MROCZNY Mroczny Bies Almanach rosyjskiej fantastyki Tom 1 z jezyka rosyjskiego przelozyli Ewa i Eugeniusz Debscy Ilustracje Grzegorz i Krzysztof Domaradzcy fabryka slow Lublin 2006 Mroczny Bies. Almanach rosyjskiejfantastyki, tom I Copyright (C) by Fabryka Slow sp. z o.o., Lublin 2006 HepHan CTeHa Copyright (C) by JleoHHfl Bhktopobhh Ky^pABueB, 2006 MpaKooec Copyright (C) by EjieHa XaeipcaH, 2006 flem, CTpaxa Copyright (C) by BepaKaMina, 2006 LTopTpeT Ky^ecHHKa b iohocth Copyright (C) by EBreHHH K)pbeBHH JlyKHH, 2006 HcKyccTBeHHbiH otoop Copyright (C) by Bjia^HMHp HHKOJiaeBHH BacunbeB, 2006 Htoo tm cflOx! Copyright (C) by Ahtoh HBaHOBHH nepByniHH, 2006 Copyright (C) for translation by Ewa i Eugeniusz Debscy, 2006 Wydanie I oprawa miekka ISBN-10: 83-89011-86-7 ISBN-13: 978-83-89011-86-2 oprawa twarda ISBN-10: 83-89011-89-1 ISBN-13: 978-83-89011-89-3 Wstep Fantastyka rosyjska, od kiedy pamietam, zawsze byla obecna na polskim rynku ksiazkowym i na polkach milosnikow tej literatury. W czasach "od kiedy pamietam" byla to obecnosc ideologicznie wymuszona i jedynie politycznie poprawna, aczkolwiek fani fantastyki chyba nie psioczyli na jej obecnosc specjalnie - pomimo mnogosci "zaangazowanych slusznie" utworow fantastycznych w ZSRR mizerna ich czesc docierala na nasz polski rynek. Na szczescie to, ze bylo ich sporo w Zwiazku Radzieckim, nie znaczy, ze w fantastyce tamtejszej dominowaly. Oczywiscie, glodny i majacy sporo wolnego czasu do wypelnienia polski czytelnik nie odrzucal zadnej fantastyki, ale przede wszystkim marzyl o szerokim dostepie do fantastyki amerykanskiej, ktorej nieliczni w przekladach, a wysmienici reprezentanci sugerowali, ze jest takich znakomitych utworow za oceanem mnostwo. Przeczytawszy wiec jedna powiesc Dicka, wiedzac, ze jest ich jeszcze co najmniej kilkanascie, marzylo sie o kolejnych, ale polityka wydawnicza przypominala malarstwo pointylistow: temu kropke, temu druga, nigdy nie drazono jednego autora, tylko sygnalizowano jedna - dwiema ksiazkami jego istnienie, by przejsc do innego. W kazdym razie opinia o fantastyce amerykanskiej byla ugruntowana, i to ugruntowana wysoko na skali od negatywnej do pozytywnej. Coz, nie taka, jak sie okazalo, jest rzeczywistosc, choc nie jest tragiczna, jednakze juz wiemy, ze Theodore Sturgeon mial racje, stwierdziwszy ostro, ale celnie: "90 procent wszystkiego to gowno!". Dotyczy to fantastyki amerykanskiej wprost, chyba zreszta ona wlasnie natchnela go taka zlota mysla. Na szczescie - po odjeciu owych 90 procent z rocznego dorobku Amerykanow zostaje okolo dwustu pozycji, jakie TS by sie spodobaly. Generalnie zas, na dzisiejsze czasy patrzac, mozemy tylko stwierdzic, ze sytuacja jest jedynie sluszna i zdrowa - czytelnik sam wybiera, co bedzie czytal, sam holubi swoje preferencje, sam placi i utrzymuje autora, wydawce, hurtownika i ksiegarza. Kilkadziesiat juz lat temu, kiedy ta mozliwosc wyboru istniala w ilosci sladowej, kiedy nawet radzieckiej i polskiej fantastyki bylo za malo, bo 10 do 15-tu pozycji w roku, nawet w tych suchych latach bryndzy i zastoju, moglismy poznac tuzow prawdziwych, swiatowego, nie wschodniego tylko formatu: ze wymienie tylko niepodlegajacych dyskusji autorow, takich jak "ABS", czyli braci Strugackich, czy Kira Bulyczowa, ktorzy troche rownowazyli takich asow, jak Zelazny, Asimov, Clarke, Dick - z ekipy zza Wielkiej Wody. Poznawalismy tez innych, i mlodych, dopiero sie rozwijajacych, i uznanych juz autorow: Bilenkina, Jefremowa, Szalimowa, Gulakowskiego, Warszawskiego, Puchowa i innych... Potem nastapil nieprzewidywalny zwrot w dziejach naszych i swiata i nie ominal on fantastyki: szeroka fala chlusnela do nas fantastyka anglosaska z amerykanska na czele i szczelnie i samoistnie zamknely sie granice dla fantastyki ze Wschodu. Najpierw jeszcze radzieckiej, potem rosyjskiej. Nikt ideologicznie tym nie sterowal, stalo sie to jakos samorzutnie, naturalnie. Rynkowo patrzac (a rynek laknal Ameryki w kazdym jej przejawie), a raczej dzialajac rynkowo - wydawcy rzucili sie do zaspokajania potrzeb rynku, a fantastyka rosyjska zaginela. Wydan polskich nie bylo, a wydania cyryliczne staly sie niedostepne - zniknely ksiegarnie ksiazki radzieckiej, wyjechala Armia Czerwona - zniknely tradycyjne zrodla zaopatrzenia w literature... Minelo dziesiec, moze wiecej lat, kiedy niesmialo, a potem odwazniej poplynal przez most na Bugu strumyk fantastyki z Rosji. Okazalo sie, ze ma sie ona tam dobrze, albo i lepiej, okazalo sie tez, ze rynek jest specyficzny nieco: naklady gigantyczne, ceny ksiazek oszalamiajaco (a dla Polaka demoralizujaco) niskie. Okazalo sie, ze dzialaja juz pelna para ksiegarnie wysylkowe, a autorzy, mimo ze wydawani czasem jednoczesnie w kilku wydawnictwach, jeszcze "wykladaja" swoje utwory na strony sieciowe. Mna przy pierwszych probach rozeznania sie w sytuacji fantastyki w Rosji i rosyjskojezycznych krajach osciennych wstrzasnely proporcje wydawanej fantastyki amerykanskiej do rodzimej. W ktoryms tam roku, okolo 1997, amerykanskich pozycji wydano 550, rosyjskich - 350. Podczas gdy u nas w Polsce trwala jeszcze fascynacja (juz niezdrowa, bo wydawano "jak leci") fantastyka amerykanska i z wydanych trzystu pozycji okolo dwunastu mialo za autorow Polakow. Rosjanie szybko otrzasneli sie z dominacji USA, choc na poczatku "ery rynku" tez zachlysneli sie mozliwosciami otwartych granic, szybko zaczeli kierowac sie zasada: "Jak mam czytac kiepska fantastyke, to niech to bedzie kiepska rosyjska, ale lepiej jest czytac dobra rosyjska zamiast kiepskiej amerykanskiej". Takie podejscie czytelnika musialo wplynac na postawe wydawcow. I tak juz, przynajmniej na razie, zostalo - fantastyka w Rosji to ok. 60 procent fantastyki obcej, reszta - wlasna. Latwo to policzyc, bo mimo istnienia Wspolnoty Niepodleglych Panstw chyba nigdzie na terenie WNP nie wydaje sie fantastyki w innym niz rosyjski jezyku. Autorzy uznani, markowi, rasowi, nagradzani i popularni, mimo ze mieszkaja czasem w bylych republikach radzieckich, w ktorych dzis jezykiem oficjalnym jest inny, pisza po rosyjsku - Henry Lion Oldie w Charkowie, Marina i Siergiej Diaczenkowie w Kijowie i wielu innych. Diaczenkowie na przyklad chyba dopiero w ubieglym roku opublikowali pierwszy utwor po ukrainsku, mam na mysli premiere w tym jezyku, nie przeklad, choc i tych nie bylo za wiele, a raczej bardzo malo. Jesli podazymy tropem mysli Sturgeona i uwzglednimy, ze od 1980 roku publikowalismy bardzo malo fantastyki rosyjskiej, jesli przyjmiemy ostroznie, ze za wschodnia granica wydawano, powiedzmy, 150 tytulow w roku, to i tak mamy dobre prawie pol tysiaca woluminow do przeczytania. Pewnie bedziemy czytali. Majac wiec pod bokiem tak wielka obfitosc utworow fantastycznych (zakladam, ze dobrych, bo wszak mowimy tylko o owych 10 procent!), nietrudno bylo wpasc na pomysl czerpania z tego zasobu z dobrym, jak mi sie wydaje, skutkiem. Na dodatek fantastyka rosyjska kilka miesiecy temu otrzymala na naszym rynku silne wsparcie w postaci kasowego filmu. Po czytelniczym sukcesie nastapil kasowy filmowy "Nocnej strazy", a to bedzie mialo swoje konsekwencje: zaskoczeni sukcesem "Nocnej strazy" Rosjanie rzucili sie do ekranizacji innych swoich autorow - fantastyka rosyjska powinna wkrotce szerzej objawic sie na naszym rynku mediow. Jaki jest wiec stan obecny rosyjskiej fantastyki? Powiesci, jak odnotuje uwazny czytelnik fantastyki, na polkach ksiegarskich sa. Opowiadania - pojawiaja sie. Gorzej ma sie rzecz z nowelami, ktore to nowele (powiesti), chetnie przez rosyjskich autorow uprawiane, moga sie w Polsce pojawic chyba tylko w numerze specjalnym "Nowej Fantastyki". Jako wiec proba rozszerzenia zasiegu i mozliwosci wydawniczych zrodzil sie pomysl na "Almanach rosyjskiej fantastyki". Tu znajdzie sie miejsce dla krotkich i dlugich opowiadan, dla nowel i - czego rowniez nie mamy w obfitosci na rynku -publicystyki "Sdielano w Rossii". Juz wiemy, ze na zamowienie napisza dla nas artykuly rosyjscy autorzy, dziennikarze i publicysci, tak wiec poza tekstami beletrystycznymi bedziemy prezentowali premierowe artykuly o tematyce interesujacej polskiego milosnika fantastyki. Nie odzegnujemy sie tez od powiesci, od kolejnych almanachow tematycznych, nie odzegnujemy sie od niczego. Od niczego, co - naszym zdaniem - dobre, ciekawe, profesjonalne. Od niczego, co sie czyta. Eugeniusz Debski Spis tresci: Czarna Sciana... 9 Mroczny Bies... 83 I. Sfora Zaginionych... 86 II. Wiedzma... 132 III. Droga... 186 Dzien strachu... 232 Portret wiedzmaga w mlodosci... 248 Wygluszacz... 252 Astralna historia... 258 Pierwsze odstreczenie... 266 Sztuczny dobor... 275 A niech cie szlag trafi... 304 Ostatnia esemesowa powiesc o milosci... 307 Leonid Kudriawcew urodzony w 1960 roku. Pierwsze opowiadania opublikowal w 1984, a jego pierwsza ksiazka wydana zostala w 1990 roku. Od 1994 roku zarabia na zycie wylacznie piorem. Jest laureatem kilku prestizowych nagrod literackich, w tym Nagrody Funduszu W. P. Astafiewa. Czlonek Zwiazku Literatow Rosji. Ma na koncie kilkadziesiat publikacji w czasopismach, jego teksty znalazly sie w ponad dwudziestu zbiorach opowiadan, wydal okolo piecdziesieciu ksiazek. W Polsce ukazaly sie dwie powiesci Kudriawcewa z serii o Essutilu Quacke'u (Polowanie na Quacke'a, Prawo metamorfa), jedna nowela, kilka opowiadan. W czasie wolnym tlumaczy z jezyka polskiego na rosyjski. Czarna Sciana to jedna z wielu juz opowiesci o tym swiecie. Leonid KudriawcewCzarna Sciana Przeklad Ewa i Eugeniusz Debscy Ludzie sa po prostu glupi - powiedzial szczurek, ktory zwal sie Rala. Szczurzy Krol skinal glowe i usmiechnal sie nieznacznie. -Tak, to prawda. Sa glupi. -Poza tym sa chciwi - powiedzial Rala. -I to prawda. -Okrutni. A ich okrucienstwo nie ma przyczyny. -Zgoda. -Poza tym... -Oni sa ludzmi. - Szczurzy Krol majtnal ogonem. - I sa zdolni do milosci. -Ha! - zakrzyknal Rala. - Tez mi osobliwosc! Kochac kazdy potrafi! -Ale nie tak, jak ludzie. - Szczurzy Krol podrapal sie po brzuchu i uwaznie przyjrzal wszystkim siedzacym przed nim szczurzatkom. -A dlaczegoz to tak cenna jest ta ludzka milosc? - zapytal Rala. - Dlaczego jestes gotow z jej powodu wybaczyc ludziom wszystkie ich niezliczone wady? Szczurzy Krol westchnal: -Obawiam sie, ze w kilku slowach nie uda sie tego wyjasnic. -No to moze opowiesz nam kolejna historie? - z nadzieja w glosie zapytal Rala. Szczurzy Krol zdecydowanie pokiwal glowa. -Tak tez sie stanie. Opowiem wam historie o pewnym moim znajomym czlowieku, ktory kochal. * * * Slonce palilo na calego. Na srodku ulicy wirowaly w tancu dwie male powietrzne traby. Zmeczony woziwoda, opierajac sie o pusty dzban, wpatrywal sie w nie osowialym spojrzeniem.Erykowi bylo zimno. Zimno mieszkalo na czubku jego glowy i teraz obudzone rozpelzalo sie po calym ciele, petajac ruchy i wypelniajac glowe dziwnym halasem, z ktorego czasem wylanialy sie - i wtedy mozna bylo je zrozumiec - slowa typu "czarny kruczek" i "wykonanie wyroku". Nie chcialo mu sie nawet myslec o tym "czarnym kruczku" i przypominac sobie, jak wygladal ten ptak, czy tez zastanawiac sie, jak wykonuje sie ow "wyrok", poniewaz jego mysli skuwalo zimno, z ktorym koniecznie musial cos zrobic, i to mozliwie szybko. Szedl ulica, machinalnie popatrujac na jednorozce ciagnace powozy pomalowane na wyblakle z upalu kolory, obok herbaciarni, w ktorych otyli brodacze w pikowanych szlafrokach pili zielona herbate, obok psow lezacych w kurzu drogi niczym zwloki i wywieszajacych z pyskow czerwone scierki jezykow. Przeszedl obok domu, na ktorym wisialo ogloszenie: "Superdentysta. Lecze zeby wampirom, bazyliszkom, smokom do srednich rozmiarow. Koszt leczenia bazyliszkow (z powodu ryzyka!) o 20% wyzszy". Minawszy ten budynek, Eryk skrecil w przecznice, przeszedl ja cala, obok parki sukkubow stojacych w niedbalych pozach kolo domu ozdobionego szyldem: "Haza Hussajna. Tu otrzymacie wszystko!". Zatrzymal sie obok niskiego plotu i obejrzawszy na sukkuby obojetnie gapiace sie na cos w gorze, Eryk rozsunal deski. Przesliznal sie przez powstaly w ten sposob otwor i znalazl sie na bazarze. Zimno nie mialo zamiaru opuscic jego ciala. Dlatego powoli wlokl sie przez wielobarwny bazarowy tlum, mijal stragany z najprzerozniejszymi towarami, spoconych, rozpaczliwie wzywajacych do zakupow sprzedawcow, nie mniej rozpaczliwie targujacych sie kupujacych oraz zakurzonych zebrakow. Szedl przez tlum krzywo usmiechniety, prawa reka przytrzymujac poly starego brezentowego plaszcza i odpychajac na bok tych, ktorzy nie schodzili mu z drogi. Zreszta takich bylo niewielu. Jego sztywny krok jednoznacznie wskazywal, kim jest. Jakas babina wypuscila kaczke, a ta, walac skrzydlami, usilowala wzleciec, ale nie mogla i tylko bezsensownie miotala sie po bazarze, kwaczac przenikliwie i rozrzucajac po wydeptanej ziemi biale piora. Mezczyzna w podartym armiaku, odprowadziwszy Eryka uwaznym spojrzeniem i zaklawszy polglosem, wyciagnal z kieszeni kapciuch. Zrecznymi palcami skrecil cygaretke, zapalil ja i zaciagnal sie chciwie. Dwoch wyrostkow zatrzymalo sie za plecami Eryka, a jeden z nich powiedzial: -Ty, palancie... Nawet nie odwrociwszy sie, zdjal z glowy kapelusz, pomachal nim przed twarza, jakby mu bylo goraco, a chlopakom, kiedy zobaczyli tyl jego glowy, zrzedly miny. -Zombie - powiedzial siwy dziadzius sprzedajacy figi. Eryk nawet nie poruszyl brwia, szedl ciagle przed siebie, miarowo przestawiajac nogi, a twarze ludzi, ktorzy go widzieli, krzywily sie odruchowo, jakby nieoczekiwanie posrod jasnego swiatecznego dnia, pelnego kwiatow i zycia, uslyszeli posepny dzwiek cmentarnego dzwonu. Slonce wciaz palilo niemilosiernie, metne strumyki potu wyplukiwaly zmarszczki na twarzach postarzalych wiesniakow i wiesniaczek. -Panie Jezu, zbaw i uchowaj... O wielki byku Moduka i synu jego, wladyko podziemnego krolestwa... O Odynie potezny w helmie ojcow naszych, ochron mnie swoim ognistym mieczem... - niemal bezglosnie szeptala dziewczynka o chabrowych, wystraszonych oczach. A Eryk szedl przez tlum niespiesznie i miarowo, wiedzac, ze wystarczy, by zatrzymal sie tylko na sekunde, a niewidzialna pajeczyna, ktora spetala ludzi, peknie i wtedy rzuca sie na niego, by ukarac go za swietokradztwo. (Niech sobie zombie beda w ich miescie, niech nawet z rzadka pojawiaja sie na ulicach. Ale tego tylko brakowalo, zeby szwendali sie po bazarach! Nie, no to jest niedopuszczalne!) Czujac, jak ustepuje chlod, Eryk szczerze rozkoszowal sie ta cala sytuacja, niespodzianie dowiedziawszy sie, ze i takie uczucia sa mu dostepne. Przez sekunde nawet wydawalo mu sie, ze i jego serce zaraz, za momencik, zacznie bic. Pewnie cos drgnelo w jego twarzy. Cos sie zmienilo, z ludzi opadly niewidzialne peta, uslyszal, jak wiele osob dokola niego nagle odetchnelo, jakby budzily sie ze snu, i zrozumial, ze teraz zostalo mu juz tylko kilka sekund przewagi. Zreszta do wyjscia z bazaru tez bylo juz blisko. Zaczal biec. Udalo mu sie przeskoczyc brame targowiska, obok ktorej stal olbrzymi dewa. Na widok Eryka olbrzym drgnal i mrugajac wsciekle wielkimi, troche wylupiastymi oczyma, chwycil za miecz, ale zombie zdazyl przemknac obok niego, podobny do szarego widma w swoim brezentowym plaszczu, w ktorego prawej kieszeni pobrzekiwalo zloto znalezione w opuszczonym pelikanskim miescie. Bazar eksplodowal gniewnymi okrzykami, potem dalo sie slyszec tupanie. W sumie wlasnie tego Eryk potrzebowal. Z calych sil rzucil sie do ucieczki. Ktos z pedzacego jego sladem tlumu cisnal za nim ogromny zardzewialy gwozdz, ktory wbil mu sie w ramie. Zreszta to akurat byla betka, zupelna betka. Wyszarpnawszy gwozdz w biegu, rzucil go daleko w bok i przyspieszyl. Tlum za nim wyl wsciekle. Mimo wszystko mial nad nim przewage. Mogl biec, ile chcial, nie obawiajac sie, ze pluca nie wydola albo ze serce, nie radzac sobie z szalonym wyscigiem, zmusi go do zatrzymania sie. Obejrzawszy sie, Eryk stwierdzil, ze goni go dobra trzydziestka ludzi, i usmiechnal sie zadowolony. No, teraz sobie pobiegamy! Zaraz stracicie swoj tluszczyk, obywatele, szacowni handlarze i nie mniej szanowani kupujacy. Wy, ktorzy uwazacie mnie za nie do konca czlowieka, sprobujcie mnie dogonic i ukarac za tupet. Zabawimy sie na calego! Usmiechajac sie zlosliwie, biegl ulica, dobrze wiedzac, jak mecza sie w upale ci, ktorzy go gonia. Slyszal za soba glosne sapanie spoconego, rozjuszonego tlumu uzbrojonego w rzeznickie noze. Co prawda przez kwadrans poscigu tlum sie zmniejszyl, ale i tak zostalo tam jeszcze ze dwudziestu najbardziej wytrwalych i wytrzymalych, widocznie zdecydowanych dogonic go za wszelka cene. Skrecajac w waska przecznice, Eryk nawet pomyslal, ze taka wytrwalosc zasluguje na szacunek. Chociaz jesli byc szczerym, to ten wyscig juz mu sie znudzil. Czujac, jak odstepuje zimno, zdecydowal, ze czas zakonczyc zabawe, a poza tym zrobilo mu sie zwyczajnie zal ludzi scigajacych go z tak godnym podziwu uporem. Obejrzal sie. Najblizej byl mlody chlopak w szortach i rozpietej czerwonej koszuli. Mala ikona Matki Ratujacej kiwala sie na jego owlosionej piersi. Oddychal gleboko i rowno. Nie bedzie latwo sie go pozbyc, ale... Ci, co byli dalej, zlewali sie w zwarty tlum. A zreszta po co ma ich ogladac? Przebieglszy jeszcze z piecdziesiat krokow, Eryk odwrocil sie i gwaltownie zatrzymal. Wysoko unoszac nad glowa rece, wyszczerzyl zeby i dziko ryknal. Biegnacy za nim mlodzieniec z rozpedu niemal wpadl na niego. Straszna mina, jaka zrobil Eryk, i wyciagniete w gore rece spelnily zadanie. Chlopak krzyknal ze strachu i odskoczyl do tylu. To wystarczylo. Eryk natychmiast wczepil sie w sterczaca ze sciany nad jego glowa belke, na ktorej wisial but, oznaka kramu szewca, i podciagnal sie blyskawicznie. Usiadl na belce, potem stanal na niej, podskoczyl i znalazl sie na dachu. Odwrociwszy sie, zobaczyl jeszcze rozgoraczkowany tlum, pobladle oblicze biegnacego z przodu chlopaka, strumyk moczu cieknacy spod szortow po jego nodze. Pomachal im wszystkim na pozegnanie reka i pobiegl dalej. Ktos wystrzelil do niego z okna najblizszej mansardy - zerknawszy w tamta strone, zobaczyl piekne dziewczece oblicze obramowane puszystymi jasnymi wlosami, a takze gruba lufe muszkietu, z ktorej wil sie dymek. Przeskakujac na sasiedni dach, pokiwal glowa. Muszkiet... Niedobrze, bardzo niedobrze. Pocisk z jakiegos zwyklego karabinu bylby dla niego niczym srut dla slonia, ale muszkietowa kula mogla na przyklad zmiesc mu glowe. Eryk pokonal mniej wiecej piec dachow, potem zeskoczyl w dol, w zaulek. Chwala Bogu, nie bylo tu zywego ducha. Pobiegl nim do konca, wyskoczyl na szersza ulice, przemknal przez podworeczko pokryte watla, wyzarta upalem trawa. Koza przywiazana do sciany, pijaca w tym momencie wode z drewnianego koryta, odprowadzila go zamyslonym, melancholijnym spojrzeniem. Potem byl jeszcze jeden waski zaulek zaplatany niczym labirynt. Eryk z rozpedu zanurkowal pod markize w podworku kolejnego porzuconego domu i zatrzymal sie tam, przysluchujac krzykom i odglosom poscigu, ktory wyraznie odbijal gdzies w lewo. Tak jest, zupelnie niedaleko, na dachu sasiedniego domu, zatupaly czyjes stopy, potem halas pogoni zaczal sie oddalac. Wtedy rozejrzal sie. Poscig juz go nie interesowal, poniewaz z doswiadczenia wiedzial, ze za chwile ustanie. Przeciez nie beda za nim biegali caly dzien! Trzeba tylko gdzies przeczekac z godzinke, zeby wszystko ucichlo. Zerknal do tylu i zobaczyl pod markiza drzwi prowadzace do piwniczki, gdzie zapewne kiedys przechowywany byl wegiel. Oto otworzyly sie ze skrzypieniem i wyjrzal zza nich staruch z obfitymi, nadzartymi przez mole wasami. Twarz mial niebieskawa, jak kazdy, kto zatrul sie gazem. -Bawisz sie? - zapytal ponuro. Widac bylo, ze nudzi sie okropnie i zadal to pytanie, majac nadzieje, ze wciagnie chlopaka do rozmowy. -Yhy! - powiedzial Eryk, usmiechnawszy sie idiotycznie. -No, no... - Staruch z wyrzutem pokiwal glowa. - Doigrasz sie kiedys... -Yhy! - zgodzil sie Eryk i wytrzeszczyl oczy. Pokreciwszy glowa, starzec zniknal w piwniczce, ale drzwi za soba nie zamknal, wiec Eryk slyszal, jak sie tam mosci, szukajac pewnie najwygodniejszego dla siebie miejsca. Potem cos zaskrzypialo i dal sie slyszec gniewny kobiecy glos: -No i co tam? -A takie tam bzdury. Wyglada na to, ze jakis chlopak z ludzmi w chowanego sie bawi. -Nie ma co robic, szubrawiec jeden. Doigra sie, sciagnie na siebie nieszczescie, nie trafi do Walhalli, a bedzie tkwil tu wiecznie, i dobrze mu tak. -Milcz, ty stara zarazo - rozlegl sie niezadowolony glos starucha. - Kiedy zylem, nie mialem przez ciebie spokoju i po smierci tez. Zeby cie cholera. No dobrze - bawi sie chlopak. Jego to sprawa, nie nasza. A ja na miejscu pana-zbawcy do Walhalli to raczej ciebie bym nie wzial. Albo bym wzial, ale jezor skrocil trzykrotnie co najmniej. -Ty to bys tylko sie wyzwierzecal, stary pierdzielu. Wykonczyles mnie, a teraz jeszcze cos tam mamroczesz. Kto ci oddal swa mlodosc i urode? -Moze to ja cie wykonczylem? - zdziwil sie starzec. - Przeciez ty sama mowilas, ze tak dalej zyc sie nie da. Wtedy, kiedy pozbawiono mnie emerytury i moglismy tylko pomrzec z glodu. Przeciez powiedzialas, ze chcesz odejsc sama, zeby tym gadom nasza smierc odbila sie smiertelna czkawka. -A ty sie ze mna zgodziles, chociaz jako kochajacy maz nie powinienes byl. Gdybys az tak bardzo chcial pozegnac sie z zyciem, to odszedlbys sam. Po cos mnie ze soba bral? -Rzeczywiscie, po co? - dal sie slyszec pelen zadumy glos starca. - Mam cie dosc, ty stara krowo. Teraz wychodzi na to, ze tylko ja jestem winien? -A niby kto? Kto odkrecil kurek kuchenki? -Ale przeciez to ty powiedzialas, ze to powinienem ja zrobic. -Powiedziec powiedzialam, ale malo to ja mowie...? A ty, oczywiscie, juz pogoniles. Zawsze tak sie starales, kiedy... Z piwniczki dobiegl szloch staruchy i Eryk wyobrazil sobie, jak starzec, cierpietniczo krzywiac twarz, odwraca sie od niej. A gruba starucha z sina twarza ciagle placze, a wlasciwie usiluje plakac, poniewaz lzy jej z oczu nie plyna, i powiada: -Panie, o Panie, pomoz mi dojsc do ladu z tym czlowiekiem! Po cos nas zabral jednoczesnie? Boze, myslalam, ze krolestwo twoje - to drzewa i aniolowie... harfy i rozkosz. O, jak marzylam o tej rozkoszy, Panie. A tu... Dajmy spokoj, czy to jest twoje krolestwo? Daj mi choc najmniejszy znak, ze to jest ono i takie ma byc. Wtedy uspokoje sie i wszystko scierpie. Tylko zebym wiedziala, ze to z twojej woli, Panie, a nie kuszenie wroga rodu ludzkiego. Eryk nagle zawstydzil sie, ze podsluchuje, wyszedl spod markizy na slonce. Stojac chwile na srodku podworka, machnal reka, uznawszy, ze dluzsze czekanie nie ma wiekszego sensu. Pewnie ci, co go scigali, juz pija herbate w herbaciarni i dyskutuja o zaletach jakiegos wojskowego feniksa. W koncu jakby przyszlo co do czego, to znowu ucieknie po dachach albo wymysli inny trick, rownie skuteczny. A i Szczurzy Krol pewnie juz czeka na niego w umowionym miejscu. Szybkim krokiem wyszedl z podworka na ulice i na wylocie omal nie zderzyl sie z dziewczynka w wieku jakichs dziewieciu lub dziesieciu lat. Najzwyklejsza dziewuszka: gaszcz wlosow, chude, opalone na ciemny braz rece, kaprysnie zadarty nosek, blekitne oczy. Stala przed nim, trzymajac gumowa pilke, a potem wystraszona wypuscila ja z rak i pilka poturlala sie do nog Eryka. Zatrzymal sie i pochylil, podniosl pileczke, przyjrzal sie jej roznokolorowym paskom. Potem podal ja dziewczynce. Ta bez slowa chwycila zabawke i przywarla plecami do muru, ustepujac mu z drogi. Chcial powiedziec, ze niepotrzebnie sie go boi, bo nawet do glowy by mu nie przyszlo skrzywdzic ja, ze on sam tez kiedys tak jak ona zyl, oddychal i serce mu bilo... Gdyby nie pocisk, ktory rozwalil mu tyl glowy, to nawet pamietalby, kim byl, ale w koncu znow tylko machnal reka i poszedl dalej. Gruba kobieta, wychyliwszy sie z okna sasiedniego domu, usilowala oblac go wrzatkiem z wielkiego garnka, ale odskoczyl, z rozpedu przeskoczyl przez plotek i znalazl sie w podworeczku identycznym jak poprzednie. Przeskoczywszy przez drugi plot, znalazl sie na szerokiej brukowanej ulicy. Szybko ocenil, gdzie sie znajduje, pewnym krokiem ruszyl w droge i po polgodzinie, skreciwszy za rog znajomego glinianego domu, zobaczyl Szczurzego Krola siedzacego pod murem i zajetego czyszczeniem zebow osobliwa metoda: duzy szczur o wypielegnowanym bialym futerku zasiadl na ramieniu Krola i szybko wsuwajac glowe do jego szeroko otwartego pyska, wygryzal tkwiace miedzy zebami resztki jedzenia. Widzac Eryka, Szczurzy Krol puscil do niego oko, ale pyska nie zamknal, a szczur kontynuowal swoje zajecie. Usiadlszy obok niego, Eryk tez oparl sie plecami o gliniany mur i zaczal sluchac, jak pazurki szczura skrobia po grubej szyi Szczurzego Krola. To skrobanie w zaskakujacy sposob spowodowalo, ze przypomnial sobie to, co od dawna usilowal sobie przypomniec, ale w zaden sposob nie potrafil - usmiech. Tak, to wlasnie byl ten usmiech. Pojawil sie skads z glebin jego utraconej pamieci i polaczyl w jedna calosc ze wszystkim, co udalo mu sie przypomniec do tej pory - z oczami, nosem, wlosami, czarnymi brwiami. Eryk jeknal glucho, poniewaz mial teraz przed soba twarz. Te, ktora tak usilnie i bez rezultatu probowal przypomniec sobie od chwili, kiedy znalazl sie tu, w tym dziwnym swiecie. Ta twarz znowu pojawila sie przed nim. A winne temu bylo skrobanie pazurkow. Ale dlaczego? Przymknal oczy, odnoszac wrazenie, jakby jego cialo owiane zostalo cieplym, zapomnianym zapachem. Nawet wciagnal kilka razy powietrze. Niepotrzebnie, bo przeciez nie zamierzal nic mowic. Caly otaczajacy go swiat odplynal, a on znowu upadal w ciemnosc i slyszal czyjs bezwzgledny glos: -To nic, zwiazcie mu mocniej rece! I inny, dziewczecy glos: -Pusccie go... po co tak... pusccie. A potem smiertelny strach i zimno w calym ciele, zimno leku... Szum fal i szept wiatru przeslonily to wszystko, a on byl mewa lecaca ku swojej widniejacej na horyzoncie wyspie. Machal zmeczonymi skrzydlami, dobrze rozumiejac, ze nie doleci. Fale usilowaly dosiegnac go swymi koszmarnymi niebieskimi palcami. Horyzont przekrzywial sie i wyrownywal, a on lecial, wiedzac, ze przestanie dopiero, kiedy umrze, a i to nie bylo pewne, poniewaz tam, na brzegu wyspy, widac bylo szczuplutka brazowa postac kiwajaca do niego reka. Ogarnal go niewyobrazalny smutek, szarpnal dusze... Tesknota i milosc... Milosc? Tak, nagle zrozumial, co to jest milosc. Obudzila sie w nim, poruszyla i przepelnila cialo dziwna slodycza, a na dodatek falami kolyszacymi go... Eryk otworzyl oczy i zrozumial, ze to koniec... Ze nie moze dluzej, nie jest zdolny do zycia tutaj; ma w nosie to miasto, ten swiat i nawet caly lancuch swiatow... Nagle zrozumial, ze nie odejdzie z tego miasta, poniewaz gdzies tu jest ukryta mozliwosc powrotu do swiata, w ktorym umarl. Mozliwosc podjecia jeszcze jednej proby, przezycia wszystkiego od poczatku. Wlasciwie jaki jest sens isc dokadkolwiek, skoro wszystkie miasta podobne byly do siebie jak bliznieta i dokladnie tak samo otoczone niekonczacymi sie piaskami? Nie, nie odejdzie stad. Nie potrzebuje Wingaldu, gdzie, powiadaja, wszystko jest tak, jak opisuje sie w Biblii - Krolestwo Boze... Nie, musi wrocic. Ale jak to zrobic? Ktos potrzasal jego ramieniem. Otworzywszy oczy, zobaczyl, ze to Szczurzy Krol. -Hej, co z toba? Ocknij sie! -Nie - powiedzial Eryk, usilujac strzasnac z siebie resztki skuwajacego go oszolomienia. - W nosie mam chlod i jednoczesnie upal, te piaski i ten drugi swiat. -No, no... - powiedzial Szczurzy Krol i zdjal reke z jego ramienia. - Wyglada na to, zes znowu myslal. -Taka mam wlasciwosc - powiedzial Eryk. - W odroznieniu od co poniektorych. Obrazil sie na Szczurzego Krola za to, ze ten nie pozwolil mu do konca obejrzec wizji, nie dal domyslec. Moze wymyslilby, jak wrocic? Kto wie? -Sam sie nie myles od trzech dni - obrazil sie Szczurzy Krol. - Co to, filozofem sie stales? No to, filozof, idziesz dzis na "Latajacego Holendra"? "Zeby jakis deszcz..." - posepnie pomyslal Eryk. -W nosie mam twojego "Latajacego Holendra" - odparl. -Tak? Co jeszcze masz w nosie? - spytal Szczurzy Krol. -Wszystko, tak ogolnie... -Moze i mnie? -Moze i ciebie. -Ach tak? A kimze ty jestes? - wybuchnal Szczurzy Krol. -Kim trzeba - burknal Eryk. -Nie, to ja powiem ci, kim jestes... -No to kim? -Nie, ja ci powiem, kim jestes naprawde! -Kim? Kim? Kim? -Ty jestes parszywy zombie. -Parszywy? -Tak! Na dodatek zimny jak zaba i obrzydliwy jak... Nie dokonczyl. Podszedl do nich nieogolony typ w sztruksowym plaszczu, z ostrym noskiem i rozbieganymi oczkami. Oczka faceta biegaly rytmicznie, jakby byly wahadelkami dwoch wbudowanych w jego czerep metronomow. Szczurzy Krol prychnal. Po wyrazie jego pyska Eryk domyslil sie, ze usiluje oszacowac, z jaka czestotliwoscia na sekunde biegaja oczka tego czlowieka. Przez pewien czas wszyscy trzej milczeli. Potem czlowiek z rozbieganym i oczami przysunal sie do Eryka i szepnal: -Prywatna firma. -No i? - obojetnie rzucil Eryk. Przedstawiciel prywatnej firmy obejrzal sie z zaszczutym wyrazem twarzy, po czym oswiadczyl z naciskiem: -Bardzo prywatna. -To dobrze - odezwal sie Eryk, goraczkowo usilujac sobie przypomniec, co to moze znaczyc. Wczesniej jakos nie slyszal o zadnych prywatnych firmach. -Siedemdziesiat szesc - odezwal sie Szczurzy Krol. -Uslugi. - Nieznajomy odkaszlnal. - Prywatne uslugi. -Jakiego typu? - zainteresowal sie Szczurzy Krol. Typek skrzywil sie z niezadowoleniem, jakby ktos uzyl w jego obecnosci nieprzyzwoitego wyrazu. Popatrzyl na Eryka, dopraszajac sie od niego pozwolenia na dalsza prezentacje. Ten odruchowo skinal glowa i natychmiast nos przedstawiciela prywatnej firmy zaczal wirowac, stopniowo zwiekszajac obroty. -Najprzerozniejsze... W zaleznosci od gustu klienta... Mozemy sledzic pozostawiona tam zone. Mozemy przekazac wiadomosc. Bierzemy na siebie wyrownanie rachunkow z pozostawionymi tam wrogami, ale to wedlug szczegolowego cennika zawierajacego dwiescie osiemdziesiat pozycji. Zrozumiale jest, ze rozne nieszczesliwe przypadki to tez nasza domena. Bez watpienia bierzemy na siebie ochrone skarbcow i mogil. Dewiza naszej firmy jest: "Wszystko dla klienta!". Kazde, nawet najdziwaczniejsze wasze zyczenie bedzie spelnione. -A pieniadze? - zapytal Eryk. -O, pieniadze - spokojnie powiedzial agent prywatnej firmy, ktorego nos wirowal juz z szybkoscia wentylatora. - Wiemy, ze niedawno byliscie w porzuconym pelikanskim miescie i wyniesliscie stamtad tyle zlota, ze teraz... hm... macie go jak lodu. -Rozumiem - powiedzial Eryk. - Nie, to mi nie pasuje. -Prosze sie zastanowic - nie ustawal w wysilkach reprezentant firmy. -Alez nie chce niczego przekazywac procz siebie samego. -To wykluczone. -No to niczego od was nie potrzebuje. -Ale prosze sie zastanowic, gwarantujemy calkowita pewnosc, gwarantujemy wam... -Nie, nie chce... - slabo bronil sie Eryk. Ale namolny przedstawiciel nie ustawal w wysilkach. Zlapawszy Eryka chwytliwa reka za pole plaszcza, wymamrotal: -Niczego nie potrzebujemy. Tylko podpiszemy z wami umowe intencyjna i nic wiecej, zebyscie tylko z nami... gdyby zaszla potrzeba. -Wiesz co, kochany... - Szczurzy Krol polozyl lape na ramieniu reprezentanta. - Chcesz, zebym cie poznal z Munka? -Z kim? - nie zrozumial zapytany. Odwrociwszy sie do Szczurzego Krola, przestal krecic nosem. -A z tym! - powiedzial Szczurzy Krol i przerazliwie gwizdnal. Natychmiast, jakby spod ziemi, wynurzyla sie duza biala szczurzyca i blyskawicznie wdrapala sie na ramie przedstawiciela. Najprawdopodobniej nie spodobal jej sie, bo od razu, bez namyslu, capnela go za nos. -Jezus Maria! - wrzasnal reprezentant prywatnej firmy. Straciwszy Munke na ziemie, dal drapaka. -No, to by bylo tyle - oswiadczyl zadowolony Szczurzy Krol i pochyliwszy sie, poglaskal bardzo zadowolona z siebie Munke. Szczurzyca jak gdyby nigdy nic obwachiwala buty Eryka, ktory zapytal: -Moze nie trzeba bylo az tak? -Trzeba bylo - odparl Szczurzy Krol i nagle wrzasnal w kierunku uciekajacego przedstawiciela: - Huzia na niego, bierzcie go! Slyszac krzyk Szczurzego Krola, reprezentant zamachal rekami tak mocno, jakby to byly wirniki smiglowca, po czym oderwal sie od ziemi i odlecial. -Szwendaja sie tu rozni, potem gina osobiste rzeczy - mruknal ukontentowany Szczurzy Krol. - No to idziesz dzis na "Latajacego Holendra"? -Nie wiem - powiedzial Eryk, szczelnie otulajac sie polami plaszcza. - A zreszta... Tylko jeszcze jest za wczesnie. -Bez watpienia za wczesnie - zgodzil sie Szczurzy Krol. - Teraz po prostu sie przejdziemy. I poszli ulica. Nie wiadomo dlaczego bylo im wesolo... Spacerowali po miescie az do wieczora, do czasu, kiedy zapadl zmrok i na niebie pojawilo sie ogromne zolte oko komety. Trzaskaly skrzydla zamykajacych sie na noc okiennic. Jakas obywatelka w pospiechu wykladala na parapet glowki czosnku, zgrzytaly od wewnatrz zasuwy. Zaplonelo kilka latarn. W przeciwleglym koncu ulicy, podwinawszy ogon pod siebie, uciekal mlodziutki smok, ktory je wlasnie podpalil. Szczurzy Krol pokiwal glowa: -No, no, no... Zabawy z ogniem do niczego dobrego nie prowadza. Kilka trajkotkow fikalo koziolki w ogniu jednej z latarn - nurkowaly w goracych jezorach plomienia, pojawialy sie znowu z blogo rozlozonymi bezplciowymi rekami i rozdziawionymi w radosnym rechocie zebatymi ustami. -A ty dzisiaj fajnie ich zalatwiles, tych ludzikow - powiedzial Szczurzy Krol. -Yhy - zgodzil sie z nim Eryk. - Fajnie! Wtem dopadl ich dewa. -Kto to? - zapytal, wsciekle wyszczerzywszy zeby, i straszliwie muskularnymi rekami zrobil ruch, jakby otwieral butelke szampana. -Co kto? - zdziwil sie Eryk. -Podpalil. -Gdzie? -A zeby was - machnal reka dewa. Uwaznie sie przyjrzal, zapamietujac ich na wszelki wypadek, i pomknal dalej wzdluz ulicy, widocznie chcac schwytac smoczka- chuligana. -Gliniarz - rzucil za nim Eryk. Przechodzacy obok Tutmos IV, z czerepem rozbitym bojowa palica, niosacy na grzbiecie niemal polowe majolikowej, a moze tylko glinianej trumny, strasznie sie obrazil. Ale nie chcac stracic dostojenstwa i wdawac sie w dyskusje z jakims zwyczajnym, niekoronowanym zombie, rzucil tylko na nich przenikliwe spojrzenie. -Nudy - machnal reka Szczurzy Krol. - Chodzmy do innego swiata, moze do trzeciego? -Ale przeciez wiesz, ze z rozkazu Angro-Majneva zombie zabrania sie wedrowek po swiatach. -Betka - powiedzial Szczurzy Krol z przekonaniem. - Wszystko to zupelne bzdury. -Moze, ale nie pusci mnie dewa-straznik. -Nie pojdziemy przez wrota. Istnieje inny sposob. Szczurzy Krol gwizdnal. Z norki w pobliskim murze wyskoczyla Munka. Wlokla za soba srebrny medalion na lancuszku. -Oto jest! - krzyknal Szczurzy Krol z zadowoleniem i pomachal medalionem w powietrzu. Potem powiesil go sobie na szyi. Eryk dojrzal tylko, ze wisior jest okragly i przedstawia zabawne, usmiechniete tluste oblicze. -No to jak? - zapytal Szczurzy Krol i polozyl lape na medalionie. - Do trzeciego swiata? Polozyl druga lape na ramieniu Eryka i w tym momencie medalion zadzialal. Erykowi wydawalo sie przez sekunde, ze leci w calkowitym mroku w szybkobieznej windzie, ale juz w nastepnej chwili zaplonelo swiatlo i znalezli sie w trzecim swiecie. -Jak to sie dzieje? - zapytal oszolomiony. -To sie nazywa amulet transportowy - wyjasnil z samozadowoleniem Szczurzy Krol, rozgladajac sie. - Kazdy dewa ma taki. Ale teraz szybko zaloz kapelusz na leb. Pospiesznie wykonawszy polecenie, Eryk tez sie rozejrzal. W trzecim swiecie byl dzien, a byl to swiat lasu. Dokola nich piely sie pod niebiosa pnie gigantycznych drzew. Zreszta przyjaciele znajdowali sie w prawdziwym miescie, tyle ze lesnym. W tym momencie Eryk dojrzal dewe, ktory uwaznie im sie przygladal. Ach, to dlatego mial wlozyc kapelusz - zeby dewa po ranie w tyle glowy nie zorientowal sie, ze Eryk jest zombie. Beztrosko usmiechnawszy sie do dewy, Szczurzy Krol chwycil towarzysza pod ramie i para przyjaciol oddalila sie spokojnie i dostojnie, ale tylko do chwili, kiedy zaslonil ich pien ogromnego drzewa. -Omal nie wpadlismy - powiedzial Szczurzy Krol i rozesmial sie z ulga. -No, o maly figiel... - zgodzil sie Eryk. Zdjawszy kapelusz, zaczal badac palcem otwor wlotowy w swojej glowie. Nie, wszystko w porzadku, nie zatkal sie brudem. Wlozyl kapelusz i starannie przesunawszy go na tyl glowy, wesolo puscil oko do Szczurzego Krola: -No to jak, idziemy? -Idziemy. Tylko nie zapomnij, ze jestes zywym czlowiekiem. Eryk zmarszczyl sie, ale Szczurzy Krol mial racje, wiec zaczal starannie oddychac. Troche czul sie przy tym dziwnie, bo pluca odwykly od takiej czynnosci. Szczerze mowiac, zazwyczaj korzystal z nich tylko przy mowieniu. -Nie tak energicznie - usmiechnal sie Szczurzy Krol. Eryk postaral sie oddychac ciszej i bardziej rytmicznie. -No, tak lepiej. Szli po ulicy, miedzy pniami olbrzymich drzew. Domy w tym swiecie byly dziuplami w pniach. Eryk i Szczurzy Krol mijali palace z ogromnymi wejsciami z galezi, nad ktorymi zwieszaly sie zielone sztandary, szli obok malutkich kawiarenek, przytulnych i cichych, ktorych wejscia kryly sie w faldach grubej, odstajacej od pnia kory, przesuwali sie obok domow mieszkalnych dziurawiacych swoimi drzwiowymi i okiennymi otworami pnie az do wysokosci dziesiatego pietra. Po drogach przemieszczaly sie samotoczne straczki, obracajac ekranami, lapiac przesaczajace sie przez listowie promyki slonca i z zadowoleniem majtajac we wszystkie strony zielonymi precikami pedow. Powazni wiesniacy, popalajac fajki z pianki morskiej, kierowali straczkami, wolno miedlac swoje dlugie przemyslenia, pewnie o szansach na urodzaj slodkich szyszek, o tym, ze ryzowe drzewa w tym roku moga sie pokryc olbrzymimi cmami, poniewaz deszczu bylo malo, a gryczane inna sprawa... Co jakis czas obok Eryka i Szczurzego Krola przemykaly nawet zwinne nasiona drzew bambusowych, ktorych dosiadali albo dewy, albo rzadowi agenci podatkowi. Raz przegalopowal obok nich, widocznie na wezwanie, lekarz drzew - dziwne, do niemozliwosci chude, jakby skladajace sie z samych patykow i ogromnych uszu stworzenie trzymajace na kolanach klatke z ptakami przypominajacymi dziecioly. Przechodzac obok kolejnej kawiarenki, Eryk zapytal Szczurzego Krola: -A nie ryzykujemy za bardzo? Przeciez w tym swiecie z reguly odpoczywaja po swoich zmianach dewy. Popatrz, jak czesto ich tu spotykamy. Dewow bylo tu rzeczywiscie duzo. -A co tam! - machnal reka Szczurzy Krol. - Chcesz, to wstapimy do jakiejs kawiarenki? -Ja tam, wlasciwie, nie bardzo... - zaczal niepewnie Eryk. Wydawalo mu sie, ze jak tylko gdzies wstapia, natychmiast jakis dewa polapie sie, kim sa, i wtedy - kaplica. Moga na przyklad zeslac ich do dziesiatego swiata do osuszania bagien. A jak je osuszyc, skoro caly ten swiat to jedno wielkie bagno? -Chodzmy - zdecydowanie powiedzial Szczurzy Krol i pociagnal Eryka za soba. A jemu nie pozostalo nic innego jak pojsc w slad za towarzyszem. Wpakowali sie do kawiarni, gdzie siedzialo tylko kilku podobnych do wiewiorek miejscowych i paru gosci z innych swiatow. Starajac sie wygladac na pewnych siebie, podeszli do lady. Przypominajacy chomika barman, z takim samym jak u tego zwierzaka wydluzonym pyszczkiem i listkowatymi uszkami, znieruchomial po drugiej stronie kontuaru, czekajac na zamowienie. -Hej, po szklaneczce "Ksiezycowej Sonaty" - zaordynowal Szczurzy Krol. Barman, nie patrzac, wyciagnal dluga, cienka i poskrecana jak galazka reke i nalal im do wysokich kieliszkow zoltej, skrzacej sie cieczy. Szczurzy Krol chwycil swoj kieliszek i z zadowoleniem z niego pociagnal. Skrzywiwszy sie w duchu, Eryk wzial swoj. Nie, nie potrzebowal zadnej "Ksiezycowej Sonaty". Zamiast tego z przyjemnoscia wypalilby paleczke drzewa flew. Chociaz, gdyby byl zywy, tak jak kiedys, to za nic nie odmowilby poczestunku. "Spokojnie, spokojnie" - powiedzial sobie. "Ta ciecz ci smakuje i pijesz ja z zadowoleniem". Zmusil sie do przelkniecia i zdziwilo go to zaskakujace, nieco nawet nieprzyjemne odczucie, kiedy ciecz splynela do przelyku. Szczurzy Krol popatrzyl nan pytajaco. Eryk wyjal z kieszeni plaszcza malutka, wytarta zlota monete i polozyl ja na wilgotnym kontuarze. Zabrali swoje kieliszki i poszli do okna, skad mozna bylo obserwowac ulice. Szczurzy Krol byl wyraznie zachwycony. Eryk usilowal udawac, ze to, co sie dzieje, sprawia mu przyjemnosc. Usiadlszy obok, zaczal saczyc napoj malymi lyczkami, z niezadowoleniem czujac, jak plyn lekko pali go w zoladek. Ech, paleczka flew - to co innego! Nieopodal nich siedzial dewa z blogim wyrazem uzebionego pyska. Przy drugim stoliku, bardziej na lewo, zasiadl ktos w plaszczu z kapturem. Jedyne, co mozna bylo o tym gosciu powiedziec z przekonaniem, to to, ze choc plaszcz maskowal zarysy jego postaci, a kaptur - twarz, prawdopodobnie pod nimi skrywal sie czlowiek. Po jakichs dwoch minutach dewa z blizna biegnaca przez caly pysk chwycil swoj kieliszek i przysiadl sie do ich stolika. -Nie macie, chlopy, nic przeciwko? - zapytal, usmiechajac sie ze swoboda. Szczurzy Krol i Eryk jak na komende pokiwali glowami. Jasne, z dewa w takiej sytuacji moglby sie sprzeczac tylko szaleniec. -No i dobrze. - Dewa wyjal z kieszeni papierosnice ze skory hipopotama i otworzywszy ja, wyciagnal do Eryka. Az zrobilo mu sie slabo, poniewaz papierosnica nabita byla paleczkami flew, ale zapalenie chocby jednej z nich byloby niewybaczalnym bledem. Powszechnie przeciez wiadomo, ze paleczek flew nie palil nikt procz dewow i zombie. Dewy Eryk nie przypomina, wiec... Stop, ale w takim razie dlaczego dewa go nimi czestuje? -Nie - powiedzial zdecydowanie Szczurzy Krol. - My tego nie uzywamy. -Dziwne - rzekl dewa. - A mnie sie wydawalo... Chociaz moze sie pomylilem. -Wlasnie - ucial Szczurzy Krol. Eryk czul sie fatalnie. Wypita ciecz w jego zoladku burzyla sie i wyrywala na zewnatrz. "Do licha, paleczka flew bardzo by mi pomogla". Dewa zapalil i z rozkosza wciagnal zielony dym. Popatrzywszy na nich z zadowoleniem, klepnal Szczurzego Krola po owlosionym ramieniu. -No i jak, podoba wam sie tutaj? W myslach zalujac juz, ze zgodzil sie na wycieczke do tego swiata, Eryk usmiechnal sie mozliwie wesolo i postaral oddychac bardziej regularnie. -Och, oczywiscie! - zawolal Krol i duszkiem osuszyl swoj kieliszek. -To dobrze - powiedzial z ukontentowaniem dewa i przejechal dlonia po szramie na pysku. W tym momencie przyszla mu do glowy nowa mysl: - Wiecie co...? Postawie wam cos. Wstal i skierowal sie do baru, po drodze przypadkowo zaczepiwszy reka czlowieka w plaszczu, tak ze kaptur zesliznal sie tamtemu z glowy. Czlowiek blyskawicznie naciagnal go na miejsce, ale Eryk zdazyl zobaczyc dziwne, podobne do strasznej maski oblicze. Przeprosiwszy polglosem i nawet nie zerknawszy na to, co kryl kaptur, dewa podreptal do kontuaru. Eryk wymienil spojrzenia ze Szczurzym Krolem. -Nie - powiedzial tamten. - Jesli teraz sobie pojdziemy, to zacznie nas podejrzewac. Eryk rozumial, ze Krol ma racje, ale jednoczesnie czul, ze lepiej by bylo w tym momencie znajdowac sie mozliwie daleko od tej kawiarni. Czul, jak po lokalu rozplywaja sie fale niepokoju. Spojrzal w strone baru i zobaczyl, ze dewa, pochyliwszy sie nad kontuarem, cos szepnal do barmana. Zreszta moglo mu sie tylko wydawac, gdyz pyszczek barmana zachowal beznamietny wyraz. Eryk popatrzyl na czlowieka w plaszczu i nagle spostrzegl, ze tamten opuscil reke, tak ze rekaw plaszcza niemal dotknal podlogi. Potem z rekawa wysliznela sie szklana kulka i wolno poturlala w strone Eryka. Zupelnie odruchowo rowniez zwiesil reke w dol. Na szczescie krzesla byly niskie, wiec by siegnac do podlogi, nie musial sie niemal wcale pochylac. Szybko chwyciwszy kulke, wsunal ja do kieszeni. Do kawiarni weszlo jeszcze dwoch dewow. Jeden pomachal reka temu, ktory siedzial tu juz od jakiegos czasu. Ten z kolei usmiechnal sie i energicznie pokiwal glowa. W tym momencie czlowiek w plaszczu zerwal sie z miejsca, odrzucajac na bok stolik, i rzucil sie do wyjscia. Dewa ze szrama na pysku znalazl sie daleko od centrum wydarzen, wiec nic nie mogl przedsiewziac, ale tych dwoch przy drzwiach dzialalo precyzyjnie i z wprawa. Blyskawicznie wyszarpneli zza pasow elektryczne pejczarze i wstrzasnawszy nimi, aby pobudzic je do dzialania, przygotowali sie do odparcia ataku. Biegnacy na dewow czlowiek byl dwa razy mniejszy od nich, wiec nie wydawal sie grozny. Ale oto plaszcz pofrunal w bok i Eryk az jeknal, zobaczywszy tego, kto sie pod nim ukrywal. Nie bylo w tej istocie nic ludzkiego. Najbardziej przypominala swierszcza z dziwnymi wieloczlonowymi lapkami, na ktorych koncach polyskiwaly sierpoksztaltne ostrza. Jego korpus blyszczal, jakby byl z metalu, a mocne tylne nogi pokrywala twarda czarna szczecina. Dewy mimo tak dziwnego przeciwnika bez emocji przygotowali sie do obrony, chwyciwszy pejczarze za same koniuszki ogonow. W tym momencie "swierszcz" ich zaatakowal, a w powietrzu rozlegl sie trzask elektrycznych wyladowan. Potyczka trwala tylko kilka chwil. "Swierszczyk" zostal odrzucony od drzwi, ale dewom tez nie bylo lekko - obaj otrzymali po kilka glebokich, obficie krwawiacych ran. A "swierszcz" znieruchomial, jakby oceniajac, czy warto wyrywac sie na ulice czy nie. I w tym momencie z tylu powalilo go uderzenie stolikiem. Zadal je dewa z blizna, ktory w koncu zdecydowal sie dzialac. Stolik rozlecial sie w drzazgi, a "swierszcz" zwalil sie na podloge. -Niezla robota - pochwalil jeden z blokujacych drzwi dewow, podchodzac do lezacego nieruchomo "swierszcza". - Tylko kto mi wyjasni, dlaczego on sie tak rozpedzil do wojaczki? -Zobaczy sie pozniej - powiedzial dewa z blizna. Podszedl do "swierszcza", ale ten poderwal sie niespodziewanie i wczepiwszy sie w sufit lapami, na ktorych w miejscu kling polyskiwaly teraz ostre szpony, szybko popedzil gora do wyjscia. Stojacy jeszcze przy drzwiach dewa zamachnal sie pejczarzem, ale "swierszcz" wykonal blyskawiczny unik, wyskoczyl z lokalu i tyle go widzieli. -Zwial! - wrzasnela cala trojka dewow i rzucila sie na ulice. Przez jakis czas w kawiarni panowala cisza. W koncu Szczurzy Krol, z zainteresowaniem obserwujacy, jak podobne do wiewiorek stworzenia wylaza spod stolikow, pod ktorymi blyskawicznie sie ukryly, gdy tylko zaczelo sie zamieszanie w lokalu, polozyl lape na ramieniu Eryka. -Moze i na nas czas, co? -Chyba tak - zgodzil sie Eryk i obaj pospiesznie opuscili kawiarnie. -Do licha - powiedzial Szczurzy Krol. - Ale mielismy szczescie. Ten dewa przysiadl sie nie ot tak sobie. Jeszcze troche i zaczalby sprawdzac, kim jestesmy, a wtedy... W sam czas ten swierszczopodobny... Eryk nie sluchal go, dobrze rozumiejac, ze na tym skonczyla sie ich podroz do trzeciego swiata, ale staral sie na pozegnanie zobaczyc i zapamietac mozliwie duzo. -Idziemy - powiedzial Szczurzy Krol, ruszyli wiec wzdluz ulicy, szybko oddalajac sie od feralnej kawiarni. Przyjaciele wiedzieli, ze dewy nigdy niczego nie zapominaja, wiec wczesniej czy pozniej przypomna sobie i o nich, a wtedy na pewno zechca wyjasnic, kim sa oraz gdzie sie podziali. Do tego czasu dobrze by bylo znajdowac sie juz w swoim rodzimym drugim swiecie. A w ogole - tu zrobilo sie juz niebezpiecznie. Ale zeby moc skorzystac z transportowego amuletu, nalezalo gdzies sie na chwile ukryc. Ani Szczurzy Krol, ani Eryk nie chcieli, by ktos widzial, jak znikaja. Niech lepiej dewy mysla sobie, ze sa jeszcze tutaj. Nalezalo szybko znalezc odpowiednia dziuple. Niestety, wszystkie, obok ktorych przechodzili, byly zajete - a to przez sklepiki z odzieza, ktora rosla tuz obok na drzewie i obok ktorej obowiazkowo siedziala ladniutka zielonoskora driada, w miare swych mozliwosci spelniajaca rowniez obowiazki sprzedawczyni, a to przez niezliczone kawiarenki i bary albo przez kluby: "Debowy Lisc", "Pierwszy Kwiatek Pszenicznego Drzewa" czy tez "Spolecznosc Zdobywcow Szczytow Najwyzszych, Jeszcze Nieokielznanych Drzew". Eryk i Szczurzy Krol skrecili w pierwszy zaulek, jaki im sie trafil. Tu odstepy miedzy drzewami byly jakby mniejsze, odpowiednio rowniez drzewa byly ciensze i nizsze. Zreszta to malo interesowalo obu przyjaciol. Szukali wolnej dziupli. Nieoczekiwanie uliczka wyprowadzila ich do bramy, za ktora powinien byc lacznik ze swiatem numer dwa. No tak, ale tedy przejsc sie nie dalo. Przy bramie stalo dwoch dewow, choc zazwyczaj wystarczal jeden! Tak sie to musialo skonczyc - wszak w tym swiecie na pewno juz uderzono na alarm. Na pewno nalezalo stad wiac mozliwie szybko. Mimo to Eryk nie mogl sie powstrzymac, by nie popatrzec na brame przynajmniej przez kilka sekund. Poniewaz nie tak znowu czesto zdarzalo mu sie je widziec. Usilowal wyobrazic sobie odczucia, jakie towarzyszyly przejsciu przez skrywany za brama lacznik o szerokosci, jak opowiadano, zaledwie dwudziestu krokow i dlugosci mniej wiecej stu, laczacy trzeci swiat z drugim. Gdzies nieopodal powinna znajdowac sie jeszcze jedna brama, do czwartego swiata - swiata deszczu, za ktorym na pewno byl jeszcze jeden, i tak dalej, i tak dalej. System ten przypominal ogromny lancuch, w ktorym kazdy ze swiatow byl jednym ogniwem. Eryk nie wiedzial, jak dlugi jest lancuch, a zreszta nie interesowalo go to wcale. Wiedzial tylko, ze jego drugi swiat laczyl sie z pierwszym. A ten nie laczyl sie z zadnym innym, poniewaz jego lacznik konczyl sie na Czarnym Murze. -Idziemy, idziemy! - ponaglil Eryka Szczurzy Krol. Pobiegli w bok, a po kilkudziesieciu krokach Szczurzy Krol szarpnal go za rekaw plaszcza i wskazal znajdujaca sie niedaleko dziuple. Wisial nad nia przekrzywiony szyld z napisem: "Towarzystwo Milosnikow Systemu Korzeniowego". Rozejrzawszy sie na boki, przyjaciele przekonali sie, ze nikt ich nie sledzi, i blyskawicznie wskoczyli do srodka. Siedzacy przy wejsciu stroz-pajaczek zaprotestowal przeciwko ich wtargnieciu na teren bedacy pod jego nadzorem, ale gdy tylko Eryk wsunal mu w lapke zlota monete, zadowolony oddalil sie w glab dziupli. -Czas na nas - powiedzial Szczurzy Krol, poprawiajac na piersi amulet i smiesznie stroszac dlugie biale wasy. -Szybciej - ponaglil go Eryk, czujac, ze chlod znowu zaczyna ogarniac jego cialo. - Niespecjalnie udana to byla wycieczka. -No - zgodzil sie Szczurzy Krol i polozyl lape na amulecie. - Gdyby nie ten "swierszczyk"... A "swierszczyk" w tym momencie byl bardzo blisko. Uznawszy, ze nalezy odzyskac swoja wlasnosc, z calych sil pedzil do dziupli, w ktorej znikneli przyjaciele. I dopiero gdy znalazl sie we wnetrzu, zrozumial, ze sie spoznil. Eryka i Szczurzego Krola juz w trzecim swiecie nie bylo. * * * Angro-Majnev obudzil sie pozno. Poprzedniego dnia dlugo nie mogl zasnac, poniewaz w smokowniku ryczaly smoki, ktore akurat zaczynaly miec ruje. Przed zasnieciem przysiagl sobie, ze skonczy ze wszystkimi tymi uskrzydlonymi jaszczurkami, ale teraz, kiedy juz wstal ze swego wspanialego loza i wyszedlszy na balkon, zobaczyl pare szybujacych ponad palacem smokow oczekujacych jego polecen, posluchal lopotu ich skrzydel - rozmyslil sie oczywiscie. Tym bardziej ze mimo halasu wyspal sie i mial przewspanialy humor. Wrociwszy z balkonu do sypialni, pozwolil dwom lizusom trzeciego stopnia pomoc sobie w ubraniu, po czym godnie przemiescil sie do sali jadalnej, gdzie czekalo nan lekkie sniadanie. Popijajac swoja zwyczajowa poranna kawe, leniwie zastanawial sie nad tym, ze powinien na jakies dwa dni skoczyc do szostego swiata - swiata dzungli i wielkich jaszczurow. Powinny tam juz podrosnac mlode smoki i dobrze by bylo wybrac sobie kilka egzemplarzy zamiast tych, co juz zgrzybialy ze starosci i ktore czas juz, slowo honoru, wyslac na wieczny odpoczynek. Tak wlasnie uczyni. Ale za trzy dni, nie wczesniej. Chociazby dlatego, ze teraz nic mu sie nie chcialo robic poza delektowaniem sie cisza i spokojem. Wczoraj stlumil w dziewiatym swiecie powstanie robotow-wilkolakow i teraz chcial nalezycie wypoczac. Dopijajac kawe, Angro-Majnev pomyslal, ze pokazal tym upartym robotolakom, kto tu rzadzi. Dobrze im tak, zapamietaja, kto w tych swiatach jest panem! Teraz pewnie siedza z podkulonymi ogonami! A tak w ogole, abstrakcyjnie, to jemu akurat przypadly te najbardziej klopotliwe swiaty. U innych - prosze bardzo: cisza i spokoj. Angro-Majnev wyobrazil sobie te czesc lancucha, ktora znal. Do niego nalezal jego poczatek, poniewaz pierwszy swiat, od ktorego zaczynala sie numeracja, otwieral sie Czarna Sciana, a tego, co sie za nia dzieje, nie wiedzial nikt, nawet sam Angro-Majnev. Z jednej strony bylo to wielka zaleta, poniewaz mial z tego powodu tylko jednego sasiada. Co prawda jednego, ale wyjatkowo upierdliwego. I przez caly czas facet cos kombinuje. A zwie sie ow sasiad Achumuradza i nalezy don pietnascie swiatow. Nawiasem mowiac, do Angro-Majneva nalezy dwadziescia piec. A wlasnie, moze dlatego ten sasiad przez caly czas jakies swinstwa wymysla? Zreszta kto mu przeszkadza przysiasc faldow, opanowac lepiej nauki magiczne, zwiekszyc swa moc i odebrac Angro-Majnevowi wszystkie jego swiaty? Alez nikt! Tylko wlasne lenistwo. Moze marzy mu sie, ze Angro-Majnev sam mu odda te swiaty za piekne oczy? Westchnawszy z ukontentowaniem, Angro-Majnev chwycil kawalek bulki i posmarowawszy ja maslem, usilowal przypomniec sobie, kto tez rzadzi za Achumuradza. Idziemy dalej, potem dwadziescia trzy swiaty ma pewien spryciarz Jima, kolejnych piec - Spityuri. A wlasnie, Jima z tym Spityurim tez nie zyja w zgodzie, mimo ze sa bracmi. W sumie to przede wszystkim dlatego, ze niepohamowany w jezyku Spityuri kiedys po pijaku obiecal, ze rozpiluje Jime na dwie polowy. Stop. Po co te dygresje? Za tymi bracmi rzadzi Wiwachnang, a potem... Kto tam potem jest? Zreszta to juz zupelnie niewazne. W ogole wszystko jest niewazne. Przezuwajac kes bulki z maslem, Angro-Majnev zlosliwie pomyslal, ze jego samego na pewno nikt sie nie odwazy rozpilowac. Nikt nawet nie zaryzykuje mysli o tym. Widocznie ten Spityuri wcale nie jest taki mocny. Dlaczego wiec nikt nie odbierze mu tych pieciu nieszczesnych swiatow? Oto u Angro-Majneva pretendenci do jego tronu zjawiaja sie niemal co tydzien, a u tego Spityuriego... Diabli wiedza, co to jest?! Po sniadaniu Angro-Majnev chcial wyjsc na balkon, zeby z godzinke pofruwac na jednym ze smokow, ale pojawil sie z raportem naczelny wazeliniarz. Klaniajac sie nisko, niemal dotykajac swa zapleciona w warkoczyk broda parkietu, zblizyl sie i znieruchomial w pelnym szacunku uklonie, oczekujac, kiedy Angro-Majnev raczy go zauwazyc. A ten nie spieszyl sie. Stojac przy oknie, przygladal sie wspanialemu parkowi okalajacemu palac, plynacej za nim niewielkiej rzeczce, polu, zagajnikowi, w ktorym zyly oswojone wilkolaki, a takze gorskim szczytom na horyzoncie. W koncu, nasyciwszy sie zwyczajnym, ale i tak ciekawym dla niego widokiem, Angro-Majnev zdecydowal, ze nalezy zajac sie sprawami panstwowymi, odwrocil sie i popatrzywszy na naczelnego wazeliniarza, zrobil marsowa mine. -No, co my tu mamy dobrego? Naczelny wazeliniarz wygial sie tak, ze mogl mu trzasnac za chwile kregoslup, a potem, z czcia majtnawszy ogonem, zaczal meldowac: -O wielki wladco, niezrownany... -Krotko - przerwal Angro-Majnev. Naczelny wazeliniarz oblizal wargi rozowym jezykiem, tak ze blysnely biale ostre zabki, po czym kontynuowal: -W ciagu ostatniej doby nie wydarzylo sie nic szczegolnego, jesli nie liczyc tego, ze do twego palacu przybylo poselstwo z plemienia centaurow z dwudziestego drugiego swiata. -Czego chca? -Skarza sie, ze ich przywodca, podpierajac sie twym rozkazem, zmusza ich do noszenia pantalonow, motywujac to tym, ze w przeciwnym wypadku beda wygladali nieprzyzwoicie. A pantalony owe podobno silnie krepuja im ruchy. -Kto tam jest ich przywodca? - zapytal Angro-Majnev. - A, znam tego lotrzyka! Ale przeciez kiedy mowilem o pantalonach, to zartowalem... Do licha, powiedz centaurom, ze nie mam czasu ich przyjac, a pantalonow moga nie nosic. Nowa mysl wpadla mu do glowy i Angro-Majnev zachichotal. -Ale, ale...! Zanim wroca do siebie, niech no jeden mi sie pokaze. Nigdy nie widzialem centaura w pantalonach. Z szacunkiem wyszczerzywszy zeby, naczelny wazeliniarz znowu pochylil sie w uklonie. -Czy to juz wszystko? - niecierpliwie zapytal Angro-Majnev. -Prawie wszystko. Jesli nie liczyc tego, ze dwoch dewow twierdzi, iz w trzecim swiecie zostali zaatakowani przez dziwna istote rozumna, ktorej nie potrafia okreslic. Zaistnialo podejrzenie, ze w zadnym podleglym ci swiecie taka istota nie zyje, dlatego powstalo przypuszczenie, ze przybyla tu z ktoregos ze swiatow tobie niepodlegajacych. Niestety, nie udalo sie jej schwytac. -No...? - powiedzial zaniepokojony Angro-Majnev. - Jak wygladala ta istota? Wlasciwie dwadziescia piec podleglych mu swiatow zamieszkiwala taka liczba zywych istot, ze nie bylo zadnych szans ich zapamietac, ale istoty rozumne powinien byl znac wszystkie. Naczelny wazeliniarz pstryknal palcami i natychmiast, jak spod ziemi, pojawil sie obok niego lizus pierwszego stopnia. Lizus podal wladcy magiczna kostke. Ostroznie wziawszy ja do reki, Angro-Majnev okolo minuty przygladal sie znajdujacemu sie wewnatrz trojwymiarowemu wizerunkowi dziwnej istoty przypominajacej swierszcza, wykonanemu na podstawie wspomnien dewow, ktorzy ja widzieli. -Laczniki do swiata drugiego i czwartego, mam nadzieje, zamkniete? - upewnil sie Angro-Majnev. -O, wasza madrosc nie zna granic - zaswiergolil naczelny wazeliniarz. - Tak wlasnie sie stalo. Smiem zapewnic, ze nie minie nawet kilka godzin, gdy nasze bohaterskie dewy... -Dosc, dosc tego - powstrzymal jego slowotok Angro-Majnev, ktorego znudzilo juz to wszystko. - Czy mamy cos naprawde waznego? -Nie, wszystko jest w najlepszym porzadku. We wszystkich swiatach panuje pokoj, a to dlatego, ze rzadzi nami najlepszy... -Koniec, koniec... - Angro-Majnev zmarszczyl czolo i machnal reka, przeganiajac naczelnego wazeliniarza, ktory natychmiast wymknal sie z komnaty. Wladca wzial do reki pozostawiona przez niego kostke, jeszcze raz uwaznie przyjrzal sie istocie i po chwili odstawil magiczny przedmiot na stol. Gdzies juz cos podobnego widzial, albo moze o czyms takim slyszal... Niewazne, wszystko to jest niewazne... Nie chcialo mu sie w tak wspanialy poranek myslec o waznych sprawach. Pragnal czegos innego, prostego i spokojnego. Moze na przyklad skoczyc do szostego swiata i urzadzic maly pikniczek z Cygankami Hankami i jedwabniczym filozofem z szesnastego swiata? Nie, to wymagaloby okreslonych wydatkow energii, a dzis nie chcialo mu sie juz nawet patrzec na centaura w pantalonach. Niech sie poselstwo zatrzyma do jutra. Moze jutro... Nagle zrozumial, ze tak naprawde nic mu sie nie chce robic. To znaczy w ogole nic. Leniwie rozwalony w miekkim fotelu Angro-Majnev myslal o tym, ze dobrze by bylo rzucic to wszystko, wybrac sobie jakis mily swiat (na przyklad siedemnasty) i pozyc sobie w nim przez kilka lat, nigdzie nie wysuwajac nosa. Ale nic z tego nie wyjdzie. Akurat, juz. Natychmiast zleca sie cwani wedrowni magowie i porozchwytuja wszystkie dwadziescia piec swiatow w mgnieniu oka. A potem trzeba bedzie wszystko zaczynac od poczatku, przy pomocy intryg, pochlebstw, w koncu sily zawojowac z powrotem swiat po swiecie. Nie, juz skoro zaprzagl sie do tego wozu, to trzeba go ciagnac do samego konca... A w ogole to, co sie z nim dzieje dzisiaj, jest przelotnym kaprysem. Jedynie reakcja na szalone napiecie, ktorego doswiadczyl, tlumiac bunt robotolakow. Nic to, minie kilka dni i znowu wszystko bedzie po staremu. Tylko jaka by tu sobie rozrywke wymyslic na dzis, na teraz? Lizus drugiego stopnia, wykwintnie stapajac na samych koniuszkach stop, wtoczyl wozek, na ktorym znajdowala sie taca ze swiezym, jeszcze ociekajacym krwia miesem, po czym oddalil sie bezszelestnie. No nareszcie! To jest to, co powinien zrobic wlasnie teraz. Nakarmic smoki. Sloneczny zajaczek przesliznal sie przez story i uderzyl po oczach. Angro-Majnev zmruzyl oczy i zniecierpliwiony szarpnal glowa. "Dziwne uczucie" - pomyslal. "Nie chce mi sie nawet tego". Westchnawszy ze smutkiem, Angro-Majnev wyszedl na balkon. Ponownie pojawil sie lizus drugiego stopnia i wytoczyl za nim wozek z miesem. Jeden ze smokow przelecial bardzo blisko balkonu i Angro-Majnev zapatrzyl sie na jego ciezka, ogromna glowe, potezne bloniaste skrzydla i lsniaca luske. Odwrociwszy glowe w strone balkonu, smok otworzyl najezony ostrymi zebami pysk i cieniutko zapiszczal. -Madry Strike - powiedzial Angro-Majnev. Chwyciwszy z tacy kawalek miesa, cisnal go smokowi. Z polozonego z boku smokownika w niebo wzbilo sie stadko innych milosnikow miesa. Co prawda zanim tu doleca, Strike przechwyci lwia czesc porcji. Pewnie tak powinno byc. Najsprytniejsi i najmadrzejsi dostaja najwiecej. To prawo zycia. Zaczal energicznie rzucac kawalek po kawalku w paszcze Strike'a. A kiedy reszta smokow dotarla do balkonu, na tacy zostal jeden jedyny i niewielki przy tym kawaleczek miesa. Angro-Majnev wzial go, zmruzyl oczy, potem, obejrzawszy sie, zobaczyl, ze za nim stoi juz lizus pierwszego stopnia z recznikiem i miednica, zeby wladca mogl po karmieniu smokow umyc rece. Angro-Majnev znowu popatrzyl na przelatujacego obok smoka, wpil sie wzrokiem w jego zolte oczy o pionowych zrenicach i nagle zdumial sie, widzac, jak sa madre i spokojne, jakby Strike wiedzial cos, czego on nawet sie nie domyslal. I oto wtedy Angro-Majnev przypomnial sobie, kim jest ten stwor, ktorego wizerunek kwadrans temu ogladal w magicznej kostce. Wladca dwudziestu pieciu swiatow upuscil ostatni kawalek miesa, a ten, koziolkujac, polecial w dol. -Strike - powiedzial urazony smok i blyskawicznie zapikowal po mieso. Ale Angro-Majnev juz tego nie widzial, poniewaz niczym somnambulik zszedl z balkonu do pokoju. Nie zauwazajac krzatajacego sie dokola lizusa z jego miedniczka i recznikiem, Angro-Majnev zwalil sie w fotel. Brudzac drogie obicie, odruchowo oparl sie na podlokietnikach i natychmiast siegnal do stolika, gdzie w krysztalowej szkatulce lezaly papierosy. Wyjal jednego, ale nie zapalil, zapomniawszy o nim natychmiast. W zwierciadlanej scianie naprzeciwko odbijal sie lizus stojacy za Angro- Majneva. Oto poruszyl skonfundowany glowa, co bylo najciezszym pogwalceniem etykiety. Ale Angro-Majnev mial to w nosie. Goraczkowo grzebal w pamieci, usilujac sprawdzic, czy aby na pewno sie nie myli. Nie, nie bylo mowy o pomylce. Istota, ktora zaatakowala dewow byl sterch, nikt inny. Upewniwszy sie co do tego, Angro-Majnev drgnal i poczul, ze ciarki przerazenia przemknely mu po plecach... Kola wozu niemilosiernie skrzypialy. "Nie mogl ich posmarowac czy co?" - pomyslal z rozdraznieniem Haru, zagrzebany w sianie za plecami woznicy. Czul, ze lezy na jakichs butelkach, skrzynkach i pudelkach. Haru wysunal do gory jedno oko na elastycznej lodyzce i wynurzywszy je z siana niczym peryskop, zaczal obracac nim na prawo i lewo. W porzadku, na razie wszystko idzie dobrze. W kazdym razie nie pomylil sie, jesli chodzi o kierunek - woz rzeczywiscie turla sie do lacznika miedzy drugim a trzecim swiatem. Juz widac bylo wrota i strzegacych je dewow. "Oho!" - pomyslal Haru. "To juz powazna sprawa!" Wygladalo na to, ze wladca tego odcinka lancucha zaniepokoil sie nie na zarty. Wynika z tego, ze przejscie dwoch ostatnich swiatow bedzie trudniejsze niz wszystkich pozostalych. Az trudno sobie wyobrazic, ze przewedrowawszy ich siedemdziesiat z hakiem, kiedy do konca zostalo juz naprawde niewiele, bezmyslnie zawalil wszystko. I nawet nie to bylo najgorsze. Utracil nasionko Swietego Drzewa... Haru posmutnial. Przejechal lapa po faldzie skory na brzuchu, wykorzystywanej przedtem jako kieszen dla ziarenka, i westchnal. Kto by pomyslal - wpadl jak glupi maly robaczek-furak! Teraz, jakis czas po starciu w kawiarence, zrozumial, ze popelnil mase bledow. Czy aby na pewno sytuacja rozwijala sie tak, jak mu sie wtedy wydawalo? Moze dewa naprawde potracil go przypadkowo? Moze nawet nie zwrocil uwagi na to, ze pod plaszczem ukrywa sie zgola nie czlowiek? Wtedy, w kawiarni, Haru byl przekonany, ze trafil w dobrze przygotowana pulapke. Wlasnie dlatego pospiesznie pozbyl sie nasienia Swietego Drzewa. Ale czy tak bylo naprawde? Dobrze, teraz mozna sobie myslec, co sie chce, ale fakt pozostaje faktem: pokonawszy siedemdziesiat swiatow, stal sie karygodnie beztroski. Za co tez zaplacil. A przeciez matka Swietego Drzewa ostrzegala go... Chociaz moze jeszcze nie wszystko stracone. Piecdziesiat swiatow temu zdarzylo sie juz cos podobnego. Wtedy, by nie wpasc, ukryl nasionko w stosie suszonych wodorostow. Kiedy niebezpieczenstwo minelo, wrocil po nie... Co prawda teraz ma do czynienia z zupelnie innym przypadkiem. Znacznie powazniejszym. Chociazby dlatego, ze nasienie wpadlo w rece istot rozumnych, ktore mogly sie domyslic, czym ono jest w rzeczywistosci. Poza tym na niego samego prowadzono planowe, profesjonalne polowanie. Do licha! Przez ostatnie piecset lat zadnemu sterchowi nie udalo sie az tak daleko przedostac w lancuchu swiatow! No tak, ale zawsze po serii sukcesow nastepuje wielki niefart. W to, ze dewy pilnuja bramy z jego powodu, Haru nie watpil. No dobrze, dewy to dewy! W koncu trzeba sie przekonac, jacy to z nich gonczy. Chociaz teraz Haru chyba mial szczescie - gdyby wpakowal sie w takie tarapaty na samym poczatku drogi, w tych swiatach, w ktorych juz przywykli do wylapywania niosacych nasiona Swietego Drzewa sterchow, wszystko wygladaloby znacznie gorzej. A w tym przypadku bylo najzupelniej jasne, ze dewy od co najmniej pieciuset lat nie mialy do czynienia z podobnym do niego przeciwnikiem. Na przyklad shurale z szescdziesiatego piatego swiata. O, to co innego! Im nie wymknalby sie tak latwo. Chociaz, tak szczerze mowiac, to i tu nie sam miod. Na przyklad ci dwaj, ktorzy zawladneli nasieniem. Sadzac z tego, jak wymkneli sie z trzeciego swiata, mozna sie domyslic, ze sa w posiadaniu amuletu transportowego. Na szczescie dla Haru skoczyli do drugiego swiata, a nie na ten przyklad do siedemdziesiatego piatego. Moze nawet uproscili sprawe. W kazdym razie, poniewaz byl nosicielem swietego nasionka, miejsce jego pobytu okreslal z latwoscia. Gdyby sie teraz okazalo, ze ci dwaj mieszkaja w drugim swiecie, to po sprawie. Bo gdyby zaczeli skakac po swiatach jak pchly po psie, to nigdy ich nie dogoni. No i wychodzi na to, ze nie pozostalo mu nic innego, jak liczyc na wielkie szczescie. Nawet teraz, zeby przemknac przez brame do drugiego swiata. A furmanka tymczasem toczyla sie, piszczac i zgrzytajac osiami. Gdy do bramy zostalo kilka krokow, Haru wciagnal oko i niemal przestal oddychac. Po jakims czasie uslyszal niskie glosy dewow, ktore nakazywaly woznicy zatrzymanie sie. Z przeciaglym skrzypieniem woz stanal, a Haru uslyszal ozywiona rozmowe miedzy dewami i woznica; toczyla sie niemal nad jego glowa. -Powiadasz, znaczy, ze wieziesz siano? -No tak. A co jeszcze moze to byc? -Przestan udawac. Juz my wiemy, co masz pod spodem. Chcesz powiedziec, ze nic tam nie zostalo ukryte? -Moze i ukryte, ale to nie moje, a jak cos z tego ubedzie, to gospodarz ze mnie skore zdejmie! -No i swietnie! Skoro sie upierasz, to nalegamy na wykonanie dokladnego przegladu ladunku. Wywalaj siano, zaraz sie dowiemy, co z tego na wozie moze byc przewiezione do innego swiata, a co nie. Haru ostroznie wciagnal szpony na przednich lapach i zamiast nich wypuscil dlugie, ostre klingi. Sprezyl sie. Wydawalo sie, ze w tej chwili jedynym wyjsciem jest gwaltownie wyskoczyc z wozu i uciekac, poki jeszcze dewy sie tego nie spodziewaja. Ostatecznie mozna sprobowac przejsc do drugiego swiata inna droga. Na przyklad ukrasc amulet transportowy. Chociaz nie, to bedzie jeszcze gorsze. Namierzyc amulet to jak splunac. Ale jesli w tej chwili nie uda mu sie przeniknac do drugiego swiata, nie bedzie mial wielkiego wyboru. Nie mogl na dlugo zostawic nasionka Swietego Drzewa w rekach rozumnych obcych. Ku jego radosci woznica powiedzial glosem skazanca: -Dobra, dobra tam... Coscie sie tak nabzdyczyli? Czy to ja nie jezdze tedy codziennie? Ale nie bierzcie za duzo, bo mi wlasciciel naprawde niezle manto spusci. -Dawaj, dawaj - ucieszyl sie dewa. - Nie drecz. Haru uslyszal, jak woznica zaszelescil sianem, widocznie szukajac czegos, co bylo w nim ukryte. Nagle dotknal jego lapy i zdumiony skamienial. Haru blyskawicznie podciagnal lape i zaczal odmawiac modlitwe do Swietego Drzewa, a woznica, widocznie zrozumiawszy, jak trudno bedzie mu udowodnic, ze nie ma nic wspolnego z tym, co znajduje sie na jego furmance, nie wydal z siebie ani jednego dzwieku. -No, co tam tak marudzisz? Wyciagaj szybciej - ponaglil go zniecierpliwiony straznik. Haru uslyszal, jak woznica przelknal sline i zaczal pospiesznie grzebac w sianie, nieco obok miejsca, gdzie znajdowal sie Haru. Potem szelest siana ucichl, za to daly sie slyszec radosne krzyki dewow: -No, widzisz, jakie to wszystko proste?! Dawaj no tu i wyciagnij korek. Myslisz, ze to przyjemnosc tak sterczec caly dzien kolo bramy i nie moc nawet przeplukac gardla? Dal sie slyszec bulgot, przerywany kilka razy, kiedy jeden dewa przekazywal naczynie drugiemu. Na tle tego bulgotu odezwal sie woznica: -A co to tak dzis we dwoch tu sterczycie? -A lapiemy takiego jednego - chrzaknawszy, odpowiedzial jeden z dewow. - Mamy informacje, ze sprobuje przedostac sie do drugiego swiata. Przy okazji, moze go widziales? Taki szary, troche przypomina konika polnego. Diabelnie niebezpieczny, musze dodac. Widziales czy nie? -Nie, chyba nie widzialem. -No tak. Ale jakbys zobaczyl, koniecznie zawiadom. Zreszta jak mozesz go zobaczyc, skoro wjezdzasz do drugiego swiata? A twoja gorzala ma kopa, musze przyznac. Gdzie to kupujesz? -U starego krakena w "Zgnilym Parowie". -A, wiemy. Po warcie trzeba bedzie tam wpasc i jeszcze raz skosztowac... Dobra, trzymaj swoja butelke i dymaj, poki jeszcze skwaru nie ma. Haru odprezyl sie, rozumiejac, ze woznica musi teraz trzymac jego strone. Tylko tak mogl w tej chwili wykaraskac sie z tarapatow bez szkody dla samego siebie. Wygladalo na to, ze teraz mozna juz bylo odetchnac. Uslyszal, jak furman usiadl na kozle. Butelki nie zagrzebywal w sianie, a niedbale cisnal obok siebie. Musiala byc juz pusta. Potwierdzilo sie to przypuszczenie chwile potem, kiedy woznica, odjechawszy od bramy, mruknal cicho: -Chciwe ryje. "To jego problem" - pomyslal Haru. Jego to nie dotyczylo. On chcial tylko przedostac sie do drugiego swiata, a woznica niech sobie jedzie gdzie go oczy poniosa. Wlasciwie mozna uznac, ze juz sie przedostal, poniewaz pierwsza brama byla juz za nim, a na drugiej z reguly w ogole nie sprawdzaja. Woz znalazl sie tymczasem w laczniku miedzy dwoma swiatami. Osie nadal niemilosiernie skrzypialy, ale Haru, juz przyzwyczajony, przestal zwracac na to uwage. Nieoczekiwanie woz zatrzymal sie. Haru pomyslal, ze to bardzo dziwne, poniewaz lacznik byl znacznie dluzszy, a zatrzymali sie chyba gdzies w polowie jego dlugosci. Woznica zlazl z wozu i udajac, ze poprawia rozgrzebane siano, zapytal: -Hej, ktos ty tam? -No ten wlasnie - odpowiedzial Haru. - Przeciez wiadomo. -Wiadomo - odparl woznica. - Kiedys ty zdazyl wpakowac mi sie na woz? -Jak odwiedziles karczme "Zgnily Parow", zeby kupic gorzale dla tych tam... Przez kilka sekund woznica ubijal siano, zastanawiajac sie widocznie, potem niepewnym glosem powiedzial: -No to sluchaj. Albo sie teraz zmyjesz z mojego wozu, albo na drugiej bramie dam znak straznikom. W odpowiedzi Haru wysunal lape i zademonstrowal woznicy polyskujace na jej koncu dlugie sierpowate ostrze. -O wa! - wykrztusil zaskoczony furman. -Zanim mnie zlapia, poszlachtuje cie na plasterki i nawet nie zdazysz pisnac. Rozumiesz? -Rozumiem - powiedzial zrezygnowany woznica. -Dobrze mnie zrozumiales? -Dobrze. -No. Haru uslyszal, jak woznica wgramolil sie z powrotem na koziol. Potem furmanka ruszyla i znowu rozskrzypialy sie jej kola. W sumie to wszystko wcale nie wygladalo dobrze. Teraz woznica wie, ze na wozie ma kogos, kto jest poszukiwany, i bedzie sie bal. Doswiadczony dewa na pewno to zauwazy. Co prawda jest nadzieja, ze druga brame uda sie przejsc gladko. Ale los bywa zlosliwy na tysiace sposobow... Zeby tylko woznica nie sprobowal jakiegos numeru. Co prawda tym sie sterch za bardzo nie przejmowal. To, co powiedzial furmanowi, nie bylo czcza pogrozka. W przypadku zdrady... Woz podjechal do bramy i powtorzyla sie historia z flacha. Tu takze sterczalo dwoch dewow i, tak samo jak poprzednicy, lubili umoczyc pyski. Kiedy woz ruszyl dalej, a dewa krzyknal do woznicy, by czesciej tedy przejezdzal, Haru odprezyl sie calkowicie. Furmanka nie zdazyla odjechac nawet na odleglosc pieciu metrow od bramy, gdy odpadlo jej kolo. Woz przechylil sie, a Haru wraz z sianem wypadl na droge. Poderwawszy sie na rowne nogi, zobaczyl, ze w drugim swiecie jest juz wieczor. Do nocy zostalo ze dwie godziny, nie wiecej. Potem zobaczyl dewow rechocacych z woznicy, ktory z oszolomiona mina siedzial obok wywroconego wozu. Rozejrzawszy sie szybko, Haru ocenil, ze do najblizszych domow, za ktorymi moglby sie ukryc, ma co najmniej sto krokow, wiec runal w ich kierunku z maksymalna predkoscia. Teraz liczyla sie kazda sekunda. Haru dobrze to rozumial, poniewaz zauwazyl, ze chociaz jeden z dewow uzbrojony jest tylko w elektryczny pejczarz, ktory odwrociwszy swa pelna wdzieku glowke, ze zdziwieniem przygladal sie incydentowi na drodze, to drugi ma przypasane do boku gniazdo smiercionosnych pszczol. Przebywszy polowe dystansu, Haru obejrzal sie i zobaczyl, ze dewa, ktory mial gniazdo, juz wyjmuje z niego szpunt. Teraz tylko nalezalo utrafic w moment... A, juz odkorkowal. Teraz z otworu gniazda wypadly pszczoly. Oto juz skierowaly sie ku Haru, teraz najwazniejsze bylo tak zaplanowac swoje dzialania, by pszczoly nie zdazyly zmienic trajektorii lotu i przemknely obok. Haru w wyliczonym co do ulamka sekundy momencie padl na ziemie, przeturlal sie w bok i znowu poderwal; zdazyl przy tym zauwazyc, ze sciana domu, do ktorego biegl, nagle pokryla sie dziesiatkami otworow i po chwili wahania runela. Zabawa tak naprawde jeszcze sie nie skonczyla. Znajdowal sie w polowie drogi do zbawczych domow i nalezalo odgadnac, kiedy dewa wypusci drugi roj. Co prawda zawsze jeszcze istniala szansa, ze uda mu sie dopasc zabudowan, nim to sie stanie. Haru rozpaczliwie pedzil w ich strone. Woznica wrzeszczal cos z tylu, ale co konkretnie, Haru nie slyszal. A dewa zdazyl wypuscic drugi roj szybciej, niz to uciekinier wyliczyl. Ale i teraz szczescie sprzyjalo sterchowi. Do domow zostalo mu najwyzej dziesiec krokow, kiedy potknal sie o poniewierajacy sie na drodze kawalek deski i z rozpedu gruchnal na ziemie, przeturlal kilka razy, wzbijajac w powietrze oblok kurzu. W tym momencie przemknal nad jego glowa drugi roj pszczol i runela druga sciana tego samego pechowego domu, podziurawiona jak sito. Nie zwracajac na to uwagi, Haru poderwal sie blyskawicznie i rzucil miedzy zabudowania, wpadl w waski zaulek. Minawszy go, przebiegl przez na poly zrujnowany palac i dopiero gdy przeskoczyl przez szeroki wylom w jednej z jego scian, zrozumial, ze juz po wszystkim. Przebil sie. Dopiero wtedy zatrzymal sie i oparl o zdewastowana sciane palacu. Zlapawszy oddech, zaczal sie rozgladac i nagle zrozumial, ze miejsce, w ktorym sie znalazl, bylo bardzo dziwne. Sadzac ze wszystkiego, co tu widzial, ten fragment miasta byl niezamieszkany. Chociaz... Nieopodal trzasnela pod czyjas stopa deska. Haru napial miesnie, przygotowal sie - albo do walki, albo zeby dac drapaka, w zaleznosci od okolicznosci. Kroki zblizaly sie... Cos zaklekotalo niczym potluczone dachowki, a zza rogu wylonil sie i niespiesznie ruszyl w jego kierunku... najprawdziwszy szkielet w kapeluszu muszkietera. Jakies piec metrow od Haru zatrzymal sie i szczeknawszy zuchwa, krzyknal: -Witaj w drugim swiecie, o cudzoziemcze! * * * Ognie swietego Elma plasaly po szczytach masztow "Latajacego Holendra". Przez dziurawe zagle widoczne bylo krwawe oko komety i usiane punkcikami gwiazd nocne niebo. Orkiestra grala w skladzie: mis panda - na gitarze, garbaty gnomek - starannie dmuchajacy we flet, dwa trajkotki - grzejace co mocy w stare, rozwalone pianino, oraz wielki zolw morski - bez chwili przerwy walacy w pancerze innych zolwi, nieco mniejszych.Szczurzy Krol i Eryk stali nieopodal orkiestry. Szczurzy Krol saczyl koktajl zielonego koloru, do ktorego dla smaku wrzucono zywa pijawke, i melancholijnie obserwowal, jak dziob okretu z suchym szelestem tnie diuny, wznoszac w niebo cale chmury piasku. Odwrocony don bokiem, palac paleczke flew, Eryk obserwowal dwa lekkie, wytworne elfy tanczace jakis stary, az do bolu piekny taniec. -Sluchaj, jesli nasz stateczek gwaltownie zahamuje - mruknal nagle Szczurzy Krol -to nakryje go ogromna chmura pylu, ktora ciagnie sie teraz za nim jak tren za modnisia. Szczurzy Krol juz mial w czubie. -Yhy - odparl Eryk. Pod wplywem paleczki flew na jego policzkach pojawil sie rumieniec jak u zywego czlowieka. Nawet oczy troche zaczely mu blyszczec, a ruchy, straciwszy swa kanciastosc i powolnosc, staly sie szybkie oraz precyzyjne. -Moze skosztujesz? - Szczurzy Krol podal mu swoj kieliszek. -Czemu nie? - usmiechnal sie Eryk. - Moge sprobowac. Tylko wypale jeszcze jedna paleczke, a wtedy moge nawet skosztowac tego, co ty pijasz... Jakas dziewucha z poderznietym gardlem na sekunde przywarla stromym bokiem do reki Eryka i prowokujaco poruszywszy ramionami, rzucila nan czarujace spojrzenie. Jej oczy blyszczaly nienaturalnie. Najwidoczniej sama napalila sie paleczek flew az po czubek nosa. -No to jak, koteczku, posiejemy zytko? -A skosisz? -Skosze. -Ale z ciebie... - Eryk usmiechnal sie, czule poglaskawszy ja po straszliwej ranie na szyi. - No dobrze... Zaraz, jeszcze jakies dziesiec minut i bede gotow jak marcowy kot. Tylko dziesiec minut, nie wiecej. Nie odchodz daleko... Czujac lekki zawrot glowy, Eryk wyrzucil niedopalona paleczke i szybko wyjawszy z kieszeni nowa, zapalil ja. Roznosilo go. Niczego sie w tej chwili nie bal. Zeby tylko napalic sie paleczek, zeby choc na godzine, na kilka godzin znowu uwierzyc, ze jest wsrod zywych, ze wystarczy tylko zechciec, a w piersi znowu zacznie plonac zar - i bedzie mogl kochac... Tak, kochac to najwazniejsze... Wlasnie przez to... -Czekam na ciebie, moj mezczyzno - czule usmiechnela sie dziewoja i poklepawszy go po policzku, poszla sobie. Zaciagnawszy sie mozliwie gleboko paleczka, Eryk odprowadzil przeciaglym spojrzeniem czerwona suknie dziewczyny. Tracil Szczurzego Krola w bok i pokazal mu ja oczami. Ten obojetnie lyknal ze swojego kieliszka i powiedzial w rozmarzeniu: -No. Mialem tez ci ja taka jedna szczureczke, taka, rozumiesz... szara ci ona byla, a ogonek - dlugi, oj, dlugi... Zaczynal sie chyba od uszu. Och, jaki ona miala rowny, dlugi ogonek... Eryk go nie sluchal. Zaciagal sie i zaciagal dymem paleczki flew, az caly sie oddal temu zajeciu, poniewaz powstawalo w nim wtedy zludzenie, ze oddycha, naprawde po ludzku oddycha... Ze oto zaraz cos sie stanie i obudzi sie jutro, czujac, jak w jego ciele krazy prawdziwa, najprawdziwsza krew. -Ale tak naprawde to takie rzeczy sie koncza - kontynuowal Szczurzy Krol. - Kobiety nie sa warte tego, by marnowac na nie duzo czasu. Machnij na nie ogonem. W koncu wszystko, co sie miedzy nami i nimi dzieje, jest glupie i niczym nieuzasadnione. A potem nadchodzi otrzezwienie i robi sie glupio, i wstretnie. -Jestes starym cynikiem. - Eryk usmiechnal sie blogo i nagle, nieoczekiwanie dla siebie samego, rozjuszyl sie. - Glupie, powiadasz? A co w takim razie nie jest glupie? No powiedz mi, co wedlug ciebie nie jest glupie? Szlajanie sie po tym wyzarzonym do cna miescie? Usilowanie zrozumienia, kim jestes, co ci sie przydarzylo i jak sie tu znalazles? Pytanie samego siebie, czy to jest to zycie pozagrobowe, o ktorym tak wszyscy marzyli, wszyscy wierzacy w Boga? No dobrze, nie wiem, wierzylem czy nie, ale przeciez jest tu masa innych, ktorzy wierzyli, ale mimo to trafili tez tutaj! Nawet jesli to jest to pozagrobowe, po trzykroc przeklete zycie, to co ja mam z nim zrobic? I po co mi takie szczescie? Kim teraz jestem? Zombie? Czlowiekiem? Ja tego nie wiem. Zyje, o ile mozna to nazwac zyciem, mysle, ale czy jestem czlowiekiem? -Przestan - powiedzial Szczurzy Krol. - Czlowiekiem jestes, czlowiekiem. Jasna sprawa. Tylko czlowiek moze zadawac takie glupie pytania. Zloscisz sie tez dokladnie po ludzku. Wystarczylo, by ladniutka dziewuszka pomrugala w twoim kierunku oczkami, a od razu, jak prawdziwy czlowiek, postanowiles pokazac, jaki to jestes madry albo nieszczesliwy czy glupi. Przestan, nie jest to wszystko warte nawet wydmuszki. -Moze masz racje - powiedzial Eryk i pykajac paleczke flew, powedrowal na rufe. Po drodze co i rusz przestepowal przez wypelzajace z ladowni fragmenty rak, podobne do wielkich piecionogich pajakow, ktore chcialy sie ogrzac przy swietle gwiazd. Za nim pofrunal jakis trajkotek - to zwijajacy sie w twarz z brodawka na nosie i szczoteczka rudych wasow pod nim, to znow rozplywajacy sie w nieksztaltny oblok. Lecial za Erykiem i jeczal, ze wcale nie jest gorszy od niego, ze przez cale zycie pracowal i wielu rzeczy dokonal, a pozostawil po sobie taka pamiec, ktora skazala go na bycie tu trajkotkiem i niczym wiecej. I czy nie moglby Eryk, poniewaz jest materialny, udac sie do samego Angro-Majneva i spowodowac, zeby jego, trajkotka, imie zostalo wprowadzone tam, w zyciu, do jakiegos dokumentu. Wtedy on bedzie tez zombie, nie gorszy od innych, i odwdzieczy sie... bedzie mu piety lizal... bedzie jego niewolnikiem... et cetera. Eryk machnal reka, a urazony trajkotek polecial do gory, do szczytow masztow, lecz tak pechowo, ze dotknal ognika swietego Elma, a ten wypalil mu dziure w boku. Z przeciaglym jekiem trajkotek wzlecial jeszcze wyzej i zniknal w nocnym niebie. Eryk ciagle zmierzal ku rufie, co i rusz natykajac sie to na parke brownie, ponuro saczacych szkocka whisky i mamroczacych cos o wrzosowiskach i sztuce gry na kobzie, to znow na takiego samego zombie jak on, rowniez obojetnie pykajacego paleczke flew, albo na kilka wiedzmeczek, z zapalem perorujacych o jakichs pi-lancuchach sprzegla i niewystarczajacym uciagu wznoszenia. Potem omal nie wpadl przez ogromna dziure do ladowni, ale na szczescie udalo mu sie wczepic w krawedz i wylezc z powrotem na poklad w ostatniej chwili. Sekunde pozniej z dziury wypelzla wielka, masywna macka, pomacala dokola i cofnela sie z powrotem do ladowni. Chwile potem rozleglo sie stamtad rozczarowane pohukiwanie. Dotarl w koncu do rufy. Dzwieki orkiestry ledwo tu dochodzily, a i ludzi bylo mniej, poniewaz dawalo sie juz odczuc dzialanie wlokacego sie za "Latajacym Holendrem" obloku pylu. Eryk mial to w nosie. Moze i do smaku paleczki dochodzil smak piachu skrzypiacego miedzy zebami, ale postanowil nie zwracac na to uwagi. Teraz juz czul sie dobrze, lekko i wesolo. Laknal rozrywki. Ukryl sie za stojaca na rufie budka telefoniczna i zaczal czekac na kogos, kto przejdzie obok. Oczywiscie musial to byc lilipuci gryf. Eryk wyskoczyl zza budki i zastapiwszy mu droge, groznie zapytal: -Tys kto? -Dziad Pichto - odpowiedzial gryf. -Milo mi. A ja stary idiota. -Radym. - Gryf wyciagnal lape i z szacunkiem uscisnal Erykowi reke. Potem uklonil sie i podreptal do burty, rozprostowal wielkie bloniaste skrzydla. Pomachal nimi troche w powietrzu, jakby chcial wzleciec, potem zlozyl je i mruknawszy skonfundowany: "Ach, zapomnialem tu jedna rzecz..." pospiesznie pobiegl na dziob statku. Eryk popatrzyl w slad za nim i posepnie pomyslal, ze zart sie nie udal. Nie byl zreszta specjalnie dobry. Ale warto bylo jeszcze raz sprobowac. Ukryl sie ponownie za budka i po minucie, wyskoczywszy zza niej, zapytal szukajacego go Szczurzego Krola: -Tys kto? -Kaplica twoja, oto kto - ponuro rzucil Szczurzy Krol. - Skoncz z tym... Wieczor taki smetny, pic juz mi sie nie chce, a ty z tymi kretynskimi dowcipami. Lyknal ze swojego kieliszka, usiadl na pokladzie i oparl sie plecami o budke telefoniczna. Eryk poszedl w jego slady. Przez jakies dziesiec minut patrzyli na ginace za rufa wydmy, na porzucone, na poly zasypane przez piach miasta i niemal zniszczone przez czas kurhany pelikanskich krolow i herosow. A potem zadzwonil telefon w budce. Eryk, nie patrzac, siegnal reka i zdjawszy sluchawke z widelek, przylozyl ja do ucha. Ze sluchawki wysunely sie szczypce kraba i uszczypnely go w malzowine. Bedac zombie, Eryk bolu nie odczuwal, dlatego trzymajac sluchawke przy uchu, powiedzial spokojnie: -Halo, slucham. -Sluchasz? - zapytal ze sluchawki starczy glos. -Jeszcze jak. -No to powiedz mi... Nigdy nie przychodzilo ci do glowy, ze kazdy czlowiek jest dwiema istotami rozumnymi w jednym ciele? Przy czym, o ile wyobrazasz sobie zycie jako dluga linie kolejowa, to kazda z tych istot jest jakby pociagiem. I te pociagi wala sobie na spotkanie. Tyle ze dla jednej istoty czas plynie normalnie, a dla drugiej - odwrotnie. To znaczy dla kazdego, kto posuwa sie od konca zycia do poczatku, wszystko odbywa sie na odwrot i to jest calkowicie logiczne. -A jesli sie spotkaja? - zainteresowal sie Eryk. -No i o to chodzi. Bedzie to chwila spotkania, kiedy na kilka sekund czlowiek otrzymuje nadnaturalne zdolnosci, poniewaz stykaja sie w nim dwa intelekty. Taka chwile miewa kazdy... Przezyles cos takiego? -Nie pamietam - powiedzial Eryk. - Ja niczego ze swojego poprzedniego zycia nie pamietam za wyjatkiem... No, ale to niewazne. -Szkoda! Jesli schwytasz taka chwile, to mozna obliczyc, ile czlowiekowi zostalo zycia, albowiem te dwie istoty spotykaja sie dokladnie miedzy urodzinami i smiercia. Z tego... -Nudzisz - powiedzial Eryk i odwiesil sluchawke. Potem zapytal Szczurzego Krola: - Spadajmy stad? -Jeszcze za wczesnie - odpowiedzial zapytany. - Jesli nas namierzyli i przeczesuja teraz miasto, to tutaj jest najbezpieczniejsze miejsce. Tu do rana zaden dewa nie wetknie nosa. -Racja - zgodzil sie Eryk. Zdjawszy sluchawke, znowu przylozyl ja do ucha. Ze sluchawki ktos plunal. Nie spodobalo sie to Erykowi, ale wytarl ucho rekawem plaszcza i znow przylozyl do niego sluchawke. -Malo ci? - zapytal ten sam starczy glos. -Nie, calkowicie wystarczy - odparl Eryk i poprosil: - Przestan sobie tak zartowac, dobra? -Jak zartowac? -No, to plucie... -Mlody czlowieku, za kogo ty mnie masz? Nie jestem stworzony do takich podlych numerow... No, moge wlac do ucha porcje wrzacej smoly albo jakby juz nie bylo co, kwasu siarkowego, ale pluc!? Brrr...! Wziales mnie za kogos innego. -Ach, to przepraszam - powiedzial znuzony sporem Eryk i odwiesil sluchawke. Do tego czasu Szczurzy Krol zdazyl juz dopic swoj koktajl i cisnal kieliszek za burte. Po chwili nad burta pojawila sie glowa jednego z duchow pustyni. Obrzuciwszy Szczurzego Krola wyzwiskami, duch pokrecil palcem przy skroni, sugerujac, ze uwaza go za swira, po czym zniknal. -Zebys mi sie tu nie zblizal! - krzyknal za nim Szczurzy Krol. - No nie, co za gamonie zdarzaja sie wsrod duchow, to sie w glowie nie miesci. Eryk przytaknal z roztargnieniem, myslal o tym, ze nalezaloby pojsc na dziob dokupic paleczek flew. Wyciagnal kolejna i zapalil. Juz po pierwszym zaciagnieciu poczul, ze w glowie mu sie przejasnia i przejasnia... To oczywiscie znaczylo, ze osiagnal pewne okreslone stadium, ktore nalezalo meznie przetrzymac. A wlasnie, co tam mowil Szczurzy Krol o ich malej przygodzie? Przygodzie... Eryk wyjal z kieszeni kulke otrzymana od "swierszcza" i zaczal ja ogladac w niepewnym swietle komety. -Co tam masz? - zapytal Szczurzy Krol. Eryk wyjasnil, jak wszedl w posiadanie kulki, a Szczurzy Krol wyraznie sie zaniepokoil. -Pokaz no te rzecz. Zabral kulke Erykowi. -Jak myslisz, co tam jest wewnatrz? - zapytal, napatrzywszy sie do woli. -A jakie to ma znaczenie? -Ale jednak? -Wedlug mnie cos podobnego do drzewa. -Drzewo, powiadasz? Hm, rzeczywiscie podobne. Ale jakos nie slyszalem o takich drzewach. Chociaz - klamie, gdzies cos slyszalem, ale tak dawno, okropnie dawno... Daj Bog, przypomne sobie... -A co to za roznica? I tak to nie nasza rzecz, nalezaloby ja oddac wlascicielowi. -Jak? - zapytal Szczurzy Krol i wyszczerzywszy zeby, zaczal znowu ogladac kulke. - Znajdziesz go akurat teraz w tym trzecim swiecie... -Nie wiem, nic nie wiem - rzucil rozdrazniony Eryk. - Ale trzeba oddac i... Moze skoczymy do tego trzeciego swiata? -Zartujesz! Tylko nas tam jeszcze brakowalo! Jestem pewien, ze trzeci swiat zostal postawiony na glowie i jest teraz przetrzasany od podszewki. Tak samo zreszta jak i nasz drugi. A moze i czwarty, kto wie. -Dlaczego? -Ales ty glupi! Dlatego! Pierwsza rzecz, jaka zrobili, kiedy tylko zaczela sie zadyma, to zamkneli bramy. Skoro jednak nie moglismy sie przez nie przemknac, a w trzecim swiecie nas nie wykryto, to juz musieli uznac, ze udalo nam sie przeskoczyc do ktoregos z sasiednich swiatow. Moze sie nawet domyslaja, ze mamy amulet transportowy. Rozumiesz, oni nie moga pozwolic, zeby ktos poza dewami dysponowal czyms takim. Mozesz byc pewien - wystarczy, bysmy uzyli amuletu, a od razu nas namierza. -Co wiec mozemy zrobic? - zapytal w roztargnieniu Eryk. Zapytal tylko po to, zeby cos powiedziec, gdyz niemal cala jego uwage pochlanial fakt, ze zimno znowu rozplywalo sie po calym jego ciele. -Nie wiem... chociaz wiem... Rano, kiedy dewy beda zmeczone poszukiwaniami, musimy przeskoczyc do pierwszego swiata i tam przeczekac, poki wszystko sie nie skonczy. Moze rano nas nie namierza, chociaz ryzyko jest wielkie. Ale co innego mozemy zrobic? Czujac, jak zdrewnialy mu palce, Eryk podniosl reke i strzasnal z karku szron, mimochodem pomyslawszy, ze podobnych atakow mrozu nie mial zaden inny znany mu zombie. Moze to sie jakos wiaze z tym, ze ma przestrzelony tyl glowy? Zeby sie jakos odczepic od nieprzyjemnych mysli, zdjal z widelek sluchawke, pytajac przy tym Szczurzego Krola: -A jak zdobyles amulet transportowy? -Jak? - usmiechnal sie Krol. - Rabnalem juz dawno temu, wiadomo jak. Szukali tego wtedy, oj, dlugo szukali. Ale to, co trafilo do szczurow, nigdy nie wraca. W zasadzie moglbym teraz ukryc sie pod ziemia, ale ty tam sie po prostu nie zmiescisz. Sa tam tak waskie szczeliny, ze przez niektore moge sie przecisnac tylko ja. -Dobra, pierwszy swiat to pierwszy swiat. Popatrzymy przynajmniej na slynna Czarna Sciane - powiedzial Eryk i przylozyl sluchawke do ucha. A w niej starczy glos perorowal: - A teraz wyobraz sobie swiat, do ktorego trafiaja ludzie, ktorzy zeszli wylacznie gwaltowna smiercia. Mozna to wytlumaczyc tym, ze w organizmach tych, co odeszli w nienaturalny sposob, zachodza okreslone zmiany. Moze w chwili takiej smierci organizm zabitego produkuje okreslone substancje czy tez jakies fale energii. I to wystarczy, by trafic do swiata, gdzie panuja specyficzne warunki. Wiecej nawet, trafiwszy do takiego swiata, ludzie zachowuja swoje cialo zdolne do poruszania sie i myslenia, ale nie sa zywymi ludzmi. Jak odbieraja ten swiat, do ktorego trafili? Moze im sie wydawac pieklem czy tez rajem? Raczej przedsionkiem piekla, z ktorego mozna za okreslone zaslugi trafic do raju. Przy okazji, jednym z koniecznych warunkow przeksztalcenia sie w zombie jest to, ze moze nim byc tylko ten, po kim na Ziemi pozostala pewna pamiec, chocby w postaci kilku wersow na kwicie, w gazecie, w teczce z jakiegos archiwum, na zaswiadczeniu. A tych, po ktorych z jakiegos powodu nie pozostala taka pamiec, czeka inna forma zycia, na poly materialna. Oni otrzymuja tylko minimum energii, ktora powinni odtwarzac kosztem innych zywych istot. W jezyku tego swiata, do ktorego trafili, takie istoty moga sie nazywac na przyklad "trajkotki". Problem: jakie przejawy transcendentalnosci... -A zebys zdechl - powiedzial Eryk do sluchawki i odwiesil ja na miejsce. Powiercil sie troche na pokladzie, zeby znalezc jakies wygodne miejsce. Zimno blyskawicznie rozprzestrzenialo sie po calym jego ciele. Czul, ze moze poruszac juz tylko rekami. Kropelki wilgoci splywaly z niego na poklad. To topnial szron na jego karku. Czujac, ze jego mysli, jakby zamarzajac, staja sie powolne i nieruchawe, Eryk pomyslal, ze cos z nim jest nie tak. Moze przy przeskoku do tego swiata cos nie zadzialalo prawidlowo? Ale co? A mysli biegly coraz wolniej i wolniej. Natomiast ruchy Szczurzego Krola stawaly sie odpowiednio coraz szybsze i szybsze. Przez krotka chwile Erykowi wydawalo sie, ze oglada dziwny film. To, co mowil Szczurzy Krol, stawalo sie niemal niezrozumialym, ledwo slyszalnym wizgiem gdzies na granicy ultradzwiekow. I nagle w to wszystko wdarl sie dzwonek telefonu. Eryk nie zareagowal. Usilowal przypomniec sobie cos ze swego przeszlego zycia, prawdziwego zycia, ale nic sensownego z tego nie wyszlo. W pamieci migotaly tylko jakies trudne do rozroznienia urywki. A to zalana krwia twarz, a to przysadzisty samochod z czarna karoseria wolno sunacy po brukowanej jezdni, a to czarny gawron z krzykiem krazacy po niebie, stopniowo obnizajacy pulap lotu, niczym ogromny spalony arkusz papieru. Powrocil nagle do swojego terazniejszego swiata i zobaczyl wlasna reke, ktora niezaleznie od jego checi sunela w kierunku sluchawki telefonu, i zdazyl zdziwic sie na ten widok. A nawet sie za to na siebie rozzloscil. A potem reka tak samo wolno popelzla z powrotem, trzymajac sluchawke. Oto przycisnela ja do ucha. Jak w sennym koszmarze. Chociaz o jakich tu koszmarach mowa? On, jako nieboszczyk, nie powinien miec snow. Na sekunde zapomnial o sluchawce w reku, tak go zainteresowala ta mysl. Zastanawial sie nad tym problemem, mysl krazyla po glowie, obijala sie o scianki czaszki jak oblodzony kamyczek. A potem ze sluchawki daly sie slyszec dlugie sygnaly i Eryk zapomnial o wszystkim, zdazyl tylko pomyslec, zdajac sobie sprawe z szalenstwa tego pomyslu, ze po to, by uslyszec te sygnaly, musial widocznie zdjac sluchawke akurat w trakcie ataku obledu. Nagle sygnaly ucichly, rozlegl sie trzask i kobiecy glos powiedzial mu do ucha: -Halo. Eryk drgnal jak porazony pradem elektrycznym. -Halo, kto tam? - powtornie odezwal sie ten sam glos. Eryk jeknal. To byl jej glos. I teraz, wsluchujac sie w jego brzmienie, Eryk omdlewal z chwytajacej za gardlo rozkoszy, nie majac sily poruszyc sie czy chociazby pomyslec, ze mozna cokolwiek zrobic. A kobiecy glos niecierpliwie powiedzial znowu: -No, halo! Eryk zdolal wydusic z gardla cos na ksztalt ochryplego okrzyku, ktory natychmiast zamarl, poniewaz mezczyzna uprzytomnil sobie, ze nie moze niczego powiedziec do tej sluchawki, poniewaz na drugim koncu kabla jest ona, zywa, a on jest martwy. Ona uwaza go za martwego, nawet nie podejrzewajac, ze wraz ze smiercia nie wszystko sie konczy. I jak mozna... Ale nie, nawet nie uwierzy... A przy okazji moglby ja niezle wystraszyc, a tego nie chcial. I dlatego, slyszac ten cieply i kochany glos, Eryk tylko tracil zmysly, modlac sie do Boga, by - jesli istnieje - przedluzyl mozliwie dlugo ten kontakt i aby ona, kierowana kobieca intuicja, domysliwszy sie, kto do niej dzwoni, powiedziala cos o sobie, jak sie czuje i najwazniejsze - czy pamieta o nim... Ale nie, to jest po prostu niemozliwe... A potem ta, ktora on ciagle kochal, powiedziala: -No, to sie robi nudne. Co za glupie zarty. Wstydzilbys sie. I odlozyla sluchawke, a on, jak umierajacy z glodu, ktoremu odebrano ostatni kes, wsluchiwal sie w niekonczacy sie dlugi sygnal, cichnacy stopniowo, w miare jak uciekal ziab z ciala. Nieco pozniej przez sygnal przebil sie starczy glos: -... jak rowniez, kiedy w tym swiecie nadchodzi czas przyplywu i fale grawitacji zalewaja nawet antymagnetyczne urwiska, obserwowane sa interesujace zjawiska typu powstajacych statkow, ktore moga, nie korzystajac z zadnych mechanicznych silnikow, poruszac sie po dowolnej powierzchni, niekoniecznie wodnej... Czujac, ze to, co minute wczesniej przywrocilo go do zycia bez pomocy paleczek flew, ponownie umarlo, Eryk odwiesil sluchawke i wstal. -Cos szybko ci poszlo tym razem - powiedzial Szczurzy Krol. - Ale i tak sie ciesze. To oznacza, ze bedziemy sie bawic. Gdybys wiedzial, jak tu jest nudno... -Tu jest nudno - jak echo odezwal sie Eryk i popatrzyl na szybko wysychajaca kaluze wody, ktora splynela z jego ciala, a potem obdarzyl Szczurzego Krola spokojnym, zamyslonym spojrzeniem, a ten zaniepokojony nastroszyl sie i wymamrotal: -Jacy wy jestescie - ludzie... Pochyliwszy sie, Eryk wyjal z jego lap kulke "swierszcza" i popatrzyl tam, gdzie na dziobie wirowaly lekkie obloczki pary. Szczurzy Krol blyskawicznie opanowal sie, zachichotal i szturchnal towarzysza palcem w brzuch. -No to co, idziemy? Patrz, ta blondynka trolliczka usmiecha sie do mnie. Chodzmy, zatanczymy! -Zaraz - odparl zamyslony Eryk i zaczal uwaznie ogladac kulke, znowu usiadlszy na pokladzie. - Zaraz, tylko jeszcze raz sie zastanowie, co w niej jest. * * * Angro-Majnev, wygodnie siedzac w fotelu, wzial od lizusa drugiego stopnia wysoki kielich, upil z niego lyczek i kolejny raz przyjrzal sie magicznej kostce, w ktorej odbywala sie projekcja wspomnien dwoch dewow uczestniczacych w zamieszaniu w kawiarni.Na pewno istota, z ktora tam sie starli, byla sterchem i nikim innym. Przy tym zupelnie jasne bylo, ze ujawnil sie on przypadkowo. Az strach pomyslec, ze gdyby nie ten przypadek, to juz po kilku godzinach sterch bylby w pierwszym swiecie, a wtedy starczyloby, zeby do Czarnej Sciany i... Angro-Majnevowi zadrzaly rece, kiedy pomyslal, do czego moglo dojsc. Wyobrazil sobie, jak sterch przyklada nasienie Swietego Drzewa do Czarnej Sciany, a ono znika, rozpuszcza sie w niej, a po chwili nastepuje straszliwy wybuch - i sciana znika. A potem chaos uderza w pierwszy swiat, potem w drugi i trzeci... I nie powstrzyma tego nikt, poki chaos nie siegnie Swietego Drzewa, ktore samo stanie sie Czarna Sciana. Tyle ze wszystkie swiaty, przez ktore przejdzie chaos, przestana istniec, a gdzies tam, z przodu, gdzies w siedemdziesiatym swiecie (liczac od nowej Czarnej Sciany) pojawi sie nowe Swiete Drzewo. I znowu, kiedy nadejdzie czas, wyjda z niego sterchy. Potem rozmnoza sie i ktorys poniesie do Czarnej Sciany swiete nasienie. Ciekawe, czym one wlasciwie sa: Czarna Sciana i Swiete Drzewo? Moze tak wlasnie powinno byc, ze zawsze po ladzie nastepuje chaos, zeby stac sie ladem? A moze ta Czarna Sciana to jakas dziwna choroba przestrzeni, ktora nie wygasnie, poki nie pozre calego lancucha swiatow? W takim przypadku wszyscy sa skazani, bez wzgledu na to, co uczynia. No dobrze, schwytaja teraz tego stercha, ale przeciez za jakis czas w droge wyruszy kolejny. Wczesniej czy pozniej jego misja powiedzie sie i Czarna Sciana pochlonie miliardy istnien. Zreszta mozna tak dywagowac w nieskonczonosc. A teraz nalezy dzialac. Tylko zanim zacznie sie dzialac, trzeba wszystko dokladnie obmyslic. Angro-Majnev potracil lokciem kielich, a ten spadl na podloge i rozbil sie z cichym brzekiem. Slonce, odbijajac sie od jednej z krysztalowych scian, spowodowalo, ze kupka odlamkow rozblysla niczym sterta brylantow. -To nic - wymamrotal przez zeby Angro-Majnev i splotlszy palce, trzasnal stawami. - To nic, wszystko sie jakos ulozy. Wkrotce. Nie mozemy go przegapic. Kiwnal niedbale dlonia i usluzny lizus drugiego stopnia natychmiast zmaterializowal sie przy nim z taca, na ktorej stal inny kieliszek. Jednak Angro-Majnev juz o nim zapomnial, poniewaz w tym momencie przygladal sie kolejny raz wspomnieniom dewow. Cos w tej projekcji umknelo jego uwadze, byl tego pewien. Ale co? Oczywiscie! Ta para, ktora siedziala przy stoliku z dewa. Szczurzy Krol i czlowiek. Czlowiek? Angro-Majnev prychnal z zainteresowaniem. Co sie tyczy Szczurzego Krola, wszystko bylo proste. Jego obecnosc w tym swiecie nie dziwila, bo szczury zyja wszedzie. Ale czlowiek? Cos tu bylo nie tak. I nagle Angro-Majnev zrozumial, co go niepokoi w tej postaci. Przeciez to zombie! Oczywiscie! Stop, ale jakim cudem zombie z drugiego swiata znalazl sie w trzecim? -Licho wie, co to jest... - mruknal Angro-Majnev. - Sterch niemal dotarl do Czarnej Sciany, zombie szlaja sie po swiatach jak po pokojach we wlasnym domu... Co tu sie dzieje?! Niech to diabli! Kierowal tymi dwudziestoma piecioma swiatami juz tysiac lat, zaprowadzal tu porzadki, troszczyl sie, by panowal spokoj! Nie, tak byc nie moze. Jak tylko skonczy z tym sterchem, to zaprowadzi tu prawdziwy porzadek i zacznie najprawdopodobniej od dewow, to pewne jak w banku. Ciekawe, pojawienie sie tej parki - przypadek czy planowe dzialanie? A moze sa wspolnikami stercha? Moze wlasnie dzieki nim dotarl tak daleko? Oczywiscie dotychczas nie zdarzalo sie, by sterch mial wspolnikow, ale licho nie spi, kiedy spi bog... Wezwawszy do siebie naczelnego dowodce dewow, Angro-Majnev nakazal mu natychmiast odnalezc Szczurzego Krola i zombie - te pare, ktora znajdowala sie w kawiarni podczas starcia dewow ze sterchem. Ten oswiadczyl, ze nie bedzie problemu z wykonaniem rozkazu, poniewaz gdy tylko zostal podniesiony alarm, bramy do drugiego i czwartego swiata zostaly zamkniete. Ta dwojka nijak nie mogla uciec, a to oznacza, ze sa w trzecim swiecie. Zwolniwszy naczelnego dowodce dewow, Angro-Majnev znowu tracil lokciem kieliszek, ktory dokladnie jak i pierwszy rozbil sie w drobny mak. A Angro-Majnev znowu tego nie zauwazyl. Siedzial nieruchomo odchylony na oparcie fotela i czul, ze spokoj i cisza obecnego dnia wsaczaja sie w jego dusze. Przez sekunde znowu bylo jak wczesniej - chcialo mu sie machnac na wszystko reka i odejsc, ukryc sie w jakims swiecie. Gdyby tylko nie ten sterch! Angro-Majnev potrzasnal glowa. "Cos mi nerwy wysiadaja" - pomyslal i zdecydowal, ze teraz musi sie koniecznie rozerwac. Wszystko, co mozna bylo przedsiewziac, zostalo zrobione. Wkrotce sterch bedzie unicestwiony, a ci dwaj, Szczurzy Krol i zombie, zostana dostarczeni przed jego oblicze, na sad. Ale na to, rzecz jasna, potrzebny jest czas. A na razie dobrze by bylo jakos ukoic rozdygotane nerwy. Kazal przygotowac swojego smoka wierzchowego i juz niebawem, slyszac obok balkonu lopot poteznych skrzydel, zaczal sie przebierac, przy pomocy dwoch lizusow w stroj do jazdy. Po wyjsciu na balkon zobaczyl szybujacego smoka, ostroznie machajacego skrzydlami, by nie uszkodzic sztukaterii palacu. Uspokoiwszy sie troche, Angro-Majnev chwycil worek z miesem, zeby dokarmiac smoka w czasie lotu, po czym wszedl na jego grzbiet. W miejscu, gdzie zaczyna sie szyja smoka, klepnal wierzchowca w luski i rozkazal: -Naprzod! Wydawszy z siebie pisk radosci, smok wzbil sie w jasnozielone, ciemniejace przy horyzoncie niebo. Angro-Majnev wrocil po jakichs trzech godzinach wyraznie odswiezony i uspokojony. Lot na smoku spowodowal, ze wszystko wrocilo na swoje miejsce. "W koncu czym sie tu przejmowac? Zlapie tego stercha. Nigdzie mi nie zwieje z trzeciego swiata. Co prawda, zeby go schwytac, potrzebny jest czas, sporo czasu, trzeci swiat nie jest maly, ale wczesniej czy pozniej dewy go zlapia" - myslal Angro-Majnev, zeskoczywszy z grzbietu smoka na balkon i biorac z tacy trzymanej przez lizusa kieliszek ze swoim ulubionym napojem z porzeczek. Po pieciu minutach naczelny dowodca dewow zameldowal mu, ze sterchowi udalo sie przedrzec z trzeciego swiata do drugiego. * * * Ktos z tylu polozyl Haru na ramieniu dlon, w ktorej zamiast palcow sterczaly tylko kikuty, i ten ktos zaczal syczec mu do ucha:-Wszystko jest bardzo proste. Dowodca wyjezdza na bialym wierzchowcu i rozkazuje: "Szable w dlon!". Wtedy my dajemy koniom ostroge. Szwadron wali na karabiny maszynowe. Teraz sprawa jest taka - kto przezyl, temu chwala, slawa i wodeczka, kto nie - zapraszamy tu wlasnie. A karabiny polewaja olowiem. Daj Boze, by polowa szwadronu przezyla, bo i tak moze byc, ze wszystkich poszatkuja. I oto ty, nagrodzony trzema Krzyzami Swietego Jerzego, znajdujesz sie w tym miejscu, bardziej przypominajacym pieklo, i nie wiesz, co masz tu wlasciwie do roboty, bo nie ma z kim wojowac. A zreszta po co? No i komu tu jestes potrzebny, ty, co potrafisz tylko szabelka machac? Musisz jakos szybko cos dla siebie znalezc. Naczepiasz te swoje krzyze na zakrwawiona bluze mundurowa i idziesz zebrac. Najwazniejsza jest swiadomosc, ze wszystko, co sie dzieje, trwac bedzie wieki wiekow i nigdy sie nie skonczy. Tam mogles przynajmniej umrzec. A tu? Jak mozna umrzec w tym swiecie, skoro i tak juz jestes martwy? Szarpnawszy ramieniem, Haru stracil z niego reke zombie i szybko ruszyl dalej. Od dawna juz powinien byl znalezc jakies schronienie i odpoczac, ale wiedzial, ze dewy penetruja w tej chwili miasto, ktorego po prostu nie wolno mu opuscic. Chociazby dlatego, ze tu znajduje sie brama do pierwszego swiata, przez ktora bedzie musial jutro jakos przeskoczyc. Tylko czy mu sie uda? To jest problem. Pewnie nie. Czyli trzeba cos wymyslic. W sumie to czas nie pracuje na jego korzysc. Im dluzej pozostaje w tym swiecie, tym wiecej szans, ze go schwytaja. Schwytaja? Niech sprobuja! Jego przewaga polega na tym, ze on swietnie wie, kiedy jego przesladowcy sa w poblizu, i moze uniknac kontaktu z nimi. Tak, wlasnie tak. Jego ratunek polega na nieustannym manewrowaniu. Wystarczy, by sie gdzies zatrzymal, a grozba schwytania gwaltownie wzrosnie. Chociaz gdyby mu sie udalo ukryc w jakims domu tutejszego mieszkanca... Cos rozmytego i z lekka swiecacego, podobnego w zarysie do czlowieka, wyplynelo ze sciany sasiedniego, na poly zburzonego budynku i podspiewujac polglosem "To byly piekne dni...", zatoczylo kolo nad glowa Haru. Potem to cos przycumowalo za jego plecami i wolno poplynelo za nim. Haru widzial tej nocy kilka podobnych stworzen, dlatego nie zwrocil na nie zadnej uwagi. -To jest trajkotek - wyjasnil, obciagnawszy odruchowo krotka kawaleryjska bluze, pozbawiony palcow zombie, ktory tez przyczepil sie do stercha. Haru nic nie odpowiedzial, tylko skinal glowa. Nie zalezalo mu na wiedzy, jak sie ta istota nazywa. Teraz nastrajal sie na nasienie Swietego Drzewa. Znajdowalo sie tu, w tym swiecie. Co prawda sadzac z wychwytywanej emisji, za miastem. Wlasciwie to nawet lepiej. Z tego, co Haru wiedzial, obecni posiadacze swietego nasionka dysponowali amuletem transportowym i w kazdej chwili mogli wyniesc sie z tego swiata. Ale raczej tak nie postapia. Teraz, kiedy drogi swiata przeczesywane sa przez oddzialy dewow, korzystanie z amuletu transportowego bylo rzecza ryzykowna - mogl zostac namierzony. A w ogole, jak sie dowiedzial, ci dwaj byli teraz na jakims srodku transportowym zwanym "Latajacym Holendrem". Zapewne tam czuli sie bezpiecznie, przynajmniej do switu, poniewaz, jak mu wyjasniono, "Latajacy Holender" wracal do miasta dopiero rano. Nie pozostalo nic innego, jak urzadzic zasadzke. Zabawne, moze ci dwaj nawet nie wiedza, czego posiadaczami sie stali? Ale nie, tak byc nie moglo, nie znikneliby tak szybko z trzeciego swiata. Z drugiej strony, gdyby wiedzieli, co im wpadlo w rece, najbardziej logiczne wydawalo sie oddac swiete nasienie tutejszemu wladcy swiatow, Angro-Majnevowi. Zreszta co tu dywagowac. Wszystko wyjasni sie rano. Tylko trzeba tak to zalatwic, by nie wpasc na dewow. Obejrzawszy sie, stwierdzil, ze leca za nim juz trzy trajkotki, co sie Haru nie spodobalo. Te stworki wyraznie czegos od niego chcialy. Tylko czego? Na chwile wysunal wasiki i stwierdzil, ze na jego spotkanie zmierza wlasnie formacja dewow, okreslil rowniez rozmieszczenie innych przesladowcow i skrecil w lewo, w waska uliczke. Zombie i tutaj nie odczepil sie od niego, a trajkotkow bylo juz chyba szesc. Haru zaczal sie denerwowac. Mialby teraz wedrowac z taka eskorta? Zatrzymal sie i odwrocil do calego tego towarzystwa: -Czego ode mnie chcecie? -To sa trajkotki-wampiry. Jesc chca - melancholijnie zakomunikowal zombie. Teraz, w swietle plonacej na niebie komety, Haru zwrocil uwage na ostrze wielkiego noza sterczace z jego piersi. Widocznie klinga byla tak dluga, ze przeszyla kawalerzyste na wylot. -Zaraz sie do ciebie dobiora - beznamietnie oswiadczyl zombie. - Tak wiec mozna powiedziec, ze ci sie udalo. Zamilkl i z roztargnieniem zaczal jednym z ocalalych palcow wodzic dokola sterczacego z piersi ostrza. A trajkotkow przybywalo. Wyplywaly z murow porzuconych domostw niczym swiecace meduzy. Wsluchawszy sie w otoczenie, Haru okreslil, ze oddzial dewow, z powodu ktorego skrecil w te uliczke, przemaszerowal obok. Inny byl jeszcze daleko. Mozna wlasciwie zaczac dzialac. Rozumiejac, ze czas dziala na jego niekorzysc, Haru rzucil sie na najblizszego trajkotka i wysunawszy ostrze, chlasnal nim przez slabo swiecace cialo. Ostrze przeszlo przez trajkotka, nie czyniac mu najmniejszej krzywdy. W tym samym momencie inny trajkotek, blyskawicznie zwinawszy sie w kulke wielkosci piesci, gwaltownie uderzyl go w ramie. Czujac mocny bol, Haru odskoczyl pod sciane najblizszego domu i przylozyl lape do uderzonego miejsca. Poczul cos cieplego, a popatrzywszy na lape, zobaczyl, ze jest wysmarowana czyms zielonym. To byla jego krew. Sterch poczul nagle, ze spada mu z oczu zaslona, zrozumial, ze wpakowal sie w paskudna sytuacje. Rozejrzawszy sie, stwierdzil, ze na pomoc nie ma co liczyc. Najblizsze domostwa nie wygladaly na zamieszkane, tylko w jednym oknie plonelo swiatlo. Widocznie tylko tam ktos jeszcze nie spal. Oswietlone okno przecinal namalowany biala farba krzyz, a na szybie widac bylo dziwne hieroglify, niewykluczone, ze magiczne. Nie bylo sensu krzyczec. Z dewami sobie nie poradzi, ale z trajkotkami mozna powalczyc. Czyli nadszedl czas na prezentacje jednej ze sztuczek. -Zaraz bedzie ich tu wiecej, a wtedy rzuca sie na ciebie. Jesli chcesz umrzec bez mak, po prostu poloz sie na ziemi i postaraj sie nie stawiac oporu. One tak w ogole zle nie sa. Jestem pewien, ze najpierw przegryza ci tetnice szyjna, zebys sie nie meczyl -powiedzial zombie i znowu delikatnie dotknal sterczacego z piersi ostrza. -A nie mogles mnie uprzedzic? - spytal z wyrzutem Haru. -Po co? - zdziwil sie zombie. Przez ten czas trajkotki, cichutko wyjac, zdazyly otoczyc stercha i stopniowo zaciesnialy pierscien. Chyba juz czas! Blyskawicznie wciagnawszy ostrza i wypusciwszy w zamian szpony, Haru wczepil sie nimi w sciane najblizszego domu i predko przebierajac lapami, wdrapal sie na dach. Trajkotki rzucily sie za nim, ale kilka sie spoznilo. Widocznie nie oczekiwaly, ze ich ofiara bedzie dzialala tak szybko. Para domowych duszkow wygrzewajacych sie pod kominem w swietle komety, widzac wsciekle pedzacego po dachu Haru, z piskiem rzucila sie do ucieczki. Sterch blyskawicznie przeskoczyl na drugi dach, potem na kolejny... Pedzil z tak szalona predkoscia, ze w jednym miejscu, zle obliczywszy dlugosc skoku, omal nie zwalil sie z dachu, a uratowal jedynie cudem, zaczepiwszy o krawedz. Stado trajkotkow nie zostawalo w tyle. Dwa nawet zdolaly ukasic go w biegu, ale Haru nie zwalnial tempa. Przeskoczywszy na dziesiaty dach, pojal, ze w taki sposob nie uda mu sie ujsc pogoni. Trzeba bedzie zmylic tropy. Rzucil sie w dol po scianie, po kilku sekundach byl juz na bruku i tam skoczyl w zaulki i przecznice. Scigajace go dotad ciasnym szykiem trajkotki rozciagnely sie i juz to bylo cenna zdobycza. Alez karuzele im urzadzil! Skakal z dachu na dach jak szalony, wykreslal po scianach niewyobrazalne petle, przemykal przez bramy i podworka. I to wszystko tak, by nie wpasc w oko szukajacym go dewom! Oto najwyzsza sztuka pilotazu! Po polgodzinie trajkotki daly sobie spokoj. Przekonawszy sie o tym, Haru w koncu sie zatrzymal. Przez jakis czas odpoczywal, lapal oddech i rozgladal sie. Nie mial zludzen, wiedzial, ze oderwal sie od trajkotkow tylko na jakis czas, chcial wiec wykorzystac te przerwe maksymalnie. Nie, jesli nie znajdzie teraz jakiejs kryjowki, to nie dociagnie do rana. Trajkotki po prostu zaszczuja go jak stado wilkow losia w zimie. No tak, ale jesli sie gdzies zatrzyma, to wzrosnie niebezpieczenstwo, ze na jego kryjowke wczesniej czy pozniej natkna sie dewy. Ale trajkotki, jak sie wydaje, byly nie mniej niebezpieczne. Rozejrzawszy sie, Haru odkryl nagle, ze znajduje sie dokladnie w tym miejscu, gdzie pierwszy raz zaatakowaly go te latajace wampiry. Okno z krzyzem i hieroglifami nadal bylo oswietlone. "Wlasciwie dlaczego nie?" - pomyslal Haru. "Dlaczego mialbym nie zaryzykowac?" W koncu innego wyjscia raczej nie mial. Rozejrzawszy sie jeszcze raz uwaznie, Haru oderwal sie od sciany i niczym szary cien rzucil sie do okna, zastukal wen szponem. Niemal natychmiast swiatlo w oknie zamigotalo, potem do szyby przysunelo sie czyjes oblicze. Uwaznie przyjrzawszy sie Haru, zniknelo, a potem zaskrzypialy drzwi. Sterch juz stal przed nimi. Dobrze rozumiejac, ze pod zadnym pozorem nie wolno mu wystraszyc gospodarza domu, wciagnal szpony. Za progiem, trzymajac w jednej rece zapalona lampke naftowa, a w drugiej masywny krucyfiks, stal krzepki staruszek z siwa brodka, w ciezkim szlafroku z brokatu, z dziwnym przyrzadem na nosie, ktory Haru juz widzial, poniewaz mial stycznosc z ludzmi. To sie nazywalo binokle. -Skad jestes, piekna istoto? - zapytal zdziwiony staruszek. -No wiec... - powiedzial Haru i niezdecydowanie przestapil z lapy na lape. -Czym moge sluzyc? -Ukryj mnie. -A kto cie sciga? Haru wciagnal glowe w ramiona, starajac sie wydawac nizszym. -Takie rozmyte... -Z lekka swiecace? -Tak. -No tak - powiedzial staruszek i usmiechnal sie protekcjonalnie. - To chyba wazny powod. Prosze wejsc. Tu nie osmiela sie wtargnac. Wpusciwszy Haru do domu, starannie zamknal za nim drzwi i powiesil krucyfiks na wbitym w sciane gwozdziku. ... Za oknem wstawal swit. Haru siedzial na miekkiej kanapie, popijal wystygla juz herbate i udawal, ze slucha staruszka, ktory palac papierosa z dlugim ustnikiem, perorowal: -No dobrze, wszystko, co powiedziales - racja, ale uwzgledniajac moje szczescie i to, ze tak wiele podrozowalem po lancuchu... Musze powiedziec, ze docieralem nawet do setnego swiata... A przy okazji, bywalem tez w waszym swiecie, dosc dobrze go znam, ale mimo wszystko ten tu, drugi swiat - jest najdziwniejszy ze wszystkich, w jakich bylem. Wlasnie dlatego tu sie osiedlilem... -Dlaczego uwazasz go za najdziwniejszy? - zapytal Haru i postawil pusta filizanke na stoliku o cienkich gietych nozkach. -No, prosze sobie wyobrazic, ze to jest jedyny swiat na porzadnym kawalku lancucha, do ktorego ni stad, ni zowad wpadaja ludzie wczesniej zyjacy w innym swiecie. Mozna co prawda oponowac, ze to niby o niczym nie swiadczy, ale mimo ze rozpytywalem nowo przybylych, wszyscy jak jeden maz twierdza, ze ich swiat nie jest ogniwem w lancuchu innych. Ze istnieje sam z siebie. Oznacza to, ze - procz swiatow lancucha - istnieja tez inne swiaty, ze tak powiem, niepolaczone. Ale jak do tego moglo dojsc? Zreszta to dygresja. Najwazniejsza w tym mysl jest taka: skoro istnieje jeden niepolaczony swiat, dlaczego nie mialoby ich byc wiele? -No to co? -Jak to co? Przeciez wtedy staje sie jasne, ze moga rowniez istniec nie tylko takie plaskie swiaty jak nasz. Ale tez okragle, jak swiat, z ktorego przychodza zombie, albo trojkatne, kwadratowe... Moze ksztalt wplywa na przynaleznosc swiata do lancucha? Tym sposobem teoria o nieskonczonym wszechswiatowym lancuchu jest mylna! Ale idzmy dalej. Zauwazylem, ze wszyscy przychodzacy do naszego swiata z tego pojedynczego okraglego swiata, maja jakies mechaniczne uszkodzenia ciala, ktore byly przyczynami ich zgonow. Najpierw zalozylem, ze tam wszyscy tak umieraja, ale po wielu sondazach ustalilem, ze sa tam rowniez inni ludzie, ktorzy umieraja smiercia, ze sie tak wyraze, naturalna. Na przyklad ze starosci. Dokad wiec oni trafiaja, skoro nie do nas? -Rozumiem - powiedzial Haru. Tak naprawde nawet nie za bardzo sluchal staruszka, poniewaz w tym momencie sprawdzal, czy nasienie Swietego Drzewa znajduje sie jeszcze w tym swiecie. Dobrze, wszystko bylo w porzadku. Zblizalo sie nawet do miasta. Widocznie statek, na ktorym znajdowali sie aktualni posiadacze nasienia, wracal. Za kilka godzin mozna bedzie pojsc i urzadzic na przystani zasadzke. Niechby tylko sprobowali nie oddac nasienia! A staruszek dywagowal dalej: -... staje sie zupelnie jasne, ze umierajacy smiercia gwaltowna trafiaja, byc moze, do jednego z innych swiatow, gdzie istnieja ku temu warunki. Nawiasem mowiac, zeby taki swiat powstal, musi zostac spelniona kupa warunkow, a to jeszcze raz potwierdza moja teorie o niewyobrazalnym mnostwie rozumnych swiatow... Haru nalal sobie jeszcze jedna filizanke herbaty i zaczal ja niespiesznie popijac, myslami powrociwszy do rodzimego swiata. Znowu poczul slony zapach morza, znowu przespacerowal sie po piasku, zobaczyl, jak fale wyrzucaja na brzeg brylantowe meduzy, ktore po polgodzinnym lezeniu na sloncu zmieniaja sie w prawdziwe brylanty. Mozna z nich potem budowac wspaniale zagrody dla bydla. Znowu zobaczyl te wieczory, kiedy wydawalo sie, ze fioletowe slonce tonie w wodzie. Wtedy stary latarnik zapalal na brzegu latarnie magiczne, ktore powinny odstraszyc wyplywajace z glebin koszmary. A te przypominaly mgliste kule wyruszajace na poszukiwanie obiektow, do ktorych mozna bedzie przyssac sie na noc, by rano ponownie pograzyc sie w morzu. Tam przeleza dzien w ciszy i milczeniu, przetrawiajac ludzkie mysli i cieszac sie na kolejna noc. Haru przypomnial sobie coroczne swieto, kiedy na zew strakow wielkiego Swietego Drzewa ze wszystkich wysp zjezdzaja sie sterchy. Otwarte straczki trabia co sil, oznajmiajac, ze nastepna noc nalezy do swieta i wszyscy chetni moga przyplynac na wyspe Drzewa, by zobaczyc niemal calkowicie dojrzale nasienie. Moga takze zobaczyc Haru, wielkiego gonca, ktory winien dostarczyc nasienie do Czarnej Sciany, by runela i nastapil wielki dzien, kiedy swiat, w ktorym oni zyja, zostanie zniszczony, poniewaz zbyt wiele nagromadzilo sie w nim grzechow, by mogl byc prawym. Tego dnia zmiatajaca wszystko fala chaosu przetoczy sie takze przez inne swiaty oddzielajace Czarna Sciane od Swietego Drzewa. Czarna Sciana powstanie znowu, ale oni juz beda za nia, w krolestwie dobra i sprawiedliwosci. I powstana z prochu tylko pobozni, a w pierwszych rzedach pojda goncy i wsrod nich on, Haru. Dla tego dnia wybrano go sposrod wielu, wielu innych i przez cale jego nie tak znowu dlugie zycie przygotowywano do podrozy ku Czarnej Scianie. Nie, za wszelka cene musi odzyskac swoje swiete nasienie i doniesc je tam, gdzie trzeba, chociazby dlatego, ze nastepne dojrzeje dopiero po stu latach. Tak wiec przez kolejne sto lat swiatem rzadzilyby grzechy, a wszystko przez to, ze on juz tak blisko celu przestraszyl sie. Na dodatek - jak sie okazalo - niepotrzebnie. Nie. Musi dojsc. Za wszelka cene. -... zatem zupelnie oczywiste jest pytanie: dokad przenosza sie ci, co umieraja w drugim swiecie? Moze gdzies tam, w nieskonczonym wszechswiecie, istnieje taki lancuch swiatow, gdzie znalazlo sie i dla nich miejsce? W ogole zawsze mnie dreczylo inne, glupsze pytanie: a komu to jest potrzebne? Przeciez musi istniec ktos, komu to wszystko jest do czegos potrzebne? Haru wzdrygnal sie. Niedopita herbata chlusnela z filizanki na dywan, ale staruszek nawet tego nie zauwazyl. Dalej rozmyslal na glos. A sterch po prostu skamienial ze strachu. Stalo sie tak, poniewaz poczul, jak nasienie Swietego Drzewa zniknelo z tego swiata i pojawilo sie w pierwszym. To znaczylo, ze jego aktualni posiadacze skorzystali z amuletu transportowego. Do licha, nie zdazyl! Zreszta to, ze nasienie znalazlo sie w pierwszym swiecie, nie bylo takie zle. Zeby tylko ci dwaj idioci, ktorzy je w tej chwili maja, nie zaczeli skakac po swiatach jak zajace. Moze zyczyc im, by sie ich amulet zepsul? Stop, przeciez on teraz tez bedzie musial zdobyc taka zabawke. Gorsze bylo to, ze dewy mogly amulet transportowy namierzyc. A wlasnie, na pewno te pare z nasieniem juz namierzyli i lada chwila capna. Musi wiec wyprzedzic dewow. I nie ma sie co obawiac namierzenia, bo przeciez musi skorzystac z amuletu tylko raz... No tak, ale skad wziac amulet? Tylko dewy maja amulety. Zerknal za okno, switalo. W nocy byloby moze latwiej wykonac taki numer, ale nie ma juz odwrotu, trzeba dzialac, i to natychmiast, bo przegra. Do licha z tym wszystkim, takie komplikacje w jego planach! Wysunawszy czulki, Haru przeskanowal otoczenie i wykryl, ze jedna z grup dewow zawrocila. Jesli nic sie nie zmieni i bedzie nadal podazala w tym kierunku, znajdzie sie pod drzwiami staruszka za jakies pol godziny. Przy tym oddzial przeszukiwal wszystkie mijane domostwa i przepytywal gospodarzy. A to oznacza, ze za pol godziny zaczna zadawac pytania temu gadatliwemu staruszkowi. W tym momencie Haru powinien byc juz daleko stad. Ale ciekawe, czy staruszek powie dewom o swoim niedawnym gosciu? Pewnie, ze powie. W kazdym razie Haru nie moze nic zrobic, zeby zamknac mu usta. Chociaz... Haru upuscil filizanke, a ta sie rozbila. -Och, przepraszam - powiedzial, ze skruszona mina wskazujac skorupy. -... a wtedy staje sie zupelnie jasne, ze ci, co umieraja w naszym swiecie... - powiedzial staruszek i nagle zamilkl, wpatrujac sie w szczatki naczynia. - O, to nic! Posprzatam potem, kiedy skoncze wyjasnienia. Nie uwazasz, ze moje wnioski sa po prostu porazajace? -Och, to nie to slowo. One sa genialne - powiedzial Haru i wciagnal czulki, wstajac z krzesla. - Ale napilbym sie jeszcze herbaty. -O, to chwileczke. - Staruszek zaczal krzatac sie po pokoju. - Zaraz zaparze nowej herbaty. Koniecznie. Wyszedl do kuchni, a Haru zblizyl sie do okna i wyjrzal przez nie. Stwierdzil, ze na ulicy nic sie jeszcze nie dzieje. Nie widac bylo ani zombie, ani tych - zeby je diabli -trajkotkow. Tylko dewow mozna sie bylo spodziewac lada moment. A to oznaczalo, ze ma malo czasu. Staruszek wrocil bardzo szybko, postawil nowa, pusta filizanke na stoliku i znowu usiadlszy w fotelu, zaczal cos wyjasniac. Jednakze teraz siedzial plecami do stercha i zaczal sie niespokojnie wiercic, usilujac odwrocic twarza do rozmowcy. -Prosze nie wstawac, naprawde - powiedzial Haru. - Ja juz siadam na kanapie, tylko jeszcze momencik powygladam. -... i tak oto podkrada sie mysl zuchwala: a czy nie mamy aby do czynienia we wszechswiecie z pewnym wirem myslacych istot?! - oznajmil staruszek, znaczaco podnoszac palec do gory. W tym momencie Haru, odwrociwszy sie, zobaczyl czubek jego glowy nad oparciem fotela i zrozumial, ze nadeszla pora dzialania. Niemal do konca wyczerpal swoj limit czasu. Ech, gdyby oddzial dewow zmierzal w innym kierunku i gdyby Haru mial pewnosc, ze przynajmniej przez najblizsza godzine nikt nie zada staruszkowi kilku pytan dotyczacych jego osoby... Ale nie, nie mogl postapic inaczej. Musial zyskac te godzine, zeby spokojnie, bez pospiechu, zdobyc transportowy amulet. Jesli dewy przekonaja sie, ze Haru jest gdzies w poblizu, zdobycie amuletu stanie sie znacznie trudniejsze. Przemyslawszy to wszystko, gosc odstapil od okna, zrobil krok w kierunku fotela staruszka i wysunal z lapy ostrze... * * * Jeden po drugim w odstepie kilku sekund wedrowni magowie pojawiali sie obok palacu. Tym razem az szesciu! Oceniwszy ich magiczna moc, Angro-Majnev westchnal ciezko.Niewatpliwie byla slabsza od jego wlasnej, ale niewiele. Wyglaszajac zaklecia i ustawiajac dokola palacu obronna bariere, nawet zaczal miec przelotne watpliwosci, czy nie lepiej by bylo skoczyc do jakiegos odleglego swiata i przeczekac tam przynajmniej kilka dni. Oczywiscie ta szostka idiotow uznalaby, ze przegonili go na wieki, i zaraz zaczeliby dzielic lup. Wrociwszy po kilku dniach, Angro-Majnev odkrylby szesciu wojujacych ze soba na smierc i zycie balwanow, po czym od niechcenia wykonczylby kazdego z nich po kolei. Szczerze mowiac, w innych okolicznosciach wlasnie tak by postapil, ale nie dzis. Sterch byl juz w drugim swiecie. Choc brama do pierwszego swiata zostala zamknieta i strzegl jej mocny odzial dewow, Angro-Majnev rozumial, ze stercha nalezy zneutralizowac mozliwie szybko. A to oznaczalo, ze atak wedrownych magow nalezy predko odeprzec - oczywiscie dewy dobrze wywiazuja sie ze swych powszednich obowiazkow, ale sterch to zadanie przekraczajace ich mozliwosci. Jasna sprawa, stercha moze wykryc tylko on sam, Angro-Majnev. Do tego potrzebna bedzie magia, ale w tej chwili moze stracic ja cala, a wtedy... Zaprawde, nie ma wyboru. Przykrywszy palac potezna kopula ochronna, Angro-Majnev wycelowal i na poczatek cisnal w nieproszonych gosci kilka piorunow. Uchylili sie co prawda, ale bardzo niezgrabnie. Westchnawszy, Angro-Majnev pomyslal, ze wszyscy ci wedrowni magowie to durnie. Jesli ktos kieruje dwudziestoma piecioma swiatami przez tysiac lat, to nie tak latwo go obalic. Ale - choc to wydawalo sie takie oczywiste - co roku pojawialo sie w okolicy jego palacu dwoch, czasem trzech pretendentow chetnych do zmierzenia sie moca z aktualnym wladca. "Musicie sie bardziej postarac, golabeczki" - cynicznie pomyslal Angro-Majnev. "Szkoda, ze nie mam czasu, bo moglibysmy sie niezle zabawic". W tym czasie wedrowni magowie, dzialajac najwidoczniej wedlug wczesniej opracowanego planu, podzielili sie. Trzech z nich dosc energicznie, nawiasem mowiac, dobieralo zaklecia majace zneutralizowac kopule ochronna, a pozostala trojka zajela sie tworzeniem z piasku jakiejs istoty podobnej do ogromnego kraba. Angro-Majnev uznal, ze nie wymyslili nic innego, jak podkop wykonany przez kraba. Usmiechnal sie wrednie. "Dalej, dalej, skunksy! Wydaje sie wam, ze jestescie pierwsi tacy sprytni?" Z trudem pokonal pokuse wyslania na nich parki smokow, poniewaz te glaby moglyby uszkodzic ktoremus stworowi skrzydlo. Za to wyslal do piwnic jaszczuropsa przywiezionego z dwudziestego drugiego swiata specjalnie do walki z nieproszonymi goscmi. A szostka awanturnikow nie ustawala w wysilkach. Nadal polowa usilowala unicestwic kopule, co, trzeba przyznac, powodowalo, ze od czasu do czasu trzeba bylo umacniac ja zakleciami. Krab w koncu poruszyl sie i blyskawicznie zaryl w ziemie. Nietrudno bylo odgadnac, w ktora strone sie kierowal. W pierwszym momencie, kiedy sterujacy krabem magowie weszli za swoim pupilem do sztolni, Angro-Majnev rozwazal ewentualnosc urzadzenia malego zawalu, ale potem rozmyslil sie, przypomniawszy sobie, ze jaszczuropies dawno juz nie cwiczyl ataku na intruzow i dobrze by bylo dac mu mozliwosc rozruszania sie. Tak zdecydowawszy, Angro-Majnev przeniosl uwage na pozostala trojke magow, ktora w rosnacym natchnieniu tworzyla zaklecia jedno po drugim, usilujac zaszkodzic nimi obronnemu ekranowi dokola palacu. Szybko siegnal po wiszacy na scianie reczny karabin maszynowy i wyszedl na balkon. Zobaczywszy go, magowie nieslychanie sie ucieszyli, widocznie uznawszy, ze zaraz zobacza kapitulacje wystraszonego gospodarza w obliczu ich tak silnych mocy. Nawet nie dojrzeli, co trzyma w reku, moze tez nie wiedzieli, czym to pachnie. Przestali natomiast mamrotac zaklecia, czekajac na interesujacy ciag dalszy, na co Angro-Majnev w duchu liczyl. Kretyni! Wycelowawszy starannie, scial cala trojke jedna seria i kazal lizusowi drugiego stopnia wypuscic smoki, zeby te mogly skosztowac swiezego miesa. Nasyciwszy oko czarujacym widokiem zlatujacych sie pod palac gadow, Angro-Majnev wrocil do komnaty. Tu odwiesil karabin maszynowy na miejsce, wypil bez pospiechu szklaneczke soku, po czym zasiadl w fotelu, przysunawszy go przedtem blizej balkonu. Z roztargnieniem oszacowal urodzaj na pomarancze w tym roku i oddal sie obserwacji szybujacych smokow. Potem jego mysli wrocily do stercha i Angro-Majnev zadumal sie tak, ze widzac wedrownych magow wybiegajacych z podkopu w pospiechu, jakby gonil ich sam diabel, nie od razu przypomnial sobie, kim oni sa. W slad za magami na powierzchni pojawil sie ogromny krab, ktoremu brakowalo polowy szczypiec, jak rowniez polowy odnozy. Krab ociekal bialawa ciecza saczaca sie z mnostwa ran. Z jaszczuropsem nie bylo zartow! Nacieszywszy oczy widokiem jaszczuropsa goniacego magow i upewniwszy sie, ze nie zamierza wrocic do podziemi, poki nie zalatwi tego problemu, Angro-Majnev udal sie do drugiego swiata, uprzednio poleciwszy naczelnemu wazeliniarzowi, by jaszczuropsa zapedzono do klatki, jak tylko skonczy z magami, bo moze by jeszcze chcial zmierzyc sie ze smokami, a to nie byloby wskazane. Dolatujac do drugiego swiata, zmruzonymi oczami, przed ktorymi migaly przelatujace pod magiem lady, morza, dzungle, gory i laczniki miedzy swiatami, Angro-Majnev nagle wychwycil ledwo wyczuwalny sygnal transportowego amuletu. Zorientowawszy sie, okreslil, ze jest to tylko jeden amulet. Co moglby robic w tym swiecie samotny dewa? Przeciez rozkazal im surowo, by poruszali sie tylko grupami. Zainteresowany Angro-Majnev namierzyl amulet i zapikowal. Piasek drugiego swiata runal mu na spotkanie. Potem zobaczyl statek z krzywym napisem na burcie: "Latajacy Holender". Sygnal amuletu transportowego emanowal wlasnie stad. Wyladowawszy na dziobie "Latajacego Holendra", Angro-Majnev pomyslal, ze kiedys juz stal na pokladzie tej lajby i od tamtej pory nic sie tu nie zmienilo. Sygnal amuletu transportowego dochodzil z rufy, wiec ostroznie sie tam skierowal. Bawiace sie na calego towarzystwo, pykajacy paleczkami flew zombie i alfy - na razie nikt go nie rozpoznal, co bylo mu na reke. Przedzierajac sie na rufe, Angro-Majnev natknal sie na pijana w dym driade. Niedbale odsunawszy ja z drogi, ruszyl dalej, a urazona driada zamierzala go przeklac, tyle ze przeklenstwo - jasna sprawa -nie zadzialalo. Nie zwrociwszy na nia najmniejszej uwagi, Angro-Majnev skradal sie ku rufie. Oto zobaczyl stojaca tam budke telefoniczna i zdziwil sie, ze wciaz jest cala. A przeciez tyle czasu minelo! Obok budki siedzial jeden zombie, a jego towarzysz byl niewatpliwie Szczurzym Krolem. Aha, to ci dwaj, ktorzy byli w kawiarni podczas pamietnej potyczki dewow ze sterchem! Wspaniale! Na sekunde Angro-Majnev znieruchomial, usilujac wymyslic jakis sensowny plan. Nie chcial uzywac tu magii, poniewaz zostalo mu jej malo, a nie mial czasu na jej odtworzenie. Pozostale zapasy energii powinien wykorzystac do schwytania stercha. Zauwazyl, ze cos blysnelo w reku zombie i pomyslal, ze przyjdzie mu te pare lapac praktycznie golymi rekami. Zajmie to mnostwo czasu, a konsekwencje moga byc... Szczurzego Krola nie bedzie latwo schwytac. Zwinne scierwo! Ale to wlasnie na jego szyi polyskiwal amulet transportowy i tego nie wolno bylo zignorowac. No nie, jesli kazdy, kto chce, bedzie sie szlajal po swiatach, to co to bedzie za porzadek? Zly na siebie, ze zamiast chwytac stercha, marnuje czas na takie rzeczy, Angro-Majnev zrobil krok, wyciagajac w marszu miecz z pochwy. W tym samym momencie Szczurzy Krol odwrocil sie i zobaczyl go. Do licha, co za niefart! Szczurzy Krol natychmiast polozyl lape na amulecie, chwycil swego towarzysza za reke i tyle go Angro-Majnev widzial. Zaklawszy z rozczarowaniem, wsunal miecz do pochwy. No nic, zajmie sie nimi potem, kiedy skonczy ze sterchem. Och, ten tez tu potrzebny jak drzazga w... bucie! Ilez rzeczy przez niego poszlo dzis nie tak, jak powinno! Ale moze dosc tego rozpamietywania, raczej trzeba rozwazyc, od czego zaczac poszukiwania. Mag przespacerowal sie po pokladzie, omal nie wpadajac do ladowni, z ktorej gwaltownie wysunela sie macka i rownie gwaltownie zniknela wystraszona. W tym momencie niektorzy z gosci juz go rozpoznali, muzyka scichla, muzycy patrzyli na niego, nie wiedzac, co robic, i oczekujac na rozwoj wypadkow. Angro-Majnev niedbale machnal im reka, zeby grali nadal. Doszedl do wniosku, ze powinien byc teraz w miescie, odebrac meldunek od dewow i zorganizowac poszukiwania stercha, ale nie ruszyl sie z miejsca. Cos zatrzymywalo go na statku. Moze mysl o tych dwoch, co chwile temu zwiali stad przy pomocy transportowego amuletu? Ale co oni maja wspolnego z ta sprawa? Pograzony w glebokich rozmyslaniach Angro-Majnev wrocil na rufe, podszedl do budki telefonicznej i niedbale zdjawszy sluchawke z uchwytu, przylozyl ja do ucha. Przez szmer przebil sie slaby starczy glos: -... i tym sposobem staje sie calkowicie jasne, ze przy pewnym doswiadczeniu i prawidlowo zinterpretowanej naukowej intuicji mozna miec nadzieje na sprzyjajacy wynik, jakim powinna wlasnie byc swiadoma podroz miedzy swiatami... Starczy glos, nagle przeszedl w chrypienie, a potem umilkl. Angro-Majnev poczul, ze cos cieplego kapnelo mu do ucha. Szybko opuscil reke, popatrzyl na sluchawke i wzdrygnal sie. Ze sluchawki cienkim strumyczkiem saczyla sie krew. -Diabli wiedza, co to jest... - mruknal Angro-Majnev i wytarl krew z reki o pole swego wspanialego, haftowanego zlotem kaftana. Ostroznie odwiesiwszy sluchawke na miejsce, wrocil na dziob, gdzie juz odezwal sie flet. Oto dolaczyla do niego gitara, zolw uderzyl w pancerze, zawirowaly w tancu pary. A Angro-Majnev stal przy burcie, patrzyl na diuny i usilowal zrozumiec, co sie z nim stalo. Ogarnelo go dziwne uczucie, nie wiadomo gdzie zrodzone, ale wyraziste i trudne do pokonania. Natretna owa mysl powtarzala, ze nie powinien odchodzic z tego statku, poki nie przypomni sobie czegos naprawde waznego. Mlodziutka wiedzmeczka zatrzymala sie przy nim i bezczelnie zaprosila go do tanca. Nawet na nia nie popatrzywszy, Angro-Majnev pokrecil przeczaco glowa, usilujac przypomniec sobie, co tez takiego waznego przegapil. Nie, nic z tego nie wychodzilo. I wtedy Angro-Majnev, nieoczekiwanie dla samego siebie, zrobil krok w kierunku wiedzmeczki. Jego mocne dlonie spoczely na jej kibici. Orkiestra zagrala z nowym ozywieniem. Grala, grala jak nigdy dotad, ta dziwna orkiestra z drugiego swiata, a Angro-Majnev, potezny wladca, ktory w tym momencie winien byl ratowac swoje swiaty, po raz pierwszy od wielu wiekow tanczyl, trzymajac w objeciach bezwstydna, oszalamiajaco piekna wiedzmeczke, i zapomnial o wszystkim. Ale jak mial nie zapomniec: dziewczyna byla sliczna, a muzyka grala tak radosnie! Potem skonczyl sie pierwszy taniec, zaczal sie drugi, a potem i trzeci... Niebo jasnialo. Budzilo sie slonce, ogromna kometa w jego swietle stracila swoj blask, ale byla jeszcze widoczna. Na horyzoncie pojawily sie wieze miasta, a Angro-Majnev ciagle wirowal w tancu, nie mogac sie zatrzymac. I nagle znieruchomial, mocno przycisnawszy szelmutke-wiedzmeczke, zapomniawszy o niej calkowicie, tak samo zreszta jak o reszcie otaczajacego go swiata. Nagle poczul, juz drugi raz tej doby, struge leku sciekajaca mu po plecach, poniewaz zrozumial, co wlasciwie blysnelo w reku zombie, zanim ten zniknal pociagniety przez swego druha, Szczurzego Krola. Nasienie Swietego Drzewa! Do licha, dokad oni sie udali? Czyzby do pierwszego swiata? Czujac, ze ogarnia go juz prawdziwa trwoga, Angro-Majnev pojal, ze moze juz sie spoznil. Odepchnawszy od siebie wiedzmeczke, wzbil sie w powietrze z pokladu "Latajacego Holendra", ktory wlasnie zaczal przybijac do podziurawionego przez korniki, przekrzywionego molo, i rzucil sie do pierwszego swiata. Dokladnie pol godziny pozniej oddzial dewow natknal sie na jednego ze swych kolegow, ktory z poderznietym gardlem lezal w waskiej uliczce. Nie znaleziono przy nim amuletu transportowego. * * * -No to teraz wpadlismy na calego - posepnie powiedzial Szczurzy Krol i przejechal lapami po swoich dlugich bialych wasach. Potem usiadl tak, jak zazwyczaj siadaja psy. Jego dlugi, bezwlosy ogon dotknal nogi Eryka.Siedzieli na szczycie niewielkiego, porosnietego lasem wzgorza. Z lewej widac bylo niekonczace sie morze takich samych wzgorz, z prawej, zupelnie blisko, falujacy krajobraz konczyl sie. Tam byl kres pierwszego swiata. -A ja zapomnialem na statku kapelusza - poskarzyl sie Eryk. W myslach ciagle jeszcze byl na "Latajacym Holendrze". -A tak w ogole, to dlaczego skoczylismy tutaj? Moglismy jeszcze potanczyc, w koncu to bylo bardzo przyjemne. -Przyjemne? - zapytal zdziwiony Szczurzy Krol. - Czys ty nic nie widzial? -Nie, a bo co? -Nie widziales Angro-Majneva? -Masz na mysli tego w takim wspanialym ubraniu? Z mieczem w reku? Wiec to byl Angro-Majnev? Ten Angro-Majnev? -O Panie, pewnie, ze tak. A on nas zauwazyl. Dobrze, ze zdazylem skoczyc tutaj, bo byloby z nami zle. -Nie przesadzaj, co on nam moze zrobic? Ciebie nie ruszy. Kto chcialby wdawac sie w walke ze szczurami? A co do mnie, to przeciez nie zrobi mnie bardziej martwym, niz jestem. Nie, nie sadze, zeby chcial nas jakos skrzywdzic. -Jakos? Moze nam zrobic, co zechce, a nie cos - oswiadczyl Szczurzy Krol i klepnal Eryka w kieszen, gdzie spoczywala przekazana przez "swierszcza" kulka. - Teraz sobie przypomnialem, co to jest. Nasienie Swietego Drzewa. Wlasciwie na wlasne oczy nigdy go przedtem nie widzialem, opowiadano mi tylko o nim. Ale nie ma watpliwosci, ze to jest to. A teraz Angro-Majnev kierowal sie dokladnie do nas, wiem to. -A co to jest, to nasienie Swietego Drzewa? - zapytal Eryk. -No tak, skad masz wiedziec? Rozumiesz, to jest taka rzecz, ktora mozna przylozyc do Czarnej Sciany i ta runie. Wtedy do pierwszego swiata wplynie chaos, zatopi go i ruszy dalej, do kolejnych swiatow, wzdluz lancucha. Rozumiesz? Taka to rzecz. Angro-Majnev w tej chwili zrobi wszystko, zeby tylko je przejac. W zasadzie to powinien byl ruszyc zaraz za nami, wykorzystujac jako punkt orientacyjny moj amulet. A wtedy po prostu starlby nas na proszek za samo posiadanie tej rzeczy. Dlaczego wiec nie skoczyl za nami od razu...? Hej, a moze uda sie to jakos wykorzystac?! Zdjawszy z szyi amulet transportowy, Szczurzy Krol powiesil go na galezi najblizszego drzewa. Przywolawszy Eryka machnieciem lapy, rzucil sie do ucieczki. Zombie ruszyl za nim. W biegu Szczurzy Krol wyjasnial: -Musimy przedostac sie mozliwie szybko do Czarnej Sciany. To, ze po skoku znalezlismy sie tak blisko niej, nie jest przypadkiem. Pewnie to nasza jedyna szansa na ratunek. Do diabla, mielismy pecha. Wpakowalismy sie w taka kabale, ze jesli uda sie wyjsc z tego calo, to postawie Bogu swieczke. -A dlaczego nie poczekamy na Angro-Majneva i nie oddamy mu tego nasienia, wyjasniajac, jak weszlismy w jego posiadanie? -Myslisz, ze nam uwierzy? A nawet jesli uwierzy, to i tak za to, ze bez pozwolenia bylismy w trzecim swiecie, musi nas ukarac. I jeszcze to nasienie. Nie, jedyny nasz ratunek to dotarcie do Czarnej Sciany przed nim. -A nie ma innego sposobu? -Zadnego. Co prawda moglibysmy skakac po swiatach, ale, uwierz mi, to byloby glupie. Nie, jedyna szansa wykaraskania sie to dotrzec do Czarnej Sciany przed Angro-Majnevem. Ale historia nam sie przydarzyla, niech mnie poszarpia i podepcza! -Czy ty moze chcesz rozwalic Czarna Sciane? -Oczywiscie, ze nie! - obruszyl sie zdyszany Szczurzy Krol. - Musialbym byc szalony, zeby tego chciec. Ale bedziemy musieli troche poblefowac. Powiemy, ze jesli nas nie puszcza calo, to zniszczymy Czarna Sciane. Wtedy Angro-Majnev bedzie musial spelnic nasze zadania. Wszystkie! -Moze wyrzucmy po prostu to nasienie? -Nawet jesli to zrobimy, to i tak nie zostawia nas w spokoju, bo za duzo wiemy. A poza tym ten "swierszcz", sterch, tez ugania sie za nasieniem jak szalony. Jestem pewien, ze wali po naszych sladach. Cale szczescie, ze od razu bryknelismy na "Latajacego Holendra", bo sterch dawno juz popodrzynalby nam gardla. Jesli zas wyrzucimy to nasionko, to sterch moze dotrzec do niego przed Angro-Majnevem i wtedy rozwali Czarna Sciane, nie mrugnawszy nawet okiem. Bo wlasnie po to niosl tu to nasienie. -Zglupial? -Nie, tak mu kaze religia. Dla niego smierc wszystkich swiatow jest szczesciem. Zreszta niewazne. Najwazniejsze to dobiec. Wiec dodaj gazu. -To ty dodaj gazu - usmiechnal sie Eryk, zerknawszy na sapiacego Szczurzego Krola. W tym momencie z trzaskiem i lomotem przedzierali sie przez maliniak. Biegnac zakosami miedzy drzewami, przemkneli obok czlowieka w ubraniu ze skor, ktory odprowadzil ich zdziwionym spojrzeniem. W biegu Eryk zdazyl zauwazyc, ze czlowiek ten przywiazywal do dziwnej wedki ostry haczyk, jakby ze srebra. Po godzinie Szczurzy Krol zaczal blagac o litosc, wiec przystaneli na piec minut, zeby zlapal oddech. W czasie krotkiego odpoczynku Eryk stal oparty o brzozke i myslal o tym, ze tak naprawde nie warto nigdzie uciekac. Co dobrego jest w takim dziwnym pseudozyciu, jakie prowadzi? Moze jest zupelnie niepotrzebne? Moze juz nic nie jest potrzebne? Przeciez jest jakis sens w slowach "spoczywaj w pokoju"? I nie powinno sie wskrzeszac tych, co umarli. A jesli to, co sie dzieje z nim i z innymi, nie jest czyjas okrutna drwina, a zwyczajnym zbiegiem okolicznosci, to - byc moze - lepiej takie istoty usunac? Nie bedzie to trudne - przebiec jeszcze troche i cisnac kulka w Czarna Sciane. A potem juz nic nie bedzie. I tego swiata nie bedzie, i strasznego chlodu, ktory znowu od tylu glowy rozplywa sie po calym ciele, przynoszac ze soba zapomniane dzwieki i widoki dziwnych, obcych twarzy, nieznane miasta i cos drobnego, padajacego z nieba. Czy to sie nie nazywalo snieg? Chociaz skad moze miec pewnosc? -Idziemy. - Szczurzy Krol poderwal sie znowu. - To juz niedaleko. -Idziemy. - Eryk obojetnie wzruszyl ramionami. I w tym momencie dziesiec krokow przed nimi pojawil sie sterch. Na jego szyi wisial transportowy amulet. -Uciekaj! - krzyknal Szczurzy Krol do Eryka i ustawil sie miedzy nim a sterchem, groznie wyszczerzywszy swoje dlugie, zakrzywione zeby. Sterch w mgnieniu oka ocenil sytuacje i wyciagnawszy z lap krzywe ostrza, zaczal skradac sie do Szczurzego Krola. -Uciekaj! - jeszcze raz krzyknal Szczurzy Krol. - Musisz sie dostac do Czarnej Sciany. Tam wymyslisz, co zrobic. I pamietaj, jesli do Czarnej Sciany jako pierwszy dotrze Angro-Majnev - blefuj z calych sil. Niech koniecznie da slowo... Teraz musisz dotrzec do Czarnej Sciany za wszelka cene. A ja tego gada naucze rozumu! Nie stoj, uciekaj! Eryk zerwal sie do dalszego biegu. Obejrzawszy sie, zobaczyl, ze sterch i Szczurzy Krol z wsciekloscia rzucili sie na siebie. * * * Eryk siedzial na skraju lacznika. Po prawej, w odleglosci zaledwie pol metra, mial Czarna Sciane, po lewej - krawedz lacznika, za ktora otwierala sie otchlan. Laczyly sie za jego plecami, tak wiec wygladal jak dzieciak, ktory nabroil i siedzi teraz w kacie za kare. Wystarczylo wyciagnac prawa reke, by dotknac Czarnej Sciany. Wystarczylo pochylic sie w lewo - i moglby cisnac nasienie za krawedz swiata, skad nie udaloby sie go wydobyc nikomu. Nasienie lezalo na jego kolanach. Czarna Sciana poruszala sie lekko, jakby probowala przysunac sie blizej, ale Eryk byl czujny. Siedzial i usilowal zgadnac, kto zwyciezyl: Szczurzy Krol czy sterch? Mimochodem pomyslal, ze swiaty lancucha, jak sie okazalo, byly plaskie. Ciekawe, co sie znajduje z drugiej strony, od spodu? Zreszta teraz najciekawsze bylo co innego - to, co sie za chwile wydarzy, a takze los Szczurzego Krola. Moze sterch zwyciezyl? Nie, nie istniala tak beznadziejna sytuacja, zeby Szczurzy Krol nie mogl sie z niej wykaraskac! Jeszcze raz sprawdziwszy swa pozycje, Eryk uznal, ze jest naprawde idealna. Nikt nie moglby go zaskoczyc i zblizyc sie niezauwazony, poniewaz przestrzen od miejsca, gdzie siedzial, do znajdujacej sie jakies piecdziesiat metrow dalej bramy z wylamanymi skrzydlami byla calkowicie pusta. Tak, tu mozna trzymac w szachu kazdego, kto sie tylko pojawi. Stercha zastraszy tym, ze wrzuci nasienie za krawedz swiata, Angro-Majneva - ze uderzy nim w Czarna Sciane. W deche! Ale jak sie skonczyl pojedynek Szczurzego Krola i stercha? Do pelni szczescia brakowalo mu tylko jednej paleczki flew. A dlaczego nie? Niespodziewanie dla samego siebie znalazl w kieszeni cala paleczke i zapalil ja. Od razu caly chlod wzbierajacy w czubku glowy zaczal ustepowac. Eryk poczul sie calkiem znosnie, o tyle, o ile bylo to mozliwe w sytuacji zombie. Ech, zeby tylko nic zlego nie stalo sie Szczurzemu Krolowi! "A co bedzie, jak nikt nie przyjdzie? Moze sterch i Angro-Majnev zrozumieli, ze zamierzam ich szantazowac? Przeciez bede wtedy musial siedziec tu wiecznie. Chociaz to akurat nie jest takie straszne, moge siedziec, ile chce" - beznamietnie pomyslal Eryk i zaciagnal sie dymem. "W koncu moze dlatego Szczurzy Krol chcial, zebym to wlasnie ja dotarl do Czarnej Sciany. Bo ja moge tu siedziec chocby i sto lat. Ani mi glod niestraszny, ani pragnienie. Moze tylko brak paleczek flew... Ale bez nich tez ostatecznie mozna sie obejsc". Zielony dym ulatywal w gore, a on ciagle siedzial i siedzial, wpatrujac sie w przegnila, rozwalona brame, ktora konczyl sie lacznik, w widniejace za nia drzewa, po ktorych ganialy sie wiewiorki. Zerknal za krawedz swiata i zakrecilo mu sie w glowie. Nie bylo tam widac nic sensownego poza ginacymi w nieskonczonosci kamiennymi scianami i gestniejacym w glebinie mroku. Ciekawe, co sie kryje po drugiej stronie tego swiata? Moze identyczny swiat, kropka w kropke taki sam, i teraz po drugiej stronie jakis Eryk rowniez wpatruje sie w to, co mu sie wydaje otchlania bez dna? Jakis zwierzak biegl w jego kierunku. Wyprostowawszy sie, usilowal rozpoznac te istote. Przypominala szczura. Tak, to naprawde byl szczur! Teraz powaznie zaniepokoil sie o los Szczurzego Krola. Moze to jego wyslannik? To by znaczylo, ze cos mu sie stalo. Szczur tymczasem rzucil sie blyskawicznie do Eryka, wdrapal mu sie na kolano, a potem obejrzal sie i pisnal. Natychmiast zza bramy pojawil sie strumyczek innych szczurow. Bylo ich sporo, pewnie ze sto. Eryk z zaciekawieniem patrzyl, jak kotlowaly sie o kilka krokow od niego. Ten, ktory siedzial na jego kolanie, zeskoczyl i przylaczyl sie do swych towarzyszy. Potem nagle w powietrzu zapachnialo ozonem, przez ulamek sekundy widac bylo, jak jakas nieznana sila sprasowuje wszystkie szczury, formujac z nich elastyczna kule, jakby byly namagnesowane. Blysnelo swiatlo i oto przed Erykiem siedzial Szczurzy Krol, calkiem z siebie zadowolony. -A! - powiedzial Eryk. - Jak ty to robisz? -Drobiazg - odpowiedzial Szczurzy Krol. - Znacznie gorsza byla walka ze sterchem. To jest zaraza, musze powiedziec. Teraz rozumiem, jakim cudem mogl tak kiwac wszystkich dewow. Kawal drania. -No to jak go pokonales? -Akurat, pokonales! Ledwo skore na grzbiecie ocalilem. On teraz w krzakach siedzi. Ale tu, scierwo, nie przyjdzie! Madrala! Wie, ze mamy tu idealna pozycje, jak nic mozemy mu zrobic kolo piora. Rozejrzawszy sie, Szczurzy Krol z zadowoleniem prychnal i zaczal wylizywac plytka rane na boku. -A jesli jednak sie zdecyduje? - zapytal Eryk. Chwyciwszy nasienie w lewa reke, pomachal nim nad skrajem otchlani. Czujac, ze nasienie nieco sie od niej oddalilo, Czarna Sciana cicho zaryczala. -Raczej watpie - powiedzial Szczurzy Krol, z zainteresowaniem wsluchujac sie w ten odglos. W tym momencie zza drzew wyszedl Angro-Majnev i skierowal sie do nich. Szedl wolnym krokiem, nie spieszac sie, z powazna mina, jakby uczestniczyl w palacowej audiencji. Zobaczywszy go, Eryk natychmiast przelozyl nasienie z lewej reki do prawej. Teraz, zeby dotknac nim sciany, wystarczylo lekko poruszyc reka. Czarna Sciana zamruczala jak zadowolony kot. -Jasne - powiedzial Angro-Majnev, zatrzymujac sie o dziesiec krokow od nich. - Jak sadze, wystarczy, bym zrobil krok i... -Na pewno - potwierdzil Eryk. -A co ci to da? - zapytal Angro-Majnev. -Da! Da i niet, haben sie otwiet! - nagle wtracil sie Szczurzy Krol. -Co ci? - cicho zapytal Eryk. -Nic. Po prostu im bardziej niezrozumiale przemawiasz, tym bardziej cie szanuja - nastroszywszy wasy, z powaga oznajmil Szczurzy Krol. -Wyjasnij mi cos jednak - spokojnie ciagnal Angro-Majnev. - Dobrze, zniszczysz te sciane, a co dalej? Przeciez zginiesz razem z nia. -Husaria ma to w nosie - oswiadczyl Szczurzy Krol, dumnie wypiawszy piers, i dla podkreslenia wagi slow skrzyzowal na niej lapy. -Przestan - szepnal do niego Eryk i glosno powiedzial do Angro-Majneva: - Nie mamy nic do stracenia. Tak czy siak, to nie jest zycie. -Oczywiscie, ze nie zycie - usmiechnal sie Angro-Majnev. - Co to za zycie, skoro tak naprawde nie zyjesz. -No, no! - poderwal sie nagle Szczurzy Krol. - Ty mojego przyjaciela nie ruszaj, bo bedziesz mial do czynienia osobiscie ze mna! Obdarzywszy go pogardliwym spojrzeniem, Angro-Majnev powiedzial, zwracajac sie do Eryka: -Czego wiec tak naprawde chcesz, martwy czlowieku? -Jestesmy razem, ja i Szczurzy Krol - poprawil go Eryk urazony okazywanym jego przyjacielowi lekcewazeniem. - O, mamy wielkie zadania. -A jesli ich nie spelnie? -Oddamy nasienie Czarnej Scianie. -Oddajcie. Jestem przekonany, ze blefujecie. -My?! Blefujemy?! - zakrzyknal Szczurzy Krol cienkim glosem. - No to patrz! Wyrwal z reki Eryka nasienie Swietego Drzewa i zamachnawszy sie, juz mial uderzyc nim w Czarna Sciane, ale w tym momencie Angro-Majnev szybko powiedzial: -Wystarczy, wierze wam. Wyraznie pobladl. Teraz przed nimi nie stal juz grozny wladca dwudziestu pieciu swiatow, a zmeczony, podstarzaly, wystraszony czlowiek. -Dobrze - powiedzial i otarl pot z czola. - Jestescie gora. Slucham, jakie warunki? -No, tak juz lepiej - usmiechnawszy sie zwyciesko, oswiadczyl Szczurzy Krol i oddal nasienie Erykowi. - Chcemy duzo... duzo... -Ale czego? -Duzo... -Przede wszystkim zadamy gwarancji, ze wszystkie obietnice zostana spelnione -zupelnie nieoczekiwanie dla samego siebie powiedzial Eryk. Szczurzy Krol popatrzyl na niego z szacunkiem i odwrociwszy sie do Angro-Majneva, energicznie pokiwal glowa. -Tak, zadamy gwarancji. I nawet nie probuj powiedziec chocby jednego, najkrotszego nawet zaklecia. -Alez dawno juz uzylbym magii. Niestety, w tym miejscu nie dziala. Obok Czarnej Sciany magia nie ma mocy. Nawet po to, zeby skoczyc do innego swiata, musze odejsc na jakies piecset krokow. -Ale i tak nawet nie probuj - groznie podkreslil Szczurzy Krol. -Dobrze, nie bede - pokornie zgodzil sie Angro-Majnev. Potem pochylil sie, zerwal zdzblo trawy i prychnawszy, wlozyl je do ust. Zaczal zuc. - Wiec czego chcecie? -Musimy sie zastanowic - zakomunikowal Eryk. -Poczekam - zgodzil sie Angro-Majnev. Nastala cisza. Zauwazywszy, jak obok bramy poruszylo sie cos szarego, Eryk popatrzyl w tamta strone. Goraczkowo zastanawial sie, czego wlasciwie moga zazadac. To nieprawdopodobne, udalo im sie chwycic za gardlo samego Angro-Majneva! Niemozliwe! Ale teraz to nie takie wazne. Najwazniejsze - czego zazadac? Zadziwiajaca sprawa, ale Eryk nagle zrozumial, ze tak naprawde to niczego mu nie trzeba. Chyba ze darowania tych skokow po swiatach, nasienia i szantazu? Otworzyl usta, by to wlasnie powiedziec, ale nagle znieruchomial, uswiadomiwszy sobie, o co ma poprosic, i az jeknal w myslach, poniewaz bylo to nieprawdopodobne, wlasciwie niewykonalne, ale mimo wszystko... -Popros go, by kazal zostawic nas w spokoju, jak rowniez niech dadza nam po jednym transportowym amulecie i pozwola na podroze, dokad chcemy - podpowiedzial Szczurzy Krol. -I to wszystko? -Wszystko - oswiadczyl Szczurzy Krol. - Mnie nic wiecej nie trzeba. Czy nie rozumiesz, ze cala reszte zdobedziemy sobie wtedy bez trudu sami? Wszystko, czego tylko zechcemy. -Dobrze - powiedzial Eryk i odkaszlnal, zeby sciagnac na siebie uwage Angro-Majneva, ktory stal w tym momencie tylem do nich i czujnie nasluchiwal. -Wydawalo mi sie - mruknal tamten i odwrocil sie do Eryka. - Slucham cie, zuchwaly martwy czlowieku. -Dobrze, oto nasze warunki. - Eryk staral sie mowic spokojnie i beznamietnie. - Chce, by Szczurzy Krol zostal przeniesiony do swojego trzeciego swiata, by wreczono mu transportowy amulet i pozwolono podrozowac, gdzie zechce, i zeby nikt go nie przesladowal. -Przyjete - skinal glowa Angro-Majnev. - Dla mnie to pestka. Ale co do twoich zadan, moj mlody przyjacielu? -A ja... - Eryk stracil na chwile kontenans, ale zebrawszy wszystkie sily, wypalil nagle: - Procz tego chce, by to samo zostalo uczynione ze mna, i na dodatek... i na dodatek chce znowu byc zywy. Powiedziawszy to, zamarl, usilujac odgadnac reakcje Angro-Majneva. Szczurzy Krol patrzyl na Eryka z otwartym pyskiem. Angro-Majnev usmiechnal sie. -Nie, to niemozliwe. W tym swiecie nie mozesz byc zywym czlowiekiem. W tym swiecie mozesz byc tylko zombie. -Rozumiem. - Eryk opuscil glowe. - To znaczy, ze jestem skazany na wieczny zywot w takiej postaci, jaka mam teraz? -Tak - powiedzial Angro-Majnev i rozlozyl rece. - Niestety! -Nie przejmuj sie. - Szczurzy Krol klepnal Eryka w lopatke. - Majac transportowe amulety, bedziemy mogli wedrowac po calym lancuchu w te i z powrotem. Wszystko bedzie dobrze. -Tak, bedzie dobrze - machinalnie odparl Eryk i nagle poderwal glowe. - Czy dobrze slyszalem: "w tym swiecie"? Angro-Majnev skinal glowa. -Czy to znaczy, ze w moim swiecie moge znowu byc zywy? -Oczywiscie - powiedzial Angro-Majnev. - Twoj ojczysty swiat... Moge cie tam przeniesc, i nawet w ten rok, kiedy umarles. Tam mozesz byc zywy. -Co??? - zapytal Eryk. Wydawalo mu sie, ze jego serce uderzylo jeden raz. -Ale musze cie uprzedzic, ze swiat, do ktorego wrocisz, jest okrutny i mozesz tam znowu zginac. -Cos ty, stary? - zapytal zdziwiony Szczurzy Krol. - Chcesz zamienic caly lancuch, wszystkie te swiaty na ten, z ktorego tu przybyles? Rozmawialem kiedys z innym zombie, posluchaj, przeciez tam to jest prawdziwe zadupie! -Tak, ale ja tam musze. -Ach, masz na uwadze te kobiete - obrazil sie Szczurzy Krol. - Chcesz zamienic prawdziwego przyjaciela na jakas samiczke? -Wybacz - cicho powiedzial Eryk. - Musze odejsc. Ona na mnie czeka. -No i tacy sa wlasnie ludzie! - zawolal jego druh z gorycza. - Wystarczy, by jakas sympatyczna samiczka skinela lapka, a oni... Zamilkl nagle, zobaczywszy wyraz twarzy Eryka. Dotknal lapa jego reki. -Dobra, rozumiem, czego potrzebujesz. Ale jesli kiedys przyjdzie ci do glowy umrzec, to zrob tak, zebys umarl smiercia gwaltowna. Pamietaj, ze w tym swiecie masz przyjaciela. Zreszta co ja tak... Na pewno wrocisz... -Dlaczego tak uwazasz? -Bo cie znam. Taki jak ty na pewno nie umrze w lozku. -Moze bysmy jednak zakonczyli nasze sprawy, co? - ponaglil ich Angro-Majnev. - Musze dopilnowac smokow. Niedlugo zacznie im sie wylinka. No i musimy dojsc do miejsca, gdzie dziala magia. To niedaleko, chodzmy. -Chodzmy. - Eryk, wsunawszy nasienie do kieszeni, podniosl sie z ziemi. -Stop! - krzyknal Szczurzy Krol. - A slowo? Gdzie gwarancja, ze obietnice beda spelnione? -Ach, slowo - usmiechnal sie Angro-Majnev. - Dobrze, daje slowo. Zrozumcie, jestem coraz starszy, zupelnie pamiec wysiada. Zapomnialem o slowie. No, ale teraz jestescie usatysfakcjonowani? -Calkowicie - powaznie stwierdzil Szczurzy Krol. - Tylko przyznaj, ze nie zapomniales o slowie, a chciales nas wyrolowac. -Ach, pokierowalbys dwudziestoma piecioma swiatami! To nie takie... Zreszta moze dosc na ten temat. Idziemy! Angro-Majnev szedl za tymi istotami tak do siebie niepodobnymi i zazdroscil. "Boze moj, przeciez ich jest dwoch i moga sie przyjaznic! A zombie w tym swoim glupim swiecie jeszcze ma kogos, kogo kocha. A ja? Smoki? Ale to nie to samo. Przyjaciela mi trzeba, prawdziwego przyjaciela. Ale z drugiej strony - nie sa tak bogaci jak ja. Ale po co im bogactwo? Nie, cos tu jest nie tak. Musze sie tym zajac". Zdecydowal, ze tak wlasnie zrobi po powrocie do swego palacu - wyruszy na poszukiwanie przyjaciela. Nie, nie tak. Utworzy na swoim dworze stanowisko przyjaciela i niech mu znajda najodpowiedniejszego, najwierniejszego, najbardziej przyjacielskiego z mozliwych. A on, Angro-Majnev, grosza na to nie poskapi. Zeszloroczne liscie szelescily im pod stopami. Maly lesniczak niosacy na plecach worek z jablkami, widzac ich, przestraszyl sie i zanurkowal do najblizszej dziupli. Wiatr ciskal za kolnierz wspanialego kaftana Angro-Majneva kawalki galazek. Pajeczyny co i rusz przyklejaly sie do twarzy i z niemal nieslyszalnym trzaskiem pekaly. Ci dwaj szli z przodu, a zombie sciskal w garsci nasienie. Oni, ci dwaj, nawet nie rozmawiali ze soba. Po prostu szli. Angro-Majnev czul, jakim smutkiem napawa ich mysl o rozstaniu. "Podstawowym kryterium, wedlug ktorego bede wybieral przyjaciela, bedzie jego smutek przy rozstaniu" - zdecydowal w duchu Angro-Majnev i zupelnie juz uspokojony zaczal w myslach odmierzac pole magiczne dokola siebie, usilujac okreslic, czy nie czas juz zajac sie spelnianiem swoich obietnic. "Diabli by to wzieli... Gdyby nie przypomnial sobie o slowie... Nie, to nie glupcy, przypomnieli sobie. Bo musialbym sie z nimi policzyc. Ale skoro dalem slowo... Moze to i lepiej". Po jakichs stu krokach poczul, ze magia juz dziala bez zarzutu, wiec zatrzymal sie. Tamci dwaj rowniez. Zombie podszedl do niego i podal mu nasienie Swietego Drzewa. Czujac radosne bicie serca, Angro-Majnev schowal je do kieszeni. "No i koniec, teraz jak najszybciej trzeba skonczyc z ta sprawa i wracac". Spieszylo mu sie juz do wydania dekretu o przyjacielu. A moze zaprowadzic sobie od razu dwoch czy trzech? I nadac im klasy jak lizusom? Myslac o tym, Angro-Majnev z zawiscia patrzyl, jak zombie wyciagnal reke do Szczurzego Krola. Nawet nie powiedzieli sobie ani slowa, po prostu na sekunde reka martwego czlowieka i lapa Szczurzego Krola zlaczyly sie. Potem zombie odwrocil sie do Angro-Majneva, mamroczacego juz zaklecie. To bylo dlugie zaklecie, ale Angro-Majnev rzetelnie wyglosil je do konca, potem wykonal dlonmi zamykajace passe i zombie zniknal, wyruszywszy do swego ojczystego swiata. Teraz kolej na Szczurzego Krola. Wyglosiwszy zaklecie, Angro-Majnev stworzyl transportowy amulet. Podajac go Szczurzemu Krolowi, powiedzial: -Masz, nos sobie na zdrowie. Mysle, ze teraz juz nie potrzebujesz mojej magii, zeby wrocic do swojego swiata? -Nie, nie potrzebuje. - Szczurzy Krol odkryl w usmiechu dlugie kly. - Odchodze. Zegnaj. Pamietaj o obietnicy. -Sluchaj, a nie chcialbys zajac na moim dworze pewnego stanowiska... - zaczal Angro-Majnev i od razu zamilkl, poniewaz Szczurzy Krol zniknal, nie dosluchawszy go do konca. - Niestety, ten sie pewnie nie zgodzi. Dobra, wroce do palacu, wszystko sobie przemysle i znajde wyjscie. Angro-Majnev oparl sie o najblizsze drzewo, zerwal listek i zaczal go zuc. Wlasciwie powinien juz wracac. Tyle tylko, ze na wyslanie zombie do jego swiata stracil wiele swojej magicznej mocy. Mozna powiedziec, ze niemal cala. A resztke zuzyl na amulet dla Szczurzego Krola. W ogole - sporo dzisiaj zuzyl. W tej chwili na sam powrot przyjdzie mu gromadzic ja dobre pol godziny, co najmniej. Wyjal z kieszeni ziarno Swietego Drzewa i zaczal je ogladac, usilujac zrozumiec, co jest w srodku. Drzewo nie drzewo, w kazdym razie cos do niego podobnego. Nie, koniecznie trzeba bedzie sie zabrac za tych dewow. Tego typu przypadki nie moga wiecej miec miejsca. Az ciarki przechodza, kiedy sie pomysli, ze los siedemdziesieciu swiatow wisial na wlosku. Gdyby sterch sie przedarl - koniec. A wlasnie... I trzeba postawic patrol dewow przy Czarnej Scianie. -Ogladasz sobie? - rozlegl sie za jego plecami przymilny glos. Odwrociwszy sie gwaltownie, Angro-Majnev wsadzil nasiono do kieszeni i chwycil rekojesc miecza. To byl sterch. -Dogadajmy sie, ze obejdziemy sie bez wszystkich tych magicznych sztuczek. W koncu moglem bez trudu podciac ci gardlo. -Dobrze, zadnych magicznych sztuczek jako podzieka za to, ze nie poderznales mi gardla - usmiechnal sie niemal niedostrzegalnie Angro-Majnev. -No to swietnie. - Sterch wysunal z lap ostrza. - Teraz, jak sadze, natychmiast zdecydujemy w uczciwym pojedynku, do ktorego z nas nalezy ow maly przedmiocik. -Zgadzam sie. Angro-Majnev wyciagnal z pochwy miecz, mimochodem myslac, ze dzisiejszy dzien jest naprawde wyjatkowy. Tyle przygod! Zamarli na mgnienie oka przed atakiem. W ostatnim ulamku sekundy przed starciem Angro-Majnev zrozumial, ze bedzie to zapewne najwazniejszy boj w jego zyciu. Walka, ktorej przegrac po prostu mu nie wolno, poniewaz jako wladca dwudziestu pieciu swiatow ma obowiazek byc ich obronca. Dziwny, oszalamiajacy bojowy szal ogarnal go, przepedziwszy z glowy wszelkie mysli oprocz checi zabicia stercha. Haru natarl na niego, ale Angro-Majnev, uchyliwszy sie przed jego lapa uzbrojona w dlugie sierpoksztaltne ostrze, zadal z kolei cios, przed ktorym umknal sterch. Haru chlasnal lapa w miejsce, gdzie dopiero co byl Angro-Majnev. A ten, uskoczywszy o krok, juz szykowal sie do kolejnego uderzenia... * * * Jakis zombie, goly do pasa, tak ze widac bylo wyraznie jego straszliwe rany (wygladaly tak, jakby zostal rozstrzelany z bliskiej odleglosci z wielkokalibrowego karabinu maszynowego), gral na harmonijce ustnej. Malutki, smutny trajkotek wisial mu nad glowa i polglosem ciagnal smetna piesn.Zobaczywszy pojawiajacego sie znikad Szczurzego Krola, zombie wyciagnal kikut dloni i zaczal jeczec: -Dajcie poszkodowanemu na polu walki chocby jedna paleczke flew. O nieskonczenie szczodry panie magiku, wiem, ze dla ciebie to zupelny drobiazg. -Poszedl won - brutalnie zgasil go Szczurzy Krol. - Myslisz, ze nie odrozniam ran postrzalowych od tych, co je sobie sam zrobiles dlutem? Nie odpowiadajac na przeklenstwa, jakimi go obsypal zebrak, Szczurzy Krol pomaszerowal dalej. Dobrze znal ten rejon miasta. Minawszy kilka przecznic, skrecil na przejsciowe podworko i zatrzymal sie obok nierzucajacej sie w oczy nory przy smietniku. Gwizdnal. Z nory natychmiast wysunal sie zaspany pyszczek Munki. -Trzymaj i strzez jak zrenicy oka. Wkrotce mi sie przyda - powiedzial Szczurzy Krol. Zdjawszy z szyi transportowy amulet, polozyl go na ziemi przed szczurzyca. Munka pisnela, chwycila amulet i wciagnela go do norki. -No... - powiedzial usatysfakcjonowany Szczurzy Krol. - Teraz mozna sie przespacerowac. Slonce palilo jak wsciekle. Po wyjsciu na ulice Szczurzy Krol zatrzymal sie i zastanawial chwile. Mozna bylo, oczywiscie, pojsc na targ i troche pokrasc. Mozna bylo doczekac wieczoru i znowu wyruszyc na "Latajacym Holendrze" w rejs. Mozna bylo jeszcze wiele. Ale mu sie nie chcialo. Chcialo mu sie przejsc, po prostu przejsc po miescie. Nie wiadomo dlaczego, ale Szczurzemu Krolowi wydalo sie, ze miasto, ktore porzucil kilka godzin temu, zmienilo sie, stalo sie innym miejscem. Nie domyslal sie, ze w rzeczywistosci zmienil sie on sam, poczuwszy po rozstaniu z Erykiem, ze laczyla ich prawdziwa przyjazn, taka, jaka zdarza sie bardzo rzadko. On, Szczurzy Krol, doswiadczyl takiej tylko raz. Przez cale zycie. Uswiadomiwszy to sobie, pomyslal, ze teraz juz takiej przyjazni nie ma, i zrobilo mu sie smutno. Sprobowal przemyslec, czy to pomoze, jesli zaprzyjazni sie z jakims innym zombie, ale zaraz doszedl do wniosku, ze nic z tego nie bedzie. Inna sprawa, ze po pieciu minutach uspokoil sie, pogodzil z mysla, ze nic juz zrobic nie mozna i trzeba tylko czekac, majac nadzieje, ze ktos tam, w tym swiecie, do ktorego wrocil Eryk, po raz drugi palnie mu w glowe. Wlasciwie czemu nie? Sadzac z tego, co o tamtym swiecie wie, takie rzeczy dzieja sie tam na okraglo. Nie pozostaje nic innego jak czekac, moze nawet niedlugo? Pomyslawszy tak, Szczurzy Krol parsknal z zadowoleniem i poglaskal swoje dlugie biale wasy. Wesolo podspiewujac, ruszyl w kierunku targowiska, w marszu szacujac, ile przyjdzie mu czekac na Eryka. Moze rok... A moze piec lat? Czy wiecej? Znacznie wiecej? -Do licha, ci ludzie sa tacy zywotni - mruknal i pomyslal, ze moze nie zobaczyc Eryka juz nigdy w zyciu. No tak, moze pozyc sobie ze dwadziescia, trzydziesci lat w swoim swiecie i spokojnie zejsc ze starosci. To by bylo bardzo kiepsko. Czujac, ze znowu ogarnia go smutek, Szczurzy Krol wlokl sie na targowisko i nawet nie probowal gwizdnac portmonetki gapiowatemu przechodniowi. * * * Eryk szedl przez zamiec walaca mu w twarz mokrym sniegiem. Poprzez wycie wiatru dal sie slyszec i zaraz umilkl halas przejezdzajacego obok samochodu. A on wciaz szedl i szedl, poki nie natknal sie na jakis dom.W glowie poczul zar, jakby ktos polal mu ja wrzatkiem. Potem to minelo, obmacal glowe i przekonal sie, ze jest cala - zadnych sladow po pocisku. Nie wyczuwal nawet blizny. Jakis czlowiek zderzyl sie z nim, zaklal polglosem i podreptal dalej. Nagle Eryk odkryl, ze ma zupelnie inne ubranie. Mial na sobie cieply szynel, na nogach wysokie buty, i tylko glowe mial gola. Zreszta jakie to teraz mialo dla niego znaczenie? Chociazby dlatego, ze czul, jak najpierw nierowno, a potem juz rytmicznie zaczelo bic jego serce. Uswiadomiwszy to sobie, wzial nerwowo gleboki wdech i niemal od razu zachlysnal sie mokrym sniegiem. Spluwajac, poczul nagle, ze jest to bardzo przyjemna czynnosc. Parl przez zamiec, nawet nie zdajac sobie sprawy, dokad idzie - nie mialo to dla niego znaczenia. O wiele wazniejsze bylo to, ze marzly mu rece, bo to oznaczalo, ze jest zywy, a pod jego skora krazy zwykla krew. To bylo wspaniale! I marzly mu uszy. Przypomnial sobie, co nalezy w takim wypadku zrobic, zaczal je energicznie rozcierac i rozesmial sie. -Idiota - powiedzial jakis czlowiek, wynurzajac sie znienacka z zamieci i rownie gwaltownie ginac w niej bez sladu. A Eryk nie mogl sie powstrzymac. Smial sie. Nie przypomnial sobie jeszcze, kim jest i ile ma lat, ale wiedzial, ze to tylko kwestia czasu, ze wkrotce sobie przypomni. No bo wszystkie te dane byly w jego glowie, tylko jeszcze sie nie ujawnily. Ale sa i nigdzie zniknac nie moga. Moze za minute, moze za piec wszystko sobie przypomni - kim jest, jak sie nazywa, ile ma lat, czym sie wlasciwie zajmowal w tym zyciu i najwazniejsze - kim jest ta kobieta, o ktorej marzyl tam, w tym drugim swiecie? Kim jest dla niego? Gdzie mieszka? Jak ja znalezc? To byly najwazniejsze pytania, a Eryk wierzyl, ze przypomni sobie odpowiedzi. Usilowal odczytac napis, nie wiadomo po co umieszczony na murze budynku, obok ktorego sie znalazl. Napis glosil: "Ulica Dyktatury Proletariatu". Przeczytawszy napis, Eryk przez kilka minut zastanawial sie, co to oznacza, ale zaraz o tym zapomnial, poniewaz nieoczekiwanie poczul, ze za sekunde przypomni sobie wszystko... Jelena Chajeckajaurodzona w 1963 roku. Jest autorka utworow fantastycznych i historycznych. Ukonczyla studia na wydziale dziennikarskim Uniwersytetu w Leningradzie. W dziedzinie fantastyki debiutowala powiescia utrzymana w konwencji fantasy, Miecz i raduga, opublikowana w 1993 roku pod narzuconym przez wydawce pseudonimem Madelain Simons. Powiesc zostala uznana za wydarzenie i dala nawet impuls do powstania ruchu fanowskiego. W 1996 roku Chajeckaja, juz pod wlasnym nazwiskiem, opublikowala powiesc Zawojewatieli, a w 1997 cykl nowel Mrakobies (Mroczny Bies), ktory otrzymal nagrode "Bronzowaja Ulitka" za najlepszy utwor fantastyczny w kategorii "srednia forma". W tym samym roku na polkach ksiegarskich pojawila sie powiesc Wawilonskije chroniki. Chajeckaja ma w zanadrzu jeszcze kilka niepublikowanych powiesci historycznych i historyczno-fantastycznych, napisanych samodzielnie oraz w duecie z Wiktorem Bienkowskim. Mieszka w Sankt Petersburgu. Jelena ChajeckajaMroczny Bies Przeklad Ewa i Eugeniusz Debscy Stworca wie, dokad plynie oblok. Oblok - po prostu plynie. Pierce Anthony, "Makroskop" I. Sfora Zaginionych Umarli z EisenbachZelazny Strumien, Eisenbach - tak nazywalo sie miasteczko. Moze z dziesiec domow pokrytych czerwonymi dachowkami, a w sumie cztery dziesiatki budynkow pod niepewna oslona niskiego muru i plytkiej fosy; ludzka osada przyczepiona do zbocza gory pokrytej winnica. Gesta zielen winorosli wznosila sie jeszcze wyzej i wyzej, do samego nieba, z ktorego saczyl sie pierwszy jesienny deszcz. Pozostaly po tym miasteczku tylko dymiace ruiny. Watle biale pasma dymu beda sie wzbijaly znad zrujnowanych domostw w siapiace niebo jeszcze przez kilka dni - dlugo uchodzi zycie ze starych miasteczek podobnych do tego. Hieronimus minal cudem ocalala miejska brame (widocznie szturm odbyl sie z innej strony). Przebijajac sie przez zgliszcza, przemierzyl to, co jeszcze niedawno bylo glowna ulica miasteczka. Na miejscu ratusza znalazl wielka piramide gruzu, bezsensownie zwienczona rozbitym zegarem. Przez caly czas czujnie nadstawial uszu, wsluchiwal sie w ruiny, wiedzac, ze kazda przeciez rzez pozostawia po sobie zywych. Ale tu, jak sie wydawalo, ocalalych nie bylo. Moze zdazyli uciec. Nie odwazyl sie napic wody ze studni - kto wie czy najezdzcy nie powrzucali do niej trupow. Mial nadzieje, ze tu odpocznie, wypyta o droge do klasztoru znajdujacego sie gdzies nieopodal, o pietnascie mil od Breusach. Teraz mogl zapomniec o tym planie. Eisenbach juz nie istnialo, niepotrzebni sa sobie - czlowiek i miasto. Hieronimus wyszedl z miasta i usiadl na wilgotnej trawie plecami do wylomu w murze. Popatrzyl na gory pnace sie ku niebu - dobrze by bylo tak sobie isc i isc, az tracilby czlowiek nosem kosciste kolana swietego Piotra! Metodycznymi ruchami rozlozyl na kolanach plocienny woreczek, wyjal kromke chleba i cwierc gomolki sera, odpial od pasa manierke. W tym miejscu won spalenizny mniej doskwierala. W powietrzu wisial mocny zapach swiezo skopanej ziemi, jakby w poblizu trudzil sie gorliwy ogrodnik. Przypatrzywszy sie okolicy, Hieronimus odkryl w fosie u podnoza wiezy strazniczej jasniejszy kawalek gruntu i niedbale porozrzucane kawalki darni. Dobrze wiedzial, co oznacza taka swiezo skopana ziemia. Bez pospiechu przekasil, wypil z manierki kilka lykow czerwonego wina wymieszanego ze zrodlana woda, starannie schowal do woreczka resztki posilku. I dopiero wtedy ruszyl w strone wiezy. Ci, co pogrzebali we wspolnej mogile pomordowanych mieszkancow Eisenbach, pracowali niedbale, obojetnie - po prostu zrzucili ziemie i darn na cisniete bezladnie trupy. Hieronimus zatrzymal sie nad mogila, zeby sie pomodlic, lecz nagle zamarl w pol slowa. Z mogily wyraznie dobiegaly czyjes glosy. Nie, nie pomylil sie. Mogila nie byla spokojna. Dochodzilo z niej ledwo slyszalne mamrotanie, westchnienia, pochlipywanie. Potem lamiacy sie mlodzienczy glos zagluszyl pozostale. Hieronimus niemal jak na jawie widzial czlowieka obdarzonego takim glosem: bardzo mlodego, hardego, a jednoczesnie - co dziwne - zmieszanego. Mlodzieniec mowil po lacinie, zajakujac sie niemal co slowo. -I zesle na niego zaraze i krew na jego ulice... - wyglosil, spazmatycznie odetchnal, przelknal i kontynuowal: -... a zabici beda upadac w jego srodku pod razami miecza podniesionego na niego zewszad... 1 -I poznaja, ze jestem Jahwe - dokonczyl Hieronimus, kiedy mlodzieniec zamilkl, jakby stracil glos. Hieronimus opadl na kolana, zblizyl twarz do swiezo przekopanej ziemi przykrywajacej mogile. -Hej? - zawolal cicho. - Zakopali was zywcem, ludzie? Cisza. -Pomoge wam, ale i wy musicie sobie pomoc - odezwal sie powtornie Hieronimus. - Wielu was jest w tej mogile zywych? Glosy zamarly. Potem mlodzieniec uznany, jak sie wydawalo, w tym gronie za przywodce odezwal sie: -Ani jednego. Wszyscy jestesmy martwi. -Skad wiec przemawiasz do mnie? -Z otchlani - padla cicha odpowiedz. - Gdzie robak ich nie umiera i ogien nie gasnie.2 -Jestes kaplanem, synu moj? Ksiega Ezechiela Ewangelia sw. Marka -Bylem kapelanem - powiedzial mlodzian. -Kim sa pozostali? Glosy z mogily zaczely mowic - pospiesznie, goraczkowo, przerywajac sobie wzajemnie: -Bylismy mieszkancami tego miasta. -Tak, jestesmy z Eisenbach, z Zelaznego Strumienia, panie. -Hrabia Eitelfritz oddal nas na laske swoich rzezimieszkow, bo inaczej nie mialby czym zaplacic zolnierzom, ktorzy walczyli pod jego przewodem pod Breusgau. "Wszystko, co zdobedziecie w Eisenbach, nalezy do was" - tak im powiedzial. -Ale i tak polozylismy pieciu takich odwaznych z oddzialu, zanim zdobyli swoje nalezne pieniadze - mrukliwie rzucil ochryply meski glos, a zaraz potem rozjazgotaly sie kobiety: -Zabojcy! Potwory! Badzcie przekleci! -Sadz nas teraz wedle czynow naszych - powiedzial ten sam ochryply glos. Hieronimus pokiwal glowa. -Niech sadzi was ten, ktory jest nade mna - powiedzial. -Wszystkich nas, nie przebierajac, wrzucili do jednej mogily - poskarzyla sie ktoras z kobiet. -Ani jednej modlitwy nikt nie odmowil nad nami - dodala druga. -Wszyscy trafimy do piekla - podsumowala trzecia. - A przeciez co niedziele chodzilam do kosciola. A tu wszystko okazalo sie bez sensu przez tych przekletych landsknechtow. -Bo ich kapelan tez zostal zabity. -Rzucil sie do grabiezy, a ja palnalem mu prosto w pysk z pistoletow - pochwalil sie niski meski glos. - Bylem piekarzem, ale potrafilem sie postawic. Powiedz, panie, czy jestem teraz przeklety jak wszyscy zabojcy? -Zal za grzechy zabija grzech - odparl Hieronimus. - Spowiedz wynosi go z domu, a rozgrzeszenie grzebie. Piekarz westchnal glosno. -Oni wrzucili swojego kapelana do fosy razem z jego Biblia, oplatkami i krucyfiksem. -Kapelan najemnikow byl takim samym przekletym przez Boga heretykiem jak oni sami - powiedziala stanowczo ta kobieta, ktora co niedziele chodzila do kosciola. Hieronimus usiadl wygodniej na miekkiej ziemi, pochylil na bok glowe. Slonce stalo juz wysoko nad horyzontem. Dzien byl szary, chmury obiecywaly niedlugo deszcz. -Chce rozmawiac z kapelanem - powiedzial w koncu Hieronimus. Mlodzieniec powiedzial ze skrucha: -Jestem niegodnym pasterzem. -Robisz teraz dla swoich owieczek wszystko, co w twojej mocy - sprzeciwil sie Hieronimus. -Nie bylem taki za zycia. -Czasem wystarczy sekunda skruchy - powiedzial Hieronimus. -Kim jestes? - zapytal po chwili milczenia zabity kapelan. -Jestem franciszkaninem - padla odpowiedz. - Nazywam sie Hieronimus. Co moge dla ciebie zrobic? -Jesli jestes naprawde mnichem, to pomoz moim landsknechtom - uslyszal cichy glos mlodzienca. - Zostawilem ich, by gineli w blocie i braku wiary. Jeszcze dzis wielu umrze w grzechu. -W ktora strone sie skierowali? -W kierunku Strasburga. Dogonisz ich, nawet jesli pojdziesz pieszo. Maja ciezki woz i tylko jedna cherlawa klacz. Hieronimus podniosl sie na nogi, otrzepal kolana. Slyszal, jak za jego plecami szepca we wspolnej mogile umarli z Eisenbach. * * * Ulewa zamienila drogi w blotniste cieki, kola wozu grzezly po same osie. A byl dopiero koniec sierpnia.-Patrz, synku, to Pani Jesien dotknela palcem liscia, a on zzolkl. -Pani Jesien przyjazni sie z drzewami, tak, mamo? -Tak. -A kto jest jej wrogiem? -Nikt. Jak mozna zatrzymac Pania Jesien, skoro pewnego pieknego dnia ona po prostu przychodzi? Przychodzi i juz. Bloto chwytalo za stopy, oklejalo podeszwy olowianym balastem. Ciezkie spodnice oblepialy nogi kobiet, torby i manierki tlukly sie o ich biodra. W kompanii byly dwie mlode baby, ale kogo obchodzily wychylajace sie z gorsetow piersi, gdy trzeba pomagac biednej klaczy miotajacej sie w kolejnej kaluzy. Na wozie zostal jedynie Martin - i to tylko dlatego, ze umieral. Pozostali ranni wlekli sie na piechote. Martin sluzyl w oddziale od dawna, w Sforze Zaginionych. Kiedy Martin umrze, kapitan Agilbert nie bedzie mial juz z kim dzielic wspomnien. Oddzial slynal z zuchwalosci nawet wsrod najemniczych band petajacych sie w wielkiej liczbie po tej nieszczesnej krainie, ktora spustoszyla dlugotrwala wojna. Mieli krwawy sztandar, Blutfahne - brudna czerwona szmate na polamanym drzewcu - i byli z niego dumni. Dziewiec lat temu, kiedy aktualny dowodca oddzialu, rudy Agilbert, byl jeszcze zwyklym zolnierzem, okrutny Isenbard spalil zenski klasztor. Przescieradlo z krwawymi plamami, na ktorym gwalcono zakonnice, zrobil swoim sztandarem. A kiedy krew na tkaninie brazowiala, landsknechci odnawiali purpure, maczajac plotno w krwi kolejnych ofiar. Ale Isenbard juz nie zyl, a od dnia jego smierci minelo dobre piec lat. I niemal wszyscy zolnierze pamietajacy jego brodate oblicze z groznie rozdetymi nozdrzami tez juz leza w mogilach. A teraz umiera przedostatni. -Zle, ze Martin odchodzi bez komunii - rzekla Erkenbalda do zolnierza napierajacego ramieniem na woz. W deszczu przyjaciolka Martina przypominala potargana kotke. Ostry nosek miala siny z zimna, w jej jasnych oczach blyskalo szalenstwo, a dlugie biale wlosy ponuro zwisaly spod przemoczonego doszczetnie kaptura. Zolnierz mial na imie Remedios. Byl wysoki, barczysty i bardzo silny. Ciemnoblond wlosy kleily mu sie do czola, na ktorym ciagle krwawila otwarta rana. Ciezki arkebuz niczym garb deformowal plaszcz na plecach zolnierza, ktory obwieszony byl ladunkami jak poganskie drzewo grzesznymi ofiarami: na jego szyi wisial gruby skorzany worek z kulami, a na wytartym bandolecie patrontasz,3 ktory bluzniercy-landsknechci nazywaja "jedenastoma apostolami", przy pasie majtaly sie inne duperele, wazniejsze nawet od chleba. Bez chleba nie zyje tylko zolnierz, a bez wycioru do czyszczenia lufy, olowianej buteleczki na smar, pakul i zapasowych knotow nie zyje arkebuz, a ten jest znacznie od zolnierza wazniejszy. W drugim 3 patrontasz - (dawn. wojsk.) ladownica; z niemieckiego: Patrone - naboj, Tasche - kieszen, torba [przyp. red.] woreczku - pieniadze: cztery guldeny zoldu, oraz para zlotych kobiecych kolczykow -zdobycz z Eisenbach. Remedios byl przekonany, ze krucha Erkenbalda na pewno ukrywa przy sobie znacznie wieksze lupy. Szalenczo odwazne babsko, pcha sie w wylom, kiedy jeszcze wisi w powietrzu dym wystrzalow - szybciej, poki jeszcze calej zdobyczy nie przechwycili inni. "Erkenbalda nie do zajechania" - pomyslal zolnierz z niechecia, zerkajac na dlugowlosa czarodziejke z zapadnietymi policzkami. Jej przyjaciel Martin, ktory wlasnie oddawal ducha na wozie, byl Doppelsoldnerem,4 a ona - Doppelfrau. Poki zolnierz bral podwojny zold, jego podsciolka brala podwojne lupy. -Martin umrze, jak zyl - powiedzial Remedios. - Polegajac tylko na sobie. Za zycia nie bardzo potrzebny mu byl Bog i sludzy jego. Mysle, ze jak umrze, to wcale nie beda mu radzi w raju. -Mam nadzieje, ze diabli obedra ze skory korzen naszego kapelana - odpowiedziala kobieta i zaklela szpetnie. - Pchal sie do grabiezy, bohater sie znalazl. Teraz gnije w dole razem z tym przekletym piekarzem. -Suczy wyrodek - obojetnie zgodzil sie Remedios. - Czy ktos wzial Biblie? Kobieta machnela reka. Kiedy do dolu wrzucano trupy, ona i kilku innych pobieznie przeszukali co bardziej bogato odziane ciala. Zabrali kule, zdjeli pierscienie, kolczyki, lancuchy. Ale ksiegi nikt nie szukal. Komu potrzebna jest taka ksiega? W oddziale nie bylo pismiennych. A i krzyz na nieboszczyku kapelanie byl kiepsciutki, zelazny. -Przed wieczorem dotrzemy do wsi! - zawolal kapitan Agilbert, mijajac ich energicznym krokiem. Zza kurtyny deszczu przez chlupot nog i kopyt znowu donioslo sie: - Przed wieczorem bedziemy we wsi. -Martin nie dociagnie do wieczora - powiedziala Erkenbalda, niewidzacym wzrokiem patrzac w plecy kapitana. Zaczela isc szybciej, zadarla spodnice i w marszu wdrapala sie na woz. -Suka - rzucil Remedios przez zeby, wytarl krople krwi, ktora splynela mu do oka i mocniej naparl ramieniem na woz. Martin lezal glowa do wejscia i wydawalo sie, ze jego wywrocone bialkami do gory oczy wpatrywaly sie w Erkenbalde. Zyl jeszcze. Wargi umierajacego poruszyly sie, szeroka broda zadrzala. 4 Doppelsoldner - landsknecht walczacy w pierwszej linii, ponoszacy wiec najwieksze ryzyko, jego zold wynosil oficjalnie 8 guldenow, nizsi ranga otrzymywali 4 guldeny, [przyp. red.] -Przyszlas - wychrypial i pokrecil glowa z lewa na prawo, z prawa na lewo. Kobieta przycupnela przy nim. -Czego przylazlas? - zapytal umierajacy. - Chcesz sie napatrzec, jak zdycham? -Tak - powiedziala Erkenbalda, nie odwracajac sie. Woz szarpnal kilka razy i stanal. Wygladalo na to, ze ugrzazl ostatecznie. Rozlegly sie zlorzeczenia Remediosa, ktory czesto wspominal "przekleta babe". Erkenbalda na chwile wysunela glowe spod oslony, ryknela na zolnierza, sypnela bluzgami, po czym wrocila do Martina. Ciezko dyszal, szeroko otwierajac usta i blyskajac zebami. -Dusi - wykrztusil w koncu. -To czarci na piersi ci siedza - odezwala sie kobieta, ale nie chcialo jej sie przezegnac. -Nie znalezliscie mnicha? - zapytal Martin i ostroznie westchnal, bal sie kaszlnac. Erkenbalda rozesmiala mu sie prosto w twarz. -Mnicha ci trza? Mnich cie poblogoslawi, pewnie... prosto do piekla! Martin odetchnal chrapliwie. -Zmeczony jestem - powiedzial. Na zewnatrz rozlegly sie glosy. Potem skorzana zaslone odsunieto i ukazala sie nieznajoma twarz mezczyzny mniej wiecej czterdziestoletniego. Za nim majaczyla fizys Remediosa promieniejaca radoscia - jakby brylant w blocie znalazl. -A mowia, ze modlitwy nie pomagaja! - powiedzial. - Patrz, co wylowilem z kaluzy! Mnich! -Tfu! - splunela szczerze rozezlona Erkenbalda. Mnich w ciemnym habicie przyjrzal sie jej uwaznie. -Rzeczywiscie wierzysz, ze spotkanie ze mna moze ci zaszkodzic? - zapytal. Erkenbalda warknela: -A moze nie, nasienie pokrzywy! Uwazne jasne oczy mnicha wpatrywaly sie w nia, jakby usilowaly wyczytac cos waznego w prostej duszy markietanki. -Niech sie stanie wedle wiary twej, kobieto - powiedzial mnich i wyciagnawszy nagle reke, z zaskakujaca zrecznoscia chwycil kobiete za wlosy i wyrzucil z wozu w rzadkie bloto. Wystraszona kobylka szarpnela sie, ale nie wyrwala wozu z dziury. Biedna klacz zarzala, Remedios chwycil ja za uzde. Nie zwracajac na nikogo uwagi, mnich wskoczyl na woz i zaciagnal za soba zaslone. Martin wpatrywal sie w nieoczekiwanego spowiednika bez zainteresowania. Jego oczy zasnute byly juz mgla. -Mamy malo czasu - powiedzial mnich. -Z jakiego zadka wylazles, swietoszku? - zapytal umierajacy. -Co za roznica? -Tez prawda. - Martin przymknal powieki. - Powiedz, czy to prawda, ze na mojej piersi siedza biesy? -Nie - natychmiast odpowiedzial cicho mnich. - W kazdym razie ja ich nie widze. -Tak wlasnie myslalem... ze przekleta suka lze. -Umierasz - powiedzial niezbyt glosno mnich. - Lepiej pogodz sie z niebiosami i samym soba. -Jestem landsknechtem - mruknal Martin. - My wszyscy tu jestesmy przekleci. Widziales nasz sztandar? -Tak - powiedzial mnich. -Sam nurzalem go we krwi. - Martin otworzyl szeroko oczy, wsciekle blysnal bialkami. -Odpuszcze ci grzechy - spokojnie rzekl mnich. - Po to zostalem wezwany. -No to pytaj, tylko wiedz: nie pamietam zadnej modlitwy. Podpowiedz mi, jakich slow nalezy uzyc na spowiedzi. -Nie trzeba slow, ktore nalezy wypowiedziec. Pamietasz jeszcze dziesiec przykazan? -Zabijalem - zaczal mowic Martin, przymknawszy powieki. - Kradlem. Wystawialem falszywe swiadectwa. Cudzolozylem... * * * -To znaczy, ze Pani Jesien przychodzi do drzew, a nie do ludzi, tak, mamo?-Tak, synku. Do ludzi przychodzi tylko Smierc. Kiedy cialo Martina zawiniete w stara zgrzebnine przykryte zostalo wilgotna ziemia, a na kopcu ustawiono dwa zwiazane na ksztalt krzyza patyki, kapitan gestem przywolal do siebie mnicha. Ten podszedl, prawie nie slizgajac sie na mokrej glinie, zatrzymal sie dwa kroki przed Agilbertem i odrzucil do tylu kaptur. Brzydkie bylo oblicze tego mnicha. Ponure, z ciezkim podbrodkiem, zamaszyscie rzezbionym nosem. Wargi ukladaly sie dumnie, wygiete niczym saracenski luk. Na widok takich slug bozych przesadne babiny pospiesznie zegnaja sie znakiem krzyza. -Cos mi za bardzo utrafiles z przybyciem - powiedzial Agilbert zamiast podziekowan. - Moi ludzie wpadliby w smetnice, jakby sie dowiedzieli, ze beda umierali bez spowiedzi. -Jezus powiedzial: "Spowiadajcie sie sobie wzajemnie" - przypomnial mnich, patrzac na kapitana dziwnymi, bardzo jasnymi oczami. -Zawsze jednak lepiej, kiedy robote wykonuja zawodowcy - zaoponowal Agilbert. -Moi landsknechci potrafia zabijac. Zapewniam cie, ze robia to rzetelnie. A ty umiesz odpuszczac im grzechy. Niech kazdy zajmuje sie swoja robota, a na swiecie zapanuje Pani Harmonia. Mnich poruszyl brwiami, a jego wargi drgnely ledwo dostrzegalnie, rozchylajac sie w usmiechu, ktory tak naprawde usmiechem wcale nie byl. -Cos mi chciales powiedziec. -Tak. Zostan z nami - przeszedl od razu do rzeczy Agilbert. - Jestes wloczega, jak my, przywykles do zycia wedrownego. Rozumu masz wiecej niz nasz Walentyn. Nie bedziesz sie pchal pod kule. -Walentyn? - zapytal mnich. - Tak sie zwal wasz kapelan? Agilbert przytaknal ruchem glowy. -Odwazny byl - dodal kapitan, chcac pokazac temu nieznajomemu mnichowi, ze poniesiona strata jest wielka i ze malo jest szans, by ja zrekompensowac. -Walentyna zastrzelil piekarz w Eisenbach, kiedy ojczulek polazl grabic - powiedzial mnich. Agilbert milczal oszolomiony. Ale pauza trwala nie dluzej niz kilka sekund, po czym kapitan rozesmial sie. -To ci swietulo! - powiedzial. - Juz sie dowiedzial. Nie nadaremno siedziales tyle czasu u Martina... To co, zostajesz? Bede ci placil piec guldenow miesiecznie. -U Eitelfritza kapelan dostawal trzydziesci piec - zauwazyl mnich. -A tobie co do tego? Mnich wzruszyl ramionami. -Zostane z wami tak dlugo, jak dlugo bedziecie tego potrzebowali. I odwrocil sie, zeby odejsc. -Poczekaj! - zawolal kapitan. - Jak masz na imie? Mnich odwrocil sie, popatrzyl nan z gory, jak z tronu, i rzucil niemal przez zeby: - Hieronimus von Speer. Tym sposobem Sfora Zaginionych znalazla nowego duchowego przewodnika w miejsce ojca Walentyna, ktory dla wiekszosci z nich moglby byc synem. Schalk Owczesny wladca Strasburga, Lothar, byl czlowiekiem niezyczliwym. Miastem rzadzil jak Bog przykazal, a jakie rozkazy wkladal Stworca w Lotharowa dusze, i bez tego mocno obciazona, lepiej sie bylo nie zastanawiac. Przed sasiadami natomiast chetnie Lothar pokazywal swoj klotliwy charakter: nawet jesli z kims akurat nie wojowal, to na pewno szykowal sie do nowej wyprawy. Wieczne zapotrzebowanie na zolnierzy zmienilo Lothara w zyczliwe bostwo landsknechtow. Tak wiec Sfora Zaginionych podazala do Strasburga po tym, jak zwycieski dotad Eitelfritz zostal pobity pod Breusach. I to przez kogo? Przez tego babiarza, ramensburskiego margrabiego, ktory tylko jedno potrafil - przeczekiwac za grubymi murami. No i przeczekal, scierwo. Fortuna odwrocila sie od Eitelfritza, a ten nie potrafil sie z tym pogodzic, wsciekal sie wiec i szukal winnych. Marchia Ramensburga przetrwala napor jego wojakow, tyle tylko, ze rozgrabili oni polowe wsi w okolicy. A kiedy pod murami Breusach poleglo dwie trzecie jego zolnierzy, szalonych przeciez rzezimieszkow, niepokonany Eitelfritz wpadl w szal. Kazal sciac dwoch swoich kapitanow. Polamal kolem Schanzmeistera. 5 Wybudowal dlugi szpaler szubienic dla "dezerterow", jak nazywal teraz wszystkich zolnierzy ocalalych z rzezi. A na koniec podeptal i zniszczyl pawie piora na swoim berecie... Jednym slowem - okrutnie sobie poczynal hrabia Eitelfritz, dotad nazywany "Niezwyciezonym". Agilbertowi wystarczyl jeden rzut oka na cale to szalenstwo, by spakowac na woz to, co pozostalo z wojennych zdobyczy. Jeszcze tej samej nocy, nie czekajac na reakcje 5 Schanzmeister - (niem.) doslownie majster od szancow, naczelny inzynier wojskowy zajmujacy sie wyborem obozowisk wojennych i umocnieniami [przyp. red.] rozjuszonego dowodcy, ruszyli precz, w strone Eisenbach - wziac zaplate za przelana pod Breusach krew. W polowie drogi do oddzialu dolaczyl artylerzysta Schalk, a Agilbert chetnie wzial go ze soba. Moze i slynal ow puszkarz ze wstretnego charakteru, w kartach oszukiwal, za co czesto byl bity okrutnie, ale juz to, ze ocalal z urzadzonej przez Eitelfritza rzezi, dobrze o nim swiadczylo. Schalk byl mezczyzna w nieokreslonym wieku - mozna mu bylo dac okolo czterdziestu lat. Niewysoki, zwinny, z ostrym, przenikliwym spojrzeniem spod szopy jasnych wlosow, nigdy niemytych, wiec burych jak stara sloma. Ubieral sie zas tak wyzywajaco, ze ojcem Walentynem dreszcz wstrzasal. A przeciez przyzwyczajony byl bozy pasterz do landsknechtow, choc powtarzal za swiatobliwym Muskulusem, slynacym w Berlinie z walki z nieczysta moda: portki takiego kroju raczej podkreslaja to cos, co nalezaloby ukryc, niz owo cos kryja. Schalk nie zgadzal sie, wysuwajac kontrteze: "Jesli Stworcy chcialo sie mnie tak wlasnie wyposazyc, to dlaczego mialbym nie slawic szczodrosci Jego?". I nadal obnosil swoje utensylia ku radosci obozowych dziewek. Po pogromie pod Breusach Eitelfritz oskarzyl Schalka o dezercje i pociagnal go na szubienice. Jakze inaczej: dlaczego tylko on jeden ocalal z calej obslugi? Zalewajac sie lzami, wisial Schalk w uchwycie hrabiowskich drabow, oplakiwal swoje mlode zycie i wieczna rozlake z ukochana Celna Franca. Nagle jednak wywinal sie i zaczal uciekac na podworze, gdzie juz wczesniej zauwazyl rozbita armate. Jak do ukochanej rzucil sie Schalk ku ciezkiej lufie. Przypadl do niej, oblapil obiema rekami. Eitelfritz pozielenial ze zlosci - omal nie polknal wlasnego beretu, gryzac go z wscieklosci - juz przeciez zamierzal oglosic wyrok na bydlaka puszkarza. Ze zloscia splunal pod nogi. Nawet najgorsi dezerterzy z przekletego plemienia artylerzystow korzystali z prawa schronienia przy swojej armacie. Zamiast oltarzy mieli te swoje Celne France i Szalone Margarity. Eitelfritz wszedl na podworze, wolno obszedl armate dokola. Schalk lezal na lufie plackiem, przylgnawszy do niej calym cialem. Spod gestej, opadajacej na oczy grzywy gapil sie na Eitelfritza - co jeszcze wymysli szalony dowodca? A Eitelfritz chodzil dokola jak kot wokol pulapki na myszy, co ciagle rozwaza -wsunac lape czy nie? Nie przytrzasnie mu? -Wzialbym cie, gnoju, glodem na tym zelastwie, ale nie mam czasu - brzmial uniewinniajacy wyrok Eitelfritza. Schalk usmiechnal sie. Na wszelki wypadek doczekal nocy i dopiero wtedy, rozgladajac sie czujnie, zszedl z Celnej Francy. Ostroznie wydostal sie z obozu Eitelfritza i co sil pomknal w ciemna noc, slady kol wozu Agilberta biorac za przewodnika. Od Eitelfritza Schalk dostawal dziesiec guldenow miesiecznie, o czym od razu pierwszego dnia powiadomil Agilberta. Ten zaproponowal cztery. -Sukinsynu - powiedzial Schalk do nowego dowodcy - dalbys chocby osiem. -Chciwosc cie zadusi, Schalk - odparl Agilbert. - Prawde powiadaja o artylerzystach, ze nie wolno swoich pieniedzy klasc obok ichnich. -A to niby czemu? - zainteresowal sie Schalk. -Pozra - odpowiedzial Agilbert. - Chrum, chrum i przepadly zolnierskie pieniazki. Schalk zamyslil sie, potem usmiechnal i pokrecil glowa. -Przeginasz - powiedzial. - Slyszalem te opowiesc. To wcale nie o artylerzystach, a o tych, co daja pieniadze na lichwe. -Co za roznica? - Agilbert wzruszyl ramionami i wstal, dajac znak, ze rozmowa skonczona. - Tak czy owak, wiecej niz cztery nie dostaniesz. -A Martinowi, Radulfowi i Gewardowi placisz osiem! - krzyknal Schalk do jego plecow. Kapitan nawet sie nie odwrocil. Puszkarz zaklal i natychmiast zapomnial o niepowodzeniu. Tak zatem pojawil sie w oddziale Schalk. Deszcze na dlugo zapanowaly nad swiatem. Dzien przychodzil po dniu, kolejna wies zastepowala poprzednia. Jak w jarmarcznej szopce przesuwaly sie przed oczami zolnierzy zalesione zbocza gor, chlopskie chaty, spiczastodache koscioly, zamki drobnych wlascicieli ziemskich najezone wiezami. Na widok zolnierzy chlopstwo porzucalo zajecia i uciekalo gdzie oczy poniosa. Ludzie w okolicy byli prosci i pracowici, na zolnierzy patrzyli w rozterce, ze strachem, jak patrzyliby na czarty, gdyby te w szyku wyszly z piekla i przemaszerowaly po ich polach. Ilez takich oddzialow przeszlo przez wsie - Bog tylko raczy wiedziec. Raczej niepredko skonczyc sie miala ta wojna i grabieze. Zolnierze nie obciazali swych umyslow rozmyslaniami o przyszlosci. Dla nich nie zabraknie chlopskich kur i wystraszonych dziewek. Schalk od razu poczul niechec do nowego kapelana. Poza nim szczerze i silnie nienawidzila Hieronimusa Erkenbalda. Kobieta nie cierpiala mnicha za to, ze sobie z niej zakpil, artylerzysta - za to, ze Hieronimus nie dal z siebie zakpic. Schalk uwazal sie za bluznierce, z czego byl nadzwyczaj dumny, a nowy kapelan mial to, jak sie wydawalo, w nosie. Kombinowal artylerzysta na wszelkie sposoby, ale Hieronimusa von Speera nie udawalo mu sie wyprowadzic z rownowagi. W koncu przyszedl do niego wieczorem i rozsiewajac dokola kwasna won niestrawionego piwa, poprosil o odpuszczenie grzechow, ze niby juz czas - uzbieralo sie. Hieronimus bez cienia usmiechu popatrzyl na wojaka, usiadl obok. Ogromny ksiezyc wisial nad nimi na czarnym niebie, rzeka pluskala gdzies w dole. Oboz zostal rozbity na zboczu, na skraju winnicy. O dzien marszu stad widac bylo spoznione ognie we wsi. -Jestem grzesznikiem... - Schalkowi platal sie jezyk. Zadnej reakcji. Mnich siedzial nieruchomo. Przez kwadrans Schalk, placzac sie i zarliwie wzdychajac, kajal sie za to, ze bardziej niz zbawienie wlasnej duszy kocha swoja zwariowana Katty. Opisywal jej magiczna dziurke, cudowna pustke jej lona. -Czegom ja tam nie wpychal, i rekami macalem, i zagladalem... - mamrotal Schalk. Hieronimus sluchal, nie przerywal i nie zmienial wyrazu twarzy. W koncu Schalkowi znudzilo sie. -Nie mozna ci dopiec - powiedzial ze zloscia. - Zebys w piekle splonal, swiety ojcze. I przyznal, ze przez caly czas mowil o swojej armacie. -Wiedzialem - spokojnie powiedzial Hieronimus. - Innych grzechow nie pamietasz? -A jakze - przyznal Schalk z checia. Mnich patrzyl na niego w milczeniu. Czekal. -Babski grzech jeden na sumieniu mam - tajemniczo oswiadczyl Schalk, sciszajac glos. - Zepsowalem dziecie w lonie. Ksiezyc przesunal sie troche. Noc panowala nad rzeka i tak nieciekawie bylo sluchac pijanego wojaka, tak chcialo sie Hieronimusowi pozostac w samotnosci, tylko z cisza i gwiazdami. -Jak to rozumiec, ze zepsowales dziecie? - w koncu zapytal Hieronimus. Schalk machnal reka, jakby chcial kogos dzgnac nozem. -Sprulem bandzioch brzemiennej babie. Zabilem i ja, i dziecko. Nawet w ciemnosciach widac bylo, jak zwyciesko blysnely mu oczy. Mnich poruszyl kacikiem ust. -Obgadujesz siebie - powiedzial z wysilkiem. - A to, ze tesknisz za armata, to nie grzech. Tak samo jak nie jest grzechem obmacywanie wnetrza lufy rekami. Nie zabrania tego ani ludzkie prawo, ani boskie. Idz, synu, i nie grzesz wiecej. Czujac sie jak ostatni duren, Schalk wsciekle zaklal i od tej chwili znienawidzil mnicha cala moca swojego serca. Hildegunda Droga zaprowadzila wojakow do wsi, ale wcale przez to sie nie polepszyla, wiecej tylko bylo smieci plywajacych w metnych kaluzach. Chude psisko ze sterczacymi zebrami wloklo sie chwile za zolnierzami, az Erkenbalda zastrzelila kundla z dlugiego pistoletu, zeby nie porwal czegos z zapasow. Porzucili woz tam, gdzie ugrzazl po same osie; Remedios wyprzagl kobylke i pozostawiwszy oddzialowe skarby pod opieka Erkenbaldy, poprowadzil zwierze do wiejskiego zajazdu. Pozostali powlekli sie za nim. Przechodzac obok zabitego psa, Schalk obejrzal sie ze wspolczuciem, pociagnal nosem, ale nagle wychwycil uwazne spojrzenie mnicha i z calej sily kopnal nieszczesne zwloki. Gospodarz zajazdu ponuro patrzyl na zblizajaca sie bande rzezimieszkow, szczerzac niby to radosnie zeby. Juz podliczal straty nauczony wieloletnim doswiadczeniem. Jednoczesnie wprawnym okiem szukal w tym pstrym tlumie przywodcy - o, ten, rudzielec, lezie z lewej. Och, co za wstretny pysk... Taki ci nawet w zimie sniegu nie da. Caly jego majatek to dwureczny miecz niesiony na ramieniu. Pochwa obskurna, ale miecz bogaty - z daleka widac. Tak, bardzo sie nie spodobal kapitan najemnikow wiejskiemu karczmarzowi. Od rudego i na dodatek siwawego nie ma co oczekiwac dobra. Nos jak hak, usta - prosta szczelina, spod piegow nie widac skory, oczy szare z zoltymi zrenicami, jak u zwierza. Rudy gestem przywolal karczmarza, wsunal mu do lapy guldena, ale mine mial przy tym za czterdziesci. Remedios odprowadzil szkape do stajni, bez pytania pozbieral siano z innych zlobow i wszystko oddal zolnierskiej chabecie. Gospodarz nawet nie zagladal do stajni. Remedios mial sazen w barach, morde ponura, tepa - od razu widac, ze chlop ze wsi i rozumem w nadmiarze nie obdarzony. Remedios wytarl lapy z gnoju i wszedl do wnetrza karczmy, gdzie pozostali juz palaszowali z zapalem. Gospodyni w kuchni ledwo nadazala z podawaniem; nagle ktos ja klepnal w obfity zadek. Kobieta zamarla z chochla w reku. Grzesznicy, wszak ona ma juz piecdziesiatke na karku, synow wychowala... Ostroznie odwrocila sie i zobaczyla przed soba zolnierski pysk - ostronosy, cwany. -Upiecz no nam, matenko - powiedzial, usmiechajac sie krzywo, Schalk i podal jej prosiaka. Z rozowej tuszki ciezko kapala krew. -O swieci panscy - jeknela kobiecina i az sie zgiela. -Ze swietymi to do naszego kapelana, matenko - oswiadczyl Schalk. -Przeciez to swinka pana Schulza - jeknela kobieta znowu. -Lepiej rob, co ci mowie. -Ale... postny dzien dzis - glupio upierala sie gospodyni, obawiajac sie dotknac kradzionego. Zolnierz podetkal jej zabitego prosiaka pod nos, wiec odruchowo chwycila tuszke. -W postne dni tez kradne - oswiadczyl Schalk i wyszedl, trzasnawszy drzwiami. Z gwozdzia na pobielonej scianie spadl na ziemie miedziany kociolek do konfitur. Kobieta rozplakala sie i chwycila noz. Niska powala z desek. Lawki do blasku wypolerowane tylkami - karczme przeciez postawil dziad wlasciciela. A wtedy inaczej sie budowalo, na wieki. Rozpaczliwie kopcily grube lojowe swiece, goscie przekrzykiwali sie. Miejscowi starali sie omijac karczme bokiem. Wiesc o przybyciu oddzialu najemnikow migiem obleciala wioske, wiedzieli o tym, zanim jeszcze woz ugrzazl w blocie przed domem czcigodnego Ottona Meinera. Do prosiaka znakomicie pasowalo jasne piwo. O blat stolu zaczely plaskac przetluszczone skorzane karty pachnace dymem ognisk. Remedios znowu sie splukal, prostaczek bozy, a przeciez nawet kapelan widzi, ze Schalk i Radulf bezboznie kantuja. Agilbert tez to widzi. Ale milczy, tylko szczerzy zeby. Splunawszy, Remedios oddal ostatniego guldena, duszkiem dopil swoje piwo i poszedl spac do porzuconego na ulicy wozu. Kapitan gestem przywolal do siebie gospodarza, kazal mu usiasc. Ten przycupnal na brzezku lawy, z rezygnacja wpatrzyl sie w wilcze oczy Agilberta. -Jak sie nazywa ta cholerna dziura? - zapytal kapitan po chwili milczenia, zeby jeszcze mocniej nastraszyc karczmarza. -Untereisesheim... -Daleko stad do Strasburga? -Bedziecie u nas goscic, panie? - bardzo ostroznie zapytal gospodarz. Kapitan zarechotal, blyskajac zebami. -Juz sie posrales ze strachu, ze osiadziemy tu na cala zime, co? Karczmarz usmiechnal sie niesmialo, ale widac bylo, ze nabral otuchy. Zaczal szczegolowo opisywac szlak do Strasburga. Wynikalo z jego slow, ze stad do miasta Lothara prowadzi prosty trakt, wyjezdzony i ubity, nawet jesienna slota mu nie zaszkodzi. Kapitan, mimo ze wypil sporo, trzezwosci umyslu nie stracil. Sluchal uwaznie, kiwal glowa. Rozlal na blacie stolu piwo, umoczyl w nim palec i zaczal rysowac mape, a karczmarz nanosil poprawki. Obu wciagnelo to zajecie. W koncu Agilbert rozsmarowal mape dlonia, wytarl ja o koszule karczmarza i poczestowal go piwem. Ten wypil, glosno beknal i z wyrazna ulga oddalil sie. Pojawily sie kobiety. Przyszly dwie miejscowe, przyszla Erkenbalda - spiczasty nosek, ostre spojrzenie, rozczochrane biale wlosy. Rzucila mnichowi nieprzyjazne spojrzenie. Hieronimus siedzial w kacie pochylony nad kuflem piwa, ale Erkenbalda byla przekonana, ze kto jak kto, ale on nie przepusci ani jednego spojrzenia, ani slowa z tego, co sie dzieje dokola. Bo inaczej po co by tu siedzial, jedyny trzezwy posrod pijanych? A zolnierze juz byli niezle podpici. Chlapiac piana, trzaskali kuflami o stoly i przeciagle wyspiewywali z calej zolnierskiej mocy: Di-i-ich, mein Heimatsta-a-a-al. Kiiss ich ta-ausendma-a-al... 6 Przy ostatnim slowie kapitan nagle obiema rekami chwycil siedzaca obok chuda wiejska dziewoje i drapieznie pocalowal ja w usta. Dziewczyna oblizala sie i zwyciesko potoczyla wzrokiem po karczmie. Rozlegl sie glosny rechot. Smiali sie wszyscy, nawet kwasna twarzyczka Erkenbaldy zmarszczyla sie w usmiechu. Tylko Hildegunda milczala nieporuszona. Dlugie czarne pasmo wlosow wpadlo jej do kufla, ale kobieta nie zwracala na to uwagi. Hildegunda byla przyjaciolka kapitana. Od dwoch lat szwendala sie z oddzialem, przemierzyla pieszo wszystkie drogi miedzy Neckarem i Renem, zaoszczedzila sporo pieniedzy, ale jeszcze wiecej przeputala. Urodzila dziecko, lecz odumarlo ja, nie przezywszy nawet szesciu miesiecy. Byla to kobieta rosla, mocna w kosci, lecz niedozywiona. Rysy twarzy miala proste, kosci policzkowe tak mocno zarysowane, ze niemal zaslanialy oczy - waziutkie jak szparki. Od natury otrzymala Hildegunda dwa bogate dary: piekny glos i geste czarne wlosy. Pobozni ludzie powiadaja, ze piekne wlosy sa niechybnym znakiem wiedzmy, bo przeciez cieszac sie ze swojej urody, kobieta oddaje sie myslom plochym i latwo staje sie wtedy zdobycza diabla. Hildegunda nie miala pewnosci, czy jest przekleta na wieki wiekow, ale mowic o tym bala sie nawet z ojcem Walentynem, chociaz ten latwo wybaczal kobietom wszystkie grzechy. Natomiast Hieronimus von Speer wzbudzal w niej paniczny lek, wiec nowego kapelana Hildegunda starannie unikala. Teraz jednak siedzial niemal naprzeciwko niej; nie odwazyla sie podniesc na niego spojrzenia. Siedziala nieruchomo, z uchylonymi ustami, patrzac na kapitana. A ten zdjal z ramienia reke sasiadki, walnal kuflem o stol i zaspiewal, zagluszajac gwar biesiady. Smutno, jakby cos oplakiwal: Lasst uns tnnken, lasst uns lachen KonigKarl kommt nach Aachen...7 6 Moj ty rodzinny chlewiku, caluje cie po tysiackroc... [pisownia we wszystkich cytatach w jezyku niemieckim zgodna z oryginalem rosyjskim - przyp. wyd.] 7 Pijmy, radujmy sie, Krol Karol przybywa do Akwizgranu... Hildegunda uniosla glowe i przylaczyla sie do spiewu. Stopniowo wszystkie glosy zamilkly. Tylko te dwa pozostaly. To zlewaly sie, to rozchodzily: meski - wysoki i mocny, jakby przykurzony, oraz kobiecy - niski, wyplywajacy z glebi duszy. Suknia Hildegundy przesunela sie, odslaniajac ramie - chude, wysuniete do przodu. Spiewala, nawijajac na palce czarny lok, a waskie oczy spogladaly bezczelnie. Piekna byla Hildegunda w takiej chwili, wzroku nie dawalo sie od niej oderwac. -Lasst uns kampfen, lasst uns sterben...8 - wyrecytowala kobieta. I razem z kapitanem zakonczyli: -Konig Karl nennt seine Erben...9 Przez chwile w karczmie wisiala gleboka cisza. A potem kapitan wzial sie pod boki i rozesmial na cale gardlo. Do lez, ogluszajaco. I pozostali jakby na komende ozywili sie, poruszyli, zaczeli gadac. Na policzkach dziewki pojawily sie czerwone plamy, usta rozciagnely sie, twarz od razu stala sie szpetna. -Zawsze mnie niewolil twoj spiew - powiedzial Agilbert. - Nie moge zrozumiec, jak zolnierski wycirus moze miec tak piekny glos? -A moze diabel wlada jej cialem? - rzucila Erkenbalda, pochylajac sie do kapitana przez stol. - Jak sie wypedzi biesa, to scierwo padnie bez zycia. Nie dane jest przeciez czlowiekowi tak slodko spiewac. -Dane - powiedzial Hieronimus ze swojego kata. Erkenbalda rzucila mu ostre spojrzenie. -A ty skad mozesz to wiedziec? Hieronimus wzruszyl ramionami. -Wiem i juz. -Moglabys zarabiac na zycie spiewem - powiedziala Erkenbalda, odwrociwszy sie do czarnowlosej. -No to placcie! - krzyknela pijana juz Hildegunda. - Placcie za moj glos, wy tam...! Walczmy, ginmy... Krol Karol wybiera swych spadkobiercow... -Bierz - powiedzial kapitan ze smiechem, w strone kobiety po stole poturlala sie moneta. Przytrzasnela ja dlonia, wsunela do ukrytej pod spodnicami sakiewki, blysnely jasna skora oslepiajaco biale nogi. -Glupis, Agilbercie - powiedziala beznamietnie, poprawiajac na sobie suknie. - Zbiore dla siebie posag i wyjde za maz. Ze wszystkich stron buchnal glosny rechot. Najglosniej smialy sie kobiety. Jedna z wioskowych zakrztusila sie nawet i kaszlala, poki Schalk nie huknal jej w plecy piescia. Hildegunda poczerwieniala jeszcze bardziej, uparcie pochylila glowe. -A co myslicie? - zapytala wyzywajaco. - Nie bede sie do konca zycia szwendala z takimi jak wy. -Kurw za zony sie nie bierze! - wrzasnal Schalk. Kobieta odwrocila sie do niego. -Nie bede zawsze kurwa. -Kochana - wolno i wyraznie powiedzial kapitan - kurz zapomnienia nie pokrywa wszystkiego. -A wlasnie ze tak - zapalczywie powiedziala Hildegunda. - Znam sposob. Ciotka mi zdradzila. -Zaszyjesz swoja dziurke czy co? - zapytal Radulf. -Mozna przywrocic dziewictwo, jesli... - zaczela kobieta i zamilkla, czujac, ze wszyscy na nia patrza. Schalk juz sie nie smial - cicho szlochal z radosci. -Mow - polecil kapitan. -Trudno mi to powiedziec... - przyznala Hildegunda purpurowa jak burak. -Robic nie wstyd, a mowic tak? -Mowic to nie czynic... Trzeba... przespac sie z mnichem... Powiedziala to i przerazenie zamknelo jej usta. W karczmie zrobilo sie cicho. W tej ciszy slychac bylo, jak chrapie pod stolem ktorys z zolnierzy spity w trupa. Rudy kapitan uwaznie przyjrzal sie kobiecie, wolno rozciagnal usta w niedobrym usmieszku. -Dobrze, Hildegunda. Oddam ci sakiewke, jest w niej szescdziesiat guldenow, cale moje oszczednosci. - Odczepil od pasa ciezki trzos, trzepnal nim o blat. Kilka monet upadlo na podloge, a rudy niedbale tracil je noga. - Wszystko bedzie twoje, mozesz juz teraz zabrac. Ciemne oczy kobiety zaplonely zlotym swiatlem. Wstala, odetchnela gleboko. Od jej oddechu zakolysal sie plomien swiecy. Obeszla stol, pochylila sie nad pieniedzmi, dotknela sakiewki koniuszkami palcow. Kapitan nakryl jej dlon swoja. -Ale najpierw musisz przywrocic sobie dziewictwo. -Obiecujesz? - Podniosla na niego spojrzenie. -Tak. Jesli naprawde przespisz sie ze sluga bozym. Kapitan odwrocil sie do Hieronimusa, ktorego do tej chwili umyslnie nie zauwazal, ale teraz po raz pierwszy tego wieczoru popatrzyl mu w oczy. -Nasz kapelan ci pasuje? Kobieta w koncu odwazyla sie popatrzec na mnicha. -Tak... jesli ma wszystko, co i inni mezczyzni. -Nie odmowisz wszak biednej dziewczynie, swiety ojcze? - zapytal kapitan mnicha bardzo uprzejmym tonem. I pochyliwszy sie w jego strone calym swoim wielkim cialem, dodal z grozba w glosie: - Przeciez ci nie urwali jaj, swietulku? -Nie urwali - powiedzial Hieronimus, usmiechajac sie leciutko. -No to zrob przyjemnosc Hildegundzie. Zobacz, jaka jest piekna i mila. I chetna, mozesz mi wierzyc. Kapitan chwycil kobiete za ramie i mocno szarpnal za dekolt sukni, odslaniajac male, spiczaste piersi. Hieronimus wyciagnal reke i dotknal ich dlonia - ostroznie, jakby sie bal pokluc. Agilbert patrzyl na niego, nieledwie oblizujac sie. -Co na ciebie popatrze, swiety ojcze, to sie dziwuje - powiedzial. - Pierwszy raz widze takiego mnicha. -Podoba mi sie twoja przyjaciolka - powiedzial mnich. - Jest poczciwa i pobozna. Dlaczego mialbym nie pomoc jej wrocic na droge cnoty? Wszyscy obecni zarechotali, ale Agilbert odnotowal, ze mnich mowi zupelnie powaznie, i dlatego nawet sie nie usmiechnal. Mnich wolno zdjal sutanne i stanal nagi jak go matka urodzila. Okazalo sie, ze jest mocno zbudowany, z lekko wypuklym juz brzuszkiem. Kapitan zmierzyl go wzrokiem, prychnal z aprobata i zdarl z dziewki spodnice jednym szybkim ruchem. Kobieta cicho jeknela, zaslonila sie rekami. -Co... czy tu? - zapytala przerazona. -A dlaczego nie? Musze miec pewnosc, ze swietulek wyjebie cie wedle wszelkich regul. Nie ma nic prostszego, jak sobie pocwierkac w samotnosci, a potem powiedziec, ze sprawy sie dokonaly. Za co w koncu place? Za to, zebys odmowila Ojcze Nasz w towarzystwie Hieronimusa? O, nie, niech wszystko bedzie jak nalezy. Pozostali poparli go belkotliwie. -Ale... przeciez zobacza... - wykrztusila kobieta. Kapitan rozesmial sie. -Jak sie walisz na slome ze mna czy z ktoryms z moich zuchow, Bog i tak cie widzi, chocbys sie nie wiem jak przykrywala - powiedzial pouczajacym tonem, jakby gloszac kazanie. - To co ci za roznica, zobacza cie ludzie czy nie? Z tymi slowy chwycil Hildegunde na rece i ulozyl na stole, nagimi plecami w pokryte piana piwne kaluze. Kobieta wpila sie spojrzeniem w niska powale nieruchoma jak deska. Brzuch jej zapadl sie tak, ze niemal przykleil do krzyza, podbrodek i piersi wypiely sie w gore. Przez mgnienie oka Hieronimusowi wydawalo sie, ze zaraz ucztujacy zolnierze zaczna odgryzac z niej po kawalku, ale Agilbert pchnal go w kierunku kobiety. -W pizdzie na zeby nie trafisz - powiedzial. - Nie boj sie, ojcze Hieronimusie. Mnich wszedl na lawe, przelazl na stol. Kleczal chwile nad rozlozona na stole kobieta, westchnal i ostroznie ulozyl sie na niej. Kobieta byla zimna i bardzo koscista. W karczmie rozbrzmialy uderzenia kufli o stoly. Wojacy darli sie w ich rytm: Eins, zwei - Plunderei...10 Kiedy po raz piaty doszli do: Sieben, acht - gute Nacht... kobieta gleboko westchnela i objela mnicha za szyje. Hieronimus pocalowal ja w czolo, wstal jak gdyby nigdy nic. Wytarl sie. Piwa odmowil. Spokojnie schylil sie po swoje ubranie. -Dobrej nocy - powiedzial do towarzyszy od flachy i przekroczyl prog odprowadzany rykiem gratulacji. Kobieta usiadla na stole, zgarnela pod nagie biodro pieniadze, splunela w strone Agilberta. -Podarles mi suknie - odezwala sie. -Kupisz inna - rzucil rudy kapitan. - Jestes teraz, suczko, bogata. -Porwales suknie - powtorzyla uparcie Hildegunda. - Jak stad teraz wyjde? 10 Raz, dwa - pladrujemy... -Tak jak weszlas - powiedzial kapitan. - Zapomnialas, w jakim rowie cie znalazlem? -Nie zapomnialam - powiedziala Hildegunda z nienawiscia w glosie. Z trudem, ale udalo jej sie naciagnac na siebie spodnice, jakos zgarnela na piersiach podarty gorset. -Ja niczego nie zapominam - dodala i starannie pozbierala pieniadze do sakiewki, nie zapomniawszy tez o tych monetach, ktore lezaly na podlodze. -Nie podskakuj, bo cie jeszcze wyrucham - zagrozil kapitan. - Jeszcze slowo i pojdziesz w kolo. Zginie ci wtedy to twoje dziewictwo. Gdzie potem znajdziesz takiego zgodnego mnicha? Kobieta odwrocila sie i wyszla w mrok nocy. Stala chwile, czekajac, az jej wzrok przyzwyczai sie do ciemnosci, przycisnela spodnice do biodra, by nie trzepotala na wietrze. Dojrzawszy w poblizu ciemna postac, przestraszyla sie. -To ja - powiedzial ktos niskim meskim glosem, poznala glos Hieronimusa. - Nie boj sie. Duzo dal ci pieniedzy? -Nie twoj interes. Mnich wzruszyl ramionami. -Uwazaj, zeby Agilbert rano sie nie rozmyslil. -Potrafie sie obronic - oswiadczyla hardo Hildegunda. -Nie watpie. Ale lepiej, zebys stad odeszla od razu, teraz. Kobieta milczala chwile, potem powiedziala: -Jak myslisz, naprawde przywrocilam sobie dziewictwo? -Mysle, ze zdobylas niezly posag, Hildegundo. Pomilczala jeszcze chwile, zanim oswiadczyla z przekonaniem: -Zgubiles swoja dusze. Hieronimus mruknal z rozbawieniem. -Nie sadze. -Tak, zgubiles. A wszystko dla upadlej kobiety. -Wiele zalezy od tego, jaki zrobisz uzytek z tych swoich pieniedzy, Hildegundo. -Lepiej, zebym zostala biedna. -Bieda i dobroczynnosc rzadko chadzaja w parze. -Czy w biedzie dusza nie staje sie wzniosla? -Dusza staje sie wzniosla w dostatku - powiedzial Hieronimus. - Bieda jest zbyt ciezka proba, slabi sobie z nia nie radza. Kobieta stala nieruchomo. Wiatr poruszal jej rozpuszczonymi wlosami. Nagle zakasala spodnice i rzucila sie do ucieczki. Hieronimus patrzyl w slad za nia i usmiechal sie. Baltasar Fichtele Szedl sobie pewien czlowiek lesna droga, niosl lutnie na plecach, a procz niej mial jeszcze noz. Odziany byl w podarta zgrzebnine, twarz mial okragla i wesola, budowe ciala - mocarna. Szedl z Heidelbergu i z duma mowil o sobie: "literatus sum". No i wziela go ze soba Sfora Zaginionych, jak zbierali z drogi wszystko, co na niej zle lezalo. Milo bylo wieczorem posluchac, jak Fichtele lze. Nie nalezalo tylko za duzo polewac mu z manierki, bo zaczynal spiewac, a nic potworniejszego i ohydniejszego niz spiew studenta nie dawalo sie wyobrazic. A zatkac mu pysk bylo strasznie trudno. Dir, mein lieber schatz, Geb ich hanttruvebratz, Damit du dich erinne An minne...11 Sierpniowe noce sa ciemne. W lesie bylo wilgotno i tak cicho, ze slychac, jak psy szczekaja we wsi, do ktorej bylo jeszcze z pol dnia drogi. Rozpalano wieksze ognisko. Dokad siega swiatlo, tam sa sciany, a dopiero za scianami noc, wilki, a moze i cos gorszego, o czym lepiej nawet nie myslec. -Opowiedz jeszcze o Heidelbergu - poprosila Erkenbalda. Teraz robila w oddziale za dame, sypiala z kapitanem. O Hildegundzie nikt nie mowil ani slowa. -Dziwne - rzekl prostoduszny Remedios Haas. - Przeciez bylismy w Heidelbergu zeszlej wiosny. A jak posluchac Fichtele, to jakby zupelnie inne miasto. Gdzie ja mialem oczy, ze nie widzialem tych wszystkich cudow? Wszyscy zarechotali. Bedac studentem w Heidelbergu, Fichtele odwiedzal pewna zamezna dame, ktora mieszkala w bogatym domu z niewielkim ogrodem. Ogrod znajdowal sie od zachodu i 11 Tobie, ukochany skarbie, dam zlota sprzaczke, zebys pamietala o mnie... Fichtele nigdy tam nie byl. Za bardzo otwarte miejsce, jeszcze by go sasiedzi zobaczyli. Dlatego gdy zapadala noc, podkradal sie do domu swojej kochanki, a ona przyjmowala go w ciemnym pokoju z oknami na wschod i razem cieszyli oczy wschodem ksiezyca. -Tylko oczy cieszyliscie? - spytal Geward. Rosly chlop z tego Gewarda, caly posiekany bliznami. Wydawac sie moglo, ze caly swiat sie zmowil, by wykonczyc wojaka, ale nijak nie mogl go dobic - zyciolubny ten landsknecht. -No nie, nie tylko - odpowiedzial smialo Fichtele. Od razu ze wszystkich stron rozleglo sie posykiwanie: nie przeszkadzaj w opowiesci! -I oto razu pewnego, kiedy rozwiazalem tasiemki na gorsecie swojej damy i dwie wspaniale wiezniarki wyskoczyly na wolnosc ze swojej ciemnicy... -O co mu chodzi? - szeptem spytal Remedios Gewarda. - Juz sa dwie baby? Przeciez byla jedna. -Za cycki ja zlapal - wyjasnil Geward. -... zgrzytnal zamek i do domu wszedl pan, prawowity maz mojej drogiej przyjaciolki. Erkenbalda cicho westchnela, odgryzla kes chleba z trzymanej w reku kromki. -Widzac nas w objeciach, mocno sie rozgniewal i kazal swojej niewiernej malzonce isc na gore, do malzenskiej sypialni, a do mnie zwrocil sie nastepujacymi slowy: "Przyznajesz, ze niczym zlodziej przeniknales do domu mojego i usilowales zhanbic moje imie i imie mojej zony?". Przyznalem sie od razu i ze lzami skruchy oddalem sie w rece pana meza przyjaciolki mojej. "Albowiem zgrzeszylem przed wacpanem i teraz mozesz mnie sadzic, jak tylko sobie zazyczysz". Na co on wzial mnie za reke i wyprowadzil do ogrodu. Do tego, co znajdowal sie na zachod od domu. Tam postawil pod murem i kazal isc przed siebie, odliczywszy dziesiec krokow. "I blizej niz na te odleglosc nie podchodz do mego domu" - dodal. Powiedzialem, ze rozumiem, po czym jak zajac kicnalem w bok i rzucilem sie do ucieczki, nie wierzac, ze sie uratowalem. Takiego stracha mi napedzil. Fichtele zamilkl i poruszyl galazka w ognisku. -Nie rozumiem - odezwal sie Geward. - Co takiego strasznego bylo w tej karze? Fichtele odwrocil sie do niego, prychnal. -Wlasnie ze nic. O to chodzi. Tego sie przestraszylem. -I co, wiecej nie bywales u tej kobiety? - zapytal Remedios. -Dlaczego nie... Po trzech czy czterech dniach zjawilem sie u niej, nie moglem jej nie objac, slicznosci mojej. I znowu zaczela sie nasza milosc. W sekrecie przychodzilem do niej wieczorami. I jakos tak znowu przylapal nas razem jej maz. Przyznaje - dusza uciekla mi w piety, kiedy zobaczylem go na progu. Twarz blada pod czarnym kapeluszem, na piersi zloty lancuch w trzy zwoje, lewa reka w rekawiczce, prawa, bez rekawiczki, cala upierscieniona, wyciaga w moim kierunku. Ja sie az poplakalem ze strachu. On powiada: "Podejdz do mnie". Podszedlem. "Poprzednim razem mowilem ci, zebys nie podchodzil do tego domu blizej niz na dziesiec krokow?" - "Mowiles, panie". - "No to chodzmy". Odwrocil sie, pokiwal na mnie palcem. Poszedlem, a nogi mi sie uginaly ze strachu. Wszak ma prawo zabic mnie w tym swoim ogrodzie. Nikt nawet nie zapyta, gdzie sie podzial student Baltasar Fichtele? -Co dalej? Nie marudz - chciwie ponaglil go Radulf, jeszcze jeden stary towarzysz kapitana. Agilbert zerknal na niego z usmiechem: wlosy siwe ma juz wojak, a ciagle bajki kocha. -Dalej? Zaprowadzil mnie do ogrodu i kazal odejsc od domu na dwadziescia krokow. Odetchnalem. Wszak latwo mi przyszlo uniknac pomsty zdradzonego meza, bo tylko zwieksza odleglosc miedzy mna i swoja zona... Przebieglem te dwadziescia krokow z sercem wyspiewujacym serenady... i przy ostatnim kroku zwalilem sie w dol gleboki na jakies trzydziesci lokci. Wszystkie gnaty sobie polamalem... -No to jak...? - zapytal Remedios, widzac, ze opowiesc sie skonczyla, a to, co najwazniejsze, i tak sie nie wyjasnilo. - Przeciez zyjesz? -A czy to jest zycie? - odpowiedzial Fichtele pytaniem na pytanie przy akompaniamencie ogolnego rechotu, po czym zaczal w sakwie szukac kart. Po kilku dniach Fichtele otarl sobie stopy i wlokl sie bosy. Z zimna caly posinial i czesciej, nizby nalezalo, odwiedzal Erkenbalde z prosba o flache taniego renskiego. Kobieta nie odmawiala, skapo usmiechala sie cienkimi wargami i polewala cienkusza. Fichtele byl jej juz winien pol miesiecznego zoldu, ale nie bardzo sie tym przejmowal. Kto wie, co przyniesie jutrzejszy poranek? -Chcesz sie pokrzepic, swiety ojcze? - przyczepil sie do Hieronimusa, podajac mu angster, manierke ksztaltem i wielkoscia przypominajaca cebule. Hieronimus nie odmowil, lyknal. -Ale chrzci to wino Erkenbalda - powiedzial, ocierajac usta. - Co za wiedzma. Fichtele odebral angster i na powrot zakorkowal. -Pies z nia tancowal - powiedzial beztrosko. - Nie masz masci na odciski, ojcze Hieronimusie? -Niestety, nie. -Aha, czyli ciala grzesznego nie leczymy? Tylko dusze upadle podnosimy na odpowiednia wysokosc? -Kiedy jest taka mozliwosc, lecze tez cialo - odrzekl Hieronimus, nie ulegajac prowokacji na poly pijanego studenta. - Jak to sie stalo, ze obtarles sobie stopy? -Buty kradzione - zwyczajnie odparl Fichtele. - Za male sie okazaly. -Potrzebujesz rady? -A co moge innego dostac? -W takim razie albo nie kradnij co podejdzie pod reke, albo od razu szykuj sie na niemile nastepstwa. Fichtele rozesmial sie. -Ale dobrego pasterza maja landsknechci. Nie rozumiem, za co tak cie nienawidza. Hieronimus uwaznie popatrzyl w oczy rozmowcy. -Nienawidza? Jestes pewien? -Jakby kochali, to by nie obgadywali. -A co nazywasz obgadywaniem? -No, na przyklad... Ale nie, to glupota. - Fichtele posmial sie jeszcze, tracil bosa stopa kamyczek. - Schalk wczoraj klamal na calego. Ze niby miales jakies intymne stosunki z obozowa nasiebierka. Ze niby wydupczyles ja, wybacz, Panie, na oczach wszystkich, a potem przegnales w zimna noc. Fichtele czekal na odpowiedz, ale Hieronimus milczal. Wtedy student powiedzial: -Czyli to... prawda? -Tak - odparl Hieronimus. - To prawda. Tak wiec nie obgaduj Schalka. Fichtele poruszyl brwiami, burknal. -Dziwny z ciebie pasterz... Wiesz co, ojcze Hieronimusie, duzom czytal tam, w Heidelbergu. Z przyjacielem odwiedzalismy pewnego planetariusza, a ten opowiadal nam dziela uczonych mezow slynacych z wiedzy o gwiazdach. Mowil, ze te czy inne zmiany konstelacji gwiazdozbiorow wywoluja scisle okreslone zmiany w naturze czlowieka... -W takim razie dlaczego nie modlimy sie od razu do gwiazd? - zapytal Hieronimus. Fichtele wzruszyl ramionami. -Nie mowie, ze podzielam jego zdanie. Opowiadal, jakoby znal wyznawcow Zoroastra i od nich otrzymal spora wiedze... -Zoroaster urodzil sie smiejacy. Wincenty z Beauvais w "Wielkim zwierciadle" uwaza go za syna Chama i wnuka Noego, powiada tez, ze swoja wiedze otrzymal od diabla. -Wierzysz w bajdy, ojcze Hieronimusie? -Wierze w to, co mi proponuje moja religia i moj kosciol - powiedzial Hieronimus. Fichtele pokrecil glowa. -Z ciebie to prawdziwy oportunista. Mroczny Bies,12 jak mawia lud... Hieronimus wcale sie nie zmieszal. -Moze - powiedzial. - A co w tym zlego? -Nie wiem. Dla ciebie pewnie nic. Ale, tak szczerze, naprawde wierzysz w to, ze dzieki diablu Zoroaster smial sie przy swoich narodzinach? -A ty wierzysz w te historie, ktore opowiadasz przy ognisku? -I tak, i nie... Hieronimus usmiechnal sie. -No i widzisz. -Jesli nie doniesiesz na mnie do Swietej Inkwizycji, to opowiem jeszcze o tym planetariuszu. -Nie doniose. -Dobra. Oto o co sie sprzeczalismy. Pod jakim zodiakalnym znakiem nalezaloby rozpatrywac Boga i diabla? Czy Bog jest Rakiem, a diabel Koziorozcem? Wiele danych to potwierdza. Albowiem diabel moze byc utozsamiany z Saturnem, panem Koziorozca, planeta niedobra, odbierajaca, zamykajaca. Bog natomiast - ze szlachetnym Jupiterem, imperatorem, rozdajacym dobro i szczodrze rozlewajacym swiatlo, a wiadomo, ze Jupiter jest panem Raka. Hieronimus sluchal, nie przerywajac. Student zapalil sie, perorowal, zachlystujac sie niemal slowami. -Ale z drugiej strony mozna powiedziec na to: syn Bozy urodzil sie, jak wiadomo, dwudziestego piatego grudnia, czyli pod znakiem Koziorozca. Czyli Bog tez moze byc 12 Mrakobies - polskie okreslenie, Mroczny Bies, nie oddaje wlasciwosci tytulu oryginalu, ale tlumacz nie odwazyl sie uzyc w utworze fantasy kompletnie nieprzystajacego slowa "wstecznik" [przyp. tlum.] zwiazany z Koziorozcem, z dazeniem ku gorze, w niebianskie przestworza. Jednoczesnie to cos, co jest sekretne, nikczemne, oddane zostalo we wladze Raka -diabla, potwora miotajacego sie na dnie studni... Popatrzyl zwyciesko na Hieronimusa. Mnich powiedzial: -Bog jest nieskonczony i dlatego laczy w sobie wlasciwosci Koziorozca i wlasciwosci Raka. Diabel natomiast z natury swojej jest ograniczony i dlatego moze przejawiac sie w jednej lub drugiej z nazwanych postaci. Gdzie tu jest sprzecznosc? -Dlaczego ponizasz diabla i jego role? - zapytal podekscytowany Fichtele. - Czy mogloby istniec dobro w calym jego blasku, gdyby nie bylo na ziemi zla, ktore musi byc dobrem przeslaniane? -Bog urzadzil to tak, ze i zlo sluzy Jemu - powiedzial Hieronimus. -To jak by istnialo owo dobro, gdyby nie bylo zla? Jak zobaczylibysmy swiatlo, gdyby obok nie bylo cienia? -Gdyby istnialo tylko dobro, nie byloby potrzeby pokazywac go i okreslac przy pomocy cienia - odezwal sie Hieronimus. - Dobro moze istniec bez zla, ale zlo nigdy nie moze istniec bez dobra. Nie badz heretykiem, Fichtele. Od twoich sadow do czczenia czarta tylko krok. Od tej pory przezwisko, jakim chcial dopiec Hieronimusowi rozezlony student, przyczepilo sie do mnicha. I wkrotce wszyscy landsknechci nie nazywali miedzy soba Hieronimusa inaczej jak tylko Mrocznym Biesem. Oltarz Dereka Niewielki klasztor ukazal sie oczom zolnierzy zaraz za zakretem drogi. Bylo to kilka starych budowli za wzniesionymi dawno temu murami z szarego kamienia. Nieprzychylna, surowa sylwetka klasztoru w dolinie Eltzu, o tydzien marszu od Strasburga; sami mnisi rowniez upodobnili sie do klasztoru. Landsknechci zatrzymali sie przed kutymi wrotami zamknietymi na glucho. Minelo troche czasu, zanim na murze, do polowy kryjac sie za krenelazem, pojawil sie mnich. Przysadzisty, zwarty, z kwadratowym obliczem, wziawszy sie pod boki, stal i chmurnie przygladal sie zolnierzom Agilberta. Nie podobali mu sie. Bardzo. Woz byl kryty plotnem i skora, z krzywymi kolami. Widac bylo, ze jesli wkrotce nie naprawi sie tej kolasy, gruchnie w jakas kaluze i przyjdzie porzucic wladowany do niej dobytek. Spomiedzy skorzanych zaslon jak ogon sterczal sztandar oddzialu. Obrzydliwego czerwonego, bandyckiego koloru. Ciagnela ten woz niewesola gniada szkapa. Duzy chlopak, z wygladu bardziej chlopski nizli zolnierski syn, troszczyl sie o biedne zwierze jak mogl. Wyprzagl, napoil, puscil na wypas na klasztorna lake. Kiedy chlopak odszedl od wozu, zeby sie odlac, klaczka potrzasnela glowa i poszla za nim jak piesek. Podeszla z tylu, tracila pyskiem w plecy. Chlopak omal nie huknal nosem w ziemie. Zamachnal sie nawet na klacz, ale zaraz sie rozmyslil. Rozczochrana jasnowlosa dziewka krecila sie przy ognisku, widac zamierzala nagotowac strawy dla calego stada. A chetnych do zarcia - mnich na murze przeliczyl ich szybko - bylo jedenastu, lacznie z dziewka. Aksamitna kamizelka na kobiecie miala haft w ciemnoczerwone roze - od razu widac, ze kradziona. Spodnica plocienna, blyskaly spod niej gole chude nogi w skorzanych trepach. Oto jeden z zolnierzy zbyt blisko przeszedl obok worka dziewki polozonego na suchym kawalku ziemi przy kole wozu - och, jak popatrzyla na niego, jak ryknela! Czterej landsknechci juz chwycili w lapy talie kart, ledwie tylko usadzili dupy na trawie. Kompanii tej przewodzil jakis zolnierz malego wzrostu. Tak przypominal oszusta, ze niechybnie nim byl. Ale ten rosly, z rudymi wlosami, podniosl wzrok, przechwycil spojrzenie mnicha stojacego na murze. Wstal, otrzepal portki, reke polozyl na rekojesci krotkiego miecza, nazwanego przez landsknechtow katzbalgerem, czyli "kotozdzierca", uniosl podbrodek. Mnich wyprzedzil go, odezwal sie pierwszy. -Bezboznicy, grabiezcy, synowie diabla, podrzutki latawic! - zagrzmial z muru, czujnie patrzac, czy ktorys z landsknechtow nie chwyta za arkebuz. - Jak smiecie zaklocac spokoj swietego miejsca? -Nasienie pokrzywy, obzartuchy, klamcy, swietoszki! - wypalil jednym tchem Agilbert. - Nie podobamy wam sie? -Nie! - ryknal mnich. -No to sprobujcie nas stad przepedzic! I hardo odchylil sie do tylu, wzruszyl ramionami, dumnie wypial piers. Mnich splunal. -Skad idziecie? -Z piekla! -Coscie tam robili? -Czyscilismy patelnie na wasze zadki! Mnich prychnal z zadowoleniem. -Czego od nas chcecie? -Jedzenia, troche lekow i dach na nocleg. Mnich zniknal, widac poszedl z kims uzgodnic decyzje. Minela co najmniej godzina, zanim brama otworzyla sie ze zgrzytem. -Wchodzcie, wchodzcie, Pan z wami, dzieci moje - powiedzial furtian. Sadzac jednak z ponurego wyrazu twarzy, chetniej wyslalby landsknechtow do piekla. Erkenbalda wstapila na teren klasztoru z tak dumna mina, jakby wchodzila do podbitego miasta. Mnich za jej plecami splunal i szczelnie zawarl wrota. Klasztor byl rzeczywiscie stary, istnial co najmniej od trzystu lat, jak obliczali klasztorni kronikarze. Zreszta ostatni pismienny mnich zszedl byl zeszlej jesieni, tak wiec nie mial kto czytac licznych ksiag w drewnianych okladkach, w skorzanych i plociennych oprawach. Korzystajac z pozostawionej mu swobody, Hieronimus wszedl do klasztornego kosciola, zanim zaczela sie msza, usiadl na lawie w pierwszym rzedzie. Wewnatrz kosciolek wydawal sie mniejszy niz z zewnatrz. Grube kamienne mury obejmowaly waska nawe, jakby z zewnatrz napierala na nie jakas zla moc. Wieczorne slonce saczylo sie przez okna waskie jak strzelnice, a pasma swiatla niczym miecze krzyzowaly sie dokladnie nad oltarzem. Wydawalo sie, ze postacie na rzezbionym drewnianym oltarzu za chwile ozyja w polmroku, zeby po raz setny czy tysieczny odegrac te sama historie utrwalona przez mistrza rzezbiarskiego: z lewej - "Ogrojec", w centrum - "Ukrzyzowanie", z prawej -"Zmartwychwstanie". Dzielo, z jednej strony dosc prymitywne, z drugiej jednak - niesamowicie wyraziste, wprawialo w zachwyt i drzenie. Bez konca mozna bylo wpatrywac sie w chlopskie twarze zasmuconych apostolow, na wykrzywione przerazeniem fizjonomie rzymskich legionistow patrzacych na pekajace skaly. Rozlegly sie kroki. Hieronimus odwrocil sie. Furtian, ojciec Gerwazy, zblizyl sie ciezkim krokiem, zwalil na lawe i glosno odetchnal. -Rozbuchane stado dostalo ci sie, ojcze Hieronimusie. -Nie narzekam - krotko odparl Hieronimus. -No tak... - westchnal Gerwazy. - Charakter masz mocny, od razu widac. Wiecie, jak was przezywaja, jak nie slyszycie? -Mroczny Bies - powiedzial Hieronimus i usmiechnal sie. - Nie tak znowuz mocno sie myla, ojcze Gerwazy. Jeden z nich ma nogi otarte do krwi i, obawiam sie, odmrozone. -Spiewak? - furtian skrzywil sie. - Swieci panscy, jak wy z nim wytrzymujecie... -Hej, hej... - powiedzial Hieronimus. - Chlopak potrzebuje lekow, ojcze Gerwazy. -Jest pijany - ponuro oswiadczyl mnich. -Tym lepiej, nie bedzie sie szarpal, jesli leki okaza sie piekace. -Jadles juz? - Ojciec Gerwazy pospiesznie zmienil temat rozmowy. -Dziekuje - odrzekl Hieronimus. -Lakniesz samotnosci? - zauwazyl ojciec Gerwazy, zdradzajac umiejetnosc czytania mysli. - Nie dziwie sie, ciezko jest calymi dniami nie widziec nic innego poza zolnierskimi gebami i obozowymi dziwkami... -A wlasnie... - przypomnial sobie Hieronimus. - Jeszcze jedna prosba, ojcze Gerwazy. Niech ta kobieta, Erkenbalda, spedzi noc w murach klasztoru. -Regula tego wzbrania. - Ojciec Gerwazy sposepnial. -Lepiej zlamac regule, niz miec na sumieniu trupa - powiedzial Hieronimus. - Nadrenia slynie z band podobnych do naszej. -Wiecie co, ojcze Hieronimusie, wam to lepiej nie wkladac palca do ust, bo... -No to nie wkladajcie - poradzil Hieronimus. I zmienili temat rozmowy. -Wspanialy oltarz. -Podoba wam sie? - zdziwil sie furtian. Hieronimus skinal glowa. -To dzielo miejscowego mistrza, nieprawdaz? -Derek, tak sie zwal. -Znacie jego imie? Ojciec Gerwazy zaczal opowiadac jak komus zaufanemu: -To historia, ktora nie tak latwo jest zapomniec... Dlugo tu sie sprzeczano, czy zostawic w swiatyni oltarz zbezczeszczony pamiecia o grzeszniku. Dlatego ze ow Derek zgrzeszyl smiertelnie. Najsurowsi z braci proponowali spalic oltarz, a na jego miejscu postawic nowy, nieobciazony ludzkimi slabosciami. -Spalic? - Hieronimus az podskoczyl. - Niewazne, czyje rece go dotykaly, wazne, ze istnieje na chwale boza. Furtian wstal. -Powiem ojcu Pandolfowi, ze pytales o oltarz. Widzisz... Dziesiec lat temu znowu wybuchl spor co do losu Derekowego oltarza i nasz poprzedni przeor chcial go zniszczyc. Bardzo pobozny i surowy byl nasz poprzedni przeor. Ojciec Pandolf... Widzieliscie go na murze, pertraktowal z waszym kapitanem. Tak wiec ojciec Pandolf, zaciekly w swojej poboznosci, przykul sie lancuchami do krzyza w "Ukrzyzowaniu" na tym oltarzu, tak ze spalic rzezbe mozna bylo tylko razem z ojcem Pandolfem. Sadze, ze nasz poprzedni przeor tak by nawet postapil, ale dostal udaru i skonal na miejscu. Uznalismy, ze byl to znak Bozy, wiec wybralismy ojca Pandolfa na nowego przeora. U- ech... I prostoduszny furtian oddalil sie. Hieronimus siedzial samotnie w ciemnosciach, poki nie wszedl chudy, rozczochrany mnich i nie zapalil swiec. Podreptal w polmroku po drewnianych schodach na chor i stamtad zawolal, przechylajac sie przez porecz: -Ojcze Pandolfie! Z mroku, z zimnej podlogi, rozleglo sie: -Tu jestem. -Mnich, ten, co przyszedl, czeka na was - zawolal nowicjusz. - Siedzi tam, przed samym oltarzem. -A... no to ide, ide - zahuczal ojciec Pandolf i glosno zatupal w przejsciu miedzy lawkami. Rozsiewal dokola siebie mocna won czosnku. Hieronimus usmiechnal sie. Ojciec Pandolf, mruzac oczy od swiatla swiecy, rzucil gospodarskim okiem na "swoj" oltarz - jakby sie bal, ze obcy skradnie ktoras z wyrzezbionych w drzewie postaci - usiadl za plecami Hieronimusa i powiedzial mu prosto do ucha: -Ojciec Gerwazy przekazal mi wasze slowa. Radym, ze myslicie jako i ja. -Kim byl Derek? - zapytal Hieronimus, wpol obracajac sie do Pandolfa. - Czym tak zgrzeszyl? Ojciec Pandolf nachmurzyl sie, jego geste brwi zlaczyly sie nad nosem. -Wszystko, co teraz uslyszycie, ojcze, nie powinno isc dalej poza te mury, albowiem mysmy o tym nie powiadamiali wyzszych instancyj. Hieronimus powiedzial: -Dobrze. -Przysiegnijcie! - zazadal z moca ojciec Pandolf. -Co? Hieronimus popatrzyl mu w oczy. Miesiste oblicze ojca przeora spurpurowialo, nawet mrok nie kryl tego. Zmarszczywszy brwi jeszcze bardziej ponuro, ojciec Pandolf powtorzyl: -Zlozcie przysiege, ojcze Hieronimusie. -Nikomu nie powiem. -Przysiega, wasza mac! - wsciekle syknal ojciec przeor. -Przysiegam na krew Chrystusa - wypalil Hieronimus. - Trafimy obaj do piekla, ojcze Pandolfie. -A co mi tam! - oswiadczyl przeor. - Mozemy obaj splonac w piekle, byle to dzielo sztuki pozostalo. A kiedys Bog zajrzy do tego kosciolka i zobaczy wyrzezbiony w drewnie oltarz Dereka. I zapyta Stworca jakiegos sprytnego aniola: "Opowiedz mi o tym". I aniol powie: "Dzieki Pandolfowi z Turyngii zachowal sie oltarz ten na chwale Twoja, Panie". - "A gdzie ten Pandolf z Turyngii?" - zapyta Pan, poniewaz bedzie chcial mnie zobaczyc. - "W piekle, gdzie jego miejsce" - powie aniol. I wyliczy wszystkie grzechy moje. - "Zabierzcie go z piekla, albowiem to, co zachowal dla mnie, przewaza grzechy jego" - tak powie Pan. I bede mogl przypasc do stop Jego... Derek byl niewolnikiem pewnego rycerza. Imie tego rycerza, zamek, gdzie zyl, jego rodzinna kaplica - wszystko w proch sie obrocilo i zostalo zapomniane. Zreczny byl Derek w rzezbieniu drewna. Upiekszal obficie krosna kobietom, kolyski dzieciom i tak zaslynal wsrod czeladzi, ze w koncu wezwal go do siebie jego pan. -Ludzie gadaja, ze pieknie w drewnie rzezbisz - powiedzial rycerz. Derek odparl, ze to prawda. -Chce zlozyc kosciolowi bogaty dar - oznajmil rycerz. - Poradzisz sobie z wyrzezbieniem pieknego oltarza, takiego, zeby na srodku bylo "Ukrzyzowanie", a na skrzydlach "Ogrojec" i "Zmartwychwstanie"? Derek tylko skinal glowa. I zaczal od tej chwili pracowac dla kosciola. Cztery lata tak siedzial - zgiety - i rzezbil. Kiedy nadszedl czas, przed jasnym swietem Paschy rycerz obdarowal nasz kosciolek. Oltarz zostal tu postawiony, gdzie i wy go widzicie. I imie tego rycerza stalo sie slawne, jak tego chcial, nawet sto lat po smierci, zanim wyrzucili go mnisi z pamieci. A nienadaremno myslal o smierci ow rycerz, poniewaz byl juz dosc stary i mogl umrzec w kazdej chwili. Jeden dobry uczynek wykonal przed smiercia, obdarowal kosciol. Zdecydowal tez, ze zrobi i drugi - podaruje wolnosc mistrzowi. Napisal glejt, ze niby tak i tak, za poboznosc i wierna sluzbe niech bedzie wolnym od dzis niewolnik moj, Derek... Zapieczetowal pismo, napisal adres - do przeora - i wezwal do siebie Dereka. -Zdrowie moje jest takie - tak zaczal rycerz - ze wkrotce przejde do innego swiata. Mysle wiec o twoim losie, w czyje rece przejdziesz, mistrzu rzezby. Derek pochylil glowe, sluchal. -Najpewniej dostaniesz sie w rece mojego brata - powiedzial rycerz, chcac wybadac Dereka. - Brat moj jest czlekiem niestarym jeszcze, ciagle czegos szuka, w winie zakochany. Jak sie napije, bedzie tlukl cie po palcach i zadal, bys mu baby gole rysowal. I zauwazyl, jak drgnal Derek, czlek poczciwy. Usmiechnal sie w duchu rycerz, zaczal o siostrze: -Siostra ma jest dama czcigodna, lata cale spedza nad krosnami, potrzebuje kartonow z wzorami. Podziekowalaby mi za taki dar. Tylko u niej tez dlugo nie pozyjesz, charakter ma podly, jakby co - na chleb i wode skazuje. Pewnie nudne to, malowac pieski i kwiatki dla kaprysnej baby? -Nudne - przyznal Derek. -Najlepiej by bylo oddac cie mojemu synowi... - powiedzial rycerz i sciszyl glos. Syn rycerza nie bedzie wsadzal mistrza do karceru o chlebie i wodzie. Nie zmusi do rysowania rozpustnych obrazkow. -Masz wielki talent - powiedzial stary rycerz - ale nie kazdy go doceni. Kto potrzebuje rzeczy, ktore da sie sprzedac dopiero po stu latach, dwustu? Wszyscy chca tego, co mozna dzis wymienic na ziarno, na odziez, naczynia, nie czekajac, az nadejdzie dogodna do tego chwila. U mojego syna zmadrzejesz, nie bedziesz wiecej robil apostolow z twarzami chlopow z pobliskiej wsi... Nie bedziesz soba, nie bedziesz wycinal z drewna tego, czego laknie twoja dusza. Bedziesz mu przynosil zloto, zloto, zloto! -Nie bede - oswiadczyl Derek. -A jak ci sie podoba taki interes: zebys sam zapracowal na swoj wykup? - zapytal pan. - Postaraj sie, by twoje twory byly kupowane. Popracujesz z dziesiec lat i kto wie, moze nazbiera ci sie odpowiednia kwota. Jasne, ze bedziesz przynosil zloto - powiedzial twardo rycerz. - Dobrze to wymyslilem, dobrze. Bedziesz patrzyl, jak umiera w tobie dusza, i nie bedziesz mogl nic z tym zrobic. Derek zbladl jak plotno. -Dobra - powiedzial po chwili rycerz i rozesmial sie. - Masz, bierz ten list, oddasz przeorowi. Niech ci przeczyta. Derek poslusznie zaniosl list do ojca przeora, nie poczekal jednak, az ten mu go przeczyta, poszedl do lasu i tam powiesil sie na wysokiej sosnie. -Pod sosna tez zostal pogrzebany - ponuro zakonczyl ojciec Pandolf. - Teraz to nawet nie wiadomo, w ktorym miejscu. Hieronimus milczal zapatrzony w oltarz. W migotliwym swietle swiec drewniane postacie wydawaly sie zyc. -Chcialbym sie z nim spotkac, z tym Derekiem - powiedzial w koncu. -A tam ci on. - Ojciec Pandolf machnal reka w strone oltarza. - Rzymski legionista przy grobie Chrystusa. Drugi z lewej, ten bez helmu. Lothar ze Strasburga Juz trzeci dzien lalo okrutnie. Bez konca, z malymi tylko przerwami. Droga rozmiekla i sflaczala jak ostatni pijanica. Erkenbalda kaslala dudniaco, siedzac na wozie. -Przed nami przeciera sie! - krzyknal Geward, odwracajac sie do pozostalych. Dzis on prowadzil druzyne. Remedios Haas naparl na woz ramieniem i wyszeptal, zwracajac sie do klaczki: -No, kochana... Klaczka jakby zrozumiala - szarpnela. Trzask! Woz z glosnym lomotem zwalil sie do tylu. Zlamala sie os. Cos glucho walnelo o scianke, ani chybi Erkenbalda zadkiem. Kobieta zaczela sie miotac, przeplatajac jeki wscieklymi przeklenstwami, poczela gramolic sie na zewnatrz. Remedios ani myslal jej pomagac. Wyprzagl klacz, dogonil Agilberta. -Woz... tego... - zakomunikowal. Pol godziny zmarnowali na wyladunek maneli, ulokowanie ich w worach i plecakach. Potem ruszyli dalej, porzuciwszy w srodku lasu woz z resztkami barachla -szczerze mowiac, kompletnie do niczego - ku radosci jakichs wloczegow. Las konczyl sie na swiezo skoszonej lace. Laka pochylala sie ku rzeczce. Za struga widac bylo jakas wioche, a nad cala okolica panowal niewielki zamek. Jakby podskoczyl i rozsiadl sie na wzgorku, zeby wygodniej bylo przypatrywac sie okolicy. Niedobrze dzialo sie w wiosce. Agilbert zatrzymal sie, poweszyl. Erkenbalda, rozepchnawszy pozostalych, z zatroskana mina stanela obok kapitana. Gospodyni co sie zowie. Stala tak, marszczyla jasne brwi, dopoki Agilbert nie odepchnal jej na bok. -Pobrzekujesz jak kram z garami... Erkenbalda zabrala ze swojego skarbu wszystko, co mogla, i teraz rzeczywiscie byla gesto obwieszona workami, w ktorych cos ciagle brzeczalo. Dwa domy na obrzezu wsi plonely. Na jej skraju stal woz pomalowany na czarno. Dwa koniki niespiesznie szczypaly trawe na wiejskiej lace. Dobre koniki, zadbane, wykarmione. -Idziemy - zdecydowal Agilbert. Jedenastu ludzi wyszlo z lasu, zeszlo laka w dol, przeszlo w brod rzeczulke, splyciala przez lato, metna po deszczu. Weszli do wsi, przeszli kilka krokow... Zaryczana baba wylazla zza szopy, we wlosach miala slome. Spuchnietymi wargami wymamrotala: "A koszule to po co podarli?". Otrzepala spodnice, splunela, zaplatajac w trakcie wlosy, poszla do obory. Wkrotce dalo sie slyszec dzwonienie mlecznej strugi o metalowe dno skopka. Rozlegl sie ponury jek, ktorego jakby nikt nie slyszal. Poteznego chlopa przybito do wrot dziesiatka dlugich beltow, ale dobic go nikomu sie nie chcialo. Wisial, belkocac, z rozbitych ust po brodzie ciekla mu krew, glowa sie majtala, tlukac o skrzydlo wrot, rece i nogi podrygiwaly, az dlugie strzaly drgaly w ledwo zywym ciele. Dym pozaru zasnuwal skraj wsi. Dochodzily stamtad wrzaski, kaszel, przeklenstwa... Potem geste kleby rozstapily sie jakby, a z ognia i dymu wylonil sie ogromny mezczyzna. Brode mial niczym widly, w kilku pasmach; na czarnym kirysie migotaly krwawe blyski, a na kapeluszu poruszaly sie, zupelnie jak zywe, wielkie czerwone piora. W reku wojak trzymal olbrzymi dwureczny miecz, w poprzek jego obszernego brzuszyska na pasie tkwil katzbalger. Otaczala go dziesiatka zuchow, wszyscy jak malowanie, kazdy wielki jak slon, nijak nie mniejszy. Dwaj mieli ogromne luki wielkosci czlowieka. Pozostali - dwureczne miecze. Czarny olbrzym rozejrzal sie po gospodarsku, przyjrzal przybyszom, nachmurzyl groznie. Agilbert wyszedl przed szereg. Gigant popatrzyl na niego, szacujac cos i oceniajac. Potem zapytal, a raczej ryknal: -Kim jestescie?! -Moze nie widzisz? - odgryzl sie Agilbert. Landsknechci zblizyli sie do swojego dowodcy. -Widziec to widze. Wedrowni wloczedzy, co z pola walki zwiali. - Wielkolud prychnal zwyciesko, szeroko rozwierajac nozdrza. -Nigdy jeszcze Sfora Zaginionych nie uciekala z pola bitwy - hardo oswiadczyl Agilbert. Wystrzepiony czerwony sztandar poruszyl sie w reku Schalka. -Zaginiona...? To nie was wyjebal ten babi chwost, margrabia z Ramensburga? Agilbert nie mial bardzo ochoty odpowiadac na tak postawione pytanie. Dlatego milczal. Ale naiwny Remedios Haas wypalil: -Nas. Kladac obie dlonie na rekojesci katzbalgera, olbrzym zarechotal serdecznie - az dziw, ze kirys nie pekl na olbrzymim bandziochu. Agilbert z nienawiscia patrzyl, jak trzesie sie czarna, podzielona na pasma broda. -A kto mogl wiedziec, ze Eitelfritz okaze sie taka kurwa - ugodowo powiedzial w koncu olbrzym w czerni. - Witajcie, zasrancy, w Hagenau. Dzis ja tu wojuje. Przylaczcie sie, jesli chcecie, a jak nie, to calujcie mnie w dupe. -Hrabia Lothar? - zapytal kapitan, czujac, jak geba rozciaga mu sie w glupim usmiechu. -A kto ma byc? - Lothar ze Strasburga zarechotal serdecznie. - Hagenau od dawna juz nalezy do mojego rodu. Musze sie przeciez troszczyc o rodzinny majatek. -Szlismy do was - powiedzial Agilbert. - Ojcze Landsknechtow, wszyscy wiedza, ze zawsze potrzebujesz zolnierzy. Lothar klepnal Agilberta w ramie, objal go familiarnie i zadyszal prosto w ucho: -Widzisz tam zamek na wzgorzu, sterczy jak chuj wisielca? Agilbert skinal glowa. -Trzesidupek - gniewnie powiedzial Lothar, wskazujac broda budowle. - Zasiadl, paskuda, i gapi sie z wiezy, jak z jego chlopow gowno wyciskam. -Ale kto zasiadl? Lothar zdziwil sie szczerze: -A ciul go wie! Jakis tutejszy magnat... Lothar i Agilbert odeszli od pozostalych i wdali sie w pertraktacje. Do uszu Gewarda, ktory sluzyl w oddziale juz siodmy rok, wiec dobrze wiedzial, jak wazne sa pieniezne uzgodnienia, docieraly mocne przysiegi i wsciekle porykiwania Lothara. Co do wysokosci zoldu Geward byl spokojny: rudy kapitan targowal sie zawsze zawziecie. Zapewnil o tym Schalka, bo artylerzysta denerwowal sie, czy aby zold nie bedzie za niski. -Spokojnie - uciszyl puszkarza Geward. - Skapstwo naszego kapitana wywoluje lzy nawet u Zydow. Stary najemnik mial racje. Po rozmowie z rudym Agilbertem hrabia Lothar wrocil do swych ludzi czerwony, spocony, jakby wylazl z beczki z warem, i od razu nawrzeszczal na jednego z zolnierzy w czarnym kirysie: czego tu stoi z geba rozdziawiona!? -Drewno na taran kto bedzie cial? Swiety Ginefor? Zolnierz burknal pod nosem cos niezrozumialego i z kolei natarl na wiejska babe: gdzie mezowa siekiera, suko? Do nocy scinali drzewa, ostrzyli pnie. Byla w obozie mortira,13 ale okazalo sie, ze Lothar, czlowiek bezmyslny, nie zatroszczyl sie, by zostawic do niej wystarczajaca ilosc prochu. Poki landsknechci meczyli sie z taranem, Schalk stal obok bezsilnej malej armaty, a po chytrym ostrym pyszczku puszkarza plynely najprawdziwsze lzy. Lothar tymczasem opowiadal Agilbertowi o tym, co nalezalo zrobic. Podstawowa czesc swoich sil - dwa pulki, okolo trzech i pol tysiaca ludzi - hrabia wyslal na poludniowy zachod, do Neckaru, pod dowodztwem bardzo doswiadczonego starego Eberharda Brodatego - to nie Eitelfritz, nie nawali w gacie przed czasem. Sam zas Lothar zatrzymal sie tu na kilka dni, zeby armia nie miala z tylu czort wie kogo. "Zamek to betka, mozesz mi wierzyc. Cztery dni marszu i dogonimy Brodatego, a potem, jak sie uda, Hagenau padnie nam do stop..." Agilbert sluchal i kiwal glowa. A potem obaj sie spili. 13 mortira - (wojsk.) mozdzierz, dzialo o krotkiej lufie, strzelajace po bardzo stromym torze [przyp. red.] Winna piwniczka Wlasciciela zamku zastrzelono, nie zapytawszy nawet o imie, jego dwie corki zostaly przekazane zolnierzom, a pozostalych, co mieli nadzieje przeczekac za murami, z zamku wyrzucono - jednych martwych, innych niedobitych. Zdobywcy zostawili tylko kucharke i chlopca kuchcika, jej syna, a moze wnuka, zeby gotowali. Milo jest przekasic po robocie. Na stole pojawilo sie wszystko, co najlepsze bylo w zamku. Wino podano w remerach na grubych skreconych stopkach, najbardziej wyszukanym szkle o zielonej, lesnej barwie - wino do nich nalane wydawalo sie byc fioletowe. Smazone miesa wylozone zostaly na ogromny fajansowy polmisek. W miare znikania kawalkow miesiwa pojawialo sie coraz wiecej fragmentow obrazka na naczyniu - zielona i niebieska farba namalowal artysta bardzo udanie tutejszy zamek. Po brodzie Lothara sciekal tlusty sos. Geward przebieral lapami w kawalkach miesa na wspolnym polmisku, wybierajac najwiekszy. Schalk jadl szybko, starannie, jak maly drapieznik. Erkenbalda krztusila sie w pospiechu - nie dziwota, naglodowalo sie babsko, az zal jej - skora i kosci. Fichtele zebami rwal mieso z zajeczej nozki. Remedios nabijal brzuch metodycznie, po chlopsku. Hieronimus wsuwal mieso z fasola nie gorzej niz landsknechci. Kapitan Agilbert byl blady, wlewal w siebie czerwone wino kielich za kielichem, ale jakos nie mogl sie upic. Rudy kapitan znowu siegnal po dzban. Smieszny ten dzban - na pekaty brzuch nasadzona brodata glowa z wargami ulozonymi w dlugi ryjek. Z tych warg wyplywa wino, jesli jest w dzbanie, a wyglada, ze teraz nie ma - bo tylko jedna kropla wyplynela i zwisa na glinianej brodzie. Och, Hieronimusowi nagle zrobilo sie niedobrze, kiedy to zobaczyl - przypomnial mu sie wczorajszy chlop na wrotach. Zawolali chlopca kuchcika, kaza przyniesc wina. Chlopak kiwnal glowa, wzial dzban, pedzi do piwnicy. Krecone schody, szesnascie stopni. W jednej rece chlopiec trzyma "brodata gebe", nienasycony winny bandzioch. W drugiej - palaca sie swieczke. Beczka z czerwonym winem stoi o tam, w kacie. Wczoraj byla pelniusienka, dzis juz do polowy wypita... Chlopak postawil swieczke przy progu, podbiegl, odkreca kurek... Ani jedna kropla nie wyplynela z kranu. Chlopiec poczul ciarki na karku: przeciez ten rudy na kawalki go poszlachtuje, jesli nie przyniesie mu wina. -Panie, zmiluj sie - szepnal chlopiec. - Przeciez tu bylo wiecej niz pol beczki! Wtedy nad jego glowa rozlegl sie piskliwy smiech. Chlopiec podskoczyl, cofnal sie. Na beczce siedzial jakis czlowiek. Chlopiec nie smial podniesc oczu, wiec widzial tylko spiczaste kolana obciagniete ciemnymi ponczochami oraz mocne skorzane buty. Twarz nieznajomego kryla sie w mroku. -Wybacz, panie... -Dieter Pfeffernuss - wyjasnil obcy wysokim, zachrypnietym glosem. - Dieter Pieprzony Orzeszek, tak mnie zwa. -Ja po prostu nie wiedzialem, ze tu jestes, panie - powiedzial cicho chlopiec. Popatrzyl na swoja pozostawiona na stopniu swieczke i cofnal sie kawalek do progu. -A skad niby miales wiedziec, kim jestem i co tu robie? - rzucil niezadowolonym tonem Dieter Pfeffernuss. -Nie wiem, panie. Mnie tu nie wolno rozgniewac nikogo. Mnie tu poslano po wino, dlatego jestem. -Czy jest tu Agilbert z Hagenau? -Wybacz, panie, ale kto? -No, taki rudy... -Pan kapitan? -Ach, to on juz jest kapitanem? - Dieter pociagnal nosem, jakby sie wzruszyl, slyszac o awansie Agilberta. - Stary Bert... Ucieszy sie na moj widok. -Nie watpie, panie - cicho rzekl chlopiec, cofajac sie ciagle. -Ty tam! - ryknal Dieter. - Stoj. Mozesz sie mnie nie bac. Jestem dobry wujek Pieprzony Orzeszek. Wypilem cale wino i chce rozmawiac z moim starym, dobrym druhem, ktorego zwa Agilbert Rude Ciemie. Tak mu powiedz. Ze niby tam, w piwniczce, czeka na niego stary znajomy. Bardzo stary. Tak mu przekaz. -Dobrze, panie. Chlopiec ciagle stal nieruchomo, az Dieter musial na niego wrzasnac: -Ruszaj! Chlopiec z calych sil zerwal sie do biegu, po drodze wywracajac swieczke. Myslal, ze rudy kapitan zastrzeli go na miejscu, widzac pusty dzban, ale nic takiego sie nie stalo. -Kto? Dieter Pfeffernuss? - beznamietnie powtorzyl Agilbert. Potarmosil oszolomionego chlopca za policzek i ruszyl do piwniczki, powloczac nogami. Hieronimus patrzyl za nim z ciekawoscia, ale nic nie powiedzial. Pozostali biesiadnicy niczego nie zauwazyli. Piwnice zalewalo purpurowe swiatlo, jakby gdzies nieopodal ktos rozpalil ogromne ognisko. I smierdzialo. Wczoraj tak wlasnie cuchnelo na skraju wsi, obok spalonych domostw, w ktorych zywcem splonely dwie kozy i stara babka w panice porzucona przez domownikow na zapiecku. -Witaj, Agilbercie - uslyszal kapitan piskliwy glos i pan Pieprzony Orzeszek umoscil sie wygodniej na beczce. -Witaj, Dieter - uprzejmie powiedzial Agilbert. -Siadaj przyjacielu, siadaj. -Dziekuje. Agilbert przycupnal na stopniu, polozyl rece na kolanach, wypisz, wymaluj grzesznik na spowiedzi. Dieter pisnal radosnie. -Chyba zaczniemy. Tak wiec, powiedz mi, Bercie, czy masz mi moze cos do zarzucenia? -Nie, Dieter. Nie moge ci nic zarzucic. -Czy przez te siedem lat byles ranny choc raz? Czy choc raz nie powiodlo ci sie po tym, jak wyciagnalem cie z tej rzezi pod... przeklenstwo, jak sie nazywalo to miejsce? -Hagenweide. -Laka pana Hagena, tak. Dziekuje. -Nie, Dieter. Od tamtej chwili ani kula, ani zimne zelazo, ani goracy ogien nie dotknely mojego ciala. -Czyz nie zuch ze mnie? -Zuch - zgodzil sie Agilbert. -I zostales kapitanem, prosze, prosze... Bercie, byles wspanialym dowodca tych swoich rzezimieszkow. Zawsze dostawales dobre pieniadze za ich krew. Zawsze udawalo ci sie zwiac, kiedy zaczynalo smierdziec spalenizna. Dieter poruszyl dlugim nosem, jakby wachal otaczajacy ich fetor i zachichotal. -Jestem dumny z ciebie, Bercie. -Przyszedles po mnie? - ostroznie zapytal Agilbert. -A co myslales? - szybko odpowiedzial Dieter. - Moze wypijemy za spotkanie starych przyjaciol? Z tymi slowy podniosl dzban porzucony przez chlopca, przytknal do ust, a spomiedzy jego warg poplynelo czerwone wino, zabulgotalo, zapienilo sie. -Uff... - Dieter otarl cienkie wargi, podal dzban Agilbertowi. Kapitan pokrecil glowa odmownie. -No, jak chcesz - powiedzial urazony Dieter. - Wyglada, ze nie cieszy cie moj widok? -Nie cieszy - przyznal Agilbert. Dieter odstawil dzban, drapieznie zmruzyl oczy. -Pewnie kombinujesz, jak by sie wykpic z ukladu, co? -Nie, cos ty. Po prostu zastanawiam sie, jaki moglbym ci zaproponowac interes. -Inte-res? - Dieter poruszyl nosem. Od pana Pieprzonego Orzeszka poplynela fala straszliwego smrodu. -Alez tu cuchnie - zauwazyl Dieter i chrzaknal. -Nie chce z toba odchodzic - powiedzial Agilbert, krzywiac sie od smrodu. Dieter wzruszyl ramionami. -Chcesz czy nie, ale siedem lat minelo, Bercie. -Moglbym wymienic siebie na kogos innego. -Chyba nie masz mnie za durnia, Bertelein. Kto pojdzie dobrowolnie do... slowem, ze mna? -Ten czlowiek jest glupi jak but. Oklamie go. -Glupi jak but? Prostaczek? - Dieter oblizal sie tak otwarcie, ze kapitana ogarnela fala mdlosci. - Ach, przyprowadz go zatem szybciutko... Remedios Haas byl pijany i malo co rozumial. Kapitan wylal mu za kolnierz wode z szaflika, potrzasnal nim i pociagnal za soba do piwniczki. -Czym to tak od ciebie smierdzi, Agilbercie? - zawolal Schalk, kiedy kapitan przechodzil obok niego, ale nie otrzymal odpowiedzi. Na schodach prowadzacych do piwniczki Agilbert zatrzymal sie, polozyl ciezka lape na ramieniu Remediosa. -Pamietasz, jak wstepowales w szeregi Sfory Zaginionych, Remediosie Haas? -Jeszcze jak! - Remedios czknal, kiwnal sie, ale kapitan zdazyl go przytrzymac, zanim spadl ze schodow. - Taki piekny oficer przyszedl do naszej wsi... Mial czerwony plaszcz i biale piora na berecie... Pojechalem z nim do Dietenhausen... Dlugo mnie potem nazywano "Dwa Remediosy", bo podczas przyjmowania skarbnik zapisal mnie dwa razy. Potem mi mowiono, ze zold za Remediosa dostaje ja, a za Haasa -skarbnik... Agilbert sluchal cierpliwie. Zazwyczaj Remedios byl raczej milczacy, ale w tej chwili jakby cos w zolnierzu peklo, wspominal i wspominal. -Jestes mi wierny? - zapytal bez owijania w bawelne Agilbert. - Jestes? Oczy Remediosa wypelnily pijackie lzy, skinal tylko glowa w odpowiedzi - spazm wzruszenia zdlawil mu gardlo. -Dusza i cialem? - drazyl Agilbert. -Tak - tchnal Remedios. -I poszedlbys za mna wszedzie? -Tak. -I do piekla? -I do piekla - szepnal Remedios. -No to idziemy - zdecydowanie powiedzial kapitan i pociagnal go za rekaw do piwnicy. Pomieszczenie bylo straszliwie zadymione. Purpurowy plomien plonal jeszcze mocniej. -Przyprowadzilem go, Dieter - powiedzial Agilbert, wypychajac Remediosa przed siebie. -Slyszalem, slyszalem - rozlegl sie skrzypiacy glos. - Zrecznies go podszedl, zrecznie... Ach, prostaczku... Gotowy za swojego kapitana do piekla, i to zupelnie dobrowolnie... Chodz tu, chlopcze moj, podejdz... Remedios gapil sie wytrzeszczonymi oczami na dosiadajacego beczki czlowieka i powoli trzezwial. Pijacki zachwyt ulotnil sie. Dotknal reka piersi, gdzie powinien byl wisiec krzyz, ale reka trafila w pustke. -Przegrales go w karty, grzeszniku - przypomnial mu Dieter i zatrzasl sie ze smiechu. - Dobra, Bercie, baw sie jeszcze siedem lat. A ty, chlopcze, jestes teraz moj... -Nie! - wrzasnal Remedios. Przerazone spojrzenie przeniosl na kapitana. - Cos ty ze mna zrobil, Agilbercie? Agilbert milczal. -Powiem Mrocznemu Biesowi! - zagrozil Remedios, nie bardzo juz wiedzac, co gada ze strachu. -Komu? - zapytal Dieter. - Mrocznemu Biesowi? Waszemu kapelanowi? Brudnemu mnichowi, co sie wloczy z zolnierzami? No, no! Niech przyjdzie, pogadam sobie z nim. I zarechotal uragliwie, machajac dlugimi nogami po obu stronach beczki, az zdawalo sie, ze ostre kolana zaraz podra czerwone ponczochy. Po scianie piwniczki skakal ostronosy cien o rozczochranych wlosach. -Idz, zawolaj Mrocznego Biesa! -Jestem tu - odezwal sie Hieronimus. Zszedl z ostatniego stopnia, usiadl, rozejrzal sie na boki. -Po winsko przylazles, swietulku? - zapytal Dieter, krzywiac sie. -Domyslilem sie, ze tu jestes - spokojnie odparl Hieronimus. Dieter zmierzyl mnicha dumnym spojrzeniem. -Dobra. Zobaczymy, do czego jestes zdolny. -A do czego w ogole zdolny jest czlowiek? - Hieronimus wzruszyl ramionami. -Czlowiek to worek nabity gownem - warknal Dieter. -Worek z gownem to akurat to, co poradzi sobie z diablem. Podejdz do mnie, Remediosie. Zolnierz ostroznie zblizyl sie do Hieronimusa. Zatrzymal sie, opuscil glowe. Dieter uniosl sie na beczce. -Jakim prawem rozkazujesz moim niewolnikom, Mroczny Biesie? Mnich popatrzyl prosto w szalone oczy diabla. -A kto ci powiedzial, ze to twoi niewolnicy? Kim ty jestes, zeby rozkazywac ukochanym tworom Pana? -Pana? - wsciekle syknal diabel. - A gdzie byl ten twoj Pan, kiedy Bert w rozpaczy wzywal go, modlil sie o cud? -Bog nie dokonuje cudow dla kazdego. -Ten twoj Bog to kupiec. Ciagle cos wazy: ten dla niego za malo swiatobliwy, tamten - nie do konca bezbronny... -Wiekszosc ludzi moze sie uratowac sama. Wiekszosc ludzi moze tworzyc cuda, nie siegajac po pomoc sil nadnaturalnych - powiedzial Hieronimus, a Remedios poczul nagle, ze mnich bardzo dobrze wie, o czym mowi. Dieter lyknal z dzbana. -A ja oto dokonuje cudow dla kazdego, nie puszac sie i nie targujac - oswiadczyl. - To ja uratowalem Berta pod Hagenweide, kiedy zginal kwiat Sfory Zaginionych. Ja i nikt wiecej! - Wzial sie dumnie pod boki. -Ty jestes po prostu zwyklym dranstwem - obojetnie rzucil Hieronimus i ziewnal. -Udowodnij! Udowodnij! - podskoczyl Dieter. -Zmeczony dzis jestem - powiedzial Hieronimus, przeciagajac sie. - No, czarcie, zdejmij mi buty... Remedios otworzyl usta ze zdziwienia. Ale oto Dieter zaczal krzywic sie i krecic na beczce, oto zsunal sie z niej... Dzban wypadl z reki diabla na udeptane klepisko, a z szyjki leje sie, leje, leje, bez konca leje sie czerwone wino... Podszedl do Hieronimusa, zblizajac sie jak mysz do pulapki z kuszaca przyneta. Wiercil sie i wypatrywal, za co by sie tu zlapac, syczac z bezsilnej zlosci. Opadl wreszcie na kolana, a mnich wepchnal mu pod nos brudny zolnierski bucior, unoszac sutanne. Kosciste lapy diabla chwycily za but, ciagna... -Teraz drugi. -Badz przeklety, Mroczny Biesie - syknal diabel. - Ludzie beda cie nienawidzic. Ludzie, w ktorych tak wierzysz... I zdjal Hieronimusowi drugi but. Wstal. Na jego czerwonych ponczochach pozostaly dwie brudne plamy, w rekach trzymal po bucie. -Ty... buty zostaw, zlodziejaszku - leniwie rzucil Hieronimus. Remedios przylgnal do mnicha, a Mroczny Bies zwrocil sie do niego: -Widzisz? Zeby pokonac diabla, nie potrzeba niczego szczegolnego. Wystarczy byc po prostu czlowiekiem, Remediosie Haas. Czego wiec sie boisz? * * * Obudziwszy sie w nieznanym zamku wsrod nieznajomych zolnierzy o prawdziwie lotrzykowskim wygladzie, hrabia Lothar dlugo sie namyslal. Potem wlozyl glowe do balii z woda i od razu w pamieci wyplynelo imie kapitana, z ktorym wczoraj szturmowal niepokorna twierdze.-Agilbert! - ryknal hrabia Lothar. Rudego kapitana znaleziono w piwniczce z winem. Widocznie zszedl byl po trunek i dostal udaru. Wino z otwartego kranu wycieklo. Agilbert lezal twarza do dolu w purpurowej kaluzy, a kiedy trupa odwrocono, wydal sie on Lotharowi bardzo stary. II. WiedzmaCzerwiec 1552 roku, sw. Kevina Latem 1552 roku, w ulewie, na miejskim cmentarzu Ramensburga chowano dziewczynke lat okolo dwunastu, jak glosila plotka, zmarla straszliwa smiercia - od trucizny. Sierotka, przygarnieta z litosci dwa lata temu, nikogo nie obchodzila, poki nie umarla, ale na pogrzeb przyszlo niemal cale miasto - popatrzec, czy to prawda, ze mala Weide ma sczerniale oblicze, a jezyk tak spuchniety, ze nie miesci sie w ustach. Wykopano grob, rozgrzebano biedamogile, zeby ulokowac jeszcze jednego lokatora. Dziewczynka lezala na noszach - czekala, az ja pogrzebia. Biala sukienczyna, zaledwie kilka razy noszona, zakrywala cialo. Chudziutkie rece zlozone na piersi ciagle usilowaly zsunac sie w ciekle blocko. Do sukienki dwoma sciegami przyfastrygowano modlitwe za spokoj duszy, w pospiechu nabazgrana na strzepku tkaniny przez ojca Jacoba, proboszcza gorniczej miesciny. Krzywe litery kompletnie rozplynely sie na slocie. Deszcz zalewal tez chuda twarzyczke martwego dziecka. Schowawszy Biblie, zeby sie nie zamoczyla, ojciec Jacob odbebnil, na ile pozwalala mu pamiec, obietnice zywota wiecznego. Nie za bardzo przekonujaco to zabrzmialo, jakby kaplan sam slabo wierzyl w to, co mowil. A i lacine, ktorej nie rozumial, przekrecal niemozliwie. Pod nosem ojca Jacoba, bryzgajac na jego sutanne rzadka glina, Kramer Grabarz dzgal lopata miekka ziemie, odwracal jej tluste platy, poki nie tracil wieka czyjejs trumny. Na Kramera zazwyczaj nie zwracano uwagi. Kaleka, jednooki, niemowa, czego mozna od takiego chciec? Nawet o sobie nie potrafil niczego opowiedziec - tylko mamrotal czasem i wymachiwal rekami. Przyszedl do miasta nie wiadomo skad pewnej jesieni - z geba zakrwawiona, z ledwie gojaca sie rana w oczodole. Dokola wypalonego oka rozlewala sie straszliwa purpurowa oparzelina - pochodnia ktos go walnal czy jak...? Usiadl na stopniach kosciola, przesiedzial tak caly dzien, a kiedy obok przetruchtal ojciec Jacob - zamamrotal, chwycil go za sutanne, wykrzywil twarz w grymasie. I ojciec Jacob, choc slynal ze skapstwa i obojetnosci, pozalowal zebraka, zostawil przy cmentarzu. W tlumie wiernych zalewala sie szczerymi lzami Dorotea Hilgers, gruba trzydziestoletnia kobieta z twarza przypominajaca poduszke. Pietnascie lat temu Egbert Hilgers wzial ja za zone. Ojciec Jacob zwiazal ich wezlem malzenskim w ladnym gorniczym kosciele Ramensburga. Od tej pory Dorotea usilnie wydawala na swiat dzieci, na zmiane chlopcow i dziewczynki, ale ani jedno z potomstwa nie zatrzymalo sie na tym swiecie, kazde umieralo. Teraz znowu oczekiwala dziecka. Za kazdym razem, kiedy spojrzenie Dorotei padalo na martwa dziewczynke, lzy z nowa moca zalewaly jej prosta, dobra twarz, a pulchne biale policzki kobiety drzaly. Za jej plecami stal nachmurzony, odwracajacy spojrzenie Egbert. Co i rusz dotykal jej ramienia ciezka dlonia, ale zona jakby tego nie zauwazala - ciagle rozpaczala po sierocie, jakby sama ja urodzila. Hilgers byl starszy od zony o dziesiec lat. Barczysty, mocnej kosci, dawno juz obroslby tluszczem, gdyby nie pracowal w kopalni. W Ramensburgu niemal wszyscy pracowali w kopalni rudy. Miasto zostalo zbudowane wlasnie dzieki niej. Ramensburg-ob-der-Otterbach, czyli "Ramensburg na Zmijowym Strumieniu". Ladne, strojne miasto o osmiu czerwonych wiezach, dobrze umocnione. Lakomy kasek. Zmijowa Skorka - nazywali je zawistnicy. Oto juz kilkadziesiat lat oblizywali sie na nie kurfirsci14 - i w Hagenau, i w Klosterfelde. Ale margrabia ramensburski Dagarich trzyma je zelazna reka. Sa tu i miedz, i srebro - najwazniejsze bogactwa niewielkiego hrabstwa zagubionego w gorach. Obok Egberta stal jego przyjaciel, Konrad Harsch. Wiele lat pracowali razem, tylu niebezpieczenstw unikneli, zjezdzajac do Subterranium, do podziemnego swiata, zeby wyrwac jego trzewiom to, czego potrzebuje czlowiek. "Subterranium" - takie uczone sloweczko rzucone przez Baltasara Fichtele, ciotecznego brata Dorotei. Baltasar Fichtele slynal w miescie jako cudak. Gdyby nie byl krewniakiem Hilgersow, rodziny czcigodnej i zamoznej, kiepsko by mu sie wiodlo w Ramensburgu. Ale czego mozna oczekiwac od czlowieka, ktory majac lat szesnascie uciekl z domu, wloczyl sie, pobieral nauki (wedlug jego opowiesci) w Heidelbergu przez rok 14 kurfirst - (hist.) elektor, ksiaze dawnej Rzeszy Niemieckiej [przyp. red.] czy dwa, potem znowu sie wloczyl - nosilo Baltasara nie wiadomo gdzie. I oto po ilus tam latach wrocil do rodzinnego miasta - bez grosza w kieszeni, nie uznajac ani praw cesarskich, ani boskich. Zglosil sie do kopalni jako strzalowy. Egbert po znajomosci wzial go do siebie, ale szwagier byl zrodlem ciaglych niemal klopotow. Za bardzo kochal ten swoj proch. W czasie niedzielnych rodzinnych obiadow Egbert czesto mruczal: urwie sobie Baltasar jaja, jesli sie nie uspokoi. Dorotea purpurowiala wtedy i machala na meza pulchna dlonia. Wysoki Baltasar wystawal ponad tlum. W kogo sie wdal taki dyszel? Nos mial jak kosa, na twarzy czarne kropki - slady po wybuchu prochu. Zerkajac na Weide, taka spokojna w pogrzebowym stroju, krzywil sie - zal mu jej bylo. Zakonczywszy modlitwe, ojciec Jacob odsunal sie na bok i zacisnal usta: on swoje zrobil, teraz kolej grabarza. Kramer zrozumial - lopate cisnal w kaluze, pochylil sie nad zmarla. -Hej, poczekaj! - poderwala sie nagle jedna z wiernych, ukolysana mamrotaniem ojca Jacoba. Baltasar skrzywil sie. Lisa, zona karczmarza Gottespfenninga, chude babsko -stare, gadatliwe, przesadne. Zawsze zajezdzalo od niej czosnkiem i nadpsuta slonina. -Masz tu... - polecila Lisa, przecisnawszy sie do Kramera. - Wloz jej to w usta, tym przycisnij podbrodek. Kramer wyprostowal sie, tepo patrzac na kobiete. Ta natretnie wpychala mu w dlon zasniedziala miedziana monete i okragly kamyczek, znaleziony najwidoczniej po drodze na cmentarz. -Monete wloz jej do ust - powtorzyla kobieta pouczajacym tonem. - Kamien podloz pod szczeke. A tym obwiaz wargi. I wyjela szmatke - stara, wyszmelcowana. Brudne naczynia ta szmata wycierala czy co...? Kramer zamamrotal, zaczal krecic glowa. Lisa wyzywajaco patrzyla na zebranych, pokazujac, ze nie zamierza ustepowac. -A co - rzucila z uporem. - Ja sama na wlasne uszy slyszalam, ze niektorzy martwi niespokojni sa w swoich mogilach. I placza, i na wolnosc sie rwa, zywych strasza. Trafiaja sie i tacy, co zjadaja wszystko, czego tylko dosiegna. Plotno z calunu i wlasne cialo, i wlosy. A chrumkaja niczym swinie. -Glupia - mruknal Baltasar, jak mu sie wydawalo, cicho. -A ty sie nie wymadrzaj - rzucila sie na niego Lisa. - Nie zaszkodziloby ci, jakbys posluchal madrzejszych! Za mlodys, zeby pouczac innych! Ludzie nie gadaja, jak nie trzeba. Dzieweczka zmarla dziwna smiercia, nie ma co. Tak wiec jezeli mozemy oczekiwac chrumkania czy czegos takiego innego, to wlasnie od niej. -Moze to i prawda - odezwala sie w tlumie jedna z kobiet. Kramer znowu zamamrotal, ale na niego nikt nie zwracal uwagi. Kilku ludzi wszczelo zaciekly spor. A co bedzie, jak zachrumka sierotka w mogile? Lisa ciagle wpychala Kramerowi w dlon kamien i szmate. Po policzkach martwego dziecka splywaly krople deszczu, jakby dziewczynka plakala. -Przestancie - odezwal sie czyjs glos za plecami wiernych. Dzwieczny, mlody. Wszyscy zamilkli, jak na rozkaz odwrocili sie w strone, z ktorej glos sie rozlegal. Stal tam barczysty, wysoki mezczyzna w mnisim plaszczu. Mial proste, chlopskie rysy twarzy, jego czolo i prawy policzek na skos przecinala blizna po uderzeniu mieczem. Mezczyzna podszedl blizej do wykopanej mogily, pozostawiajac na wilgotnej ziemi slady bosych stop. Jasne wlosy, szeroko rozstawione jasne oczy. Gdyby nie szrama, mozna by nazwac tego mlodzienca urodziwym. Wszyscy nan patrzyli - jedni ze strachem, inni z nienawiscia. Remedios Haas, inkwizytor. Remedios odepchnal Lise, pochylil sie nad zmarla, zawinal ja w calun, jakby owijal niemowle w pieluszki. Pocalowal w wilgotne czolo, wciagnal w pluca zapach ledwie dotknietego rozkladem ciala - taki znajomy. I opuscil w rozwarta paszcze wilgotnej ziemi. Zasepiony ojciec Jacob przygladal mu sie w milczeniu. Lisa przygryzla warge. Gdyby mogla - zabilaby przekletego mnicha spojrzeniem. Ale nie mogla. Nawet nie odwazyla sie syczec za jego plecami. -Ojciec inkwizytor ma maniery landsknechta - odezwal sie Baltasar polglosem, ni to z zachwytem, ni to z wyrzutem. Egbert, do ktorego sie zwracal, az jeknal: dobrze by bylo odciac krewniakowi jezyk, jak Kramerowi, mniej by bylo klopotow w rodzinie. Ale Remedios Haas nie uslyszal. Albo nie chcial slyszec. Kramer zasypal grob ziemia, ustawil na nim zwyczajny drewniany krzyz. I po tym sie rozeszli. 4 czerwca 1552 roku, sw. Klotyldy Dorotea Hilgers obudzila sie jak zwykle wczesnie, jeszcze w ciemnosciach. Przyzwyczaila sie do tego przez pietnascie lat zycia z gornikiem. Podniosla sie na lokciu, sennie spojrzala na spiacego jeszcze Egberta. Lezal na plecach, zadarlszy nos do niskiej powaly, i miarowo chrapal. Ciezko westchnela, az zakolysalo sie jej obfite cialo. Podtrzymujac obiema rekami brzuch, usiadla na lozku. Zaszelescilo rozrzucone na podlodze swieze siano. Jakby w odpowiedzi, za zamknietymi okiennicami rozlegly sie pierwsze poranne odglosy budzacego sie miasta. Klapiac drewniakami po wylanych przez noc pomyjach i zawartosci nocnikow, pastuchy wyganialy wielkie stado swin, by pasc je za miejskimi murami. Dorotea cicho wyszla z sypialni, zeszla do kuchni. Na obszernej nocnej koszuli zawiazala fartuch, caly w tlustych plamach. W kuchni bylo jeszcze ciemno. Po omacku wyszukala swiece, zapalila, wstawila w garsc olowianego rudokopa - slubnego prezentu od Marty Fichtele, ukochanej ciotki, matki Baltasara. Marta byla niska, pulchna. Na dloniach miala doleczki. Dorotea dobrze pamietala siebie jako dziewczynke: stoi w kuchni, z miloscia wpatruje sie w te biale rece zrecznie wyrabiajace ciasto. Kiedy Baltasar odszedl z rodzinnego domu, Marta ledwie siegala mu czubkiem glowy do ramienia. A powrotu syna nie doczekala. Przez pamiec o Marcie Baltasar ma otwarte drzwi do domu Dorotei. Chociaz jak tak sobie czlowiek pomysli, to, chce sie czy nie, przychodzi mu do glowy prosta mysl: przepedzic nalezy chlopaka, zanim sprowadzi na dom nieszczescie. Dorotea rzucila spojrzenie przez okno. Za pol godziny do kuchni wpadnie promien slonca. Rozblysna na bialych scianach miedziane garnki i patelnie, duma Dorotei. Przed swietami czysci je do blasku, a w dni powszednie nie dotyka. Cale jedzenie jest gotowane w wielkim trojnogim garnku, ktory dostal sie Dorotei po babci. Kobieta siegnela po noz, podzielila na kawalki kielbase, innym nozem pokroila chleb z wczorajszego wypieku. Rozniecila w piecu ogien, odgrzala fasole ugotowana juz wczoraj. Stala i patrzyla, jak gotuje sie w garnku zupa, jak migaja w niej fasolki. "Wiedzmie glowy" - tak nazywal je Baltasar, kiedy oboje byli dziecmi, przypomniala sobie Dorotea. Pewnego dnia brat wystraszyl ja nie na zarty - opowiedzial o "wiedzmiej glowie", a potem, kiedy ciotka zawolala dzieci na obiad, przez caly czas puszczal do niej oko i robil miny, tak ze Dorotea zakrztusila sie w koncu. "Wrabalas caly tlum wiedzm" -szepnal jej z chytra mina, wyczekawszy na odpowiednia chwile. Po tym wypadku dziewczynka meczyla sie niemal caly tydzien, bala sie - a moze naprawde polknela zle duchy? I teraz bedzie opetana, jak ta nieszczesna babka Aulula, sluzka w karczmie, ktora co i rusz rzucala sie na ziemie i wrzeszczala roznymi glosami... Na pogrzebie swojego drugiego dziecka Dorotea pomyslala nagle: moze rzeczywiscie ktos rzucil na nia urok? Jakby zgadl wtedy Baltasar... Dorotea odrzucila za plecy dwa grube zolte warkocze. Tak sie zamyslila, ze drgnela, kiedy z tylu podszedl Egbert. -Znowu spoznilas sie ze sniadaniem? - mruknal niezadowolony, siadajac przy stole. Dorotea postawila przed nim talerz, stala ze zlozonymi na brzuchu rekami. W milczeniu stala, czekala, az maz sie posili, zeby moc po nim sprzatnac. -Zmeczony jestem twoim bratem, Doroteo - powiedzial Egbert takim tonem, jakby to zona zrzucila mu strzalowego na barki. - Wszystkie te nowosci nie doprowadza do niczego dobrego. Dorotea podala chleb, kielbase, nalala kwasu chlebowego. -Kiedys wydobywano rude bez zadnego prochu - ciagnal Egbert, swietnie wiedzac, ze zona go nie slucha. - Zaczynalem jeszcze wtedy, gdy ziemie zmiekczano ogniem, a nie prochem. Rozpalalismy wtedy przed plaszczyzna sztolni ognisko, wyzsze niz te, na ktorych ojcowie Hieronimus i Remedios przypiekaja wiedzmy z Otterbachu. Niebezpieczna to byla robota, drobne uchybienie przy przewietrzaniu - nieszczescie, wszyscy sie dusili. Dorotea pomyslala o wiedzmach. I o dzieweczce, ktora pogrzebali wczoraj. Ciezko westchnela, cala piersia. Egbert marudzil dalej: -Goracy kamien nalezalo polac woda, wszystko dokola syczalo, trzeszczalo. Wbijalo sie w szczeline drewniany klin, a ten pecznial i kruszyl kamien... Tak wlasnie pracowalismy, moze i niebezpieczne to byly sposoby, ale sprawdzone. A twoj Baltasar, jak tylko sie dorwie do czego, od razu wtyka swoj dlugi nochal: wysadzajmy i wysadzajmy. Przez jego upierdliwe wysadzanie Hannes Sefcer ogluchl i trzesie glowa, a byl mocnym chlopem przecie... Odsunal talerz, wstal, podszedl do drzwi. -Egbercie... - powiedziala do jego plecow kobieta. Egbert spojrzal przez ramie. -Co? -Dwa dni temu zaszla do mnie Rehilda Muller - zaczela Dorotea. - Zaoferowala pomoc przy porodzie. -To wasza babska sprawa - odparl Egbert. -No to mam do niej isc? - niesmialo zapytala Dorotea. - Zapraszala. -Idz, skoro trzeba. -Ale... ta dziewczynka, cosmy ja wczoraj grzebali, przeciez u Rehildy sluzyla. -Co ma do tego dziewczynka? -Jak szlismy z cmentarza, Lisa mowila... ze niby sama Rehilda dziewczynke zabila. -Nie zawracaj mi glowy, glupia - rozzloscil sie Egbert. -No to mam do niej isc? - powtorzyla Dorotea. -Jak sie boisz, to nie idz - powiedzial Egbert. - Co to, malo porzadnych bab dokola? Popros Katerine Harsch, pomoze ci. I wyszedl, trzasnawszy drzwiami. Dorotea zmarszczyla jasne brwi, niemal niewidoczne na bladej twarzy. Wolno plynely mysli w jej glowie. Martwa dziewczynka. Piekna Rehilda Muller - taka dobra, zyczliwa. Dzieci Dorotei. Egbert mlodszy - umarl na szkarlatyne, majac ledwie poltora roku. Marta, trzy lata - na dusznice. Dwuletni Nicolas utonal w Otterbachu. Jak to sie stalo, ze go nie dopilnowali...? Anna, pol roku... Dorotea potrzasnela glowa, przejechala reka po brzuchu. I znowu poplynely znajome, wiele razy przezuwane mysli. Pojsc na targ, kupic miesa... Zaprosic Baltasara na swiateczny obiad...? Zajrzec do Kateriny Harsch, zony Konrada... Niespiesznie przesuwaly sie mysli kobiety. Jak krowy na lace. Bo i po co maja sie spieszyc? Wczoraj tu byly i beda jutro. Jak wschod i zachod slonca. * * * Po wczorajszym deszczu ziemia rozmiekla, klejac sie do stop. Jeszcze tydzien takich deszczy i - nie daj Bog! - nie wytrzyma tama wzniesiona dokola kopalni, zeby chronic ja przed zalaniem. Zbudowano ja szesc lat temu, jeszcze za poprzedniego burmistrza.Wody gruntowe z kopalnianych sztolni wypompowywane byly przy pomocy kieratu konnego. Stary Tenebrius, znany w miescie zebrak, ktory wiedzial wszystko, odnosil sie do tego z niemaskowana niechecia: do takiej pracy konie sa za drogie, glosil. I zaczynal marudne wspomnienia: za jego czasow krecili tym niewolnicy. "Jacy znowu niewolnicy, Tenebriusie?" - wsciekal sie Baltasar Fichtele, miejscowy madrala, napierajac na starca ze swoimi glupimi pytaniami. Ten wymachiwal rekami, spluwal -nie chcial na darmo tracic slow na dysputy z mlokosem. Tenebrius byl dziwnym czlowiekiem. Na oko mozna mu bylo dac nawet szescdziesiat lat. Albo i sto. Mozna i dwiescie, ale lepiej o tym nie myslec. Mial brudny kudlaty leb, szare wlosy, duzy, ostro zakonczony nos i wielka bezzebna gebe. Na opalonej do czerwonosci pomarszczonej twarzy plonely malutkie czarne oczka - az czlowieka ciarki przechodzily, jak niechcacy trafil w nie spojrzeniem. Zebrak mieszkal w budzie skleconej ze wszelakich smieci na samym brzegu Otterbachu, przy starym, dawno zawalonym przodku. Ludziska omijali to miejsce duzym lukiem. Wsrod gornikow uporczywie krazyly sluchy o widmach gniezdzacych sie pod ziemia, w zatopionych lub zasypanych sztolniach. Na te zabobony nic nie mogl poradzic nawet Kosciol katolicki. Od czasu do czasu ojciec Jacob, natchniony ta czy inna bulla, gdy dotarla juz z Rzymu do dzikiej gorniczej parafii zagubionej wsrod gor, odwaznie rozpoczynal samotna krucjate przeciwko gorniczemu poganstwu. Ale jego plomienne kazania ludzie szybko zapominali, a strachy... o, nie, one codziennie byly obok i zapomniec o sobie nie dawaly. Znacznie wiecej powodzenia mialy opowiadania brata Dorotei, Baltasara. Czego jak czego, ale skladnie lgac, dolewac oliwy do ognia, straszyc durne baby i przesadnych robotnikow nauczono go na ichnim uniwersytecie. I trzeba oddac hold Baltasarowi - opowiesci plotl wysmienicie, az ciarki po plecach przechodzily. Chcialoby sie odejsc, a ciekawosc nie pozwalala, zmuszala do sluchania. Chociaz niby wszyscy wiedzieli, ze strzalowy Fichtele jest wariatem, ale chcieli tego czy nie -wierzyli mu. Po prostu dlatego, ze nader przekonujaco lgal. Sztolnia, jaka wybral sobie na towarzystwo Tenebrius, w ogole cieszyla sie kiepska slawa, calkowicie zasluzona. Nazywano ja "Zarlokiem", poniewaz ciagle gineli w niej ludzie - a to za sprawa tapniecia, a to szyb wentylacyjny sie zawalil. Ale tyle wydobywano srebra z nienasyconego brzucha "Zarloka", ze gornicy, kolejny raz machajac reka na niebezpieczenstwa, zabierali sie do grzebania w tym miejscu. A "Zarlok" lykal ich jednego po drugim. Tak sie toczylo rok po roku, poki pewnego razu nie zawalila sie cala sztolnia, grzebiac pod rumowiskiem srebro, pieciu ludzi i caly sprzet. Stalo sie to niemal dwadziescia lat temu, takiego samego cichego letniego wieczoru, jak i w czasie wczorajszego pogrzebu. Ojciec Jacob odprawial msze w kosciele, kiedy do swiatyni wpadli ludzie - brudni, z zakrwawionymi rekami, a zaraz za nimi wpadlo do kosciola nieszczescie. I oznajmilo swoje przybycie na cale gardlo. Egbert, wtedy jeszcze pachole, rozdarl sie wysokim glosem: -"Zarlok" sie zawalil! W jednej chwili "Zarlok" pochlonal wszystko - i cichy wieczor, i msze, i ludzki spokoj. Zapach pylu i potu pochlonal won plonacych swiec i kadzidla. Wierni poderwali sie z lawek, runeli do wyjscia. W pospiechu powalili ojca Jacoba na podloge, wypadli na zewnatrz. Do nocy rozkopywali szyb, potem zrobilo sie ciemno, ludzie rozeszli sie do domow. Tylko Egbert i jeszcze dwaj - dzis obaj juz nie zyja - pracowali tam przez cala noc, wyciagajac glazy. Egbertowi zasypalo starszego brata, utrzymujacego cala rodzine. Rano nikt nie wyszedl do pracy. Roztrzasali: kto pierwszy wpadl na pomysl, zeby zlamac cechowy zakaz i pracowac po zachodzie slonca, kiedy nalezalo zaniechac wszelkiej dzialalnosci wydobywczej? Dyskurs nic nie dal - wszyscy winni zgineli wraz ze swoja wina. Sprzeczano sie zaciekle: czy przekopywac sie przez zawalisko i wydobywac ciala czy tez nie? Jedni zadali wydobycia cial, urzadzenia im chrzescijanskiego pochowku. Wszak to nie psy, a dobrzy katolicy. Czy zasluzyli, zeby porzucic ich w trzewiach "Zarloka" jak niepotrzebny chlam? Drudzy oponowali: dosc smierci, czyzby za malo ludzi zginelo z powodu swojej pazernosci? Sztolnia jest stara, zle obudowana, gdzieniegdzie podpory przegnily - nie daj Bog, zasypie i zywych, i martwych, wszystkich pogrzebie w jednej mogile. W koncu zwyciezyl zupelnie sensowny pomysl - poswiecic ziemie dokola sztolni i postawic na niej krzyz. Dlugo przekonywali gornicy ojca Jacoba, ktory nie omieszkal wytargowac dla kosciola srebrnych wotow. Przybili interes ramensburscy gornicy ze swietym katolickim Kosciolem. "Zarloka" od tego czasu wszyscy omijali z dala. Nawet zatrzymanie sie pod czarnym krzyzem uwazano za zly omen. Wlasnie tam Tenebrius wybudowal swoja chalupine. Czasem przychodzil przed praca, petal sie dokola szybow, zagadywal ludzi. Wysluchiwali go uprzejmie, czestowali - nikt nie chcial, by sie Tenebrius na niego pogniewal. Uwazano go, w gorniczym mniemaniu, za kogos na ksztalt ducha chroniacego kopalnie nad Otterbachem. Co do ludzi, to nie byl im wrogi, choc i nie przyjazny jakos szczegolnie, ale co do zloz - po gospodarsku troszczyl sie o nie. Dlatego lepiej go bylo nie zloscic. Czasem Tenebrius udzielal rad. Wysluchiwano ich uwaznie - stary wiedzial, co mowi. Znali go wszyscy. Tuzin zlych psow strzegacych kopalni po zmroku jadl mu z reki. I nie bylo w Ramensburgu czlowieka, ktory nie pamietalby Tenebriusa w takiej jak dzis postaci: leciwego starca, madrego jakas niedobra, jakas niechrzescijanska madroscia, paskudnego i strasznego. * * * Baltasar Fichtele szedl w kierunku kopalni. Maszerowal zamaszyscie, jakby wybieral sie na wielomilowa wedrowke - ot, wloczega. Gdzie cie nosilo, Baltasarze Fichtele, kiedy matka czekala w domu? Geba od ucha do ucha, przy pasie kilof i trzy zabkowane majzle,15 worki z przekletym prochem, zapalniki, krzesiwo, wszystko to majta sie, kiwa, brzeczy. Naprzeciw szla kobieta, Rehilda Muller, mloda zona starego Nicolausa Mullera. Miala jakies dwadziescia trzy lata, nie wiecej. Kopa pszenicznych, wijacych sie wlosow, wielkie jasne oczy, duze usta. Kragle biale ramiona pod cienkim plotnem koszuli, zielony gorset, czerwona pasiasta spodnica. Usmiechnela sie, zahaczyla gornika falda spodnicy. Baltasar zatrzymal sie, otworzyl usta - patrzyl za nia, poki nie zniknela mu z oczu. -Czego stoisz? To Egbert. Baltasar drgnal, jakby ocknal sie ze snu. -Zamyslilem sie. -Myslec bedziesz, kiedy juz na nic innego nie stanie ci sil. Idziemy - niezbyt przyjaznie rzucil krewniak. Poszli razem dalej. * * * Czym jest kopalnia? Wejsciem do podziemnego krolestwa. Szyb zieje rozwarta paszczeka i codziennie wchlania ludzi. Waskim przejsciem, po drabinie, a czasem nawet po zwyczajnym pniu drzewa z odrabanymi galeziami, schodza do lona ziemi. Kryja sie w nim niezliczone skarby wsrod niekonczacych sie niebezpieczenstw.Czym jest kopalnia, jesli nie mikrokosmosem, kazda swa mala czescia powtarzajacym wielkie skladowe Wszechswiata? Czyz nie ma tu niebosklonu -drewnianych rozpor, ziemskiej osnowy - wilgotnego gruntu urobku, gwiazd -samorodkow, burz - wybuchow, czyz nie kryja szyby wlasnych dobrodziejstw i wlasnych niebezpieczenstw? Tu wydobywa sie rude o ciemnosrebrzystej barwie, z zimnym, drapieznym polyskiem - olowiu i srebra. I zlocista - miedzi. I bardzo niewiele, ale wydobywa sie tez zloto. Rude kruszy sie pyrlikami - ciezkimi mlotami, przemywa w drewnianych korytach. Ciezka to praca i kiepsko oplacana. Gornicy z dziada pradziada tym sie nie przejmuja. Codziennie - rok po roku - schodza do kopalni. 15 majzel - (gwar.) z niem. Meissel, dluto, przecinak Czym jest czlowiek, jesli nie mikrokosmosem powtarzajacym kazdym swoim organem Wszechswiat? Czyz nie ma swojego slonca - serca, i swojego ksiezyca -zoladka, swoich wod i swojego gruntu, czyz nie z gliny jest ulepiony, czyz nie Duchem Swietym oswiecony? Rok po roku mikrokosmos schodzi do mikrokosmosu, a nieogarniety Wszechswiat obejmuje ich swoimi dobrymi rekami. * * * W 968 roku trzej poszukiwacze przekroczyli Zniszczone Gory i od strony polnocnego wschodu zeszli do Otterbachu. Nadeszli od strony Enzersdorfu, duzej wsi, dzis juz nieistniejacej.Jeden nazywal sie Klappian, drugi - Noike, imienia trzeciego zapomniano. Kilka miesiecy wczesniej zeszli sie, postanowiwszy skorzystac z prawa gorniczej swobody. Owczesny wladca Ramensburga, Gozius Dlugonosy, pozwalal wydobywac rudy i drogocenne kamienie kazdemu, kto tylko zechcial - byle dziesiecine placil. Trudny pokonali szlak, wielu niewygod zazyli w drodze, dwukrotnie bili sie z rozbojnikami, omal nie zostali zwerbowani do armii. Ale ten, ktorego imie zostalo zapomniane, byl czlowiekiem stalowej woli. "Znajdziemy swoje szczescie - powtarzal slabnacym towarzyszom - nie wycofamy sie". Zjedli ostatnia kromke chleba. Rozpacz ogarnela ich dusze. I oto, kiedy zanocowali na brzegu Otterbachu, calej trojce przysnil sie ten sam sen. Najpierw na niebie pojawila sie jasna plama. Coraz jasniej plonal niebosklon, wpierw rozsunely sie obloki, a potem cala kopula nieba, i pojawilo sie takie lsnienie, ze zaklulo w oczy. Jakby zloto wrzalo za niebieska kurtyna. Az wylalo sie na ziemie w postaci deszczu. Ale nie spadaly krople tego zlotego strumienia, a zastygaly w powietrzu, tworzac schody. Zlote byly te schody od nieba do ziemi. A potem zeszla po nich sama Matka Boska. Cala trojka poszukiwaczy ustawila sie u podnoza schodow i pochylila glowy. Wolno stapala Swieta Panna po cudownych schodach. Blekitna szata splywala z jej ramion, a oblicze naznaczone cierpieniem bylo tak piekne, ze patrzenie na nia sprawialo wiekszy bol niz patrzenie w slonce. Ogromne oczy miala, granatowe. Czule patrzyla na trzech poszukiwaczy i usmiechala sie. A potem powiedziala: -Jakkolwiek bylo wam trudno, nigdy nie zapominaliscie pomodlic sie do mnie przed snem czy o swicie, dlatego wam sprzyjam. Tam, gdzie o ziemie oparly sie schody, zacznijcie kopac. Tu ziemia kryje swoje bogactwa - srebro, miedz, olow, zloto. Ale pracujcie pilnie, badzcie czysci i niech wam nie czerstwieja serca... I zniknelo widzenie. Obudziwszy sie rano, poszukiwacze pomodlili sie goraco do Swietej Dziewicy i chwycili za lopaty. Tak powstala kopalnia nad Otterbachem, jedna z najbogatszych w kraju. 6 czerwca 1552 roku, sw. Norberta Zegar na miejskiej wiezy wybil poludnie. Otworzyly sie drzwiczki, przez pozostaly czas zapieczetowane zlotem slonca i srebrem ksiezyca. Wolno przemaszerowal nad Ramensburgiem korowod drewnianych figur prowadzony przez szkielet z kosa. Wszystko sie pomieszalo z tej strony zycia. Rycerz w zbroi prowadzil za reke chlopke, kupiec taszczyl za soba niewiernego Saracena, mnich obejmowal nierzadnice, swiety pustelnik podawal reke zlodziejowi, starzec pospieszal za dziecieciem, krol szedl za zebrakiem. A wszystkich prowadzila w otchlan Smierc. Ni to martwym pokazala na pozegnanie swiat zywych. Ni to zywym pokazala swoje bogate lupy. Z lekkim stukotem zatrzasnely sie drzwiczki. Na mysli o wiecznosci - piec minut po poludniu, reszta czasu - na prace. * * * -Ach, Weide - powiedziala Rehilda Muller i kwiaty na tkanym przez nia gobeliniewolno zwiedly pod jej wprawnymi palcami. - Biedna moja Weide. * * * W imie Pana. Amen. W roku 1522 od narodzin Chrystusa, 6 dnia miesiaca czerwca, w mojej obecnosci, a takze w obecnosci czlonka trybunalu inkwizycyjnego Remediosa Haasa i pisarza Johanna Stappera, nizej podpisanego, pojawila sie Elizabeth Gars, zona Hugo Garsa noszacego przezwisko Bozy Grosz, karczmarza z miasta Ramensburg, i zostala doprowadzona, by zlozyc przysiege na cztery Ewangelie. Wspomnianej Elizabeth Gars uswiadomiono, ze podnoszac prawa reke z wyprostowanymi trzema palcami i zgietymi dwoma, wzywa na swiadka swojej prawdomownosci Trojce Swiete i przywoluje przeklenstwo na swoja dusze i cialo swoje, o ile powie nieprawde. Bedac zapytana, skad wie o zloczynieniu, swiadek powiedziala, ze dawno przygladala sie podejrzanej, Rehildzie Muller, zonie czcigodnego Nicolausa Mullera, i wiele widziala na wlasne oczy. Wspomniana Elizabeth Gars przysiegla, ze opowie wszystko po kolei, zapewniajac o tym, ze swiadectwa jej sa wiarygodne i potwierdzaja je inne fakty. Na pytanie, jak dawno swiadek zna podejrzana, wspomniana Gars odpowiedziala, ze od urodzenia tej ostatniej, albowiem zyly nieopodal siebie. O podejrzanej dobrze sie mowilo, jak wyjasnil swiadek, dlatego ze zrecznie udawala ona serdecznosc i czesto pomagala ludziom, majac na celu knucie intryg, czego malo kto sie domyslal. Co zas sie tyczy moralnosci podejrzanej, to najbardziej przenikliwi uwazaja, ze zajmuje sie ona czarami. -Kto tak uwaza? - cicho zapytal czlowiek w grubej brazowej sutannie. Donosicielka drgnela, slyszac ten glos. Pytal nie mlody, nie Remedios Haas, lecz ten drugi - Hieronimus von Speer. Pisarz - chudy, maly, z brodawka na wystajacym podbrodku - odlozyl pioro, pochylil glowe na bok i podlubal w uchu. -W karczmie mojego meza ludzie mowili. Pisarz zapisal. -Dokladniej - jeszcze ciszej polecil Hieronimus von Speer. -Chocby Katerina Harsch, zona Konrada Harscha, mistrza z szybu "Rozchelstana Dziewka" - wypalila Elizabeth. Bedac przepytana o fakty pozwalajace jej wysuwac tego typu przypuszczenia, swiadek odpowiedziala, ze kiedy jej sasiadke, czcigodna i bogobojna dame Katerine Harsch, rozbolala glowa, i to tak, ze nieszczesna nie mogla sie poruszyc i omal nie oddala Bogu ducha, rzeczona Rehilda Muller nieoczekiwanie weszla do domu i zapytala, czy nie cierpi tu ktos. Katerina Harsch powiedziala, ze jest chora. Wtedy Rehilda Muller dotknela jej glowy dlonia i od razu ja odsunela, powiedziawszy, ze sie oparzyla, chociaz goraczki Katerina Harsch nie miala w ogole. Nastepnie Rehilda usiadla obok chorej i zaczela mamrotac. Na pytanie Kateriny Harsch, co tam mruczy, Rehilda nie odpowiedziala, a potem rzekla, ze niby sie modli. Nastepnie wyszla i wkrotce wrocila, trzymajac w reku pewien drogocenny kamien. -Jaki kamien? - przerwal Hieronimus. -Nie wiem - powiedziala Lisa, przysuwajac sie blizej i zionac w jego strone mocna czosnkowa wonia. - Nie chce klamac. Katerina go nie widziala. Jakoby w chustke byl zawiniety. -Wiec nie bylas przy tym? -Nie. Ale Katerina opowiedziala mi wszystko wiarygodnie, slowo w slowo, mozecie mi wierzyc. -Czy Katerina Harsch zachowala ten kamien? -Nie, diablica zabrala go ze soba, panie - przepraszajacym tonem powiedziala Lisa. -Mow dalej - powiedzial Hieronimus von Speer. O tym, jak odbywalo sie nieczyste dzialanie w domu Kateriny Harsch, swiadek dala nastepujace wyjasnienie: wspomniana Rehilda Muller wziela zawiniety w chusteczke kamien i przywiazala go skorzanym paskiem do glowy Kateriny Harsch, glosno mowiac przy tym: "Jak Pan stracil w otchlan pierwszego swojego aniola, tak niech bedzie stracona mozgowa goraczka do tego kamienia i niech wroci do cie jasny rozsadek!". Oznaczony kamien pozostawal na glowie Kateriny Harsch cala godzine, w tym czasie Rehilda Muller nie odstepowala chorej. Bol glowy opuscil Katerine i wiecej, jak powiedziala ta ostatnia, juz jej nie nawiedzal. Kamien zas rozsypal sie w pyl, co dalo sie zobaczyc nawet przez chusteczke. I wedlug slow swiadka Rehilda Muller wyniosla bol Kateriny Harsch ze soba, zaklawszy go w piasek, ktory zostal po kamieniu, zeby potem mogla dosypac go tej osobie, na ktora zechce zeslac urok. -Czy to sie potwierdzilo? - zapytal Hieronimus von Speer. -Tak, panie - pospiesznie powiedziala Lisa i zatrajkotala: - Jeszcze jak sie potwierdzilo. Chocby wezmy ten przypadek, kiedysmy sie posprzeczaly z ta Rehilda. Jak bylo? Stala, diablica, pod kopalnia, cycki bezwstydne wywalila tak, ze z koszuli omal nie wypadly, oczami strzelala. No i ten opetany Baltasar Fichtele od razu do niej popedzil, jak pies widzacy suke. A ja tak powiedzialam: "Wstydzilabys sie, Hildo, tak sie pokazywac". Ona tylko oczami strzelila, a mnie od razu jak nie zlapie i brzuch, i glowa, i krzyze, wszystko razem, ledwiem do domu doszla... Wspomniana Elizabeth Gars, bedac zaczarowana przez podejrzana sila jej skrajnej zlosci i rozpusty wielkiej, walczac z ogromnymi cierpieniami, starannie wymiotla caly kurz ze swojego domu i gdy tylko zamiotla sprzed progu wysypany tam brud, bol w mgnieniu oka puscil. W konsekwencji mozna wiec przypuscic, ze podejrzana Rehilda Muller wysypala piasek zawierajacy w sobie chorobe Kateriny Harsch pod prog Elizabeth Gars, do ktorej zawsze zywila niechec. Bedac zapytana o powody tej niecheci, Elizabeth Gars odpowiadala: Krnabrna dziewka i rozpustna, zawsze ja za to osadzalam. Kiedy byla mala, usilowalam ja uczyc, ale czy taka poslucha starszych? A teraz to juz za pozno na nauke. -Wrocmy do sprawy - teraz odezwal sie drugi inkwizytor, Remedios, ktorego Lisa sie nie bala. - Do zabojstwa. -Dobrze - z gotowoscia zgodzila sie Lisa. - Wlasnie mowie. Te dziewczynke, Weide, to ona zabila, Rehilda. Juz ja to wiem. Czarem swoim przekletym zabila. Nie trzeba byc specjalnie madrym, zeby to zrozumiec. -Z czego to wynika? - zapytal inkwizytor. -Z wszystkiego! - wyszczerzyla zeby Lisa. - Rehilda Muller jest wiedzma, tak twierdze, nie boje sie zadnej klatwy, poniewaz moje slowa sa najczystsza prawda. Zapytana o to, czy nie zataja czegos ze strachu przed podejrzana, swiadek odpowiadala przeczaco. Swiadkowi nakazano trzymac swoje zeznanie w tajemnicy; swiadek przysiegla ponownie na cztery Ewangelie w obecnosci mojej, a takze Remediosa Haasa i pisarza Johanna Stappera, co poswiadczone jest ich podpisami. 7 czerwca 1552 roku, sw. Gilberta Gorniczy kosciol w Ramensburgu nie jest duzy. Stary budynek z plaskim drewnianym sufitem, jedenastoma rzedami prostych lawek z jasnego drewna, oltarz zdobi to, co podarowala tutejsza ziemia - rudy chalkopiryt, siwy markasyt, burzowy chalkozyn, sniezny baryt. Obraz na oltarzu przedstawia ukazanie sie Marii Dziewicy trzem poszukiwaczom. Dawno temu skonczyla sie msza. Gruba kobieta siedziala w lawce, usilujac wzrokiem zlapac spojrzenie Matki Boskiej na obrazie, ale Swieta Panna, jak na zlosc, odwracala sie. Gdy obok ktos usiadl, kobieta drgnela zaskoczona. -Baltasarze! - powiedziala z wyrzutem. - Znowu mnie wystraszyles. W polmroku Baltasar usmiechnal sie do niej smutno. Kiedys Dorotea byla milutka pulchniutka dziewuszka z rumianymi policzkami i niemal bialymi wlosami. Byla skora do smiechu, pelna zycia i bardzo uczuciowa. Od kiedy znal Dorotee, zawsze miala na podoredziu i smiech, i strach, uraze, ale tez wybaczenie. Baltasar, bardziej pomyslowy i ciekawski niz inne dzieci, czasem nekal ja strasznymi opowiesciami, za ktore bardzo sie na niego gniewala. Ale i tak ciagle byli przyjaciolmi, bratem i siostra. Terazniejsza Dorotea juz sie nie smiala. -Przyjdziesz do nas w niedziele na obiad? - zapytala. -Dziekuje - odpowiedzial Baltasar. - Oczywiscie, ze przyjde. Dorotea zaczela mowic o swojej ciazy, o poloznej, o propozycji Kateriny Harsch i o propozycji Rehildy Muller, o swoim leku, o umarlych dzieciach, a pod koniec zwyczajnie sie rozplakala. -Egbert nie chce o tym sluchac - dodala, przepraszajac. - A ja nie mam kogo sie poradzic. Baltasar milczal, czujac, jak wspolczucie sciska mu serce. W koncu rzekl: -Nie idz do Rehildy. Dorotea szybko odwrocila sie do niego. -Dlaczego? Baltasar nie odpowiedzial. Dorotea chwycila go za reke, scisnela. -Znowu chcesz mnie przestraszyc? Baltasar patrzyl na obraz i staral sie zapomniec to, co uslyszal od Tenebriusa. Od tego wszystko sie zaczyna, myslal. Najpierw watpliwosci. Potem zaczyna sie zatajanie czegos na spowiedzi. I oto juz czerwieni sie, patrzac na obraz Matki Boskiej. -Doroteo - wykrztusil Baltasar. - Prosilas mnie o rade. Ja ci odpowiedzialem: nie idz do Rehildy. -Dlaczego? - prawie nieslyszalnym szeptem powtorzyla Dorotea, a on calym niemal cialem poczul jej strach. -Mysle, ze Rehilda jest wiedzma - powiedzial Baltasar. Dlon Dorotei zamarla w jego dloni. -Skad wiesz? -Spalem z nia - powiedzial Baltasar. -Przeciez ona jest mezatka - wyszeptala Dorotea, lodowaciejac. - Cos ty narobil, Baltasarze?! Pokrecil glowa. -Gdybys wiedziala, siostro, co ja robilem, gdy bylem zolnierzem, nie balabys sie tak tego. Dorotea wypuscila jego dlon i rozryczala sie jak krowa. Stara, rozlazla, tlusta krowa. * * * Gdy Nicolaus Muller poprosil o jej reke, Rehilda Dorn skonczyla dziewietnascie lat, a on mial czterdziesci siedem.Rehilda zyla z ciotka, Margarita Dorn. Ciotka Margarita zarabiala na zycie tkactwem. Dziewczynke wczesnie przyuczyla do zawodu. Ciotka nie miala lekkiej reki, karmila kiepsko, a dobrego slowa w ogole nie dalo sie od niej uslyszec. Rehildzie bylo obojetne jak i dokad, byleby tylko wyrwac sie z nieczulego i biednego domu. Miedziownik Muller byl czlowiekiem bogatym. Niewysoki, kulawy, z siwymi wlosami i jasnoblekitnymi oczami. Byl cierpliwy i dobry dla mlodej zony. Ubieral ja pieknie, nie lajal, zatrudnil w domu sluzke, by uwolnic malzonke od ciezkiej pracy. I kobieta stopniowo rozkwitala. A gdy rozkwitla, zaczela sie nudzic. Wrociwszy do rodzinnego miasta, Baltasar nie zapomnial zajrzec do starego Tenebriusa, zaniesc mu miodowych placuszkow i owocow czarnej porzeczki. Dorotea troche burczala, ale droge do starego pokazala. Baltasar szedl i dziwil sie, ze ten stary dziad straszacy ich, gdy byli dziecmi, jeszcze ciagle zyje. Przy czarnym krzyzu wzniesionym na zawalonym "Zarloku" Baltasar zwolnil, zaczal odmawiac krotka modlitwe, ale jej nie skonczyl - skads z kupy smieci wyskoczyl obrzydliwy dziadyga w lachmanach, rozdarl sie, zatupal, zaczal piskliwie przeklinac. -To ja, Tenebriusie - powiedzial mlody czlowiek i uklonil sie lekko. - Przyszedlem cie odwiedzic. Staruch zamilkl w pol przeklenstwa, zmruzyl oczy, wykrzywil usta w usmiechu. -Czyzby sam Baltasar Fichtele pojawil sie w naszych progach? -Ano ja. -Wchodz, zasrancu. Podreptal w bok, wskazal wejscie do ziemianki wykopanej w ziemnym wale. Pochyliwszy sie, Baltasar wszedl. Nora starucha byla tak samo obrzydliwa, dziwaczna i brudna jak on sam. Pluton landsknechtow wraz z ich konmi i dziewkami nie zdolalby tak zaswinic pomieszczenia, jak zrobil to jeden cherlawy starzec. Baltasar ostroznie usadzil chudy zadek na beczce sluzacej za krzeslo, ale staruch przegonil go: -Poszedl won, szczeniaku. To moje miejsce. Baltasar usiadl na podlodze. -Cos przyniosl? - chciwie zapytal Tenebrius. -Placki. -Dawaj. I wpil sie w nie bezzebnymi dziaslami. -Dorotea upiekla? - zapytal z pelna geba. Baltasar skinal glowa. Tenebrius zachichotal. -Pewnie klocila sie z toba, kiedy sie tu zaczales wybierac. Mowila pewnie, po co sie tu pchasz, co? Tchorzliwa, bogobojna Dorotea. Pamietam, jak znecales sie nad nia w dziecinstwie. Lagodnego charakteru byla nieboszczka Marta Fichtele, rznac ci tylek, sierocie, powinna byla, bylby moze z ciebie czlowiek, a nie gowno. Po cos przylazl? -Zobaczyc ciebie - powiedzial Baltasar. -Malo dziwow widziales, lazac po ziemi? -Malo - uczciwie przyznal Fichtele. - Ty pozostales najwiekszym dziwem, Tenebriusie. Tenebrius zachichotal. Zatrzasl sie calym cialem. Rozczochrane wlosy starca, skoltunione jak welna barana, zatrzesly sie rowniez. Wysmiawszy sie do woli, polecil: -Poszukaj no na polce, nad drzwiami. Wez stamtad kubek z winem. Baltasar podniosl sie. Staruch wrzasnal: -Leb pochyl, dlugasie. Powale mi zawalisz! Baltasar wymacal wsrod najprzerozniejszego chlamu lepki gliniany kubek. Wzial go do reki, podniosl do nosa, skrzywil sie. Stary przygladal mu sie z ciekawoscia, a gdy Baltasar popatrzyl na niego, rozkazal: -Wypij. -A jestes pewien, ze nie nasrales do tego naczynia? - zapytal Baltasar. -Pewien. -A ja nie. -Poki nie wypijesz, nie bedziemy rozmawiali. W duszy przezegnawszy usta krzyzem, Baltasar przelknal zawartosc kubka. Okazalo sie, ze bylo to kiepskie winko, mocno zalatujace kurzem i plesnia. Otarl usta, odwrocil sie do starego. Ten wpatrywal sie w swojego goscia, przekrzywiwszy glowe na bok. -Moze bys przynajmniej zapytal, co ci podsunalem. Moze postanowilem cie otruc? -Cos mi podsunal, Tenebriusie? Stary odchylil glowe do tylu i zarechotal; grdyka na czerwonej pomarszczonej szyi zadrzala. -Wiele widziales, zolnierzu, a rozumu nie posiadles. Dobra, powiem ci. To, co wypiles, to najlepszy srodek na wzmocnienie rozumu. Wielokrotnie wyprobowany na najbardziej beznadziejnych baranach. -Co to za srodek? -Wino wylezakowane na szafirach. -Skad u ciebie szafiry, Tenebriusie? -Jeszcze nie jestes sedzia, Baltasarze Fichtele. Mam wiele rzeczy, a ty nie musisz o nich wiedziec. Zamiast o glupoty pytac, zapytaj lepiej, jak dziala ten srodek? -Dziala wymiotnie - powiedzial Baltasar. - Zaraz rzygne w tej twojej chalupie. -Chalupie to nie zaszkodzi - machnal reka Tenebrius. - Rzygaj, jesli ma to pomoc. Ale lepiej, zebys utrzymal napoj w sobie. Albowiem powiedziane jest o tym kamieniu: "Kto zas jest tak glupi, ze brakuje mu wszelkiego zrozumienia i wyobrazenia, ale chce byc madrym i nie moze rozumu posiasc, niech z pokora lize szafir, a ukryty w kamieniu zar polaczony z ciepla wilgocia sliny wyciagnie soki dlawiace rozsadek i tak posiadzie czlek jasny umysl". Cytatem wypalil staruch jednym ciagiem, zwyciesko. -Kto tak powiedzial? -Pewna glupia baba. Swieta Hildegarda von Bingen.16 -Jak mozesz tak o niej mowic, skoro jest swieta? 16 Sw. Hildegarda von Bingen (1098 - 1179) - mniszka, mistyczka i uzdrowicielka, kompozytorka piesni liturgicznych, reformatorka Kosciola katolickiego [przyp. red.] Tenebrius lekcewazaco machnal reka. -To dla takich jak ty jest swieta. A dla mnie wszyscy wy jestescie chlamem i smieciami. I cala ta ziemia jest chlamem i smieciem. Baltasarem wstrzasnal dreszcz. -Nie wiem, co ci na to odpowiedziec, Tenebriusie. W czasie, kiedy bylem zolnierzem, kilka razy zdarzylo sie tak, ze Kostucha podchodzila do mnie zbyt blisko. Teraz, kiedy udalo mi sie to przezyc, swiat nie wydaje mi sie juz taka gnojowka. -To dlatego, ze jestes tu niedlugo - powiedzial Tenebrius. - Pozyjesz tyle co ja... Poruszyl wargami, jakby cos przezuwajac, pogmeral w sakiewce, ktora przyniosl mu Baltasar, wyjal garstke owocow i wlozyl do ust. Po ostrym podbrodku starucha pociekla ciemna slina zabarwiona sokiem z porzeczek. -Wiesz, jak powstala ta kopalnia? - zapytal w koncu Tenebrius. -Kto tego nie wie w dolinie Otterbachu? -No wlasnie... - Tenebrius westchnal. - Chcesz, to ci opowiem, jak to bylo naprawde. Baltasar odpowiedzial "tak" i od razu pojal, ze wcale mu do tego nie spieszno. A Tenebrius zul i mowil, mowil i zul, i pod koniec juz zaczelo sie wydawac, ze przezuwa swoja opowiesc, obficie doprawiajac ja slina i jadem. -Klappian i Noike - mamrotal staruch. - Bogobojni poszukiwacze, sukinsyny, zeby ich mac...! "Imienia trzeciego zapomniano". Zapomniano, tak. Poniewaz to jest MOJE imie, i zostalo rzeczywiscie zapomniane. Wiec wzialem sobie inne, Tenebrius, i to juz przy mnie zostanie. Zeszlismy ze Zniszczonych Gor, glod i wilki deptaly nam po pietach. Wtedy ziemie te rowniez niszczyla wojna, inna wojna, i bron mieli zolnierze inna, ale twarze - takie same... Wielu widzialem takich zolnierzy i zawsze mieli takie same twarze. Szlismy po brzegu Otterbachu, wiatr charkal nam w twarze ziabem, jagody w lesie jeszcze nie dojrzaly, zarlismy mlode szyszki, kore z drzew, wykopywalismy jadalne korzonki. Mielismy biegunke od slodkich korzonkow tataraku, a smierdzielismy jak trzy sracze, mozesz mi wierzyc. Cowieczorne modlitwy do Swietej Dziewicy? Sranie w banie, a nie modlitwy. Cowieczorne przeklenstwa adresowane do niej i wszystkich swietych, i do Pana Boga, ktory stworzyl ludzi nienasyconymi, a ziemie bezplodna. Tego wieczoru spotkalismy dezertera. On byl sam, a nas trzech. On mial chleb. Zabilismy go mlotkami, ktorymi rozbijalismy kamienie. Rozbilismy mu glowe i porzucili trupa na piasku. Otterbach wysychal szybko i woda odplynela od nieboszczyka, jakby bala sie pobrudzic, jak brzydzaca sie dziewka od brudnego chlopa. Zdjelismy z trupa worek, wyciagnelismy jadlo i od razu, przy trupie, rozdarlismy chleb zebami. Niby trzy glodne psy. Klappian stal w kaluzy krwi, ale nawet tego nie zauwazyl, a kiedy zauwazyl, to zaklal i poszedl umyc nogi w rzece. A ja poszedlem sie wysrac. Zauwazyles, Baltasarze, ze najpiekniejsze mysli przychodza czlowiekowi do glowy wlasnie wtedy, kiedy kucasz gdzies w krzakach i wyduszasz z siebie gowno? Bo ja sralem i myslalem o tym, ze lezy mi kamieniem na zoladku cudzy chleb i ze wkrotce przyjdzie mi zarznac Noike i pozrec jego cialo, jesli nie znajdziemy dla siebie jedzenia. Oto o czym myslalem. I nagle moje spojrzenie przyciagnal jakis blyszczacy przedmiot. Wyciagnalem reke i chwycilem go. Miedziany samorodek. Najpierw wzialem go za zloty i wrzasnalem jak szalony. Moi towarzysze przybiegli natychmiast na ten krzyk. A ja poderwalem sie, zapomniawszy nawet podetrzec tylek, zacisnalem palce na samorodku i ryczalem, ze zabije kazdego, kto podejdzie do mnie i sprobuje odebrac mi moj skarb. A tamci niemal od razu zjezyli sie, chwycili za mlotki. A potem Klappian powiedzial: -Poszukajmy innych. I zaczelismy szukac. -I znalezliscie - powiedzial Baltasar. Stary rozesmial sie. -I znalezlismy. A potem obaj moi towarzysze umarli - powiedzial. - I to nie ja ich zabilem. Umarli w swoich lozkach, po spowiedzi i ostatnim namaszczeniu, jak nalezy. A ja - zyje i zyje. Juz siedemset lat zyje. I ciagle tu, na zlozu. Baltasar wstal. -Juz odchodzisz? - zapytal starzec i zachichotal. -Tak - odpowiedzial Baltasar. Czul sie jak ktos otruty. A kiedy zamknal za soba drzwi plugawego schronienia, zrozumial, ze staruch wyrzadzil mu znacznie wieksza krzywde, niz on, Baltasar, mogl oszacowac. 8 czerwca 1552 roku, sw. Medarda Inkwizycyjny trybunal ulokowal sie za grubymi murami Komandorskiego Domu Zakonu Joannitow, jednego z najwiekszych budynkow w Ramensburgu. W duzej izbie, pod niska powala, wciagnawszy glowe w ramiona, stala Rehilda Muller - jakze przygniatala ja ta niska powala! W izbie niemal nie bylo mebli, tylko pod polokraglym okienkiem ulokowano grubonogi stol. Przy stole siedzial mnich i pisal. Jego ciezkie, przygarbione ramiona nakryte byly brazowym plaszczem. Rehilda patrzyla nan, milczala. -Opowiedz mi o leczeniu - rzekl w koncu mnich, nie podnoszac wzroku. - Co wykorzystywalas, Rehildo Muller? Jaki cichy ma glos. Az ciarki przechodza. -Tylko to, co dala mi przyroda - wyrzucila z siebie z wysilkiem kobieta. - Nie jest wazne miec, wazne jest umiec wykorzystac. Mnich szukal w swoich zapiskach, ledwie sluchajac jej slow. Potem zadal nowe pytanie: -Swiadkowie twierdza, ze potrafilas zaklac cudzy bol w kamieniu. To prawda? -Tak, panie. Szybkie spojrzenie sponad papierow. -W jaki sposob? -W kamieniach zawarta jest boska moc. Uczy tego Hildegarda von Bingen. -Prace Hildegardy von Bingen sa malo znane, a co za tym idzie, nie byly przedmiotem analizy ojcow Kosciola, tak wiec nie nalezy sie na nie powolywac - nudnym, skrzypiacym glosem powiedzial mnich. - Ale pozwala ci sie czesciowo wylozyc nauke, ktora sie kierowalas, nawet jesli byla heretycka. Rehilda pochylila sie lekko do przodu, zaczela mowic z przejeciem, zdenerwowana: -Kiedy Bog stworzyl swojego pierwszego aniola i nazwal go Aniolem Swiatla, Lucyferem, ozdobil go drogocennymi kamieniami. Hildegarda powiada, ze kamienie i swiatlo maja podobne zrodlo powstania, i powoluje sie w tym na slowa Ezechiela: "Jako wielkiego cheruba opiekunem ustanowilem cie na swietej gorze Bozej, chadzales wsrod blyszczacych kamieni".17 Kiedy natomiast Lucyfer z powodu swojej Ksiega Ezechiela, rozdz. 28, wers. 14 [przyp. tlum.] dumy zostal wtracony do piekla, cale poprzednie swiatlo i cala madrosc pierwszego aniola przeszla na kamienie i zostala rozsiana po ziemi. Hieronimus von Speer sluchal. Jakie dumne oblicze. Nie da sie odgadnac, o czym mysli. -Czcisz Lucyfera ponad Pana swojego? Ten jego straszliwy glos, skrzypiacy, niemal nieslyszalny. Rehilda zbladla. Zdolala jedynie pokrecic glowa przeczaco. A on czekal. Wtedy ona powiedziala: -Nie. Chcialam tylko jednego - uwolnic ludzi od cierpien i chorob. Czy na tym polega moja wina? -Zaklocalas naturalny bieg rzeczy - powiedzial Hieronimus von Speer. Pomilczawszy kilka sekund, Rehilda odwazyla sie: -Co to takiego "naturalny bieg rzeczy", panie? -Zbior wtornych przyczyn, kierowanych sila trafu na osiagniecie tego, co wyznaczone przez Boga - odpowiedzial Hieronimus jeszcze bardziej smetnym glosem i Rehilda stracila ochote na zadawanie mu pytan. Sprobowala wyjasnic inaczej: -No to po co istnieja lekarze? Po co ludzie pozwalaja im leczyc chorych, lagodzic cierpienia umierajacych? Niechby umierali bez zadnej nadziei, bez pomocy. -Ludzkie przypadlosci leczone sa naturalnymi srodkami - odparl Hieronimus. - Naturalny bieg rzeczy przypomina spokojna wode w stawie. Siegajac po magie, rzucasz kamien do tego stawu. Skad mozesz z gory wiedziec, kogo i jak dotkna fale rozchodzace sie we wszystkie strony? -To, co ja robilam, nie bylo magia - sprzeciwila sie Rehilda. - Ja tylko wykorzystalam moc zamknieta w kamieniach. Ona juz tam byla. Moje dzialania tylko ja uwolnily. Gdybym potrafila czynic to wczesniej, to uratowalabym corke Dorotei, ktora zmarla na dusznice, i biedna kobieta znalazlaby w niej pocieche. -Dorotea byla wsrod tych, ktorzy doniesli na ciebie - powiedzial Hieronimus. Rehilda znieruchomiala. Po chwili powiedziala: -Po co mi to mowicie? Hieronimus wstal od stolu, odlozyl pioro. -Zeby pozbawic cie odwagi. -Nie obawiacie sie, ze moje czary moga jej zaszkodzic? -Nie - odparl inkwizytor. -Czy moge usiasc? - zapytala kobieta, czujac, ze slabnie. -Nie - spokojnie odparl Hieronimus von Speer, kobieta stala wiec nadal. Inkwizytor przespacerowal sie po izbie, zastanawiajac sie nad czyms. Potem gwaltownie odwrocil sie do niej i zapytal: -Powiedz, jak sie z nim spotykalas. -Z kim? - wyszeptala kobieta. -Wiesz, o kim mowie - powiedzial Hieronimus. - I nie lzyj. Ja tez sie z nim spotykalem. -Nie rozumiem... Hieronimus odwrocil sie, podszedl do stolu, wzial do reki jakis dokument. -Umiesz czytac? -Troche. Podsunal jej pod nos arkusz papieru, ale nie wypuscil go z rak. Rehilda pochylila glowe, poruszyla wargami, sylabizujac wyrazne pismo: ... poplatane i niewiarygodne zeznania obok bezposrednich i posrednich poszlak, wskazujacych na niewatpliwe korzystanie z magii i prostego zabobonu, prowadza do wniosku o koniecznosci zastosowania tortur podczas przesluchania. Z tej przyczyny oznajmiamy i decydujemy, ze oskarzona Rehilda Muller, zona miedziownika Nicolausa Mullera, z miasta Ramensburg, winna byc poddana torturom dzis... o siodmej po poludniu. Wyrok wygloszony... Hieronimus cofnal papier, starannie polozyl go na stole, przycisnal rog swiecznikiem. Kobieta poczula, jak zdretwialy jej palce. Hieronimus wzial ja za reke. -Idziemy - powiedzial. Bezwolna poszla za nim, zeszla do piwnicy, zeby zobaczyc to, o czym wczesniej tylko slyszala: zaostrzone kozly, na ktorych sadza sie ofiare, przywiazawszy do nog ciezar, na trzydziesci szesc godzin; fotel naszpikowany ostrymi iglami; imadla, w ktorych miazdzy sie palce rak i nog, kolo i dyby. Zemdlilo ja, chwycila sie za gardlo, zachwiala i zeby utrzymac sie na nogach, wczepila w sutanne Hieronimusa. Podtrzymal ja, ale nie pozwolil ani odejsc, ani odwrocic sie, a kiedy przymknela powieki, poklepal ja po policzku. -Patrz - powiedzial tak cicho, ze niemal tego nie uslyszala. - Nie odwracaj sie, Rehildo. Kobieta szarpnela sie slabo, usilowala sie wyrwac. Ale stad nie bylo wyjscia. Dokola tylko grube sciany, obok straszny mnich w grubym brazowym plaszczu. Zimno i samotnosc zawladnely nia, w gardle zrodzilo sie zwierzece wycie i wyrwalo sie na zewnatrz rozpaczliwym wezwaniem porzuconego dziecka. -Agelarre!... * * * Niemal dwa lata temu, w takie samo upalne lato, Nicolaus Muller wybral sie do sasiedniego Herbertingen, niewielkiego miasteczka na polnocny zachod od Ramensburga, w ktorym zamieszkala po slubie jego mlodsza siostra. Rehilda pojechala z mezem.Byl to jej pierwszy wyjazd z domu w ciagu niespelna dwudziestu lat jej zycia. Siedziala w zadaszonym wozie i sluchala, jak mamrocze pod nosem woznica: O reiserei, du harte speis, wie tust du mir so we im bauch! Im stro so beissen mich die leus, Die leilach sind mir viel zu rau... 18 Rehilda z ozywieniem krecila glowa, patrzyla, jak pola zastepuje las, geste zarosla -przesieki i wyreby. Tysieczny raz blogoslawila Nicolausa, ktory wyrwal ja z nudnego, pozbawionego perspektyw zywota u ciotki Margarity, pokazal wszystkie te cuda. I tyle jeszcze jest ich do poznania. Zeby tylko zyl dlugo ten jej dobry maz. "Dusze diablu bym oddala, zeby tylko nic mu sie nie przytrafilo" - pomyslala Rehilda i natychmiast, mloda i lekkomyslna, zapomniala o tej mysli. -Za trzy wiorsty wies Steinpendel, Kamienne Wahadlo - powiedzial woznica, przerywajac monotonne mruczenie przypominajace buczenie grubego trzmiela. Odwrocil sie do Nicolausa, wychwycil aprobate w oczach pana i sam pokiwal glowa. - Lepiej tam zanocowac, panie Muller. Dalej jest pusta droga, az do samego Lindenburga... Zreszta, po co opowiadam, przeciez pan sam wie. -Dobrze - zgodzil sie Nicolaus. 18 O podrozowanie, ciezki chlebie, jak bardzo mi doskwierasz! W slomie gryza pchly, poslanie zas zbyt szorstkie... Rehilda scisnela jego reke, usmiechnela sie. Cieszylo ja wszystko - i ta wyprawa, i dluga podroz, i przewidywany nocleg w cudzej wsi, noszacej taka dziwna nazwe -Kamienne Wahadlo. Woznica cmoknal wargami, kon przyspieszyl. Woz podskakiwal i trzasl sie na lesnej drodze. -Dymem pachnie - powiedzial nagle woznica. Nicolaus zaniepokoil sie, wypuscil dlon zony, wysunal sie na zewnatrz, a potem przelazl na koziol do woznicy. A Rehilda nadal patrzyla na droge i usmiechala sie. Nicolaus wrocil do niej tylko na sekunde - by wziac dlugolufy pistolet, bez ktorego nigdy nie wypuszczal sie w droge. Wojna wedrowala po tych ziemiach przez dlugie lata, przyzwyczaiwszy nawet spokojnych ludzi do broni. Odlegla burza co i rusz grzmiala na dalekich rubiezach Marchii Ramensburskiej. Samo miasto nie widzialo obcych zolnierzy juz od czterdziestu lat. Co prawda rok przed wyjsciem Rehildy za maz szalony hrabia Eitelfritz usilowal wejsc na te ziemie, ale zostal haniebnie rozbity pod Breusach i dalej juz sie nie pchal. Do samego Steinpendel nie spotkali nikogo. Nie bylo tez ludzi we wsi. No i wlasciwie nie bylo tez wsi. Oczom podroznych ukazaly sie tylko dymiace ruiny. Woznica pogwizdywal i klal przez zeby, Nicolaus milczal jak kamien. Poki mezczyzni ogladali ruiny domostw, Rehilda czekala na nich na wozie. Potem zeszla na ziemie i poglaskawszy spokojnego konika po lbie, zaczela przechadzac sie miedzy ruinami domow. Jacys zolnierze z rozbitej armii Eitelfritza ciagle jeszcze szwendali sie po tej okolicy. Takie bandy maruderow sa najgorsze, tworza je ludzie doswiadczeni, bezlitosni, niemajacy ani przeszlosci, ani przyszlosci, gotowi nawet na pieklo. Co im za roznica, mysla sobie, czyz tu, na ziemi, nie zyja w najprawdziwszym piekle? -Bedzie sie tak tlilo z tydzien - uslyszala Rehilda glos meza. Woznica potwierdzil to z madra mina, szczegolowo przytaczajac przyklady z innych wiosek. "Gdzie sa ludzie?" - myslala Rehilda. "Jesli ich pomordowali, to gdzie sa ciala?" Jakby slyszac jej nieme pytanie, woznica odezwal sie do Nicolausa: -Tutejszych, jak sadze, wszystkich do jednego domu zapedzili i spalili. Mezczyzni wybrali szope ocalala z pozogi, tam zaplanowali nocleg. Rehildzie poslali na slomie, nakryla sie cieplym podroznym plaszczem. Ale i tak dlugo lezala, nie mogac zasnac. Swiat okazal sie ogromny. Mozna jechac przez cale zycie i nigdy czlowiek nie zobaczy konca ziemi. Ta mysl powodowala, ze w brzuchu robilo jej sie zimno. Nicolaus i woznica zasneli. Jeden bezdzwiecznie, drugi spokojnie pochrapywal, otworzywszy usta, w ktorych brakowalo polowy zebow. Ostroznie, zeby nie zbudzic mezczyzn, Rehilda podniosla sie, opatulila plaszczem, wyszla z szopy. Gwiezdne niebo rozpostarlo sie nad nia, a won dymu uderzyla w nozdrza. Ale wisial w powietrzu jeszcze jeden zapach i ten kusil, wzywal. To byl zapach lasu, taki wladczy w nocy. Kobieta jakby uslyszala wezwanie, skierowala sie w gestwine. I od razu wszystko w niej sie otworzylo: i sluch, i wech. Wlasnie zaczelo sie jej miesieczne krwawienie, ale nawet tego nie zauwazyla. Wychwytywala dzwieki, ktore nigdy wczesniej nie docieraly do jej uszu. Slyszala teraz, jak kilka mil od tego miejsca trzasnela galazka, jak o dziesiec krokow od niej na mrowisko upadl z drzewa lisc. Jej czule nozdrza chwytaly setki aromatow: opadlych igiel, paproci i mchu, jalowca i dzikich porzeczek. I zapach cieplej krwi - jakis duzy zwierz przechodzil nieopodal, pewnie jelen. Rehilda szla, nie wierzac samej sobie, i tonela w nowych odczuciach. Wydawalo jej sie, ze wrocila do domu. Do domu, jakiego nigdy nie poznala. W koncu wyrwala sie z niewoli ciasnych murow i ciaglych obowiazkow wobec ludzi niemal dla niej obcych -ciotki Margarity, meza. Tylko las i ona, Rehilda Dorn. Hilda Ciern. A potem i ona zniknela. Zostal tylko las. Rehilda przestala odczuwac siebie, jakby rozpuscila sie we wszystkim, co czula, czego doswiadczala, co slyszala. I stala sie czastka nocnego mroku. Potem z tego mroku wyszedl drugi ciemny cien. To byl mezczyzna - wysoki, blady. Mial duze usta z cienkimi wargami, ostro zarysowany nos. Uwaznie wpatrywaly sie w Rehilde jasne oczy. Pasmo wijacych sie wlosow wysunelo sie spod kaptura, opadlo na czolo, dzielac oblicze na ksztalt ciemnej blizny. -Witaj, Hildo Ciern - powiedzial mezczyzna. -Witaj, panie - odpowiedziala Rehilda i dygnela. Podal jej reke, a ona poczula jej dotyk - dotyk zimnej, suchej waskiej dloni. Poszli razem sciezka, zaglebiajac sie coraz bardziej w las. -Mozesz mowic do mnie Agelarre - powiedzial nieznajomy. Imie brzmialo obco, ale Rehildy to nie zdziwilo. Znowu pochylila glowe w lekkim uklonie. -Dobrze, panie Agelarre. Agelarre rozesmial sie cichym, lekko chrapliwym smiechem. -Madrala, moja dziewczynka. Usmiechnela sie w ciemnosciach. Dobrze sie czula w obecnosci tego mezczyzny. Podobal jej sie. Przypomniala sobie o spalonej wsi i pomyslala: nalezy go uprzedzic, ze w tej okolicy nie jest bezpiecznie. -W poblizu wloczy sie banda maruderow, panie Agelarre - powiedziala. - Niech pan bedzie ostrozny, bardzo prosze. -Dziekuje, myszko. Zdziwiona podniosla na niego wzrok - co to za dziwny zwrot. Ale duze usta usmiechaly sie do niej, oczy sie usmiechnely i kobieta mocniej chwycila koscisty lokiec mezczyzny. -Boska laskawosc za daleko czasem zachodzi - powiedzial Agelarre i skrzywil usta -skoro pozwala kazdemu bydlakowi zabijac niewinnych ludzi, palic ich domy i zasiewy. -Nie sadze, by ci zolnierze, ktorzy tego dokonali, byli szczesliwi - niesmialo sprzeciwila sie Rehilda. - Ich grzech to najciezsza z kar. Tak mowi nasz kaplan, ojciec Jacob, i moj maz tez tak uwaza. -Tak, ale oni zyja, ci zolnierze, a ich ofiary sa martwe. Czy zycie nie jest najwiekszym szczesciem dostepnym czlowiekowi? -Zbojcy trafia do piekla - powiedziala z przekonaniem Rehilda. -Do piekla - powtorzyl zamyslony Agelarre. - Ale kiedy? Czyz nie lepiej byloby zatroszczyc sie o zywych, zamiast oplakiwac martwych? Widze, dziewczyno, twoje czule serce. Powiedz, co bys oddala za dar pomocy ludziom? -O - bez namyslu odparla Rehilda - wszystko, co trzeba. I oczy jej wypelnily lzy. Pan Agelarre poglaskal jej wlosy, zrecznym i niezauwazalnym ruchem rozpuscil je, az fala jasnych, rudawych wlosow opadla na ramiona kobiety, okrywajac ja niemal do pasa. -Jakie piekne warkocze - powiedzial Agelarre. -Chcesz je wziac, panie? - zapytala Rehilda. -Nie. - Milczal chwile. - Nie opowiesz nikomu o naszym spotkaniu, dziewczynko Cierniu? -Nie, panie. Oczywiscie, ze nie. Rehildzie nawet do glowy nie przyszlo, ze cos innego jest w ogole mozliwe. -Tak myslisz teraz, poki trwa noc i jestesmy w lesie. A gdy nastanie ranek? Rehilda zatrzymala sie zdziwiona i popatrzyla na niego. -A gdy pojdziesz do kosciola? - zapytal Agelarre. -Nie powiem nikomu - powtorzyla Rehilda. Pocalowal ja w czolo zimnymi wargami. -Madrala. - Usmiechnal sie. - Na zlozu nad Otterbachem zyje pewien szkaradny starzec, Tenebrius. Znasz go? -Tak, panie. Kto w Ramensburgu nie zna Tenebriusa? -Ma brzydka powierzchownosc, ale przechowuje w umysle niezliczone bogactwa wiedzy. Odwiedz go, myszko. Mozesz mu podac moje imie. Ale tylko jemu, rozumiesz? Chwycil ja pod brode, odwrocil do siebie piekna twarz. Kobieta patrzyla na niego, nie mrugajac, wiernie, z miloscia. Potem puscil ja, a ona przywarla do jego ramienia. -Sluchaj - powiedzial Agelarre. - Sluchaj mroku. Rehilda znowu otworzyla sie na otaczajacy ja nocny las, a wtedy nagle uslyszala: gdzies plakal cieniutki glosik. -Kto to? - zapytala. Agelarre chwycil ja za ramie i delikatnie odsunal od siebie. -Idz, Rehildo Muller. Pod sterta upadlych lisci znajdziesz iskierke zycia gotowa juz, by zgasnac. Rehilda ufnie patrzyla w nocny mrok. Skierowala sie w strone dzwieku. Nawet nie zauwazyla, jak Agelarre zniknal. Nieoczekiwanie potknela sie o cos miekkiego i cieplego. Placz zastapil zduszony pisk. Jakas istota zaczela szamotac sie pod dotknieciem Rehildy, uderzala rekami, kopala. Ostre zeby usilowaly ja ukasic. Rehilda krzyknela. Istota wyrwala sie i rzucila do ucieczki. I nagle zatrzymala sie, wolno odwrocila, pochylila glowe. -Nie boj sie mnie - powiedziala Rehilda Muller. -Gdzie zolnierze? - zapytala istota. To bylo dziecko. Dziewczynka, moze dziesiecioletnia. -Nie wiem. Odeszli. -Wies sie spalila? -Tak. Doszczetnie. -A ludzie? -We wsi nie ma nikogo - powiedziala Rehilda. - Moze ktos jeszcze pozostal przy zyciu, moze uciekli do lasu jak ty. -Mnie sie wcale nie udalo uciec - powiedziala dziewczynka. - Ci dwaj zolnierze zaciagneli mnie do lasu, zeby im nikt nie przeszkodzil... A potem porzucili tutaj. Rehilda ostroznie podeszla blizej. -Jak cie zwa, dziecko moje? -Weide - powiedziala dziewczynka. I osmielona zapytala: - A ciebie, pani? -Rehilda Muller. Wyciagnela do Weide reke i mocno scisnela dziecinne palce. Poszly po sciezce, ku tlacym sie ruinom wsi. Gdy kobieta i dziewczynka wychodzily z lasu, odziez obu byla zabrudzona krwia. Zrujnowana osada zachowala jeszcze cieplo ludzkiej obecnosci. Jak nieostygla koldra, pod ktora jeszcze chwile temu ktos spal. * * * -Czyli nazywa sie "Agelarre"? - zapytal Hieronimus, usmiechajac sie kacikami ust. - Jak wygladal?-Wysoki. Blady. Chudy. Ma duze usta. I oczy, ktore zagladaja w dusze czlowieka. -Jest urodziwy? Kobieta zmieszala sie. Nigdy nie zastanawiala sie, czy pan Agelarre jest urodziwy. -Nie wiem... Z nim czuje sie spokojnie. Jest dobry. -"Dobry Bog dla ludzi", czyz nie tak? -Jesli tak uwazasz. - Rehilda zbladla, uswiadomiwszy sobie, ze wlasnie przyznala sie do bluznierstwa. - Nie zapisales tego, panie? Wcale nie to chcialam powiedziec. -Przesluchuje cie bez notariusza - przypomnial jej Hieronimus von Speer. - Tylko my dwoje tu jestesmy, ty i ja. Zeby twoje slowa osadzily ciebie, potrzeba co najmniej dwoch swiadkow. Widzial, ze te proste slowa uspokoily kobiete. Zaczela mowic znowu spokojnym glosem: -Chcialam powiedziec, ze on... on jest jak ojciec. -Jest twoim kochankiem? Rehilda znowu sie zmieszala. -Powiem ci prawde, panie. Hieronimus von Speer odwrocil sie do niej. Rehilda juz przywykla do tego wyrazu twarzy - zamknietego, dumnego. Zawsze stawala sie taka, gdy Hieronimus von Speer sluchal szczegolnie uwaznie. -Uwierzysz mi, panie? -Tak - odparl Mroczny Bies. -Nie wiem. * * * Nastepnym razem Agelarre przyszedl do Rehildy Muller w nocy. Spala w domu Nicolausa Mullera i nagle obudzila sie. A kiedy otworzyla oczy, zobaczyla go obok siebie i wcale sie nie zdziwila. Siedzial na skraju loza i patrzyl na nia. W ciemnosciach od jego twarzy bilo slabe swiatlo.-Idziemy - powiedzial do niej Agelarre. -Dokad? - zapytala. -Tam, gdzie sa czyste laki, jasne pola, wysokie stogi, czarna ziemia... - powiedzial Agelarre. - Tam wschodzi slonce i ksiezyc, tam nie bedziesz sama... Potem wstal i wyszedl. A ona poszla za nim, krok za krokiem - wyszla z izby, z domu, z miasta - nie wiedzac nawet, czy spi, czy wszystko dzieje sie na jawie. Dopiero gdy mocna won cieplej krwi promieniujaca od ludzi pozostala za nimi, zatrzymali sie -na srodku pola, na ktorym rosl len, posrod cieniutkiej pajeczyny obsypanej drobniutkimi, delikatnymi blekitnymi gwiazdkami. I len, ten cud niebianskiej koronczarki, nie uginal sie pod ich stopami. Agelarre patrzyl na nia i usmiechal sie. A ona nigdy nie mogla zrozumiec - byl czy nie byl jej kochankiem. To, co zachodzilo miedzy nimi w dziwnym polsnie, bez watpienia bylo zdrada. Ale czy byla to malzenska zdrada w stosunku do Nicolausa? Agelarre dal jej drogocenne kamienie, wyjasnil, jak nalezy sie nimi poslugiwac, by leczyc ludzki bol. Niczego w nia nie "wkladal" - po prostu otworzyl te zrodla, ktore zawsze kryly sie pod smiertelna powloka, i pozwolil im, by wyszly na wolnosc. Potem zmienil temat: -Juz od kilkudziesieciu lat odczuwam kruchosc rownowagi ustalonej w tym swiecie. -Rownowagi? - Kobieta byla szczesliwa, wcale nie miala ochoty wnikac w mysli mezczyzny. -Miedzy tym, co kaplani nazywaja "zlem" i "dobrem", a ja nazywam "sztuka" i "wstecznictwem" - ciagnal Agelarre. Dotknal jej ramienia. Rehilda zrozumiala, ze to jest dla niego wazne, wiec zmusila sie do sluchania. -Swiat zatrzymal sie na skrzyzowaniu dwoch drog. Zamarl, nie wiedzac, na co sie zdecydowac. Kosciol katolicki ciagnie w jedna strone, wiedza Starozytnych - w druga. Kaplani chca, by czlowiek korzystal tylko z tych narzedzi, jakie mozna wykonac z drewna lub metalu, z kamienia czy konopi. Kaplani zabraniaja korzystania z magii, sily czarownej, ktora splywa z naszych rak. Ale to jest dokladnie to samo, co powiedziec widzacemu: "Oslepnij!", skrzydlatemu: "Chodz po ziemi!", zdrowemu -nakazac okaleczenie... Jak mozna zapomniec cos, co juz sie wie? Jak mozna zostawic to, co juz sie osiagnelo? A ty jestes jedna z tych, ktora moze zwrocic ludzkosc do Wiedzy, do Sztuki. -Nie rozumiem - powiedziala kobieta. - Co zlego kryje sie w Sztuce? Nauczyles mnie pomagac ludziom, uwalniac od cierpien. Ukazales mi piekno i bogactwo swiata. Nie ma nic zlego w tym, co robisz ty czy ja. Za co wiec tak chca nas zniszczyc? -Ze strachu - powiedzial Agelarre. - Nienawidza wszystkiego, czego nie rozumieja. Taka jest tluszcza. A kaplani jej przewodza. Wszyscy, ktorzy osmielili sie myslec, kochac, smiac, odrozniac dobro od zla - wszyscy Sa HERETYKAMI. Kobieta drgnela, ale ciezka dlon Agelarre, lezaca na jej ramieniu niczym olowiany ciezar, uspokoila ja. -Nie powinnas pozwolic im zabic siebie. Obiecaj, ze bedziesz ostrozna, Hildo Ciern. -Tak - tchnela ledwo slyszalnie. -Teraz w waszym miescie szaleje Hieronimus von Speer. Straszliwa kosa wykasza kazdego, kto choc o wlos wystaje ponad tlum, kto goruje uroda, talentem czy wiedza. Nie bedzie ci latwo ukryc sie przed nim. Gorszy od dzumy jest Mroczny Bies, niech bedzie przeklety. Odwrocil sie, zamierzajac odejsc, zostawic ja sama na srodku pola. -Zaczekaj! - zawolala do jego plecow, waskich, prostych. -Idz do domu, kobieto - powiedzial Agelarre, nie odwracajac sie. - Chron moje dary. Tenebrius powie ci to, czego nie zdazylem opowiedziec. -Kiedy znowu sie zobaczymy? -Przyjde. Idz do domu, Hildo. Rehilda zamknela oczy, zeby powstrzymac lzy, a kiedy znowu je otworzyla, zobaczyla, ze lezy u siebie w sypialni, a Weide stoi nad nia, trzymajac w reku duza miske do mycia. * * * Cichy szelest kamieni pod stopami.Na podobienstwo gor pietrza sie stromizny, zakrywaja czarne niebo. Ksiezyc to zanurza sie w chmurze, to znowu ukazuje. Czarny krzyz wbity w gardziel "Zarloka" rozpostarl ramiona, jakby chcial pochwycic nocnego wedrowca. Postac owinieta czarnym plaszczem z kapturem pokonywala osypiska. Kolejny kamien potracony butem sturlal sie w dol. Czlowiek znieruchomial - czarny cien na czarnym tle osypiska. Siedemset lat temu przyszli na te ziemie ludzie z kilofami, zryli brzeg Otterbachu, rozgrzebali zbocza Zniszczonych Gor, wykopali glebokie szyby, zbudowali schody w otchlan. Od tej pory ziemia jeczala z powodu ludzkiej brutalnosci. Co i rusz zamykala sie nad szalonymi ludzkimi glowami. Ale ludzie nie ustepowali, ciagle kasajac zloza swymi narzedziami. Zolnierze w pelnym rynsztunku gwalcacy niewinne mniszki nie sa tak brutalni jak gornicy. Nawet przez podeszwy butow czulo sie zar cierpiacej ziemi, jej niekonczaca sie goraczke. Ta ziemia byla chora, dlaczego nikt nie slyszal jej jeku? Czlowiek w plaszczu mial drogocenny kamien. Nie kupiony, a podarowany, przekazany z rak do rak. Nie byl oklejony blockiem kupna i sprzedazy - kazdy wie, ze co przejdzie przez kupieckie rece, tego nie domyje sie przez wiek. Obracal w palcach kamien, ktory w bladym ksiezycowym swietle migotal jasnozielona barwa. Byly to dwa krysztaly-blizniaki, zrosniete ze soba jak dwa malenkie biale grzyby o slabo zarysowanych krawedziach. "Oblizane", mawiali o takich kamieniach znawcy rud. To slowo wykrzywia usta o duzych, pelnych wargach, widoczne spod kaptura. Jasne pasmo wlosow wysunelo sie spod czarnej tkaniny. Kobieta. Stala na osypisku obok mogilnego krzyza, nad martwymi gornikami. Kaptur opadl jej na plecy, a wlosy wygladaly jak siwe, oswietlone nierzeczywistym ksiezycowym swiatlem. W reku trzymala kamien. Szmer za plecami - to jeden z psow ochraniajacych w nocy kopalnie. W otwartym pysku ogromnego psiska blyszcza kly. Nie uczono psa szczekac, lecz zabijac. Kobieta wyciagnela reke. Nie musiala sie bac, skoro znala zaklecie na psie ujadanie i psi gniew. -Przepusc mnie, suczy synu - powiedziala dzwiecznym glosem. - Przyszlam na rozpuste, nie na kradziez. Pies znieruchomial, ciezko dyszac. Dusila go zlosc. Obca wola, silniejsza od psiej, nie pozwalala mu zrobic nawet kroku. A kobieta smiala sie cicho, draznila, odwracajac sie plecami. Zeby tak mozna bylo wpic sie klami w ten kark... Pies nie rozumial, co przykuwalo go do miejsca. Plonace psie oczy odprowadzily wiedzme dlugim spojrzeniem. Po omacku odnalazla wejscie do znajomego schronienia Tenebriusa, poskrobala drzwi. Skrzypiacy glos spytal w ciemnosci: -To ty, Kunno? Prawdziwe imie kobiety brzmi Rehilda Muller - piekna, madra zielarka. Ale co Tenebriusa obchodza imiona? -Przynioslam - odpowiedziala kobieta cicho. Drzwi otworzyly sie bezszelestnie, a na progu pojawil sie kanciasty cien. -A... No, wchodz. Co tak sterczysz na progu? Komarow mi nawpuszczasz. Same klopoty z wami, babami. Kobieta pospiesznie weszla do srodka, stary zatrzasnal za nia drzwi. Nie zdazyla jeszcze zlapac oddechu i rozejrzec sie, a juz wyciagnal lape po jej skarb. -No, pokaz. Odsunela reke, w ktorej trzymala kamien. -Nie chowaj tego jak malolata piczki - warknal staruch. - Nie jestes dziewczynka. Kobieta niechetnie rozwarla palce. W jasnym swietle swiecy kamien wydawal sie byc mniejszy, metniejszy, bielszy. -Ladny - z niemaskowana zawiscia wymamrotal stary. - Kto ci go dal, co? -Agelarre. Imie diabla samo wymknelo sie z jej ust, ladnie brzmiace, jak odglos grzmotu w czerwcowa noc. -Czyzby on sam? - Tenebrius potrzasnal kudlami. - Ladny kamyczek. Jego oczy - dwa blyszczace czarne punkty na starym obliczu - wpatrywaly sie w kobiete z niezrozumialym, przerazajacym wyrazem. Widzac te oczy, Rehilda za kazdym razem wpadala w przerazenie i za kazdym razem musiala na nowo przyzwyczajac sie do pustelnika. -Zagrzej wody, Kunno - rzucil staruch. Kobieta zdjela plaszcz, zawiazala rozpuszczone wlosy w wezel na karku. Jak prosta wiejska baba pochylila sie nad duzym trojnogim saganem, w ktorym po chwili woda zawrzala bez ognia. Dzbanem nalala ja do drewnianego cebrzyka. Z wody walila para, zasnuwajac zalosna izdebke. W polmroku i mgle zatonela sterta szmat w kacie -posciel starego, antalek - jego fotel, zatluszczony kosz z czerstwym chlebem - jego kolacja, krzywa poleczka nad drzwiami, gdzie znajduja sie jego skarby - kupa glinianych naczyn. A co flaszka, to tajemnica albo cud; tu pod plesnia konfitury, tam lecznicze korzenie, kosc wielblada z Aleppo, wielka i bezsensowna, na poly spalona reka heretyka, dwie grudki surowej ambry, trzy kawalki zoltej siarki - wszystko przesiaklo zgnilizna, wszystko pokryl tlusty kurz... Chrzakajac i jeczac, ale nie wypuszczajac kamienia z reki, stary zadarl podolek swojego okrycia, wsunal chude nogi do cebrzyka, stekajac z rozkoszy. -Jak ci sie udalo wydostac z domu bez klopotow? Maz cie nie przylapal? -Spi - odpowiedziala niechetnie Rehilda. - Niczego sie nie domysla. Nieublagany czas pokonywal Nicolausa. Coraz czesciej bolala go okaleczona kiedys noga. Rehilda dlugo wysiadywala przy jego lozku. Dotkniecie jej cieplej, silnej dloni przynosilo ulge, bol jakby splywal, odchodzil gdzies daleko. Ten niemlody, nieladny, milkliwy czlowiek, zawsze byl dobry dla swojej zony. Rehilda ku wiedzmactwu zwrocila sie tylko dlatego, ze chciala pomoc swojemu mezowi, uwolnic go od bolu. A potem zaczela pomagac rowniez innym. Ludzie przychodzili do niej chorzy, bez sil i checi do zycia, a wychodzili uleczeni, uwolnieni od brzemienia choroby. Rehilda uczyla sie chciwie. Bala sie, ze nie zdazy poznac wszystkiego, co jej potrzebne. Nicolaus starzal sie, choroba doskwierala mu coraz silniej. Jesli Rehilda nauczy sie, jak mu pomoc, kiedys nastanie taki dzien, gdy odplaci mu za jego cierpliwosc i troske, wyrwie go z lap smierci, jak niegdys on wyrwal ja z ubostwa i glodu. Stala niezdecydowana obok szalonego starucha. Ten nieoczekiwanie podniosl na nia wzrok i skrzywil twarz w grymasie. -Patrzysz jak pies na pana, kiedy prosi o kes. Szkoda, ze nie machasz ogonem, Kunna. -Powiedz, Tenebriusie, dlaczego nazywasz mnie "Kunna"? Co oznacza to imie? - zapytala. -Imie pochodzi z laciny, oznacza istote kobieca, inaczej "kurwe" - chetnie wyjasnil staruch. - Wszystkie wy, baby, jednakie... Nie chce mi sie zapamietywac, jak sie wabicie. W moich czasach kobiety w ogole nie mialy imion. Tenebrius byl tak stary, ze nie dalo sie zrozumiec, czy chce kogo obrazic, czy po prostu gada, co mu slina na jezyk przyniesie. -A nazywano wasze srocze plemie albo po ojcu, albo po mezu. I jesli mialbym zone, imie jej byloby - Tenebria, i to wszystko. Przestawil w cebrzyku stopy, chlusnal woda przez brzeg. Nie mowil juz, tylko mamrotal sobie tak cicho pod nosem, ze kobieta musiala pochylic sie nisko, by cokolwiek uslyszec. -Cieply jest beryl z natury, moca wypelnia sie o trzeciej po poludniu. Piana wody pojawia sie o tej godzinie, kiedy slonce wchodzi w swoj rozkwit, dlatego beryl taki mocny jest. I moc jego od powietrza i wody bardziej... Zwrocil do kobiety szpetny pysk. Otwarte bezzebne usta znalazly sie przed samymi oczami Rehildy. Razem ze zgnilym zapachem wylecialo z nich pytanie: -Rozumiesz, kurwo? -Tak. Wyprostowala sie, strzasnela z sukni krople wody. Rehilda byla piekna kobieta, rosla, postawna, z gestymi jasnymi wlosami, w szczycie kobiecej dojrzalosci. Starcze oczy przyjrzaly jej sie z niezadowoleniem. -Za duzo o sobie myslisz!! - ryknal Tenebrius. - A za malo o naturze rzeczy! Wy, baby, wszystkiescie takie... Pogrozil jej koscistym palcem. -Mozdzierz wezmiesz z jaspisu, tluczek tez jaspisowy, ale innego koloru. Mozdzierz najlepiej jakby byl zielony, tluczek czarny - rzekl pouczajaco. Kobieta wytezyla uwage i sluch: w ksiegach tego, co opowiada stary Tenebrius, nie ma. Z jakiego piekla przybyl ten straszny staruch? -Zetrzesz kamien na proszek. Rehilda mocno zacisnela palce na kamieniu, wyczuwajac jego cieple krawedzie. Jakze szkoda jej kruszyc te naturalna doskonalosc... -Zetrzesz - powtorzyl dziad, jakby czytajac w jej myslach - na drobniutki pyl. A wlozywszy do jaspisowego naczynia, przechowuj, durna babo, starannie przechowuj. To dobra odtrutka. Nasyp proszku do wody zrodlanej... Macie w miescie wode zrodlana? Rehilda skinela glowa twierdzaco. -I daj cierpiacemu do wypicia. Niech na pusty zoladek pije, nie ma co brzucha wypasac. A wtedy wysra razem z gownem cala trucizne. Wczesniej ten srodek zawsze pomagal, kiedy sie chcialo, zeby pomogl. A ze nie zawsze sie chcialo, to inna sprawa. Ty, zdziro, wszystkich zalujesz - dobra, twoja sprawa. Jakbys tylko jednego zalowala, pozylabys dlugo, jak ja, a tak to nie dociagniesz nawet do czterdziestki. Kobieta drgnela. Stary zauwazyl to, zarechotal, zaczal zadowolony pluskac nogami w balii. -Wystraszylas sie? Dobrze ci tak! -Skad wiesz, co bedzie? -Czas - odparl stary zagadkowo. I zamilkl. Rehilda czekala cierpliwie, stojac z dzbanem w reku. Potem Tenebrius zaskrzypial jakos szczegolnie nieprzyjemnie: -Czas ma poczatek i ma koniec, jak wszystko, co zostalo stworzone. I ten koniec juz istnieje. Co ci przeszkadza chodzic tam i z powrotem po wydeptanej juz drodze? Wielu tak czyni. A ty dlaczego nie mozesz? Tak dlugo wpatrywal sie w Rehilde, ze ta sie zmieszala. -Nie wiem. -A ja wiem - rozzloscil sie staruch, machnal chuda reka. - Bo jestes durna baba. Dolej lepiej wrzatku. Woda wystygla przy tej gadaninie. Kobieta posluchala. -Jak umre? - odwazyla sie zapytac. -Glupia smiercia - wypalil Tenebrius. Zamknawszy oczy, zaczal mowic o czyms innym, i to tak szybko, ze Rehilda musiala porzucic wszystkie inne mysli - tylko sluchac i zapamietywac, poniewaz pisac nie umiala. * * * Kazda choroba walaca sie na czlowieka przypomina wygnanie upadlego aniola z raju. Albowiem dlaczego choruje czlowiek? Bo brakuje mu pewnej cnoty, a mianowicie tej, ktorej brak wywoluje odpowiednia chorobe. Leczenie jest mozliwe tylko w tym przypadku, kiedy chory uswiadamia sobie ten brak i tym sposobem pobiera owa potrzebna cnote. Tak wiec rozpasanie leczy sie dyscyplina, bezwstyd -wstydem, okrucienstwo - milosierdziem, tchorzostwo - odwaga, gniew -cierpliwoscia, rozpuste - umiarkowaniem, zlosliwosc - wielkodusznoscia, klamstwo - prawda, pobudliwosc - spokojem, nieposluszenstwo - podporzadkowaniem, bezwolnosc - sila woli...Czlowiek, z pomoca Boza, obdarzony jest piecioma organami odczuc. Kolor i symbol przeznaczony jest dla oczu. Dzwiek - dla ucha. Zapach - dla nosa. Smak i mowa - dla jezyka. Dotyk - dla skory. Tchorzostwo jest choroba skory, powoduje, ze ta ostatnia pokrywa sie ciarkami, i dlatego nalezy choroby skory leczyc przy pomocy kamieni, przeznaczonych takze do wypedzania tchorzostwa. Najlepiej dziala fioletowy ametyst... (Z nauk Hildegardy von Bingen) 13 czerwca 1552 roku, sw. Antoniego Padewskiego -Kiedy spotkalas Agelarre, bylas samotna i znudzona - powiedzial Hieronimus. Rehilda milczala, patrzac w kamienna twarz inkwizytora. Dusila ja atmosfera tej piwnicy, gdzie panowala won strachu. Ale on nie ponaglal jej, chcac widac, by przemyslala odpowiedz. W tej chwili po prostu rozmawiali sobie jak dwoje ludzi, ktorzy przypadkowo spotkali sie w mrocznym lesie lekow i cierpien, gdzie miast drzew byly narzedzia tortur, zamiast rzek - wyzlobienia do odplywu krwi, zamiast nieba - okopcone sklepienie, zamiast slonca - palenisko do tortur, zamiast gwiazd - migotliwe swiece. W koncu Rehilda powiedziala: -Kiedy tak wymawiasz jego imie, panie, strach odstepuje ode mnie i powraca nadzieja. -Tak mocno go kochasz? -Chyba tak. On pokazal mi, jak cudowna moc posiadam, i do mojego zycia weszla radosc. Zadawal mi pytania, ktorych wczesniej nikt mi nie zadawal, interesowalo go wszystko, co interesowalo mnie. Mysle, ze on naprawde mnie pokochal, poniewaz potrzebowal mojej duszy, a nie mojego ciala. -Prawdziwa milosc czesto omija cialo, zwracajac sie prosto ku duszy - zgodzil sie Hieronimus. -Wczesniej moje zycie plynelo jak we snie, a potem jakby mnie obudzono - powiedziala Rehilda. - Oto czym dla mnie jest pan Agelarre. Z jego pomoca zaczelam zwyciezac choroby i cierpienie i dowiedzialam sie, co to znaczy byc szczesliwa. -Do czego dazylas, Rehildo? Zamilkla oszolomiona. Potem powiedziala: -Czasem zadajesz mi, panie, takie same pytania, jak pan Agelarre. -Dlatego, ze mnie tez interesuje twoja dusza - powiedzial Hieronimus. * * * -Do czego dazysz? - zapytal ja pewnego razu Agelarre. Zdziwila sie. Przeciez to widoczne?-Chce, by ludzie byli szczesliwsi. -Czy to jest mozliwe? - zapytal Agelarre. -Oczywiscie. Kiedy cos boli, a potem przestaje bolec, czy czlowiek nie jest w tym momencie szczesliwy? -Mozliwe. Poki jeszcze pamieta bol. Ale czy nie oznacza to tez, Rehildo, ze aby czlowiek osiagnal swoje mizerne, przelotne szczescie, nalezy go najpierw postraszyc? Pokazac, ze moze stracic nawet to nikczemne cos, co posiada, a potem - nie odebrac mu tego? Widzac, ze kobieta nie rozumie, Agelarre dodal: -Zeslawszy chorobe, potem ja wyleczyc. 14 czerwca 1552 roku, sw. Elizeusza Miala dreszcze i nogi jak z waty. Kiedy rano Hieronimus von Speer wszedl do celi, w ktorej zamknieta byla Rehilda, kobieta nie mogla wstac. Podniosla sie i od razu zwalila jak wor na podloge. Remedios Haas chwycil ja i zdziwil sie, jak gorace bylo jej cialo. Nawet przez gruba koszule skora Rehildy parzyla dlonie. Jej glowa pochylila sie, oczy zapadaly jak we snie. Ledwie poruszala jezykiem. Powlekli ja gdzies, zmusili, by siadla i odpowiadala na pytania, wiec mamrotala, mamrotala, byle tylko im usluzyc, byle najedli sie jej odpowiedziami i zostawili sama -by mogla plonac w tym ogniu. Wiedzmy poddaje sie lzejszym lub ciezszym torturom, w zaleznosci od wagi przestepstwa. W czasie tortur zadaje sie im pytania dotyczace tych postepkow, za ktore sa torturowane. Przesluchanie zapisuje notariusz, jesli umiarkowanie torturowany zapiera sie, to rozklada sie przed nim nowe narzedzia tortur i ostrzega sie, ze zostana uzyte w stosunku do jego osoby, jesli nie powie prawdy. Jesli nadal sie zapiera, to w jego obecnosci odczytuje sie wyrok o dalszym przesluchaniu z torturami na drugi lub trzeci dzien. Sedzia musi sie zatroszczyc, by wiezien przez caly czas miedzy torturami byl pod okiem strazy. Przeciez diabel odwiedzi go i bedzie kusil, by skonczyl ze soba... ("Maleus Maleficarum") 15 czerwca 1552 roku Zmeczenie przemoglo wszystko - i strach, i bol. Kobieta co chwile zapadala w niekonczacy sie sen jak w wate. Ale po chwili nowy bol wyrywal ja ze snu, wywolujac majaczenia i meki. Najpierw myslala o matce, niemal calkowicie, wydawaloby sie, zapomnianej. Matka byla chuda kobieta o nieprzyjemnym oddechu. Matka pochylala sie nad mala dziewczynka i besztala ja tymi smierdzacymi ustami za jakies przewinienia - dziecko nie rozumialo za jakie. Pewnego dnia matka polozyla sie na lawie - ciezka, jak drewniana. Dziewczynka dotknela jej reki i przestraszyla sie: reka byla niczym polano. Dziecko zostalo brutalnie odepchniete - nie widziala, kto to byl, zobaczyla tylko zatluszczona spodnice. Wczepila sie w te spodnice jak wesz, byla bardzo przerazona. Potem nastal czas ciotki Margarity. Jej twarz niemal niczym nie roznila sie od matczynej. Ale bicie Margarity Rehilda zapamietala lepiej. I ciagly glod. Margarita Dorn zmarla na udar pol roku temu... -Zabilam ja - uroczyscie powiedziala Rehilda Muller. - Jej sprochniale gardlo ustepowalo pod moimi palcami jak mokra glina. To byl najlepszy dzien w jej zyciu. Pamietala go dokladnie, niemal minute po minucie. Byl ranek, siedziala przy krosnach obok jasnego okna. W piersi, gleboko ukryte przed wszystkimi, zrodzilo sie i roslo przeczucie ogromnego szczescia. Bala sie poruszyc, zeby nie przestraszyc tego uczucia, strachliwego jak lesne zwierzatko. Wiedziala: w nocy przyjdzie do niej Agelarre. Oto jak to bylo. * * * Pojawil sie, gdy tylko rogaty ksiezyc wzniosl sie nad wodami Otterbachu. Mial piekna lsniaca twarz. Pokochalam te duze usta i ostry nos. Moze wciagnelam do swojego loza Baltasara Fichtele tylko dlatego, ze troche przypomina mi Agelarre. Ale nie chce teraz mowic o Baltasarze Fichtele. Chce mowic o Agelarre.Swiecily mu dlonie. Ostroznie mnie rozebral. Po raz pierwszy w zyciu stalam naga przed mezczyzna. W ogole po raz pierwszy zdjelam z siebie cale ubranie i nie spieszylam sie, by nalozyc je z powrotem. I nie balam sie ani nie wstydzilam. Z nim niczego sie nie boje i niczego nie wstydze. Przejechal dlonia po moim ciele, a ono zaczelo swiecic tak jak jego palce. Dotknal moich lokci i ramion, i pach, nakryl dlonia moje lono. Wiecej nic nie robil, tylko dotykal. Ale od tych dotkniec cale moje cialo zaplonelo i przeniknela mnie rozkosz, jakiej nigdy nie zaznalam. Ani w te dni, kiedy Nicolaus Muller byl jeszcze zdrowy. Ani potem, kiedy zleglam w objeciach Baltasara Fichtele. Baltasar to chlopie w porownaniu z Agelarre. Jedno dotkniecie reki mojego pana znaczy dla mnie wiecej niz cala milosc Baltasara. Ale moj pan nie zajmowal sie ze mna miloscia. Nieoczekiwanie wystraszylam sie, bo juz nastal dzien. Zauwazyl moj strach, rozesmial sie i powiedzial, ze jestem gluptasem. Noc dopiero sie zaczela. Po prostu nauczylam sie widziec w ciemnosciach. Zrozumialam, ze ma racje; on nigdy sie nie myli. Kazdy moze sie pomylic, kazdy, ale nie Agelarre. Wzial mnie za reke i wyprowadzil z domu. Przeszlismy przez ogrod, nikt nas nie widzial, chociaz spotkalismy kilku ludzi na ulicach - nocna straz i krzywego Kramera Grabarza. Wydawalo mi sie, ze akurat ten nas zauwazyl, ale potem przypomnialam sobie, ze jest niemowa i nawet jesli nas widzial, to opowiedziec nikomu nie moze, wiec sie rozesmialam. Smialam sie i smialam, a moje cialo stawalo sie coraz lzejsze i lzejsze, jakby ziemie radowalo noszenie na sobie takiego lekkiego ciezaru. Zrozumialam, ze moge wzleciec, jesli zechce. Ale nie chcialam, poniewaz Agelarre szedl po ziemi. I oto bylismy juz za miastem, na zboczu wzgorza. Czarny Otterbach plynal przed nami, czarny krzyz kolo "Zarloka" rysowal sie na tle nieba, na ktorym nie do konca jeszcze zgasla zorza. Zawsze czulam sie nieswojo obok zlowieszczego krzyza, ale dzis az przeszedl mnie dreszcz, kiedy go zobaczylam, od razu wiec sie odwrocilam. Poza tym wiedzialam, ze tam, pod krzyzem, pochowany jest zmarly. Lepiej, zeby pozostal martwym, pomyslalam, bo moglby wstac z grobu i zemscic sie na mnie. Ale potem przypomnialam sobie, ze przeciez obok mnie jest pan Agelarre, wiec nie powinnam sie niczego bac. I znowu ogarnal mnie smiech. A on zlamal galazke starej wierzby i przejechal po niej reka, tak ze zaswiecila sie i zalsnila, jakby tam, wewnatrz niej, plonela swieczka. Od tej galazki bila taka wszechogarniajaca rozkosz, ze az zachcialo mi sie plakac. Pan Agelarre puscil mnie i zawolal: -Lec! I wzlecialam. Ziemia rozpostarla sie pode mna. Byla zalana swiatlem, jakby nastal jasny dzien. Tyle ze jasniejszy, niz to bywa nawet w sloneczny dzien. Widzialam nasze miasto i nasze ulice, i laki, na ktore pastuchy wyganiaja miejskie stada, dalej pola zaorane pod zyto; widzialam kopalnie i rzeke, i Zniszczone Gory, skad wiele wiekow temu zeszli trzej poszukiwacze. Im wyzej wzlatywalam, tym piekniejsze wydawalo mi sie to wszystko, co widzialam na dole. Cudowny lot odslanial przede mna piekno ziemi, na ktorej zyje. Zmienil wszystko dokola, oswietlil cudownym swiatlem od dawna znane miejsca. Jakze pozadane bylo to piekno! Najpierw ogarnela mnie chec przeniesienia go na gobelin i pokazania innym. Pragnelam stworzyc dzielo, ktorym zachwycilby sie caly swiat. A potem zrozumialam, ze wcale nie tego tak mocno pragnelam. Laknelam posiadania tego piekna dla siebie samej. Marzylam o wladzy nad nim. Zobaczylam Agelarre, wyciagal do mnie rece, wpadlam prosto w jego objecia, zasmiewajac sie i szlochajac, a on przycisnal mnie do swojej piersi. -Nigdy nie zapomnisz tego, co widzialas - powiedzial i wiedzialam, ze tak bedzie. Powiedzial mi, ze moge teraz robic wszystko, co tylko zechce. -Widzialas doskonalosc, Rehildo Muller - powiedzial. - Najlepsze z tego, co istnieje. Caly swiat lezy u twych stop. Taki byl dar Agelarre. Zgadzalam sie z nim cala dusza. Wtedy powiedzial mi o tych, ktorzy brudza piekna ziemie. O zlych, pokancerowanych duszach. O chciwych, o bezwstydnych. I po tym, co zobaczylam, ludzie wydali mi sie nikczemniejsi od wszy. Dal mi prawo sadzenia ich. Czyz nie pozbywamy sie ze swego odzienia owadow? I pomyslalam o ciotce Margaricie, o jej brudnej, ubogiej norze, o fetorze bijacym z jej lachmanow, o jej ubogim zarciu, o jej ciezkiej rece, a jej serce zobaczylam jako skorke splesnialego chleba. Agelarre chciwie wpatrywal sie we mnie. Wydawac by sie moglo, ze widzi wszystkie moje mysli. A kiedy pomyslalam o ciotce Margaricie, zawolal: -Zabij ja, Hildo! Wyciagnelam rece. A one staly sie nieskonczenie dlugie, przeniknely przez miejskie mury, przez sciany domow, dosiegly gardla ciotki Margarity i zacisnely na nim palce. Widzialam, jak miota sie i tlucze nogami o lozko, a potem flaczeje i nieruchomieje, i bylo mi wesolo, bardzo wesolo. Agelarre stal obok, a ja myslalam o tym, ze teraz oboje wladamy tym wspanialym swiatem. 22 czerwca 1552 roku, sw. Albana Naga kobieta lezala na lawce. Na jej spierzchnietych ustach zapieczona byla krew. Wargi poruszaly sie, wypychajac wciaz nowe slowa. Hieronimus von Speer stal w nogach lawy i obojetnie patrzyl na to wstrzasane dreszczem cialo. Kiedy zamilkla, dal znak katu, zylastemu kurduplowi w skorzanym fartuchu, a ten chlusnal na kobiete wiadrem zimnej wody, ktorys juz raz wyrywajac ja z omdlenia. Johann Stapper, pisarz, starannie notowal pochylony nad malym stolikiem. Oskarzona Rehilda Muller, bedac poddana przesluchaniu z torturami, przyznala sie do tego, ze wstapila w zbrodnicze stosunki z diablem, ktory nauczyl ja wielu obrzydlistw. Powodowana diablem i z boskim zaniechaniem wspomniana Rehilda Muller dokonywala swoich ciemnych czynow, takich jak zabojstwo swojej krewnej Margarity Dorn, zabojstwo zebraka znanego w miescie pod imieniem Tenebrius, zabojstwo swojej sluzacej, Anny Sang, znanej takze pod przezwiskiem Weide... Biorac pod uwage ciezar przestepstw dokonanych przez Rehilde Muller... * * * Przyzywala swojego pana. Tego, ktory pokazal jej piekno swiata i nauczyl radosci panowania.A on przybyl i byl tak urodziwy, ze patrzenie na niego bolalo. Przesunal palcami po jej cierpiacym ciele, a ono przestalo odczuwac bol. Ale pojawil sie ktos inny - szpetny, z czarnymi wlosami i ciezkim spojrzeniem. I jasny pan sie cofnal, jego delikatne rysy twarzy znieksztalcily sie, a kobieta z przerazeniem zobaczyla w nich ten sam strach, jaki szarpal i ja. Przez kilka chwil Hieronimus patrzyl na diabla, potem wycedzil przez zeby: -Poszedl won! Agelarre zjezyl sie i odpelzl gdzies w ciemna szpare. Rehilda patrzyla, jak migoce iskierka diabla - w odleglym kacie, tam gdzie opierala sie rynna do odprowadzania krwi. A potem ta iskierka zgasla. I powrocil bol. * * * W nocy Rehilda znowu przyszla do Tenebriusa, swojego nauczyciela. Przyszla, drzac z gniewu, przepelniona gorycza.Stary uslyszal, jak drapie w drzwi, otworzyl. Rehilda weszla i od progu powiedziala: -Weide zmarla. -Nie zawracaj mi glowy - rozzloscil sie Tenebrius. - Tez mi nowina. -Jestes winien jej smierci - powiedziala Rehilda, ledwo powstrzymujac wybuch wscieklosci. -Na oczy jej nie widzialem, tej twojej Weide - przypomnial kobiecie staruch. -Ty... - z nienawiscia w glosie powtorzyla Rehilda. -Jak zmarla dziewczynka? - zapytal rzeczowo stary. -Od trucizny. -No to sama ja otrulas, moze nie? Rehilda poddala sie - lzy trysnely jej z oczu. -Nie chcialam jej zabic. -Czego sie przejmujesz jakims dziewuszyskiem? - ugodowo rzucil staruch. - Warta byla dwa grosze w dzien targowy. Dzieki tobie dodatkowe dwa lata poobijala sie na tym swiecie. Bez ciebie zdechlaby o wiele wczesniej. O tym mysl, a nie o durnotach, jakie nawyprawialas z powodu swojej babskiej glupoty. -Nie poszlam na jej pogrzeb - powiedziala Rehilda. - Oporzadzilam swoja dziewczynke i oddalam w rece sasiadow. -No i glupias, zes nie poszla. Teraz beda gadali, ze ja zmarnowalas i ze balas sie stanac obok, aby z dziewczyny trucizna nie trysnela. Wiesz przeciez, ze w obecnosci zabojcy z otrutego zaczyna wyciekac trucizna. Z uszu, z nosa, z ust... -Przestan - jeknela Rehilda. -Nie przestane! - rozezlil sie staruch. - Za mlodas, zeby mnie pouczac. Skoro chodzisz do mnie, to sluchaj, kiedy mowie. -Malo mowisz. -Na wiecej nie starczy ci rozumu. -Nie chce, by z powodu mojej niewiedzy umierali ludzie. -Im wiecej bedziesz wiedziec, tym wiecej ludzi bedzie umieralo przez ciebie, Rehildo Muller. Taka jest regula. Wyrzadzane przez czlowieka szkody staja sie straszliwsze w miare wzrostu jego mozliwosci. -Powinienes mnie uczyc - powtorzyla Rehilda z niezrozumiala pogrozka w glosie. -Nie mam czasu. Jestem zmeczony. Bardzo zmeczony. Tenebrius milczal, poruszajac brudnymi palcami u nog. -Zmeczony. Znudzony. Kurwa. Odejdz. -To ja jestem zmeczona chodzeniem do ciebie jak nedzarka. Zmeczona tym wydrapywaniem mizernych okruchow wiedzy! - krzyknela Rehilda Muller. - Stary, smierdzacy cap! -Wynocha. -Daj mi w takim razie ksiegi - krzyknela rozjuszona kobieta. - Daj mi ksiegi, a ja je przeczytam. -Najpierw naucz sie czytac! -Nicolaus mnie uczyl, znam juz litery - rzucila w zapamietaniu Rehilda. - Z powodu mojej ignorancji moga ginac ludzie. A ja chce im przynosic tylko dobro. -Od bab idzie tylko zlo. Uczylbym chlopa, gdyby przyszedl. Ale mezczyzna jakos nie przychodzi. Rehilda wyprostowala sie, skrzyzowala rece na piersi. -Ale ja musze wiedziec - powiedziala. - Wiedziec to, co ty ukrywasz. Gdzie ukrywasz swoja wiedze, Tenebriusie? -W glowie! - ryknal stary i rozesmial sie glosno. Kobieta odwrocila sie, poszukala czegos obok pieca. I nieoczekiwanie w jej reku pojawil sie pogrzebacz. -W glowie? - zapytala dziwnym, drewnianym glosem. - Dobrze, to ja otworze te skrytke. Staruch podniosl reke, zaslonil nia twarz. Uderzenie pogrzebacza trafilo w kope jego rozczochranych kudlow. Rozlegl sie chrzest. Tenebrius upadl. Kobieta zamachnela sie i uderzyla powtornie. Trafila w reke, zlamala kosc. Starzec poturlal sie na bok. Trzecim uderzeniem polamala mu zebra. Oszalala z przerazenia, wyszarpnela koniec pogrzebacza ze zmasakrowanego ciala i ostatecznie rozwalila staremu glowe. Zamiast krwi i mozgu ze straszliwej rany poplynely trociny i pyl. Odrzuciwszy pogrzebacz, Rehilda opadla na kolana, wsunela reke w otwor w czerepie. Wyjela zwitek pergaminu, potem drugi, trzeci. Bylo ich razem dziewiec. Ale kazdy, pojawiwszy sie na powietrzu - mimo ze bylo to smierdzace powietrze nory - czernial i rozsypywal sie w pyl. * * * -Zabilam go za to, ze nie chcial mnie uczyc. Dal mi niepelna wiedze, co jest gorsze niz nic. Chcialam zdobyc jego ksiegi. A on zakpil sobie ze mnie, zakpil z Agelarre, i juz chocby za to zaslugiwal na smierc.-Opowiedz, jak zabilas Weide. * * * Weide.Na dzwiek tego imienia serce Rehildy scisnelo sie bolesnie. Taka delikatna, taka bezbronna dziewuszka z wystraszonym spojrzeniem... Weide byla po psiemu przywiazana do swojej pani, jadla jej z reki, gotowa byla spac przy jej lozu. Kiedy Rehilda zajela sie przygotowaniem nowej odtrutki, dziewczynka siedziala u jej stop i przygladala sie. Nie chciala niczego wiecej, tylko zeby mogla znajdowac sie obok, przydac sie, chwytac kazde slowo Rehildy. Pieknej, dobrej pani. Zakonczywszy prace, Rehilda wytarla rece. A potem cos ja napadlo. Wziela z polki pudelko, gdzie przechowywala trutki. Kazala Weide przyniesc wina. Ta usluchala, wrocila szybciej niz piorun. Rehilda wsypala do kielicha szczypte trucizny. Wstala - w jednym reku trzymala kielich z trucizna, w drugiej - z odtrutka, cudownym darem Tenebriusa i Agelarre. Dzieweczka odwrocila sie do swojej pani, podniosla twarzyczke, usmiechajac sie ufnie. Rehilda podala jej naczynie z trucizna i powiedziala: -Wypij. Weide wziela, potrzymala chwilke w reku i nie zastanawiajac sie, wypila. Milosnym spojrzeniem patrzyla na nia Rehilda, swiecie wierzac w cudowne wlasciwosci swojej odtrutki. Podala dziewczynce drugi kielich. I znowu powiedziala: -Wypij. Weide wypila zawartosc drugiego kielicha. A potem zbladla i ugiely sie pod nia nogi. Umarla niemal natychmiast. Jakby zasnela u stop swojej pani. Cierpiacemu z powodu goraczki mozna poradzic uzycie topazu, przezroczystego drogocennego kamienia, i niech w chlebie czy miesie lub innym jedzeniu wykonane beda trzy naciecia. Niech naleje do nich wina i zobaczy w tym winie swoje odbicie. I niech powie: "Ogladam siebie w winie tym jak cherubin w zwierciadle Bozym, aby goraczka ta zostawila mnie i zeszla ze mnie do odbicia mojego". Niech czyni tak trzy razy na dzien, a uleczy sie. Jesli natomiast w chlebie czy miesie i w innym jedzeniu, w wodzie, winie czy innym napoju znajduje sie trucizna i topaz lezy w poblizu tego jedzenia lub picia, to podniesie sie halas wielki, jakby obok pluskalo sie morze, jakby nieopodal fale przyboju z moca rzucaly smiecie po katastrofie morskiej... (Z nauk Hildegardy von Bingen) Fale z moca uderzaly w skaly, rozbijajac o ich strome boki smieci pozostale po katastrofie morskiej, a imie skaly bylo Rehilda Muller. Tracila oddech. Fale sprawialy jej nieznosny bol, polamane maszty ranily jej cialo, mokre zagle zaklejaly usta i oczy. -Jeszcze sie nie ocknela - dotarl do niej glos Hieronimusa. Druga fala. Trzecia. Rehilda jeknela, poruszyla sie. Hieronimus podniosl reke, powstrzymujac kata z przygotowanym juz wiadrem. -Nie chcialam zabijac Weide - wyszeptala Rehilda Muller. - To sie stalo przypadkiem. Hieronimus von Speer dlugo wpatrywal sie w nia swoim niepojetym ciezkim wzrokiem. Potem powiedzial: -Zle czyny dokonuja sie dobrowolnie. 26 czerwca 1552 roku, sw. Anzelma Przyszedl. Rosly, we wspanialym polyskujacym odzieniu, z plonacymi oczyma, ustami wykrzywionymi i drzacymi. W jego reku wil sie pejcz. Urodziwa Rehilda Muller w grubej koszuli, wychudzona, z zabandazowanymi rekoma, kulila sie na twardej lawie, usilujac zasnac. Agelarre stanal nad kobieta, przygladajac sie jej. Nie zauwazyla go, ciagle wiercila sie, jeczala, mamrotala cos pod nosem. Wtedy smagnal ja biczem, tak ze krzyknela i podskoczyla. Zobaczyla nad soba piekne, rozjuszone oblicze diabla. -Zdradzilas mnie - powiedzial Agelarre. - Wypaplalas o naszej milosci. -Agelarre - powiedziala Rehilda i wyciagnela do niego rece. A diabel jeszcze raz chlasnal ja pejczem. -Sprzedalas sie Hieronimusowi. Jutro umrzesz. Kobieta usiadla na lawce, zlozyla na kolanach rece w grubych szarych bandazach, pochylila glowe. Agelarre rozesmial sie i piwniczna cele zalalo srebrzyste ksiezycowe swiatlo. -Glupia - powiedzial i rozesmial sie jeszcze glosniej. - Kunna. Kobieta drgnela. Agelarre pisnal z zadowolenia. -Umrzesz - powtorzyl. - I twoj Bog cie nie przyjmie. -Dlaczego musze umrzec? - spytala tepo. -Jesli Hieronimus von Speer obiecal ci zycie - nie wierz. Oni zawsze obiecuja, a konczy sie jednakowo. Jeden sedzia przysiega, ze nie tknie wlosa na twojej glowie, a potem drugi, tak samo obludny, z czystym sumieniem posle cie na stos. -Hieronimus von Speer? - powtorzyla Rehilda Muller. Pomyslala chwile. Potem skinela glowa, kolyszac sklejonymi potem wlosami. - Nie, Agelarre. Hieronimus von Speer nic mi nie obiecal. Agelarre zgrzytnal zebami. Rehilda podniosla glowe. -Odchodzisz? -Badz przekleta, Rehildo Muller - powiedzial Agelarre. Hieronimusa obudzilo potrzasanie. To Remedios tarmosil go za ramie. Odtracil jego reke, potarl twarz. -Co sie stalo? -Wiedzma krzyczy - powiadomil Remedios. Hieronimus nadstawil ucha, ale niczego nie uslyszal. Jednakze zaufal sluchowi bylego zolnierza, dlatego wstal, odruchowo chwycil ze stolu lacinska Biblie i ruszyl korytarzem ku schodom prowadzacym do piwnicy. Remedios szedl za nim, trzymajac zapalona swiece w wysoko uniesionej rece. Po drodze inkwizytor zapytal: -Wolala mnie konkretnie? -Nikogo nie wzywala - odparl Remedios. - Po prostu krzyczala. Ze strachu albo bolu. Pomyslalem, ze potrzebuje pociechy. -Pewnie tak - zgodzil sie Hieronimus. - A dlaczego sam nie poszedles do niej? Remedios chwile milczal, zanim uczciwie odpowiedzial: -Przestraszylem sie. O nic wiecej Hieronimus von Speer nie pytal. * * * W celi bylo pusto.-Uciekla - szepnal Remedios. Hieronimus wzial od niego swiece i pchnal w kierunku wyjscia. -Nigdzie nie mogla uciec - powiedzial. - Nie przeszla przeciez przez sciane. Idz spac, Remediosie. Remedios przestapil z nogi na noge na progu, a potem odszedl pospiesznie. Hieronimus uwaznie rozejrzal sie po celi, postawil swiece na lawce. -Rehildo! - zawolal. Kobieta wylonila sie ze sterty slomy. Miala pod oczami since, z wlosow sterczaly jej suche zdzbla, a przez twarz biegly trzy czerwone pregi po bacie. Hieronimus zacisnal wargi, pochylil nieco glowe, uwaznie przypatrujac sie Rehildzie. -Kim jestes? - zapytala kobieta ochryple. -Hieronimus von Speer, inkwizytor. Przygladala sie szeroko otwartymi oczami, jak mnich zdejmuje gruby brazowy plaszcz, zostajac w bialej koszuli. Lata nie dodaly Hieronimusowi urody, ale nie przejmowal sie tym. Rozeslal plaszcz u stop kobiety, poruszajac sie pewnie, bez pospiechu. Wyprostowal sie, usiadl na lawce. W oczach Rehildy Muller bylo dzikie przerazenie. -Przyszedlem zabrac twoje leki - powiedzial mnich. - Kladz je tu, na plaszczu. -A co ty z nimi bedziesz robil? - zapytala. Wzruszyl ramionami. -Spale w piecu - odparl. -A co ze mna? Nie odpowiedzial. -To samo - powiedziala Rehilda. - Spalisz. -Czy on przyszedl do ciebie? Kobieta milczala. Zaczela dygotac. Hieronimus krzyknal: -Uspokoj sie, ty szmato! Z jej oczu trysnely lzy. Mnich skrzywil sie z obrzydzeniem - nie znosil kobiecego placzu. -Przyszedl, ale nie chcial mnie uwolnic - wymamrotala Rehilda Muller. - Zbil mnie za to, ze go zdradzilam. To ty zmusiles mnie do mowienia, ty sila wyrwales ze mnie przyznanie. -Czyz nie mowilas tego, co myslalas? - zdziwil sie Hieronimus. -On kpil sobie ze mnie. Odszedl, nie pozegnawszy sie. -Niech sie pocaluje w dupe, ten twoj Agelarre - powiedzial inkwizytor. - Co cie tak przestraszylo? -Przeklal mnie. Hieronimus poruszyl noga swoj plaszcz lezacy na podlodze. -Rzygaj - powiedzial. - No, wyrzygaj wszystkie swoje strachy, wszystko, co cie dreczy i meczy. Wszystko tu, a ja to wyrzuce. Kobieta patrzyla na mnicha jak na szalenca. Poczula, ze naprawde do gardla podchodzi twarda kula. Hieronimus przygladal sie jej bez specjalnego zainteresowania. -Przeciez cie mdli, prawda? - rzucil beznamietnie. I nie zdazyl dokonczyc tych slow, jak zaczela wymiotowac. Prosto na mnisi plaszcz. Skapa wiezienna polewka, niestrawiona ryba, ktora zjadla wraz z osciami. Potem po prostu woda. Rehilda dlawila sie i szlochala, a potem, zmeczona placzem, stopniowo uspokoila sie. Wytarla twarz. Hieronimus von Speer siedzial na lawce wciaz w tej samej pozycji. -Juz w porzadku? - zapytal jak gdyby nigdy nic. - Zawin to, nie bedzie tak smierdzialo. Usluchala go. Byla prawie spokojna. I dopiero gdy smierdzacy pakunek zniknal w stercie slomy, wrocila jej pamiec i wraz z nia zawladnelo Rehilda poprzednie przerazenie: jutro umrze. Ale Hieronimus wyprzedzil ja. -Siadz - polecil. Rozejrzala sie na boki i usiadla na podlodze, u jego stop. -Zle sluchalas ojca Jacoba, Rehildo Muller - powiedzial Hieronimus. - Trudno jednak o to, co sie stalo, obwiniac ciebie. Ojciec Jacob niezdarnie sie wyslawia, choc dusze ma czysta i niewatpliwie jest godnym pasterzem kopalni nad Otterbachem. -Zwolnij mnie od kazan, swietoszku - wyszeptala Rehilda Muller. -Zawsze bylem przeciwnikiem kazan - beznamietnie powiedzial Hieronimus von Speer. - Wypowiedziane zostalo Slowo, nie ma sensu przekazywac go swoimi slowy, ktore zawsze beda gorsze od tych raz wypowiedzianych. I otworzyl Biblie. Zaczal czytac. Nie po lacinie - w swoim ojczystym jezyku. W pierwszej chwili Rehilda nawet nie zrozumiala, co tez on czyta. Potem powiedziala - a jej przerazenie wzroslo stukrotnie: -Przeciez to zabronione! -Sram na wszystko, co zabronione! - przerwal jej Hieronimus. - Chce, bys zrozumiala. Jesli powiedziane po lacinie nie rusza cie, przekaze ci to w jezyku, w jakim bedzie to zrozumiale. -To herezja - powiedziala Rehilda, nie wierzac wlasnym uszom. Lecz iskierka nadziei zapulsowala w jej duszy. -Nawet herezja moze posluzyc dobrej sprawie - odparl inkwizytor. - Inaczej po co Bog dopuszczalby jej istnienie? I nadal przekazywal Pismo Swiete, od razu tlumaczac je na swoj jezyk. Oboje wkrotce zapomnieli, gdzie sie znajduja, zaczarowani ksiega. Hieronimus ochrypl, ale nawet nie zauwazyl tego, na nowo odkrywajac dla siebie kazde slowo. Zrozumial, ze mylil sie, sadzac hardo, iz zna wszystkie cztery Ewangelie na pamiec. W wieziennej celi, gdzie smierdzialo stechla sloma i rzygowinami, na lawce z nieheblowanych desek, przy swietle malej swieczki na nowo rodzily sie wielkie slowa. Mnich czytal, a wiedzma sluchala. Potem zniknal mnich, zniknela wiedzma. Seligsind, die ihre Kleider waschen, dass sie teilhaben an dem Baum des Lebens und zu den Toren hineingehen in die Stadt. Draussen sind die Hunde und die Zauberer und die Unzuchtigen und die Morder und die Gotzendiener und alle, die die Luge lieben und tun.19 Slowo "Zauberer" rozbilo ten dziwny stan polsnu, pol jawy, przypomniawszy o tym, co dzieje sie tak naprawde. Cela. Wiedzma. Inkwizytor. Biblia czytana po niemiecku. Znieksztalcona. Agelarre pewnie wlasnie zdychal ze smiechu. Hieronimus von Speer odlozyl ksiege, odkaszlnal i zrozumial, ze zdarl sobie glos. Pierwszy sloneczny promien juz przeniknal do miasta, spacerowal po wyczyszczonych miedzianych patelniach Dorotei Hilgers, zlocil slome w rozczochranych wlosach Rehildy Muller. Rehilda spala u stop Hieronimusa. Kiedy zobaczyl jej piekna, spokojna twarz, rozplakal sie. Aby oskarzona Rehilda Muller z Ramensburga uratowala swoja dusze i aby ominelo ja pieklo dla duszy, usilowalismy nawrocic ja na droge zbawienia wszelkimi dostepnymi sposobami. Jednakze, opetana niskimi myslami i beznadziejnie skuszona przez zlego ducha, wspomniana Rehilda Muller wolala raczej byc torturowana straszliwymi mekami w piekle i byc cielesnie spalona tu, na ziemi, przejsciowym ogniem, niz idac za swiatla rada, wyrzec sie godnych przeklenstwa i przynoszacych zaraze falszywych nauk i podazyc na lono i milosierdzie swietego Kosciola. Poniewaz Kosciol Pana nie wie, co jeszcze moglby dla oskarzonej uczynic, poniewaz juz wyprobowal wszystko, co mozliwe, skazujemy oskarzona Rehilde Muller na przekazanie wladzy swieckiej, ktora usilnie prosimy o zlagodzenie wyroku i unikniecie przelewu krwi. 19 Blogoslawieni ci, ktorzy plucza swe szaty [we krwi baranka]. Ci beda mieli wladze nad Drzewem Zycia i poprzez bramy wejda do Miasta. Na zewnatrz zas pozostana psy, czarownicy, rozpustnicy, mordercy, balwochwalcy oraz wszyscy, ktorzy znajduja upodobanie w klamstwie i nim zyja. (Apokalipsa sw. Jana) [przyp. red.] III. DrogaBaltasar Fichtele dlugo krazyl dokola grubych murow dominikanskiego klasztoru, gdzie, jak mu powiedziano, miescil sie trybunal inkwizycyjny. Mieszkancy Herbertingen popatrywali na Baltasara z obawa: niemal do pasa zachlapany blockiem, uzbrojony w dlugolufy pistolet, nieskladny, dlugasny chlop - nie mogl wzbudzac zaufania. I na dodatek szukal trybunalu inkwizycyjnego. Nowina o przybyciu obcego blyskawicznie obleciala wszystkie dzielnice przylegajace do klasztoru, wiec kiedy Baltasar tam sie skierowal, odprowadzaly go juz dziesiatki oczu - ciekawych i zaniepokojonych. Miedzy ludzmi niosl sie szepcik. Poslaniec z Rzymu? Wazna persona przybyla z wiesciami? Moze wykryto nowy potworny postepek zwolennikow czarta? Baltasar, naturalnie, niczego nie zauwazyl. Szedl tym swoim nieskladnym krokiem, kolyszac sie i wymachujac rekami, pograzony we wlasnych myslach, poki nie trafil nosem na gruby klasztorny mur. Podniosl wzrok. O wyczynach Hieronimusa von Speera w Herbertingen juz slyszal. Miejscowe kumoszki straszliwym szeptem wyliczaly mu imiona spalonych wiedzm. Mroczny Bies z nieskrywana uciecha poslal na stos dwie akuszerki zajmujace sie spedzaniem plodow z lon rozpustnych dziewek. Postraszyl jednoczesnie i same dziewuchy. Poza tym na koncie Mrocznego Biesa i jego towarzysza, Haasa, byla tez cala sekta opetanych bab handlujacych, zajmujacych sie grupowym onanizmem i szkodzeniem okolicznym mieszkancom. Przywodczynie sekty, Naczelna Kaplanke - wedle opowiesci - kazal zgwalcic, co zostalo wykonane przez zolnierzy miejscowego garnizonu. Zreszta ploty to wszystko... Niezle znajac Hieronimusa, Baltasar Fichtele ani przez sekunde nie watpil, ze ojciec inkwizytor rzeczywiscie uczynil wszystko to, co mu przypisywano. Pewnie nie tylko to. Student bal sie troche. Ale nie mial odwrotu - zostal wyslany po Mrocznego Biesa. Dlugo chodzil dookola, jakby sie przymierzal. Dwa pietra, piwnica - taki sobie budynek widac ponad murami. Grube mury, jak w twierdzy. Ciezkie drzwi okute zelazem - jakby bluszcz wyrosl na deskach, wpil sie i w powierzchnie, rozpostarl liscie-palce. Po jakims czasie Baltasar pogodzil sie z mysla, ze innego wyjscia nie ma, musi w koncu zastukac. I zapukal. Raz, drugi... W okienku kazamaty mignal ognik, poruszyl sie cien. Baltasar zamarl. Szczeknely rygle i ciezkie drzwi - takie niedostepne - otworzyly sie bez marudzenia. Znajomy glos powiedzial z mroku wewnetrznego ogrodu: -Wchodz, Fichtele. Byly student wtulil glowe w ramiona i wszedl. Cytadela obskurantyzmu, tak chetnie przyjmujaca go w swe progi, nie byla ani mroczna, ani zimna - w kazdym razie nie na pierwszy rzut oka. A i Remedios Haas, z ktorym stanal oko w oko, malo czym roznil sie od tego poprzedniego. Szeroka chlopska twarz, jasne, szczere oczy. W reku swieca, wosk sciekal mu na palce - albo nie znalazl swiecznika, albo wcale go nie mial. Remediosa zupelnie nie zdziwilo nieoczekiwane pojawienie sie Baltasara. I chyba nie ucieszylo. Baltasar niespodziewanie poczul sie dotkniety. W koncu nie pierwszy rok sie znali... Remedios odwrocil sie, ruszyl pierwszy przez sad. Fichtele wlokl sie za nim. Weszli do domu, gdzie Remedios zanurkowal od razu w waskie jak szczelina drzwi i raznie pogalopowal schodami do gory, wskazujac droge. Baltasar poszedl za nim. Potknal sie od razu na pierwszym stopniu i omal nie runal na twarz. Remedios zaprowadzil go do wielkiego pokoju z niskim sufitem i waskimi oknami wychodzacymi na sad. Baltasar bezwiednie pomyslal o tym, jak stary jest ten klasztor. Od niego na dobra sprawe zaczelo sie miasto Herbertingen. Na wielkim obiadowym stole Baltasar zobaczyl rozlozony arkebuz, kilka zaoliwionych szmat i wycior. Ogromna pajda chleba z kawalkiem smazonego miesa niedbale wylegiwala sie obok broni. Stal tu tez ogromny kubek do polowy wypelniony miejscowym czerwonym winem. A obok pekniety rog na proch - pusty. -Siadaj - powiedzial Remedios do swojego goscia. Wlozyl swiece do kandelabra, w ktorym staly juz cztery inne, zapalil je rowniez. Poszukal czegos w polmroku, cos wywalil z hukiem. Zabulgotala ciecz, jak w tyglu alchemika. W koncu przed Baltasarem wyladowal drugi kubek, z takim samym czerwonym winem. Baltasar lyknal i jak wiejski glupek zachichotal w kulak. Jakby rozstali sie wczoraj, do licha. Jakby nie lezal miedzy nimi Ramensburg i wszystko, co sie tam wydarzylo. -Niech to diabli, Remediosie... - zaczal Fichtele i od razu ugryzl sie w jezyk. Nic madrzejszego nie wymyslil, jak wspomniec czarta w obecnosci inkwizytora. Remedios wsunal do ust resztke miesa, lyknal z kubka i ciagle zujac, siegnal po arkebuz. -Nie wiedzialem, ze jestes tez mechanikiem - zauwazyl Baltasar jeszcze bardziej niezrecznie. Remedios, nic nie odpowiadajac, manipulowal przy zamku. Czujac sie jeszcze wiekszym durniem, Fichtele sprobowal wina. -Po cos przyszedl? - nagle zapytal Remedios. Baltasar zakrztusil sie. -Tak sobie, w odwiedziny - wyjakal w koncu. -A wczesniej czemus nie przychodzil? Tam, w Ramensburgu? Haas nie podnosil oczu znad swojego zajecia, pytajac jakby od niechcenia. Dokladnie, starannie poruszaly sie duze rece Remediosa - rece wiesniaka i zolnierza. Mnisi habit wygladal na nim jak jedno wielkie nieporozumienie. -Ciagle nie moge uwierzyc, Remediosie, ze to ty - wypalil nagle Baltasar. -Mozesz zapytac - spokojnie odpowiedzial Remedios. Baltasar mruknal cos niezrozumiale. Swiece cicho skwierczaly w zaleglej ciszy. Tez mi spotkanie dwoch bylych landsknechtow, towarzyszy broni. Jeden sra na wszystko, drugi marzy o tym, zeby zwiac gdzie pieprz rosnie. -Przeklenstwo, Remediosie, boje sie ciebie - powiedzial zalamany Fichtele. Remedios oparl brode na dloni, wpil sie w niego oczami. Gdyby Fichtele, kiedy mell ozorem przy zolnierskim ognisku, czesciej patrzyl w strone Haasa, poznalby to spojrzenie - prostoduszne i pytajace. Jak kazdy wiesniak, Remedios nie wierzyl nikomu. Ale tez, jak kazdy wiesniak, i tak ciagle trafial na hak. Ale w tamtych dniach Fichtele na Remediosa zwracal malo uwagi. Dobrze mu bylo w towarzystwie Schalka, ktory zarazil bylego heidelberskiego studenta tym, co Egbert nazywal "prochowa goraczka". -Pamietasz te kobiete, Rehilde Muller? - nieoczekiwanie zapytal Baltasar. Remedios skinal glowa. -Ladna - powiedzial po prostu. Baltasar ssal przez chwile warge. -Ona, ta kobieta... Hilda... byla moja kochanka - powiedzial Baltasar. - Tego... niedlugo, ale jednak... -Wiemy - powiedzial Remedios. Baltasar oslupial. -To dlaczego mnie nie aresztowaliscie? -Nie bylo sensu. -Nigdy nie rozumialem naszego kapelana - powiedzial Fichtele i pokrecil glowa. Remedios wzruszyl ramionami. -A kto ci kaze go rozumiec? -Widzialem, jak Rehilda leczyla - powiedzial Baltasar. - Za to ja zabiliscie? -Dar leczenia jest darem wladzy nad ludzmi - powiedzial Remedios Haas, najwyrazniej powtarzajac czyjes slowa. Sam nigdy by czegos takiego nie wymyslil. Baltasar wytrzeszczal oczy na swojego bylego towarzysza z oddzialu. Zadarlszy sutanne powyzej kolan, Remedios oparl arkebuz o podloge i zaczal czyscic lufe wyciorem. -A wladza nad ludzmi to pycha - podsumowal Remedios. - Smiertelny grzech. Baltasarowi drgnal kacik ust. -Mam cos przekazac Hieronimusowi - powiedzial. -A... - odezwal sie Remedios. - Rozumiem. Baltasar wahal sie jeszcze chwile, potem zapytal: -Mozesz go zawolac? Remedios wstal bez slowa, zniknal w trzewiach wielkiego budynku. Baltasar zostal sam w pustej, ciemnawej jadalni. Swiece, arkebuz, wino w kielichu... Pokiwal glowa. Nie widzial Hieronimusa od poltora roku - od chwili, kiedy ten opuscil Ramensburg, pozostawiajac po sobie zle wspomnienie, strach i martwa Rehilde Muller. A nie rozmawial z nim nawet dluzej. Ze cztery lata. Od czasu, kiedy obaj szwendali sie ze Sfora Zaginionych pod sztandarem szalonego Lothara. Baltasar Fichtele tak gleboko pograzyl sie w rozmyslaniach, ze nie zauwazyl, jak Hieronimus wszedl do izby. Drgnal, widzac przed soba tego, o kim dopiero co myslal. -Mozna pomyslec, ze pojawiles sie spod ziemi, ojcze Hieronimusie - palnal Fichtele. I znowu ugryzl sie w jezyk. Hieronimus chrzaknal. -A ty ciagle jestes takim samym heretykiem, Fichtele, jak widze - zauwazyl. - Ciagle sie dualizmem zabawiasz, co? Fichtele zbladl. -Wybacz - natychmiast powiedzial Hieronimus. - Nie powinienem tak zartowac. -Zarciki sie pana trzymaja, ojcze kapelanie - wymamrotal Fichtele. Sam poczul, ze troche od rzeczy to powiedzial. Hieronimus czekal, az Fichtele sie opanuje. I jakkolwiek dziwne to bylo, Baltasar rzeczywiscie stopniowo sie uspokajal. Dopil wino, potarl palcami twarz. Mroczny Bies odezwal sie pierwszy: -Jak ci sie zyje, Fichtele? Po smierci Rehildy Muller Baltasar dlugo nie posiedzial w Ramensburgu. Bal sie. Doczekal tylko do porodu Dorotei. Bardzo byl przywiazany do swojej ciotecznej siostry i nie kryl tego. Egbert szalal ze strachu o zone i nienarodzone dziecko. A Baltasar za bardzo byl zrozpaczony smiercia swojej kochanki, ktora wcale go nie kochala. Kiedy Dorotea poczula skurcze, obaj mezczyzni poszli do karczmy Gottespfenninga. Pod wieczor pojawila sie tam Katerina Harsch, pomagajaca przy porodzie. Mezczyzni w tym momencie byli juz beznadziejnie pijani. Kobieta surowo popatrzyla na nich i oznajmila, ucinajac dyskusje: "Chlopczyk". -Jak Dorotea, zdrowa? - zapytal Hieronimus. Baltasar skinal glowa. Wtedy Hieronimus wymowil imie, ktorego Baltasar bal sie uslyszec: -A Nicolaus Muller? -Nicolaus zmarl. Po publicznym spaleniu Rehildy Nicolaus zamknal sie w domu, nikogo nie chcac widziec. Czekal, az po niego przyjda, aresztuja, zaczna przesluchiwac, ale nikt nie przyszedl. Jakby o nim zapomniano. Muller przestal chodzic do kosciola. Ojciec Jacob kilka razy usilowal sie don dopukac, ale Nicolaus nie otwieral. Sluzba miala zakaz wdawania sie w rozmowy z kimkolwiek. Skonczylo sie tym, ze ojciec Jacob, czlowiek prosty i zdecydowany, zawezwal do siebie kilku gornikow i z ich pomoca wylamal drzwi w domu czcigodnego obywatela Mullera. Nicolaus zostal publicznie nazwany czlowiekiem opetanym. Oszalalego z rozpaczy staruszka sila wywleczono z domu, a ojciec Jacob zaczal go pielegnowac. Leczenie polegalo na tym, ze duchowny traktowal chorego niewymyslnymi wyzwiskami, zmuszal go do jedzenia miesa nawet w dni postu, ciagnal ze soba na msze, a wieczorami opowiadal o wszystkim, co dzialo sie w miescie. -Szczerze mowiac, myslalem, ze przy takiej kuracji Nicolaus Muller umrze w ciagu tygodnia - opowiadal Baltasar Fichtele. - Ale zaczal odzywac. Wtedy ojciec Jacob oglosil w calym miescie, ze biesy zostaly przegnane i Nicolaus Muller wraca do zycia. Przeklenstwo, ale tak sie stalo. Nigdy nie pomyslalbym, ze ojciec Jacob zdolny jest dokonac cudu. -Jak wiec zmarl Nicolaus Muller? - zapytal Hieronimus, bardzo uwaznie sluchajacy Baltasara. -Mial udar - powiedzial Fichtele. Sluzaca Nicolausa odszukala Baltasara pewnego niedzielnego wieczoru w karczmie, pijanego. Uczepila sie jego rekawa, blagajac go, by poszedl za nia. Po pijaku Baltasar wzial ja za nasiebierke i z radoscia sie zgodzil. "Ale nie mam teraz pieniedzy. Dasz na krede?" - zapytal, z gory wiedzac, ze i tak nie zaplaci. Dziewczyna zapewnila go, ze nie chce pieniedzy. To jeszcze bardziej podnioslo na duchu strzalowego. Dziewczyna pociagnela go do domu. -Tak pedzila, jakby diabli deptali jej po pietach - opowiadal Fichtele. - Pomyslalem nawet, ze dziewczyne bardzo sparlo, i cieszylem sie, juz smakujac przyjemnosc. Jakiez bylo moje oburzenie, kiedy w lozku odkrylem powalonego udarem starca! Pokrecil glowa. -Bylem tak pijany, ze uznalem, iz to rywal, i usilowalem wyrzucic go z lozka. Poznalem go dopiero, kiedy sie odezwal. A on ciagle wolal Rehilde. Wtedy zaczalem trzezwiec. -Co powiedzial? - zapytal cicho Mroczny Bies. -Co? - Baltasar podniosl wzrok, napotkal uwazne spojrzenie mnicha i poczerwienial. - Jakies tam glupstwa, jak to kazdy chory starzec. Przypomnial mi, ze kochalem jego zone. Ze niby uczucie zbliza nas - jego i mnie. Wypowiedzial twoje imie. I w tym momencie ugiely sie pode mna kolana. - Baltasar wzruszyl ramionami. - Napedziles mi wtedy stracha... Muller zauwazyl to, chociaz byl bardzo chory, i zaproponowal mi, zebym usiadl przy nim na lozku. A ja niemal runalem na nie. On powiedzial, ze umiera. Chcial sie ze mna pozegnac. Jakos, kurwa, to wszystko glupio wyszlo... -Wiec pozegnales sie z nim? - zapytal Hieronimus. Baltasar pokiwal glowa. -Powiedzialem do niego: "Do widzenia, panie Muller" - oznajmil posepnie. Fichtele przywiozl list od Lothara Strasburskiego, u ktorego na sluzbie aktualnie sie znajdowal. Hrabia Lothar usilnie prosil Hieronimusa von Speera, by przybyl niezwlocznie do Strasburga. Zaufanie moje do Pana doswiadczenia, dawna nasza znajomosc i pewnosc, co do kompetencji szanownego korespondenta... - Hieronimus na chwile oderwal sie od listu, przeniosl wzrok na Fichtele. Ten siedzial w fotelu naprzeciwko, czujny, jakby w kazdej chwili byl gotow poderwac sie, wyskoczyc przez okno i dac drapaka. -Ty to pewnie pisales? - zapytal go Hieronimus. -Ja. Hieronimus cisnal list do kata. -To co wlasciwie prosil przekazac hrabia Lothar? -"Przekaz to Mrocznemu Biesowi, gowniarzu: wszystkich niewydupczonych durnych bab i tak w zyciu nie wydupczy. Niech przyjezdza do Strasburga. Potrzebuje go" - wypalil jednym ciagiem i popatrzyl na Mrocznego Biesa, czy ten sie nie zlosci. Hieronimus powiedzial tylko: -Jutro wyjezdzamy. * * * Do Strasburga droga niedaleka, a Hieronimus byl nudnym kompanem; albo spal na wozie zagrzebany w slomie, albo w milczeniu patrzyl na droge. Powozili na zmiane, Baltasar albo Remedios. Obaj uzbrojeni; poza tym w wozie lezal arkebuz.Czesc drogi do Klosterle minela bez przeszkod; dwukrotnie nocowali we wsiach, pod dachem, a trzy razy na wozie. Dobrze, ze w sierpniu noce jeszcze nie byly zbyt zimne. Szostego dnia drogi Baltasar Fichtele gwaltownie sciagnal lejce i przez zeby rzucil: -Doczekalismy sie! Wielkie drzewo wyciagalo konar nad lesna droga. Na galezi kolysal sie wisielec. Kiedy woz sie zatrzymal, bose stopy trupa z niebieskimi polksiezycami paznokci zawisly tuz przed twarza Baltasara. Zmarly byl bogato odziany - czerwony kaftan z rozcietymi rekawami, spodnie w zoltym kolorze. Na czole mial czarna plame - przed powieszeniem zostal ogluszony palka. Z zabitego zdjeto tylko buty. Widocznie bardzo byly komus potrzebne. Na wozie poruszyl sie Hieronimus. Wychylil sie, rozejrzal. Remedios zeskoczyl na ziemie, przyjrzal sie z jednej strony, z drugiej, po czym wlazl na drzewo, zeby przeciac sznur i zdjac wisielca. Baltasar denerwowal sie, potrzasnal lejcami, rozgladal sie na boki. Nie wierzyl, ze zboje odeszli daleko. -Bardzo to przypomina zasadzke - powiedzial, zlowiwszy spojrzenie Hieronimusa. -Bo to i jest zasadzka - odezwal sie mnich. Wylazl z wozu akurat na czas, by podchwycic cialo powieszonego, zanim upadlo na ziemie. Remedios, siedzac na galezi, wsunal noz do pochwy i zaczal zlazic z drzewa. Trup juz zesztywnial. Hieronimus mial wrazenie, jakby trzymal polano. Zza krzaka wyleciala wlocznia, przeryla ostrzem miekki grunt i upadla u stop Hieronimusa. Ten cofnal sie o krok, popatrzyl, poruszyl brwia. -Wylazic, scierwa - rzucil ojciec inkwizytor. Krzaki poruszyly sie, na droge wyszlo szesciu chlopa. Wszyscy rowno zarosnieci brodami po oczy, odziani w straszliwe lachmany, na szyjach mieli grube zelazne krzyze - z mogil wydlubane czy jak? Uzbrojeni dziwacznie i roznorodnie: od katzbalgerow, ulubionej broni landsknechtow, po halabardy. Maruderzy jak malowanie. Tylko jeden mial bron palna. Ten wlasnie wystapil przed towarzyszy, zmierzyl podroznych spojrzeniem. Zaczal mowic, zwracajac sie do Hieronimusa - widac uznal go za przywodce: -Zostaw to, co nie nalezy do ciebie. Hieronimus popatrzyl na zboja ponad glowa trupa. -Do czlowieka na tym swiecie nic nie nalezy. Zboj glosno pociagnal nosem. -Pusc umarlaka. Hieronimus posluchal. Tymczasem Remedios znalazl sie na ziemi. Mruzac oczy, szacowal sily zbojow, ocenial, jak moglby dorwac sie do arkebuza. O tym samym, sadzac z niespokojnych spojrzen rzucanych na boki i na woz, rozmyslal Fichtele. Wykazawszy sie zaskakujaca zrecznoscia, jeden z lupiezcow nieoczekiwanym uderzeniem ogluszyl Remediosa - niebezpieczniejszego niz chudy Fichtele. Drugi obszukal go szybko, odebral noz, zerwal z pasa rozek z prochem, po czym odsunal sie. Pysk mial postny: spokojny i bogobojny. Remedios nadal lezal na ziemi w niewygodnej pozycji. Po sekundzie poruszyl sie, jeknal, oparl na lokciach. Chwile potem stanal na czworakach. -Pomozcie mu! - powiedzial Hieronimus tak wladczo, ze jeden z kudlatych brodaczy wsunal dlugi miecz do pochwy na plecach i pochylil sie nad Remediosem, objal go, pomogl wstac na nogi. Dwaj inni byli zajeci - wyprzegali konia i patroszyli woz. Baltasar Fichtele przygladal sie temu posepnie. -Kim jestescie? - zapytal z ciekawoscia w glosie Hieronimus. -Czytac umiesz? - odpowiedzial pytaniem przywodca szajki. -Tak. Zboj podsunal pod nos Hieronimusa kawalek kiepsko wyprawionej cielecej skory. Wyraznie nie znal sie na pismie, poniewaz zademonstrowal dokument - wlasciwie to, co uwazal za dokument, do gory nogami. Hieronimus chwycil go ostroznie, odwrocil jak nalezy i przeczytal: Zapewnia sie tym sposobem, ze legat Zakonu Zebrzacych Patnikow i Cierpiacych w Chrystusie upelnomocniony jest dzialac ku slawie wiary Chrystusowej i dla dobra sprawy zakonnej wedle swego zamyslu, przeciwko naduzyciu, zlosci i rozpusty bogaczy, a takze w celu skierowania ciemnego ludu na wlasciwa droge poprzez swiadectwo osobistego przykladu i przykladu za pomoca innych. Bartolomeus Lichtenburski, namiestnik. Dokument spisany byl atramentem kiepskiej jakosci, wiec litery gdzieniegdzie rozplynely sie od zjadliwego zbojeckiego potu. Uwaznie przeczytawszy odezwe kilka razy, Hieronimus zwrocil ja zbojowi, ktory przezegnal sie z godnoscia, po czym schowal swoj skarb pod sukienna koszula. -Rozumiesz? - zapytal uroczyscie. Hieronimus skinal glowa. -Opowiedz mi o tym Bartolomeusie. Zboj natychmiast spowaznial. -Swiety czlowiek, zalozyciel naszego Zakonu - zaczal uroczystym tonem. - Pochodzi z bogatej rodziny i sam byl bardzo bogaty, zajmowal sie handlem i na tym sie wzbogacil, zapomniawszy o przykazaniu Jana Zlotoustego, mowiacego: "Rzemioslo kupca niemile jest Bogu". I oto pewnego razu wraz z innymi bogaczami, kupcami, Bartolomeus wsiadl na statek i wyruszyl w dluga podroz, a mianowicie do Konstantynopola, gdzie zamierzal sprzedac swoje towary i kupic inne, zeby tu je sprzedac i zarobic jeszcze wiecej pieniedzy. Tak plyneli dzien i drugi, a trzeciego rozpetala sie burza. Gdyby statek nie byl tak zaladowany towarami, to przetrzymalby zywiol. Ale chciwosc kupcow zgubila ich. Wszyscy poszli na dno, uratowal sie tylko Bartolomeus, a kiedy walczyl o zycie, uslyszal, jak jedna fala krzyczy do drugiej: "W otchlan kupcow, w otchlan!". I gwiazdy na niebie gadaly do siebie: "Do piekla pojda, do piekla!". I morskie weze rechotaly w glebinie: "Do Gehenny z nimi, do Gehenny!" I zrozumial wtedy on proznosc bogactwa, osadzil wszystko, do czego dazyl wczesniej. Z wielkim trudem i ofiarami dotarlszy do domu, Bartolomeus rozdal majatek ubogim i zalozyl swoj zakon. Teraz ratujemy innych od straszliwej zguby posiadania majatku, a tych, co nie chca ratowac swych dusz, poddajemy smierci meczenskiej, zeby przynajmniej tym sposobem mogli odkupic swoja wine przed Panem i uniknac cierpien piekla... Hieronimus wysluchal opowiesci spokojnie, tylko po zakonczeniu zapytal: -Jak cie zwa? -Witwemacher - padla odpowiedz. - Sprawca wdow. Woz spalono, arkebuz zabrano, konia wyprzezono i wypuszczono na wolnosc - nie moze jedna istota wladac inna. Remedios posepnie patrzyl na to wszystko, ale nie wtracal sie. Cala trojke poprowadzono tajnymi lesnymi sciezkami do ubogiej chatynki, gdzie miescila sie rezydencja namiestnika Bartolomeusa. Niegdys na tej polanie znajdowala sie niewielka wies. Pozostala po niej porosnieta trawa niecka. Na miejscu studni niedawno zgnila cembrowina. Gdzieniegdzie lezaly sterty kamieni, znaczac miejsca, gdzie niegdys staly piece. Niczym ognista miotla przemykala po okolicy niekonczaca sie wojna. Wies zostala spalona kilka lat temu, popioly zmyly deszcze, a pozostale drewno poszlo na opal. Bartolomeusem okazal sie zgrabny mlody czlowiek o delikatnych rysach twarzy, jasnych wijacych sie wlosach i szalonych oczach. Jak i jego nasladowcy, odziany byl w zgrzebna koszule, na szyi nosil taki sam zelazny, ciezki krzyz, a ponadto - kajdany i lancuchy na rekach. Przy kazdym ruchu dzwonily ogluszajaco. Czekal na skrzywionym stopniu ganka. Lekki wiaterek poruszal jego wlosy. Bartolomeus wpil sie w jencow spojrzeniem. Jasne oczy otworzyly sie szeroko, zrenice zwezily, zmieniajac w dwa punkty. Witwemacher dal znak swoim ludziom. Hieronimusa i dwoch jego towarzyszy wywleczono na czolo grupy, mimo ze zaden z nich nie stawial oporu, i brutalnie cisnieto na kolana przed mlodym czlowiekiem w brudnych lachmanach. Bartolomeus patrzyl na nich swoimi szalonymi oczyma, nie mrugajac. -Kim jestescie? - zapytal porywczo wysokim, lamiacym sie glosem, co zabrzmialo, jakby zaszczekal. -Podrozni - odpowiedzial Hieronimus. -Kim jestescie?! - wrzasnal namiestnik. - Kim?! -Dwaj mnisi i zolnierz. Baltasar widzial, ze Mroczny Bies sie nie bal. Byl zaciekawiony i jednoczesnie rozbawiony. Byly heidelberski student zgrzytnal zebami. Pod kosciste kolano Baltasara trafil ostry kamyczek, wiec Fichtele marzyl o zmianie miejsca, ale bydlaki-zboje mocno go trzymali, nie pozwalajac sie poruszyc. Kiedy namiestnik skrzyzowal rece na piersi, rozdzwonily sie lancuchy. -Nie handlarze? -Nie. Bartolomeus popatrzyl na Witwemachera. Ten cofnal sie, przepuszczajac innego zbojce, widocznie potrafiacego gadac skladniej. -Niech blogoslawiony Werekundius opowie. -Oto jak bylo - zaczal blogoslawiony Werekundius. - Uratowalismy kilka dusz, bedac przymuszonymi przy tym przeciw swej woli zgubic ich grzeszne ciala. Nie podjelismy tej ciezkiej decyzji pospiesznie. Ojcze, dobrze znasz nasza dobroc. Nie, dlugo namawialismy ich, najpierw slowem, potem torturami. Wszystko to czynilismy dla ich zbawienia. Albowiem powiedziane jest, ze bogaci plonac beda w piekle. Tak postapilismy i oddawalismy sie modlitwom i pokucie, kiedy pojawili sie ci nierozumni grzesznicy... -A! - ryknal Bartolomeus. - Grzesznicy! Grzesznicy! Wpil sie spojrzeniem w oczy Hieronimusa, jakby chcial wyssac z niego dusze. -Wy grzesznicy? -Tak - powiedzial Hieronimus. Bartolomeus opuscil rzesy - puszyste jak u dziecka, przygryzl warge, milczal chwile. Nie podnoszac powiek, zapytal bardzo cicho: -Kajacie sie? -Tak - odparl Hieronimus powaznie, bez cienia usmiechu. -Szczerze sie kajacie? -Tak - powtorzyl Hieronimus. -Jestem gotow wysluchac twej spowiedzi - wymamrotal Bartolomeus jakby we snie. Hieronimus milczal chwile, zanim sie odezwal. -Zabijalem - powiedzial. - Cudzolozylem... Bartolomeus otworzyl oczy. Plonely w nich zolte ogniki zachwytu. Zawolal na cale gardlo: -Czymze wiec roznisz sie ode mnie?! Niczym! Ty - to ja! -Wszyscysmy dzieci Pana - zgodzil sie Hieronimus i popatrzyl na namiestnika z dolu do gory. Nieoczekiwanie Bartolomeus rozszlochal sie. Jego chude ramiona drzaly, lancuchy dzwonily, krzyz na piersi falowal, wznoszac sie i opadajac. Przez zgrzebnine widac bylo, jak poruszaja sie jego wystajace zebra. Hieronimus wstal z kolan i objal namiestnika. Wstrzasany szlochem Bartolomeus przylgnal do jego piersi. Mroczny Bies poglaskal go po jasnych wlosach. -Wstapicie do Zakonu? - zapytal Bartolomeus przez lzy. -Juz jestem w zakonie - powiedzial lagodnie Hieronimus. -Prawdziwy, najprawdziwszy sluga Kosciola - chlipal Bartolomeus - w moim Zakonie. Jestem blogoslawiony! Jestesmy blogoslawieni! Remedios i Baltasar ciagle jeszcze nie ruszali sie. Remedios kleczal, otwarlszy w zdumieniu usta. Wyswobodziwszy sie w koncu z objec Hieronimusa, Bartolomeus rzucil spojrzenie w strone jego towarzyszy. W oczach namiestnika blyszczaly lzy. -Jestescie glodni, bracia moi - powiedzial serdecznie Bartolomeus. - Ale mam czym was nakarmic. Na obiad u namiestnika podano zupe z lebiody, zle wypieczony, mokry chleb z grubo zmielonej maki i rybe gotowana wraz z luska. -Gdybysmy wiedzieli, ze oni tak kiepsko sie zywia, polozylibysmy ich golymi rekami - szepnal Remedios na ucho Baltasarowi. - Glodny to zaden zolnierz. Baltasar zaklal przez zeby. Najbardziej rozwscieczalo go beznamietne spojrzenie inkwizytora. Wieczorem, zanim urzadzili sie na nocleg, Fichtele znalazl chwile czasu i zapytal Hieronimusa: -Po co, ojcze, grasz te glupia komedie? Mnich popatrzyl na niego z gory. -Jaka komedie? -Z kajaniem sie... Na co Hieronimus odparl: -Zawsze byles zlym chrzescijaninem, Fichtele. I niemal od razu zasnal, nie majac zamiaru kontynuowac rozmowy. Rano namiestnik Bartolomeus oznajmil, ze zamierza wyruszyc do Strasburga wraz z Hieronimusem, by rozpowszechniac swiatlo prawdy w owym miescie. Slusznie uwazal, ze opierajac sie na autorytecie kaplana cieszacego sie bliska znajomoscia z hrabia Lotharem, bedzie mu latwiej zmusic mieszczan do wysluchania swoich racji. Fichtele marzyl o tym, by wydarzyl sie jakis kataklizm i uwolnil ich od obecnosci namiestnika Bartolomeusa i jego blogoslawionych rzezimieszkow. Sapal i pomstowal tak dlugo, az Witwemacher, przyjaznie usmiechajac sie, oddal mu pistolet. Otrzymawszy bron, Baltasar troche sie uspokoil. Remedios mial do nieoczekiwanych zmian stosunek dosc obojetny. W jego niedlugim zyciu nie zdarzylo sie jeszcze tak, by musial samodzielnie podejmowac jakies wazne decyzje. Zawsze znajdowal sie ktos, kto o wszystkim za Remediosa Haasa decydowal, a on musial sie tylko podporzadkowac. Przez poltora dnia petali sie po lesie - namiestnik Bartolomeus gleboko zaszyl sie w kniei. W poludnie drugiego dnia wyszli na szeroka droge, ktora zgodnie z zapewnieniami Bartolomeusa powinna byla doprowadzic ich prosto do Strasburga. Bedac kupcem (wspomniawszy to, namiestnik namietnie zegnal sie i spluwal), nieraz wedrowal tymi szlakami w obie strony, wiec z takim przewodnikiem wedrowcy mieli osiagnac Strasburg szybciej, niz sie tego spodziewali. Powolujac sie na swoje doswiadczenie, Bartolomeus zapewnial, ze dzisiejsza noc spedza pod dachem. Ucieszyloby to wszystkich - bliskosc jesieni dawala juz o sobie znac. W nocy zdarzaly sie przymrozki przy gruncie. Dlatego gdy ich oczom ukazala sie karczma - jak przepowiedzial to Bartolomeus, ktoremu Fichtele nie za bardzo ufal - wszyscy odetchneli z ulga. Ale wejscie pod dach karczmy nie bylo takie latwe, jakie wydawalo sie w pierwszej chwili. Widzac tlum wloczegow, w drzwiach ustawila sie wlascicielka karczmy, niewzruszona jak skala. Chuda, zylasta, z wlosami nieokreslonej barwy wlozonymi pod czepiec, ostronosa i wrzaskliwa. -Dobra kobieto - zwrocil sie do niej namiestnik Bartolomeus po ojcowsku i patetycznie potrzasnal skutymi rekami. - Jestesmy spokojnymi patnikami, wpusc nas po dobremu dla milosierdzia... Kobieta przerwala mu. -Zmykajcie, wloczegi - powiedziala, wycierajac nos fartuchem. -Hej, nie pozwalaj swojemu jezykowi, diablico - obruszyl sie Witwemacher i pokazal jej arkebuz. - Bo wpakuje w ciebie kule, poznasz jej smak. Bogaczka. -Sukinsyn! - z pasja wysyczala kobieta. - Sram na twoj arkebuz. Wsunela reke pod fartuch, poruszyla ukrytym tam pistoletem. W tym momencie Remedios rozpoznal ja. -Moj ty Boze! - jeknal byly zolnierz. - Przeciez to Erkenbalda! Od razu spochmurnial. Przypomnial sobie byla towarzyszke niedoli. Dziewka byla z tych, co to nawet sniegu w zimie nie dadza, a z kapitanem Agilbertem tworzyli nieslychanie dobrana pare. On tez tylko w razach po pysku byl szczodry, a co do pieniedzy, gotow byl sie udlawic za guldena. Remedios pociagnal namiestnika Bartolomeusa za rekaw. Ten obrocil sie, jego szare, surowe oczy wpily sie w Haasa. Namiestnik byl zniecierpliwiony. -Czego chcesz, synu niemadry? -Chodzmy stad - powiedzial Remedios. - Ona nas nie wpusci. -Trzesie sie o swoje bogactwo? - drapieznie zapytal Bartolomeus. Poruszyl ustami, zadrzaly mu nozdrza. Erkenbalda mruzyla oczy, przygladajac sie tlumowi oberwancow. W tym momencie za jej plecami pojawil sie sluga, duzy parobek z wiadrem w reku. W wiadrze cos parowalo, przelewalo sie - cos jadalnego, sadzac z zapachu. Przez tlum przebieglo drzenie. Zapach byl wyraznie miesny. -Co tam - powiedzial prostoduszny mlodzian. - Mozemy puscic na nocleg do szopy, co, gospodyni? A dobry uczynek bedzie zaliczony. Co do jedzenia, to mozna i to dac. "To" bylo gotowanymi wnetrznosciami, ktorymi Erkenbalda kazala karmic swinie, zanim pojda pod noz na kielbasy. Gospodyni prychnela. Jej tez nie pasowala potyczka z dziesiatka uzbrojonych mezczyzn, nawet jesli byli obdarci i glodni. -Dobra, niech tam - mruknela. - Ale do domu ani na krok. I naczyn nie dam. Niech z wiadra chlepca. Tej nocy do syta najedli sie goracych flakow i zasneli pokotem na slomie. Obudzil ich ten sam parobek, sluga z karczmy. Wczesnym rankiem wsunal kudlaty leb przez uchylone drzwi, wpuscil do dusznego, zakurzonego pomieszczenia swiatlo chlodnego jesiennego poranka. -Gospodyni kazala powiedziec, zebyscie sie wynosili. Noc minela. W polmroku poruszyly sie ciala, zagrzechotaly lancuchy. Parobek chrzaknal. -Cudownie - powiedzial. - Jak aresztancki oboz. No, wloczedzy, szybciej, wynocha. Powiedziala tak: jesli jeszcze chocby kwadrans bedziecie pierdzieli w jej slome, to ona sama pierdnie do was z arkebuza. I zamknal za soba drzwi, zachichotawszy. Bartolomeus usiadl, przetarl oczy. -Co za cholernie niedobre babsko - rzucil. - Trzesie sie o swoje dobro, widac to na pierwszy rzut oka. Moze zatrzymajmy sie tu, by ta zblakana dusza... -Spieszymy sie - powiedzial Hieronimus. Na opadlych lisciach i trawie polyskiwal szron. Za godzine roztopi go slonce, zrobi sie cieplej. Tylko to pocieszalo Baltasara Fichtele. Bylego studenta rozpieralo oburzenie. Patrzcie ja, jaka dumna dama! Ze starymi towarzyszami jak z bydlem sie obeszla. Naprawde warto by ja pouczyc, zeby w przyszlosci znala mores. Nie zdazyli wedrowcy wyjsc z szopy i przetrzec oczu, gdy na progu domu pojawila sie sama gospodyni. -Jeszcze sie nie wyniesliscie? - ryknela. Zrobila krok, walac w ganek drewnianymi sabotami. -Moze poprosisz ja o goraca wode? - szepnal niepewnie Baltasarowi na ucho Remedios. Remedios patrzyl na gospodynie ze smutna zloscia. Kto jak kto, ale on dobrze znal to scierwo. Pokrecil tylko glowa. -Przeciez ona nas nie poznala - ciagnal Baltasar z cicha nadzieja. - A gdybysmy sie do niej przyznali, przypomnieli jej o tych czasach, kiedy bladzilismy razem, wojowali ramie w ramie, znosili udreki... Przeciez kiedys mysmy... Nie dosluchawszy, Remedios z rezygnacja machnal reka. -Akurat nas nie poznala, uwazaj! Ta suka ma oczy jak orzel, a wech lepszy od psiego. Idziemy, nie ponizaj sie. Bo cie jeszcze tak obcyndoli... Pod uwaznym spojrzeniem Erkenbaldy, trzymajacej w reku arkebuz, zboje jeden po drugim opuszczali podworze. Ostatni szedl Fichtele - z opuszczona glowa, szurajac nogami. Umyslnie przeszedl obok ganku i nie podnoszac oczu, zeby nie peklo ze zlosci serce, wymamrotal: -Zegnaj, Erkenbaldo. -Badz zdrow, Fichtele - obojetnie rzucila kobieta. Droga szedl mezczyzna i plakal. Sredniego wzrostu, mial jasne wlosy, usta duze - o takich mowilo sie "kaczy pysk". Ubrany byl bogato, ale szedl pieszo i nie mial przy sobie zadnego tobolka. Zboje dogonili go, otoczyli ze wszystkich stron. Ale i w tym tlumie nieznajomy nie przestawal zalewac sie lzami, nie patrzac ani w prawo, ani w lewo. Nie dawal sie pocieszyc, jak dusza wtracona w meczarnie czyscca. Wtedy Hieronimus von Speer zapytal go: -Jak cie zwa? Mezczyzna odpowiedzial: -Michael Klosterle, ojcze. -Dokad idziesz? - zapytal Hieronimus. -Dokad oczy poniosa - padla zalosna odpowiedz. - Albowiem jestem biedny jak mysz koscielna, nie mam grosza przy duszy ani dachu nad glowa. -Jakze sie stalo, ze straciles i grosz, i dach? Zboje obstapili rozmowcow ciasniej ciekawi odpowiedzi. -Mialem pewien majatek - zaczal opowiadac Michael. - Zajmowalem sie handlem i moj interes poczatkowo kwitl. Ale potem najlepszy moj przyjaciel, moj wspolnik, ktoremu ufalem, i moja narzeczona, ktora kochalem, zmowili sie za moimi plecami i razem mnie zdradzili. Stracilem wszystko, co mialem; stracilem ukochana kobiete, stracilem wiare w ludzi. I oto ide ta droga samotnie. Historia ta bardzo spodobala sie Bartolomeusowi. Przepchnal sie blizej Michaela i wpil wen chciwym spojrzeniem. Ale Hieronimus nie pozwolil namiestnikowi nawet otworzyc ust, odezwal sie pierwszy: -Do czego zatem dazysz? -Do duchowej doskonalosci - powiedzial Michael. - O ojcze, gdybys wiedzial, jak moja dusza laknie doskonalosci! -Dlaczego wiec placzesz? Czyzbys nie okreslil jeszcze swojego celu? Michael popatrzyl ze zdziwieniem na mnicha, przygryzl grube wargi. -Okreslilem, ale... -No to wymien go - powiedzial Hieronimus. - Ubierz w szaty slow. Michael zastanawial sie chwile. -Najpierw chce sie wzbogacic. Zarobic chocby kilka tysiecy guldenow. Byc moze na handlu. Tak, najpewniej wlasnie na handlu. A potem ze wszystkiego zrezygnowac i zlozyc sluby ubostwa... Oczy Bartolomeusa plonely. Podskakiwal przy kazdym kroku, usilujac wtracic sie do rozmowy. Klosterle bardzo mu przypadl do gustu. Tak sie spodobal, ze az slow brak. Ale miedzy Bartolomeusem i Klosterle ciagle tkwil Hieronimus von Speer, ktory ciagnal swoje nikomu niepotrzebne przesluchanie, przeszkadzal w przeprowadzeniu prawdziwej rozmowy ratujacej dusze, nie pozwalal zwerbowac do zakonu nowego wspolpielgrzyma. Hieronimus powiedzial cicho, tak cicho, ze Michael musial pochylic sie do niego, by zrozumiec: -Ci, co byli bogaci, a potem zrezygnowali z wygod i slubowali ubostwo, nie mieli pierwotnie takich zamiarow. Jak mozna sie wzbogacic, nie dazac do tego calym sercem i dusza? Jesli twoim celem jest wzbogacenie sie o tysiac guldenow, to znaczy, ze musisz sie modlic do tysiaca guldenow, nie pozwalajac sobie na myslenie o czyms innym. Nikomu jeszcze nie udalo sie wypelnic skrzyn zlotem, marzac o pozbyciu sie go. Michael rozchylil usta, goraczkowo zastanawiajac sie nad odpowiedzia. Bartolomeus swidrowal Hieronimusa gniewnym spojrzeniem: co za glupoty glosi ten mnich! -Jak mam wiec osiagnac doskonalosc? - zapytal skonfundowany Michael. Hieronimus odpowiedzial: -Uwolnij sie od obludy. Bartolomeusowi udalo sie w koncu odepchnac Mrocznego Biesa i wtracic do rozmowy: -Pojdz w nasze objecia, synu moj! - krzyknal. Rozlozyl rece tak szeroko, jak pozwalaly mu kajdany. Droga wiodla dnem doliny. Z prawej i lewej wznosily sie zalesione gory, gesta zielen lasow tknieta juz byla jesienna siwizna. -Wydaje mi sie, ze szlismy kiedys tedy z Agilbertem - mruknal Remedios rankiem trzeciego dnia, rozgladajac sie po okolicy. Baltasar, do ktorego sie zwracal, wzruszyl ramionami. Remedios nie ustawal: -O, tam, widzisz male miasteczko? Nie pamietasz? To Eisenbach, rozgrabilismy je, kiedy uchodzilismy od Eitelfritza... -Mnie tam z wami wtedy nie bylo - powiedzial Fichtele. Zmruzyl oczy, zeby lepiej zobaczyc miasteczko. -Co prawda, to prawda - zgodzil sie Remedios. - Zapomnialem. Pozniej cie przygarnelismy. Do Eisenbach dotarli o pierwszej po poludniu. Przez te siedem lat, ktore minely od pogromu, miasteczko odbudowalo sie, odtworzylo mury, poglebilo fose, najezylo sie kratami. Po zbiorowej mogile, w ktorej landsknechci pogrzebali - nie dzielac - i mieszczan, i swoich, nie zostal nawet slad. Rowna zielen trawy, czerwone dachowki, gory zarosniete winorosla, wciaz wyzsze i wyzsze, do samego nieba. Zbojcy spogladali na Eisenbach, jak glodny na kawal pieroga za duzy, by przelknac go za jednym zamachem. Bartolomeusowi niemal slina ciekla, kiedy przekraczal most, zaplaciwszy strazy miejskiej myto za wejscie - skads spod lachmanow wyjal kilka wytartych monet. W poszukiwaniu jadlodajni wyszli na plac - niewielki nawet jak na tak male miasteczko jak Eisenbach - i trafili na spektakl wedrownych komediantow. Woz zatarasowal podejscie do malej fontanny, posrodku ktorej wznosil sie nowiutki drewniany posag swietego Georga, pomalowany niebieska, zlota i czerwona farba. Na wozie, zeby wszyscy mogli dojrzec, wznosil sie mechaniczny teatr. Zebrzacy pokutnicy zmieszali sie z tlumem gapiow i z zainteresowaniem oddali sie ogladaniu spektaklu, zadarlszy glowy. Remedios szarpnal Baltasara za rekaw, zapytal szeptem: -Dzisiaj co jest, niedziela? Baltasar wzruszyl ramionami. -Chyba... Remedios cos policzyl w glowie, zginajac palce. Jeknal. -Trzy dni temu, znaczy, piatek byl... -Ty co, Remediosie Haas, zglupiales kompletnie? - zapytal z rozdraznieniem Baltasar. Remedios skinal glowa, szczerze zmartwiony. -Mieso jadlem - powiedzial. - W post. -Jakie mieso? -Flaki Erkenbaldy - wyjasnil Remedios i splunal serdecznie. - Przeklete babsko, zagoni mnie do piekla... Baltasarowi nawet nie chcialo sie odpowiadac. Co tam z durniem gadac. Wolal popatrzec na przedstawienie. Otworzyly sie drewniane drzwiczki, odslaniajac ukryta w ciezkim rzezbionym korpusie szopke, gdzie swym tajemniczym zyciem zyly dwa drewniane blazny i wielkie kolo od wozu. I blazen w czerwonym kolpaku objal kolo, usilujac wdrapac sie na gore, a blazen w blekitnym kolpaku uczepil sie kola z drugiej strony, starajac sie odwrocic je do siebie. Przez kilka sekund kolo zachowywalo rownowage, a potem zaczelo sie obracac, unoszac czerwonego blazna i przygniatajac blekitnego. -Co na gorze, to na dole - z wazna mina rzekl Michael Klosterle, obserwujac mechaniczne postacie. Przedstawienie w malej szopce konczylo sie. Niebieski blazen lezal przygnieciony pod kolem, na jego kurtce pojawila sie purpurowa plama, z wyrysowanych ust wyciekla struzka narysowanej krwi. Czerwony jego rywal lezal brzuchem na gorze i zwyciesko machal rekami i nogami. -Co bylo na gorze, to bedzie na dole - powiedzial Michael. -W takim razie jaki jest sens zwyciestwa, skoro ono trwa tylko chwile? - zapytal namiestnik Bartolomeus, ktory w tych dniach lubil sobie pofilozofowac z neofitami. -Jesli kolo obroci sie jeszcze raz, zeby zrzucic zwyciezce, to wyniesie na gore zmiazdzonego trupa - wolno i znaczaco powiedzial Klosterle. - Pomysl sam, czy jest sens znajdowac sie na gorze jako pierwszy? Bartolomeus opuscil powieki, pokiwal glowa zadowolony z madrosci rozmowcy. -Problem w tym, od czego zalezy to twoje wyniesienie? Hieronimus, stojacy przed nimi, nagle odwrocil do namiestnika glowe, przez sekunde patrzyl mu prosto w oczy. -Od kola - rzucil. Bartolomeus od razu stracil ochote na kontynuacje rozmowy. Nie lubil sprzeczac sie z Hieronimusem. Drewniane drzwiczki, cicho skrzypnawszy, zamknely sie. Sowizdrzaly zniknely za nimi. Komedianci zaczeli obchodzic tlum, zbierajac pieniadze. Tymczasem Bartolomeus przepchnal sie do przodu, wdrapal na woz, wzniosl rece nad glowa, ogluszajaco zadzwonil lancuchami. Tlum ucichl, spodziewajac sie ciagu dalszego przedstawienia. -Dzieci moje! - ryknal namiestnik. - Pokajajcie sie! Pomyslcie, jakiemu grzesznemu zajeciu oddajecie sie dzis, nieszczesni! Albowiem tak bylo urzadzone, ze na podobienstwo dziesieciu chorow anielskich stworzonych jest dziesiec chorow wsrod ludzi. Pierwsze trzy sa do kierowania, a sa to - kaplani, mnisi i sedziowie pokoju. Pozostali zas przeznaczeni sa do podporzadkowania i wsrod nich nazwe tych, co wykonuja odziez i obuwie, tych, co pracuja z metalem, tych, co buduja domy, ktorzy karmia glodnych i chcacych zaspokoic glod, tych, co sieja ziarno i zbieraja urodzaj, a takze tych, co lecza. I podobnie jak dziesiaty anielski chor oddal sie diablu, dziesiaty chor odsunal sie od swietosci. Wchodza don aktorzy i komedianci. Cale ich zycie to jeden wielki grzech, a dusze ich na smierc sa skazane... Dlugo jeszcze krzyczal ku calkowitemu zaskoczeniu tlumu. Zaczely nawet rozlegac sie gwizdy. Dwaj komedianci, duze chwaty, zaczeli spychac kaznodzieje ze swojego wozu. Bartolomeus bronil sie rozpaczliwie i wywrzaskiwal najprzerozniejsze przeklenstwa, przyzywal kare niebieska na glowy grzesznikow, niewatpliwie dzialajacych za poduszczeniem diabla. Mimo swojej dosc watlej budowy byl niezwykle zwinny i czepial sie wozu jak pijawka. Wystarczylo oderwac mu palce od skraju deski, to natychmiast wpijal sie w dyszel. W rezultacie cala trojka runela z wozu do fontanny. Tlum radowal sie z calego serca, gwizdzac i wrzeszczac przez cala bitwe. Pierwszy z fontanny wylazl, prychajac i spluwajac, komediant w blekitnym stroju, purpurowy z wscieklosci. Za nim pojawil sie drugi, w czerwieni. Klal na czym swiat stoi, wyciagajac z wody namiestnika Bartolomeusa, ktory omal nie utonal, zaplatawszy sie w swoich lancuchach. Bartolomeusa ulozono na tymze wozie, z ktorego go przed chwila zrzucono, wlano do jego otwartych ust wina z manierki. Komediant w czerwieni ukleknal przy nim, a blekitny zawolal, ze zaraz piekna Klotylda wykona milosna ballade ku uciesze publiki. Z wnetrza wozu wyfrunela sliczna Klotylda - rosle dziewcze we wspanialej czerwonej sukni z haftem w zlote roze. W reku trzymala lutnie. Lekko zachrypniety, ale silny glos Klotyldy rozlegl sie nad placem, zabawiajac publicznosc opowiescia o ciezkich duchowych cierpieniach hrabiego Lary, ktorego synowie zostali okrutnie wymordowani przez zdrajcow. Ballada szczegolowo wyliczala tortury, jakim poddani byli mlodzi hrabiowie Lara. -Milosna, idiotko - syknal komediant w blekicie, przechodzac obok niej z kubkiem do zbierania pieniedzy. Klotylda, nie mrugnawszy nawet okiem, przeszla od wyliczen inwentarza katowni do wychwalania dziewicy Millfleur, ktorej przysparzala cierpien rozlaka z ukochanym. O dno blaszanego kubka z brzekiem uderzaly monety - mieszczanie placili szczodrze, ponad miare zadowoleni ze spektaklu. Ledwie wyzbywszy sie wody z krtani i pluc i zlapawszy oddech, bezsilnie lezacy dotad na wozie Bartolomeus zamierzal zaczac znowu przeklinac swojego wybawiciela. Ale ten nie dal mu powiedziec ani slowa. Wystarczylo, ze namiestnik otworzyl usta, a juz komediant, chichoczac, wlewal mu do nich wino ze swojej manierki. Spicie Bartolomeusa do nieprzytomnosci okazalo sie latwe; asceta byl tak wyglodzony starannym postem, ze jedna manierka wystarczyla. Wkrotce belkotal juz bez sensu. Lezal wyciagniety na cala dlugosc i przewracal oczami. Klotylda zakonczyla piesn, poslala tlumowi calusa i podeszla do wozu. Rzucila okiem na Bartolomeusa. -Jaki ladny - powiedziala dziewka. Za nia wrocil komediant w blekicie, w marszu wysypujac pieniadze z kubka do sporej sakiewki na trokach. -Co to za zbiegly katorznik? - zapytal. Zwali go Balatro. Drugi, znany pod imieniem Ardelio, odpowiedzial: -Jakis nawiedzony. Balatro gwizdnal. -I co mamy z nim zrobic? -Wywalimy na drodze - zaproponowal Ardelio. - Wywieziemy za miasto i wyrzucimy. -Moze tu jest jakis przytulek dla ubogich? - odezwala sie Klotylda. Delikatne rysy ascety chwycily ja za serce, zawsze otwarte na milosc i cierpienie. -Jakim cudem w takiej dziurze moze byc przytulek dla ubogich? - powiedzial Ardelio. - Wrzuccie go z powrotem do fontanny i po klopocie. -To grzech - burknal Balatro. Ardelio wzruszyl ramionami. -O tym trzeba bylo wczesniej myslec. Poszedles w komedianty, to nie udawaj swietego... Nie zdazyl skonczyc, kiedy nad burta wozu pojawil sie zwierzecy pysk Witwemachera. -Oj! - pisnela dziewczyna. - Jeszcze jeden taki sam! -Niegodziwcy! - ryknal Witwemacher i siegnal do miecza. Gigant Balatro popatrzyl na zebraka z gory, wyprostowal szerokie ramiona. Ten nie zmieszal sie wcale. -Wiesz, kogo zamierzales zabic? - ciagnal zboj, wymachujac mieczem. Tymczasem pozostali swieci bracia zblizyli sie do wozu. Chcac nie chcac, trzej komedianci musieli wysluchac historii upadku, skruchy i nawrocenia Bartolomeusa. Natomiast sam swiety braciszek ciagle lezal niczym wor na wozie, pijany i bezwolny. Ku wielkiemu oburzeniu zbojcow ani jeden ze sluchaczy nie wykazywal checi pozbycia sie swojego majatku i przylaczenia do Zakonu. Balatro, pelniacy role przywodcy, goraczkowo poszukiwal w otaczajacej woz bandzie chocby jednego rozumnego oblicza, ale wkrotce zrozumial: jesli on i jego kompania chca zachowac majatek, nie unikna potyczki. Albowiem na wszystkich twarzach widnial ten sam stygmat szalenstwa. Balatro wpadl w rozpacz. I nagle poczul na sobie uwazne spojrzenie. Obejrzal sie, drgnal calym cialem; patrzyl na niego Hieronimus von Speer. Tego tylko jeszcze brakowalo: mnich w tlumie nawiedzonych i fanatykow. A ciezkie, dumne oblicze mnicha nie zapowiadalo niczego dobrego. Hieronimus skinal na komedianta. Ten wymamrotal pod nosem przeklenstwo, ale zeskoczyl z wozu. -Czego? - zapytal, zblizajac sie. I pomyslal, ze nic dobrego go nie spotka. -Nawiedzonych sie nie bojcie - powiedzial Hieronimus. - Moze i sa wsciekli, ale was nie rusza. Idziemy do Strasburga. -Potrzebujecie naszego konia? - zapytal wprost Balatro. -Tak. -Za durni nas macie?! - wybuchnal komediant. Jego twarz pokryly czerwone plamy gniewu. Hieronimus pokrecil glowa. Ale nie zdazyli sie dogadac. Od wozu doszedl ich pisk Klotyldy. Odepchnawszy od siebie Hieronimusa, Balatro dwoma skokami dopadl wozu. Rozlegl sie glosny trzask, chlupnela woda - kogos (potem okazalo sie, ze nawiedzonego Werekundiusa) wrzucono do fontanny. Bojka, ku ogromnej przyjemnosci gapiow, trwala jeszcze z dziesiec minut, poki walczace strony nie zmeczyly sie i nie ruszyly czegos sie napic. Wojownicze zdolnosci, zademonstrowane tak przez jedna, jak i druga strone, zjednoczyly niedawnych wrogow. Rozgadali sie. Nie bylo wsrod nich tylko Bartolomeusa, spiacego na wozie snem sprawiedliwego. Hieronimus siedzial w kacie, jak to mial w zwyczaju, saczyl wino i zerkal na swoich towarzyszy. Ardelio, niski chudzielec ze sterczacymi we wszystkie strony czarnymi wlosami, wychylal szklanice po szklanicy, ale nie upijal sie - pochmurnial tylko, wypelnial sie ciezkim smetkiem. Drugi komediant, Balatro, jasnowlosy olbrzym o bezbarwnych rzesach i dziobatej po ospie twarzy, z zapalem opowiadal cos nawiedzonemu Werekundiusowi. Ten siedzial mokry po kapieli w fontannie, w cieple jego ubranie i wlosy parowaly. Dziewoja Klotylda wyjela spod gorsetu talie zatluszczonych skorzanych kart, doswiadczonym okiem wychwycila z tlumu prostaczka Remediosa. Przysiadla sie do niego i zaczela mu tlumaczyc reguly nowej gry. Do Hieronimusa co i rusz przez gwar glosow docieral lekko ochryply glos Klotyldy. -To jest "Diana", czyli Ksiezyc - powiedziala Klotylda, pokazujac Remediosowi karte. - Jest starsza od "Lodzi", czyli "Lodz" bije. Oto "Diana Inferna", czyli "Piekielna Diana", albo inaczej "Hekate". Bije zarowno "Lodz" jak i "Diane". To jest czarny tromf... Baltasar krecil sie obok, niemal dziurawil swoim spiczastym nosem karty furkocace w zrecznych palcach aktorki. Ktos przysiadl sie do Hieronimusa. Ostroznie, na samym brzezku lawy. Hieronimus obrocil sie. Balatro - blady, z drzacymi ustami. -Prosze wybaczyc, wasza... - wymamrotal komediant, patrzac w podloge. Hieronimus spogladal na niego w milczeniu. -Nie wiedzialem, ze wy... - dodal Balatro i zakrztusil sie nieslychanie zalosny. -Co sie stalo? - zapytal w koncu Hieronimus. Odsunal sie troche, zeby lepiej widziec twarz komedianta. Balatro spuscil glowe. -Wybaczcie - powtorzyl. - Nie wiedzialem. -Czego nie wiedziales? Balatro nagle poderwal glowe i wypalil: -Ty jestes Mroczny Bies? Przeciez to ty paliles heretykow w Ramensburgu i Herbertingen? -Tak - przyznal Hieronimus. - To co, przylaczycie sie do nas w drodze do Strasburga? * * * Do Strasburga podazal teraz barwny tlumek. Na wozie razem z mechaniczna szopka, lutnia i niewielkimi zapasami zywnosci trzesla sie na wybojach dziewoja Klotylda. Ardelio powozil ciezkim niskim konikiem, dobrze nadajacym sie do prac gospodarskich, wytrzymalym i spokojnym. Za wozem szli patnicy uzbrojeni w co tam kto mial.Fichtele byl bardzo rozczarowany dziwnym zachowaniem Hieronimusa, niegodnym tak twardego czlowieka - czasem kapelan wyczynial takie rzeczy, ze krzyz nalezaloby schowac. Remedios, jak zwykle, nie wdawal sie w dysputy. Zyje - i chwala Bogu. Namiestnik Bartolomeus i Michael wdali sie w metne rozwazania o naturze wiecznosci i ratowaniu dusz. Nie rozumieli ani slowa z tego, co do siebie mowili. Tyle ze podstawowa idea byla jasna: calkowicie zgadzali sie ze soba. O mile od Eisenbach do karawany dolaczyl jeszcze jeden czlowiek. Zwiesiwszy sie z kozla, Ardelio w biegu pogadal chwile z nowym, wysluchal wyjasnien, skinal glowa i o nic wiecej nie pytal. Z tego, co mowil mezczyzna, spieszyl do Strasburga, ale bal sie samotnie wedrowac, a na wynajecie ochrony nie mial pieniedzy. Byl to mlody mezczyzna z wielkimi, szeroko rozstawionymi oczyma. Dosc urodziwy, jesli pominac ponurawy wyraz twarzy. Ta ladna i jednoczesnie smutna fizjonomia miala w sobie cos, czemu nie mogla sie oprzec uczuciowa Klotylda. Dziewoja natychmiast wysunela sie z wozu i zaczela stroic do mlodzienca miny. Co zas sie tyczy mlodziana, raz tylko rzucil na nia okiem i zaczal rozgladac sie dokola, jakby szukajac kogos w tlumie. Jesli ktos go w tym towarzystwie interesowal, to na pewno nie dziewczyna. Klotylda nie obrazila sie jednak. Schowala sie pod dachem wozu, chwycila lutnie. Nie ten, to inny. Jutro tez bedzie nowy dzien i tyle. Tej nocy zatrzymali sie na nocleg w lesie, odjechawszy cwierc mili od traktu. Ustawili woz tak, by nie bylo go widac z drogi, rozpalili wielkie ognisko. Ardelio, jak doswiadczony klusownik, ustrzelil dwie kaczki. Klotylda zrecznie oskubala ptaki i ugotowala je, a potem wszyscy siedzieli przy ogniu i zuli ciemne, twardawe mieso. Remedios zagrzal sie, rozmarzyl. Czasem wydawalo mu sie, ze nie bylo tych wszystkich lat spedzonych obok Hieronimusa. Ze ciagle jeszcze sluzy pod dowodztwem rudego Agilberta, ktory zaprzedal dusze diablu. Co prawda twarze dokola byly inne - nie te otaczajace go w Sforze Zagubionych - ale podobne. A zreszta... o, Fichtele siedzi obok, przeciez sluzyl u Agilberta, chociaz dolaczyl do Sfory pozniej. A oto jeszcze jedno znajome oblicze - tez z tych lat... Remedios drgnal. Rozmarzenie zniknelo, natychmiast zastapione przez niepokoj. Naprzeciwko niego, w cieniu, na mgnienie oka naprawde pojawil sie ktos znajomy. Remedios zmruzyl oczy, usilujac przyjrzec sie temu czlowiekowi. Dawno zapomnianemu. Jak zapomina sie twarze zmarlych - bo niepotrzebne. Ten poruszyl sie, zaczal wiercic, opuscil glowe - widac nie w smak mu bylo, ze Remedios go dojrzal. Nikt nie lubi, jak mu sie tak przygladaja. Tak wiec Remedios wyrzucil nieznajomego z glowy. Wielu ludzi jest podobnych do wielu innych. Klotylda pociagnela go za rekaw, pokazala ukradkiem talie. -Hej, Mnisiu! - zawolala. Smiesznie brzmialo w jej ustach przezwisko "Monchen", jesli uwzglednic, ze Remedios moglby jej zlamac krzyz jednym uderzeniem. Remedios usmiechnal sie. Kiedy jeszcze byl landsknechtem, takie dziewoje nazywaly go "zolnierzykiem". -Zagramy? -Ja kiepsko gram - powiedzial. Klotylda rozesmiala sie. -Tego wlasnie mi trzeba. Pograj ze mna, Mnisiu. Chrzaknal w odpowiedzi i przesiadl sie blizej. Karty zafurkotaly w palcach Klotyldy - niebieskie, czerwone, zlote, biale, grzechy, dobroczyncy, slabostki ludzkie i silne strony, milosc i smierc, zycie i modlitewna ekstaza, pieklo i raj - szorstkie palce tasowaly je tak i siak. Remedios bral z jej reki to jedna karte, to druga, przygladal sie. Dluzej niz inne trzymal przed oczami jedna, straszna dosc, na ktorej szkielet z kosa prowadzil za reke mnicha, w jego sutanne wczepila sie dziewczyna, a w dziewczyne - handlarz. Zywy lancuch ginal gdzies za horyzontem. Klotylda siegnela po karte, niezadowolona z tego, ze przeszkadza grac. -Droga dluga, jeszcze sie napatrzysz, znudzi ci sie - powiedziala. Ale Remedios nie od razu wypuscil karte. -Jak sie nazywa? -"Smierc", rzecz jasna. Widziales kiedys Taniec Smierci? Remedios skinal glowa. -Widzialem smierc - rzekl po prostu. Klotylda mruknela. -A kto jej nie widzial, przyjacielu... -A jaka karta bije "Smierc"? Aktorka wybrala z talii kart inna - naga kobieca postac otoczona wiencem. -"Zycie Wieczne", oczywiscie. Remedios pokrecil przed oczami "Zyciem Wiecznym". Dziewczyna na karcie byla bardzo ladna. Przypominala Rehilde Muller. Od mysli o Rehildzie Remedios przeszedl do innej: -Dziwna masz te talie. Czy tymi kartami tylko sie gra? -Nie tylko - rzucila zniecierpliwiona Klotylda. - Czasem sie wrozy. Ale bardzo rzadko. Remedios patrzyl na nia, poruszyl ustami - myslal. Klotylda przekrzywila glowe. -To zawodowa ciekawosc? -Co? - Remedios smiesznie zatrzepotal jasnymi rzesami. -No, gadaja, ze podobno wyscie z Hieronimusem spalili za wiedzmactwo caly tlum kobiet - wyjasnila Klotylda. Przygladala mu sie uwaznie. - Czy to prawda, Mnisiu? -Tak - odpowiedzial Remedios. - Dlaczego sie wystraszylas? -Wcale sie nie przestraszylam - ze zloscia odrzekla kobieta. - Wrozenie kartami to herezja i czary. A ja sie tym zajmuje. Czasem. Remedios powiedzial: -Do osadzenia ciebie potrzebnych jest dwoch swiadkow. -Dobra... - Kobieta machnela reka, jakby wyzbywajac sie wszelkich watpliwosci. - Wroze bardzo rzadko. Nie lubie tego. -Dlaczego? -Bo sie spelnia. -Jesli wypada "Smierc", to znaczy, ze czlowiek wkrotce umrze? -Nic podobnego. Mnich, a nie znasz sie. Smierc nie istnieje. Wiesz, jaki wers jest dopisany do tej karty? - Ponownie wyciagnela z talii "Smierc" i przeczytala, wodzac palcem po kulawych literach na wstedze otaczajacej obrazek - "Ich bin Auferstehung und Leben".20 Remedios zmarszczyl czolo. -To z Pisma. A dlaczego nie po lacinie? -Nie mam pojecia - beztrosko rzucila Klotylda. I ponaglila go: - Grajmy lepiej. Patrz. Mam na reku mlodszy grzech - "Nieposluszenstwo". Masz "Podporzadkowanie"? Zerknela do jego kart. -Nie, "Podporzadkowania" nie masz. Sprobuj zabrac moj grzech innym dobrym uczynkiem. Remedios siegnal po "Nadzieje". -Zwariowales! - Trzepnela go po reku. - Powiedz mi, na milosc Boska, czym bedziesz bil "Rozpacz", jesli wyrzucisz "Nadzieje" na jakies tam "Nieposluszenstwo"? Przeciez masz "Wstydliwosc", patrz... Wyszarpnela karte z jego palcow, polozyla na "Nieposluszenstwo" i odlozyla na bok. Wkrotce gra pochlonela oboje. Minelo niemalo czasu, zanim Remedios przypomnial sobie o nowym, ktorego usilowal rozpoznac. Poszukal go wzrokiem. Teraz obok nieznajomego siedzial Hieronimus. Obu pochlaniala cicha rozmowa. Remedios uspokoil sie. * * * Mroczny Bies podniosl glowe. Nieznajomy mlodzieniec stal obok niego, patrzyl na siedzacego z gory jasnymi, smutnymi oczami.-Czy to ty jestes Hieronimus von Speer? Hieronimus przesunal sie, pozwolil mu usiasc obok. Ten przycupnal, objal rekami kolana. Od jego brudnych wlosow zalatywalo zapachem ziemi. 20 Ja jestem zmartwychwstaniem i zyciem, [przyp. red.] -Nazywam sie Walentyn Weber - powiedzial cicho nieznajomy. - Spotkalismy sie juz. Raz. Od tamtej pory ciagle czekalem na ciebie. Mnich milczal, czekajac, co bedzie dalej. -Pomogles mi - dodal Walentyn. Wtedy Hieronimus odwrocil glowe, chcac lepiej przyjrzec sie mlodzianowi. -Nie przypominam sobie ciebie - powiedzial wreszcie. Walentyn wyszeptal niemal: -Rozmawialem z toba z mogily. Jestem martwy, ojcze Hieronimusie. Od siedmiu juz lat martwy. Jedno tylko we mnie zyje - moja wdziecznosc. Mnich uniosl reke, przejechal palcami po policzku mlodzienca. Policzek byl zimny i ustepowal pod dotykiem jak nasaczony woda mech. Walentyn usmiechnal sie smutno. -Widzicie? Jestem martwy. Wtedy Hieronimus zapytal: -A ja? -Nie wiem - odpowiedzial Walentyn. Inkwizytor widzial, ze mlodzian nie klamie. -Dlaczego wiec spotkalismy sie, skoro jestes martwy, Walentynie? -Moze umierasz, ojcze? - spokojnie zapytal Walentyn. -Mozliwe - zgodzil sie Hieronimus. A Walentyn powiedzial: -Przez wszystkie te lata mialem tylko jedno pragnienie: zobaczyc ciebie. Wtedy, w Eisenbach, uslyszalem tylko glos. Niczego o tobie nie wiem. Niczego poza glosem nie znam... Mnich poruszyl sie. Nagle poczul swoj wiek, swoj brzuch, wory pod oczami. Walentyn patrzyl na niego z bezgraniczna miloscia. -Pamietam kazde wasze slowo. -A ja nie - przyznal sie Hieronimus. -Bylem wtedy razem z innymi trupami. Wszystkich nas ogarnela rozpacz. Ja mialem Biblie, zolnierze cisneli mi ja do dolu. Otworzylem ksiege i zaczalem czytac. Czytalem proroka Ezechiela. - Walentyn kasal chwile blade wargi, przypominajac sobie tekst. - "Zesle na niego zaraze...". A oni sluchali i do ich serc wracala nadzieja, choc bardzo sie wszyscy bali. I kiedy zacialem sie na srodku wersu, czyjs glos z Zewnatrz powiedzial: "I poznaja, ze ja jestem Jahwe". W tym momencie wydawalo mi sie, ze sam Stworca przemawia do mnie. -A byl to tylko mnich wloczega - powiedzial Hieronimus. - Ktory przykucnal na zbiorowej mogile, zeby cos przekasic. I znal Biblie na tyle dobrze, zeby dokonczyc cytat. Tylko tyle. -Przez mgnienie oka byles dla mnie Bogiem - powiedzial z cala powaga Walentyn. - To wystarczy, bym zapamietal to do konca wiecznosci. Pochylil glowe ku kolanom mnicha. A Hieronimus polozyl dlon na rozczochranych jasnych wlosach i siedzial tak, wdychajac ostry zapach mogilnej gleby. Nastepnego dnia Balatro oznajmil, ze zna krotsza droge do Strasburga niz ta, ktora proponuje Bartolomeus. Namiestnik, dowiedziawszy sie o tym, podskoczyl do komedianta i wdal sie z nim w zajadly spor. Obaj rysowali mapy na ziemi, ozdabiali rysunki patyczkami i liscmi, wsciekle zamazywali kolejna mape stopami, zeby narysowac ja od nowa, dokladniej. Baltasar Fichtele sluchal, usilowal zrozumiec, ale nie potrafil. Splunal. Pozostali, widzac, ze spor potrwa dlugo, rozpalili ognisko i zaczeli grac w karty. Minela co najmniej godzina, zanim namiestnik - purpurowy i spocony, jakby kamienie dzwigal - dal znak do wyruszenia. Nie ogloszono zwyciezcy w sporze. Podejrzewano jednak, ze byl nim Balatro. Wybrano droge przez przesieke odgaleziajaca sie od glownego traktu. Ardelio krzyknal na konia, zmuszajac go, by opuscil wygodna gruntowke na rzecz znacznie gorszej lesnej drogi. Woz, kiwajac sie i podskakujac, dygotal w koleinach, do ktorych jesienny wiatr nawrzucal galezi. Slychac bylo, jak w wozie przeklina Klotylda. Remedios nie dowiedzial sie, kim jest dziewoja dla obu komediantow - siostra, a moze kochanka? Wyczekawszy na dogodny moment, zapytal ja o to. W odpowiedzi wzruszyla ramionami. -I jedno, i drugie - padla dziwna odpowiedz. -Dla kogo? - zdziwil sie Remedios. -Dla obu - odparla Klotylda bez drgnienia powieki. Widzac zdziwienie na obliczu Remediosa, rozesmiala sie serdecznie. Nastepnego dnia o swicie odkryli, ze zniknal Witwemacher. Wrocil po godzinie, a na twarzy mial wypisana tajemnice. O czyms szeptal z Bartolomeusem, obudziwszy go. Ten sluchal, kiwal glowa. Potem obudzil reszte nawiedzonego bractwa. Komedianci nadal spali snem sprawiedliwych. Bartolomeus glosnym szeptem uroczyscie oznajmil, ze po drodze przemieszcza sie kupiecka karawana i ze nalezy uratowac dziesiec zblakanych duszyczek. Kupcy pojawili sie gdzies po polgodzinie. Na oko towar kiepski, ochrona ubozuchna - pieciu zolnierzy, a i kupcy nie blyszczeli zlotem. Ale jakze rozblysly szalone oczy Bartolomeusa, gdy machnal rekami i ochryple wrzasnal: -W imie zbawienia...! Prowadzacy kon zarzal, cofnal sie - tuz przed jego pyskiem nieoczekiwanie wyrosla ostra wlocznia. Nad ostrzem plonely wsciekle oczy nawiedzonego Werekundiusa. Ochroniarz chwycil nawet za bron, ale nie zdazyl wystrzelic - grot przeszyl jego skorzana kurte, wbil sie w piers pod zebrami. Krew buchnela mu z ust, umarl natychmiast. Trzech kupcow stloczylo sie w grupke, rozgladalo sie na boki, nie wiedzac, skad nadejdzie smierc. Ochrona ruszyla do boju. Mimo swojego dzikiego wygladu swieci bracia byli wysmienitymi wojownikami, o czym mogli sie przekonac nieszczesni zolnierze. Zaskoczeni, otoczeni pierscieniem napastnikow kupieccy straznicy bronili sie jak mogli, i jeszcze dwoch z nich zginelo. Ostatni dwaj, ogluszeni, ociekajacy krwia, zostali rzuceni na ziemie twarzami w dol. Remedios obudzil sie i usiadl. Potyczka rozegrala sie o cwierc mili od obozu wedrowcow, ale znajome dzwieki - szczek mieczy, pojedynczy huk wystrzalu -poderwaly go na rowne nogi. Chwyciwszy arkebuz, ostroznie ruszyl w tamta strone, kierujac sie sluchem. Zdazyl akurat na czas, zeby zobaczyc, jak drgaja nogi powieszonych kupcow -dogorywali, tanczac w petlach. Pod szubienica kleczal Bartolomeus zalany lzami, modlil sie za dusze tych grzesznikow, co nie zdazyli sie pokajac. Co i rusz cwiczyl sie ciezkimi lancuchami, az krew wystapila na jego ramionach i sciekala po piersi. W trawie lezeli dwaj ranni. Witwemacher stal nad nimi, szeroko rozstawiwszy nogi, trzymajac pike w pogotowiu. Gdyby ktorykolwiek z nich sie poruszyl - wbilby mu ostrze w kark. Remedios podszedl, ukleknal obok Bartolomeusa i pomodlil sie. W miedzyczasie umierajacy ucichli - przestali sie meczyc. W gestwinie trzeszczaly galezie pod kopytami koni. Jeden z jencow, nieduzy i cherlawy, glucho baknal w ziemie: -Daj choc glowe podniesc, pizdzielcu. Witwemacher lekko dotknal jego szyi zimnym ostrzem. Jeniec zaklal i ucichl. Wszyscy cierpliwie czekali, az Bartolomeus skonczy sie modlic. Wreszcie namiestnik wstal, otarl lzy z twarzy i zwrocil sie do swoich towarzyszy broni: -Podniescie jencow. Dwaj zywi zolnierze zostali brutalnie podniesieni. Jeden, ciezko ranny, zwisl na reku Werekundiusa. Remedios otworzyl usta, wytrzeszczajac oczy na jenca. Chytra twarzyczka, jak mordka malego drapieznika, ostry nos, cwane oczka - ranny powiedzial ochryple: -Sukinsyn z ciebie, Haas... To byl Schalk. Bartolomeus obejrzal go szybko, oszacowal rozmiar ran i zarzadzil: -Dobic. -Nie! - pospiesznie wtracil sie Haas. Namiestnik Bartolomeus wytrzeszczyl na niego oczy. Az bilo z nich szalenstwo. -Zostawcie go, niech zyje - powtorzyl Remedios. -Bronil nieczystej sprawy! - gniewnie rzucil Bartolomeus. Kazde slowo wybijal niczym monete i ciskal w twarz Remediosa jak denar za denarem. -On sie pokaja - stwierdzil Remedios z uporem. -I tak umrze - wtracil sie Witwemacher, starajac sie pogodzic spierajacych. - Zbyt ciezkie rany. -Niech umrze wlasna smiercia - cicho powiedzial Remedios. -Znasz go czy co? Remedios przytaknal ruchem glowy. -Oszukiwal mnie w karty... To znaczy chce powiedziec, ze jest moim starym towarzyszem i wysmienitym artylerzysta. Bartolomeus nadal swidrowal Remediosa wzrokiem. -A drugi? Tego tez znasz? Remedios odwrocil sie do drugiego jenca. Ten podniosl sie juz na nogi bez niczyjej pomocy, oparl sie o drzewo - stal, odrzuciwszy glowe, usmiechnal sie. Patrzyl nie na Remediosa, a na wschodzace slonce. Potezne chlopisko, broda jak lopata. Remedios zbladl i ledwo wykrztusil: -Mam nadzieje, ze nie. Ale znal tego czlowieka. Przeciez sam zakopywal go w mogile. Martin, Doppelsoldner, przyjaciel tej francy Erkenbaldy. Ten, ktory zmarl z ran kilka mil od Eisenbach dokladnie siedem lat temu. -Moze po prostu jest podobny? - zapytala wieczorem Klotylda, z ktora Remedios podzielil sie swoim odkryciem. Ale ten pokrecil glowa. -Nie, nie myle sie. Nie czujesz tego? Klotylda znieruchomiala, uchyliwszy usta, wsluchala sie w wieczorna cisze. Potem pokrecila glowa. -Nie-e. Nic takiego nie czuje... Szeptem Remedios zapytal: -Klotyldo... Dokad idziemy? -Balatro zna droge - odparla beztrosko. * * * -Idiotka! Wychodz z "Nieszczescia", z "Nieszczescia"! Przeciez on ma "Lodz",zeby, skurwiel, zatonal... -Masz swoja "Powsciagliwosc". Zryj. Udlaw sie. -Malo. -Czego malo? -"Powsciagliwosci" malo. Moj grzech jest starszy od twojej "Dobroczynnosci". -Zatem..."Marzenia o Wiecznosci". -Przebite - z zalem powiedziala Klotylda. Remedios przysunal sie do niej, delikatnie wlozyl reke za jej kolnierz. -"Marnosc" - powiedzial, wykladajac karte na kolano dziewczyny. Klotylda przygryzla warge. -Na twoja "Marnosc" - "Diana". -Szachrujesz! - wrzasnal Schalk, uwaznie przygladajacy sie grze. Schalka przyniesli do obozu jak wor z maka i zwalili na woz. Widzac artylerzyste -a zboje niezle go zmlocili - Klotylda poderwala sie, zakrzatnela. Bo chociaz Schalk aparycji nie mial okazalej, jak tylko sie ocknal, zaczal tak gracko mlec ozorem, ze calkowicie podbil czule serduszko dziewczyny. Klotylda do pomocy wezwala Hieronimusa, zgadujac, ze musi byc czlowiekiem w takich sprawach obeznanym. Na widok Mrocznego Biesa Schalk zajeczal glosno i odwrocil sie. -Czy to mi sie wydaje? - zapytal. Hieronimus dotknal pulsu na jego szyi. -Nie wydaje - powiedzial po chwili. Schalk zaklal bez skrepowania. -Moge cie pocieszyc - ciagnal Hieronimus jak gdyby nigdy nic. - Twoj przyjaciel Fichtele tez tu jest. Schalk podskoczyl, ale Hieronimus zmusil go do lezenia. -Zawolam go. I odszedl. Teraz Schalk lezal na wozie zabandazowany az po oczy, patrzyl, jak Klotylda zawraca w glowie Remediosowi Haasowi. Chlop niedlugo trzydziestke skonczy, a glupi jak byl, tak zostal. Nie wytrzymawszy, Schalk wrzasnal: -"Diana" jest mlodsza od "Marnosci"! Ale ciele z ciebie, Remediosie... Remedios poczerwienial, potasowal trzymane karty. Zapytal od rzeczy: -Klotyldo... A czym sie przebija "Milosc Ziemska"? -"Miloscia Niebianska" przeciez. -A dlaczego "Milosc Ziemska" jest grzechem? -Mniej sie zastanawiaj, Mnisiu - powiedziala Klotylda. - Silna karta, o co te zale? -O nic - odezwal sie Remedios i pocalowal ja. Rano z nieba posypaly sie sniezne platki. Kiedy wlasciwie nadeszla zima? Dopiero co lsnila krolewskim blaskiem jesien - a tu masz... -Nie za wczesnie w tym roku? - powiedzial Remedios, zwracajac sie do mokrego plotna wozu. Spod dachu rozlegl sie ochryply glos Klotyldy: -Diabli wiedza. A jaki dzis dzien? Pod nogami mlaskalo blocko. Snieg nieprzyjemnie sypal sie za kolnierze. Remedios krecil glowa, kon ponuro ciagnal woz grzeznacy w blocie niemal po osie. I ugrzazl. -Daj, pomoge - powiedzial ktos nad uchem Haasa. Obok Remediosa drugi mezczyzna naparl na woz ramieniem, wypychajac go z dziury. Duzy chlop, silny - od razu lzej sie zrobilo. -A... - warknal Remedios zamiast podziekowania. Podniosl wzrok. Martin. Razem wypchneli komediancki woz wraz z szopka, zapasami, dziewucha i rannym artylerzysta, ustawili na suchszym miejscu, kon znowu pociagnal sam. A Martin z Remediosem szli ramie w ramie. Najpierw milczeli. Potem Remedios zapytal ostroznie: -Naprawde jestes Martinem? W odpowiedzi rozlegl sie basowy rechot. -Ciagle ten sam prostaczek bozy Remedios Haas - powiedzial w koncu Martin, odsapnawszy. Remedios wzruszyl ramionami. -A po co mialem sie zmieniac? -Erkenbalde dawno widziales? -Nie zapomniales jeszcze tego scierwa? - szczerze zdziwil sie Remedios. -Nie da sie zapomniec... Nie miales jej, inaczej bys zrozumial, ze takiej lisicy zapomniec nie mozna. Z kim sie dupczyla, jak mnie zakopaliscie? -Z Agilbertem... Martin splunal. -Wiedzialem, ze pod kapitana przelezie, suka. A ta czarnogrzywa, jak jej tam... -Hildegunda. -Gdzie sie podziala? -Uciekla. Wyciagnela pieniadze na posag i tyle ja widzielismy. Martin zaklal. I jeszcze raz zaklal. -Sucze plemie. Zadnej wierzyc nie mozna. -Martinie - znowu odezwal sie Remedios. - Przeciez jestes martwy. Sam cie grzebalem, pamietasz? Martin rozesmial sie, pokazal biale zeby w czarnej brodzie, objal Remediosa za ramiona. -Jakze mialbym zapomniec, Haasie! Takich rzeczy sie nie zapomina... Szli chwile obok siebie, potem Remedios znowu sie odezwal: -Martinie... Widziales naszego kapelana? -Mrocznego Biesa? - Martin wykrzywil usta. - Widzialem... -Nie, nie tego, innego. Walentyna. Tego, co go w Eisenbach zabili... Martin podskoczyl. Remedios nie oczekiwal, ze wiadomosc o Walentynie tak podziala na starego bluznierce. -Walentyn tez tu jest? Ach, kurwa jego mac... Co sie tu dzieje, Haas? -Nie wiem - ponuro jeknal Remedios. - Zapytaj Mrocznego Biesa. Ja juz od dawna nic nie rozumiem. Tak sobie wedrowala po jesiennej drodze karawana - komedianci i zmarli, zboje i swieci, szaleni i prostoduszni. Szli do Strasburga i droga jakby byla im znana, ale ciagle nie mogli dotrzec do celu. Ciagle cos przeszkadzalo. A to tu przeszkoda, a to tam. A potem w ogole cel zostal utracony i kto byl temu winien, nie udalo sie wyjasnic. Klotylda siedziala na wozie, plachta byla odsunieta. W reku dziewczyny brzeczala strunami lutnia. Kiedy woz podskakiwal na wyboju, brzeczaly bez sensu, ale poza tym - calkiem ladnie. Obok maszerowal Baltasar Fichtele. Razem ukladali piosenke, umyslnie placzac jezyki - wiersz w jednym, nastepny w drugim. Weisst du, Kind, was Fimbullwetter ist, Der Sommer kommt nach dem Winter nicht.21 -No i przydala sie twoja uczonosc, Fichtele - powiedzial Remedios. - Nienadaremnie wycierales zadek na studenckiej lawie. Baltasar prychnal, a Klotylda wykonala na lutni skomplikowany pasaz i pod koniec rozesmiala sie. Potem oboje chorem dokonczyli: Und weisst du, wer nach dem Winter kommt? Und er hat den Namen: Der Angel Tod.22 Remedios pokrecil glowa. Jak mozna sie bylo spodziewac, uciekla mu dokladnie polowa sensu piesni. -Ty masz w uchu zdechla mysz, Fichtele - burknal zly na wlasna ignorancje. -Gdzie? - zapytal Baltasar. - Gdzie u mnie znalazles zdechla mysz, Haas? Wiesz, dziecino, to przekleta pogoda, lato nie przyjdzie po zimie. A wiesz, kto przyjdzie po zimie? Ten, co nazywa sie Aniolem Smierci. Klotylda, dlawiac sie ze smiechu, spadla na podloge wozu. Remedios powtorzyl ze zloscia: -W uchu! -A, uchu... gdzie to ucho? -Na glowie. -A glowa? -Na tylku. -A tylek? -Do nog przyczepiony. -A nogi? -Ziemie depcza. -A Ziemia gdzie? -We Wszechswiecie. - Remedios zloscil sie juz nie na zarty. Wydawalo mu sie, ze nie bedzie w stanie dlugo odpowiadac na pytania Baltasara Fichtele. A pytania wylatywaly jedno po drugim jak osy z gniazda. -A Wszechswiat? Gdzie jest Wszechswiat? Remedios milczal. Nie podobala mu sie ta rozmowa. Ale pytanie czepialo sie pytania, a Baltasar, scierwo, ciagle sie czepial: gdzie szukac zdechlej myszy? I Remedios wypalil: -Wszechswiat jest sam z siebie. I sam sie zdziwil z takiej odpowiedzi. A Baltasar przekrzywil glowe i jak gdyby nigdy nic dobijal mnicha: -A gdzie jest ten Wszechswiat, co to sam z siebie? -W Bogu. -A gdzie Bog? -Wszedzie - powiedzial Remedios. W tym momencie Ardelio gwaltownie sciagnal lejce i kon sie zatrzymal. -Co tam sie dzieje?! - wrzasnal Baltasar, podnoszac glowe. -Ktos stoi na drodze - odpowiedzial Ardelio. Przed nimi stal mnich. Wysoki, chudy mnich w brazowym plaszczu. Stal z opuszczona glowa, zwieszonymi rekami, spokojniutenki. Ale nie wiadomo dlaczego nikt nie chcial z nim rozmawiac. Ani Balatro, starszy z komediantow, wlasciciel konia. Ani Bartolomeus, ktory kazdego chcial zbawic i nawrocic. Ani Witwemacher, ktory nigdy nie opuszczal okazji, zeby pomachac mieczem. Ani Klotylda z Schalkiem - oboje wielcy milosnicy pogawedek. Tym bardziej nie chcial gadac z nim Remedios, milczek. A jak juz sie odzywal, to czesto ni do rymu, ni do taktu. Martin i Walentyn po prostu ukryli sie, chociaz jesli ktos nie ma nic do stracenia, to wlasnie umarlacy. Potem Bartolomeus powiedzial do Hieronimusa: -Z twojego zakonu, ty z nim rozmawiaj. Mnich wystapil przed karawane. Nie mial wyboru. -Witaj, Agelarre - powiedzial. Diabel uniosl glowe. Wygladal na zmeczonego i starego, jego waska twarz porosnieta byla szczecina, oczy patrzyly ponuro. I nie byly juz zolte, lecz bezbarwne. -Po prostu Dieter - poprawil Hieronimusa. -Jak chcesz. Plaszcz na ramionach diabla byl dziwnie znajomy. Za szeroki na Dietera - zwisal na nim jak na kiju; za krotki, zakrywal nogi tylko do polowy lydek. Plaszcz pokrywaly szare plamy plesni. Gdzieniegdzie przykleily sie i nie dopraly rybie osci, gluty zolci. Dostal sie diablu mnisi plaszcz Hieronimusa, a wraz z nim wszystkie wiedzmie leki, ktore w nim zyly, i stare plamy wymiocin. Dlatego wlasnie bylo strasznie. Inkwizytor stal naprzeciwko diabla. Byl nizszy, starszy, ramiona mial opuszczone. -Przestan w koncu petac mi sie pod nogami, Dieter - powiedzial. - Znudzilo mi sie juz to. Dieter rozciagnal usta w nieprzyjemnym usmiechu. -Nie ty mi bedziesz rozkazywal, Mroczny Biesie. -Zejdz z drogi - cicho powiedzial Hieronimus. Dieter mruknal. Kiwnal glowa w strone towarzyszy mnicha. -A ta banda to co? Z toba? -Kto? Hieronimus obejrzal sie. I zobaczyl twarze. Ze dwie dziesiatki zaniepokojonych twarzy. Wszystkie wpatrzone w niego. Mnich odwrocil sie do diabla plecami, popatrzyl na wedrowcow - zdziwiony, jakby ich pierwszy raz zobaczyl. -Ci? Nie, oni sa sami dla siebie - powiedzial do Dietera. -A dlaczego ida za toba? -Nie ida za mna. Po prostu ida. -A dokad? - chciwie zapytal Dieter. - Dokad idziecie, wy tam, sami dla siebie? Hieronimus widzial, ze diabel umyslnie wciaga go w dluga rozmowe, wiec powiedzial, zeby tamten sie odczepil: -Nudny jestes. -Tak? - Diabel chyba naprawde sie zdziwil. - No, tego tom sie nie spodziewal uslyszec. Ile razy rozmawialem z ludzmi, zawsze slyszalem: z toba, Dieter, nigdy czlowiek sie nie znudzi! Z toba, Dieter, mozna sie usmiac! Mnich ziewnal ukradkiem. Dieter zauwazyl to i obrazil sie. -Dokad idziesz, pytam?! - ryknal. -Do swojego Boga. Dokad jeszcze moze isc mnich? -Przeciez jestes chrzescijaninem, Speer - chytrze zagadnal Dieter. - Czego cie nauczyla ta twoja glupia religia? Chcesz miec - oddaj. Chcesz wiedziec - zapomnij. Chcesz zabic wroga - pokochaj go. -Nie mozna sie z toba sprzeczac, Dieter. -Jestem swietnym teologiem - pochwalil sie Dieter. - Diabel musi nim byc. Szukaj Boga, a znajdziesz mnie. -Znowu masz racje, Dieter. -No to czego sie spodziewales? -Niczego sie nie spodziewalem - odezwal sie Hieronimus. Odwrocil sie do Ardelio, machnal don reka, ze niby wszystko w porzadku, mozna jechac dalej. Ardelio cmoknal na konia, potrzasnal lejcami. Dieter odsunal sie, przepuszczajac obok siebie karawane. Turkotal woz, Ardelio z kamiennym obliczem przejechal obok. Przemaszerowal Remedios i obok niego Martin, obaj bladzi. Opusciwszy glowe, przetruchtal obok Walentyn. Pograzeni w niekonczacej sie rozmowie mineli mnicha i diabla Bartolomeus z Michaelem. Wojowniczo podreptali nawiedzeni bracia Werekundius i Witwemacher. Opierajac sie o reke Fichtele, przekustykal Schalk, ciagle jeszcze slaby po zranieniu. -Chcialem tylko pogadac - burknal Dieter. Naprawde sie obrazil. Hieronimus podszedl do niego i powiedzial: -Won. Migiem. Jak zbity pies ruszyl Dieter z gorki w dol. Nikt sie za nim nie ogladal. Wyszli na Zniszczone Gory. Stare gory, porosniete lasem. Jak sie patrzy od Ramensburga, od plaskiego brzegu Otterbachu - wydaja sie niezbyt wysokie. Ale do przeleczy idzie sie ciezko, szczegolnie w mokre dni. Co dzien bylo wyraznie zimniej. Zbyt szybko nadchodzila w tym roku zima. Pewnego razu Balatro obudzil Hieronimusa jeszcze przed switem. Mnich od razu usiadl. Komediant, ledwo widoczny w porannym mroku, przylozyl palec do ust, przywolal go do siebie. Odeszli od obozowiska. Szron chrzescil na opadlych lisciach pod stopami. Przez miesiac wedrowki Mroczny Bies wyraznie sie posunal. Balatro nie wiedzial, ile ma lat. Czterdziesci, piecdziesiat? Pytac nie chcial, a domyslic sie nie potrafil. Hieronimus wygladal na zmeczonego. 0 pol mili od obozu stal komediancki woz gotow do drogi. Kon zaprzezony, Ardelio trzymal w reku lejce. Nie patrzyl na mnicha, odwracal sie. -Odchodzimy - powiedzial Balatro. - Ardelio, Klotylda i ja. Hieronimus milczal. -Przeklenstwo, swietulku - powiedzial Balatro juz bez szacunku. - Zaciagnales nas w te przeklete gory. Tam, na dole, balismy sie ciebie. Tu - czego mamy sie bac? Wszystko juz za nami, przed nami tylko smierc. Nie dotrzemy do Strasburga, poki jestes z nami. Hieronimus zdziwil sie i nie kryl tego. -Dlaczego? Czyz nie ty wybierales droge? -Droge wybieralem ja - wolno powiedzial Balatro. - Ale, jak mi sie wydaje, nie skrecila ona tam, gdzie chcielismy. Jutro nam wszystkim poderzna gardla. Tobie to betka, ty i Bartolomeusowi zboje - wszyscy traficie do raju. A komedianci nie maja na co liczyc. Cale nasze zycie jest tu, na ziemi. Tak wiec odchodzimy. -Poderzna gardla? Kto? -Czy ty, ojcze swiety, naprawde jestes nawiedzony? - rozezlil sie Balatro. Obojetnosc Hieronimusa wyprowadzala go z rownowagi. - Tam, na gorze, jest zamek. 1 pokazal reka. Jeszcze wczoraj nikt z nich nie widzial tam nic, zadnego zamku. Ale teraz, zmruzywszy oczy, Hieronimus dojrzal na szczycie mury i wysokie wieze. Mnich pokiwal glowa. -Nie wiadomo, od kiedy mieszkam w tej okolicy, ale nigdy nie slyszalem o czyms takim. Balatro zmarszczyl brwi. -Ja tez. Och, jak mi sie to nie podoba. Dzis schodzimy z gor. Ardelio juz zauwazyl czujki. Nie wiem, kto zasiadl w tym kruczym gniezdzie, ale nie oczekuje od nich niczego dobrego. Koszmar jakis tu sie rozgrywa. A my - prosci aktorzy. Po co zyjemy? Czynimy niepotrzebne sprawy dla radosci innych. A tutejsze koszmary - nie dla nas. Hieronimus milczal jeszcze chwile. Potem cicho zapytal: -Po cos mnie zawolal? -Masz pieniadze - nie owijal w bawelne Balatro. -Tak - od razu odpowiedzial Hieronimus. -Duzo? -Siedemdziesiat guldenow czy cos kolo tego. -Oddaj. Inkwizytor odwiazal sakiewke od pasa, podal komediantowi. Balatro wzial do reki, rozwiazal, wsunal reke, poruszyl monetami. -Dobra - mruknal tylko. I zesztywnial, patrzac gdzies ponad ramieniem Hieronimusa. Mroczny Bies odwrocil sie. Cien duzego mezczyzny. Remedios z arkebuzem w reku. Balatro odepchnal mnicha, zrobil krok na spotkanie Remediosa. Klotylda, wyskoczywszy z cienia, rzucila sie do niego, objela obiema rekami, zawisla na szyi jak kamien mlynski. Straciwszy kontenans, Remedios patrzyl w jej szalone oczy. A kobieta szeptala mu do ucha: -"Milosc" mozna przebic tylko "Miloscia", Mnisiu. Balatro popatrzyl na Hieronimusa. -Pusc go z nami. -Ja nikogo nie trzymam - powiedzial inkwizytor. -Pusc go, twoja mac! - ryknal Balatro. Blada, ospowata twarz komedianta pokryly czerwone plamy. Wiec Hieronimus powiedzial: -Remediosie, idz z nimi. Balatro wlazl na woz, usiadl obok Ardelio. Klotylda zdjela rece z szyi Remediosa, ruszyla za swoimi towarzyszami. Szla dumnie, tanecznym krokiem, jakby zamierzala zaczac spiewac przed tlumem. Woz zaskrzypial, szarpnal sie, ruszyl z miejsca. Hieronimus skinal na Remediosa. -Idz, doganiaj ich. Teraz dotra do Strasburga. Remedios ciagle jeszcze sie wahal. -Isc za nimi? Hieronimus von Speer milczal. Slonce wstawalo nad gorami, zaczal topniec szron na opadlych lisciach. Remedios zbladl, rzucil spojrzenie w strone oddalajacego sie wozu. Jeszcze bylo go widac miedzy drzewami. A Hieronimus milczal. Remedios przestapil z nogi na noge. -No to co ja... za nimi? - zapytal znowu. -Czy isc gdzies to wedlug ciebie koniecznie za kims? - zapytal go mnich. Bardzo cicho zapytal. Placzac sie w odziezy, Remedios ruszyl w dol lesna droga. Kilka razy potknal sie, odwracal, ale Hieronimus juz na niego nie patrzyl. I tak zolnierz odszedl. Czujka dala o sobie znac okolo poludnia. Nieprzyjemne to bylo spotkanie. Zza drzew bezszelestnie wyszli zolnierze. Sztuka w sztuke chwaty, rosli, z ladnymi mrocznymi twarzami. Choc niby nie bylo ich duzo, a wydawalo sie, ze caly las jest nimi wypelniony. Zaden nie wypowiedzial ani slowa. Po prostu wyszli z lasu. Niemi, grozni. Ich ciemne oczy patrzyly na wedrowcow nieruchomym, nic niewyrazajacym wzrokiem. Bartolomeus pod tym spojrzeniem nagle zjezyl sie, skulil i rozwrzeszczal bez slow. Jego blade, delikatne oblicze zalal rumieniec. Michael Klosterle glosno szlochal - na caly glos, nie wstydzac sie. A Witwemacher zbladl i padl na kolana. Stojacy obok Walentyn powiedzial: -Mozna bylo przeliczyc wszystkie moje kosci, a oni stoja i robia sobie ze mnie widowisko... Przy tych slowach blogoslawiony Werekundius szarpnal na chudej piersi odzienie, wystawiwszy na pokaz gnaty. A wartownicy stali i patrzyli. Hieronimus podniosl oczy i spotkal sie wzrokiem z jednym z zolnierzy. I nagle zobaczyl, ze w tych bezgranicznych oczach nie kryje sie wcale obojetnosc, lecz ciekawosc. I smutek. -Niech bedzie wola Twoja - powiedzial Hieronimus. Ponaglajac jencow tepymi koncami wloczni, straznicy pedzili ich przez las. Zamek, wczoraj niewidoczny i ledwie rozroznialny, dzis o swicie nagle zblizyl sie, urosl w oczach. Byla to calkiem spora twierdza zbudowana na podstawie czworoboku, z szesciokatnymi wiezami na rogach. Jej mury byly wysokie, stare, wznoszone ze starych glazow. Wieze groznie zasepily sie nad przybyszami. -Dobra twierdza - mruknal ciagle beztroski Schalk i zmruzyl oczy, szacujac, ilu armat potrzebowalby, zeby dokonac wylomu w tych poteznych murach. Fichtele pokiwal glowa, zaczal roztrzasac problem ze starym przyjacielem. Ale mocne uderzenie miedzy lopatki spowodowalo, ze byly student rozkaszlal sie, zadlawil wlasnymi slowami. Zolnierz o okraglej twarzy, uzbrojony w arabski miecz, dal znak pozostalym. Zatrzymali sie, a on wyszedl na czolo, machnal reka do kogos niewidzialnego na murach. Dobiegly ich stamtad przeklenstwa - takie, ze byli landsknechci mimo sytuacji nie do pozazdroszczenia zaczeli sie usmiechac, wymieniajac spojrzenia. Potem brama otworzyla sie. Zaczeto przeganiac jencow przez brame, pojedynczo i w parach. Hieronimus zwlekal troche i od razu zostal skarcony - oberwal drzewcem w szyje. Nie bylo zlosci w tym uderzeniu, nie chcieli go okaleczyc. Tak pastuch pogania oddzielajaca sie od stada krowe. Mnich przygryzl warge, opuscil glowe. Jak bydlo stloczono jencow w waskim przejsciu miedzy dwoma zamkowymi murami, zewnetrznym i wewnetrznym. Obrzucali niespokojnym spojrzeniem otoczenie, przestepowali z nogi na noge. Straznicy patrzyli na nich obojetnie -pilnowali tylko, zeby nikt sie nie awanturowal, nic wiecej. Potem rozstapili sie, przepuszczajac kogos. Pojawil sie wysoki, gruby mezczyzna z prostacka czerwona twarza. Zarzadca albo seneszal. Obrzucil zlym spojrzeniem gosci, nie kryjac, ze uwaza ich za zlodziei, zabojcow i kanciarzy - to ostatnie w najlepszym wypadku. Wsrod jencow zaczelo sie poruszenie. Wykazujac sie wielka sprawnoscia, straznicy zaczeli dzielic towarzyszy Hieronimusa. Dzialali bez specjalnej zlosci czy okrucienstwa, jakby mieli do czynienia z bezrozumnymi zwierzetami. Jednych odprowadzano do kazamat pod zewnetrznym murem, innym kazano kleczec na srodku podworza pod dozorem trzech posepnych straznikow o kamiennych obliczach. -Saraceni czy co? - szeptem zapytal Werekundius Bartolomeusa w dogodnej chwili. -Niepodobni - tak samo szeptem odpowiedzial Bartolomeus. - Widywalem Saracenow. Handlowalem z nimi. Zarzadca wychwycil wzrokiem w tlumie jencow mnicha. Jego szerokie, kudlate brwi nachmurzyly sie, wskazal grubym palcem miejsce przed swoimi nogami. -Tu, do mnie. Hieronimus posluchal. Jeden z miejscowych zolnierzy natychmiast zblizyl sie czujnie wpatrzony w jenca -zeby ten nie wywinal jakiegos lajdactwa. -Jak cie zwa? Mroczny Bies podniosl wzrok. -Hieronimus von Speer. Zarzadca o zalanych tluszczem oczkach i nosie jak kartofel patrzyl na niego z wyrazna ironia. -A! - powiedzial, jakby imie bylo mu znane. - Von Speer... Zjawil sie. Gowno jak sie patrzy. I od wewnatrz, i z zewnatrz. Hieronimus milczal. A zarzadca az dygotal z radosci, ze moze dopiec mnichowi: -Swietym siebie widzial! Pycha to pewnie nawet srasz. Mnich zarumienil sie. Zaoponowal: -Ani jeden swiety swietym by nie zostal, gdyby najpierw tego nie zechcial. -Prawde gadaja: zaczniesz myslec - splodzisz herezje - mruknal grubas. -Nie mnie o tym sadzic - odparl Hieronimus. Zarzadca zawisl nad nim swoim pokaznym cielskiem. Zapytal wprost: -Czegos oczekiwal? Ze cie tu przyjma z otwartymi ramionami? Mnich pokrecil glowa. -Nigdy o tym nie myslalem. Zarzadca rozesmial sie. Zakolysal obszernym bandziochem, zaczerwienily mu sie tluste policzki. -Uwazasz siebie za bohatera. Hieronimus przemilczal to. -Dieter Pfeffernuss uciekl od niego jak od dzumy, tez mi wyczyn. Nieoczekiwanie zarzadca przestal sie smiac i stal sie grozny. Jego promienne oczka nagle sciemnialy, policzki stracily dobroduszna kraglosc. Rzucil okiem na straznika, skinal. Zolnierz polozyl ciezkie lapsko na ramie mnicha i poprowadzil go za brame wewnetrznych murow. Kiedy Hieronimus potknal sie, zolnierz uderzyl go w plecy i siarczyscie sklal. Wszyscy pozostali, i zolnierze, i jency, stali na dziedzincu, jedni wyprostowani, inni na kolanach, patrzac w slad za nim. Potem zarzadca przelotnym spojrzeniem obdarzyl reszte, szybko wymienil z zolnierzami kilka uwag i oddalil sie ciezkim krokiem. Jencow zaczeto dzielic na dwie grupy. Wieksza pozostawiono na dziedzincu, a dwoch czy trzech wyrzucono. Zrzucono z murow. Slychac bylo, jak na zewnatrz gruchnely o ziemie ich ciala. Michael Klosterle byl w liczbie tych, ktorych powleczono do muru. Z przerazenia zachrypial, szeroko otwarlszy zaslinione usta. Zolnierz wykrzywil pogardliwie waskie wargi. Smagle szczuple rece w rekawach z kolczugi mocno trzymaly jenca. Straznik podniosl Michaela jak kukle i bez trudu cisnal w dol. Odwrocil sie, ruszyl z powrotem do jencow. Szeroko otwartymi oczami wpatrywal sie wen Baltasar Fichtele. Wiedzial, ze zolnierz kieruje sie do niego. Wczepil sie w reke Schalka, zadygotal. Piekny i straszny byl mlody zolnierz. Ciemna cera, toczone rysy, czarne oczy w otoczce puszystych rzes, ksztaltne luki brwi - takich twarzy nie spotka sie nigdzie w Niemczech. Zolnierz zblizyl sie, chwycil Baltasara Fichtele, oderwal od Schalka. Byly student szamotal sie w rekach straznika. Schalk, kleczac, wrzeszczal i wyciagal rece do druha, ale nikt nie sluchal jego blagania. Dzgnieto go tylko raz ostrzem wloczni w piers, kiedy rzucil sie za Baltasarem. Tak wiec zostal artylerzysta na miejscu - zalany lzami, brudne bandaze na jego niezagojonych jeszcze ranach rozwinely sie, a na koszuli pojawila sie czerwona plama. Juz na murze Baltasar zwisl bezwladnie w zelaznym uscisku straznika - pogodzil sie z losem. Podniosl oczy, by ostatni raz popatrzec na swojego kata. I nagle zrozumial, ze przepelnia go nie przerazenie, a zachwyt tym czlowiekiem. I nie chcial Baltasar Fichtele rozstawac sie z nim, jakby lepszego przyjaciela niz ten nieustraszony smagly zolnierz nigdy nie mial i miec juz nie bedzie. Wiek moglby stac tak w oczekiwaniu smierci, byle czuc na ramionach te gorace, silne dlonie. Nagle krata w wewnetrznej bramie otworzyla sie ponownie. Na przepelniony ludzmi wewnetrzny dziedziniec szybkim krokiem weszla kobieta. Nie weszla - wpadla. Niska, grubiutka, starenka. Wlosy miala rozczochrane, jej wdowia peleryna skotlowala sie i przesunela na plecy. Szybko przejrzala jencow. Porozpychala ludzi, odepchnela surowych straznikow, rzucila sie w kierunku Baltasara Fichtele. Baltasar zobaczyl ja i zachwial sie jak uderzony. -Mama - powiedzial szeptem. Straznik puscil go. A Marta Fichtele, wspiawszy sie na czubki palcow, otoczyla rekami szyje swojego lekkomyslnego dziecka. -No to witaj w domu, synku - powiedziala. Wiera Kamszaurodzona we Lwowie, mieszka w Sankt Petersburgu. Ukonczyla Politechnike Lwowska, zdobyla dyplom z wyroznieniem, jednak nie pracuje w wyuczonym zawodzie inzyniera o specjalnosci wydobycia ropy naftowej. Od 1994 roku za namowa przyjaciol zajmuje sie zawodowo dziennikarstwem. Do pisania beletrystyki sklonil ja Nik Pierumow, z ktorym robila kiedys wywiad, a ich znajomosc zamienila sie w trwala przyjazn. Jednakze mimo licznych juz publikacji nie uwaza sie za pisarke. Jest autorka trylogii Chroniki Arcii oraz cyklu Otbleski Eterny (Odblaski Eterny) - jak na razie liczacego trzy powiesci i trzy nowele. Juz wkrotce pierwsza z nich zaprezentujemy polskim czytelnikom. Napisala rowniez kilka innych nowel i opowiadan. Koncentruje sie, jak widac, na formach dluzszych. W Polsce dotad nie byla znana. Wiera KamszaDzien strachu Przeklad Ewa Debska Dla J. Niersierowa Mlodziutki wrobelek niezbyt zrecznie wyladowal na pozielenialym ze starosci gargulcu i tym samym podpisal na siebie wyrok. Siedzaca na strasznym kamiennym pysku ptaszyna byla znakomitym celem, wiec Pista Sukan nie zmarnowal okazji do wykorzystania swojej nowej procy. Strzal byl celny - zalosna kupka pierza, slabo trzepocac skrzydlami, spadla w dol, ale strzelec nie zdolal nacieszyc sie powodzeniem. Balas Sukan, dozywotni kapitan zamku na Rissie (stanowisko to otrzymal od mlodziutkiego ksiecia Balinta po burasskiej bitwie, w ktorej stracil lewa reke), domyslil sie, gdzie moze paletac sie jego potomek i pracowicie wspial sie za nim na dach. Pochwycony za ucho Pista upuscil bron i ponuro maszerowal za rodzicem do piwnicy, gdzie zebrali sie juz niemal wszyscy mieszkancy zamku. Stojacy przy obitych zelazem drzwiach Balint Rissai posepnie popatrzyl na wchodzacych, ale nie odezwal sie. Pista nigdy wczesniej nie widzial swojego pana z tak bliska. Wuj mlodego Beli Trzeciego i regent, Balint - mlodszy brat krola Lukasa, zabitego w bitwie z zamanskimi hordami, rzadko bywal na swoich wlosciach, ale Dzien Strachu to Dzien Strachu. Wladca spedza go ze swoimi ludzmi. Pista siedzial na swoim ulubionym dachu, kiedy ksiaze i jego starszy syn zeskoczyli z koni przy bramie zamku, a zaraz potem na spiczastej dzwonnicy zabrzmial dzwon alarmowy, powiadamiajac o nadchodzacym nieszczesciu. W Dniu Strachu ludzie zaganiaja zwierzyne pod dach, nie zostawiajac pod golym niebem nawet kurczaka. Powiadaja, ze dziki zwierz chowa sie sam, wyczuwajac, ze przeleci nad nim On. Zycie zamiera - nie szczebioca ptaki, nie grzeja sie na sloneczku leniwe koty, nie brzecza pszczoly, tylko rosliny, ktorym sadzone jest umierac tam, gdzie sie urodzily, widza, jak wolno nad nimi przelatuje Pradawny, kontynuujac swoje trwajace wieki poszukiwania. Kazde stworzenie, na ktore padnie wzrok Pradawnego, stanie sie jego wlasnoscia. Tak mowia legendy, a czy tak jest naprawde, nikt nie sprawdzal. Pista i wierzyl, i nie wierzyl w Pradawnego. Jesli obudziwszy sie w nocy, przypominal sobie opowiesci o jego bezwzglednym spojrzeniu, nakrywal sie z glowa, wyobrazajac sobie, ze Pradawny jest tuz obok i tylko czeka, zeby on, Pista Sukan, wylonil sie spod zbawczej koldry. W ciagu dnia te strachy wygladaly glupio. No bo na co by Mu sie zdaly muchy czy zaby? Dlaczego On pojawia sie tylko w srodku lata, dlaczego nie szkodzi drzewom i kto moze o Nim cos wiedziec, skoro nikt Go nie widzial? Ostatni Dzien Strachu odbyl sie niemal trzy wieki temu, o ile w ogole mial miejsce, bo moze wszystko to czcze gadanie? Prawde mowiac, Pista polazl rano na dach nie po to, by polowac na wroble. Chcial utrzec nosa wszystkim zamkowym chlopakom, a jednoczesnie popatrzec na Pradawnego, jesli ten naprawde przeleci nad Rissa. Sukan mlodszy byl przekonany, ze Pradawny go nie zauwazy. Tak najpewniej by i bylo, ale nie udalo mu sie ukryc przed ojcem, wiec teraz bedzie musial siedziec w dusznej piwnicy i sluchac, jak modli sie mnich Janos. Dobrze przynajmniej, ze mozna dokladnie przyjrzec sie ksieciu. Gdyby sie nie spoznili, musieliby sterczec w najglebszej piwnicy; moze to i wygodniejsze, ale nad wyraz nudne. Mlody Sukan zaczal nieznacznie przygladac sie Balintowi, o ktorego odwadze i brawurze juz za jego zycia ukladano piesni. Wojownik poczul na sobie jego spojrzenie i przywolal Piste do siebie. -Twoj syn, Sukanie? -Tak, panie. -Ile ma lat? -Dziesiec. Lobuz, jakich malo, dlatego tak dlugo to trwalo. -Wlazl na dach? - zapytal ze wspolczuciem Balint. Pista oblal sie rumiencem i skinal glowa. -Slusznie - nieoczekiwanie zaaprobowal jego czyn ksiaze. - Gdybym ja w Dniu Strachu mial dziesiec lat, tez bym polazl popatrzec na Pradawnego. Imre - Rissai zwrocil sie do wchodzacego wlasnie do piwnicy ciemnowlosego mlodzienca, mniej wiecej pietnastoletniego - co tam? -Objechalem dokola zamek i sprawdzilem dziedzince. Wszystko w porzadku, ale On sie zbliza. To pewne. -Ach tak? - Mocna dlon zacisnela sie na ramieniu Pisty. - No, wojowniku, chodzmy, popatrzymy razem. -Ojcze, ide z toba - poderwal sie Imre. -Oczywiscie. - Ksiaze odwrocil sie do Sukana. - Zaraz wrocimy. Nikogo nie wypuszczaj. Slyszysz? Czasu powinno nam wystarczyc, ale nigdy nie wiadomo... Kapitan zamku dal znak pieciu halabardzistom i sam stanal przy wyjsciu, chociaz nikt z obecnych w piwnicach nie wykazywal najmniejszej checi do wychodzenia na zewnatrz. Kiedy Pista uslyszal, jak syn ksiecia powiedzial "On sie zbliza", tez nabral ochoty, by ukryc sie gdzies w kaciku, ale Rissai trzymal go mocno. We trzech pokonali krete, strome schody i znalezli sie na zalanym sloncem dziedzincu. Czegos takiego Pista Sukan jeszcze nie widzial i nie chcial widziec. Co innego sluchac o tym, jak w Dniu Strachu wszystko, co zyje i moze sie poruszac, kryje sie i rozbiega, a co innego znalezc sie na wymarlym dziedzincu. Bylo tu bardzo cicho, bardzo duszno i bardzo strasznie. Potezne kasztany, od wiekow strzegace zamku, beznamietnie kierowaly ku niebu zielone korony, ale Pista gotow byl przysiac, ze boja sie tak samo jak dmuchawce i barszcz - te pierwsze zwiniete jak przed deszczem, drugie najezone, choc zazwyczaj bezczelnie rozposcieraly swoje miesiste liscie. Niebo trwalo martwe - nie bylo na nim ani obloku, ani ptaka, ani chocby motylka czy muchy. Pista popatrzyl pod nogi - tu w poblizu przebiegala mrowcza sciezka, ale owady zniknely. Bajka okazala sie prawda - wszystko, co moglo sie ukryc, ukrylo sie. -Nie myslalem, ze to prawda - odezwal sie ksiaze, jakby podsluchal jego mysli - nawet gdy zaczeli przybywac goncy, a alijska kula zaczela sie jarzyc... O kuli alijskiej Pista slyszal od ojca. Byla to dziwna rzecz, przyslana przez zamanskiego sultana jednemu ze starozytnych monarchow w zamian za prawo pogrzebania brata zabitego w bitwie. Zazwyczaj byla mlecznobiala i zimna, jednak w miare zblizania sie Dnia Strachu wypelniala sie niespokojnym purpurowym swiatlem, stawala sie najpierw ciepla, potem nawet goraca. Kto i kiedy stworzyl ten przedmiot, nie wiedzial nikt... -Stoj tu. - Balint puscil ramie Pisty, a chlopiec drgnal, jakby budzac sie ze snu. - Gdyby co, pedz na dol i kaz ojcu zamknac drzwi. Na nas sie nie ogladaj. Syn kapitana, ktoremu serce lomotalo jak szalone, patrzyl, jak wielki Rissai wyszedl zamaszystym krokiem na srodek dziedzinca i stanal twarza na wschod, skad, jak glosily opowiesci, przybywal Pradawny. Pista na cale zycie zapamietal straszliwa, przygniatajaca cisze, nieruchome korony kasztanow i wysokiego, ciemnowlosego mezczyzne zalanego bezlitosnym slonecznym swiatlem. Balint stal i wpatrywal sie w lsniaca dal, polozywszy dlon na rekojesci swojego slynnego miecza. Serce chlopca oblalo sie zarem i zlamawszy polecenie, rzucil sie do ksiecia, stajac obok, tylko o mgnienie oka pozniej niz Imre. Tak dla Istvana Sukana zaczela sie sluzba trwajaca cale zycie. Niebo na wschodzie spurpurowialo, jakby tam zamierzalo wzejsc jeszcze jedno slonce, w twarze uderzyl zapach zaru. Cala trojka na dziedzincu stala i czekala, sama nie wiedzac na co. Goracy wicher nasilal sie, rozbudzone drzewa zakolysaly sie i zaszumialy glucho i groznie, powietrze wypelnilo sie drobnym, skrzypiacym miedzy zebami pylem. -Teraz juz czas - gwaltownie powiedzial ksiaze. - Wracamy. -Ojcze - podniosl glowe pobladly nagle Imre - ja sie nie boje... -Ale ja sie boje - ucial wojownik slynacy ze swej odwagi na cala Egerie. - Na dol. I to migiem! Pista nie pamietal, jak i kiedy zbiegli po schodach na dol ani jak znalazl sie w najodleglejszym kacie piwnicy obok matki i siostr. * * * Wiecznoscia tez mozna sie zmeczyc i tak wlasnie sie czul - zmeczony. Ci Co Byli Wczesniej widzieli narodziny i rozkwit tego swiata, a jemu przypadl wieczor, chlodny, niekonczacy sie wieczor. Pragnal tylko jednego - spokoju, ale na spokoj trzeba sobie zasluzyc. Trzeba znalezc zywa istote, ktora zdolna jest wchlonac Moc i Wiedze, odslonic przed nim cene Krwi, Wladzy i Zlota, a dopiero potem mozna znalezc spokoj. Jakze jest zmeczony, raz po raz przelatujac pradawnym szlakiem i nie znajdujac nikogo. Ich rod jest przeklety, sa skazani na niesienie swojej potegi w samotnosci, nie majac prawa nawet do smierci. Ich czas, czas zlota i ognia, minal, na ziemi rozpanoszyly sie zalosne istoty - moglby zabijac je calymi tysiacami, ale po co mu to? Chce jednego - wolnosci i spokoju.Jego poprzednicy rozstali sie z zyciem na stertach zlota w ildarianskich pieczarach, a on ciagle jeszcze zyje. Nikczemni mieszkancy niegdys groznego swiata nie chca zamienic swojego zalosnego istnienia na wielkosc, uciekaja przed nim, a on nie moze zejsc na ziemie, nie moze zadnego schwytac i zmusic do przyjecia przekletej potegi. Wolno mu tylko latac raz i na zawsze wyznaczonym szlakiem, patrzac w dol w szalonej nadziei na odszukanie strzepka zycia gotowego do przyjecia jego ciezaru. Za kazdym razem, wzbijajac sie w powietrze nad Czarnymi Gorami, mial nadzieje, ze znajdzie, ale smiertelne stwory w panice uciekaly, a on pedzil, poki na dole nie pojawialy sie fale Wscieklego Morza. Dalej droga byla zakazana, wracal wiec do pieczar, by ogladac sny o na wieki straconym, a w Dniu Goryczy obudzic sie i wzleciec nad skalami, oczekujac zbawienia. I nie bylo nikogo, kto by mogl mu pomoc, ale co to...? Co?! Na jego wezwanie przyszla odpowiedz. Czyzby poszukiwania zakonczyly sie? Jaka smieszna istota. Malutka, nikczemna. Przepelniona duma i zloscia. Ilez w niej zacieklosci! Czy to rozumne, oddac jej Moc? Ale odrzuciwszy te istote, skaze siebie ponownie na zycie, a on juz dluzej nie moze! Jest tak zmeczony, a ten swiat dawno juz przezyl swoj rozkwit, co moze wiec byc gorsze od dozywania? Po co ta krzatanina pod stygnacym sloncem? Komu potrzebne sa te zalosne twory, ktore zajely miejsce gigantow? Jesli jego wybor spowoduje wyginiecie tego, co teraz widzi, czy bedzie to zlem?! Nie, to bedzie uwolnieniem! Pradawny przerwal lot, skierowal sie w strone wykrytej przez siebie istoty. -Jestes moj. Uwolnisz mnie, a ja wzniose ciebie! Jestes moj i niczyj wiecej... Jestes zywa istota nieprzykuta do ziemi i bedziesz mna, gdy odejde. * * * Trzydziesci lat minelo, a wszystko jest tak wyrazne, jakby wydarzylo sie wczoraj. Tutaj on, dziesieciolatek, stal obok Balinta Rissai, a Imre - wtedy jeszcze zywy, mlody, odwazny - namawial ojca, by spojrzec w oczy Pradawnemu. W koncu dokonal tego i zginal.Kapitan Istvan Sukan dotknal siwiejacych wasow, westchnal, zbierajac sily, zeby udac sie do krolowej. Juz lepiej, by ten przeklety smok spalil go wraz z Imre, ale ten, jakby przeczuwajac swoj los, odeslal zone i dzieci do rodowego zamku, zmusiwszy Sukana, aby przysiagl na klinge, ze upilnuje siedmioletniego Dyerdy ego, ktory jeszcze nie wie, ze jest krolem. Margit tez nie wie. W duchu Sukan nazywal krolowa wlasnie tak. Margit byla mlodsza od niego, a on i Imre, mimo ze ten byl krolem, a Istvan Sukan tylko jednym z jego kapitanow, byli niemal bracmi, gdyz zlaczyl ich Dzien Strachu. Sukan odruchowo usmiechnal sie, wspominajac, jak ustrzelil siedzacego na gargulcu wrobla, a ojciec sciagnal go z dachu. Wczoraj Dyerdy namowil Sukana, by mu zrobil proce, chociaz Margit to sie nie spodobalo. Margit w ogole jest bardzo wrazliwa kobieta. Kiedy Imre cisnal do stop narzeczonej upolowana sarne, biedaczka przeplakala caly wieczor, co spowodowalo, ze krol na zawsze zrezygnowal z polowania, chociaz swoim zuchom nie przeszkadza ganiac do woli za dzikami i jeleniami w krolewskich lasach. Nie przeszkadza? Nie przeszkadzal... Teraz wszyscy beda musieli zyc bez Imrego, choc wydaje sie to niemozliwe. Coz, ludzie przyzwyczajaja sie do wszystkiego. Istvan nie sadzil, ze bedzie mogl zyc bez ojca, bez ksiecia Balinta, Wicuszki, ale zyje - je, pije, spi, macha szabla... Ale co moze szabla przeciwko skrzydlatemu, ziejacemu plomieniem potworowi? Goniec, ktory dostarczyl wiadomosc o smierci krola, opowiadal, ze skrzydla potwora przeslonily slonce. Z dwunastotysiecznej armii zostala moze jedna trzecia, a Pradawny nawet nie zostal zraniony. Czy nie ma na niego sposobu? Czym on w ogole jest? Dni Strachu byly zawsze, ale ani Zamanczycy, ani Mgrowie, ani slynacy ze swej uczonosci Ursyjczycy i Charynczycy nie pamietali, by Pradawny palil wioski i miasta. Jego pojawienie sie dzikie zwierzeta wyczuwaly z wyprzedzeniem, potem magowie wykonali kule powiadamiajace o przebudzeniu strachu. W okreslonym czasie Pradawny wznosil sie nad Ildarianskimi Gorami i lecial w strone Wscieklego Morza, gdzie znikal na setki lat. Tak bylo wczesniej, dlaczego wiec tym razem zaczal zabijac? * * * Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak miarowo machal poteznymiskrzydlami, rozkoszujac sie poczuciem wlasnej mocy. Daleko w dole przeplywaly pod nim lasy, pola, blekitne wstegi rzek i zlote tasmy drog, na ktore los nanizal objete panika miasteczka i wsie. Ich mieszkancy w przerazeniu rozbiegali sie, padali na kolana, wpelzali w niepewne drewniane skrzynie, ktore tak ladnie plona, ale Cziczirr byl syty. Wielkiego poganial nie glod, a zemsta i pamiec. Chcial wrocic tam, skad zaczela sie jego droga i zemscic sie. Jakze dawno nie byl w rodzinnych stronach, jakze dlugo tlil sie w jego duszy plomyk zemsty i oto w koncu plomien wyrwal sie na zewnatrz! Zniszczy nawet wspomnienie o schronieniu tych, ktorzy ongis podniesli nan reke. Nie ujdzie z zyciem nikt. Glupcy, usilowali go powstrzymac! Bardzo, bardzo wielu dwunogich i czteronogich... Kiedys naprawde mogliby go skrzywdzic. Kiedys, gdy ratowaly go tylko ostroznosc i skrzydla, ale czasy te dawno minely. Zmienil sie, a jego wrogowie sadzili, ze jest taki, jakim byl dawniej. Jakze oni uciekali, kiedy walil ich na ziemie wicher wzbudzany skrzydlami wielkiego Cziczirra, jak palil ich wydychany przez niego plomien! Tam, na polu miedzy dwiema spalonymi wsiami zostalo wiele miesa i mnostwo popiolu. Wielki zaspokoil glod, ale nie na tyle, by wracac do Ildaranu i zasnac. Najpierw pomsta, potem powrot i dlugi sen pomiedzy Tymi Ktorzy Byli Wczesniej i zebranymi przez nich skarbami. Przyjdzie czas, kiedy CziczirrwenCzirrak przyniesie do pieczar Ildaranu rowniez swoja zdobycz, ale pierwszy lot - to lot krwi, a nie zlota. Dwa cienie Cziczirra towarzyszyly swojemu wladcy, dwa cienie i stada wroncow, niemajacych odwagi zblizyc sie do Wielkiego, ale podazajacych za nim od zgliszcza do zgliszcza. Ohydne, halasliwe i okrutne stworzenia, zawsze ich nienawidzil... Kiedy byl slaby, byly jego wrogami, potem palil je calymi setkami, ale za duzo bylo z tym roboty, poza tym nie zblizaly sie zbytnio. Dzis wronce beda mialy duzo pozywienia, ale potem On wroci i spali je rowniez. Nie pozostawi niczego! To, co nie splonie, rozpadnie sie pod uderzeniami lap i skrzydel. Zostawi za soba tylko sterte dymiacych ruin i uwolni sie od przeszlosci. Wroci do Ildaranu, zasnie i bedzie spal, poki nie nadejdzie jego dzien. Wtedy Wielki rozprostuje skrzydla i poleci na zachod, a poprzedzac go bedzie pradawny strach. Tak bedzie, poki zmeczony wiecznoscia nie przestanie przelewac krwi i gromadzic zlota, dopoki nie zacznie szukac nastepcy, by przekazac mu Strach i Moc, a potem odejsc w Uspokojenie, zostawszy Tym Ktory Byl Wczesniej. Uspokojenie... Teraz Wielki Cziczirr nie chce jeszcze Uspokojenia. To jest jego pierwszy lot, pierwsze zwyciestwo, pierwsza piesn! Ogniste slepia giganta przeczesywaly okolice, rozpoznajac znajome miejsca. Oto jest kasztanowy gaj, w ktorym sie niegdys ukrywal. Cziczirr nie podpalil wiekowych drzew, kiedys byly mu zyczliwe - nie tak jak mieszkancy zamku, ktorego wieze juz widnialy na horyzoncie. Dziwne, kiedys byly znacznie wyzsze... Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak zatoczyl kolo nad zakolem Rissy i zaczal obnizac lot. Wybraniec Pradawnego przeszedl juz probe plomienia i krwi, wiedzial, czym jest zloto i wladza, zostala mu tylko proba pamieci, a wtedy Wybrany stanie sie Jedynym. * * * Siedmioletni Dyerdy Rissai, nachmurzywszy sie, patrzyl na wschod. Tak samo kiedys wital Pradawnego jego wielki dziadek - o tym mlodemu ksieciu opowiadal Istvan Sukan. Mial wtedy ledwie trzy lata wiecej niz Dyerdy, ale juz stal obok jego dziadka i ojca, czekajac na palacy wiatr. -Dyerdy! Dyerdy, gdzie jestes? Wujek Sukan! Szuka go. Chlopiec blyskawicznie zniknal za pokiereszowanym gargulcem. Jak cicho... Ksiaze ostroznie wysunal glowe zza kamiennego potwora. Dziedziniec byl pusty, co go nie dziwilo - juz rano wydano rozkaz, by wszyscy zeszli do piwnic; on z mama tez zeszli do podziemnej sypialni, gdzie Dyerdy udal spiacego, a potem uciekl. Musi zobaczyc Pradawnego, o ile ten przyleci, ma sie rozumiec, ale to bylo raczej watpliwe. Ojciec i jego wojownicy straca potwora strzalami z lukow, a potem porabia mieczami. Gdy alijska kula stala sie zgestkiem plomieni, do ktorego nie mozna bylo podejsc blizej niz o krok, ojciec wyslal ich z mama, siostrami i malutkim Balintem do zamku Rissa, a sam zaczal gromadzic armie. Dyerdy emu nikt niczego nie wyjasnial, ale on dawno juz opanowal sztuke udawania spiacego w oczekiwaniu, az opiekunowie odejda i zostawia go samego. Co moze potem byc prostszego niz zwiniecie pod koldra ubrania i wyjscie przez okno czy kucniecie pod drzwiami i sluchanie tego, o czym bajdurza nianka i straznicy? Syn i nastepca krola Imre wiedzial wszystko. I to, ze zamanski sultan nie dal rady powstrzymac ziejacego ogniem potwora, ktory zmienil ujscie Wahaydy w wypalona pustynie; i to, ze Pradawny przecial granice Egerii, a ojciec wystapil mu na spotkanie. Dyerdy pamietal, jak maszerowali woje. Nie bylo to pierwsze pozegnanie w jego zyciu, ale tym razem bohaterowie nie smiali sie, nie spiewali i zegnalo ich wielu mnichow. Ojciec po raz pierwszy nie wzial ze soba kapitana Sukana, lecz kazal mu troszczyc sie o nich z mama. Ten przysiagl na klinge, a mama sie rozplakala... Teraz tez placze, caly czas, a to jest bardzo, ale to bardzo niedobre. -Dyerdy! Chyba go szuka caly garnizon. Nie, nie pokaze sie. Ojej, co to? Zorza?! Nie, Pradawny! Trzydziesci lat temu wszystko bylo dokladnie takie samo - plonacy niebosklon, goracy wicher, kleby pylu. Nic wiecej Pista Sukan nie widzial, dziadek i ojciec zabrali go, czyli on, Dyerdy Rissai bedzie pierwszym, ktory zobaczy potwora. Przylgnawszy do zimnego gargulca, syn krola Imre z zamierajacym sercem patrzyl, jak rozpala sie niebosklon. Oto w rozzarzonym palenisku mignelo cos czarnego i dusza chlopca zostala pochwycona w bezlitosne zelazne palce. Czarny punkt rosl, powoli stajac sie skrzydlatym stworzeniem. Pradawny najbardziej przypominal ptaka - ogromnego ptaka z plomiennymi skrzydlami i czarna piersia. Pradawny zblizal sie. Zaprawde, byl przerazajacy, tak przerazajacy, ze Dyerdy zapragnal byc daleko od risskiego zamku, ale byl tez synem swojego ojca i wnukiem swojego dziadka. A poza tym - nie bylo juz dokad uciekac - potwor zawisl nad zamkiem, jego bure skrzydla przeslanialy slonce, plonace purpura slepia wpily sie spojrzeniem w dach, w tego wlasnie gargulca, za ktorym ukrywal sie Dyerdy! Oto spojrzenie, przed ktorym nic sie nie ukryje! Dlaczego nie posluchal mamy i Sukana...? Nie bardzo rozumiejac, co czyni, Dyerdy Rissai wylonil sie zza gargulca, wyprostowal i chwycil za jedyna posiadana bron - wykonana przez Istvana Sukana proce. * * * Pozostala tylko proba pamieci i Wybrany stanie sie Jedynym. Pamiec... Pierwsza rzecz, jaka pamieta: glod, glod i glod! Jedzenie w dziobie, dobre jedzenie, ale bracia... Pieciu braci, oni dostaja wiecej. Oni zabieraja to, co przeznaczone jest dla niego, CziCzirra!Dlaczego inni dostaja wszystko, a on - nic...? Nawet nie nic, a razy i poszturchiwania... On tak nie chce! Bzdura, ze wyklul sie z nieprawidlowego jaja! Bylo prawidlowe! Dropiaste, a nie blekitne. I on sam byl tez prawidlowy, nie gorszy od innych. Moze ma na piersi plame mniejsza niz CzirCzirr, ale ksztalt - lepszy. I wcale nie jest tchorzem, po prostu nie lubi byc bity! A co mogl uczynic, kiedy mame schwytal kot? Nic! CzurCzirrik usilowal dzialac, omal sam nie zginal, a mama i tak zostala zjedzona. On nie chce, zeby go ktos zjadl. Nie chce, zeby go bolalo! Dlaczego na jego biedna glowe spadaja wszystkie te nieszczescia? Ryzy kot... Straszny kot! Zolte slepia, cztery lapy ze straszliwymi szponami, wyszczerzony pysk! Ledwie sie wyrwal, straciwszy polowe ogona... Piora nie odrastaly, CziwaCzirra szydzila z niego! Wszyscy sie z niego naigrawali. CzirCzirra i CziwRika nikt nie rusza, nawet koty i chlopaki... Oni to maja dobrze, a CzurCzirrik odebral mu kawalek chleba i jeszcze o malo oka mu nie wydziobal... Dobry byl ten kawalek, duzy... Rzucili go golebiom, ale to on go pochwycil. Jego zdobycz, nie CzurCzirrika! To niesprawiedliwe! Wstretne! Podle! Chlopiec na dachu, czy CziCzirr mu cos zrobil?! Tylko przycupnal, zeby odpoczac, i nagle... Uderzenie cisnelo nim na kamienie dziedzinca. Straszliwe uderzenie w piers. Te proce, jeszcze gorsze niz koty! Umieral... Trzeba by bylo poleciec, ratowac sie przed Straszliwym. Zamierzaly sie na niego wszystkie koty, wszystkie wronce, wszyscy chlopcy tego swiata, a on nie mogl sie podniesc... CzurCzirrik wrzeszczal, zeby lecial. Duren! Przeciez wszystko mial potluczone! Polamane... A Straszliwy zbliza sie. To spojrzenie... Niemal umarl, ale Ten Ktory Byl Wczesniej docenil go. -Jestes wielki, Cziczirr - powiedzial On. - Bedziesz silny, niezwyciezony, wieczny! Wszyscy beda drzeli na twoj widok! Wybrano wlasnie jego. Jego, CziCzirra. Nie Cziw-Rika, nie CzirCzirra, ani CzurCzirrika. Pradawny zrozumial, kogo ma przed soba! Zrozumial! Zrozumial! Zrozumial!!! Niby wszystko bylo zle, a nagle zrobilo sie dobrze i prawidlowo. To bylo piekne - ten smak krwi, narodziny ognia, posmakowanie zlota... Nazywa sie teraz Cziczirr, Potezny Cziczirr, Niezwyciezony Cziczirr, Niepokonany Cziczirr. Nie, to za krotko. Inaczej - wielki CziczirrwenCzirrakwenCziwwarrak. Dziwny posmak w gardle, wyrywajace sie z gardzieli jezyki ognia... Najpierw bolalo, ale jak wspaniale jest palic! Jego pierwsza zdobycza byl wrobel przypominajacy CzurCzirrika. Jakze trzepotal skrzydlami, gdy zaplonal mu ogon! Zalosny, mizerny, smieszny! Jak smial sie wielki Cziczirr, gdy bezczelna ptaszyna usilowala wzleciec! Chciala oszukac los? Nie zgadzala sie z Wielkim? Przed Cziczirrem nikt sie nie ukryje! Nikt! Ani wronce, ani koty, ani chlopcy! Smak kociej krwi... Jeszcze go przesladuje. Nie ma nic piekniejszego niz rozrywanie na strzepy tego paskudztwa. Rozrywac i palic! Palic i rozrywac! Ale trudno je znalezc, kiedy sie szybuje po niebie. Ludzi latwiej. Ludzie tez sa winni. Wszyscy sa mu cos winni! Wszyscy! Wszyscy! A najbardziej ci, ktorzy zamieszkuja zamek. Jak pieknie pachna plonace domy! Jak milo jest, kiedy wszyscy drza. W koncu pojeli, ze jest Wielki. Szkoda, ze koty nie lataja, latwiej byloby je palic. Ale lataja wronce! Stadami. To dobrze, mozna za jednym zamachem spalic duzo. Spali wszystkie. A moze i nie? Jesli wszystkie spali, to kto sie bedzie go bal? Trzeba zostawic na potem. Nie odda nikomu swojej Mocy, nie bedzie jednym z Tych Ktorzy Byli Wczesniej. Bedzie Tym Ktory Jest Zawsze. On - Wielki CziczirrwenCzirrakwenCziwwarrak, ostatni i jedyny! Nastepca Tych Ktorzy Byli Wczesniej... Ich zloto nalezy do niego. Ich moc nalezy do niego. Ich kosci tez naleza do niego. Ten swiat nalezy do niego! Ale... Chlopiec na dachu, jest silniejszy... Wrocil i znowu go zabije... Bol, strach... Dlaczego tak mu sie nie wiedzie?! Przeszlosc wrocila jednym skokiem. Wrocila, choc obiecywano mu, ze tak nie bedzie! Oto jest - ostry szpic dzwonnicy, postacie szarych potworow na dachach i zabojca! Zabojca ze swoja przekleta bronia wycelowana prosto w jego serce! Nie, wtedy zostal zaskoczony, ale dzis uniknie ciosu. Uniknie! Wielki Cziczirr skrecil, byle dalej od przekletego dachu. Przezyty w dziecinstwie koszmar powrocil, przyjal postac chlopaka z proca. Wielki zapomnial o swojej wielkosci, o zemscie - olbrzymie cielsko rzucilo sie w bok i w dol. Byle zdazyc, odsunac sie, ukryc przed nadlatujaca smiercia! Kiedys CziCzirr szukal ratunku na karniszu zamkowej dzwonnicy, a teraz ta stala sie jego zguba. Ona i pamiec, ktora zmienila Poteznego i Niepokonanego w smiertelnie przestraszonego wrobla, jakim kiedys byl. Straciwszy w panice glowe, Wielki Cziczirr... nie, zalosny, malutki CziCzirr rzucil sie ku zbawczemu karniszowi i... Chlopiec z proca i trzy dziesiatki szukajacych go zbrojnych w przerazeniu i zdumieniu patrzylo, jak czarny, ziejacy ogniem potwor, spazmatycznie machajac skrzydlami, niezrecznie rzucil sie w kierunku dzwonnicy i sam nadzial sie na ostry, okuty miedzia szpic. Najezony klami gigantyczny dziob otworzyl sie, wyrwala sie z niego struga plomienia, ale szczesliwie uderzyla w slepy mur. Niczym pochodnia zaplonela wiekowa topola, w ktorej dziupli od lat gniezdzily sie wroble. Pradawny szamotal sie niczym nasadzony na szpilke zuk, opadajac pod wlasnym ciezarem coraz nizej i nizej - tam gdzie miedz szpica przechodzila w szary kamien. Teraz strumienie ognia wyrywaly sie juz nie z paszczy, a z potwornych ran na brzuchu i grzbiecie smoka. Ogien msciwie lizal olbrzymie cielsko, radujac sie ze wzbitego skrzydlami goracego wiatru. Nad zamkiem unosil sie duszacy smrod palonego pierza, szpony potwora rozrywaly stare mury. Plomien pochlanial rozpaczliwie wrzeszczacego Pradawnego, ku niebu plynal czarny dym, belki dzwonnicy trzeszczaly, z poteznych murow wypadaly i lecialy w dol kamienie. Budowla, choc sprawiala wrazenie niezniszczalnej, drzala i kruszyla sie, rozhustane dzwony samoczynnie wywodzily jakas chaotyczna piesn, a na ozdobionym szarymi gargulcami dachu siwiejacy wojownik przyciskal do siebie zachlystujacego sie placzem ciemnowlosego chlopca, ciagle jeszcze trzymajacego w reku proce. Pozniej swiadkowie smierci Pradawnego nieraz budzili sie zlani zimnym potem, przypominajac sobie urywane koszmarne ryki, strumienie purpurowego plomienia, nadpalone mury, spazmatyczne bicie skrzydel i ogniste slepia potwora, mieszczace, jak sie zdawalo, cala zlosc tego swiata. * * * Minelo osiemset dwadziescia lat, ale stary zamek nad wartka Rissa stoi do dzis. Turysci uwielbiaja fotografowac sie na tle poteznych wiez i podniesionego mostu. Ale starego kasztanowego zagajnika juz nie ma, na jego miejscu zbudowano kilka calkiem niezlych hoteli. Co zrobic, czasy sie zmieniaja i wszystko sie zmienia wraz z nimi. Stare ustepuje miejsca nowemu - ludzie lubia spac w cieple, jezdzic dobrymi drogami, w ciagu kilku godzin dostac sie z Kariany do Bornu, jesc w zimie poziomki, a latem pic zimne piwo. Zamek nad Rissa ocalal tylko dzieki temu, ze wlasnie pod jego murami zostal zabity ostatni garyjski smok. Co prawda sa tacy madrale, ktorzy wymachujac jakims dziwnym gnatem, twierdza, ze nie byl to smok, a olbrzymi ptak kopalny. Inni przeciwnie, sa przekonani, ze pod zamkiem rozbil sie Niezidentyfikowany Obiekt Latajacy, ale turysci wola smoka.W okolicy znajdzie sie niewiele takich miejsc, gdzie nie sa sprzedawane wizerunki samego smoka, jego zwyciezcy i wielkiej bitwy. Z torebek, koszulek, plakatow, kalendarzy, spodkow, dywanikow zieje ogniem ogromny czarny potwor, skrzydlaty i pokryty luska, ktoremu dzielnie w pysk wsadza kopie piekny rycerz na bialym koniu -ksiaze Dyerdy Smokobojca. Istnieja tez powtarzajace ten motyw rzezby, a najbardziej znana stoi na dziedzincu zamku. Bardzo lubia siedziec na niej wroble. Jewgienij Lukinurodzony w 1950 roku. Mieszka w Wolgogradzie. Autor wielu ksiazek fantastycznych, niektore pisane we wspolpracy z zona Lubow Lukina, w tym: Kagda otstupajut angiely, Sokruszytiel, Pietlistyje wriemiena, Nie buditie gienieticzeskuju pamiat', Tam, za Achieronom, Razbonicz'ja zlaja luna, Szcziolk!, Truzenniki zazerkalja, Cziusz sobacz'ja, Partriet kudesnika w molodosti (Portret wiedzmaga w mlodosci) i innych. Autor kilku zbiorow poetyckich, tlumacz z jezyka angielskiego. Za szczegolnie wazne uwaza przeklady takich autorow jak Barbara Hambly, Pierce Antony i Ann Parry. Jego utwory tlumaczone byly na kilka jezykow, miedzy innymi na hiszpanski i bulgarski. Znajduja sie w stutomowym wydaniu "Biblioteka rodzimej klasycznej literatury beletrystycznej", przeznaczonym dla szkol Federacji Rosyjskiej. Jest czlonkiem Zwiazku Pisarzy Rosji (od 1992 r.). Laureat nagrod literackich: "ABS - Priemija", nagrody im. I. Jefremowa, nagrody panstwowej PMR, nagrody imienia Teodora Hercla; otrzymal tez wiele nagrod branzowych, na przyklad "Wielikoje Koko", "Bronzowaja Ulitka", "Interpresskon", "Strannik", "Sigma-F", "Zwiozdnyj Most", "Sieriebrianyj Roskon", "Aelita" i inne. Prezentowane tu trzy opowiastki to zaledwie jedna dziesiata opowiesci z miasteczka Bakluzyno. Jewgienij LukinPortret wiedzmaga w mlodosci Opowiesci z Bakluzyna Przeklad Eugeniusz Debski A wy na tej ziemi zyjecie, Jak czerwie w sprochnialym pniu drzewa: Ani rymu nikt o was nie ulozy, Ani piosenki o was nie zaspiewa! Maksym Gorki I nagle wlaczylem swoje urzadzenie! A ci sie przestraszyli, przerazili wrecz, jak zwyczajne owce! Ray Bradbury Wygluszacz A to takie z ciebie scierwo... - marudnym tonem uczynil zarzut klientowi stary czarodziej Jefrem Niechoroszew, wysluchawszy do konca jego opowiesci. - Nie lubisz, rozumiem, jak narod odpoczywa duchowo?Po trzydniowce zawsze byl dosc obcesowy w stosunkach z ludzmi, ale nawet jesli byl co nieco chamowaty, to w sposob specyficznie dobroduszny i prawie nikt sie na niego z tego powodu nie gniewal. A tu trafil sie klient eksplozywny co sie zowie. Podrygiwal, rece fruwaly mu z miejsca na miejsce, ostra grdyka wysunela sie do przodu ofiarnie i wyzywajaco zarazem, jak u hugenota w wigilie Nocy Swietego Bartlomieja: macie, rznijcie! -Ja tez jestem narod! - klient od razu wskoczyl na wysokie obroty. - I wcale nie wiadomo, jakich ludzi jest wiecej: takich jak ja, czy... Czarodziej zarechotal. -Wiecej, mniej... - wycedzil leniwie. - Kto jest glosniejszy, ten jest narod, rozumiesz? Gosc zacisnal zeby. Jego zapadniete blade policzki pokryly sie plamami. Przez chwile wydawalo sie nawet, ze wstanie i trzasnie drzwiami. Nie wstal. Wytrzymal. -Dobra! - rzucil. - Twoje na wierzchu. Scierwo ze mnie... Ale teoretycznie, mozna ich wyciszyc? -Alez mozna... - posepnie odparl wieszcz, czujac, ze klient sie nie odczepi. Oj, nie. Ale tez Niechoroszew nie lubil wdawac sie w zaklinanie na kacu, bardzo nie lubil. - Wszystko mozna... Dlaczego nie? Rzuce na ciebie zaklecie... -Na mnie?! -Przeciez nie na siebie, nie? Trzaskprask i po krzyku. Nie bedziesz ich wiecej slyszal. Przez kilka sekund klient trwal w oslupieniu. -No, to sa jaja - powiedzial w koncu. - To po licho ja sobie dacze kupowalem? Zeby siedziec w martwej ciszy...? A szpaki? A zaby...? Przeciez musze sie przywitac, jak sasiad sie odezwie... -Nie oglusze cie calkowicie... - Czarodziej skrzywil sie. - Zaby bedziesz slyszal, szpaki... sasiadow tez, jesli sie do ciebie odezwa... Klient rzucil szybkie, pelne niedowierzania spojrzenie na czarodzieja i pograzyl sie w niespokojnym namysle. -Hm... Myslalem, ze wy na innych rzucicie zaklecie... - mruknal niepewnie. - Albo na caly teren... -Na caly teren bedzie troszki drogo - zauwazyl stary cudodziej. Milczeli chwile pograzeni w rozmyslaniach. Na obudowie monitora, zwieszajac senny pysk na zakurzony, slepy (az chcialoby sie rzec: zasnuty pajeczyna) ekran, rozwalil sie kudlaty kocur, ale nie czarny, jak nalezaloby sie spodziewac, tylko bialy z szarymi plamami. Zwierz, co bylo widoczne, tracil siersc, poniewaz dywan w zachlamionym pokoju czarodzieja wygladal jak zle uprzatniete pole bawelniane. -Nie rozumiem tylko, po co oni ze soba glosniki ciagna na lono natury? - poskarzyl sie klient. - Nie moga w miescie sie nasluchac? Mam pecha do sasiadow... Z prawej Dmitro Karabastrow, z lewej Walerka Prokopiew, a dzialki waskie jak wstazki makaronu, zeby kazdy mial dostep do jeziora... Gospodarz udawal, ze slucha, nawet czasem kiwal glowa ze wspolczuciem, sam natomiast kombinowal, jak by tu sie wycwanic i uzyc jakiegos tanszego zaklecia, i moze prostszego, zeby za bardzo mozgu nie fatygowac. Mdlilo Jefrema, kiwalo. Ale wyrzucic klienta za prog to zly omen. -No i jak hukna z obu stron... - marudzil klient. Kot na monitorze ziewnal z nudow, prezentujac rozowy pysk. Przeciagnal sie i zwinal w precel, laczac pysk z ogonem. Kot widywal tu klientow naprawde roznistych. -Dobra, nie mozesz, facet, bez ryku w uszach - namietnie perorowal gosc - kup sobie debilnik ze sluchawkami! Dlaczego, pytam, caly powiat zagluszasz swoja muzyka? Przy slowie "zagluszasz" stary wiedzmag poderwal sie, jego metne oczka zaplonely. Olsnilo go raptem. -Mam! - zawolal. - Dokladnie to! Idz kup sobie debilnik na cedeki... taki prosty... bez bajerow... -Czy wy sobie kpicie?! - Klient w koncu nie wytrzymal i zerwal sie na rowne nogi. -Nie rzucaj sie, tylko sluchaj! Ksiezyc jest w pierwszej cwiartce, tak? Wyjdziesz z domu dokladnie o polnocy, debilnik trzymaj za pazucha. I pilnuj, zeby ksiezyc byl caly czas za twoim lewym ramieniem. Potem splun na wszystkie strony swiata i druciki od sluchaweczek - sluchasz mnie? - oderwij... U nasady, bez oszczedzania. Tylko uwazaj, nie wyrzuc - a ja potem na debilniku z nich zrobie nawezy, rozumiesz? -Co zrobicie? -Nawezy. Wezly z zarnowa... Co sprawi, ze debilnik bedzie dzialal jako wygluszacz. Tanie i silne, nie? Hektar pokryje lekko, z nawiazka nawet, a ty przeciez wiecej nie chcesz, tak? Jaka masz dzialke? Szesc arow...? * * * Wysiadlszy z brzeczacego i zgrzytajacego calym soba mikrobusu na petli "Chuliwy Chutora", Jegor Nadtoczij ominal osade i ruszyl dabrowa w kierunku osiedla podmiejskich dacz. Konczyl sie kwiecien. Z galezi zwisaly w wielkiej ilosci jasnozielone robaczki na polyskujacych, cienkich, jedwabistych niteczkach; Jegor co i rusz musial miedzy nimi lawirowac.Szedl, nie kryjac zjadliwego usmieszku, i od czasu do czasu glaskal gleboka kieszen szortow, w ktorej lezal zaczarowany debilnik z nawezami z drucikow. Czyli wygluszacz. Emiter zaklocen. Jak na razie nie musial go uzywac: ani radia nie bylo w najblizszej okolicy, ani telewizora. Tylko niewidoczny zly dzieciol odkuwal suche galazki - widac nie trafil mu sie jeszcze smaczny larwi kasek. Z prawej strony w lukach miedzy pniami machal szarym listowiem osikowy zagajnik, z lewej widnialo niebo i wypinala sie w kierunku ziemi zwarta bialocielna chmura. "Och, doczekacie wy sie, panowie..." - smakowal triumf Jegor, przemykajac pod kolejnym jasnozielonym robaczkiem. "Och, doczekacie sie..." Na wprost na kursie pojawily sie zalewowe legi i od razu, odbijajac sie od tafli wody, jasny kobiecy glos z odleglego glosnika oznajmil z radoscia: "A teraz w wykonaniu choru kozackiego wysluchacie piesni z tekstem Guillaume'a Apollinaire'a "Pod mostem Mirabeau cicho plynie Sekwana..." Kilka sekund pozniej chor dal do wiwatu - z pohukiwaniem, modulacja i swistem. Jegorem wstrzasnal dreszcz. Wkrotce pojawily sie pierwsze dacze. Audiopojedynek Karabastrowa i Prokopiewa slychac bylo z daleka. Eksplozja ciezkiego rocka rozbila w puch srebrnoglosy chor chlopiecy zlozony z dzieci z rodzin patologicznych, a na przeciwnym koncu osiedla ktos ogluszajaco spiewal "Oczi czornyje", przy tym kantowal i falszowal tak, jak nie kantuje nawet Cygan na konskim targu. Chyba juz czas... Jegor wyjal debilnik i rozwinal go z papieru, na ktorym natchnionymi fantazyjnie literami stary czarodziej Jefrem Niechoroszew wypisal byl tekst startowej zarnowy. Starannie przeczytawszy wszystko, co do sloweczka - z wyrazem maksymalnej zlosliwosci na ostrej jak szydlo twarzyczce - Jegor wdusil oznaczony magicznym krzyzykiem przycisk. Nie zawiedz mnie, magu, prosze... I nie zawiodl. Juz w nastepnej sekundzie wszystkie glosniki w okolicy rozdarly sie magicznie wywolanym obrzydliwym falujacym wyciem. Gdyby Jegor Nadtoczij byl starszy o jakies tam piecdziesiat lat, to by rozpoznal ow bezlitosny tepy ryk, przez ktory - ze zmiennym powodzeniem - usilowal kiedys przedrzec sie "Glos Ameryki", "Swoboda" i inne wraze radiostacje, ktorych misja bylo wywolywanie watpliwosci w uczciwych i prostych sercach obywateli radzieckich. -No i teraz zobaczymy, jak dlugo wytrzymacie... - szyderczo rzucil w przestrzen Jegor, pakujac wygluszacz do kieszeni szortow. Smiertelnie przerazony koszmarnym rykiem, od ktorego, jak sie wydawalo, wibrowalo juz cale osiedle, przerazliwie kraczac i machajac skrzydlami, rzucil sie do ucieczki rozczochrany gawron. Ale wlasciciele dacz - ludzie uparci - ciagle nie mogli uwierzyc, ze to, co slysza, to na serio. I na dlugo. To nic. Jeszcze piec, gora dziesiec minut - i rzuca sie, kochaneczki, do miasta - do serwisu aparatury. A w miescie uslysza, ze nie ma problema! Wszystko jest okejowo, wszystko dziala... Za plotem ze sztachet, opierajac sie spracowanymi rekami o stylisko szpadla, sterczal Dmitro Karabastrow i z ciezkim niedowierzaniem na twarzy wsluchiwal sie w wycie plynace z wnetrza radioodbiornika stojacego przed nim na taborecie. -Czolem, sasiedzie! - ostroznie odezwal sie Jegor. Dmitro zerknal na niego zezem spod zasepionych brwi. -Czolem, czolem... - odpowiedzial ponuro, po czym zatroskany znowu wgapil sie w szalejacy odbiornik. - No i popatrz: co chca, to z nami robia! Slyszales kiedy cos takiego? Myslac tylko o tym, zeby sie jakos niechcacy nie zdradzic, Jegor Nadtoczij uniosl ramiona i udajac przerazenie, potrzasnal glowa. -Nie, no za cholere nie rozumiem wspolczesnej muzyki - przyznal zalamany Dmitro. - Bo co to jest?! No co? A jakie kiedys puszczali melodie, jakie piosenki! Radosne i wzruszajace... A to co jest? Ani slow, ani melodii - ryk i tyle... Powzdychal, powzdychal... i machnawszy z rezygnacja reka, podkrecil potencjometr na maksa. Mental, sastral i... zapomnialem.Boris Zawgorodnij Astralna historia Poranki w kazda ostatnia sobote miesiaca stary czarodziej JefremNiechoroszew wital niezmiennie kiepskim humorem, a po obiedzie niezmiennie dawal sobie w gaz. Wytlumaczenie bylo proste: magowie nie znosza pracy za "dziekuje", choc wcale nie dlatego, ze sa tacy pazerni. Po prostu zaklecia za darmo nie dzialaja, musi byc zaplacony chocby grosik. Jednakze z wladza sie nie da dyskutowac: zgodnie z ustawa o dzialaniach charytatywnych, kazdy musi cztery godziny w miesiacu odpalic ku pozytkowi nieposiadajacych. Za friko. -Wielu ich tam? - nieprzychylnie zapytal Jefrem, siadajac na wyturlany na srodek pokoju omszaly pien katowski. Wystarczylby zwyczajny taboret, ale pien wywieral na petentach silne wrazenie. Wedle legendy pocwiartowano na nim kiedys znanego bakluzynskiego gwiazdopisa i plotkotwora Rafia, strzelajacego z piszczeli do cudotworczego obrazu. - Idz no, zerknij... Ten, do kogo zwrocil sie czarownik, byl roslym, barczystym mlodzianem z twarza promieniujaca surowa kryminalna uroda. Mlodzian uchylil drzwi i zajrzal do poczekalni. -Jak zwykle - oswiadczyl oschle. - Nabite. Mlodzian zwal sie Gleb Portniagin. Miesiac temu stary mag przyuwazyl go na prospekcie, gdzie sprzedawal astralne miecze, a dokladniej mowiac - rekojesci do nich, poniewaz samej klingi za wala nie zobaczysz i za wala nie wymacasz. Zamiast certyfikatu mlody kiwmajster bezczelnie okazal zaswiadczenie o przedterminowym zwolnieniu z zakladu karnego, ale dowiedziawszy sie, ze ma przed soba samego Jefrema Niechoroszewa, zmieszal sie, wypelnil szacunkiem, a po kilku dniach przyszedl i poprosil, by wziac go do terminu. -Nabite, to niedobrze... - westchnal czarodziej. - Dobra, wpuszczaj pojedynczo. Pierwszy petent wcale nie wygladal na takiego, co nic nie ma. -Mnie chcieli wcisnac cos na ksztalt akcji - zaczal. -Umiesz czytac? - lodowatym tonem przerwal Jefrem. -Nie rozu-um... -No to wyjdz i popatrz, co jest na drzwiach napisane... Petent zamrugal oczami, ale posluchal. -"Zadawanie pytan dotyczacych interesow, polityki i drobnych zyciowych spraw wzbronione..." - zameldowal po chwili, lekko sie zacinajac. - No to jakie mozna zadawac? -Dotyczace tematow wysokich... Wiecznosc i takie tam... Mysl o wiecznosci wywolala taki stupor w petencie, ze waly nadbrwiowe zjechaly mu na oczy, a dolna warga zwisla w sposob zgola kretynski. Moglo sie wydawac, ze jego oblicze runelo w glab wiekow: neandertalczyk - pitekantrop - australopitek... Nadludzkim wysilkiem zmusil sie do otrzasniecia, odzyskujac ponownie mniej lub wiecej wspolczesne rysy. -A tego... zastanowic sie mozna? -Troche. Ale za drzwiami. Nastepny! Nastepny byl chyba naprawde nieposiadajacy: dziko rosnaca broda, sandaly na brudnych bosych stopach, zmietolone porcieta, niewyprasowana koszula wyrzucona na wierzch spodni. Zona odeszla, z pracy pogonili, poborow nie moze sie doprosic... Zestaw "Maly Gentleman". -Czy bedzie rozwiazana tajemnica pisma Etruskow? - zapytal drzacym glosem. -Nie. Przybity kategoryczna odpowiedzia petent zadarl rozczochrana brode i zadziwiony wgapil sie w maga. -Oni nie mieli pisma - mag zmuszony byl rozwinac odpowiedz. - Ale wstydzili sie tego, mieli kompleksy... Dokola ludy kulturalne, pismienne! No to zaczeli smarowac ci twoi Etruskowie rozne duperele greckimi literami, ze niby sroce spod ogona nie wypadli... Masz jeszcze jakies pytania? No to dawaj nastepnego, Glebie... Gdy rosly terminator czarodzieja wyprowadzal oszolomionego milosnika kryptografii, popychajac go za ramiona, mag tesknie zerknal w rog, gdzie pod wiazkami suszacych sie odurzajacych ziol stala napoczeta skrzynka wodki. -Ja w sprawie tunguskiego meteorytu... - drzacym ze strachu glosem zameldowal rumiany, lysiejacy blondyn. -Rozumiem - skinal glowa Jefrem. - To jest tak... Na poludniowoamerykanskiej pustyni Nasca znajduja sie wyryte w skale rysunki... Tak wielkie, ze nalezy na nie patrzec z samolotu... lub, powiedzmy, z orbity... -Przepraszam, a co tu ma... -Nie przerywaj, a sluchaj... Te rysunki to sa w rzeczywistosci tarcze. Cele, kapujesz? Strzelnica. A meteoryt tunguski to bylo pudlo. Ale juz odbywa sie ladowanie nastepnego strzalu... Dalej, kto tam? Tym razem w poczekalni powstalo jakies zamieszanie, przepychanka, scisk - i drzwi otworzyly sie, ukazujac w progu tego wlasnie petenta, ktoremu ktos chcial wcisnac cos na ksztalt akcji. Czyli wymyslil... -Na czym polega sens zycia? - wypalil od progu. -Czyjego? -Mojego. -Brak takowego. Nastepny... * * * Nie udalo sie, oczywiscie, zalatwic wszystkich w okreslonych prawnie czterech godzinach. U ubogiej ludnosci przez miesiac nazbieralo sie az nadto madrych pytan.-Koniec czy jak? - zapytal wreszcie wyzuty z sil Jefrem. - Luknij, jest tam jeszcze ktos? W otwarty na cala szerokosc lufcik walil goracym powietrzem upalny bakluzynski lipiec. Lopatki stojacego wentylatora mielily powietrze, wydajac odglos przypominajacy swist szabli. Silnik wentylatora spalil sie dwa lata temu, przewod zostal urwany przy obudowie, tak wiec teraz urzadzenie dzialalo napedzane przez zapetlonego barabaszke - albo, jak sie czasem przyjelo to nazywac, "wiecznym silnikiem pierwszego rodzaju". Slyszac, ze petenci sie skonczyli, stary wiedzmag ze steknieciem podniosl sie z pniaka i przesiadl na stojacy przy stole taboret. -Daj se siana! - rzucil do Gleba, ktory od razu zaczal turlac historyczny pniak na miejsce. - Lepiej nalej wodki... Udajac, ze nie uslyszal, mlodzian dostarczyl pniak do najdalszego kata, gdzie zaczal ustawiac go ponownie w pionie. -Gluchy? - mag podniosl glos. -Moze nie trzeba, co, Jefrem? - odwazyl sie terminator. Stary czarodziej Jefrem Niechoroszew nastroszyl sie, zasepil, zasapal. -"Nie trzeba..." - powtorzyl z kpina. - A jak mam zyc inaczej? Myslisz, ze latwo jest wszystko wiedziec? Poczekaj, dowiesz sie tego, co ja wiem, to tez zaczniesz chlac... Mamroczac cos cicho, zdenerwowany mlodzieniec stracil peczki ziol na podloge i przestawil napoczeta skrzynke pod nogi nauczyciela. Czarodziej wyjal butelke, podrzucil na dloni, dzwiecznie ja, kochaneczke, ucalowal i stuknawszy, postawil przed soba na stole. -Ktos mi dzisiaj obiecywal, ze zabierze do astralu... - cichutko przypomnial Gleb. -Tak cie to interesuje? - znudzonym glosem zapytal czarodziej. -Wiadomo! -Zawsze tak jest z neofitami - pocieszyl go mag, siegajac do butelki. - Jeszcze ci sie znudzi... Cos trzeba bylo przedsiewziac. Jesli skreci pierwsza zakretke - nie da sie zatrzymac. -Jefrem - powiedzial z wahaniem Gleb. - Obiecales, a przeciez nikt ci nie kazal... Gotowa do zacisniecia sie na zakretce dlon zamarla i wolno opadla na stol. Zaskoczony wiedzmag odwrocil sie do swojego "przedterminowo zwolnionego" czeladnika, ale napotkawszy zdecydowane, przepelnione wiara w slusznosc swoich racji spojrzenie, zmieszal sie i wymiekl. -Ale niezle z ciebie scierwo, co? - zapytal placzliwie. -Nie - twardo rzucil Gleb Portniagin. - Nie scierwo. Podjales sie ksztalcenia, to ksztalc. * * * Porzucenie materialnej powloki dla starego czarodzieja Jefrema Niechoroszewa bylo pestka. Dawala o sobie znac wieloletnia praktyka - cialo astralne wyskakiwalo z fizycznego jak nasmarowane oliwka. Zawisnawszy nad stolem, z wielka tesknica rzucilo kose spojrzenie na zamknieta butelke wodki i z niecierpliwa mina zaczelo czekac na Gleba, ktory nie majac praktyki, meczyl sie troche. Przeszkadzal mu strach, pojawily sie efekty zapadania i skrecania, a takze zwyczajny w takich przypadkach silny tremor.W koncu znudzilo to czarodzieja i po prostu wyjal terminatora z ciala, pociagnawszy go za reke. Astralny pierwiastek, rzecz jasna, pociagnal za soba mentalny i energetyczny, trzeba wiec bylo je odczepiac i wypychac z powrotem. Gdyby Jefrem Niechoroszew byl instruktorem plywania, to po prostu spychalby dzieciarnie z brzegu do basenu. Oszolomiony gwaltownym przejsciem do innej realnosci, Gleb rozplynal sie jako srebrzysty obloczek, ale udalo mu sie sila woli skomasowac siebie w jedna calosc, po czym wytrzeszczyl astralne galy na wlasne cialo lezace pod nim na chodniczku. Zachlamiona izdebka czarownika zmienila sie nie do poznania: porozrzucane jak popadlo przedmioty zajely przeznaczone im miejsce, niektore zniknely calkowicie, a na skrzydlach wentylatora stal sie widoczny az migocacy z zapalu barabaszka, namietnie usilujacy zlapac sie za piete. Nad historycznym pniakiem, pochlaniajac kolejna porcje energii, slicznie wyroily sie uglanczyki. Spod pryczy posepnie wyzierala tresowana chyka, majaca duze doswiadczenie w postepowaniu z nieproszonymi goscmi. Uwage Gleba przyciagnal przyczajony przy mysiej norce kudlaty i na poly przezroczysty kocur. Zdziwiony czeladnik odwrocil sie i zobaczyl, ze sam kot (imieniem Cagliostro) spokojnie kima na zakurzonym monitorze. Czyli polowal tylko jego astralny pierwiastek, majac widocznie nadzieje, ze dusza jakiejs kimajacej myszki tez zaryzykuje i wyjdzie na spacer. -No i jak ci sie podoba? - rozlegl sie w swiadomosci Gleba dzwieczny, z lekka jakby znajomy glos. Dopiero teraz wpadl na pomysl, zeby popatrzec na mentora, a wtedy zobaczyl, ze za reke trzyma go zgola nie starzec, a niemal rowiesnik - mlodzieniec mniej wiecej dwudziestopiecioletni, o ironicznym, calkiem przyjemnym obliczu. Oczywiscie Gleb wiedzial, ze silne dusze nie starzeja sie, ale wiedziec to jedno, a przekonac sie naocznie - co innego. Dalej sprawy potoczyly sie dziwnie, i to bardzo. Dwie przerazajacych rozmiarow ameby (a moze meduzy) pojawily sie za plecami odmlodzonego Jefrema, blyskawicznie przyjely ludzkie postacie i tez chwycily sie za rece. Czarodziej obejrzal sie. -Won! - rzucil i widma zniknely. - Widzisz je? Astralopiteki... -Kto... kto? -Straszki - niedbale wyjasnil nauczyciel. - Szwendaja sie tu, pajacuja... No to jak? Idziemy na spacer? Trzymajac sie za rece, wyplyneli na ulice, wprost przez sciane. Gleb poczul zawroty glowy. Wszystko sie rozdwajalo: ludzie, budynki. Przyjrzawszy sie, zrozumial, o co chodzi: materialny swiat nie byl zsynchronizowany z duchowym. Na zarysy potwornego pudla kina nakladaly sie wyrafinowane zarysy pierwotnego architektonicznego projektu, wypaczonego potem przez budowniczych. Astralne ciala przechodniow nie pasowaly do fizycznych, a te do mentalnych. Dokola niektorych osobnikow cos sie klebilo, ale nie uglanczyki - cos mniejszego, zwinnego. -Wirusy - wyjasnil Jefrem. - W astralu tez jest ich pelno. Lepiej sie do nich nie zblizaj. Mozesz podlapac jakies swinstwo... -Jakie znowu swinstwo? - zaniepokoil sie Gleb. -Jakie, jakie! Duchowe! Depresje, schizofrenie... W kosmos cie nie ciagnie? -A mozna? Zamiast odpowiedzi Jefrem usmiechnal sie i smignal w gore, ciagnac za soba oslupialego ucznia. Na przekor krazacej o nim opinii, kosmos byl raczej teczowy niz czarny. Wirtualne czasteczki, ktorych - jak wiadomo - w wakuum jest od cholery i ciutciut, jednoczesnie wyskoczyly z niebytu. Wszechswiat jarzyl sie i mienil. Poza tym wydawal dzwieki -potezne, organowe - wypelniajace mloda dusze Gleba Portniagina przerazeniem i zachwytem. Niepokoj poczul tylko raz, kiedy smignal obok nich najezony rakietowymi i laserowymi urzadzeniami szary fotonowy krazownik. "Bij Ziemian - ratuj Galaktyke!" - widnial na jego boku napis wykonany ogromnymi koslawymi literami. -A to skad? -Z przyszlosci, jak mniemam - uchylil sie od odpowiedzi wprost nauczyciel i dodal, jakby przepraszajac: - Nie takie rzeczy tu mozna zobaczyc... Ciagle trzymajac sie za rece, wolno plyneli niezwyklym tunelem, a przed nimi niczym polarna zorza kolysala sie Membrana oddzielajaca astral od Krolestwa Bozego. -A tu dawno juz nie bylem... - powiedzial w zamysleniu Jefrem. - Nawet mi sie odechcialo dac sobie w gaz... Chytrus z ciebie, Gleb! Oj, chytrus... Wiedziales, czym mnie skusic! Bardzo pochlebny wyrzut nie wywarl na Glebie wrazenia - byl zbyt szczesliwy, zeby w pelni ogarnac te slowa. Ale wszystko, co dobre, wczesniej czy pozniej musi sie skonczyc. -Sadze, ze na pierwszy raz juz dosc - orzekl wiedzmag. Chrzaknal, unikajac spojrzenia Gleba. - Sluchaj... - powiedzial, wyraznie czujac sie skrepowany. - Jak wrocimy, to wez te skrzynke gdzies ukryj... Zeby nie wodzila na pokuszenie... Powrotna droga zajela mgnienie oka. Przenikneli znowu przez sciane do znajomego pokoiku, gdzie zawisli nieruchomo pod sufitem oszolomieni niespodzianym widokiem. Cielesna powloka Gleba wciaz spokojnie lezala na chodniku. Co zas sie tyczy fizycznego ciala starego czarodzieja, to beztrosko pozostawione bez nadzoru siedzialo przy stole na taborecie - i tepo dopijalo wodke. Lubudubu! Nie stoj z glupia mina,Nie bedziesz wiecej chodzil z cudza dziewczyna! Aleksander Blok Pierwsze odstreczenie Gleb Portniagin byl od dziecka anielsko niezlosliwy. Jednakze znamionujace upor luki brwiowe i gleboko wciete siodelko nosa w polaczeniu z architektonicznym zawijasem podbrodka nadawaly mu wyzywajacy wyglad. Nie mial wyboru i musial wyrosnac na milosnika bojek.Nic wiec dziwnego, ze gdy stary mag Jefrem Niechoroszew po raz pierwszy zobaczyl mlodego obiboka, handlujacego prymitywnie ciosanymi rekojesciami astralnych mieczy, od razu pomyslal, ze dobrze by bylo miec takiego na podoredziu. Nawet gdyby okazal sie slaby w magii - to slabej plci podobaja sie takie harde barczyste zadziory. A kobieca klientela, trzeba przyznac, przez cale zycie byla bolesna zadra starego znachora. Gleb Portniagin stal sie czeladnikiem czarodzieja i w stu procentach spelnil pokladane w nim nadzieje. Damy w jego obecnosci milkly i cokolwiek glupiego by powiedzial, wysluchiwaly jego gadania z drzeniem serca. Mlodosc maga nie tylko nie wywolywala w nich watpliwosci - przeciwnie, mamil je nia, czemu mocno sprzyjalo ubostwo mimiki Gleba, jakie sobie przyswoil juz w areszcie. -Przemalowac aure? - pytal na przyklad z lekkim zmieszaniem. - Po co? -Zeby pasowala do koloru oczu - paplala klientka. -Przeciez i tak pasuje do koloru oczu... Z kata dochodzilo aprobujace pochrzakiwanie starego wiedzmaga. Sam Jefrem w zyciu by nie wpadl na taka odpowiedz. W najlepszym razie zalecilby kontaktowe soczewki koloru aury. Dama otwierala szeroko oczka: -Tak? A mnie mowiono... -Kto? - ciagle bez emocji pytal Gleb. -No... - Damulka kokieteryjnie wzruszala jednym ramionkiem. - Jeden taki znajomy... -Mag? -Niezupelnie... Ludowy medyk. Wschodnia stomatologia. -Flamenko moze? Ten, co "z czolka" usuwa zeby? -N-no tak... -Ba, my tez to potrafimy... - rzucal Gleb ze znudzona mina. - Krotko mowiac, glupoty gada ten pani znajomy. Aura jest pierwsza klasa! "Marengo". Najnowszy pisk mody. Co mu sie w niej nie podoba? Klientka robila barania mine i zapomniawszy o pierwotnym celu wizyty, zaczynala gadac o milosnych ziolach. Jesli jednak sytuacja wymagala interwencji specjalisty, Jefrem Niechoroszew wylazil ze swojego kata i zaczynal dzialac sam, a uczen wycofywal sie za plecy mistrza, gdzie potrafil stac godzinami, konsumujac podstawy rzemiosla. -Ciezko mi na duszy - lzawo skarzyla sie na przyklad czterdziestoletnia matrona. -A kiedy sie pani, matenko, ostatni raz wazyla? - z wlasciwa sobie dosc brutalna bezposrednioscia pytal Jefrem. -Co rano staje na wadze... Na pomarszczonym obliczu znachora odmalowalo sie lekkie zniecierpliwienie. -Przeciez nie rozmawiamy o ciele... - odzywal sie i nie obracajac sie, dawal znak uczniowi. Razem sadzali wygodnie klientke, pograzali w hipnotycznym snie, wyjmowali z niej dosc wstydliwie chichocaca dusze, po czym kladli na szali wagi wykonanej z astralnego pierwiastka cerkiewnych naczyn i ukosnej poprzeczki prawoslawnego cmentarnego krzyza. -Cos nie tak? - z niepokojem pytala matrona, budzac sie z hipnozy. -Jest pewna nadwaga, matenko... - informowal ja stary mag. - Ale moglas sie tego spodziewac! Dusza powinna byc cienka, dzwieczna, przezroczysta. Plaski brzuch i takie tam inne... Powinnas stosowac diete... - I widzac przerazenie na pucolowatym obliczu, ostrzegawczo unosil pomarszczona dlon. - Wiem, to trudne! Ale nie ma wyboru! Oddaj kolezance dlug, rozpuste zmniejsz do polowy, falszywych swiadectw zaniechaj... Tak to ma byc! -A poza dieta? - jeczala nieszczesna. -No, mozesz jeszcze rano poprobowac duchowej gimnastyki. Powiedzmy, wrogowi swojemu odpuszczac... Najpierw moze z siedem razy, nie wiecej, bo wiesz, z braku nawyku mozesz dusze przeciazyc... Ja ci wszystkie cwiczenia na kartce zapisze... Tekst, oczywiscie, mozna by wydrukowac na drukarce, ale wiedzmagiczny image wymagal pisania odrecznego. Przebalaganiwszy z klientka jeszcze z dziesiec minut, Jefrem wreczal jej cos przypominajacego strzepek brudnopisu Puszkina, po czym przekazywal ster swemu pupilowi i oddalal sie na prostokatny balkonik, nieco wiekszy od skrzynki na listy. W rogu zelaznej poreczy ustawiony byl zegar sloneczny -starozytne ustrojstwo, wykonane przez bezimiennego kaplana krotko przed Chrztem Rusi. Klamal zegar bezczelnie. Niezadowolony mag prychal, paznokciem przesuwal cien o pol podzialki i wracal do pokoju, gdzie czekal go nieuchronny spor z Portniaginem. -Czego zatem mnie uczysz? - podniecal sie Gleb, ktory pozbyl sie tymczasem klientki. - Czarowac czy kitowac panieny? Bo to ja bez ciebie umiem! Czy ja cale zycie mam w asekuracji siedziec? "Uparty, skubany..." - dziwil sie w duchu Jefrem. "Jeszcze troche i w ucho mnie wyrznie! Moze naprawde cos z niego bedzie..." Niemniej jednak odwazyl sie powierzyc wychowankowi pierwszy kobiecy los dopiero na poczatku sierpnia. * * * Weszla bez pukania i tak gwaltownie, ze Gleb ledwo zdazyl zlapac za skore tresowana chyke podazajaca juz agresywnie z podlozkowych otchlani w strone nieproszonego goscia.-Jefrem Niechoroszew... - rzucila zdyszana kobieta -... tu mieszka? Ze stolu z pewnym opoznieniem spadl widelec. -Czyli tak... - z podlym usmieszkiem na ustach rzekl stary mag, przenoszac szczere kuloodporne oczeta z klientki na ucznia i z powrotem. - Niechoroszew to ja, tyle ze kobiety, matenko, to nie... tego... moja domena. Oto specjalista, prosze miec przyjemnosc... Gleb poczul lod w zoladku, rozluznil piesc - i chyka, warczac z uraza, zwiala pod lozko. Pochylil sie, podniosl widelec, odlozyl na stol. Wlasnie na ten dzien czekal od dwoch miesiecy. -O nie, przepraszam... - zaczela oburzona kobieta i umilkla. Stal przed nia rosly mlodzieniec z nieruchoma surowa twarza i zagadkowymi beznamietnymi oczyma. To ja zalamalo. -A ja sobie pojde, pospaceruje... - cichutko powiedzial Jefrem. Klientka byla szczupla, energiczna w ruchach i twarda. W kazdym razie lokiec, za ktory z galanteria Gleb ja podtrzymal, podprowadzajac do fotela, twardoscia przypominal zeliwo. Mialo sie takie uczucie, ze Bog stworzyl te dame z zeberka kaloryfera. Zapalila i zaczela opowiadac, od czasu do czasu wsciekle wyrzucajac dym z nozdrzy. Ona - bizneswoman. A on - cap. Ma kogos na boku. Nawet wiadomo kogo. Nalezy odczepic te druga, a kiedy juz on przyczolga sie z powrotem, ona sie z nim, capem, rozwiedzie. Z mina mysliciela Gleb wysluchal opowiesci do konca, potem zapytal o imie z chrztu klientki i podszedlszy do ikony Mikoly Spolegliwego, zapalil swiece za zdrowie sluzebnicy panskiej Domny. Przekonawszy sie, ze nie wystepuja: sadza, trzask i obfite woskowe lzy, zdmuchnal ogien, wrocil do stolu. -Tak... - rzekl. - Problem to nie pani. Problem to on. -Problem to ona! - Sluzebnica panska Domna blysnela oczyma, zamaszyscie gaszac niedopalek w podsunietej popielniczce. -Ma pani jego fotografie? -Tak. Na dyskietce. -Popatrzmy... Na starym wielkogabarytowym monitorze oczywiscie wylegiwal sie szarobialy Cagliostro, w danej chwili bardzo przypominajacy kudlata, wyliniala czapke-uszanke. Zreszta co w tym dziwnego: sen jego byl gleboki, a w spokojnym stanie astralny pierwiastek kota, jak wiadomo, ma postac czapki. Nikt nie przeganial zwierza. Wlaczono komputer, przejrzano zdjecia. Cap byl istota zahukana i spuchnieta. Natomiast lafirynda okazala sie, co bez trudu rozpoznal Gleb, Taniucha Pienskaja, kobitka, ktorej pociag do facetow dawno juz obrosl legenda wsrod meskiej czesci ludnosci Lysej Gory. Jesli osoba ta chciala moralnie zniszczyc faceta, to na przyklad spokojnie rzucala mu w twarz, ze nie wszedzie jest zapiety - i naprawde nie trzeba bylo wyjasniac, o jakie guziki chodzi. -Jas-sne... - wycedzil Gleb. - Kropla krwi miesiaczkowej do wina i facet zalatwiony. Byl to staly chwyt Taniuchy, za co nieraz obrywala od ofiar, gdy juz mialy swiadomosc zastosowania uroku. Zaszczepiwszy klientce nadzieje i odprowadziwszy Zelazna Lady do drzwi, Gleb, nie mogac opanowac podniecenia, wyszedl na balkonik. Z grymasem bolu pocierajac przedramie stluczone niechcacy o twardy biust damy wyjrzal na podworko. Wkrotce z bramy wyszla sluzebnica panska Domna i wydajac obcasami dzwiek identyczny jak kostki domina w grze, skierowala sie do czarnego jak antracyt dzipa. Oddalila sie. Wrociwszy przed monitor, Gleb ponownie skoncentrowal sie na opuchnietych rysach rozwiazlego meza, potem przepelniony roznymi uczuciami poglaskal po lbie spiacego Cagliostro - i jego czula dlon natychmiast zostala pochlastana kocimi uszami. * * * Konczyl sie pierwszy tydzien sierpnia, temperatura wody w jeziorze wyraznie spadla. Oficjalna cerkiewna wykladnia byla taka: od dnia Ilji Proroka zaczynaja bic zrodla, dlatego woda staje sie zimniejsza, lud zas powiada, ze Ilja Prorok kiedys po prostu do jeziora odcedzil kartofelki. Zas w milicyjnych protokolach taki czyn chuliganski jest ozdabiany okresleniem "ze szczegolnym cynizmem". Tak wiec Ilja Prorok juz wykonal ze szczegolnym cynizmem swoj antyspoleczny postepek i woda w jeziorach wyraznie sie ochlodzila. Przedarlszy sie przez zarosla bluznierzycy, Gleb zdjal obuwie, podciagnal wyzej portki i stojac po kolana w wodzie, przystapil do zbioru swiezych ingrediencji.Wczorajsza proba odstreczenia capa od Taniuchy skonczyla sie fiaskiem. Walnawszy w restauracji "Martwa Kotwica" sete wody z zielem odstreczajacym (dobrze, ze w tym lokalu pracowala jako kelnerka kumpela Gleba, Alka Zelcer!), niegodziwiec nie ruszyl wcale do domu, ale znowu do wiadomej osoby, u ktorej spedzil noc. Jedno z dwojga: albo przygotowany przez Portniagina wywar wyroznial sie spowolnionym dzialaniem, albo wyjety z lodowki wyschniety i zmarszczony korzonek odstreczany stracil juz swoje odpychajace wlasciwosci. Albo jedno, albo drugie, bo przeciez tekstu studzacego zamawiania ("... jako kot z psem, jak Kozacy z Moskitami...") nie mogl przeciez Gleb pomylic! Tydzien temu zaczal dzialania od tego, ze sprobowal wywarcia presji na umysl rozpustnika za posrednictwem fotografii. Mlodzi ludzie czesto przeceniaja swoje mozliwosci. Wiadomo, ze nic z tego nie moglo wyjsc, i nie wyszlo. Po prostu takie dzialania wymagaly wyzszych kwalifikacji, a tych Glebowi nie starczylo. Wcale niezalamany niepowodzeniem, Gleb postanowil przejsc do srodkow prostszych i pewniejszych: naszepcil na niedzwiedzie sadlo, ktorym sluzebnica panska Domna ukradkiem posmarowala wystepny organ niewiernego malzonka - i znowu nici. Po takiej wpadce kurs akcji Gleba Portniagina wyraznie spadl. Zelazna Lady zaczela popatrywac nan nieco pytajaco, a Jefrem z nieukrywanym szyderstwem. Widac czekal, az czeladnik spanikuje, rzuci sie do nauczyciela po rade, albo i po pomoc. No to sobie poczekasz... Portniagin wyszedl na sliski stromy brzeg i zamyslil sie. W odroznieniu od artystow cyrkowych, powtarzajacych na oczach publicznosci ten sam numer tak dlugo, az sie uda, kierowal sie kompletnie inna zasada: w przypadku porazki nalezy probowac czego innego. Nieszczescie jednak polegalo na tym, ze jego magiczny arsenal byl jak na razie dosc ubogi. Chociaz... O ile nie udalo sie odstreczyc capa od Taniuchy, to moze... Moze nalezy go zakochac w sluzebnicy panskiej Domnie? To jest jakis pomysl... Portniagin rzucil reklamowke z wodna roslinnoscia pod wierzbe i otarlszy na chybcika stopy, zaczal sie obuwac. * * * -No i jak tam? - zapytal stary czarodziej Jefrem Niechoroszew, widzac w progu zatroskane oblicze Gleba.-Idzie wedlug planu - zapewnil go uczen, po czym wyjawszy z szafki malutki flakonik z ciemnego szkla, skierowal sie do wyjscia. Odnalazl swego podopiecznego przy stoliku letniej kawiarenki, gdzie cap zamierzal wychylic kilka browarow. Plan zostal zrealizowany blyskawicznie i z szalencza odwaga: odwrociwszy na kilka sekund uwage ofiary, Gleb zrecznie chlusnal zawartoscia flakonika do wysokiej plastykowej szklanki. Podopieczny pokiwal lysina, otrzasajac sie z dziwnej chwilowej slabosci, pomrugal i podniosl plastykowe szklanisko do ust. Lyk... drugi... i trzeci... Po czym zakrztusiwszy sie, runal do lady, drac morde, ze mu trutke wlali zamiast piwa. Poki skandalista cial sie z barmanem, obok stolika zmaterializowal sie miejscowy menel z ziemistym, pokancerowanym ryjem i nie tracac ani chwili, wyzlopal resztke zapaskudzonego piwa. Ciag dalszy byl zadziwiajacy. Sadzac z zachowania capa, napoj milosny, podobnie jak poprzednio wykonane dzialania, kompletnie go nie ruszyl. Natomiast ukontentowany piwem menel juz po uplywie pol godziny szwendal sie dokola willi Zelaznej Lady, ochryple wykonujac cos na ksztalt serenady, i nawet narysowal na bramie przeszyte strzala serce, za co zostal bezlitosnie poszczuty bulterierem. Co zatem robic, na jaki wariant sie nastawic? Albo sluzebnica boza Domna tak dopiekla malzonkowi, ze teraz nie bylo juz czym go zahaczyc, albo cap byl madrzejszy, niz sie wydawalo, i podjal srodki ostroznosci. Powiedzmy - opasal sie lykiem na gole cialo. Poza tym, mowia ludzie, na magowe sztuczki dobrze dziala pokrzywa, krwawnica i radioaktywna trawa czarnobylnica. Ale lyko najpewniejsze. Najgorsze, ze w zapasie Gleb mial juz tylko jeden jedyny czar, na dodatek niemajacy bezposredniego przelozenia na problem milosci i wiernosci, mianowicie -mogl jeszcze zamowic prog. Gleb zlapal taryfe i kazal sie wiezc na Lysa Gore. * * * Latarnie na ulicy, wiadomo, nie swiecily. Blady, posiniaczony ksiezyc bezsensownie gapil sie na geste krzewy po obu stronach bramy do domu Taniuchy i na powykrecane konstrukcje bedace kiedys placem zabaw dla dzieci.Pewnie, Gleb Portniagin wcale nie musial sterczec w tej okolicy po zachodzie slonca, ale o to wlasnie szlo, ze potrzeba juz dawno stala sie bardzo wyrazna. Diabli z duma - ale stawka byla kariera maga w ogole. Trzy stopnie plaskiego nadproza Gleb zaklal z cala mozliwa starannoscia. Pulapka byla czyms w rodzaju energetycznych wnykow: kto w nie wstapil, poddawany byl natychmiastowemu przebiciu pozytywu do gleby, a konsekwencja bylo przerazenie nie do pokonania. Rozum podpowiadal, ze nie moze istniec idiota, ktory raz tak koszmarnie przestraszony zaryzykuje tego typu przezycie powtornie! Od czasu do czasu z ksiezycowego polmroku do bramy pomykal obcy szary cien, mieszkaniec budynku, i za kazdym razem podskakiwal, dotknawszy podeszwa pierwszego stopnia. Wnyki byly ukierunkowane imiennie, na konkretnego czlowieka, niemniej negatem walilo od nich mocno. Nie bez zwiazku z pulapka byly dzisiejsze przenosiny podchmielonych wyrostkow spod tej stalej dla blokersow bramy na przeciwlegly koniec podworza! Okolo wpol do dwunastej pojawil sie wlasciwy czlek. Szedl, podlec, i - o ile dobrze Gleb widzial - usmiechal sie. Nie doszedlszy do bramy, jakies piec krokow od niej, stanal nagle, jakby przyspawany do asfaltu, a w przypuchnietych rysach odmalowal sie niepokoj. Znaczy sie poczul. Wahal sie minute, ostroznie przysunal blizej. Podniosl stope - i znowu opuscil. Czyzby wpadl na pomysl, jak to ominac? Jest! Wkroczyl! Zduszony wrzask - hulaka zostal odtracony od bramy. Zaraz ucieknie... Nie. Wrocil i... Gleb wlasnym oczom nie wierzyl: z szalenstwem na twarzy, pojekujac ze strachu, cap jednakze pokonywal juz trzeci stopien. Czy to Taniuchowe czary byly silniejsze, czy moze naprawde sie gnojek lykiem opasal... Pokonal. I wtedy z nieprzeniknionego mroku bramy wysunal mu sie na spotkanie ogromny Portniagin. A byl naprawde straszny w tej chwili. -Scierrrwo...! - rzekl z moca, szeroko, niczym lew, otworzywszy paszcze. - Ja cie tu zaraz... do grobu! Rogala z ciebie...! Tak mi Swieta Trojca...! Jak jeszcze raz spotkam, kanalio, pod domem Taniuchy... Ach, jakze cap wial! Jak ta gnida wyrywala! Posiniaczona facjata ksiezyca swiecila wystarczajaco jasno, by Gleb mogl w pelni rozkoszowac sie tym wspanialym widokiem. -Nogi powyrywam...! - poganial okrzykami wiejacego. - Zapalki wstawie! Galy wykroje! Stracil oddech. Umilkl. I w tym wlasnie momencie miekkie kobiece dlonie objely go z tylu za szyje. Portniagin skamienial... -Glebus... - uslyszal lekko zachrypniety, kuszacy glos Taniuchy Pienskiej. - Gluptas... Jaki zazdrosny! Przeciez mnie z nim nic nie laczy... Gleb wyrwal sie i dal w dluga sladem capa. Wladimir Wasiliewurodzony w 1960 roku w Nikolajewie. Wczesnie zainteresowal sie fantastyka, pisal juz jako uczen szkoly sredniej. Pierwszy tekst udalo mu sie opublikowac w lokalnej gazecie w 1987 roku, a w 1991 wydano jego pierwsza ksiazke. Do tej chwili wydal ponad czterdziesci wlasnych powiesci i kilka napisanych wspolnie z innymi znanymi autorami z Rosji i Ukrainy - Siergiejem Lukianienka, Aleksandrem Gromowem, Anna Li. Uwazany za jednego z najbardziej znanych i popularnych fantastow Rosji i Ukrainy. Mieszka na zmiane w Moskwie i Nikolajewie. Jego druga pasja po literaturze jest jachting. W Polsce znany z opowiadan, w ktorych - za zgoda Andrzeja Sapkowskiego -wystepuje wiedzmin Geralt, poskramiacz oszalalych maszyn (Wiedzmin z Wielkiego Kijowa). Wladimir WasiliewSztuczny dobor Przeklad Eugeniusz Debski -Hej, wiedzminie! Wstawaj, ktos do ciebie! "Niech to Zycie!" - pomyslal Geralt, blyskawicznie otrzasajac sie ze snu. "Poprzednim razem po tych slowach usilowali mnie wywalic z pokoju!" I wywalili, tyle tylko, ze zaplate wniesiona poprzedniego dnia wyrwal z lap recepcjonisty. Ale tym razem nikt nie zamierzal wysiedlac Geralta z oplaconego polluksu hotelu "Juznyj Bug". -Hop, hop, wiedzminie! - W szparze drzwi pojawila sie twarz korytarzowego. - Masz goscia! -Powiedz mu, zeby przyszedl za godzine! - burknal Geralt spod koldry, szczerze mowiac, nie wierzac w powodzenie. - A najlepiej za dwie. Przez kilka sekund korytarzowy naradzal sie z kims za drzwiami. -Dobra, za dwie godziny - zgodzil sie korytarzowy i zatrzasnal drzwi. "Co za szczescie!" - Geralt wyciagnal sie na czystym przescieradle. Cialo steknelo z rozkoszy i zachwytu. "Jeszcze dwie godziny!" W ciagu ostatnich dwoch tygodni wzglednie komfortowo spedzil tylko jedna noc, a i te na tylnej kanapie starutkiego dzipa drzemiacego na dzikim parkingu. Takie stare wozy zazwyczaj sa potulne, jesli traktuje sie je przyjaznie, wiec spokojnie mozna zafundowac sobie w nich nocleg. Tej nocy akurat kropil wstretny pazdziernikowy deszczyk, siegal zimna mokra lapa za kolnierz i nocleg bez dachu nad glowa bylby i nieprzytulny, i smutny. Geralt zaryzykowal, wlazl na dziki parking i nie pozalowal. O pozostalych nocach nawet nie chcialo sie myslec, zwlaszcza teraz, w czystej i cieplej poscieli. Jedno tylko rzucalo cien na mile doznania: Geralt wydal na hotel ostatnie pieniadze, przy tym zaplacil tylko za dobe, czyli juz w poludnie, akurat za dwie godziny, zaczna go stad wypychac. Zostanie bez cieplej poscieli, goracego prysznica i cieplego kibelka. Pewnie, przezyje, ale w koncu nudzi sie i meczy spanie pod mostami w towarzystwie wykolejonych orkow czy ludzi... Zreszta wizyta korytarzowego i kogos niewidocznego za drzwiami tchnela pewnym optymizmem oraz nadzieja. Najprawdopodobniej ten ktos byl potencjalnym klientem. Niekoniecznie powaznym, inaczej nie zgodzilby sie na dwugodzinna zwloke. Ale jednak jakis jest. Gdyby klient byl powazny, Geralt wyskoczylby z poscieli jak z katapulty. A skoro nie - mozna sobie pozwolic na komfort dwugodzinnego wylegiwania sie i nic nierobienia. Co najwyzej myslenia. Na przyklad o tym, ze w istocie zycie wiedzmina sklada sie z dwoch powtarzajacych sie blokow, tyle ze kompletnie dowolnie wymieszanych. Na przyklad dzisiejsze przebudzenie i to: "Hej, wiedzminie! Wstawaj, ktos do ciebie!". Ilez razy juz to slyszal i ile jeszcze uslyszy? Ile razy Geralt i jego koledzy - Lambert, Eskel, Coyon -beda musieli wykonywac wciaz te same, powtarzajace sie czynnosci? Zaliczka, dzialania wokol jakiejs niebezpiecznej maszyny, poszukiwania kolejnego zadania... "Pewnie" - myslal Geralt. "Zywot dowolnego obywatela-zyjacego tez sklada sie z powtarzajacych sie blokow. Takich jak robocze cykle fabrycznych robotow zapisanych na CD. Roznica polega tylko na sposobie zapisu i zawartosci cyklu. Czym takim zwyczajnym zajmuja sie zwyczajni zyjacy, mieszkancy zwyczajnych dzielnic Wielkiego Kijowa czy Wielkiej Moskwy? Albo dowolnego megapolis Eurazji?" Przez jakis czas Geralt natezal wyobraznie. Potem az usiadl podrzucony fala zdziwienia. Nie potrafil sobie wyobrazic - czym zajmuja sie dzien po dniu zyjacy kijowianie czy moskwianie? Albo mieszkancy dowolnego megapolis Eurazji? Wiadomo, zona, dzieci... Ale jak zdobywaja zywnosc? Jak sie komunikuja ze soba, z rodzina? Z zonami w koncu? Swiat dokola wiedzmina skladal sie wylacznie ze slepej nienawisci wrogich mechanizmow, skapstwa zleceniodawcow i tepej niecheci otoczenia - owych wlasnie zyjacych, ktorych zycie nagle wydalo sie Geraltowi niewyobrazalne. Po raz pierwszy w zyciu Geralt uswiadomil sobie, jak bardzo rozni sie od innych, od tych, do obrony zycia i spokoju ktorych zostal powolany. Ale czy mozna bylo powiedziec, ze wiedzminowi cos w zamian odebrano? Zeby to stwierdzic, nalezaloby co najmniej z czyms to porownac. A co Geralt wie o rodzinie? Jego rodzina to tacy sami jak on posepni ponuracy, likwidatorzy mechanicznych potworow. To stary Wesemir i kulawy Wladziez. To smarkateria w Arzamasie, jeszcze przed inicjacja farmaceutyczna, i dorastajacy farciarze, ktorzy ja przezyli. Mutanci. Niezyjacy. Rodzina wiedzmina - wierny notebook i globalna Siec, skarbnica wiedzy i kiepsko uporzadkowanej informacji. Nieraz wyreczajacy go w najbardziej niewyobrazalnych sytuacjach pompowiec i prosciutki noz za pasem. A co nazywaja rodzina inni? Sen jak reka odjelo. Geralt pokrecil sie w lozku jeszcze z dziesiec minut, nie znalazl odpowiedzi na swoje pytania i powlokl sie pod prysznic. Skoro zaplacil reszta pieniedzy za te swiatowe wygody, musi je wykorzystac na calego. Pod strumieniami goracej wody niespodziewanie zaprzatajace mu umysl pytania wycofaly sie, ustapiwszy miejsca zwyklej fizjologicznej przyjemnosci. "Dobrze, ze jestem mutantem" - pomyslal, plawiac sie pod prysznicem. "Nie sadze, by zwyczajny obywatel tak wyraziscie i jaskrawie, kazda komorka skory, kazdym sensorem, odczuwal, jaka to frajda: byc czystym!" Minute przed poludniem, kiedy Geralt, juz ubrany i spakowany, znowu wylegiwal sie na lozku, ktos zastukal do drzwi. -Prosze! Wszedl korytarzowy. -Eee... - Korytarzowy strzelil dokola wprawnym spojrzeniem. - Widze, ze nie zamierzasz przedluzac rezerwacji? -Nie. Geralt podniosl sie, zarzucil na ramie wyplowialy plecak i przytroczyl do boku pompowiec. -Twoja sprawa - powiedzial korytarzowy. - Tam za drzwiami czeka pewien zyjacy. Od samego rana. Do dziesiatej w ogole go nie puszczalem. -I slusznie, ze nie puszczales. Dziekuje. Przepraszam, ale napiwku nie bedzie. Skonczyly sie pieniadze. Korytarzowy westchnal ze smutkiem. Geralt po kilku sekundach znalazl sie za progiem. Pod drzwiami, nerwowo przestepujac z nogi na noge, warowal szczuply i dosc zalosnie wygladajacy typ. Byl mniej wiecej wzrostu wiedzmina i niemal takiej samej budowy. Ale o ile wiedzmin sprawial wrazenie zyjacego silnego, zdecydowanego i pewnego siebie, to potencjalny klient byl smetny i obszargany. Wydawal sie nawet nizszy z powodu opuszczonych ramion, jego spojrzenie miotalo sie niespokojnie, wargi drzaly... Klasyczny pechowiec i niedojda. -A... Dzien dobry... Geralt, nie odzywajac sie, zmierzyl go wzrokiem. -Ja... Przepraszam, ze niepokoje... Mam sprawe... -W barze - rzucil oschle Geralt. Nawet bardziej oschle niz zazwyczaj. - Pogadamy przy jajecznicy ze skwarkami i kuflu piwa. Oczy nieznajomego wykonaly jeszcze wieksza wolte. -Ja... nie moge... Nie mam pieniedzy... Zupelnie. -W takim przypadku nie moge niczym sluzyc - sucho rzucil Geralt. "Przeklenstwo" - pomyslal. "Ani zarobku, ani sniadania. A Wesemir dzwonil wczoraj, sugerowal, ze Arzamas16 pilnie potrzebuje przelewow na konto..." Cos tam sie nie ulozylo w tej waznej jak zycie maszynerii. Na razie zamowienie poszlo na kredyt, u Halkdaaffa na Wystawie. Ale za zakupy przyjdzie wkrotce zaplacic. I to im wczesniej, tym lepiej. A tu, jak na zlosc, zaden czynny wiedzmin nie ma ani jednego zlecenia! -To jest korzystny interes - mamrotal niedojda, drobnymi kroczkami truchtajac za Geraltem po korytarzu. Wiedzmin stapal pewnie i bezglosnie, a pod niedojda nawet pokryta wykladzina dywanowa podloga wstretnie skrzypiala i jeczala. -Bez zaliczki nie pracuje - nie odwracajac sie, rzucil wiedzmin i zamilkl tym razem na dlugo. Przez cala droge do schodow, na samych schodach i w hallu hotelu lebiega wlokl sie za nim i medzil, medzil, medzil... Na miejscu wiedzmina inny zyjacy juz by nie wytrzymal i eksplodowal. Nawrzeszczalby, albo i przylozyl upierdliwemu niedojdzie. Dobrze, jesli nie piescia, a tylko dlonia. Ale Geralt po prostu przestal go zauwazac. Jakby wylaczyl sluch i zapomnial o nerwach. Wiedzmini nie daja sie tak latwo wyprowadzic z rownowagi. Szczerze mowiac, chyba w ogole bylo to niemozliwe. Na ulicy wiedzmin na chwile przystanal, rozgladajac sie i zastanawiajac - dokad by tu pojsc? Lebiega niemal wpadl mu na plecy - w ostatniej chwili Geralt zwinnym ruchem zszedl mu z drogi, ledwie zauwazalnie poruszyl nogami i wykonal pol zwrotu. Lebiega przelecial obok, a wiedzmin zaczal schodzic po schodach. Dziesiec stopni. Cztery sekundy, w wariancie bez pospiechu. "Alez sie przyczepil" - pomyslal Geralt, nawet niezbyt rozdrazniony. Nie mial zamiaru zloscic sie z byle powodu. Niby czemu? W dolku odezwalo sie ohydne ssanie - poludnie minelo, organizm taktownie przypominal o powszednich potrzebach. W zasadzie wiedzmin bez trudu mogl sie obejsc bez jedzenia przez dzien czy dwa, a nawet dluzej - jesli zaistnialaby taka potrzeba. Ale kto powiedzial, ze sprawi mu to jakakolwiek przyjemnosc? Skierowal sie w strone dworca autobusowego. Zwyczajne odglosy miasta wytlumilyby ciagle gaworzacego bidula, gdyby Geralt sam nie odcial sie od wszystkich postronnych dzwiekow. Do placyku przed hotelem przylegal zadbany skwer ze skromnym pomnikiem na srodku. Dokola pomnika, pod niedawno strzyzonymi krzewami, rozmieszczono kilka laweczek. "O! - pomyslal ucieszony Geralt - akurat miejsce i czas, zeby zastanowic sie nad przyszloscia!" Wkrotce juz siedzial wygodnie na lawce, obok swojego plecaka. Westchnal pelna piersia... i odkryl obok siebie marude. -... to naprawde zyskowna sprawa! Pieniedzy wystarczy na wszystko: zeby zaplacic za kompleks i na honorarium, i dla mnie, zeby sie wykupic. Nawet jeszcze zostanie! Prawie trzysta dwadziescia tysiecy! Wypowiedziana na glos liczba dzwiecznym echem odezwala sie w umysle Geralta. I zainteresowala go. -Trzysta dwadziescia tysiecy czego? - sprecyzowal spokojnie. -Hrywien! Trzysta dwadziescia tysiecy hrywien! Caly majatek, prawda? - ozywil sie niedojda. Zostal zauwazony! Sluchaja go! -Trzeba tylko dotrzec do kompleksu i otrzymac pieniadze! Zapewniam, ze to pewna sprawa! -Stop. - Geralt pstryknal palcami. Wesemir wczoraj wspomnial o sumie stu dziesieciu tysiecy hrywien, dlatego Geralt zainteresowal sie. - Od poczatku. Ale krotko. Jak sie nazywasz? -Limon... Locha Limon - wymamrotal facet i niezrecznie poderwal sie z lawki. - Do uslug! "Akurat!" - pomyslal kpiaco Geralt, nie pozwalajac, by ta mysl ujawnila sie w jego wyrazie twarzy. "Po twoich uslugach trzeba sie bedzie miesiac wygrzebywac". -Zajmowalem sie udomowieniem tego kompleksu... -Jakiego kompleksu? - ciagle spokojnym i beznamietnym tonem zapytal Geralt. -Kompleksu automatycznego dozoru obiektow ruchomych, nazywa sie to "Ochrona 2", rosnie na BugMaszu. To niedaleko stad. Eee... No wiec ja pierwszy poznalem inicjujace kody sterujace i zrozumialem znaczenie tego kompleksu... -Jestes technikiem? - przerwal mu Geralt. -No... W jakims tam stopniu. - Limon wykrzesal z siebie usmiech. - No wiec kiedy poznalem te kody, pojawila sie mozliwosc udomowienia tego kompleksu i skierowania do sluzby zyjacym. W dowolnym obiekcie chronionym za taka propozycje calowaliby po rekach, poniewaz system tego typu oszczedza mase sil i moze zastapic do dwudziestu zyjacych ochroniarzy... "No, nie wiem, zyjacych nie da sie zastapic zadnymi kompleksami" - pomyslal z niezachwiana pewnoscia Geralt. "Kazda, nawet najmadrzejsza maszyne az za latwo mozna uszkodzic albo banalnie oszukac". -Ale brakowalo mi udomowionego sprzetu i zapozyczylem sie u "Hansa i braci", tylko piec tysiecy - ciagnal opowiesc o swoich peregrynacjach Limon. Takim placzliwym tonem mozna bylo snuc tylko opowiesci o nieszczesciach. -Jeszcze tydzien, gora dwa, a doprowadzilbym wykaz kodow sterujacych do idealu i sprzedalbym kompleks - a on jest wart duze pieniadze, naprawde! Ale termin splaty pozyczki uplynal, pojawili sie lebasy Hansa i zaczeli zadac splaty dlugu. Pracowalem dniem i noca... a potem zakazano mi wejscia na BugMasz! Po prostu pewnego dnia nie zostalem wpuszczony i koniec! Powiedzieli, ze nie wolno! A caly zakupiony sprzet zostal tam - i nie moge go nawet za pol ceny sprzedac, zeby przynajmniej czesciowo oddac dlug Hansowi... Hans zas wlaczyl licznik i teraz jestem im juz winien dwadziescia dwa tysiace... A na BugMasz ciagle mnie nie wpuszczaja... -No i co teraz? - zapytal bez specjalnego zainteresowania Geralt. -Zabija mnie - oswiadczyl Limon pozbawionym nadziei tonem. - Powiedzieli, ze jesli do konca tygodnia nie bedzie forsy albo kompleksu - zabija. -No to szukaj pieniedzy albo bierz swoj kompleks - poradzil Geralt nie bez krzty cynizmu. -Wlasnie to proponuje: wybierzmy sie w nocy do fabryki i wyniesmy kompleks. Jest wystarczajaco maly. Podstawowy modul ma wielkosc walizki, do tego komplet czujnikow mniej wiecej takich samych wymiarow. -Teraz ty posluchaj mnie - oswiadczyl Geralt, przywdziawszy na oblicze maske wytrwalej cierpliwosci. - Jestem wiedzminem. Wiedzmini pracuja tylko oplaceni z gory. Wiesz o tym? -Wiem - przyznal Limon. - Dlatego proponuje: wyniesiemy kompleks, sprzedamy, na przyklad Szakirowi. Jest zainteresowany, nawet podal swoja cene: trzysta dwadziescia tysiecy minus prowizja dla agenta, a to sa tylko dwa procenty! I od razu bede mogl sie rozliczyc! -Forsa z gory - wzruszyl ramionami Geralt. - Inaczej nie rusze sie z miejsca. -A skad mam ja wziac? - placzliwie zapytal Limon. -Pozycz. -Nie moge! Przeciez jestem na czarnej liscie! Nikt mi nie da, juz Hans sie o to postaral... Ani pojechac nigdzie nie moge, bo ludzie Hansa caly czas mnie pilnuja. O, ci tam... Na skrzyzowaniu rzeczywiscie od pewnego czasu wycieraly asfalt podeszwami dwa malo przyjemne typki - czlowiek i ork. Na oko - typowi bandyci. -Prosze zrozumiec - wyszeptal Limon ekstremalnie tragicznym szeptem. - Naprawde mnie zabija... -Masz rodzine, zone? - zapytal nagle Geralt. - Dzieci? Rozmowca wytrzeszczyl na wiedzmina oczy. -Jakie to ma znaczenie...? -Rozumiem - skinal glowa wiedzmin. - Nie masz. Rzeczywiscie, jaka dziewczyna wezmie takiego mekole i pechowca. Limon najpierw sie zasepil, ale zaraz wrocil do wygladu czleka zaniepokojonego i wystraszonego. Chyba nawet jego kompleksy pierdoly i frajera dawaly noge przed grozba smierci. -Wpakowales sie, chlopie - podsumowal Geralt. - I dobrze ci tak. Kto jest takim idiota, zeby sie wiazac z bandziorami... -Przeciez mozesz mi pomoc! - wypalil Limon. -Moge. Jesli mi zaplacisz. -Nie moge zaplacic teraz. - Limon juz prawie plakal. - Przysiegam, ze oddam potem, kazda sume, dowolna! -A jesli zazadam miliona? - prychnal Geralt. -No... Mam na mysli, ze musimy sie trzymac sumy, jaka otrzymamy za kompleks, minus zwrot dlugu Hansowi... Cala reszte moge oddac. Geralt usmiechnal sie z przymusem. -Nie pracuje na kredyt. -Niech to Zycie...! A moj los nikogo nie rusza? -A dlaczego ma mnie ruszac? - zdziwil sie Geralt. - Brakuje mi jeszcze, zebym sie zapisal do klubu nianiek dla takich lebieg zaslinionych jak ty! -Ale przeciez... Przeciez wiedzmini sa po to, by bronic zyjacych! -Przed potworami - sprecyzowal Geralt z naciskiem. - W tym potworami zrodzonymi przez technike i mechanike. A rozne takie Hansy i ich dupowlazy mnie nie obchodza. -Macie chronic miasto - niemal bezglosnie szepnal Limon. - Czy ja nie jestem godzien nazywac sie czescia miasta? -Tacy jak ty nie sa godni. - Geralt potrafil byc okrutny. - Tak naprawde, jesli bandyci uwolnia miasto od lebieg i oferm, wyjdzie mu to tylko na dobre. Zreszta bandyci nie sa nawet za bardzo potrzebni. Dzieci nie masz? Czyli swojego niezgulstwa nikomu nie przekazesz. Wymrzesz, jak wymarly kiedys katapulty. -No to w czym wiedzmini sa lepsi od bandytow? - Limon nie tracil nadziei na przekonanie Geralta. -W tym, ze wiedzmini nikogo nie ruszaja bez powodu. Jesli takich jak ty bedzie za duzo, bandyci zaczna obrastac w tluszcz. A jesli zamiast jeczec bedzie sie im strzelalo w pyski, to zamkna geby najwieksi niegodziwcy. Nie wysilaj sie wiec: jestem zainteresowany tym, zeby tacy jak ty i tobie podobni zostali jak najszybciej pochlonieci. Takie zycie... Geralt nie dokonczyl. Z zaparkowanego obok skweru wozu wylazl otyly wirg i zdecydowanym krokiem skierowal sie do lawki, na ktorej zasiadal wiedzmin. Niemal przez minute wirg nie odrywal oczu od wytatuowanej wiedzminskiej lysiny. -Wiedzmin? - zapytal basem, zblizywszy sie w koncu. -Wiedzmin - obojetnym tonem odpowiedzial Geralt. -Moj syn utknal w windzie. Jedziemy. -Tysiac. - Geralt nawet nie drgnal. Wirg natychmiast wylowil z kieszeni portfel, pogrzebal w nim chwile i podal wiedzminowi dwa banknoty po piecset hrywien. -Patrz i ucz sie, jak nalezy postepowac z wiedzminami. - Geralt puscil oko do milczacego Limona. Wzial pieniadze i wstal, chwytajac jednoczesnie za plecak. -Jestem gotow. Jedziemy. Z maluchem w windzie nie bylo zadnych problemow. Wirg mial leb nie od parady: sam pojechal po pomoc - nie wiadomo skad wiedzial, ze w hotelu "Juznyj Bug" zatrzymal sie wiedzmin - a zone z pokojowka zostawil pod winda, zeby z synalkiem rozmawialy, nie pozwalajac mu wpasc w panike, bo windy nie lubia wrzaskow i moga bryknac. Kiedy przyjechal Geralt, mamunia akurat zaczela kolejna bajke o przygodach Bysia Czerwonego Dzipa. Wiedzmin, nie tracac ani chwili, odszukal tablice z przelacznikiem awaryjnego otwierania drzwi, wyciagnal ze szczeliny pod sufitem rozczochranego malca-wirga, po czym surowo nakazal tatusiowi, zeby w zadnym wypadku nie pakowal sie sam do obslugi tablicy, nawet jesli, nie daj Zycie, cos takiego sie powtorzy. Kiedy pokojowka migiem nakryla w kuchni, zeby gosc i zbawca mogl zjesc i wypic, szeptem przekazal papciowi wymyslona z marszu tragiczna historie, jak to ktos - gdzies - kiedys chcial samodzielnie uwolnic zakladnikow windy, co spowodowalo, ze zostali smiertelni poparzeni przez zerwany kabel zasilania. Wypili, zakasili; potem Geralt uscisnal dlon sprowadzonemu do parteru wirgowi, potarmosil malca za kedziory i wielce z siebie zadowolony oddalil sie. Teraz mozna bylo zjesc cos naprawde porzadnego, a i na hotel wystarczy. Zreszta na razie Geralt nie skierowal sie do samego hotelu, ale do hotelowego baru. Locha Limon dopadl go przy wyjsciu. -Prosze posluchac... -Znowu ty? - Geralt zatrzymal sie i popatrzyl z zalem na mekole. - Jeszcze cie nie zaszlachtowali? Limon skamienial. Wygladalo, ze w czasie nieobecnosci Geralta bandyci odbyli z nim rozmowe objasniajaca, o czym swiadczyl wymownie swiezy siniec na skroni niedojdy oraz bloto na rekawie i spodniach. -Jesli mi nie pomozesz, to ze mna koniec - szepnal Limon. -Amen - rzucil Geralt. - Niech ci ziemia lekka bedzie. Limon runal na kolana i usilowal ucalowac buty Geralta. -Zwariowales do cna? - Geralt chwycil Limona za kolnierz i oderwal od siebie. - Spadaj stad, ale juz! Jeszcze raz cie zobacze, to dam w ucho! Albo odstrzele i zaoszczedze chlopcom Hansa fatygi. Dal Limonowi lekkiego kopa, a sam ruszyl w kierunku dworca autobusowego. Mekola, przebieglszy kilka metrow, zatrzymal sie. Ramiona mu opadly do ziemi, a wyraz twarzy skruszylby nawet twarde serce Geralta. Gdyby Geralt odwrocil sie i popatrzyl. Ale nie zrobil tego. Podszedl do kraweznika i stal jakis czas, lapiac okazje. Zatrzymal sie pierwszy taksiarz w zoltej Czerkasy. Geralt wpakowal sie do wozu i trzasnal drzwiami. -Do BugMaszu. Portiernia. -Piatal. -Pasuje - zgodzil sie Geralt. - Zapinac sie? Taksiarz, zylasty mlodzian z haczykowatym, ptasim nosem i oszalamiajacymi bokobrodami, melancholijnie wlaczyl sie do ruchu. -Zapinaj, jesli chcesz - powiedzial po chwili. - Ale ja jeszcze ani razu sie nie stuknalem. Prawda, Masia? Poglaskal dlonia deske. Wygladalo, ze kochal swoja maszyne. To nie rzadkosc wsrod kierowcow. Jechali dobre dwadziescia minut. Przed budynkiem, z daleka juz wygladajacym jak lokal zarzadu zakladu, taksiarz wyhamowal. -Powiedz mi, ojczulku - rzucil Geralt, szukajac pieniedzy w kieszeni. - Na BugMaszu jakis klan rzadzi czy jak? -Pewnie, ze rzadzi. - Taksiarz wzruszyl ramionami. - Fabryka duza, bez klanu ni chuchu! Szakir tu rzadzi. Z orkow on jest. -Aha - skinal glowa Geralt, podajac mu piatke. - Rozumiem. Dzieki. Powodzenia. -I tobie, czleku. Czerkasy pyknela wydechem i odjechala, wiedzmin zostal sam na pustym zakurzonym placu przed glownym budynkiem ze szkla i betonu. W rzeczywistosci plac nie byl az tak pusty: drzemalo na nim kilka wozow. Bezowy mikrobus z upstrzonymi reklama bokami i lekko poobijany dzip stylizowany na wojskowy. To ostatnie Geraltowi sie nie spodobalo. Wojskowe wozy slynely z niestabilnego charakteru i fatalnie sie udomawialy. A wojskowe poligony i miejsca koncentracji sprzetu militarnego od dawna cieszyly sie w Wielkim Kijowie i okolicznych megapolis kiepska reputacja. Nie odwazali sie tam pakowac nawet wiedzmini. Choc tak naprawde wlasnie wiedzmini czasem sie pakowali w takie ponure okolice. Ale na krotko, z olbrzymia ostroznoscia i tylko wtedy, kiedy zawod tego bardzo wymagal. A takie wizyty utrzymywane byly w scislej tajemnicy. Dzip byl potluczony w kilku miejscach: mial wygiety zderzak oraz nadkole i drzwi od strony kierowcy. Poza tym drzwi byly w co najmniej trzech miejscach przestrzelone, najprawdopodobniej z pistoletu. Niemniej jednak dzip byl wyraznie udomowiony. Od frontu Geralt zobaczyl na grillu logo Halkdaaffa i pokrecil glowa. No tak, jesli ktos mogl udomowic to wojskowe monstrum, to wlasnie ten magister. Powiadaja, ze kiedys mial do czynienia z niesterowalnymi czarnomorskimi pancernikami. Ale kto by jezdzil takim wozem? Raczej nie cywilizowany i szacowny zyjacy. Pasowal natomiast do jakichs bykow z fabrycznego klanu. Nalezalo to uwzglednic. Przed wejsciem Geralt wyjal z kieszeni kurtki lustrzanki i wlozyl je. Wszedl do przestronnego westybulu i od razu skierowal sie do szklanego kufla, w ktorym nudzil sie ochroniarz. Jego obecnosc tutaj wcale Geralta nie zdziwila - skoro mekola Limon nie mogl wejsc na teren fabryki, klan chronil swoje terytorium wystarczajaco czujnie i skutecznie. W bramie zawsze mozna komus powiedziec: "Nie wolno". Jakis nowicjusz pewnie by rozgladal sie jakis czas, zastanawial, a w takich wypadkach ochroniarze robia sie bezczelni i pewni siebie az do chamstwa. Ale wiedzmin w ciagu swojego zycia setki razy przechodzil przez tego typu wejscia. I znakomicie wiedzial, jak nalezy sie zachowywac w kontaktach z gatunkiem ochroniarzy. Z kamiennym obliczem bez slowa walil do przejscia przegrodzonego efemeryczna sztabka karuzeli. Ochroniarz powinien nacisnac pedal, zeby beben sie obrocil, sztaba powedrowala w dol, a za plecami goscia znowu ustawila sie na swoim miejscu. Ale ochroniarz tylko tepo sie usmiechal i na razie rowniez sie nie odzywal. Na pewno nie zamierzal w najblizszej przyszlosci naciskac pedalu. Geralt zwolnil i zatrzymal sie przed sztaba. Odczekal piec sekund. Potem obrocil wytatuowana glowe w kierunku ochroniarza. W dwoch zwierciadlanych szklach odbila sie zadowolona morda absurdalnie wielkiego polorka. -No i...? - warknal Geralt. - Nacisniesz ten swoj pedal czy mam tu rozwalic wszystko na strzepy? Czegos takiego ochroniarz sie nie spodziewal. -Cooo...? - Pysk mu sie wydluzyl. Geralt dobrze wiedzial, ze szyba portierni jest wzmocniona, pewnie nawet kuloodporna. Dlatego wsunal lufe pompowca w okienko i jednym strzalem rozwalil stojacy na stole budzik. Kiedy huk i kurz opadly, ochroniarz wykrztusil cos malo zrozumialego: -C-cos ty... swir? To jest teren klanu... -A ja mam to w nosie. Jestem wiedzminem. Dlatego chodze, gdzie mi sie podoba. -Wiedzmin...? - W oczach ochroniarza pojawilo sie cos na ksztalt zrozumienia. - A, no tak... Tatuaz... Geralt wycelowal lufe w ochroniarza. -Juz, juz! - Tamten kiwnal sie wyraznie, siegajac stopa pedalu. Czerwona iskre na bramie zastapilo zielone swiatelko i sztaba poslusznie ustapila pod naciskiem biodra Geralta. Krok, drugi - i wiedzmin znalazl sie na terenie fabryki. Nie musial sie nawet odwracac, zeby wiedziec, co aktualnie robil ochroniarz. Po pierwsze, wyciagal z kabury pistolet, a po drugie, trzymajac sluchawke miedzy ramieniem i policzkiem, wciskal przycisk wywolania, chcac powiadomic kierownictwo klanu o wizycie wiedzmina. Geralt wiedzial to czesciowo dzieki wyostrzonym wiedzminim zmyslom, a czesciowo dzieki bogatemu doswiadczeniu. W koncu nie od parady wykonal takie efektowne wejscie - strzelanie, huk, zdemolowany budzik. Gdyby wszedl na teren fabryki w tajemnicy, ryzykowalby, ze klan najpierw probowalby go odstrzelic w sekrecie, a dopiero potem zastanawialby sie, kto i po co przyszedl w gosci. Natomiast wiedzmina tak od razu klan nie ruszy, na dodatek po takim wejsciu? Beda woleli poczekac, az sie wyjasni, o co tak naprawde chodzi gosciowi z Arzamasu16? Czasu, jak obliczal Geralt, powinno mu wystarczyc z nadwyzka. Dobrze by bylo teraz capnac kogos z nizszej grzedy klanu, a najlepiej z poziomu szeregowych fabrykantow, albo i jakiegos dzikusa. Przeciez nie bedzie ochroniarza pytal, gdzie wlasciwie w fabryce pracowala taka mizerna istota jak Locha Limon? W jakiej hali? Ale podpowiedz szybko sama wpadla mu w rece, ledwo wyszedl z budynku na teren zakladu. Byla to drewniana strzalka na drewnianym slupku. Strzalke pokrywala luszczaca sie biala niegdys farba; na niej ktos wykaligrafowal napis: "Pracownie". Strzalka wskazywala widniejacy nieopodal dwupietrowy budynek, do ktorego prowadzila rzadka topolowa aleja. "No... Dziewiecdziesiat na sto, ze to wlasnie tu" - pomyslal wiedzmin. Wejscia do budynku strzegl inny ochroniarz, ale juz nie tak wielki i grozny. Leciwy grubasek, czlowiek, szpanujacy mundurowym kaszkietem i okularami w zloconej oprawie. Grubasek wygladal dobrodusznie, pozwalal sobie na takie zachowanie, sadzac najwyrazniej, ze na terenie fabryki nie ma ludzi nieupowaznionych do przebywania tutaj. Prawde powiedziawszy, mial prawo - w pewnym stopniu - do takiego rozumowania. -Dzien dobry - Geralt przyprawil glos spora dawka znudzenia. - Praca jakos leci? -Dobrego zdrowia. - Grubasek przyjaznie skinal glowa. - Jakos leci. -Limon pracowal tutaj, prawda? -Limon? Taki wypierdek? -Yhy. -Tu, na drugim pietrze, w trzysta siedemnascie. A bo co? -A nic... Ma maly dlug, maluski. Grubasek ochoczo pokiwal glowa. -Slyszalem, slyszalem... Dla Hansa pracujesz? -Nie. Winda tam jest? Zamkniete drzwi windy i przycisk dojrzal juz dawno. -Tam. Ale musze cie do ksiegi wpisac. Chwileczke... Grubasek wyciagnal spod stolu zeszyt w zatluszczonej okladce, polizal palec i zaczal przewracac strony. -Jak cie zwa? - zapytal, znalazlszy ostatnie wpisy. -Timur Gorczew, kompania "Tulczynskie Przyrzady Pomiarowe". Pomagajac sobie poruszaniem warg, grubasek zapisal wszystko. -Stanowisko? -Kalibrator. -Yhy, zapisalem. Odfajkujesz sie przy wyjsciu. -Rozumiem. - Wiedzmin kiwnal glowa i niedbalym krokiem skierowal sie do windy. W srodku wyjal z plecaka welniana czapeczke i naciagnal ja na lysine - po co swiecic w oczy tatuazem wiedzmina? Zdjal okulary i schowal do kieszeni na piersi. Na drugim pietrze spotkal ponurego polswieczka wycierajacego kurz z parapetow. Zerknal z ukosa, ale sie nie odezwal, nawet nie przywital, chociaz Geralt, zrownawszy sie z nim, skinal glowa. Pokoj trzysta osiemnascie byl zamkniety, ale na to wiedzmin byl przygotowany. Juz wczesniej wymacal w kieszeni pudelko z wytrychami. Zamek byl tak dziecinnie prosty, ze niektorym specjalistom niepotrzebny bylby wytrych. Wystarczylby paznokiec. Ale Geralt nigdy nie hodowal paznokci, wolal wytrychy. Limon pewnie wlasnym kluczem dluzej otwieral te drzwi. Laboratorium bylo dosc obszerne; sadzac ze stopnia zakurzenia stolow i parapetow, spotkany polswieczek tu nie wchodzil. Zbadawszy stopien zakurzenia, Geralt z latwoscia odnalazl obiekt westchnien Limona - kompleks "Ochrona 2" rzeczywiscie przypominal sredniej wielkosci walizke. Obok znajdowala sie nieco mniejsza walizka z zewnetrznymi czujnikami. Odlaczywszy jedyny podlaczony do systemu, Geralt zwinal kabel, spakowal czujnik do futeralu i wlozyl do jedynej niezajetej niszy w drugiej walizce. Tak samo szybko i zrecznie doprowadzil do stanu mobilnosci podstawowy modul. "Teraz kody" - pomyslal i rozejrzal sie. Osiagniecia Lochy Limona kompletnie go nie interesowaly. Z gory niejako mozna bylo przypuszczac, jaki z niego technik, skoro do systemu wyhodowanego na terenie tego zakladu dobieral kody sterujace po omacku. Golym okiem widac bylo, ze jedyna polke z papierami ktos niedawno mocno przetrzasnal. Dwa bruliony z notatkami jeszcze tam staly, ale co najmniej jednego juz brakowalo. Pozostawione zeszyty nie zainteresowaly Geralta. Swietnie wiedzial, czego powinien szukac. Wlasnie za te wiedze pobieral od kijowian zaplate, z reguly bardzo wysoka. Po pierwsze, zbadal tabliczke na wewnetrznej stronie pokrywy walizki z kompleksem. "Wyrob O-II model 730245-prim" - glosil napis. Ponizej kopiowym olowkiem ktos dopisal: "Nr inw. 001". -Siedemset trzydziesci dwiescie czterdziesci piec. Prim - mruknal pod nosem Geralt. Przesunal noga drzwiczki zabudowanego stolu. Dopiero potem przykucnal. Wewnatrz szafki tez zalegal kurz, az krecilo w nosie. Lezal wszedzie - na ciemnozielonych pudelkach z napisami, na polkach, na stertach grubych broszur. Geralt szukal, a nie znalazlszy - otworzyl drzwiczki kolejnego stolu. Potem nastepnego. Na poszukiwania stracil co najmniej dziesiec minut. W koncu znalazl: zielona drewniana skrzyneczka z czarnym napisem: "Wyrob O-II model 730245-prim. Czesci zapasowe i akcesoria". I obok znow dopisek wykonany kopiowym olowkiem: "Nr inw. 001". Geralt prychnal z zadowoleniem, potem zdjal pokrywke. Wewnatrz, zawiniete w natluszczony papier, znajdowalo sie kilka malo interesujacych go w tym momencie metalowych przedmiotow, a takze pare szczelnie zafoliowanych broszur. Zdarcie folii trwalo sekunde. W srodku byly trzy broszury: opis techniczny i schematy wyrobu O-II model 730245-prim, wykaz czesci zapasowych do niego i zestaw tablic z kodami sterujacymi. Ot i wszystko. Po sprawie. Zamknawszy na powrot skrzynke z CZiA, Geralt wlozyl ja z powrotem na miejsce, pozamykal wszystkie drzwiczki, a broszury ukryl w plecaku. Bardzo dobrze utrafil z czasem: podszedl do okna, zobaczyl moze z dziesieciu zywych pospieszajacych alejka miedzy mizernymi topolami od bramy zakladu do budynku laboratorium. "No, mamy i komitet powitalny" - pomyslal. Zerknal na kompleks i czujniki. "Z tym nie bardzo da sie biegac..." Po sekundzie wykrystalizowala sie inna mysl: "A po co niby mam biegac? Przeciez to, co najcenniejsze, mam w bagu..." Mysl miala rece i nogi. Postepujac odpowiednio, mialo sie szanse na pomyslne zalatwienie sprawy. Reszte czasu do przyjscia fabrycznych Geralt przesiedzial na skraju stolu, majtajac noga w ciezkim krasnoludzkim bucie i pogwizdujac "Z daleka i bliska". Potezne uderzenie otworzylo z hukiem drzwi, ktore walnely o sciane, az posypal sie tynk. Geralt nie zmienil pozycji, tylko przestal gwizdac. Oczywiscie pojawil sie klan, a raczej jego silowy odlam - gdzie jeszcze moglyby sie wyzywic takie bysie? O, jest i brygadzista... A moze i nie brygadzista, tylko zaufany czlowiek szefa. Geralt przyjrzal mu sie i stwierdzil, ze niewysoki, chudy ork moze byc nawet samym szefem... W kazdym razie ubrany byl w drogie rzeczy, a na szyi wisial mu zloty lancuch - ale nie z tych, co to musial byc i najgrubszy, i najmasywniejszy, a taki, co to ma byc artystyczny i drogi, z pretensjami do smaku. Ostatecznie BugMasz to nie taka znowuz wielka fabryka, kierowac nia mogl nawet i taki ork, nie z samych intelektualnych szczytow. Chociaz i tak pewnie prowadzi go ktos z miejscowych wladz - ktos w powaznym garniturze, krawacie, z sekretarzami u boku i zlota odznaka w klapie marynarki. -Ten? - zapytal oschle ork ochroniarza z ochrony zewnetrznej. -Ten - potwierdzil zapytany. - Tyle ze czapke naciagnal i okulary zdjal. Geralt demonstracyjnie zostal wziety na cel przez kilka luf. Bysie mialy przekonujace armaty, czterdziestki piatki gibsy. Najmniejszy z bysiow podal szefowi krzeslo. Ten usiadl, zalozyl noge na noge. -No - zaproponowal. - Poznajmy sie. -Poznajmy - beztrosko skinal glowa Geralt. - Ja jestem Geralt. -No prosze, zapisal sie jako Timur Gorczew, a okazuje sie, ze Geralt. Skad zes sie wzial taki sprytny, Geralcie? Zaloze sie, ze nie z Tulczyna. - Szef perorowal spokojnie i cicho. Ale wiedzmin wiedzial, ze pod tym zludnym spokojem kryje sie zwyczajny bandyta, zwierz bez litosci i wspolczucia, zdolny dla zysku wpakowac do cementu rodzona matke. -Jak na razie nie uslyszalem twojego imienia - powiedzial spokojnie Geralt. - Chyba sie zgodzisz, ze to nieuprzejme: ty znasz moje imie, a ja twojego nie. Boss usmiechnal sie i dal niemal niewidoczny znak najblizej stojacemu bysiowi. Zwyczajny zyjacy pewnie by nawet tego nie zauwazyl. Ale wiedzminowi nie wolno bylo dopuscic do takiego kiksu. Byczek gwaltownie, bez zamachu, wyrzucil do przodu reke. Ale zamiast rabnac Geralta w sloneczny splot, trafil w pustke. A po ulamku sekundy eksplodowaly bolem jego stawy i sciegna, reka zostala bezlitosnie wykrecona, bys steknal, przewrocil sie w powietrzu i z potwornym hukiem walnal plecami w sasiedni stol. Posypaly sie kawalki szkla ze strzaskanego blatu. A wiedzmin juz siedzial na poprzednim miejscu, tyle ze mial w reku strzelbe, a jej ogromne oko patrzylo prosto w oblicze szefa. -Kaz swoim szczylom schowac pukawki - wycedzil Geralt. - I przedstaw sie. Nie lubie gadania z anonimami. -Znasz nawet slowo "anonim"! - szczerze zdziwil sie szef. - Dobrze. Chowamy bron, chlopcy. Nazywam sie Szakir. Chlopcy migiem schowali gibsy. Geralt przestal celowac Szakirowi w twarz, przypial pompowca do boku. W koncu w razie koniecznosci i tak wystrzelilby szybciej niz ktorykolwiek z bysiow Szakira. -Znam wiele roznych slow - powiedzial spokojnie. -Moim zdaniem rzeczywiscie jestes wiedzminem. -Wiedzminem, owszem, nie miej zludzen. -Co cie sprowadza do BugMaszu? -To, co zwykle - usmiechnal sie Geralt. - Zadza pieniadza. -To jest cicha i spokojna fabryka. Nie ma tu potworow. Maszyny rosna przewaznie madre i przemadrzale. Co tu ma do roboty wiedzmin? Geralt postanowil zagrac bezczelnie: -Na przyklad moze sprzedac Szakirowi kompleks ochronny. Szakir udal, ze sie uprzejmie usmiecha. -Sprzedac mi kompleks ochronny, ktory wyrosl w mojej fabryce? Prawdziwy z ciebie bezczelniak, brachu! -Nie jestem twoim brachem - obojetnie rzucil Geralt. - A co do kompleksu, jakbys potrafil sie nim posluzyc, to juz dawno zostalby zamontowany tam, gdzie trzeba. Nie macie kodow sterujacych. Schemat montazu czujnikow zewnetrznych tez nie kazdy rozpracuje w realnym terenie. Potrzebny jest spec. Szakir przez kilka sekund wpatrywal sie w Geralta. -Czy ciebie wynajal Locha Limon? -Usilowal. - Wiedzmin nie probowal klamac. - Ale nie mial czym zaplacic. -No tak, rzeczywiscie. Podobno ma spore dlugi u Hansa? -Nie interesuje mnie, komu i ile jest winien - w glosie Geralta nadal brzmiala obojetnosc. - Mnie interesuje co innego. -Co? -Pieniadze. Slyszalem, ze chciales kupic ten kompleks... a raczej kody sterujace do niego. Moge ci je sprzedac. Kody, schematy, caly pakiet dokumentacji, a majac to wszystko, zmontowac i uruchomic kompleks da rade nawet taki lebiega jak Locha Limon. -Czyli wiedziales, gdzie jest przechowywana dokumentacja... Czyzby tu? W tej pracowni, gdzie Limon bez specjalnych wynikow pocil sie poltora roku? Co za banal. Wiedzmin przemilczal jego slowa. Jakis czas Szakir siedzial w milczeniu. -Ale przeciez dwom dziesiatkom uzbrojonych zyjacych nie oprzesz sie nawet ty, wiedzminie. Co mi przeszkadza poszczuc ich na ciebie? Zabic, przeszukac. A jesli nie znajdziemy - przewrocimy do gory nogami cala pracownie. -Sprobuj. - Geralt wzruszyl ramionami. - Jesli ci sie zycie znudzilo. Psy Szakira miny mialy dosc mizerne. Ich kolega ciagle lezal przy stole posypany odlamkami rozbitego szkla i bialym, malo przyjemnie wygladajacym proszkiem ze stojacej niegdys na stole kuwety. Koles nie dawal od dobrych kilku minut zadnych oznak zycia. -Wyraznie zobaczyles nas wczesniej i czekales na nas - zaczal Szakir. Na jego twarzy malowalo sie lekkie zamyslenie. - Czyli sie przygotowales. Zaloze sie, ze ukryles dokumentacje tak, ze nielatwo bedzie ja znalezc. Zreszta sama dokumentacja jeszcze nie rozwiazuje problemu, potrzebny jest technik, ktory sie na niej wyzna. Technik albo wiedzmin. Wyglada na to, ze lepiej zaplacic tobie i otrzymac gotowy roboczy kompleks, niz najpierw szukac dokumentacji, a potem speca do niej. I jeszcze nie majac pewnosci, ze kompleks zacznie dzialac. Geralt wysluchal tego cwiczenia z logiki z uprzejmym zainteresowaniem. -Dobra! - Szakir klepnal sie dlonia w kolano. - Dziesiec tysiecy. Wiedzmin rozesmial sie z nonszalancja. -Cale dziesiec? Ha! -A co? - Szakir zaprezentowal mu wycwiczone uniesienie brwi. - To niezla kasa. -Slabo niezla - nie zgodzil sie z nim Geralt. - Szczegolnie jesli porownuje ja z kwota obiecana Limonowi. Szakir popatrzyl na wiedzmina i rozlozyl rece. -Dajmy spokoj. Temu balwanowi rzucilem po prostu cyfre z sufitu. Ten parszywy kompleks nie moze tyle kosztowac! -Oczywiscie, ze moze. I mnie sie ta cena, te trzysta dwadziescia tysiecy hrywien, bardzo podoba. Zwlaszcza ze nie zostala wzieta z sufitu, a z twoich slow. -Slow Limona - sprecyzowal oschle Szakir. - Moich slow nie slyszales. -Zgoda. - Geralt nie sprzeczal sie. - Ze slow Limona. Moje slowa tez slyszales. Szakir pokrecil glowa. -Niech to... Niezle z was gagatki. Zdzieracie ze mnie portki w biegu. -Taka praca. Szakir zrobil pauze, potem westchnal z wyrzutem: -No coz... Nie zostawiasz mi wyboru. Zgadzam sie. -No to swietnie. Pieniadze przyniesiesz do hotelu "Juznyj Bug" za trzy godziny. Numeru pokoju jeszcze nie znam, zapytasz recepcjoniste, w ktorym pokoju mieszka wiedzmin. Dokumentacje otrzymasz tam. Nie radze robic zadymy. Geralt zgarnal ze stolu swoj plecak, przekroczyl wciaz nieprzytomnego bysia, odsunal z drogi drugiego i zrobil Szakirowi "papa" reka. -Do zobaczenia. I wyszedl. Jego krokom na korytarzu towarzyszylo echo - wiedzmin umyslnie szedl tak, zeby bylo go slychac. -Kapron! Surik! - cicho rzucil Szakir. - Przypilnujcie go. Ale spokojnie. Szakir nie pomyslal, ze wiedzmin, znajdujacy sie juz na drugim koncu korytarza, kolo windy, uslyszal jego slowa nawet poprzez huk wlasnych butow. Ale Szakirowi nie moglo przyjsc do glowy, ze ten mutant, kryjacy pod czapeczka wytatuowana lysine, ma ekstremalnie czuly sluch. Slowa Szakira wywolaly u Geralta tylko usmiech. Grubasek przy wejsciu do budynku na widok wiedzmina omal nie wypuscil z rak rogalika. Dosc slusznie uznal, ze dochodzacy z drugiego pietra loskot jednoznacznie swiadczy o koncu "Timura Gorczewa" z wymyslonych "Tulczynskich Przyrzadow Pomiarowych". Ale nie, przybysz byl zywy i kompletnie caly... -Na razie, papciu. - Geralt puscil oko do grubasa. Juz bedac na alejce przed budynkiem, pomyslal, ze zapomnial wypisac sie z dziennika - grubas moze za to oberwac. Ale nie odczul niczego takiego jak wyrzuty sumienia. * * * W "Juznym Bugu" Geralt wynajal dodatkowo drugi pokoj na innym pietrze. Wsunawszy w lape recepcjonisty dwudziestke, wytlumaczyl, o jakim pokoju z ktorym z gosci nalezy rozmawiac. Po czym przez jakis czas dzialal w pokoju, ktory wybral do pertraktacji i przekazania pieniedzy.Nastepnie wykonal kilka telefonow, czasem zerkajac do grubego informatora wylegujacego sie na szafce nocnej. Potem napisal kilka wersow na papierze z logo hotelu. Na samym koncu zadzwonil do Wesemira - oczywiscie z komorki. I otrzymal od niego pozytywna opinie. Po polgodzinie byl gotow. Do decydujacej scenki zostalo poltorej godziny. Ten czas spedzil, leniuchujac na poscielonym lozku. Pierwsi pojawili sie inkasatorzy z "Gnomish Kreditinvest" - czworka szesciennych krasnoludow w helmach i kamizelkach kuloodpornych, z szybkostrzelnymi automatami o niezwykle krotkich lufach, plus jeden krasnolud z pancerna walizka przypieta do przegubu, z zaledwie jednym pistoletem przy pasie. Para ochroniarzy-krasnoludow zostala na korytarzu, Geralt ich slyszal. Jednego nawet zauwazyl w szparze drzwi, kiedy juz sie zamykaly. -Geralt? - zwrocil sie do niego z pytaniem ten z walizka. -Tak, to ja. Platnicy na razie nie przybyli, wiec rozgosccie sie, prosze. Zaraz powinni sie zjawic. Kasjer przyjal zaproszenie, usiadl. Pozostali, trzymajac automaty w reku, ustawili sie tak, by w razie czego wziac pomieszczenie w krzyzowy ogien. Byli to powazni chlopcy, konsekwentni we wszystkim, czym sie zajmowali. -Jesli mam byc szczery, suma, jaka zamierzasz przelac, jest za mala dla takiej eskorty - oswiadczyl kasjer. - Ale uwzgledniajac, ze jestes naszym starym i sprawdzonym klientem, kierownictwo banku postanowilo pojsc ci na reke. -Dziekuje. Jestem szczerze zobowiazany! - podziekowal Geralt. Naprawde cieszyly go dobre stosunki z jednym z najbardziej stabilnych bankow Wielkiego Kijowa. Mimo ze podejrzewal: chodzi nie o niego, a o to, ze podczas rozmowy telefonicznej padlo imie Wesemira i nazwa "Arzamas16". Potem pojawili sie orkowie z otoczenia Hansa Bershteuga, miejscowego bossa o reputacji podrzynacza gardel. Na widok szesciennych krasnoludow w pelnym bojowym rynsztunku zbledli i zrobili sie ugodowi, szczegolnie gdy jeden z inkasentow poradzil im, by "nie dotykali swoich pukawek". Orkowie grzecznie usiedli na lozku i ucichli. Potem, gdzies po trzech minutach, Geralt wypatrzyl na balkonie Coyona z karabinem biodrowym. Jego przyjaciel wiedzmin zdolal wlezc na balkon tak, ze nawet Geralt tego nie zauwazyl! Wyzsza szkola jazdy. Rzecz jasna, Geralt nie zdradzal swojej oslony ogniowej, tylko ucieszyl sie z grubych zaslon na oknach. No a potem pojawil sie Szakir ze swoimi chlopakami. Za nimi wpakowali sie do pokoju krasnoludy z korytarza i okazalo sie, ze byki Szakira, mimo ze wyzsze od krasnoludow, wygladaja przy nich jakos mizernie. Ale wiedzieli z kim maja do czynienia - lapki trzymali na widoku i poruszali nimi plynnie i wolno. W pokoju zrobilo sie ciasno. Geralt, jako gospodarz, zaproponowal Szakirowi krzeslo. -Tak wiec - zaczal, zacierajac dlonie - po pierwsze, chcialbym zobaczyc pieniazki. -A ja bym najpierw chcial zobaczyc dokumentacje - warknal nieprzyjaznie Szakir. Wyraznie nie spodziewal sie obecnosci tak licznego towarzystwa. Ten obrot sprawy krzyzowal jego plany. -Panie Szakir, prosze grac zgodnie z regulami. Wiedzmini nigdy i nikogo nie oszukali. -A co mnie obchodza wiedz... -Prosze pokazac pieniadze! - ryknal Geralt metalicznym glosem. Jednoczesnie cala szostka krasnoludow kiwnela sie do przodu. Niby zadnego zagrozenia ten ruch nie zwiastowal, ale wszyscy obecni poczuli ciarki na skorze. Co by nie mowic - bankierzy potrafili wybierac ludzi do ochrony zewnetrznej... Szakir burknal cos niezrozumiale, jednak zrobil znak i jeden z jego ludzi umyslnie wolno podszedl do stolu i postawil na jego politurowanej powierzchni skorzana teczke. Nastepnie wciaz tak samo powoli otworzyl ja i wysypal na stol pieniadze. Ze trzydziesci grubych paczek w bankowych banderolach. Ironia losu sprawila, ze na banderolach widnialo znajome logo "Gnomish Kreditinvest". -Szanowny kolego...! - Geralt odwrocil sie do krasnoludakasjera. Ten wstal i rowniez zblizyl sie do stolu. Zyjacy Szakira z pusta teczka w reku cofnal sie odruchowo. -Trzysta dwadziescia tysiecy hrywien - oznajmil krasnolud po trzydziestu sekundach. - Banknoty prawdziwe. Jesli trzeba, moge sprawdzic kazdy, ale wedlug mnie to bez sensu: oryginalne opakowanie naszego banku jest nienaruszone. -Swietnie! - ucieszyl sie Geralt. - Nie trzeba sprawdzac. I odwrocil sie do Szakira: -Niech ktos z twoich ludzi zajrzy do tej szafki. -Kapron! - niechetnie mruknal ork i jeden z pakerow (nawiasem mowiac, byl to jeden z tych, co w towarzystwie kumpla szedl za Geraltem od fabryki do hotelu), kolyszac sie, podszedl do szafki i otworzyl ja. -Pusto - powiedzial, a Szakir zmarszczyl sie ze zloscia. -Zajrzyj pod poleczke, od dolu. Kapron, stekajac, przykleknal i zajrzal do szafki, pochylajac glowe niemal do samego dywanu. Na jego obliczu odmalowalo sie pewne zrozumienie. Potem po omacku oderwal dwa pasma tasmy klejacej i wyjal z zaimprowizowanej skrytki plastykowa teczke z dokumentacja kompleksu. Co do tego typu skrytki wiedzmin nie mial zludzen, na pewno zostalaby odkryta podczas porzadnego przeszukania, ale dalaby tez kilka minut forow, gdyby cos poszlo nie tak. -Prosze sie zapoznac - zaproponowal Geralt nie tyle Szakirowi, co dostrzezonemu w ekipie technikowi. Technik nie byl maly, ale na tle pozostalych basiorow robil wrazenie mniejszego niz w rzeczywistosci. Ten otworzyl paczke, przejrzal wszystkie trzy broszury, szczegolna uwage poswiecajac trzeciej - tej z tablicami kodow. Potem drzacym z podniecenia glosem zapewnil szefa: -To jest to, co jest nam potrzebne. -Teraz poprosze o pokwitowanie! - raznie zaproponowal Geralt, kladac obok pieniedzy kartke papieru. - Ja juz postawilem swoj autograf, teraz twoja kolej... Jak nalezy: "Ja, kupujacy, w zamian za umowiona kwote pieniedzy w hrywnach otrzymalem z rak sprzedajacego interesujacy mnie towar w odpowiednim stanie, zadnych pretensji nie roszcze i nie bede roscic, co potwierdzam wlasnorecznym podpisem...". O, tu. Szakir posepnie zerknal na krasnoludow. Fabryczny klan wyraznie nie zamierzal rozstawac sie z pieniedzmi ot, tak sobie, ale przerazajaca eskorta z "Gnomish Kreditinvest" byla w stanie kazdego przekonac do zmiany planow. Z kamienna twarza Szakir zlozyl podpis na dokumencie. -Znakomicie! Interes sie dokonal! Teraz, panowie fabrykanci, prosze was o opuszczenie moich skromnych penatow. Mam jeszcze kilka spraw typu raczej konfidencjonalnego. Trzech krasnoludow starannie odprowadzilo malo sympatyczne towarzystwo Szakira do wyjscia i starannie zamknelo drzwi od strony korytarza. Czwarty zatrzymal sie przy drzwiach od wewnatrz. -Teraz wy. - Geralt pstryknal palcami w strone ludzi Hansa. - Ile wam jest winien Locha Limon? -Dwadziescia trzy patole - ochryplym glosem oswiadczyl jeden z nich. -Niedawno bylo dwadziescia dwa! - zdziwil sie Geralt. -Ale dzien, nie da sie ukryc, minal - wzruszyl ramionami bandzior. - Licznik bije. -Dobra, kij z wami. - Geralt otworzyl jedna z paczek, odliczyl odpowiednia ilosc banknotow. - Dawaj, maluj tu podpis. Na stole pojawilo sie kolejne pokwitowanie. -I niech was Zycie broni - nie probujcie z niego cokolwiek ponad to wytrzasnac... -A na cholere nam ten twoj Limon...? - mruknal bandzior ponuro, stawiajac na papierze niewyrazna parafe. Drugi w tym czasie schowal pieniadze do kieszeni. -Poprosze wekselek! Ork znowu poszperal w kieszeniach i w koncu wyjal zlozony we czworo arkusik papieru. Geralt szybko przelecial tekst wzrokiem, mruknal i urzadzil dokumentowi nalezna kremacje w popielniczce. -Jestescie wolni! - Machnal reka, wypedzajac totumfackich Hansa. Krasnolud przy drzwiach otworzyl je przed wychodzacymi. Gdy bandyci znikli, Geralt w koncu odetchnal z ulga. -Tfu! Co za towarzystwo, shahnush todd! Az sie spocilem. Coyon, dosc tego chowania sie, wchodz. Wiedzmin przekrecil klamki w drzwiach balkonowych, do pokoju wsliznal sie Coyon z karabinem w reku. -Nerwowa macie profesje, panowie wiedzmini! - skonstatowal kasjer. - Dobra, czas to pieniadz. Dalsze polecenia? -Wedlug umowy. Sto dziesiec tysiecy na konto koncernu Halkdaaffa. Sto - na biezace konto Arzamasu16. My z Coyonem bierzemy po paczce na biezace wydatki. A pozostale, minus wasz procent, oczywiscie, na moje operacyjne konto i konto Coyona. Po polowie. Tak? -Mnie wystarczy cwiartka - powiedzial spokojnie Coyon. - Sprawa zalatwiona w calosci przez ciebie. -Jak chcesz. - Geralt nie zamierzal sie sprzeczac. Krasnolud rzeczowo wystukal polecenie na kieszonkowym kalkulatorze, po czym oglosil wynik, uwzgledniajac prowizje banku. Geralt, nie patrzac, podparafowal kwity. Potem inkasatorzy spakowali pieniadze i pozegnawszy sie, znikneli. Dwaj wiedzmini odczekali, az pasiasty pancernik inkasentow, zaparkowany przez caly czas pod wejsciem do hotelu, zniknie za zakretem, potem Coyon oszczednym ruchem zaciagnal szczelnie zaslony, za ktorymi nie tak dawno sie ukrywal. -To co? Do restauracji? Zrec mi sie chce. -Nie mam nic przeciwko. - Geralt w koncu sie wyluzowal. - Tylko musze wpasc do drugiego pokoju zabrac rzeczy. Pojade z toba, jesli sie zgodzisz. -Pewnie. -A wlasnie... - Geralt zatrzymal sie i polozyl przyjacielowi reke na ramieniu. - Dziekuje, ze zdazyles. Musiales niezle pedzic? -Musialem - potwierdzil Coyon. Drugi pokoj Geralta znajdowal sie dwa pietra wyzej. Juz otwierajac zamek, Geralt wyczul, ze ktos jest w srodku. Dal znak Coyonowi, sam odczepil pompowca od pasa, pchnal drzwi i ukryl sie za framuga. -Geralcie...? - rozleglo sie z wnetrza. -Niech cie! - splunal wiedzmin. - Limon! Sam jestes? -Cicho. - Niedojda przeszedl na szept. - Sam. Niemniej jednak Geralt wszedl do pokoju, zachowujac maksymalne srodki bezpieczenstwa. Limon byl tu jednak sam - ani w lazience, ani w szafie, ani na balkonie poza nim nikogo nie bylo. -Jak tu wlazles, shahnush todd!? - zaklal rozezlony wiedzmin. - To jest, zdaje sie, moj pokoj! -Korytarzowy mnie wpuscil - szepnal Limon. - Ledwie go ublagalem. I mowcie ciszej, widzialem na schodach zyjacych Hansa. Coyon zabezpieczyl pistolet i usiadl w fotelu. Broni z rak nie wypuszczal. -Geralt! - Limon nadal szeptal. Maly, niefartowny, zaszczuty czlowiek. - Oni mnie lada moment zabija! Widzialem, ze nawet juz ogona za mna nie ma, czyli Hans wyslal killera! A poniewaz nie zaplacilem, beda mnie przed smiercia torturowac. Geralcie, blagam, prosze mi pomoc! Wejdziemy w nocy na teren fabryki, nie mam innych szans na uratowanie zycia. Hans niedawno powiedzial, ze znudzilo mu sie czekanie... Wargi Limona drzaly, zreszta cala jego postac wygladala zalosnie, tak zalosnie, ze wzbudzila w Geralcie obrzydzenie. -Co za mieczak - mruknal Coyon z fotela. - Gdzie ty znajdujesz takie typy, Geralcie? -Ja? Znajduje? - zapytal Geralt z lekkim oburzeniem. - To on sie za mna wloczy od samego rana! Sluchaj, Limon, spadaj stad! Twoje problemy, ty je rozwiazuj. Jestes mezczyzna czy szmata do podlogi? -Na Zycie zaklinam! - zawyl Limon i runal na kolana. - Czy kompletnie jestescie pozbawieni litosci? Odpracuje, odsluze, tylko ratujcie! -Wedlug mnie nalezy go zastrzelic. - Coyon pokrecil glowa. - Inaczej sie nie odczepi. -A moze pan wezmie sprawe w swoje szanowne rece? - Uwaga Limona przelaczyla sie na Coyona. - Widze, ze pan tez jest wiedzminem. Pieniadze beda, obiecuje, ale trzeba tylko zdobyc kompleks i zadzwonic do Szakira... -Szakir odbierze ci kompleks i nie da ani grosza - ponuro i bez triumfu w glosie powiedzial Geralt. - Glupi nie jest. Trzysta dwadziescia kawalkow wyrzucac w bloto? Limon obrzucil Geralta wscieklym spojrzeniem i znowu zajal sie blaganiem Coyona. Ten po chwili powstrzymal go wladczym ruchem reki. -Dosc, zyjacyl Skoro ci odmowil Geralt, to niby dlaczego ja mialbym sie na cos zgadzac? Odejdz. Nie mozemy pomoc. -Dokad mam pojsc... - Limon kompletnie sie zalamal. - Nie mam dokad. Wszedzie mnie znajda... Chyba tylko... skoczyc z balkonu... -Nie wystarczy ci odwagi. - Geralt wykrzywil z obrzydzeniem wargi. - Mieczak. Idziemy, Coyon. Wszystko, co zostalo w pokoju, Geralt wpakowal do plecaka. Przypial strzelbe do pasa i wyszedl na korytarz. Coyon maszerowal dwa kroki za nim. Pistolet biodrowy to rzecz dosc spora i rzadko spotykana w hotelach, dlatego tez wiedzmini wzbudzili nielicha sensacje na korytarzach. Na dole Geralt oddal klucze recepcjoniscie, nie mowiac, ze w pokoju pozostal potencjalny samobojca. O ile, oczywiscie, Limon znajdowal sie jeszcze w pokoju, a nie w srodku krwawej kaluzy przed wejsciem do hotelu. Ani Geralt, ani Coyon nie popatrzyli w prawo, kiedy wyszli z hotelu. Ich to po prostu nie interesowalo. Dzip Coyona czekal na pana w zupelnie innym miejscu, a los mieczakow z Winnicy kompletnie nie wiazal sie z bezpieczenstwem miasta. Juz siedzac za kierownica, Coyon cicho, z pewna taka niepewnoscia w glosie, zapytal: -Moze jednak trzeba bylo powiedziec Limonowi, ze juz nic nikomu nie jest winien? Geralt przerzucil plecak na tylne siedzenie dzipa i zdziwiony popatrzyl na przyjaciela. -Po co? Coyon zmarszczyl czolo - widac bylo, ze ta wymiana zdan nie sprawia mu przyjemnosci. -No wiesz... jeszcze wezmie i skoczy, jak glupi... -Jak skoczy, to znaczy, ze tak mialo byc - odparl Geralt. - Zycie lubi silnych. I samo wybiera, komu pozwoli zyc, komu nie. A ty zawsze miales jakies wzgledy dla mieczakow. Coyon westchnal znaczaco, ale i tajemniczo, po czym uruchomil silnik samochodu. -Zadzwon do Wesemira - powiedzial, zanim ruszyl. - Powiedz, ze z Halkdaaffem jestesmy rozliczeni. Bo inaczej Wesemir sciagnie z Mariupola Lamberta, a on tam ma dosc skomplikowana sprawe do zalatwienia. -Dobrze. - Geralt skinal glowa i wyjal komorke. - Pomozemy Lambertowi! Ja na ten przyklad kompletnie nie mam nic do roboty! Tylko cos przekasimy po drodze do Mariupola. Moze byc? -Moze. Anton Pierwuszynurodzony w 1970 roku. Jest absolwentem Politechniki w Sankt Petersburgu. Pisarz, dziennikarz, starosta Literackiego Seminarium Borysa Strugackiego. Publikuje od 1990 roku. Jest autorem powiesci: Batljon Iks, Wojna da paniedielnika, Mirotworcy, Achota na Gierostrata, Piraty XI wieka (tetralogia), Sabiratieli askolkow (w spolce z Nikolajem Bolszakowem) i Cziuzak w Pielliusidarie, jak rowniez ksiazek dokumentalnohistorycznych: Astronawty Gitlera, Bitwa za zwiozdy, Zwiozdnyje wojny, Kosmonawty Stalina, Okkultnyje tajny NKWD i SS oraz Okkultnyje wojny NKWD i SS. Jego opowiadania i szkice publikowane byly rowniez w jezyku polskim i angielskim. Jest laureatem pieciu literackich nagrod: "Zwiozdnyj Most 99" (Charkow, Ukraina), "Eurocon Encouragement Award" (Eurocon -2000, Gdansk, Polska), "Priemija imieni Aleksandra Bielajewa" (Interpresskon - 2002 i Interpresskon - 2004, Sankt Petersburg, Rosja), "Dwieri w Leto - 2005" (Sankt Petersburg, Rosja). Anton PierwuszynA niech cie szlag trafi Przeklad Eugeniusz Debski Z doniesien prasowych, 2004 rok "Pierwsza esemesowa powiesc napisal Chinczyk Kann Puczan. Powiesc sklada sie z 60 SMSow i opowiada o milosci". Ostatnia esemesowa powiesc o milosci Czesc, kochany! Gdzie jestes? Nie moge sie do ciebie dodzwonic. Smutno mi. M. Hi kochanie przepr nie zdazylem zadzwonic z boczarowem ekspedycji wybralismy pospiechu nie dzwon do mnie zasieg kiepski roaming wariacki lepiej sms ok? Kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! Tak sie nie robi. Obdzwonilam juz wszystkich. Myslalam, ze cos sie stalo. Znowu z Boczarowem cos kombinujesz. Gdzie was teraz ponioslo? M. Hi kochanie nie wyobrazasz sobie jaka to bedzie sensacja tym razem bez pudla widzialem foty na wlasne oczy kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! Co sie znowu stalo? Ten twoj Boczarow to cie kiedys urzadzi. Niedlugo sesja, pamietasz o tym? Kiedy wracasz? M. Hi kochanie wszystko to betka przed sesja wracam potapow sam da sobie rade ok? Teraz nie mysle w ogole o tym sensacja bedzie ogromna na caly swiat caluje twoj. K Czesc, kochany! Napisz, gdzie jestes, co sie dzieje. Naprawde sie denerwuje. I tesknie. M. Hi kochanie jestesmy w pamirze przedgorze zdjecia ufo ze sputnika boczarow zrobil widoczne szczegoly zdazymy bedzie sensacja kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! Boze, gdzie was znowu ponioslo? Jakie UFO? Boczarow juz cie ciagal po polach z kregami, i na zdobywanie mumii karlowatego przybysza, i na poszukiwania zakonspirowanej wladzy - facet jest pomylony. M. Czesc, kochany! Dobra. Jestem cierpliwa. Najwazniejsze, zebys sie pilnowal, duzo nie pij, na zmije uwazaj. Wracaj szybko, kochanie. M. Hi kochanie jestesmy tuz obok wspolrzedne na razie nie widze ok? Ufo serio prawda prawda foty wyrazne to nie mistyka wszystko wkrotce na sieciowej stronie kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! Nie wiem, coscie tam znalezli, ale Boczarow to kanciarz. Pewnie, jest sympatyczny, wyksztalcony. Ale traci poczucie rzeczywistosci, napala sie. M. Czesc, kochany! Jeszcze raz cie prosze: BADZ OSTROZNY! Potapow cie pozdrawia. M. Hi kochanie potapow niech spada poczeka powiedz mu ok? Zrobilismy dzis foty rdzenia szal taka energia wyglada boczarow nie lze kocham caluje. K Czesc, kochany! Prosze, pisz do mnie czesciej. BARDZO TESKNIE!!! I bardziej szczegolowo - coscie tam znalezli? Naprawde jestem ciekawa. M. Hi kochanie opowiadam 14 boczarow dostal maila o katastrofie ufo uzgodnilismy na zamknietym kanale od razu sie zebralismy poki nie ucieklo kocham caluje twoj. K Hi kochanie boczarow zapewnil ze rozum sponsor sie znalazl nowobogacki byl przy szmalu pojechalismy kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! Jesli mam byc szczera, to nic nie rozumiem. Czyli nie macie zdjec ze sputnika? Tam jest UFO? Ale: DLACZEGO? Kiedy cie zobacze, kochany? M. Hi kochanie tak od razu wyszlo nie bede usprawiedliwial ok? To sensacja sama zawylabys wkrotce zobaczymy sie szkoda nie mamy kamery wyslalbym kocham caluje twoj. K Hi kochanie! Pisz, co tam jest. M. Hi kochanie przepraszam teraz nie moge zajeci na zboczu zostala doba wytrzymaj kocham caluje twoj. K Hi kochanie! Czekam! CZEKAM! M. Hi kochanie to szal dokonalismy tego dzis sie stalo znalezlismy ufo znalezlismy je my pierwsi na ziemi to kosmos wielki napisze kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! Coscie znalezli? Czekam. M. Czesc, kochany! M. Czesc, kochany! M. Czesc, kochany! Gdzie jestes? Co sie dzieje? Odpowiedz, prosze. Denerwuje sie. Odpowiedz. Czekam. Tesknie. M. Hi poisiol r tuubfrewoiulk norew a koexxvdllkjlljlkjlkjlkj K Czesc, kochany! Dostalam od ciebie niezrozumialy SMS. Usilowalam sie dodzwonic, ale przez caly czas mam komunikat, ze "Abonent jest poza zasiegiem". Co sie dzieje? Zepsula sie komorka? M. Czesc, kochany! Wyslij telegram. Zadzwon z komorki ufologow. Prosze cie, zadzwon. Bardzo sie denerwuje. BARDZO SIE DENERWUJE. Zadzwon. BLAGAM! M. Hi kochanie kocham caluje twoj. K Hi kochanie ko I 2abcc deef3 4ghij 5kllm nnoo6 7prsst 8uwyz zz90* #cham caluje twoj. K Czesc, kochany! Wyglada, ze padla ci komorka. Nie moge sie doczytac. Przechodzimy na cyfrowanie. 1-tak. 2-nie. Zrozumiales? M. Hi 1121 ko 1121 eh 1121 anie ko 1121 eh 1121 caluje 1121 t 1121 t 1121 t 1121 t 1121 ipoadkroasdwejde 1121 twoj. K Czesc, kochany! Twoja komorka padla. Otrzymuje: "tak-tak-nie-tak". Czekam na powtorzenie. M. Hi ok? KKKKKKKKKKKKKKKKKKKKKKKKK Czesc, kochany! Jesli mozesz mnie czytac! Twoja komorka nie dziala! Sprobuj z innej! M. Czesc, kochany! KOCHAM! CALUJE! CZEKAM! DENERWUJE SIE! Bardzo sie denerwuje, serio!!! Napisz albo zadzwon! Blagam. Czekam. Caluje. Czekam. M. Hi kochanie ok? MY WIELKI ZE WSZECH STRON KOSMICZNY ROZUM OSWIADCZAMY WIELKIM ZAKONSPIROWANYM WLADZOM PLANETY ZIEMIA ZE PRZYBYLISMY DO WAS ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? WYKORZYSTUJEMY JEDEN KANAL CHCIELISMY WIELKI WIELKI KANAL PRAWDA PRAWDA ok? Kocham caluje twoj. K Czesc, kochany! To nie jest SMIESZNE. Oczekuje wyjasnien!!! M. Hi kochanie ok? MY WIELKI ZE WSZECH STRON KOSMICZNY ROZUM OSWIADCZAMY WIELKIM ZAKONSPIROWANYM WLADZOM PLANETY ZIEMIA ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? MY TU UPRZEDZAMY O ZLAMANIU PRAWA HISTORYCZNEJ KONSEKWENCJI NA PLANECIE ZIEMIA ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? MY KOMUNIKUJEMY O ZLAMANIU PRAWA HISTORYCZNEJ KONSEKWENCJI PROWADZI ZNISZCZENIE PLANETY ZIEMIA ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? MY KOMUNIKUJEMY WIELKIE ZAKONSPIROWANE WLADZE PLANETY ZIEMIA WSTAPIENIE W KONTAKT PROWADZI PRAWA HISTORYCZNEJ KONSEKWENCJI ok? Kocham caluje twoj. K Kostia! Przestan natychmiast! Twoj zart jest kretynski. Wcale mnie nie smieszy. Kostia, odezwij sie, prosze cie. Prosze. Wariuje z nerwow. Odezwij sie, dobrze? I bez jaj. Kocham cie. Odezwij sie. Masza. Hi kochanie ok? MY WIELKI ZE WSZECH STRON KOSMICZNY ROZUM KOMUNIKUJEMY WIELKIM ZAKONSPIROWANYM WLADZOM ZIEMI ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? MY KOMUNIKUJEMY ZLAMANIE PRAW PROWADZI DO ZNISZCZENIA PLANETY ZIEMIA WYZNACZONA DOBA ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? MY KOMUNIKUJEMY WSTAPIENIE KONTAKT PROWADZI PRAWA ok? Kocham caluje twoj. K Kostia! Dlugo sie zastanawialam. Wiesz co, zrozumialam juz: jestem glupia. Serio. Kompletna idiotka, ze ci uwierzylam. Jestes pajac. Kretyn. Dla ciebie wazniejszy jest twoj Boczarow, twoje UFO, twoje fantazje. Wszystko jest wazniejsze od... Dobra. Zdarza sie. Jesli masz w sobie jeszcze cos, co pamieta, to napiszesz. A te swoje wyglupy - zaniechaj, Kostia, daj sobie siana. ODPUSC!!! Hi kochanie ok? Hi kochanie ok? MY WIELKI ZE WSZECH STRON KOSMICZNY ROZUM KOMUNIKUJEMY WIELKIM ZAKONSPIROWANYM WLADZOM ZIEMI ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? Hi kochanie ok? MY KOMUNIKUJEMY NIEUCHRONNOSC ZNISZCZENIA ZIEMI ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? PRZEPRASZAM ok? Kocham caluje twoj. K Przy okazji, Kostia, jestes winien podobno Prochorowowi pieniadze. Poltora tysiaca dolarow. Prosil, zebym ci przypomniala. Pamietasz o tym? Hi kochanie ok? MY WIELKI ZE WSZECH STRON KOSMICZNY ROZUM KOMUNIKUJEMY WIELKIM ZAKONSPIROWANYM WLADZOM ZIEMI ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? ODPOWIEDZ ODRZUCONA ok? Kocham caluje twoj. K Hi kochanie ok? ODPOWIEDZ ODRZUCONA ok? Kocham caluje twoj. K Kostia, jestes idiota. Byles idiota i umrzesz jako idiota. Hi woshoshohsoshoshoshoklluiro K This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/