Lieria popatrzyli na siebie, nastapila chwila krepujacego milczenia. -Nie. Jobis to jedna z naszych odleglych placowek naukowych. Znajdujemy sie w innej galaktyce. Jay zaniosla sie placzem. * Od samego poczatku zatargu z opetanymi Konsensus Jowiszowy zdawal sobie sprawe, ze bedzie glownym celem. Rozwinieta infrastruktura przemyslowa pozwalala mu produkowac niezliczone ilosci amunicji, a tym samym zasilac rezerwy wojsk adamistow, ktore z powodu ograniczonych srodkow budzetowych nie byly zadowalajace. Reakcja konsensusu Yosemite na grozbe ze strony Organizacji Ala Capone wyraznie pokazala, do czego pod tym wzgledem zdolni sa edenisci, a przeciez w tym wypadku opierali sie na ledwie trzydziestu habitatach. Jowisz mial ich do dyspozycji cztery tysiace dwiescie piecdziesiat.Prosby o wsparcie zaczely naplywac zaraz po tym, jak Trafalgar opublikowal pierwsze ostrzezenie o niebezpieczenstwie grozacym Konfederacji. Ambasadorowie zabiegali, blagali i powolywali sie na wszelkie przyslugi, jakie w ich mniemaniu byl im winny edenizm, aby zagwarantowac sobie miejsce na liscie kontrahentow. Tytulem zaplaty zawierano umowy kredytowe i dokonywano bezposrednich przelewow pienieznych na kwoty, za ktore mozna by nabyc cale Uklady Sloneczne w czwartym stadium zasiedlania. Ponadto wlasnie edenizm zapewnial kluczowa pomoc w batalii o wyzwolenie Mortonridge - w formie piechoty zlozonej z technobiotycznych sierzantow. A byla to nieslychanie wazna kampania psychologiczna, bo udowodnilaby calej Konfederacji, ze opetanych mozna pokonac. Na szczescie zaatakowanie jednego lub wiecej habitatow wiazalo sie wlasciwie z nierealnymi wyzwaniami. Jowisz tymczasem zbudowal znakomita siec strategiczno-obronna. Po stronie opetanych jedynie Organizacja posiadala flote zdolna przypuscic atak na duza skale, a odleglosc miedzy Ziemia i Nowa Kalifornia oddalala niebezpieczenstwo takiego ataku. Ale mysl, ze moze pojawic sie pojedynczy statek z antymateria, fanatyk wyslany z samobojcza misja, budzila spory niepokoj. Nalezalo tez liczyc sie z mozliwoscia, ze Capone znajdzie "Alchemika" i go wykorzysta. Chociaz konsensus nie znal skutkow dzialania tej smiercionosnej broni, to jednak wiedzial tyle, ze najpierw okret wojenny musialby skoczyc do ukladu i odpalic pocisk, co teoretycznie dawalo edenistom krotki czas na zniszczenie urzadzenia przed jego uruchomieniem. Natychmiast rozpoczeto przygotowania do wzmocnienia instalacji obronnych. Trzecia czesc uzbrojenia z fabryk na stacjach przemyslowych przeznaczano do dalszej rozbudowy gigantycznej architektury strategiczno-obronnej. Najpilniej strzezono zawierajacego habitaty pasa orbitalnego o srednicy pieciuset piecdziesieciu tysiecy kilometrow, gdzie w niektorych miejscach czuwaly po dwie platformy bojowe i gdzie w charakterze min rozmieszczono siedemset tysiecy mysliwcow bezpilotowych. Kolejny milion mysliwcow otoczyl kilkoma koncentrycznymi sferami masywna planete az po orbite Callisto. Rozproszone wsrod nich flotylle multispektralnych czujnikow satelitarnych poszukiwaly najdrobniejszych anomalii w energetycznych burzach, szalejacych w przestrzeni wokol gazowego olbrzyma. Statyczne systemy obrony wspomagalo pietnascie tysiecy jastrzebi patrolowych, krazacych w turbulencyjnej atmosferze Jowisza po eliptycznych orbitach o duzym nachyleniu, gotowe przechwycic kazda nadlatujaca molekule, ktora wyda im sie choc troche podejrzana. Fakt, ze tak wiele jastrzebi zaprzestalo cywilnych lotow handlowych, spowodowal nieznaczny wzrost cen helu, pierwszy od przeszlo dwustu szescdziesieciu lat. Zdaniem konsensusu, warto bylo zgodzic sie na gospodarcze reperkusje w zamian za bezpieczenstwo, jakie zapewnialy tak zaawansowane systemy obrony. Zaden statek, robot ani inercyjny pocisk kinetyczny nie mogl zblizyc sie na odleglosc trzech milionow kilometrow bez specjalnej zgody Jowisza. Najgorliwszy kamikadze musialby przyznac, ze jego atak skonczy sie calkowitym fiaskiem. Zaburzenie pola grawitacyjnego, powstale piecset szescdziesiat tysiecy kilometrow nad rownikiem Jowisza, zostalo wykryte natychmiast. W polach dystorsyjnych trzystu najblizszych jastrzebi zaznaczylo sie wyjatkowo poteznym skrzywieniem czasoprzestrzeni. Intensywnosc zjawiska byla tak duza, ze czujniki grawitoniczne lokalnej strategiczno-obronnej sieci detekcyjnej musialy zostac pospiesznie przekalibrowane, aby dalo sie okreslic dokladne wspolrzedne. W pasmie optycznym zaburzenie wygladalo jak rubinowa gwiazda. Pole grawitacyjne ze wszystkich stron soczewkowalo blask Jowisza. Srodek przyciagal okoliczne drobiny pylu i czastki wiatru slonecznego, pikometeory przemykaly kaskada zoltych punkcikow. Konsensus wprowadzil alarm warunkowy stopnia pierwszego. Z pewnoscia nie wynurzal sie zaden konwencjonalny statek kosmiczny, przeczyly temu rozmiary zakrzywienia przestrzeni. W dodatku dzialo sie to w sasiedztwie habitatow, sto tysiecy kilometrow od najblizszej strefy dozwolonego wyjscia. Osy bojowe, dryfujace bezczynnie wsrod habitatow, otrzymaly od konsensusu afiniczne rozkazy. Trzy tysiace silnikow termonuklearnych rozblyslo na krotka chwile i nakierowalo zabojcze mysliwce na nowy cel. Jastrzebie patrolowe utworzyly wlasny podkonsensus: rozdzielily wektory zblizenia i wspolrzedne skokow, zeby otoczyc intruza. Obszar zakrzywionej przestrzeni rozciagnal sie do kilkuset metrow, co wystraszylo niektorych edenistow, chociaz sam konsensus przyjal ten fakt bez emocji. Wylot juz teraz byl wiekszy niz terminal tunelu czasoprzestrzennego podczas skoku piekielnego jastrzebia. Nastepnie zaczal sie przeobrazac w idealnie okragla dwuwymiarowa szczeline w czasoprzestrzeni, zachodzila dluga sekwencja zmian. Po pieciu sekundach zaburzenie mialo jedenascie kilometrow srednicy. Konsensus szybko i zwiezle skorygowal strategie reakcji. Jastrzebie zblizajace sie z przyspieszeniem 15 g wykonaly karkolomne zwroty po torze parabolicznym, aby oddalic sie od celu i wykonac skok translacyjny. Stado dodatkowych osmiu tysiecy os bojowych ozylo i ruszylo w kierunku, jak sie zdawalo, obcego statku o herkulesowych mozliwosciach. Minely kolejne trzy sekundy. Szczelina osiagnela dwadziescia kilometrow srednicy i sie ustabilizowala. Jedna strona zapadla sie, ukazala sie w niej gardziel tunelu czasoprzestrzennego. Ze srodka wyskoczyly male punkciki. Trzy jastrzebie, w tym "Oenone", przedstawily sie w ogolnodostepnym pasmie afinicznym, blagajac: -Wstrzymac ogien!!! Po raz pierwszy w swej piecsetdwudziestojednoletniej historii Konsensus Jowiszowy doswiadczyl uczucia szoku, ale mimo to jego odpowiedz nie przyszla za pozno. Wyspecjalizowane percepcyjne procesy myslowe potwierdzily, ze trzy jastrzebie nie sa opetane. Osy bojowe otrzymaly rozkaz pieciosekundowego wstrzymania sie od dzialan zaczepnych. -Co sie dzieje? - Zapytal konsensus. Syrinx po prostu nie mogla sie powstrzymac. -Mamy goscia! - Odpowiedziala radosnie. Zaloga smiala sie z nia na mostku kapitanskim. Z kolosalnego terminalu pierwszy wynurzyl sie przeciwobrotowy kosmodrom, srebrzystobialy dysk o srednicy czterech i pol kilometra. Swiatelka przedzialow dokowych blyszczaly niby miasteczka stloczone na dnie metalowych dolin, naokolo obrzeza zas mrugaly czerwone i zielone reflektory pozycyjne. Pozniej wylonilo sie cienkie, wrzecionowate ramie, ktore zdawalo sie holowac rdzawo-czerwona, polipowa czape biegunowa. W tym momencie z terminalu na wszystkie strony zaczely sie wysypywac kolejne statki kosmiczne: jastrzebie, czarne jastrzebie i okrety Sil Powietrznych Konfederacji. Namierzaly je czujniki platform strategiczno-obronnych, jastrzebie patrolowe koncentrowaly na nich pola dystorsyjne. Konsensus momentalnie wyslal uaktualnione wektory lotu rozpedzonym osom bojowym, aby odsunac je od chmary natretow. Z terminalu wynurzyl sie majacy bite siedemnascie kilometrow srednicy cylinder habitatu. Gdy wychylil sie na dlugosc trzydziestu dwoch kilometrow, ukazal sie pierscien wiezowcow; setki tysiecy okien zalsnilo w mdlym blasku popoludniowego slonca. Na koniec tunel zatrzasnal sie i przestrzen kosmiczna wrocila do stanu rownowagi. Flotylla stloczonych jastrzebi patrolowych wykryla olbrzymie pole dystorsyjne, ktorego zrodlo krylo sie u podstawy poludniowej czapy biegunowej habitatu, w szerokim polipowym kolnierzu, tworzacym dno zbiornika wodnego. Zdumiewajaco opanowany konsensus skierowal swoja ciekawosc na przybysza. -Witajcie! - Zawolala Ione Saldana razem z Tranquillity. W powitaniu slychac bylo wyrazna nute samozadowolenia. * Blisko dziesiec godzin kapsula windy mknela w dol wiezy laczacej asteroide Supra-Brazil ze stanem Rzadu Centralnego, ktoremu zawdzieczala swoja nazwe. Zjezdzalo sie w komfortowych warunkach, w ciszy i bez wstrzasow. Jak szybko w rzeczywistosci poruszala sie kapsula - trzy tysiace kilometrow na godzine - mozna byloby odczuc dopiero w momencie, kiedy dwie sie mijaly. Ale ze szyny biegly scianami po przeciwnych stronach wiezy i okna dawaly tylko widok na zewnatrz, pasazerowie niczego takiego nie mogli zobaczyc. I nie bez przyczyny, albowiem projektanci wiezy uwazali, ze czlowiek wpatrzony w kapsule pedzaca na niego z predkoscia wzgledna szesciu tysiecy kilometrow na godzine moze sie nabawic urazu psychicznego.Przed wejsciem w zewnetrzne warstwy atmosfery ziemskiej kapsula wyhamowala do predkosci poddzwiekowej. Weszla w stratosfere w chwili, gdy nad Ameryka Poludniowa wstawal swit. Tego rodzaju widoki na Ziemi juz nie cieszyly oczu; pasazerowie ujrzeli jedynie nieprzerwana powloke brudnoszarych chmur, ktore przykrywaly wiekszosc kontynentu i jedna trzecia poludniowego Atlantyku. Dopiero kiedy kapsula zblizyla sie na odleglosc dziesieciu kilometrow od wzburzonej wierzchniej warstwy chmur, Quinn dostrzegl potezne szpony gigantycznego cyklonu, wirujace z zatrwazajaca predkoscia. Rozszalala masa byla rownie zbita jak pasma burzowe gazowych olbrzymow, lecz bez porownania bardziej ponura. Dostali sie w objecia chlostajacych macek cirrusa, o okna uderzyla kanonada kropel wody wielkosci ludzkiej piesci. Od tej pory nie bylo juz widac nic procz bezksztaltnych plam szarosci. Minute przed dotarciem do naziemnej stacji szyby pokryly sie czernia, poniewaz kapsula wjechala do szybu chroniacego wieze przed zebami wariackiej pogody. W przedziale klasy royale odmierzajacy czas podrozy wyswietlacz pokazal zero. Nastapilo tylko drobne drzenie, gdy wokol podstawy kapsuly zatrzasnely sie zaciski mocujace. Kiedy odsunela sie szyna magnetyczna, transporter wytoczyl kapsule z wiezy, by zwolnic platforme recepcyjna na przyjecie nastepnej. Otwierajace sie zawory sluzy odslonily przejscie do rozsuwanych korytarzy, ktore prowadzily do kompleksu dworcowego, gdzie trzy razy liczniejsza niz zwykle ekipa pracownikow sluzb porzadkowych, celnych i imigracyjnych dokladnie sprawdzala pasazerow. Quinn westchnal, zdegustowany. Podroz z orbity calkiem mu sie podobala: korzystal ze wszelkich dobrodziejstw, w jakie obfitowal przedzial klasy royale. Nareszcie mial czas na rozmyslania, ktory uprzyjemnial sobie Norfolskimi Lzami. Podczas wyprawy na Ziemie przyswiecal mu jeden cel: podboj. Teraz juz przynajmniej mial pewne doswiadczenie w skladaniu Panu ofiary z planet. Zasada lawinowego pomnazania zwierzecej przemocy, ktorej dotad trzymali sie opetani, na Ziemi po prostu nie zdalaby egzaminu. Arkologie byly od siebie zbyt odizolowane. Co ciekawsze, im dluzej o tym myslal, tym dobitniej uswiadamial sobie, ze Ziemia jest miniaturowa kopia calej Konfederacji: jej liczni mieszkancy gromadzili sie w skupiskach odgrodzonych potega rozjuszonej przyrody - prawie tak samo nieprzyjaznej czlowiekowi jak przestrzen miedzygwiezdna. Ziarna rewolucji beda musialy byc posiane ze szczegolna ostroznoscia. Jesli sluzby bezpieczenstwa Rzadu Centralnego zwietrza najazd opetanych, obejma kwarantanna zakazone arkologie. Quinn wiedzial, ze nawet jego energistyczna moc nie pomoze mu uciec, jesli przestana kursowac pociagi. Wiekszosc pasazerow opuscila kapsule i przelozona stewardes zerkala w jego strone. Dzwignal sie z glebokiego, skorzanego fotela i przeciagnal scierpniete ramiona. Nie bylo mowy, zeby przepuscily go sluzby imigracyjne, nie wspominajac o bramkach kontrolnych. W drodze do sluzy wzywal energistyczna moc i od razu formowal ja zgodnie z niedawno poznanym wzorcem. Poczul mrowienie ciala, drobne igielki wyladowan elektrycznych wnikaly do wszystkich komorek. Wydobyl z siebie krotkie mrukniecie, powsciagliwy wyraz rozbawienia karykaturalnoscia tego, czego doswiadczal podczas wkraczania do krolestwa duchow. Serce przestalo bic, oddech ustal, a otaczajacy go swiat zatracil swoje barwy. Sciany i podloga zachowaly spoistosc, lecz byla to cecha uludna. Nieistotna, gdyby naprawde wywarl nacisk. Szefowa stewardes odprowadzila wzrokiem ostatniego pasazera odchodzacego do sluzy, po czym odwrocila sie z powrotem do baru. Pod lada uchowalo sie kilka darmowych butelek Norfolskich Lez, a takze inne drogie wodki i likiery, otworzone przez pracownikow z jej zespolu. Zawsze uwazali, aby nie zostawiac za duzo, co najwyzej jedna trzecia, lecz i taka ilosc stanowila cenny nabytek. W swoim bloku kontrolnym zaczela ewidencjonowac te butelki jako puste. Pozniej ich zawartosc zostanie rozdzielona wsrod zespolu, przelana do innych butelek i zabrana do domu. Nadzorca z firmy przymykal na to oko, byle nie okazywali przesadnej pazernosci. Niestety, blok przesylal datawizyjnie jakies absurdalne informacje. Zniecierpliwiona, przyjrzala mu sie gniewnym wzrokiem i odruchowo postukala nim o bar. Dokladnie w tym samym momencie swiatlo zaczelo migac. Troche juz skolowana, spojrzala na sufit. W calym przedziale nawalaly obwody elektryczne. Stojacy za barem kolumnowy projektor AV wyswietlal jakies esy-floresy w kolorach teczy, a silowniki luku komory sluzowej jeczaly potepienczo, choc same drzwi sie nie otwieraly. -Co jest? - Mruknela. W kapsulach wind spadki napiecia byly wrecz nie do pomyslenia. Kazdy bez wyjatku uklad wspieralo kilka obwodow rezerwowych. Zamierzala powiadomic dyzurnego z kabiny sterowniczej, gdy raptem swiatlo sie uspokoilo, a jej blok do ewidencjonowania zapasow znow dzialal prawidlowo. - Cholerny swiat... - Warknela. Gryzla sie tym, bo jesli na ziemi zdarzaly sie awarie, przytrafic sie mogly takze w polowie drogi na orbite. Zmierzyla lakomym wzrokiem czekajace butelki, wiedzac, ze pozegna sie z nimi, jesli zlozy oficjalny raport o zaistnialym incydencie. Firma przysle inspektorow technicznych, ktorzy przekopia cala kapsule. Starannie wymazala plik ewidencyjny i poprosila procesor przedzialu o otworzenie kanalu lacznosci z dyzurka. Do polaczenia nie doszlo. Zamiast tego otrzymala priorytetowy przekaz datawizyjny z biura ochrony dworca, a w nim rozkaz bezwzglednego pozostania na miejscu. Na zewnatrz cienkim, natarczywym glosem zawyla syrena alarmowa. Na ten dzwiek zerwala sie jak oparzona. Jedenascie lat jezdzila kapsulami, a slyszala go tylko podczas regulaminowych cwiczen. Jazgot syreny docieral do swiadomosci Quinna przygluszony. W sluzie powietrznej migotaly lampki, gdy przechodzac przez bramke, wczuwal sie w dzikie anomalie delikatnych obwodow elektronicznych w pobliskich procesorach. Nie mogl nic na to poradzic. Cala uwage poswiecal zarzadzaniu energistyczna moca zgodnie z wzorcem. Wygladalo na to, ze tego rodzaju dzialanie powoduje wyjatkowo silne zaklocenia pobliskich urzadzen elektronicznych, mimo ze nic szczegolnego sie nie wydarzylo, kiedy na poczatku podrozy wychodzil z krolestwa duchow w przedziale klasy royale. - Oczywiscie, wtedy sie nie wysilal, wprost przeciwnie, poskramial swoja moc. Coz, przynajmniej bedzie co wspominac. Grube drzwi zabezpieczajace na drugim koncu korytarza domykaly sie z loskotem, odcinajac ostatnich spoznionych pasazerow. Quinn minal ich i stanal pod drzwiami. Stawila mu symboliczny opor, kiedy przeciskal sie na druga strone, zupelnie jakby przechodzil przez sciane wody. Kompleks dworca skladal sie z monumentalnych, wielopoziomowych hal, powiazanych falowymi schodami i windami w otwartych szybach. Dworzec mogl obsluzyc pasazerow siedemdziesieciu wind, wysiadajacych w tej samej chwili, choc z powodu kryzysu pracowal na cwierc gwizdka. Kiedy Quinn wydostal sie ze szczelnie zamknietej sali odpraw, odniosl wrazenie, ze systemy wentylacyjne wdmuchuja przez kratki gaz adrenalinowy. Nizej, w glownej hali, sploszone stado ludzi szukalo kryjowek. Nie wiedzieli, dokad biec - wszystkie wyjscia zamknieto - ale wiedzieli, gdzie byc nie chca: w poblizu kapsuly z plutonem opetanych. Bo do cholery, mysleli sobie, czy z innego powodu oglaszano by alarm? Tymczasem na poziomie, gdzie przebywal Quinn, rozgoraczkowani straznicy w niezgrabnych pancerzach antyltinetycznych gnali w strone sali odpraw. Oficerowie darli sie na cale gardlo. Wzieci na muszke pasazerowie z kapsuly zostali otoczeni, kazano im stanac na bacznosc. Kto sie sprzeciwial, tego bez ceregieli bito palka paralizatora. Trzej porazeni nieszczesnicy lezeli bezradnie na ziemi, cali w drgawkach. Co szybko sklonilo reszte do wspolpracy z ochrona. Quinn podszedl do straznikow, ktorzy stali w polkolu przed sala opraw. W drzwi celowalo osiemnascie krotkich karabinow. Obszedl jednego straznika, aby przyjrzec sie broni. Kobieta zadrzala, jakby chlodny powiew wiatru przeniknal laczone na zakladke elementy pancerza. W reku trzymala cos na ksztalt pistoletu maszynowego. Quinn znal sie nie najgorzej na amunicji. Wiedzial, ze jej bron wykorzystuje pociski chemiczne. U pasa miala kilka granatow. Wprawdzie dzieki Bozemu Bratu dysponowal o wiele wieksza energistyczna moca niz zwykli opetani, lecz znalazlby sie w nie lada tarapatach, gdyby tych osiemnastu straznikow zaczelo do niego strzelac. Widocznie na Ziemi bardzo powaznie traktowano grozbe opetania. Pojawila sie nowa grupa osob, ktorzy zaczeli przemieszczac sie kolejno miedzy przerazonymi pasazerami. Nie nosili mundurow, tylko zwyczajne niebieskie garnitury, a jednak oficerowie sluzb bezpieczenstwa nie wchodzili im w droge. Quinn odroznial ich mysli, wywazone i skoncentrowane. Najprawdopodobniej agenci wywiadu. Nie zamierzal czekac, zeby zdobyc pewnosc. Oddalil sie od polkola straznikow, kiedy oficer rozkazywal otworzyc drzwi do sali odpraw. Falowe schody prowadzace na glowna hale zostaly wylaczone, wspinal sie wiec po zastyglym silikonie na piechote, po dwa stopnie naraz. Ludzie scisnieci wokol zabarykadowanych wyjsc przez krotka chwile czuli jego bliskosc, tak jak sie czuje podmuch zimnej bryzy. W holu na zewnatrz rozlokowywaly sie kolejne jednostki sluzb bezpieczenstwa; dwie instalowaly na trojnogach wielkokalibrowe karabiny Bradfielda. Quinn z podziwem pokrecil glowa i ostroznie ich minal. Ustawione w dlugim szeregu windy, dowozace podroznych na stacje kolejowa, jeszcze dzialaly, ale ludzie w wiekszosci opuscili juz hol. Wskoczyl do pierwszej lepszej, w ktorej napotkal grupke wystraszonych biznesmenow, wracajacych z ksiezycowego miasta Cavius. Winda zwiozla ich poltora kilometra w dol, do okraglej hali dlugosci trzystu metrow. Powierzchnia hali zostala podzielona rozmieszczonymi koncentrycznie rzedami bramek, ktore kierowaly podroznych do kompleksu falowych schodow. Kolumny informacyjne z czarnego szkla staly niczym kordony pikietujacych, zestawy polyskliwych ikon krecily sie wokol nich jak lawice luminescencyjnych rybek. Nad glowami przesuwaly sie holograficzne znaki, lawirujace miedzy soba i prowadzace podroznych do falowych schodow, ktorymi mogli sie dostac na swoje perony. Przez pewien czas Quinn przechadzal sie wolno pod kolumnami informacyjnymi, patrzac, jak wykoslawiaja sie nad nim hologramy. Zagoniony tlum (nikt nie patrzyl drugiemu w oczy), zamkniete sciany i sufit, halasliwe wiatraki nawiewajace zapiaszczone powietrze, wiecznie potracane male mechanoidy, ktore probuja sprzatac smieci - wszystko to znow bylo czescia jego zycia. Nawet jesli zamierzal zniszczyc ten swiat i ograbic jego mieszkancow, do tego czasu mogl sie czuc tutaj jak u siebie w domu. Nagle jakby ktos wylal na niego kubel zimnej wody. Nad glowa przemaszerowaly mu intensywnie czerwone litery EDMONTON, ktore powedrowaly dalej w konwoju polprzezroczystych niebieskich strzalek w strone schodow. Pociag odjezdzal za jedenascie minut. Korcilo go, i to jeszcze jak! A wiec Banneth, nareszcie... Zobaczyc na jej twarzy wyraz trwogi, a pozniej bolu - dlugiej, dlugiej meczarni. I na koniec najwieksze upokorzenie: wyproznienie mozgu, narzucony imbecylizm. Obmyslil dla Banneth tyle etapow cierpienia, tyle zla chcial jej wyrzadzic... Zadawac bol w wyrafinowany sposob, bol fizyczny i psychiczny. Ale najpierw musial zadbac o potrzeby Bozego Brata, odlozyc na bok rozpasane zadze siedzacej w nim wezowej bestii. Z odraza odwrocil sie od lsniacego zaproszenia i ruszyl w poszukiwaniu pociagu, ktory zabralby go bezposrednio do Nowego Jorku. Ludzie zaczynali gromadzic sie przed okienkami barow szybkiej obslugi, ktore staly nieprzerwanym szeregiem pod scianami hali dworcowej. Dzieciaki z przejeciem chlonely obrazy przekazywane przez projektory wyswietlajace serwisy informacyjne, gdy tymczasem dorosli mieli nieobecny wyraz twarzy, co znaczylo, ze odbieraja przekaz sensywizyjny. Przechodzac obok makaroniarni, Quinn przeniosl wzrok nad ramieniem spoconego kucharza i wypatrzyl holoekran. Rudawa powloka chmur jowiszowych tworzyla tetniace zyciem tlo dla habitatu, wokol ktorego przelatywalo mrowie statkow kosmicznych, jakby dzialo sie tam cos niezwyklego. Nie mialo to wplywu na jego sprawy, ruszyl wiec w swoja strone. * Zaraz po wynurzeniu sie habitatu w przestrzeni terytorialnej Jowisza Ione udala sie do palacu De Beauvoir, zeby stamtad koordynowac prace brygad monterskich, a w sensywizyjnym oredziu pocieszyc ludzi i powiedziec im, co maja robic. Oficjalna sala audiencyjna bardziej niz prywatne apartamenty nadawala sie do tego rodzaju transmisji. Skoro bezposrednie niebezpieczenstwo zostalo zazegnane, usiadla w wygodnym fotelu za biurkiem i za pomoca komorek sensytywnych habitatu patrzyla, jak ostatni z jastrzebi oddelegowanych do pomocy potrzebujacym siada na cokole cumowniczym. Po polipowej nawierzchni ruszyla w jego strone kolumna pojazdow: ciezarowki z platforma i polciezarowki z podnosnikami widlowymi, spieszace wyladowac duzy generator termonuklearny, wpakowany byle jak do jednej z komor ladunkowych jastrzebia.Generator pochodzil ze stacji przemyslowej Lycorisa, najblizszego habitatu edenistow. Obecnie w roznych miejscach na polce cumowniczej fachowcy z pietnastu brygad monterskich uwijali sie przy podobnych generatorach, uruchamiali je i podlaczali do sieci elektrycznej Tranquillity. Konsensus zorganizowal ich transport natychmiast po zapoznaniu sie z kondycja habitatu. Kiedy Ione siegnela swiadomoscia glebiej do warstwy neuronowej i dzialajacych tam niezaleznych programow monitorujacych, poczula, jak prad znowu doplywa kablami organicznymi do drapaczy gwiazd, a urzadzenia mechaniczne wznawiaja prace. Od chwili skoku translacyjnego awaryjnie przerwano dostawy pradu do miasta opasujacego habitat, podobnie jak wylaczono wszystkie zbedne funkcje. A jednak srodki bezpieczenstwa dziadka Michaela nie byly wystarczajace. Choc i tak cholernie dobre, skonstatowala z szerokim usmiechem. Gdyby nawet zabraklo wszechstronnej pomocy Konsensusu Jowiszowego, na nieobrotowym kosmodromie znalazlyby sie generatory termonuklearne, tyle ze mniejsze. -Jakos bysmy sobie poradzili. -Oczywiscie - odparlo Tranquillity. Zdziwione jej watpliwosciami, zawarlo w odpowiedzi ton lagodnego napomnienia. Rzecz jasna, nikt nie przewidzial wszystkich konsekwencji tak spektakularnego skoku. Z chwila wchodzenia w tunel czasoprzestrzenny odciete zostaly setki kabli indukcyjnych, rozpietych wokol czap biegunowych, przez co skurczyly sie niemal do zera mozliwosci naturalnego pobierania energii przez habitat. Dopiero po wielu miesiacach gruczoly ekstruzyjne mogly wyhodowac nowe kable pelnej dlugosci. A przeciez do tego czasu niewykluczone bylo nastepne przemieszczenie. - Nie martwmy sie tym na razie. To najbezpieczniejsza orbita w calej Konfederacji. Az sam sie zdziwilem, ile tu konsensus nagromadzil sprzetu wojskowego. Rozchmurz sie. -Przeciez nie narzekam. -Ani nasi mieszkancy. Skupila sie na wnetrzu polipowej skorupy. W habitacie odbywala sie wielka impreza. Kto zyw, opuszczal wiezowiec za pomoca windy zasilanej z rezerw, a nastepnie oczekiwal w parku przed holem na przywrocenie dostaw pradu. Podstarzali plutokraci siedzieli na trawie ze studentami, kelnerki i prezesi firm stawali w tych samych kolejkach do toalety, naukowcy badajacy dzieje Laymilow mieszali sie ze swawolnymi utracjuszami. Przed wyjsciem z pokoju kazdy chwytal butelke i tak spontanicznie rozpoczal sie najwiekszy w galaktyce masowy piknik. Swit spoznial sie o piec godzin, lecz srebrzysty, ksiezycowy blask tuby swietlnej tylko podkreslal nastrojowosc chwili. Ludzie pili, puszczali programy stymulujace i smiali sie, opowiadajac komu popadnie swoje wrazenia z tamtych kilku sekund:...I zobaczylem wielki roj os bojowych, ktory pedzil prosto na mnie!"... Za ratunek dziekowali Bogu, ale przed wszystkim Ione Saldanie, slubowali tez dozgonna milosc tej cholernie pieknej, madrej, przebieglej i wspanialej dziewczynie, u ktorej w habitacie mieli szczescie mieszkac. A ty, Capone, hej, hej! Nie lyso ci, fajtlapo? Masz niezwyciezona flote, rzucasz sie na Konfederacje i dostajesz w dupe od jednego milujacego pokoj habitatu! Walnales w nas wszystkim, co tylko miales, ale jestesmy lepsi! Wesolo ci jeszcze w XXVII wieku? Mieszkancy dwoch wiezowcow wybudowanych najblizej palacu przeszli przez dolinki i zagajniki, zeby zlozyc wyrazy uszanowania i wdziecznosci. Za brama zebral sie olbrzymi tlum. Ludzie spiewali, skandowali, wolali i wyrazali pragnienie zobaczenia swojej bohaterki. Ione skupila na nich spojrzenie. Usmiechnela sie na widok Dominique, ktora utknela w cizbie razem z elementem. Dostrzegla rowniez pijanego w sztok Kempstera Getchella. Bylo tam wielu jej znajomych, dyrektorzy i kierownicy miedzygwiezdnych przedsiebiorstw i instytucji finansowych, a wszyscy uniesieni fala radosci. Zaczerwieniem, podnieceni, ochryple wykrzykiwali jej imie. Ponownie skupila sie na elemencie. -Zapros go - poradzilo przychylnie Tranquillity. -Moze i zaprosze. -U ludzi wybawienie z niebezpieczenstwa rozbudza sklonnosc do seksu. Powinnas zawierzyc instynktom. On cie uszczesliwi, zasluzylas sobie. -Jakze to romantyczne. -Romantyzm nie ma z tym nic wspolnego. Wreszcie sie odprezysz. -A co z toba? To ty przeprowadziles manewr skoku. -Jestem szczesliwy, kiedy ty jestes szczesliwa. Rozesmiala sie na glos. -A niech tam, czemu nie? -W porzadku, tylko ze najpierw powinnas wystapic publicznie. Ten tlumek jest do ciebie pozytywnie nastawiony, ale uparl sie, zeby ci podziekowac. -Wiem. - Spowazniala. - Mam jednak do spelnienia jeszcze jeden obowiazek. -To prawda - potwierdzilo Tranquillity tonem, ktory korespondowal z jej nastrojem. Ione poczula, jak zwieksza sie zasieg mentalnej rozmowy, dzieki czemu mogl w niej uczestniczyc konsensus. Oficjalnie zaproszono do dyskusji Armire, ambasadorke Kiintow przy Jowiszu. -W wyniku skoku translacyjnego zdarzyla sie pewna niespodziewana rzecz - powiedziala Ione. - Mamy nadzieje, ze pomoze nam pani ja wyjasnic. Armira zabarwila pasmo afiniczne uczuciem powstrzymywanego rozbawienia. -Ione Saldana i Tranquillity, powiedzialabym raczej, ze manewr skoku byl sam w sobie niespodziewana rzecza. -Z pewnoscia zaskoczyl Kiintow, ktorym udzielalismy gosciny. Wszyscy nagle nas opuscili. -Rozumiem. - Mysli Armiry niejako zamknely sie w skorupie, skad nie wydostawal sie nawet cien uczucia. Tranquillity odtworzylo wspomnienie z chwili ataku, ktore pokazywalo, jak Kiintowie znikaja w horyzontach zdarzen. - Pokazalismy wam tylko nasza dawna umiejetnosc - odpowiedziala beznamietnie Armira. - Opracowalismy technike niezwlocznej ewakuacji jeszcze w epoce podrozy miedzygwiezdnych. To tylko specyficzne zastosowanie znanej wam technologii pola dystorsyjnego. Moi koledzy, ktorzy pomagali wam badac Laymilow, zapewne odruchowo skorzystali z mozliwosci ucieczki, gdy poczuli sie zagrozeni. -Jestesmy pewni, ze tak wlasnie sie stalo - rzekl konsensus. - Nikt ich za to nie wini, zreszta, nie w tym rzecz. Sam fakt, ze posiadacie te umiejetnosc, wiele nam wyjasnia. Uwazalismy za cokolwiek dziwaczne to wasze zapewnienie, ze nie jestescie juz zainteresowani lotami kosmicznymi. Chociaz nie macie statkow, co byloby tego potwierdzeniem. Skoro jednak umiecie wykonac osobista teleportacje, wasze tlumaczenia okazuja sie nader mylace. -Nie jestesmy w tym samym co wy stopniu zainteresowani podrozami na obce planety - stwierdzila Armira. -Alez oczywiscie. Nasze statki kosmiczne wykonuja przede wszystkim loty handlowe i zwiazane z osadnictwem. Dochodzi tez, niestety, dzialalnosc militarna. Stoicie na tak wysokim poziomie rozwoju cywilizacyjnego, ze zapewne jestescie uniezaleznieni od wymiany handlowej. Uwazamy was rowniez za pokojowa rase, choc przypuszczalnie nie sa wam obce zaawansowane technologie wojskowe. Pozostaje wiec eksploracja i kolonizacja. -Sluszne rozumowanie. -Nadal sie udzielacie w tych sferach dzialalnosci? -Owszem, do pewnego stopnia. -Dlaczego nam o tym nie powiedzieliscie? Dlaczego ukrywacie swoje prawdziwe umiejetnosci pod maska obojetnosci i mistycyzmu? -Wszak znacie odpowiedz - powiedziala Armira. - Trzysta lat temu ludzie odkryli rase Dzisiro, a mimo to nie nawiazali kontaktu, nie ujawnili sie. Tamci maja prymitywna kulture i niski stopien rozwoju technologicznego. Dobrze wiecie, co sie stanie, jesli poczuja sie czescia Konfederacji. Cokolwiek posiadaja, zostanie zastapione tym, co wyda im sie nowinka ulatwiajaca zycie, przestana isc wlasna droga. Kto wie, o jakich osiagnieciach wszechswiat nigdy nie uslyszy. -Tego rodzaju argumentacja mija sie z celem - rzeki konsensus. - Rasa Dzisiro nie wie, czym sa gwiazdy ani ze materia sklada sie z atomow. My wiemy. Przyznajemy, ze nasza technika ustepuje waszej. Ale i wy musicie przyznac, ze pewnego dnia osiagniemy poziom waszej dzisiejszej wiedzy. Skapicie nam informacji, o ktorych wiemy, ze istnieja. I to nie tylko w tej kwestii, takze w kwestii zaswiatow. To nie jest dowod braterskiej przyjazni. Otworzylismy sie przed wami szczerze i po przyjacielsku, nie ukrywalismy zadnej wady. A jednak bez wzajemnosci. Stad wniosek, ze nas po prostu badacie. Teraz chcemy znac powod. Jako samoswiadome istoty, mamy prawo to wiedziec. -"Badanie" jest okresleniem pejoratywnym. Uczymy sie o was nowych rzeczy, podobnie jak wy o nas. Naturalnie, istnieja dysproporcje, ale biorac pod uwage charakter obydwu ras, to nieuniknione. Co sie tyczy transferu technologii, bylaby to kolosalna ingerencja. Jezeli czegos chcecie, sami do tego dojdzcie. -Radziliscie to samo, gdy pytalismy o zaswiaty - wtracila Ione z przekasem. -Oczywiscie - zgodzila sie Armira. - Powiedz mi, Ione Saldana, jak byscie zareagowali, gdyby ksenobiotyczna rasa oswiadczyla, ze macie niesmiertelna dusze, udowodnilaby to, a potem wyjasnila, ze czekaja na was zaswiaty, chociaz, jak powiedzial Laton, tylko dla niektorych? Czy dziekowalibyscie za taka nowine? -Raczej nie, nie sadze... -Wiadomo, ze zaznajomilismy sie z koncepcja zaswiatow przez przypadek - powiedzial konsensus. - Na Lalonde zdarzylo sie cos, co umozliwilo duszom powrot i opetanie ludzi. Cos niezaleznego od naszej woli. Nie my jestesmy autorami tych wszystkich nieszczesc. Zapewne okolicznosci usprawiedliwialyby ingerencje z waszej strony. Nastapila dluzsza chwila milczenia. -W tym wypadku nie bedzie ingerencji - oswiadczyla Armira. - Z dwoch przyczyn. Cokolwiek zdarzylo sie na Lalonde, zdarzylo sie dlatego, ze tam polecieliscie. Podroze miedzygwiezdne i eksploracja kosmosu maja aspekt nie tylko fizyczny. -A wiec twierdzisz, ze za swoje czyny odpowiadamy sami? -Tak wlasnie twierdze. -No coz, z zastrzezeniami, ale jednak przyjmujemy to zdanie. Choc prosze pamietac, ze ono nas nie zadowala. A druga przyczyna? -Otoz wiedzcie, ze w moim narodzie jest grupa, ktora opowiedziala sie za przyjacielska ingerencja. Propozycja zostala odrzucona, poniewaz materialy zgromadzone na wasz temat wskazuja, ze poradzicie sobie z problemem. Zwlaszcza edenisci osiagneli wystarczajaca dojrzalosc spoleczna, zeby spojrzec prawdzie w oczy. -Ja edenistka nie jestem - powiedziala Ione. - Co sie sta nie ze mna i innymi adamistami, z ktorych w przewazajacej mierze sklada sie ludzkosc? Bedziecie patrzec z boku, jak giniemy i odchodzimy w zaswiaty? Czy ocalenie nielicznej elity swiatlych intelektualistow daje nam prawo do pozbycia sie pozostalych? Ludzkosc nigdy nie popierala dyskryminacji rasowej, brzydzimy sie nia, slusznie zreszta. Jesli taka jest cena rozwoju rasy, to jej nie zaplacimy. -Osobiscie wierze, ze i ty zatriumfujesz. -To mile, ale co z innymi? -Los zadecyduje. Nie moge dodac nic ponad to, co juz zostalo powiedziane: odpowiedz lezy w was samych. -Slaba to pociecha - zauwazyl konsensus. -Macie prawo czuc sie sfrustrowani. Ze swej strony moge tylko poradzic, abyscie nie zdradzali adamistom tego, co teraz wiecie o mojej rasie. Jesli uwierza, ze znamy wszystkie odpowiedzi, beda starali sie wydobyc je od nas, zamiast samemu podejmowac wysilki. -Rozwazymy te mysl - rzekl konsensus. - Jednakowoz edenisci nie zdecyduja sie dobrowolnie isc w przyszlosc bez swoich braci. Badz co badz, jestesmy ta sama rasa, chociaz podzielona. -Istotnie, tworzycie jednosc. -Na koniec ostatnie pytanie - powiedziala Ione. - Co sie stalo z Jay Hilton? Zostala zabrana z Tranquillity w tym samym czasie co wasi naukowcy. Dlaczego? Mysli Armiry jakby sie wypogodzily, nawet odbilo sie w nich pewne zazenowanie, rzadko spotykane u Kiintow. -To byl blad - stwierdzila ambasadorka. - Za co szczerze przepraszam. Powinniscie jednak wiedziec, ze blad zostal popelniony w dobrej wierze. Mlody Kiint ewakuowal sie razem z Jay Hilton wbrew zaleceniom rodzicow. Po prostu probowal ratowac przyjaciolke. -Haile! - Ione rozesmiala sie, szczesliwa. - Ty urwisie! -Mysle, ze dostala za swoj postepek surowe napomnienie. -Oby nie - oburzyla sie Ione. - To przeciez jeszcze dziecko. -Wlasnie. -No dobrze, mozecie juz nam oddac Jay. Nie jest tak latwo zniszczyc Tranquillity, jak niektorzy sadzili. -Znowu musze przeprosic, ale Jay Hilton na razie nie moze do was wrocic. -Dlaczego nie? -Niestety, za duzo widziala. Zapewniam, ze jest calkowicie bezpieczna. Oczywiscie, powroci natychmiast, kiedy rozwiazecie swoje problemy. * Sciany celi wieziennej wykonano z szarego, matowego kompozytu. Nie byly tak zimne jak stal, za to rownie twarde. Louise dotykala ich, nim zwalila sie na wyrko, gdzie usiadla z kolanami podciagnietymi pod brode. Sila grawitacji, choc dwukrotnie mniejsza niz na Norfolku, na szczescie nie byla tak mala jak na Fobosie. Tylko chlod panowal wiekszy niz na pokladzie "Jamrany". Na poczatku zastanawiala sie, czy to nie Endron, inzynier z "Far Realma", zdradzil ich, alarmujac wladze High Yorka. Pozniej doszla do wniosku, ze to juz bez znaczenia. Martwila sie tylko o siostre, z ktora ja rozlaczono. Gen na pewno umierala ze strachu.To ja wpakowalam ja w klopoty. Matka mnie zabije. Tyle ze matka nie miala juz nad niczym wladzy. Louise kulila sie i walczyla z drzeniem warg. Drzwi sie rozsunely i do srodka wkroczyly dwie policjantki. Zakladala, ze sa z policji, poniewaz nosily granatowe mundury z brazowym godlem Rzadu Centralnego na ramieniu, przedstawiajacym glob z kontynentami w ksztalcie dwoch sciskajacych sie dloni. -W porzadku, Kavanagh - odezwala sie ta w randze sierzanta. - Idziemy! Louise popatrzyla na nie podejrzliwie i wyprostowala nogi. -Dokad? -Na przesluchanie. -Gdyby to ode mnie zalezalo - wtracila druga policjantka - wypieprzylabym cie w kosmos. Dziwko, chcialas tu wprowadzic jednego z tych drani! -Daj jej spokoj! - Rozkazala starsza ranga. -Ja nie... - Wydukala Louise i wydela usta, bezradna. Wszystko sie tak pokomplikowalo. Bog wie, ile razy naruszyla prawo w drodze na High Yorka. Przeprowadzily ja krotkim korytarzem do sasiedniego pomieszczenia. Czula sie tu jak w szpitalu: biale sciany, wszedzie czystosc, na srodku laboratoryjny stol, proste krzesla w poczekalni. Wysoki regal w kacie zawieral rozmaite bloki procesorowe, inne lezaly na stole. Za stolem siedzial Brent Roi. Zdjawszy mundur celnika, wlozony na czas spotkania z pasazerami "Jamrany", nosil taki sam granatowy uniform jak jego kolezanki po fachu. Reka wskazal dziewczynie krzeslo naprzeciwko siebie. Louise usiadla ze zgietymi ramionami, choc nieraz napominala Genevieve, zeby tego nie robila. Moze z minute patrzyla w ziemie, potem odwazyla sie podniesc wzrok. Brent Roi nie spuszczal z niej oka. -Nie jestes opetana - powiedzial. - Co wykluczyly testy. Louise nerwowo szarpala swoj czarny, jednoczesciowy kombinezon. Wspomnienie testow bylo wciaz swieze w jej pamieci. Kiedy technicy kazali jej sie rozebrac, celowaly w nia lufy siedmiu karabinow maszynowych. Stawala w obreczach czujnikow, dotykano jej recznymi skanerami, pobierano probki. Nigdy jeszcze badanie lekarskie tak jej nie upokorzylo. Na koniec pozwolono jej zatrzymac tylko pakiet medyczny, ktory nosila na nadgarstku. -To dobrze - odpowiedziala slabowitym glosem. -To czym cie szantazowal? -Kto? -Ten opetany facet, ktory twierdzi, ze nazywa sie Fletcher Christian. -Aha. On mnie nie szantazowal. On sie nami opiekowal. -Czyli dawalas mu dupy? Pozwalalas sie pieprzyc w zamian za to, ze bronil was przed opetanymi? -Nie. Brent Roi wzruszyl ramionami. -Wolal siostre? -Nie! Fletcher to przyzwoity czlowiek. Nie powinien pan mowic takich rzeczy. -A wiec po cholere tu przylecialas, Louise? Czemu probowalas przemycic opetanego do Halo O'Neila? -To wcale nie tak. Przylecielismy, zeby was ostrzec. -Kogo ostrzec? -Ziemie. Rzad Centralny. Ktos tu przybedzie. Ktos naprawde straszny! -Prosze, prosze... - Brent Roi ironicznie uniosl brwi. - Ktoz to taki? -Nazywa sie Quinn Dexter. Spotkalam go, jest gorszy niz zwykli opetani. O wiele gorszy. -W jakim sensie? -Silniejszy. I pala nienawiscia. Fletcher mowi, ze z nim jest cos nie tak, ze on jest jakis inny. -No tak, nasz ekspert w sprawach opetania. Kto wie wiecej od niego? Louise zmarszczyla czolo, nie wiedzac, czemu oficer robi tyle problemow. -Przylecielismy, zeby was ostrzec - powtorzyla z naciskiem. - Dexter powiedzial, ze leci na Ziemie. Chce sie zemscic na kims, kto nazywa sie Banneth. Musicie wzmocnic straze na kosmodromach. Nie dopusccie do tego, zeby dostal sie na planete. To bylaby katastrofa. Zaczelyby sie opetania. -Czemu tak ci zalezy? -Juz mowilam, ze go spotkalam. Wiem, jaki on jest. -Gorszy od zwyklych opetanych. A jednak przezylas. Jakim cudem? -Taki jeden nam pomogl. -Nie Fletcher? -Nie wiem, kim byl. -Rozumiem. A zatem uniknelas losu straszniejszego niz smierc i przybylas, zeby nas ostrzec. -Tak. -Jak sie wydostalas z Norfolka? -Kupilam bilety na statek kosmiczny. -Aha. I zabralas w podroz Fletchera Christiana. Balas sie, ze wsrod zalogi beda opetani? -Nie. To bylo jedyne miejsce, gdzie wiedzialam, ze ich nie ma. -Wiedzialas, ze na statku nie ma opetanych, a jednak wzielas Fletchera? To byl twoj pomysl czy jego? -No... On byl z nami. Caly czas, odkad ucieklysmy z domu. -A gdzie jest twoj dom, Louise? -To majatek Cricklade. Ale przyjechal Dexter i wszystkich opetal. Wtedy ucieklysmy do Norwich. -A tak, do stolicy Norfolka. Kiedy zas opetani zaczeli przejmowac rzady w miescie, pomyslalas sobie, ze najlepiej prysnac z planety, co? -Tak. -Kupujac bilety, wiedzialas, ze Christian jest opetany? -Oczywiscie. -Czy juz wtedy wiedzialas, ze Dexter chce leciec na Ziemie? -Nie, tego dowiedzialam sie pozniej. -Zatem to Fletcher Christian, nasz drogi samarytanin, radzil nas ostrzec? -Tak. -I zgodzilas sie mu pomoc? -Tak. -Dokad wybieralas sie na poczatku, zanim Fletcher Christian przekonal cie do zmiany planow? -Do Tranquillity. Brent Roi pokiwal glowa z nieskrywanym podziwem. -Dosc niezwykle miejsce dla mlodej damy z rodziny norfolskich obszarnikow. Co cie sklonilo do wyboru akurat tego habitatu? -Tam mieszka moj narzeczony. Przy nim na pewno bedziemy bezpieczne. -Kim jest twoj narzeczony, Louise? Usmiechnela sie z zaklopotaniem. -To Joshua Calvert. -Joshua Cal... Czyzby Libracyjny Calvert? -Nie. Joshua. -Dowodca "Lady Makbet"? -Tak. Zna go pan? -Powiedzmy, ze cos mi mowi to nazwisko. - Odchylil sie na krzesle i skrzyzowal rece, mierzac Louise zagadkowym spojrzeniem. -Moge sie zobaczyc z Genevieve? - Spytala niesmialo. Nikt jej oficjalnie nie zakomunikowal, ze zostala aresztowana. Po opowiedzeniu policjantowi swojej historii czula sie o wiele pewniej. -Byc moze juz niebawem. Najpierw przeanalizujemy twoje informacje. -Ale wierzy pan, ze mowie prawde o Quinnie? Musicie zrobic wszystko, zeby nie dostal sie na Ziemie. -Badz pewna, ze postaramy sie, aby nie wykiwal naszych sluzb bezpieczenstwa. -Dziekuje. - Zerknela z ukosa na policjantki, stojace po obu stronach krzesla. - Co sie stanie z Fletcherem? -Nie wiem, Louise, to nie moja dzialka. Przypuszczam, ze sprobuja wygonic go ze skradzionego ciala. -Aha. - Spuscila wzrok. -Myslisz, ze nie powinni tego robic? -Nie wiem, moze powinni. - Te slowa nielatwo przeszly jej przez gardlo. Mowila prawde, chociaz subiektywna, jaka obecnie obowiazywala w swiecie. -W porzadku. - Brent Roi dal sygnal eskorcie. - Za jakis czas wrocimy do tej rozmowy. - Kiedy drzwi sie za nia zamknely, na jego twarzy odmalowal sie wyraz zdumienia i niedowierzania. -Co pan na to? - Zapytal datawizyjnie przelozony. -Niemozliwe, zeby na jednym przesluchaniu nawciskac tyle kitu - odparl Rent Roi. - Albo jest psychicznie chora, albo opetani opracowali nowa strategie infiltracji. -Ona nie jest psychicznie chora. -To co jest grane, u diabla? Nie mozna byc az takim idiota! -Idiotka ona chyba tez nie jest. Demaskujac najwytrawniejszych spryciarzy i oszustow, zapomnielismy, co to prawdziwe zeznania. -Bez przesady, przeciez pan jej nie wierzy! -Jak sam pan powiedzial, dziewczyna pochodzi z rodziny norfolskich obszarnikow. Czy mogli ja tam nauczyc szwindli na skale galaktyczna? Do tego podrozuje z siostra. -Dla zmylenia. -Jest pan koszmarnym cynikiem. -Tak, sir. - Nie kryl irytacji, bo ta nigdy nie robila wrazenia na przelozonym. Anonimowy osobnik, ktory od dwudziestu lat byl jego zyciowym przewodnikiem, nie zawsze reagowal w sposob czysto ludzki. Czasami zastanawial sie, czy nie wspolpracuje z ksenobiontem. Co prawda teraz i tak nie mialo to wiekszego znaczenia. Bez wzgledu na to, do jakiej agencji czy instytucji nalezal przelozony, z pewnoscia liczono sie z nim w Rzadzie Centralnym. Posrednim dowodem na to byla blyskawiczna kariera Brenta w sluzbach policyjnych Halo. -W opowiesci Kavanagh sa pewne szczegoly, ktore bardzo zaciekawily mnie i moich kolegow. -Jakie mianowicie? -Juz pan dobrze wie jakie. -Rozumiem. Co mam z nia zrobic? -Endron zeznal marsjanskiej policji, co sie dzialo na Fobosie. Teraz musimy ustalic, co dokladnie przydarzylo sie dziewczynie na Norfolku. Prosze zastosowac metode bezposredniego wgladu w pamiec. * W ciagu ostatnich pieciuset lat podzial na srodmiescie i przedmiescia w Nowym Jorku ustapil podzialowi na podmiescie i nadmiescie. Jedna rzecz wszakze nie ulegala zmianie: arkologia zazdrosnie strzegla swojego prawa do posiadania najwyzszego wolno stojacego budynku na planecie. Wprawdzie na przestrzeni wiekow zdarzaly sie dziesieciolecia, kiedy ow honor przypadal jakiemus zadufanemu rywalowi w Azji lub Europie, lecz puchar zawsze wracal na swoje miejsce.Obecnie arkologia zajmowala obszar przeszlo czterech tysiecy kilometrow kwadratowych i oficjalnie dawala schronienie trzystu milionom mieszkancow. Wzdluz wybrzeza oceanu wzniesiono w ciasnym polokregu pietnascie dwudziestokilometrowych, krystalicznych kopul - z Nowym Manhattanem w centrum - ktore oslanialy dzielnice zwyczajnych drapaczy chmur, czyli tych o wysokosci mniejszej niz kilometr, przed morderczym zarem i napastliwym wiatrem. W miejscach laczenia kopul prosto w posiniaczone niebo strzelaly gigantyczne stozkowe wieze. Wlasnie te kolosy bardziej niz cokolwiek odpowiadaly starej koncepcji arkologii, majacej byc wielkim miastem-budynkiem. Znajdowaly sie w nich mieszkania, supermarkety, fabryki, urzedy, biura projektowe, stadiony, wyzsze uczelnie, parki, posterunki policji, sale konferencyjne, szpitale, restauracje, bary i wszelkie inne przybytki, w ktorych toczylo sie zycie czlowieka XXVII wieku. Tysiace ludzi rodzilo sie w nich, zylo i umieralo, ani razu nie wychodzac na zewnatrz. Na razie palme pierwszenstwa dzierzyl wysoki na piec i pol kilometra Reagan; jego podstawa szerokosci poltora kilometra wspierala sie na skalnym podlozu, gdzie niegdys, przed nadejsciem zabojczych sztormow, znajdowalo sie miasto Ridgewood. Przecietne mieszkanie na gornych piecdziesieciu pietrach kosztowalo pietnascie milionow fuzjodolarow, przy czym ostatnie sprzedano dwanascie lat przed oddaniem budynku do uzytku. Lokatorzy, nowa generacja mieszkancow nadmiescia, zachwycali sie najbardziej spektakularnymi widokami, jakie jeszcze mogly cieszyc oczy na Ziemi. I choc przez co najmniej dwa z siedmiu dni tygodnia wszystko wokol zasnuwala nieprzejrzana gestwa chmur, to po rozpogodzeniu gorace powietrze bylo bardzo przejrzyste. Daleko w dole, pod przezroczystymi arkuszami, jakimi wylozono kopuly, zycie plynelo wlasnym rytmem ku uciesze tych z gory. Za dnia: malownicze pejzaze kalejdoskopowych strumieni pojazdow w trojwymiarowej sieci drog i trakcji. Noca: polyskliwy kobierzec neonowych pikseli. Drapacze chmur wokol Reagana rozbiegaly sie promieniscie, co tworzylo labirynt glebokich kanionow, jakby korzenie przyporowe z weglowego betonu wspinaly sie dla wzmocnienia glownej wiezy. Najnizsze partie kanionow tetnily zyciem - tam gdzie podstawy wiezowcow byly dwukrotnie szersze od wierzcholkow, a nadziemne drogi do wysokosci stupiecdziesieciu metrow wygladaly na skomplikowany, egzotyczny organizm. Ze slimacznic podniebnych ekspresowek wyskakiwaly krete zjazdy na drogi lokalne. Szerokie wiadukty dla ciezarowek trzesly sie pod ciezarem osiemdziesieciotonowych platformowcow, ktore z rykiem przetaczaly sie tamtedy dwadziescia cztery godziny na dobe, znikajac jak weze w tunelach prowadzacych do podziemnych punktow ladunkowych. Wagony kolejowe slizgaly sie w tak zawiklanej sieci szyn, ze mogly nia zarzadzac tylko jednostki sztucznej inteligencji. Czynsze malaly blizej ziemi, gdzie bylo malo swiatla, lecz az nadto halasu, a miedzy brudnymi, pionowymi scianami do pluc trafialo duszne powietrze, ktore przedtem juz sto razy wdychano. Starzenie sie w arkologii oznaczalo ruch w dol. Wszystko, co zuzyte, przestarzale, niemodne, zbedne staczalo sie ku ziemi, najnizej jak moglo. Dotyczylo to przedmiotow i ludzi. W gaszczu slupow i podpor rozprzestrzenily sie, podobne z ksztaltu do skorupy zolwia, konstrukcje wypelniajace przeswity miedzy wiezowcami, niechlujne budy z wygrzebanych ze smieci plastikowych i karbotanowych arkuszy. W ciagu dziesiecioleci tak sie ich namnozylo, ze utworzyly swoisty dach, zagradzajacy droge promieniom slonca. Pod nimi na ulicach pienily sie stoiska handlowe i garkuchnie, bazary utylizujace pieciokrotnie wyrzucane odpady i saszetki z nieaktualna data waznosci, krazace od rodziny do rodziny jak w zakletym kregu. Kwitla drobna przestepczosc, gangi rzadzily na swoich terytoriach, a dealerzy rzadzili gangami. Policjanci wyjezdzali na sporadyczne patrole w dzien, a kiedy niewidoczne slonce chowalo sie za kopulami, konczyli zmiane. Tak wygladalo podmiescie. Bylo wszedzie, ale zawsze gdzies pod butami szarych obywateli, niewidoczne. Quinn je uwielbial. Mieszkajacy tu ludzie juz teraz przebywali jak gdyby w krainie duchow. Cokolwiek robili, nie mialo to oddzwieku w swiecie rzeczywistym. Wyszedl z metra na ponura ulice, zapchana krytymi straganami i bezkolowymi samochodami dostawczymi. Czujni wlasciciele pilnie strzegli towaru. Na elewacjach wiezowcow graffiti bilo sie o miejsce z plamami ciemnej plesni. Okien wlasciwie sie nie spotykalo, a jesli juz, to zakratowane dziury, nie pozwalajace przyjrzec sie wnetrzom obskurnych knajp i sklepikow. Z nadziemnych drog dobiegal gluchy, permanentny loskot. Niejedno spojrzenie pobieglo ku niemu i zaraz umknelo gdzies w bok, aby nie skupic na sobie jego uwagi. Usmiechal sie do siebie, maszerujac razno wsrod budek. Znowu nosil czarne szaty kaplanskie, aby juz samym swoim zachowaniem nie wyrozniac sie w tlumie. Nie znal prostszego sposobu. Chcial sie skontaktowac z sekta, Nie po raz pierwszy byl w Nowym Jorku. W podmiesciu kazdy musial cos wiedziec o sekciarzach, tutaj przede wszystkim werbowali czlonkow. Z pewnoscia w poblizu mieli swoja siedzibe, nie mial co do tego zadnych watpliwosci. Teraz rozgladal sie za kims, kto zna miejsce ich spotkan. No i prosze, nie zrobil nawet osiemdziesieciu krokow po wyjsciu z metra, kiedy go zobaczyli. Dwoch mlodych cpunow zabawialo sie sikaniem na kobiete zbita do nieprzytomnosci. Jej dwuletni dzieciak lezal na chodniku i darl sie wnieboglosy, gdy krew i mocz zbieraly sie w kaluzy wokol jego nozek. Torebka zostala rozpruta, a jej nedzna zawartosc wysypano na ziemie. Widzac tych wyrostkow, Quinn przypomnial sobie Jacksona Gaela. Podobny wiek, jedrne ciala, muskulatura uksztaltowana czesciowo cwiczeniami, lecz w wiekszej mierze stosowna domieszka hormonow. Jeden nosil koszulke z oklepanym napisem: MACHINA WOJNY CHEMICZNEJ. Drugi, najwyrazniej dumny ze swojej sylwetki, prezentowal nagi tors. To on wlasnie pierwszy zobaczyl Quinna: mruknal, zdumiony, i tracil kolege. Zapieli rozporki i podeszli blizej. Quinn pomalu sciagnal kaptur. Ulica, wyczulona na oznaki nadchodzacej rozroby, momentalnie sie wyludnila. Juz wczesniej wystraszeni napadem na kobiete przechodnie chowali sie w lesie podpor. W budkach z trzaskiem zamykano zaluzje. Gdy dwoch cpunow stanelo przed Quinnem, ten usmiechnal sie na powitanie. -Cale wieki sie z nikim nie pieprzylem. - Patrzyl w oczy temu w koszulce. - Chyba przelece najpierw ciebie. - Cpun warknal i wyprowadzil cios z cala sila, na jaka bylo stac jego napompowane miesnie. Quinn nawet nie drgnal. Piesc trafila go w szczeke, z lewej strony przy podbrodku. Wsrod ulicznej wrzawy dal sie slyszec suchy trzask. Chuligan ryknal najpierw z zaskoczenia, potem z piekielnego bolu. Wolno cofnal reke, caly roztrzesiony. Polamal sobie wszystkie knykcie, jakby rabnal w skale. Jeczac, przykryl dlon z troskliwoscia i przestrachem. - Powiedzialbym: zaprowadzcie mnie do swojego przywodcy - rzekl Quinn niewzruszenie - ale zeby sie zorganizowac, trzeba miec troche rozumu w glowie. Chyba nie dopisalo mi szczescie. - Drugi chuligan zbladl, pokrecil glowa i cofnal sie dwa kroki. - Nie uciekaj! - Napomnial go ostro Quinn. Bandyta na moment sie zawahal, odwrocil sie i dal susa. Wtedy dzinsy mu sie zapalily. Wrzasnal. Szybko sie zatrzymal i ze strachem zaczal trzepac sie po nogach. Zapalily sie tez dlonie. Uniosl je z niedowierzaniem i przez chwile nie mogl wydobyc z siebie glosu. A potem juz krzyczal i krzyczal, zataczajac sie jak pijany. Runal na rachityczny kramik, ktory pod jego ciezarem zalamal sie i zlozyl we dwoje. Ogien wzeral sie w cialo, obejmowal ramiona i przechodzil na tulow. Wrzaski oslably, gdy ofiara szamotala sie w tlacej sie ruinie kramu. Mlodzieniec w koszulce podbiegl do niego, lecz mogl tylko patrzec z bezsilnym przerazeniem na coraz goretsze plomienie. -Na milosc boska, przestan! - Zaskowyczal blagalnie. - Przestan!!! Quinn parsknal smiechem. -Pierwsza lekcja dla ciebie: Bozego Brata nie mozna powstrzymac. Cialo dogorywalo w ciszy i bezruchu; czarna, polyskliwa skorupa w objeciach plomieni. Quinn polozyl reke na ramieniu stojacego przy nim cpuna. -Zal serce sciska, gdy musisz na to patrzec, co? -Zal? Zal!? Ty bydlaku! - Chociaz mial na twarzy wyraz wscieklosci i bolu, nie wazyl sie wyrywac Quinnowi. -Mam pytanie i wybralem ciebie, zebys mi odpowiedzial. - Quinn przesunal dlon nizej, poglaskal piers mlodzienca i siegnal do krocza. Objal palcami jadra, podniecony zadawana meka. -O Boze, dobrze, juz dobrze... - Wydukal wyrostek przez lzy. Mial zamkniete oczy, aby choc troche oderwac sie od tego koszmaru. -Gdzie najblizej stad spotyka sie sekta Nosiciela Swiatla? Mimo ze strach i bolesc utrudnialy myslenie, zapytany zdolal wymamrotac: -Tamta kopula, dystrykt siedemnasty, ulica 8030. Gdzies tam sie zbieraja... -No widzisz, nauczyles sie posluszenstwa. Nieglupi jestes. Calkiem dobrze ci idzie. Ale musisz nauczyc sie jeszcze jednego. Mlodzieniec struchlal. -Czego? -Kochac mnie. Siedziba zgromadzenia robaczym sposobem wzarla sie w kat wiezowca Haucka na ulicy 8030. To, co kiedys bylo prostym zlepkiem kwadratowych pomieszczen, rozmieszczonych bardziej w matematycznym niz artystycznym uporzadkowaniu, przeksztalcilo sie teraz w zawiklany labirynt ciemnych komnat. Akolici wykuli dziury w scianach, pozbijali z desek barykady na korytarzach, obnizyli sufity, zamkneli droge do klatek schodowych; byli jak trutnie, ktore buduja gniazdo zgodnie z wola magusa. Z zewnatrz nic szczegolnego: szereg zwyczajnych, paskudnych podmiejskich sklepikow, w ktorych sprzedawano rzeczy po najnizszych cenach. Sklepikarze mogli sobie na to pozwolic, bo uplynniali wszystko, co kradli akolici. Waskie okna nad sklepikami byly jednak zaciemnione, a jesli wierzyc procesorom zarzadzajacym budynkiem, nikt tam nie mieszkal, a tym samym nie nalezal sie za nie czynsz. W srodku jednak czlonkowie zgromadzenia przez cala dobe uwijali sie jak w ukropie. Z perspektywy przedsiebiorcy byla to swietnie prosperujaca firma i tak wlasnie magus Garth patrzyl na swoje zgromadzenie. Zwykli akolici, gowniane popluczyny ludzkosci, rozlazili sie na lowy po gornych pietrach, nieustannie uzupelniajac zapas skradzionych towarow, ktore zuzywano na potrzeby sekty, a jesli nie, to sprzedawano sklepikarzom pod siedziba zgromadzenia badz zaprzyjaznionym handlarzom na bazarach. Porzadkowi akolici trzymali w ryzach czlonkow sekty, ale tez prowadzili bardziej wyrafinowana siec dystrybucji na potrzeby srednio zamoznych mieszkancow kopuly, rywalizujac w barach i klubach - bez przebierania w srodkach - ze zwyczajnymi dealerami. Starsi akolici - ci, ktorzy mieli w mozgu choc jedna szara komorke - konczyli kursy dydaktyczne i zajmowali sie urzadzeniami w nielegalnych fabrykach, gdzie kopiowaly sie pirackie albumy MF, niedozwolone programy sensywizyjne, oprogramowanie psychoaktywujace, a takze syntetyzowala sie imponujaca kolekcja narkotykow, hormonow i zakazanych wektorow wirusowych. Oprocz tych roznorakich detalicznych przedsiewziec zgromadzenie prowadzilo dzialalnosc tradycyjnie bedaca w gestii grup przestepczych. Chociaz poza podmiesciem techniki sensywizyjne skutecznie wypieraly konwencjonalna prostytucje, wciaz mialy sie dobrze kradzieze danych, czystej wody, energii i aut, haracze, wymuszenia, szantaze, porwania, ustawianie wynikow meczow, oszustwa administracyjne czy defraudacje, zeby wymienic tylko kilka. Zgromadzenie paralo sie tym jesli nie z finezja, to na pewno z zapalem. Magus Garth mial powody do zadowolenia. Od ponad trzech lat miesiac w miesiac wyrabiali norme i wplacali skladke pieniezna dla wielkiego magusa Nowego Jorku w Kopule Drugiej. Obawial sie tylko, ze wielki magus zorientuje sie, jakie zyski przynosi dzialalnosc zgromadzenia, i podniesie skladke. Dodatkowy wydatek uderzylby Gartha po kieszeni, zabralby mu czastke z tych osmiu procent zysku, jaki zgarnial dla siebie co miesiac od pieciu lat. Czasami zastanawial sie, czemu nikt sie nie wtraca. Z drugiej strony, biorac pod uwage porzadkowego akolite Wenera, moze nie powinien az tak bardzo sie dziwic. Wener byl roslym mezczyzna po trzydziestce, choc w odroznieniu od wiekszosci akolitow bardziej tegim niz barczystym. Nosil bujna brode, czarne wlosy porastaly mu twarz niemal w malpich proporcjach. Jego glowa pasowala do reszty ciala, choc Garth podejrzewal, ze ma wyjatkowo grube kosci czaszki. Wypukle czolo i wysuniety podbrodek zawsze nadawaly twarzy wredny, ponury wyraz, co nawet korespondowalo z charakterem. Zadne manipulacje genetyczne nie dalyby takiego efektu, byl to bowiem dowod na to, ze kazirodcze tabu w koncu przestawalo obowiazywac wsrod mieszkancow podmiescia. Po pietnastu latach przynaleznosci do sekty Wener awansowal w hierarchii na najwyzszy przewidziany dla niego szczebel. -Dorwali Toda i Jay-Dee - oswiadczyl i usmiechnal sie do swoich wspomnien. - Tod walczyl do konca. Postrzelil dwoch gliniarzy, zanim przywalili mu kurewskim paralizatorem. Potem go zaczeli kopac. Ja zwialem. -Jak was namierzyli? - Spytal Garth. Wyslal Wenera i jeszcze pieciu akolitow, zeby pokrecili sie po supermarketach. Prosta sprawa: dwoch potraca frajera i przecina kieszen spodni lub pasek torebki. Jesli delikwent protestuje, zaraz milknie na widok stojacych wokol mlodych, agresywnych byczkow, ktorzy tylko czekaja, zeby go sprac na kwasne jablko. Trzy sekundy i po wszystkim. Dwadziescia udanych akcji i ekipa przenosi sie na nowy teren. Wener przesunal troche cielska na barkach, co mialo oznaczac wzruszenie ramionami. -Bo ja wiem? Mielismy pecha, zesmy wlezli na gliny. -A, pieprzyc to! - Garth wiedzial, co sie stalo. Tak dobrze im szlo, ze nie chcieli sie wynosic, no i ochrona supermarketu zorientowala sie w sytuacji. - Tod i Jay-Dee mieli cos przy sobie? -Dyski kredytowe. -Cholera! - No i pozamiatane. Gliny doprowadza ich na sale sadowa i postawia przed oblicze sedziego, ktorego trzeciorzedna asystentka zapozna sie z aktami sprawy i zaproponuje wyrok zsylki. Stracil nastepnych lojalnych wyznawcow, ktorzy trafiana jakas zapierdziala kolonie. Choc mowilo sie, ze kwarantanna obejmuje takze statki kolonizacyjne. Wiezienia dla skazancow na stacjach wiez orbitalnych pekaly w szwach, popedliwi dziennikarze podawali niesprawdzone informacje o probach buntu. Wener wygrzebywal fanty z kieszeni, dyski kredytowe i takie drobiazgi jak fleksy, bizuteria, miniaturowe bloki procesorowe. -Cos tam przynioslem. Akcja nie wypadla na zero. - Rzucil zdobycz na biurko magusa i spojrzal na niego z nadzieja. -Dobra, Wener, ale na przyszlosc uwazaj. Bozy Brat nie lubi przegrywac, do cholery! -Tak, magusie. -W porzadku, zejdz mi z oczu, nim dam cie na noc Piekielku. Gdy Wener poczlapal do wyjscia i zamknal za soba drzwi sanktuarium, Garth datawizyjnie polecil procesorowi zarzadzajacemu pomieszczeniem wlaczyc swiatlo. Atmosfera polmroku i mdlego blasku swiec byla codziennoscia w siedzibie zgromadzenia, tutaj wrecz znormalizowana - jak zarcie w globalnej sieci fast foodow. Kiedy wzywal do siebie akolitow, gabinet spelnial wlasnie te standardy, zamienial sie w grobowa jaskinie o niewidocznych scianach, oswietlona kilkoma skwierczacymi, czerwonymi swiecami w zelaznym kandelabrze. Na suficie zablysly silne lampy, ktore wydobyly z ciemnosci bogato wyposazona jamke: barek z wysmienitymi trunkami w szerokim wyborze, pokazna kolekcje fleksow sensywizyjnych i audiowizualnych, nowoczesny (i oryginalny) procesor biurkowy produkcji Kulu Corporation, nietuzinkowe, ciezkie do opchniecia dziela sztuki. Swiadectwo jego pazernosci i gorliwosci akolitow. Jesli zobaczycie cos dobrego, nie wahajcie sie, bierzcie. -Kerry! - Zawolal. Weszla z jego prywatnego apartamentu, krecac golym tyleczkiem. Nie pozwalal jej chodzic w ubraniu od tamtego dnia, kiedy brat ja przyprowadzil. Juz dawno zgromadzenie nie wzbogacilo sie o tak ladna dziewczyne. Wystarczylo troche zabawy pakietami kosmetycznymi, a zaspokajala wszystkie jego osobiste gusta, byla wrecz idealna. -Przynies mi szaty do piatej inwokacji - polecil. - Tylko sie pospiesz! Za dziesiec minut mam inicjacje. Potrzasnela glowa z przestrachem i wrocila do apartamentu. Garth zaczal przerzucac lupy Wezera: czytal etykietki na fleksach, datawizyjnie wchodzil do menu blokow procesorowych. Wtem poczul na policzku lagodny powiew chlodnego powietrza. Swiece zamrugaly. Na chwile przerwal rozmyslania. Pewnie wentylator znowu sie spieprzyl. Wsrod zdobyczy Wenera nic nie zaslugiwalo na szczegolna uwage. Nie bylo zadnych kompromitujacych materialow. Chociaz kilka fleksow zawieralo firmowe informacje, wystarczylo je pobieznie przejrzec, aby wiedziec, ze nie da sie ich spieniezyc. Nie przejal sie tym za bardzo. Informacje stanowily czesc skladki dla wielkiego magusa, do tego taka, ktora trzeba uiszczac co tydzien. Z tego tytulu nie przyslugiwaly mu zadne gratyfikacje, a jedynie niewidzialny parasol ochrony politycznej, jaki oferowala sekta zasluzonym czlonkom. Tak wiec Garth slal raporty, ktore uwazal za swoja skladke ubezpieczeniowa. Zamieszczal w nich cos wiecej niz tylko streszczenie tego, za zaszlo w zgromadzeniu. Wielki magus chcial wiedziec, co sie dzieje na ulicy. Na kazdej ulicy. Ktore gangi padaja, dlaczego padaja, czym sie handluje, nowe twarze, zagubione twarze, kto sprawia problemy, kto ma rachunki do wyrownania i z kim. Lata zycia na ulicy, odkrywania jego najciemniejszych stron, owszem, nauczyly Gartha doceniac wage rzetelnych informacji, ale wielki magus na tym punkcie mial bzika. Kerry przyniosla mu szaty. Komplet do piatej inwokacji byl stosownie fantazyjny, czarno-fioletowy z czerwonymi pentagramami i jakimis absurdalnymi znakami runicznymi. Stanowil jednak pewien symbol wladzy, a w sekcie liczyl sie przede wszystkim rygor. Kerry pomogla mu sie przebrac, na koniec zawiesila mu na szyi zloty lancuch z odwroconym krzyzykiem. Spojrzawszy w lustro, ucieszyl sie na swoj widok. Ostatnio jego cialo w paru miejscach zwiotczalo, lecz i tak zamiast sily fizycznej nauczyl sie korzystac z implantow bojowych do zaznaczania swojego autorytetu. Ogolona czaszka i oczy zapadniete po uzyciu adaptacyjnych pakietow kosmetycznych dawaly mu odpowiednio zlowieszczy wyglad. Swiatynia, pomieszczenie o wysokosci trzech pieter, znajdowala sie w samym srodku siedziby zgromadzenia. Miejsca po dawnych stropach odznaczaly sie sterczacymi ze scian koncowkami stalowych pretow zbrojeniowych. Na scianie w glebi wymalowano szeroki pentagram z odwroconym krzyzem w srodku. Podswietlaly go z dolu, ustawione w potrojnym rzedzie, swiece z ludzkich czaszek: odwrocone czerepy z wlanym woskiem. Naokolo gwiazdy demony i znaki runiczne tworzyly swoista konstelacje, choc ginaca juz z oczu pod warstwami sadzy. Oltarz byl wlasciwie dluga plyta z weglowego betonu, wyrwana z chodnika i polozona na nierownych karbotanowych cokolach. Solidna robota i nic wiecej. Na plycie stal czarny piecyk. Z kostek smieciowych, ktorymi go opalano, podrywaly sie sprezyscie niebieskie plomyki w towarzystwie slodko-smrodliwych woni. Z dwoch stron staly wysokie swieczniki w ksztalcie wezy. Do dwunastu zelaznych obreczy, przytwierdzonych do plyty, zamocowano lancuchy z kajdanami. Kiedy przybyl Garth, poslusznie czekala na niego wiekszosc akolitow. Stali w rzedach, w szarych szatach i przepasani kolorowymi pasami, oznaczajacymi stopnie starszenstwa. Garth wolalby, zeby bylo ich wiecej, lecz znacznie sie rozproszyli. Spory terytorialne z gangiem z ulicy 9010 doprowadzily do kilku potyczek. Herszt gangu z pewnoscia przypuszczal, ze klotnie zakonczy ustalenie nowych granic. Garth zamierzal wyleczyc go z mrzonek. Bozy Brat nie znizy sie do negocjacji. Akolici sledzili poczynania wroga, wyrabiali sobie obraz jego struktur. Gangsterzy nie umieliby czegos takiego nasladowac. Brakowalo im zdyscyplinowania i motoru napedowego. Mysleli wylacznie o szmalu, za ktory mogli kupowac stymulanty. Tym wlasnie roznila sie sekta. Sluzba Bozemu Bratu musiala przyniesc owoce. Do tygodnia Garth zamierzal otworzyc arsenal broni i przejsc do ofensywy. Wielki magus obiecal dostarczyc mu nanouklady do sekwestracji osobowosci. Taki wlasnie los spotka przywodcow gangu: zostana przerobieni na biologiczne mechanoidy. Atrakcyjnymi mlodziencami zajmie sie przemysl porno... Choc przedtem naciesza sie nimi akolici w trakcie orgii zwyciestwa. Oczywiscie, nie obedzie sie tez bez zlozenia ofiary. Gdy tylko stanal przed oltarzem, akolici uklonili mu sie na powitanie. Do plyty przykuto piecioro nowicjuszy. Trzech chlopcow i dwie dziewczyny, skuszonych obietnicami lub zdradziecko zwabionych przez przyjaciol. Jeden z chlopakow stal dumnie wyprostowany, gotow udowodnic, ze aby zdobyc sobie miejsce w zgromadzeniu, meznie wytrzyma wszystkie elementy obrzedu inicjacji. Pozostali dwaj byli ponurzy i przygnebieni. Po wczesniejszej rozmowie z jedna z dziewczyn Garth kazal jej podac srodki na uspokojenie. Pewien zdenerwowany akolita musial doslownie odbijac ja z rak zewnetrznego rywala. Z pewnoscia wysiadlaby jej psychika, gdyby nie ulatwiono jej przejscia do nowego zycia. Miala ambicje wyjsc na ludzi, wygrzebac sie z podmiescia. Garth uniosl rece i nakreslil w powietrzu odwrocony krzyz. -Jestesmy cialem po stronie nocy - zaintonowal. Akolici podjeli glucha, zalobna piesn, kiwajac sie lekko cala grupa. - Bol jest nasza miloscia - ciagnal Garth. - Bol uwalnia wezowa bestie. Bol pokazuje, kim jestesmy. Slugami twymi, Panie. Wypowiadajac te slowa, prawie zapadal w trans. Juz tyle razy je wypowiedzial, w trakcie tylu inicjacji... Czlonkow zgromadzenia chwytala policja, prali sie miedzy soba, wypalali stymulantami, czasem odchodzili, lecz ogolna liczba nigdy nie malala. Mimo ze dyscyplina i pranie mozgu tez robily swoje, to jednak glownym narzedziem byly przekonania. Poznaj swoja nikczemna nature i uwierz, ze nie ma sie czego wstydzic. Pragnij, aby bylo gorzej. Niszcz, krzywdz i obracaj w ruine. Bedziesz szedl latwa droga... Tylko wydobadz na swiat to, co w tobie siedzi, swoja wezowa bestie. Zacznij juz tutaj, w czasie inicjacji... Byl to swiadomy skok w otchlan seksu i przemocy, ozywienie podstawowych ludzkich instynktow, akt odrzucenia ostatnich zahamowan. Jakze latwo wlaczyc sie w krag szalenstwa, zaspokoic potrzebe przynaleznosci, jednosci z nowa, lepsza rodzina. Wystarczy zaciesnic wiez braterstwa z akolitami. Nowicjusze przechodzili przez ucho igielne. Na poczatku obezwladniala ich straszliwa swiadomosc wyjatkowo wstretnego charakteru sekty, a wiec i tego, jak zostana potraktowani w przypadku nieposluszenstwa lub proby ucieczki. Potem sytuacja sie odwroci, odbedzie sie kolejna inicjacja. Tyle ze wtedy to oni beda udowadniac swa przydatnosc Bozemu Bratu, rozkoszowac sie popuszczaniem cugli wezowej bestii. Beda postepowac tak samo, jak z nimi postapiono, w ekstazie spelniac swoje powolanie. Garth podziwial tworce ceremonialu. Kimkolwiek byl, znal sie na psychologii uwarunkowan. Jedynie barbarzynskie metody nadawaly sie do trzymania w karbach dzikusow z podmiescia. A tutaj na dole innych ludzi sie nie spotykalo. -W ciemnosci cie widzimy, Panie - recytowal Garth. W ciemnosci zyjemy. W ciemnosci czekamy na prawdziwa noc, ktora nam podarujesz. W te noc pojdziemy za toba. - Opuscil ramiona. -Pojdziemy za toba - powtorzyli jak echo akolici. W szelescie glosow dawalo sie juz wyczuc zar niecierpliwosci. -Kiedy na koncu swiata oswietlisz prawdziwa droge do zbawienia, pojdziemy za toba. -Pojdziemy za toba. -Kiedy twe zastepy uderza na aniolow falszywego boga, pojdziemy za toba. -Pojdziemy za toba. -Gdy nadejdzie czas... -Czas nadszedl! - Oswiadczyl ktos dobitnie. Rozlegl sie pomruk zdziwionych akolitow. Garth zakrztusil sie i umilkl, bardziej zdumiony niz oburzony tym przerwaniem. Wszyscy wiedzieli, jak duza wage przyklada do rytualow sekty i jak tepi bluzniercow. Jedynie ten, kto ma w sercu wiare, mogl rozpalic wiare w sercach innych. -Kto to powiedzial? - Zapytal ostro. Z tylu wysunela sie postac odziana w czarne jak smola szaty. Przeswit w kapturze zdawal sie pochlaniac swiatlo, nie bylo widac nawet rabka twarzy. -Jestem waszym nowym mesjaszem. Przybywam miedzy was w imieniu Pana, aby nastala wieczna noc na planecie. Garth probowal uzyc implantow siatkowkowych, aby zajrzec pod kaptur, lecz dostrzegl tylko pustke; nie pomogla nawet podczerwien. Na domiar zlego neuronowy nanosystem informowal o awariach calej masy programow. -Jasna cholera! - Ryknal i wymierzyl w zakamuflowana postac palec lewej reki. Rozkaz uruchomienia mikrowyrzutni miniaturowych strzalek nie odniosl jednak skutku. -Przylaczcie sie do mnie! - Rozkazal Quinn. - Jesli nie, znajde waszym cialom godniejszych wlascicieli! Jedna z akolitek rzucila sie na niego, chcac butem zmiazdzyc mu kolano. Dwoch nastepnych szlo jej na pomoc z piesciami nastawionymi do ciosu. Quinn uniosl reke. Rekaw opadl i odslonil blada dlon ze zszarzalymi pazurami. Z palcow trysnely trzy wiotkie wstegi bialego swiatla, oslepiajaco jasne w mrocznej, zadymionej swiatyni. Swiatlo porazilo napastnikow, ktorzy zatoczyli sie do tylu, jakby strzelano do nich ze strzelby. Garth capnal wezowy swiecznik i wzial straszny zamach, chcac roztrzaskac Quinnowi czaszke. Nawet opetany nie wyleczylby rozwalonego mozgu, zaborcza dusza bylaby zmuszona odejsc. Wokol swiecznika powietrze zgestnialo i wyhamowalo jego impet. Swiecznik zatrzymal sie dziesiec centymetrow od czubka glowy. Waz, ktory trzymal swiece w zebach, zasyczal i zwarl szczeki, przegryzajac woskowy trzon. -Na niego! - Rozkazal Garth. - Ze wszystkimi nie wygra! Poswieccie sie dla Bozego Brata! - Kilku akolitow przysunelo sie do Quinna, lecz wiekszosc nie ruszala sie z miejsca. Swiecznik zaczal jarzyc sie na calej dlugosci. Dlonie kaplana przeszyl bol. Slyszal skwierczenie smazonej skory. Ulatywaly kosmyki tlustego dymu, lecz on nie mogl ruszyc palcami. Widzial, jak pokrywaja sie pecherzami i czernieja. Po nadgarstkach splynely bulgoczace plyny. - Zabijcie go! - Zawolal. - Zabijcie, na co czekacie?! - Palace sie dlonie tak bolaly, ze krzyknal nieludzkim glosem. Quinn nachylil sie w jego strone. -Dlaczego? - Zapytal. - Nadszedl czas Bozego Brata. Przyslal mnie, zebym was poprowadzil. Badzcie mi posluszni! Garth osunal sie na kolana, rece mu sie trzesly. Zweglone dlonie nadal zaciskal na rozpalonym swieczniku. -Jestes opetany! -Bylem opetany, ale wrocilem. Ocalila mnie moja wiara w niego. -Wszystkich nas opetasz! - Wysyczal magus. -Niektorych. Ale o to wlasnie modli sie sekta. O armie potepionych, lojalnych zolnierzy pana ciemnosci. - Odwrocil sie do akolitow i uniosl ramiona. Po raz pierwszy ukazal im swoja twarz, blada i smiertelnie powazna. - Skonczylo sie czekanie. Przybylem, zeby dac wam zwyciestwo, ktore bedzie trwalo na wieki. Nic tylko wariujecie na punkcie nielegalnych stymulantow. Koniec z tym! Szarpiecie sie o drobne ze zramolalymi piernikami. Z tym tez koniec! Szkoda zycia. Przed wami wielkie dzielo. Wiem, jak sprowadzic noc na planete. Ukleknijcie przede mna, zostancie prawdziwymi wojownikami ciemnosci, a wspolnymi silami ukamienujemy te ziemie. Niech sie wykrwawi i zdechnie! Garth znowu krzyknal. Z palcow zostaly mu juz tylko czarne kosci, spieczone ze swiecznikiem. -Zabijcie go, pokurwience! - Grzmial. - Wdepczcie w bloto to scierwo, do cholery! - Choc patrzyl przez lzy, zdolal zobaczyc, jak akolici powoli klekaja przed Quinnem. Efekt domina obejmowal swoim zasiegiem cala swiatynie. Najblizej Quinna kleczal Wener. Jego szpetna twarz blyszczala zachwytem i podnieceniem. -Jestem z toba! - Wykrzyknal kulawy akolita. - Pozwol mi zabijac ludzi dla ciebie! Chce zabic wszystkich, caly swiat! Nienawidze ludzi! Jak ja ich strasznie nienawidze! Garth jeknal, zalamany. Uwierzyli mu. Uwierzyli, ze ten ciul jest wyslannikiem Bozego Brata. Quinn zamknal oczy z usmiechem, delektujac sie ich uwielbieniem. Nareszcie wsrod swoich! -Pokazemy Nosicielowi Swiatla, ze jestesmy godni! - Obiecal. - Poprowadze was przez morze krwi do jego krolestwa. Tam bedziemy sluchac placzu falszywego boga, kiedy skonczy sie wszechswiat. - Akolici wiwatowali i wybuchali histerycznym smiechem. O tym przeciez marzyli. Precz z taktycznymi ustepstwami magusa. Nareszcie beda siac smierc i trwoge bez zadnych ograniczen, wyrusza na wojne przeciwko swiatlosci, jak im obiecywano. Quinn odwrocil sie i popatrzyl z gory na magusa. - A teraz ty, chuju! Czolgaj sie, zlizuj mi gowno z butow, a moze pozwole ci przylaczyc sie do krucjaty jako zolnierska dziwka. Swiecznik brzeknal o podloge razem z przyklejonymi do niego resztkami dloni. Magus pokazal zeby opetanemu idiocie, ktory stal nad nim. -Sluze tylko Panu. Niech cie pieklo pochlonie! -Juz tam bylem - odpowiedzial grzecznie Quinn. - Bylem tam i wrocilem. - Polozyl reke na czole Gartha, jakby chcial go namascic. - Jeszcze mi sie przydasz. Przynajmniej twoje cialo. - Ostrymi jak igla pazurami przebil skore. Magus przekonal sie, ze bol zwiazany z utrata dloni byl zwykla uwertura do dlugiej i wyjatkowo uciazliwej symfonii. 2 Siodme Biuro - tak brzmiala pierwotna nazwa. Pozniej zastapiono ja skrotem B7, co w przypadku organizacji rzadowej bylo nieuniknione. Posiadaczowi specjalnego rzadowego upowaznienia wyswietliloby sie jako jedna z setek niczym sie nie wyrozniajacych komisji, tworzacych hierarchie kierownicza GISD-u, Dyrektoriatu Bezpieczenstwa Wewnetrznego Rzadu Centralnego. Oficjalnie, biuro zajmowalo sie rozdzialem zasobow i szeregowaniem zadan, a wiec pelnilo istotna role koordynacyjna. Kiedy ktores z wyzszych ranga biur GISD-u formulowalo prosbe o konkretne informacje lub dzialania, B7 staralo sie, aby nowe cele nie kolidowaly z biezacymi zadaniami, zanim urzedom w arkologiach zleci sie realizacje programu i przydzieli fundusze. B7 wyroznialo sie ta niezwykla cecha, ze tak wazna i odpowiedzialna komorka nie kierowala osoba z klucza politycznego. Szefowie biur od B1 do B6 odchodzili wraz z wyborem kolejnego gabinetu rzadowego, ich nastepcy wyznaczali wlasne priorytety; do wziecia bylo tez kilkaset nizszych stolkow, ktorymi nagradzano zausznikow nowego prezydenta. Tymczasem w B7 nic sie nie zmienialo rowniez na stanowiskach nizszego szczebla. Funkcjonowalo w pewnym odizolowaniu czy wrecz konspiracji. Charakter tej konspiracji byl szokiem dla kazdego, kto z zewnatrz probowal przeniknac do jej czlonkow... To znaczy szok trwal dosc krotko, bo delikwent ginal w tajemniczych okolicznosciach.Chociaz Biuro stanowilo zaprzeczenie demokracji, nader powaznie podchodzilo do spraw zwiazanych z bezpieczenstwem ziemskiej republiki. Zagrozenie ze strony opetanych mialo w sobie potencjal nie tylko do obalenia, ale i calkowitego wyeliminowania Rzadu Centralnego. Perspektywy nie rysowaly sie tak czarno od prawie czterystu piecdziesieciu lat, kiedy mieszkancy planety inicjowali Wielkie Rozproszenie. Inwazja opetanych byla wlasciwym powodem zwolania - po raz pierwszy od szesnastu lat - posiedzenia wszystkich szesnastu czlonkow B7. Wirtualna konferencja odbywala sie w standardowej scenerii pomieszczenia o bialych, pustych scianach, ze stojacym posrodku okraglym stolem, przy ktorym siedzialy generowane komputerowo postacie. Nikt nie wyroznial sie ranga, kazdy odpowiadal za wlasne podworko - zwykle okreslone w czysto geograficznych granicach, chociaz obecny byl rowniez pelnomocnik wydzialu GISD-u zajmujacego sie wywiadem wojskowym. Nad stolem unosila sie wszechkierunkowa projekcja: z nienaturalna szybkoscia palil sie magazyn na Norfolku. W jego strone pedzilo kilka wrecz muzealnych egzemplarzy wozow strazackich, a takze ludzie w mundurach moro. -Wyglada na to, ze mloda Kavanagh mowi prawde - stwierdzil pelnomocnik na Ameryke Srodkowa. -Nigdy w to nie watpilem - odparla Europa Zachodnia. -Z pewnoscia nie jest opetana - rzekl wywiad wojskowy. - W kazdym razie teraz. Ale jesli byla wczesniej, te wspomnienia i tak by sie nie roznily. -Jesli kiedys byla opetana, przyznalaby sie do tego - zauwazyla Europa Zachodnia ze stoickim spokojem. - Niepotrzebnie komplikujesz sprawy. -Mamy przeprowadzic pelna sesje dochodzeniowa, zeby potwierdzic jej zeznania? - Zapytala Afryka Poludniowa. -Moim zdaniem, to nie bedzie konieczne. - Pelnomocnik na Europe Zachodnia nie przejmowal sie uprzejmie powsciaganym wyrazem zaskoczenia na twarzach przygladajacych mu sie pelnomocnikow. -Wtajemniczysz nas moze? - Zapytal z przekasem Pacyfik Poludniowy. Europa Zachodnia spojrzala na wywiad wojskowy. -Zakladam, ze posiadamy raport na temat "Mount's Delty"? Wywiad wojskowy nieznacznie kiwnal glowa. -Tak. Ustalilismy, ze na pokladzie statku, kiedy podchodzil do cumowania na stacji Supra-Brazil, byly dwie osoby. Tuz po zacumowaniu jedna z nich zabila druga w wyjatkowo krwawy, bestialski sposob. Cialo doslownie rozpackalo sie po pokladzie. O ofierze mozemy powiedziec tylko tyle, ze to mezczyzna. Nie znamy jego personaliow, w rdzeniach pamieciowych nie znalezlismy odpowiadajacej mu probki DNA. Poprosilem wszystkie rzady, z ktorymi mamy kontakt, aby sprawdzily wlasne zrodla, ale nie robmy sobie nadziei. -Dlaczego? - Spytala pelnomocniczka na Pacyfik Poludniowy. -"Mount's Delta" przyleciala z Nyvana. Prawdopodobnie ofiara byla obywatelem jednego z panstw tej planety. A wszystkie zostaly zniszczone. -Tak czy inaczej, to juz malo istotne - stwierdzila Europa Zachodnia. -Zgadza sie - przyznal wywiad wojskowy. - Po rozebraniu statku na czesci specjalisci z medycyny sadowej przeprowadzili gruntowne badania modulu mieszkalnego i systemow podtrzymania zycia. Analiza resztek fekalnych w przetworniku odpadow pozwolila wyodrebnic DNA drugiego pasazera. I tutaj zaczyna sie robic ciekawie, poniewaz bez trudu zidentyfikowalismy tego osobnika. - Polaczyl sie datawizyjnie z procesorem sterujacym sensywizja i zaraz zmienil sie obraz wyswietlany nad stolem. Teraz przedstawial to, co zarejestrowal mozg Louise Kavanagh na kilka minut przed podpaleniem magazynu: mlodego mezczyzne o bladej, surowej twarzy, w czarnym habicie. Kat widzenia byl akurat taki, ze mezczyzna patrzyl na czlonkow B7 z ironiczna mina. - Quinn Dexter. Wiezien zeslany rok temu na Lalonde, skazany za stawianie oporu podczas zatrzymania. Podejrzewany o przemycanie do Edmonton nielegalnych pakietow. Fakt, przemycal je. Nanouklady do sekwestracji. -Boze... - Mruknela Ameryka Srodkowa. -Kavanagh potwierdza, ze przebywal na Norfolku. Uwaza, tak samo jak Fletcher Christian, ze to on uprowadzil fregate "Tantu". Niedlugo potem "Tantu" bezskutecznie probowal ominac systemy obronne Ziemi, lecz szybko sie wycofal z pewnymi uszkodzeniami. Pelnomocnik na Europe Zachodnia polaczyl sie z procesorem sensywizyjnym i obraz nad stolem ponownie sie zmienil. -Dexter przybyl do ukladu Nyvana - powiedzial. - Jedna z ocalalych asteroid poinformowala nas, ze "Tantu" zacumowal na asteroidzie Jesup. Wtedy zaczelo sie najgorsze. Wyslano statki z Jesupa, zeby zalozyc ladunki nuklearne na opuszczonych asteroidach. - Wskazal obraz Nyvana, ktory zastapil wizerunek Dextera. Takiego swiata w galaktyce jeszcze nie widziano; zupelnie jakby kula lawy zakrzepla w przestrzeni kosmicznej do postaci czarnej, pomarszczonej skorupy, pocietej jaskrawymi rysami czerwonego swiatla. Te dwa atmosferyczne fenomeny toczyly ze soba nieprzerwana walke, jakby sily przyrody zmagaly sie z silami nadprzyrodzonymi z niepohamowana wsciekloscia. Nawet jesli na powierzchni ktos przezyl, srodowisko naturalne nie klasyfikowalo sie juz jako terrakompatybilne. - Jesli wierzyc Latonowi i naszym przyjaciolom edenistom, Dexter przebywal na Lalonde, gdy nastapil incydent pierwszy - ciagnal swoj wywod pelnomocnik na Europe Zachodnia. - Potem byl na Norfolku, ktory obecnie uwazamy za glowne zrodlo rozprzestrzeniania sie infekcji. Byl rowniez na Nyvanie, gdzie kryzys wszedl w zupelnie nowa faze. Nyvan, wedlug ustalen, jest teraz tak samo niegoscinny dla opetanych, jak i dla zwyklej ludnosci. I mamy pewnosc, ze Dexter przybyl na stacje Supra-Brazil. - Spojrzal na pelnomocnika na Ameryke Poludniowa. -Pietnascie godzin po przylocie "Mount's Delty" ogloszono alarm na brazylijskiej stacji orbitalnej - rzekl ow beznamietnie. - W kapsule orbitalnej windy stwierdzono szereg usterek elektronicznych. Dokladnie takich, jakie zwykle wywoluja opetani. W ciagu poltorej minuty kompleks dworca zostal odgrodzony i otoczony. I nic, opetany zniknal bez sladu. -A jednak sadzicie, ze jest tutaj? - Naciskala Europa Wschodnia. Ameryka Poludniowa usmiechnela sie kwasno. -Wiemy to na pewno. Po ogloszeniu alarmu przymknelismy wszystkich, ktorzy zjechali kapsula, pasazerow i czlonkow obslugi. Oto, co sie zapisalo w kilku nanosystemowych komorkach pamieciowych. Nyvan zgasl, a w jego miejscu pojawil sie troche nieostry dwuwymiarowy obraz, jak w przypadku nagran niskiej jakosci. Postacia w niebieskim jedwabnym garniturze, siedzaca wygodnie w glebokim fotelu w klasie royale, niewatpliwie byl Dexter. -Allahu milosierny! - Wykrzyknal Pacyfik Polnocny. - Trzeba wstrzymac ruch kolei! To nasza jedyna szansa. Chocby gnojek najlepiej maskowal sie przed czujnikami, nie przejdzie tysiaca kilometrow w tunelu prozniowym. Namierzymy zasranca i odstrzelimy z platformy bojowej. -Wydaje mi sie, ze nawet my mielibysmy problem z wstrzymaniem ruchu kolei - stwierdzila znaczaco pelnomocniczka na Pacyfik Poludniowy. - Nie obyloby sie bez pytan. -A kto powiedzial, ze to my wydamy zarzadzenie? - Burknal Pacyfik Polnocny. - Przeslemy propozycje do B3, a biuro prezydenta ja zaakceptuje. -Jesli wiesci o opetanym przedostana sie do opinii publicznej, na Ziemi rozpeta sie pieklo - powiedziala Afryka Polnocna. - Beda klopoty z utrzymaniem spokoju w arkologiach. -Lepsze to, niz ulec opetanym - zauwazyla Ameryka Polnocna. - Bo taki los spotka ludzi w arkologiach, jesli nie powstrzymamy Dextera. Sami znajdziemy sie w niebezpieczenstwie. -On ma chyba cos innego na oku - powiedzial pelnomocnik na Europe Zachodnia. - Spokojnie mozemy zalozyc, ze chce tu zrobic to samo, co zrobil na Nyvanie. -No to sie przeliczy - rzekl wywiad wojskowy. - Nawet jesli przekradnie sie na Halo, w co watpie, nie zdobedzie ladunkow nuklearnych, ktorymi mozna rozwalic asteroide. Nikt potajemnie nie wyniesie ze skladu chocby jednej bombki. -Moze, ale jest cos jeszcze. Kavanagh i Fletcher Christian utrzymuja, ze Dexter pragnie wytropic Banneth i zemscic sie na niej. Zapoznalem sie z materialami na jego temat. Kiedys nalezal do sekty w Edmonton. Banneth jest tam magusem. -Tez mi cos - zakpil Pacyfik Polnocny. - Wszyscy wiemy, jak sie bawia szajbusy z sekty po zgaszeniu swiatla. Nie dziwie sie, ze Dexter chce jej nakopac do dupy. -Nie rozumiesz istoty rzeczy - rzekl cierpliwie pelnomocnik na Europe Zachodnia. - Dlaczego dusza, ktora opetala Quinna Dextera, mialaby sie przejmowac jego dawna kaplanka? - Potoczyl po twarzach pytajacym spojrzeniem. - Mamy do czynienia z czyms nowym, z czyms zupelnie nieznanym. Ze zwyczajnym czlowiekiem, ktory w jakis sposob zdobyl moc te sama co opetani, moze nawet wieksza. Ma gdzies ich marzenia o ucieczce z wszechswiata, poniewaz dazy do wlasnego celu. Pierwsza zorientowala sie Ameryka Polnocna: -Cholera! Skoro kiedys byl czlonkiem sekty... -...Prawdopodobnie jest nim nadal - dokonczyla Europa Zachodnia. - Na Lalonde bez przerwy odprawial rytualy. Incydent pierwszy, pamietacie. Dexter jest wierny naukom Nosiciela Swiatla. -To znaczy, ze wraca szukac swego boga? -Nie boga on czci, lecz diabla. Nie przylecial tu jednak, zeby go odnalezc. Na podstawie symulowanego portretu psychologicznego moi ludzie doszli do wniosku, ze Dexter zamierza przygotowac grunt na przyjscie swego pana, Nosiciela Swiatla, ktory gloryfikuje wojne i chaos. Sprobuje spowodowac maksymalne zniszczenia i przysporzyc jak najwiecej cierpien nie tylko nam, ale tez opetanym. Nyvan byl tylko rozgrzewka, prawdziwa gra rozpoczyna sie tutaj. -Skoro tak, nie ma o czym mowic - rzekl Pacyfik Polnocny. - Musimy wstrzymac kolej. Stracimy jedna arkologie, uratujemy pozostale. -Nie dramatyzuj - napomniala go Europa Zachodnia. - Dexter stanowi problem, owszem, i to problem powazny. Najwiekszy, z jakim zetknelo sie B7 w ciagu stuleci swego istnienia. Ale po to w koncu jestesmy, zeby pokonywac trudnosci, z ktorymi nie radzi sobie rzad na drodze standardowych dzialan. Po prostu znajdziemy slaby punkt i go wykorzystamy. -Szukac slabych punktow u niewidzialnego megalomana, potezniejszego od sredniej klasy boga? Na Allaha, ciekaw jestem jakich! - Powatpiewal Pacyfik Polnocny. -Louise Kavanagh dwa razy mu sie wymknela dzieki interwencji tajemniczego opetanego. Mamy sprzymierzenca. -Na Norfolku! Ktory zniknal, do diabla! -Tak czy inaczej, Dexter nie cieszy sie calkowitym poparciem opetanych. Nie jest niezwyciezony. Poza tym mamy nad nim istotna przewage. -Jaka? -Cos o nim wiemy, gdy tymczasem on nie ma o nas zielonego pojecia. Trzeba to wykorzystac i wciagnac go w pulapke. -Ach tak... - Odezwal sie z zadowoleniem pelnomocnik na Halo. - Teraz rozumiem, dlaczego nie chciano poddac Kavanagh sesji dochodzeniowej. -Ktos mi to wyjasni? - Poprosila niepewnym glosem Ameryka Poludniowa. -Sesja dochodzeniowa wymaga bardziej inwazyjnych zabiegow - odparla Europa Zachodnia. - Na razie Kavanagh nie wie, co sie z nia stalo, zatem mozemy wykorzystac jej ignorancje, zeby dostac sie w poblize Dextera. -W poblize... - Pacyfik Poludniowy zadumal sie. - Moj Boze, chcecie posluzyc sie nia jak piorunochronem? -Nie inaczej. Na dzien dzisiejszy tylko w jeden sposob mozemy go wytropic: za posrednictwem Banneth. Niestety, nalezy sie z nia obchodzic dosyc delikatnie. Z bliskiej odleglosci opetani, a wiec chyba i Dexter, potrafia odczytac emocjonalna zawartosc ludzkiego umyslu. Jesli chcemy zwabic go w pulapke i zlikwidowac, musimy zachowac szczegolna ostroznosc. Niech sie dowie, ze ktos mu depcze po pietach, stracimy co najmniej kilka arkologii. Dlatego posluzmy sie siostrami Kavanagh, zeby zwiekszyc szanse na skuteczna interwencje. -Cholera, ryzykowna sprawa - stwierdzila Ameryka Polnocna. -A mnie sie podoba ten pomysl, jest w nim pewna chytrosc - oswiadczyl pelnomocnik na Halo. - Wolalbym dzialac w naszym starym stylu, niz wstrzymywac kolej i walic z platform strategiczno-obronnych do kopul w arkologiach. -Niedlugo caly ten swiat szlag trafi, ale co tam! Grunt, zeby dzialac w starym, dobrym stylu! - Marudzil Pacyfik Poludniowy. -Czy ktos ma jakies uzasadnione obiekcje? - Zapytala Europa Zachodnia. -Twoja operacja, twoja odpowiedzialnosc - burknal Pacyfik Polnocny, naburmuszony. -Odpowiedzialnosc? - Prychnela ironicznie Australia. Na kilku twarzach pojawil sie usmiech, kiedy Pacyfik Polnocny spojrzal na nia ze zloscia. -Oczywiscie, godze sie na konsekwencje - stwierdzila polzartem Europa Zachodnia. -Kazdy zachowuje sie w tym wieku jak arogancki dupek? - Spytal Pacyfik Poludniowy. Pelnomocnik na Europe Zachodnia tylko sie rozesmial. * Trzej komandosi Sil Powietrznych Konfederacji byli uprzejmi, stanowczy i zdecydowanie niekomunikatywni. Eskortowali Joshue na druga strone Trafalgaru. Co w jego odczuciu dobrze wrozylo: zabierali go z sekcji CNIS-u. Surowi pracownicy sluzb wywiadowczych przesluchiwali go przez poltora dnia, a on wspolpracowal, jak przystalo na porzadnego obywatela. Na swoje pytania nie doczekal sie odpowiedzi. Na przyjscie prawnika takze nie mial co liczyc; jeden z przesluchujacych go facetow spojrzal na niego z byka, kiedy niby to zartem poprosil o pomoc prawna. Procesory sieciowe nie odpowiadaly na jego sygnal datawizyjny. Stracil kontakt z zaloga. Nie wiedzial, co sie dzieje z "Lady Makbet". I mial pewne pojecie o tym, jakie raporty na jego temat przygotowuja Monica i Samuel.Ze stacji kolejki tunelowej winda zabrala ich na poziom bedacy z cala pewnoscia terytorium oficerow. Szeroki korytarz, czysty dywan, dyskretne oswietlenie, hologramy ze slawnymi wydarzeniami z dziejow Floty (niektore nawet rozpoznal), zamyslone osoby, mezczyzni i kobiety przemykajacy z gabinetu do gabinetu, zawsze w randze co najmniej porucznika. Joshue wprowadzono do pokoju recepcyjnego, w ktorym przy biurkach siedzialo dwoch kapitanow. Jeden z nich wstal i zasalutowal komandosom. -Tutaj go przejmujemy - oswiadczyl. -O co chodzi? - Zapytal Joshua. Za kunsztownymi, dwuskrzydlowymi drzwiami zapewne nie czekal na niego pluton egzekucyjny i raczej nie bylo tam sali sadowej. -Naczelny admiral chce z panem porozmawiac. -Ee... - Baknal Joshua. - No dobra... Duze okno w okraglym gabinecie zapewnialo widok na komore biosferyczna asteroidy. Za szyba byla noc, tuby swietlne ledwie co sie jarzyly mdlym, perlowoszarym blaskiem, nie wydobywajacym z mroku szczegolow krajobrazu. Na scianach olbrzymie holoekrany wyswietlaly, przesylane z zewnetrznych czujnikow, obrazy planety Avon i kosmodromow na asteroidzie. Wsrod przedzialow dokowych Joshua nadaremnie szukal wzrokiem "Lady Makbet". Stojacy przy nim oficer zasalutowal. -Kapitan Calvert, sir! Joshua napotkal spojrzenie mezczyzny siedzacego za wielkim biurkiem z drewna tekowego. Samual Aleksandrovich przypatrywal mu sie z nieskrywanym zaciekawieniem. -Prosze, prosze, Libracyjny Calvert. Ma pan ciagotki do trudnych manewrow, kapitanie. Joshua przymruzyl oczy, nie wiedzac, ile w tym wszystkim ironii. -Po prostu robie to, co uwazam za stosowne. -Alez naturalnie. Zapoznalem sie rowniez z ta czescia panskiego dossier. - Naczelny admiral usmiechnal sie, przypomniawszy sobie cos zabawnego, pozniej machnal reka. - Prosze usiasc, kapitanie. Przed biurkiem wychynelo z podlogi stalowo-niebieskie krzeslo. Na sasiednim krzesle siedziala Alkad Mzu, sztywno i ze wzrokiem utkwionym przed siebie, dalej zas Monica i Samuel, zrelaksowani. Siedzaca z drugiego skraju skromna edenistke Aleksandrovich przedstawil jako admiral Lalwani, dyrektorke CNIS-u. Zamiast sie przywitac, Joshua zareagowal nerwowym dreszczem. -Od razu na wstepie powiem, ze Sily Powietrzne dziekuja panu za robote na Nyvanie i oszczedzenie nam klopotow z "Alchemikiem" - rzekl naczelny admiral. - Nie ma sensu mowic, co by sie stalo, gdyby wpadl w rece Organizacji Ala Capone. -Nie jestem aresztowany? -Nie. Joshua odetchnal z ulga. -Boze! - Usmiechnal sie promiennie do Moniki, ktora odpowiedziala powsciagliwym usmiechem. -No to... Moge odlatywac? - Zapytal, choc nie robil sobie duzych nadziei. -Niezupelnie - odpowiedziala Lalwani. - Jest pan jedna z tych paru osob, ktore wiedza, jak dziala "Alchemik". Joshua unikal wzroku Moniki. -Tak mniej wiecej. -Zna zasady - odezwala sie Mzu. -O ile mi wiadomo, obiecal pan Samuelowi i pani agent Foulkes, ze pozostanie pan w Tranquillity do konca zycia, aby nikt nie wyciagnal od pana informacji - powiedziala Lalwani. -Naprawde? Niemozliwe... Monica udala gleboka zadume. -Pozwol, ze zacytuje: "Zostane w Tranquillity, jesli sie z tego wykaraskamy, ale musze to wiedziec". -A ty obiecalas, ze zostaniesz ze mna - odcial sie Joshua z zacieta mina. - Slyszal ktos z was o Hiroszimie? -Tam wybuchla pierwsza na Ziemi bomba atomowa - powiedziala Lalwani. -Wlasnie. Zadawano sobie wtedy tylko jedno pytanie zwiazane z bomba atomowa: czy da sie skonstruowac taka, ktora bedzie dzialac? Kiedy wybuchla, nikt juz o to nie pytal. -Jak to sie ma do nas? -Kto poleci obejrzec skutki uzycia "Alchemika", troche poglowkuje i pozna te wasza tajemnicza zasade dzialania. Reszta w rekach inzynierow. Zreszta, opetani nie zbuduja drugiego "Alchemika". To nie na ich sily. -Organizacja Ala Capone moglaby sobie poradzic - powiedziala Monica. - Musi byc o tym przekonana. Chcieli dorwac Mzu za wszelka cene, pamietacie? Jesli nie w ludzkiej skorze, to chocby i dusze. A kto sie dowie, gdzie uzyto "Alchemika", jesli nie powie im tego pan ani panska zaloga? -Jezu, ludzie, czego wy ode mnie chcecie? -Niewiele - odparl naczelny admiral. - Kazda strona przekonala sie, ze mozna panu zaufac. - Usmiechnal sie szeroko, widzac skwaszona mine Joshuy. - Wiem, ze to moze zaszkodzic panskiej reputacji. Chce, zeby zgodzil sie pan na kilka warunkow. Nie bedzie pan z nikim rozmawial o "Alchemiku". Absolutnie z nikim. -Nie ma sprawy. -Do chwili zakonczenia wojny nie bedzie pan sie narazal na spotkania z opetanymi. -Juz dwa razy mialem z nimi przejscia i nie pale sie do nastepnych. -W praktyce oznacza to, ze nie bedzie pan wylatywal poza obszar Ukladu Solarnego. Wroci pan do domu i tam pozostanie. -Rozumiem. - Joshua zasepil sie. - Mam leciec do Sol? -Tak. Zabierze pan ze soba doktor Mzu i rozbitkow z "Beezlinga". Jak pan slusznie zauwazyl na przykladzie Hiroszimy, nie mozemy wepchnac dzinna z informacjami z powrotem do lampy, ale ograniczenie ewentualnych szkod z pewnoscia lezy w naszej mocy. Odpowiednie rzady zgodzily sie na osadzenie doktor Mzu w neutralnym panstwie, gdzie nikomu nie zdradzi szczegolow budowy "Alchemika". Ona sama juz przystala na nasza propozycje. -Rzady i tak w koncu zdobeda informacje - rzekl cicho Joshua. - Beda podpisywac porozumienia i rownoczesnie prowadzic prace badawcze. -W to nie watpie - powiedzial Samual Aleksandrovich. - Ale tym bedziemy sie martwic w przyszlosci. A przyszlosc rysuje sie zupelnie inaczej niz to, co mamy dzisiaj. Nieprawdaz, kapitanie? -Jesli znajdziemy rozwiazanie i doczekamy, to owszem, zajda wielkie zmiany. Nawet dzisiejszy dzien rozni sie od wczorajszego. -No, no. Libracyjny Calvert staje sie filozofem? -Chyba jak kazdy z nas, odkad wiemy, co wiemy. Naczelny admiral z wahaniem pokiwal glowa. -Moze to nie taki zly pomysl. Przeczekac i znalezc rozwiazanie. Ktos musi to zrobic. Im wiecej tych, co szukaja, tym szybciej poznamy odpowiedzi. -Jest pan czlowiekiem duzej wiary, admirale. -Oczywiscie. Gdybym nie mial wiary w ludzkosc, nie mialbym prawa siedziec w tym fotelu. Joshua przygladal mu sie uwaznie. Naczelny admiral roznil sie od postaci z jego wyobrazen, archetypicznego militarysty, takiego ze tylko hurra i na wroga. Dzieki niemu mogl spokojniej patrzec w przyszlosc. Odrobine spokojniej. -No dobrze, dokad wlasciwie mam dostarczyc pania doktor? Samual Aleksandrovich usmiechnal sie szatansko. -Ach, wlasnie. Mam dla pana nowine. Nie moge sie doczekac, jak pan zareaguje. * -Przyjaciolko Jay, nie placz, prosze.Glos Haile docieral do jej swiadomosci niczym resztki snu. Zamykala swoj umysl tak samo jak powieki. Lezala na ziemi zwinieta w klebek i szlochala, rozgoryczona wszystkim, co ja spotkalo. Od tamtego strasznego dnia na Lalonde, kiedy powariowali skazancy, oddzielala ja od mamy coraz wieksza przepasc. Najpierw trafila pod dach lichej chaty na sawannie. Potem do Tranquillity, gdzie doszly ja pogloski o tym, ze opetani zabrali Lalonde do innego wszechswiata - jakkolwiek pracownicy oddzialu pediatrycznego dokladali staran, aby dzieciaki nie mialy dostepu do zadnych informacji. A teraz to: przeleciala jak aniol do obcej galaktyki, skad juz nigdy nie wroci. I nigdy nie zobaczy mamy. Wszyscy, ktorych znala, albo juz nie zyli, albo musieli niebawem zostac opetani. Zalkala tak rozdzierajaco, ze zabolalo ja gardlo. W odleglych zakamarkach umyslu rozbrzmiewaly cieple szepty, coraz bardziej natarczywe. -Jay, pohamuj sie, prosze. -Ma objawy dlugotrwalego urazu psychicznego. -Powinnismy wprowadzic regulator normalnej pracy wzgorza. -Ludzie reaguja lepiej na srodki chemiczne. -Na pewno? -Niejednoznaczny kontekst. -Potwierdzenie w korpusie. Lagodnie ocieralo sie o nia traktamorficzne cialo. Wzdrygnela sie w kontakcie ze skora ksenobionta. Jednoczesnie uslyszala jednostajny klekot - stuk, stuk, stuk - jak gdyby obcasow na zimnej, twardej posadzce. Ludzkich obcasow. -Do jasnej anielki, co wy tu wszyscy robicie? - Rozlegl sie ostry, kobiecy glos. - No przeciez dajcie biedactwu zlapac oddech! Jazda stad! Na bok, raz-dwa! - Ludzka dlon pacnela Kiinta w grzbiet, rozlegl sie nieomylny odglos klapsa. Jay przestala plakac. -Z drogi! Ty tez, maly urwisie! -To sprawia bol - zaprotestowala Haile. -Na drugi raz predzej sie ruszaj. Jay przetarla lzy i podniosla wzrok akurat w momencie, kiedy ktos dwoma palcami uszczypnal Haile w krawedz usznego wglebienia i odciagnal ja w bok. Mlodemu Kiintowi poplataly sie nogi, kiedy pospiesznie odskakiwal. Wlascicielka dloni usmiechnela sie do dziewczynki. -No, no, no, zlociutka, ale sie tu przez ciebie zrobil zamet. O co ten placz? No tak, pewnie przezylas szok, gdy cie przerzucili. Wcale ci sie nie dziwie. Ten caly manewr skakania w ciemnosci zawsze napedzal mi strachu. Kiedys poprosze o porzadny model T. Tym fordem kapitalnie sie podrozowalo! Chcesz chusteczke do wytarcia buzi? -Aha... - Jay pierwszy raz widziala tak stara kobiete. Jej brazowa srodziemnomorska cere pooraly glebokie zmarszczki, do tego miala zgiete plecy i wydawala sie skulona. Bawelniana sukienka byla zywcem wzieta z ilustracji w ksiazce sprzed paru wiekow: cytrynowozolta w biale kwiatuszki, do kompletu z szerokim paskiem oraz koronkowymi mankietami i kolnierzem. Zrobila sobie trwala: snieznobiale wlosy ukladaly sie w plaski kok. Ilekroc sie poruszyla, pod szyja cichutko klekotal podwojny sznur duzych perel. Zupelnie jakby chlubila sie swoim wiekiem. Niemniej blyskala czujnie zielonymi oczami. Podala Jay wyciagnieta z rekawa koronkowa chusteczke z falbankami. -Dziekuje. - Dziewczynka przelknela sline i wysmarkala nos. Olbrzymi Kiintowie stali na uboczu, kilka krokow za staruszka. Razem tworzyli grupe wzajemnego wsparcia. Haile cisnela sie do Lierii, ktora przeksztalconym traktamorficznym ramieniem czule glaskala corke. -To moze na poczatek powiesz mi, zlociutka, jak sie nazywasz? -Jay Hilton. -Jay... - Obwisle policzki kobiety poderwaly sie, jakby probowala schrupac wyjatkowo twarda mietowke. - Ladne imie. No coz, Jay, ja sie nazywam Tracy Dean. -Milo mi. Pani jest... Prawdziwa, tak? Tracy sie rozesmiala. -Naturalnie, zlociutka. Jestem czlowiekiem z krwi i kosci. Zanim zapytasz, skad sie tutaj wzielam, powiem ci, ze teraz tu mieszkam. Szczegoly zostawmy na jutro. Moja historia jest dluga i zawila, a ty czujesz sie smutna i zmeczona. Potrzeba ci snu. -Nie chce spac - sprzeciwila sie niepewnie Jay. - W Tranquillity wszyscy zgineli, a ja jestem tutaj. I chce do mamy. Ale jej nie ma. -Spokojnie, zlociutka, to nie tak. - Tracy uklekla przed dziewczynka i mocno ja przytulila. Jay znow pociagala nosem, gotowa zalac sie lzami. - Nikt nie zginal. Tranquillity uratowalo sie, ucieklo tunelem czasoprzestrzennym, zanim osy bojowe dotarly do celu. Tym balwanom wszystko sie pomieszalo i spanikowali. Idioci, nie uwazasz? -Tranquillity zyje? -Tak. -I Ione, i ojciec Horst, i cala reszta? -Nic im sie nie stalo. W tej chwili Tranquillity krazy wokol Jowisza. Mowie ci, wszyscy sie zdziwili. -Ale... Jak to mozliwe? -Przypuszczamy, ze habitat nagromadzil gdzies w srodku ogromny zapas komorek modelowania energii. - Usmiechnela sie szelmowsko i mrugnela okiem. - Ech, cwaniaki z tych Saldanow. Na szczescie nie brakuje im oleju w glowie. Jay zdobyla sie na usmiech. - O, juz lepiej. A teraz poszukamy ci jakiegos lozka na noc - Tracy wstala, trzymajac Jay za reke. Dziewczynka zerwala sie na rowne nogi i chusteczka wytarla twarz. -Dobrze. - W gruncie rzeczy fascynowala ja mysl o jutrzejszych wyjasnieniach. Tak wiele pragnela sie dowiedziec o tym miejscu, ze najchetniej to w ogole nie poszlaby spac. -Poprawilo ci sie? - Zapytala z troska Haile. Jay entuzjastycznie potrzasnela glowa. -I to jak! -Ciesze sie. -Biore na siebie pelna odpowiedzialnosc za opieke nad Jay Hilton. Jay zerknela z ukosa na Tracy Dean. Kto ja nauczyl poslugiwac sie mentalnym glosem Kiintow? -Przyjmuje do wiadomosci - odparl Nang. Slowa, ktore Jay slyszala w myslach, przyspieszyly i zaczely przypominac swiergot ptakow - niezrozumialy, lecz przepelniony uczuciem. -Bedziemy razem zapuszczac sie daleko - powiedziala Haile. - Ogladac nowe rzeczy. Tutaj jest duzo do zobaczenia. -Moze jutro - stwierdzila Tracy. - Najpierw ulokujemy gdzies Jay. - Dziewczynka wzruszyla ramionami, patrzac na swa przyjaciolke. - No dobrze, Jay, teraz wykonamy skok. To bedzie wygladac jak przedtem, ale tym razem wiesz, co sie dzieje. Nie opuszcze cie ani na chwile. W porzadku? -A nie mozemy po prostu sie przespacerowac, podjechac samochodem albo cos w tym stylu? Tracy usmiechnela sie z wyrozumialoscia. -Raczej nie, zlociutka. - Wskazala swietlisty warkocz na ciemnym niebie. - Moj dom jest na jednej z tych planet. -Aha. Ale bede mogla widywac sie z Haile? - Pomachala reka przyjaciolce. Haile przeksztalcila czubek traktamorficznego ramienia na podobienstwo ludzkiej dloni i poruszyla palcami. -Znowu bedziemy budowac zamki z piasku. -Zamknij oczy - poradzila Tracy. - Latwiej to zniesiesz. - Otoczyla ramieniem dziewczynke. - Gotowa? - Tym razem nie bylo tak zle. Mimo ze ponownie koszula szarpnal podmuch powietrza, nie otworzyla oczu. Chociaz zoladek nie dal sie oszukac: spadala. Ze wszystkich sil starala sie nad soba panowac, lecz i tak spomiedzy jej warg wydarl sie pisk. - Nie boj sie, zlociutka, juz jestesmy na miejscu. Mozesz otworzyc oczy. Podmuchy ustaly, natychmiast zastapione symfonia nowych dzwiekow. Gorace promienie slonca laskotaly w skore. Wdychajac powietrze, poczula smak soli. Otworzyla oczy. Przed nia rozposcierala sie plaza, w porownaniu z ktora malenka zatoczka w Tranquillity wypadala blado. Jak okiem siegnac, byl tylko mialki, snieznobialy piasek. Na brzegu szemrala cudownie przejrzysta turkusowa woda, fale zblizaly sie sennie z oddalonej o kilkaset metrow rafy. W polowie drogi miedzy plaza a rafa kolysal sie na kotwicy sliczny trojmasztowiec, zbudowany ze zlocistego drewna bezsprzecznie na wzor ludzkich statkow. Usmiechnela sie promiennie, potem przeslonila oczy dlonia i rozejrzala sie dokola. Stala na okraglej plycie, znow z czarnego tworzywa, teraz jednak nie otaczal jej mur i nie byla obserwowana przez Kiintow. Oprocz tego jedynym sztucznym tworem byl jasno-pomaranczowy cylinder, odpowiadajacy jej wielkoscia, ktory stal na skraju plyty. Wiatr zaczynal nawiewac piasek. Od tylu granice plazy wyznaczala gesta zapora z drzew i krzakow. Z kniei wypelzaly dlugie odrosty, tworzace na ubitym piasku zwarty, koronkowy desen, upstrzony bialymi i niebieskimi kwiatami. Jesli nie liczyc szumu fal, cisze macily tylko dobiegajace z oddali krzykliwe nawolywania, jakby stada gesi. Hen w bezchmurnych przestworzach kilka ptakow nurkowalo w powietrzu lub ciezko machalo skrzydlami. Warkocz planet jawil sie stad jako szereg srebrzystych dyskow, niknacych za horyzontem. -Gdzie teraz jestesmy? - Zapytala Jay. -W domu. - Na twarzy Tracy wyrysowaly sie kolejne zmarszczki, gdy prychnela z lekcewazeniem. - Chociaz trudno gdziekolwiek czuc sie jak w domu, jesli niestrudzenie przez dwa tysiace lat czlowiek ugania sie po Ziemi i planetach Konfederacji. Jay popatrzyla na nia ze zdumieniem. -To pani ma dwa tysiace lat? -A jakze, zlociutka. Co, nie wygladam? Jay sie zaczerwienila. -Ee... Tracy zasmiala sie i ujela jej dlon. -Chodz, poszukamy ci lozka. Chyba zaprowadze cie do moich pokojow goscinnych. Tak bedzie najprosciej. Kto by przypuszczal, ze sie na cos przydadza. Zeszly z czarnego kregu. Jay dostrzegla w dali nieznajome postacie; jedne wylegiwaly sie na plazy, drugie plywaly w morzu. Ich ruchy byly powolne i kontrolowane. Zauwazyla, ze wszyscy sa tak starzy jak Tracy. Wytezywszy wzrok, w gestwinie za plaza dostrzegla skryte szalasy, pobudowane na lewo i prawo od bialego, kamiennego domu z czerwonym dachem i dosc sporym, wypielegnowanym ogrodkiem. Dom wygladal na wyjatkowo ekskluzywna przebieralnie. Kolejni starcy siedzieli przy zelaznych stolikach: grali w gry planszowe, wpatrywali sie w morze. W powietrzu od stolika do stolika chyzo szybowaly fioletoworozowe kule wielkosci glowy. Znajdujac pusta szklanke lub talerz, wchlanialy naczynie do swego wnetrza. W wielu przypadkach wydzielaly dokladke: szklanki byly znowu pelne, na talerzach lezaly stosy kanapek lub ciasteczek. Jay poslusznie maszerowala u boku Tracy. Obracajac glowa na wszystkie strony, chlonela te zadziwiajace widoki. Kiedy dochodzili do duzego budynku, ludzie spogladali w ich strone, usmiechali sie zachecajaco, kiwali glowami i machali rekami. -Czemu to robia? - Odkad Jay wiedziala, ze nic jej nie grozi, podniecenie i strach z wolna ustepowaly zmeczeniu. Tracy zachichotala. -Twoje przybycie jest najwazniejszym wydarzeniem, jakie mialo tu miejsce od dawien dawna, a moze nawet w ogole. - Zaprowadzila Jay do jednego z szalasow: prostej, drewnianej chalupki z weranda, na ktorej staly gliniane donice z kolorowymi roslinami. Dziewczynce stanely przed oczami urocze domki we wsiach w dorzeczu Juliffe, kiedy z matka wyruszyla w gore rzeki. Do Aberdale. Westchnela, wspominajac minione czasy. Od tamtej pory wszechswiat bardzo sie zmienil. Tracy lagodnie poklepala ja po plecach. -No, zlociutka, juz prawie jestesmy - oznajmila. Po schodkach wspiely sie na werande. -Hej, czesc! - Odezwal sie czyjs meski, wesoly glos. Tracy mruknela ze zniecierpliwieniem. -Dalbys jej spokoj, Richard! Biedactwo ledwo trzyma sie na nogach. Po piasku truchtal mlodzieniec w bialej koszulce i czerwonych spodenkach. Byl wysoki i wysportowany, dlugie blond wlosy zawiazal w kucyk fantazyjna skorzana sznurowka. Upomnienie skwitowal nadasana mina, ale zaraz lobuzersko mrugnal okiem do Jay. -Przestan, Tracy. Po prostu witam sie z towarzyszka na uchodzstwie. Jak sie masz, Jay. Nazywam sie Richard Keaton. - Uklonil sie i wyciagnal reke. Jay usmiechnela sie niesmialo i podala mu dlon. Uscisnal ja formalnie. Swoim sposobem bycia przypominal Joshue Calverta, co dodawalo jej otuchy. -Pan tez uciekl z Tranquillity? - Spytala. -Alez skad, nic podobnego. Bylem na Nyvanie, kiedy ktos chcial zwalic mi na glowe gore brudnego zelastwa. Pomyslalem sobie, ze zmyje sie cichaczem. -Aha. -Wiem, ze na razie wszystko jest dla ciebie troche dziwne, dlatego cos ci przynioslem. - Zaprezentowal lalke bedaca podobizna chyba jakiegos zwierzaka, plaska humanoidalna kukla z mocno podniszczonego, brazowozlotego aksamitu. Usta i nos wyszyto czarna nicia, oczy zrobiono z bursztynowych szkielek. Jedno polokragle ucho zostalo oderwane; w miejscu rozprucia sterczaly strzepy zoltego, skudlonego wypelniacza. Jay obrzucila podejrzliwym spojrzeniem powycierany rupiec, zupelnie niepodobny do animatycznych lalek na oddziale pediatrycznym w Tranquillity. Szczerze mowiac, wygladal gorzej niz zabawki na Lalonde, w co trudno bylo uwierzyc. -Dziekuje - powiedziala niepewnie, gdy dawal jej lalke. - A co to jest? -Ksiaze Dell, moj stary misio. Mozesz sobie wyobrazic, ile mam lat. Kiedy bylem maly, na Ziemi takie przytulanki cieszyly sie wielkim powodzeniem. To daleki przodek wszystkich animatycznych lalek, ktorymi wy, dzieciaki, mozecie sie dzisiaj bawic. Jesli bedzie przy tobie w nocy, nie przysni ci sie nic zlego. Ale musisz go tulic, zeby dal sobie rade. To ma zwiazek z ziemska magia i potrzeba bliskiego kontaktu, takie tam smieszne rzeczy. Spal ze mna nawet kiedy bylem od ciebie duzo starszy. Powinien ci dzisiaj pomoc. Mowil przekonujaco i z taka nadzieja w glosie, ze Jay wziela misia i przyjrzala mu sie z bliska. Ksiaze Dell faktycznie zebral ciegi od zycia, lecz wyobrazala go sobie w objeciach spiacego chlopca o jasnych wlosach. Chlopiec usmiechal sie blogo. -Dobrze, nie bede sie z nim dzisiaj rozstawac. Bardzo panu dziekuje. - Czula sie nieco skrepowana, lecz milo jej bylo, ze tak sie o nia troszczy. Richard Keaton usmiechnal sie z zadowoleniem. -W porzadku. Ksiaze juz dawno nie mial nic do roboty. Ucieszy sie z nowego przyjaciela. Okazuj mu serce, biedak bardzo zmizernial. -Dobrze - obiecala Jay. - Pan tez jest stary? -Starszy niz wiekszosc ludzi, ktorych spotkalas w zyciu, ale nie az tak sedziwy jak zacna Tracy. -No! - Parsknela kobieta, obruszona. - Skonczyles juz? Richard przewrocil oczami, zeby zwrocic na siebie uwage dziewczynki. -Slodkich snow, Jay. Zobaczymy sie jutro, czeka nas dluga rozmowa. -Richard - zapytala z wahaniem Tracy - czy Calvertowi sie udalo? Na jego twarz wyplynal szeroki usmiech. -Pewnie, ze mu sie udalo. "Alchemik" zostal zlikwidowany. I dobrze, bo to byla straszliwa armata. -No wlasnie. Gdyby ludzie swoja inwencje i dziesiec procent z budzetu na zbrojenia przekuli na poprawe warunkow spolecznych... -Nauczasz nawroconego? -Mowicie o Joshui? - Wtracila Jay. - Co on zrobil? -Bardzo dobry uczynek - odparl Richard. -Az dziw - mruknela oschle Tracy. -Ale... -Jutro, zlociutka - przerwala stanowczo kobieta. - Jutro wszystkiego sie dowiesz, obiecuje. Teraz idz spac, dosc tego przeciagania. Richard pomachal reka i odszedl. Jay przyciskala do brzucha Ksiecia Della, gdy Tracy polozyla jej reke na plecach i zaprowadzila ja do wnetrza szalasu. Jeszcze raz spojrzala na starego pluszowego misia. Ten patrzyl na nia matowymi, szklanymi oczami, z ktorych wyzierala gleboka melancholia. * Pierwszy piekielny jastrzab wyskoczyl z terminalu tunelu czasoprzestrzennego dwanascie tysiecy kilometrow od asteroidy Monterey. Satelitarne czujniki grawitoniczne bezzwlocznie przeslaly datawizyjne ostrzezenie do centrum analiz strategicznych. Wycie syreny alarmowej poderwalo Emmeta Morddena, oficera dyzurujacego w przestronnym pomieszczeniu. Akurat siedzial z nogami wylozonymi na pulpit dowodcy i czytal wydrukowana na czterystu arkuszach instrukcje programu ksiegowego Quantumsoftu. Podnosil swoje kwalifikacje, aby moc obslugiwac system komputerowy resortu finansow. Poniewaz przewazajaca czesc floty Organizacji odleciala do Tranquillity, a na planecie panowal wzgledny porzadek, jego sluzba przebiegala spokojnie. Ot, w sam raz, by nadrobic zaleglosci w wiedzy technicznej.Kiedy jednostka sztucznej inteligencji, odpowiedzialna za analize zagrozenia, wyswietlila szereg symboli i wektorow na jednym z olbrzymich holoekranow zainstalowanych na scianie, Emmet rabnal butami o podloge. Przed nim rownie zaskoczeni operatorzy sieci strategiczno-obronnej goraczkowo probowali rozeznac sie w sytuacji. Nie bylo ich az tak wielu wsrod osmiu rzedow konsolet - w odroznieniu od czasow agresywnej polityki edenistow, kiedy pracowal tutaj pelen zespol. Obecnie odbywal sie minimalny ruch statkow kosmicznych, a kontyngent piekielnych jastrzebi z Valiska, pelniacych sluzbe na pozycjach obronnych wokol planety, oczyscil przestrzen z zamaskowanych min i czujnikow szpiegowskich. -Co jest? - Spytal odruchowo, lecz nim dokonczyl pytanie, otworzyly sie nastepne trzy terminale. Pieczolowicie uskladany stos drukowanego papieru zsypal sie kaskada z pulpitu, gdy zdecydowanym ruchem odslonil klawiature, gotow do dzialania. Jednostka sztucznej inteligencji za pomoca laserowej wiazki promieniowania X namierzyla pierwsze cztery cele i poprosila o zezwolenie na atak. Otwieralo sie jeszcze dziesiec terminali. Juli von Holger, ktory pelnil funkcje lacznika miedzy piekielnymi jastrzebiami z Valiska a centrum analiz strategicznych, zerwal sie na rowne nogi i krzyknal: -Nie strzelac!!! - Machal rekami jak oglupialy. - To nasi! Piekielne jastrzebie! Emmet zawahal sie z palcami zawieszonymi nad klawiatura. Zgodnie z tym, co wyswietlaly konsolety, otworzylo sie juz ponad osiemdziesiat tuneli czasoprzestrzennych, z ktorych wylecialy technobiotyczne statki. -Do jasnej cholery, czy oni powariowali?! Powinni wspierac flote! - W jego myslach narodzily sie podejrzenia, lecz nie przejmowal sie tym, ze von Holger moze je wyczuc. Piekielne jastrzebie byly silnymi, niebezpiecznymi statkami, a pod nieobecnosc floty mogly im zdrowo dokopac. Nigdy nie ufal Kierze Salter. Na skurczonej twarzy Julia von Holgera malowala sie mozaika burzliwych uczuc, kiedy w pospiechu prowadzil afiniczne rozmowy z niespodziewanymi goscmi. -To nie jest czesc sil naszej floty. Przylatuja bezposrednio z Valiska. - Na chwile zamilkl, wstrzasniety. - Juz go nie ma. Nie ma Valiska. Skubany Dariat wygral z nami! -Jasny gwint... - Mruknal Hudson Proctor. * Kiera wysciubila glowe zza drzwi lazienki, kiedy fryzjerka probowala owinac jej ociekajace wlosy puszystym, fioletowym recznikiem kapielowym. W hotelu Hilton wlasnie Apartament Quayle'a byl swiatynia wygod i luksusu. Poniewaz Rubra bronil dostepu do wiezowcow w Valisku, a wiec i lazienek w mieszkaniach, Kiera doprowadzala sie do porzadku za pomoca energistycznej mocy. Zapomniala juz, jak to jest pluskac sie w jacuzzi z regulowanym dozownikiem kilkunastu egzotycznych soli. A jesli chodzi o nalezyte ulozenie wlosow, zamiast sila przymuszac je do konkretnego ksztaltu, to...-Co tam? - Warknela, podenerwowana, ale jasny jak latarnia blysk trwogi w umysle jej wspolpracownika powstrzymal ja od prawdziwego wybuchu. -Sa tu piekielne jastrzebie - obwiescil. - Wszystkie. Przylecialy z Valiska. On... - Przerazenie odebralo mu mowe. Przekazywanie zlych wiadomosci Kierze zdecydowanie nie pomagalo w karierze. Sam fakt, ze miala slodka, dziewczeca urode, ktora potrafila skutecznie otumanic dzieciaki z calej Konfederacji, nie oznaczal wcale, ze zachowywala sie jak aniolek. Wprost przeciwnie: czerpala perwersyjna przyjemnosc z mak zadawanych malolatom. - Wyglada na to, ze Bonney urzadzila polowanie na Dariata. W wiezowcu doszlo do strasznej bijatyki. Wielu naszych wybralo sie z powrotem w zaswiaty. Potem zmusila go do sprzymierzenia sie z Rubra czy cos w tym rodzaju. -I co dalej? -No i... Valiska nie ma. Gwizdneli habitat do innego wszechswiata. Kiera oniemiala. Z wlosow ulatywaly wezyki pary. Zawsze gorzko zalowala, ze Marie Skibbow nie posiada zdolnosci afinicznych, ich brak czasami utrudnial rzady w Valisku. Ale jakos sobie radzila, wszak nalezal do niej caly ten maly swiatek i jego diaboliczne statki. Byla graczem, z ktorym nalezalo sie liczyc. Nawet Capone zabiegal o jej pomoc. A teraz... Obrzucila kamiennym wzrokiem nie opetana fryzjerke. -Spadaj! -Pani... - Dziewczyna dygnela i sprintem pobiegla do drzwi wyjsciowych na drugim koncu przedpokoju. Kiedy drzwi sie zamknely, Kiera pozwolila sobie na zdlawiony okrzyk wscieklosci. -Ten cholerny Dariat! Wiedzialam! Wiedzialam, ze napyta nam biedy! -Nadal dowodzimy piekielnymi jastrzebiami - powiedzial Hudson Proctor. - To nam zapewni udzial w akcjach Organizacji, a Capone dowodzi kilkoma Ukladami Slonecznymi. Nastepne w kolejce. Nie ma sie co przejmowac stratami. Gdybysmy wtedy byli w habitacie, mielibysmy przesrane. -Gdybym byla w habitacie, do niczego by nie doszlo - zachnela sie. Wlosy jej natychmiast wyschly, a frotowy plaszcz kapielowy rozmyl sie na ciele niczym rozgrzany wosk i przeobrazil w fioletowy urzedowy kostium. - Kontrola - mruknela pod nosem. - Oto klucz do sukcesu. Hudson Proctor wyczul, ze Kiera koncentruje na nim zarowno wzrok, jak i mysli. -Jestes ze mna? - Zapytala. - Czy moze poprosisz dobrego, zacnego Ala, zeby przyjal cie na dowodcze stanowisko? -Dlaczego mialbym to zrobic? -Bo jesli nie uda mi sie kontrolowac piekielnych jastrzebi, Organizacja wypnie sie na mnie. - Usmiechnela sie blado. - Musielibysmy zaczynac od poczatku. Jezeli wymusimy posluszenstwo na piekielnych jastrzebiach, nie wypadniemy z gry. Wyjrzal przez olbrzymie okno, jakby szukal sladu technobiotycznych statkow. -Nie mamy juz na nich haka - rzekl, zrezygnowany. - Nie beda sluchac rozkazow, bo razem z Valiskiem przepadly ciala zdolne do afinicznego kontaktu. Nie pozostal nikt z rodziny Rubry, kogo moglibysmy dac im w zastepstwie. Przegralismy. Kiera pokrecila glowa ze zniecierpliwieniem. Biorac pod uwage, ze wlaczyla do rady bylego generala ze wzgledu na jego umiejetnosc racjonalnego myslenia, robil z tej umiejetnosci doprawdy marny uzytek. Z drugiej strony, moze instynkt polityczny pozwalal szybciej namierzyc slabosc przeciwnika. -Zostala jedna rzecz, ktorej nie sa w stanie zrobic same. -Tak? Jaka? -Wyzywic sie. Zrodla przyjmowanych przez nie plynow odzywczych znajduja sie jedynie na asteroidach opanowanych przez Organizacje. Bez pozywienia nawet technobiotyczny organizm oslabnie i umrze. A wiadomo, ze za pomoca energistycznej mocy nie da sie wyczarowac prawdziwej zywnosci. -W takim razie Capone ma je w garsci. -Nie. - Kiera wyczuwala jego niepokoj, zwiazany z grozba utraty powazania. Wiedziala, ze moze na nim polegac. Zamknela oczy, zastanawiajac sie nad zadaniami dla garstki ludzi, przybylych w jej swicie na Montereya. - Ktory z piekielnych jastrzebi, strzegacych tu planety, jest najbardziej niezawodny? -Niezawodny? -Lojalny, kretynie. Wobec mnie. -Chyba Etchells ze "Stryli", typowy faszysta. Skarzy sie, ze piekielne jastrzebie nie biora udzialu w bitwach. Nie dogaduje sie za dobrze z innymi. -Doskonale. Wezwiesz go na polke cumownicza Montereya i wejdziesz na poklad. Odwiedzisz wszystkie asteroidy Organizacji w tym ukladzie, gdzie sa fabryki plynow odzywczych. Rozpieprzysz je na amen. Hudson popatrzyl na nia ze zdumieniem. Zamiast niepokoju odczuwal teraz przerazenie. -Asteroidy? -Nie, debilu! Same fabryki! Nie musisz nawet cumowac, wystarczy laser promieniowania X. Piekielne jastrzebie beda mogly uzupelniac plyny tylko na Montereyu. - Usmiechnela sie, zadowolona - Pracownicy Organizacji maja teraz swoje problemy, po co ich jeszcze obciazac sterowaniem ta skomplikowana maszyneria? Mysle, ze przejde sie tam ze swoimi specjalistami, ktorzy ich zluzuja. * Nad bezlesnymi pagorkami oczywiscie nie wstawal swit, skoro nie bylo slonca, ktore mogloby wychynac zza widnokregu, tym niemniej ciemne niebo rozjasnialo sie zgodnie z dawnym cyklem dobowym Norfolka. Luca Comar czul, co sie dzieje, bo mial w tym swoj udzial. Przybywajac w to miejsce, uwolnil sie od halasu dusz uwiezionych w zaswiatach, ich potepienczych wrzaskow i wscieklych prosb. W zamian uzyskal swiadomosc wspolnoty.Urodzony pod sam koniec XXI wieku, wychowywal sie w arkologii Amsterdam. W tamtych czasach ludzie jeszcze ludzili sie nadzieja, ze planete mozna uzdrowic, zaprzac ultranowoczesna technike do odwrocenia biegu zegara i wyprowadzic swiat na droge ku idyllicznej przyszlosci. W mlodosci Luca marzyl o ziemi przywroconej do stanu bezkresnych wiejskich przestrzeni, upstrzonych na horyzoncie dumnymi sylwetkami bialo-zlotych miast. Majac za rodzicow hipisow - jednych z ostatnich, jacy sie zachowali na planecie - dorastal w blogim przeswiadczeniu, ze wspolnota to wszystko. Gdy jednak skonczyl osiemnascie lat, dopadla go rzeczywistosc i zycie dalo mu w kosc. Musial znalezc prace, mieszkanie, placic rachunki. Nic milego. Kiedy umieralo jego cialo, nadal byl obrazony na swiat. Dlatego przywlaszczyl sobie cudze cialo, a dzieki niesamowitym mozliwosciom, jakie sie z tym wiazaly, razem z pozostalymi mieszkancami planety tworzyl nowa Gaje. Jednia zycia - wszechobecny, opiekunczy byt - oslaniala zewszad planete, odrzucala hermetyczny porzadek wszechswiata jako warunek istnienia. Nowi mieszkancy Norfolka mieli swit, bo go chcieli. A ze tak samo zyczyli sobie nocy, wieczorem gaslo swiatlo. Luca udzielal sie na rzecz tworzenia Gai: oddawal swoje pragnienia, odrobine mocy, wyrazal wdziecznosc z przywileju wejscia w nastepny etap zycia. Usiadl na skraju malzenskiego loza w glownej sypialni, aby popatrzec, jak nad majatkiem Cricklade wstaje nowy dzien. Z nieba bila ciepla, srebrzysta poswiata - tak jednorodna, ze poznikaly prawie wszystkie cienie. Niosla ze soba uczucie radosnego oczekiwania. Budzacy sie dzien byl czyms cennym i wyjatkowym, dawal szanse spelnienia sie. Mdly ten poranek, nudny i nijaki, jak wszystkie dni ostatnio. Mielismy kiedys dwa slonca, moglismy podziwiac ich kontrastowe kolory, gre swiatel i cieni. Byla w nich energia, majestat, dawaly natchnienie. Ale to? To? Lezaca obok kobieta przeciagnela sie i przewrocila na bok. Wsparla brode na dloni i powitala go usmiechem. -Dzien dobry - mruknela. Usmiechnal sie w odpowiedzi. Z Lucy swietnie sie dogadywal. Cieszylo ja to, co i jego, podzielal jej cyniczne poczucie humoru. Wysoka, zgrabna figura, geste i dlugie kasztanowate wlosy, dwadziescia pare lat. Nie interesowal sie, ile ze swojego wygladu zawdziecza sobie, a ile przejela od swego nosiciela. O prawdziwy wiek ciala nie wypadalo pytac. Staral sie myslec o sobie jak o nowoczesnym czlowieku, ktory nie przyklada zbytniej wagi do wieku i wygladu i bez skrupulow sypia z dziewiecdziesiecioletnia kobieta. Po co wiec pytac? Namacalny obraz przeciez mu wystarczyl. Obraz tak podobny do Marjorie, ze zahacza o balwochwalstwo. Czy ta Lucy moze wejrzec w moje serce? Luca ziewnal przeciagle. -Czas na mnie. Dzis rano musimy obejrzec mlyn i sprawdzic, ile ziarna siewnego zostalo w spichlerzach na farmach w zachodniej czesci majatku. Nie wierze zapewnieniom zarzadcow. Ich slowa przecza temu, co wie Grant. Lucy zrobila kwasna mine. -Jeden tydzien w niebie, a czterej jezdzcy juz puszczaja nam oko. -Obawiam sie, ze to nie jest niebo, niestety. -Jakbym nie wiedziala. Smieszne, ze po smierci musimy jeszcze harowac. Boze, to upokarzajace. -Cena za grzechy, moja droga. Badz co badz, na poczatku strasznie tu rozrabialismy. Lucy wyciagnela sie na lozku i dotknela jezykiem gornej wargi. -Fakt. Wiesz, kiedy pierwszy raz zylam, bylam dosc powsciagliwa. Seksualnie, znaczy sie. - Alleluja! To cudowna terapia. Zachichotala i zaraz spowazniala. -Ustalono, ze bede dzis pomagac w kuchni. Przygotujemy lunch dla robotnikow i zawieziemy go w pole. Cholera, czuje sie jak na swiecie Amiszow. I znowu wracamy do mesko-damskich stereotypow. -O co ci chodzi? -Dziewczyny stoja przy garach. -Nie wszystkie. -Prawie wszystkie. Powinienes lepiej rozpisac grafik. -Dlaczego ja? -Powoli zaczynasz tu rzadzic. Moj ty maly baronie. -W porzadku, zlecam ci wykonanie nowej, sprawiedliwszej rozpiski. - Pokazal jej jezyk. - Powinnas sie sprawdzic na stanowisku sekretarki. Poduszka uderzyla go w skron z taka sila, ze omal nie zwalil sie z lozka. Nastepna zlapal i polozyl tak, zeby nie dosiegla. -Niczego nie robie pochopnie - rzekl powaznym tonem. - Ludzie mowia, co umieja, a ja im przydzielam odpowiednia prace. Trzeba sporzadzic konkretna liste zawodow i umiejetnosci. Jeknela. -Biurokracja w niebie! To gorsze niz seksizm! -Ciesz sie, ze jeszcze nie wprowadzamy podatkow. - Zaczal rozgladac sie za spodniami. Na szczescie w dworku znajdowaly sie cale garderoby, pelne wytwornych ubran Granta Kavanagha. Akurat w takich Luca nie gustowal, lecz znakomicie na nim lezaly. A plaszcze byly wrecz nie do zdarcia. Dzieki temu nie musial sam wszystkiego wymyslac. W tym swiecie ta sztuka przychodzila trudniej. Tworzone rzeczy dluzej sie formowaly, ale za to byly trwalsze i takie... Akuratniejsze. Wystarczylo jednak skoncentrowac sie silniej, a zmiana miala staly charakter i nie wymagala dalszej uwagi. Powyzsza zasada odnosila sie tylko do przedmiotow nieruchomych z materialu, kamienia, drewna. Sila woli dalo sie tworzyc nawet czesci urzadzen mechanicznych, ale elektrycznych juz nie. I cale szczescie, poniewaz gospodarke Norfolka, oparta na slabo rozwinietej infrastrukturze przemyslowej, latwo sie naprawialo. Takze wyglad zewnetrzny stosowal sie do zachcianek: cialo przechodzilo stopniowa metamorfoze, poki nie stalo sie, naturalnie, czerstwe i mlodsze. Opetani przewaznie decydowali sie na swoj pierwotny wyglad. Widziany jakby w rozowych okularach. Bylo czyms statystycznie niemozliwym, aby naraz w jednym miejscu pokazalo sie tylu urodziwych ludzi. I to nie proznosc stanowila tu najpowazniejszy problem. Najwiecej wysilku w nowym zyciu przysparzalo zdobywanie zywnosci, ktorej energistyczna moc nie potrafila wykreowac niezaleznie od wyobrazni i staran. No tak, mozna bylo nawalic na talerz gore kawioru, ale gdy czar pryskal, polyskliwa czarna masa zamieniala sie w liscie czy jakiekolwiek inne tworzywo, ktore posluzylo do iluzji. Mozna bylo smiac sie lub ironizowac, ale Luca ciagle sie zastanawial, jaki los ich czeka po uratowaniu. Tak czy inaczej, wolalby juz zawsze uprawiac role, niz spedzac wiecznosc w zaswiatach. Ubral sie i popatrzyl na Lucy wymownym, naglacym wzrokiem. -No dobrze - powiedziala z ociaganiem. - Juz wstaje. Czas przylozyc sie do wspolnej pracy. Pocalowal ja. -Zobaczymy sie pozniej. Zaledwie drzwi sie za nim zamknely, Lucy z powrotem przykryla sie koldra. Wiekszosc mieszkancow dworku obudzila sie juz i krzatala. Schodzac po schodach, Luca kilkanascie razy mowil "Dzien dobry". Kiedy przemierzal wspaniale korytarze, do jego swiadomosci powoli docieral stan budynku. W nocy przez niedomkniete okna napadal do srodka deszcz, stad plamy na dywanach i meblach. W otwartych pokojach dostrzegal porozrzucane ubrania, talerze z resztkami jedzenia, szara plesn na kubkach, posciel nie prana, odkad opetani zaczeli przejmowac wladze na Norfolku. Powodem nie byla bynajmniej apatycznosc, ale raczej mlodziencza beztroska - przekonanie, ze przyjdzie mama i posprzata. Przekleci balaganiarze! Za moich czasow, cholera, nie doszloby do tego! W jadalni, ktora teraz pelnila funkcje ogolnodostepnej stolowki, przy sniadaniu siedzialo ponad trzydziesci osob. Drewniany strop sali znajdowal sie na wysokosci drugiego pietra, wzmocniony kunsztownie rzezbionymi krokwiami. Na grubych lancuchach wisialy kaskadowe zyrandole; choc nie palila sie zadna lampka, rozpraszaly swiatlo dnia, oswietlajac okazale freski miedzy oknami, przedstawiajace dawne lasy na Ziemi. Kiedy Luca maszerowal w strone lady, aby skubnac jajecznice z podgrzewanej patelni, stukot butow tlumil gesty, kremowo-niebieski chinski dywan. Jego talerz byl nadtluczony, srebrne sztucce zmatowialy, a politurowany blat masywnego, srodkowego stolu caly sie porysowal. Usiadl i kiwnieciem glowy pozdrowil obecnych. Powstrzymal sie od krytyki. Skup sie na tym, co najwazniejsze, powtarzal sobie w duchu. Zasadniczo wszystko sie kreci, i to sie liczy. Jedzenie bylo niewyszukane, lecz znosne. Nie racjonowane, ale kontrolowane. Ludzie przestawiali sie na bardziej cywilizowany sposob postepowania. Po zniknieciu Quinna nowi mieszkancy Cricklade z radoscia odrzucili wstretne reguly sekty, ktore im narzucil ow potwor w ludzkiej skorze. Rzucili sie w wir nieokielznanych, rozpustnych orgii. Po mece w zaswiatach swiadomie sycili zmysly mocnymi wrazeniami. Nie zalezalo im na niczym procz smaku, zapachu, dotyku... W przepastnych piwnicach Luca zarl i zlopal co popadlo, zerznal tabuny panienek pieknych jak modelki, oddawal sie absurdalnie niebezpiecznym grom, scigal i przesladowal nie opetanych. Az w koncu z bolesna opieszaloscia przyszedl poranny kac, a z nim brzemie obowiazkow i nawet odrobina przyzwoitosci. Kiedy jednak pewnego dnia pod prysznicem trysnely na niego brudne scieki, zaczal gromadzic wokol siebie podobnie myslacych ludzi i zabral sie do przywracania ladu w majatku. Okazalo sie, ze anarchia oparta o hasla hedonizmu nie moze trwac wiecznie... W drzwiach prowadzacych do kuchni dostrzegl Susannah. Kazdy jego ruch stal sie nagle ostrozny i wywazony. Przyniosla nastepna mise parujacych pomidorow, ktora energicznie postawila na samoobslugowej ladzie. Podobnie jak on dbal o rozruch gospodarki w majatku, tak ona wziela na siebie sprawy samego dworu. Choc budynek nie odzyskal jeszcze dawnej swietnosci, doskonale sobie radzila z przygotowywaniem posilkow i komenderowaniem ludzmi. I nic dziwnego, poniewaz opetala cialo Marjorie Kavanagh. Oczywiscie, jesli chodzi o poprawe wygladu, to nie miala duzego pola do popisu: ujela sobie z dziesiec lat i stanowczo skrocila ekstrawagancka, arystokratyczna fryzure, lecz nie ingerowala w figure i rysy twarzy. Zabrala pusta miske i wrocila do kuchni. Kiedy skrzyzowaly sie ich spojrzenia, usmiechnela sie do niego z niejakim zazenowaniem, nim zniknela za drzwiami. Luca przelknal kes rozpackanej jajecznicy i nagle sie zakrztusil. Zalowal, ze tamta chwila uciekla tak bezproduktywnie. Bylo tyle do powiedzenia. Ich skolatane mysli zderzyly sie ze soba. Wiedziala to, co on, on wiedzial to, co... Smieszne! No nie wiem. Ona nalezy do nas. Smieszne, bo przeciez Susannah kogos sobie znalazla. Austina. I sa razem szczesliwi. A ja mam Lucy. Pomaga mi, uprawiamy seks, choc milosci nie ma... Zgarnal widelcem resztke jajecznicy i popil herbata. Drzal z niecierpliwosci. Musze sie zbierac, do cholery, zagonic walkoni do roboty! Na drugim koncu stolu zauwazyl Johana, ktory pozywial sie kromczyna chleba i szklanka soku pomaranczowego. -Gotow? - Zapytal lakonicznie. Na okraglej twarzy Johana cierpienie wyrylo sie tak glebokimi zmarszczkami, ze musial je miec chyba juz od urodzenia. Czolo blyszczalo od potu. -Tak, prosze pana. Nie moge sie doczekac nastepnego dnia pracy. Luca mogl wymowic wraz z nim tradycyjna odpowiedz. Johan opetal pana Butterwortha. Fizyczna przemiana puculowatego, ociezalego szescdziesieciolatka w energicznego mlodzienca lat dwudziestu paru wlasciwie juz dochodzila do skutku, lecz niektore cechy starego zarzadcy majatku po prostu nie dawaly sie wyplenic. -W porzadku, chodzmy. Zamaszystym krokiem wyszedl z sali, przeszywajac surowym spojrzeniem ludzi siedzacych przy stole. Johan juz zrywal sie na rowne nogi, zeby za nim pospieszyc. Ci, ktorych skarcil wzrokiem, wpychali do ust jedzenie i szybko wstawali, aby nie zostac z tylu. Dwunastu osobom Luca kazal isc do stajni, gdzie zajeli sie siodlaniem koni. Wytrzymale samochody terenowe nadal byly na chodzie, lecz nikt ich nie uzywal. W czasie rozruchow ucierpiala siec elektryczna, a w hrabstwie Stoke ledwie dwoch opetanych przyznalo, ze potrafiliby ja naprawic. Postep odbywal sie wolno. Te niewielka ilosc pradu, jaka dawaly kable instalacji geotermicznych, zarezerwowano dla traktorow. Krotka chwile trwalo, nim Luca osiodlal wierzchowca, zalozyl uzde i dopial popregow. Korzystal z wiedzy Granta. Potem wyprowadzil na dziedziniec srokata klacz, mijajac zgliszcza spalonych boksow. Wrocila wiekszosc koni uwolnionych przez Louise w czasie pozaru. Do dzis zachowala sie ponad polowa szlachetnego stada. Dzieki Bogu. Wiedzial, ze chwilowo brakowalo jedzenia, ale zjadanie koni uwazal za akt cholernego barbarzynstwa. Przeciez psy nie smakowaly najgorzej. Zmuszal sie do wolniejszej jazdy, inaczej reszta by nie nadazyla. Swoboda poruszania sie wsrod wzgorz wynagradzala mu jednak te niedogodnosc. I tak byc powinno. Z malymi poprawkami. Poszczegolne farmy, rozrzucone w dobrach majatku niemalze przypadkowo, kryly sie przed wiatrem w zaciszu dolinek; solidne kamienne zabudowania chronily sie w ten sposob przed norfolskimi arktycznymi zimami. Pola byly zaorane, a siewniki sypaly ziarno pod kolejne zbiory. Luca osobiscie odwiedzal magazyny: wybieral jeczmien, pszenice, kukurydze, owies, warzywa, dziesiatki odmian fasoli. Na niektorych polach rosliny juz kielkowaly; zyzna, ciemna glebe przykrywala sliczna, szmaragdowa run. Zapowiadaly sie obfite plony, w czym pomagaly conocne mzawki, wyczarowane przez opetanych. Cieszyl sie, ze zniszczenia w majatku okazaly sie powierzchowne. Wystarczyla silna reka, aby wszystko wrocilo na dawne tory. Im blizej Colsterworth, tym czesciej spotykalo sie farmy, a pola uprawne ciagnely sie nieprzerwanie. Luca poprowadzil swoj zespol wokol przedmiesc. Na ulicach panowal ozywiony ruch, nowi mieszkancy goraczkowo szukali zajecia i normalnosci. Prawie wszyscy rozpoznawali Luce, kiedy ich mijal. W Colsterworth mial mniej do powiedzenia, lecz i tutaj przyjeto jego metody dzialania. Wybrana rada orzekla, ze Luca slusznie odbudowuje infrastrukture hrabstwa. Prawie wszyscy mieszkancy miasteczka zgadzali sie z opinia rady: uruchomili na nowo pompownie wodociagowa i oczyszczalnie sciekow, usuneli z ulic spalone powozy i furmanki, probowali nawet naprawic telefony. Rada miala monopol na dystrybucje zywnosci i stad sie naprawde bralo jej znaczenie. Wyznaczone przez nia osoby trzymaly calodobowa straz pod magazynami. Luca dzgnal konia ostrogami na moscie nad kanalem. Wykonana w wiktorianskim stylu lukowata konstrukcja z drewna i zelaza jako jedna z pierwszych objeto programem naprawczym rady. Dechy ze swiezego drewna polaczono na wpust z oryginalnym, sezonowanym deskowaniem. Energistyczna moc wykorzystano do nadania pierwotnego ksztaltu poskrecanym i nadtopionym zelaznym dzwigarom. Jakos nie udalo sie dobrac tego samego odcienia blekitu, wiec nowe fragmenty mocno sie odroznialy. Na drugim brzegu znajdowal sie wielki mlyn Moulin de Hurley, zaopatrujacy w make czwarta czesc wyspy. W scianach z ciemnoczerwonej cegly odznaczaly sie wysokie okna w zelaznych ramach. Tyl budynku zachodzil nad strumien, ktory z wesolym bulgotem wyplywal spod ceglanego luku, aby dalej, na koncu nabrzeza, ujsc do kanalu. Na lagodnym zakrecie wznoszacej sie za budynkiem doliny w oczy rzucal sie szereg otoczonych drzewami zbiornikow. Rada przyslala do pomocy ekipe, ktora czekala w bramie mlyna. Brygadzistka Marcella Rye stala dokladnie pod metalowym lukiem z ozdobna litera "K". Z czego Luca ucieszyl sie w duchu. Badz co badz, mlyn nalezal do niego. Alez nie! Do Kavanaghow. Jego wlascicielami sa Kavanaghowie. Byli... Zdenerwowaly go te mysli, dlatego radosnie powital Marcele w nadziei, ze gorace pozdrowienie zamaskuje jego odczucia. -Moim zdaniem, nim sie obejrzymy, wszystko tu bedzie grac i buczec - rzekl cokolwiek rozwlekle. - Woda napedza glowny mlewnik, a zrodla geotermiczne zasilaja mniejsze urzadzenia. Nie powinno zabraknac pradu. -Milo slyszec. Szopy, jak widac, spladrowano. - Wskazala zlepek duzych przybudowek. Drewniane wierzeje zostaly sila otwarte; ich polamane i zweglone szczatki wisialy krzywo na zawiasach. - Kiedy wyniesiono zapasy, nikt juz tu nie przychodzil. -Dobrze, poki nie ma... - Luca zamilkl, wyczuwajac alarmujacy zamet w myslach Johana. Odwrocil sie akurat w chwili, kiedy mezczyzna zachwial sie i osunal na kolana. - Co? Mlodziencze rysy Johana rozmywaly sie, gdy przyciskal piesci do czola. Twarz wykrzywil ohydny grymas skupienia. Luca kucnal obok niego. -Cholera, co z toba? -Nic - wysapal Johan. - Nic. Wszystko bedzie dobrze, to tylko zawroty glowy. - Spocily mu sie policzki i dlonie. - Zgrzalem sie w czasie jazdy. Nic mi nie bedzie. - Oddychajac ze swistem, wstal niemrawo. Luca patrzyl na niego kompletnie zdezorientowany. Jak mozna chorowac w swiecie, gdzie kazda mysl ma moc stworcza? Johan mial zapewne okropnego kaca. Cialo nie spelnialo wszystkich zyczen umyslu. Inaczej nie musieliby jesc. Ale jego zastepca raczej nie gustowal w beztroskich libacjach. Marcella patrzyla na to z pochmurna mina, zdziwiona. Johan z trudem pokiwal glowa na znak, ze da sobie rade. - Mozemy isc - powiedzial. Od dnia, kiedy Quinn zjawil sie w miasteczku, nikt nie zagladal do mlyna. Wewnatrz bylo chlodno. Lampy nie swiecily, a blask dnia przesaczal sie przez przyciemniane szyby w postaci jednorodnej, szarej poswiaty. Luca poprowadzil ekipe wzdluz rzedu dozownikow. Duze, kanciaste maszyny z nierdzewnej stali milczaly nad tasmami przenosnikow. -Wstepne mielenie odbywa sie na drugim koncu - wyjasnil. - Nastepnie maszyny oczyszczaja, mieszaja i pakuja make. Produkowalismy tutaj dwanascie gatunkow: zwykla, luksusowa, razowa, tortowa, aromatyzowana, jakie tylko stad szly na cala wyspe. -Jak tu przytulnie - zauwazyla drwiaco Marcella. Luca puscil to mimo uszu. -Moge uzupelnic zapasy zboza z magazynow w majatku, ale... - Podszedl do jednego z wielkich urzadzen i spod leja samowyladowczego wyciagnal pieciofuntowa torbe z grubego papieru, z czerwono-zielonym nadrukiem kola mlynskiego, logo mlyna Moulin. - Na poczatku musimy zapewnic sobie dostawe toreb do pakowania maki. Kiedys dostarczala je firma z Bostonu. -Co z tego? Wystarczy je wymyslic. Luca zastanawial sie, dlaczego obarczono ja tym zadaniem. Czyzby nie chciala sie przespac z przewodniczacym rady? -Nawet jesli zechcemy produkowac tylko biala make dla piekarn i pakowac ja do workow, bedziemy ich potrzebowac setki dziennie - tlumaczyl cierpliwie. - A co z maka dla ludzi, ktorzy lubia piec w domu ciasta i ciasteczka? To kilka tysiecy opakowan dziennie. Bedziesz kazde wymyslac osobno? -No wiec dobrze, co proponujesz? -Pomyslelismy sobie, ze moze wy znajdziecie jakies rozwiazanie. Badz co badz, sluzymy pomoca w uruchomieniu mlyna i dostarczamy ziarno. -Wielkie dzieki. -Nie musisz dziekowac. Nie zakladamy tu komuny, wszystko kosztuje. Bedziecie musieli placic. -Wszystko, co macie, nalezy tez do nas - rzekla prawie z piskiem, wzburzona. -Kto ma, ten ma. - Usmiechnal sie cierpko. - Zapytaj tego, ktorego opetalas. - Wyczul, ze jego ludzi tez to ubawilo, nawet Johan sie rozpogodzil. Mieszczuchow natomiast bulwersowal taki obrot rzeczy. Marcella wpatrywala sie w niego z nieskrywana nieufnoscia. -To jak, wedlug ciebie, mielibysmy placic? -Pewnie trzeba wszystko notowac. Bedziecie nam winni prace. Przeciez dostarczamy wam zywnosc, nie? -Mamy na glowie mlyn i rozwozenie maki po okolicy. -Wlasnie. Dobry poczatek, co? Jestem pewien, ze w Colsterworth rusza jeszcze jakies zaklady. Nasze traktory i maszyny rolnicze potrzebuja czesci zamiennych. Nalezy tylko opracowac zasady sprawiedliwej wymiany. -Musze o tym powiadomic rade. -Rozumie sie. - Luca zblizyl sie do sciany oddzielajacej dozowniki od komory mlewnika. Na tle cegiel wlasna mozaike tworzyly elektryczne skrzynki rozdzielcze. Na kazdej palila sie jasna bursztynowa lampka. Bez zastanawiania sie nad kolejnoscia zaczal wciskac przelaczniki. Szerokie tuby swietlne zamrugaly w gorze i rozblysly niebieskawym blaskiem, prawie tak jasnym jak swiatlo na dworze. Luca usmiechnal sie, zadowolony ze swej operatywnosci. Schemat rzadzenia ta poczciwa wyspa, wydobyty od nosiciela, wypalil mu sie na stale w glowie. W te pogodne mysli wkradl sie nagle klab obcych uczuc, ktory wyrosl na skraju jego pola percepcji. Towarzyszace mu osoby zareagowaly identycznie. Wszyscy odruchowo zwrocili sie twarza do tej samej zewnetrznej sciany, jakby chcieli przeniknac wzrokiem cegly. Do Colsterworth zblizala sie grupa ludzi. Ciemne mysli snuly sie w mentalnej atmosferze Norfolka niczym grozne chmury burzowe. - Lepiej chodzmy popatrzec - zaproponowal. Nikt sie nie sprzeciwil. Poruszali sie po wyspie za pomoca kolei. Na swoje potrzeby zaadaptowali jeden z tych wygodnych pociagow osobowych, ktore niegdys kursowaly miedzy miasteczkami. Po torach z sykiem i turkotem toczyla sie napedzana para i okuta zelazem forteca, ciagnaca dwa wagony Orient Expressu. Wydawalo sie, ze na koncach skladu zainstalowano gniazda dwulufowych, bezodrzutowych karabinow przeciwlotniczych. Z konstrukcji powstalej z polaczenia kabiny maszynisty i wiezyczki sterczala w niebo dluga lufa armaty czolgowej. Tuz za Colsterworth, gdzie tory przebiegaly nad kanalem blisko stacji kolejowej, Luca i Marcella stali ramie w ramie na skarpie, na czele swoich polaczonych ekip. Z miasteczka ciagneli z pomoca nastepni ludzie. Przeciwciala reagujace na atak wirusa, pomyslal Luca. I dobrze robili. Decydowali sie jawnie stawic czolo nieprzyjacielowi. Bez zbednej gadaniny. Bo ci nadjezdzajacy pociagiem w wiadomym celu rowniez sie nie kryli. Lokomotywa zagwizdala wsciekle, w niebo buchnely kleby pary. Rozlegly sie zgrzyty i stukoty, gdy pasazerowie pociagu zorientowali sie, jak nieugieci sa blokujacy im przejazd mieszkancy miasteczka. Tloki zmusily kola do obrotu w przeciwnym kierunku. Luca i Marcella nie ruszali sie z miejsca, kiedy pociag walil prosto na nich. Wymienili mysli z dolaczonym usmiechem, nie spuszczajac wzroku z torow. Skoncentrowali sie. Szyny przed nimi brzeknely i pekly. Gdy sruby mocujace je do drewnianych podkladow wystrzelily w powietrze, zaczely sie skrecac w olbrzymie zwoje. Spod kol pociagu strzelil ogien. Napastnicy musieli uzyc sporo energistycznej mocy, zeby wyhamowac impet pociagu, ktory ostatecznie zatrzymal sie kilka jardow przed zwinietymi szynami. Z zaworow podwozia tryskaly skotlowane obloki pary, na tory ciekla woda. Po stronie kabiny maszynisty z hukiem otworzyly sie pancerne drzwi. Na ziemie zeskoczyl Bruce Spanton. Mial na sobie czarny, skorzany ekwipunek antybohatera i przylepione do twarzy czarne okulary przeciwsloneczne. Maszerujac w strone scisnietych mieszkancow miasteczka, ciezkimi butami z chrzestem rozgniatal zwir na nasypie. O noge obijala mu sie kabura z pozlacanym pistoletem Uzi. -Czolem - mruknal Luca. - Ogladalo sie w mlodosci za duzo kablowki? Marcella powstrzymala sie od usmiechu, gdy zatrzymal sie przed nimi podrabiany czarny charakter. -Sluchaj no, przyjacielu - warknal Spanton. - Po co leziesz mi w droge? Myslisz, ze sie z tego wywiniesz? -Czego tu chcecie, chlopaki? - Zapytal Luca zmeczonym glosem. Negatywne wibracje, ktore wytwarzali pasazerowie pociagu, nie byly wcale improwizowane. Nie wszyscy na Norfolku ochloneli po powrocie z zaswiatow. -Jestem tu przejazdem z kolegami - rzekl Spanton wyzywajacym tonem. - Prawo mi tego nie zabrania, zwlaszcza tutaj. -Prawo moze nie, ale mnostwo zyczen - odparowal Luca. - Ten kraj was nie chce. Mam nadzieje, ze uszanujecie zdanie wiekszosci. -O cholera! No to nas macie. I co teraz, wezwiecie policje? Na bluzie Marcelli zablysla srebrna odznaka szeryfa z Dzikiego Zachodu. -Ja w Colsterworth reprezentuje policje. -Posluchajcie - powiedzial Spanton. - Przyjechalismy po to, zeby wpasc do miasteczka. Troche sie rozerwac. Wezmiemy zywnosc, pare skrzyneczek Norfolskich Lez i jutro nas tu nie bedzie. Nie szukamy zwady, wpadlismy doslownie na chwile. Podusilibysmy sie w tej waszej zapchlonej dziurze. Rozumiecie? -Czym chcecie placic za zywnosc? - Spytala Marcella. Gdyby nie okolicznosci, Luca zmierzylby ja kpiacym spojrzeniem. -Placic?! - Wykrzyknal Spanton, zdumiony. - Pierdolnelo cie, siostro? O co ci chodzi? Nie musimy za nic placic. Mamy to juz za soba, tak samo jak prawnikow i caly ten bajzel, ktory uprzykrzal nam zycie. -Sprawa wyglada inaczej - powiedzial Luca. - To nasza zywnosc, nie wasza. -Jaka tam wasza, barani lbie! Nalezy do wszystkich. -My ja mamy, wy nie, wiec nalezy do nas. Chyba logiczne, nie? -Wal sie! Musimy cos jesc. Mamy prawo jesc. -A, przypominam sobie. Byles czlowiekiem Dextera. Klaniales mu sie i lizales dupe. Tesknisz za nim? Bruce Spanton wymierzyl w niego palec. -Zapamietam cie, kutasie. Jeszcze pozalujesz, zesmy sie spotkali! -Wyjezdzasz za granice, znaj tamtejsze prawa i je szanuj - rzekl z naciskiem Luca. - A teraz wskakuj na te swoja ciuchcie, co udaje pancernik, i won! Albo zostan, znajdz sobie jakas pozyteczna robote i zarabiaj na zycie jak wszyscy. Bo my tu nie mamy ochoty karmic za frajer metow i pasozytow. -Robote... - Wscieklosc i niedowierzanie na chwile odebraly glos Spantonowi. - Niech was pieklo pochlonie! -Na razie to bedzie pieklo dla ciebie. A teraz wynos sie z naszej ziemi, bo tracimy cierpliwosc! Luca uslyszal za soba kilka radosnych okrzykow. Na ten dzwiek Bruce Spanton troche sie pomiarkowal. Przesunal wzrok na tlum ludzi, wyczuwajac ich nastroje, wojownicze nastawienie, zlosc skierowana na siebie. -Powariowaliscie, kmiotki! Slyszycie? Powariowaliscie! Dopiero co zmylismy z siebie gowno, a was znowu ciagnie do smrodu! -Po prostu probujemy sie jakos urzadzic - odpowiedzial Luca. - Dolacz do nas albo spierdalaj! -Poczekajcie, jeszcze tu wrocimy - wycedzil Spanton przez zacisniete zeby. - I ludzie dolacza do nas, nie do was. Wiecie czemu? Bo pojda na latwizne. - Dumnym krokiem wrocil do pociagu. Marcella usmiechnela sie szeroko. -Dobra nasza. Pokazalismy gnojom, gdzie ich miejsce. Tworzymy zgrana pare, nie uwazasz? Wiecej sie tu nie pokaza. -To mala wyspa na malej planecie - powiedzial Luca, zafrasowany pogrozkami Spantona 3 Z zajmowanego przez Sinona ciala sierzanta ostatni pakiet medyczny zdjeto piec godzin przed wynurzeniem sie "Catalpy" z tunelu czasoprzestrzennego w okolicy Ombey. W toroidzie jastrzebia panowal scisk, bo oprocz zalogi przebywalo w nim trzydziestu pieciu zwalistych sierzantow plus piecioosobowy zespol nadzoru biomedycznego. Rosle postacie o jednolitym rdzawym ubarwieniu staly niemalze bark w bark w glownym korytarzu, gdzie wykonywaly zmudne cwiczenia z rytmiki, pozwalajace zapoznac sie z mozliwosciami i ograniczeniami nowych organizmow.Nie istnialo cos takiego jak zmeczenie w normalnym ludzkim rozumieniu tego slowa, zadnych bolow ani skurczow. Niedobor cukru we krwi i przeciazenie tkanki miesniowej objawialy sie mentalnymi alarmami w mieszczacej kontrolna osobowosc siatce neuronowej. Sinon podejrzewal, ze spelniaja podobna role co nanosystemowe wskazniki, choc byly szare i nieciekawe w porownaniu z pelnokolorowymi programami z rozbudowana grafika, jakich uzywali adamisci. Na szczescie interpretacja symboli nie sprawiala problemu. Nie mial nic do zarzucenia cialu, ktore teraz posiadal... Choc nie potrafil sie usmiechnac na mysl o tkwiacej w tym ironii. Glebokie blizny po zabiegach chirurgow montazowych juz sie prawie zagoily. Jeszcze w minimalnym stopniu utrudnialy mu swobode ruchow, lecz w ciagu paru dni powinien osiagnac pewna sprawnosc. Jego sensorium odpowiadalo standardom ciala edenisty. Michael Saldana z pewnoscia nie skapil srodkow na dopracowanie sekwencji genetycznej technobiotycznego organizmu. W czasie lotu aklimatyzacja do nowych warunkow szla w parze z rosnacym poczuciem pewnosci siebie - podobnie jak otucha wstepuje w pacjenta leczacego sie z ran, gdy pakiety medyczne jeden po drugim okazuja sie zbedne. W tym wypadku Sinon dzielil sie uczuciami z pozostalymi osobowosciami sierzantow, ktore doswiadczaly tych samych stanow emocjonalnych. W pasmie afinicznym ich coraz wieksze zadowolenie spajalo sie i potegowalo nastroj optymizmu. Mimo braku gruczolow hormonalnych Sinon z utesknieniem czekal na poczatek batalii o wyzwolenie Mortonridge. Gdy za "Catalpa" domknal sie terminal tunelu czasoprzestrzennego, poprosil statek o udostepnienie obrazow z pecherzy sensorowych. Wyswietlil mu sie w glowie obraz Ombey: srebrzysto-niebieskiego sierpa oddalonego o sto dwadziescia tysiecy kilometrow. Na wysokich orbitach gniezdzilo sie kilka zasiedlonych asteroid; szarobrazowe plamki krazyly w otoczeniu rojow stacji przemyslowych, ktore blyskaly migotliwymi strzalami odbitego swiatla slonecznego. Wokol "Catalpy" zbieraly sie punkciki wieksze i o bardziej regularnych ksztaltach. To jej krewniacy wyskakiwali z terminali i przyspieszali w strone planety. Batalion skladal sie z ponad trzystu technobiotycznych statkow kosmicznych. Nawet dzis nie byl pierwszym, ktory pojawil sie w krolestwie Ombey. Dowodztwo Obrony Strategicznej Krolewskich Sil Powietrznych na Guyanie polaczylo swoje systemy zarzadzania lotnictwem z systemami cywilnego osrodka kontroli ruchu lotniczego, aby tlumnie przylatujace statki efektywnie kierowac na orbity parkingowe. Jastrzebie, zblizajac sie do planety, ustawialy sie w dlugim, spiralnym szeregu, by w koncu zajac miejsce nad rownikiem. Piecsetkilometrowa orbite dzielily ze swoimi pobratymcami i okretami adamistow, przybylymi ze wszystkich Ukladow Slonecznych oficjalnie sprzymierzonych z Ombey. Chmary kosmolotow i aeroplanow rozladowywaly zasobniki towarowe wojskowych i cywilnych transportowcow. Krazowniki szturmowe Sil Powietrznych Konfederacji przywiozly caly batalion komandosow. Jastrzebie z ciekawoscia podpatrywaly olbrzymie statki typu Aquila, nalezace do Krolewskich Sil Powietrznych. Po zejsciu na niska orbite "Catalpa" musiala poczekac osiem godzin, zanim kosmolot otrzymal zezwolenie na transport pierwszej partii sierzantow do Fort Forward. Lecial nim rowniez Sinon, gdy pod jarzacym sie kadlubem przesuwal sie pograzony w mroku ocean. Kiedy w czasie manewru aerodynamicznego hamowania kosmolot zmniejszal predkosc do pieciu machow, na widnokregu majaczylo juz zachodnie wybrzeze kontynentu Ksyngu. Czujniki dostrzegly czerwona chmure - wygieta kreche swiatla, jakby w szczeline miedzy niebem i ziemia wstawiono blyszczacy neon. Zaraz jednak kosmolot obnizyl pulap i chmura znikla. -Musza wiedziec, ze tu jestesmy - odezwal sie Choma. - Dzien w dzien dziesiec tysiecy pojazdow kosmicznych ryczy nad oceanem. Na pewno nas uslyszeli. - W XXV wieku Choma byl kierownikiem do spraw eksportu w przedsiebiorstwie astroinzynieryjnym z siedziba w rejonie Jowisza. Zaraz na wstepie zwierzyl sie pozostalym osobowosciom sierzantow, ze jego znajomosc przestarzalych systemow namiaru odleglych gwiazd nie przyczyni sie do wyzwolenia Mortonridge. Interesowal sie przede wszystkim grami strategicznymi, nie gardzil tez fabularnymi. Dla niego i takich jak on postrzelonych fanatykow korzystanie z aren dostepnych edenistom dzieki symulowanym srodowiskom percepcyjnej rzeczywistosci bylo wrecz bluznierstwem. Oni potrzebowali autentycznego blota, lasow, urwisk, okopow, ciezkich plecakow, goraca, odpowiednich strojow, jazdy konnej, forsownych marszow, obolalych miesni, kufli piwa, uprawiania milosci w wysokiej trawie i piesni ogniskowych. Ku rozbawieniu pozostalych mieszkancow habitatu urzadzali wyprawy w odlegle zakatki terenow parkowych. Swego czasu bylo to niezwykle modne zajecie. Dzieki temu Choma, jako jedyny w oddziale Sinona, w pewnym sensie zaslugiwal na miano doswiadczonego zolnierza. Wielu zwolennikow starych gier strategicznych wystapilo z wieloskladnikowej osobowosci habitatu, zeby animowac ciala sierzantow. Co dziwne, przylaczyla sie do nich tylko szczupla garstka dawnych agentow sluzb wywiadowczych, choc ich doswiadczenie w dzialalnosci operacyjnej bylo niezwykle przydatne. -Calkiem mozliwe - zgodzil sie Sinon. - Dariat zademonstrowal swoje zdolnosci percepcyjne konsensusowi Kohistana. Jesli opetani z Mortonridge polacza sily, beda mieli swiadomosc tego, na co sie zanosi. -No i jeszcze ten pierscien statkow kosmicznych na niebie. Konwoje nie grzesza dyskrecja. -Zastania je czerwona chmura. -Nie liczylbym na to. -Martwisz sie? -Nie. W naszej strategii dzialania nie uwzglednialbym elementu zaskoczenia, ale mam nadzieje, ze Ekelund i jej zolnierze przestrasza sie samej skali operacji. -Zaluje, ze zamiast teoretycznych wspomnien nie mam doswiadczenia z pola walki. -No to sie pociesz: czeka cie mnostwo doswiadczen, i to juz niedlugo. Ladujac na nowym kosmodromie Fort Forward, kosmolot "Catalpy" pedzil po jednym z trzech rownoleglych, prefabrykowanych pasow startowych. Czterdziesci piec sekund za nimi kolejny dotykal ziemi, co wywolalo u Sinona pewien niepokoj. Nawet jesli ruchem zawiadywala sztuczna inteligencja, nie bylo miejsca na margines bledu. Po drugiej stronie wiezy kontrolnej aeroplany pionowego startu ladowaly i odlatywaly z duzo wieksza czestotliwoscia niz kosmoloty na pasach startowych. Na razie glownym zadaniem kosmodromu bylo przyjmowanie ladunku i odsylanie go do Fort Forward. W hangarach praca szla pelna para: mechanoidy ciezarowe pospolu z ludzmi staraly sie nadazyc z przeladunkiem zasobnikow. Przestoj w tym miejscu spowodowalby gigantyczny korek az po sama orbite. Prawie caly tabor naziemny przeznaczono do przewozu ladunku. Pojazdy pasazerskie ciagle czekaly na orbicie. Gdy Sinon i jego towarzysze zeszli po schodkach z kosmolotu, komandosi Krolewskich Sil Ladowych zostali sprawdzeni pod katem zaklocen elektrostatycznych. Test byl powierzchowny, co w sumie nie dziwilo, lecz Sinon cieszyl sie, ze badali wszystkich. Ledwie z nimi skonczono, kosmolot zaczal kolowac i przylaczyl sie do kolejki kosmolotow oczekujacych na start. Nastepny zatrzymal sie i wypuscil schodki. Oddzial komandosow natychmiast ruszyl w ich strone. Oficer lacznikowy - edenista, ktorego nie bylo dane im zobaczyc - poinformowal ich, ze do fortu udadza sie piechota. Tworzyli drobny element dlugiej kolumny sierzantow i komandosow, ktorzy maszerowali swiezo rozwinieta szosa z kompozytowego mikrosita obok nowej, szesciopasmowej autostrady. Po wyruszeniu w droge Sinon zorientowal sie, ze kontyngent ludzi uzupelniajacych korpus Wojsk Ladowych nie sklada sie tylko z komandosow Sil Powietrznych Konfederacji. Podszedl do wyzszej od siebie najemniczki, majacej wzmacniana muskulature. Jej brazowa skora miala dokladnie taka sama fakture co skora przemyslowa. Grube sznury miesni opinaly szyje, na ktorej trzymala sie niemal kulista czaszka, pokryta krzemolitem niczym pancernym helmem. W miejscu ust i nosa znajdowala sie kratka w owalnym obramieniu, a idealnie okragle oczy mialy szeroki rozstaw, co zapewne utrudnialo trojwymiarowe patrzenie; wydawaly sie normalne, jesli nie liczyc niebiesko-zielonych teczowek z fasetkami. Na prosbe Sinona przedstawila sie jako Elena Duncan. -Przepraszam za ciekawosc, ale co tu wlasciwie robisz? - Zapytal. -Zglosilam sie na ochotnika do wojsk okupacyjnych - odpowiedziala nie maskowanym kobiecym glosem. - Wy odbierzecie draniom ziemie, my bedziemy jej pilnowac. Taki jest plan. Posluchaj: wiem, ze wy, edenisci, na takich jak ja patrzycie krzywym okiem. Ale nie wystarczy zolnierzy, zeby zabezpieczyc cale terytorium, dlatego jestesmy tu niezbedni. Powiem jeszcze, ze stracilam paru przyjaciol na Lalonde. -Nie patrze na was krzywym okiem. A nawet sie ciesze, ze towarzyszy mi ktos, kto przeszedl chrzest bojowy. Zaluje, ze mnie to ominelo. -Naprawde? Jakos nie moge tego pojac. Jestescie miesem armatnim i wiecie o tym doskonale. I to wam wcale nie przeszkadza. Ja wiem, ze moze byc roznie, ale pogodzilam sie z ryzykiem juz dawno, dawno temu. - Nie przeszkadza mi to, bo nie jestem czlowiekiem, tylko bardzo skomplikowanym technobiotycznym automatem. Zamiast mozgu mam zestaw procesorow. -Ale masz osobowosc, co? -Jedynie swoja okrojona replike. - No tak. Widze, ze bardzo w to wierzysz. Ale zycie to zycie, nie ma co gadac... - Przerwala i zadarla glowe, az miesnie szyi wygiely sie na podobienstwo mocnych miesni naramiennych. - Oto widok, dla ktorego warto zyc. Jesli chodzi o samo widowisko, to nic nie przebije tych starych okretow wojennych. Do kosmodromu zblizal sie kosmolot CK500-090 Thunderbird. Ogromny pojazd ze skrzydlami w ukladzie delta byl co najmniej dwa razy wiekszy od cywilnych kosmolotow towarowych, ktore poruszaly sie na pasach startowych. Gonil go ryk wzburzonego powietrza, gdy lagodnie zakrecal przy wejsciu na sciezke podejscia. Krawedzie splywu na dlugich odcinkach zginaly sie powoli, z gracja zmienialy nachylenie skrzydel. Potem otwarla sie w podwoziu trudna do zliczenia ilosc komor, skad wysunelo sie dwanascie kompletow kol. Thunderbird siadl na pasie startowym z hukiem przewyzszajacym grom dzwiekowy. Zapalily sie umieszczone w dziobie silniki rakietowe, aby wyhamowac maszyne. Hamulce bebnowe w liczbie dziewiecdziesieciu szesciu buchnely ciemnym dymem z topiacych sie warstw ablacyjnych. -Ale numer - mruknela Elena Duncan. - Nawet nie marzylam, ze kiedys zobacze tak wielka operacje, nie mowiac juz o wzieciu w niej udzialu. Przemarsz prawdziwej armii, na zywo. Bo widzisz, moja epoka skonczyla sie kilkaset lat temu. Najlepiej czulabym sie w XIX, XX wieku. Moglabym isc z Napoleonem na Moskwe lub walczyc w Hiszpanii. Jestem urodzonym zolnierzem. -Glupie gadanie. Przeciez juz wiesz, ze masz dusze. Nie powinnas narazac jej na ryzyko. Wymyslilas sobie krucjate, ktora nie pozwoli ci niczego osiagnac. Przemyslalas to sobie? -To moja dusza. Zreszta, w pewnym sensie nie roznie sie od edenistow. Sinon nie posiadal sie ze zdziwienia. -Jak to? -Perfekcyjnie dostosowalam sie do tego, kim jestem. Owszem, kieruje sie czym innym niz spolecznosc edenistow, ale to bez znaczenia. Wiesz, co sobie mysle? Edenisci nie kibluja w zaswiatach, bo w kazdej sytuacji zachowuja zimna krew i szukaja rozwiazania. Ja tez, kolego. Laton powiedzial, ze jest wyjscie, i ja mu wierze. Kiintom tez sie udalo. Przepustka do wyjscia bedzie dla mnie swiadomosc, ze nie wszystko stracone. Bede szukac uparcie, bo wiem, ze to ma sens. Nie zamierzam cierpiec jak debile, ktorzy dali sie zlapac. Oni sie poddaja, ofermy jedne. Ale nie ja. Dlatego wlasnie pisze sie na to szalone wyzwalanie polwyspu. To jakby rozgrzewka przed prawdziwa bitwa, trening, nic wiecej. Poklepawszy go po ojcowsku dlonia z palcami wymienionymi na trzy dlugie szpony, oddalila sie zamaszystym krokiem. -Przesadza z tym fatalizmem - zauwazyl Choma. - Ale jakze niezwykla argumentacja... -Jest zadowolona - odpowiedzial Sinon. - Moge jej tylko dobrze zyczyc. * Z pewnoscia wlozono duzo serca w budowe tego domostwa na wsi. Nawet arystokracja Kulu, lubujaca sie w drogich, wystawnych rezydencjach, korzystala z nowoczesnych materialow budowlanych. Mortonridge uznano za obszar dynamicznego rozwoju, a tym samym rolnicy inwestujacy w obiekty gospodarcze mogli liczyc na hojne dotacje rzadowe. Powstawala tu prowincja zamieszkana glownie przez klase srednia spoleczenstwa. Zabudowania byly trwale, lecz tanie: wykonane z weglowego betonu, rownomiernie wytrzymalych desek z miekkiego drewna, cegiel z glinianych ziaren scementowanych przez genetycznie zmodyfikowane bakterie, dzwigarow ze stali gabczastej, wzmacnianego szkla krzemowego. Mimo daleko posunietej standaryzacji architekci mieli duze mozliwosci pokazania swojej inwencji tworczej.Ten budynek posiadal wlasnie taki niepowtarzalny charakter. Byl cudownie surowy, zbudowany z kamienia cietego w niedalekich kamieniolomach przemyslowa pila rozszczepieniowa. Dzieki kamiennym blokom grube sciany zabezpieczaly przed rownikowym upalem, pozwalaly zrezygnowac z klimatyzacji pomieszczen. Strop i podloge wykonano z drewna harandrydowego; ci, ktorzy polaczyli kolkami lub na jaskolczy ogon solidne dechy i dyle, musieli byc mistrzami sztuki ciesielskiej. Wewnatrz pozostawiono odsloniete belki, a miejsca miedzy nimi przykryl bialy tynk na trzcinie. Czulo sie tu oddech historii - troche jak w przypadku iluzji, w jakich gustowali opetani, choc pewnie nikt nie wzialby tak trwalej konstrukcji za efemeryczna fantazje. Z jednej strony do sciany przylegala kamienna stodola. Jej wielkie, drewniane wrota kiwaly sie na wietrze, kiedy "Karmiczny Bojownik" zatrzymal sie na podworzu. Stephanie Ash byla juz wyczerpana i smiertelnie znuzona, gdy po zjezdzie z glownej szosy znalezli sie na nieoznaczonej drodze gruntowej. To Moyo wpadl na pomysl, zeby zbadac okolice. "Ta droga musi dokads prowadzic - upieral sie. - Tutaj dopiero niedawno przybyli osadnicy. Nie bylo czasu, zeby cokolwiek sie zestarzalo". Nie miala ochoty sie sprzeczac. Po oddaniu dzieci pokonali szmat drogi autostrada M6, zmuszeni ponownie mijac miejsce, gdzie stacjonowaly wojska Annette Ekelund. Tym razem zolnierze skoszarowani w Chainbridge ostentacyjnie ich ignorowali. Potem przetaczali sie zygzakami od wybrzeza do wybrzeza, szukajac dla siebie schronienia, jakiegos ustronnego zakatka, gdzie mogliby odpoczac i poczekac, az poza granicami Mortonridge rozegraja sie wielkie wydarzenia - same, bez ich udzialu. Mimo stalego odplywu ludnosci na wies, miasta w polnocnej czesci polwyspu nadal byly zajete. Tam byliby niemile widzianymi goscmi, bo opetani szybko nauczyli sie strzec zapasow zywnosci. Kazda opuszczona farme, jaka odwiedzili, juz wczesniej spladrowano, poznikala zywnosc i zywy inwentarz. I wciaz dochodzilo do nowych grabiezy. W takich warunkach znalezienie sprawnego zrodla energii dla "Karmicznego Bojownika" sprawialo coraz wieksza trudnosc. Po uldze i radosci zwiazanej z ewakuacja dzieci zywot uchodzcy mocno im doskwieral. Stephanie wprawdzie nie stracila wiary, lecz waska drozka, na ktorej sie znalezli, niczym sie nie roznila od tych wszystkich, jakie przemierzyli w ciagu ostatnich dni. Za kazdym razem ubywalo nadziei. Autobus przejechal przez niewielki las autochtonicznych drzew, a potem droga zbiegla do plytkiej, fantazyjnie powykrecanej dolinki, porosnietej rzadkimi zagajnikami. Wsrod bujnych traw z bulgotem plynela bystra woda, ktorej predkosc swiadczyla o duzym nachyleniu podloza. Po czterech kilometrach otworzyla sie przed nimi okragla kotlina. Biorac pod uwage jej regularny ksztalt, Stephanie przypuszczala, ze w dawnych czasach spadl tu meteoryt. Srebrzyste strumyki, licznie splywajace ze zboczy, uchodzily do jeziorka, z ktorego brala poczatek rzeczka. Domostwo stalo blisko brzegu, oddzielone od glosnych bystrzyn wypielegnowanym trawnikiem. Za budynkiem ktos przeksztalcil poludniowy, nasloneczniony stok kotliny w pietrowe tarasy. Zasadzono na nich dziesiatki ziemskich warzyw i owocow, od drzew cytrusowych po awokado i od salaty po rabarbar. Usunieto prawie cala roslinnosc autochtoniczna; wydawalo sie, ze nawet na polnocnych stokach rosnie ziemska trawa. Spokojnie pasly sie owce i kozy. Pasazerowie, wysypujac sie z "Karmicznego Bojownika", usmiechali sie z dzieciecym zachwytem. -Nikogo tu nie ma - powiedziala Rana. - Wyczuwacie, jak tu pusto? -O rany! - Wykrzyknela nerwowo Tina. Po zeskoczeniu z ostatniego stopnia autobusu jej czerwone szpilki zapadly sie w zwirowa nawierzchnie drozki. - Naprawde tak myslisz? Przeciez tu jest jak w raju. Moze zasluzylismy sobie dobrymi uczynkami? Zalamie sie, jesli ktos nas stad wygoni. To byloby straszne. -Nie zostaly zadne pojazdy - mruknal McPhee. - Prawdopodobnie wlasciciel otrzymal ostrzezenie z Kulu i zwial przed nadejsciem ludzi Ekelund. -Farciarz - stwierdzila Rana. -Tym lepiej dla nas - odezwal sie Moyo. - Kurde, tu wszystko jest jak nalezy! -Chociaz system irygacyjny mozna o dupe rozbic - powiedzial McPhee. Z przyslonietymi oczami przygladal sie tarasom. - Widzicie tam? Woda ze strumieni musi byc rozprowadzana kanalami, zeby kazdy taras byl rownomiernie nawodniony. Ale te strumienie spadaja jak wodospady. Rosliny sie potopia. -Wcale nie - zaoponowal Franklin Quigley. - Nic tu sie nie popsulo. Po prostu nie ma pradu i nikt sie nie troszczy o urzadzenia. I tyle. Starczy dzien, zeby wszystko naprawic. O ile zostaniemy. Wszystkie oczy skierowaly sie na Stephanie. To wyroznienie nie tyle ja ucieszylo, ile rozbawilo. -Zostanmy. - Usmiechnela sie do swych wycienczonych towarzyszy. - I tak nie znajdziemy nic lepszego. Reszta dnia uplynela im na spacerach po obejsciu i tarasach. Kotlina byla w zasadzie nowoczesnym gospodarstwem ogrodniczo-warzywnym; nigdzie na tarasach nie roslo zboze. W domu zachowaly sie slady pospiesznej ucieczki jego mieszkancow: wysuniete szuflady, ubrania wyrzucone na lakierowana podloge, odkrecony kran, dwie niedopakowane walizki w sypialni. Spizarnia miescila gore zapasow: make, dzemy, konfitury, jajka, tluste sery. W duzej lodowce znalazly sie ryby i polcie miesa. Ktokolwiek tu rezydowal, niespecjalnie przepadal za nowomodnymi saszetkami i gotowymi daniami do odgrzania. Tina ogarnela wzrokiem kuchnie, obwieszona lsniacymi miedzianymi garnkami i patelniami. Prychnela z wyrazna dezaprobata. -Ktos tu mial fiola na punkcie wsiowych sprzetow. -Sa w sam raz dla nas - odparla Stephanie. - W naszym wszechswiecie spoleczenstwo konsumpcyjno-rozrywkowe nie moze istniec. -Dobrze, kochanie, ale nie spodziewaj sie, ze zrezygnuje z jedwabnych ponczoch. Moyo, Rana i McPhee wdrapali sie na skraj kotliny, gdzie stal budyneczek - jak podejrzewali - pompowni wody. Pozostali pod wodza Stephanie zaczeli sprzatac w domu. Na trzeci dzien urzadzenia systemu irygacyjnego znow dzialaly. Moze nie doskonale, bo bliskosc opetanych niekorzystnie wplywala na procesory sterujace, lecz w pompowni znajdowal sie awaryjny pulpit operatora. Przygnebiajaca ciemnoczerwona poswiata chmur z ociaganiem pojasniala, gdy juz sie urzadzili i skierowali na nia uwage. Nie byl to co prawda ten czysty sloneczny blask, jaki padal na miasta i wieksze skupiska opetanych, ale rosliny zareagowaly na zwiekszona podaz fotonow momentalnym ozywieniem. Tydzien pozniej Stephanie miala wszelkie prawo czuc sie zadowolona, kiedy wczesnym rankiem wychodzila na rzeskie powietrze. Coz, prawo moze i tak, ale nie powody. Otworzyla zelazne, przeszklone drzwi i boso wyszla na zroszony trawnik. Jak zwykle, po niebie przewalaly sie czerwone chmury; ich olbrzymie ramiona szarpaly powietrzem, w ktorym rozlegaly sie jeki protestu. Tym razem jednak skotlowane obloki pobrzmiewaly nowymi, niewyraznymi echami. Nieslyszalnymi, lecz napastujacymi umysl jak zly sen. Schodzac nad brzeg jeziorka, rozgladala sie na wszystkie strony, badala niebo w poszukiwaniu chocby drobnej wskazowki, czegokolwiek. Tajemnicza emanacja od kilku juz dni przybierala na sile. Jej zrodlo znajdowalo sie gdzies daleko, niedostepne jej zmyslom, ukryte za horyzontem niczym zlowrogi ksiezyc. -A wiec i ty lubisz sobie posluchac kosmicznego bluesa? - Zapytal Cochrane, przybity. Stephanie wzdrygnela sie. Podszedl ja zupelnie niezauwazenie. Dzwoneczki na nogawkach jego staroswieckich, atlasowych hipisowskich spodni milczaly, gdy lekkim krokiem stapal po trawniku. Z kacika ust zwisal mu wyjatkowo gruby skret. Wydawal won inna niz zazwyczaj, juz nie tak slodka. Gdy brodacz zauwazyl jej zmieszanie, blysnal blazenskim usmiechem. Opierscienionymi palcami wyciagnal z ust brazowa tutke i przytrzymal ja pionowo. -Zgadnij, co roslo na jednym zapomnianym tarasie? Poczciwy Johnny Appleseed, po ktorym przejelismy schede, nie byl az taki porzadnicki, za jakiego mieli go jego bracia rotarianie. Wiesz, co to jest? Najprawdziwsza nicotiana. W tych stronach za taka uprawe mozna trafic za kraty. Kurna, ale uczucie, od wiekow nie mialem normalnego peta w ustach. Stephanie usmiechnela sie z poblazaniem, kiedy wpakowal skreta z powrotem do ust. Z Cochrane'em mogl wytrzymac tylko ten, kto umial sie zdobyc na wyrozumialosc. Tymczasem z domu wyszedl zatroskany Moyo. -Tez to zauwazyles, co? - Zapytala ze smutkiem. - Chyba o to wlasnie chodzilo Ekelund, gdy mowila o przygotowaniach ksieznej Saldany. -I porucznika Anvera - mruknal Moyo. -Ziemia przeczuwa, ze nadchodzi wojna i poleje sie krew. Jak w Biblii... Wyczuwam zle fluidy. A mialam nadzieje, ze Ekelund cygani, ze chce tylko dowodzic wojskiem, dlatego opowiada bzdety o niewidocznym nieprzyjacielu, ktory czeka za pagorkiem. -Nic z tego - powiedzial Cochrane. - Kawaleria fircykow juz zbiera sie do wymarszu. Niedlugo beda szarzowac z szabla w reku. -Czemu akurat na nas? - Spytala Stephanie. - Dlaczego na tej planecie? Powiedzielismy, ze nic im nie zrobimy. Obiecalismy i dotrzymalismy slowa. Moyo otoczyl ja ramieniem. -Boja sie tego, ze tu jestesmy. -Glupota! Ja chce tylko miec spokoj, chce oswoic sie z tym, co sie stalo. Nic wiecej. Mamy cudowna farme i zajmujemy sie nia bez krzywdy dla nikogo. Dobrze nam tutaj. Mozemy sie sami wyzywic, a w wolnych chwilach wszystko sobie na chlodno przemyslec. Nie jestesmy w stanie zagrozic Konfederacji ani sie z nia mierzyc. Gdyby nam dali troche czasu, moglibysmy znalezc jakis kompromis w tym calym balaganie. -Tez chcialbym miec spokoj - rzekl Moyo, zasepiony. - Chcialbym, zeby nas posluchali. Ale oni tego nie zrobia. Wyobrazam sobie, co tam sie teraz dzieje. Zdrowy rozsadek nie ma z tym nic wspolnego. Wypedza nas z Mortonridge, bo taka jest ich polityka. Jesli Saldanowie i inni przywodcy Konfederacji wydali rozkaz, nie bedzie odwolania. Zmiecie nas, jak to mowia, burza dziejowa. -A gdybym jeszcze raz wyszla spod czerwonej chmury porozmawiac z nimi? Znaja mnie, moze posluchaja... Moyo tak sie przestraszyl jej slow, ze przytulil ja mocniej do siebie. -Zwariowalas? Nawet o tym nie mysl. Zreszta, i tak by cie nie posluchali. Przez chwile usmiechaliby sie grzecznie, a potem zamkneli cie w kapsule zerowej. Nie znioslbym tego, dopiero co sie poznalismy. Wsparla glowe na jego ramieniu, wdzieczna mu za oddanie. Od samego poczatku byl dla niej wielkim wsparciem. Nie tylko kochankiem, ale tez zrodlem sily. -Nie mozesz tam pojsc - dodal Cochrane. - Nasza kompania rozpadnie sie, jesli ciebie zabraknie. Potrzebujemy cie tutaj. Jestes wilczyca, a my twoimi wilczkami. -Jezeli tu zostaniemy, niebawem nas znajda. Ksiezna wysyla wojsko, zeby nas wylapac. -Zostalo jeszcze troche czasu, lepsze to niz nic. Kto wie, co nam karma przyniesie, nim zolnierze zapukaja do drzwi buciorami. -Normalnie to ty nie jestes optymista - powiedziala Stephanie. -Szczerze mowiac, kotku, normalnie to nie jestem zywy. A to w pewnym sensie zmienia punkt widzenia, kapujesz? Dzis trzeba miec, ze tak powiem, wiare. A nuz zdarzy sie cos naprawde fajowego, ze az padniemy z wrazenia. -Morowo - skwitowal to Moyo ze smiertelna powaga. -W porzadku, niech bedzie po twojemu - zgodzila sie Stephanie. - Zadnych poswiecen z mojej strony. Zostaje z wami. -Moze tu nie przyjda. Moze Ekelund poradzi sobie z nimi... -Zapomnij. Owszem, jest cwana i podla, a tego wlasnie jej trzeba. Musialaby jednak zdzialac cuda. Skup sie i poczuj ciezar tego, co tam sie szykuje. Kiedy rozpocznie sie natarcie, Ekelund da im sie mocno we znaki, lecz ich nie powstrzyma. -Co zrobisz - zapytal - jak juz przyjda na farme? Bedziesz walczyc? -Nie sadze. Moze ktoremus przywale, to zwykly ludzki odruch. Ale zeby walczyc? Nie... A ty co? Powiedziales kiedys, ze sie nie poddasz. -Wtedy myslalem, ze walka cos zmieni. Chyba doroslem i zmadrzalem. -Ale to niesprawiedliwe - zalila sie z gorycza. - Pokochalam smak zycia. Teraz powrot w zaswiaty bedzie jeszcze gorszy. Ta straszna swiadomosc, ze to nie musi trwac wiecznie, ale raczej bedzie... Byloby mi lzej, gdybym nigdy sie o tym nie dowiedziala. Dlaczego wszechswiat tak nas przesladuje? -Karma, ot co - odezwal sie Cochrane. - Zla karma. -Myslalam, ze karma to zaplata za uczynki. Przeciez nikogo w zyciu tak bardzo nie skrzywdzilam. -Jest jeszcze grzech pierworodny - zauwazyl Moyo. - Paskudna sprawa. -Obaj sie mylicie - stwierdzila. - Jednego sie nauczylam: nie wierzyc kretackim religiom. To tylko wstretne, bezczelne klamstwa. Nie wierze juz w Boga ani w przeznaczenie. Wszystko ma racjonalne wyjasnienie, jakis kosmologiczny sens. - Skryla sie w ramionach Moya, nazbyt zmeczona, zeby sie zloscic. - Ale to nie na moja glowe. Sami nic nie wymyslimy. Musimy poczekac, az znajdzie sie ktos madrzejszy, kto odkryje prawde. Cholera, co za swiat! Dlaczego nie nadaje sie do wielkich rzeczy? Moyo ucalowal ja w czolo. -Po drugiej stronie zapory jest czterdziescioro dzieciakow, ktore skacza ze szczescia, bo je uratowalas. Nie nazwalbym tego mala rzecza. Cochrane wydmuchnal kolko dymu w kierunku nieprzyjaznych sil, zgromadzonych za zapora. -Na razie nie dostalismy nakazu eksmisji z zajmowanych cial. Podli watazkowie z krolestwa Kulu beda musieli nas, ze tak powiem, wylowic. Postaram sie, zeby sciganie mnie kosztowalo podatnika mnostwo lez i pieniedzy. Beda sie wkurzac jak cholera. Juz ja im zajde za skore. * -Mowie ci, powinnismy to robic w symulowanej rzeczywistosci - narzekal Sinon. - Chodzi mi o trening silowy. To chamstwo. Az dziw, ze Ralph Hiltch nie przydzielil nam starego, gburowatego sierzanta, ktory by urzadzil nam pieklo zamiast musztry. W tych warunkach mialby pole do popisu.Rankiem sierzantow wyprowadzono z fortu na odlegly o dziesiec kilometrow plac szkoleniowy, nierowny teren z kepami drzew i makietami budynkow. Byl to jeden z dwudziestu pieciu nowych poligonow, doprowadzonych do uzytku rownie szybko jak sam Fort Forward. Inzynierowie z Krolewskich Sil Ladowych pospiesznie przygotowywali kolejne dziesiec. Choma jednym uchem sluchal utyskiwan Sinona, skoncentrowany na stojacym przed nim domu. Reszta oddzialu rozproszyla sie polkolem wokol zaniedbanego budynku: uczono sie korzystac z naturalnych oslon. Glupota, pomyslal, biorac pod uwage, ze opetani wyczuja nas z odleglosci kilkuset metrow. Zapominal jednak, ze to sluzy wzmocnieniu wrazenia autentycznosci. Nagle w odleglosci piecdziesieciu metrow jeden z krzaczkow zamrugal srebrnymi blyskami i przeobrazil sie w zielonoskorego, czlekoksztaltnego osobnika o wylupiastych oczach. Z wyciagnietej reki strzelily kule bialego ognia. Obaj sierzanci zwawo sie obrocili i wycelowali w zjawe lufy karabinow maszynowych. -Jest nasz - uprzedzili oddzial. Palcem wskazujacym prawej dloni Sinon nacisnal spust, podczas gdy lewa ustawil z boku na pokretle predkosc strzelania. Halas lusek pociskow chemicznych zagluszal inne dzwieki. Po lufie u jej konca slizgaly sie wezyki wyladowan elektrostatycznych, gdy sruciny pedzily do celu. Karabin elektrostatyczny byl bronia skonstruowana w krolestwie specjalnie dla sierzantow uczestniczacych w kampanii wyzwolenia Mortonridge. Wlasciwie byl odmiana zwyklego karabinu maszynowego, wykorzystujaca zmodyfikowana amunicje. Neutralne czubki nabojow zastapiono okragla srucina przenoszaca ladunek elektryczny. Zmiana ksztaltu wplywala niekorzystnie na predkosc i celnosc pocisku, ktory pomimo to mogl zadac czlowiekowi smiertelne obrazenia, podczas gdy wyladowania elektryczne paralizowaly zdolnosci energistyczne opetanych. Kazda srucina miala ten sam ladunek, lecz kontrola predkosci strzelania pozwalala sierzantowi dostosowac sile ognia do sily napotkanego przeciwnika. A poniewaz mechanizm broni nie zawieral obwodow elektronicznych, nie byl podatny na takie zaklocenia. Teoretycznie. Po trzech sekundach skoncentrowanego ostrzalu zielony stwor zaprzestal miotania swietlistych kul w Sinona i Chome. W jego miejscu ukazal sie zwykly mezczyzna, ktory przewrocil sie na ziemie. Za nim w krzakach blysnely soczewki holograficznego projektora. -Za wolno dostosowujecie sie do sily przeciwnika - oswiadczyl instruktor. - W warunkach bojowych bialy ogien wyeliminowalby was z walki. Aha, Sinon... -Tak? -Popracuj nad celnoscia. Pierwsza salwe pusciles w bok. -Rozumiem - odpowiedzial zwiezle Sinon i przestawil sie na jednokanalowy tryb rozmowy: - Strzelam w bok, dobre sobie - zwrocil sie do Chomy. - Po prostu obracalem lufe na cel. Zblizajacy sie ogien moze byc silnym bodzcem psychicznym. -Oczywiscie - odpowiedzial powsciagliwie Choma. Badal wzrokiem okolice, gotow do natychmiastowej reakcji na zagrozenie. Koordynatorzy szkolenia mogli im w kazdej chwili ponownie przylozyc. -Chyba sie przyzwyczajam do parametrow karabinu - oswiadczyl Sinon. - Moj umysl zaczyna uwzgledniac wlasciwosci strzeleckie broni na poziomie niezaleznym. Choma zaryzykowal i zerknal z politowaniem na kolege z druzyny. -Wlasnie po to sa te cwiczenia. Przeciez nie zabierzemy z habitatu szkoleniowych procesow myslowych. Kiedy odlatywalismy z Saturna, konsensus nie mial pojecia o broni elektrostatycznej. Poza tym zawsze uwazalem, ze nauka daje efekt, jesli przychodzi z trudem. -Ty i twoj atawistyczny etos olimpijski. Nic dziwnego, ze wyszedl z mody, nim sie urodzilem. -Ale coraz lepiej ci idzie, nie? -No chyba. -Dobra. Podejdzmy wreszcie pod ten budynek, bo inaczej posla nas do kopania latryn. Gardlo i wargi sierzanta pozwolily Sinonowi przynajmniej zalosnie westchnac. -W porzadku. * Ksiezna Kirsten przelaczyla implanty siatkowkowe na najwyzsza czulosc, zeby popatrzec, jak radza sobie na poligonie poszczegolne druzyny. W jej myslach uparcie dzwieczalo pewne stare powiedzenie, jakby samoistnie odgrywal sie plik z komorki pamieciowej: "Boze, nie wiem, czy wrog sie ich przestraszy, aleja sie boje". Po raz pierwszy spotkala sie z ogromnymi technobiotycznymi tworami poza sensywizja. Zarowno imponowaly, jak i oniesmielaly swoimi gabarytami i strasznym wygladem. Cieszyla sie, ze Ralph Hiltch odwazyl sie zaproponowac ich uzycie. Rozstrzygniecie w tej kwestii chetnie pozostawila Alastairowi. Rodzinie brakowalo odwagi do podejmowania najwazniejszych decyzji, dzieki Bogu on jeszcze mial w sobie dosc ikry. Tak samo teraz, jak i w dziecinstwie. Wszyscy czekalismy na jego werdykty.Kilkaset ciemnych postaci pelzalo na brzuchu, czolgalo sie na lokciach lub - w kilku przypadkach - przedzieralo sie biegiem przez chaszcze i wysoka trawe, gdy wokol pojawialy sie kolorowe holograficzne obrazy przeciwnikow. W powietrzu niosly sie odglosy salw karabinowych, z ktorymi ostatnio bardzo sie zzyla. -Widac znaczne postepy - zauwazyl Ralph Hiltch. Stal obok ksieznej na dachu osrodka szkolenia poligonowego, skad rozposcieral sie doskonaly widok na nierowne tereny, zajete na potrzeby armii wyzwolenczej. Za nimi w zwartej grupie ustawili sie ich bezposredni podwladni. - Wystarcza srednio dwie tury, zeby wyszkolic sierzanta. Zolnierze wojsk wparcia potrzebuja wiecej czasu. Prosze mnie zle nie zrozumiec, komandosi sa naprawde swietni, nie tylko ci z Krolewskich Sil Ladowych. Nasi sprzymierzency tez przyslali doborowe jednostki. A i najemnicy w prawie kazdej sytuacji sa niezwykle grozni. Chodzi mi o to, ze w zbyt duzej mierze polegaja na nanosystemowych programach taktyczno-ogniowych, dlatego musimy ich od tego odzwyczaic. Jesli opetani sforsuja linie frontu, beda uszkadzac sprzet elektroniczny. -Ilu sierzantow mamy w gotowosci? - Zapytala ksiezna. -Okolo dwustu osiemdziesieciu tysiecy. Przeszkalamy ich w tempie trzydziestu tysiecy dziennie. Kazdego dnia dochodzi piec nowych poligonow. Moglbym to przyspieszyc, ale mimo pomocy brygad Sil Powietrznych dysponuje ograniczona liczba ekip inzynieryjnych. Musze racjonalnie rozdzielac zadania. Najwiekszy nacisk klade na dokonczenie sekcji kwaterunkowych Fort Forward. -Wyglada na to, ze ma pan wszystko pod kontrola. -Prosta sprawa: mowimy jednostce sztucznej inteligencji, czego chcemy, a ona wyrecza nas w organizacji. Po raz pierwszy w dziejach wodz armii ladowej nie musi zawracac sobie glowy logistyka. -Byle opetani nie znalezli sie w poblizu jednostki sztucznej inteligencji. -Prosze mi wierzyc, pani, to praktycznie wykluczone. A nawet gdyby do tego doszlo, mamy plan awaryjny. -Dobrze. Lepiej nie popadajmy w samouwielbienie. A zatem kiedy, pana zdaniem, mozna rozpoczac operacje wyzwolencza? -Najchetniej poczekalbym jeszcze trzy tygodnie. - Bladym usmiechem skwitowal zdziwiona mine ksieznej; Od prawie dwoch godzin tego ranka pod okiem wscibskich reportazystow ogladali kosmodrom fortu, przez ktory przewijaly sie ogromne ilosci sprzetu i ludzi. Ktos z boku moglby pomyslec, ze juz teraz dysponuja srodkami wystarczajacymi do aneksji kilku planet. - Pierwszy szturm moze rozstrzygnac losy kampanii. Trzeba otoczyc polwysep bardzo szczelnym pierscieniem, zadnego ryzyka. To nielatwe, poniewaz rozporzadzamy niedoswiadczonymi zolnierzami i nie sprawdzonym sprzetem. Im wiecej czasu przeznaczymy na cwiczenia, tym wieksza szansa na sukces. -Zdaje sobie z tego sprawe, panie Hiltch. Ale przed chwila wspomnial pan o racjonalnym podejsciu do sprawy. - Zerknela do tylu na Leonarda DeVille, ktory drgnal nerwowo. - Oczekiwania sa coraz wieksze, i to nie tylko na Ombey. Otrzymalismy kolosalna pomoc ze strony Sil Powietrznych Konfederacji i naszych politycznych sojusznikow. Nie musze panu przypominac, co powiedzial krol. -Nie, pani. - Jego ostatnie spotkanie z Alastairem II, kiedy otrzymal wytyczne swojej misji, nie musialo byc nawet zapisywane w pliku. Krol bezkompromisowo odnosil sie do wszelkich istotnych czynnikow, kosztow pomocy zagranicznej, brzemienia spolecznych pragnien i nadziei. Sukces. Na to wszyscy liczyli i tego sie po nim spodziewali. Na roznych plaszczyznach. Coz, musze im to dac, pomyslal. Przeciez to byl moj pomysl. I blad... W przeciwienstwie do ksieznej nie mogl sobie pozwolic na luksus ogladania sie na swoich ludzi, szukania oznak poparcia. Ale sie domyslal, co powiedzialaby Janne Palmer. I mialaby slusznosc. -Za trzy dni mozemy rozmiescic pierwsze jednostki - powiedzial. - Za osiem bedziemy gotowi do natarcia. -W porzadku, daje panu osiem dni i ani jednego wiecej. -Tak, pani. Dziekuje. -Mial pan okazje sprawdzic dzialanie broni elektrostatycznej na opetanym? -Obawiam sie, ze nie, pani. -Czy to aby nie ryzykowne? Chyba chcialby sie pan przekonac o jej skutecznosci? -Albo zda egzamin, albo nie zda. Zreszta, wolelibysmy przedwczesnie nie alarmowac Ekelund, bo moglaby opracowac strategie obronna. Juz w pierwszych sekundach natarcia dowiemy sie prawdy. Jesli karabiny okaza sie do niczego, zolnierze sil ladowych przestawia sie na konwencjonalna bron swietlna. Prosze Boga, zeby tak sie nie stalo, poniewaz musielibysmy masakrowac ludzi, ktorych chcemy wyzwolic. Od strony teoretycznej wszystko gra, mechanizm jest po prostu piekny w swej prostocie. Cathal i Dean obmyslili koncepcje. Pomysl wydaje sie taki oczywisty. Dziwne, ze sam na niego nie wpadlem. -Mysle, ze zdzialal pan juz dosyc cudow. Moja rodzina oczekuje od pana juz tylko jednego: zwyklego, tradycyjnego zwyciestwa. Kiwnal glowa na znak podziekowania i ogarnal spojrzeniem poligon. Akurat byla pora zmiany. Setki rdzawoczerwonych sierzantow przemieszczaly sie w grupie ze zwyczajnymi zolnierzami. Chociaz pojecie "zwyczajnego zolnierza" tracilo swoje pierwotne znaczenie, gdy byla mowa o wzmacnianych najemnikach. -Mam jedno pytanie - odezwal sie Leonard DeVille z niejaka skrucha w glosie, choc mowil zupelnie powaznie. - Wiem, Ralph, ze teraz masz na glowie wazniejsze rzeczy, ale czy przewidziales miejsce dla reporterow, aby mogli obserwowac przebieg operacji? Czy jednostka sztucznej inteligencji wie, ze takie sa wymogi? Ralph usmiechnal sie szeroko. Tym razem popatrzyl w oczy Palmer, zanim skierowal wzrok na ministra spraw wewnetrznych. Ksiezna taktownie skupila uwage na powracajacych sierzantach. -Alez tak. Rozlokujemy ich na samej linii frontu. Dostaniecie taki sam goracy material sensywizyjny, jaki nagrala Kelly Tirrel na Lalonde. To bedzie wojna pod publiczke. Miasteczko Chainbridge mocno sie zmienilo. Zaraz po przyjezdzie Annette Ekelund wzbogacilo sie o surowe koszary i garnizon wojska. Znajdowalo sie na tyle blisko zapory, ze moglaby uruchomic zolnierzy swej nieregularnej armii, gdyby krolestwo wyslalo zapowiadane oddzialy karne do wylapywania opetanych - a jednoczesnie poza zasiegiem dzialania badawczych czujnikow, co dawalo wzgledna ochrone przed ostrzalem platform strategiczno-obronnych. Tak wiec gromadzila wokol siebie stronnikow i dawala im zludne poczucie bezpieczenstwa. Dowodzila w gruncie rzeczy halastra, ktora wiekszosc czasu poswiecala hulankom i swawolom, a rano na kacu spelniala czesc jej rozkazow. Jakies zajecie, dreszczyk emocji, swiadomosc udzialu w heroicznych wydarzeniach - dzieki temu identyfikowali sie z czyms i widzieli przed soba cel. Dlatego trzymali sie razem. Tworzyli pewna calosc, choc niezgrana i trudna do utrzymania w karnosci. Chainbridge wlasciwie upodobnilo sie do prowincjonalnej miesciny, okupowanej przez wojsko o nieograniczonych funduszach na wydatki. Bylo to calkiem trafne porownanie. Co wieczor odbywaly sie huczne przyjecia i zabawy. Zewszad schodzili sie przypadkowi ludzie, chocby z tej prostej przyczyny, ze armia zagwarantowala sobie dostep do zapasow zywnosci, coraz ubozszych na polwyspie. Bylo to szczesliwe, zorganizowane miasteczko. Annette urzadzila w ratuszu - przejetym na potrzeby sztabu dowodztwa - centrale prowizorycznej sieci telekomunikacyjnej. Siec pozwalala jej zachowac czesciowa kontrole nad polwyspem, umozliwiajac kontakt z radami, ktorym przekazala rzady w zdobytych przez siebie miastach. Poszerzyc wladzy raczej juz nie mogla bez rozsylania na wszystkie strony brygad wojska i bezpardonowego odstrzalu oponentow. Najwazniejsze, ze ta nieliczna, zbudowana przez nia spolecznosc jakos sie trzymala. Miasteczko zmienilo swoj charakter, kiedy mieszkancy uzmyslowili sobie, ze krolestwo zlamie slowo z bezwzglednym zamiarem oddzielenia cial od okupujacych je dusz. Skonczyly sie balangi w Chainbridge. Garstka zamieszkanych budynkow zostala odarta z dekoracji na rzecz przygnebiajacej fortecznej surowosci. Osobnicy nie bioracy udzialu w walce, pasozyty i hulajdusze, wyniesli sie na wies. Miasto szykowalo sie do wojny. Z okna w gabinecie w ratuszu widziala rozlegly, brukowany plac. Fontanny nie dzialaly, misy wyschly i zostaly zasypane smieciami. Pojazdy parkowaly rowniutkimi rzedami pod leghornami rosnacymi wokol placu. Byly to przewaznie kierowane recznie samochody i terenowki z napedem na cztery kola - zgodnie z jej zarzadzeniem. Zaden nie mial na sobie maskujacej iluzji. Przy kilku majstrowali inzynierowie, przygotowujac je na rychla przeprawe. Annette wrocila do dlugiego stolu, przy ktorym siedzialo jej dziesieciu najstarszych ranga oficerow. Na lewo i prawo od siebie miala Devlina i Milne'a, osoby cieszace sie jej najwiekszym zaufaniem. Devlin twierdzil, ze dochrapal sie oficerskiego stopnia podczas pierwszej wojny swiatowej, natomiast Milne byl drugim mechanikiem w ziemskiej epoce statkow parowych, czyli specem od napraw wszelkich mechanizmow. Chociaz przyznawal bez bicia, ze na elektronice w ogole sie nie zna. Dalej siedzial Hoi Son, weteran wojen o busz z poczatku XXI wieku i proekologiczny agitator, jak sam siebie nazywal. Annette przypuszczala, ze jego wojny nie wynikaly ze sporow terytorialnych, a raczej z nienawisci do wielkich korporacji. Cokolwiek o sobie mowil, jego wiedza taktyczna w obecnej sytuacji byla nieoceniona. Pozostali pelnili funkcje dowodcow dywizji. Ci lojalnosc zolnierzy zdobywali sobie reputacja lub osobowoscia. Czy duza lojalnosc, to juz osobna sprawa. -Jakie liczby na dzisiaj? - Zapytala Annette. -Mielismy w nocy prawie czterdziesci dezercji - odpowiedzial Devlin. - Zasrancy! W moich czasach zostaliby rozstrzelani za tchorzostwo. -Na szczescie czasy sie zmienily - powiedzial Hoi Son. - Kiedy walczylem z lotrami, ktorzy sprofanowali i ukradli mi ziemie, mialem na zawolanie rzesze ludzi. Robili to, co musieli, poniewaz domagalismy sie tylko sprawiedliwosci. Nie potrzebowalismy wiezien i zandarmerii, zeby wypelniano rozkazy dowodcow. I tutaj ich nie potrzebujemy. Jesli ktos nie ma w sobie zapalu do walki, pod przymusem nie bedzie dobrym zolnierzem. -Bog trzyma strone silnych batalionow - zachnal sie Devlin. -Absurdalne sentymenty nie gwarantuja zwyciestwa. -My nie wygramy. - Hoi Son usmiechnal sie lagodnie. - Zdajesz sobie z tego sprawe, co? -Ale sprobujemy, do jasnej cholery! Do diabla z twoim pesymizmem! Dziwie sie, ze jeszcze nie dales drapaka. -Dajcie spokoj! - Przerwala im Annette. - Dobrze wiesz, Devlin, ze Hoi Son ma racje. Przeciez czujesz, ze krolestwo gromadzi wielkie sily, chce nas zmiazdzyc. Krol nie wysylalby wojsk przeciwko nam, gdyby nie byl pewny zwyciestwa. Do tego ma wsparcie edenistow, ktorych jeszcze trudniej sklonic do ryzykownego przedsiewziecia. To wojna na pokaz. Zamierzaja przekonac wszystkie narody Konfederacji, ze mozna z nami wygrac. Nie moga sobie pozwolic na porazke, bez wzgledu na koszty. -To co mamy robic, do diabla? - Zapytal Devlin. -Spotegowac koszty - rzekl Hoi Son. - Tacy ludzie mysla jedynie w kategoriach pieniadza. Nawet jesli nie zdolamy ich pokonac w Mortonridge, mozemy sprawic, ze nie odbedzie sie juz zadna kampania wyzwolencza. -Zolnierzom towarzysza dziennikarze wojenni - powiedziala Annette. - Beda trabic o zwyciestwach. Ta wojna rozegra sie na dwoch plaszczyznach: fizycznej tutaj i emocjonalnej w mediach na obszarze calej Konfederacji. Na tym drugim froncie nam szczegolnie zalezy, tam musimy wygrac. Dziennikarze zobacza, ze za zbrojne starcie z nami trzeba zaplacic straszna cene. Zdaje sie, ze Milne poczynil juz pewne przygotowania. -Calkiem niezle mi idzie, dziewczyno. - Dla podkreslenia swoich slow Milne, pod kazdym wzgledem godny zaufania zolnierz, zaciagnal sie dymem glinianej fai. - Doszkalam paru chlopakow. Zdradzam im, no wiesz, tajemnice zawodowe. Nie mozemy sie poslugiwac urzadzeniami elektrycznymi, normalna rzecz, no to wracamy do podstaw. Wynalazlem fajny chemiczny material wybuchowy, ktory pakujemy do pulapek. -Co to za pulapki? - Zapytal Devlin. -Miny przeciwpiechotne, bomby przeciwpancerne, podminowane budynki, wilcze doly, tego typu rzeczy. Hoi Son pokazuje nam, co stosowal na wojnie. Cwane ustrojstwa, mowie wam. Z mechanicznymi detonatorami, ktorych nie wykryja czujniki wroga, nawet gdyby jakims cudem dzialaly pod czerwona chmura. Zobaczycie, chlopcy Hiltcha po przejsciu zapory sporo lez wyleja. Bedziemy wysadzac zaminowane mosty i wazniejsze wiadukty nad M6. Nie beda sie mogli sprawnie przemieszczac, chuje. -Byloby swietnie, ale z calym szacunkiem, nie sadze, zeby pare gruzowisk utrudnilo im transport. Pamietam czolgi, ktore kiedys mielismy: olbrzymie pancerne bestie. Juz wtedy lazly prawie po kazdym terenie, a przeciez inzynierowie mieli siedem wiekow, zeby je udoskonalic. -Zniszczenie polaczen drogowych moze nie przesadzi o losach wojny, ale na pewno przyniesie wymierny skutek - powiedzial Hoi Son beznamietnie. - Wiemy, jak wielka armia rozporzadza nieprzyjaciel. Nawet w dzisiejszych czasach trudno manewrowac takimi wojskami. Wykorzystaja M6, jesli nie do przerzutu oddzialow frontowych, to do transportu posilkow i zaopatrzenia. Jezeli straca chocby godzine dziennie, poniosa wieksze koszty. I dadza nam czas na reakcje i odwet. To dobra taktyka. -W porzadku, nie zamierzam sie klocic, ale te pulapki i wysadzone mosty pomoga w obronie. Powiedz lepiej, chlopie, cos wymyslil, zebysmy mogli ich zaatakowac? -Moje zuchy znalazly kilka nieduzych zakladow maszynowych w Chainbridge - rzekl Milne. - Urzadzenia nadal dzialaja jesli przelaczyc je na reczne sterowanie. Ruszyla masowa produkcja czesci do karabinu mysliwskiego na pociski o duzej predkosci. Nie wiem, co to za licho ten iskrzacy karabin maszynowy, ktory widzialy dusze w rekach zolnierzy Hiltcha, ale podejrzewam, ze moja bron ma co najmniej dwa razy wiekszy zasieg strzalu. -Beda mieli pancerze - ostrzegl Devlin. -Wiem, wiem. Na szczescie Hoi Son przypomnial sobie pociski kinetyczne o zwiekszonej sile razenia. Nasi rusznikarze produkuja je na trzy zmiany, za kilka dni uzbiera sie calkiem spory zapas. Zadamy wrogowi wielkie straty, juz moja w tym glowa. -Dzieki, Milne - powiedziala Annette. - Odwalasz kawal dobrej roboty, biorac pod uwage, jakimi dysponujesz srodkami i co nam zagraza. Milne kiwnal fajka w jej strone. -Spiszemy sie na medal, dziewczyno, bez obaw. -Wierze. - Przesunela wzrok po twarzach pozostalych dowodcow. Emanowala z nich bogata mieszanka uczuc, od wyraznego zdenerwowania po idiotyczna nadmierna pewnosc siebie. - Skoro juz mniej wiecej znamy swoje mozliwosci, zacznijmy glowkowac, jak rozmiescic oddzialy. Devlin, ty tu chyba jestes najlepszym strategiem... -Uparty tradycjonalista - mruknal Hoi Son pod nosem. Annette gniewnie uniosla brwi, na co stary partyzant pojednawczo wzruszyl ramionami. -Czego mozna sie spodziewac po Hiltchu? - Zapytala. -Dwoch rzeczy - odpowiedzial Devlin, ignorujac uwage Hoi Sona - Przede wszystkim, pierwsze natarcie bedzie kolosalne. Uderza cala swoja potega i na tylu frontach, ile tylko zdolaja utworzyc. Rzuca na nas swietnie wyposazone dywizje piechoty, ciezka artylerie, beda naloty dywanowe i bombardowania z orbity. Zechca od razu zepsuc nasze morale, swoim olbrzymim zaangazowaniem dac nam do zrozumienia, ze przegramy, wybic nam z glowy sny o zwyciestwie. Proponuje cofnac sie znad granicy polwyspu, nie dac Hiltchowi latwych celow. Pulapki Milne'a pokrzyzuja mu szyki nie wydrze nam tak szybko zdobyczy, ktora chcialby sie pochwalic dziennikarzom. -Dobrze, nieglupi pomysl. A co moze byc jego drugim celem? -Misje strategiczne. Jesli ma rozum w glowie, najpierw zaatakuje glowne skupiska ludnosci. Im nas mniej, tym slabsi jestesmy, a jemu latwiej bedzie robic te parszywe czystki. -Skupiska ludnosci?! - Wykrzyknela Annette ze zloscia. - Jakie znowu skupiska ludnosci? Ludzie masowo uciekaja z miast. Rady donosza, ze od czasu zajecia Mortonridge z obszarow miejskich odeszla prawie polowa mieszkancow. Niczym sie nie roznia od naszych dezerterow, zwiewaja w gory. Rozproszylismy sie jak pierdniecie na wietrze. -Nie uciekaja w gory, ale na wies - sprostowal Hoi Son z cicha przygana. - Czego nalezalo sie spodziewac. Wszyscy wiemy, ze na polwyspie coraz trudniej o zywnosc. Gdyby twoje wysilki sluzyly rozwojowi infrastruktury cywilnej, a nie rozbudowie bazy wojskowej, bylibysmy dzis w zupelnie innej sytuacji. -Krytykujesz mnie? Jego przytlumiony smiech doprowadzal do pasji, byla w nim ukryta jadowita drwina. -Mialbym namawiac do uprzemyslowienia? Ja? Wolne zarty! Uwazam, ze ludzie sa czescia ziemi. Przyroda zapewnia nam warunki, do jakich pierwotnie zostalismy stworzeni. To w naszych miastach, pelnych maszyn i glodujacych ludzi, szerzy sie zgnilizna, ktora zarazamy sie od poczatku swiata. Nalezy bezwarunkowo chronic tych, ktorzy wybrali zycie na lonie natury. -Twoj piekny manifest spoleczny nie zmienia postaci rzeczy. Nie mamy tylu skupisk ludnosci, zeby zdziesiatkowac wojska Hiltcha w zasadzkach. -Bedziemy je mieli. Zgadzam sie z Devlinem, ze Hiltch zechce zaczac od mocnego uderzenia. Obrocmy to na nasza korzysc. Zawsze jest tak, ze gdy kraj w potrzebie, lud zbiera sie do walki. Przekonaja sie, ze w pojedynke nie opra sie wojskom wyzwolenczym, dlatego powychodza z kryjowek, by szukac ratunku w grupie. Ponownie sie zbierzemy i utworzymy narod. Wtedy rozegra sie decydujaca bitwa. Coraz szerszy usmiech na twarzy Annette byl fizycznym odzwierciedleniem satysfakcji obecnej w jej myslach. -Pamietacie Stephanie Ash? Mowilam jej, ze musi sie zdecydowac, po ktorej stronie stanac. Ta zadufana w sobie krowa gapila sie na mnie i poblazliwie usmiechala, sadzac, ze sluszny jest tylko jej punkt widzenia, a ja w koncu nawroce sie na jej myslenie. Ale ten sie smieje, kto sie smieje ostatni... Chocby nie zostalo duzo czasu, zeby sie posmiac. Do licha, bede miec z tego prawie taki sam ubaw, jak ze spieprzenia kampanii mojemu staremu, dobremu koledze Ralphowi. -Naprawde myslisz, ze zaczniemy znowu uzupelniac regimenty? - Zwrocil sie Devlin do Hoi Sona. -Tobie w glowie tylko pozycja i wladza! Najwieksze straty zadadza wrogowi nie regimenty, ale zjednoczeni ludzie. Zbierzmy sie w dziesieciu, a niszczycielski potencjal naszej energistycznej mocy przewyzszy o rzad wielkosci sile najwiekszej armaty, jaka moga przeciwko nam wytoczyc. -Ktora nie ma nawet jednego procenta sily najnedzniejszego masera na platformie strategiczno-obronnej, nie mowiac juz o wysokowydajnych systemach, opartych na emiterach promieniowania X - powiedziala Annette, zmeczona tym ich wzajemnym dogryzaniem. - Nie liczy sie liczebnosc, ale zdolnosc do komunikowania sie i organizowania. Zdolnosc, ktorej musimy strzec, dopoki ostatni z nas nie zostanie wepchniety do kapsuly zerowej. -Zgadzam sie - rzekl Devlin. - Na tej wojnie od samego poczatku sporo bedzie sie dzialo. Powinnismy sie skupic na naglych wypadach: uderzamy z zaskoczenia i odwrot. -No wiec wlasnie. Na tym polu polacza sie wasze talenty, twoje strategiczne myslenie i zmysl taktyczny Hoi Sona. To zabojczy sojusz, porownywalny z przymierzem krolestwa i edenistow. -Smiale porownanie - zachichotal Hoi Son. -Dziekuje. A teraz przyjrzyjmy sie mapie i zobaczmy, kogo i gdzie mozna poslac. * Tak sie zlozylo, ze Emmet Mordden ponownie dyzurowal w centrum analiz strategicznych, kiedy w poblizu Nowej Kalifornii pojawily sie okrety floty Organizacji. Pierwsze nadlecialy piekielne jastrzebie; w ich przypadku terminale tuneli czasoprzestrzennych otwieraly sie mniej wiecej w strefie dozwolonego wyjscia, sto tysiecy kilometrow od Montereya. A to bylo zapowiedzia przybycia statkow adamistow. Emmet bezzwlocznie przywolal pieciu dodatkowych oficerow do monitorowania nieuporzadkowanego przylotu okretow. Z pewnoscia celowaly do stref dozwolonego wyjscia, ale obecnosc opetanych na pokladzie powiekszala rozdzwiek miedzy celowaniem a trafieniem. Na rozleglej przestrzeni wokol planety paczkowaly horyzonty zdarzen, przy czym jedyna uporzadkowana cecha tego zjawiska byla synchronizacja. Jeden na dwadziescia sekund.W osrodku dowodzenia na wielkich holoekranach, wyswietlajacych trajektorie lotu statkow, kilka razy musiala sie zmienic perspektywa; powiekszenie malalo, az zmiescil sie wycinek przestrzeni po sama Reque, czwarty z malych ksiezycow Nowej Kalifornii. Pojawialo sie mnostwo czarnych punkcikow, zupelnie jakby na ekrany padal brudny deszcz. Jednostka sztucznej inteligencji analizowala obfity strumien informacji, naplywajacych datawizyjnie z platform satelitarnych, wykreslajac nieskoordynowane trajektorie statkow kosmicznych. Na wszystkich wyswietlaczach konsolet pojawialy sie splatane odcinki wektorow. Oficerowie dyzurni przygladali im sie wnikliwie i otwierali kanaly telekomunikacyjne, aby sprawdzic, czy nadal sa pod kontrola Organizacji. W ciagu pierwszych minut cala ta kolomyja do tego stopnia pochlaniala uwage Emmeta, ze z duzym opoznieniem dostrzegl pewne dosc dziwne nieprawidlowosci. Po pierwsze, flota wracala za wczesnie, wojska admirala Kolhammera nie mogly jeszcze dotrzec do Tranquillity. Po drugie, statkow bylo za duzo. Gdyby nawet zasadzka zakonczyla sie pelnym powodzeniem, niektore statki powinny zostac zniszczone. Sposrod dowodcow sluzacych Alowi Capone on potrafil w sposob najbardziej obiektywny ocenic zdolnosci bojowe okretow. Zaledwie te niepokojace mysli przyszly mu do glowy, wyczul konsternacje w umysle Julia von Holgera, kiedy oficer lacznikowy z piekielnego jastrzebia polaczyl sie z kolegami. -Cholera, co jest grane!? - Zapytal. - Czemu wracaja? Przegrali? Stchorzyli? Ki diabel? Juli von Holger pokrecil glowa z niedowierzaniem. Z niechecia przekazywal zla nowine. -Nie, nie przegrali. Ale ich cel... Tranquillity... Skoczyl w tunel i uciekl. Emmet sluchal tego z pochmurna mina. -Dobra - powiedzial von Holger - skontaktuj sie z Luigim. Ja tego tez nie rozumiem. Emmet zmierzyl go zlym, swidrujacym spojrzeniem, po czym obrocil sie do wlasnej konsolety. Urzadzenie odnalazlo transponder statku "Salvatore" i otworzylo kanal lacznosci z okretem flagowym. -Co sie stalo? - Zapytal, kiedy w rogu ekranu pojawila sie rozmazana sylwetka Luigiego Balsmao. -Saldana nas wycyckala! - Warknal ten z wsciekloscia. - Uciekla, suka! Bog raczy wiedziec, jak jej sie udalo, ale caly ten moloch zniknal w tunelu czasoprzestrzennym! Nikt nie mowil, ze habitat moze zrobic cos takiego. Czemus nas nie ostrzegl? Jestes w Organizacji specem od spraw technicznych czy nie jestes? Trzeba nas bylo uprzedzic, do jasnej cholery! -O czym? Co to znaczy, ze zniknal w tunelu czasoprzestrzennym? I kto wlasciwie zniknal? -Czy ty mnie w ogole sluchasz, baranie? Habitat! Habitat zwial nam sprzed nosa! Emmet gapil sie na swojego rozmowce, nie wierzac wlasnym uszom. -Dzwonie do Ala - zadecydowal. Po raz pierwszy w zyciu Luigi przestraszyl sie dwuskrzydlowych drzwi Apartamentu Nixona. Na warcie pod drzwiami stalo dwoch zolnierzy: barczyste chlopy o szerokich szczekach i ciemnej szczecinie mialy na sobie - wiadomo - dwurzedowe, szarozolte garnitury i trzymaly w lapach wypucowane pistolety maszynowe Thompsona. Wyczuwal garstke przybitych i wyciszonych osob, czekajacych na niego w apartamencie. Pomyslal o wszystkich tych karach i reprymendach, ktorych byl swiadkiem jako jeden z najwyzszych ranga oficerow w Organizacji. Przyszlosc nie rysowala sie rozowo. Jeden z zolnierzy otworzyl przed nim drzwi z ironicznym usmieszkiem wyzszosci. Nie odzywajac sie slowem, przesmiewczo szerokim gestem zaprosil go do srodka. Luigi oparl sie pokusie rozkwaszenia bezczelnej mordy i wszedl do apartamentu. -Kurwa mac, co sie stalo!? - Huknal Al. Gdy drzwi sie za nim zamknely, Luigi rozejrzal sie po twarzach swoich dawnych przyjaciol, stojacych w polkolu. Dostrzegl Patricie, Silvana, Jezzibelle, Emmeta, Mickeya i te mala zdzire Kiere. Wszyscy sprzysiegli sie przeciwko niemu, chcieli obarczyc go wina i zmieszac z blotem. -Otrzymalismy nic niewarte informacje. - Spojrzal wymownie na Patricie. - Perez sprzedal nam gowno, a mysmy jeszcze mu podziekowali. -Wcale nie! - Warknela. - Opetal na Trafalgarze jednego z zaufanych ludzi naczelnego admirala. Kolhammer lecial prosto do Tranquillity. -I dostalibysmy go, gdyby ktos mnie ostrzegl. Cholera jasna by to wziela, caly pieprzony habitat nam spylil! Macie pojecie, jakie to bydle? -A kogo to obchodzi? - Rzekl Al. - Habitat nie byl twoim glownym celem. Poleciales tam, zeby rozwalic statki Kolhammera. -Mielibysmy szanse, gdybysmy najpierw zdobyli habitat - denerwowal sie Luigi. - Nie probuj zwalac winy tylko na mnie. Zrobilem wszystko, o co prosiles. -A kogoz mialbym winic, cholera, jesli wlasnie nie ciebie? Byles tam, to za wszystko odpowiadasz. -Nigdy nie slyszano o habitacie, ktory ucieka w ten sposob - bronil swego Luigi. - Nigdy! - Oskarzycielsko wymierzyl palec w Jezzibelle. - Racja? Ze znanych tylko sobie powodow Jezzibella przybrala figlarna, dziewczeca powierzchownosc: miala warkoczyki zwiazane czerwonymi kokardkami, biala bluzeczke i szara, plisowana spodniczke, ktora tylko czesciowo zaslaniala nogi. Wydela usta w sposob niemal obscenicznie prowokacyjny. Niejednokrotnie zwracano sie do sadu, zeby zakazal jej tego w czasie wystepow na zywo. -Racja - odrzekla. - Ale chyba nie masz mnie za eksperta od ukladow modelowania energii? -Co za swiat... Emmet? - Bylo to prawie blaganie. -Historia nie zna drugiego takiego przypadku - odparl ten z niejakim wspolczuciem. -A ty! - Luigi spojrzal z byka na Kiere. - Mieszkalas w jednym z habitatow. Znasz je na wylot, czemu nic nam nie powiedzialas? - Jego atak nie spowodowal spodziewanej reakcji. W myslach Kiery mignela blyskawica gniewu, podczas gdy Al tylko prychnal z pogarda. -Valisk nie potrafilby wykonac manewru skoku - wyjasnila Kiera. - O ile mi wiadomo, te mozliwosc ma jedynie Tranquillity. Z pewnoscia zaden habitat edenistow. O trzech pozostalych niezaleznych habitatach nie bede sie wypowiadac. -Co Valiskowi nie przeszkodzilo zniknac, nie? - Mruknal zjadliwie Al. Silvano zarechotal, a Jezzibella lekko sie usmiechnela na widok zazenowania Kiery. Luigi patrzyl na nich, skolowany. -A wiec zgadzacie sie ze mna? Paskudna sprawa, wiem, ale coz moglem poradzic? Saldana wszystkim zagrala na nosie. . Byles dowodca floty - powiedzial Al. - Dalem ci te robote czlowieku, bo myslalem, ze jestes inteligentny, ze masz wyobraznie i troche ikry w sobie. Mialem cie za faceta nietuzinkowego, wiesz? Gdybym potrzebowal buca, ktory chce, zeby klepac go po plecach, kiedy wykona najdrobniejsze polecenie, wybralbym Bernharda Allsopa. Od ciebie oczekiwalem wiecej, Luigi, duzo wiecej. -Czego na przyklad? No wiec dobrze, Al, powiedz mi, do licha, co bys zrobil na moim miejscu? -Przeszkodzil mu zwiac. Nie kapujesz, Luigi? Byles tam moja prawa reka. Ufalem, ze spelnisz nadzieje Organizacji. A tys mi ufajdal twarz gownem. Kiedy zobaczyles, na co sie zanosi, trzeba bylo otoczyc habitat. -Jezu, czemu wy mnie nie sluchacie? Przeciez probowalem otoczyc pojebanca! Tego wlasnie przestraszyla sie Saldana, no i zwiala stamtad gdzie pieprz rosnie! Wywalilem piec tysiecy glowic bojowych, ktore pogonily za nia predzej niz kojot z szerszeniem w dupie, a jednak sie wywinela. Nic, doslownie nic nie moglem juz zrobic. Cale szczescie, zesmy zdazyli uciec. To bylo jak pieklo, gdy wybuchaly glowice bojowe, bylismy... -Hola! - Al uniosl reke. - Jakie wybuchy? Podobno osy bojowe nie tknely Tranquillity. -Tak, ale wiekszosc eksplodowala przed wejsciem do tunelu czasoprzestrzennego. Ja sie na tym nie znam, lecz chlopaki, co siedza w tych sprawach, mowia, ze to zapora nie do przejscia, choc zbudowana z niczego. Tak czy owak, pierwsze zaczely wybuchac i... No sam wiesz, Al, ile moze antymateria. Zapalaly sie nastepne i nastepne. Wszystkie pekaly jak petardy na sznurku. -Wszystkie? Piec tysiecy napedzanych antymateria os bojowych? -Dokladnie. Jak juz powiedzialem, mielismy fart, zesmy stamtad zwiali. -O tak, na pewno. - Al mowil zlowieszczym, monotonnym glosem. - Wy zyjecie, lecz mnie przeszla kolo nosa planeta, ktora odlozylismy na pozniej, i sily ekspedycyjne Konfederacji, ktore mialy wpasc w zasadzke. Na domiar zlego musze czyms zastapic piec tysiecy os bojowych, napedzanych najrzadszym paliwem w tym pieprzonym kosmosie! Jak ja sie ciesze, ze wrociles. Stoisz przede mna caly i zdrowy, nawet sie czasem usmiechasz... Cholera, powinienem skakac z radosci! Ty gnoju, wszystko spierdoliles! -Nie moja wina! -No pewnie, masz racje. Przeciez ty nic nie zrobiles, no nie? Juz chyba wiem, kto zawinil. Tak, tak, zastanowilem sie i juz wiem. To ja wtopilem, nikt inny. Ja tu jestem kretynem. Popelnilem najwiekszy blad w zyciu, kiedy dalem ci dowodztwo. -Tak? Jakos nie jeczales, gdy wrocilem z Arnstadta. Pamietasz, jak to bylo, Al? Podalem ci na pieprzonej tacy cala cholerna planete! Dales mi wtedy klucze do miasta. Imprezy, dziewczyny... Awy na twoje polecenie wytrzasnal mi oryginalna kopie Przeminelo z wiatrem z Clarkiem Gable'em. Nic, ale to nic nie bylo dla ciebie niemozliwe. Wiernie ci sluzylem i wiernie sluze do dzisiaj. Nie zasluguje na to, co mowisz. Straciles pare zawszonych glowic i troche drogiego paliwa, tymczasem ja narazalem zycie w twoim imieniu. Wszyscy wiemy, ile ono jest warte, prawda? Cos ci powiem. Nie zasluzylem na takie traktowanie, to nie fair. Al sciagnal brwi i omiotl wzrokiem podwladnych. Oczywiscie, kazdy mial kamienne oblicze, lecz w umyslach wrzalo. Wsrod emocji dominowaly zlosc i powatpiewanie. Zapewne jego mysli zdradzaly podobne uczucia. Wsciekl sie na Luigiego jak jasna cholera. To byla pierwsza porazka Organizacji, o ktorej dziennikarze beda krakac w calej Konfederacji. Jego wizerunek zostanie potwornie sponiewierany, a przeciez Jez zawsze powtarzala: w dzisiejszym swiecie wizerunek to podstawa. Rozwieje sie mit o niezwyciezonej Organizacji. A jednak Luigi mial racje: robil, co mogl, i to od samego poczatku, kiedy cala grupa wkroczyli do ratusza w czasie najbardziej karkolomnej akcji po tej stronie Konia Trojanskiego. -Szczerze mowiac, Luigi, powinienem cie powiesic za jaja - stwierdzil ponuro Al. - Przez te poroniona wyprawe do Tranquillity strace kilka tygodni. Musze znalezc nastepna planete do podbicia, zaczekac na uzupelnienie zapasow antymaterii, reporterzy nie zostawia na mnie suchej nitki, ludzie zaczna sie lamac. Ale nie zrobie tego. A nie zrobie tego tylko dlatego, ze przyszedles tu jak mezczyzna. Nie boisz sie przyznac do bledu. - Mysli Luigiego znow na moment przyslonila chmura gniewu. Al czekal, poniekad zaintrygowany, lecz nie uslyszal slowa sprzeciwu. Zmaterializowal hawanskie cygaro, zaciagnal sie z luboscia i powiedzial: - Oto moja propozycja: mozesz zostac w Organizacji, ale przesune cie z powrotem na dolny szczebel drabiny. Zostaniesz zwyczajnym szeregowcem, Luigi. Wiem, ze niektorzy chlopcy wyzyja sie na tobie, ale jesli bedziesz wypelnial polecenia i unikal klopotow, wdrapiesz sie znowu na gore. Nic wiecej nie moge dla ciebie zrobic. - Luigi gapil sie na Ala, przyjmujac z niedowierzaniem jego slowa. Wyrwal mu sie z gardla zduszony pomruk. Jego umysl emitowal grozbe jawnego buntu. - Alternatywa nie jest mila - dodal Al. -W porzadku - powiedzial wolno Luigi. - Jakos to zniose. Ale mowie ci, ze w ciagu szesciu miesiecy powtornie stane na czele floty. Al ryknal smiechem i poklepal go po ramieniu. -Brawo, chlopcze! Wiedzialem, ze trzeba dac ci szanse. Luigi wysilil sie na mizerny usmiech, odwrocil sie i wyszedl z pokoju. Kiedy drzwi sie zamknely, Al sposepnial. -Facet juz dla nas stracony - stwierdzil. Jezzibella wspolczujaco potarla jego reke. -Postapiles rozsadnie, kochanie. Honorowo. Gosc zasral na calej linii. -Ja bym nie byla taka milosierna - odezwala sie Kiera. - Za dobry jestes dla nich. Pomysla, ze jestes slaby. -Mamy do czynienia z ludzmi, nie z mechanoidami - powiedziala bez emocji Jezzibella. - Musisz brac pod uwage, ze nie sa nieomylni. Jesli wystrzelasz kelnerow, ktorzy wylewaja ci kawe na spodnice, skonczysz w barze samoobslugowym. Kiera usmiechnela sie do niej protekcjonalnie. -Zostanie ci paru wykwalifikowanych kelnerow, ktorzy robia co do nich nalezy, -Tak samo jak twoja ekipa w Valisku? -Kazda ekipa potrzebuje skutecznego przywodcy. Al nie mial ochoty ich powstrzymywac: nie ma to jak porzadna pyskowka. Wszakze po jednej klotni na najwyzszym szczeblu nie chcial drugiej, wolal wiec powiedziec: -A tak przy okazji, Kiera, to czy piekielne jastrzebie beda jeszcze dla mnie latac? -Oczywiscie, Al. Wlasnie organizuje osrodek koordynacji lotow w hali na jednej z polek cumowniczych. Blizej centrum wydarzen. Zrobia wszystko, o co je poprosze. -Aha - Podtekst tego wypowiedzianego slodkim glosem zapewnienia nie spodobal mu sie tak samo jak nutka triumfu, pobrzmiewajaca w jej umysle. Jezzibelli chyba tez, sadzac po naglej podejrzliwosci, ktora zabarwila jej mysli. * Dopiero gdy przydarzyl jej sie jeden z tych absurdalnych skretow w lewo, w prawo, w lewo i w prawo, kiedy rownoczesnie probuja sie wyminac dwie idace z naprzeciwka osoby, Beth stracila nad soba panowanie. Po wyjsciu z lazienki na koncu modulu mieszkalnego nadziala sie na Jeda, ktory stal i czekal na swoja kolej. Natychmiast pochylil glowe, zeby na nia nie patrzec, i tanecznym krokiem usunal sie na bok. Odruchowo skrecila w te sama strone. W ten sposob przez kilka sekund probowali sie wyminac.Nim sie Jed spostrzegl, pochwycila go za kolnierz i wepchnela do lazienki. Przez przyciemniane szyby iluminatorow wlewalo sie jasne niby-sloneczne swiatlo, ktore malowalo biale kregi na drewnianej, lakierowanej podlodze. W ciasnym pomieszczeniu iskrzyla sie i lsnila archaiczna, mosiezna armatura. Jed uderzyl sie bolesnie o brzeg emaliowanej wanny, kiedy ona wywijala nim jak partner partnerka w lyzwiarstwie figurowym. Drzwi zamknely sie z hukiem, zamek zgrzytnal, a on zostal przyparty do sciany. -Posluchaj, debilu! - Warknela. - Nie pieprzylam sie z nim, kapujesz? Zaryzykowal i prychnal, modlac sie w duchu, aby nie miala przy sobie palki paralizatora. -Tak? To co robilas z nim w lozku? -Spalam. - Widzac szyderczy wyraz, ktory osiadal na jego ustach, odrobine silniej wykrecila jego bluze. - Spalam! - Powtorzyla dobitnie. - Jejku, zrozum, gosciowi na mozg padlo. Nie od razu dal sie uspokoic. Potem zasnelam. Tez mi cos. Kurde, gdybys nie wylecial stamtad tak szybko, moglbys sie przekonac, ze mam lachy na sobie. -I tyle? -A cos ty myslal, do licha? Ze odtwarzamy sobie nagrania Camasutry? Masz mnie za idiotke, ktora skacze do lozka pierwszego lepszego staruszka? Jed wiedzial, ze jego odpowiedz na to pytanie bylaby krytyczna, a moze nawet, jesli sie mylil, tragiczna. -Nie. - Staral sie w to calkowicie uwierzyc. Sama tresc mogla sie okazac niewystarczajaca. Czesto podejrzewal Beth o jakies zaawansowane zdolnosci telepatyczne. - Nie mysle tak o tobie, bez przesady. Ee... Przeciez sie szanujesz, zawsze to powtarzalem. -Hm... - Nie trzymala juz bluzy z taka zawzietoscia. - Powtarzasz to, bo ci nie daje, tak? -Wcale nie! - Zaprzeczyl. -Co ty powiesz... Jed pomyslal, ze najlepiej bedzie predko zmienic temat. -Skad to cale opoznienie, jak ci sie wydaje? - Spytal. -Fakt, dziwne. Nie rozumiem, dlaczego nie zacumowalismy do Valiska, tylko od razu lecimy na nowe spotkanie. Przeciez bylismy juz w ukladzie Srinagara, jesli sie nie myle. -Wlasnie. W ogole nie widzialem Valiska, tylko jakiegos gazowego olbrzyma. Potem statek skoczyl poza uklad. Myslalem, ze zdechne. Tak blisko juz bylo... -Choi-Ho i Maxim, kiedy ich pytalam, powiedzieli, ze to nowe spotkanie ma przeogromne znaczenie. Pytalam jeszcze, gdzie dokladnie lecimy, ale sprytnie wymigali sie od odpowiedzi. Myslisz, ze to faktycznie takie wazne? -Jasne. Pytanie tylko dlaczego. -Moze trzeba ominac kilka patroli wojskowych? To zawsze ryzykowne. -Tylko czemu nic nie mowia? -Zobacz, ile mamy dzieci na pokladzie. Pewnie nie chca ich straszyc. -Niby racja - przyznal. -Twoim zdaniem, cos tu nie gra? -Sam nie wiem. To smieszne: stawalismy na glowie, zeby zalapac sie na statek, porzucilismy rodzine, przyjaciol, no doslownie wszystko i ani razu sie nie zawahalem. A teraz, gdy jestesmy juz prawie na miejscu... Nie wiem, nie wiem... Tyle rzeczy sie dzieje... Moze troche sie boje... A ty nie? Przygladala mu sie spod oka, zastanawiajac sie, ile moze mu wyjawic. Tak wiele nadziei wiazal z Valiskiem, myslal o nim jak o ziemi obiecanej. -Jed, ten Gerald jest troche szajbniety, ale cos mi powiedzial. -Troche, dobre sobie. -Jed! Powiedzial, ze Kiera naprawde ma na imie Marie i jest jego corka. Podejrzewa, ze Valisk niczym sie nie rozni od innych miejsc, gdzie rzadza opetani. -Gowno prawda! - Burknal ze zloscia. - Odwalilo mu i tyle. Posluchaj, Beth. Wiemy, ze Kiera kogos opetala, nigdy sie z tym nie kryla. Ale ona tylko pozyczyla sobie cialo tej dziewczyny. Powiedziala, ze wszystko sie zmieni, kiedy Valisk odejdzie z tego wszechswiata. Wtedy odzyska swoje dawne cialo. -Dobra, Jed, ale... To jego corka. -Zwyczajny zbieg okolicznosci, nic wiecej. No i przynajmniej sie wyjasnilo, czemu zwariowal ten stary grzyb. Pokiwala glowa z powatpiewaniem. -Moze, ale swoja droga ciekawe, co bedzie, jesli sie jednak mylimy. Chwycil ja za rece nad lokciami. -Wszystko sie dobrze ulozy - rzekl z naciskiem. - Tyle razy przegladalas nagranie Kiery. Wiesz, ze mowi prawde. Czujemy cos takiego jak nerwy przed noca poslubna. Z zaciekawieniem przyjrzala sie jego dloniom. W normalnych okolicznosciach zaraz by je z siebie strzasnela, tylko ze ten lot nie byl niczym normalnym. -No tak. Dzieki, stary. - Usmiechnela sie niesmialo. Odpowiedzial rownie niepewna mina. Zaczal sie wolno pochylac, przyblizac twarz do jej twarzy. Gdy rozchylila usta, zamknal oczy. Wtem poczul palce na brodzie. - Nie tutaj - zdecydowala. - Nie w kiblu. Kiedy szli glownym korytarzem modulu mieszkalnego, pozwolila mu trzymac sie za reke. Jakos to jej teraz nie przeszkadzalo. Na Koblacie wszyscy by zaraz gadali: Beth chodzi z Jedem, Jed chodzi z Beth. Chlopcy usmiechaliby sie, pogwizdywali i pokazywali Jedowi uniesione kciuki. Niezle, stary. Zaliczyles lodowa dziewice, gratulacje. Jak wyglada, kiedy podwinie kiecke? Ma duze cycki? Dobra jest? Bierze do buzi? Dziewczyny otoczylyby ja i pytaly, czy on ja kocha. Spedzacie razem duzo czasu? Wystapicie o przydzial mieszkania? Wpadlaby w beznadziejna spirale, osaczona wszystkim, czego najbardziej nie znosila na Koblacie. I koniec z ambicjami. Musialaby sie oddac we wladanie przedsiebiorstwa, wpisac sie na liste tanich w produkcji, wielofunkcyjnych narzedzi biologicznych. Na swoim poziomie korytarzowym znala kilka dziewczyn, ktore w wieku dwudziestu osmiu lat byly babciami. Ich slabosc dodawala jej sil w walce z nieznosna presja otoczenia, gdy chciala zagwarantowac sobie nadzieje na lepsza przyszlosc. Wyciskala wiec, ile mogla, z systemu edukacyjnego, z wyjatkowym entuzjazmem przyjmowala kursy dydaktyczne. Ubiegala sie o wszelkie stypendia i brala udzial w najrozmaitszych programach partnerskich, o jakich sie dowiedziala z rdzeni pamieciowych asteroidy. Znosila zlosliwe szepty i szyderstwa. Meczyla sie, wylewala z siebie siodme poty. Az na horyzoncie Pojawila sie Kiera, ktora zapraszala ja do swiata, gdzie nie ma juz tej obrzydliwej presji. Gdzie zycie plynie inaczej, spokojniej. Beth uwierzyla, poniewaz Kiera byla jej rowiesniczka, miala wladze i umiala o siebie zadbac. No i jeszcze dlatego, ze... Nareszcie, po raz pierwszy, cos przychodzilo jej bez trudu. Zatrzymali sie pod kabina, ktora dzielila z Geraldem. Jed pocalowal ja, nim zdazyla przekrecic klamke. Nie byl to jakis fascynujacy pocalunek - Jed ledwie trafil w usta - i zdecydowanie bez jezyczka, w przeciwienstwie do calusow we wszystkich niskobudzetowych nagraniach z blekitnej awangardy, ktore ogladala. Omal nie buchnela smiechem na widok jego zaniepokojonej miny, zupelnie jakby sie spodziewal, ze zostanie powalony na ziemie. Co prawdopodobnie staloby sie jeszcze trzy tygodnie temu, gdyby sie do niej dobieral. Otworzyla drzwi i wladowali sie do srodka, nie zawracajac sobie glowy wlaczaniem swiatla. Jed znowu ja pocalowal. Tym razem poszlo mu lepiej. Kiedy skonczyl, zapytala: -Bedziesz o niej myslal? -O kim? - Zdziwil sie. -O Kierze, przeciez wiesz. Bedziesz o niej myslal, kiedy bedziemy to robili? -Nie! - Powiedzial, choc jego drzacy glos zdradzal prawde. Potrafila go przejrzec. Razem dorastali przez dziesiec lat i dobrze sie znali. Moze za dobrze. Jed mial... Nie obsesje, bo to za malo powiedziane, ale wrecz fiola na punkcie Kiery i jej niezwyklej, urzekajacej urody. Beth doszla do przerazajacego wniosku, ze kiedy w chwili najwiekszej rozkoszy bedzie zamykal oczy, zobaczy twarz Kiery i poczuje palcami jej cialo. Z jakiegos nieznanego powodu, mimo ponizenia, Beth nie martwila sie tym. Badz co badz, sama tez chciala czegos zaznac. Polozyla mu reke na karku i przyciagnela go, zeby ja raz jeszcze pocalowal. Zapalilo sie swiatlo. Beth sapnela, zaskoczona, i wykrecila sie w strone lozka. Myslala, ze zobaczy Geralda, lecz lozko bylo puste, koce lezaly w nieladzie. Z toaletki dolecial melodyjny dzwonek, a na wiszacym powyzej lusterku zamrugaly kolory. Ukazala sie twarz mezczyzny w srednim wieku ze srodziemnomorska karnacja, wydluzonym podbrodkiem i wargami skreconymi w dol w wyrazie wiecznego smutku. -Wybaczcie, ze przeszkadzam - powiedzial nieznajomy - ale mam wam do zakomunikowania cos waznego. Jed ledwie go ujrzal, zaraz skamienial, a potem szybko odsunal rece od dziewczyny. Zdenerwowalo ja to, mimo ze starala sie nie okazywac gniewu. Przeciez podjela decyzje... Nie musial czuc sie winny! -Ktos ty? - Zapytala. -Rocio Condra. Jestem dusza, ktora opetala tego jastrzebia. -No super - mruknela. Jed zaczerwienil sie po czubki wlosow. -Slyszalem wasza rozmowe w lazience. Mysle, ze mozemy sobie wzajemnie pomoc. Beth usmiechnela sie cierpko. -Co ci po nas, skoro mozesz zrobic cos takiego? Masz nieograniczone mozliwosci. -Energistyczna moc daje mi duza wladze nad najblizszym otoczeniem, tu sie z toba zgadzam. Niektore rzeczy jednak przerastaja moje sily. Na przyklad podsluchiwanie was. Musialem sie posluzyc technobiotycznym procesorem. One sa w kazdej sekcji modulu mieszkalnego. -Jesli wszystko slyszales, to pewnie juz wiesz o Gerardzie i Marie - zauwazyla Beth. -To prawda. Dlatego postanowilem cos wam zaproponowac. Chyba domyslacie sie, ze zaszly pewne nieprzewidziane okolicznosci. Jed wpatrywal sie w wizerunek Rocia. -Co proponujesz? -Niektore sprawy dopiero sie krystalizuja. Jezeli jednak wszystko pojdzie dobrze, poprosze was o wykonanie pewnych fizycznych czynnosci. Spokojnie, nie przepracujecie sie. Po prostu pojdziecie w pare miejsc, do ktorych nie mam dostepu. -Na przyklad? -To sie dopiero okaze. Nasza wspolprace bedziemy rozwijac stopniowo. W gescie dobrej woli jestem gotow przekazac wam garsc informacji. Jesli po tym, co uslyszycie, nadal bedziecie chetni do wspolpracy, posuniemy sie krok dalej. Beth popatrzyla na Jeda niepewnym wzrokiem. Wydawal sie mocno skonsternowany, co wcale jej nie zdziwilo. -W takim razie mow - powiedziala. - Posluchamy. -Zamierzam skoczyc do ukladu Nowej Kalifornii. Prawdopodobnie zacumujemy na planetoidzie Monterey, w kwaterze glownej Organizacji Ala Capone. -Oszalales!? - Krzyknal Jed. -Nie mielismy leciec na zadne nowe spotkanie, prawda? - Zapytala Beth, jakos niespecjalnie zaskoczona tym odkryciem. -Nie - odparl Rocio. - Nie zacumowalismy w Valisku, poniewaz przeniosl sie do innego wszechswiata. Wybuchl spor o kontrole nad habitatem miedzy dwiema grupami opetanych. Zwyciezcy odlecieli w sina dal. Jed cofnal sie kilka krokow i klapnal na lozko. Z jego oczu wyzierala trwoga. -Nie ma Valiska? -Niestety. I naprawde mi przykro. Wiem, ze chcieliscie zapewnic sobie lepsza przyszlosc. Tak sie jednak sklada, ze wasze nadzieje byly jednym wielkim zludzeniem. -Jak to? - Spytala Beth przez zacisniete zeby. -Kiera Salter w swoim oredziu po prostu klamala. Chciala, zeby opetano wiecej cial, bo dzieki temu wzroslaby liczba ludnosci habitatu. Gdybyscie tam wysiedli, torturowano by was, az poddalibyscie sie i zgodzili na opetanie. -Boze... - Wyszeptala Beth. - A Monterey? Co sie z nami stanie na Montereyu? -Mysle, ze mniej wiecej to samo. Organizacja oszczedza tylko tych nieopetanych, ktorzy specjalizuja sie w waskich dziedzinach wiedzy. Czy macie wysokie kwalifikacje? -My? - Wydukala Beth, oszolomiona. - Cholera, stary, nie rob sobie jaj! Swietni jestesmy jedynie w knoceniu. To nam zawsze wychodzi. - Bala sie, ze za chwile sie rozplacze. -Rozumiem - rzekl Rocio. - W zamian za pomoc moge was schowac na pokladzie statku, kiedy przybedziemy na Montereya. -Co to ma byc za pomoc? - Spytal Jed. Beth odwrocila sie do niego z surowa mina. -A jaka to roznica?! Pewnie, ze pomozemy. Zrobimy wszystko, o co nas poprosi! Rocio usmiechnal sie krzywo w lusterku. -Jak juz wspomnialem, warunki ustale po zapoznaniu sie z sytuacja na miejscu. Calkiem mozliwe, ze nie bedziecie musieli nic robic. Na razie zachowam was w rezerwie. -Ale czemu? - Dziwila sie Beth. - Nalezysz do nich, do opetanych. Czego od nas chcesz? -Wcale do nich nie naleze. Nie wszyscy jestesmy tacy sami. Sluzylem Kierze pod przymusem. Teraz chce sie dowiedziec, jaki los spotkal reszte piekielnych jastrzebi. Wowczas zdecyduje, co dalej. Zeby nie zabrnac w slepa uliczke, musze brac pod uwage kilka mozliwosci. Posiadanie sojusznikow, ktorzy nie sa w stanie mnie zdradzic, moze mi dac nieocenione korzysci. -W porzadku - powiedziala Beth. - Co mamy robic? -Za trzydziesci minut wykonam skok do ukladu Nowej Kalifornii. Nawet jesli Kiera i pozostale piekielne jastrzebie odlecialy stamtad, pasazerowie zostana wyprowadzeni ze statku. Wobec tego trzeba was schowac. Wydaje mi sie, ze jest takie miejsce, gdzie bedziecie poza zasiegiem percepcji Choi-Ho i Maxima Payne'a. -Poza zasiegiem percepcji? - Powtorzyl Jed. -Opetani wyczuwaja ludzkie mysli. Za kazdym razem zasieg oczywiscie jest inny. -To znaczy, ze wiedza, o czym mysle? - Spytal z drwina. -Nie, ale zdaja sobie sprawe z waszej obecnosci i slysza wasze uczucia. Materialne przeszkody utrudniaja taka percepcje. Mam nadzieje, ze zasloni was zawartosc moich zbiornikow. Musicie tylko ukryc sie tam, gdzie jest ich pelno. -Lepiej, zeby w tym twoim gniazdku znalazlo sie miejsce dla pieciu - rzekla przytomnie Beth. -Potrzebuje tylko dwoch osob. -Ciezka sprawa, stary. Jestesmy dostepni tylko w pelnym pakiecie. Dziewczyny i Gerald ida z nami. -Do niczego mi sie nie przydadza. Usmiechnela sie lodowato. -Musiales dlugo lezec w grobie, co? Zapomniales juz, jak to jest, gdy sa przy tobie inni ludzie, przyjaciele, gdy masz obowiazki? Myslisz, ze zostawimy ich na pastwe Capone? Dwojke dzieci? Daj spokoj! -Malo prawdopodobne, zeby ludzie z Organizacji opetali dzieciaki. Z duma powtarzaja, jacy to oni milosierni i wyrozumiali. -Tym lepiej dla nich, ale nam to nie robi roznicy. Bierzesz cala piatke albo figa z makiem. -Wlasnie - poparl ja Jed. Podszedl i stanal za nia. - Gari jest moja siostra. Capone jej nie dostanie. Rocio westchnal przeciagle. -No wiec dobrze, ale tylko tych troje. Jesli macie na pokladzie gromadke dalszych kuzynow, beda musieli stanac oko w oko z Organizacja. -Nie mamy zadnych kuzynow. To od czego zaczynamy? Trzeba bylo miec nerwy ze stali, zeby spacerowym krokiem i z pogodnym wyrazem twarzy wejsc do glownej kabiny wypoczynkowej na pokladzie "Mindori", a zarazem wiedziec to, co sie wiedzialo. Jed uwazal, ze idzie mu nie najgorzej. W czasie wizyt w "Blekitnej Fontannie", gdzie zaczepial przyjaznie nastawione zalogi statkow kosmicznych, nauczyl sie zachowywac w niezrecznych sytuacjach jakby nigdy nic. W kabinie tloczylo sie sporo dzieciakow, wiecej niz zazwyczaj, poniewaz przedluzajaca sie podroz nareszcie dobiegala konca. Wszyscy siedzieli ze wzrokiem wlepionym w ogromna przednia szybe, za ktora na czarnym tle migotaly srebrne punkciki. Jed szybko popatrzyl na boki, aby sie upewnic, czy nie ma w poblizu Choi-Ho i Maxima Payne'a. Rocio zapewnial, ze obaj sa u siebie w kabinie, on jednak nie wierzyl bez zastrzezen we wszystko, co mowila dusza piekielnego jastrzebia. W tym wypadku Rocio nie klamal, nie bylo sladu opetanych. Jed smialym krokiem przemaszerowal przez srodek kabiny w strone jednej z szafek umocowanych w glebi pod sciana. Waskie drzwiczki wykonano z listewek z drewna rozanego; male mosiezne uchwyty przypominaly paki rozy. Kiedy polozyl dlon na chlodnym metalu ten natychmiast zamienil sie w czarny plastik. Obok na moment pojawil sie panel wyswietlacza, a na nim slupek szarych znakow alfanumerycznych, ktore zmienialy sie tak szybko, ze nie mozna ich bylo odczytac. Jed poczekal, az rozlegnie sie ciche pikniecie. Wtedy lekko pociagnal. Kiedy drzwiczki sie uchylily, przysunal sie blizej, aby nikt nie zobaczyl jego ruchow. Rocio powiedzial, ze technobiotyczne bloki procesorowe znajduja sie na trzeciej polce od gory. Patrzac przez waska szczeline, ustalil, ze smukle urzadzenia faktycznie tam sa. Zapewne byla to szafka ze sprzetem ogolnego uzytku, bo dostrzegl zestawy narzedzi, bloki diagnostyczne, moduly czujnikow, a takze przyrzady zupelnie mu nieznane. Na czwartej polce lezalo piec kompaktowych pistoletow laserowych. Jed stal jak wryty. Zapewne w ten sposob Rocio chcial go wyprobowac. Jesli nie oprze sie pokusie i nie wezmie broni, to znaczy, ze ma w sobie duzo samozaparcia i bedzie w stanie pomoc piekielnemu jastrzebiowi. Intencje Rocia moze i byly dla niego zagadka, ale jedno wiedzial na pewno: jakkolwiek ma pomoc, nie bedzie to byle co, skoro w zamian dostal zycie. Lecz bron dalaby mu pewne, moze zludne, poczucie bezpieczenstwa. A przeciez Beth miala ten swoj paralizator. Wiedzac, ze Rocio jest w stanie podsluchac jego rozgoraczkowane mysli i wylowic w nich poczucie winy skuteczniej niz jakikolwiek system tajnej inwigilacji, Jed bez paniki siegnal najpierw po pistolet, pozniej zas po jeden z blokow procesorowych. Oba przedmioty ostroznie wlozyl do wewnetrznej kieszeni kurtki, po czym zamknal szafke. Elektroniczny zamek skryl sie pod iluzja smuklych slojow drewna. Najtrudniej bylo wyjsc z kabiny wypoczynkowej. Cos mu uparcie podpowiadalo, zeby krzyknac na dzieciaki i je ostrzec. Az nagle zapalal do nich nienawiscia. Slodkie, naiwne maluchy gapily sie tymi swoimi rozmarzonymi oczami na czarujaca panorame kosmosu. Ludzily sie nadziejami wyolbrzymionymi wrecz do przesytu, czekajac, az za oknem, na koncu nastepnego tunelu czasoprzestrzennego, odslonia sie bramy raju. Smierc frajerom! Slepym, glupim i latwowiernym! Wtem uczucie nienawisci ustapilo. Gdziekolwiek spojrzal, widzial wlasne odbicie. Beth namowila Geralda, zeby poszedl za nia, co zrobil bez zbednych pytan. Jed przyprowadzil Gari i Navar; dziewczyny umieraly z ciekawosci, szczebioczac do siebie przez cala droge korytarzem. Jednakze ich ciekawosc ustapila rownie silnej podejrzliwosci, kiedy Jed cicho zapukal do drzwi lazienki. -Mowiles, ze to wazne - powiedziala Navar z wymowka. -Zaraz sie przekonasz - zapewnil tonem, ktory zdusil jej drwiace prychniecie, jakim chciala skwitowac jego odpowiedz. Beth przekrecila klucz i otworzyla rozsuwane drzwi. Jed rozejrzal sie po korytarzu, aby sie upewnic, ze nikt ich nie widzi. Pozostal kwadrans do ostatniego manewru skoku, dzieciaki gromadzily sie wokol iluminatorow w kabinach w przedniej czesci statku. Dwie dziewczynki z konsternacja zezowaly na Geralda, ktory jakby ich nie widzial. Jed wyciagnal z kieszeni technobiotyczny blok procesorowy. Na jego powierzchni zamrugal rozmyty obraz holograficzny, z ktorego wylonila sie twarz Rocia. -Dobra robota, Jed - powiedzial. - Blef czesto jest najlepszym rozwiazaniem. -W porzadku, co teraz? -Kto to? - Zapytala Navar. -Pozniej ci to wyjasnimy - odezwala sie Beth. - Teraz znajdziemy sobie bezpieczny kat, bo zaraz cumowanie. - Mowila do dziewczynek, a mimo to przez caly czas przygladala sie uwaznie Geraldowi. Akurat byl w swoim apatycznym nastroju, obojetny na to, co sie wokol dzieje. Bala sie tylko, zeby nie zaczal wariowac w kryjowce. -To my nie wysiadamy w Valisku? - Zwrocila sie Gari do starszego brata zalosnym glosem. -Nie, perelko, przykro mi. Nie bedziemy nawet tam cumowali. -Ale dlaczego? -Chyba nas oklamali. Uciszyl ja gorzki smutek w jego glosie. -Nie mozecie teraz stac na podlodze - poinstruowal ich Rocio. Beth wlazla do wanny z dwiema dziewczynkami, Gerald usiadl na sedesie, Jed przylgnal plecami do drzwi. Deski podlogowe znikaly: intensywny miodowy kolor zblakl i zostal zastapiony typowo lazienkowym szarawym odcieniem zieleni, a sprezysta powierzchnia przeistoczyla sie w absolutnie sztywne krzemolitowe poszycie. Pozostaly sladowe resztki iluzji: niewielkie bruzdy, gdzie lezaly deski i blade smugi nieudolnie nasladujace sloje drewna. Na srodku znajdowala sie pokrywa wlazu inspekcyjnego, zawierajaca w rogowych wnekach metalowe zaciski blokujace. -Obroc zaciski o dziewiecdziesiat stopni w prawo, potem szarpnij - zakomenderowal duch jastrzebia. Jed przykleknal i spelnil polecenie. Odblokowana pokrywa uniosla sie dziesiec centymetrow z ostrym sykiem powietrza. Odemknal ja na bok. W dol prowadzil ciasny, metalowy szyb, wzdluz ktorego biegly zaizolowane pianka rury i peki kabli. Beth zapalila paleczke swietlna i podsunela ja nad wlaz. Kilka metrow nizej szyb rozgalezial sie w dwie przeciwne strony. -Zejdziesz pierwsza, Beth, i oswietlisz droge - powiedzial Rocio. - Bede cie prowadzil. Jed, musisz zamknac za soba pokrywe. Z oporami (dziewczynki marszczyly czolo i stroily miny) zaczeli schodzic po drabince. Jed zatrzasnal za soba pokrywe, ktora omal nie uciela mu palcow jak gilotyna. Na koniec podloga w lazience cicho pokryla sie starannymi, eleganckimi deskami. 4 Dariat przechadzal sie po dolinie i wlasciwie nie zwracal uwagi na otoczenie. Dreczyly go za to wspomnienia. Gorzko-slodkie echa dawnych dni wabily go w strone sanktuariow, ktorych od trzydziestu lat nie wazyl sie odwiedzac w cielesnej postaci - nawet wowczas, gdy uciekajac przed Bonney i Kiera, walesal sie po pustkowiach habitatu.Szerokie rozlewisko - prawdopodobnie wyzlobione w szaro-brazowej, polipowej skale bystrym nurtem strumienia - bylo perla przyrody. Nad brzegiem rosly kepy miekkiej, rozowej trawy, lezace w rozsypce glazy przyoblekl bursztynowy i fioletowy mech, a smukle trzciny kolysaly sie ospale, poruszane pradem wody. Po raz ostatni widzial je, kiedy do brzegu dryfowalo cialo Mersina Columby, broczace krwia z rozbitej glowy. Stal nad nim nastoletni chlopiec z twarza wykrzywiona wsciekloscia. Wolno opuszczal palke. Taki mlody i tyle w nim niepohamowanej zlosci... Rowninna polac ziemi miedzy zboczami doliny a zakolem strumienia. Tamtedy wila sie sciezka wydeptana przez zwierzeta, ktore omijajac niewidoczne z daleka przeszkody, zmierzaly na piaszczysta lache, gdzie mialy wodopoj. Gdyby nie to, okolice mozna by nazwac dziewicza. Rozowa trawa, obecnie przewazajaca na rowninach, mocno juz wybujala. Malenkie fredzle zarodnikowe zamarly na granicy dojrzalosci. Pomimo sprzyjajacych warunkow terenowych od lat nikt tu nie obozowal. Nie wrocilo tu zadne z plemion Gwiezdnego Mostu, odkad... O, tutaj. Przystanal na poboczu pustej sciezki. Wyzsze lodygi traw przenikaly z szelestem przeswitujaca materie jego nog. Tak, to wlasnie to miejsce. Tutaj stalo tipi Anastazji. Przytulny, kolorowy namiot. Na tyle mocny, ze wytrzymal jej ciezar, kiedy zacisnal sie sznur na jej szyi. Czy rozowa trawa nie rosla tu rzadsza? Nierowne kolo, gdzie niegdys byl stos pogrzebowy. Wspolplemiency wyslali do swoich krolestw wraz z garstka rzeczy osobistych - wszystkich procz jednej: kamykow Toalego, z ktorymi Dariat nie rozstawal sie przez trzydziesci lat. Jej cialo rozsypalo sie w ogniu i dymie, co uwolnilo dusze z ostatnich wiezow, ktore laczyly ja ze swiatem materialnym. Skad wiedzieli? Tacy prosci, zacofani ludzie. A jednak swoim zyciem dawali swiadectwo zdumiewajacej prawdzie. Byli przygotowani lepiej niz ktokolwiek na spotkanie z zaswiatami. Anastazja z pewnoscia nie cierpiala w ten sam sposob co potepione dusze, ktore Dariat spotkal w czasie krotkiego tam pobytu. Usiadl na trawie. Toga naprezyla sie na grubych nogach, lecz w zasadzie go nie ocierala. Nawet jesli zachowala sie tutaj jakas pozostalosc jej osobowosci, to juz dawno znikla. I co teraz? Spojrzal na tube swietlna, ktora przygasla jak nigdy dotad. Bylo chlodno, inaczej niz dawniej we wnetrzu Valiska, gdzie panowal rajski klimat. Po trosze sie zdziwil, ze w ogole cos odczuwa. Czy duch moze reagowac na temperature? Z drugiej strony, zauwazal w sobie wiele niewyjasnionych tajemnic. -Dariat? Pokrecil glowa. Cos mu sie przeslyszalo. Dla pewnosci rozejrzal sie dokola. Nie zobaczyl widma ani zywej istoty. Ciekawa sprawa, pomyslal. Czy duch widzi ducha? -Dariat, jestes tam. Czujemy cie. Odezwij sie. Ten glos przypominal przekaz afiniczny, tyle ze byl duzo cichszy. Szept w najdalszych zakamarkach umyslu. Pieknie, duchy strasza ducha. Wielkie dzieki, Toale. Tylko mnie moglo sie zdarzyc cos takiego. -Kto tam? - Zapytal. -Jestesmy teraz Valiskiem. A ty czescia nas. -Jak to? Kim jestescie? -Jestesmy osobowoscia habitatu, powstala z polaczenia ciebie i Rubry. -Bez sensu. Nie mozecie byc mna. -Jestesmy. Twoje wspomnienia i osobowosc zwiazaly sie z Rubra w warstwie neuronowej, pamietasz? Zmienilismy sie tak samo jak procesy myslowe warstwy neuronowej, fizycznie i nieodwracalnie. Nic nam sie nie stalo. Ale ty byles dusza, ktora opetala cialo. Zostales z niego wyrwany, kiedy habitat przeniosl sie do tego krolestwa. -Do krolestwa niegoscinnego dla opetanych - rzekl z uraza. -To prawda. -Zdazylem sie przekonac. Jestem duchem. To wlasnie mam z tej calej przeprowadzki. Jestem duchem, cholera! -Interesujace. Nie widzimy cie. -Siedze sobie w dolinie. -Aha. - Dariat wyczul zrozumienie ze strony osobowosci. Wiedziala, o ktora doline mu chodzi. A wiec nawiazali prawdziwa wiez afiniczna. - Udostepnisz nam, prosze, swoje sensorium? To nam pozwoli na pelniejsza ocene sytuacji. Nie przychodzil mu do glowy zaden racjonalny powod, zeby odmowic, mimo ze ten pomysl nie przypadl mu do gustu. Po trzydziestu latach psychicznej izolacji, ktora sam sobie narzucil, nielatwo mu bylo dzielic sie swoimi przezyciami. Nawet z istota, ktora twierdzila, ze pochodzi od niego. -Niech wam bedzie - burknal. Poszerzyl pasmo afiniczne, aby osobowosc habitatu mogla zobaczyc swiat jego oczami... A wlasciwie tym, co bral za oczy. Na specjalne zyczenie ogladal swoje cialo, przechadzal sie tu i tam oraz udowadnial, ze nie ma cielesnej powloki. -A mimo to upierasz sie, ze masz ludzki wyglad - powiedziala osobowosc. - Dziwne. -Mysle, ze to kwestia przyzwyczajenia. -Raczej podswiadomego dodawania sobie otuchy. Traktujesz te forme jak fundament swego jestestwa, pierwiastek pozwalajacy ci wierzyc we wlasne istnienie. Dzieki tej formie czujesz sie rzeczywistym bytem. Innymi slowy, nie schodzisz z wybranej drogi. Ale to przeciez nic nowego, prawda? -Nie sadze, zebym byl az taki uparty. Moze byscie powstrzymali sie od szyderstw choc na kilkadziesiat lat. -Jak sobie zyczysz. Badz co badz, umiemy dopiec do zywego. Dariat niemalze parsknal smiechem, poniewaz w trakcie rozmowy doswiadczyl nieodpartego uczucia deja vu. Po tym, jak opetal cialo Horgana, przez wiele dni prowadzili slowne potyczki. -Macie jakis konkretny powod, zeby ze mna rozmawiac? Czy moze chcieliscie sie przywitac? -To srodowisko jest niegoscinne nie tylko dla dusz. Probuje ograniczyc nasza zdolnosc do zycia juz na poziomie atomowym. Rozlegle fragmenty warstwy neuronowej przestaly dzialac, gorzej, nie sa stabilne, bezladnie przenikaja do innych warstw, co wymaga bezustannej obserwacji zmian. Tego rodzaju defekty zagrazaja naszej ujednorodnionej architekturze. Programy odnawiania informacji pracuja bez przerwy, zeby rdzen osobowosci nie zostal skasowany. -Kiepska sprawa, ale jesli defekt nie wystepuje wszedzie jednoczesnie, nic wam sie nie stanie. -Moze i tak, lecz zmniejszyla sie sumaryczna efektywnosc procesow komorkowych. Klastry komorek sensytywnych wykazuja ograniczone zdolnosci percepcyjne, alarmujaco obniza sie wydolnosc narzadow. Blony miesniowe reaguja z opoznieniem, produkcja energii elektrycznej spadla prawie do zera, glowne systemy elektryczno-mechaniczne zostaly wylaczone. Nie funkcjonuje siec telekomunikacyjna i wiekszosc procesorow. Jezeli sytuacja nie ulegnie poprawie, optymalne warunki biosferyczne uda sie przywrocic dopiero za dziesiec dni, moze nawet za dwa tygodnie. -Nie chcialbym sie migac, ale czego wy ode mnie oczekujecie? -Nalezy jakos zorganizowac ludnosc, ktora nam zostala. Wprowadzimy procedury zachowawcze, zeby nie dopuscic do dalszych szkod. -Proscie zywych, nie mnie. Co ja moge? -Staramy sie, lecz ci, ktorzy zostali uwolnieni ze stanu opetania, na razie sa krancowo zdezorientowani. Nie odpowiadaja nawet ludzie polaczeni z nami wiezia afiniczna. Walcza ze skutkami powaznego urazu psychicznego, ich zdrowie fizyczne rowniez sie pogorszylo. -No i? -Mamy prawie trzystu krewnych w kapsulach zerowych. Twoj pomysl, pamietasz? Kiera przeznaczyla ich na nagrode dla dusz opetujacych jastrzebie. Gdyby tak ich wyjac, mielibysmy sile robocza. Znalazloby sie wsrod nich wielu wykwalifikowanych technikow. -Niezla mysl. Ale zaraz, zaraz... Wszystko wysiadlo, a kapsuly zerowe maja zasilanie? -Systemy zasilania kapsul sa samowystarczalne, wykonane w technologii wojskowej, ponadto umieszczone gleboko w komorach. Chyba dlatego wlasnie maja wzgledna ochrone przed tym, co nam dokucza. -Jesli trzeba pacnac w przelacznik, czemu nie posluzysz sie serwitorem? -W organizmach serwitorow zaszly fatalne zmiany fizjologiczne. Zwierzeta zapadly w gleboka spiaczke. Nie da sie ich wybudzic zadnym poleceniem afinicznym. -A gatunki ksenobiotyczne? -To samo. Pod wzgledem chemicznym nie roznia sie tak bardzo od organizmow na Ziemi. Jesli nasze komorki sa w zlym stanie, ich tez. -No dobrze. Domyslacie sie juz, skad sie biora problemy? Moze opetani spowodowali jakies energistyczne turbulencje? -Watpliwe. To raczej wina fundamentalnych cech tego swiata. Podejrzewamy, ze w tym kontinuum wartosci kwantowe sa zdecydowanie inne niz w naszym dawnym wszechswiecie. Badz co badz, wybralismy srodowisko charakteryzujace sie negatywnym wplywem na energetyczna strukture duszy opetujacej cialo. Musimy wiec zalozyc, ze rownowaznosc masy i energii zachodzi tutaj na innych zasadach, co ma swoje odbicie na poziomie atomu. Dopoki jednak nie przeprowadzimy pelnej analizy nowych zaleznosci kwantowych, wszystko to beda tylko czcze spekulacje. -A nie pomysleliscie, ze w tym regionie piekla diabel nie korzysta z elektrycznosci? -Pomyslelismy; twoje mysli sa teraz naszymi myslami. Minio to wolimy racjonalnie podejsc do problemu. No i mamy hipoteze, ktora w koncu pomoze nam wybrnac z tej gownianej sytuacji. -Dobra, nie narzekam. No wiec co mam robic? -Sprawdz, czy mozesz porozmawiac z niejakim Toltonem. On wylaczy kapsuly zerowe. -Tak? A co to za facet? -Uwaza sie za ulicznego poete. Jeden z tych, ktorego udalo sie wyrwac ze szponow Bonney. -Posluguje sie wiezia afiniczna? -Nie, lecz zawsze sie mowilo, ze ludzie czasem widza duchy. -Tonacy brzytwy sie chwyta, co? -Masz lepszy pomysl? Duch moze odczuwac zmeczenie. Dariat odkryl te nieprzyjemna prawde, brnac przez trawiasta rownine w strone holow wiezowcow, ktore pierscieniem opasywaly habitat. No ale jesli ma sie wyimaginowane miesnie, to musza sie ciezko napracowac podczas dzwigania wyimaginowanego ciala na duza odleglosc, zwlaszcza ciala o tak obfitych ksztaltach. -To niesprawiedliwe - zwrocil sie do osobowosci. - Kiedy dusze wracaja z zaswiatow, otrzymuja powierzchownosc dobrze zbudowanego dwudziestopieciolatka. -Bo sa prozne. -Chcialbym byc prozny. Tereny parkowe Valiska tracily na atrakcyjnosci. Po opuszczeniu doliny zobaczyl, ze rozowa trawa, porastajaca poludniowa czesc cylindra, przyjmuje ponury odcien szarosci. Narzucalo sie skojarzenie z brudnym miejskim smogiem, niszczacym krajobraz. I nie zawinilo bynajmniej slabe oswietlenie, jako ze jadro plazmy w osiowej tubie swietlnej nadal dziarsko blyszczalo neonowym blekitem. Winic nalezalo raczej ogolny marazm, ktory byl chyba cecha charakterystyczna tego swiata. Ksenobiotyczna roslina wygladala jak po przekwitnieciu - jakby jej fredzle zarodnikowe dojrzaly, a ona sama szykowala sie z powrotem do snu. Poznikaly owady, ktore niegdys bzykaly i swiergotaly nad rowninami. Kilka razy natknal sie na polne myszy i ich ksenobiotyczne kuzynki, pograzone w niespokojnym snie. Zwinely sie do snu gdzie popadlo, nie wracaly juz do swoich gniazd i norek. -Nadal musza zachodzic zwykle reakcje chemiczne - zauwazyl. - W przeciwnym razie wszystko by wymarlo. -Owszem, ale z naszych doswiadczen i obserwacji wynika, ze sa w pewien sposob spowolnione. Dariat maszerowal przed siebie. Zwiniete w spiralki zdzbla trawy utrudnialy chodzenie, stawialy swoisty opor, gdy przenikaly jego nogi. Zupelnie jakby brodzil w rzece, gdzie woda siega kostek. Poniewaz coraz czesciej utyskiwal, osobowosc poprowadzila go w strone jednej z waskich sciezek zwierzat. Po polgodzinie lzejszego marszu i rozwazeniu sytuacji znowu sie odezwal: -Mowiliscie, ze produkcja elektrycznosci spadla prawie do zera. -Tak. -Ale nie calkiem? -Nie. -W takim razie habitat musi znajdowac sie w obrebie pola magnetycznego, skoro kable indukcyjne wytwarzaja prad. -Teoretycznie tak. -Ale? -Niektore kable indukcyjne dostarczaja prad, lecz jest ich tylko kilka, a i te dzialaja z przerwami. Nie mamy pojecia, chlopcze, co tu sie wyrabia. Poza tym nie wykrylismy na zewnatrz ani sladu pola magnetycznego. I niczego, co mogloby je wytwarzac. -W ogole cos widac? -Prawie nic. Dariat czul, ze osobowosc otrzymuje malo czytelne obrazy z klastrow komorek sensytywnych, rozsianych na polipowej powloce habitatu, i formatuje je dla niego w spojna wizualizacje. Osobowosc musiala zdobyc sie na olbrzymia koncentracje, aby podolac temu skadinad prostemu zadaniu - kiedys zajmowaly sie tym niezalezne programy - co zaskoczylo go i zaniepokoilo. Nie bylo zadnych planet, ksiezycow, gwiazd ani galaktyk. Jedynie mroczna otchlan. Najdziwniejsze uczucie, jakiego doswiadczyl w rozszerzonym pasmie afinicznym, bralo sie z wrazenia, ze Valisk dokads leci. Z pewnoscia odbywal sie ruch, lecz wyczuwalny podswiadomie, niemozliwy do zdefiniowania. Ogromny cylinder zdawal sie przecinac mglawice o charakterze nieznanym naukowcom. Jakby skladala sie z niewiarygodnie zlozonych warstw smoliscie czarnej mgielki, przesuwajacych sie tak wolno, ze prawie niezauwazenie. Gdyby to widzial na wlasne oczy, obarczylby wina przemeczony wzrok. Z trudem, bo z trudem, ale jednak dalo sie wypatrzyc smugi zwiewnej substancji, rzadsze niz chmur w atmosferze planety i gestsze od oblokow miedzygwiezdnego gazu. Naraz daleko za poludniowa czapa biegunowa Valiska zablysnal promyk szarawego swiatla; lsniacy waz przemykal wsrod niematerialnych oparow. W jego bliskosci poszarpane, ziarniste strzepy mgiel uzyskiwaly szmaragdowy i turkusowy polysk. Zjawisko trwalo niecala sekunde. -Blyskawica? - Zapytal Dariat, zdziwiony. -Nie wiadomo. Nie wykrylismy gromadzenia sie ladunku elektrycznego na powloce. Zapewne elektrycznosc nie miala z tym nic wspolnego. -Widzieliscie wczesniej cos takiego? -Dwa razy. -Jasny gwint! Zmierzyliscie odleglosc? -Nie da rady. Probujemy obliczyc paralakse na podstawie danych z zewnetrznych komorek sensytywnych. Niestety, brak wyraznych, rozpoznawalnych punktow odniesienia w formacjach chmur niweczy nasze wysilki. -Zaczynacie mowic jak edenisci. A jak wam sie wydaje? -Wydaje nam sie, ze mozemy patrzec na odleglosc co najwyzej dwustu kilometrow. -Cholera. Tylko tyle? -Tak. -Za tym paskudztwem moze sie kryc doslownie wszystko. -Zaczynasz pojmowac, chlopcze. -Mozecie sprawdzic, czy sie poruszamy? Takie mialem wrazenie. Ale moze tylko mgla sie wokol nas przelewa? -Podzielamy twoje wrazenie, ale na wrazeniu sie konczy. Bez wiarygodnego punktu odniesienia nigdy nie bedziemy miec pewnosci. Z pewnoscia nie ma przyspieszenia, co wyklucza mozliwosc, ze spadamy w polu grawitacyjnym. Jezeli oczywiscie w tym srodowisku istnieje grawitacja. -A gdyby skorzystac z radaru? Probowaliscie juz? Na przeciwobrotowym kosmodromie jest mnostwo anten radarowych. -Na kosmodromie zachowaly sie radary, kilka statkow adamistow i ponad sto zdalnie sterowanych robotow serwisowych, ktore mozna przerobic na sondy. Ale co z tego, skoro nic tam nie dziala? Koniecznie musimy wyciagnac naszych krewnych z kapsul zerowych. -Dobra, dobra. Nie moge isc szybciej. Wiesz co, Rubra? Mysle, ze integracja z moimi procesami myslowymi slabo na ciebie wplynela. Jesli wierzyc informacjom osobowosci habitatu, Tolton przebywal w parku niedaleko wejscia do wiezowca Gonczarowa. Dariat dotarl tam pozniej, niz sie spodziewal, poniewaz po drodze napotkal inne duchy. W odleglosci dwoch kilometrow od holow drapaczy gwiazd rozowe laki zostaly calkowicie wyparte przez ziemskie gatunki traw i drzew. Rosla tu w zasadzie bujna, wypielegnowana dzungla, ktora rozkorzenila sie na calym obwodzie habitatu. Wokol gestych, oplecionych bluszczem matecznikow wily sie zwirowe drozki. Nad huczacymi potokami wyginaly sie prymitywne mosty z kamiennych plyt, wsparte na glazach oplecionych wiencami kwiecistych pnaczy. Platki opadaly zalosnie, gdy Dariat tracal je noga. W poblizu holu zaczal spotykac truchla zwierzecych serwitorow, przewaznie poparzone pociskami bialego ognia. Zdarzalo mu sie rowniez dojrzec w chaszczach rozkladajace sie ludzkie resztki ich ofiar. Byl to dla Dariata przygnebiajacy widok. Ponure przypomnienie bezlitosnej walki, jaka Kiera toczyla z Rubra o panowanie w habitacie. -I kto wygral? - Mruknal melancholijnie. Minal nastepny neolityczny mostek. Drzewa rosly teraz rzadziej, byly za to wyzsze i rozlozyste. Za dzungla rozciagaly sie tereny parkowe. Z przodu cos sie ruszalo, z dala dobiegaly szmery rozmow. W tym momencie Dariat przestraszyl sie swojego wygladu. Co ma robic, zeby zobaczyli go zywi ludzie? Podskakiwac i machac rekami? Kiedy zbieral sie na odwage, przygotowany na najgorsze, zobaczyla go mala grupka osob, trzech mezczyzn i dwie kobiety. Juz samym ubiorem zdradzali swoja tozsamosc. Najstarszy mezczyzna nosil bardzo dlugi, fikusny kaftan z zoltego aksamitu i koronkowa kryze. Jedna z kobiet wcisnela tluste cialo w czarny, skorzany kostium sadomaso; miala tez w reku pejcz. Jej niesmiala towarzyszka w srednim wieku nosila przyduzy welniany plaszcz, tak ostentacyjnie niechlujny, jakby chciala od siebie wszystkich odstraszyc. Co do pozostalych mezczyzn, to jeden, czarnoskory i na oko dwudziestoletni, demonstrowal lamparcie miesnie pod elegancka, czerwona kamizelka, drugi zas, trzydziestokilkuletni, chodzil w luznym kombinezonie mechanika. Nawet z poprawka na specyficzny typ mieszkancow Valiska nie chcialo sie wierzyc, ze spotkala sie tutaj tak niedobrana grupa. Dariat przystanal, zaskoczony. Nie wiedzial, czy sie cieszyc, gdy z wahaniem podnosil reke na powitanie. -Czesc! Fajnie, ze mnie widzicie. Nazywam sie Dariat. Wpatrywali sie w niego. Na znekanych twarzach pojawil sie wyraz wrogosci i podejrzliwosci. -Ten, ktorego Bonney kazala wszystkim szukac? - Zapytal Murzyn. Dariat usmiechnal sie skromnie. -To wlasnie ja. -Ty chuju!!! Patrz, co zrobiles! Mialem cialo! Znowu zylem! A ty to spieprzyles. Spieprzyles moje zycie. Wszystko zniszczyles. Wszystko! Sprowadziles nas na to zadupie, ty i ta menda mieszkajaca w scianach. Dariata oswiecilo. Przez cialo mezczyzny przeswitywaly nikle kontury galezi. -Jestes duchem! - Wykrzyknal. -Jak kazdy z nas - powiedziala sadystka. - Dzieki tobie. -O kurde - wyszeptal, zbity z tropu. -Sa jeszcze inne duchy? - Spytala osobowosc habitatu. Pasmo afiniczne tetnilo ciekawoscia. -A co, cholera, nie widac? Sadystka postapila krok w jego strone i z glosnym chrzestem strzelila z bata. Usmiechnela sie jadowicie. -Dawno nie mialam okazji zrobic z niego wlasciwego uzytku, kotku. A szkoda, bo wiem, jak sprawic bol. -Bedziesz mogla nadrobic stracony czas - mruknal czarnoskory. Dariat zadrzal, lecz sie nie cofnal. -Nie mozecie mnie za to winic. Jestem jednym z was. -No wlasnie - wtracil mechanik. - Tym razem nam nie zwiejesz. - Z kieszeni w spodniach wyciagnal ciezki klucz nastawny. -Musza tu byc wszystkie - powiedziala osobowosc habitatu. - Wszystkie dusze, ktore opetywaly ludzi. -Po prostu super. -Mozemy mu cos zrobic? - Zapytala niesmiala. -Zaraz sie przekonamy - odpowiedziala sadystka. -Zaczekajcie! - Poprosil Dariat blagalnym tonem. - Trzeba wspolnymi silami zabrac stad habitat. Naprawde nie rozumiecie? Wszystko sie wali, przestaje dzialac. Jeszcze troche i nie bedziemy mogli wydostac sie z pulapki. Czarnoskory wyszczerzyl zeby. -Chcemy, zebys nam pomogl pogonic habitat z powrotem do prawdziwego wszechswiata. Dariat nie wytrzymal. Odwrocil sie i zaczal uciekac, lecz tamci juz deptali mu po pietach. Kwestia czasu bylo, kiedy go zlapia. Mial przerazajaca nadwage i dopiero co zaliczyl dziewieciokilometrowa wycieczke. Bicz smagnal go w lewa piete. Jeknal nie tyle z piekacego bolu, ile ze bol w ogole byl mozliwy. Z tylu dolecialy go smiechy i wesole okrzyki, gdy ku zadowoleniu goniacych okazalo sie, ze nadal mozna zadawac cierpienie. Dariat chwiejnie przebiegl po moscie i zatoczyl sie w gaszcz dzungli. Na policzku i ramieniu poczul ostre uderzenie bicza i uslyszal rechot sadystki. Smukly Murzyn dogonil go wreszcie, wybil sie w powietrze i kopnal go w krzyz. Dariat polecial w przod i wyladowal na brzuchu z szeroko rozlozonymi rekami i nogami. Nie ugielo sie pod nim ani jedno zdzblo trawy. Jego otyle cialo wydawalo sie lezec w polowie wysokosci zdzbel, przy czym te najwyzsze przebijaly go na wylot. Wtedy zaczelo sie lanie. Kopano go bez litosci po zebrach, nogach, szyi. Pejcz co chwila swistal i trafial w kregoslup, raz za razem. Mechanik stanal mu na ramionach i walnal go kluczem w glowe. Bito go rytmicznie, ze straszna zaciekloscia. Dariat odpowiadal krzykiem na kazdy potworny cios. Cierpial niewyslowione katusze, lecz nie bylo krwi, sincow, zlamanych kosci czy jakichkolwiek obrazen. Ognie meczarni wciaz podsycal plomien furii i nienawisci. Kazde uderzenie bylo dowodem i podkresleniem tego, jak bardzo pragneli wywrzec na nim zemste. Jego krzyki przycichly, choc byly rownie natarczywe, zabarwione coraz wieksza udreka. Pejcz, klucz nastawny, buty i piesci zaczely wnikac w niego glebiej, przedzierac sie przez nieuchwytna granice astralnego ciala. Zapadal sie w trawe, kazde uderzenie wbijalo go brzuchem do ziemi. Ogarnal go chlod; fala zimna wyplywala z twardej powierzchni, z ktora sie zespalal. Jego wyglad ulegal deformacji, kontury sie rozmywaly. Nawet mysli zaczynaly wygasac. Nic ich nie moglo powstrzymac. Zadne slowa. Ani blagania, ani obietnice zaplaty, ani modlitwy. Absolutnie nic. Musial wszystko znosic. Nie wiedzac, jak to sie skonczy, co gorsza, jak to sie moze skonczyc. W koncu go zostawili. Po jakim czasie, tego nikt nie wiedzial. Dopiero gdy zaspokoili pragnienie zemsty, gdy przestalo ich podniecac sadystyczne widowisko i gdy przetestowali wszystkie dostepne duchom metody brutalnego zadawania bolu. Zostala po nim marna resztka, niewyrazny skrawek mdlej, perlowej poswiaty zagubiony w trawie. Wierzchnia czesc togi ledwie wystawala nad powierzchnie ziemi. Glowa i konczyny zostaly zagrzebane. Oprawcy odeszli, rozesmiani. Posrod chlodu, ciemnosci i beznadziei trzymalo sie razem kilka nitek mysli. Slaba, filigranowa materia meki i rozpaczy. Tyle tylko z niego zostalo. Doprawdy niewiele... * Tolton nie byl oswojony z takimi scenami. Jego wiedza w tym zakresie pochodzila z drugiej reki, byla przestarzala i nieadekwatna, wziela sie z historii opowiadanych przez mieszkancow najnizszych pieter w drapaczach gwiazd. Z opowiesci o tajnych misjach wojskowych, oddzialach spychanych przez przewazajace sily wroga i czekajacych na ewakuacje z linii frontu. Ranni, okaleczeni i okrwawieni, trafiali do takich wlasnie miejsc, do szpitali polowych z selekcja pacjentow. Odbywala sie kolejna odslona dlugiej sagi o nieszczesciach ludnosci habitatu. Myszkowanie po parku wydawalo sie archeologiczna przygoda. Dostrzegalne golym okiem slady nastepujacych po sobie etapow "osadnictwa" ukladaly sie w koncentryczne kregi.Na poczatku byl hol wiezowca, ladna rotunda ze szkla i kamienia, wtopiona w perfekcyjnie utrzymany park. Z nadejsciem opetanych, w efekcie jednej z niezliczonych bitew miedzy Rubra a zwolennikami Kiery, hol zostal zdewastowany, a wokol niego napredce wyroslo miasteczko. Domeczki w stylu Tudorow sasiadowaly z arabskimi namiotami, rozbijanymi obok blyszczacych przyczep kempingowych. Zachwycalo bogactwo wyobrazni. Tak bylo, nim Valisk wyfrunal z wszechswiata. Potem iluzja trwalosci tych cudeniek prysla jak spadajacy z dachu sopel lodu. Swiatlo dzienne ujrzaly obskurne budy, byle jak sklecone z metalowych i plastikowych odpadow. Wspieraly sie na sobie niepewnie, jakby lada chwila wszystko mialo runac. Waskie pasy zieleni przeobrazily sie w sliskie, blotniste sciezki, czesto wykorzystywane w charakterze kanalow sciekowych. Kiedy kolo fortuny znowu sie obrocilo, ocaleni mieszkancy Valiska doswiadczyli jeszcze jednej przeprowadzki. Wyciagnieci z ciasnych cel, gdzie zamkneli ich ciemiezyciele z zaswiatow, rozproszyli sie bezladnie po trawiastej rowninie. Brakowalo im energii i woli, aby zajac sie czymkolwiek. Jedni lezeli na plecach, drudzy zwineli sie w klebek, inni zas siedzieli pod drzewami lub dreptali bez celu. W odczuciu Toltona, i tak nie bylo z nimi najgorzej. Nic dziwnego, ze po tylu tragicznych przejsciach nie mogli otrzasnac sie z oszolomienia. Poeta dopiero po dlugim czasie przywyknal do halasu. Jeki rozpaczy i zduszone lkania zlewaly sie w jeden glos, zatruwajacy swiat atmosfera grozy. Jakby pieciu tysiacom ludzi snil sie ten sam koszmar. I zupelnie jak w prawdziwym koszmarze, nie mogli sie z niego obudzic. Na samym poczatku, kiedy wyszedl z kryjowki, podchodzil do kazdego ze slowami otuchy i przyjacielskim gestem, takim jak polozenie reki na ramieniu. Przez kilka godzin niestrudzenie pocieszal kogo mogl, az nagle zrozumial, jakie to wszystko beznadziejnie daremne. Ludzie sami musieli sie pozbierac po urazie psychicznym. Co nie bylo wcale latwe, skoro duchy wciaz przypominaly im o strasznych przezyciach. Niedawni dreczyciele walesali sie wsrod drzew na obrzezach pobliskiej dzungli. Z jakiegos powodu, po tym jak zostali wyrzuceni z cial nosicieli, nie chcieli odejsc. Po dziwnej transformacji Valiska nostalgicznie lgneli do swoich bylych ofiar, podazali za nimi krok w krok z perwersyjnym oddaniem, gdy ci po uwolnieniu czolgali sie w drgawkach i wymiotowali. Pozniej, w miare jak ludzie odzyskiwali zdolnosc myslenia i orientowania sie w sytuacji, odzywala sie w nich zlosc. To wlasnie w zetknieciu z jadem zbiorowej nienawisci - a nie ze wzgledu na pogrozki i wulgarne okrzyki - duchy ustapily. Znalazly dla siebie schronienie w lesie wokol parku, do pewnego stopnia zdumione reakcja, jaka wywolaly. Ale nie odeszly daleko. Tolton je widzial: cisnely sie w polmroku miedzy drzewami. Swa blada, nieziemska poswiata powolywaly do istnienia ruchome cienie, ktore przesuwaly sie sennie wsrod pni i konarow. Duchy jednak nie zaglebialy sie w las, jakby skrajne okolice pociemnialego habitatu ich takze napelnialy groza. Ten aspekt sprawy najbardziej niepokoil Toltona. Jego wlasne wypady byly prawie tak samo bezcelowe jak spacery tych, co dopiero dochodzili do siebie. Jemu tez nie usmiechala sie wloczega po rozpadajacym sie miasteczku, uwazal tez za stosowne nie wchodzic w komitywe z duchami. Gdzies w zakamarkach jego pamieci kolataly sie strzepy dawnej wiedzy ludowej, wsrod nich zas przeswiadczenie, ze duch nigdy nie zabije czlowieka zywego. A jednak niezaleznie od tego, ktory czarownik w prehistorycznych czasach wyglosil ten osad, z pewnoscia nie mial do czynienia z takimi wlasnie duchami. Tak wiec wloczyl sie, unikajac kontaktu wzrokowego, i szukal... Sam nie wiedzial czego. Jak na ironie, najbardziej brakowalo mu Rubry i jego szerokiej wiedzy. Ale blok procesorowy, za pomoca ktorego komunikowal sie z osobowoscia habitatu, wysiadl zaraz po tym, kiedy zaszla zmiana. Probowal jeszcze innych blokow, lecz zaden nie dzialal. Czasem tylko slyszal jakies szumy. Mial za male, wlasciwie zerowe doswiadczenie techniczne, zeby szukac przyczyny. Nie rozumial tez istoty przemiany, jaka nastapila w habitacie, obserwowal tylko skutki masowego egzorcyzmu. Przypuszczal, ze stoi za tym jakis tajemniczy sojusznik. Tyle ze Valisk nie mial sojusznikow. Zreszta, Rubra nie wspomnial, ze cos takiego moze sie wydarzyc, ani razu w ciagu tych tygodni, kiedy chronil Toltona przed opetanymi. Nie zostalo mu nic innego, jak tylko robic swoje, karmic sie uluda swej przydatnosci i czekac na rozwoj wypadkow. Cokolwiek miala przyniesc przyszlosc. -Prosze... - Kobieta odezwala sie polszeptem, lecz z takim zdecydowaniem, ze Tolton zawahal sie i sprawdzil, kto mowi. - Prosze mi jakos pomoc, prosze... - Miala kilkadziesiat lat i lezala zwinieta pod drzewem. Tolton zblizyl sie do niej, mijajac paru nieszczesnikow, ktorzy legli na trawie w stanie bliskim spiaczki. W pomroce mial trudnosci z rozroznieniem szczegolow. Byla owinieta duzym kocem w szkocka krate, ktory sciagala pod szyja jak szal. Twarz czesciowo przyslanialy opadajace w nieladzie dlugie wlosy; ich lsniace, tycjanowskie korzonki mocno sie odcinaly od brudnych i splowialych kasztanowych lokow. Spod tej zaslony wyzieraly drobne rysy twarzy, zadarty nosek, wydluzone kosci policzkowe i nieprzekonujaco fantazyjne brwi. Skora wydawala sie napieta, jakby naciagnieta dla podkreslenia ksztaltow ciala. -Co u ciebie? - Zapytal lagodnie Tolton i zganil sie w duchu za to idiotyczne pytanie. Kiedy kucnal przy niej, mdly odblask tuby swietlnej osrebrzyl lzy plynace jej po policzkach. -Boli mnie - powiedziala. - Teraz, kiedy odeszla, tak bardzo mnie boli... -To minie. Zobaczysz, czas leczy rany. -Spala z setkami facetow - zalkala zalosnie kobieta. - Z setkami... Z kobietami takze. Czulam jej zar, ona to uwielbiala, i to jeszcze jak. Cholerna zdzira! Musialam sie parzyc z tymi zwierzetami. Godzic sie na wstretne, podle rzeczy, jakich nie robi zaden przyzwoity czlowiek. Chcial ujac jej dlon, lecz wyrwala sie i odwrocila twarz. -To nie bylas ty - powiedzial. - Ty tego nie robilas. -Mylisz sie! To dzialo sie ze mna. W kazdej chwili wszystko wyraznie czulam. To moje cialo. Moje! Moja krew w nim plynie. Ona mi je zabrala. Zhanbila mnie, upokorzyla. Jestem taka zepsuta, ze nie uwazam juz siebie za czlowieka. -Przykro mi, naprawde, ale musisz przestac tak myslec. Jesli nie przestaniesz, pozwolisz jej wygrac. Przed toba nowe zycie. Tamto juz sie skonczylo, dotrwalas do konca. Ona zostala wyegzorcyzmowana, odtad bedzie tylko blednym, znerwicowanym upiorem. Ja to nazywam zwyciestwem, ty nie? -Ale mnie boli - zaczela od nowa. - Jak moge zapomniec, skoro tak mnie boli? - Dodala cichszym, konfidencjonalnym glosem. -Przeciez sa lekarstwa, supresory wspomnien, najrozniejsze terapie. Kiedy tylko wlaczymy prad, bedziesz mogla... -Z glowa wszystko w porzadku! - Znow sie zalamywala. - Chodzi o moje cialo, ono boli. Tolton zaczal sie domyslac, dokad zmierza rozmowa. Kobieta ciagle sie trzesla, a polyskliwa wilgoc na jej policzkach musiala po czesci byc potem. Zerknal ukradkiem na jej nienaturalne korzonki wlosow. -Gdzie dokladnie cie boli? -Twarz - wymamrotala. - Boli mnie twarz. To juz nie jestem ja. Gdy patrzylam w lustro, nie widzialam siebie. -Wszyscy to robili, wszyscy wyobrazali sobie siebie jako mlodych i pieknych. Spokojnie, to tylko iluzja. -Iluzja stala sie rzeczywistoscia. Przestalam byc soba. Zabrala mi nawet tozsamosc. I... - Ciagnela rwacym sie glosem - i ksztalt. Ukradla mi cialo, ale to nie koniec. Zobacz, sam zobacz, co mi zrobila. - Ruszajac sie tak wolno, ze juz zamierzal jej pomoc, rozsunela brzegi koca. Po raz pierwszy zalowal, ze nie jest ciemniej. Na pierwszy rzut oka wygladalo to tak, jakby ktos nieudolnie nalozyl jej adaptacyjny pakiet kosmetyczny. Piersi byly ohydnie zdeformowane. Po chwili uswiadomil sobie, ze wina lezy po stronie duzych baniastych narostow, ktore trzymaly sie powierzchni ciala jak pijawki koloru skory. Kazdy powiekszal piers niemalze dwukrotnie, a swoim ciezarem mocno ja naciagal. Naturalna skora gubila sie pod nimi. Najgorsze bylo to, ze nie zostaly przeszczepione ani implantowane, lecz wyrosly z gruczolow sutkowych. Ponizej brzuch wydawal sie anorektycznie plaski za sprawa szerokiego, owalnego pancerza utwardzonej skory. Zupelnie jakby cala jego powierzchnie pokryl gruby odcisk. Imitowane miesnie odznaczaly sie bladymi zmarszczkami. -Widzisz? - Kobieta wpatrywala sie w odsloniety biust z nieskrywana odraza. - Wieksze piersi i plaski brzuch. Bardzo jej zalezalo na duzych piersiach. Zyczyla sobie miec takie. Dawaly wiecej korzysci i przyjemnosci. Mogla nimi szpanowac. Jej zyczenia zwykle sie spelnialy. -Boze, miej nas w swojej opiece... - Mruknal Tolton, przejety zgroza. Nie znal sie na chorobach, ale z otrzymanych w dziecinstwie podstawowych wspomnien dydaktycznych z dziedziny medycyny pozostalo mu pare pozytecznych wiadomosci. Guzy rakowe. Praktycznie juz zapomniane. Genetyczne modyfikacje daly czlowiekowi blisko stuprocentowa odpornosc na te pradawna przypadlosc. A jesli juz dziwnym trafem pojawial sie rak piersi, nanoopatrunki wnikaly w cialo i w ciagu kilku godzin usuwaly chore komorki. -Kiedys bylam pielegniarka. - Kobieta wstydliwie zaslonila sie kocem. - Takich piersi w zyciu nie widzialam. To najwieksze narosle na moim ciele... Ale jest wiele innych zlosliwych zmian zwyrodnieniowych. -Co moge dla ciebie zrobic? - Zapytal ochryple. -Musze miec pakiety nanoopatrunku. Umiesz je programowac? -Nie. Nawet nie mam neuronowego nanosystemu. Jestem zwyklym poeta. -W takim razie prosze cie, poszukaj ich. Moj nanosystem tez wysiadl, ale blok procesorowy moze dzialac. -Ee... No tak, oczywiscie. - Zapowiadala sie wyprawa do wymarlego, pograzonego w mroku wiezowca, lecz jego obawy z tym zwiazane byly niczym w porownaniu z jej cierpieniem. Wstajac, zdolal zachowac pogodne oblicze, chociaz mial przeczucie, ze w tym zwariowanym swiecie nie mozna polegac na pakietach medycznych. Ale kto wie, kto wie... Istnial cien szansy, zatem postanowil za wszelka cene, jesli to mozliwe, ulzyc jej w niedoli. Potoczyl przerazonym wzrokiem po rozsypanych wokol niego ludziach, jeczacych i tulacych sie do siebie nawzajem. Obudzilo sie w nim straszne podejrzenie. Bo jezeli ich bol mial podloze nie tylko w psychice? Wszyscy opetani, z ktorymi sie spotkal, w pewnej mierze zmienili swoj wyglad. Calkiem mozliwe, ze kazda zmiana, nawet mala, pozostawiala po sobie zlosliwego guza. -Niech to szlag trafi! Rubra, gdzie jestes? Potrzebujemy pomocy! * Drzwi celi otworzono jak zwykle bez ostrzezenia. Louise nawet nie zauwazyla, kiedy sie odemknely. Drzemala zwinieta na pryczy, nie do konca swiadoma tego, co sie wokol dzieje. Nie wiedziala, jak dlugo tak lezy. Zupelnie stracila poczucie czasu. Pamietala rozmowe z Brentem Roim, jego sarkazm i nie skrywana pogarde. Potem tu wrocila. A potem... Wrocila tu wiele godzin temu. W kazdym razie dawno. Chyba...Pewnie dlugo spalam. Choc trudno w to uwierzyc. Ogromny ciezar zmartwien zmuszal umysl do wytezonej pracy. W progu zjawily sie dwie znajome policjantki. Zamrugala oczami, spogladajac na ich rozmyte sylwetki, i sprobowala sie wyprostowac. Porazily ja swiatla. Musiala kurczowo zacisnac usta, walczac z naglym przyplywem mdlosci. Co sie ze mna dzieje? -Hej, spokojnie, nie tak predko! - Jedna z policjantek siedziala obok na lozku i pomagala jej utrzymac rownowage. Louise dostala drgawek, cialo miala zlane zimnym potem. Panowala nad soba juz w wiekszym stopniu, choc ciagle jeszcze nie mogla sie skoncentrowac. -Chwila - powiedziala kobieta. - Poczekaj, przeprogramuje pakiet medyczny. Sprobuj wziac kilka glebokich wdechow, dobrze? Prosta sprawa. Wciagnela powietrze drzaca piersia. I jeszcze pare oddechow. Rozdygotane cialo z wolna sie uspokajalo. -C... Co? - Wydukala. -Ostry stan lekowy - odpowiedziala policjantka. - Czesto sie u nas zdarza. Czasem widzimy tu gorsze rzeczy. Louise gorliwie pokiwala glowa, probujac przekonac sama siebie, ze to wszystko tlumaczy. Nic powaznego. Nie musze sie bac. Dziecko ma sie dobrze: pakiet medyczny nie dopusci do powiklan. Byle sie uspokoic. -Juz dobrze, juz sie czuje lepiej. Dziekuje. - Usmiechnela sie niesmialo do policjantki, co ta przyjela z kamienna twarza. -No to chodzmy - zdecydowala druga, stojaca przy drzwiach. Louise wziela sie w garsc i pomalu stanela na chwiejnych nogach. -Dokad idziemy? -Do kuratora sadowego. - Kobieta wydawala sie zniesmaczona. -Gdzie Genevieve? Gdzie moja siostra? -Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Idziemy! Louise zostala niemalze wypchnieta na korytarz. Z kazda minuta czula sie lepiej, chociaz bol glowy wyjatkowo dlugo nie chcial ustapic. Swedzialo ja pewne miejsce nad karkiem, jakby cos ja uklulo. Odruchowo sie podrapala. Ostry stan lekowy? Nigdy nie slyszala o czyms takim. Ale biorac pod uwage, ile miala na glowie, tego rodzaju dolegliwosc rzeczywiscie mogla jej sie przydarzyc. Wsiedli do windy, ktora musiala kierowac sie na dol. Kiedy wysiedli, natezenie pola grawitacyjnego wzroslo prawie do wartosci normalnej. Ta czesc asteroidy wyraznie roznila sie od tamtej z celami i pokojami przesluchan, w ktorych dotad ja przetrzymywano. Jawnym tego swiadectwem byly gabinety, standardowe umeblowanie i zawsze zyczliwy, choc nigdy nie usmiechniety personel. Tutaj korytarze i pomieszczenia, do ktorych po drodze zagladala, nie byly tak dojmujaco nijakie jak na gornym poziomie. Odbierala to jako dobra wrozbe. Sytuacja ulegla nieznacznej poprawie. Policjantki zaprowadzily ja do pokoju z oknem wychodzacym na komore biosferyczna High Yorka. Co prawda, niewiele mogla zobaczyc, poniewaz akurat zapadal zmierzch... Lub wstawal nowy dzien - tez mozliwe. Laki i drzewa, spijajace pomaranczowozlote swiatlo, mialy tu jasniejszy, milszy odcien zieleni anizeli w komorze na Fobosie. Na srodku pokoju staly naprzeciwko siebie dwie lagodnie wygiete kanapy, a miedzy nimi okragly stolik. Na jednej w niedbalej pozie siedziala Genevieve z rekami w kieszeniach kombinezonu kosmicznego; hustajac nogami nad podloga, patrzyla przez okno. Na jej twarzy malowala sie mieszanina gorzkiego zalu i smiertelnego znudzenia. -Gen! - Krzyknela Louise z rozrzewnieniem. Genevieve zeskoczyla z kanapy i rzucila jej sie w ramiona. Serdecznie sie usciskaly. -Nie chcieli powiedziec, gdzie jestes! - Poskarzyla sie glosno dziewczynka. - Nie pozwolili mi cie odwiedzic. I nie mowili, co sie dzieje. Louise poglaskala ja po glowie. -Juz jestem przy tobie. -Czekalam w nieskonczonosc. Kilka dni! -Tak ci sie tylko wydaje. -Kilka dni! - Powtorzyla stanowczo mala. Louise zdobyla sie na niesmialy usmiech. Sama potrzebowala pociechy, ktora chciala wlac w serce siostry. -Przesluchiwali cie? -Tak - baknela ponuro Genevieve. - Pytali w kolko o to samo: co sie stalo w Norwich. Opowiadalam im to ze sto razy. -Ja tez. -Na Ziemi wszyscy sa jacys niedorozwinieci. Niczego nie rozumieja, jesli nie wyjasnisz im tego piec razy. Rozbawila Louise ta dziecieca kpina w glosie Genevieve, ktory swoja intonacja zdenerwowalby kazdego doroslego. -I jeszcze mi wzieli blok z grami. To kradziez, no nie? -Ja tez nie widzialam swoich rzeczy. -Jedzenie maja tu okropne. Pewnie sa zbyt tepi, zeby porzadnie gotowac. I nie dostalam czystego ubrania. -Zobacze, co sie da zrobic. Do pokoju wparowal Brent Roi i machnieciem reki odprawil policjantki. -W porzadku, moje damy, siadajcie. Louise obrzucila go lekcewazacym spojrzeniem. -Usiadzcie, prosze - poprawil sie z zastanawiajaca szczeroscia. Trzymajac sie za rece, siostry usiadly naprzeciwko niego. -Jestesmy aresztowane? - Zapytala Louise. -Nie. -A wiec w koncu mi pan uwierzyl? -Z zaskoczeniem stwierdzam, ze w waszych opowiesciach jest ziarnko prawdy. Louise zmarszczyla czolo. Zachowywal sie zupelnie inaczej niz podczas przesluchania. Choc wcale przy tym nie wyrazal skruchy, zupelnie jakby nie jej zdanie, ale jego okazalo sie prawdziwe. -A wiec bedziecie miec sie na bacznosci przed Quinnem Dexterem? -Zdecydowanie tak. Genevieve wzruszyla ramionami. -Nienawidze go. -To rzecz najwyzszej wagi - powiedziala Louise. - Nie wolno mu pozwolic zjechac na Ziemie. Bede szczesliwa, jesli mi uwierzycie. Brent Roi poruszyl sie, zaklopotany. -Probowalismy rozstrzygnac, co z wami zrobic, dziewczyny. To nielatwy dylemat, biorac pod uwage, coscie przeskrobaly. Myslalyscie, ze oddacie nam przysluge, jesli przemycicie Christiana, ale w swietle prawa, mowie wam, popelnilyscie ciezka zbrodnie. Komisarz policji w Halo przez dwa dni zastanawial sie z naszymi najlepszymi prawnikami, jak was potraktowac. Oj, zagralyscie mu na nerwach. Teoretycznie, powinnismy postawic was przed sadem i zeslac do kolonii karnej. Wyrok skazujacy mialybyscie jak w banku. - Spojrzal na Genevieve. - Nawet wiek by ci nie pomogl. Genevieve rzucila mu spode lba wrogie spojrzenie. -Sytuacja jest jednak wyjatkowa i zachodza pewne okolicznosci lagodzace. Na wasze szczescie komenda policji w Halo ma prawo sama decydowac w tej sprawie. -A wiec? - Zapytala spokojnie Louise. O dziwo, w ogole sie nie bala. Gdyby czekala je rozprawa sadowa, nie byloby tej rozmowy. -Nie ma co sie dluzej zastanawiac. Po tym, co zrobilyscie, nikt was tutaj nie chce. Zreszta, nie macie dostatecznej wiedzy technicznej, zeby zamieszkac w osiedlu asteroidalnym; bylyby z wami ciagle problemy. Niestety, w Konfederacji obowiazuje kwarantanna, dlatego nie mozemy was wyslac do Tranquillity, gdzie zajalby sie wami twoj narzeczony. Zostaje tylko jedno wyjscie: Ziemia. Macie pieniadze, to wytrzymacie tam do konca kryzysu. Louise zerknela na Genevieve, ktora zacisnela usta, udajac brak zainteresowania. -Nie zamierzam sie klocic - oswiadczyla Louise. -Nic bys nie wskorala - odparl Brent Roi. - Nie masz tu nic do gadania. Przed deportacja dostaniesz ode mnie oficjalne pouczenie. Bralas udzial w nielegalnym przedsiewzieciu, zagrazajacym bezpieczenstwu High Yorka, co zostanie odnotowane w rejestrze kryminalnym Rzadu Centralnego z sygnatura zawieszonego postepowania. Jesli w przyszlosci dopuscisz sie jakiegokolwiek czynu przestepczego w granicach jurysdykcji Rzadu Centralnego, niniejsza sprawa zostanie wznowiona i wykorzystana przez prokurature. Czy to jasne? -Tak - odpowiedziala szeptem Louise. -Jesli znowu narozrabiasz, wyrzuca cie z arkologii i zamkna za toba drzwi. -A co z Fletcherem? - Zapytala Genevieve. -A co ma byc? -Poleci z nami na Ziemie? -Nie, Gen - odpowiedziala Louise. - Raczej nie. - Probowala ukryc smutek. Fletcher wybawil ja i Genevieve z tylu klopotow; nie mogla myslec o nim jak o opetanym, uwazac go za wroga. Ostatni raz widziala jego twarz, kiedy byl wyprowadzany z ogromnej komory sluzowej, gdzie ich zatrzymano. Zdazyl jej przeslac pelen otuchy usmiech. Nawet w obliczu kleski umial zachowac godnosc. -Twoja starsza siostra ma racje - rzekl Brent Roi. - Zapomnij o Fletcherze. -Zabiliscie go? -Byloby ciezko. Przeciez juz nie zyje. -Czyli go nie zabiliscie? Na razie wspolpracuje z nami. Opowiada o zaswiatach i pomaga fizykom zrozumiec charakter energistycznej mocy. Kiedy dowiemy sie wszystkiego, umiescimy go w kapsule zerowej. I po sprawie. -Mozemy sie z nim pozegnac? - Spytala Louise. -Nie. Dwie policjantki odprowadzily Louise i Genevieve prosto na przeciwobrotowy kosmodrom. Dziewczyny dostaly kajute w drugiej klasie na miedzyorbitalnym statku pasazerskim "Scher". Przepisy kwarantannowe nie dotknely bolesnie poteznego trojkata gospodarczego Ziemia-Halo-Ksiezyc; eksport towarow poza Uklad Solarny stanowil zaledwie pietnascie procent ogolnej wartosci sprzedazy. Loty pasazerskie miedzy trzema wspomnianymi osrodkami odbywaly sie z prawie normalna czestotliwoscia. Na hale odlotow przybyli dwanascie minut przed planowym startem. Policjantki zwrocily siostrom bagaz i paszporty z wgrana pieczecia ziemskiego urzedu imigracyjnego. Otrzymaly z powrotem bloki procesorowe. Na koniec Louise odzyskala dysk kredytowy Banku Jowiszowego. Podejrzewala, ze procedura celowo odbywa sie w trybie przyspieszonym, by nie miala czasu poskarzyc sie ani pozbierac mysli. Zreszta, i tak nie umialaby sie postawic. Chociaz dobry adwokat zapewne znalazlby uchybienia w tym, jak je traktowano. Postanowila zdac sie na los. Modul mieszkalny "Schera" mial ten sam cylindryczny uklad pomieszczen co "Jamrana", z tym ze tutaj na kazdym pokladzie pelno bylo miejsc siedzacych. Niesympatyczna stewardessa bez ceregieli zaprowadzila siostry do foteli, zapiela im pasy i poklusowala po nastepnych pasazerow. -Chcialam sie przebrac - utyskiwala Genevieve. Z odraza szarpala kombinezon. - Nie pamietam, kiedy ostatnio sie porzadnie wymylam. Wszystko sie na mnie lepi. -Mysle, ze przebierzemy sie juz w wiezy orbitalnej. -W jakiej wiezy? Dokad lecimy? -Nie wiem. - Louise popatrzyla na stewardesse, ktora poganiala staruszke mocujaca sie z pasami. - Wszystko sie okaze, tylko musimy poczekac. -A co potem? Co zrobimy, kiedy juz tam bedziemy? -Zobaczymy. Wiesz co? Daj mi pomyslec. Louise potrzasnela ramionami, aby rozluznic miesnie. W stanie niewazkosci cialo jej zawsze sztywnialo, probowalo ukladac sie w pozach bardziej naturalnych, wypracowanych w warunkach grawitacji. Na szczescie fotele w kabinie byly wlasciwie plaskie, co chronilo ja przed ukluciami w zoladku. Kiedy przebywala w zamknieciu, nie martwila sie tym, co ja czeka. Chciala tylko, zeby Brent Roi nie lekcewazyl jej ostrzezen w sprawie Dextera. I dopiela swego, a przynajmniej na to wygladalo. Jeszcze nie do konca wierzyla, ze powaznie potraktowal jej slowa. Wyrzucala je z siebie zbyt szybko. Nie mogly sie wydawac wiarygodne. Wladze trzymaly w areszcie Fletchera, ktory poszedl na wspolprace i zdradzal tajemnice opetania. Uwazali go za swa najwieksza zdobycz. Byli przekonani, ze dzieki zaostrzonym procedurom bezpieczenstwa namierza Dextera. Louise miala jednak watpliwosci, i to spore. Swego czasu zlozyla Fletcherowi solenna obietnice, dotyczaca wlasnie tej konkretnej sytuacji. Jesli nie moge bezposrednio mu pomoc, przynajmniej spelnie jego prosbe. Gdybysmy zamienili sie miejscami, on nie mialby watpliwosci. Banneth. Przyrzeklam, ze odnajde ja i ostrzege. Wlasnie tak zrobie. To nagle postanowienie natchnelo ja zapalem. Wtem przebil sie do jej swiadomosci dziwny, miarowy szmer. Otworzyla oczy. Genevieve wlaczyla blok procesorowy; z soczewek projektora AV na jej twarz padal stozek swiatla. Potargane wezyki pastelowych kolorow glaskaly ja po policzkach i nosie, polyskiwaly na ustach rozchylonych w blogim usmiechu. Palce zwinnie i szybko plasaly nad powierzchnia bloku, rysujac koslawe ideogramy. Naprawde musze cos zrobic z ta jej mania, pomyslala Louise. Bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Stewardessa pokrzykiwala na mezczyzne tulacego placzace dziecko. Z temperowaniem Genevieve najlepiej bylo poczekac do przylotu na Ziemie. * Nie wskrzesila Dariata ani zelazna determinacja, ani niezachwiana wiara we wlasne sily, lecz bolesna, powoli dojrzewajaca w nim swiadomosc, ze jesli nic nie zrobi, nigdy sie nie wydostanie z tego ohydnego stanu zawieszenia.Jego mysli unosily sie wsrod gestych zlepkow czasteczek gleby zwiewne pajeczyny pylu mglawicowego, rozsnute w przestrzeni miedzy gwiazdami, splowiale i oslabione. Nie dajace sie w zaden sposob rozproszyc, nie chcace odejsc w blogoslawiony niebyt. Trzepotaly sie w grobowej melancholii, odtwarzajac naznaczone bolem wspomnienia w kolko i bez konca. Wraz z uplywem czasu strach i upokorzenie wcale nie malaly. Gorzej niz w zaswiatach. Tam przynajmniej przebywaly inne dusze. Mialy wlasne wspomnienia, ktore mozna bylo zrabowac, aby pozywic sie echem wrazen zmyslowych. Tutaj byl sam, dusza pogrzebana zywcem. Na pocieche tylko wlasne zycie. Wprawdzie ucichly wrzaski spowodowane uderzeniami, gdy bezlitosnie wbijano go w ziemie, lecz wewnetrznego krzyku nienawisci do samego siebie nie mogl opanowac. Nie w tym potrzasku. Nie mial ochoty wracac do swiatla i na powietrze, ktore ledwo co wyczuwal, bo tam czekaly na niego bezwzgledne, brutalne duchy. Ilekroc wyjdzie, wbija go z powrotem. Tego wlasnie chcialy. Za kazdym razem bedzie znosil te same meczarnie. Ale cos wreszcie musial zrobic. Poruszyl sie. Pomyslal o sobie. Oczami wyobrazni zobaczyl, jak wywleka z ziemi swoje otyle cialo, zupelnie jakby robil jakas potwornie trudna, wyrafinowana pompke. Tylko ze w porownaniu z tym robienie pompek to betka. Wyobraznia nie sluzyla mu juz tak jak dawniej. Stalo mu sie cos, co go wycienczylo. Sily zyciowe, ktore posiadal nawet jako duch, zostaly z niego wyssane przez zespolona z nim materie. Urojone miesnie drzaly z wysilku. Az w koncu po trochu zaczelo mu wracac czucie w plecach. I cieplo, choc nie na skorze, lecz tuz pod nia. A to rozbudzilo apetyt na wiecej. Nic innego juz sie nie liczylo. Cieplo pobudzalo, dodawalo sil jak woda z krynicy zycia. Dariat wyrywal sie coraz predzej z ziemi. Wkrotce uwolnil twarz i ruszal sie juz prawie normalnie. Dopiero po wyjsciu ze swojego grobowca uzmyslowil sobie, jak mu zimno. Szczekajac zebami, wstal, skrzyzowal rece na piersi i sprobowal rozetrzec zmarzniete cialo. Tylko w stopach czul jakie takie cieplo. Trawa wokol sandalow miala chorobliwy zoltobrunatny odcien, wiedla i obumierala. Na zdzblach osiadla cieniutka warstwa szronu. Dzialo sie to na z grubsza owalnym skrawku ziemi, dlugim najwyzej na dwa metry. W zasadzie... Majacym ksztalt ludzkiego ciala. Dariat przygladal sie temu w oslupieniu. Kurde, zimno! -Dariat? To ty, chlopcze? -Tak, ja. Jedno pytanie... - Zawahal sie, lecz chcial poznac odpowiedz. - Jak dlugo bylem... Wylaczony? -Siedemnascie godzin. Gdyby mu powiedziano: siedemnascie lat, gotow bylby uwierzyc. -Tylko tyle? -Tak, a co sie stalo? -Doslownie wdeptali mnie w ziemie. To bylo... Straszne. Naprawde. -Czemu nie wyszedles wczesniej? -Nie zrozumielibyscie tego. -Ty zmroziles trawe? -Nie wiem. Moze. -Ale jak? Sadzilismy, ze nie masz wplywu na materie. -Nie pytajcie mnie o to. Kiedy wychodzilem, powracalo cieplo. Nie zdziwilbym sie, gdyby trawe zmrozila ich zawzieta nienawisc. Czulem ja na sobie. Byli na mnie strasznie wsciekli, Toale swiadkiem. Teraz marzne. - Rozejrzal sie, wypatrujac miedzy drzewami sladow innych duchow. Po chwili z przestrachem oddalil sie od miejsca, gdzie ginela trawa. Bylo przeciwienstwem poswieconej ziemi. Ruszal sie z przyjemnoscia, bo dzieki temu rozgrzewal konczyny. Kiedy zerknal pod nogi, dostrzegl zmrozone slady stop w trawie, wiodace do jego niedoszlej mogily. Z kazda chwila mniej dokuczal mu chlod. Gdy ruszyl przed siebie, watle plomyki ciepla przesuwaly sie z nog do tulowia. Zapewne uplynie troche czasu, nim calkiem otrzasnie sie z zimna, lecz kiedys to nastapi. -Do wiezowca idzie sie w druga strone - odezwala sie osobowosc habitatu. -Wiem. Dlatego wracam do doliny. Tam nic mi nie grozi. -Chwilowo. -Nie chce sie narazac na nieprzyjemne spotkania. -Nie masz wyboru. Przezorny zawsze ubezpieczony, lecz pewne ryzyko sie oplaci. Tylko miej sie na bacznosci. Jesli zobaczysz czyhajace duchy, obejdz je szerokim lukiem. -Ani mi sie sni. -Wez sie w garsc. Ogolna sytuacja ciagle sie pogarsza. Trzeba obudzic z uspienia naszych krewnych. Co ci po umarlym habitacie? Dobrze wiesz, ze tylko dzieki nim mozemy sie z tego wykaraskac. Twoja przygoda uswiadomila nam, jak straszny czeka nas los, jesli tu zginiemy. -Niech to cholera wezmie! - Zatrzymal sie z zacisnietymi piesciami. Spod jego stop rozpelzal sie szron, scieta chlodem trawa wiedla. -Posluchaj zdrowego rozsadku, Dariat! Nawet jesli sie zgodzisz, nie bedzie mozna powiedziec, ze ulegles Rubrze. -Nie o to... -Ha! Pamietaj, kim jestesmy. -W porzadku, zasrancy! Gdzie Tolton? Tolton znalazl paleczke swietlna w szafce ze sprzetem ratunkowym, w holu drapacza gwiazd. Paleczka zajasniala stonowanym, fioletowym blaskiem o mizernym natezeniu, biorac pod uwage moc znamionowa. Po czterdziestu minutach oczy przywykly jednak do Polmroku. Schodzac w czelusci wiezowca, nie napotykal na zadne powazniejsze przeszkody. Trudniejsza byla walka ze strachem. Chociaz w prawej dloni dzierzyl toporek strazacki, wyciagniety z tej samej szafki, wcale nie przybylo mu od tego odwagi. Poza otaczajacym go kregiem poswiaty panowaly nieprzejrzane ciemnosci. Przez okna nie wpadalo ani troche swiatla. I jeszcze ta cisza. Nic nie przerywalo monotonnego dzwieku jego niepewnych krokow, nawet woda kapiaca z kranu. Podczas schodzenia trzy razy rozblysly komorki elektroforescencyjne; za sprawa tajemniczych, przypadkowych wzrostow napiecia lawice fotonow rozplywaly sie po klatkach schodowych i holach. Za pierwszym razem skamienial ze zgrozy. Komety swiatla nadlatywaly ku niemu nie wiadomo skad. Zanim krzyknal i zaczal sie kulic, minely go i zniknely za rogiem. Za drugim i trzecim razem tez reagowal nerwowo. Wmawial sobie, ze powinien sie cieszyc, skoro jakies elementy habitatu i Rubry nadal funkcjonowaly. Co prawda kiepsko, ale jednak. Tylko jak tu sie cieszyc, jak zapomniec o strachu, jezeli nie widac gwiazd za oknami? Na razie postanowil zachowac ten fakt w tajemnicy przed ludzmi. Mimo to zastanawial sie, co sie z nimi stalo. Zlekniona wyobraznia wypelniala czarna przestrzen koszmarnymi wizjami. Cokolwiek czailo sie na zewnatrz, musialoby wykonac jeden maly skok, zeby dostac sie do srodka wiezowca i przycupnac w ciemnym kacie. Upiory zbieraly sie w grupy, naradzaly sie... Drzwi z blony miesniowej na samym dole klatki schodowej byly czesciowo rozchylone. Brzegi lekko drzaly. Tolton ostroznie wlozyl do srodka paleczke swietlna i wyjrzal na hol czwartego pietra. Wysokie sufity i szerokie, sklepione przejscia, staly element scenografii w wiezowcach Valiska, zawsze imponowaly rozmachem zawdzieczanym zdobyczom technobiotyki. Olsniewaly jednak tylko wtedy, gdy dwadziescia cztery godziny na dobe padalo na nie swiatlo i nie panowal taki ziab. Teraz majaczyly groznie wokol kregu swiatlosci, kolyszac sie wraz z najdrobniejszym ruchem paleczki. Tolton zwlekal z wejsciem do holu, zbieral sie na odwage. Na tym pietrze rozlokowaly sie przede wszystkim biura handlowe. Prawie zadne mechaniczne drzwi nie chcialy sie otworzyc. Szedl od jednych do drugich i czytal tabliczki. Na osmej zobaczyl nazwisko osteopaty specjalizujacego sie w leczeniu urazow sportowych. Powinien miec w gabinecie jakies nanoopatrunki. W gornej czesci futryny znajdowal sie panel awaryjnego otwierania. Tolton rozbil oslone obuchem toporka, aby dostac sie do pokretla. Z powodu braku zasilania zamek elektroniczny byl odblokowany. Wystarczylo dwa razy obrocic pokretlo i drzwi sie uchylily. Typowa poczekalnia: niezbyt drogie krzesla, automat do wody mineralnej, reprodukcje dziel sztuki, bujne rosliny w doniczkach. Za duzym, okraglym oknem czaila sie pustka. W czarnym zwierciadle Tolton ujrzal swoje odbicie... I stojacego za nim grubawego mezczyzne w brudnym ubraniu. Krzyknal i z przerazenia upuscil paleczke swietlna. Jasne i ciemne figury zatrzesly sie wokol niego. Odwrocil sie i uniosl toporek, zeby palnac nim przyczajonego typka. Zamachnal sie z takim impetem, ze omal nie stracil rownowagi. Grubas gwaltownie machal rekami i cos krzyczal, lecz Tolton slyszal jedynie cichy szelest. Trzymal wiec kurczowo trzonek toporka i kiwal nim nad glowa, gotow uderzyc przy pierwszej oznace wrogosci. Nie doczekal sie. Szczerze mowiac, doczekac sie nie mogl. Patrzac na mezczyzne, dostrzegl za nim kontur drzwi. A zatem duch. Doprawdy, marna pociecha. Duch wsparl dlonie na biodrach i wykrzywil twarz z mina wyrazajaca zniecierpliwienie. Mowil cos powoli i wyraznie, niczym rodzic w rozmowie z przyglupim dzieckiem. I znow ten sam mikroskopijny ruch powietrza. Zgrany z klapaniem szczek grubasa. Tolton zmarszczyl czolo. Koniec koncow, komunikacja upodobnila sie do czytania z ust. Dzwiek - jesli to istotnie byl dzwiek - ani razu nie zabrzmial wystarczajaco glosno, zeby dalo sie wylapac chocby jedno slowo. W ucho wpadaly tylko rwane sylaby. -Masz na odwrot toporek. -Co? - Tolton spojrzal w gore. Ostrze bylo skierowane do tylu. Przekrecil je ze wstydem i nieco opuscil. - Kim jestes? -Nazywam sie Dariat. -Nie chodz za mna, szkoda czasu. Nie mozesz mnie opetac. -Wcale nie chce. Spotykamy sie, poniewaz mam dla ciebie wiadomosc. -Akurat. -Osobowosc habitatu chce, zebys wylaczyl kapsuly zerowe. -Skad mialbys to wiedziec, do licha? -Laczy nas wiez afiniczna. -Ale ty... -Owszem, jestem duchem, tez to zauwazylem. A raczej rewenantem, w moim przypadku to chyba lepsze okreslenie. -Kim? -Osobowosc nie uprzedzila mnie, ze bede mial do czynienia z idiota. -Nie waz sie... - Wscieklosc Toltona nagle wygasla i przerodzila sie w wybuch smiechu. Dariat patrzyl na rzekomego poete chmurnym spojrzeniem. -Co z toba? -Przydarzylo mi sie w zyciu kilka absurdalnych historii, ale duch, ktory wymysla mi od idiotow... To juz szczyt wszystkiego. Dariat mimowolnie rozchylil usta w usmiechu. -Tu masz chyba racje. -Dzieki, przyjacielu. -To jak, pomozesz? -Wiadomo. Tylko czy wylaczenie kapsul na cos sie przyda? -Ta walnieta zdzira Kiera trzymala w uspieniu cala gromade moich swiatlych krewniakow. Oni powinni wszystko tutaj na nowo uruchomic. -Wreszcie sie stad wyrwiemy. - Tolton ponownie popatrzyl na okno. - Gdzie my wlasciwie jestesmy? -Nie wiem, czy mozna to nazywac miejscem, moze raczej odmiennym stanem istnienia. To srodowisko nieprzyjazne dla opetanych. Niestety, wystepuja pewne efekty uboczne. -Wyglada na to, ze znasz istote rzeczy, w co, prawde mowiac, trudno mi uwierzyc. -Przyczynilem sie do tego, zesmy sie tu znalezli - przyznal Dariat. - Co do szczegolow, wolalbym sie nie wypowiadac. -Rozumiem. W takim razie bierzmy sie do roboty. - Tolton podniosl paleczke swietlna. - A, czekaj. Obiecalem takiej jednej, ze przyniose jej pakiety medyczne. Ona ich naprawde potrzebuje. -Znajdziesz pare w gabinecie osteopaty. - Dariat wskazal palcem. - Tam. .- Faktycznie jestes w kontakcie z Rubra? -Owszem, chociaz troche sie zmienil. -Powiedz mi, czemu do tego zadania wybraliscie akurat mnie? -On tak zdecydowal. Zreszta, sam widziales w parku mieszkancow habitatu. Wiekszosc po uwolnieniu sie dostala fiola. Na razie do niczego sie nie nadaja. Jestes nasza jedyna nadzieja. -A to dopiero! Kiedy wynurzyli sie w zdewastowanym holu, Tolton usiadl i sprobowal uruchomic blok procesorowy. Nie dostal pamieciowych implantow dydaktycznych na temat parametrow i zasady dzialania tego typu przyrzadow. Zreszta, nie potrzebowal ich, bo jesli juz korzystal z blokow, to do komunikowania sie badz nagrywania i odgrywania fleksow AV. Znal rowniez kilka prostych polecen sterujacych pakietami medycznymi; dotyczyly glownie usuwania z krwi poakoholowych toksyn. Dariat uczyl go zmieniac format programu operacyjnego, aby mogl sie nim poslugiwac amator. Ale nawet on musial konsultowac sie z osobowoscia habitatu, pytajac, ktore podprogramy wykasowac. Przez dwadziescia minut glowkowali w trojke, az wreszcie przyrzad uruchomil sie, przekazujac dosc wiarygodne informacje. Po kolejnych pietnastu minutach testowania - wszystko to trwalo o wiele dluzej niz w normalnych warunkach - bylo juz wiadomo, do czego moga sie przydac pakiety nanoopatrunku w tak niesprzyjajacym srodowisku. Sytuacja nie przedstawiala sie w rozowym swietle: wlokna, ktore wnikaly w ludzkie cialo, byly skomplikowanymi lancuchami czasteczek, kierowanymi przez odpowiednio zaawansowane programy nadzorcze. Mogly wiazac brzegi rany i wstrzykiwac porcje przechowywanych substancji biochemicznych, lecz walka z guzem poprzez niszczenie poszczegolnych komorek rakowych nie wchodzila w rachube. -Nie mozemy dluzej tracic czasu - stwierdzila osobowosc habitatu. Tolton pochylal sie nad blokiem. Dariat pomachal mu reka przed oczami - tylko w ten sposob mogl zwrocic na siebie uwage. Tutaj, w parku, poecie trudniej bylo go uslyszec. Dariat podejrzewal, ze ten jego "glos" jest w zasadzie pewna ulomna forma telepatii. -To wszystko, co mozna zrobic - powiedzial. Tolton z pochmurna mina patrzyl na zastraszajaco pogmatwany zbior ikon, tanczacych na ekranie bloku. -I tym ja wyleczymy? -Nie. Guzy pozostana, lecz pakiety nie dopuszcza do ich rozrostu, poki nie wrocimy do prawdziwego wszechswiata. -No dobrze. Powinno wystarczyc. Dariat z niejakim poczuciem winy wsluchiwal sie w smutek w glosie Toltona. Wzruszyl sie zachowaniem ulicznego poety, martwiacego sie i dbajacego o nieznajoma osobe, z ktora rozmawial zaledwie piec minut. Przeszli przez zasieki z rozsypujacych sie zabudowan i zaglebili sie w pierscien ludzkiego nieszczescia. Na Dariata patrzono z niewymowna, klujaca do zywego odraza. Bedac istota zbudowana z samej mysli, emanacje nienawistnych uczuc odbieral niczym ciosy. Co prawda nie byly tak dotkliwe jak uderzenia nieprzyjaznych duchow, lecz ich nawal powodowal niepokojace oslabienie. Kiedy przedtem przekradal sie do holu, nie sciagnal na siebie zbyt duzej uwagi, co najwyzej kilka ponurych, groznych spojrzen. Zdawal sobie jednak sprawe, ze wtedy jeszcze doswiadczal skutkow przebywania w grobie: byl slabszy, mniej widoczny. Towarzyszace mu teraz pogrozki i szyderstwa osiagaly pulap trudny do zniesienia, w miare jak coraz to nowi ludzie po zrozumieniu powodow zamieszania przylaczali sie do reszty. A pod nim nogi zaczely sie uginac, postekiwal z bolu. -Co ci jest? - Spytal Tolton. Dariat pokrecil glowa. Narastal w nim paniczny strach. Gdyby sie tutaj potknal i wywrocil, zalany fala nienawisci, moglby juz nigdy nie wygrzebac sie z ziemi. Wszystkie jego wysilki zniweczylyby zgromadzone nad nim tlumy, tanczace na jego zywej mogile. -Ide... - Wyjeczal. - Musze... Isc... - Zacisnal rece na uszach. Faldy tluszczu akurat sie przydaly. Czym predzej chwiejnym krokiem potruchtal ku cienistym drzewom. - Zaczekam na ciebie. Przyjdz, kiedy skonczysz. Tolton patrzyl z niepokojem, jak duch umyka w gaszcz. Czul zajadla wrogosc, ktora kierowala sie na niego. Z pochylona glowa pospieszyl do miejsca, gdzie jak mu sie wydawalo, pozostawil kobiete. Nadal tam lezala, oparta o drzewo. Podniosla na niego metny wzrok, patrzac pelnymi strachu oczami, w ktorych nie tlila sie nawet iskra nadziei. Tylko w nich uzewnetrznialy sie jej uczucia. Twarz z naciagnieta skora wydawala sie niezdolna cokolwiek wyrazic. -Co to za halasy? - Wymamrotala. -A, krecil sie tu jakis duch. -Zabili toto? -Nie wiem. Watpie, czy mozna zabic ducha. -Swiecona woda. Wezcie swieconej wody. Tolton kucnal i delikatnie wyciagnal skraj koca z jej zacisnietych palcow. Tym razem przyrzekl sobie, ze nie skrzywi sie po rozchyleniu materialu. Ledwo mu sie udalo. Ulozyl nanoopatrunki na piersiach i brzuchu, jak go poinstruowal Dariat, i za posrednictwem bloku uruchomil zainstalowane programy. Pakiety medyczne nieznacznie sie poruszyly, kiedy zaczely sie zszywac ze skora. Kobieta westchnela cichutko, czym wyrazila ulge i radosc. -Wszystko bedzie dobrze - powiedzial. - Pakiety powstrzymaja raka. Zamknela oczy. -Nie wierze ci. Ale milo cos takiego uslyszec. -Mowie serio. -Swiecona woda. Ona spali lajdakow. -Bede o tym pamietal. Tolton odnalazl Dariata ukrytego na skraju lasu. Duch nie mogl ustac na miejscu: rozgladal sie nerwowo, sprawdzajac, czy ktos nie nadchodzi. -Spokojnie, chlopie. Tamci nie mysla o tobie, poki trzymasz sie od nich z daleka. -I tak zostanie - mruknal Dariat. - Chodz, czeka nas dluga droga - dodal i ruszyl przed siebie. Tolton wzruszyl ramionami i poszedl za nim. -Jak sie ma twoja znajoma? -Zadziorna. Chcialaby cie skropic swiecona woda. -Glupia krowa - prychnal z szyderczym rozbawieniem. - To dobre na wampiry. Kiera rozkazala umiescic kapsuly zerowe w glebokich komorach wokol podstawy polnocnej czapy biegunowej. W tej sekcji habitatu uformowal sie z polipa labirynt grot i tuneli. Komory wykorzystywano niemal wylacznie na potrzeby przemyslu astronautycznego; miescily sie tutaj zaplecza polek cumowniczych, magazyny, warsztaty i zaklady pracujace na rzecz nalezacej do Magellanie Itg floty czarnych jastrzebi. Logiczne, ze Kiera wybrala wlasnie to miejsce. Caly sprzet pod reka. W prostych, przestronnych komorach sabotazysta Rubra mial mniejsze pole do popisu anizeli w wiezowcach. Gdyby ktos chcial przeniesc kapsuly gdzie indziej, musialby sie mocno nabiedzic. Kiedy Dariat wyjasnil Toltonowi, gdzie znajduja sie kapsuly zerowe, ten sprobowal podjechac kawalek drogi jednym z dzipow policji zacieznej, ktore staly porzucone w poblizu wejscia do holu drapacza gwiazd. Samochod wlokl sie w slimaczym tempie, stawal, ruszal, znowu sie wlokl. I stawal. Powedrowali wiec piechota pod sama polnocna czape biegunowa. Kilkakrotnie tego dnia Tolton zauwazyl, jak Dariat odwraca sie i przyglada sciezce, ktora szli. Raz go zapytal, na co patrzy. -Na slady - odpowiedzial gruby duch. Tolton doszedl do wniosku, ze przezycia, jakich zaznal Dariat, usprawiedliwiaja pewne widoczne u niego objawy paranoi. Paleczka swietlna stopniowo nabierala mocy, w miare jak schodzili do komor na nizszych poziomach. Niektore podzespoly maszynerii mrugaly lampkami kontrolnymi. Gleboko we wnetrzu powloki habitatu pasy elektroforescencyjne swiecily juz stalym, choc jeszcze przygaszonym blaskiem. Tolton wylaczyl paleczke swietlna. -Wiesz, jakos lepiej tu sie czuje. Dariat nie odpowiedzial. Sam zauwazyl roznice. Panujaca tu atmosfera przypominala mu tamte upojne dni przed trzydziestu laty, zawsze jasne i sloneczne, kiedy zycie dawalo tyle frajdy. Osobowosc habitatu miala racje: nieziemska esencja tego kontinuum nie wniknela do wszystkich zakatkow Valiska. Gdzieniegdzie rzeczy mialy sie calkiem dobrze. Moze uda sie jeszcze cos z tego uratowac? Kapsuly zerowe odnalezli w wyjatkowo dlugiej komorze. Dawniej znajdowaly sie tu jakies polki lub urzadzenia przymocowane do scian, bo z ciemnobrazowego polipa nadal sterczaly male, metalowe wsporniki. Byly mocno porysowane, co swiadczylo, ze sprzet zdemontowano w pospiechu. Obecnie w komorze panowalaby pustka, gdyby nie rzad czarnych jak przestrzen miedzygwiezdna sarkofagow. Przetransportowanych z czarnych jastrzebi, czego dowodzil wyglad powylamywanych mocowan. Do paneli interfejsu wprowadzono grube przewody, z drugiej strony przypiete do okraglych, wysokowydajnych baterii. -Od ktorej zaczniemy? - Zapytal Tolton. Zabrany przez niego blok procesorowy piknal, nim Dariat wzial sie za udzielanie hiperpoprawnie artykulowanej odpowiedzi. -Niewazne. Wybierz pierwsza lepsza. -Hej! - Tolton usmiechnal sie szeroko. - To znowu ty! -Pogloski o moim unicestwieniu sa grubo przesadzone. -Dajcie spokoj - rzekl Dariat. -Co sie z toba dzieje? Wracamy do gry. Ciesz sie. Dariat wbrew sobie doswiadczyl uczucia rosnacego optymizmu, jakie opanowuje zwierze budzace sie z zimowego snu w czasie pierwszych roztopow. Opedzajac sie od sceptycznych mysli, patrzyl, jak Tolton podchodzi do najblizszej kapsuly zerowej. Osobowosc habitatu udzielala poecie prostych wskazowek, a ten stukal w klawisze. Erentz wciaz sie kulila, choc sceneria ulegla zmianie. Dopiero co spogladal na nia chinski wodz z okrutnym usmiechem, jakby dawal do zrozumienia, ze nastepna rzecza, ktora jej sie przydarzy, beda tortury poprzedzajace opetanie... A juz zaraz potem przypatrywal jej sie uwaznie mezczyzna o szerokich oczach, z lekka nadwaga i niechlujnym, przynajmniej dziesieciodniowym zarostem. I swiatlo nieco przygaslo. Nim zamknela sie nad nia pokrywa kapsuly, zaniosla sie rozdzierajacym szlochem, ktory teraz wyrwal sie do konca z jej piersi. -Dobrze, juz dobrze, uspokoj sie. Erentz umilkla i wziela oddech. -Rubra? - Mentalny glos, ktory ja napastowal, odkad siegala pamiecia, tym razem brzmial jakby nieco inaczej. -Prawie - uslyszala w odpowiedzi na swoje nieme pytanie. - Ale nie przejmuj sie, juz nic ci nie grozi. W tle jednak manifestowalo sie jakies nikle uczucie, ktore zasialo w niej ziarnko watpliwosci. Na szczescie otwarta troska i obawa w oczach pochylonego nad nia mezczyzny dzialala jak najlepszy srodek uspokajajacy. Z pewnoscia nie byl opetany. -Czesc - powiedzial Tolton, chcac sklonic wystraszona kobiete do jakiejkolwiek reakcji. Wolno pokiwala glowa, podniosla sie ostroznie i usiadla. Pech chcial, ze pierwsza rzecza, ktora rzucila jej sie w oczy, byl Dariat przyczajony u wejscia do komory. Jeknela, przerazona. -Jestem po twojej stronie - rzekl uspokajajaco. Zareagowala nerwowym smiechem. -Co sie dzieje? Osobowosc habitatu przedstawila dokladne sprawozdanie. Zapoznajac sie z sytuacja, Erentz doznala ogromnej ulgi. Podobnie jak inni wypuszczeni z kapsul, czerpala otuche z sily Rubry. Zapanowala niemala euforia, gdy sie okazalo, ze to wlasnie on pokonal opetanych. Po kwadransie otworzono ostatnia kapsule. Dariat i Tolton zostali odstawieni na boczny tor: stali nadasani, gdy brygada potomkow Rubry zabierala sie do szybkiego i skutecznego uwalniania swoich krewniakow. Po chwili, kiedy opadly pierwsze emocje, osobowosc habitatu podzielila ich na grupy i rozdala zadania. Przede wszystkim nalezalo uruchomic generatory termonuklearne rozrzucone na calym terenie kosmodromu. Przeprowadzono dwie nieudane proby zainicjowania syntezy termojadrowej. Wkrotce jednak przekonano sie, ze gleboko w komorach mikropradnice termonuklearne dzialaja bez zarzutu. Rozpoczelo sie zmudne przenoszenie zapasowych tokamakow ze statkow kosmicznych poprzez kosmodrom pod czape biegunowa. Kiedy pierwszy wlaczyl sie przy trzydziestoosmioprocentowym wspolczynniku wydajnosci, uwierzyli, ze maja szanse cos osiagnac. Opracowano harmonogram instalacji nastepnych dwunastu maszyn i dostarczenia energii przewodnikom organicznym habitatu. Po dwoch dniach nieslabnacych wysilkow tuba swietlna zajasniala blaskiem wczesnego poranka. Blask wlasciwy porze poludniowej przekraczal ich mozliwosci, lecz przywrocenie oswietlenia zblizonego do dziennego dodawalo otuchy wszystkim mieszkancom... A nawet, rzecz dziwna, odtraconym duchom. Rownoczesnie zaczely pracowac ogromne narzady habitatu, odpowiedzialne za trawienie i utylizowanie najrozmaitszych plynow i gazow, wykorzystywanych w polipie. Gdy juz odzyskano pewny grunt pod nogami, cala ekipa na czele z osobowoscia habitatu przystapila do badan kontinuum, w ktorym sie znalezli. Z osrodkow doswiadczalnych i laboratoriow fizycznych Magellanie Itg wyszabrowano aparature pomiarowa, zniesiona nastepnie do podziemnych komor i tam podlaczona do pradu. Wielofunkcyjne pojazdy serwisowe przepoczwarzyly sie w prymitywne sondy kosmiczne, wyposazone w proste zespoly anten. Na zewnatrz tego ula, gdzie wrzala wytezona praca, pozostali mieszkancy habitatu pomalu zaczynali dochodzic do siebie. Mimo ze prawdopodobnie czekala ich bardzo dluga podroz. W kazdym razie juz w ciagu pierwszego tygodnia Valisk zgromadzil pokazna ilosc niezwykle cennego towaru: nadziei. * Podczas manewru zblizenia twarz Joshuy rozpromienial pogodny usmiech; raz bral w nim gore podziw, raz uczucie milosci. Wiedzial, ze ma debilna mine, ale wcale sie tym nie przejmowal. Zespol zewnetrznych czujnikow "Lady Makbet" przekazywal do jego neuronowego nanosystemu panoramiczny obraz bialo-rozowych zwalow chmur nad Jowiszem. Nad burzowymi pasmami zeglowal wyrazny, czarny weglik: Tranquillity.Masywny habitat wygladal tak, jakby nie doznal zadnych uszkodzen, a przeciez na przeciwobrotowym kosmodromie bylo ciemniej niz zwykle. W nieczynnych przedzialach cumowniczych, niegdys widowni goraczkowych zabiegow remontowo-naprawczych, wylaczono swiatlo. W mroku metalowych kraterow majaczyly okragle, hebanowe kadluby statkow adamistow. Jedynie swiatla pozycyjne i ostrzegawcze niezmordowanie mrugaly na skraju wielkiego, srebrzystobialego dysku. -Ono tu jest naprawde - rzucil zdumiony Ashly z drugiej strony mostka kapitanskiego. - To, to... -Niesamowite? - Podpowiedziala Beaulieu. -Wlasnie, do cholery! - Odezwal sie Dahybi. - Przeciez taki kolos nie moze robic za statek kosmiczny! Sara parsknela smiechem. -Ludzie, otworzcie oczy. Zyjemy w ciekawych czasach. Joshua cieszyl sie, ze Mzu, jej rodacy i pracownicy agencji wywiadowczych siedza w kajutach modulu D. Po tym wszystkim, co przeszla zaloga, okazywanym teraz zdziwieniem przyznawalaby sie poniekad do slabosci, jakby dopiero raczkowali w lotach kosmicznych. Jowiszowe Centrum Zarzadzania Lotami przeslalo datawizyjnie koncowy wektor zblizenia. Joshua ograniczyl moc silnikow termonuklearnych i z przyspieszeniem 0,3 g przekroczyl niewidzialna granice, gdzie odpowiedzialnosc za kierowanie ruchem statkow kosmicznych przejmowalo centrum kontroli w Tranquillity. Piec jastrzebi eskorty nasladowalo manewry "Lady Makbet" z niedoscigla gracja, aby pokazac sie z jak najlepszej strony Libracyjnemu Calvertowi - w dowod wdziecznosci za przysluge, jaka Joshua wyswiadczyl edenistom uratowaniem Aethry. -Gdyby tylko wiedzialy - rzekl Samuel. - Z radosci latalyby zygzakami. Podkonsensus Jowisza, zajmujacy sie tajnymi sprawami bezpieczenstwa, podzielal to odczucie, choc nie bez krztyny ironii. -Biorac pod uwage fundamentalne zalozenia edenizmu, koniecznosc utajnienia pewnych wiadomosci wydaje nam sie dziwnym paradoksem. Choc w przypadku "Alchemika" nie ma innego wyjscia. Sa pewne szczegoly, ktorych nie powinien znac przecietny edenista, stad moja funkcja. I twoja praca. -No tak, moja praca... -Jestes nia juz zmeczony. -I to jak. - Odkad "Lady Makbet" wynurzyla sie w przestrzeni Jowisza, Samuel dyskutowal z podkonsensusem do spraw bezpieczenstwa. Dlatego wlasnie ich przylot nie wywolal nerwowej reakcji miejscowych wladz. Konsensus Jowiszowy i Tranquillity od razu zaakceptowaly decyzje naczelnego admirala Aleksandrovicha. Pozniej Samuel polaczyl swoj umysl z konsensusem, aby w kontakcie z rodakami pozbyc sie zmartwien i rozterek. Wspolczucie w pojeciu edenistow bylo czyms wiecej niz zwyklym wyrazeniem uczuciowej solidarnosci. Dzieki wiezi afinicznej w jego mysli wstepowalo swiatlo i cieplo, rozpraszaly sie zimne cienie, spowijajace go w chwilach strachu. Juz nie byl sam. Kapal sie w morzu przyjacielskiego zrozumienia. Zaczynal panowac nad skolatanymi myslami, a wraz z tym rozluznialo sie cialo. Osiagnal rownowage ducha. W jednosci z konsensusem i miliardami ludzi spokojnie zyjacych wokol Jowisza, uczestniczac w rozrywkach jastrzebi, poczul sie uzdrowiony. -A jednak teraz potrzebujemy cie najbardziej - stwierdzil podkonsensus. - Jestes niezastapiony, to nie ulega watpliwosci. Twoje umiejetnosci moga nam pomoc przezwyciezyc kryzys. -Wiem. Jesli chcecie mi zlecic nowa misje, prosze bardzo, ale kiedy to wszystko sie skonczy, poszukam sobie innego zajecia. Po piecdziesieciu osmiu latach w tym samym zawodzie czlowiek ma juz dosc, chocby pracowal bez stresu. -Naturalnie. Chwilowo nie mamy ci do zaproponowania roboty w terenie. Chcielibysmy, abys na razie zajal sie obserwacja doktor Mzu. -Moim zdaniem, to juz tylko formalnosc. -Owszem, lecz jesli ty ja pilnujesz osobiscie, lepiej to wyglada. Udowodniles Monice Foulkes swoja wartosc, ufa ci, a przeciez to jej raport przekona lub nie przekona ksiecia. I poprzez niego krola. W tej sprawie krol musi miec pewnosc, ze go nie zawiedziemy. -Rozumiem. Nasz sojusz jest niezwyklym osiagnieciem, nawet w tych okolicznosciach. -Wlasnie. -Zostane z Mzu. -Dziekuje. Za sprawa wiezi afinicznej Samuel mogl pozostac w kontakcie z jastrzebiami eskorty i cieszyc sie widokami Jowisza, rejestrowanymi przez ich pecherze sensorowe. Projekcja audiowizualna na podstawie danych z czujnikow "Lady Makbet" pozostawiala sporo do zyczenia pod wzgledem jakosci. Patrzyl, jak zblizaja sie do Tranquillity, podziwiaja gigantyczny habitat, bynajmniej nie oniesmielone jego zdolnoscia do skokow translacyjnych. Dziwne uczucie: zobaczyc go tutaj. Znajome miejsce, znajoma okolica... Lecz jedno i drugie do siebie nie pasowalo. Usmiechnal sie, zmieszany. -Co ci tak wesolo? - Zapytala szorstko Monica. Odsuneli swoje fotele amortyzacyjne na niewielka odleglosc od foteli Mzu i rozbitkow z "Beezlinga"; obie grupy wciaz darzyly sie nieufnoscia. W czasie lotu rozmowy przebiegaly w tonie grzecznym i formalnym, lecz nic wiecej. Samuel machnal reka, wskazujac przeslonieta polyskliwa kolumne projektora AV, ktory tez pokazywal rosnaca sylwetke habitatu. -Fajnie, ze Capone dostal po nosie. Habitat, ktory potrafi wykonac skok translacyjny! Kto by pomyslal? No tak, Saldanowie pomysleli - Ale procz nich malo kto, to pewne. -Nie o to mi chodzilo - powiedziala Monica. - Ozywiles sie zaraz, gdysmy tu przylecieli. Jestes coraz bardziej zadowolony, pilnie cie obserwuje. -Zawsze milo wrocic do domu. -To nie wszystko. Wygladasz, jakbys sie zupelnie wyluzowal. -Zgadza sie. Tak dziala jednosc z konsensusem, z rodakami. To swietne lekarstwo na psychiczne dolegliwosci. Trudno mi zniesc dluzsza rozlake. -Boze, znowu ta wasza propaganda. Samuel wybuchnal smiechem. Znal ja na wylot, dlatego brak wiezi afinicznej wcale mu nie przeszkadzal. Co bylo milym zaskoczeniem w relacjach z adamista, w dodatku pracownikiem agencji ESA. -Nie probuje cie nawracac, tylko mowie, ze mnie z tym dobrze. Jak sama zauwazylas. Prychnela. -To twoja slabosc, jesli chcesz znac moje zdanie. Jestes uzalezniony, a w naszym fachu to problem. Ludzie powinni umiec sami o siebie zadbac, bez wspierania sie na innych. Jesli mam dola, wlaczam program stymulujacy. -No tak. Naturalny sposob czlowieka na problemy ze stresem. -Nie gorszy od twojego. Do tego szybszy i bezpieczniejszy. -Mozna byc czlowiekiem na rozne sposoby. Monica ukradkiem zerknela na Mzu i Adula, ktorzy nadal sie dasali po tym wszystkim, co przyszlo im zniesc. -I nim nie byc - dorzucila. -Chyba juz przejrzala na oczy. To dobrze. Umiejetnosc uczenia sie na wlasnych bledach to oznaka dojrzalosci. Zwlaszcza jesli popelnialo sie je tak dlugo. Moze jeszcze zrobi cos dobrego dla ludzkosci. -Moze. Ale gdyby to ode mnie zalezalo, kazalabym pilnowac jej do smierci. Nawet jesli umrze, nie bede spokojna. To cwana baba. Osobiscie uwazam, ze naczelny admiral nie mial racji. Trzeba bylo ich powsadzac do kapsul zerowych. -Nie goraczkuj sie. Obiecalem konsensusowi, ze bede mial na nia oko. Jestem za stary i za bardzo sterany, zeby prowadzic aktywna dzialalnosc wywiadowcza. Kiedy kryzys dobiegnie konca, zmieniam branze. Zawsze marzyla mi sie winnica. Oczywiscie, z najlepszymi odmianami winorosli. Moj trunek musialby zadowolic kazdego enofila. Tulajac sie po Konfederacji, nazlopalem sie najgorszego swinstwa. W niektorych habitatach mamy jednak wspaniale plantacje. Monica popatrzyla na niego z zaskoczeniem i parsknela, rozbawiona: -Kogo ty chcesz oszukac? Nie doczekali sie powitania godnego wielkich bohaterow. Tylko Collins pokwapil sie doniesc o przylocie "Lady Makbet", a zrobil to w takim tonie, jakby Joshua wracal do domu potajemnie. Mzu i rozbitkowie z "Beezlinga" zostali powitani przez pieciu sierzantow, ktorzy odprowadzili ich na kwatery. Przemawiajac ustami technobiotycznych tworow, Tranquillity wyjasnilo, ze nie sa aresztowani, choc w dosc kategorycznych slowach wyluszczylo im zasady zamieszkania w habitacie. W holu recepcyjnym przedzialu dokowego na zaloge czekalo kilku przyjaciol. Dahybi i Beaulieu czmychneli z nimi do jakiegos baru. Sara i Ashly razem odjechali winda pasazerska. Shee i Kole do pokoi odprowadzili dwaj zastepcy kierownika hotelu Pringle. Joshui zostal na glowie tylko Liol. Nie wiedzial, co z nim zrobic. Wciaz orbitowali wokol siebie, chociaz orbity ciagle sie zaciesnialy. Hotel odpadal. Liol badz co badz byl jego krewnym i zaslugiwal na zyczliwsza goscine. Szkoda tylko, ze nie udalo sie rozwiazac dylematow zwiazanych z "Lady Makbet" i zuchwalymi roszczeniami Liola. W miare trwania lotu jego brat przyjmowal jednak coraz bardziej pojednawcza postawe. Dobry znak. Prawdopodobnie Liol zamieszka u niego. Coz, przynajmniej rozumie, co to kawalerski balagan. Zaledwie Joshua wyfrunal z rekawa komory sluzowej, pojawila sie przed nim Ione. Gdy z wdziekiem baletnicy zamocowala stopy w czepniku, zapomnial o Liolu. Miala na sobie lekka, rdzawoczerwona sukienke w groszki, a jej zwichrzone, zlociste wlosy rozsypywaly sie slodko. Cechowala ja dziewczeca uroda i zarazem dojrzala elegancja. Ten widok przywolywal wspomnienia o wiele cieplejsze od tych skatalogowanych w komorkach pamieciowych. Z lotrowskim usmiechem wyciagnela rece. Joshua chwycil je i pozwolil sie delikatnie postawic na ziemi. Pocalunek wywolal specyficzny dreszczyk, jakby byli w polowie zwyklymi, dobrymi przyjaciolmi, a w polowie namietnymi kochankami. -Dobra robota - szepnela. -Dzieki, ee... - Sciagnal brwi, spostrzeglszy, kto za nia czeka. Dominique. Opieta czarna, skorzana koszulka bez rekawow, wlozona do bialych sportowych spodenek. Uwodzicielsko podkreslone ksztalty. W tym samym stopniu wyzywajaca, co Ione skromna. -Joshua, kochany! - Pisnela, wniebowzieta. - Wygladasz bosko w kombinezonie astronauty! Tak pieknie zapakowany. O czym mysla ci zboczeni projektanci? -No... Czesc... Dominique. -Czesc? - Wydela wargi z teatralnym wyrazem rozczarowania. - Chodz no do mnie, sliczniutki. - Znalazl sie w objeciach smuklych, a przy tym zadziwiajaco silnych ramion. Dominique lubieznie przywarla do niego szerokimi ustami, szukajac jezykiem jego jezyka. Wlosy i feromony laskotaly go w nos, z trudem powstrzymywal sie od kichniecia. Byl zbyt zazenowany, zeby sie opierac. Nagle znieruchomiala. - No prosze, jest was dwoch! Uscisk zostal przerwany. Dominique przesunela ogniste spojrzenie, wstrzasajac dlugimi straczkami jasnych wlosow. -A to, hm, moj brat - baknal Joshua. Liol uklonil sie ze zniewalajacym usmiechem. Dobrze mu wyszedl ten manewr, biorac pod uwage, ze stopy mial przytwierdzone do czepnika. -Liol Calvert, wiekszy braciszek Josha. -Wiekszy... - W oczach Dominique zablysly wesole iskierki niczym kokieteryjne diamenciki. Joshua, nim sie zorientowal, nic stal juz miedzy nia a Liolem. - Witaj w Tranquillity - zagruchala. Liol delikatnie ujal jej dlon i pocalowal ja w palce. -Przyjemnie tutaj. I te spektakularne widoki... Joshui wyrwal sie z gardla zduszony pomruk. -A ile tu jeszcze mozna zobaczyc! - Podchwycila Dominique glosem tak zalotnie ochryplym, ze prawie basowym. - Dopiero sie zdziwisz. Jesli nie boisz sie ryzyka, oczywiscie... -Jestem prostym chlopakiem z prowincjonalnej asteroidy. Chcialbym zobaczyc, co ma mi do zaoferowania ten duzy, niesforny habitat. -Mamy tu pare rzeczy, ktorych nie znajdziesz na swej asteroidzie. -Nie watpie. Pokiwala palcem przed jego nosem. -Za mna, prosze. Uniesli sie w powietrze, mineli razem grodz i znikneli. -Hm... - Ione usmiechnela sie z chytra satysfakcja. - W sumie osiem sekund. To nawet jak na nia dobry wynik. Joshua przeniosl wzrok z grodzi na jej rozbawione, niebieskie oczeta. Uswiadomil sobie, ze zostali sami. -Rzeczywiscie, niezle - mruknal, pelen podziwu. -Powiedzmy, ze mialam przeczucie, ze sie raz-dwa skumpluja. -Ona pozre go zywcem, przeciez wiesz. -Jakos nie oponowales. -Skad o nim wiedzialas? -Kiedy zblizales sie do kosmodromu, skrupulatnie przyswajalam wspomnienia sierzantow. Tych dwoch, ktore ocalaly. Przeszedles pieklo. -No. -Jakos sie dogadacie, ty i Liol. Jestescie do siebie zbyt podobni, stad te wszystkie klotnie na poczatku. -Moze. - Wiercil sie, skonsternowany. Z lagodnym usmiechem polozyla mu dlonie na ramionach. -Ale nie identyczni. Niewiele do siebie mowili, jadac w windzie pasazerskiej ramieniem kosmodromu. Wystarczaly im spojrzenia i usmiechy. I obopolna swiadomosc tego, co sie stanie, kiedy dotra do jej mieszkania. Swiadomosc wynikajaca z ulgi, bo w koncu przezyli ciezkie chwile. Moze dlatego marzyli o przywolaniu dawnych czasow, ze takie wspomnienia podnosily na duchu. Nie bedzie juz tak samo, ale bedzie swojsko. Dopiero po wejsciu do wagonika kolejki tunelowej przyzwoicie sie pocalowali. Joshua chcial poglaskac ja po policzku. -Twoja reka! - Wykrzyknela. Spadla na nia lawina makabrycznych wspomnien: korytarz na Ayacucho, Joshua na czworakach w snieznym blocie, jego dlon zweglona, dwie lkajace dziewczyny przytulone do siebie oraz hardy Arab, nagle przerazony, gdy sierzant zaczyna strzelac. Huk wystrzalow i omdlewajacy zapach goracej krwi. Nie odtwarzala nagrania sensywizyjnego, chlodnego i nieco odrealnionego. Byla rzeczywistym swiadkiem tamtych wydarzen, na zawsze wyrytych w jej pamieci. Joshua cofnal reke, kiedy popatrzyla na nia z przejeciem. Pakiet nanoopatrunku uformowal sie na ksztalt cienkiej rekawiczki. -Nie przejmuj sie, sanitariusze przeszczepili mi specjalnie dobrana tkanke miesniowa. Maja doswiadczenie w leczeniu takich ran. Za tydzien nie bedzie sladu. -Swietnie. - Pocalowala go w czubek nosa. -Martwisz sie o kilka palcow, a ja robilem pod siebie ze strachu o Tranquillity. Chryste, Ione, nie masz pojecia, jak sie czulem, kiedy znikneliscie. Myslalem, ze zostaliscie opetani jak Valisk. Jej szeroka, piegowata buzia zmarszczyla sie w wyrazie pewnej konsternacji. -A to ciekawe. Dziwi mnie to zdziwienie innych ludzi. No dobrze, to moglo byc opetanie. Jednak kto jak kto, ale ty powinienes domyslic sie prawdy. Przeciez naprowadzilam cie na trop. -Kiedy? -Tamtej pierwszej nocy, kiedy sie poznalismy. Powiedzialam ci, ze zdaniem dziadka Michaela, pewnego dnia zmierzymy sie z tym, co zagrozilo Laymilom. Oczywiscie, wtedy wszyscy mysleli i mieli wszelkie przeslanki do takiego myslenia, ze pojawi sie wrog z zewnatrz. Niestety, zachodzila obawa, ze nasz habitat pierwszy sie z nim zmierzy. Albo wywolamy go z Pierscienia Ruin, albo powroci do Mirczuska, czyli miejsca, gdzie ostatnio sie zjawil. Dziadek chyba zdawal sobie sprawe, ze nie pokonamy go bronia konwencjonalna. Mial nadzieje zbadac nature wroga i obmyslic jakies srodki obrony. Na wszelki wypadek... -... Pomyslal o tym, zeby dalo sie uciec - dokonczyl Joshua. -Tak, i dlatego rozkazal zmodyfikowac genom habitatu. -I nikt sie nie kapnal? Chryste... -Dziwisz sie? Pod powloka rozciaga sie pierscien komorek modelowania energii, wzdluz brzegow glownego zbiornika wodnego. Jesli przyjrzec sie habitatowi z daleka, fald, pod ktorym kryje sie woda, jest ponad kilometr szerszy niz samo morze. Ale kto by tam mierzyl? -Ukryte na oczach wszystkich? -Wlasnie. Michael nie widzial potrzeby rozglaszania tego. Nasze szlachetne kuzynostwo z pewnoscia wiedzialo... Przynajmniej teoretycznie. Odpowiednie dokumenty sa przechowywane w archiwach palacu Apollo. W razie klopotow mamy mozliwosc uskoczyc w bok, i to daleko. Wybralam akurat Jowisza, bo pomyslalam sobie, ze tu bedzie bezpiecznie, lecz w ostatecznosci Tranquillity mogloby przemierzyc galaktyke skokami na odleglosc tysiaca lat swietlnych. Opetani nie mieliby szans nas dogonic. Jesli sytuacja sie zrobi beznadziejna, uciekne. -Teraz rozumiem. To stad znalas wektor tunelu czasoprzestrzennego, ktorym uciekl "Udat". Pokiwala glowa twierdzaco, a kiedy wagonik kolejki zatrzymal sie przed apartamentem Ione, Joshua czul sie juz nie tylko podniesiony na duchu, ale i podniecony. Zadne z nich nie naciskalo, obylo sie bez prosb i ponaglen, po prostu poszli do sypialni, bo to wydawalo sie naturalne. Zrzucili z siebie ubranie i wzajemnie sie podziwiali. Troche jak w polsnie Joshua znow smakowal jej sutki, zastanawiajac sie z zalem, ile to juz czasu uplynelo. Oboje zaprezentowali jawne umiejetnosci; dobrze wiedzieli, co zrobic, zeby pobudzic i zdopingowac partnera. Tylko raz, kleczac przed nim, Ione przerwala milczenie: -Nie uzywaj nanosystemu - szepnela. Polizala go wolno po czlonku i drasnela zebami jadro. - Nie teraz. Teraz niech wszystko bedzie naturalne. Zgodzil sie, przystal na element dzikosci, rozkoszowal sie kazda sekunda milosnego obrzedu. Przezywali cos nowego, bo chociaz wielkie lozko z materacem zelowym wcale sie nie zmienilo, podobnie jak pozycje, w ktorych sie kochali, to jednak teraz byla w tym jakas wieksza szczerosc. Bez skrepowania okazywali radosc z tego, jaka maja nad soba wladze. Gorace uczucia przekladaly sie na burze zmyslow. Pozniej zasneli spleceni ramionami, przytuleni do siebie jak male rodzenstwo. Rano wciaz mieli mile poczucie spelnienia, dzieki czemu sniadanie zjedli jak ludzie cywilizowani. Narzucili na siebie ogromne szlafroki i usiedli przy duzym, starym, debowym stole, w pomieszczeniu urzadzonym na podobienstwo oranzerii. W glinianych, omszalych donicach rosly palmy, paprocie i delekosty; pnie i lodygi zachodzily w gaszczu na szerokie, zelazne treliaze, tworzace sciany zywej zieleni. Doskonalosc iluzji macily jedynie male, jasne jak neony rybki, plywajace po drugiej stronie szklanej tafli. Serwoszympansy podaly jajka sadzone parizzat, angielska herbate i grube tosty. Jedzac, laczyli sie z przekazami rozmaitych serwisow informacyjnych z Ziemi i Halo O'Neila. Dowiadywali sie o reakcjach Konfederacji na zagrozenie ze strony Capone, ostatnich przygotowaniach przed operacja wyzwolenia Mortonridge czy pogloskach o nowych przypadkach opetania na asteroidach w Ukladach Slonecznych uwazanych dotad za czyste. -Kwarantannowi przemytnicy - skomentowala ostro Ione, ogladajac material o zniknieciu Koblata. - Idioci, pozwalaja im cumowac na asteroidach. Jak tak dalej pojdzie, Zgromadzenie ograniczy loty miedzyplanetarne. Joshua oderwal wzrok od projektora AV. -To juz niczego nie zmieni. -Zmieni! Trzeba sie izolowac. Westchnal, zasmucony tym, ze tak szybko zepsul sie dobry nastroj. Mial nadzieje zapomniec o troskach dnia codziennego. -Posluchaj, tak samo moglabys powiedziec, ze bedziesz bezpieczna, jesli Tranquillity skoczy na drugi koniec galaktyki, gdzie opetani cie nie znajda. Zrozum, oni zawsze cie znajda. Sa tym, czym my sie staniemy. Ty, ja, wszyscy... -Nie wszyscy, Joshua. Laton wspominal o podrozy przez krolestwo zmarlych. Nie wierzyl, ze utknie w zaswiatach. Kiintowie wlasciwie przyznali, ze nie kazdy z nas tam skonczy. -Swietnie, ale dlaczego nie kazdy? Co to wlasciwie oznacza? -Dlaczego? - Zmierzyla go badawczym spojrzeniem. - Nie poznaje cie. -Zmienilem sie. Chyba ten opetany cos mi uswiadomil. -Masz na mysli Araba z Ayacucho? -Tak, Ione, i to wcale nie zarty. Patrzylem smierci w oczy, jej i temu, co potem. Cos takiego kaze czlowiekowi zatrzymac sie i zastanowic. Nie da sie wszystkiego zalatwic na polu bitwy. Dlatego operacja wyzwolenia Mortonridge jest smiechu warta. -Dokladnie. Ta cala zakichana kampania jest niczym innym jak tylko chwytem propagandowym. -Chociaz mysle, ze ludzie, ktorzy zostana uwolnieni od opetania, beda nam dziekowac. -Joshua! Nie mozna miec naraz jednego i drugiego. Usmiechnal sie do niej znad brzegu wielkiej filizanki. -A jednak trzeba bedzie znalezc zloty srodek, nie uwazasz? Rozwiazanie, ktore zadowoli obie strony. -No tak - odpowiedziala z wahaniem. 5 Kazdego miesiaca po Ziemi przetaczalo sie od dwoch do siedmiu armadowych burz, ktore od przeszlo pieciu wiekow niestrudzenie szturmowaly bastiony ludzi. Ich nazwa przebojem weszla do jezyka codziennego, choc malo kto zastanawial sie nad jej pochodzeniem.Na poczatku byla teoria chaosu, a wlasciwie obrazowe stwierdzenie, ze jesli motyl poruszy skrzydlami w puszczy amazonskiej, wywola sztorm u wybrzezy Hongkongu. W XXI wieku nastala epoka taniej syntezy termojadrowej i masowej industrializacji; w ciagu dwudziestu lat biedniejsze kontynenty dogonily kraje rozwiniete i weszly na droge wzmozonego konsumpcjonizmu. Miliardy ludzi bralo kredyty na zakup luksusowych sprzetow gospodarczych, samochodow, egzotycznych wczasow. Przeprowadzali sie do nowoczesnych i duzych domow, wybierajac styl zycia, ktory wiazal sie z nieporownanie wiekszym zuzyciem energii. Aby zbic kapital na rosnacych zdolnosciach nabywczych ludnosci, przedsiebiorstwa budowaly cale miasta zakladow przemyslowych. Zarowno klienci, jak i producenci wytwarzali olbrzymie ilosci ciepla odpadowego, co spowodowalo zmiany w atmosferze, jakich nie przewidzialy najbardziej pesymistyczne scenariusze symulacji komputerowych. Kiedy na poczatku 2071 roku wschodnie wybrzeza Pacyfiku zdewastowal uwazany wowczas za najwiekszy w dziejach sztorm, pewien dziennikarzyna podrzednej stacji kablowej powiedzial, ze cala armada motyli musiala machac skrzydlami, zeby wywolac taki kataklizm. I to okreslenie sie przyjelo. Huragan, ktory nadciagal znad srodkowego Atlantyku, aby uderzyc w Nowy Jork, byl tak silny, ze nawet w XXVII wieku budzil groze. Specjalisci ze sluzb przeciwdzialania kleskom zywiolowym, od wielu godzin pilnie sledzili jego wedrowke. Kiedy zaatakowal systemy obrony byly w gotowosci. Wydawalo sie, ze po niebie przesuwa sie postrzepiona plama nocy. Przez grube zwaly gestych chmur nie przeciskaly sie promienie slonca, ktore podswietlalyby je z dolu. Dopiero blyskawice rozdarly mrok. Od tej pory sporadycznie dawalo sie zauwazyc pierzaste waly, poprzecinane olowianoszarymi warstwami, przewalajace sie z wiatrem z przerazajaca predkoscia. W zderzeniu z ogromem nagromadzonej w nich energii rozsypalby sie kazdy niezabezpieczony budynek. W zwiazku z czym odpornosc na dzialanie sil przyrody byla podstawowym elementem branym pod uwage w projektach przedstawianych nowojorskiej Komisji Budownictwa Cywilnego, ktora wydawala pozwolenia na budowe. Jesli projekt nie spelnial wymogow bezpieczenstwa, nie ratowaly go ani lapowki, ani naciski polityczne. Na szczycie kazdej megawiezy montowano laser duzej mocy, ktorego promien byl w stanie przebic jadro ciezkiej chmury. Promieniem wycinano proste kanaly zjonizowanego powietrza, zachecajac pioruny do wyladowania sie wprost na siatke nadprzewodnikowa, nalozona jak maska na sciany budowli. Nad mieszkancami kopul stozkowe wieze rozswietlaly sie niczym rozblyski sloneczne, od ktorych odstrzeliwaly resztki fioletowej plazmy. Na dodatek padal deszcz. Krople wielkosci ludzkiej piesci, rozpedzone podmuchami wscieklego wichru, walily w kopuly z sila mlota. Wlaczono generatory sil wiazacych molekuly, aby wzmocnic przezroczyste, szesciokatne plyty przeciwko kanonadzie tych swoistych pociskow kinetycznych, ktore bylyby w stanie zdrapac warstwe stali. W chwili najwiekszej presji huraganu woda zalewajaca kopuly ponad czterokrotnie zwiekszala ich ciezar. Z bryly o srednicy dwudziestu kilometrow staczaly sie w dlugim korowodzie fale mogace rywalizowac z morskimi grzywaczami. Blisko krawedzi skotlowana wode zasysaly do okratowanych wlotow pompy wirowe, ktore kierowaly ja z kolei do rur na tyle duzych, ze zmiescilyby sie w nich cale rzeki. Huk rozsierdzonych zywiolow rozchodzil sie po calym wnetrzu kopuly, az drzaly karbotanowe zebra estakad, po ktorych sunely pociagi towarowe. Zreszta, prawie caly ruch na drogach nadziemnych zostal wstrzymany. We wszystkich zakatkach arkologii specjalne ekipy ratunkowe przygotowywaly sie na ewentualne przebicie powloki. Policja uwazala na niepoczytalnych przestepcow. Oswietlenie na ulicach i w budynkach nieznacznie szwankowalo. W takich warunkach nawet tarcza z laserow i nadprzewodnikow nie dawala stuprocentowej ochrony przed impulsami napiecia. Rozsadni ludzie szli do domu lub baru, by poczekac, az zaczna kroic niebo ostre, srebrzyste promienie swiatla, sygnalizujace koniec potopu. W takich chwilach rosl strach, a czasem nawet zabobonny lek. Coz, najlepsza pora, najbardziej sprzyjajaca. Quinn popatrzyl z dolu na stary budynek, w ktorym mieszkal wielki magus Nowego Jorku. Ucieszylo go to, co zobaczyl. Mierzacy bez mala osiemset metrow wysokosci wiezowiec Leicester byl jednym z tych bezdusznych gmaszysk, jakie upodobaly sobie biura projektowe, w ktorych ostatnie slowo nalezy do ksiegowych. Kazdy proponowany element dekoracyjny czy najdrobniejszy slad oryginalnosci byl optymalizowany pod wzgledem oplacalnosci i momentalnie skreslany za najmniejsze uchybienie. Czterdziesci takich golych sarkofagow z oknami opasywalo kregiem Hackett Park w Kopule Drugiej. Wysoko w gorze miedzy szescioma megawiezami, ktore strzegly kopuly, miotaly sie ognie blyskawic, a wraz z nimi w gwaltownych podskokach rozbiegaly sie cienie. Przez chwile Quinn mial wrazenie, ze wiezowiec Leicester kolysze sie i zrywa do marszu. Swiatla oswietlajace od wewnatrz pol tysiaca okien na przemian zapalaly sie i gasly, jakby w miejsce nowoczesnych paneli swietlnych wstawiono pochodnie drzace w przeciagu. Odczuwal z tego powodu chlodna satysfakcje. Tej nocy huragan bedzie go oslanial. Za nim wysypywali sie z vanow czlonkowie sekty. Na razie bylo tylko dziesieciu opetanych, grupa latwa do upilnowania i zupelnie wystarczajaca do tego, co sobie zaplanowal. Pozostali, a wiec zastraszeni akolici i nowicjusze, poslusznie wypelniali rozkazy prowodyrow zla. Dziwna ta ich wiara, dumal Quinn. Zaprzedali zycie sekcie, bez szemrania przyjmuja wszystkie nauki, a jednak do niedawna musieli sie pocieszac rutynowymi obrzedami, godzic sie z tym, ze Bozy Brat nigdy nie zamanifestuje swojej obecnosci. U podloza kazdej religii lezalo przekonanie, ze bog jest obietnica i za zycia czlowieka, w tym wszechswiecie, nie mozna sie z nim osobiscie spotkac. Az ni z tego, ni z owego dusze zaczely wracac, w dodatku obdarzone moca, ktora pozwalala dokonywac cudow nieprawosci. Akolici doswiadczyli nie tyle trwogi, ile oszolomienia, ostatnie watpliwosci zostaly rozwiane. Dotad potepiani, uwazani za lotrow najgorszego rodzaju, teraz wiedzieli, ze racja jest po ich stronie. Ze to oni zwycieza. Bez mrugniecia okiem wykonywali wszystko, co im kazano. Quinn dal sygnal pierwszej grupie. Trzej gorliwi akolici pod dowodztwem Wenera zbiegli po schodkach i zatrzymali sie pod drzwiami nie uzywanej sutereny. Najpierw uzyto bloku procesorowego do zlamania hasla, potem w szczeline miedzy drzwiami a futryna wprawnie wsunieto sonde z programowalnego silikonu. Elastyczny silikon wpelznal pod stare rygle i reformatujac ksztalty, zaczal je wypychac. Po trzydziestu sekundach drzwi byly otwarte. Uniknieto wlaczenia alarmu i demaskowania sie uzyciem energistycznej mocy. Quinn wszedl do srodka. Roznica miedzy centrala a obskurna filia na ulicy 8030 zaskoczyla nawet Quinna. Poczatkowo zastanawial sie, czy dobrze trafili, lecz Dobbie, ktory opetal magusa Gartha, zapewnial, ze to wlasciwy adres. Korytarze i komnaty nieudolnie nasladowaly przepych Watykanu. Ekstrawaganckie dziela sztuki i luksusowe dodatki nie wytwarzaly atmosfery cieplego wnetrza, ale surowej gloryfikacji cierpienia i zdemoralizowania. -O w morde, tylko sie rozejrzyjcie - mruknal Wener, kiedy szli jednym z korytarzy. W elementach rzezbionych dominowaly motywy zoofilskie, korzystajace z wizerunkow istot zarazem mitycznych i ksenobiotycznych, podczas gdy malowidla przedstawialy znanych z historii swietych i czcigodnych mezow, meczonych i skladanych w ofierze na oltarzach Nosiciela Swiatla. -Fakt, przyjrzyjcie sie dobrze - powiedzial Quinn. - Bo to wasze. Calymi dniami okradacie ludzi i opychacie na ulicy nielegalny towar, a kasa idzie na to. Mieszkacie w gnoju, zeby wielki magus mogl mieszkac jak chrzescijanski biskup. Niezle, co? Wener i akolici z oburzeniem i zazdroscia patrzyli na ten perwersyjny przepych. Rozdzielili sie zgodnie z ustaleniami. Zespoly akolitow, dowodzone przez opetanych, obstawily wyjscia i strategiczne miejsca, takie jak kryjowki z bronia. Quinn od razu udal sie do wielkiego magusa. W korytarzach trzy razy napatoczyl sie na przemykajacych akolitow i kaplanow. Kazdy z nich stanal przed prostym wyborem: pojdziesz ze mna albo zostaniesz opetany. Spogladali na jego czarne szaty, sluchali szeptu wydobywajacego sie z pustki pod kapturem... I rezygnowali z oporu. Jeden nawet parsknal oblakanym smiechem, przepelniony uczuciem ulgi i satysfakcji. Wielki magus kapal sie, kiedy Quinn wkroczyl do jego mieszkania, ktore rownie dobrze moglo byc luksusowym apartamentem prezesa miedzygwiezdnej korporacji. Wsrod przedmiotow zbytku tylko gdzieniegdzie dostrzegalo sie slady balwochwalczego kultu. Wener doznal rozczarowania, przekonawszy sie, ze wielkiego magusa nie myja nagie sluzace. Wsrod bialo-niebieskiego wyposazenia lazienki spokojnie staly smukle mechanoidy gospodarcze. Jedynym swiadectwem jego zdeprawowania byl zloty kielich z siedemnastoletnim czerwonym winem, wulgarnie nawiazujacy ksztaltem do kobiecej pochwy. Wokol otylego ciala dryfowaly pachnace sosnowym igliwiem wysepki zielonych baniek. Z pochmurna mina patrzyl na Quinna, kiedy ten sunal nad zlocista marmurowa posadzka w strone wpuszczonej w podloge wanny. Zapewne ostrzegly go awarie w neuronowym nanosystemie. Otworzyl szeroko oczy, zdumiony najsciem, po czym przymruzyl powieki, gdy popatrzyla nan z gory niecodzienna delegacja. -Jestes opetany - zwrocil sie do Quinna. W myslach wielkiego magusa, o dziwo, nie bylo leku. Starzec wydawal sie zaciekawiony. -Jestem mesjaszem Pana. -Co ty powiesz... Skraj szaty Quinna zadrzal w reakcji na ironiczny ton tej odpowiedzi. -Bedziesz mnie sluchal, bo jak nie, to twoje tluste, parszywe cielsko opeta ktos godniejszy. -Chcesz powiedziec, ze ktos bardziej ulegly. -Jaja sobie ze mnie robisz? -Nie robie sobie jaj z ciebie i w ogole z nikogo. Quinna zbila z tropu ta wymiana zdan. Spokoj, ktory poczatkowo wyczuwal w umysle wielkiego magusa, powoli ustepowal znuzeniu. Kaplan ponownie napil sie wina. -Przybywam po to, zeby sprowadzic noc na Ziemie, zgodnie z nakazem Pana - powiedzial Quinn. -Maly, zapchlony smierdzielu! Pan nic takiego nie nakazal. Poszarzala twarz Quinna zmaterializowala sie pod kapturem i wysunela do przodu. Wielki magus rozesmial sie na widok zlosci i niedowierzania, ktore sie w niej odbijaly. I popelnil samobojstwo. Bez glosu, bez rzucania sie w drgawkach, po prostu znieruchomial i wolno zsunal sie na dno wanny. Przewrocony na bok, unosil sie bezwladnie na wodzie. W zielonej pianie polyskiwaly biale, nabrzmiale walki tluszczu. Tonacy kielich z winem pozostawil po sobie czerwona plame. -Co ty robisz!? - Krzyknal Quinn do odlatujacej duszy. Wyczul ostatnia drwine, nim resztki energii rozproszyly sie w miedzywymiarowej przestrzeni. Z przepastnych rekawow wystrzelily szponiaste dlonie, aby pochwycic esencje wielkiego magusa, sciagnac ja i ukarac. - Psiakrew! - Warknal. Ten kaplan musial miec nierowno pod sufitem! Przeciez nikt z wlasnej woli nie wybiera sie w zaswiaty, odkad wiadomo, jak tam jest! -Dupek! - Prychnal Wener. Tak samo jak pozostalych akolitow, i jego zaniepokoila smierc wielkiego magusa. Choc nadrabial mina. Quinn kucnal nad wanna. Przygladajac sie zwlokom, badal je za pomoca nadprzyrodzonych zmyslow, aby ustalic przyczyne zgonu. Zauwazyl, rzecz jasna, zwyczajne implanty bojowe, twardsze wstawki w miekkiej strukturze tkanki organicznej. Nawet neuronowy nanosystem wyraznie sie odznaczal. Energistyczna moc Quinna wstrzymala jednak jego dzialanie. A wiec co? Jaki mechanizm mogl zadac natychmiastowa i bezbolesna smierc? Malo tego, czemu wyposazyl sie w niego wielki magus? Pomalu wyprostowal sie, glowe i rece schowal w czelusciach czarnego jak noc habitu. -Mniejsza z tym - zwrocil sie do swoich wstrzasnietych slugusow. - Bozy Brat policzy sie ze zdrajcami. Jesli ktos go zawiedzie, nie ujdzie mu nawet w zaswiatach. - Szesc osob skwapliwie pokiwalo glowami, aby wyrazic swoje zrozumienie. - A teraz idzcie i przyprowadzcie ich do mnie! Akolici rozpierzchli sie, zeby wykonac polecenie. Wylapali wszystkich w glownej siedzibie sekty i spedzili ich do kaplicy. Byla to sklepiona komnata w samym sercu wiezowca Leicester, barokowe cudactwo z pozlacanymi kolumnami i krzywo ciosanymi kamiennymi blokami. Na sklepieniu wyzlobiono szesc olbrzymich pentagramow, jarzacych sie mdla czerwienia. Z dala docieral stlumiony loskot burzy. Jej basowy pomruk przebijal sie przez sciany wiezowca i wprawial podloge w delikatne drzenie. Quinn stal przy oltarzu, kiedy przyprowadzano mu, jednego po drugim, schwytanych czlonkow sekty. Za kazdym razem stawiano ich przed prostym wyborem: sluzysz przywodcy lub zostajesz opetany. Przy czym nie wystarczylo zapewnic o swoim posluszenstwie. Przed wydaniem wyroku Quinn sondowal ich najskrytsze leki i przekonania. Nie dziwilo go, ze tak wielu kandydatow nie spelnia oczekiwan. Co bylo do przewidzenia, na tak wysokich szczeblach hierarchii ludzie miekli. Nadal preferowali zlo, nadal wyzywali sie na podwladnych, lecz z niewlasciwych powodow. Motorem dzialania stala sie w ich przypadku chec zachowania pozycji i zamilowanie do luksusu, nic sobie nie robili z nauk Nosiciela Swiatla. Musieli odpokutowac za grzechy. Zlamano prawie trzydziestu zdrajcow, przykuwanych lancuchami do oltarza. Quinn doszedl do wprawy w otwieraniu przejscia w zaswiaty, ale wazniejsza byla Umiejetnosc narzucania swej obecnosci przy szczelinie, bezpardonowe odpychanie od bramy niegodnych napalencow. Wiele dusz odsuwalo sie od nieublaganego straznika, mimo ze desperacko pragnely powrocic do ciala. Te, ktorym sie udalo, spelnialy wszystkie wymogi. Za zycia prawie kazda nalezala do sekty. Po ceremonii zgromadzil przy sobie opetanych i wyluszczyl zadania Bozego Brata. -Jedna arkologia to za malo, jesli mamy sprowadzic noc na swiat - mowil. - Te zostawiam wam. Bawcie sie dobrze i nie zmarnujcie szansy. Chce, zebyscie ja przejeli, ale ostroznie, nie tak jak to robia opetani na innych planetach, nawet Capone. Kretyni wdzieraja sie zgraja do kazdego miasta na swej drodze, a potem zlatuja sie gliny i odstrzeliwuja im dupy. Tym razem zrobicie to inaczej, bo sa z wami akolici. Caluja ziemie, na ktorej sracie, wiec goncie ich do roboty. Jesli bedziecie sie szwendac po ulicach, sztuczna inteligencja predko was zweszy. Procesory i obwody elektryczne wariuja, gdy sie do nich zblizacie. No wiec sie nie zblizajcie. Zostancie w siedzibach sekty, a nowych ludzi przyprowadza wam akolici. -Przyprowadza? - Zdumial sie Dobbie. - Rozumiem, Quinn, ze nie powinnismy sie krecic po miescie, ale Nowy Jork ma trzysta milionow mieszkancow, do cholery! Akolici do konca swiata nie sciagna tu wszystkich! -Niech sciagaja tych, ktorzy cos znacza, na przyklad komisarzy policji i inzynierow na wysokich stanowiskach. Tych, z ktorymi mielibyscie najciezsza przeprawe. Albo niech ich wyklucza z gry, zeby nie donosili na was wladzom. Na razie niczego wiecej od was nie wymagam. Jakos tu sie urzadzcie. W kazdej kopule jest siedziba sekty. Zadekujcie sie w nich i zyjcie, cholera, jak krolowie. Nie bronie wam sie zabawic, ale badzcie gotowi, zorganizujcie w kazdej kopule gniazdo opetanych. I to lojalnych. Wiecie, ze brakiem dyscypliny mozna wszystko spierdolic. Ruszcie glowa. Dowiedzcie sie, gdzie sa glowne generatory termonuklearne. Znajdzcie ujecia wody pitnej i oczyszczalnie sciekow. Sprawdzcie, ktore skrzyzowania maja najwieksze znaczenie dla ruchu drogowego. Namierzcie najwazniejsze wezly sieci telekomunikacyjnej. Akolici znaja sie na rzeczy, w razie czego szybko zdobeda informacje. A potem, na dane haslo, rozwalicie te miejsca, w perzyne je obrocicie. Zamachy terrorystyczne sparalizuja pieprzona arkologie, poloza ja na lopatki. Dzieki temu gliny nie stawia nam zorganizowanego oporu, kiedy sie ujawnimy, by zwyciezyc w imieniu Pana. Wyjdziecie z kryjowek i zaczniecie opetywac ludzi, zero ograniczen! Nikt nie ucieknie, bo dokad mialby uciekac? Na zewnatrz nic nie ma. Na asteroidach opetani zawsze wygrywaja i tu bedzie tak samo, tylko na wieksza skale. -Nowi opetani niekoniecznie musza wielbic Bozego Brata - zauwazyl ktos. - Na poczatek mozemy wybrac paru takich jak my, ale jesli damy im wolna reke i zbiora sie ich miliony, przestaniemy nad nimi panowac. -To normalne - odparl Quinn. - Pozniej wszystko sie zmieni - Ludzi trzeba wziac za pysk, jak to sie stalo na Nyvanie. Jeszcze nie kapujecie? Co bedzie z arkologia, jesli zamieszka w niej trzysta milionow opetanych? -Nic - rzekl Dobbie, zdezorientowany. - Wszystko sie posypie. -Wlasnie. Nic nie bedzie dzialalo. Zamierzam odwiedzic jak najwiecej arkologii i wszedzie zostawic opetanych. Arkologie zaczna sie walic, bo energistyczna moc psuje urzadzenia elektryczne. Kopuly przestana dawac oslone przed huraganami, zabraknie zywnosci, wody, w ogole wszystkiego. I nie zmieni tego nawet czterdziesci miliardow opetanych, chocby w jednej chwili zyczyli sobie poprawy. Przeniosa Ziemie do innego wszechswiata, ale to im wcale nie pomoze. Przeciez tam nikt im nie polozy zarcia na talerze, nikt nie naprawi maszyn. I wtedy stanie sie to, na czym tak bardzo nam zalezy. Zrozumieja, ze nie maja sie do kogo zwrocic, jesli nie do Pana. Ulegna mu wszyscy. - Uniosl dlonie i pozwolil sobie na blady usmiech, widoczny pod kapturem. - Czterdziesci miliardow opetujacych i czterdziesci miliardow opetanych. Osiemdziesiat miliardow dusz, ktore beda wolac w ciemnosci o pomoc. Zobaczycie, beda wrzeszczec tak dlugo, z takim bolem i strachem, ze on w koncu przyjdzie. Wyloni sie z mroku i da swiatlo tym, ktorzy go miluja. - Quinn rozesmial sie, gdy dostrzegl zdumienie na twarzach i wyczul perfidna satysfakcje w ich myslach. -Dlugo jeszcze? - Zapytal Dobbie z ozywieniem. - Dlugo musimy czekac? -Moze z miesiac. Troche to potrwa, nim zalicze wszystkie arkologie. Ale predzej czy pozniej przejda na moja strone. Czekajcie na wiesci. Jego postac zaczela sie rozmywac, mozna bylo dostrzec zarysy stojacych za nim mebli. Po chwili zniknal. W komnacie wionelo chlodem, rozlegly sie zduszone okrzyki przestraszonych wyznawcow. * "Mindori" zblizal sie do Montereya ze stalym przyspieszeniem 0,5 g. Przed nim, w odleglosci dwustu kilometrow, uwidacznialy sie kontury asteroidy: nierownej, popielatej bryly skalnej, poprzeszywanej metalowymi iglicami i panelami. Otaczala ja chmara bialych punkcikow, ktore skrzyly sie i migotaly w silnych promieniach slonca. Byla to flota Organizacji. Tu i tam lataly okrety wojenne adamistow, przeszlo szescset, a wsrod nich uwijaly sie mniejsze jednostki serwisowe. W polu dystorsyjnym Rocio Condry kazdy statek odznaczal sie niepowtarzalnym odksztalceniem.W przestrzeni rozciagaly sie rowniez delikatniejsze pasma interferencyjne innych pol dystorsyjnych. Byly tu czarne jastrzebie z Valiska. Rocio krzyknal na powitanie, lecz nawet te, ktorym chcialo sie zwrocic na niego uwage, odpowiedzialy przygnebionym tonem. W klebowisku uczuc przewazalo zobojetnienie. Rocio, chcac nie chcac, musial pogodzic sie z takim przyjeciem. W sumie spodziewal sie tego. -No, wreszcie dokooptowales, ciesze sie - odezwal sie Hudson Proctor. - Co tam masz na pokladzie? Afiniczne zdolnosci pozwalaly Rociowi rejestrowac to, co widza oczy czlowieka. Mial wrazenie, ze znajduje sie w holu polki cumowniczej, skad rozposciera sie panorama na cokoly, obsadzone miejscami przez piekielne jastrzebie. Pomieszczenie przemeblowano na stylowe, reprezentacyjne biuro. Za szerokim biurkiem siedziala Kiera Salter. Wpatrywala sie w niego twardym, pytajacym spojrzeniem. -Dzieciaki zwabione nagraniem - odpowiedzial Rocio. - Nie powiedzialem im, ze Valiska juz nie ma. - Madra decyzja... -Organizacja nie potrzebuje tych wsiowych matolkow - powiedziala Kiera, kiedy Hudson powtorzyl jej swa niema rozmowe. - Niech zacumuje i wyladuje pasazerow. Juz my sie nimi odpowiednio zajmiemy. -A co z nami? - Zapytal spokojnie Rocio. - Co robia teraz piekielne jastrzebie? -Zostaniesz wcielony do floty jako okret wsparcia logistycznego - odparla beznamietnie Kiera. - Capone szykuje sie do nowej inwazji. Od postawy piekielnych jastrzebi zalezy sukces operacji. -Dziekuje, ale nie zamierzam sluzyc w wojsku. Statek kosmiczny jest dla mnie wspanialym nosicielem i nie bede go narazal na niebezpieczenstwo, zwlaszcza ze nie masz juz dla mnie zadnego ciala w rezerwie. W usmiechu Kiery wyrazal sie zal, lecz Hudson, dbajac o rzeczowy ton rozmowy, nie przekazal tego uczucia afinicznym kanalem. -Obawiam sie, ze jestesmy w stanie wojny - rzekla Kiera. - Dlatego to nie jest prosba. -Probujesz mi rozkazywac? -Sprawa jest prosta. Masz do wyboru: robic, co ci kaze, albo spieprzac do edenistow. A wiesz czemu? Bo nikt inny cie nie nakarmi. W tym ukladzie planetarnym jest tylko jedno zrodlo substancji odzywczych, bedace w posiadaniu opetanych, i ja je mam pod kontrola. Nie Capone, nie Organizacja, ale ja! Jesli nie chcesz, zeby twoj wspanialy nosiciel padl z glodu, spelnisz wszystkie moje rozkazy. W zamian pozwole ci cumowac i zlopac karme bez zadnych ograniczen. Poza mna nikt ci nie pomoze. Zanim sie zblizysz na sto kilometrow do nie opetanej asteroidy, zdmuchna cie platformy strategiczno-obronne. Tylko edenisci moga cie wyzywic, ale oni wystawia ci rachunek, o czym, jestem pewna, juz cie poinformowali. Jesli Pojdziesz na wspolprace, pomozesz im zrozumiec charakter naszej wiezi z zaswiatami. Naucza sie nas wyganiac. Zostaniemy odeslani w piekielna pustke. Zdecyduj sie, Rocio, komu powinienes zaufac, dla kogo oplaca sie latac. Niekoniecznie musimy darzyc sie przyjaznia, ale chce wiedziec, czy bedziesz mi posluszny. To wszystko czekam na odpowiedz. Rocio poszerzyl kanal afiniczny, aby naradzic sie z reszta piekielnych jastrzebi. -Wlasnie takiego haka ma na was? -Tak - odpowiedzialy. - Przyparla nas do muru. -To jakis koszmar, dobrze mi w nowym ciele! Nie chce go stracic tylko dlatego, ze egoista Capone marzy o podbojach. -To go bron, glabie kapusciany! - Odezwal sie Etchells. - Przestan biadolic i walcz o to, co ci drogie! Czasem jestescie strasznymi lajzami, nie zaslugujecie na to, co macie! Rocio pamietal Etchellsa, przodownika w likwidowaniu jastrzebi obserwujacych Valiska. On wlasnie najbardziej nalegal na przystapienie do wojny, kiedy Capone po raz pierwszy poprosil Kiere o wsparcie. -Odwal sie, faszystowska swinio! -Nie dosc, ze jestes tchorzem, to jeszcze masz niewyparzona gebe! - Burknal Etchells. - Nie zdziw sie, jesli spotka cie za to przykra niespodzianka. Rocio przerwal afiniczna rozmowe z namolnym czarnym jastrzebiem. -Zacumuje na Montereyu i wyladuje pasazerow - zwrocil sie do Kiery i Hudsona. - Jakie proponujecie mi zadania we flocie? W usmiechu Kiery nie bylo wesolosci. -Poki flota stacjonuje tutaj, piekielne jastrzebie tropia czujniki szpiegowskie i zamaskowane miny. Jastrzebie w zasadzie daly sobie spokoj z ta dziecinada, lecz sprawdzaja nasza czujnosc, dlatego musimy miec sie na bacznosci. Do tego dochodzi sluzba w lacznosci, przewoz VIP-ow, transport towarow z asteroid. Nic trudnego. -A jesli Capone zdecyduje sie zaatakowac nastepna planete? -Polecisz w eskorcie i wezmiesz udzial w niszczeniu miejscowej sieci strategiczno-obronnej. -Zgoda. Za osiem minut podchodze do cumowania. Przygotujcie mi cokol. Rocio rozlaczyl sie z umyslem Hudsona Proctora i przeanalizowal wszystko, co zostalo powiedziane. Wlasciwie przeczuwal, ze tak to sie skonczy. Tylko dostep do plynow odzywczych powstrzymywal piekielne jastrzebie od porzucenia Organizacji. Rocio nie przewidzial, ze Kiera utrzyma sie przy wladzy. Zapewne to ona wpadla na pomysl, jak zmusic statki do posluszenstwa. Zagadujac do przyjaznie nastawionych czarnych jastrzebi, dowiedzial sie, ze Etchells odwiedzil wiekszosc osiedli asteroidalnych w ukladzie Nowej Kalifornii i zniszczyl zaklady produkujace plyny odzywcze. To Kiera zlecila mu te misje, przy czym na pokladzie goscil Hudson: pilnowal, zeby wszystko szlo zgodnie z planem. Kiera wciaz byla rownorzednym partnerem dla Organizacji. Nic dziwnego, ze utrzymala swoja uprzywilejowana pozycje, skoro dowodzila kontyngentem technobiotycznych statkow. Cwana suka. Piekielne jastrzebie musialy spelniac jej zachcianki z narazeniem zycia. Rocio lekko rozchylil swoj imitowany dziob. Mial ochote sie usmiechnac z nieskrywana satysfakcja. Posluszenstwo narzucone sila zawsze sklanialo do buntu. Nietrudno bedzie znalezc sprzymierzencow. Przelatujac nad przeciwobrotowym kosmodromem, zrezygnowal z ulubionego wizerunku ptaka. Statek dotknal kadlubem cokolow na polce cumowniczej i z wdziecznoscia powital ocierajace sie o brzuch koncowki wezy. Gdy wokol pierscieniowych uszczelek zacisnely sie blony miesniowe, do rezerwowych pecherzy, juz prawie pustych, poplynal gesty plyn odzywczy. Olbrzymi technobiotyczny statek zdal sobie sprawe ze swoich niedostatkow. Po dlugiej podrozy podswiadomosc dawala mu silny bodziec do pobierania pokarmu, a przeciez absolutnie zadnym sposobem nie mogl sprawdzic substancji, ktora w niego pompowano. Kiera byla w stanie wtloczyc mu wszystko od wody po wyrafinowana trucizne, Smakowalo niezgorzej, lecz narzady zmyslu w gruczolach filtrujacych byly slabo rozwiniete, dlatego nie mial pewnosci, co dostaje Czul sie zle w tej sytuacji. Co, dziwisz sie? - Spytal zgryzliwie samego siebie. Szantaz to nic przyjemnego. Cos sie w nim buntowalo. Rozkazal swoim technobiotycznym procesorom otworzyc kanal lacznosci z siecia telekomunikacyjna asteroidy. Dostep do systemow istotnych dla obronnosci byl zablokowany. Organizacja strzegla swojej elektronicznej architektury tak samo skrupulatnie jak przejetej floty okretow wojennych Nowej Kalifornii. Na szczescie pozostala mozliwosc laczenia sie z cywilnymi czujnikami i rdzeniami pamieciowymi. Rocio zaczal analizowac dostepne informacje i rozgladac sie z wykorzystaniem rozmaitych kamer. Po skalnej polce toczyl sie duzy autobus. Dolaczona do niego elastyczna, sloniowata traba przewodu sluzowego wygiela sie w strone sekcji mieszkalnej "Mindori". Dzieciaki biegaly teraz po kabinach i chwytaly torby. Przy glownej grodzi komory sluzowej ustawila sie dluga, wzburzona kolejka. Na koncu, usmiechajac sie lagodnie, stali Choi-Ho i Maxim Payne. Kiedy grodz otworzyla sie wsrod syku bialej pary, z piersi malcow wydarl sie jeden wspolny okrzyk zachwytu. Czekala na nich sama Kiera! Cudowna sylwetka; kusa, szkarlatna sukienka; wlosy spadajace kaskada na ramiona, opalone na miodowy kolor. I ten zniewalajacy usmiech, na jawie tak samo promienny jak na nagraniu. Przechodzili obok niej olsnieni, z wybaluszonymi oczami, a ona kazdego z osobna witala prostym slowem: "Czesc". Malo kto wymamrotal cokolwiek w odpowiedzi. -Latwo poszlo - pochwalila na koniec Choi-Ho i Maxima. -Kilka razy wybuchla rebelia, gdy sie zorientowali, ze to nie Valisk. Jak na nieudacznikow, potrafia gnojki zalezc za skore. Nie obylo sie bez zniszczen, a nielatwo o czesci zamienne do modulow mieszkalnych. -Co teraz z nami bedzie? - Zapytal Maxim. -Potrzebuje dobrych oficerow, ale jesli chcecie, mozecie sie zglosic do Organizacji. Capone w pospiechu rekrutuje zolnierzy, zeby umocnic swoja wladze na planecie. Bralibyscie czynny udzial w rozwoju jego imperium - dodala slodkim glosem. -Mnie tam odpowiada to, co robie - powiedziala chlodno Choi-Ho - Maxim zgodzil sie z nia skwapliwie. Kiera wejrzala w ich umysly. Tlil sie w nich pewien zal, ale to bylo usprawiedliwione. Ostatecznie pogodzili sie z losem. -Dobra, zostajecie. A teraz zaprowadzmy frajerow na asteroide. Trzeba im towarzyszyc, zeby nie nabrali podejrzen. Miala racje. Wystarczyla sama jej obecnosc, aby wyprowadzic w pole zadurzone dzieciaki. Nikt sie nie pytal, dlaczego okna w autobusie sa zaciemnione. Dopiero kiedy przeszly przez nastepny tunel sluzowy, obudzily sie w nich pierwsze podejrzenia. Pochodzily z osiedli asteroidalnych, a tu nieoczekiwanie spotykaly urzadzenia bardzo podobne do tych, ktorych juz nie myslaly nigdy zobaczyc. Przeciez w habitatach mialo byc inaczej, mniej urzadzen mechanicznych. Starsze dzieciaki rozgladaly sie nieufnie, gdy cala gromada wchodzila do glownej hali przylotow. Tam juz na nich czekali gangsterzy z Organizacji. Po dwoch aktach przemocy w stosunku do najbardziej zadziornych buntownikow reszta zaniechala oporu. Zostali blyskawicznie rozdzieleni i pogrupowani zgodnie z wytycznymi Leroya i Emmeta. Wsrod placzu i okrzykow strachu nieszczesnikow wywlekano na korytarz. Poniewaz w Organizacji nadal dominowali mezczyzni, starszych chlopcow zabrano do Patricii Mangano. Mieli zostac bezzwlocznie opetani przez nowych zolnierzy. Ich los podzielily co brzydsze dziewczyny. Ladniejsze oddelegowano do burdelu, gdzie mialy uslugiwac zolnierzom Organizacji i ich nie opetanym poplecznikom. Dzieci - tu rozgraniczenie bylo dosc plynne, ale liczylo sie osiagniecie dojrzalosci plus jakies dwa lata - odlatywaly na planete, aby pod okiem Leroya paradowac przed dziennikarzami i byc zywym dowodem na to, ze Al znowu sie zdecydowal na wielkoduszny gest i uchronil ich od zguby. Niewyrazny obraz placzacej siedemnastoletniej dziewczyny, popychanej przez bandziora z karabinem maszynowym w brazowym, prazkowanym garniturze, rozmyl sie i zniknal z wyswietlacza bloku procesorowego. -Nie moge znalezc w poblizu innych wlaczonych kamer - oznajmil Rocio. - Mam wrocic do hali przylotow? -Jed z trudem przezwyciezyl dlawienie w gardle. -Nie, to wystarczy. Kiedy duch, ktory opetal piekielnego jastrzebia, pokazal im pierwsze obrazy z kamer, Jed zamierzal wygrzebac sie z ciasnej kryjowki. Kiera weszla na poklad! Dzielilo go od niej gora trzydziesci metrow! Zaczal sie zastanawiac, co robi. Do licha, czemu tu siedzial bolesnie wcisniety miedzy zimne, zroszone zbiorniki, z czolem owinietym petlami brudnych kabli? Na jej widok obudzily sie w nim dawne fascynacje. I jeszcze sie usmiechala! Urody i milosiernej postawy mogliby pozazdroscic Kierze nawet aniolowie. W tym momencie jednak swirniety Gerald zaczal recytowac: -Potwor, potwor, potwor, potwor... - Niby jakies przedziwne zaklecie. Beth glaskala reke starego pryka. -Wszystko sie ulozy - powiedziala ze wspolczuciem. - Odzyskasz ja, zobaczysz. Jed mial ochote wyzwac ich od skonczonych oslow, gdy jednak ostatni dzieciak wsiadl do autobusu, Kiera przestala sie usmiechac. Na jej twarzy pojawil sie ohydny wyraz wzgardy, niemalze okrucienstwa. Powiedziala cos ostrym, chlodnym tonem. A zatem Rocio mowil prawde. W najglebszej skrytosci serca, na przekor faktom, Jed wciaz pragnal wierzyc slowom swej boskiej zbawicielki, jej obietnicom lepszego swiata. Niestety, taki swiat juz dla niego nie istnial. Co gorsza, nigdy nie istnial. Nawet Kilof mial racje, szlag by go trafil! A on koniecznie i definitywnie chcial wyrwac sie z Koblata! Zachowal sie po prostu jak gowniarz. Gdyby nie bylo przy nim dziewczyn, na pewno by sie rozryczal. Nawet przerazajace sceny w hali przylotow nie zdolowaly go tak bardzo jak ten wygaszony usmiech Kiery. Kiedy blok wyswietlil twarz Rocio Condry, dziewczyny cicho pociagaly nosem, mocno do siebie przytulone. Beth nie probowala scierac lez cieknacych z oczu. Gerald, jak zwykle, siedzial zamkniety w sobie. -Przykro mi - powiedzial Rocio - ale podejrzewalem, ze do tego dojdzie. Pocieszcie sie, ze jestem w nie lepszej sytuacji. -W nie lepszej sytuacji? - Zachnela sie Beth. - Pocieszcie sie? Do diabla, tam byly dziewczyny, ktore znalam! Jak mozesz porownywac ich los do tego, co ty bedziesz musial robic? Masz nas za idiotow? Rzygac sie chce! -Zeby przezyc, beda musialy sie prostytuowac. Ja zas musze narazac zycie swoje i swojego nosiciela w czasie ryzykownych operacji wojskowych, jesli chce egzystowac w tym wszechswiecie. Owszem, czy to sie wam podoba czy nie, istnieje pewne podobienstwo. Beth wpatrywala sie w blok procesorowy, przybita. Nigdy jeszcze nie czula sie taka upokorzona, nawet kiedy chwycili ja ci faceci tuz przed tym, jak poznala Geralda. -I co teraz? - Zapytal zalosnie Jed. -Zastanowimy sie - odpowiedzial Rocio. - Przede wszystkim musimy znalezc nowe zrodlo pokarmu dla mnie i dla piekielnych jastrzebi, ktore podzielaja moje zdanie. Ale wczesniej powinienem zdobyc wiele niezbednych informacji. -A my tu bedziemy gnic w tym czasie, co? -Oczywiscie, ze nie. W sekcji mieszkalnej nikogo nie ma, mozecie wychodzic. Po meczacych i denerwujacych pieciu minutach wyczolgiwania sie z ciasnych, podpodlogowych kanalow serwisowych Jed pierwszy wydostal sie do lazienki przez wlaz inspekcyjny. Zaraz tez pomogl pozostalym. Wychodzac na glowny korytarz, rozgladali sie z niepokojem, jakby niezupelnie wierzyli slowom Rocia, ktory zapewnial, ze sa sami. Przystaneli w przestronnej kabinie na przedzie statku i popatrzyli przez szybe na polke cumownicza. Nad nimi stopniowo wyginal sie daleko rozciagniety rzad cokolow. Z szarego, skalnego podloza wyrastaly srebrzyste grzyby, skapane w blasku zoltego swiatla. Gdyby nie trzy piekielne jastrzebie, podpiete do wezy i ssace plyny odzywcze, to miejsce mogloby sie wydawac postindustrialnym pustkowiem. W ladowni jednego ze statkow pracowalo kilku robotnikow, poza tym nic sie nie dzialo. -A wiec czekamy. - Beth padla na kanape. Jed z nosem przycisnietym do przezrocza przygladal sie skalnej scianie za polka. -No chyba. -Glodna jestem - poskarzyla sie Gari. -Idz cos zjesc - powiedzial Jed. - Ktos ci broni? -Chodz z nami. Odwrocil sie od okna i na widok wystraszonej miny siostry usmiechnal sie przyjaznie. -Jasne, mala, nie ma problemu. Jedynie w czesci kuchennej statku Rocio niczego nie modyfikowal, nie urzeczywistnial swoich wyobrazen przy uzyciu energistycznej mocy. Wspolczesne metalowo-kompozytowe wyposazenie kambuza pozostalo nienaruszone. Tyle ze musialo go spladrowac jakies barbarzynskie wojsko. Na podlodze walaly sie stosy pustych saszetek, gdzieniegdzie pozlepianych czyms gestym jak melasa. Pootwierane szafki i kredensy zialy pustka. Zegar kuchenki indukcyjnej pikal niezmordowanie. Trwajace dziesiec minut poszukiwania przyniosly zdobycz w postaci pieciu puszek pitnej czekolady, saszetki z odwodnionymi ciastkami owsianymi i duzej pizzy z anchois. Jed przygladal sie znalezisku z ponura mina. -Kurde, nie zostalo nic do jedzenia. Zdawal sobie sprawe, co to oznacza. Ktos z nich bedzie musial przekrasc sie na asteroide i zdobyc troche zywnosci. Z gory wiedzial, kogo spotka ten zaszczyt. * Jay obudzila sie w cudownie miekkim lozku, w przytulnym kokonie z czystej, bawelnianej poscieli, lekko pachnacej lawenda. Dobrze jej bylo w tym stanie poljawy, ktory zawsze nastepowal po naprawde dlugim, glebokim snie. Troche sie powiercila, cieszac sie, ze nic a nic jej nie grozi. Pod ramie wcisnal sie jakis maly przedmiot, twardszy od puchowej poduszki. Chwycila go i wyszarpnela. Szorstkie futerko laskotalo w palce. Ze zmarszczonym czolem i zmruzonymi oczami podniosla misia, wyswiechtanego juz ze starosci. Usmiechnela sie blogo, polozyla obok siebie Ksiecia Della i wtulila go w materac.Az nagle szeroko otworzyla oczy. Zza prostych, granatowych zaslon saczyla sie mgielka szarego swiatla, ktore wydobywalo z mroku wnetrze ladnego, drewnianego pokoiku. Spadzisty sufit podpieraly nagie krokwie, a na wszechobecnej boazerii w polyskliwym zielonym kolorze wisialy obrazki, glownie pejzaze malowane akwarela, choc zdarzaly sie takze pozolkle zdjecia ludzi w starodawnym ubraniu. W kacie znajdowala sie porcelanowa umywalka z mosieznym kurkiem, obok wisial recznik. Przy lozku stalo wiklinowe krzeslo z dwiema grubymi poduszkami. Od strony plazy dochodzil ledwie slyszalny szum fal. Jay odrzucila kolderke i zsunela sie z lozka. Stapajac po cieplym dywanie, podeszla do okna. Uchylila rabka zaslony i za chwile calkiem ja rozsunela. Zobaczyla brzeg morza: trawa wrzynala sie w biale piaski, ktore dalej ustepowaly wspanialym, turkusowym wodom, ciagnacym sie hen po zamglony horyzont. Czyste, lazurowe niebo bylo w polowie przeciete niezwyklym, zakrzywionym szeregiem swietlistych, srebrzystobialych planet. Rozesmiala sie, przeszczesliwa. To wszystko bylo prawdziwe, jak najbardziej prawdziwe! Za drzwiami sypialni domku letniskowego byl korytarzyk, ktorym wybiegla na werande. Wokol bosych stop fruwal brzeg koszulki nocnej, w reku trzymala Ksiecia Della. Na zewnatrz owialo ja gorace, wilgotne powietrze i oslepily promienie slonca. Zbiegla po schodkach na trawe, tanczyla i krzyczala z radosci. Na rozgrzanym piasku kilka razy podskoczyla i wrocila na trawnik. Tesknym wzrokiem popatrzyla na polyskliwe morze. Z jaka ochota by teraz poplywala! -Dzien dobry, Jay Hilton. Wzdrygnela sie i obejrzala. Pol metra nad jej glowa unosila sie jedna z tych fioletowych kul, ktore widziala wczoraj wieczor. Zmarszczyla nos, speszona. Kula wydawala sie ofiara utalentowanego grafficiarza, ktory okrasil ja dwojgiem czarno-bialych oczu, grubymi krechami brwi, ciemnym zarysem perkatego nosa i lukiem usmiechnietych ust, ujetych z dwoch stron w przecinki. -Kto ty jestes? - Zapytala dziewczynka. -Jak to kto? Mam na imie Miki. Jestem uniwersalnym dostarczycielem. Ale takim specjalnym, bo naleze tylko do ciebie. - Rysunkowe usta poruszaly sie w gore i w dol, stosownie do wypowiadanych slow. -Naprawde? - Jay byla podejrzliwa. Ta smieszna twarz wydawala sie, jak na jej gust, troche za wesola. - A co robi uniwersalny dostarczyciel? -Dostarcza, to chyba jasne. -Jestes maszyna. -Pewnie - odpowiedzial Miki z dumnym zadowoleniem. -Aha. A co takiego dostarczasz? -Co chcesz. Kazdy materialny przedmiot plus jedzonko. -Zwariowales? Jestes taki maly... Przeciez moglabym chciec na przyklad... Wagonik kolejki tunelowej. -A na co ci wagonik? Prychnela, zadowolona z siebie. -Bez znaczenia. Po prostu chce sie przekonac. Kreski zbiegly sie w wyrazie tepego posluszenstwa. -W takim razie wedle zyczenia. Uplynie kwadrans, nim go zloze. -Akurat! - Zadrwila Jay. -Ejze! W srodku jest pelno skomplikowanych czesci. -Oczywiscie, oczywiscie... -Gdybys poprosila o cos prostego, mialabys to w okamgnieniu. -No dobrze. W takim razie poprosze o posag ksieznej Diany z paryskiej arkologii. To tylko kawalek rzezbionego kamienia. -Bulka z maslem. -Ee... - Zdazyla tylko mruknac. Miki pomknal nad plaze tak szybko, ze jej wzrok z trudem za nim nadazal. Gdy sie obrocila, on juz rownie predko pecznial. Po osiagnieciu dziesieciu metrow srednicy jego smieszna twarz, zawieszona w powietrzu, nie wydawala sie juz mila i niegrozna. U dolu zaczely sie wyodrebniac buty o dlugosci takiej jak wzrost Jay. Miki unosil sie coraz wyzej, produkowal nogi, biodra, tulow... Po chwili pietnastometrowy granitowy posag z filozoficznym spokojem spogladal na ocean Kiintow. Na ramionach pojawily sie odchody golebi. Miki skurczyl sie nad glowa Diany do swoich naturalnych rozmiarow i podfrunal z powrotem do Jay. Jego usta ulozyly w wyrazie kociej satysfakcji. -Co ty zrobiles!? - Krzyknela Jay. -Dostarczylem ci posag. A co, nie taki jak trzeba? -Nie! Tak! - Rozejrzala sie ze zgroza po plazy. Wokol domkow letniskowych i duzej, bialej przebieralni krecili sie ludzie, choc na szczescie nikt niczego nie zauwazyl. Na razie. - Zabierz to gdzies! -No pieknie. - Miki znow napecznial. Jego urazona mina, w tak wielkiej skali, wywolywala dreszcz strachu. Polknal rzezbe w calosci, tak iz jedynym swiadectwem jej istnienia byly dwa gigantyczne slady stop na piasku. -Tobie odbilo! - Fuknela Jay, kiedy Miki ponownie zmalal. - Zupelnie ci odbilo! Powinni cie wylaczyc. -Za co? - Spytal placzliwie. -Za to, co robisz. -Robie, co mi kaza - utyskiwal. - Pewnie z wagonika tez zrezygnujesz, co? -Tak! -Lepiej sie zdecyduj, czego ci potrzeba. Nic dziwnego, ze nie chca przekazac Konfederacji mojej technologii. Pomyslec tylko, wszedzie gdzie spojrzec, porozrzucane posagi. Halo, czy na tej planecie sa ludzie? - Zapytal szyderczo piskliwym glosem, prawie histerycznym. - Alez oczywiscie, no przeciez, w miejsce lasow zdazyli zasadzic obeliski! -Jak to robisz? - Spytala ostro. - Jak dzialasz? Zaloze sie, ze nigdy nie byles na Ziemi. Skad wiesz, jak wyglada posag Diany? Miki odpowiedzial juz normalnym glosem: -Kiintowie maja taka ogromna, czadowa biblioteke, kapujesz? Nagromadzili w niej tyle rzeczy, ze glowa boli, miedzy innymi encyklopedie sztuki. Wystarczy, ze znajde odpowiedni szablon. -I pozniej ta rzecz powstaje w tobie? -Z drobiazgami zero problemu. Hokus-pokus i mam, co tam sobie zyczysz. Wieksze zamowienia to juz dzialka specjalnej superszybkiej fabryki. Wypieszczony i wychuchany towar wylatuje prosto na moj adres. Simplissimo. -Rozumiem. I jeszcze jedno pytanie: kto obdarzyl cie takim glupim glosem? -Co znaczy glupim? On jest magnifico. -Nie rozmawiasz ze mna jak dorosly. -Ha, do kogo ta mowa! No wiec dowiedz sie laskawie, mloda damo, ze jestem kwalifikowana osobowoscia towarzyszaca dla dziewczyny w twoim wieku. Cala noc przekopywalismy biblioteke, zeby zobaczyc, jaki powinienem byc. Masz wyobrazenie, jak to jest, gdy trzeba obejrzec osiem milionow godzin filmow Disneya? -Dziekuje, ze tak sie o mnie troszczysz. -To moje zadanie. Jestesmy partnerami, ty i ja. - Miki znow sie lobuzersko usmiechal. Jay skrzyzowala rece na piersi i przewiercila go twardym wzrokiem. -Dobra, partnerze. Wobec tego dostarczysz mi statek kosmiczny. -Znowu chcesz cos udowodnic? -Byc moze. Obojetne, jaki to bedzie statek, musze go sama umiec pilotowac. I niech ma duzy zasieg, bo chce dostac sie do galaktyki, gdzie jest Konfederacja. Miki wolno przymruzyl oczy, jakby wyjatkowo niemrawo opuszczal zaluzje. -Przepraszam, Jay, nie da rady - powiedzial beznamietnie. - Zrobilbym to, szczerze, ale szef mowi: "Nie". -Kiepski z ciebie towarzysz... -To moze zjesz lody na patyku z czekolada i migdalami? Mowie ci, pychota! -Lody zamiast statku? Nie, dziekuje. -Ej no, nie daj sie prosic. Przeciez lubisz. -Ale nie przed sniadaniem. - Odwrocila sie plecami do kuli. -Dobra, kapuje, a co bys powiedziala na wielgachny koktajl truskawkowy z ogromna, przeogromna iloscia... -Przymknij sie! Nie jestes Myszka Miki, wiec sie pod nia nie podszywaj. - Jay usmiechnela sie, ucieszona cisza, jaka zapadla. Wyobrazala sobie, ze rysy malowanej twarzy sciagaja sie w wyrazie urazonej godnosci. Wtem zawolano ja po imieniu z domku letniskowego. Na werandzie stala Tracy Dean, w jasnozoltej sukience z koronkowym kolnierzykiem, staromodnej, lecz przy tym eleganckiej. Machala reka przyzywajaco. Jay ruszyla w droge powrotna, czujac, ze robocik jej nie odstepuje. -Nie spodobala ci sie twarz, co? - Zapytala Tracy z niejakim rozbawieniem, kiedy Jay po schodkach weszla na werande. - Wlasciwie, to nic dziwnego. Po tym wszystkim, co przeszlas. Ale warto bylo sprobowac. - Westchnela. - Program wstrzymany. Prosze, to znowu tylko zwyczajny dostarczyciel. Nie bedzie juz paplal trzy po trzy. Jay zerknela na fioletowa kule, czysta i nie pokreslona. -Nie chcialabym grymasic... -Wiem, zlociutka. No chodz, usiadz sobie. Mam dla ciebie sniadanie. - Stolik kolo wysluzonej poreczy zaslano bialym, lnianym obrusem. Na nim postawiono platki i owoce w miseczkach z hiszpanskiej porcelany oraz dwa dzbanki, jeden z mlekiem, drugi z sokiem pomaranczowym. Byl rowniez imbryk ze starym, sfatygowanym sitkiem. - Twining, herbata cejlonska - oznajmila radosnie Tracy, kiedy usiadly. - Moim zdaniem, najlepsza rano. Pod koniec XIX wieku zupelnie sie od niej uzaleznilam, dlatego pewnego razu troche jej ze soba zabralam. Teraz dostarczyciele potrafia dla mnie zsyntezowac liscie. Dla szpanu moglabym zelgac, ze czuje roznice, ale prawda jest inna. Niech sie mocniej zaparzy, dobrze? -Dobrze - zgodzila sie Jay z powazna mina. - Skoro pani chce. Starsza kobieta miala w sobie cos nieodparcie fascynujacego, milosierna nature ojca Horsta i determinacje Powela Mananiego. -Nie widzialas, zlotko, jak sie parzy herbate w imbryczku? -Nie. Mama zawsze kupowala saszetki. -Ojejku, jejku! W drodze do postepu zaniedbujemy tyle waznych spraw. Jay zalala mlekiem platki, przy czym wolala na razie nie pytac o ich dziwne ksztalty. Wszystko w swoim czasie. -Na kazdej z tych planet mieszkaja Kiintowie? -O, tak. Obiecalam ci, zlociutka, ze dzis sobie wyjasnimy pare rzeczy, prawda? -No wlasnie! -Alez ty jestes w goracej wodzie kapana. No wiec od czego by tu zaczac? - Tracy posypala cukrem grejpfruta i zabrala sie do wyjadania miazszu srebrna lyzeczka. - Owszem, na kazdej planecie mieszkaja Kiintowie. Oni je zbudowali, wiesz? Nie wszystkie naraz. Cywilizacja rozwijala sie bardzo dlugo. Na jednej planecie nie pomiesciliby sie wszyscy razem, tak samo jak cala ludzkosc nie moglaby mieszkac na Ziemi. Nauczyli sie pobierac i kondensowac materie slonca. Swoja droga, to nie lada wyczyn, nawet biorac pod uwage ich stopien rozwoju technologicznego. Ten luk jest jednym z cudow galaktyki. Nie tylko pod wzgledem cywilizacyjnym, ale i kulturowym. Przybywaja tu przedstawiciele wszystkich gatunkow, ktore nauczyly sie podrozowac do gwiazd. Czasem nawet tych, ktore nie umieja. To najwiekszy znany osrodek wymiany informacji, a wierz mi, Kiintowie znaja ich co niemiara. -Dostarczyciel wspominal o wielkiej bibliotece. -Skromnie powiedziane. Bo widzisz, jesli dysponujesz technika, ktora pozwala zaspokajac wszystkie podstawowe potrzeby, nie pozostaje ci nic innego, jak tylko poszerzac horyzonty wiedzy. I to wlasnie robia. A zyjemy naprawde w ogromnym wszechswiecie. Nie brakuje im zajecia, spelniaja swoje zyciowe powolanie. -Jakie? -Zyc to doswiadczac, doswiadczanie jest esencja zycia. Troszke sie posmialam, kiedy pierwszy ambasador Kiintow z Jobisa obwiescil Konfederacji, ze nie sa zainteresowani lotami miedzygwiezdnymi. Podroze ksztalca, a oni podrozuja, oj, podrozuja... Zbudowali sobie to zaczarowane spoleczenstwo i spedzaja czas na intelektualnych rozwazaniach. Moze latwiej ci bedzie to zrozumiec jesli powiem, ze wiedza jest ich ekwiwalentem pieniadza, to za nia gonia i to ja gromadza. Uogolniam, bo w tak wielkiej populacji musza sie znalezc dysydenci. Oczywiscie, nie tacy jak Weze w przypadku edenistow. Tutaj ich spory przewaznie maja filozoficzny charakter. Choc znalazloby sie paru Kiintow samotnikow. Maja prawo osiedlac sie na kilku planetach w luku, gdzie zycie toczy sie niejako na uboczu. Do jakiejkolwiek by jednak frakcji nalezeli wedle naszych standardow sa bardzo szlachetni. Oraz, trzeba przyznac, doskonale przygotowani na osiagniecie transcendencji po smierci ciala. Szczerze mowiac, taka egzystencja wydaje sie ludziom niezwykle nudna. Watpie, czy kiedykolwiek zajdziemy daleko ta droga. Na szczecie mamy zupelnie inna mentalnosc. Zzera nas niecierpliwosc, lubimy sie wyklocac. Cieszmy sie z tego. -A wiec pani naprawde jest czlowiekiem? -Naturalnie, zlociutka. Wszyscy, ktorzy tu mieszkamy, jestesmy ludzmi. -Ale co tu robicie? -Pracujemy dla Kiintow, pomagamy im spisac historie ludzkosci. Zawsze szukalismy dyskretnej pracy, gdzie dzialy sie wazne rzeczy. Za dawnych czasow bywalo sie w sluzbie u krolow i moznowladcow lub podrozowalo z nomadami. Z nastaniem epoki uprzemyslowienia przenieslismy sie do korporacji medialnych. Nie mielismy na koncie glosnych dziennikarskich dochodzen, wolelismy prosta prace biurowa. To dawalo nam dostep do kopalni informacji, ktorych prozno szukac w podrecznikach historii. Trafilismy w dziesiatke, zreszta, do dzisiaj najczesciej zatrudniamy sie w agencjach informacyjnych. Jesli chcesz, naucze cie korzystac z projektora AV. Kazdy program nadawany przez ludzi trafia do biblioteki. Ech, gdyby ci zdesperowani spece z dzialow marketingowych wiedzieli, jak duza w rzeczywistosci maja ogladalnosc... Zawsze sie z tego smieje. -Kiintowie naprawde tak bardzo sie nami interesuja? -Nami, Tyratakami, Laymilami i innymi ksenobiontami, o ktorych nigdy nie slyszalas. Maja bzika na punkcie rozumu. Tyle rozumnych ras wymieralo na ich oczach, tyle doprowadzalo sie do samozaglady. To tragedie, nad ktorymi boleja rasy bedace w rozkwicie. Kazdy lud jest niepowtarzalny, zlociutka. Zycie jest wartoscia sama w sobie, lecz swiadoma mysl najcenniejszym darem, jaki wszechswiat ma nam do zaofiarowania. Dlatego bada sie wszystkie napotkane istoty, bo jezeli wygina, zachowane zostanie ich dziedzictwo wiedzy. -Jak to sie stalo, ze pani dla nich pracuje? -Kiintowie odkryli Ziemie dwa i pol tysiaca lat temu, kiedy penetrowali twoja galaktyke. Pobrali probki DNA od kilku ludzi My zostalismy sklonowani z pewnymi udoskonaleniami. -Jakimi? - Zapytala skwapliwie Jay. Co za wspaniala historia, tyle tajemnic! -Wolniej sie starzejemy, co pewnie zauwazylas, i dysponuje my czyms podobnym do wiezi afinicznej. Takie tam drobnostki. -Rany... Mieszkala pani na Ziemi od urodzenia? -Od kiedy doroslam. Najpierw Kiintowie musieli nas przeszkolic. W kontaktach z obcymi gatunkami, zwlaszcza prymitywnymi, obowiazuje naczelna zasada: nie wolno sie wtracac w ich zycie. Boja sie, ze obudzi sie w nas wspolczucie i zanadto zzyjemy sie z miejscowymi. Gdyby tak sie stalo, moglibysmy upowszechnic rozwiazania nie pasujace do konkretnej epoki. No bo jak potoczylaby sie historia, gdyby hiszpanska Wielka Armada dysponowala radarem meteorologicznym? Dlatego nas wysterylizowali. Mielismy trzymac sie z boku. -To straszne! Tracy usmiechnela sie ze wzrokiem wbitym w widnokrag. -Spokojnie, zrekompensowalismy to sobie. Ach, zlociutka, gdybys widziala ulamek tego co ja. Cesarskie dynastie Chin u szczytu potegi. Mieszkancow Wyspy Wielkanocnej przy obciosywaniu posagow. Zakutych w zbroje rycerzy, walczacych w obronie swoich malenkich krolestw. Miasta Inkow budowane w dzungli. Sluzylam w domu blisko Runnymede, kiedy krol Jan bez Ziemi podpisal Wielka Karte Swobod. A kiedy Europe ozywial duch renesansu, bylam hiszpanska arystokratka. Machalam chusteczka w pocie, gdy Kolumb wyplywal na Atlantyk, i przeklinalam, gdy po kontynencie przewalaly sie nazistowskie czolgi. Trzydziesci lat pozniej stalam na Coco Beach i ze lzami w oczach obserwowalam start Apolla 11, ktory wiozl ludzi na Ksiezyc. Rozpierala mnie duma. Z Richardem Saldana lecialam kosmolotem na Kulu. Nie masz pojecia, ile wspanialych chwil przezylam. Doskonale wiem, do czego zdolni sa ludzie. Jestesmy dobra rasa. Wcale nie najlepsza w przekonaniu Kiintow, ale jedna z lepszych. I cudownie niepowtarzalna. - Glosno pociagnela nosem i przysunela chusteczke do oczu. -Prosze cie, nie placz - powiedziala cicho Jay. -Przepraszam, ale samo to, ze tu jestes, sama swiadomosc, co moglibyscie osiagnac, gdybyscie mieli szanse, przejmuje mnie wielkim bolem. Do diaska, to takie niesprawiedliwe! -Jak to? - Zdziwila sie Jay. Zaczynal ja stresowac widok rozklejajacej sie staruszki. - Kiintowie nie pozwola mi wrocic do domu? -Nie o to chodzi. - Tracy zdobyla sie na usmiech i poglaskala dziewczynke po rece. - Chodzi o to, jaki dom tam zastaniesz. To nie powinno bylo sie wydarzyc, rozumiesz? Do odkrycia energistycznych stanow i ich znaczenia zwykle dochodzi na duzo pozniejszym etapie rozwoju spolecznego. Czlowiek musi przestawic sie na inne myslenie. Psychika typu ludzkiego potrzebuje dlugich przygotowan na tak wielkie objawienie, czasem musza uplynac cale pokolenia. A i to pod warunkiem osiagniecia wyzszego niz w Konfederacji szczebla ewolucji socjologicznej. U was przelom zdarzyl sie zupelnie przypadkowo. Az strach myslec, ze ludzkosc moze nie dac sobie rady lub poniesc trwale szkody. Wszyscy sie boimy. Obserwatorzy Kiintow chcieliby wam pomoc, przynajmniej wskazac naukowcom wlasciwy kierunek badan. Coz, mimo przeszkolenia nie umiem sie bronic przed pewnymi uczuciami. -Czemu nam pani nie pomoze? -Gdyby nawet bylo mi wolno, nic bym juz nie wskorala. Bralam udzial w dlugich dziejach ludzi, Jay. Patrzylam, jak brudne dzikusy powoli buduja cywilizacje i kolonizuja planety. Malo kto lepiej ode mnie wie, do czego moglibysmy dojsc w stosownym czasie. Mam doswiadczenie, interweniowalabym w sposob niezauwazony, lecz w tych najwazniejszych chwilach naszej ewolucji, kiedy doswiadczenie liczy sie nade wszystko, musze zostac tutaj. -Czemu? Kruche ramiona Tracy zadrzaly, gdy probowala opanowac uczucia. -Zlociutka, nie domyslilas sie jeszcze, co to za straszne miejsce? Dom emeryta, do diaska... * Ten widok pojawil sie nagle.Ponad dwadziescia minut Louise siedziala w szerokim fotelu, jednym z wielu w kabinie, przykuta do miekkiego wglebienia siatka ochronna. Miesnie brzucha, zmuszone do utrzymywania ciala w zgietej pozie, zaczynaly bolec. Potem poczula lekki wstrzas, gdy kapsula windy zostala dostawiona do szyny biegnacej w dol wiezy. Zabrzmial dzwonek. Trzydziesci sekund pozniej blyskawicznie oddalali sie od asteroidy Skyhigh Kijabe. Na mgnienie oka blysnely szarobiale, metalowe gory, by zaraz zmalec i zniknac. Lagodna sila grawitacji ulzyla miesniom, ochronna siatka sie rozluznila. Ziemia lsnila w dole lekko przymglonymi barwami. W Afryce u stop wiezy bylo poludnie, znad oceanu ze wszystkich stron szarzowaly chmury. Wydawaly sie o wiele liczniejsze niz na Norfolku, chociaz "Far Realm" orbitowal tam na nizszym pulapie. Moze stad bralo sie zludzenie? Louise nie zaprzatala sobie glowy szukaniem plikow meteorologicznych w bloku procesorowym i uruchamianiem programow porownawczych. Zamierzala cieszyc oczy widokiem, a nie go analizowac. Dostrzegla olbrzymie, biale spirale, obracajace sie wolno i splecione w boju. Ich predkosc musiala byc doprawdy imponujaca, skoro bylo widac ruch z tak wysoka. Genevieve odpiela siatke i zblizyla sie do okna kabiny. -Ale to piekne. - Na jej zarozowionej twarzy, przycisnietej do szyby, pojawil sie usmiech. - Myslalam, ze cala Ziemia jest zepsuta. - Louise zerknela na boki, troche zazenowana. Co sobie pomysla pasazerowie, slyszac taka uwage? Obowiazywaly przepisy kwarantannowe, dlatego pewnie w wiekszosci pochodzili z Ziemi lub z Halo. A jednak nikt nawet na nia nie spojrzal. Miala wrazenie, ze celowo unikaja jej wzroku. Podeszla do siostry. - W naszych podrecznikach szkolnych pisza chyba same glupoty - dodala. Halo bylo doskonale widoczne na tle gwiazd: ogromna, wiotka nic ziarnistego swiatla, okrazajaca planete niby wyjatkowo cieniutki pierscien gazowego olbrzyma. Od pieciuset szescdziesieciu pieciu lat przedsiebiorstwa i konsorcja finansowe przemieszczaly planetoidy na orbite okoloziemska. Obecnie caly proces odbywal sie wedlug standardowej procedury. Najpierw wydobywano surowce mineralne, potem drazono komory biosferyczne, a na koncu - po wyczerpaniu sie zloz, kiedy nalezalo przestawic gospodarke na nowe tory - stopniowo budowano nowoczesne stacje produkcyjne. Wewnatrz orbity Ksiezyca krazylo bez mala pietnascie tysiecy zamieszkanych asteroid. Co roku przybywalo trzydziesci piec takich bryl skalnych. Wsrod obracajacych sie skal kursowaly dziesiatki tysiecy statkow miedzyorbitalnych; mieszajace sie spaliny silnikow termonuklearnych tworzyly jednorodna, skrzaca sie aureole. Kazda asteroida wyrozniala sie malym zgrubieniem w tej petli, otoczona zwiewna mgielka stacji przemyslowych. Louise z ciekawoscia przygladala sie temu efemerycznemu testamentowi astroinzynieryjnej dzialalnosci. Byl delikatniejszy od niebianskiego mostu na norfolskim niebie w srodku lata, ale bez porownania bardziej okazaly. Cala ta panorama podnosila na duchu. Ziemia byla potezna, duzo potezniejsza, niz przypuszczala. Kryly sie tu bogactwa, o ktorych wiedziala, ze nigdy nie ogarnie ich umyslem. Jesli mamy byc gdziekolwiek bezpieczni, to chyba tylko tutaj. Objela ramieniem Genevieve. Uspokojona, co ostatnio rzadko sie zdarzalo. Ziemia w porownaniu z majestatem Halo wydawala sie wyciszona. Na tej starozytnej planecie jedynie wybrzeza Ameryk dawaly swiadectwa ludzkiej aktywnosci i przedsiebiorczosci. Czekaly w ciemnosciach na swit, ktorego linia przesuwala sie po Atlantyku, lecz skupiska ludnosci od razu rzucaly sie w oczy. Arkologie blyszczaly jak wulkany swiatla. -To miasta? - Zapytala Genevieve, podekscytowana. -Chyba tak. -Jejku! Czemu woda ma taki kolor? Louise oderwala wzrok od rozleglych bastionow swiatlosci. Ocean mial osobliwa szarozielona barwe, zupelnie niepodobny do malowniczych, turkusowych morz na Norfolku, skapanych w surowym, bialym blasku Diuka. -Nie wiem. Nie wyglada na czysta, co? To chyba efekt tych zanieczyszczen, o ktorych tyle sie mowi. Dziewczyny wzdrygnely sie, kiedy za nimi rozleglo sie niesmiale kaslanie. Po raz pierwszy, nie liczac stewardes, ktos raczyl zwrocic na nie uwage. Odwrociwszy sie, zobaczyly niewysokiego mezczyzne w ciemnofioletowym garniturze. Na policzkach rysowaly sie zmarszczki, choc ogolnie wygladal dosc mlodo. Louise zdumiala sie jego wzrostem: przewyzszala go o dobry cal. Wyroznial sie bardzo szerokim czolem, ktore jak gdyby chcialo na sile pomiescic rosnace z bokow wlosy. -Przepraszam, jesli sie narzucam - powiedzial grzecznie - ale wydaje mi sie, ze jestescie z innego ukladu. Louise zastanawiala sie, co je zdradzilo. Na Skyhigh Kijabe kupila dla siebie i siostry nowe ciuchy, jednoczesciowa odziez podobna do kombinezonow astronautow, lecz bardziej wyszukana, z zaznaczonymi kieszeniami i mankietami. Tutejsze kobiety ubieraly sie podobnie, miala wiec nadzieje wtopic sie w tlum. -Owszem - odpowiedziala. - Dokladnie z Norfolka. -Ach tak. Niestety, nie bylo mi dane skosztowac Norfolskich Lez. Nie stac mnie, chociaz niezle zarabiam. Z bolem serca sluchalem o podboju planety. -Dziekuje. - Louise zachowywala kamienna twarz, jak to zwykle robila, kiedy tato zaczynal sie wsciekac. Mezczyzna przedstawil sie jako Aubry Earle. -Pierwszy raz lecicie na Ziemie, co? -Tak - odpowiedziala Genevieve. - Chcemy sie dostac do Tranquillity, ale nie ma statku. -Rozumiem. A wiec wszystko tu dla was nowe? -Nie wszystko. - Louise nie wiedziala, o co chodzi temu Aubry'emu. Nie wygladal na kogos, kto zaprzyjaznia sie z mlodymi dziewczynami. Przynajmniej nie z altruistycznych pobudek. -Wobec tego pozwolcie, ze wyjasnie, co tam widac. Oceany nie sa skazone, no, moze troche. Pod koniec XXI wieku podjeto starania, aby je oczyscic. Woda zawdziecza swoj kolor koloniom glonow. To gatunek zmodyfikowany genetycznie, unosi sie na wodzie. Tez uwazam, ze wyglada szkaradnie. -Wszedzie go pelno - zauwazyla Genevieve. -Niestety. Dzisiaj to nasz weglowy zlew. Mozna tez powiedziec, ze pluca Ziemi. Przejely zadanie dawnych lasow i trawy. Flora ladowa znacznie zubozala, dlatego na polecenie Rzadu Centralnego rozmnozono glony, bysmy sie nie podusili. W gruncie rzeczy, to duzo lepszy przyklad terraformowania niz Mars. Choc takim stwierdzeniem urazilbym obywatela Luny. Obecnie mamy w atmosferze mniej dwutlenku wegla niz kiedykolwiek w ciagu ostatnich osmiuset lat. Po przylocie na miejsce bedziesz mogla oddychac nad podziw czystym powietrzem. -To dlaczego wszyscy mieszkacie w arkologiach? - Spytala Louise. -Boimy sie goraca - odparl ze smutkiem. - Wiesz, ile ciepla generuje czterdziesci miliardow ludzi w epoce silnego uprzemyslowienia? - Wskazal na glob. - Wlasnie tyle. Dosyc, zeby stopic lodowce na biegunach i przyspieszyc chmury. Oczywiscie, przestrzegalismy wszystkich koniecznych srodkow ostroznosci. Stad pomysl budowania wiez orbitalnych. Dzieki nim kosmoloty nie musialy podgrzewac atmosfery hamowaniem aerodynamicznym. Ale chocbysmy nie wiem jak walczyli z cieplem, nie zdolamy go rozpraszac tak szybko, zeby odwrocic wskazowki zegara. Zniknely dawne prady oceaniczne, nie ma warstwy ozonowej. Ekologiczna retroinzynieria na tak wielka skale przerasta nasze mozliwosci. Grzezniemy po uszy w rozregulowanym srodowisku. -Jest az tak zle? - Zapytala Genevieve. Sadzac po tym, co uslyszala, musialo tu byc gorzej niz w zaswiatach, chociaz nieznajomy najwyrazniej nie przejmowal sie zbytnio kataklizmem. Usmiechnal sie czule do planety. -Kurcze, najlepszy swiat w calej Konfederacji. Choc wydaje mi sie, ze kazdy powie to samo o swojej ojczystej planecie. Mam racje? -Mnie sie podoba Norfolk - stwierdzila Louise. -Wiadoma sprawa. Ale pozwolcie, ze was uprzedze: tam w dole jest halas, jakiego jeszcze nie znacie. -Wiem. -To dobrze. Uwazajcie na siebie. I nie liczcie na to, ze ktos wam pomoze. Taka juz nasza natura. Louise spojrzala na niego z ukosa. -Ludzie nie lubia tam obcych? -Nie, nie, nic podobnego. Nie chodzi o rasizm. Tego nie ma, przynajmniej oficjalnie. Na Ziemi czlowiek czuje sie obco nawet wsrod swoich sasiadow. Dlatego, ze jestesmy tacy scisnieci. Nie ma nic cenniejszego niz chwila prywatnosci. W miejscach publicznych ludzie nie odzywaja sie do nieznajomych, unikaja kontaktu wzrokowego. Bo chca byc identycznie traktowani. Rozmawiajac z wami, czuje sie tak, jakbym naruszal tabu. Watpie, by ktorys z pasazerow odwazyl sie do was zagadac. Podrozowalem do innych ukladow, to wiem, jakie to dla was dziwne. -Nikt nie bedzie z nami rozmawial? - Zapytala Genevieve z niepokojem. -Nie tak ochoczo jak ja. -Mnie to nie przeszkadza - rzekla Louise. Aubry Earle jakos nie wzbudzal zaufania. W glebi duszy obawiala sie, ze zapragnie byc ich przewodnikiem. Juz w Norwich miala klopoty, kiedy musiala polegac na cioci Celinie. A przeciez Roberto nalezal do rodziny. Earle byl osoba obca, dla wygody gotowa publicznie odstapic od ziemskich obyczajow. Pozegnala go zdawkowym usmiechem i odeszla z siostra od okna. Genevieve nie protestowala. Kapsula windy miala dziesiec pokladow, z czego na cztery dziewczyny mogly wejsc z biletem drugiej klasy. Do konca podrozy nie natknely sie juz na Earle'a. Choc okazalo sie, ze w kwestii prywatnosci mowil prawde. Nikt inny z nimi nie rozmawial. Dzieki temu wyobcowaniu moze i czuly sie bezpieczniej, z drugiej strony dziesieciogodzinna jazda dluzyla sie niemilosiernie. Dlugo patrzyly na powiekszajaca sie sylwetke planety, troche tez pogawedzily na blahe tematy. Ostatnie trzy godziny Louise przespala, zwinieta na fotelu. Ocknela sie, kiedy Genevieve potrzasnela ja za ramie. -Byl komunikat, ze za chwile wejdziemy w atmosfere - powiedziala mlodsza siostra. Louise sczesala z twarzy kilka kosmykow wlosow i usiadla. Budzili sie z drzemki takze inni pasazerowie. Na chwile zdjela wsuwke, aby doprowadzic do ladu fryzure. Postanowila, ze pierwsza rzecza, gdy wysiada, bedzie mycie glowy. Po raz ostatni zrobila ze soba porzadek na Fobosie. Moze nalezaloby skrocic wlosy, zeby sprawialy mniej klopotow? Ale natychmiast pojawily sie tradycyjne zastrzezenia: zainwestowala tyle czasu w pielegnacje, ze sciecie ich byloby przyznaniem sie do porazki. Oczywiscie, w Cricklade codziennie miala czas dla siebie i sluzaca do pomocy. Co ja tam robilam calymi dniami? -Louise? - Odezwala sie ostroznie Genevieve. Dziewczynka uniosla brwi, zaskoczona tonem glosu. -Co? -Obiecaj, ze nie bedziesz zla, jesli spytam. -Nie bede zla. -No bo jeszcze nie powiedzialas. -Czego niby? -Dokad pojdziemy po dotarciu na Ziemie. -Aha. - Louise byla kompletnie zbita z tropu. Nie zastanawiala sie jeszcze nad planem dalszej podrozy. Do tej pory chodzilo tylko o to, zeby uciec z High Yorka, byle dalej od Brenta Roiego. Musiala sie gdzies zatrzymac i pozbierac mysli. Nie radzac sie bloku procesorowego, przypominala sobie, na podstawie wiedzy z lekcji historii etnicznej, nazwe tylko jednego miasta, o ktorym z cala pewnoscia wiedziala, ze nadal istnieje. - Londyn - oswiadczyla. - Jedziemy do Londynu. Pierwsza wieze orbitalna wzniesiono w Afryce. Na owczesne czasy byl to cud techniki, okrzykniety przez komisje Rzadu Centralnego i politykow wspierajacych budowe osiagnieciem tej samej miary co naped umozliwiajacy skoki translacyjne. Szumne porownanie, moze troche na wyrost, lecz sukces pozostal sukcesem. Jak powiedzial Aubry Earle, zamierzano wyeliminowac szkodliwy wplyw kosmolotow na okaleczona atmosfere Ziemi. W roku 2180, kiedy wieze w koncu oddawano do uzytku - z osmioletnim opoznieniem - trwalo w najlepsze Wielkie Rozproszenie, a wzmozony ruch kosmolotow do tego stopnia zagrazal srodowisku, ze meteorolodzy ostrzegali przed spotegowaniem niszczycielskiej sily armadowych huraganow. Wkrotce ta kwestia odeszla do lamusa. Po uruchomieniu wiezy jej zdolnosc przewozu ladunku o trzydziesci procent przewyzszala analogiczna zdolnosc calej ziemskiej floty kosmolotow. Zanim pierwsza kapsula dotarla do Skyhigh Kijabe, juz myslano nad jej unowoczesnieniem. Czterysta trzydziesci lat pozniej wiotka wieza z wlokna monoweglowego pelnila tylko funkcje elementu nosnego, rdzenia Wiezy Afrykanskiej: grubego, szarego slupa, ginacego gdzies w nieskonczonej dali, potrafiacego sie oprzec najsilniejszym huraganom. Na zewnetrznej scianie rozmieszczono czterdziesci siedem szyn magnetycznych, czyli tyle, ile mogla obsluzyc tego typu konstrukcja. Tansze okazalo sie wznoszenie nowych wiez niz rozbudowa starej. Pieciokilometrowy odcinek u dolu wiezy mial najwieksza srednice, bo obrosl wiazka tuneli, ktore chronily kapsuly przed naporem zywiolow, dzieki czemu ich ruch wstrzymywano jedynie w skrajnych warunkach pogodowych. Dzis juz nie sposob bylo wskazac miejsca, gdzie rozpoczyna sie stacja Gora Kenia. Z potencjalna dzienna przepustowoscia na poziomie dwustu tysiecy ton ladunku i siedemdziesieciu pieciu tysiecy pasazerow, infrastruktura do obslugi kapsul rozrosla sie wokol podstawy niczym guz, a wlasciwie gora. Ponizej, w skalnych czelusciach, znajdowal sie wezel osmiu kolejowych tuneli prozniowych, co nadalo mu range najwiekszego punktu przeladunkowego na kontynencie. Azeby przeplyw pasazerow odbywal sie plynnie, zbudowano osiemnascie oddzielnych dworcow, wszystkie wedlug tego samego projektu: dluga hala z marmurowa posadzka, po jednej stronie wyjscia z pomieszczen sluzb celnych i imigracyjnych, po drugiej windy, ktorymi zjezdzalo sie do podziemnych peronow kolei prozniowej. Nawet jesli pasazer dobrze wiedzial, do ktorej grupy wind sie udac, musial najpierw sforsowac potezne zasieki z budek i sklepikow, oferujace na sprzedaz wszystko od skarpetek po luksusowe apartamenty. Sledzenie dwoch osob w nieopisanej cizbie zagonionych ludzi nie bylo latwe, nawet przy uzyciu nowoczesnego sprzetu. B7 wolalo nie zdawac sie na przypadek. Stu dwudziestu tajnych agentow GISD-u, zwolnionych od wykonywania biezacych zadan w terenie, przydzielono do nowej operacji. Na Dworcu 9, gdzie mialy wysiasc z kapsuly siostry Kavanagh, zainstalowano piecdziesieciu agentow, ktorych czynnosciami kierowala jednostka sztucznej inteligencji, polaczona ze wszystkimi czujnikami dworcowego systemu bezpieczenstwa. Nastepnych piecdziesieciu wyruszylo do Londynu kilka minut po tym, jak Louise oznajmila, ze tam wlasnie pojedzie. Dwudziestu trzymano w rezerwie na wypadek czyjegos partactwa, pomylki badz tradycyjnie nieprzewidywalnych dzialan Boga. Przygotowania doprowadzily do kolejnych sporow w gronie B7. Kazdy pelnomocnik chcial rzadzic na wlasnym terytorium. Afryka Poludniowa, w ktorej granicach znajdowala sie stacja Gora Kenia, nie zgadzala sie ze zdaniem Europy Zachodniej, roszczacej sobie prawo do nadzoru nad akcja. Europa Zachodnia wysunela wszakze wlasne argumenty: dworzec wiezy orbitalnej sluzyl siostrom tylko do przesiadki, a najwazniejsza czesc operacji miala sie odbyc na jej terenie, wobec czego to ona powinna dowodzic. Pozostali czlonkowie B7 wiedzieli, ze Afryka Poludniowa, znana ze swojego upodobania do zmudnych, drobiazgowych krokow proceduralnych, czesto po prostu udaje zaangazowanie. Europie Zachodniej pozwolono dowodzic na stacji pod wieza orbitalna. Pelnomocnicy ustepowali tez w kwestii powierzenia jej kierownictwa operacja na wszystkich terytoriach, przez ktore przejezdzalyby siostry Kavanagh w poszukiwaniu Banneth. Afryka Poludniowa przychylila sie do decyzji ogolu i ostentacyjnie wylaczyla sie z sensywizyjnej konferencji. Z lagodnym usmiechem zwyciestwa, ktorego sie spodziewal, pelnomocnik na Europe Zachodnia polaczyl sie datawizyjnie z rdzeniem sztucznej inteligencji, proszac o dostep do potrzebnych informacji. Kiedy ukazal mu sie przed oczami szczegolowy plan stacji, zaczal rozsylac agentow na pozycje. Powiadomiono go o planowym czasie przyjazdu windy z dolaczeniem rozkladu jazdy pociagow kolei prozniowej. Jednostka sztucznej inteligencji analizowala uklad dworcowych hal i korytarzy, aby okreslic najbardziej prawdopodobne trasy, ktorymi dziewczyny przemierza glowna hale dworcowa. Z uwzglednieniem takich detali jak sklepiki, ktore mogly przyciagnac ich uwage. Ufajac, ze agenci poradza sobie z kazda niespodzianka, pelnomocnik dolozyl do kominka i usadowil sie w skorzanym fotelu. Pod reka czekal kieliszek brandy. Chyba nic nie moglo swiadczyc o wyszkoleniu pracownikow GISD-u rownie dobrze jak fakt, ze kiedy piecdziesieciu tajniakow zajelo stanowiska na Dworcu 9, Simon Bradshaw ich nie zauwazyl. Ba, nie pomogl nawet superczuly instynkt, ktory pozwalal mu wysondowac sytuacje na hali. Simon mial lat dwadziescia trzy, choc spokojnie mogl udawac pietnastolatka. Dzieki specjalnie dobranym seriom zastrzykow hormonalnych gladki, czarnoskory mlodzieniec byl niski i chudy. Jego duze, piwne oczy zawsze sie szklily, w czym ludzie dopatrywali sie bezmiernego smutku. Dobroduszne spojrzenie wybawilo go z klopotow niezliczona ilosc razy w ciagu tych dwunastu lat, kiedy wloczyl sie po halach Gory Kenii. Policjanci na patrolu przechowywali w nanosystemowych komorkach jego profil, podobnie jak profile setek innych podmieniaczy. Mniej wiecej co dwa tygodnie Simon uzywal pakietow kosmetycznych do zmiany rysow twarzy, choc wzrost pozostawal ten sam. Przede wszystkim nalezalo modyfikowac sposob bycia, aby nie sklaniac gliniarzy do przelaczania programow porownawczych w tryb nadrzednosci. Niekiedy stroil sie i udawal zagubionego elegancika, innymi razy wkladal na siebie sportowe ciuchy i robil za miesniaka z ulicy, czasem tez mial na sobie nijakie ubranie, odpowiednie dla nijakich ludzi. Zdarzalo sie, ze placil kuzynowi za wypozyczenie piecioletniej corki, zeby pokazywac sie z nia w przybranej roli opiekunczego brata. Za to nigdy, przenigdy nie udawal biednego. Biedacy nie mieli czego szukac na tej stacji. Nawet sprzedawcy w sklepikach nosili schludne, firmowe fartuszki do kompletu z promiennym, firmowym usmiechem. Dzis Simon zdecydowal sie wlasnie na firmowe wdzianko, szafirowo-szkarlatny fartuch franczyzowej sieci kawiarn Cuppamaica. Prozaiczne zajecie nie budzilo niczyjej ciekawosci. Ktoz by lypal podejrzliwym wzrokiem na dworcowych sprzedawcow? Dwie dziewczyny wypatrzyl natychmiast, ledwie wynurzyly sie z przejscia do stanowisk odprawy celnej. Zupelnie jakby blyskal im nad glowami holograficzny szyld z napisem: LATWA ZDOBYCZ. Nie pamietal, kiedy ostatnio widzial tak wyrozniajacych sie cudzoziemcow. Obie z baranim zachwytem gapily sie po wszystkich katach gigantycznej hali. Mniejsza, chichotka, pokazywala palcem informacje dla podroznych: swietliste bombki, ktore smigaly nad glowami jak postrzelone wazki, kierujac ludzi do wlasciwych kolejek. Simon ruszyl do akcji, jakby wlaczyl mu sie naped jadrowy. Oderwal sie od budki z kluskami, pod ktora stal w niedbalej pozie, i pomaszerowal energicznym krokiem. Tuz za nim nieprzerwanie buczala bagazowka, ktorej silniczki dawaly z siebie wszystko, zeby nie zostala z tylu. Z trudem powstrzymywal sie od biegu. Czas dzialal na jego niekorzysc. Bal sie, ze uprzedza go koledzy po fachu, ze lup zwietrza tez inne wilki. Louise stala jak wryta. Za stanowiskiem odprawy celnej porwala ja fala podroznych i dopiero po chwili miala czas sie rozejrzec. Siostry oniemialy z podziwu. Hala przylotow byla przewspaniala, niczym arena sportowa wykuta z krysztalu i marmuru, gwarna i rozswietlona. Zebralo sie tu chyba wiecej ludzi, niz mieszkalo na wyspie Kesteven. Za kazdym zasuwala bagazowka, co jeszcze potegowalo galimatias. Firma przewozowa, dzierzawiaca kapsule windy, uzyczala niewysokich, podluznych pojemnikow na walizki. Dobytek Louise wyladowal w srodku, wrzucony tam przez bagazowego, ktory jednoczesnie wreczyl jej okragla karte. Zapewnil, ze dopoki bedzie ja miala przy sobie, bagazowka wszedzie za nia pojedzie. Karta pelnila tez funkcje klucza, ktorym dziewczyna musiala otworzyc pojemnik na peronie kolejowym. "Dalej juz radzisz sobie sama - uprzedzil bagazowy. - Nie wchodz z nia do wagonu, bo to wlasnosc stacji Gora Kenia". Louise obiecala zwrocic karte. -Jak dojedziemy do Londynu? - Zapytala Genevieve zmeczonym glosem. Louise podniosla wzrok na zwariowane roje fotonow, kule scisnietych napisow lub liczb. Logika podpowiadala, ze to informacje dla podroznych, nie umiala ich jednak odczytac. -Kasa biletowa - baknela. - Tam nam wszystko powiedza. I tak musimy kupic bilet do Londynu. Krecac sie w kolko, Genevieve probowala przeniknac spojrzeniem gaszcz ludzi i bagazowek. -Tylko gdzie ta kasa? - Zapytala. Louise wyciagnela z torebki blok procesorowy. -Zaraz sie dowiem - rzekla z determinacja. Przeciez wystarczylo polaczyc sie z lokalna siecia procesorowa i uruchomic wyszukiwarke. Za pomoca programu instruktazowego robila to juz dziesiatki razy. Widzac, jak na jej polecenie zbieraja sie na wyswietlaczu odpowiednie rysunki, doznala przyjemnego uczucia ulgi. Mam problem, ale go rozwiaze. Sama, bez niczyjej pomocy, bez proszenia o rade. Usmiechnela sie promiennie do siostry, kiedy wyszukiwarka zadawala pytanie procesorom informacyjnym na stacji. - Jestesmy na Ziemi, no nie? - Stwierdzila tonem radosnego odkrycia. Bo i rzeczywiscie, dopiero teraz w pelni zdala sobie z tego sprawe. -Wlasnie! - Genevieve odwzajemnila usmiech. I zaraz sciagnela brwi, kiedy wrabal sie na nia chudy mlokos w niebiesko-czerwonym fartuchu. - Hej, uwazaj! Niesmialo wymamrotal cos tytulem przeprosin, ominal bokiem bagazowke i odszedl. Blok procesorowy piknieciem oznajmil, ze zlokalizowal siedemdziesiat osiem automatow biletowych na Dworcu 9. Nie okazujac zniecierpliwienia, Louise wprowadzila nowe parametry wyszukiwania. Prosze, jaka latwizna! Simon chetnie podskoczylby z radosci. Taktyka kolizji z ofiara pochodzila jeszcze z czasow, gdy ogrywalo sie frajerow w trzy kubki. Powstal maly zamet: dwie bagazowki zajechaly sobie droge, co umozliwilo przechwytywarce odczytanie kodu karty bagazowej. Korcilo go, zeby odwrocic sie i na miejscu sprawdzic zawartosc bagazowki dziewczyn. Na peronie laski padna ze zdziwienia, kiedy zamiast swoich rzeczy znajda tluste torebki po fast foodach. Simon ruszyl z kopyta w strone budek z zarciem, a konkretnie - windy pracowniczej. Chcial zjechac na nizszy poziom i w spokoju obejrzec trofea. Dziesiec metrow od najblizszej budki zauwazyl dwoch facetow, ktorzy zblizali sie do niego. Nie byli to jacys przypadkowi kolesie. Szarzowali z zimna stanowczoscia os bojowych. Wiedzial, ze nie ma sensu uciekac. Nacisnal guzik ukrytej w dloni przechwytywarki. Bagazowka dziewczyn odbila w bok i juz za nim nie podazala. Dobra, teraz zeby jeszcze wywalic ustrojstwo do kosza! Nie mieliby haka. Cholera! A tak dobrze mu szlo... Jeden z gliniarzy - na takich wygladali - pogonil za bagazowka. Simon rozgladal sie pilnie za koszem. Przed soba mial bary szybkiej obslugi. Skrecajac za pierwsza lepsza budke, po raz ostatni obejrzal sie na swoich przesladowcow. Dlatego wlasnie nie zauwazyl trzeciego agenta GISD-u - zreszta, czwartego i piatego rowniez - dopoki na siebie nie wpadli. Cos go lekko uklulo w piers. Dokladnie tam, skad kobieta wlasnie zabierala reke. Przerazliwy chlod zmrozil w nim wnetrznosci, a potem nie czul juz nic. Popatrzyl po sobie otumaniony, nim nogi sie pod nim ugiely i runal na kolana. Sporo sie nasluchal o broni, ktora przebija skore bez zostawienia sladu, lecz rozrywa bebechy jak granat odlamkowy. Wokol niego wszystko cichlo i szarzalo. Z gory przypatrywala mu sie kobieta z mdlym, lekcewazacym usmiechem na ustach. -Za kilka glupich walizek? - Wycharczal z niedowierzaniem. Kobieta odeszla z imponujacym spokojem. To sie nazywa profesjonalizm, pomyslal. Nagle poczul uderzenie o ziemie. Z rozdziawionych ust buchnela krew, ogarnela go ciemnosc. Ciemnosc tak, ale nie czarna pustka. Swiat znajdowal sie na wyciagniecie reki. I nie on jeden obserwowal go z zewnatrz. Rzucily sie na niego potepione dusze; chleptaly ze zdroju bolesnej udreki, ktora byl jego umysl... -Tedy - powiedziala wesolo Louise. Blok wyswietlal plan hali dworcowej, wystarczylo tylko okreslic kierunki. Genevieve razno dreptala u jej boku, gdy zygzakami kluczyly wsrod sklepikow. Zwolnily kroku, zeby poogladac towary na wystawach, czesto zupelnie jej nieznane. Zastanawiala sie, czy jest jakas sztuczka, ktorej nie opanowala, pozwalajaca latwiej lawirowac w tloku. W drodze do automatow dwukrotnie ktos na nia wpadal. A przeciez patrzyla przed siebie. Blok poinformowal, ze nie ma na hali czegos takiego jak kasy biletowe czy okienko informacji. Co uswiadomilo jej, ze nie powinna juz do wszystkiego przykladac norfolskiej miary. Potrzebnymi wiadomosciami sluzyly zainstalowane na stacji urzadzenia, nalezalo tylko zadac odpowiednie pytanie. Za przejazd koleja prozniowa do Londynu trzeba bylo zaplacic dwadziescia piec fuzjodolarow, przy czym bilet ulgowy dla Genevieve kosztowal pietnascie. Pociagi odjezdzaly co dwanascie minut z peronu 32, na ktory docieralo sie windami G i J. Skoro juz to wiedziala, nawet fruwajace w gorze napisy informacyjne zaczely brzmiec sensownie. Pelnomocnik na Europe Zachodnia odbieral przekaz sensywizyjny agenta. Patrzyl, jak siostry probuja rozszyfrowac automat biletowy. Udoskonalone siatkowki skierowaly sie na Genevieve, ktora zaczela komicznie klaskac, gdy ze szpary wyskoczyl bilet. -Niech ich diabli! Czyzby nie mieli na Norfolku automatow biletowych? - Zapytal zdumiony pelnomocnik na Halo. W czasie podrozy siostr Kavanagh z High Yorka na stacje Gora Kenii pelnil scisly nadzor nad zespolem agentow, aby w trakcie przekazywania paleczki drugiej grupie obserwatorow nie doszlo do wsypy. Zzerala go ciekawosc, dlatego nadal sledzil bieg wydarzen. Sam w swoim czasie zainicjowal kilka nieszablonowych operacji, a mimo to zadziwial go tupet, z jakim Europa Zachodnia podchodzila do sprawy Dextera. Pelnomocnik na Europe Zachodnia, popijajac brandy, usmiechnal sie do swego kolegi z Halo, ktory w wirtualnym swiecie opieral sie o marmurowy kominek. -Watpie - odpowiedzial. - Predzej tam zobaczysz rumianego staruszka za szklana szybka. Nie przegladales ostatnich przekazow sensywizyjnych z Norfolka? Zreszta, nie musza byc najswiezsze. Od czasow kolonizacji niewiele tam sie zmienilo. -Cholerny zascianek! Zupelnie jak osada sredniowieczna w parku tematycznym. To sie angielskie pajace wyglupily! Wypaczyly etos Wielkiego Rozproszenia. -Niezupelnie. Planeta rzadzi klasa bogatych wlascicieli ziemskich, ktorzy osiagneli stabilizacje, o jakiej mozemy pomarzyc. I to bez rozlewu krwi, gdy my tutaj musimy isc po trupach, zeby sprawy nie wymknely sie spod kontroli. Czasem zazdroszcze tym sielskim planetom. -To sobie wyemigruj. -Nie gadaj glupot. My jestesmy produktem naszej kultury, dziewczyny wychowaly sie w innej. Chyba to rozumiesz. Dobrze, ze przynajmniej moga zmienic klimat. -Owszem, ale zgina w nowoczesnym swiecie. - Wskazal dosc nieprzyjemny raport operacyjny z lista pieciu osob: kieszonkowcow, podmieniaczy i jednego naciagacza, ktorzy zostali zlikwidowani przez grupe oslonowa agentow GISD-u, gdy siostry przemierzaly glowna hale dworca. Eksterminacja byla bezsprzecznie najszybszym rozwiazaniem, ale tez nie ulegalo watpliwosci, ze po odnalezieniu zwlok cala miejscowa policja zostanie postawiona na nogi. - Jesli tak dalej pojdzie, wymordujecie wiecej ludzi, nizby to zrobil Dexter. -Zawsze powtarzam, ze ochrona stacji pozostawia wiele do zyczenia - rzekl spokojnie pelnomocnik na Europe Zachodnia. - Po przylocie do starej, dobrej ojczyzny ludzie w ciagu paru minut padaja ofiara zlodziejaszkow. Przeciez to antyreklama Rzadu Centralnego. -Nie kazdy pada ofiara. -Czyli co, dziewczyny mialy pecha? Tak czy inaczej, nie martw sie, bezpieczniejsze beda w Londynie, kiedy zamieszkaja w hotelu. Halo wnikliwie przypatrywal sie mlodej, ujmujacej twarzy Europy Zachodniej, rozbawiony blakajacym sie na niej wyrazem troski. -Tobie podoba sie Louise. -Przesada. -Wiem, jakie dziewczynki lubisz, tak samo jak ty znasz moje upodobania. Ona jest dokladnie w twoim typie. Pelnomocnik na Europe Zachodnia, nie patrzac na wizerunek swego usmiechnietego rozmowcy, rozkolysal brandy w trzystuletnim kieliszku. -Przyznaje, apetyczna niunia w tej Louise. Zawsze mnie pociagala slodka naiwnosc, zwlaszcza doprawiona dziewczecym urokiem. Panienki na Ziemi sa takie... Bezczelne. A ona ma szlachetne urodzenie, maniery, honor. Cos, czego brakuje Ziemiankom. -To nie jest naiwnosc, to zupelny brak wiedzy. -Ales ty uszczypliwy! Na Norfolku przepadlbys z kretesem. Umialbys dosiasc konia lub zapolowac na chytrego haksa? -A na co komu, tym bardziej mnie, leciec na Norfolka? Europa Zachodnia przechylila kieliszek i jednym lykiem dopila resztke brandy. -Oto odpowiedz, ktorej nalezaloby sie spodziewac po kims tak zepsutym i zblazowanym jak ty. Obawiam sie, ze kiedys Ziemianie przejma nasze myslenie. Nie wiem, czy jest sens ich bronic. -A kto by sie nimi przejmowal? - Zachichotal Halo. - Miales usterki w transferze pamieci? Przeciez my dbamy o swoj interes, Ziemia jest tylko nasza cytadela. 6 Zupelnie jakby przestrzen kosmiczna byla w okowach zimy. Monterey wchodzil w koniunkcje z Nowa Kalifornia, a w miare jak zblizalo sie calkowite zacmienie, padal na niego coraz wiekszy cien planety. Za duzymi oknami Apartamentu Nixona widac bylo, jak ciemnosci rozrastaja sie w olbrzymie jeziora pustki. Poszarpana powierzchnia asteroidy powoli kryla sie przed ludzkimi oczami. Jedynie lampki na panelach wymiennikow ciepla i instalacjach telekomunikacyjnych utwierdzaly Ala w przekonaniu, ze nie zostali przeniesieni do innego wszechswiata. Z tej samej przyczyny wlasciwie niewidoczna byla zgromadzona w poblizu flota Organizacji, jesli nie liczyc swiatel pozycyjnych i niebieskich chmurek jonow, wystrzeliwanych z dysz silnikow sterujacych.U jego stop Nowa Kalifornia odcinala sie na tle rozgwiezdzonego firmamentu na ksztalt czarnego kregu w zlotozielonej koronie. Z daleka nie dalo sie dojrzec blasku miast ani rozpostartej na kontynentach pajeczyny lsniacych autostrad. W gruncie rzeczy, nic nie wskazywalo na obecnosc Organizacji. Stojac za nim, Jezzibella objela go w pol i wsparla podbrodek na jego ramieniu. W powietrzu rozchodzila sie lagodna won lesnych perfum. -Ani sladu czerwonej chmury - oznajmila na dobry poczatek. Przysunal do ust jej dlon i pocalowal ja w palce. -Fakt. To chyba oznacza, ze nadal jestem numero uno. -Alez oczywiscie. -Jakos nie chce mi sie w to wierzyc, cholera jasna, wszyscy psiocza! Owszem, trzymaja gebe na klodke, ale mysla swoje. -Uspokoja sie, kiedy flota znowu ruszy do ataku. -Jasne - prychnal. - Tylko kiedy to bedzie, ha? Pieprzony Luigi, zeby tak zasrac! Powinienem spuscic mu lomot! Minie dwadziescia, moze nawet trzydziesci dni, zanim odbudujemy zapas antymaterii. Wczesniej lepiej nie ryzykowac kolejnej inwazji. Tak mowi Emmet. Czyli minimum szesc tygodni, zaloze sie! Juz krew mnie zalewa! To mi sie z rak wymyka, Jez. Wymyka mi sie, do cholery! Scisnela go mocniej. -Ales ty niemadry. W zyciu nie wszystko sie udaje. -Od dzisiaj wszystko musi sie udawac! Morale na pysk leci. Sama slyszalas, co mowil Leroy. Zalogi wpadaja na planete, zeby sie zabawic, i ani im w glowie wracac. Mysla, ze niedlugo strace kontrole nad Nowa Kalifornia, wiec lepiej tam byc, kiedy to sie stanie. -Niech wezmie sie za nich Silvano. -No nie wiem, nie mozna przeginac. -Jestes pewien, ze na razie nici z udanej inwazji? -Tak. -W takim razie trzeba zajac zolnierzy czyms innym, dac im nowe zadanie. Odwrocil sie do niej. Znowu miala na sobie dziwkarska sukienke: na piersiach paseczki jasnozoltego materialu (krawaty bywaly szersze), nizej dziewczynska kiecka. Kuszaco odslaniala tyle ciala, ze chcialby na niej potargac to skape ubranie. Jakby nigdy nie paradowala przed nim na golasa. Z drugiej strony, zawsze wygladala odrobine inaczej, niczym kameleon w gabinecie luster. Tyleczek rewelacja, tu plus dla niej - ale to, ze wciaz podsuwala mu swieze pomysly (podobnie jak odslaniala swoje nowe oblicza), ostatnio zaczynalo mu dzialac na nerwy. Jeszcze sie od niej calkiem uzalezni... -Na przyklad jakie? - Zapytal cierpliwie. Jezzibella wydela usta. -Nie wiem. Cos takiego, co przyniesie efekty, a nie wymaga angazowania calej floty. I zadnych propagandowych podchodow, jak ta operacja na Kursku; musimy dopiec Konfederacji. -Kingsley Pryor to zrobi. -Byc moze, ale to dlugofalowe zadanie, zapomniales? -Dobra, dobra... - Al wyczarowal sobie kubanskie cygaro i zaciagnal sie dymem. Nawet ono coraz mniej mu smakowalo. - Mam tycia czesc floty i chce przywalic federalnym. Jak to zrobic? -Nie wiem. Najlepiej zawolaj Emmeta. Zobaczymy, co wymysli. To przeciez jego dzialka. - Porozumiewawczo mrugnela okiem i kolyszacym krokiem oddalila sie do sypialni. -A ciebie dokad niesie? - Zapytal. Zdawkowo machnela reka. -Ta sukienka jest tylko dla twoich oczu, skarbie. Wiem, jak sie wkurzasz, kiedy ludzie gapia sie na moja figure. W czasie rozmowy z Emmetem musisz miec jasny umysl. Westchnal, kiedy zamknely sie za nia wysokie drzwi. I tym razem miala racje. Kiedy po pietnastu minutach zjawil sie Emmet Mordden, Al znowu stal przy oknie. W pokoju panowal polmrok, jedynie wysoko na bialych i zlotych scianach lsnily czerwone klejnoty. Monterey skryl sie w cieniu planety, totez okno odznaczalo sie ciemnoszarym prostokatem, przecietym w polowie czarna sylwetka Ala. Jego mlodziencza twarz oswietlalo malenkie pomaranczowe swiatelko zapalonego cygara. Emmet staral sie nie okazywac tego, jak bardzo go drazni chmura dymu. Urzadzenia wentylacyjne w Hiltonie slabo sobie radzily z gryzacym zapachem, a przepedzanie go za pomoca energistycznej mocy byloby szalenstwem. No i mogloby urazic bossa. Al uniosl reke w gescie powitania, nie odwrocil sie jednak od pustego widoku za oknem. -Nic dzisiaj nie widac - rzekl cicho. - Nie ma planety ani slonca. -Sa tam nadal, Al. -No tak, oczywiscie. Zaraz mi przypomnisz, ze ciagle mam obowiazki. -Przeciez sam wiesz najlepiej. -Zdradze ci w zaufaniu, tylko nie powtarzaj Jezzibelli, ze oddalbym caly ten kram za podroz do Chicago. Wiesz, kiedys mialem dom przy Prairie Avenue, a w nim rodzine. To byla spokojna ulica w przyzwoitej dzielnicy, rozumiesz, mili sasiedzi, drzewa, porzadne latarnie. I zadnych halasow. Tam wlasnie chcialbym byc, Emmet. Przespacerowac sie alejka, otworzyc drzwi domu. To wszystko. Chcialbym tam wrocic. -Na Ziemi wszystko sie zmienilo, Al. I to nie na lepsze. Uwierz mi na slowo, wcale bys jej nie poznal. -Nie marze o Ziemi, Emmet. Po prostu chce wrocic do domu, kapujesz? -Jasne, Al. -To cie smieszy? -Mialem kiedys dziewczyne. Wtedy to byla naprawde fajna sprawa. -No wlasnie. Posluchaj, cos mi przyszlo do glowy. Pamietam takiego faceta, Angola, chyba sie Wells nazywal. Wprawdzie nie czytalem jego ksiazek, ale pisal o rzeczach, ktore dzieja sie w dzisiejszym zidiocialym swiecie, o napasci Marsjan i wehikule czasu. A niech mnie, jesli wrocil, to ma niezly ubaw. No wiec... Cos sobie pomyslalem. Facet juz w XX wieku wymyslal dziwne rzeczy, takie jak wehikul czasu, a jajoglowi w Konfederacji umieja budowac statki kosmiczne. Nie probowali zbudowac wehikulu czasu? -Nie, Al. Dzieki kapsulom zerowym zwykly czlowiek moze sie przeniesc w przyszlosc, ale nigdy z powrotem. Najwieksi uczeni twierdza, ze w praktyce to niewykonalne. Przykro mi. Al pokiwal glowa, zadumany. -No trudno, Emmet. Po prostu bylem ciekawy. -To wszystko, Al? -Zartujesz sobie? - Z wymuszonym usmiechem Al odwrocil sie od okna. - Jak sprawy stoja? -Radzimy sobie, zwlaszcza na planecie. Od trzech dni nie musielismy walic z platformy satelitarnej. Nadzorcy przylapali na samowolce dwoch czlonkow zalogi statku kosmicznego. Dzis wracaja na orbite. Patricia wezmie ich w obroty. Wspominala cos o przykladnym karaniu. -O to chodzi. Moze wreszcie lajdaki uswiadomia sobie, ze w umowie nie przewidziano klauzuli przedwczesnego zwolnienia. -Jastrzebie przestaly nas faszerowac zamaskowanymi minami i czujnikami szpiegowskimi. Piekielne jastrzebie Kiery skutecznie je likwiduja. -Aha... - Al otworzyl barek i nalal sobie kielich bourbona, trunku importowanego z planety Nashville. Nie mogl uwierzyc, ze jakas planeta zawdziecza swoja nazwe tej zasranej miescinie. Tak czy owak, woda dawala tegiego kopa. -Pamietasz, ze zebrala swoich ludzi w pomieszczeniach przy polce cumowniczej? - Rzekl Emmet. - Teraz wiem, czemu to zrobila. Rozwalili urzadzenia, ktore produkowaly plyny odzywcze dla piekielnych jastrzebi. Nie tylko na Montereyu, ale w calym ukladzie. "Stryla" odwiedzil wszystkie asteroidy i rozprawil sie z zakladami. Jej ludzie pilnuja jedynego, ktory zostal. Jesli piekielny jastrzab nie poslucha rozkazu, nie dostanie jesc. Az w koncu umrze z glodu. Proste. -Sprytne - przyznal Al. - Niech zgadne: jesli sprobujemy sie dobrac do ostatniego zakladu, zostanie wysadzony? -Na to wyglada. Dali do zrozumienia, ze zalozono jakies ladunki wybuchowe. Wolalbym nie ryzykowac. -Nie bede sie wtracal, poki robia, co do nich nalezy. Ale to barykadowanie sie Kiery jest glupota. Zeby miec pozycje, musi starac sie o moje wzgledy, musi mnie popierac. Nikomu innemu na niej nie zalezy. -Kazalem chlopakom przekopac szczatki zakladow. Moze uda sie odbudowac ktoras instalacje, ale na to potrzeba czasu. -Cholera, czas ostatnio przyprawia mnie o bol glowy. I nie mam na mysli wehikulow Wellsa. Musze zagonic flote do roboty, i to zaraz. -Ale... - Emmet zamilkl, gdy Al uniosl reke. -Wiem. Na razie nie mozemy myslec o inwazji. Brakuje antymaterii. Trzeba wykombinowac cos innego. Szczerze mowiac, Emmet, chlopcow tak swierzbia rece, ze bedziemy mieli bunt na pokladzie, jesli nie znajdziemy im zajecia. -Zorganizujmy jakies nagle naloty. Niech ludzie wiedza, ze jeszcze mozemy przylozyc. -Naloty na co? Mam cos rozwalac dla samego rozwalania? To nie w moim stylu. Niech ludzie widza w tym sens. -Pozostaje ta cala operacja wyzwolenia Mortonridge. Konfederacja sieje propagande we wszystkich miastach na Nowej Kalifornii. Zapowiada, ze skonczymy dokladnie jak tamci. Jezeli zdmuchniemy jakis konwoj z zaopatrzeniem, pomozemy opetanym na Ombey. -Niby tak. - Ten pomysl, niezbyt efektowny, nie trafil do przekonania Alowi. - Tylko ze ja szukam czegos, co bedzie Konfederacji spedzalo sen z powiek. Zniszczenie kilku statkow niczego nie zmieni. -No coz... Mam pewien pomysl, Al. Chociaz nie wiem, czy o to wlasnie chodzi. Zalezy, ile planet chcialbys trzymac w garsci. -Organizacja, zeby przetrwac, musi isc za ciosem. Nie obejdzie sie wiec bez zdobywania planet. Dlatego mow, Emmet, co masz do powiedzenia. * W dole na polce Kiera widziala osiem piekielnych jastrzebi. Siedzialy na cokolach i pobieraly plyny odzywcze. Rozpisano kolejnosc, aby cale stado moglo zaspokoic glod na dziesieciu metalowych grzybach, ktore jeszcze dzialaly. Kiedy przygladala sie tym olbrzymim istotom, zarazem poteznym i uzaleznionym, jej mysli pelne byly religijnych odniesien. Jastrzebie symbolizowaly tlum wiernych, ktorzy podchodza do oltarza, zeby otrzymac sakrament. Kazdy sie przed nia ukorzyl. Po wymaganym akcie pokory nastepowal z jej strony akt blogoslawienstwa, pozwalala im zyc.Nad polke podlecial "Kerachel", stumetrowy statek w ksztalcie karo, przy czym wylonil sie z cienia tak nagle, jakby wlasnie wyszedl z terminala tunelu czasoprzestrzennego. Bez wahania odnalazl przeznaczony dla niego cokol i wyladowal. Choc nie mogl jej zobaczyc, wiedziala, ze moze czytac w jej myslach. Spytala lakonicznie z usmiechem tyrana: -Byly jakies problemy? -Sztab kontrolowal jego lot patrolowy - odpowiedzial Hudson Proctor. - Zadnych samowolnych manewrow. Zniszczyl osiem podejrzanych obiektow. -Dobra robota - mruknela i ospale machnela reka, dajac sygnal do rozpoczecia karmienia. Hudson skorzystal z zestawu mikrofonowego. Dwiescie metrow od hali odlotow lojalna ekipa Kiery odkrecila kurek. Bezcenny plyn poplynal rura do cokolu cumowniczego. Uczucie zadowolenia rozprzestrzenilo sie niczym dzwieki muzyki, gdy "Kerachel" zaczal pobierac pokarm. Kiera wczuwala sie w nastroj piekielnego jastrzebia, ktory pozytywnie wplywal na jej wlasne samopoczucie. Obecnie przy Montereyu stacjonowalo osiemdziesiat siedem piekielnych jastrzebi, tworzacych w kazdej mierze niezwykle grozna flotylle. W ciagu ostatnich dni Kiera nie szczedzila wysilku, zeby zapewnic sobie ich uleglosc. Teraz juz mogla wybiec myslami w przyszlosc. Tutaj miala o wiele bardziej ugruntowana pozycje niz w Valisku. Gdyby habitat przyrownac do dobr lennych, Nowa Kalifornia bylaby krolestwem. Ktorym Capone zarzadzal ze zdumiewajaca nieporadnoscia. Przeciez to wlasnie dzieki biernej postawie ludzi na Montereyu z taka latwoscia urzadzila sie na polce cumowniczej. Nikt jej nawet o nic nie zapytal. Tak dalej byc nie moglo. Tworzac Organizacje, Capone instynktownie uzmyslowil sobie pewna prawde: ludzie, opetani czy nie opetani, potrzebowali w zyciu porzadku i dyscypliny. Miedzy innymi dlatego tak szybko staneli w szeregu. Ale gdyby osiagneli - choc mocno w to watpila - raj rzekomo istniejacy w kontinuum, do ktorego uciekaly planety, rozmilowana w zbytkach, pozbawiona jakiejkolwiek motywacji ludnosc do cna by zgnusniala. Nie majacy konca odpoczynek w komfortowych warunkach. Tak naprawde Kiere przerazala wizja niesmiertelnosci. Zycie zmieniloby sie ponad wszelkie wyobrazenie, co postawiloby przed czlowiekiem olbrzymie wymagania. Aby sie przystosowac do tak radykalnej zmiany, musialaby przestac byc soba. Nie chciala do tego dopuscic. Cieszylo ja to, co miala i kim byla, kochala wszystkie zwiazane z tym bodzce i potrzeby. Dzieki temu zachowywala w sobie czastke czlowieczenstwa. Warto bylo pielegnowac swoja tozsamosc, warto bylo o nia walczyc. Capone wymieknie. Brakowalo mu sil, w dodatku sterowala nim cwana lafirynda Jezzibella. Nie opetana! W Organizacji metoda narzucania wladzy ludnosci planety zostala doprowadzona do perfekcji. Gdyby to ona dowodzila, ta sama metoda moglaby ustanawiac swoje wlasne zasady. Opetani musieliby sie pozbyc leku przed otwartym niebem. W zamian mieliby zwyczajne ludzkie zycie, o jakim przeciez marzyli. Nie przechodziliby zadnej transformacji w odmienny stan istnienia. Kiera bylaby ta sama osoba. Drobne poruszenie zmacilo jej rozmyslania. Ktos szedl po polce cumowniczej w niezgrabnym pomaranczowo-bialym skafandrze z baniastym helmem. W porownaniu z nowoczesnymi skafandrami SII ten wydawal sie komicznie przestarzaly. Wlozenie czegos takiego usprawiedliwial tylko brak neuronowego nanosystemu. -Czy na polce pracuja jeszcze ekipy naprawcze? - Nie widziala ani jednego piekielnego jastrzebia, ktory przechodzil remont czy przeglad. -Dwie - odpowiedzial Hudson Proctor. - Na "Foice" instalujemy osy bojowe, trzeba rowniez podlubac w systemie chlodzenia glownego generatora termojadrowego "Varrada". -Aha. Gdzie...? -Kiera. - Hudson podniosl z drzeniem zestaw mikrofonowy. -Capone wzywa do siebie starszych oficerow. Dzis wieczorem odbedzie sie uroczyste przyjecie. -Naprawde? - Po raz ostatni zerknela na postac w skafandrze. -A ja nie mam co na siebie wlozyc. No, ale skoro mnie zaprasza nasz dzielny, znamienity przywodca, nie moge go rozczarowac. * Na Koblacie taki skafander nazywano zgniataczem jader. Jed mial go juz raz na sobie, w czasie cwiczen ewakuacyjnych, i dobrze zapamietal tamta chwile. Wlozenie go bylo banalnie proste. Oklaply wor po wyciagnieciu z szafki wygladal jak kurtka na slonia, wiec wcisnal sie w niego i stanal w rozkroku, z szeroko rozlozonymi ramionami, zeby obszerny ubior lezal swobodnie na ciele. Kiedy Beth wlaczyla regulator na nadgarstku, tkanina skurczyla sie niczym jedna wielka opaska uciskowa. Zgniatana byla kazda czesc ciala. Na podobnej zasadzie dzialal skafander SII: pomiedzy skora a tkanina nie mogly sie zawieruszyc najmniejsze babelki powietrza. Gdyby w skafandrze zachowalo sie choc troche gazu, w prozni natychmiast rozdalby sie niczym balon.Mial za to teraz wzgledna swobode ruchow. Oczywiscie, musial ignorowac to paskudne uczucie, jakby zaciskaly mu sie szczypce w kroku. A zignorowac cos takiego nie bylo latwo. Pomijajac to, skafander spisywal sie calkiem niezle. Gdyby jeszcze dalo sie zapanowac nad biciem serca. Jesli wierzyc mglistym, fioletowym ikonom, wyswietlanym na wewnetrznej powloce helmu, zintegrowany system odprowadzania ciepla mial sporo pracy. Zdenerwowanie w polaczeniu z adrenalinowym kopem napedzalo krew w arteriach. Dobijal go widok ogromnych piekielnych jastrzebi, ktore mijal. Meke poglebiala swiadomosc, ze wyczuwaja jego mysli i dolujace poczucie winy. Paskudny przypadek sprzezenia zwrotnego. Banki plastiku i ciemnego metalu przywarly do podbrzuszy technobiotycznych statkow niczym mechaniczne narosle. Bron i sensory. Byl pewien, ze kazdy jego krok jest sledzony. -Jed, coraz gorzej z toba - odezwal sie Rocio. -A ty skad wiesz? -Cos szepczesz do siebie. Poslugujesz sie ogolnie dostepna czestotliwoscia radiowa. Jesli Organizacja monitoruje transmisje, w co watpie, beda musieli rozkodowac sygnal, czego raczej nie potrafia. W ich mniemaniu jestes kims od Kiery, gdy tymczasem ona ma cie za czlowieka z Organizacji. Ta rywalizacja miedzy nimi jest dla nas zbawienna. Nikt nie wie, co robi drugi. -Przepraszam - powiedzial Jed ze skrucha do mikrofonu w helmie. -Monitoruje funkcje twojego organizmu. Masz coraz szybsze tetno. Chlopiec zadygotal, co objawilo sie najpierw drzeniem nog, a potem stopniowo tulowia. -No nie. Wracam! -Poczekaj, przeciez dobrze ci idzie. Zostalo trzysta metrow do komory sluzowej. -Jastrzebie wszystko widza! -Wystarczy, ze zachowasz ostroznosc. Chyba juz pora, zebys sie wspomogl chemia. -Nic nie mam. Miala byc niepotrzebna w Valisku. -Nie mowie o waszych kiepskich narkotykach. Modul medyczny skafandra da ci wszystko, co trzeba. Jed nawet nie wiedzial, ze skafander wyposazono w modul medyczny. Idac za wskazowkami Rocia, wprowadzil serie polecen za pomoca przyciskow na nadgarstku. Powietrze wewnatrz helmu uleglo nieznacznej zmianie, ochlodzilo sie i zapachnialo mieta. Jak na tak nikla domieszke, rezultat przyszedl zaskakujaco szybko. Gdy po miesniach rozszedl sie balsamiczny chlod, z jego piersi wyrwalo sie westchnienie czystej rozkoszy. Na Koblacie ani razu nie doswiadczyl takiego zastrzyku energii. Fala dobrego samopoczucia konsekwentnie wyplukiwala strach z jego umyslu. Uniosl rece, jakby sie spodziewal, ze wszystkie rozterki i niepokoje wyplyna przez palce potokami swiatla. -Dobre - przyznal. -Duzo wziales? - Zapytal Rocio. Glos piekielnego jastrzebia wydawal sie irytujaco szorstki. -Ile kazales - odparowal tonem, ktory jasno wskazywal, kto tu bedzie dowodzil. Ikony obrazujace parametry fizjologiczne organizmu mrugaly milym, rozowym kolorem. Ha, pomyslal, otwieraja sie paczusie kwiatow... -No juz dobrze, Jed, moze bys szedl dalej? -Sie rozumie, kolego. Nie zwlekal dluzej. Ucisk w kroku przestal mu doskwierac. Ten medyczny dopalacz dawal niezla faze. Piekielne jastrzebie juz nie wydawaly sie groznymi upiorami. Majac chlodny umysl, zaczal je postrzegac w zupelnie innym swietle: uziemione na cokolach, zarlocznie siorbaly swoje papu. Hm, troche jak on z dziewczynami. Kiedy mijal ostatnie dwa statki, stawial juz zdecydowanie pewniejsze kroki. Rocio znow udzielal mu wskazowek, prowadzac go do komory sluzowej. Po drugiej stronie polki, wzdluz skalnej sciany, strzelaly wysokie iglice urzadzen mechanicznych, poplatane z rurami na ksztalt przerosnietych dendrytow. W kilku miejscach, na laczeniach i w otworach wybitych przez mikrometeoryty, uchodzila silnym, prostym strumieniem rozrzedzona para - swiadectwo nieudolnosci brygad remontowych. W posepnym, ostro scietym zboczu widnialy panoramiczne okna hal odlotow i biur dyrekcji zakladow przemyslowych. Z wyjatkiem dwoch wszystkie byly ciemne, odbijaly rozmyte kontury oswietlonych statkow. Za dwiema oszronionymi, antyrefleksyjnymi szybami poruszaly sie niewyrazne cienie. U stop zboczy staly w bezladzie pojazdy serwisowe, ciezarowki i autobusy do przewozu zalog. Jed przekradal sie przez ten labirynt, chetnie korzystajac z oslony. Dalej czekaly na niego komory sluzowe i nieoswietlone tunele, wiodace do wnetrza asteroidy. Korytarze, ktorymi mogl dojsc prosto w paszcze najniebezpieczniejszej frakcji opetanych. Ponownie narastal w nim strach. Zatrzymal sie w progu osobowej komory sluzowej i wcisnal przyciski na nadgarstku. -Uwazaj, zebys nie przedobrzyl z tymi srodkami antystresowymi - napomnial go Rocio lekkim tonem. - Maja silne dzialanie, zeby kosmonauta w razie wypadku mogl nad soba zapanowac. -Nie panikuj - odparl Jed z powaga. - Dam rade. -W porzadku. Za komora nikogo nie ma. Mozesz wchodzic. -Jed! - Rozlegl sie w helmie glosny, piskliwy glos Beth. - Slyszysz mnie, Jed? -Jasne, stokrotko. -Dobra. Patrzymy na ekrany, stary. Rocio przekazuje obrazy z kamer, bedziemy cie miec na oku. A z tym modulem medycznym to prawda, lepiej nie przesadzaj. Kiedy wrocisz, razem sobie powdychamy. Mimo odurzenia Jed prawidlowo odczytal podtekst. Wszedl do komory w wysmienitym nastroju. Zdjal helm i wciagnal w pluca czyste, neutralne powietrze. Troche mu sie w myslach rozjasnilo, lecz euforia nie minela. Niestety, strach takze pozostal. Mniejsza o to. Rocio zasypywal go wskazowkami, dlatego ostroznie ruszyl korytarzem. Sklad z zaopatrzeniem nie znajdowal sie, rzecz jasna, daleko. Rocio na biezaco badal sytuacje, przygladal sie piekielnym jastrzebiom, ktore podchodzily do ladowania. Kilku jego technobiotycznych kuzynow ciagle mialo zaloge na pokladzie. Przewozone przez nie osy bojowe wymagaly kodow aktywacji, przy czym Kiera i Capone, przestrzegajac standardowych procedur bezpieczenstwa, umiejetnie je rozdzielili miedzy swoich najbardziej oddanych zwolennikow. Nikt w pojedynke nie mogl sobie postrzelac. Fakt, ze Kiera nie polecila Rociowi wyposazyc sie w sprzet bojowy, tez o czyms swiadczyl. Jed odnalazl drzwi opisane przez Rocia i szarpnal za uchwyty. Buchnelo zimne powietrze, ktore zamienialo sie przed ustami w kleby pary. W pomieszczeniu znajdowaly sie dlugie rzedy wolno stojacych regalow. Wprawdzie Organizacja twierdzila, ze produkcje zywnosci na Nowej Kalifornii traktuje sie priorytetowo, lecz przeczyly temu pustki na polkach. Artykuly spozywcze do wykorzystania w warunkach niewazkosci musialy byc specjalnie przetworzone: miec wyrazniejszy smak, odpornosc na kruszenie sie i jak najmniejsze opakowanie. Leroy Octavius doszedl do wniosku, ze nie oplaca sie uruchamiac pewnych trzeciorzednych linii produkcyjnych. W konsekwencji zalogi statkow kosmicznych musialy sie zadowolic resztkami zapasow i standardowymi, paczkowanymi posilkami. -Co tam jest? - Zapytala zniecierpliwiona Beth. W magazynie nie bylo kamer, Rocio mogl patrzec tylko na to, co sie tam wnosi lub stamtad wynosi. Jed przechadzal sie miedzy regalami i scieral zmrozony kurz z etykietek. -Kupa rzeczy... - Mruknal. Pod warunkiem ze sie lubi jogurt, placki ziemniaczane z mieta, tarte serowa z pomidorami (odwodniona w saszetkach wygladajacych jak grube krakersy), zageszczony mus z jablek i czarnych porzeczek, badz tez mrozonki z brokulow, szpinaku, marchewki i brukselki. -O, ja pierdole... -Co jest? - Zapytal Rocio. -Nic. Pudelka sa ciezkie jak nie wiem co. Bedziemy miec niezla wyzerke, kiedy to wszystko przytaszcze na statek. -Sa pomarancze w czekoladzie? - Zapiala Gari. -Rozejrze sie, kochana - sklamal Jed. Wrocil na korytarz po wozek, ktory stal porzucony niedaleko drzwi. Powinien zmiescic sie w luku komory sluzowej. Jesli tak, to przetransportuje zapasy na poklad "Mindori". Ale potem trzeba bedzie tachac zarcie po schodach do komory sluzowej modulu mieszkalnego. Zapowiadal sie dlugi, ciezki dzien. -Ktos nadchodzi! - Ostrzegl Rocio, kiedy Jed zaladowal na wozek kilkanascie pudelek. Chlopak struchlal, tulac do piersi karton skompresowanych platkow ryzowych. -Kto? - Szepnal. -Nie widze za dobrze. Mam kiepski przekaz z kamery. Niski facet. -Gdzie? - Jed upuscil karton i skrzywil sie, wystraszony halasem. -Sto metrow od ciebie, ale idzie w twoja strone. -Rany! Opetany? -Nie wiem. Jed przebiegl na drugi koniec magazynu i zamknal drzwi. Zasrany wozek musial zostawic na lasce nieznajomego. Serce walilo mu mlotem, gdy rozplaszczyl sie pod sciana kolo drzwi... Jakby to mialo jakies znaczenie. - Wciaz idzie - informowal spokojnie Rocio. - Siedemdziesiat metrow. Jed przesunal reke do kieszeni na biodrze. Poradzil sobie ze szczelnym zapieciem i pogrzebal w srodku. Odetchnal z ulga, gdy palce napotkaly chlodna rekojesc pistoletu laserowego. -Trzydziesci metrow - ciagnal Rocio. - Zbliza sie do skrzyzowania korytarzy. Oby nie zobaczyl tego cholernego wozka, modlil sie w duchu Jed. Boze, oby go nie zobaczyl! Wyciagnal pistolet, zerknal na niego i zapoznal sie z prosta obsluga. Mogl przelaczyc bron na pelna moc, czyli promien ciagly. Kilkakrotne strzelanie nie wchodzilo w gre, bo tymczasem opetany rozkwasilby uklad elektroniczny. Mial tylko jedna szanse. -Jest w korytarzu. Chyba zobaczyl wozek. Zatrzymal sie niedaleko. Jed zamknal oczy, caly roztrzesiony. Opetany odczyta jego mysli. Wszyscy zostana zaciagnieci przed oblicze Capone. On skonczy na torturach, Beth pewnie w burdelu. Niepotrzebnie zamykalem drzwi, pomyslal. Wyskoczylbym znienacka i... -Jest tam kto!? - Zawolal nieznajomy piskliwym, niemal dziewczecym glosem. -To on? - Szepnal Jed do mikrofonu. -Tak. Stoi za drzwiami i bada wozek. Blokada drgnela i zaczela sie wolno obracac, co Jed obserwowal z trwoga. Mial ochote nacpac sie prochami z modulu medycznego. Gdyby laser nic nie dal, postanowil popelnic samobojstwo. Zawsze to lepsze niz... -Jest tam kto? - W glosie tym razem wyczuwalo sie niepewnosc. - Halo! - Drzwi przestaly sie otwierac. - Halo! Jed ryknal z wsciekloscia i oderwal sie od sciany. Sciskajac oburacz rekojesc pistoletu, obrocil sie w strone korytarza i strzelil. Webstera Pryora ocalily dwie rzeczy: niepozorny wzrost i katastrofalna celnosc Jeda. Czerwien laserowej wiazki zaplonela wyjatkowo spektakularnie w slabo oswietlonym korytarzu. Jed zmruzyl porazone blaskiem oczy, chcac sie zorientowac, do kogo strzela. Ze sciany naprzeciwko wsrod bialoniebieskich plomykow ulatywaly wstegi czarnego dymu, rysujace na kompozycie zawile wzory. Dymu wkrotce nie bylo, za to posypaly sie rzesiste krople stopionego metalu. Jed przecinal rure systemu wentylacyjnego. Gdy promien lasera zatoczyl kolo w poszukiwaniu celu, Jed katem oka dostrzegl czlowieczka skulonego przy ziemi. Rozlegl sie paniczny okrzyk i swidrujace wolanie: -Nie strzelaj! Nie strzelaj! Jed tez krzyczal, jak diabli zdumiony cala ta sytuacja. Z wahaniem zdjal palec z cyngla. Roztopione brzegi wyrwy w rurze zapadly sie z alarmujacym zgrzytem. Popatrzyl w dol na czolgajaca sie postac w bialej koszuli i czarnych spodniach. -Do jasnej cholery, co jest grane!? Kim jestes? Przerazona twarz uniosla sie i wtedy poznal, ze to zaden facet, ale jeszcze dziecko. -Prosze cie, nie zabijaj mnie - blagal Webster. - Prosze cie, nie chce byc tacy jak tamci. Oni sa straszni. -Co sie dzieje? - Spytal Rocio. -Nie wiem jeszcze - wymamrotal Jed. Rozejrzal sie po korytarzu. Wszedzie pusto. -To byl laser? -Tak. - Wycelowal w Webstera. - Nie jestes opetany? -Nie, a ty? -Jasne, ze nie, idioto! -Nie wiedzialem - rzekl placzliwie Webster. -Skad wziales bron? - Spytal Rocio. -Zamknij sie! Chryste, daj mi sie skupic. Mam ja i tyle! Zalzawiony Webster zmarszczyl czolo. -Co? -Nic! - Po chwili zastanowienia Jed schowal do kieszeni laserowy pistolet. Dzieciak wygladal niegroznie, ale dziwila jego kelnerska koszula z mosieznymi guzikami i lakierowane wlosy. Tak czy inaczej, malec byl przerazony. - Kim jestes? Webster opowiedzial swoja historie nieskladnymi zdaniami, przerywanymi lkaniem. Mowil o tym, jak razem z matka zostali schwytani w czasie rebelii Ala Capone. Jak razem z setkami kobiet i dzieci byli przetrzymywani w olbrzymiej hali na asteroidzie. Jak przyszla kobieta z Organizacji i oddzielila ich od reszty. Jak zabrano mu matke i kazano pracowac: podawal dania i napoje szefom gangu i takiej wyjatkowo pieknej damie. I jak czasem slyszal nazwisko swojego ojca - wtedy Capone ukradkiem zerkal w jego strone. -A co tu robisz? - Spytal Jed. -Wyslali mnie po jedzenie. Kucharz kazal mi sprawdzic, czy w magazynie zostaly labedzie. -Tutaj zaopatruja sie zalogi statkow kosmicznych, nie wiedziales? Webster glosno pociagnal nosem. -Tak, ale jesli wszedzie szukam, nie musze od razu do nich wracac. -No tak. - Jed wyprostowal sie i wzrokiem odnalazl mala soczewke kamery. - Co robimy? - Zapytal, poruszony opowiescia chlopca. -Pozbadz sie go - odparl chlodno Rocio. -Jak to? -Skomplikuje sprawy. Przeciez masz przy sobie pistolet laserowy. Webster spogladal na niego obojetnie, z oczami zaczerwienionymi od lez. Skrzywdzony i zalamany; nie tak dawno temu Jed podobnie patrzyl na Kilofa, gdy bol byl nie do zniesienia. -Nie moge! - Krzyknal. -Co sie z toba dzieje? Badz mezczyzna, Jed! Posluchaj, gdy spotka opetanych, od razu zauwaza, ze mial jakies przygody. Potem przyjda was szukac. Schwytaja ciebie, Beth i dziewczynki. -Odpada, nie moge, po prostu nie moge. Nawet gdybym chcial. -Co w takim razie zamierzasz zrobic? -Nie wiem! Beth, Beth, masz podglad? -Tak, Jed - odpowiedziala. - Nie waz sie tknac tego chlopca! Mamy dosc zywnosci, mozesz go ze soba zabrac. Zostanie z nami. -Co ty powiesz - zakpil Rocio, zdegustowany. - A skad wezmie skafander? Jak sie dostanie na poklad? Jed spojrzal na Webstera, zbity z tropu. Wszystko walilo sie na leb na szyje. -Kurde, ja stad ide! -Przestan bredzic! - Burknela Beth. - Zwedzisz jakis pojazd, cholera, to chyba oczywiste! Masz ich tam od metra. Niektore cumuja do komor sluzowych blisko ciebie. Bierz jeden i podjedz pod statek! W tej chwili najchetniej leglby gdzies w kacie i sztachnal sie porzadnie. Mial gwizdnac pojazd! Na oczach calej szajki opetanych! -Prosze cie, Jed, wracaj juz - odezwala sie Gari. - Boje sie, kiedy nas zostawiasz. -W porzadku, stokrotko. - Byl zbyt zmeczony, zeby teraz sie klocic. - Zaraz tam bede. - Odwrocil sie do Webstera. - A ty lepiej badz grzeczny. -Zabierasz mnie? - Spytal chlopiec, zdumiony. -Tak jakby. Jed nie przejmowal sie reszta zywnosci na polkach. Zaczal popychac przed soba wozek, a zarazem pilnowal, zeby Webster sie gdzies nie zawieruszyl. Po przeanalizowaniu obrazow z kamer i dostepnych planow pomieszczen Rocio natychmiast wytyczyl droge do jednego z pojazdow na polce cumowniczej. Jed musial wyjechac z malcem winda na poziom hal odlotow, co Rociowi wcale sie nie usmiechalo, ale dzieki dobremu rozeznaniu w sytuacji mogl pokierowac chlopcow w tych sekcjach, gdzie jeszcze pracowali mechanicy. Nie spotkalo ich nic zlego. Wybral dla nich mala taksowke z piecioosobowa kabina. Pojazd na tyle pojemny, zeby zmiescil sie wozek, i prosty w obsludze, zeby Jed mogl nim kierowac. Chlopak zblizyl sie do "Mindori" po trzech minutach od chwili odcumowania. Wiecej czasu zajelo wpasowanie rekawa cumowniczego taksowki do luku modulu mieszkalnego. Kiedy hermetycznie zamkniety rekaw wypelnil sie powietrzem, do srodka wpadly Beth, Gari i Navar, aby powitac bohatera. Beth ujela jego twarz w dlonie i dala mu goracego buziaka. -Jestem z ciebie dumna. Czegos takiego nigdy mu jeszcze nie powiedziala, a nie miala zwyczaju rzucac frazesami. Oczywiscie, dzisiejszy dzien byl nie tylko niezwykly, ale wrecz zaczarowany. Tak czy inaczej, jej slowa dodaly mu otuchy i odebraly pewnosc siebie. Jedyna ciemna strona tej radosnej chwili byly uwagi mlodszych dziewczyn, gdy zaczely czytac etykietki na przyniesionych przez niego pudelkach. * Szef kuchni hotelu Hilton przygotowywal uczte ponad trzy godziny. Na swoje wieczorne przyjecie Al i Jezzibella zaprosili dwunastu starszych dowodcow z partnerami. Serwowano makaron z sosem, prawie tak samo dobrym jak dawniej na Ziemi - Al nadzorowal jego przyrzadzanie - labedzia z rybami, swieze warzywa przywiezione po poludniu z planety, desery bogate w czekolade i kalorie, dojrzale sery, najlepsze wino z Nowej Kalifornii, najwyborniejsze likiery. Poza rozkoszami podniebienia wieczor miala umilac piecioosobowa orkiestra, a pozniej tancerki. Zaplanowano, ze goscie w prezencie otrzymaja bizuterie z 24-karatowego zlota - oryginalna, nie jakies tam wyczarowane blyskotki - ktora Al wybieral osobiscie. Ten wieczor powinien zapasc im w pamiec. Ktokolwiek opuszczal przyjecie Ala Capone, musial miec usmiech na twarzy. Zalezalo mu na podtrzymaniu reputacji gospodarza o dzikiej, nieokielznanej fantazji.Nie wiedzial jednak, ze Leroy Octavius musial zaniedbac swoje obowiazki administracyjne, by dyrygowac przygotowaniami. Przez ponad godzine komenderowal osobami wysoko postawionymi w Organizacji, zeby na czas skombinowac skladniki i osoby potrzebne do pomocy w przyjeciu. A spasiony menedzer mial sie czym przejmowac, bo chociaz dowodcy wojskowi i bossowie miast meldowali jemu i Emmetowi o samych postepach (interes sie kreci, ludzie sluchaja rozkazow), to przeciez nie tak dawno, przed wyprawa na Arnstadta, przygotowania do wielkiego balu trwaly bez mala tydzien! Planeta walczyla z orbitalnymi osiedlami o przywilej dostarczenia Alowi wszystkiego co najlepsze. Dzisiejsze przyjecie, choc bez porownania skromniejsze, wymagalo o wiele wiekszych staran. Pomimo niecheci datkowiczow sala jadalna w Apartamencie Nixona stanowila imponujacy, niemalze przesadny przyklad wystawnosci, kiedy wreszcie zjawil sie opasly Leroy w nieskazitelnie skrojonym smokingu. Na jego ramieniu wisiala niezwykle wiotka dziewczyna z burdelu; jako para, stanowili groteskowa ilustracje roznic miedzy ludzmi. Skierowaly sie na nich wszystkie spojrzenia. Wyobraznia gosci pracowala na pelnych obrotach, gdy Al z usmiechem wital nowo przybylych, wreczajac dziewczynie diamentowy naszyjnik, ktory z trudem sie miescil w rozcieciu miedzy piersiami. Nie padla zadna ironiczna uwaga, choc wszystko zdradzal ton mysli. Monterey wynurzal sie z cienia planety, wchodzil w strefe swiatla. Za szerokim oknem w cieplych odcieniach zieleni i blekitu promienial sierp Nowej Kalifornii. Wytworzyl sie wspanialy, odprezajacy nastroj, w sam raz na przedobiedniego drinka. Kelnerzy krazyli ze zlotymi i srebrnymi tackami zakasek i blyskawicznie uzupelniali najdrobniejsze braki w kieliszkach. Rozmowy toczyly sie w swobodnym tonie, Al natomiast, nikogo nie faworyzujac, z szacunkiem podchodzil do gosci. Nie popsula mu humoru nawet Kiera, ktora przyszla co najmniej kwadrans spozniona. Prowokowala skapa letnia sukienka bez rekawow, uszyta z cienkiej fioletowoszarej tkaniny, mocno podkreslajacej figure. Na ciele jej nosicielki bylaby wyrazem slodkiej prostolinijnosci, na niej dowodzila aroganckiego zanegowania mody preferowanej przez pozostale kobiety na sali. Jedynie Jezzibella w swojej klasycznej, czarnej sukni koktajlowej wygladala szykowniej. Po anielskim usmiechu, jakim powitala Kiere, mozna bylo poznac, ze dobrze o tym wie. -Al, kochanie. - Kiera pocalowala Ala w policzek z promiennym, lobuzerskim usmiechem. - Wspaniale przyjecie, dzieki za zaproszenie. W pierwszej chwili bal sie, ze przegryzie mu tetnice. W jej narowistych myslach przewazalo lodowate poczucie wyzszosci. -Dodajesz mu blasku - odpowiedzial. Jezu, i pomyslec, ze zastanawial sie kiedys, czy pojsc z nia do lozka. Gdyby z nia troche pobrykal, pewnie by mu fajfus odpadl z zimna. Ciarki przeszly mu po skorze. Czym predzej skinal na dziewiecdziesiecioletniego kelnera, jednego z tych stetryczalych dziadkow z klasa, jacy bywali najlepszymi kamerdynerami. Maly Webster tez powinien sie tu krecic, pomyslal. Fajnie sie prezentuje. Chlopiec jednak gdzies przepadl. Staruszek przyczlapal poslusznie, niosac na tacce czarna, aksamitna poduszeczke ze skrzacym sie naszyjnikiem z szafirow. -Dla mnie? - Mizdrzyla sie Kiera. - Och, jakie to piekne! Al wzial naszyjnik i powoli zapial go na jej szyi, ignorujac jej kokieteryjny usmieszek. -Fajnie, ze przyszlas - powiedziala Jezzibella, wtulona w bok Ala. - Balismy sie, ze nie bedziesz miala czasu. -Dla Ala zawsze znajde czas. -To milo z twojej strony. Pewnie przez caly dzien pilnujesz dyscypliny w szeregach piekielnych jastrzebi. -Z tym nie mam zadnych klopotow. Wiedza, kto nimi dowodzi. -Wlasnie, podobno wykonalas pare ciekawych manewrow - rzekl Al. - Musze je zapamietac, na wypadek gdybym znalazl sie w podobnej sytuacji. Emmet wychwalal cie pod niebiosa. Powiedzial, ze jestes sprytna, a to w jego ustach duzy komplement. Kiera wziela od kelnera szampanke i omiotla spojrzeniem sale, jakby miala w oczach celownik laserowy. Dostrzegla Emmeta. -Nigdy sie nie znajdziesz w podobnej sytuacji, Al. Oslaniam cie na tym skrzydle. Bardzo dokladnie. Jezzibella zaczela udawac mlodziutka dziewczyne, pelna uwielbienia dla swego bohatera. -Oslaniasz Ala? - Spytala piskliwie. -Jesli nie ja, to kto? -Daj spokoj, Jez. - Al usmiechnal sie z udawana przygana. - Przeciez wiesz, ze na rynku tylko Kiera ma w ofercie piekielne jastrzebie. -Wiem. - Jezzibella popatrzyla na niego rozmilowanym spojrzeniem i westchnela. -Beze mnie Nowa Kalifornia wypnie sie na nie - stwierdzil Al. Kiera oderwala wzrok od Emmeta. -Wierz mi, ze wiem, co od kogo zalezy. I co kto znaczy. -To dobrze - powiedziala bez emocji Jezzibella. -Masz drinka, kotku, napij sie. - Al poklepal ja po ramieniu. - Zanim usiadziemy do stolu, wyglosze jeszcze krotkie oswiadczenie. - Podszedl do Emmeta i dal sygnal szefowi kelnerow, zeby uderzyl w gong. Na sali zalegla cisza: goscie dostrajali sie do jego rozemocjonowanych mysli. - Nie bedzie to mowa, jaka zwykle wyglasza sie przy stole. Nie spodziewajcie sie zadnych zbereznych dowcipow. - Zewszad odpowiadaly mu szczere usmiechy. Lyknal sobie szampana, choc w duchu marzyl o kielichu porzadnego bourbona. - Co ja wam bede mydlil oczy... Sa klopoty z flota. Ano takie, ze nie mamy jej dokad poslac. Wiecie, jak to jest, trzeba kuc zelazo, poki gorace, inaczej ludzie zaczynaja szemrac. Mam racje, Silvano? Zadumany mezczyzna skwapliwie pokiwal glowa. -Jasne, Al, niektorych chlopcow ponosi. Oczywiscie, trzymamy ich w ryzach. -Nie chce nikogo trzymac w ryzach, do cholery! Trzeba kretynom dac cos do roboty, nim odbudujemy zapasy antymaterii. Na razie mozemy zapomniec o zmasowanych atakach na planety. Dlatego dosolimy Konfederacji z innej strony. To wlasnie mam wam do zakomunikowania. Zloimy im dupsko ile wlezie, a przy tym sami wyjdziemy bez szwanku. Slowa podziekowania naleza sie Emmetowi. - Objal ramieniem speszonego speca od zagadnien technicznych i uscisnal go przyjaznie. - Bedziemy robic wypady na planety, uderzac w linie obrony i spuszczac na powierzchnie szwadrony smierci. Mow, Emmet! -Wstepnie zaprojektowalem jednoosobowe kapsuly do wejscia w atmosfere - zaczal Emmet niepewnym glosem. - Chociaz wzorowalem sie na standardowych szalupach ratunkowych, nasze beda mogly wyladowac w pietnascie minut. Wchodza w gre znaczne przyspieszenia, lecz dzieki energistycznej mocy kazdy to wytrzyma. I sa proste w budowie; elektroniczne uklady nawigacyjne nie beda sie pieprzyc. Flota bedzie miala za zadanie zrobic wyrwe w systemie platform strategiczno-bojowych przeciwnika, aby kapsuly mogly sie przedrzec. Gdy sie znajda na dole, dalszy przebieg wydarzen opisze nasza slynna krzywa wykladnicza. -Bez wsparcia ogniowego z orbity nasi ludzie przegraja - zauwazyl Dwight. - Policja na miejscu wybije ich do nogi. -Zalezy, jak zorganizowana jest planeta i ilu zolnierzy wezmie udzial w desancie - rzekl Al, niewzruszony. - Emmet ma racje, bedziemy sie szybko rozprzestrzeniac. Rzady ze strachu beda sraly w gacie. -Al, Organizacja nie moze sie tak szybko rozprzestrzeniac jak sami opetani. Chlopcy Harwooda musza przesiewac przez sito powracajace dusze. Chryste, mielismy dosc problemow z dyscyplina na Nowej Kalifornii, nie mowiac juz o Arnstadcie. Jesli nie wytypujemy lojalnych dowodcow, Organizacja sie rozpadnie. -A kogo to obchodzi? - Al rozesmial sie na widok niepokoju na twarzach gosci. - Otworzcie oczy, ludzie! Jak wam sie zdaje, na ilu zakichanych planetach mozemy panowac? Nawet krol Kulu rzadzi szescioma. Gdybym kazdego z was, cymbaly, zrobil cesarzem planety, i tak zostalyby setki, ktore by nam bruzdzily. Trzeba pomyslec o wyrownaniu sil. Powiadam wiec, wysylajmy opetanych, niech cwoki harcuja do woli. Mozemy pozbierac wszystkich napalencow, wszystkich niedorobionych cwaniaczkow, ktorzy chca nam sprzatnac Nowa Kalifornie. To wlasnie im kazemy leciec, pozbedziemy sie debili raz na zawsze. W ten sposob za jednym zamachem poradzimy sobie z dwoma problemami. Nam ubedzie zdrajcow, a Konfederacji planet. Dociera do was, glupki lesne, o czym mowie? Bedziemy miec wiecej luzu. Kazda planeta, ktorej przywalimy, zacznie blagac Sily Powietrzne o taka sama pomoc, jaka dostalo Mortonridge. A taka pomoc kosztuje. Nie beda wiec mieli szmalu, zeby sie z nami potykac. - Rozejrzal sie po sali, wiedzac, ze znowu ich sobie zjednal. Jego rumiane oblicze promienialo radosnym triumfem, na policzku odznaczaly sie wyraznie trzy biale kreski. Ludzie patrzyli na niego z podziwem, poniewaz byl czlowiekiem, ktory ma plan oraz jaja, zeby go zrealizowac. Al bunczucznie uniosl kieliszek. Goscie poszli za jego przykladem: wzniesli toast szybko i spontanicznie jak faszysci w gescie pozdrowienia. Stojaca z tylu Jezzibella mrugnela do niego szelmowsko. Kiera z nietega mina rozwazala implikacje. - Proponuje toast! Zegnaj nam, zasrana, upierdliwa Konfederacjo! * Pole dystorsyjne "Mindori" rozszerzylo sie w scisle wyliczonym, rwanym rytmie, co wytworzylo faliste zmarszczki w materii czasoprzestrzeni, ktore delikatnie pchnely kadlub piekielnego jastrzebia i plynnie uniosly go nad cokol.W duzej kabinie na przedzie statku zadne z szesciorga pasazerow nie poczulo najmniejszej zmiany symulowanego pola grawitacyjnego. Wlasnie skonczyli jesc granulowane piure z indyka, czyli jedyny produkt miesny, z ktorego Beth mogla ulepic cos na podobienstwo hamburgerow. Jed ignorowal ponure spojrzenia, kierujace sie w jego strone. Indyk po upieczeniu smakowal nie najgorzej. Gerald Skibbow spojrzal na wielki ekran, kiedy przyblizyla sie krawedz polki cumowniczej. -Dokad lecimy? - Zapytal. Webster drgnal, zaskoczony, Gerald bowiem po raz pierwszy odezwal sie w jego obecnosci. Pozostali gapili sie na niego z lekkim niepokojem, zastanawiajac sie, co bedzie. Wciaz jeszcze, choc minelo tyle czasu, Gerald byl w ich oczach swirem. Rocio zwierzyl sie Jedowi i Beth, ze w myslach Geralda nie dostrzega ani krzty logiki. W rogu ekranu pojawil sie maly obrazek twarzy Rocia. -Otrzymalem wektor lotu patrolowego - oznajmil. - Nic szczegolnego, oddalimy sie na trzy miliony kilometrow od Nowej Kalifornii. To chyba proba. Chca sprawdzic, czy bede wykonywal rozkazy. Napelnilem rezerwowe pecherze plynem odzywczym. Gdybym chcial prysnac, teraz mialbym najlepsza okazje. -A nie chcesz? - Spytala Beth. -Nie. Mialbym do wyboru tylko habitaty edenistow lub flote Konfederacji. Cena za azyl bylaby wspolpraca z naukowcami. A poniewaz doprowadzilbym w koncu do kleski opetanych, powtorze to, co juz powiedzialem. Musze znalezc inne rozwiazanie. -Ja nie mam zamiaru odlatywac z Montereya - wtracil Gerald. Na ekranie gwaltownie sie kurczyla sylwetka przeciwobrotowego kosmodromu. - Prosze cie, wroc, chce wysiasc. -Nie da rady, stary - powiedziala Beth. - To opetani, na Montereyu chwyca cie w jednym momencie. Odpusc sobie. Jesli sprobujemy, wszyscy skonczymy jak Marie. Rocia tez ukarza. -W tej sprawie zrobie wszystko, co mozliwe - rzekl Rocio - ale najpierw wierna sluzba musze sie wkupic w laski Kiery. Beth pochylila sie i chwycila za ramie Geralda. -Tyle mozesz poczekac, co? Gerald zastanawial sie nad jej slowami, majac swiadomosc, ze ostatnio jakos ciezkawo mu sie mysli. Byl czas, kiedy dawal natychmiastowa odpowiedz na kazde pytanie i w kazdym temacie. Tamten Gerald istnial juz tylko w jego glowie, we wspomnieniach trudnych do odgrzebania i jeszcze trudniejszych do zrozumienia. -W porzadku. - Z trudem sie zdecydowal. Przeciez byl juz tak blisko. Kilkaset metrow, nie wiecej... A teraz musial leciec, znowu ja porzucic. Po wielu dniach pewnie tu wroca, lecz w tym czasie kochana Marie bedzie sluzyc tej strasznej kobiecie i przezywac meki. Wyobraznia podsuwala okropne rzeczy, na ktore musialo sie godzic opetane cialo. Marie byla sliczna, urocza dziewczyna. Kolo niej krecily sie tabuny chlopakow, czym staral sie zawsze nie martwic, bo nie chcial jej trzymac pod kloszem. Opetani na Lalonde sprawiali wrazenie, jakby obchodzil ich tylko seks. Jak w przypadku wszystkich ojcow od zarania dziejow, Gerald wolal nie roztrzasac seksualnych przygod corki. Tak wlasnie byc musialo, przyznawal w glebi swego strapionego serca. Kazdej nocy Kiera wpusci do lozka faceta. Bedzie sie smiala i jeczala, rozkoszujac sie ponizeniem Marie. Bedzie domagac sie ostrych, odrazajacych numerow. Ciala wija sie w mroku... Piekne, silne ciala... Gerald cicho zalkal. -Zle sie czujesz? - Spytala Beth. Obok niej Jed zmarszczyl czolo. -Nie - wymamrotal Gerald. Pocieral spocone czolo, jakby ten masaz mial go uwolnic od bolu. - Chce tylko jej pomoc. Na pewno mi sie uda, ale musze do niej dotrzec. Tak powiedziala Loren, wiecie? -Nie martw sie, wrocimy, zanim sie obejrzysz. Smetnie pokiwal glowa i zajal sie dziobaniem jedzenia. Musial szybko odnalezc Marie. Zdawal sobie sprawe z ciezkiej sytuacji innych ludzi, lecz ona cierpiala ponad miare. Postanowil, ze nastepnym razem, kiedy wyladuja na Montereyu, rozegra to inaczej. Jak? To sie dopiero zobaczy, ale na pewno inaczej. Rocio wyczuwal burze w myslach Geralda, jego niepojety strach pod przykrywka lagodniejszych uczuc. Umysl tego czlowieka stanowil wielka zagadke. Rocio wolal zreszta nie poznawac tresci tych umeczonych mysli. Powinien byl przekonac Jeda i Beth, ze tylko oni moga zostac na pokladzie. Cala ta zgraja komplikowala mu zycie. Najchetniej znowu odsialby plewy. Oddalil sie od asteroidy i przyspieszyl. Modyfikujac pole dystorsyjne, wytwarzal silniejsze zmarszczki w strukturze czasoprzestrzeni. Zeglowal wsrod nich z przyspieszeniem 7 g, a jednoczesnie, za pomoca drobniejszych manipulacji, zredukowal przeciazenie w sekcji mieszkalnej. Poniewaz w miare wzrostu predkosci doznawal coraz glebszego poczucia swobody, postanowil wrocic do swoich wysnionych ksztaltow. Wolno rozpostarl ciemne skrzydla i zaczal nimi energicznie machac, roztracajac drobiny miedzyplanetarnego pylu. Pokolysal szyja, zamrugal duzymi, czerwonymi slepiami i poruszyl szponami. Wreszcie czul sie w harmonii z zyciem i samym soba, co tylko umocnilo go w przekonaniu, ze najwyzszy czas pozbawic Kiery wladzy nad piekielnymi jastrzebiami. Nawiazal rozmowe z innymi statkami, aby subtelnie wysondowac ich nastawienie i namierzyc te, ktore myslaly podobnie jak on. Sposrod siedemdziesieciu przebywajacych obecnie w ukladzie Nowej Kalifornii dziewietnascie, jak mniemal, moglo udzielic mu jawnego poparcia, a kolejne dziesiec w sprzyjajacych okolicznosciach przeszloby na jego strone. Pewna grupa skrzetnie skrywala swoje przekonania, podczas gdy osiem lub dziewiec, na czele z Etchellsem i Cameronem Leungiem, az rwalo sie do dzialania, zeby poprowadzic flote Organizacji do chwalebnego zwyciestwa. Na razie uklad sil byl niekorzystny. W osmej godzinie patrolu zglosil sie Hudson Proctor z nowymi wskazowkami. -W strone Nowej Kalifornii hamuje statek miedzyplanetarny - informowal podkomendny Kiery. - Kieruje sie prosto na biegun poludniowy. Odleglosc: poltora miliona kilometrow. Prawdopodobnie wystartowal z planetoidy Almaden. Wyczuwasz go? Rocio powiekszyl obszar pola dystorsyjnego, aby objac nim miejsce wskazane przez Proctora. Statek wsliznal sie w przestrzen jego percepcji pod postacia wysokoenergetycznego punktu o zageszczonej masie. -Mam go. -Przechwycic i nakazac powrot. -Jest wrogo nastawiony? -Raczej nie. Prawdopodobnie nowa banda idiotow, ktorym sie wydaje, ze moga mieszkac, gdzie chca, zamiast tam, gdzie im kaze Organizacja. -Zrozumialem. A jesli odmowia? -Rozpieprz ich w drobny mak. Jeszcze jakies pytania? -Nie. Rocio ponownie zmienil pole dystorsyjne, zeby sie skupilo na malym obszarze przed dziobem statku. Przez komorki modelujace przeplynela energia i nacisk na czasoprzestrzen zwiekszyl sie do nieskonczonosci. Otworzyl sie wlot tunelu, do ktorego wskoczyl, by niespelna dwie sekundy pozniej wylonic sie z drugiej strony. Terminal predko sie domknal za piorami ogona i przestrzen powrocila do stanu rownowagi. Miedzyplanetarny statek znajdowal sie trzy kilometry od niego. Wygladal jak dluga, srebrzysta drzazga z metalu i kompozytu. Budowa standardowa: beczkowaty modul mieszkalny polaczony kratownica z czlonem napedowym. Statek hamowal z przyspieszeniem ujemnym 0,7 g. Z dyszy silnika tryskal prosty strumien bialoniebieskich spalin. Rocio wyczul tez, ze w odleglosci pieciu tysiecy kilometrow otwiera sie terminal tunelu czasoprzestrzennego. Wylonil sie z niego piekielny jastrzab, ktory natychmiast ograniczyl pole dystorsyjne i dalej juz tylko dryfowal. Rocio mial ochote sie przywitac, lecz zrezygnowal. Nie podobalo mu sie to, ze ktos ma na niego oko, dubluje jego zadania. Sygnalem radarowym uruchomil transponder statku. W kodzie byla zapisana nazwa: "Lucky Logorn". Rocio zrownal sie z nim szybkoscia i otworzyl kanal lacznosci krotkiego zasiegu. -Tutaj okret Organizacji "Mindori" - powiedzial. - Zblizacie sie bez zezwolenia do sieci strategiczno-obronnej Nowej Kalifornii. Prosze sie przedstawic. -Mowi Deebank, chyba jestem tu kapitanem. Nie reklamowalismy sie z przylotem, zeby nie sciagnac na siebie tych przekletych jastrzebi. Przepraszamy, nie chcielismy napedzic wam strachu. Prosimy o zezwolenie na podejscie do stacji niskoorbitalnej. -Prosba odrzucona. Wracajcie na asteroide. -Zaraz, zaraz, do cholery! Jestesmy lojalnymi czlonkami Organizacji. Kto ci dal prawo nam rozkazywac? Rocio wlaczyl dzialko maserowe w dolnej czesci kadluba i wzial na cel jeden z paneli termozrzutu, przymocowany do komory narzedziowej "Lucky Logorna". -Po pierwsze, nie rozkazuje, tylko przekazuje wiadomosc od Organizacji. Po drugie... Strzelil. Spojna wiazka promieniowania wywalila polmetrowa dziure w panelu termozrzutu. Rozjarzone pomaranczowe szczatki prysly na boki, a potem przygasly i sczernialy. -Chuj z wami! - Ryknal Deebank. - Sukinsyny, nie mozecie nas wiezic! -Przestawcie naped. Natychmiast. Nastepnym razem przestrzele silnik termojadrowy. Bedziecie tu dryfowac i zakladac sie, co wczesniej sie skonczy, zywnosc czy powietrze. Przy odrobinie szczescia, jesli znajda was jastrzebie, skonczycie jako zwierzeta doswiadczalne w laboratoriach Konfederacji. -Ty gnoju! -Czekam. - Rocio zblizyl sie i wyczul fale gniewu i rozzalenia, ktora bila od osmiu osob zgromadzonych w module mieszkalnym. Nie braklo rowniez goryczy porazki. Jak bylo do przewidzenia, obrocily sie dysze silnika termojadrowego. "Lucky Logom" wszedl na tor w ksztalcie splaszczonej elipsy, ktory powinien go w koncu wykierowac na Almaden. Zniwelowanie rozpedu musialo trwac dlugo, zapewne wiele godzin, i kosztowac sporo paliwa. -Zapamietamy cie - odgrazal sie Deebank. - Pewnego dnia zechcesz do nas dolaczyc. Nie mysl sobie, ze latwo ci pojdzie. -Gdzie mialbym dolaczyc? - Zapytal Rocio, szczerze zaciekawiony. -Na jakiejs planecie, przyglupie! -O to wlasnie wam chodzi? Boicie sie przestrzeni kosmicznej? -A myslisz, ze co my tu robimy? Inwazje? -Tego mi nie powiedziano. -Dobra, wiec juz wszystko rozumiesz. Przepuscisz nas teraz? -Nie moge. -To chrzan sie! Rocio probowal zabarwic mysli skrucha i wspolczuciem: -Naprawde. Pilnuje mnie drugi piekielny jastrzab, zebym przypadkiem nie dal plamy. Bo widzisz, nie sa pewni, czy bede wobec nich ulegly. -Slyszysz ten chlupot? To serce mi krwawi. -Czemu Organizacja nie chce was na Nowej Kalifornii? -Bo potrzebuje wyrobow naszych stacji przemyslowych. Na asteroidzie jest mnostwo przedsiebiorstw astroinzynieryjnych, ktore specjalizuja sie w produkcji uzbrojenia. A my, jak te durnie, musimy straszyc nieopetanych mechanikow i gonic ich do roboty. Jak w jebanym burdelu. Za zycia bylem zolnierzem, walczylem z faszystami, ktorzy niewolili ludzi. Mowie ci, tak byc nie powinno. Nie tego mnie uczono. -Czemu wiec zostales w Organizacji? -Jesli nie jestes z Capone, jestes przeciwko niemu. Takie sa zasady. Wszystko to sobie sprytnie wykombinowal. Dowodcy, ktorych wyznaczyl, staja na glowie, zeby nie popasc w nielaske. Przykrecaja nam srube, a my ja przykrecamy robolom. W razie klopotow, gdybysmy zaczeli zrzedzic lub zadzierac nosa, poprosza flote o wsparcie. Co, moze nie? Tacy jak ty robia za zandarmow, trzymaja w kupie ten caly bajzel. -Mamy wlasnego zandarma. Nazywa sie Kiera. -Ta slodka kociczka? Jaja sobie robisz? Taka moglaby mnie na chwile zniewolic, nie mialbym nic przeciwko. - Jego rubaszny smiech zdawal sie wypelniac przestrzen miedzy statkami. -Gdybys ja spotkal, inaczej bys mowil. -Wredna suka, co? -Bardziej niz myslisz. -Widze, ze nie przepadasz za nia. -Obaj jestesmy w podobnej sytuacji. -Tak? No to posluchaj, moze sie jakos dogadamy? Jesli bedziemy musieli wrocic na Almaden, dowodcy kaza nam lizac gowno za wywiniecie tego numeru. Zabierz nas na Nowa Kalifornie, wysadz na jakiejs stacji niskoorbitalnej albo daj kosmolot, jesli masz. Jak juz bedziemy na dole, wierz mi, zadna sila nas stamtad nie wykurzy. -Fajnie, ale co ze mna? -Zdobedziemy dla ciebie nowe cialo, ludzkie cialo, najlepsze, jakie tylko mozna. Na planecie zostaly miliony nie opetanych. Jednego przygotujemy do opetania i zatrzymamy dla ciebie. Dzieki temu przylaczysz sie do nas bez wiekszego ryzyka. Sluchaj, przeciez czujesz, ze mowie prawde? -Tak, ale ta oferta mnie nie interesuje. -Co?! Czemu nie? Daj spokoj! To superokazja. -Nie dla mnie. Ludzie, wy naprawde nie znosicie tej pustki wszechswiata. -Nie mow, ze tobie sie tu podoba. Nie byles w zaswiatach? Caly czas je slychac. Mamy je o krok od siebie, po sasiedzku, kryja sie w ciemnosciach. Trzeba stad zwiewac. -Ja nie chce. -Bredzisz. -Serio mowie. Jasne, slysze potepione dusze, ale nie maja na mnie juz zadnego wplywu. Przypominaja o pustce, lecz nic zlego mi nie zrobia. Gdyby nie strach, nikt z was by nie uciekal. Ja sie pozbylem strachu. "Mindori" przemierza pustkowia, w tym srodowisku czuje sie najlepiej. Odkad ten twor jest moim nosicielem, wyzbylem sie leku. Moze i wy powinniscie poszukac sobie cial jastrzebi lub czarnych jastrzebi. Wyobrazasz to sobie? Wreszcie nastalyby spokojne czasy, bez gwaltu i przemocy, gdyby po smierci czlowiek mogl opetac cialo jastrzebia. Jestem pewien, ze jesli poswiecic temu dosc czasu i zaangazowania, daloby sie wyhodowac ich tyle ile trzeba. W przyszlosci latalyby nas miliardy w kosmosie, rasa ludzka przeobrazilaby sie w zastep czarnych aniolow, szybowalibysmy miedzy gwiazdami. -Wiesz co, koles? Opetanie tego potwora wcale cie nie wyleczylo, raczej odebralo ci rozum. -Moze i tak, ale ktoremu z nas jest dobrze? -Zapomniales, ze masz Kiere na karku? Jak to sie stalo, zes jeszcze nie pogalopowal w kierunku zachodzacego slonca? -Jak zauwazyles, mam problemy z Kiera. -No wlasnie, wiec przestan sie wymadrzac. -Wcale sie nie wymadrzam. Twoja propozycja mnie interesuje. Niewykluczone, ze dojdziemy do porozumienia. Mam pewien pomysl, ale najpierw musze rozeznac sie w sytuacji. Wroc na Almaden, niebawem cie znajde. * Ilekroc Kiera schodzila do sali gimnastycznej w podziemiach Hiltona, budzily sie w niej okrutne, zwierzece instynkty. Dobrze sie czula w swojej nowej roli beztroskiego wampa, kiedy lustrowala mlodziencow, ktorym szorstki Malone dawal niezla szkole. Widzac ja, peszyli sie, tracali lokciami i mieli strach w oczach, co sprawialo jej niewymowna przyjemnosc. Juz na Nowym Monachium lubila sobie poromansowac: w czasie malzenstwa miala kilku kochankow, przed i po tym jak maz popadl w nielaske. Ale wszystko to ostatecznie sprowadzalo sie do schadzek pozbawionych ognia namietnosci. Emocjonujacych przezyc dostarczala swiadomosc tego, ze ma sie kogos na boku, ze sie zdradza i unika kary. Seks nie byl celem samym w sobie.Teraz jednak mogla swobodnie popuszczac wodze swoich seksualnych fantazji, nikt jej za to nie ganil i nie potepial. Po czesci jej czar bral sie z tego, ze miala wladze i stanowila wyzwanie dla kazdego mezczyzny. Reszte zawdzieczala wspanialemu cialu Marie Skibbow. Wlasnie ten drugi czynnik popychal ja do odwiedzania miejsc, gdzie przebywali nieopetani. Bo opetani kochankowie, jak biedaczysko Stanyon, byli tacy sztuczni. Mezczyzni, oczywiscie, wyposazali sie w duze penisy, ktore mogly im stac do rana, i ciala greckich bogow. Te rutynowe udoskonalenia mowily az za wiele o ich kompleksach i slabosciach. Mlodziencow z sali gimnastycznej lubila za ich nieskazona naturalnosc. Nie byli w stanie schowac sie za zadna maska, mentalna ani fizyczna, przez co seks z nimi miescil w sobie pierwiastek prymitywnej zwierzecosci. Pozbawiona jakichkolwiek zahamowan, bezdyskusyjnie dominowala w lozku, co jeszcze potegowalo doznania. W dodatku sama Marie miala w tych sprawach zaskakujace doswiadczenie, wykorzystywane przez Kiere do jej milosnych eksperymentow. Doswiadczenie bylo owocem gorzkich wspomnien z dlugiej zeglugi, kiedy musiala skapitulowac przed starym dziadyga Lenem Buchannanem. Conocne upokorzenia wytrzymywala tylko z jednego powodu: spodziewala sie odzyskac wolnosc na drugim koncu rzeki. Dziewczyne cechowala godna podziwu wytrwalosc, niewiele mniejsza od wytrwalosci Kiery. Nawet teraz, zniewolona i zrozpaczona, zamknieta w niematerialnym wiezieniu, Marie wierzyla, ze odzyska wolnosc. Ale jak? - Zapytala w myslach Kiera, rozbawiona. Jakos. Kiedys. Musialabym cie nie kontrolowac. Nic nie trwa wiecznie. Ty powinnas wiedziec to najlepiej. Kiera przepedzila z mysli czupurna dziewczyne. Parsknela z kpina. Jej spojrzenie spoczelo na dosc uroczym dziewietnastolatku, ktory okladal piesciami skorzany worek treningowy. Podniecala ja bestialska agresja i pot na miesniach. Nie odwracal sie, choc wiedzial, kto za nim stoi. Mial nadzieje, ze jesli uniknie jej wzroku, ona sobie pojdzie. Kiwnela palcem na Malone'a, ktory podszedl do niej niechetnie. -Jak mu na imie? - Zapytala ochryplym glosem. -Jamie. - Przysadzisty trener myslal o niej z pogarda. -Boisz sie mnie, Jamie? Mlodzieniec przestal boksowac i przytrzymal worek. Spojrzal na nia swymi lagodnymi, szarymi oczami. -Nie ciebie, ale tego, do czego jestes zdolna. Wolno zaklaskala. -Swietnie. Nie martw sie, nic zlego ci nie zrobie. - Zerknela na Malone'a. - Przyprowadze go rano. Malone sciagnal czapke i splunal na ziemie. -Jak sobie zyczysz, Kiera. Podeszla do Jamiego i z satysfakcja dostrzegla jego zmieszanie. -Chyba nie jestem taka zla, kochanie, co? - Szepnela. Byl od niej wyzszy o glowe. Gdy spojrzal na nia z gory, jego wzrok przyciagnely fragmenty jej opalonego na braz ciala, ktorych nie zaslaniala ciemnofioletowa, letnia sukienka. Niesmialosc walczyla w nim o lepsze z pierwotnymi uczuciami. Kiera usmiechala sie triumfalnie. Nareszcie dzisiaj cos szlo po jej mysli. Capone i te jego cholerne zbojeckie plany! Drobnymi raczkami chwycila wielkie lapska mlodzienca i wyprowadzila go z sali jak olbrzymia kukielke. Ale zanim doszli do dwuskrzydlowych drzwi, te otworzyly sie z impetem. Do srodka wparowal Luigi ze stosem recznikow i spiorunowal Kiere nienawistnym wzrokiem. Niegdysiejszy dowodca floty musial zagryzc zeby i uslugiwac tej miernocie Malone'owi. Jatrzace sie w nim niezadowolenie uzewnetrznialo sie wybuchami zabojczej antypatii. Byl pewien, ze przyszla tu tylko po to, aby napawac sie jego upokorzeniem. Nowa ulubienica szefa delektowala sie upadkiem rywala. -O, Luigi! - Przywitala sie wesolo Kiera. - Kto by sie tu ciebie spodziewal? Co za mile spotkanie. -Odwal sie, dziwko! - Przepchnal sie obok niej z marsowa mina. -Oprocz noszenia recznikow pucujesz im buty na czworakach? Luigi obrocil sie w pol kroku i ruszyl w jej strone. Pochylil sie tak, ze dotkneli sie nosami. -Jestes kurwa, nikim wiecej! Zwykla, tania zdzira. Masz tylko jedno na sprzedaz, ale kiedy piekielne jastrzebie sie zuzyja, bedziesz zerem. Najlepsze jest to, ze sama o tym wiesz. Nikogo nie zwiedziesz udawaniem zasranej cesarzowej. Cala asteroida napierdala sie z ciebie! -Owszem, wiem, co sie moze zdarzyc - odpowiedziala z niezmaconym spokojem. - Ale sie nie zuzyja, jesli flota bedzie umiejetnie dowodzona. Konsternacja odbila sie na jego twarzy i w myslach. -Co? Jego niepewnosc wystarczyla Kierze. Poglaskala Jamiego po poteznym bicepsie. -Wez od Luigiego te reczniki, kochany. Chyba jednak nie bedziesz mi dzis potrzebny. Jamie obserwowal znad stosu recznikow, niespodziewanie wlozonych mu na rece, drzwi zamykajace sie za Kiera i Luigim. -Czegos tu nie kapuje... - Napalil sie juz na bzykanko, wbrew temu wszystkiemu, co inni mowili o tej wiedzmie. Malone po ojcowsku poklepal go po ramieniu. -Nie przejmuj sie, chlopcze. Lepiej, ze ominela cie ta przygoda. * Biorac pod uwage wysokie stanowisko doktora Pierce'a Gilmore'a w strukturach naukowych CNIS-u (w wydziale analiz uzbrojenia), nikogo nie mogly dziwic jego biurokratyczne zapedy. W pracy dokladny i konsekwentny, w swoich badaniach optowal za bezwarunkowym przestrzeganiem wymogow proceduralnych. Tak nieugiete stosowanie sie do zasad bylo zrodlem wielu zartow wsrod pracownikow nizszego szczebla, ktorzy zarzucali mu brak elastycznosci i wyobrazni. Ze stoickim spokojem znosil docinki padajace za jego plecami, a zarazem uparcie, choc grzecznie odmawial chodzenia na skroty i realizowania szalenczych pomyslow. Na jego korzysc przemawial fakt, ze wydzial potrzebowal dokladnie takiego kierownika. Niewyczerpane poklady cierpliwosci okazuja sie nieodzowne, gdy rzecz dotyczy rozbierania na czesci egzemplarzy nieznanej broni, ktora skonstruowano nielegalnie - zwykle pod rzadowymi auspicjami - i ktora zwykle kryje w sobie mechanizmy aktywnego zniechecania do szczegolowych ogledzin. W ciagu ostatnich siedmiu lat, kiedy Gilmore kierowal wydzialem, lista wypadkow pozostawala czysta.Co jeszcze przemawialo na jego korzysc, to niechec do tworzenia swego rodzaju instytucji w instytucji, zrzeszajacej pracownikow rzadowych, ktorzy podobnie jak on cieszyli sie duza swoboda podejmowania decyzji. W efekcie posiadal skromne biuro, porownywalne z gabinetem pracownika sredniego szczebla zarzadzania w miedzygwiezdnym konsorcjum. Mial w nim tylko pare rzeczy osobistych, troche ozdob i obrazki na biurku. Na polce pod waska rurka solarna kwitl storczyk, stanhopea. Eleganckie meble byly wykonane z ciemnego drewna w wybujalym stylu rdzennego Srodkowego Zachodu, zapamietanym z dziecinstwa. Szerokie holograficzne okna, ktore przedstawialy fascynujace, surowe okolice Cheyenne, nie potrafily ukryc prawdziwego polozenia gabinetu, zakopanego gleboko we wnetrzu Trafalgaru. Te niedogodnosc rekompensowala ultranowoczesna instalacja elektroniczna: skonstruowany przez edenistow system procesorowy o mozliwosciach zblizonych do sztucznej inteligencji. Dzieki temu systemowi dwa razy w tygodniu przewodniczyl interdyscyplinarnym posiedzeniom, poswieconym zdolnosciom opetanych. Kierownictwo wydzialu spotykalo sie juz po raz drugi, od czasu kiedy Jacqueline Couteur sprobowala odzyskac wolnosc w strzezonej sali sadowej nr 3. Skutki tamtych wydarzen do dzisiaj psuly ludziom samopoczucie. Pierwszy pojawil sie profesor Nowak. Fizyk kwantowy nalal sobie kawy z ekspresu, ktorego Gilmore uzywal na okraglo. Doktor Hemmatu, specjalista od energii, i Yusuf, ekspert od spraw elektronicznych, nadeszli razem, pograzeni w szeptanej rozmowie. Pozdrowili Gilmore'a formalnym skinieniem glowy i usiedli przy stole konferencyjnym. Nastepny przybyl neurolog Mattox. Jak zwykle troche zamkniety w sobie, usiadl po tej samej stronie stolu co Yusuf, dwa krzesla dalej. Dokooptowal jeszcze Euru, ktory zajal miejsce naprzeciwko Gilmore'a. W odroznieniu od pozostalych smagly edenista wydawal sie nieprzyzwoicie zadowolony. Gilmore znal swojego zastepce na tyle dlugo, by wiedziec, ze nie jest to zwykly rodzaj zadowolenia, jakie okazywali wszyscy edenisci. -Masz cos? - Zagail. -Przylecial jastrzab z ukladu Srinagara. Przywiozl ciekawe nagranie. Hemmatu nadstawil uszu. -Z Valiska? Niezalezny habitat przed swoim zniknieciem dostarczyl wielkiej ilosci bezcennych informacji na temat zachowania opetanych. -Tak. Nagranie powstalo, zanim Dariat i Rubra zabrali habitat - odpowiedzial Euru z szerokim usmiechem. Polecil technobiotycznemu blokowi procesorowemu przeslac datawizyjny sygnal. Sensywizyjna transmisja odbiegala od normy: brakowalo wiernosci przekazu, ktora zwykle daje pelna obsluga kanalow nerwowych. Konwersja wspomnien habitatu edenistow do standardowego elektronicznego formatu, jakim poslugiwali sie adamisci, zawsze powodowala drobne znieksztalcenia, lecz tym razem chodzilo o cos wiecej. Zatopiony w srodowisku wyblaklych kolorow, niklych zapachow i niewyraznych wrazen dotykowych, Gilmore usilnie staral sie nie dopuscic do siebie mysli, ze wchodza w gre zjawiska nadprzyrodzone. Ta mysl jednak wciaz go dreczyla. Byly to wspomnienia Dariata: kolysal sie na powierzchni lodowatej wody w mrocznej rurze o scianach z polipa. Choc bronil sie przed zimnem energistyczna moca, dawalo mu sie mocno we znaki. Trzesly nim dreszcze, zawlaszczone konczyny dretwialy. Kurczowo trzymala sie go otyla, czarnoskora kobieta. Ona rowniez dramatycznie dygotala, majac na sobie przedziwny kapok z poduszek. "Miales jakies pojecie o odleglosciach, rozmiarach?" - Zapytal Dariata konsensus Kohistana. "Raczej nie. Wszechswiat to wszechswiat. Jak duzy jest nasz?". Konsensus otrzymal wspomnienie z krotkiej wizyty w zaswiatach. Dusza Dariata byla tam watla iskierka, jaznia blakajaca sie za rubieza rzeczywistosci, w jednym okamgnieniu odcieta od swiata. Za rubieza panowal harmider, nieprzeliczone zastepy dusz miotaly sie z tym samym pragnieniem smakowania wrazen dostepnych po drugiej stronie. Jezeli przekaz sensywizyjny z kolektora sciekowego jakosciowo pozostawial wiele do zyczenia, to wspomnienie cudzego wspomnienia bylo rozmyte niczym na wpol zapomniany sen. W odczuciu Dariata, zaswiatow nie charakteryzowaly zadne cechy fizyczne, swoja obecnosc manifestowaly przejrzystym kolazem emocji. Dominowaly udreka i tesknota. Dusze osaczyly go zewszad i zaczely sie karmic jego wspomnieniami, spragnione iluzji wrazen zmyslowych. W skolowanym umysle Dariata zapanowal strach. Chcial uciekac. Chcial zanurzyc sie we wspanialej gwiezdzie cielesnych doznan, ktora Kiera i Stanyon rozpalili w ciele Horgana. Zaswiaty odsuwaly sie w dal, gdy przelatywal przez wylom w barierze oddzielajacej pola egzystencji. "W jaki sposob kontrolujesz energistyczna moc?" - Zapytal konsensus. W odpowiedzi Dariat zademonstrowal na przykladzie wizualizacji, tym razem krystalicznie czystej, jak pragnienie odmienia rzeczywistosc. Prosze bardzo: ladniejsze rysy twarzy, gestsze wlosy, jasniejsze ubranie. Przypominalo to holograficzna projekcje, ktora jednak saczaca sie z zaswiatow energia wzmacniala i utrwalala. Byla z tym zwiazana takze sila niszczycielska, ktora uwalniala sie na podobienstwo pioruna, kierowanego i wystrzeliwanego moca wrzacych uczuc. Strumien energii z zaswiatow zwiekszal sie tysiackrotnie, przeplywal przez opetane cialo niby prad elektryczny. "A co ze zmyslami? Albo z twoja percepcja pozazmyslowa?" - Indagowal konsensus. Swiat zmienil sie, zatonal w nieuchwytnym cieniu. Padlo jeszcze kilka uwag i pytan dotyczacych stanu Dariata, na ktore buntownik staral sie dokladnie odpowiedziec. Cale nagranie trwalo ponad kwadrans. -Kapitalna sprawa - stwierdzil Gilmore na zakonczenie. - To wyjasni wiele watpliwosci i posunie naprzod badania. Odnosze wrazenie, ze Dariat mial w zaswiatach pewna swobode poruszania sie. A to sie wiaze, jak mniemam, z wymiarami. -Dziwne srodowisko - odezwal sie Nowak. - Dusze cisnely sie w wielkim tloku, jakby brakowalo im przestrzeni. Nie wiem, czy mozna to nazywac miejscem, choc na pewno jednorodnym obszarem. Powiedzialbym, ze zamknietym kontinuum, ale poniewaz istnieje rownolegle do naszego wszechswiata, musi miec nieskonczona wielkosc. Tworzy nam sie jakis paradoks, do cholery. - Wzruszyl ramionami, zdenerwowany wlasnym tokiem rozumowania. -A mnie zaciekawily zdolnosci percepcyjne Dariata - powiedzial Euru. - Sa zaskakujaco podobne do zaimplementowanej jastrzebiom umiejetnosci postrzegania masy. Gilmore popatrzyl na wysokiego edeniste, siedzacego po drugiej stronie stolu, i spojrzeniem zachecil go do kontynuowania. -Podejrzewam - ciagnal Euru - ze opetani potrafia interpretowac lokalne zaburzenia energetyczne. Nie wiadomo, jaka energia wladaja, ale musi przenikac do naszego wszechswiata, mimo ze jeszcze jej nie wykryto. -Jesli sie nie mylisz - rzekl Nowak - to mamy nastepna poszlake wskazujaca na to, ze nasz wszechswiat sasiaduje z zaswiatami i nie istnieje zaden okreslony punkt styku. -A jednak musi istniec konkretne polaczenie - dedukowal Euru. - Kiedy Dariat zajmowal cialo Horgana, mial kontakt z potepionymi duszami. Slyszal je, ze tak sie wyraze z braku lepszego okreslenia. Nieustannie blagaja opetanych, aby przygotowali im ciala. Gdzies istnieje polaczenie, kanal prowadzacy z powrotem. Gilmore przesuwal spojrzenie po twarzach, ciekaw, czy ktos podejmie temat. Wszyscy jednak w milczeniu wyciagali wnioski plynace ze slow Euru i Nowaka. -Zastanawiam sie, czy nie podejsc do sprawy z innej strony - powiedzial. - Badz co badz, proby okreslenia cech kwantowych zjawiska spelzly na niczym. Moze zamiast sie skupiac na charakterze bestii, pomyslmy, jak sie zachowuje i do czego zmierza. -Zeby sobie z nia poradzic, musimy ja zidentyfikowac - rzekl Yusuf. -Nie jestem zwolennikiem metod silowych i szukania rozwiazan po omacku - odparl Gilmore - ale cos sobie przypomnijcie: nim doszlo do eskalacji kryzysu, bylismy przekonani, ze to atak wirusa energetycznego. Osobiscie uwazam, ze wlasnie z nim mamy do czynienia. Nasze dusze to samodzielne formy, zdolne do istnienia i podrozowania poza obrebem ciala. Jak sadzisz, Hemmatu, z czego sa zbudowane? Specjalista od energii podrapal sie po policzku dlugimi palcami. Dumal nad odpowiedzia. -Widze, do czego zmierzasz. Prawdopodobnie energia zaswiatow jest obecna w otaczajacej nas materii, takze w zywych komorkach, choc tylko, jasna sprawa, w sladowych ilosciach. Inteligencja czlowieka, w miare jak sie rozwija, wchodzi z ta energia w jakas interakcje. -Otoz to! - Przyklasnal Gilmore. - Procesy myslowe, ktore powstaja w strukturze neuronowej, po smierci mozgu zachowuja swoja spojnosc. Tak sie ksztaltuje dusza. Religia czy spirytualizm nie maja z tym nic wspolnego, to najzupelniej normalne zjawisko, biorac pod uwage nature wszechswiata. -Ja bym tak lekka reka nie odrzucal religii - stwierdzil - jestesmy czescia Bozego stworzenia, nieprawdaz? Gilmore nie wiedzial, czy to zarty. W konfrontacji z niezrozumialymi zagadkami kosmologii wielu fizykow szukalo oparcia w religii, gdy inni na odwrot, przechodzili na ateizm. -Moze sie na razie powstrzymamy od tego typu rozwazan, dobrze? - Zaproponowal. Nowak usmiechnal sie lobuzersko i wielkodusznie machnal reka. -Zastanawiam sie nad mechanizmami zachowania spojnosci duszy - ciagnal Gilmore. - Cos trzyma w kupie mysli i wspomnienia. Syrinx uslyszala od Malvy takie slowa: "Zycie daje poczatek duszom; matrycom, ktore samoswiadomosc wyksztalca z energii zgromadzonej w biologicznym organizmie". -Zatem dusza powstaje z reakcji mysli na energie - rzekl Nowak. - Nie zamierzam podwazac tej hipotezy, ale jaki z niej pozytek? -Taki, ze chodzi tylko o nas, ludzi. Zwierzeta nie maja duszy. Dariat i Laton nie wspominali o spotkaniach z nimi w zaswiatach. -Nie wspominali tez o spotkaniach z duszami obcych - wtracil Mattox - a przeciez one tam sa, jak twierdza Kiintowie. -To duzy wszechswiat - stwierdzil Nowak. -Nie w tym rzecz - zauwazyl Gilmore. - Tylko niektore dusze przebywaja w znanym nam obszarze, blisko granicy. Tak wynikalo ze slow Latona. "Po smierci mozna wyruszyc w dluga podroz", chyba tak powiedzial. Euru ze smutkiem pokrecil glowa. -Chcialbym w to wierzyc... -W tej kwestii sie z nim zgadzam, choc nie ma to wiekszego znaczenia w kontekscie mojej hipotezy. -Mianowicie jakiej? - Spytal Mattox. -Chyba wiem, co spaja dusze. Zapewne samoswiadomosc. Zauwazcie, ze zwierze, dajmy na to pies czy kot, posiada pewne cechy wyrozniajace go jako organizm biologiczny, ale nie ma duszy. Dlaczego? Wszak ma strukture neuronowa, wspomnienia, w neuronowej strukturze zachodza procesy myslowe. A jednak z chwila smierci wszystko ulega rozproszeniu. Forma rozpada sie, pozbawiona spoiwa: silnego poczucia wlasnej osobowosci. Brakuje uporzadkowania. -Bezksztaltna otchlan - mruknal Nowak, rozbawiony. Gilmore zignorowal ironiczna uwage. -Dusza jest koherentnym bytem, to wiadomo, a Dariat i Couteur udowodnili, ze w zaswiatach plynie czas. Oni tam sie starzeja tak samo jak my tutaj. Jestem przekonany, ze te ich slabosc mozna wykorzystac. -Jak? - Zapytal Mattox, zaintrygowany. -Wprowadzimy zmiany. Energii, z ktorej zbudowane sa dusze, nie mozna oczywiscie zniszczyc, ale na pewno mozna ja oslabic lub rozproszyc, przywrocic do pierwotnego stanu. -Ach tak. - Hemmatu usmiechnal sie z uznaniem. - Teraz rozumiem twoj punkt widzenia. Musimy wprowadzic do ich zycia element chaosu. Euru popatrzyl na Gilmore'a z trwoga. -Bedziemy ich zabijac? -Znajdziemy sposob, by zabijac - odpowiedzial niewzruszenie kierownik wydzialu. - Jezeli maja mozliwosc opuszczenia tej czesci zaswiatow, w ktorej sa teraz, nalezy ich do tego zmusic. Perspektywa smierci ostatecznej wystraszy ich tak, ze zostawia nas wreszcie w spokoju. -Ale jak to zrobic? - Spytal Euru. - Jak sie za to zabrac? -Wyprodukujemy wirusa atakujacego umysl, uniwersalna antypamiec, ktora bedzie zarazac i rozwarstwiac procesy umyslowe. Najlepsze jest to, ze opetani w pogoni za wrazeniami bez ustanku wymieniaja sie wspomnieniami. Wszyscy razem tworza wielki, mentalny nadprzewodnik. -Cos konkretnego chodzi ci po glowie? - Spytal Hemmatu. - Wynalazl juz ktos taka antypamiec? -Wynaleziono kilka rodzajow broni, ktore sluza do zachwiania procesow mentalnych przeciwnika - rzekl Mattox. - Sa to glownie srodki chemiczne i biologiczne, choc slyszalem o takich, ktore wykorzystuja technike pamieciowych imprintow dydaktycznych. Na razie moi koledzy potrafia wywolac powazna chorobe psychiczna, taka jak paranoja czy schizofrenia. -Tego nam jeszcze trzeba - mruknal Nowak. - Potepionych dusz z zaburzeniami psychicznymi. Jakby bez tego nie byly dosc walniete. Gilmore zmierzyl go karcacym spojrzeniem. -Czy antypamiec bylaby teoretycznie mozliwa do wykonania? - Zapytal Mattoxa. -Nie widze przeciwwskazan. -Ale przeciez uleglaby samozniszczeniu - wtracil Yusuf. - Jesli uszkodzi wlasny mechanizm propagacji, jak przetrwa? -Wymyslimy cos, co przechodzi dalej, pozostawiajac za soba czynnik niszczacy - powiedzial Mattox. - Teoretycznie i to daloby sie zrobic. -Nikt nie obiecywal, ze prace nie beda wymagaly sporych nakladow sil - rzekl Gilmore. -I doswiadczen - dodal Euru. Na jego ujmujacej twarzy rysowal sie niepokoj. - Nie zapominajmy o tej fazie badan. Do eksperymentow bedzie potrzebna samoswiadoma istota. Moze nawet niejedna. -Mamy Couteur - burknal Gilmore i zaraz uslyszal niemy wyrzut edenisty. - Przepraszam, ale to sie rozumie samo przez sie. Nie musiala rozrabiac na sali sadowej. -Z pewnoscia znajda sie technobiotyczne systemy neuronowe, stosowne do naszych celow - wtracil pospiesznie Mattox. - Nie od razu musimy wykorzystywac ludzi. -A wiec dobrze - powiedzial Gilmore. - Jesli nie macie nic przeciwko, potraktujemy ten projekt priorytetowo. Naczelny admiral nalega na znalezienie ostatecznego rozwiazania. Chcialbym mu zakomunikowac, ze wreszcie przechodzimy do ofensywy przeciwko opetanym. * Habitaty edenistow plotkowaly ze soba, co najpierw zaskoczylo, a potem rozsmieszylo Ione i Tranquillity. Jednakze wieloskladnikowe osobowosci habitatow byly zlozone z milionow ludzi, ktorzy - jak kazda starsza osoba ciekawi, co slychac u mlodszych krewnych - rozglaszali nowiny wsrod znajomych. Osobowosci stanowily tez nieodlaczna czesc kultury edenistow, totez z wielkim zainteresowaniem sledzily ludzkie losy, majace bezposrednie przelozenie na ich wlasna przyszlosc. Szczegoly spolecznych, gospodarczych i politycznych zawirowan w lonie Konfederacji byly przez nie skrzetnie gromadzone, analizowane i omawiane. Edenisci mieli prawo do wiedzy, lecz zabawny byl sam sposob przekazywania nowin i nowinek. W obrebie kazdej osobowosci powstawaly najrozmaitsze kola zainteresowan, zajmujace sie tak odmiennymi zagadnieniami jak literatura klasyczna i ksenobiologia, kolej parowa z poczatkow epoki uprzemyslowienia i formacje oblokow Oorta. Grupy pokrewnych mentalnosci nie powstawaly wedlug okreslonego schematu, nie mialy oficjalnego charakteru. Tworzyly sie samoistnie niczym anarchistyczne subkultury.Przygladajac sie temu z boku, Tranquillity zaczelo w sobie dostrzegac cechy starzejacego sie wujka, ktory ma baczenie na gromadke niepokornych siostrzencow i siostrzenic. Powsciagliwym zachowaniem odroznial sie od swoich rowiesnikow - troche nieufnych wobec niego, co rowniez bawilo Ione. Dopiero kiedy z paplajacych umyslow wyodrebnil sie w calym swoim majestacie Konsensus Jowiszowy, powstalo wrazenie pokrewienstwa. Nim Tranquillity przybylo do Jowisza, w osobowosciach habitatow zawiazaly sie doslownie miliony podgrup, roztrzasajacych wszystkie mozliwe aspekty zagrozenia ze strony opetanych - rzec by mozna, komitet Gilmore'a do potegi n-tej. Chcac uczestniczyc w poszukiwaniach rozwiazania, Tranquillity udostepnilo swoje wspomnienia i dotychczasowe wnioski, ktore zostaly natychmiast wchloniete i poddane dyskusji. W grupach zajmujacych sie sprawami religijnymi najdalej zaszly rozwazania na temat Kiintow, ktorzy okazali tak duze zainteresowanie Spiacym Bogiem z wierzen Tyratakow. Pytanie o nature Spiacego Boga trafilo pod obrady milosnikow kosmologii. Ci nie mieli w tej sprawie wiele do powiedzenia, wobec czego zwrocili sie do specjalistow od ksenopsychologii. Ci znowu doszli do przekonania, ze zagadke mogliby rozwiklac historycy kultury... Na tym etapie rozwazan kwestia Spiacego Boga zainteresowaly sie w gronie osobowosci dwie o szczegolnym charakterze. Zarowno podkonsensus do spraw obronnosci, jak i Wing-Cit Czong uznali, ze sprawa powinni zajac sie oni sami z pomoca kilku zaufanych specjalistow. Przy wspoludziale Ione, oczywiscie. Joshue dreczyly zle przeczucia, odkad Ione wezwala go na konferencje bez podania przyczyny. Przypomnialo mu sie, jak to kiedys wysylano go za doktor Mzu. Co gorsza, dowiedzial sie, ze narada odbedzie sie w palacu De Beauvoir. A zatem miala miec formalny przebieg. Kiedy przyjechal na stacyjke kolejki tunelowej, z ktorej korzystali palacowi goscie, przed nim po schodach wchodzila Mzu. Najchetniej odwrocilby sie teraz i pobiegl nadzorowac remont "Lady Makbet". No, moze az tak zle nie bylo... W drodze do neoklasycznego budynku, na drozce wylozonej ciemnozoltym kamieniem, silili sie na drobna pogawedke. Ona tez nie wiedziala, czemu ja zaproszono. Na lewo i prawo uwijaly sie wyspecjalizowane serwitory ogrodnicze pospolu z serwoszympansami. Wszystkie z animuszem przywracaly tereny parkowe do dawnej swietnosci. W czasie wielkiego pikniku roztanczeni ludzie tysiacami nog zrobili bloto z trawnikow, poprzekrzywiali pieknie wymodelowane krzewy, a w szpary powciskali puste flaszki. Najdotkliwiej ucierpialy niskopienne tomisy, ktorych niebiesko-zlociste kwiaty w ksztalcie trabek, stracone z polamanych galazek, scielily sie na drozce sliskim, brazowym kobiercem. Wytrwale serwitory probowaly je ratowac wprawnym przycinaniem i podporkami, lecz te najmniejsze po prostu szly do wymiany. Wandalizm na tak wielka skale nie mial precedensu w historii habitatu. Joshua usmiechnal sie na widok stosu ubran zebranych przez serwoszympansy. Byla to glownie bielizna osobista. Przed sklepionym wejsciem do bazyliki stalo dwoch sierzantow. -Lord Ruin oczekuje panstwa - rzekl jeden monotonnie i poprowadzil ich nawa do sali audiencyjnej. Ione siedziala na swoim miejscu za biurkiem w ksztalcie polksiezyca. Wokol niej przecinaly sie dlugie snopy swiatla wpadajacego przez strzeliste okna, ktore upodabnialo ja do osoby swietej. Kiedy usmiechala sie na powitanie, Joshue korcilo, zeby okrasic te teatralna scenerie stosownym komentarzem, lecz zreflektowal sie i uklonil z powazna mina. Mzu zostala przywitana formalnym skinieniem glowy. Po wypuklej stronie biurka stalo szesc krzesel z wysokimi oparciami, z czego cztery byly zajete. Parkera Higgensa i Samuela Joshua juz znal, ale musial uruchomic nanosystemowa wyszukiwarke, aby poznac nazwisko Kempstera Getchella, astronoma bioracego udzial w badaniach cywilizacji Laymilow. Czwarta osoba odwrocila sie wolno... -Ty?! -Czesc, Joshua - powiedziala Syrinx. Nikly usmieszek blakal sie po jej ustach. -O! - Mruknela Ione podejrzanie slodkim tonem. - To wy sie znacie? Joshua przeszyl Ione spojrzeniem pelnym wyrzutu, po czym zblizyl sie do Syrinx i pocalowal ja lekko w policzek. -Slyszalem, co sie stalo na Perniku. Ciesze sie, ze jakos sie pozbieralas. Dotknela medycznego pakietu na jego dloni. -Tez swoje przeszedles. Joshua odwzajemnil usmiech i usiadl kolo niej. -Zanim zaczniemy - zwrocila sie do niego Ione - chce, zebyscie ty i doktor Mzu obejrzeli pewne nagranie. Do umyslu Joshuy wtargnela przygnebiajaca scena z wioski Coastuc-RT. Akurat Waboto-YAU przemawial za pomoca translatora, a Reze Malina pilnowalo dwoch groznych czlonkow kasty zolnierzy. Kiedy w programie Collinsa publikowano nagrania Kelly, przegladal je tylko pobieznie. Gdzie jak gdzie, ale na Lalonde nie wrocilby za zadne skarby swiata. Widok dowodcy pododdzialu najemnikow przywolywal uczucia, ktore wolalby trzymac w uspieniu. Po zapoznaniu sie z nagraniem podniosl wzrok i zauwazyl, ze pociemnialo jedno ze szklanych okien za plecami Ione. Zamiast emitowac jasne, zlociste promienie swiatla, przedstawialo podobizne staruszka o orientalnych rysach twarzy, siedzacego w przedpotopowym fotelu na biegunach. -Wing-Cit Czong zabierze glos w imieniu Konsensusu Jowiszowego - oswiadczyla Ione. -Aha. - Joshua wprowadzil nazwisko do wyszukiwarki, by znalezc je w plikach pamieciowych. Syrinx pochylila sie do niego. -Zalozyciel edenizmu - wyjasnila cicho. - Jedna z wazniejszych postaci historycznych. -To moze powiesz, jak sie nazywal wynalazca techniki ZTT, co? -Te zasluge przypisuje sie Julianowi Wanowi. Choc w gruncie rzeczy byl kierownikiem zespolu badawczego na asteroidzie New Kong. Zwyklym biurokrata. Joshua zmarszczyl czolo, poirytowany. -Moze poruszymy jakis temat na czasie, dobrze? - Napomnial ich lagodnie Wing-Cit Czong. -Spiacy Bog stawia przed nami wiele pytan - powiedziala Ione. - Niezwykle wazkich pytan, biorac pod uwage psychike Tyratakow. Wierzyli, ze ochroni ich przed opetanymi ludzmi. A oni nie klamia. -Jak dotad, ta tajemnicza rzecz lub istota nie wplynela zauwazalnie na nasza sytuacje - stwierdzil Wing-Cit Czong. - Co oznacza trzy mozliwosci. Istniala w dalekiej przeszlosci, lecz Tyratakowie podczas spotkania zostali wprowadzeni w blad badz odniesli mylne wrazenie. Moze tez po prostu nie jest w stanie im pomoc. Badz tez istnieje do dzis, jest w stanie pomoc, ale zwyczajnie powstrzymuje sie od dzialania. -Najciekawsza jest trzecia mozliwosc - rzekl Kempster. - Bo zakladamy, ze Spiacy Bog jest swiadom wlasnej osobowosci, a przynajmniej wlasnego istnienia. Co wyklucza zjawisko kosmiczne. -Zawsze twierdzilem, ze to jakis sztuczny twor - powiedzial Parker Higgens. - Piloci arki kosmicznej Tyratakow rozpoznaliby przeciez zwykle zjawisko przyrodnicze. Zreszta, takie zjawiska nie czuwaja. Waboto-YAU byl pewny swego. Spiacy Bog sni o wszechswiecie. Wszystkie zdarzenia sa mu znane. -Owszem - zgodzil sie Wing-Cit Czong. - Tyratakowie przypisuja tej istocie niewiarygodne zdolnosci percepcyjne. Choc nalezy sie spodziewac, ze wspomnienia rodziny Siretha-AFL w ciagu stuleci ulegly pewnemu wypaczeniu, istotne elementy z pewnoscia zachowaly pierwotny wyraz. Gdzies kryje sie cos dziwnego. -Pytaliscie Kiintow wprost, co to jest i czym sie tak interesuja? - Spytal Joshua. -Tak. Podobno w tej kwestii nic im nie wiadomo. Komplet nagran Kelly Tirrel z wyprawy na Lalonde ciekawi ich tylko dlatego, ze chca zrozumiec nature ludzkiego opetania. Ambasadorka Armira wciaz to powtarza za Lieria. -Moze mowia prawde. -Oni? W zyciu! - Sprzeciwil sie gwaltownie Parker Higgens. - Od chwili pierwszego kontaktu ciagle nas oklamuja. Nie wierze w przypadki. Kiintowie pekaja z ciekawosci. Marzy mi sie, by ich ubiec. -Rase znajaca sekret teleportacji? - Zadrwil Joshua. Zapalczywosc starego dyrektora byla troche nie na miejscu. -Kiintowie moga sie nie interesowac Spiacym Bogiem, ale nie my - wtracila szybko Ione. - Tyratakowie sa przekonani, ze on istnieje i moze im pomoc. Juz samo to usprawiedliwia zorganizowanie misji. -Zaraz, zaraz! - Joshua dziwil sie, czemu wczesniej na to nie wpadl. - Mam go poszukac, prawda? -Po to cie wezwalam - odpowiedziala spokojnie. - Jesli dobrze pamietam, powiedziales, ze chcesz wniesc swoj wklad. -Zgadza sie - przyznal z niejakim ociaganiem. Odzywala sie w nim dawna brawura. Chcial przyczynic sie walnie do wyjasnienia zagadki. Zapisac sie w historii zlotymi zgloskami. Ponownie rzucic sie w wir przygod. Usmiechnal sie do Ione, zastanawiajac sie, czy przejrzala jego mysli. Raczej tak. Ale jesli istnialo prawdopodobienstwo, ze ksenobiotyczny bog rozwiaze ich problemy, to pisal sie na te wyprawe. Byl to winien wielu ludziom. Niezyjacym czlonkom swojej zalogi. Nienarodzonemu dziecku. Louise i mieszkancom Norfolka. Nawet samemu sobie za to, ze sie przelamal, ze myslal juz o smierci i zwiazanych z nia tajemnicach. Pogodzenie sie z losem moglo przyjsc w bolach, ale potem zycie bylo latwiejsze do strawienia. Zwlaszcza kiedy nadarzala sie okazja do latania. -Jesli sie nie myle, to samo mowila Syrinx - powiedziala Ione. Dowodca jastrzebia kiwnela glowa twierdzaco. -Kiintowie trzymali jezyk za zebami, co? - Spytal Joshua. -Malva potraktowala mnie zyczliwie, ale wlasciwie nic nie wyjawila. Joshua popatrzyl na sklepiony sufit. -Niech pomysle. Jezeli arka kosmiczna napotkala boga, to na pewno gdzies bardzo, bardzo daleko stad. Dla jastrzebia male piwko, ale... No tak, kapuje. Antymateria. - Stalo sie jasne, co kwalifikuje "Lady Makbet" do tej roboty. Moca silnikow piec czy szesc razy przewyzszala wiekszosc okretow wojennych adamistow, co pozwalalo przypuszczac, ze da sobie rade z mechanika nieba podczas galaktycznych wojazy. Albowiem w miedzygwiezdnej pustce statki kosmiczne musialy sie borykac nie tylko z odlegloscia. Ostatecznie to predkosc miala decydujacy wplyw na ich ksztalty i koszty eksploatacji. Slonce ogrzewajace Ziemie obiega srodek galaktyki mniej wiecej raz na dwiescie trzydziesci milionow lat, co daje mu przyblizona predkosc dwustu dwudziestu kilometrow na sekunde w stosunku do centrum. Kazda gwiazda, rzecz jasna, ma swoja wlasna predkosc orbitalna, zalezna od odleglosci od centrum galaktyki, a zatem predkosci wzgledne gwiazd takze sie roznia. Jastrzebie radza sobie z ta roznica poprzez lokalizowanie wylotow tuneli czasoprzestrzennych z uwzglednieniem wektora lotu docelowej gwiazdy. Tego rodzaju manewr powoduje dodatkowa strate energii zgromadzonej w komorkach modelujacych, ale poniewaz jastrzebie maja ja za darmo, nie wplywa to znaczaco na oplacalnosc lotow komercyjnych, nalezy tylko wziac pod uwage czas doladowania. Dla dowodcow konwencjonalnych statkow kosmicznych ta roznica nie jest jednak wcale drobna niedogodnoscia, ale wrecz przeklenstwem. Skok translacyjny blyskawicznie przenosi w inny rejon przestrzeni, ale zadnym czarodziejskim sposobem nie zmienia sie bezwladnosc. Statek wychodzacy z tunelu ma dokladnie ten sam wektor lotu co przed wejsciem w tunel. Aby trafic w planowane miejsce przy planecie lub asteroidzie, musi dostosowac predkosc. To zmudny proces, ktory pochlania mase kosztownego paliwa. Im wieksza odleglosc miedzy gwiazdami, tym wieksza roznica predkosci. Prawie kazdy statek adamistow w czasie lotu z jednego na drugi koniec Konfederacji wzdluz jej najdluzszej osi, mierzacej prawie dziewiecset lat swietlnych, zuzywa dziewiecdziesiat procent paliwa do silnikow odrzutowych. Niektore modele nie potrafia nawet tego. Ograniczenie bierze sie z tego, ze korzystaja z napedu termojadrowego. Oczywiscie, antymateria pozwala wykonac o wiele wiecej manewrow. Ta przeladowana z "Beezlinga" nadal znajdowala sie w komorach "Lady Makbet". Naczelny admiral poinformowal Samuela, ze zostanie przetransportowana do zamknietych obiektow wojskowych na orbicie Jowisza. Jeden z pieciu statkow przystosowanych do przewozu tej niebezpiecznej substancji wlasnie zblizal sie do Tranquillity. -Jest wielce prawdopodobne - powiedzial Wing-Cit Czong - ze doprowadzenie misji do szczesliwego konca wymagac bedzie dalekiego lotu. Gratuluje domyslnosci, mlody astronauto. Syrinx i Ione wymienily spojrzenia. -Pozwoli mu pani uzywac antymaterii? - Zdziwila sie Mzu. -Jastrzab i statek adamistow to idealna para do takiego zadania - skonstatowala Syrinx. - Nasze wady i zalety wzajemnie sie uzupelniaja. Byle tylko statek adamistow nadazyl za jastrzebiem. -A co sie liczy bardziej, osiagi czy spryt? - Zapytal uprzejmie Joshua. -Dobrze - wtracila Mzu. - Do czego wam jestem potrzebna? -Myslelismy, ze wlaczy sie pani do rozwazan nad natura Spiacego Boga - rzekl Kempster Getchell. - Zwlaszcza jesli okaze sie zaawansowana bronia lub innym sztucznym tworem, bo to juz nie moje podworko. Alkad powiodla po twarzach osowialym wzrokiem, choc miala powody czuc sie wyrozniona. -Wpadlam tylko na jeden dobry pomysl - powiedziala. - Raz, trzydziesci lat temu. -Jedno przelomowe spostrzezenie... - Rzekl Wing-Cit Czong. -Przecietny czlowiek nie ma w zyciu nawet tylu. Pani ma otwarty umysl, umiejetnosc spojrzenia na problem z nowej perspektywy, co moze sie okazac wielkim dobrodziejstwem. -A Foulkes? - Zwrocila sie do Samuela. -Porozmawiam z nia, jesli zgodzi sie pani nam pomoc. Zakaz opuszczania miejsca zamieszkania zostanie uchylony. Bedzie pani mogla uczestniczyc w wyprawie, ale w towarzystwie moim i Moniki. -Czuje sie zaszczycona. -Nie ma powodu. I prosze nie myslec, ze kiedykolwiek pochwalimy to, co pani zrobila. Nawiasem mowiac, w trakcie misji ja i Monica sluzymy naszym specjalistycznym przygotowaniem. -Mowi pan zagadkami. No coz, skoro uwazacie, ze jestem niezbedna, to chetnie z wami polece. -Ciesze sie - powiedziala Ione. -Ale chce wziac Petera. -Nie wybieramy sie na miodowy miesiac - rzekl Samuel z przygana. -Wspolnymi silami poskladalismy "Alchemika". Wzajemnie dopingujemy sie do dzialania. -Jakos w to watpie - oswiadczyla Ione - ale dla dobra sprawy moze go pani zapytac, czy chcialby wam towarzyszyc. -Dokad mielibysmy sie najpierw udac? - Zapytal Joshua. -Niestety, do samych zrodel - odpowiedzial Wing-Cit Czong. -Dlatego wlasnie misja odbywa sie pod auspicjami jowiszowego podkonsensusu do spraw obronnosci. W trakcie szczegolowego przegladu zapisow ksenologicznych na Ziemi i Jowiszu nie znaleziono absolutnie zadnej wzmianki o Spiacym Bogu. Tyratakowie nigdy nam o nim nie mowili. -Do samych zrodel? Chryste, mamy leciec na Hesperi-LN, rodzima planete Tyratakow? -Na poczatku. Waboto-YAU powiedzial, ze Spiacego Boga spotkala inna arka kosmiczna, nie Tandzurik-RI. I musiala przekazac te informacje innym statkom z floty migracyjnej Tyratakow. Miejmy nadzieje, ze Tandzurik-RI do dzis przechowuje kopie tej wiadomosci. Jezeli do niej dotrzecie, moze zdolacie ustalic przyblizone miejsce tamtego spotkania. -Przed nami dluga droga. - Joshua siegnal do nanosystemowych komorek pamieciowych, aby do programu nawigacyjnego zaladowac garsc encyklopedycznych wiadomosci o Tyratakach. Rezultat, ktory ukazal mu sie pod postacia zlotych i czerwonych ikon, w tej samej mierze fascynowal, co niepokoil. - Pamietajcie, Hesperi-LN nie jest tak naprawde ich ojczysta planeta, ale ostatnia kolonia, zalozona przez pasazerow statku Tandzurik-RI. Macierzysta gwiazda Mastrit-PJ, od ktorej zwiali, znajduje sie po drugiej stronie Mglawicy Oriona. Czyli przynajmniej tysiac szescset lat swietlnych stad. Jesli mamy pecha i arka, ktora spotkala Spiacego Boga, leciala w przeciwnym kierunku niz Tandzurik-RI, to odleglosc wydluzy nam sie dwukrotnie. -Zdajemy sobie z tego sprawe - przyznal Wing-Cit Czong. Joshua westchnal, szczerze zmartwiony. Zabranie "Lady Makbet" w taka podroz byloby czyms wspanialym. -Przykro mi, ale dysponuje skromnym zapasem antymaterii. Nie dolece za daleko. -Znamy osiagi panskiego statku - powiedzial Wing-Cit Czong. - Ale istnieje zrodlo antymaterii, z ktorego pan moze skorzystac. -Przechowujecie ja na orbicie Jowisza? - Spytal Joshua, silac sie na spokojny ton. -Nie - odpowiedziala Syrinx. - Niejaki Erick Thakrar, agent CNIS-u, zlokalizowal stacje produkcyjna, ktora prawdopodobnie zaopatruje Ala Capone. -Thakrara... - Wyszukiwarka Joshuy odnalazla wlasciwy plik. Pochwycil spojrzenie Ione. - Naprawde? To... Dobra wiadomosc. -Sily 1. Floty sa nadwerezone, wiec sztab naczelnego admirala wystosowal prosbe, zeby zajely sie ta sprawa jastrzebie z Jowisza - wyjasnil Samuel. -Trwaja przygotowania - rzekl Wing-Cit Czong. - Zanim stacja zostanie unicestwiona, wezmie pan sobie tyle antymaterii, ile pomieszcza komory "Lady Makbet". -Trzy tysiace lat swietlnych - mruknal Joshua. - Rany... -W sklad grupy uderzeniowej Mereditha Saldany wchodzi duzy kontyngent piechoty Sil Powietrznych - powiedziala Ione. - Zabezpiecza teren stacji, kiedy personel podda sie dywizjonowi jastrzebi. -A jesli obsluga stacji popelni samobojstwo? - Spytal Joshua. - Zazwyczaj tak robia, kiedy wpada wojsko. -W dodatku staraja sie, zebysmy poniesli jak najciezsze straty - dodala slabym glosem Syrinx. -Zaproponujemy im zsylke do kolonii karnej, ominie ich wiec wyrok smierci - powiedzial Samuel. - Oby dali sie skusic. -Dobrze, ale co z tego, ze zaopatrzymy sie w antymaterie, skoro Tyratakowie zerwali kontakty z Konfederacja? - Dopytywal sie Joshua. - Skad pewnosc, ze pozwola nam grzebac w elektronicznych systemach Tandzurika-RI? -Moze i nie pozwola, ale czy to wazne? - Rzekl Samuel. - Nikt ich prosic nie bedzie. 7 Nawet ten, kto nie byl zestrojony z ziemia tak dobrze jak opetani, musial wiedziec, na co sie zanosi. Prawie wszyscy mieszkancy Ombey domyslali sie, ze zostaly juz tylko chwile.Dzien po dniu agencje informacyjne przekazywaly sensywizyjne reportaze dziennikarzy, ktorzy mieli sledzic w terenie postepy armii wyzwolenczej. Kazdy znal kogos, kto mial znajomosci u kogos, kto z kolei bral udzial w przygotowaniach: przewozil sprzet do Fort Forward czy rzekomo podawal drinki edenistom w barach na kosmodromie. W publicznych debatach eksperci wzbraniali sie przed podawaniem konkretnych dat i liczb, nawet plotkarze w sieci telekomunikacyjnej zachowywali umiar w tej kwestii. Nikt zreszta nie skupial sie na pogloskach, skoro dowody mowily same za siebie. Zmienil sie rodzaj ladunkow, ktore obfitym strumieniem splywaly na planete. Zamiast sprzetu typowo wojskowego coraz czesciej przysylano ciezki sprzet inzynieryjny, majacy sluzyc do usuwania spodziewanych w Mortonridge zniszczen i rozbudowy pomocniczej infrastruktury dla wojsk okupacyjnych. Personel zasilajacy teraz fort takze mial inny zakres kompetencji. Z Jowisza przybylo prawie milion sierzantow, do tego nalezalo doliczyc cwierc miliona najemnikow i zolnierzy piechoty z najdalszych zakatkow Konfederacji. Oddzialy wojskowe stawily sie juz prawie w komplecie. Obecnie transportowano z orbity ekipy medyczne: cywilnych ochotnikow do obsadzenia ruchomych szpitali wojskowych. Szacunki strat wsrod cywilow i zolnierzy byly scisle tajne, lecz kazdy wiedzial, ze dwanascie tysiecy lekarzy bedzie harowac bez wytchnienia. Do akcji ewakuacyjnej wybrano osiemdziesiat jastrzebi, ktore mialy rozwozic rannych po lecznicach rozrzuconych na obszarach krolestwa Kulu i jego sojusznikow. Siodmego dnia, liczac od wizyty ksieznej Kirsten, sztab Ralpha Hiltcha od rana studiowal liczby i obrazy generowane przez jednostke sztucznej inteligencji. W miare przybywania pogrupowanych informacji neuroikony gromadzily sie coraz liczniej w umysle dowodcy. Poznym popoludniem jego punkt percepcji wydawal sie zawieszony nad supergalaktyka wielobarwnych gwiazd, ktore przyprawialy o zawrot glowy, kiedy probowal przygladac im sie ze wszystkich stron naraz. Mial juz porzadek, choc w rzeczywistosci potrzebowal wiecej czasu na szkolenie, wiecej srodkow transportu, wiecej zaopatrzenia i zdecydowanie wiecej danych wywiadowczych. Teoretycznie jednak armia byla gotowa do operacji. Wydal rozkaz rozmieszczenia wojsk na pozycjach wyjsciowych do ataku. Fort Forward opuscila juz przeszlo polowa sierzantow i brygad wsparcia. W ciagu ostatnich dwoch dni jednostki zostaly wstepnie rozlokowane na wodach przybrzeznych. Na stu wyspach wokol polwyspu, zarowno na rafach zalewanych falami, jak i turystycznych atolach z luksusowymi hotelami powstaly tymczasowe bazy magazynowe. A gdzie braklo skrawka stalego ladu, olbrzymie statki towarowe kotwiczono trzydziesci kilometrow od brzegu i pospiesznie przeobrazano w plywajace porty. W pierwszej fazie operacji militarnej zolnierze korzystali z barek desantowych. Mieli z nich wyskakiwac do wody i szturmowac piaszczyste plaze - powiedzialby ktos, ze w holdzie dla wielu dawno zmarlych zolnierzy, ktorzy teraz wcielali sie w ich przeciwnikow. Do czasu rozprawienia sie z czerwona chmura Ralph nie zamierzal wysylac najprostszego samolociku przeciwko energistycznym silom na polwyspie Mortonridge. Reszta wojsk ladowych, opuszczajac fort w dlugich konwojach, rozjezdzala sie wzdluz pasa ochronnego tysiacami uniwersalnych pojazdow terenowych. Niczego juz nie chowano w tajemnicy, nie szukano kryjowek za oslona skarp i pagorkow. Oddzialy pelzly w przedwieczornym polmroku, a potem w nocnych ciemnosciach. Swiatla reflektorow laczyly sie w aureole, jakby na horyzoncie rownoleglym do pasa ochronnego wstawal blady swit. Na calym kontynencie ponownie wprowadzono godzine policyjna i postawiono sluzby porzadkowe w stan najwyzszej gotowosci. Pomimo prawie stuprocentowej pewnosci, ze poza obszarem Mortonridge nie uchowal sie ani jeden opetany, wladze bardzo powaznie potraktowaly wystosowane przez Annette Ekelund grozby dzialan dywersyjnych. Nazajutrz rano nie wolno juz bylo wychodzic na ulice zadnemu cywilowi. Ludzie psioczyli, narzekali i nadsylali datawizyjne protesty do miejscowych redakcji programow informacyjnych, pamietajac, ile niedogodnosci przysporzyla im godzina policyjna poprzednim razem. Wymadrzali sie, jakby nic im nie grozilo. Przewaznie jednak siadali w fotelach i szykowali sie do obejrzenia spektaklu. Dowodztwo sieci strategiczno-obronnej na Guyanie koordynowalo dzialania Krolewskich Sil Powietrznych. Niskoorbitalne platformy bojowe blyskaly dyszami silnikow sterujacych i przechodzily na nowe orbity. Flotylla trzystu jastrzebi rowniez zaczela przyspieszac; synchronizujac pola dystorsyjne, przesuwaly sie dlugim lukiem nad planeta. Psychiczna presja, wywierana na Mortonridge, nie budzila juz niejasnych przeczuc, ale niezachwiana pewnosc. Na pierwszy rzut oka Chainbridge nadal bylo ludnym miastem. Kiedy Annette Ekelund wyjechala na niewielkie wzniesienie dwa kilometry za ostatnimi zabudowaniami, zatrzymala swoj niespozyty samochod terenowy i obejrzala sie przez ramie. Na farmach z setek okien wylewalo sie swiatlo - rownym blaskiem wsrod migotliwych fal czerwieni, odrywajacych sie od ciezkiej kopuly chmur. Domy tez byly cieple, na tyle by powierzchowne skany czujnikow prowadzily do wniosku, ze przebywaja w nich ludzie. Nikt tam wszakze nie zostal, dowodcy opuszczali to miejsce jako ostatni. -Hultaje zmitreza tutaj troche czasu - zapewnil ja Devlin. Siedzial obok w fotelu pasazera, w swoim starym mundurze moro. Na piersi mial dyskretnie naszyte czerwone i zlote baretki. Z tylu Hoi Son prychnal z cicha. I z niego wyszla prawdziwa natura. Skombinowal sobie ciemny mundur do poruszania sie w dzungli i traperski, filcowy kapelusz. -Przynajmniej kwadrans - powiedzial. -A co, chcialbys wrocic w zaswiaty pietnascie minut wczesniej? - Zapytal szyderczo Devlin. -Liczy sie kazde opoznienie - oswiadczyla Annette. Odciagnawszy hamulec, ruszyla w dol drugorzedna droga. Zmierzali do Cold Overton, wioski oddalonej o osiemdziesiat kilometrow. Tam wlasnie urzadzali sztab polowy. Hoi Son wytypowal wioseczke wlasciwie na chybil trafil. Miala dogodne polozenie, choc niezbyt oczywiste z taktycznego punktu widzenia, zadowalajace polaczenia drogowe, oslone z okalajacych ja gestych lasow. Mogli wybrac wiele podobnych miejscowosci... Zreszta, nie zamierzali siedziec tam dlugo. Istotnym elementem kampanii miala byc szybka reorganizacja. Hoi Son poklepal po ramieniu Devlina. -Ten czas nalezy do nas, nie? Naprzod, na wroga, przynajmniej zginiemy bohaterska smiercia! -Nikt tu nie zostanie bohaterem - odpowiedzial Devlin cicho, przygluszony basowym pomrukiem gromu. -Tylko mi nie mow, ze sie bijesz z myslami? -Sluchalem jekow moich ludzi w nocy - rzekl beznamietnie stary wojak. - Zostawionych samym sobie, tonacych w kaluzach krwi, rzygajacych bez konca po nawdychaniu sie cholernego gazu. Gdy wolali o pomoc, bali sie bardziej samotnosci niz tego, ze ktos ich zastrzeli. -Wy, chrzescijanie, doszukujecie sie w zyciu nie wiadomo czego. Znalezlismy sie tu przez przypadek, nikt tego nie planowal. I nikt nie ma wladzy nad toba. Sam decydujesz, kim byc. Nie mozesz patrzec za siebie, bo przeszlosci nie zmienisz. Najlepiej przestan o niej myslec. Liczy sie tylko i wylacznie przyszlosc. -Nie bylem w stanie im pomoc. Myslalem, ze mi serce peknie. Fajni, porzadni ludzie. Wsrod nich tylu chlopcow. Przysiegalem sobie, ze nigdy juz nie wezme udzialu w podobnym wariactwie. Mowili: "Totalna wojna", ale ja nazywalem ja, cholera, totalnym mordowaniem! Szalenstwo bylo choroba, ktora wszyscy sie zarazili. Dwa razy moj kraj wysylal mlodych zuchow, zeby gineli za sluszna sprawe, zeby bronili nas i naszego stylu zycia. - Usmiechnal sie lodowato do ekobojownika. - I prosze, znowu sie w to wpakowalem. Siedemset lat pozniej. Siedemset lat i nic sie nie zmienilo. Nic a nic, do cholery! Walcze, zeby zachowac od zguby swoje nowe zycie. Sprawiedliwa wojna, w ktorej trzymam strone aniolow, nawet jesli tak sie sklada, ze to upadle anioly. Boze, dopomoz, w wyobrazni juz slysze krzyki... -A ja slysze piesn zwyciestwa - powiedzial Hoi Son. - Glos ziemi jest silniejszy od ludzkich krzykow. To nasze miejsce, czujemy sie z nim zwiazani. Tu nasz dom. Mamy prawo przebywac w tym wszechswiecie. Devlin przymknal oczy i oparl glowe na zaglowku. -Wybacz mi, panie, ze jestem takim idiota. Z rozpaczy ruszamy na krucjate, zeby roztrzaskac bramy nieba. Przeciez to kolosalna glupota! Uderze na zastepy czarnych aniolow i bede blagal o smierc, bo tylko w smierci znajdziemy ukojenie. A jednak objawiles, ze smierc nie jest nam przeznaczona, ze nigdy jej nie zaznamy. -Obudz sie, chlopie! Nie walczymy z Bogiem, ale z wrednym wszechswiatem. Po raz pierwszy od powrotu z zaswiatow Devlin szczerze sie usmiechnal. -Myslisz, ze jest roznica? * Wyspa byla cudowna. Szata roslinna i rzezba terenu tworzyly te idylliczna, harmonijna jednosc, ku ktorej daza projektanci habitatow. W glebi ladu wsrod poszarpanych skal pienily sie kaskady, gdzie indziej gesta puszcza pachniala nieprzebranym kwieciem. Wybrzeze pelne bylo malowniczych zatoczek, pod lazurowym niebem skrzyl sie ciemnozloty piasek. Tylko w jednym miejscu, w poblizu rafy zdzieranej przez morskie grzywacze, plaze okrywala sliczna, zwiewna warstwa okruszkow rozowego korala. Ten widok docieral do pierwotnych instynktow czlowieka, zmuszal go do przystopowania, do spedzenia wiecej czasu na lonie natury. Kto zachwycal sie pieknem przyrody, temu czas juz nie uciekal, ten nie gubil sie juz w rytmie zycia.Nawet w tym nienaturalnym dla siebie wcieleniu Sinon zalowal, ze spedzi tu jedynie zaplanowane osiemnascie godzin. Na ow skrawek ladu, blyszczacy klejnot tych morz, przybylo piec tysiecy sierzantow ze sprzetem wojskowym plus personel pomocniczy. Zolnierze piechoty rozlokowali sie po dziesiec osob na jeden pokoj hotelowy, w ogrodach i na kortach tenisowych powstaly ladowiska, a w zatoczkach przygotowano miejsca postoju setek barek desantowych. Przez caly dzien barki po kolei dobijaly do plazy, gdzie po opuszczonych rampach na poklad wjezdzaly dzipy i polciezarowki. Wieczorem wreszcie zaczeli sie ladowac sierzanci. -Syrinx polubilaby to miejsce - zwrocil sie Sinon do Chomy. - Musze jej o nim opowiedziec. Mial za soba dwie trzecie kolejki sierzantow, ktorzy posuwali sie zolwim tempem w strone barek. Ta akurat plaza mogla pomiescic najwyzej trzy barki, totez pozostale jedenascie czekalo na kotwicy sto metrow od brzegu. Przed kazda ustawil sie dlugi szereg sierzantow, zmuszonych brodzic w wodzie. Rosli technobiotyczni wojownicy, objuczeni plecakami, trzymali bron nad glowa, aby nie zamokla. Przygladali sie im zolnierze Krolewskich Sil Ladowych, stojacy w grupkach na wysokiej skarpie. Nazajutrz rano mieli pojsc w ich slady, byle nie zdarzylo sie nic nieprzewidzianego. -To sie nazywa zdrowa porcja optymizmu - odpowiedzial Choma. -Co masz na mysli? -Akurat sie zastanawialem, ile wyniosa straty wlasne. -Chcesz wiedziec, ilu zolnierzy z naszego oddzialu ma szanse dotrwac do konca kampanii? -Niekoniecznie. Nie zawracam sobie glowy statystykami. -Juz to gdzies slyszalem. Tak czy inaczej: dwoch. Dwoch na dziesiec. -Dzieki za slowa otuchy. Sinon dotarl do barki desantowej. Byl to brzydki, kanciasty model, zreszta, jedyny na wyposazeniu armii wyzwolenczej. Krzemo-weglowe kadluby produkowano na Esparcie, silnik i ogniwa napedowe mogly zas pochodzic z kazdego z dwunastu wysoko uprzemyslowionych sojuszniczych ukladow planetarnych. Zespoly mechanikow w pocie czola skladaly standardowe komponenty, montujac dziennie kilkaset pojazdow. Przy trzech barkach na plazy nadal manipulowali specjalisci. -Powiadaja, ze zaleta naszej kultury jest szczerosc - rzekl Choma, lekko podenerwowany negatywna reakcja kompana. -Jestesmy kawal drogi od Edenu. - Sinon zarzucil karabin na ramie i zaczal sie wspinac na burte po drabince. Przy krawedzi nadburcia obejrzal sie na brzeg. Slonce chowalo sie za oceanem, nad ciemna tonia zarzyly sie rozane zorze. Dokladnie naprzeciwko, jakby w parodii tego zjawiska, blyszczala czerwona chmura, waska szczelina miedzy woda a powietrzem. Ostatnia szansa, pomyslal. Pozostali sierzanci schodzili juz na poklad barki, wyciszeni, lecz wciaz pelni zapalu. Rzecz sprowadzala sie do tego, ze dawali Konfederacji wiecej czasu na znalezienie ostatecznego rozwiazania. Sam konsensus wyrazil swoje poparcie. Sinon przerzucil nogi nad porecza i wyciagnal w dol reke, aby pomoc Chomie. - Bedziemy szturmowac twierdze Pana Ciemnosci. * Aeroplan jonowy Krolewskich Sil Powietrznych blyskal wysoko na nocnym niebie jak zlota iskra, jasniejsza od gwiazd. Przelatywal dwadziescia piec kilometrow na polnoc od nasady polwyspu Mortonridge, rownolegle do pasa ochronnego, na stalym pulapie pietnastu kilometrow.Ralph Hiltch siedzial w kabinie, gdy Cathal Fitzgerald pilotowal maszyne nad polnocnym krancem lancucha gorskiego, tworzacym kregoslup polwyspu. Po osmiu godzinach snu narzuconego mu przez neuronowy nanosystem czul sie fizycznie odswiezony, lecz wypalony psychicznie. Jego umysl odrzucal mysl o skutkach operacji w wymiarze czysto ludzkim. Nie wiedzial, czy otepienie wynika z natloku informacji, ktorymi bombardowano go od tygodni, czy tez ze strachu przed potwornoscia burzy, ktora rozpetal. Podlaczony do zespolu czujnikow aeroplanu, mogl z boska niewzruszonoscia obserwowac ostatnia faze rozmieszczania wojsk ladowych. Moze i lepiej nie angazowac sie uczuciowo, pomyslal. Przyjecie osobistej odpowiedzialnosci za wszystkich poleglych w ciagu dwoch minut doprowadziloby kazdego do utraty zmyslow. Mimo to zgodzil sie na ten ostatni przeglad. Moze tylko dlatego, aby sie przekonac, ze to dzieje sie naprawde. Aby juz sie nie zastanawiac, czy wszystkie autoryzowane przez niego pomysly i wskazowki zostaly wcielone w zycie. Co do tego nie moglo byc watpliwosci. Rozrzucona w dole armia - jego armia! - Przemieszczala sie wezami zywego blasku, pozaginanymi wokol wzgorz i dolin. Pojazdy jawily sie jako maciupenkie swietliki, podobne do punktow sledzacych ich przejazd na wirtualnej mapie. Chociaz w tym pierwszym przypadku brakowalo kolorow, byly tylko biale snopy swiatla z reflektorow i czarne, grobowe otoczenie. W tej chwili, po polnocy, grubo ponad polowa wojsk ladowych dotarla juz na wyznaczone pozycje. Skrzydla byly zabezpieczone, lecz najwiecej wysilku wymagalo rozstawienie jednostek uderzajacych od czola. Ostrze topora mialo rozplatac polwysep wzdluz M6, aby otworzyc droge oddzialom odwodowym i olbrzymim konwojom z zaopatrzeniem. Wykorzystanie autostrady bylo, niestety, latwym do przewidzenia manewrem taktycznym, lecz koniecznym, jesli nie chcieli przeciagac operacji. Ekelund bedzie sie starala uniemozliwic przejazd droga, lecz mosty mozna naprawic, blokady usunac, a wyrwy zalatac. Brygady wojsk inzynieryjnych byly na to przygotowane. Przynajmniej opetani nie dysponowali lotnictwem, choc czasem pokazywaly sie archaiczne dwuplatowce z bronia pokladowa do ostrzeliwania dzipow. Maszyny odstawialy beczki, a biale, jedwabne szale furczaly wesolo. Kretynizm. Zogniskowal czujniki na czerwonej chmurze. Jej brzegi, schodzace lukiem do samej ziemi, odgradzaly polwysep od reszty planety. Tu i owdzie po gabczastej powierzchni wedrowaly ciemnoszare cienie. Odnosil wrazenie, ze poruszaja sie szybciej niz zwykle, choc moglo mu sie tylko zdawac. Na szczescie nie bylo widac dziwnego, kulistego zawirowania, ktore kiedys zobaczyl. I ktorego za nic w swiecie nie chcialby nazywac okiem. Pragnal chocby raz, na krotko, zerknac do srodka i upewnic sie, ze polwysep jeszcze istnieje. Odkad Ekelund opuscila kurtyne, na zewnatrz nie przeniknely zadne informacje. Nie dalo sie ustanowic polaczen sieciowych, a i opetani nie wymykali sie na przeszpiegi. Czujniki pojazdu po raz ostatni przeczesaly najblizsza okolice. I tym razem nic nowego... -Zawracamy - polecil Cathalowi. Aeroplan ostro skrecil i skierowal sie na Fort Forward. Daleko z przodu ogromne thunderbirdy wciaz opadaly z zachodniej strony nieba; na tle gwiazd oslony termiczne skrzydel zarzyly sie jasna czerwienia. Przynajmniej w tym elemencie przygotowan nic sie nie zmienialo. Cathal wyladowal w zabezpieczonym kompleksie dowodzenia w poludniowej czesci nowego miasta. Ralph zbiegl po schodkach, ignorujac eskorte uzbrojonych zolnierzy, ktorzy go zaraz otoczyli. Od pewnego czasu niektore rzeczy zwiazane na stale z jego stanowiskiem nie wydawaly mu sie juz nienaturalne, uwazal je za kolejny detal w calym tym niezwyklym wydarzeniu. Przed drzwiami pokoju sztabowego czekala na niego pani brygadier Palmer - pierwsza osoba, ktora awansowal. -I jak? - Zapytala, gdy wchodzili do srodka. -Nikt nie powiewal biala flaga. -Wiedzielibysmy, gdyby chcieli sie poddac. Podobnie jak wielu ludzi uczestniczacych w wyzwalaniu Mortonridge, zwlaszcza przebywajacych tu od poczatku, twierdzila, ze cos ja laczy z opetanymi za czerwona chmura, ze wyczuwa ich nastawienie. Ralph nie podzielal tego mniemania, choc musial przyznac, ze wrog w jakis sposob oddzialuje na ich psychike. Pokoj sztabowy mial ksztalt wydluzonego prostokata i szklane sciany, oddzielajace go od niezliczonych biur, w ktorych pracowaly wyspecjalizowane zespoly planistow wojskowych. Integracja systemow elektronicznych i polaczenie ich architektury z funkcjonujaca na Ombey wojskowa siecia lacznosci byly kolejnym sukcesem przemeczonych zolnierzy z brygad inzynieryjnych, jakkolwiek prowizoryczny charakter tych dzialan przejawial sie w pekach kabli wiszacych miedzy konsoletami, otwartych panelach sufitowych, nie wyregulowanym systemie klimatyzacji i naroznych slupach z surowego betonu weglowego. Najwiecej przestrzeni zajmowaly tanie, urzedowe biurka z konsoletami, projektory audiowizualne i sprzet lacznosciowy. W chwili obecnej sztab dzialal na pelnych obrotach. Ponad piecdziesieciu oficerow Krolewskich Sil Powietrznych wspoldzialalo z rownie licznym przedstawicielstwem edenistow, do tego Sily Powietrzne Konfederacji dorzucily swoich dwudziestu, a reszte czlonkowie sojuszu. Razem mieli koordynowac postepy armii, troszczyc sie o czysto ludzki punkt widzenia przy posredniczeniu miedzy jednostkami na froncie a nadzorczym rdzeniem sztucznej inteligencji w Pasto. Mialo to byc antidotum na stara zolnierska maksyme: "Plan operacji wyglada swietnie do pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem". Na widok Ralpha Hiltcha wszyscy wstali. To akurat zauwazyl. Przez kilka ostatnich tygodni wspolnie ukladali plany, sprzeczali sie i przekonywali, wyskakiwali z pomyslami, dokonywali cudow. Nauczyli sie wspolpracowac, wymieniac doswiadczeniami, odkladac na bok zadawnione wasnie, az w koncu utworzyli zgrany, rozumiejacy sie kolektyw. Tego rodzaju osiagniecie musialo napawac duma. Okazywanym szacunkiem obudzili niektore z jego tlumionych uczuc. -Powiem krotko - przerwal cisze. - Nie bedziemy udawac, ze wyreczymy Konfederacje w szukaniu wyjscia z kryzysu, ale to sprawa o wiele wiekszej wagi niz wojna propagandowa, jak ja czasem nazywaja dziennikarze. Walczymy o uwolnienie dwoch milionow ludzi i chcemy dac promyk nadziei jeszcze wiekszym rzeszom. Podejmujemy wiec dzialania usprawiedliwione, malo tego, niezbedne. Niech nasz wysilek nie pojdzie na marne. - Nagrodzony oklaskami, udal sie do swojego gabinetu na drugim koncu biura. Siedzac przy biurku, mial na oku caly pokoj sztabowy... Pod warunkiem, ze daleko wyciagal szyje, aby przeniesc wzrok nad stosem peryferyjnych urzadzen procesorowych, podpietych do glownej konsolety. Kiedy poprosil system o najswiezsze informacje, dolaczyla do niego scisla kadra dowodcza. Oprocz Janne Palmer, dowodzacej silami okupacyjnymi, byla takze edenistka Acacia, starsza kobieta, ktora pelnila funkcje oficera lacznikowego oraz, od pieciu lat, ambasadora na Ombey. Do tego grona dokooptowal rowniez Diane Tiernan, przekazujac jej kompetencje glownego doradcy do spraw technicznych; pomagala klasyfikowac naplywajace z calej Konfederacji doniesienia naukowe na temat opetanych. Komplet zamykal Cathal, ktory nadal byl zastepca Ralpha, chociaz teraz w stopniu komandora porucznika. Kiedy zamknely sie szklane drzwi, nie przepuszczajace halasu z zewnatrz, Ralph poprosil o konferencje sensywizyjna pierwszego stopnia zabezpieczenia. Przy stole w bialym pomieszczeniu w ksztalcie banki pojawili sie ksiezna Kirsten i admiral Farquar. -Rozmieszczenie wojsk przebiega nadzwyczaj sprawnie - oznajmil. - Do godziny zero pierwszorzutowe dywizje frontowe zajma pozycje wyjsciowe do natarcia. -Oddzialy okupacyjne w pelnej gotowosci - powiedziala Janne. - Wystapily drobne utrudnienia natury logistycznej, lecz biorac pod uwage olbrzymie ilosci sprzetu i zaopatrzenia oraz koniecznosc koordynowania dzialan odrebnych jednostek, sa powody do zadowolenia. Spokojnie miescimy sie w planie. Jednostka sztucznej inteligencji do rana wylowi wszystkie zgrzyty. -Sierzanci rowniez w gotowosci - zameldowala Acacia. - Mielismy male perturbacje, glownie z transportem, teraz czekamy na rozkazy. -A co u pana, admirale Farquar? - Spytala Kirsten. -Sily stacjonujace na orbicie osiagnely gotowosc bojowa. Platformy zsynchronizowane, jastrzebie blisko apogeum. Lepiej byc nie moze. -A wiec dobrze - powiedziala ksiezna. - Niech Bog nam pomoze, zmusili nas do tego. Generale Hiltch, mianuje pana glownodowodzacym sil zbrojnych na Ombey. Uderzcie na wroga i usuncie go z mojej planety. * Standardowa doktryna militarna byla sila rzeczy malo oryginalna. Na przestrzeni dziejow kazda taktyka i kontrtaktyka zostala juz wdrozona, wyprobowana i udoskonalona przez wodzow, cesarzy i generalow, co praktycznie wykluczalo mozliwosc pomylki. Nawet jesli sytuacja Mortonridge zdawala sie wyjatkowa z filozoficznego punktu widzenia, mial w niej zastosowanie stary wojskowy scenariusz oblezenia wroga przetrzymujacego zakladnikow. A skoro tak, strategia dzialania byla oczywista.Ralph chcial rozbijac opetanych na male grupki, latwe do otoczenia i schwytania. W tym celu nalezalo zniszczyc system lacznosci przeciwnika, aby nie mogl sie przegrupowac i przejsc do przeciwuderzenia. Powinien byc nekany bez ustanku, poki nie oslabnie. Oraz jesli to mozliwe, pozbawiony oslony w postaci czerwonej chmury. Reasumujac: dziel i zdobywaj. W tym wypadku starozytna maksyme wspierala sila ognia, ktora mogla zapewnic tylko nowoczesna technika. Ksiestwo Ombey posiadalo cztery i pol tysiaca niskoorbitalnych platform strategiczno-obronnych. Dzieki odpowiednio dobranym wektorom lotu tworzyly nieprzerwana zaslone nad powierzchnia planety, podobnie jak elektrony krazace wokol jadra atomu. Z chwila rozpoczecia operacji militarnej dawny porzadek zostal wywrocony. Okrety floty wojennej przejely od platform zadania obronne, aby te mogly podjac zupelnie nowa misje. Zmienilo sie precyzyjnie wyliczone nachylenie plaszczyzny ich orbit wzgledem ekliptyki. Uzywajac jonowych silnikow sterujacych przez wiele godzin z rzedu, podzielily sie na grupy po dwadziescia piec platform. Teraz rozpiely sie nad planeta na ksztalt lancucha, odchylonego od ekliptyki o dwa stopnie w strone rownika. Kazda grupa przelatywala nad Mortonridge co trzydziesci sekund. Luki miedzy platformami wypelnily czujniki satelitarne, przygotowane do przesylania superszczegolowych obrazow polwyspu Po rozpadzie czerwonej chmury. Za ich posrednictwem admiral Farquar obserwowal linie terminatora, ktora wedrowala nad oceanem w kierunku posepnej czerwonej powloki. Nalozona na obraz mapa taktyczna pozwalala mu sledzic polozenie barek desantowych, zmierzajacych ku plazom. Wysoko w gorze flotylla jastrzebi minela apogeum i teraz opadala z przyspieszeniem 8 g. Godzina do switu nad wschodnim wybrzezem Mortonridge. Admiral datawizyjnie przeslal kod uprawnien dowodcy do Dowodztwa Obrony Strategicznej na Guyanie. -Ognia! - Rozkazal. Wojska wyzwolencze, choc nigdy sie o tym nie dowiedzialy, byly o wlos od zwyciestwa juz w dziewiecdziesiatej sekundzie natarcia. Pierwsza grupa platform satelitarnych wystrzelila siedemdziesiat piec wiazek elektronow, ktore przebily gorne warstwy atmosfery i ugodzily czerwona chmure. Byly rozmieszczone wzdluz osi polnoc-poludnie i nieznacznie rozrzucone na boki, przez co odleglosc miedzy poszczegolnymi punktami trafienia wynosila ponad piecdziesiat metrow. Nie chodzilo o to, aby poprzecinac czerwona kopule, ale zeby naszprycowac ja energia elektryczna czyli wykorzystac jedyna znana piete achillesowa opetanych. Kazda wiazka odbijala naprzemiennie w lewo i prawo w gigantycznych, trwajacych dziesiec sekund wychyleniach, od wybrzeza do wybrzeza. Potem druga grupa platform bojowych wynurzala sie zza widnokregu i wchodzila nad polwysep. Znowu siedemdziesiat piec wiazek strzelilo z nieba. Przez dziesiec sekund dwie grupy sie uzupelnialy, po czym pierwsza opuscila rejon dzialan. Annette Ekelund wrzasnela przerazliwie i bezradnie osunela sie na kolana. Bol byl niewiarygodny. Snop swiatla jasnego jak niebieska gwiazda, wystrzelony z niedosieznych wyzyn, padl jej prosto na glowe. Zdawalo sie, ze usmazy jej zawlaszczony mozg, gorzej, wypali mysli. Ta czastka ducha, ktora tak chetnie bratala sie z opetanymi na polwyspie, ktora wspoltworzyla tarcze z chmur i podswiadome poczucie jednosci... Okazala sie zdradzieckim przekaznikiem nieszczescia. Zrodzona z wiary w ludzkosc, ktora przetrwala uwiezienie w zaswiatach, zostala obdarzona moca zabijania... Ekelund rozstala sie z nia definitywnie. W jej wrzaskach nie bylo juz slychac bolu, tylko niewyslowiona udreke. Wkolo inne dusze uciekaly przed soba nawzajem i zamykaly sie w sobie. Po raz ostatni chrapliwie zaszlochala i bezwladnie upadla na plecy. Cialem szarpaly dreszcze, mroz scinal krew w zylach. Gdzies niedaleko wili sie na ziemi Devlin i Hoi Son, slyszala ich postekiwania. Ale niczego nie widziala, swiat okryly ciemnosci. Kazdy opetany w Konfederacji poczul na sobie sile uderzenia. Po zaswiatach przetoczyla sie fala bolu i trwogi. Poczuli ja, gdziekolwiek byli i cokolwiek robili. Al Capone lezal pod Jezzibella, kiedy to sie stalo. Akurat ulozyl sie w pozycji, w ktorej choc przyciskala mu piersi do twarzy, mogl podkurczyc nogi i przerznac na cacy jej tyleczek. Dziewczecy chichot mieszal sie z pojekiwaniem, gdy mentalny cios trzasnal go z sila wystrzelonego w trybuny krazka hokejowego. Szarpnal sie z krzykiem, zbolaly i spanikowany. Jezzibella tez krzyknela, bo przy okazji wykrecil jej reke. Malo braklo, a skonczylaby ze zwichnietym barkiem. -Pojebalo cie, Al?! Kretynie jeden, to boli! Kurwa mac, tyle razy mowilam, ze nie bawi mnie sadomaso! - Al jeknal, skolatany, i potrzasnal glowa, by otrzasnac sie z naglego zamroczenia. Stracil rownowage i spadl z lozka na ziemie. Po raz pierwszy Jezzibella pod powloka iluzji dostrzegla naturalne rysy Brada Lovegrove'a. Facet nie roznil sie bardzo od Ala, od biedy mogliby uchodzic za braci. Przestala sie zloscic, widzac jego zbolala mine i drzace rece. -Co ci, Al? -Rany... - Steknal. - Co to za kurestwo? -Al, kochanie, nic ci nie jest? Co sie stalo? -Nie wiem, do stu diablow! - Rozejrzal sie po sypialni, jakby sie spodziewal zobaczyc lej po bombie lub federalnych w progu z karabinami. - Zielonego pojecia nie mam... Niewidzialna fala bolu omal nie zabila Jacqueline Couteur. Przypieta do stolu laboratoryjnego w "klatce demona", nie mogla sie ruszyc, kiedy spazmy targaly miesniami. Aparatura monitorujaca funkcje zyciowe organizmu zaalarmowala personel w chwili, gdy zaczynala sie w niej lamac wola do ochrony ciala przed pradem elektrycznym. Na szczescie jeden z czlonkow zespolu przytomnie wylaczyl zasilanie, inaczej zostalaby smiertelnie porazona. Dopiero po pieciu czy szesciu minutach odrodzilo sie w niej uczucie wrogosci i pogardy. Na patrolu milion kilometrow od Nowej Kalifornii Rocio Condra stracil kontrole nad polem dystorsyjnym, ktore w sposob chaotyczny kurczylo sie i rozszerzalo. Olbrzymi piekielny jastrzab miotal sie jak oszalaly, jego ptasie ksztalty rozwialy sie w snopach bladych iskier. Sztuczna grawitacja w sekcji mieszkalnej zniknela razem z ekstrawaganckim wnetrzem luksusowego parowca. Jed, Beth, Gerald i troje maluchow - wszyscy nieoczekiwanie znalezli sie w stanie niewazkosci. Az naraz grawitacja powrocila, choc o wiele za silna i skierowana w zla strone, bo jedna ze scian stala sie podloga. Wyrzneli bolesnie o jej twarda powierzchnie, a potem - znow z braku grawitacji - koziolkowali z krzykiem po calej kabinie. Gwiazdy dziko wirowaly za iluminatorem. Na skutek kolejnego wzrostu grawitacji przykleili sie do sufitu. Po raz pierwszy cos pokrzyzowalo szyki na Ziemi Quinnowi Dexterowi. Wlasnie przybyl na stacje Grand Central, zeby zlapac pociag do Paryza. Nie byl to, rzecz jasna, oryginalny gmach na Manhattanie: wyspe porzucono i zatopiono. Ale coz, nowojorczycy lubili rozpamietywac dawne czasy. Juz trzeci dworzec nosil te sama nazwe. Zbudowana prawie kilometr pod centrum Kopuly Piatej, stacja stanowila wazny wezel miedzynarodowej sieci kolejowej. Nie chcac ryzykowac wpadki, ponownie skryl sie w srodowisku duchow. Dopiero teraz uzmyslowil sobie, jak wiele ich nawiedza stacje i w ogole podziemia ogromnej arkologii. Snuly sie smetnie wsrod strumieni slepych podroznych - przygnebione, zgaszone postacie, przypatrujace sie uwaznie mijanym osobom. Z ich twarzy wyzierala tak wielka rozpacz i tesknota, jakby poszukiwali swoich dawno zaginionych dzieci. Zauwazali Quinna. Patrzyli na niego z konsternacja, kiedy przemierzal glowna hale w drodze na peron. On ze swej strony ignorowal je - bezwartosciowe istoty, niezdolne mu pomoc w krucjacie. Ani tez przeszkodzic. Doprawdy, tyle z nich pozytku co z trupow. Dwadziescia metrow od falowych schodow ruchomych, prowadzacych na peron 52, dosiegnal go rykoszet operacji na Ombey. Cios sam w sobie nie bylby az tak dotkliwy - z rak Banneth wycierpial o wiele gorsze meki - gdyby nie jego nagle nadejscie. Nim sie spostrzegl, juz krzyczal, kiedy strzelajace z mozgu ognie bolu objely cale cialo. Zniewolona dusza Edmunda Rigby'ego wila sie w meczarniach, przeszywana na wskros piekacymi iglami. Quinn wpadl w poploch, bal sie tego, co nieznane. Do tej pory wierzyl, ze jest doslownie wszechmocny, az tu raptem padal ofiara jakichs wstretnych, obcych mu sztuczek. Dusze w zaswiatach krzyczaly, przerazone. Duchy wokol niego lkaly i skladaly rece do modlitwy. Kiedy w myslach panowal chaos, slabla kontrola nad energistyczna moca. Bud Johnson nie wiedzial, skad sie wzial ten facet. Biegl sobie w najlepsze do falowych schodow, aby zdazyc na pociag do San Antonio, gdy nieoczekiwanie pojawil sie przed nim dziwak w czarnym habicie, skurczony na czworakach na lsniacej, marmurowej posadzce. Rzecz zaiste niepojeta, bo kazdy, kto urodzil sie na Ziemi i mieszkal w arkologii, potrafil instynktownie poruszac sie w tlumie, w krzyzujacych sie w pozornym bezladzie falach i strumieniach ludzi. Zawsze wiedzial, gdzie kto sie znajduje wzgledem niego, co pozwalalo mu uniknac kolizji. Nikt nie mogl przed nim wyrosnac ot tak sobie. Gorna czesc ciala ciagle parla do przodu, gdy nogi napotkaly przeszkode nie do pokonania. Johnson wywinal koziolka nad plecami mezczyzny i grzmotnal o zimny marmur. Kosc nadgarstka pekla z paskudnym chrzestem, bol szarpnal reka az po ramie. A neuronowy nanosystem nic na to nie poradzil. Nic! Zadnych blokad aksonowych, zadnej diagnozy medycznej. Johnson zawyl potepienczo i zamrugal zalzawionymi oczami. Pewnie te wlasnie lzy zaintrygowaly dwoch czy trzech przechodniow, ktorzy przygladali mu sie z gory przenikliwie. Bladzi, zasmuceni, nosili przedziwne kapelusze. Kiedy zatrzepotal rzesami i usunal z oczu slona wydzieline, juz ich nie bylo. Zlapal sie za uszkodzony nadgarstek. -Dobry Boze, alez to musi bolec... - Nad jego glowa rozlegl sie pomruk zdziwienia, kontrastujacy z okrzykami dochodzacymi z roznych miejsc na stacji. Nikt sie nim specjalnie nie interesowal. - Hej, siadl mi nanosystem! Niech ktos wezwie lekarza! Chyba zlamalem sobie reke. - Mezczyzna, ktory wryl sie pod niego, teraz wstawal. Johnsona zdumiala zapadajaca wokol cisza. Ludzie sie odsuwali. Podniosl wzrok i natychmiast porzucil zamiar zbluzgania niezdarnej gapy. Zobaczyl twarz ledwie widoczna pod wielkim kapturem. Cieszyl sie, ze habit przeslania nieznajomego. Obledny wyraz wscieklosci w jego zrenicach przyprawial o dreszcze. - Przepraszam - szepnal. Na jego sercu zacisnely sie palce. Czul, jak poszczegolne stawy zwieraja dlon, paznokcie wzynaja sie w przedsionki. Nastapil gwaltowny skret. Johnson sie zakrztusil i rozpaczliwie zatrzepotal rekami. Zauwazyl, ze ludzie znowu do niego podchodza. Tym razem z troska na twarzy. Za pozno, probowal im powiedziec, o wiele za pozno. Milczacy diabel odwrocil sie spokojnie i zniknal z oczu. Podobnie jak reszta tego swiata. Quinn patrzyl na dusze Buda Johnsona, ktora wypelzla z ciala i przepadla w zaswiatach, gdzie jej wolania zlaly sie z miliardami blagalnych krzykow. Na stacji powstal zamet, ludzie potracali sie i przepychali, zeby przyjrzec sie temu, co sie stalo. Tylko paru wzdrygnelo sie, kiedy Quinn zniknal na ich oczach, wracajac do krainy duchow. Przynajmniej zachowal zimna krew i nie posluzyl sie bialym ogniem. Ale czy to cos dalo? Zostal zauwazony, i to nie tylko przez ludzi z uszkodzonymi nanosystemami. Wydarzenie musialy zarejestrowac czujniki systemu bezpieczenstwa. Rzad Centralny juz o nim wiedzial. * Wcisniety do glownej ladowni barki desantowej, Sinon nie mogl na wlasne oczy zobaczyc, jak reszta kompanii zbliza sie do brzegu. Wiez afiniczna z nawiazka to rekompensowala. Polaczone umysly wszystkich edenistow na orbicie i powierzchni planety przekazywaly mu taki zasob informacji, ze nawet general Hiltch tylu nie dostawal. Mial swiadomosc, gdzie znajduje sie on sam, jak i jego towarzysze broni. Orientowal sie nawet w ogolnych postepach wojska. Flotylla jastrzebi obserwowala rozciagnieta w dole czerwona chmure. W jej gornych warstwach przelatywaly olbrzymie blyskawice, gdy platformy bojowe kontynuowaly ostrzal wiazkami elektronow. Na srodku, wzdluz gorskich grzbietow, poswiata gasla, wydluzaly sie plamy ciemnosci.Sinon wraz z pozostalymi sierzantami ciekawie wyciagal szyje. W miare jak barki podplywaly do brzegu, bariera czerwonej chmury wolno rozrastala sie w mroku nocy. W odleglosci dziesieciu kilometrow od brzegu ciagnela sie nad woda twardym, wytrzymalym walem, niczym obrecz na krawedzi swiata. U dolu powstawaly swietliste smugi, ktore z impetem wpadaly w ton, czego efektem byly pioropusze pary. Gdzie indziej wstegi blyskawic zbieraly sie w rwace rzeki ognia, wspinajace sie po stromiznie na wierzch chmury i niknace w glebi ladu. Az nagle czerwien zblakla i w niespelna piec sekund zupelnie sczerniala. To zdarzenie zaskoczylo sierzantow. Zwyciestwo przyszlo zbyt latwo. Nie doszlo do epickich zmagan, ktorych wszyscy oczekiwali. Rozpalone od horyzontu po horyzont siatki blyskawic wytwarzaly jednak blask chyba jeszcze wiekszy. -Wiesz, ta chmura jest naprawde duza - stwierdzil Sinon. Ani na moment nie gasnace, jaskrawe rozblyski majestatycznie oswietlaly ciemna mase. -Zauwazyles, co? - Zadrwil Choma. -Teraz wlasnie mozemy miec problemy. Kiedy opetani zaslaniali sie nia jak tarcza, byla w miare spokojna. Nie zwracalismy uwagi na jej cechy fizyczne, uwazalismy ja za element gry Psychologicznej. -Gra czy nie gra, nie mozemy pakowac sie w te wyladowania elektryczne. Nie tylko Choma doszedl do tego wniosku. Czuc bylo, jak barka zwalnia, gdy kapitan zmniejszyl zasilanie silnikow. Cala armada podejmowala te same srodki ostroznosci. -Co proponujecie? - Zapytal Ralph. -Przerwac ostrzal z platform satelitarnych - odpowiedziala Acacia. - Barki desantowe zwalniaja. Nie wplyna w te burze z piorunami. -Diana? -Popieram. Jezeli czerwona chmura odzwierciedla sily opetanych, to juz poniesli kleske. -To daleko idace zalozenie - sprzeciwil sie admiral Farquar. -Nie mamy wielkiego wyboru - powiedziala starsza doradczyni do spraw techniki. - Barki desantowe nie moga plynac dalej, to samo pojazdy naziemne. Trzeba poczekac, az sie rozladuje nagromadzona energia. Jesli wojska wtargna na polwysep i znowu zrobi sie czerwono, wznowimy atak z orbity, az podrzemy te chmure na strzepy. -Zgoda - oswiadczyl Ralph. - Acacia, niech sierzanci zbliza sie do chmury. Z chwila ustania burzy rozpocznie sie natarcie. -Rozkaz, generale. -Diana, ile czasu uplynie, nim rozladuje sie energia? -Dobre pytanie. Nie wiemy, jak gesta i gruba jest ta chmura. -Prosze o odpowiedz. -Niestety, trudno mowic o konkretach. Za duzo niewiadomych. -Wspaniale. Acacia, czy blyskawice maja wplyw na harpuny? -Nie. Spadaja z duza predkoscia, a chmury wisza nisko. Jesli piorun trafi bezposrednio w harpun, zmieni tor lotu najwyzej o kilka metrow. * Flotylla jastrzebi znajdowala sie w odleglosci zaledwie poltora tysiaca kilometrow od powierzchni Ombey. Na obrazach przekazywanych przez skierowane na Mortonridge pecherze sensorowe widac bylo, jak czerwona smuga przeksztalca sie w klebowisko szalejacych bialoniebieskich blyskawic. Ledwie starczylo czasu na ostatnie pytanie.-Mimo wszystko odpalamy - potwierdzila Acacia. Trzysta jastrzebi, osiagnawszy najwyzszy punkt trajektorii, zredukowalo do zera miazdzace przyspieszenie 8 g. Okrety wypuscily z komor uzbrojenia po piec tysiecy harpunow kinetycznych. Potem energia przeplywajaca przez komorki modelujace odwrocila kierunek pola dystorsyjnego. Jego natezenie nadal wbijalo w fotel - znow 8 g - ale chodzilo o to, zeby jak najszybciej wydostac sie z niebezpiecznego pola grawitacyjnego planety. Daleko w dole filigranowa siateczka migotliwych blyskawic zniknela pod ognista powloka, gdy zaplonely gorne warstwy atmosfery. Plazma towarzyszaca przejsciu poltora miliona harpunow kinetycznych zlala sie w jedna potezna fale fotonow, ktora uderzyla w wierzch chmury i przebila sie przez szara, skotlowana pare z taka predkoscia, ze nie bylo zadnej reakcji. Z poczatku. Acacia miala racje: chmura, mimo ze wielka i nieprzyjazna, nie mogla na tyle zepchnac z drogi harpunow, aby chybily celu. Zaden czlowiek nie potrafilby sporzadzic listy celow; punkty uderzenia okreslila jednostka sztucznej inteligencji w Pasto. Harpuny lecialy w grupach po trzy, co dawalo 97-procentowe prawdopodobienstwo skutecznego ataku. Glownym celem byla funkcjonujaca na polwyspie siec telekomunikacyjna. Mowilo sie, ze nowoczesne sieci telekomunikacyjne sa calkowicie odporne na zniszczenie. Dzieki setkom tysiecy niezaleznych wezlow komutacyjnych, rozsianych na calym obszarze planety, i milionom laczacych je kabli, wspomaganych przekaznikami satelitarnymi, uzyskiwaly jednorodny, zanarchizowany charakter, niewrazliwy na skutki najgorszych kataklizmow. Niezaleznie od liczby zlikwidowanych wezlow zawsze istniala alternatywna droga przeplywu danych. Nalezaloby wlasciwie rozbic planete, zeby wstrzymac wymiane informacji. Polwysep Mortonridge byl jednak odciety od reszty swiata, a siec odizolowana od laczy rezerwowych. Polozenie kazdego wezla zostalo okreslone z dokladnoscia do pol metra. Niestety, w dziewiecdziesieciu procentach byly nie do ruszenia, bo znajdowaly sie na obszarach o gestej zabudowie. Gdyby harpuny kinetyczne posypaly sie na budynki, nie daloby sie uniknac olbrzymich ofiar w ludziach. Wchodzily w gre tylko kable na otwartych terenach wiejskich. Czesto biegly rownolegle do drogi, w kanalach kablowych przy poboczach z betonu weglowego, ale jeszcze czesciej na przelaj polami, ulozone przez mechanoidy, ktore harowaly miesiacami bez nadzoru czlowieka, wycinaly dukty w lasach i drazyly przekopy pod korytami rzek. Z gory nic nie wskazywalo na ich istnienie. Jednostka sztucznej inteligencji przeczytala i przeanalizowala od dawna nieuzywane mapy kanalow. Okreslila wspolrzedne celow z tym jednak zastrzezeniem, ze w promieniu trzech czwartych kilometra nie moglo byc zabudowan mieszkalnych. Biorac pod uwage niezwykla wytrzymalosc opetanych na fizyczny atak, byl to dla nich dosc bezpieczny dystans. * Stephanie Ash lezala na ziemi i sie trzesla, mimo ze jej umysl wyrwal sie ze wspolnoty dusz. Otaczajaca ja pustka dokuczala bardziej niz bol, ktory przeszywal cialo, gdy faszerowano chmure strumieniami elektronow. To zwykle poczucie jednosci dawalo nadzieje. Dopoki ludzie sie wzajemnie wspierali, dopoty wbrew przeciwnosciom losu w pewnym stopniu zachowywali czlowieczenstwo. Teraz odarto ich nawet z tych ostatnich, marnych resztek otuchy.-Stephanie! - Krzyknal Moyo. Lagodnie potrzasal ja za ramie. - Stephanie, nic ci nie jest? Obawa i troska brzmiace w jego glosie wzbudzily w niej wyrzuty sumienia. -Boze, nie... - Otworzyla oczy. Sypialnie oswietlal jedynie mdly niebieski plomyczek, zapalony na jego kciuku. Za oknami swiat tonal w ciemnosciach. - Co oni zrobili? - Nie czula juz psychicznego nacisku zza pasa granicznego. W jej swiadomosci odciskala sie tylko kotlina. -Nie wiem, ale mam zle przeczucia. - Pomogl jej wstac. -Innym nic sie nie stalo? - Wyczuwala ich umysly w roznych zakatkach farmy, krysztalki bolu i strachu. -Chyba przezyli to, co my... - Przerwal, gdy mrok rozdarly jasne blyski. Oboje podeszli do okna i wyjrzeli na zewnatrz. Pod sama chmura pedzily olbrzymie ogniste strzaly. Stephanie wzdrygnela sie, zaniepokojona. Co jeszcze niedawno chronilo ich przed otwarta przestrzenia nieba, teraz straszylo ogromem i bliskoscia. -Juz jej nie kontrolujemy - stwierdzil Moyo. - Przerwalismy kontakt. -I co sie z nia stanie? -Moze przyjda deszcze. - Obrzucil ja uwaznym spojrzeniem. - Sporo sie tego zebralo. Pielegnowalismy te chmure, jakby byla nasza przytulanka. -Nie powinnismy zagonic zwierzat pod dach? -Zastanawiam sie, czy nie lepiej prysnac stad w diably. Wtargna tu wojska ksieznej. Usmiechnela sie smutno. -Przeciez wiesz, ze nie ma dokad uciekac. Kiedy zagonili Rane, Cochrane'a i Quigleya do pomocy w sciganiu kur i owiec, ktore zwykle wloczyly sie wokol obejscia, dramatycznie zwiekszyla sie czestotliwosc blyskow. Spadly pierwsze duze krople deszczu. Moyo wystawil reke, jakby to bylo konieczne. -A nie mowilem? - Pochwalil sie. Stephanie zamienila rozpinany sweter w kurtke przeciwdeszczowa, choc nie ludzila sie nadzieja, ze uniknie przemokniecia. W zyciu nie widziala tak wielkich kropel. Kury wybiegaly za otwarta brame, owce juz wczesniej przepadly w mrokach tej strasznej nocy, wlasnie miala mowic, ze nie ma sensu ich gonic, kiedy nad polwyspem zajasnialo dzienne swiatlo. Cochrane gapil sie na niebo. Chmury przypominaly przeswitujace platy szarego jedwabiu. -Raju! Kto wlaczyl slonce, co? Dolne warstwy chmur wybuchly snopem rozpalonych igiel, ktore mknac w powietrzu, wygladaly jak gwiazdy ze wzburzonymi warkoczami fioletowej mgielki. Byly tak jasne, ze Stephanie musiala przeslonic oczy. -Koniec swiata blisko, dzieciaki! - Zawolal radosnie Cochrane. W ciagu pieciu sekund uderzylo w ziemie poltora miliona harpunow. Trzy trafily w kabel w odleglosci czterech kilometrow od farmy. Ich olbrzymia predkosc przelozyla sie na piorunujaca fale goraca. Nad brzegami kotliny uniosla sie pomaranczowa luna, ktora przed zgasnieciem ukazala wyrzucona w gore lawine szczatkow. -Kurde balans, ten Hiltch naprawde nas nie lubi - mruknal Cochrane. -Co to bylo? - Spytala Stephanie. Az dziw, ze mieli jeszcze ciala. Przeciez taki atak powinien zmiesc z powierzchni ziemi wszystko, co zywe. -Bombardowanie z orbity - odparl Moyo. - Na pewno celowali w oddzialy Ekelund. - Sam jednak mial watpliwosci. -Celowali? Strzelali gdzie popadnie. -To dlaczego w nas nie walneli? - Zapytala Rana. Moyo tylko wzruszyl ramionami. Wtedy wlasnie dotarl do nich huk wybuchu: przeciagly loskot, ktory zagluszyl slowa. Stephanie zatkala uszy i popatrzyla do gory. W chmurze sie kotlowalo, podbrzusza rwaly sie na strzepy. Upiorne kleby polyskliwego, fioletowego powietrza, pozostalosci po przejsciu harpunow, przepychaly sie przez gesto upakowane obloki; oba zywioly zmagaly sie ze soba, lecz nigdy sie nie mieszaly, niczym plyny o roznej gestosci. Kiedy blask przygasl, Stephanie zmarszczyla czolo i zmruzyla oczy. Na swiat opadala zaslona gestej, ciemnoszarej mgly, ktora saczac sie z chmur, odgradzala ich od blyskawic i jonowych koltunow. Ciemniejaca mgla szybko sie rozrastala. -Do domu! - Powiedziala slabowitym glosem, gdy w kotlinie ucichly ostatnie echa wybuchow. Skupila na sobie wszystkie spojrzenia. Znow zabebnily wielkie krople deszczu. Wiatr targnal ubraniami. - Wracajmy do domu, zaraz bedzie lalo! Popatrzyli na opadajacy calun, przepelnieni strachem i podziwem. * -Gowno! - Wrzasnela rozwscieczona Annette na blok procesorowy. Prymitywny diagram na wyswietlaczu dowodzil, ze urzadzenie dziala. Po prostu nikt nie odpowiadal. - Jestesmy odcieci.Hoi Son patrzyl badawczo na swoj blok. -Zdaje sie, ze padly wszystkie polaczenia. -Glupoty opowiadasz, nie mozna sparalizowac calej sieci - zaprotestowala Annette, choc budzily sie w niej watpliwosci. - To nierealne. -Chyba wlasnie temu sluzylo bombardowanie - odpowiedzial niewzruszenie Hoi Son. - Dosc spektakularne, nie powiem. Nie wysilaliby sie tak bez powodu. Zreszta, nie mielismy pod kontrola calej sieci, tylko najwazniejsze lacza. -W takim razie jak, do licha ciezkiego, mam dowodzic obrona? -Kazdy dostal rozkazy i teraz chcac nie chcac, musi walczyc. Nie jestes juz naczelnym dowodca opetanych. Zmierzyla go takim wzrokiem, ze nawet jego spokojna twarz sie skurczyla. -Tak sadzisz? - Zapytala groznie. Na zewnatrz sciemnialo sie. Annette podeszla do duzego frontowego okna. Zajela na swoja kwatere trzeciorzedna restauracje "Czarny Byk" przy centralnym placyku w Cold Overton, w strategicznym miejscu u wylotu glownej ulicy. Gdzie niegdys tetnil bazar, teraz parkowalo piecdziesiat pojazdow do przewozu zolnierzy, ktorzy schronili sie tymczasowo w pobliskich sklepach i knajpkach. Milne na czele grupki mechanikow chodzil i sprawdzal sprzet. Nie stwierdzil zadnych szkod, chociaz kilka harpunow spadlo tuz za miasteczkiem. -Hoi Son! - Zakomenderowala Annette. - Wez dwa plutony i zbadaj drogi. Chce wiedziec, jak szybko mozemy sie stad wydostac. -Robi sie. - Energicznie pokiwal glowa i ruszyl do drzwi. -W Ketton zebrali sie nasi w duzej grupie - powiedziala jakby do siebie. - To tylko dziesiec kilometrow stad. Polaczymy sily. Przekonamy cywili, zeby do nas przystali. Potem odnajdziemy nastepna grupe. -Wysylajmy poslancow z wiadomosciami - zaproponowal Devlin. - Tak sie robilo w moich czasach. Komunikacja na froncie zawsze byla utrudniona. Sciemnilo sie na dobre. Annette dostrzegla, ze Milne wraca biegiem razem z mechanikami. Nie bylo w nich czuc strachu, jedynie pospiech. Na szybach zadzwonily krople deszczu. Rynsztoki zaczely sie zapelniac, nad studzienkami tworzyly sie bajora. -Takiej ulewy jeszcze nie widzialem! - Krzyknal Hoi Son, starajac sie przekrzyczec szum deszczu. Stanal w progu, okryty wodoodpornym poncho. Bebnienie gigantycznych kropel dorownywalo dawnym grzmotom w czerwonej chmurze. - A wierzcie mi, ze widzialem niejeden huragan na Pacyfiku. Miedzy nogami przeplywal mu strumyk brudnej wody, ktory momentalnie zblizyl sie do stolikow. Annette nie widziala juz niczego na dworze. Deszcz z wsciekloscia tlukl o szyby i pienil sie jak grzywy fal na oceanie. Dalej panowaly egipskie ciemnosci. Devlin stanal przy niej, aby lepiej widziec. -Nikt nie wyjdzie w taka pogode. -Fakt - zgodzila sie, zatrwozona. - Lepiej poczekac. -Ale jak dlugo? - Mruknal Devlin. - Nie myslelismy o deszczu, gdysmy robili te chmure. -Co sie martwisz? - Odezwal sie Hoi Son. - Nikomu nie przyjdzie do glowy bic sie w taka ulewe. Tamtym tez przeszkadza. My przynajmniej mamy dach nad glowa. * Barka desantowa skoczyla szczupakiem, gdy harpuny kinetyczne zalaly niebo ognista luna. Korzystajac z dogodnego punktu obserwacyjnego jastrzebi, Sinon patrzyl, jak w ciemna powloke chmur wsiaka ogromna plama plazmy.-Rozszerza sie - oswiadczyla Acacia. - Wykonujemy ciagle pomiary. Na gornej powierzchni chmur obracaly sie szerokie ramiona cyklonow. W bladej poswiacie ksiezyca ich ruch wydawal sie niemalze majestatyczny. Pierwotne moce budzily sie z uspienia. Od zwalow chmur odrywaly sie po bokach monstrualne tornada, ktore z impetem szturmowaly ocean. -Diabelstwo sie rozpada - powiedzial Choma. Sinon doznal uczucia konsternacji, tego samego co reszta sierzantow, i to nie tylko na jego barce. Wszyscy musieli stawic czolo potedze zywiolow. Spogladal na morze za burta i sledzil ruch walow wody. Nie wiadomo skad zerwal sie wicher i dmuchnal mu w twarz. -Nie mozemy zawrocic, bo burza nas zlapie na otwartym morzu - dodal Choma. - Lepiej dobic do brzegu. Dla dodania sobie otuchy Sinon poglaskal pas ratunkowy. Kolosalna chmura toczyla sie wartko w ich strone niczym zywa otchlan, pochlaniajaca swiatlo i przestrzen nad oceanem. -Plyncie dalej - brzmiala wspolna decyzja edenistow i grona doradczego generala Hiltcha. Barki desantowe podkrecily na maksa silniki i wbily sie w czolo burzy. Nie przyszlo im zmagac sie z deszczem, a przynajmniej nie z deszczem w powszechnym rozumieniu tego slowa. Potoki wody laly sie z sila wodospadu. W miare otwierania sie upustow niebieskich rosly fale, zupelnie jakby chcialy polaczyc sie z chmurami. Barkami miotalo na wszystkie strony. Bywalo, ze poklad, ktorego Sinon trzymal sie kurczowo, odchylal sie o trzydziesci stopni od poziomu. Dzipy umocowane na srodku ladowni naprezaly liny i skakaly w kierunkach nieprzewidzianych przez konstruktorow. Pompy zezowe jeczaly zalosnie, lecz niewiele mogly wskorac. Sinon trzymal sie poreczy, gdy zimna woda podchodzila coraz wyzej i chlupotala miedzy burtami. Bal sie, ze wyleci za poklad. I ze w trakcie naprezania miesni i sciegien jego swiezo pozszywane cialo rozpruje sie na szwach chirurgicznych. I ze ktorys z dzipow zerwie liny i go zmiazdzy. I ze zanim dobija do brzegu, deszcz i fale zatopia ladownie i wszyscy sie utopia. Nawet mozliwosc podzielenia sie obawami z rzesza edenistow nie dodala mu otuchy. Za duzo czarnych mysli krazylo w eterze, kiedy armada mozolnie zblizala sie do plazy. Edenisci z jednostek dalekiego wsparcia, znajdujacy sie w bezpiecznej odleglosci od tytanicznej burzy, a takze jastrzebie i ich zalogi - wszyscy usilowali podtrzymac na duchu umeczonych pobratymcow. Ci jednak czuli na sobie oddech smierci i strach sie tylko poglebial. Barki przechylaly sie i wywracaly, sierzanci nie mieli sily sie utrzymac i toneli w olbrzymiej kipieli. Jastrzebie bez wytchnienia wchlanialy wspomnienia umierajacych osobowosci sierzantow. Przelaczywszy w tryb nadrzednosci program do walki z nudnosciami, przerazony Ralph obserwowal dantejskie sceny. Starannie uszeregowane ikony, rozblyskujace mu przed oczami, odnotowywaly zalosne postepy wojsk desantowych. Niektore barki nawet sie cofaly, spychane huraganowymi podmuchami. Robil co mogl, jednak efekty go nie zadawalaly. Jednostkom rozmieszczonym wzdluz pasa granicznego rozkazal zatrzymac sie i okopac. Postawil sluzby medyczne w stan najwyzszej gotowosci. Przygotowal lotnictwo do lotow ratunkowych, ktore mialy sie rozpoczac z chwila przejasnienia. Ani Diana Tiernan, ani jednostka sztucznej inteligencji nie potrafily wyliczyc, kiedy nastapi poprawa pogody. Nikt nie mial pojecia, ile wody nagromadzilo sie w chmurach. Obrazy radarowe czujnikow satelitarnych, majace pomoc w okresleniu grubosci i gestosci chmur, byly mocno znieksztalcone przez potezne wyladowania elektryczne, szalejace jeszcze nad polwyspem. W tej sytuacji mozna bylo tylko czekac. -Czegos takiego nie da sie przewidziec - pocieszala go Janne Palmer. - Nigdy nie wiadomo, co opetanym nagle sie ubzdura. -To akurat moglismy przewidziec - odpowiedzial Ralph, rozgoryczony. - A przynajmniej wziac pod uwage. -Chmura miala liczyc kilkaset metrow grubosci, nie bylo precyzyjnych danych - stwierdzila Diana. - Wskazywaly na to doswiadczenia z Lalonde i innych planet, ktore przejeli opetani. Ale u nas to dranstwo musi miec kilka kilometrow grubosci. Pewnie wyssali z powietrza ostatni gram wilgoci. Moze odbywal sie takze jakis proces osmotyczny, moze pobierali wode z morza. -Niech ich pieklo pochlonie! - Warknal Ralph. -Boja sie nas - powiedziala spokojnie Acacia. - Odgrodzili sie najgrubszym murem, jaki tylko mogli zbudowac. Naturalny ludzki odruch. Ralph nie chcial sie zzymac na edenistke. To przeciez jej ludzie zmagali sie z furia zywiolu. Realizowali jego plan, wypelniali jego rozkazy, byli tam przez niego. Slowa w tej sytuacji nie mogly juz pomoc. Deszcz dotarl do Fort Forward i dokladal staran, aby zmyc do pobliskiej rzeki obiekty z programowalnego silikonu; bystre potoki wyplukiwaly ziemie spod kotew. Personel zgromadzony w pokoju sztabowym rozgladal sie nerwowo, gdy piekielny wicher uderzal o sciany. Piecdziesiat minut po wystrzeleniu harpunow kinetycznych barki desantowe zaczely wplywac na plaze. -Przedarli sie - oznajmila Acacia. W sprzezonej psychice edenistow manifestowaly sie pierwsze uczucia nadziei, gdy sierzanci przesylali wrazenie chrzeszczacego piasku pod nogami. Droga do sukcesu nie byla zamknieta, czego swiadomosc dodawala skrzydel. - Wszystko bedzie dobrze, damy rade. -Jasne - baknal Ralph. Posrodku jego skolatanych mysli rozpychala sie ponura liczba: 3129. Tylu zginelo do tej pory. A wrog nawet nie zaczal strzelac. Ogromna fala z przerazliwym loskotem cisnela barke desantowa o piaszczysty brzeg. Sinon bezradnie zamachal rekami i przejechal na tylku na drugi koniec ladowni. Na szczescie woda oslabila impet. Zatrzymal sie w klebowisku probujacych sie wyplatac sierzantow. Trzej na dnie byli calkowicie zalani. Wiez afiniczna wybitnie usprawniala koordynacje ruchow. Czuli sie, jakby rozbierali trojwymiarowa ukladanke. Akurat odzyskali swobode ruchow, kiedy w burte uderzyla nastepna fala. Nie miala juz tej brutalnej sily co poprzednia, wiec tylko obrocila barke i wypchnela ja dalej na plaze. -Suchy lad! - Krzyknal triumfalnie Choma. -Hm... Lad na pewno... - Przyznal Sinon bez emocji, brodzac w zalanej ladowni. Lalo tu jeszcze bardziej niz na morzu. Widocznosc siegala najwyzej pietnastu metrow, ale tylko w swietle poteznych reflektorow. -Wiesz, czasem mnie dziwi twoje nastawienie. Sinon przeslal przyjacielowi mentalny usmiech i nadal szukal w wodzie sprzetu zagubionego w ostatniej fazie przeprawy. Oddzial dokonal oceny sytuacji. Pieciu zolnierzy odnioslo ciezkie obrazenia, ktore wykluczaly ich z dalszego udzialu w operacji. Kilku skarzylo sie na drobne pekniecia egzoszkieletu, lecz pakiety nanoopatrunku radzily sobie z nimi zaskakujaco dobrze. Rozbili sie na plazy trzy kilometry na poludnie od wyznaczonego miejsca ladowania w miasteczku Billesdon. Samochod na samym tyle ladowni zostal kompletnie zalany i nadawal sie do kapitalnego remontu. Barka zaryla sie w zwir. Nalezalo ja wziac na hol w porze przyplywu, jesli miala wrocic do kurortu po zolnierzy piechoty morskiej. Na szczescie rampa pochylila sie, co umozliwilo wyjazd trzem sprawnym dzipom. Sprzet bojowy w wiekszosci byl sprawny. Pozostale barki desantowe wchodzace w sklad pulku dotarly do brzegu, lecz rozproszyly sie po plazach. Po krotkiej rozmowie z oficerem lacznikowym w kwaterze sztabu zgodzili sie pojsc do Billesdon, gdzie mialo sie odbyc przegrupowanie. Pierwotny plan zakladal, ze oddzialy wsparcia i jednostki zaopatrzeniowe beda mialy w miejscowym porcie swoj punkt wyladunkowy, ale ktos go musial zabezpieczyc. W chwili gdy wreszcie opadala rampa, teoretycznie powinien wstawac swit. Skulony pod iluzoryczna oslona prawej burty, Sinon nie dostrzegal roznicy. Dzipy ostroznie zjezdzaly z rampy, lecz wiedzial o tym tylko dlatego, ze dzieki wiezi afinicznej mogl patrzec oczami kierowcow. -No to jestesmy - stwierdzil Choma. Wyprostowali sie i po raz ostatni sprawdzili sprzet. Pluton Sinona zajal miejsce przy drugim samochodzie. Silne snopy swiatla z reflektorow wgryzaly sie na dziesiec metrow w strugi deszczu, dalej majaczyla szara sciana wody. Ciezko bylo maszerowac, gdy stopy zapadaly sie gleboko w grzaskim zwirze. Dwa razy musieli pchac samochod, ktory mimo szerokich opon zakopal sie po same osie. Oddzial musial polegac wylacznie na blokach naprowadzajacych. Zdjecia satelitarne, wykonane przed inwazja opetanych, przedstawialy w wysokiej rozdzielczosci zatoczke i waska drozke, ktora oddalala sie w strone lasu. Programy inercjalnego naprowadzania okreslaly ich pozycje z dokladnoscia do dziesieciu centymetrow. Prawdopodobnie, bo nie dalo sie tego sprawdzic. Czujniki satelitarne nadal nie potrafily sie przebic przez chmure i zweryfikowac wspolrzednych. Pozostalo wierzyc, ze technobiotyczne procesory nie zostaly uszkodzone. Po zwirze przyszla kolej na bagna. Z glebi ladu ociezale wdzieraly sie na plaze fale zoltego blota, ktore przywlekalo ze soba kepy traw i polamane krzaki. -Swietnie - utyskiwal Sinon, brnac przed siebie. - W tym tempie nie dojdziemy do celu za tydzien. - Mial swiadomosc, ze pozostale oddzialy na wybrzezu borykaja sie z podobnymi problemami. -Musimy sie dostac na wyzszy teren - powiedzial Choma. Afinicznie przekazal punkt wyswietlony przez blok naprowadzajacy. - Tam znajdziemy dogodniejsza droge. Pluton zgodzil sie z jego zdaniem i nieznacznie zmienil kierunek marszu. -Ktos juz wie, kiedy przestanie padac? - Zapytal Sinon oficera lacznikowego. -Nie. Nawet Cochrane nie dbal juz o to, zeby przywrocic "Karmicznemu Bojownikowi" ekscentryczny wyglad. Deszcz odbieral ducha rownie szybko, jak rozmiekczal ziemie. Trzy godziny ulewy i konca nie bylo widac. * Gdy blyskawice rozwidnialy niebo, mogli zobaczyc, jak cierpi ich sliczna kotlinka. Woda wplywajaca do srodka rozlewala sie po wypielegnowanych tarasach dlugimi, lukowatymi kaskadami, ktore na kazdym stopniu zdzieraly warstwe zyznego czarnoziemu. Rosliny uprawne i dorodne drzewka owocowe spadaly brudnymi lawinami po stromych zboczach, aby przepasc bez sladu w powiekszajacym sie jeziorze. Trawnik za budynkiem mieszkalnym pomalu ginal pod woda, ktora podchodzila juz do zdobnych, okutych zelazem drzwi werandy.W tym czasie ladowali do autobusu walizki. Wiatr pozrywal dachowki, dlatego deszcz zalal tez strych domu. Woda przesiakala przez sufity. -Pamietajcie, ze z doliny prowadzi tylko jedna droga - powiedzial McPhee, kiedy pierwszy potok wody splynal po schodach do salonu. - W dodatku biegnie wzdluz rzeki. Jesli chcemy sie stad wydostac, musimy sie pospieszyc. Nikt nie zamierzal sie klocic. Pozostali weszli na gore, zeby spakowac rzeczy, a on sam z pomoca Cochrane'a wyprowadzil autobus ze stodoly. Za kierownica usiadl Moyo. Jechal wolno, niewiele wolniej szliby na piechote. Droga gruntowa w kretej dolinie rozpadala sie w zastraszajacym tempie, gdy z rosnacego wyzej lasu grzmocily ja fale brudnej wody, ktora pienila sie wokol pni drzew i ugniatala splatane chaszcze. Wysilkiem woli probowal wyposazyc pojazd w szersze kola, aby nie ugrzezli na rozmoklej powierzchni. Slabo mu to jednak wychodzilo, dlatego wezwal do pomocy Franklina i McPhe'ego, ktorzy zaraz zlaczyli sie z nim myslami. Nagle dwadziescia metrow przed nimi na droge upadlo drzewo, wyrwane z korzeniami sila bezlitosnego zywiolu. Moyo wdepnal hamulec, lecz pojazd slizgal sie jak po lodzie. Chociaz posluzyl sie cala swoja energistyczna moca, autobus nie sluchal. Akurat teraz zycie mu udowadnialo, ze nie jest wszechwladny! Zdazyl tylko krzyknac: - Trzymajcie sie czegos! - Nim przednim zderzakiem wyrzneli w zawalidroge. Szyba zbielala i wgiela sie do srodka, aby pochlonac mozliwie najwiecej energii, az w koncu rozprysla sie gradem plastikowych kuleczek. Przez wyrwe wcisnela sie galaz z zoltawymi, kolczastymi liscmi. Moyo uchylilby sie, gdyby nie mocno zacisniete pasy. Instynktownie wystrzelil wielka kule bialego ognia, ktora objela galaz. Spalily mu sie brwi, a z wlosow zostal szary popiol. Jeknal bolesnie. Nie czul skory na twarzy. We wnetrzu "Karmicznego Bojownika" buchnela para, autobus zatrzymal sie ze wstrzasem. Stephanie puscila oparcie fotela, pozostawiwszy glebokie wgniecenia w kompozycie. Podloga byla przechylona pod dosc duzym katem. Deszcz bebnil po dachu, woda splywala ze stoku z glosnym szumem, nic wiec dziwnego, ze ledwo, ledwo slyszala skrzypienie nadwerezonej karoserii. Nie miala pojecia, skad dokladnie dochodzi ten odglos. Jej nadprzyrodzone pole percepcji wypelnily bezksztaltne cienie; deszcz przeszkadzal w tym samym stopniu co silne zaklocenia elektrostatyczne. Wtem miedzy rzedami foteli z gulgotem poplynela woda, pchajaca przed soba kozuch brudu. Stephanie zamoczyla sobie buty. Starala sie przegnac uparte kleby pary, rozejrzec sie po ciemnym wnetrzu "Karmicznego Bojownika". -Moje oczy! - Dobiegl ich w zasadzie tylko szept, lecz na tyle zalosny, ze dotarl na koniec autobusu. Wszyscy natychmiast odwrocili sie w jego strone. - Boze, co z moimi oczami?! Ratunku! Moje oczy!!! Stephanie musiala sie chwytac polki bagazowej, aby dojsc do szoferki. Moyo nadal siedzial na fotelu kierowcy, nieruchomy jak posag. Czarne resztki galezi sterczaly kilka centymetrow od niego na podobienstwo niewiarygodnie misternej rzezby z wegla drzewnego. Dlonie trzymal przy policzkach, drzac ze strachu przed tym, czego sie dowie, kiedy wreszcie ich dotknie. -Nic ci nie bedzie - powiedziala automatycznie Stephanie, lecz zdradzila ja zawartosc mysli, bo widok po prostu przerazil ja i napelnil odraza. Spalona skora odpadla, a wraz z nia wiekszosc nosa i powieki. Spieczone warstwy skory wlasciwej pokryly sie strupami, spomiedzy ktorych wyplywala krew. Bialka oczu sie sciely i ohydnie zzolkly; parodiujac lzy, saczyl sie z nich tlusty plyn. - Nic nie widze! - Krzyknal. Czemu nic nie widze!? Zlapala go za dlonie. -Spokojnie, kochanie, spokojnie. Wyjdziesz z tego. Po prostu oparzyl cie ogien. -Nic nie widze! -Alez widzisz. Nim wyleczysz oczy, bedziesz patrzyl szostym zmyslem. Wiesz, ze jestem przy tobie, prawda? -Wiem. Nie odchodz. Przytulila go do siebie. -Nie odejde. Chwycily go dreszcze, zimny pot zrosil cialo. -Jest w szoku - stwierdzila Tina. Pozostali pasazerowie cisneli sie w waskim przejsciu miedzy fotelami. Widzac obrazenia Moya, powaznieli. -Nic mu nie bedzie - burknela Stephanie szorstkim tonem. -To czesty skutek poparzenia. Stephanie zmierzyla ja nienawistnym spojrzeniem. -Wezcie, niechze sobie pociagnie - wdal sie w rozmowe Cochrane. Podawal grubego skreta, z ktorego ulatywala smuzka dymu o mdlym, slodkim zapachu. -Nie teraz! - Syknela Stephanie. -Wlasnie ze teraz, kochana - powiedziala Tina. - Choc raz glupol mowi do rzeczy. To lagodny srodek uspokajajacy. Na razie niczego wiecej mu nie potrzeba. - Niezwykla stanowczosc w glosie Tiny sklaniala do podejrzliwosci. - Tak sie sklada, ze kiedys bylam pielegniarka - ciagnela wyniosla kobieta z pogardliwa mina, sciagajac brzegi czarnej, zdobionej dzetami chusty. Stephanie wziela skreta i wsunela go w usta Moyowi. Lekko zakaslal i zaciagnal sie dymem. Tyl autobusu z glosnym zgrzytem przesunal sie o kilka metrow. Pasazerowie chwytali sie czegokolwiek. McPhee schylil sie i popatrzyl przez rozbita szybe. -Tym juz nigdzie nie zajedziemy - orzekl. - Lepiej stad wyjdzmy, nim zmyje nas fala. -Na razie nie mozemy go przeniesc - zaprotestowala Stephanie. -Rzeka podmywa droge, a do wylotu doliny zostalo poltora kilometra. -Podmywa droge? Niemozliwe! Znajdujemy sie dwadziescia metrow wyzej. - Nie dzialaly swiatla "Karmicznego Bojownika", wypuscila wiec nad droge wiotka race bialego swiatla. Kataklizm przypominal potop. Trudno bylo wypatrzyc jeden nie zatopiony skrawek ziemi. Stoki i zaglebienia przykryla kilkunastocentymetrowa warstwa zoltobrazowej wody. Tuz ponizej dosc plaskiego fragmentu rozlewiska, gdzie biegla droga, przewalala sie dnem doliny kawalkada porwanych przez powodz szczatkow. Polamane pnie splywaly w towarzystwie zmasakrowanych galezi i splatanych kep drobnej roslinnosci. Ich powolna wedrowka miala w sobie cos zlo wieszczego, nic bowiem nie moglo im stanac na przeszkodzie. Na oczach Stephanie kolejne drzewo zesliznelo sie ze zbocza blisko autobusu - caly czas wyprostowane, nim wpadlo do rzeki. Wolala nie myslec, ile drzew jeszcze nad nimi rosnie. - Masz racje - skonstatowala. - Wynosmy sie stad. Cochrane odebral swojego skreta. -Lepiej ci? - Poniewaz Moyo tylko zadrzal, dorzucil: - Ejze, co sie lamiesz? Zrob sobie nowe, chlopie, to proste. W odpowiedzi Moyo wybuchnal histerycznym smiechem. -Mam sobie wyobrazic, ze widze? No pewnie, jasne! Jakie to, kurwa, latwe! - Z lkaniem zaczal delikatnie obmacywac zmaltretowana twarz. - Przepraszam... Przepraszam... -Zatrzymales autobus - przypomniala mu Stephanie. - Inaczej bysmy sie rozbili. Nie musisz przepraszac. -Nie was!!! - Ryknal. - Jego... Jego przepraszam! Bo to jego cialo, nie moje. Zobacz, co mu zrobilem! Boze, czemu to wszystko sie dzieje? Czemu po prostu nie mozemy umrzec? -Dawaj apteczke! - Zwrocila sie Tina do Rany. - Szybko! - Stephanie ponownie objela Moya, zalujac, ze energistyczna moc nie umacnia pociechy zawartej w myslach. McPhee i Franklin mocowali sie z drzwiami, ale tak sie zaciely, ze nawet wykorzystujac swoja nadzwyczajna sile, nie byli w stanie ich ruszyc. Popatrzyli na siebie, kawalek nadwozia oderwal sie i wpadl do wzburzonej rzeki. Deszcz wdarl sie do srodka, jakby strzelano do nich z armatek wodnych. Rana przesuwala sie z apteczka na przod autobusu, walczac z zatrzaskami. - Nic z tego - stwierdzila przygnebiona Tina. Z wyrazem rezygnacji wyciagnela pakiet nanoopatrunku. Gruby, zielony pasek trzasl sie w jej dloni jak zwykla, elastyczna guma. -Bez przesady, musi tam byc cos, co mu pomoze - powiedziala Stephanie. Tina pogrzebala w apteczce. Znalazla kilka paskow nanoopatrunku i bloki diagnostyczne, w ich sytuacji zupelnie nieprzydatne. Nawet fiolki z lekarstwami i srodkami biochemicznymi nie nadawaly sie do niczego bez plastrow zastrzykowych, poniewaz dawke okreslal blok diagnostyczny. Bez uzycia zaawansowanej technologii nie bylo innego sposobu, zeby wprowadzic lek do krwiobiegu. Wolno pokrecila glowa. -Nic. -Cholera! Autobus znowu przesunal sie ze zgrzytem. -Nie ma czasu! - Ostrzegl McPhee. - Wysiadajcie! Predzej! Cochrane wygramolil sie na zewnatrz i z chlupotem zeskoczyl na droge przy zwalonym drzewie. Utrzymanie rownowagi sprawialo mu klopot, poniewaz woda podchodzila do kolan. Rana poszla za jego przykladem. Stephanie chwycila pasy bezpieczenstwa, ktorymi zapial sie Moyo, i zmusila je do zgnicia w rekach. Potem razem z Franklinem podniosla go i wyniosla przez dziure. Tina szla za nimi krok w krok, co rusz popiskujac, gdy nie mogla znalezc pewnego oparcia dla stop. -Idiotko, wywal te cholerne obcasy! - Zbesztal ja McPhee. Spiorunowala go wzrokiem, lecz jej czerwone szpilki zamienily sie w plaskie tenisowki. -Osiol! Dziewczyna musi sie dobrze prezentowac w kazdych okolicznosciach. -To sie dzieje naprawde, glupia krowo, nie krecimy filmu katastroficznego. Gdzie tu masz kamery? Zignorowala go i odwrocila sie do Stephanie, zeby jej pomoc. -Jesli nic sie nie da zrobic, przynajmniej zalozmy jakis bandaz - powiedziala. - Wystarczy kawalek materialu. Stephanie zdarla pasek z przemoczonego swetra. Gdy podawala go dziewczynie, zamienil sie na jej dloni w czyste, suche plotno. -O to wlasnie chodzilo - rzekla Tina z wahaniem. Zrobila Moyowi przepaske na oczy, ktora przykrywala rowniez resztki nosa. - Sprobuj myslec, ze masz normalna twarz, moj drogi. Zobaczysz, jak szybko wyzdrowiejesz. Stephanie milczala. Niewatpliwie Moyo mogl sobie poradzic z oparzelinami na policzkach i czole, ale zeby odbudowac galki oczne... Franklin zeskoczyl z glosnym pluskiem. Opuscil autobus ostatni. Nikomu nie przyszlo do glowy ratowac walizek, znajdujacych sie w bagazniku w tyle pojazdu. Nawet energistyczna moc na niewiele by sie zdala, gdyby mieli sie wciskac pod lezace tam drzewo. Mogliby rozwalic pien na kawalki, ale wtedy autobus zsunalby sie do rzeki. Przez pare minut przygotowywali sie do dalszej drogi. Przede wszystkim nalezalo zabezpieczyc sie przed deszczem. W tym celu wspolnymi silami wyobrazili sobie przezroczysta kopule, unoszaca sie nad nimi jak wielki, szklany parasol. W nastepnej kolejnosci zajeli sie osuszaniem ubrania. Wody zalewajacej szose pozbyc sie nie mogli, zaopatrzyli sie wiec w mocne, wysokie gumowce. Dopiero wtedy ruszyli przed siebie. Na zmiane to jeden, to drugi prowadzil i pocieszal rozdygotanego Moya. Przed nimi, troche z boku, pokazal sie jaskrawy piorun kulisty, ktory syczal w kontakcie z kroplami deszczu, ale niestrudzenie oswietlal droge. Mieli zatem nadzieje, ze nie przygniota ich znienacka jakies wykroty. W tej sytuacji martwili sie juz tylko, jak uciec z doliny, nim rzeka podniesie sie jeszcze bardziej. Huk deszczu, wspomagany wyciem wichury, sprawil, ze nie slyszeli, jak w ciemnosci nastepne drzewo zlatuje ze stoku i zderza sie z "Karmicznym Bojownikiem". Autobus wpadl do wezbranej rzeki. * Billesdon bylo sympatycznym miasteczkiem, polozonym w zaciszu olbrzymiego granitowego przyladka na wschodnim wybrzezu Mortonridge. Do zatoczki nie wdzieraly sie wielkie fale sztormowe, dlatego az sie prosilo, zeby zbudowac tu port. Specjalisci od planowania przestrzennego, wykorzystujac ten fakt, zwiezli z kamieniolomow material skalny do budowy dlugiego, okraglego pirsu, ktory otaczal rozlegly, gleboki basen portowy i niewielki kawalek plazy. Cumowaly tu glownie trawlery i piaskoczesarki; dzieki bogactwu ryb i skorupiakow zalogi niezle zarabialy. Tutejsze wodorosty trafialy na stoly w restauracjach na calym polwyspie.Lodzie turystyczne znajdowaly tu dla siebie dogodna przystan, interes otwieraly kluby jachtowe, rozgrywano zawody wedkarskie. Duza liczba statkow wymagajacych napraw i zaopatrzenia sklaniala przedsiebiorstwa przemyslu stoczniowego do otwierania filii w miasteczku. W plytkiej dolinie u wejscia na przyladek wyrastaly jak grzyby po deszczu domy, kompleksy mieszkalne, sklepy, hotele, zaklady i salony rozrywki. Wyzej, na stokach, mnozyly sie otoczone gajami bogate wille, jak rowniez szkolki golfowe i kurorty wypoczynkowe. Billesdon stawal sie pieknym i swietnie prosperujacym miastem, modelowym w skali calego krolestwa, przykladem dobrobytu, jaki moze byc udzialem kazdego obywatela. Oddzial Sinona dotarl na obrzeza okolo poludnia. Przez chmury z trudem przeciskaly sie blade promyki swiatla, nadajace swiatu mdly, bezbarwny wyraz. Widocznosc zwiekszyla sie do kilkuset jardow. Bez laski, pomyslal. Znajdowali sie o krok od pierwszych zabudowan, tylko troche powyzej poziomu morza. Oslone zapewnial im dramatycznie splatany gaszcz powalonych fellotow. Zadne z poteznych autochtonicznych drzew nie przetrwalo furii zywiolu. Geste, rozcapierzone na ksztalt wachlarzy galezie amortyzowaly upadek pni, ktore nieruchomialy pod najbardziej zwariowanymi katami. Deszcz, oczyszczajac z blota gorne warstwy, wypucowal na polysk jasnoczerwona kore. Choma przylgnal do grubego wiatrolomu na skraju tej gestwy i zaczal wolno poruszac blokiem procesorowym. Zolnierze polaczeni z technobiotycznym procesorem badali zabudowania w roznych zakresach fal. Pieniadze plynace szerokim strumieniem na infrastrukture Billesdon nie uratowaly go przed skutkami ulewy. Tarasy i zagajniki na zboczach doliny doslownie sie rozpuscily. Fale blota splynely na eleganckie ulice i w ciagu paru minut zatkaly studzienki kanalizacyjne. Woda zatopila asfalt i trawe, nim przelala sie przez nabrzezne waly. W porcie nie bylo juz statkow, wszystkie bowiem posluzyly do ewakuacji ludnosci przed nadejsciem opetanych. Teoretycznie wiec basen portowy powinien byc pusty, co ulatwiloby dostep barkom desantowym i jednostkom zaopatrzeniowym. -Miasto wyglada na opuszczone - zawyrokowal Choma. -Niby nic sie nie rusza - powiedzial Sinon - ale w tym deszczu lepiej nie polegac na podczerwieni. Nie zdziwie sie, jesli gdzies w suchym, przytulnym miejscu powita nas tysiac psubratow. -Spojrz na to z drugiej strony: woda unieszkodliwi bialy ogien. -Co z tego? Moga nas zalatwic na wiele sposobow. -Chcesz sie zadreczac? Prosze bardzo. Strach nie pozwoli ci zapomniec o ostroznosci. -Dzieki. -To co bys teraz zrobil? -Musimy tam pojsc i sprawdzic dom za domem, proste. -Otoz to. Wlasnie po to sie zaciagnalem. Naradzili sie z jednostkami, ktore zblizaly sie do miasta z innych stron. Opracowano wspolna strategie dzialania, podzielono teren na strefy i ustanowiono blokady na drogach wylotowych. Guyana, powiadomiona o rozpoczeciu akcji, postawila w stan gotowosci niskoorbitalne platformy bojowe, aby w razie potrzeby udzielily wsparcia ogniowego. Na wysunietych przedmiesciach Billesdon przewazaly skromne budynki z widokiem na zatoke: domostwa rodzin trudniacych sie rybolowstwem. Rozlegle ogrody do cna spustoszyla powodz. Na stokach rozpelzly sie dlugie jezory szczatkow utytlanych w blocie. Srodkiem splywaly strumyki, ktore wygryzly sobie koryta w piaszczystej glebie. Miedzy gestwa powalonych drzew a skrajnymi zabudowaniami nie bylo zadnej oslony, totez zolnierze przesuwali sie gesiego w duzych odstepach. Gdyby strzelono w nich kula bialego ognia, zabilaby co najwyzej jednego. Tak sadzili. Sinon szedl trzeci w szeregu. Z karabinem maszynowym w reku pochylal sie nisko, zeby nie wystawiac sie na cel. Od chwili wyladowania dziekowal losowi, ze cialo sierzanta ma egzoszkielet. Ludzkiej skorze o wiele bardziej dokuczalby deszcz. Poczatkowo rozwazano zastosowanie pancerza, ale ten nigdy nie zapewnial dostatecznej ochrony przed bialym ogniem. Zdecydowano sie jednak na specjalne obuwie, swego rodzaju sandaly z glebokim bieznikiem antyposlizgowym. Ale nawet wtedy w czasie szybkiego marszu stopy rozlazily sie na blocie. Do najblizszego domu zostalo mu dziesiec metrow. Byl to kanciasty budyneczek z dlugimi, srebrzystymi oknami i szerokim tarasem na tylach. Z oklapnietych rynien przelewala sie woda, ktora rozrzedzala brudna maz, podmywajaca sciany. Sinon nieustannie kiwal na boki karabinem, gotow zareagowac na najdrobniejszy ruch wewnatrz. Na dworze bezlitosny wiatr chlostal deszczem po twarzy. Nawet cialo sierzanta odczuwalo nieprzyjemny chlod, ktory jednak nie dokuczal Sinonowi. Na razie. Bloki sensytywne kolysaly sie u pasa, nieuzywane i zbedne. Teraz mogl polegac wylacznie na swoim wyszkoleniu. Choma juz dotarl do budynku, gdzie pochylil sie i przeszedl pod oknami. Sinon zblizyl sie do tylnej sciany i zaczal obchodzic dom z drugiej strony. Chodzilo o to, zeby nie stac w miejscu i nie zbijac sie w grupy. Utrudnialy mu zadanie dlugie liscie i poskrecane wiechcie trawy, ktore owijaly sie wokol kostek. Zblizywszy sie do najwiekszego okna, wyciagnal jeden z blokow sensytywnych i ostroznie przylozyl go do szyby. Przyrzad pokazal przycmiony obraz pokoju, a wlasciwie przytulnego salonu z wysluzonymi meblami i rodzinnymi hologramami w ramkach na scianie. Spod mocowania lampy na suficie tryskal strumien wody. Podloga zniknela pod warstwa blota, ktore wtargnelo z przedpokoju. Badanie w podczerwieni nie wykazalo zadnych punktow ciepla. -Na dole czysto - oznajmil. - Blok zwiadu elektronicznego tez milczy. Chyba nikogo nie ma w domu. -Trzeba sie upewnic - odpowiedzial Choma. - Sprawdz na pietrze. Bede cie oslanial. Sinon wstal i zarzucil na ramie karabin. Za pomoca noza rozszczepieniowego wycial zamek z ramy okna. Krople deszczu syczaly na rozzarzonym ostrzu. Kiedy wskoczyl do srodka, pod dom podchodzili nastepni dwaj sierzanci. Wciagnal potezny haust powietrza, nasladujac westchniecie. Nareszcie uciekl przed deszczem. Jego obecnosc przejawiala sie teraz gluchym dudnieniem na dachu. Po chwili obok niego plusnal w blocko Choma. -Do diabla, od razu lepiej. Wiez afiniczna pozwalala sie zorientowac w polozeniu pozostalych zolnierzy. Dwoch myszkowalo w sasiednich domach, kolejni szli ulica. -Blok zwiadu elektronicznego nadal milczy - powiedzial Sinon. Choma popatrzyl na sufit i wymierzyl do niego z karabinu. -Przypuszczam, ze nikogo tam nie ma, ale musimy miec pewnosc. Sinon wyszedl do przedpokoju z bronia gotowa do strzalu. -Jestes pewien? Co by tam mialo byc? -Instynkt mnie ostrzega. -Zwariowales. - Gdy polozyl noge na pierwszym stopniu, sandal zachlupotal na przemoczonym dywanie. - Nasze sieci neuronowe ledwo sobie radza z wyobraznia, nie mowiac o intuicji. -W takim razie lepiej nad nia popracuj, bo bedzie ci potrzebna. Sinon odwrocil sie, zeby miec na oku podest schodow. Nic sie nie poruszalo oprocz wszechobecnej wody, ktora polyskiwala na scianach, wila sie strumykami po dywanach i plytkach, kapala z mebli. Sinon przystanal pod glowna sypialnia z uchylonymi drzwiami. Kopnal je tak mocno, ze w drewnie pozostalo wgniecenie. Drzwi rozwarly sie, pryskajac woda. Choma mial racje, w srodku bylo pusto. W kazdym pokoju zachowaly sie slady panicznej ucieczki: wyproznione szuflady, porozrzucane ubrania. -Nikogo nie ma - zameldowal Sinon po zbadaniu sypialni goscinnej. Pozostale plutony tez nikogo nie napotkaly w przeszukanych domach. -Miasto duchow - zachichotal Choma. -Mogles sie wysilic na lepsze porownanie. - Sinon wyjrzal z gory przez okno na skradajacych sie droga zolnierzy ze swojego plutonu. Musieli sie zmagac z falami blota, ktore tworzyly wokol nog glebokie zawirowania. Ulica przewalaly sie najrozmaitsze rzeczy, porwane silnym pradem. Wygladaly jak blotniste pagorki i nie sposob bylo odroznic klod od kamieni. Wszystko poruszalo sie z ta sama predkoscia. Wydobyl blok sensytywny i nastawil go na szeroki odbior, szukajac podejrzanych punktow ciepla. Obraz przekazywany przez urzadzenie nakladal sie na pole widzenia, dzieki czemu patrzyl dokladnie na dom po drugiej stronie ulicy, kiedy nastapil wybuch. Sierzant przecial zamek bocznych drzwi i z karabinem w pogotowiu ostroznie wszedl do srodka. Na parterze z pewnoscia niczego nie znalazl, bo wkrotce wszedl za nim drugi sierzant. Pol minuty pozniej rozlegl sie huk czterech rownoczesnych eksplozji. Ladunki zostaly umiejetnie zalozone w czterech naroznikach budynku. Z buchajacych plomieni wystrzelily kamienie i odlamki betonu. Dom zadrzal w posadach i zawalil sie, gdy nadwatlone sciany nosne nie wytrzymaly naporu. Fala wybuchu porozbijala okna na calej ulicy. Sinon w ostatnim momencie zdazyl sie odwrocic i zaslonic plecakiem przed frunacymi szczatkami. Pasmo afiniczne zawrzalo trwoznymi, rozpaczliwymi myslami. Ciala sierzantow, ktorzy przebywali w budynku, zostaly rozerwane i przysypane gruzami. Na szczescie twarde egzoszkielety nie od razu pekaly; opieraly sie krotko, ale i to wystarczylo, by umieszczone w nich osobowosci rozpoczely transfer. Jeden z jastrzebi na orbicie przyjal ich mysli, zanim strop zmiazdzyl i tak juz pokiereszowane czaszki. -Cholera! - Krzyknal Sinon. Lezal zwiniety na podlodze w sypialni ze swiadomoscia, ze cos jest nie tak z lewym przedramieniem. Kiedy przyjrzal mu sie z bliska, dostrzegl pekniecie w ksztalcie gwiazdki na egzoszkielecie. Ze srodka wyplywala krew. Deszcz wlewajacy sie przez rozbita szybe rozmywal czerwona plame. -Nic ci nie jest? - Zapytal Choma. -Nie... Chyba nie... Co sie stalo? - Wstal i ostroznie wyjrzal na droge. Bloto i deszcz zatarly niemal wszystkie bezposrednie oznaki wybuchu. Nie bylo ani dymu, ani chmury spopielonych szczatkow. Tylko gruzowisko w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stal dom. Wzburzone macki blota juz wnikaly z gulgotem w szczeliny. Choma skierowal na ulice lufe karabinu, zadowolony, ze pluton tak dobrze wtopil sie w otoczenie. Przed nim zolnierze nie mogli sie ukryc, lecz osoba postronna nikogo by nie zobaczyla. - Gdzie oni sa? Zauwazyl ktos, skad strzelano bialym ogniem? Odpowiedzialo mu choralne: - Nie! -To chyba nie byl bialy ogien - powiedzial Sinon. Polecil blokowi odtworzyc nagranie. Powstale w naroznikach slupy ognia mialy pomaranczowy kolor i wychodzily ze srodka. -Dywersja? - Spytal Choma. -Byc moze. Ladunki zalozono bardzo precyzyjnie z mysla o maksymalnych zniszczeniach. - Schodzili po schodach, kiedy wylecial w powietrze nastepny dom, po drugiej stronie miasta, w strefie dzialania innego plutonu. Jeden sierzant zginal, a dwoch odnioslo rany, ktorych zaden lekarz polowy nie byl w stanie wyleczyc. Nalezalo ich bezzwlocznie ewakuowac. Zolnierze z plutonu Sinona nie ruszali sie z miejsca, gdy ten wspinal sie na stos gruzu i krokwi. Po wyjsciu z blota pomachal koncowka czujnika nad zgliszczami przy dawnym narozniku. Deszcz zmyl brud, lecz pozostalo dosc czasteczek do przeprowadzenia analizy chemicznej. - Niedobrze - oswiadczyl. - To nie byl bialy ogien. Wykrylem slady trojnitrotoluenu. -Psiakrew! - Zdenerwowal sie Choma. - Gnojki pewnie w calym miescie popodkladaly bomby! -Nie wszedzie. Watpie, czy mieli dosc srodkow, zeby zaminowac kazdy budynek. -Na pewno wszystkie najwazniejsze obiekty, no i jeszcze kilka wybranych losowo. Ja bym tak zrobil na ich miejscu. -W takim razie musimy sprawdzac domy z najwieksza ostroznoscia. W dodatku nie wiemy, na jakiej zasadzie dzialaja zapalniki. -Z elektronika niewiele maja wspolnego. Czujniki wykrylyby wlaczone procesory, zreszta, nie daliby rady ich zamontowac. Trzeba wezwac saperow, niech rozpracuja mechanizmy bomb. - Odpowiedz Sinona zgubila sie w eksplozji bolu, ktory wstrzasnal ogolnodostepnym pasmem afinicznym. Obaj odruchowo zwrocili oczy na zachod. Czuli wyraznie smierc kolejnych dwoch sierzantow. Wybuch nastapil w magazynach w miescie Holywell. - A wiec nie tylko tutaj - skonstatowal Choma. - Zolnierze Ekelund nie proznuja. * Z meldunkow splywajacych po poludniu do sztabu wynikalo, ze w prawie kazdej wiekszej miejscowosci na obrzezach polwyspu podlozono ladunki wybuchowe. Ralph siedzial za biurkiem i z pelnym niedowierzania przygnebieniem zapoznawal sie z raportami. Jednostka sztucznej inteligencji co pietnascie minut podawala nowy przewidywany scenariusz na najblizsze godziny. Pierwotny harmonogram dzialan byl wciaz korygowany, cele oddalaly sie w czasie.-Przedziwne - powiedzial do ksieznej Kirsten na wieczornej odprawie. - Operacja trwa pietnascie godzin, a juz jestesmy dwadziescia godzin do tylu. -Warunki sa nadzwyczaj niesprzyjajace - stwierdzil admiral Farquar. - Wojsku Ekelund pogoda tez sie daje we znaki. -Skad ta pewnosc? Po pietnastu godzinach nie mamy na koncie ani jednego spotkania z zywym opetanym. Jezu, kazdy slyszal, ze plany operacji wygladaja dobrze do pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem, ale kto slyszal o takich, ktore biora w leb, nim zobaczy sie wroga? -Generale Hiltch - odezwala sie ostro ksiezna. - Prosze o jakies pozytywne informacje. Czy opetani uciekli do tej swojej krainy, za ktora tak tesknia? -Nie, pani, nie sadze. Roztropnie cofneli sie w glab ladu. Pewnie wszystko sobie zawczasu przemysleli, stad bomby pulapki. -Pewne poszlaki wskazuja, ze zgromadzili sie w srodkowej czesci polwyspu - powiedziala Diana. - Czujniki satelitarne robia tam najgorsze zdjecia. Fale radarowe i wiazki promieniowania ultrafioletowego zaczynaja przebijac brzegi chmur, ale kiedy probujemy sondowac srodek, mamy ten sam efekt rozmycia, jaki zawsze powoduja opetani. A zatem wciaz tam sa. -No to juz cos wiemy. -Mysle, ze deszcz ustanie jutro kolo poludnia, co najwyzej utrzyma sie mzawka. Zdjecia satelitarne, na ktorych mozemy polegac, pokazuja, ze chmur ubywa. Czesciowo rozchodza sie nad oceanem. No i leje jak z cebra, mowie wam, straszna pompa. -Otoz to. - Acacia wzdrygnela sie, odbierajac w pasmie afinicznym wrazenia z powierzchni planety. - Kiedy to wszystko ucichnie, bedziecie mieli sporo problemow z szata roslinna na polwyspie. Watpie, by sie ostalo chocby jedno drzewo. Nie wiedzialam, ze takie ulewy w ogole sa mozliwe. -Normalnie nie sa - odparla Diana. - Mamy tu warunki meteorologiczne, jakie nie powstaja samorzutnie w naturalnym srodowisku. Rozproszone chmury jeszcze przez rok beda warunkowac pogode na planecie. Tak czy inaczej, do jutra sie przejasni, deszcz przestanie dokuczac zolnierzom. Powinni zwiekszyc tempo marszu. -Na otwartym terenie - rzekl Ralph. - Musimy jednak wziac poprawke na miny i bomby. -Wiadomo juz, z czego je robia? - Spytala ksiezna. -Przewaznie ze sprawdzonego, staroswieckiego trotylu. Latwo go wytworzyc z substancji chemicznych dostepnych w kazdym zurbanizowanym regionie. Przerzucamy saperow do zaminowanych miast, zeby zorientowali sie w sytuacji. Oczywiscie, nie ma mowy o standardowych zapalnikach. Opetani chwytaja sie czego moga: rozciagaja druty nad ziemia, podpinaja przewody do klamek. Zlotego srodka na to nie znajdziemy. Sierzanci na linii frontu maja zadanie oczyszczenia pola. Obawiam sie, ze jesli samo wejscie do budynku grozi smiercia, oslabnie morale armii. Dlatego jednostki beda posuwac sie duzo wolniej, niz zakladalismy. -Bloto tez robi swoje - wtracila Janne. - Wiemy, gdzie sa drogi, ale jak dotad nikt nie stanal na twardym gruncie. -Autostrada M6 tez nie posuwamy sie szybko - dodal Cathal. - Mosty i wiadukty zostaly wysadzone. Co bylo to przewidzenia, rzecz jasna, lecz mechanoidy z trudem odbudowuja je z dowozonych czesci, po prostu nie projektowano ich z mysla o pracy w takich warunkach. -Od jutra im tez bedzie latwiej - powiedziala Diana. -Deszcz moze i przestanie padac, ale bloto nie wyschnie. -Niestety, musimy sie z tym pogodzic. Dlugo jeszcze bedzie nam przeszkadzalo. * -Wiesz, ze w jezyku rdzennych Eskimosow wystepowalo sto kilkadziesiat slow na oznaczenie sniegu? - Zapytal Sinon.-Naprawde? - Odezwal sie Choma z drugiej strony kretego wawozu, ktory przemierzali. -Tak slyszalem. -Przepraszam za swoja siec neuronowa, zlozona w pewnym pospiechu, ale nie bardzo rozumiem, jak to sie ma do naszej sytuacji. -A bo pomyslalem sobie, ze moglibysmy znalezc tyle samo okreslen dla blota. -Fakt. Dajmy na to: gowniane bloto. Bloto wkurzajace jak diabli. Bloto, od ktorego cholery mozna dostac. Bloto, ktore cie cmokta i wlazi pod egzoszkielet. No i najgorsze ze wszystkich: bagno bez dna. -Podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie - rzekl Sinon. - Zartowales z ta swoja siecia neuronowa, ale moze przez przypadek utrafiles w sedno? -Jest sie takim, jakim chce sie byc. -No tak. Sinon przeszedl nad kolejnym powalonym drzewem. Byl drugi dzien operacji, powoli zblizal sie wieczor. Sierzanci otrzymali nowe wytyczne ze sztabu w Fort Forward: mieli zdobywac teren dwa razy wolniej, niz pierwotnie zakladano. Optymisci, pomyslal Sinon. Dopiero o czwartej rano zabezpieczyli Billesdon. Skoro juz wiedzieli, ze trzeba uwazac na trotyl, bloki sensytywne zostaly zaprogramowane do jego wykrywania. Zwazywszy na stosunkowo niestabilny charakter trotylu, czasteczki ulatniajace sie w budynku powinny wydatnie ulatwic pomiar. Wilgoc nie pomagala, lecz ogolnie rzecz biorac, bloki dawaly poczucie bezpieczenstwa. Sinon osobiscie znalazl dwa domy pulapki. Zolnierze nauczyli sie przywiazywac bloki do dlugich zerdzi, ktore wkladali przez drzwi i okna juz wczesniej rozbite pod naporem blota. W obu przypadkach okreslil polozenie budynku i reszte zostawil saperom, ktorzy nieco pozniej mieli nadejsc z mechanoidami. Nim odfajkowali miasto, poleglo jeszcze osmiu sierzantow. Z nadejsciem bladego switu wrocily barki desantowe. Przywiozly zaopatrzenie, wozy terenowe i pierwsze oddzialy piechoty morskiej. Wiatr sie uspokoil, choc deszcz ciagle dawal sie we znaki. A do basenu portowego scieklo tyle blota, ze barki z klopotami dobijaly do brzegu. Gdy jednak wstal dzien, na nabrzezu panowal ozywiony ruch. Sierzanci z wolna nabierali otuchy, znow patrzyli w przyszlosc z optymizmem. Kiedy piechota morska utworzyla garnizon w Billesdon, caly batalion rozlozyl sie wzdluz wybrzeza, gotow do wejscia w glab ladu. Sprawdzily sie przewidywania Diany Tiernan: w poludnie juz tak nie lalo. A przynajmniej kazdy sobie wmawial, ze nie leje. Przez chmury przedzieralo sie coraz wiecej swiatla... Ktore jednak nie pomagalo walczyc z koszmarnym blotem. Na zadnej terrakompatybilnej planecie w Konfederacji nie widziano nigdy takiego krajobrazu. Dziennikarze zgromadzeni na skraju miasta milczeli przygnebieni, gdy ich ulepszone siatkowki wiernie przekazywaly ogrom zniszczen milionom obywateli sledzacych rozwoj wydarzen. Niezmienione pozostaly jedynie ogolne zarysy terenu, reszta zniknela pod blotem. Zadnych pol, lak i lasow. Gigantyczne, wszechobecne szambo, miejscami spietrzone i bulgoczace, przelewalo sie niezmordowanie. Polwysep przerodzil sie w jedno olbrzymie grzezawisko, rozciagniete od morza po krance horyzontu. Czujniki satelitarne pokazywaly wokol Mortonridge szeroka na dziesiec kilometrow plame, ktorej zadziorne macki wyciagaly sie lakomie ku spokojnym, turkusowym wodom. Podobnie jak szata roslinna, gehenne przeszly zyjace tu stworzenia. Ptaki i zwierzeta ladowe padaly milionami, stad w blotnistych potokach wsrod roznorakich szczatkow splywaly do morza wielkie ilosci padliny. W lasach truchla utykaly w plataninie galezi i korzeni; anonimowe ksztalty gromadzily sie przy drzewach, napuchniete w poczatkowym stadium rozkladu. W miare jak z martwych cial wydobywaly sie gazy, tworzyly sie na nich grube banki w ksztalcie ziemskich purchawek. Dowodztwo rozmiescilo batalion w linii o dlugosci osiemdziesieciu kilometrow, z miastem garnizonowym na srodku. Skrzydla spotykaly sie ze skrzydlami innych batalionow. W tym momencie armia, rozciagnieta na najwiekszym obszarze, calkowicie otaczala wnetrze polwyspu. Jednostka sztucznej inteligencji zalecila ustawic sierzantow w odleglosci piecdziesieciu metrow jeden od drugiego, aby maszerujac przed siebie, zaciesniali olbrzymia petle. Gdyby opetani probowali kryc sie po wsiach, sierzanci mijaliby ich w odleglosci co najwyzej dwudziestu pieciu metrow. Ulepszony zmysl wzroku oraz podczerwien, zdjecia satelitarne (to potem) i bloki zwiadu elektronicznego - wszystko to gwarantowalo skutecznosc poszukiwan. Za linia frontu w kilometrowych odstepach, z dzipami i ciezarowkami, podazaly kolumny wojsk odwodowych, przygotowanych do wsparcia glownych sil w rejonach szczegolnie zazartych walk. Z tylu za nimi ciagnely pododdzialy wyznaczone do przejmowania jencow. Kiedy zamknal sie olbrzymi pierscien wojsk, sierzanci przez chwile stali nieruchomo. Umacniali sie w swoim oddaniu sprawie, radowali sie poczuciem wspolnego pokonania przeciwnosci losu. Wreszcie mieli w garsci Mortonridge. Po tylu frustrujacych przygodach sukces wydawal sie w zasiegu reki. Znikaly watpliwosci. -Naprzod! - Rozkazal Ralph. Pierscien zaczal sie wyginac, gdy tylko oddalili sie od wybrzeza. Drogi i szosy w gorach byly zupelnie niewidoczne. Dnem dolin plynely potoki blota. Polamane lasy skutecznie blokowaly przejazd pojazdom. Jednostka sztucznej inteligencji pomagala omijac przeszkody - zawsze tak, aby rezerwy znajdowaly sie w optymalnej odleglosci od linii frontu - zwalniac marsz wojska na niektorych odcinkach, wysylac dodatkowych sierzantow do uzupelnienia szeregu na stromym terenie. Siedemdziesiat szesc minut od rozpoczecia tej czesci operacji doszlo do pierwszego spotkania z opetanymi. Sinon patrzyl oczami innego sierzanta, gdy ten blisko linii granicznej u nasady polwyspu poslal serie z karabinu maszynowego w strone aureoli ciepla, ktore promieniowalo zza przewroconego samochodu. Skrzace sie kule przebily na wylot kompozytowa karoserie. W odpowiedzi wystrzelily stamtad msciwe wstegi bialego ognia. Drugi sierzant zaczal strzelac. Szereg wojska zatrzymal sie, zeby zobaczyc, jak to sie skonczy. Przez chwile nie bylo widac rezultatow, potem bialy ogien przygasl i stal sie przezroczysty, az deszcz go calkiem zdusil. W kontakcie z nim krople parowaly. Zza rozbitego samochodu chwiejnym krokiem wyszedl mezczyzna; przeszywany kulami, rozpaczliwie wymachiwal rekoma. Kazdemu trafieniu towarzyszyly erupcje fioletowego swiatla, co tworzylo niesamowity pirotechniczny spektakl. Sierzant zwiekszyl szybkosc wystrzeliwania pociskow. -Przestancie! - Wrzasnal nieszczesnik. Padl na kolana i bezradnym trzepotem rak staral sie zaslonic przed ogniem karabinu. - Przestancie, do kurwy nedzy!!! Poddaje sie, slyszycie?! Sierzant puscil cyngiel i podszedl do niego. -Poloz sie twarza do ziemi z rekami na karku! - Rozkazal. - Nie probuj sie ruszac ani korzystac z energistycznej mocy. -Wal sie! - Wycedzil opetany przez zacisniete zeby. Trzasl sie na calym ciele. -Na ziemie! Jazda! -Dobra, dobra... - Zblizyl twarz do blota. - Musze sie calkiem polozyc? Nawet my nie potrafimy oddychac tym paskudztwem. Sierzant wyciagnal zza pasa jasnoszary, polmetrowy pret strazniczy. Gdy rozsunal sie teleskopowo na dwa metry, na koncu rozwarly sie kleszcze. -Do licha, co jest? - Warknal mezczyzna, kiedy kleszcze zacisnely sie na jego szyi. -Urzadzenie zadziala automatycznie, jesli strace nad nim kontrole. Jesli puszcze pret z jakiegokolwiek powodu, porazi cie napiecie dziesiec tysiecy woltow. Bedziesz stawial opor lub odmawial posluszenstwa, puszcze prad o wiekszym natezeniu, az zneutralizuje twoja energistyczna oslone. Zrozumiales? -Kiedys i ty umrzesz. Wtedy sie do nas przylaczysz. Sierzant wlaczyl prad o napieciu dwustu woltow. -Jezus Maria! - Ryknal opetany. -Zrozumiales? -Tak, cholera, tak! Wylacz to! -W porzadku. Teraz opuscisz to cialo. -Nie pierdol! Jesli popiescisz mnie za mocno, obaj zginiemy. Ja i moj nosiciel. -Jesli nie odejdziesz po dobroci, umiescimy cie w kapsule zerowej. -Zwariowales? Ja tam nie chce wracac. - Rozplakal sie. - Nie rozumiesz tego? Nie chce! Wszedzie, tylko nie tam. Prosze cie. Jesli masz w sobie choc krztyne czlowieczenstwa... Nie rob tego, blagam! -Przykro mi, nie masz wyboru. Opuszczaj cialo! -Nie moge. Sierzant pociagnal za pret strazniczy, zmuszajac mezczyzne do wstania. -Idziemy! -Dokad? -Do kapsuly. * W sztabie dowodczym rozlegly sie gromkie wiwaty. Ralph usmiechal sie szeroko w swoim gabinecie. Obraz schwytanego mezczyzny, prowadzonego jak na smyczy, wciaz stal mu przed oczami. To moze sie udac, pomyslal. Jest szansa. Pamietal, jak opuszczal miasteczko Exnall ze szlochajaca dziewczynka na rekach. Z tylu doganial go szyderczy smiech Ekelund. "Ciesz sie ze zwyciestwa, wyzwolicielu dziewczat!" - Kpila. Byl to jego jedyny sukces tamtej straszliwej nocy.-Dwie dusze uratowane - szepnal. - Zostaly dwa miliony. * Ginely ryby. Nic tak bardzo nie zdziwilo Stephanie jak wlasnie to. Potop powinien dac im szanse podboju swiata, lecz gestniejace bloto zatykalo im skrzela i uniemozliwialo oddychanie. Lezac na powierzchni, miotaly sie rozpaczliwie, wolno spychane brudnymi falami wody.-Trzeba by wydrazyc pnie drzew, zmontowac jakies czolna - zaproponowal Cochrane, kiedy opuscili doline. - Tak wlasnie robili nasi przodkowie, a ludziska wtedy umialy zyc w zgodzie z natura. Ledwie im sie udalo, poniewaz wezbrana rzeka zalewala juz droge. Niekiedy mozna bylo odniesc wrazenie, ze przesuwa sie cale dno doliny. Stojac nad krawedzia bulgoczacej topieli, patrzyli, jak monstrualny potok rozlewa sie na rowninie. -Po kiego grzyba nam one? - Burknal ponuro Franklin. - Wszystko splywa do morza, czyli tam, gdzie sa oni. A zreszta - dodal, obejmujac wymownym gestem reki ogolocona doline - o jakich drzewach mowisz? -Chlopie, cos ty taki marudny? Chociaz fakt, zdaloby sie cos na kolach. To taplanie sie w gownie, ze tak powiem, bokiem mi juz wychodzi. -Myslalam, ze samochody sa wynalazkiem burzuazyjnych elit, budza w ludziach pazernosc i niszcza srodowisko - powiedziala Rana slodkim glosem. - Oczywiscie, to cytat. Cochrane kopnal rybe, ktora obijala mu sie o nogi. -Zejdziesz ze mnie w koncu, zolzowata siostrzyczko? Mysle o Moyu. W takim stanie daleko nie zajdzie. -Uciszcie sie, dobra?! - Wybuchla Stephanie. Nawet ona stala sie drazliwa pod wplywem tych ciaglych zlosliwostek. Po meczacej jezdzie autobusem i marszu blotnista droga kazdemu puszczaly nerwy. - Jak sie czujesz? - Zapytala Moya. Jego twarz wygladala normalnie, maska iluzji przykryla bandaz i zaslonila poparzona skore. Nawet oczy udawaly ruch galek. Trzeba go bylo jednak stale pocieszac i zachecac, aby nie przystanal w drodze. Zamknal sie w sobie, gorycz zatruwala mu mysli. -Nic mi nie bedzie - baknal. - Tylko nie chce juz chodzic po deszczu. Nienawidze wody! -Amen, bracie - zapial Cochrane. Stephanie rozejrzala sie po zdewastowanej okolicy. Poza ochronnym parasolem widocznosc nadal byla kaprawa, choc zaczynalo sie przejasniac. Kto by uwierzyl, ze w miejscu tych pustych, bezkresnych mokradel zielenily sie laki, kiedy przejezdzali tedy "Karmicznym Bojownikiem"... -Tam na pewno nie pojdziemy. - Wskazala palcem blotniste katarakty, ktore z gluchym grzmotem opadaly w dal. - Powinnismy sie trzymac tego brzegu. Ktos pamieta choc troche, gdzie tu biegla droga? -Chyba tam - odpowiedzial McPhee. Ani w jego glosie, ani w myslach nie bylo zdecydowania. - Widzicie te plaska wstege? Beton weglowy opiera sie wodzie. -Poki nie zostanie podmyty - rzekl Franklin. Stephanie, mimo najlepszych checi, nie dostrzegla niczego wyjatkowego w morzu blota, ktore pokazywal. -Dobrze, chodzmy tam - zgodzila sie. -Daleko mamy isc? - Zapytala gderliwie Tina. - I ile nam czasu to zajmie? -Zalezy, dokad chcesz sie udac, kotku - powiedzial Cochrane. -Przeciez gdybym wiedziala, nie pytalabym sie, nie? -Byle byl dach nad glowa - odpowiedziala Stephanie. - Wzmocnimy budynek i go wyremontujemy. Musimy sie stad jak najszybciej wydostac. Jak juz odpoczniemy, pomyslimy, co dalej. Chodzcie! - Ujela dlon Moya i ruszyla w strone miejsca, gdzie podobno miala byc droga. Ryby co chwila klapaly pletwami o gumiaki. -Jaka to roznica, co postanowimy? Wiadomo, co nas spotka. -Wiec zostan tu i czekaj na swoj koniec! - Fuknela Rana na przybitego hipisa i poszla za Stephanie. -Nie powiedzialem, ze mi sie spieszy. - Brzeg niewidzialnej oslony przesunal sie nad Cochrane'a. Szybko dogonil kobiety. -Przy drodze bylo miasteczko Ketton - powiedzial McPhee. - Przejezdzalismy przez nie przed zjazdem na farme. -To daleko? - Zapytala Tina z rosnaca nadzieja. Cochrane usmiechnal sie wesolo. -Za siedmioma rzekami. Innymi slowy dziesiec, dwadziescia dni drogi stad. * Strumien bialego ognia wsciekle ugodzil sciane dwa metry nad glowa Sinona. Padl plackiem w bloto, gdy zapalila sie nad nim farba i spekal weglowy beton.-Wala ze sklepow, siedemdziesiat metrow na prawo. - Dym w polaczeniu z deszczem wybitnie zmniejszal widocznosc, lecz na jego siatkowkach wypalila sie dluga, fioletowa smuga. -Mam ich - oznajmil Kerrial. Bialy ogien rozprzestrzenil sie na podobienstwo cienkiej, kolistej powloki; odnogi strzelaly w dol i nieprzypadkowo sunely w strone Sinona. -Cholera! - Jesli tu zostanie, posmakuje ognia, jesli sie ruszy, straci oslone, jaka zapewniala mu sciana. A w sklepach czaila sie gromada przeciwnikow, poniewaz oprocz niego zostali zaatakowani jeszcze dwaj sierzanci. W pamieci bloku naprowadzajacego Eayres bylo niepozornym miasteczkiem, zlepkiem domow zbudowanych przy skrzyzowaniu drog, ktorych mieszkancy wydobywali marmur w pobliskich kamieniolomach. Kto by sie spodziewal, ze opetani zorganizuja tu stanowisko obrony? "Spodziewajmy sie tego, co niespodziewane" - powiedzial wesolo Choma, gdy pluton zostal zasypany kulami bialego ognia. Kerrial zajal pozycje do strzalu, kierujac karabin maszynowy na sklepy w centrum miasteczka. Przed nim na ceglanym murze pojawily sie dziury po kulach. A potem runal na plecy, kanaly nerwowe zostaly przerwane, zrobilo mu sie czarno przed oczami. Wspomnienia Kerriala opuscily matryce neuronowa, przyjmowane przez jastrzebia na orbicie. -Maja bron palna! - Nadal Sinon. -Widze - odpowiedzial Choma. -Skad ja wzieli? -Jestesmy na wsi, tu sie poluje dla sportu. Zreszta, nie myslales chyba, ze mamy monopol? Odnogi bialego ognia dotarly do ziemi. Gdy wezowym ruchem skradaly sie do Sinona, buchaly z blota kleby pary. Zerwal sie na rowne nogi i odskoczyl. Z rozwalonego okna w sklepie smignela kolejna, jasniejsza wlocznia. Rzucil sie w bloto, rozpaczliwie przetoczyl sie na bok i odbezpieczyl granatnik. -Pozabijasz ich - przestrzegl go Choma. Sinon stracil czucie w prawej nodze, ogarnietej bialym ogniem. Wystrzelil dluga salwe z granatnika, pociagajac za spust z nieustepliwoscia cyborga. Granaty posypaly sie na gorne pietro sklepu, gdzie od razu wybuchaly. Zalamal sie strop, ktorego szczatki spadly jak lawina. Dach rowniez sie zapadl. Przez okna zdemolowanego parteru wsliznely sie trzy swietliste linie: salwa z karabinow maszynowych. Bialy ogien przeobrazil sie w watle niebieskie plomyki, ktore zsunely sie z nogi Sinona. Podniosl sie i powloczac okaleczona noga, ruszyl z mozolem w strone martwych zabudowan. Po sforsowaniu pierwszych drzwi wyladowal w opuszczonym barze. -Sprytnie - podsumowal Choma. - Dales im popalic. Bialy ogien wszedzie dogasal. Sierzanci zblizali sie zewszad do stojacych w szeregu prymitywnych sklepikow; szli naprzod bez strachu, nie przerywajac ostrzalu. Pluton atakowal opetanych niczym przeciwciala agresywnego wirusa. Zolnierze zaciesniali krag wokol miasteczka, docieraly jednostki odwodowe. W ten sam sposob, tyle ze na duzo wieksza skale, zamknieto w okrazeniu caly polwysep. Po paru minutach rozpoczal sie szturm na sklepy. Siedemnastu sierzantow, prujac z karabinow, maszerowalo glowna ulica pomimo dymu i plomieni strzelajacych z budynkow w sasiedztwie. Swietliste pociski wpadaly we wszelkie widoczne dziury. Wewnatrz migotaly dziwne swiatla, podobne do reflektorow holograficznych w nocnym klubie. Przez okna i wyrwy w scianach uchodzila para. -W porzadku, wystarczy! Wystarczy, do diabla! Mamy dosc!!! - Krag sierzantow zamarl w odleglosci dziesieciu metrow od glownego sklepu. Zolnierze stali w rozkroku i kolysali sie do rytmu z ryczacymi karabinami. - Wystarczy! Poddajemy sie!!! Dopiero teraz karabiny umilkly. W gruzowisku powstalym w miejscu, gdzie runal sufit, poruszyly sie kamienie i stoczyly ze stosu, by z chlupotem zatonac we wszechobecnym mokradle. Zaczely sie pokazywac rece i nogi, czemu towarzyszylo gromkie pokaslywanie. Na wolna przestrzen wyszlo szesciu opetanych. Podnosili rece i mruzyli oczy. Sierzanci natychmiast podeszli do nich i zakleszczyli ich pretami strazniczymi. Elena Duncan dotarla do Eayres dwie godziny pozniej. Do tego czasu deszcz ugasil ogien. Po wyjsciu z ciezarowki zagwizdala z uznaniem. Zolnierze piechoty morskiej skrzywili sie, slyszac ten swidrujacy dzwiek. -Troche tu sobie postrzelali - powiedziala z zazdroscia. Ciezarowki zatrzymaly sie na srodku jezdni. W najblizszej okolicy prawie co drugi budynek zamienil sie w kupe gruzow, a z tych, co sie uchowaly, rzadko ktory mial dach. Nagie elementy wiezby, poskrecane z goraca, sterczaly smetnie pod posepnym niebem. Deszcz rozmywal czarna sadze na scianach i jednoczesnie odslanial glebokie slady po kulach. Z kolumny ciezarowek zaczeli wyskakiwac zolnierze. Bylo to czysto rutynowe dzialanie. Na obszarach zabudowanych, bez wzgledu na ich wielkosc, mialy stacjonowac wojskowe garnizony. Pelnily role punktow etapowych, baz dla jednostek odwodowych, a takze, dosc czesto, szpitali polowych. Opetani nie zamierzali sie poddac bez walki. Porucznik dowodzacy garnizonem wykrzykiwal rozkazy, a zolnierze rozpraszali sie, zeby zabezpieczyc teren. Elena z reszta najemnikow, korzystajac z pomocy pieciu upackanych blotem mechanoidow, zajela sie rozladunkiem ciezarowki. Na poczatek szla hala ogolnego przeznaczenia z programowalnego silikonu; polowka jaja dlugosci dwudziestu pieciu metrow z otworami drzwiowymi po bokach. Nalezala do standardowego wyposazenia Korpusu Piechoty Morskiej krolestwa Kulu. Zaprojektowana z mysla o klimacie tropikalnym, miala okapy, ktore chronily przed skutkami deszczu i tym samym umozliwialy ciagle wietrzenie wnetrza. Wydawala sie specjalnie przystosowana do warunkow panujacych na polwyspie Mortonridge. Teraz jednak trzeba bylo zlecic mechanoidom usypanie fundamentu z ziemi i kamieni, pozniej uszczelnionego szybko wiazacym polimerem. Tylko tym sposobem dalo sie ustawic hale ponad grzezawiskiem. Kiedy juz to zrobiono, zaczelo sie wnoszenie kapsul zerowych. Glowna ulica w dwoch kolumnach zblizyli sie sierzanci, eskortujacy trojke opetanych. Rozbryzgujac bloto, Elena wybiegla im na spotkanie. Podobal jej sie ten element sluzby. Jeden z opetanych, mezczyzna pod siedemdziesiatke, szedl pograzony w apatii. Juz to wczesniej widziala: brudne, porwane lachy, brak zainteresowania ranami. Nawet przemokl na deszczu. Pozostala dwojka odpowiadala standardom: dumna poza, czysciutkie ubrania bez jednego naderwania. Deszcz splywal po nich, jakby mieli na sobie plaszcze z beztarciowej tkaniny. Elena przyjrzala sie uwaznie kobiecie w przedpotopowym, niebieskim kostiumie, bialej bluzeczce z koronkowym kolnierzem i naszyjniku z perel. Byla platynowa blondynka z wymuskana fryzura, ktora zdawala sie wyciosana z kamienia, poniewaz wiatr nie wichrzyl ani jednego wlosa. Zmierzyla Elene pogardliwym, wyzywajacym spojrzeniem. Ta wesolo kiwnela glowa do sierzanta z noga owinieta plastrem nanoopatrunku. -No prosze, to juz trzecia dzisiaj. A myslalam, ze lubia byc wyjatkowi. -Nie rozumiem... - Zdziwil sie sierzant. -Uwielbiaja sie przebierac za dawne postacie. Od poczatku operacji przegladam pliki historyczne w nanosystemowej encyklopedii, rozszyfrowuje ich jeden po drugim. Hitlerow mamy jak psow, popularny jest Napoleon i Richard Saldana, co rusz spotkasz Kleopatre. Kobiety przepadaja za niejaka Ellen Ripley, ale jeszcze jej nie znalazlam w wyszukiwarce. - Kobieta w niebieskim kostiumie zapatrzyla sie w dal z tajemniczym usmieszkiem. - Dobra, dawajcie ich! - Rozkazala. - Najemnicy podlaczali kapsuly zerowe do zrodla zasilania i datawizyjnie uruchamiali programy diagnostyczne w procesorach kontrolnych. Blok zwiadu elektronicznego Eleny piknal ostrzegawczo. Odwrocila sie do jencow i wyciagnela zza pasa palke paralizatora wysokiego napiecia. Spoza kratki na jej twarzy wydobyl sie gromki glos, az ponioslo sie echo: - Dajcie sobie z tym spokoj, kretyni! Przegraliscie, tu wasz film sie urywa. Za pozno na tlumaczenia. Sierzanci to honorowi, przyzwoici ludzie, nie przypieka wam dupy, ale na mnie nie liczcie. Mam swoje rozkazy, kapujecie? - Blok procesorowy zamilkl. - Dobrze, a wiec nie musze wam uprzykrzac ostatnich chwil zycia w tym wszechswiecie. Chcecie na koniec zapalic papierosa, prosze bardzo, ale zachowujcie sie cicho. -Widze, ze wciaga cie to zajecie. -Ze co? - Popatrzyla na sierzanta rannego w noge. -Spotkalismy sie w Fort Forward, zaraz po przylocie. Mam na imie Sinon. Zacisnela trzy szpony, az szczeknelo. -A tak, mieso armatnie. Wybacz, nie odrozniam was. -Wygladamy tak samo. -Ciesze sie, ze przezyles, choc Bog wie, jakim cudem ci sie udalo. Rozkaz ladowania w czasie tej piekielnej pogody byl najglupsza decyzja, odkad Trojanie przyjeli drewnianego konia. -Nie wiem, skad ta ironia. -Nie wciskaj mi kitu! Pewnie sam ironizujesz, bo musiales przejsc pieklo. Znasz, przyjacielu, najstarsza zolnierska zasade? -Nie pchaj sie nigdy na ochotnika? -Dowodcy zawsze wszystko spieprza. - Otworzyla sie pierwsza kapsula zerowa. Elena skinela paralizatorem na kobiete w niebieskim kostiumie. - Jazda przodem, pani premier! - Sinon nie zdejmowal jej z szyi preta strazniczego, gdy pakowala sie do srodka. Na rekach i nogach opetanej zacisnely sie metalowe kajdany. Elena puscila prad o niskim natezeniu. Kobieta obrzucila ja nienawistnym spojrzeniem i ze sciagnieta twarza probowala walczyc z elektrycznoscia. - To na wszelki wypadek - zwrocila sie Elena do Sinona. - Pare razy chcieli sie wyrwac, gdy bylo jasne, ze gra sie skonczyla. Juz mozesz ja puscic. - Sinon otworzyl kleszcze i cofnal sie dwa kroki. - To jak bedzie? Odejdziesz spokojnie i po dobroci? - Zapytala. Pokrywa kapsuly juz sie domykala. Kobieta splunela mimo oslabienia. - Tak wlasnie myslalam. Twarda z ciebie sztuka. Szklane wieko zrobilo sie smoliscie czarne. Elena uslyszala, jak jeden z opetanych gwaltownie wciaga powietrze. Nic nie powiedziala. -Dlugo ich tam trzymacie? - Spytal Sinon. -Smazymy ich pietnascie minut. Potem odmykamy pokrywe, zeby sprawdzic, czy dali za wygrana. Jesli nie, paczkujemy ich na odpowiednio dluzszy czas. Jednego trzymalam prawie dziesiec godzin, ale to byl rekordzista. -Cos mi sie zdaje, ze dobrze sie przy tym bawisz. Machnieciem reki skierowala do kapsuly nastepnego jenca. -Nie wyobrazaj sobie Bog wie czego. General Hiltch, menda jedna, twierdzi, ze nie wolno mi isc w pierwszej linii. No wiec musze zadowolic sie tym, co mam, choc bokiem mi wylazi ten zolnierski rygor. Siedzenie na dupie z banda mieczakow i liczenie kropel deszczu to dla mnie zadna frajda. Drugiego dnia wywialabym z planety. Ale ze jestem dobrym technikiem, poprosilam z kolegami o ten wlasnie przydzial. Nawet fajnie sie sklada. W armii brakuje doswiadczonych technikow, ktorzy potrafia zniesc krzyki spanikowanych jencow. Idealnie sie do tego nadajemy. No i patrze sobie, jak dranie eksmituja sie z cial. Widze, ze to dziala. - Drugi opetany wchodzil do kapsuly. Zrezygnowal z oporu. Potem wlaczono trzecia kapsule. Elena wycelowala paralizator w ostatniego jenca, tego osowialego. -Hej, uszy do gory! To twoj szczesliwy dzien, przybywa odsiecz. Zaraz bedziesz z nami, kolego. - Mezczyzna popatrzyl na nia z nosem spuszczonym na kwinte. Rysy twarzy mu sie rozmyly, przesunely i odslonily pomarszczone oblicze o bladej, anemicznej cerze. - Lap go! - Krzyknela Elena. Gdy nogi sie pod nim ugiely, chwycila go w ramiona. - Wiedzialam, ze ten moze odejsc dobrowolnie - stwierdzila z satysfakcja. Choma odpial kleszcze z jego szyi. Ostroznie ulozyla go na ziemi, natarczywie proszac o koce i poduszki. - Cholera, nie zdazylismy wypakowac sprzetu medycznego! - Powiedziala. - A bedzie nam potrzebny. Zasrancy! -O co chodzi? - Spytal Sinon. Elena rozciela szponem zlachmaniona koszuline mezczyzny i obnazyla piers. Na skorze utworzyly sie osobliwe zgrubienia, imitujace miesnie, jakie moglby miec zdrowy, dwudziestoletni mezomorfik. Kiedy czubkiem szpona nacisnela jedno ze zgrubien, ugielo sie jak woreczek z galareta. -Wszyscy daza do perfekcji - wyjasnila Chomie i Sinonowi. - Dupki! Nie wiem, na czym polega ta energistyczna moc, ale z cialem pod maska iluzji dzieja sie straszne rzeczy. Pol biedy, kiedy tworza sie zwykle zlogi tluszczu, ale w dziewieciu przypadkach na dziesiec to guzy chorobowe. -Wszyscy? - Zdziwil sie Sinon. -No. I ciagle im malo. Na pewno jest w tym jakas zlosliwosc losu, ale jaka dokladnie, zabijcie mnie, nie wiem. Odpetanych wysylamy na kontynent do dobrze wyposazonych szpitali. Juz teraz pekaja w szwach, na domiar zlego koncza sie zapasy pakietow medycznych. Jeszcze tydzien i zacznie kulec sluzba zdrowia w calym ukladzie planetarnym. A przeciez nalezaloby doliczyc jeszcze was, chlopaki. Wy tez doznajecie uszczerbkow na zdrowiu. -Mozemy ci w czyms pomoc? -Nie, raczej nie. Po prostu zrobcie mi miejsce. Musze zorganizowac transport pierwszej partii. Do diaska, przydalyby sie poduszkowce. Tylko one poruszalyby sie swobodnie nad tym bagniskiem. Ten pojebus Hiltch nie wpuszcza pod chmure zadnych samolotow. Kiedy Sinon i Choma odchodzili, Elena z dwoma najemnikami badala stan zdrowia nieprzytomnego mezczyzny. -Wszyscy? - Powtorzyl Sinon z ponura mina. Swiadomosc tego obudzila w nim jakies trwozne przeczucie, co samo w sobie bylo powodem do niepokoju. Nie zostal skonfigurowany tak, zeby ulegac emocjom pod wplywem impulsu chwili. - Wiesz, co to oznacza? -Klopoty - odparl Choma. - Naprawde powazne klopoty... 8 W epoce arkologii kolej tunelowa doskonale rozwiazywala problem transportu na Ziemi. Samolotow nie bylo. Armadowe burze uniemozliwily ruch statkow powietrznych tak samo skutecznie, jak zmusily ludzi do porzucenia samochodow. Jedna z najslynniejszych scen, sfilmowanych pod koniec XXI wieku, przedstawiala farmerska polciezarowke, ktora wichura porwala i cisnela w okno na osiemnastym pietrze Sears Tower. W miare jak ludzie tlumnie przeprowadzali sie do duzych miast, umacnianych przeciwko furii zywiolow, coraz czesciej wybierali podroz koleja jako najbezpieczniejszy sposob przemieszczania sie miedzy aglomeracjami. Ciezkimi, solidnie zbudowanymi pociagami tornada nie wywijaly juz tak swobodnie. Oczywiscie, nadal dostawaly ciegi od wiatru, jesli wpadly w pulapke na otwartej przestrzeni. Dlatego nastepnym logicznym posunieciem bylo zabezpieczenie torow, podobnie jak oslonieto kopulami centra wielkich miast. Na pierwszy ogien poszedl tunel pod kanalem La Manche, wydluzony tak, aby podrozowalo sie nim z Paryza do Londynu. Pomysl chwycil i odtad globalna siec kolejowa przezywala rozkwit. Jak w przypadku kazdego programu rozbudowy infrastruktury, rzadowe dotacje zaowocowaly szybkim rozwojem nowych technologii.Kiedy Louise i Genevieve przylecialy na Ziemie, system kolejowy dzialal sprawnie i wydajnie, pociagi kursowaly miedzy stacjami z bardzo duza predkoscia. Zdrowy rozsadek podpowiadal drazyc tunele kilometry pod ziemia, w bezpiecznych czelusciach skalnego podloza. Prawde mowiac, nie zawsze zaslugiwaly na miano tuneli. Na bezludnej ziemi rozkladano olbrzymie rury i zakopywano je tuz Pod powierzchnia. O wiele latwiej utrzymac proznie w tunelach prefabrykowanych niz skalnych. Ruchy tektoniczne mialy negatywny wplyw na sciany z zakrzeplej lawy, uformowane strumieniem rozgrzanej plazmy. Doswiadczenie uczylo, ze latwo pekaly, kilka razy wrecz powaznie sie ukruszyly. Dlatego tez tradycyjnym tunelem przejezdzalo sie tylko pod gora lub pod fundamentami arkologii. Nawet transoceaniczne magistrale ukladano w rowach i mocowano kotwicami. Dzieki zlikwidowaniu oporow powietrza pociagi rozwijaly zabojcza predkosc. Na dluzszych trasach po dnie Pacyfiku osiagaly pietnascie machow. Napedzane silnikami liniowymi, byly szybkie, ciche i wygodne. Przejazd ze stacji Gora Kenia do King's Cross w Londynie - z przystankiem w Gibraltarze - zajal siostrom czterdziesci piec minut. Przedzialy sluzowe na koncach wagonu spiely sie z grodziami na peronie i odemknely. -Pasazerow podrozujacych do Londynu prosimy o wysiadanie - padlo ze skrzacego sie projektora AV na suficie wagonu. - Nastepna stacja: Oslo. Pozostaly cztery minuty do odjazdu pociagu. Dziewczyny objuczyly sie ciezkimi torbami i pedem wyskoczyly na peron. Znalazly sie w dlugiej hali o prostokatnych wymiarach, ktorej sciany wspanialoscia rzezbionych dekoracji nawiazywaly do czasow dawnej imperialnej swietnosci. Dwadziescia ustawionych rzedem grodzi zrobiono z materialu przypominajacego czarne, kute zelazo, jakby chciano pogodzic technologie kosmiczne ze zdobyczami epoki wiktorianskiej. Naprzeciwko, za trzema ogromnymi sklepionymi przejsciami, szerokie schody falowe piely sie w gore imponujacymi spiralami. Genevieve trzymala sie kroczek z tylu za swoja starsza siostra, gdy ta lawirowala w tlumie na peronie. Tym razem przynajmniej nie wpadaly na ludzi. Usmiech zachwytu opromienil twarz podekscytowanej dziewczynki. Nareszcie ziemska arkologia. Londyn! W koncu wszyscy stad pochodzimy. Jestesmy tu prawie jak w domu. Niesamowita, naprawde niesamowita sprawa! Zupelne przeciwienstwo ostatnich koszmarnych chwil na Norfolku. Ten swiat posiadal silne systemy obronne, a jego mieszkancy mogli zrobic doslownie wszystko z pomoca niezliczonej masy cudownych urzadzen. Trzymajac sie kurczowo starszej siostry, weszla na schody falowe. -Dokad teraz? -Nie wiem - odparla Louise. Z jakiegos powodu niczym sie nie przejmowala. - Najpierw zobaczmy, co tam jest na gorze, dobrze? Schodami dotarly do olbrzymiej hali, przykrytej kulista kopula. Przypominala hale przylotow na stacji Gora Kenii, tyle ze byla wieksza. Naokolo znajdowaly sie wyloty korytarzy prowadzacych do szybow windowych i peronow lokalnej sieci kolejowej, na srodku zas rozstawione koncentrycznie schody zabieraly podroznych na stacje kolei prozniowej. Piec metrow nad glowami tlumu zwarte wstegi jasnych kul informacyjnych omijaly sie z wezowa gracja. Dokladnie posrodku wznosil sie skalny slup; rozchylony u gory, zlewal sie z dachem. -Jeszcze jedna stacja - powiedziala Genevieve, nieco rozczarowana. - Ciagle jestesmy w podziemiach. -Na to wyglada. - Louise podniosla wzrok. Na firmamencie swietlistych informacji pojawialy sie ciemne kropki, podobne do zaklocen. Usmiechnela sie i wyciagnela palec. - Patrz, ptaki! - Genevieve zaczela obracac sie, sledzac ich powietrzne akrobacje. Dostrzegala przerozne gatunki, od ruchliwych, szarych wrobli po szmaragdowe i turkusowe papugi. - Chyba dobrze zrobimy, jak poszukamy hotelu - stwierdzila Louise i przekrecila torbe zawieszona na ramieniu, zeby wyciagnac blok procesorowy. Genevieve pociagnela ja za rekaw. -Louise, mozemy najpierw wyjsc na powierzchnie? Chce tylko popatrzec. Bede grzeczna, slowo. Prosze cie. Louise poprawila torbe. -Sama bym sie chetnie rozejrzala. - Obserwowala napisy informacyjne, az w koncu jeden przykul jej uwage. - Chodz! - Chwycila siostre za reke. - Tedy. Wyjechaly winda na gore. Znalazly sie w czyms na wzor starogreckiej swiatyni, na rozleglym placu wypelnionym posagami i otoczonym rozlozystymi debami. Nieduza tablica pamiatkowa na sfatygowanym slupie informowala, ze w przeszlosci biegly tedy zelazne szyny i wznosil sie budynek dworca. Louise wyszla z cienia swiatyni, zrobila kilka krokow w przypadkowym kierunku i nagle stanela jak wryta. Arkologia odslaniala przed nia swoje wnetrze, powoli i stopniowo. Za kazdym razem gdy ogarnela umyslem jedna czesc, juz nastepna sie narzucala i zdradzala swoje tajemnice. Choc o tym nie wiedziala, stacja King's Cross byla geograficznym srodkiem gigantycznej, bo majacej srednice trzydziestu kilometrow Kopuly Westminsterskiej, ktora obejmowala wieksza czesc dawnego miasta, od Ealing na zachodzie po Woolwich na wschodzie. Kiedy nad Londynem zaczely sie pojawiac pierwsze kopuly ochronne, poczatkowo szerokie na cztery kilometry (na wiecej nie pozwalaly materialy znane w XXI wieku), kazdy budynek o historycznym lub architektonicznym znaczeniu - czyli zdaniem konserwatorow zabytkow wszystko, co nie zostalo wykonane z betonu - zostal wpisany na liste dziedzictwa kulturowego. W chwili gdy stare oslony przeciwburzowe nakryla Kopula Westminsterska, przedmiescia mialy za soba znaczaca przemiane, zreszta kazdy Londynczyk zyjacy w XIX wieku i pozniej umialby sie poruszac w centrum miasta. W istocie rzeczy bylo to bowiem jedno z najwiekszych zamieszkanych muzeow na swiecie. Co innego dziewiec mniejszych kopul wokol Kopuly Westminsterskiej. Londyn w odroznieniu od Nowego Jorku nie mogl sie poszczycic megawiezami, choc arkologia miescila pod swoimi segmentowymi, krysztalowymi dachami cwierc miliarda ludzi. Zewnetrzne kopuly o powierzchni czterystu kilometrow kwadratowych, zbudowane praktycznie od zera, odzwierciedlaly najnowsze trendy w budowie arkologii, a pozostawione tu i owdzie pierwotne budynki pelnily juz tylko funkcje atrakcji turystycznych, wcisniete miedzy blyszczace apartamentowce, hipermarkety i drapacze chmur. Louise nie zdawala sobie z tego sprawy. Przebijajac spojrzeniem szpaler debow, zauwazyla obiegajaca plac szeroka droge, po ktorej sunal waz eleganckich pojazdow - prawie sie ze soba stykajacych, tak ze czlowiek nie moglby sie miedzy nimi przecisnac. Pojazdy wjezdzaly i zjezdzaly z olbrzymiej obwodnicy na ulice rozchodzace sie promieniscie wsrod pieknych, starozytnych budynkow z szarego kamienia. Kiedy podniosla wzrok nad granatowe dachowki i fikusne kominy, dostrzegla w tle budowle jeszcze wyzsze i wspanialsze. A za nimi... Nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze stoi na dnie przepascistego krateru o scisle zabudowanych zboczach. Przy placu budynki byly stylowe i eleganckie, do tego starannie wkomponowane w otoczenie, dzieki czemu ulice mialy jednolity, spojny wyglad. Dalej jednak zaczynala dominowac prostota formy, smigle wiezowce staly w wiekszych odstepach. Majestat wiez bral sie raczej z ogolnych ksztaltow niz z delikatnych zdobien, noszacych slady wplywow gotyckich, romanskich, art deco i stylu alpejsko-bawarskiego. Ten architektoniczny konglomerat chronil sie od zniszczenia zewnetrznym murem - budzaca respekt sciana okien, mozaika szyb tak scisle ze soba polaczonych, ze zdawaly sie tworzyc nieprzerwana szklana tafle. Teraz, w poludnie, krysztalowa kopula sztucznego nieba kapala sie w zoltych promieniach slonca. Louise ciezko usiadla na kamieniu i gleboko westchnela. Obok klapnela Genevieve z rekami przezornie polozonymi na torbie. Przechodnie mijali je ze wszystkich stron ze wzrokiem skierowanym przed siebie. -Duze to miasto, co? - Odezwala sie cicho Genevieve. -No pewnie. - Tyle budynkow, tylu ludzi... Chociaz czula przyjemny zawrot glowy, zaczynaly ja nurtowac pierwsze obawy. Jakze, na litosc boska, znalezc kogokolwiek w tym tlumie? A juz zwlaszcza tego, kto nie chce byc znaleziony? -Szkoda, ze Fletcher nie moze tego zobaczyc. Louise popatrzyla na siostre. -Chyba by mu sie spodobalo. -Jak myslisz, zobaczylby tu znajome rzeczy? -Moze cos sie zachowalo z dawnych czasow. Niektore budynki sa bardzo stare. Trzeba by posprawdzac w pamieci tutejszej biblioteki... - Urwala z usmiechem. No tak, cokolwiek chcesz wiedziec, szukaj w pamieci procesorow. Banneth na pewno sie znajdzie, wystarczy okreslic wlasciwe parametry wyszukiwania. - Chodz, rozejrzymy sie za hotelem, a potem cos zjemy. Co ty na to? -Fajowo. A ktorym hotelem? -Chwila. - Wyciagnela blok procesorowy i skierowala kilka pytan do ogolnego osrodka informacyjnego. Kategoria: turystyka. Podkategoria: zakwaterowanie. Centrum miasta, wysoki standard. Za luksusowy hotel zaplaca wiecej, ale przynajmniej beda bezpieczne. Louise wiedziala, ze sa rejony w ziemskich arkologiach, gdzie kwitnie przestepczosc. Poza tym tato raz powiedzial, ze "Kavanaghowie nie zatrzymuja sie w czyms, co nie ma czterech gwiazdek". Na ekranie pojawialy sie szczegolowe informacje. Chyba nie stosowano tu oznaczen gwiazdkowych, wiec kierowala sie cena. Mogloby sie wydawac, ze prowadzenie hotelu w centrum Londynu kosztuje tyle samo co utrzymanie statku kosmicznego. Przynajmniej byla nadzieja na wygodniejsze lozko. - Ritz - postanowila. Tylko jak tam dojechac? Zauwazywszy, ze Genevieve powoli traci cierpliwosc, co objawialo sie ostentacyjnymi westchnieniami i nerwowym przestepowaniem z nogi na noge, Louise zapytala o dojazd naziemnymi srodkami lokomocji z King's Cross do hotelu Ritz. Po dziesieciu minutach utarczek z niebywale skomplikowanymi mapami i rozkladem jazdy londynskiego metra, ktory uparcie sie wyswietlal, uswiadomila sobie, ze obsluga bloku nie jest taka prosta, jak jej sie wczesniej wydawalo. Dowiedziala sie jednak, ze moze wziac taksowke. - Pojedziemy taksowka. Znoszac sceptyczna mine siostry, zarzucila torbe na ramie i ruszyla w strone okalajacych plac debow. Przed nia pierzchaly stada papug, glownie aleksandrett i nierozlaczek, ktore stukaly dziobami po kamieniu. Wejscia do metra zazwyczaj opisywano nazwa ulicy, czasem tez symbolem Londynskiego Przedsiebiorstwa Przewozowego: niebieskim kolkiem, przekreslonym w poprzek czerwonym paskiem z wizerunkiem korony. Louise zeszla jednym z takich wejsc i znalazla sie w krotkim korytarzu, ktory prowadzil na waska zatoczke parkingowa. Czekalo tam piec identycznych srebrno-niebieskich taksowek o zaokraglonych, oplywowych ksztaltach i bardzo szerokich oponach. -Co teraz? - Spytala Genevieve. Louise skonsultowala sie z blokiem. Podeszla do pierwszej z brzegu taksowki i na ekranie nacisnela ikone z napisem: POCZATEK PODROZY. Drzwi odemknely sie z sykiem na odleglosc pieciu centymetrow i zsunely sie wzdluz karoserii. -Wsiadamy - oswiadczyla z satysfakcja. -Swietnie. Ciekawe, co by sie stalo, gdybysmy zgubily blok procesorowy. -Nie wiem. - Nie dostrzegla klamki. - Mysle, ze na tej planecie wszyscy umieja sobie radzic w takich sytuacjach. Przeciez prawie kazdy ma neuronowy nanosystem. - W srodku nie bylo za duzo miejsca, cztery fotele z wglebionymi oparciami z trudem sie miescily. Louise wlozyla bagaz do przegrody pod siedzeniem i ponownie zerknela na ekran. Blok komunikowal sie z procesorem kontrolnym taksowki, co jej wybitnie ulatwialo zycie. Procedura uruchomienia samochodu wyswietlila sie w formie prostego, przystepnego menu. Gdy wybrala cel podrozy, drzwi sie zamknely. Taksowka przekazala do bloku cene, porownywalna z cena za przejazd z Gory Kenia, i wyjasnila, jak uzywac pasow bezpieczenstwa. - Gotowa? - Spytala siostre, kiedy sie zapiely. -Tak - odpowiedziala rozemocjonowana dziewczynka, a Louise zblizyla dysk kredytowy Banku Jowiszowego do malego panelu przed szyba taksowki i przelala pieniadze. Samochod ruszyl pomalu, ale na stromym podjezdzie tak ostro przyspieszyl, ze dziewczyny zostaly wbite w fotel. I nic dziwnego, bo raptem znalezli sie w strumieniu pojazdow okrazajacych pedem plac przy zejsciu na stacje King's Cross. Wlaczenie sie do ruchu nie moglo sie odbyc bardziej plynnie. Genevieve smiala sie radosnie, kiedy przecinali kilka pasow jezdni, nim zwolnili przed jednym ze zjazdow. - Jejku, to lepsze niz ambulans lotniczy! - Stwierdzila dziewczynka z dzikim usmiechem. Louise przewrocila oczami. Kiedy oswoila sie z faktem, ze procesor wie, jak i dokad jechac, odetchnela swobodniej. Przelatujace za oknami budynki mialy dostojny, wiekowy wyglad. Patrzyla na nie z szacunkiem. Na chodniku po drugiej stronie barierki ludzie przetaczali sie wte i wewte w nieustajacej cizbie. -W zyciu bym nie pomyslala, ze Londyn ma tylu mieszkancow - powiedziala Genevieve. - Moze nawet wiecej niz caly Norfolk. -Nie zdziwilabym sie. Taksowka skrecila na wiadukt, przejechala nad zatloczonym chodnikiem i poszusowala boczna ulica. Po chwili wspiela sie na estakade, ktora okrazala centralne dzielnice z niska zabudowa. Louise patrzyla na rozgalezienia drog, wiodace w gore na spotkanie z siecia podniebnych ekspresowek, oplatajacych kadluby wiezowcow. Z lotu ptaka widac bylo zaskakujaco liczne parki; soczysta zielen roslinnosci zywo kontrastowala z brazem i szaroscia przykrytego miasta. Samochod poruszal sie teraz jeszcze szybciej. Najblizsze zabudowania tworzyly rozmyta smuge z cegly i kamienia. -Nawet tato tak szybko nie prowadzi - smiala sie Genevieve. - Przeciez to jest wspaniale! -Jasne. - Louise w koncu ulegla i dala sie poniesc urokom cudnego wielkomiejskiego krajobrazu. Mieszkajac w Cricklade, czasem rozmyslala o buncie i podrozach, ale czegos takiego nie wyobrazala sobie w najsmielszych marzeniach. Samochod po przejechaniu trzeciej czesci ekspresowej obwodnicy skrecil, zeby wrocic na droge naziemna. Na poczatku po obu stronach zielenily sie parki, potem z lewej strony wyrosly budynki i taksowka pomknela zabytkowa ulica. Tutaj na chodnikach nie bylo tak wielkich tlumow. Samochod wyraznie zwolnil i zjechal do prawego kraweznika, gdy z tej strony pojawil sie pierwszy budynek: kanciaste gmaszysko z szarobialego kamienia, majace wysokie okna z zelaznymi balustradkami i stromy dach kryty dachowka. Od frontu za masywnymi filarami znajdowaly sie przestronne podcienie. Taksowka zatrzymala sie przy bramce w drogowej barierce. Otworzyl ja z gracja portier w cylindrze i granatowej liberii, zapietej na dwa rzedy blyszczacych, mosieznych guzikow. Nareszcie Louise poczula sie jak w domu. Znalazla sie w swiecie, ktory dobrze znala. Portier zachowal kamienny wyraz twarzy, nawet jesli sie zdziwil widokiem pasazerek taksowki. -Panienka zatrzyma sie u nas? - Zapytal. -Mam nadzieje. Uprzejmie pokiwal glowa. Poprowadzil dziewczyny pod arkadami w strone glownego wejscia. Genevieve z rozczarowaniem ogladala fasade majestatycznego budynku. -Jakis taki strasznie ponury - skomentowala. Hol promienial zlotem i biela. Zyrandole przypominaly oszronione galezie z oslepiajacymi gwiazdkami na koncach galazek. Wzdluz dlugiego korytarza otwieraly sie na boki sklepione przejscia do sal, gdzie przy bialych, wymuskanych stolach goscie popijali herbate. Kelnerzy w czarnych frakach uwijali sie jak w ukropie, roznoszac tace ze srebrnymi imbrykami i kuszacymi ciastkami. Louise pewnym krokiem podeszla do stanowiska recepcji i stanela za debowym kontuarem. -Prosze o pokoj z dwoma lozkami. Mloda recepcjonistka obdarzyla ja ceremonialnym usmiechem. -Oczywiscie, prosze pani. Na jak dlugo? -Ee... Na razie na tydzien. -Rozumiem. W takim razie zamelduje sie pani. Poprosze dane osobiste. I pobieramy zaliczke. -Nie mamy danych osobistych. -Jestesmy z Norfolka - wtracila porywczo Genevieve. Recepcjonistka na chwile stracila rezon. -Naprawde? - Odchrzaknela. - Jezeli przylecialyscie z innej planety, wystarcza paszporty. Kiedy Louise wreczala fleksy, znowu przypomnial jej sie Endron. Zastanawiala sie, jakie teraz Marsjanin ma przez nia klopoty. Recepcjonistka przeskanowala fleksy w bloku procesorowym i wziela zaliczke. Zaraz tez pojawil sie boy hotelowy: uwolnil siostry od bagazy i zaprowadzil je do windy. Dostaly pokoj na trzecim pietrze, z duzym oknem wychodzacym na park. Dekoracje przywodzily na mysl luksusowe wnetrza, w jakich gustowala norfolska arystokracja, wywolywaly wrecz uczucie deja vu. Tapety byly w kolorze krolewskiej purpury, a meble tak stare, ze drewno pod politura wydawalo sie czarne. Dziewczyny tonely w dlugowlosym dywanie. -Gdzie dokladnie jestesmy? - Zapytala Genevieve boya hotelowego. Wytezala wzrok z nosem przycisnietym do szyby. - Jak sie nazywa ten park? -Green Park, panienko. -Sa tu niedaleko jakies znane miejsca? -Palac Buckingham. Po drugiej stronie parku. -Super. Pokazal Louise blok procesorowy, wbudowany w toaletke. -Jesli chcecie sie czegos dowiedziec o miescie, wszystko tu znajdziecie. Cala mase informacji dla turystow. - Za rozcapierzonymi palcami dyskretnie pokazywal dysk kredytowy, na odchodnym dostal wiec kilka fuzjodolarow napiwku. Genevieve poczekala, az drzwi sie zamkna. -Co to ten palac Buckingham? * Jednostka sztucznej inteligencji dowiedziala sie o usterkach w niespelna setna sekundy. Dwa procesory w automatach biletowych i projektor informacyjny. Uruchomila dodatkowe programy analityczne i bezzwlocznie zweryfikowala prace wszystkich ukladow elektronicznych na dworcu Grand Central.Pol sekundy. Odpowiedz pieciu neuronowych nanosystemow na standardowe pytanie zawierala bledy. Nanosystemy znajdowaly sie w siedmiometrowej strefie wokol szwankujacych automatow biletowych. Dwie sekundy. Czujniki systemu bezpieczenstwa glownej hali dworca skupily sie na podejrzanym miejscu. Jednostka sztucznej inteligencji wyslala pelnomocnikowi na Ameryke Polnocna datawizyjne zawiadomienie o stwierdzonych w Nowym Jorku usterkach, wskazujacych na obecnosc opetanych. Zanim pelnomocnik zdazyl sformulowac pytanie, czujniki zarejestrowaly wywrotke Buda Johnsona, ktory potknal sie na mezczyznie w czarnym habicie. Trzy i pol sekundy. Musialo nastapic zaklocenie w odbiorze wizji. W buforach pamieci podrecznej czujnikow nie zachowal sie zaden, zarejestrowany chwile przedtem, wizerunek persony w czarnym stroju. Zupelnie jakby pojawila sie znikad. Jezeli posiadala neuronowy nanosystem, to nie odpowiadal na datawizyjne pytanie o dane osobiste. Cztery sekundy. Pelnomocnik na Ameryke Polnocna pospolu z jednostka sztucznej inteligencji przejal kontrole nad sytuacja. Pozostali pelnomocnicy otrzymali datawizyjne ostrzezenie. Szesc sekund. B7 zebralo sie w pelnym skladzie, aby sledzic rozwoj wypadkow. Uruchomiony przez jednostke sztucznej inteligencji program interpretacji wizualnej analizowal twarz ukryta w cieniu czarnego kaptura. Quinn Dexter podniosl sie w calej okazalosci. Pacyfik Poludniowy: -Rozwalmy go atomowka! Europa Zachodnia: -Nie badz glupia! Halo: -Platformy bojowe gotowe do ataku. Zniszczyc cel naziemny? Ameryka Polnocna: -Nic z tego nie bedzie. Hala dworca Grand Central znajduje sie sto piecdziesiat metrow pod ziemia i stoja nad nia trzy wiezowce. Nie przebije sie nawet najnowoczesniejszy laser promieniowania X. Pacyfik Poludniowy: -W takim razie pozostaje bomba atomowa. Osa bojowa zejdzie pod ziemie w dwie minuty. Pacyfik Zachodni: -Popieram. Europa Zachodnia: -Nie! Opanujcie sie, idioci, do jasnej cholery! Ameryka Polnocna: -Dziekuje. Nie zamierzam scierac z powierzchni ziemi Kopuly Pierwszej. Tam mieszka dwadziescia milionow ludzi. Nawet Laton nie mial na koncie tylu ofiar. Europa Polnocna: -Nie mozemy sie temu biernie przygladac. Musimy go zlikwidowac. Europa Zachodnia: -Jakis pomysl? Europa Polnocna: -Pacyfik Poludniowy ma racje. Rozwalmy bomba zasranca. Zal mi niewinnych ludzi, ale tylko w ten sposob rozwiazemy problem. Europa Zachodnia: -Patrzcie na to! Jedenascie sekund. Bud Johnson spurpurowial na twarzy. Ostatkiem sil przycisnal rece do piersi i zwalil sie na ziemie. Zewszad przystawali ludzie. Quinn Dexter zaczal sie robic przezroczysty i niebawem zniknal z pola widzenia. Jednostka sztucznej inteligencji informowala, ze wszystkie procesory znow dzialaja poprawnie. Wywiad wojskowy: -Niech to szlag... Europa Zachodnia: -Myslicie, ze bomba go zalatwi? Bez wzgledu na to, gdzie sie schowal? Pacyfik Poludniowy: -Znam jeden sposob, zeby sie przekonac. Europa Zachodnia: -Nie wyrazam zgody. Naszym glownym celem jest chronic Ziemie. Chociaz korzystamy z szerokich uprawnien, nie wolno nam zabijac dwudziestu milionow ludzi w celu zgladzenia jednego terrorysty. Halo: -Obawiam sie, ze chlopak ma racje. Wycofuje platformy ze stanu gotowosci bojowej. Pacyfik Poludniowy: -Powiedzialabym, ze demon, nie terrorysta. Europa Zachodnia: -Jak zwal, tak zwal. Potwierdza sie tylko to, ze od poczatku mialem racje. Musimy postepowac z Dexterem z najwyzsza ostroznoscia. Pacyfik Polnocny: -To przynajmniej wstrzymajmy odjazdy pociagow z Nowego Jorku. Ameryka Srodkowa: -Otoz to. Zamknijmy Dextera w Nowym Jorku i podejdzmy go niepostrzezenie. Europa Zachodnia: -Jeszcze raz musze sie sprzeciwic. Pacyfik Polnocny: -Na Allaha, czemu!? Wiemy, gdzie go szukac, mamy ogromna przewage. Europa Zachodnia: -Tu sie klania psychologia. On wie, ze my wiemy, nie jest glupi. Zdaje sobie sprawe, ze zorientujemy sie, ze pojawil sie na dworcu kolejowym. Zastanawia sie tylko, ile czasu uplynie, zanim sie dowiemy. Jesli teraz zatrzymamy pociagi, zorientuje sie, ze dzialamy w ekspresowym tempie i bardzo sie go boimy, a takze poruszymy niebo i ziemie, aby go powstrzymac. A wtedy, niestety, bedzie sie mial na bacznosci. Ameryka Srodkowa: -Co z tego, ze bedzie sie mial na bacznosci? Jesli go przyskrzynimy, nic mu nie pomoze. I tak czeka go czapa. Wie, ze dlugo nie pociagnie, i musi sie z tym pogodzic. Europa Zachodnia: -Pierwsze, co zrobi, to zmobilizuje Nowy Jork do obrony przed nami. Wtedy zostanie nam tylko jedno wyjscie: ladunek jadrowy. Naprawde nie rozumiecie? Arkologie sa bardziej narazone niz osiedla asteroidalne. Ich byt calkowicie zalezy od urzadzen technicznych, przy czym nie chodzi tylko o oslone przed burzami, ale o zywnosc i oczyszczanie powietrza. Jesli w arkologii pojawi sie trzysta milionow opetanych, wysiadzie kazdy mechanizm. W czasie Pierwszej burzy rozleca sie wszystkie kopuly, ludzie zaczna glodowac lub zjadac siebie nawzajem. Ameryka srodkowa: -Jestem gotow poswiecic jedna arkologie dla ratowania reszty, jesli to bedzie konieczne. Europa Zachodnia: -Nie musimy zadnej poswiecac, a juz na pewno nie teraz. Niepotrzebnie dramatyzujesz. Chwilowo Dexter zamierza odwiedzac arkologie i organizowac grupki opetanych, ktorzy beda sie trzymac w cieniu i czekac na jego haslo. Poki jest zajety, mamy szanse go zlapac. W arkologiach zostawi po kilku opetanych, ktorych przeciez latwo namierzymy. Jesli wylapano ich na innych planetach, to czemu nie na Ziemi? Naszym problemem jest Dexter, nie zas opetani. Pacyfik Zachodni: -Proponuje glosowanie. Europa Zachodnia: -Prosze bardzo. Jak demokracja, to demokracja. - Szesciu pelnomocnikow glosowalo za natychmiastowym wstrzymaniem ruchu pociagow w Nowym Jorku. Dziesieciu chcialo jeszcze z tym poczekac. - Dziekuje za zaufanie. Afryka Poludniowa: -Na razie twoje na wierzchu, ale jesli w ciagu dziesieciu dni nie zlikwidujesz Dextera, zaglosuje za tym, zeby go odizolowac, gdziekolwiek bedzie. Zobaczymy, czy ukryje sie przed bomba atomowa, jak kryl sie przed czujnikami. Konferencja dobiegla konca. Pelnomocnik na Europe Zachodnia poprosil Ameryke Polnocna, wywiad wojskowy i Halo, zeby sie jeszcze nie rozlaczali. Zgodzili sie bez zastrzezen - jego tradycyjni sprzymierzency w nie konczacych sie potyczkach na arenie polityki wewnetrznej. Sensywizyjna nakladka programowa przebrala ich i ustawila w salonie, jakby byli tu weekendowymi goscmi, ktorzy wlasnie wrocili ze spaceru po okolicy. -Nie licz na to, ze zawsze beda cie popierac - ostrzegl pelnomocnik na Halo. - Poki Dexter nie narobil powazniejszych szkod, chetnie zrzuca na ciebie odpowiedzialnosc, ale gdy zacznie rozrabiac na powaznie, zmienia zdanie. -Pacyfik Poludniowy doszczetnie zidiocial! - Poskarzyla sie Ameryka Polnocna. - Baba radzi wysadzic w powietrze Nowy Jork. Za kogo ona sie uwaza, do cholery?! -Zawsze brakowalo jej wyczucia, wszyscy o tym wiemy - powiedziala Europa Zachodnia. - Dlatego ja lubie, jej wady mnie dowartosciowuja. -Niezaleznie od wad w koncu postawi na swoim - rzekl wywiad wojskowy. Pelnomocnik na Europe Zachodnia podszedl do drzwi ze szklanych paneli i wpuscil dwa labradory. -Wiem, ale po dzisiejszym dniu wiele sobie obiecuje. -Wiele sobie obiecujesz?! - Zdumiala sie Ameryka Polnocna. - Zartujesz sobie? Ten skubany Dexter szwenda mi sie bezkarnie po Nowym Jorku! -Otoz to. Cos mu nie wyszlo. Pojawil sie na czworakach i po kilku sekundach zniknal. Sam doznal jakiejs usterki. Kolejny plus na nasza korzysc. -Moze... - Pelnomocnik na Halo mial co do tego pewne watpliwosci. -W porzadku, co teraz? - Zapytala Ameryka Polnocna. -Trzeba zalatwic dwie sprawy. Za czterdziesci minut masz wstrzymac ruch pociagow w Nowym Jorku. -Za czterdziesci minut? On juz dawno prysnie! -Tak, lecz jak juz powiedzialem, facet wie, ze zdajemy sobie sprawe z jego obecnosci. W tej kwestii nie ma sensu go zwodzic, ale niech mysli, ze jestesmy kilka krokow z tylu. Dlatego trzeba wstrzymac kolej. I tak nie ma go juz w Nowym Jorku, wiec zwloka nic nie znaczy. -Obys sie nie mylil. -Na pewno sie nie myle. Zostal zdemaskowany i po prostu nie ma innego wyjscia, musi wiac. W Nowym Jorku nie ma juz czego szukac, jest tu zupelnie spalony. Nie zrealizuje swoich planow, jesli nie bedzie w stanie przenosic sie z miejsca na miejsce. Pewnie wyjechal pierwszym lepszym pociagiem ze strachu, ze policja wstrzyma ruch. Ale to juz nas teraz nie obchodzi. -Dobrze, jak dlugo pociagi maja nie kursowac? -No wlasnie, teraz sprawa druga. Musimy zalozyc, ze wyjezdzal. W zwiazku z czym na sto procent pozostawil w miescie grupe opetanych. Musisz ich znalezc i zlikwidowac. Do tego czasu izoluj Nowy Jork od reszty swiata. Najlepiej byloby, w miare mozliwosci, odizolowac od siebie poszczegolne kopuly. -Naprawde sadzisz, ze on wlasnie to robi? -Chce totalnie zdemolowac planete. We wszystkich arkologiach, gdzie tylko sie da, zostawi swoich stronnikow. Na jego haslo wylegna na ulice i zaczniemy tracic ludzi wedlug znanej wszystkim krzywej wykladniczej. -Jednostka sztucznej inteligencji monitoruje obwody elektroniczne w arkologii. -Na nowoczesnych swiatach takich jak Kulu ta metoda sie sprawdza, ale obaj dobrze wiemy, ze u nas, zwlaszcza w starych dzielnicach, nie wszedzie mozna dotrzec. Od pieciu wiekow rosnie kupa elektronicznego szmelcu, ktory jeszcze dziala jakims cudem, miliony starych systemow, dziwaczne hybrydy, niestandardowe moduly. Jednostka sztucznej inteligencji jest dobrym dozorca, ale nie polegaj na niej bezkrytycznie, bo sie przejedziesz. Najlepszym zrodlem informacji sa chyba sekty. -Sekty? -Oczywiscie. Banda idiotow, ktora z wlasnej woli poprze opetanych. Dexter wie o tym i do nich z pewnoscia sie zwroci. -Dobra, biore sie do roboty. -Od czego zaczniesz? - Zapytal pelnomocnik na Halo. -Od tego, co zwykle. Zaimprowizuje spotkanie. Moi agenci dotra do niego, kiedy sie ujawni i bedzie podatny na ciosy. -Podatny na ciosy? Jakie? -Jesli wyjdzie na otwarta przestrzen, proponuje strzal z orbity. Jesli odnajda go nasi ludzie, mozna sprobowac porazenia elektrycznego lub poplatania pamieci. -Poplatania pamieci? -Tak - odparl wywiad wojskowy. - CNIS twierdzi, ze mozna zabic dusze, wstrzeliwujac opetanemu psychowirusa. Przeciwienstwo imprintu dydaktycznego. Na razie trwaja badania. Pelnomocnik na Europe Zachodnia zaczal drapac po brzuchu psa, ktory przewracal sie na dywanie. -Sprobuj byc na biezaco z wynikami badan - powiedzial do Halo. -Wirus nie bedzie gotowy przed koncem tygodnia - uprzedzil wywiad wojskowy. -Wiem, ale wczesniej i tak nie uda sie odnalezc Dextera. -A co slychac na twoim podworku? - Spytal Halo. -Sprawa Banneth jest bliska rozwiklania. Nie bardzo wiem, co myslec o siostrach Kavanagh. Trudno na nich polegac, sa nieprzewidywalne. Ale mam je na oku. * Louise przez godzine korzystala z hotelowego bloku procesorowego i do niczego nie doszla. W spisie znalazla cale mnostwo osob o nazwisku Banneth - 173364 po odliczeniu zmarlych - ale gdy probowala uwzglednic Quinna Dextera w kryteriach wyszukiwania, mimo najwiekszych staran rezultat byl zawsze zerowy. Grzebala w pamieci, aby przypomniec sobie w szczegolach, co Dexter mowil w hangarze na Bloniach Bennetta. Banneth byla kobieta, to nie ulegalo watpliwosci. Podobno skrzywdzila Dextera. I to by bylo na tyle.Nalezalo jakos polaczyc te fakty. Na pewno sie dalo, lecz odnalezienie wspolnego mianownika przerastalo jej slabiutkie zdolnosci programistyczne. W tej sytuacji pomysl, ktory przyszedl jej do glowy, gdy wsiadala do taksowki, wydawal sie wart zrealizowania. Wymagal jednak odwagi. Czemu nie?, dodawala sobie otuchy. Coz zlego w neuronowym nanosystemie? Fizycznie nic jej nie grozi, cala Konfederacja ich uzywa. Na przyklad Joshua. Zakazane sa tylko na Norfolku. Uniosla reke i popatrzyla na dyskretna bransolete z pakietem nanoopatrunku. Tez zabroniona na Norfolku... A jednak pomagala jej w ciazy. To przesadzilo sprawe. Usmiechnela sie szeroko, uradowana tym, ze wreszcie sie zdecydowala. Musze teraz sama o siebie zadbac. Jesli na Ziemi potrzebny jest neuronowy nanosystem, to go sobie sprawie. Od chwili przyjazdu do hotelu ani razu nie opuszczala pokoju. Zamiast lunchu przelknela kilka przekasek, dostarczonych przez sluzbe hotelowa. Genevieve klapnela na lozko, zmeczona i zdegustowana brakiem dzialania, po czym wlaczyla wlasny blok. Otoczyla ja laserowa mgielka: linie diagramu i ruchliwe istoty ze swiata fantasy, ktore zwawo brykaly na dzwiek entuzjastycznych polecen. -Genevieve? Projekcja sie skurczyla. Dziewczynka zmruzyla powieki, probujac skupic wzrok na siostrze. Louise byla pewna, ze chroniczne nurzanie sie w swietle projektora nie dziala dobrze na oczy. -Co? -Wychodzimy. Nie moge sobie poradzic z tym blokiem procesorowym, wiec zalatwie sobie neuronowy nanosystem. - Uff, powiedziala to na glos. Teraz juz nie bedzie sie mogla rozmyslic. Genevieve gapila sie na nia w oslupieniu. -Louise, co ty mowisz? Nie wolno nam. -Nie wolno nam... Bylo. Jestesmy na Ziemi, zapomnialas? Tu mozna robic, na co ma sie ochote, wystarczy miec pieniadze. Genevieve przekrzywila glowe. A potem najczarowniejszy usmiech rozswietlil jej twarz. Co ani na moment nie zwiodlo Louise. -Prosze cie, Louise, tez bym chciala sobie kupic. Po powrocie do domu nikt juz mi nie pozwoli. -Przykro mi, ale jestes za mloda. -Nie jestem! -Jestes, Genevieve, i sama o tym wiesz. Dziewczynka tupnela noga i ze zlosci zacisnela piastki. -To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe, slyszysz?! Wyzywasz sie na mnie, bo jestem mniejsza! Znecasz sie nade mna! -Nie znecam sie nad toba, ale nie mozesz miec nanosystemu, bo twoj mozg jeszcze sie rozwija. Nie podlacza ci sprzetu, sprawdzalam. Podlaczyliby ci tylko nielegalnie, ale potem mialabys uszkodzone komorki mozgowe. Sama ledwo sie kwalifikuje, jesli przeliczyc moj wiek na ziemskie lata. -Wkurza mnie to, ze jestem taka mala! Louise otoczyla siostre ramieniem, rozmyslajac o tym, jak czesto to robi, odkad uciekly z domu. Dawniej rzadko sie przytulaly. -W koncu dorosniesz - wyszeptala nad zwichrowana grzywka Genevieve. - A po powrocie do domu wszystko bedzie inaczej. -Naprawde? -Naprawde. Recepcjonistka, uslyszawszy pytanie, wydawala sie rozbawiona, choc w sposob dosc chlodny. W kazdym razie starala sie pomoc. Oznajmila, ze jesli chodzi o kupowanie ciuchow, to najlepiej wybrac sie na Oxford Street lub New Bond Street, gdy tymczasem na Tottenham Court Road mozna do woli przebierac w sprzecie elektronicznym. Zapewnila tez, ze dziewczyny moga tam bezpiecznie isc same. -W razie potrzeby obsluga hotelu sprowadzi do pokoju zakupiony towar. - Wreczyla siostrom dysk firmowy, podpisany bioelektrycznym wzorcem Louise. Louise skopiowala do pamieci bloku szczegolowa mape miasta i polaczyla ja z programem naprowadzania. -Gotowa? - Zwrocila sie do Genevieve. - To chodz, roztrwonimy rodzinny majatek. Aubry Earle mial racje, kiedy mowil w kapsule windy, ze mieszkancy arkologii szanuja cudza prywatnosc. Na ulicy Louise nie wiedziala, jak to sie dzieje, ze przechodnie omijaja sie nawzajem w ostatnim ulamku sekundy. Sama bezustannie przygladala sie ludziom, szukajac wolnej przestrzeni, oni zas poruszali sie jak pojazdy sterowane komputerowo, zapatrzeni przed siebie. Niektorzy doslownie przeplywali obok. Jej rowiesnicy nosili polbuty z podeszwami, ktore wydawaly sie slizgac po plytach chodnikowych bez zadnych oporow. Genevieve z tesknota i zachwytem patrzyla, jak bez wysilku pokonuja droge. -Chcialabym miec takie buty - powiedziala. Przejsciem podziemnym dostaly sie pod Piccadilly i na New Bond Street, ktora okazala sie eleganckim pasazykiem. Obok jeden przy drugim cisnely sie urokliwe butiki z marmurowymi fasadami; napisy z mosieznych liter informowaly o dacie zalozenia. Kazdy bez wyjatku sklepik mial co najmniej trzysta lat, gdy najstarsze chlubily sie siedemsetletnim rodowodem. Nazwy nic nie mowily dziewczynom, ale sadzac po cenach, musialy podziwiac kreacje najslynniejszych na planecie projektantow. -Przesliczna. - Louise z tesknym westchnieniem popatrzyla na polyskliwa, turkusowo-czerwona suknie wieczorowa, kojarzaca sie z ogonem syreny. Tyle ze suknia nie okrywala ciala az tak szczelnie. Wlasnie w czyms takim pragnelaby wystapic na letnim balu na Norfolku. Takich cudow jeszcze tam nie widziano. -To kup sobie. -Nie. Po co od razu szalec? Starczy nam ubranie, w ktorym mozna pokazac sie na co dzien w arkologii. Zobaczysz, ze wszystkich rachunkow bede musiala wyspowiadac sie tacie. Wspomniana suknia wieczorowa byla dopiero pierwsza z pokus, z jakimi przyszlo sie zmierzyc siostrom na New Bond Street. Na wystawach ogladaly slicznosci, ktore najchetniej kupowalyby hurtem. -Bedziemy jadly kolacje w sali hotelowej - zauwazyla sprytnie Genevieve. - Nie wpuszcza nas w byle jakim ubraniu. I jak tu sie oprzec takiej sugestii? -Dobrze, po jednej sukience, ale nie wiecej! Wpadly do najblizszego butiku. Wewnatrz poszanowanie prywatnosci juz nie obowiazywalo: trojka sprzedawcow ochoczo zaoferowala swa pomoc. Louise wyjasnila, czego sobie zycza, i przez trzy kwadranse dziewczyny kursowaly do przymierzalni. Zawsze po wyjsciu patrzyly na siebie, komentowaly wybor i szukaly czegos innego. Przy okazji Louise duzo sie dowiedziala. Sprzedawcy komplementowali fryzury klientek... Zauwazali jednak, ze na Ziemi miedzy pasemka wlosow wplata sie modne aktywki. Ich jednoczesciowe kostiumy z duzymi kieszeniami jeszcze sie nosilo, ale juz powoli zaczynaly isc w odstawke. Owszem, na Oxford Street tez mozna kupic najmodniejsze ubrania, polecamy z czystym sumieniem. Louise moglaby przysiac, ze jej blok procesorowy trzeszczy pod naporem nazw, ktore sie w nim zapisaly. Wreczajac dysk kredytowy, zawahala sie tylko odrobine. Po wyjsciu na pasaz dziewczyny buchnely smiechem. Genevieve nabyla czerwona sukienke z ciemnofioletowa bluzeczka, Louise zas dluga, granatowoczarna suknie z materialu bedacego polaczeniem aksamitu i zamszu, jak rowniez kuse, brazowe bolerko, ktore ladnie sie komponowalo z kwadratowym dekoltem sukni. -To prawda - stwierdzila Louise, uradowana. - Nie ma lepszej terapii niz zakupy! Nie od razu poszly na Oxford Street. Po drodze wstapily do salonu pieknosci u wylotu New Bond Street. Stylisci zabrali sie do rzeczy z niewiarygodna pieczolowitoscia, zadowoleni, ze maja tak wdzieczny material do popisow. Pojawil sie wlasciciel, zeby osobiscie nadzorowac cale przedsiewziecie, oczywiscie po uprzednim ustaleniu ich zdolnosci platniczych. Po dwoch godzinach i kilku filizankach herbaty, kiedy personel z zapartym tchem wysluchal opowiesci o kosmicznych wojazach - w wersji ocenzurowanej - zdjeto z Louise przykrycie. Patrzyla w lustro i nie wierzyla, ze przez cale zycie tolerowala niestaranne fryzury. Prymitywny norfolski zwyczaj uzywania szamponu, odzywki i zwyczajnego grzebienia prowadzil do barbarzynskiego zaniedbania. Pod okiem profesjonalnych stylistow ozywil sie kazdy kosmyk wlosow, lsniacy teraz cieplym, migotliwym blaskiem. No i wlosy w koncu splywaly jak nalezy. Za dawnych czasow dzien w dzien temperowala swoja dzika grzywe wstazkami i wsuwkami, badz tez prosila pokojowke, zeby zaplotla fantazyjne warkoczyki. Fleksytywy byly jednak bezkonkurencyjne. Wlosy bez problemu opadaly na ramiona, zawsze elegancko ulozone, bez zadnego rozproszenia. Ponadto lekko falowaly, jakby owiewal je sztuczny wiaterek. -Ale ty jestes piekna, Louise - zawyrokowala Genevieve, oniesmielona. Wlosy mlodszej siostry zostaly wyprostowane, przyciemnione i nablyszczone. U dolu nieznacznie zawijaly sie do wewnatrz i wytrwale trzymaly fason. Pod barierkami oddzielajacymi chodnik od jezdni staly rzedem stragany oferujace na sprzedaz, w przeciwienstwie do sklepow, rzeczy tandetne i tanie. Przy jednym z nich pod daszkiem Genevieve wypatrzyla pare magicznych butow. A wlasciwie "wyscigowek", jak wyrazil sie jowialny sprzedawca po znalezieniu odpowiedniego numeru. Lubily je nosic zwlaszcza dzieci do lat pietnastu, bo nie trzeba bylo posiadac neuronowego nanosystemu, zeby wlaczyc i wylaczyc beztarciowe podeszwy. Przed ich zakupem Louise wymogla od Genevieve zapewnienie, ze wyprobuje je dopiero po powrocie do hotelu. Kupila rowniez bransolete pylkowa. Kiedy Genevieve zapiela sobie blyskotke na nadgarstku i pomachala nia energicznie, posypal sie czerwony pyl, ktory skrzyl sie w stycznosci z ziemia. Wykonujac piruety wyciagnieta reka, dziewczynka otoczyla sie spirala polyskliwego swiatla. Nareszcie Oxford Street, ulica wieksza i bardziej krzykliwa od New Bond Street. Monumentalne domy towarowe napieraly na siebie i zdawaly sie zgniatac wcisniete miedzy nie mniejsze specjalistyczne sklepy i bary kanapkowe. Nad chodnikami na podobienstwo dachu scielily sie barwne holograficzne reklamy, jasniejsze od nieznosnych promieni slonca, lejacych sie z bezchmurnego, lazurowego nieba. Kazdy sklep prowadzil zazarta wojne ze swoimi rywalami, obiecywal nizsze ceny, lepsza jakosc, ladniejsze kolory, atrakcyjniejsze obnizki, towary nie do kupienia u konkurencji. Zachety i obietnice zwalczaly sie wzajemnie w feerii blyskow, az dziewczyny zaczely mruzyc oczy i zaslaniac sie ramionami, jak przed deszczem, porazone ta swietlista kanonada. Inni przechodnie, najwyrazniej uodpornieni, maszerowali przed siebie razno i wesolo. -Louise! - Genevieve szarpnela ja za ramie i uniosla reke, obsypujac ludzi pozlocistym brokatem. Na twarzy dziewczynki zdumienie mieszalo sie z zazenowaniem. Louise przyjrzala sie uwazniej reklamom rozeslanym w powietrzu. Delikatny rumieniec wyskoczyl jej na policzki, gdy zobaczy) nad soba dziewczyne z mlodziutka buzia i jasna elfia fryzurka. Nie mogla byc wszakze az taka mloda; Louise uwazala swoje piersi za ladne - i przy tym zdaniu upieral sie Joshua - lecz byly niczym w porownaniu z piersiami tej syreny. Co podkreslal skapy, bialy staniczek. Cale akry opalonego ciala wyginaly sie preznie, gdy dziewczyna obejmowala rownie szalowego chlopaka. Spryskiwal ich mieniacy sie w sloncu deszczyk, kiedy calowali sie z jezyczkiem. Louise nie mogla oderwac wzroku od rozporka w jego dzinsach; szokujaco obcisle spodnie zdradzaly, co sie pod nimi kryje. Odpial dziewczynie biustonosz i pochylil sie, zeby tracic nosem blyszczace cycuszki. Dziewczyna usmiechnela sie z gory do przechodniow. -Dzieki oprogramowaniu Brooke'a do proaktywnego prowadzenia domu na pewno znajdziesz czas na przyjemnosci - oznajmila glosno i mrugnela zalotnie. A potem siegnela chlopakowi do rozporka. -Wchodzimy! - Louise gwaltownie chwycila siostre za reke i pociagnela ja w strone najblizszych drzwi. Za nimi pozostal w powietrzu warkocz skrzacego sie pylu. Genevieve wykrecala sie, zeby zobaczyc cos jeszcze, gdy Louise wladowala sie z nia do domu handlowego. -Zaraz by to zrobili - zachichotala dziewczynka. - No wiesz, to! -Nic nam do tego, kapujesz? Dziewczynka bezradnie wzruszyla ramionami. -Tak, oczywiscie... Louise nie wierzyla temu, co wlasnie ujrzaly - prawie ujrzaly - jej oczy. Na Norfolku w reklamach wystepowaly z reguly piekne dziewczyny, ktore prezentowaly produkty na sprzedaz. I tyle wystarczylo; mila twarz, radosny usmiech. Czy wlasnie o to wszystkim chodzilo, gdy mowili o negatywnych stronach postepu? Tu na chodniku nikomu nie przeszkadzaly wyuzdane reklamy. Tato zawsze powtarzal, ze Ziemia jest siedliskiem moralnego zepsucia. Ale kto by pomyslal, ze tak sie to rzuca w oczy! Kiedys przestrzegali tych samych zasad co my, bo przeciez zapozyczylismy je od nich. Wlasciciele ziemscy sprzeciwiaja sie zmianom ze strachu, ze zmiany doprowadza do upadku moralnosci. Wierza, ze za piecset lat patrzylibysmy w telewizji na gole dziewczyny. Mimo wszystko Louise nie umiala sobie wyobrazic, ze cos takiego jest mozliwe na Norfolku. -Nie powiem mamie, cosmy widzialy. Genevieve udawala skruszona. -W porzadku. I tak by nam nie uwierzyla. * Quinn siedzial na laweczce nad brzegiem Sekwany, gdzie wsluchiwal sie w potepiencze jeki, ktorymi rozbrzmiewaly zaswiaty. Do paryskiej arkologii dotarl w dwie i pol godziny, liczac od chwili, gdy porazila go tajemnicza fala psychicznej udreki.Przede wszystkim, wiadomo, musial spieprzac z Nowego Jorku. Gliniarze w ciagu paru chwil mogli przejrzec nagrania czujnikow w hali dworcowej i go zidentyfikowac. Smyknal wiec co tchu na peron i pojechal pociagiem do Waszyngtonu. Podroz trwala krotko, niespelna pietnascie minut. Przez caly czas ukrywal sie w krainie duchow, lekajac sie, ze pociag zatrzyma sie i wroci do Nowego Jorku. Ten jednak przyjechal do Waszyngtonu zgodnie z planem. Wobec tego Quinn przesiadl sie do pierwszego pociagu, ktory wyruszal za ocean. A gdy pociag mknal po dnie polnocnego Atlantyku, on wciaz pozostawal niewidzialny, obawiajac sie, ze uderzy go i zdemaskuje kolejna fala psychicznych katuszy. Wiedzial, ze jesli to sie stanie w czasie podrozy za ocean, bedzie po nim. Ufal jednak, ze Bozy Brat do tego nie dopusci. Chociaz od tamtego razu nurtowaly go pewne watpliwosci. Dopiero po wyjsciu z dworca w Paryzu, kiedy przechadzal sie po starym parku miejskim, zdecydowal sie ujawnic swa postac. Mial teraz zwyczajna koszulke i spodnie, mimo ze jego blada skora nieznosnie swedziala w ostrych promieniach slonca, widocznego za krysztalowa powloka gigantycznej kopuly. Za to wreszcie mogl sie poczuc bezpiecznie; w parku nie bylo procesorow, ktore moglyby nawalic, gdyby obok przechodzil, a takze ludzi blisko niego, ktorzy zauwazyliby, ze nie wyszedl spokojnie zza drzewa, lecz wyrosl jak spod ziemi. Przez dluzsza chwile stal nieruchomo i sondowal umysly spacerowiczow, szukajac w nich oznak przestrachu. W koncu sie rozluznil i powedrowal nad rzeke. Paryzanie spacerowali calkiem jak przed wiekami: artysci, zakochani, biurokraci, menedzerowie. Ktoz by zwracal uwage na samotnego, przygnebionego mlodzienca? Albo kwapil sie z przysiadaniem? Ludzie niewyrazna mina reagowali na dziwny chlod, ktory bil od niego, i tknieci zlowrogim przeczuciem, z daleka omijali jego lawke. Powoli zaczal sie orientowac w sytuacji. Z rozmytych obrazow i ochryplych, placzliwych glosow poskladal sobie cala historie. Zobaczyl chmury, ktore go zdumialy, mimo ze przeciez urodzil sie w arkologii. Na skulone postacie lalo sie z nieba istne morze deszczu. Mrok rozswietlaly przerazajace rozblyski piorunow. Zewszad z zelazna, nieludzka wrecz determinacja zblizaly sie wojska najezdzcow. Dzisiejszego dnia Mortonridge stalo sie dla opetanych niegoscinnym miejscem, a przeciez byly ich tam dwa miliony. Zaatakowano ich czyms, co rozerwalo oslone z chmur. Jakims wojskowym diabelstwem. Byl to rownoczesnie sygnal rozpoczecia operacji militarnej, jedyny w swoim rodzaju manewr taktyczny, wyjatkowe dzialanie w odpowiedzi na wyjatkowa sytuacje. Bynajmniej nie cud ze strony najwiekszego przeciwnika Nosiciela Swiatla. Uniosl glowe ze wzgardliwym usmiechem. Istnialo doprawdy nikle prawdopodobienstwo, ze znow dozna szoku. Nie bylo mowy o nieznanym zagrozeniu. Zrelaksowal sie. Noc jeszcze zaswita. Wstal, wolno sie odwrocil i tym razem uwaznie rozejrzal sie po okolicy. Slawne napoleonskie serce miasta otaczaly imponujacym sznurem biale, srebrne i zlote wieze. Ich wygladzone powierzchnie razily w oczy tak samo, jak ich wielkosc ograniczala jego zdolnosci percepcyjne. Ale i tu, gdzies wsrod tego piekna i czystosci, mlodzi wykolejency rozgrzebywali cuchnace odpadki lub z niezrozumialych dla siebie przyczyn bili sie i napadali na przypadkowych przechodniow. Bedzie ich tutaj rownie latwo zdybac jak w Nowym Jorku. Wystarczy isc tam, gdzie nikt sie nie zapuszcza. W trzewiach miasta jego slowa trafia na podatny grunt. Obrocil sie dookola. Przed soba mial wieze Eiffla: dumnie stala na skraju rozleglego, doskonale utrzymanego parku. Pod nia przechadzali sie turysci. Quinn nawet w Edmonton slyszal o tej budowli. Przez te wszystkie wieki, kiedy swiatem wladal zuniformizowany, bezbarwny Rzad Centralny, stanowila okazaly symbol francuskiej odrebnosci. Jej wytrzymalosc odzwierciedlala sile i determinacje narodu, ktory uwazal ja za swoja wlasnosc. Byla bezcennym dziedzictwem minionych wiekow. Czas musial jednak dramatycznie nadwerezyc konstrukcje... Quinn zachichotal szatansko. * Andy Behoo zakochal sie od pierwszego wejrzenia. Wchodzac do sklepu Jude's Eworld, uruchomila mase datawizyjnych alarmow, a jego momentalnie zauroczyla.Laseczka, jakich malo. Wyzsza od niego co najmniej o dziesiec centymetrow, miala przepiekna fryzure i buzie o delikatnych, miekkich rysach, bedacych poza zasiegiem najlepszych adaptacyjnych pakietow kosmetycznych. Byla po prostu naturalnie piekna. Nosila biala koszulke, ktora dawala pojecie o wspanialej figurze, choc niczego nie odslaniala, i czerwona spodniczke nad kolana. Najbardziej go zafascynowalo jej zachowanie. Niby chlodna i opanowana, a przeciez rozgladala sie po sklepie z dziecieca ciekawoscia. Reszta personelu bombardowala ja ukradkowymi spojrzeniami, odkad skanery w drzwiach datawizyjnie zaalarmowaly o swoim odkryciu. Po chwili prog przekroczyla druga dziewczyna, na co skanery zareagowaly rownie zywiolowo. Niesamowite! Czyzby gliny chcialy zrobic nalot? Nie, to byloby zbyt oczywiste. Zreszta szefowa regularnie odwiedzala posterunek, zeby wreczyc koperte. -Niech pan to sobie obejrzy - zwrocil sie do obslugiwanego klienta - i dobrze sie zastanowi. W Londynie nie trafi sie panu lepsza okazja. - Po tych slowach zakrecil sie kolo dziewczyny, aby nie uprzedzil go ktorys z jego tak zwanych kolegow. Gdyby szefowa to zobaczyla, pewnie wywalilaby go z pracy. Odejscie od klienta przed sfinalizowaniem sprzedazy to najgorsza zbrodnia. - Czesc, mam na imie Andy, jestem twoim wciskaczem. Jesli czegos potrzebujesz, mam za zadanie opchnac ci najdrozszy model. -Usmiechnal sie szeroko. -Kim jestes? - Zapytala Louise z mina na poly zdziwiona, na poly wesola. Slyszac jej akcent, Andy zadrzal, ciarki przeszly mu po plecach. Pierwsza klasa, w dodatku pochodzi z egzotycznych krajow. Udoskonalonym wzrokiem bladzil po jej twarzy, zeby zapisac wszystkie szczegoly. Nawet jesli za chwile odejdzie z jego zycia, cos po niej zostanie mu na zawsze. Andy mial kilka pornograficznych pakietow, ktore mogly przelozyc jej obraz do sensywizyjnego nagrania. -Wciskaczem. Tak sie u nas nazywa interaktywnych asystentow obslugi klienta. -Aha! - Mniejsza dziewczynka westchnela z dezaprobata. - On jest zwyklym sprzedawca. Andy musial sie wspomoc neuronowym nanosystemem, zeby zachowac usmiech. Dlaczego takie zawsze chodza parami? I czemu jedna musi byc wstretna? Cmoknal i wycelowal w dziewczynke palce wskazujace. -Masz racje. Ale nie zrazajcie sie, bo jestem tu po to, zeby wam pomoc. -Chcialabym kupic neuronowy nanosystem - powiedziala Louise. - Czy to klopotliwe? Andy zmieszal sie tym pytaniem. Nosila ciuchy, jakich nie kupilby za dwie tygodniowe pensje, a nie miala nanosystemu? Piekna i tajemnicza. Usmiechnal sie ujmujaco. -Alez skad! Interesuje cie jakis konkretny zestaw? Zagryzla warge. -No, niezupelnie... Chcialabym najlepszy, na jaki mnie stac. -Na Norfolku ich nie uzywamy - wtracila Genevieve. - Stamtad przylecialysmy. Louise z trudem zachowala kamienna twarz. -Genevieve, nie musimy opowiadac naszej historii wszystkim, ktorych spotkamy. Cudzoziemki przy kasie. Gdyby ulegl pokusie, zzarloby go sumienie. W dodatku byl zauroczony. Nie mogl jej pocisnac pirackiego zestawu. Nie jej. -Chyba szczescie sie do was usmiechnelo. Mamy na stanie najnowoczesniejsze zestawy. Moge wkalkulowac rabat w cene. Nie martw sie, nie zabraknie ci pieniedzy. Tedy prosze. Nim doprowadzil klientki do swojego stanowiska, poznal imie cud-dziewczyny. Nanosystem poslusznie zapisywal jej chod, ruchy ciala, nawet sposob mowienia. Jak wiekszosc dziewietnastolatkow, ktorzy dorastali w Islington, zapyzialej dzielnicy Londynu, od wiekow zamieszkanej przez rodziny o najnizszych dochodach, Andy Behoo widzial siebie w marzeniach krolem sieciowych interesow. Kusilo go zycie na pograniczu prawa, tak popularne w jego kregu spolecznym. No i necila go praca nie wymagajaca wysilku fizycznego. Co miesiac, odkad skonczyl czternascie lat, pobieral pamieciowe kursy dydaktyczne z dziedziny elektroniki, nanoniki i programowania. Swoje dwupokojowe mieszkanie wypelnil po sufit przestarzalymi blokami procesorowymi i badziewnym osprzetem, jaki tylko udalo mu sie wycyganic lub ukrasc. U niego w kamienicy wszyscy wiedzieli, ze jesli nawali jakies urzadzenie, Andy zawsze pomoze. A czemu taki lebski, superambitny ksiaze ciemnosci pracowal jako ekspedient w Jude's Eworld? Ano temu, ze musial skads wytrzasnac szmal na realizacje swoich rewolucyjnych projektow. Moze nawet na ukonczenie college'u. W sklepach chetnie zatrudniano wyrostkow z bzikiem na punkcie techniki; rzucano ich na pierwsza linie zmagan z klientami, bo tylko oni wygrzebywali informacje o wszelkich nowinkach i aktualizacjach, a zarazem godzili sie tyrac za minimalna stawke. Na scianie za lada pietrzyly sie pudelka z elektronika uzytkowa, w kazdym przypadku oznaczone kolorowym logo i etykietka. Louise przeczytala kilka etykietek z informacjami o produkcie, lecz slowa nic jej nie mowily. Genevieve z rosnacym znudzeniem rozgladala sie po katach dosc zreszta zaniedbanego sklepu, jednego z setek niemal identycznych punktow sprzedazy przy Tottenham Court Road. W srodku znajdowal sie labirynt kontuarow i regalow z pudelkami, przy czym wszystkie powierzchnie zalepiono starymi plakatami reklamowymi i holomorficznymi naklejkami. Na holograficznych ekranach wyswietlaly sie, atrakcyjnie pokazane, przyklady zastosowania rozmaitych produktow. Nad sekcja naprzeciwko stanowiska Andy'ego blyszczal duzy napis GRY. A przeciez Louise obiecala... Andy zaczal sciagac z polek pudelka i klasc je na ladzie. Byly male, prawie miescily sie w garsci, zawiniete w folie i opatrzone pieczecia gwarancyjna producenta. -A wiec dobrze - powiedzial z profesjonalna swoboda. - Oto Presson050, podstawowy zestaw nanosystemowy. Wspiera wszystko, co jest niezbedne do przezycia w arkologii: datawizje, neuroikonowe wyswietlanie w sredniej rozdzielczosci, zaawansowany odzysk pamieci, blokady aksonowe. Sformatowany w standardzie NAS2600, poradzi sobie z prawie kazdym dostepnym na rynku pakietem oprogramowania. Producent dodaje darmowy imprint dydaktyczny z instrukcja obslugi, ale sprzedajemy rowniez niezalezne kursy. -Wyglada, ze to... Profesjonalny sprzet - skonstatowala Louise. - He kosztuje? -A w jakiej walucie? -Fuzjodolary. - Pokazala mu dysk kredytowy Banku Jowiszowego. -Aha, niezly pomysl. Przelicze po korzystnym kursie. Wyjdzie mniej wiecej trzy i pol tysiaczka, ale w cenie dostaniesz piec pakietow uzupelniajacych Quantumsoftu z serii BCD30. Tylko powiesz, na ktorych funkcjach szczegolnie ci zalezy. Jesli chcesz, moge ci pomoc w uzyskaniu kredytu. Zaden bank w Ukladzie Solarnym nie da ci tak niskiego oprocentowania. -Rozumiem. -No wiec dalej mamy... - Siegnal po nastepne pudelko. -Andy, jaki masz najlepszy model? -Ach tak, sluszne pytanie. - Na chwile zniknal pod lada, skad wyciagnal nowe pudelko i rzekl naboznym tonem: - ANI-5000, Kulu Corporation. Sam krol uzywa tego sprzetu. Z powodu tej calej kwarantanny zostaly nam tylko trzy sztuki. To dzis najbardziej rozchwytywany towar w miescie. Ale spokojnie, nie bede szalal z marza. -Jest lepszy od tamtego? -Jasne! Oczywiscie, zgodnosc ze standardem NAS2600 z mozliwoscia rownoleglego uaktualnienia do standardu NAS2615, kiedy zacznie obowiazywac. -Aha. Ale co wlasciwie oznacza ta liczba? -Chodzi o Program Regulacji Neuronowej. To system operacyjny sieci wlokien nerwowych, liczba oznacza wersje. Wersja 2600 wyszla na przelomie wiekow. Mowie ci, wtedy bledow w niej bylo co niemiara, ale teraz to juz sprawdzony, stabilny system. Znajdziesz do niego multum pakietow uzupelniajacych, kazda firma programistyczna w Konfederacji wydaje kompatybilne produkty. Jezeli zalezy ci na rozszerzonych mozliwosciach, dodasz monitorowanie funkcji fizjologicznych, Encyklopedie Galalaktike, predyspozycje zawodowe, obsluge skafandra kosmicznego, umiejetnosci poslugiwania sie bronia, tlumacza jezykow, kompilatora wiadomosci, nawigacje gwiezdna, wyszukiwarke sieciowa, co tylko dusza zapragnie. Do tego dochodza aplikacje rozrywkowe, ktorych jest tyle, ze nie umialbym wszystkich spamietac. - Poglaskal pudelko z namaszczeniem. - Nie zartuje, Louise, to najnowoczesniejszy uklad interfejsowy, pelna kontrola ciala obejsciami nerwowymi, zwiekszona efektywnosc zmyslow, odwzorowanie neuroikonowe o jakosci obrazu wzrokowego, sensywizja na poziomie realnego wrazenia, sterowanie implantami, pelne indeksowanie zawartosci pamieci. -Biore. -Ale ostrzegam, cacko nie jest tanie. Siedemnascie tysiecy fuzjodolarow. - Uniosl dlonie w gescie skruchy. - Przykro mi. Tato mnie zabije, pomyslala Louise, ale nie mam wyjscia. Obiecalam cos Fletcherowi, a ten okropny Brent Roi raczej nie wierzyl w to co mowie. -W porzadku. Andy usmiechnal sie, uradowany. -Gratuluje wyboru! Zaimponowalas mi, Louise. Ale zaraz, moment! Posluchaj dobrych wiesci: kupujac model 5000, dostajesz gratis dwadziescia piec programow uzupelniajacych i 20-procentowa znizke na kolejne dwadziescia piec, jesli zechcesz sobie cos dokupic. -Chyba trafila mi sie swietna okazja, co? - Powiedziala naiwnie, porwana jego entuzjazmem. - Duzo czasu zajmuje wszczepienie zestawu? -Ten jest dosc zlozony, wiec jakies poltorej godziny. Rownoczesnie przejdziesz kurs obslugi. -Jak to wyglada? Tak niewiarygodne pytanie zbilo z pantalyku rozpromienionego Andy'ego. Polaczyl sie z plikami encyklopedycznymi na temat Norfolka i w trybie nadrzednosci uruchomil przeglad wiadomosci. -Nie macie tego u siebie na planecie? -Nie. Nasza konstytucja kladzie nacisk na rolnictwo, nie dopuszcza rozwoju nowoczesnych technologii. Na przyklad zbrojeniowych. - Innymi slowy, jestesmy bezbronni. -Zadnej broni? No niezle, fajna polityka! Implanty dydaktyczne sa jak podreczniki do nauki, ale zapisuja sie bezposrednio w mozgu i nigdy ich nie zapomnisz. -Skoro wydaje tyle pieniedzy, musze wiedziec, jak to dziala, prawda? Andy rozesmial sie od ucha do ucha i nagle spowaznial na widok miny Genevieve. Jak to sie stalo, ze nikt nie stworzyl programu szarmanckiego zachowania? Flirtowanie z dziewczynami byloby o wiele prostsze. Kierownik stoiska zapytal go datawizyjnie o ekscentryczna klientke i alarmujace odczyty sensorow w drzwiach, na co udzielil mu lakonicznej odpowiedzi. Potem zaczal sie zapoznawac z informacjami o Norfolku. -Mamy tu pokoj, w ktorym sie przygotujesz. - Andy reka wskazal zaplecze. -Louise, moge sie troche rozejrzec? - Zapytala Genevieve slodkim glosem. - Moze bedzie cos dla mnie. -Dobrze, ale jesli cos ci sie spodoba, zapytaj, nim dotkniesz. Wolno jej, prawda? - Zwrocila sie do Andy'ego. -No pewnie. - Mrugnal do Genevieve i uniosl kciuk. Prychnela tak, ze nawet stary dab by sie zmarszczyl. Louise poszla za Andym do nieduzego pomieszczenia - klitki o scianach wylozonych ciemna boazeria, z ktorej sterczala aparatura elektroniczna. Stala tu szklana kabina, kojarzaca sie z prysznicem, lecz pozbawiona urzadzen natryskowych, oraz niska, miekka lawa, podobna do kozetki w gabinecie lekarskim. Troche ja bawily wzgledy okazywane przez Andy'ego. Podejrzewala, ze nie wynikaja tylko z jej zdolnosci nabywczych. Na Norfolku od dwoch lat prawie kazdy mlody dzentelmen - a i inni, nieco starsi, tez - patrzyl na nia z rownym zainteresowaniem, choc zachowywal przy tym odpowiednie maniery. Miala zreszta teraz na sobie, mowiac wprost, stroj ekshibicjonisty, chociaz na Ziemi nikogo nie bulwersowal. Gdy jednak stala przed lustrem w domu towarowym, w koszulce i krotkiej spodniczce, nie mogla sie na siebie napatrzec. W tych ciuchach nie miala sie czego wstydzic przy londynskich dziewczetach. Po raz pierwszy w zyciu byla trendy. I nikt jej nie upomni. Wspaniale uczucie! Szklane drzwi zatrzasnely sie za nia z glosnym szczeknieciem. Obrzucila Andy'ego podejrzliwym spojrzeniem. -Do diabla! - Warknal pelnomocnik na Europe Zachodnia, kiedy zostala przerwana lacznosc z Louise. Przelaczenie sie na Genevieve nic mu nie dalo, poniewaz dziewczynka wyprobowywala gotycka fantasy: stala na zamkowym dziedzincu, skad wyruszala na bitwe kolumna dosiadajacych jednorozcow kaplanek-wojowniczek. Pelnomocnik chcial, zeby Louise w koncu odkryla pluskwy. Nie spodziewal sie jednak, ze stanie sie to juz na samym wstepie operacji. Z drugiej strony, ktoz by sie spodziewal po dziewczynie z Norfolka, ze kupi sobie neuronowy nanosystem? Doprawdy, byla niezwykla osoba. * Andy Behoo z konsternacja podrapal sie po rece.-Wiesz, ze zostalas pokluta, no nie? - Zapytal. -Pokluta? - Zdziwila sie. - Chyba nie mowisz o owadach? -Nie. Czujniki w drzwiach podniosly alarm, kiedy weszlas z siostra do sklepu. Masz w skorze pluskwy nanoniczne, mozna by je nazwac miniaturowymi nadajnikami. Wysylaja w eter informacje o tym, gdzie jestes i co sie wokol dzieje. Wbili ci cztery, siostrze trzy. Tyle przynajmniej udalo sie wykryc. Z trudem oddychala, wstrzasnieta. Ale byla naiwna! Brent Roi przeciez nie wypuscilby jej ot tak sobie, to oczywiste. Usilowala przemycic na Ziemie opetanego. Nic dziwnego, ze chcial wiedziec, co taka dziewczyna bedzie tutaj robic. -No to pieknie... -Mysle, ze Rzad Centralny traktuje podejrzliwie wszystkich cudzoziemcow, a wy przylecialyscie az z Norfolka - powiedzial. - Boja sie opetanych, wiadomo. Nie martw sie, to pomieszczenie jest ekranowane, stad cie nie uslysza. Po trosze opuscila go zawodowa pewnosc siebie, gdy probowal pocieszyc Louise. Co wiecej, wydawal sie zawstydzony, chociaz przez to zyskal w jej oczach. -Dzieki, Andy, ze mi to wszystko mowisz. Skanujecie kazdego klienta? -No. Glownie szukamy podejrzanych implantow. Sa tu gangi, ktore probuja podkradac nam oprogramowanie z fleksow. Sami tez sprzedajemy pluskwy, no i czasem wpadaja gliny, zeby sie dowiedziec, kto je od nas kupuje. W Jude's Eworld stosujemy polityke neutralnosci, inaczej niczego bysmy nie sprzedali. -Mozesz je ze mnie wyciagnac? -Oczywiscie, wszystko w ramach uslugi. Wykonam tez dokladniejsze przeswietlenie. Zobaczymy, czy sa jeszcze inne. Posluszna wskazowkom, stanela w kabinie, gdzie przeswietlono ja od stop do glow na poziomie subkomorkowym. Znowu ktos sie dowie, ze jestem w ciazy, pomyslala z rezygnacja. Nie dziwota, ze mieszkancy Ziemi tak bardzo cenia sobie prywatnosc, skoro tak rzadko jej doswiadczaja. Aparatura wykryla kolejne dwie pluskwy. Andy nalozyl jej na rece i noge prostokatne opatrunki, podobne do pakietu medycznego. - Ta sama zasada dzialania - powiedzial. Potem podciagnela koszulke, zeby nalozyl opatrunek na plecy. -Jesli policja znowu mnie nakluje, dowiem sie o tym jakos? - Spytala. -Poinformuje cie o tym blok do walki radioelektronicznej. Kilka miesiecy temu dostalismy z Valiska towar pierwsza klasa. Chyba jeszcze troche tego zostalo. Sprzet z najwyzszej polki. -To jeszcze dorzuc do listy jeden taki opatrunek. Louise przywolala Genevieve i wytlumaczyla jej, co sie stalo. Na szczescie dziewczynka byla nie tyle wzburzona, ile zaciekawiona. Kiedy Andy zabral pakiet nanoniczny, przyjrzala sie skorze, zafascynowana operacja usuniecia pluskiew. -Nic sie nie zmienilo - poskarzyla sie. -Sa niewidoczne golym okiem - wyjasnil Andy. - W ogole ich nie czuc. Tak naprawde, trudno tu mowic o kluciu. Predzej o muskaniu. Kiedy Genevieve wymknela sie z powrotem na sklep, zeby dalej sie zachwycac elektronicznymi gadzetami, Andy wreczyl Louise pudelko z neuronowym nanosystemem produkcji Kulu Corporation. -Musisz sprawdzic pieczec - powiedzial. - Upewnij sie, ze jest nienaruszona i ze nikt nie gmeral przy opakowaniu. Poznasz to po kolorze. Gdyby ktos chcial je rozciac lub rozerwac, pod wplywem naprezenia zabarwiloby sie na czerwono. Poslusznie obejrzala pudelko z kazdej strony. -Dlaczego to takie wazne? -Neuronowy nanosystem laczy sie bezposrednio z mozgiem, Louise. Gdyby ktos podmienil wlokna albo namieszal w kodach zrodlowych, moglby podgladac twoje wspomnienia lub dyrygowac toba jak marionetka. Nienaruszone opakowanie gwarantuje, ze po zejsciu z tasmy nikt nie dobieral sie do zestawu. Poza tym Kulu Corporation reczy, ze ich produkt cie nie zasekwestruje. - Louise przyjrzala sie uwazniej pudelku. Folia wydawala sie przezroczysta i nietknieta. - Wybacz, nie chcialem cie wystraszyc - dodal szybko. - To standardowe pouczenie, przeprowadzamy piecdziesiat wszczepow dziennie. Pomysl, co by sie stalo ze sklepem i producentem, gdyby cos takiego sie wydarzylo. Zlinczowaliby nas. Dlatego staramy sie, zeby wszystko bylo jak ta lala. To drugi powod montowania skanerow w drzwiach. -Chyba nie ma uszkodzen. - Oddala pudelko. Andy na jej oczach zlamal pieczec i wyciagnal dwucentymetrowa czarna kapsulke, ktora nastepnie umiescil w specjalnym pakiecie implantacyjnym. W pudelku zostal tylko fleks. -To standardowy kurs obslugi nanosystemu, zawiera fabrycznie przypisane haslo dostepu. Dzieki niemu uruchomisz zestaw. Jesli potem zechcesz zmienic haslo, wystarczy wymyslic nowe. Gdyby ktos znalazl twoj fleks, nic by juz z niego nie mial. Nie przejmuj sie, imprint dydaktyczny wszystko ci powie. Polozyla sie na brzuchu na miekkiej lawie, z glowa unieruchomiona skrzydlami kolnierza. Andy odgarnal na bok wlosy, gotow przylozyc do karku pakiet medyczny. Dostrzegl malenka blizne, jeszcze nie calkiem zagojona. Dobrze wiedzial, co to oznacza, widywal juz takie tysiac razy... Ilekroc zdejmowal pakiet implantacyjny. -Wszystko w porzadku? - Zapytala Louise. -Jak najbardziej, tylko chwilke to potrwa, nim prawidlowo ustawie pakiet. - Polaczyl sie datawizyjnie ze skanerem w kabinie. W pamieci procesora nie bylo zapisow o obcych cialach w mozgu dziewczyny. Stchorzyl i nic jej nie powiedzial. Glownie dlatego, ze nie chcial jej niepokoic. Ale cos mu to wszystko zle pachnialo. Albo go oklamywala, choc nie bardzo w to wierzyl, albo... Mial metlik w glowie. Kto wie, czy nie wchodzil w parade Rzadowi Centralnemu! Tego rodzaju przypuszczenia budowaly wokol Louise aure tajemniczosci, ktora byl wprost oczarowany. Dziewczyna w potrzebie, jakby zywcem wzieta z sensywizyjnego dramatu, w dodatku u niego w sklepie! - Zaczynamy - rzekl lekkim tonem i nalozyl pakiet dokladnie na blizne. W ten sposob zatrze slady. Louise zesztywniala. -Stracilam czucie w szyi. -Bez obaw, to normalka. - Pakiet implantacyjny otworzyl kanal do podstawy czaszki, ktorym przesunela sie kapsulka z gesto upakowanym neuronowym nanosystemem. Wlokna zaczely sie rozwijac i przemieszczac na boki. Ich koncowki powoli sondowaly otoczenie, przeciskaly sie miedzy komorkami w poszukiwaniu synaps Byly to miliony aktywnych lancuchow molekularnych, zachowujacych sie zgodnie z protokolem opracowanym w rdzeniu sztucznej inteligencji. Struktura atomowa determinowala konkretne instrukcje. Wlokna tworzyly niewiarygodnie zawila siec wokol rdzenia przedluzonego, rozdzielaly sie i laczyly z osrodkami nerwowymi, te wazniejsze natomiast zaglebialy sie w mozg, aby sprzac sie z nim na stale... Po uporaniu sie z pakietem implantacyjnym Andy przyniosl imprinter dydaktyczny. Louise powiedzialaby, ze sa to gogle narciarskie z nierdzewnej stali. Wsunal fleks do wpustu z boku urzadzenia i ostroznie nalozyl je na twarz dziewczynie. - Ustawiony na prace impulsowa - uprzedzil. - Zapali sie ostrzegawcze zielone swiatelko, a potem przez pietnascie sekund bedziesz widziec fioletowy blask. Sprobuj nie mrugac. Procedura powtorzy sie osiem razy. -I tyle? - Imprinter przywarl brzegami do skory, Louise znalazla sie jakby w czarnej pustce. -Niezle, co? -W ten sposob uczy sie kazdy na Ziemi? -Owszem. Wiadomosci sa zakodowane w swietle, za posrednictwem nerwow wzrokowych trafiaja bezposrednio do mozgu. Zasada, jak widzisz, jest prosta. Louise zobaczyla zielone swiatelko i wstrzymala oddech. Pojawil sie zapowiedziany fioletowy blask, jednorodny, jesli nie liczyc owych specyficznych iskierek, jakie laser zostawia na siatkowkach. Udalo jej sie nie mruzyc oczu, az wreszcie swiatlo zgaslo. -Tutaj dzieci nie chodza do szkoly? - Spytala. -Nie. Chodza do klubow dziennych, gdzie maja co robic i spotykaja przyjaciol. Nic poza tym. Przez chwile milczala, pograzona w zadumie. Tyle godzin - ba, lat calych! - Siedzialam w klasie, sluchalam nauczycieli i czytalam ksiazki. A przeciez istnial alternatywny sposob uczenia sie i poznawania swiata. Jedna z szatanskich technik, ktore mogly zrujnowac nasze spoleczenstwo. Jednoglosnie wykleta. Rzecz nie w zachowaniu rolniczego charakteru planety, ale w pozbawieniu ludzi szans na lepsza przyszlosc, ograniczeniu ich swobod. Ucieta reka Gideona to przy tym male piwko. Zacisnela zeby, porwana nagla zloscia. -Hej, nic ci nie jest? - Zapytal niesmialo Andy. Znow pojawilo sie fioletowe swiatlo. -Nie, nic - burknela. Andy juz sie nie odzywal, dopoki imprinter nie zakonczyl pracy. Bal sie, ze znowu powie cos zle i wkurzy ja jeszcze bardziej. Nie mial pojecia, co w nia wstapilo. Kiedy imprinter oderwal sie od skory, odslonil zamyslone oblicze. -Mozesz cos dla mnie zrobic? - Poprosila. Usmieszek blakal sie po jej ustach. - Popilnuj Genevieve. Obiecalam, ze cos jej kupie. Bylabym wdzieczna, gdybys pokazal jej jakis ciekawy gadzet. -Jasne, z przyjemnoscia. Mozesz byc spokojna, nie spotka jej krzywda w naszym cyfrowym swiatku. - Andy musial skorzystac z obejsc nerwowych, zeby nie zobaczyla, jak bardzo zgnebila go swoja prosba. Marzyla mu sie rozmowa w czasie implantacji neuronowego nanosystemu. Znowu dalem ciala! - Pomyslal z rozpacza. Choc raz moglbym zarwac jakas konkretna laske. Ten jeden jedyny raz! Stoisko z grami nie spelnilo oczekiwan Genevieve. Sklep aktywnie promowal tysiac gier za pomoca katalogow wyswietlanych na ekranach, ponadto za pomoca szyfrowanych laczy mial bezposredni dostep do dystrybutorow i ich nieprzebranych zasobow, a zatem mogl zaoferowac pelen wybor od interaktywnych gier fabularnych po kierowanie sztabem generala. Ale w czasie ogledzin przekonala sie, ze miedzy nimi nie ma prawie zadnych roznic. Kusily wspaniala grafika, niezrownana wiernoscia przedstawionego swiata, doskonalszymi aktywatorami, genialnymi zagadkami, straszniejszymi przeciwnikami, czadowa muzyka. Zawsze lepsze od poprzednikow, nigdy inne. Stojac w stozku projekcji, wyswietlanej przez sufitowe soczewki AV duzej mocy, wyprobowala piec czy szesc tytulow, lecz wydaly jej sie koszmarnie nudne. Swoja droga, juz w trakcie podrozy "Jamrana" zaczela odczuwac przesyt. Jak po calodniowym opychaniu sie tortem czekoladowym. W sklepie oprocz gier nic jej nie pociagalo. Handlowano tu przede wszystkim neuronowymi nanosystemami wraz z oprogramowaniem, ewentualnie nieciekawymi blokami procesorowymi z dziwnymi urzadzeniami peryferyjnymi. -Siemanko, jak leci? Juz przestaly cie krecic? Odwrociwszy sie, Genevieve zobaczyla Andy'ego, odrazajacego prymitywa z przymilnym usmiechem przylepionym do geby. Mial krzywego zeba na przedzie, czego nie widziala jeszcze u nikogo tak mlodego. -Swietnie sie bawie, dzieki za troskliwosc - odpowiedziala tonem, ktory sklonilby matke lub pania Charlsworth do wlepienia jej paru klapsow. -Aha... - Mruknal Andy, mocno speszony. - Ee... Pomyslalem sobie, ze pokaze ci, co mamy dla dzieci w twoim... To znaczy... Bloki i oprogramowanie, ktore moglyby ci sie spodobac. -Hura! Niezgrabnie zatrzepotal rekami, wskazujac stoiska, do ktorych chcial ja zaprowadzic. -Prosze tylko, rzuc okiem - dodal, zdesperowany. Z przeciaglym westchnieniem opuscila rece i niechetnie podreptala za nim. Zastanawiala sie, czemu do Louise zawsze lgna takie typy. Wtem przyszedl jej do glowy pewien pomysl. -Ona ma narzeczonego, wiesz? -Co? Usmiechnela sie lekko, gdy zrobil przerazona mine. -Louise. Zareczyla sie i wychodzi za maz. U nas w majatku wisza zapowiedzi w kaplicy. -Za maz? - Jeknal Andy. Wzdrygnal sie i rozejrzal ze strachu przed wscibskimi spojrzeniami kolegow. Genevieve bawila sie w duchu. -Tak. Za dowodce statku kosmicznego. Dlatego jestesmy na Ziemi, tu ma po nas przyleciec. -Kiedy sie zjawi, nie wiesz moze? -Chyba za dwa tygodnie. Jest bardzo bogaty, lata wlasnym statkiem. - Potoczyla wkolo podejrzliwym wzrokiem i zblizyla sie do mlodzienca. - Nie mow nikomu, ze ci powiedzialam, ale tato zezwolil na slub wylacznie dla pieniedzy. Posiadamy ogromne wlosci, ktore wymagaja doinwestowania. -Wychodzi za maz dla pieniedzy? -No chyba. Ten facet jest stary. Louise twierdzi, ze trzydziesci lat starszy od niej. Moim zdaniem, ze czterdziesci piec. Ona po prostu zmysla, zeby sie ludzie nie dziwili. -Boze, to okropne. -A calowal ja, ze fuj! Jest prawie lysy i gruby jak dynia. Louise mowi, ze kiedy jej dotyka, zbiera jej sie na wymioty, ale co ma zrobic? To jej przyszly maz. Andy patrzyl na nia ze zgroza. -I wasz ojciec na to pozwala? -Na Norfolku kazde malzenstwo ustala sie z gory, taki mamy zwyczaj. Powiem ci na pocieszenie, ze on ja naprawde lubi. - Musiala przystopowac, bo wstyd przyznac, ale lada chwila mogla wybuchnac smiechem. - Ciagle powtarza, ze chcialby miec liczna rodzine - dodala jeszcze. - Spodziewa sie, ze Louise urodzi mu przynajmniej siedmioro dzieci. - Bingo. Andy az trzasl sie z oburzenia... Oglednie mowiac. - To co, obejrzymy wreszcie te twoje bajeranckie gadzety? Nowe horyzonty zrozumienia oczarowaly Louise niczym pierwsza jutrzenka w dzien przesilenia. Nieodparcie piekna, pozwalajaca spojrzec na swiat z innej perspektywy. Zaczynal sie dla niej nowy rozdzial zycia. Dokladnie wiedziala, jak korzystac z rozbudowanych funkcji mentalnych, ktore oferowal jej teraz mozg, odkad tylko wlokna polaczyly sie z neuronami. Kontrolowala swoj powiekszony potencjal w sposob wrecz instynktowny, jakby stanowil czesc jej genetycznego dziedzictwa. Filtrowanie dzwieku: analizowala dobiegajace zza drzwi szumy i szelesty. Indeksowanie zawartosci pamieci wizualnej: zapisywala i przechowywala wszystko, co wpadlo jej w oko. Analiza wzorcowa. Na probe poprosila datawizyjnie o odczyty pakietu medycznego na nadgarstku. I jeszcze neuroikonowe wyswietlanie, patrzenie bez udzialu oczu, barwne odwzorowanie surowych informacji. Az spocila sie z wrazenia, upojona nieznanymi wczesniej mozliwosciami. Poczucie spelnienia bylo fantastyczne. Nareszcie nie odstaje od innych. Tylko musze sie nauczyc korzystac z tych wszystkich aplikacji. Polaczyla sie datawizyjnie z pakietem implantacyjnym, zadajac raportu o stanie operacji. Kiedy w jej umysle wyskoczylo menu proceduralne, uruchomila program porownawczy. Okazalo sie, ze implantacja zostala zakonczona pomyslnie. Krotkim poleceniem usunela pakiet z ciala. Pusta kapsulka, z ktorej przedtem rozeszly sie wlokna, wysunela sie spod skory, rozdzielone komorki z powrotem sie zrosly. -Hej, gdzie ci tak spieszno? - Odezwal sie Andy. - To moja dzialka. Louise z wesolym usmiechem dzwignela sie z lawy i przeciagnela zamaszyscie, by pozbyc sie odretwienia. -Och, daj spokoj! - Droczyla sie. - Wszyscy twoi klienci pewnie robia to samo. To pierwszy oddech prawdziwej wolnosci. Posiadanie nanosystemu jest jak prawo do glosowania, czujesz sie pelnoprawnym czlonkiem spoleczenstwa. Cudowny sprzet, prawda? -Ee... No tak. - Pochylil jej glowe i zerwal z karku pakiet implantacyjny. - Wiesz, ze mozesz zostac pelnoprawnym czlonkiem naszego spoleczenstwa? Zmierzyla go wnikliwym spojrzeniem, zaintrygowana tonem pytania. -Jak to? -Moglabys sie ubiegac o pobyt staly. Gdybys chciala. Sprawdzalem w prawniczym rdzeniu pamieciowym Rzadu Centralnego. Zaden problem, powinnas tylko znalezc obywatela, ktory bedzie twoim sponsorem, i uiscic oplate w wysokosci stu fuzjodolarow. Potem datawizyjnie prosisz o podanie. Mam e-adres. -Hm... To mile z twojej strony, Andy, ale nie planuje dluzszego pobytu. - Usmiechnela sie, zeby choc troche oslodzic mu gorycz. - Mam narzeczonego, wiesz? On przyleci i mnie stad zabierze. -Posluchaj, norfolskie prawo juz by cie nie obowiazywalo - brnal rozpaczliwie Andy. - Jesli zostaniesz obywatelka Ziemi, bedziesz zupelnie bezpieczna. -Przeciez nic mi nie grozi. Mimo to dziekuje. - Ponownie sie usmiechnela, ciut promienniej niz przedtem, i minela go, by wrocic na sklep. -Louise! - Pisnela Genevieve. - To bym chciala! - Dziewczynka stala miedzy regalami i z rozlozonymi szeroko rekami obracala sie w kolko. Nosila na pasku nieduzy blok, oznaczony niebieskim napisem: DEMONSTRATOR. Louise dawno juz nie widziala jej w tak wysmienitym humorze. -Co tam masz, Genevieve? -Dalem jej do wyprobowania soczewki wirtualnego widzenia - wyjasnil spokojnie Andy. - Sa podobne do szkiel kontaktowych, lecz odbieraja przekaz datawizyjny z bloku, ktory naklada na to, co widzisz, basniowa scenerie. - Przeslal jej kod. - Sama zobacz. Louise przeslala kod, zachwycona tym, ze przyszlo jej to z latwoscia. Zamknela oczy. Swiat zaczal sie obracac. Wymiary odpowiadaly wnetrzu sklepu, ktory jednak przeobrazil sie w onyksowa pieczare. Kazda powierzchnia pokrywala sie z prawdziwa sciana badz lada, lecz w miejscu koszy z wyprzedawanymi fleksami wyrastaly grube stalagmity. Ludzie zamienili sie w czarne i chromowane cyborgi, majace w ramionach zolte tloki. -Czy to nie piekne!? - Szalala Genevieve. - Caly swiat wyglada inaczej! -Masz racje, Genevieve. - Louise usmiechnela sie na widok ust jednego z cyborgow, otwierajacych sie w takt wypowiadanych przez nia slow. Usta zamarly w bezruchu, rozdziawione. Louise zakonczyla odbior transmisji z bloku wirtualnego widzenia. -Do tego masz okolo piecdziesieciu trybow wirtualizacji - rzekl Andy. - Ten akurat to "Metalpunkowe bezludzie". Jeden z popularniejszych. Jest tez wtyczka dzwiekowa do zmiany glosow. -Prosze cie, Louise, kup mi to! -No dobrze, niech ci bedzie. Andy datawizyjnie wylaczyl blok demonstratora. Genevieve wydela usta, kiedy jaskinia zamienila sie w sklep. Andy ukladal na ladzie fleksy w cienkich oprawkach. -Jakie chcesz suplementy? - Spytal. Louise przejrzala liste produktow dostepnych na rynku, zawarta juz w pakiecie NAS2600. -Wzielabym Reportera, Globalna Informacje E-adresowa, Wyszukiwarke Osobowa, no i moze... Suplement ciazowy do mojego programu monitorowania funkcji fizjologicznych. A, i Uniwersalny Skrypt Dialogowy. To by bylo na tyle. -Przysluguje ci jeszcze dwadziescia. -Wiem. Musze wybrac wszystkie juz dzisiaj? Wolalabym sie zastanowic, czego naprawde bede potrzebowac. -W takim razie dobrze sie namysl i wpadnij przy okazji. Osobiscie proponowalbym Nete, ktora przydzieli ci e-adres. Co roku placisz za dzierzawe lacza, ale bez tego adresu nikt sie z toba nie skontaktuje. Aha, wez tez Streetnav, jesli zostajesz w Londynie. Nauczysz sie chodzic na skroty i korzystac z transportu miejskiego. -W porzadku, dodaj je. - Na ladzie pojawily sie nastepne fleksy. - I ten blok do walki radioelektronicznej, o ktorym mowilismy. -Jasna sprawa. Urzadzenie wlasciwie niczym sie nie roznilo od jej wlasnego, zwyczajnego bloku: ciemnoszare, kanciaste, w plastikowej obudowie. -Kto tu kupuje pluskwy i tym podobne rzeczy? - Spytala. -Prawie kazdy. Dziewczyny, ktore chca wiedziec, czy chlopak ich nie zdradza. Menedzerowie, ktorzy sprawdzaja, czy podwladni nie robia im kolo piora. Zboczeni podgladacze. Najczesciej jednak prywatni detektywi. Czasem nie wiem, czy to sklep, czy szpiegowska meta. Nie podobala jej sie mysl, ze wlasciwie kazdy moze bezkarnie szpiegowac wrogow i przyjaciol. Takie rzeczy powinno sie sprzedawac tylko za okazaniem specjalnego pozwolenia. Ale na Ziemi wszyscy chyba zyli na bakier z przepisami. Andy z usmiechem winowajcy wreczyl jej blok fiskalny. Podczas przelewania pieniedzy z dysku kredytowego Louise probowala powstrzymac drzenie rak. Wreczyla siostrze blok wirtualnego widzenia i paczke wymiennych soczewek. Genevieve pochwycila zdobycz, predko rozerwala opakowanie i krzyknela radosnie: -Ekstra! -Pewnie sie zobaczymy, kiedy wrocisz po reszte oprogramowania - powiedzial Andy. - A jesli zmienisz zdanie w tej... Drugiej sprawie, z checia cie zasponsoruje. Jako pelnoletni obywatel, jestem do tego uprawniony. -Rozumiem - odparla oglednie. Dziwilo ja to, ze tak sie uczepil tego pomyslu. Zastanawiala sie, czy go wypytac, gdy nagle dostrzegla szatanski blysk w oczach Genevieve, ktora momentalnie sie odwrocila. - Bardzo mi pomogles, Andy. Nie musisz sie o mnie martwic. - Pochylila sie nad lada i musnela go pocalunkiem. - Dzieki. Genevieve juz zblizala sie do drzwi z lobuzerskim chichotem. Louise porwala reklamowke z fleksami i pobiegla za nia. Lezala na lozku, kiedy zlociste slonce krylo sie za Green Parkiem. Obok spala Genevieve, zmeczona wrazeniami wyjatkowo dlugiego dnia. Straszne dziecko. Juz ja zadbam o to, zeby dostala neuronowy nanosystem, gdy skonczy szesnascie lat. Zamknela oczy i wlaczyla Reportera w trybie nadrzednosci. Umieszczony w pokoju procesor sieciowy przyjal datawizyjny przekaz. Zazyczyla sobie ogolnych wiadomosci o opetanych. Przeszla - najezony potknieciami - praktyczny kurs poslugiwania sie programowymi filtrami Reportera i szczegolowymi parametrami wyszukiwania. Godzine to trwalo, ale w koncu zdolala zlozyc z masy wydarzen, relacjonowanych przez ziemskie agencje informacyjne, jeden spojny obraz. Przybyciu "Mount Delty" towarzyszyly tajemnicze okolicznosci. Czlonek zalogi zostal doszczetnie poszatkowany, co nieodparcie przywodzilo jej na mysl Quinna Dextera. Tematem dnia, ktory zepchnal daleko na drugi plan wszystkie inne doniesienia, byla nieoczekiwana izolacja Nowego Jorku. Komisarz Ameryki Polnocnej zapewnil w rozmowie z dziennikarzami, ze podejmowane sa zwyczajne srodki bezpieczenstwa w zwiazku z rutynowym sledztwem w sprawie incydentu w Kopule Pierwszej, "sugerujacego obecnosc opetanych". Nie podano terminu wznowienia ruchu pociagow. Ulic pilnowaly jednostki policji, wzmocnione mechanoidami do tlumienia zamieszek, poniewaz mieszkancy arkologii zaczynali okazywac coraz wieksza nerwowosc. Wspomniano tez o czyms, co sprawilo, ze Louise poderwala sie na lozku i szeroko otworzyla oczy, zdumiona i szczesliwa. Habitat Tranquillity przeniosl sie na orbite Jowisza. Joshua byl tak blisko! On i ona w tym samym ukladzie planetarnym! Drzac z podniecenia, osunela sie na poduszki. Pospiesznie uruchomila w trybie nadrzednosci Uniwersalny Skrypt Dialogowy. Utworzyla dla niego wiadomosc, ktora - miala nadzieje - nie brzmiala zbyt zalosnie i rozpaczliwie, po czym wyslala ja triumfalnie do sieci telekomunikacyjnej. Neuronowy nanosystem informowal, ze Jowisz znajduje sie w odleglosci pieciuset piecdziesieciu milionow mil od Ziemi. Sygnal potrzebowal okolo czterdziestu minut, zeby pokonac te odleglosc. W ciagu dwoch godzin mogla dostac odpowiedz! Pelnomocnik na Europe Zachodnia, ktory monitorowal polaczenie sieciowe, polecil jednostce sztucznej inteligencji zablokowac wiadomosc od Louise. Tego jeszcze brakowalo, zeby jakis zakochany swiszczypala lecial jej na ratunek. Zwlaszcza slawetny Libracyjny Calvert. 9 Przyjecie sie udalo, choc facet bez reki byl troche dziwny. Liol - gdy zorientowal sie, ze niekulturalnie gapi sie na niego - predko uruchomil nanosystemowy program uczacy etykiety. Po prostu nigdy dotad nie widzial czegos podobnego. Na parkiecie facet nie tracil rownowagi ciala, a dziewczynie, z ktora tancowal, jego ulomnosc najwyrazniej nie przeszkadzala. Moze nawet pociagala ja ta ekstrawagancja. Po dziewczynach w tym habitacie mozna sie bylo wszystkiego spodziewac. Nawiasem mowiac, brakujaca reka mogla byc wyznacznikiem jakiejs nowej, radykalnej mody. Wcale by go to nie zdziwilo.Przeciskajac sie w tlumie, ruszyl w strone bufetu. Prawie kazdy usmiechal sie i mowil mu "czesc", gdy na siebie wpadali. Zazwyczaj odpowiadal na pozdrowienie. Nazwiska byly mu juz dobrze znane, nie musial siegac do nanosystemowej bazy danych. Wsrod wplywowych ksiazat i ksiezniczek blyszczaly medialne gwiazdy. W ciagu dnia ci ludzie pracowali w pocie czola, zajeci rozbudowa swoich biznesowych imperiow i zakladaniem dynastii, bo w dzisiejszych czasach kazda fortuna mogla runac w okamgnieniu. Nieoczekiwane przenosiny Tranquillity przysporzyly niemalych problemow z utrzymaniem dotychczasowych rynkow zbytu, choc z drugiej strony obecnosc w najbogatszym ukladzie planetarnym Konfederacji dawala bajeczne mozliwosci rozwoju. Rekiny biznesu zerowaly na nowych wodach ze zwykla sobie zawzietoscia i zarlocznoscia. Dla odmiany nocami habitat huczal szampanska zabawa. Imprezy, restauracje, pokazy, dyskoteki - Tranquillity oferowalo bez liku rozrywek. Nawet nie wiedzial, kto jest gospodarzem przyjecia. Anonimowy, luksusowy apartament prezentowal sie identycznie jak te, w ktorych bawil sie w ciagu ostatnich dni. Goscie mieli tu wszystko, czego dusza zapragnie. Architekci wnetrz dobrali kazdy drobiazg - bedacy wyrazem ich gustow i talentow, a zarazem obiektem kpin innych architektow. Po prostu impreza jakich wiele. Pewnie do rana przyjdzie mu z Dominique zaliczyc jeszcze trzy takie. Osoby z kregu towarzyskiego, do ktorego nalezal na Ayacucho, lubily sie rozerwac i mialy dosc szmalu, zeby robic to z fantazja, jednakze w porownaniu z tutejsza ferajna byly bezbarwnymi prowincjuszami. Kazdego fascynowalo, ze jest bratem Joshuy. Usmiechano sie poblazliwie, gdy opowiadal, ze rozkrecil interes na Ayacucho. Niestety, nie mogl zdradzac szczegolow ostatniej podrozy "Lady Makbet". Dlatego rozmowy sie nie kleily. Okazalo sie, ze malo wie o wielkiej polityce, machinacjach finansowych na miedzygwiezdnych rynkach czy najnowszych wydarzeniach w swiecie rozrywki (Jezzibella jest dziewczyna Ala Capone... Nie no, stary!). A dyskutowac o opetanych i nasileniu kryzysu zwyczajnie nie mial ochoty. Przechadzal sie z talerzem wzdluz stolu z kanapkami i wyszukiwal co bardziej egzotyczne specjaly. Za oknem powiekszala sie tarcza Jowisza. Palaszujac kanapke, gapil sie na nia jak kmiotek z grajdolu, olsniony widowiskiem. Raczej innej reakcji nalezaloby sie spodziewac po czlonku zalogi bajeranckiego statku kosmicznego, ktory przemierza na wskros galaktyke. A takie mial ambicje, odkad uslyszal, ze "Lady Makbet" prawdopodobnie nalezy mu sie w spadku! Juz nawet latal tym statkiem, juz siadal za sterami. Widzial odlegle Uklady Sloneczne, uczestniczyl w wojnie na orbicie oraz - jak na ironie, nikt by w to nie uwierzyl - ocalil Konfederacje... A przynajmniej znaczaco wspomogl Sily Powietrzne. Osiagnal swoj maksymalny pulap i pozostalo mu juz tylko schodzic w dol. Nigdy nie dorowna Joshui w sztuce pilotazu. Manewry brata, ktorymi ten blysnal w czasie przygody z "Beezlingiem", byly tego najlepszym dowodem. W dodatku wedrowki po Konfederacji nie sprawialy juz tej frajdy co dawniej. Ogolnie, zycie stracilo wiele ze swojego uroku, od kiedy odkryto zaswiaty. Odwrocil sie, ujrzawszy w szybie odbicie Ione i Joshuy, ktorzy bawili sie z goscmi. Smiali sie, dowcipkowali. Elegancka para: on w wytwornej czarnej marynarce, ona w dlugiej, zielonej sukni wieczorowej. Juz mial do nich podejsc, lecz w tym momencie Joshua poprowadzil Ione do tanca. -Hop, hop! - Dominique pomachala na niego z daleka. Ludzie uskakiwali jej z drogi, gdy parla do przodu jak torpeda czy wrecz wielka armia, ktora zmiata przed soba planety. Capnela go za lokiec i potarla nosem jego nos. - Stesknilam sie. - Mruknela z figlarnym wyrzutem. -Bylem glodny. -Ja tez. - Nie udawala juz rozzalenia, lecz promieniala szelmowskim usmiechem. Zgarnela mu z talerza kanapke i wpakowala ja do ust. - O! Spiewunkowe wodorosty... Polewa sie je sosem z kolendry. -Ciekawie wygladaja - wytlumaczyl sie niesmialo. Dominique wydawala mu sie w tej samej mierze urocza, co przerazajaca. Bezdyskusyjnie najpiekniejsza kobieta na przyjeciu. Zdecydowala sie na stonowany - w porownaniu z rowiesnikami - wyglad. Byla Cyganeczka wsrod barwnych manekinow. Chociaz nosila suknie do samej ziemi, jakims cudem potrafila odslonic olbrzymie polacie ciala w strategicznych miejscach. Jej szerokie usta zlozyly sie do radosnego usmiechu. Pacnela go palcem po nosie. -Powalasz mnie ta swoja niewinnoscia. Jej akurat nikt by nie nazwal niewinna. Seks z Dominique dzialal jak narkotyk, byl zrodlem destrukcyjnej przyjemnosci. Przez chwile wpatrywala sie w niego z wyrazem magicznej fascynacji na twarzy. Chetnie odwrocilby sie i uciekl. -Poznaj kogos - powiedziala tajemniczo, jakby odczytywala jego rozterki. Kiwnela palcem. Z tylu stala smukla dziewczyna, calkowicie przyslonieta sylwetka hozej, atletycznej Dominique. Miala drobna, orientalna buzie i wlosy kilka odcieni jasniejsze od wlosow corki milionera. - To jest Neomone. -Czesc. - Neomone migiem wysunela sie naprzod i pocalowala Liola. Potem cofnela sie z rumiencem, bardzo z siebie zadowolona. -Czesc. - Nie wiedzial, co o niej sadzic. Miala pod dwudziestke i nosila zmyslowa jedwabna sukienke, ktora odslaniala niemalze bezplciowa figure z podkreslona klatka piersiowa i napietymi miesniami. Jednoczesnie nerwowa i podekscytowana, rzucala na Dominique nabozne spojrzenia. -Neomone duzo cwiczy, chce zostac baletnica - mruknela Dominique. -Nigdy nie bylem na balecie - przyznal Liol. - Owszem, przylatywaly na Ayacucho zespoly baletowe, ale, przepraszam, mnie to jakos nigdy nie krecilo. Neomone zachichotala. -Balet jest dla kazdego. -Powinnas z nim potanczyc - zwrocila sie do niej Dominique. - Udowodnij mu, ze nie ma nic strasznego w kulturowym snobizmie. - Mrugnela filuternie. - Neomone jest twoja fanka, wiesz? Usmiechnal sie z niejakim zaklopotaniem. -Tak? A to czemu? -Latales "Lady Makbet" - wyrzucila z siebie jednym tchem. - Kazdy wie, ze Joshua wykonywal tajna misje. -Skoro kazdy wie, to nie ma mowy o tajemnicy, nie? -Mowilam ci, ze jest skromny, jak na bohatera - powiedziala Dominique. - Przynajmniej miedzy ludzmi. Liol dzielnie podtrzymywal usmiech. Moze i troche sie przechwalal, ale to juz lezalo w naturze astronauty. -Wiecie, jak to jest. - Wzruszyl ramionami. Neomone rozchichotala sie na dobre. -Ja nie wiem - powiedziala - ale dzis w nocy sie dowiem. W ksiezycowym blasku tuby swietlnej plaza mienila sie srebrnoszarym kolorem. Joshua chodzil na bosaka, trzymajac pod reke Ione. Cieply, miekki piasek przelewal sie miedzy palcami niczym plyn o granulkowej konsystencji. Tuz pod powierzchnia wody pomykaly fluorescencyjne ryby, jakby krzesaly sie tam snopy rozowych i blekitnych iskier. Wzdluz brzegu ktos porobil faliste kopczyki, ktore dlugim, kretym szeregiem odchodzily w dal. Ione westchnela z glebi serca i przytulila sie do niego. -Wiem, ze to glupie, ale ciagle tu przychodze. Ona uwielbiala sie bawic na tej plazy. Wydaje mi sie, ze lada chwila ja tu spotkam. -Jay? -Tak. I Haile - dodala po chwili. - Mam nadzieje, ze nic jej nie jest. -Kiintowie twierdza, ze u niej wszystko w porzadku. Nie oklamywaliby nas w tej sprawie. W wielu innych tak, ale nie, jesli chodzi o zwykle dobro dziecka. -Musi tam czuc sie samotna. - Ione usiadla, opierajac sie plecami o stok malej wydmy. Zsunela z szyi jedwabna chuste. - Nie rozumiem, czemu nie pozwola nam zabrac jej z Jobisa. Statki kosmiczne nadal tam kursuja. -Te ich cholerne tajemnice. - Joshua usiadl przy niej. - Pewnie odradzaja im to horoskopy. -Jakbym slyszala naszego starego, zacnego Parkera Higgensa. Joshua parsknal smiechem. -Ciagle jeszcze nie wierze, ze leci z nami ten piernik. I do spolki z nim Getchell. -To najlepsi ludzie, jakich mamy. -Dzieki za zlecenie. Skisnalbym tu bez latania. Co ze mnie za pozytek, gdy przesiaduje w barach? -Posluchaj, Joshua. - Pochylila sie, zeby obrysowac palcem jego kwadratowa brode. - Znowu jestem w ciazy. Z toba. Szczeka mu opadla. Pocalowala go z czulym usmiechem. -Wybacz. Wiem, ze to nie w pore. Jak za pierwszym razem. Chyba jestem w tym dobra. -Nie - odparl bez szczegolnego przekonania. - Nie... To znaczy... Wcale nie... Nie w pore. -Pomyslalam sobie, ze lepiej ci powiem, nim odlecisz. - Nawet w polmroku widziala szok i zdumienie w jego oczach. Bylo cos absolutnie fantastycznego w tym, jaki potrafil byc czasem wrazliwy. Chyba znaczylo to, ze mu zalezy. Ponownie poglaskala go po twarzy. -No a... Kiedy to sie stalo? - Spytal. -Przed wyprawa na Norfolka, pamietasz? Usmiechnal sie z zazenowaniem. -W takim razie dokladnej daty nigdy nie poznamy. Bo jest z czego wybierac. -Gdybym miala strzelac, obstawilabym przyjecie u Adula Nopala. -Boze, pamietam. W samym srodku imprezy. - Padl plackiem na piasek z lobuzerskim usmiechem. - O, tak! Pasowaloby, co? -Joshua, ja to sobie dokladnie przemyslalam. Nie zaszlam w ciaze przypadkowo. -Aha. No to dzieki, ze konsultowalas sie ze mna. Bo chyba juz ustalilismy, ze nastepnym Lordem Ruin bedzie Marcus. -Powiedz "nie" i nie bedzie tematu. Ujal ja od tylu za glowe, przyciagnal do siebie i pocalowal. -Jak wiesz, nie umiem ci odmowic. -Nie jestes na mnie zly? -Nie. Moze tylko sie martwie. Szczegolnie o przyszlosc. Ale przeciez dzieciak, kiedy umrze, doswiadczy tego samego, co wszyscy ludzie, jacy dotad zyli. Nie mozemy sie tego bac, bo strach nas sparalizuje. Kiintowie znalezli rozwiazanie. Rowniez Laymilowie, chociaz nie chcialbym isc ich droga. Do diabla, nam tez sie uda! -Dziekuje, Joshua. -Powiedz mi tylko dlaczego. No bo skoro juz mamy przyszlego Lorda Ruin... Zamknela oczy, uciekajac przed jego lagodna ciekawoscia. -Poniewaz jestes idealem - wyszeptala. - Moim idealem. Doskonale geny, supercialo. -To sie nazywa romantyczne podejscie do zycia. -No i jestes niezrownanym kochankiem. -Znam te spiewke. No coz, jakos sobie radze z tym brzemieniem. Zasmiala sie spazmatycznie i wybuchnela placzem. -Hej no, przestan. - Przygarnal ja do serca delikatnie. - Nie rob tego. -Wybacz. - Przetarla oczy reka. - Joshua, zrozum, ja cie nie kocham. Ja nie moge cie kochac. Wzdrygnal sie, ale nie odsunal. -Aha. -Cholerka, jeszcze cie urazilam! Nie chcialam, nigdy nie chcialam cie zranic. -Kurde, Ione, czego ty wlasciwie chcesz? Bo nie kapuje. Tylko nie kituj, ze bylo ci ze mna wygodnie, ze gdy podjelas decyzje, ja sie akurat nawinalem. Pragnelas miec ze mna dziecko, sama to przed chwila powiedzialas. Gdybys mnie nienawidzila, nie zrobilabys tego. -Wcale cie nie nienawidze. - Wtulila sie w niego. - To nieprawda. -Wiec o co chodzi? - Staral sie nie krzyczec. Wszystkie zebrane w nim uczucia fikaly w niewazkosci. Myslenie przychodzilo z trudem, bardziej liczyl sie instynkt, slepy odruch. - Chryste, masz pojecie, jak mnie maltretujesz? -Na co ty w ogole liczysz, Joshua? Chcialbys byc czescia zycia tego dziecka? -Oczywiscie! Jak mozesz to kwestionowac? -To jaka bylbys czescia? -Ojcem! -Jak moglbys byc ojcem? -Tak samo jak ty matka. Ujela jego dlonie, zeby powstrzymac ich drzenie. Wyrwal je ze zloscia. -To niemozliwe - powiedziala. - Jestem polaczona z dzieckiem wiezia afiniczna, podobnie Tranquillity. -Boze! Moge sobie skolowac symbionty, moge sie zrownac z toba i tym zakichanym habitatem! Dlaczego probujesz odstawic mnie na boczny tor? -Posluchaj mnie uwaznie. Co bys tu robil caly dzien? Nawet gdybys byl moim oficjalnym malzonkiem. Co bys robil? Nie potrafisz zarzadzac habitatem. To moja dzialka, tym ja sie zajmuje. A po mnie rzady obejmie najstarszy syn. -Nie wiem, wystaram sie o jakas prace. Jestem elastyczny. -Nic nie znajdziesz. Nie znajdziesz niczego dla siebie w Tranquillity, niczego na stale. Ciagle ci powtarzam, ze jestes dowodca statku kosmicznego. Masz tu port, nie dom. Jesli tutaj zostaniesz, bedziesz jak twoj ojciec. -Nie mieszajmy w to mojego ojca. -Wrecz przeciwnie, Joshua. Jestescie jak dwie krople wody, on tez byl swietnym kapitanem. Zostal w Tranquillity, po twoim urodzeniu przestal latac i... To go wykonczylo. -Mylisz sie. -Wiem, ze pozniej juz nigdzie nie polecial. Przygladal jej sie badawczo. Mimo swojego instynktu i doswiadczenia w starciu z ta sliczna twarzyczka zawsze przegrywal. To, co siedzialo w jej glowie, bylo dla niego wielka niewiadoma. -W porzadku - rzekl porywczo. - Cos ci powiem. Mial wszystko i wszystko stracil. Dlatego juz nie latal. Bezczynnosc w habitacie nie zlamala mu serca, ono bylo zlamane juz wczesniej. -Niby co mial? -Wszystko to, co sklania nas, dowodcow prywatnych statkow, do podrozowania. Zyle zlota, wygrany wyscig z czasem. Tak samo jak mnie sie poszczescilo z Norfolkiem. Bylem tuz-tuz, Ione. Kochalem zycie! Na interesie z majopi moglem zarobic setki milionow, zostalbym jednym z burzujow, ktorzy legna sie w tym przekletym habitacie. Nie bylbym kims gorszym od ciebie. Zbudowalbym wlasne imperium, kupilbym flote statkow, jak Parris Vasilkovsky. Tym bym sie wlasnie zajmowal na co dzien. Wzielibysmy slub i nigdy bys sie nie zastanawiala, czy jestem godzien byc ojcem. -Nie o to chodzi, Joshua, czy jestes godzien. Nigdy tak nie mow. Na milosc boska, zniszczyles "Alchemika", zanim go uzyto. Myslisz, ze po czyms takim patrzylabym na ciebie z gory? Czy jakikolwiek sflaczaly, przykuty do biurka prezes przedsiebiorstwa zrobil cos wiecej niz ty? Jestem z ciebie taka dumna, ze to czasem az boli! Dlatego chcialam, zebys zostal ojcem dziecka. Bo nawet pomijajac geny i intuicje, nie ma nikogo lepszego. Tu sie licza dokonania przodkow. Gdyby choc raz przemknelo mi przez glowe, ze moze jednak bylbys tu ze mna szczesliwy jako maz, partner lub chociaz wladca haremu, w ktorym jestem jedna z wielu, wyslalabym "Lady Makbet" na przemial, zebys przestal latac. Ale ty nie bylbys szczesliwy, wiesz o tym. I w koncu zaczalbys mnie obwiniac, mnie albo siebie. Gorzej, moglbys sie wyzywac na dziecku. Nie znioslabym swiadomosci, ze sprawilam ci tyle przykrosci. Joshua, ty masz dwadziescia jeden lat, jeszcze sie nie wyszumiales! I w tym tkwi cale piekno, tak powinno byc! To twoje przeznaczenie, tak samo jak moim jest rzadzenie Tranquillity. Zycie twoje i moje zetknely sie na krotko i dziekuje Bogu, ze tak sie stalo. Dostalismy wspanialy dar: dwojke dzieci. Ale na tym koniec, nie bedzie dalszego ciagu. Jestesmy statkami, ktore mijaja sie w nocy. Joshua daremnie szukal w sobie zlosci, ktora niedawno w nim wzbierala. Przeszlo mu. Pozostalo odretwienie i odrobina wstydu. Powinienem sie klocic, zeby w koncu zrozumiala, jak mnie potrzebuje. -Nienawidze cie za to, ze masz racje. -Wolalabym sie mylic - powiedziala czule. - Ludze sie nadzieja, ze wybaczysz mi caly moj egoizm. Odziedziczylam go chyba po przodkach. Saldanowie zawsze postawia na swoim. A ludzie? Do diabla z nimi, niech sobie narzekaja! -Chcesz, zebym wrocil? Ramiona jej opadly. -Joshua, ja cie sciagne z powrotem. Niczego ci nie zabraniam, nie mowie, zebys trzymal sie od dziecka z daleka. Jesli chcesz zostac w Tranquillity, poprobowac swoich sil, prosze bardzo, bede cie wspierac na kazdym kroku. Ale nie sadze, zeby cos z tego wyszlo. Przykro mi, naprawde nie sadze. Moze wytrzymasz kilka lat, ale pozniej obejrzysz sie za siebie, zaczniesz sie zastanawiac, co straciles. Pojawilaby sie zadra w naszym zyciu, dziecko musialoby wysluchiwac wyrzutow i utyskiwan. To byloby straszne. Nie zrozum mnie zle. Nasz syn bedzie za toba przepadal, czekal z niecierpliwoscia na twoje odwiedziny, na prezenty i opowiesci z dalekich stron. Wasze wspolnie spedzone chwile beda mialy cos z magii. Tylko ty i ja nie mozemy byc nierozerwalnie zlaczeni, ale coz, niejeden wielki romans konczyl sie w ten sposob. Ominie cie prawna strona ojcostwa, nic wiecej. -Jak zycie potrafi sie skomplikowac... Wspolczucie, ktore w niej wzbudzal, sprawialo jej wrecz fizyczna udreke. -Fakt, zanim mnie poznales, na pewno bylo prostsze. Los bywa okrutny, co? -No. -Glowa do gory. Mozesz sie zabawic, i to bez odpowiedzialnosci. Marzenie kazdego faceta. -No, no! - Uniosl palce ostrzegawczo. - Nie zartuj sobie, odmienilas moje zycie. Jasna sprawa, kazda przygoda przynosi zmiany. Dlatego swiat jest taki cudowny, zwlaszcza moj, w ktorym tyle sie dzieje. I tu masz racje, czuje glod podrozowania. Ale przygody zdarzaja sie niespodziewanie, same z siebie, a ty dzialalas z rozmyslem. Dlatego prosze cie, nie sprowadzaj tego do zartu. Dluga chwile siedzieli oparci o wydme, w milczeniu. Joshua objal ja ramieniem, ona zas szlochala. Najpierw smucili sie tym, co sie stalo, potem z oporami zaczeli sie z tym godzic. -Nie zostawiaj mnie dzisiaj samej - poprosila. -Nigdy cie nie zrozumiem. Przygotowania do pojscia do lozka uzyskaly range religijnego obrzedu. Sypialniane okno z widokiem na podwodny krajobraz stracilo przezroczystosc, przygaszone swiatla ledwie majaczyly. Widzieli siebie, ale nic ponadto. Rozebrali sie i trzymajac sie za rece, wolno zeszli po schodkach do glebokiej wanny. W czasie kapieli szorowali sie wonnymi gabkami, co stopniowo przerodzilo sie w masaz erotyczny. A pozniej sie kochali, celowo ekstremalnie: chwilami z bolesna czuloscia, chwilami z pasja, ktora graniczyla z brutalnoscia. Instynktownie spelniali swoje oczekiwania, eksploatowali sie z ta swiadomoscia spelnienia, ktore zawdzieczali doskonalemu zgraniu. Nie udalo im sie jedynie osiagnac wiezi emocjonalnej, ktorej doswiadczali w poprzednich dniach. Ten seks byl powtorka ich pierwszego razu: zabawa fizyczna przyjemnoscia lecz duchowa pustka. Poniewaz nie patrzyli juz na siebie tak samo. Przyciagali sie rownie mocno jak zawsze, ale po wzajemnym przywiazaniu nie zostalo sladu. Joshua wreszcie zgodzil sie z nia w zupelnosci. Ich zwiazek zatoczyl pelne kolo. Po wszystkim lezal rozwalony na lozku, otoczony porozrzucanymi poduszkami. Ione odpoczywala na jego piersi. Muskajac policzkiem jego miesnie, rozkoszowala sie ich dotykiem. -Myslalem, ze Lordowie Ruin wysylaja dzieci, zeby zostaly adamistami - powiedzial. -Owszem, dzieci mojego ojca i dziadka przystaly do adamistow. Moich do nich nie odesle. No chyba ze same zdecyduja inaczej. Chce je dobrze wychowac, cokolwiek to znaczy. -Oho, kroi sie na gorze mala rewolucja. -Dzisiaj sie zmieniaja wszystkie aspekty zycia. Ten malenki drobiazdzek ujdzie w burzy niezauwazony. Jesli bede miala choc namiastke rodziny, latwiej zachowam swoje czlowieczenstwo. Dotad Lordowie Ruin byli skazani na samotnosc. -Czyli wyjdziesz za maz? -A, tu cie gryzie! Nie mam pojecia. Jesli poznam kogos wyjatkowego i oboje bedziemy tego chcieli, no i zadne okolicznosci nie stana na przeszkodzie... To czemu nie? Ale wczesniej zamierzam miec milion kochankow. I zdobede cala mase przyjaciol, a dzieci beda mialy kolegow do zabaw w parku. Moze nawet wroci Haile, zeby sie troche rozerwac. -Cudowna kraina, do ktorej chcialem sie przeniesc w dziecinstwie. Pytanie brzmi, czy to sie kiedys spelni. Najpierw trzeba przezyc kryzys. -Przezyjemy. Gdzies czeka na nas rozwiazanie. Sam tak powiedziales, a ja sie z toba zgodzilam. Powiodl palcem wzdluz jej kregoslupa. Wsluchiwal sie przy tym w jej upojne westchnienia. -Dobra, zobaczymy, czy bog Tyratakow da nam jakas podpowiedz. -Ty naprawde nie mozesz sie juz doczekac wyprawy, co? Sam widzisz, taki juz jestes. - Wtulona w niego, glaskala go po udzie. - A z toba co bedzie? Ozenisz sie? Sara przyjmie cie z otwartymi ramionami. -Nie! -Dobra, pominmy Sare. Zostaje ci przeciez dziewczyna z farmy na Norfolku. Jak jej bylo? Joshua rozesmial sie, przewrocil ja na plecy i przygwozdzil jej rece do ziemi nad glowa. -Ma na imie Louise, o czym doskonale wiesz. Widze, ze dalej jestes zazdrosna. Pokazala mu jezyk. -Wcale nie. -Jezeli nie moge robic za twojego malzonka, to chyba do pracy na roli jeszcze mniej sie nadaje. -Fakt. - Uniosla glowe i pocalowala go z rozbawieniem. Wciaz wiezil jej ramiona. - Joshua? Jeknal z rezygnacja i padl obok niej na materac, az zafalowaly poduszki. -Nie znosze, jak mowisz tym tonem. Zaczynasz milutko, a potem kopiesz lezacego. -Chcialam cie tylko zapytac, co spotkalo twojego ojca podczas tamtego ostatniego lotu. "Lady Makbet" zawinela do portu z przegrzanym kadlubem i dwoma spalonymi wezlami. Bo jakos nie wierze w tych piratow, tajna misje dla cesarza Oshanko, ratowanie zablakanego okretu z Floty Poludnikowej, ktory wpadl do grawitacyjnej studni gwiazdy neutronowej, ani w zadne wyjasnienie, ktore zmysliles w ciagu ostatnich lat. -Czlowieku malej wiary... Przewrocila sie na bok i podparla brode dlonia. -No wiec jak bylo naprawde? -Ojej, skoro musisz wiedziec... Tato trafil na szczatki rozbitego statku ksenobiontow z takim sprzetem na pokladzie, ze moglby zbic na nim fortune. Mieli generatory pola grawitacyjnego, urzadzenia do bezposredniej zamiany masy na energie i fabryczne katalizatory syntezy czasteczkowej. Niezwykle zaawansowana technika, wyprzedzajaca nasza o stulecia. Byl bogaty, Ione. Tymi gadzetami mogl zrewolucjonizowac gospodarke Konfederacji. -Czemu tego nie zrobil? -Okazalo sie, ze ludzie, ktorzy wynajeli "Lady Makbet" do poszukiwan zlotych asteroid, sa terrorystami. Uciekl, wykorzystujac zakrzywienie czasoprzestrzeni, choc wokol bylo pelno szczatkow. Ione przez chwile tylko na niego patrzyla, potem ryknela smiechem. Poklepala go po ramieniu. -Boze, jestes niemozliwy! Joshua odwrocil sie, zeby obrzucic ja urazonym spojrzeniem. -No co? Otoczyla go ramionami i z luboscia wtopila sie w jego cialo. Zamknela oczy. -Nie zapomnij opowiedziec dzieciom tej historii. Tranquillity obserwowalo mine Joshuy, ktory wydawal sie poirytowany. Zlozone procesy myslowe, zachodzace w olbrzymiej warstwie neuronowej, zajely sie na moment kwestia jego prawdomownosci. Wniosek byl prosty: Joshua znow zmysla. * Do baru Harkeya z wolna powracaly czasy prosperity. Mozna bylo mowic o prawdziwym boomie po nedzy spowodowanej kwarantanna, kiedy to klientela zlozona z pracownikow przemyslu kosmicznego liczyla sie z kazdym wydatkiem. Koniunktura z czasow przedkryzysowych jeszcze nie wrocila, lecz na przeciwobrotowym kosmodromie gigantycznego habitatu coraz czesciej cumowaly statki. Naturalnie, byly to zwyczajne pojazdy miedzyorbitalne, ale najwazniejsze, ze razem z towarami naplywali ludzie z gruba kasa, a brygady serwisowe dostawaly zaplate za przeglady techniczne i remonty. Spece od rynkow handlowo-kapitalowych, mieszkajacy w ekskluzywnych apartamentach, prowadzili juz interesy z przemyslowymi elitami edenistow, wsrod ktorych tak szczesliwie sie zmaterializowali. Zblizala sie chwila, kiedy wszystkie uziemione statki zostana uruchomione i rozpoczna loty w rejon Ziemi, Saturna, Marsa i na osiedla asteroidalne. Przy stolikach narastal radosny gwar, a najswiezsze branzowe plotki znow robily furore. Optymistyczny nastroj w czarodziejski sposob leczyl ze wstrzemiezliwosci i wydobywal na wierzch dyski kredytowe.Sara, Ashly, Dahybi i Beaulieu zasiedli w swoim ulubionym boksie, jak sobie tego zyczyl Joshua, organizujac to spotkanie. Nie musieli nikogo przepedzac na inne miejsca, bo rano za kwadrans dziewiata w lokalu przebywala zaledwie garstka ludzi. Dahybi powachal swoja kawe po odejsciu kelnerki. O tej porze dnia nosily dluzsze spodniczki. -Jakos tak dziwnie pic tu kawe - powiedzial. -Juz sama pora jest dziwna - narzekal Ashly. Nalal sobie mleka do filizanki i dodal herbaty. Sara prychnela. Zawsze mieszala w odwrotnej kolejnosci. -Startujemy? - Spytal Dahybi. -Na to wyglada - odpowiedziala Beaulieu. - Kapitan upowaznil ekipe remontowa do usuniecia plyt kadluba nad uszkodzonym wezlem "Lady Makbet". Skoro tak, na pewno go wymienia. -Drogo wyjdzie - mruknal Ashly, mieszajac herbate w zamysleniu. Joshua wysunal sobie krzeslo i dosiadl sie do stolika. -Kto wyjdzie drogo? - Zazartowal. -Mowimy o wymianie wezlow - powiedziala Sara. -A, kapuje. - Joshua podniosl palec i momentalnie zjawila sie kelnerka. - Prosze herbate, rogaliki i sok pomaranczowy. - Usmiechnela sie do niego przyjaznie i pomknela wykonac zamowienie. Dahybi zmarszczyl czolo. Miala kusa spodniczke. - Jutro wylatuje - oznajmil Joshua. - Gdy tylko "Oenone" przywiezie nowe wezly z Halo O'Neilla. -Naczelny admiral wie o tym? - Spytala Sara zdawkowym tonem. -On nie, ale konsensus tak. To nie jest lot handlowy, bedzie nam towarzyszyc eskadra admirala Saldany. -Nam? -Tak. Dlatego was tu zaprosilem. Tym razem nie chce was przyciskac do muru. Spokojnie sie zastanowcie. Ze swojej strony obiecuje dluga, interesujaca wyprawe. Potrzebuje wiec doswiadczonej zalogi. -Wchodze w to, kapitanie - oswiadczyla szybko Beaulieu. Dahybi lyknal kawy. -I ja - powiedzial z usmiechem. Joshua popatrzyl na Ashly'ego i Sare. -Dokad lecimy? - Spytala. -Do Spiacego Boga Tyratakow, zeby sie poradzic, jak rozwiazac problem z opetanymi. Ione i konsensus przypuszczaja, ze nalezy go szukac po drugiej stronie Mglawicy Oriona. Sara wymownie odwrocila wzrok, by zatrzymac spojrzenie na Ashlym. Pilot oniemial z zachwytu. W prostych slowach Joshuy czaila sie nieodparta pokusa dla czlowieka, ktory zrezygnowal z normalnego zycia, zeby poznawac zagadki wszechswiata. Sara wiedziala, ze Joshua z rozmyslem to wykorzystuje. -Pokazac marchewke osiolkowi - mruknela. -Jasne, Joshua, ze lecimy z toba. - Ashly pokiwal glowa, oszolomiony. -Dzieki - powiedzial do wszystkich Joshua. - Naprawde sie ciesze. -Kto sie zajmie napedem? - Spytal Dahybi. -Aha - dodal Joshua z kwasna mina. - Jest tez gorsza wiadomosc. Otoz zabieramy na poklad nasza dobra znajoma, pania Alkad Mzu. Miedzy innymi - dorzucil, gdy zaczeli marudzic. - Wybieramy sie w podroz z kilkoma specjalistami. Oficjalnie Mzu pelni funkcje eksperta z dziedziny fizyki alternatywnej. -Fizyki alternatywnej? - Sara sprawiala wrazenie rozbawionej. -Nikt nie wie, czym wlasciwie jest ten bog, wiec musimy miec ze soba rozmaitych naukowcow. Nie zapowiada sie druga wyprawa po "Alchemika". Tym razem nie bedziemy zdani na wlasne sily. -Dobrze, to w koncu kogo wezmiesz do sterowania napedem? - Dopytywal sie Dahybi. -No... W osrodku badan nad Laymilami Mzu specjalizowala sie w urzadzeniach termonuklearnych. Moge ja zapytac. Nie wiedzialem, jakie to dla was ma znaczenie. -Duze - stwierdzila Beaulieu. Joshua zmruzyl oczy. Po raz pierwszy w jego obecnosci kosmonik wyrazil jasna opinie na temat drugiego czlowieka. -Sluchaj, Joshua, po prostu idz sie go spytaj - poradzila mu Sara stanowczo. - Jesli odmowi, trudno, poszukamy kogos innego. Jesli sie zgodzi, to ze swiadomoscia, ze ty tu jestes kapitanem. Dobrze wiesz, ze Liol swietnie sie nadaje do tej roboty. Zasluguje na szanse, i nie mam tu na mysli tylko bycia w zalodze. Joshua przesunal spojrzenie po twarzach pozostalej trojki. Wyczul zachete. -No, chyba nie szkodzi zapytac - przyznal. * Zalogi statkow mowily o sobie, ze wchodza w sklad eskadry "Pocalunek Smierci". Sam kontradmiral Meredith Saldana kilkakrotnie w ostatniej chwili gryzl sie w jezyk, zeby tak nie powiedziec. Bardziej powstrzymywala go wyuczona dyscyplina niz nanosystemowe hamulce, lecz w duchu podzielal nastawienie podwladnych.Agencje informacyjne w Ukladzie Solarnym wyslawialy pojawienie sie Tranquillity na orbicie Jowisza jako wielkie zwyciestwo nad opetanymi, a w szczegolnosci nad Alem Capone. Meredith patrzyl na to z innej perspektywy. Eskadra dwa razy starla sie z opetanymi i dwa razy zostala zmuszona do odwrotu. Ostatnio swoje ocalenie zawdzieczala wylacznie szczesciu... I zapobiegliwosci buntowniczego przodka Mereditha. Zastanawial sie, czy wszechswiat drwi sobie z niego, czy okazuje mu pogarde. Jedyna pewna rzecza bylo morale w eskadrze, notabene bliskie zeru. Procesor kabiny dziennej przeslal datawizyjna prosbe komandora Kroebera i porucznika Rhoecusa, ktorzy przybyli na rozmowe. Gdy udzielil pozwolenia, przeplyneli przez luk przejsciowy. Zakotwiczyli stopy na czepnikach i zasalutowali. -Spocznij. Co tam dla mnie macie? -Szczegolowe rozkazy - rzekl Rhoecus. - Wydane przez Konsensus Jowiszowy. Meredith zerknal na komandora Kroebera. Od dawna czekali na rozkazy, lecz z kwatery glownej 2. Floty w Halo O'Neila. -Prosze mowic, poruczniku. -To operacja pozbawiona ryzyka, sir. Sluzby CNIS-u namierzyly stacje produkcji antymaterii i poprosily Jowisza o jej zlikwidowanie. -Moglo byc gorzej - przyznal Meredith. Atak na fabryke antymaterii, choc zdarzal sie stosunkowo rzadko, odbywal sie wedlug scisle okreslonej procedury. Wlasnie tego rodzaju prosta misja wojskowa potrzebna byla zalogom do odzyskania wiary w siebie. Dostrzegl jednak w obliczu Rhoecusa wyraz skupienia. - Cos jeszcze? -Jowiszowy podkonsensus do spraw bezpieczenstwa dolaczyl osobny rozkaz. Stacja ma zostac przejeta w stanie nienaruszonym. Meredith przyjal te wiadomosc z kamienna mina, wiedzac, ze oczami Rhoecusa konsensus dostrzeglby jego dezaprobate. -Pozostaje mi tylko miec nadzieje, ze nie zaczniemy sie zbroic z wykorzystaniem tego diabelstwa. Rhoecus wydawal sie odprezony. -Nie, sir, to wykluczone. -W takim razie na co te ceregiele? -Antymateria posluzy jako paliwo do jednostki napedowej okretu "Lady Makbet". Konsensus wysyla dwa statki poza rejon Mglawicy Oriona. Byla to nowina tak niezwykla, ze Meredith poczatkowo nie wiedzial, jak ja przyjac. Chociaz sama nazwa statku... No tak, jakzeby inaczej, Libracyjny Calvert. Pamietal ten jego absurdalnie zuchwaly manewr w gornych warstwach atmosfery Lalonde. -Po co? - Spytal. -To misja nawiazania kontaktu z Tyratakami spoza Konfederacji. Przypuszczamy, ze maja informacje zwiazane z kwestia opetania. Meredith zdawal sobie sprawe, ze konsensus przyglada mu sie uwaznie. Adamiste, w dodatku Saldane, edenisci namawiaja do zlamania prawa, na strazy ktorego w zalozeniu miala stac Konfederacja. Przynajmniej powinienem sie skonsultowac z dowodztwem 2. Floty. Ale w koncu wszystko zalezy od wzajemnego zaufania. Konsensus bez istotnego powodu nie proponowalby takiej misji. -Zyjemy w ciekawych czasach, poruczniku. -Niestety, sir, to prawda. -Zatem miejmy nadzieje, ze doczekamy innych. A wiec dobrze. Komandorze Kroeber, prosze przygotowac eskadre do zadan szturmowych. -Konsensus przydzielil nam do pomocy pietnascie jastrzebi, sir - powiedzial Rhoecus. - Zaladunek broni na fregaty bedzie mial bezwzgledne pierwszenstwo. -Kiedy wyruszamy? -Na statku "Lady Makbet" trwaja zaawansowane prace remontowe. Do dwunastu godzin powinien dolaczyc do eskadry. -Mam nadzieje, ze Libracyjny Calvert nie wylamie sie z szyku. -Konsensus darzy kapitana Calverta pelnym zaufaniem, sir. * Siedzieli we dwoje przy stoliku niedaleko okna w barze Harkeya. Polyskliwe gwiazdy wykreslaly za nimi plaskie luki, gdy przynoszono im zamowione drinki. Dwa smukle, krysztalowe kieliszki Norfolskich Lez. Kelnerka z zazdroscia patrzyla na ten romantyczny widok. Oboje byli kapitanami: on w pomietym kombinezonie ze srebrna gwiazda na ramieniu, ona w eleganckiej blekitnej tunice. Piekna para.Syrinx z usmiechem uniosla kieliszek. -Tak naprawde, nie powinnismy pic. Odlatujemy za siedem godzin. -Zgadzam sie w stu procentach - rzekl Joshua. Stukneli sie kieliszkami. - Na zdrowie. Upili po drobnym lyczku, rozkoszujac sie pobudzajacym dzialaniem trunku. -Na Norfolku bylo tak cudnie - powiedziala Syrinx. - Planowalam tam wrocic nastepnego lata. -Ja tez. Rozkrecalem wlasnie dochodowy interes. No i... Spotkalem dziewczyne. Napila sie. -A to ci niespodzianka. -Zmienilas sie. Nie jestes juz taka sztywna. -A ty nieodpowiedzialny. -No to wypijmy za zblizenie stanowisk. - Znowu stukneli sie kieliszkami. -Jak idzie remont statku? - Spytala Syrinx. -Dotad zgodnie z planem. Montujemy w ladowni nowe zbiorniki na mase reakcyjna. Kiedy odchodzilem, ekipa mocowala je w komorze. Dahybi przeprogramowuje nowy wezel, bo byl nie calkiem kompatybilny z pozostalymi. Zawsze tak jest z nowymi podzespolami: producenci uparcie probuja ulepszac wszystko, co i tak juz dziala doskonale. Ale spokojnie, Dahybi wyrobi sie na czas. -Skompletowales dobra zaloge. -Najlepsza. A co u "Oenone"? -W porzadku. Dodatkowe generatory termonuklearne to typ standardowy. Mamy juz uchwyty w komorach ladunkowych. -Wyglada na to, ze koncza nam sie wymowki. -Tak, ale zaloze sie, ze widok z drugiej strony mglawicy bedzie powalajacy. -Na pewno. - Zawahal sie. - Dobrze sie czujesz? Syrinx przygladala mu sie znad kieliszka. Ostatnio doszla do bieglosci w odczytywaniu uczuc adamistow. Ucieszyla sie jego nieklamana troska. -Teraz juz tak. Po tej przygodzie na Perniku bylam klebkiem nerwow, ale lekarze i przyjaciele pomogli mi sie pozbierac. -Masz dobrych przyjaciol. -Najlepszych. -Wiec po co lecisz? -Myslimy z "Oenone", ze w ten sposob najlepiej przysluzymy sie sprawie. Przepraszam, jesli zabrzmialo to gornolotnie, ale taka jest prawda. -Wlasnie z tego i tylko z tego powodu siedze tu z toba. Bo widzisz, jestesmy dosc wyjatkowi. Malo kto stanal oko w oko z opetanymi i wyszedl z tego calo. Takie przejscia kaza czlowiekowi zastanowic sie glebiej nad sensem zycia. -Wiem, co masz na mysli. -Jeszcze nigdy tak sie nie balem. Smierc to dla nas zawsze trudny temat, ludzie wola omijac go z daleka. A jednak kiedy czujesz, ze zostalo ci juz tylko pare dni, jestes spokojny. Wiesz, ze wykorzystales swoja szanse i nie zyles na prozno. I pocieszasz sie, ze jest zycie po smierci, poniewaz w glebi duszy masz pewnosc, ze zrobiles, co do ciebie nalezalo, a w dzien Sadu Ostatecznego wyjdziesz na plus. Niestety, nie bedzie zadnego Sadu Ostatecznego, wszechswiat nie przejmuje sie nami. -Laton poznal prawde i ja mu wierze. Tysiac razy sluchalam jego ostatniego przeslania. Byl przekonany, ze edenisci nie zostana uwiezieni w zaswiatach. Moze jeden na miliard, tak powiedzial. Czemu, Joshua? Az tak bardzo sie nie roznimy. -Co o tym sadzi konsensus? -Nie wydal jeszcze ostatecznej opinii. Probujemy zglebic nature opetanych i porownac ja z naszym profilem psychologicznym. Laton sugerowal, ze dzieki temu dojdziemy do zrozumienia. Operacja uwolnienia Mortonridge dostarczy mnostwa danych do analizy. -Nie wiem, czy to wam sie na cos przyda. Kazda epoka rzadzi sie swoimi prawami. Zachowanie najzupelniej normalne dla siedemnastowiecznego garncarza tobie sie wyda smieszne lub odrazajace. Na przyklad ja uwazam, ze Ashly ma staroswieckie poglady na wiele rzeczy. Ze zgroza patrzy na dzieciaki, ktore uruchamiaja programy stymulujace. -To samo ja. -Ale nie mozna im zabronic dostepu, nie w naszej kulturze wolnego korzystania z danych. Trzeba nauczyc spoleczenstwo, co jest do przyjecia, a co nie. Drobne mlodziencze eksperymenty nie robia nikomu krzywdy, byle zachowac umiar. Musimy nieco przesunac granice umiaru. Niech kazdy sie przekona, co mu grozi. Alternatywa jest cenzura, z ktora sieci telekomunikacyjne zawsze sobie poradza. -To czysty defetyzm. Nie twierdze, ze nie powinno sie uczyc ludzi, do czego prowadzi uzaleznienie od programow stymulujacych. Ale gdyby adamisci sie troche wysilili, wprowadziliby skuteczny zakaz ich uzywania. -Wiedzy nie da sie zniszczyc, trzeba ja wchlonac i spozytkowac. - Spojrzal ze smutkiem na Jowisza. - Co probowalem wytlumaczyc naczelnemu admiralowi. On tez nie byl specjalnie zachwycony. -Wcale mu sie nie dziwie. Wykorzystujemy antymaterie na potrzeby misji. Nie podano tej wiadomosci do opinii publicznej, i slusznie. -To co innego... - Zaczal Joshua i prychnal. - Wszystko na to wskazuje, ze ugrzezne w zaswiatach. Nie mysle jak edenista. -Poczekaj, nie zapedzaj sie. To tylko roznica w przekonaniach. Oboje zgadzamy sie, ze nalogowe korzystanie z programow stymulujacych prowadzi do zguby. Po prostu chcemy je inaczej traktowac. Przeciez chodzi nam o to samo. Cholerka, nie rozumiem tego! -Miejmy nadzieje, ze Spiacy Bog pokaze nam roznice. - Popatrzyl na nia badawczym wzrokiem. - Moge ci zadac osobiste pytanie? Przejechala czubkiem palca po obwodzie kieliszka. -Dzieki, Joshua, ale mam oddanego kochanka. -Nie no, ja tylko chcialem spytac, czy masz dzieci. -Aha. - Mocno sie zaczerwienila. - Nie, nie mam. Przynajmniej jeszcze nie. Moja siostra Pomona dorobila sie trojki. Czasem sie zastanawiam, co ja robilam tyle czasu. -Jesli macie dzieci, jak je wychowujecie? Mam na mysli dowodcow jastrzebi. Nie zabieracie ich na poklad, prawda? -Nie zabieramy. Zycie na statku, nawet jesli to jastrzab, zarezerwowane jest dla doroslych. -To w jakich warunkach dorastaja? -To znaczy? Poruszyl osobliwa kwestie, dziwnie brzmiaca zwlaszcza w jego ustach. Czula jednak, ze to dla niego wazna sprawa. -Nie maja przy sobie matki - wyjasnil. -A, rozumiem. Dla nich to bez roznicy. Dowodcy jastrzebi zazwyczaj maja liczna dalsza rodzine. Zabiore cie kiedys na spotkanie z moja mama, to sie przekonasz. Kazdym dzieckiem, ktore urodze przed zakonczeniem lotow z "Oenone", zaopiekuje sie armia krewnych, a takze habitat. Nie zamierzam szerzyc propagandy, ale edenizm to jedna wielka rodzina. U nas nie mozna czuc sie sierota. Oczywiscie nam, kapitanom, ciezko rozstawac sie z pociechami na wiele miesiecy, lecz taki juz los zeglarzy od tysiecy lat. No i w koncu dostajemy zaplate za wszystkie wyrzeczenia. Kiedy "Oenone" zlozy jaja, a mnie stuknie dziewiaty krzyzyk, zamieszkam w domu z rozwrzeszczana dzieciarnia. Wyobrazasz to sobie? -Te dzieci, ktore wczesniej zostawisz, one beda szczesliwe? -No pewnie. Wiem, Joshua, ze uwazasz nas za ludzi zimnych i zmanierowanych, ale my nie jestesmy mechanoidami, my naprawde kochamy dzieci. - Ujela jego dlon. - Nic ci nie jest? -Nie, nic mi nie jest. - Przewiercal wzrokiem kieliszek. - Syrinx, mozesz na mnie liczyc podczas tej wyprawy. -Wiem, Joshua. Kilka razy przegladalam wspomnienia Aethry, rozmawialam tez z Samuelem. Wskazal reka gwiazdy. -Gdzies tam czekaja na nas odpowiedzi. -Konsensus od dawna zdaje sobie z tego sprawe. A poniewaz Kiintowie nie powiedza mi co i jak... -I poniewaz ja nie jestem dosc madry, zeby pomoc naukowcom w badaniach... Usmiechneli sie. -Za sukces - powiedziala Syrinx. -Lecimy tam, gdzie boja sie zapuszczac anioly. Dopili resztke Norfolskich Lez. Syrinx mocno pociagnela nosem i starla wilgoc z oczu. I nagle ze zmarszczonym czolem spojrzala na postac stojaca przy barze. -Boze, nie wiedzialam, ze masz sobowtora! Joshua najpierw z wesolym zaskoczeniem przyjal to odwolanie sie edenistki do Boga, zaraz jednak spochmumial, gdy zobaczyl, o kim mowi Syrinx. Pomachal Liolowi i przywolal go do stolika. -Bardzo milo cie poznac - rzekl Liol, gdy Joshua przedstawil mu Syrinx. Blysnal sztandarowym usmiechem Calvertow i pocalowal ja w reke. Zasmiala sie i wstala. -Wybacz, Liol, ale juz sie szczepilam. Joshua zachichotal. -Zostawiam was, pogadajcie sobie. - Pocalowala Joshue w policzek. - Nie spoznij sie. -Masz jej e-adres? - Spytal Liol polgebkiem, odprowadzajac wzrokiem Syrinx. -Liol, to tunika dowodcy jastrzebia. Syrinx nie ma e-adresu. No a co u ciebie? -Wszystko w najlepszym porzadeczku. - Liol odwrocil krzeslo, usiadl na nim okrakiem i wsparl lokcie na oparciu. - Macie tu fajne, imprezowe miastko. Po kryzysie przeniose tu chyba swoje przedsiebiorstwo. -No tak, od przylotu rzadko cie widuje. -Nic dziwnego. Zarabista laska z tej Dominique. - Znizyl glos do ochryplego szeptu i dodal z satysfakcja: - Piec, szesc razy w nocy bzykanko. Wszystkie znane mi pozycje i jeszcze pare takich, ktore chyba podpatrzyla u ksenobiontow. -Niezle. -Wiesz, co bylo dzis w nocy? Orgietka. Neomone przylaczyla sie do nas. -Pierdzielisz. Nagrales to w sensywizji? Liol polozyl dlonie na stoliku i spojrzal bratu w oczy. -Josh... -No? -Na milosc boska, wez mnie ze soba! * Kerry byla pierwsza planeta, sprawdzianem. Jej mieszkancy, z dziada pradziada irlandzcy katolicy, dawali ostro popalic ksiezom Zunifikowanego Kosciola Chrzescijanskiego. Uparcie podejrzliwi wobec nowinek technicznych, swoja przemyslowa niezaleznosc osiagneli pol wieku pozniej, niz prognozowala spolka zalozycielska. Wskazniki gospodarcze nie rosly tu z ta sama szybkoscia co na innych planetach, gdzie utrwalily sie wzorce zachodniej etyki pracy. Ludzie zadowalali sie srednim poziomem zycia, preferowali wielodzietne rodziny, prowadzili skromny handel z sasiednimi Ukladami Slonecznymi, niechetnie uczestniczyli w pracach Zgromadzenia Ogolnego i wspierali Sily Powietrzne Konfederacji, regularnie chodzili do kosciola. Kerry nie aspirowala do roli galaktycznego mocarstwa na miare Kulu, Oshanko czy kultury edenistow. Spokojni obywatele jakos radzili sobie w zyciu. Poki nie nastapila inwazja opetanych.Planeta znajdowala sie w odleglosci siedmiu lat swietlnych od Nowej Kalifornii i miala powody do strachu. Jej siec strategiczno-obronna stanowila minimum przyzwoitosci dla rozwinietego swiata, a rezerwy os bojowych byly raczej mizerne. Budzet na konserwacje uzbrojenia tez podlegal politycznym manipulacjom. Odkad wybuchl kryzys, zwlaszcza po klesce Arnstadta, Kerry rozpaczliwie probowala rozbudowac arsenal. Niestety, stacje przemyslowe nie byly przystosowane do produkcji sprzetu wojskowego. Klanial sie rowniez brak sojuszu z Kulu i Ziemia, ktore wytwarzaly ogromne ilosci komponentow na potrzeby wojska. Edenisci dzielacy z Kerry Uklad Sloneczny, osiedleni na orbicie Rathdruma, udzielali planecie wsparcia, ale przede wszystkim mysleli o wlasnym bezpieczenstwie. Tak czy inaczej, ludzono sie i argumentowano: "Jestesmy tylko galaktyczna plotka, Capone nie bedzie sobie nami glowy zawracal". I byla w tym racja... Jesli chodzi o podejmowanie operacji na wielka skale, jak w przypadku Arnstadta. Dlatego wlasnie nagla zmiana strategii ze strony Organizacji tak niemile zaskoczyla niepoprawnych optymistow. Piec i pol tysiaca kilometrow od gornych warstw atmosfery Kerry wynurzylo sie dwanascie piekielnych jastrzebi, z ktorych kazdy wystrzelil salwe dziesieciu os bojowych z napedem termonuklearnym. Technobiotyczne statki natychmiast odskoczyly od siebie z przyspieszeniem 6 g, ciagle ustawione w szyku kulistym. Pedzace przed nimi mysliwce bezpilotowe uwolnily grad podpociskow. Przestrzen wypelnily impulsy urzadzen do walki radioelektronicznej i flary promieniowania podczerwonego, znieksztalcajace obrazy rejestrowane przez system obrony planetarnej. Podpociski braly na cel czujniki satelitarne, statki miedzyorbitalne, kosmoloty i niskoorbitalne platformy bojowe. Burze eksplodujacych bomb termojadrowych powiekszaly elektromagnetyczny chaos. Operatorzy sieci strategiczno-obronnej, porazeni gwaltownoscia ataku, obawiajac sie zmasowanego szturmu, zdecydowali sie odpowiedziec ogniem. Platformy wystrzeliwaly salwami wlasne osy bojowe. Emitery wiazek elektronow i promieniowania X siekly proznie i zamienialy trafione podpociski w puchnace paczki jonow. Zainstalowane na platformach generatory promieniowania zaklocajacego tez wziely sie do roboty. Po czterech sekundach analizowania taktyki napastnikow sterujaca siecia jednostka sztucznej inteligencji wywnioskowala, ze piekielne jastrzebie prowadza akcje oczyszczania przedpola. I miala slusznosc. W spokojnym oku wojennego cyklonu pojawilo sie dziesiec liniowych fregat Organizacji. Napedy termonukleame pchnely je w strone planety z przyspieszeniem 8 g. Osy bojowe zeslizgiwaly sie z wyrzutni i odpalaly silniki. Jednostka sztucznej inteligencji przeznaczyla wszystkie dostepne czujniki satelitarne do sledzenia lotu fregat. Radary zwykle i laserowe nie zdawaly egzaminu w starciu z zaawansowanymi, wyprodukowanymi na Nowej Kalifornii przyrzadami do walki radioelektronicznej. Sieciowe czujniki wizualne, oslepione wybuchami nuklearnymi i zaklocajacymi impulsami laserowymi zdolaly jednak rozpoznac jedyne w swoim rodzaju, szczegolnie gorace spaliny silnikow na antymaterie. Nad sliczna, bezbronna atmosfera Kerry zawislo widmo zaglady. W przeciwienstwie do obrony przed konwencjonalnym atakiem zestrzeliwanie takich os bojowych nie rozwiazywalo problemu. Trafienie bomby termojadrowej laserem lub pociskiem kinetycznym nie powodowalo wybuchu jadrowego, tylko jej rozpad na czastki skladowe. Wystarczylo jednak trafic ose z napedem na antymaterie, a jej kuliste komory wybuchaly z multimegatonowa sila - podobnie jak glowica bojowa. Odkad potwierdzil sie charakter drugiego ataku, nadrzednym celem jednostki sztucznej inteligencji bylo zapobiegniecie przedarciu sie os bojowych na odleglosc tysiaca kilometrow od stratosfery. Pojazdy kosmiczne, platformy telekomunikacyjne, porty orbitalne i stacje produkcyjne zostaly spisane na straty i pozostawione na lasce losu. Cala moc platform bojowych skoncentrowano na wyeliminowaniu mysliwcow na antymaterie. Przyrzady celownicze, ignorujac fregaty i piekielne jastrzebie, gonily za punkcikami swiatla, zblizajacymi sie z impetem do bezradnych kontynentow. Osy bojowe systemu obrony wykonywaly arcytrudne manewry, zamontowane na platformach armatki magnetyczne rzygaly bezwladnymi pociskami kinetycznymi. Statki patrolowe zlatywaly sie z maksymalnym przyspieszeniem, aby wspomoc obrone osami bojowymi i bronia pokladowa. Piekielne jastrzebie wystrzelily kolejna salwe os, ktore wymknely sie z obloku plazmy, powstalego w wyniku pierwszej bitwy mysliwcow. Zmierzaly ku niskoorbitalnym platformom, strzegacym kontynentu. Operatorzy sieci niewiele mogli zrobic procz uruchomienia procedur obronnych. Fregaty pedzace w strone planety zaczely sie od siebie oddalac. Nic nie stalo im na przeszkodzie. Bezsilny kontynent czekal na swoj los. Kiedy antymateria eksplodowala w scisle ustalonym porzadku, przez co utworzyl sie szeroki na trzy tysiace kilometrow jednolity parasol promieniowania swietlnego, statki wykonaly dziwne posuniecie. W odleglosci dwustu kilometrow od atmosfery planety kazdy z nich wypuscil gromade nie napedzanych, jajowatych kapsul. Fregaty po spelnieniu zadania zatoczyly luk, zwiekszajac pulap z przyspieszeniem 8 g. Nastepna, niewielka salwa os bojowych miala dac im taka sama oslone, z jakiej korzystaly w pierwszej fazie misji. Tym razem jednak najezdzcy staneli przed trudniejsza przeprawa. Ilosc broni wymierzonej w maly obszar przestrzeni - i aktywnego w jej obrebie - musiala zrobic swoje. Nawet drugorzedne srodki, jakimi dysponowala planeta, wystarczyly do uzyskania przewagi. W poblizu jednej z fregat eksplodowal podpocisk z glowica nuklearna i zapasem antymaterii. Blysk promieniowania unicestwil wszelkie mechanizmy w promieniu pieciuset kilometrow. W poblizu strefy smierci statki i mysliwce dryfowaly bezwladnie, gubiac zweglone platy pianki izolacyjnej. Gole kadluby lsnily na podobienstwo malych slonc, zalane gigantyczna fala fotonow. Mieszkancom planety, ktorzy na swoje nieszczescie akurat w tym momencie podziwiali ciche, malownicze erupcje swiatla w pierwszym stadium bitwy, zdalo sie, ze poludniowe slonce operuje nagle z czterokrotna sila. Nerwy wzrokowe nie wytrzymywaly obciazenia. Dwa piekielne jastrzebie doznaly ciezkich obrazen, gdy w wyniku eksplozji polip wchlonal zabojcza dawke promieniowania gamma. Jedna z fregat nie poradzila sobie z potwornym przegrzaniem kadluba. Siatka rozpraszajaca cieplo pod szesciobocznymi plytami pancerza rozjarzyla sie pasowa czerwienia i stopila. Wezly modelowania energii, usytuowane po goretszej stronie statku, ulegly nieodwracalnym uszkodzeniom, gdy promieniowanie przerobilo na zlom delikatne zlacza molekularne. Termonuklearne silniki napedowe odmowily posluszenstwa. Z dysz awaryjnych systemow wentylacji buchnely slupy goracej pary. Zaloga w panice wprowadzala w zycie procedury ratunkowe, bojac sie o zabezpieczenia komor utrzymania antymaterii w resztce os bojowych. Towarzysze broni z Organizacji ani mysleli spieszyc im z pomoca. W odleglosci pieciu tysiecy kilometrow od planety pozostale osiem fregat skoczylo poza uklad. W ciagu paru sekund piekielne jastrzebie poszly w ich slady. Ludnosc planety zachodzila w glowe, co to wlasciwie bylo za cholerstwo. Za domykajacymi sie wlotami tuneli czasoprzestrzennych czarne jaja pruly w strone powierzchni planety w poczuciu totalnej bezkarnosci. Platformy strategiczno-obronne nie zauwazyly ich w elektronicznym zamecie. Ludzie na ziemi nie widzieli swietlistych warkoczy w oslepiajacej feerii rozblyskow. Spadaly z wielka predkoscia, nim w dolnych warstwach atmosfery zaczely hamowac z morderczym przyspieszeniem ujemnym. Nad senna rolnicza kraina przetoczyl sie grom dzwiekowy - pierwszy znak, ze dzieje sie cos niedobrego. Kiedy ludzie z wiosek wznosili oczy ku niebu z lekkim niepokojem, mogli tylko dostrzec plonace szczatki, bedace sladem po bitwie - czego nalezalo sie spodziewac, jak twierdzili ci, co troche sie znali na tych sprawach. Jaja osiagnely predkosc poddzwiekowa kilometr nad ziemia. Dolne czesci rozchylily sie na ksztalt platkow, aby dzieki zwiekszonej powierzchni podwoic wspolczynnik oporu. Na wysokosci czterystu metrow otwieraly sie czasze hamujace, a na dwustu - glowne spadochrony. Dwiescie piecdziesiat czarnych jaj grzmotnelo o ziemie w przypadkowej kolejnosci na obszarze o powierzchni przeszlo trzystu tysiecy kilometrow kwadratowych. W osmiu przypadkach platki sie zaciely, w dziewieciu - nawalil spadochron. Pozostale dwiescie trzydziesci trzy zapewnily swoim pasazerom karkolomne ladowanie, gdy na przestrzeni kilkunastu metrow toczyly sie i podskakiwaly. Boczne klapy odmykaly sie z glosnym trzaskiem. Opetani wychodzili na zewnatrz i podziwiali soczyscie zielona ziemie, ktora obiecali zdobyc. Piekielne jastrzebie wrocily do Nowej Kalifornii po trzydziestu godzinach. Nie witano ich jak bohaterow. Organizacja wiedziala, ze grupa inwazyjna odniosla sukces: wiesci od zdobywcow rozeszly sie juz po zaswiatach. Al promienial radoscia. Rozkazal Emmetowi i Leroyowi natychmiast wyekspediowac piec nowych grup inwazyjnych. Okrety floty z entuzjazmem wspolpracowaly z asteroidami. Nie odniesiono wprawdzie spektakularnego zwyciestwa jak to nad Arnstadtem, niemniej w calej Organizacji nastroje wybitnie sie poprawily. Znowu jestesmy potega, uwazano powszechnie. Kruszyly sie szeregi gderaczy i malkontentow. Zblizajac sie do Montereya, "Varrad" zrezygnowal z wizerunku bajkowego szturmowca. Zatrzymal sie nad cokolem polki cumowniczej i z powsciaganym westchnieniem ulgi wolno na niego opadl. -Kawal dobrej roboty - rzekl Hudson Proctor do Prana Soo, rezydentnej duszy piekielnego jastrzebia. - Kiera jest z ciebie zadowolona. -Rozpocznij pompowanie plynu odzywczego - rzucil z rezerwa Pran Soo. -Prosze cie bardzo. Juz leci. Smacznego! Hudson Proctor wydal polecenie i zaraz plyn poplynal rurami do rezerwowych, wewnetrznych pecherzy piekielnego jastrzebia. -Dwoch naszych poleglo - oznajmil Pran Soo pozostalym statkom. - Linsky i Maranthis. Zostali napromieniowani, kiedy siec strategiczno-obronna Kerry rozwalila "Dorbane". Potwornosc. Czulem, jak sie smaza. -Cena zwyciestwa - odezwal sie szybko Etchells. - Stracilismy dwoch, za to zdobylismy cala planete Konfederacji. -No nie wiem - powiedzial Felix, ktory opetal "Kerachela". - Kerry dalo mi do myslenia. Zwykla pijacka burda, a piora nas, ile wlezie. -Trzymaj jezyk za zebami, popaprana lewacka gnido! - Odwarknal Etchells. - To byla dopiero akcja probna. Zreszta, co ty mozesz wiedziec, kurwa, na temat strategii? Przecieramy nowe szlaki, budujemy kosmiczne oddzialy szturmowe! -Wzialbys juz na wstrzymanie, debilu, bo przynudzasz. I nie udawaj, ze byles w armii. Kiedy idziesz do woja, sprawdzaja ci iloraz inteligencji. -Co ty powiesz! Zabilem pietnastu ludzi na polu walki. -Pewnie byles sanitariuszem. I zle odczytales nalepke na butli z lekarstwem. -Ty sobie uwazaj, zdechlaku! -Bo co? -Kiera nie ucieszy sie, gdy uslyszy, jaki ferment tu siejesz. Moze po krotkim poscie spuscisz z tonu. -Wal sie na ryj, faszystowska, skomuszala swinio! W ogolnodostepnym pasmie afinicznym uciszylo sie na dluzsza chwile. -Slyszales? - Zwrocil sie Pran Soo do Rocia w trybie jednokanalowym. -Slyszalem - odpowiedziala dusza opetujaca "Mindori". - Cos zaczyna isc po naszej mysli. -No chyba. Wystarczy troche pododawac. Dwoch na kazda slabo broniona planete. Kiedy przyjdzie pora na trudniejsze cele, Kiera bedzie miala bunt na pokladzie. -Ktory szybko stlumi, jesli nie znajdziemy alternatywnego zrodla pokarmu. -Wlasnie. Co tam na twoim odcinku? -Sledze "Lucky Logorna". Lada chwila wroci na Almaden. -Myslisz, ze ten caly Deebank polknie haczyk? -Sam zaczal kombinowac. Przynajmniej wyslucha mojej propozycji. * Naczelny admiral trzymal sie z daleka od strzezonego laboratorium CNIS-u, odkad w sali sadowej nr 3 zdarzyl sie ten feralny incydent. Maynard Khanna byl cholernie dobrym oficerem, do tego mlodym i sympatycznym. Samual zawsze uwazal, ze chlopak dochrapie sie zaszczytnego stanowiska w Silach Powietrznych. Niekoniecznie z jego wsparciem. Teraz nie zyl.Ceremonia pogrzebowa na wielowyznaniowym Trafalgarze byla krotka i prosta, choc stosownie uroczysta. Trumna okryta flaga, od stuleci nieodlaczny element sluzby wojskowej, zostala z szacunkiem zlozona na katafalku przed oltarzem przez straz honorowa w galowych mundurach. W zamierzeniu mialo to byc oddanie czci zmarlemu, lecz Samualowi kojarzylo sie bardziej z rytualem ofiarnym. Gdy tak stal w pierwszej lawce i szeptal slowa piesni, nagle przyszlo mu do glowy, ze Khanna moze przygladac im sie w tej chwili. Informacje wydobyte od jencow wskazywaly, ze nieszczesnicy uwiezieni w zaswiatach maja podglad na wydarzenia w swiecie materialnym. Poczul sie naprawde niewyraznie - nawet opuscil spiewnik, zeby spojrzec podejrzliwym wzrokiem na trumne. A jesli to wlasnie dlatego juz w czasach prehistorycznych sprawiano zmarlym uroczyste pochowki? Ceremonie pieczetujace przejscie czlowieka do innego swiata odbywaly sie we wszystkich kulturach. Krewni i znajomi zmarlego schodzili sie, zeby uszanowac pamiec po nim i dobrze mu zyczyc na ostatnia droge. Dla duszy, nagiej i samotnej, pewnym pocieszeniem bylaby swiadomosc, ze tyle osob wyraza zal po jego odejsciu. Cielesne szczatki Maynarda Khanny szydzily z idei spelnionego zycia. Umarl mlodo, w bolu, ani smiercia szybka, ani szlachetna. Samual Aleksandrovich uniosl spiewnik i podjal piesn z werwa, ktora zaskoczyl innych oficerow. Moze Khanne choc troche pocieszy wyraz bolesci na twarzy jego przelozonego. Jesli byla szansa, nie nalezalo jej zmarnowac. Teraz Samuala czekala konfrontacja z osoba, ktora sprawila mu tyle przykrosci. Jacqueline Couteur nadal siedziala w przywlaszczonym ciele. Nie lekala sie kodeksu karnego, ktory przewidywal surowe kary dla takich jak ona podstepnych, wielokrotnych mordercow. Towarzyszyly mu Mae Ortlieb i Jeeta Anwar z kancelarii przewodniczacego Zgromadzenia, a ponadto pani admiral Lalwani i kapitan Amr al-Sahhaf, nastepca Maynarda Khanny. Irytowala go obecnosc bliskich wspolpracownikow przewodniczacego, poniewaz swiadczyla o tym, ze jego decyzje i prerogatywy podlegaja politycznym naciskom. Olton Haaker mial prawo patrzec mu na rece, lecz w miare jak zaognial sie kryzys, robil to coraz mniej delikatnie. Po raz pierwszy cieszyl sie z tego, ze ruszyla operacja wyzwolenia Mortonridge. Namacalne sukcesy dzialan wojennych, zakrojonych na tak olbrzymia skale, odwracaly uwage Zgromadzenia i korporacji medialnych od poczynan Floty. Choc niechetnie, musial przyznac racje politykom, ktorzy rozwodzili sie na temat psychologicznych korzysci plynacych z tej kampanii. Osobiscie przejrzal kilka sensywizyjnych reportazy, zeby sprawdzic, jak idzie sierzantom. Boze, toneli w blocie! Doktor Gilmore i Euru powitali dystyngowana delegacje bez sladu nerwowosci. Dobry znak, pomyslal Samual. Nabral jeszcze wiekszej otuchy, kiedy Gilmore, prowadzac ich w glab laboratorium, ruszyl w strone sekcji fizyki i elektroniki zamiast do "klatki demona". Laboratorium technobiotyki nr 13 do zludzenia przypominalo zwyczajne wnetrza placowek badawczych. W dlugiej sali pod scianami ciagnely sie stoly laboratoryjne, blizej srodka zas staly postumenty przywodzace na mysl kostnice. Na koncu wydzielono kilka mniejszych, przeszklonych pomieszczen. Gdziekolwiek spojrzec, piely sie w gore, niczym wspolczesne megality, stosy eksperymentalnej aparatury. Wsrod nich lezaly skanery o ultrawysokiej rozdzielczosci i potezne bloki procesorowe. Jedyna rzecza, na ktora naczelny admiral zwrocil uwage, byly kadzie do klonowania, rzadko spotykane poza laboratoriami edenistow. -Co wlasciwie chcecie nam pokazac? - Spytala Jeeta Anwar. -Prototyp antypamieci - odpowiedzial Euru. - Zdolalismy ja zmontowac zaskakujaco latwo. Oczywiscie, mamy na skladzie rozne rodzaje psychobroni, wielokrotnie testowane. Reakcje chemiczne zachodzace w neuronach, zawiazane z przechowywaniem pamieci, zostaly bardzo dobrze poznane. -Jesli tak sprawa wyglada, dlaczego nikt wczesniej nie wymyslil czegos takiego? -To kwestia zastosowania - rzekl Gilmore. - Jak pan kiedys zauwazyl, im bardziej skomplikowana bron, tym mniej praktyczna, zwlaszcza w bitwie. Zeby antypamiec zadzialala skutecznie, nalezy poddac mozg dosc dlugiej sekwencji impulsow imprintowych. Nie mozna nia strzelac do wrogow jak zwyklymi kulami. Przeciwnik musi chwycic wiazke okiem, a wtedy kazdy gwaltowny ruch niweczy efekt, ba, nawet niefortunne zmruzenie powieki. Zreszta, gdyby wiedziano, ze uzywa sie takiej broni, programowano by implanty siatkowkowe do rozpoznawania wiazki i jej blokowania. Inna rzecz, gdy schwytamy jenca. Wowczas zastosowanie antypamieci jest niezwykle proste. Przy ostatnim sterylnym pokoju czekal na nich Mattox, zerkajacy przez szklana sciane ze wzrokiem dumnego taty. -Najwiecej problemow sprawily nam testy - wyjasnil. - Standardowe technobiotyczne procesory sa praktycznie nieprzydatne do naszych celow. Zaprojektowalismy uklad, ktory jest pelnym duplikatem typowej ludzkiej struktury neuronowej. -Mam rozumiec, ze sklonowaliscie mozg? - Spytala Mae Ortlieb z wyrazna nuta dezaprobaty. -Owszem, wzorzec struktury zostal skopiowany z ludzkiego mozgu - bronil sie Mattox - ale korzystalismy wylacznie z technobiotyki. Niczego nie klonowalismy. - Wskazal wnetrze sterylnego pokoju. Delegacja przysunela sie do szyby. W prawie pustym pomieszczeniu na jedynym stole stal blyszczacy, metalowy cylinder. U podstawy wpiete byly waskie weze, doprowadzajace plyny odzywcze z nieduzego aparatu do produkcji protein. W polowie wysokosci cylindra sterczal prostokatny pojemniczek z polprzezroczystego plastiku w kolorze bursztynu. Pojemniczek zawieral, zawieszona blisko gornej powierzchni, ciemna kulke z gestego tworzywa. Naczelny admiral przelaczyl implanty wzrokowe na silniejsze powiekszenie. -Sztuczne oko - stwierdzil. -Tak, sir - potwierdzil Mattox. - Probujemy stworzyc warunki zblizone do naturalnych. W praktyce antypamiec bedzie korzystac z ludzkiego nerwu wzrokowego. W odleglosci centymetrow od technobiotycznego oka zamocowano w prostych, metalowych lapkach czarny modul elektroniczny. Wychodzace z modulu kable swiatlowodowe byly wpiete do standardowych gniazd sieciowych. -Jakie procesy myslowe odtwarzacie w tym urzadzeniu? - Zapytala Mae Ortlieb. -Moje - odparl Euru. - Polaczylismy kore z procesorem zdolnym do afinicznej wymiany informacji. Przeslalem do niego kopie swojej osobowosci i pamieci. Wzdrygnela sie, kierujac spojrzenie na metalowy cylinder. -Czy to aby... Konieczne? -Biorac pod uwage okolicznosci, absolutnie tak - odpowiedzial z usmiechem. - Probujemy stworzyc mozliwie doskonale srodowisko doswiadczalne. Do tego potrzebny jest ludzki umysl. Prosze, niech pani przeprowadzi prosty test Turinga. - Dotknal bloku procesorowego na scianie przy sterylnym pomieszczeniu. Blysnela soczewka AV. -Kim jestes? - Spytala Mae Ortlieb z pewna niesmialoscia. -Chyba powinienem nazywac sie Euru 2 - odezwala sie soczewka AV. - Z drugiej strony Euru, pomagajac w badaniach nad antypamiecia, przeslal swoja osobowosc do matrycy neuronowej juz dwanascie razy. -W takim razie powinienes byc Euru 13. -Prosze nazywac mnie Juniorem", tak bedzie prosciej. -Uwazasz, ze zachowales swoje ludzkie zdolnosci? -Oczywiscie, doskwiera mi brak wiezi afinicznej, ale poniewaz nie bede istnial dlugo, jakos to zniose. Poza tym czuje sie w pelni czlowiekiem. -Chec popelnienia samobojstwa nie jest zdrowa ludzka cecha, tym dziwniejsza u edenisty. -Tak czy inaczej, poddaje sie testom. -Poddal cie twoj oryginalny wzorzec. A ty co, nie chcesz byc niezalezny? -Moze gdybym sie rozwijal przez kilka miesiecy, zaczalbym sie buntowac. Chwilowo jestem blizniaczym umyslem Euru seniora i godze sie na warunki eksperymentu. Naczelny admiral ze zmarszczonym czolem zapoznawal sie z sytuacja. Nie wiedzial, ze Gilmore tyle juz osiagnal. Zerknal z ukosa na Euru. -Jesli dobrze rozumiem, dusza powstaje w wyniku wspoldzialania spojnej, swiadomej mysli i energii zwiazanej z zaswiatami, obecnej w naszym materialnym swiecie. A wiec jesli przechowujesz obraz wlasnej swiadomosci, posiadasz teraz dusze. -Prawdopodobnie tak, panie admirale - odparl Euru junior. - To logiczny wniosek. -Wobec tego potencjalnie moglbys zostac niesmiertelna istota. A jednak to doswiadczenie unicestwi cie na zawsze. To straszna perspektywa, przynajmniej dla mnie, jesli nie dla ciebie. Nie wiem, czy mamy moralne prawo kontynuowac eksperyment. -Rozumiem panski punkt widzenia, panie admirale, ale moja tozsamosc jest dla mnie wazniejsza niz dusza czy dusze. Wiem, ze chociaz zostane wykasowany z tej struktury, ja, Euru, bede zyl nadal. Przetrwam jako suma siebie. Edenistom zyje sie lzej dzieki tej swiadomosci. Tak wiec istnieje wylacznie po to, zeby kultura edenistow nie zostala zburzona. Od najdawniejszych czasow ludzie umierali w obronie swoich domow i idealow, a przeciez nie zawsze wierzyli, ze maja dusze. Ja sie od nich nie roznie. W pelni swiadomie godze sie na eksperyment z antypamiecia, zeby moja rasa przezwyciezyla kryzys. -To sie nazywa test Turinga - zazartowala Mae Ortlieb. - Zaloze sie, ze staruszkowi nawet sie nie snilo o takiej rozmowie z maszyna, ktora chce dowodzic swojej inteligencji. -Jesli to wszystko... - Gilmore zawiesil glos. Naczelny admiral ponownie spojrzal na cylinder, zastanawiajac sie, czy nie wyrazic sprzeciwu. Wiedzial, ze jego stanowisko nie znalazloby uznania w oczach przewodniczacego, a nie chcial mieszac spraw wojskowych z politycznymi. -Mysle, ze wszystko - rzekl z wahaniem. Gilmore i Mattox popatrzyli na siebie z zaklopotaniem. Ten drugi przeslal datawizyjne polecenie procesorowi zarzadzajacemu sterylnym pokojem i szklo zmetnialo. -Nie chcemy nikogo narazac na posrednie dzialanie - wyjasnil. - Mozna sie polaczyc z kamera w srodku i sledzic przebieg eksperymentu. Choc w sumie nie bedzie co ogladac. Zapewniam, ze czujnik blokuje pasmo, w ktorym nadajemy antypamiec. - I rzeczywiscie, obraz pokazywany delegacji byl blady, wlasciwie pozbawiony kolorow. Zobaczyli tylko, jak z elektronicznego modulu wysuwa sie jednolity krazek i ustawia naprzeciwko oka w kapsulce. Nad obrazem przebiegly pozornie bezsensowne liczby. - Koniec - oswiadczyl Mattox. Naczelny admiral przerwal lacznosc z procesorem. Sciany sterylnego pokoju zrobily sie z powrotem przezroczyste, tuz przed tym jak krazek schowal sie w module. Gilmore odwrocil sie do soczewki AV. -Slyszysz mnie, junior? Soczewka nie zamrugala. Mattox otrzymal datawizyjny przekaz z aparatury monitorujacej stan macierzy neuronowej. -Zanikla aktywnosc fal mozgowych - powiedzial. - Wyladowania synaptyczne wylacznie nieuporzadkowane. -A zawartosc pamieci? - Zapytal Gilmore. -Prawdopodobnie trzydziesci do trzydziestu pieciu procent. Kiedy stan sie ustabilizuje, przeprowadze kompleksowe badania neurologiczne. - Czlonkowie zespolu badawczego CNIS-u usmiechali sie do siebie. -Swietnie! - Cieszyl sie Gilmore. - Do licha, fenomenalnie! Najnizszy poziom do tej pory. -To znaczy? - Spytal naczelny admiral. -Ustaly wszelkie procesy myslowe. Junior przestal myslec. W technobiotycznym mozgu pozostaly strzepy wspomnien. -Niesamowite - przyznala Mae Ortlieb. - Jaki bedzie nastepny etap? -Jeszcze nie wiadomo - rzekl Gilmore. - Musze przyznac, ze ta metoda niesie ze soba powazne ryzyko. Planujemy uzywac jej w charakterze grozby, zeby odstraszyc dusze od ingerencji w nasz swiat. -Zeby jeszcze dzialala tylko na nie... - Zauwazyla Jeeta Anwar. -Tu, niestety, rodzi sie szereg nowych problemow - zgodzil sie ze smutkiem Gilmore. -Niech zgadne - powiedzial naczelny admiral. - Jesli potraktujemy antypamiecia opetanego, wymazemy przy okazji wspomnienia nosiciela i zniszczymy jego dusze. -Niewykluczone - przyznal Euru. - Wiemy, ze umysl nosiciela nadal jest uzalezniony od mozgu, gdy intruz kontroluje cialo. Dowodem na to jest powrot do wladzy prawowitego wlasciciela, kiedy intruz ucieka po zamknieciu w kapsule zerowej. -A wiec antypamieci nie mozna uzywac przeciwko jednostkom? -Nie, sir, inaczej zabijemy dusze nosicieli. -Czy ta metoda w obecnym ksztalcie sprawdzi sie w zaswiatach? - Spytal twardo Samual. -Watpie, czy w ogole przebijemy sie w zaswiaty - odpowiedzial Mattox. - Na razie antypamiec jest zbyt wolna i za malo skuteczna. Udalo sie rozproszyc procesy myslowe juniora, ale jak widzielismy, nie wszystkie wspomnienia ulegly zatarciu. Obszary mozgu, ktore nie sa aktywne w momencie wtargniecia antypamieci, prawdopodobnie sa od niej odizolowane, poniewaz zostaja przerwane kanaly myslowe, laczace sie z nimi w normalnych warunkach. Gdyby porownac umysl do miasta, mielibysmy niszczenie ulic i pozostawianie budynkow. Zakladajac, ze nic laczaca intruza z zaswiatami jest dosc cienka, nie ma gwarancji, ze antypamiec przedostanie sie tam w niezmienionym ksztalcie. Musimy zaprojektowac duzo szybsza wersje. -Ale pewnosci nie ma? -Nie, sir. Jedynie teorie i przypuszczenia. Przekonamy sie o skutecznosci danej wersji tylko wtedy, gdy sprawdzi sie w dzialaniu. -Klopot w tym - dodal cicho Euru - ze pelnosprawna antypamiec pozabija wszystkie dusze w zaswiatach. -Naprawde? -Tak, sir - przyznal Gilmore. - W tym sek. Trudno o test lub demonstracje na ograniczona skale. Antypamiec jest w istocie rzeczy bronia masowej zaglady. -Nigdy nie przekonamy dusz, ze to cos strasznego - zabrala glos Lalwani. - Szczerze powiedziawszy, biorac pod uwage sytuacje w zaswiatach, rzadko ktora w ogole zwrocilaby uwage na ostrzezenie. -W zadnym wypadku nie moge zezwolic na uzycie broni, ktora unicestwi miliardy istnien ludzkich - oswiadczyl naczelny admiral. - Czekam na inne propozycje. -Alez panie admirale... -Przykro mi, doktorze Gilmore. Wiem, ze kosztowalo to pana wiele trudu, doceniam wysilki panskiego zespolu. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie sprawy, jak powazna jest grozba ze strony opetanych, ale nawet ona nie bylaby wystarczajacym usprawiedliwieniem takiej odpowiedzi. -Admirale, chwytalismy sie juz wszelkich mozliwych sposobow! Teoretycy z kazdej dziedziny wiedzy, jaka tylko istnieje, tworzyli najdziwniejsze koncepcje. Probowalismy nawet egzorcyzmow, jak ten ksiadz na Lalonde, ktory twierdzi, ze to skuteczna metoda. I nic, doslownie nic nie rokowalo nadziei! Tylko w tym jednym przypadku odnotowalismy postep. -Doktorze, ja nie neguje panskich osiagniec ani poswiecenia, ale z pewnoscia pan rozumie, ze takie zastosowanie antypamieci z punktu widzenia moralnego i etycznego jest nie do przyjecia. Pan namawia mnie do ludobojstwa. Prosze sie nie spodziewac, ze kiedykolwiek wyjdzie z moich ust zgoda na uzycie tej bestii. Ani tez, jak podejrzewam i mam nadzieje, z ust innego oficera armii. Prosze mi znalezc alternatywne rozwiazanie. Ten projekt jest zakonczony. Pracownicy sztabu naczelnego admirala zakladali sie, ile czasu uplynie, nim przewodniczacy Haaker poprosi o wyjasnienia. Zwyciezca obstawial dziewiecdziesiat siedem minut. Siedzieli naprzeciwko siebie przy owalnym stole, w okraglym pomieszczeniu, prowadzac rozmowe w sensywizyjnym srodowisku o pierwszym stopniu zabezpieczenia. Na wirtualnych twarzach obojetnosc, w glosie opanowanie. -Samual, nie mozesz wstrzymac badan nad antypamiecia - zagail przewodniczacy. - To nasza ostatnia deska ratunku. W swoim gabinecie Samual Aleksandrovich usmiechnal sie do siebie, gdy Haaker zwrocil sie do niego po imieniu. Zawsze tak postepowal, jesli zamierzal bronic swojego zdania do ostatka. -Nie liczac kampanii wyzwolenia Mortonridge, tak? - Wyobrazil sobie, jak Haaker sciaga swoje waskie usta, zdenerwowany tym przytykiem. -Jak sam kiedys byles laskaw powiedziec, wyzwolenie Mortonridge nie jest ostatecznym rozwiazaniem problemu. Jest nim antypamiec. -Niewatpliwie, lecz to zbyt radykalny srodek. Nie wiem, czy Mae i Jeeta wyjasnily to panu jak nalezy, ale zdaniem naukowcow, wymordujemy wszystkie dusze w zaswiatach. Nie moze pan brac na powaznie takiej mozliwosci. -Samual, te dusze, o ktore tak sie martwisz, probuja nas zniewolic. Musze przyznac, ze dziwi mnie twoje stanowisko. Jestes zolnierzem, zatem wiesz, ze wojna z reguly jest rezultatem totalnego zaslepienia i konfliktu interesow. Nasz dzisiejszy kryzys jest tego swietnym przykladem. Dusze rozpaczliwie pragna wrocic, a my nie mozemy im na to pozwolic. Jesli im sie uda, wymrze cala ludzkosc. -Obroca wniwecz wiekszosc naszych osiagniec, to prawda, lecz zycie sie nie skonczy. Zreszta, nie wierze, by mogli nas wszystkich opetac. Spolecznosc edenistow stawia im wyjatkowo skuteczny opor. I juz prawie przestali sie rozprzestrzeniac. -Dzieki twojej kwarantannie. Opracowales swietna taktyke, nie przecze, lecz do tej pory nie wynalezlismy sposobu na przelamanie impasu. A tego oczekuja od nas obywatele Konfederacji. Wrecz sie domagaja. Opetani rozprzestrzeniaja sie duzo wolniej, ale jednak. Obaj to wiemy. A przepisy kwarantannowe sa notorycznie lamane. -Pan chyba nie wyobraza sobie konsekwencji. Tam sa miliardy dusz, miliardy! -I przezywaja meczarnie. Z jakiegos powodu nie potrafia stamtad odejsc, co, jesli wierzyc Latonowi, jest calkiem mozliwe. Nie sadzisz, ze z zadowoleniem przyjma prawdziwa smierc? -Niektorzy moze tak. Chyba sam bym skorzystal. Ale zaden z nas nie ma prawa decydowac za nich. -Zmusili nas do decydowania. Kto na kogo napadl? -Nie znaczy to, ze mamy ich od razu zlikwidowac. Lepiej im pomoc, bo wtedy pomozemy tez sobie. Nie rozumie pan tego? Przewodniczacy zrezygnowal z obojetnej miny i pochylil sie nad stolem. -Oczywiscie, ze rozumiem - rzekl powaznym tonem. - Nie probuj mi przypinac latki skonczonego lotra. Popieram cie, Samual, bo wiem, ze nikt nie dowodzilby Flota lepiej od ciebie. I to poparcie mi sie oplacilo. Na razie panujemy nad sytuacja polityczna, zamykamy usta nerwusom. Pytanie tylko, jak dlugo jeszcze? W koncu trzeba bedzie przedstawic Konfederacji ostateczne rozwiazanie. Chwilowo pracujemy nad jednym pomyslem, ktory ma szanse powodzenia: antypamiec. Nie moge pozwolic, Samual, zebys przerwal prace. Nadeszly straszne czasy. Musimy siegnac po wszystkie srodki, chocby sie wydawaly najbardziej niemoralne. -Nigdy nie pozwole uzyc takiej broni. Dusze roznia sie od nas, lecz to wciaz ludzie. Przysiegalem stac na strazy ludzkosci w calej Konfederacji. -Nikt ci nie kaze wydawac rozkazu. Decyzja o wykorzystaniu tego rodzaju broni nigdy nie lezy w kompetencjach wojska. To my wydajemy werdykt: politycy, ktorych tak nie znosisz. -Czasem sie z nimi nie zgadzam. - Naczelny admiral pozwolil sobie na lekki usmiech. -Probuj dalej, Samual. Zagon zespol Gilmore'a do szukania mniej drastycznego rozwiazania. Humanitarnego. Tak samo jak ty, chcialbym je zobaczyc. Ale maja rownolegle prowadzic prace nad antypamiecia. Nastapila pauza. Samual wiedzial, ze jesli teraz odmowi, Haaker, wykorzystujac swoj urzad, wyda oficjalne rozporzadzenie. A to z kolei uniemozliwi mu efektywne pelnienie funkcji naczelnego admirala. Wielkiego wyboru wiec nie mial. -Rozumiem, panie przewodniczacy. Haaker z mdlym usmieszkiem polecil procesorowi przerwac rozmowe, majac swiadomosc, ze jego dyplomatyczna zagrywka nie przedostanie sie do wiadomosci osob trzecich. Techniki szyfrowania stosowane podczas konferencji o pierwszym stopniu zabezpieczenia uznawano wszak za nie do zlamania. Eksperci do spraw bezpieczenstwa lubili sie poslugiwac obrazowym porownaniem: gdyby wszystkie jednostki sztucznej inteligencji pracowaly rownoczesnie, zlamalyby szyfr w czasie pieciokrotnie dluzszym od wieku wszechswiata. Dlatego pracownicy wydzialu CNIS-u zajmujacego sie bezpieczenstwem przeplywu danych - jak tez ich odpowiednicy z ESA i B7 - zestresowaliby sie, gdyby im powiedziano, ze na ekranie kolorowego telewizora Sony Trinitron, doskonalej repliki 27-calowego odbiornika z lat osiemdziesiatych XX wieku, pokazywane jest na zywo spotkanie naczelnego admirala i przewodniczacego Zgromadzenia Ogolnego, ktoremu przyglada sie widownia zlozona z pietnastu zaaferowanych dwumilenijnych staruszkow i jednej znudzonej dziesieciolatki. * Tracy Dean westchnela, sfrustrowana, gdy obraz sie skurczyl do postaci malenkiej fosforyzujacej plamki na srodku ekranu.-No pieknie, nie ma co. Teraz to wsadza kij w mrowisko. Jay majtala nogami, usadowiona na wysokim taborecie. Budynek klubowy - oprocz tego, ze pelnil role centrum spotkan towarzyskich - goscil w swoich progach obserwatorow w stanie spoczynku, ktorzy nie chcieli przebywac samotnie w domkach letniskowych. Byl to przestronny gmach z szerokimi korytarzami i sklepionymi przejsciami do slonecznych pomieszczen, przypominajacych hotelowe hole. Z bialymi, otynkowanymi scianami kontrastowaly podlogi wylozone ciemnoczerwona terakota. W spotykanych na kazdym kroku glinianych donicach rosly wysokie palmy. Przez otwarte okna przelatywaly tam i z powrotem - potracajac fioletowych, kulistych dostarczycieli - ptaszki o szkarlatno-zlotych cialach i turkusowych, bloniastych skrzydelkach. W budynku klubowym przede wszystkim stawiano na wygode. Nie stosowano tu schodow ani stopni, tylko lagodne pochylnie. Krzesla i fotele byly luksusowo tapicerowane, a jedzenie - miekkie, nie wymagajace trudnego przezuwania - podawali uniwersalni dostarczyciele. Przez pierwsze piec minut zwiedzania podobalo sie tutaj dziewczynce. Tracy oprowadzala ja po wszystkich pokojach i przedstawiala mieszkancom - dosc dziarskim mimo kruchego wygladu. Oczywiscie, kazdy wital sie z nia radosnie, nadskakiwal, glaskal po glowie, figlarnie mrugal okiem, zachwalal jej nowa sukienke albo czestowal ciastkami, cukierkami i lodami o dziwnych nazwach. Rzadko wstawali z krzesel, pochlonieci ogladaniem wydarzen rozgrywajacych sie w Konfederacji i nostalgicznych programow z minionych wiekow. Jay i Tracy spedzily wieksza czesc popoludnia przed ekranem telewizora. Mieszkancy przekonywali sie nawzajem, ktory program wybrac. Przegladali pokazywane na zywo tajne narady polityczne i wojskowe, przerywajac je odcinkami "Happy Days", w czasie ktorych wybuchaly salwy smiechu, zsynchronizowane z dretwym, telewizyjnym podkladem smiejacej sie widowni. Byl nawet czas na reklame. Jay usmiechala sie z politowaniem, patrzac na malo zabawnych archaicznych bohaterow, i ukradkiem spogladala za okno. Od trzech dni bawila sie na plazy grami wyczarowanymi przez uniwersalnych dostarczycieli, plywala, wedrowala po piasku i zapuszczala sie do spokojnej dzungli. Posilki w niczym nie ustepowaly tym, ktore jadla w Tranquillity. Tracy zalatwila jej blok procesorowy z soczewka AV, za pomoca ktorego mogla odbierac programy rozrywkowe z Konfederacji. Ogladala je co rano przez pare godzin. Kilka razy pokazal sie Richard Keaton, zeby sprawdzic, co u niej. Prawde mowiac, czula juz lekki przesyt. Wciaz ja kusily planety zawieszone malowniczo na niebie; przypominaly, ze w ojczystym ukladzie slonecznym Kiintow zycie toczy sie zwawiej niz na plazy ludzi. Tracy przyuwazyla teskne spojrzenie dziewczynki i poglaskala ja po rece. -Sa duze roznice kulturowe - powiedziala konfidencjonalnym tonem, gdy zalamany Fonz otrzymywal bilet do wojska. - Zeby zrozumiec humor, trzeba znac klimat epoki. Jay z powaga pokiwala glowa, zastanawiajac sie, kiedy bedzie jej wolno spotkac sie znowu z Haile, duzo zabawniejsza od Fonza. Potem ktos przelaczyl program, zeby posluchac rozmowy Haakera i Samuala Aleksandrovicha. -Tym razem korpus musi interweniowac - stwierdzila starsza pani imieniem Saska. - Beda klopoty, jesli antypamiec przeniesie sie poza ludzkie spektrum. -Korpus nic nie zrobi - odparla Tracy. - Jak zwykle. Bedzie, co ma byc, zapomnialas? -Sprawdzcie sobie w materialach zrodlowych - odezwala sie inna kobieta. - Po odkryciu zaswiatow niejedna rasa rozwazala uzycie podobnej broni. Mamy osiemnascie potwierdzonych przypadkow jej zastosowania. -To okropne. I co sie stalo? -Bron sie nie sprawdzila. Wyeliminowano tylko skromny odsetek transcendentnej populacji. Wsrod transcendentnych wystepuja zbyt silne zaklocenia, zeby antypamiec mogla sie swobodnie rozprzestrzeniac. Zadna rasa nie stworzyla wystarczajaco szybkiej i skutecznej. Ta droga prowadzi na manowce. -Zgadza sie, lecz ten idiota Haaker nie przekona sie, poki nie sprobuje - burknal Galie, jeden z mezczyzn. - Nie mozemy pozwolic, zeby ludzie umierali, nawet transcendentni. Jeszcze nie umarl zaden czlowiek. -Za to sporo wycierpielismy - odezwal sie ktos mrukliwie. -Niedlugo zaczna ginac ludzie na usunietych swiatach. -Mowie wam, korpus nie bedzie interweniowal. -Mozemy zlozyc wniosek - powiedziala Tracy. - Przynajmniej poprosmy, zeby nam pozwolili monitorowac przebieg badan nad antypamiecia. Badz co badz, jesli teoretycznie mozna wynalezc antypamiec na tyle szybka, by spustoszyla zaswiaty, to z pewnoscia wynajdzie ja nasza rasa z fiolem na punkcie zbrojenia. -W porzadku - rzekla Saska - lecz musimy miec wiekszosc, nim przedlozymy wniosek kierownictwu. -Nie widze problemu - powiedzial Galie. Tracy usmiechnela sie lobuzersko. -Znam kogos, kto nadaje sie idealnie do tej szczegolnej misji. Zewszad rozlegly sie pomruki dezaprobaty: -Jego? -On dba tylko o swoj tylek, jesli mam byc szczera. -I kiepsko u niego z dyscyplina. -To bedzie misja skazana na niepowodzenie. -Przemadrzaly bubek. -Bzdury! - Warknela Tracy. Polozyla reke na ramionach Jay. - Ty go lubisz, prawda? -Kogo? -Richarda. -A... - Jay uniosla Ksiecia Della. Z jakiegos niewytlumaczalnego powodu nie potrafila sie rozstac z misiem. - Dostalam go od niego - oswiadczyla wszem wobec. Tracy parsknela smiechem. -No i prosze. Arnie, przygotujesz wniosek? Znasz od podszewki kruczki proceduralne. -Niech bedzie. - Mezczyzna podniosl rece na znak wymuszonej uleglosci. - Chyba znajde troche czasu. Ponownie wlaczono telewizor. Rozlegla sie melodia z "I Love Lucy". Tracy z grymasem na twarzy ujela dlon Jay. - Chodz, zlociutka, pewnie sie juz dosc wynudzilas. -Kim jest ten korpus? - Spytala Jay, kiedy wychodzily frontowymi drzwiami w ostre promienie slonca. Tuz obok na kamiennym cokole stal czarny, zelazny bicykl. Gdy zobaczyla go po raz pierwszy, wieki sie zastanawiala, jak ludzie na tym jezdzili. -Korpus to nie jest osoba - odpowiedziala Tracy. - To u Kiintow bliski odpowiednik konsensusu edenistow. Laczy w sobie rzad i filozofie. Przepraszam, chyba nie wyrazilam sie jasno. -To znaczy, ze on tu rzadzi? Tracy zawahala sie na ulamek sekundy. -Tak, to prawda. Musimy przestrzegac jego praw. A najwazniejsze z nich dotyczy nieingerowania w cudze sprawy. Haile zlamala je, gdy cie tu sprowadzila. -Boicie sie tej broni, tej antypamieci? -Nawet bardzo, choc kazdy skrywa uczucia. Ta rzecz moze spowodowac straszliwe zniszczenia, jesli zostanie uruchomiona w zaswiatach. Nie mozemy na to pozwolic, zlociutka. Dlatego chce poslac Richarda na Trafalgara. -Czemu jego? -Slyszalas, co mowili. Brakuje mu dyscypliny. - Mrugnela juz bardziej radosnie. Zaprowadzila Jay do kregu z czarnego marmuru. Dziewczynka widziala wiele podobnych kregow, rozrzuconych wokol skupiska domkow; dwa namierzyla nawet w klubowym budynku. Kilkakrotnie widziala, jak pojawiaja sie nad nimi czarne kule, z ktorych ktos sie wylania. Raz wbiegla do kregu, zamknela oczy i wstrzymala oddech. Nic sie jednak nie stalo. Przypuszczalnie powinna polaczyc sie datawizyjnie z jakims procesorem kontrolnym. Tracy przystanela nad skrajem kregu i uniosla palec. - Oho, ktos chce sie z toba zobaczyc. Zmaterializowala sie czarna sfera i nagle przed dziewczynka stala Haile, machajaca niepewnie na wpol uformowanymi ramionami. -Przyjaciolka Jay! Duza radosc! Jay pisnela, uszczesliwiona, i podbiegla, zeby zarzucic rece na szyje mlodego Kiinta. -Gdzie bylas? - Zapytala z wyrzutem. - Tesknilam za toba. -Ostatnio duzo sie ucze. -Na przyklad czego? Traktamorficzne ramie owinelo sie dziewczynce wokol nadgarstka. -Jak dzialaja rozne rzeczy. -Jakie rzeczy? -Korpus - odpowiedziala Haile tonem pelnym respektu. Jay poskrobala ja po czubku glowy. -A, to... Wszyscy tu sie zloszcza na ten korpus. -Na korpus? Niemozliwe. -Nie pomaga ludziom z tymi opetanymi, przynajmniej tak, jak bysmy chcieli. Nie przejmuj sie, Tracy zlozy wniosek. W koncu wszystko sie ulozy. -Zatem dobrze. Korpus jest bardzo madry. -Taak? - Jay poklepala Haile po przedniej nodze, na co ta poslusznie zgiela kolano. Dziewczynka zwinnie wdrapala sie na grzbiet. - A zna jakies fajne zamki z piasku? Haile ciezkim krokiem wyszla z czarnego kregu. -Korpus nie ma wiedzy w kwestii budowy zamkow z piasku. Jay wyszczerzyla zeby w usmiechu. -Tylko badzcie grzeczne - napomniala je Tracy. - Wiem, ze umiecie plywac, ale nie wchodzcie na gleboka wode. Dostarczyciele pomoga wam, jesli napytacie sobie biedy, lecz nie w tym rzecz. Musicie nauczyc sie odpowiedzialnosci. Rozumiecie? -Tak, Tracy. -Mam tego swiadomosc. -W porzadku, w takim razie milej zabawy. Aha, Jay, nie opychaj sie tyle slodyczami. Robie dzis kolacje i bede zla, jesli niczego nie tkniesz. -Dobrze, Tracy. - Jay scisnela kolanami Kiinta, ktory pognal przed siebie. Szybko oddalili sie od starszej kobiety. -Mocno cie ukarali za to, zes mnie uratowala? - Nie kryla zaciekawienia. -Korpus ma duzo wyrozumialosci. Dal wybaczenie. -Ekstra. -Ale mam tego wiecej nie robic. Jay czule podrapala ja po ramionach, gdy zbiegaly nad wode. -Hej, coraz lepiej idzie ci chodzenie! Reszta popoludnia uplynela im sielsko. Zupelnie jak za dawnych czasow w zatoczce w Tranquillity. Plywaly, a gdy uslugujacy im dostarczyciel dal im gabke i szczotke, Haile zostala solidnie wyszorowana. Wybudowaly kilka zamkow, choc mialki piasek nie ulatwial zadania. Jay zaryzykowala i zamowila dwa lody na patyku z czekolada i migdalami. Byla pewna, ze gdyby zjadla ich wiecej, dostarczyciel donioslby o tym komu trzeba. Troche poodbijaly lekka pilke plazowa, a kiedy sie zmeczyly, Jay zagadnela o ojczysty uklad Kiintow. Haile wiedziala niewiele wiecej od tego, o czym wczesniej mowila Tracy, ale przy kazdym trudniejszym pytaniu konsultowala sie z korpusem. Informacje dawaly do myslenia. Okazalo sie na przyklad, ze zlepek domkow letniskowych jest jedna z trzech ludzkich osad na skadinad niezamieszkanej wyspie o dlugosci piecdziesieciu kilometrow. Nazywala sie Wioska. -Cala wyspa nazywa sie Wioska? - Zdumiala sie Jay. -Tak. Sami byli obserwatorzy obstawali przy tym. Korpus podejrzewa, ze w tej nazwie kryje sie ironia. Ja nie wiem, co to ironia. -Roznice kulturowe - stwierdzila Jay z wyzszoscia. Wioska wchodzila w sklad rozleglego archipelagu, bedacego domem dla obserwatorow z osmiuset samoswiadomych ras ksenobiotycznych. Jay z rozmarzeniem spogladala na jacht zakotwiczony nieopodal. Coz by to byla za przygoda: zeglowac po tym morzu, gdzie w kazdym porcie spotyka sie przedstawicieli innej rasy. -Sa tu Tyratakowie? -Nieliczni. Korpusowi trudno osadzac wyslannikow w ich spolecznosci. Zamieszkuja mnostwo swiatow, wiecej nisz zrzesza Konfederacja. Korpus twierdzi, ze sa nieprzystepni. Korpus martwi sie tym ostatnio. - Haile opowiadala jej o swiecie, gdzie teraz mieszkala. Planeta nazywala sie Riynine. Nang i Lieria wybraly sobie dom w jednym z duzych miast, zajmujacych powierzchnie calego kontynentu. Wsrod zieleni pietrzyly sie kopuly, wieze i inne kolosy. Mieszkaly tam setki milionow Kiintow, totez Haile poznala mase rowiesnikow. - Mam teraz wielu nowych przyjaciol. -Fajnie. - Jay zdusila w sobie zazdrosc. Riynine nie byla widoczna z Wioski. Znajdowala sie daleko w Luku, prawie za oslepiajaca tarcza slonca. Zlatywaly sie tam, jako do jednej z najwazniejszych planet Kiintow, chmary statkow kosmicznych ze swiatow rozrzuconych po calym obszarze galaktyki. Bylo ich tyle, ze tworzyly nad atmosfera ruchliwa, srebrzysta mgielke. - Zabierz mnie tam - poprosila. Marzyla, zeby na wlasne oczy zobaczyc te cudenka. - Chcialabym poznac twoich nowych przyjaciol i zobaczyc miasto. -Korpus wolalby cie nie niepokoic. Dziwne rzeczy sa tam do zobaczenia. -Prosze cie, prosze, bo umre z ciekawosci! Przeciez to niesprawiedliwe: jestem tak daleko w podrozy i nie moge obejrzec sobie tego, co najciekawsze. Prosze cie, Haile, popros korpus w moim imieniu! -Przyjaciolko Jay, uspokoj sie, prosze. Zapytam, obiecuje. -Dziekuje, dziekuje, dziekuje! - Podskoczyla i zatanczyla wokol Haile, ktora wyciagala smukle traktamorficzne ramiona, zeby ja zlapac. -Hej, wy tam! - Rozleglo sie. - Wyglada na to, ze dobrze sie bawicie. Jay zatrzymala sie, zdyszana i zarumieniona. Zmruzyla oczy i spojrzala na postac zblizajaca sie do nich po blyszczacym piasku. -Richard? Usmiechnal sie. -Przyszedlem sie pozegnac. -Aha. - Odetchnela gleboko. Ostatnio wszystko w jej zyciu bylo tak krotkotrwale. Ludzie, miejsca... Przekrzywila glowe. - Wygladasz inaczej. Mial na sobie granatowy mundur, czysty i wyprasowany, oraz czarne, wypastowane buty. Pod pache wetknal czapke z daszkiem. Kucyk zniknal, a wlosy zostaly przystrzyzone na dlugosc centymetra. - Starszy porucznik Keaton, Sily Powietrzne Konfederacji. Oczekuje rozkazow, pani! - Zasalutowal. Jay zachichotala. -To moja kolezanka Haile. -Czesc, Haile. -Witaj, Richardzie Keatonie. Richard wygladzil bluze i wyprostowal ramiona. -Co o tym sadzicie? Jak wygladam? -Elegancko. -Aha, wiedzialem! Faktycznie, za mundurem panny sznurem! -Naprawde musisz leciec? -No. Nasza droga Tracy wpisala mnie na liste. Udaje sie na Trafalgara, zeby uchronic wszechswiat przed zlym doktorem Gilmore'em, ktory nie wie, ze jest zly, w tym szkopul. Ignorancja jest przyczyna wielu tragedii. -Dlugo cie nie bedzie? - Nie spodziewala sie, ze tak sie to szybko potoczy. Tracy wspomniala o tej misji zaledwie pare godzin temu, a tu prosze, juz sie rozpoczynala. -Roznie moze byc, dlatego koniecznie chcialem sie z toba pozegnac. I powiedziec, zebys sie nie martwila. Tracy i te wszystkie ciotunie chca dobrze, ale latwo wpadaja w panike. Chce, bys wiedziala, ze ludzkosc jest o wiele madrzejsza i odporniejsza, niz uwazaja te urocze kumoszki. Uczestniczyly w naszych dziejach od tej gorszej strony. Wiem, kim dzisiaj jestesmy, a wlasnie dzien dzisiejszy ma najwieksze znaczenie. Slowo daje, Jay, stoimy przed wielka szansa. Objela go ramionami. -Bede sie opiekowac Ksieciem Dellem. -Dzieki. - Rozejrzal sie z teatralna poza i znizyl glos. - Przy najblizszej okazji... Popros dostarczyciela o deske surfingowa i skuter wodny. Tylko pamietaj... Sama na to wpadlas. Dobra? Pokiwala glowa energicznie. -Dobra. * Ten remont nie dorownywal rozmachem dwom poprzednim, niewatpliwie jednak "Lady Makbet" stanowila niezgorsze zrodlo dochodow dla przedsiebiorstw serwisowych, ktore prowadzily dzialalnosc na przeciwobrotowym kosmodromie w Tranquillity. Kilka elementow z wyposazenia modulow mieszkalnych peklo na skutek ogromnych przyspieszen, na jakie pozwalal naped na antymaterie. Nalezalo tez zamontowac w komorach ladunkowych dodatkowe zbiorniki na mase reakcyjna. Z mysla o Kempsterze Getchellu instalowano specjalistyczna aparature pomiarowa i ladowano zespol nieduzych satelitow badawczych. Zdejmowano tez plyty kadluba, zeby zamocowac rezerwowy wezel modelowania energii.Kiedy Ione wfrunela do sterowni przedzialu dokowego, w scianach chowaly sie rozpylacze pianki izolacyjnej. Pod kregiem reflektorow, swiecacych na krawedzi stromego, metalowego krateru, "Lady Makbet" zachwycala nieskazitelnym, srebrzystobialym lsnieniem. Joshua rozmawial przy oknie z pracownikiem zajmujacym sie konsoletami, ustalajac kolor i czcionke numeru rejestracyjnego i nazwy statku. Chude, przegubowe ramie wysuwalo sie juz pod nadzorem operatora, a jonowa glowica malujaca ustawiala sie pod wlasciwym katem. -Planowy start za dwadziescia osiem minut - powiedziala Ione. Joshua usmiechnal sie z drugiej strony sterowni. Opuscil pracownikow i przysunal sie do niej. Pocalowali sie. -To mam jeszcze kupe czasu. Przeciez nie polece bez nazwy na kadlubie. Poza tym inspektorzy z Komisji Astronautycznej wydali nam juz zezwolenie na lot. -Dahybi poradzil sobie z nowym wezlem? -W koncu tak, ale trzeba bylo leciec po pomoc do producenta. Jastrzab przywiozl z Halo dwoch programistow, ktorzy rozwiklali problem z synchronizacja. Chryste, jak ja kocham te misje o priorytetowym znaczeniu! -No to sie ciesze. -Jeszcze tylko zaladujemy osy bojowe, a Ashly wroci nowym pojazdem serwisowym z przedzialu Dessaulta. Naukowcy sa juz w komplecie na pokladzie. Leci z nami Kempster, Renato, a takze Mzu z agentami. Parker Higgens woli podrozowac "Oenone" z Oski Katsura i jej asystentami. -Nie miej zalu do Parkera. Zreszta, biedaczek dostaje w podrozy strasznych mdlosci. Joshua zrobil taka mine, jakby Ione wyskoczyla z jakas absurdalna uwaga. -Mamy sierzantow w kapsulach zerowych. "Lady Makbet" taszczy duzo wiekszy bagaz niz "Oenone". -To nie zawody, Joshua. Usmiechnal sie kacikiem ust i przyciagnal ja do siebie. -Wiem. Z luku wypadl Liol. -Josh! No, jestes wreszcie! Sluchaj, nie mozemy... A... -Czesc, Liol - przywitala sie slodko Ione. - Milo spedzasz czas w Tranquillity? -No... Super tu jest, dzieki. -Zrobiles na Dominique niesamowite wrazenie. Ciagle o tobie gada. Liol skrzywil sie i popatrzyl na Joshue z niema prosba. -Chyba sie z nia nie pozegnales, prawda? - Spytala Ione. Liol spiekl takiego raka, ze neuronowy nanosystem nie zdolal wyretuszowac rumienca. -Pomagam Joshowi, mam duzo roboty. Hej, a moze ty ja pozegnasz ode mnie? -Dobrze, Liol. - Starala sie nie parsknac smiechem. - Powiadomie ja, ze poleciales. -Dzieki, Ione, masz u mnie dlug wdziecznosci. Ee... Josh, jestes potrzebny na pokladzie. Ione i Joshua zachichotali, kiedy zniknal pod wlazem. -Uwazaj na siebie - odezwala sie po chwili. -Jak zawsze. Powrotna podroz do apartamentu trwala bardzo dlugo. Moze dlatego, ze nagle poczula sie taka samotna? -Przyjal to wszystko ze stoickim spokojem - stwierdzila osobowosc habitatu. -Tak myslisz? W srodku az go skreca. Mowi sie, ze czasami lepiej nie wiedziec, i chyba sporo w tym prawdy. No ale przeciez w koncu sam by sie domyslil, a takie trwanie w zawieszeniu nie przyniosloby nam zadnych korzysci. -Jestes wzorem zdrowego rozsadku. -Coz mi po nim, skoro mam zlamane serce? Wybacz, niepotrzebnie sie maze. Znowu te hormony. -Kochasz go? -W kolko o to pytasz. -A ty za kazdym razem dajesz inna odpowiedz. -Wiesz, ze jest mi drogi. Boze, dwojka dzieci z facetem chyba o czyms swiadczy. On jest przeuroczy. Ale czy kocham? Sama nie wiem... Chyba kocham to, jaki jest, nie zas jego. Gdybym go naprawde kochala, probowalabym go zatrzymac. Znalezlibysmy tu dla niego jakies pozyteczne zajecie. Z drugiej strony, moze ze mna cos nie tak. Moze nigdy sie w nikim naprawde nie zakocham, poki bede miala ciebie. - Zamknela oczy w pustym wagoniku kolejki tunelowej i popatrzyla, jak z przedzialu dokowego wynurza sie platforma z "Lady Makbet". Rozlozyly sie panele termozrzutu, przewody startowe wpiete do gniazd w dolnej czesci kadluba odskoczyly. Rozwiala sie chmura gazu i srebrzystego pylu. Na obwodzie kadluba zapalily sie jasne, niebieskie ogniki silnikow jonowych. Statek uniosl sie lekko. Dziesiec tysiecy kilometrow dalej ustawiala sie w szyku eskadra Mereditha Saldany. "Oenone" oderwal sie chyzo od cokolu i podazyl na spotkanie z "Lady Makbet". Oba jakze rozne statki zrownaly sie predkoscia i poszybowaly w strone eskadry. -Nie jestem substytutem czlowieka - powiedzialo lagodnie Tranquillity. - Nie bede roscil sobie praw do ciebie. -Wiem, ale jestes moja pierwsza miloscia i zawsze nia bedziesz. Mezczyznie ciezko walczyc z takim rywalem. -Dowodcy jastrzebi daja sobie rade. -Mowisz o Syrinx? -Miedzy innymi. -To sa edenisci, patrza na to inaczej. -To zapoznaj sie z paroma, poki tu jestesmy. Ich z pewnoscia nie oniesmiele. -Dobry pomysl, ale... Nie wiem, czy to dlatego, ze jestem Saldana, w kazdym razie wolalabym, zeby edenizm nie byl lekarstwem na wszystkie moje problemy. Stworzyli wspaniala kulture, ale jesli sie stad nie ruszymy, jesli zwiaze sie z edenista, zostaniemy wchlonieci. -Nie ma sensu wracac do Mirczuska. Rozwiazalismy tajemnice Laymilow. -Rozumiem, ale mimo to nie przystapie do edenistow. Jestesmy niepowtarzalni, ty i ja. Moze i stworzono nas do okreslonego celu, lecz my sie rozwijamy. Chcemy zyc po swojemu, mamy prawo decydowac o swojej przyszlosci. -Jesli opetani nas w tym nie wyrecza. -Watpie. Wyprawa Joshuy to jedna z setek rozmaitych prob rozwiazania problemu. Ludzkosc pokona wszystkie trudnosci. -Nie obedzie sie bez zmian. Zmienia sie na pewno edenisci, beda musieli zrewidowac swoje nastawienie do religii. -Niekoniecznie. Zaswiaty tylko umocnia ich w przekonaniu, ze spirytualizm jest pusta koncepcja, a wszystko ma swoje racjonalne wytlumaczenie, choc czasem zadziwiajace. Juz samo to, ze zgodnie z zapewnieniem Latona nie utkna w zaswiatach, kaze im bronic swego stanowiska. -Coz zatem proponujesz? -Zastanawiam sie. Moze powinnismy sie zainstalowac w jakims nowym Ukladzie Slonecznym? Potem sie zobaczy. -Aha. Chyba juz rozumiem, czemu tak bardzo chcesz wychowac to dziecko. Zamierzasz zbudowac nowe spoleczenstwo. Ludzie beda mieli dostep do pasma afinicznego, ale bez koniecznosci stosowania sie do regul edenizmu. -Zbudowac spoleczenstwo... Nie brzmi to zbyt pompatycznie? Nie mam az tak wygorowanych ambicji. -Pochodzisz z rodu Saldanow. Twoi krewni juz raz to zrobili. -Owszem, ale mam tylko jedno lono. Nie urodze calego narodu. -Sa inne sposoby. Egzolona. Ludzie chcacy zakosztowac czegos nowego. Zobacz, ile mlodziezy zlecialo sie na wezwanie Kiery Salter, mimo ze bylo klamliwe. No i mozna zawiazac nowe habitaty. Usmiechnela sie. -To cie kreci, co? Nie pamietam, kiedy ostatnio byles taki rozentuzjazmowany. -Sluszniej powiedziec, zaintrygowany. Nigdy za wiele nie rozmyslalem o przyszlosci. Przez cale zycie zajmowalem sie ludzkimi sprawami i nadzorem badan cywilizacji Laymilow. -Coz, i tak musimy przeczekac kryzys, nim rozwazymy poszczegolne mozliwosci. Ale to byloby cos, prawda? Stworzenie pierwszego spoleczenstwa pokryzysowego, w ktorym wykorzeni sie te niedorzeczna niechec adamistow do technobiotyki. Polaczymy najlepsze cechy dwoch kultur. -Teraz mowisz jak prawdziwy Saldana. * Luca Comar osadzil konia cuglami na koncu podjazdu i zeskoczyl z siodla, zeby zaczekac na reszte. Dochodzilo poludnie, ludzie schodzili z pol na odpoczynek. Nie mial im tego za zle, bo w tym parnym upale nie dalo sie wytrzymac. Przeklete udziwnienie!Ale za tym wlasnie optowala wspolnota. Pogoda w dzien zawsze byla wysmienita, duzo slonca i cieply wiaterek, rzeklby kto, pelnia lata. Tymczasem noca lalo jak z cebra. W takich warunkach tworzyla sie nieludzka duchota. Istniala obawa, ze w tych okolicznosciach ucierpia autochtoniczne rosliny. Pozne lato zwykle bylo okresem odchodzacych upalow i coraz czestszej pluchy. W dodatku roslinom mogl zaszkodzic brak czerwonego blasku Duchessy. Na razie z tego powodu nie chorowaly, lecz niepokoj pozostal. Jednakze w tych warunkach zboze roslo ponad wszelkie wyobrazenie. Luca w zyciu nie widzial tak bujnych lanow. Zapowiadaly sie fantastyczne zbiory. Poza tym swiat zaczynal wracac do normalnosci, co mozna bylo wyczytac z ogolnego nastawienia ludzi. Powrocilo szczere zaangazowanie, ktorego wczesniej brakowalo. Domostwa byly znowu zadbane, czyste i zagospodarowane, doprowadzone do porzadku nie tylko za sprawa prymitywnych zyczen. Zwracano tez uwage na ubranie i schludny wyglad. Bruce Spanton na czele swojej pstrej bandy nie pokazal sie drugi raz, choc uplynelo sporo czasu od jego wizyty. Slyszalo sie od przywodcow innych wspolnot, ze bandzior bawi gdzies na poludniu Kesteven i daje sie we znaki przyzwoitym ludziom. Z wyjatkiem tego drobnego szkopulu zycie stawalo sie coraz lepsze, wolne od trosk i pospiechu, po prostu satysfakcjonujace. Dobre sobie! I co, bedziesz tak zyl kwintylion lat? Luca pokrecil glowa, aby rozjasnic umysl i poszerzyc zakres percepcji. Dzis wczesnym rankiem poczul, ze zbliza sie do niego samotna postac. Przemierzajac pagorkowata kraine, tworzyla wylom w jednolitej skorupie mysli, ktora okrywala hrabstwo. Nic jej nie gonilo, niczego sie nie bala. Nie stanowila zagrozenia jak Spanton, ale z pewnoscia budzila ciekawosc. W tajemniczy sposob odbiegala od normy. Nie mial pojecia, co ja konkretnie wyroznia. Zanim rozlegl sie dzwon na lunch, Luca kazal Johanowi pojechac i przyjrzec sie tajemniczej osobie. Nadal naplywali do nich nowi ludzie. Kto garnal sie do roboty, tego przyjmowano do wspolnoty. Tajemnicza osoba byla juz pol mili od dworu, telepala sie glowna szosa jakims smiesznym pojazdem. Luca zmarszczyl czolo. Woz cyganski! Ten przyjemny widok przywolywal dawne wspomnienia mlodych dziewczat, lasych na jego wzgledy, smialych i zalotnych. Oddawaly mu sie z ochota w polach wysokiej kukurydzy, zaslonietych wozach, na ustronnych polankach. Rok w rok demonstrowalem im swoja meskosc. Ja? Owinal cugle na szpikulcu masywnej bramy z kutego zelaza, przestepujac nerwowo z nogi na noge. Jadaca wozem musiala wyczuwac jego nastroj, a jednak kon nie zwalnial czlapania. Z odleglosci kilkuset jardow Luca zobaczyl, ze rosly, krzepki srokacz ma zachlapana blotem siersc i bujna, skudlona grzywe. Mogloby sie wydawac, ze zwierze obeszloby kule ziemska bez stawania. Woz sie zblizal. Luca wzdrygnal sie, wiedzac, ze to proba nerwow. Postanowil nie ruszac sie z miejsca, gdy olbrzymie zwierze parlo na niego nieustepliwie. W ostatniej chwili kobieta siedzaca na kozle cmoknela i pociagnela drobnymi lejcami. Woz zatrzymal sie, kolyszac sie lekko na waskich, resorowanych kolach. Carmitha zaciagnela hamulec i zeskoczyla na ziemie. Wbila wzrok w mezczyzne obchodzacego ostroznie Oliviera. Kon zarzal na powitanie. -Witaj - powiedzial i nagle sie cofnal, widzac wymierzona w siebie dwururke. Cyganka nie po raz pierwszy zalowala, ze oddala Louise Kavanagh swoja strzelbe samoczynna. -Mam na imie Carmitha. Nie jestem jedna z was. Nikogo nie opetalam. Czy to wam przeszkadza? -Alez skad! -To dobrze. Bo wierz mi, jesli zaczniesz cos knuc, bede o tym wiedziala! Mam czesc waszych zdolnosci. - Skoncentrowala sie. Luca poczul, jak mu sie rozgrzewaja spodnie na siedzeniu. Wygial sie z przestrachem i poklepal po tylku, gdy zaczely sie kopcic. -Jasny gwint! Carmitha usmiechnela sie szatansko. W jego myslach panowal balagan, objawiajacy sie zawirowaniami pastelowych kolorow, widocznymi tuz poza granica zwyklego ludzkiego postrzegania. Moge czytac w ich myslach, ucieszyla sie. I uzywac magicznych sztuczek. Kiedy spodnie ostygly, Luca wyprostowal sie z wyniosla mina. -Jak to...? - Poruszyl wargami bez slowa. - Carmitha? Carmitha! Zarzucila bron na ramie i odgarnela z czola luzne kosmyki wlosow. - Widze, ze odzyskujesz pamiec. Kto spedzi popoludnie ze mna w lozku, nigdy tego nie zapomni. -Ee... - Luca splonal rumiencem. Wspomnienia byly rzeczywiscie silne i kolorowe. Jej gibkie cialo w jego rekach, zapach potu, jeki rozkoszy. Poczul drgnienie w majtkach. -Ochlon, chlopcze - mruknela niedbale. - Jak sie teraz nazywasz? -Luca Comar. -Ach tak. Powiedzieli mi w miescie, ze tutaj ty dowodzisz. Ironia losu, co? Zreszta, wszyscy wracacie do starych zwyczajow. -Do niczego nie wracam! - Zachnal sie. -Akurat! -Jak to sie stalo, ze masz nasza moc? -Nie wiem. Pewnie ma to zwiazek z tym miejscem, do ktorego zescie sie wybrali. Nareszcie nie musicie uzerac sie z zaswiatami, co? -Dzieki Bogu. -Swoimi myslami wykoslawiacie rzeczywistosc. Gratulacje, w koncu wszyscy sa sobie rowni. Grant musi byc niezle wkurzony. -Pewnie wiesz lepiej od niego - burknal pogardliwie. Carmitha skwitowala jego uszczypliwosc chrapliwym chichotem. -Mniejsza z tym. Bedziemy zyc w zgodzie, jesli przyjmiecie do wiadomosci, ze nie wprowadzi sie do mnie zadna wasza kolezanka. -Co znaczy zyc w zgodzie? -Prosta sprawa. Mierzi mnie to, co zrobiliscie z ludzmi, nie ludzcie sie, ze jest inaczej. Ale nic na to nie poradze, tak samo jak wy chyba. Sprobuje wiec jakos sie z tym pogodzic, zwlaszcza ze wracacie do starych zwyczajow, do stanu poprzedniego. -Do niczego nie wracamy! - Powtorzyl z naciskiem, choc dreczyly go obawy, jak duza czesc osobowosci Granta Kavanagha ostatnio wykorzystuje. Nie moge sie od niego uzalezniac, powinienem go traktowac jak encyklopedie, nic wiecej. -W porzadku, nie wracacie do starych zwyczajow, po prostu wymiekacie. Mozecie uzywac innych slow, jesli to was gryzie, mnie tam wszystko jedno. Przez pare tygodni krylam sie po lasach i mdli mnie na widok zimnego zajaca na sniadanie. Dawno tez nie zazywalam goracej kapieli, jak sie chyba domyslasz. Dlatego chcialabym gdzies na chwile zakotwiczyc. Zakasze rekawy i wezme sie do gotowania, sprzatania lub przycinania galazek. Do czegokolwiek. Zawsze to robilam. Luca w zamysleniu szarpal dolna warge. -Dziwne, ze zdolalas ukryc sie przed nami. Mamy swiadomosc wszystkiego, co sie dzieje na swiecie. -Moj lud zachowal pierwotna wiedze, o ktorej wy, jedni i drudzy, zapomnieliscie. Kiedy sprowadziliscie na swiat magie, daliscie sile dawnym zakleciom. Teraz nie sa to juz puste slowa, mamrotane przez oblakane staruszki. -Ciekawe. Jest was wiecej? -Sam dobrze wiesz, ile wozow zjezdza sie tu latem na zbiory. -To i tak bez znaczenia. Nawet gdyby przetrwali wszyscy Cyganie, nie daliby rady przeniesc nas do wszechswiata, z ktorego ucieklismy. -Boicie sie tego, co? -Panicznie, jesli chcesz wiedziec. Ale po co ja to mowie, przeciez ty czytasz w naszych myslach. -Hm... To jak, moge zostac? Natarczywym spojrzeniem wedrowal po jej skorzanym kubraczku. Przypomnial sobie jedrne piersi i plaski brzuszek, schowane pod spodem. -Mysle, ze znajdzie sie dla ciebie jakis kat. -Ejze! Nawet o tym nie marz! -Zartujesz? Nie jestem juz Grantem. - Wrocil do konia i zdjal lejce z bramy. Carmitha wsunela dwururke do skorzanego futeralu przy kozle i poprowadzila Oliviera podjazdem w slad za Luca. Kola wozu glosno chrzescily na zwirze. -Duszno jak cholera! - Ocierajac pot z czola, znowu zburzyla wlosy. - Jest szansa na zime? -No chyba. Osobiscie dopilnuje, zeby zawitala na Kesteven. Ziemia potrzebuje zimy. -Dopilnujesz? Moj Boze, co za arogancja! -Nie arogancja, tylko wzgledy praktyczne. Wiemy, czego nam trzeba, wiec staramy sie, zeby to bylo. Dlatego nowe zycie jest takie piekne. Kontrolujemy przeznaczenie, nie czyha na nas zadne zle licho. -Aha. - Rozejrzala sie po okolicy, gdy zblizali sie do okazalego kamiennego dworu. Zdziwila sie, jak malo sie zmienilo. Opetani, ktorzy z reguly nakladali na wszystko fasade bogactwa, tutaj nie musieli nic poprawiac. Kto mieszka w rezydencji bedacej de facto palacem, nie musi akcentowac swojego statusu tanim energistycznym blichtrem. Widok zadbanych pol przynosil uspokojenie. Normalnosc. Cos, za czym wszyscy tesknimy... Luca wszedl na boczny dziedziniec. Tetent kopyt i terkot kol na kocich lbach odbijaly sie dzwiecznym echem od poteznych kamiennych murow dworu i skrzydel stajni. W tym oslonietym miejscu bylo tez gorecej. Niewyrobione energistyczne zdolnosci nie wystarczyly Carmicie, zeby poradzic sobie z tym problemem. Zdjela kubraczek, ignorujac Luce, ktory bezczelnie wlepil wzrok w cienka, lepiaca sie do ciala, sukienke. Po jednej stajni zostala wypalona ruina. Nad oczodolami okien strzelaly po kamieniach dlugie smugi sadzy. Dach kryty dachowka zawalil sie na srodku. Carmitha cicho zagwizdala. Wiec Louise nie zmyslala. Tu i tam za otwartymi drzwiami chronily sie przed spiekota grupki robotnikow. Zajadali sie grubymi kanapkami i bagietkami, podawali sobie z rak do rak butelki. Carmitha czula na sobie wzrok kazdego z nich, kiedy Luca prowadzil ja do najdalszej stajni. -Tutaj mozesz zostawic Oliviera - rzekl. - Boksy powinny byc wystarczajaco duze. Na koncu pod sciana stoja worki z owsem. Jesli chcesz go najpierw umyc, mozesz to zrobic wezem. - Mowiac to, wydawal sie dumny. Carmitha wyobrazala sobie, jak zareagowalby Grant Kavanagh na wiesc o niesprawnym wezu. -Dziekuje, skorzystam. -Zamierzasz spac w wozie? -Mysle, ze to dobry pomysl, chyba sie ze mna zgodzisz. -Jasne. Kiedy bedziesz gotowa, idz do kuchni i spytaj o Susannah. Znajdzie ci cos do roboty. - Odwrocil sie, zeby odejsc. -Hej, Grant, to znaczy... Luca. -Tak? Wyciagnela reke. Zaiskrzyl sie pierscien z diamentem. -Dostalam go od niej. Zblizyl sie do niej szybkim krokiem, niepomiernie zdumiony. Chwycil jej dlon i przysunal ja sobie pod nos. -Gdzie one sa? - Zapytal z ozywieniem. - Cholera, dokad poszly? Nic im nie jest? -Louise opowiadala mi, jak sie rozstaliscie - odparla chlodno, patrzac wymownie na zgliszcza stajni. Luca zacisnal piesci z wyrazem bolu na twarzy. Doznal piekielnego uczucia wstydu. -Ja nie... Nie... A niech to szlag jasny trafi! Gdzie one sa? Daje ci slowo, przysiegam, ze nie zrobie im krzywdy, tylko powiedz. -Wiem, to byly chore czasy. Teraz jest ci przykro i glupio. Nie pozwolilbys, zeby spadl im wlos z glowy. -Wlasnie. - Wysilkiem woli opanowal nerwy. - Sluchaj, robilismy straszne rzeczy. Okrutne, nieludzkie rzeczy. Mezczyznom, kobietom, dzieciom. Zdaje sobie sprawe, ze to bylo podle. Wtedy tez zdawalem sobie z tego sprawe... A jednak to robilem. Lecz nie masz pojecia, co mnie do tego popychalo, co popychalo nas wszystkich. - Potrzasnal palcem oskarzycielsko, krzyczac: - Bo nigdy nie umarlas! Nigdy nie bylas w tak beznadziejnej, kurewskiej rozpaczy! Z najwieksza radoscia podpisalibysmy pakt z diablem, byle sie wyrwac z tego wiezienia. Ja bym podpisal bez mrugniecia okiem. Odnalazlbym bramy piekiel i na kolanach blagal, zeby mnie wpuscili... Gdybym tylko mial szanse. Ale szansy nie bylo. - Skurczyl sie w sobie, wyzuty z resztek energii. - Pieprzony los. Prosze cie, chce tylko wiedziec, czy nic im sie nie stalo. Wiesz, ze wsrod nas zyja inni nieopetani? Dzieci. W miescie spotkasz ich wiecej. Opiekujemy sie nimi. Nie jestesmy krwiozerczymi bestiami. Carmitha rozejrzala sie po dziedzincu z lekkim zaklopotaniem. -Przekazesz wszystko Grantowi? -Tak, na pewno, obiecuje! -Dobra. Dokladnie to nie wiem, gdzie sa. Rozstalam sie z nimi w Bytham, wsiadly do ambulansu lotniczego. Widzialam, jak odlatuja. -Ambulansem lotniczym? -Tak. Genevieve wpadla na ten pomysl. Chcialy sie dostac do Norwich. Myslaly, ze tam beda bezpieczne. -Aha. - Trzymal sie kurczowo konia, jakby bal sie, ze upadnie. W jego oczach malowal sie gleboki zal. - Dotarcie do miasta zajmie mi miesiace. Jesli w ogole plywaja tam statki. Psiamac! Ostroznie polozyla mu reke na ramieniu. -Wybacz, nic wiecej nie wiem. Ale ta Louise to twarda dziewucha. Jesli ktos mial tam uniknac opetania, to na pewno ona. Gapil sie na nia z niedowierzaniem, po czym parsknal smiechem zabarwionym gorycza. - Moja Louise twarda? Ona nie potrafi poslodzic sobie grejpfruta na sniadanie...! Boze, zeby tak idiotycznie wychowywac dzieci. Czemu to robicie? Czemu trzymacie je pod kloszem i nie pokazujecie im swiata...? Bo od urodzenia sa damami, spoleczenstwo troszczy sie o nie. Tez sie o nie troszcze, jak przystalo na ojca. Daje im wszystko, co nieodzowne i wartosciowe... Twoje spoleczenstwo mozna o dupe rozbic, jest prymitywne i beznadziejne. Nie zasluguje nawet na miano spoleczenstwa. To nie jest zycie, to sredniowieczne widowisko! I taki zalosny niedorajda chce sie troszczyc o siebie i swoich bliskich? Czlowiek powinien byc przygotowany na to, co sie kryje za linia horyzontu... Nic sie tam nie krylo, pokiscie, czorty zasrane, nie zrujnowaly wszechswiata! Mieszkalismy tu od stuleci, urzadzilismy tu sobie porzadny, szanowany dom. A wyscie go, smierdziele, zniszczyli. Zniszczyliscie go! Ukradliscie nam dom i teraz probujecie odbudowac wszystko, czego, jak sam twierdzisz, nie znosicie. Nie jestescie nawet parszywymi dzikusami, jestescie robactwem. Nie dziwota, ze w piekle was nie chcieli. -Hej! - Carmitha mocno nim potrzasnela. - Daj juz spokoj. -Nie dotykaj mnie! - Wrzasnal, targany dreszczami. - Boze... - Osunal sie na kolana i zakryl twarz rekami. Spomiedzy szponiastych palcow wydostal sie upiorny bulgot: - Jestem nim! Jestem nim! Zatarla sie roznica! Nie chcielismy tego! Nie rozumiesz? Nie tak powinno tu wygladac zycie. Mielismy zamieszkac w raju! -Raju nie ma. - Cyganka potarla go przy karku, zeby choc troche rozluznic zesztywniale miesnie. - Po prostu musisz cieszyc sie z tego, co posiadasz. Niemrawo kiwnal glowa, jakby sie zgadzal z jej zdaniem. Prawdopodobnie nie byl to najlepszy moment, aby mowic mu, ze jego ukochana Louise jest w ciazy. 10 Polwysep Mortonridge wykrwawial sie do oceanu, konal dlugo i w bolach. Zupelnie jakby wszystkie udreki i katusze zwiazane z konfliktem, ktory z natury rzeczy musial przybrac makabryczne oblicze, manifestowaly sie blotem. Lepkie, podstepne, bezkresne, studzilo zapal po obu stronach rownie szybko, jak pustoszylo srodowisko naturalne. Wierzchnia warstwa gleby, zywa skora polwyspu, pekla wzdluz centralnego lancucha gorskiego, by zesliznac sie niepowstrzymana fala na przybrzezne plycizny. Zyzne czarnoziemy, gromadzace sie w czasie tysiacleci, w miare jak lasy deszczowe odradzaly sie na gnijacych pniach prastarych puszczanskich pokolen, zostaly splukane w ciagu dwoch dni apokaliptycznej ulewy. Rozmokly mul grubosci kilku metrow, zawierajacy bezcenne rezerwy azotanow, bakterii i autochtonicznych robakow, zamienil sie w gigantyczne osuwisko. Blotne moreny wielkosci wzgorza parly dolinami, spychane niewiarygodnym naporem kilometrow szesciennych szlamu.Gdzie fale blocka ogolocily stoki, doliny i zaglebienia terenu, ukazywalo sie twardsze podloze: zbita mieszanina zwiru i gliny, jalowa niczym regolit na asteroidzie. Zadne nasiona, spory ani jaja nie kryly sie zapobiegliwie w szczelinach, aby dac poczatek nowemu zyciu. A nawet gdyby tam byly, nie mialyby potrzebnych do wzrostu zwiazkow organicznych. Za posrednictwem czujnikow sieci strategiczno-obronnej Ralph ogladal geste, czarne plamy rozrastajace sie na oceanie. Pamietal, ze morze przebarwialo sie w podobny sposob na Lalonde przy ujsciu Juliffe. Ale byl to pryszcz w zestawieniu z tutejsza katastrofa ekologiczna, porownywalna jedynie z najgorszymi kataklizmami na Ziemi w XXI wieku. W nieprzyjaznych otchlaniach zamulonej wody masowo ginely zwierzeta morskie, duszace sie w nieprzebranych zwalach padlych ssakow naziemnych. -Miala racje, wiesz? - Powiedzial do Cathala, gdy konczyl sie pierwszy tydzien operacji wojskowej. -Kto? -Annette Ekelund. Pamietasz, jak spotkalismy sie z nia przy blokadzie drogowej? Mowila o niszczeniu wioski, ktora trzeba uratowac. Dalem jej do zrozumienia, ze zrobie wszystko co w mojej mocy, ze sie przed niczym nie ugne. Dobry Boze... - Odchylil sie, zgarbiony, na oparcie miekkiego fotela za biurkiem. Gdyby nie personel w kwaterze sztabu, widoczny za przeszklona sciana gabinetu, prawdopodobnie schowalby twarz w dloniach. Cathal pochwycil wzrokiem skrzace sie swiatlo, padajace z biurkowej kolumny AV. Chorobliwa plama wzdluz wybrzezy Mortonridge rozrastala sie tak, jakby chciala zrownowazyc ubytki w powloce chmur. Na polwyspie oczywiscie nadal lalo, ale juz z przerwami. Chmury odzyskiwaly naturalny wyglad, tworzyly sie nawet przeswity w gestych, klebiacych sie formacjach. -Szefie, to oni zrobili. Niepotrzebnie sie obwiniasz. Zaden z tych, ktorych odpetalismy w kapsulach zerowych, nie ma do ciebie pretensji. Kurna, dadza ci medal, kiedy wojna sie skonczy. Medal, tytul szlachecki, promocja. Czego to mu nie obiecywano. Ralph specjalnie sie tym nie podniecal. Tego rodzaju rzeczy byly domena rzadzacych, w zasadzie bezwartosciowymi politycznymi blyskotkami. Naprawde liczylo sie ratowanie ludzi, reszta stanowila tylko wyraz uznania, srodek sluzacy utrwaleniu pamieci. Tylko czy bedzie chcial wracac wspomnieniami do tych chwil? Mortonridge nigdy sie nie odbuduje, nigdy nie wroci do pierwotnego stanu. Moze wlasnie ten polwysep stanie sie najwymowniejszym pomnikiem? Zdewastowana ziemia bedzie czyms, czego przyszle pokolenia nie moga ignorowac. Prawda, ktorej historyczni rewizjonisci nie zdolaja podac w watpliwosc. Kampania wyzwolencza, co niedawno sobie uswiadomil, nie skonczy sie zwyciestwem nad Ekelund, co najwyzej zdobyciem kilku punktow przewagi w pierwszej rundzie. Acacia cicho zapukala w otwarte drzwi i weszla do gabinetu w towarzystwie Janne Palmer. Ralph gestem reki poprosil, zeby usiadly, po czym datawizyjnie zabezpieczyl szyfrem zamek w drzwiach. Znalezli sie w wirtualnym kulistym pokoju konferencyjnym. Za owalnym stolem ksiezna Kirsten i admiral Farquar czekali na codzienny raport. Sam polwysep byl widoczny nad blatem stolu jako plastyczna trojwymiarowa mapa, na ktorej mrugajace swiatelka schematycznie obrazowaly postepy wojsk. Liczba fioletowych trojkacikow, symbolizujacych punkty oporu, zwiekszyla sie dramatycznie w ciagu ostatnich dziesieciu dni, w miare jak chmury rzedly, co pozwalalo czujnikom sieci strategiczno-obronnej dokladniej badac teren. Jednostki wojsk inwazyjnych, na mapie zielone szesciokaty, tworzyly linie ciagla, ksztaltem odpowiadajaca konturowi wybrzeza, przesunieta szescdziesiat piec kilometrow w glab ladu. Admiral Farquar pochylil sie, zeby zapoznac sie z sytuacja. -Mniej niz dziesiec kilometrow dziennie - rzekl z ponura mina. - Mialem nadzieje, ze zrobimy wieksze postepy. -Niech sie pan cieszy, ze nie przyszlo panu dralowac po pachy w tym diabelskim blocie - powiedziala Acacia. - Sierzanci i tak radza sobie znakomicie. -Jestem daleki od krytykowania - pospieszyl z wyjasnieniem admiral. - Biorac pod uwage okolicznosci, posuwaja sie nadspodziewanie szybko. Szkoda tylko, ze szczescie nam nie sprzyja. Wszystkie te przeszkody dzialaja na korzysc Ekelund. -Do nas tez sie szczescie usmiechnelo - stwierdzil Cathal. - Dzieki deszczom i blotom samoczynnie powybuchaly wszystkie pulapki, ktore nas mialy zdziesiatkowac. Poza tym namierzylismy skupiska nieprzyjaciela. Nie wymkna sie. -Rozumiem, ze kampania posuwa sie do przodu - odezwala sie ksiezna Kirsten. - Nie mam zadnych zastrzezen co do sposobu dowodzenia. Martwia mnie jednak straty po obu stronach. Odpowiednie liczby zablysly nad stolem w dwoch zlocistych slupkach. Ralph staral sie nie zwracac na nie uwagi. Choc nie mogl ich wyrzucic z pamieci. -Owszem - zgodzil sie - liczba samobojstw wsrod opetanych rosnie w zastraszajacym tempie. Szacujemy, ze na dzien dzisiejszy mamy osiem procent. I nie sposob temu przeciwdzialac. Oni to robia rozmyslnie. To psychologiczna zagrywka. W sumie, co maja do stracenia? Nadrzednym celem kampanii jest uwolnienie zniewolonych ludzi. Opetani chca pokrzyzowac nasze plany, aby spadlo morale wojska i odezwaly sie glosy sprzeciwu na arenie politycznej. -Jesli na to licza, to sie srodze zawioda - powiedziala ksiezna. - Sila krolestwa bierze sie przede wszystkim stad, ze Saldanowie nie boja sie podejmowac trudnych decyzji. Kampania bedzie trwala tak dlugo, az oddzialy sierzantow spotkaja sie w gorach. Chcialabym tylko uslyszec, jakie macie pomysly na zmniejszenie strat. -Pomysl jest jeden - odparl Ralph. - Do tego obarczony wadami. Zmniejszymy ruch wojsk na linii frontu, zeby w zyskanym czasie koncentrowac sily wokol gniazd oporu. Obecnie, gdy napotykamy grupe opetanych, walczy z nimi minimalna liczba sierzantow. Przez to trzeba sie sporo nastrzelac, by zmusic ich do zlozenia broni. Kiedy opetani widza, ze przegrali, przestaja opierac sie kulom. Odtad kazde trafienie to nasza porazka. Tracimy kolejnego czlowieka, a potepione dusze w zaswiatach dostaja swiezego rekruta. -Jezeli w kazdym starciu bedzie uczestniczyc wiecej sierzantow, jakiej redukcji strat mozemy sie spodziewac? -Na razie probujemy walczyc z przynajmniej trzydziestoprocentowa przewage. Gdyby ja podwoic, kazdorazowo daloby sie zmniejszyc odsetek samobojstw do czterech, maksymalnie pieciu procent. -Oczywiscie, ten wynik jeszcze sie poprawi, gdy zejda sie bardziej linie frontu i stopnieja sily opetanych - powiedzial admiral Farquar. - Chodzi o to, ze na razie jestesmy mocno rozciagnieci. Sierzanci nie przesuneli sie na tyle w glab ladu, zeby linie frontu zauwazalnie sie zmniejszyly, a napotykaja duze grupy nieprzyjaciol. -Za trzy, cztery dni sytuacja ulegnie diametralnej zmianie - rzekl Cathal. - Wrog wycofuje sie na wszystkich odcinkach tak szybko, jak to mozliwe w tym bagnie. Nasze oddzialy znaczaco przyspiesza i wkrotce linia frontu sie skroci. -Na razie uciekaja - zauwazyla Janne Palmer - lecz w kilku miejscach piecdziesiat kilometrow za linia frontu nieprzyjaciel koncentruje sily. Zapewne sie przegrupuje. -Im wieksza grupa, tym silniejsza i trudniejsza do zlamania. Zwlaszcza w swietle tych samobojstw - rzekla Acacia. - Z mojego polecenia jednostka sztucznej inteligencji nakresla plan uderzenia z orbity, ktorego celem byloby wstrzymanie marszu opetanych. Moim zdaniem, nie powinnismy im pozwolic na dalsze ruchy. Istnieje obawa, ze w koncu staniemy przed zwartym bastionem, ktorego nie da sie skruszyc bez olbrzymich strat w ludziach. -Wolalabym nie czekac trzech, czterech dni na poprawe sytuacji - oznajmila ksiezna. - Ralph, co proponujesz? -Trzeba zadbac o to, zeby opetani pozostali w rozproszeniu, pani. I tak juz wielu zebralo sie w Schallton, Ketton i Cauley, to nam w zupelnosci wystarczy. Ale jesli utrudnimy im ucieczke z rejonu dzialan, a zarazem zmienimy taktyke, by uwzglednic wolniejszy atak, przewidywany czas trwania kampanii wydluzy sie dwukrotnie. -Za to liczba ofiar znaczaco sie zmniejszy, czyz tak? Ralph zerknal na Acacie. -Tylko wsrod ludzi, ktorych opetano. Kazde natarcie wiekszymi silami przy jednoczesnym ograniczeniu uzycia broni palnej bedzie sie wiazalo z wiekszym ryzykiem dla sierzantow. -Kto zglaszal sie do wojska, zdawal sobie sprawe ze stopnia ryzyka - oswiadczyla Acacia. - Jestesmy na nie przygotowani. Musze jednak zaznaczyc, ze znaczna czesc sierzantow dotknela pewna przypadlosc, ktorej nie mozna nazwac inaczej jak niskim morale. Nie przewidziano tego, poniewaz kazda osobowosc kontrolna miala byc zwyklym polaczeniem dosc prostych procesow myslowych i okrojonej osobowosci. Wyglada na to, ze wyksztalcaja nam sie umyslowosci wyzszego rzedu. Niestety, umyslom brak odpowiedniego zaawansowania, aby mogly w pelni czerpac z dziedzictwa edenistow. Normalnie potrafimy wesprzec zmartwiona osobe, wspolczujemy i pocieszamy, lecz tu liczba cierpiacych jest nadmiernie wysoka. To dla nas miazdzace obciazenie psychiczne. Od czasu zniszczenia Jantrita nie spotkalismy sie z takim ogromem cierpienia. -To znaczy, ze staja sie prawdziwymi ludzmi? - Spytala Janne Palmer. -Jeszcze nie. I nie sadzimy, zeby do tego kiedykolwiek doszlo. W koncu sierzanci sa ograniczeni pojemnoscia systemu procesorowego. Chce tylko powiedziec, ze pomalutku przestaja byc prymitywnymi technobiotycznymi serwitorami. Prosze sie po nich nie spodziewac efektywnosci maszyn. Teraz wchodzi w gre rowniez czynnik ludzki. -Jaki mianowicie? - Spytala ksiezna. -Nalezy dac im czas na pozbieranie sie po bitwie. Sprawiedliwie rozdzielac obowiazki pomiedzy poszczegolne plutony. - Acacia popatrzyla na Ralpha. - Przykro mi, wiem, ze to zasadniczo utrudni planowanie. Zwlaszcza jesli chcemy, zeby przeciwdzialali samobojstwom. -Sztuczna inteligencja z pewnoscia sobie z tym poradzi - odpowiedzial. -Zdaje sie, ze kampania potrwa o wiele dluzej niezaleznie od tego, jakie przyjmiemy wytyczne - skonstatowal admiral Farquar. -Widze jedna mala zalete - wtracila Janne Palmer. -No prosze, a to jaka? - Spytala ksiezna. -Zmniejszenie naplywu odpetanych pomoze rozladowac tlok w klinikach. U siebie w gabinecie ksiezna wzruszyla ramionami, co nie znalazlo odzwierciedlenia w sensywizyjnej projekcji. Sposrod licznych okropienstw, jakie wydarzyly sie od poczatku kampanii, wlasnie ta sie przejela najbardziej. Ludzkosc dawno juz wygrala walke z rakiem, dlatego widok nowotworowych deformacji na skorze czlowieka budzil groze. Zdrowi odpetani nalezeli do rzadkosci. Wywolywanie w sobie tak okrutnej choroby w celu zaspokojenia proznych ambicji bylo przejawem ohydnego samouwielbienia. A jesli tylko zwyklej glupoty, to wcale nie lepiej. -W trybie pilnym poprosilam o pomoc krolestwo i naszych sojusznikow - powiedziala. - Za kilka dni powinny dotrzec pierwsze dostawy pakietow nanoopatrunku. Do akcji wlaczyly sie wszystkie szpitale i kliniki na planecie, a cywilne statki zaczynaja rozwozic ludzi po osiedlach asteroidalnych w ukladzie. Takie statki nie maja wielu lozek ani licznego personelu medycznego, ale nawet drobna pomoc sie liczy. Chcialabym wysylac juz ludzi poza uklad, tylko na razie nie moge lamac przepisow kwarantannowych. Minister spraw zagranicznych ostrzegl mnie, ze uklady planetarne nie garna sie do przyjmowania naszych poszkodowanych. Boja sie, ze przenikna do nich opetani. Wcale im sie nie dziwie. -Trudno sie dziwic, ze ludzie panikuja, skoro Capone znowu sieje zamet - mruknal admiral Farquar. - Menda jedna! -A zatem opowiadacie sie za wolniejszym wariantem? - Spytala ksiezna. -Jak najbardziej, pani - odpowiedziala Janne Palmer. - To nie jest tylko kwestia zapewnienia pomocy lekarskiej, dochodza rowniez opoznienia transportowe. Warunki sie nieco polepszyly, odkad w portach morskich laduja pojazdy powietrze, ale najpierw musimy dowiezc tam odpetanych, a ci potrzebuja opieki, ktorej zolnierze wojsk okupacyjnych nie sa im w stanie zapewnic. -Generale Hiltch, za czym pan optuje? -Nie podoba mi sie pomysl z utrudnianiem im marszu, pani. Z calym szacunkiem dla oficerow sieci strategiczno-obronnej admirala Farquara, nie sadze, zeby zdolali uniemozliwic opetanym organizowanie punktow zbiorczych. Czy przeszkodza im w przemieszczaniu sie? Moze. Czy ich zastopuja? Wykluczone. A kiedy zaczna w nich bic z gory, bedziemy w nie lada opalach. Sila ognia, jakiej nalezaloby uzyc do zdlawienia oporu w Ketton, bylaby nieporownywalnie wieksza od najwiekszych dotychczasowych atakow naziemnych. Nie wolno dopuscic, zeby wrog uciekal w poplochu. Obecnie to my dyktujemy tempo walk, nie chcialbym stracic kontroli nad tym elementem operacji. To nasza jedyna istotna przewaga. -Rozumiem. No wiec dobrze, do switu czasu miejscowego poznacie moja decyzje. Konferencja sensywizyjna zakonczyla sie jak zawsze dosc raptownie. Kirsten przymruzyla powieki, przyzwyczajajac oczy do swojskiego widoku gabinetu. Zbawcza ostoja normalnosci, nieodzowna w tych czasach. Codzienne raporty stawaly sie coraz bardziej wyczerpujace. Nawet walne posiedzenia Tajnej Rady w palacu Apollo nie kosztowaly jej tylu nerwow, poniewaz ustalane wtedy zalozenia polityczne byly rozpisane na dziesieciolecia. A tymczasem kampania wyzwolencza wymagala stalego monitorowania. Czyli czegos, co stanowilo dla Saldanow calkowita nowosc. Kazdy konflikt nowej ery stawial rzad przed prostym wyborem: wysylac flote czy nie. Reszte bral na siebie admiral dowodzacy operacja. Jestem od podejmowania decyzji politycznych, nie wojskowych. Az nagle sprawa Mortonridge wywrocila wszystko do gory nogami, mocno zatarla roznice. Rozstrzygniecia wojskowe mialy od razu polityczny wydzwiek. Wstala, przeciagnela sie i podeszla do popiersia Alastaira II. Dotknela oblicza o znajomych, spokojnych rysach. -A co ty bys zrobil? - Spytala szeptem. Oczywiscie, nikt jej nigdy nie wypomni bledow. Cokolwiek zrobi, rodzina stanie za nia murem. Kiedy wyszla z gabinetu, kamerdyner Sylvester Geray wstal z krzesla w hali recepcyjnej, czemu towarzyszylo glosne szuranie drewnianych nog na parkiecie z drewna tuszkowego. -Zmeczony? - Spytala lekkim tonem. -Nie, pani. -Alez jestes. Udam sie teraz na pare godzin do swoich komnat. Bedziesz mi potrzebny dopiero o siodmej rano. Przespij sie albo chociaz odpocznij. -Dziekuje, pani. - Pozegnal ja glebokim uklonem. W prywatnych apartamentach czuwala nieliczna sluzba, dlatego tak jej sie tutaj podobalo. W pokojach cisza i mrok. Mniej wiecej tak wyobrazala sobie zwykly dom poznym wieczorem. W salonie obok dzieciecych sypialni gawedzily szeptem niania i pokojowka. Kirsten przez chwile podsluchiwala pod drzwiami. Narzeczony niani, ktory sluzyl w Krolewskich Silach Powietrznych, od dwoch dni nie dzwonil. Pokojowka probowala ja pocieszyc. Kazdego z nas to dotknelo, pomyslala. Kazdy ma cos do stracenia. A kampania wyzwolencza to dopiero poczatek. Kosciol z marnym jak dotad skutkiem probowal uwolnic ludzi od strachu przed zaswiatami. Nawet jesli - o czym zawiadamial biskup Atherstone - we wszystkich parafiach na planecie uczestniczyla we mszach ogromna rzesza parafian... Wieksza nawet niz w Boze Narodzenie, co zreszta dodal prawie z oburzeniem. Bez pukania weszla do gabinetu Edwarda i zaraz za progiem uswiadomila sobie, ze palnela gafe. Na skorzanej kanapie siedziala przy nim jego obecna metresa. Kirsten przypomniala sobie tajny raport, dostarczony jej przez Jannike Dermot. Dziewczyna pochodzila z rodziny szlacheckiej, ojciec posiadal majatek ziemski i firme transportowa. Mlodziutka, dwadziescia kilka lat, klasyczne, delikatne rysy twarzy. Jak wszystkie, w ktorych gustowal Edward, byla wysoka i miala dlugie nogi. Wytrzeszczyla oczy na ksiezne z krancowa konsternacja, po czym w panice zaczela poprawiac suknie wieczorowa. Niewiele zasloni ta kusa kiecka, pomyslala Kirsten z rozbawieniem. Dziewczynie z drzacych rak wypadl kieliszek z winem. Ksiezna spochmurniala. Turecki dywan o czerwono-niebieskim wlosiu byl arcydzielem sztuki antycznej, pietnascie lat temu podarowala go Edwardowi na urodziny. -Pani... - Pisnela dziewczyna. - Ja... My... Kirsten obrzucila ja obojetnym spojrzeniem. -Chodz, moja droga - powiedzial spokojnie Edward. Ujal ja pod reke i odprowadzil do drzwi. - Sprawy panstwowe. Odezwe sie rano. Dziewczyna wydala z siebie zduszony jek. W odpowiedzi na datawizyjna prosbe Edwarda pojawil sie kamerdyner. Skinal uprzejmie na mloda arystokratke, teraz juz nie lada wystraszona i zmieszana. Edward zamknal za nia drzwi gabinetu i westchnal. Kirsten wybuchla smiechem. Nagle zaslonila usta. -Tak mi przykro, Edwardzie. Powinnam cie byla uprzedzic. Rozlozyl ramiona. -Cest la vie. -Biedaczka wygladala na przerazona. - Kucnela, podniosla kieliszek i dotknela dywanu. - Zobacz, co narobila. Lepiej wezwe mechanoida pokojowego, inaczej zostanie plama. - Polaczyla sie datawizyjnie z procesorem gabinetu. -Calkiem dobre chablis, mowie ci. - Wyciagnal butelke z ochladzacza zdobionego drewnem orzechowym. - Szkoda, zeby sie marnowalo. Masz ochote? -Z najwieksza przyjemnoscia. Mialam dzis ciezki dzien. -Aha. - Podszedl do szafki po nowy kieliszek. Kiedy nalal jej wina, zapoznala sie z jego bukietem. -Sliczniutka ta mala - stwierdzila. - Ale czy nie za mloda? Ty lobuzie. - Strzepnela mu z klapy wyimaginowany pylek. - Z drugiej strony, od razu widac, czemu tak na ciebie leci. W mundurze zawsze wygladales wspaniale. Edward popatrzyl na swoj mundur Sil Powietrznych. Nie bylo na nim krolewskich orderow, tylko trzy niepozorne baretki, ktorych dorobil sie przed laty. -Nie staram sie jakos specjalnie. One wszystkie w zasadzie sa deprymujaco mlode. Chyba uwazaja mnie za maskotke. -Och, moj drogi Edwardzie, co za ujma. Ale nie przejmuj sie, Zandra i Emmeline sa pod wielkim wrazeniem. Rozparl sie na skorzanej kanapie i pogladzil siedzenie. -Usiadz kolo mnie i powiedz, co ci lezy na duszy. -Dziekuje. - Ominela malego mechanoida, ktory obwachiwal plame po winie, i klapnela przy mezu. Ulzylo jej, gdy poczula na ramionach jego reke. Sekret udanego, krolewskiego malzenstwa: zadnych sekretow. Jako inteligentni ludzie, juz dawno wypracowali zdrowe podstawy rodzinnego pozycia. Publicznie i prywatnie byl dla niej idealnym kompanem, przyjacielem i powiernikiem. Wymagala od niego lojalnosci, ktora okazywal z godna podziwu konsekwencja. W zamian bez ograniczen mogl korzystac z drobnych przyjemnosci, naleznych mu z tytulu piastowanej pozycji, przy czym nie chodzilo jedynie o dziewczeta: byl tez namietnym kolekcjonerem sztuki i lwem salonowym. Od czasu do czasu nawet razem sypiali. -Kampania nie postepuje zgodnie z oczekiwaniami - powiedzial. - Tyle widac golym okiem. W sieci huczy od plotek i spekulacji. Upila drobny lyczek chablis. -Owszem, o postepy wlasnie sie rozchodzi. - Opowiedziala mu o decyzji, jaka ja czekala. Kiedy skonczyla, dolal sobie wina. -Sierzanci wyksztalcaja w sobie zlozone osobowosci? Hm, niesamowite. Ciekawe, czy po zakonczeniu kampanii odmowia powrotu do wieloskladnikowej osobowosci habitatow. -Nie mam pojecia. Acacia nie wyrazila zdania w tej kwestii. Szczerze mowiac, to nie jest akurat moj problem. -Ale bedzie, kiedy wszyscy wystapia o obywatelstwo. -Boze... - Przytulila sie do niego. - Tylko nie to. Na razie wole o tym nie myslec. -Moja madra lady. Chcesz wiedziec, co o tym sadze? -Po to przyszlam. -Nie mozesz ignorowac sprawy sierzantow. To od nich w glownej mierze zalezy powodzenie operacji, a przed nami jeszcze cholernie dluga droga. -W chwili obecnej mamy sto osiemdziesiat tysiecy odpetanych, siedemnascie tysiecy zabitych. Zatem do uratowania pozostalo milion osiemset tysiecy. -No wlasnie, a walki wchodza w decydujaca faze. Jesli linia frontu bedzie sie przesuwac w stalym tempie, pojutrze dotrze do rejonow zgrupowania opetanych. Kazesz zwolnic natarcie, to sierzanci przedwczesnie zaczna odnosic duze straty. Niedobrze. Radzilbym utrzymac dotychczasowe tempo, nim front napotka zmasowany opor, a potem wdrozyc taktyke proponowana przez generala Hiltcha. -Logiczne rozwiazanie. - Wpatrywala sie w wino. - Gdyby tylko liczby mialy decydujace znaczenie. Ale oni na mnie licza, Edwardzie. -Kto? -Ludzie, ktorzy zostali opetani. Chociaz siedza uwiezieni we wlasnym ciele, wiedza, ze zbliza sie ratunek, ze moga byc wyzwoleni od tego uciemiezenia. Pokladaja we mnie nadzieje i wierza, ze wybawie ich od zla. Mam wobec nich pewien obowiazek, prawdziwe brzemie, jedno z nielicznych, jakie narod nalozyl na nas, na rodzine krolewska. Skoro wiem, ze istnieje sposob ograniczenia liczby ofiar wsrod poddanych, pod jakimkolwiek pozorem nie wolno mi tego zlekcewazyc na rzecz wzgledow taktycznych. Bylaby to zdrada zaufania, nie mowiac juz o niedopelnieniu powinnosci. -Nazywasz sie Saldana, a to zobowiazuje, prawda? -Wlasnie. Dotad mielismy z gorki, co? -Ja bym powiedzial, ze lekko pod gorke. -Jesli zechce ograniczyc liczbe zabitych, bede zmuszona poprosic edenistow, zeby nadstawiali za nas karku. Wiesz, co mnie martwi najbardziej? Ludzie powiedza, ze to normalne. Ze jako Saldana, wysluguje sie edenistami. Czego tu sie spodziewac? -Sierzanci nie sa edenistami w pelnym tego slowa znaczeniu. -Diabel wie, kim sa naprawde, to zaszlo za daleko. Acacia nie podejmuje pochopnych dzialan. Jesli ten problem dreczy ich na tyle, ze mnie go przedstawiaja, to ma istotny wplyw na kampanie. Wplyw, ktory musze ocenic z ludzkiego punktu widzenia. Cholera, mieli byc robotami! -Kampania zostala przygotowana w pospiechu. Gdyby genetycy z Jowisza dysponowali czasem na skonstruowanie wyspecjalizowanego zolnierza, problem nigdy by nie zaistnial. Ale musielismy skorzystac z pomocy Lorda Ruin. Posluchaj, naczelne dowodztwo nad operacja powierzono generalowi Hiltchowi. Niech sam podejmie decyzje. Za to mu placa. -Odejdz ode mnie, szatanie... - Mruknela. - Nie, Edwardzie, nie tym razem. To ja nalegalam na ograniczenie liczby ofiar. Musze wziac na siebie odpowiedzialnosc. -Stworzysz precedens. -Watpie, bym znalazla nasladowcow. Wszyscy wyplywamy na nowe, wzburzone wody. Potrzebny jest niezawodny sternik. Jesli nie stane na wysokosci zadania, zatonie cala rodzina. Czterysta lat zabiegow genetycznych, zebysmy sie stali mezami stanu z prawdziwego zdarzenia. Nie cofne sie przed czyms, co rzeczywiscie ma doniosle znaczenie. To by pachnialo tchorzostwem, a ja nie pozwole, zeby ludzie uwazali Saldanow za tchorzy. Pocalowal ja w czolo. -Wiesz, ze masz moje poparcie. Pozwol mi tylko na jedno ostatnie spostrzezenie. Osobowosci sierzantow zglosily sie na ochotnika. Przylecieli tu, wiedzac, jaki los ich moze spotkac. I ta swiadomosc w nich pozostanie. Pod tym wzgledem mogliby byc armia sprzed XXI wieku: oporna, wystraszona, lecz zdecydowana. Dlatego daj im czas, niech odzyskaja pewnosc siebie i poczucie odpowiedzialnosci, a potem kaz im robic to, do czego ich stworzono: ratowac ludzkie zycie. Jesli sa naprawde zdolni do uczuc, realizacja tego celu da im satysfakcje. Ralph jadl skromny, zimny posilek w wojskowej kantynie w Fort Forward, kiedy nastapilo datawizyjne polaczenie. -Opozni pan natarcie - poinformowala go ksiezna Kirsten. - Chce, zeby odsetek samobojcow spadl na tyle, na ile to praktycznie mozliwe. -Rozumiem, pani. Dopilnuje tego. I dziekuje. -Tego pan chcial? -Nie jestesmy tu po to, zeby zdobywac ziemie. Wyzwalamy ludzi. -Wiem. I mam nadzieje, ze Acacia nam wybaczy. -Z pewnoscia, pani. Edenisci swietnie nas rozumieja. -To dobrze. Chce jeszcze, zeby jednostki sierzantow w przerwach miedzy atakami mialy czas stosownie odpoczac. -To opozni natarcie w jeszcze wiekszym stopniu. -Wiem, ale nie da sie tego uniknac. Prosze sie nie martwic o wsparcie techniczne i polityczne, generale, moze pan na nie liczyc do samego... Smutnego konca. -Rozumiem, pani. - Rozmowa dobiegla konca. Powiodl wzrokiem po twarzach obecnych w kantynie starszych oficerow. -Mamy zgode - oznajmil z powsciagliwym usmiechem. * Wysoko na orbicie chlodne, sztuczne oczy wpatrywaly sie w powierzchnie planety bez jednego mrugniecia. Wzrok przystosowany do pracy w szerokim pasmie fal, przebijajac kurczace sie warstwy puszystych, bialych oblokow, napotkal grupke cieplych postaci, maszerujacych przez blota. Tu jednak zaczynaly sie schody. Przedmioty wokol nich byly doskonale wyrazne: dendrytyczna gmatwanina korzeni powalonych drzew, zgnieciony samochod terenowy, na wpol zatopiony w niebieskoszarym bagnisku, nawet glazy wyorane z ziemi i splawiane gestymi rzekami szlamu. Postacie tymczasem jawily sie osloniete falujacym powietrzem, w podczerwieni przypominaly bezksztaltne plomyki swiecy. Tworzac obrazy na podstawie sygnalow z czujnikow, jednostka sztucznej inteligencji uruchamiala najrozmaitsze filtry, a mimo to nie zdolala ustalic liczby podroznikow. Mogla tylko wnioskowac - po szerokosci zaklocenia i termicznych sladach na blocie, po ktorym szli - ze jest ich od czterech do dziewieciu.Stephanie wyczuwala naszyjnik ciekawskich satelitow, ktore przelatywaly lukiem, niezmordowanie, od horyzontu po horyzont. Czula nie tyle zreszta ich fizyczna obecnosc, bo tego rodzaju swiadomosc zniknela wraz z chmura i mentalna jednoscia opetanych, ile ich nachalne wscibstwo, gwalcace wewnetrzna, naturalna harmonie swiata. Przez to miala sie ciagle na bacznosci. Pozostali reagowali podobnie. Utrudnianie podgladaczom zadania przypominalo opedzanie sie przed nieznosnymi muchami. Zreszta, satelitami nie martwili sie az tak bardzo. Duzo gorzej znosila obecnosc sierzantow, oddalonych juz tylko o pare mil. I wciaz sie zblizali, parli uparcie naprzod z determinacja maszyn. Poczatkowo Stephanie ignorowala ich z bunczuczna odwaga, jaka odkryla w sobie w tych niecodziennych okolicznosciach. Wszyscy nabrali otuchy, kiedy znalezli sie w bezpiecznej - i suchej! - Stodole. Budynek wybudowany na lagodnym wzniesieniu sam w sobie niczym sie nie wyroznial: kamienna podmurowka, sciany z kompozytowych paneli, niski dach. Natkneli sie na nia po pieciu godzinach morderczej wedrowki, liczac od momentu wyjscia z doliny. Zdaniem McPhe'ego oznaczalo to, ze trzymaja sie drogi. Nikomu nie chcialo sie z nim dyskutowac. W zasadzie nikt nic nie mowil. Rece i nogi trzesly sie im ze zmeczenia tak bardzo, ze nawet energistyczna moc na niewiele sie zdawala. Dawno sie przekonali, ze przemeczanie organizmu na dluzsza mete nie poplaca. Stodola nawinela im sie akurat wtedy, gdy gonili resztkami sil. Nikt sie nie pytal, czy powinni w niej odpoczac. Gdy tylko dojrzeli poprzez strugi deszczu ciemne, posepne kontury, ruszyli w milczeniu w ich strone. Wewnatrz nie znalezli komfortowych warunkow. Wichura wytargala z karbotanowego szkieletu mnostwo paneli, a betonowa podloge pokryla stopa blota. Ale tym sie nie martwili. Stodola byla dla nich zbawieniem. Dzieki energistycznej mocy zrobili porzadek. Bloto rozplynelo sie po scianach, zalepilo dziury po wyrwanych panelach i stwardnialo na kamien. Deszcz przestal dokuczac, wycie wiatru ucichlo. Wloczedzy doswiadczyli wspolnego uczucia ulgi, ktore pozwolilo im zapomniec o ciezkich chwilach, zwiazanych z opuszczeniem doliny. To wlasnie uczucie dodalo im szalonej odwagi i pewnosci siebie. Nareszcie byli w stanie ignorowac mentalne wrzaski dusz, ktore uciekaly z opetanych cial w katowniach kapsul zerowych. Wszyscy zgodnie uczestniczyli w wyprawach po zywnosc, a gdy trzeba bylo oczyscic i ugotowac wygrzebane z blota warzywa i sniete ryby, odzywala sie w nich harcerska wesolosc. Z czasem deszcz oslabl, lecz sierzanci wciaz bezlitosnie zdobywali teren. Ciezko bylo o zywnosc. Po tygodniu od chwili rozpoczecia operacji wojskowej opuscili stodole i ruszyli wzdluz niewyraznej linii, ktora wedlug zapewnien McPhe'ego oznaczala droge. Choc tyle czasu chronili sie przed potopem w lichym budynku, ogrom zniszczen spowodowanych przez wode nadal ich zdumiewal. Sforsowanie jakiejkolwiek doliny graniczyloby z cudem. Olbrzymie rzeki blota przetaczaly sie z ciaglym szumem i bulgotem, zasysajac i polykajac wszystko, co wpadalo w nurt. Wedrowka odbywala sie powoli, mimo ze zaopatrzyli sie w porzadny turystyczny ekwipunek. Nawet Tina szla w solidnych, skorzanych butach. Przez dwa dni probowali przemierzac zdewastowana, poraniona kraine. Wybierali wyzej polozony teren, gdzie jedynym odpoczynkiem dla oczu, zmeczonych widokiem szarego blota, byly laki porosniete zielona autochtoniczna trawa. Ale nawet one nabawily sie glebokich blizn w miejscach, gdzie woda wyzlobila sobie koryta. Nie dysponowali mapa, ale nawet gdyby ja mieli, nie rozpoznaliby zadnych punktow orientacyjnych. Tak wiele obiecujacych wzniesien konczylo sie ostrym zejsciem w bagnisko, ze musieli czesto zawracac i tracic cenne godziny. Zawsze jednak wiedzieli, dokad sie kierowac. Prosta sprawa: byle dalej od sierzantow. Utrzymanie dystansu przychodzilo im z trudem. Linia frontu przesuwala sie w stalym tempie, jakby nie istnialy dla niej naturalne przeszkody, podczas gdy grupa Stephanie kluczyla zygzakami. Czterdziesci osiem godzin temu odleglosc wynosila dziewiec mil, teraz juz tylko dwie i wciaz malala. -Hej, ferajna! - Zawolal Cochrane. - Co chcecie na poczatek: dobra czy zla nowine? - Maszerujac na przedzie, pelnil role przedniej strazy. Zatrzymal sie na szczycie pagorka porosnietego zmietoszonymi trzcinami, skad patrzyl na druga strone. -Zla! - Odkrzyknela odruchowo Stephanie. -Zandarmeria przyspiesza, a sa jej, ze tak powiem, niezliczone zastepy. -A dobra? - Pisnela Tina. -Przyspieszyli, bo tu w dole jest droga. Prawdziwa, asfaltowa, pelen wypas. Pozostali wprawdzie nie zwiekszyli tempa, zeby dogonic umorusanego hipisa, lecz poruszali sie z energia, ktorej brakowalo im od pewnego czasu. Wspieli sie na pagorek i staneli kolo niego. -Co tam jest? - Spytal Moyo. Mial normalna twarz, po bliznach i pecherzach nie zostalo sladu. Oczy, znowu cale, blyszczaly. Nawet sie usmiechal, co czynil szczegolnie czesto w stodole, gdzie odpoczywali. Stephanie smucila sie tym, ze potrafil sie usmiechnac, a zarazem nie chcial im pokazac, co kryje sie pod iluzorycznymi galkami oczu. Zle to wszystko wrozylo. Gral samego siebie, przy czym kiepsko wypadal w tej roli. -Dolina - odpowiedziala. Jeknal. -Do diabla, znowu? -Ta sie rozni od tamtych. W rzeczywistosci znajdowali sie nad dosc stromym zboczem polozonej kilkaset jardow nizej doliny Catmos, majacej przynajmniej dwadziescia mil szerokosci. Na skutek mgly i mzawki przeciwlegle zbocza ledwie majaczyly w oddali. Plaskie dno doliny bylo tak rozlegle, ze uspokoily sie tu olbrzymie potoki blota. Strugi wlewajace sie waskimi zlebami utworzyly szerokie, pozbawione niszczycielskiej sily rozlewisko. Zamulony kanal rzeczny, ktory wil sie srodkiem, rozladowywal napor fali powodziowej, co przeciwdzialalo kumulowaniu sie groznej, niestabilnej zawiesiny. Ulewy zamienily nizsze partie terenu w trzesawisko. Ginely cale polacie lasow, pochylone pnie wspieraly sie na sobie. Zapadaly sie glebiej i glebiej, w miare jak wzbierajace wody gruntowe rozmiekczaly glebe. Patrzac na to dzien, dwa, mozna bylo odniesc wrazenie, ze drzewa topnieja. Wierzcholki wzniesien utworzyly rozlegly archipelag oliwkowozielonych wysepek na szarozoltym morzu. Zamieszkaly je setki wychudlych i zleknionych zwierzat. Stada kolfranow, zwierzat o wygladzie sarny, i watahy malych, psopodobnych ferrangow ugniataly na miazge resztki trawy. Miedzy nimi gonily ptaki z tak ubloconymi skrzydlami, ze nawet nie probowaly latac. Na wielu wysepkach u samych stop zbocza zachowaly sie fragmenty drogi. W wyobrazni laczyly sie w ciagla szose, biegnaca przez doline do rysujacego sie w dali miasteczka. Zabudowania staly na niewielkim wzniesieniu, co uchronilo je przed zalaniem. Zdawalo sie, ze otacza je gigantyczna fosa. Posrodku dumnie i zadziornie stal strzelisty kosciol z szarego kamienia. Sciany w polowie wysokosci pomalowano czerwonymi napisami. -To na pewno Ketton - stwierdzil Franklin. - Czujecie ich? -Owszem - odpowiedziala z zaklopotaniem Stephanie. - Zebralo sie tam sporo naszych. - Przynajmniej wyjasnil sie dobry stan budynkow. Eleganckim domkom nie brakowalo ani jednej dachowki, nie zachowaly sie slady zniszczen. W malenkim parku nie bylo nawet kaluzy. -Pewnie dlatego wala w takim pospiechu. - Cochrane wskazal kciukiem wylot doliny. Po raz pierwszy na wlasne oczy zobaczyli armie. Droga posuwala sie kolumna dwudziestu dzipow. Gdzie nawierzchnia z betonu weglowego schodzila z wyspy w blotna ton, na chwile zwalnialy, uwaznie badajac podloze. Warstwa blota nie mogla byc gesta ani gleboka, ledwie zakrywala kola. Za samochodami postepowala w szyku klinowym falanga sierzantow. Rosle, ciemne postacie maszerowaly calkiem szybko, biorac pod uwage, ze nie stapaly po drodze. Z jednej strony szosy skrzydlo wojska docieralo az nad brzeg rzeki blota, z drugiej - pod same zbocza. Kilka mil za linia frontu wjezdzala do doliny nastepna kolumna pojazdow, tym razem wiekszych niz dzipy. -O, jasna cholera! - Jeknal Franklin. - Tak szybko to my isc nie mozemy, nie w tej brei. McPhee ogladal krajobraz, ktory zostawili za soba. -Za nami ich nie widac. -Przyjda - odezwala sie Rana. - Patrzcie, sa tez na drugim brzegu rzeki. Ida rowna, nieprzerwana linia. Sprzatna nas jak konskie gowno. -Jesli sie stad nie ruszymy, zostaniemy schwytani do zachodu slonca. -Jesli zejdziemy do drogi, moze nas nie dogonia - powiedziala Stephanie - ale bedziemy musieli minac miasto. Mam zle przeczucia. Opetani wiedza, ze nadchodzi wojsko, a nie cofaja sie. Zebralo sie ich tam cale mnostwo. -Sprobuja odeprzec atak - rzekl McPhee. Stephanie zerknela na zlowieszcze szeregi wojska. -Przegraja - powiedziala z ponura mina. - Wojsko zdusi wszelki opor. -Konczy nam sie zywnosc - zauwazyl McPhee. Cochrane podsadzil wyzej swoje rozowe okulary. -Za to wody mamy pod dostatkiem, stary. -Nie znajdziemy tu nic do jedzenia - dodala Rana. - Musimy zejsc na dol. -Przez jakis czas miasto bedzie sie bronic - powiedziala Stephanie. Wolala nie patrzec na Moya, choc to o niego troszczyla sie w glownej mierze. - Przynajmniej zrobimy sobie przerwe, odpoczniemy. -A co potem? - Mruknal Moyo. -Potem ruszymy w dalsza droge. Bedziemy uciekac. -Jest sens? -Przestan - napomniala go lagodnie. - Probujemy zyc tak, jak zawsze chcielismy, zapomniales juz? Zycie tutaj mi nie odpowiada, ale gdzies dalej mozemy znalezc dla siebie jakas przyszlosc. Bo za nami nie ma juz niczego. Poki idziemy naprzod, poty jest nadzieja. Jego twarz nabrala bolesnego wyrazu. Wyciagnal reke i zaczal ruszac dlonia, aby znalezc Stephanie. Gdy pochwycila jego palce, przytulil ja mocno do siebie. -Przepraszam, naprawde przepraszam. -W porzadku - westchnela. - Hej, wiesz co? Jesli dalej bedziemy isc w tym kierunku, znajdziemy sie w gorach. Pokazesz mi, na czym polegaja slizgi gorskie. Moyo zasmial sie ochryple, ramiona mu zadrzaly. -Sluchajcie no - odezwal sie Cochrane - nie chce sobie spaprac karmy, ladujac sie z butami w wasze amory, ale musimy postanowic, dokad isc. I to zaraz, ze tak powiem. Bo wojsko nie zrobi sobie przerwy na podwieczorek, kapujecie? -Trzeba zejsc do Ketton - wyskoczyla z propozycja Stephanie. Przypatrywala sie dlugiemu zboczu. Bylo sliskie, lecz z pomoca energistycznej mocy powinni sobie poradzic. - Bedziemy tam przed wojskiem. -Tuz przed wojskiem - rzekl Franklin. - Tylko ze z miasta sie nie wydostaniemy. Jesli zostaniemy tutaj, mozemy jeszcze uciekac przed frontem. -Ryzykowna sprawa - stwierdzil McPhee. -I nie bedzie czasu na szukanie jedzenia - wtracila Rana. - Nie wiem jak wy, ale jesli sie porzadnie nie najem, nie dam rady maszerowac w tym tempie. Spojrzmy na to od strony praktycznej. Od paru dni ciagne na resztkach kalorii. -Juz nas tak nie doluj - burknal Cochrane. - Problem z toba jest taki, ze nigdy nie jesz ile trzeba. Spiorunowala go wzrokiem. -Mam nadzieje, ze nie sugerujesz mi zrec zdechlego miesa? -No to klawo. - Wzniosl rece do nieba. - Pieknie, znowu to samo. Nie wolno jesc miesa, jarac, uprawiac hazardu, seksic sie, sluchac glosnej muzyki, chodzic po klubach, tanczyc, po prostu zadnych, cholera, rozrywek! -Schodze do Ketton - oswiadczyla Stephanie, przerywajac ich klotnie. Scisnela mocniej palce Moya i weszla na pochylosc. - Jesli ktos z was ma ten sam pomysl, niech nie traci czasu. -Ja ide z toba. - Moyo stapal ostroznie po pochylym gruncie. Rana lekko wzruszyla ramionami i ruszyla za nimi. Na dloni Cochrane'a wyrosl skret z zapalona koncowka. Wetknal go sobie do ust i poszedl w slady Rany. -Kurna! - Burknal Franklin z rezygnacja. - Ide z wami, ale prosimy sie o klopoty. Ugrzezniemy w tym miescie na dobre. -Tutaj wnet nas dopedza - powiedzial McPhee. - Patrz na tych scierwojadow. Zupelnie jakby umieli chodzic po blocie. -Dobra, dobra... Tina patrzyla z rozpacza na Rane. -Malenka, bydlaki zetra w proch te miescine, a razem z nia nas. -Roznie moze byc. Wojsko zawsze wyjezdza z ta swoja smieszna, przesadzona propaganda meskiej sily. Co nijak sie ma do rzeczywistosci. -Ej, Tina! - Cochrane podsunal jej skreta. - Chodzze z nami, kotku. To moze byc nasza ostatnia wspolna noc na tym swiecie. Na pieprzeniu sie czas nam milej zleci. Tina wzdrygnela sie, patrzac na wesolkowatego hipisa. -To juz lepiej, zeby mnie te bestie zlapaly. -Mam rozumiec, ze nie idziesz? -Oczywiscie, ze ide. Nie chce, bysmy sie rozdzielali. Jestescie moimi przyjaciolmi. Stephanie odwrocila sie, zeby przyjrzec sie tej konfrontacji. -Tina, zdecyduj sie wreszcie! - Ruszyla ponownie w dol, prowadzac Moya. -Jejku! Po prostu nigdy nie dajecie mi czasu na zastanowienie. To niesprawiedliwe. -Pa, zlotko - rzucil Cochrane. -Nie idzcie tak szybko, bo nie nadaze. Stephanie wysilkiem woli zamknela sie na lamenty kobiety, poniewaz zsuwanie sie ze zbocza wymagalo momentami wyjatkowej koncentracji umyslu. Musiala czesto przesuwac sie bokiem i uzywac energistycznej mocy do utwardzania miekkiej ziemi pod nogami. Mimo to zostawiala za soba dlugie slady slizgajacych sie butow. -Wyczuwam przed nami wielu opetanych - odezwal sie Moyo, kiedy zostalo im sto jardow do trzesawiska na dnie doliny. -Gdzie? - Spytala bezwiednie Stephanie. Nie zwracala uwagi na to, co czeka na nich na dole, zmuszona do maksymalnej ostroznosci na zdradliwym stoku. Gdy podniosla wzrok, dostrzegla w odleglosci pol mili konwoj dzipow. Ten widok zmrozil jej serce. -Niedaleko stad. - Wolna reka wskazal doline. - Gdzies tam. Stephanie nikogo nie widziala. Teraz jednak, kiedy wsluchala sie w mentalne szepty na granicy percepcji, wyczula rosnace napiecie wielu, wielu umyslow. -Ej, Moyo! Niezle kombinujesz, stary! - Cochrane rozgladal sie po dolinie. - Goscie chyba w blocie zalegli, ze tak powiem. Nikogo nie widac. -Dobra, sprawdzmy, co jest grane - powiedziala Stephanie. Dolne partie zbocza nie byly juz tak strome, dzieki czemu mogli przyspieszyc kroku. Stephanie wolalaby trzymac sie blisko falistych pagorkow, niz wbiegac na srodek doliny. Przynajmniej posuwaliby sie szybko po wzglednie suchym terenie. Tyle ze oddalaliby sie coraz bardziej od Ketton. Aby dostac sie na najblizszy widoczny odcinek szosy, musieli przebyc trzysta jardow plaskiego jak stol bagniska. Gdy Stephanie stanela na skraju, bloto podeszlo jej do kostek. Buty nie przepuszczaly wilgoci, ale na wszelki wypadek podciagnela pod kolana skorzane cholewki. Panujaca tu cisza przejmowala lekiem. Wydawac by sie moglo, ze bagno posiadlo jakies wlasciwosci tlumienia dzwieku. -Chyba nie jest tu zbyt gleboko - powiedziala z wahaniem. -Zaraz sie przekonamy - rzekl hardo McPhee i wypuscil sie w strone drogi dziarskim krokiem. Niezmordowanie parl przed siebie, klapiac butami po kleistym blocie. - Banda mieczakow! Na co czekacie!? - Zawolal. - Przeciez sie nie potopimy. Cochrane i Rana popatrzyli na siebie z niewesola mina i ruszyli naprzod. -Wszystko bedzie dobrze. - Stephanie ani na chwile nie puszczala reki Moya. Razem zapuscili sie na mokradla. Gdy Tina chwycila za reke Franklina, Cochrane wyszczerzyl zeby w oblesnym usmiechu. Stephanie miala racje, nie trafili na glebie, lecz bloto niebawem siegalo kolan. Po kilku nieudanych probach wyrzezbienia grobli za pomoca energistycznej mocy dala sobie spokoj. Bloto reagowalo w tak slimaczym tempie, ze pewnie straciliby godzine na dotarcie do drogi. Nalezalo po prostu zacisnac zeby i isc, choc zmeczone miesnie przezywaly katusze. Kazdy wykorzystywal energistyczna moc, aby zmusic mdlejace nogi do rozgarniania niesfornego blota, ktore zdawalo sie opierac im z rowna sila. Zblizajaca sie armia nie pozwalala im na wytchnienie. Posuwali sie prawie prostopadle wzgledem kierunku natarcia, przez co z kazda minuta niebezpiecznie malal dystans dzielacy ich od czola wojsk. Stephanie wciaz sobie powtarzala, ze gdy tylko znajda sie na drodze, odskocza od najezdzcow. Wiedziala jednak, ze nawet jesli beda poruszac sie szosa przyjdzie im pokonac wiele blotnych rozlewisk, nim dojda do miasteczka. A tymczasem jej organizm byl juz na skraju wydolnosci. Slyszala swiszczace sapanie Cochrane'a, ktore nioslo sie daleko nad trzesawiskiem. -Sa dokladnie przed nami - oswiadczyl nagle Moyo. Zgrzal sie tak bardzo, ze musial rozpiac brezentowa kurtke. Deszczyk przedzieral sie przez energistyczna bariere i razem z potem przeinaczal koszule. - Jest ich dwoch. Nie sa do nas przychylnie nastawieni. Stephanie oderwala wzrok od ziemi, probujac namierzyc zrodlo nieprzyjaznych mysli. Lagodne wzniesienie z fragmentem drogi znajdowalo sie w odleglosci siedemdziesieciu jardow. Pod szklana powloka wody niemrawo polyskiwala stratowana trawa i pare polamanych krzakow. Tu i tam biegaly rozdraznione ferrangi, w grupach po szesc lub siedem. Wykonywaly nadzwyczaj zsynchronizowane zwroty, czym przypominaly lawice ryb. -Nikogo nie widze - mruknal McPhee. - Hej, kretyni! - Zawolal. - Pojebalo was czy co? -W deche! - Zakpil Cochrane. - Niezla mowa, koles. Teraz to beda milutcy. No ale przeciez my nie siedzimy po uszy w kosmicznym gownie, zeby prosic o pomoc, nie? Tina poslizgnela sie z zalosnym jekiem. -Mam juz dosc tego pieprzonego blota! -Cenna uwaga, mala. - Franklin pomogl jej wstac. Wsparci o siebie, ruszyli dalej. Stephanie omiotla wzrokiem doline i az sapnela ze strachu. Dzipy zblizyly sie juz na pol mili. Im zostalo piecdziesiat jardow do twardego gruntu. -Nie mamy szans. -Jak to? - Spytal Moyo. -Nie mamy szans. - Dyszala ze zmeczenia. Przestala sie martwic o ubranie, wyglad i wszystkie te nieistotne energistyczne dyrdymaly. A niech sobie na nia patrza satelity! Juz jej to nie obchodzilo. Liczylo sie tylko zachowanie butow w calosci i stawianie topornych nog jedna za druga. Na lydkach i udach chwytaly ja skurcze miesni. Rana potknela sie i padla na kolana. Bloto zalewajace jej nogi zabulgotalo wulgarnie. Z trudem lapala powietrze. Na czerwonej twarzy blyszczal pot. Cochrane przyczlapal do niej, chwycil ja pod pache i dzwignal na nogi. Zarloczne bloto nie chcialo puscic dziewczyny. -Hej, ludziska, wzielibyscie pomogli! - Wrzasnal ze wzrokiem wbitym przed siebie. - Dajcie spokoj, jaja sobie robicie? To powazna sprawa! Grupy ferrangow mijaly sie z gracja w trakcie bezcelowej gonitwy. Rozlegal sie glosny tupot lap. Schowani w poblizu ludzie nie mieli ochoty sie ujawniac. Dal sie slyszec odlegly, jednostajny warkot. Silniki samochodow. -Zaprowadz mnie do niej - syknal Moyo. Razem ze Stephanie chwiejnym krokiem podszedl do wyczerpanej pary. McPhee przystanal dwadziescia jardow od szosy i obejrzal sie na nich. -Ty idz! - Krzyknela do niego Stephanie. - No idz! Ktos musi z tego wyjsc calo! Z jej pomoca Moyo uwolnil Cochrane'a od dzwigania calego ciezaru Rany. Wzieli ja miedzy siebie i z najwiekszym wysilkiem podjeli wedrowke. -Nie moge ruszac nogami - jeknela Rana, zalamana. - Jakby sie ogien w nich palil. Cholera, to sie nie powinno wydarzyc, przeciez sila woli moge gory przestawiac. -Nie martw sie, siostrzyczko - rzekl Cochrane przez zacisniete zeby. - Trzymamy cie. W trojke brodzili w blocie. McPhee juz wyszedl na brzeg i stojac nad skrajem moczarow, zagrzewal ich do ostatniego wysilku. Tina i Franklin, rowniez wycienczeni, prawie juz doszli do celu. Tylko rosly Szkot nie upadl calkiem na duchu. Stephanie zamykala tyly. Dzipy znajdowaly sie juz w odleglosci siedmiuset jardow, na nie zalanym odcinku drogi. Przyspieszaly. -Do cholery - steknela. - Do jasnej, ciasnej cholery... - Gdyby McPhee puscil sie sprintem, i tak nie zdazylby dobiec do Ketton. Latwo by go dogonili. Moze gdyby wspolnie zaczeli walic w sierzantow bialym ogniem... Idiotyczny pomysl, fuknela na sama siebie. Skad tu brac ogien? Musze dobrze gospodarowac energistyczna moca. Jeszcze dziesiec jardow. Nie bede walczyla. To nic nie da, zreszta, moglabym uszkodzic cialo. Tyle jestem jej winna. W najdalszym kacie umyslu wyczuwala uwieziona dusze, ktora wiercila sie niespokojnie. Cala czworka wygramolila sie w koncu z blocka i klapnela na miekka ziemie obok Tiny i Franklina. Nadal nie widziala wlascicieli dwoch umyslow, tak silnie oddzialujacych na jej percepcje. -Stephanie Ash - odezwal sie nie wiadomo skad kobiecy glos. - Cholera, widze, ze jak zwykle pojawiasz sie w zlej godzinie. -Jeszcze chwila - oznajmil niewidzialny mezczyzna. Obce umysly wrzaly zapalem. W okolicy zabrzmialo smetne beczenie dud: zrazu ciche, narastalo, az w koncu slychac bylo jeden ciagly, swidrujacy jek. Stephanie uniosla glowe. W polowie drogi miedzy nia a kolumna dzipow stal zwrocony twarza do aut samotny szkocki dudziarz. W kraciastym kilcie i wyglansowanych na polysk czarnych, skorzanych butach, wydawal sie nie wiedziec, ze oto zbliza sie do niego smiertelny nieprzyjaciel. Statecznie poruszal palcami, grajac Amazing Grace. Jeden z sierzantow podniosl sie nad brudna szyba auta, zeby lepiej widziec. -Fajne to - zazartowal McPhee. -To nasze wezwanie do broni - wyjasnil ukryty mezczyzna. - Cos jest w tej melodii, prawda? Stephanie rozgladala sie na wszystkie strony, zeby zlokalizowac tajemniczego rozmowce. -Wezwanie do broni? Nad moczarami i nieruchomymi rozlewiskami przetoczyl sie huk odleglego wybuchu. Pierwszy dzip najechal na mine, przod pojazdu poderwal sie w powietrze. Gdy z trzaskiem osiadl na kolach, z wnetrza wysypali sie sierzanci. Z leja w betonie buchnely kleby bialosinego dymu. Wokol spadal gruz. Pozostale dzipy gwaltownie zahamowaly. Na calej linii frontu sierzanci zamarli w bezruchu, pochyleni. Dudziarz zakonczyl wystep i uklonil sie grzecznie zolnierzom. Nastapil gluchy loskot, na tyle glosny, ze Stephanie poczula drzenie w gardle. Pozniej drugi. Rozpoczela sie kanonada, poszczegolne huki zlewaly sie w jeden nieustajacy lomot. Tina pisnela ze strachu. -Niech skonam! - Wychrypial Cochrane. - To mozdzierze tak grzeja. -Swietnie - oswiadczyla kobieta. - Jeszcze sie kryjcie. Byla to, jak przyznala koordynujaca operacje wojskowa jednostka sztucznej inteligencji, klasyczna zasadzka, do tego znakomicie przeprowadzona. Dzipy stanely na waziutkim skrawku suchego ladu, gdzie nie byly w stanie nawrocic. Spadl na nie grad celnie wymierzonych pociskow mozdzierzowych. Materialy wybuchowe, eksplodujace w czasie nieustajacego bombardowania, szatkowaly unieruchomione pojazdy i rozrywaly pasazerow. Dym, plomienie buchajace wysoko i fontanny blota maskowaly scene rzezi. Jednostka sztucznej inteligencji nie mogla zrobic doslownie nic, zeby temu zapobiec. Sygnaly radarowe wysylane przez czujniki satelitarne sieci strategiczno-obronnej potrzebowaly troche czasu, zeby namierzyc cele. Pierwsza faza ostrzalu trwala poltorej minuty, potem strzelcy przy dzialach przestawili sie na pociski rozpryskowe i zmienili kat celowania. Nad szeregami sierzantow, ktorzy rozpaczliwie przedzierali sie przez bagnisko, wybuchaly geste, czarne chmury. Szerokie kregi blota strzelaly cyklonami szarozoltej piany, gdy odlamki siekly ziemie, aby wykonczyc miotajace sie postacie. Dopiero wtedy radary zakonczyly obliczanie trajektorii pociskow mozdzierzowych. Jednostka sztucznej inteligencji zarzadzila przeciwuderzenie. Gdy w odwecie strzelily z gory szkarlatne promienie, dziala razem z obsluga wyparowaly w ulamku sekundy. Wzieto na cel kilkanascie skrawkow suchego ladu. Kazde trafienie wywolywalo naddzwiekowy podmuch pary. Kiedy sie przejasnilo, baterie mozdzierzy upamietnialy juz tylko plytkie kratery ze spieczonej gliny, zarzace sie posrodku. W kontakcie z kroplami deszczu skwierczaly cicho, a na ich powierzchni pojawialy sie miliony malenkich pekniec. Zalegla grobowa cisza. Kleby dymu, ktore jeszcze wloczyly sie po dolinie, powoli sie rozwiewaly, odslaniajac spalone wraki dzipow. Zmasakrowane ciala poleglych sierzantow stopniowo tonely w zaborczym uscisku bagniska. Stephanie podejrzewala, ze za godzine nie bedzie juz zadnych sladow bitwy. Wpijala paznokcie w miekka ziemie i z napietymi miesniami czekala na impuls laserowy. Na szczescie sie nie doczekala. Zaszlochala cicho i poddala sie gwaltownym drgawkom, ktore wstrzasaly nogami. Dwie gromady ferrangow podkradly sie w poblize jej przyjaciol. Kazda przybrala postac czlowieka w szarozielonym mundurze moro. Annette Ekelund i Hoi Son patrzyli na nich z gory ze zloscia i pogarda. -Idioci! Moglismy wyladowac w zaswiatach, bo wam sie akurat spacerkow zachcialo! - Warknela Ekelund. - Co by bylo, gdyby nasz drogi Ralph uznal, ze bierzecie udzial w bitwie? Spaliliby na popiol ten kawalek ziemi! Cochrane uniosl glowe. Bloto splywajace mu po twarzy zbieralo sie w skudlonej brodzie. Z ust zwieszal sie pognieciony, zgaszony skret. Wyplul go z obrzydzeniem. -Kurna, siostrzyczko, rznij ty mnie w pupe pila motorowa! Strasznie mi przykro, ze robie wam trudnosci. * Nawet nieznosny klimat Lalonde nie przygotowal Ralpha na przerazliwa duchote, ktora poczul po wyjsciu z naddzwiekowego samolotu Krolewskich Sil Ladowych. Wilgotne powietrze laskotalo w skore i rownoczesnie wysysalo z czlowieka energie. Sporo sil kosztowalo samo oddychanie.Kiedy resztki chmur odeszly nad ocean, tropikalne slonce zademonstrowalo pelnie swoich mozliwosci nieszczesnemu, umeczonemu polwyspowi. Tysiace kilometrow szesciennych blota zaczynaly sie burzyc i zatykac powietrze gestym, goracym oparem. Rozgladajac sie ze schodkow, Ralph dostrzegal dlugie, wiotkie nitki bialych oblokow, wijace sie ospale wokol pagorkow i wzniesien w szerokiej dolinie. Tumany mgly przelewaly sie tez nad zboczami. Snieznobiale wstegi wciskaly sie wylomami w scianach doliny i opadaly na podobienstwo ociezalych wodospadow. Odetchnal gleboko. W wilgotnym powietrzu rozchodzila sie subtelna, gnilna won. Martwa materia organiczna zaczynala rozkladac sie i fermentowac. Podejrzewal, ze za pare dni smrod bedzie nie do wytrzymania i niewatpliwie wyjatkowo niezdrowy. Kolejna okolicznosc, ktora zaslugiwala na uwage... Chociaz plasowala sie na dalekim miejscu listy czynnikow majacych wplyw na operacje. Szybkim krokiem zszedl po aluminiowych schodkach. Towarzyszyli mu Cathal i brygadier Palmer. Choc raz nie czuwal nad nim oddzial komandosow. Wyladowali przy obozie zalozonym u wylotu doliny Catmos. Setki podobnych do igloo domkow z programowalnego silikonu wyroslo rzedami niczym olbrzymie bladoniebieskie grzyby. Miniaturowa wersja Fort Forward. Stacjonowali tu jedynie sierzanci, zolnierze jednostek okupacyjnych i powaznie chorzy odpetani. Byla tez garstka oficjalnie akredytowanych korespondentow wojennych, ktorych oprowadzalo dwoch pracownikow wojskowego biura informacyjnego. Kiedy tak patrzyl na doline, poszczegolne odnogi mgly laczyly sie na dnie w bezksztaltny, bialy calun. Jego wzmacniany wzrok zatrzymal sie na jedynym widocznym obiekcie: szarej, smuklej wiezy kosciola w Ketton. Ledwie na nia spojrzal, wyczul opetanych szykujacych sie do obrony miasteczka. Ow delikatny, psychiczny nacisk byl wszystkim dobrze znany z czasow czerwonej chmury. -Ona tu jest - mruknal. - Ekelund. Jest w Ketton. -Jestes pewien? - Spytal Cathal. -Wyczuwam jej obecnosc tak samo jak kiedys. Jest jednym z przywodcow, ktorzy tak swietnie zorganizowali te bande. Cathal obrzucil sceptycznym spojrzeniem odlegla wieze. Przy schodkach czekal na nich pulkownik Anton Longhurst, dowodca obozu. Zasalutowal Ralphowi. -Witam w dolinie Catmos, sir. -Dziekuje, pulkowniku. Wyglada na to, ze ladnie sie pan tu urzadzil. -Oprowadze pana. Zaraz gdy tylko... - Wskazal reporterow. -No tak. - Ralph trzymal nerwy na wodzy. Pewnie wszyscy uzywali programow filtrowania dzwieku. Gnojki zawsze wykorzystywaly okazje. Na sygnal dany przez pracownikow biura informacyjnego dziennikarze zblizyli sie cala zgraja. -Hugh Rosler z DataAxis. Panie generale, moze nam pan powiedziec, czemu wstrzymano natarcie? Ralph z bladym, uprzejmym usmiechem spojrzal na niepozornego czlowieczka w kraciastej koszuli i kurtce bez rekawow, ktory zadal pytanie. Mial na sobie maske szczerego, zyczliwego usposobienia, jaka opracowal kilka tygodnie temu na uzytek publiczny. -Ludzie, spokojnie. Przywracamy porzadek na odzyskanych ziemiach. Kampania wyzwolencza nie polega na tym, zeby pedzic przed siebie na zlamanie karku. Musimy miec pewnosc, ze opetani nie przekradli sie na tyly wojsk. Pamietajcie: umknal nam tylko jeden i stracilismy polwysep. Chyba nie chcecie powtorki? -Tim Beard, Collins. Panie generale, czy to prawda, ze sierzanci po prostu nie daja rady, od chwili gdy opetani zaczeli stawiac opor? -Zdecydowanie zaprzeczam. Jesli wskazecie mi osobe, ktora to powiedziala, udziele jej osobistej i surowej reprymendy za szerzenie niesprawdzonych poglosek. Ja tu przylecialem samolotem, wy przyjechaliscie samochodami od strony wybrzeza. - Machnieciem reki wskazal rozciagajaca sie za nim kraine bagien. - Oni tymczasem przeszli szmat drogi od plazy, brali udzial w dziesiatkach tysiecy potyczek, po drodze uratowali trzysta tysiecy opetanych ludzi. Naprawde sadzicie, ze nie daja rady? Bo ja sadze inaczej. -A wiec czemu wstrzymano natarcie? -Poniewaz wchodzimy w nowa faze dzialan. Wybaczcie, ze nie wyjawiam z wyprzedzeniem strategicznych planow, ale wzmocnienie sil na pewnych odcinkach frontu od dawna bylo brane pod uwage. Jak sami widzicie, podeszlismy pod Ketton, gdzie stacjonuje duza grupa groznych, dobrze zorganizowanych nieprzyjaciol. A to tylko jedno z wielu takich skupisk w Mortonridge. Po prostu przerzucamy jednostki w rejon natarcia. Kiedy bedziemy dysponowac odpowiednimi silami, sierzanci zdobeda miasto. Nie zamierzam ich wysylac do ataku, poki nie zrobie wszystkiego, by ograniczyc liczbe ofiar po jednej i drugiej stronie. Dziekuje. - Ruszyl z miejsca. -Elizabeth Mitchell, Time Warner. Przepraszam, panie generale, jeszcze ostatnie pytanie. - Mowila twardym, kategorycznym tonem, nakazujacym posluch. - Zechce pan skomentowac kleske w dolinie? Nic dziwnego, pomyslal, ze osoba uzywajaca takiego tonu pyta o nieprzyjemne rzeczy. -Owszem. Z perspektywy czasu widac, ze szybki wjazd do doliny byl powaznym bledem taktycznym. Nie uchylam sie od odpowiedzialnosci. Wprawdzie wiedzielismy, ze opetani sa uzbrojeni w strzelby mysliwskie, to jednak nikt sie nie spodziewal ognia artylerii. Mozdzierze sa chyba najprymitywniejsza forma sprzetu artyleryjskiego, lecz bardzo skuteczna w pewnych okolicznosciach. I wlasnie takie okolicznosci mialy miejsce. Skoro juz wiemy, do czego zdolni sa opetani, drugi raz nie damy sie zaskoczyc. Za kazdym razem, kiedy posluguja sie nowa bronia lub taktyka, analizujemy ja i zabezpieczamy sie na przyszlosc. Nie moga miec w zanadrzu wielu takich sztuczek. - Odsunal sie tym razem bardziej zdecydowanym ruchem. Przeslal datawizyjny rozkaz pracownikom biura informacyjnego, po ktorym nikt juz nie wyskakiwal z pytaniem. -Przepraszam za nich - powiedzial pulkownik Longhurst. -Dla mnie to zaden problem - odparl Ralph. -Nie powinienes dopuszczac do takich sytuacji - rzekl Cathal, wciaz jeszcze poirytowany, gdy szli do kwatery dowodcy. - To uraga twemu stanowisku. Przynajmniej moglbys zwolywac porzadne konferencje prasowe i odpowiadac na cenzurowane pytania. -To nie jest tylko operacja zbrojna, Cathal, to rowniez wojna propagandowa. Poza tym, nadal myslisz jak oficer ES A: nie mowic nikomu i nie mowic niczego. Opinia publiczna chce widziec, co robia wladze w czasie tej kampanii. Musimy im to pokazywac. Konwoje ciezarowek z zaopatrzeniem nadal przyjezdzaly do obozu, o czym poinformowal ich pulkownik Longhurst, kiedy wzial ich na obchod. Ekipy inzynieryjne latwo sobie radzily z mocowaniem silikonowych domkow, poniewaz ten skrawek ziemi znajdowal sie kilka metrow nad bagnistym dnem doliny. Zdarzaly sie wszakze klopoty logistyczne, zwiazane z transportem zolnierzy. -Ciezarowki marnuja pietnascie godzin na dojazd z wybrzeza - rzekl pulkownik. - Jednostki inzynieryjne musialy na biezaco odbudowywac te cholerna szose. Nawet teraz w niektorych miejscach droge wyznaczaja tyczki wetkniete w bloto. -Na bloto nie ma lekarstwa - odpowiedzial Ralph. - Prosze mi wierzyc, probowalismy wszystkiego. Utwardzalismy je srodkami chemicznymi, palili z orbity promieniami lasera. Skala problemu przerasta nasze mozliwosci. -Przydalby sie transport droga powietrzna. Pan tu przeciez przylecial. -To byl pierwszy lot w glab ladu - wtracila Janne Palmer. -Z tutejszego ladowiska od biedy moglyby korzystac samoloty naddzwiekowe, lecz transportowce nie wchodza w rachube. -W poblizu mamy suchy, otwarty teren, mozna by zbudowac droge laczaca. -Postaram sie wydac odpowiednie rozkazy - obiecal Ralph. -Z pewnoscia rozwazymy mozliwosci transportu sierzantow przed atakiem na miasto. -Ulzyloby mi. Sprawy potoczyly sie troche inaczej, niz przewidziala jednostka sztucznej inteligencji. -Miedzy innymi dlatego tu jestem. Zeby sie przekonac, czy sobie radzicie. -Teraz juz tak. Pierwszego dnia mielismy tu obraz nedzy i rozpaczy. Przydalyby sie samoloty do ewakuacji rannych i odpetanych. Jazda na wybrzeze nie wplywa na nich za dobrze. Zblizyli sie do przestronnej, owalnej sali, gdzie urzedowala Elena Duncan ze swoja ekipa. Na widok Ralpha rosla najemniczka niedbale zasalutowala, klekoczac szponami. -Nikt tu sie nie bawi w ceregiele, generale - powiedziala. - Za duzy tlok mamy. Obejrzyjcie sobie, co tam chcecie, ale nie przeszkadzajcie moim ludziom, sa kapke zabiegani. Na srodku sali stalo rzedem dziesiec wlaczonych kapsul zerowych. Niezgrabne urzadzenia z grubymi kablami i mozaika zminiaturyzowanej aparatury wygladaly dziwnie nie na miejscu, jakby pochodzily z innej epoki. Reszte przestrzeni zajmowaly kozetki dla sierzantow. Ralpha przerazily prymitywne warunki, panujace w szpitalu polowym. Najemnicy podlegajacy Elenie, dogladajac ciemnych, technobiotycznych zolnierzy, roznosili plastikowe butle i rulony papierowych recznikow. Sala przesiakla zapachem chemikaliow, ktorych Ralph nie potrafil zidentyfikowac. Chyba juz kiedys spotkal sie z nimi, lecz nie mial ich ani w nanosystemowym katalogu, ani w pamieci dydaktycznej. Coz, funkcje rozpoznawania zapachu wciaz byly niedopracowane. Ralph podszedl do najblizszego sierzanta. Zolnierz ssal przez rurke syrop odzywczy, ktory w przezroczystej plastikowej torebce wygladal jak rozwodniony miod. -Dostales pociskiem mozdzierzowym? -Nie, panie generale - odpowiedzial Sinon. - W czasie bitwy nie bylo mnie w dolinie Catmos. Chyba dopisalo mi szczescie. Bralem udzial w szesciu akcjach chwytania opetanych, w trakcie ktorych doznalem kilku lekkich obrazen. Niestety, cala droge z wybrzeza przebylem pieszo. -Zatem co ci sie stalo? -Dzialanie wilgoci, panie generale. Chyba nie do unikniecia. Jak juz wspomnialem, odnioslem drobne rany. Pojawily sie pekniecia w egzoszkielecie. Same w sobie nie sa grozne, lecz w kazdej szparce predko zagniezdzaja sie zarodniki tutejszych grzybow. - Wskazal nogi. Wiedzac juz, czego szukac, Ralph zaobserwowal siateczke dlugich, ciemnoszarych smuzek w dolnych partiach nog sierzanta. Byly z lekka mechate, troche jak aksamit. Kiedy spojrzal na sasiednie kozetki, zobaczyl sierzantow mocniej obrosnietych grzybem, ktory pokrywal im nogi gruba, wlochata otulina, co sie kojarzylo z rafa koralowa. -Boze, czy to...? -Boli? - Wpadl mu w slowo Sinon. - Jasne, ze nie. Prosze sie nie martwic, nie czuje bolu. Oczywiscie, zdaje sobie sprawe z obecnosci grzyba. Nieprzyjemnie laskocze. I ma niekorzystny wplyw na organizm, stad problem. Gdyby go nie usunieto, wprowadzilby do krwi tyle toksyn, ze moje organy nie nadazylyby z ich usuwaniem. -Jest na to sposob? -Owszem, dosc zabawny. Zakazone miejsca przeciera sie alkoholem, a potem przemywa jodyna. Mozna ta metoda calkowicie usunac narosl. Jesli znow bede musial taplac sie w blocie, to wiadomo, grzyb wroci, zwlaszcza ze w wilgotnym powietrzu rozmnaza sie znakomicie. -Jodyna. Wiedzialem, ze skads znam ten zapach. Uzywano jej w niektorych przykoscielnych lecznicach na Lalonde. - Zaczela go krepowac absurdalnosc tej calej sytuacji. Zle wypadal w roli starego wiarusa, ktory pociesza mlodego rekruta. Jezeli Sinon wiodl normalny zywot edenisty, pewnie umarl nie predzej niz w wieku stu piecdziesieciu lat. Byl wiec starszy od dziadka Ralpha. -A, Lalonde. Jakos nie wpadlem tam z wizyta. Latalem w zalodze jastrzebia. -To mozesz mowic o szczesciu, bo ja tam cale lata gnilem na placowce. Ktos gorzko zaplakal, a wlasciwie zaniosl sie rozdzierajacym, urywanym szlochem. Ralph zobaczyl, jak dwoch najemnikow ze wzmacniana muskulatura pomaga wyjsc mezczyznie z kapsuly zerowej. Szare ubranie wisialo na nim w strzepach, poza tym caly sie gubil w pozwijanych faldach bladej, pocietej zylkami skory. Zupelnie jakby cialo sie na nim topilo. -O cholera! - Zaklela Elena. - Pan wybaczy, generale, ale mamy tu nastepnego fanatycznego anorektyka. - Podbiegla, zeby pomoc kolegom. - Dobra, pod kroplowke goscia! Odpetany mezczyzna gwaltownie zwymiotowal rzadkim, zielonkawym plynem. O malo sie przy tym nie zadlawil. -Chodzmy stad, tylko przeszkadzamy. - Ralph wyprowadzil na zewnatrz swoich towarzyszy, wstydzac sie tego, ze moze pomoc tylko w jeden sposob: nie paletac sie pod nogami. * Stephanie wyszla na waski balkon i usiadla na lezaku obok Moya. Rozposcieral sie stad doskonaly widok na glowna ulice Ketton, po ktorej maszerowaly oddzialy partyzantki. Slady blotnego potopu zostaly pieczolowicie usuniete w celu przywrocenia urokliwego charakteru czystego miasteczka. Nawet wysokie, czerwone drzewa w parku i szpalerach na ulicy, obsypane teraz girlandami jasnozoltego kwiecia, rosly bujnie i zdrowo.Cala siodemka dostala kwatere w slicznym neogeorgianskim ratuszu o scianach z pomaranczowej cegly i okiennych nadprozach z ciosanego bialego kamienia. Zelazna porecz balkonu, zajmujacego cala dlugosc fasady, stroily galazki bialych i niebieskich glicynii. Ratusz byl zaledwie elementem w dlugim szeregu pieknych gmachow, polozonych blisko pasazu handlowego. Mieszkali tu z dwiema partyzanckimi grupami. Moze nie byl to pelny areszt domowy, lecz dano im do zrozumienia, ze nie powinni chodzic po miescie i "mieszac sie do nie swoich spraw". Co wkurzylo szczegolnie Cochrane'a. Ekelund ze swoimi ultralojalistami trzymala lape na kurczacych sie zapasach zywnosci, miala wiec prawo ustanawiac wlasne zasady. -Okropnie tu jest. - Moyo odpoczywal na maksymalnie rozlozonym lezaku i popijal margarite. Obok na stoliczku staly rzadkiem cztery puste szklanki ze slonymi brzegami. - Wszystko tu takie nieprawdziwe, zafalszowane. Czujesz te dziwna atmosfere? -Wiem, co masz na mysli. - Obserwowala z gory ulice, na ktorej zbieral sie tlum kobiet i mezczyzn. Cale miasteczko wrzalo. Wojsko sposobilo sie do odparcia armii sierzantow, stacjonujacych w poblizu. Fortyfikacje powstawaly najpierw jako widmowe szkice w powietrzu, potem za sprawa energistycznej mocy uzyskiwaly materialna postac. Devlin nadzorowal prace w podmiejskich fabryczkach. Technicy harowali dzien i noc przy konstruowaniu broni. Nikt tu nie szwendal sie bez celu. Wspolpracujacy ze soba ludzie nabierali odwagi do sprostania arcytrudnemu zadaniu. - To faszystowski porzadek. Wszyscy tyraja jak woly, wykonuja rozkazy, nie troszcza sie o siebie. Straszna jatka tu bedzie, kiedy wkrocza sierzanci. I na co to komu? Jego dlon bladzila chwile, az znalazl jej ramie. Zacisnal na nim palce. -Taka juz jest ludzka natura, kochanie. Ekelund wykorzystuje ich strach. Zamiast stawac do walki, mozna sie tylko poddac, a tego woleliby uniknac. Tak samo jak my. -Znalezli sie w tej sytuacji wylacznie przez nia. Mysmy nie chcieli walczyc. Przynajmniej ja nie chcialam. Moyo pociagnal spory lyk. -Dajmy juz temu spokoj. Za dwadziescia cztery godziny bedzie po sprawie. Stephanie zabrala mu z reki margarite i postawila szklanke na stoliczku. -Dosc tego dobrego. Odpoczelismy, wiec pora sie zbierac. -Co? Chyba wypilas wiecej ode mnie! Otoczyli nas. Nawet ja to wiem, pieprzony slepak! Stad nie ma wyjscia. -Idziemy. - Chwycila go za reke i poderwala z lezaka. Moyo pozwolil sie wyprowadzic do salonu, choc burczal przy tym i narzekal. McPhee i Rana siedzieli przy okraglym stole z drewna orzechowego, pochyleni nad szachownica. Cochrane wylegiwal sie na kanapie, owiany chmura dymu ze skreta. Nalozyl na uszy czarno-zlote, odstajace sluchawki, spod ktorych wydobywaly sie glosne dzwieki kapeli Grateful Dead. Tina i Franklin, zawolani, wynurzyli sie z sypialni. Cochrane zachichotal, patrzac z rozbawieniem, jak Franklin wciska koszule do spodni. Przestal, gdy Stephanie popatrzyla na niego z wyrzutem. -Sprobuje sie stad wydostac - oswiadczyla. -Ciekawy pomysl - skomentowala Rana. - Niestety, pani Ekelund rozdaje tu karty, nie wspominajac o zywnosci. Dala nam tyle, zebysmy z glodu nie pozdychali, ale tez bysmy nie mieli sily przebijac sie przez bagniska. -Wiem, ale jak zostaniemy w miescie, dopadna nas sierzanci. Jesli w ogole przezyjemy szturm. Obie strony rozbudowuja arsenal na potege. -Mowilam, ze tak bedzie - odezwala sie Tina. - Ze nie powinnismy schodzic w doline. Nie chcieliscie mnie sluchac. -Jaki masz plan? - Zapytal Franklin. -Jeszcze nie mam planu - odparla Stephanie. - Po prostu nie chce tu siedziec z zalozonymi rekami. Sierzanci sa jakies piec mil od przedmiesc, mamy duze pole manewru. -No wiec? - Spytal McPhee. -Wykorzystamy te odleglosc. Prawda jest taka, ze w miescie nasze szanse sa bliskie zeru. Moze wymkniemy sie, korzystajac z zamieszania w czasie bitwy. Moglibysmy sie zakamuflowac pod postacia kolfranow lub schowac sie i poczekac, az nas mina. Na pewno oplaci sie sprobowac. -Strategia unikania konfrontacji - rzekla Rana zadumanym glosem. - Jestem "za", jak najbardziej. -Nic z tego - powiedzial McPhee. - Przykro mi, Stephanie, ale widzielismy sierzantow w akcji. Mysz sie miedzy nimi nie przecisnie. A potem byl jeszcze ten atak mozdzierzowy. Juz wiedza, ze mozemy sie podszywac pod ferrangi. Jesli wyjdziemy w teren, pierwsi zostaniemy schwytani. -Zaraz, zaraz, poczekaj - odezwal sie Cochrane. Zrzucil nogi z kanapy i podszedl do stolu. - Nasza spanikowana siostrunia dobrze kombinuje. -Dzieki - baknela drwiaco Stephanie. -Sluchajcie, ludziska. Latajace spodki czarnych kapeluszy czesza ziemie, ze tak powiem, tymi swoimi mikroskopami, nie? No wiec jesli wezmiemy sie razem do roboty i wykopiemy sobie na odludziu mily, sympatyczny bunkierek, bedziemy mogli w nim poczekac, az miasto padnie i zolnierze sie wyniosa. Sluchajacy tego patrzyli po sobie ze zdziwieniem. -Jasna dupa! - Powiedzial Franklin. - Nieglupia mysl! -To co, gosc jestem, nie? Tina prychnela. -Badz sobie, czym chcesz. -Ciagle mi sie wydaje, ze za moment poprosza mnie o okazanie dokumentow - powiedziala Rana, gdy szli glowna ulica miasteczka. Tylko oni nie nosili wojskowych mundurow. Partyzanci Ekelund przewiercali ich nieufnym wzrokiem. Cochrane przez swoje halasliwe dzwoneczki i blazenskie, cyniczne machanie reka sciagal na nich powszechna uwage. Kiedy wychodzili z domu na ulice, Stephanie zastanawiala sie, czy nie zamienic sukienki na tropikalny mundur. Pomyslala sobie jednak: Do diabla z tym! Nie bede juz udawac kogos, kim nie jestem. Po tym wszystkim, co przeszlam, mam prawo byc soba. Blizej przedmiesc droga wiodla miedzy dwoma szeregami budynkow - nie tak okazalych jak stylowy ratusz, lecz ladnych i zadbanych, w jakich mieszkala klasa srednia. Granice miedzy miastem a wsia wyznaczal gleboki row o pionowych scianach. Gora powtykano w ziemie zelazne, zaostrzone paliki. Dnem rowu plynela jakas breja smierdzaca benzyna. Tego rodzaju umocnienia nie byly szczegolnie praktyczne, stanowily raczej symbol niz skuteczna zapore. Annette Ekelund czekala na nich beztrosko oparta o jeden z grubych palikow. Obok niej rozlokowalo sie kilkudziesieciu partyzantow. Stephanie przypuszczala, ze miesnie nie wspomagane energistyczna moca nie bylyby w stanie swobodnie poruszac toporna bronia, ktora dzwigali na ramionach. Trzydniowy zarost u mezczyzn wydawal sie obowiazkowy, poza tym wszyscy nosili na czole sfatygowane opaski. -Wiecie, przydarzyl mi sie ciezki przypadek deja vu - powiedziala Annette z udawana grzecznoscia. - Tyle ze tym razem nie mam powodu sie nad wami litowac. Malo tego, wygladacie mi na zdrajcow. -Nie jestes krolowa - odparla Stephanie - a my twoimi poddanymi. -Mylisz sie. Tutaj ja wydaje rozkazy. W dodatku masz wobec mnie dlug. Uratowalam ci te chuda, zalosna dupe i to samo dotyczy tej niewydarzonej bandy, ktora za soba ciagasz. Przyjelam was, obronilam, nakarmilam. Chyba moge powiedziec, ze jestescie mi cos winni, nie? -Nie zamierzam sie z toba klocic. Nie chcemy walczyc i nie bedziemy walczyc. Masz trzy opcje do wyboru: puscisz nas wolno, zabijesz lub uwiezisz, tracac ludzi, ktorzy nas beda pilnowac. Cala rzecz do tego sie sprowadza. -A wiec zostaja dwie opcje, bo nie zamierzam nikogo odrywac od obowiazkow, zeby przy was warowal, niewdzieczne gnoje! -W takim razie wybieraj. Annette pokrecila glowa, autentycznie zdumiona. -Nie rozumiem cie, Stephanie, naprawde cie nie rozumiem. Dokad ty sie, kurwa, wybierasz? Ze wszystkich stron nas otoczyli. Odejdziesz stad kawalek i za godzine wyladujesz w kapsule zerowej. Na planszy tej gry nie zgarniesz dwustu dolcow na wyjscie z pierdla. Trafisz do takiego, z ktorego juz nigdy, przenigdy sie nie wygrzebiesz. -Moze jakos sie przeslizgniemy. -Co, prosze? I to ma byc twoj wielki plan? Stephanie, nawet po tobie nie spodziewalam sie takiej glupoty. Stephanie przytulila sie do Moya, zdeprymowana nie tlumiona wrogoscia, wyczuwalna w myslach Ekelund. -A wy na co liczycie? - Spytala. -Walczymy o prawo do istnienia. Ludzie to robia od dawien dawna. Gdybys nie byla malomiasteczkowa idiotka, wiedzialabys, ze na tym swiecie nie ma nic za darmo. Zycie jest platne przy odbiorze. -Pewnie tak, ale nie odpowiedzialas mi na pytanie. Wiecie, ze przegracie, wiec po co walczycie? -Pozwol, ze jej wytlumacze - wtracil sie Hoi Son. Ekelund obrzucila go wscieklym spojrzeniem, lecz kiwnela glowa na znak przyzwolenia. - Celem walki jest zadanie przeciwnikowi jak najdotkliwszych strat. Sierzanci na froncie sa w zasadzie nie do zatrzymania, lecz za nimi stoi oboz polityczny, ktory podlega naciskom. Co z tego, ze nie wygramy bitwy? Nasza sprawa w koncu zatriumfuje. A zatriumfuje predzej, jesli wladze Konfederacji zostana zmuszone do zaniechania takich operacji jak ta bzdurna kampania wyzwolencza. Musza slono zaplacic za zwyciestwo. Prosze cie, zebys przed odejsciem jeszcze raz sie zastanowila. Jesli nam pomozesz, czas naszego oczekiwania w zaswiatach zmniejszy sie zasadniczo. Tylko pomysl: sierzant, ktorego dzis zlikwidujesz, jutro moglby przewazyc szale wojny. -Zyles przed powstaniem edenizmu, prawda? - Zapytal Moyo. -W moich czasach zawiazano habitat Eden. Niedlugo potem umarlem. -To musze ci powiedziec, ze pieprzysz od rzeczy. Stosunki polityczne, na ktorych opierasz swoje poglady, zmienily sie diametralnie juz kilkaset lat temu. Nie uwierzylbys, jacy edenisci sa uparci i wytrwali. -Ludzka determinacje mozna w koncu zlamac. Moyo skierowal swoje idealne, niewidzace oczy na Stephanie i wykrzywil usta w grymasie rezygnacji. -Jestesmy zalatwieni. Jak tu prowadzic normalna rozmowe z psychopatka i walnietym ideowcem? -Powiedz kochasiowi, zeby uwazal na slowa! - Warknela Ekelund. -Bo co? - Moyo parsknal smiechem. - Ralph Hiltch, pamietasz? Pare tygodni temu sama mu powiedzialas, ze nie ma sensu zabijac opetanych. Niewazne, ile razy rozwalisz moje cialo. Ja zawsze wroce. Przyzwyczaj sie do mnie, bo nigdy sie nie rozstaniemy. Po wieczne czasy bede ci sie naprzykrzal, bede utyskiwal, biadolil... Jak ci sie to podoba, szmato pierdolona? -Wystarczy. - Stephanie ostrzegawczo poklepala go po ramieniu. Nie widzial wyrazu twarzy Ekelund, lecz powinien wychwycic jej zlowieszcze mysli. - Sluchaj, chcemy tylko stad odejsc, dobra? Ekelund odwrocila sie i splunela do rowu. -Wiesz, co tu jest w dole? Nazywa sie to napalm. Hoi Son opowiedzial nam o nim, a Milne opracowal sklad chemiczny. Nawiewalismy tony tego swinstwa do miotaczy ognia i bomb zapalajacych. Kiedy nadejda sierzanci, rozpocznie sie wielkie grillowanie. A to tylko ten jeden odcinek. Wokol miasta czekaja na nich kurewsko niemile niespodzianki. Zdobycie kazdej ulicy okupia bolesnymi stratami. Kurde, obstawiamy tu nawet, ilu polozymy trupem. -Mam nadzieje, ze wygracie. -Chodzi o to, Stephanie, ze jesli teraz odejdziesz, nie masz po co wracac. Mowie serio. Jesli porzucisz nas, swoja nowa rodzine, bedziesz naszym wrogiem tak samo jak nie opetani. Znajdziesz sie w pulapce, miedzy mna a sierzantami. Oni cie wsadza do kapsuly zerowej, ja kaze cie ukrzyzowac i podpalic. A zatem widzisz, ze decyzja nie nalezy do mnie. Decydujesz ty. Stephanie usmiechnela sie ze smutkiem. -Chce odejsc. -Pierdolnieta jestes. Przez chwile Stephanie miala wrazenie, ze kobieta trzasnie jej w twarz kula bialego ognia. Ekelund ostatkiem sil powstrzymala nerwy. -Dobra - burknela. - Zjezdzajcie stad, i to juz! Bojac sie, zeby Cochrane nie walnal jakiegos glupiego tekstu, Stephanie delikatnie pociagnela Moya. -Skupcie sie na paliku - mruknela do McPhe'ego i Rany. Oboje natezyli uwage. Najblizszy palik zaczal sie pochylac niczym most zwodzony nad fosa. Kiedy koniec dotknal drugiego brzegu rowu, metal sie rozplaszczyl na ksztalt waskiej kladki. Pierwsza, trzesac sie, przeszla Tina, przygnieciona glucha nienawiscia, ktora zialo cale wojsko. Franklin przeprowadzil Moya. Stephanie poczekala, az przejdzie pozostala trojka, nim sama ruszyla po kladce. Kiedy sie odwrocila, Annette Ekelund maszerowala juz droga do srodmiescia. Za nia szla grupka z Hoi Sonem, ktory uwazal, by sie zanadto nie zblizyc. Reszta wojska wpatrywala sie w nich z groznymi minami. Kilku nabilo swoje samopowtarzalne karabiny. -Ej, mistrzunie, nie nerwowo! - Zawolal Cochrane, wystraszony. - Przeciez spadamy, juz nas nie ma. Bylo poludnie. Slonce operowalo na niebie jak widoczny golym okiem laser promieniowania X, mgla juz dawno sie rozwiala. Trzy mile dalej z nieruchomego trzesawiska wyrastaly faliste wzgorza. Sierzanci stojacy na zboczach ramie przy ramieniu tworzyli lancuch z ciemnych, niewyraznych ogniw. Za linia frontu w pewnych odstepach rozlokowaly sie wieksze grupy, rezerwy gotowe w kazdej chwili wesprzec jednostki szturmowe. Dwie mile z tylu, gdzie promienie swiatla wyginaly sie wokol miasteczka, srebrzylo sie rozedrgane powietrze. Wyschniete bloto kruszylo sie z chrzestem pod nogami, gdy szli z lekka pofaldowana droga. Nie spieszyli sie zbytnio. Energie odbieral im nie tylko glod: dopadla ich rowniez apatia. -Cholera! - Odezwala sie nagle Stephanie. - Sluchajcie, przepraszam. -Za co? - Zdziwil sie McPhee. Zapal dzwieczal w jego slowach, lecz nie w myslach. -No wiecie! - Przystanela, rozlozyla szeroko ramiona i okrecila sie na piecie. - Mylilam sie. Starczy sie rozejrzec. Jestesmy jak platki sniegu, ktore wpadaja do gara z wrzatkiem. McPhee rozejrzal sie niechetnie po plaskim, nijakim dnie doliny. W czasie tych paru dni, kiedy odpoczywali w Ketton, bagno wchlonelo prawie wszystkie wyrwane z ziemi krzaki i drzewa. Nawet rozlewiska miedzy moczarami szybko wysychaly. -Niewiele tu oslony, to pewne. Popatrzyla na barczystego Szkota z lagodnym wyrzutem. -Jestes slodki i ciesze sie, ze poszedles z nami, ale niestety, dalam plame. Nie wykiwamy sierzantow, chocby nie wiem co. A Ekelund chyba nie zartowala, mowiac, ze nie przyjmie nas z powrotem. -Wlasnie, tez mi sie tak zdaje - rzekl Cochrane. - I drze sie po ludziach, jakby ugryzla ja w dupe koparka. -Nie rozumiem, czemu nie trzymamy sie planu Cochrane'a - powiedziala Tina, przygnebiona. - Czemu nie zrobimy podziemnego schronu? -Satelity nas widza, malutka - wyjasnil McPhee. - Niby nie wiedza, ilu nas jest dokladnie i co robimy, ale sledza nasze ruchy. Jesli przestaniemy isc i nagle znikniemy, przyjda sierzanci, zeby zbadac sprawe. Zorientuja sie, co jest grane, i wywloka nas z ziemi. -Moglibysmy sie rozdzielic - zaproponowal Franklin. - Jesli bedziemy walesac sie w kolko i co chwila wlazic na siebie, kilku ma szanse schowac sie niezauwazenie. Zagramy w trzy kubki w skali makro. -Ale ja nie chce, zebysmy sie rozdzielali - zaoponowala Tina. -Nie rozdzielimy sie - pocieszyla ja Stephanie. - Zbyt duzo razem przeszlismy. Proponuje stawic im czolo wspolnie, z odwaga i godnoscia. Nie mamy sie czego wstydzic. Przeciez to ich porazka. Tak wielka, wspaniala i bogata wspolnota, a opiera sie na przemocy, zamiast szukac sprawiedliwego rozwiazania. To oni przegrali, nie my. Tina pociagnela nosem i przetarla oczy chusteczka. -Piekne slowa. -Popieram, siostrzyczko. -Razem z toba, Stephanie, stawie czolo sierzantom - oswiadczyl McPhee - ale nieglupim pomyslem byloby zejscie z tej drogi. Ide o zaklad, ze nasi przyjaciele z miasteczka celuja w nia z mozdzierzy. Ralph poczekal, az w dolinie Catmos zbierze sie dwadziescia trzy tysiace sierzantow. Dopiero wtedy wydal rozkaz szturmu na miasto. Jednostka sztucznej inteligencji szacowala liczbe opetanych, otoczonych w Ketton, na przynajmniej osiem tysiecy. Nie zamierzal brac na siebie odpowiedzialnosci za masakre. Mialo byc tylu sierzantow, zeby bez trudu opanowali sytuacje. Zaraz po ustaniu ostrzalu mozdzierzowego jednostka sztucznej inteligencji cofnela linie frontu. Potem znowu skrzydla, rozstawione na zboczach nad dolina, przesunely sie do przodu. Do zachodu slonca miasteczko zostalo otoczone. Chodzilo glownie o to, aby uniemozliwic opetanym wymykanie sie na wolnosc. Kazda wieksza grupe probujaca nawiac odstraszono by z orbity laserami - korzystajac z metody, ktora sie sprawdzila na zaporze u nasady polwyspu. Malo kto odwazyl sie ryzykowac. Ekelund narzucala ludziom posluszenstwo z imponujaca skutecznoscia. Pierscien okrazenia zaciesnial sie, w miare jak samolotami i ciezarowkami przybywaly nowe jednostki. Wzdluz linii frontu stacjonowaly rowniez wojska okupacyjne, przygotowane do odbierania schwytanych opetanych. Z mysla o naplywie setek schorowanych osob powstawaly liczne szpitale polowe, ale nadal bolaczka byly niedostatki w sprzecie i wykwalifikowanym personelu. Jednostka sztucznej inteligencji intensywnie analizowala wszelka historyczna bron, ktora opetani mogli skonstruowac, i opracowywala odpowiednie srodki bezpieczenstwa. Ralph cieszyl sie w duchu, ze i tym razem sprawdzi sie stare porzekadlo: najlepsza obrona jest atak. Moze i nie wolno mu bylo doszczetnie zbombardowac miasteczka czy stopic go do zywej skaly, ale z pewnoscia mogl zakolatac - a wlasciwie porzadnie zalomotac - do bramy bastionu Ekelund, w ktorym tak dobrze sie czula. -Zatrzasnij nimi - rozkazal datawizyjnie. Dwa tysiace kilometrow nad Ombey samotny jastrzab przystapil do zadania. Ralph czekal przed klockowatym budynkiem kwatery w towarzystwie Acacii i Janne Palmer. Uwaznie patrzyli na doline, a scislej, na odprysk skrzacego sie powietrza, ktore zaslanialo miasto. Moze i powinien byc teraz w sztabie dowodztwa w Fort Forward, lecz odwiedziny w obozie unaocznily mu, ze przesiadywanie w gabinecie krepuje rece dowodcy. Dopiero tutaj naprawde czul sie w centrum wydarzen. Byl to jeden z wiekszych skrawkow ziemi gorujacych nad rozlewiskami i mokradlami, ktore panoszyly sie na dnie doliny. Spod twardniejacej skorupy blota wyzieraly bujne kepy autochtonicznej trawy, nie stratowanej jeszcze przez zwierzeta. Na srodku uchowaly sie nawet jakies drzewa; wprawdzie sie przewrocily i wbily galeziami w rozmiekla ziemie, lecz pnie sie nie zapadly, a pogniecione liscie powoli obracaly sie do swiatla. Gdy przyjaciele przybyli w to miejsce, oddalone od drogi o cwierc mili, zobaczyli, ze grunt wokol obwislych konarow pozapadal sie tu i owdzie, a w rozwidlonych wglebieniach zebrala sie brudna woda. Stephanie, kluczac miedzy kaluzami, schowala sie w pstrym cieniu pod lisciastymi galeziami i usiadla z przeciaglym westchnieciem. Pozostali usadowili sie wokol niej, tak samo ucieszeni mozliwoscia odpoczynku. -Dziwne, ze nie wdepnelismy na mine - powiedzial Moyo. - Az sie prosi, zeby zaminowac droge. Ekelund na pewno to zrobila. -Ludzie, prosze was, moze byscie ja w koncu wymazali z pamieci - oburzyl sie Cochrane. - Nie chce marnowac ostatnich godzin w tym wcieleniu na pogaduchy o tej dziwce. Rana, oparta plecami o pien, usmiechnela sie z zamknietymi oczami. -No prosze, pierwszy raz musze przyznac ci racje. -Zastanawiam sie, czy nie daloby sie pogadac z dziennikarzami - odezwal sie McPhee. - Z pewnoscia przygotowuja reportaze z ataku. -Ciekawe ostatnie zyczenie - powiedziala Rana. - A konkretny powod? -Na Orkneyu do dzis mieszka moja rodzina. Trojka dzieciakow. Chcialbym... Sam nie wiem. Chyba powiedziec im, ze u mnie wszystko w porzadku. Tak naprawde to chcialbym je znowu zobaczyc. -Niezly pomysl - przyklasnal mu Franklin. - Moze sierzanci pozwola ci nagrac wiadomosc, zwlaszcza jesli pojdziemy na wspolprace. -A ty co bys chcial? - Spytala Stephanie. -Tradycyjnie - odparl. - Dobrze sobie pojesc. Bo widzicie, kiedys uwielbialem smakowac nowe potrawy, tyle ze forsy brakowalo. Poza tym zakosztowalem w zyciu prawie wszystkich milych rzeczy. Dlatego poprosilbym o najsmakowitsze przysmaki, przyrzadzone przez najlepszego kucharza w calej Konfederacji. Popijalbym sobie Norfolskimi Lzami. -Moje zyczenie jest proste - oznajmil Cochrane. - Pomijam, ze tak powiem, to najbardziej oczywiste. Chcialbym jeszcze raz przezyc Woodstock. Tym razem sluchalbym wiecej muzyki. Kurde, pamietam gora piec godzin. Kapujecie? Straszna kicha. -A ja bym chciala wystepowac na scenie - wyrzucila z siebie Tina. - Byc aktorka teatralna, miec dwadziescia pare lat i wygladac tak pieknie, ze poeci mdleliby na moj widok. A kiedy odbedzie sie premiera sztuki ze mna w roli glownej, niech to bedzie wydarzenie roku, niech smietanka towarzyska zabija sie o bilety. -Ja chcialabym sie znowu przespacerowac po lesie Elisea. - Rana zerknela podejrzliwie na Cochrane'a, lecz ten przysluchiwal sie spokojnie. - Rosl pod miastem, w ktorym sie wychowalam. Szukalam w nim kwiatow slandau, ktore mialy chromataktylne platki: wystarczylo tracic je palcem, a zmienialy kolor. Kiedy wiatr poruszal galeziami, wydawalo mi sie, ze otacza mnie wielki kalejdoskop. Calymi godzinami wedrowalam sciezkami. Potem nadeszli deweloperzy i wycieli las pod budowe zakladow przemyslowych. Moglam sobie protestowac, moglam wnosic petycje, co z tego? Burmistrz i senator nie przejmowali sie urokiem lasu ani ludzmi, ktorzy go kochali. Zwyciezyl przemysl, bo staly za nim pieniadze. -A ja po prostu przeprosilbym rodzicow - rzekl Moyo. - Moje zycie bylo do dupy. -Ja tez chcialabym sie spotkac z dziecmi. - Stephanie usmiechnela sie wymownie do McPhe'ego. Przez dluzsza chwile milczeli, sniac na jawie o rzeczach, ktore nie mogly sie ziscic. Raptem pojasnialo niebo. Wszyscy podniesli wzrok z wyjatkiem Moya, ktory jednak wyczul ich niepokoj. Do ziemi zblizalo sie dziesiec harpunow kinetycznych, ciagnacych za soba oslepiajace warkocze plazmy. Ulozone w stozkowym szyku, oddalaly sie wolno od siebie. Nad pierwsza gromada pojawila sie druga: rowniez dziesiec pociskow. Na nosie Stephanie automatycznie zmaterializowaly sie okulary sloneczne. -Cholera! - Jeknal McPhee. - Znowuz te kinetyczne harpuny. -Spadna dokola Ketton. -Dziwnie je wystrzelono - rzekl Franklin. - Czemu nie leca wszystkie w kupie? -Czy to wazne? - Spytala Rana. - Pewnie to sygnal do ataku. McPhee przygladal sie z nieufnoscia harpunom. Pierwsza grupa nadal sie rozpraszala. Powietrze rozpruwane nosami pociskow blyszczalo coraz intensywniej. -Lepiej sie polozmy - powiedziala Stephanie. Potoczyla sie na bok i wyobrazila sobie, ze krystalizuje sie nad nia twarda oslona. Pozostali poszli za jej przykladem. Harpuny wybrane do tego zadania roznily sie od tamtych, ktore w pierwszej fazie kampanii sparalizowaly siec telekomunikacyjna na polwyspie. Te byly znacznie dluzsze i ciezsze, dysponowaly wiec wiekszym impetem. W chwili uderzenia z latwoscia wnikaly w mokra, podatna glebe. Dopiero w kontakcie z podlozem skalnym gigantyczna energia kinetyczna zbierala swoje niszczycielskie zniwo. Sila wybuchu podrywala w gore tony ziemi, jakby rodzily sie nowe wulkany. Fala uderzeniowa rozchodzila sie jednak glownie na boki. Po chwili spadla druga grupa harpunow - w szerszym kregu, lecz z tym samym zabojczym skutkiem. Dwadziescia osobnych fal uderzeniowych, widzianych z lotu ptaka, rozbiegalo sie niczym zmarszczki na wodzie. Wszelako celem bombardowania bylo uzyskanie scisle okreslonej interferencji. Kolosalne energie scieraly sie ze soba i laczyly, tworzac szczyty i doliny, ktore przypominaly powierzchnie wzburzonego morza. Ustalal sie kierunek sil w rejonie zniszczen. Na zewnatrz szerszego kregu wypadkowe fale uderzeniowe rozbiegly sie po dnie doliny. Stopniowo slably, az pozostalo po nich delikatne drzenie, ktorym polaskotaly wzgorza. Tymczasem wewnatrz tak sie nalozyly, ze powstal jeden szczegolnie wysoki grzbiet: przemieszczajac sie w strone Ketton, z kazda chwila byl wyzszy i potezniejszy. Annette Ekelund, podobnie jak jej zolnierze strzegacy umocnien miasta, gapila sie w oslupieniu na nowo powstaly wal, ktory toczyl sie na nich ze wszystkich stron naraz. Resztki lokalnych drog naokolo przedmiesc szly w drobny mak, gdy wybuchal pod nimi garb ruchomego wzgorza. Glazy fruwaly w powietrzu dlugim, majestatycznym lukiem. Na szczycie kotlowalo sie bloto, splywajace w dol bagna i bajora zatapialy stada oszalalych kolfranow i ferrangow. Zywiol rosl i rosl, istne ziemne tsunami. Czolo zgarnialo juz pierwsze budynki, wleczone w gore rozwscieczonego stoku. Rowy fortyfikacyjne badz to sie zasklepialy, badz rozstepowaly niby linie tektonicznych uskokow. Zapalajacy sie napalm w sposob nieudolny imitowal rzeki lawy. Ludzie wzmacniali sie ostatkiem energistycznych mocy, miotani na wszystkie strony jak liscie na wietrze, gdy sfiksowana ziemia zamieniala sie pod nimi w trampoline. Pozbawione pomocy opetanych schludne, odnowione domy i sklepy rozsypywaly sie jak srut wystrzelony z dubeltowki. Szklo, cegly, pojazdy i potrzaskane belki przeslonily niebo nad miejscem kataklizmu. Zywiol ciagle gnal do przodu, parl w strone srodmiescia. Kulminacja zaciesniajacej sie fali wypadla dokladnie pod malowniczym kosciolkiem, gdzie wystrzelil na wysokosc piecdziesieciu metrow masywny, stozkowy gejzer ziemi. Klab ziemi na szczycie eksplodowal z hukiem i wypchnal kosciol pod niebo. Elegancki gmach przez sekunde wisial nad obszarem zniszczenia, nim sciagnela go nieprzejednana sila grawitacji. Gdy przelamal sie jak statek na rafie, po calej zdewastowanej okolicy rozsypaly sie koscielne lawy i modlitewniki. Wreszcie kolumna ziemi zalamala sie i zaczela opadac. Kosciol stoczyl sie, sciany rozpadly sie w stos pokruszonych cegiel. Mimo to jakims cudem wieza jeszcze pozostala nienaruszona. Przekrecona o sto osiemdziesiat stopni, wryla sie z loskoczacym dzwonem w olbrzymi krater umeczonej ziemi. Dopiero wtedy konstrukcja ulegla zniszczeniu, momentalnie zamieniona w sterte pogietego zelastwa i polamanych elementow z betonu weglowego. Wstrzasy wtorne byly zdecydowanie slabsze, lecz zdolaly jeszcze solidnie potrzasnac ruinami. Towarzyszace trzesieniu ziemi ultradzwieki odbily sie od scian doliny. W ciagu dziewiecdziesieciu sekund miasteczko Ketton zostalo starte z powierzchni ziemi, jego istnienie upamietniala juz tylko szeroka na dwie mile polac zdradliwie grzaskiej ziemi. Krokwie dachowe sterczaly z posepnego rumowiska niczym trzony wloczni, grudy betonu lezaly pospolu ze szczatkami zdruzgotanych mebli, a wszystko wbite gleboko w ziemie. W kretych bruzdach, z ktorych buchal czarny dym, plynely strumyki plonacego napalmu. W gorze powstala chmura pylu, blokujaca droge promieniom slonca. Annette Ekelund ciezko dzwignela sie na lokciach, przylepiona do blota. Ogarnela spojrzeniem zgliszcza swego malego, dumnego imperium. Energistyczna moc oszczedzila jej pogruchotanych kosci i pocietej skory, lecz cale cialo pokryly siniaki. W pewnym momencie, gdy koziolkowala dziesiec metrow nad ziemia, obok niej wywinela salto parterowa kawiarenka. Kable i plastikowe rury, wiszace ze sciany, schlostaly ja jak bicze. Dziwna rzecz, ale nawet w tych okolicznosciach cudowna precyzja trzesienia ziemi wprawila ja w szczery podziw. Bylo dosc silne, zeby obrocic w perzyne miasteczko, a jednoczesnie dawalo szanse opetanym obronic sie przed skutkami. Dokladnie tak, jak to sobie drogi Ralph wykombinowal. Instynkt samozachowawczy byl w ludziach gleboko zakorzeniony. W obliczu smiertelnego zagrozenia kazdy zapomnial o budynkach i fortyfikacjach. Zasmiala sie histerycznie, krztuszac sie brudnym pylem. -Ralph, debilu jeden! Mowilam, ze najpierw trzeba zniszczyc wioske, ale nie kazalam ci, do cholery, traktowac tego doslownie! - Nie miala juz czego bronic, zadnego hasla czy sztandaru, pod ktorym mogloby sie zebrac wojsko. Nadchodzili sierzanci. Nikt im nie stawial oporu. Nikt ich nie mogl zatrzymac. Przewrociwszy sie na plecy, usunela kurz z oczu i ust. Lapczywie wciagala w pluca drogocenny tlen. Nigdy dotad nie czula tak wielkiego strachu. To samo uczucie promienialo z glebi umyslow rozrzuconych wokol niej w zszokowanym miescie. Z tysiecy umyslow. Bylo ostatnia rzecza, ktora ich laczyla. W czasie kataklizmu drzewa zrywaly sie do tanca. Z glosnym chlupotem wyskakiwaly z kleistego blota i nim ziemia sie uspokoila, krecily zwariowane piruety. Widok musial zapierac dech w piersiach. Ale tylko z daleka. Stephanie z dzikim wrzaskiem wila sie pod rozkolysanymi konarami, unikajac galazek, ktore biczowaly ziemie. Kilka razy porzadnie oberwala, jakby ktos jej przygrzal wielkim kijem. Gdyby nie energistyczna moc, wiazaca komorki ciala, zostalaby pocieta na kawalki. Tina miala mniej szczescia. Gdy wstrzasy lagodnialy, przywalilo ja drzewo. Tak ja wgniotlo w bloto, ze na wierzchu pozostala tylko glowa i reka. Pojekiwala cicho, gdy wokol staneli przyjaciele. -Nic nie czuje - steknela. - Nie moge sie zmusic do czucia. -Rozpuscmy drzewo - zaproponowal McPhee i wskazal palcem: - Odtad dotad. Skoncentrujmy sie. Zlaczyli sie rekami i wyobrazili sobie, jak czerwona kora odpada, a twardy rdzen splywa niczym woda. Spory kawal drzewa rozlal sie w blotnej kaluzy. Franklin i McPhee pospiesznie wyciagneli Tine. Miala zmiazdzone nogi i biodra, z kilku glebokich ran ciekla krew, gdzieniegdzie skore przebily zlamane kosci. Popatrzyla na swoje obrazenia i zalkala z rozpacza. -Na pewno umre i wroce w zaswiaty! -Glupstwa gadasz, zlotko. - Cochrane kucnal i dotknal pekniecia na jej brzuchu. Rozerwana skora zrosla sie. - Widzisz? Nie kwekaj juz! -Cala jestem polamana. -Do roboty, ludziska. - Cochrane popatrzyl na twarze kompanow. - Wspolnymi silami. Po ranie na kazdego. Stephanie kiwnela glowa i kucnela obok. -Wylizesz sie - pocieszala Tine, choc wiedziala, ze nie bedzie latwo. Dziewczyna stracila duzo krwi. Otoczyli Tine, polozyli na niej rece i posluzyli sie moca, zyczac sobie, aby rany sie oczyscily i zagoily. W takiej oto chwili zastal ich oddzial Sinona: kleczeli, jakby sie modlili nad cialem swego towarzysza. Tina usmiechala sie blogo, trzymajac kurczowo dlon Rany. Sinon i Choma podeszli skrycie miedzy poprzewracanymi drzewami i skierowali karabiny maszynowe w grupe - rzec by mozna - poboznisiow. -Wszyscy twarza do ziemi i rece na kark! - Rozkazal Sinon. -Nie wolno wam sie ruszac ani uzywac energistycznej mocy. Stephanie odwrocila sie twarza do niego. -Tina jest ranna, musi tu lezec. -Na razie wystarczy mi to wyjasnienie, pod warunkiem ze nie bedziecie sie opierac. Dobrze, reszta na ziemie! Powoli odstapili od Tiny i polozyli sie na gabczastym gruncie. -Mozecie sie zblizyc - zwrocil sie Sinon do reszty oddzialu. -Wygladaja na poslusznych. Ze splatanej gestwiny konarow i galazek wylonilo sie - zupelnie bezszelestnie! - Trzydziestu sierzantow. Lufy karabinow kierowali na nieruchome postacie. -Teraz opuscicie zawlaszczone ciala - zarzadzil Sinon. -Nie mozemy - odparla Stephanie. Wyczuwala u przyjaciol strach i przygnebienie, te same uczucia, ktorym sama ulegla. W jej ochryplym glosie dzwieczala rozpacz: - Powinniscie juz wiedziec, ze o to sie nie prosi. -Jak chcecie. - Sinon wyciagnal pret strazniczy. -Nie musicie tego uzywac - dodala Stephanie. - Pojdziemy dobrowolnie. -Przepraszam, procedura. -Sluchaj, nazywam sie Stephanie Ash. To ja wyprowadzilam dzieci. Chyba to cos znaczy. Zapytajcie porucznika Anvera z Krolewskich Sil Ladowych. On potwierdzi moje slowa. Sinon posluzyl sie blokiem procesorowym do nawiazania lacznosci z rdzeniem pamieciowym w Fort Forward. Wyglad kobiety bezspornie sie zgadzal, poza tym komicznie ubrany mezczyzna z burza wlosow na glowie jak ulal pasowal do jednego z jej kompanow. -Nie mozemy polegac na samym wygladzie - zauwazyl Choma. - Potrafia sie zmienic w cokolwiek zechca. -Jesli nie robia problemow, nie ma potrzeby uciekac sie do przemocy. Na razie sa posluszni, zreszta wiedza, ze nic ich nie uratuje. -Za bardzo im ufasz. -Na moja komende bedziecie wstawac pojedynczo - oznajmil Sinon. - Zaprowadzimy was do obozu wojskowego, gdzie zostaniecie umieszczeni w kapsulach zerowych. W kazdej chwili beda w was wymierzone trzy karabiny maszynowe. Jesli nie wykonacie polecenia, uzyjemy pretow strazniczych, aby zneutralizowac wasze energistyczne zdolnosci. Zrozumieliscie? -Jak najbardziej - odparla Stephanie. - Dziekujemy. -No dobrze. Ty pierwsza. Stephanie ostroznie podniosla sie z ziemi, uwazajac, by nie wykonywac gwaltownych ruchow. Choma lufa karabinu wskazal waskie przejscie miedzy powalonymi drzewami. -Idziemy! Ruszyla we wskazanym kierunku. Za nia Sinon kazal wstac Franklinowi. -Tina potrzebuje noszy - powiedziala. - I ktos musi prowadzic Moya, stracil wzrok. -Spokojna glowa - odparl burkliwie Choma. - Dopilnujemy, zebyscie wszyscy dotarli do obozu. Wyszli spomiedzy drzew. Stephanie popatrzyla na Ketton. Nad startym w proch miasteczkiem zawisla gesta, ciemnoszara chmura pylu. Pod nia gdzieniegdzie plonal ogien, przeblyskujacy metna, pomaranczowa poswiata. Wyzej w powietrzu blyszczalo dwadziescia wiotkich, fioletowych linii, laczacych chmure z gornymi warstwami atmosfery. Raz po raz dochodzilo ta droga do wyladowan elektrycznych. -Jasny gwint - mruknela. Tysieczne zastepy sierzantow maszerowaly dolina w strone cichych, posepnych ruin. Kryjacy sie w nich opetani wiedzieli, kto nadchodzi. Paniczny lek saczyl sie z brudnej chmury niczym lotna adrenalina. Stephanie serce lomotalo w piersi. Zimny dreszcz przebiegl jej po nogach i plecach. Potknela sie. Choma tracil ja karabinem maszynowym. -Nie stawaj! -Nie czujesz? Oni sie boja! -I dobrze. -Ale oni sie strasznie boja, zobacz. Ciemnoczerwone ognie smigaly w gore szczelinami w chmurze pylu. Skrecajace sie, postrzepione kosmyki na brzegach uspokajaly sie, wygladzaly i zajmowaly swoje miejsce. Budowala sie tarcza chroniaca opetanych przed widokiem nieba. -Nie sadzilem, ze wpadniecie znowu na ten idiotyczny pomysl - powiedzial Choma. - General Hiltch nie pozwoli wam sie schowac. Jakby na potwierdzenie jego slow, czyste powietrze przeciela wystrzelona z orbity wiazka elektronow. Bialoniebieski slup srednicy dwustu metrow dzgnal w srodek wzburzonego pylowego dachu. Slup z donosnym hukiem rozwarstwil sie i rozcapierzyl odrostami blyskawic, ktore wedrowaly po powierzchni sklebionej chmury i zeskakiwaly w bloto. Tym razem opetani stawili opor. Dziesiec tysiecy umyslow, scisnietych na obszarze dwoch mil kwadratowych, dazylo do jednego celu: odzyskania wolnosci. Przypadkowe wyladowania z czasem zostaly okielznane. Strzepiaste rozblyski kumulowaly sie w swietlistych rzekach elektronow, tworzacych na chmurze rozedrgana klatke. Pod spodem zapalalo sie krwistoczerwone swiatlo. Strach przeradzal sie w euforie, a ta zachecala do wytrwalosci. Stephanie z otwartymi ustami wpatrywala sie w zadziwiajacy spektakl, zachwycona i dumna. Powrocila ich dawna jednosc, a z nia smiale pragnienie: ukryc sie w bezpiecznym miejscu, co udalo sie juz tak wielu opetanym. Odejsc stad. Czerwone swiatlo w chmurze jasnialo i pulsowalo, a po chwili zaczelo sie rozplywac po dnie doliny. Okragla fala swiatla opromieniala stechle blota i bajora. -Uciekajcie! - Poradzila Stephanie zmieszanym sierzantom. - Ratujcie sie, na co czekacie?! - Bez obaw patrzyla na czerwien sunaca w jej strone. Nie odczuwala zadnych fizycznych wrazen, moze procz pewnego psychosomatycznego laskotania. Nagle jej cialo zaswiecilo podobnie jak ziemia, powietrze, przyjaciele i potezne ciala sierzantow. -Ale numer! - Cochrane wywijal rekami, uradowany. - Dajcie czadu, skurkowance! Ziemia tak mocno zadrzala, ze wszyscy popadali na kolana. Sinon probowal celowac z karabinu w najblizszego jenca, lecz grunt zatrzasl sie jeszcze silniej. Dal sobie spokoj z procedura i polozyl sie na brzuchu. Wszyscy sierzanci, bioracy udzial w szturmie na Ketton, zlaczyli sie myslami w ogolnodostepnym pasmie afinicznym. Garneli sie do siebie z ta sama determinacja, z jaka trzymali sie ziemi. -Co sie dzieje!? - Wrzasnal. -Spadamy stad, gosciu! - Odkrzyknal Cochrane. - Zalapales sie na ostatni autobus do innego wszechswiata. * Ralph patrzyl, jak pecznieje balon czerwonego swiatla. Przekazy datawizyjne z czujnikow satelitarnych i te od zolnierzy stacjonujacych wokol doliny Catmos pokazywaly to samo zdarzenie z wielu stron naraz, co dawalo mu doskonaly oglad sytuacji. Wiedzial, jak to wyglada z gory i z dolu, a nawet od wewnatrz, gdy zywiol pochlanial zolnierzy wojsk okupacyjnych, podazajacych tuz za linia sierzantow. Przede wszystkim jednak wytrzeszczal oczy na czerwien, ktora przed nim rozlewala sie po dolinie.-O Boze - jeknal. Zdawal sobie sprawe, ze beda z tego duze klopoty. -Rozpoczac atak z orbity? - Zapytal admiral Farquar. -Nie wiem. Przesuwa sie wolniej. -Potwierdzam. Nieregularny krag ma szerokosc dwunastu kilometrow. W jego obrebie znalazlo sie dwie trzecie sierzantow. -Zyja? - Zwrocil sie Ralph do Acacii. -Tak, generale. Sprzet elektroniczny calkiem wysiadl, ale zyja i sa w stanie porozumiewac sie w pasmie afinicznym. -W takim razie co... - Nagle ziemia usunela mu sie spod nog. Wywrocil sie bolesnie. W obozie kiwaly sie budynki z programowalnego silikonu. Gdzie spojrzec, ludzie lazili na czworakach lub lezeli z rozrzuconymi rekami i nogami. -Cholera! - Krzyknela Acacia. W poprzek doliny wyrastalo urwisko o pionowych scianach, dokladnie w miejscu, dokad siegalo czerwone swiatlo. Zsypywaly sie z niego kaskady blota i kamieni. Czerwony blask zbiegal w dol, przenikal skale i zyskiwal na intensywnosci. Ralph nie wierzyl wlasnym przeczuciom. To, co widzial, nie miescilo sie w glowie, mimo ze slyszal o losie porwanych planet. -Nie moga! - Zawolal. -Moga i robia to, generale - odpowiedziala Acacia. - Uciekaja. Klif wciaz sie wypietrzal. Majac wysokosc dwustu metrow, przyspieszal i jakby nabieral pewnosci siebie. Coraz trudniej bylo na niego patrzec, gdy oslepiajacy, czerwony blask kladl sie po dolinie. Trzysta metrow wysokosci. Neuronowy nanosystem Ralpha odmowil posluszenstwa, porazony odpryskiem dysfunkcji rzeczywistosci. Wokol niego pogniecione zdzbla trawy znow sie prostowaly, strzasajac z siebie warstwe blota. Oboz okryl sie bujna, parkowa zielenia. Wracajac do pionu, przewrocone drzewa wyginaly pnie niczym starcy krzywiacy kregoslup przy wstawaniu z krzesla. Czerwone swiatlo zaczelo przygasac. Kiedy Ralph zmruzyl oczy, zobaczyl, ze urwisko sie oddala. Uroslo do wysokosci pieciuset metrow i teraz odplywalo w dal z dostojnym wdziekiem gory lodowej. Tyle ze wcale sie nie poruszalo. Malalo. Czerwone swiatlo zbiegalo sie wokol skalnej wyspy, ktora opetani wytargali z ziemi, zeby pozeglowac do innego wszechswiata. Gdy odplywala, Ralph mogl ja zobaczyc w pelnej krasie: plasko sciety, odwrocony stozek pokryty olbrzymimi, spiralnymi bruzdami, co troche upodabnialo go do sruby wykreconej z trzewi ziemi. Wiatr zerwal sie z hukiem, gdy powietrze wpadalo w zwolniona przestrzen. Wyspa nadal unosila sie nad dolina, lecz stawala sie - oprocz tego, ze mniejsza - jakby mniej materialna. Otaczajace ja swiatlo razilo teraz monochromatyczna biela, w ktorej ginely szczegoly. W ciagu paru minut przeistoczyla sie w malenka gwiazdke. I zgasla. Ralph odzyskal kontrole nad nanosystemem. -Odwolac dwa pozostale szturmy - polecil datawizyjnie jednostce sztucznej inteligencji. - I wstrzymac front. W tej chwili. Ciezko podniosl sie z ziemi. Niedawno wskrzeszona trawa marniala w oczach, wiedla do zeschnietych, brazowych zwitkow, ktore kruszyl wicher. Obrazy nadsylane z satelity pokazywaly wnetrze krateru w calym jego ogromie. Krawedzie juz sie zawalaly. Lawiny ziemi wielkosci calych gor zsuwaly sie na dno, majac do przebycia bardzo dluga droge. Na glebokosci pieciu kilometrow czekala na nich basniowa, pomaranczowa poswiata, pulsujaca w chaotycznym rytmie. Ralph zmarszczyl czolo; nie mial pojecia, co to moze byc. Az raptem z czelusci trysnela swietlista fontanna wrzacej lawy. -Jesli ktos zostal, niech stamtad ucieka! - Krzyknal do Acacii, wystraszony. - Jak najdalej od krawedzi krateru! -Juz sie wycofuja - odpowiedziala. -A co z reszta? Z tymi na wyspie? Czy sa osiagalni w pasmie afinicznym? Jej zmartwiona mina powiedziala mu wszystko. Stephanie z przyjaciolmi patrzyla na sierzantow, ktorzy gapili sie na nich rownie skonsternowani. Po raz pierwszy od wielu godzin - w jej przytepionej swiadomosci uplynely godziny - grunt przestal sie kiwac pod nogami. Kiedy zadarla glowe, ujrzala bezgwiezdne niebo w najciemniejszym odcieniu granatu. Biale swiatlo padalo na nich nie wiadomo skad... Lecz bylo przyjemne, takie jak byc powinno. Powedrowala wzrokiem do miejsca, gdzie niegdys pietrzyly sie sciany doliny. Linia horyzontu znajdowala sie przy samej ziemi, co dawalo pojecie o prawdziwych rozmiarach wyspy - malenkiego kawalka ladu, obrzezonego falistym pasem niskich wzniesien, zagubionego gdzies w nieznanym kosmosie. -O, nie... - Baknela, zrozpaczona. - Schrzanilismy robote. -Jestesmy wolni? - Spytal Moyo. -Chwilowo. - Opisala mu, jak wyglada ich nowy dom. Sierzanci nawolywali sie za pomoca ogolnodostepnego pasma afinicznego. Byli rozsiani na wyspie w liczbie przeszlo dwunastu tysiecy. Karabiny dzialaly, urzadzenia elektroniczne i pakiety nanoopatrunku nie dzialaly. Kilku odnioslo obrazenia w wyniku wstrzasow. Kontakt afiniczny byl niezaklocony, doszly tez nowe zmysly. Wydawaly sie uzupelnieniem kontaktu afinicznego, pozwalaly czytac w myslach opetanych. Pojawila sie rowniez energistyczna moc. Sinon podniosl kamien z blota i potrzymal go na dloni. Powoli zrobil sie przezroczysty i skrzacy. Tylko co mu tutaj po kilogramowym diamencie? -Nie moglibyscie, ojczulkowie, ze tak powiem, przestac juz zgrywac zandarmerii? - Zapytal Cochrane. -Wszystko wskazuje na to, ze w tej sytuacji nasza misja dobiegla konca - zwrocil sie Sinon do swoich towarzyszy. Zarzucil na ramie karabin maszynowy. -Jak chcesz. Co proponujesz? -Stary, mnie nie pytaj. Stephanie tu rzadzi. -Ani nie rzadze - zaoponowala - ani nie mam pojecia co teraz mamy robic. -To czemuscie nas tu zabrali? - Zapytal Choma. -Jestesmy daleko od Mortonridge i tylko to sie liczy - odpowiedzial Moyo. - Stephanie mowila, ze bardzo sie boimy. -I oto efekty - dodala Rana. - Musicie poniesc konsekwencje swojej zbrojnej napasci. -Powinnismy sie przegrupowac i zjednoczyc sily - rzekl Choma. - Moze dzieki energistycznej mocy zdolamy wrocic do naszego wszechswiata. Umysly sierzantow sprzegly sie w minikonsensus. Propozycja znalazla uznanie. Wyznaczono miejsce spotkania. -Zamierzamy dolaczyc do kolegow - zwrocil sie Sinon do Stephanie. - Jesli chcecie pojsc z nami, serdecznie zapraszamy. Mysle, ze wasz poglad na sprawe moze byc dla nas bardzo cenny. Stephanie przypomniala sobie ostatnie, denerwujace spotkanie z Ekelund, ktora zakazala im powrotu do Ketton. Tyle ze nie bylo juz miasteczka. Przeciez nie beda wiecznymi wygnancami. Ale jakos nie mogla sie pozbyc watpliwosci. Jedyna alternatywa bylo zycie w odosobnieniu. Bez jedzenia. -Dziekuje - powiedziala. -Zaraz, moment! - Odezwal sie Cochrane. - Ludziska, zartujecie sobie? Pol mili stad, ze tak powiem, mamy koniec swiata. Nie interesuje was, co jest dalej? Sinon spojrzal w strone pokruszonych brzegow wyspy. -Ciekawa uwaga. Cochrane blysnal usmiechem. -Przywykniecie do nich, ludziska, jesli troche razem pobedziemy. Zblizajac sie do krawedzi wyspy, czuli coraz silniejsze podmuchy wiatru. Wial na zewnatrz, co niepokoilo sierzantow. Powietrze przestalo byc dobrem nieograniczonym. Dlugie potoki blota slamazarnie splywaly do brzegu i skapywaly w dol niczym roztopiony wosk swiecy. Wzrok gubil sie w pustce. W jednorodnej granatowoczarnej powloce wszechswiata nie bylo zadnej wyrwy - niczego, co mogloby swiadczyc o istnieniu innych obiektow w skali makro lub mikro. Swiadomosc, ze sa zdani wylacznie na siebie, docierala do wszystkich i z kazdym krokiem narastala. Podniosl ich na duchu dopiero Cochrane, ktory ostroznie podkradl sie do brzegu i spojrzal w nieprzeniknione glebiny nicosci. Rozlozyl szeroko ramiona i odrzucil w tyl glowe, pozwalajac, zeby wiatr wiejacy nad wyspa wichrzyl mu wlosy. -Juhuuuu! - Podskoczyl jak wariat i wykrzyknal z entuzjazmem: - Kurde bele, latajaca wyspa! Kto by uwierzyl? Tu sa smoki, mamciu! Kurna, ale jazda! This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-29 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/