R. Scott Bakker Mrok, ktory nas poprzedza The Darkness That Comes BeforeKsiaze Nicosci, Ksiega pierwsza The Prince of Nothing, Book 1 Przelozyla: Maciejka Mazan Wydanie oryginalne: 2003 Wydanie polskie: 2005 iMN Sharron Zanim Ciebie poznalem, nie osmielalem sie miec nadziei Podziekowania Pisarz pracuje w samotnosci i dlatego - paradoksalnie - tak wiele zawdzieczamy innym. Kiedy wiezy sa nieliczne, musza byc mocne. W swietle tego faktu pragne podziekowac: Mojej partnerce Sharron O'Brien za to, ze uczynila te ksiazke mozliwie najlepsza i za zrobienie ze mnie lepszego czlowieka. Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za to, ze uwierzyl w moje dzielo, zanim sie w ogole pojawilo. Mojemu przyjacielowi Rogerowi Eichornowi za wyczerpujaca krytyke, przenikliwe uwagi i tworczosc, ktora nieustannie przypomina mi, jak to sie powinno robic. Moim wydawcom, Darrenowi Nashowi i Michaelowi Schellenbergowi, za to, ze nie pozwalaja mi zejsc z prostej drogi ani obnizac poprzeczki. Nancy Proctor za jej cudowny i niezastapiony dziennik czytelniczych reakcji. Caitlin Sweet za przyjazn i rady. Nickowi Smithowi za otworzenie drzwi, i Kyung Cho za przeprowadzenie mnie przez nie. Wszystkim przyjaciolom i calej rodzinie za zachete i wsparcie. Mojej kotce Scully za wytrwale towarzyszenie mi bez wzgledu na wczesna godzine. Chcialbym takze podziekowac wszystkim, ktorzy krytykowali moje rozdzialy na starym DROWW, a takze Kanadyjskiej Radzie Nauk Spolecznych i Humanistycznych za zapewnienie chlopcu z klasy robotniczej edukacji, na ktora nie byloby go stac. A skoro o tym mowa, pragne rowniez podziekowac mojemu nauczycielowi z siodmej klasy, panu Allenowi, za to, ze mnie obudzil. Od tego czasu nie zasnalem ani na chwile. Nigdy nie przestane podkreslac pewnego drobnego istotnego faktu, ktorego tak nie chca uznac ci przesadni ludzie - mianowicie, ze mysl przychodzi z wlasnej, nie mojej woli... Fryderyk Nietzsche, "Poza dobrem i zlem" Prolog Dopiero potem rozumiemy to, co stalo sie przedtem, a wiec nie rozumiemy nic. Totez dusze mozemy zdefiniowac nastepujaco: to, co poprzedza wszystko. Ajencis, "Trzecia analiza ludzkosci" 2147 Rok Kla, Pustkowia Kuniuryjskie, gory Demua Nie mozna odgrodzic sie murem od tego, co zapomniane. Cytadela Ishual poddala sie w ogniu Apokalipsy. Jej murow nie sforsowala zadna armia, ludzka czy nieludzka. Zaden smok o plomiennym sercu nie wywazyl jej poteznych bram. Ishual byla tajna siedziba Najwyzszych Krolow Kuniuryjskich i nikt, nawet Nie-Bog, nie moglby oblegac tajemnicy. Wiele miesiecy wczesniej Anasurimbor Ganrelka II, Najwyzszy Krol Kuniuryjski, uciekl do Ishual z reszta dworu. Jego straznicy staneli na murach, patrzac w zadumie na ciemne lasy w dole. Nie mogli zapomniec plonacych miast i zawodzacych tlumow. Wiatr wyl, a oni zaciskali palce na obojetnych kamieniach Ishual, przypominajac sobie rogi Srancow. Szeptali slowa otuchy. Czy nie umkneli przesladowcom? Czy nie stoja na murach twierdzy Ishual? Czy istnieje lepsze miejsce na przetrwanie konca swiata? Plaga zmiotla najpierw Najwyzszego Krola, byc moze slusznie - Ganrelka potrafil w Ishual jedynie plakac, ogarniety wsciekloscia, do jakiej zdolny jest tylko wladca nicosci. Nastepnej nocy dworzanie zniesli jego mary do lasu. Ogien stosu odbijal sie w wilczych slepiach. Nie spiewano zalobnych piesni, zaintonowano tylko kilka szeptanych modlitw. Zanim poranny wiatr zdazyl poniesc popioly w niebo, zaraza zmiotla dwie inne ofiary: konkubine Ganrelki i jej corke. Atakowala coraz liczniejszych mieszkancow dworu, jakby chcac wytracic krolewska krew do ostatniej kropli. Coraz mniej bylo straznikow na murach, a choc nadal obserwowali najezony szczytami horyzont, niewiele widzieli. Krzyki umierajacych zbyt ich przerazaly. Wkrotce zabraklo nawet straznikow. Zleglo pieciu rycerzy Tryse, ktorzy uratowali Ganrelke z Pol Eleneotu. Wielki wezyr, w zlotych szatach splamionych krwawym stolcem, lezal na magicznych ksiegach. Stryj Ganrelki, ktory w pierwszych dniach Apokalipsy dowodzil atakiem na bramy Golgotterath, wisial w swojej komnacie, kolyszac sie z wolna na sznurze. Krolowa utkwila nieruchomy wzrok w zachlapanych ropa przescieradlach. Ze wszystkich, ktorzy schronili sie w Ishual, ocalal jedynie bastard Ganrelki oraz kaplan-bard. Chlopiec, przerazony dziwnym zachowaniem barda i jego zasnutym bielmem okiem, ukryl sie i wychodzil tylko wtedy, gdy glod stawal sie nieznosny. Stary bard nieustannie go szukal, a jednoczesnie spiewal pradawne piesni o milosci i bitwach, lecz bluznierczo przekrecal slowa. -Pokaz sie, dziecko! - krzyczal, zataczajac sie przez galerie. - Chce cie uwiesc sekretnymi piesniami. Podzielic sie z toba miniona chwala! Pewnej nocy schwytal chlopca. Najpierw pogladzil jego policzek, potem udo. -Wybacz mi - mamrotal raz po raz, lecz lzy padaly tylko z jego slepego oka. - Nie ma zbrodni - mruknal po wszystkim - gdy nie przezyje zaden swiadek. Ale chlopiec przezyl. Piec dni pozniej zwabil noca kaplana-barda na mury Ishual i zepchnal go w przepasc. Dlugo patrzyl na strzaskane zwloki. Roznily sie od innych - uznal - tylko tym, ze nadal byla w nich wilgoc. Czy to morderstwo, kiedy nie pozostal zaden zywy swiadek? Zima wzbogacila pustkowia Ishual o mroz. Chlopiec, oparty o mur, sluchal spiewu walczacych w lasach wilkow. Chowal rece w rekawy i oplatal sie ramionami, by sie rozgrzac, nucac piosenki zmarlej matki i smakujac ukaszenia wichru na policzku. Biegal po dziedzincach, odpowiadal wilkom kuniuryjskimi okrzykami wojennymi, wymachiwal bronia, pod ktorej ciezarem sie zataczal. A czasem, z oczami pelnymi nadziei i przesadnego leku, klul zmarlych mieczem ojca. Kiedy sniezyce ustaly, jakies krzyki zwabily go do bram Ishual. Wyjrzal przez mroczne strzelnice i ujrzal polzywych mezczyzn i kobiety - ocalalych z Apokalipsy. Dostrzegli jego cien i zaczeli blagac o jedzenie, o schronienie, ale zanadto sie bal, by odpowiedziec. Nieszczescie nadalo im przerazajacy wyglad - krwiozerczych wilkolakow. Gdy zaczeli sie wspinac na mury, uciekl do galerii. Szukali go, podobnie jak bard, zapewniali, ze nie zrobia mu nic zlego. W koncu jeden znalazl go przyczajonego za barylka sardynek. Glosem ani czulym, ani ostrym powiedzial: -Jestesmy Dunyainami, dziecko. Czemu sie nas boisz? Chlopiec uniosl ojcowski miecz. -Dopoki zyja ludzie, nie znikna zbrodnie! W oczach mezczyzny pojawilo sie zdziwienie. -Nie, dziecko. Jedynie dopoki ludzie daja sie zwodzic. Przez chwile mlody Anasurimbor nie mogl wydobyc z siebie glosu. Potem odlozyl uroczyscie miecz ojca i ujal dlon przybysza. -Bylem ksieciem - szepnal. Przybysz zaprowadzil go do innych Dunyainow i razem swietowali dziwna odmiane losu. Wolali - nie do bogow, ktorych odrzucili, lecz do siebie - ze oto jest dowod na wielka zgodnosc przyczyn. Tutaj mozna otoczyc ochrona najswietsza swiadomosc. W Ishual znalezli schronienie przed koncem swiata. Dunyaini, nadal wycienczeni, lecz odziani w krolewskie futra, skuli ze scian magiczne runy i spalili ksiegi wielkiego wezyra. Klejnoty, chalcedon, jedwabie i zlotoglowy pochowali wraz ze zmarlymi krolami. A swiat zapomnial o nich na dwa tysiace lat. * * * Ludzie, Nieludzie i Srancowie:Pierwsi rozpaczaja, drudzy zapominaja, trzeci sie bawia jak krolowie. stary kuniuryjski wierszyk dla dzieci Jest to historia wielkiej i tragicznej swietej wojny miedzy poteznymi silami, ktore pragnely ja posiasc i splugawic, a takze syna szukajacego swego ojca. I jak to jest w przypadku wszystkich historii, to my, ocaleni, piszemy jej koniec. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Schylek jesieni, 4109 Rok Kla, Pustkowia Kuniuryjskie, gory Demua Znowu zaczely sie sny. Rozlegle krajobrazy, historie, walki religii i cywilizacji, wszystkie niczym mgnienia w lawinie szczegolow. Konie padajace na ziemie. Palce zacisniete w blocie. Trupy rozrzucone na brzegu cieplego morza. I jak zawsze - stare miasto, spalone przez slonce, na tle brunatnych gor. Swiete miasto Shimeh. A potem glos, suchy, jakby wydobywal sie z gardla weza: "Przyslijcie do mnie mego syna". Sniacy budzili sie jednoczesnie, spazmatycznie lapiac powietrze. Usilowali wydrzec znaczenie z niepojetego. Posluszni protokolowi, zaprowadzonemu po pierwszych snach, odnajdowali sie nawzajem w nieoswietlanych czelusciach Tysiaca Tysiecy Sal. Nie mozna dluzej tolerowac takiej profanacji, postanowili. * * * Wspinajacy sie po pelnych wykrotow gorskich szlakach Anasurimbor Kellhus przyklakl i odwrocil sie, by spojrzec na klasztorna cytadele. Mury Ishual gorowaly nad zaslona swierkow i modrzewi, nad nimi zas gorowaly zryte rozpadlinami gorskie sciany.Czy tak to widziales, ojcze? Czy odwrociles sie i spojrzales po raz ostatni? Odlegle postaci przesunely sie za murami i znikly - to starsi Dunyaini schodza z posterunku. Kellhus wiedzial, ze teraz stapaja w dol poteznymi schodami i pojedynczo zanurzaja sie w mrok Tysiaca Tysiecy Sal, wielki labirynt rozpelzajacy sie w glebinach pod Ishual. Tam umra, zgodnie z postanowieniem. Wszyscy, ktorych skazil jego ojciec. Jestem sam. Zostala mi tylko moja misja. Odwrocil sie od Ishual i podjal wspinaczke. Poznym popoludniem minal granice lasu, a po dwoch dniach przemierzania zlodowacialych przestrzeni dotarl na gran gor Demua. Po drugiej stronie lasy, niegdys nazywane kuniuryjskimi, rozciagaly sie pod klebiastymi chmurami. Ile takich lesnych polaci musi przemierzyc, zanim znajdzie ojca? Ile gor i wawozow pokonac, zanim dotrze do Shimehu? Shimeh bedzie mym domem. Zamieszkam w domu mego ojca. Zszedl granitowym zboczem prosto w dzika gestwine. Kluczyl w mrocznym borze, miedzy poteznymi sekwojami, wsrod ciszy mowiacej o dlugiej nieobecnosci czlowieka. Wyszarpywal oponcze cierniom i walczyl z silnym pradem gorskich strumieni. Choc lasy ponizej Ishual wygladaly tak samo, czul sie nieswojo. Zatrzymal sie na chwile, by odzyskac spokoj, narzucic rozumowi dyscypline za pomoca starozytnej sztuki. Las byl cichy, ptaki spiewaly slodko. A jednak slyszal grzmot... Cos sie ze mna dzieje. Czy to pierwsza proba, ojcze? Znalazl roziskrzony w sloncu strumien i uklakl na jego brzegu. Woda, ktora uniosl do ust, byla bardziej orzezwiajaca i slodsza od innych. Ale jak to mozliwe, ze jest slodka? Jak slonce, migoczace w rwacej wodzie, moze byc tak piekne? To, co nastapilo, okresla to, co nastapi. Dunyaini mnisi, poswiecali cale zycie na rozwazanie tej zasady, objasnianie niedajacych sie rozplatac splotow przyczyny i skutku, ktore okreslaja kazde zdarzenie i minimalizuja wszystko, co przypadkowe i nieprzewidywalne. Dlatego w Ishual wszystko nastepowalo z niemal granitowa pewnoscia. Na ogol znalo sie kreta trase spadajacego liscia w zagajniku. Na ogol wiedzialo sie, co powie rozmowca, zanim jeszcze otworzyl usta. Jesli zrozumie sie to, co nastapilo, bedzie sie wiedziec, co nastapi. A znajomosc tego, co nastapi, jest spokojnym pieknem, uswiecona komunia intelektu i okolicznosci - darem Logosu. Pierwsza prawdziwa niespodzianka byla dla Kellhusa jego misja. Dotad jego zycie stanowilo ustalony rytual nauki, cwiczen i pojmowania. Wszystko bylo namacalne. Wszystko bylo zrozumiale. Ale teraz, kiedy szedl przez lasy utraconego Kuniuri, wydawalo mu sie, ze to swiat sie porusza, a on stoi w miejscu. Niczym ziemie pod rwaca woda zalewaly go niekonczace sie niespodzianki: cienki trel nieznanego ptaka, wczepione w jego plaszcz kolczaste kulki nieznanego chwastu, waz wijacy sie na slonecznej polanie w poszukiwaniu nieznanego lupu. Nad jego glowa cos cicho trzepotalo, a on zwalnial, zmienial krok. Gdy strzepywal komara, ktory siadl mu na policzku, jego wzrok padl na odmienna kepe drzew. Otoczenie pochwycilo go, zniewolilo, poruszalo go wszystko jednoczesnie - skrzypienie galezi, niekonczace sie przemiany wody na kamieniach. Wszystko to nim szarpalo niczym najpotezniejsze fale. Siedemnastego dnia po poludniu miedzy jego stopa i podeszwa sandala utknela galazka. Wzial ja do reki, obejrzal na tle burzowych chmur, zagubil sie w jej ksztalcie, w sciezce, jaka kreslila w powietrzu - cienkie, mocne linie, ktore zabieraly z nieba tyle pustki. Czy po prostu nabrala takiego ksztaltu, czy tez go jej nadano jak woskowemu odlewowi? Podniosl wzrok i ujrzal niebo uwiezione w nieskonczonej plataninie galezi. Czy nie tak nalezy pojmowac niebo? Nie wiedzial, jak dlugo tam stal, ale kiedy galazka wysunela sie mu z palcow, bylo juz ciemno. Rankiem dwudziestego dziewiatego dnia przykucnal na zielono omszalych glazach i patrzyl, jak lososie wyskakuja z rwacej rzeki. Slonce wzeszlo i zaszlo trzy razy, zanim zdolal oderwac mysli od tej niepojetej walki ryb i wody. W najgorszych chwilach ramiona mial slabe niczym cien; juz go nie bylo, pozostala tylko jego misja. Dzis nie mial juz rozumu, nie znal zasad Dunyainow. Byl niczym zapisany pergamin wystawiony na dzialanie zywiolow; z kazdym dniem tracil kolejne slowa, az pozostaly tylko najwazniejsze: Shimeh... Musze odnalezc mego ojca w Shimehu. Podazal ciagle na poludnie, przez przedgorze Demua. Tracil zmysly coraz bardziej, az w koncu przestal oliwic miecz po deszczu, przestal jesc i spac. Byl juz tylko las, marsz i przemijajace dni. W upale dyszal jak zwierze, noca ciemnosc i chlod przynosily mu ulge. Shimeh. Prosze, ojcze. Czterdziestego trzeciego dnia przebrnal plytka rzeke i wyczolgal sie na czarny od popiolu brzeg. Na osmalonej ziemi rosly chwasty. Spalone drzewa godzily w niebo jak czarne wlocznie. Szedl przez zgliszcza, a chwasty palily mu skore w miejscu, gdzie jej dotknely. W koncu stanal na gorskim szczycie. Ogrom doliny, ktora rozciagala sie przed nim, pozbawil go tchu. Poza spalonymi terenami, gdzie las byl nadal ciemny i gesty, ponad wierzcholkami drzew wznosily sie starozytne fortyfikacje, tworzac wielki krag w jesiennym krajobrazie. Ptaki smigaly nad murami, po czym znikaly pod dachem. Ruiny. Zimne i opuszczone w sposob, ktorego las nie znal. * * * Ruiny byly zbyt stare, by przeciwstawic sie atakowi lasu. Chylily sie ku upadkowi, zniszczone i przygniecione do ziemi ciezarem lat. Wtulone w omszale rozpadliny mury wrzynaly sie w waly ziemne i nagle nikly, jakby pozarte przez pnacza, ktore oplataly je tak, jak zyly oplataja kosc.Ale cos w nich bylo, cos niedzisiejszego, co popychalo Kellhusa ku nieznanym namietnosciom. Kiedy muskal dlonmi glaz, wiedzial, ze dotyka oddechu i trudu ludzi - znaku zgladzonego narodu. Ziemia sie zakolysala. Przytulil policzek do kamienia. Ziarnistosc i chlod ubitej ziemi. Wyzej slonce przeciete klebem sekatych galezi. Ludzie w kamieniu. Kamieniu starym i nietknietym rygorem Dunyainow. Nie wiadomo, jak zdolali pokonac sen i wzniesc prace swych rak w tej dziczy. Kto to zbudowal? Obszedl wzgorza, wyczuwajac tkwiace w nich ruiny. Jadl prowiant z sakwy - suchary i zoledzie. Oczyscil kaluze z lisci, napil sie i z zaciekawieniem popatrzyl na mroczne odbicie swojej twarzy, jasne wlosy i brode. Czy to ja? Przyjrzal sie wiewiorkom i ptakom w ciemnej plataninie drzew. Raz zauwazyl przemykajacego w zaroslach lisa. Nie jestem zadnym z tych zwierzat. Jego mysli zawirowaly, szukajac celu, znalazly go. Czul, ze przyczyna faluje obok niego w statystycznych przyplywach. Dotyka go i pozostawia nietknietego. Jestem czlowiekiem. Jestem poza tym. O zmroku zaczelo padac. Widzial przez galezie, jak chmury przynosza chlod i szarosc. Po raz pierwszy od wielu tygodni poszukal sobie schronienia. Dotarl do malego wawozu, gdzie erozja spowodowala osuniecie sie gruntu, spod ktorego wylonila sie kamienna fasada jakiejs budowli. Przebrnal przez pelne lisci bloto na otwarta przestrzen, ciemna i gleboka. Skrecil kark zdziczalemu psu, ktory sie na niego rzucil. Byl oswojony z ciemnoscia. W glebinach Labiryntu swiatlo bylo zakazane. Ale ciasna czern, w ktorej sie znalazl, nie rzadzila sie matematycznymi prawami. Byla przypadkowa platanina glinianych scian. Anasurimbor Kellhus polozyl sie na ziemi i zasnal. Kiedy sie obudzil, las stal cichy pod sniegiem. Dunyaini nie wiedzieli, jak daleko znajduje sie Shimeh. Dali Kellhusowi tyle zapasow, ile mogl uniesc. Z kazdym dniem sakwa stawala sie lzejsza. A jemu pozostalo bezczynnie obserwowac, jak glod i zimno niszcza jego cialo. Skoro las nie mogl go posiasc, postanowil go zabic. W koncu jedzenie sie skonczylo. Wszystko - doswiadczenie, analiza - nabralo zadziwiajacej przenikliwosci. Snieg ciagle padal, wial zimny, przenikliwy wicher. Szedl tak dlugo, az nie mogl juz isc dalej. Droga jest zbyt waska, ojcze. Shimeh jest za daleko. * * * Psy pociagowe zaskomlaly i zaczely ryc w sniegu. Traper odciagnal je i przywiazal ich uprzaz do pnia sosny. Odgarnal snieg, spod ktorego wylonilo sie skulone cialo. W pierwszej chwili pomyslal, ze nakarmi trupem psy. I tak dopadna go wilki, a na tym pustkowiu mieso trafialo sie rzadko.Zdjal rekawice i dotknal zarosnietego policzka. Skora byla szara; spodziewal sie, ze twarz jest rownie zimna jak snieg, ktory ja przysypal. Nie byla. Krzyknal, a psy odpowiedzialy choralnym wyciem. Zaklal i czym predzej pospieszyl dla rownowagi ze znakiem Husyelta, Mrocznego Lowcy. Podniosl nieprzytomnego czlowieka, ktorego konczyny zwisly bezwladnie. Zesztywniale wlosy powiewaly na wietrze. Do tej pory swiat zawsze wydawal sie dziwny; teraz stal sie przerazajacy. Psy pociagnely sanie, a traper pobiegl za nimi, uciekajac przed zblizajaca sie zamiecia. * * * -Leweth - powiedzial traper, kladac reke na nagiej piersi. Jego krotkie wlosy byly srebrne, miejscami brazowe i o wiele za rzadkie, by stanowic odpowiednia oprawe dla grubych rysow. Brwi mial uniesione, jakby wiecznie sie dziwil, a jego niespokojne oczy szukaly ucieczki, zawsze udajac zainteresowanie drobiazgami, by uniknac czujnego spojrzenia straznika.Duzo pozniej, poznawszy podstawy jezyka Lewetha, Kellhus dowiedzial sie, w jaki sposob ocalal. Pierwsze wspomnienia - przepocone futra i kopcacy ogien. Z niskiego sufitu zwisaly peki zwierzecych skor. W katach jedynej izby lezaly sterty worow i skrzyn. Ciasna przestrzen wypelnial zapach dymu, palonego tluszczu i zgnilizny. Jak dowiedzial sie pozniej Kellhus, chaotyczne wnetrze chaty stanowilo odpowiednik licznych przesadow trapera. Kazda rzecz miala swoje miejsce, a jesli znalazla sie poza nim, zapowiadalo to katastrofe. Palenisko bylo wielkie, obejmowalo cale wnetrze zlotym cieplem. Za scianami wicher swistal w niezmierzonych lesnych ostepach, czasem uderzal w chate tak mocno, ze futra kolysaly sie na hakach. Kraina nosila nazwe Sobel i byla najbardziej wysunieta na polnoc prowincja starozytnego miasta Atrithau - choc nie mieszkal w nim nikt od pokolen. Leweth trzymal sie z daleka od klopotow innych ludzi. Byl krzepkim mezczyzna w srednim wieku, lecz Kellhusowi wydal sie niemal dzieckiem. Twarz mial doskonale wyrazista. Jesli cos poruszylo dusze Lewetha, poruszalo takze jego twarz; wkrotce mnichowi wystarczylo tylko jedno spojrzenie, by odgadnac mysli tego czlowieka. Zdolnosc do ich przewidywania, przezywania drgnien duszy Lewetha jak wlasnych, miala nadejsc pozniej. Leweth o swicie zaprzegal psy i wyruszal na polowanie. Jesli wracal wczesniej, zatrudnial Kellhusa przy naprawie wnykow, wyprawianiu skory, gotowaniu potrawki z krolika - "zebys sie na cos przydal", jak mowil. Nocami Kellhus szyl sobie - tak jak nauczyl go traper - nowy plaszcz i nogawice. Leweth przygladal sie mu przez ogien, a jego rece jakby zyly wlasnym skomplikowanym zyciem, szyjac, strugajac czy po prostu splatajac sie i rozplatajac - drobne prace, ktore paradoksalnie obdarzaly go cierpliwoscia, a nawet wdziekiem. Rece te nieruchomialy tylko wtedy, gdy traper spal lub sie upil. Pic lubil najbardziej. Rankami nigdy nie patrzyl Kellhusowi w oczy, tylko zerkal na niego z ukosa, nerwowo. Byl w nim dziwny bezwlad, jakby jego myslom brakowalo impetu, by stac sie mowa. Kiedy juz sie odzywal, glos mial zduszony przerazeniem. Popoludniami jego twarz sie ozywiala. W oczach pojawial sie slaby blask. Leweth usmiechal sie, smial. Ale z zapadnieciem zmroku stawal sie karykatura, okrutna parodia samego siebie. Przerabywal sie przez rozmowe jak toporem, ogarnialy go napady wscieklosci i gorzkiego rozbawienia. Mnich wiele sie o nim dowiedzial z pijackich wybuchow, ale nadszedl czas, kiedy juz mial dosc. Pewnej nocy wyniosl do lasu skrzynki whisky i wylal je na zamarznieta ziemie. Gdy rozpetalo sie pieklo, spokojnie wypelnial swoje obowiazki. * * * Siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach paleniska, oparci o sterty zwierzecych futer. Blask ognia rzezbil twarz Lewetha, ktory mowil, ozywiony czysta proznoscia dzielenia sie swoim zyciem z kims, kto uwaznie sluchal. Podczas opowiadania powracalo stare cierpienie.-Nie mialem wyboru. Musialem opuscic Atrithau - powiedzial. Znowu mowil o swojej zmarlej zonie. Kellhus usmiechnal sie ze smutkiem. Rozpoznal subtelna gre miesni pod maska trapera. On udaje rozpacz, by zjednac sobie moje wspolczucie. -Atrithau przypominalo ci, ze jej nie ma? To klamstwo, ktorym sam sie oszukuje. Leweth skinal glowa. Jego oczy natychmiast wypelnily sie lzami, spojrzaly z nadzieja. -Atrithau po jej smierci wydalo mi sie grobowcem. Pewnego ranka wezwali obywatelskie oddzialy na mury i pamietam, jak patrzylem na polnoc. Lasy mnie przyzywaly. To, czego balem sie w dziecinstwie, stalo sie moim swietym miejscem! Wszystko w tym miescie, nawet moi bracia, nawet ludzie z oddzialu wydawali sie potajemnie radowac jej smiercia i moja rozpacza! Musialem... bylem zmuszony... Pomscic samego siebie. Leweth zapatrzyl sie w ogien. -Uciec - powiedzial. Dlaczego sam sie tak oszukuje? -Nikt nie chodzi po tym swiecie samotnie - rzekl Kellhus. - Kazda nasza mysl wyrasta z mysli innych. Kazde nasze slowo jest jedynie powtorzeniem slow, ktore juz wypowiedziano. Za kazdym razem, gdy sluchamy, pozwalamy, by drgnienia cudzej duszy poniosly nasza. - Zamilkl. Niech Leweth to w sobie przetrawi. Takie spostrzezenia oddzialywaly znacznie silniej niz wyjasnienie wprost. - Oto prawdziwa przyczyna twojej ucieczki do Sobel. Przez chwile w oczach Lewetha mignela zgroza. -Nie rozumiem... Ze wszystkiego, co moglbym powiedziec, najbardziej przeraza go prawda, ktora i tak zna, a jednak jej zaprzecza. Czy wszyscy urodzeni w swiecie ludzie sa tak slabi? -Rozumiesz. Pomysl. Jesli jestesmy jedynie myslami i uczuciami, i jesli nasze mysli i uczucia sa jedynie drgnieniami naszej duszy, to jestesmy tymi, ktorzy nas poruszaja. Czlowiek, ktorym byles, przestal istniec w chwili smierci twojej zony. -I dlatego ucieklem! - krzyknal Leweth ze spojrzeniem jednoczesnie blagalnym i wyzywajacym. - Nie moglem tego zniesc. Ucieklem, by zapomniec! Plomien w tetnie. Wahanie w drgnieniach delikatnych miesni wokol oczu. On wie, ze to klamstwo. -Nie. Uciekles, zeby pamietac. Uciekles, by zachowac wszystko to, co poruszalo cie w twojej zonie, by bol po jej stracie oslonic przed innymi ludzmi. Uciekles, by otoczyc swoj bol ochronnym murem. Po obwislych policzkach trapera potoczyly sie lzy. -Okrutne slowa! Dlaczego to mowisz? Zeby toba lepiej zawladnac. -Bo juz dosyc sie nacierpiales. Przez cale lata siedziales przy tym ogniu, plawiac sie w swojej rozpaczy, nieustannie pytajac psy, czy cie kochaja. Chronisz swoj bol, bo im bardziej cierpisz, tym straszniejszy staje sie swiat. Placzesz, bo placz stal sie swiadectwem. Krzyczysz: "Patrzcie, coscie mi zrobili!". I co noc czuwasz, przeklinajac okolicznosci, ktore staly sie twoim przeklenstwem, gdyz wciaz odnawiaja twoj bol. Dreczysz sie, by swiat stal sie odpowiedzialny za twoja udreke. Teraz znowu zaprzeczy... -A jesli nawet? Ten swiat jest straszny. Straszny! -Byc moze - przyznal Kellhus tonem wspolczucia i zalu - ale swiat juz od dawna nie jest przyczyna twojego cierpienia. Ile razy wykrzykiwales te slowa? I za kazdym razem ogarniala cie desperacja, desperacja czlowieka, ktory chce wierzyc w cos, co nie jest prawda. Zatrzymaj sie na chwile, nie podazaj wydeptana sciezka, ktora wytarly w tobie te mysli. Zatrzymaj sie, a zobaczysz. Leweth zawahal sie, zmuszony do wejrzenia w glab siebie. Na jego twarzy odbilo sie oszolomienie. Juz rozumie, ale brak mu odwagi, zeby to przyznac. -Zadaj sobie pytanie - naciskal Kellhus - skad ta desperacja? -Nie ma zadnej desperacji - wymamrotal tepo Leweth. Widzi przestrzen, ktora mu otworzylem, zdal sobie sprawe, ze w mojej obecnosci zadne klamstwa nie maja sensu, nawet te, ktorymi zwodzi sam siebie. -Dlaczego nadal klamiesz? -Bo... bo... Przez trzask ognia Kellhus uslyszal lomot serca Lewetha, goraczkowy jak u schwytanego zwierzecia. Traper zadygotal. Podniosl rece, zeby zakryc twarz, ale zatrzymal sie w pol gestu. Rozplakal sie jak dziecko przed matka. To boli! - krzyczal wyraz jego twarzy. Bardzo boli! -Wiem, ze boli. Uwolnienie od bolu mozna kupic tylko za bol. Jak dziecko. -Co... co mam robic? - szlochal traper. - Powiedz! Trzydziesci lat, ojcze. Jakaz wladze musisz miec nad takimi ludzmi! Kellhus, z twarza rozswietlona blaskiem ognia i wspolczuciem, odpowiedzial: -Nikt nie jest sam. Kiedy umiera jedna milosc, trzeba nauczyc sie kochac kogos innego. * * * Po jakims czasie ogien w palenisku zaczal przygasac, a oni zamilkli, wsluchani w narastajaca wscieklosc kolejnej burzy. Wicher lomotal o sciany. Las jeczal i swistal pod ciemnym brzuchem zadymki.-Placz moczy twarz - odezwal sie Leweth, przerywajac milczenie starym przyslowiem - ale nie obmywa serca. Kellhus usmiechnal sie w zamysleniu. Po co, zapytywali starozytni Dunyaini, zamykac uczucia w slowach, skoro najpierw odzwierciedlaja sie w wyrazie twarzy? Mial wiele twarzy, ktore potrafil przywolywac z ta sama latwoscia, z jaka dobieral slowa. U zrodel jego radosnego smiechu czy usmiechu pelnego wspolczucia lezala zimna kalkulacja. -Ale nie wierzysz w to - powiedzial. Leweth wzruszyl ramionami. -Dlaczego? Dlaczego bogowie przyslali cie do mnie? Jego swiat pelen bogow, duchow, nawet demonow, byl uwiklany w ich spiski, zatloczony znakami i zwiastunami ich kaprysnych nastrojow. Ich plany otaczaly ludzi jak drugi horyzont - potajemne, okrutne, zawsze niosly smierc. Dla Lewetha znalezienie go w sniegach Sobel nie bylo przypadkiem. -Chcesz wiedziec, dlaczego przybylem? -Dlaczego przybyles? Dotychczas mnich unikal wszelkich rozmow o swojej misji, a Leweth, przerazony szybkoscia, z jaka ocalony odzyskal zdrowie i nauczyl sie jego jezyka, nie pytal. Ale uczen zrobil postepy. -Szukam mojego ojca - powiedzial Kellhus. - Anasurimbora Moenghusa. -Zaginal? - spytal Leweth, bezbrzeznie wdzieczny za to wyznanie. -Nie. Porzucil moj lud dawno temu, gdy jeszcze bylem dzieckiem. -Wiec dlaczego go szukasz? -Bo mnie wezwal. Poprosil, bym wyruszyl mu na spotkanie. Leweth skinal glowa, jakby wszyscy synowie musieli w pewnym momencie powrocic do ojcow. -Gdzie przebywa? Kellhus zamilkl na chwile krotka jak uderzenie serca. Wydawalo sie, ze wpatruje sie w Lewetha, lecz jego spojrzenie skupilo sie w punkcie przed nim. Tak jakby zwinal sie w klebek, wycofal sie, ukryl wewnatrz umyslu. Jego legiony byly spetane, zmienne wyizolowane i wyszczegolnione, a w jego duszy rozkwitl chaos konsekwencji, ktore mogly zaistniec, gdyby odpowiedzial zgodnie z prawda. Trans prawdopodobienstwa. Wstal, zamrugal, bo porazil go blask ognia. Przy tak wielu pytaniach dotyczacych jego misji odpowiedz nie dawala sie przewidziec. -Jest w Shimehu - powiedzial wreszcie. - Shimeh, miasto na dalekim poludniu. -Wezwal cie z Shimehu? Jak to mozliwe? Kellhus przybral nieco zdziwiony wyraz twarzy, prawie odpowiadajacy jego prawdziwym uczuciom. -W snach. Wezwal mnie w snach. -Czary... Zawsze ta dziwna mieszanka kornego podziwu i zgrozy, kiedy wymawial to slowo. Czarownicy, mawial, zakleciami potrafia spetac dzikie moce uspione w ziemi, zwierzetach i drzewach. Kaplani modlitwa moga poruszyc Zewnetrze, wstrzasnac bogami, ktorzy wprawiaja ten swiat w ruch, by dali czlowiekowi wytchnienie. A czarnoksieznicy wydaja werdykty stajace sie prawem: ich slowa oglaszaja, jaki ma byc swiat. Przesady. Wszedzie i we wszystkim Leweth mylil nastepstwa z tym, co poprzedza, skutek z przyczyna. Ludzie nastapili pozniej, a on umiescil ich przedtem, nazywajac bogami lub demonami. Slowa nastapily pozniej, a umiescil je wczesniej i nazwal pismem lub czarami. Slepy na przyczyny, potrafil sie jedynie skupic na ich ruinie - ludziach i ludzkich czynach - jako modelu tego, co nastapilo najpierw. Ale Dunyaini wiedzieli, ze to, co nastapilo najpierw, nie bylo dzielem ludzkim. Musi byc inne wyjasnienie. Czary nie istnieja. -Co wiesz o Shimehu? - spytal Kellhus. Sciany zadrzaly pod wscieklymi uderzeniami wichru, plomienie nagle buchnely w gore. Wiszace skory lekko sie zakolysaly. Leweth obejrzal sie ze zmarszczona brwia, jakby natezal sluch. -Lezy daleko, za niebezpiecznymi krajami. -Shimeh nie jest dla ciebie... swiety? Leweth usmiechnal sie. Tak jak miasta zbyt bliskie, te lezace za daleko nigdy nie sa swiete. -Slyszalem o nim tylko pare razy - powiedzial. - Polnoca wladaja Srancowie. Nieliczni Ludzie, ktorzy tam zostali, sa oblezeni, uwiezieni w miastach Atrithau i Sakarpus. O Trzech Morzach niewiele wiemy. -O czym? -Narodach Poludnia - wyjasnil Leweth z oczami wielkimi ze zdumienia. Ta niewiedza wydala sie mu dowodem boskosci. - Nigdy nie slyszales o Trzech Morzach? -Twoj narod zyje w odosobnieniu, lecz moj w o wiele wiekszym. Leweth pokiwal dostojnie glowa. Wreszcie i jemu przyszlo wyglosic wielkie prawdy. -Trzy Morza byly mlode, kiedy Nie-Bog i jego Rada zniszczyli Polnoc. Teraz, gdy my jestesmy ledwie cieniem, oni zasiadaja na tronie ludzkosci. - Zamilkl, zbity z tropu, bo jego wiedza tak szybko sie wyczerpala. - Nie wiem nic wiecej oprocz paru nazwisk. -Wiec skad sie dowiedziales o Shimehu? -Niegdys sprzedalem norki czlowiekowi z karawany. Mial ciemna skore. Ketyai. Jeszcze nigdy nie widzialem ciemnoskorego. -Z karawany? - Kellhus nie znal tego slowa, ale wymowil je tak, jakby chcial wiedziec, o ktora konkretnie karawane chodzi. -Co roku do Atrithau przybywa karawana z poludnia - jesli przetrwa spotkanie ze Srancami. Wyrusza z kraju Galeoth przez Sakarpus i wiezie przyprawy, jedwabie... wspanialosci! Wiesz, jak smakuje pieprz? -Co ten ciemnoskory powiedzial ci o Shimehu? -Niewiele. Mowil glownie o swojej religii. Powiedzial, ze jest inrithim, wyznawca Ostatniego Proroka Inri. Ciagle powtarzal, ze bede potepiony, jesli nie ukorze sie przed tym prorokiem i nie otworze serca na Tysiac Swiatyn. -Wiec uwazal Shimeh za swiete miasto? -Najswietsze ze swietych. W dawnych czasach bylo to miasto jego proroka. Ale chyba dzialo sie tam cos zlego. Jakas wojna, jacys poganie odebrali miasto inrithim... - Leweth urwal, jakby uderzony wazna mysla. - W Trzech Morzach Ludzie walcza z Ludzmi i nie dbaja o Srancow. Wyobrazasz sobie? -Wiec Shimeh jest swietym miastem w rekach pogan? -I dobrze - rzucil Leweth z nagla gorycza. - Ten pies takze mnie nazywal poganinem. Jeszcze dlugo w noc rozmawiali o dalekich krajach. Wicher wyl i lomotal w mocne sciany chaty, a w blasku przygasajacego ognia Anasurimbor Kellhus z wolna wciagal Lewetha w swoj zwalniajacy rytm - niespieszny oddech, opadajace powieki. Kiedy traper znalazl sie w pelnym transie, wydarl mu ostatni sekret, scigal go tak dlugo, az nie zostala mu ani jedna kryjowka. * * * Kellhus w rakietach snieznych szedl przez kepy swierkow ku wzgorzom otaczajacym chate trapera. Wokol ciemnych pni podnosily sie jezory zadymki. W powietrzu pachnialo zimowa cisza.Przez ostatnie tygodnie zdazyl sie przystosowac. Las nie byl juz ogluszajaca kakofonia. Sobel stal sie krajem karibu, gronostajow, bobrow i kun. W jego ziemi spaly zloza bursztynu. Pod niebem lezaly nagie kamienie, a jeziora srebrzyly sie od ryb. Nie bylo nic wiecej, nic godnego podziwu lub strachu. Z pobliskiego urwiska osypal sie snieg. Kellhus spojrzal w gore, szukajac sciezki, ktora najchetniej zaprowadzi go w gore. Zaczal sie wspinac. Na szczycie roslo pare karlowatych bezlistnych glogow, a posrod nich stal starozytny kamienny obelisk. Wszystkie jego boki zdobily runy i niewielkie rzezbione figurki. Kellhusa nieustannie przyciagal tu nie tylko jezyk - oprocz idiomow identyczny z jego wlasnym - ale i nazwisko autora. Tekst zaczynal sie: Oto ja, Anasurimbor Celmomas II, spogladam z tego miejsca i jestem swiadkiem chwaly, jakiej dokonala moja reka... Potem nastepowalo sprawozdanie z wielkiej bitwy miedzy od dawna niezyjacymi krolami. Leweth twierdzil, ze na tych ziemiach przebiegala niegdys granica dwoch panstw, Kuniuri i Eamnoru, ktore przed tysiacami lat zginely w mitycznych walkach z tym, ktorego Leweth nazywal Nie-Bogiem. Kellhus nie uwierzyl w opowiesci o Apokalipsie, tak jak nie wierzyl w wiele historii Lewetha, ale nie mogl nie wierzyc w nazwisko Anasurimbora wyryte w starozytnym kamieniu. Teraz juz wiedzial, ze swiat jest o wiele starszy niz Dunyaini. A jesli jego rod wywodzil sie od tego Najwyzszego Krola, to i on byl od nich starszy. Ale takie mysli nie mialy znaczenia dla jego misji. Przesluchiwanie Lewetha zaczelo prowadzic do wnioskow. Wkrotce bedzie musial ruszyc na poludnie do Atrithau, gdzie - jak twierdzil Leweth - znajdzie informacje o Shimehu. Ze szczytu spojrzal na poludnie, na osniezone lasy. Gdzies za jego plecami, ukryta w gorach, zostala twierdza Ishual. Przed nim rozciagala sie droga prowadzaca przez kraje ludzi ograniczonych zwyczajami, niekonczacymi sie powtorzeniami plemiennych klamstw. On przybedzie do nich jako przebudzenie. Schroni sie w jaskiniach ich ignorancji i prawda uczyni z nich swoje narzedzia. Byl Dunyainem, jednym z Przysposobionych i potrafil wykorzystywac wszystkich i wszystko. On jest tym, ktory nastepuje pierwszy. Ale czeka na niego inny Dunyain, ktory o wiele dluzej badal dzicz - Moenghus. Jak wielka jest twoja moc, ojcze? Po drugiej stronie steli dostrzegl slady na sniegu. Przygladal sie im przez chwile i postanowil, ze spyta o nie trapera. Ten, ktory je zostawil, szedl na dwoch nogach, lecz nie byl w pelni czlowiekiem. * * * -Wygladaja jak nasze - powiedzial Kellhus. Jednym palcem szybko wyzlobil w sniegu replike sladu.Wystarczylo jedno spojrzenie, by odczytal zgroze, jaka traper staral sie ukryc. W oddali skomlaly psy, drepczac w kolko na rzemiennych smyczach. -Gdzie? - spytal Leweth, wpatrujac sie z napieciem w dziwny slad. -Przy starej kuniuryjskiej steli. Biegly na ukos od chaty, na polnoc. -I nie znasz tych sladow? Znaczenie tego pytania bylo jasne jak slonce. Jestes z polnocy i ich nie znasz? Wowczas Kellhus zrozumial. -Srancowie - powiedzial. Traper spojrzal poza niego, na otaczajaca ich sciane drzew. Mnich zarejestrowal drzenie w jego jelitach, przyspieszone bicie serca i litanie mysli, zbyt szybkich, by byc pytaniem: co teraz... co teraz... -Powinnismy isc po tych sladach - powiedzial Kellhus. - Upewnic sie, ze nie dotra do twojego rewiru lowieckiego. Jesli dotra... -Ta zima byla dla nich ciezka. - Leweth chcial sam siebie uspokoic. - Przybyli na poludnie, szukajac jedzenia. Poluja, zeby jesc. Tak, jesc. -A jesli nie? Leweth odwrocil sie do niego z dzikim spojrzeniem. -Dla Srancow Ludzie stanowia pozywienie innego rodzaju. Poluja na nas, by uspokoic szalenstwo swych serc. - Wszedl pomiedzy psy. Klepal je po bokach, drapal po karkach, a one wciskaly pyski w snieg. Jego rece zataczaly szerokie luki, sprawiedliwie rozdzielajac pieszczoty. - Kellhus, przyniesies kagance. * * * W zamieci sciezka byla waska i szara. Niebo pociemnialo. W zimowe wieczory las dziwnie cichl - zjawialo sie cos potezniejszego od slonecznego swiatla. W rakietach snieznych zdolali pokonac daleka droge. Teraz zrobili postoj.Zatrzymali sie pod nagimi konarami debu. -Nie powinnismy wracac - powiedzial Kellhus. -Ale nie mozemy zostawic psow. Mnich przygladal sie Lewethowi przez pare chwil. Ich oddechy wsiakaly w twarde jak krysztal powietrze. Moglby bez trudu przekonac trapera do wszystkiego. To, za czym szli, wiedzialo, ze ktos tu poluje, moze nawet wiedzialo o chacie. Ale slady na sniegu - puste w srodku znaki - byly zbyt rzadkie, by mogl je wykorzystac. Dla niego zagrozenie wyrazalo sie tylko w strachu trapera. W lesie wciaz czul sie bezpieczny. Nagle odwrocil sie i razem ruszyli biegiem do chaty, sadzac niezgrabne skoki. Jednak po chwili zatrzymal trapera, mocno chwytajac go za ramie. -Co sie... - zaczal Leweth, ale zamilkl. Cisze przerwalo stlumione choralne wycie i skomlenie. Potem rozleglo sie jeszcze jedno, przerazliwe, a po nim straszna, zimowa cisza. Leweth znieruchomial jak jedno z mrocznych drzew. -Dlaczego? - Glos mu sie lamal. -Nie ma czasu na "dlaczego". Musimy uciekac. * * * Leweth jeszcze spal. Kellhus siedzial w szarym mroku, przygladajac sie, jak rozane palce switu przedzieraja sie przez zarosla i korony sosen... Uciekamy co sil, ojcze, lecz czy to wystarczy? Cos zobaczyl. Jakis ruch, ktory szybko zginal w lesnej gluszy.-Leweth! Traper sie poruszyl. -Co? - spytal i odkaszlnal. - Jeszcze ciemno. Druga postac. Bardziej na lewo. Zbliza sie. -Nadchodza - rzekl Kellhus. Leweth wychynal spod zamarznietego koca. Twarz mial szara. Zdumiony, patrzyl na zarosla. -Ja nic nie widze. -Skradaja sie. Traper zaczal drzec. -Uciekaj - powiedzial Kellhus. -Uciekac? Przed nimi nie ma ucieczki. Biegaja za szybko! -Wiem. Ja tu zostane. Zatrzymam ich. * * * Leweth stal jak skamienialy. Drzewa szumialy wokol, niebo wciagalo go w swoja pustke. Potem ramie przeklula mu strzala; upadl na kolana i zagapil sie na czerwony grot.-Kellhus! - jeknal. Ale Kellhusa nie bylo. Leweth powlokl sie z wysilkiem przez snieg i zobaczyl go, biegnacego z mieczem w dloni wsrod drzew. Pierwszy Sranc stracil juz glowe, a mnich mknal, mknal wsrod sniegu niczym blady upior. Kolejny Sranc zginal, rysujac nozem bezuzyteczny luk w powietrzu. Inni otoczyli Kellhusa niczym cienie. -Kellhus! - krzyknal Leweth, moze ze strachu, moze by odwrocic ich uwage ku temu, ktory juz byl trupem. Moglbym dla ciebie umrzec. Ale postacie padaly, wily sie w sniegu, a drzewami wstrzasal skowyt. Upadali jeden po drugim, az pozostala tylko wysoka sylwetka mnicha. Traperowi wydalo sie, ze z oddali dobiega szczekanie jego psow. * * * Kellhus pociagnal go za soba. Wschodzace slonce migotalo w sniegu, kiedy przedzierali sie z trzaskiem przez zarosla. Leweth zwijal sie z bolu, ale mnich byl bezlitosny, zmuszal go do tempa, ktore z trudem wytrzymalby zdrowy. Brneli przez zaspy, wsrod drzew, osuwali sie w rozpadliny i na nowo sie z nich wygrzebywali. Mnich zawsze byl obok, on i jego bron, cienki metalowy pret, ktorym sie podpieral.Lewethowi wciaz sie wydawalo, ze slyszy psy. Moje psy... W koncu mogl odpoczac, wsparty o drzewo. Pien wydal mu sie kamienna kolumna, rekwizytem, na ktorym ma umrzec. Ledwie potrafil od korony nagich galezi odroznic Kellhusa, ktorego brode i kaptur skul lod. -Leweth! - mowil Kellhus. - Musisz myslec! Okrutne slowa! Przywrocily go do przytomnosci, rzucily w smutek. -Moje psy! - zaplakal. - Slysze je! Blekitne oczy patrzyly bez zrozumienia. -Przyjda inni Srancowie - rzekl Kellhus, dyszac ciezko. - Potrzebujemy schronienia. Kryjowki. Leweth probowal sie opanowac. -Z... z jakiego kierunku przyszlismy? -Z poludnia. Leweth oderwal sie od drzewa, objal mnicha za ramiona. Wstrzasaly nim niepohamowane dreszcze. Zakaszlal, spojrzal pomiedzy drzewa. -Ile stru... - zaczerpnal powietrza - strumieni przeszlismy? Poczul zar oddechu Kellhusa. -Piec. -Na zachod! - jeknal. Odchylil sie, by spojrzec mnichowi w twarz, nie wypuszczajac go z objec. Nie wstydzil sie. Przy tym czlowieku nie czul wstydu. - Musimy isc na zachod - ciagnal, tulac czolo do warg mnicha. - Ruiny. Ruiny... Nieludzi. Wiele kry... jowek. - Jeknal. Swiat zawirowal. - Znajdziesz... niedaleko. Upadl w snieg. Przez drzewa ujrzal postac Kellhusa, rozmyta we lzach, coraz mniejsza. Nie, nie, nie! Zalkal. -Kellhus! Co sie dzieje? -Nieee! - krzyknal. Wysoka postac znikla. * * * Zbocze bylo zdradzieckie. Kellhus wpelzal pod gore, chwytajac sie konarow i wbijajac stopy w niebezpieczne rozpadliny pod sniegiem. Iglaste galezie zazdrosnie kryly przed nim wyboiste sciezki. Promieniste rusztowania galezi szarpaly go za ubranie. Otoczyl go mrok, nietypowy dla bialej zimy.Wreszcie wyrwal sie z lasu. Osniezone zbocza pietrzyly sie nad nim jak sylwetka glodnego psa. Na najblizszym wznosily sie ruiny bramy i muru. Za nimi na tle nieba rysowal sie ogromny suchy dab. Z ciemnych chmur, ocierajacych sie o szczyt, zaczal padac deszcz. Krople zamarzaly na plaszczu Kellhusa. Zdumialy go ogromne glazy bramy. Dorownywaly obwodem wielkiemu debowi, ktory kryly. Na zwienczeniu drzwi wyrzezbiono uniesiona twarz - puste oczy, cierpliwe jak niebo. Za jego plecami las niknal w gestniejacym deszczu. Ale halas coraz bardziej narastal. Dab byl od dawna martwy, oblupiony z kory. Konary kluly niebo niczym krete kly. Kellhus odwrocil sie w chwili, gdy Srancowie z wyciem wypadli z zarosli. * * * Wszystko tu bylo takie jasne. Obok niego swistaly strzaly. Zlapal jedna w powietrzu i przyjrzal sie jej. Ciepla, jakby miala kontakt z cialem. Potem w jego rece znalazl sie miecz, przecial powietrze z migotem. Spadli - mroczne klebowisko - i znalazl sie przed nimi, wykorzystal chwile, ktorej nie potrafili przewidziec. Kaligrafia krzykow. Lomot cial. Starl ekstaze z ich nieludzkich twarzy, wszedl pomiedzy nich i zdlawil ich bijace serca.Nie mogli wiedziec, ze te okolicznosci sa swiete. Oni tylko lakneli. A on byl jednym z Przysposobionych, byl Dunyainem, i wszystkie okolicznosci ustepowaly przed nim. Cofneli sie, wycie ucichlo. Przez chwile tloczyli sie wokol niego - waskie ramiona, psie klatki piersiowe, smierdzace skory i naszyjniki z ludzkich zebow. Stal cierpliwie, patrzac niebezpieczenstwu w oczy. Spokojny. Uciekli. Pochylil sie nad tym, ktory wil sie u jego stop, chwycil go za gardlo, podniosl. Piekna twarz wykrzywiala furia. -Kuz'inirszka dazu daka gurankas... Splunal na niego. Przyszpilil go mieczem do drzewa. Cofnal sie. Tamten wrzeszczal i miotal sie. Co to za stworzenia? Za jego plecami parsknal kon, stuknal kopytem w snieg i lod. Kellhus wyrwal miecz i odwrocil sie. W zadymce kon i jezdziec wygladali jak szare cienie. Kellhus nawet nie drgnal. Jego rozwichrzone wlosy zlodowacialy jak sople i szczekaly na wietrze. Kon mierzyl jakies osiemnascie dloni i byl kary. Jezdziec otulil sie dluga szara oponcza haftowana w niewyrazne wzory - stylizowane twarze. Nosil helm bez herbu, z opuszczona przylbica. Mocnym glosem powiedzial po kuniuryjsku: -Widze, ze nie mozna cie zabic. Kellhus milczal. Byl czujny. Deszcz szemral jak osypujacy sie piasek. Rycerz zsiadl z konia, lecz zatrzymal sie w rozsadnej odleglosci. Przyjrzal sie rozrzuconym wokol cialom. -Nadzwyczajne - odezwal sie i spojrzal na Kellhusa. Spod helmu blysnely oczy. - Musisz byc nazwany. -Anasurimbor Kellhus - odpowiedzial mnich. Cisza. Kellhusowi wydalo sie, ze rozpoznaje dezorientacje, dziwne zmieszanie. -Mowi - mruknal wreszcie rycerz. Podszedl blizej. - Tak - powiedzial. - Tak. Nie nasladujesz mnie. Widze w twojej twarzy jego krew. Kellhus milczal. -Masz takze cierpliwosc Anasurimbora. Kellhus zauwazyl, ze plaszcz nie jest haftowany, lecz zostal uszyty z prawdziwych twarzy. Rycerz byl poteznie zbudowany, zakuty w ciezka zbroje, a z jego postawy mozna bylo wnosic, ze niczego sie nie leka. -Widze, ze jestes studentem. Wiedza to wladza, hm? Nie byl podobny do Lewetha. Zupelnie. Nadal szmer lodowatej mzawki wgniatajacej zabitych w snieg. -Czyzbys sie mnie nie bal, smiertelniku, choc wiesz, kim jestem? Strach takze jest potega. Potega, ktora pozwala przezyc. - Rycerz zaczal chodzic wokol niego, starannie omijajac Srancow. - To wlasnie rozni twoj gatunek od mojego. Strach. Konwulsje, goraczka, pragnienie przetrwania. Dla nas zycie jest zawsze kwestia... decyzji. Dla was... powiedzmy po prostu, ze to ono podejmuje decyzje. Kellhus odezwal sie w koncu: -W takim razie zdaje sie, ze decyzja nalezy do ciebie. Rycerz znieruchomial. -A, kpina - powiedzial ze smutkiem. - Oto cecha, ktora jest nam wspolna. Kellhus sprowokowal go z premedytacja, lecz niewiele zyskal - przynajmniej na razie tak sie zdawalo. Wtem rycerz pochylil glowe, zakolysal nia, mruczac: -Kpi ze mnie! Smiertelnik kpi ze mnie... To mi przypomina, przypomina... - Rozciagnal plaszcz, chwycil jedna ze znieksztalconych twarzy. - Tego! Impertynent. Jakaz sprawil mi radosc! Tak, pamietam... - Spojrzal na Kellhusa i syknal: - Pamietam! Kellhus uzyskal pierwszy wniosek z tego spotkania: Nieczlowiek. Nastepna bajka Lewetha okazala sie prawda. Rycerz wyciagnal miecz powoli, uroczyscie - ostrze zalsnilo nienaturalnie, jakby odbijalo blask nieziemskiego slonca. Odwrocil sie do jednego z zabitych, przewrocil go plazem na plecy. Biala skora Sranca zaczela ciemniec. -Ten Sranc - nie potrafilbys wymowic jego imienia - byl naszym elju... nasza ksiega, jak powiedzialbys w swojej mowie. Najbardziej oddane zwierze. Bez niego bede bezradny... przez jakis czas. - Powiodl wzrokiem po innych cialach. - Ohydne, okrutne potwory. - Znow spojrzal na Kellhusa. - Lecz w najwyzszym stopniu godne zapamietania. Szczelina, ktora Kellhus mogl zbadac. -Jakiez ograniczenie. Staliscie sie zalosni. -Ty sie nade mna litujesz? Pies osmiela sie litowac? - Nieczlowiek rozesmial sie ochryple. - Jakis Anasurimbor uzala sie nade mna! A powinien... Ka'cunuroi souk ki'elju, souk hus'jihla. - Splunal i wskazal mieczem trupy. - Te... ci Srancowie sa teraz naszymi dziecmi. Przedtem wy nimi byliscie. Wycieto nam serce, wiec przyholubilismy was. Towarzyszy "wielkich" krolow Norsirajow. Podszedl blizej. -Ale to juz przeszlosc. Z uplywem wiekow niektorzy z nas chcieli wspomnien innych niz wasze dziecinne sprzeczki. Niektorzy z nas potrzebowali aktow przemocy wspanialszych, jakich wy nie potrafiliscie sie dopuscic. Straszne przeklenstwo naszego rodzaju - wiedziales o nim? Oczywiscie, ze tak! Jaki niewolnik nie cieszy sie upadkiem swojego pana? Wiatr zalopotal jego oszroniona oponcza. Rycerz zrobil jeszcze jeden krok. -Ale usprawiedliwiam sie jak Czlowiek. Strata jest istota ziemi. Jestesmy jedynie jej najbardziej dramatycznym wspomnieniem. Wymierzyl ostrze w Kellhusa, ktory znieruchomial, gotowy do walki, z wlasnym zakrzywionym mieczem uniesionym nad glowa. Znowu milczenie. Tym razem czaila sie w nim smierc. -Jestem wojownikiem od wiekow... od wiekow. Zatopilem moj nimil w tysiacu gardel. Walczylem w wielkich wojnach, ktore ogarnely te dzicz, zarowno za Nie-Boga, jak i przeciw niemu. Atakowalem mury wielkiego Golgotterath, patrzylem, jak serca Najwyzszych Krolow pekaja z wscieklosci. -Wiec dlaczego wznosisz miecz przeciwko jednemu czlowiekowi? - spytal Kellhus. Rycerz sie rozesmial. -Nedzniku, ty tez jestes godny zapamietania. Kellhus zaatakowal pierwszy, ale ostrze odbilo sie od kolczugi. Przykucnal, uniknal poteznego ciosu i podcial nogi Nieczlowiekowi, ktory przewrocil sie, lecz zdolal sie bez wysilku poderwac. Spod przylbicy rozlegl sie smiech. -Jak najbardziej godny! - krzyknal rycerz i runal na mnicha. Kellhus poczul, ze przegrywa. Deszcz poteznych ciosow zmusil go do odwrotu, oddalenia sie od suchego drzewa. Szczek dunyainskiej stali i nieludzkiego nimila rozbrzmiewal wsrod osniezonych szczytow. Ale Kellhus potrafil wyczuc odpowiednia chwile - choc byla o wiele ulotniejsza niz w walce ze Srancami. Wykorzystal to mgnienie i nieludzkie ostrze nie trafilo w cel, wbilo sie w pusta przestrzen. Potem miecz Kellhusa pomknal ku ciemnej postaci, wklul sie w zbroje, rozcial upiorny plaszcz. Jednak nie zdolal wytoczyc krwi. -Kim jestes?! - krzyknal Nieczlowiek z wsciekloscia. Dzielila ich jedna przestrzen, lecz skrzyzowania byly niezliczone... Mnich rozcial odslonieta brode Nieczlowieka. Poplynela krew, czarna w mroku. Drugi cios odrzucil niezwykle ostrze w snieg i lod. Nieczlowiek cofnal sie, upadl. Musial znieruchomiec, bo czubek miecza Kellhusa mierzyl w luke pod jego helmem. Mnich stal w zamarzajacym deszczu. Oddychal miarowo. Minelo pare chwil. -Odpowiesz na moje pytania. Nieczlowiek rozesmial sie ponuro. -Ale to ty, Anasurimborze, jestes pytaniem. Wowczas zjawilo sie slowo, ktore wstrzasnelo umyslem Kellhusa. Wsciekly rozblysk. Kellhus potoczyl sie w snieg, oszolomiony, podniosl sie niezdarnie. Patrzyl w odretwieniu, jak Nieczlowiek unosi sie niczym kukla na drucie, otoczony kula swiatla. Lodowaty deszcz bebnil o nia z sykiem. Czary? Ale jak to mozliwe? Kellhus rzucil sie do ucieczki, przeskoczyl wystajace ze sniegu ruiny. Slizgal sie i upadal na zboczu, potykal sie na podstepnych korzeniach drzew. Przedzieral sie przez kolczaste zarosla. Powietrzem wstrzasnal grzmot, z tylu zza swierkow przedarl sie oslepiajacy blask. Kellhus poczul goracy podmuch. Przyspieszyl, az las stal sie zamazana plama. -ANASURIMBORZE! - nieziemski glos wstrzasnal zimowa cisza. - UCIEKAJ, ANASURIMBORZE! - zagrzmial. - ZAPAMIETAM! Smiech niczym grzmot; las z tylu rozblysl jeszcze okrutniejszym swiatlem. Kellhus ujrzal wlasny umykajacy cien. Zimne powietrze sparzylo mu pluca, ale biegl, uciekal o wiele szybciej niz przed Srancami. Czary! Czy to takze lekcja, ktorej musze sie nauczyc, ojcze? Zapadla mrozna noc. Gdzies w ciemnosciach wyly wilki. Shimeh, zdawaly sie mowic, jest za daleko. Czesc I Czarnoksieznik Rozdzial 1 Trzy sa, i tylko trzy rodzaje ludzi na tym swiecie: cynicy, fanatycy i uczeni powiernicy. Ontillas, "O szalenstwach ludzi" Autor czesto zauwazal, ze u zrodel wielkich wydarzen ludzie na ogol nie zywia zadnych podejrzen, jakie beda efekty ich postepowania. Problem ten nie wynika, jak mozna by przypuszczac, z ludzkiej slepoty na konsekwencje czynow. Raczej jest to wynik szalenczej przemiany zwyczajnosci w straszliwosc, gdy droga jednego czlowieka skrzyzuje sie z droga innego. Naukowcy ze Szkarlatnych Wiezyc maja stare powiedzenie: "Kiedy jeden czlowiek sciga zajaca, znajduje zajaca. Lecz kiedy wielu ludzi sciga zajaca, znajduje smoka". W procesie realizacji ludzkich zamiarow efekt jest zawsze nieznany, a nazbyt czesto - przerazajacy. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Srodek zimy, 4110 Rok Kla, Carythusal Wszyscy szpiedzy maja obsesje na punkcie swoich informatorow. Jest to gra, w ktora graja przed snem lub nawet podczas nerwowych pauz w rozmowie. Szpieg spoglada na swojego informatora, tak jak w tej chwili Achamian spogladal na Geshrunniego, i zadaje sobie pytanie: "Ile on wie?". Jak wiele gospod na obrzezach Robaka, wielkiej dzielnicy slumsow w Carythusal, "Swiety Tredowaty" byl jednoczesnie luksusowy i zubozaly. Podloge wylozono ceramicznymi plytkami nie mniej wspanialymi niz te z palacu palatyna-gubernatora, lecz sciany byly z malowanych glinianych cegiel, a sufit znajdowal sie tak nisko, ze wysocy mezczyzni musieli pochylac glowe, przechodzac pod mosieznymi lampami, wiernymi imitacjami - Achamian uslyszal niegdys przechwalki wlasciciela - tych ze swiatyni Exorietta. Gospoda byla zawsze zatloczona, pelna podejrzanych, czasem niebezpiecznych typow, lecz wino i haszysz byly tu tak drogie, ze ci, ktorzy nie mogli sobie pozwolic na kapiel, nie mieszali sie z tymi, ktorych bylo na nia stac. Do przybycia do "Swietego Tredowatego" Achamian nie lubil Ainonczykow - zwlaszcza tych z Carythusal. Jak wiekszosc mieszkancow Trzech Morz, uwazal ich za proznych i zniewiescialych: zbyt wiele olejku na brodach, zbyt rozmilowani w ironii i kosmetykach, zbyt niepohamowani w milosnych obyczajach. Ale te opinie zmienil po niekonczacych sie godzinach oczekiwania na przybycie Geshrunniego. Subtelnosc i smak, w przypadku innych narodow wystepujace tylko w najwyzszych sferach, tu byly wlasciwe nawet najubozszym i niewolnikom. Zawsze wydawalo mu sie, ze Wysoki Ainon jest narodem libertynow i drobnych kretaczy; nie spodziewal sie, iz to uczynilo z nich narod pokrewnych dusz. Moze wlasnie dlatego nie rozpoznal natychmiast niebezpieczenstwa, kiedy Geshrunni powiedzial: -Znam cie. Geshrunni, ciemnoskory nawet w swietle lamp, opuscil rece, dotad zalozone na kamizelce z bialego jedwabiu, i pochylil sie ku niemu. Byl poteznie zbudowany, mial surowa zolnierska twarz, brode spleciona w warkoczyki przewiazane czarnym rzemieniem oraz masywne ramiona, tak mocno opalone, ze ledwie mozna bylo na nich zauwazyc - choc nie rozpoznac - ainonskie piktogramy wytatuowane od ramion po nadgarstki. Achamian sprobowal usmiechnac sie przyjaznie. -Mnie i mojej zony - rzekl, wychylajac kolejna czare wina. Mlasnal. Uwazal, ze ten czlowiek jest ograniczony, ubogi w mysli i slowa. Wojownicy juz tacy sa, zwlaszcza niewolni. Geshrunni przygladal sie mu przenikliwie; podejrzliwosc w jego spojrzeniu mieszala sie z cieniem zdziwienia. Z niesmakiem pokrecil glowa. -Chcialem powiedziec: wiem, kim jestes. Wyprostowal sie w zamysleniu, tak obcym zachowaniu zolnierza, ze Achamiana przeszedl dreszcz strachu. Halasliwa gospoda odplynela, stala sie obrazkiem pelnym cieni i zlotych iskierek lamp. -Wiec zapisz to - mruknal Achamian, jakby znudzony - i daj mi, kiedy wytrzezwieje. - Odwrocil wzrok, jak to maja w zwyczaju znudzeni, i stwierdzil, ze wejscie do gospody jest puste. -Wiem, ze nie masz zon. -Co ty powiesz. Czemu tak sadzisz? Achamian rzucil okiem z siebie; rozesmiana dziwka przyklejala lsniaca srebrna ensolarie do spoconej piersi. Tluszcza ryknela: - Raz! -Patrz, jest niezla. Smaruje miodem. Geshrunni nie dal sie odwiesc od tematu. -Takim jak ty chyba nawet nie wolno miec zon. -Takim jak ja? Czyli jakim? - Znowu spojrzenie w strone drzwi. -Jestes czarnoksieznikiem. Uczonym. Achamian rozesmial sie, wiedzac, ze chwila wahania go zdradzila. Ale mial jeszcze powody, zeby nie rezygnowac z udawania. W najgorszym razie mogl zyskac pare chwil. Czas potrzebny do przezycia. -Na Ostatniego Proroka sukinsyna, przyjacielu! - krzyknal, znowu ogladajac sie na drzwi. - Daje slowo, im wiecej czar, tym wiecej oskarzen. Jak mnie nazwales wczoraj? Synem kurwy? Belkotliwe smiechy, wrzask: -Dwa! Grymas Geshrunniego niewiele powiedzial Achamianowi - kazda jego mina, zwlaszcza usmiech, byla jakas wersja grymasu. Jednak reka, ktora blyskawicznie chwycila go za przegub, zdradzila Achamianowi wszystko co trzeba. Jestem zgubiony. Oni wiedza. Niewiele slow budzilo wieksze przerazenie niz "oni", zwlaszcza w Carythusal. "Oni" to Szkarlatne Wiezyce, najpotezniejsza szkola w Trzech Morzach, tajemni mistrzowie Wysokiego Ainonu. Geshrunni byl kapitanem javrehow, zolnierzy-niewolnikow Szkarlatnych Wiezyc - dlatego Achamian od paru tygodni spelnial wszystkie jego zachcianki. Tak postepuja szpiedzy: uwodza niewolnikow konkurencji. Geshrunni spojrzal mu twardo w oczy, wykrecil jego dlon wnetrzem do gory. -Istnieje sposob, by uspokoic moje podejrzenia - powiedzial cicho. -Trzy! - odbilo sie echem od glinianych cegiel. Achamian skrzywil sie, poniewaz wykrecona reka go bolala i wiedzial, o jakim sposobie mowi Geshrunni. Tylko nie to! -Spokojnie, przyjacielu, jestes pijany. Jaka szkola zaryzykowalaby gniew Szkarlatnych Wiezyc? Geshrunni wzruszyl ramionami. -Moze Mysunsai? Albo Cesarski Saik. Cishaurimowie. Wiele was, przekletych. Ale gdybym mial wybierac, powiedzialbym: Powiernicy. Jestes uczonym powiernikiem. Chytry niewolnik! Od kiedy wie? Achamian mial gotowe do dzialania niewiarygodne slowa - slowa zdolne oslepiac i parzyc. Nie daje mi wyboru. Bedzie zamieszanie. Ludzie zaczna krzyczec, chwytac za miecze, lecz koniec koncow tylko zejda mu z drogi. Bardziej niz jakikolwiek inny lud Trzech Morz, Ainonczycy bali sie czarnoksiestwa. Nie mam wyboru. Ale Geshrunni juz siegnal pod haftowana kamizele. Zacisnal palce, wyszczerzyl zeby jak szakal. Za pozno... -Wygladasz - odezwal sie Geshrunni ze zlowrogim spokojem - jakbys mial cos do powiedzenia. Wyjal spod kamizeli chorae, zerwal zloty lancuch. Achamian wyczul ja przy pierwszym spotkaniu, a nawet wykorzystal jej irytujacy pomruk do rozpoznania, czym Geshrunni sie zajmuje. Teraz Geshrunni wykorzysta ja, zeby poznac Achamiana. -A to co? - spytal Achamian. Poczul dreszcz zwierzecego przerazenia. -Chyba wiesz, Akka. Wiesz duzo lepiej ode mnie. Chorae. Uczeni nazywali je blyskotkami. Przerazajace rzeczy czesto obdarza sie smiesznymi nazwami. Ale inni, ktorzy na wzor Tysiaca Swiatyn potepiali czarnoksiestwo, uznajac je za swietokradztwo, nazywali chorae Lzami Boga. Tyle ze zaden bog nie mial udzialu w ich wytwarzaniu. Ocalaly ze Starozytnej Polnocy i byly tak cenne, ze czlowiek mogl wejsc w ich posiadanie tylko poprzez malzenstwo z dziedzicem, morderstwo lub dar calego narodu. Byly warte swej ceny - chronily wlascicieli przed czarami i niosly smierc kazdemu czarnoksieznikowi, ktory mial nieszczescie ich dotknac. Geshrunni, bez wysilku unieruchamiajac dlon Achamiana, ujal chorae w dwa palce. Wygladala dosc zwyczajnie; mala zelazna kulka, wielkosci oliwki, lecz otoczona pochylym pismem Nieludzi. Achamian czul we wnetrznosciach ssanie, tak jakby Geshrunni trzymal raczej brak przedmiotu niz przedmiot, malenka proznie w tkance swiata. Serce lomotalo mu w uszach. Pomyslal o nozu schowanym pod tunika. -Cztery! - Ochryply smiech. Sprobowal wyrwac reke. Na darmo. -Geshrunni... -Kazdy kapitan javrehow ma taka - oznajmil Geshrunni, zarazem z namyslem i duma. - Ale przeciez juz o tym wiesz. Przez caly czas robil ze mnie glupca! Jak moglem tego nie zauwazyc? -Twoi panowie sa laskawi - powiedzial Achamian, nie mogac oderwac spojrzenia od chorae. -Laskawi? - parsknal Geshrunni. - Szkarlatne Wiezyce nie sa laskawe, lecz bezlitosne. Okrutne dla swoich przeciwnikow. Po raz pierwszy Achamian dostrzegl w nim cierpienie, bol w jego oczach. Co sie tu dzieje? -I dla tych, ktorzy im sluza? - zaryzykowal. Nie wiedza! Tylko Geshrunni wie... -Piec! - odbilo sie od niskiego sufitu. Achamian oblizal wargi. -Czego chcesz, Geshrunni? Zolnierz-niewolnik przyblizyl do jego drzacej dloni blyskotke, jak dziecko ciekawe, co sie zdarzy. Samo patrzenie na nia przyprawialo Achamiana o zawrot glowy, wywolywalo naplyw zolci do ust. Chorae. Lza zdjeta z policzka samego Boga. Smierc. Smierc wszystkim bluzniercom. -Czego chcesz? - szepnal Achamian. -A czego chca wszyscy ludzie, Akka? Prawdy. Wszystko, co widzial Achamian, wszystkie proby, jakie przeszedl, lezalo skurczone w tej waskiej przestrzeni miedzy jego reka i lsniaca metalowa kulka. Blyskotka. Smierc gotowa do skoku miedzy stwardnialymi palcami niewolnika. Ale Achamian byl uczonym, a dla uczonych nic, nawet zycie nie liczylo sie bardziej od Prawdy. Byli jej zazdrosnymi straznikami i walczyli o wladze nad nia we wszystkich mrocznych grotach Trzech Morz. Lepiej umrzec, niz oddac prawde powiernikow Szkarlatnym Wiezycom. Ale tu chodzilo o cos wiecej. Geshrunni byl sam - Achamian mial co do tego zupelna pewnosc. Czarnoksieznicy widza innych czarnoksieznikow, widza brud ich zbrodni, a w "Swietym Tredowatym" nie goscili zadni czarnoksieznicy, zadni naukowcy ze Szkarlatnych Wiezyc, jedynie pijacy i dziwki. Geshrunni przystapil do tej rozgrywki sam. Ale co go opetalo? Powiedz mu wszystko, co chce uslyszec. On i tak wie. -Jestem uczonym powiernikiem - wyszeptal szybko. I dodal: - Szpiegiem. Niebezpieczne slowa. Ale jaki mial wybor? Geshrunni przygladal sie mu przez jedna pelna napiecia chwile, po czym powoli zamknal chorae w dloni. Puscil reke Achamiana. Zapadla dziwna cisza, ktora zmacil jedynie brzek srebrnej ensolarii padajacej na drewno. Ryk smiechu i ochryply glos ryknal: -Przegralas, dziwko! Achamian czul, ze on nie przegral. Dzis jakos udalo mu sie wygrac, i to tak, jak zawsze wygrywaja dziwki - nie rozumiejac niczego. Szpiedzy niewiele roznia sie od dziwek. Czarnoksieznicy jeszcze mniej. * * * Kiedy Drusas Achamian byl dzieckiem, chcial zostac czarnoksieznikiem, lecz nigdy nie przyszlo mu do glowy, ze moglby byc szpiegiem. Slowo "szpieg" nie figurowalo w slowniku dzieci z rybackich wiosek na wyspie Nron. Wtedy Trzy Morza mialy dla niego tylko dwa wymiary: istnialy miejsca bliskie i dalekie, a ludzie byli wielcy lub mali. Sluchal opowiesci starych kobiet, gdy wraz z innymi dziecmi pomagal czyscic ostrygi, i szybko sie dowiedzial, ze on nalezy do malych, a wielcy mieszkaja daleko. Z ust starych kobiet padaly tajemnicze nazwy - shriah z Tysiaca Swiatyn, nikczemni poganie z Kianu, dzicy Scylvendzi, podstepni czarnoksieznicy ze Szkarlatnych Wiezyc... slowa te wyznaczaly wymiary jego swiata, zapelnialy je przerazajacym majestatem, zmienialy w arene czynow tragicznych i heroicznych ponad ludzkie wyobrazenie. Zasypial, czujac sie bardzo maly.Mozna by pomyslec, ze bycie szpiegiem doda wymiaru zwyklemu swiatu dziecka, lecz stalo sie dokladnie odwrotnie. Dorastajac, Achamian oczywiscie zaczal dostrzegac komplikacje w tym swiecie. Dowiedzial sie, ze istnieja sprawy swiete i nieswiete, ze bogowie i Zewnetrze posiadaja wlasne wymiary, a nie sa jedynie bardzo wielkimi ludzmi i bardzo dalekimi krajami. Dowiedzial sie takze, ze istnieje terazniejszosc i starozytnosc, ze "dawno, dawno temu" nie jest jak inne miejsce, lecz przypomina raczej dziwnego ducha, ktory straszy wszedzie. Ale kiedy jest sie szpiegiem, swiat nabiera dziwnej jednowymiarowosci. Ludzie wielcy, nawet cesarze i krolowie, staja sie rownie przyziemni i malostkowi jak najzwyczajniejsi rybacy. Odlegle kraje - Conriya, Wysoki Ainon, Ce Tydonn czy Kian, nie sa juz egzotyczne czy piekne, lecz brzydkie i zwyczajne jak rybacka wioska na wyspie Nron. Swietosci, jak Kiel, Tysiac Swiatyn czy nawet Ostatni Prorok, staja sie odmianami bluznierstwa, jak fanimowie, cishaurimowie czy czarnoksieskie szkoly, jakby slowa "swiety" i "bluznierstwo" mozna bylo dowolnie wymieniac, niczym miejsca przy stole gier. A terazniejszosc stawala sie bardziej tandetna powtorka starozytnosci. Jako uczony powiernik i szpieg, Achamian przemierzyl Trzy Morza, widzial wiele z tych rzeczy, ktore niegdys przyprawialy go o przesadny strach, a teraz wiedzial, ze dziecinne bajki byly zawsze lepsze. W mlodosci rozpoznano go jako jednego z Nielicznych i zabrano do Atyersus na nauke w szkole Uczonych Powiernikow. Ksztalcil ksiazeta, obrazal wielkich mistrzow i doprowadzal do furii kaplanow shrialu. Stracil zludzenia - wiedza i podroze odbieraja swiatu cudownosc, a kiedy odrze sie go z tajemnicy, swiat marnieje. Oczywiscie swiat stal sie takze o wiele bardziej skomplikowany niz w czasach dziecinstwa, ale zarazem duzo prostszy. Ludzie wszedzie sie pozerali, jakby tytuly krola, shriaha i wielkiego mistrza byly zwyczajnymi maskami kryjacymi to samo glodne zwierze. Wydawalo sie, ze swiatem rzadzi tylko zachlannosc. Teraz Achamian dobiegal piecdziesiatki. Oba zawody - czarnoksieznika i szpiega - zdazyly go juz znuzyc. I choc za nic by sie do tego nie przyznal, mial zlamane serce. Jak by powiedzialy stare kobiety z rybackiej wioski, o jeden raz za duzo zarzucil siec, ktora o jeden raz za duzo okazala sie pusta. Wstrzasniety i przejety obrzydzeniem, zostawil Geshrunniego w "Swietym Tredowatym" i mrocznymi uliczkami Robaka pospieszyl do domu - jesli mozna tak nazwac to miejsce. Robak, rozciagajacy sie od polnocnych brzegow rzeki Sayut po slawne Surmantyjskie Wrota, byl labiryntem sypiacych sie domow, burdeli i zubozalych swiatyn. Achamian uwazal te nazwe za trafna. Robak - wilgotny, pelen kretych zaulkow - przypominal cos, co zyje pod kamieniem. Zwazywszy na swoja misje, Achamian nie mial powodow do obrzydzenia. Wrecz przeciwnie. Po szalonych chwilach z chorae, Geshrunni zwierzyl mu tajemnice - tajemnice o wielkiej mocy. Okazalo sie, ze nie jest szczesliwym niewolnikiem. Darzyl szkarlatnych magow nienawiscia tak potezna, ze raz ujawniona, budzila przerazenie. -Nie zaprzyjaznilem sie z toba dla zlota - powiedzial. - Na co mi ono? Zeby kupic wolnosc od moich panow? Szkarlatne Wiezyce nie wypuszcza z lap nic, co ma jakas wartosc. Nie, zaprzyjaznilem sie z toba, bo wiedzialem, ze bedziesz uzyteczny. -Uzyteczny? Do czego? -Do zemsty. Upokorzysz Szkarlatne Wiezyce. -Wiec wiedziales... od poczatku wiedziales, ze nie jestem kupcem. Szyderczy smiech. -Oczywiscie. Zbyt hojnie rozrzucasz ensolarie. Usiadz z kupcem i z zebrakiem, a kolejke zawsze postawi ci zebrak. Co ze mnie za szpieg? Achamian spochmurnial, zly na siebie. Przerazilo go, ze tak nie docenil tego czlowieka. Geshrunni byl wojownikiem i niewolnikiem - czyli glupcem? Lecz niewolnicy, pomyslal Achamian, maja powody, by ukrywac swoja inteligencje. Owszem, madry niewolnik jest cenniejszy, tak jak niewolnicy-uczeni ze starego Imperium Ceneianskiego. Jednak przebiegly niewolnik to zagrozenie, ktore nalezy zlikwidowac. Ta mysl go nie pocieszyla. Skoro tak latwo zdolal mnie wywiesc w pole... Achamian wyrwal wielka, pilnie strzezona tajemnice Carythusal i Szkarlatnych Wiezyc. Nie dokonal tego jednak dzieki swym zdolnosciom, choc rzadko podawal je w watpliwosc - lecz przez niekompetencje. W rezultacie poznal dwie tajemnice: jedna, przerazajaca, dotyczaca Trzech Morz; druga, straszna, wazna dla niego. Nie jestem czlowiekiem, ktorym bylem niegdys. Historia Geshrunniego byla przerazajaca chociazby tylko dlatego, ze ujawnila, jak doskonale Szkarlatne Wiezyce strzega sekretow. Szkarlatne Wiezyce, mowil Geshrunni, tocza wojne, i to od ponad dziesieciu lat. Achamian poczatkowo nie docenil wagi tej informacji. W czarnoksieskich szkolach, jak we wszystkich Wielkich Frakcjach, nieustannie toczyly sie utarczki ze szpiegami, zabojcami i delegacjami oburzonych poslow. Ale ta wojna, zapewnil Geshrunni, byla znacznie wazniejsza niz zwykla utarczka. -Dziesiec lat temu - powiedzial - zamordowano wielkiego mistrza Sasheoke. -Sasheoke? - Achamian zwykle nie zadawal glupich pytan, ale sama mysl, ze wielki mistrz Szkarlatnych Wiezyc mogl pasc ofiara mordercy, wydawala sie obrazoburcza. Jak to w ogole mozliwe? - Zamordowano? -W wewnetrznym sanktuarium Wiezyc. Innymi slowy, wsrod najstraszliwszych Opok Trzech Morz. Uczeni powiernicy nigdy nie osmieliliby sie na taki czyn, w dodatku nie mieliby najmniejszej szansy na powodzenie, nawet wziawszy pod uwage migotliwosc Abstrakcji Gnozy. Kto mogl sie odwazyc na cos takiego? -Kto? - spytal, niemal bez tchu. W mdlym swietle lampy oczy Geshrunniego naprawde zamigotaly. -Poganie - oznajmil. - Cishaurimowie. Ta rewelacja jednoczesnie zdumiala i uszczesliwila Achamiana. Cishaurimowie - jedyna poganska szkola. Zabojstwo Sasheoki znalazlo wyjasnienie. W Trzech Morzach istnialo popularne porzekadlo: "Tylko Nieliczni widza Nielicznych". Czarnoksiestwo jest brutalna sztuka. Kto je opanowal, moze rozplatac swiat niczym nozem. Ale tylko Nieliczni - czarnoksieznicy - potrafia dostrzec to okaleczenie i co wiecej, tylko oni dostrzegaja krew na rekach krzywdziciela, znak. Tylko Nieliczni potrafia dostrzec swoje zbrodnie i siebie nawzajem. Rozpoznaja sie tak nieomylnie, jak zwykly czlowiek rozpoznaje beznosego zboja. Z cishaurimami bylo inaczej. Nikt nie rozumial, dlaczego sie tak dzieje, lecz potrafili popelniac czyny wielkie i straszne, nie zostawiajac znaku w swiecie i nie noszac pietna zbrodniarza. Tylko raz Achamian byl swiadkiem czarow cishaurimow, kiedy wezwali psukhe - pewnej odleglej w czasie nocy w dalekim Shimehu. Pokonal zabojcow w szafranowych szatach dzieki gnozie, czarnoksieskiej mocy Starozytnej Polnocy, ale kiedy skryl sie za swoja Opoka, wydawalo mu sie, ze widzi rozblyski niemej blyskawicy. Nie bylo grzmotu. Nie bylo znaku. Tylko Nieliczni widzieli Nielicznych, lecz nikt - a przynajmniej zaden uczony - nie potrafil odroznic cishaurimow lub ich dzialan od zwyklych ludzi i zwyklego swiata. I z pewnoscia wlasnie dlatego, pomyslal Achamian, mogli zabic Sasheoke. Szkarlatne Wiezyce posiadaly Opoki na czarnoksieznikow, niewolnych wojownikow, jak Geshrunni, na ludzi noszacych chorae, ale nie mialy nic na obrone przed czarnoksieznikami, ktorych nie sposob odroznic od zwyklych ludzi i przed czarami nieodroznialnymi od bozego swiata. Teraz, wedle slow Geshrunniego, po komnatach Szkarlatnych Wiezyc biegaly ogary nauczone wyczuwac szafran i henne, ktorymi cishaurimowie barwili swoje szaty. Ale dlaczego? Co sklonilo cishaurimow do wypowiedzenia otwartej wojny Szkarlatnym Wiezycom? Ich wiara byla tak obca, ze nie mogli liczyc na wygranie tej wojny. Szkarlatne Wiezyce mialy zbyt wielka moc. Achamian zadal to pytanie, a Geshrunni wzruszyl ramionami. -Minelo dziesiec lat i nadal sie nie dowiedzieli. Przynajmniej to nioslo pewna ulge. Ignoranci niczego nie cenia sobie bardziej od niewiedzy innych. Drusas Achamian zapuscil sie gleboko w Robaka, w dzielnice zrujnowanych domow czynszowych, gdzie wynajmowal pokoj. Nadal bardziej bal sie siebie niz przyszlosci. * * * Geshrunni wytoczyl sie z gospody. W zaulku udalo mu sie odzyskac rownowage.-Zalatwione - mruknal i wybuchnal skrzekliwym smiechem, z ktorym nie osmielal sie zdradzac przy innych. Spojrzal w waski pasek nieba, wziety w ramy glinianych murow i postrzepionych plociennych markiz. Zauwazyl pare gwiazd. Nagle ta zdrada wydala mu sie zalosna. Wyjawil swoj jedyny prawdziwy sekret wrogowi swych panow. Teraz nic mu juz nie zostalo. Zadna zdrada nie ukoi nienawisci jego serca. Nienawisci pelnej goryczy. Byl dumny. Jak to mozliwe, ze urodzil sie niewolnikiem?! Musial znosic zadze zniewiescialych mezczyzn o zajeczych sercach... i czarownikow! W innym zyciu bylby zdobywca. Potezna dlonia gromilby wrogow jednego po drugim. Ale przeklety los sprawil, ze bylo mu dane jedynie bratac sie z innymi zniewiescialymi mezczyznami i plotkowac. Czy plotka moze byc zemsta? Uszedl juz spory kawal drogi, kiedy zdal sobie sprawe, ze ktos go sledzi. Od razu przyszlo mu do glowy, ze jego panowie dowiedzieli sie o zdradzie, ale uznal, ze to nieprawdopodobne. Robak roil sie od wilkow, desperatow, ktorzy szukali ludzi tak pijanych, by mozna ich bylo obrabowac. Pare lat temu Geshrunni zabil jednego takiego, nieszczesnego glupca, ktory wolal mordowac, niz sprzedac sie w niewole, jak bezimienny ojciec Geshrunniego. Geshrunni szedl dalej, a jego zmysly wyostrzyly sie w stopniu, w jakim pozwalalo wypite wino; w pijanej glowie przewijaly sie kolejne krwawe obrazy. To bedzie dobra noc na morderstwo, pomyslal. Ale kiedy minal fasade swiatyni, ktora mieszkancy Carythusal nazywali Paszcza Robaka, zaczal sie niepokoic. Wielu zapuszczalo sie w Robaka, ale rzadko z niego wychodzili. Ponad dachami widac bylo najwyzsza z Wiezyc, szkarlatna na tle rozgwiezdzonego nieba. Kto osmielil sie zapedzic tak daleko? Jesli nie... Odwrocil sie raptownie i ujrzal lysiejacego, otylego mezczyzne, ktorego pomimo upalu spowijal wspanialy jedwabny plaszcz o niewiadomym kolorze, gdyz w tych ciemnosciach wszystko wydawalo sie czarne i granatowe. -Widzialem cie wsrod tych glupcow wokol dziwki - rzekl Geshrunni, usilujac sie otrzasnac z pijackiego zamroczenia. -Tak - odpowiedzial nieznajomy i usmiechnal sie, lecz jedynie ustami. - Byla zabawna. Lecz bardziej interesowalo mnie, co masz do powiedzenia uczonemu powiernikowi. Geshrunni, wciaz oszolomiony winem, skrzywil sie. Wiec wiedzieli! Niebezpieczenstwo zawsze dzialalo na niego trzezwiaco. Siegnal do kieszeni, chwycil chorae i rzucil w uczonego. Albo w tego, kogo wzial za uczonego ze Szkarlatnych Wiezyc. Obcy pochwycil blyskotke niczym zabawke. Znowu sie usmiechnal, a w jego wielkich wolich oczach zamigotal blask. -Najcenniejszy dar. Dziekuje, lecz obawiam sie, ze nie zastapi mi tego, czego pragne. To nie czarnoksieznik! Geshrunni widzial raz, jak czarnoksieznik splonal niczym zapalka, bo chorae tylko go dotknela. Wiec kto to taki? -Kim jestes? -Nie zdolasz tego pojac, niewolniku. Kapitan javrehow usmiechnal sie. A moze to jednak glupiec? Przybral poze zyczliwego pijaka. Podszedl do nieznajomego, polozyl stwardniala dlon na jego miekkim ramieniu. Poczul won jasminu. -Ho, ho - szepnal nieznajomy, podnoszac wielkie krowie oczy. - Odwazny z ciebie glupiec, co? Dlaczego on sie nie boi? I z jaka latwoscia chwycil chorae... Geshrunni poczul sie zupelnie bezbronny. Ale nie zrezygnowal. -Kim jestes? - wycedzil. - Jak dlugo mnie sledzisz? -Sledzic ciebie? - Tluscioch zachichotal. - Niewolnikowi nie do twarzy z takim zarozumialstwem. Wiec sledzi Achamiana? Czy o to chodzi? Geshrunni byl oficerem, przyzwyczajonym, ze ludzie traca rezon, kiedy przyjdzie do konfrontacji twarza w twarz. Ale nie ten. Owszem, mial miekkie cialo, lecz bil od niego kamienny spokoj. Przerazajacy spokoj. Geshrunni wbil mocno palce w ramie nieznajomego. -Spytalem, kim jestes, glupcze - syknal przez zacisniete zeby. - Odpowiedz, bo inaczej zabrudze ten piach twoimi flakami. - Wolna reka uniosl noz. - Kim jestes? Grubas usmiechnal sie z niespodziewana drapieznoscia. -Niewiele jest rzeczy rownie uciazliwych jak niewolnik, ktory nie chce sie pogodzic ze swa pozycja. Geshrunni spojrzal ze zdziwieniem na swoja nagle bezwladna reke, z ktorej wypadl noz. Jedyne, co slyszal, to lopot rekawa nieznajomego. -Do nogi, niewolniku! - dodal grubas. -Cos ty powiedzial? Geshrunni otrzymal cios i lzy naplynely mu do oczu. -Powiedzialem: do nogi. Kolejne uderzenie, od ktorego zadzwonily mu zeby. Zatoczyl sie pare krokow do tylu. Jak to mozliwe? -Coz za zadanie postawilismy przed soba - odezwal sie ponuro obcy - skoro nawet ich niewolnicy maja tyle dumy. Przerazony Geshrunni niezdarnie szukal rekojesci miecza. -Dobadz bron - rozkazal grubas. Jego glos byl zimny. Nieludzki. Kapitan javrehow zmartwial z wytrzeszczonymi oczami, wpatrzony w gorujaca nad nim sylwetke. -Powiedzialem: dobadz broni! Geshrunni zawahal sie. Nastepny cios rzucil go na kolana. -Kim jestes?! - krzyknal Geshrunni krwawiacymi wargami. Kiedy padl na niego cien grubasa, okragla twarz obwisla, po czym zacisnela sie niczym reka zebraka na miedziaku. Czary! Ale jak to mozliwe? Chwycil chorae... -Kims niewiarygodnie starym - cicho powiedzialo straszne zjawisko. - Kims niewiarygodnie pieknym. * * * Przez mnogie oczy uczonych powiernikow spogladal czlowiek niezyjacy od dawna: Seswatha, wielki adwersarz Nie-Boga i zalozyciel ostatniej szkoly gnozy - ich szkoly. Za dnia byl nieistotny, ulotny jak wspomnienie dziecinstwa, lecz w nocy nawiedzal ich i wypelnial sny tragedia swego zycia.Sny pelne dymu. Sny wyciagniete ze szkatuly. Achamian widzial, jak Anasurimbor Celmomas, ostatni Najwyzszy Krol Kuniuri, padl pod mlotem wyjacego wodza Srancow. I Achamian krzyknal, choc wiedzial - z ta dziwna polprzytomnoscia towarzyszaca owym snom - ze najwiekszy krol dynastii Anasurimborow nie zyje od ponad dwoch tysiecy lat. Co wiecej, wiedzial, ze to nie on zalkal, lecz ktos o wiele od niego potezniejszy. Seswatha. Slowa same cisnely mu sie na usta. Wodz Srancow rzucal sie w oslepiajacym ogniu, upadl niczym klebek zweglonych szmat. Inni Srancowie zbiegali po zboczu gory i gineli, zgladzeni przez nieziemskie swiatlo, jakie wezwala jego piesn. Woddali dostrzegl smoka, niczym odlany z brazu posazek na tle zachodzacego slonca zawieszony nad bitewnym polem Srancow i Ludzi, i pomyslal: ostatni krol Anasurimbor padl. To juz koniec Kuniuri. Rycerze z Tryse mineli go, wykrzykujac imie swego krola. Stratowali spalonego Sranca i niczym szalency rzucili sie na bitewny tlum. Achamian wraz z krolem, ktorego nie znal, odciagnal Anasurimbora Celmomasa wsrod goraczkowych krzykow jego wasali i rodakow, wsrod zapachu krwi, wnetrznosci i spalonego ciala. Usiadl na polance, wziawszy okaleczone cialo krola na kolana. Blekitne oczy Celmomasa, zwykle tak zimne, spojrzaly blagalnie. -Zostaw mnie - wychrypial siwobrody krol. -Nie - odparl Achamian. - Jesli ty umrzesz, Celmomasie, wszystko stracone. Najwyzszy Krol usmiechnal sie, choc mial poranione usta. -Widzisz slonce? Widzisz jego blask, Seswatho? -Slonce zachodzi. -Tak! Tak. Mrok Nie-Boga nie wszystko pochlonal. Bogowie jeszcze nas widza, drogi przyjacielu. Sa daleko, lecz slysze, jak galopuja po niebie. Slysze, jak do mnie wolaja. -Nie mozesz umrzec! Nie mozesz! Najwyzszy Krol pokrecil glowa i uspokoil go czulym spojrzeniem. -Wolaja mnie. Mowia, ze moj koniec nie oznacza konca tego swiata. Ten ciezar spoczywa na tobie. Na tobie, Seswatho. -Nie - szepnal Achamian. -Slonce! Widzisz je? Czujesz je na policzku? Objawienie kryje sie w rzeczach prostych. Widze! Wyraznie widze, jakim bylem zawzietym, upartym glupcem... Niesprawiedliwym, najbardziej zas wobec ciebie. Czy potrafisz przebaczyc starcowi? Czy przebaczysz staremu glupcowi? -Nie ma czego przebaczac, Celmomasie. Wiele straciles, wiele wycierpiales. -Moj syn... myslisz, ze tam bedzie? Czy powita mnie, swojego ojca? -Tak... ojca i krola. -Czy mowilem ci kiedys - ciagnal Celmomas glosem pelnym dumy - ze moj syn zakradl sie niegdys w najglebsze otchlanie Golgotterath? -Tak. - Achamian usmiechnal sie przez lzy. - Wiele razy, przyjacielu. -Jakze mi go brakuje! Jak mi spieszno, zeby znowu stanac u jego boku. Stary krol zaplakal. Potem otworzyl szeroko oczy. -Widze go bardzo wyraznie. Slonce to jego wierzchowiec. Widze go! Galopuje w sercach moich ludzi, budzi w nich zdumienie i furie! -Ciii... oszczedzaj sily, krolu. Medycy juz blisko. -Mowi... slodkie slowa pocieszenia. Mowi... ze ktos z mojej krwi powroci, Seswatho... powroci Anasurimbor... Cialem starca zatrzasl spazm; wydusil mu z ust oddech i sline. -Gdy nastapi koniec swiata... Jasne oczy Anasurimbora Celmomasa II, Bialego Pana Tryse, Najwyzszego Krola Kuniuri, zmetnialy. A wraz z nimi zgaslo zachodzace slonce i chwale Norsirajow spowil mrok. -Nasz krol nie zyje! - krzyknal Achamian do otaczajacych go ludzi. - Nie zyje! Ale ciemnosc pochlonela wszystko. Wokol nie bylo juz nikogo, a na jego kolanach nie spoczywalo cialo krola. Byly tylko przepocone koce i wielka dzwoniaca cisza tam, gdzie przed chwila rozlegal sie bitewny zgielk. Pokoj. Lezal samotnie w swym zalosnym pokoju. Mocno splotl ramiona. Kolejny sen. Ukryl twarz w dloniach i zaplakal; krotko nad niezyjacym od dawna krolem Kuniuri, a dluzej z innych, mniej pewnych powodow. Wydawalo mu sie, ze z oddali dobiega wycie - psa lub czlowieka. * * * Geshrunni sunal po ziemi, ciagniety przez cuchnace zaulki. Na tle czarnego nieba przesuwaly sie ospowate mury. Jego konczyny poruszaly sie jakby z wlasnej woli, palce chwytaly sie tlustych cegiel. Przez bulgoczaca krew czul zapach rzeki.Moja twarz... Chcial krzyknac: Za co?! - ale bez warg nie potrafil wymowic slow. Powiedzialem ci wszystko. Buty mlaskajace w rzadkim blocie. Chichot dochodzacy gdzies wysoko z gory. -Jesli obraza cie oko twego wroga, niewolniku, wylup je. Tak? -...osze... litosci!...laga... liiitosciii! -Litosc to luksus dla nierobow, glupcze. - Stwor sie rozesmial. - Powiernicy maja wiele oczu, bedzie wiele do wylupywania. Gdzie jest moja twarz? Niewazkosc, potem zderzenie z zimna, dlawiaca woda. * * * Achamian obudzil sie w szarowce przedswitu z glowa szumiaca od oparow alkoholu i nowych koszmarow. Snow o Apokalipsie.Zwlokl sie z siennika, kaszlac, i podszedl do jedynego okna. Drzacymi rekami otworzyl okiennice. Chlodne powietrze. Szare swiatlo. Palace i swiatynie Carythusal ciagnely sie wsrod gestwy skromniejszych budowli. Rzeke Sayur spowijala gesta mgla, pelznaca przez zaulki i uliczki gorszych dzielnic niczym woda przez kanaly. Szkarlatne Wiezyce, odosobnione i male jak paznokiec, wylanialy sie z mglistego obloku niczym martwe wieze z bialych pustynnych diun. Achamianowi scisnelo sie gardlo. Odpedzil lzy. Nie ma ognia. Nie ma krzykow. Cisza. Nawet Wiezyce zdawaly sie pograzone w monumentalnym spokoju. Ten swiat nie moze sie skonczyc, pomyslal. Odwrocil sie od okna, podszedl do stolu i osunal sie na zydel, ktory wygladal jak ocalony z wraku. Zwilzywszy pioro i rozwinawszy niewielki zwoj na rozrzuconych pergaminach, napisal: Brod na Tywanrae. Bez zmian. Pozar Biblioteki Sauglish. Inaczej. Widzialem w lustrze wlasna twarz, nie S. Przedziwna niespojnosc. Co mogla oznaczac? Przez chwile rozwazal gorzka daremnosc tego pytania. Potem przypomnial sobie swoje przebudzenie w srodku nocy. Po zastanowieniu dopisal: Smierc i przepowiednia Anasurimbora Celmomasa. Bez zmian. Czy rzeczywiscie bez zmian? Tak, jesli chodzi o konkretne szczegoly, lecz sen cechowala niepokojaca zarliwosc - tak wielka, ze sie obudzil. Wyskrobal wiec slowa "bez zmian" i napisal: Inaczej. Wiecej mocy. Czekajac, az atrament wyschnie, przegladal poprzednie notatki az po zagiecie zwoju. Kaskada wizji i uczuc sprawiala, ze niemy atrament zmienial sie w odpryski swiatow. Ciala niesione przez burzliwe wody katarakty. Kochanek plujacy krwia przez zacisniete zeby. Ogien jak szalona tancerka na kamiennych wiezach. Przycisnal oczy palcami. Dlaczego te notatki tak go opetaly? Inni, o wiele wspanialsi od niego, postradali zmysly, starajac sie odczytac sekwencje i odmiany Snow Seswathy. Dobrze wiedzial, ze nie znajdzie odpowiedzi. A zatem czy to jakas perwersyjna gra? Taka, jakiej oddawala sie jego matka, kiedy ojciec wracal pijany ze statku, dokuczliwy i szukajacy zaczepki, a ona pytala o powody, ktorych nie bylo, wzdrygala sie, kiedy ojciec podnosil reke, krzyczala, kiedy spadal nieunikniony cios? Po co szukac zaczepki, skoro zycie zyciem Seswathy bylo wystarczajacym ciezarem? Cos zimnego przebilo jego mostek i objelo serce. Dawny dreszcz zatrzasl jego dlonmi, a pergamin zwinal sie, choc atrament jeszcze nie wysechl. Nie... Achamian zacisnal dlonie, ale dreszcz przeniosl sie tylko na jego ramiona. Nie! Przez okno wpadlo wycie rogow Srancow. Achamian wzdrygnal sie, slyszac lopot smoczych skrzydel. Zakolysal sie na zydlu. -Nie! Przez pare chwil walczyl o oddech. Slyszal odlegly lomot mlota kotlarza, krakanie wron na dachach. Czy tego chciales, Seswatho? Czy tak to mialo wygladac? Ale podobnie jak z innymi pytaniami, ktore sobie zadawal, i na to znal odpowiedz. Seswatha przetrwal Nie-Boga i Apokalipse, lecz wiedzial, ze walka sie nie skonczyla. Scylvendzi wrocili na swoje pastwiska, Srancowie rozproszyli sie, by walczyc o lupy ze spustoszonego swiata, lecz Golgotterath pozostalo nietkniete. Na jego czarnych murach sludzy Nie-Boga, Rada, nadal pelnili straz, gdyz dana im byla cierpliwosc, jakiej nie znaja Ludzie, jakiej nie zna nikt. Atrament moze byc niesmiertelny, ale znaczenie slow nie. Seswatha wiedzial, ze z kazdym nowym pokoleniem pamiec o nim bedzie gasnac - i zapomniana zostanie nawet Apokalipsa. Wiec nie odszedl, lecz wstapil w swoich wyznawcow. Ukazujac im w snach swoje zycie, sprawil, ze chec walki nigdy nie wygasla. Moim przeznaczeniem jest cierpiec, pomyslal Achamian. Musial przezyc kolejny dzien. Natluscil wlosy, zdrapal zaschniete bloto z bialych haftow na niebieskiej tunice. Stojac przy oknie, napelnil zoladek serem i czerstwym chlebem, przygladajac sie, jak slonce wypala mgle nad czarna rzeka Sayut. Potem przygotowal Piesni Przywolania i swoim prowadzacym z Atyersus, cytadeli Szkoly Powiernikow, przekazal informacje uzyskane od Geshrunniego zeszlej nocy. Nie zdziwila go ich wzgledna obojetnosc. Tajna wojna miedzy Szkarlatnymi Wiezycami i cishaurimami nie byla przeciez ich sprawa. Za to jego zaskoczylo wezwanie do powrotu. Kiedy spytal o przyczyny, uslyszal tylko, ze chodzi o Tysiac Swiatyn - kolejna frakcja, kolejna wojna, ktora nie byla ich sprawa. Spakowal swoj nedzny majatek, myslac: Jeszcze jedna niewazna misja. Czy mogl nie byc cynikiem? W Trzech Morzach wszystkie Wielkie Frakcje walczyly z prawdziwymi wrogami o prawdziwe cele, powiernicy zas walczyli z niewidzialnym wrogiem o cel, w ktory nikt nie wierzyl. Z tego wzgledu uczeni powiernicy byli wyrzutkami nie tylko wsrod czarnoksieznikow, lecz nawet wsrod glupcow. Oczywiscie potentaci Trzech Morz, Ketyajowie i Norsirajowie, wiedzieli o Radzie i grozbie Drugiej Apokalipsy - jakzeby inaczej, skoro poslowie ze Szkoly Powiernikow gnebili ich od stuleci? - lecz w nia nie wierzyli. Po stuleciach walk z powiernikami Rada po prostu znikla. Przestala istniec. Nikt nie wiedzial, jak do tego doszlo, choc snuto przerozne domysly. Czy pokonaly ja nieznane sily? Czy sami zniszczyli sie od srodka? A moze po prostu nauczyli sie byc dla powiernikow niewidzialni? Od czasu ostatniego spotkania uczonych z Rada minely trzy wieki. Od trzystu lat uczeni powiernicy prowadzili walke przeciwko nieistniejacemu wrogowi. Przemierzali Trzy Morza w poszukiwaniu wroga, ktorego nie mogli znalezc i w ktorego istnienie nikt nie wierzyl. I choc zazdroszczono im, ze sa w posiadaniu gnozy, mocy Starozytnej Polnocy, na wszystkich dworach Wielkich Frakcji stali sie posmiewiskiem jako szarlatani. A jednak co noc Seswatha skladal im wizyty. Co rano budzili sie po koszmarach i mysleli: Rada jest wsrod nas. Achamian juz nie pamietal, czy kiedykolwiek nie czul tego przerazenia. Tego drzenia w brzuchu, jakby katastrofa grozila dlatego, ze o czyms zapomnial. Slyszal szept bez tchu: "Musisz cos zrobic!", ale nikt z uczonych nie wiedzial, co to takiego, a dopoki sie nie dowiedza, wszystkie ich czyny beda nieme, jak w pantomimie. Wysylano ich do Carythusal, zeby przeciagneli na swoja strone waznych niewolnikow, takich jak Geshrunni. Albo do Tysiaca Swiatyn - nie wiadomo po co. Tysiac Swiatyn. Co powiernik ma do roboty w Tysiacu Swiatyn? Czy zadanie moglo byc na tyle wazne, ze usprawiedliwialo zerwanie kontaktow z Geshrunnim, pierwszym prawdziwym informatorem ze Szkarlatnych Wiezyc w tym pokoleniu? Im bardziej Achamian sie nad tym zastanawial, tym bardziej go to dziwilo. Moze ta misja bedzie odmienna. Mysl o Geshrunnim nagle go zaniepokoila. Ten czlowiek byl najemnikiem, ale zaryzykowal wiecej niz wlasne zycie, zwierzajac wielka tajemnice powiernikowi. Poza tym byl inteligentny i pelen nienawisci - idealny informator. Jego utrata nie przyniesie nic dobrego. Achamian wyjal ze spakowanego juz bagazu pergamin i atrament, pochylil sie nad stolem i pospiesznie nagryzmolil wiadomosc: Musze wyjechac. Jednak wiedz, ze Twoje uslugi nie beda zapomniane, a Ty znalazles przyjaciol, ktorzy wspieraja Twe dazenia. Nie rozmawiaj z nikim, a zatroszczymy sie o Twoje bezpieczenstwo. A. Zaplacil ospowatemu gospodarzowi za pokoj i zaczal krazyc po ulicach. W sasiednim zaulku spal Chiki, sierota, ktory sluzyl mu jako poslaniec. Lezal skulony na konopnym worku za sterta smieci, nad ktora brzeczaly muchy. Mial znamie w ksztalcie owocu granatu, ale jego twarz byla urodziwa, oliwkowa skora, choc brudna, gladka jak cialo delfina, a rysy delikatne niczym u corki palatyna. Achamian zadrzal na mysl, w jaki sposob chlopiec zarabia na zycie, kiedy nie moze liczyc na zarobek od niego. W zeszlym tygodniu pewien pijak, arystokrata z rozmazanym makijazem, gmerajac w spodniach, pytal go, czy nie widzial "slodkiego Granacika". Achamian obudzil chlopca, tracajac go czubkiem buta, jaki zwykle nosza kupcy. Maly natychmiast poderwal sie na rowne nogi. -Pamietasz, czego cie nauczylem? Chlopiec patrzyl na niego z wysilona uwaga kogos wyrwanego ze snu. -Tak, panie, jestem twoim goncem. -A co robi goniec? -Dostarcza wiadomosci. Tajne. -Dobrze - pochwalil Achamian i podal mu zlozony pergamin. - Daj to Geshrunniemu. Pamietaj imie: Geshrunni. To kapitan javrehow, czesto bywa w "Swietym Tredowatym". Wiesz, jak tam trafic? -Tak, panie. Achamian wyjal z kabzy srebrna ensolarie i mimo woli usmiechnal sie na widok szczescia w oczach chlopca. Chiki wyrwal monete z jego dloni jak z pulapki. Dotyk jego raczki przyprawil czarnoksieznika o melancholie. Rozdzial 2 Pisze, by poinformowac, ze podczas ostatniej audiencji cesarz Nansuru calkiem bez przyczyny publicznie nazwal mnie glupcem. Bez watpienia nie jestescie tym poruszeni. Takie wydarzenia staly sie chlebem powszednim. Rada wymyka sie nam coraz bardziej. Znajdujemy ja tylko w cudzych tajemnicach. Dostrzegamy jej mgnienie jedynie oczami tych, ktorzy zaprzeczaja jej istnieniu. Dlaczego nie mieliby nazywac nas glupcami? Im glebiej utai sie Rada pomiedzy Wielkimi Frakcjami, tym bardziej szalone dla ich uszu bedzie nasze utyskiwanie. Jestesmy, jak powiedziano by w przekletym Nansurze, "mysliwym w chaszczach" - takim, ktory przez sam fakt polowania kladzie kres wszelkim nadziejom na wytropienie zwierzyny. Anonimowy uczony powiernik w liscie do Atyersus Schylek zimy, 4110 Rok Kla, Atyersus Wezwany do domu, pomyslal Achamian, bolesnie odczuwajac ironie slowa "dom". Niewiele miejsc na tym swiecie - oprocz Golgotterath, a moze i Szkarlatnych Wiezyc - tak bardzo nie ma serca jak Atyersus. Maly i samotny na srodku sali audiencyjnej, staral sie zachowac spokoj. Czlonkowie Kworum, zarzadu Szkoly Powiernikow, stali rozproszeni w cieniu i przygladali sie mu uwaznie. Wiedzial, kogo ujrzeli: niechlujnego krepego mezczyzne w brzydkim brazowym stroju podroznym, z przycieta w kwadrat broda przetykana srebrnymi pasmami. Zdolal nabrac krzepkiego wygladu czlowieka, ktory od lat wiedzie zycie wedrowca - smiala postawa, ogorzala skora robotnika z nizszej kasty. W niczym nie przypominal czarnoksieznika. Jak przystoi szpiegowi. Rozdrazniony uwaznymi spojrzeniami powsciagal chec spytania, czy chca, jak inni wlasciciele niewolnikow, zajrzec mu w zeby. Nareszcie w domu. Atyersus, cytadela Szkoly Powiernikow, byla i zawsze bedzie jego domem, ale w niepojety sposob go pomniejszala. Nie chodzilo tylko o wspaniala architekture; Atyersus zostala wzniesiona w stylu Starozytnej Polnocy, ktorej budowniczowie nie slyszeli o lukach ani kopulach. Jej wewnetrzne galerie wygladaly niczym lasy grubych kolumn, sufity kryly sie w ciemnosciach i dymie. Kazdy filar pokrywaly stylizowane reliefy, lsniace piece byly przeladowane ozdobami. W swietle mrugajacego ognia nawet ziemia zdawala sie poruszac. Wreszcie jeden z czlonkow Kworum odezwal sie do Achamiana: -Od czasu gdy Maithanet zagarnal tron i oglosil sie shriahem, nie sposob dluzej ignorowac Tysiaca Swiatyn. - Oczywiscie to Nautzera. Ostatni czlowiek, ktorego pragnal uslyszec, zawsze przemawial pierwszy. -Doszly mnie tylko plotki - odpowiedzial Achamian krotko. -Plotki rzadko oddaja sprawiedliwosc. -Jak dlugo Maithanet przetrwa? - Naturalne pytanie. Wielu shriahow rzucalo sie do steru Tysiaca Swiatyn, by sie przekonac, ze jak kazdy ogromny statek, i ten trudno przestawic na inny kurs. -O, dlugo - wycedzil Nautzera. - Doskonale mu sie wiedzie. Wszystkie sekty przybyly do niego do Sumny. Wszystkie ucalowaly jego kolano. Bez zadnych politycznych manewrow. Bez malych bojkotow. Inikt sie nie wstrzymal od glosu. - Zrobil pauze, by Achamian zdolal pojac wage tej informacji. - Maithanet cos obudzil... - Dostojny stary czarnoksieznik wydal wargi, jakby nastepne slowa mialy wypasc z nich niczym warczenie psa. - Cos nowego... I to nie tylko w Tysiacu Swiatyn. -Lecz z pewnoscia widzielismy juz jemu podobnych - zaryzykowal Achamian. - Fanatykow, ktorzy w jednej rece trzymaja nasze odkupienie, by odwrocic uwage od bata w drugiej. Wczesniej czy pozniej wszyscy zauwaza bat. -Nie. Nie znalismy dotad "jemu podobnych". Nikt nie dzialal tak szybko, nie byl tez tak podstepny. Maithanet nie jest zwyklym fanatykiem. W ciagu trzech pierwszych tygodni poslugi obecnego shriaha odkryto dwa spiski majace na celu jego otrucie - i co wazne, odkryl je sam Maithanet. W Sumnie zdemaskowano i stracono nie mniej niz siedmiu agentow cesarza. Ten czlowiek nie jest jedynie chytry. To cos wiecej. Achamian skinal glowa i przymknal oczy. Teraz juz rozumial, dlaczego zostal wezwany tak pospiesznie. Wielcy tego swiata ponad wszystko nienawidza zmian. Wielkie Frakcje przygotowaly juz miejsce dla Tysiaca Swiatyn i ich shriaha. Ale Maithanet, jak by powiedziano w rybackiej wiosce na wyspie Nron, nasikal im do gorzalki. A co bardziej niepokojace, zrobil to inteligentnie. -Wybuchnie swieta wojna, Achamianie. Zdezorientowany Achamian poszukal wzrokiem innych uczestnikow Kworum. -To z pewnoscia zart. Nautzera wyszedl z cienia i zatrzymal sie dopiero wowczas, gdy mogl spojrzec na przybysza z gory. Achamian z trudem powstrzymal odruch, by sie cofnac. Stary czarnoksieznik zawsze potrafil go wytracic z rownowagi - wzrostem oniesmielal, a podeszlym wiekiem budzil litosc. Jego pomarszczona skora wydawala sie obelga dla spowijajacych go jedwabi. -To nie zart, zapewniam cie. -Wojna? Przeciwko komu? Fanimom? - W calej swojej historii Trzy Morza byly swiadkiem tylko dwoch swietych wojen, ktore wypowiedziano raczej szkolom niz poganom. Ostatnia, tak zwana wojna scholastyczna, przyniosla kleske obu stronom. Oblezenie Atyersus trwalo siedem lat. -Nie wiemy. Na razie Maithanet oznajmil jedynie, ze swieta wojna nastapi. Nie wyjawil, kto ja bedzie toczyl i przeciwko komu. Jak powiedzialem, to czlowiek szatansko podstepny. -Wiec boicie sie kolejnej wojny scholastycznej. - Achamian niemal nie wierzyl, ze naprawde toczy te rozmowe. Wizja kolejnej wojny scholastycznej powinna go przerazic, a jednak serce mu bilo radosnie. Wiec do tego juz doszlo? Czy daremna misja powiernikow tak go znuzyla, ze wojne z inrithimi powital jako dziwna odmiane ratunku? -Wlasnie tego sie lekamy. Kaplani sekt jeszcze raz otwarcie nas potepili. Nazwali nas Nieczystymi. Nieczysci. Tak nazywala ich Kronika Kla, ktora Tysiac Swiatyn uznawalo za slowa samego Boga - ich, Nielicznych, ktorzy uczyli i potrafili uprawiac sztuke czarnoksieska. "Niechaj uciete beda ich jezyki, gdyz bluznierstwo ich wstretniejsze jest od innych", mowily swiete slowa. Ojciec Achamiana, ktory jak wielu wiesniakow z wyspy Nron nienawidzil tyranii Atyersus, wbil mu te wiare do glowy. Wiara moze umrzec, lecz nienawisc jest wieczna. -Nic o tym nie slyszalem. Starzec pochylil sie ku niemu. Farbowana brode mial przycieta w kwadrat, tak jak Achamian, lecz spleciona w misterne warkoczyki, jak to maja w zwyczaju Ketyajowie ze wschodu. Kontrast miedzy stara twarza i ciemnymi wlosami byl uderzajacy. -Bo nie mogles slyszec. Byles w Wysokim Ainonie. Jaki kaplan potepilby czarnoksiestwo w kraju rzadzonym przez Szkarlatne Wiezyce? Achamian rzucil mu zle spojrzenie. -Lecz tego wlasnie nalezalo sie spodziewac, prawda? - Nagle ta mysl wydala mu sie zupelnie niedorzeczna. - Powiadasz, ze Maithanet jest podstepny. Czy istnieje lepszy sposob, by umocnic swa wladze, niz sianie nienawisci wobec potepionych przez Kiel? -Oczywiscie masz racje. - Nautzera zwykl akceptowac cudze obiekcje, co bylo w najwyzszym stopniu irytujace. - Ale znamy o wiele bardziej niepokojaca przyczyne, dla ktorej moglby wypowiedziec wojne nam, nie fanimom... -I co to za przyczyna? -Achamianie - odezwal sie ktos inny - nie ma szans, by swieta wojna przeciwko fanimom mogla sie zakonczyc zwyciestwem. Achamian spojrzal w ciemnosci miedzy kolumnami. Stal tam Simas z krzywym usmiechem kryjacym sie w snieznobialej brodzie. Na szacie z blekitnego jedwabiu nosil szara kamizele. Nawet z wygladu przypominal wode gaszaca ogien Nautzery. -Jak minela podroz? - spytal. - -Sny byly wyjatkowo przykre - odpowiedzial Achamian, nieco zaskoczony przejsciem od niepokojacych wiesci do uprzejmosci. Niegdys... wydawalo sie, ze w innym zyciu, Simas byl jego nauczycielem, ktory unicestwil niewinnosc syna rybaka w szalonych objawieniach powiernikow. Nie rozmawiali ze soba od lat, gdyz Achamian od dawna przebywal za granica, lecz bliskosc, umiejetnosc rozmowy bez oglednosci jnanu, pozostala niezmieniona. - Co chciales powiedziec, Simasie? Dlaczego nie mozna wygrac swietej wojny przeciwko fanimom? -Ze wzgledu na cishaurimow. Znowu cishaurimowie. -Obawiam sie, ze nie nadazam za twoim tokiem rozumowania, stary nauczycielu. Z pewnoscia inrithim latwiej jest wojowac z Kianem, narodem posiadajacym tylko jedna szkole, jesli mozna tak nazwac cishaurimow, niz ze wszystkimi szkolami jednoczesnie. Simas skinal glowa. -Z pozoru. Lecz pomysl, Achamianie. Szacujemy, ze tylko w Tysiacu Swiatyn jest od czterech do pieciu tysiecy chorae, czyli co najmniej tyle samo ludzi jest bezpiecznych przed naszymi czarami. Dodaj do tego fakt, ze wszyscy szlachetnie urodzeni inrithi takze nosza blyskotki, a Maithanet zdola zebrac armie dziesieciu tysiecy ludzi pod kazdym wzgledem zabezpieczonych przed nami. W Trzech Morzach chorae byly najwazniejsza zmienna w matematycznych dzialaniach wojny. W porownaniu ze zwyklymi smiertelnikami Nieliczni pod wieloma wzgledami przypominali bogow. Jedynie chorae nie dopuszczaly do kompletnej dominacji szkol nad Trzema Morzami. -Z pewnoscia - odparl Achamian - lecz Maithanet moglby rownie dobrze rzucic tych ludzi przeciwko cishaurimom. Choc tak odmienni, maja takie same slabe strony jak my. -Naprawde by mogl? -Dlaczego nie? -Bo pomiedzy tymi ludzmi i cishaurimami stanelyby wszystkie zbrojne sily Kianu. Cishaurimowie to nie szkola, stary przyjacielu. Nie stoja poza religia i narodem. Gdyby swieta wojna miala na celu pokonanie poganskich grandow Kianu, cishaurimowie rozpetaliby pieklo. - Simas opuscil glowe, jakby przygladal sie swej brodzie. - Rozumiesz? Achamian zrozumial. Juz mial sen o takiej bitwie - kolo brodu Tywanrae, gdzie wojska starozytnej Akssersji splonely w ogniu Rady. Cienie ludzi walczacych w wodzie, pozeranych w plomieniach ogromnych ognisk... Ilu zginelo? -Jak w bitwie nad Tywanrae - szepnal Achamian. -Jak w bitwie nad Tywanrae - odpowiedzial Simas powaznie i lagodnie. Ten koszmar nawiedzil ich wszystkich. Uczeni powiernicy snili takie same sny. Nautzera przygladal sie im z ukosa. Tak jak w przypadku Proroka Kla, wyraznie widac bylo jego sady - lecz tam, gdzie prorocy widzieli grzesznikow, Nautzera dostrzegal jedynie glupcow. -Jak powiedzialem - odezwal sie - Maithanet jest przebiegly i inteligentny. Z pewnoscia wie, ze nie moze wygrac swietej wojny przeciwko fanimom. Achamian spojrzal na niego tepo. Poczul zimny, mdlacy strach. Kolejna wojna scholastyczna... Mysl o bitwie nad Tywanrae ukazala mu ja w innym swietle. -Czy dlatego wezwaliscie mnie z Wysokiego Ainonu? Zebym sie przygotowal do swietej wojny nowego shriaha? -Nie - odparl zdecydowanie Nautzera. - Wyjasnilismy ci tylko przyczyny, dla ktorych obawiamy sie, ze Maithanet moglby wypowiedziec nam swieta wojne. Jednakze nie znamy jego planow. -W rzeczy samej - dodal Simas. - Gdy idzie o szkoly i fanimow, to fanimowie sa bez watpienia najwiekszym zagrozeniem dla Tysiaca Swiatyn. Shimeh od stuleci znajduje sie w rekach pogan, cesarstwo to zaledwie cien tego, czym bylo niegdys, Kian zas zyskal najwieksza potege w Trzech Morzach. Nie. Znacznie rozsadniej byloby, gdyby shriah wypowiedzial swieta wojne fanimom... -Ale - wpadl mu w slowo Nautzera - wszyscy wiemy, ze wiara nie idzie w parze z rozsadkiem. Roznica miedzy rozwaga i nierozwaga znaczy niewiele, gdy w gre wchodzi Tysiac Swiatyn. -Wysylacie mnie do Sumny - odgadl Achamian - bym odkryl prawdziwe zamiary Maithaneta. Nautzera blysnal zebami w usmiechu. -Tak. -Ale co nam to da? Od lat nie bywalem w Sumnie. Nie mam tam juz kontaktow. - To prawda lub nie, zaleznie od definicji slowa "kontakty". Byla w Sumnie pewna kobieta, Esmenet... ale minelo juz wiele czasu. Byl tez... Czy oni wiedza? -Alez to nieprawda - odparl Nautzera. - Simas poinformowal nas o twoim studencie, ktory... - urwal, jakby szukal okreslenia sprawy zbyt okropnej na uprzejma rozmowe - ...zawiodl. Simas? Achamian spojrzal na swojego nauczyciela. Dlaczego mialby im powiedziec? -Masz na mysli Inraua - rzekl ostroznie. -Tak. I ten Inrau zostal podobno kaplanem shrialu. Jego ton ociekal jadem. Twoj student, Achamianie. Twoj zdrajca. -Jestes zbyt surowy, jak zwykle. Inrau byl obarczony klatwa. Urodzil sie z wrazliwoscia Nielicznych, a jednoczesnie ze zdolnosciami kaplana. Nasze sposoby by go zabily. -Ach tak... ze zdolnosciami - powtorzyl staruch. - Ale powiedz nam, oczywiscie jesli mozesz, jak oceniasz tego bylego studenta. Czy przekroczyl granice, czy tez powiernicy moga go odzyskac? -Czy mozna z niego zrobic naszego szpiega? O to pytasz? Inrau mialby byc szpiegiem? Najwyrazniej Simas nie wszystko im powiedzial o tym chlopcu. -Myslalem, ze to calkiem jasne - wycedzil Nautzera. Achamian zastanowil sie, spojrzal na Simasa, ktory przybral peszaco powazna mine. -Odpowiedz mu, Akka - rozkazal. -Nie - odparl Achamian, spogladajac na Nautzere. Nagle serce zaciazylo mu jak glaz. - Nie. Inrau urodzil sie po tamtej stronie granicy. Nie wroci. Zimne rozbawienie - jaki przykry widok na tej starej twarzy. -Owszem, wroci. Achamian zrozumial, czego zadaja: czarow i zdrady, ktora za soba pociagna. A on chcial Inraua chronic. Byli sobie... bliscy. -Nie - powiedzial. - Odmawiam. Inrau jest slaby duchem. Nie starczy mu odwagi, zeby wykonac zadanie, ktorego od niego zadacie. Potrzebujemy kogos innego. -Nie ma nikogo innego. -Mimo to odmawiam - rzekl, dopiero zaczynajac pojmowac, jakie beda konsekwencje. -Odmawiasz? - parsknal Nautzera. - Bo ten kaplan jest slaby? Musisz zdusic... -Achamian kieruje sie lojalnoscia - przerwal mu Simas. - Nie myl tych pojec. -Lojalnosc? Alez o to wlasnie chodzi! To, co jest naszym wspolnym doznaniem, jest niedostepne dla innych. Jednoczesnie placzemy przez sen. Przy takiej wiezi, wiezi niczym zelazne kajdany, czy lojalnosc wobec kogos innego nie rowna sie buntowi? -Buntowi?! - krzyknal Achamian. Wiedzial, ze musi zachowac ostroznosc. Takie slowa sa jak wino w beczce; jesli sie ich nie zamknie, wszystko sie zepsuje. - Mylicie sie obaj! Odmawiam z lojalnosci wobec powiernikow. Inrau jest zbyt slaby. Ryzykujemy alienacje Tysiaca... -Jakze marne klamstwo - mruknal Nautzera. Potem rozesmial sie, jakby wlasnie zdal sobie sprawe, ze od poczatku powinien sie spodziewac takiej impertynencji. - Szkoly zajmuja sie szpiegostwem, Achamianie. Jestesmy wyalienowani z samej definicji. Ale przeciez o tym wiesz. - Odwrocil sie i ogrzal palce nad paleniskiem najblizszego piecyka. Pomaranczowy blask obrysowywal jego sylwetke i zlobil rysy w kolosalnych kamiennych rzezbach. - Powiedz mi, Achamianie, gdyby Maithanet i grozba swietej wojny mieli zaszkodzic szkolom - ujmujac to delikatnie - czy nasz, nazwijmy go tak, nieuchwytny wrog, kruche zycie Inraua lub nawet, skoro o tym mowa, reputacja niektorych uczonych nie bylyby warte poswiecenia? -Gdyby... to z pewnoscia. -A, tak. Zapomnialem, ze zaliczasz sie do sceptykow. Wiec co powiadasz? Ze scigamy duchy? - Ostatnie slowo Nautzera przetrzymal w ustach jak nieswieze jedzenie. - Wiec sadze, ze wedlug ciebie mozliwosc, iz jestesmy swiadkami pierwszych oznak powrotu Nie-Boga, ustepuje przed namacalnymi faktami i rzut kosci Apokalipsy nie jest wart bicia serca jakiegos glupca. Tak, dokladnie tak uwazal. Ale czy mogl to przyznac? -Jestem gotow przyjac kare - staral sie powiedziec to spokojnym tonem. Ale ten jego glos! Dygoczacy. Zbolaly. - Nie jestem slaby. Nautzera spojrzal mu badawczo w twarz. -Sceptycy - parsknal. - Wszyscy popelniacie ten sam blad. Mylicie nas z innymi szkolami. Czy my pragniemy wladzy? Czy walesamy sie po palacach, weszac za czarami niczym psy? Czy skomlimy prosto w ucho cesarza lub krola? Watpicie w istnienie Rady, wiec uwazacie, ze celem naszego dzialania jest wladza i jej gratyfikacje. Mylicie nas z kurwami. Czy to mozliwe? Nie. Przemyslal to wiele razy. W przeciwienstwie do innych, na przyklad Nautzery, potrafil odroznic swoje czasy od tych, o ktorych snil noc w noc. Potrafil dostrzec roznice. Powiernicy nie tylko utkwili pomiedzy epokami, ale i pomiedzy snem a jawa. Sceptycy - ci, ktorzy twierdzili, ze Rada opuscila Trzy Morza - wcale nie uwazali powiernikow za szkole skompromitowana przez swoje swiatowe ambicje, lecz wrecz przeciwnie - za szkole z innego swiata. Powiernikom, ktorym powierzono losy historii, nie godzilo sie wypowiadac wojny ani wspierac dawno zmarlego czarnoksieznika, ktorego okropnosci walk doprowadzily do szalenstwa. Powinni uczyc sie zycia dzieki przeszlosci, a nie zyc przeszloscia. -Czy chcesz sie wdawac w filozoficzne dyskusje, Nautzero? - spytal, odpowiadajac rownie plonacym spojrzeniem. - Przedtem byles zbyt surowy, lecz teraz jestes jedynie zbyt glupi. Nautzera zamrugal, zbity z tropu. Do rozmowy pospiesznie wlaczyl sie Simas. -Rozumiem twoja niechec, stary przyjacielu. Ja, jak wiesz, takze mam watpliwosci. - Spojrzal na Nautzere znaczaco. - Sceptycyzm ma swoje mocne strony. Ci, ktorzy bezmyslnie wierza w niebezpieczne czasy, umra jako pierwsi. Ale naprawde zyjemy w niebezpiecznych czasach, Achamianie. I to bardzo niebezpiecznych. Byc moze tak bardzo, zeby ze sceptycyzmem traktowac nawet nasz sceptycyzm, hm? Achamian popatrzyl na niego, zaciekawiony jakims specyficznym tonem w jego glosie. Simas umknal spojrzeniem. Rozterka rzucila cien na jego twarz. Mimo to ciagnal dalej: -Zauwazyles, jak intensywne staly sie sny. Widze to w twoich oczach. Wszyscy ostatnio stalismy sie nieco szaleni... Cos... Zamilkl, a jego spojrzenie zamglilo sie, jakby mierzyl sobie puls. Achamian poczul, ze jeza mu sie wlosy na karku. Nigdy nie widzial Simasa w takim stanie. Niezdecydowanego. Moze nawet przerazonego. -Zadaj sobie pytanie - powiedzial Simas w koncu. - Jesli nasz przeciwnik, Rada, obejmie wladze nad Trzema Morzami, czy znajdzie skuteczniejsze narzedzie od Tysiaca Swiatyn? Gdzie lepiej sie przed nami ukryc i nadal sprawowac niewiarygodna wladze? I jak lepiej unicestwic powiernikow, ostatnie wspomnienie Apokalipsy, jesli nie poprzez wypowiedzenie Nielicznym swietej wojny? Wyobraz sobie Ludzi prowadzacych wojne z Nie-Bogiem bez naszego przewodnictwa i ochrony. Bez Seswathy. Achamian dlugo milczal. Jego watpliwosci musialy byc dostrzegalne dla wszystkich. Mimo to znow wrocily do niego wizje ze Snow - strumien drobnych okropnosci. Uwiezienie Seswathy w Dagliash. Ukrzyzowanie. Blysk slonca na brazowych gwozdziach w jego przedramionach. Wargi Mekeritriga wymawiajace slowa Piesni Agonii. Jego wrzaski... jego? Ale przeciez to nie byly jego wspomnienia! Nalezaly do Seswathy, ktorego cierpienie musieli poznac, by zyskac szanse na rozwoj. A jednak Simas patrzyl na niego takim dziwnym wzrokiem, dziwiac sie wlasnemu niezdecydowaniu. Cos naprawde sie zmienilo. Sny staly sie bardziej intensywne. Nieustepliwe. Do tego stopnia, ze wystarczyl chwilowy spadek koncentracji, a przez terazniejszosc przenikaly dawne wydarzenia, czasem tak straszliwe, ze drzaly od nich rece, a usta ukladaly sie w bezglosny krzyk. Czy prawdopodobienstwo powrotu tych straszliwych wydarzen uzasadnialo poswiecenie Inraua, jego milosci? Chlopca, ktory przynosil taka ulge jego zmeczonemu sercu. Ktory nauczyl go, ze powietrze ma smak... Przeklenstwo! Powiernicy byli przekleci! Odebrano im Boga. Odebrano im nawet terazniejszosc. Zostal tylko dlawiacy, rozdzierajacy strach, ze przyszlosc bedzie podobna do przeszlosci. -Simasie... - zaczal, ale nie mogl dokonczyc. Pragnal sie przyznac, lecz uciszyla go swiadomosc, ze obok stoi Nautzera. Czy stalem sie az tak nikczemny? To burzliwe czasy, rzeczywiscie. Nowy shriah, inrithi oszaleli dla odrodzonej wiary, pojawila sie mozliwosc nowych wojen scholastycznych, Sny atakowaly z nagla gwaltownoscia... Oto czasy, w ktorych zyje. To wszystko dzieje sie w terazniejszosci. Trudno mu bylo w to uwierzyc. -Rozumiesz wiec, jakie przeslanki nami kieruja - powiedzial cicho Simas. - I jaka jest stawka w tej grze. Inrau byl z nami przez krotki czas. Mozna go sklonic do zrozumienia... nawet bez pomocy Piesni. -Poza tym - dodal Nautzera - jesli sie nie zgodzisz, bedziemy zmuszeni poslac tam kogos... jak mam to ujac? Mniej sentymentalnego. * * * Achamian stal samotnie na murach. Nawet tutaj, wsrod wiezyczek gorujacych nad morska ciesnina, czul sie przygnieciony kamiennym masywem Atyersus, maly wsrod jej monstrualnych scian.Wszystko dzialo sie tak szybko, jakby chwycily go olbrzymie lapy, przetoczyly miedzy dlonmi i rzucily w innym kierunku. Innym, lecz zawsze tym samym. Drusas Achamian przemierzyl wiele sciezek Trzech Morz, zdarl wiele sandalow, lecz ani razu nie dostrzegl nawet mgnienia tego, co podobno scigal. Pustka - zawsze ta sama pustka. Przesluchanie trwalo dlugo. Wydawalo sie, ze kazde spotkanie z Kworum musi sie przeciagnac, przeladowane obrzedami i nieznosna powaga. Moze ta powaga byla na miejscu, zwazywszy nature wojny powiernikow... jesli mozna tak nazwac blakanie sie w ciemnosciach. I choc Achamian skapitulowal, zgodzil sie skaptowac Inraua prosba lub grozba, Nautzera uznal za stosowne skarcic go za opor. -Jak mogles zapomniec? - pytal z wyrazem twarzy jednoczesnie surowym i blagalnym. - Dawne Imiona nadal spogladaja z wiez Golgotterath i na co patrza? Na polnoc? Polnoc to dzicz, Achamianie. Srancowie i ruiny. Nie, spogladaja na poludnie, na nas! I knuja z cierpliwoscia, przy ktorej intelekt jest niczym. Tylko powiernicy sa rownie cierpliwi. Tylko powiernicy pamietaja. -Moze powiernicy pamietaja zbyt wiele - odpowiedzial Achamian. Ale teraz pomyslal: "Czy zapomnialem?". Uczeni powiernicy nie moga zapomniec o tym, co sie stalo - okrutne sny Seswathy nie pozwalaly im na zapomnienie. Lecz cywilizacja Trzech Morz tez nie dawala o sobie zapomniec. Tysiac Swiatyn, Szkarlatne Wiezyce, wszystkie Wielkie Frakcje toczyly bezustanna walke. W takiej zawierusze latwo zgubic z oczu znaczenie przeszlosci. Im bardziej mnoza sie terazniejsze troski, tym trudniej dostrzec, w jaki sposob przeszlosc przepowiada przyszlosc. Czy troska o Inraua, studenta, ktory byl mu jak syn, sprawila, ze o tym zapomnial? Achamian doskonale znal geometrie swiata Nautzery. Niegdys byl to i jego swiat. Dla Nautzery nie bylo terazniejszosci, tylko jazgot strasznej przeszlosci i grozba podobnej przyszlosci. Dla niego terazniejszosc skurczyla sie do pojedynczego punktu, stala sie chwiejna podstawa, na ktorej wazylo sie przeznaczenie. Zwykla formalnoscia. Bo dlaczego nie? Nie sposob opisac bolu, jaki spowodowaly Dawne Wojny. Niemal wszystkie wielkie miasta Starozytnej Polnocy wpadly w rece Nie-Boga i jego Rady. Spladrowano wielka Biblioteke Sauglish. W Tryse, swietej Matce Miast, nie ocalala ani jedna zywa dusza. Wieze Myclai runely. Dagliash, Kelmeol... cale narody wyrznieto w pien. Dla Nautzery Maithanet byl wazny nie dlatego, ze zostal shriahem, lecz poniewaz mogl przynalezec do swiata bez terazniejszosci, swiata, ktorego jedynym punktem odniesienia byla dawna tragedia. Maithanet mogl doprowadzic do Drugiej Apokalipsy. Swieta wojna przeciwko szkolom? Shriah agentem Rady? Czy mozna pomyslec tak bez drzenia? Achamian wzdrygnal sie, choc wiatr byl cieply. Ponizej morze sie burzylo. Ciemne fale wpadaly na siebie, scieraly sie z nieziemska sila, jakby sami bogowie tutaj walczyli. Inrau... Sama mysl o nim przynosila Achamianowi ulge. Tak niewiele spokoju zaznal w zyciu. A teraz zmuszono go, zeby i te odrobine poswiecil. Musi poswiecic Inraua, by moc odpowiedziec na te pytania. Inrau byl niedorostkiem, kiedy zjawil sie u Achamiana po raz pierwszy, mlodzikiem oniesmielonym perspektywa meskosci. Choc nie wyroznial sie uroda ni intelektem, Achamian natychmiast zauwazyl w nim jakas odmiennosc - moze bylo to wspomnienie pierwszego studenta, ktorego pokochal, Nersei Proyasa. Ale Proyas wbil sie w pyche, wiedzac, ze kiedys zostanie krolem. Inrau pozostal... soba. Nauczyciele znajduja wiele usprawiedliwien, by pokochac swoich uczniow. Najczesciej miluja ich po prostu za uwage. Lecz Achamian nie kochal w Inrau studenta. Inrau byl dobry. Nie dobry w twardy sposob powiernikow, ktorzy brudzili sobie rece tak jak inni. Nie. Dobro, ktore dostrzegl w Inrau, nie mialo nic wspolnego z dobrymi uczynkami czy wznioslymi idealami; nie, to byla cecha wrodzona. Inrau nie mial tajemnic, nie czul potrzeby ukrywania swoich bledow lub udawania lepszego, niz jest. Byl szczery tak, jak to potrafia tylko dzieci i szalency. Taka blogoslawiona naiwnosc, niewinnosc, kojarzy sie raczej z madroscia niz ignorancja. Niewinnosc. Jesli Achamian o czyms zapomnial, to wlasnie o niej. Jak mogl sie nie zakochac w takim chlopcu? Kiedys stal razem z nim dokladnie w tym oto miejscu, przygladajac sie, jak srebrzysty blask slonca igra na grzbietach fal. "Slonce!", zawolal Inrau. A gdy Achamian spytal, co chcial przez to powiedziec, Inrau tylko sie rozesmial. "Nie widzisz? Nie widzisz slonca?". I dopiero wtedy Achamian zobaczyl: promienie plynnego blasku olsniewajace na wodzie w oddali - niezmierna gloria. Potrzeba piekna. To wlasnie byl dar Inraua. Nigdy nie ustawal w wypatrywaniu piekna i wlasnie dlatego zawsze wszystko rozumial, zawsze przenikal sprawy na wylot i wybaczal innym liczne skazy. W przypadku Inraua przebaczenie zjawialo sie najpierw, nie potem. Rob, co chcesz, mowily jego oczy, gdyz juz ci wybaczono. Decyzje studenta o opuszczeniu powiernikow na rzecz Tysiaca Swiatyn Achamian przyjal z przerazeniem i ulga jednoczesnie. Byl przerazony, bo wiedzial, ze go stracil. Lecz ulzylo mu, poniewaz wiedzial, ze gdyby chlopiec tu pozostal, powiernicy zniszczyliby jego niewinnosc. Achamian nigdy nie zapomni chwili, kiedy po raz pierwszy dotknal Serca Seswathy. W tej samej chwili umarl syn rybaka; jego oczy zyskaly drugi wzrok, a swiat sie zmienil, stal sie niczym otchlan. Inrau takze by umarl. Dotkniecie Serca Seswathy spaliloby jego wlasne serce na wegiel. Jak taka niewinnosc - jakakolwiek niewinnosc - moglaby przetrwac zgroze snow Seswathy? Jak ktos moglby znalezc ukojenie w promieniach slonca, zawsze widzac na horyzoncie cien Nie-Boga? Ofiarom Apokalipsy odmowiono piekna. Ale powiernicy nie tolerowali dezercji. Gnoza byla zbyt cenna, by ja powierzyc malkontentom. Przez cala rozmowe za slowami Nautzery kryla sie niewypowiedziana grozba: "Ten chlopiec jest zdrajca, Achamianie. Tak czy tak, powinien umrzec". Kiedy Kworum dowiedzialo sie, ze ich oklamal, mowiac o utonieciu Inraua? Juz w pierwszej chwili? A moze Simas naprawde go zdradzil? Ze wszystkich czynow, ktore Achamian popelnil, prawdziwym osiagnieciem bylo w jego przekonaniu zorganizowanie ucieczki Inraua, dobrym uczynkiem, choc dzialal na szkode swojej szkoly. Ochronil niewinnosc, pozwalajac jej uciec w bezpieczniejsze miejsce. Czy ktos moglby to potepic? Ale potepic mozna wszystko. Tak jak wszystkie rodowody moga prowadzic do jakiegos od dawna niezyjacego krola, tak wszystkie czyny moga prowadzic do potencjalnej katastrofy. Wystarczy tylko odpowiednio dlugo sledzic rozwidlenia. Jesli Inrau wpadnie w sieci innej szkoly i zostanie zmuszony do wyjawienia nielicznych znanych mu tajemnic, gnoza przepadnie, a powiernicy zostana zdegradowani do pozycji pomniejszej szkoly. Moze nawet zgina. Czy postapil slusznie? A moze zaryzykowal? Czy bicie serca dobrego czlowieka warto poswiecic dla rzutu kosci Apokalipsy? Nautzera twierdzil, ze warto. A Achamian przyznal mu racje. Sny. Historia nie moze sie powtorzyc. Ten swiat nie moze zginac. Tysiace niewinnych - tysiace tysiecy - nie sa warte mozliwosci nadejscia Drugiej Apokalipsy. Achamian zgodzil sie z Nautzera. Zdradzi Inraua z przyczyny, dla ktorej zawsze zdradza sie niewinnych. Ze strachu. Oparl sie o mur i spojrzal w dol, na wzburzone morze, probujac sobie przypomniec, jak wygladal tamtego slonecznego dnia, kiedy byl tu z Inrauem. Nie pamietal. Maithanet i swieta wojna. Wkrotce trzeba wyruszyc z Atyersus do nansurskiego miasta Sumny, najswietszego z miast inrithich, stolicy Tysiaca Swiatyn i Kla. Jedynie Shimeh, miejsce urodzenia Ostatniego Proroka, dorownywalo jej swietoscia. Ile lat minelo od jego ostatniej wizyty w Sumnie? Piec? Siedem? Od niechcenia zastanowil sie, czy znajdzie tam Esmenet, czy Esmenet jeszcze zyje. Zawsze potrafila zdjac ciezar z jego serca. Dobrze bedzie zobaczyc tez Inraua, pomimo okolicznosci. W najgorszym razie mozna go ostrzec. Oni juz wiedza, drogi chlopcze. Zawiodlem cie. Morze nie nioslo spokoju. Przepelniony mroczna samotnoscia Achamian spojrzal poza ciesnine w strone dalekiej Sumny. Pragnal znowu zobaczyc ich dwoje: tego, ktorego pokochal, by go stracic, i te, ktora zapewne moglby pokochac... Gdyby byl zwyklym czlowiekiem, a nie czarnoksieznikiem i szpiegiem. * * * Kiedy Achamian znikl w cedrowych lasach za Atyersus, Nautzera zostal jeszcze na murach, rozkoszujac sie zablakanymi promieniami slonca i przygladajac sie spietrzonym burzowym chmurom na polnocnym niebie. O tej porze roku podrozujacy do Sumny Achamian bedzie narazony na ataki zlej pogody. Przezyje na pewno, jesli bedzie musial, ucieknie sie do gnozy, lecz czy ujdzie z zyciem z o wiele wiekszej burzy, jaka go oczekuje? Czy przetrwa spotkanie z Maithanetem?Nasz cel jest tak potezny, pomyslal Nautzera, a narzedzia tak slabe. Otrzasnal sie z zamyslenia - zly nawyk, ktory z wiekiem sie poglebial - i pospieszyl galeriami, nie zwazajac na mijajacych go braci i podwladnych. Po jakims czasie, obolaly z wysilku, znalazl sie w papirusowym mroku biblioteki. Zastal Simasa pochylonego nad starozytnym manuskryptem. Swiatlo latarni migotalo w cienkiej struzce rozlanego atramentu, ktory wzial w pierwszej chwili za krew. Przygladal sie Simasowi przez jakis czas, zaniepokojony naglym wybuchem nienawisci. Dlaczego tak go nie znosil? Czy dlatego ze Simasowi wzrok jeszcze dopisywal, a on musial prosic uczniow, by mu czytali? -W scriptorium swiatlo jest lepsze - odezwal sie. Stary czarnoksieznik drgnal. Uniosl sympatyczna twarz, spojrzal w mrok. -Naprawde? Ale nie towarzystwo. Zawsze ten sam cierpki dowcip. Jednak Simas jest przewidywalny. A moze to takze gra, tak jak nieporadnosc i delikatnosc, ktorymi rozbrajal studentow? -Powinnismy mu powiedziec, Simasie. Starzec zmarszczyl brwi i z roztargnieniem podrapal sie w brode. -Co? Ze Maithanet juz wezwal wyznawcow, by oglosic obiekt swietej wojny? Ze polowa jego misji to zwykly pretekst? Achamian sam sie o tym wkrotce przekona. -Nie. - Musieli dopuscic sie przemilczenia, zeby mysl o zdradzie wlasnego studenta stala sie latwiejsza do przyjecia. Simas skinal glowa i westchnal ciezko. -Wiec martwi cie ta druga sprawa. Jesli czegos nauczylismy sie od Rady, stary przyjacielu, to tego, ze niewiedza jest poteznym narzedziem. -Podobnie jak wiedza. Czy odmowilibysmy mu narzedzi, ktore sa mu potrzebne? A jesli bedzie nieostrozny? Ludzie czesto traca czujnosc przy braku prawdziwego zagrozenia. Simas pokrecil glowa. -Alez on wybral sie do Sumny. Zapomniales? Bedzie uwazac. Kazdy czarnoksieznik bylby ostrozny w gniezdzie Tysiaca Swiatyn. Zwlaszcza w takich czasach. Nautzera wydal wargi i milczal. Simas odsunal sie od manuskryptu, jakby nie chcial sie rozpraszac. Spojrzal przenikliwie na Nautzere. -Umarl ktos jeszcze. Zawsze mial te osobliwa zdolnosc do odgadywania przyczyn jego nastrojow. -Gorzej - odparl Nautzera. - Zaginal. Dzis rano. Parthelsus doniosl, ze jego pierwszy informator z dworu Tydonnow znikl bez sladu. Ktos poluje na naszych agentow. -To musza byc oni. Oni. Nautzera wzruszyl ramionami. -Albo Szkarlatne Wiezyce. Albo nawet Tysiac Swiatyn. Cesarskim szpiegom, pamietaj, w Sumnie przypadl w udziale ten sam los... W kazdym razie Achamian powinien byl sie dowiedziec. -Zawsze jestes takim purytaninem. Nie. Ten, kto nas przesladuje, jest albo zbyt plochliwy, albo zbyt przebiegly, by uderzyc wprost. Zamiast atakowac naszych czarnoksieznikow, skupia sie na informatorach, na naszych oczach i uszach w Trzech Morzach. Z jakiegos powodu chce nas oslepic i ogluszyc. Nautzera docenil te mysl, lecz nie potrafil dostrzec zwiazku. -I co z tego? -Drusas Achamian byl przez wiele lat moim studentem. Znam go. Wykorzystuje innych, jak przystalo na szpiega, lecz nigdy sie w tym nie rozsmakowal, co w przypadku szpiega jest konieczne. Z natury jest nietypowo... szczery. Slaby. Tak, Nautzera zawsze uwazal, ze Achamian jest slaby, lecz czy z tego powodu mialby czuc sie do czegos zobowiazany? -Jestem zbyt zmeczony, by odgadywac twoje zagadki, Simasie. Mow wprost. W oczach Simasa blysnelo rozdraznienie. -Zagadki? Myslalem, ze mowie zupelnie jasno. - Wreszcie zobaczylismy twoje prawdziwe oblicze, "stary przyjacielu". - Achamian zaprzyjaznia sie z ludzmi, ktorych wykorzystuje. Gdyby wiedzial, ze ktos poluje na jego informatorow, pewnie by sie zawahal. A byc moze - co wazniejsze - gdyby wiedzial, ze wrog przeniknal na teren samej Atyersus, pewnie cenzurowalby informacje, by oszczedzic informatorow. Pamietaj, ze sklamal, zaryzykowal sama gnoze, by chronic tego swojego zdrajce. Nautzera nagrodzil go usmiechem, co zdarzalo mu sie rzadko; usmiech wydawal sie zlosliwy, lecz bylo to w pelni usprawiedliwione. -Zgadzam sie. Do czegos takiego nie mozna dopuscic. Ale nasz sukces, Simasie, od dawna zalezal od tego, ze dawalismy naszym agentom wolna reke. Zawsze ufalismy tym, ktorzy znali sytuacje na tyle dobrze, by podjac najlepsza decyzje. A teraz, pod twoim wplywem, odmowilismy naszemu bratu niezbednej informacji. Informacji, ktora moglaby mu ocalic zycie. Simas wstal gwaltownie, podszedl do stojacego w cieniu Nautzery. Choc byl niski i dobroduszny, kiedy sie zblizyl, Nautzere przeszedl dreszcz. -Ale nigdy nie jest to takie proste, prawda, stary przyjacielu? Nasze decyzje wynikaja ze splotu wiedzy i ignorancji. Uwierz moim zapewnieniom, ze w przypadku Achamiana wlasciwie dobralismy proporcje. Czy mylilem sie, kiedy powiedzialem, ze zdrada Inraua kiedys nam sie przyda? -Nie - przyznal Nautzera, wspominajac gorace klotnie sprzed dwoch lat. Martwil sie, ze Simas jedynie chroni ukochanego studenta, ale to bylo dawno. Mijajace lata dowiodly, ze Polchias Simas jest czlowiekiem w rownym stopniu przebieglym, jak pozbawionym uczuc. -Wiec zaufaj mi i teraz - powiedzial Simas z naciskiem, przyjaznie kladac mu na ramieniu pobrudzona atramentem dlon. - Pojdz, stary przyjacielu. Przed nami trudne zadanie. Nautzera, uspokojony, skinal glowa. Trudne zadanie, w rzeczy samej. Ten, kto scigal ich informatorow, robil to z niepokojaca latwoscia, a to moglo oznaczac tylko jedno: jakis uczony powiernik, choc co noc przezywal cierpienie Seswathy, stal sie zdrajca. Rozdzial 3 Jesli swiat jest gra, ktorej zasady stworzyl Bog, a czarnoksieznicy sa tymi, ktorzy wciaz oszukuja, to kto stworzyl zasady czarnoksiestwa? Zarathinius, "Obrona nauk tajemnych" Wczesna wiosna, 4110 Rok Kla, droga do Sumny Sztorm dopadl ich na Meneanorze. Achamian obudzil sie z kolejnego snu. Starozytne bitwy z jego majakow splotly sie z czernia kabiny, podloga, grzmotem fal. Lezal skulony, dygoczac i usilujac oddzielic rzeczywistosc od snow. W ciemnosciach nawiedzaly go twarze zastygle w zdumieniu i przerazeniu. W oddali migaly postaci w zbrojach z brazu. Dym zasnuwal horyzont, a wysoko, wezlasty jak galezie z czarnego zelaza, unosil sie smok. Skafra... Grzmot. Marynarze, usilujacy nie upasc pod sciana deszczu, powierzali sie opiece Momasa, ducha burzy i morza. I boga gry w kosci. * * * Nronski statek kupiecki rzucil kotwice w porcie Sumna, starozytnym osrodku wiary inrithijskiej. Achamian, oparty o wysmagany deszczem reling, przygladal sie lodzi pilota sunacej ku nim przez wysokie fale. Wielkie miasto bylo niewidoczne, ale mogl rozroznic budowle Hagerny, wielkiego skupiska swiatyn, spichrzy i barakow, stanowiace administracyjne centrum Tysiaca Swiatyn. W samym jego srodku wznosil sie legendarny bastion Junriuma, swiete sanktuarium Kla.Z oddali budynki wydawaly sie nieme, gluche. Zwykly kamien. Dla inrithich bylo to miejsce, w ktorym na ziemi zamieszkaly niebiosa. Sumna, Hagerna i Junriuma nie byly jedynie punktami na mapie; mialy swoj udzial w historii. Byly osia przeznaczenia. Ale dla Achamiana byly tylko kamiennymi skorupami. Hagerna wzywala ludzi odmiennych od niego, ktorzy, jak przypuszczal, nie potrafili uciec przed brzemieniem swoich czasow. Ludzi takich jak jego byly student Inrau. Kiedy Inrau mowil o Hagernie, wyrazal sie tak, jakby slowa wkladal mu w usta sam Bog. Achamian czul sie wowczas wyobcowany, jak zwykle, gdy spotykal sie z przesadnym entuzjazmem. W glosie Inraua brzmial zapal, szalona pewnosc, ktora doprowadza cale panstwa do zguby, jakby te sluszna radosc mozna bylo polaczyc z kazdym aktem szalenstwa. I oto kolejny powod, dla ktorego nalezy sie obawiac Maithaneta: zarazenie takim zapalem mozna uznac za chorobe, lecz jego nosiciel... To wymagalo zastanowienia. Maithanet byl nosicielem zarazy, ktorej pierwszy objaw stanowila pewnosc. Achamian nigdy nie rozumial, jak mozna utozsamiac Boga z brakiem wahania. W koncu czy Bog nie byl tajemnica, ktora obarczyla ich wszystkich? Czy wahanie nie jest naturalnym stanem dla obcujacych z ta tajemnica? Wiec moze znalazlem sie wsrod najswiatobliwszych z ludzi, pomyslal, usmiechajac sie w duchu. Stalem sie czlowiekiem, ktory pozwala sobie na falszywe pochlebstwa. Za duzo rozmyslan. -Maithanet - wymamrotal, ale to imie brzmialo pusto. Nie laczylo sie ani z rozsiewanymi wokol niego plotkami, ani nie podsuwalo powodow, dla ktorych zostana popelnione zbrodnie. Jakby zwabiony poczuciem obowiazku wobec jedynego pasazera, kapitan statku przerwal jego medytacyjne milczenie. Stanal nieco blizej, niz zalecaja wymogi jnanu - typowy blad ludzi z nizszej kasty. Byl krepy i jakby zbudowany z tego samego drewna co jego statek. Sol i slonce na ramionach, morze w rozczochranych wlosach i brodzie. -To miasto - odezwal sie w koncu - nie jest najlepsze dla kogos takiego jak ty. Ktos taki jak ja... Czarnoksieznik w swietym miescie. Ani w slowach, ani w tonie kapitana nie bylo oskarzenia. Mieszkancy wyspy Nron przywykli do powiernikow, ich darow i wymagan. Ale przeciez byli inrithi, wierni. Zachowywali kamienne twarze. Omijali temat herezji, moze w nadziei, ze jesli nie dotkna go slowami, jakos zdolaja ocalic swoja wiare. -Nigdy nie wiedza, kim jestesmy - odpowiedzial Achamian. - To straszliwa prawda o grzesznikach. Nie da sie nas odroznic od sprawiedliwych. -Tak mi mowiono. - Kapitan unikal jego spojrzenia. - Tylko Nieliczni potrafia rozpoznac sie nawzajem. W jego glosie dal sie wyczuc niepokoj, jakby pytal o szczegoly zakazanego aktu seksualnego. Dlaczego o tym mowimy? Czyzby ten glupiec chcial sie wkupic w moje laski? Achamiana nawiedzila wizja: on sam, maly chlopiec, wspina sie na wielkie kamienie, na ktorych jego ojciec suszy sieci. Co pare chwil zatrzymuje sie, zdyszany, by popatrzec wokol. Cos sie stalo. Tak jakby otworzyly sie drugie powieki pod tymi, ktore zwykle otwieral co rano. Wszystko stalo sie okrutnie scisle, jakby cialo swiata napielo sie na kosciach: on na kamieniu, szachownica cieni na piasku, kropelki wody drzace na dloni... takie krystaliczne! A wewnatrz tej scislosci - uczucie wewnetrznego rozkwitu, widzenie zapadajace sie w bycie, jakby jego oczy wwiercily sie w sama istote rzeczywistosci. Z powierzchni tego kamienia zobaczyl siebie samego, smagle dziecko na tle slonecznej tarczy. Materia zycia. Onta. "Doswiadczyl" jej - nadal nie potrafil znalezc na to odpowiedniego okreslenia. Wowczas zrozumial, ze nalezy do Nielicznych, zrozumial to z uparta pewnoscia dziecka. Krzyczal: "Atyersus!", czul, ze jego kasta, ojciec ani przeszlosc nie maja juz wplywu na wir zycia. Chwila, kiedy powiernicy mijali jego wioske, naznaczyla go jak pietno. Najpierw brzek cymbalow, potem postaci w oponczach, osloniete parasolami, niesione przez niewolnikow, zanurzone w erotycznej aurze tajemnicy. Tak odlegle! Twarze obojetne, ledwie tkniete najlepszymi kosmetykami, pelne nakazanej przez jnan pogardy dla rybakow i ich synow. Tylko ludzie bliscy herosom maja takie twarze - wiedzial to na pewno. Ludzie objeci gloria legend. Zabojcy smokow i krolow. Prorocy budzacy postrach. Wystarczylo pare miesiecy szkolenia w Atyersus, by te dziecinne zludzenia sie rozwialy. Zwodnicza Atyersus, pelna zawisci i pychy! Czy jestem tak odmienny od tego czlowieka? - zadal sobie pytanie Achamian, katem oka przygladajac sie kapitanowi. Raczej nie, pomyslal, lecz i tak zignorowal go i odwrocil sie ku Sumnie, ukrytej we mgle za ciemnymi wzgorzami. A jednak roznil sie od niego. Mial wiele trosk, malo rekompensat. Roznil sie tez tym, ze jego zly humor byl zdolny wywazyc bramy miasta, lamac kosci, miazdzyc cialo. Taka moc, a jednak te same slabosci, te same leki i o wiele mroczniejsze pragnienia. Spodziewal sie, ze mityczna potega uszlachetni go, uniesie, lecz rzucila na bezdroza... Zyjacy w odosobnieniu nie doznaja oswiecenia. Mogl zwrocic statek w strone lsniacego piekla i przejsc bezpiecznie po powierzchni wody, a jednak nigdy nie byl niczego pewien. Niemal powiedzial to na glos. Wezwany przez zaloge kapitan odszedl z ulga. Pilot dotarl do statku. Dlaczego oni sa tak daleko ode mnie? Ta mysl zabolala. Achamian spuscil glowe, spojrzal w morze czarne jak wino. Kim tak pogardzam? Zadac to pytanie oznaczalo odpowiedziec na nie. Jak mozna sie nie czuc samotnym, odosobnionym, kiedy innym wystarcza samo istnienie? Gdzie twardy grunt, na ktorym mozna sie wesprzec, gdy slowami mozna zmiesc wszystko w nicosc? Truizmem znanym uczonym z Trzech Morz bylo porownywanie czarnoksieznikow do poetow, co Achamian zawsze uwazal za absurd. Miedzy tymi profesjami panowal tragiczny rozdzwiek. Czarnoksieznicy nie stworzyli slowami nic oprocz strachu czy machinacji politycznych. Moc, olsniewajace rozblyski swiatla sluzyly zniszczeniu. Tak jakby potrafili jedynie malpowac jezyk Boga, trywializowac i wypaczac Jego piesn. Gdy czarnoksieznik spiewa, czlowiek umiera, jak mowi przyslowie. Gdy czarnoksieznik spiewa... A jednak nawet miedzy swoimi bracmi byl wyklety. Inne szkoly nie mogly wybaczyc powiernikom ich dziedzictwa, posiadania gnozy, wiedzy Starozytnej Polnocy. Szkoly Polnocy, zanim upadly, mialy swoich dobroczyncow, pilotow, ktorzy pomagali im ominac mielizny, jakich nie pojalby zaden ludzki umysl. Gnoza magow Nieludzi, quya, udoskonalona tysiacami lat ludzkiej przebieglosci. Dla tych glupcow pod wieloma wzgledami byl niczym jakis bog. Musial o tym zawsze pamietac - nie tylko dlatego, ze to mu pochlebialo, lecz poniewaz oni nie mogli o tym zapomniec. To oni bali sie, a zatem nienawidzili - tak bardzo, ze odwazyliby sie na swieta wojne ze szkolami. Czarnoksieznik, ktory zapomni o nienawisci, zapomni o sztuce przezycia. Stojac przed zamglonym ogromem Sumny, Achamian sluchal przeklenstw marynarzy i jeku statku kolyszacego sie na falach. Myslal o spaleniu Bialych Statkow w Neleost przed tysiacem lat. Nadal czul smak tlustego dymu, widzial ogien zaglady na ciemnych wodach, czul swoje drzace na chlodzie drugie cialo. I zaczal sie zastanawiac, dokad ta przeszlosc odeszla. A skoro odeszla, dlaczego tak bardzo boli go serce. * * * Na zatloczonych portowych uliczkach znowu zdumial sie absurdem swojej obecnosci tutaj. Byl to maly cud, ze Tysiac Swiatyn pozwalalo szkolom utrzymac tu misje. Inrithi uwazali, ze Sumna nie jest jedynie osrodkiem ich wiary, lecz sercem Boga. Doslownie.Kronika Kla byla najstarszym i dlatego najdonosniejszym glosem przeszlosci, tak starym, ze jego historia byla nieznana - "niewinna", jak napisal wielki ceneianski komentator Gaeterius. Kronika opowiadala dzieje bohaterow i wielkich wojen, ktore towarzyszyly panowaniu Ludzi w Earwie. Zawsze byla w posiadaniu jednego plemienia, Ketyajow, i od najwczesniejszych dni Shigeku, jeszcze przed powstaniem Kyraneow, znalazla sie w Sumnie - tak sugerowaly ocalale zrodla. W rezultacie Sumna i Kronika Kla staly sie w myslach Ludzi nierozerwalna caloscia; pielgrzymowano jednoczesnie do Sumny i Kroniki, jakby samo miasto stalo sie swietoscia, a swietosc miastem. Chodzic po Sumnie oznaczalo chodzic po swietym pismie. Maly cud. Achamian uznal go za niestosowny. Tlum jeszcze zgestnial przy karawanie mulow. Lokcie, ramiona, pochmurne twarze, krzyki. Ruch na malej uliczce zamarl. Achamian w scisku obejrzal sie na czlowieka, ktory go popychal, sadzac z wygladu - Conryianina, powaznego, barczystego, z krzaczasta broda, czlonka kasty wojownikow. -Co tu sie dzieje? - zapytal Achamian w jezyku sheyickim. Z niecierpliwosci zapomnial o jnanie; w koncu wszyscy czuli zapach swojego potu. Conryianin zmierzyl go spojrzeniem czarnych oczu. -Naprawde nie wiesz? - spytal, przekrzykujac halas. -Co mam wiedziec? - Achamianowi po plecach przebiegly ciarki. -Maithanet wezwal wiernych do Sumny - powiedzial Conryianin. Niewiedza Achamiana obudzila jego nieufnosc. - Ma ujawnic, przeciwko komu wybuchnie swieta wojna. Achamian zamarl. Zerknal na ludzi wokol. Niemal wszyscy otwarcie nosili bron. A wiec zaraz wypelni pierwsza polowe misji - odkryje obiekt swietej wojny Maithaneta. Nautzera i pozostali musieli o tym wiedziec. Dlaczego mnie nie uprzedzili? Poniewaz chcieli go wyslac do Sumny. Wiedzieli, ze nie zgodzi sie przeciagnac Inraua na ich strone, wiec powiedzieli wszystko, zeby go do tego przekonac. Klamstwo poprzez przemilczenie - moze niewielki to grzech, lecz dzieki temu nagieli go do swej woli. Manipulacja za manipulacja. Nawet Kworum prowadzilo gre z wlasnymi pionkami. Stara prawda, a jednak boli. Jego rozmowca mowil dalej z rozswietlonymi oczami: -Przyjacielu, modl sie, zebysmy walczyli ze szkolami, nie z fanimami. Czarnoksiestwo to znacznie gorsza zaraza. Achamian prawie przyznal mu racje. * * * Wyciagnal reke. Chcial przesunac palcem wzdluz zaglebienia posrodku plecow Esmenet, ale rozmyslil sie i zacisnal palce na brudnej poscieli. W pokoju bylo ciemno, duszno od zaru spolkowania. W cieniu widzial smieci na podlodze. Jedynym zrodlem swiatla bylo oslepiajaco biale pekniecie w okiennicach. Za cienkimi scianami szumialo miasto.-Nic wiecej? - zapytal. Troche zdziwila go niepewnosc wlasnego glosu. -Jak to "nic wiecej"? - W jej glosie brzmial dawny, cierpliwy bol. Nie zrozumiala go, ale zanim zdolal wyjasnic, poczul nagly atak mdlosci. Zerwal sie z lozka i przestraszyl sie, ze upadnie. Nogi sie pod nim ugiely. Zachwial sie jak pijany, przytrzymal sie lozka. Wstrzasnely nim dreszcze. -Co ci jest. Akka? -Nic - uspokoil ja. - Upal. - Opanowal sie i polozyl znowu. Jej rece i nogi byly jak gorace wegorze. Co za upal! A wiosna ledwie sie zaczela! Tak jakby swiat toczyla goraczka na wiesc o swietej wojnie Maithaneta. -Juz cierpiales na febre - dodala lekliwie. Febra nie byla zarazliwa, wszyscy o tym wiedzieli. -Tak - powiedzial ochryple. Jestes bezpieczna. - Szesc lat temu, kiedy bylem z misja w Cingulacie... omal nie umarlem. -Szesc lat temu - powtorzyla. - W tym samym roku umarla moja corka. Gorycz... Nie mogl zniesc latwosci, z jaka jego bol staje sie jej cierpieniem. Stanela przed nim wizja jej corki - takiej, jaka mogla byc: pulchna, lecz o cienkich kosciach, ciemnych wlosach, obcietych krotko, jak przystalo ludziom z niskich kast, o policzku, ktorego ksztalt doskonale wtula sie w zaglebienie dloni. Tak wygladalaby Esmi... gdyby byla dzieckiem. Dlugo milczeli. Jego mysli sie uspokoily. Upal stal sie kojacy, stracil drazniacy smak ich igraszek. Achamian zdal sobie sprawe, ze Esmi zle go zrozumiala, sadzac po jej gorzkim tonie. A on chcial tylko sprawdzic, czy plotki zawieraly choc ziarno prawdy. Na swoj sposob zawsze wiedzial, ze tu powroci - nie tylko do Sumny, ale takze do niej, Esmenet. Staroswieckie imie jak na kobiete o jej charakterze, a jednoczesnie dziwnie stosowne dla prostytutki. Esmenet. Jak to mozliwe, ze samo imie robilo na nim takie wrazenie? Przez te piec lat, kiedy nie bylo go w Sumnie, podupadla na zdrowiu, zmizerniala. Bez wahania ruszyl do niej przez tloczny port, zdziwiony wlasna gorliwoscia. Dziwnie bylo zobaczyc ja siedzaca w oknie - czul zarazem smutek i zadowolenie, jakby rozpoznal rywala z dzieciecych lat w zniszczonej twarzy tredowatego lub zebraka. -Widze, ze wciaz zajmujesz sie aportowaniem - powiedziala obojetnie. Jej rozum takze pozbyl sie dzieciecej naiwnosci. W koncu zdolala go oderwac od trosk i wciagnac w skomplikowany swiat anegdot i zartow. W nieunikniony sposob znalezli sie w tym pokoju. Kochal sie z nia z zarliwoscia, ktora byla zaskoczeniem dla niego samego, jakby ten akt mial byc odroczeniem - odroczeniem przekletej misji. Przybyl do Sumny z dwoch powodow: by dowiedziec sie, czy nowy shriah zamierza wypowiedziec swieta wojne szkolom, i ustalic, czy Rada maczala palce w tych nadzwyczajnych wydarzeniach. Pierwsze zadanie wydawalo sie dosc realne, mogl nim uzasadnic nawet zdrade Inraua. Drugie - upiorne. Nieusprawiedliwione, niewybaczalne. Czy wojna powiernikow z Rada mogla uzasadnic zdrade, skoro sama wojna wydawala sie tak irracjonalna? Jak inaczej mozna opisac wojne bez przeciwnika? -Jutro musze znalezc Inraua - rzekl w ciemnosci. -Nadal zamierzasz go... zawrocic? -Nie wiem. Teraz nie wiem juz prawie nic. -Ty wiesz wszystko. Zawsze byla dziwka na pelny etat: najpierw zajmowala sie jego ledzwiami, potem sercem. Nie wiem, czy potrafie to znowu zniesc. -Cale zycie spedzilem wsrod ludzi, ktorzy uwazaja mnie za szalenca, Esmi. Rozesmiala sie. Choc urodzila sie w niskiej kascie i nie pobierala zadnych nauk - w kazdym razie oficjalnych - zawsze doskonale rozumiala ironie. Miedzy innymi to tak bardzo odroznialo ja od innych kobiet, innych prostytutek. -Cale zycie spedzilam wsrod ludzi, ktorzy uwazaja mnie za nierzadnice. Usmiechnal sie w mroku. -Ale to nie to samo. Ty jestes nierzadnica. -Wiec ty nie jestes szalony? - Zachichotala. Achamian stracil humor. Ta jej dziewczecosc byla maska, produktem stworzonym specjalnie dla mezczyzn. Przypominala mu, ze jest klientem, ze jednak nie sa kochankami. -Dokladnie o to chodzi, Esmi. Jestem szalony czy nie? Wszystko zalezy od tego, czy moj wrog istnieje. - Zamyslil sie, jakby te slowa zepchnely go na krawedz oszalamiajacej przepasci. - Esmenet, ty mi wierzysz, prawda? -Wierzyc tak pomyslowemu klamcy? Prosze mnie nie obrazac. Wybuch rozdraznienia i natychmiastowa skrucha. -Nie, ale powaznie... Nie spieszyla sie z odpowiedzia. -Czy wierze w istnienie Rady? Nie wierzy. Ludzie, ktorzy powtarzaja pytania, boja sie na nie odpowiedziec. W mroku patrzyla na niego pieknymi piwnymi oczami. -Powiedzmy, ze wierze w mozliwosc istnienia Rady. W jej spojrzeniu byla zarliwosc. Znowu przeszedl go dreszcz. -Czy to nie wystarczy? - dodala. Nawet on uwazal, ze Rada stala sie z nieublaganego faktu ulotnym pytaniem. Czyzby, z braku odpowiedzi, zapomnial, jak wazne jest to pytanie? -Jutro musze znalezc Inraua - powtorzyl. Zanurzyla palce w jego brodzie, przesunela nimi po podbrodku. Podniosl glowe jak kot. -Smutna z nas para - odezwala sie, jakby od niechcenia. -Dlaczego to powiedzialas? -Czarnoksieznik i nierzadnica... Jest w tym jakis smutek. Chwycil jej dlon i ucalowal konce palcow. -Wszystkie pary maja w sobie cos smutnego. * * * W jego snach Inrau szedl wsrod scian z palonych cegiel, wsrod twarzy i postaci oswietlonym migotliwym blaskiem pochodni. A glos znikad rozbrzmiewal echem w jego kosciach, w kazdym calu jego skory, mowiac slowa, ktore mlocily niczym cien piesci tuz poza zasiegiem jego wzroku. Slowa, ktore niszczyly wszystko, co jeszcze w nim pozostalo. Slowa, ktore wedrowaly po jego ciele.Przez mgnienie ujrzal tawerne, niskie, skapane w zlotym zmroku pomieszczenie pelne dymu, stolow, belek pod sufitem. Wejscie pochlonelo go jak glodne usta. Podloga wznosila sie ku gorze w zlowrogi mrok odleglego kranca pomieszczenia. On takze go pozarl - kolejne wejscie. A dalej brodaty mezczyzna z glowa oparta o wyszczerbiona gipsowa sciane, z twarza odchylona leniwie, lecz wykrzywiona jakas zakazana ekstaza. Swiatlo lejace sie z jego ust. Platki slonca w jego oczach. Achamianie... Pomruk zatonal w szumie knajpy. Mroczne wnetrze tawerny stalo sie zwyczajne, brutalne. Wykrzywione ksztalty jak z koszmaru wyprostowaly sie wreszcie. Gra swiatla i cienia odzyskala klarownosc. -Co tu robisz? - rzucil Inrau, starajac sie oprzytomniec. - Zdajesz sobie sprawe, co tu sie dzieje? Rozejrzal sie po tawernie i przez dym dostrzegl rycerzy shrialu. Na razie go nie zauwazyli. Achamian przygladal sie mu surowo. -Ja takze sie ciesze, ze cie widze, chlopcze. Inrau spochmurnial. -Nie jestem chlopcem. Achamian usmiechnal sie. -A jak inaczej - mrugnal - wuj ma nazywac ukochanego siostrzenca? Co, chlopcze? Inrau wzial gleboki oddech i oparl sie wygodniej na krzesle. -Dobrze cie widziec... wujku. - Nie sklamal, naprawde ucieszyl sie na jego widok. Od jakiegos czasu zalowal, ze opuscil swojego nauczyciela. Sumna i Tysiac Swiatyn nie byly takie, jak sobie wyobrazal - przynajmniej do chwili, kiedy Maithanet wygral wybory. -Tesknilem za toba - dodal - ale Sumna... -Nie jest odpowiednim miejscem dla kogos takiego jak ja. Wiem. -Wiec po co przyjechales? Plotki na pewno do ciebie dotarly. -Nie przyjechalem tak po prostu... - Achamian zamilkl, nagle posmutnialy. - Przyslano mnie. Inrau poczul dreszcz na karku. -O nie. Tylko nie... -Musimy sie dowiedziec czegos o Maithanecie - oznajmil Achamian z przymusem. - O jego swietej wojnie. Na pewno mozesz to zalatwic. Inrau wychylil czare wina. Przez chwile wydawal sie znekany. Jednak nagly przyplyw litosci do czlowieka, ktory pod wieloma wzgledami pelnil role jego ojca, zagluszyl strach. -Ale przeciez obiecales, Akka! Obiecales... W oczach uczonego powiernika zalsnily lzy. Lzy madrosci, a mimo to smutne. -Swiat ma zwyczaj lamac moje obietnice. * * * Achamian mial nadzieje, ze porozmawia z tym mlodziencem jako nauczyciel, ktory uznaje ucznia za rownego sobie, lecz ciagle gnebily go watpliwosci: "Co ja czynie?".Wrocily dawne uczucia, zabolaly. Inrau, ogolony na nansurska modle, mial twarz dziwnie orla. Ale glos pozostal ten sam - i nie zmienilo sie to jego brniecie w sprzeczne idee. Oczy takze sie nie zmienily: pelne zycia, szeroko otwarte, ciagle watpiace. Dar Nielicznych sciagnal na Inraua gorsze przeklenstwo niz na innych, pomyslal Achamian. Temperament idealnie usposabial go do kaplanstwa w Tysiacu Swiatyn. Bezwzgledna szczerosc, namietne szukanie kontaktu z innymi ludzmi - z tego powiernicy by go okradli. -Trudno ci bedzie zrozumiec, kim jest Maithanet - mowil Inrau. Nie pasowal do atmosfery tawerny. - Jest darzony uwielbieniem, choc jego to gniewa. Pragnie byc sluchany, nie wielbiony. Dlatego przybral to imie... -Imie? - Achamian nie pomyslal, ze to imie moglo cos znaczyc. Juz to samo go zaniepokoilo. Przybieranie nowego imienia nalezalo do tradycji shrialu. Jak mogl nie zwrocic uwagi na tak podstawowa sprawe? -Tak - powiedzial Inrau. - Pochodzi od mai'tathana. Achamian nie znal tego slowa, ale zanim zdazyl zadac pytanie, Inrau pospieszyl z wyjasnieniami. Mowil z zapalem, dokladnie tak jak byly student, ktory wreszcie wyrwal sie spod wplywu powiernikow i nie musi skrywac dawnych uraz. -Nie znasz jego znaczenia. Mai'tathana to slowo z jezyka thoti-eannoreariskiego, jezyka Kla. Oznacza "instrukcje". Wiec jaka z tego nauka? -I nic cie nie niepokoi? - spytal Achamian. -Co ma mnie niepokoic? -Ze Maithanet tak latwo zyskal ten zaszczyt. Ze w ciagu paru tygodni zdolal oczyscic urzedy shrialu ze szpiegow cesarza. -To ma mnie niepokoic? - zdumial sie Inrau. - Moje serce raduje sie na te wiesc! Nie masz pojecia, jak rozpaczalem, kiedy po raz pierwszy przybylem do Sumny. Kiedy zrozumialem, jakie zepsucie i nikczemnosc tocza Tysiac Swiatyn. Kiedy zrozumialem, ze sam shriah jest sluga cesarza. A wtedy pojawil sie Maithanet. Jak burza! Jak letnia nawalnica, ktora oczyszcza ziemie. Czy niepokoi mnie, ze oczyscil Sumne z taka latwoscia? Akka, ja sie raduje! -Czy twoje serce takze sie raduje na mysl o swietej wojnie? O kolejnej wojnie scholastycznej? Inrau zawahal sie, jakby nie rozumial, dlaczego jego zapal tak szybko zgasl. -Nikt nie wie, przeciwko komu wybuchnie swieta wojna - powiedzial dretwo. Achamian wiedzial, ze choc Inrau nienawidzi powiernikow, mysl o ich zniszczeniu go przeraza. W pewnym sensie nadal jest z nami. -A jesli Maithanet wypowie wojne szkolom, co o nim pomyslisz? -Nie wypowie. Jestem tego pewien. -Przeciez nie o to zapytalem, prawda? - Achamian nie chcial, by zabrzmialo to tak brutalnie. - Jesli Maithanet opowie sie przeciwko szkolom, co zrobisz? Inrau zaslonil twarz rekami - byly to bardzo delikatne rece. -Nie wiem, Akka. Tysiace razy zadawalem sobie to pytanie i nadal nie wiem. -Ale dlaczego? Jestes juz kaplanem shrialu, apostolem Boga, o czym zaswiadcza Ostatni Prorok i Kiel. Czy Kronika Kla nie zada spalenia wszystkich czarnoksieznikow? -Tak, ale... -Czy powiernicy roznia sie az tak? Czy sa wyjatkiem? -Tak. Sa wyjatkiem. -Dlaczego? Bo nalezy do nich jakis stary glupiec, ktorego kiedys kochales? -Ciszej! - syknal Inrau i niespokojnie zerknal na stol, przy ktorym siedzieli rycerze shrialu. - Doskonale wiesz dlaczego. Bo kocham cie jak ojca i przyjaciela, ale takze... szanuje misje powiernikow. -Wiec co pomyslisz, jesli Maithanet oglosi wojne ze szkolami? -Bede rozpaczac. -Rozpaczac? Nie sadze. Uznasz, ze sie pomylil. Choc jest wspanialy i swiety, pomyslisz: "Nie widzial tego, co ja widzialem!". Inrau pokiwal glowa. -Tysiac Swiatyn - ciagnal Achamian nieco lagodniej - zawsze bylo najpotezniejsza z Wielkich Frakcji, lecz czesto slabla, gdy ulegala korupcji. Maithanet jest pierwszym od stuleci shriahem, ktory zazadal wladzy absolutnej. A teraz w tajnych radach kazdej frakcji padaja pytania: Co Maithanet zrobi z taka wladza? Komu wypowie swieta wojne? Fanimom i kaplanom cishaurimow? A moze tym, ktorych potepia Kiel - szkolom? Sumna nigdy az tak nie roila sie od szpiegow jak dzis. Kraza wokol Swietych Rubiezy jak sepy wokol trupa. Dom Ikurei i Szkarlatne Wiezyce beda chcialy skaptowac Maithaneta do wlasnych celow. Kianowie i cishaurimowie beda uwaznie, z obawa sledzic kazdy jego ruch, bo nowy shriah moze im zaszkodzic. Albo ich zminimalizowac, albo wykorzystac... Inrau, oni wszyscy zjawili sie tu w jakims celu. Tylko powiernicy sa poza tym kregiem. Stara taktyka. Podczas rekrutacji szpiegow nalezy stworzyc wizje bezpieczenstwa, zludzenie, ze nie chodzi o zdrade, lecz o wiernosc sprawie, bardziej dalekosieznej i wymagajacej wiekszej lojalnosci. Schemat - wystarczy dostarczyc schemat, dzieki ktoremu beda mogli zinterpretowac zdrade na swoja korzysc. Szpieg, ktory rekrutuje innych szpiegow, musi przede wszystkim mistrzowsko opanowac snucie opowiesci. -Wiem - powiedzial Inrau, wpatrujac sie w swoja prawa dlon. - Naprawde wiem. -A jesli gdziekolwiek powstaja jakies potajemne spiski, to tutaj - dodal Achamian. - Argumenty, dla ktorych wedlug ciebie nalezy byc wiernym Maithanetowi, sa dla powiernikow przyczyna, dla ktorej nalezy obserwowac Tysiac Swiatyn. Jesli Rada istnieje, to istnieje tutaj. Achamian przedstawil wlasciwie tylko szereg niekontrowersyjnych spostrzezen, lecz wyczarowal dla Inraua przejrzysta historie, nawet jesli mlodzik nadal jej nie docenial. Ze wszystkich kaplanow shrialu w Hagernie Inrau bylby jedynym zdolnym dostrzec schemat, jedynym dzialajacym z pobudek nie prowincjonalnych czy malostkowych. Tysiac Swiatyn to dobra szkola, lecz nieszczesliwa. Nalezy jej bronic przed jej wlasna niewinnoscia. -Ale Rada... - odezwal sie Inrau, blagajac Achamiana zbolalym spojrzeniem. - A jesli naprawde przestala istniec? Jesli zrobie to, o co mnie prosisz, na darmo? Bede przeklety! - I jakby zalujac wybuchu, niespokojnie zerknal przez ramie. -Pozostaje pytanie, czy jesli... - Achamian umilkl, zaniepokojony pelna zgrozy mina mlodego kaplana. - Co sie stalo? -Zobaczyli mnie. - Nerwowe przelkniecie sliny. - Rycerze shrialu... po twojej lewej. Achamian zauwazyl przybycie rycerzy tuz po wejsciu, jednak sprawdziwszy, czy nie ma wsrod nich Nielicznych, przestal poswiecac im uwage. Bo wlasciwie dlaczego? Przy takim zadaniu obojetnosc bywa zaleta. Zaryzykowal zerkniecie w niewielka nisze, gdzie siedzieli rycerze. Jeden z nich, krepy, z welnistymi wlosami, jeszcze nosil kolczuge, pozostali dwaj byli ubrani w barwy Tysiaca Swiatyn - biel ze zlotym szlakiem, tak samo jak Inrau, choc ich suknie stanowily kompromis miedzy zolnierskim odzieniem a kaplanskim habitem. Ten, ktory mial przy sobie bron, kreslil w powietrzu kregi koscia kurczecia, z ogniem opowiadajac o czyms - o kobiecie lub moze bitwie. Mezczyzna, ktory siedzial obok, z typowa dla przedstawiciela wyzszej kasty arogancka mina, napotkal wzrok Achamiana i skinal glowa. Nie odzywajac sie slowem do towarzyszy, wstal. -Jeden wlasnie nadchodzi - syknal Achamian, nalewajac sobie kolejny kubek wina. - Mozesz sie bac albo nie, jak wolisz, ale pozwol mi mowic. Rozumiesz? Przerazone skinienie glowy. Rycerz shrialu wyminal niecierpliwie stoliki i klientow, zatrzymujac sie tylko raz, by energicznie odepchnac jakiegos zawalidroge. Byl szczuply i arystokratycznie wysoki, gladko ogolony, wlosy mial krotkie, czarne jak wegiel. Biel jego wyrafinowanej tuniki zdawala sie odpychac wszystkie cienie, ale jego twarz je przyciagala. Nadszedl w obloku woni jasminu i mirry. Inrau podniosl glowe. -Zdawalo mi sie, ze cie poznaje - odezwal sie rycerz shrialu. - Inrau, prawda? -Wi... witam cie, lordzie Sarcellusie. Lord Sarcellus? Achamian nie znal tego nazwiska, ale przerazenie Inraua wskazywalo, ze to ktos potezny, zbyt potezny, by tracic czas na pomniejszych swiatynnych funkcjonariuszy. Dowodca rycerzy... Achamian spojrzal ponad jego ramieniem i przekonal sie, ze tamci dwaj na nich patrza. Ten w kolczudze pochylil sie i szepnal drugiemu cos smiesznego. Jakis dowcip. Dowcip, ktory ma zabawic przyjaciol. -A to kto? - spytal Sarcellus, spogladajac na Achamiana. - Czy ci sie naprzykrza? Achamian siorbnal wino i lypnal wsciekle na dowodce - jak pijany, ktory nie znosi, gdy sie mu przerywa. -Ten chlopiec to moj siostrzeniec - warknal. - Siedzi po uszy w gownie. - I, jakby po namysle, dodal: - Lordzie. -Naprawde? A z jakiego to powodu? Achamian zaczal obmacywac kieszenie, jakby szukajac zapomnianej monety. Przechylil glowe z udanym obrzydzeniem, nadal omijajac wzrokiem pytajacego. -A z takiego, ze udaje glupka, a bo co? Moze sie i nosi na bialo-zloto, ale i tak jest glupi jak but. -A kimze jestes, by ganic kaplana shrialu, hm? -Co? Ja mialbym ganic Inraua?! - wykrzyknal Achamian z pijackim oburzeniem. - Jak dla mnie ten maly jest cudowny. Powtarzam tylko slowa mojej siostry. -A, rozumiem. W takim razie kim jest twoja siostra? Achamian wzruszyl ramionami i wyszczerzyl zeby - przez chwile pozalowal, ze ma je wszystkie. -Moja siostra? To stara miotla. Sarcellus wytrzeszczyl oczy. -A zatem kim ty jestes? -Bratem miotly! - wykrzyknal Achamian i w koncu spojrzal rycerzowi w oczy. - Co sie dziwic, ze maly jest smieciem? Sarcellus usmiechnal sie, ale spojrzenie jego duzych brazowych oczu pozostalo dziwnie martwe. Odwrocil sie do Inraua. -Shriah potrzebuje nas, mlody apostole, dzis bardziej niz kiedykolwiek dotad. Wkrotce oglosi, komu wypowiemy swieta wojne. Czy sadzisz, ze gdy nadchodzi wiekopomna chwila, godzi ci sie przestawac z blaznami, nawet jesli sa z toba spokrewnieni? -A co tobie do tego? - warknal Achamian, siegajac po wino. - Trzymaj sie wuja, chlopcze. Takie nadete szczeniaki... Sarcellus wymierzyl mu policzek. Achamian przewrocil sie z krzeslem do tylu, na kamienna podloge. W tawernie zahuczalo. Sarcellus kopnal krzeslo na bok i przykucnal jak mysliwy nad ofiara. Achamian oslonil twarz ramieniem. -Morduja! - zdolal wrzasnac. Sarcellus zacisnal mu na karku zelazna reke i przyciagnal go sobie do twarzy. -Jakze dlugo o tym marzylem, swinio - szepnal. I znikl. Twarda podloga. Jego znikajace plecy. Achamian usilowal sie podniesc. Przeklete nogi, gdzie one? Glowa kiwala mu sie bezwladnie. Biala lza latarni, odbijajaca sie od lsniacego brazu, oswietlajaca belki i sufit, pajeczyny i wysuszone truchelka much. Inrau za jego plecami, podnoszacy go ze steknieciem na nogi, szepczacy cos niedoslyszalnie, kiedy sadzal go na krzeslo. Achamian odtracil troskliwe dlonie. -Juz dobrze-wychrypial. - Jeszcze tylko chwila. Musze zlapac oddech. Dotknal dlonia policzka, przeciagnal palcami przez brode. Inrau usiadl na swoim miejscu i lekliwie patrzyl, jak Achamian siega po wino. -Wyszlo tro... troche bardziej dramatycznie, niz chcialem - wyznal Achamian, silac sie na rozbawienie. Roztrzesionymi rekami rozlewal wino, wiec Inrau delikatnie odebral mu karafke. -Akka... Przeklete rece! Zawsze sie trzesa. Inrau nalewal mu wina. Spokojny. Jak ten chlopiec moze byc tak spokojny? -Moze troche zbyt dra... dramatycznie, ale skutecznie... Skutecznie. I tylko tyle sie liczy. Palcami otarl lzy z oczu. Skad sie wziely? Podstep. Tak wlasnie, podstep. -Nacisnalem odpowiedni guzik, chlopcze. - To chrypienie mialo byc smiechem. - Zauwazyles, jak to zrobilem? -Tak. -Dobrze - pochwalil, oprozniajac czare. - Patrz i ucz sie. Patrz i ucz sie. Inrau bez slowa dolal mu wina. Policzek i szczeka, dotad rozpalone i odretwiale, zaczely bolec. Nagle Achamiana ogarnal gniew. -Moglem rozpetac pieklo! - rzucil na tyle cicho, by nikt nie podsluchal. A jesli tamten wroci? Zerknal na Sarcellusa i dwoch pozostalych. Smieli sie z czegos. Z jakiegos zartu albo czegos innego. Raczej czegos innego. - Znam tyle slow! - warknal. - Moglbym ugotowac mu serce w piersi! Kolejna czara wina, ktora wypelnila jego zlodowacialy zoladek jak plonacy olej. -Juz mi sie to zdarzylo. Czy to naprawde ja? -Akka - powiedzial Inrau. - Boje sie. * * * Achamian jeszcze nigdy nie widzial tak wielu osob zgromadzonych w jednym miejscu. Nawet w snach Seswathy.Na wielkim glownym rynku Hagerny zebral sie tlum. W oddali gorowaly nad nim skapane w sloncu, pochyle mury Junriumy. Ze wszystkich okolicznych budowli tylko one oparly sie atakowi ludzkiego rojowiska. Inne budynki, ktore powstaly w pozniejszych i lepszych dniach Cesarstwa Ceneianskiego, obsiadlo mrowie wojownikow, niewiast, niewolnikow i handlarzy. Balkony i dlugie kolumnady podworcow prawie pekaly od gapiow. Dziesiatki mlodych ludzi obsiadly jak golebie wygiete rogi i grzbiety trzech Bykow Agoglianskich, ktore dumnie zdobily srodek rynku. Nawet szerokie aleje procesyjne, prowadzace w mgle Sumny, roily sie od ludzi - spoznialskich, ktorzy nie tracili nadziei, ze uda sie im przepchnac blizej, jak najblizej Maithaneta, kiedy nadejdzie pora. Nie minelo wiele czasu, a Achamian zaczal zalowac, ze znalazl sie tak blisko Junriumy. Pot zalewal mu oczy. Ze wszystkich stron napieraly na niego ciala. Maithanet mial w koncu ujawnic, komu wypowie swieta wojne, wiec wierni zjawili sie ze wszystkich stron. Od czasu do czasu tlum falowal, nieruchome stanie w miejscu bylo niemozliwe. Achamian czul napor na plecy i sam takze musial sie sklonic ku ludziom przed nim. Czasem wydawalo mu sie nawet, ze tak naprawde porusza sie tylko ziemia pod ich stopami, jakby kolysana przez kaplanow, ktory pragneli sie zabawic. W pewnej chwili zaczal przeklinac wszystko: palace slonce, Tysiac Swiatyn, czyjs lokiec miedzy swymi lopatkami, Maithaneta. Ale najstraszliwsze klatwy zachowal dla Nautzery i wlasnej przekletej ciekawosci. Nagle zdal sobie sprawe: Jesli Maithanet wypowie wojne szkolom... Jakie sa szanse, ze w tak gestym tlumie ktos rozpozna go jako czarnoksieznika i szpiega? Spotkal juz paru mezczyzn otoczonych mdlaca aura blyskotki. Czlonkowie kast rzadzacych mieli w zwyczaju jawnie nosic chorae na szyi. W tlumie roilo sie od tych malych ognikow, ktore szeptaly o smierci. Pierwsza ofiara nowej wojny scholastycznej - to ja. Ta mysl miala tyle ironii, ze musial sie skrzywic. Przed oczami jego duszy mignely wizje - fanatycy wskazujacy na niego z krzykiem: "Bluznierca! Bluznierca!", jego zmasakrowane cialo rozszarpywane przez oszalaly tlum. Jak moglem byc tak glupi? Strach, upal i smrod przyprawily go o mdlosci. Znowu poczul pulsowanie policzka i szczeki. Widzial ludzi z siatka lsniacych zyl na skroniach, o oczach zamglonych, nieprzytomnych; uniesieni ponad tlum, suneli w blasku slonca na fali wyciagnietych rak. Przygladal sie im jak urzeczony, pelen zdumienia i przerazenia, choc nie wiedzial dlaczego. Przeniosl wzrok na skarb Junriumy, Krypte Kla gorujaca w kamiennym milczeniu nad tluszcza. Kaplani i inni funkcjonariusze wygladali spomiedzy blankow. Zauwazyl postac wysypujaca koszyk bialych i zoltych platkow kwiatow. Sfrunely wzdluz granitowych scian, obsypaly stojacych wokol podestu rycerzy shrialu. Junriuma, forteca i swiatynia, byla zbudowana niczym monolit, co mialo odstraszac wrogie wojska - i nieraz odstraszalo. Jedyna wskazowka zdradzajaca, iz jest to przybytek wiary, byly osadzone w wielkiej niszy wrota. Ujete pomiedzy dwa kyraneanskie filary, byly tak potezne, ze kazdy, kto w nich stawal, wydawal sie maly niczym dziecko. Achamian mial nadzieje, ze Maithanet okaze sie wyjatkiem. W ciagu ostatnich dni, zwlaszcza po niepokojacym spotkaniu z dowodca rycerzy shrialu Sarcellusem, nie przestawal myslec o nowym shriahu. Pragnal dostrzec w nim potege. Czy jest wart twojej lojalnosci, Inrau? Czy jest wart twojego zycia? Za jego plecami rozleglo sie gluche wycie Rogow Przyzwania, podobne do glosu wojennych rogow Srancow. Setki rogow graly w wielki przestwor nieba nad ich glowami. Wszedzie wokol Achamiana ludzie krzyczeli w uniesieniu; stopniowo ryk tlumu zagluszyl nawet jek Rogow Przyzwania. Ich glos umilkl, ryk zas narastal, az w koncu wydawalo sie, ze nawet mury Junriumy zadrza i rozsypia sie w gruzy. Z bramy Krypty Kla wylonil sie szereg odzianych w szkarlat lysych dzieci. Stapaly boso po monumentalnych schodach i tarasach, powiewajac palmowymi liscmi. Tlum zamilkl na tyle, ze mozna bylo rozroznic pojedyncze okrzyki. Gdzieniegdzie rozlegaly sie hymny, lecz zaraz milkly. Ludzki zywiol stal sie niczym niecierpliwa ziemia, z wolna cichl, oczekujac stop, ktore po nim przejda. Wszyscy my dla ciebie, Maithanecie. Jakie to musi byc uczucie... Pomimo slow Inraua Achamian wiedzial, ze mlodzieniec wielbi tego nowego shriaha - a to zranilo jego proznosc. Achamiana zawsze cieszylo uwielbienie studentow, zwlaszcza Inraua. Teraz dawny mistrz zostal stracony z piedestalu. Jak moglby rywalizowac z czlowiekiem, ktory potrafil zgromadzic takie tlumy? Ale jakos mu sie udalo. Zdolal umiescic oczy i uszy powiernikow w samym sercu Tysiaca Swiatyn. Co przekonalo Inraua? Jego przebieglosc czy upokorzenie, jakiego doznal z reki Sarcellusa? Czy zadzialala litosc? Czy wygral dlatego, ze przegral? Przed oczami mignela mu twarz Geshrunniego. Udalo mu sie to osiagnac bez Piesni, co zlagodzilo jego wstyd - w pewnym stopniu. Musialby sie uciec do tej metody, gdyby Inrau odmowil. Achamian nie mial zludzen. Gdyby nie wypelnil misji, Kworum by jego ucznia zabilo. Dla Nautzery i innych Inrau byl zdrajca, a zdrajcow sie zabija - to proste. Gnoza, nawet tak podstawowe informacje, jakie posiadal Inrau, jest cenniejsza od czyjegos zycia. Ale gdyby zastosowal Piesn Przymusu, wczesniej czy pozniej Luthymae, zarzadzajacy wielka siecia szpiegow Tysiaca Swiatyn mnisi i kaplani rozpoznaliby na Inrau pietno magii. Nie wszyscy Nieliczni zostaja czarnoksieznikami. Wielu korzysta z "daru", by walczyc ze szkolami. A Kolegium Luthymae zabiloby Inraua za to, ze nosi pietno czarnoksiestwa. Achamian juz tracil w ten sposob swoich agentow. Piesn Przymusu pozwolilaby mu co najwyzej zyskac na czasie - a potem zlamalaby mu serce. Moze dlatego wlasnie Inrau zgodzil sie zostac szpiegiem. Moze dostrzegl pulapke, jaka zastawil na niego los i Achamian. Moze bal sie nie tego, co z nim bedzie, jesli odmowi, lecz co sie stanie z jego dawnym nauczycielem. Achamian musialby uzyc Piesni, zmienilby go w bezwolna marionetke, a potem by oszalal. Pomiedzy kyraneanskimi filarami pojawili sie czterej kaplani w faldzistych szatach o zlotym szlaku, ze zlotymi replikami Kla. Kly zalsnily w sloncu. Rozlegly sie ochryple okrzyki tlumu, najpierw kilka, potem wiele. Tlum zacisnal sie wokol Achamiana niczym spocona dlon. Pchnal go do przodu. Deptal mu po stopach. Achamian odchylil glowe do tylu i zachlysnal sie. Powietrze mialo smak. Krawedzie nieba zaczely sie rozplywac. Otarl pot z oczu, rozpaczliwie wyciagnal szyje, walczac o lyk chlodniejszego powietrza, jakby gdzies nad jego glowa znajdowal sie poziom, do ktorego nie docieraja oddechy tysiaca ludzi, a zaczyna sie niebo. Glosy brzmialy jak grzmot. Spojrzal nizej, na Junriume. Przez las wzniesionych rak zobaczyl Maithaneta. Nowy shriah, wysoki jak kazdy Norsiraj, mial gesta czarna brode. Ubrany byl w wykrochmalona biala szate. Dwaj towarzyszacy mu kaplani wygladali przy nim na zniewiescialych. Achamian zapragnal spojrzec mu w oczy, ale z tej odleglosci ginely w cieniu jego brwi. Maithanet pochodzil z dalekiego Poludnia - tak powiedzial Inrau - z Cingulatu lub Nilnameshu, gdzie wplywy Tysiaca Swiatyn nie sa tak mocne. Przybyl piechota, przez poganski kraj Kian. I ledwie pojawil sie w Sumnie, objal w niej panowanie. Tajemnicze pochodzenie stanowilo jego atut w administracyjnej machinie Tysiaca Swiatyn. By zdobyc tu funkcje, nalezalo unurzac sie w zepsuciu i potem smrodu nie zagluszylaby czystosc intencji ani wielkosc ducha. Tysiac Swiatyn wezwalo Maithaneta, a on przybyl. Czy Rada mogla odkryc te luke? Czy stworzyla cie, by ja wypelnic? Sama mysl o Radzie sprawila, ze Achamian zlodowacial. Niezliczone koszmary wlaly w te nazwe tyle nienawisci, tyle strachu... Tlum zaczal krzyczec, od wiwatow zatrzesly sie niebiosa. Achamian poczul chlod w piersi i na twarzy, swiat poczernial na krawedziach. Okrzyki z wolna ustaly. Rozlegl sie jakis niewyrazny dzwiek, ale Achamian byl pewien, ze to glos Maithaneta. Znowu grzmot. Ludzie wyciagali rece ku odleglej postaci. Achamian zatoczyl sie w wilgotne objecia otaczajacych go ludzi. Krtan mu sie zacisnela, mdlosci podeszly do gardla. Febra... Potem chwycily go liczne rece i wypchnely ponad tlum. Rece i palce, liczne, lekkie dotkniecia, przelotne. Poczul palace slonce na swojej czarnej brodzie, na slonych, wilgotnych policzkach. Dostrzegal mgnienia przepoconych ubran, wlosow, skory - morze twarzy sledzacych jego przejscie. Na jego wewnetrznym niebie za polprzymknietymi oczami slonce zasnuly lzy. Uslyszal glos, wyrazny i cieply jak jesienne popoludnie. -Z samej swojej istoty - krzyczal shriah - fanimia jest obraza dla Boga! Lecz fakt, ze wierni, inrithi, toleruja to bluznierstwo, wystarczy, by gniew Bozy wypalil nas jak to slonce! Unoszony na dloniach obcych ludzi z tlumu, lezacy w promieniach slonca Achamian poczul, ze glos shriaha go upaja. Co za glos! Trafial prosto do uczuc i mysli, nie do uszu. -Kianowie to zwyrodniala rasa, wyznawcy falszywego proroka. Falszywego proroka, moje dzieci! Kiel poucza nas, ze nie masz wiekszej obrazy boskiej nad falszywego proroka. Zaden czlowiek nie jest tak ohydny, tak wstretny, jak ten, ktory kpi z glosu Bozego. A jednak zawieramy traktaty z fanimami; kupujemy jedwabie i turkusy, ktore przeszly przez te nieczyste rece. Placimy zlotem za niewolnikow i konie zrodzone w ich stajniach. Nie bedzie narod wiernych spolkowac z narodami wszetecznymi! Nie bedzie wiecej wierny powsciagal swego oburzenia w zamian za zabawki z poganskich krajow. Nie, moje dzieci, pokazemy im nasza furie! Sciagniemy na nich pomste Boza! Achamian zaczal sie miotac niczym tonacy, bo unoszace go dlonie byly bardziej chetne do zaciskania sie w piesci i uderzania niz ratowania. -Nie! Nie bedziemy wiecej handlowac z poganami. Od tego dnia bedziemy ich lupic! Nigdy wiecej inrithi nie pozwola na taka nikczemnosc! Przeklniemy to, co przeklete! Bedziemy walczyc! Glos zblizal sie, a niezliczone rece, na ktorych spoczywal Achamian, transportowaly go coraz blizej zrodla tych dzwiecznych slow - slow, ktore rozdzieraly zaslone przyszlosci, ukazujac straszliwa obietnice. Swieta wojne. -Shimeh! - krzyknal Maithanet, jakby ta nazwa byla zrodlem wszelkich smutkow.-Miasto Ostatniego Proroka jest w rekach pogan. W nieczystych, bluznierczych rekach! Swiete ziemie Shimehu staly sie sercem wszeteczenstwa. Cishaurimowie! Cishaurimowie uczynili swiete wzgorza Juterum miejscem plugawych ceremonii, osrodkiem ohydnych, niewyobrazalnych obrzedow! Amoteu, swieta ziemia Ostatniego Proroka, Shimeh, swiete miasto Inri Sejenusa i Juterum, swieta siedziba Wniebowstapienia, staly sie scena, na ktorej rozgrywaja sie wciaz nowe okropnosci. Wciaz nowe grzechy! Upomnimy sie o te swiete miejsca! Oczyscimy je! Zajmiemy rece nasze krwawym dzielem wojny! Wytracimy pogan ostrym mieczem. Przeszyjemy ich dluga wlocznia. Zniszczymy ich swietym ogniem! Bedziemy walczyc bez spoczynku, dopoki Shimeh nie bedzie wolny! Tlum oszalal, a Achamian, plynacy ponad nim jak w koszmarze, zaczal sie zastanawiac z dziwna przytomnoscia bliska omdlenia, dlaczego fanimowie, skoro rakiem sa szkoly? Po co mordowac innych, kiedy trzeba uleczyc wlasne cialo? I po co wypowiadac swieta wojne, ktorej nie mozna wygrac? Slonce schowalo sie za niemozliwie daleka powierzchnia - to Junriuma, warownia Kla - a ludzie zlozyli go na tonacych w cieniu schodach. Woda ochlapala mu twarz, wsaczyla sie miedzy wargi. Podniosl glowe, ujrzal sciane zaczerwienionych twarzy, uniesionych rak. Oni chca walczyc o Shimeh... Szkoly nigdy nie byly zagrozone. Wrzawa ogluszala, ale miedzy ludzmi lezacymi na schodach panowala jakas cicha bliskosc. Achamian przyjrzal sie im - wyniesiono ich z tlumu tak jak jego, dygoczacych i wyczerpanych - lecz wszyscy patrzyli w gore. Podniosl glowe i wzdrygnal sie, ujrzawszy zniszczony but o pare piedzi od swojego czola. Zobaczyl ludzi kleczacych rzedami na schodach. Z przerazeniem ujrzal, jak twarz jednego z nich rozjasnia sie, a potem tezeje z wscieklosci. Czarnoksieznik tutaj? Proyas! Byl to ksiaze Nersei Proyas z Conrii... Kolejny student, ktorego pokochal. Przez cztery lata szkolil go w sztukach nie-czarnoksiestwa. Lecz zanim padlo jakiekolwiek slowo, ktos odprowadzil na bok nadal wpatrujacego sie w niego ksiecia. Achamian spojrzal nagle w spokojna i zadziwiajaco mloda twarz Maithaneta. Tlum ryknal, ale miedzy nimi zapadla dziwna cisza. Twarz shriaha pociemniala, lecz w niebieskich oczach zamigotalo... zamigotalo... Shriah odezwal sie cicho, jak do brata: -Tobie podobni nie sa tu mile widziani, przyjacielu. Uciekaj. I Achamian uciekl. Czy wrona wypowiada wojne lwu? A przedzierajac sie w przerazeniu przez zastepy inrithich, nie mogl sie pozbyc mysli: On widzi Nielicznych. Tylko Nieliczni widza Nielicznych. * * * Maithanet szepnal na tyle donosnie, by Proyas uslyszal pomimo ryczacego tlumu:-Ksiaze, pragne przedyskutowac z toba wiele spraw. Proyas, nadal drzacy z furii po spotkaniu ze swym starym nauczycielem, otarl lzy, ktore poznaczyly jego policzki, i niemo skinal glowa. Maithanet dal mu znak, by szedl za Gotianem, wielkim mistrzem rycerzy shrialu, ktory wyprowadzil go w podobne grobowcom galerie Junriumy. Gotian zaryzykowal pare przyjaznych uwag, niewatpliwie po to, by wciagnac ksiecia w rozmowe, lecz Proyas potrafil myslec tylko o jednym: Achamian! Nikczemnik! Jak mogl odwazyc sie na tak oburzajacy czyn? Ile lat minelo od ich ostatniego spotkania? Cztery? Moze nawet piec? I przez caly ten czas usilowal oczyscic serce z wplywu tego czlowieka. Przez caly ten czas czekal na chwile, kiedy ukleknie u stop Ojca Swietego, skapie sie w jego glorii niczym w zlotym deszczu, ucaluje jego kolano w absolutnym, czystym oddaniu sie Bogu... A ujrzal za soba Drusasa Achamiana! Niepoprawnego bluznierce, przyczajonego w cieniu najwspanialszego czlowieka, jaki pojawil sie na tym swiecie, wielkiego shriaha, ktory mial wyzwolic Shimeh, ktory mial zdjac jarzmo cesarzy i pogan z wiary Ostatniego Proroka. Achamianie... Kochalem cie niegdys, drogi nauczycielu, ale to przekracza wszelkie granice! -Wydajesz sie zmartwiony, ksiaze - odezwal sie w koncu Gotian, prowadzac go kolejnym korytarzem. Przez otwarta przestrzen plynal zapach, kompozycja wonnego drewna, ktora otaczala latarnie aureolami. Gdzies slychac bylo chor cwiczacy hymny. -Przepraszam, lordzie - odpowiedzial. - To byl nadzwyczajny dzien. -Jeszcze sie nie skonczyl, ksiaze - oznajmil srebrnowlosy wielki mistrz. - A wkrotce stanie sie jeszcze bardziej nadzwyczajny. Zanim Proyas zdazyl zapytac o znaczenie tych slow, korytarz doprowadzil do ogromnej komnaty, wzdluz scian ktorej ciagnely sie szeregi filarow... Nie, to nie byla komnata; szybko zdal sobie sprawe, ze stoi na dziedzincu. Przez wysokie sklepienie wpadalo slonce, rozpraszalo mrok ukosnymi promieniami. Proyas otworzyl szeroko oczy i spojrzal daleko, przez wydeptana mozaikowa posadzke... Czy to mozliwe? Upadl na kolana. Kiel. Wielki wygiety rog z kosci sloniowej, na poly w sloncu, na poly w cieniu, zawieszony na lancuchach, ktore wznosily sie ku gorze i ginely w jasnym niebie kontrastujacym z ciemnoscia filarow. Kiel. Najswietszy ze swietych. Lsniacy od olejow, otoczony inskrypcjami, jak wytatuowane ramiona kaplanki Gierry. Pierwsze slowa bogow. Pierwsze Pismo. Tutaj, przed jego oczami. Tutaj. Oszolomiony Proyas poczul na swoim ramieniu dlon Gotiana. Zamrugal powiekami, by odpedzic lzy i podniosl oczy na wielkiego mistrza. -Dziekuje. Dziekuje, ze mnie tu przyprowadziles. Gotian skinal glowa i zostawil go, pograzonego w modlitwie. Proyas myslal o tryumfach i smutkach: o swym zwyciestwie nad Tydonnami w bitwie o Paremti; o nienawistnych slowach, ktore rzucil starszemu bratu na tydzien przed jego smiercia. Wydawalo sie, ze w tym miejscu ukryte sieci wreszcie wyplywaja na powierzchnie i wszystkie wydarzenia mozna teraz wylowic. Nawet lata, ktore spedzil jako chlopiec pod opieka Achamiana, szlifujac umiejetnosc po umiejetnosci, smiejac sie z jego subtelnych zartow, mialy swoje miejsce w przygotowaniu do tej chwili. Tej wlasnie. Przed Klem. Pokornie slucham twego Slowa, Boze. Oddaje ma dusze strasznemu zadaniu, ktore mi przydzieliles. Uczynie swiatynie z pola bitwy. Cwierkanie ptakow dokazujacych pod wysokim okapem. Zapach drewna sandalowego przesianego przez krystaliczne powietrze. Strumienie slonca. I Kiel, na tle cieni poteznych kyraneanskich filarow. Nieruchomy. Bezdzwieczny. -Serce peka - odezwal sie silny glos za plecami Proyasa - gdy widzi sie Kiel po raz pierwszy, prawda? Ksiaze Proyas sie odwrocil. Uwazal, ze nie jest juz zdolny do wiekszego zachwytu, lecz mylil sie ogromnie. Maithanet. Nowy, nieprzekupny shriah Tysiaca Swiatyn. Czlowiek, ktory przyniesie pokoj narodom Trzech Morz, dajac im swieta wojne. Nowy nauczyciel. -Jest z nami od samego poczatku - ciagnal Maithanet, spogladajac z czcia na Kiel. - Nasz przewodnik, doradca i sedzia. Jest swiadkiem naszych czynow i mysli, choc to my na niego patrzymy. -Tak - szepnal Proyas. - Czuje to. -Smakuj to uczucie, Proyasie, i nigdy nie zapomnij, gdyz przyjda dni, kiedy otocza cie ludzie, ktorzy zapomnieli. Maithanet stanal u jego boku. Haftowane zlotem szaty zmienil na zwykla biala toge. Kazdy jego ruch, kazda poza miala w sobie nieodwolalnosc, jakby wszystkie jego czyny zostaly juz zapisane. -Mowie o swietej wojnie, o mlocie Ostatniego Proroka. Wielu bedzie chcialo wypaczyc jej znaczenie. -Doszly mnie juz plotki, ze cesarz... -Bedzie jeszcze wielu innych - rzucil Maithanet, zarazem smutno i ostro. - Ludzie ze szkol... Tylko jego ojciec, krol, mial odwage Proyasowi przerywac, i to tylko wtedy, kiedy powiedzial cos glupiego. -Szkoly, Wasza Milosc? Shriah odwrocil ku niemu swa piekna twarz; intensywny blekit oczu uderzyl Proyasa. -Powiedz mi, Nersei Proyasie - przemowil Maithanet rozkazujaco - kim byl ten czlowiek, ten czarnoksieznik, ktory osmielil sie skazic moje wystapienie? Rozdzial 4 Byc nieswiadomym a byc zwiedzionym to dwie rozne sprawy. Byc nieswiadomym znaczy byc niewolnikiem swiata. Byc zwiedzionym znaczy byc niewolnikiem drugiego czlowieka. Pytanie brzmi zawsze: dlaczego, skoro wszyscy sa nieswiadomi, a zatem niewolni, ta druga niewola tak nas boli? Ajencis, "Epistemologia" Lecz pomimo historii o okrucienstwach fanimow pozostaje faktem, iz Kianowie, choc poganie, byli zadziwiajaco tolerancyjni wobec pielgrzymek inrithich do Shimehu - oczywiscie przed swieta wojna. Dlaczego ludzie tak zaciekle pragnacy zniszczenia Kla uprzejmie traktowali "balwochwalcow"? Byc moze, czesciowo zalezalo im nazyskach z handlu, jak sugerowali niektorzy. Jednak zasadniczy motyw tkwi w fakcie ich pustynnego dziedzictwa. Si'ihkhalis, kianenskie slowo oznaczajace miejsce swiete, doslownie znaczy "wielka oaza". Na pustyni obowiazuje surowy nakaz nigdy nie skapic wody podroznikom, nawet jesli sa wrogami. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej swietej wojny" Sumna Maithanet, sto szesnasty shriah Tysiaca Swiatyn, wypowiedzial swieta wojne inrithich przeciwko fanimom Porankiem Wniebowstapienia w 4110 Roku Kla. Dzien byl upalny, jakby sam Bog poblogoslawil swieta wojne przedwczesnym latem. Trzy Morza trzesly sie od plotek o znakach i wizjach, ktore bez wyjatku poswiadczaly slusznosc sprawy. Rozeslano wici. W kazdym panstwie kaplani swiatyn shrialu i sekt grzmieli na okrutne i wszeteczne czyny fanimow. Jak, zapytywali, inrithi moga nazywac sie wiernymi, skoro miasto Ostatniego Proroka jeczy w niewoli? Zapalczywe i namietne przemowy sprawily, ze abstrakcyjne grzechy nieznanych ludow staly sie bliskie kongregacjom inrithich jak wlasne zycie. Tolerowanie wszeteczenstw to krzewienie grzechu. Kiedy czlowiek przestaje pielic swoj ogrod, czyz nie hoduje chwastow? Wszyscy inrithi poczuli, ze wyrwano ich z sytego marazmu, ze ich dusze zgnusnialy. Jak dlugo bogowie beda znosic obecnosc ludu, ktory uczynil ze swego serca ladacznice, ktory pozwolil sie uspic? Ile trzeba jeszcze czekac, zanim bogowie ich opuszcza, albo gorzej, zwroca swoja straszna pomste przeciwko nim? Na ulicach wielkich miast sklepikarze przekazywali klientom plotki o tym czy tamtym dostojniku, ktory postanowil bronic Kla. W gospodach starzy zolnierze porownywali poboznosc swoich panow. Zebrane przy kominku dzieci sluchaly ze zdumieniem i zgroza opowiesci ojcow o fanimach, przekletym i wszetecznym ludzie, ktory splugawil czystosc niebywale cudownego miasta Shimeh. Budzily sie z krzykiem w srodku nocy, mamroczac o bezokich cishaurimach, ktorzy widza poprzez oczy wezy. Za dnia, biegajac po ulicach lub polach, mlodsze musialy udawac pogan, by starsze mogly wyprobowac na nich miecze z patykow. A kiedy zapadl zmrok, mezowie szeptem opowiadali zonom najnowsze wiadomosci o swietej wojnie i ze wzruszeniem opisywali chwale zadania, jakie powierzyl im shriah. A zony plakaly - cicho, bo wiara dodawala im sil - gdyz wiedzialy, ze wkrotce mezowie je opuszcza. Shimeh! Mezczyzni zaciskali zeby, slyszac to opromienione aureola slowo. Wydawalo im sie, ze w Shimehu musi panowac cisza, ze ta zbolala ziemia od wielu stuleci musiala wstrzymywac oddech, czekajac, az opieszali wyznawcy Ostatniego Proroka ockna sie wreszcie z letargu i poloza kres starej i okrutnej zbrodni. Przybeda i mieczem oczyszcza ten kraj. A kiedy fanimowie wygina, oni padna na kolana i ucaluja slodka ziemie, ktora wydala na swiat Ostatniego Proroka. Beda walczyc w swietej wojnie. Edykty Tysiaca Swiatyn gwarantowaly, ze kazdy, kto wzbogaci sie pod nieobecnosc pana, ktory bedzie walczyl za Kiel, stanie przed swietym sadem za herezje i zostanie niezwlocznie stracony. Zapewnieni w ten sposob o bezpieczenstwie swoich ziem ksiazeta, hrabiowie, palatynowie i lordowie ze wszystkich krajow przystawali do Ludzi Kla. Zapomniano o drobnych konfliktach. Ziemie oddawano w rece dzierzawcow. Baronowie wzywali najemnych rycerzy. Kontraktowi sluzacy dostawali bron i lokum w prowizorycznych koszarach. Wielkie floty otrzymywaly zlecenia na wyprawe morska do Momemn, gdzie shriah oglosil punkt zborny. Maithanet wezwal, a cale Trzy Morza usluchaly. Kregoslup poganstwa zostanie zlamany. Swiety Shimeh bedzie oczyszczony. Polowa wiosny, 4110 Rok Kla, Sumna Esmenet wciaz myslala o corce. Kazde, nawet najbardziej trywialne wydarzenie moglo ozywic wspomnienia. Tym razem sprawil to Achamian ze swoim dziwnym zwyczajem wachania kazdej suszonej sliwki, zanim wlozy ja do ust. Niegdys corka powachala jablko na straganie. To wspomnienie zapieralo dech w piersiach - bylo blade, jakby straszliwy fakt jej smierci wyplukal z niego kolory. Zachwycajaca dziewczynka, jasniejaca w cieniu przechodniow, proste czarne wlosy, delikatna pyzata buzia i oczy jak wieczna nadzieja. -Mamo, to pachnie jak... - urwala, nie mogac znalezc porownania. - Jak woda i kwiaty! Esmenet podniosla wzrok na pochmurnego sprzedawce, ktory wskazal glowa wytatuowane weze oplatajace wierzch jej lewej reki. Wszystko bylo jasne: nie handluje z takimi jak ty. -Smieszne, kochanie. Dla mnie to pachnie zbyt wysoka cena. -Ale, mamo... - powiedzialo jej kochanie. Esmenet strzepnela lzy z rzes. Achamian cos mowil. -To trudne - wyznal. Powinnam kupic jablko u kogos innego. Oboje siedzieli na niskich zydlach, przy zniszczonym niskim stoliku. Okiennice byly otwarte, z dolu dobiegaly odglosy ulicy. Achamian otulil sie welnianym kocem, ale Esmenet wolala drzec w chlodnym powiewie od okna. Jak dlugo Achamian z nia zostanie? Pewnie na tyle, zeby znow czuli sie ze soba nudno i bezpiecznie. Niemal jak malzenstwo. Taki szpieg, pomyslala, ktory rekrutuje ludzi i zbiera informacje, zwykle nie robi nic, tylko czeka na jakies wydarzenie. A Achamian czekal tutaj, w jej nedznym pokoju w starym domu, gdzie mieszkaly dziesiatki dziwek. Poczatkowo bylo jej dziwnie. Wiele rankow przelezala nie spiac, nasluchujac ohydnych odglosow, ktore wydawal na jej nocniku. Chowala glowe pod poduszke i krzyczala, ze powinien isc do lekarza albo kaplana - i tylko pozornie zartowala, bo naprawde to bylo ohydne. Zaczal nazywac to poranna apokalipsa - bylo to po tym, jak krzyknela raz, bardziej z rozpaczy niz dla zartu: "To, ze co noc przezywasz apokalipse, nie znaczy, ze musisz ja ze mna dzielic kazdego ranka!". Achamian smial sie niewesolo, myjac sie, i mruczal cos o zwiazku nadmiernego picia z oczyszczaniem jelit. A widok czarnoksieznika obmywajacego tylek w wodzie wydawal sie Esmenet rownie pocieszajacy, co smieszny. Wstawala, otwierala okiennice i siadala polnaga na parapecie, tak jak zawsze, wodzac wzrokiem po ulicy w poszukiwaniu klienta. Oboje zjadali skromne sniadanie - razowy chleb, zgliwialy ser - rozmawiajac o najrozniejszych sprawach: ostatnich plotkach o Maithanecie, o hipokryzji kaplanow, o woznicach klnacych tak, ze nawet zolnierz by sie zarumienil. Esmenet myslala, ze sa szczesliwi, ale w jakis osobliwy sposob, w jaki mozna bylo byc szczesliwym w tym miejscu i czasie. Jednak wczesniej czy pozniej ktos wolal do niej z ulicy albo do drzwi pukal jeden z jej stalych klientow i wszystko sie psulo. Achamian pochmurnial, chwytal plaszcz, sakwe i nieodmiennie szedl sie upic w jakiejs obskurnej knajpie. Zwykle widziala go z parapetu, kiedy wracal, samotny w tlumie przechodniow, starzejacy sie, krepy mezczyzna, ktory wygladal, jakby po nocy hazardu stracil sakiewke. Za kazdym razem, bez wyjatku, juz na nia patrzyl, kiedy go dostrzegala. Machal niepewnie reka, usilowal sie usmiechnac, a ja przeszywal smutek, czasem tak dotkliwy, ze wyrywal z jej piersi glosny jek. Co czula? Litosc, to na pewno. Wsrod obcych Achamian zawsze byl samotny, niezrozumiany. Nikt, myslala czesto, nie zna go tak jak ja. Czula tez ulge, ze wrocil - wrocil do niej, choc mial dosc zlota, by kupowac duzo mlodsze dziwki. Samolubny smutek, to tez. I wstyd. Wstyd, bo wiedziala, ze on ja kocha, a kazde jej spotkanie z klientem rani mu serce. Nigdy nie wchodzil, jesli nie zobaczyl jej w oknie. Raz, kiedy pobil ja jeden szczegolnie podly dran, podobno kowal, powlokla sie do lozka i plakala tak dlugo, az usnela. Obudzila sie przed switem przestraszona, bo Achamian nie wrocil. Pobiegla do parapetu. Czekala wiele godzin, przygladajac sie, jak slonce nadaje morzu barwe brazu i posyla lance promieni w zamglone miasto. Kola pierwszych furmanek zaturkotaly na bocznych uliczkach, z kominow w niebiesciejace niebo uniosly sie pierwsze smuzki dymu. Zaplakala cicho, ale nawet wtedy pozwolila, zeby jedna piers wychylila sie spod koca, jak u karmiacej matki, a dluga jasna noge wysunela na zewnatrz tak, by ktos, kto podniesie glowe, mogl dostrzec cien obietnicy miedzy jej kolanami. Wreszcie, kiedy slonce zaczelo ogrzewac jej twarz i naga piers, uslyszala pukanie. Doskoczyla do drzwi, szarpnela je i ujrzala rozczochranego czarnoksieznika. -Akka! - zawolala, a lzy potoczyly sie jej po policzkach. Wtedy zorientowala sie, ze naprawde go kocha. Bylo to dziwne malzenstwo, jesli mozna je tak nazwac. Malzenstwo wyrzutkow, uswiecone niewypowiedziana przysiega. Czarnoksieznik i dziwka. Moze w takim zwiazku nalezy sie spodziewac desperacji, jakby to dziwne slowo "milosc" bylo tym donioslejsze, im wiekszy upadek. Esmenet skulila sie na chlodzie. Spojrzala na Achamiana i westchnela niecierpliwie. -Co jest takie trudne? - spytala ze znuzeniem. Achamian urazony odwrocil oczy. Kiedy dowiedzial sie o kowalu, wpadl w szal. Doslownie zawlokl ja do kilku kuzni, zadajac, by wskazala winnego. I choc protestowala, tlumaczyla, ze takie napasci sa wliczone w cene, w cichosci serca byla szczesliwa i liczyla potajemnie, ze spali tamtego drania na popiol. Chyba po raz pierwszy zrozumiala, ze Achamian naprawde jest do tego zdolny i ze juz to robil. Ale nigdy nie znalezli winnego. Podejrzewala, ze Achamian nadal chodzi po kuzniach i szuka kogos odpowiadajacego opisowi. I nie miala watpliwosci, ze zamordowalby go, gdyby znalazl. Jeszcze dlugo po tym wypadku ciagle o nim mowil. Udawal, ze jest rycerski, ale tak naprawde zapewne mial ochote wymordowac wszystkich jej klientow. -Czemu tu zostales? - spytala z odrobina wrogosci. Spojrzal na nia gniewnie. Pytanie bylo jasne: Dlaczego ciagle z nimi sypiasz, Esmi? Dlaczego upierasz sie zostac dziwka, skoro jestem z toba? Bo wczesniej czy pozniej mnie zostawisz... a mezczyzni, dzieki ktorym mam na chleb, znajda sobie inne dziwki, jesli ich nie przyjme. Ale zanim zdolal przemowic, ktos cicho zapukal do jej drzwi. -Wychodze - powiedzial Achamian, wstajac. Ogarnelo ja przerazenie. -Kiedy wrocisz? - spytala. -Jak... Jak juz... Podal jej koc, ktory zacisnela mocno w rekach. Dziwne - od niedawna wszystko, co brala do reki, sciskala kurczowo, jakby chciala zgniesc w palcach szklane naczynie i poranic sie do krwi. Achamian stal przy drzwiach. -Inrau - powiedzial. - Co tu robisz? -Dowiedzialem sie czegos waznego - rzekl mlodzieniec bez tchu. -Wejdz, wejdz. - Czarnoksieznik wskazal mlodemu kaplanowi zydel. -Obawiam sie, ze nie zachowalem ostroznosci - wyznal Inrau, unikajac ich spojrzen. - Mozliwe, ze ktos mnie sledzi. Achamian wzruszyl ramionami. -Nawet jesli, to nie szkodzi. Kaplani maja slabosc do prostytutek. -Czy to prawda, Esmenet? - spytal Inrau z nerwowym usmiechem. Wiedziala, ze jej obecnosc go krepuje. I jak wielu dobrych ludzi, usilowal pokryc zazenowanie rozbawieniem. -Pod tym wzgledem bardzo przypominaja czarnoksieznikow - odparla cierpko. Achamian spojrzal na nia niby z uraza, a Inrau parsknal smiechem. -Mow - rzekl Achamian z usmiechem w oczach. - Czego sie dowiedziales? Inrau spowaznial. Byl ciemnowlosy i smukly, gladko ogolony, o wielkich brazowych oczach i kobiecych ustach. Esmenet pomyslala, ze jest rozczulajaco delikatny w tym okrutnym swiecie. Dziwki wysoce cenily sobie takich mlodziencow, nie tylko dlatego, ze przewaznie placili i za rozkosz, i za to, co zniszczyli. Dostawaly od nich inna rekompensate. Takich mezczyzn mozna bezpiecznie kochac - tak jak matka kocha syna. Rozumiem juz, dlaczego tak sie o niego lekasz, Akka. Inrau nabral tchu i powiedzial: -Szkarlatne Wiezyce przylaczaja sie do swietej wojny. Achamian zmarszczyl brew. -To plotka? -Chyba tak. - Inrau zamilkl na chwile. - Ale dowiedzialem sie jej od oratora z Kolegium Luthymae. Przypuszczam, ze Maithanet zaproponowal im to juz jakis czas temu. I na dowod, ze jego zamiary sa powazne, wyslal do Carythusal szesc blyskotek w gescie dobrej woli. A poniewaz Luthymae ma decydujacy glos w rozdziale chorae, Maithanet musial sie im wytlumaczyc. -Wiec to prawda? -Tak. - Inrau spojrzal na niego; takim wzrokiem moglby patrzec glodny na zlotnika oceniajacego znaleziona przez niego monete. Czy to cos warte? -Doskonale. Doskonale. To naprawde wazne wiadomosci. Radosc Inraua byla zarazliwa. Esmenet zorientowala sie, ze usmiecha sie wraz z nim. -Dobrze sie spisales, Inrau - powiedziala. -W rzeczy samej - dodal Achamian. - Szkarlatne Wiezyce, Esmi, to najpotezniejsza szkola w Trzech Morzach. Wladcy Wysokiego Ainonu od ostatniej wojny scholastycznej... - Urwal. Zawsze mial sklonnosc do niepotrzebnych wyjasnien; doskonale wiedzial, ze Esmenet niejedno slyszala o Szkarlatnych Wiezycach. Wybaczala mu to. W pewnym sensie te wyjasnienia byly dowodem, ze Achamian traktuje ja jak kogos waznego w swym zyciu. Pod wieloma wzgledami zupelnie roznil sie od innych mezczyzn. -Szesc blyskotek! - rzucil nagle. - Nadzwyczajny dar! Bezcenny! Czy dlatego go kochala? Swiat wydawal sie taki maly, taki podly, kiedy Akki nie bylo. A kiedy wracal, wydawalo sie, ze na plecach dzwiga cale Trzy Morza. Ona prowadzila marne zycie, na marginesie spoleczenstwa, biedna, glupia. A kiedy przybywal ten tegi czlowiek o golebim sercu, czlowiek, ktory jeszcze mniej przypominal szpiega niz czarnoksieznika, czula, ze na jakis czas wychodzi z podziemia na swiat, na slonce. Ja cie naprawde kocham, Drusasie Achamianie. -Blyskotki! Esmi! Dla Tysiaca Swiatyn to prawdziwe Lzy Boga. Oddac szesc szkole bluzniercow? Niebywale! Przeczesal brode w zamysleniu, przesunal palcami przez piec srebrnych pasm... i znowu. Blyskotki. Esmenet uswiadomila sobie, ze Achamian zyje w swiecie smiertelnie niebezpiecznym. Prawo religijne nakazywalo, by prostytutki, podobnie jak cudzoloznice, kamienowac. Tak samo, dodala w mysli, traktowano czarnoksieznikow, ale ich karano innym kamieniem i dotykano nim tylko raz. Cale szczescie, ze na swiecie istnieje niewiele blyskotek. Ale nie zapominajmy, swiat jest pelen kamieni przeznaczonych dla ladacznic. -Nie rozumiem dlaczego - odezwal sie Inrau z pewnym zalem. - Dlaczego Maithanet skalal swieta wojne, zapraszajac do niej szkole? Jakie to musi byc dla niego trudne, pomyslala. Tkwi pomiedzy takimi ludzmi jak Achamian i Maithanet. -Bo musi - odparl Achamian. - W przeciwnym razie swieta wojna bedzie skazana na kleske. Bo w Shimehu rezyduja cishaurimowie. -Chorae sa dla nich smiertelnie niebezpieczne tak samo jak dla czarnoksieznikow. -Byc moze... ale czeka nas wielka wojna. Zanim przyjdzie do wyprobowania blyskotek na cishaurimach, trzeba pokonac zastepy Kianow. Maithanet potrzebuje jakiejs szkoly. Wojna, pomyslala Esmenet. Za mlodu serce bilo jej szybciej, kiedy slyszala historie o wojnie. A nawet teraz zwykle prosila zolnierzy, ktorych zadowalala, o opowiesci bitewne. Wyobrazila sobie tumult, blysk mieczy w swietle ognia czarnoksieznikow. -A Szkarlatne Wiezyce... - ciagnal Achamian. - Nie ma dla niego lepszej szkoly, ktora... -I bardziej znienawidzonej - zaprotestowal Inrau. Powiernicy, jak wiedziala Esmenet, zywili wyjatkowa nienawisc do Szkarlatnych Wiezyc, Achamian wyznal jej kiedys, ze zadna ze szkol nie zazdroscila im bardziej posiadania gnozy. -Kiel nie widzi roznicy miedzy wszeteczenstwami - odparl Achamian. - Najwyrazniej Maithanet powzial te decyzje z powodow strategicznych. Mowi sie, ze cesarz juz czyni starania, by swieta wojna stala sie narzedziem podboju. Sprzymierzajac sie ze Szkarlatnymi Wiezycami, Maithanet nie musi polegac na szkole Xeriusa, Cesarskim Saiku. Pomysl, co Dom Ikurei moglby zrobic z jego swietej wojny. Cesarz. Esmenet spojrzala na dwa miedziane talenty na stole. Mialy wybite profile Ikurei Xeriusa III, cesarza Nansuru. Jej cesarza. Jak wszyscy mieszkancy Sumny, nigdy nie uwazala go za prawdziwego wladce, choc jego zolnierze stanowili klientele niemal rownie liczna jak kaplani shrialu. Moze dlatego, ze shriah jest zbyt blisko, pomyslala. Ale przeciez shriah takze niewiele dla mnie znaczy. Jestem zbyt mala. Przyszlo jej do glowy pytanie. -Czy... - zaczela, ale urwala, bo obaj spojrzeli na nia dziwnie. - Czy nie nalezy sie zastanowic nad czyms innym? Dlaczego Szkarlatne Wiezyce zaakceptowaly oferte Maithaneta? Co sklonilo szkole do przylaczenia sie do swietej wojny? Dziwni z nich kompani, nie sadzicie? Jeszcze niedawno, Akka, bales sie, ze obiektem swietej wojny beda szkoly. Zapadlo milczenie. Inrau usmiechnal sie, jakby rozbawila go wlasna glupota. Esmenet zrozumiala, ze od tej chwili bedzie traktowal ja jak rowna sobie w tych sprawach. Jednak Achamian pozostanie niewzruszonym sedzia wszystkich pytan. I wlasnie tak ma byc, takie jest jego powolanie. -Znamy kilka powodow - odezwal sie w koncu. - Przed opuszczeniem Carythusal dowiedzialem sie, ze Szkarlatne Wiezyce wioda wojne, potajemna wojne z kaplanami-czarnoksieznikami fanimow, cishaurimami. Walcza zaciekle od dziesieciu lat. - Zagryzl warge. - Cishaurimowie zamordowali Sasheoke, ktory byl w owym czasie wielkim mistrzem Szkarlatnych Wiezyc. Obecnie wielkim mistrzem jest Eleazaras, uczen Sasheoki. Plotka glosi, ze byl mu bliski... na ainonski sposob. -Wiec Szkarlatne Wiezyce... - odezwal sie Inrau. -Chca zemsty - uzupelnil Achamian - by zakonczyc tajemna wojne. Ale to nie wszystko. Zadna ze szkol nie rozumie metafizycznej mocy cishaurimow, psukhe. Wszyscy, nawet Szkola Powiernikow, lekaja sie faktu, ze nie mozna jej traktowac jak czarnoksiestwa. -Dlaczego to was tak przeraza? - odezwala sie Esmenet. Bylo to jedno z wielu pytan, ktorych dotad nie odwazyla sie mu zadac. -Dlaczego? - Achamian nagle spowaznial. - Pytasz, Esmenet, bo nie masz pojecia, jaka moc posiadamy. Nawet nie przypuszczasz, jak kruche sa przy niej nasze ciala. Sasheoke zamordowano wlasnie dlatego, ze nie potrafil odroznic dziela cishaurimow od Bozego. Esmenet spochmurniala. -Z toba tez tak postepuje? - spytala Inraua. -Udowadnia, ze pytanie bylo bledne, zamiast odpowiedziec? - upewnil sie, usmiechniety krzywo. - Nieustannie. Achamian byl coraz bardziej pochmurny. -Sluchajcie mnie uwaznie. To nie zabawa. Wszyscy - ale zwlaszcza ty, Inrau - ryzykujemy, ze nasze glowy zostana ugotowane w soli i smole i wystawione na pokaz przed Krypta Kla. A chodzi o stawke wieksza niz nasze zycie. O wiele wieksza. Esmenet nie odzywala sie, troche zaskoczona reprymenda. Czasami, zdala sobie sprawe, zapominala o wielkosci Drusasa Achamiana. Ile razy trzymala go w objeciach, kiedy budzil sie z koszmarow? Ile razy sluchala, jak mamrocze przez sen w dziwnych jezykach? Zerknela na niego i przekonala sie, ze nie jest gniewny, ale cierpi. -Nie spodziewam sie, ze zrozumiecie, jak wielka jest to stawka. Mnie samego zmeczylo to ciagle gadanie o Radzie. Ale tym razem cos sie zmienilo. Wiem, Inrau, ze ta mysl jest bolesna, lecz twoj Maithanet... -On nie jest moj. Nie nalezy do nikogo, i to... - Inrau zawahal sie, jakby zaklopotany wlasna zarliwoscia - to wlasnie sprawia, ze jest godny mego oddania. Moze rzeczywiscie, jak twierdzisz, nie w pelni rozumiem, o co toczy sie gra, ale wiem wiecej niz inni. I martwie sie, Akka. Powaznie sie martwie, ze to kolejne bezsensowne zadanie. Mowiac to, zerknal - Esmenet uznala, ze odruchowo - na weza, symbol dziwki, wytatuowanego na grzbiecie jej dloni. Schowala piesci pod skrzyzowanymi ramionami. Potem, niespodziewanie, uderzyla ja prawdziwa tajemnica kryjaca sie za tymi wydarzeniami. Spojrzala na obu mezczyzn. Inrau spuscil wzrok, ale Achamian przygladal sie jej przenikliwie. On wie, pomyslala. Wie, ze mam dar do tych rzeczy. -O co chodzi, Esmi? -Mowisz, ze powiernicy dopiero teraz sie dowiedzieli o wojnie Szkarlatnych Wiezyc z cishaurimami? -Tak. Pochylila sie, jakby te slowa nalezalo wypowiedziec szeptem. -Skoro Szkarlatne Wiezce potrafily to utrzymac w tajemnicy przed powiernikami przez dziesiec lat, jak to mozliwe, ze Maithanet, ktory niedawno zostal shriahem, o tym wie? -Jak to? - spytal zaniepokojony Inrau. -Ona ma racje - powiedzial Achamian z namyslem. - Maithanet nigdy nie zdolalby zawrzec sojuszu ze Szkarlatnymi Wiezycami, gdyby nie wiedzial, ze walcza z cishaurimami. W przeciwnym razie to by nie mialo sensu. Najdumniejsza szkola w Trzech Morzach mialaby przystapic do swietej wojny? Pomysl. Skad sie dowiedzial? -Moze Tysiac Swiatyn przypadkiem odkrylo prawde, tak samo jak ty, tylko wczesniej. -Moze - powtorzyl Achamian. - Ale to malo prawdopodobne. Tym uwazniej powinnismy go obserwowac. Esmenet znowu zadrzala, lecz tym razem z uniesienia. Swiat kreci sie dla ludzi takich jak oni, a ja znalazlam sie miedzy nimi. Powietrze, pomyslala, pachnie woda i kwiatami. Inrau zerknal na nia, po czym spojrzal proszaco na swego mentora. -Nie moge zrobic tego, o co prosisz... Nie moge. -Musisz bardziej zblizyc sie do Maithaneta. Twoj shriah jest zbyt przebiegly. -Co?! - zawolal mlody kaplan z nieszczerym sarkazmem. - Zbyt przebiegly jak na wierzacego? -O nie, moj przyjacielu. Zbyt przebiegly jak na tego, kogo udaje. Schylek wiosny, 4110 Rok Kla, Sumna Deszcz. Jesli miasto jest stare, bardzo stare, kanaly i rynsztoki zawsze lsnia czernia, obrosniete pylem wiekow. Sumna byla starozytna, a jej wody mialy kolor wegla. Paro Inrau splotl ramiona i powiodl wzrokiem po ciemnym dziedzincu. Byl sam. Zewszad dobiegaly odglosy wody: gluchy ryk deszczu, ciurkanie z okapow, bulgotanie w rynsztokach. A ponad nie wznosil sie lament suplikantow. Zgieci pod ciezarem bolu i smutku zawodzili piesni, ktore odbijaly sie od mokrych kamieni i otulaly jego mysli. Hymny cierpienia. Dwa glosy; jeden wysoki, blagalny, zapytywal, dlaczego musi cierpiec, zawsze - dlaczego. Drugi niski, pelen ponurej wspanialosci Tysiaca Swiatyn, niosacy ze soba powage prawdy - Ludzie sa skazani na cierpienie, a lzy to swieta woda. Moje zycie, myslal Imrau. Moje zycie. Pochylil twarz, usilowal odpedzic lzy. Gdyby tylko mogl zapomniec. Gdyby tylko... Shriah. Jak to mozliwe? Samotnosc. Wokol gorowaly nad nim ceneianskie mury, mroczny ogrom Hagerny. Przykucnal, zakolysal sie, oparty o mokry kamien. Przed tak wielkim strachem nie ma ucieczki. Mozna sie jedynie schowac we wlasnym wnetrzu, zaplakac sie na smierc. Achamianie, drogi nauczycielu... Co ze mna uczyniles? Kiedy myslal o swoich latach w Atyersus, o nauce pod uwaznym spojrzeniem Drusasa Achamiana, przypominal sobie czasy, kiedy wraz z ojcem i stryjem zarzucal sieci daleko od brzegu Nron - chmury ciemnialy, a ojciec, wyciagajacy srebrzyste ryby z morskich fal, nie chcial wracac do wioski. -Patrz, jaki polow! - wolal olsniony nadzwyczajnym szczesciem. - Momas jest laskawy! Bog nam sprzyja! Atyersus przypominala Inrauowi te niebezpieczne chwile nie dlatego, ze Achamian byl podobny do jego ojca - nie, jego ojciec byl silny, mocno stapal po pokladzie, nie lekal sie burzliwego morza - lecz poniewaz bogactwa czerpane z czarnoksiestwa byly podobnie jak ryby okupione ryzykiem. Cytadela Atyersus byla dla niego jak potworna burza, zakrzepla w ksztalcie niebosieznych filarow i czarnych plaszczyzn kamienia, a Achamian przypominal jego stryja, milczacego w obliczu gniewu ojca, a jednak dokladajacego wszystkich sil, by zlowic jak najwiecej ryb i uratowac zycie brata i jego syna. Inrau zawdzieczal zycie Drusasowi Achamianowi - co do tego nie mial watpliwosci. Uczeni powiernicy nigdy nie wracaja na brzeg i zabijaja tych, ktorzy porzucili sieci, by sie ratowac. Jak splacic taki dlug? W przypadku pozyczki po prostu zwraca sie ja z procentem. To, co wzieto i co oddano, jest takie samo. Ale czy to rownie proste, kiedy zawdziecza sie komus zycie? Czy za mozliwosc powrotu na brzeg Inrau jest winien Achamianowi jedna ostatnia wyprawe w burzliwe morze powiernikow? Odplacenie ta sama moneta wydawalo sie niewlasciwe, jakby stary nauczyciel zazadal zwrotu prezentu. Inrau dokonal w swoim zyciu wiele wymian. Odchodzac od powiernikow do Tysiaca Swiatyn, zamienil rozpacz Seswathy na tragiczne piekno Inri Sejenusa, groze Rady na nienawisc do cishaurimow i pogardliwe odrzucenie wiary na pobozne potepienie czarnoksiestwa. I zadawal sobie pytanie, co zyskal na tej wymianie powolan. Wszystko. Zyskal wszystko. Wiare za wiedze, madrosc za przebieglosc, serce za intelekt - na to nie ma miary. Ludzie maja rozmaite inklinacje. Inrau byl stworzony dla Tysiaca Swiatyn, a Achamian, pozwalajac mu odejsc ze Szkoly Powiernikow, podarowal mu wszystko. I dlatego Inrau byl mu wdzieczny ponad wszelkie wyobrazenia. Kazda cene, myslal, wedrujac przez Hagerne, przepelniony ulga i radoscia. Kazda cene. I burza w koncu nadeszla. Czul sie maly, jak chlopiec zagubiony na ciemnym, wzburzonym morzu. Prosze! Chce o tym zapomniec! Przez chwile wydawalo mu sie, ze slyszy tupot butow w zaulku, ale potem zabrzmialy Rogi Przyzwania - dzwiek gleboki jak pomruk oceanu dochodzacy przez kamienna sciane. Pospieszyl przez dziedziniec ku ogromnym drzwiom swiatyni, oslaniajac sie plaszczem przed ulewa. Drzwi Irreumy otworzyly sie ze zgrzytem, a na kipiacy deszczem bruk padlo szerokie pasmo swiatla. Ostroznie, unikajac ciekawskich oczu, przecisnal sie przez tlum kaplanow i mnichow, ktorzy wylegli ze swiatyni. Wbiegl po szerokich stopniach, pomiedzy strzegacymi wejscia wezami z brazu. Odzwierni zmierzyli go ponurym wzrokiem. Przestraszyl sie, lecz wkrotce potem zrozumial, ze zostawia na posadzce wode i bloto. Przed soba mial dwa rzedy kolumn tworzace szerokie przejscie oswietlone mdlym blaskiem wiszacych piecykow. Kolumny podtrzymywaly srodkowa czesc dachu, zbyt wysoko polozona, by swiatlo do niej dotarlo. Po ich obu stronach znajdowaly sie dwa rzedy mniejszych kolumn, otaczajace oltarze roznych bostw. Wszystkie wydawaly sie wzywac, wzywac. Z roztargnieniem polozyl dlon na wapieniu. Chlod. Obojetnosc. Zadnych oznak wielkiego obciazenia. Oto sila przedmiotow martwych. Daj mi te sile, Bogini. Uczyn mnie filarem. Inrau przesunal palcem wokol kolumny i wszedl w cien oltarza. Chlod kamienia koil. Onkis... ukochana. "Bog ma tysiac tysiecy twarzy, lecz czlowiek ma tylko jedno serce", powiedzial Sejenus. Kazda wielka religia byla labiryntem pelnym niezliczonych malych grot, miejsc tajemnych, gdzie abstrakcja znikala i obiekt kultu stawal sie na tyle maly, by niesc pocieszenie w codziennych lekach, na tyle znajomy, by mozna bylo przed nim otwarcie plakac z powodu spraw niewaznych. Inrau znalazl swoja grote w swiatyni Onkis, Spiewajacej w Mroku, aspektu, ktory znajdowal sie w sercu wszystkich ludzi, zmuszal ich, by wiecznie chwytali wiecej, niz potrafia uniesc. Uklakl. Wstrzasnelo nim lkanie. Gdyby tylko mogl zapomniec... zapomniec, czego nauczyli go powiernicy. Gdyby mogl, ta ostatnia rozdzierajaca serce wiadomosc nie mialaby dla niego znaczenia. Gdyby tylko Achamian sie nie zjawil... Ta cena byla zbyt wysoka. Onkis. Czy wybaczylaby mu powrot do powiernikow? Posag, wyrzezbiony z bialego marmuru, mial oczy przymkniete, zapadniete jak u trupa. Zrazu wydawalo sie, ze jest to zatknieta na palu odcieta glowa kobiety pieknej, choc nieco pospolitej. Lecz wystarczylo drugie spojrzenie, by odkryc, ze pal jest w istocie miniaturowym drzewem, jak te uprawiane przez starozytnych Norsirajow, ale odlanym z brazu. Galezie wychodzily przez otwarte usta kobiety i pelzly po jej twarzy - natura odrodzona poprzez ludzkie wargi. Inne galezie wplataly sie w jej wlosy. Ten obraz zawsze go poruszal i dlatego ciagle do niej wracal: to ona byla tym poruszeniem, mrocznym miejscem, w ktorym rodzily sie jego mysli. Ona byla ta, ktora nastapila przed nim. Wzdrygnal sie, slyszac glosy. Odzwierni. Na pewno. Siegnal pod plaszcz i wydobyl maly woreczek z jedzeniem - suszone morele, daktyle, migdaly i solona ryba. Podszedl na tyle blisko, zeby poczula cieplo jego oddechu, i drzacymi rekami polozyl dary w malej misie wyzlobionej w piedestale. Kazdy rodzaj pozywienia mial wlasna esencje, anime - to, co bluzniercy nazywali onta. Wszystko rzuca cien na Zewnetrze, gdzie przebywaja bogowie. Drzacymi rekami wyjal liste swych skromnych przodkow i wyszeptal ich imiona, zatrzymujac sie, by blagac pradziadka o wstawiennictwo w jego sprawie. -Sily - wymamrotal. - Prosze, sily... Zwoj upadl na podloge. Cisza stala sie przytlaczajaca. Gra szla o tak wielka stawke. Byly to sprawy, wokol ktorych obracal sie ten swiat. To wystarczy dla Bogini. -Prosze, przemow do mnie. Cisza. Po jego twarzy splywaly struzki lez. Uniosl rece, rozlozyl je az do bolu ramion. -Powiedz cos! - krzyknal. Uciekaj, szepnely jego mysli. Uciekaj. Co za tchorz! Jak mogl byc takim tchorzem? Jakis dzwiek za nim. Trzepot skrzydel? Lopot materialu uderzajacego o potezne filary. Podniosl twarz ku tonacemu w cieniu sufitowi, natezyl sluch. Znowu lopot. Gdzies wysoko. Skora zaczela go mrowic. Czy to ty? Nie. Zawsze watpi. Dlaczego? Potykajac sie, uciekl sprzed oltarza. Wrota swiatyni byly zamkniete, straznicy gdzies znikneli. Po paru chwilach znalazl waskie schody prowadzace wzdluz sciany na balkony wysoko pod sufitem. W polowie schodow mrok stal sie zupelna czernia. Inrau zatrzymal sie na chwile i odetchnal gleboko. W powietrzu czuc bylo kurz. Niepewnosc, zawsze taka silna, zginela. To ty! Kiedy dotarl na szczyt schodow, w glowie krecilo mu sie z uwielbienia. Drzwi na balkon byly uchylone. Przez szpare saczylo sie mdle swiatlo. Wreszcie - tak dlugo czekal, tak dlugo kochal - Onkis zaspiewa do niego. Niesmialo wszedl na balkon. Oblizal wargi. Przez kamienny mur dobiegal ryk ulewy. Najpierw z mroku wylonily sie kapitele kolumn, potem zwisajacy nisko sufit. Wydawalo sie nienaturalne, ze tak potezny ciezar moze unosic sie tak wysoko. Trzony kolumn blizej posadzki stawaly sie jasniejsze. Dochodzace z dolu swiatlo bylo rozproszone i blade. Przy balustradzie balkonu panowala oszalamiajaca aura, wiec Inrau stanal przytulony plecami do sciany. Zaprawa wydawala sie w tych ciemnosciach krucha, straszliwie stara. Freski odpadaly platami, a na suficie wisialy setki gniazd szerszeni; przywodzilo mu to na mysl obrosniete paklami burty wyciagnietych na plaze okretow wojennych. -Gdzie jestes? - szepnal. Potem to zobaczyl i zgroza chwycila go za gardlo. Bylo nieopodal, przycupniete na balustradzie, obserwowalo go lsniacymi niebieskimi oczami. Cialo wrony, ale glowa mala, lysa i ludzka - rozmiarow dzieciecej piastki. Napielo waskie wargi na malutkich, doskonalych zabkach i usmiechnelo sie. O slodki Sejenusie, Boze, to niemozliwe, niemozliwe! Miniaturowa twarzyczka skrzywila sie w wyrazie zaskoczenia. -Wiesz, czym jestem - rozlegl sie papierowy glosik. - Skad? Niemozliwe, niemozliwe, Rada tutaj, nie, nie, nie! -Poniewaz - rozlegl sie inny glos - byl niegdys uczniem Drusasa Achamiana. Ten, ktory przemowil, kryl sie nieopodal. Teraz wylonil sie z cienia i stanal w mdlym swietle. Cutias Sarcellus usmiechnal sie na powitanie. -Prawda, Inrau? Dowodca rycerzy spiskuje z Synteza Rady?! Akka! Akka, ratuj! Przerazenie rodem z sennego koszmaru, niedowierzanie, brak tchu, panika. Inrau zatoczyl sie do tylu. Podloga zawirowala. Krzyknal, uslyszawszy za plecami zgrzyt zelaza o kamien. Odwrocil sie i dostrzegl kolejnego rycerza shrialu. Jego takze znal. Mujonish, ktory towarzyszyl mu niegdys podczas poboru dziesieciny, zblizyl sie, stanal czujnie, z rozlozonymi rekami, jakby zaganial do stada niebezpiecznego byka. Co sie dzieje? Onkis! -Jak widzisz - powiedziala Synteza o ptasim ciele - nie masz dokad uciekac. -Kto? - zdolal wykrztusic Inrau. Teraz dostrzegal slad czarnoksiestwa, bliznowata tkanke Piesni, ktorymi zwiazano czyjas dusze z tym odrazajacym naczyniem. Jak mogl ja przeoczyc? -On wie, ze ta postac jest tylko skorupa - powiedziala Synteza do Sarcellusa - ale nie widze w nim Chigry. - Oczka jak ziarnka, paciorki z blekitnego szkla, zwrocily sie na Inraua. - Hm, chlopcze? Nie miewasz snow jak pozostali, co? Gdybys miewal, rozpoznalbys mnie. Chigra zawsze umie mnie rozpoznac. Onkis? Ty zdradliwa swieta suko! Pomimo przerazenia opadla na niego dziwna pewnosc. Objawienie. Slowa modlitwy staly sie tkanka. Pod nimi wyczul inne, slowa mocy. -Czego chcesz? - spytal pewniejszym glosem. - Co tu robisz? Nie obchodzila go odpowiedz, liczyl sie tylko czas. Prosze, pamietaj, prosze, pamietaj... -Co robie? To co zawsze robimy: dogladamy naszego interesu w tych sprawach. - Synteza wydela wargi. - Chyba nic innego niz ty w apartamentach shriaha, co? Oddychanie sprawialo mu bol. Nie mogl mowic. Tak, tak, tak, to wlasnie to, ale co potem? Co nastapi potem? Sarcellus cmoknal z dezaprobata. -Obawiam sie, Stary Ojcze, ze troche w tym mojej winy. Pare tygodni temu nakazalem temu mlodemu apostolowi, by dolozyl staran. -Wiec to twoja wina. - Synteza z chrobotem lapek przesunela sie nieco na balustradzie. - Pozbawiony celu, poswiecil swa gorliwosc niewlasciwemu zadaniu. Szpiegowal Boga, zamiast sie do Niego modlic. - Ciche prychniecie, jakby kichnal kot. - Ach, widzisz, Inrau? Nie masz sie czego bac. Odpowiedzialnosc spada na dowodce rycerzy. Wlasnie, wlasnie, wlasnie! Inrau poczul, ze Mujonish zbliza sie za jego plecami. Modlitwa rzucila sie mu do gardla. Z ust poplynely bluznierstwa. Odwrocil sie z czarnoksieska predkoscia, dwoma palcami przebil kolczuge Mujonisha, zlamal mu obojczyk, chwycil za serce i wyrwal je z piersi. W powietrze smignela struga lsniacej krwi. Znowu oburzajace slowa. Krew wybuchla plomieniem, pofrunela za ruchem jego reki ku Syntezie, ktora z wrzaskiem zeskoczyla z balustrady w pustke. Oslepiajace paciorki krwi uderzyly o pusty kamien. Inrau mial sie odwrocic do Sarcellusa, ale znieruchomial na widok Mujonisha. Rycerz osunal sie na kolana, wycierajac zakrwawione rece o oponcze. A potem jego twarz, jakby rozlewajac sie z pecherza, po prostu sie rozpadla, rozsypala... Zadnego sladu. Nawet najcichszego szeptu czarnoksiestwa. Jak to mozliwe? Poczul mocny cios w glowe. Upadl. Poruszyl sie. Cios w zoladek cisnal nim przez balkon. Dostrzegl tanczaca wokol niego ciemna sylwetke Sarcellusa. Wyszeptal inne slowa - ochronne. Upiorne Opoki... Ale na nic sie zdaly. Dowodca rycerzy siegnal przez lsniace ekrany jak przez dym, chwycil go za gardlo i podniosl w powietrze. W drugiej rece trzymal chorae, przesunal nia po policzku Inraua. Palacy bol. Kamienna posadzka skoczyla mu na twarz. Chwycil za ognisko bolu. Skora osypala sie miedzy palcami, dotykiem chorae zmieniona w sol. Odsloniete cialo plonelo. Znowu krzyknal. -Poddaj sie! - wrzasnela Synteza. Nigdy. Spojrzal z nienawiscia na potworka i podjal bluzniercza piesn. Zobaczyl slonce lsniace przez twarzyczke Syntezy. Za pozno. Z ust Syntezy bluznelo swiatlo. Opoki Inraua pekly i rozprysly sie z oslepiajacym trzaskiem. Piesn umarla mu na ustach. Powietrze dlawilo go jak woda. Osunal sie na podloge. Strumienie srebrnych baniek uniosly sie z jego otwartych ust i pekly w zderzeniu z sufitem. Ciezar calego oceanu go zmiazdzyl. Poczatkowo byl spokojny. Patrzyl, jak Synteza laduje na ramieniu rycerza i przyglada sie mu niebieskimi paciorkami oczu. Podziwial czern jej pior przetykanych szklistymi sladami purpury. Pomyslal o Achamianie, nieszczesnym, nieswiadomym zagrozenia. Och, Akka! Jest gorzej, niz osmielales sie przypuszczac. Ale nic nie mozna bylo zrobic. Kiedy gardlo zaczelo sie mu zaciskac, jego mysli zwrocily sie do Bogini, ku jej zdradzie - a takze jego zdradzie. Ale serce lomotalo mu coraz mocniej, w glowie czul coraz wieksze cisnienie, az wreszcie musial rozdziawic usta szeroko. Wpadl w szalenstwo, nawiedzily go glupie mysli, ze jakas powierzchnia da sie rozbic, a przez szczeline wpadnie powietrze. Dziki, niemozliwy do opanowania odruch otworzyl mu pluca. Konwulsje, woda jak szmata w gardle, miotanie sie we mgle bialych paciorkow... Potem twarda podloga, kaszel, palace, dlawiace powietrze. Sarcellus chwycil go za wlosy i podniosl na kolana, przemoca odwrocil twarz do zamazanej plamy, ktora byla Synteza. Inrau zwymiotowal, wyrzucajac ogien z pluc. -Jestem Starym Imieniem - powiedziala malutka twarz. - Nawet w tej skorupie potrafie pokazac ci agonie, ty glupi powierniku. -Dla... - Inrau przelknal sline. Zalkal. - Dlaczego? Znowu bledziutki, malutki usmieszek. -Czcisz cierpienie. Po co sie zastanawiasz? Ogarnela go wscieklosc. Ten potworek nie rozumie! Rzucil sie przed siebie z rykiem, zostawiajac Sarcellusa z garscia wyrwanych wlosow. Synteza umknela, ale to nie o jej smierc mu chodzilo. Kazda cene, stary nauczycielu. Kamienna balustrada, uderzona jego biodrem, pekla jak suchar. Znowu frunal, ale tym razem inaczej - powietrze smagalo go po twarzy, obmywalo jego cialo. Z reka wyciagnieta przed siebie Paro Inrau frunal wzdluz kolumny ku ziemi. Czesc II Cesarz Rozdzial 5 Oto prosta roznica miedzy silnym a slabym cesarzem: dla pierwszego swiat to arena, dla drugiego - harem. Casidas, "Annaly ceneianskie" Ludzie Kla nigdy nie rozumieli, ze Nansurczycy i Kianowie sa odwiecznymi wrogami. Kiedy dwa cywilizowane kraje tocza walke od stuleci, wsrod najwiekszej wrogosci powstaja wspolne interesy. Odwiecznych przeciwnikow wiele laczy: wzajemny respekt, wspolna historia, tryumf zawieszenia broni i niezliczone nieoficjalne rozejmy. Ludzie Kla byli natretami, potopem, ktory zagrozil konfliktowi liczacemu sobie znacznie wiecej lat od niego. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Poczatek lata, 4110 Rok Kla, Momemn W sali audiencyjnej, zbudowanej tak, by chwytac promienie zachodzacego slonca, za cesarskim podestem nie bylo scian. Strumienie swiatla laly sie do wnetrza o sklepionym suficie, lsnily na marmurze filarow, zlocily zawieszone miedzy nimi arrasy. Lekki wietrzyk rozwiewal smuzki dymu z rzedow kadzielnic wokol podestu, mieszajac aromat wonnych olejkow z zapachem nieba i morza. -Sa jakies wiadomosci od Conphasa? - spytal Ikurei Xerius III. -Nie, Boze Ludzi - odpowiedzial starzec. - Lecz wszystko idzie dobrze. Jestem tego pewien. Xerius wydal wargi, starajac sie zachowac spokoj. -Kontynuuj, Skeaosie. Stary doradca odwrocil sie z szelestem jedwabnych szat do innych dostojnikow. Odkad Xerius pamietal, zawsze otaczali go zolnierze, ambasadorzy, niewolnicy, szpiedzy i astrologowie... Odkad pamietal, stanowil osrodek tego stada, kolek, na ktorym wisial podarty proporzec cesarstwa. Teraz nagle uswiadomil sobie, ze nigdy nie spojrzal zadnemu z tych ludzi w oczy - ani razu. Ci, w ktorych zylach nie plynela cesarska krew, nie mogli podnosic oczu na cesarza. Ta mysl go przerazila. Oprocz Skeaosa nie znam zadnego z tych ludzi. Pierwszy doradca przemowil: -Audiencja ta bedzie inna od wszystkich, w ktorych braliscie udzial. Jak wiecie, przybyl pierwszy z wielkich inrithijskich panow. Jestesmy brama, przez ktora musi przejsc wraz ze swymi towarzyszami, by dolaczyc do swietej wojny. Nie mozemy go powstrzymac ani oblozyc clem, lecz mozemy wywrzec na niego wplyw, sprawic, by ujrzal, ze nasze interesy wspolgraja z tym, co dobre i prawdziwe. Podczas audiencji zachowajcie milczenie. Przybierzcie poze surowego wspolczucia. Jesli ten glupiec podpisze uklad, wtedy i tylko wtedy bedziecie zwolnieni z protokolu. Mozecie zbratac sie z jego swita, wspolnie spozywac potrawy i napoje, jakie podadza niewolnicy. Ale badzcie umiarkowani w mowie. Niczego nie wyjawiajcie. Niczego! Moze sie wam wydawac, ze odsunieto was na margines wydarzen, lecz to nieprawda. Jestescie w samym ich centrum. Nie popelnijcie bledu, przyjaciele, los calego cesarstwa znalazl sie w waszych rekach. Pierwszy doradca obejrzal sie na Xeriusa, ktory skinal glowa. -Juz czas! - krzyknal Skeaos, wskazujac przeciwlegla strone sali audiencyjnej. Wielkie kamienne odrzwia, kyraneanski zabytek ocalaly z ruin Mehtsonc, otworzyly sie powoli. Ktos zawolal: -Jego Eminencja lord Nersei Calmemunis, palatyn Kanampurei! Xerius czul dziwna dusznosc, gdy cesarscy odzwierni wpuszczali conriyanska swite. Wczesniej postanowil siedziec nieruchomo - byl przekonany, ze ludzie podobni posagom okazuja w ten sposob swa madrosc - ale teraz zdal sobie sprawe, ze nerwowo szarpie fredzle lnianego kiltu. Przez czterdziesci piec lat swego zycia udzielil wielu audiencji wszystkim ambasadorom wojny i pokoju z Trzech Morz, ale jak powiedzial Skeaos, ta byla inna od wszystkich. Cale cesarstwo... Minely miesiace od dnia, gdy Maithanet wypowiedzial poganom z Kianu swieta wojne. Nawolywania tego diabla niczym nafta podsycily ogien w sercach mezczyzn z kazdego inrithijskiego narodu - poboznych, zlaknionych krwi lub chciwych. Juz teraz w zagajnikach i winnicach za murami Momemn widziano tysiace Ludzi Kla. Lecz do przybycia Calniemunisa byla to zaledwie zbieranina ludzi z niskich kast, zebrakow, kaplanow sekt w pierwszym pokoleniu, a nawet, jak slyszal, band tredowatych. Nie pozostala im zadna nadzieja procz obietnic Maithaneta i nie rozumieli, jak straszliwe zadanie postawil przed nimi shriah. Tacy ludzie nie zaslugiwali nawet na spluniecie cesarza, coz dopiero na jego troske. Ale Nersei Calmemunis stanowil zupelnie inny przypadek. Ze wszystkich wielkich inrithijskich dostojnikow, ktorzy - jak glosila plotka - zastawili swoje ziemie na rzecz swietej wojny, on pierwszy dotarl do brzegow cesarstwa. Jego przybycie wzburzylo mieszkancow Momemn. Nad ulicami zawisly gliniane tabliczki z blogoslawienstwami, kupowane w swiatyniach po miedzianym talencie za sztuke. Na ognistych oltarzach Cmiral splonely poswiecone mu niezliczone ofiary. Wszyscy rozumieli, ze ludzie tacy jak Calmemunis wraz z podleglymi mu baronami i rycerzami beda sterem swietej wojny. Lecz kto stanie u steru? Ja. W naglej panice Xerius odwrocil wzrok od zblizajacych sie Conriyan i spojrzal w gore, gdzie trzepotaly wroble, smigaly i zataczaly kregi w mroku sklepionego sufitu. Ich widok jak zwykle go uspokoil. Przez chwile zastanawial sie, czym jest cesarz dla wrobla. Zwyczajnym czlowiekiem? Nie chcialo mu sie w to uwierzyc. Kiedy spuscil wzrok, Conriyanie juz przed nim kleczeli. Kilku z nich, zauwazyl z niesmakiem, mialo we wlosach i naoliwionych kedziorach brod malenkie platki kwiatow - dar uwielbiajacego ich Momemn. Wstali jednoczesnie. Niektorzy mrugali powiekami, inni oslaniali oczy reka. Dla nich jestem ciemnoscia obramowana sloncem i niebem. -Zawsze sie raduje - odezwal sie z zadziwiajacym zdecydowaniem - gdy moge przyjac zamorskiego kuzyna naszej rasy. Jak sie czujesz w naszym kraju? Palatyn Kanampurei zrobil pare krokow naprzod i rozmyslnie zatrzymal sie w cieniu cesarza, by slonce nie razilo go w oczy. Wysoki i barczysty, robil imponujace wrazenie. Male wydete usta swiadczyly o jakiejs skazie genealogicznej, ale rozowo-blekitnych szat moglby mu pozazdroscic nawet cesarz. Brodaci Conriyanie robili wrazenie dzikusow, zwlaszcza na eleganckim cesarskim dworze Nansuru, gdzie moda nakazywala golenie zarostu, jednak ich stroje byly bez zarzutu. -Dobrze. Jak ida przygotowania do wojny, stryju? Xerius omal nie poderwal sie z tronu. Ktos jeknal. -Boze Ludzi, on nie chcial cie obrazic - szybko szepnal mu do ucha Skeaos. - Szlachetnie urodzeni Conriyanie maja zwyczaj zwracac sie tak do lepszych od siebie. To ich tradycja. Tak, pomyslal Xerius, ale dlaczego wspomnial o wojnie? Czy chce mnie sprowokowac? -Co masz na mysli? Swieta wojne? Calmemunis spojrzal z ukosa na szereg czarnych sylwetek nad nim. -Powiedziano mi, ze twoj bratanek, Ikurei Conphas, ruszyl na Scylvendow. -A, to nie wojna, jedynie karna ekspedycja. Zwykla akcja, jesli porownac ja ze zblizajaca sie wielka wojna. Scylvendzi sa nikim. Powodem mojego strapienia sa fanimowie z Kianu. To oni, nie Scylvendzi, bezczeszcza swiety Shimeh. Czy w jego glosie slychac pustke, ktora czuje? Calmemunis zmarszczyl brwi. -Slyszalem, ze Scylvendzi to waleczny lud, ktory nigdy nie poniosl kleski na polu bitwy. -Oszukano cie... Lordzie palatynie, twoja podroz z Conrii minela bez niemilych przygod, jak sadze? -Zadnych godnych wzmianki. Momas poblogoslawil nas spokojnym morzem. -Wszyscy podrozujemy dzieki jego lasce... Czy przed opuszczeniem Aoknyssus miales okazje rozmowic sie z Proyasem? - Cesarz wiedzial, ze tym pytaniem zdenerwuje Skeaosa. Niespelna trzy godziny temu pierwszy doradca poinformowal go o wasni Calmemunisa z jego znakomitym rodakiem. Jesli wierzyc informatorom z Conrii, w zeszlym roku Proyas rozkazal wychlostac Calmemunisa za niesubordynacje podczas bitwy o Paremti. -Z Proyasem? Xerius usmiechnal sie. -Tak. Twoim kuzynem. Nastepca tronu. Twarz o malych ustach pociemniala. -Nie naradzalismy sie. -Sadzilem, ze Maithanet powierzyl mu dowodzenie nad wszystkimi Conriyanami na czas swietej wojny. -Jestes w bledzie. Xerius stlumil smiech. Zdal sobie sprawe, ze ma przed soba idiote. Czesto zastanawial sie, czy nie na tym polega prawdziwe zadanie jnanu - na szybkim odroznieniu ziarna od plew. Teraz juz wiedzial, ze palatyn Kanampurei jest plewa. -Nie - oznajmil. - Nie sadze. Kilku dworzan Calmemunisa spochmurnialo - krepy oficer po jego prawej rece nawet otworzyl usta, by zaprotestowac - ale sie powstrzymali. Xerius pomyslal, ze wola nie przyznawac, iz ich palatynowi czegos nie dostaje. -Proyas i ja nie... - Calmemunis urwal, jakby dopiero w polowie zdania uswiadomil sobie, ze powiedzial za duzo. Otworzyl male usta ze zdumieniem. Och, co za okaz! Krol glupcow. Xerius skinal lekcewazaco dlonia, ktorej cien przesunal sie przez swite palatyna. Slonce ogrzalo jego palce. -Ale dosc o Proyasie. -W rzeczy samej - warknal Calmemunis. Xerius nie watpil, ze pozniej Skeaos znajdzie jakis unizony sposob skarcenia go za wzmianke o Proyasie. To, ze palatyn obrazil go pierwszy, sie nie liczylo. Wedlug Skeaosa mieli uwodzic, nie walczyc. Ten stary niewdziecznik stal sie rownie nieznosny jak matka. Niewazne. To ja jestem cesarzem. -Zapasy... - szepnal Skeaos. -Oczywiscie otrzymacie zapasy zywnosci - ciagnal Xerius. - Aby zapewnic ci warunki stosowne dla twej pozycji, kazalem przysposobic dla ciebie pobliska wille. - Odwrocil sie do pierwszego doradcy. - Skeaosie, zechciej pokazac palatynowi nasz uklad. Skeaos strzelil palcami. Ogromny eunuch wylonil sie zza draperii po prawej stronie podestu. Niosl pulpit z brazu. Drugi eunuch podazal za nim z dlugim zwojem pergaminu, spoczywajacym niczym relikwia w jego gigantycznych dloniach. Calmemunis cofnal sie ze zdumieniem, gdy pierwszy eunuch ustawil pulpit tuz przed nim. Drugi zbyt dlugo rozwijal pergamin - ukarac to uchybienie - i wreszcie ulozyl go na brazowym pulpicie. Obaj cofneli sie na stosowna odleglosc. Palatyn spojrzal pytajaco na Xeriusa, po czym pochylil sie nad dokumentem. Minelo pare chwil. -Znasz sheyicki? - spytal w koncu Xerius. Calmemunis spiorunowal go wzrokiem. Musze bardziej uwazac, zrozumial Xerius. Nic bardziej nieobliczalnego niz glupcy o cienkiej skorze. -Znam. Ale tego nie rozumiem. -Tak byc nie moze - powiedzial Xerius, pochylajac sie ku niemu. - Jestes pierwszym prawdziwym dostojnikiem, ktory uswietni kompanie bioraca udzial w swietej wojnie. Powinnismy wierzyc sobie bez reszty, czyz nie? -W rzeczy samej - wycedzil palatyn lodowato jak ktos, kto usiluje zachowac sie godnie pomimo zaskoczenia. Xerius usmiechnal sie do niego. -Dobrze. Cesarstwo nansurskie, jak dobrze wiesz, toczylo walke z fanimami od czasu, gdy pierwsi Kianowie najechali nas od strony pustyn. Od wielu pokolen walczymy z nimi na poludniu, jednoczesnie toczac bitwy ze Scylvendami na polnocy. Wiele prowincji stracilismy na rzecz tych fanatykow. Eumarne, Xetash, nawet Shigek - wszystko to odebrano nam wraz z tysiacami tysiecy synow Nansuru. Wszystkie ziemie, ktore obecnie zwa sie Kianem, niegdys nalezaly do moich cesarskich przodkow, palatynie. Wszystko, co teraz zwie sie Kianem, kiedys bylo moje. Xerius zrobil pauze, poruszony wlasnymi slowami i echem glosu odbijajacym sie od wypolerowanego marmuru. Kto moglby pozostac obojetny na jego przemowe? -Uklad, ktory przed toba spoczywa, zobowiazuje cie jedynie, podobnie jak wszystkich innych, do wiernosci prawdzie. A prawda, niezaprzeczalna prawda, jest taka, iz wszystkie gubernatorstwa Kianu to w rzeczywistosci prowincje Nansuru. Podpisujac ten uklad, przysiegniesz naprawic dawne krzywdy. Przysiegniesz zwrocic wszystkie oswobodzone w swietej wojnie ziemie ich prawowitemu wlascicielowi. -Co to znaczy? - spytal Calmemunis. Jego glos drzal podejrzliwoscia. Niedobrze. -Jak powiedzialem, jest to uklad, na mocy ktorego zobowiazujesz sie... -Uslyszalem za pierwszym razem - warknal Calmemunis. - Nic mi o tym nie mowiono! Czy shriah wyrazil na to zgode? Czy Maithanet tak rozkazal? Ten glupiec, ten ptasi mozdzek mial czelnosc mu przerywac? Jemu, Ikurei Xeriusowi III, cesarzowi, ktorzy pragnal odrodzic Nansur! Skandal! -Moi generalowie twierdza, ze przyprowadziles ze soba pietnascie tysiecy ludzi. Z pewnoscia nie spodziewasz sie, ze wykarmie tak wielu za darmo, prawda? - Slowo "wykarmie" rozbawilo go i nie mogl sie oprzec pokusie dodania: - Cesarstwo nie ma tak wielu piersi, przyjacielu. -Ni... nic o tym nie slyszalem - zajaknal sie Calmemunis. - Mam przysiac, ze wszystkie poganskie kraje, jakie podbije, zostana oddane? Oddane tobie? Krepy oficer u jego boku nie mogl tego dluzej scierpiec. -Nie podpisuj niczego, lordzie palatynie! Daje glowe, ze shriah nic o tym nie wie. -A kimze ty jestes? - warknal Xerius. -Krijates Xinemus - odparl zywo oficer. - Marszalek Attrempus. -Attrempus... Attrempus. Skeaosie, podpowiedz mi, dlaczego ta nazwa brzmi tak znajomo? -Na rozkaz, Boze Ludzi. Attrempus to siostra Atyersus, forteca, ktora Szkola Powiernikow wypozycza Domowi Nersei. Obecny tu lord Xinemus jest bliskim przyjacielem Nersei Proyasa - stary doradca zrobil krotka pauze, niewatpliwie po to, by cesarz mial czas pojac wage tej informacji - ktory byl w dziecinstwie jego partnerem w szermierce. Oczywiscie. Proyas nie bylby takim durniem, by pozwolic imbecylowi, zwlaszcza obarczonemu taka wladza, jak Calmemunis, na samodzielne pertraktacje z Domem Ikurei. Przyslal go z nianka. Ach, matko, cale Trzy Morza znaja nasza reputacje. -Lordzie marszalku - odezwal sie Xerius. - Zapominasz o swojej pozycji. Czy moj mistrz protokolu nie poinstruowal cie, bys zachowal milczenie? Xinemus rozesmial sie i pokrecil ponuro glowa. -Ostrzegano nas, ze tak sie stanie - powiedzial, zwracajac sie do Calmemunisa. -Co sie stanie, marszalku?! - krzyknal Xerius. To przekraczalo juz wszelkie granice! -Dom Ikurei bedzie drwic ze swietosci. -Drwic?! - zawolal Calmemunis, z furia odwracajac sie do Xeriusa. - Drwic ze swietej wojny? Przybylem do ciebie z otwartym sercem, cesarzu, jak jeden Czlowiek Kla do drugiego, a ty ze mnie drwisz? Grobowa cisza. Cesarzowi Nansuru rzucono oskarzenie. -Poprosilem cie... - Xerius zamilkl, by usunac z glosu skrzeczace tony. - Poprosilem cie... jak najuprzejmiej, palatynie... bys podpisal uklad. Albo to zrobisz, albo wraz ze swymi ludzmi umrzesz z glodu. Skonczylem. Calmemunis przybral postawe czlowieka, ktory zaraz siegnie po miecz, i przez chwile Xerius walczyl z checia ucieczki, choc gosciom odebrano bron. Palatyn byl idiota, ale przerazajaco sprawnym. Wygladal, jakby mogl jednym skokiem przesadzic siedem stopni dzielacych go od tronu. -Wiec odmawiasz nam aprowizacji?!-krzyknalCalmemunis. - Chcesz zaglodzic Ludzi Kla po to, by swieta wojna posluzyla twoim celom? Ludzie Kla. Xerius mial ochote splunac, a jednak ten gadatliwy glupiec wymawial te slowa jak sekretne imie Boga. Kolejny tepy fanatyk. Skeaos takze przed tym ostrzegal. -Lordzie palatynie, mowie jedynie to, co nakazuje prawda. Prawda sluzy moim celom, bo ja sluze celom prawdy. - Cesarz Nansuru nie mogl sobie odmowic zlosliwego usmiechu. - Twoi ludzie zgina z glodu lub nie, to zalezy od ciebie. Od... W twarz uderzylo go cos cieplego i sliskiego. Zaskoczony, dotknal policzka i spojrzal na sluz na swoich palcach. Ogarnelo go przeczucie kleski, odebralo mu dech. Co to? Omen? Spojrzal na rozswiergotane wroble. -Gaenkelti! - wrzasnal. Kapitan Gwardii Eothijskiej pospieszyl ku niemu, ciagnac za soba zapach balsamu i skory. -Zabij te ptaki! - syknal Xerius. -Teraz, Boze Ludzi? Cesarz chwycil szkarlatna oponcze Gaenkeltiego, zarzucona zgodnie z obyczajami Nansuru na lewe ramie i udrapowana na prawym biodrze. Wytarl nia ptasie odchody z policzka i palcow. Skalany przez ptaka... Co to znaczy? Zaryzykowal wszystko. Wszystko! -Zabic wroble! - krzyknal Gaenkelti ku gornym galeriom, gdzie kryli sie gwardyjscy lucznicy. Krotka pauza, po czym jek niewidzialnych cieciw. -Gincie! - wrzasnal Xerius. - Niewdzieczni zdrajcy! Pomimo wscieklosci usmiechnal sie na widok Calmemunisa i jego ambasadorow uskakujacych przed padajacymi strzalami. Uderzaly o podloge calej sali audiencyjnej. Wiekszosc nie trafiala, ale pare, spadajac, wirowalo niczym nasiona kasztana; ciagnelo za soba male szamoczace sie cienie. Wkrotce cala posadzka pokryla sie zestrzelonymi wroblami. Jedne miotaly sie jak ryby na oscieniu, inne zastygly w bezruchu. Lucznicy przestali strzelac. W ciszy rozlegal sie lopot skrzydel. Przeszyty strzala wrobel pacnal na schody pomiedzy cesarzem a palatynem Kanampurei. Pod wplywem kaprysu Xerius poderwal sie z tronu i zbiegl po schodach. Schylil sie, podniosl strzale. Przez jakis czas przygladal sie ptakowi, obserwowal jego konwulsje. Czy to byles ty, malutki? Kto kazal ci to zrobic? Kto? Zwykly ptak nie osmielilby sie obrazic cesarza. Podniosl wzrok na Calmemunisa; nawiedzil go kolejny kaprys, znacznie mroczniejszy. Trzymajac przed soba strzale z wroblem, zblizyl sie do oglupialego palatyna. -Przyjmij to - powiedzial spokojnie - jako dowod mojego szacunku. * * * Wymieniono wyrazy obopolnego oburzenia, po czym Calmemunis, Xinemus i ich swita wypadli jak burza z cesarskiej sali audiencyjnej.Xerius podrapal policzek w miejscu, gdzie dotknely go ptasie odchody. Mruzac oczy w promieniach slonca, spojrzal na tron, na czarne sylwetki sluzacych. Nieuwaznie sluchal, jak jego wielki rzadca Ngarau wola o miednice z ciepla woda. Cesarz musial sie obmyc. -Co to znaczy? - spytal w odretwieniu. -Nic, Boze Ludzi - odpowiedzial Skeaos. - Spodziewalismy sie, ze poczatkowo nie zgodza sie podpisac ukladu. Jak wszystkie owoce, nasz plan potrzebuje czasu, by dojrzec. Nasz plan, Skeaosie? Chciales powiedziec: moj plan. Zamierzal skarcic nieposlusznego glupca wzrokiem, ale slonce go oslepialo. -Nie mowie ani o tobie, ani o ukladzie, stary osle. - Kopnal w pulpit z brazu. Uklad zakolysal sie w powietrzu niczym wahadlo, po czym upadl na podloge. Xerius wskazal lezacego na posadzce wrobla. - Co to znaczy? -Szczescie! - zawolal Arithmeas, jego ulubiony wroz i astrolog. - W nizszych kastach uwaza sie, ze... hm, skalanie przez ptaka jest powodem do wielkiej radosci. Xerius chcial sie rozesmiac, ale nie potrafil. -Ich nie spotyka nic lepszego niz skalanie przez ptaka, prawda? -Tak, lecz w tym przekonaniu kryje sie wielka madrosc. Niewielkie niepowodzenia, takie jak to, zapowiadaja pomyslnosc w bliskiej przyszlosci. Tryumfowi zawsze towarzyszy symboliczna przykrosc, by przypominac nam, jak jestesmy slabi. Xerius poczul laskotanie na policzku, jakby na potwierdzenie prawdy slow wroza. To omen! W dodatku dobry. Xerius to czul! Znowu dotkneli mnie bogowie! Nagle ozywiony, wspial sie po schodach, pilnie sluchajac wyjasnien Arithmeasa, w jaki sposob na to wydarzenie wplynela jego gwiazda, ktora wlasnie weszla na horyzont Anagke, Dziwki Przeznaczenia, a teraz znalazla sie na osi z Gwozdziem Niebios. -Dobra koniunkcja! - wykrzyknal przysadzisty wroz. - Nawet doskonala! Zamiast wrocic na swoje miejsce, Xerius minal je, dajac znak Arithmeasowi, by podazal za nim. Przeszedl - ciagnac za soba stadko dworzan - pomiedzy wielkimi filarami z rozowego marmuru na przylegajacy do sali taras. Momemn rozpostarl sie przed nim niczym ogromny fresk w zamglonych kolorach, siegajacy az po zachodzace slonce. Cesarskie palace, Wyzyny Andiaminskie, zajmowaly nadmorska dzielnice miasta, wiec Xerius mogl, jesli tylko zechcial, ogladac Momemn w calej jego zawilej okazalosci; kwadratowe wiezyczki Garnizonu Eothijskiego na polnocy, dokladnie na zachodzie monumentalne promenady i swiatynie Cmiral, a na poludniu gaszcz portu na brzegu rzeki Phayus. Nadal sluchajac Arithmeasa, spojrzal poza dalekie mury, gdzie pod brzuchem slonca ciagnely sie wypalone zarosla i pola. Tam, niczym strzepki plesni na chlebie, wykwitly namioty i pawilony Ludzi Kla. Na razie niezbyt wiele, lecz za pare miesiecy, Xerius byl tego pewien, otocza horyzont. -Ale swieta wojna, Arithmeasie... Czy wszystko to oznacza, ze swieta wojna bedzie moja? Cesarski wroz splotl pulchne palce i twierdzaco potrzasnal obwislymi policzkami. -Jednak sciezki losu sa waskie, Boze Ludzi. Przed nami wiele do zrobienia. Xerius byl tak pochloniety przewidywaniami i zaleceniami wroza, w tym szczegolowymi instrukcjami co do zarzniecia dziesieciu bykow, ze dopiero teraz zauwazyl przybycie matki. Oto i ona, waski cien na skraju jego pola widzenia, charakterystyczny jak smierc. -Przygotuj wiec ofiary, Arithmeasie - rzucil pospiesznie. - To na razie wszystko. Wroz odszedl. Xerius zauwazyl niewolnikow z miednica. -Arithmeasie! -Tak, Boze Ludzi? -Policzek... Mam go umyc? Wroz komicznie zatrzepotal dlonmi. -Nie! Zdecydowanie nie, Boze Ludzi. To bardzo wazne, bys zaczekal co najmniej trzy dni. Bardzo wazne! Xerius mial jeszcze kilka innych pytan, ale matka juz sie zblizala, a za nia czlapal olbrzym, jej eunuch. Chociaz szescdziesiat lat strawila na rozpuscie, kroczyla z gracja pietnastoletniej dziewicy. Odwrocila sie do niego profilem w szelescie blekitnego muslinu i jedwabiu. Spojrzala na miasto. Slonce zamigotalo w jej jadeitowym diademie. -Syn - odezwala sie sucho - chlonacy slowa rozgadanego glupca. Miod na matczyne serce. Xerius wyczul w jej zachowaniu cos dziwnego, jakby spetanego. Ale w jego obecnosci ostatnio kazdy byl skrepowany - bez watpienia dlatego, ze teraz, gdy dwa wielkie rogi jego planu poszly w ruch, w koncu dostrzegli boskosc, ktora byla w nim zawsze. -To trudne czasy, matko. Zbyt niebezpieczne, by ignorowac przyszlosc. Odwrocila sie i spojrzala na niego kokieteryjnie, a zarazem po mesku. Slonce poglebilo jej zmarszczki i rzucilo na policzek cien nosa. Starzy ludzie sa brzydcy, pomyslal Xerius. Brzydcy cialem i duchem. Starosc zmienia nadzieje w uraze. To, co mlodym wydaje sie godne ambicji, w starych budzi swiadomosc niemocy i pozadliwosc. Jestes mi wstretna, matko. Tak z wygladu, jak z zachowania. Niegdys o urodzie jego matki krazyly legendy. Za zycia ojca byla najcenniejszym bogactwem cesarstwa. Ikurei Istriya, cesarzowa Nansuru, ktorej posagiem bylo spalenie cesarskiego haremu. -Obserwowalam rozmowe z Calmemunisem-powiedziala lagodnie. - Katastrofa. Dokladnie tak jak mowilam, moj bogom podobny synu. - Jej usmiech sprawil, ze kosmetyki wokol ust zaczely sie kruszyc. Nagle ogarnela go potezna chec, by pocalowac te usta. -Chyba tak. -Wiec dlaczego upierasz sie przy tym nonsensie? Oto najnowszy dziwaczny obrot sytuacji. Jego matka sprzeciwia sie rozsadkowi. -Nonsensie? Dzieki temu ukladowi cesarstwo sie odrodzi! -Jesli taki glupiec jak Calmemunis nie dal sie namowic do jego podpisania, jaka przyszlosc czeka ten twoj uklad, hm? Nie, Xeriusie, najlepiej przysluzysz sie cesarstwu poprzez swieta wojne. -Czy Maithanet oczarowal takze ciebie, matko? Jak oczarowac czarownice? Smiech. -Obiecujac pokonac jej wrogow, jakze inaczej? -Ale twoim wrogiem jest caly swiat. A moze sie myle? -Caly swiat jest wrogiem kazdego czlowieka, Xeriusie. Dobrze bedzie, jesli to zapamietasz. Katem oka dostrzegl, ze do Skeaosa podchodzi straznik i szepcze mu cos do ucha. Harmonia, powiedzieli mu wrozowie, jest jak muzyka. Wymaga dostrojenia do niuansow kazdej sytuacji. Xerius byl czlowiekiem, ktory nie musial patrzec, zeby widziec. Posiadal wyostrzony zmysl podejrzliwosci. Stary doradca skinal glowa i zerknal na cesarza. Oczy mial zmartwione. Knuja? Czy to zdrada? Odsunal te mysli; pojawialy sie o wiele za czesto, by im ufac. Jakby odgadujac przyczyne jego roztargnienia, Istriya odwrocila sie do starego doradcy. -A ty co powiesz, Skeaosie? Co powiesz o infantylnej chciwosci mojego syna? -Chciwosci?! - krzyknal Xerius. Dlaczego tak go prowokowala? - Infantylnej?! -A jak to inaczej nazwac? Trwonisz dary Dziwki. Najpierw dala ci Maithaneta, a ty wbrew mojej radzie usilujesz go zgladzic. Dlaczego? Bo nie nalezy do ciebie. Potem dostales od niej swieta wojne, mlot, ktorym mozesz zmiazdzyc odwiecznego wroga! A poniewaz nie jest twoja, ja takze chcialbys zniszczyc! To kaprysy dziecka, nie intrygi przebieglego cesarza. -Zaufaj mi, matko. Chce wspierac swieta wojne, nie niszczyc ja. Te cudzoziemskie psy podpisza moj uklad. -Twoja krwia! Zapomniales, co sie rodzi z malzenstwa pustych brzuchow z fanatycznymi sercami? To wojownicy. Wiara ich upoila. Ci ludzie mszcza sie za obraze! Naprawde sie spodziewasz, ze zniosa to wymuszenie? Ryzykujesz cale cesarstwo, Xeriusie! Ryzykuje cesarstwo? Nie. Na polnocnym zachodzie Nansurczycy wciaz z lekiem patrzyli w strone gor, za ktorymi lezala kraina Scylvendow, na poludniu zas wszystkie "stare prowincje", ktore nalezaly do Nansurium w apogeum jego rozkwitu, baly sie poganskiego Kianu. Teraz na dawnych terenach cesarstwa rozlegaly sie bebny fanimow, wzywajace do wielbienia Falszywego Proroka Fane'a. Forteca Asgilioch, ktora starozytni Kyraneanczycy wzniesli do obrony przed Shigekiem, znowu znalazla sie na granicy. Xerius nie ryzykowal losu cesarstwa, jedynie jego pozory. Cesarstwo bylo nagroda, nie stawka w grze. -Na szczescie twoj syn nie jest az tak glupi, matko. Ludzie Kla nie beda glodowac. Beda sie pozywiac przy moim stole, lecz nie co dzien. Nie zamierzam odmawiac im zywnosci potrzebnej do przetrwania, lecz jedynie zapasow potrzebnych im w marszu. -A co z Maithanetem? Jesli poleci ci wyposazyc ich na droge? W sprawach swietej wojny stara konstytucja uzalezniala cesarza od shriaha. Xerius mial obowiazek wspierac swieta wojne pod grozba Potepienia Shrialu. -Ach, matko, tego nie moze zrobic. Wie rownie dobrze jak my, ze Ludzie Kla to durnie i sadza, iz Bog nakazal pognebic pogan. Jesli zapewnie Calmemunisowi wszystko, czego ode mnie zada, za dwa tygodnie wymaszeruje pewien, ze pokona fanimow swoimi szczuplymi silami. Maithanet oczywiscie uda oburzenie, ale w cichosci ducha pochwali moja decyzje, wiedzac, ze dzieki niej swieta wojna zyskuje czas na zebranie sil. Jak sadzisz, dlaczego na punkt zborny wybral Momemn, a nie Sumne? On wiedzial, ze tak postapie. Matka umilkla; jej gadzia dusza nie mogla nie docenic subtelnosci takiego ruchu. -Czy to znaczy, ze Maithanet jest twoim pionkiem, czy tez ty jestes pionkiem Maithaneta? Przez ostatnie miesiace Xerius - teraz mogl to przyznac - nie docenial nowego shriaha. Ale teraz nie popelni znowu tego bledu. Nie w tej sprawie. Maithanet, zdal sobie sprawe, wiedzial, iz Nansurium jest skazane na zaglade. Przez ostatnie sto piecdziesiat lat ci w Nansurze, ktorzy dysponowali wiedza lub wladza, oczekiwali katastrofy, wiesci, ze plemiona Scylvendow zjednoczyly sie znowu i pustosza wybrzeza. W taki wlasnie sposob przed dwoma tysiacami lat upadli Kyraneanczycy, a Cesarstwo Ceneianskie tysiac lat pozniej. I tak wlasnie, Xerius byl tego pewien, upadnie Nansurium. Lecz naprawde przerazalo go nieuniknione polaczenie z Kianami, poganskim narodem, ktory rosl w sile, w miare jak Nansur podupadal. Kiedy odejda Scylvendzi - a zawsze odchodza - kto powstrzyma kianenskich pogan przed wytoczeniem skazonej krwi Kyraneanczykow, przed wydarciem Trzech Serc Boga: Sumny, Tysiaca Swiatyn i Kla? Shriah byl przebiegly. Xerius nie zalowal juz, ze jego zabojcy zawiedli. Maithanet dostarczyl mu nie lada bron - swieta wojne. -Nasz nowy shriah - odezwal sie glosno - jest zbyt wychwalany. Niech Maithanet mysli, ze to ja jestem jego pionkiem. -Ale jaki jest twoj cel, Xeriusie? Nawet gdyby wielcy, ktorzy prowadza wielka wojne, zgodzili sie na twoje zadania, chyba nie sadzisz, ze beda rozlewac krew dla Cesarskiego Slonca, prawda? Twoj uklad - nawet podpisany - nie ma znaczenia. -Nie, matko. Nawet jesli zlamia przysiege, uklad ma znaczenie. -Wiec po co to szalone ryzyko? -Matko, czy az tak sie zestarzalas? - Przez chwile nawiedzila go wizja, jak ta sytuacja musi wygladac w jej oczach: chciwe zadanie, by kazdy dostojnik swietej wojny podpisal jego uklad, odprawienie najwiekszej armii, jaka od pokolen wyruszyla nie przeciwko poganskim Kianom, lecz wrogowi o wiele starszemu i grozniejszemu, Scylvendom. Jakze musialy draznic ja chocby tylko te dwie sprawy! Przy tak subtelnych planach logika zawsze pozostaje ukryta. Xerius nie byl na tyle glupi, by sadzic, ze dorownuje swoim przodkom silami zbrojnymi czy duchem. Ikurei Xerius III wcale nie byl glupi. Czasy sie zmienily i wymagaly innego oreza. Wielki czlowiek jego czasow bron znajduje w innych ludziach i we wlasnej przebieglej ocenie wypadkow. Xerius mial oba rodzaje broni: swego przedwczesnie dojrzalego bratanka Conphasa i swieta wojne szalonego shriaha. Dzieki tym dwom instrumentom musi odzyskac swoje cesarstwo. -Co planujesz, Xeriusie?! Musisz mi powiedziec! -Boli, prawda? Stac w sercu cesarstwa i byc gluchym na jego bicie, choc zawsze lomotalo jak beben! Ale oczy matki, zamiast migotac gniewem, nagle otwarly sie szeroko w uniesieniu. -Ten uklad to tylko pretekst... - szepnela. - Ma cie chronic przed Potepieniem Shrialu, kiedy... -Kiedy co, matko? - Xerius obejrzal sie nerwowo na niewielka swite. To nie bylo miejsce na takie rozmowy. -Czy dlatego wyslales mojego wnuka na smierc?! - krzyknela. No i prosze, wreszcie prawdziwy powod tego podstepnego przesluchania. Jej ukochany wnuk, biedny slodki Conphas, ktory pewnie w tej wlasnie chwili maszeruje gdzies przez stepy Jiunati, szukajac przerazajacych Scylvendow. Oto Istriya, ktora Xerius znal i ktora gardzil: wyzuta z uczuc religijnych, lecz obsesyjnie dbajaca o swoje potomstwo, o los Domu Ikurei. To Conphas mial byc Odnowicielem, prawda, matko? Nie sadzilas, zebym zaslugiwal na taka chwale, prawda, ty stara suko? -Porwales sie na zbyt wiele! Urwales zbyt wielki kes! -Ach... a przez chwile sadzilem, ze mnie rozumiesz. - Powiedzial to od niechcenia, lecz sam rowniez tak myslal i z tego powodu potrzebowal wieczorami calej kwarty nierozcienczonego wina, by zasnac. Tej nocy po wypadku z ptakami trzeba bedzie jeszcze wiecej... -Rozumiem dosyc - warknela Istriya. - Twoje wody nie sa tak glebokie, zeby stara kobieta nie mogla w nich brodzic. Masz nadzieje, ze wymusisz podpisanie swojego ukladu - nie zebys sie spodziewal, ze Ludzie Kla zrezygnuja ze swych lupow, lecz poniewaz zamierzasz im potem wypowiedziec wojne. Dzieki swojemu ukladowi nie musisz sie lekac Potepienia Shrialu, kiedy bedziesz zagarniac male, opuszczone lenna, ktore na pewno zostana po swietej wojnie. I wlasnie dlatego wyslales Conphasa na te tak zwana ekspedycje karna przeciwko Scylvendom. Potrzebujesz ludzi, ktorych nie masz, dopoki nalezy strzec polnocnych prowincji. Strach skrecil mu wnetrznosci. -Ach - westchnela jadowicie - obmyslac plany w mroku wlasnej duszy to jedno, a uslyszec je z cudzych ust to zupelnie co innego, prawda, moj glupi synu? To tak jakby papuga nasladowala twoj glos. Czy teraz nie brzmi to idiotycznie? Jak plan szalenca? -Nie, matko - zdolal wykrztusic, udajac pewnosc siebie. - Jak smialy plan. -Smialy?! Na bogow, jakze zaluje, ze nie udusilam cie w kolysce! Glupie dziecko! Skazales nas na zaglade. Nie rozumiesz? Nikt, zaden Najwyzszy Krol Kyraneanczykow, zaden Cesarz-Aspekt Ceneian nie pokonal Scylvendow na ich terenie. To Lud Wojny! Conphas juz nie zyje! Kwiat twoich zolnierzy zginal! Xeriusie! Xeriusie! Sciagnales na nas zaglade! -Matko, nie! Conphas zapewnil mnie, ze moze tam isc. Poznal Scylvendow jak nikt inny. Zna ich slabe strony! -Xeriusie... biedny kochany glupcze, nie rozumiesz, ze Conphas jest jeszcze dzieckiem? Inteligentnym, nieustraszonym, pieknym jak Bog, lecz ciagle dzieckiem... - Rozorala policzki paznokciami. - Zabiles moje dziecko! - zalkala. Jej logiczne slowa - a moze jej przerazenie - uderzyly go jak fala. Spojrzal w panice na innych, zobaczyl odbity na ich twarzach strach matki i zrozumial, ze zawsze go tam widzial. Nie bali sie Ikurei Xeriusa III, lecz tego, co uczynil! Czy zniszczylem wszystko? Zatoczyl sie. Podtrzymaly go kosciste rece. Skeaos. Skeaos! On cesarza rozumial. On dostrzegl chwale! Wspanialosc! Xerius odwrocil sie, chwycil udrapowana szate starego doradcy i potrzasnal nia tak gwaltownie, ze spinajaca ja brosza, zlote oko ze zrenica z onyksu, pekla i upadla z brzekiem na posadzke. -Powiedz, ze rozumiesz! - krzyknal Xerius. - Powiedz! Starzec, przytrzymujac opadajaca szate, mial przepisowo spuszczony wzrok. -Zaryzykowales, Boze Ludzi. Przekonamy sie, kiedy zostana rzucone sztony... Tak! Wlasnie tak! Dopiero kiedy zostana rzucone sztony... Cesarzowi z oczu potoczyly sie lzy. Ujal w dlonie twarz starego doradcy; zdumial sie, ze policzki sa takie szorstkie. Matka nie powiedziala mu nic nowego. Od poczatku wiedzial, ze ryzykuje wszystko. Ilez godzin spedzil na rozmowach z Conphasem? Ile razy zdumiewal sie zdolnosciami bratanka w sztuce wojennej? Jeszcze nigdy cesarstwo nie posiadalo takiego arcygenerala jak Ikurei Conphas. Nigdy! On pokona Scylvendow. Upokorzy Lud Wojny! Moja gwiazda wchodzi w znak Dziwki, jest zwiazana podwojnym omenem z Gwozdziem Niebios... Ptak mnie skalal! Polozyl dlonie na ramionach Skeaosa; uderzylo go dostojenstwo tego gestu. Jak on mnie musi kochac! Obejrzal sie na Gaenkeltiego, Ngaraua i innych; nagle ich strach wydal mu sie bardzo zrozumialy. Znowu spojrzal na matke, ktora osunela sie na kolana. -Wy wszyscy myslicie, ze stoi przed wami czlowiek, ktory zaryzykowal wszystko w szalonej sprawie. Ale ludzie sa slabi, matko. Ludzie sa omylni. Spojrzala na niego; lzy rozmyly czernidlo, ktorym podkreslila oczy. -A czy cesarz nie jest czlowiekiem, Xeriusie? -Kaplani, wrozowie i filozofowie nauczaja nas, ze to, co widzimy, to dym. Czlowiek, ktorym jestem, to dym jedynie, matko. Syn, ktorego urodzilas, jest jedynie przebraniem na czas tego nuzacego tanca krwi i nasienia, ktory nazywacie zyciem. Jestem tym, kim mi nakazano byc! Cesarzem. Boska istota. Nie dymem, lecz ogniem. Gaenkelti padl na kolana. Po chwili wahania inni poszli za jego przykladem. Ale Istriya przytrzymala sie ramienia eunucha i wstala, ani na chwile nie odrywajac od niego spojrzenia. -A jesli Conphas umrze w tym dymie? Jesli Scylvendzi wylonia sie z tego dymu i zdlawia twoj ogien, co wtedy? Z trudem opanowal wscieklosc. -Zbliza sie twoj koniec, a ty trzymasz sie dymu, bo sie boisz, ze nie ma nic procz niego. Boisz sie, matko, bo jestes stara. Nic tak nie oglupia jak strach. Istriya spojrzala na niego wyniosle. -Moj wiek to moja sprawa. Zaden duren nie musi mi go wypominac. -Oczywiscie. Wystarczy ci spojrzec na swoje piersi, zeby o nim pamietac. Isriya wrzasnela, rzucila sie na niego tak jak w dziecinstwie. Ale Pisathulas, potezny eunuch, chwycil ja i powstrzymal, chwycil dlonmi, przy ktorych jej ramiona wygladaly jak patyki. Z przerazeniem pokrecil ogolona glowa. -Powinnam cie byla zabic! - wrzasnela. - Zadusic pepowina! Xerius wybuchnal niepowstrzymanym smiechem. Stara i przerazona! Po raz pierwszy wydala mu sie pospolita, daleka od nieposkromionej, wszystkowiedzacej wladczyni. Jego matka wygladala zalosnie! Taki widok jest niemal wart utraty cesarstwa. -Odprowadz ja do jej komnat - rozkazal olbrzymowi. - Dopilnuj, by zajeli sie nia moi lekarze. Olbrzym zniosl z balkonu miotajaca sie i wrzeszczaca cesarzowa. Ogrom Wyzyn Andiaminskich pochlonal jej mordercze okrzyki. Bogate kolory zachodzacego slonca zbladly. Slonce do polowy schowalo sie za horyzontem, otulone purpurowa oponcza chmur. Xerius stal w milczeniu, gleboko oddychajac, wykrecajac dlonie, by opanowac drzenie. Swita obserwowala go nerwowo z ukosa. Trzoda. W koncu Gaenkelti, ktory jako Norsiraj z pochodzenia byl gadatliwy bardziej, niz wypadalo, przerwal milczenie. -Boze Ludzi, czy moge przemowic? Xerius skinal reka z irytacja. -Cesarzowa... To co powiedziala... -Jej obawy sa uzasadnione. Cesarzowa wypowiedziala prawde, ktora mieszka w naszych sercach. -Ale grozila ci smiercia! Xerius uderzyl go w twarz. Kapitan Gaenkelti zacisnal piesci, ale patrzyl na stopy cesarza. -Wybacz mi, Boze Ludzi. Balem sie jedynie o... -O nic - ucial ostro Xerius. - Cesarzowa sie starzeje. Nurt zniosl ja daleko od brzegu. Stracila orientacje i tyle. Gaenkelti padl na ziemie, mocno przywarl ustami do prawego kolana Xeriusa. -Dosc - powiedzial cesarz. Podniosl kapitana. Pozwolil sobie polozyc palce na wspanialych niebieskich tatuazach, obejmujacych ramiona Gaenkeltiego niczym pajeczyna. Oczy mu plonely, glowa pekala, a jednak wypelnial go nadzwyczajny spokoj. Odwrocil sie do Skeaosa. -Ktos przyniosl ci wiadomosc, stary przyjacielu. Czy to wiesci od Conphasa? Szalone pytanie, lecz dziwnie zwyczajne, kiedy zadaje sie je bez tchu. Kiedy doradca sie zawahal, drzenie powrocilo. Prosze... Sejenusie, prosze. -Nie, Boze Ludzi. Oszalamiajaca ulga. Xerius omal nie stracil rownowagi. -Wiec o co chodzilo? -W odpowiedzi na twoja oferte pertraktacji fanimowie wyslali posla. -Dobrze... dobrze! -Ale to nie jest zwyczajny posel, Boze Ludzi. - Skeaos oblizal waskie starcze wargi. - To cishaurim. Fanimowie wyslali cishaurima. Slonce zaszlo i wydawalo sie, ze wraz z nim znikla wszelka nadzieja. * * * Na malym dziedzincu, ktory Gaenkelti wybral na spotkanie, kosze z zarzacymi sie weglami kolysaly sie na wietrze niczym lachmany. Stojacy wsrod karlowatych wisni i placzacych ostrokrzewow Xerius sciskal chorae az do bolu palcow. Przebijal wzrokiem mrok podcieni, nieswiadomie liczac swoich kryjacych sie w nim ludzi. Odwrocil sie do szczuplego czarnoskieznika po swojej prawicy: Cememketri, wielki mistrz Cesarskiego Saiku.-Masz dosc? -Bardziej niz dosc - odparl Cememketri z uraza. -Miarkuj sie, wielki mistrzu - warknal Skeaos stojacy po lewicy Xeriusa. - Nasz cesarz zadal ci pytanie. Cememketri sztywno sklonil glowe, jakby wbrew sobie. W wielkich wilgotnych oczach blysnely mu plomienie. -Jest nas tu trzech, Boze Ludzi, i dwunastu kusznikow, a wszyscy mamy chorae. Xerius skrzywil sie. -Trzech? Zostales tylko ty i dwoch innych?' -Nie mozna bylo temu zapobiec. -Oczywiscie. - Xerius pomyslal o chorae w swojej prawej rece. Moglby jednym dotykiem upokorzyc tego nadetego maga, ale wtedy mialby ich tylko dwoch. Jakze nienawidzil czarnoksieznikow! Niemal tak bardzo jak swojej zaleznosci od nich. -Ida - szepnal Skeaos. Xerius scisnal chorae tak mocno, ze wygrawerowane na nim slowa odbily sie mu na dloni. Na dziedziniec weszli dwaj gwardzisci, lecz niesli lampy, nie bron. Staneli po obu stronach drzwi z brazu, a Gaenkelti, nadal ubrany w ceremonialna zbroje, przemaszerowal miedzy nimi w towarzystwie zakapturzonej postaci w szatach z czarnego plotna. Kapitan doprowadzil emisariusza na wyznaczone miejsce, gdzie nakladaly sie na siebie kregi swiatla z zawieszonych wysoko czterech koszy z zarem. Xerius widzial jedynie wylaniajacy sie spod kaptura fragment ust i lewego policzka. Cishaurim. W Nansurze samo wypowiedzenie tego slowa budzilo lek. Dzieci - nawet cesarskiej krwi - karmiono historiami o poganskich kaplanach czarnoksieznikach, o ich ohydnych rytualach i niepojetej mocy. Tylko Scylvendow darzono wieksza nienawiscia. Xerius oddychal z wysilkiem. Dlaczego wystali cishaurima? Zeby mnie zabil? Emisariusz zdjal kaptur, rozlozyl go na ramionach. Potem opuscil rece tak, ze szata osunela sie na ziemie, ukazujac dluga szafranowa kamizele. Lysa glowa cishaurima byla jasna, szokujaco blada, a twarz zdominowaly czarne oczodoly. Te bezokie twarze zawsze Xeriusa przerazaly, przypominaly mu trupia czaszke, ktora kryje sie pod kazda twarza, ale swiadomosc, ze ten czlowiek widzi, przyprawila go o bolesny skurcz w gardle. Tak jak opowiadali mu w dziecinstwie guwernerzy, wokol szyi cishaurima wil sie gad - shigekianska zmija solna, czarna i lsniaca, jakby pokryta olejem. Jej migajacy jezyk i zastepcze oczy tkwily blisko prawego ucha poganskiego kaplana. Slepe czeluscie celowaly prosto w Xeriusa, ale glowa zmii poruszala sie i odwracala, z wolna szacowala rozmiary dziedzinca, metodycznie smakowala powietrze. -Cememketri, widzisz slad czarnoksiestwa? - syknal Xerius. -Nie - odparl czarnoksieznik stlumionym glosem. Gadzie oczy zatrzymaly sie na chwile na mrocznych podcieniach wokol dziedzinca, jakby ocenialy kryjace sie w nich zagrozenie. Potem zmija odwrocila leb do Xeriusa; poruszala sie niczym na naoliwionych zawiasach. -Nazywam sie Mallahet - odezwal sie cishaurim nieskazitelnym sheyickim - przybrany syn Kismy z plemienia Indara-Kishauri. -Tys jest Mallahet?! - wykrzyknal Cememketri. Kolejne uchybienie: Xerius nie pozwolil mu zabierac glosu. -A ty jestes Cememketri. - Bezoka twarz pochylila sie, lecz glowa zmii ani drgnela. - To zaszczyt dla starego przeciwnika. Xerius wyczul, ze wielki mistrz zlodowacial. -Cesarzu - szepnal czarnoksieznik. - Musisz natychmiast sie oddalic. Jesli to naprawde Mallahet, jestes w wielkim niebezpieczenstwie. Jak my wszyscy! Mallahet... znal juz to imie - z pouczen Skeaosa. To ten, ktory ma ramiona poznaczone bliznami jak Scylvend. -Wiec trzech to za malo - odpowiedzial Xerius. Strach wielkiego mistrza w niezrozumialy sposob dodal mu otuchy. -Mallahet ustepuje wsrod cishaurimow jedynie Seoktiemu. I tylko dlatego, ze Prawo Proroka nie pozwala nie-Kianom obejmowania funkcji herezjarchy. Nawet cishaurimowie boja sie jego mocy. -To, co mowi wielki mistrz, jest prawda, Boze Ludzi - dodal cicho Skeaos. - Musisz natychmiast odejsc. Pozwol mi negocjowac w swoim imieniu... Ale Xerius ich zlekcewazyl. Jak mogli sie tak lekac, skoro sami bogowie poblogoslawili jego zamiary? -Ciesze sie z tego spotkania, Mallahecie - powiedzial, zaskoczony wlasnym spokojem. Po krotkiej chwili Gaenkelti warknal: -Znajdujesz sie przed obliczem Ikurei Xeriusa III, cesarza Nansuru. Ukleknij, Mallahecie. Cishaurim pogrozil mu palcem, a zmija zakolysala sie jakby kpiaco. -Fanim kleka tylko przed Jedynym, przed Bogiem, ktory jest jeden. Odruchowo lub z czystej ignorancji Gaenkelti uniosl piesc do ciosu. Xerius uspokoil go wyciagnieta dlonia. -Przy okazji tego spotkania zrezygnujemy z protokolu, kapitanie - powiedzial. - Poganie juz wkrotce beda przede mna klekac. - Zacisnal chorae w piesci. Naszla go dziwna ochota, by ukazac go oczom zmii. - Przybyles, by prowadzic negocjacje? - zwrocil sie do cishaurima. -Nie. Cememketri wymamrotal zolnierskie przeklenstwo. -Wiec po co? -Przybylem, cesarzu, bys mogl prowadzic negocjacje z kims innym. Xerius drgnal. -Z kim? Przez chwile wydawalo sie, ze z czola cishaurima strzelil Gwozdz Niebios. Z podcieni dobiegl krzyk. Xerius wyciagnal przed siebie reke. Cememketri zaintonowal cos niezrozumialego, oszalamiajacego. Wokol nich smignela kula widmowych smug niebieskiego ognia. Ale nic sie nie wydarzylo. Cishaurim stal rownie nieruchomo jak poprzednio. Oczy zmii lsnily w swietle ognia niczym okruchy bursztynu. -Jego twarz! - jeknal nagle Skeaos. Na trupiej twarzy Mallaheta pojawila sie wizja niczym przezroczysta maska - oblicze surowego kianenskiego wojownika, ktorego orle rysy nosily jeszcze pietno pustyni. Z pustych oczodolow cishaurima patrzyly bystre oczy, na jego podbrodku pojawila sie widmowa brodka zapleciona na modle kianenskich grandow. -Skauras - powiedzial Xerius. Nigdy go dotad nie widzial, lecz w jakis sposob zrozumial, ze patrzy na sapatiszacha-gubernatora Shigeku, poganskiego kundla, ktorego od ponad czterech dziesiecioleci kryly Poludniowe Kolumny. Widmowe wargi poruszyly sie, ale Xerius uslyszal tylko daleki glos, mowiacy z rozkolysanym kianenskim akcentem. Pod nimi poruszyly sie prawdziwe wargi. Powiedzialy: -Doskonale, Ikurei. To ty, poznaje cie. -Co to ma znaczyc? Padyradza wysyla swojego nedznego sapatiszacha, zeby ze mna konferowal? Znowu niepokojaca niezgodnosc warg i glosow. -Nie jestes godny padyradzy, Ikurei. Ja sam moglbym zlamac twoje cesarstwo na kolanie. Badz wdzieczny, ze padyradza jest czlowiekiem poboznym i przestrzegajacym traktatow. -Wszystkie nasze traktaty sa garsci klakow niewarte, odkad Maithanet zostal shriahem. -To kolejny powod, by padyradza toba gardzil. Ty sam jestes niewart garsci klakow. Skeaos szepnal Xeriusowi do ucha: -Spytaj, po co sie tak popisuje, skoro jestes niewazny. Przybyl tu tylko po to? Xerius usmiechnal sie, przekonany, ze stary doradca potwierdzil tylko to, co juz wiedzial. -Jesli tak, po co te nadzwyczajne srodki? -Ze wzgledu na swieta wojne, ktora ty i twoi bracia bluzniercy nam wypowiedzieliscie. A po coz by? -Dlatego ze wiesz, iz swieta wojna jest moim narzedziem. Upiorna wizja sie usmiechnela; Xerius uslyszal daleki smiech. -Moglbys odebrac Maithanetowi swieta wojne, co? Zrobilbys z niej narzedzie, ktorym odwrocilbys stulecia klesk? Wiemy, jakie snujesz intrygi, by bluzniercy podpisali twoj uklad. Wiemy tez o armii, ktora wyslales na Scylvendow. Plany glupca. -Conphas obiecal wybrukowac droge glowami Scylvendow ze stepu Jiunati. -Conphas jest zgubiony. Nikt nie zdola pokonac Scylvendow. Nawet twoj bratanek. Twoja armia i nastepca sa juz trupami, cesarzu. Truchlem. Gdyby na twoich wybrzezach nie zgromadzilo sie tylu inrithich, najechalbym twoje ziemie juz teraz i dalbym ci posmakowac mego miecza. Xerius mocniej zacisnal w dloni chorae, usilujac opanowac dygot. Przed oczami mignal mu obraz Conphasa krwawiacego u stop jakiegos dzikiego Scylvenda. Wizja go zachwycila, mimo potwornych konsekwencji, ktore sie z nia laczyly. Wowczas matka mialaby tylko mnie... I znowu glos Skeaosa w uchu. -Klamie, by cie przerazic. Dzis rano mielismy wiadomosci od Conphasa i nic nie budzilo niepokoju. Pamietaj, Boze Ludzi, Scylvendzi pokonali Kianow niespelna osiem lat temu. Skauras stracil w tej ekspedycji trzech synow, w tym Hasjinneta, najstarszego. Zakpij z niego, Xeriusie. Wykpij go! W gniewie ludzie popelniaja bledy. Ale oczywiscie Xerius juz wzial to pod uwage. -Pochlebiasz sobie, Skaurasie, jesli uwazasz, ze Conphas jest takim glupcem jak Hasjinnet. Widmowe oczy blysnely w pustych oczodolach. -Tak, bitwa w Zirkirtach okryla nas wielka zaloba. Ale i wy wkrotce zalobe poznacie. Starasz sie mnie zranic, Ikurei, a przepowiadasz jedynie wlasny upadek. -Nansurium doznalo znacznie wiekszych strat, a jednak przetrwalo. Conphas nie moze przegrac! Tyle omenow! -Doskonale, Ikurei. Ustapie ci w tej drobnostce. Jedyny Bog wie, ze wy, Nansurczycy, jestescie uparci. Przyznam ci nawet, ze Conphas moze odniesc sukces tam, gdzie moj syn poniosl kleske. Doceniam tego zaklinacza wezy. Byl moim jencem przez cztery lata, pamietasz? Ale to jeszcze nie znaczy, ze swieta wojna Maithaneta jest twoim narzedziem. Nie masz nad nami zadnego mlota. -Alez mam, Skaurasie. Ludzie Kla nie znaja twojego ludu, znajago jeszcze mniej niz Maithanet. Kiedy zrozumieja, ze walcza nie tylko z toba, lecz i z twoimi cishaurimami, przywodcy swietej wojny podpisza moj uklad. Swieta wojna wymaga szkoly, a tak sie sklada, ze ta szkola nalezy do mnie. Usmiechnely sie widmowe wargi nalozone na surowa linie ust Mallaheta. Znowu niezwykly, daleki glos. -Hesza?Ejoru Saika?Matanati jeskuti ka... -Co? Cesarski Saik? Myslisz, ze twoj shriah odda ci swieta wojne w zamian za Cesarski Saik? Maithanet wylupil twoje oczy z Tysiaca Swiatyn, czyz nie? Rozumiesz, Ikurei? Czy wreszcie zrozumiales, ze lotne piaski usuwaja ci sie spod stop? -Co masz na mysli? -Nawet my wiemy wiecej od ciebie o planach twojego przekletego shriaha. Xerius zerknal na Skeaosa i dostrzegl na jego twarzy raczej troske niz namysl. Co sie dzieje? Skeaosie... Powiedz, co mam rzec? Co on ma na mysli? -Odjelo ci mowe, Ikurei? - zaszydzil Mallahet. - Wiec przelknij jeszcze to: Maithanet zawarl pakt ze Szkarlatnymi Wiezycami. Wlasnie w tej chwili szkarlatni magowie przygotowuja sie do swietej wojny. Maithanet juz posiada szkole - taka, ktora przewyzsza twoj Cesarski Saik zarowno liczebnoscia, jak i potega. Jak powiedzialem, jestes niewart nawet garsci klakow. -Niemozliwe! - rzucil Skeaos. Xerius spojrzal na niego, oglupialy. -Co sie dzieje, Ikurei? - kpil Mallahet. - Pozwalasz, zeby psy wyly przy twoim stole? Xerius zdawal sobie sprawe, ze powinien byc oburzony, ale taki wybuch w przypadku Skeaosa byl... bez precedensu. -On klamie, Boze Ludzi! - krzyknal Skeaos. - To podstep, ktory ma wymusic twoje ustepstwo... -Dlaczego mialby klamac? - warknal Cememketri, najwyrazniej zamierzajac upokorzyc starego dworskiego przeciwnika. - Myslisz, ze ten poganin chce, by swieta wojna byla nasza? Czy tez uwazasz, ze bedzie sie ukladac z Maithanetem? Chyba zapomnieli o obecnosci cesarza! Rozmawiali, jakby byl fikcja, ktora przestala byc uzyteczna. Uwazaja, ze jestem niepotrzebny? -Nie - rzekl Skeaos. - Wiedza, ze swieta wojna jest nasza, ale chca, bysmy mysleli inaczej! Zimna furia ogarnela Xeriusa. Dzis wieczorem bedzie wiele krzyku. Ci dwaj albo sie opamietali, albo wyczuli zmiane jego nastroju, bo nagle zamilkli. Dwa lata temu pewien Zeumi zabawial dworzan Xeriusa wystepem tresowanych tygrysow. Xerius spytal go, jak to mozliwe, ze ujarzmil tak drapiezne stworzenia samym spojrzeniem. "Jest to mozliwe - odpowiedzial wysoki czarnoskory mezczyzna - poniewaz w moich oczach widza swoja przyszlosc". -Musisz wybaczyc moim nadgorliwym slugom - zwrocil sie Xerius do zjawy nalozonej na twarz cishaurima. - Badz pewien, ze ja tego nie uczynie. Wizja Skaurasa zamigotala, po czym znowu sie pojawila, jakby pochylil glowe w niewidzialnym promieniu swiatla. Jakze musi sie smiac ten stary wilk. Xerius niemal widzial, jak raczy padyradze opisem poplochu na cesarskim dworze. -Bede ich oplakiwac - powiedzial sapatiszach. -Piesni pogrzebowe zostaw dla swoich rodakow, poganinie. Bez wzgledu na to, czyim narzedziem bedzie swieta wojna, jestes zgubiony. - Fanimowie naprawde byli zgubieni. Cesarz nie mogl nie przyznac racji Cememketriemu. Padyradza chcial, by swieta wojna byla narzedziem Xeriusa. Z fanatykami nie mozna sie ukladac. -O, mocne slowa! Wreszcie rozmawiam z cesarzem Nansuru. Powiedz mi wiec, Ikurei Xeriusie III, skoro juz rozumiesz, ze obaj negocjujemy ze slabej pozycji, jaka jest twoja propozycja? Xerius zamilkl. Staral sie chlodno kalkulowac. W gniewie zawsze wymyslal najlepsze podstepy. Przemknely mu przez glowe najrozniejsze pomysly dotyczace Maithaneta i jego intryg. Przypomnial sobie o Calmemunisie nienawidzacym swego kuzyna, Nersei Poryasa, nastepcy tronu Conrii... I wtedy zrozumial. -Dla Ludzi Kla ty i twoj lud nie jestescie niczym wiecej niz ofiara na oltarzu, sapatiszachu. Oni mowia i dzialaja tak, jakby ich tryumf byl juz zapisany w dziejach. Moze nadejda czasy, gdy zaczna cie szanowac tak jak my. -Szrai laksara ka. -Mowisz o strachu. Teraz wszystko zalezy od jego bratanka wyslanego na daleka polnoc. Bardziej niz dotad. Omeny... -Powiedzialem: szanowac. Rozdzial 6 Powiadaja: matka rodzi czlowieka, matka go karmi. Potem karmi go ziemia i ziemia go przenika, za kazdym razem zostawiajac szczypte pylu, az w koncu czlowiek nie jest juz dzieckiem matki, lecz ziemi. przyslowie scylvendzkie ...w starosheyickim, jezyku wladcow i kast religijnych Nansurium, skilvenas oznacza "katastrofe" lub "apokalipse", jakby Scylvendzi wyrosli ponad role ludu w historii i stali sie pojeciem. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Poczatek lata, 4110 Rok Kla, step Jiunati Cnaiur urs Skiotha znalazl krola plemion i innych wodzow stloczonych na gorskim grzbiecie, skad rozciagal sie widok na panorame gor Hethanta i oboz armii nansurskiej. Zatrzymal swojego siwka, przyjrzal sie im z daleka. Serce lomotalo mu, jakby krew nagle zgestniala. Przez chwile czul sie jak chlopiec, ktorego odtracilo starsze rodzenstwo i przyjaciele. Prawie sie spodziewal uslyszec niesione z wiatrem szyderstwa. Dlaczego mieliby mnie tak ponizyc? Ale nie byl dzieckiem, lecz wodzem Utemotow, wyprobowanym w walce wojownikiem Scylvendow. Liczyl czterdziesci piec wiosen. Mial osiem zon, trzydziesci trzy niewolnice i ponad trzysta sztuk bydla. Byl ojcem trzydziestu siedmiu synow, w tym dziewietnastu czystej krwi. Ramiona mial poznaczone swazondami, rytualnymi bliznami, upamietniajacymi ponad dwustu martwych wrogow. Nosil imie Cnaiur, Pogromca Koni i Ludzi. Moglbym ich wszystkich zabic - zmiazdzyc na krwawa mase! - a jednak tak mnie upokarzaja? Co im zrobilem? Znal odpowiedz, jak wszyscy mordercy. Oburzal go nie afront, lecz to, ze wiedza. Slonce, plonace pomiedzy snieznymi czapami szczytow, skapalo zebranych wodzow w bladym porannym zlocie. Wygladali jak wojownicy z roznych narodow i czasow. Weterani bitwy w Zirkirtach nosili spiczaste kianenskie helmy. Niektorzy przywdziali starozytne pancerze z lusek, inni kolczugi z najrozniejszych krajow, zlupione na od dawna niezyjacych ksiazetach i inrithijskich arystokratach. Tylko ich ramiona pelne blizn, kamienne twarze i dlugie czarne wlosy zdradzaly, ze sa jednym ludem - Scylvendami. Xunnurit, wybrany przez nich krol plemion, lewa reke wsparl wladczo na udzie. Jezdziec obok niego uniosl luk. Cnaiur zauwazyl mgnienie szybujacej przez niebo brzozowej strzaly, ktora znikla w trawach nieopodal rzeki. Mierza odleglosc, zrozumial, co moze oznaczac tylko jedno: chca zaatakowac. Beze mnie. Czy mogli po prostu zapomniec? Zaklal, spial wierzchowca i pospieszyl ku nim. Twarz odwracal na wschod, by sobie oszczedzic upokorzenia na widok ich szyderczych min. Rzeka Kiyuth wila sie na dnie doliny, calkiem czarna z wyjatkiem zlodowacialych plycizn. Nawet z tej odleglosci widzial na brzegach rzeki nansurskich zolnierzy scinajacych topole, konie ciagnace drzewa. Cesarski oboz, otoczony walem ziemnym i palisada, znajdowal sie jakas mile dalej, wielki prostokat niezliczonych namiotow i wozow u stop gor, ktore kronikarze nazywali Sakthuta, Dwa Byki. Trzy dni temu ten widok zdumial go i urazil. Juz samo przejscie Nansurczykow przez jego ziemie bylo oburzajace - a wbijanie slupow i wznoszenie murow? Ale teraz ten widok budzil w nim tylko zle przeczucia. Wyszczerzyl zeby i wpadl pomiedzy swoich braci. -Xunnurit! - ryknal. - Dlaczego mnie nie wezwano? Krol plemion zaklal i szarpnal za cugle swego deresza, odwracajac sie do niego. Spojrzal na Cnaiura z nieskrywana pogarda. Poranny wietrzyk rozchylil lisie futro, ktorym obszyty byl kianenski helm. -Zostales wezwany jak pozostali, Utemocie. Cnaiur poznal Xunnurita zaledwie piec dni temu, wkrotce po tym, jak przybyl wraz ze swymi wojownikami. Ich niechec byla wzajemna i natychmiastowa, jakby ubiegali sie o reke tej samej slicznotki. Pogarda Xunnurita - Cnaiur nie mial co do tego najmniejszych watpliwosci - wziela sie ze skandalicznych plotek o smierci jego ojca. Natomiast nie wiedzial, czemu sam czuje wrogosc. Moze po prostu odpowiadal pogarda na pogarde. Moze chodzilo o jedwabny rabek wojlokowej tuniki Xunnurita albo wrodzona proznosc krola plemion. Nienawisc nie potrzebuje powodow, zwlaszcza jesli jest ich tak wiele. -Nie powinnismy atakowac - powiedzial brutalnie. - To mlodziencza glupota. Dezaprobata zawisla w powietrzu niczym dym. Inni wodzowie patrzyli na niego nieufnie. Pomimo plotek, ktore niewatpliwie do nich dotarly, pelne blizn rece Cnaiura wymuszaly szacunek. Zaden nie zabil chocby w polowie tylu ludzi co on. Xunnurit pochylil sie i splunal w trawe - wyraz lekcewazenia. -Glupota? Nansur sra, szcza i sadza zadki na naszej ziemi, Utemocie. Co wedlug ciebie mam zrobic? Pertraktowac? Skapitulowac i poslac Conphasowi haracz? Cnaiur zastanowil sie, czy powinien osmieszyc przeciwnika, czy tylko jego slowa. Wybral madrosc. -Nie. Wedlug mnie warto zaczekac. Mamy Ikurei Conphasa - podniosl reke o grubych palcach i zacisnal je w piesc - w garsci. Jego konie potrzebuja dobrej paszy, nasze nie. Jego ludzie przywykli do spania pod dachem, do poduszek, wina i uciech z rozwiazlymi kobietami. Nasi spia w siodlach, a do podtrzymania zycia potrzebuja tylko konskiej krwi. Wierz mi, nie minie wiele czasu, a przez ich serca przebiegna zajace, przez brzuchy szakale. Beda sie bac i glodowac. Ich fortyfikacje z ziemi i drewna stana sie wiezieniem, nie bezpiecznym schronieniem. I wkrotce desperacja zmusi ich, by staneli do walki tam, gdzie im kazemy! Wsrod wodzow rozlegl sie cichy pomruk. Cnaiur powiodl wzrokiem po ogorzalych twarzach. Niektorzy byli mlodzi i spieszylo sie im do rozlewu krwi, lecz wiekszosc posiadla juz surowa madrosc wielu bitew. Byli to ludzie, ktorzy niecierpliwosc mlodosci maja juz za soba, lecz jeszcze sa u szczytu swych sil. Oni dostrzegli madrosc jego slow. Ale Xunnurit nie byl przekonany. -Jak zawsze taktyk, co? Powiedz mi, Cnaiurze urs Skiotha, gdybys wszedl do swego jaksza i ujrzal mezczyzn niewolacych twoje zony, jaka taktyke bys wybral? Czy zaczekalbys z zasadzka na zewnatrz, gdzie najpewniej odnioslbys sukces? Czy zaczekalbys, az splugawia twoje palenisko i lona? Cnaiur parsknal pogardliwie. Po raz pierwszy dostrzegl, ze u lewej reki Xunnurita brakuje dwoch palcow. Czy ten glupiec potrafi w ogole napiac luk? -Podnoze Hethantow to zupelnie co innego niz moj jaksz. -Naprawde? Czy tak nam mowia memorialowie? Nie wstrzasnela Cnaiurem przebieglosc Xunnurita, lecz to, ze go nie docenil. -Nie! - Oczy krola plemion blysnely tryumfem. - Memorialowie mowia, ze bitwa jest naszym paleniskiem, ziemia naszym lonem, a niebo naszym jakszem. Napadnieto nas, a Conphas rownie dobrze moglby zniewolic nasze zony lub rozrzucic nasze paleniska. Napadnieto nas. Zbezczeszczono. Upokorzono. Nie pora wybierac taktyke. -A co z naszym zwyciestwem nad fanimami w Zirkirtach? - spytal Cnaiur. Wiekszosc z obecnych byla w Zirkirtach przed osmiu laty, kiedy to Cnaiur pokonal kianenskiego generala Hasjinneta. -Coz z nim? -Jak dlugo plemiona padaly w proch przez Kianami? Jak dlugo wykrwawialismy ich, nim zlamalismy im kregoslup? - Poslal Xunnuritowi makabryczny usmiech, ktorym tak czesto doprowadzal swoje zony do lez. Krol plemion zesztywnial. -Ale to... -To co innego, Xunnuricie? Jak bitwa moze przypominac jaksz, a nie przypominac innej bitwy? W Zirkirtach cwiczylismy sie w sztuce cierpliwosci. Czekalismy, a czekajac, bez reszty pokonalismy poteznego wroga. -Ale to nie tylko kwestia czekania - odezwal sie trzeci glos. Byl to Oknai Jednooki, wodz poteznych Munuatow z centrum kraju. - Pytanie, jak dlugo musimy czekac. Wkrotce zaczna sie ulewy, a ci, ktorzy pochodza z serca stepu, musza wygnac stada na letnie pastwiska. Po tej uwadze rozlegly sie liczne okrzyki, jakby to byly pierwsze rozsadne slowa. -W rzeczy samej - oznajmil Xunnurit, korzystajac z niespodziewanego poparcia. - Conphas przybyl z ciezkim taborem, ciagnac sznur wozow dluzszy od szeregow wojsk. Jak dlugo bedziemy musieli czekac na zajace i szakale? Miesiac? Dwa? Szesc? - Odwrocil sie do pozostalych i zostal nagrodzony aprobujacym pomrukiem. Cnaiur przesunal dlonia po glowie, przygladajac sie otaczajacym go wrogim twarzom. Rozumial niepokoj wodzow, poniewaz sam go podzielal. Przedluzajaca sie nieobecnosc kryla wiele niebezpieczenstw. Zaniedbanie stad oznaczalo wilki, epidemie, nawet glod. Jesli dodac do tego grozbe buntu niewolnikow, niewiernosc zon, a w przypadku plemion z polnocnych granic stepu - takich jak jego - grozbe ataku Srancow, wowczas potrzeba szybkiego powrotu stawala sie nieodparta. Znowu spojrzal na Xunnurita. Juz rozumial, ze nie narzucil innym decyzji ataku. I choc wiedzieli, ze pospiech jest obelga dla madrosci, chcieli szybko zakonczyc te wojne, o wiele bardziej niz w Zirkirtach. Ale dlaczego? Wszyscy patrzyli na niego. -Wiec? - rzucil Xunnurit. Czy Ikurei Conphas to przewidzial? Nietrudno sie dowiedziec, jakie wymogi stawiaja Ludowi pory roku. Czy Conphas umyslnie wybral te tygodnie przed letnimi ulewami? Ta mysl uderzyla Cnaiura swoja wielowymiarowoscia. Nagle wszystko, czego byl swiadkiem od czasu dolaczenia do hordy, zyskalo odmienne znaczenie: zgwalcenie wzietych do niewoli Scylvendow, szydercze wiadomosci, nawet rozmieszczenie ustepow - wszystko to mialo sprowokowac Lud do ataku. -Dlaczego? - spytal nagle Cnaiur. - Dlaczego Conphas przywiozl tak duzo zapasow? Xunnurit parsknal pogardliwie. -Bo to step. Tu nie ma pozywienia. -Nie. Bo spodziewa sie wojny opartej na cierpliwosci. -Dokladnie! - wykrzyknal Xunnurit. - Zamierza czekac, az glod zmusi plemiona do ustapienia. Dlatego musimy zaatakowac natychmiast! -Do ustapienia?! - Cnaiur byl przerazony, ze tak latwo jest przeinaczyc fakty. - Nie! Zamierza czekac, az glod lub duma zmusza plemiona do ataku. Zuchwalosc tego stwierdzenia sprowokowala glosne okrzyki. Xunnurit rozesmial sie ponuro jak ktos, kto pomylil naiwnosc z madroscia. -Wy, Utemoci, zyjecie z dala od cesarstwa - powiedzial poblazliwie, jakby rozmawial z glupcem - wiec nie znacie sie na polityce. Skad mozesz wiedziec, ze pozycja Ikurei Conphasa rosnie, podczas gdy jego stryj cesarz traci popularnosc? Mowisz tak, jakby Ikurei Conphas przybyl tu na podboj, a tymczasem przyslano go tutaj, by zginal! -Kpisz ze mnie?! - krzyknal zdesperowany Cnaiur. - Czy spojrzales na jego wojska? To elita ich kawalerii, wojska posilkowe Norsirajow, niemal wszystkie kolumny armii cesarskiej, nawet osobista Gwardia Eothijska samego cesarza! Ogolocili cesarstwo z wojsk, by wyposazyc te ekspedycje. Z pewnoscia obiecano i wydano cale fortuny, zawarto traktaty... To armia zdobywcow, nie kondukt pogrzebowy dla... -Spytaj memorialow! - warknal Xunnurit. - Inni cesarze poswiecali rownie wiele, jesli nie wiecej. Xerius musial przeciez zwiesc Conphasa, czyz nie? -Ha! I ty twierdzisz, ze Utemoci nie wiedza nic o cesarstwie! Nansurium jest oblezone. Nie moze sobie pozwolic na utrate chocby czesci swej armii. Xunnurit pochylil sie w siodle, podniosl groznie piesc. Brwi zbiegly sie mu nad plonacymi oczami, nozdrza sie rozdely. -Tym bardziej powinnismy ja teraz rozgromic! Pozniej ruszymy na Wielkie Morze jak nasi ojcowie! Zburzymy ich swiatynie, zaplodnimy ich corki, zabijemy synow! Cnaiur z niepokojem uslyszal okrzyki aprobaty. Uciszyl zebranych morderczym spojrzeniem. -Czemu ujadacie jak psy? Jak wam sie zdaje, co zrobilby Conphas, gdyby znalazl sie wsrod nas? Co... -Wyjalby z zadka moj miecz! - krzyknal ktos, prowokujac wybuch rubasznego rechotu. Cnaiur poczul to serdeczne kolezenstwo, oznaczajace niewiele wiecej niz spisek, by wysmiac wybrana ofiare. Skrzywil sie. Zawsze to samo, chocby nie wiedziec jak udowadnial im swoja odwage czy intelekt. Ocenili go przed wielu lary - i uznali za slabego na umysle. Miara jest wieczna... -Nie! - ryknal. - Smialby sie z was tak, jak wy smiejecie sie ze mnie! Powiedzialby, ze psa nalezy ulozyc, a ja znam te psy! Lepiej niz one znaja siebie! - W jego glosie odezwal sie blagalny ton; opanowal go z wysilkiem. - Musicie mnie wysluchac. Conphas liczy na nasza arogancje, nasze... typowe mysli. Zrobi wszystko co w jego mocy, by nas sprowokowac! Nie rozumiecie? Od nas zalezy jego powodzenie. Tylko my mozemy zrobic z niego glupca, decydujac sie na cos, co go przeraza, czemu ze wszystkich sil stara sie zapobiec. Musimy czekac! Czekac, az do nas przyjdzie! Xunnurit przygladal sie mu przenikliwie z oczami pelnymi rozbawionej satysfakcji. Teraz usmiechnal sie pogardliwie. -Zwa cie Zabojca Mezczyzn, mowia o twojej odwadze na polu walki, o twoim glodzie swietej rzezi. Ale - pokrecil glowa z dezaprobata - gdzie sie podzial ten glod? Czy mamy cie teraz nazywac Zabojca Czasu? Znowu rubaszny rechot, gardlowy i chrapliwy, szczery tak, jak to jest mozliwe w przypadku ludzi prostych, a jednak pelen niedobrej radosci, smiech ludzi cieszacych sie z upadku kogos wiekszego od nich. Cnaiurowi zaczelo szumiec uszach. Ziemia i niebo skurczyly sie, caly swiat zmienil sie w rozesmiane twarze o zoltych zebach. Poczul, ze w jego wnetrzu drgnela druga dusza, ta, ktora zalewa slonce i ziemie krwia. Przestali sie smiac. Jego spojrzenie starlo im z twarzy nawet usmiechy. -Jutro - oznajmil, nerwowo kierujac siwka ku odleglemu nansurskiemu obozowisku - caly narod zlozymy w ofierze Martwemu Bogowi. Jutro zarzniemy cale cesarstwo! * * * Niezliczeni jezdzcy, kolyszac sie bezglosnie w drewnianych siodlach, suneli wsrod traw szarych od porannej rosy. Od bitwy w Zirkirtach minelo niemal osiem lat - osiem lat, odkad Cnaiur widzial tak wielkie zgromadzenie Ludu. Wielkie zastepy ciagnely za swoimi wodzami, pokryly wzgorza niemal na mile. Ponad cizba sterczaly zasloniete gaszczem dzid sztandary z konskiej skory, oznaczajace plemienia i federacje z calego stepu.Jak ich wielu! Czy Ikurei Conphas zdawal sobie sprawe z tego, co zrobil? Scylvendzi byli z natury klotliwi i nie liczac rytualnych granicznych napasci na Nansurium, wiekszosc czasu trawili na walkach bratobojczych. To zamilowanie do konfliktow i walk na smierc i zycie bylo najlepsza obrona cesarstwa przed nimi, lepsza nawet niz niebosiezne gory Hethanta. Wkraczajac na step, Conphas zjednoczyl Lud, a tym samym wystawil cesarstwo na najwieksze od pokolen niebezpieczenstwo. Co go popchnelo do takiego ryzyka? Ikurei Xerius bez zadnej wyrazniej przyczyny powierzyl los calego cesarstwa swojemu nad wiek dojrzalemu bratankowi. Co mu obiecal Conphas? Co nim powodowalo? Wszystko bylo inne, niz sie wydawalo. A jednak, kiedy Cnaiur patrzyl na mrowie zbrojnych jezdzcow, mimo woli zalowal swoich ponurych proroctw. Wszedzie, gdzie spojrzal, widzial dzikich wojownikow, okragle tarcze obite skorami, konie w kolczugach ze zlupionych nansurskich i kianenskich monet. Niezliczone zastepy Scylvendow, ktorych surowy klimat i niekonczaca sie wojna uczynila straszliwymi, zjednoczyly sie jak w legendarnych czasach. Na co mogl liczyc Conphas? Nansurskie rogi ryknely od podnoza gor, przerazajac ludzi i konie. Wszyscy zwrocili oczy na dlugi gorski grzbiet rzucajacy cien na doline. Siwek Cnaiura parsknal i zatanczyl, az zakolysaly sie skalpy u jego uzdy. -Wkrotce - mruknal Cnaiur, uspokajajac konia uderzeniem ciezkiej reki. - Wkrotce rozpeta sie szalenstwo. Nigdy nie zapominal, ze godziny przed bitwa sa nieznosne. Zawsze go dziwilo, jak je wytrzymywal. Bywaly chwile, kiedy przygniatal go ciezar zblizajacych sie wydarzen, oszalamial jak kogos, kto o wlos uniknal smiertelnego upadku. Ale te chwile mijaly szybko. Poza tym godziny wlokly sie jak zawsze, moze bardziej niespokojnie, przerywane wybuchami zbiorowej nienawisci i uniesienia, lecz poza tym rownie monotonne jak co dzien. Na ogol musial sobie przypominac o nadchodzacym szalenstwie. Jako pierwszy z plemienia dotarl na gorski grzbiet. Oslepilo go slonce zarzace sie miedzy dwiema gorami w ksztalcie siekaczy. Minelo pare chwil, zanim zdolal rozroznic dalekie szeregi cesarskiej armii. Kawaleria podzielona na oddzialy stala na otwartym terenie pomiedzy rzeka a ufortyfikowanym obozowiskiem. Na zboczach znajdowali sie konni strzelcy, majacy scigac wszystkich Scylvendow, ktorzy beda usilowali przejsc przez Kiyuth. Nansurskie rogi rozbrzmiewaly raz za razem, witajac odwiecznego wroga. Powietrze drzalo od ich ryku. Z szeregow rozlegl sie potezny krzyk, po nim gluchy lomot mieczy o tarcze. Podczas gdy inne plemiona zbieraly sie na gorskim grzbiecie, Cnaiur przygladal sie nansurskim wojskom, oslaniajac reka oczy przed sloncem. Fakt, ze ustawily sie na srodku terenu, a nie na wschodnim brzegu rzeki, nie zaskoczyl go, choc pewnie Xunnurit i pozostali goraczkowo zmieniali teraz swoje plany. Usilowal sie zorientowac w liczebnosci armii - oddzialy wydawaly sie wyjatkowo duze - ale nie mogl sie skupic. Absurdalnosc tej sytuacji przygniotla go jak glaz. Jak to mozliwe? Jak cale narody... Spuscil glowe, roztarl kark, jeszcze raz powtorzyl litanie przeklenstw, ktorymi karal sie za takie haniebne mysli. Oczami duszy ujrzal swego ojca, Skiothe, jego ciemniejaca twarz, kiedy dusil sie w blocie. Gdy podniosl glowe, mysli mial spokojne. Conphas. Ikurei Conphas stanowil centrum tego, co za chwile zacznie sie tu dziac. Nie Cnaiur urs Skiotha. Drgnal, uslyszawszy czyjs glos. To Bannut, brat jego niezyjacego ojca. -Dlaczego rozmiescili sie tak blisko obozowiska? - Stary wojownik odkaszlnal; byl to dzwiek przypominajacy ciche konskie rzenie. - Mozna by sie spodziewac, ze wykorzystaja rzeke, by utrudnic nam szarze. Cnaiur znow przyjrzal sie cesarskiej armii. Dlonie go mrowily na zapowiedz bliskiego rozlewu krwi. -Conphas chce, zeby ta bitwa byla rozstrzygajaca. Chce, zebysmy staneli po jego stronie rzeki. Nie bedziemy miec miejsca na manewry. Zmusi nas do walki na smierc i zycie. -Oszalal? Bannut mial racje. Conphas musial byc szalony, jesli myslal, ze jego ludzie zwycieza w takiej walce. Zdesperowani Kianowie odwazyli sie na taki sam manewr przed osmiu laty w Zirkirtach. Zyskali kleske. Lud sie nie ugial. Przez pomruk otaczajacych go wojownikow przebil sie smiech. Cnaiur poderwal glowe. Ktos smieje sie z niego?! -Nie - odpowiedzial z roztargnieniem. - Ikurei Conphas nie oszalal. Bannut splunal, co mialo oznaczac - jak sadzil Cnaiur - pogarde dla nansurskiego arcygenerala. -Mowisz, jakbys go znal. Cnaiur spojrzal mu prosto w oczy, usilujac rozszyfrowac obrzydzenie w jego glosie. Naprawde znal Conphasa - na swoj sposob. Podczas najazdu na cesarstwo poprzedniej jesieni wzial do niewoli kilku nansurskich zolnierzy; prawili o arcygenerale z uwielbieniem, ktore zwrocilo jego uwage. Rozpalonym weglem i ostrymi pytaniami zyskal wiele informacji o Ikurei Conphasie, o jego olsniewajacych czynach podczas wojen galeockich, o jego smialej taktyce i nowatorskich metodach musztry; to wystarczylo, by sie zorientowal, ze Conphas rozni sie od wszelkich jego dotychczasowych przeciwnikow. Ale nie zamierzal marnowac tych wiadomosci na Bannuta, starego weza, ktory nigdy nie przebaczyl mu ojcobojstwa. -Jedz do Xunnurita - rozkazal Cnaiur, doskonale wiedzac, ze krol plemion nie bedzie chcial miec nic wspolnego z utemockim poslancem. - Dowiedz sie, co zamierza. Stryj nie dal sie oszukac. -Zabiore ze soba Yursalke - powiedzial ochryple. - Ledwie tej wiosny poslubil jedna z corek Xunnurita, te pokraczna. Moze krol plemion przypomni sobie o tej uprzejmosci. Bannut splunal po raz ostatni i spial konia ostrogami. Cnaiur dlugo czekal samotnie, gapiac sie tepo na trzmiele smigajace pomiedzy rozkolysanymi kwiatami fioletowej koniczyny. W oddali Nansurczycy nadal lomotali w tarcze. Slonce z wolna bralo doline w palace usciski. Konie tupaly niecierpliwie. Znowu odezwaly sie rogi i w nansurskich szeregach ucichly lomoty. Wojownicy z jego plemienia przestali mamrotac; nowa wscieklosc zdusila zal w jego piersi. Zawsze rozmawiali ze soba, nigdy z nim, jakby byl trupem. Pomyslal o tych, ktorych zabil przez pierwsze lata po smierci ojca, o wszystkich Utemotach, ktorzy chcieli uratowac Bialy Jaksz przywodcy od hanby jego imienia. Siedmiu kuzynow, jeden stryj, dwoch braci. Znow zaplonela w nim uparta nienawisc, ktora nie pozwalala mu sie ugiac bez wzgledu na to, ile spotkalo go upokorzen, ile szeptow i nieufnych spojrzen. Predzej wymordowalby ich wszystkich, wrogow i braci, niz sie ugial. Wbil spojrzenie w morze zolnierzy Conphasa. Czy zabije cie dzisiaj, arcygenerale? Tak mysle. Nagle po jego lewicy odezwaly sie krzyki. Za gestwina broni i jezdzcow dostrzegl powiewajacy na tle nieba sztandar Xunnurita. Zatkniete na pikach farbowane konskie ogony podskakiwaly do gory, przekazujac rozkaz powolnego marszu. Daleko na polnocy tlumy Scylvendow juz zaczely schodzic ze wzgorz. Cnaiur krzyknal na swoich ludzi, spial konia i ruszyl ku rzece, tratujac koniczyne i ploszac pszczoly. Slonce wypalilo juz rose i trawa ocierala sie o konskie peciny z suchym chrzestem. Pachnialo rozgrzana ziemia. Horda Scylvendow stopniowo otoczyla doline od wschodu. Cnaiur zauwazyl Bannuta i Yursalke galopujacych ku niemu przez otwarte pole. Skorzane kolczany kolysaly sie im u boku, tarcze obijaly sie o konskie zady. Przesadzili jakis krzak; Bannut omal nie spadl, trafiwszy na plytka rozpadline. Po paru chwilach znalezli sie przy Cnaiurze. Wydawali sie bardziej skrepowani niz zwykle. Yursalka rzucil Bannutowi znaczace spojrzenie i odwrocil na Cnaiura oczy bez wyrazu. -Mamy kierowac sie na poludnie od brodu, po czym stanac naprzeciwko kolumny Nasuereta, po lewej stronie nieprzyjaciela. Jesli Conphas zblizy sie, zanim uformujemy szyki, mamy cofnac sie na poludnie i zaatakowac go z flanki. -Sam Xunnurit ci to powiedzial? Yursalka ostroznie skinal glowa. W starczych oczach Bannuta plonela zlosliwa satysfakcja. Cnaiur, kolyszac sie w takt konskich krokow, spojrzal w strone Kiyuth wijacej sie pomiedzy szkarlatnymi proporcami cesarskiej armii. Szybko odszukal sztandar kolumny Nasuereta: Czarne Slonce Nansuru przepolowione orlim skrzydlem, a pod nim haftowana zlotem sheyicka cyfra dziewiec. Bannut znowu odchrzaknal. -Dziewiata kolumna - powiedzial z aprobata. - Krol plemion wyswiadczyl nam zaszczyt. Choc zwykle stacjonujacy na kianenskiej granicy cesarstwa, zolnierze Nasuereta podobno byli najlepszymi wojownikami w cesarskiej armii. -Albo tez chce naszej smierci - dodal Cnaiur. Moze Xunnurit mial nadzieje, ze gorzkie slowa, ktore wymienili poprzedniego dnia, beda mialy rownie gorzkie konsekwencje. Wszyscy pragna mojej smierci. Yursalka wymamrotal cos niewyraznie i odjechal, szukajac, jak pomyslal Cnaiur, bardziej godnego towarzystwa. Bannut milczal. Kiedy zblizyli sie do Kiyuth na tyle, by poczuc jej odwieczne lodowe tchnienie, od wojsk Scylvendow oderwalo sie pare oddzialow i ruszylo przez jeden z wielu brodow. Cnaiur obserwowal uwaznie; wiedzial, ze atak wiele zdradzi na temat zamiarow Conphasa. Nansurscy strzelcy po drugiej stronie rzeki zwolnili, po czym, obsypani chmara strzal, rzucili sie do ucieczki. Scylvendzi odepchneli ich ku glownym zastepom armii cesarskiej, po czym puscili sie galopem rownolegle do szeregow Nansuru, sypiac strzalami. Dolaczalo do nich coraz wiecej wojownikow, kierujacych konmi sama tylko ostroga, krzykiem i kolanami. Wkrotce tysiace jezdzcow galopowaly na oddzialy cesarskie. Cnaiur wraz ze swymi Utemotami przekroczyl Kiyuth pod oslona ostatnich wojownikow. Wydostal sie na drugi brzeg i ostro poganiajac konia, ruszyl na nowe pozycje naprzeciwko Nasuereta. Przejscie przez rzeke i rozwiniecie szyku to niebezpieczny moment. Przez caly czas spodziewal sie uslyszec rogi obwieszczajace nadejscie Nansurczykow. Ale arcygeneral nie dawal sygnalu do ataku. Pozwolil Scylvendom zebac sie w ogromnym polkolu nad rzeka. Co zamierza Conphas? Za trawami rzadkimi niczym broda mlodzika czekala na nich armia cesarska. Cnaiur powiodl wzrokiem po szeregach zolnierzy zakutych w zbroje, dzierzacych tarcze i insygnia, spojrzal na czerwone skorzane spodnice i okute zelazem uprzeze. Bezimienne niezliczone rzesze wkrotce umra za swoja napasc. Ryknely rogi. Tysiace mieczy uderzyly jak jeden. A jednak wydawalo sie, ze nad polem bitwy zawisla niezwykla cisza, jakby wszyscy wstrzymali oddech. Przez doline tchnal podmuch wiatru, przyniosl zapach koni i spoconych niemytych mezczyzn. Szczek kolczanow ocierajacych sie o uprzaz przypomnial Cnaiurowi o wlasnej zbroi. Rekami niewazkimi jak napelnione powietrzem pecherze sprawdzil zapiecie helmu wykladanego biala emalia - trofeum z bitwy w Zirkirtach - potem rzemienie lekkiego pancerza o zelaznych obreczach. Pochylil sie w siodle, by rozruszac miesnie i zlagodzic napiecie. Wyszeptal apel do Martwego Boga. Bunczuki przesylaly sygnaly od jednego plemienia do drugiego; Cnaiur rzucil rozkazy swoim ludziom. Tuz przed nim jezdzcy z tarczami na szyjach ustawili sie w pierwszy szereg. Poczul na sobie surowy wzrok Bannuta. Odwrocil sie do niego; spojrzenie stryja odebralo mu spokoj. -Tego dnia - powiedzial stary wojownik - bedziesz osadzony, Cnaiurze urs Skiotha. Miara jest wieczna. Cnaiur popatrzyl na niego z furia i niedowierzaniem. -To nie miejsce na rozdzieranie starych ran. -Nie znam lepszego. Ogarnely go zle przeczucia, ale nie bylo na nie czasu. Strzelcy juz sie wycofywali. W oddali szeregi jezdzcow oderwaly sie od hordy i pedzily ku zastepom armii cesarskiej. Pielgrzymka sie skonczyla, pora przystapic do nabozenstwa. Krzyknal i Utemoci truchtem ruszyli. Chwycilo go uczucie podobne do strachu, wrazenie spadania, jakby runal w przepasc. Po chwili znalezli sie w zasiegu strzalu nansurskich lukow. Znow krzyknal i jezdzcy przeszli w galop, trzymajac tarcze oparte o leki siodel. Wpadli w gaszcz sumakow. Pierwsze strzaly swisnely pomiedzy nimi, rozdzierajac powietrze jak materie, z gluchym lomotem uderzajac w tarcze, ziemie, cialo. Jedna ukasila go w ramie, druga wbila sie na palec w lakierowana skore jego tarczy. Przemkneli przez splachetek rownego gruntu, nabrali rozpedu. Sypalo sie na nich coraz wiecej strzal, a ich bylo coraz mniej. Rzenie koni, klekot strzal, a potem juz tylko gluchy lomot tysiecy kopyt. Cnaiur przygladal sie, nisko pochylony, jak jezdzcy kolumny Nasuereta gotuja sie do ataku. Nastawili dzidy - jeszcze nigdy nie widzial tak dlugich! Wstrzymal oddech, lecz spial konia do szybszego biegu, chwycil mocniej pike i wydal wojenne zawolanie Utemotow. Jego ludzie odpowiedzieli, az zadrzalo powietrze: "Wojna i wiara!". Spod kopyt tryskaly strzepy trawy i polnych kwiatow. Sciana dzid, tarczy i zolnierzy zblizala sie szybko. Jego plemie jechalo wraz z nim, dwa skrzydla niczym dwa wielkie ramiona. Siwek upadl, trafiony w piers, zatonal w stepowej trawie. Cnaiur runal na ziemie. Nie mogl sie wyplatac spomiedzy konskich nog. Poczul na sobie wielki cien... lecz nie padl zaden cios. Uwolnil sie, rzucil tarcze, wyciagnal miecz i sprobowal sie zorientowac w chaosie, ktory rozpetal sie wokol. Na wyciagniecie reki szalal kon bez jezdzca, zataczal dzikie kregi i wierzgal na nansurskich zolnierzy. Zakluli go na smierc wojownicy zespoleni w tak scisle szeregi, jakby zbito ich gwozdziami. Oddzialy nansurskie byly w wiekszosci nietkniete; zolnierze walczyli z upartym profesjonalizmem. W porownaniu z nimi Utemoci nagle wydali sie garstka dzikusow w nedznych niebarwionych skorach i z bronia zlupiona w boju. Jego ludzie gineli. Ujrzal Okkiura, swojego kuzyna; sciagnieto go hakami z konia i okladano palkami. Dostrzegl bratanka Malutiego, ktory wil sie pod ciosami mieczy i nadal wykrzykiwal zawolanie bojowe Utemotow. Czy juz tak wielu padlo? Obejrzal sie, sadzac, ze ujrzy drugi szereg utemockich jezdzcow. Oprocz samotnego konia, ktory utykajac zmierzal ku rzece, nie dostrzegl nikogo. W oddali stali jego ludzie, przygladali sie mu, choc powinni do niego spieszyc. Co sie dzieje? Zdrada? Zdrada! Poszukal wzrokiem Bannuta; znalazl go skulonego w trawie nieopodal, obejmujacego brzuch, jakby tulil do siebie zabawke. Z chaosu bitwy wypadl Nansurczyk, wyciagnal miecz, by wbic go Bannutowi w gardlo. Cnaiur chwycil z ziemi ciezki oszczep i cisnal. Zolnierz zaslonil sie tarcza. Oszczep trafil w jej gorny rog i sciagnal ja swoim ciezarem w dol. Cnaiur doskoczyl, chwycil oszczep, gwaltownie pchnal tarcze razem z zolnierzem. Piechur runal na kolana, pod wzniesiony miecz Cnaiura i upadl na ziemie, pozbawiony glowy. Cnaiur odciagnal Bannuta na bok. Stary wojownik zachrypial; pomiedzy jego wargami pekaly krwawe banki. -Xunnurit dobrze pamietal laske, jaka wyswiadczyl mu Yursalka! - krzyknal. Cnaiur spojrzal na niego ze zgroza. -Co wyscie zrobili? -Zabilismy cie! Zabilismy bratobojce! Placzka i zboczenca, ktory chcial nami dowodzic! Przez wrzawe przebil sie ryk rogow. Pomiedzy jednym uderzeniem serca a drugim Cnaiur dostrzegl twarz swego ojca w ogorzalych rysach Bannuta. Ale Skiotha nie w taki sposob umarl. -Widzialem cie tamtej nocy! - wydyszal Bannut glosem zdlawionym cierpieniem. Jego cialem wstrzasnal spazm straszliwego kaszlu. - Poznalem prawde o tym, co sie wydarzylo trzydziesci lat temu. Widzialem! Teraz Utemoci sa wolni od twojej hanby! -Nic nie wiesz! -Wiem wszystko. Widzialem, jak na niego patrzyles. Wiem, ze byl twoim kochankiem! Kochankiem?! Oczy Bannuta zaszklily sie, jakby spogladaly w przepasc bez dna. -Imie twoje zhanbione - wydyszal. - Na Martwego Boga, sprawie, ze zniknie! Krew ciazylaCnaiurowi w zylach niczym zwir. Odwrocil sie, by ukryc lzy. Placzek. W tlumie walczacych dostrzegl, ze Sakkeruth, przyjaciel z dziecinstwa, spada z konia. Pamietal, jak razem lowili oscieniem ryby pod szerokim letnim niebem. Pamietal... Zboczeniec. Wiec tak mysleli? -Nie! - warknal, znowu odwracajac sie do Bannuta. Wreszcie odzyskal dawny straszliwy gniew. - Jestem Cnaiur urs Skiotha, Pogromca Koni i Ludzi. - Wbil miecz w ziemie i chwycil zdumionego starca za gardlo. - Nikt nie zabil tylu co ja! Nikt nie nosi tylu swietych blizn! Jestem miara hanby i zaszczytu. Twoja miara! - Stryj zakrztusil sie, uderzyl go lepkimi od krwi rekami. Potem zwisl bezwladnie. Uduszony. Tak jak sie dusi corki niewolnic. Cnaiur rzucil trupa, wyszarpnal miecz i rozejrzal sie nieprzytomnie. Wokol pokotem lezeli martwi ludzie i konie. Jego Utemoci, teraz juz tylko banda straconych z koni watazkow, cofali sie przed najezona dzidami sciana piechoty. Paru bezwstydnikow ucieklo. Inni zbierali sie wokol Cnaiura. Cesarscy oficerowie przekrzykiwali halas. Wrogie szeregi byly coraz blizej. Cnaiur uniosl miecz wysoko, az slonce blysnelo na umazanym krwia ostrzu. Piechurzy z czarnymi sloncami na tarczach szli pomiedzy trupami; ich twarze zmienily sie w maski ponurej radosci. Cnaiur widzial, ze jeden przeszyl wlocznia cialo Bannuta. Oficerowie znowu zaczeli krzyczec, zagluszajac wycie dalekich rogow. Nagle ruszyly do szarzy trzy szeregi zolnierzy. Cnaiur przykucnal, uderzyl pierwszego napastnika w otulona nagolennikiem noge, przewrocil. Odrzucil kopniakiem jego tarcze, wbil miecz pomiedzy pasami zbroi tuz pod pacha. Wyszarpnal miecz, zatoczyl nim dokola, trafil nastepnego, zlamal mu obojczyk. Krzyknal i uniosl posiekane bliznami ramiona, wspaniale swiadectwo krwawej przeszlosci. -Ktory?! - ryknal w ich babskim jezyku. - Ktory stanie przeciwko mnie?! Trzeci padl, rzygajac krwia, lecz reszta otoczyla go dziesiatkami. Na ich czele stal oficer o kamiennym spojrzeniu, ktory przy kazdym ciosie miecza ryczal: "Zabic!". Cnaiur spelnil jego zyczenie, odrabujac mu dolna szczeke. Nansurczycy, niewzruszeni, ruszyli na niego z mieczami i wloczniami, zepchneli go wstecz. Inny oficer, mlody szlachcic z herbem Domu Biaxi na tarczy, rzucil sie na niego. Cnaiur dostrzegl w jego oczach przerazenie, swiadomosc, ze on, potezny Scylvend, jest kims ponad ludzka miare. Wyrwal miecz z jego zniewiescialych rak, kopnal go dziko, uderzyl. Chlopiec upadl z wrzaskiem, taplajac sie we krwi, ktora trysnela mu z ledzwi jak fontanna. Zolnierze klebili sie przed nim, teraz juz nie tak chetni do starcia. -Gdzie wasi potezni wojownicy?! - ryknal. - Pokazcie mi poteznych wojownikow! Dlonmi dygoczacymi w goraczce nienawisci scinal jednego po drugim, slabych i silnych, walczac jak szaleniec, rabiac tarcze na drzazgi, siekac ciala, puszczajac fontanny krwi. Otaczaly ich coraz liczniejsze szeregi, ale Cnaiur i jego Utemoci wciaz zabijali, az ziemia pod ich stopami zmienila sie w krwawe bagno. Nansurczycy ustapili o pare krokow. Cnaiur schowal miecz do pochwy i przeskoczyl sterte trupow. Chwycil rannego zolnierza za gardlo, zmiazdzyl mu tchawice. Z rykiem uniosl miotajace sie cialo. -Jam jest zabojca! - krzyknal. - Miara wszystkich ludzi! Cisnal cialo na ziemie. -Czy nie ma wsrod was zadnego kutasa? - Splunal i rozesmial sie w naglej ciszy. - Wiec jestescie same cipy. Strzasnal krew w czupryny, znowu uniosl miecz. Nansurczycy krzykneli z przerazenia. Kilku wpadlo na stojacych z tylu wojownikow, w panice usilujac umknac przed szalencem. Potem przez bitewny halas przebil sie tetent, w sam srodek zbiegowiska wpadli nowi Utemoci. Przeszywali Nansurczykow dlugimi wloczniami, tratowali innych. Nastala chwila chaosu; Cnaiur powalil dwoch nastepnych przeciwnikow. Potem zolnierze z kolumny Nasuereta uciekli, rzucajac po drodze bron i tarcze. Utemoci zostali na placu boju, zdyszani, zalani krwia. -Ayaaa! - krzykneli. - Wojna i wiara! Cnaiur pobiegl na szczyt niskiego pagorka. Otworzyla sie przed nim dolina pelna klebiacego sie pylu, dymu i niezliczonych tysiecy walczacych. Az zaparlo mu dech. Daleko na polnocy dostrzegl oddzialy scylvendzkich jezdzcow, ciemnych sylwetek w chmurach pylu. Szarzowali w strone nansurskiej kolumny. Za uszytym z konskiej skory sztandarem Munuatow na wschod ciagnely kompanie jezdzcow, tratujace uciekinierow. Poczatkowo Cnaiur sadzil, ze pedza ku obozowisku, ale zaraz zrozumial, ze jest inaczej. Oboz juz plonal; Cnaiur widzial nansurskich niewolnikow, kaplanow i rzemieslnikow skaczacych z palisady. Ktos zatknal juz na bramie sztandar Pulitow, plemienia poludniowego stepu. Tak szybko... Powiodl spojrzeniem po szalonym klebowisku. Ktos podpalil trawe; przez kleby dymu dostrzegl Akkunihorow Xunnurita zepchnietych tuz nad lsniace czernia wody Kiyuth, otoczonych ze wszystkich stron przez Gwardie Eothijska i inne oddzialy, ktorych nie rozpoznawal. Wielka polac terenu pomiedzy nim a Xunnuritem zascielaly martwe konie i ludzie. Gdzie sa Kuoti? Alkussowie? Odwrocil sie na zachod, ku drugiemu brzegowi rzeki - niewlasciwemu - i ujrzal zaciekla bitwe na grzbiecie gorskim nad dolina. Rozpoznal kidruhilow, elitarna cesarska ciezka kawalerie, ktora opadla rozproszone oddzialy Scylvendow. Ujrzal jezdzcow Nymbricani, wojska posilkowe Norsirajow znikajace za gorskim grzbietem na polnocy oraz idealne szeregi dwoch najwyrazniej nietknietych kolumn maszerujacych w slad za nimi. Jedna z nich niosla sztandary Nasuereta... Jak to mozliwe? Przeciez jego Utemoci wlasnie rozbili Nasuereta w pyl. Prawda? A czy kidruhile nie znajdowali sie na prawej flance nansurskiej armii, co Ketyajowie poczytywali sobie za zaszczyt? Zaszczyt staniecia naprzeciwko Pulitow... Slyszal wolanie swych ludzi, lecz nie zwracal na nich uwagi. Co robi Conphas? Ktos chwycil go za ramie. Balait, najstarszy brat jego drugiej zony, ktorego zawsze powazal. Jego kolczuga, rozcieta, zwisala z ramienia. Nadal mial na glowie spiczasty helm, lecz po lewej skroni ciekla mu struga krwi. -Pojdz - wydyszal. - Othkut przyprowadzil nam konie. Wszedzie chaos; musimy sie przegrupowac, by uderzyc. -Tu sie dzieje cos zlego, Bala. -Nansurczycy sa skazani na zaglade... Ich oboz juz plonie. -A jednak do nich nalezy srodek pola. -I dobrze! Flanki sa nasze, a to, co zostanie z ich armii, zaciagniemy na otwarty teren. Oknai Jednooki juz prowadzi Munuatow na pomoc Xunnuritowi. Zamkniemy sie wokol nich jak piesc! -Nie - powiedzial Cnaiur beznamietnie, przygladajac sie, jak kidruhile wyrabuja sobie droge na gorskim grzbiecie. - Tu sie dzieje cos zlego. Conphas oddal nam flanki, zeby miec srodek... - To by tlumaczylo, ze Pulici tak szybko zdobyli oboz. Conphas cofnal kidruhilow, by rzucic ich przeciwko srodkowi Scylvendow. Dal swoim kolumnom falszywe sztandary, by sadzili, ze swoje glowne sily zgromadzil na flankach. Arcygeneral chcial sie znalezc na srodku pola. -Moze sadzil, ze kiedy odetnie od nas krola plemion, wpadniemy w panike - podsunal Balait. -Nie. Nie jest tak glupi... Patrz. Rzucil wszystkie swoje konie na srodek... jakby cos scigal. - Cnaiur potarl szczeke, rozejrzal sie, analizujac sytuacje na polu walki. Ostry zgrzyt mieczy. Mordercze wojenne dzielo. A przez jego piekno przeswituje cos niezglebionego, jakby cala bitwa stala sie zywym znakiem, piktogramem jak te, ktorymi cudzoziemcy zaklinaja oddech w kamieniu i pergaminie. Co to znaczy? Balait towarzyszyl mu w rozmyslaniach. -Jest zgubiony - powiedzial, krecac glowa. - Nawet jego bogowie nie moga go uratowac! Wowczas Cnaiur zrozumial. Oddech zlodowacial mu w piersi. Goraca wscieklosc opuscila jego konczyny; czul juz tylko bol ran i nieopisana pustke. -Musimy uciekac. Balait spojrzal na niego z oszolomieniem i pogarda. -Co?! -Lucznicy chorae... Conphas wie, ze ustawiamy ich za srodkiem pola. Albo zostana zabici, albo przepedzeni z pola. Tak czy tak, musimy... Dostrzegl pierwsze blyski nieswietego swiatla. Za pozno. -Szkola, Bala! Conphas przyprowadzil ze soba szkole! W poblizu srodka doliny z szeregow piechoty, pospiesznie przegrupowanych na spotkanie z Oknai Jednookim i jego ludzmi, powoli wylonilo sie kilkadziesiat postaci w czarnych szatach. Uniosly sie w powietrze. Uczeni. Czarnoksieznicy z Cesarskiego Saiku. Kilku rozproszylo sie nad dolina. Ci, ktorzy pozostali, juz zawodzili nieziemska piesn, palili ziemie i Scylvendow migotliwymi plomieniami. Szarza Munuatow rozsypala sie w lawinie plonacych koni i ludzi. Przez dluga chwile Cnaiur nie mogl sie poruszyc. Patrzyl, jak jezdzcy padaja w sam srodek zlotych ognisk. Widzial ludzi, ktorych lsniace wybuchy rozrzucaly niczym plewy na wietrze. Widzial, jak slonca zatrzymuja sie nad horyzontem i padaja na plonaca ziemie. Powietrze drzalo od czarnoksieskich grzmotow. -Pulapka - wymamrotal. - Cala ta bitwa to pulapka, by odebrac nam chorae! On tez ja mial - odziedziczona po ojcu. Odretwialymi palcami, rekami trzesacymi sie z wyczerpania, wyciagnal zelazna kulke spod pancerza i mocno scisnal. Jeden z uczonych podplynal w powietrzu, jakby szedl po klebach dymu i pylu. Zwolnil, zatrzymal sie na wysokosci czubka drzewa. Jego szata z czarnego jedwabiu wydymala sie na wietrze, zloty szlak wil sie na niej niczym weze w wodzie. Z oczu i ust bluznelo mu biale swiatlo. Chmara strzal zmienila sie w popiol, uderzywszy w jego kulista Opoke. Wyciagnal dlon, z ktorej dostojnie uniosla sie smocza glowa. Cnaiur ujrzal szkliste luski i oczy podobne do kul krwistej wody. Ogromny leb sklonil sie majestatycznie. -Uciekaj! - krzyknal Cnaiur do Balaita. Rogaty pysk otworzyl sie i splunal oslepiajacym plomieniem. W Cnaiura uderzylo cieplo plonacego Balaita. Potem rozlegl sie krotki wrzask, dzwiek eksplodujacych kosci i wnetrznosci. Piana jasnego jak slonce ognia znikla. Zdumiony Cnaiur przekonal sie, ze stoi wsrod zgliszczy. Balait i inni Utemoci nadal ploneli, skwierczac jak wieprzowina na roznie. W powietrzu czuc bylo sadza i palonym miesem. Wszyscy nie zyja... Potworny wrzask wybil sie ponad kakofonie krzykow; poprzez zaslone dymu, pomiedzy uciekajacymi Scylvendami ujrzal zakrwawiona fale nansurskiej piechoty pedzacej ku nim po zboczach. Uslyszal szept: -Miara jest wieczna... Rzucil sie do ucieczki, tak jak inni gnal ku ciemnej kresce wody. Potknal sie o strzale zaryta w ziemi, runal tuz obok martwego konia. Oparl sie na jego wygrzanym przez slonce boku, wstal chwiejnie i ruszyl biegiem. Minal kulejacego wojownika ze strzala w udzie, potem innego, ktory kleczal w trawie, plujac krwia. Potem obok przemknela z tetentem grupa Utemotow pod wodza Yursalki. Krzyknal jego imie i wydawalo mu sie, ze Yursalka go zobaczyl, lecz pojechal dalej. Cnaiur zaklal i pobiegl szybciej. W uszach mu dzwonilo. Przy kazdym oddechu ciekla mu z ust slina. Przed soba widzial setki wojownikow na brzegu rzeki. Niektorzy goraczkowo zdzierali z siebie zbroje, by moc poplynac, inni pedzili na poludnie ku plyciznom. Yursalka z Utemotami wpadl miedzy niedoszlych plywakow i z chlupotem wjechal do rzeki. Silny prad porwal wiele koni, ale kilka zdolalo wyniesc swoich jezdzcow na drugi brzeg. Teren zaczal opadac stromo; Cnaiur sadzil teraz dlugimi susami. Przeskoczyl kolejnego martwego konia, przebrnal z trzaskiem przez kepe kolyszacych sie na wietrze jaskrow. Po prawej stronie mignela mu kompania cesarskich kidruhilow przeczesujacych zbocza i scigajacych uciekinierow. Zataczajac sie, przebyl waskie rozlewisko, po czym wreszcie wpadl w przerazony tlum swoich rodakow. Odpychal ich na boki, przedzieral sie ku blotu i stratowanemu sitowiu. Widzial Yursalke popedzajacego wierzchowca na drugim brzegu rzeki. Czekala na niego grupka Utemotow na sploszonych koniach. -Utemoci! - ryknal. Jakims cudem uslyszeli go pomimo halasu. Paru wskazalo w jego strone. Ale Yursalka krzyczal cos i bil powietrze otwarta dlonia. Z kamiennymi twarzami odwrocili konie i ruszyli za Yursalka na poludniowy zachod. Cnaiur splunal za nimi. Nozem jal pilowac rzemienie pancerza. Dwa razy o malo nie wpadl do wody. W powietrze uniosly sie krzyki, a po nich tetent. Uslyszal trzask dzid i rzenie przerazonych koni. Zaczal szarpac nozem sznurowki. Zwalily sie na niego jakies ciala; zatoczyl sie. Dostrzegl kidruhila, wielka czarna sylwetke na tle rozpalonego slonca. Zerwal pancerz, odwrocil sie w strone rzeki. Cos peklo mu na glowie, goraca krew zalala oczy. Upadl na kolana. Zryta ziemia uderzyla go w twarz. Krzyki, lamenty, chlupot cial wpadajacych do rwacego gorskiego nurtu. Zupelnie jak ojciec, pomyslal, po czym opadla na niego wirujaca ciemnosc. * * * Ochryple zmeczone glosy, a w tle daleki chor pijackich wrzaskow. Bol, jakby ktos przybil mu glowe do ziemi. Olowiane cialo, rownie nieruchawe jak rzeczny mul. Nieruchawe mysli.-Co, wzdymaja sie zaraz po smierci? Przeszywajacy strach. Glosy dochodzily z tylu, byly bardzo blisko. -Znowu pierscien! Dopiero co oderznalem jeden palec! Kroki sie zblizaly, odziane w sandaly stopy w trawie. Powoli, poniewaz szybki ruch przyciaga uwage, sprawdzil, czy moze poruszac palcami i przegubami. Mogl. Delikatnie wsunal dlon pod pas, zacisnal mrowiace go palce na chorae, wyjal ja i wcisnal w szlam. -Boi sie - zauwazyl trzeci glos. - Zawsze byl tchorzem. -Nieprawda! Tylko... tylko... -Co? -To swietokradztwo. Okradac zmarlych to jedno, ale bezczescic to calkiem co innego. -Mam ci przypominac, ze wszyscy ci, ktorych nazywasz zmarlymi, to Scylvendzi? Cholernie trudno zbezczescic kogos, kto jest przeklety... Hej! Tu jeden zyje! Dzwiek ostrza wyjmowanego z pochwy, lupniecie, jek. Cnaiur, choc serce mu lomotalo, usmarowal twarz szlamem i napchal go do oporu w usta. -Ciagle nie moge zdjac... -To mu odrab ten palec, do diabla! - krzyknal drugi glos, teraz tak bliski, ze Cnaiurowi wlosy stanely deba. - Na Ostatniego Proroka, taka jego mac! On jeden mial tyle szczescia, zeby znalezc zloto u tych smierdzacych dzikusow, i opadly go skrupuly! Oho! A co my tu mamy? Wielki dzikus. Slodki Sejenusie, tylko patrzcie na te blizny! -Powiadaja, ze Conphas chce, zebysmy dostarczyli mu ich glowy - powiedzial trzeci glos. - Co znaczy jeden palec? -Patrz. Czy to moga byc rubiny? Szorstka reka chwycila Cnaiura za ramie, wyrwala je ze szlamu. Oczy polotwarte. Konczyny niby to zesztywniale. Wypelnione ziemia usta rozdziawione w sardonicznym grymasie. Brak oddechu. -Ja nie zartuje - powiedzial pochylony nad nim cien. - Patrzcie tylko, jakie ten dran ma blizny! Zabil setki ludzi! -Za takich powinna byc nagroda. Wyobraz sobie, jeden z naszych na kazda blizne. Dlonie na jego ciele, klepanie, klucie. Brak oddechu. Sztywny bezruch. -A moze zaniesc go do Gavarusa? Moze zechca go powiesic? -Doskonaly pomysl - powiedzial szyderczo cien. - Zaniesiesz go? Smiech. -Co, juz nie jest taki doskonaly? - odezwal sie drugi glos. - Poszczescilo ci sie, Naft? -Nic a nic, przeklety - mruknal cien i rzucil Cnaiura na ziemie. - Jak znajdziesz nastepny pierscien, to dasz go mnie, draniu. Bo obetne palce tobie! Kopniak z ciemnosci. Bol, jakiego dotad nie doswiadczyl. Caly swiat ryknal. Cnaiur staral sie nie zwymiotowac. -Jasne. Komu po takim dniu potrzebne zloto? Wyobrazcie sobie tryumf po naszym powrocie! I te piesni! Scylvendzi rozgromieni na wlasnym stepie. Scylvendzi! Kiedy bedziemy starzy, wystarczy tylko rzec, ze sluzylismy pod Conphasem nad Kiyuth, a wszyscy beda nas witac z szacunkiem i podziwem. -Chwala nie wystarczy, bys znalazl piekna panne, chlopcze. Tylko zloto. Wszystko zalezy od zlota. * * * Ranek. Cnaiur obudzil sie z drzeniem. Slyszal szum rwacej rzeki Kiyuth.Przez jakis czas lezal nieruchomo, przygnieciony ciezarem bolu. Chwycily go konwulsje; wyplul zolc w slady butow kolo swojej twarzy. Zakaszlal. Jezykiem zbadal miekka, slona przerwe miedzy zebami. Pierwsza przytomna mysl, jaka do niego przyszla, dotyczyla chorae. Zaczal gmerac w wymiocinach i tlustym blocie. Szybko ja znalazl, schowal za okutym zelazem pasem. Moje. Moj lup. Zdolal sie dzwignac na kolana, choc bol napieral na jego potylice jak podkute kopyto. Zdzbla trawy, biale od zaschnietego blota, byly ostre jak male noze. Odpelzl od szumiacej wody. Brzeg rzeki, rozdeptany na bloto, stal sie zastyglym swiadectwem rzezi. Ciala zabitych lezaly jak wmurowane w ziemie, ich skora pod warstwa much zdawala sie podobna rzemieniowi, krew zakrzepla jak zmiazdzone wisnie. Cnaiur mial wrazenie, ze pelznie przez oszalamiajacy kamienny relief, jakich wiele zdobi sciany nansurskich swiatyn, gdzie walczacy mezczyzni zastygli na bezboznym wizerunku. Ale to nie byl wizerunek. Na zboczu przed nim martwy kon gorowal niczym szczyt, z brzuchem w cieniu. Slonce oswietlalo jego grzbiet. Martwe konie zawsze wygladaja tak samo - sztywne, jak drewniane rzezby rzucone na bok. Cnaiur z wysilkiem przetoczyl sie przez niego. Kon pod jego policzkiem byl zimny jak rzeczny mul. Oprocz kawek i sepow na polu bitwy nie bylo zadnej zywej istoty. Cnaiur spojrzal na zbocze, po ktorym uciekal. Uciekal... Zacisnal powieki. Znowu uciekal, a blekitne niebo skurczylo sie od ryku za jego plecami. Rozgromil nas. Pokonal. Odwieczny wrog ich upokorzyl. Dlugo nie czul nic. Przypomnial sobie poranki w czasach mlodosci, kiedy budzil sie przed switem. Wypelzal z jaksza i skradal sie przez oboz, szukajac wzniesienia, z ktorego mogl obserwowac, jak slonce opromienia ziemie. Wiatr szeptal w trawie. Niskie slonce wznosilo sie, wspinalo na niebo. A on myslal: Jestem ostatni. Jestem jedyny. Tak jak teraz. Przez moment poczul czyste uniesienie kogos, kto przewidzial wlasny upadek. Ostrzegal Xunnurita, tego osmiopalcego glupca. Uznali go za stara babe, za wieszczke przesadnych obaw. Czy teraz takze sie smieja? Nie, bo wszyscy zgineli. Wszyscy! Horda, ktora zaludnila ziemie az po horyzont, ktora wstrzasnela sklepieniem nieba grzmotem tetentu kopyt swych koni, teraz znikla, rozgromiona, wymordowana. Z miejsca, w ktorym lezal, widzial wielkie polacie wypalonych traw, spalone ciala tych, ktorzy niegdys byli tak liczni i butni. Zostali rozgromieni. Zmasakrowani. I to przez Nansur! Cnaiur bral udzial w zbyt wielu granicznych bitwach, by nie szanowac Nansurczykow jako wojownikow, lecz nienawidzil ich tak jak wszyscy Scylvendzi: jako rase kundli, ludzkie robactwo, ktore nalezy wytepic. Wzmianka o cesarstwie zza gor przywodzila Scylvendom na mysl niezliczone wizje upokorzen: szyderczo usmiechnieci kaplani plaszczacy sie przed bezboznym Klem, czarnoksieznicy wystrojeni w kurewskie szaty, recytujacy nieludzkie obrzydliwosci, wymalowani dworzanie o miekkich, upudrowanych i skropionych pachnidlami cialach popelniajacy nie mniej obrzydliwe czyny. Oto ludzie, ktorzy ich podbili. Oracze ziemi, zbieracze slow. Mezczyzni, ktorzy zabawiaja sie z mezczyznami. Oddech uwiazl mu w piersi. Pomyslal o Bannucie, o zdradzie swojego plemienia. Obolalymi rekami jak kotwicami wbil sie w ziemie. Czul sie tak slaby, tak pusty, ze kazdy podmuch wiatru moglby go uniesc pod niebo. Zalkal. Zaplakal. Placzek... Rechot Bannuta plujacego metna krwia. Widzialem, jak na niego patrzyles! Wiem, ze byliscie kochankami! -Nie! - krzyknal, ale nienawisc go zawiodla. Tyle lat rozmyslan nad ich milczeniem, gryzienia sie niema nagana w ich oczach, oskarzania sie o szalenstwo, wmawiania sobie, ze sie go boja, choc ciagle nie znal ich mysli. Ile oszczerstw rzucono za jego plecami? Ile razy, zwabiony smiechem, wchodzil do jaksza i widzial tylko zacisniete usta i zimne oczy? I przez caly czas... Chwycil sie za piers. Nie! Uderzyl poraniona piescia w ziemie, raz i drugi, coraz mocniej, jakby ladowal opal do pieca. Przed oczami jego duszy pojawila sie twarz sprzed trzydziestu lat, demonicznie spokojna. -Powierzasz mi zbyt trudne zadanie! - syknal. - Kladziesz mi na ramionach brzemie za brze... Nagle umilkl, przerazony. Wiatr przyniosl ze soba glosy. Znieruchomial, spogladajac jedynie przez rzesy, wytezyl sluch. Obcy mowili po sheyicku, ale nie zrozumial slow. Czyzby szabrownicy ciagle krecili sie po polu bitwy? Nikczemniku o zajeczym sercu! Wstawaj i gin! Wiatr ucichl; dzwieki staly sie wyrazniejsze. Slyszal stapanie koni i chrzest zbroi. Co najmniej dwoch jezdzcow. Arystokratyczny akcent zdradzal oficerow. Zblizali sie, ale z ktorej strony? Cnaiur pohamowal szalony impuls, by wstac i sie rozejrzec. -Scylvendzi sa tutaj od czasow Kyraneow - mowil ktos o glosie brzmiacym bardzo dystyngowanie. - Nieustepliwi i cierpliwi jak ocean. I niezmienni! Narody tworza sie i upadaja, cale rasy i kraje gina, a Scylvendzi pozostaja tacy sami. Badalem ich historie, Martemusie. Przebilem sie przez kazdy dostepny raport, dawny i wspolczesny. Kazalem nawet moim agentom wlamac sie do Biblioteki Sareotow! Tak, w Iothiah... Nic nie znalezli. Fanimowie doprowadzili ja do ruiny. A oto czego sie dowiedzialem: kazdy z tych raportow, chocby najstarszy, moglby powstac wczoraj. Tysiace lat, Martemusie, a Scylvendzi sie nie zmienili. Zabierzmy im strzemiona i zelazo, a nie odroznisz ich od tych, ktorzy przed dwoma tysiacami lat zniszczyli Mehtsonc lub zlupili Ceneow przed tysiacem lat. Filozof Ajencis slusznie twierdzil, ze Scylvendzi sa ludem bez historii. -Podobnie jak wszyscy analfabeci, czyz nie? - zauwazyl drugi jezdziec, Martemus. -Nawet analfabeci zmieniaja sie z uplywem czasu. Migruja. Zapominaja o starych bogach i odkrywaja nowych. Zmienia sie nawet ich jezyk. Ale Scylvendzi sa opetani tradycja. My wznosimy ogromne kamienne budynki, by zostawic po sobie slad na dlugie lata, oni zas czynia pomniki ze swoich czynow, a swiatynie z wojen. Te slowa sprawily, ze Cnaiur poczul mrowienie w sercu. Kim oni sa? Jeden na pewno nalezy do Domow. -Interesujace - powiedzial Martemus - lecz to nie wyjasnia, skad wiedziales, ze ich pokonasz. -Nie badz nudny. Nie lubie tego u moich oficerow. Najpierw zadajesz mi bezczelne pytania, potem nie uznajesz mojej odpowiedzi za odpowiedz. -Wybacz mi, arcygenerale. Nie chcialem cie obrazic. Sam cenisz moja przenikliwosc... -Ach, Martemusie... zawsze ta sama poza. Skromny general z prowincji, bez zadnych ambicji procz tej, by mi sluzyc. Znam cie lepiej, niz sadzisz. Widzialem, jak bardzo jestes zainteresowany, gdy wspominam o sprawach stanu. A teraz widze glod chwaly w twoich oczach. Bylo tak, jakby Cnaiurowi na piers upadl wielki glaz. To on. On! Ikurei Conphas! -Nie zaprzecze. Lecz przysiegam, nie chcialem podwazac twego zdania. Ja tylko... tylko... Obaj jezdzcy staneli. Cnaiur ich widzial, dwa konne cienie za zaslona rzes. Oddychal plytko. -Tylko co, Martemusie? -Przez cala kampanie trzymalem jezyk na wodzy. Nasze postepowanie wydawalo mi sie tak szalone, ze... -Ze co? -Ze na jakis czas moja wiara w ciebie sie zachwiala. -A jednak nie odzywales sie, nie zadawales pytan... Dlaczego? Cnaiur usilowal dzwignac sie z ziemi, lecz nie mogl. W jego uszach te odcielesnione glosy staly sie niczym szyderczy grom. Zabic go! Musi go zabic! -Ze strachu, arcygenerale. Wiedzialem, ze kwestionowanie czynow ludzi lepszych ode mnie zle sie konczy... zwlaszcza gdy ludzie ci sa zdesperowani. Smiech. -A teraz i tutaj - cien Conphasa wskazal zaslane trupami pole bitwy - zakladasz, ze nie jestem juz zdesperowany. Uwazasz, ze teraz bezpiecznie jest zadac te jatrzace pytania. Cnaiura uderzyla nagla swiadomosc samego siebie i swiata. Tak jakby widzial siebie z oddali, czlowieka kulacego sie obok konskiego truchla, otoczonego kregami trupow. Te wizje znowu wywolaly wyrzuty sumienia. Co to za mysli? Czemu zawsze zapedza sie za daleko? Czemu ciagle musi myslec? Zabic go! -Tak wlasnie uwazam - odpowiedzial Martemus. Rzucic sie na nich. Z zaskoczenia poderznac gardla! -Mam ci ustapic? - ciagnal Conphas. - Mam ci pozwolic na jeden krok ku szczytowi? -Moja lojalnosc i dyskrecja naleza bez reszty do ciebie, arcygenerale. -Domyslilem sie, lecz dziekuje za potwierdzenie... Co bys powiedzial, gdybym ci wyjawil, ze bitwa, ktora wlasnie stoczylismy, ta wspaniala wiktoria to nic wiecej niz wstep do swietej wojny? -Swietej wojny? Swietej wojny shriaha? -To istota zagadnienia: czy swieta wojna nalezy do shriaha, czy tez nie. Rusz sie! Pomscij siebie! Swoj lud! -Ale co z...? -Niestety, dalsza niedyskrecja to juz nieodpowiedzialnosc, Martemusie. Moze wkrotce, lecz nie teraz. Ten moj tryumf, choc tak wspanialy, tak boski, bedzie pylem i popiolem w porownaniu z tym, co nastapi w bliskiej przyszlosci. Wkrotce, jak Trzy Morza dlugie i szerokie, wszyscy beda wyslawiac moje imie, a potem... Hm, bardziej jestes zolnierzem niz oficerem. Rozumiesz, ze dowodcy czesto cenia sobie nieswiadomosc podwladnych bardziej niz wiedze. -Rozumiem. Pewnie powinienem sie tego spodziewac. -Czego? -Ze twoje odpowiedzi zaostrza moja ciekawosc, zamiast ja zaspol oic. Smiech. -Niestety, Martemusie! Nawet gdybym ci wyjawil wszystko, co wiem, nadal odczuwalbys ten sam niedosyt. Takie odpowiedzi sa jak opium; im wiecej ich dostales, tym wiecej potrzebujesz. Dlatego czlowiek trzezwo myslacy szuka ratunku w tajemnicy. -Moglbys przynajmniej wyjasnic - mnie, glupcowi - skad wiedziales, ze wygramy. -Jak powiedzialem, Scylvendzi sa wiezniami swojej tradycji. A to znaczy, ze sa przewidywalni. Ciagle postepuja wedlug tego samego schematu. Rozumiesz? Wielbia wojne, lecz nie rozumieja jej istoty. -Wiec jaka jest jej istota? -Intelekt, Martemusie. Wojna to intelekt. Conphas spial konia i odjechal, zostawiajac podwladnego z ciezarem nowej wiedzy. Cnaiur przygladal sie, jak Martemus zdejmuje helm z pioropuszem, przesuwa dlonia po krotkich wlosach. Przez jedna mrozaca krew w zylach chwile wydawalo sie, ze oficer patrzy wprost na niego, tak jakby uslyszal lomot jego serca. Potem nagle odjechal w slad za arcygeneralem. Conphas zawolal do niego z daleka: -Dzis po poludniu, kiedy nasi ludzie odzyskaja sily, zaczniemy zbierac glowy Scylvendow! Wybrukuje nimi droge stad po nasza wielka stolice Momemn. Pomysl, jaka to chwala! Glosy ucichly, zostal tylko szmer zimnej wody w dzwieczacej ciszy i przezroczysty zapach poruszonej ziemi. Jak zimno. Ziemia taka zimna. Dokad isc? Umknal dziecinstwu i zagarnal zaszczytne nazwisko swego ojca, Skiothy, wodza Utemotow. Po jego haniebnej smierci zagarnal swoje plemie i stal sie slawny wsrod Scylvendow, ktorzy byli gniewem Lokunga, bardziej wcieleniem zemsty niz ludzmi z krwi i kosci. Teraz takze oni zgineli haniebna smiercia. Nie ma juz dla niego miejsca. Lezal nigdzie, pomiedzy umarlymi. * * * Niektore wydarzenia odciskaja sie w nas tak gleboko, ze staja sie bardziej doniosle dopiero dlugi czas pozniej. Takie chwile jatrza przeszlosc, a przez to sa zawsze obecne w naszych wciaz bijacych sercach. Niektorych wydarzen sie nie wspomina, lecz przezywa je od nowa.Takim wydarzeniem byla smierc Skiothy, ojca Cnaiura. Dwadziescia dziewiec lat temu Cnaiur siedzi w mroku wielkiego jaksza wodza. Na srodku pali sie ogien, ktory razi w oczy, lecz prawie nie rozprasza ciemnosci. Ojciec, otulony w futra, przemawia do wojownikow, opisujac nikczemnosci ludzi z plemienia Kuoti. W cieniu kula sie przerazeni niewolnicy z buklakami giszrutu, sfermentowanego kobylego mleka. Gdy jakas posiekana bliznami reka uniesie rog, maja go napelnic. Cuchnie dymem i przasnym alkoholem. W Bialym Jakszu czesto rozgrywaly sie takie sceny, lecz tym razem jeden z niewolnikow, Norsiraj, wystepuje z cienia, wchodzi w krag swiatla. Podnosi glowe i zwraca sie do zdumionych wojownikow scylvendzka mowa, tak plynna, jakby sie tu urodzil. -Chce sie z toba zalozyc, wodzu Utemotow. Ojciec Cnaiura oniemial, zdumiony zarowno bezczelnoscia, jak i nagla transformacja. Niewolnik, do tej pory korny, zgnebiony, stal dostojnie jak krol. Tylko Cnaiur sie nie dziwi. Wszyscy milkna. -Juz zaryzykowales, niewolniku - odpowiada ojciec. - I przegrales. Niewolnik usmiecha sie poblazliwie, jak wladca wsrod glupcow. -Ale ja zakladam sie z toba o moje zycie, Skiotho. Niewolnik wypowiadajacy imie! To zaprzecza odwiecznym obyczajom, narusza fundamentalny porzadek! Skiotha w koncu wybucha smiechem. Smiech pomniejsza, a to oburzajace wydarzenie nalezy uczynic jak najmniejszym. Wscieklosc potwierdzilaby glebie tego wyzwania, uczynilaby z niewolnika uczestnika pojedynku. A jednak ten niewolnik o tym wie, dlatego ciagnie: -Obserwowalem cie, Skiotho, i zastanawialem sie nad miara twojej sily. Wielu tutaj obecnych mysli tak samo... Czy wiedziales o tym? Smiech ojca cichnie. Ogien trzaska i syczy. Potem Skiotha, bojac sie spojrzec w oczy wojownikom, odpowiada: -Zostalem juz zmierzony, niewolniku. Ogien, jakby podsycony tymi slowami, strzela wysoko i rozjasnia mrok wsrod zebranych. Kasa skore Cnaiura. -Lecz miara - mowi niewolnik - nie jest czyms, co mozna zyskac, a potem zapomniec. Stara miara jest jedynie fundamentem nowej. Miara jest wieczna. Niezapomniane sceny o nieznosnej klarownosci, jakby precyzja szczegolow byla tym wieksza, im wieksze potepienie. Ogien pali tak, jakby plonal Cnaiurowi na kolanach. Chlod ziemi pod jego udami i posladkami. Zacisniete zeby, jakby przed siekacym piaskiem. I odwracajaca sie ku niemu blada twarz Norsiraja niewolnika, blekitne oczy, w ktorych mozna zatonac bardziej niz w niebie. Przyzywajace oczy! Oczy, ktore niewola, pytaja: Pamietasz swoja role? W tej chwili Cnaiur dostal zadanie do wypelnienia. Odzywa sie spomiedzy siedzacych wojownikow: -Ojcze, czyzbys sie bal? Szalone slowa! Szalone i zdradzieckie! Wsciekle spojrzenie ojca. Cnaiur spuszcza wzrok. Skiotha odwraca sie do niewolnika i pyta z udana obojetnoscia: -Wiec o co chcesz sie zalozyc? A Cnaiura ogarnia nagle strach! Strach o zycie tego niewolnika, Anasurimbora Moenghusa! Nie o ojca - o Moenghusa! Pozniej, gdy ojciec padl martwy, Cnaiur rozplakal sie na oczach swego plemienia. Rozplakal sie z ulgi. W koncu Moenghus, ktory nazywal sie dunyainem, odzyskal wolnosc. Niektore imiona zostawiaja w nas gleboki slad. Trzydziesci lat, sto dwadziescia por roku - dlugo jak na zycie jednego czlowieka. I wszystko to nie ma znaczenia. Niektore wydarzenia zostawiaja gleboki slad. * * * Cnaiur uciekl. Po zapadnieciu mroku przekradl sie pomiedzy ogniskami nansurskich patroli. Wydawalo mu sie, ze noc jest wielka pusta misa, w ktora mozna wpasc.A zmarli szli za nim krok w krok. Rozdzial 7 Swiat jest okregiem, w ktorym tyle srodkow, ile ludzi. Ajencis, "Trzecia analiza ludzkosci" Poczatek jesieni, 4110 Rok Kla, Momemn Cale Momemn zadrzalo. Ikurei Conphas zsiadl z konia w chlodnym cieniu pod poteznym masywem Luku Xatantiusa. Popatrzyl na rzezby, przesunal wzrokiem po jencach i lupach. Odwrocil sie do generala Martemusa, by przypomniec mu, ze nawet Xatantius nie pokonal scylvendzkich plemion. Dokonalem, czego nie dokonal zaden czlowiek przede mna. Czy to znaczy, ze jestem kims wiecej niz czlowiek? Nie liczyl juz, ile razy nawiedzila go ta oszalamiajaca mysl, i choc nigdy by tego nie przyznal, pragnal, by wypowiadali ja inni - zwlaszcza Martemus. Gdyby tylko potrafil wydobyc z niego te slowa! Martemus byl zawsze szczery, jak to czlowiek, ktory cale zycie spedzil w ogniu walki. Gardzil pochlebstwami. Jesli cos mowil, to tylko prawde. Ale pora nie byla odpowiednia. Martemus stal oglupialy, gapiac sie na Obozowisko Scuari, plac defiladowy Cesarskiego Okregu. Caly obszar placu wypelnialy zgromadzone pod sztandarami wszystkich oddzialow armii cesarskiej szeregi piechoty w odswietnych strojach. Setki czarno-czerwonych proporcow malowanych w zlote slowa modlitwy rozwijaly sie na wietrze. Pomiedzy oddzialami szeroka aleja prowadzila ku wynioslej fasadzie Forum Allosjanskiego. Ogrody, dziedzince i kolumnady Wyzyn Andiaminskich wspinaly sie wysoko ku zamglonym niebiosom. Conphas widzial juz oczekujacego ich stryja, daleka postac wsrod poteznych kolumn. Pomimo cesarskich insygniow wydawal sie maly, niczym pustelnik stojacy przed swoja jaskinia. -To twoja pierwsza audiencja stanu? - zwrocil sie do Martemusa. General skinal glowa, nieco zdenerwowany. -Pierwszy raz jestem w Cesarskim Okregu. Conphas wyszczerzyl zeby szyderczo. -Witaj w burdelu. Chlopcy stajenni zajeli sie ich konmi. Jak nakazuje zwyczaj, dziedziczni kaplani Gilgaola przyniesli miednice z woda. Tak jak spodziewal sie Conphas, pomazali mu konczyny lwia krwia i mamroczac modlitwy, obmyli symboliczne rany. Jednak kaplani shrialu, ktorzy zjawili sie po nich, sprawili mu niespodzianke. Namascili go olejami, po czym zanurzyli palce w winie palmowym i przesuneli Klem po jego czole. Dopiero gdy zakonczyli obrzed, wykrzykujac jego nowy tytul, Tarcza Kla, zrozumial, dlaczego stryj pozwolil im wziac udzial w ceremonii. Scylvendzi byli takimi samymi poganami jak Kianowie, wiec dlaczego nie podciagnac wszystkiego pod wspolny mianownik swietej wojny? Conphas musial przyznac z pewnym niesmakiem, ze istotnie jest to genialny podstep, co prawdopodobnie oznacza, ze stoi za nim Skeaos. O ile Conphas sie orientowal, jego stryjowi skonczyly sie juz genialne pomysly - zwlaszcza kiedy w gre wchodzila swieta wojna. Swieta wojna... Na sama mysl o niej Conphas mial ochote spluwac jak Scylvendzi, a przybyl do Momemn zaledwie wczoraj. Jeszcze nigdy w zyciu nie doznawal uczucia tak bliskiego uniesienia, ktore przezyl podczas bitwy nad Kiyuth. Otoczony bliskim paniki sztabem patrzyl na pole bitwy, na ktorym sytuacja nie byla jeszcze jasna, i w jakis niezrozumialy sposob wiedzial - wiedzial z pewnoscia, od ktorej jego kosci staly sie niczym zelazo - To miejsce jest moje. Jestem wyjatkowy... Uczucie bylo podobne do wniebowziecia, religijnej ekstazy. Pozniej zdal sobie sprawe, ze to bylo objawienie, chwila boskiej ingerencji w nieobliczalna moc jego reki. Nie ma na to innego wyjasnienia. Ale kto by pomyslal, ze objawienie, jak mieso, moze sie z czasem zepsuc? Poczatkowo wszystko szlo nadzwyczaj dobrze. Niedobitki Scylvendow uciekly daleko w step. Pojedynczy wojownicy ciagneli jeszcze za armia, lecz nie zdolali zdzialac nic procz napasci na patrole. Conphas, nie mogac sobie odmowic ostatniego ciosu, zadbal, by tuzin jencow "podsluchal" oficerow chwalacych plemiona, ktore zdradzily horde - i zeby jency ci dzieki nie swojej przemyslnosci zdolali w cudowny sposob uciec. Scylvendzi nie tylko uwierza w to pomowienie, lecz beda zadowoleni. O wiele lepiej, jesli Lud przegra pokonany przez Lud, a nie przez Nansur. O, slodka niezgodo! Wkrotce Scylvendzi rzuca sie sobie do gardel. Gdybyz wasnie dawalo sie rownie latwo gasic! Wiele miesiecy wczesniej Conphas obiecal stryjowi, ze uswietni swoj powrot, przynoszac mu glowy Scylvendow. W tym celu rozkazal odciac glowy wszystkim trupom znad Kiyuth i ulozyc je w wozach, lecz ledwie armia cesarska przekroczyla granice, kartografowie i matematycy zaczeli sie sprzeczac o wlasciwe rozmieszczenie ponurych trofeow. Klotnia sie przeciagala, a wowczas w spor wmieszali sie czarnoksieznicy z Cesarskiego Saiku, ktorzy jak wszyscy czarnoksieznicy uwazali sie za lepszych kartografow niz kartografowie i lepszych matematykow niz matematycy. To, co nastapilo potem, bylo godne wszystkich biurokratycznych wojen z dworu stryja. Szalona alchemia nieustepliwosci i zranionej dumy doprowadzila do zamordowania Erathiusa, najbardziej elokwentnego ze wszystkich kartografow. Kiedy wojskowe sledztwo nie znalazlo winnego morderstwa ani nie rozwiazalo konfliktu, Conphas aresztowal najbardziej aktywnego przedstawiciela kazdej ze stron i wykorzystujac luki w prawie wojskowym, kazal ich publicznie wychlostac. Nastepnego dnia nie bylo juz roznicy zdan. Ta afera nieco zmacila jego uniesienie, lecz powrot do Momemn calkowicie je zepsul. Conphas sie przekonal, ze wokol stolicy stacjonuja wojska swietej wojny, wiec ogromne slumsy namiotow i szalasow otoczyly mury miasta. Widok byl niepokojacy, a jednak Conphas jeszcze sie spodziewal, ze na jego powitanie wylegna zachwycone tlumy. Tymczasem bandy inrithich ryczaly obelgi pod jego adresem, ciskaly w niego kamieniami, a raz nawet plonacymi workami ludzkich ekskrementow. Kiedy wyslal kidruhilow do torowania drogi, rozpetala sie zaciekla walka. -Widza tylko bratanka cesarza - wyjasnil wyslany przez stryja oficer - nie zas pogromce Scylvendow. -Az tak nienawidza mojego stryja? Oficer wzruszyl ramionami. -Dopoki ich panowie nie podpisza ukladu, daje im tylko tyle ziarna, zeby nie umarli z glodu. Zastepy zolnierzy swietej wojny, mowil dalej oficer, z kazdym dniem powiekszaja sie o setki, choc plotka glosi, ze glowne oddzialy z Galeothu, Ce Tydonnu, Conrii i Wysokiego Ainonu znajduja sie o miesiace drogi stad. Na razie tylko trzej wielcy panowie przystapili do Ludzi Kla: Calmemunis, palatyn conrijanskiej prowincji Kanampureia, Tharschilka, hrabia z jakichs dalekich galeockich trzesawisk, i Kumrezzer, palatyn-gubernator ainonskiego dystryktu Kutapileth. Kazdy odmowil podpisania ukladu. Na razie negocjacje przeszly w zaciekle starcie charakterow. Inrithijscy panowie wszczynali wszelkie mozliwe konflikty, jakie nie sprowokowalyby gniewu shriaha, a Ikurei Xerius III wydawal proklamacje za proklamacja. -Cesarza - zakonczyl oficer - wielce raduje twoje przybycie, arcygenerale. Conphas niemal rozesmial sie glosno. Powrot rywala nie raduje zadnego cesarza, za to cieszy go powrot armii, zwlaszcza podczas oblezenia. I o to wlasnie chodzilo. Conphas musial dotrzec do Momemn lodzia. A teraz ten wielki tryumf, ktorego sie spodziewal, te zasluzona slawe za dokonania zacmily wazniejsze wydarzenia. Swieta wojna odebrala mu chwale, pomniejszyla nawet rozgromienie Scylvendow. Owszem, zostanie uczczony, ale tak jak sie obchodzi religijne festiwale podczas kleski glodu: bezglosnie, gdyz ludzie sa zbyt przytloczeni wypadkami, by zrozumiec, co i kogo czcza. Wiec jak mial nie nienawidzic swietej wojny? Rozleglo sie granie cymbalow. Ryknely rogi. Kaplani shrialu dopelnili obrzedu, sklonili sie i odeszli, zostawiajac go skapanego w mocnym zapachu palmowego wina. Pojawili sie giermkowie w spodniczkach przetykanych zlotem. Conphas - wraz z Martemusem i swita - ruszyl za nimi powoli wsrod milczacych tlumow na Scuari. Cale zastepy piechurow w czerwonych spodnicach padaly na kolana; mijajac ich, zostawiali za soba slad niczym wiatr na polu zboza. Conphas poczul dreszcz. Czy to nie jego objawienie? Przyczyna uniesienia na brzegu rzeki Kiyuth? Jak okiem siegnac, korza sie przede mna, przed moja reka. Jak okiem siegnac i jeszcze dalej... Dalej. Oszalamiajaca mysl. Plocha mysl. Zerknal przez ramie, by sie upewnic, ze jego rozkaz zostal wykonany. Dwoch osobistych straznikow szlo tuz za nim, ciagnac miedzy soba jenca; kilkunastu innych znaczylo ich droge resztka scylvendzkich glow. W przeciwienstwie do dawnych arcygeneralow nie zaprezentowal cesarzowi parady jencow i lupow, lecz widok zmasakrowanych scylvendzkich lbow zatknietych nad Scuari mogl takze zrobic wrazenie. Wsrod tlumow wokol stryja na forum nie dostrzegal babki, ale wiedzial, ze tam stoi i pochwala jego decyzje. Lubila mowic: "Daj im przedstawienie, a oni dadza ci wladze". Jesli czujesz wladze, dostajesz ja. Conphas przez cale zycie mial wokol siebie guwernerow, jednak to jego babka, okrutna Istriya, najlepiej przygotowala go do roli nastepcy tronu. Wbrew woli jego ojca nalegala, by cale dziecinstwo spedzil wsrod pompy i luksusu cesarskiego dworu. Wychowala go jak wlasne dziecko, nauczyla historii dynastii, a przy okazji wszystkich niepisanych tajemnic rzadzenia panstwem. Conphas podejrzewal nawet, ze miala swoj udzial w falszywych oskarzeniach, ktore doprowadzily do egzekucji ojca - tylko po to, zeby nie mogl wyciagnac reki po korone, gdyby przypadkiem jej drugi syn, Ikurei Xerius III, niespodziewanie znalazl sie na lozu smierci. Ale przede wszystkim zadbala o rozpowszechnienie wiadomosci, ze on i tylko on jest nastepca tronu. Byl jeszcze dzieckiem, a ona juz sie nim zachwycala, jakby kazdy jego oddech mial byc tryumfem cesarstwa. Nawet jego stryj nie osmielil sie sprzeciwic. Zrobila dla Conphasa tak wiele, ze omal jej nie pokochal. Znowu spojrzal na stryja. Byl juz blizej, na tyle, ze widac bylo szczegoly jego stroju. Rog z bialego filcu, unoszacy sie nad zlotym diademem, zaskoczyl arcygenerala. Zaden cesarz Nansuru nie nosil korony Shigeku od czasu, gdy trzysta lat temu fanimowie zagrabili te prowincje. Skandal! Co moglo popchnac stryja do takiego ruchu? Czy myslal, ze obnoszenie sie z nic nieznaczacymi blyskotkami zapewni mu chwale? On wie... wie, ze go przescignalem! W drodze powrotnej ze stepu Jiunati Conphas niemal obsesyjnie rozmyslal o stryju. Prawdziwe pytanie brzmialo nastepujaco: Czy stryj uzna go za narzedzie, dla ktorego znajdzie sie jeszcze jakies zastosowanie, czy tez za zagrozenie, ktorego trzeba sie pozbyc? Xerius wyslal go do walki ze Scylvendami, lecz to jeszcze nie znaczylo, ze teraz bedzie razem z nim sie cieszyl ze zwyciestwa. Ironia faktu, ze zamordowalby kogos, kto poslusznie wykonal jego rozkaz, dla Xeriusa nie mialaby zadnego znaczenia. Takie "niesprawiedliwosci", jak nazywaja je filozofowie, stanowia chleb powszedni w imperialnej polityce. Conphas zrozumial, ze w normalnej sytuacji stryj sprobowalby go zamordowac. Problem polegal na tym, ze pokonal Scylvendow. Nawet jesli, jak sie obawial, jego tryumf nie przelozy sie na mozliwosc stracenia cesarza z tronu, Xerius, ktory podejrzewal spisek przy kazdym pierdnieciu niewolnika, z pewnoscia od razu uzna, ze to mozliwe. W normalnej sytuacji Conphas powrocilby do Momemn z ultimatum i wiezami strzelniczymi. Ale sytuacja nie byla normalna. Bitwa nad Kiyuth byla zaledwie pierwszym krokiem w wielkim planie odebrania swietej wojny Maithanetowi, a swieta wojna byla kluczem do marzenia wuja o Odnowionym Cesarstwie. Gdyby pokonali Kian i odbili wszystkie dawne prowincje, Ikurei Xerius III przeszedlby do historii nie jako cesarz-wojownik, jak Xatantius czy Triamus, lecz wielki maz stanu, jak Caphrianas Mlodszy. Takie mial marzenie. Dopoki z niego nie zrezygnuje, zrobi wszystko co w jego mocy, by pozyskac wspolprace swojego podobnego bogom bratanka. Conphas, pogromca Scylvendow, byl bardziej uzyteczny niz grozny. Dzieki swietej wojnie. Wszystko prowadzilo do tej przekletej swietej wojny. Z kazdym krokiem forum pozeralo coraz wiecej nieba. Cesarz - ktory teraz, gdy Conphas rozpoznal juz jego stroj, wygladal jeszcze bardziej idiotycznie - byl coraz blizej. Choc z oddali jego ozdobiona makijazem twarz wydawala sie niewzruszona, Conphas dostrzegl szybkie zacisniecie rak na szkarlatnej szacie. Nerwowy gest? Arcygeneral omal nie parsknal smiechem. Niewiele rzeczy bawilo go bardziej od zdenerwowania stryja. Robaki powinny sie wic. Nienawidzil go od dziecinstwa. Jednak pomimo calej pogardy szybko sie nauczyl, ze stryja nie wolno lekcewazyc. Xerius byl podobny do tych niezwyklych pijakow, ktorzy dzien za dniem zataczaja sie i belkocza, ale w obliczu niebezpieczenstwa staja sie przytomni i grozni. Czy teraz wyczuwal niebezpieczenstwo? Ikurei Xerius III nagle wydal sie niczym nieodgadniona zagadka. O czym myslisz, stryju? Conphas musial sobie pomoc cudza opinia. -Powiedz, Martemusie - odezwal sie cicho - gdybys mial odgadnac mysli mojego stryja, co bys powiedzial? Martemus byl rozdrazniony. Moze rozmowa w takiej chwili wydawala sie mu nie na miejscu. -Znasz go o wiele lepiej ode mnie, arcygenerale. -Bardzo polityczna odpowiedz. - Conphas zamilkl. Mial przeczucie, ze przyczyny niepokoju Martemusa sa o wiele glebsze niz perspektywa pierwszego w zyciu spotkania z cesarzem. Kiedy ostatnio byl oniesmielony w obliczu lepszych od siebie? Nigdy. -Czy powinienem sie bac, Martemusie? Oczy generala spogladaly w odleglego cesarza. Nie mrugnely ani razu. -Powinienes. Nie dbajac o to, co pomysla obserwatorzy, Conphas przyjrzal sie profilowi generala, jeszcze raz zauwazajac klasycznie nansurskie linie szczeki i zlamany nos. -A to dlaczego? Martemus maszerowal w milczeniu - wydawalo sie, bardzo dlugo. Przez jedna szalona chwile Conphas mial ochote go uderzyc. Po co tak dlugo rozwazac odpowiedz, skoro decyzja bedzie zawsze ta sama? Martemus mowil wylacznie prawde. -Wiem tylko - odpowiedzial w koncu - ze gdybym byl cesarzem, a ty moim arcygeneralem, balbym sie ciebie. Conphas parsknal cicho. -A cesarz zabija tych, ktorych sie boi. Widze, ze nawet na prowincji dobrze znacie jego prawdziwa nature. Stryj boi sie mnie od pewnego wieczoru, kiedy pokonalem go w benjuke. Mialem osiem lat. Udusilby mnie wtedy - i twierdzilby, ze sie udlawilem winogronami - gdyby nie moja babka. -Nie rozumiem... -Moj stryj boi sie wszystkich i wszystkiego, Martemusie. Zbyt dobrze poznal historie naszej dynastii, zeby sie nie bac. Dlatego tylko nowe zagrozenie popchnie go do morderstwa. Stare, takie jak ja, ledwie dostrzega. General ledwie dostrzegalnie wzruszyl ramionami. -Ale czy nie kazal... - Umilkl wstrzasniety wlasna bezczelnoscia. -Zabic mojego ojca? Oczywiscie. Lecz jego nie obawial sie od samego poczatku. Dopiero pozniej, kiedy... kiedy frakcja Biaxi zatrula mu serce plotkami. Martemus zerknal na niego katem oka. -Twoje osiagniecie, arcygenerale... Wystarczyloby jedno twoje slowo, a kazdy obecny tu zolnierz oddalby za ciebie zycie. Cesarz na pewno o tym wie! To musi byc dla niego nowe zagrozenie! Conphas sadzil, ze Martemus nie moze go zaskoczyc, a jednak slusznosc i zar jego odpowiedzi nim wstrzasnely. Czyzby sugerowal bunt? Tutaj? Teraz? Nagle sobie wyobrazil, ze wchodzi po schodach na forum, oddaje uklon stryjowi, po czym odwraca sie do tysiecy zolnierzy na placu defiladowym i wola, prosi... nie, rozkazuje im przypuscic szturm na forum i Wyzyny Andiaminskie. Zobaczyl stryja rozsiekanego na krwawe ochlapy. Zabraklo mu tchu. Czy to jakies objawienie? Mgnienie przyszlosci? Czy naprawde...? Ale to przeciez ohydna glupota! Martemus zwyczajnie nie dostrzegal ogolnego planu rzeczy. A jednak to wszystko - szeregi zolnierzy padajacych na kolana, natluszczone olejkami plecy giermkow przed nim, stryj czekajacy jakby na krawedzi smiertelnie stromej przepasci - zaczelo przypominac koszmar. Nagle poczul uraze do Martemusa za jego bezpodstawne obawy. To miala byc jego chwila! Jego wniebowstapienie. -A swieta wojna? - warknal. Martemus zachmurzyl sie, ale wciaz patrzyl na forum. -Nie rozumiem. Conphas spiorunowal go wzrokiem. Dlaczego tak trudno im to dostrzec? Czy wlasnie tak czuli sie bogowie, kiedy ludzie nie umieli pojac wielkiego znaczenia ich planow? Czy zbyt wiele wymaga od swych podwladnych? Tak jak bogowie? Moze w tym wlasnie rzecz. Czy istnieje lepszy sposob, by zmusic ich do wysilku? -Myslisz - ciagnal Martemus - ze buta cesarza jest wieksza od jego strachu? Ze jego pragnienie odbudowania cesarstwa przycmi strach przed toba? Conphas sie usmiechnal. Bog jest zadowolony. -Tak sadze. Jestem mu potrzebny. -Wiec zaryzykujesz. Giermkowie dotarli do monumentalnych schodow forum i rozstapili sie na obie strony z uklonem. Cesarz znajdowal sie tuz nad nimi. -A ty zechcialbys dla czegos zaryzykowac, Martemusie? Po raz pierwszy general spojrzal mu prosto w twarz; lsniace brazowe oczy mial pelne nietypowego dla niego uwielbienia. -Dla ciebie, arcygenerale. I dla cesarstwa. Staneli u stop gigantycznych schodow. Conphas dal znak straznikom, by podazali za nim z jencem, po czym zaczal sie wspinac po stopniach. Stryj czekal na najwyzszym podescie. Conphas zauwazyl u jego boku Skeaosa. Wsrod kolumn forum krecily sie dziesiatki innych dworzan. Wszyscy patrzyli na niego uroczyscie. Znowu wrocily do niego slowa Martemusa. Wystarczyloby jedno twoje slowo, a kazdy obecny tu zolnierz oddalby za ciebie zycie. Conphas byl zolnierzem i jako zolnierz wierzyl w musztre, zelazne racje, planowanie - krotko mowiac, w przygotowania. Jednak umial takze, jak kazdy wielki przywodca, dostrzegac okazje. Dobrze znal znaczenie odpowiedniej pory. Co sie stanie, jesli uderzy teraz? Co zrobia - w tym wlasnie problem - wszyscy ci, ktorzy sie tu zebrali? Jak wielu powierzy mu swoj los? Dla ciebie... Zaryzykowalbym dla ciebie. Stryj, choc mial wiele wad, potrafil wlasciwie ocenic charakter czlowieka. Tak jak kazdy glupiec instynktownie wie, w jaki sposob stracac sliwki z drzewa, kiedy uderzyc kijem, a kiedy go cofnac. Nagle Conphas zdal sobie sprawe, ze nie ma pojecia, w jaki sposob zareaguja ci, ktorzy najwiecej znacza. Oczywiscie Gaenkelti, arcykapitan Gwardii Eothijskiej, stanie u boku cesarza - i pozostanie tam do smierci, jesli tak bedzie trzeba. Ale Cememketri? Czy Cesarski Saik bedzie wolal silnego cesarza od slabego? A Ngarau, ktory rzadzi panstwowa szkatula? Ilez niewiadomych! Powiew cieplego wiatru przywial liscie z jakiegos niewidocznego zagajnika. Conphas zatrzymal sie na podescie ponizej tego, na ktorym stal jego stryj, i zlozyl uklon. Ikurei Xerius III pozostal nieruchomy jak malowany posag. Stary Skeaos skinal reka, pozwalajac nastepcy tronu sie zblizyc. Conphas z szumem w uszach wspial sie po ostatnich stopniach. Przed oczami duszy mignela mu wizja buntu zolnierzy. Pomyslal o ceremonialnym sztylecie, zastanowil sie, czy wystarczy mu sil, by przebic jedwab, adamaszek skore i kosc. Wystarczy. Stanal przed stryjem. Wyprostowal sie wyzywajaco. Choc Skeaos patrzyl na niego z nieskrywanym niepokojem, stryj jakby niczego nie zauwazyl. -Wspaniale zwyciestwo, bratanku! - wykrzyknal niespodziewanie. - Jak nikt przed toba opromieniles chwala Dom Ikurei! -Jestes zbyt laskawy, stryju - odparl Conphas sucho. Przez twarz cesarza przemknal grymas. Conphas nie zamierzal ukleknac i ucalowac jego kolana. Ich spojrzenia sie spotkaly. Conphas drgnal. Zapomnial, jak bardzo Xerius przypomina jego ojca. Tym lepiej. Chwyci go za kark, jakby po to, by ucalowac go czule, po czym przebije mu mostek sztyletem. Przekreci ostrze i przepolowi mu serce. Zabije go szybko, bez zlosci. Potem krzyknie do swoich ludzi, rozkaze im bronic Cesarskiego Okregu. Wystarczy pare uderzen serca i cale cesarstwo stanie sie jego wlasnoscia. Uniosl reke, ale stryj ja odepchnal i minal go, najwyrazniej zaciekawiony czyms na nizszych stopniach. -A to kto?! - wykrzyknal. Conphas powiodl wzrokiem po zebranych. Gaenkelti i paru innych przygladali sie mu nieufnie. Z falszywym usmiechem odwrocil sie do cesarza. -Niestety, stryju, to jedyny jeniec, ktorego ci przywiodlem. Wszyscy wiedza, ze Scylvendzi nie nadaja sie na niewolnikow. -Kto to jest? Straznicy rzucili jenca na kolana; teraz pochylal sie, nagi, ze skrepowanymi na plecach rekami pelnymi blizn. Straznik chwycil za czarna czupryne i szarpnal, ukazujac jego twarz cesarzowi. Choc byla wykrzywiona bladym cieniem szyderstwa, szare oczy byly puste, wpatrzone w rzeczy nie z tego swiata. -Xunnurit - oznajmil Conphas. - Ich krol plemion. -Slyszalem, zes go pojmal, lecz nie osmielalem sie wierzyc plotkom. Conphasie! Conphasie! Tego dnia uczyniles nasz Dom niesmiertelnym! Scylvendzki krol plemion wziety do niewoli! Kaze go oslepic, wykastrowac i przykuc do mego tronu, tak jak czynili dawni Najwyzsi Krolowie Kyraneajczykow. -Wspanialy pomysl. - Conphas wreszcie dostrzegl babke. Byla ubrana w szate z zielonego jedwabiu, opieta skrzyzowana blekitna szarfa. Jak zawsze, wygladala niczym stara kurwa udajaca kokietke. Jednak w jej oczach dostrzegl cos dziwnego. Byla jakas inna. -Conphasie... - jeknela. - Opusciles nas jako nastepca tronu, powrociles jako bog! Wszyscy wstrzymali oddech. Zdrada stanu! Tak to zinterpretuje cesarz. -Jestes zbyt laskawa, babko - rzucil szybko Conphas. - Powracam jako pokorny sluga, ktory jedynie spelnil rozkaz swego pana. Ale ona ma racje! Moze nie? Jak to sie stalo, ze od zamiaru zabicia stryja przeszedl do tuszowania gafy babki? Musi sie zdecydowac! Musi sie skupic! -Oczywiscie, moj drogi chlopcze. To byla przenosnia... - Podeszla do niego krokiem, ktory u kogos w jej wieku wydawal sie dziwnie obsceniczny, i wziela go pod reke, ktora zamierzal chwycic sztylet. - Wstydz sie, Conphasie. Rozumiem, ze ta trzoda - wskazala pogardliwie ministrow swego syna - uznala moje slowa za skandaliczne, ale ty? -Zawsze musisz go tak rozpieszczac, matko? - warknal Xerius. Zaczal obmacywac jenca, jakby sprawdzal jego miesnie. Conphas przypadkowo spotkal spojrzenie Martemusa, ktory kleczal cierpliwie, zupelnie pominiety. General niepokojaco skinal glowa. Wowczas Conphas poczul, ze splywa na niego znajomy chlod, ten sam, ktory pozwalal mu myslec i rozwaznie dzialac, kiedy inni wpadali w panike. Powiodl spojrzeniem po niekonczacych sie rzedach piechoty w dole. Wystarczyloby jedno twoje slowo, a kazdy zolnierz... Odsunal sie od babki. -Wysluchaj mnie - powiedzial. - Musze sie czegos dowiedziec. -Czego? - zapytal stryj. Natychmiast zapomnial o krolu plemion. A moze to zainteresowanie bylo tylko wykretem. Niewzruszony Conphas spojrzal prosto w umalowane oczy stryja, usmiechnal sie szyderczo z absurdalnej korony Shigeku. -Wkrotce miedzy nami i Ludzmi Kla wybuchnie wojna. Czy wiesz, ze burzyli sie, gdy usilowalem wejsc do Momemn? Zabili dwudziestu moich kidruhilow. Miekki, upudrowany kark stryja przyciagal wzrok. Moze to lepsze miejsce do zadania ciosu? -A, tak - odparl lekcewazaco Xerius. - Bardzo niefortunne zajscie. Calmemunis i Therschilka podburzyli nie tylko wlasnych ludzi. Ale zapewniam cie, ta sprawa jest juz zakonczona. -Jak to? Zakonczona? - Po raz pierwszy w zyciu Conphas nie dbal o to, co stryj pomysli o jego tonie. -Jutro - oswiadczyl Xerius oficjalnie - ty i twoja babka bedziecie mi towarzyszyc podczas transportu mojego nowego pomnika. Wiem, bratanku, ze jestes niespokojnym duchem i zwolennikiem szybkiego dzialania, lecz musisz byc cierpliwy. Tu nie step Jiunati, a my nie jestesmy Scylvendami... Nic nie jest takie, jak sie wydaje. Conphas zamilkl. "Tu nie step Jiunati, a my nie jestesmy Scylvendami". Co to ma znaczyc? Xerius chyba sadzil, ze ta sprawa jest juz zamknieta. -Czy to general, o ktorym wyrazales sie tak pochlebnie? Martemus, prawda? Bardzom rad, ze sie tu zjawil. Nie moglem przewiezc do miasta wystarczajaco wielu twoich ludzi, by zapelnic Obozowisko Scuari, wiec bylem zmuszony wykorzystac moja Gwardie Eothijska i kilkuset miejskich straznikow. -I przebrales ich za moich zolnierzy? - odgadl Conphas pomimo oszolomienia. -Oczywiscie. Ceremonia jest w takim samym stopniu dla nich, jak i dla ciebie, prawda? Conphas uklakl z lomoczacym sercem i ucalowal kolano stryja. * * * Harmonia... Jaka slodka. Ikurei Xerius III sadzil, ze wlasnie tego szukal.Cememketri, wielki mistrz Cesarskiego Saiku, zapewnil go, ze okrag jest najdoskonalsza z geometrycznych figur, najbardziej sprzyjajaca uzdrowieniu ducha. Nie mozna przezyc zycia wsrod linii prostych. Z kregow sznura robi sie wezly, a z kregow podejrzliwosci robi sie intrygi. Ten ksztalt harmonii byl przeklety! -Jak dlugo musimy czekac? - spytala stojaca za nim matka glosem ochryplym ze starosci i zdenerwowania. Slonce pali, co, matko, suko? -Niedlugo - powiedzial ku rzece. Z dziobu wielkiej galery obserwowal brazowe fale rzeki Phayus. Za jego plecami siedziala matka, cesarzowa Istriya, oraz siostrzeniec Conphas, dumny z wielkiego zwyciestwa nad plemionami Scylvendow. Zaprosil ich rzekomo po to, by byli swiadkiem transportu nowego pomnika z bazaltowych kamieniolomow w Osbeus. Jednak za kazdym spotkaniem rodziny cesarskiej krylo sie cos wiecej. Wiedzial, ze oboje beda szydzic z jego pomnika; matka otwarcie, bratanek w duchu. Ale nie zaprzecza - bo nie moga - oswiadczeniu, ktore wkrotce wyglosi. Sama wzmianka o swietej wojnie wystarczy, by zyskac ich szacunek. Przynajmniej na jakis czas. Odkad opuscili port w Momemn, matka rozplywala sie nad wnukiem. -Spalilam ponad dwiescie zlotych wotow w twojej intencji - mowila. - Po jednym za kazdy dzien w polu. I ofiarowalam trzydziesci osiem psow kaplanom Gilgaola, aby zlozyli je... -Dala im nawet lwa - rzucil Xerius przez ramie. - Albinosa, ktorego Pisathulas kupil od tego nieznosnego kutnarmijskiego handlarza. Prawda, matko? Czul jej spojrzenie wpijajace sie mu w kark. -To miala byc niespodzianka - przemowila z jadowita slodycza. - A moze zapomniales? -Przepraszam, matko. Zupelnie... -Kazalam wyprawic skore - zwrocila sie do Conphasa, jakby Xerius w ogole sie nie odezwal. - Odpowiedni dar dla Lwa Kiyuth, co? - Zachichotala. Xerius mocno zacisnal palce na mahoniowej poreczy. -Lew! - wykrzyknal Conphas. - W dodatku albinos! Nic dziwnego, ze Bog mi sprzyjal! -Lapowka - odparla lekcewazaco. - Zrobilabym wszystko, bys wrocil caly i zdrowy. Szalalam z desperacji. Ale teraz, gdy opowiedziales, jak pokonales tych dzikusow, czuje sie glupio. Chcialam przekupic bogow, by strzegli jednego ze swoich! To cesarstwo nigdy dotad nie znalo podobnych tobie, moj drogi, slodki Conphasie. Nigdy! -Jesli posiadam jakas madrosc, zawdzieczam ja tobie, babko. Istriya zachichotala. Pochlebstwa, zwlaszcza Conphasa, zawsze byly jej ulubionym narkotykiem. -Teraz uswiadamiam sobie, ze bylam dosc surowa nauczycielka. -Najsurowsza. -Ale ty zawsze byles opieszaly. Czekanie budzi we mnie najgorsze uczucia. Moglabym wydrapac oczy. Jak kocica. Xerius zgrzytnal zebami. Ona wie, ze podsluchuje! Kpi ze mnie. Conphas sie rozesmial. -Zdaje sie, ze przyjemnosci, jakie daja kobiety, odkrylem w skandalicznie mlodym wieku. Mialem inne nauczycielki. -Lekcje z tej samej ksiazki, jak sadze - odpowiedziala Istriya zalotnie. Gruchanie dziwki. -Wszystko sprowadza sie do rzniecia, prawda? Ich smiechy zagluszyl chlupot wiosel galery. Xerius zdlawil krzyk. -A teraz swieta wojna, moj drogi! Bedziesz kims wiecej, o wiele wiecej niz najwspanialszym arcygeneralem w naszej historii! Co ona zamierza? Kpila z niego zawsze, ale jeszcze nigdy nie posunela sie tak daleko. Wiedziala, ze zwyciestwo Conphasa zmienilo go z narzedzia w zagrozenie. Zwlaszcza po wczorajszej farsie na forum. Wystarczylo jedno spojrzenie na bratanka i stalo sie jasne, ze Skeaos dobrze przewidywal. Conphas mial morderstwo w oczach. Gdyby nie swieta wojna, Xerius kazalby go sciac na miejscu. Istriya to widziala. Wiedziala wszystko, a jednak posuwala sie coraz dalej. Czyzby... Czyzby chciala smierci Conphasa? Conphas byl najwyrazniej zmieszany. -Moi ludzie nazywaja to liczeniem zabitych przed rozlewem krwi. Czy to prawdziwe skrepowanie? A moze gra? Obmyslona przez nich oboje, by zbic go z tropu? Rozejrzal sie po galerze, szukajac Skeaosa. Znalazl go obok Arithmeasa, wezwal wscieklym grymasem, ale potem przeklal sam siebie. Na co mu ten stary glupiec? Jego matka manipuluje ludzmi. Zawsze to robila. Zignoruj ich. Skeaos przydreptal - ten czlowiek poruszal sie jak krab - lecz Xerius jakby go nie zauwazyl. Oddychajac gleboko i miarowo, przygladal sie ruchowi na rzece. Statki mijaly sie z ociezala gracja, wyladowane towarami. Widzial tusze swin i bydla, urny z olejem, skrzynki wina; widzial pszenice, kukurydze, kamien z kamieniolomow, a nawet tancerzy. Dobrze, ze Momemn stoi nad Phayus. Rzeka to wielka lina, na ktorej wisza ogromne sieci Nansurium. Handel i przemysl, a wszystko poblogoslawione jego wizerunkiem. Na zlocie, ktore nosza przy sobie, jest moja twarz. Spojrzal w niebo. Jego wzrok przyciagnela mewa na tle dalekiej burzowej chmury. Przez chwile wydawalo mu sie, ze czuje harmonie, na moment zapomnial o gadaninie matki i bratanka. Potem galera szarpnela i zatrzymala sie. Xerius balansowal na dziobie, wreszcie odzyskal rownowage. Wyprostowal sie, dzikim wzrokiem poszukal kapitana w niewielkiej grupce ludzi na srodku pokladu. Uslyszal krzyki stlumione przez drewniane sciany, potem trzask batow. Przed oczami stanely mu nieproszone obrazy. Ciasne i ciemne pomieszczenia. Przegnile, zacisniete zeby. Pot i palacy bol. -Co sie stalo? - rozlegl sie glos jego matki. -Plycizna, babko - wyjasnil Conphas. - Znowu czekamy. Byl zniecierpliwiony. Jeszcze pare miesiecy temu nie pozwolilby sobie na taka swobode, choc i tak nie dorownywala tej wczorajszej. Krzyki odbily sie od pokladu. Wiosla miotaly sie w wodzie, lecz bez skutku. Kapitan zblizyl sie z mina blagajaca o litosc i oznajmil, ze utkneli na mieliznie. Xerius zwymyslal glupca, przez caly czas czujac na sobie szyderczy wzrok Istrii. Kiedy sie obejrzal, napotkal oczy o wiele zbyt przebiegle, by mogly nalezec do matki obserwujacej syna. Conphas lezal niedbale na sofie, z drwiacym usmieszkiem, jakby obserwowal walke kogutow. Zdenerwowany Xerius nie chcial sluchac tlumaczen. -Dlaczego wioslarze maja pruc to, co sam uszyles?! - krzyknal. Zdegustowany, rozkazal straznikom przeciagnac kapitana pod kilem. Wycie tego czlowieka tylko go rozdraznilo. Dlaczego tak niewielu ludzi ma odwage sprostac konsekwencjom swoich czynow? -Wyrok godny Ostatniego Proroka - odezwala sie sucho matka. -Zaczekamy tutaj - warknal Xerius, nie zwracajac sie do nikogo w szczegolnosci. Wkrotce trzask batow i krzyki ucichly. Wiosla znieruchomialy. Na pokladzie zapanowala rzadka chwila ciszy. Woda przyniosla echo szczekania psow. Dzieci biegaly na poludniowym brzegu, chowaly sie pomiedzy drzewami pieprzowymi, piszczaly. Ale wkrotce rozlegl sie kolejny dzwiek. -Slyszysz? - spytal Conphas. -Tak-odpowiedziala Istriya, wyciagajac szyje, by spojrzec w gore rzeki. Xerius takze slyszal - odlegly choralny krzyk. Zmruzyl oczy i spojrzal w dal, tam gdzie rzeka skrecala i ginela miedzy ciemnymi zboczami. Szukal sladu barki z jego nowym pomnikiem. Nie znalazl. -Moze powinienes oczekiwac na rufie, Boze Ludzi? - szepnal mu do ucha Skeaos. Mial juz zganic pierwszego doradce za nekanie go absurdalnymi uwagami, ale sie zawahal. -Mow dalej - mruknal. Twarz Skeaosa wygladala jak pomarszczone jablko z dwojgiem lsniacych czarnych oczu. Doradca przypominal stare niemowle. -Z tego miejsca twoj boski pomnik nie od razu bedzie widoczny w calosci, co pozwoli twojej matce i bratankowi... - Zrobil zbolala mine. Xerius skrzywil sie i zerknal na matke z ukosa. -Nikt nie osmiela sie kpic z cesarza. -Oczywiscie, Boze Ludzi. Z pewnoscia. Lecz jesli zaczekamy na rufie, twoj obelisk ukaze sie w jednej wspanialej chwili, kiedy barka nas minie. -Juz o tym myslalem. -Alez oczywiscie. Xerius odwrocil sie do cesarzowej i arcygenerala. -Pojdz, matko - powiedzial. - Schowajmy sie przed sloncem. Z cieniem bedzie ci do twarzy. Istriya spiorunowala go wzrokiem za ten afront, ale propozycje przyjela z wyrazna ulga. Slonce stalo wysoko na niebie i prazylo mocno. Cesarzowa uniosla sie ze sztywna gracja i niechetnie przyjela wyciagnieta dlon syna. Conphas rowniez wstal. Uperfumowani niewolnicy i dworzanie ustepowali im z drogi. Wszyscy troje zatrzymali sie przy stolach pelnych smakolykow. Skeaos czekal w dyskretnej odleglosci. Xerius rozpogodzil sie, gdy matka pochwalila niewolnikow z kuchni. Chwalenie sluzby zawsze bylo jej sposobem przeprosin za wczesniejsze uszczypliwosci. Byc moze, pomyslal Xerius, dzis bedzie dla mnie laskawa. Wreszcie spoczeli na sofach pod baldachimem na rufie. Skeaos zajal nalezne mu miejsce po prawicy Xeriusa. Jego obecnosc podtrzymywala cesarza na duchu; wplyw cesarskiej rodziny, podobnie jak zbyt mocnego wina, nalezalo rozwodnic. -Jakze sie miewa moja przyrodnia siostra? - spytal Conphas. Wymogi jnanu. -Jest dobra zona. -A jednak jej lono pozostaje zamkniete - rzucila Istriya. -Mam nastepce - zauwazyl od niechcenia Xerius. Stara dziwka drwila z jego bezplodnosci. Mocne nasienie zawsze wedrze sie do lona. Matka nazywala go slabeuszem. Ciemne oczy Istrii blysnely. -Nastepce bez dziedzictwa. Tak otwarcie, bez ogrodek?! Moze starosc wreszcie pokonala niesmiertelna Istriye. Moze to jest jedyna trucizna, ktorej nie potrafi uniknac. -Uwazaj, matko. Moze - na te mysl przejela go radosc - matka wkrotce umrze. Przekleta stara suka. -Sadze, ze babka chcialaby pomowic o Ludziach Kla, o boski... Dzis rano otrzymalem wiadomosc, ze napadli i zlupili Jaruthe. To juz nie zamieszki, stryju. Jestesmy na granicy otwartej wojny. Tak szybko do sedna sprawy. Nieelegancko. Brutalnie. -Co zamierzasz, Xeriusie? - spytala Istriya. - Nie tylko twoja przebiegla matka, ktora czasem nie zna sie na polityce, boi sie tych wydarzen. Niepokoja sie nawet bardziej godne szacunku Domy Kongregacji. Tak czy tak, musimy dzialac. -Nigdy nie uwazalem, ze nie znasz sie na polityce, matko... Jedynie robisz takie wrazenie. -Odpowiedz, Xeriusie. Co zamierzasz? Westchnal glosno. -To nie jest juz kwestia zamiarow. Stalo sie. Ten conriyanski pies Calmemunis wyslal poslow. Jutro po poludniu podpisze uklad. Daje mi slowo, ze zamieszki i napasci ustana juz dzis. -Calmemunis! - syknela matka, jakby zaskoczona. Najprawdopodobniej wiedziala o tym jeszcze przed Xeriusem. Przez te lata knula intrygi dla i przeciw mezom i synom, ze jej siec szpiegow objela cale Nansurium. - A inne Wielkie Imiona? Co z ainonskim... jak sie nazywal? Kumrezzer? -Wiem tylko, ze dzis naradzal sie z nim Calmemunis, Tharschilka i paru innych. -Tez podpisze - odezwal sie Conphas niczym znudzona wyrocznia. -Skad ta pewnosc? - spytala Istriya. Conphas uniosl swoja czare; jeden z wszechobecnych niewolnikow podbiegl, by ja napelnic. -Podpisza wszyscy, ktorzy przybyli pierwsi. Powinienem to zrozumiec wczesniej, bo wydaje mi sie oczywiste, ze ci glupcy boja sie przybycia pozostalych bardziej niz czegokolwiek innego. Uwazaja sie za niepokonanych. Powiedz im, ze fanimowie sa w walce rownie straszni jak Scylvendzi, a rozesmieja sie i przypomna ci, ze sam Bog jest po ich stronie. -Co chcesz powiedziec? - spytala Istriya. Xerius bez namyslu pochylil sie w jego strone. -Tak, bratanku. Co chcesz powiedziec? Conphas pociagnal lyk i wzruszyl ramionami. -Uwazaja, ze tryumf jest im pisany, wiec po co sie nim dzielic? Albo nawet gorzej, oddac go lepszym od siebie, ktorzy na to nie zasluguja. Pomysl. Kiedy przybedzie Nersei Proyas, Calmemunis stanie sie zaledwie jednym z jego porucznikow. To samo dotyczy Tharschilki i Kumrezzera. Kiedy przybeda glowne sily z Galeothu i Wysokiego Ainonu, oni z pewnoscia straca swoje pozycje. Na razie swieta wojna nalezy do nich i pragna dzierzyc... -Zatem musisz skonczyc z dawaniem im zywnosci - przerwala Istriya. - Nie dopuscic do wymarszu. Xerius usilowal nie okazac szyderstwa. Tutaj konczyla sie ich wiedza, a zaczynal jego geniusz. Nawet Conphas, ten podstepny waz, nie mogl go tu przescignac. -Nie - oznajmil. - Wymaszeruja. Istriya przeszyla go wzrokiem; jej pomarszczona twarz wyrazala niebotyczne zdumienie. -Moze odprawimy niewolnikow? - odezwal sie Conphas. Jedno klasniecie Xeriusa sprawilo, ze poklad opustoszal. -Co to ma znaczyc? - spytala Istriya drzacym glosem, jakby zabraklo jej tchu. Conphas przyjrzal sie mu z lekkim usmiechem. -Chyba wiem, babko. Czy mozliwe, stryju, ze padyradza poprosil cie o ten... gest? Xerius oniemial ze zdumienia. Skad on to wie? Zbyt wielka przenikliwosc i zbyt swobodne maniery. W pewnym sensie bal sie bratanka. Nie tylko jego rozumu. W Conphasie bylo cos martwego. Nie, raczej... cos gladkiego. W przypadku innych, nawet jego matki - choc ona takze ostatnio wydawala sie odlegla - zawsze byla wymiana niewypowiedzianych nadziei, malych ludzkich potrzeb, ktore przenikaly wszystkie rozmowy, a nawet milczenie. Ale w przypadku Conphasa byly tylko gladkie powierzchnie. Nikt go nigdy nie poruszyl. Tylko Conphas poruszal Conphasa, choc czasem mozna bylo omylkowo wziac to za dzialanie innych. Ten czlowiek wszystko traktowal jak kaprys. Istota doskonala. Pokonac takiego czlowieka! A on musi go pokonac. "Pochlebiaj mu - powiedzial niegdys Skeaos - i stan sie czescia tej wspanialej historii, ktora uwaza za swoje zycie". Ale tego nie potrafil. Pochlebiac komus oznaczalo upokorzyc siebie. -Skad to wiesz? - warknal. A jego strach dodal: - Czy mam cie poslac do Zieku, zeby sie dowiedziec? Wieza Ziek - jaki mieszkaniec Nansuru nie drzal, kiedy ujrzal ja wylaniajaca sie z chaosu Momemn? Oczy bratanka na chwile zlodowacialy. Xerius zdolal go poruszyc - a jakze! Zdolal mu zagrozic. Rozesmial sie. Ostry glos Istrii przerwal jego radosc. -Jak mozesz z tego zartowac? Czy zartowal? Moze i tak. -Wybacz mi te niewczesna wesolosc, lecz Conphas zgadl, rozszyfrowal sekret, ktory moglby nas zniszczyc, zniszczyc nas wszystkich, gdyby... - Zrobil pauze, odwrocil sie do Conphasa. - Wlasnie dlatego musze wiedziec, w jaki sposob go odgadles. Conphas byl nieufny. -Bo tak wlasnie bym postapil. Skauras... nie, Kian musi zrozumiec, ze nie jestesmy fanatykami. Skauras. Skauras o jastrzebiej twarzy. Oto Stare Imie. Przebiegly kianenski sapatiszach-gubernator Shigeku i pierwsza twarda przeszkoda, ktora musi pokonac swieta wojna. Jak niewiele Ludzie Kla rozumieli z obyczajow ziem pomiedzy rzekami Phayus i Sempis! Nansur i Kian od stuleci byly w stanie wojny. Znaly sie dobrze, niezliczone rozejmy przypieczetowaly mniej pieknymi corkami. Ilu szpiegow, zakladnikow, ile okupow... Xerius doskoczyl, przyjrzal sie bratankowi z bliska. Oczami duszy ujrzal wizje upiornej twarzy Skaurasa nalozona na oblicze cishaurima. -Kto ci powiedzial? - spytal z nagla gwaltownoscia. W dziecinstwie Conphas spedzil cztery lata jako zakladnik u Kianow. W dodatku na dworze Skaurasa! Conphas spojrzal na kwiatowy wzor mozaiki pod swymi sandalami. -Sam Skauras - rzekl wreszcie, patrzac Xeriusowi prosto w oczy. Zachowywal sie, jakby to byla gra, ale taka, w ktora gra sie samemu. - Nigdy nie zerwalem kontaktow z jego dworem. Ale twoi szpiedzy z pewnoscia ci o tym doniesli. A Xerius martwil sie o szpiegow matki! -Musisz sie wystrzegac takich rzeczy, Conphasie - odezwala sie po macierzynsku Istriya. - Skauras to jeden ze starych Kianow. Czlowiek pustyni. Rownie okrutny, jak inteligentny. Wykorzysta cie, by zasiac miedzy nami zwade. Zawsze pamietaj, ze liczy sie dynastia. Dom Ikurei! Te slowa! Xeriusowi zadrzaly dlonie. Splotl je mocno. Sprobowal zebrac mysli. Odwrocil spojrzenie od ich wilczych twarzy. Tyle lat! Mala czarna fiolka wielkosci dzieciecego palca, trucizna wlewana do ucha ojca. Jego ojca! I glos matki... nie, glos Istrii grzmiacy mu w glowie: "Dynastia, Xeriusie! Dynastia!". Uznala, ze jej maz nie ma juz klow ani pazurow, nie utrzyma dynastii przy zyciu. Co tu sie dzieje? Co oni robia? Spiskuja? Zerknal na stara wiedzme, cudzoloznice. Tak bardzo chcial chciec ja zabic. Ale odkad pamietal, byla swietoscia, fetyszem, dzieki ktoremu ta szalona machina wladzy sie nie rozpadla. Stara, nienasycona cesarzowa byla niezastapiona. A kiedy byl mlody, budzila go w srodku nocy, glaszczac jego czlonek, dreczac go rozkosza, szepczac w mokre od pieszczot ucho: "Cesarzu... Czujesz, moj sliczny, boski synu?". Byla wtedy taka piekna. To na jej reke po raz pierwszy wylal nasienie, a ona zebrala je i kazala mu go sprobowac. "Przyszlosc - powiedziala - smakuje sola... I piecze, Xeriusie, moje piekne dziecko... - Ten cieply smiech, ktory potrafil zmiekczyc zimny marmur. - Posmakuj, jak piecze". -Widzisz? - mowila Istriya. - Widzisz, jak go to martwi? Wlasnie na to liczy Skauras. Conphas przygladal sie mu uwaznie. -Nie jestem glupi, babko. I zaden zyjacy poganin nie zrobi ze mnie glupca. Zwlaszcza Skauras. Mimo to przepraszam cie, stryju. Powinienem powiedziec ci wczesniej. Xerius spojrzal na nich wzrokiem bez wyrazu. Slonce palilo, tak oslepiajace, ze rzucalo na ziemie wzory wyhaftowane na czerwonej markizie: zwierzeta otaczajace kregami Czarne Slonce z pieczeci Nansuru. Wszedzie - w laskawym cieniu markizy, na meblach i podlodze - slonce cesarstwa w otoczeniu bestii. Tysiac slonc, pomyslal czujac, ze sie uspokaja. Wokol wszystkich starych prowincji - tysiac slonc! Nasze dawne ziemie powroca. Cesarstwo sie odrodzi! -Opanuj sie, moj synu - mowila Istriya. - Wiem, ze nie jestes tak glupi, by sugerowac, ze Calmemunis i inni rusza na Kianow, lub by poswiecic wszystkich zebranych tu Ludzi Kla w "gescie", o ktorym mowi moj wnuk. To by bylo szalenstwo, a cesarz Nansuru nie jest szalencem. Prawda, Xeriusie? Tym razem okrzyki dobiegly z pobliza. Xerius wstal, podszedl do relingu na sterburcie. Pierwsza ciagnaca barke lodz powoli wylonila sie zza dalekich brzegow. Ujrzal wioslarzy niczym grzbiet stonogi. Ich plecy blyszczaly w sloncu. Wkrotce... Odwrocil sie do matki i bratanka, zerknal na Skeaosa, ktory stal jak skamienialy, jak to maja w zwyczaju ludzie przypadkowo podsluchujacy innych. -Cesarstwo pragnie odzyskac to, co utracilo - powiedzial ze zmeczeniem w glosie. - Nic wiecej. I poswieci wszystko, nawet swieta wojne, by zyskac przedmiot swojego pozadania. Jak latwo to powiedziec! Takie slowa to swiat w miniaturze. -Ty naprawde oszalales! - krzyknela Istriya. - Wiec wyslesz tych pierwszych przybyszy na smierc, rozplatasz swieta wojne na pol tylko po to, by pokazac przekletemu po trzykroc Skaurasowi, ze nie jestes religijnym fanatykiem? Roztrwonisz fortune i narazisz sie na nieskonczony gniew bogow! Niewiele go obchodzilo, co matka mysli o jego planie. Potrzebny byl mu bratanek, arcygeneral... Spojrzal na niego uwaznie. Posepnie zamyslony Conphas kiwnal glowa i rzekl: -Rozumiem. -Widzisz w tym sens? - syknela Istriya. Conphas rzucil Xeriusowi spojrzenie pelne aprobaty. -Pomysl, babko. Przybedzie do nas o wiele wiecej mezow niz ci, ktorzy na razie sie tu zgromadzili - prawdziwe Wielkie Imiona, jak Saubon, Proyas, nawet Chepheramunni, krol-regent Wysokiego Ainonu! Ale co wazniejsze, wydaje sie, ze pierwsi na zew Maithaneta odpowiedzieli prostacy, zle przygotowani, kierujacy sie raczej sentymentami niz trzezwym rozsadkiem i duchem walki. Strata tej zbieraniny oplaci sie nam na wiele sposobow: bedzie mniej brzuchow do wykarmienia, bardziej sprawna armia w polu... - Zamilkl i odwrocil sie do Xeriusa ze spojrzeniem pelnym zdumienia. - A to nauczy shriaha oraz jego zwolennikow, ze fanimow nalezy sie bac. Ich zaleznosc od nas, od tych, ktorzy juz szanuja pogan, wzrosnie wraz z ich strachem. -Szalenstwo! - wrzasnela nieprzekonana Istriya. - Czy zatem walczymy przeciwko Kianom na warunkach jakiegos tajnego traktatu? Dlaczego mamy im cos dawac, kiedy w koncu mozemy odbierac? Trzeba zlamac kark znienawidzonego przeciwnika! A ty chcesz z nimi pertraktowac? Mowic: "Odrabie te i tamta konczyne, lecz zadnej wiecej?". Szalenstwo! -Czy rzeczywiscie mozemy cos odbierac, babko? - odparl Conphas, juz bez szacunku w glosie. - Zastanow sie. Kim sa ci "my"? Na pewno nie jest to Dom Ikurei. "My" oznacza Tysiac Swiatyn. Mlot znajduje sie w dloni Maithaneta - moze zapomnialas? My jedynie staramy sie zebrac jak najwiecej tego, co spod tego mlota spadnie. Maithanet uczynil z nas zebrakow! Na razie zrobil wszystko co w jego mocy, by nas wykastrowac. Dlatego zaprosil Szkarlatne Wiezyce, moze nie? By nie zaplacic ceny, ktorej zazadalibysmy za Cesarski Saik. -Oszczedz mi tych wyjasnien z bajek dla dzieci. Jeszcze nie jestem zdziecinniala staruszka. - Odwrocila sie, przeszyla Xeriusa spojrzeniem nienawistnych oczu. Jego rozbawienie musialo byc zbyt widoczne. - Wiec Calmemunis, Tharschilka i niezliczone tysiace innych maja zginac. Trzoda pojdzie pod noz. Co potem? Xerius nie potrafil opanowac usmiechu. Co za plan! Nawet wielki Ikurei Conphas go podziwial! A Maithanet... Na mysl o nim Xerius mial ochote zarechotac jak debil. -Co potem? Nasz shriah nauczy sie strachu. Szacunku. Wszystkie jego popisy - ofiary, hymny, przemowy - okaza sie nic niewarte. Jak sama powiedzialas, matko, bogow nie mozna przekupic. -Ale ty mozesz. Xerius parsknal smiechem. -Oczywiscie. Jesli Maithanet rozkaze, by Wielkie Imiona podpisaly moj uklad, jesli przysiegna zwrot wszystkich dawnych prowincji cesarstwa, dam im - odwrocil sie do bratanka i pochylil glowe - Lwa Kiyuth. -Wspaniale! - zawolal Conphas. - Dlaczego tego nie rozumialem? Jedna reka zadasz cios, by druga poglaskac. Genialne, stryju! Swieta wojna bedzie nasza! Cesarstwo sie odrodzi! Cesarzowa patrzyla z powatpiewaniem na syna i wnuka. -Co powiesz, matko? Spojrzala na pierwszego doradce. -Jestes okropnie milczacy, Skeaosie. -Nie mam prawa brac udzialu w tej rozmowie, cesarzowo. -Nie. Ale ten szalony plan jest twoj, prawda? -Jest moj, matko - warknal Xerius, ugodzony do zywego. - Ten kundel przez wiele tygodni nudzil mnie, bym od niego odstapil. Ledwie wypowiedzial te slowa, zrozumial, ze popelnil blad. -Naprawde? A to dlaczego, Skeaosie? Choc gardze toba i twoim wplywem na mojego syna, zawsze cenilam twoj rozsadek. Podziel sie swoimi przemysleniami. Skeaos patrzyl na nia bezradnie, w milczeniu. -Boisz sie o swoje zycie, prawda? - odgadla lagodnie. - I powinienes. Wyroki mego syna sa surowe i kompletnie pozbawione logiki. Ale ja sie nie boje. Stare kobiety sa bardziej pogodzone ze smiercia niz starzy mezczyzni. Dajemy zycie, wiec uczymy sie widziec siebie jako dluzniczki. To, co dane, zostaje odebrane. - Spojrzala na syna, wydela usta w drapieznym usmiechu. - A to mnie prowadzi do konkluzji. Z tego, co mowi Conphas, wynika, ze dasz fanimom malo, jesli w ogole cos dasz, oddajac im pierwsza polowe oddzialow swietej wojny. Xerius zdlawil furie. -Z pewnoscia sto tysiecy ludzi to cos wiecej niz "malo". -Ja mowie o konkretach. Conphas twierdzi, ze ci ludzie to smiecie, bardziej zawada niz atut. Poniewaz Skauras bez watpienia takze sie w tym zorientuje, zapytuje cie, moj drogi, slodki synu, czego zazada w zamian? Wiem, co wezmiesz, wiec powiedz, co mu oddales? Xerius patrzyl na nia w zamysleniu. Przed oczami duszy stanelo mu spotkanie z cishaurimem Mallahetem i upiorne negocjacje ze Skaurasem. Jaka zimna wydawala sie ta letnia noc! Zimna i straszna... Cesarstwo sie odrodzi... za wszelka cene. -Pozwol - dodala Istriya - ze ujme to prosciej. Powiedz, gdzie przebiega granica. Powiedz, gdzie zaczyna sie druga, uzyteczna polowa swietej wojny. Xerius spojrzal Conphasowi w oczy. Nie dostrzegl znienawidzonego, dobrze znanego usmieszku, lecz zgode. Jedynie tego potrzebowal. Czym byl Shimeh w porownaniu z cesarstwem? Czym byla wiara wobec cesarskiej wladzy? Conphas stanal po jego stronie - po stronie cesarstwa. Coz za piekne upokorzenie matki! -To wojna, matko. I tak jak w grze w sztony, kto moze wiedziec, jakie tryumfy - czy katastrofy - czekaja na nas w przyszlosci? Wielka cesarzowa wpatrywala sie w niego przez dluga chwile z twarza niepokojaco kamienna pod warstwa kosmetykow. -Shimeh - powiedziala wreszcie martwym glosem. - Swieta wojna ma sie wykrwawic i zatrzymac przed Shimehem. Xerius usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. Odwrocil sie w strone rzeki. Teraz krzyki wioslarzy wstrzasaly juz niebem. Mijaly ich pierwsze lodzie. Na dlugich konopnych linach ciagnely ogromna, niezdarna barke, tak wielka, ze lsniacy grzbiet rzeki zdawal sie pod nia uginac. Xerius widzial czarny pomnik otoczony rusztowaniami, wysoki jak bramy Momemn: wielki obelisk do swiatyni Cmiral. Kiedy przeplywal obok, Xerius mial wrazenie, ze czuje erotyczne cieplo bijace od wygrzanego sloncem bazaltu, promieniujace z wielkich plaszczyzn i masywnego profilu jego twarzy, straszliwego wizerunku Ikurei Xeriusa III. Serce wezbralo mu duma, a po policzkach potoczyly sie prawdziwe lzy. Wyobrazil sobie pomnik stojacy w sercu kompleksu swiatynnego pomiedzy tysiacami podziwiajacych go oczu. Jego cesarska osoba na wieki zmieniona w biale slonce. Zakrecilo mu sie w glowie. Bede niesmiertelny... Wrocil na sofe i spoczal na niej, z rozmyslem smakujac nadzieje i dume. O, slodka, boska proznosci! -Niczym wielki sarkofag - powiedziala jego matka. Jak zwykle jadowicie prawdomowna. Rozdzial 8 Krolowie nigdy nie klamia. Twierdza, ze to swiat sie myli. przyslowie conriyanskie Jak mowia sagi Nilnameshow, kiedy naprawde lekamy sie bogow, uwazamy ich nie za wladcow, lecz zlodziei. Jest to najmadrzejsze z bluznierstw, gdyz zawsze widzimy krola, ktory nas oszukuje, nigdy zlodzieja. Olekaros, "Wyznania" Jesien, 4110 Rok Kla, polnocne rejony stepu Jiunati Utemot Yursalka obudzil sie nagle. Jakis halas... Ognisko wygaslo. Wszedzie ciemnosci. Deszcz bebnil o skorzane sciany jaksza. Jedna z zon jeknela i zaszelescila kocami. Potem znowu to uslyszal. Pukniecie w skorzane drzwi. -Ogatha? - szepnal ochryple. Jeden z jego mlodszych synow zawieruszyl sie gdzies po poludniu i nie wrocil na noc. Uznali, ze ukryl sie przed deszczem i wroci, gdy przestanie padac. Ogatha czasem tak robil. Mimo to Yursalka sie niepokoil. Zawsze sie gdzies wloczy, chlopaczysko. -Oggie? Nic. Znowu pukniecie. Bardziej zaciekawiony niz zaniepokojony, popelzl nagi do swojego miecza. Byl pewien, ze to Oggie zartuje, ale dla Utemotow nastaly ciezkie czasy. Nigdy nie wiadomo. Przez szew stozkowatego dachu mignela blyskawica. Woda kapiaca do srodka zalsnila jak rtec. Od grzmotu, ktory rozlegl sie zaraz potem, rozdzwonilo mu sie w uszach. I znowu pukniecie. Stezal. Ostroznie ruszyl pomiedzy dziecmi i zonami, zatrzymal sie przed wejsciem do jaksza. Chlopiec byl psotny, dlatego Yursalka tak go lubil, ale rzucac kamieniami w jaksz ojca w srodku nocy? Czy to psota? Czy kpina? Mocniej chwycil miecz. Zadrzal. Szum zimnego deszczu. Znowu bezglosna blyskawica i grzmot jak uderzenie mlota. Yursalka rozwiazal klape i powoli odsunal ja mieczem. Caly swiat zdawal sie belkotac wraz z deszczem. Ten belkot przypomnial mu rzeke Kiyuth. Wyszedl pochylony na siekacy deszcz, zacisnal zeby, zeby nie szczekaly. Bosa stopa nastapil na kamyk. Uklakl, podniosl go z blota. W palcach wyczul, ze to nie kamien, tylko kawalek miesa, a moze dzikiego szparaga... Znowu blyskawica. Przez chwile mrugal oslepiony. Zrozumienie nadeszlo wraz z grzmotem. Trzymal odciety dzieciecy palec. Zaklal, odrzucil palec i dziko rozejrzal sie w ciemnosciach. Niedowierzanie stlumilo wscieklosc, przerazenie i rozpacz. To nie moze byc prawda! Rozjarzona biel rozlupala niebo i przez chwile widzial caly swiat - daleki horyzont, plaszczyzny pastwisk, jaksze i samotna postac nieopodal, patrzaca... -Morderca - odezwal sie martwo Yursalka. - Morderca! Uslyszal chlupot krokow. -Znalazlem twojego syna blakajacego sie po stepie - powiedzial znienawidzony glos. - Wiec ci go oddaje. Cos uderzylo go w piers. Kapusta? Ogarnela go nieznana panika. -Ty zy... zyjesz - zajaknal sie. - Ulzylo mi. Wszyscy przyjma twoj powrot z ulga. Znowu blyskawica. Zobaczyl go, prawie niebosieznego, rownie dzikiego jak grom i deszcz. -Niektore rzeczy - warknal glos z ciemnosci - raz rozbite nie daja sie naprawic. Yursalka zawyl i rzucil sie naprzod, zataczajac mieczem szeroki luk. Ale chwycily go zelazne rece, cos wybuchlo mu w twarz. Miecz wypadl z odretwialych palcow. Reka chwycila go za gardlo; uderzyl w ramiona z kamienia. Palcami stop wyzlobil w blocie rowki. Dusil sie, poczul cos ostrego zataczajacego luk przy jego genitaliach. Ciepla struga pociekla po udach, ogarnelo go osobliwe uczucie wydrazenia. Posliznalsie i upadlwbloto. Zaczalsie rzucac wsrod swoich wnetrznosci. Umarlem. Krotkie mgnienie bialego swiatla; Yursalka zobaczyl go, przykucnietego nad nim, ujrzal szalone oczy i wyglodnialy usmiech. Potem wszystko zatonelo w czerni. -Kim jestem? - spytala czern. -Nnn... Cnaiur - wymamrotal. - Pogromca... Najstraszliwszy ze wszystkich... Uderzenie otwarta reka, jakby byl niewolnikiem. -Nie. Jestem twoim koncem. Na twoich oczach pozbawie cie nasienia. Pocwiartuje twojego trupa i nakarmie nim twoje psy. Zetre na pyl twoje kosci i rozrzuce na wietrze. Zgladze tych, ktorzy wymawiaja imie twoje i imie twoich ojcow, az stanie sie niczym bezsensowne gaworzenie dziecka. Zetre kazdy twoj slad z powierzchni ziemi! Sciezka twojego zycia przyszla do mnie i na mnie sie zatrzyma. Jestem twoim koncem, twoja zaglada! Wtedy w ciemnosciach zaroilo sie od pochodni. Ktos uslyszal jego krzyk! Zobaczyl bose i obute stopy w blocie, uslyszal przeklenstwa i stekania mezczyzn. Widzial, jak jego brat pada naga piersia w bloto, jak ostatni zyjacy kuzyn osuwa sie na kolana, po czym kladzie sie w kaluzy niczym pijak. -Jestem waszym wodzem! - ryknal Cnaiur. - Stancie do walki albo przyjmijcie moje wyroki! Niewazne, co postanowicie, sprawiedliwosc sie dopelni. Yursalka, dziwnie odretwialy, poruszyl glowa w blocie. Wokol niego gromadzilo sie coraz wiecej Utemotow. Pochodnie syczaly i migotaly na deszczu, pomaranczowe swiatlo stawalo sie biale w blasku blyskawic. Ujrzal jedna ze swoich zon, otulona jedynie w niedzwiedzie futro, ktore dostala od jego ojca. Patrzyla ze zgroza w dol, na niego. Cnaiur uderzyl ja mocno, jak mezczyzne. Futro zsunelo sie, a ona upadla nieruchoma i naga u stop wodza. Wygladala jak kawalek lodu. -Ten czlowiek - zagrzmial Cnaiur - zdradzil swoich na polu bitwy! -Zeby nas uwolnic! - zdolal krzyknac Yursalka. - Uwolnic Utemotow od twojej hanby! -Slyszeliscie, przyznaje sie! Zaplaci zyciem swoim i wszystkich swoich ludzi! -Nie - wyrzezil. Znowu opadlo go odretwienie. Tak, zdradzil swego wodza, lecz w honorowej sprawie. Cnaiur takze zdradzil wodza, swojego ojca, z milosci do mezczyzny! Do obcego, ktory znal zabojcze slowa! Gdzie tu sprawiedliwosc? Cnaiur wyciagnal rece, jakby chcial objal burzliwe niebo. -Jestem Cnaiur urs Skiotha, Pogromca Koni i Ludzi, wodz Utemotow. Powrocilem z martwych! Kto osmieli sie sprzeciwiac moim wyrokom? Deszcz wciaz padal zakosami, spiralami. Nikt nie osmielil sie sprzeciwic szalencowi. Potem kobieta, polkrwi Norsirajka, ktora Cnaiur pojal za zone, wypadla z tlumu i rzucila sie na niego z nieopanowanym szlochem. Okladala jego piers slabymi piesciami, lkala cos niezrozumiale. Przez chwile Cnaiur tulil ja mocno do siebie, po czym surowo odsunal. -To ja, Anissi - powiedzial ze wstydliwa czuloscia. - Jestem zdrow. Potem odwrocil sie od niej ku Yursalce, jak demon w swietle pochodni, jak zjawa przy uderzeniu pioruna. Zony i dzieci obstapily Yursalke ze lkaniem. Poczul miekkie uda pod swoja glowa, trzepot cieplych dloni na twarzy i piersi. Ale mogl patrzec tylko na straszna postac swojego wodza. Patrzyl, jak Cnaiur chwyta za wlosy jego najmlodsza corke, jak zelazem ucisza jej pisk. Przez jedna straszna chwile utknela na jego mieczu - strzasnal ja jak przekluta lalke. Zony Yursalki krzyczaly i kulily sie przy ziemi. Stanal nad nimi i cial raz za razem, az zamilkly, wijac sie w blocie. Zostala tylko Omiri, kulawa corka Xunnurita, ktora Yursalka poslubil zeszlej wiosny. Plakala, wczepiona w meza. Cnaiur chwycil ja wolna reka za kark. Jej usta rozdziawily sie w bezglosnym krzyku niczym rybi pysk. -Czy to przekleta cipa Xunnurita? - warknal. -Tak - wyrzezil Yursalka. Cnaiur rzucil ja w bloto jak szmate. -Przezyje, posluzy nam do zabawy. A potem bedzie cierpiec za grzechy swego ojca. Otoczony martwymi i umierajacymi czlonkami swej rodziny Yursalka patrzyl, jak Cnaiur nawija sobie na ramie jego jelita. Przeniosl wzrok na Utemotow i zrozumial, ze nic nie zrobia. Nie ze strachu przed oszalalym przywodca, lecz dlatego, ze tak sie godzi. Schylek jesieni, 4111 Rok Kla, Momemn Od poltora roku, odkad Maithanet oglosil swieta wojne, wokol murow Momemn zebraly sie tysiace zolnierzy. Wsrod tych, ktorzy rozlokowali sie wygodnie w Tysiacu Swiatyn, krazyly plotki o przerazeniu shriaha. Nie spodziewal sie, mowiono, tak powszechnej odpowiedzi na swoje wezwanie. A zwlaszcza nie sadzil, ze tak wiele kobiet i mezczyzn z nizszych kast przystapi do Ludzi Kla. Powszechnie slyszalo sie o wolnych ludziach, ktorzy sprzedawali swoje zony i dzieci w niewole, by moc oplacic podroz do Momemn. Opowiadano tez o pewnym wdowcu z miasta Meigeiri, ktory nie sprzedal swych dwoch synow w niewole, lecz ich utopil. Kiedy zaciagnieto go przed sad, stwierdzil, ze "wyslal ich przodem" do Shimehu. Podobne opowiesci ozdabialy niemal kazdy raport wysylany do Sumny. W urzedach shrialu budzily raczej niesmak niz zaniepokojenie. Lek budzily natomiast, z poczatku rzadkie, raporty o okropienstwach popelnionych wobec lub przez Ludzi Kla. Przy brzegu Conrii w niewielkim szkwale zginelo ponad dziewieciuset pielgrzymow z niskiej kasty, ktorzy wyruszyli w podroz na statkach nienadajacych sie do zeglugi. Na polnocy zgraja galeockich zabijakow spod znaku Kla zniszczyla nie mniej niz siedemnascie wiosek w drodze na poludnie. Nie zostawili zadnych swiadkow; zdemaskowano ich dopiero, gdy na targu w Sumnie usilowali sprzedac rzeczy nalezace do Arnyalsy, slynnego misjonarza. Na rozkaz Maithaneta rycerze shrialu otoczyli ich obozowisko i zabili wszystkich. Byla takze historia Nrezzy Barisullasa, krola wyspy Cironj, byc moze najbogatszego czlowieka w Trzech Morzach. Kilka tysiecy Tydonnow, ktorzy wynajeli jego statki, nie mialo dosc pieniedzy na uregulowanie naleznosci, wiec zazadal, by w ramach zaplaty napadli na wyspe Pharixas, stara piracka siedzibe krola Rauschanga z Thunyerus. I tak sie stalo. Zginelo mnostwo niewinnych ludzi. Niewinnych inrithich. Powiadano, ze uslyszawszy te wiesci, Maithanet zaplakal. Caly Dom Nrezzy oblozyl Potepieniem Shrialu, ktore uniewaznilo wszelkie zobowiazania, handlowe i inne, wobec Barisullasa, jego synow i agentow. Klatwa zostala szybko cofnieta, poniewaz stalo sie jasne, ze bez statkow Cironj swieta wojna przeciagnelaby sie o wiele miesiecy. Zanim jednak do tego doszlo, Barisullas zdazyl wytargowac odszkodowanie w postaci zezwolenia shrialu na handel z Tysiacem Swiatyn. Plotka glosila, ze cesarz Nansuru wyslal przebieglemu krolowi osobiste gratulacje. Jednak zaden z tych incydentow nie doprowadzil do takiego zamieszania jak wymarsz wojsk na wyprawe, ktora nazwano mniejsza swieta wojna. Kiedy do Sumny dotarla wiesc, ze pierwsze Wielkie Imiona skapitulowaly przed Ikurei Xeriusem III i podpisaly jego uklad, zaczely sie pelne troski rozwazania, czy nie wydarzy sie cos niekorzystnego. Jednak bez pomocy czarnoksieznikow odezwy Maithaneta, rozwodzace sie nad cnota cierpliwosci i pelne niejasnych aluzji do konsekwencji nieposluszenstwa, dotarly do Momemn dopiero, kiedy Calmemunis, Tharschilka, Kumerzzer i ich liczne wojska dawno juz wymaszerowaly. Maithanet byl zagniewany. W portach Trzech Morz w koncu zaczeto przygotowywac floty do wyplyniecia. Gothyelk, hrabia Agansanoru, byl juz na morzu wraz z setkami tydonskich baronow i ich dworow - ponad piecdziesiat tysiecy dobrze wyszkolonych i zdyscyplinowanych zolnierzy. Doradcy shriaha szacowali, ze do zakonczenia przygotowan do swietej wojny zostaly juz tylko miesiace. Twierdzili, ze Ludzi Kla jest juz ponad trzysta tysiecy, co wystarczy, by zagwarantowac calkowita zaglade pogan. Przedwczesny wymarsz tych, ktorzy juz sie zebrali, oznaczal katastrofe, nawet jesli nie byly to dobrze wyszkolone oddzialy. Rozeslano goraczkowe depesze, wzywajac arystokratow, by zaczekali na reszte. Zwlaszcza Calmemunis byl uparty. Kiedy Gotian, wielki mistrz rycerzy shrialu, zjawil sie na polnocy Gielgath z wezwaniem Maithaneta, palatyn Kanampurei rzekl podobno: "Smutne to, gdy sam shriah zaczyna watpic". Nie fanfary, ale chaos i rozpacz towarzyszyly wymarszowi wojsk mniejszej swietej wojny z Momemn. Poniewaz tylko niewielka czesc zebranych przynalezala do ktoregos z Wielkich Imion, tluszcza ta nie miala prawdziwego przywodcy; prawie wcale nie byla zorganizowana. W rezultacie kiedy nansurscy zolnierze zaczeli rozdawac zywnosc, wybuchlo sporo zamieszek, w ktorych zginelo od czterech do pieciu setek wiernych. Nalezy przyznac Calmemunisowi, ze zadzialal szybko i Conriyanie z pomoca Galeothow Tharschilki zdolali zaprowadzic porzadek. Cesarskie zapasy rozdzielono wzglednie sprawiedliwie. Ostatnie sprzeczki rozstrzygnieto mieczem i wkrotce wojska mniejszej swietej wojny byly gotowe do wymarszu. Mieszkancy Momemn wylegli na mury. Wielu szydzilo z pielgrzymow, ktorzy juz dawno zyskali sobie ich pogarde. Jednak wiekszosc milczala, przygladajac sie, jak nieskonczone morze ludzi sunie na poludnie. Widzieli niezliczone wozy pelne dobytku, kobiety i dzieci brnace z tepym spojrzeniem przez pyl, psy szarpiace piechurow za nogi i tysiace biedakow z niskich kast, groznych, lecz uzbrojonych tylko w mloty, motyki i widly. Sam cesarz przygladal sie widowisku ze szczytu emaliowanej poludniowej bramy. Plotka glosila, jakoby powiedzial: "Porzygalbym sie na widok tak wielu pustelnikow, zebrakow i dziwek, ale przeciez juz nakarmilem te podla tluszcze". Tlum mogl sie posuwac zaledwie dziesiec mil dziennie. Sial zniszczenie przez sama swa liczebnosc. Pracujacy w polu niewolnicy widzieli obcych przemykajacych pomiedzy lanami. Wkrotce na miejscu jednego zlodzieja pojawily sie tysiace. Niszczono cale zasiewy, ogalacano sady i gaje. Ale nakarmieni przez cesarza Ludzie Kla utrzymywali najwieksza z mozliwych dyscypline. Gwalty, morderstwa i rabunki zdarzaly sie na tyle rzadko, ze Wielkie Imiona nadal mogly wymierzac sprawiedliwosc - a co wiecej, nadal udawac, ze dowodza armia. Jednak zanim pielgrzymi dotarli do Ansercy, prowincji granicznej, zmienili sie w zwyklych bandytow. Zgraje fanatykow zaczely buszowac po wsiach, na ogol ograniczajac swoje zapedy do plonow i trzody, lecz czasem posuwajac sie do podpalen i rzezi. Zlupiono slynne z targow welny miasto Nabathra. Kiedy oddzialy nansurskie pod wodza generala Martemusa, majacego czuwac nad mniejsza wojna swieta, probowaly powstrzymac Ludzi Kla, wybuchlo kilka zacieklych bitew. Poczatkowo wydawalo sie, ze general, choc przydzielono mu jedynie dwie kolumny, opanuje sytuacje. Pozniej jednak liczebnosc i zacieklosc Galeothow Tharschilki zmusila go do wycofania sie na polnoc i ukrycia w murach Gielgath. Calmemunis wydal deklaracje, w ktorej oskarzal cesarza o rozsylanie edyktow zabraniajacych wydawania zywnosci Ludziom Kla, co stoi w jawnej sprzecznosci z jego wczesniejszymi przysiegami. Tymczasem edykty te wydal Maithanet w nadziei, ze powstrzyma horde i zmusi ja do powrotu do Momemn. Kiedy Ludzie Kla zwolnili tempo marszu, muszac dbac o swoje wyzywienie, Maithanet wydal nastepne edykty: jeden odwolujacy bezkarnosc przyrzeczona wszystkim, ktorzy pragna bronic Kla, drugi nakladajacy na Calmemunisa, Tharschilke i Kumrezzera Potepienie Shrialu, trzeci zas grozacy wszystkim, ktorzy beda kontynuowac swoj proceder. Te wiesci, polaczone z niedawnymi walkami, zatrzymaly marsz wojsk mniejszej swietej wojny. Na jakis czas Tharschilka zachwial sie w swoim postanowieniu i wydawalo sie pewne, ze glowne oddzialy rusza z powrotem do Momemn. Jednak wowczas Calmemunis otrzymal wiesci, ze cesarskie wozy z zywnoscia, najwyrazniej skierowane do granicznej fortecy Asgilioch, w cudowny sposob wpadly w rece jego ludzi. Przekonany, iz jest to znak od Boga, wezwal wszystkich dostojnikow oraz pospiesznie wybranych dowodcow i podburzyl ich plomiennym przemowieniem. Prosil, by sami ocenili prawosc swego postepowania. Przypomnial, ze shriah jest zwyklym czlowiekiem i tak jak inni zwykli ludzie bywa czasem omylny. -Wola walki opuscila serce naszego blogoslawionego shriaha - powiedzial. - Zapomnial on o swietej chwale naszego dziela. Lecz uwierzcie mi, bracia, kiedy przypuscimy szturm na bramy Shimehu, kiedy przyniesiemy mu glowe padyradzy w worku, przypomni sobie! Bedzie nas chwalil za stalosc, gdy jego serce upadlo! I choc kilka tysiecy zolnierzy ucieklo do stolicy cesarstwa, wielkie zastepy parly naprzod, teraz juz zupelnie gluche na napomnienia shriaha. Bandy lupiezcow przeczesywaly prowincje, podczas gdy glowne szeregi ciagnely na poludnie, coraz bardziej rozproszone. Pustoszono wille miejscowych wielkich panow. Spalono liczne wioski, mordowano mezczyzn, gwalcono kobiety. Szturmowano warowne miasta, ktore nie zgodzily sie otworzyc bram. W koncu Ludzie Kla dotarli do gor Unaras, ktore chronily miasta na Rowninie Kyranaejskiej. Jakims cudem zdolali sie przegrupowac pod murami Asgilioch, starozytnej kyranaejskiej fortecy, ktora Nansurczycy nazywali murem, gdyz powstrzymala trzy poprzednie inwazje fanimow. Przez dwa dni bramy fortecy byly zamkniete. Potem Prophilas, dowodca cesarskiego garnizonu, przyniosl Wielkimi Imionom i innym dostojnikom zaproszenie na uczte. Calmemunis zazadal zakladnikow, a kiedy ich dostal, zgodzil sie przyjac zaproszenie. Wraz z Tharschilka, Kumrezzerem i paroma mniej swietnymi dostojnikami wkroczyl do Asgilioch. Natychmiast zostal uwieziony. Prophilas przyniosl Nakaz Shrialu i z szacunkiem poinformowal ich, ze zostana zatrzymani na czas nieograniczony, chyba ze rozkaza wojskom powrocic do Momemn. Kiedy odmowili, usilowal przemowic im do rozsadku, zapewniajac, ze nie maja szans na zwyciezenie Kianow, ktorzy, jak twierdzil, sa rownie okrutni i bezwzgledni jak Scylvendzi. -Nawet gdybyscie dowodzili prawdziwa armia - powiedzial - nie rzucilbym w waszej sprawie sztonow. W tej chwili dowodzicie jedynie zgraja kobiet, dzieci i niewolnikow. Blagam was, ustapcie! Calmemunis odpowiedzial smiechem. Przyznal, ze oddawszy sprawiedliwosc, wojska mniejsza swietej wojny nie sa godnym przeciwnikiem dla armii padyradzy. Ale nie ma to znaczenia, gdyz Ostatni Prorok udowodnil ponad wszelka watpliwosc, ze slabosc, kiedy walczy w slusznej sprawie, jest niezwyciezona. -Zostawilismy Sumne i shriaha za soba - rzekl. - Z kazdym krokiem jestesmy coraz blizej Shimehu. Z kazdym krokiem zblizamy sie do raju! Badz ostrozny, Prophilasie, gdyz sam Inri Sejenus rzecze: "Biada temu, ktory jest przeszkoda na Drodze!". Prophilas uwolnil Calmemunisa i inne Wielkie Imiona jeszcze przed zachodem slonca. Nastepnego dnia tysiace tysiecy zgromadzily sie w dolinie pod murami Asgilioch. Obmywal je siapiacy deszczyk. Zapalono setki ofiarnych ognisk; z ofiar utworzono wysokie sterty. Plasawcy umazali nagie ciala blotem i zawyli swoje niezrozumiale piesni. Kobiety spiewaly lagodne hymny, a ich mezowie ostrzyli wszelka bron, jaka zdolali ukrasc - widly, kosy, stare miecze i topory. Dzieci bawily sie z psami. Wielu wojownikow - Conriyanie, Galeoci i Ainonczycy pod dowodztwem Wielkich Imion - przygladalo sie z odraza bandzie tredowatych wspinajacych sie gorska przelecza, by jako pierwsi postawic stope na poganskiej ziemi. Gory Unaras nie zdumiewaly swym ogromem, lecz za ich granica bebny wzywaly smaglych ludzi o gepardzich oczach do czczenia proroka Fane, a za ich granica patroszono inrithich i wieszano na drzewach. Dla wiernych gory Unaras byly koncem swiata. Deszcz ustal. Lance slonecznych promieni przebily zwaly chmur. Pierwsi Ludzie Kla otarli lzy radosci i spiewajac hymny, ruszyli w gory. Sadzili, ze swiety Shimeh musi lezec tuz za horyzontem. Zawsze tuz za nim. Kiedy wiesci o wkroczeniu wojsk na ziemie pogan dotarly do Sumny, Maithanet odprawil dworzan i udal sie do swych komnat. Sluzacy kazali petentom odejsc i oznajmili, ze swiety shriah bedzie sie modlic i poscic, dopoki nie dowie sie o losie pierwszych niepokornych oddzialow swietej wojny. * * * Skeaos klanial sie nisko, tak jak wymaga tego jnan.-Cesarz prosil, bym w drodze do prywatnej komnaty wprowadzil cie w sprawe, arcygenerale. Przybyli Ainonczycy. Conphas podniosl glowe znad kartki, upuscil pioro do kalamarza. -Juz? Mowili, ze beda jutro. -Stara sztuczka, panie. Szkarlatne Wiezyce nie sa ponad takie metody. Szkarlatne Wiezyce. Conphas omal nie gwizdnal. Najpotezniejsza szkola w calych Trzech Morzach ma roztoczyc piecze nad swieta wojna... Niczym wytrawny koneser, umial docenic takie absurdy. Byly dla niego prawdziwymi smakolykami. Poprzedniego ranka w ujsciu rzeki Phayus zjawily sie setki obcych galer i galeonow. Od tego czasu Szkarlatne Wiezyce, dwor krola-regenta i ponad tuzin palatynow-gubernatorow wraz z legionami piechurow z nizszych kast wysiadalo na brzeg. Wydawalo sie, ze caly Wysoki Ainon przystapil do swietej wojny. Cesarz nie posiadal sie z radosci. Od czasu wymarszu wojsk mniejszej wojny swietej, co mialo miejsce przed paroma tygodniami, do Momemn przybylo ponad dziesiec tysiecy Thunyerow pod dowodztwem ksiecia Skaiyelta, syna nieslawnego krola Rauschanga, i co najmniej cztery razy tyle Tydonnow pod wodza Gothyelka, wojowniczego hrabiego Agansanoru. Niestety, obaj okazali sie odporni na czar stryja. Kiedy ksiaze Skaiyelt ujrzal uklad, powiodl po dworzanach swoimi niepokojacymi niebieskimi oczami i bez slowa opuscil palac. Stary Gothyelk przewrocil pulpit kopniakiem i nazwal stryja "zwalaszonym poganinem" badz "zdeprawowana ciota" - zaleznie od tlumacza. Arogancja barbarzyncow, zwlaszcza Norsirajow, byla niewyobrazalna. Ale po Ainonczykach stryj spodziewal sie czegos wiecej. Byli Ketyajami, tak jak Nansurczycy, byli tez ludem rownie starym i chciwym jak Nansurczycy. Ainonczycy to lud cywilizowany pomimo odwiecznego upodobania do brod. Conphas przyjrzal sie uwaznie Skeaosowi. -Myslisz, ze zrobili to z rozmyslem? By wytracic nas z rownowagi? - Pomachal pergaminem w powietrzu, po czym dolaczyl go do innych rozkazow dla Martemusa. -Tak bym postapil - odparl szczerze Skeaos. - Jesli zgromadzi sie wystarczajaco wiele drobnych atutow... Conphas skinal glowa. Pierwszy doradca sparafrazowal slynny cytat ze "Stosunku dusz", klasycznego traktatu filozoficznego Ajencisa na temat polityki. Przez chwile zdziwilo go, ze on i Skeaos tak bardzo nie znosza sie nawzajem. Pod nieobecnosc stryja laczylo ich szczegolne porozumienie, jakby niczym rywalizujacy ze soba synowie okrutnego ojca od czasu do czasu potrafili odlozyc na bok urazy i zwyczajnie ze soba porozmawiac. Wstal i spojrzal na niego z gory. -Prowadz, stary ojcze. Nie dbajac o prestiz, Conphas zamieszkal wraz ze swym dowodztwem na najnizszym poziomie Wyzyn Andiaminskich, z widokiem na forum i Obozowisko Scuari. Wyprawa do Prywatnej Komnaty na najwyzszym poziomie byla dluga i po drodze zastanawial sie leniwie, czy stary doradca jej podola. Przez lata niejeden pracownik cesarskich urzedow zmarl "na kolke", jak nazywali to mieszkancy palacu. Babka opowiadala, ze dawni cesarze usuwali w ten sposob starzejacych sie czy klopotliwych urzednikow, powierzajac im wiadomosci rzekomo zbyt wazne, by oddac je w rece niewolnikow, i domagajac sie natychmiastowego powrotu. Wyzyny Andiaminskie nie sprzyjaly slabym sercom - doslownie i w przenosni. Bardziej z ciekawosci niz zlosliwosci, narzucil starcowi szybkie tempo. Jeszcze nigdy nie widzial, jak ktos umiera na kolke. Skeaos w godny podziwu sposob nie narzekal i jesli pominac fakt, ze machal rekami jak stara malpa, nie okazywal tez zadnych oznak wysilku. Spokojnie wtajemniczal Conphasa w szczegoly traktatu zawartego miedzy Szkarlatnymi Wiezycami i Tysiacem Swiatyn - na ile byly mu znane. Kiedy stalo sie jasne, ze Skeaos przypomina stara malpe nie tylko wygladem, ale i wytrzymaloscia, Conphas zaczal sie nudzic. Pokonawszy kilka biegow schodow, przeszli przez Ogrody Hapetynskie. Conphas zerknal jak zawsze na miejsce, gdzie ponad sto lat temu zginal Ikurei Anphairas, jego prapradziad. Wyzyny Andiaminskie byly pelne takich miejsc, gdzie dawni wielmoze popelnili straszny czyn lub padli jego ofiara. Xerius staral sie je omijac - z wyjatkiem chwil pijanstwa. Xerius twierdzil, ze ten palac az brzeczy od wspomnien o martwych cesarzach. Ale dla Conphasa Wyzyny Andiaminskie byly raczej scena niz mauzoleum. Nawet teraz ukryte chory wypelnialy galerie dzwiekami hymnow. Czasami kleby wonnego kadzidla zasnuwaly korytarze i otaczaly aureolami latarnie, tak ze wydawalo sie, ze to nie cesarski palac, lecz bramy nieba. Gdyby Conphas byl gosciem, nie mieszkancem, niewolnice o nagich piersiach podalyby mu mocne wino zaprawione narkotykami, z Nilnameshu. Brzuchaci eunuchowie podarowaliby mu wonne olejki i ceremonialna bron. Wszystko byloby skalkulowane tak, by zgromadzic jak najwiecej drobnych atutow, jak by powiedzial Skeaos - by zdezorientowac, zachwycic, oszolomic. Skeaos niewzruszenie recytowal niekonczacy sie szereg faktow i napomnien. Conphas sluchal nieuwaznie, czekajac, az stary glupiec powie mu cos nowego. Wreszcie pierwszy doradca zajal sie kwestia Eleazarasa, wielkiego mistrza Szkarlatnych Wiezyc. -Nasi agenci w Carythusal twierdza, ze jego wspaniala reputacja nie oddaje mu sprawiedliwosci. Dziesiec lat temu, kiedy jego nauczyciel Sasheoka zmarl z niewiadomych przyczyn, byl zaledwie subdydaktem. W ciagu dwoch lat stal sie wielkim mistrzem najwiekszej szkoly w Trzech Morzach. To swiadczy o wspanialej inteligencji i zdolnosciach. W rozmowie z nim... -Swiadczy tez o ambicji - przerwal Conphas. - Zaden czlowiek nie osiagnie tak wiele w tak krotkim czasie, jesli nie jest glodny wladzy. -Na pewno wiesz, o czym mowisz. Conphas zarechotal. -Wreszcie Skeaos, ktorego znam i kocham. Chmurny. Nadety. A juz sie martwilem, staruszku. Pierwszy doradca ciagnal, jakby nic sie nie stalo: -W rozmowie z nim musisz zachowac wielka ostroznosc. Twoj stryj zamierzal pierwotnie wykluczyc cie z tego spotkania... ale wtedy Eleazaras osobiscie zazadal twojej obecnosci. -Moj stryj...? - Nawet znudzony, Conphas nie przegapial takich uwag. -Wykluczyl cie. Bal sie, ze wielki mistrz wykorzysta twoj brak doswiadczenia... -Wykluczyl? Mnie? - Conphasowi trudno bylo uwierzyc. Czy to jakas gra? Rozniecanie ognia niecheci? Moze to kolejna proba stryja... -Ale tak jak wspomnialem - ciagnal Skeaos - wszystko sie zmienilo. Dlatego wlasnie wprowadzam cie w sprawe. -Rozumiem - mruknal Conphas sceptycznie. Co knuje ten stary glupiec? - Jaki cel ma to spotkanie? -Cel? Wybacz, arcygenerale, lecz nie rozumiem. -Do czego ma doprowadzic? Jaka jest jego intencja? Co moj stryj pragnie uzyskac od Eleazarasa i Ainonczykow? Skeaos zmarszczyl brwi, jakby odpowiedz byla tak prosta, ze pytanie moglo stanowic jedynie wstep do kpiny. -Jego celem jest zapewnienie poparcia Ainonczykow dla ukladu. -A jesli Eleazaras okaze sie rownie nieprzejednany jak, powiedzmy, hrabia Agansanoru, co wtedy? -Z calym szacunkiem, szczerze watpie... -Jesli, Skeaosie, co wtedy? - Conphas byl wojskowym od pietnastego roku zycia. Kiedy chcial, potrafil glosem zmusic ludzi do posluszenstwa. Stary doradca odchrzaknal. Conphas wiedzial, ze Skeaos ma odwage cywilna, lecz brak mu jej, kiedy przychodzi do spotkania oko w oko. Nic dziwnego, ze stryj tak go kocha. -Jesli Eleazaras nie podpisze ukladu? - powtorzyl starzec. - Wowczas cesarz odmowi mu aprowizacji, tak jak w przypadku innych. -A jesli shriah zazada, by mu jej udzielil? -Wowczas zastepy mniejszej wojny swietej beda juz rozgromione... tak sadzimy. Przywodcy, nie zapasy, beda pierwsza troska Maithaneta. -A kto bedzie owym przywodca? - Conphas pytal, ledwie doradca skonczyl odpowiadac, jak podczas przesluchania. Starzec zaczynal tracic sily. -T... ty. Lew Kiyuth. -A jaka bedzie moja cena? -U... uklad, pod... podpisanie przysiegi, ze wszystkie dawne prowincje zostana zwrocone. -Czyli ode mnie zaleza plany mojego stryja, prawda? -Ta... tak, arcygenerale. -Wiec powiedz mi teraz, drogi stary Skeaosie, dlaczego moj stryj chcial wykluczyc mnie - mnie! - z negocjacji ze Szkarlatnymi Wiezycami? Twarz pierwszego doradcy obwisla. Jego spojrzenie ucieklo ku kwietnym girlandom na kobiercach. Zamiast odpowiedziec, zaczal wykrecac dlonie. Conphas usmiechnal sie jak wilk. -Oklamales mnie, prawda? Kwestia mojej obecnosci na spotkaniu nigdy nie zostala poruszona? Starzec nie odpowiedzial. Conphas chwycil go za ramiona i spojrzal mu w oczy. -Czy mam zapytac stryja? Skeaos przez chwile odwzajemnil spojrzenie. Potem spuscil glowe. -Nie. Nie ma takiej potrzeby. Conphas spoconymi rekami wygladzil przod jego szaty. -W co ty ze mna grasz, Skeaosie? Myslisz, ze raniac moja proznosc, popchniesz mnie do ataku na stryja? Na cesarza? Czyzbys podzegal mnie do buntu? Doradca byl przerazony do szpiku kosci. -Nie. Nie! Jestem starym glupcem, wiem, ale moje dni sa policzone. Raduje sie zyciem, ktore podarowali mi bogowie. Raduje sie slodkimi owocami, ktore zjadlem, wielkimi ludzmi, ktorych znalem. Nawet - a wiem, ze trudno bedzie ci w to uwierzyc - raduje sie ponad wszystko, poniewaz dozylem twojej chwaly! Swieta wojna! Boje sie o moja dusze, Ikurei Conphasie. O moja dusze! Conphas byl tak zdumiony, ze zupelnie zapomnial o gniewie. Zakladal, ze insynuacje Skeaosa to kolejna proba stryja, i zareagowal stosownie. Mysl, ze ten glupiec dzialal z wlasnej woli, nigdy nie przyszla mu do glowy. Od wielu lat Skeaos i stryj wydawali sie roznymi wcieleniami tego samego czlowieka. -Na bogow, Skeaosie... czy Maithanet usidlil i ciebie? Pierwszy doradca pokrecil glowa. -Nie. Nie dbam o Maithaneta... ani o Shimeh. Jestes mlody. Nie zrozumialbys moich motywow. Mlodosc nigdy nie widzi zycia takiego, jakie ono jest. A jest ostrzem noza, tak cienkim jak oddech, ktory je odmierza. To, co nadaje mu glebie, to nie wspomnienia. Moich wystarczyloby na dziesieciu ludzi, a jednak moje dni sa rownie cienkie i mgliste jak natluszczone plotno, ktore biedacy rozpinaja w oknach. Nie, glebie nadaje zyciu przyszlosc. Bez przyszlosci, bez horyzontu nadziei czy zagrozen nasze zycie nie ma znaczenia. Jedynie przyszlosc jest realna, Conphasie, a mnie, choc zanosze modly do bogow, nie zostalo jej wiele. Conphas parsknal. -Alez rozumiem, az za dobrze. Mowisz jak prawdziwy Ikurei. Jak ujal to poeta Girgalla? "Cala milosc zaczyna sie od wlasnej skory"... albo duszy, nie pamietam. Ale zawsze wydawalo mi sie, ze to jedno i to samo. -Rozumiesz? Naprawde? Rzeczywiscie rozumial, i to lepiej niz Skeaos sadzil. Babka. Stary doradca spiskowal z babka. Conphas slyszal jej glos: "Musisz podjudzac ich obu. Szczuc ich na siebie. Conphas jest zauroczony szalenstwem mego syna, lecz to wkrotce minie. Ty czekaj i obserwuj. Jeszcze do nas przybiegnie, a wowczas razem zmusimy Xeriusa, by porzucil swoj szalony plan!". Ciekawe, czy stara suka wziela sobie Skeaosa na kochanka. Mozliwe, pomyslal i skrzywil sie, gdy przed oczami stanal mu stosowny obraz. Jakby suszona sliwka pieprzyla sie z patykiem, pomyslal. -Wraz z moja babka - powiedzial - macie nadzieje ocalic swieta wojne przed moim stryjem. Przedsiewziecie godne podziwu, tyle ze traci zdrada. Potrafie jeszcze zrozumiec babke. Oczarowala go, ale ty, Skeaosie? Wiesz najlepiej, do czego jest zdolny Ikurei Xerius III, kiedy budzi sie jego podejrzliwosc. Dosc niebezpiecznie jest szczuc mnie na niego, nie sadzisz? -Ale on cie slucha! A co wazniejsze, potrzebuje! -Moze i tak... tyle ze to nic konkretnego. Moze to zbyt twarde pozywienie dla twojego starego zoladka, lecz moj stryj wyprawil uczte, a ja nie zamierzam sie jej wyrzec. Pomimo calej niecheci do stryja Conphas musial przyznac, ze zapewnienie zywnosci Calmemunisowi oraz towarzyszacej mu tluszczy bylo posunieciem rownie genialnym jak jego manewry na polu bitwy. Wojownicy mniejszej swietej wojny zostana rozgromieni przez pogan. Cesarstwo jednym ruchem pognebi shriaha, a moze tez zmusi go do zadania, by wszyscy Ludzie Kla podpisali cesarski uklad i zademonstrowali fanimom, ze Dom Ikurei postepuje slusznie. Uklad uprawomocni wszelkie akcje militarne, jakie cesarstwo podejmie przeciwko Ludziom Kla, by odzyskac swoje prowincje, a uklad z poganami zapewni, ze takie akcje spotkaja sie z niewielkim oporem - w odpowiednim czasie. Coz za plan! I to opracowany nie przez Skeaosa, lecz przez stryja! Fakt ten, choc irytujacy dla Conphasa, jeszcze bardziej musial mierzic starego doradce. -Nie dyskutujemy o uczcie - odparl Skeaos - lecz o cenie! Na pewno to rozumiesz. Conphas dlugo mu sie przygladal w milczeniu. Jest cos dziwnie zalosnego, uznal, w mysli o tym czlowieku spiskujacym z moja babka. Jakby dwoje zebrakow szydzilo z ludzi zbyt biednych, by dac im cos wiecej niz miedziaki. -Cesarstwo? Odnowione? - spytal zimno. - Myslalem, ze gra idzie o twoja dusze. Skeaos otworzyl bezzebne usta, a potem je zamknal, nie mowiac nic. * * * Prywatna komnata cesarza byla okragla, otoczona kolumnami z czarnego marmuru, z biegnaca wokol galeria na te rzadkie okazje, przewaznie nakazane rytualem, kiedy pozwalano Domowi Kongregacji obserwowac, jak cesarz podpisuje edykty. Na srodku pomieszczenia wokol szczytu mahoniowego stolu krecila sie niewielka grupka ministrow i niewolnikow. Conphas dostrzegl odbicie stryja w wypolerowanym blacie, jakby trup unosil sie w czarnej wodzie. Nigdzie nie bylo widac uczonych ze Szkarlatnych Wiezyc.Arcygeneral zatrzymal sie w poblizu wejscia, ogladajac wprawione w sciany tablice z kosci sloniowej - wizerunki wielkich ustawodawcow z czasow starozytnych i Kla, od proroka Angeshraela do filozofa Poripharusa. Zastanawial sie od niechcenia, ilu swoich krewnych sportretowal tutaj artysta. Glos stryja wyrwal go z zamyslenia. -Podejdz. Mamy tylko pare chwil, bratanku. Pozostali cofneli sie, zostawiajac u boku Xeriusa tylko Skeaosa i Cememketriego. Na galeriach - Conphas zauwazyl to mimo woli - znajdowali sie Gwardzisci Etohijscy i Cesarski Saik. Conphas usiadl na wskazanym mu miejscu. -Skeaos i Cememketri zgadzaja sie - mowil Xerius - ze Eleazaras to czlowiek piekielnie inteligentny i niebezpieczny. Jak bys go usidlil? Staral sie mowic zartobliwie, co znaczylo, ze sie boi, i prawdopodobnie slusznie: nikt na razie nie wiedzial, dlaczego Szkarlatne Wiezyce zdecydowaly sie dolaczyc do swietej wojny, a to oznaczalo, ze nikt nie znal ich zamiarow. Dla ludzi takich jak Skaiyelt i Gothyelk cel byl prosty - odkupienie lub podboj. Ale dla Eleazarasa? Kto moze wiedziec, czym kieruje sie ktorakolwiek szkola? Conphas wzruszyl ramionami. -Usidlenie go nie wchodzi w gre. Aby schwytac przeciwnika w pulapke, nalezy wiedziec wiecej od niego, a na razie nie wiemy nic. Nie wiemy nic o jego ukladzie z Maithanetem. Nie wiemy nawet, dlaczego zgodzil sie na taki uklad... i takie ryzyko! Szkola z wlasnej woli przylacza sie do swietej wojny! Mowiac z cala uczciwoscia, stryju, nie jestem pewien, czy zapewnienie jego wsparcia dla naszego ukladu powinno byc na tym etapie naszym najwazniejszym celem. -Wiec co powiesz? Ze powinnismy go zwyczajnie wypytac o szczegoly? Za takie drobiazgi place moim szpiegom. Drobiazgi? Conphas z wysilkiem zachowal spokoj. Stryj byl zbyt rozwiazly, by wyznawac jakas wiare, lecz byl zaslepiony jak kazdy fanatyk. Jesli jakies fakty staly w sprzecznosci z jego aspiracjami, przestawaly dla niego istniec. -Spytales mnie kiedys, jak zwyciezylem nad Kiyuth, stryju. Przypominasz sobie, co ci powiedzialem? -Powiedziales? - Cesarz niemal splunal. - Zawsze mi cos mowisz. Jak mam odroznic jedna impertynencje od drugiej? Byla to chyba najbardziej malostkowa i najczesciej uzywana bron z arsenalu stryja: grozba odczytania rady jako rozkaz. Nad ich rozmowami zawsze wisiala grozba: "Myslisz, ze mozesz rozkazywac cesarzowi?". Conphas usmiechnal sie pojednawczo. -Z tego, co mowi Skeaos, wynika, ze powinnismy po prostu ukladac sie z nim w dobrej wierze, na ile to mozliwe. Za malo wiemy, by go usidlic. Krok ku przepasci, a potem krok w tyl i udawanie, ze nic sie nie stalo - tak zawsze bylo w jego rodzinie, przynajmniej do ostatnich wybrykow babki. -Dokladnie tak uwazam - zgodzil sie Xerius. No, pamietal jeszcze zasady. Wowczas szambelan oglosil przybycie Eleazarasa ze swita. Xerius rozkazal Skeaosowi przywiazac chorae do swej reki, co stary doradca uczynil, podczas gdy Cememketri przygladal sie mu z niesmakiem. Bylo to cos w rodzaju cesarskiej tradycji, przyjetej ponad sto lat temu i stosowanej, gdy czlonkowie rodziny cesarskiej mieli do czynienia z obcymi czarnoksieznikami. Chepheramunni, krol-regent i oficjalny wladca Wysokiego Ainonu, zostal zapowiedziany jako pierwszy, lecz kiedy do komnaty weszla niewielka ainonska swita, dreptal za Eleazarasem jak pies. Wielki mistrz wszedl szybko i, jak uznal Conphas, nieefektownie. Bardziej przypominal bankiera niz czarnoksieznika: bez zrozumienia dla widowiskowych efektow, spieszacy sie do swych ksiag. Sklonil sie Xeriusowi, lecz nie nizej niz shriah. Na przyniesionym przez niewolnika krzesle usiadl bez trudu, pomimo powloczystej szkarlatnej szaty. Chepheramunni, z urozowana twarza i smierdzacy perfumami, zajal miejsce u jego boku. Byl wykrzywiony w grymasie strachu i nienawisci. Wymieniono obowiazkowe wyrazy uszanowania i komplementy. Kiedy przedstawiano Cememketriego, rywala Eleazarasa, wielki mistrz usmiechnal sie pogardliwie i wzruszyl ramionami, jakby powatpiewal w jego umiejetnosci. Conphas slyszal, ze uczeni w towarzystwie swoich rywali czesto staja sie wyniosli. Cememketri zarumienil sie z gniewu, ale - nalezy mu przyznac - nie zrewanzowal sie podobnym afrontem. Po wstepie nakazanym przez jnan wielki mistrz odwrocil sie do arcygenerala. -Wreszcie spotykam slawnego Ikurei Conphasa - powiedzial plynnie po sheyicku. Conphas otworzyl usta, ale stryj go uprzedzil. -Jest niezrownany, prawda? Niewielu wladcow posiada takie narzedzia, dzieki ktorym realizuja swe plany... Lecz chyba nie przebyles tej drogi tylko po to, by spotkac mojego bratanka? Conphas nie byl pewien, ale wydawalo mu sie, ze Eleazaras mrugnal do niego, jakby mowiac: "Musimy cierpliwie znosic glupcow, prawda?". -Oczywiscie, ze nie - oznajmil wielki mistrz z nieziemskim spokojem. Xerius jakby niczego nie zauwazyl. -Wiec czy moge spytac, dlaczego Szkarlatne Wiezyce dolaczyly do swietej wojny? Eleazaras przyjrzal sie swoim nieumalowanym paznokciom. -To bardzo proste. Zostalismy kupieni. -Kupieni? -W rzeczy samej. -Nadzwyczajna transakcja! A jej szczegoly? Wielki mistrz sie usmiechnal. -Lekam sie, ze umowa obejmuje takze dochowanie sekretu. Niestety, nie moge ujawnic zadnych szczegolow. Conphas uznal, ze to malo prawdopodobne. Nawet Tysiac Swiatyn nie mialo dosc pieniedzy, by "wynajac" Szkarlatne Wiezyce. Szkola zjawila sie tu dla czegos cenniejszego niz zloto i koncesje handlowe shrialu, tego byl pewien. Zmieniwszy temat rownie plynnie, jak rekin zmienia kierunek w morzu, wielki mistrz ciagnal: -Oczywiscie niepokoisz sie, co nasze zamiary maja wspolnego z twoim ukladem. Zapadla cierpka cisza. -Oczywiscie - powiedzial wreszcie Xerius. Stryj nade wszystko nie znosil, kiedy ktos odgadywal jego mysli. -Szkarlatne Wiezyce - powiedzial Eleazaras powaznie - nie dbaja o to, kto posiadzie ziemie zdobyte w swietej wojnie. Dlatego Chepheramunni podpisze twoj uklad, i to z radoscia. Prawda? Wymalowany krol-regent skinal glowa, lecz nie powiedzial ani slowa. Dobrze wytresowany pies. -Ale - ciagnal Eleazaras - pod paroma warunkami. Conphas przewidzial, ze tak bedzie. Ludzie cywilizowani lubia sie targowac. -Warunki? - zaprotestowal Xerius. - Alez od wiekow ziemie stad po Nenciphon byly... -Znam wszystkie argumenty - przerwal Eleazaras. - Smiecie. Same smiecie. Obaj wiemy, o jaka stawke toczy sie ta gra, prawda? Xerius gapil sie na niego w oslupieniu. Nie byl przyzwyczajony, ze ktos mu przerywa, ale nie byl tez przyzwyczajony negocjowac z ludzmi lepszymi od siebie. Wysoki Ainon byl bogatym, gesto zaludnionym krajem. Ze wszystkich wladcow i despotow Trzech Morz tylko padyradza Kianu dysponowal wieksza potega - handlowa i militarna - niz wielki mistrz Szkarlatnych Wiezyc. -A jesli nie - ciagnal Eleazaras, nie doczekawszy sie odpowiedzi - to z pewnoscia wie to twoj uzdolniony bratanek. Mlodziencze, wiesz, jaka to stawka? Conphas uznal, ze to oczywiste. -Wladza - powiedzial, wzruszajac ramionami. Pomiedzy nim i czarnoksieznikiem zawiazalo sie dziwne porozumienie. Od samego poczatku wielki mistrz przyznal mu status pokrewnego intelektu. Nawet cudzoziemcy wiedza, jaki z ciebie glupiec, stryju. -Tak jest! Historia to tylko pretekst dla wladzy, czyz nie? Liczy sie... - Siwowlosy czarnoksieznik urwal z usmieszkiem, jakby znalazl o wiele bardziej przekonujacy argument. - Powiedz - zwrocil sie do Xeriusa - dlaczego dales zapasy zywnosci Calmemunisowi, Kumrezzerowi i innym? Dlaczego dales im srodki, by mogli wyruszyc w droge? Stryj zdecydowal sie na wycwiczona odpowiedz. -By polozyc kres ich wybrykom. -Watpie - warknal Eleazaras. - Sadze raczej, ze wspomogles zastepy mniejszej swietej wojny, by je zniszczyc. Nastapila chwila niezrecznej ciszy. -To szalenstwo - odpowiedzial w koncu Xerius. - Co mielibysmy na tym zyskac oprocz potepienia? -Zyskac? - powtorzyl Eleazaras z krzywym usmiechem. - Alez swieta wojne, oczywiscie... Nasze uklady z Maithanetem pozbawily cie przewagi, ktora dawal ci Cesarski Saik, wiec potrzebowales innego argumentu. Jesli zastepy mniejszej swietej wojny zostana rozgromione, to znacznie latwiej przyjdzie ci przekonac Maithaneta, ze swieta wojna cie potrzebuje - a raczej legendarnych juz umiejetnosci wojskowych twojego bratanka. Cena bedzie twoj uklad, ktory powierza ci sprawowanie wladzy nad swieta wojna... musze przyznac, wspanialy plan. To drobne pochlebstwo rozbroilo Xeriusa. W jego oczach przez krotka chwile blysnela zarozumiala radosc. Glupcy maja zwyczaj nadmiernie sie pysznic swoimi nielicznymi sukcesami, pomyslal Conphas. Eleazaras sie usmiechnal. On toba manipuluje, stryju, a ty tego nawet nie dostrzegasz. Wielki mistrz pochylil sie ku Xeriusowi, jakby wiedzac, ze jego bliskosc budzi lek. Conphas zrozumial, ze ma przed soba mistrza jnanu. -Na razie - powiedzial Eleazaras zimno - nie znamy szczegolow gry, w ktora grasz, cesarzu. Lecz zapewniam, jesli chodzi o zdrade swietej wojny, to mowa rowniez o zdradzie Szkarlatnych Wiezyc. Czy wiesz, co to znaczy? Co sie z tym laczy? Jesli nas zdradzisz, Ikurei, to nikt - zerknal ponuro na Cememketriego - nawet twoj Cesarski Saik nie zdola cie oslonic przed nasza zemsta. Jestesmy Szkarlatnymi Wiezycami, cesarzu... rozwaz to dobrze. -Grozisz mi? - niemal jeknal Xerius. -Gwarancje, cesarzu. Wszystkie uklady wymagaja gwarancji. Xerius odwrocil glowe, Skeaos zaczal gwaltownie szeptac mu cos do ucha. Cememketri nie potrafil dluzej nad soba panowac. -Przeszedles sam siebie, Eli. Zachowujesz sie, jakbysmy siedzieli w Carythusal, podczas gdy to ty znalazles sie w Momemn. Dwa z Trzech Morz leza miedzy toba a twoim domem. Zbyt daleko, bys mogl rzucac grozby! Eleazaras zmarszczyl brwi, po czym parsknal i odwrocil sie do Conphasa, jakby wielki mistrz Cesarskiego Saiku w ogole nie istnial. -W Carythusal nazywaja cie Lwem Kiyuth - rzucil nonszalancko. Oczy pod krzaczastymi siwymi brwiami mial male, czarne i swidrujace. -Naprawde? - zareagowal Conphas, autentycznie zdziwiony, ze przezwisko babki juz tak daleko zawedrowalo. Zdziwiony i mile polechtany - bardzo mile. -Moi archiwisci twierdza, ze ty pierwszy pokonales Scylvendow w walce. A moi szpiedzy donosza, ze twoi zolnierze czcza cie jak boga. Czy tak wlasnie jest? Conphas usmiechnal sie. Pomyslal, ze wielki mistrz wylize mu tylek do czysta jak kot, jesli tylko dostanie taka sposobnosc. Pomimo calej swej przenikliwosci Eleazaras zle go ocenil. Pora wyprowadzic go z bledu. -To, co powiedzial Cememketri, to prawda. Bez wzgledu na wasze uklady z Maithanetem wystawiliscie wasza szkole na najwieksze zagrozenie od czasu wojen scholastycznych. I nie tylko ze wzgledu na cishaurimow. Bedziecie mala bluzniercza enklawa wsrod wielkiego plemienia fanatykow. Potrzebujecie kazdego przyjaciela, jakiego zdolacie zjednac. Po raz pierwszy w oczach Eleazarasa mignelo cos w rodzaju prawdziwego gniewu, jakby przez dym ogniska przez chwile blysnely gorejace wegle. -Od naszej piesni moze zaplonac caly swiat, mlodziencze. Nie potrzebujemy nikogo. * * * Pomimo gaf stryja Conphas opuscil negocjacje z przekonaniem, ze Dom Ikurei zyskal znacznie wiecej, niz musial oddac. Przede wszystkim byl niemal pewien, ze wie, dlaczego Szkarlatne Wiezyce zgodzily sie dolaczyc do swietej wojny.Niewiele rzeczy zdradza zamiary rywala bardziej niz proces negocjowania umow. W trakcie targow stalo sie jasne, ze najwieksza troska Eleazarasa sa cishaurimowie. W zamian za podpis Chepheramunniego na ukladzie zadal, by Cememketri i Cesarski Saik udostepnili wszystkie wiadomosci, jakie podczas stuleci wojny zgromadzili na temat fanimskich czarnoksieznikow-kaplanow. Oczywiscie tego nalezalo sie spodziewac: istnienie Szkarlatnych Wiezyc zalezalo od pokonania cishaurimow. Ale wielki mistrz wypowiadal to slowo z wyraznym napieciem. Powiedzial "cishaurimowie" tak samo, jak Nansurczyk powiedzialby "Scylvendzi" - tak sie mowi tylko o znienawidzonym od dawna wrogu. Dla Conphasa oznaczalo to tylko jedno: Szkarlatne Wiezyce prowadzily wojne z cishaurimami na dlugo przed ogloszeniem swietej wojny. Podobnie jak Dom Ikurei, Szkarlatne Wiezyce zaangazowaly sie w swieta wojne, by ja wykorzystac. Byla dla nich narzedziem zemsty. Kiedy wspomnial o swoich podejrzeniach, stryj zasmial sie szyderczo. Twierdzil, ze Eleazaras zbyt mocno stoi na ziemi, by ryzykowac dla takiej blahostki jak zemsta. Jednak kiedy Cememketri i Skeaos przychylili sie do tej teorii, cesarz rzekl, ze on rowniez tak podejrzewa. Wersja ta nabrala mocy oficjalnej: Szkarlatne Wiezyce przylaczyly sie do swietej wojny, by zakonczyc o wiele dawniejszy spor z cishaurimami. Byla to wlasciwie uspokajajaca informacja. Oznaczala, ze Szkarlatne Wiezyce nie beda wchodzic im w droge az do chwili, gdy przestana sie liczyc. Trudno bedzie Eleazarasowi zrealizowac swoje grozby, kiedy zginie wraz ze swoja szkola. Ale Conphas sie niepokoil, dlaczego Maithanet w ogole zwrocil sie do Szkarlatnych Wiezyc. Oczywiscie ze wszystkich szkol ta najpewniej moglaby pokonac cishaurimow w otwartej konfrontacji. Jednak Conphas nie potrafil sobie wyobrazic zadnej szkoly, ktorej przystapienie do swietej wojny byloby mniej prawdopodobne. A o ile Conphas wiedzial, shriah nie zwrocil sie do zadnej innej szkoly - nawet do Cesarskiego Saiku, ktory stanowil tradycyjna obrone przed cishaurimami podczas kazdego dzihadu. Rozmawial tylko ze Szkarlatnymi Wiezycami. Dlaczego? Moze Maithanet jakos dowiedzial sie o ich wojnie. Lecz ta odpowiedz byla bardziej niepokojaca niz pytanie. Prawie wszyscy cesarscy szpiedzy w Sumnie zgineli. Wystrzeganie sie Maithaneta bylo jak najbardziej na miejscu. Ale shriah, ktory przeniknal tajemnice szkol?! A zwlaszcza Szkarlatnych Wiezyc? Nie po raz pierwszy Conphas zaczal rozwazac mozliwosc, ze Maithanet, a nie Dom Ikurei, znajduje sie w srodku pajeczyny swietej wojny. Jednak nie odwazyl sie podzielic tymi myslami ze stryjem, ktory w chwilach strachu zwykle glupial jeszcze bardziej. Na razie zajal sie wlasnym strachem. W czarnych godzinach przed zasnieciem nie rozkoszowal sie juz przyszlymi zwyciestwami. Raczej trapil sie tym, czego nie potrafil sprawdzic. Maithanet. Jaka gre prowadzi? I kim wlasciwie jest? * * * Pare dni pozniej przybyli poslancy. Oddzialy mniejszej wojny swietej zostaly rozgromione.Pierwsze doniesienia byly zwiezle. Pilne wiesci z Asgilioch informowaly o straszliwych opowiesciach kilkunastu Galeothow, ktorzy zdolali uciec przez gory Unaras. Oddzialy mniejszej wojny swietej poniosly sromotna kleske na polach Mengeddy. Wkrotce potem z Kianu przybyli dwaj dworzanie - jeden z glowami Calmemunisa, Tharschilki i trudna do rozpoznania, ale zapewne Kumrezzera, drugi z tajna wiadomoscia od samego Skaurasa, przekazana zgodnie z rozkazem sapatiszacha jego bylemu zakladnikowi i podopiecznemu Ikurei Conphasowi. Pisal on: Nie potrafimy zliczyc trupow z waszego bluznierczego plemienia, tylu ich powalila w slusznym gniewie nasza reka. Chwalcie Boga Jedynego. Wiedzcie, ze Dom Ikurei zostal wysluchany. Odprawiwszy dworzanina, Conphas przez pare godzin zastanawial sie w swojej kwaterze nad wiadomoscia. Nie potrafimy zliczyc... tylu ich powalila... Choc liczyl zaledwie dwadziescia siedem lat, widzial juz rzez na najrozmaitszych polach walki - wystarczajaco czesto, by wyobrazic sobie rzesze rozrzuconych na polach Mengeddy inrithich, wpatrzonych w przestwor nieba martwymi rybimi oczami. Ale to nie poczucie winy kazalo mu sie zastanawiac - a moze nawet na swoj sposob smucic - lecz skala tego pierwszego aktu. Tak jakby do tej pory plan stryja byl zbyt abstrakcyjny, by go objac rozumem. Ikurei Conphas szczerze podziwial to, co osiagnal wraz z stryjem. ...Dom Ikurei zostal wysluchany. Poswiecenie calej armii. Tylko bogowie osmielaja sie na takie czyny. Zostalismy wysluchani. Wielu, pomyslal, bedzie podejrzewac, ze to przemowil Dom Ikurei, ale nikt nie stwierdzi tego z cala pewnoscia. Wowczas ogarnela go dziwna duma, potajemna duma, niemajaca nic wspolnego z tym, co mysla o nim inni. W annalach bedzie wiele relacji o tych pierwszych tragicznych epizodach swietej wojny. Odpowiedzialnosc za katastrofe spadnie na Calmemunisa i inne Wielkie Imiona. Ich potomkowie beda dzwigac pietno hanby i pogardy. Nikt nie wspomni o Ikurei Conphasie. Przez chwile czul sie jak zlodziej, jak nieznany sprawca wielkiej straty. To uniesienie mialo niemal seksualna intensywnosc. Wyraznie zrozumial, dlaczego tak kocha ten sposob prowadzenia wojny. Na polu bitwy kazdy jego czyn jest obserwowany przez innych. Tutaj stoi poza ocena, wplywa na wypadki, a nie podlega osadowi i karze. Ukryty w lonie wydarzen. Jak Bog. Czesc III Nierzadnica Rozdzial 9 Za czym wladca Nieludzi tak rzecze: "Nie klam wiecej, nikczemny Czlowiecze, smierc nad toba zaczela kolowac". A to posla odpowiedz jest cala: "Mysmy rasa, co ze krwi i z ciala. Mysmy rasa, co umie milowac". "Ballada o Inchoroi", tradycyjna piesn kuniuryjska Poczatek zimy, 4110 Rok Kla, Sumna -Zobaczymy sie w przyszlym tygodniu? - spytala Esmenet. Siedziala naga na lozku. Sklebione przescieradla burzyly sie wokol jej kolan. Psammatus wlozyl tunike z bialego jedwabiu, ktora osunela sie na jego brzuch i jeszcze lsniacy czlonek. Znieruchomial. Odruchowo wygladzil zagniecenia materialu. Spojrzal na nia z litoscia. -Obawiam sie, ze to moja ostatnia wizyta. Esmenet skinela glowa. -Znalazles inna. Mlodsza. -Przepraszam, Esmi. -Nie przepraszaj. Kurwy sa za madre, zeby sie dasac jak zony. Psammatus usmiechnal sie, ale nie odpowiedzial. Przygladala sie, jak wklada szate i wspaniala bialo-zlota kamizele. W sposobie, w jaki sie ubieral, bylo cos wzruszajacego. Nawet pocalowal zlote kly wyhaftowane na szerokich rekawach. Bedzie za nim tesknic, tesknic za tymi wiotkimi srebrnymi wlosami i ojcowska twarza. A nawet za jego lagodnym sposobem spolkowania. Staje sie stara kurwa, pomyslala. Jeszcze jeden powod, zeby Akka mnie opuscil. Inrau stracil zycie i Achamian wyjechal z Sumny ze zlamanym sercem. Minelo tyle dni, a wspomnienie jego wyjazdu nadal zapieralo jej dech w piersiach. Blagala, zeby zabral ja ze soba. W koncu nawet sie rozplakala i upadla na kolana. -Prosze, Akka! Kocham cie! Ale to bylo klamstwo, a zdziwiona niechec w jego oczach oznaczala, ze on to wie. Prostytutka musi sie nauczyc nieczulosci - tak trzeba. Bala sie, ze straci Achamiana, lecz bardziej bala sie powrotu do dawnego zycia, glodu, zlych spojrzen i rozlewanego nasienia. Ona chciala szkol! Wielkich Frakcji! Pragnela Achamiana, oczywiscie, ale bardziej pragnela jego zycia. W tym wlasnie tkwila ironia, ktora odbierala jej dech. Nawet rozkoszujac sie nowym zyciem z Achamianem, nie mogla zrezygnowac ze starego. -Mowisz, ze mnie kochasz, a jednak nadal przyjmujesz klientow! - krzyknal. - Dlaczego, Esmi? Dlaczego? Bo wiem, ze mnie zostawisz. Wszyscy mnie zostawiacie... wszyscy moi ukochani. -Esmi, nie placz, moja slodka - mowil Psammatus. - Wroce w przyszlym tygodniu, obiecuje. Potrzasnela glowa i otarla lzy z oczu. Nie odezwala sie. Placze za mezczyzna! Jaka jestem slaba! Psammatus usiadl za jej plecami, wiazal sandaly. Byl zamyslony, nawet przestraszony. Tacy jak on chodza do dziwki nie tylko po to, by dawac upust namietnosciom, lecz rowniez, by przed nia uciec. -Slyszales o mlodym kaplanie imieniem Inrau? - spytala, by przywolac chocby zalosny strzep wspomnien zwiazanych z Achamianem. -Owszem, slyszalem. Popelnil samobojstwo. Tak samo mowili inni. Wiesci o smierci Inraua wywolaly wielki skandal w Hagernie. -Samobojstwo. Jestes pewien? A jesli to prawda? Co wtedy zrobisz, Akka? -Jestem pewien, ze tak mowia. - Odwrocil sie i spojrzal na nia powaznie. Przesunal palcem po jej policzku. Wstal i przewiesil przez ramie blekitna oponcze, pod ktora na ulicy kryl kamizele. -Zostaw drzwi otwarte, dobrze? - poprosila. Skinal glowa. -Bylo mi milo, Esmi. -Mnie takze. W gestniejacym zmroku wyciagnela sie nago na lozku i na chwile zasnela. Jej mysli krazyly wokol smutnych spraw. Smierc Inraua. Ucieczka Achamiana. I jak zwykle, corka... Kiedy uniosla powieki, w drzwiach ktos stal. Czekal. -Kim jestes? - spytala ze zmeczeniem. Bez slowa podszedl do jej lozka. Byl wysoki, wrecz posagowy, na posrebrzanym pancerzu nosil czarny jak wegiel plaszcz i czarna tunike z adamaszku. Nowy klient, pomyslala, spogladajac mu w twarz z niewinnoscia dopiero przebudzonej kobiety. Pieknej kobiety. -Dwanascie talentow - oznajmila, siadajac. - Lub pol srebrnika, jesli... Spoliczkowal ja. Mocno. Spadla z lozka. Zarechotal. -Nie jestes kurwa za dwanascie talentow. Na pewno nie. W uszach jej dzwonilo. Dzwignela sie, usiadla oparta o sciane. Mezczyzna zaczal sciagac rekawice, palec po palcu. -Etykieta wymaga, by znajomym nie klamac, kurwo. -My sie znamy? - spytala bez tchu. Lewa strona twarzy calkiem jej zdretwiala. -Przez wspolnego znajomego. - Zatrzymal wzrok na jej piersiach, zerknal pomiedzy uda. Rozchylila je troche bardziej, jakby przez nieuwage lub ze zmeczenia. -Niby kogo? - spytala z lomoczacym sercem. Spojrzal ponizej jej pepka z bezwstydem wlasciciela niewolnicy. -Pewnego uczonego powiernika... - Uniosl oczy jakby w zamysleniu. - Nazywa sie Drusas Achamian. Akka, wiedziales, ze do tego dojdzie. -Znam go - powiedziala ostroznie, opanowujac impuls kazacy jej jeszcze raz spytac przybysza, kim jest. Nie zadawaj pytan. Im mniej wiesz, tym dluzej zyjesz. Dlatego spytala tylko: -Co chcesz wiedziesz? Jeszcze bardziej rozsunela kolana. Badz kurwa... -Wszystko - odpowiedzial z usmieszkiem. - Chce wiedziec wszystko o wszystkich, ktorych zna. -To bedzie kosztowac - oznajmila, usilujac opanowac glos. - I to drugie tez. Musisz go sprzedac. -Dlaczego mnie to nie dziwi? Ach, interesy. Wszystko robi sie tak bez oslonek, prawda? - Pogrzebal w sakiewce, mruczac pod nosem. - Prosze... Jedenascie miedzianych talentow. Szesc za to, ze zdradzisz swoje cialo, piec za zdrade uczonego. Dobra wycena, nie sadzisz? -Co najmniej pol srebrnika - odparla. - Za kazda usluge. Targuj sie... Badz kurwa. -Jaka zarozumialosc! - zawolal, ale zanurzyl w sakwie dwa blade palce. - A co powiesz na to? Spojrzala z jawna pozadliwoscia na lsniace zloto. -Moze byc - powiedziala. W ustach jej zaschlo. Przybysz wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Tak sadzilem. Moneta znikla, a on zaczal sie rozbierac, przygladajac sie jej z niebezpieczna powaga. Pospiesznie zapalila swiece, by rozproszyc mrok. Mial w sobie cos dzikiego, zapach lub zadze, co przemowilo bezposrednio do jej ciala. Ciezka, stwardniala dlonia ujal jej lewa piers, a Esmenet zapomniala, ze chciala wykorzystac jego pozadanie. Krecilo jej sie w glowie. Kiedy polozyl ja na lozku, prawie omdlewala. Badz ulegla... Uklakl przed nia i bez wysilku uniosl jej biodra. Poczula, ze pragnie tej chwili, ktorej sie bala. Potem znalazl sie w srodku. Krzyknela. Co on ze mna robi? Co on robi... Zaczal sie poruszac. Zawladnal jej cialem z nieludzkim mistrzostwem. Wkrotce nieprzytomne chwile zaczely zlewac sie ze soba. Kiedy ja piescil, zmieniala sie w wode wzburzona falami. Wila sie, desperacko napierala na jego cialo, jeczala przez zacisniete zeby, pijana koszmarna ekstaza. Przez jej rozpalone, obolale oczy zagladal jej do plonacego wnetrza, zalewal ja ciagle nowym uniesieniem, ciagle nowym zachwytem. Od czasu do czasu zanosil ja na skraj rozkoszy, tylko po to, by sie zatrzymac i zadawac pytania, wciaz pytania... -Co Inrau powiedzial o Maithanecie? -Nie przestawaj... blagam. -Co powiedzial? Mow prawde. Pamietala, ze usilowala przyciagnac go do siebie. -Pocaluj mnie... pocaluj... Pamietala jego masywna piers napierajaca na jej piersi, i ze zaczela dygotac, ze sie rozsypala, jakby zmienila sie w piasek. Pamietala, ze lezala pod nim, nieruchoma i spocona, lapiac powietrze, czujac w jego czlonku mocne bicie jego serca, jego najdelikatniejszy ruch niczym blyskawice miedzy jej udami, rozdzierajaca blogosc, od ktorej zaczela dziko plakac i jeczec. Pamietala tez, ze odpowiadala na jego pytania. Wszystko! Dam ci wszystko! Kiedy wstrzasnela nia ostatnia rozkosz, czula sie, jakby spadala w przepasc. Wlasne ochryple krzyki dobiegaly ja jakby z daleka, przez grzmot jego smoczego ryku. Cofnal sie, a ona lezala wyczerpana, z drzacymi nogami, odretwiala, zlana zimnym potem. Dwie swiece calkiem sie wypalily, ale do pokoju wpadalo szare swiatlo. Ile czasu minelo? Stanal nad nia; jego podobne bogom cialo lsnilo w blasku ostatniej swiecy. -Juz prawie dzien - powiedzial. W jego dloni zamigotala zlota moneta, zauroczyla ja swoim blaskiem. Przybysz wyciagnal reke i rozchylil palce. Moneta upadla w kleiste kaluze na jej brzuchu. Spojrzala i jeknela. Jego nasienie bylo czarne. -Ciii... - szepnal, zbierajac ubranie. - Nikomu ani slowa. Rozumiesz, kurwo? -Rozumiem. - Z oczu poplynely jej strumienie lez. Co ja zrobilam?! Widziala profil cesarza, daleki i zloty na tle puszystych wlosow lonowych i okraglosci nagiej skory - skory usmarowanej lsniaca smola. Do gardla podeszla jej zolc. W pokoju zrobilo sie jasniej. On otwiera okiennice. Ale kiedy podniosla glowe, juz go nie bylo. Uslyszala oddalajacy sie lopot skrzydel. Chlodne powietrze wpadlo do pokoju, rozpraszajac smrod nieludzkiego spolkowania. Przeciez on pachnial mirra. Zwymiotowala. * * * Nie od razu zdolala sie umyc i ubrac. Kiedy wyszla chwiejnie na ulice, wiedziala, ze nigdy do swego pokoju nie wroci. Wmieszala sie w pstrokaty tlum - dzielnica prostytutek sasiadowala z wiecznie zatloczonym Targiem Ecosium - dziwnie zlakniona widoku i gwaru miasta: kowale kuja zelazo, jednooki mezczyzna zachwala lecznicza moc swoich siarkowych lekarstw, psy szczekaja, beznogi zebrak natretnie doprasza sie o datek, handlarz wykrzykuje, jakie mieso ma na skladzie, poganiacze krzycza na muly. Bezustanny halas. I burza zapachow: suchy wygrzany kamien, kadzidlo, pieczen, fekalia i dym, wszechobecny dym.Rynek tetnil rzeskoscia porannego zycia, a ona snula sie w tlumie jak zmeczony cien. Kazdy ruch sprawial jej bol. Mocno sciskala zlota monete, czasem zmieniajac rece, by wytrzec z nich pot. Gapila sie tepo na przedmioty i ludzi. Na peknieta amfore, z ktorej rany saczyla sie oliwa. Na mlode galeockie niewolnice, mijajace ludzi ze spuszczonymi oczami i koszykami ziarna na glowie. Na wynedznialego psa, czujnego i weszacego w gestwinie nog. Na zamglone gory Junriumy w oddali. Sumna. Kochala to miasto, ale musiala z niego uciec. Achamian powiedzial jej, ze moze do tego dojsc. Ze jesli Inrau naprawde zostal zamordowany, ci ludzie przyjda do niej i beda go szukac. -Jesli tak sie stanie, Esmi, cokolwiek zrobisz, nie zadawaj pytan. Nie chcesz niczego sie od nich dowiedziec, rozumiesz? Im mniej wiesz, tym dluzej zyjesz... Badz ulegla. Badz kurwa do ostatniego tchu. Targuj sie tak, jak targuja sie kurwy. A przede wszystkim musisz mnie sprzedac. Musisz im powiedziec wszystko, co wiesz. Mow prawde, bo najprawdopodobniej i tak juz ja znaja. Zrob to, a ocalejesz. -Ale dlaczego? -Szpiedzy nade wszystko cenia sobie ludzi slabych i sprzedajnych. Oszczedza cie, bo mozesz sie im jeszcze przydac. Ukryj swoja sile, a ocalejesz. -A ty? Jesli dowiedza sie czegos, przez co ucierpisz? -Jestem uczonym, Esmi. Uczonym powiernikiem. Wsrod przechodniow stala bosa dziewczynka. Patrzyla wielkimi piwnymi oczami, zbyt nieufna, by odwzajemnic usmiech. Do piersi otulonej w samodzialowa sukienke kurczowo tulila patyk. Ocalalam, Akka. I nie ocalalam. Esmenet pochylila sie nad dzieckiem i pokazala jej olsniewajacy zloty talent. -Masz - powiedziala, wciskajac go w male raczki. Calkiem jak moja corka. * * * Achamian schodzil w doline Sudica, za jedynego towarzysza podrozy majac mula. Z Sumny wyruszyl na poludnie do Momemn pod wplywem kaprysu, byle tylko ominac gesto zaludnione tereny w poblizu wybrzeza. Tu mozna bylo spotkac tylko pasterzy, owce i ruiny.Dzien byl pogodny i dziwnie cieply. W Nansurze nie brakowalo wody, ale zawsze robil na Achamianie wrazenie kraju pustynnego. Jego mieszkancy gromadzili sie blisko rzek i wybrzezy, zostawiajac wielkie polacie ziem tylko dlatego, ze byly narazone na atak Scylvendow. Sudica od dawna byla wyludniona. Achamian przeczytal w ksiegach, ze w czasach Kyraneajczykow byla to niegdys jedna z wielkich prowincji, ojczyzna generalow i rzadzacych dynastii. Teraz zostaly tu tylko owce i na wpol zagrzebane w ziemi kamienie. W kazdym odwiedzanym kraju Achamian szukal wlasnie takich miejsc - spiacych, sniacych o dawnych czasach. Byl to zwyczaj wlasciwy wielu powiernikom, gleboko zakorzeniona obsesja na punkcie pomnikow ze slow lub kamienia. Tak silna, ze czasami przytomnieli wsrod zrujnowanych swiatyn lub w bibliotece uczonego gospodarza, nie pamietajac, co ich tu przywiodlo. Dzieki niej stali sie kronikarzami Trzech Morz. Wedrowanie wsrod zburzonych murow i przewroconych kolumn badz wsrod slow starozytnych traktatow bylo dla nich w pewien sposob spokojna podroza z tymi drugimi wspomnieniami, zyskaniem jednej, nierozszczepionej osobowosci. Najslynniejszym miejscem Sudicy byly ruiny warownej swiatyni Batathent. Po poteznych murach zostaly tylko okruchy; prawdopodobnie od lat wykuwano z nich granit i jasny piaskowiec. Ze swiatyni zostaly jedynie rzedy masywnych kolumn, zbyt wysokich, by mozna je bylo przewrocic i zawlec na wybrzeze. Byla to jedna z niewielu warowni, ktore przetrwaly upadek Kyraneajczykow podczas Pierwszej Apokalipsy. Stala sie schronieniem tych, ktorzy uciekli przed polujacymi na nich Scylvendami i Srancami. Byla opiekuncza reka oslaniajaca slaby plomyk cywilizacji. Achamian wedrowal wsrod ruin, podziwiajac stara budowle stopiona w jedno z jego wiedza. Wrocil do mula dopiero wtedy, gdy mrok stal sie na tyle gesty, ze wkrotce odnalezienie drogi powrotnej byloby niemozliwe. Tej nocy rozlozyl mate pod kolumnami, znajdujac smutna przyjemnosc w cieple, ktore bilo od nagrzanych sloncem kamieni. Przysnil mu sie dzien, kiedy wszystkie dzieci rodzily sie martwe, dzien, kiedy Rada, ktora Nieludzie i starozytni Norsirajowie zapedzili az po czarne mury Golgotterath, sprowadzila na swiat pustke, absolutna i przerazajaca - Mog-Pharau, Nie-Boga. Patrzyl, jak w zbolalych oczach Seswathy gasnie chwala. I obudzil sie, jak zwykle, widzac koniec swiata. Umyl wlosy i brode w pobliskim strumieniu, namascil je olejkiem i wrocil do swojego skromnego obozowiska. Zdal sobie sprawe, ze oplakuje nie tylko Inraua, lecz i wlasna slabosc. Przeszedl przez labirynt urzedow Tysiaca Swiatyn - i dotarl donikad. Rozmowy z roznymi urzednikami czesto urastaly w jego myslach do ogromnych rozmiarow, a w tych wspomnieniach kaplani wydawali sie jeszcze wyzsi i chudsi. Nieustepliwie upierali sie przy oficjalnej przyczynie smierci Inraua: samobojstwo. Ostatecznym bledem Achamiana bylo zaproponowanie im zlota w zamian za prawde. Co on sobie wyobrazal? W czarach, z ktorych pili anpoi, bylo wiecej zlota, niz on zdolalby zebrac. Byl nedzarzem w porownaniu z bogactwem Tysiaca Swiatyn. W porownaniu z potega Maithaneta. Od chwili, kiedy dowiedzial sie o smierci Inraua, poruszal sie jak we mgle, tak samo kulac sie w sobie, jak w dziecinstwie, gdy ojciec wysylal go po sznur do bicia. Wywarkiwal polecenie: "Idz po sznur", i zaczynala sie ceremonia - drzenie warg, dygot rak siegajacych po konopna line... Jesli Inrau naprawde popelnil samobojstwo, to Achamian byl jego zabojca. Idz po sznur! Ale juz! Ulzylo mu, kiedy dostal od powiernikow rozkaz wyruszenia do Momemn i przylaczenia sie do swietej wojny. Po stracie Inraua Nautzera i reszta Kworum porzucili rojenia o przeniknieciu do Tysiaca Swiatyn. Teraz chcieli, zeby obserwowal Szkarlatne Wiezyce - znowu. I choc dostrzegl ironie sytuacji, nie sprzeciwial sie. Nadeszla pora ruszyc dalej. Nie mogl juz zniesc Sumny. Nawet Esmenet zaczela go draznic. Kpiace oczy i tanie kosmetyki. Dlugie godziny czekania, az skonczy zabawiac innych mezczyzn. Jej jezyk, choc bez trudu rozpalal jego cialo, zostawial w myslach lodowaty slad. A jednak cierpial na sama mysl o niej, o smaku jej skory, gorzkiej od pachnidla. Czarnoksieznicy nie znaja sie na kobietach. Kobiece tajemnice naleza do posledniejszego gatunku, ktorym uczeni mezowie gardza. Ale tajemnica tej jednej kobiety, tej sumnyjskiej nierzadnicy, budzila w nim strach, nie pogarde. Strach i tesknote. Dlaczego? Po smierci Inraua nade wszystko potrzebowal rozrywki, a ona uparcie nie chciala mu jej dac. Przeciwnie. Wypytywala go o wszystkie szczegoly jego dnia, roztrzasajac - bardziej z soba sama niz z nim - znaczenie kazdej niewaznej rzeczy, o jakiej sie dowiedzial. Jej intrygi byly rownie bezczelne, co absurdalne. Pewnej nocy powiedzial to w nadziei, ze choc na chwile ja uciszy. Zamilkla, a gdy sie odezwala, w jej glosie brzmialo ogromne zmeczenie. Byl to glos kogos zranionego do zywego przez czyjas malostkowosc. -To tylko taka zabawa, Achamianie... Ale w zabawie tkwi ziarno prawdy. Lezal w ciemnosciach i myslal, ze gdyby umial dac wyraz swojemu bolowi tak jak ona, pewnie rozpadlby sie na kawalki. To nie jest zabawa. Inrau nie zyje. Nie zyje! Dlaczego nie przestawala sypiac z innymi? Czy nie mial dosc zlota, by ja utrzymac? -Tylko nie ty, Drusasie Achamianie! - krzyknela kiedys, gdy dal jej pieniadze. - Dla ciebie nie bede udawac kurwy! Te slowa jednoczesnie go uradowaly i zmiazdzyly. Raz, kiedy wracal do domu i nie zobaczyl jej w oknie, osmielil sie zakrasc pod drzwi, pelen haniebnej ciekawosci. Jaka jest przy innych? Taka jak ze mna? Slyszal jej jeki i stekanie jakiegos mezczyzny, slyszal skrzyp lozka w rytmie poruszajacych sie ledzwi. I myslal, ze serce przestalo mu bic. Polozyl na drzwiach odretwiale palce. Tam, po drugiej stronie... Ona, jego Esmi, obejmujaca nogami innego, jej piersi lsnia od potu. Pamietal, jak sie wzdrygnal, kiedy krzyknela z rozkoszy, i pomyslal: "Ten krzyk nalezy do mnie! Jest moj!". Ale nie byla jego wlasnoscia. Wtedy zrozumial to chyba po raz pierwszy. Pomyslal: Inrau nie zyje, Esmi. Tylko ty mi pozostalas. Lozko przestalo skrzypiec. -Ach, Callustrasie - uslyszal jej glos - jestes przerazajaco utalentowany jak na takiego starego zolnierza. Co ja bym zrobila bez tej twojej grubej palki? -Na pewno masz ich wiele, kochanie - odpowiedzial mezczyzna. -To tylko ochlapy. Ty... ty jestes moja uczta. -Esmi, co to za mezczyzna, ktory tu byl, kiedy tu ostatnio przyszedlem? Tez ochlap? Achamian przytulil do drzwi mokry policzek. Bylo mu zimno, bol zapieral dech w piersiach. Rozesmiala sie. -Kiedy ostatnio doszedles? Na bogow, mam nadzieje, ze nikogo tu nie bylo. -Glupia dziwka. Ja mowie powaznie. Gdy mnie mijal, rzucil mi takie spojrzenie... Myslalem, ze sie na mnie zaczai, kiedy bede wracac. -Porozmawiam z nim. Robi sie... zazdrosny. -Zazdrosny o dziwke? -Callustrasie, twoja sakiewka jest ciagle pelna... Moze chcesz cos jeszcze wydac? -Wszystko wydalem na ciebie... Ale jesli dobrze sprawdzisz, moze cos znajdziesz. Chwila ciszy. Esmi wyszeptala cos. Achamianowi sie wydawalo, ze uslyszal: -Nie martw sie o swoja sakiewke, Callustrasie. Zrob mi to jeszcze raz... Wtedy uciekl na ulice. Puste okno straszylo z gory. Wyobrazal sobie mordercze czary, Esmi wijaca sie w rozkoszy pod piersia zolnierza... Zrob mi to jeszcze raz. Czul sie skazony, jakby podsluchiwanie ludzi nikczemnych zmienilo go w nikczemnika. Ona tylko gra role kurwy, powiedzial sobie, tak jak ja gram role szpiega. Jedyna roznica polega na tym, ze jej to lepiej wychodzi. Slodkie zarty, jawna chciwosc, nieskrywana zadza - wszystko to pozwala mezczyznie zapomniec o hanbie rozlewania nasienia za pieniadze. Esmi miala talent. -Spolkuje z nimi na wszystkie sposoby - przyznala kiedys. - Starzeje sie, Akka, a nie ma nic bardziej zalosnego od starej, glodujacej kurwy. W jej glosie uslyszal prawdziwy strach. Przez te lata sypial z wieloma dziwkami w wielu miastach, wiec dlaczego Esmenet byla wyjatkowa? Za pierwszym razem przyszedl do niej, bo miala piekne chlopiece uda i skore gladka jak foka. Wrocil, bo byla dobra. Ale w pewnym momencie zaczal dostrzegac kobiete, nie jej rozlozone nogi. Esmenet, sumnyjska nierzadnica. Czesto widywal ja oczami duszy, chuda i dzika, smagana deszczem i wichrem, ukryta za rozkolysanymi galeziami. Unosila dlon do slonca, trzymala ja tak, ze wydawalo sie, iz slonce spoczywa w jej rece, i mowila mu, ze prawda to powietrze i niebo, a ludzkie dlonie i palce moga sie tylko ku niej wyciagac, lecz nigdy prawdy nie dotkna. Nie potrafil jej powiedziec, ze te mysli nim wstrzasnely, ze do tej pory rzucaly sie w studni jego duszy niczym zywe stworzenia. Z korony starego debu nieopodal zerwala sie chmara wrobli. Przestraszyl sie. Przypomnial sobie stare sliiradyjskie porzekadlo: Skrucha to trad serca. Zakleciem rozniecil ogien i zagotowal wode na poranna herbate. Czekajac, rozgladal sie wokol. Filary swiatyni Batathent godzily w niebo, samotne drzewa rysowaly sie ciemnymi sylwetkami na tle ruin i wyschlych traw. Niewielkie ognisko syczalo i trzaskalo z cicha. Siegajac po wode, zauwazyl, ze rece mu sie trzesa. Z zimna? Co sie ze mna stalo? To okolicznosci, pomyslal. Przytloczyly mnie okolicznosci. Pod wplywem naglej decyzji odstawil wode i zaczal szperac w skromnym bagazu. Wyjal atrament, pioro i pergamin. Usiadl na macie, zanurzyl pioro w atramencie. Na srodku lewego marginesu napisal: MAITHANET Bez watpienia to osrodek tej tajemnicy. Shriah, ktory widzi Nielicznych. Moze to on zamordowal Inraua. Po prawej stronie napisal: SWIETA WOJNA Narzedzie Maithaneta, nastepny cel Achamiana. Ponizej, niemal na samym dole, dodal: SHIMEH Cel swietej wojny Maithaneta. Czy to takie proste? Uwolnic miasto Ostatniego Proroka spod jarzma fanimow? Cele gloszone przez ludzi przebieglych rzadko okazuja sie ich prawdziwymi zamiarami.Od slowa "Shimeh" poprowadzil linie ku prawemu marginesowi. CISHAURIMOWIE Nieszczesne ofiary swietej wojny? A moze oni takze maja brudne rece? Poprowadzil kolejna linie ku slowom "swieta wojna" i na jej srodku napisal: SZKARLATNE WIEZYCE Przynajmniej ich cel byl zrozumialy: zaglada cishaurimow. Ale jak zauwazyla Esmenet, skad Maithanet sie dowiedzial o ich potajemnej wojnie?Zastanawial sie przez chwile, przygladajac sie, jak atrament wsiaka w pergamin i schnie. W koncu dopisal: CESARZ Tuz kolo "swietej wojny". W Sumnie powietrze az sie trzeslo od plotek, ze cesarz zamierza zmienic swieta wojne w swoje narzedzie podboju. I choc Achamian nie dbal o losy dynastii Ikurei, bez watpienia stanowila ona wazna zmienna w tym rownaniu.Wreszcie w gornym prawym rogu nagryzmolil: RADA Slowo jak szczypta soli w czystej wodzie. Tak wiele oznacza: Apokalipse, a takze rozbawienie i pogarde, jakie powiernicy budza w Wielkich Frakcjach. Gdzie Rade umiescic? Czy na tym pergaminie w ogole jest dla niej miejsce?Przez jakis czas przygladal sie wykresowi. Sprobowal herbaty. Ogrzala mu zoladek, odpedzila poranny chlod. Zdal sobie sprawe, ze czegos tu brakuje. O czyms zapomnial... Z drzeniem napisal pod slowem "Maithanet": INRAU Czy to on cie zabil, kochany? Czy ja?Nie powinien tak myslec. Nie powinien rozpaczac, a tym bardziej biadolic. Niczego w ten sposob nie zyskiwal. Jesli szukal odkupienia, musialo byc gdzies tutaj, na tym pergaminie. Nie jestem jego ojcem. Musze byc tym, kim jestem: szpiegiem. Czesto robil takie wykresy - kiedy martwil sie, ze czegos nie dostrzega. Istniejace zwiazki miedzy osobami niemal zawsze sugerowaly przyszle mozliwe powiazania. Co wiecej, te proste cwiczenia czesto okazywaly sie cennymi wskazowkami co do jego dawnych dochodzen. Tym razem najwazniejsza roznica bylo to, ze zamiast zwyczajnych osob i ich zwiazkow ze zwyczajnymi wydarzeniami na pergaminie widnialy Wielkie Frakcje i ich zwiazki ze swieta wojna. Skala tej tajemnicy, stawka, o ktora szla gra, daleko przekraczala wszystko, z czym do tej pory mial do czynienia... z wyjatkiem snow. Oddech uwiazl mu w piersi. Preludium do Drugiej Apokalipsy? Czy to mozliwe? Spojrzal na slowo "Rada" w rogu pergaminu. Zdal sobie sprawe, ze skoro Rada nadal dziala w Trzech Morzach, musi miec jakies powiazania. Nie ma mowy, zeby pozostala niezalezna teraz, gdy czasy sa tak niespokojne. Wiec gdzie sie ukrywa? Jego spojrzenie znowu wrocilo do slowa: MAITHANET Wypil lyk herbaty. Kim jestes, przyjacielu? Jak moge sie dowiedziec?Moze powinien wrocic do Sumny. Moze powinien naprawic to, co sie stalo z Esmenet, sprawdzic, czy wybaczy glupcowi jego niewczesna dume. A przynajmniej moglby sie dowiedziec, czy nic jej... Pospiesznie odstawil sfatygowany kubek, chwycil pioro i pomiedzy "Maithanetem" a "swieta wojna" nagryzmolil: PROYAS Dlaczego wczesniej nie przyszlo mu to do glowy?Spotkawszy Proyasa na schodach nieopodal shriaha, zrozumial, ze ksiaze zostal jednym z nielicznych powiernikow Maithaneta. To go nie zaskoczylo. Kiedy Proyas wyszedl spod jego pieczy, zafascynowal sie poboznoscia. W przeciwienstwie do Inraua, ktory poswiecil sie Tysiacu Swiatyn, by sluzyc, Proyas przystapil do Kla i Ostatniego Proroka, by moc lepiej osadzac innych - tak myslal Achamian. Wspomnienie ostatniego listu Proyasa, konczacego ich cierpka korespondencje, nadal sprawialo przykrosc. Czy wiesz, co najbardziej mnie boli, gdy patrze na ciebie, stary nauczycielu? Nie to, ze jestes bluzniercq, lecz mysl, ze kiedys kochalem bluznierce. Jak mozna sie otrzasnac po takim liscie? Ale trzeba bylo, i to z powodow jednoczesnie najlepszych i najgorszych. Musial zasypac przepasc miedzy nimi, nie dlatego ze jeszcze kochal Proyasa - ludzie wybitni czesto ulegaja takiej milosci - lecz poniewaz musial miec dostep do Maithaneta. Musial poznac odpowiedzi, by uciszyc swe serce, a moze tez by uratowac swiat. Jakze smialby sie Proyas, gdyby mu to powiedzial... Nic dziwnego, ze Trzy Morza uwazaja powiernikow za szalencow! Achamian wstal i resztka herbaty zalal syczacy ogien. Ostatni raz spojrzal na grafik i zastanowil sie nad pustymi miejscami. Czym mozna je zapelnic? Zwinal obozowisko, spakowal juki i ruszyl w samotna podroz. Sudica mijala niepostrzezenie - znowu wzgorza, znowu kamienista ziemia. * * * Esmenet szla w mroku wraz z innymi. Serce jej lomotalo. Czula nad soba wyniosla wspanialosc Skorzanych Wrot, jakby byly mlotem Losu wniesionym od tysiecy lat w przewidywaniu jej ucieczki. Zerknela na otaczajace ja twarze, ale zobaczyla tylko zmeczenie i obojetnosc. Dla nich podroz przez miasto byla nudna. Ci ludzie uciekali z Sumny codziennie.Przez jeden absurdalny moment przestraszyla sie wlasnego strachu. Skoro ucieczka z Sumny jest niewazna, czy to znaczy, ze caly swiat jest wiezieniem? Nagle poczula lzy pod powiekami. Stanela w pelnym blasku slonca, spojrzala na gorujace nad nia wieze. Rozejrzala sie, odetchnela gleboko, nie slyszac przeklenstw otaczajacych ja ludzi. Zolnierze stali przy czarnej paszczy wrot, obserwujac wszystkich, ktorzy wchodzili do miasta, lecz nie zadajac pytan. Mijali ja piesi, ludzie na wozach i jezdzcy. Po obu stronach drogi jazgotali sprzedawcy, chcieli sie wzbogacic na glodzie przybyszow. Potem dostrzegla to, co do tej pory bylo tylko mglista obraczka na horyzoncie, od czasu do czasu wygladajaca zza murow Sumny - naga ziemia, po zimowemu blada i ciagnaca sie w nieskonczonosc. I zobaczyla slonce kladace sie na ziemi jak na wodzie. Bat strzelil jej kolo ucha, wiec sie odsunela. Obok przejechal skrzypiacy woz zaprzezony w starego wolu. Woznica wyszczerzyl do niej bezzebne dziasla. Spojrzala na swoj zieleniejacy tatuaz na wierzchu lewej reki. Plemienne pietno. Znak Gierry, choc nie byla kaplanka. Urzad shrialu uznal, ze wszystkie nierzadnice nalezy naznaczyc parodia tatuazy swiatynnych prostytutek. Nikt nie wiedzial dlaczego. Lepiej oszukiwac sie mysleniem, ze bogow mozna oszukac. Tu, poza murami, poza grozba prawa shrialu, wszystko wydawalo sie inne. Chciala zawolac do woznicy, ale cos przykulo jej spojrzenie do drogi ciagnacej sie prosta linia przez nieregularny krajobraz, niczym zaprawa miedzy dwiema wyszczerbionymi ceglami. Na slodka Gierre, co ja robie? Otwarta droga. Achamian powiedzial jej kiedys, ze jest jak lina zawiazana wokol jego szyi - udusi go, jesli za nia nie podazy. Nie rozumiala, co to znaczy czuc przyciaganie jakiegos miejsca. Wydawalo sie jej, ze podroz jest jak upadek w przepasc. Zakrecilo jej sie w glowie. Alez jestem glupia! To tylko droga! Przepowiadala sobie swoj plan tysiac razy. Dlaczego sie teraz boi? Nie byla zamezna. Swoja sakiewke niosla miedzy nogami. Mogla, jak powiadali zolnierze, sprzedawac brzoskwinie przez cala droge do Momemn. Mezczyzni moze i stoja pomiedzy kobietami a bogami, ale maja zwierzece zadze. Droga bedzie latwa. W koncu Esmenet znajdzie swieta wojne. A w jej szeregach znajdzie Achamiana. Pocaluje go w policzek i wreszcie zostanie jego towarzyszka podrozy. Potem opowie mu, co sie wydarzylo. Opowie o niebezpieczenstwie. Gleboki oddech. Zaczela isc. Stopy miala tak lekkie, ze moglaby tanczyc. Wkrotce zrobi sie ciemno. Rozdzial 10 Jak opisac straszny majestat swietej wojny? Nawet wtedy, przed rozlewem krwi, byla zarazem przerazajaca i wspaniala, wielka bestia, ktorej konczyny stanowily cale panstwa - Galeoth, Thunyerus, Ce Tydonn, Conriya, Wysoki Ainon i Nansurium - paszcza smoka zas byly Szkarlatne Wiezyce. Od czasow Cesarstwa Ceneianskiego na Starozytnej Polnocy swiat nie widzial takiej kompanii. Nawet skazona polityka budzila zdumienie i podziw. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Srodek zimy, 4111 Rok Kla, Sumna Po zmroku Esmenet wciaz szla, upojona samym ruchem. Pare razy zrywala sie nawet do biegu po mrocznych polach, muskala stopami zmrozona trawe, rozposcierala ramiona, tanczyla pod Gwozdziem Niebios. Mroz byl twardy jak zelazo, przestrzen nieskonczona. Mrok wydawal sie tchnac lodem, jakby brzytwa zimy pozbawila go zapachow i widokow. Tak bardzo roznil sie od parnych ciemnosci Sumny, gdzie bylo mnostwo doznan, a kazde brudne, plugawe. Tutaj, w zimnie i mroku, pergamin swiata byl czarny. Wydawalo sie, ze to tu sie wszystko zaczelo. Ta mysl jednoczesnie upajala ja i przerazala. Rada uwazala tak samo, powiedzial kiedys Achamian. W koncu, gdy noc zaczela sie zblizac do konca, Esmenet oprzytomniala. Przypomniala sobie o czekajacych ja trudnych dniach, o strasznym celu, ktory jej przyswiecal. Ktos sledzi Achamiana. Nie mogla o tym myslec, nie przypominajac sobie nocy z ostatnim klientem. Czasami mdlilo ja na wspomnienie czarnej mazi jego nasienia. Innym razem znowu robilo sie jej bardzo zimno, kiedy rzeczowo niczym poborca podatkowy i oceniala kazde wypowiedziane slowo, kazdy palacy orgazm. Z trudem wierzyla, ze to ona byla ta kurwa, ta zdradziecka, niewierna... Tak, to ona. Nie zdrady sie tak wstydzila. Achamian nie mialby jej tego za zle. Wstydzila sie swych uczuc, nie uczynkow. Niektore prostytutki tak nienawidzily swego zajecia, ze podczas zblizenia szukaly bolu i kary. Esmenet potrafila sie smiac z tego, ze bierze pieniadze za rozkosz, ktora ktos jej sprawia. Bo czula rozkosz prawie zawsze. Ale tamtej nocy czula rozkosz niezwykla, straszna Dlawila sie nia. Krztusila. Jej cialo zostalo tamtej nocy naznaczone. A to ja zawstydzalo tak, ze az budzilo wscieklosc. Czesto wilgotniala, wspominajac dotyk jego brzucha. Czasami rumienila sie na wspomnienie swoich orgazmow. Kimkolwiek byl - cokolwiek to bylo - wzial jej cialo w niewole, zagarnal to, co nalezalo do niej, i stworzyl na nowo. Kobiete nieskonczenie oddana. Nieskonczenie ulegla. Nieskonczenie zachwycona. Lecz kiedy jej cialo szalalo, mozg pozostal przytomny. Szybko zrozumiala, ze jesli przybysz ja zna, to wie takze o Inrau. A jesli wie o Inrau, po prostu nie ma mowy o samobojstwie. Dlatego musiala odnalezc Achamiana. Mysl, ze Inrau popelnil samobojstwo, omal go nie zlamala. -A jesli to prawda, Esmi? A jesli sie zabil? -Nie zabil sie. Dosc, Akka! Prosze. -Zabil sie! O bogowie, czuje to! Postawilem go w sytuacji, gdy musial zdradzic. Mnie albo Maithaneta. Rozumiesz? Zmusilem go do rzucenia milosci przeciwko milosci. -Upiles sie. Zawsze sie boisz, kiedy jestes pijany. -Bogowie... to ja go zabilem. Jak puste byly teraz jej slowa pociechy, jak przykra cierpliwosc zrodzona z podejrzen, ze zadreczal sie tylko po to, zeby zyskac jej litosc. Dlaczego byla taka zimna? Taka samolubna? W pewnej chwili przylapala sie na niecheci do Inraua. Oskarzala go o odejscie Achamiana. Jak mogla tak myslec? Ale to sie zmieni. Teraz zmieni sie wszystko. To prawie niemozliwe, ale jakos zdolala wmieszac sie w wydarzenia. Teraz stanie sie mu rowna. Ty go nie zabiles, kochany. Wiem to! Wiedziala takze, kto byl morderca. Ten obcy mogl pochodzic z jakiejs szkoly, ale miala dziwna pewnosc, ze tak nie jest. To, czego doswiadczyla, przekraczalo mozliwosci Trzech Morz. Rada. To oni zamordowali Inraua, to oni ja napadli. Rada. Ta swiadomosc, choc przerazajaca, napelnila ja uniesieniem. Od stuleci nikt, nawet Achamian, nie widzial zadnego przedstawiciela Rady. A ona... Nie zastanawiala sie nad tym zbyt dlugo, bo kiedy sobie na to pozwalala, zaczynala sie czuc... szczesliwa. Tego nie mogla zniesc. Wiec powiedziala sobie, ze rusza w podroz ze wzgledu na Achamiana. W chwilach nieuwagi myslala, ze jest postacia z sag, Ginsil lub Ysilka, zona na wieki uwiklana w knowania swego meza. Droga przed nia miala zwodniczy urok, jakby kazdemu jej krokowi przygladali sie niewidzialni swiadkowie. Zadrzala. Przed nia unosil sie oblok oddechu. Szla, zastanawiajac sie nad uczuciem zimnego oczekiwania, ktore towarzyszy tak wielu zimowym porankom. Swit ociagal sie z nadejsciem. * * * Poznym rankiem dotarla do przydroznego zajazdu, gdzie zatrzymala sie w nadziei dolaczenia do niewielkiej grupki patnikow zebranych na dziedzincu. Dwaj starcy, zgarbieni pod ciezarem koszy suszonych owocow, czekali wraz z nia. Z ich pochmurnych spojrzen wywnioskowala, ze dostrzegli tatuaz na wierzchu jej lewej reki. Wygladalo na to, ze wszyscy wiedza, w jaki sposob Sumna pietnuje dziwki.Kiedy patnicy wreszcie ruszyli, poszla za nimi, starajac sie nie rzucac w oczy. Prowadzilo ich paru kaplanow o blekitnej skorze, wyznawcow Jukana. Spiewali hymny i grali na cymbalach. Paru pielgrzymow dolaczylo do choru, ale po cichu. Esmenet dostrzegla, ze jeden ze starcow rozmawia z woznica. Ten odwrocil sie i obrzucil ja obojetnym spojrzeniem, ktore tak czesto widywala: spojrzenie czlowieka teskniacego za tym, co musi byc przeklete. Odwrocil wzrok, kiedy usmiechnela sie do niego. Ale wiedziala, ze wczesniej czy pozniej obmysli jakis sposob, zeby z nia pomowic. Wtedy ona bedzie musiala podjac decyzje. Zerwal sie jej rzemyk w sandale. Zdolala go zwiazac, lecz wezel ocieral skore pomimo welnianych skarpet. Pecherze pekly i wkrotce zaczela kulec. Przeklela woznice za to, ze sie nie spieszy. Z calego serca przeklela prawo zakazujace kobietom Nansurium nosic wysokie buty. Wreszcie rzemyk znowu sie zerwal i mimo staran nie mogla go naprawic. Patnicy coraz bardziej sie oddalali. Wrzucila sandal do sakwy i zaczela isc boso. Stopa niemal natychmiast jej zdretwiala. Po dwudziestu krokach w skarpecie zrobila sie pierwsza dziura. Niedlugo potem zostal z niej tylko postrzepiony mankiet wokol kostki. Esmenet zaczela skakac na jednej nodze, czesto stajac, zeby rozmasowac stope. Patnicy znikli jej z oczu. Zblizala sie nastepna grupa podroznych. Mogli prowadzic ze soba juczne zwierzeta... lub rumaki bojowe. Modlila sie, zeby to byli zwykli kupcy. Podazala Droga Karianska, powstala w czasach Cesarstwa Ceneianskiego, ale cesarz dbal o jej stan. Biegla prosto przez prowincje Massentia, nazywana Zlota ze wzgledu na bezkresne pola zboza. Prowadzila daleko w Rowniny Kyranaejskie, zamiast biec prosto do Momemn. Ponad tysiac lat temu laczyla swieta Sumne ze starozytnym Cenei. Teraz remontowano ja tylko w stopniu, w jakim to sluzylo Massentii; za skrzyzowaniem z o wiele wazniejsza, prowadzaca do Momemn Droga Pon, zmieniala sie w sciezke wsrod pastwisk. Pomimo okreznej trasy Esmenet po dlugim namysle wybrala Droge Karianska. Choc nie mogla sobie pozwolic na mapy, ktorych nawet nie potrafila czytac, i choc nigdy przedtem nie opuscila Sumny, miala szczegolowe wiadomosci o tej i wielu innych drogach. Wszystkie prostytutki oceniaja swoich klientow zgodnie z wlasnym gustem. Niektore lubia wysokich, inne niskich. Jedne preferuja kaplanow o niepewnych, miekkich dloniach, inne twarde zdecydowanie zolnierzy. Esmenet zawsze cenila doswiadczenie. Wybierala tych, ktorzy cos przecierpieli, pokonali, widzieli zamorskie cuda. Po rozmowie z takimi mezczyznami myslala: "Teraz widzialam to co oni. Teraz jestem lepsza, niz bylam". Potem nastepnych dreczyla pytaniami, wzbogacala sie o ich wiedze. Opuszczali ja, pozbywszy sie srebra i nasienia, ale ona wmawiala sobie, ze zabieraja w droge cos z niej, ze ona, Esmenet, staje sie widmowymi oczami, ktore obserwuja swiat i tocza z nim walke. Pare osob uleczylo ja z tych mrzonek. Pewna stara kurwa, Pirasha, ktora umarlaby z glodu, gdyby nie hojnosc Esmenet, powiedziala niegdys: -Nie, kochanie, kiedy kobieta zanurza kubek w mezczyznie, wyciaga tylko to, co skradnie. Byl tez zabojczo przystojny kidruhil; wydawalo sie jej, ze go kocha. Przyszedl do niej po raz drugi, nie pamietajac pierwszego razu. -Na pewno sie mylisz! - zawolal. - Zapamietalbym taka slicznotke! Potem urodzila corke. Pamietala, jak pomyslala niedlugo po porodzie, ze to znak konca jej zludzen. Ale teraz wiedziala juz, ze to bylo tylko przejscie od jednej iluzji do drugiej. Prawdziwym koncem zludzen stala sie smierc dziecka. Zebranie w wezelek malych ubranek, podarowanie ich ciezarnej kobiecie mieszkajacej pietro nizej, zyczliwe slowa, by zlagodzic jej zazenowanie... Wraz z coreczka umarlo wiele glupich zludzen. Ale Esmenet nie miala sklonnosci do zapamietywania sie w bolu. Nadal folgowala swojej ciekawosci swiata i nagradzala najlepszych opowiadaczy. Z radoscia obejmowala ich nogami. Udawala, ze odpowiada na ich zadze, a czasami udawanie zmienialo sie w prawde. Potem, gdy znowu przypominali sobie o mrocznym swiecie, z ktorego przyszli, stawali sie nieprzeniknieni. Nawet najlagodniejsi wydawali sie niebezpieczni. Tak wielu mezczyzn nosi w sobie czelusc, miejsce dostepne tylko dla innych mezczyzn. Wtedy zaczynalo sie prawdziwe uwodzenie. -Powiedz - szeptala czasami - co takiego widziales, ze stales sie... lepszy od innych? Na ogol to pytanie ich bawilo. Niektorzy byli zdziwieni, rozdraznieni, obojetni, czasem nawet wpadali w furie. Garstka wybranych, wsrod nich Achamian, uznala pytanie za fascynujace. Ale wszyscy odpowiadali. Mezczyzni musza sie czuc lepsi od innych. To dlatego, uznala, tak wielu ryzykuje. Chodzi im o zysk, oczywiscie, ale takze o demonstracje, znak, ze swiat, bogowie, przyszlosc - cokolwiek - postawily ich ponad innymi. Dlatego powiadali jej rozne historie - przez lata zebraly sie ich tysiace. Usmiechali sie do wspomnien, sadzili, ze slucha ich jak mlodziutka, niedoswiadczona dziewczyna, oszolomiona swiadomoscia, kto zechcial dzielic z nia loze. I z jednym tylko wyjatkiem zaden z nich nie podejrzewal, ze nie obchodzilo jej, co te opowiesci mowily o nich, tylko to co przekazywaly o swiecie. Achamian to rozumial. -Rozmawiasz tak ze wszystkimi klientami? - spytal. Nie zdziwila sie. Inni takze ja o to pytali. -Lubie wiedziec, ze moi mezczyzni to nie tylko czlonki. Polprawda. Ale Achamian nie dal sie oszukac. Zmarszczyl brwi. -Szkoda. To ja zabolalo, choc nie wiedziala, co mial na mysli. -Czego szkoda? -Ze nie jestes mezczyzna. Gdybys nim byla, nie musialabys czynic nauczycielami wszystkich, ktorzy cie wykorzystali. Tamtej nocy rozplakala sie w jego ramionach. Ale kontynuowala nauke, ogladajac dalekie strony oczami innych. Dlatego wiedziala, ze pomimo dluzszej trasy Massentia jest bezpieczna, a drogi Karianska i Pon sa o wiele lepsze dla samotnej kobiety niz krotsze trasy wzdluz wybrzeza. I dlatego wiedziala, ze bezpieczniej jest dolaczac do grup podroznych i sie nie wyrozniac. Dlatego tez tak bardzo sie przestraszyla, kiedy pekl jej rzemyk u sandala. Przedtem, upojona przestrzenia i wyzwaniem, nie czula ciezaru samotnosci. Teraz niemal przygial ja do ziemi. Wiedziala, ze jest bezbronna, jakby za kazda kepa drzew czekali lucznicy, ktorym wystarczy tylko mgnienie tatuazu na jej dloni, jedno wyszeptane slowo albo jakis inny nieprzewidywalny powod. Droga biegla pod gore; Esmenet starala sie nie poddawac. Rozpacz tylko potegowala bol w bosej stopie. Jak ma dojsc do Momemn? Ile razy powtarzano jej, ze bezpieczna podroz to zawsze kwestia przygotowan? Kazdy bolesny krok wydawal sie wyrzutem. Droga Karianska stopniowo zaczela zbiegac w dol; dotarla do plytkiej doliny i w dali przecinala rzeke. Potem znikala w ciemnych wzgorzach na horyzoncie. Z zarosli bezlistnych drzew wylanial sie zrujnowany ceneianski akwedukt, z ktorego miejscowi rozkradli kamienie na budulec. Mady w blocie wiodly ku wyzej polozonym terenom, omijaly pola i znikaly w lesie. Esmenet z nadzieja spojrzala na chaty wokol mostu; to jakas wioska. Dym z kominow unosil sie w szare niebo. Miala pieniadze. Az nadto wystarczy na naprawe sandala. Zblizajac sie do wioski, pomyslala kpiaco o swoich zlych przeczuciach. Slyszala, ze jedna z cech charakterystycznych Massentii jest niewielka liczba plantacji powszechnych w calym cesarstwie. Massentia byla krajem wolnych wiesniakow i rzemieslnikow. Szczerych. Dumnych. Prawdomownych. Tak jej mowiono. Ale potem przypomniala sobie, jak pochmurnym wzrokiem mierzyli ja tacy ludzie, kiedy przesiadywala w oknie. Stara Pirasha powiedziala kiedys: "Mezczyzni, ktorzy maja prace, mysla, ze maja takze monopol na prawde". A prawda nie jest laskawa dla dziwek. Zganila sie za czarne mysli. Wszyscy twierdzili, ze w Massentii jest bezpiecznie. Pokustykala goscincem na nedzny rynek. Rozejrzala sie po szopach w poszukiwaniu szyldu szewca. Nie znalazla, wiec zaczela weszyc, usilujac wychwycic won rybiego oleju, ktory garbarze wcierali w skory. Potrzebowala tylko jednego rzemyka. Minela sterty gliny, potem cztery polaczone ze soba chaty garncarzy. W jednej jakis starzec pomimo zimna krecil kolem, wyczarowujac kciukami oble powierzchnie z gliny. Za jego plecami lsnila gardziel pieca. Zakaszlal, co zabrzmialo jak chlupot blota. Esmenet drgnela. Moze w wiosce jest zaraza. Kolo stajni walesalo sie pieciu wyrostkow. Najwyzszy przygladal sie jej z jawnym podziwem. Bylby przystojny, gdyby nie zez. Przypomniala sobie, ze jeden z jej klientow twierdzil, iz w takich wioskach rzadko mozna znalezc piekne dzieci, poniewaz wszystkie juz dawno sprzedano bogatym podroznym. Ciekawe, czy tego chlopca tez probowano sprzedac. Usmiechnela sie, kiedy podszedl. Moze... -Jestes dziwka? - spytal. Mogla tylko spojrzec na niego z wsciekloscia i zdumieniem. -Tak, to dziwka! Dziwka! - zawolal drugi chlopiec. - Z Sumny! Dlatego ukrywa reke. Przypomnialy sie jej zolnierskie przeklenstwa. -Wsadz sobie palec w dupe, ty pierdzielu - warknela. Chlopiec sie wykrzywil zlosliwie i Esmenet natychmiast zrozumiala, ze to jeden z nich - mezczyzn, ktorzy chetniej wysluchaliby szczekania psa niz slow kobiety. -Pokaz reke. W jego glosie bylo cos niepokojacego. -Wracaj zamiatac stajnie! - Niewolniku, szydzil jej ton. Chwycil ja za reke; uderzyla go w policzek. Zatoczyl sie, zaskoczony. Oprzytomnial i pochylil sie. -To dziwka - oznajmil ponuro, jakby nieprzyjemna prawda pociagala za soba nieprzyjemne konsekwencje. Wyprostowal sie, trzymajac w palcach zablocony kamien. - Cudzoloznica i dziwka. Nastala chwila pelnej napiecia ciszy. Pozostali czterej sie zawahali. Stali na jakiejs granicy i wiedzieli o tym, choc nie rozumieli, jak wazna jest ta chwila. Zamiast dalej ich namawiac, ten przystojny cisnal kamien. Esmenet uskoczyla. Ale inni juz sie schylali, zbierali pociski. Zaczeli w nia rzucac. Zaklela, oslonila sie ramionami. Gruby welniany plaszcz oslonil ja przed mocniejszymi ciosami. -Bydlaki! - krzyknela. Zawahali sie, jednoczesnie oniesmieleni i rozbawieni jej wsciekloscia. Jeden, grubasek, parsknal smiechem, kiedy pochylila sie po kamien. Oberwal pierwszy. Kamien przecial mu skore tuz nad brwia. Grubasek upadl z placzem na kolana. Pozostali gapili sie glupio. Wziela drugi kamien. Miala nadzieje, ze uciekna. W dziecinstwie, zanim cialo zmusilo ja do innych poslug, pracowala w porcie. Dostawala chleb lub miedziaki za rzucanie kamieniami w mewy kradnace jedzenie. Nabrala duzej wprawy. Ale potem ten wysoki cisnal jej w twarz garsc blota. Niemal cala pecyna ja ominela - ten glupiec rzucal, jakby mial reke z wosku - ale bloto na chwile ja oslepilo. Szybko otarla oczy. Potem cios w ucho rzucil ja na kolana. Drugi kamien zdarl skore z palcow... -Dosc! Dosc! - huknal ktos ochryple. - Co wy tu robicie? Grubasek nadal plakal. Esmenet zamrugala powiekami. Stary czlowiek w poplamionej kamizeli shrialu stal pomiedzy chlopcami, wznoszac piesc. -Kamienujemy ja! - krzyknal ten prawie przystojny. - To dziwka! Inni poparli go gorliwie. Stary kaplan przez jakis czas patrzyl na nich spode lba. Potem odwrocil sie do niej. Teraz widziala go wyraznie. Plamy starcze, zalosne zgarbienie plecow kogos, kto krzyczal w niezliczone twarze. Usta mial sine z zimna. -Czy to prawda? Chwycil jej reke w zaskakujaco mocna dlon, przyjrzal sie tatuazowi. Zajrzal jej w oczy. -Jestes kaplanka? - warknal. - Sluzka Gierry? Widziala, ze on zna juz odpowiedz, ze pyta tylko z jakiejs perwersyjnej potrzeby, by ja upokorzyc. Spojrzala w jego przekrwione oczy i nagle zrozumiala, co ja czeka. Slodki Sejenusie... -T... tak - zajaknela sie. -Klamiesz! To znamie dziwek! - krzyknal i zblizyl przemoca jej dlon ku twarzy, jakby chcial jej ja wepchnac do ust. - Znamie dziwek! -Nie jestem juz dziwka - zaprotestowala. -Klamiesz! Klamiesz! Nagle zrobilo sie jej zimno. Rzucila mu falszywy usmiech i wydarla reke. Rozwscieczony glupiec stracil rownowage. Zerknela na tlum gapiow, ktory jakby wyrosl spod ziemi, i ruszyla w strone drogi. -Nie odejdziesz! - zawyl stary kaplan. - Nie odejdziesz stad! Szla z godnoscia, na jaka ja bylo stac. -Nie dozwolisz zyc dziwce - wyrecytowal stary kaplan - gdyz czyni ona rynsztok ze swego lona! Zatrzymala sie. -Nie dozwolisz oddychac dziwce - ciagnal kaplan radosnie - gdyz szydzi ona z nasienia prawych! Ukamienujesz ja, by nie kusic twej reki... Odwrocila sie gwaltownie. -Dosc! - wybuchnela. Zdumione milczenie.' -Jestem przekleta! - krzyknela. - Nie rozumiecie? Juz nie zyje! Jeszcze wam malo? Patrzylo na nia zbyt wiele oczu. Odwrocila sie, pokustykala ku Drodze Karianskiej. -Dziwka! - krzyknal ktos. Cos uderzylo ja w potylice. Upadla na kolana. Nastepny kamien odbil sie od jej ramienia. Oslonila sie rekami, podniosla sie, usilowala pobiec przed siebie. Ale chlopcy znowu ja opadli, zaczeli obrzucac malymi, otoczonymi przez rzeke kamykami. Katem oka dostrzegla tego wysokiego. Niosl cos duzego jak jego piesc. Skulila sie. Od wstrzasu zgrzytnely jej zeby, zatoczyla sie, przewrocila. Upadla w zimny szlam, dzwignela sie, wyszarpnela z blota jedno kolano. Maly kamyk plasnal o jej policzek, wycisnal palace lzy z lewego oka. Wstala i ruszyla jak mogla najszybciej. Kamienie byly niczym podmuchy wiatru i deszczu - bezosobowe przeszkody. Zaczela plakac. -Przestancie! - krzyknela. - Zostawcie mnie! -Dziwka! - ryknal kaplan. Otaczalo ja coraz wiecej ludzi. Szydzili, siegali w kamieniste bloto. Odretwiajacy cios w plecy. Ramiona szarpniete w tyl. Eksplozja w skroni. Znowu ziemia. Zwir w ustach. Przestancie! Nieee! Czy to jej glos? Cos malego, ostrego, w czolo. Rece w gore. Skulona jak pies. Prosze. Niech ktos... Grzmot. Wielki cien na niebie. Spojrzala w gore przez lzy i palce, zobaczyla poznaczony zylami konski brzuch, a wyzej jezdzca. Przystojna twarz o pelnych wargach. Duze piwne oczy, jednoczesnie wsciekle i zmartwione. Rycerz shrialu. Kamienie przestaly uderzac. Zalkala w zablocone dlonie. -Kto zaczal?! - krzyknal rycerz. -Patrzcie!!! - wrzasnal kaplan. - Ta... Rycerz shrialu pochylil sie i uderzyl go piescia w zelaznej rekawicy. -Podniesc go! - rozkazal. - Natychmiast. Trzej mezczyzni pomogli kaplanowi wstac. Z drzacych ust ciekla mu struzka krwi. Wydal jedno, zdlawione lkanie, rozejrzal sie oszolomionym, przerazonym wzrokiem. -Nie... nie masz prawa! -Prawa? - Rycerz shrialu rozesmial sie. - Chcesz sie ze mna spierac o prawo? Esmenet wstala z wysilkiem. Otarla z twarzy krew i lzy, strzepnela bloto z welnianej sukni. Serce lomotalo jej w uszach. Omal nie zemdlala. Chciala krzyczec. Jak to sie moglo stac? Rycerz znowu uderzyl kaplana; dostrzegla to i przeklela wlasne wspolczucie. Dlaczego mialaby sie litowac nad tym podlym robakiem? Odetchnela gleboko. Wytarla nowe palace lzy. Uspokoila sie. Odwrocila sie do chlopca, ktory to wszystko rozpetal. Patrzyla na niego z cala nienawiscia, na jaka ja bylo stac, pokazala mu maly palec i zakolysala nim jak miniaturowym czlonkiem. A zeby wszystko bylo jasne, wskazala jego podbrzusze i usmiechnela sie zlosliwie. Chlopiec zbladl. Spojrzal na rycerza shrialu, przerazony, potem na przyjaciol, ktorzy takze zauwazyli szyderczy gest. Dwaj usmiechneli sie wbrew wlasnej woli, a jeden, pod wplywem tej dziwnej i niepokojacej zdolnosci mlodych do sprzymierzania sie z niedawnymi ofiarami, zawolal: -To prawda! -Pojdz - zwrocil sie do niej rycerz i wyciagnal reke. - Mam juz dosc tych wiejskich glupkow. -Kim jestes? - wychrypiala, znowu przez lzy. -Cutias Sarcellus - odpowiedzial cieplo. - Pierwszy dowodca rycerzy shrialu. Wyciagnela dlon z tatuazem, a on ja ujal. * * * Ludzie Kla szli spiesznie w mroku - wysokie postaci pograzone w cieniu, tylko gdzieniegdzie blyskalo zelazo. Achamian podazal szybko miedzy nimi, prowadzac mula. Nie budzil zainteresowania. Ci ludzie przyzwyczaili sie juz do obcych.Byl niespokojny. Jeszcze nigdy droga nie zawiodla go do takiego obozu. Kazde ognisko, ktore omijal, wygladalo jak osobny swiat pelen radosci lub smutkow. Podchwytywal urywki rozmow, dostrzegal twarze. Szedl w cieniu, wsrod innych cieni. Dwa razy wspinal sie na wzgorza wnoszace sie na tyle wysoko, by ukazac rzeke Phayus i doliny wokol niej. Za kazdym razem ogarnial go zachwyt. Ogniska gesto znaczyly ciemnosc - te bliskie wylanialy mgnienia namiotow i ludzi podobnych wojownikom, te dalekie tworzyly lsniace konstelacje na zboczach wzgorz. Wiele lat temu przygladal sie ainonskiemu dramatowi w amfiteatrze w poblizu Carythusal i uderzyl go kontrast miedzy mrokiem widowni a blaskiem sceny. Tu rozgrywaly sie tysiace takich dramatow. Tylu mezczyzn tak daleko od domu... Tu poczul prawdziwa sile Maithaneta. Krocie. Jak moglibysmy przegrac? Przez jakis czas zastanawial sie nad tym "my". Na zachodzie widnialy mury Momemn, monstrualne wieze zwienczone blaskiem pochodni. Im blizej byly, tym twardsza i bardziej ubita stawala sie ziemia. Zaryzykowal wejscie w blask conriyanskich ognisk i spytal, gdzie moze znalezc kontyngent z Attrempus. Przeszedl po skrzypiacym moscie nad stojaca woda kanalu. Wreszcie znalazl oboz swego starego przyjaciela Krijatesa Xinemusa, marszalka Attrempus. Choc rozpoznal go od pierwszej chwili, zatrzymal sie w mroku poza zasiegiem swiatla i zaczal sie mu przygladac. Niegdys Proyas zauwazyl ich wielkie podobienstwo. Byli, jak to ujal, niczym silny i slaby brat. Oczywiscie nie przyszlo mu do glowy, ze moglby w ten sposob obrazic starego nauczyciela. Jak wielu arogantow, Proyas uwazal swoje obelgi za szczerosc. Xinemus z czara wina w dloni siedzial przy niewielkim ognisku. Cicho dyskutowal z trzema starszymi oficerami. Nawet w tym swietle, barwiacym mu twarz rumiencem, wydawal sie zmeczony, jakby mowil o sprawie przekraczajacej ich mozliwosci pojmowania. Odruchowo podrapal uszy, dotkniete - jak wiedzial Achamian - chroniczna luszczyca. Potem niespodziewanie odwrocil sie i spojrzal w ciemnosci - na Achamiana. -Pokaz sie, przyjacielu! - zawolal. Achamian nie mogl wydobyc z siebie glosu. Teraz spojrzeli na niego takze inni. Uslyszal, jak jeden z nich, Dinchases, mruczy cos o upiorach. Oficer po jego prawicy, Zenkappa, zrobil znak Kla. -To nie upior - oznajmil Xinemus, wstajac. Pochylil glowe, jakby wpatrywal sie w mgle. - Achamian? -Gdyby cie tu nie bylo - powiedzial do Xinemusa trzeci oficer, Iryssas - przysiaglbym, ze to ty... Nagle Xinemus ruszyl ku Achamianowi zdumiony i radosny. -Drusas Achamian? Akka? Achamian wreszcie odzyskal dech. -Witaj, Zin. Marszalek Attrempus chwycil go w ramiona niczym wor. -Cuchniesz jak sciek sciekow, przyjacielu. - Rozesmial sie. - Jak smrod smrodow! -Te dni nie byly latwe. -Nie obawiaj sie. Nastepne beda gorsze. * * * Xinemus wyslal juz niewolnikow na spoczynek, dlatego sam pomogl mu sie rozpakowac, zadbal o mula, po czym razem zaczeli ustawiac podarty namiot. Nie widzieli sie od lat i choc Achamian sadzil, ze ich przyjazn nie leka sie uplywu czasu, poczatkowo rozmowa sie nie kleila. Mowili o samych drobnostkach: o pogodzie i paskudnym charakterze mula Achamiana. Kiedy jeden poruszal wazniejsza sprawe, drugi, skrepowany, odpowiadal wymijajaco.-Wiec jak ci sie zylo? - spytal w koncu Xinemus. -Tak dobrze, jak mozna sie bylo spodziewac. Wszystko wydawalo sie okrutnie nierzeczywiste - do tego stopnia, ze Achamian niemal spodziewal sie, iz Xinemus nazwie go Seswatha. Ich przyjazn zaczela sie na dalekim dworze conriyanskim. To spotkanie podczas misji zawstydzilo go, jakby zostal przylapany na klamstwie - znalazl sie w sytuacji, w ktorej z pewnoscia bedzie musial klamac. Zaczal sie zastanawiac goraczkowo, co powiedzial Xinemusowi o swoich poprzednich misjach. Czy go oklamal? Czy dal folge mlodzienczej potrzebie, by wydac sie kims lepszym? Czy powiedzialem mu, ze jestem przegranym oszustem? -Ach... Po tobie, Akka, nigdy nie wiadomo, czego sie spodziewac. -Wiec tamci sa z toba? - spytal, choc znal odpowiedz. - Zenkappa? Dinchases? Nawiedzila go inna obawa. Xinemus byl czlowiekiem poboznym - jednym z niewielu znanych Achamianowi. W Conrii Achamian byl guwernerem, a przy tym takze uczonym. Tutaj byl tylko uczonym. Tu, w srodku oddzialow swietej wojny nikt nie daruje mu bluznierstwa! Ile tolerancji okaze mu Xinemus? Byc moze, pomyslal Achamian, to blad. Moze powinienem rozbic oboz gdzie indziej, z dala od wszystkich. -Nie na dlugo - powiedzial Xinemus. - Odeslalem ich. -Nie bylo potrzeby. Xinemus podniosl wezel do mdlego swiatla. -A sny? -Co z nimi? -Kiedys powiedziales mi, ze traca intensywnosc, czasami ich szczegoly sie zmieniaja i postanowiles je zapisywac w nadziei, ze rozszyfrujesz ich znaczenie. To, ze zapamietal jego slowa, wytracilo Achamiana z rownowagi. -Powiedz - odezwal sie, niezdarnie usilujac zmienic temat - gdzie sa Szkarlatne Wiezyce? Xinemus wyszczerzyl zeby. -Czekalem, az zapytasz... gdzies na poludnie stad, w jednej z cesarskich willi. Przynajmniej tak mi powiedziano. - Uderzyl mlotkiem w drewniany palik i zaklal, bo trafil w kciuk. - Martwia cie? -Tylko glupiec by sie nie martwil. -Az tak pragna twojej wiedzy? -Tak. Gnoza jest jak zelazo w porownaniu z ich brazem. Choc watpie, zeby zdecydowali sie zaatakowac w srodku swietej wojny. - Dla bluznierczej szkoly udzial w swietej wojnie niemal zyskiwal zrozumienie inrithich. -Czy dlatego cie... wyslali? Xinemus rzadko wymienial nazwe szkoly. Zawsze mowil o niej "oni". -Zeby sledzic Szkarlatne Wiezyce? W pewnym sensie. Ale oczywiscie jest... - przed oczami stanela mu wizja Inraua - cos wiecej... Zawsze jest cos wiecej. Kto cie zabil? Xinemus zdolal odnalezc w ciemnosciach jego spojrzenie. -Co sie stalo, Akka? Achamian spuscil wzrok. Chcial mu powiedziec - znowu wyliczyc swoje absurdalne podejrzenia wobec shriaha, wyjasnic dziwne okolicznosci smierci Inraua. Ufal Xinemusowi jak nikomu innemu w gronie powiernikow i poza nim. Ale ta historia byla za dluga, zbyt meczaca i za bardzo skazona jego wlasnymi bledami i slabosciami. Nie mogl jej opowiedziec. Wyznalby ja Esmenet, ale to przeciez dziwka. Bezwstydnicy nie ma co sie wstydzic. -Dobrze - powiedzial bez tchu. Szarpnal linki. - Wysluzony, podarty, ale daje oslone przed deszczem. Xinemus na szczescie nie nalegal. Podeszli do trzech ludzi przy ognisku. Dwaj byli kapitanami garnizonu z Attrempus, towarzyszami broni marszalka. Starszy, Dinchases - albo Krwawy Dench, jak go nazywano - towarzyszyl Xinemusowi, odkad Achamian siegal pamiecia. Mlodszy, Zenkappa, byl niewolnikiem z Nilnameshu; Xinemus odziedziczyl go po ojcu i uwolnil za zaslugi na polu chwaly. Obaj, o ile Achamian sie orientowal, byli dobrymi ludzmi. Trzeci, Iryssas, byl najmlodszym synem jedynego zyjacego stryja Xinemusa i, zdaje sie, majordomusem domu Krijatesow. Ale zaden nie zwrocil uwagi na ich nadejscie. Byli albo zbyt pijani, albo zbyt pochlonieci dyskusja. Dinchases opowiadal jakas historie. -Potem ten wielki, Thunyeri... -Pamietacie Achamiana, durnie?! - zawolal Xinemus. - Drusasa Achamiana? Trzej oficerowie odwrocili sie, wycierajac oczy i hamujac smiech. Zenkappa uniosl czare, ale Dinchases przygladal sie Achamianowi z ukosa, a Iryssas zmierzyl go spojrzeniem pelnym jawnej wrogosci. Dinchases spojrzal na pochmurna twarz Xinemusa, po czym niechetnie uniosl puchar. Razem z Zenkappa pochylili glowy, ulali pare kropel trunku na obiate. -Witaj, Achamianie - powiedzial Zenkappa z autentyczna sympatia. Jako dawny niewolnik byl swobodniejszy w obcowaniu z pariasami. Dinchases i Iryssas pochodzili z klasy arystokratow - Iryssas z najszlachetniejszej. -Widzialem, ze rozbijasz namiot - zauwazyl Iryssas od niechcenia. Mial czujne, przenikliwe spojrzenie niebezpiecznego pijaka. Achamian nie odpowiedzial. -Wiec przypuszczam, ze powinienem przywyknac do twego towarzystwa, prawda, Achamianie? Achamian spojrzal mu prosto w oczy. -Chyba tak. Xinemus spiorunowal kuzyna spojrzeniem. -Szkarlatne Wiezyce biora udzial w swietej wojnie, Iryssasie. Powinienes radosnie powitac Achamiana. Tak jak ja. Achamian od lat byl swiadkiem takich rozmow. Wierni usiluja uzasadnic swoja fascynacje czarnoksieznikami. Argument jest zawsze ten sam: sa uzyteczni... -Moze masz racje, kuzynie. Wrogowie naszych wrogow, co? - Conriyanie byli zazdrosni o tych, ktorych nienawidzili. Po stuleciach wasni z Wysokim Ainonem i Szkarlatnymi Wiezycami zdobyli sie jednak na niechetna aprobate powiernikow. Nadmierna, jak twierdzili kaplani. Jednak ze wszystkich szkol tylko powiernicy, dysponujacy gnoza Starozytnej Polnocy, stanowili godnych przeciwnikow dla Szkarlatnych Wiezyc. Iryssas uniosl puchar i wylal jego zawartosc na ziemie u swoich stop. -Niech bogowie napija sie do syta, Drusasie Achamianie. Niech uczcza potepionego. Xinemus zaklal i kopnal drwa. Chmura iskier i popiolu ogarnela Iryssasa, ktory odskoczyl z krzykiem, instynktownie dotknal wlosow i brody. Xinemus skoczyl za nim. -Co powiedziales?! Co powiedziales?! - ryknal. Choc nie tak wspaniale zbudowany jak Iryssas, powalil go na kolana jak dziecko, pognebil przeklenstwami i uderzeniami otwartej dloni. Dinchases spojrzal przepraszajaco na Achamiana. -Nie myslimy jak on - powiedzial. - Jestesmy pijani jak wszyscy diabli. Zenkappa uznal, ze to zbyt smieszne, by mogl dalej siedziec. Przewrocil sie na ziemie, wyjac ze smiechu. Nawet Iryssas sie smial, choc ponuro, jak upokorzony przez zone pantoflarz. -Wystarczy! - zawolal do Xinemusa. - Przepraszam! Przepraszam! Achamian, oszolomiony bezczelnoscia Iryssasa i gwaltownoscia reakcji Xinemusa, przygladal sie tej scenie z otwartymi ustami. Potem zdal sobie sprawe, ze jeszcze nigdy nie widzial Xinemusa w towarzystwie jego zolnierzy. Iryssas wrocil na swoje miejsce, z rozwichrzonymi wlosami i sladami popiolu w czarnej brodzie. Jednoczesnie usmiechniety i zachmurzony, pochylil sie ku Achamianowi. On mi sie klania, zrozumial Achamian, ale jest zbyt leniwy, zeby dzwignac zadek. -Przepraszam - powiedzial Iryssas. - I lubie cie, Achamianie, choc jestes - rzucil szybkie spojrzenie na swego zwierzchnika i kuzyna - przekletym czarnoksieznikiem. Zenkappa znow wybuchnal smiechem. Achamian odwzajemnil uklon. Zdal sobie sprawe, ze Iryssas nie potrafi nienawidzic cala dusza. Mogl na zmiane gardzic i zachwycac sie ta sama osoba. Tacy ludzie zawsze sa zwierciadlem prawosci lub nieprawosci swych panow. -Glupcze! - krzyknal na niego Xinemus. - Spojrz sobie w oczy! Krzywe jak dziura w malpim zadku! Kolejny paroksyzm smiechu. Tym razem Achamian sie mu nie oparl. Ale smial sie dluzej od innych, jakby opadly go demony. Po policzkach pociekly mu lzy ulgi. Jak dawno...? Pozostali ucichli, czekajac, az odzyska panowanie nad soba. -Minelo zbyt duzo czasu - wykrztusil wreszcie. Wydal drzace westchnienie. Lzy nagle go zapiekly. -O wiele za duzo - odpowiedzial Xinemus, przyjaznie kladac mu dlon na ramieniu. - Ale wrociles i przez jakis czas bedziesz wolny od knowan podstepnych ludzi. Dzis bedziesz pic w spokoju. * * * Tej nocy spal spokojnie. Z jakiegos powodu ostre picie jednoczesnie powodowalo natezenie i uspienie snow. Kiedy zlewaly sie ze soba, wydawaly sie bardziej zjawiskowe, ale uczucia, ktore im towarzyszyly... W najlepszym razie byly nieznosne. Po piciu stawaly sie szalone z rozpaczy.Obudzil sie, zanim Paata, jedna z niewolnic Xinemusa, przyniosla miednice czystej wody. Kiedy sie myl, Xinemus zajrzal do namiotu i zaproponowal mu partyjke benjuki. Wkrotce potem Achamian znalazl sie na macie naprzeciwko Xinemusa. Rozdzielala ich zlocona plansza. Obwisle plotno oslanialo ich przed sloncem, tak oslepiajacym, ze pomimo chlodu oboz wygladal jak pustynny bazar. Brakuje tylko wielbladow, pomyslal Achamian. Choc mijali ich glownie Conriyanie z dworu Xinnemusa, widzial tez najrozniejszych inrithich: Galeothow nagich do pasa i umalowanych na jakies swieto, ktore najwyrazniej pomylilo zime z latem; Thunyerich w kolczugach z czarnego zelaza, ktorych chyba nigdy nie zdejmowali; i nawet ainonskich wielmozow, ktorych wyrafinowane szaty wygladaly wrecz idiotycznie wsrod wozow, namiotow i prowizorycznych straganow. -Trudno w to uwierzyc, co? - odezwal sie Xinemus, widocznie majac na mysli wielka liczbe inrithich. Achamian wzruszyl ramionami. -Tak i nie... bylem w Hagernie, kiedy Maithanet oglosil swieta wojne. Czasami zastnawlam sie, czy to Maithanet wezwal Trzy Morza, czy tez Trzy Morza wezwaly Maithaneta. -Byles w Hagernie? - powtorzyl Xinemus. Spochmurnial. -Tak. - A nawet spotkalem twego shriaha... Xinemus parsknal w opryskliwy sposob, ktory u niego oznaczal dezaprobate. -Twoj ruch. Wydawal sie zupelnie zaabsorbowany ukladem pionkow i mozliwymi ruchami. Achamian zgodzil sie na gre, wiedzac, ze na ten czas inni dadza im spokoj, a on bedzie mogl opowiedziec Xinemusowi, co zdarzylo sie w Sumnie. Ale zapomnial, ze benjuka wydobywa z nich to, co najgorsze. Za kazdym razem zaczynali jazgotac jak haremowi eunuchowie. Benjuka byla zabytkiem, pozostaloscia po koncu swiata. Grano w nia na dworach Tryse, Atrithau i Mahtsonc przed Apokalipsa, podobnie jak obecnie w ogrodach Carythusal, Nenciphonu i Momemn. Ale jej najbardziej charakterystyczna cecha nie byl szacowny wiek. Na ogol miedzy grami i zyciem istnieje niepokojaca wiez, a nigdzie nie jest bardziej uderzajaca i budzaca lek niz w przypadku benjuki. Grami, tak jak zyciem, rzadza reguly. Lecz w przeciwienstwie do zycia gry ograniczaja sie do zasad. Zasady to gra, a jesli ktos stosuje sie do innych zasad, to po prostu gra w inna gre. Poniewaz ustanowione zasady okreslaja znaczenie kazdego ruchu, gry maja klarownosc, przy ktorej zycie zdaje sie pijackim belkotem. Wlasciwosci sa jasne, permutacje pewne; jedynie wynik gry spowija mgla. Podstepny charakter benjuki zawieral sie w braku sztywnych zasad. Nie stanowily niezmiennej podstawy, lecz byly kolejnym ruchem wewnatrz gry, kolejnym pionkiem, ktorego nalezalo uzyc. A przez to benjuka stawala sie wiernym odbiciem zycia, gra zdumiewajaco skomplikowana i niemal poetyczna w swej subtelnosci. Inne mozna bylo uznac za zmienne uklady pionkow i sztonow, ale benjuka zawsze dawala poczatek historiom, a kazda z nich miala strukture swiata. Niektorzy, mawiano, pochylali sie nad plansza benjuki, a podnosili glowe juz jako prorocy. Achamian do nich nie nalezal. Zastanawial sie nad ruchem, rozcierajac rece. Xinemus ponaglil go zlosliwym chichotem. -Zawsze przy benjuce jestes taki ponury. -Bo to wredna gra. -Mowisz tak, bo za bardzo sie starasz. -Nie, bo przegrywam. Ale Xinemus mial racje. "Abenjukala", klasyczny tekst o benjuce z czasow ceneianskich, zaczynal sie slowami: "Gry mierza granice intelektu, a benjuka mierzy granice duszy". Byla tak zlozona, ze gracz nigdy nie mogl jej opanowac intelektualnie do tego stopnia, by zmusic partnera do ustapienia. Benjuka, jak powiedzial anonimowy autor, byla jak milosc. Nikogo nie mozna zmusic do milosci. Im bardziej sie o nia ubiegamy, tym bardziej nam umyka. Benjuka karze chciwe serca. Inne gry wymagaja przebieglosci, ona zada czegos wiecej. Moze madrosci. Achamian ze smutkiem przesunal kamien, ktorym - jak twierdzil Xinemus - zastapiono skradziony przez niewolnika srebrny pion. Znowu namysl. Chocby zrobil nie wiadomo jaki ruch, kamien w jakis sposob pogarszal jego gre, macil harmonie kompletnego zestawu. Dlaczego ja dostalem kamien? -Zrozumialbym ten ruch - odezwal sie Xinemus, zdecydowanie przesuwajac pion - gdybys byl pijany. Jak mogl zartowac? Achamian spojrzal na plansze i zdal sobie sprawe, ze reguly znowu sie zmienily - tym razem katastrofalnie. Zaczal szukac mozliwosci ruchu, ale nie znalazl zadnej. Xinemus usmiechnal sie tryumfalnie i zaczal czyscic paznokcie nozem. -Proyas bedze sie czul tak samo - powiedzial - kiedy w koncu sie zjawi. Cos w jego tonie kazalo Achamianowi podniesc glowe. -Dlaczego? -Slyszales o ostatniej klesce? -Jakiej klesce? -Wojska mniejszej wojny swietej zostaly unicestwione. Achamian slyszal opowiesci o mniejszej wojnie swietej jeszcze przed opuszczeniem Sumny. Wiele tygodni temu, przed przybyciem wiekszosci wojsk, wielcy panowie z Galeothu, Conrii i Wysokiego Ainonu postanowili na wlasna reke ruszyc na pogan. Towarzyszyla im zbieranina przybledow. Achamianowi nawet nie przyszlo do glowy zapytac o ich losy. Zaczelo sie. Polala sie krew. -Na polach Mengeddy - ciagnal Xinemus. - Poganski sapatiszach Skaurus wyslal cesarzowi dla ostrzezenia unurzane w smole glowy Tharschilki, Kumrezzera i Calmemunisa. -Calmemunisa? Kuzyna Proyasa? -Aroganckiego, upartego glupca! Blagalem go, by nie ruszal do ataku. Tlumaczylem, krzyczalem, nawet sie plaszczylem - upokorzylem sie jak idiota - ale ten pies nie chcial mnie sluchac. Achamian poznal niegdys Calmemunisa na dworze ojca Proyasa. Oburzajace zarozumialstwo w parze z glupota - tak wielkie, ze musial sie skrzywic. -Jak sadzisz, dlaczego wyruszyl? Oczywiscie oprocz tego, ze uwazal sie za poslanca samego Boga? -Bo wiedzial, ze kiedy zjawi sie Proyas, on stanie sie tylko jego cieniem. Nigdy mu nie wybaczyl tego zajscia w Paremti. -W bitwie o Paremti? Co sie stalo? -Nie wiesz? Zapomnialem, ile lat minelo, stary przyjacielu. Musimy sobie opowiedziec wiele plotek. -Pozniej. Teraz mow, co sie zdarzylo w Paremti. -Proyas kazal wychlostac Calmemunisa. -Wychlostac? - Achamian zaniepokoil sie powaznie. Czy jego dawny uczen az tak sie zmienil? - Za tchorzostwo? Xinemus spochmurnial, jakby podzielal niepokoj Achamiana. -Nie. Za bezboznosc. -Zartujesz! Proyas kazal wychlostac swego kuzyna za bezboznosc? Jak daleko posunal sie w fanatyzmie? -Zbyt daleko - rzucil Xinemus szybko, jakby wstydzil sie za swego pana. - Ale tylko na jakis czas. Gorzko sie na nim zawiodlem. Serce mi sie lamalo, ze to bogom podobne dziecko, ktore razem uczylismy, stalo sie mezczyzna tak... nieumiarkowanym. Proyas rzeczywiscie byl jako dziecko podobny bogom. Przez te cztery lata, spedzone na dworze w conriyanskiej stolicy Aoknyssus, Achamian zakochal sie w tym chlopcu - nawet bardziej niz w jego legendarnej matce. Slodkie wspomnienia. Przechadzki po opromienionych sloncem korytarzach i mrocznych ogrodowych sciezkach, rozmowy o historii, logice i matematyce, odpowiadanie na niekonczace sie pytania... -Mistrzu, gdzie sie podzialy smoki? -Smoki sa w nas. W tobie. Zmarszczone brwi, zacisniete w rozterce rece. Kolejna wymijajaca odpowiedz guwernera. -Wiec w tym swiecie nie ma juz smokow? -Ty zyjesz w tym swiecie, prawda? Xinemus uczyl wtedy Proyasa szermierki. To wlasnie dzieki sporadycznym klotniom o chlopca nauczyli sie wzajemnie szanowac. Achamian kochal ksiecia, lecz Xinemus - bardzo oddany temu dziecku, ktore w przyszlosci mialo zostac jego krolem - darzyl go wieksza miloscia. Tak wielka, ze kiedy dostrzegl w swoim uczniu odbicie nauk Achamiana, zaprosil go do swojej willi nad morzem Meneanor. -Czynisz to dziecko madrym - powiedzial, usilujac wyjasnic swoja niezwykla propozycje. Arystokraci rzadko zapraszali czarnoksieznikow. -Ty zas czynisz je niebezpiecznym - odrzekl Achamian. Wraz ze smiechem narodzila sie ich przyjazn. -Przez jakis czas byl fanatykiem? - spytal teraz Achamian. - To znaczy, ze odzyskal zdrowe zmysly? Xinemus skrzywil sie i z roztargnieniem podrapal po nosie. -Do pewnego stopnia. Swieta wojna i jego znajomosc z Maithanetem podsycily to zapamietanie, ale teraz jest juz madrzejszy. Cierpliwszy. Bardziej wyrozumialy dla slabosci. -Pewnie dzieki twoim lekcjom. Co mu zrobiles? -Zbilem do krwi. Achamian rozesmial sie. -Mowie zupelnie powaznie - stwierdzil marszalek. - Po bitwie o Paremti opuscilem dwor w oburzeniu. Przezimowalem w Attrempus. Przybyl do mnie, samotny... -By blagac o wybaczenie? Xinemus odpowiedzial grymasem. -Mozna by sie spodziewac. Ale nie. Przebyl taka droge tylko po to, zeby mnie zganic. - Z usmiechem pokrecil glowa. Achamian znal przyczyny tego usmiechu: nawet jako dziecko Proyas mial sklonnosci do krancowych zachowan. Tylko on mogl przebyc dwiescie mil po to, zeby czynic komus wyrzuty. - Zarzucil mi, ze opuscilem go w potrzebie. Calmemunis oskarzyl go przed sadem religijnym i krolem. Na jakis czas sytuacja Proyasa sie pogorszyla, choc nie grozilo mu prawdziwe niebezpieczenstwo. -Oczywiscie wiesz, ze chodzilo mu tylko o twoja aprobate - powiedzial Achamian, tlumiac uklucie zazdrosci. - On cie zawsze uwielbial... na swoj sposob. Wiec co zrobiles? -Przez jakis czas sluchalem jego wrzaskow z cala cierpliwoscia, na jaka mnie bylo stac. Potem zaprowadzilem go na mury i rzucilem mu treningowa szpade. "Chcesz mnie ukarac - powiedzialem - no to ukarz". Usmiechnal sie, a Achamian ryknal smiechem. -Jako podrostek byl niesmialy, ale teraz jest nieustepliwy - mowil dalej Xinemus. - Nie chcial sie poddac. Ogluszalem go, a on wstawal, ociekajac krwia i sniegiem. Za kazdym razem mowilem: "Uczylem cie najlepiej, jak potrafie. A jednak przegrywasz". Wtedy znowu sie na mnie rzucal, ryczac jak szaleniec. Nastepnego ranka sie nie odezwal. Unikal mnie jak zarazy. Ale po poludniu mnie odnalazl. Twarz mial poobijana jak jablko. "Rozumiem" - oznajmil. "Co rozumiesz, ksiaze?". "Twoja lekcje - odpowiedzial i powtorzyl: - Zrozumialem twoja lekcje". Ja na to: "Ach, i co to za lekcja?". A on: "Ze zapomnialem, jak nalezy sie uczyc. Ze zycie jest lekcja Boga i nawet jesli chcemy dac nauczke bezboznikom, musimy byc gotowi przyjmowac nauke z ich rak". Achamian spojrzal ze szczerym podziwem na przyjaciela. -Naprawde chciales go tego nauczyc? Xinemus spochmurnial. Pokrecil glowa. -Nie. Ja chcialem tylko wybic mu z glowy arogancje. Ale jego slowa tak mi sie spodobaly, ze powiedzialem tylko: "W rzeczy samej, moj ksiaze, w rzeczy samej". I pokiwalem glowa z madra mina, tak jak ty, kiedy zgadzasz sie z kims, kogo uwazasz za mniej madrego od siebie. Achamian usmiechnal sie i z madra mina pokiwal glowa. Xinemus parsknal smiechem. -Tak czy tak, Proyas od tamtej pory nie powtorzyl tego bledu. A kiedy wrocil do Aoknyssus, zaproponowal Calmemunisowi, ze bedzie mu sie mogl zrewanzowac chlosta za chloste na dworze ojca. -A Calmemunis sie zgodzil? Chyba nie byl az tak glupi. -Alez zgodzil sie, idiota, wychlostal Nersei Proyasa na oczach krola i dworzan. I to jest prawdziwy powod, dla ktorego Calmemunis nigdy nie wybaczyl Proyasowi. Ta chlosta zniszczyl resztki swego honoru. Kiedy sie zorientowal, stwierdzil, ze Proyas go oszukal. -Wiec uwazasz, ze dlatego Calmemunis chcial stac na czele mniejszej wojny swietej? Xinemus skinal ze smutkiem glowa. -I dlatego zginal wraz z setkami innych. Wielkie katastrofy czesto maja poczatek w takich drobiazgach. Nietolerancja ksiecia i glupota aroganckiego wielmozy. Ale gdzie fakty? Czy leza gdzies na dalekich polach smierci? Sto tysiecy zabitych... Achamian spojrzal na plansze benjuki. I nagle zobaczyl swoj ruch. Xinemus, zaskoczony, ze Achamian dalej chce grac, przygladal sie ruchowi najwyrazniej niewaznego pionka. Sto tysiecy zabitych - czy to takze jakis ruch? -Przebiegly diabel - syknal Xinemus, przygladajac sie planszy. Po chwili wahania poruszyl pionkiem. Blad, pomyslal Achamian. W chwili roztargnienia Xinemus zniweczyl swoja wczesniejsza przewage. Dlaczego teraz widze to tak wyraznie? Benjuka. Dwoch mezczyzn. Dwa rozne cele. Jeden wynik. Kto ma wplyw na ten wynik? Zwyciezca? Ale prawdziwe zwyciestwa zdarzaja sie rzadko - rownie rzadko na planszy benjuki jak w zyciu. O wiele czesciej wynikiem byl bolesny kompromis. Ale kompromis ustalony przez kogo? Nikogo? Wkrotce, pomyslal Achamian, wlasciwa swieta wojna wyruszy z Momemn, przemierzy zyzna prowincje Anserca i wkroczy na wrogie tereny. Przez caly ten czas wizja kampanii wydawala sie abstrakcja, zwyklym ruchem w grze, na ktory nie mozna na razie odpowiedziec. Ale to nie gra. Swieta wojna wyruszy, a wtedy, bez wzgledu na wszystko, zgina tysiace tysiecy. Tylu ludzi. Tyle sprzecznych celow. I tylko jeden wynik. Jaki to wynik? I kto na niego wplynie? Nikt? Ta mysl go przerazila. Swieta wojna nagle wydala mu sie jak przypadkowy zaklad, sztony rzucone przeciwko calkowicie niejasnej przyszlosci. Zycie niezliczonych tysiecy ludzi - w tym jego - za daleki Shimeh. Czy jakakolwiek wygrana jest warta takiego zakladu? -Sto tysiecy zabitych - ciagnal Xinemus, jakby nie dostrzegal swojego zagrozenia w grze. - Garstke z nich znalem. A co gorsza, cesarz zapragnal szybko wykorzystac nasza kleske. Kaze nam wyciagnac wnioski z bledu mniejszej wojny swietej. -A mianowicie? - spytal Achamian, nadal zaabsorbowany sytuacja na planszy. -Szalenstwem, jakim bylo wyruszenie bez Ikurei Conphasa. Achamian podniosl glowe. -Myslalem, ze cesarz zaopatrzyl Calmemunisa i innych we wszelkie potrzebne zapasy, umozliwil im wymarsz. -Tak bylo. Ale obiecal zaopatrzyc kazdego, kto podpisze jego przeklety uklad. -Wiec Calmemunis i pozostali naprawde go podpisali... Nikt w Sumnie nie byl tego pewien. -Dlaczego nie? Ludzie tacy jak on nie maja nic na poparcie swych slow. Czemu nie obiecac zwrotu wszystkich zdobytych ziem, skoro taka obietnica nic nie znaczy? -Alez Calmemunis i inni na pewno musieli przejrzec plan cesarza - odparl Achamian. - Ikurei Xerius doskonale zdaje sobie sprawe, ze Wielkie Imiona nie ustapia mu w zadnej sprawie. Uklad to tylko pretekst, sposob na unikniecie Potepienia Shrialu, kiedy rozkaze Conphasowi odebrac ziemie podbite przez wojska swietej wojny. -Tak, lecz zapominasz, dlaczego Calmemunis wyruszyl do walki. Nie chodzilo mu o Przebaczenie Shrialu ani chwale Ostatniego Proroka, ani nawet o zdobycie wlasnego krolestwa. Nie. Calmemunis mial serce zlodzieja. Ruszyl, by odebrac Proyasowi wszelka chwale. Achamian znieruchomial, zafrapowany ta mysla. - Ale ty... Ty przystapiles do wojny dla Ostatniego Proroka. Jak sie teraz czujesz, wiedzac o tych wszystkich knowaniach? Przez chwile Xinemus wygladal na wstrzasnietego. -Oczywiscie masz racje - powiedzial powoli. - Powinienem byc oburzony. Ale chyba sie tego spodziewalem. Prawde mowiac, bardziej martwie sie o to, co pomysli Proyas. -A to dlaczego? -Z pewnoscia wiesci o tej katastrofie go przeraza. Ale to knucie i politykowanie... - Zawahal sie, jakby w myslach wypowiedzial slowa, ktorych nie powtorzyl na glos. - Przybylem jako jeden z pierwszych. Wyslal mnie Proyas. Mialem czuwac nad wszystkimi Conriyanami, ktorzy wyrusza na wojne. Bylem tam od chwili, gdy pod murami Momemn stanely pierwsze namioty. Ta zbieranina to przewaznie ludzie pobozni. Dobrzy ludzie - bez wzgledu na to, z jakiego kraju pochodza. A wszyscy oni slyszeli o Nersei Proyasie i o tym, jak wielkim szacunkiem darzy go Maithanet. Wszyscy, nawet Wielkie Imiona, jak Gothyelk czy Saubon, sa gotowi ruszyc pod jego rozkazami. W tej grze z cesarzem bardzo wiele zalezy od reakcji Proyasa... -A Proyas bywa niepraktyczny - dokonczyl Achamian. - Boisz sie, ze ta gra z cesarzem obudzi w Proyasie raczej sedziego niz taktyka. -Wlasnie. W tej chwili losy swietej wojny zaleza od cesarza. Dopoki nie podpiszemy jego ukladu, odmawia nam zapasow zywnosci przekraczajacych dzienne racje. Oczywiscie Maithanet moze mu rozkazac dostarczyc zywnosc pod grozba Potepienia Shrialu, ale chyba nawet on sie waha. Zaglada mniejszej wojny swietej przekonala go, ze jesli nie poprowadzi nas Ikurei Conphas, bedziemy zgubieni. Kianenczycy pokazali nam zeby i wyglada na to, ze wiara to za malo, zeby ich pokonac. Kto lepiej nas poprowadzi, jesli nie wielki arcygeneral, ktory zmiazdzyl Scylvendow? Ale nawet shriah tak potezny jak Maithanet nie moze zmusic cesarza, by wyslal swego jedynego nastepce tronu na wojne z poganami. I oczywiscie cesarz nie zrobi tego, dopoki Wielkie Imiona nie podpisza jego ukladu. -Przypomnij mi - powiedzial cierpko Achamian - zebym nigdy nie wchodzil w droge cesarzowi. -Jest przebiegly - przyznal Xinemus. - I choc Proyas moglby go przechytrzyc, rozlalby nasza krew raczej za Ikurei Xeriusa III niz Inri Sejenusa. Z jakiegos powodu imie Ostatniego Proroka przypomnialo Achamianowi o chlodzie. Spojrzal w milczeniu na srebrno-onyksowy wzor na planszy benjuki. Pochylil sie, chwycil maly, wygladzony przez morze kamyk, ktory zastapil brakujacy pionek, i nagle rzucil go w pyl za baldachimem. Gra wydala mu sie dziecinna. -Wiec sie poddajesz? - spytal Xinemus. Byl zawiedziony; nadal sadzil, ze wygra. -Nie ma dla mnie zadnej nadziei - odparl Achamian, myslac nie o benjuce, lecz o Proyasie. Ksiaze przybedzie wraz z liczna swita, a Achamian bedzie musial sie mu narzucac, tlumaczyc, ze nawet jego swiatobliwy shriah prowadzi jakas ciemna gre. * * * Pomimo przygnebiajacej zimowej pogody w pawilonie bylo cieplo. Esmenet usiadla, otoczyla kolana rekami. Kto by pomyslal, ze od jazdy konnej tak bola nogi?-Myslisz o kims - odezwal sie Sarcellus. Mowi z taka pewnoscia siebie, pomyslala. -Tak. -Pewnie o tym uczonym powierniku. Wstrzas. Ale potem przypomniala sobie, ze o nim mowila... -I co z tego? Usmiechnal sie i jak zawsze jednoczesnie zachwycil ja i zaniepokoil. Moze cos jest nie tak z jego zebami? Albo ustami? -Wlasnie - powiedzial. - Uczeni powiernicy to glupcy. Wiedza o tym cale Trzy Morza... Wiesz, co sie mowi w Nilnameshu o kobietach, ktore kochaja glupcow? Rzucila mu powloczyste spojrzenie. -Nie. Co sie mowi? -Ze kiedy spia, nic im sie nie sni. Delikatnie polozyl ja na poduszce. Rozdzial 11 Jak mowi Ajencis, czlowieka odroznia od bestii jego zdolnosc do rozumowego pokonywania niekonczacych sie przeszkod. Jednak myli on cechy uboczne z zasadniczymi. Przed zdolnoscia pokonywania niezliczonych przeszkod istnieje zdolnosc do stawiania im czola. Czlowieka okresla nie rozsadek, lecz modlitwa. Ekyannus, I, 44, Listy Schylek zimy, 4111 Rok Kla, Momemn Conriyanski ksiaze Nersei Proyas potknal sie i odzyskal rownowage, gdy jego ludzie przeciagneli lodz przez falochron. Postanowil przybyc na plaze Nansurium stojac, lecz zadanie to utrudnil mu burzacy sie Meneanor. Juz dwa razy spienione fale omal nie wyrzucily ksiecia za burte; w koncu zaczal sie zastanawiac nad sensem swojej decyzji. Przyjrzal sie piaszczystemu brzegowi, przekonal sie, ze jedyny sztandar Attrempus znajduje sie na najblizszej plazy, i uznal, ze przybycie na miejsce na siedzaco, ale w suchym odzieniu jest lepsze niz dotarcie w ociekajacym woda ubraniu. Wreszcie swieta wojna! Mysl ta poruszala go do glebi, a zarazem budzila leki. On pierwszy ucalowal w Sumnie kolano Maithaneta, a teraz, byl tego pewien, bedzie ostatnim Wielkim Imieniem, jakie dolaczy do swietej wojny. Polityka, pomyslal gorzko. Nie byla ona, jak napisal filozof Ajencis, negocjacjami w lonie ludzkiej spolecznosci; bardziej przypominala absurdalna aukcje niz cwiczenie z retoryki. Handel zasadami i poboznoscia, by osiagnac to, czego wymagaja zasady i poboznosc. Brudzenie sie, by sie oczyscic. Proyas pocalowal kolano Maithaneta, poswiecil sie zadaniu, ktorego wymagala od niego wiara. Sam Bog uswiecil jego sprawe. Ale od samego poczatku byla ona unurzana w polityce: niekonczace sie utarczki z krolem, jego ojcem; irytujaca zwloka, wymuszona przez przygotowania floty; niezliczone koncesje, kontrakty, uderzenia prewencyjne i odwetowe, pochlebstwa i grozby. Wygladalo na to, ze zeby uratowac dusze, trzeba ja sprzedac. Czy to proba? Czy uznales mnie za godnego? Nawet droga morska byla proba. Meneanor, zawsze kaprysny, w zimie byl szczegolnie burzliwy. Wicher zepchnal ich niebezpiecznie blisko poganskich brzegow - w pewnym momencie byli zaledwie o pare dni drogi od samego Shimehu, a przynajmniej tak powiedzial nawigator, jakby ironia tej sytuacji go bawila. Potem, gdy z wysilkiem zaczeli podazac na polnoc, nadszedl drugi sztorm, ktory rozproszyl flote i odebral zycie ponad pieciuset ludziom. Wszystko sie przeciw niemu sprzysieglo. Jesli nie ludzie, to zywiol, a jesli nie zywiol, to ludzie. Nawet sny zaczely go dreczyc: snil, ze oddzialy wojny swietej juz wyruszyly; przybedzie, wypije z cesarzem czare wina i uslyszy, ze moze juz wracac do domu. Moze tego wlasnie powinien sie spodziewac. Moze spotkanie z Achamianem w Sumnie - w dodatku w chwili, gdy kleczal przed Maithanetem! - bylo czyms wiecej niz oburzajacym przypadkiem. Moze to omen, znak, ze bogowie czesto sie smieja, gdy ludzie zgrzytaja zebami. W tej samej chwili ogromna fala rzucila lodzia i skapala pasazerow spieniona, rozmigotana w sloncu woda. Lodz zakolysala sie na jej grzbiecie niczym czapeczka zoledzia na jedwabiu. Paru wioslarzy krzyknelo. Przez chwile wydawalo sie, ze zatona. Jedno wioslo wypadlo za burte. Potem dno lodzi zgrzytnelo o piasek, ugrzezli na mieliznie. Proyas wyskoczyl i pomimo protestow swych ludzi pomogl im wyciagnac lodz na plaze biala niczym kosc. Spojrzal na swoja flote rozproszona na rozmigotanym morzu. Nie do wiary. Dotarli do celu. Gdy inni zbierali dobytek, Proyas ruszyl w glab ladu. Upadl na kolana. Piasek go parzyl, wiatr rozwiewal mu krotkie smoliste wlosy. Pachnialo rybami, sola i rozgrzanym kamieniem - calkiem jak na dalekim wybrzezu Conrii. Zaczeto sie, proroku... to poczatek swietej wojny. Pozwol mnie pierwszemu wyrazic twa sluszna furie. Pozwol mojej rece byc ta, ktora uwolni twoje ognisko od nikczemnosci. Pozwol mi byc twym miotem! W huku fal poczul sie na tyle bezpiecznie, by zaplakac. Otarl lzy. Katem oka widzial swoich ludzi na bialych wydmach. Wstal, otrzepujac od niechcenia tunike. Pozwolil im sie zblizyc. Padli na kolana pod lopoczacym sztandarem Attrempus i polozywszy na udach dlonie odwrocone wnetrzem do gory, sklonili glowy. Przed nimi znajdowala sie niska skarpa, dalej - szara smuga na niebie - pewnie Momemn i niezliczone ogniska, pomyslal Proyas. -Naprawde za toba tesknilem, Xinemusie - powiedzial. - I co ty na to? Kleczacy na czele krzepki mezczyzna o gestej brodzie wstal. Nie po raz pierwszy Proyas z zaskoczeniem pomyslal o jego podobienstwie do Achamiana. -Obawiam sie, panie - odparl Xinemus - ze to laskawe uczucie bedzie mialo krotki zywot... - zawahal sie - kiedy uslyszysz wiesci, jakie ci przynosze. Juz sie zaczyna. Wiele miesiecy temu, zanim wrocil do Conrii, by zebrac wojska, Maithanet ostrzegl go, ze Dom Ikurei prawdopodobnie przyczyni zmartwien swietej wojnie. Ale wyraz twarzy Xinemusa swiadczyl, ze pod jego nieobecnosc wydarzylo sie cos bardziej dramatycznego niz zwykle polityczne intrygi. -Nigdy nie nalezalem do tych, ktorzy karza poslancow. Dobrze o tym wiesz. - Rzucil okiem na swite marszalka. - Gdzie ten osiol Calmemunis? Przerazenia w oczach Xinemusa nie mozna bylo nie dostrzec. -Nie zyje, ksiaze. -Nie zyje? - powtorzyl ostro Proyas. Blagam, niech to sie nie zaczyna w taki sposob!Wydal usta i spytal bardziej powsciagliwie: - Co sie stalo? -Calmemunis wyruszyl... -Wyruszyl? Podobno brakowalo mu zapasow zywnosci. Wyslalem list do samego cesarza, prosilem, by odmawial Calmemunisowi wszystkiego, co jest potrzebne do wymarszu. Blagam! Nie tak! -Kiedy cesarz odmowil mu zapasow zywnosci, Calmemunis i pozostali zbuntowali sie, a nawet napadli na pare wiosek. Mieli zamiar wyruszyc na pogan o wlasnych silach, by zwyciestwo zagarnac dla siebie. Omal sie nie pobilem z tym przekletym... -Calmemunis wyruszyl na pogan? - Proyas poczul, ze ogarnia go odretwienie. - Cesarz dal mu zywnosc? -Sadze, ze Calmemunis nie pozostawil mu wyboru. Zawsze umial budzic irytacje. Cesarz mogl albo dac mu zywnosc i pozbyc sie go, albo zaryzykowac jawna wojne. -Wczesniej przeszkodzilby im swiatobliwy shriah - warknal Proyas. - Calmemunis wyruszyl? Nie zyje? -Tak, ksiaze - potwierdzil powaznie Xinemus. On juz to przemyslal. - Pierwsza bitwa wojny swietej zakonczyla sie kleska. Wszyscy zgineli - Istratmenni, Gedapharus, wszyscy baronowie z Kanampurei i niezliczone tysiace innych. Zgineli z rak pogan na polach Mengeddy. O ile wiem, ocalalo mniej wiecej trzydziestu Galeothow z oddzialow Tharschilki. Ale jak to mozliwe? Wojska wojny swietej pokonane? -Tylko trzydziestu? Ilu wyruszylo? -Ponad sto tysiecy - pierwsi przybysze z Galeothu, pierwsi Ainonczycy, a takze zastepy przybledow, ktore sciagnely do Momemn tuz po wezwaniu shriaha. W ciszy slychac bylo tylko pomruk i syk morza. Swieta wojna, a raczej spora czesc jej sil, zostala zgladzona. Czy jestesmy skazani na kieske? Czy poganie sa az tak silni? -Co mowi shriah? - odezwal sie Proyas, by uciszyc lek. -Shriah zamilkl. Gotian twierdzi, ze oplakuje zabitych. Ale plotka glosi, ze przestraszyl sie, iz nasze oddzialy nie pokonaja pogan, i teraz czeka na znak od Boga. A znak nie nadchodzi. -A cesarz? Co mowi cesarz? -Cesarz rozglosil wszem wobec, ze Ludzie Kla nie doceniaja krwiozerczosci pogan. Oplakuje zaglade oddzialow mniejszej wojny swietej... -Co? -Tak je tu nazywaja... ze wzgledu na te zbieranine. Wyjasnieniu towarzyszyla wstydliwa ulga. Kiedy stalo sie jasne, ze na wezwanie shriaha odpowiedzialy szumowiny - starcy, kobiety, nawet sieroty - Proyas zaczal sie martwic, ze wojsko zacznie przypominac plemie koczownikow. -Cesarz oficjalnie wyrazil swoj zal - ciagnal Xinemus - lecz prywatnie twierdzi, ze zadna wojna przeciwko poganom, swieta czy nie, nie zakonczy sie zwyciestwem, jesli wojskami nie bedzie dowodzic jego bratanek Conphas. Ten czlowiek, choc cesarz, to szczwany lis. Proyas pokiwal glowa. W koncu dostrzegl zarys sytuacji. -I przypuszczam, ze cena za wielkiego Ikurei Conphasa jest podpisanie ukladu, co? Ten glupiec Calmemunis sprzedal nas wszystkich. -Probowalem pohamowac palatyna. Ale brakowalo mi autorytetu i rozumu, by go przekonac. -Nikt nie ma dosc rozumu, by przekonac glupca. I nie brakuje ci autorytetu. Calmemunis byl arogantem. Pod nieobecnosc lepszych od siebie bez watpienie upoil sie pycha. Sam skazal sie na smierc. To proste. Ale Proyas wiedzial, ze to nieprawda. W tej sprawie maczal palce cesarz. Tego byl pewien. -A jednak - odezwal sie Xinemus - nie moge sie pozbyc przekonania, ze moglem zrobic wiecej. Proyas wzruszyl ramionami. -Slowa "moglem zrobic wiecej" odrozniaja czlowieka od Boga. - Rozesmial sie niewesolo. - Nauczyl mnie tego Achamian. Xinemus usmiechnal sie katem ust. -Mnie takze... Achamian, najmadrzejszy z glupcow. I podly... bluznierca. Jakze pragne, bys o tym pamietal. -Madry glupiec, w rzeczy samej. Widzac, ze ksiaze bezpiecznie znalazl sie na brzegu, reszta conriyanskiej zalogi zaczela opuszczac statki. Coraz wiecej lodzi docieralo na wybrzeze. Wkrotce te plaze beda sie roic od ludzi, jego ludzi, ktorzy moga byc rowniez skazani na zaglade. Dlaczego, Boze? Po co nas osaczac, skoro pragniemy Twoja wole wypelnic? Przez jakis czas wypytywal Xinemusa o szczegoly kleski Calmemunisa. Tak, Calmemunis z cala pewnoscia nie zyje: fanimowie przyslali jego odcieta glowe. Nie, nikt nie jest pewien, w jaki sposob poganie ich pokonali. Ci, ktorzy przezyli, twierdza, ze zastepy wroga byly nieprzeliczone, na kazdego inrithi przypadali co najmniej dwaj fanimowie. Ale Proyas wiedzial, ze ludzie ocaleni z pogromu zawsze tak mowia. Niezliczone pytania same pchaly sie mu na usta. Byl tak rozgoraczkowany, ze przerywal Xinemusowi w polowie odpowiedzi. Mial tez dziwne wrazenie, ze ktos go oszukal, jakby jego pobyt w Conrii i na morzu stanowily wynik czyichs manipulacji. Nie zauwazyl zblizajacej sie cesarskiej swity, dopoki nie znalazla sie niemal tuz obok. -Sam Conphas - powiedzial ponuro Xinemus, wskazujac glowa plaze - przybyl, by cie powitac. Proyas widzial Ikurei Conphasa po raz pierwszy, ale rozpoznal go natychmiast. Bila z niego niemal wyczuwalna aura nansurskiej imperialnej tradycji: boski spokoj oblicza, zolnierski gest reki trzymajacej posrebrzany helm pod prawa pacha. Ten czlowiek potrafil nawet po piasku isc z kocia gracja. Usmiechneli sie do siebie: usmiech herosow, ktorzy do tej pory znali sie jedynie z opowiesci. Potem Conphas stanal przed nim, ten niemal legendarny bohater, ktory pokonal Scylvendow. Proyas poczul, ze wbrew woli patrzy na niego z podziwem, a nawet zachwytem. Conphas sklonil sie lekko i wyciagnal reke do zolnierskiego uscisku. -W imieniu Ikurei Xeriusa III, cesarza Nansuru, witam cie, ksiaze Nersei Proyasie, na naszych brzegach i w zastepach swietej wojny. Twoje brzegi... Tak jakby swieta wojna tez byla twoja. Proyas nie sklonil sie ani nie przyjal wyciagnietej reki. Zamiast z uraza czy zdumieniem, Conphas przygladal mu sie ironicznie i aprobujaco. -Obawiam sie - ciagnal gladko - ze z powodu ostatnich wypadkow trudno nam bedzie sobie zaufac. -Gdzie Gotian? - spytal Proyas. -Wielki mistrz rycerzy shrialu oczekuje cie na szczycie skarpy. Nie lubi piasku w butach. - A ty? -Mnie starczylo rozumu, by wlozyc sandaly. Smiech - i to taki, ze Proyas zacisnal zeby. Nie doczekawszy sie odpowiedzi, Conphas ciagnal: -Rozumiem, ze Calmemunis byl twoim czlowiekiem. Nic dziwnego, ze wolisz obarczac wina innych. Jednak pozwol sobie powiedziec, ze palatyn Kanampurei sam sobie zgotowal ten los. -Nie mam co do tego watpliwosci, arcygenerale. -Czy zatem przyjmiesz zaproszenie cesarza do Wyzyn Andiaminskich? -Oczywiscie by porozmawiac o ukladzie. -Miedzy innymi. -Najpierw pragne porozmawiac z Gotianem. -Jak sobie zyczysz, ksiaze. Jednak moge ci oszczedzic wysilku i powiem, co od niego uslyszysz. Wielki mistrz powie, ze najswiatobliwszy shriah obarczyl Calmemunisa wylaczna odpowiedzialnoscia za kleske na polach Mengeddy. Powie ci tez, ze shriah jest gleboko wstrzasniety ta katastrofa i powaznie zastanawia sie nad jedynym, jak najbardziej uzasadnionym warunkiem cesarza. A naprawde jest on uzasadniony, zapewniam. Na liscie przodkow kazdej rodziny, ktora cos znaczy w tym cesarstwie, znajdziesz dziesiatki nazwisk tych, ktorzy oddali zycie w walce o te same ziemie, ktore odzyskamy w swietej wojnie. -Mozliwe, lecz tym razem my oddamy zycie. -Cesarz to rozumie i jest wdzieczny, dlatego proponuje tytuly posiadania utraconych prowincji - oczywiscie pod auspicjami cesarstwa. -To za malo. -O, zawsze jest za malo, prawda? Przyznaje, ksiaze, ze znajdujemy sie w przedziwnym polozeniu. W przeciwienstwie do ciebie, Dom Ikurei nie jest powszechnie znany ze swej poboznosci, a teraz, gdy wreszcie mozemy walczyc w slusznej sprawie, atakuje sie nas za nasze dawne czyny. Jednak skandaliczna przeszlosc petenta nie ma wplywu na prawdziwosc czy falsz jego argumentow. Czy nie tak mowi nam Ajencis? Nalegam, ksiaze, bys zechcial spojrzec poza nasze wady i przyjrzec sie naszemu zadaniu w blogoslawionym swietle rozsadku. -A jesli rozsadek podpowie mi co innego? -Bedziesz musial podazyc sladem Calmemunisa. Choc swiadomosc ta moze byc bolesna, wojska swietej wojny nas potrzebuja. I znowu Proyas nie odpowiedzial. Conphas mowil dalej z usmieszkiem: -Teraz rozumiesz, ze po naszej stronie jest zarowno rozsadek, jak i okolicznosci. Gdy Proyas nadal nie odpowiadal, arcygeneral sklonil sie i odwrocil z niedbala pogarda. Odszedl, a wraz z nim jego wspaniala swita. Fale uderzaly o brzeg z nowa furia, wiatr miotal wodnym pylem w twarz Proyasa i jego ludzi. Bylo zimno. Proyas staral sie ukryc drzace rece. W walce o swieta wojne odbyli wlasnie pierwsze starcie. Ikurei Conphas pokonal go na oczach jego ludzi - i to bez trudu! Proyas zrozumial, ze wszystkie jego dotychczasowe klopoty stana sie niczym komary w porownaniu z arcygeneralem i jego po trzykroc przekletym stryjem. -Pojdz, Xinemusie - rzucil z roztargnieniem. - Musimy dopilnowac, by nasi ludzie zeszli na brzeg w porzadku. -Ksiaze, jest cos jeszcze... Cos, o czym zapomnialem wspomniec. Proyas westchnal gleboko; w jego westchnieniu slychac bylo drzenie. -Co znowu? -Drusas Achamian tu jest. * * * Achamian samotnie przy ognisku czekal na powrot Xinemusa. Oprocz paru niewolnikow obozowisko bylo zupelnie puste. Ludzie marszalka nadal byli na plazy, pomagajac oddzialom ksiecia zejsc na lad. Niepokoily go puste namioty. Wygasle ogniska.Tak wlasnie bedzie wygladac oboz, jesli marszalek i jego zolnierze zgina na polu walki. Porzucone przedmioty. Miejsca, ktore niegdys ozywialy slowa i spojrzenia. Pustka. Zadrzal. Pare pierwszych dni po przybyciu do obozu zajmowaly go sprawy dotyczace Szkarlatnych Wiezyc. Rozmiescil wokol namiotu szereg Opok - dyskretnie, by nie urazic uczuc inrithich. Znalazl tubylca, ktory pokazal mu droge do willi, gdzie umieszczono szkarlatnych uczonych. Sporzadzil mapy, listy nazwisk. Wynajal nawet trzech chlopcow, synow shigeckiego niewolnika w pierwszym pokoleniu, wlasnosc tydonskiego barona. Polecil im obserwowac wille i donosic mu o waznych wydarzeniach. Poza tym nie mial nic do roboty. Proba wkupienia sie w laski miejscowego magnata, zapewniajacego Wiezycom zywnosc, okazala sie katastrofalna. Kiedy Achamian zaczal nalegac, magnat usilowal go zadzgac lyzka - nie z poczucia lojalnosci wobec Wiezyc, lecz ze strachu. Wygladalo na to, ze Nansur uczy sie szybko; dla szkarlatnych uczonych kazdy powod do podejrzliwosci - czy to kropelka potu, czy znajomosc z obcym - rownal sie zdradzie. A nikt nie zdradza Szkarlatnych Wiezyc. Ale wszystkie te dzialania to zwykla rutyna. I przez caly czas Achamian myslal: A kiedy bedzie po wszystkim... Kiedy bedzie po wszystkim, Inrau, zajme sie toba... Az wreszcie nadeszlo "po wszystkim". Nie bylo juz kogo wypytywac. Nie bylo kogo obserwowac. Nie bylo kogo podejrzewac - z wyjatkiem Maithaneta. Pozostalo tylko czekac. Oczywiscie w raportach wysylanych do Atyersus opisywal sledztwo w sprawie tego czy tamtego tropu. Ale to byla tylko gra, w ktorej uczestniczyli wszyscy, nawet tacy fanatycy jak Nautzera. Byli jak nedzarze, ktorzy jedza trawe. Czemu nie stworzyc iluzji uczty, kiedy umiera sie z glodu? Jednak tym razem iluzja nie przyniosla ukojenia, lecz niesmak. Przyczyna wydawala sie dosc oczywista: Inrau. Jego smierc mogla byc dowodem na istnienie Rady. Dlatego Achamian zaczal szukac sposobu, by uciszyc swoje serce, a przynajmniej pozbyc sie chocby niektorych wyrzutow sumienia. Niech tylko przyjedzie Proyas, obiecal swojemu zmarlemu uczniowi. Zajme sie toba, niech tylko przyjedzie Proyas. Zaczal duzo pic - glownie nierozcienczone wino, czasami anpoi, gdy Xinemus byl w szczegolnie dobrym nastroju, i yursa, morderczy galeocki alkohol ze zgnilych ziemniakow. Palil opium i haszysz, ale z tego drugiego zrezygnowal, kiedy zatarla sie granica miedzy transem i snami. Zaczal znowu czytac klasykow, ktorych ksiegi przywiozl ze soba Xinemus. Smial sie nad trzecia i czwarta "Analiza" Ajencisa, po raz pierwszy uswiadomiwszy sobie subtelne poczucie humoru filozofa. Chmurzyl sie nad wierszami Protathisa, uznawszy je za zbyt przegadane, choc przed dwudziestu laty wydaly mu sie slowami jego wlasnej duszy. Zaczal tez, tak jak zaczynal juz wiele razy, "Sagi" - ale po paru godzinach je odlozyl. Ich kwieciste przeklamania wywolywaly taka jego wscieklosc, ze zaczynal sapac i machac rekami, a zawarte w nich prawdy doprowadzaly go do lez. Wygladalo na to, ze jest to lekcja, ktora musi powtarzac co pare lat: nie mogl czytac o Apokalipsie, poniewaz musial ja ogladac. Czasami, gdy byl zbyt niespokojny, by czytac, wloczyl sie po obozie, zagladal do zagrod i na boczne drogi. Raz pieciu Tydonnow przegonilo go ze swojego majateczku, wymachujac nozami i wykrzykujac przeklenstwa. Czasem zapuszczal sie pomiedzy gliniane mury Momemn, zagladal na rozne rynki, do starozytnego kompleksu swiatynnego Cmiral, a raz nawet zapuscil sie az po bramy Cesarskiego Okregu. W koncu zaczal sie zadawac z dziwkami. Zapominal ich twarze, nie zwracal uwagi na imiona. Szukal ukojenia w ciezarze stekajacych cial, w miekkosci skory. Potem wracal do siebie, uwolniony od wszystkiego z wyjatkiem nasienia. Bardzo sie staral nie myslec o Esmi. Na ogol Xinemus wracal wieczorem i znajdowali czas na pare ruchow rozpoczetej partii benjuki. Siadywali przy ognisku, dzielili sie pucharem napoju, ktory Conriyanie nazywali perrapta i twierdzili, ze przysposabia podniebienie do posilku, choc Achamian uwazal, ze po niej wszystko smakuje ryba. Potem jedli to, co zdolali przygotowac niewolnicy Xinemusa. Czasami wieczorami dolaczali do nich oficerowie, zwykle Dinchases, Zenkappa i Iryssas, wtedy czas uplywal im na rubasznych zartach i skandalicznych plotkach. Czasem zadowalali sie wlasnym towarzystwem, a wowczas rozmawiali o rzeczach wazniejszych i bardziej bolesnych. Od czasu do czasu, jak dzis, Achamian zostawal sam. Wiesci o przybyciu conriyanskiej floty dotarly do nich przed switem. Xinemus wyruszyl wkrotce potem, by przygotowac sie na powitanie nastepcy tronu. Byl zdenerwowany, bo bal sie, Achamian nie mial co do tego zadnych watpliwosci, powiadomic Proyasa o smierci Calmemunisa i klesce mniejszej wojny swietej. Kiedy Achamian zaproponowal, ze powita ksiecia wraz z nim, Xinemus spojrzal na niego z niedowierzaniem i warknal: -On by mnie za to powiesil. Ale opuszczajac oboz zatrzymal sie przy ognisku i obiecal Achamianowi, ze powiadomi ksiecia o jego obecnosci i potrzebach. Nadzieja i strach sprawily, ze ten dzien nie mial konca. Proyas byl przyjacielem i powiernikiem Maithaneta. Jesli ktokolwiek potrafilby uzyskac wiadomosci od swiatobliwego shriaha, to tylko on. Bo dlaczego nie? Bardzo wiele cech, dla ktorych inni nazywali go Ksieciem Sloncem, zawdzieczal swojemu dawnemu guwernerowi - Drusasowi Achamianowi. Nie martw sie, Inrau... On jest moim dluznikiem. Slonce zaszlo, a od Xinemusa nie przyszly zadne wiesci. Zjawily sie watpliwosci i alkohol. Strach sprawil, ze obietnice wydaly sie puste, wiec wypelnil je gniewem i uraza. To ja go stworzylem! Ja! Nie osmieli sie! Pozalowal tych mysli. Siegnal pamiecia w przeszlosc. Wspomnial malego Proyasa, jak plakal i tulil do siebie jego reke, jak biegl przez mrok orzechowego gaju, pomiedzy lancami slonecznych promieni. "Wspinaj sie na ksiazki, gluptasie! - krzyknal wtedy. - Ich galezie nigdy sie nie lamia". Pamietal, jak obserwowal w scriptorium Inraua, ktory na czystej karcie rysowal - znudzony jak wszyscy chlopcy - rzad fallusow. "Uczysz sie pisac, hm?" - zapytal wtedy. -Moi synowie - szepnal w ognisko. - Moi piekni synowie. Wreszcie uslyszal tetent. Ujrzal Xinemusa na czele niewielkiej grupy conriyanskich rycerzy. Marszalek zsiadl z konia i podszedl go ogniska, rozcierajac kark. Mial zmeczone oczy czlowieka, ktory musi wykonac jeszcze jedno trudne zadanie. -On nie chce cie widziec. -Musi byc niewiarygodnie zapracowany - wybuchnal Achamian - i zmeczony! Alez bylem glupi. Moze jutro... Xinemus westchnal ciezko. -Nie, Akka. On w ogole nie chce cie widziec. * * * Achamian zatrzymal sie w poblizu slynnej Agory Kamposea w Momemn, kolo straganu z naczyniami z brazu. Nie zwracajac uwagi na ponure spojrzenie sprzedawcy, udawal, ze bacznie oglada wypolerowana tace. Odwrocil ja na boki, spojrzal w mgliste odbicie mijajacych go przechodniow. W koncu znowu zobaczyl tego czlowieka - udawal, ze sie targuje ze sprzedawca kielbas. Gladko ogolony. Czarne, nieporadnie obciete wlosy, jak u niewolnika. Niebieska lniana tunika pod pasiasta szata z Nilnameshu. Achamian zauwazyl blysk miedziakow przechodzacych z rak do rak w cieniu straganu. Czlowiek w pasiastej szacie wyszedl na slonce, trzymajac kielbase wetknieta w kawalek chleba. Znudzonym wzrokiem omiatal tloczny targ. Ugryzl kes i spojrzal na plecy Achmiana. Kim jestes?-No co?! - krzyknal sprzedawca. - Sprawdzasz, czy masz czyste zeby? -Sprawdzam, czy mam wysypke - wycedzil ponuro Achamian. - Moglem zlapac ospe. Wzbudzil strach. Kobieta ogladajaca czary do wina natychmiast uciekla w tlum. Obserwowal, jak odbita w tacy postac oddala sie od straganu. Nie sadzil, zeby grozilo mu bezposrednie niebezpieczenstwo, ale nie zamierzal ignorowac szpiega. Mozliwe, ze wyslaly go Szkarlatne Wiezyce, zainteresowane nim z oczywistych powodow, albo nawet cesarz, ktory kazal sledzic wszystkich ot, tak sobie. Zawsze istniala tez szansa, ze szpiega wyslalo Kolegium Luthymae. Jesli Inraua zabilo Tysiac Swiatyn, to pewnie wiedza takze o przybyciu Achamiana. A w takim wypadku nalezalo sie dowiedziec, co wie ten czlowiek. Achamian z usmiechem wyciagnal tace w strone straganiarza, ktory wzdrygnal sie, jakby podano mu rozpalony wegiel. Wobec tego Achamian rzucil ja na lsniaca sterte. Halas przyciagnal spojrzenia przechodniow. Niech mysli, ze sie targuje. Ale jesli mial porozmawiac ze szpiegiem, nalezalo wybrac miejsce. Na pewno nie Kamposea. Moze jakis zaulek. Za agora Achamian ujrzal chmare ptakow krazaca nad wielkimi kopulami swiatyni Xothei, ktorej masyw rysowal sie nad zabudowaniami po polnocnej stronie rynku. Od wschodniej strony swiatyni stalo wysokie rusztowanie oplatujace siecia sznurow obelisk - najnowszy dar cesarza dla kompleksu swiatynnego Cmiral. Troche mniejszy, zauwazyl Achamian, niz wylaniajace sie ponizej pomniki. Przeciskal sie w gwarnym tlumie pomiedzy nawolujacymi straganiarzami. Wypatrywal przerw miedzy budynkami, ktore moglyby stanowic rzadko uczeszczane wyjscie z targu. Mial nadzieje, ze szpieg ciagle za nim idzie. Niemal potknal sie o pawia z rozlozonym ogonem. Nansurczycy uwazali pawie za swiete ptaki i pozwalali im swobodnie chodzic po ulicach. Potem dostrzegl kobiete w oknie jednego z pobliskich budynkow i natychmiast pomyslal o Esmenet. Skoro dowiedzieli sie o mnie, to wiedza i o niej... Kolejny powod, by schwytac idiote, ktory sie za nim wloczy. Na polnocnym krancu rynku minal plac pelen stloczonych owiec i swin. Zauwazyl nawet ogromnego parskajacego buhaja. Pewnie kupuja je na ofiary kaplani z Cmiralu. Wreszcie znalazl zaulek, waska szczeline miedzy murami z cegiel. Minal slepca siedzacego przed mata pelna drobiazgow i zaglebil sie w wilgotna ciemnosc. Uszy wypelnilo mu brzeczenie much. Ujrzal sterty popiolu, sliskich wnetrznosci, wysuszonych kosci i zdechlych ryb. Zatrzymal sie w miejscu, gdzie smrod zgnilizny byl nie do zniesienia, ale za to mury zaslanialy go przed szpiegiem. Czekal. Zakrztusil sie smrodem. Z trudem sie skupil. Powtorzyl zawile slowa Piesni, ktora zamierzal szpicla schwytac. Kryjace sie za nimi skomplikowane mysli wytracily go z rownowagi. Czesto mu sie to zdarzalo. Zawsze nieco powatpiewal w swoje umiejetnosci poslugiwania sie czarami - zwlaszcza kiedy przez wiele dni nie uzywal zadnej waznej Piesni - ale przez trzydziesci dziewiec lat, ktore spedzil z powiernikami, nigdy go nie zawiodly. Jestem uczonym. Patrzyl, jak skapane w sloncu postaci mijaja szczeline. Szpiega nadal ani sladu. Unurzal sandaly w blocie, ktore teraz mlaskalo mu miedzy palcami. Ryba kolo jego nogi sie poruszyla. Ujrzal tlustego robaka wypelzajacego z pustego oczodolu. To szalenstwo! Zaden glupiec nie jest az tak glupi, zeby tu wejsc. Wybiegl z zaulka, oslonil oczy przed oslepiajacym sloncem, rozejrzal sie po rynku. Szpiega nigdzie nie bylo. To ja jestem glupi... Czy on w ogole mnie sledzil? Przestal sie rozgladac, wsciekly na siebie, i pospieszyl na zakupy - po to przybyl do Momemn. Niczego sie nie dowiedzial o Szkarlatnych Wiezycach, a jeszcze mniej o Maithanecie i Tysiacu Swiatyn. Proyas nadal nie chcial sie z nim spotkac. Poniewaz zabraklo mu nowych ksiazek, a Xinemus zaczal go ganic za picie, Achamian postanowil przypomniec sobie o dawnej pasji. Zacznie gotowac. Wszyscy czarnoksieznicy studiuja podstawy alchemii, a wszyscy alchemicy - ci godni wzmianki - sa swietnymi kucharzami. Xinemus uznal, ze to upokarzajace, gotowanie jest dla kobiet i niewolnikow, ale Achamian mial na ten temat inne zdanie. Marszalek i jego oficerowie mogli sie natrzasac, dopoki nie sprobuja potraw. Wowczas obdarza go milczacym podziwem, jaki nalezy sie mistrzowi starej sztuki. Wreszcie Achamian przestanie byc jedynie bluznierca i zebrakiem przy ich stole. Ich dusze sa w niebezpieczenstwie, lecz cialo zostanie nakarmione. Ale kaczka, pory, curry i szczypiorek poszly w zapomnienie, kiedy znowu zobaczyl tego czlowieka - tym razem kolo Bramy Gilgallic, w tlumie ludzi opuszczajacych miasto. Dostrzegl tylko jego profil, ale to byl ten sam czlowiek. Te same rozczochrane wlosy. Ta sama wytarta pasiasta szata. Achamian bez namyslu rzucil zakupy. Teraz moja kolej. Pomyslal o Esmi. Czy wiedzieli, ze mieszkal z nia w Sumnie? Nie moge go zgubic. Niewazne, czy ktos mnie zauwazy. Byla to pospieszna akcja, takich Achamian nie znosil. Jednak przez lata przekonal sie, ze okolicznosci nie sprzyjaja wypracowanym planom i niemal wszystko sprowadza sie do takich goraczkowych zachowan. -Hej! - krzyknal i znowu przeklal sie za glupote. A jesli szpicel zacznie uciekac? Oczywiscie wiedzial, ze Achamian go zauwazyl. Bo dlaczego nie wszedl w zaulek? Na szczescie szpieg go nie uslyszal. Achamian zaczal sie przepychac wsrod cizby, nie odrywajac wzroku od jego potylicy. Ludzie kleli, oberwal pare kuksancow, ale nie zwazal na nic. Byl coraz blizej. -Na slodkiego Sejenusa, czlowieku! - wykrzyknal jakis wyperfumowany Ainonczyk. - Zrob to jeszcze raz, a wsadze ci noz w dupe! Coraz blizej. Piesn Przymusu rozsadzala mu glowe. Inni tez ja uslysza. Rozpoznaja go. Bluznierca. Stanie sie, co sie stanie. Musze go zatrzymac! Blizej. Jeszcze blizej... Dotarl do szpicla, chwycil go za ramie, szarpnal. Przez chwile patrzyl na niego oniemialy. Obcy odtracil jego reke. -Co to ma znaczyc? - warknal. -Prze... przepraszam - wybelkotal Achamian. Nie mogl oderwac wzroku od tej twarzy. - Pomylilem sie. Ale to przeciez byl on, na pewno. Gdyby dostrzegl slad czarnoksiestwa, uznalby to za sztuczke, ale nie bylo nic, tylko ta gniewna twarz. Wiec jednak sie pomylil. Jak to mozliwe? Obcy przygladal mu sie przez chwile z pogarda, po czym pokrecil glowa. -Glupi pijak. Przez jeden koszmarny moment Achamian mogl tylko stac w miejscu, popychany przez tlum. Przeklinal sie za wyrzucenie zakupow. Niewazne. Gotowanie jest dla niewolnikow. * * * Esmenet siedziala samotnie przy ognisku Sarcellusa i drzala.Znowu miala poczucie, ze znalazla sie poza kregiem wydarzen. Wyruszyla w podroz, by znalezc czarnoksieznika, a spotkala rycerza. Teraz wpatrywala sie w niezliczone ogniska swietej wojny. Wytezajac wzrok, widziala Momemn, a nawet cesarski palac, Wyzyny Andiaminskie, na tle mrocznego morza. Chcialo sie jej plakac, nie tylko dlatego, ze wreszcie ujrzala swiat, za ktorym tak dlugo tesknila, lecz poniewaz ten widok przypomnial jej historie, ktore opowiadala corce i ktorych nie przestawala snuc jeszcze dlugo po tym, jak mala usnela. Zawsze miala z tym klopoty. Dawala samolubne prezenty. Oboz rycerzy shrialu zajmowal wzgorza na polnocy Momemn, ponad zgromadzonymi zastepami swietej wojny, wzdluz tarasow, na ktorych kiedys uprawiano warzywa. Sarcellus, pierwszy dowodca rycerzy, ustepujacy ranga tylko Incheiri Gotianowi, mial pawilon wiekszy od innych. Wzniesiono go na jego rozkaz na skraju tarasu, zeby Esmenet mogla sie zachwycac widokami. Na trzcinowej macie nieopodal siedzialy dwie jasnowlose niewolnice. Cicho jadly ryz i szeptaly do siebie w swoim jezyku. Esmenet zauwazyla, ze zerkaja na nia nerwowo, jakby sie baly, ze skrywa jakies potrzeby, ktorych nie zaspokoily. Wykapaly ja, namascily wonnymi olejkami i ubraly w suknie z blekitnego muslinu i jedwabiu. Zdala sobie sprawe, ze nienawidzi ich za ten strach - a jednoczesnie je kocha. Jeszcze pamietala smak bazanta, ktorego przygotowaly jej na obiad. Czy ja snie? Czula sie jak oszustka - dziwka, ktora zachowuje sie jak komediantka, wiec jest podwojnie przekleta, w dwojnasob godna pogardy. Ale przepelniala ja duma. To ja! - krzyczal w niej jakis glos. Taka jestem naprawde! Sarcellus powiedzial, ze tak bedzie. Ile razy przepraszal ja za niewygody? Podrozowal oszczednie; wiozl wazne listy dla Incheiri Gotiana, wielkiego mistrza rycerzy shrialu. Jednak obiecal, ze kiedy dotra do obozowiska swietej wojny, wszystko sie zmieni. Tam zapewni jej utrzymanie nalezne jej urodzie i rozumowi. -To bedzie jak swiatlo po dlugiej ciemnosci - mowil. - Oswietli i oslepi. Przesunela drzaca reka po jedwabnej brokateli oplywajacej jej kolana. W plomieniu ognia nie bylo widac tatuazu na wierzchu reki. Podoba mi sie ten sen. Uniosla nadgarstki do ust, posmakowala goryczy wonnego olejku. Przewrotna dziwko! Pamietaj, po co tu sie znalazlas! Obrocila lewa dlon nad ogniem, powoli, jakby chciala osuszyc pot czy rose. Przyjrzala sie tatuazowi wylaniajacemu sie z cienia pomiedzy sciegnami. To ja... taka jestem. Starzejaca sie dziwka. A wszyscy wiedza, co sie dzieje ze starymi dziwkami. Sarcellus wylonil sie niespodziewanie z ciemnosci. Posiadal niepokojaca umiejetnosc zlewania sie z noca, jakby szedl wraz z mrokiem, nie przez niego. I to pomimo bialych szat shrialu. Zatrzymal sie i spojrzal na nia bez slow. -Wiesz, ze on cie nie kocha. Westchnela ciezko. -Znalazles go? -Tak. Mieszka w conriyanskim obozowisku... tak jak powiedzialas. Ta niechec wydala sie jej wlasciwie sympatyczna. -Ale gdzie? -Kolo Wrot Ancillinskich. Skinela glowa, nerwowo odwrocila wzrok. -Czy zadalas sobie pytanie dlaczego? Jesli jestes mi cos winna, to wlasnie to pytanie. Dlaczego on? Dlaczego Akka? Duzo mu powiedziala o Achamianie. Za duzo. Zaden znany jej mezczyzna nie byl tak ciekawski jak Cutias Sarceilus - nawet Achamian. Wypytywal ja chciwie, jakby jej nedzne zycie bylo dla niego rownie egzotyczne, jak jego dla niej. Ale dlaczego? Dom Cutiasow byl jednym z wiekszych w Kongregacji. Dla kogos takiego jak Sarceilus, od dziecka karmionego miodem i miesem, tulonym przez niewolnice, jej doswiadczenia byly rownie odlegle jak dalekie Zeum. -Odkad pamietam - wyznal - ciagnelo mnie do prostakow, biedakow, tych, co dostarczaja tluszcz, ktorym sie karmia ludzie podobni do mnie. - Zachichotal. - Zawsze obrywalem chloste od ojca za gre w sztony z niewolnikami albo za ukrywanie sie w kuchni, gdzie usilowalem zajrzec niewolnicom pod spodnice... Dala mu zartobliwego klapsa. -Mezczyzni sa jak psy. Jedyna roznica polega na tym, ze obwachuja tylki oczami. Rozesmial sie. -O! Wlasnie to u ciebie lubie! Zyc tak jak ty to jedno, ale moc o tym mowic, dzielic sie z innymi, to zupelnie co innego. Dlatego jestem ci tak oddany, Esmi. Jestem twoim uczniem. Czy mogla nie dac sie uwiesc? Kiedy patrzyla w jego wspaniale oczy o teczowkach brazowych jak zyzna ziemia i bialkach jak mokre perly, widziala swoje odbicie, jakiego nigdy nie spodziewalaby sie ujrzec. Widziala kogos nadzwyczajnego, kogo cierpienie raczej wzbogacilo niz pognebilo. Ale teraz, gdy przez plomienie widziala, jak Sarceilus zaciska piesci, dostrzegla w sobie tylko okrucienstwo. -Mowilam ci - odezwala sie ostroznie. - Kocham go. Nie ciebie. Jego. Nie moglaby znalezc dwoch mezczyzn, ktorzy rozniliby sie od siebie bardziej niz Achamian i Sarceilus. Pod pewnymi wzgledami te roznice byly oczywiste. Dowodca rycerzy shrialu byl okrutny, niecierpliwy, nietolerancyjny. Sady wydawal natychmiast i nieodwolalnie, jakby wszystko stawalo sie sprawiedliwe, gdy on tak powie. Rzadko czegos zalowal i nigdy z calego serca. Jednak pod innymi wzgledami roznice byly bardziej subtelne - i wymowniejsze. Przez pierwsze dni po przybyciu jej na ratunek Sarceilus wydawal sie nieprzenikniony. Choc jego gniew wybuchal gwaltownie, zapamietaly jak zly humor dziecka i zaciekly jak potepienie proroka, Sarceilus nigdy nie zywil dlugo urazy do tych, ktorzy go rozgniewali. Kazda przeszkode traktowal jak cos, co nalezy zniszczyc, lecz nie bal sie krytyki i umial smiac sie ze swoich bledow. Ten czlowiek byl, paradoksalnie, zarazem irytujacy i pociagajacy. Ale potem zrozumiala: to kjinesta, kastowy arystokrata. Ludzie z nizszych kast, jak ona i Achamian, boja sie innych, siebie, glodu, zimna i tak dalej, Sarcellus bal sie tylko drobiazgow: ze ten i ten moze powiedziec cos temu a temu, ze deszcz zepsuje polowanie. A to, zrozumiala, zmienia wszystko. Achamian moze mial rownie ognisty temperament jak Sarcellus, ale strach dodawal jego gniewowi goryczy, latwo zmieniajacej sie w uraze i nienawisc. Achamian potrafil byc takze arogancki, ale z powodu strachu jego arogancja wydawala sie przykra, nie dawala oparcia. I z pewnoscia nie byla pociagajaca. Chroniony przez swoja kaste Sarcellus nie uczynil strachu glowna osia swoich namietnosci, co w przypadku biednych jest powszechne. Jego pewnosc siebie byla niewzruszona. Czul. Dzialal. Osadzal. Strach przed popelnieniem bledu, tak charakterystyczny dla Achamiana, dla Cutiasa Sarcellusa nie istnial. Tam, gdzie Achamian nie znal odpowiedzi, Sarcellus nie znal pytan. Esmenet nie zdawala sobie sprawy, jakie konsekwencje beda mialy jej obserwacje. W slad za nimi pojawilo sie niepokojace uczucie bliskosci. Jego pytania, awantury, nawet milosc sugerowaly, ze chcial sobie oslodzic droge do Momemn czyms wiecej niz slicznotkami. Tymczasem ona przylapala sie na tym, ze marzy, zastanawia sie... Oczywiscie mial wiele cech nieznosnych. Pogardliwosc. Sklonnosc do okrucienstwa. Kiedy Esmenet zapedzila sie za daleko, pomimo calej swej galanterii czesto smagal ja slowami jak pastuch zaganiajacy zwierze do stada. Ale gdy zrozumiala przyczyny tych sklonnosci, zaczela uwazac je za cechy charakterystyczne dla jego kasty, a nie wady. Kiedy lew zabija, nie popelnia morderstwa, myslala. A kiedy szlachcic bierze, to nie kradnie. Zaczela czuc cos, czego nie potrafila opisac. Cos, czego nigdy dotad nie znala. I to najczesciej w jego ramionach. Minelo sporo dni, zanim w koncu zrozumiala. Czula sie bezpiecznie. Nie bylo to niewazne odkrycie. Zanim go dokonala, bala sie, ze pokochala Sarcellusa. I przez chwile milosc do Achamiana wydala sie falszem, zauroczeniem naiwnej dziewuszki swiatowym mezczyzna. W objeciach Sarcellusa byla szczesliwa. Czy milosc nie powinna dawac szczescia? Nie, pomyslala. Za taka milosc bogowie okrutnie karza. Zabierajac corke. Ale tego nie mogla powiedziec Sarcellusowi. On by nie zrozumial - w przeciwienstwie do Achamiana. -Kochasz go - powtorzyl tepo. - Wierze, Esmi. I godze sie na to. Ale czy on kocha ciebie? Czy potrafi? Zmarszczyla brwi. -Dlaczego mialby nie potrafic? -Bo jest czarnoksieznikiem. Uczonym, na Sejenusa! -Myslisz, ze mnie obchodzi, czy jest potepiony? -Nie. Oczywiscie, ze nie - odpowiedzial lagodnie, jakby usilowal jej delikatnie przekazac gorzka prawde. - Mowie to, Esmi, bo uczeni nie potrafia kochac, a zwlaszcza uczeni powiernicy. -Dosc. Nie wiesz, o czym mowisz. -Naprawde? - spytal z bolesna kpina. - Powiedz mi, jaka role odgrywasz w jego zludzeniach? -Co to znaczy? -Jestes jego kotwica. Przywiazal sie do ciebie, bo laczysz go z rzeczywistoscia. Ale jesli do niego pojdziesz, odrzucisz swoj los i pojdziesz do niego, staniesz sie jednym z dwoch statkow na morzu. Szybko stracisz z oczu brzeg. Jego szalenstwo cie pograzy. Obudzisz sie, czujac na gardle jego palce i slyszac imie kogos, kto umarl dawno, dawno... -Powiedzialam: dosyc! Spojrzal na nia z oslupieniem. -Ty mu wierzysz, prawda? -Wierze w co? -W to szalenstwo, o ktorym ciagle gada. W Rade. Druga Apokalipse. Wydela usta i nie odpowiedziala. Skad ten wstyd? Pokiwal glowa. -Rozumiem... Niewazne. Nie winie cie za to. Spedzilas z nim duzo czasu. Ale jest cos jeszcze, co powinnas rozwazyc. Kiedy zamrugala, oczy ja zapiekly. -Co? -Wiesz, ze uczonym powiernikom nie wolno miec zon, a nawet kochanek. Przejal ja chlod, jakby ktos przycisnal jej do piersi lodowate zelastwo. -Tak. -Wiec wiesz... - oblizal usta - wiesz, ze bedziesz dla niego najwyzej... Spojrzala na niego z nienawiscia. -Dziwka, Sarcellusie? A kim jestem dla ciebie? Uklakl, ujal jej dlonie. -Wczesniej czy pozniej znowu go wezwa. Zmusza, zeby cie zostawil. Spojrzala w ogien. Lzy zostawialy na jej policzkach palace slady. -Wiem. * * * Kleczacy dowodca rycerzy spojrzal na lze, ktora zatrzymala sie na jej gornej wardze. We wnetrzu lzy migotalo odbicie plomieni.Zamrugal. Przed oczami stanela mu wizja: rznie odcieta glowe tej kobiety. Stwor zwany Sarcellusem usmiechnal sie. -Alez jestem natretny. Przepraszam, Esmi. Chcialem tylko, zebys... zrozumiala. Zebys nie cierpiala. -To nie ma znaczenia - odpowiedziala cicho, unikajac jego spojrzenia. Ale scisnela jego rece. Uwolnil sie i delikatnie dotknal jej kolan. Pomyslal o jej cipce, scisnietej miedzy nogami i sliskiej. Zadrzal z glodu. Byc tam gdzie Achamian! Wejsc tam gdzie on. To go jednoczesnie upokarzalo i uszlachetnialo. Dorzucic do pieca, w ktorym palil Stary Ojciec! Wstal. -Chodz - powiedzial i ruszyl do pawilonu. Juz widzial krew i blogie stekanie. -Nie, Sarcellusie - odpowiedziala. - Musze pomyslec. Wzruszyl ramionami, usmiechnal sie blado. -Wiec kiedy zechcesz. Spojrzal na Eritge i Hanse, dwie niewolnice. Gestem nakazal im pilnowac Esmenet. Zarechotal cicho, myslac o tym, co jej zrobi. Jego twarz zadygotala z rozkoszy. Jakaz poezje wbije w jej cialo! Latarnie przygasaly, rzucaly pomaranczowy blask na gabinet w pawilonie. Sarcellus polozyl sie na poduszkach przed niskim stolikiem zarzuconym zwojami pergaminu. Przesunal dlonmi po plaskim brzuchu, objal bolesny czlonek... Niedlugo. Niedlugo. -Ach, tak - odezwal sie cichy glosik. - Obietnica ulgi. - Oddech, jakby ciagniety przez slomke. - Zaliczam sie do twych stworcow, a jednak geniusz twego mechanizmu nadal mnie zdumiewa. -Architekt? - szepnal stwor zwany Sarcellusem. - Ojciec? Az tak zaryzykowales? A jesli ktos zobaczy twoj znak? -Jeden siniak nie rzuca sie w oczy pomiedzy wieloma innymi. - Trzepot skrzydel i chrobot pazurkow, gdy wrona wyladowala na stole. Lysa ludzka glowka zakolysala sie jak na zawiasach. - Kto mnie zobaczy, nie bedzie zwazac na moj znak. Szkarlatni uczeni sa wszedzie. -Czy juz czas? - spytal stwor zwany Sarcellusem. - Czy nadeszla pora? Usmieszek, nie wiekszy od wygiecia paznokcia. -Wkrotce, Maengi. Wkrotce. Wrona rozlozonym skrzydlem przesunela po piersi Sarcellusa. Glowa mu opadla, zesztywnial. Od krocza po konczyny wstrzasnela nim rozkosz. Rozdzierajaca rozkosz. -Wiec zostanie? - spytala Synteza. - Nie pobiegnie do niego? Czubek skrzydla nadal kreslil leniwe pieszczoty. -Na razie... - jeknal stwor zwany Sarcellusem. -Czy wspomniala o nocy ze mna? Cos ci powiedziala? -Nie. Nic. -A jednak zachowuje sie, jakby byla zupelnie szczera? -Taaak, Stary Ojcze. -Tak podejrzewalem. - Skapy grymas. - To nie jest zwykla dziwka, za jaka ja wzialem. Jest dobra w tej grze. - Grymas zmienil sie w usmiech. - Wiec to jednak dziwka za dwanascie talentow... -Czy powinienem... - Maengi czul gwaltowne pulsowanie miedzy odbytem i podstawa czlonka. Juz zaraz. - Czy m... mam ja zabic? Wygial sie w luk pod rozdzierajaca pieszczota skrzydla. Prosze! Ojcze, prosze! -Nie. Ona nie ucieknie do Drusasa Achamiana, a to cos znaczy... zycie bylo dla niej zbyt surowe, by nie potrafila docenic korzystnej sytuacji. Moze sie okazac uzyteczna. Skrzydlo cofnelo sie, zlozylo sie w lsniaca czarna tafle. Malenkie powieki mrugnely i odslonily oczy jak czarne paciorki. Maengi jeknal. Chwycil czlonek w dlon i zaczal pocierac kciukiem zoladz. -A co z Atyersus? - spytal bez tchu. - Czy cos podejrzewaja? -Powiernicy nic nie wiedza. Wysylaja kolejnych idiotow. Maengi rozluznil chwyt, przelknal sline. -Nie jestem juz pewien, czy Drusas Achamian jest glupi. -Dlaczego? -Kiedy przynioslem wiadomosc od shriaha Gotianowi, spotkalem sie z Gaortha... Mala twarzyczka sie skrzywila. -Spotkales sie z nim? Czy na to pozwolilem? -N... nie. Ale ta dziwka prosila, zebym znalazl Achamiana, a wiedzialem, ze Gaortha ma go obserwowac. Mala glowka przechylila sie z boku na bok. -Cierpliwosc mnie opuszcza. Stworzenie zwane Sarcellusem wytarlo spocone dlonie o szate. -Drusas Achamian zauwazyl, ze Gaortha go sledzi. -Co? -Na rynku Kamposea... Ale ten glupiec nic nie wie, Stary Ojcze! Nic. Gaortha potrafi zmieniac skory. Synteza zblizyla sie skokami do krawedzi stolu. Choc wydawala sie lekka jak puste kosci i zwitek papirusu, otaczala ja atmosfera czegos ogromnego, jakby lewiatan sunal poprzez wody. Z jej oczu bluznelo mu swiatlo. JAK ryknelo w tym, co uchodzilo za dusze Maengiego, JA NIENAWIDZE strzaskalo mysli i namietnosci, ktore uwazal za wlasne, TEGO SWIATA. zgniotlo nawet ten nienasycony glod, ten wszechogarniajacy bol...Oczy jak dwa Gwozdzie Niebios. Smiech - dzikosc dwoch tysiecy lat szalenstwa. POKAZ MI, MAENGI... Skrzydla zalopotaly przed nim, zaslaniajac latarnie i zostawiajac tylko mala biala twarzyczke na czarnym tle, kruchego przedstawiciela kogos straszliwego, ogromnego. POKAZ MI SWOJA PRAWDZIWA TWARZ. Stwor zwany Sarcellusem poczul, ze jego zacisnieta twarz rozluznia sie i rozchyla... Jak nogi Esmenet. * * * Nastala wiosna. Znowu pola i zagajniki wokol Momemn zaroily sie od inrithich, o wiele lepiej uzbrojonych i bardziej niebezpiecznych niz ci, ktorzy zgineli w Gedei. Wiesci o rzezi na polach Mengeddy zawisly nad swieta wojna niczym zalobna choragiew. "Jak to mozliwe?", pytano. Ale lek szybko znikl, zagluszony plotkami o arogancji Calmemunisa, jego odrzuceniu wezwan Maithaneta. Sprzeciwic sie Maithanetowi! Zdumiewano sie takim szalenstwem, a kaplani przypominali o trudach drogi, o niebezpieczenstwach, ktore pokonaja tych, co zbladza na manowce.Duzo mowiono takze o bezboznym konflikcie cesarza z Wielkimi Imionami. Z wyjatkiem Ainonczykow wszystkie Wielkie Imiona odmowily podpisania ukladu. Wieczorami wokol ognisk prowadzono wiele pijackich rozwazan, jak postapia dowodcy. Na ogol przeklinano cesarza, niektorzy nawet sugerowali, zeby wziac Momemn szturmem i przejac zapasy zywnosci. Jednak inni brali strone cesarza. Co to jest uklad? Kawalek papieru! A spojrzcie, jak wielkie korzysci plyna z jego podpisania. Ludzie Kla otrzymaja nie tylko zapasy, lecz takze pomoc Ikurei Conphasa, najwiekszego militarnego geniusza od pokolen. A jesli zaglada mniejszej wojny swietej nie stanowi wystarczajaco przekonujacego dowodu, to moze wspomniec o shriahu, ktory ani nie zmusil cesarza do wydania zapasow, ani Wielkich Imion do podpisania ukladu? Dlaczego Maithanet sie waha, jesli nie obawia sie pogan? Ale jak mozna sie lekac, gdy od potegi wojsk trzesly sie niebiosa? Jakiz tlum! Kto moglby sadzic, ze do Ludzi Kla dolacza tak wielcy panowie? A to jeszcze nie wszystko. Kaplani, nie tylko z Tysiaca Swiatyn, lecz z kazdej sekty, reprezentujacy kazdy Aspekt Boga, koczowali na plazach i wzgorzach, by takze wziac udzial w swietej wojnie. Spiewali hymny, grali na cymbalach, nasycali powietrze gorycza kadzidla i halasem modlitw. Namaszczano posagi wonnosciami i olejkiem rozanym. Kaplanki Gierry kochaly sie z wojownikami. Rozdzielano narkotyki, a plasawcy wznosili ekstatyczne okrzyki. Wypedzono demony. Rozpoczelo sie oczyszczanie wojny swietej. Ludzie Kla zbierali sie po ceremoniach, wymieniali najdziwniejsze plotki i rozprawiali o bezboznosci pogan. Zartowali, ze zona Skaielta bardziej przypomina mezczyzne niz Chepheramunni, ze Nansurczycy lubia sluzyc sobie nawzajem zadkami i dlatego maszeruja w tak scislych oddzialach. Pastwili sie nad niewolnikami, zaczepiali kobiety wracajace z koszami prania znad rzeki Phayus i z przyzwyczajenia obrzucali groznymi spojrzeniami obcych, ktorzy nieustannie krecili sie po obozowisku. Jakze wielu ludzi... jakaz chwala. Czesc IV Wojownik Rozdzial 12 Wyjasnilem juz, w jaki sposob Maithanet objal w posiadanie ogromne bogactwa Tysiaca Swiatyn, by zapewnic zywot swietej wojnie. Opisalem takze w najogolniejszych zarysach pierwsze kroki cesarza, gdy podporzadkowywal swieta wojne swym ambicjom. Podjalem probe rekonstrukcji pierwszej reakcji cishaurimow w Shimehu na podstawie ich korespondencji z padyradza Nenciphonu. Wspomnialem nawet o znienawidzonej Radzie, o ktorej moge w koncu mowic, nie narazajac sie na smiesznosc. Innymi slowy, mowilem niemal wylacznie o poteznych frakcjach i ich ogolnych celach. A co z zemsta? Nadzieja? Jak to sie stalo, ze w konflikcie narodow i religii swieta wojna zawladnely te niskie namietnosci? Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" ...choc przestaje z mezczyznami, kobietami i dziecmi, choc spolkuje ze zwierzetami i kpi ze swego nasienia, nigdy nie bedzie tak rozwiazly jak filozof, ktory spolkuje ze wszystkim, co mozna sobie wyobrazic. Inri Sejenus, "Naukowcy", 36, 21 "Traktat" Wczesna wiosna, 4111 Rok Kla, polnocny step Jiunati Cnaiur zostawil za soba utemockie obozowisko i ruszyl na polnoc przez step. Mijal stada bydla, niechetnie machajac widocznym w oddali strzegacym je jezdzcom - uzbrojonym niedorostkom. Utemoci stali sie nieliczni, niemal tak jak wedrowne plemiona na polnocnym wschodzie, ktore co pewien czas przepedzali. Kleska nad rzeka Kiyuth kosztowala ich drozej niz innych; teraz ich kuzyni z poludnia, Kuoti i Ennutilowie, do woli napadali na ich pastwiska. I choc Cnaiur osiagnal wiele malymi srodkami wojny domowej, Utemoci znalezli sie na krawedzi zaglady. O ich losie mogla przesadzic kolejna letnia powodz. Przemierzyl lyse pagorki, popedzil wierzchowca przez zarosla i wezbrane na wiosne strumienie. Slonce bylo biale i dalekie; wydawalo sie, ze nie rzuca cienia. W powietrzu pachnialo odejsciem zimy, wilgotna ziemia pod rozmarzajaca darnia. Przed nim rozciagal sie step porosniety srebrzysta, wysmagana wiatrem trawa. W dali wznosily sie kurhany jego przodkow. Byl tam pochowany jego ojciec i ojciec jego ojca az do poczatku rodu. Dlaczego tu przyjechal? Jakiemu celowi sluzyla ta samotna pielgrzymka? Nic dziwnego, ze plemie uznalo go za szalenca. Wolal sie naradzac z martwymi niz z medrcami. Z kurhanu uniosl sie sep; zawisl w powietrzu jak latawiec, po czym znikl. Minelo pare chwil, zanim osobliwosc tego zjawiska dotarla do Cnaiura. Tam jest trup - i to swiezy. Pochowany lub nie. Cnaiur popedzil wierzchowca. Wiatr chlodzil mu twarz i rozwiewal wlosy jak wstazki. Pierwszego znalazl niedaleko najblizszego grobu. Z plecow sterczaly mu dwie czarne strzaly, wystrzelone z tak bliska, ze przebily zlaczone drutem plytki pancerza. Cnaiur zsiadl z konia, przyjrzal sie ziemi dookola, rozchylil trawe. I znalazl slady. Srancowie. Srancowie zabili tego czlowieka. Zaczal nasluchiwac. Slyszal tylko wiatr i, od czasu do czasu, klotliwe wrzaski sepow. Cialo nie bylo okaleczone. Srancowie jeszcze z nim nie skonczyli. Przewrocil trupa noga; strzaly zlamaly sie z suchym trzaskiem. Szara twarz spojrzala w gore, wykrzywiona w smiertelnym zesztywnieniu. Niebieskie oczy jeszcze sie nie zapadly. Ten czlowiek byl Norsirajem - zdradzily go jasne wlosy. Ale kto to? Rozbojnik z bandy, ktora Srancowie zapedzili az tutaj? Tak juz sie zdarzalo. Cnaiur chwycil konia za uzde, zmusil go do polozenia sie w trawie. Wyciagnal miecz i pochylony, ruszyl biegiem. Miedzy kurhanami znalazl drugiego trupa. Ten czlowiek zmarl, patrzac wrogowi z twarz. Zlamana strzala wystawala mu ze spodniej czesci uda. Ranny, nie mogl uciekac. Umarl tak, jak zwykle umieraly ofiary Srancow: wypatroszony i uduszony wlasnymi jelitami. Ale oprocz rozdartego brzucha nie mial innych okaleczen. Cnaiur uklakl i dotknal zimnej reki. Sprawdzil odciski. Za miekkie. To nie bandyci: Wiec kim byli ci ludzie? Jaki cudzoziemski glupiec - w dodatku miastowy - zaryzykowalby spotkanie ze Srancami, zapuszczajac sie na ziemie Scylvendow? Wiatr zmienil kierunek i przyniosl smrod. Cnaiur pobiegl w lewo. W polowie drogi na szczyt kurhanu znalazl pierwszego martwego Sranca o czesciowo odrabanej glowie. Jak wszyscy Srancowie, po smierci stal sie twardy jak glaz. Ciagle sciskal kosciany luk. Z jego pozycji i zgniecionej trawy dalo sie wywnioskowac, ze otrzymal cios na szczycie i spadl zboczem w dol. Bron, ktora go zabito, lezala nieopodal. Zelazny topor - czarny, z wiankiem ludzkich zebow wprawionych w rekojesc obciagnieta ludzka skora. Sranc zabity z broni Srancow... Co tu sie stalo? Nagle do Cnaiura dotarlo, ze stoi na kurhanie, na szczatkach swoich przodkow. To swietokradztwo go oburzylo, ale jeszcze bardziej przerazilo. Co to moze oznaczac? Serce tluklo sie mu o mostek, kiedy pelzl na szczyt. Sepy zgromadzily sie u stop sasiedniego kurhanu. Ucztowaly, zgarbione nad lupem, a wiatr rozwiewal im piora na grzbietach. Wokol lezaly trupy Srancow z rozrzuconymi konczynami, miejscami rzucone na sterte, z glowami kiwajacymi sie na zlamanych karkach. Jak ich wielu! Tylko szczyt kurhanu byl od nich wolny. Ostatni bastion czlowieka, ktory z nimi walczyl. Niemozliwe. Czlowiek, ktory walczyl ze Srancami i przezyl, siedzial ze skrzyzowanymi nogami na szczycie kurhanu, z rekami zlozonymi na kolanach i glowa pochylona pod lsniaca tarcza slonca, na jasnym tle stepu. Zadne zwierze nie ma tak wyczulonych zmyslow jak sepy - po paru chwilach zaczely skrzeczec z niepokojem i zalopotaly wielkimi skrzydlami. Czlowiek, ktory przezyl, podniosl glowe i spojrzal na nie, kiedy odlatywaly. Potem, jakby jego zmysly nie ustepowaly w niczym zmyslom sepow, odwrocil sie do Cnaiura. Z daleka nie bylo dobrze widac jego twarzy. Pociagla, rysy orle. Byc moze niebieskie oczy, ale to sugerowaly jego jasne wlosy. A jednak Cnaiur pomyslal ze zgroza: Znam tego czlowieka... Wstal, ruszyl ku trupom. Czlowiek ze szczytu kurhanu przygladal sie mu beznamietnie. Znam go! Wymijal martwych Srancow, w odretwieniu zauwazajac, ze kazdy zginal od jednego nieomylnego ciosu. Nie... To niemozliwe. Niemozliwe. Stok wydawal sie o wiele bardziej stromy niz w rzeczywistosci. Srancowie u jego stop jakby bezglosnie wyli, ostrzegali, blagali, jakby ten czlowiek na szczycie byl tak straszliwy, ze przepasc miedzy ich rasami znikla. Pare razy zatrzymal sie w pewnym oddaleniu od obcego. Nieufnie wzniosl miecz ojca, wyciagnal ramie poznaczone bliznami. W koncu osmielil sie spojrzec prosto na siedzacego mezczyzne. Serce lomotalo mu czyms przekraczajacym strach czy wscieklosc... To byl on. Zakrwawiony, blady, ale on. Urzeczywistniony koszmar. -Ty... - szepnal Cnaiur. Obcy nawet nie drgnal. Przygladal mu sie beznamietnie. Na jego szarej tunice powiekszala sie czarna plama krwi z niewidocznej rany. Poruszajac sie z senna pewnoscia siebie kogos, kto snil o tej chwili tysiac razy, Cnaiur zrobil piec ostatnich krokow i oparl czubek wypolerowanego miecza pod broda mezczyzny. Podniosl nim obojetna twarz ku niebu. Te wargi... Nie on! Prawie... -Jestes dunyainem - powiedzial glosem niskim i zimnym. Jasne oczy patrzyly na niego, ale wyraz twarzy niczego nie zdradzal - ani strachu, ani ulgi, ani swiadomosci, ani jej braku. Potem, jak kwiat ze zlamana lodyga, mezczyzna osunal sie na ziemie. Serce Cnaiura zalomotalo. Co to znaczy? Zdumiony wodz Utemotow spojrzal ponad zmasakrowanymi scierwami Srancow na kurhany swego rodu, odwieczne swiadectwo jego pochodzenia. Potem, wrociwszy wzrokiem do nieprzytomnego czlowieka, nagle poczul kosci w ziemi pod stopami - gleboko pod nim, skulone w pozycji plodowej. I zrozumial... Stal na szczycie kurhanu swojego ojca. * * * Anissi. Pierwsza zona poslubiona jego sercu. W ciemnosciach byla jak cien, wiotki i chlodny przy jego rozpalonym ciele. Jej wlosy ukladaly sie na jego piersi w zawile wzory, przypominajace dziwne pismo, ktore tyle razy widywal w Nansurze. Za skora jaksza nocny deszcz brzmial jak nieustajacy oddech.Anissi poruszyla sie, przeniosla twarz z jego ramienia na reke. Zdziwil sie. Myslal, ze jego zona spi. Anissi... Jakze kocham ten pokoj miedzy nami. Jej glos byl zaspany i mlody. -Spytalam go... Znowu o nim. Cnaiur nie lubil, kiedy jego zony mowily o obcym takim tonem - jakby mu cos chcialy wykrasc z glowy. On. Syn Moenghusa. Dunyain. Poprzez deszcz i skorzane sciany Cnaiur czul obecnosc tego czlowieka w mrocznym obozie - upior zza horyzontu. -I co powiedzial? -Ze martwi ludzie, ktorych tam znalazles, pochodzili z Atrithau. Cnaiur zdazyl sie juz tego domyslic. Oprocz Sakarpus Atrithau bylo jedynym miastem lezacym na polnocy stepu - a przynajmniej jedynym miastem zamieszkanym przez Ludzi. -Tak, ale kim byli? -Nazwal ich swoimi wyznawcami. Strach scisnal mu serce. Wyznawcy. Jest taki sam... Umie zawladnac ludzmi tak jak jego ojciec... -Dlaczego jest wazne - spytala Anissi - kim byli ci zmarli? -Jest wazne. Wszystko bylo wazne, jesli mialo zwiazek z dunyainami. Od chwili znalezienia Anasurimbora Kellhusa dusze Cnaiura opanowala tylko jedna mysl: Wykorzystaj syna, by odnalezc ojca. Jesli ten czlowiek podazal za Moenghusem, to wiedzial, gdzie go znalezc. Jeszcze teraz Cnaiur widzial swojego ojca, Skiothe, wijacego sie w lodowatym blocie u stop Moenghusa. Gardlo mu sie scisnelo. Wodz plemienia zamordowany przez bezbronnego niewolnika. Z czasem to wspomnienie zmienilo sie w narkotyk, do ktorego Cnaiur obsesyjnie powracal. A jednak, nie wiadomo dlaczego, nigdy nie bylo takie samo. Szczegoly ciagle sie zmienialy. Czasami, zamiast splunac w poczerniala twarz ojca, Cnaiur ja obejmowal. Czasem to nie Skiotha umieral u stop Moenghusa, ale Moenghus u stop Cnaiura, syna Skiothy. Zycie za zycie. Ojciec za ojca. Zemsta. Czy to uleczy ten zamet jego serca? Wykorzystaj syna, by znalezc ojca. Ale czy moze tak zaryzykowac? A jesli to sie znowu powtorzy? Przez chwile nie pamietal, jak sie oddycha. Liczyl tylko szesnascie wiosen, kiedy jego kuzyn Okyati przywiozl do obozu Anasurimbora Moenghusa. Okyati i jego oddzial odbili go bandzie Srancow podrozujacch przez Suskare. Juz samo to uczynilo przybysza godnym zainteresowania - niewiele ludzi potrafi przezyc niewole u Srancow. Okyati zawlokl go do jaksza Skiothy i powiedzial, smiejac sie ochryple: -Wpadl w lagodniejsze rece. Skiotha uznal Moenghusa za swoj lup i podarowal go swej pierwszej zonie, matce Cnaiura. -Za synow, ktorych mi urodzilas - powiedzial. A Cnaiur pomyslal: Za mnie. Przez cala transkacje Moenghus tylko sie im przygladal, blekitne oczy lsnily w pokiereszowanej twarzy. Kiedy jego spojrzenie spoczelo przelotnie na Cnaiurze, ten wyszczerzyl do niego zeby z mlodziencza pogarda. Jeniec wygladal jak klab brudnych szmat: blada twarz, bloto i zaschnieta krew. Kolejny pobity cudzoziemiec, gorszy od zwierzecia. Cnaiur teraz wiedzial, ze wlasnie to obcy chcial im pokazac. Dla dunyaina nawet degradacja byla poteznym narzedziem - moze najpotezniejszym. Potem Cnaiur czasami widywal nowego niewolnika krecacego sznury ze sciegien, wyprawiajacego skory czy noszacego worki nawozu do ogniska. Biegal tak samo jak inni, z takim samym tchorzliwym pospiechem. O, tam idzie ten, ktory przezyl u Srancow. Cnaiur obrzucal go krotkim groznym spojrzeniem. Ale jak dlugo patrzyly na niego te jasne oczy? Minelo pare tygodni, zanim Moenghus odezwal sie do niego. Dobrze wybral odpowiednia chwile: noc powrotu Cnaiura z Obrzedu Wiosennych Wilkow. Cnaiur, zataczajac sie z powodu utraty krwi, wracal przez mrok do domu z wilcza glowa przy uzdzie. Przed wejsciem do jaksza matki zemdlal, wymiotujac slina na ziemie. Moenghus pierwszy go znalazl, pierwszy opatrzyl jego pulsujace rany. -Zabiles wilka - powiedzial, podnoszac go z pylu. Wokol jego glowy swiat wirowal, kolysaly sie jaksze, a jednak lsniace jasne oczy wydawaly sie nieporuszone jak Gwozdz Niebios. Cierpiacy Cnaiur znalazl w tych obcych oczach haniebna ulge - jak w sanktuarium. Odtracil rece niewolnika. -Ale nie poszlo, jak trzeba. Moenghus pokiwal glowa. -Zabiles wilka. Zabiles wilka. Te slowa. Te uwodzicielskie slowa! Moenghus dostrzegl jego bol i powiedzial dokladnie to, co potrafilo ukoic jego serce. Nic nie poszlo tak, jak powinno, a jednak efekt byl taki jak trzeba. Naprawde zabil wilka. Nastepnego dnia Cnaiur odzyskiwal sily w cieniu skorzanych scian jaksza matki. Moenghus przyniosl mu potrawke z krolika w dzikiej cebuli. Kiedy parujaca miska przeszla z rak do rak, niewolnik podniosl wzrok, uniosl glowe. Wszystkie oznaki upokorzenia - przygarbiona postawa, plytki oddech, rozbiegane oczy - znikly. Przemiana byla tak gwaltowna, tak calkowita, ze Cnaiur nie mogl uwierzyc w to, co widzi. Ale nie uchodzilo, by niewolnik patrzyl wojownikowi w oczy, wiec Cnaiur go wychlostal. Blekitne oczy patrzyly na niego przez caly czas, bez zdziwienia i z dziwnym spokojem, jakby przebaczaly mu jego... ignorancje. Cnaiur ukaral go nie calkiem, tak jak nie calkiem czul oburzenie, ktore kazalo mu podniesc trzcine. Kiedy Moenghus osmielil sie spojrzec na niego po raz drugi, Cnaiur pobil go bez litosci, az matka sie przelekla, ze chce zniszczyc jej wlasnosc. Ten czlowiek jest bezczelny, wyjasnil Cnaiur, ale juz wtedy wiedzial, ze kierowala nim desperacja, a nie sluszny gniew. Juz wtedy wiedzial, ze Moenghus skradl mu serce. Dopiero wiele lat pozniej zrozumial, ze te wybuchy zwiazaly go z obcym. Przemoc miedzy mezczyznami rodzi niepojeta intymnosc - Cnaiur bral udzial w wystarczajaco wielu bitwach, zeby to zrozumiec. Karzac Moenghusa z desperacji, zademonstrowal swoja zadze. Musisz byc moim niewolnikiem. Musisz nalezec do mnie! A okazujac zadze, otworzyl swoje serce, wpuscil do niego weza. Kiedy Moenghus po raz trzeci spojrzal mu w oczy, Cnaiur nie siegnal po trzcine. Zamiast tego spytal: -Dlaczego mnie prowokujesz? -Bo jestes, Cnaiurze urs Skiotha, kims lepszym niz reszta plemienia. Bo tylko ty potrafisz zrozumiec, co mam do przekazania. Tylko ty. Znowu uwodzicielskie slowa. Jaki mlodzik nie cierpi w cieniu starszych? Jaki mlodzik nie zywi potajemnych uraz, pysznych nadziei? -Mow. Przez nastepne miesiace Moenghus mowil wiele: o tym, jak Ludzie zapadli w sen, jak obudzic moze ich tylko Logos, droga intelektu. Wszystko to zatarlo sie juz w pamieci Cnaiura. Ze wszystkich ich potajemnych spotkan przypominal sobie tylko to pierwsze. Ale pierwszy grzech zawsze plonie najjasniej. Jak pochodnia. -Kiedy wojownicy najezdzaja na cesarstwo po drugiej stronie gor - powiedzial Moenghus - zawsze robia to ta sama droga, prawda? -Tak. Oczywiscie. -Dlaczego? Cnaiur wzruszyl ramionami. -Bo jada gorskimi przeleczami. Nie ma innej drogi. -A kiedy wojownicy zbieraja sie, by najechac na sasiedzkie pastwiska, zawsze wybieraja te same drogi czy nie? -Nie. -Dlaczego? -Bo jada przez otwarta przestrzen. Niezliczone sa drogi przez step. -Wlasnie! - wykrzyknal Moenghus. - A czy kazde zadanie nie jest jak podroz? Czy kazde osiagniecie nie jest jak cel drogi? Kazde pragnienie punktem wyjscia? -Moze... tak mowia memorialowie. -Wiec sa madrzy. -Do rzeczy, niewolniku. Smiech, idealne nasladownictwo chrapliwych scylvendzkich kadencji - smiech wielkiego wojownika. Juz wtedy Moenghus umial przybierac odpowiednie pozy. -Rozumiesz? Stales sie niecierpliwy, bo sadzisz, ze droga, ktora wybralem, jest zbyt zawila. Nawet slowa sa jak podroz! -I co z tego? -Skoro wszystkie sprawy tego swiata sa jak podroz, dlaczego drogi Scylvendow, ich zwyczaje, sa jak gorskie przelecze? Dlaczego zawsze jezdza oni tymi samymi szlakami, skoro niezliczone sa drogi wiodace do celu? To pytanie napelnilo Cnaiura uniesieniem. Te slowa byly tak bezczelne, ze poczul sie odwazny tylko dlatego, ze ich wysluchal - i tak porywajace, ze jednoczesnie go upoily i przerazily, jakby dotknely miejsca, ktore kusi, by go dotknac, gdyz jest to zakazane. Drogi Ludu, mowiono mu, sa w rownym stopniu niezmienne i swiete, jak drogi cudzoziemcow niestale i zdegenerowane. Ale dlaczego? Dlaczego nie sa to po prostu rozne szlaki ku podobnym celom? Dlaczego droga Scylvendow jest jedyna sluszna, ktora moze podazac czlowiek prawy? Po raz pierwszy Cnaiur ujrzal swoj lud oczami obcego. Jakze dziwne wydalo mu sie wszystko! Niewiarygodna smiesznosc farb do skory, robionych z krwi menstruacyjnej. Bezsensownosc zakazu sypiania z dziewica bez swiadkow, zwyczaju zabijania bydla prawa reka, wyprozniania sie w poblizu koni. Nawet rytualne blizny na rekach, swazondy, wydaly sie nieistotne i dziwne; szalona zachcianka, a nie swiety znak. Po raz pierwszy naprawde spytal: Dlaczego. Jako dziecko zadawal wiele pytan, tak wiele, ze chocby byly nawet najbardziej praktyczne, matka karcila go i narzekala - co bylo wyrazem jej niecheci do przedwczesnego dorastania syna. Ale dziecinne pytania tylko czasami bywaja madre. Dzieci w rownym stopniu potrzebuja odpowiedzi, jak ich braku, gdyz musza sie nauczyc, ktore pytania sa dopuszczalne, a ktore nie. Jednak wazne pytania przekraczaja wszelkie granice. Pytac. Kwestionowac wszystko. Wyruszyc w step, na ktorym nie ma sciezek. -Tam, gdzie nie istnieja drogi - ciagnal Moenghus - czlowiek bladzi tylko wtedy, gdy omija swoj cel. Nie ma zbrodni, wystepku ani grzechu procz glupoty i nieumiejetnosci, nie ma zgorszenia oprocz tyranii zwyczaju. Ale ty juz o tym wiesz... wyrastasz ponad swoje plemie. Moenghus scisnal mu dlon. W jego tonie bylo cos letargicznego, obrzmialego. Oczy mial lagodne, proszace, wilgotne jak wargi. -Czy grzesze, kiedy cie tak dotykam? Dlaczego? Z jakiejs gorskiej przeleczy zboczylismy? -Zadnej... - Bez tchu. -Dlaczego? -Bo jedziemy przez step. A nie ma nic bardziej swietego. Usmiech, jakby ojciec lub kochanek ujrzal gwaltownosc jego zachwytu. -My, dunyaini, jestesmy przewodnikami i tropicielami sladow, uczniami Logosu, Najkrotszej Drogi. Na calym swiecie tylko my przebudzilismy sie ze strasznego snu tradycji. Tylko my. Polozyl sobie jego reke na kolanach. Dotknal kciukami miejsc miedzy jego odciskami. Czy blogosc moze tak bolec? -Powiedz, synu wodza, czego pragniesz ponad wszystko? Jakich okolicznosci? Powiedz mnie, temu, ktory jest przebudzony, a ja ci pokaze sciezke, ktora musisz pojsc. Cnaiur oblizal wargi i sklamal: -Chce zostac wielkim wodzem Ludu. Te slowa! Te zapierajace dech slowa! Moenghus pokiwal glowa dostojnie jak memorialista zadowolony z poteznych omenow. -Dobrze. Wyruszymy razem, ty i ja, przez otwarty step. Pokaze ci droge inna od wszystkich. Kilka miesiecy pozniej Skiotha byl juz martwy, a Cnaiur zostal wodzem Utemotow. Osiagnal to, czego rzekomo pragnal, Bialy Jaksz - swoj cel. I choc plemie mialo mu za zle droge, ktora wybral, tradycja zwiazala ich ze soba. On przemierzal zakazane sciezki, a ludzie, ograniczeni glebokimi koleinami glupoty i slepego nawyku, mogli tylko sie chmurzyc i szeptac cos za jego plecami. Jakiz byl z siebie dumny! Ale to byla dziwna duma, jak samotne poczucie wyjatkowosci, ktore nawiedzalo go w dziecinstwie, gdy patrzyl na spiace przy ognisku rodzenstwo i myslal: Moglbym zrobic wszystko. Wszystko. A oni by sie nie zorientowali. Potem, dwie pory roku pozniej, kobiety z plemienia udusily jego matke za to, ze urodzila jasnowlosa dziewczynke. Kiedy wyniosly zwloki na pola sepow, Cnaiur zaczal rozumiec, co sie wlasciwie stalo. Smierc matki byla celem, zakonczeniem podrozy. A podroznikiem byl Moenghus. Z poczatku nie mogl pojac. Dunyain uwiodl i zaplodnil jego matke, to bylo jasne. Ale w jakim celu? Wreszcie zrozumial: zeby zapewnic sobie dostep do jej syna - Cnaiura urs Skiothy. Zaczelo sie obsesyjne przypominanie wszystkich wypadkow, ktore zaprowadzily go do Bialego Jaksza. Krok po kroku zrekonstruowal lancuch malych, mlodzienczych zdrad, prowadzacych do ojcobojstwa. Wkrotce pozbyl sie watlej satysfakcji z przechytrzenia lepszych od siebie. Wkrotce msciwa radosc z unicestwienia kogos nieszczesnego zmienila sie w otepiale niedowierzanie, samotna niewiare. Byl dumny, bo przewyzszyl wszystkich ze swego plemienia, stal sie lepszy i plawil sie w chwale. Znalazl najkrotsza droge. Zdobyl Bialy Jaksz. Czy to nie dowod jego wyzszosci? Tak powiedzial mu Moenghus, zanim opuscil Utemotow. On rowniez tak sadzil. Teraz zrozumial. Jedyne jego osiagniecie to zdrada ojca. Podobnie jak matka, dal sie uwiesc. Moj ojciec nie zyje. A ja bylem nozem. Nozem w dloni Anasurimbora Moenghusa. To objawienie bylo oszalamiajace, bolesne. Kiedys, gdy Cnaiur byl dzieckiem, przez obozowisko przetoczyla sie traba powietrzna. Ramiona miala w chmurach, namioty, bydlo i ludzie wirowali niczym spodnica u jej stop. Cnaiur przygladal sie z oddali, placzac i obejmujac ojca. Potem huragan znikl jak piasek osiadajacy na wodzie. Ojciec pobiegl przez grad na pomoc swoim ludziom. Cnaiur takze pobiegl, ale sie zatrzymal. Zmiany byly zbyt potezne, by mogl w nie uwierzyc. Ogromny labirynt szlakow, zagrod i jakszow zostal kompletnie zmieniony, jakby wielkie niczym gora dziecko narysowalo patykiem wielkie kregi. Znajomy widok zastapila zgroza, ale na miejscu porzadku pojawil sie inny porzadek. Zrozumienie prawdy o Moenghusie bylo jak ten huragan - na miejsce znanego porzadku przynioslo inny, straszniejszy. Tryumf stal sie upadkiem. Duma - skrucha. Moenghus nie byl juz wspanialszym ojcem jego serca. Stal sie tyranem, panem przebranym za niewolnika. Slowa, ktore go uskrzydlaly, ktore ukazaly prawde i szczescie, staly sie slowami ponizenia, wymuszajacymi plugawa przewage. Slowa, ktore przynosily ulge, staly sie pionkami w jakiejs szalonej grze. Wszystko - spojrzenia, dotyk, uroczy manieryzm - ulecialo z wichrem i powrocilo okropnie zmienione. Przez jakis czas naprawde uwazal sie za przebudzonego, jedynego, ktory nie blaka sie we snie, jaki narzucily Scylvendom obyczaje ojcow. Dla nich step byl nie tylko podstawa ich stop, ale i dusz. On, Cnaiur urs Skiotha, znal prawde stepu. On jeden byl przebudzony. Inni snuli sie wsrod iluzji kanionow, a jego dusza przemierzala rowninne bezdroza. On jeden byl prawdziwym mieszkancem tej ziemi. On jeden. Dlaczego taka straszna moc kryla sie w staniu nie poza plemieniem, lecz na jego czele? Ale wicher porwal i to. Cnaiur pamietal, jak matka plakala po smierci ojca, ale czy plakala za Skiotha, ktorego odebrala jej smierc, czy tez tak jak Cnaiur, za Moenghusem, ktorego odebral jej horyzont? Dla Moenghusa, teraz to wiedzial, uwiedzenie pierwszej zony Skiothy bylo tylko przystankiem w drodze do uwiedzenia jego pierworodnego syna. Jakie klamstwa szeptal, biorac ja w ciemnosciach? Z pewnoscia klamal, bo nigdy nie zrobil nic z milosci do niej. A jesli ja oklamal, to... Wszystko, co sie wydarza, jest misja, tak powiedzial Moenghus. Nawet drgnienia duszy - mysli, pozadanie, milosc - sa podroza przez przestrzen, na ktorej nie ma drog. Cnaiur uwazal sie za punkt wyjscia, poczatek wszystkich dalekosieznych mysli. Tymczasem byl tylko blotnista sciezka, ktora ktos wybral, by osiagnac cel. Mysli, ktore nazywal wlasnymi, nalezaly do innego. Jego przebudzenie bylo tylko snem w glebokim snie. Nieludzka przebieglosc zmusila go do kolejnych wszetecznosci i upadkow, a on jeszcze plakal z wdziecznosci. A ludzie z plemienia - zdal sobie sprawe - wiedzieli o tym, nawet jesli nieswiadomie, tak jak wilki wyczuwaja slabosc. Szyderstwa i smiech glupcow nic nie znacza, kiedy zyje sie prawda. Ale kiedy trwa sie w klamstwie... Placzek. Co za bol! Od trzydziestu lat Cnaiur zyl z tym huraganem, tym wiekszym, im czesciej sie zastanawial i bardziej sie oskarzal. Lata bolu przygniotly go swoim ciezarem. Na jawie huragan przechodzil przez niego, pozbawial tchu, dawal dziwne poczucie wykonywania zadania z pustymi plucami. W nocy... nawiedzaly go sny. Twarz Moenghusa unosi sie z glebin wody, blado majaczy przez zielonkawa ton. W ciemnosciach groty splataja sie ze soba jak waskie tunele, ktore znajduje sie pod wielkimi glazami, gdy sie je wyrywa z trawy. Tuz pod powierzchnia blady dunyain zatrzymuje sie, jakby cos go hamowalo, usmiecha sie, otwiera usta. Spomiedzy warg wypelza dzdzownica. Zbliza sie jak palec, rozowy, mokry i obsceniczny. Przerazony Cnaiur zawsze wyciaga ku niej dlon nad woda... Ale teraz Cnaiur nie spal, a ta twarz powrocila. Znalazl ja, wybrawszy sie z pielgrzymka na kurhany przodkow. Czlowiek o tej twarzy przybyl z polnocnych pustkowi, nekany ranami zadanymi przez Srancow. Anasurimbor Kellhus, syn Anasurimbora Moenghusa. Co oznacza to drugie nadejscie? Czy da odpor huraganowi, czy tez podwoi jego furie? Cnaiur patrzyl w mrok jaksza. Czy osmieli sie wykorzystac syna, by odnalezc ojca? Czy przemierzy step, na ktorym nie ma drog? Anissi uniosla glowe i spojrzala mu w twarz. Jej piersi musnely mu brzuch. Oczy zalsnily w ciemnosci. Jest o wiele za piekna, pomyslal Cnaiur, zeby do mnie nalezec. -Ciagle z nim nie rozmawiales - powiedziala, kladac glowe na burzy swych wlosow i calujac go w ramie. -Powiedzialem ci... ma wielka moc. Niemal czul jej mysli. Moze to przez bliskosc jej warg na jego skorze. -Podzielam twoje... obawy - powiedziala. - Ale czasami nie wiem, kto mnie bardziej przeraza, ty czy on. Obudzil sie w nim gniew, powolny, niebezpieczny gniew tych, ktorych wladza jest niepodwazalna i absolutna. -Boisz sie mnie? Dlaczego? -Boje sie go, bo juz teraz mowi naszym jezykiem tak plynnie, jakby byl naszym niewolnikiem od dziesieciu lat. Boje sie go, bo jego oczy... zdaja sie nie mrugac. Juz zdazyl mnie rozsmieszyc. I plakalam przez niego. Milczenie. Przez glowe przemknely mu sceny, szereg przemykajacych i przeszywajacych wizji. Zesztywnial, zlodowacial pod jej miekkim cialem. -Boje sie ciebie - ciagnela - bo powiedziales mi, ze tak bedzie. Znasz tego czlowieka, a jednak nigdy z nim nie mowiles. Scisnelo mu sie gardlo. Przeze mnie plakalas tylko wtedy, kiedy cie bilem. Pocalowala go w ramie i dotknela palcem jego warg. -Wczoraj spytal mnie: Dlaczego on zwleka? Poniewaz Cnaiur znalazl Anasurimbora Kellhusa, wszystko toczylo sie nieublaganie, jakby kazdy najdrobniejszy wypadek byl nasycony przeznaczeniem. Nie ma wiekszej bliskosci niz ta miedzy nim a obcym. Przez niezliczone noce we snie dusil go golymi rekami. -Nigdy nie wspomnialas o mnie? - spytal... i rozkazal. -Nie. Ale go znasz. A on zna ciebie. -Przez ciebie. Zna mnie poprzez ciebie. - Zastanowil sie, co zobaczyl przybysz. Jaki jego obraz przeswituje przez piekna twarz Anissi? Bardzo prawdziwy, uznal. Zadna inna zona, tylko Anissi miala odwage tulic go, kiedy krzyczal przez sen. Tylko ona szeptala do niego, kiedy budzil sie z placzem. Pozostale lezaly sztywno, jak martwe, udajac sen. I dobrze. Te inne by pobil, pobil za bezczelne przygladanie sie takiej slabosci. Anissi chwycila w ciemnosciach jego ramie, jakby odciagala go od wielkiego niebezpieczenstwa. -To swietokradztwo. On jest czarownikiem. Czarnoksieznikiem. -Nie. Kims mniej waznym. I bardziej. -Skad wiesz? - Zaczela nalegac. Ostroznosc znikla z jej glosu. Zamknal oczy. Z ciemnosci wyplynela surowa twarz Bannuta, a za nia zgielk bitwy nad Kiyuth. Placzek! Zboczeniec! -Spij, Anissi. Czy osmieli sie wykorzystac syna, by odnalezc ojca? * * * Dzien byl sloneczny, cieply jak latem. Cnaiur zatrzymalsie przed przysadzistym stozkiem jaksza, przyjrzal sie wzorom szwow na jego skorzanych scianach. Byl to jeden z tych dni, kiedy ze skory i drewna jaksza znikaja ostatnie wspomnienia zimy, a zapach zgnilizny ustepuje woni pylu.Cnaiur przykucnal przed wejsciem. Zgodnie ze zwyczajem dwoma palcami dotknal ziemi i uniosl je do ust. Ta czynnosc przynosila mu ukojenie, choc jego przyczyny byly od dawna martwe. Podniosl klape wejsciowa i zanurzyl sie w mrok wnetrza, gdzie usiadl ze skrzyzowanymi nogami, plecami do wejscia. Wytezyl wzrok, by ujrzec w ciemnosciach przykuta postac. Serce mu lomotalo. -Moje zony twierdza, ze nauczyles sie naszego jezyka z... szalona szybkoscia. Zza jego plecow saczylo sie blade swiatlo. Widzial nagie konczyny, szare jak zeschle galezie. W powietrzu wisial gesty smrod uryny i odchodow. Jeniec cuchnal slaboscia i choroba. -Tak, ucze sie szybko. - Glowa w ciemnosci pochylila sie, jakby ku... Cnaiur pohamowal drzenie. Tacy podobni! -Zony uwazaja, ze jestes czarownikiem. -Nie. - Dlugie westchnienie. - Ale ty juz o tym wiesz. -Chyba wiem. - Wyjal chorae z sakiewki u pasa i rzucil ja niskim lukiem. Szczeknely kajdany. Obcy chwycil kulke jak muche. Nic sie nie stalo. -Co to? -Dar dla mojego ludu z bardzo dawnych czasow. Dar Boga. Zabija czarownikow. -A te runy? -Nic nie znacza. Juz nic. -Nie ufasz mi. Boisz sie. -Nie boje sie niczego. Zadnej odpowiedzi. Pauza na rozwazenie zle dobranych slow. -Nie - powiedzial w koncu dunyain. - Boisz sie wielu rzeczy. Cnaiur zacisnal zeby. Znowu. To sie znowu zaczyna! Slowa spychajace go znow na niebezpieczne sciezki. Gniew buchnal w nim jak ogien w zatloczonych komnatach. Pozoga. -Wiesz, ze roznie sie od innych - warknal. - Poczules moja obecnosc poprzez moje zony. Wiesz, ze postapie przeciwnie do tego, co mowisz, tylko dlatego ze tak powiedziales. Wiesz, ze kazdej nocy bede wrozyl z wnetrznosci zajaca, by postanowic, czy pozwole ci dalej zyc. A ja wiem, kim jestes, Anasurimborze. Wiem, ze jestes dunyainem. Jesli nim wstrzasnal, to obcy tego nie zdradzil. Powiedzial tylko: -Odpowiem na twoje pytania. -Mow o wszystkim, co ma zwiazek z twoja obecna sytuacja. Wyjasnij, po co tu przybyles. Jesli mnie nie zadowolisz, kaze cie zabic. Grozba byla powazna, slowa ciezkie od prawdy. Inni zamysliliby sie nad nimi, rozwazyli je w milczeniu, ale dunyain tego nie zrobil. Odpowiedzial natychmiast, jakby Cnaiur nie potrafil go zaskoczyc. -Dozylem tej chwili, poniewaz w czasach twojej mlodosci moj ojciec przeszedl przez te ziemie i popelnil zbrodnie, za ktore szukasz zemsty. Nie sadze, zebys mnie zabil, choc tego pragniesz. Jestes zbyt inteligentny, by zadowolic sie namiastka. Wiesz, jakie niebezpieczenstwo stanowie, a jednak masz nadzieje, ze wykorzystasz mnie jako narzedzie, by spelnic swe najwieksze pragnienie. A zatem moja sytuacja ma zwiazek z twoim celem. Chwila milczenia. Mysli Cnaiura zaklebily sie od wstrzasu i zachwytu, ale nagle zlodowacialy od podejrzliwosci. Ten czlowiek... prowadzil wojne rozumu. -Niepokoisz sie - dodal dunyain. - Spodziewales sie takiej oceny, ale nie tego, ze wypowiem ja glosno, a poniewaz to zrobilem, boisz sie, ze chce jedynie spelnic twoje oczekiwania, by zwiesc cie w jakiejs wiekszej sprawie. - Pauza. - Jak moj ojciec, Moenghus. -Slowa dla tobie podobnych sa jak noze! - rzucil Cnaiur. - Ale nie zawsze tna, co? Przejscie przez Suskare niemal przyplaciles zyciem. Moze powinienem myslec jak Sranc. Obcy zaczal cos mowic, ale Cnaiur juz skoczyl na rowne nogi i wybiegl, krzyczac na ludzi. Beznamietnie sie przygladal, jak wywlekaja Norsiraja z jaksza, po czym przywiazuja go, nagiego, do pala na srodku obozowiska. Jeniec przez wiele godzin wyl, lkal i blagal o litosc, gdy stosowali na nim stare metody. Jego jelita nie wytrzymaly bolu. Cnaiur uderzyl Anissi, kiedy sie rozplakala. Nie dal wiary temu przedstawieniu. * * * Tej nocy Cnaiur wrocil, wiedzac - lub majac nadzieje - ze ciemnosci go oslonia.W jakszu ciagle cuchnelo. Obcy byl cichy jak swiatlo ksiezyca. -A teraz - odezwal sie Cnaiur - mow o swoim celu... i nie mysl, ze uwierzylem, iz cie zlamalem. Twojego ludu nie mozna zlamac. W ciemnosciach rozlegl sie szelest. -Masz racje. - Glos byl cieply. - Dla mojego ludu istnieje tylko misja. Ide do mojego ojca, Anasurimbora Moenghusa. Zabije go. Cisza. Tylko szelest wiatru z poludnia. Obcy podjal: -Wybor nalezy do ciebie, Scylvendzie. Nasza misja wydaje sie taka sama. Ja wiem, gdzie i - co wazniejsze-jak odnalezc Anasurimbora Moenghusa. Podaje ci kielich, ktorego pragniesz. Czy jest zatruty, czy tez nie? Czy odwazy sie wykorzystac syna? -Zawsze jest zatruty - warknal Cnaiur - kiedy chce ci sie pic. * * * Zony wodza zajely sie Kellhusem, opatrzyly jego pokaleczona skore masciami sporzadzonymi przez stare kobiety. Mowil do nich, uspokajal ich przerazenie czulymi slowami, sprawial, ze sie usmiechaly.Gdy nadeszla pora odjazdu ich meza z Norsirajem, zebraly sie na zimnej ziemi za Bialym Jakszem i patrzyly z powaga, jak mezczyzni siodlaja konie. Wyczuwaly monolit nienawisci jednego i boska obojetnosc drugiego. A kiedy obaj znikli za dalekimi trawami, nie wiedzialy, za kim placza - za tym, ktory jest ich panem, czy za czlowiekiem, ktory je znal. Tylko Anissi znala przyczyne swoich lez. * * * Cnaiur i Kellhus jechali na poludnie, z ziem Utemotow do Kuoti. W poblizu poludniowych granic pastwisk Kuoti zatrzymali ich jezdzcy siedzacy w siodlach ozdobionych wypolerowanymi wilczymi czaszkami i piorami. Cnaiur zamienil z nimi pare slow, przypomnial im o obyczajach, a oni odjechali - zapewne by jak najszybciej powiedziec swojemu wodzowi, ze Utemoci wreszcie zostali bez Cnaiura urs Skiothy, pogromcy koni i najokrutniejszego z ludzi.Gdy tylko znalezli sie sami, dunyain znowu usilowal nawiazac rozmowe. -Nie mozesz przeciagac milczenia w nieskonczonosc. Cnaiur widzial jego twarz o jasnej brodzie - wydawala sie szara na tle nieba. Dunyain mial na sobie kamizele typowa dla Scylvendow i futrzana oponcze. Ogony swistakow, zdobiace skraj oponczy, kolysaly sie w rytmie konskich krokow. Mozna by go wziac za Scylvenda, gdyby nie jasne wlosy i wolne od blizn ramiona, przez ktore wygladal na kobiete. -Czego chcesz sie dowiedziec? - spytal Cnaiur nieufnie. Dobrze, ze niepokoila go nieskazitelna scylvendzka mowa obcego. To ostrzezenie. Kiedy obcy przestanie go niepokoic, bedzie zgubiony. Dlatego tak czesto nie zgadzal sie z nim rozmawiac i dlatego tyle dni przejechali w milczeniu. Przyzwyczajenie bylo tu takim samym zagrozeniem jak przebieglosc tego czlowieka. Kiedy obcy przestanie go mierzic, kiedy okolicznosci nie beda mu przeszkadzac, nagle okaze sie, ze ulegnie ciagowi wydarzen i znajdzie sie tam, skad nie wroci juz nigdy. W obozowisku jego zony byly posredniczkami izolujacymi go od Kellhusa. To tylko jeden z wielu srodkow ostroznosci, ktore podjal. Sypial nawet z nozem w rece, bo wiedzial, ze ten czlowiek nie musi zerwac okowow, zeby go odwiedzic. Mogl sie zjawic w kazdej postaci - nawet jako Anissi - tak jak Moenghus przybyl do ojca Cnaiura przed laty, przybrawszy twarz jego najstarszego syna. Ale teraz Cnaiur nie mial juz zadnych oslon. Nie mogl nawet polegac na milczeniu, na co poczatkowo liczyl. Zblizajac sie do Nansurium, beda musieli przedyskutowac plany. Nawet wilki musza sie naradzac, kiedy wdzieraja sie do kraju psow. Teraz pozostal z nim sam na sam, a nie potrafil sobie wyobrazic wiekszego niebezpieczenstwa. -Ci ludzie - odezwal sie Kellhus. - Dlaczego pozwolili ci przejsc? Cnaiur rzucil mu nieufne spojrzenie. Zaczyna od drobnostek, by niepostrzezenie wkrasc sie do mojego serca. -To nasz zwyczaj. Wszystkie plemiona napadaja czasem na cesarstwo. -Dlaczego? -Z wielu przyczyn. Po niewolnikow. Po lupy. Ale przewaznie z powodu religii. -Religii? -Jestesmy Ludem Wojny. Nasz Bog jest martwy, bo zamordowal go lud Trzech Morz. Naszym zadaniem jest go pomscic. - Pozalowal tej odpowiedzi. Pozornie wydawala sie ogolnikowa, ale po raz pierwszy zdal sobie sprawe, jak wiele ten fakt mowi o Ludzie - a zatem i o nim. Dla tego czlowieka nie ma drobnostek. Kazdy szczegol, kazde slowo jest nozem w jego rekach. -Jak mozna czczic kogos, kto jest martwy? - naciskal dunyain. Nic nie mow, pomyslal Cnaiur, ale uslyszal wlasny glos: -Smierc jest wieksza od czlowieka. Nalezy ja czcic. -Ale smierc jest... -Ja tu zadaje pytania - warknal Cnaiur. - Dlaczego zostales wyslany, zeby zamordowac ojca? -O to powinienes spytac, zanim przyjales moja propozycje - odparl kpiaco Kellhus. Cnaiur sie nie usmiechnal. Wiedzial, ze takiej wlasnie reakcji spodziewa sie po nim dunyain. -Dlaczego? - sprzeciwil sie. - Beze mnie na stepie bys nie przezyl. Az po Hethanty jestes moj. Do tej pory mam czas, zeby cie osadzic. -Ale skoro obcy nie moga przemierzac stepu samotnie, to jak moj ojciec zdolal uciec? Wlosy zjezyly sie Cnaiurowi na rekach, ale pomyslal: Dobre pytanie. Przypomina mi, jak zdradziecki jest twoj lud. -Moenghus byl przebiegly. W tajemnicy poznaczyl swe ramiona bliznami i ukrywal to. Kiedy zamordowal mojego ojca, a honor nie pozwolil Scylvendom go napasc, ogolil twarz i ufarbowal wlosy na czarno. Poniewaz mowil naszym jezykiem plynnie, przejechal przez step tak jak my, jako Utemot, by czcic naszego Boga. Oczy mial tak jasne, ze... - I dodal: - A myslales, ze dlaczego odmowilem ci okrycia? -Kto dal mu farbe? Serce Cnaiura omal nie stanelo. -Ja. Dunyain tylko kiwnal glowa i odwrocil wzrok na daleki horyzont. Cnaiur mimo woli podazyl za jego spojrzeniem. -Bylem opetany! - warknal. - Przez demona. -To prawda - odpowiedzial Kellhus, znow patrzac na niego. W oczach mial wspolczucie, ale jego glos brzmial surowo, jak u Scylvenda. - Moj ojciec w ciebie wstapil. A Cnaiur poczul, ze chce uslyszec, co ten czlowiek ma do powiedzenia. Mozesz mi pomoc. Jestes madry... Znowu! Ten czarownik znowu to robi! Zmienia kierunek rozmowy. Rzadzi jego dusza. Jak waz sprawdzajacy szczeline po szczelinie. Slabosc po slabosci. Odejdz z mojego serca! -Dlaczego wyslano cie, zebys zamordowal ojca? - spytal. Pytanie, na ktore nie ma odpowiedzi. Dobre pytanie w tych nieludzkich zawodach. Bo to zawody, zrozumial. On nie rozmawia z tym czlowiekiem, on z nim toczy walke. Tylko innym nozem. Dunyain spojrzal na niego z zaciekawieniem, jakby zmeczony jego ciagla podejrzliwoscia. Kolejny manewr. -Poniewaz ojciec mnie wezwal - odpowiedzial. -I to wystarczy, zeby zabic? -Dunyaini ukrywali sie przed swiatem od dwoch tysiacleci i pozostaliby ukryci, gdyby mogli, przez cala wiecznosc. Ale trzydziesci jeden lat temu, kiedy bylem dzieckiem, odkryli nas Srancowie. Zostali zgladzeni bez trudu, lecz mojego ojca wyslano w dzicz, by sprawdzil, jak bardzo jestesmy narazeni. Kiedy po paru miesiacach wrocil, postanowiono go wygnac. Byl skazony, stal sie zagrozeniem naszej misji. Minelo trzydziesci lat i uznalismy, ze zginal. - Dunyain zmarszczyl brwi. - Ale on do nas wrocil, wrocil w sposob, ktorego nigdy dotad nie doswiadczylismy. Wyslal nam sny. -Czary. Dunyain skinal glowa. -Tak. Choc wtedy tego nie wiedzielismy. Wiedzielismy jedynie, ze czystosc naszego odosobnienia zostala skazona, a jego zrodlo nalezy znalezc i wyeliminowac. -Wiec jestes zabojca. -Tak. Cnaiur milczal. -Nie wierzysz mi - odezwal sie Kellhus. Jak mogl mu uwierzyc? Jak mogl uwierzyc komus, kto nigdy po prostu nie mowil, lecz zawsze manipulowal i manewrowal, manewrowal i manipulowal, bez konca! -Nie wierze ci. Mineli pagorkowate pastwiska Kuoti, a teraz przemierzali wielki plaskowyz Jiunati. Oprocz niewielkiego strumienia daleko przed nimi, i cienkiej palisady krzewow i topoli wzdluz jego zapadnietych brzegow, rownina byla jednostajna jak ocean. Tylko niebo, pelne chmur jak zeglujacych gor, mialo glebie. -Dunyaini - odezwal sie po jakims czasie Kellhus - oddali sie Logosowi. Wy to nazywacie rozsadkiem i intelektem. Szukamy swiadomosci absolutnej, samoistnej mysli. Mysli wszystkich ludzi powstaja z mroku. Jesli ty jestes drgnieniem swojej duszy, a przyczyna tego drgnienia cie poprzedza, to jak mozesz nazywac mysli swoimi? Jak mozesz byc kimkolwiek innym niz niewolnikiem mroku, ktory jest pierwszy? Tylko Logos pozwala na ograniczenie tej niewoli. Tylko poznanie zrodla mysli i czynow pozwala nam na wlasne mysli i czyny, odrzucenia jarzma okolicznosci. I tylko dunyaini posiadaja te wiedze, czlowieku ze stepu. Swiat spi w okowach swojej ignorancji. Tylko dunyaini sa przebudzeni. Moenghus, moj ojciec, jest grozba dla tego stanu rzeczy. Mysli powstajace z mroku! Cnaiur lepiej od innych wiedzial, jak wiele w tym prawdy. Dreczyly go mysli, ktore nie nalezaly do niego. Ile razy pobil zone, a potem patrzyl na piekaca dlon i myslal: Kto mnie do tego popchnal? Kto? Ale to bez znaczenia. -Nie dlatego ci nie wierze - powiedzial, myslac: On juz o tym wie. Ten dunyain zna mnie tak, jak pastuch zna swoje bydlo. -Nie wierzysz, ze syn moze zabic ojca - odezwal sie Kellhus, jakby odczytal jego mysl. -Tak. Kellhus skinal glowa. -Sentymenty, na przyklad synowska milosc, oddaja nas w rece mroku, czynia z nas niewolnikow obyczajow i pragnien... - Lsniace niebieskie oczy spojrzaly na Cnaiura, nieprawdopodobnie spokojne. - Nie kocham mojego ojca, czlowieku ze stepu. Nie znam milosci. Jesli jego smierc pozwoli moim braciom wypelnic misje, to go zabije. Cnaiurowi szumialo w glowie ze zmeczenia. Czy moze w to uwierzyc? Slowa tego czlowieka mialy niezaprzeczalny sens, ale przeciez spodziewal sie, ze wszystko bedzie wiarygodne. -Poza tym - ciagnal Anasurimbor Kellhus - z pewnoscia wiele o tym wiesz. -O czym? -O ojcobojstwie. * * * Zamiast odpowiedziec, Scylvend rzucil mu blyskawiczne, straszne spojrzenie i splunal.Kellhus ujal go w dlon swoich zmyslow, wciaz udajac, ze obojetnie czeka. Step, pobliski strumien, wszystko w polu jego widzenia zbladlo. Cnaiur urs Skiotha stal sie calym swiatem. Szybki rytm jego oddechu. Uklad miesni wokol oczu. Tetno jak dzdzownica pelznaca pomiedzy sciegnami jego szyi. Stal sie chorem znakow, zywym tekstem, a Kellhus w nim czytal. Jesli mial zawladnac ta sytuacja, nalezalo wszystko ocenic. Od chwili gdy porzucil trapera i uciekl na poludnie, spotkal wielu ludzi, zwlaszcza w miescie Atrithau. Tam sie dowiedzial, ze Leweth, ktory go uratowal, nie byl wyjatkiem. Ludzie urodzeni w swiecie byli rownie prostoduszni i naiwni. Kellhus musial tylko rzucic pare ogolnikowych prawd, a juz sie zdumiewali. Musial tylko powiazac te prawdy w byle jakie kazania, a oni od razu porzucali swoj dobytek, kochanki, nawet dzieci. Kiedy wyjechal z poludniowych bram Atrithau, towarzyszylo mu czterdziestu siedmiu mezczyzn. Nazwali sie adunyani, malymi dunyainami. Zaden nie przezyl podrozy przez Suskare. Z milosci poswiecili wszystko, w zamian proszac tylko o slowa. O pozor prawdy. Ale ten Scylvend byl inny. Kellhus mial juz do czynienia z nieufnoscia i przekonal sie, ze moze ja obrocic na swoja korzysc. Odkryl, ze ludzie podejrzliwi uginaja sie bardziej niz inni, kiedy juz zaczna ufac. Poczatkowo nie wierza niczemu, potem nagle daja wiare wszystkiemu, albo zeby odpokutowac zle przeczucia albo po prostu uniknac popelnienia tego samego "bledu". Wielu jego najbardziej fanatycznych wyznawcow watpilo - na poczatku. Ale nieufnosc Cnaiura urs Skiothy roznila sie od wszystkich, jakie do tej pory spotkal, zarowno natezeniem, jak i rodzajem. W przeciwienstwie do innych, ten czlowiek go znal. Kiedy Scylvend o twarzy otepialej od wstrzasu i stezalej z nienawisci, znalazl go na szczycie kurhanu, Kellhus pomyslal: "Ojcze, nareszcie cie znalazlem". Obaj zobaczyli w swoich twarzach Anasurimbora Moenghusa. Nigdy wczesniej sie nie spotkali, a jednak znali sie doskonale. Poczatkowo ta wiez sprzyjala misji Kellhusa. Ocalila mu zycie, a takze stanowila przepustke do bezpiecznej podrozy przez step. Sprawila jednak, ze jego sytuacja stala sie niemozliwa do ocenienia. Scylvend nieustannie blokowal wszelkie proby zawladniecia nim. Nie poddawal sie. Nigdy nie zadowalaly go tlumaczenia, pochwaly mu nie pochlebialy. A kiedy jego mysli przyspieszaly bieg pod wplywem slow Kellhusa, natychmiast je powsciagal, przypominajac sobie wypadki martwe od dziesiatek lat. Na razie dawal mu tylko niechetne slowa i zlosc. Jakims cudem po trzydziestu latach obsesyjnych rozmyslan o Moenghusie ten czlowiek zdolal odgadnac pare glownych prawd o dunyainach. Poznal ich umiejetnosc odczytywania mysli z twarzy. Wiedzial o ich zdolnosciach umyslowych. I o absolutnym oddaniu misji. Wiedzial tez, ze rozmawiaja nie po to, by wyjasnic zamiary lub przekazywac prawdy, ale po to, by nastapic najpierw - zdominowac dusze i sytuacje. Wiedzial za duzo. Kellhus przygladal mu sie katem oka, obserwowal, jak odchyla sie w siodle, kiedy teren zbiega ku strumieniowi, patrzyl na posiekane bliznami ramiona, biodra kolyszace sie w rytm konskich krokow. Czy to ty zaplanowales, ojcze? Czy jest przeszkoda, ktora postawiles na mojej drodze? Czy tez przypadkiem? Raczej tym drugim. Ten czlowiek z prymitywnego ludu byl nieprzecietnie inteligentny. Mysli naprawde inteligentnych ludzi rzadko biegna tymi samymi drogami. Rozwidlaja sie, a mysli Cnaiura urs Skiothy siegaly daleko, znajdowaly Moenghusa w miejscach, gdzie nie zapuscil sie zaden urodzony w swiecie czlowiek. On zdolal cie przejrzec, ojcze, a teraz przejrzal mnie. Jaki popelniles blad? Czy mozna go odwrocic? Kellhus zamrugal i w jednej chwili oderwal sie od zbocza, nieba i wiatru, ujrzal sto rownoleglych snow o dzialaniu i konsekwencjach, przesledzil nitki prawdopodobienstwa. I zrozumial. Do tej pory usilowal uspokoic podejrzenia Scylvenda, a powinien sprawic, by dzialaly na jego korzysc. Spojrzal na czlowieka ze stepu innym okiem, natychmiast dostrzegl rozpacz i furie podsycajace jego nieufnosc, znalazl sciezke slow, tonu i wyrazu twarzy, ktore zapedza tego czlowieka w miejsce, skad nie zdola uciec, gdzie jego podejrzliwosc stanie sie sila budzaca zaufanie. Dostrzegl Najkrotsza Droge. Logos. -Przepraszam - odezwal sie z wahaniem - To, co powiedzialem, bylo niestosowne. Scylvend parsknal. Wie, ze mowie nieszczerze... Dobrze. Cnaiur spojrzal mu prosto w twarz. Gleboko osadzone oczy byly pelne dzikiego szyderstwa. -Powiedz, dunyainie, czy kierujesz myslami ludzi, tak jak sie kieruje konmi? -O co ci chodzi? - spytal Kellhus ostro, jakby nie wiedzial, czy sie obrazic. Zmiany tonu scylvendzkiego jezyka byly liczne, subtelne i drastycznie roznily sie pomiedzy mowa mezczyzn i kobiet. Scylvend nie zdawal sobie z tego sprawy, ale odebral Kellhusowi wazne narzedzie, pozwalajac mu tylko na kontakty z zonami. -Nawet w tej chwili - warknal Cnaiur - starasz sie kierowac drgnieniami mojej duszy! Slabe bicie serca. Naplyw krwi do ogorzalej skory. Ciagle nie ma pewnosci. -Myslisz, ze to wlasnie zrobil ci moj ojciec. -Wlasnie to... - Cnaiur urwal, a jego oczy rozszerzyly sie z niepokoju. - Mowisz tak, zeby zbic minie z tropu! Uniknac mojego pytania! Do tej pory Kellhus zdolal przewidziec kazde rozwidlenie mysli Scylvenda. Reakcje Cnaiura podazaly za prostym schematem: rzucal sie w szlak, ktory Kellhus przed nim otwieral, po czym sie cofal. Dopoki ich rozmowa odpowiada temu schematowi, Scylvend bedzie sie czuc bezpiecznie. Ale co dalej? Nic tak nie oszukuje jak prawda. -Rozumiem lepiej wszystkich znanych mi ludzi - powiedzial w koncu - niz on rozumie samego siebie. Drgnienie potwierdzonych obaw. -Jak to mozliwe? -Bo powolano mnie na swiat. Bo mnie wyszkolono. Bo jestem jednym z Przysposobionych. Jestem dunyainem. Konie galopowaly przez plytki strumien. Cnaiur wychylil sie z siodla i splunal w wode. -Nastepna odpowiedz, ktora nie jest odpowiedzia - warknal. Czy mogl mu powiedziec prawde? Chyba nie cala. Zaczal tonem imitujacym wahanie: -Wy wszyscy - twoi ludzie, zony, dzieci, nawet twoi wrogowie zza gor nie dostrzegacie prawdziwego zrodla swoich mysli i uczynkow. Nawet kiedy sadzicie, ze to one sa poczatkiem, albo sadzicie, ze poczatek znajduje sie gdzies poza swiatem - w Zewnetrzu, jak je nazywacie. Tego, co was poprzedza, co naprawde determinuje wasze mysli i uczynki, albo zupelnie nie dostrzegacie, albo tez przypisujecie to demonom i bogom. Nieprzeniknione spojrzenie i zacisniete zeby, niechciane wspomnienia. Moj ojciec juz mu to powiedzial... -To, co poprzedza, okresla to, co nastepuje - ciagnal Kellhus. - Dla dunyainow nie ma wazniejszej zasady. -A co poprzedza? - spytal Cnaiur, usilujac sie szyderczo rozesmiac. -Dla Ludzi? Historia. Jezyk. Namietnosc. Obyczaj. Wszystko to okresla slowa, mysli i uczynki ludzi. To niewidzialne sznurki, ktore poruszaja wszystkimi. Plytki oddech. Twarz stezala od niechcianych mysli. -A kiedy sznurki sa widoczne... -Mozna je uchwycic. To przyznanie samo w sobie bylo nieszkodliwe - pod pewnymi wzgledami wszyscy ludzie staraja sie zapanowac nad innymi. Dopiero polaczone z wiedza o jego zdolnosciach moglo sie okazac niebezpieczne. Gdyby wiedzial, jak gleboko spogladam... Jakze by sie przerazili - oni, ludzie urodzeni w swiecie - gdyby zobaczyli siebie oczami dunyainow. Zludzenia i szalenstwa. Deformacje. Kellhus nie widzial twarzy, lecz czterdziesci cztery miesnie na kosciach i tysiace odmian ich ukladow. Nie slyszal mowy, lecz wycie zwierzecia, zawodzenie pobitego dziecka, chor generacji przodkow. Nie widzial ludzi, lecz przyklad i skutek, pelen zludzen produkt ojcow, plemion i cywilizacji. Nie widzial tego, co nastepuje. Widzial to, co poprzedza. Wjechali w zagajnik na drugim brzegu strumienia, sklonili glowy pod galazkami otulonymi mgielka mlodej wiosennej zieleni. -Szalenstwo - odezwal sie Cnaiur. - Nie wierze ci... Kellhus nie odpowiedzial. Skierowal konia miedzy drzewa i chloszczace galezie. Znal szlaki mysli Scylvenda, ich polaczenia - o ile nie obudzi sie w nim furia. -Skoro zaden czlowiek nie zdaje sobie sprawy ze zrodla swoich mysli... - zaczal Cnaiur. Konie, chcac jak najszybciej wydostac sie z zagajnika, przebyly go galopem i wypadly na otwarty, bezkresny teren. -...to wszyscy ludzie sa zwodzeni. Kellhus spogladal mu w oczy przez jedna najwazniejsza chwile. -Dzialaja z przyczyn, ktore nie zaleza od nich. Czy zrozumie? -Jak niewolnicy... - odezwal sie Cnaiur z grymasem zdziwienia. Potem przypomnial sobie, na kogo patrzy. - Ale mowisz to tylko po to, by sie uniewinnic! Co znaczy niewolenie niewolnikow, dunyainie? -Dopoki to, co poprzedza, pozostanie za zaslona, dopoki ludzie sa zwodzeni, w czym rzecz? -Bo chodzi o podstep. Babska bron. Zbrodnie przeciwko honorowi! -A ty nigdy nie zwyciezyles podstepem przeciwnika na polu bitwy? Nigdy nie zniewoliles czlowieka? Cnaiur splunal. -Moi wrogowie zrobiliby mi to samo, gdyby mogli. Taka ugode zawieraja wojownicy, i tak sie godzi. Ale to, co ty robisz, dunyainie, czyni cie wrogiem wszystkich ludzi. Co za przenikliwosc! -Naprawde? A moze czyni ich moimi dziecmi? Czy ojciec nie rzadzi w jakszu? Kellhus bal sie, ze aluzja jest zbyt mglista, ale Cnaiur powiedzial: -Wiec dla ciebie jestesmy dziecmi? -Czy moj ojciec uzyl cie jak narzedzia? -Odpowiedz! -Dziecmi? Oczywiscie. Jakze inaczej moj ojciec moglby cie tak latwo wykorzystac? -Podstepem! -Zatem dlaczego tak sie mnie boisz, Scylvendzie? -Dosc! -Byles slabym dzieckiem, prawda? Czesto plakales. Kuliles sie, gdy ojciec podniosl reke... Powiedz, Scylvendzie, skad o tym wiem? -Bo tak mozna opisac kazde dziecko! -Ukochales Anissi ponad inne zony nie dla jej urody, lecz poniewaz tylko ona wytrzymuje twoja udreke i nadal cie kocha. Tylko ona... -Powiedziala ci to! Ta dziwka ci to powiedziala! -Pragniesz niedozwolonego zwiazku, pragniesz... -Dosc, powiedzialem! Od tysiecy lat dunyaini wyostrzyli swoje zmysly poprzez selekcje potomstwa, uczyli sie dostrzegac to, co poprzedza. Dla nich nie bylo tajemnic. Nie bylo klamstw. Ile slabosci ma ten Scylvend? Jak wiele popelnil przestepstw serca i ciala? A wszystkie niewyobrazalne. Wszystkie zdlawione furia i ciaglymi wyrzutami sumienia, ukryte nawet przed nim samym. Jesli Cnaiur byl podejrzliwy, to Kellhus zaplaci mu za te podejrzliwosc. Prawda. Niewyobrazalna prawda. Wowczas Scylvend albo uratuje swoje zludzenia, porzucajac podejrzliwosc, i uzna Kellhusa za szarlatana, ktorego nie nalezy sie bac, albo tez pogodzi sie z prawda i podzieli sie niewyobrazalnym z synem Moenghusa. Kazda z tych mozliwosci sluzy misji Kellhusa. Zaufanie Cnaiura sie umocni, czy bedzie wynikac z pogardy, czy z milosci. Scylvend gapil sie na niego z otwartymi ustami i oczami rozszerzonymi zdumiona zgroza. Kellhus przejrzal jego mimike, widzial juz, jaki wyraz twarzy, jaki ton i jakie slowa go uspokoja lub jak go rozwscieczyc. -Czy tak sie zachowuja wszyscy zaprawieni w bojach wojownicy? Cofaja sie przed prawda? Ale cos poszlo nie tak. Z jakiegos powodu slowo "prawda" zdlawilo agresje Cnaiura, ktory stal sie spokojny, ospaly jak wykrwawiane zrebie. -Prawda? Wystarczy ci wypowiedziec jakies slowo, by zmienic je w klamstwo. Ty nie mowisz tak jak inni. Znowu ta jego wiedza... ale jeszcze nie jest za pozno. -A jak mowia inni? -Slowa, ktore wypowiadaja, nie... naleza do nich. Ludzie nie podazaja szlakami, ktore sami wytyczyli. Pokaz mu to szalenstwo. On zrozumie. -Mowa ludzi jest pozbawiona szlakow, Scylvendzie... jak step. Natychmiast zrozumial swoj blad. W oczach Scylvenda zaplonela furia i nie sposob bylo nie zrozumiec jej przyczyny. -Step nie ma szlakow, co?! - warknal Cnaiur. Czy taka sciezke obrales, ojcze? Nie bylo watpliwosci. Moenghus obral step, centralny symbol wiary Scylvendow, za swoje najwazniejsze narzedzie. Wykorzystujac metaforyczna zbieznosc miedzy stepem, na ktorym nie ma drog, oraz glebokimi koleinami scylvendzkich obyczajow, mogl pchnac Cnaiura ku czynom, ktore w innych warunkach nie przyszlyby mu do glowy. Aby zachowac wiernosc stepowi, nalezy odrzucic obyczaje. A skoro nie ma tradycyjnych zakazow, kazdy czyn, nawet zabojstwo ojca, staje sie dopuszczalny. Strategia prosta i efektywna. Ale w koncu okazala sie zbyt prosta, zbyt latwa do rozszyfrowania. Dzieki niej Cnaiur zyskal zbyt gleboki wglad w sprawy dunyainow. -Znowu huragan! - krzyknal Scylvend. Oszalal. -Kazde slowo to bat! - ryczal. - Kazde! W jego twarzy Kellhus dostrzegl zadze mordu. W oczach - lsnienie zemsty. Byle do granicy stepu. Musi mi pomoc przemierzyc ziemie Scylvendow, nic wiecej. Jesli nie podda mi sie do czasu, gdy dotrzemy do gor, zabije go. * * * Tej nocy garsciami zbierali sucha trawe. Cnaiur ja podpalil. Usiedli przy malym ognisku, jedzac w milczeniu.-Dlaczego uwazasz, ze Moenghus cie wezwal? - spytal Cnaiur. Zdumial sam siebie, wymawiajac to imie. Dunyain jadl ze spojrzeniem utkwionym w zlotych plomieniach. -Nie wiem. -Musisz cos wiedziec. Wyslal ci sny. Lsniace w ogniu, nieprzeniknione blekitne oczy spojrzaly na niego. Zaczyna sie badanie, pomyslal Cnaiur, ale potem przypomnial sobie, ze zaczelo sie juz dawno, od jego zon w jakszu, i nigdy nie ustalo. Miara jest wieczna. -Sny byly tylko wizjami - powiedzial Kellhus. - Obrazami Shimehu. I gwaltownej walki miedzy ludzmi. Sny o historii. To dla dunyainow jest zakazane. On to ciagle robi, pomyslal Cnaiur. Nieustannie umieszcza w swych odpowiedziach uwagi, ktore az sie prosza o warkniecie albo pytanie. Historia jest zakazana dla dunyainow? Ale tego wlasnie chcial: odciagnac dusze Cnaiura od wazniejszych pytan. Co za przekleta subtelnosc! -A jednak cie wezwal - nalegal Cnaiur. - Kto wzywa bez przyczyny? - Ktos, kto wie, iz wezwany sie zjawi. -Ojciec mnie potrzebuje. Wiem tylko tyle. -Potrzebuje? Do czego? - Otoz to. Zasadnicze pytanie. -Moj ojciec prowadzi wojne, czlowieku stepu. Jaki ojciec nie wezwie swego syna w czas wojny? -Ten, ktory zalicza go do swych wrogow. Tu jest cos wiecej... a ja tego nie zauwazam. Spojrzal na Norsiraja i zrozumial, ze on przejrzal jego mysli. Jak mogl zwyciezyc w takiej walce? Jak mogl pokonac kogos, kto wyczuwa jego mysli, patrzac mu w twarz? Twarz... musze ukryc twarz. -Wojne? Przeciw komu? -Nie wiem - powiedzial Kellhus i przez chwile wydawal sie niemal zalosny, jak ktos, kto stracil wszystko przez cien katastrofy. Litosc? Chce obudzic litosc w Scylvendzie? Przez chwile Cnaiur mial ochote sie rozesmiac. Moze go przecenilem... Ale instynkt znowu go ostrzegl. Cnaiur odcial lsniacym nozem kes amicut, paskow suszonej wolowiny z ziolami i jagodami. Zujac, patrzyl obojetnie na dunyaina. Chce, bym myslal, ze jest slaby. Rozdzial 13 Nawet ludzie o sercach z kamienia unikaja ognia desperatow, gdyz od plomieni ludzi slabych peka najtwardszy glaz. przyslowie conriyanskie Wiec kim byli bohaterowie i nikczemnicy wojny swietej? Juz teraz jest dosc piesni, ktore odpowiedza na to pytanie. Bez watpienia swieta wojna dostarczyla kolejny okrutny dowod na prawdziwosc sentencji Ajencisa: "Choc wszyscy ludzie sa jednako slabi w obliczu swiata, straszliwe sa roznice miedzy nimi". Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Wiosna, 4111 Rok Kla, step Jiunati Jeszcze nigdy Cnaiur nie stanal w obliczu tak ciezkiej proby. Zmierzali na poludniowy wschod, na ogol nie zatrzymywani przez nikogo. Przed kleska nad Kiyuth Cnaiur i jego ludzie nie mogliby podrozowac nawet przez jeden dzien, nie spotkawszy band Munuatow, Akkunihorow czy innych scylvendzkich plemion. Teraz zwykle mijaly trzy lub cztery dni, zanim ktos stanal im na drodze. Poczatkowo Cnaiur bal sie na widok galopujacych jezdzcow. Tradycja chronila kazdego scylvendzkiego wojownika pielgrzymujacego do cesarstwa i w lepszych czasach takie spotkania byly okazja do wymieniania plotek, informacji i rodzinnych pozdrowien. Wowczas na chwile odkladano noze na bok. Ale nie zdarzalo sie, by samotny scylvendzki wojownik podrozowal w towarzystwie niewolnika, a przeciez nie byly to dobre czasy. Cnaiur przekonal sie, ze w ciezkich czasach nic nie konczy sie tak szybko jak tolerancja. Surowiej przestrzega sie tradycji i rzadziej wybacza odstepstwa od niej. Bandy, na ktore sie natykali, skladaly sie glownie z chlopcow o dziewczecych twarzach i watlych ramionach. Jesli blizny Cnaiura nie budzily ich oslupialego podziwu, to zaczynali sie zachowywac tak, jak to maja w zwyczaju niedorostki: nasladowali slowa i zachowanie swych niezyjacych ojcow. Kiwali dostojnie glowami, sluchajac wyjasnien Cnaiura, i piorunowali spojrzeniem tych, ktorzy zadawali dziecinne pytania. Wszyscy w koncu blagali, zeby pomscil ich zmarlych krewnych. Wkrotce Cnaiur poczul, ze teskni za tymi spotkaniami, bo dawaly mu wytchnienie. Step byl szeroki, plaski, jednostajny. Fioletowe kwiatki, nie wieksze od paznokcia, kolysaly sie na wietrze, ktory przeczesywal trawy tak, ze przypominaly fale oceanu. Cnaiur, z nudow zapomniawszy o nienawisci, przygladal sie chmurom sunacym godnie ku horyzontowi. I choc wiedzial, ze przemierza step Jiunati, wydawalo mu sie, iz znalazl sie na obcej ziemi. Dziewiatego dnia podrozy zaczelo padac. Na stepie deszcz padal bez konca. Szarosc ogarnela wszystko, az zaczelo sie im wydawac, ze jada w prozni. Norsiraj odwrocil sie do Cnaiura; jego oczy ginely w cieniu rzucanym przez brwi, kosmyki mokrych wlosow wplataly sie w brode. -Opowiedz mi o Shimehu. Zawsze czegos chce. Shimeh... czy Moenghus naprawde tam mieszka? -Jest swiety dla inrithich - rzekl Cnaiur, chylac glowe przed deszczem - lecz znajduje sie w rekach fanimow. Nie staral sie przekrzyczec szumu ulewy; wiedzial, ze dunyain go uslyszy. -Jak to sie stalo? Starannie odmierzal slowa, jakby szukal w nich smaku trucizny. Postanowil skapic informacji o Trzech Morzach. Kto wie, co moze z nimi zrobic dunyain? -Fanimowie - powiedzial ostroznie - postawili sobie za cel zniszczyc Kiel. Od lat tocza walke z cesarstwem. Shimeh jest tylko jednym z wielu lupow. -Dobrze fanimow znasz? -Dosc dobrze. Osiem lat temu poprowadzilem na nich Utemotow w Zirkirtach, daleko na poludnie stad. -Twoje zony twierdzily, ze na polu bitwy nie masz sobie rownych. Anissi? Powiedzialas mu to? Widzial ja, zdradzajaca go na niezliczone sposoby, choc w dobrej wierze. Odwrocil twarz. Takie uwagi mialy pochlebic jego proznosci. Przestal odpowiadac na wszystko, co chocby odlegle go dotyczylo. Kellhus wrocil na wczesniejszy szlak. -Powiedziales, ze fanimowie chca zniszczyc Kiel. Co to jest? To pytanie Cnaiurem wstrzasnelo. Nawet jego najglupsi krewni wiedzieli o Kle. Moze Kellhus go prowokuje. -Pierwsze ludzkie Pismo Swiete - odpowiedzial w deszcz. - Z czasow przed narodzinami Lokunga, kiedy nawet Lud byl pod wladza Kla. -Wasz Bog sie narodzil? -Tak. Dawno temu. To nasz Bog spustoszyl polnocne ziemie i oddal je Srancom. - Odchylil glowe i przez chwile rozkoszowal sie kroplami deszczu splywajacymi mu po twarzy. Smakowaly slodko. Czul spojrzenie dunyaina, oceniajacego jego profil. Co zobaczyles? -A fanimowie? -Co fanimowie? -Czy beda nam przeszkadzac w podrozy przez ich ziemie? Cnaiur pohamowal pokuse spojrzenia na niego. Kellhus, swiadomie lub nie, zadal pytanie, ktore dreczylo go od chwili, gdy postanowil wyruszyc w droge. Tamtego dnia - wydawal sie tak odlegly - ukrywajac sie pomiedzy trupami nad Kiuyth, Cnaiur uslyszal, jak Ikurei Conphas rozmawia ze swoim oficerem o swietej wojnie inrithich. Ale przeciw komu? Szkolom czy fanimom? Ostroznie wybral trase. Zamierzal wejsc do cesarstwa przez gory Hethanta, choc samotny Scylvend nie moze sie spodziewac dlugiego zycia w Nansurze. Lepiej byloby ominac cesarstwo z daleka, udac sie na poludnie, ku zrodlom rzeki Sempis, ktore zaprowadzilyby ich wprost do Shigeku, najbardziej wysunietego na polnoc gubernatorstwa Kianu. Stamtad mogliby ruszyc tradycyjna trasa pielgrzymek do Shimehu. Fanimowie sa podobno zadziwiajaco tolerancyjni w stosunku do pielgrzymow. Ale jesli inrithi naprawde przygotowuja swieta wojne przeciwko Kianowi, ta trasa moglaby sie okazac wyjatkowo niebezpieczna. Zwlaszcza dla Kellhusa o jasnych wlosach i cerze... Nie. Przed udaniem sie na poludnie musi sie dowiedziec wiecej o swietej wojnie, a im blizej byli cesarstwa, tym bardziej stawalo sie prawdopodobne, ze znajdzie kogos dobrze poinformowanego. Jesli inrithi nie wypowiedzieli swietej wojny fanimom, oni dwaj mogliby ominac cesarstwo i bez przeszkod dotrzec na poganskie ziemie. Ale jesli stalo sie inaczej, prawdopodobnie beda musieli przejsc przez tereny Nansurium - a tego sie obawial. -Fanimowie sa walecznym ludem - odpowiedzial w koncu. - Ale mowilem juz, ze sa tolerancyjni dla pielgrzymow. Pozniej przez jakis czas umyslnie nie spogladal na Kellhusa i milczal, choc coraz bardziej sie go bal. Jak Boga. Co widzisz? Przypomnial sobie Bannuta. Deszcz padal jeszcze przez jeden dzien; potem zmienil sie w mzawke, ktora otulila dalekie wzgorza welonem mgly. Minal kolejny dzien, zanim welniane ubrania i skora wyschly. Wkrotce potem Cnaiur zaczal obsesyjnie myslec o zamordowaniu spiacego dunyaina. Rozmawiali o czarnoksiestwie, co bylo najczestszym tematem ich rzadkich dyskusji. Dunyain nieustannie wracal do tego tematu; opowiedzial nawet o klesce, jaka poniosl z rak Nieczlowieka czarnoksieznika, wojownika na dalekiej polnocy. W koncu Cnaiur uznal, ze to zainteresowanie wywodzi sie z jakiegos leku Kellhusa, tak jakby jego dogmaty nie mogly zaakceptowac jedynie czarnoksiestwa. Ale potem przyszlo mu do glowy, ze wedlug Kellhusa rozmowa o czarach wyda sie mu niegrozna i w rezultacie doprowadzi go do bardziej uzytecznych tematow. Historia o Nieczlowieku tez byla pewnie kolejnym klamstwem - falszywym wyznaniem, ktore mialo go sklonic do innego wyznania. Zrozumiawszy to, nagle pomyslal: Niech usnie... Dzis go zabije, gdy bedzie spac. I zaczal powtarzac w myslach to zdanie, choc wiedzial, ze nie zabije tego czlowieka. Wiedzial tylko, ze Moenghus wezwal go do Shimehu - nic wiecej. Nie zdola go tam znalezc bez Kellhusa. Mimo to w nocy wypelzl spod koca i zaczal sie skradac po zimnej ziemi, sciskajac miecz. Zatrzymal sie przy dogasajacym ognisku, wpatrzony w nieruchoma postac. Rowny oddech. Twarz rownie spokojna w nocy, jak w dzien. Moze nie spi? Kim ty jestes? Niczym znudzone dziecko przeczesal trawe plazem miecza, przygladal sie, jak zdzbla sie uginaja, po czym sprezyscie prostuja. Przed oczami przewijaly sie mu rozne scenariusze. Kellhus powstrzymuje jego cios golymi rekami. Albo tuz przed uderzeniem miecza otwiera oczy i glos znikad mowi: "Znam cie, Scylvendzie... lepiej niz kochanka, lepiej niz bogowie". Przykucnal, nachylil sie nad Kellhusem... Potem, ogarniety watpliwosciami i furia, wrocil na swoje miejsce. Dlugo dygotal, jakby bardzo zmarzl. Przez nastepne dwa tygodnie wielki plaskowyz Jiunati stopniowo zmienial sie w gestwine ostrych zboczy. Trawy siegaly konskich brzuchow. Bzyczaly pszczoly, a kiedy przeprawiali sie przez stojaca wode, opadaly ich chmary komarow. Ale z kazdym dniem zblizala sie zmiana por roku. Ziemia stala sie kamienista, trawa krotsza i bledsza, owady bardziej ospale. Kellhus pierwszy zobaczyl gory. Za Hethantami bylo cesarstwo, labirynt bujnych ogrodow, rozleglych pol i starych miast przyproszonych pylem wiekow. Dawniej Nansurium bylo celem okresowych pielgrzymek Scylvendow, krajem krzyczacych mezczyzn, palacych sie domow i wrzeszczacych kobiet. Krajem czci i odkupienia. Ale tym razem Cnaiur zdal sobie sprawe, ze cesarstwo jest przeszkoda - moze nawet nie do pokonania. Nie spotkali nikogo, kto by slyszal o swietej wojnie, i wygladalo na to, ze nic o niej nie wiedzac, beda musieli przekroczyc Hethanty i wejsc na teren cesarstwa. Kiedy w oddali ujrzal pierwszy jaksz, poczul niemeska ulge. Ocenial, ze znalezli sie na ziemiach Akkunihorow. Jesli ktokolwiek wiedzial cos o swietej wojnie wypowiedzianej Kianowi, to na pewno oni - sito, przez ktore przechodzily niemal wszystkie pielgrzymki. Bez slowa skierowal konia ku obozowisku. Kellhus pierwszy dostrzegl cos dziwnego. -Ten oboz jest martwy - rzekl glosem bez wyrazu. Mial racje. Cnaiur widzial kilkadziesiat jakszow, ale zadnych ludzi i, co wazniejsze, bydla. Przejechali przez puste pastwiska. Obozowisko takze bylo puste. Radosc Cnaiura zmienila sie w zniechecenie. Nie ma prostych ludzi. Nie bedzie prostej rozmowy. Nie ma ucieczki. -Co sie stalo? - spytal Kellhus. Cnaiur splunal w trawe. Dobrze wiedzial co. Po klesce nad Kiyuth Nansurczycy przeczesali te ziemie. Jakis oddzial musial wymordowac lub wziac w niewole wszystkich mieszkancow tego obozu. Akkunihorowie. Xunnurit byl Akkunihorem. Moze cale jego plemie zniklo z powierzchni ziemi. -To dzielo Ikurei Conphasa - powiedzial Cnaiur. Nieco go zdziwilo, jak niewielkie znaczenie ma dla niego to imie. - Bratanka cesarza. -Skad wiesz? - spytal Kellhus. - Moze ci ludzie nie chcieli tu juz mieszkac. Cnaiur wzruszyl ramionami. Wiedzial, ze bylo inaczej. Mozna zmieniac miejsca zamieszkania, ale nie mozna porzucac dobytku. Jaksze sa zbyt cenne. Potem zrozumial z dziwna pewnoscia, ze Kellhus go zabije. Jechali ku gorom, a za nimi rozciagal sie step. Za nimi. Syn Moenghusa juz go nie potrzebowal. Zabije mnie we snie. Nie. To sie nie zdarzy. Nie po takiej podrozy, po tylu przezyciach! Musi wykorzystac syna, by znalezc ojca. To jedyny sposob. -Trzeba sie przeprawic przez Hethanty - oznajmil udajac, ze przyglada sie opuszczonemu jakszowi. -Wygladaja strasznie - zauwazyl Kellhus. -Sa straszne... Ale znam najkrotsza droge. * * * Tej nocy rozbili oboz przy opuszczonym jakszu. Cnaiur ucinal kazda probe rozmowy. Nasluchiwal wycia gorskich wilkow i odwracal glowe, gdy tylko uslyszal skrzypienie jakszow.Zawarl z dunyainem umowe: wolnosc i bezpieczna podroz przez step w zamian za zycie jego ojca. Teraz, gdy step byl juz niemal za nimi, wydalo mu sie, ze ta umowa od zawsze byla falszywa, a on o tym wiedzial. Jak moglby nie wiedziec? Czy nie mial do czynienia z Kellhusem, synem Moenghusa? I dlaczego postanowil przejsc przez gory? Tylko po to, by sie przekonac, czy cesarstwo sposobi sie do swietej wojny, czy tez by przedluzyc zycie klamstwu, ktore scigal? Wykorzystac syna. Wykorzystac dunyaina... Co za glupiec! Tej nocy nie zasnal. Tak jak wilki. Przed switem wczolgal sie w mrok jaksza. Wsrod chwastow znalazl czaszke niemowlecia i zaplakal, zaczal krzyczec na drewno i skorzane sciany, bic piesciami w zdradziecka ziemie. Wilki smialy sie i wyly ohydne imiona. Nienawistne imiona. Potem przylozyl usta do ziemi i odetchnal. Czul, ze tamten go slucha. Czul, ze tamten wie. Co widzial? To niewazne. Ogien sie pali i trzeba go podtrzymywac. Klamstwami, jesli trzeba. Bo ogien pali sie naprawde. Tylko ogien. Jak ta ziemia chlodzi spuchniete oczy. Step. Step, na ktorym nie ma drog. * * * O swicie wyjechali z pustego obozu. Konie stapaly po trawie, z ktorej tu i tam wygladaly strzepy przegnilej skory i kosci. Milczeli.Hethanty rysowaly sie na wschodzie. Teren stal sie bardziej stromy; wybierali najlagodniejsze zbocza, by oszczedzac konie. W poludnie znalezli sie u stop gorskiego lancucha. Cnaiur czul niepokoj - byl czlowiekiem szerokich przestrzeni, plaskiego horyzontu i wielkiej kopuly nieba. W gorach moze sie kryc wszystko. W gorach trzeba sie dostac na szczyt, zeby cos widziec. To kraina dla dunyainow, pomyslal. Jakby na potwierdzenie jego mysli z najblizszego wzniesienia ujrzeli w oddali dwudziestke jezdzcow. -Scylvendzi - zauwazyl Kellhus. -Tak. Wracaja z pielgrzymki. Czy beda wiedziec o swietej wojnie? -Z jakiego plemienia? - spytal Kellhus. To pytanie obudzilo podejrzliwosc Cnaiura. Bylo zbyt... scylvendzkie. -Zobaczymy. Obcych spotkanie zaniepokoilo tak samo jak Cnaiura. Kilku ruszylo ku nim galopem, reszta otoczyla grupke jencow. Cnaiur szukal znakow okreslacych ich przynaleznosc plemienna. Dosc szybko spostrzegl, ze sa to raczej mezczyzni niz chlopcy, lecz zaden nie nosil kianenskiego helmu, co oznaczalo, ze byli zbyt mlodzi, by walczyc z fanimami w Zirkirtach. Potem ujrzal w ich wlosach biala farbe. To Munuaci. Przed oczami stanely mu sceny znad Kiyuth - tysiace Munuatow pedzacych przez dymiace rowniny ku czarnoksieskim ogniom Cesarskiego Saiku. Ci tutaj zdolali jakos przezyc. Wystarczylo jedno spojrzenie na przywodce i Cnaiur zrozumial, ze sie nie dogadaja. Nawet z daleka widac bylo jego bute. Oczywiscie dunyain dostrzegl to samo - i jeszcze wiecej. -Ten z przodu - ostrzegl - uznal nas za okazje, by sie wykazac. -Wiem. Milcz. Obcy gwaltownie zatrzymal przed nimi konia. Mial na ramionach kilka swiezych swazondow. -Jestem Panteruth urs Mutkius z plemienia Munuatow. A wy? Szesciu wojownikow zza jego plecow patrzylo na nich z ledwie skrywana zadza krwi. -Cnaiur urs Skiotha... -Z Utemotow? - Panteruth z powatpiewaniem ocenil swazondy na ramionach Cnaiura i obrocil drapiezne spojrzenie na Kellhusa. - A to kto? Twoj niewolnik? -Tak, moj niewolnik. -Pozwalasz mu nosic bron? -Urodzil sie w moim plemieniu. Uznalem, ze tak przystoi. Zle sie dzieje na stepie. -To prawda - warknal Panteruth. - Co powiesz, niewolniku? Urodziles sie wsrod Utemotow? Cnaiur nie wierzyl wlasnym uszom. -Powatpiewasz w moje slowa? -Jak powiedziales, zle sie dzieje na stepie. Slyszalem o szpiegach... Cnaiur parsknal pogardliwie. -O szpiegach? -Jak inaczej Nansur moglby nas pokonac? -Rozumem. Sila. Podstepem. Bylem nad Kiyuth, mlodziku. To, co sie tam stalo, nie mialo nic wspolnego z... -Ja tez bylem nad Kiyuth! To, co widzialem, mozna wytlumaczyc tylko zdrada! Zupelnie jasne - umyslna brutalnosc kogos, kto pragnie rozlewu krwi. Cnaiur poczul mrowienie w rekach. Zerknal na Kellhusa, wiedzac, ze dunyain odczyta z jego twarzy wszystko. Potem odwrocil sie do Munuata. -Wiecie, kim jestem? - spytal, zwracajac sie do wszystkich wojownikow, nie tylko do ich przywodcy. Mlodzik drgnal, ale szybko sie opanowal. -Slyszelismy opowiesci. Nie ma na stepie nikogo, kto nie smialby sie z Cnaiura urs Skiothy. Cnaiur uderzyl go mocno w skron. Chwila szalenstwa - i wybuch wscieklosci. Cnaiur spial konia, podjechal do Panterutha i drugi raz uderzyl go piescia, wyrzucajac z siodla. Potem szarpnal wodzami, kierujac konia w prawo, z dala od oszolomionych wojownikow. Wyjal miecz. Kiedy tamci rzucili sie za nim, zawrocil i scial dwoch, zanim zdolali dobyc broni. Uchylil sie przed mieczem trzeciego, zadal cios, ktory przebil pancerz, mostek i rozpolowil serce. Kellhus byl nieopodal; pod kopytami jego konia lezaly trzy nieruchome ciala. -Jada - rzekl. Po zboczu pedzila ku nim reszta bandy Panterutha. Powietrze zatrzeslo sie od wojennych okrzykow Munuatow. Cnaiur schowal miecz, wyjal luk i zsiadl z konia. Kryjac sie za wierzchowcem, poslal strzale prosto w oko zblizajacego sie jezdzca. Znow naciagnal cieciwe i nastepny wojownik osunal sie w siodle, sciskajac zakrwawione ramie. Wokol strzaly swistaly jak noze przecinajace plotno. Nagle jego kon zarzal, drgnal i wierzgnal. Cnaiur stracil rownowage, potknal sie o lezace cialo. Pomiedzy nogami tanczacego wierzchowca zobaczyl, ze jezdzcy zblizajacy sie do Kellhusa otwieraja sie za jego plecami jak reka. Osmiu bylo dlonia - jechali blisko siebie, wyraznie zamierzajac dunyaina stratowac, pieciu innych pelnilo role palcow. Galopowali, nieustannie szyjac z lukow. Strzaly chwialy sie w trawie dokola. Kellhus przykucnal, z jukow przy siodle martwego konia wyjal toporek i rzucil go idealnym lukiem przez zbocze. Toporek trafil jak po sznurku w twarz najblizszego lucznika, ktory upadl, a jego cialo owinelo sie niczym zwoj grubej liny wokol nog wierzchowca. Drugi kon potknal sie i upadl ciezko na ziemie. Palce sie rozproszyly, ale dlon dalej mknela po zboczu. Przez chwile dunyain stal bez ruchu, z wyciagnietym zakrzywionym mieczem, a jezdzcy zblizali sie z tetentem... On juz zginal, pomyslal Cnaiur, podrywajac sie na rowne nogi. Dunyain znikl pomiedzy jezdzcami. Cnaiur widzial tylko blysk stali. Trzy konie naprzeciwko Cnaiura zachwialy sie w pol kroku, wierzgnely i upadly na ziemie. Cnaiur skoczyl, przed oczami mignely mu wyprezone torsy i przygnieceni ludzie. Dostal kopytem cios w udo; upadl glowa naprzod w trawe. Skrzywil sie, chwycil obolala noge, usilujac odpelznac na bok. Cak! W ziemie tuz kolo niego wbila sie strzala. Cak! I nastepna. Reszta Munuatow przemknela obok, omijajac powalonych jezdzcow. Teraz zataczali luk, gotujac sie do nastepnej szarzy. Cnaiur zaklal i wstal - cak! - podniosl z ziemi okragla tarcze i ruszyl biegiem ku lucznikowi. W biegu wyciagnal miecz. Szarpniecie. Zelazny grot przebil lakierowana skore tarczy. Druga strzala ugodzila go w biodro, zadzwonila o zelazne plytki. Cnaiur puscil sie pedem w prawo, wykorzystujac pierwszego lucznika jako tarcze zaslaniajaca go przed drugim. Gdzie trzeci? Za jego plecami rozlegaly sie dzikie wrzaski Munuatow. Slina gesta i kwasna. Lucznik coraz blizej, obraca konia w jego strone, chce chwycic nastepna strzale, zdaje sobie sprawe, ze to juz nie ma sensu, goraczkowo siega za plecy po miecz... Cnaiur skoczyl z dzikim okrzykiem, wbil miecz w czarna wlochata czelusc pachy. Munuati steknal i zgial sie wpol. Cnaiur chwycil go za zmierzwione wlosy i sciagnal z siodla. Drugi lucznik ruszyl ku nim galopem, z mieczem w reku. Cnaiur wbil stope w strzemie, podciagnal sie na siodlo, po czym wyskoczyl z niego w powietrze. Zderzyl sie z zaskoczonym Munuatem i przewrocil go na ziemie. Ten, choc pozbawiony tchu, starl sie z nim, usilujac wyrwac mu bron. Cnaiur uderzyl go glowa w twarz, krawedz helmu wroga przeciela mu skore na czole. Gdzies zgubil wlasny helm. Uderzyl jeszcze raz, poczul, ze nos tamtego peka. Munuati wyciagnal noz; Cnaiur chwycil go za nadgarstek. Syczacy oddech. Zimne oczy i zacisniete zeby. Skrzypienie skory i zbroi. -Jestem silniejszy - warknal Cnaiur i znowu uderzyl tamtego glowa w twarz. W oczach Munuata nie bylo strachu, tylko uparta nienawisc. -Silniejszy! Przygniotl drzace ramie do ziemi, scisnal nadgarstek, az noz wysliznal sie ze zdretwialych palcow. Jeszcze jeden cios glowa. Szarpnal za noge. Cak! Trzeci lucznik. Munuati zacharczal i legl bezwladnie. Strzala przygwozdzila jego gardlo do ziemi. Cnaiur uslyszal tetent, katem oka dostrzegl gorujacy nad nim cien. Uchylil sie, slyszac swist miecza. Przypadl do ziemi, podniosl oczy na Munuata, ktory zatrzymal konia gwaltownie, az spod kopyt trysnela ziemia, po czym zawrocil ku niemu. Cnaiur otarl krew zalewajaca mu oczy. Gdzie jego miecz? Jezdziec byl juz blisko. Bez namyslu chwycil kolyszace sie wodze i przewrocil konia, zrzucajac Munuata z siodla. Metodycznie przeszukal trawe, az w kepie chwastow znalazl swoj miecz. Chwycil go i zablokowal pierwszy cios Munuata. Miecz przeciwnika zataczal lsniace luki na tle nieba. Atak byl gwaltowny, ale po paru chwilach Cnaiur wscieklym natarciem sprawil, ze Munuati stracil rownowage. I nagle bylo po wszystkim. Munuati zamarl, gapiac sie glupio na Cnaiura, po czym pochylil sie, jakby chcial podniesc odrabane ramie. Wowczas stracil takze glowe. Jestem silniejszy. Cnaiur rozejrzal sie po polu bitwy, zaniepokojony, ze Kellhus zginal, ale dostrzegl go niemal natychmiast. Dunyain stal wsrod plataniny martwych cial, z uniesionym mieczem, czekajac na ostatniego galopujacego Munuata. Jezdziec pochylil sie nad wlocznia i zawyl glosem, w ktorym brzmiala skoncentrowana furia calego stepu. On wie, pomyslal Cnaiur. Wie, ze umrze. Dunyain skierowal grot dzidy ostrzem ku ziemi. Dzida trzasnela, Munuati stracil rownowage, a Kellhus skoczyl, nieprawdopodobnym ruchem kopiac obuta w sandal stopa ponad konskim lbem w twarz jezdzca. Munuati runal w trawe, gdzie przyszpilil go miecz dunyaina. Co to za czlowiek...? Anasurimbor Kellhus znieruchomial nad trupem, jakby w zadumie. Potem odwrocil sie do Cnaiura. Twarz pod rozwichrzonymi wlosami poznaczyly mu strugi krwi, wiec przez chwile wydawalo sie, ze jego rysy cos wyrazaja. Za nim na tle nieba rysowaly sie czarne szczyty Hethantow. * * * Cnaiur przemierzyl pobojowisko i uciszyl rannych.W koncu podszedl do Panterutha pelznacego ku szczytowi wzgorza. Stopa odtracil jego miecz, ktory ze swistem znikl w trawie; swoj wbil w ziemie. Kopnal dziko Munuata i bez wysilku go podniosl. Splunal w posiniaczona twarz, spojrzal w przekrwione oczy. -Widzisz, Munuacie! - krzyknal - Widzisz, jak latwo pokonac Lud Wojny? Szpiedzy! - Splunal. - Babskie wykrety! Ciosem otwartej reki rzucil go na ziemie. Znowu kopnal, zaczal okladac go ciosami, ktore zrodzila wscieklosc ogluszajaca serce. Bil, az Panteruth zaczal plakac. -Skamlesz?! - wrzasnal Cnaiur. - Ty, ktory nazwales mnie zdrajca tej ziemi? - Zacisnal mu potezna dlon na gardle. - Gin! Munuati dlawil sie i dygotal. Sama ziemia zadrzala od furii Cnaiura. Samo niebo pobladlo ze strachu. Zmasakrowane cialo osunelo sie na ziemie. Haniebna smierc. Zasluzyl na nia. Panteruth urs Mutkius nie wroci do swego kraju. * * * Kellhus przygladal sie z oddali, jak Cnaiur wyciaga miecz z ziemi. Utemot ruszyl ku niemu, z dziwna pieczolowitoscia omijajac trupy. Oczy mial dzikie, rozswietlone jasnym blaskiem.On oszalal. -Tam ktos jest - powiedzial Kellhus. - Ludzie skuci razem. Kobiety. -Nasze branki - odparl Cnaiur, unikajac spojrzenia mnicha. Wyminal go i ruszyl w strone, z ktorej dochodzilo zawodzenie. * * * Serwe stojaca z rekami skutymi z przodu krzyknela ze strachu, gdy obcy sie do nich zblizyl.-Litosci! Inne takze zaczely krzyczec, gdy zdaly sobie sprawe, ze zbliza sie do nich Scylvend, inny Scylvend - bardziej brutalny. Ich zmeczonym od placzu oczom wydal sie niemal czarny. Stloczyly sie za plecami Serwe, na ile pozwalaly im lancuchy. -Litosci! - krzyknela znowu Serwe, gdy obcy, skapany we krwi swoich rodakow, zblizyl sie do nich. - Nie zabijaj nas! I wtedy zobaczyla bezlitosne oczy obcego. Jednym ciosem powalil ja na ziemie. * * * -Co z nia zrobisz? - spytal Kellhus, przygladajac sie kobiecie skulonej przy ogniu.-Zatrzymam - odparl Cnaiur, odrywajac zebami kawal konskiego miesa od zebra. - Rozlalismy krew. To moja branka. To nie wszystko. On sie boi... Boi sie podrozowac sam na sam ze mna. Nagle Scylvend wstal, rzucil lsniace zebro w ogien i przykucnal przy kobiecie. -Jaka piekna - powiedzial niemal z roztargnieniem. Kobieta uchylila sie przed jego wyciagnieta dlonia, lancuchy szczeknely. Rozsmarowal tluszcz na jej policzku. Przypomina mu kogos. Jedna z zon... Anissi, jedyna, ktora osmiela sie kochac. Kellhus przygladal sie, jak Scylvend znowu ja bierze. Od jej jekow i stlumionych krzykow Ziemia jakby zaczela z wolna sie obracac, moze gwiazdy stanely w swojej wedrowce, a ona przejela ich ruch. Tu cos jest... tu cos bylo obecne, czul to. I bylo oburzone. Z jakiego mroku nadeszlo? Cos sie ze mna dzieje, ojcze. Pozniej Scylvend podniosl ja na kolana. Ujal w dlon jej sliczna twarz, odwrocil w strone ognia. Grubymi palcami przeczesal jej zlote wlosy. Wymamrotal cos w niezrozumialym jezyku. Kellhus obserwowal jej spuchniete oczy, ktore uniosly sie ku Scylvendowi z przerazonym zrozumieniem. Warknal cos jeszcze, a ona skrzywila sie i wyszeptala: -Kufa... Kufa... Znowu zaczela plakac. Kolejne ostre pytania, na ktore odpowiadala z pokora niewolnicy, zerkajac na okrutna twarz i znowu spuszczajac wzrok. Kellhus zajrzal przez jej oczy w glab duszy. Zrozumial, ze wiele wycierpiala - tak wiele, ze od dawna nauczyla sie ukrywac nienawisc i opor pod przerazeniem. Zerknela przelotnie na niego i w ciemnosc wokol. Chce wiedziec, czy jest nas tylko dwoch. Scylvend scisnal jej glowe w posiekanych bliznami dloniach. Znowu niezrozumiale slowa, wypowiedziane niskim, groznym glosem. Puscil ja; skinela glowa. Jej niebieskie oczy zalsnily w blasku ognia. Scylvend wyjal zza nogawicy maly noz i zaczal podwazac zelazo jej kajdan. Po paru chwilach lancuchy opadly na ziemie ze szczekiem. Kobieta roztarla posiniaczone nadgarstki. Znowu zerknela na Kellhusa. Czy sie odwazy? Scylvend zostawil ja i wrocil na swoje miejsce przy ogniu - obok Kellhusa. Od jakiegos czasu nie siadal juz naprzeciwko, zeby nie pozwalac mu czytac ze swej twarzy. -Wiec ja uwolniles? - spytal Kellhus, wiedzac, ze jest inaczej. -Nie. Teraz ma inne lancuchy. Kobiety mozna latwo zlamac. On w to nie wierzy. -W jakim jezyku mowiles? - prawdziwa ciekawosc. -W sheyickim. To jezyk cesarstwa. Byla nansurska konkubina, zanim Munuaci wzieli ja w niewole. -O co ja pytales? Na twarzy Scylvenda rozegralo sie male przedstawienie. Najpierw nienawisc, pozniej decyzja. Cnaiur juz zdecydowal, jak rozwiazac te sytuacje. -Spytalem ja o Nansurium - powiedzial w koncu. - W calym cesarstwie, w calych Trzech Morzach panuje wielkie poruszenie. Nowy shriah rzadzi Tysiacem Swiatyn. Bedzie swieta wojna. Ona mu tego nie powiedziala, lecz potwierdzila. Wiedzial o tym juz wczesniej. -Swieta wojna... przeciwko komu? Scylvend usilowal odczytac te martwa maske, ktora sluzyla mu za twarz. Przenikliwosc jego domyslow stawala sie coraz bardziej niepokojaca. Zdolal nawet odgadnac, ze Kellhus chce go zabic... Przez twarz Cnaiura przemknelo cos dziwnego, a potem - wyraz przesadnego strachu, ktorego przyczyny umknely Kellhusowi. -Inrithi zbieraja sie, by ukarac fanimow - powiedzial Cnaiur. - By odzyskac swoje utracone swiete ziemie. - W jego glosie pojawila sie nuta niesmaku. Jakby jakies miejsce moglo byc swiete. - By odbic Shimeh. Shimeh... Dom mego ojca. Nowa sciezka. Nowa siec przyczyn. Przed jego oczami rozkwitly mozliwosci laczace sie z jego misja. Dlatego mnie wezwales, ojcze? Na swieta wojne? Scylvend odwrocil sie, spojrzal na kobiete po drugiej stronie ogniska. -Jak ma na imie? - spytal Kellhus. -Nie pytalem - odparl Cnaiur i siegnal po konskie mieso. * * * Serwe sciskala noz, ktorym mezczyzni oprawili konia. Cicho podpelzla do spiacego Scylvenda. Oddychal rowno przez sen. Podniosla noz ku ksiezycowi; dlon jej dygotala. Zawahala sie... przypomniala sobie jego brutalne rece, jego spojrzenie.Te oblakane oczy patrzyly przez nia jak przez szklo - przezroczyste dla jego glodu. A ten glos! Zgrzytajace, proste slowa: "Jesli odejdziesz, bede cie scigac, dziewczyno. I znajde cie, to pewne jak ziemia... Zadam ci bol, jakiego do tej pory nie znalas". Zacisnela powieki. Uderz! Uderz! Uderz! Stal swisnela... I zatrzymala sie, powstrzymana twarda reka. Druga dlon zaslonila jej usta, zdlawila krzyk. Przez lzy ujrzala sylwetke drugiego brodatego mezczyzny. Norsiraj. Pokrecil glowa. Scisnal jej dlon; noz sie wysunal z odretwialych palcow. Norsiraj zlapal go, zanim upadl na Scylvenda. Serwe poczula, ze mezczyzna ja podnosi, ciagnie do wygasajacego ogniska. Przyjrzala sie jego twarzy przy swietle zaru. Smutna, nawet czula. Znowu pokrecil glowa. Oczy mial zatroskane... i bezbronne. Powoli cofnal dlon z jej ust i wskazal nia swoja piers. -Kellhus - szepnal. Zlozyla rece. Spojrzala na niego bez tchu. -Serwe - powiedziala w koncu rownie cicho jak on. Po policzkach splywaly jej palace lzy. -Serwe - powtorzyl lagodnie. Wyciagnal do niej reke, ale zawahal sie i cofnal ja. Przez chwile szukal czegos w ciemnosciach za swoimi plecami i podal jej welniany koc, jeszcze cieply od zaru. Jej spojrzenie przykulo slabe lsnienie ksiezyca w jego oczach. Norsiraj zaraz sie odwrocil i polozyl na macie. Zasnela, placzac cicho. * * * Strach.Strach rzadzacy jej dniami. Strach nawiedzajacy jej sny. Strach, ktory kazal jej uciekac i kryc sie, ktory skrecal jej wnetrznosci, powodowal dygotanie dloni, lodowacenie twarzy na mysl, ze jeden skurcz miesnia moze ja doprowadzic do zguby. Najpierw Munuaci, teraz ten duzo smaglejszy, duzo straszniejszy Scylvend o ramionach jak kamienie oplatane korzeniami, o glosie jak grzmot, oczach jak straszliwy lod. Natychmiastowe posluszenstwo, nawet wobec zyczen, ktorych nie wyrazil. Palaca skrucha, nawet za niepopelnione winy. Kara za to, ze oddycha, za jej krew, za urode, za nic. Kara za kare. Byla bezbronna. Zupelnie sama. Nawet bogowie ja opuscili. Strach. Stala w porannym chlodzie, odretwiala, wyczerpana. Scylvend i ten dziwny Norsiraj spakowali zagrabione zapasy na konie Munuatow. Przygladala sie, jak Scylvend podchodzi tam, gdzie przykul dwanascie kobiet z domu Gaunuma. Tulily sie do siebie ze zgroza, sciskajac ciazace kajdany. Oto zona Barastasa, ktora nienawidzila jej niemal tak jak zona Peristusa. A tam Ysanna, ktora pomagala w ogrodzie, zanim patrydomus uznal, ze jest zbyt piekna. Znala je wszystkie. Ale kim byly? Slyszala ich placz i blaganie - nie o litosc; przeszly przez gory i wiedzialy, ze na tej ziemi nie ma litosci - lecz o rozsadek. Czy czlowiek rozsadny niszczy uzyteczne narzedzia? Ta potrafi gotowac, ta spolkowac, a za ta moze dostac tysiac niewolnikow okupu, jesli tylko pozwoli jej zyc... Mlodziutka Ysanna z okiem opuchnietym od ciosu Munuata krzyknela do niej: -Serwe, Serwe! Powiedz mu, ze ja tak nie wygladam! Powiedz mu, ze jestem piekna! Serwe, prosze! Odwrocila wzrok. Udala, ze nie slyszy. Strach jest zbyt wielki. Dopiero kiedy poczula smak lez, uswiadomila sobie, ze placze. Scylvend stanal miedzy kobietami, gluchy na ich blagania. Uderzyl te, ktore chwytaly go za rece i ubranie. Wyszarpnal z ziemi dwa wygiete prety, do ktorych byly przytwierdzone lancuchy. Kobiety zaczely zawodzic. Kiedy zobaczyly jego noz, rozlegly sie krzyki. Scylvend chwycil lancuch jednej z krzyczacych kobiet - Orry, pulchnej pomywaczki - i przyciagnal ja ku sobie. Krzyki ustaly. Ale on, zamiast ja zabic, zaczal podwazac zelazo kajdan, tak jak zrobil to z Serwe. Zdumiona Serwe zerknela na Norsiraja - jak mial na imie? Kellhus? Patrzyl na nia powaznym, choc pelnym otuchy wzrokiem, po czym odwrocil glowe. Orra byla wolna. Oszolomiona, rozcierala przeguby. Scylvend uwalnial nastepna. Nagle Orra rzucila sie biegiem w dol zbocza, opetana szalona desperacja. Kiedy zrozumiala, ze nikt jej nie goni, zatrzymala sie, przykucnela, dziko rozejrzala sie dokola. Serwe przypomniala sobie kota patrydomusa, zawsze zbyt przerazonego, by oddalic sie od miski, chocby dzieci nie wiadomo jak go dreczyly. Osiem innych kobiet, w tym Ysanna i zona Barastasa, dolaczylo do Orry. Tylko cztery zaczely uciekac. Bylo w tej scenie cos, co zapieralo dech w piersi. Scyivend zostawil lancuchy i prety tam, gdzie upadly. Wrocil do Serwe i Kellhusa. Norsiraj powiedzial cos niezrozumialego. Scyivend wzruszyl ramionami i spojrzal na Serwe. -Kto je znajdzie, ten sobie uzyje - rzekl od niechcenia. Wiedziala, ze powiedzial to do niej, poniewaz Kellhus nie mowil po sheyicku. Wskoczyl na konia i spojrzal na grupke kobiet. - Sprobujcie za mna isc, a wykluje wam oczy strzalami. Wtedy zaczely znowu zawodzic i blagac, by ich nie zostawial. Zona Barastasa plakala nawet za swoimi kajdanami. Ale Scyivend jakby ich nie slyszal. Kazal Serwe dosiasc konia. A ona byla szczesliwa! Szczesliwa z calego serca! Inne jej zazdroscily. -Ej, Serwe! - krzyknela zona Barastasa. - Wracaj tu, ty podla suko! Jestes moja! Moja! Przekleta dziwko! Wracaj tu! Kazde slowo uderzalo Serwe jak piesc i przenikalo ja, nie czyniac krzywdy. Zona Barastasa ruszyla ku nim, machaja rekami jak szalona. Scyivend obrocil swojego wierzchowca, siegnal po luk. Jednym swobodnym ruchem poslal strzale ku kobiecie. Strzala trafila ja w usta, roztrzaskala zeby i wbila sie w wilgotna glebie gardla. Zona Barastasa upadla w trawe jak szmaciana lalka. Scyivend mruknal z zadowoleniem i dalej jechal ku gorom. Serwe poczula smak lez. To sie nie dzieje naprawde, pomyslala. Nikt nie ucierpial. To nie jest naprawde. Bala sie, ze zwymiotuje ze strachu. * * * Hethanty wznosily sie wysoko nad nimi. Wspinali sie po stromych granitowych zboczach, omijajac waskie rozpadliny, kruszace sie osypiska pelne dziwnych skamielin. Poczatkowo trasa wiodla brzegiem rwacego strumienia, wsrod swierkow i sosen. Wspinali sie coraz wyzej, w coraz chlodniejsze rejony, az zostawili za soba nawet mech. Zabraklo im opalu. Noce staly sie dokuczliwie zimne. Dwa razy obudzili sie przysypani sniegiem.Za dnia Scylvend szedl przed nimi, prowadzac swego kuca. Nie szukal towarzystwa, rzadko sie odzywal. Kellhus szedl z Serwe. Lubila z nim rozmawiac, budzil zaufanie. Jego oczy ogarnialy ja, jakby mogl samym spojrzeniem scalic spekana ziemie pod jej stopami. Opowiedziala mu, jak byla konkubina w Nansurze, o swoim ojcu, Nymbricanim, ktory sprzedal ja Domowi Gaunumow, kiedy skonczyla czternascie lat. Zony Gaunuma byly zazdrosne. Powiedzialy jej, ze urodzila martwe dziecko, choc Griasa, stara niewolnica z Shigeku, widziala, jak dusza je w kuchni. -Sine dzieci - wyszeptala jej prosto w ucho, glosem pelnym gniewu. - Tylko takie bedziesz rodzic, mala. Serwe wyjasnila Kellhusowi, ze to taki makabryczny zart opowiadany przez wszystkich domownikow, zwlaszcza konkubiny i niewolnice, ktorym poszczescilo sie na tyle, ze zasluzyly na wizyty swoich panow. "Rodzimy im sine dzieci... Sine jak kaplani Jukana". Poczatkowo mowila do niego tak jak do koni ojca, kiedy byla mala - bo jej sluchal, lecz nie rozumial. Jednak wkrotce odkryla, ze Kellhus ja rozumie. Po trzech dniach zaczal zadawac jej pytania w jezyku sheyickim - a to trudny jezyk. Opanowala go po latach przebywania w Nansurze. Jego pytania przejmowaly ja dziwnym dreszczem, budzily pragnienie, by szczerze odpowiadac. I ten jego glos! Gleboki, ciemny jak wino albo morze. I to, jak wymawial jej imie! Jak zaklecie. Po paru dniach darzyla go uwielbieniem. Ale w nocy nalezala do Scylvenda. Nie potrafila zrozumiec zwiazku tych dwoch mezczyzn, choc czesto sie nad nim zastanawiala, wiedzac, ze jej los zalezy od nich obu. Poczatkowo zalozyla, ze Kellhus jest niewolnikiem Scylvenda, ale bylo inaczej. Wkrotce zrozumiala, ze Scylvend nienawidzi Norsiraja, a nawet sie go boi. Zachowywal sie jak ktos, kto usiluje nie dac sie zbrukac. Poczatkowo to odkrycie ja upoilo. Ty sie boisz! - wrzeszczala bezglosnie ku plecom Scylvenda. Nie jestes inny ode mnie! Nie jestes lepszy! Ale potem zaczela sie niepokoic - i to powaznie. Scylvend sie boi? Co to za czlowiek, ktorego boi sie Scylvend? Odwazyla sie spytac. -Poniewaz przybylem - odpowiedzial Kellhus - by wypelnic straszne zadanie. Uwierzyla mu. Jak moglaby nie uwierzyc takiemu czlowiekowi? Ale byly tez inne, bardziej bolesne pytania. Nie osmielala sie ich zadac, choc oczami pytala go co noc: Dlaczego mnie nie bierzesz? Dlaczego nie czynisz mnie swoja branka? On sie ciebie boi? Ale znala odpowiedz. Byla Serwe. Nikim. Nielatwo sie z tym pogodzila. W dziecinstwie byla szczesliwa. Zbierala polne kwiaty na lakach Cepaloru. Pluskala sie z bracmi w rzece jak rybka. Biegala wokol ognisk palonych o polnocy. Ojciec byl poblazliwy, matka obsypywala ja pieszczotami. -Serchaa, slodka Serchaa - mowila do niej. - Jestes moim szczesciem, slodkim ratunkiem dla mojego serca. Wtedy czula sie kims. Byla kochana. Bardziej od braci. Szczesliwa nieswiadomie, jak dzieci, ktore nie znaja cierpien, wiec nie maja porownania. Slyszala wiele opowiesci o nieszczesciach, ale w tamtych czasach cierpienie wydawalo sie czyms uszlachetniajacym, pelnym moralnych walorow i nauk, ktore juz opanowala. Poza tym nawet jesli los okaze sie niezyczliwy - a byla pewna, ze tak sie nie stanie - ona pozostanie niewzruszona i heroiczna, ostoja dla nieszczesnych dusz, ktore beda szukac w niej oparcia. Potem ojciec sprzedal ja patrydomusowi Domu Gaunumow. Pierwszej nocy w Domu Gaunumow stracila wiekszosc glupich zludzen. Dosc szybko zrozumiala, ze nie ma takiej podlosci ani rozwiazlosci, na ktora by sie nie zgodzila, byle uniknac mezczyzn i ich ciezkiej reki. Jako konkubina Gaunuma zyla w ciaglym strachu, pomiedzy nienawidzacymi ja zonami Gaunuma i kaprysnymi zachciankami mezczyzn tego domu. Byla niczym. Tak jej mowiono. Niczym. Niemal im uwierzyla. Wkrotce zaczela sie modlic, by ten czy inny syn patrydomusa zechcial ja odwiedzic - nawet ci okrutni. Flirtowala z nimi. Uwodzila. Zachwycala ich gosci. Czy mogla miec wiecej niz ich zyczliwosc? W wielkim domu rodziny Gaunumow znajdowala sie swiatynia pelna bozkow poswieconych przodkom rodu. Klekala przed nimi i modlila sie, i nieustannie blagala o laske. Martwi Gaunumowie szeptali z kazdego kata straszne slowa, oskarzali ja. A ona ciagle blagala o laske. Potem, jakby w odpowiedzi na jej modlitwy, sam patrydomus, ktory zawsze wydawal sie jej dalekim, srebrnowlosym bogiem, stanal przed nia w ogrodzie, wzial ja pod brode i zawolal: -Na bogow! Jestes godna samego cesarza, dziewczyno... Wieczorem. Oczekuj mnie wieczorem. Jakze sie uradowala! Godna cesarza! Jak starannie golila cialo i mieszala najprzedniejsze perfumy w oczekiwaniu na jego wizyte. Godna cesarza! I jak plakala, kiedy nie przyszedl. -Nie placz, Serchaa - mowily inne dziewczeta. - On woli chlopcow. Przez pare dni nienawidzila wszystkich chlopcow. I nadal modlila sie do bozkow, choc ich male kanciaste twarzyczki zdawaly sie z niej szydzic. Przeciez musiala cos znaczyc, prawda? Prosila tylko o jakis znak, cokolwiek... Pelzala przed nimi w pyle. Potem jeden z synow patrydomusa, Peristus, wzial ja do lozka ze swoja zona. Poczatkowo Serwe wspolczula tej zonie, dziewczynie o meskiej twarzy, ktora wyszla za Gaunuma Peristusa, by umocnic zwiazek ich domow. Jednak kiedy zaczela sluzyc Peristusowi do budzenia nasienia, ktore skladal w lonie zony, zaczela czuc nienawisc tamtej, jakby dzielila loze z zywym ogniem. I by podsycic te nienawisc, krzyczala, podniecala zadze Peristusa lubieznymi slowami i uczynkami, az w koncu ukradla jego nasienie. Jego mala brzydka zona rozplakala sie, krzyczala jak wariatka i nie chciala przestac, choc Peristus ja bil. Serwe, troche zdziwiona, ze tak ja to ucieszylo, pospieszyla do swiatyni, podziekowac przodkom Gaunuma. I wkrotce potem, kiedy zdala sobie sprawe, iz nosi dziecko Peristusa, ukradla stajennemu golebia, ktorego zlozyla w ofierze. Byla w szostym miesiacu ciazy, gdy zona Peristusa szepnela jej: -Do pogrzebu trzy miesiace, co, Serchaa? Przerazona Serwe poszla do samego Peristusa, ktory spoliczkowal ja i odprawil. Dla niego byla niczym, wiec wrocila do bozkow. Obiecala im wszystko, cokolwiek zechca. Ale jej dziecko urodzilo sie sine, jak powiedzieli. Sine jak kaplani Jukana. Nadal sie modlila - tym razem o zemste. Modlila sie do bozkow Gaunumow o zaglade Gaunumow. Minal rok. Patrydomus wyjechal ze swej posiadlosci wraz ze wszystkimi mezczyznami. W szeregach swietej wojny zapanowal chaos i cesarz potrzebowal generalow. Wtedy pojawili sie Scylvendzi. Panteruth i jego Munuaci. Barbarzyncy znalezli ja w swiatyni, gdzie krzyczala i rozbijala kamienne bozki o podloge. Dom splonal; niemal wszystkie brzydkie zony i ich brzydkie dzieci zginely. Zone Barastasa, mlodsze konkubiny i co ladniejsze niewolnice wyprowadzono przed podlozeniem ognia. Serwe krzyczala jak inne, oplakiwala plonacy dom. Dom, ktorego nienawidzila. Koszmarna rozpacz. Przemoc. Przywiazane do siodel wojownikow, musialy biec przez cala droge do Hethantow. W nocy tulily sie do siebie i krzyczaly, gdy Munuaci przychodzili do nich z czlonkami nasmarowanymi zwierzecym tluszczem. A Serwe myslala o slowie, sheyickim slowie, ktore w jej ojczystym jezyku nymbricanskim nie istnialo... O straszliwym slowie. Sprawiedliwosc. Pomimo wszystkich wad i grzechow jednak cos znaczyla. Byla kims. Byla Serwe, corka Ingaery i zaslugiwala na o wiele wiecej, niz jej dano. Odzyska godnosc albo zginie nienawidzac. Ale przyszly na nia straszne czasy. Starala sie nie plakac. Starala sie byc silna. Raz nawet splunela w twarz Panteruthowi, ktory uznal ja za swoja. Lecz Scylvendzi nie byli do konca ludzmi. Pogardzali cudzoziemcami, jakby spogladali na nich ze szczytu gory, bardziej odlegli niz najokrutniejsi z synow patrydomusa. Byli Scylvendami, pogromcami koni i ludzi, a ona byla Serwe. Jednak to slowo nie dawalo jej o sobie zapomniec. A gdy patrzyla, jak Munuaci gina z rak tych dwoch mezczyzn, osmielila sie radowac, osmielila sie uwierzyc, ze czeka ja ocalenie. Wreszcie sprawiedliwosc! -Litosci! - krzyknela do zblizajacego sie Cnaiura. - Nie zabijaj nas! Gaunumowie mowili jej, ze nic nie znaczy. Jest tylko zwyczajna dziwka. Wierzyla im, ale nie przestawala sie modlic. Blagala bogow: Pokazcie im! Prosze! Pokazcie, ze cos znacze... A potem zaczela blagac szalonego Scylvenda o litosc. O sprawiedliwosc! Co za idiotka! Dopiero kiedy Cnaiur przygniotl ja zakrwawionym cialem, zrozumiala. Jest tylko zadza. Tylko pokora. Tyko bol, smierc i strach. Sprawiedliwosc to takze zdradziecki bozek, jak te ze swiatyni Gaunumow. Ojciec, wyciagajacy ja na wpol naga spod koca, wciskajacy w twarde ramiona obcego. -Od tej pory nalezysz do tych mezczyzn. Niech nasi bogowie czuwaja nad toba. Peristus, spogladajacy na nia znad pergaminu, marszczacy brwi z rozbawionym niedowierzaniem. -Zdaje sie, ze zapomnialas, kim jestes. Daj mi reke, dziecko. Bozkowie Gaunumow, szyderczo usmiechniete kamienne twarzyczki. Kpiaca cisza. Panteruth, ocierajacy jej sline z twarzy, wyciagajacy noz. -Sciezka, ktora idziesz, jest waska, suko, a ty o tym nie wiesz... Pokaze ci. Cnaiur, sciskajacy jej nadgarstki mocniej niz kajdany. -Oddaj mi sie, dziewczyno. Calkowicie. Nie opieraj sie. Zgniote wszystkich, ktorzy nie sa mi powolni. Dlaczego wszyscy byli dla niej tacy niedobrzy? Dlaczego jej nienawidzili? Dlaczego ja karali? Krzywdzili? Dlaczego? Bo byla soba, czyli nikim. Zawsze bedzie nikim. I dlatego Kellhus opuszczal ja kazdego wieczoru. Po pewnym czasie dotarli na gorski grzbiet, sciezka zaczela zbiegac w dol. Scylvend zakazal im rozniecac ogien, ale noce sie ocieplily. Przed nimi rozciagala sie Rownina Kyranaejska, mroczna i zamglona jak skorka przejrzalej sliwki. * * * Kellhus zatrzymal sie nad osypiskiem, spojrzal w siec wawozow i starolasu. Kuniuryjczycy pewnie spogladali tak z gor Demua, ale oni umarli, a ta ziemia zyla. Ostatni wielki bastion ludzkiej cywilizacji. Trzy Morza. W koncu dotarl do celu.Zblizam sie, ojcze. -Nie mozemy tak isc dluzej - odezwal sie Scylvend za jego plecami. Postanowil, ze to stanie sie teraz. Kellhus spodziewal sie tej chwili od paru godzin, odkad rozbili oboz. -Jak to? -Niemozliwe, zeby dwaj mezczyzni mogli przejsc przez ziemie fanimow podczas swietej wojny. Zanim dotrzemy do Shimehu, uznaja nas za szpiegow i wypatrosza. -Przeciez po to przeszlismy przez gory. By przemierzyc cesarstwo, a nie... -Nie - przerwal mu Scylvend. - Nie mozemy przemierzyc cesarstwa. Przyprowadzilem cie tu, by cie zabic. -Lub - odpowiedzial Kellhus, wciaz patrzac na krainy w dole - zginac z mojej reki. Odwrocil sie od cesarstwa ku Cnaiurowi. Scylvend stal na tle skal, opromienionych sloncem i niebosieznych. Serwe byla nieopodal. Zauwazyl krew za jej paznokciami. -Tak sobie to zaplanowales? Scylvend oblizal usta. -Ty to wiesz lepiej ode mnie. Keilhus przyjrzal sie mu wnikliwie, jak dziecko wiezace ptaka w stulonych dloniach - chlonac kazde jego drzenie, kazde uderzenie serca malego jak ziarnko grochu, zar jego strachu. Czy powinien dac mu do zrozumienia, jak niewiele tajemnic potrafi ukryc? Od wielu dni, odkad dowiedzial sie od Serwe prawdy o swietej wojnie, Scylvend nie chcial z nim rozmawiac, ale jego zamiary byly jasne: przeprowadzil ich przez Hethanty, by grac na zwloke, tak jak inni, zbyt slabi, by walczyc ze swoja obsesja. Cnaiur musial scigac Moenghusa, choc wiedzial, ze ten poscig jest tylko farsa. Ale teraz mieli wkroczyc na teren cesarstwa, gdzie Scylvendow obdzierano zywcem ze skory. Kiedy zblizali sie do Hethantow, Cnaiur bal sie, ze Keilhus go zabije. Teraz, wiedzac, ze jego towarzystwo jest smiertelnym zagrozeniem, byl tego zupelnie pewien. Keilhus dostrzegl jego decyzje dzis rano, w slowach i nieufnych spojrzeniach Scylvenda. Skoro Cnaiur nie moze wykorzystac syna, by zabic ojca, zadowoli sie zabiciem syna. Choc wie, ze to niemozliwe. Coz za cierpienie. Nienawisc, potezna jak przyplyw, wystarczajaco wielka, by zabic tysiace, samego siebie albo nawet prawde. Najpotezniejsze narzedzie. -Co mam powiedziec? - spytal Keilhus. - Ze skoro wkroczylismy na teren cesarstwa, juz cie nie potrzebuje? Ze skoro cie nie potrzebuje, zamierzam cie zabic? Przeciez nie wchodzi sie na teren cesarstwa w towarzystwie Scylvenda. -Sam to powiedziales, dunyainie. Kiedy siedziales przykuty w moim jakszu. Dla tobie podobnych istnieje tylko misja. Jaka przenikliwosc. Nienawisc, ale zmieszana z nienaturalna przebiegloscia. Cnaiur urs Skiotha jest niebezpieczny... Czy warto znosic jego towarzystwo? Tak, bo Cnaiur nadal wie o tym swiecie wiecej od niego. A co wazniejsze, umie walczyc. To wojownik. Nadal jest przydatny. Gdyby zamknieto trasy pielgrzymek do Shimehu, Kellhus nie mialby innego wyboru, jak tylko przystapic do swietej wojny. Jednak wojna stanowila niemal nierozwiazywalny dylemat. Musialby spedzic wiele godzin w transie, rozwazajac mozliwe modele wojny, choc brakowalo mu niezbednych wiadomosci. Zmienne byly zbyt liczne i ulotne. Wojna... czy mozna znalezc sytuacje bardziej niepewna? Bardziej grozna? Czy taka sciezke dla mnie wybrales, ojcze? Czy to twoja proba? -A jaka jest moja misja, Scylvendzie? -Zabojstwo. Ojcobojstwo. -Czy sadzisz, ze po trzydziestu latach spedzonych wsrod zrodzonych w swiecie ludzi moj ojciec, dunyain posiadajacy wszelkie dary, jakie sa moim udzialem, zyskal jakas moc? Scylvend drgnal. -Nie myslalem... -A ja tak. Sadzisz, ze nie jestes mi potrzebny? Ze nie potrzebuje Cnaiura urs Skiothy, ktory wiele razy przelewal krew? Pogromcy koni i ludzi? Meza, ktory potrafi zadac trzy ciosy, zanim serce uderzy po trzykroc? Czlowieka nieczulego na moje metody, a zatem i na metody mego ojca? Moj ojciec, Scylvendzie, ma potezna moc. Zbyt wielka, by mogl go zabic jeden czlowiek. Kellhus czul lomot serca Cnaiura, widzial jego klebiace sie mysli, doznawal odretwienia, ktore nim owladnelo. Dziwne, ale Cnaiur przez chwile patrzyl na Serwe, ktora dygotala ze strachu. -Mowisz tak, by mnie zwiesc - wymamrotal. - By uspic ma czujnosc... Znowu mur nieufnosci, upartej i niezlomnej. Trzeba mu udowodnic. Wyciagnal miecz i rzucil sie na Scylvenda. Cnaiur zareagowal natychmiast, choc sztywnosc jego ruchow zdradzala, ze niedowierzanie stepilo mu refleks. Bez trudu odparowal pierwszy cios, ale cofnal sie, zanim padly nastepne. Z kazdym ruchem Kellhus czul jego budzacy sie gniew. Wkrotce ruchy Scylvenda nabraly blyskawicznej predkosci i miazdzacej kosci sily. Tylko raz Kellhus widzial scylvendzkie dzieci cwiczace bagaratta, "zamiatajacy" styl walki. Wowczas wydal mu sie przesadnie ozdobny, bogaty w gesty o watpliwej przydatnosci. Ale nie wtedy, gdy dodalo sie do nich sile. Dwa razy potezne ciosy Cnaiura niemal go przepolowily. Cofnal sie, udajac zmeczenie. Slyszal krzyk Serwe: -Zabij go, Kellhusie! Zabij go! Barbarzynca steknal i podwoil sile ciosow. Kellhus odparowywal je, niby z desperacja. Chwycil prawy nadgarstek Cnaiura, szarpnal go ku sobie. Scylvend jakims cudem zdolal uniesc wolna reke, omijajac miecz. Uderzyl. Kellhus upadl na wznak, dwa razy kopnal Cnaiura w zebra, podparl sie rekoma i bez wysilku zrobil salto do przodu. Poczul smak wlasnej krwi. Jak to mozliwe? Scylvend potknal sie, chwycil sie za bok. Zle ocenilem jego refleks, pomyslal Kellhus. Odrzucil miecz i ruszyl ku Scylvendowi, ktory zawyl, skoczyl, uderzyl. Kellhus spojrzal na czubek miecza zataczajacy luk na tle slonca, gor i klebiastych chmur. Chwycil go w dlonie, jak twarz kochanki lub muche. Przekrecil ostrze, wyrwal rekojesc z dloni Cnaiura. Uderzyl go w twarz. Kiedy Cnaiur odskoczyl, Kellhus przykucnal i podcial mu nogi. Zamiast uciekac, Cnaiur znowu skoczyl na niego. Kellhus cofnal sie, chwycil Scylvenda za pas z tylu i za kark, powlokl go ku krawedzi osypiska. Kiedy Cnaiur usilowal sie zatrzymac, Kellhus spychal go jeszcze dalej. Kolejne ciosy, az Scylvend przypominal bardziej wsciekle zwierze niz czlowieka; chrapliwy oddech, mlocace ramiona. Kellhus uderzyl go mocno; Cnaiur upadl i znieruchomial, uderzywszy glowa o skraj przepasci. Kellhus podniosl go i trzymajac jedna reka, zepchnal w przepasc. Cnaiur zawisl nad dalekim cesarstwem. Wicher szarpal jego kruczymi wlosami. -Zrob to! - wycharczal Scylvend przez sluz cieknacy z nosa i ust. Jego stopy kolysaly sie nad nicoscia. Ile nienawisci. -Mowilem prawde. Jestes mi potrzebny. Oczy Scylvenda rozszerzyly sie ze zgrozy. Pusc, mowil wyraz jego twarzy. To da mi spokoj. A Kellhus zdal sobie sprawe, ze znowu zle go ocenil. Uznal, ze jest wolny od traumy fizycznej przemocy, co nie bylo prawda. Kellhus pobil go tak, jak maz bije zone albo ojciec dziecko. Ta chwila zostanie w nim na zawsze, a wspomnieniom zawsze bedzie towarzyszyl dreszcz. Kolejne upokorzenie. Wydzwignal go znad przepasci i rzucil na ziemie. Jeszcze jedno upokorzenie. Serwe przykucnela przy koniu. Plakala - nie dlatego, ze uratowal Scylvenda, lecz poniewaz go nie zabil. -Iglitha sun tamtaha! - lkala w jezyku swego ojca. - Iglitha sun tamatheaaa! "Jesli mnie kochasz". -Wierzysz mi? - spytal Scylvenda. Cnaiur gapil sie na niego tepo, wstrzasniety, jakby zdumiony, ze nie czuje gniewu. Podniosl sie chwiejnie. -Milcz - rzucil do Serwe, nie odwracajac spojrzenia od Kellhusa. Serwe nadal szlochala i krzyczala. Scylvend oderwal wzrok od Kellhusa, podszedl do niej i uderzyl otwarta dlonia. -Milcz, powiedzialem! -Wierzysz mi? - spytal znowu Kellhus. Serwe zakwilila, usilujac zdlawic lkanie. Ile smutku. -Wierze - odparl Cnaiur, nagle nie mogac spojrzec mu w oczy. Dlatego przeniosl wzrok na kobiete. Kellhus juz znal jego odpowiedz, ale istnieje wielka roznica miedzy przeczuwaniem odpowiedzi a uslyszeniem jej. A jednak kiedy Scylvend wreszcie na niego spojrzal, w oczach rozblysla mu dawna furia. Kellhus zyskal zupelna pewnosc: ten czlowiek byl oblakany. -Wierze, ze wydaje ci sie, iz mnie potrzebujesz. Na razie. -O czym mowisz? - spytal Kellhus z autentycznym zaskoczeniem. On sie staje coraz dziwniejszy. -O tym, ze chcesz dolaczyc do swietej wojny. Wykorzystac ja w drodze do Shimehu. -Nie widze innego sposobu. -Ale w calej tej gadaninie o potrzebach zapomniales, ze dla inrithich jestem poganinem, niewiele rozniacym sie od fanimow, ktorych chca zabijac. -Wiec nie jestes juz poganinem. -Tylko nawroconym? - parsknal Cnaiur z niedowierzaniem. -Nie. Czlowiekiem, ktory sie przebudzil. Ocalonym z bitwy nad Kiyuth, ktory stracil wiare w obyczaje swego ludu. Pamietaj, jak wszyscy ludzie, inrithi uwazaja, ze Bog wybral wlasnie ich i uczynil wzorem dla innych. Pochlebne klamstwa rzadko budza ich nieufnosc. Kellhus widzial, ze ta swiadomosc zaniepokoila Scylvenda. Cnaiur usilowal bronic sie, skapiac mu informacji o Trzech Morzach. Kellhus przesledzil skojarzenia, ktore staly za tym grymasem, dostrzegl jego zerkniecie na Serwe... Ale mial wazniejsze sprawy. -Nansurczycy nie beda tego sluchac - odparl Cnaiur. - Beda widziec tylko blizny na moich rekach. Kellhus nie potrafil dostrzec powodow jego oporu. Dlaczego ten czlowiek nie chce znalezc i zabic Moenghusa? Jak moze byc dla mnie ciagle taka zagadka? Pokiwal glowa z roztargnieniem, jakby przyjmowal sprzeciw, jednoczesnie go lekcewazac. -Serwe mowi, ze ludzie z Trzech Morz zjezdzaja do cesarstwa. Dolaczymy do nich i unikniemy Nansurczykow. -Byc moze... - odparl z wolna Cnaiur. - Jesli zdolamy dotrzec do Momemn, nie wdajac sie w zadna utarczke. - Ale potem pokrecil glowa. - Nie. Scylvendzi nie podrozuja po Nansurze. Sam moj widok sprowokuje zbyt wiele pytan, zbyt wiele gniewu. Nas tu nienawidza. Nie bylo watpliwosci: rozpacz. Kelhus zdal sobie sprawe, ze Cnaiur wlasciwie porzucil juz nadzieje znalezienia Moenghusa. Jak mogl tego nie zauwazyc? Ale mial wazniejsze pytanie: Czy Scylvend mowi prawde? Czy rzeczywiscie nie bedzie z nim mogl przemierzyc cesarstwa? Jesli tak, musi... Nie. Wszystko zalezalo od dominacji okolicznosci. Nie dolaczy do swietej wojny, on ja przejmie i uzyje jak narzedzia. Ale jak z kazda nowa bronia, bedzie potrzebowal nauki i cwiczen. A trudno mu bedzie znalezc kogos rownie doswiadczonego i przenikliwego jak Cnaiur urs Skiotha. Nazywaja go najokrutniejszym z ludzi. Cnaiur wie duzo, on wie malo - przynajmniej na razie. Przemierzenie cesarstwa, nawet jesli niebezpieczne, jest warte ryzyka. Jesli okaze sie, ze problemy sa nie do pokonania, bedzie musial na nowo zanalizowac sytuacje. -Kiedy spytaja - odparl - twoim wytlumaczeniem bedzie kleska nad Kiyuth. Nielicznych Utemotow, ktorzy przezyli spotkanie z Ikurei Conphasem, zaatakowali sasiedzi. Ty jestes ostatni z plemienia. Czlowiek bez ziemi, wygnany z kraju przez kieske i zal. -A ty kim bedziesz, dunyainie? Kellhus od dawna zmagal sie z tym pytaniem. -Bede przyczyna, dla ktorej przystapiles do swietej wojny. Bede ksieciem, ktorego spotkales na poludnie od swoich utraconych ziem. Ksieciem z drugiego konca swiata, ktory marzy o Shimehu. Ludzie z Trzech Morz niewiele wiedza o Atrithau, oprocz tego, ze przetrwala mityczna Apokalipse. Wylonimy sie z ciemnosci, Scylvendzie. Bedziemy tym, kim sie nazwiemy. -Ksiaze... - powtorzyl Cnaiur z powatpiewaniem. - Skad? -Ksiaze z Atrithau, ktorego spotkales, podrozujac po polnocnych pustkowiach. Choc Cnaiur juz rozumial, a nawet aprobowal wytyczona przed nim sciezke, Kellhus nadal czul jego opor. Ile zniesie, by pomscic smierc ojca? Wodz Utemotow otarl usta i nos ramieniem. Splunal krwia. -Ksiaze nicosci - powiedzial. * * * Scylvend podjechal do pala, na ktorego szczycie znajdowala sie czaszka, jeszcze ze skora i klebem ciemnych, welnistych wlosow. Wlosow Scylvenda. W oddali znajdowaly sie inne pale - znowu scylvendzkie glowy, rozmieszczone w odleglosciach zaleconych przez matematykow Conphasa. Tyle mil, tyle glow...-Zabija go, jesli nas znajda - powiedziala Serwe do Kellhusa. - Czy on o tym nie wie? Jej ton mowil: Nie potrzebujemy go, ukochany. Mozesz go zabic. Kellhus widzial to w jej oczach. Przenikliwy krzyk narastal w niej od wielu dni, gotowy na pierwsze spotkanie z nansurskimi straznikami. -Nie wolno ci nas zdradzic - odrzekl surowo, jak ojciec, nymbricanski wodz. Piekna twarz zbladla. -Nigdy bym nas nie zdradzila. Sluchaj... -Zastanawiasz sie, co mnie laczy z tym Scylvendem. Nie zrozumiesz tego. Wiedz tylko, ze jesli zdradzisz jego, zdradzisz i mnie. Musisz go zniesc. Odwrocila sie od jego strasznych oczu, zaczela plakac. -Dla ciebie - rzucila z gorycza. -Jestem tylko obietnica. -Obietnica?! - krzyknela. - Czyja?! Ale Scylvend juz wrocil, okrazyl ich i niewielkie stadko koni. Usmiechnal sie krzywo, widzac lzy Serwe. -Zapamietaj dobrze te chwile, kobieto - powiedzial po sheyicku. - To bedzie twoja jedyna miara tego czlowieka. - Rozesmial sie chrapliwie. Pochylil sie i zaczal grzebac w jukach. Wyjal brudna welniana koszule i rozebral sie do pasa. Koszula nie ukryla jego pochodzenia, ale zaslonila blizny. Nansurczycy nie przyjmowali zyczliwie takich swiadectw. Wskazal szereg pali. Siegaly od gor Hethanta az po horyzont. Ich ponure brzemie bylo odwrocone w strone dalekiego morza. Wieczne spojrzenie zmarlych. -To droga do Momemn - oznajmil i splunal w stratowana trawe. Rozdzial 14 Niektorzy ludzie tocza nieustanna walke z okolicznosciami, ja zas twierdze, ze uciekaja. Czymze sa ludzkie sprawy, jesli nie chwilowym wytchnieniem, kryjowka, ktora nie ostoi sie dlugo? Zycie to ciagla ucieczka przed mysliwym, ktorego nazywamy swiatem. Ekyannus VIII, "111 aforyzmow" Wiosna, 4111 Rok Kla, Cesarstwo Nansurskie, Rownina Kyranaejska Trel skowronka jak aria z akompaniamentem wiaterku szemrzacego w lesnym sklepieniu. Popoludnie, pomyslala Serwe. Ptaki zwykle spia po poludniu. Otworzyla oczy - po raz pierwszy od dawna bez leku. Czula, jak piers Kellhusa pod jej policzkiem unosi sie i opada. Od poczatku probowala zajac miejsce obok niego na macie, lecz zawsze sie sprzeciwial. Myslala, ze ze wzgledu na Scylvenda. Ale tego ranka, po podrozy ciemna noca - ustapil. A ona rozkoszowala sie ciezarem jego silnego ciala, sennym poczuciem bezpieczenstwa pod oslona jego ramienia. Czy wiesz, jak bardzo cie kocham? Jeszcze nigdy nie znala takiego mezczyzny. Mezczyzny, ktory by ja znal, a jednak kochal. Przez senna chwile przygladala sie witkom ogromnej wierzby, pod ktora spali. Jej konary rozchylaly sie jak nogi kobiety, rozgalezialy sie, a potem znowu zwieraly, az zmienialy sie w geste zaslony lisci kolyszacych sie na cieplym wietrze. Drzewo - zamyslony, smutny i madry, zakorzeniony swiadek niezliczonych dni. Cos chlupnelo. Nagi do pasa Scylvend przykucnal na brzegu rzeki. Nabral wody w lewa dlon i ostroznie oczyscil rane na ramieniu. Przygladala sie mu przez firanke rzes. Jego szerokie plecy przecinala siatka szram, odpowiednik swazond na ramionach. Las przycichl, jakby poczul na sobie jej uwazny wzrok. Nawet ten jeden ptak przestal swiergotac. Chyba po raz pierwszy nie przestraszyla sie Scylvenda. Wyglada, jakby byl samotny, pomyslala. A nawet lagodny. Pochylil glowe nad woda i zaczal myc dlugie czarne wlosy. Nurt z wolna przeplywal przed nim, niosac puch i galazki. W poblizu drugiego brzegu dostrzegla zmarszczki na wodzie - to pajak plywak sunal po szklistej rzecznej tafli. I zobaczyla chlopca za rzeka. Poczatkowo ujrzala tylko mgnienie jego twarzy, na wpol ukrytej za omszalym pagorkiem. Potem smukle ramiona i nogi, nieruchome jak galezie, ktore je kryly. Czy masz matke? - pomyslala, ale potem z naglym ukluciem strachu zrozumiala, ze chlopiec obserwuje Scylvenda. Odejdz! Uciekaj! -Scylvendzie - odezwal sie cicho Kellhus. Cnaiur odwrocil sie do niego, zaskoczony. - Tus'afaro to gringmut tyagga - powiedzial Kellhus. Kiwajac glowa, musnal broda czubek glowy Serwe. Scylvend poszedl za jego spojrzeniem; zerknal w cieniste zakatki na przeciwnym brzegu. Przez jedna nieznosnie dluga chwile chlopiec wpatrywal sie w niego. -Chodz tu, dziecko - odezwal sie Cnaiur poprzez wode. - Chce ci cos pokazac. Chlopiec zawahal sie, jednakowo przestraszony, jak zaciekawiony. Nie! Musisz uciekac... Uciekaj! -Chodz - mowil Cnaiur, unoszac reke i kiwajac palcem. - Nic ci nie grozi. Chlopiec wyszedl zza oslony opadlych galezi, spiety, nieufny... -Uciekaj! - krzyknela. Chlopiec rzucil sie do lasu, mignal na tle bialych plam slonca i ciemnozielonego cienia. -Przekleta! - warknal Cnaiur. Rzucil sie przez rzeke, wyciagajac noz. W tej samej chwili Kellhus takze sie zerwal i popedzil jego sladem. -Kellhusie! - krzyknela, patrzac za nim. - Nie pozwol, zeby go zabil! Ale nagle zrozumiala ze zgroza, ktora zaparla jej dech w piersiach, ze Kellhus takze chcial skrzywdzic chlopca. Musisz go znosic, Serwe. Wstala chwiejnie, wciaz ociezala i ruszyla przez ciemna wode. Jej bose stopy slizgaly sie na gladkich kamieniach, ale brnela i upadla dopiero tuz przed drugim brzegiem. Ociekajac zimna woda, ruszyla przez zwir, zanurzyla sie w mrok nakrapiany zlotymi plamami slonca. Popedzila jak dzikie zwierze, skaczac przez opadle liscie, paprocie i galezie, podazajac za ich smiglymi cieniami poprzez zaslone ciemnych drzew. Czula, ze jest niewazka, a jej pluca nie maja dna. Stala sie oddechem i pedem, niczym wiecej. -Bas'tuszri! - nioslo sie w lesie. - Bas'tuszri! To Scylvend wola do Kellhusa. Ale skad? Potknela sie o korzen mlodego jesionu. Rozejrzala sie, uslyszala daleki trzask galezi, ale nie dostrzegla nikogo. Po raz pierwszy od wielu tygodni byla sama. Zabija tego chlopca, zeby nikomu o nich nie powiedzial. Podrozuja potajemnie - te blizny na ramionach Scylvenda uczynily z nich zbiegow. Ale ja nie jestem zbiegiem, zrozumiala. Cesarstwo to moj kraj - a przynajmniej kraj, do ktorego sprzedal mnie ojciec... Jestem w domu. Nie musze go dluzej znosic. Z niewidzacymi oczami i bolacym sercem ruszyla ku sciezce. Szla przez jakis czas, slyszac tylko ciche okrzyki dobiegajace przez monotonny szum lisci. Jestem w domu, myslala. Ale potem opadly ja mysli o Kellhusie, w dziwny sposob splecione z wizjami okrucienstw Scylvenda. Oczy Kellhusa, malujaca sie w nich troska lub powsciagany usmiech. Drzenie jego dloni trzymajacej jej reke, jakby tym skromnym gestem skladal obietnice. I to, co powiedzial, slowa, ktore wstrzasnely nia do glebi, zmienily jej nedzne zycie w obraz tak piekny, ze az serce sie sciskalo. Kellhus mnie kocha. On pierwszy mnie pokochal. Potem drzaca reka dotknela brzucha pod przemoczona koszula. Zadygotala. Inne kobiety - te, ktore pojmali Munuaci - pewnie juz nie zyja. Nie zamierzala ich oplakiwac. Cos w niej radowalo sie na mysl o smierci zon Gaunuma, tych, ktore udusily jej dziecko - jej sine dziecko. Ale w cesarstwie czekaja inne zony Gaunuma. Zawsze wiedziala, ze jest piekna. Dopoki zyla wsrod wsrod Nymbricanow, wydawalo sie jej, ze jest to wielki dar bogow, zapewnienie, ze jej przyszly maz bedzie posiadaczem wielkich stad. Ale tutaj, w cesarstwie, dzieki swojej urodzie mogla sie stac tylko rozpieszczana konkubina, ktorej zony patrydomusa nienawidza i ktora bedzie rodzic sine dzieci. Brzuch miala plaski, ale i tak je czula. Czula swoje dziecko. Przed oczami przemknely jej wizje furii Scylvenda, ale pomyslala: To dziecko Kellhusa. Nasze dziecko. Ruszyla z powrotem po swoich sladach. * * * Po chwili zdala sobie sprawe, ze sie zgubila. Znowu zaczela sie bac. Spojrzala w rozpalone do bialosci slonce za sklepieniem galezi, usilujac odnalezc polnoc, ale nie pamietala z jakiego kierunku przyszla.Za bardzo sie bala, by glosno wolac. Kellhus... Znajdz mnie, prosze. Pod lesnym sklepieniem rozlegl sie nagly krzyk. Chlopiec? Znalezli chlopca? Ale potem zrozumiala, ze to krzyczy mezczyzna. Tetent kopyt za niskim pagorkiem z prawej strony napelnil ja otucha. Zrozumial, ze sie zgubilam, i sprowadzil konie, zeby mi pomoc... Ale kiedy na wzgorzu pojawili sie dwaj jezdzcy, poczula mrowienie strachu. Zjechali galopem w dol, rozrzucajac liscie i ziemie. Zauwazyli ja i zatrzymali sie gwaltownie. Natychmiast rozpoznala ich zbroje i insygnia oficerow kidruhilow, elitarnej kawalerii armii cesarskiej. Nalezeli do niej dwaj synowie Gaunuma. Ten mlodszy, przystojny, byl niemal tak przerazony jak ona. Nakreslil nad grzywa swego konia znak chroniacy przed duchami. Ale starszy wyszczerzyl zeby w ohydnym pijackim usmiechu. Blizna w ksztalcie sierpa biegla mu przez czolo, wokol oka i wpelzala na lewy policzek. Kidruhilowie tutaj? Czy to znaczy, ze tamci nie zyja? Oczami duszy zobaczyla tamtego chlopca wygladajacego zza czarnych galezi. Czy on zyje? Czy ostrzegl...? Czy to moja wina? Syknela z przerazenia, uniosla brode, jakby podstawiala gardlo pod miecz. Po policzkach potoczyly sie jej lzy. Uciekaj! - pomyslala goraczkowo, ale nie mogla sie ruszyc. -Ona jest z nimi - powiedzial ten z blizna, sciagajac wodze spienionego konia. -Kto wie? - odparl nerwowo drugi. -Ona jest z nimi. Takie dziewki nie walesaja sie same po lasach. Ona nie jest nasza i na pewno nie jest corka zadnego pastucha. Spojrz na nia! Ten drugi i tak sie na nia gapil. Na jej nagie nogi, na wypuklosc piersi pod koszula, a zwlaszcza na twarz, jakby sie bal, ze zniknie, kiedy odwroci oczy. -Nie mamy czasu - powiedzial bez przekonania. -Sraj na to - rzucil pierwszy. - Zawsze jest czas, zeby zlomotac cos takiego. Zsiadl z konia z dziwna gracja, spojrzal na kamrata, jakby zachecal go do zlosliwego figla. Chodz, mowily jego oczy, a sam sie przekonasz. Ten mlodszy, dziwnie oniesmielony, poszedl za przykladem towarzysza. Nadal patrzyl na Serwe, zarazem niesmialo i nienawistnie. Obaj rozpinali spodnice z okutej zelazem skory. Ten z blizna podszedl do niej, mlodszy zostal przy koniach. Rozpaczliwie szarpal sflaczaly czlonek. -Moze - odezwal sie dziwnym glosem - najpierw popatrze, a potem... Oni nie zyja, pomyslala. To ja ich zabilam. -Tylko uwazaj, gdzie strzelasz - odparl drugi ze smiechem. Oczy mial glodne i ponure. Zasluzylas na to. Ten z blizna oszczednym ruchem obnazyl sztylet i chwycil jej welniana koszule. Rozcial ja od dekoltu po brzuch, obnazyl prawa piers Serwe. Westchnal. Jego oddech smierdzial cebula, przegnilymi zebami i kwasnym winem. W koncu spojrzal w jej przerazone oczy. Podniosl reke do jej policzka. Paznokiec kciuka mial fioletowy. -Zostaw mnie - szepnela zdlawionym glosem, z drzacymi wargami i palacymi oczami. Bezsilna prosba dziecka dreczonego przez inne dzieci. -Ciii... - szepnal. Delikatnie zmusil ja, by uklekla. -Nie skrzywdz mnie - wymamrotala przez lzy. -Nigdy - powiedzial zdlawionym glosem, jakby z uszanowaniem. Ze skrzypieniem skory uklakl na jedno kolano i wbil sztylet w ziemie. Ciezko oddychal. -Slodki Sejenusie - jeknal. Wygladal na przerazonego. Wzdrygnela sie, kiedy wsunal drzaca reke pod jej piers. Zatrzasl nia pierwszy szloch. Prosze, prosze, prosze, prosze... Zarzal kon. Rozlegl sie odglos, jakby siekiera uderzyla w mokry pniak. Podniosla wzrok i ujrzala glowe mlodszego kidruhila zwisajaca z pniaka szyi, zbryzgany krwia tors osuwajacy sie na ziemie. Potem zobaczyla Scylvenda. Dyszal ciezko, ramiona mu lsnily od potu. Ten z blizna krzyknal, zerwal sie na rowne nogi, wyszarpnal miecz. Ale Scylvend jakby tego nie zauwazyl. -Czy ten pies cie skrzywdzil? - warknal do Serwe. Pokrecila glowa, w odretwieniu poprawiajac koszule. Zerknela na rekojesc sztyletu ukryta w suchych lisciach. -Posluchaj, barbarzynco - rzucil pospiesznie kidruhil. Jego miecz drzal. - Nie mialem pojecia, ze ona jest twoja. Cnaiur zacisnal szczeki z dziwnym rozbawieniem. Splunal na cialo mlodego jezdzca i usmiechnal sie jak wilk. Kidruhil odsunal sie od Serwe, jakby nie chcial miec nie wspolnego ze swoja zbrodnia. -Prosze, przyjacielu. Wez konie. Wszystko to jest twoje... Wydawalo sie jej, ze uniosla sie w powietrze, ze poleciala jak ptak ku czlowiekowi z blizna, a sztylet po prostu pojawil sie nagle w jego szyi. Kidruhil osunal sie na kolana. Wyciagnal reke, jakby chcial zlagodzic upadek, ale i tak sie przewrocil, podniosl ramiona i biodra, wierzgnal jedna noga, rozrzucajac liscie. Odwrocil sie do Serwe, rzygajac krwia. Oczy mial okragle i blyszczace. Blagal o cos. Scylvend przykucnal i od niechcenia wyrwal mu noz z szyi. Potem wstal, nie zauwazajac fontanny krwi, bryzgajacej - jakby sikal maly chlopiec, pomyslala sennie - najpierw na jego brzuch, potem na kolana i lydki. Spomiedzy nog Scylvenda umierajacy nadal spogladal na nia, a jego oczy powoli zasnuwala szklistosc sennej paniki. Cnaiur stanal nad nia. Szerokie ramiona, waskie biodra. Dlugie muskularne ramiona oplecione bliznami i zylami. Wilcza skora zwisajaca miedzy jego spoconymi udami. Przez chwile Serwe nie czula strachu ani nienawisci. Uratowal ja przed upokorzeniem, moze nawet smiercia. Ale wspomnienie jego okrucienstw nie chcialo zniknac. Straszna wspanialosc jego ciala wydawala sie naznaczona glodem, przedwczesnym wyniszczeniem. A on nie pozwoli jej zapomniec. Zacisnal reke na jej gardle, podniosl ja z ziemi i rzucil o drzewo. Uniosl sztylet przed jej twarza, tak blisko, ze w umazanym krwia ostrzu zobaczyla wlasne znieksztalcone odbicie. Potem przycisnal czubek sztyletu do jej skroni. Byl nadal cieply. Skrzywila sie, poczula struzke krwi splywajaca jej do ucha. Patrzyl na nia tak, ze zaczela plakac. Te oczy! O niebieskich bialkach, nielitosciwie zimne, jasniejace odwieczna nienawiscia jego rasy... -Prosze... nie zabijaj mnie, prosze! -Omal nie zginelismy przez tego szczeniaka, ktorego ostrzeglas - warknal. - Zrob tak jeszcze raz, a zabije. Sprobuj znowu uciec, a znajde cie i pozalujesz! Nigdy wiecej! Nigdy... obiecuje. Zniose wszystko! Puscil jej gardlo i chwycil prawa reke. Skulila sie, oczekujac ciosu. Kiedy nie padl, zaczela glosno zawodzic, dlawiac sie wlasnym rozdygotanym oddechem. Las, wlocznie slonecznych promieni przebijajace sie przez liscie, drzewa jak swiatynne kolumny, wszystko to pulsowalo jego gniewem. Daje ci slowo! Scylvend spojrzal na czlowieka z blizna, nadal wijacego sie jak robak na ziemi. -Zabilas go - powiedzial. -Tak - wyszeptala w odretwieniu, usilujac sie opanowac. Boze, co teraz bedzie? Wycial nozem ukosna ranke na jej ramieniu. Bol byl ostry, ale zagryzla warge, zeby nie krzyknac. -Swazond - oznajmil Cnaiur. - Czlowiek, ktorego zabilas, odszedl z tego swiata, Serwe. Istnieje tylko tutaj, w tej bliznie na twoim ramieniu. To znak jego nieobecnosci, wszystkich czynow, jakich nie popelni, wszystkich sposobow, na ktore juz nie poruszy sie jego dusza. Teraz ty bedziesz nosic ciezar tego znaku. -Nie rozumiem - jeknela zdumiona i przerazona. Dlaczego to zrobil? Czy to kara? Dlaczego wypowiedzial jej imie? Musisz go zniesc... -Jestes moja branka, Serwe. Nalezysz do mojego plemienia. * * * Kellhus czekal w obozie. Serwe zeskoczyla z konia mezczyzny z blizna - glupie zwierze nie chcialo przekroczyc rzeki - i rzucila sie ku niemu przez wode. A potem znalazla sie w jego ramionach i sciskala go z calej sily.Silnymi palcami przeczesal jej wlosy. Slyszala mocne bicie jego serca. Pachnial suchymi liscmi. -Ciii, dziecko. Juz jestes bezpieczna. Bezpieczna ze mna. Jak glos jej ojca. Scylvend przebyl rzeke konno, prowadzac jej wierzchowca. Parsknal glosno. Nie odezwala sie, ale spojrzala na niego wyzywajaco. Kellhus byl przy niej. Mogla znowu go nienawidzic. -Breng'ato gingis, kutmulta tos phuira. Nie znala scylvendzkiego, ale byla pewna, ze powiedzial: "Ona nie jest juz twoja, zostaw ja". Kellhus odsunal ja od siebie i mocno scisnal jej ramiona. Po raz pierwszy zauwazyla slady krwi na jego tunice i brodzie. -On ma racje, Serwe. Jestesmy w wielkim niebezpieczenstwie. Teraz beda nas scigac. Skinela glowa. Do oczu naplynely jej nowe lzy. -To moja wina! - szepnela. - Przepraszam... ale to bylo tylko dziecko, mlody chlopiec. Nie moglam pozwolic, zeby umarl. Cnaiur znowu parsknal. -Ten szczeniak nikogo nie ostrzegl, dziewczyno. Czy dziecko mogloby uciec dunyainowi? Przeszyl ja strach. -Co to znaczy? - spytala Kellhusa, ale jego oczy takze wypelnily sie lzami. Nie! Oczami duszy wyobrazila sobie to dziecko, smukle ramiona rozrzucone gdzies w glebi lasu, niewidzace oczy wpatrzone w niebo. To moja wina... Znowu pustka tam, gdzie powinna poczuc drgnienie duszy. Czego moglby dokonac ten chlopiec? Moze bylby bohaterem? Kellhus odwrocil sie, ogarniety rozpacza. Jakby szukajac ulgi, zaczal gwaltownie zwijac mate lezaca pod wielka wierzba. Znieruchomial i rzucil zduszonym glosem, nie patrzac na nia: -Musisz o tym zapomniec. Nie mamy czasu. Wstyd, jakby jej wnetrznosci zmienily sie w zimna wode. To ja zmusilam go do tej zbrodni, pomyslala, patrzac na Kellhusa, ktory chowal mate do jukow. Znowu dotknela brzucha. Pierwszy grzech przeciwko twojemu ojcu. -Konie kidruhilow - odezwal sie Scylvend. - Je pierwsze zajezdzimy na smierc. * * * Przez dwa dni unikanie poscigu przychodzilo im wzglednie latwo. Ratunkiem byly umiejetnosci Scylvenda oraz puszcza kryjaca zrodla rzeki Phayus. Mimo to ucieczka wyczerpala Serwe. Dzien i noc na konskim grzbiecie, pokonywanie stromych zboczy, galopowanie po kamienistych stokach, brodzenie przez wartkie strumienie - to bylo wiecej, niz potrafila zniesc. Juz pierwszej nocy prawie omdlewala na koniu, walczyla z odretwieniem i zamykajacymi sie oczami. Cnaiur i Kellhus szli pieszo, wydawali sie niewzruszeni, a ona wsciekala sie na wlasna slabosc.Pod koniec drugiego dnia Cnaiur pozwolil na rozbicie obozu. Uznal, ze poscig zgubil slad. Na ich korzysc dzialaja dwie rzeczy, powiedzial: to, ze podrozuja na wschod, choc kazdy Scylvend po spotkaniu z kidruhilami wycofalby sie ku Hethantom - a takze fakt, ze udalo im sie zabic tak wielu po spotkaniu oddzialu podczas poscigu za chlopcem. Serwe byla zbyt zmeczona, by wspomniec o tym, ktorego zabila, wiec tylko roztarla strup na ramieniu i ku wlasnemu zaskoczeniu zorientowala sie sie, ze jest z siebie dumna. -Ci kidruhilowie to zarozumiali glupcy - ciagnal Cnaiur. - Jedenastu martwych... to ich upewni, ze podroznych musialo byc wielu, wiec zachowaja ostroznosc i wezwa posilki. A mozliwe takze, ze jesli znajda nasze slady, uznaja je za podstep i wroca na zachod ku gorom, by tropic reszte grupy. Tej nocy zjedli surowe ryby prosto z rzeki. Serwe zdumiewala sie, ze jedzenie, ktore w poprzednim zyciu przyprawialo ja o mdlosci, teraz wydaje sie wspaniale. Pomimo nienawisci podziwiala zgodnosc Scylvenda z dzika przyroda. Dla niego wszedzie dokola znajdowaly sie niezliczone wskazowki. Mogl odgadnac uksztaltowanie terenu, do ktorego sie zblizali, tylko na podstawie spiewu ptakow; potrafil uspokoic sploszone konie, karmiac je pewnymi grzybami. Jest zdolny nie tylko do przemocy i zabojstw, pomyslala. Cnaiur opowiadal im historie ze swoich wielu wypraw do cesarstwa. W zachodnich prowincjach, powiedzial, mogli jedynie mylic pogon; ze wzgledu na rabunki jego rodakow nie mogl sie spodziewac zadnej pomocy. Ryzyko bedzie jeszcze wieksze, kiedy znajda sie na glownej drodze wsrod terenow uprawnych wzdluz dolnego odcinka rzeki Phayus. Nie po raz pierwszy zaczela sie zastanawiac, dlaczego zdecydowal sie na takie ryzyko. Podjeli podroz rankiem, zamierzajac jechac az do nocy. Cnaiur ustrzelil mlodego jelonka; Serwe uznala to za dobry omen, choc nie ucieszyla jej mysl o jedzeniu surowej dziczyzny. Byla ciagle glodna, ale przestala o tym mowic, poniewaz Scylvend obrzucal ja wtedy ponurym spojrzeniem. W poludnie Kellhus zrownal sie z nia i spytal: -Znowu jestes glodna, co? -Skad wiesz? - spytala. Zdumiewala ja ta umiejetnosc odgadywania jej mysli. -Jak dlugo? -Co jak dlugo? - spytala z naglym lekiem. -Jak dlugo jestes w ciazy? To twoje dziecko! Twoje! -Ale mysmy nie spolkowali - przypomnial jej lagodnie. Poczula sie calkiem bezradna; nie wiedziala, co chcial przez to powiedziec, a chyba mowila na glos. Przeciez spolkowali! Byla z nim w ciazy, prawda? Jak inaczej moglby byc ojcem? W oczach stanely jej lzy. Kellhusie, czy chcesz mnie skrzywdzic? -Nie, nie - odpowiedzial. - Przepraszam, slodka Serwe. Wkrotce zrobimy przerwe na posilek. Spojrzala na jego szerokie plecy, kiedy podjechal do Cnaiura. Przywykla juz do ich krotkich rozmow i chwilowe wahanie, a nawet strach, ktory pojawial sie na ogorzalej twarzy Cnaiura, sprawial jej satysfakcje. Ale tym razem musiala patrzec na Kellhusa, zauwazyc, jak slonce lsni w jego jasnych wlosach, podziwiac linie jego wydatnych ust i lsnienie wszystkowiedzacych oczu. A on wydawal sie niemal bolesnie piekny, jak ktos zbyt jasniejacy dla tych zimnych rzek, twardych kamieni i wezlastych drzew. Byl... Wstrzymala oddech. Bala sie, ze za chwile zemdleje. Nie mowilam tego, a przeciez wiedzial. "Jestem obietnica" - powiedzial przed dluga droga znaczona scylvendzkimi czaszkami. Czy to mozliwe? Slyszala niezliczone opowiesci o bogach chodzacych wsrod ludzi w zamierzchlych czasach Kla. Tak mowilo pismo. To prawda! Niemozliwe bylo tylko to, ze jakis bog moglby chodzic wsrod ludzi takze teraz, ze jakis bog moglby sie zakochac w niej, dziewczynie sprzedanej Domowi Gaunuma. Ale moze wlasnie dlatego byla tak piekna, dlatego musiala znosic pozadliwosc kolejnych mezczyzn. Byla zbyt piekna dla tego swiata - oczekiwala nadejscia swego narzeczonego. Anasurimbora Kellhusa. Usmiechnela sie z uniesieniem przez lzy. Widziala teraz, jaki jest naprawde, opromieniony nieziemskim swiatlem. Zlote aureole lsnily wokol jego dloni. Widziala! Pozniej, kiedy w wietrznym cieniu topoli jedli surowa dziczyzne, Kellhus powiedzial w jej ojczystym jezyku: -Zrozumialas. Nie zdziwilo jej, ze zna nymbricanski. Wiele razy prosil, by do niego mowila - nie po to, by sie uczyc, teraz to wiedziala, lecz by wsluchiwac sie w jej sekretny glos, ktory ukrywala przed Scylvendem. -Tak... rozumiem. Mam byc twoja zona. Strzepnela lzy z rzes. Usmiechnal sie z boskim wspolczuciem i delikatnie pogladzil ja po policzku. -Juz niedlugo. Bardzo niedlugo. Tego popoludnia przemierzyli rozlegla doline, a kiedy zaczeli sie wspinac na zbocze, po raz pierwszy dostrzegla poscig. Poczatkowo widziala tylko oswietlone sloncem drzewa daleko w dole, potem cienie koni, cienkie nogi poruszajace sie w mroku, jezdzcow pochylonych, by uniknac niewidocznych galezi. Nagle jeden wylonil sie z cienia, slonce zalsnilo na jego helmie i oslepiajaco bialej zbroi. Serwe cofnela sie w mrok. -Wygladaja na zablakanych - powiedziala. -Na kamienistym gruncie zgubili nasz slad - odparl ponuro Cnaiur. Przyspieszyl tempo. Przemkneli z tetentem przez las, ciagnac za soba stado koni. Cnaiur prowadzil ich przez faliste wzgorza, az dotarli do plytkiego potoku o zwirowym dnie. Potem zmienili kierunek, ruszyli blotnistym brzegiem, a czasami idac srodkiem nurtu, dopoki strumien nie zmienil sie w znacznie wieksza rzeke. Zaczelo sie ochladzac, a szare wieczorne cienie pozarly niemal wszystko. Serwe pare razy myslala, ze slyszy krzyk kidruhilow, ale w szumie rzeki wszystkie dzwieki stawaly sie nierozpoznawalne. A jednak sie nie bala. Choc zniklo uniesienie, ktore towarzyszylo jej przez ten dzien, uczucie pewnosci jej nie opuscilo. Kellhus jechal obok, a jego pokrzepiajace spojrzenie odnajdywalo ja zawsze, gdy upadala na duchu. Nie masz sie czego bac, myslala. Twoj ojciec jest tutaj. -Te lasy - odezwal sie Scylvend, podnoszac glos, by przekrzyczec szum rzeki - ciagna sie jeszcze przez jakis czas, potem zmieniaja sie w pastwiska. Bedziemy jechac jak najdluzej, by nie ryzykowac koni ani wlasnych karkow. Ci scigajacy nie przypominaja innych. Sa zawzieci. Przez cale zycie poluja na ludzi w tych lasach. Nie zatrzymaja sie, dopoki nas nie dopadna. Ale kiedy wyjedziemy z lasu, bedziemy miec przewage - zapasowe konie. Zajezdzimy je na smierc. Nasza jedyna nadzieja jest ucieczka tam, gdzie nikt nie wie o naszym przybyciu, i dolaczenie do swietej wojny. Podazali za nim wzdluz rzeki, az swiatlo ksiezyca zmienilo ja we wstazke rteci wijaca sie przez blekitne kamienie i czarny masyw lasu. Po jakims czasie ksiezyc sklonil sie ku horyzontowi, a konie zaczely sie potykac i zbaczac ze sciezki. Scylvend zaklal i kazal im sie zatrzymac. Bez slowa zdjal juki z koni, wrzucil je do rzeki. Zsiedli z wierzchowcow. Serwe, zmeczona tak, ze nie mogla mowic, przeciagnela sie i przez chwile wpatrywala w Gwozdz Niebios lsniacy pomiedzy chmarami bledszych gwiazd. Obejrzala sie i znieruchomiala, widzac migotliwy szereg swiatelek pelznacy wzdluz rzeki. -Kellhusie? - odezwala sie zachrypnietym glosem. -Juz je widzialem - rzekl Cnaiur, wrzucajac siodlo daleko w rwacy nurt. - Przewaga scigajacych: pochodnie w nocy. Zdala sobie sprawe, ze slyszy w jego glosie swobode, ktorej do tej pory nie zauwazyla. Byl w swoim zywiole. -Zblizaja sie - zauwazyl Kellhus. - Za szybko, zeby kierowali sie naszymi sladami. Ida brzegiem rzeki. Mozemy to wykorzystac. -Nie masz doswiadczenia w tych sprawach, dunyainie. -Powinienes go wysluchac - powiedziala z wiekszym przekonaniem, niz zamierzala. Cnaiur odwrocil sie do niej i choc w ciemnosci nie widziala jego twarzy, czula wscieklosc. Scylvendzi nie toleruja pyskatych kobiet. -Mozemy to wykorzystac tylko w jeden sposob - odparl, ledwie panujac nad furia. - Zaglebiajac sie w las. Oni beda jechac przed siebie, moze zupelnie straca nasz trop, ale o swicie zrozumieja swoj blad. Beda musieli wrocic - ale nie wszyscy. Wiedza, ze zamierzamy podrozowac na wschod i ze nas wyprzedzili. Wysla poslanca z wiesciami i bedziemy zgubieni. Jedyna nasza nadzieja jest ich przescignac, rozumiesz? -Ona cie rozumie, Scylvendzie - odpowiedzial Kellhus. Ruszyli pieszo, prowadzac konie. Teraz pierwszy szedl Kellhus, wykorzystujac kazdy fragment otwartej przestrzeni. Czasami Serwe musiala biec. Pare razy upadla, ale zawsze udawalo sie jej wstac, zanim Scylvend ja zganil. Dyszala, pluca ja palily, klulo ja w boku. Byla posiniaczona, podrapana i tak wyczerpana, ze nogi trzesly sie jej jak w febrze. Ale dopoki sznur swiatelek migotal za nimi, nie bylo mowy o postoju. W koncu rzeka skrecila, kaskadami splywajac po kamiennych progach. W swietle gwiazd Serwe ujrzala wielki zbiornik wodny. -Rzeka Phayus - powiedzial Cnaiur. - Wkrotce znowu zaczniemy jechac konno, Serwe. Skrecili i zaglebili sie w czern lasu. Przez chwile Serwe nie widziala zupelnie nic. Czula sie jak w koszmarnym mrocznym tunelu pelnym dzwiekow. Trzask galazek. Parskanie koni. Czasem stukniecie kopyt. Ale stopniowo z glebokiej czerni zaczely sie wylaniac szare ksztalty - smukle pnie, rozpadliny, mozaika lisci na ziemi. Scylvend mial racje, pomyslala. Las rzeczywiscie sie konczy. Kiedy na niebie zaczely sie rysowac pierwsze zorze, Cnaiur kazal im sie zatrzymac. Nad nim, w korzeniach przewroconego drzewa, gorowal wielki krag ziemi. -Teraz bedziemy jechac - oznajmil Scylvend. W koncu nie musiala isc, ale jej ulga trwala krotko. Ruszyli galopem przez las, Cnaiur z przodu, Kellhus z tylu. W miare jak drzewa stawaly sie coraz rzadsze, misterne sklepienie galazek sie obnizalo, az wreszcie musieli sie przez nie przedzierac, smagani przez niezliczone witki. W staccato kopyt wplotl sie swiergot porannych ptakow. Wypadli ze zbitego gaszczu i gnali przez pastwiska. Serwe krzyczala i smiala sie glosno, zachwycona naglym pedem po otwartej przestrzeni. Chlodne powietrze koilo jej rozpalona twarz i szarpalo wlosami. Zza horyzontu wylanial sie czerwony leb slonca, barwiacy fioletowa dal pomaranczem i czerwienia. Pastwiska stopniowo zmienily sie w pola uprawne porosle mloda pszenica, zytem i prosem. Omineli male wioski i wielkie plantacje Domow Kongregacji. Jako konkubina mieszkajaca w Domu Gaunuma Serwe mieszkala w podobnych gospodarstwach. Teraz, patrzac na zagrody, dachy z czerwonych dachowek i rzedy jalowcow, poczula, ze ten widok, niegdys tak znajomy, stal sie niepokojacy i dziwny. Niewolnicy pracujacy w polu podnosili glowy i przygladali sie im, galopujacym pylistymi drogami. Slyszeli za soba przeklenstwa ekonomow. Kobiety rzucaly dzwigane wiadra i worki, przygarnialy do siebie zagapione dzieci. Co mysla ci ludzie? - zastanawiala sie Serwe, pijana ze zmeczenia. Co widza? Pewnie zbiegow. Mezczyzne, ktorego twarz przypomina im o strachu przed Scylvendami. Drugiego, ktorego oczy przewiercaja ich na wylot. I piekna kobiete o rozwianych dlugich jasnych wlosach - branke. Poznym popoludniem zmusili spienione konie do wspiecia sie na szczyt kamienistego pagorka, gdzie Scylvend pozwolil im wreszcie na chwile odpoczynku. Serwe niemal spadla z siodla. Osunela sie na ziemie i wyciagnela w trawie. W uszach jej dzwonilo, ziemia zdawala sie powoli obracac. Nagle Scylvend zaklal. -Sa uparci. Ich przywodca jest rownie przebiegly, jak zawziety. -Co mamy robic? - spytal Kellhus. Rozczarowal ja. Wiesz. Zawsze wiesz. Czemu go pytasz? Wstala z wysilkiem, zdumiona, ze nogi moga tak szybko zesztywniec, i spojrzala, tak jak oni, na horyzont. Pod rozowym sloncem wznosil sie obloczek kurzu, lecz nic wiecej. -Ilu? - spytal Cnaiur Kellhusa. -Tylu co poprzednio... szescdziesieciu osmiu. Teraz jada na innych koniach. -Inne konie - powtorzyl sucho Cnaiur. - Musieli je gdzies schwytac. -Nie przewidziales tego? -Szescdziesieciu osmiu - powtorzyl Cnaiur, ignorujac jego pytanie. - Zbyt wielu? -Zbyt wielu. -Nawet jesli zaatakujemy w nocy? Kellhus skinal glowa z dziwnie mglistym spojrzeniem. -Moze sie uda - rzekl - ale tylko wtedy, jesli wyczerpia sie alternatywy. -Jakie alternatywy? Co mozemy zrobic? Serwe dostrzegla bol w jego spojrzeniu. Dlaczego to go tak martwi? Czy nie rozumie, ze oni musza nas scigac? -Oddalilismy sie od nich - powiedzial z moca Kellhus. - Jedzmy dalej. Kellhus prowadzil; ruszyli w cien wzgorza, z wolna przyspieszajac. Sploszyli stadko owiec, po czym zmusili wyczerpane konie do jeszcze wiekszego wysilku. Serwe poczula, ze bol ulatnia sie z jej rozdygotanych konczyn. Mineli cien wzgorza; popoludniowe slonce ogrzewalo jej plecy. Ponaglila konia, dogonila Kellhusa, rzucila mu drapiezny usmiech. Rozsmieszyl ja zabawna mina, zdumiony jej smialoscia. Galopowali ramie w ramie, smiejac sie z nieszczesnych scigajacych ich ludzi, az polmrok zmienil sie w zmrok, a dalekie wzgorza utracily wszystkie kolory z wyjatkiem szarosci. Wydawalo sie jej, ze przescigneli samo slonce. Nagle jej kon - nagroda za zabitego mezczyzne - zachwial sie w pol kroku, rzucil lbem i zarzal. Niemal czula, jak peka mu serce... Potem ziemia, trawa i piasek w zebach, i pulsujaca cisza. Zblizajacy sie tetent. -Zostaw ja! - uslyszala warkniecie Scylvenda. - Oni chca nas, nie jej. Ona jest dla nich skradzionym dobrem, ladna drobnostka. -Nie. -To do ciebie niepodobne, dunyainie... zupelnie niepodobne. -Byc moze - powiedzial Kellhus. Jego glos, bardzo lagodny, uslyszala z bardzo bliska. Ciepla dlon pogladzila ja po policzku. Nie chce juz sinych dzieci. Serwe, nasze dziecko bedzie rozowe i pelne zycia. -Ale bedzie bardziej bezpieczna... (Ciemnosc, sen o wielkim, upiornym poscigu przez poganskie ziemie. * * * Unosi sie w powietrzu. Gdzie sztylet?Obudzila sie, konwulsyjnie lapiac powietrze. Caly swiat przemykal pod nia. Wlosy chloszczace twarz, piekace oczy. Poczula smrod wymiocin. -Tedy! - krzyknal Scylvend glosem donosniejszym niz lomot kopyt, niecierpliwym, naglacym. - Na szczyt! Mocne plecy i ramiona, napierajace na jej piersi i policzek. Bardzo mocno obejmowala jego tors, a jej rece... Nie czula ich! Ale poczula sznur ocierajacy jej nadgarstki. Byla zwiazana! Przywiazana do jakiegos mezczyzny. Do Kellhusa. Co sie dzieje? Podniosla glowe. Obok migaly filary, rozkolysana linia muru. Jakies ruiny, a dalej ciemne aleje gaju oliwnego. Gaj oliwny? Czy zapuscili sie az tak daleko? Obejrzala sie i z zaskoczeniem ujrzala, ze nie maja juz luzakow. Potem, przez cienkie welony kurzu, dostrzegla w oddali duza grupe jezdzcow. Kidruhilowie, nienawistne twarze, miecze rozmigotane w sloncu. Rozproszyli sie wsrod ruin swiatyni. Uczucie niewazkosci... i zderzyla sie z plecami Kellhusa. Kon skokami pokonywal strome zbocze. Katem oka dostrzegla resztki muru. Uslyszala przeklenstwo Scylvenda. A potem: -Kellhus! Widzisz ich?! Kellhus nie widzial, ale skierowal konia w bok. Kiedy spojrzal w lewo, zobaczyla jego brodaty profil. -Kto to?! - krzyknal. Zobaczyla kolejnych jezdzcow, jeszcze bardziej oddalonych, lecz zmierzajacych ku nim tym samym zboczem. Kon Kellhusa sunal w gore, sypiac spod kopyt zwirem i pylem. Obejrzala sie na kidruhilow i patrzyla, jak przesadzaja zrujnowany mur. Potem ujrzala nastepna grupe, trzech jezdzcow, ktory wypadli z zagajnika i chcieli przeciac im droge. -Kellhuuuusie! - krzyknela, szarpiac sie, by zwrocic na siebie jego uwage. -Spokojnie! Nie ruszaj sie! Ktorys kidruhil spadl z konia, sciskajac strzale, ktora utkwila mu w piersi. To strzelil Scylvend, zrozumiala. Ale dwaj inni bez namyslu mineli powalonego kamrata. Pierwszy zrownal sie z nimi. Teren stal sie bardziej wyrownany, konie biegly szybciej. Kidruhil cisnal dzida. Kellhus wyciagnal reke i jakims cudem zlapal bron - jak sliwke z drzewa. Jednym ruchem obrocil dzide i odrzucil ja prosto w zdumiona twarz tamtego jezdzca. Przez jedna straszna chwile Serwe patrzyla, jak kidruhil chwieje sie w siodle, po czym spada na ziemie. Trzeci kidruhil zajal jego miejsce, zblizyl sie, jakby chcial ich zepchnac z drogi. Serwe patrzyla mu w oczy, plonace w zakurzonej twarzy, szalone od morderczej determinacji. Uniosl miecz, obnazyl zeby, uderzyl... Cios Kellhusa przecial jego cialo niczym cieciwa ogromnego luku. Jego miecz zamigotal w powietrzu. Kidruhil spojrzal w dol. Na jego udach i siodle rozlaly sie jelita, buchnela krew. Kon sploszyl sie i stanal. Galopowali w dol zbocza, a potem ziemia znikla. Ich kon zarzal dziko i zatrzymal sie gwaltownie przed wierzchowcem Cnaiura. Przed nimi rozdziawila sie przepasc, niemal trzykrotnie przewyzszajaca drzewa, ktore porastaly jej dno. Zbocze nie bylo pionowe, ale i tak zbyt strome dla koni. W zamglonej dali rysowal sie mroczny wzor zarosli i pol. -Wzdluz krawedzi - rzucil Scylvend, szarpiac wodze, ale zatrzymal sie, kiedy wierzchowiec Kellhusa znowu zarzal. Zanim Serwe zdazyla sie zorientowac, co sie dzieje, rece znowu miala wolne, a Kellhus skoczyl na ziemie. Porwal ja z siodla i przytrzymal, gdy usilowala stanac na uginajacych sie nogach. -Bedziemy musieli zsuwac sie w dol. Dasz rade? Poczula, ze zaraz zwymiotuje. -Ale nie czuje rak... W tej samej chwili zza szczytu wylonil sie kidruhil. -Skacz! - krzyknal Kellhus, niemal spychajac ja w przepasc. Pyl buchnal jej spod stop; zaczela sie zeslizgiwac, ale jej krzyk utonal w ich wrzasku. Kon miotal sie w lawinie pylu obok niej. Wbila rozcapierzone palce w ziemie, zdolala sie zatrzymac. Kon zsuwal sie dalej. -W dol, dziewczyno, w dol! - krzyknal Scylvend. Minal ja, ciagnac za soba struge pylu. Zaryzykowala jeden niepewny krok i poczula, ze znowu spada. Walczyla, usilowala sie zapierac nogami, wpierac plecy w zbocze, ale jakims cudem udalo sie jej wyladowac na czworakach. Ludzila sie, ze spowolni upadek, lecz stopa trafila na kolejny kamien, uderzyla kolanem w piers i upadla glowa w chmure pylu. Zatrzymala sie wsrod lomotu spadajacych kamieni. Scylvend podtrzymywal jej glowe. Zdumialo ja jego zatroskane spojrzenie. -Mozesz wstac? - spytal. -Nie wiem - jeknela. Gdzie jest Kellhus? Pomogl jej usiasc, ale juz zajelo go cos innego. -Zostan - rzucil oschle. - Nie odchodz. - Wstajac, wyciagnal miecz. Spojrzala w gore i doznala zawrotu glowy. Ujrzala zblizajaca sie chmure pylu i zrozumiala, ze to Kellhus spieszy ku nim, skaczac po zboczu. Potem przeszyl ja bol w boku, ostry, klujacy przy kazdym oddechu. -Ilu? - spytal Cnaiur, kiedy dunyain zatrzymal sie przy nim. -Wystarczy - odparl Kellhus beznamietnie. - Nie beda nas scigac. Wybiora okrezna trase. -Jak inni. -Jacy inni? -Te psy, ktore nas zaskoczyly, kiedy ruszylismy pod gore. Musieli zaczac schodzic od razu, kiedy sie od nich oddalilismy, bo widzialem tylko maruderow tam, po prawej... W tej samej chwili Serwe uslyszala tetent kopyt dochodzacy zza zaslony drzew. Nie mamy koni! Nie mozemy uciekac! -Co to znaczy?! - krzyknela. Natychmiast rozgorzal w niej plomien bolu. Kara. Kellhus uklakl przed nia; jego niebianska twarz zaslonila slonce. Jeszcze raz zobaczyla aureole, migotliwe zloto, ktore roznilo go od innych ludzi. On nas uratuje! Nie martw sie, moja slodka. Wiem, ze nas uratuje. Ale powiedzial: -Kiedy nadejda, masz zamknac oczy. -Przeciez jestes obietnica - zalkala. Musnal dlonia jej policzek, po czym w milczeniu cofnal sie i stanal obok Scylvenda. Za ich plecami uslyszala rzenie i parskanie rumakow bojowych. Potem pierwsze ogiery w kolczugach wypadly prosto w slonce, niosac jezdzcow w bialo-blekitnych szatach i ciezkich kolczugach. Zamkneli sie wokol nich nieregularnym polkolem. Serwe zdala sobie sprawe, ze maja srebrne twarze, beznamietne jak oblicza bogow. I zrozumiala, ze zostali zeslani, by go chronic! By ochraniac obietnice! Jeden wysunal sie naprzod i zdjal helm z bujnych czarnych wlosow. Szarpnal za dwa rzemienie, zdjal srebrna maske bojowa z twarzy. Byl zadziwiajaco mlody i nosil kwadratowa brode, tak czesto spotykana wsrod ludzi wschodnich rejonow Trzech Morz. Ainonczyk albo Conriyanin. -Jestem Krijates Iryssas - powiedzial po sheyicku, z mocnym akcentem. - Ci pobozni, lecz tepi jegomoscie to rycerze Attrempus i Ludzie Kla... czy nie spotkaliscie jakichs zbieglych zloczyncow? Zdziwione milczenie. W koncu Cnaiur spytal: -Dlaczego pytasz? Rycerz zerknal z ukosa na towarzyszy, po czym pochylil sie ku niemu. Oczy mu zamigotaly. -Bo zdycham z tesknoty za uczciwa rozmowa. Scylvend usmiechnal sie do niego. Czesc V Swieta wojna Rozdzial 15 Wielu potepialo tych, ktorzy przystapili do swietej wojny dla wlasnych celow i niewatpliwie, jesli ta skromna historia znajdzie droge do ich jalowych bibliotek, potepia takze mnie. Przyznaje, ze przylaczylem sie do swietej wojny nie dla jej idei, co oznacza, ze moim celem bylo cos poza zaglada pogan i odzyskaniem Shimehu. Jednak wielu podobnych mi ludzi, zreszta ja sam takze, mimo woli pomoglo swietej wojnie, zabijajac wielu pogan. Kleske wojny swietej nie nam trzeba przypisac. Czy napisalem "kleske"? Moze lepszym slowem jest "transformacja". Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Wiara to prawda namietnosci. Poniewaz zadna namietnosc nie jest prawdziwsza od innej, wiara jest prawda nicosci. Ajencis, "Czwarta analiza ludzkosci" Wiosna, 4111 Rok Kla, Momemn -Zapamietaj moje slowa - wymamrotal Xinemus do Achamiana, gdy stary niewolnik wiodl ich do ogromnego pawilonu Proyasa. - Przestrzegaj etykiety. Uwazaj... On przyjmuje cie tylko po to, by zamknac mi usta. Achamian zmarszczyl brwi. -Czasy sie zmienily, co, Zin? -Miales na niego zbyt wielki wplyw, gdy byl dzieckiem, Akka. Zostawiles zbyt glebokie pietno. Fanatycy czesto biora nietolerancje za czystosc, zwlaszcza w mlodosci. Achamian podejrzewal, ze sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, ale powiedzial tylko: -Znowu czytales, co? Przechodzili za niewolnikiem przez szereg haftowanych klap, skrecili w lewo, w prawo, znowu w lewo. Proyas przybyl przed paroma tygodniami, lecz w komnatach administracyjnych nadal panowal chaos, a czesci bagazy jeszcze nie rozpakowano. To zaniepokoilo Achamiana. Zwykle Proyas byl sumienny do przesady. -Kryzys i zamieszanie - wyjasnil Xinemus. - Polowa jego sztabu jest wciaz w polu i liczy kury. "Liczy kury" - Achamian przypomnial sobie, ze to conriyanskie okreslenie bezsensownego zachowania. -Jest az tak zle? -Gorzej. Przegrywa z cesarzem. Lepiej o tym nie zapominaj. -Moze powinienem zaczekac, az... - zaczal Achamian, ale bylo juz za pozno. Stary niewolnik zatrzymal sie przy wejsciu do znacznie wiekszego pomieszczenia i zatoczyl reka szeroki luk, odslaniajac ciemna pache. Wchodzicie na wlasna odpowiedzialnosc, mowil ten gest. W pomieszczeniu panowal chlod i mrok. Z kadzielnic wysnuwal sie aromatyczny dym. Przy centralnym palenisku lezaly dywany, miekkie i przytulne, zdobne w ainonskie piktogramy i stylizowane sceny z conriyanskich legend. Wyciagniety na poduszkach ksiaze przygladal im sie zza plomieni. Achamian natychmiast upadl na kolana i zlozyl uklon. Katem oka dostrzegl spiralke dymu unoszaca sie z malego wegielka, ktory wypadl z paleniska. -Wstan, powierniku - odezwal sie Proyas. - Usiadz przy moim ognisku. Nie wymagam, bys ucalowal moje kolano. Nastepca tronu Conrii mial na sobie jedynie lniany kilt z wyhaftowanymi insygniami dynastii i kraju. Jego twarz okalala krotko obcieta broda, modna wsrod mlodych conriyanskich szlachcicow. Wielkie oczy patrzyly wrogo, lecz bez nienawisci. Nie wymagam, bys ucalowal moje kolano... Niezbyt zachecajacy wstep. Achamian zrobil gleboki wdech. -Uczyniles mi niewyobrazalny zaszczyt, zgadzajac sie na te audiencje, ksiaze. -Byc moze wiekszy, niz sie spodziewasz. Jeszcze nigdy w zyciu tak wielu nie ubiegalo sie o moj posluch. -Ze wzgledu na swieta wojne? -A na coz innego? Achamian skrzywil sie w duchu. Przez chwile brakowalo mu slow. -Czy to prawda, ze najechales doline? -I nawet wiecej... jesli zamierzasz krytykowac moja taktyke, lepiej sie zastanow. -Co czarnoksieznicy moga wiedziec o taktyce, ksiaze? -O wiele za duzo, skoro pytasz. Ale dzis nawet ostatni idioci czuja sie autorytetami w sprawach taktyki, co, marszalku? Xinemus zerknal przepraszajaco na Achamiana. -Twojej taktyce nie mozna nic zarzucic, Proyasie. Martwie sie tylko o przyzwoitosc. -A co mielismy jesc? Nasze maty modlitewne? -Cesarz zamknal spichrze dopiero wowczas, gdy wraz z Wielkimi Imionami zaczales lupic miejscowa ludnosc. -On nas morzyl glodem, Zin! Dawal tyle, by nie dopuscic do buntu. Tyle, by nas miec w garsci! Ani jednego ziarna wiecej. -Mimo to napadanie na inrithich... Proyas spochmurnial i machnal reka. -Dosc! Mowisz jedno, a ja drugie i nie ma temu konca. Teraz wole wysluchac Achamiana! Slyszales, Zin? Rozdrazniles mnie tak bardzo, ze... Z powaznego spojrzenia Xinemusa Achamian wywnioskowal, ze Proyas nie zartuje. Jakze sie zmienil... co sie z nim stalo? Ale juz zadajac sobie pytanie, znal odpowiedz. Proyas padl ofiara, jak wiekszosc ludzi oddanych wyzszym celom, wiecznej zamiany zasad za zyski. Nie ma tryumfu bez skruchy. Nie ma wytchnienia bez oblezenia. Kompromis za kompromisem, az cale zycie wydaje sie kleska. To slabosc, ktora uczeni powiernicy znali bardzo dobrze. -Achamianie... - odezwal sie Proyas, nie doczekawszy sie natychmiastowej reakcji. - Musze wykarmic armie uchodzcow, powstrzymac bande przestepcow i przechytrzyc cesarza. Darujmy sobie uprzejmosci jnanu. Mow. Widac bylo, ze nadzieja i niecierpliwosc tocza w nim walke. Proyas chcial zobaczyc swego dawnego guwernera, pomyslal Achamian, ale nie chcial tego chciec. Mimowolne westchnienie. -Zastanawiam sie, czy moj ksiaze pamieta jeszcze, czego uczylem go wiele lat temu. -Obawiam sie, ze znalazles sie tutaj tylko ze wzgledu na te wspomnienia. Achamian skinal glowa. -Czy ksiaze przypomina sobie, co znaczy tryb przypuszczajacy? Niecierpliwosc Proyasa osiagnela szczyt. -Myslenie "co by bylo, gdyby..."? -Tak. -Jako dziecko bylem zmeczony twoimi gierkami, Achamianie. Jako mezczyzna po prostu nie mam na nie czasu. -To nie jest gra. -Naprawde? To dlaczego znalazles sie akurat tutaj? Jakie interesy wiaza powiernika ze swieta wojna? Oto pytanie. Kiedy zmagamy sie z nierozwiazywalnym problemem, nowe komplikacje nikogo nie dziwia. Kazda bezcelowa misja, albo misja z celem, ktory staje sie abstrakcyjny, w nieunikniony sposob placze jego cele ze srodkami, a pragnienie z upragniona rzecza. Powiernicy znalezli sie tutaj, zrozumial, by okreslic, czy powinni tu byc. I bylo to rownie istotne jak kazda misja powiernikow. Ale nie mogl tego powiedziec Proyasowi. Nie, musial zrobic to, co kazdy agent uczonych: rozpowszechnic wsrod nieznajomych stare leki i zasiac przyszlosc dawnymi katastrofami. W swiecie, ktory i tak byl straszny, powiernicy stali sie szkola siewcow strachu. -Nasze zadanie? Odkryc prawde. -Wiec wolisz mi prawic kazania o prawdzie, a nie o mozliwych szansach. Obawiam sie, ze te dni juz minely, Drusasie Achamianie. Kiedys nazywales mnie Akkq. -Dni moich kazan juz nie wroca. Teraz potrafie sie zdobyc najwyzej na przypominanie ludziom tego, co sami wiedza. -Niegdys zdawalo mi sie, ze wiem wiele, lecz teraz o to nie dbam. Musisz mowic konkretnie. -Chcialbym ci jedynie przypomniec, ksiaze, ze kiedy nie jestes pewien, najpewniej jestes w bledzie. Proyas usmiechnal sie zlowrogo. -Ach... podajesz w watpliwosc moja wiare. -Nie w watpliwosc, jedynie w powatpiewanie. -Niech bedzie. Zadajesz mi nowe pytania, rozwazasz niepokojace mozliwosci. Jakiez to, jesli wolno wiedziec? - Sarkazm byl juz jawny i palacy. - Powiedz, Achamianie, czy stalem sie wielkim glupcem? W tej chwili Achamian zrozumial, jak bardzo okaleczeni zostali powiernicy. Nie tylko stali sie posmiewiskiem, ale i osrodkiem zgnilizny. Czy mozna sie podniesc z takiego upadku? -Swieta wojna - powiedzial - moze nie byc tym, czym sie wydaje. -Tym, czym sie wydaje?! - wykrzyknal Proyas z szyderczym zdumieniem. Kara dla nauczyciela za potkniecie. - Dla cesarza swieta wojna jest ohydnym srodkiem do odbudowania cesarstwa. Dla wielu moich sprzymierzencow jest jedynie narzedziem podboju i chwaly. Dla Eleazarasa i Szkarlatnych Wiezyc jest metoda jakiegos tajemnego hokus-pokus. A dla wielu innych to tylko tania pokuta za zmarnowane zycie. Swieta wojna nie jest tym, czym sie wydaje? Achamianie, kazdej nocy modle sie, by bylo tak, jak mowisz. Nastepca tronu pochylil sie i nalal sobie czare wina. Nie zaproponowal go Achamianowi ani Xinemusowi. -Ale modlitwy - ciagnal - to za malo, prawda? Cos sie wydarzy, jakas zdrada, cos strasznego, a moje serce krzyknie: "Dalibog! Niech wszyscy beda przekleci!". I wiesz co, Achamianie? Mozliwe, ze to wlasnie mnie ratuje, to wlasnie pozwala mi dalej zyc. Zadaje sobie pytanie: A jesli swieta wojna jest naprawde dzielem boskim, dobrem samym w sobie, to co wtedy? - Wstrzymal oddech po ostatnich slowach, jakby po nich nie bylo juz nic. - Czy tak trudno w to uwierzyc? Czy to az tak niemozliwe, ze wbrew ludziom i ich niskim ambicjom swieta wojna moze byc dobra sama w sobie? Jesli to niemozliwe, Achamianie, to moje zycie znaczy rownie malo co twoje. -Nie - rzucil Achamian, nie potrafiac panowac nad gniewem. - To nie jest niemozliwe. Furia w oczach Proyasa oslabla. -Przepraszam, nauczycielu. Nie chcialem... - Przerwal sobie kolejnym lykiem wina. - Moze nie pora zastanawiac sie nad twoimi mozliwosciami. Boje sie, ze Bog stawia mnie w obliczu proby. -Dlaczego? Co sie stalo? Proyas zerknal na Xinemusa, zatroskany. -Doszlo do masakry niewinnych - powiedzial. - Galeoccy zolnierze pod dowodztwem Coithusa Saubona zgladzili wszystkich mieszkancow wioski w poblizu Pasny. Pasna, przypomnial sobie Achamian, to miasto jakies czterdziesci mil w gore rzeki Phayus, slynne z oliwnych gajow. -Czy Maithanet o tym wie? Proyas zrobil zbolala mine. -Dowie sie. Achamian nagle zrozumial. -Nie posluchales go. Maithanet zakazal takich najazdow. - Z trudem zdolal pohamowac rozradowanie. Jesli Proyas sprzeciwil sie shriahowi... -Nie podoba mi sie twoj ton - warknal ksiaze. - Co cie obchodzi... - Urwal, jakby i jego nawiedzilo olsnienie. - Czy chcesz, zebym rozwazyl wlasnie te mozliwosc? - spytal glosem, w ktorym zdumienie mieszalo sie z furia. - Ze Maithanet... - Nagly gluchy smiech. - Ze Maithanet spiskuje z Rada? -Jak powiedzialem - odparl Achamian spokojnie - istnieje taka mozliwosc. -Achamianie, nie obraze cie. Znam misje powiernikow. Wiem o samotnym koszmarze waszych nocy. Zyjecie wsrod legend, ktore my porzucamy wraz z dziecinstwem. Czy mozna tego nie szanowac? Ale nasz spor o Maithaneta to jedno, a szacunek i oddanie, jakie do niego czuje, to drugie. To, co powiedziales - ta "mozliwosc", ktora mam rozwazyc - jest bluznierstwem. Rozumiesz? -Tak. Az za dobrze. -Wiec czy przynosisz mi cos wiecej? Wiecej niz koszmary? Owszem, mial cos wiecej, a to wiazalo sie z jego strata. Mial Inraua. Oblizal suche wargi. -Nasz... moj agent w Sumnie zostal zamordowany. -Bez watpienia zlecono mu sledzenie Maithaneta. - Proyas westchnal i ponuro pokrecil glowa, jakby zmuszal sie do brutalnych slow. - Powiedz, Achamianie, jaka kara grozi za szpiegostwo w Tysiacu Swiatyn? Czarnoksieznik drgnal. -Smierc. -Tak?! - wybuchnal Proyas. - Wiec z tym do mnie przychodzisz?! Dokonano egzekucji na twoim szpiegu. Za donosicielstwo! Spodziewasz sie, ze Maithanet, najwiekszy shriah od pokolen, spiskuje z Rada? Na jakiej podstawie? Uwierz mi, powierniku, kiedy szpieg powiernikow ponosi kleske, nie trzeba... -To nie wszystko! - zaprotestowal Achamian. -O, musimy o tym uslyszec. Czy jakis pijak naopowiadal ci szalonych bajek? -Tego dnia w Sumnie, kiedy na moich oczach ucalowales kolano Maithaneta... -Ach tak, rzeczywiscie, pomowmy o tym! Czy uswiadamiasz sobie, jak oburzajace... -On mnie zobaczyl! Zrozumial, ze jestem czarnoksieznikiem! Sprowokowal chwile przerwy, lecz nic wiecej. -I sadzisz, ze o tym nie wiem? Ja tam bylem, Akka! Wiec podobnie jak paru innych wielkich shriahow, ma dar dostrzegania Nielicznych. Co z tego? Achamian oniemial. -Co z tego? - powtorzyl Proyas. - Czy znaczy to cos innego niz to, ze on, w przeciwienstwie do ciebie, wybral droge sprawiedliwych? -Ale... -Ale co? -Sny... Ostatnio sa tak intensywne... -A, znowu te koszmary. -Cos sie dzieje. Proyasie. Wiem to. Czuje! Ksiaze parsknal. -I znowu te same pretensje, co? Achamian stracil zdolnosc mowy. Tu bylo cos wiecej, ale mu umknelo... Kiedy stal sie takim starym glupcem? -Pretensje? - zdolal wykrztusic. - Jakie pretensje? -Roznice miedzy rozumem i sercem. Wiedza i wiara. - Proyas wychylil czare jednym haustem. - Pamietam, ze kiedys spytalem cie o Boga. Przypominasz sobie, co odpowiedziales? Achamian pokrecil glowa. -"Duzo o nim slyszalem, ale nie spotkalem go nigdy". Pamietasz? Pamietasz, jak sie smialem? Achamian pokiwal glowa z bladym usmiechem. -Powtarzales to przez wiele tygodni. Twoja matka wpadla we wscieklosc. Pewnie by mnie zwolniono, gdyby nie Zin... -Ach, Xinemus... zawsze twoj poplecznik - podchwycil Proyas, usmiechajac sie do marszalka. - Wiesz, ze gdyby nie on, nie mialbys przyjaciol? Nagly bolesny skurcz gardla uniemozliwil odpowiedz. Achamian zamrugal; oczy go palily. Nie... Prosze, nie tutaj. Marszalek i Proyas patrzyli na niego z zazenowaniem i troska. -W kazdym razie - podjal z wahaniem Proyas - to, co powiedziales o moim Bogu, musisz tez powiedziec o swojej Radzie. Wszystko to plotki. Wiara. Nie wiesz, o czym mowisz. -Jak to? Glos ksiecia ochlodl. -Wiara to prawda namietnosci, a zadna namietnosc nie jest bardziej prawdziwa od innej. Znaczy to, ze zadna mozliwosc, ktora wedlug ciebie powinienem rozwazyc, zaden lek nie moze byc prawdziwszy od mojego uwielbienia. Nie warto o tym dyskutowac. -Wiec przepraszam... Nie chcialem urazic... -Wiedzialem, ze cie to zaboli - przerwal Proyas - ale trzeba bylo to powiedziec. Jestes bluznierca, Achamianie. Jestes nieczysty. Sama twoja obecnosc jest obelga przeciwko Niemu. Gwaltem. I choc niegdys cie kochalem, dzis bardziej kocham mego Boga. O wiele bardziej. Xinemus nie mogl tego dluzej zniesc. -Ale przeciez... Proyas uciszyl go gestem reki. W jego oczach plonal ogien. -Zin jest panem swojej duszy. Moze z nia robic, co chce. Ty, Achamianie, w jednym musisz mi byc posluszny: nie chce cie wiecej widziec. Nigdy. Rozumiesz? Nie. Achamian spojrzal na Xinemusa, potem na Nersei Proyasa. Tak nie musi byc... -Niech tak bedzie - powiedzial. Wstal gwaltownie. Ogrzane przy ogniu faldy szaty palily w zetknieciu ze skora. -Prosze cie tylko o jedno - rzucil szorstko. - Znasz Maithaneta. Byc moze, tylko tobie jednemu ufa. Spytaj go o mlodego kaplana, Paro Inraua, ktory pare tygodni temu zadal sobie smierc w Hagernie. Spytaj, czy jego ludzie go zabili. Spytaj, czy wiedzieli, ze ten chlopiec jest szpiegiem. Proyas spojrzal na niego pustym wzrokiem kogos, kto zbiera w sobie nienawisc. -Dlaczego mialbym to zrobic? -Bo kiedys mnie kochales. Drusas Achamian odwrocil sie bez slowa i zostawil obu inrithijskich wielmozow siedzacych w milczeniu przy ogniu. Na zewnatrz w powietrzu wisial wilgotny opar tysiecy brudnych cial. Swieta wojna. Martwi, pomyslal Achamian. Wszyscy moi uczniowie sa martwi. * * * -Jestes niezadowolony - zwrocil sie Proyas do marszalka. - O co znowu chodzi? O taktyke czy przyzwoitosc?-I o to, i o to - odparl chlodno Xinemus. -Rozumiem. -Zdaj sobie pytanie, Proyasie, raz jeden zostaw Pismo Swiete i zadaj sobie szczere pytanie: Czy uczucie, ktore w tej chwili gosci w twojej piersi, jest zle czy dobre? Chwila szczerego zastanowienia. -Alez ja nic nie czuje. * * * Tej nocy Achamian snil o Esmenet, szalonej i goracej, a potem o Inrau krzyczacym z Wielkiego Mroku: "Oni tu sa, nauczycielu! Sa w sposob, ktorego nie mozesz dostrzec!".Spod tamtych snow wylonily sie inne, krwawy koszmar, ktory zawsze zjawial sie w swej ohydnej postaci, pokonujac tkanke slabszych, bardziej wspolczesnych pragnien. Achamian znalazl sie na polach Eleneotu, ciagnac przez bitewny zgielk okaleczone cialo Najwyzszego Krola. Blekitne oczy Celmomasa spogladaly blagalnie. -Zostaw mnie - jeknal siwobrody krol. -Nie - odparl Achamian. - Jesli ty umrzesz, wszystko stracone. Najwyzszy Krol usmiechnal sie, choc mial poranione usta. -Widzisz slonce? Widzisz jego blask, Seswatho? -Slonce zachodzi. -Tak! Tak. Mrok Nie-Boga nie wszystko pochlonal. Bogowie jeszcze nas widza, drogi przyjacielu. Sa daleko, lecz slysze, jak galopuja po niebie. Slysze, jak do mnie wolaja. -Nie mozesz umrzec! Nie mozesz! Najwyzszy Krol pokrecil glowa i uspokoil go czulym spojrzeniem. -Wolaja mnie. Mowia, ze moj koniec nie oznacza konca tego swiata. Ten ciezar spoczywa na tobie. Na tobie, Seswatho. -Nie - szepnal Achamian. -Slonce! Widzisz je? Czujesz na policzku? Objawienie kryje sie w rzeczach prostych. Widze! Widze, jakim bylem zawzietym, upartym glupcem... Niesprawiedliwym, najbardziej zas wobec ciebie. Czy potrafisz przebaczyc starcowi? Czy przebaczysz staremu glupcowi? -Nie ma czego przebaczac, Celmomasie. Wiele straciles, wiele wycierpiales. -Myslisz, ze moj syn tam bedzie? Czy powita mnie, swojego ojca? -Tak. Ojca i krola. -Czy mowilem ci kiedys - mowil Celmomas glosem pelnym dumy - ze moj syn zakradl sie niegdys w najglebsze otchlanie Golgotterath? -Tak. - Achamian usmiechnal sie przez lzy. - Wiele razy, przyjacielu. -Jakze mi go brakuje! Jak mi spieszno, zeby znowu stanac u jego boku. Stary krol zaplakal. Potem szeroko otworzyl oczy. -Widze go bardzo wyraznie. Slonce to jego wierzchowiec, a moj syn jest z nami. Widze go! Galopuje w sercach moich ludzi, budzi w nich zdumienie i furie! -Ciii... Oszczedzaj sily, krolu. Medycy juz blisko. -Mowi... slodkie slowa pocieszenia. Mowi... ze ktos z mojej krwi powroci, Seswatho... powroci Anasurimbor... Cialem starca zatrzasl spazm; wydusil mu z ust oddech i sline. -Gdy nastapi koniec swiata... Jasne oczy Anasurimbora Celmomasa II, Bialego Pana Tryse, Najwyzszego Krola Kuniuri, zmetnialy. Zachodzace slonce blysnelo i zgaslo; lsniacy braz norsirajskiej zbroi zmetnial w zmroku Nie-Boga. -Nie zyje! - krzyknal Achamian do otaczajacych go ponurych rycerzy. - Nasz krol nie zyje! * * * Zaczela sie zastanawiac, czy na Agorze Kamposea takie gry sa czyms zwyczajnym.Czula jego pelne podziwu spojrzenie. Przesunela palcami przez pek oregano, jakby sprawdzala, czy jest odpowiednio ususzone. Pochylila sie, wiedzac, ze jej suknia z bialego plotna, tradycyjna hasas, opnie sie jej na posladkach i rozchyli z boku, ukazujac obcemu blysk nagiego biodra i prawej piersi. Hasas byla wlasciwie misternie haftowanym pasem plotna, przewiazanym w talii. I choc stanowila ulubiony stroj wolnych kobiet w gorace dni, byla popularna takze wsrod prostytutek - z oczywistych przyczyn. Ale Esmenet nie byla juz prostytutka. Byla... Wlasciwie sama nie wiedziala, kim jest. Eritga i Hansa, niewolnice Sarcellusa Cepalorana, takze zauwazyly tego mezczyzne. Chichotaly nad cynamonem, udajac, ze porownuja dlugosc lasek. Ale Esmenet poczula - nie po raz pierwszy tego dnia - ze nienawidzi ich tak, jak czesto nienawidzila swoich rywalek, sasiadek w Sumnie, zwlaszcza tych mlodych. On patrzy na mnie! Na mnie! Byl niezwykle piekny: jasnowlosy, gladko ogolony, z szeroka piersia, odziany tylko w kilt z niebieskiego plotna ze zlotymi fredzlami, ktore przykleily sie do jego spoconych ud. Siec niebieskich tatuazy na ramionach zdradzala oficera z cesarskiej Gwardii Eothijskiej. Esmenet go nie znala. Spotkali sie niedawno, ona byla z Eritga i Hansa, on z trzema towarzyszami. Tlum popchnal ja w jego strone. Pachnial pomarancza i slona skora. Byl wysoki; oczy miala na poziomie jego obojczykow. Promienial zdrowiem i radoscia zycia. Usmiechnela sie do niego niesmialo, a jednak obiecujaco, jednoczesnie odrzucajac skromnosc i obiecujac szalenstwo. Pozniej, zarumieniona, podniecona i przestraszona, pociagnela Eritge i Hanse w cichy zaulek, gdzie ludzie przechadzali sie niespiesznie wsrod straganow z przyprawami, plaskich koszy i zwisajacych pekow suszonych ziol. W porownaniu ze smierdzacym tlumem te wonie powinny przyniesc ulge, lecz zrozumiala, ze brak jej zapachu obcego. Teraz sie pojawil, juz bez przyjaciol. Stanal w sloncu, przygladajac sie jej z niepokojacym napieciem. Nie zwracaj na niego uwagi, nakazala sobie, nie mogac przestac myslec o jego twardym brzuchu. -Co robicie? - warknela na niewolnice. -Nic - odparla potulnie Eritga, mocno kaleczac sheyicki. Wszystkie trzy podskoczyly, slyszac trzask trzciny o stragan. Stary kramarz o skorze jakby ufarbowanej przyprawami patrzyl na Eritge z oburzeniem. Podniosl trzcine wysoko pod plocienna markize. -Ona jest twoja pania! - krzyknal. Sniada dziewczyna sie skulila. Hansa chwycila ja w ramiona. Straganiarz odwrocil sie do Esmenet, podniosl dlon do szyi i przechylil glowe w prawo - uprzejmy gest kasty handlarzy. Usmiechnal sie z aprobata. Jeszcze nigdy w zyciu nie byla tak czysta, dobrze odzywiona i ubrana. Gdyby nie oczy i rece, wygladalaby jak zona szlachcica z nizszej kasty. Sarcellus obsypal ja niezliczonymi podarunkami: szatami, pachnidlami, balsamami - choc nie klejnotami. Eritga uciekla spod markizy, unikajac oczu Esmenet. Potwierdzila w ten sposob to, co Esmenet i tak wiedziala: ze nie uwaza sie za jej sluzaca. Podobnie jak Hansa. Poczatkowo brala to za zwyczajna zazdrosc; sadzila, ze dziewczeta kochaja Sarcellusa i marza, jak zwykle niewolnice, ze ich pan uwaza je za cos wiecej niz cialo. Ale potem zaczela podejrzewac, ze Sarcellus ma cos wspolnego z ich zachowaniem. Wszelkie watpliwosci ustapily dzis rano, kiedy dziewczeta nie chcialy jej pozwolic na samotne wyjscie z obozu. -Eritga! - krzyknela Esmenet. - Eritga! Dziewczyna spojrzala na nia z jawna nienawiscia. Miala jasne wlosy, w sloncu jej brwi byly niewidoczne. -Wracajcie do domu! - rozkazala Esmenet. - Obie! Dziewczyna rozesmiala sie szyderczo i splunela na ubita ziemie. Esmenet zrobila krok w jej strone. -Zabieraj te piegowata dupe do domu, niewolnico, bo... Znowu trzask trzcinki. Handlarz wypadl zza straganu i uderzyl Eritge w twarz. Dziewczyna upadla z krzykiem, a straganiarz bil ja raz po raz, klnac w nieznanym jezyku. Hansa odciagnela Eritge i uciekly. -Teraz pojda do domu - zwrocil sie do Esmenet rozpromieniony handlarz. W szczerbie miedzy zebami widac bylo jego jezyk. - Przeklete niewolnice - dodal, spluwajac przez lewe ramie. Ale Esmenet myslala tylko: Jestem sama. Zamrugala, walczac ze lzami. -Dziekuje. Pomarszczona twarz kramarza zlagodniala. -Czym moge sluzyc? - spytal lagodnie. - Pieprz? Czosnek? Mam bardzo dobry czosnek. Przechowuje go w specjalny sposob. Kiedy po raz ostatni byla sama? Chyba w tej wsi, wiele miesiecy temu, kiedy Sarcellus uratowal ja przed ukamienowaniem. Nagle przerazila sie samodzielnosci. Zaslonila tatuaz na wierzchu prawej dloni. Od dnia, w ktorym Sarcellus ja uratowal, ani przez chwile nie byla sama. Odkad znalazla sie w obozie swietej wojny, Eritga i Hansa chodzily za nia krok w krok. A Sarcellus poswiecal jej prawie cale dnie. Byl nadzwyczajnie opiekunczy. Spelnial jej zachcianki, pare razy zabral ja tutaj, na Agore Kamposea, przywiozl ja na nabozenstwo w Cmiralu, spedzil z nia cale popoludnie w swiatyni Xothei, smiejac sie z jej zdumienia na widok wielkiej kopuly i sluchajac, jak opowiadala, ze Ceneianie zbudowali ja w niemal starozytnych czasach. Oprowadzil ja nawet po Cesarskim Okregu, zartujac z niej, kiedy sie dziwila ogromowi Wyzyn Andiaminskich. Ale nigdy nie zostawial jej samej. Dlaczego? Czy bal sie, ze odszuka Achamiana? Niemadra obawa. Nagle zrobilo sie jej zimno. Oni sledzili Akke! Trzeba mu o tym powiedziec! Ale dlaczego sie przed nim ukrywa? Dlaczego, opuszczajac oboz, zawsze drzy na mysl o tym, ze moglaby go przypadkiem spotkac? Kiedy zauwazala kogos podobnego do niego, natychmiast odwracala wzrok, jakby sie bala, ze to naprawde Achamian. Ze on ja zobaczy, przebije jej serce bolesnym spojrzeniem. -Czym moge sluzyc? - powtorzyl straganiarz, teraz z troska. Nie miala pieniedzy. Po co tu w ogole przyszla? Potem przypomniala sobie tego czlowieka, gwardziste, ktory ja obserwowal. Zerknela w zaulek i zobaczyla go. Przygladal sie jej czujnie. Taki piekny... Jej oddech przyspieszyl. Ogien ogarnal uda. Tym razem nie odwrocila oczu. Czego chcesz? Patrzyl na nia natarczywie. Lekko przechylil glowe, wskazal oczami odlegly kraniec rynku i znowu spojrzal na nia. Odwrocila wzrok; cos zatrzepotalo w jej piersi. -Dziekuje - wymamrotala do sprzedawcy. Machnal rekami z niesmakiem. Ruszyla w kierunku, ktory wskazal jej nieznajomy. Katem oka widziala, ze on idzie w slad za nia poprzez tlum. Trzymal sie z daleka, ale jej sie wydawalo, ze juz przycisnal spocona piers do jej plecow, waskie biodra do jej posladkow i szepcze jej do ucha. Z wysilkiem lapala oddech, przyspieszyla kroku, jakby uciekala. Chce! Spotkali sie na pustym placu, otoczeni zapachem ofiarnych zwierzat. Nad nimi majaczyly zewnetrzne budynki kompleksu swiatynnego. Bez slowa znalezli sie w mroku zaulka. Tym razem pachnial sloncem. Jego pocalunek byl rozdzierajacy, nawet brutalny. Zalkala, wsunela mu jezyk w usta, poczula ostra krawedz jego zebow. -Tak - niemal krzyknal. - Slodka! Chwycil ja za piers. Druga reka siegnal pod suknie. -Nie! - krzyknela, odpychajac go. Ujal ja za lokcie, pochylil sie nad jej ustami. Odwrocila glowe. -Masz pieniadze? - tchnela. Falszywy smiech. - Nie placisz, nie jesz. -Ach, Sejenusie! Ile? -Dwanascie talentow - szepnela. - Srebrnych. -Dziwka - syknal. - Jestes dziwka? -Za dwanascie srebrnych... Zawahal sie. Zaczal gmerac w sakiewce. Zerknal na Esmenet, gdy nerwowo poprawiala suknie. -A to co? - rzucil ostro, patrzac na jej lewa reke. -Nic. -Naprawde? Niestety, juz widzialem takie "nic". To parodia tatuazy kaplanek Gierry, prawda? Tak Sumna pietnuje swoje dziwki. -I co z tego? -Dam ci dwanascie talentow. Miedzianych. -Srebrnych - powiedziala bez przekonania. -Zepsuta brzoskwinia to zepsuta brzoskwinia, chocby sie ja pieknie przystroilo. -Dobrze - szepnela ze lzami w oczach. -Slucham? -Dobrze! Tylko sie pospiesz! Wygrzebal monety z sakiewki. Zauwazyla srebrny polksiezyc przemykajacy miedzy jego palcami. Chwycila sliskie od potu miedziaki. Podniosl jej hasas i wbil sie w nia. Niemal natychmiast jeknela z rozkoszy. Slabo uderzyla go piesciami, w ktorych sciskala pieniadze. On nadal sie w niej poruszal, powoli, lecz mocno. Raz, drugi, za kazdym razem stekajac glosniej. -Slodki Sejenusie! - syknal goraco w jej ucho. Znowu krzyknela z rozkoszy, tym razem glosno. Poczula jego dreszcz, ostatnie glebokie pchniecie, jakby chcial dosiegnac jej serca. -Na Boga! - steknal. Cofnal sie, wyrwal z jej ramion. Patrzyl na nia, jakby byla przezroczysta. -Na Boga - powtorzyl, juz innym tonem. - Co ja zrobilem? Zdyszana, chciala dotknac jego policzka, ale cofnal sie, wygladzajac kilt. Dostrzegla szlak mokrych sladow, cien fallusa. Nie mogl na nia patrzec, odwrocil oczy. Ruszyl ku jasnemu wyjsciu z zaulka, jak we snie. Oparla sie o mur i patrzyla, jak ten piekny mezczyzna w blasku slonca odzyskuje panowanie nad soba, a raczej jego pozory. Znikl, a ona odchylila glowe, westchnela ciezko, niezdarnie wygladzila hasas. Czula krople splywajaca po wewnetrznej stronie uda, najpierw goraca, potem zimna, jak lza, ktora spada z brody. Dopiero teraz dotarl do niej smrod zaulka. Pomiedzy zepsutymi, bezokimi rybami dostrzegla blysk polsrebrnika. Wtulila sie w ceglany mur, spojrzala w strone rozprazonego rynku. Upuscila miedziaki. Zamknela oczy i zobaczyla kaluze czarnego nasienia na swoim brzuchu. Potem uciekla, naprawde samotna. * * * Esmenet zauwazyla, ze Hansa plakala. Jej lewe oko wygladalo, jakby zaraz mialo spuchnac. Eritga podniosla wzrok znad ognia. Jej twarz znaczyla czerwona prega - slad trzciny handlarza - ale poza tym nie odniosla obrazen. Wyszczerzyla zeby jak piegowaty szakal, podniosla niewidoczne brwi i spojrzala na pawilon.Sarcellus czekal na nia w mrocznym wnetrzu. -Tesknilem - powiedzial. Usmiechnela sie, choc glos mial zmieniony. -Ja tez. -Gdzie bylas? -Na spacerze. -Na spacerze! - parsknal. - Gdzie? -W miescie. Na rynku. Czemu pytasz? Spojrzal na nia dziwnie. Wydalo sie jej, ze ja... obwachuje. Skoczyl, chwycil ja za nadgarstki, przyciagnal - tak gwaltownie, ze jeknela glosno. Siegnal po skraj jej sukni, podniosl. Zatrzymala go w pol ruchu. -Co robisz? -Tesknilem za toba, mowilem. -Nie. Nie teraz. Cuchne... -Tak - odparl, odpychajac jej rece - Teraz. Podniosl wysoko jej hasas, przykucnal przed nia jak malpa. Zadrzala, choc nie wiedziala - ze strachu czy furii. Sarcellus opuscil jej suknie. Wstal. Spojrzal na nia wzrokiem bez wyrazu. Usmiechnal sie. Ten usmiech byl podobny do kosy, jakby mogl nim kosic zboze. -Kto? - spytal. -Co "kto"? Uderzyl ja. Niezbyt mocno, ale i tak zabolalo. -Kto? Nie odpowiedziala. Ruszyla do sypialni. Chwycil ja za ramie, gwaltownie odwrocil, znowu uniosl reke... Zawahal sie. -Achamian? - spytal. Esmenet pomyslala, ze jeszcze nigdy nie czula takiej nienawisci. -Tak! - syknela. Sarcellus opuscil reke, rozluznil chwyt. Przez chwile wygladal na zrozpaczonego. -Wybacz mi, Esmi - powiedzial ochryple. Co ci wybaczyc, Sarcellusie? Co? Objal ja z desperacja. Poczatkowo stala sztywno, ale kiedy zaczal szlochac, cos w niej peklo. Ustapila, wtulila sie w jego ramiona, wciagnela w nozdrza jego zapach - mirra, pot i skora. Jak ten czlowiek, tak surowy, dumny, mogl plakac, uderzywszy taka kobiete? Zdrajczynie. Cudzoloznice. Jak mogl... -Wiem, ze go kochasz - uslyszala jego szept. - Wiem... Ale ona nie byla tego pewna. * * * O wyznaczonej porze czarnoksieznik stanal obok Proyasa na pagorku nad rozleglym obozowiskiem swietej wojny. Na wschodzie, otoczone wysokimi murami i wiezami Momemn, wstawalo slonce rozzarzone jak wielki wegiel.Proyas zamknal oczy, wystawil twarz na poranny blask. Tego dnia - myslal lub modlil sie - wszystko sie zmieni. Jesli raporty mowia prawde, w koncu dlugie klotnie psow z wronami sie zakoncza. A on zdobedzie lwa. Odwrocil sie do Achamiana. -Niezwykle, prawda? -Co? Swieta wojna? Czy ten tlum? Tonem skarcil Proyasa, a brakiem szacunku obrazil. Dzis rano, rzucajac sie na pryczy, ksiaze zdal sobie sprawe, ze Achamian jest mu potrzebny. Poczatkowo jego duma protestowala - w koncu przed tygodniem wypowiedzial slowa ostateczne: "Nie chce cie wiecej widziec. Nigdy". Wyparcie sie ich teraz, gdy potrzebowal tego czlowieka, wydawalo sie prymitywne, przewrotne. Ale czy musi czuc skruche, nawet jesli wyprze sie swych slow? -Alez oczywiscie swieta wojna - odparl nonszalancko. - Moi skrybowie mowia, ze... -Znam mnostwo plotek - ucial powiernik. - Wiec prosze, darujmy sobie uprzejmosci jnanu i powiedz po prostu, czego chcesz. Rano Achamian bywal opryskliwy. Proyas zawsze przypisywal to snom. Lecz w glosie dawnego nauczyciela brzmial jeszcze inny ton - zbyt podobny do nienawisci. -Potrafie zrozumiec rozgoryczenie, ale musisz mi byc posluszny. Szkole Powiernikow wiaze z Domem Nersei traktat. Jesli bedzie trzeba, powolam sie na niego. Achamian spojrzal na ksiecia przenikliwie. -Dlaczego, Prosha? - spytal, spieszczajac imie ksiecia jak dawniej. - Dlaczego to robisz? Czy mogl mu powiedziec cos nowego lub bardziej znosnego? -Nie masz prawa zadawac mi pytan, powierniku. -Wszyscy ludzie, nawet ksiazeta, musza odpowiadac na glos rozsadku. Niedawno kazales mi odejsc na zawsze, a nie minal tydzien, jak znowu mnie wezwales. I ja mam nie zadawac pytan? -Nie wezwalem ciebie! - krzyknal Proyas. - Wezwalem uczonego powiernika na mocy traktatu, ktory moj ojciec zawarl z twoimi przelozonymi. Albo usluchasz, albo go pogwalcisz. Wybor nalezy do ciebie, Drusasie Achamianie. Nie dzis. Dzis nie da sie wciagnac w to bagno. Nie teraz, gdy wszystko sie zmieni... byc moze. Ale Achamian mial wlasne plany. -Wiesz, myslalem o tym, co powiedziales tamtego wieczoru. Wlasciwie prawie wylacznie o tym. -I co z tego? Prosze, nauczycielu, odloz to na inny dzien! -Istnieje wiara, ktora wie, ze jest wiara, a takze wiara, ktora mylnie bierze sie za wiedze. Ta pierwsza zgadza sie na niepewnosc, przyjmuje do wiadomosci tajemniczosc Boga. Rodzi wspolczucie i tolerancje. Kto moze potepiac, kiedy nie jest calkowicie pewien swych racji? Ale druga, Proyasie, ta druga zgadza sie tylko na pewnosc, a tajemnice Boga uznaje za mrzonke. Rodzi nietolerancje, nienawisc, przemoc... Proyas sie zachmurzyl. Dlaczego Achamian jest tak uparty? -Rodzi tez uczniow, ktorzy odtracaja dawnych nauczycieli, co, Achamianie? Czarnoksieznik skinal glowa. -I swiete wojny... Cos w jego odpowiedzi wytracilo Proyasa z rownowagi, obudzilo drzemiace leki. Nie oniemial tylko dzieki latom nauk. -Oddaj mi sie - zacytowal - a wyzwolon bedziesz ze swej niepewnosci. - Rzucil Achamianowi szydercze spojrzenie. - Poddaj sie, jako dziecko poddaje sie ojcu, a wszystkie watpliwosci sie rozwieja. Powiernik zmierzyl go surowym spojrzeniem i z cierpkim niesmakiem pokiwal glowa. Proyas odniosl wrazenie, ze cytujac pismo, uciekl sie do nedznej sztuczki. Ale jak to mozliwe? Jak glos samego Ostatniego Proroka, jego Pierwsze i Ostatnie Slowo, mogl brzmiec tak... tak... Litosc w oczach nauczyciela wydala mu sie nie do zniesienia. -Nie waz sie mnie osadzac - warknal. -Dlaczego mnie wezwales? - spytal Achamian ze zmeczeniem w glosie. - Czego chcesz? Ksiaze Conrii opanowal sie, odetchnal gleboko. Wbrew postanowieniu dal Achamianowi zbic sie z tropu. Dosyc tego. Dzis jest ten dzien. Na pewno. -Wczoraj wieczorem otrzymalem wiesci od kuzyna Xinemusa, Iryssasa. Znalazl kogos interesujacego. -Tak? -Jakiegos Scylvenda. Oto slowo, ktorym straszy sie dzieci. Achamian zerknal na niego z ukosa, ale poza tym wydawal sie nieporuszony. -Iryssas wyjechal zaledwie tydzien temu. Jak mogl znalezc Scylvenda tak blisko Momemn? -Zdaje sie, ze Scylvend zamierzal przystapic do swietej wojny. Achamian szeroko otworzyl oczy. Proyas przypomnial sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczyl go tak zdumionego: byl dzieckiem i gral z nim w benjuke pod swiatynnymi wiazami w ogrodzie ojca. Jakze Achamian sie uradowal! Tym razem zdumienie szybko minelo. -To jakis zart? -Nie wiem, co myslec, nauczycielu, dlatego cie wezwalem. -To musi byc oszustwo - uznal Achamian. - Scylvendzi nie biora udzialu w swietych wojnach inrithich. Jestesmy dla nich... - Urwal. - Ale dlaczego wezwales mnie wlasnie tutaj? Czyzby... Proyas usmiechnal sie. -Kurier powiedzial, ze wyprzedzil swite majordomusa zaledwie o pare godzin. Wyslalem Iryssasowi na spotkanie Xinemusa. Powiernik spojrzal na poranna zorze - wielka szkarlatna powieke wokol zlotego oka. -Podrozuje noca? -Spotkali tego czlowieka i jego towarzyszy, kiedy scigali ich kidruhilowie cesarza. Najwyrazniej Iryssas uznal za rozsadne powrocic jak najszybciej. Zdaje sie, ze Scylvend powiedzial cos niezwyklego. Achamian wyciagnal reke, jakby powstrzymujac zbedne szczegoly. -Towarzysze? -Mezczyzna i kobieta. Nie wiem nic wiecej, oprocz tego, ze ten drugi podaje sie za ksiecia. -A co niezwyklego powiedzial Scylvend? Proyas zrobil pauze, by opanowac drzenie glosu. -Twierdzi, ze zna wojenne obyczaje fanimow. Twierdzi, ze pokonal ich w walce. I proponuje nam swoje doswiadczenie. * * * Achamian wreszcie zrozumial. To ozywienie. To zniecierpliwienie wobec jego trosk. Proyas zobaczyl to, co gracze w benjuke nazywaja kut'ma lub ukrytym ruchem. Mial nadzieje wykorzystac tego Scylvenda, kimkolwiek byl, by rozwscieczyc i pokonac cesarza. Achamian usmiechnal sie mimo woli. Pomimo zlych slow, ktore miedzy nimi padly, nie mogl nie podzielac tego ozywienia.-On chce byc twoja kut'ma - odezwal sie. -Czy to, co mowi, jest mozliwe? Czy Scylvendzi walczyli z fanimami? -Plemiona z poludnia na ogol napadaja na Gedee i Shigek. Kiedy bylem w Shimehu, spotkalem... -Byles w Shimehu?! - wybuchnal Proyas. Achamian spochmurnial. Jak wiekszosc nauczycieli nie znosil, kiedy mu przerywano. -Odwiedzilem wiele miast. Z powodu Rady. Kiedy sie nie wie, gdzie szukac, szuka sie wszedzie. -Przepraszam, Akka. Ja tylko... - Proyas urwal, jakby zdezorientowany. Achamian zrozumial, ze w oczach ksiecia Shimeh byl szczytem swietej gory, miejscem, do ktorego mozna dotrzec dopiero po dlugiej walce. Mysl, ze jakis bluznierca mogl po prostu zejsc ze statku... -W owym czasie - podjal Achamian - wiele sie mowilo o Scylvendach. Cishaurimowie wyslali dwudziestu swoich do Shigeku, by dolaczyli do ekspedycji karnej, ktora padyradza wyslal na step. Od tej pory nie slyszano ani o armii padyradzy, ani o cishaurimach. -Scylvendzi ich wybili do nogi. Achamian skinal glowa. -Wiec tak, to calkiem mozliwe, ze twoj Scylvend walczyl z fanimami i ich pokonal. Mozliwe nawet, ze ma wiadomosci, ktorymi moze sie podzielic. Ale dlaczego chce je powierzyc nam, inrithim? Oto pytanie. -Az tak nas nienawidza? Achamian ujrzal mgnienie scylvendzkich wlocznikow galopujacych wsrod ognia i grzmotu glosu Seswathy. Wizja ze snow. Zamrugal. -Czy kaplan nienawidzi byka, ktoremu podrzyna gardlo? Nie. Zapamietaj, dla Scylvendow caly swiat jest ofiarnym oltarzem, a my jestesmy bydlem. Nie zaslugujemy nawet na ich pogarde. Dlatego ten Scylvend jest tak niezwykly. Chce przystapic do swietej wojny? To jak... jak... -Jakby wszedl do obory - dokonczyl Proyas z uraza - i zawarl umowe z krowami. -Wlasnie. Nastepca tronu wydal usta, spojrzal na obozowisko, pewnie szukajac sladu po nadziei. Achamian jeszcze nigdy nie widzial go w takim stanie - nawet kiedy ksiaze byl dzieckiem. Wygladal... krucho. Czy jest az tak zle? Co boisz sie stracic? -Ale oczywiscie po zwyciestwie Conphasa nad Kiyuth sytuacja na stepie mogla sie zmienic. Nawet drastycznie. Dlaczego zawsze tak sie z nim spiera? Proyas zerknal na niego z ukosa, wygial usta w sardonicznym usmiechu. Znow spojrzal na labirynt namiotow, pawilonow i kretych alejek. -Jeszcze nie jestem zdruzgotany, stary... - Zamarl, zmruzyl oczy. - Tam! - wykrzyknal, wskazujac jakis punkt. - To Zin. Zaraz sie przekonamy, czy ten Scylvend jest moja kut'ma. Od rozpaczy do nadziei w mgnieniu oka. Bedzie z niego niebezpieczny wladca, pomyslal Achamian. Oczywiscie jesli przezyje swieta wojne. Skora mu scierpla. Przyzwyczajenie, zwlaszcza jesli wiaze sie ze strachem, sprawia, ze latwo zapomniec o przyszlosci. Ale tego akurat nie mogl zrobic. Przy tak wielu wojownikach zgromadzonych w jednym miejscu po prostu musiala sie wydarzyc jakas katastrofa. Bylo to nieuniknione prawo, jak wszystkie logiczne dowody Ajencisa. Trzeba o tym pamietac, bedzie przygotowany, kiedy nadejdzie pora. Gdzies, kiedys tysiace tysiecy wokol mnie oddadza zycie. Dreczace pytanie, przerazajace tak, ze skrecalo wnetrznosci, a jednak ciagle sie narzucalo, brzmialo: Kto? Kto umrze? Ktos musi. Ja? Wreszcie dostrzegl Xinemusa i jego jezdzcow. Marszalek Attrempus byl zmeczony, czego nalezalo sie spodziewac, skoro ksiaze wyslal go w droge w srodku nocy. Twarz o kwadratowej brodzie odwrocil w ich strone. Achamian byl pewien, ze Xinemus patrzy na niego, nie na Proyasa. Czy to ty umrzesz, stary przyjacielu? -Widzisz go? - spytal Proyas. W pierwszej chwili Achamian sadzil, ze ksiaze ma na mysli Xinemusa, ale potem dostrzegl Scylvenda, mowiacego cos do rozczochranego Iryssasa. Zrobilo mu sie zimno. Proyas mu sie przygladal, usilujac odgadnac jego reakcje. -Co sie dzieje? - spytal. -To bylo... - Achamian urwal. -Co bylo? Minelo tyle lat... Dwa tysiace od jego ostatniego spotkania ze Scylvendami. -W czasie Apokalipsy... - zaczal i zawahal sie. Dlaczego zawsze tak sie wstydzi, mowiac o tych prawdziwych wydarzeniach? - W czasie Apokalipsy Scylvendzi staneli po stronie Nie-Boga. Pokonali Kyraneajczykow, zlupili Mehtsonc i oblezyli Sumne wkrotce potem, jak Seswatha tam zamieszkal... -Chyba tu - poprawil go Proyas. Achamian spojrzal na niego pytajaco. -Seswatha zamieszkal tutaj - wyjasnil Proyas - gdzie niegdys znajdowalo sie starozytne Kyraneas. -Ta... tak. Tutaj. - Przeciez stali na starych kyraneajskich ziemiach. Tutaj, tylko wiele warstw nizej. Seswatha raz nawet przejechal przez Momemn, choc wowczas nazywalo sie Monemora i bylo malym miasteczkiem. I tu wlasnie, zrozumial Achamian, znajduje sie zrodlo jego niepokoju. Na ogol bez trudu rozroznial te dwie epoki, terazniejszosc i Apokalipse. Ale gdy ujrzal Scylvenda, poczul na barkach brzemie starozytnych nieszczesc. Barbarzynca mial grube ramiona oplecione bliznami, brutalna twarz o oczach, ktore widywaly tylko martwych przeciwnikow. Tuz za nim jechal inny mezczyzna, rownie brudny i zmeczony podroza, ale jasnowlosy i z broda na norsirajska modle. Rozmawial z kobieta, takze o wlosach jak len, ktora niebezpiecznie kolysala sie w siodle. Chyba byla ranna. Achamian wrocil myslami do Scylvenda. Az trudno uwierzyc. Czy jest w tym jakis glebszy sens? Ostatnio tak czesto snil mu sie Anasurimbor Celmomas, a teraz to. Zywa wizja konca swiata. Scylvend! -Nie ufaj mu, Proyasie. Scylvendzi sa okrutni, nie znaja litosci. Rownie dzicy jak Srancowie, lecz o wiele bardziej przebiegli. Proyas parsknal smiechem. -Wiesz, ze Nansurczycy zaczynaja kazdy toast i modlitwe od przeklenstwa rzuconego Scylvendom? -Tak slyszalem. -Tam, gdzie ty widzisz upiora ze swych koszmarow, powierniku, ja widze wroga mojego wroga. Achamian zrozumial, ze na widok tego barbarzyncy Proyas odzyskal nadzieje. -Nie. Widzisz wroga, tylko tyle. To poganin, Proyasie. Bluznierca. Ksiaze spojrzal na niego ostro. -Tak jak ty. Co za upor. Jak go przekonac? -Proyasie, musisz... -Nie! - krzyknal ksiaze. - Nic nie musze. Choc raz oszczedz mi swoich ponurych przepowiedni! -Wezwales mnie, zebym sluzyl ci rada - warknal Achamian. Proyas odwrocil sie do niego gwaltownie. -Nie do twarzy ci z gniewem, nauczycielu. Co z toba? Tak, wezwalem cie, bys mi sluzyl rada, a ty prawisz kazania. Doradca, o czym chyba zapomniales, dostarcza ksieciu faktow niezbednych do zrownowazonego osadu. Sam wstrzymuje sie od opinii i nie gani ksiecia za to, ze sie nia nie dzieli. - Usmiechnal sie szyderczo. - Teraz wiem, dlaczego marszalek tak sie o ciebie leka. Te slowa zranily Achamiana do zywego. Proyas chcial zadac mu bol, uderzyc mocno. Walczyl z cesarzem o dusze swietej wojny. Oczekiwal pozorow jednomyslnosci, a nade wszystko - posluszenstwa. Scylvend byl juz blisko. Achamian to wiedzial, a jednak te slowa go zabolaly. Co sie ze mna dzieje? Xinemus zatrzymal swego karego wierzchowca u stop wzgorza. Zsiadl i pozdrowil ich. Achamian nie mial ochoty odpowiedziec podobnie. Co o mnie powiesz, Zin? Co widzisz? Uslyszal, jak Iryssas zartuje z Norsirajem, jakby ten byl jego przyjacilem, a nie cudzoziemcem, ktory za chwile dostapi audiencji u ksiecia. Podrozni chwile zatrzymali sie przy koniach, po czym ruszyli zboczem w gore, szepczac po drodze. Scylvend gorowal wzrostem nad Xinemusem, wlasciwie nad wszystkimi procz Norsiraja. Byl waski w pasie, a szerokie ramiona przygarbil lekko. Wydawal sie glodny - nie jak zebrak, lecz jak wilk. Proyas powital swych gosci. Nie zawiedzcie mnie, ostrzegly jego oczy. -Rzadko widzi sie czlowieka, ktorego wyglad dorownuje pogloskom o nim - odezwal sie po sheyicku. Jego spojrzenie przesunelo sie po zylastych ramionach barbarzyncy. - Twoj wyglad jest rownie straszny, jak reputacja twego ludu, Scylvendzie. Achamiana draznil przyjazny ton ksiecia. Ta zdolnosc do natychmiastowego przejscia od klotni do powitania, od goryczy do przyjazni, zawsze go niepokoila. Taka niestalosc uczuc wydawala mu sie zapowiedzia zdrady. Scylvend spojrzal na Proyasa strasznym wzrokiem i nie odpowiedzial. Achamian zadrzal. Zrozumial, ze ten czlowiek ma za pasem chorae. Slyszal jej szept, jak dochodzacy z otchlani. Proyas zmarszczyl brwi. -Wiem, ze znasz sheyicki, przyjacielu. -Jesli dobrze pamietam, ksiaze - odezwal sie Achamian po conriyansku - Scylvendzi nie cenia komplementow. Uwazaja je za niegodne mezczyzn. Lodowate oczy barbarzyncy blysnely w jego strone. Achamian poczul dreszcz ostrzegajacy przed fizycznym zagrozeniem. -Kto to? - spytal barbarzynca z ciezkim akcentem. -Drusas Achamian - odparl Proyas. - Czarnoksieznik. Scylvend splunal. Achamian nie wiedzial, czy z pogarda, czy dla ochrony przed czarami. -Ale nie przystoi ci zadawac pytan - ciagnal Proyas. - Moi ludzie uratowali ciebie i twoich towarzyszy z rak Nansurczykow i rownie latwo moga cie w nie oddac. Rozumiesz? Barbarzynca wzruszyl ramionami. -Pytaj, o co chcesz. -Kim jestes? -Jestem Cnaiur urs Skiotha, wodz Utemotow. Pomimo ograniczonej wiedzy o Scylvendach Achamian slyszal o Utemotach, podobnie jak kazdy inny uczony powiernik. W ich Snach Sathgai, krol plemion, ktory poprowadzil Scylvendow pod rozkazami Nie-Boga, byl Utemotem. Czy to tylko kolejny zbieg okolicznosci? -Utemoci - mruknal do Proyasa - to plemie z polnocnych rubiezy stepu. I znowu barbarzynca sparzyl go lodowatym spojrzeniem. Proyas skinal glowa. -Wiec powiedz, Cnaiurze urs Skiotha, dlaczego scylvendzki wilk zapuscil sie tak daleko, by naradzac sie z inrithijskimi psami? Scylvend raczej wyszczerzyl zeby, niz sie usmiechnal. Ma te szczegolna arogancje barbarzyncow, pomyslal Achamian, bezmyslna pewnosc, ze trudne warunki zycia uczynily go o wiele twardszym od innych, bardziej cywilizowanych ludzi. Dla niego jestesmy glupimi babami. -Przybylem, by sprzedac moja wiedze i miecz - oznajmil szorstko Scylvend. -Jak najemnik? - spytal Proyas. - Chyba nie, przyjacielu. Achamian twierdzi, ze swiat nie widzial scylvendzkich najemnikow. Achamian usilowal odwzajemnic dzikie spojrzenie Scylvenda. Nie zdolal. -Po bitwie nad rzeka Kiyuth dla mojego plemienia nastaly trudne czasy - wyjasnil barbarzynca. - Ci nieliczni, ktorzy przezyli, padli ofiara sasiadow z poludnia. Rozkradziono nasze stada. Uprowadzono zony i dzieci. Nie ma juz Utemotow. -I co z tego? - warknal Proyas. - Chcesz uczynic inrithich swoim plemieniem? Mam w to uwierzyc? Milczenie. Starcie dwoch charakterow. -Moja ziemia mnie odtracila. Nie mam juz paleniska ani dobytku. Wiec ja w zamian odtracilem moja ziemie. Czy az tak trudno w to uwierzyc? -Dlaczego... - zaczal Achamian po conriyansku, ale Proyas uciszyl go gestem reki. Ksiaze patrzyl na barbarzynce w milczeniu, tym irytujacym spojrzeniem, jakie Achamian juz u niego widywal: jakby byl zrodlem wszelkiej madrosci. Jednak jesli Cnaiur urs Skiotha poczul sie nieswojo, nie okazal tego. Proyas westchnal ciezko, jakby dochodzil do ryzykownej, a trudntj decyzji. -Powiedz, Scylvendzie, co wiesz o Kianie? Achamian otworzyl usta, by zaprotestowac, ale zawahal sie, widzac grymas Xinemusa. Nie zapominaj, gdzie twoje miejsce! -Duzo i malo - odparl Cnaiur. Achamian wiedzial, ze Proyas nienawidzi takich odpowiedzi. Ale Scylvend gral tylko w te sama gre co ksiaze. Proyas chcial sie przekonac, co Cnaiur wie o fanimach, zanim sam ujawni, czego chce sie od niego dowiedziec. Ta wykretna odpowiedz oznaczala, ze barbarzynca jest niezwykle przebiegly. Achamian przesunal spojrzeniem po bliznach na jego ramionach, usilowal je policzyc. Nie udalo mu sie. Nie wolno lekcewazyc tego czlowieka, pomyslal. -Duzo czy malo wiesz o obyczajach wojennych Kianow? - spytal Proyas. -Duzo. -Skad? -Osiem lat temu Kianowie najechali step, by polozyc kres naszym napadom na Gedee. Spotkalismy sie z nimi posrod wzgorz Zirkirta. Zgnietlismy ich jak robactwo. Tutaj - przesunal grubym palcem po kilku bliznach na prawym nadgarstku - to wlasnie ta bitwa. Ten to general Hasjinnet, syn Skaurasa, sapatiszacha Shigeku. W jego glosie nie bylo dumy. Opisywal jedynie fakt - tak jakby mowil o stadach na swoich pastwiskach. -Zabiles syna sapatiszacha? -Na koniec - odparl Scylvend. - Najpierw kazalem mu spiewac. Kilku Conriyan rozesmialo sie glosno. Choc Proyas usmiechnal sie jedynie katem ust, Achamian widzial jego zachwyt. Pomimo szorstkich obyczajow Scylvend mowil dokladnie to, czego Proyas sie spodziewal. Ale Achamian wciaz byl podejrzliwy. Skad wiadomo, ze plemie Utemotow zostalo unicestwione? I co wiecej, co to ma wspolnego z narazaniem zycia podczas przejscia przez Nansurium? Popatrzyl na Norsiraja, ktory stal za Scylvendem. Przez chwile ich oczy sie spotkaly i Achamian sie wzdrygnal, widzac spojrzenie pelne madrosci i smutku. Mimo woli pomyslal: On... on jest odpowiedzia. Ale czy Proyas to zrozumie, zanim obejmie ich swoja protekcja? Conriyanie traktowali goscinnosc z absurdalna powaga. -Wiec znasz taktyke Kianow? - pytal Proyas. -Znam. Przez wiele lat bylem wodzem. Doradzalem krolowi plemion. -Czy moglbys ja opisac? -Moglbym. Nastepca tronu usmiechnal sie, jakby w koncu rozpoznal pokrewna dusze. Achamian musial milczec, bo gdyby sie odezwal, zostalby natychmiast odprawiony. -Jestes ostrozny - powiedzial Proyas. - To dobrze. Poganin wsrod oddzialow swietej wojny powinien zachowac ostroznosc. Jednak nie musisz sie mnie obawiac, przyjacielu. -A to dlaczego? - mruknal Scylvend. Proyas rozlozyl ramiona, wskazal wielki labirynt namiotow. -Czy widziales kiedys takie zgromadzenie? Caly kwiat inrithich zebral sie na tych polach, Scylvendzie. Trzy Morza nigdy nie zaznaly takiego spokoju. Wszyscy gwaltownicy zebrali sie tutaj. Kiedy pomaszeruja na fanimow, wasza walka nad Kiyuth wyda sie zwykla utarczka. -A kiedy wyrusza? Proyas zastanowil sie. -To moze zalezec od ciebie. Barbarzynca tylko patrzyl na niego. -Swieta wojne ogarnal paraliz, Scylvendzie. W jej brzuchu zagniezdzil sie pasozyt. Ale Ikurei Xerius III, pomimo uzgodnien, jakie zawarto ponad rok temu, odmawia nam zapasow zywnosci. Zgodnie z prawem religijnym shriah moze zazadac od cesarza wydania nam aprowizacji, lecz nie moze wymagac, by Nansurczycy wyruszyli wraz z nami. -Wiec wyruszcie bez nich. -I tak bysmy zrobili, ale shriah sie waha. Wiele miesiecy temu niektorzy Ludzie Kla zapewnili sobie zapasy, zgadzajac sie na zadanie cesarza... -Czyli? -Podpisali uklad, na mocy ktorego cesarz odzyska wszystkie podbite ziemie. -Nie do przyjecia. -Nie dla Wielkich Imion. Uwazali, ze sa niepokonani, a czekajac na innych, pozbawiaja sie chwaly. Co znaczy podpis na pergaminie w zamian za zwyciestwo? Wiec wyruszyli na ziemie fanimow i zgineli. Scylvend podniosl w zamysleniu reke do brody. Dziwnie rozbrajajacy gest u czlowieka o tak dzikim wygladzie, pomyslal Achamian. -Ikurei Conphas - powiedzial barbarzynca. Proyas uniosl brwi z uznaniem. Nawet Achamian poczul respekt. -Mow - rzucil ksiaze. -Bez Conphasa wasz shriah uwaza swieta wojne za przegrana. Dlatego nie chce zmuszac cesarza, by dostarczyl wam zywnosc, gdyz boi sie powtorki wydarzen. Proyas usmiechnal sie z gorycza. -W rzeczy samej. A cesarz oczywiscie uzaleznil od swego ukladu udzial Conphasa w wojnie. Jesli Maithanet chce zachowac wladze nad swoim narzedziem, musi je sprzedac. -Sprzedac was. Proyas westchnal ciezko. -Nie zrozum mnie zle, Scylvendzie. Jestem czlowiekiem wierzacym. Nie powatpiewam w mego shriaha, jednie w jego ocene wypadkow. Jestem przekonany, ze cesarz blefuje, ze nawet jesli wyruszymy, nie podpisawszy jego przekletego ukladu, on wysle Conphasa i jego kolumny tam, gdzie bedzie cos mogl zyskac na swietej wojnie... Po raz pierwszy Achamian uswiadomil sobie, ze Proyas naprawde obawia sie kapitulacji Maithaneta. Wlasciwie czemu? Jesli swiatobliwy shriah pokonal Szkarlatne Wiezyce, czy nie mogl pokonac takze cesarza z jego ukladem? -Mam nadzieje - ciagnal Proyas - ale tylko nadzieje, ze Maithanet uzna ciebie za zastepce Conphasa. Gdy zostaniesz naszym doradca, cesarz nie bedzie mogl twierdzic, ze zginiemy przez wlasna niewiedze. -Zastepca arcygenerala? - powtorzyl przywodca Scylvendow. Zadrzal. Achamian dopiero po chwili uswiadomil sobie, ze on sie smieje. -To cie smieszy, Scylvendzie? - spytal zaskoczony Proyas. Achamian wykorzystal te okazje. -Pamietaj o bitwie nad Kiyuth - szepnal szybko. - Pomysl o nienawisci, jaka musi on zywic do Conphasa. -Zemsta? - syknal Proyas, takze po conriyansku. - Myslisz, ze wlasnie dlatego tu przyjechal? By zemscic sie na Ikurei Conphasie? -Spytaj go! Dlaczego tu przyjechal i kim jest tych dwoje? Proyas zerknal na Achamiana ze skrucha. Wlasnie sobie uswiadomil, ze omal nie wprowadzil do swego domostwa Scylvenda - Scylvenda! - nie zadajac mu zadnych waznych pytan. -Nie znasz Nansurczykow - mowil barbarzynca. - Wielki Ikurei Conphas zastapiony przez Scylvenda? Nie skonczy sie na szlochach i zgrzytaniu zebow. Proyas zlekcewazyl jego uwage. -Jedno nadal mnie martwi, Scylvendzie. Rozumiem, ze twoje plemie wyginelo, ze ziemia obrocila sie przeciwko tobie, ale dlaczego tu przybyles? Dlaczego Scylvend wyruszyl akurat do cesarstwa? Dlaczego poganin dolacza do swietej wojny? Zniklo rozbawienie z twarzy Cnaiura urs Skiothy, zostala tylko nieufnosc. Achamian widzial, jak barbarzynca napina miesnie. Wygladalo na to, ze otworzono drzwi prowadzace do jakiejs okropnosci. Potem zza plecow barbarzyncy odezwal sie dzwieczny glos. -Cnaiur tu przybyl z mojego powodu. Wszyscy popatrzyli na bezimiennego Norsiraja. Wygladal dostojnie, choc okrywaly go lachmany; roztaczal aure kogos przyzwyczajonego do absolutnego posluszenstwa. Ale i dziwnie skromnego, jakby utemperowaly go smutek i trudy. Obejmujaca go kobieta wodzila chmurnym wzrokiem od twarzy do twarzy, zarazem oburzona i zdumiona ich bacznymi spojrzeniami. Nie wiecie?! Jak to mozliwe?! - krzyczaly jej oczy. -Kim jestes? - spytal Proyas. Jasnoniebieskie oczy ukryly sie pod powiekami. Spokojna twarz pochylila sie na tyle, by oddac czesc rownemu sobie. -Jestem Anasurimbor Kellhus, syn Moenghusa - oznajmil Norsiraj, kaleczac sheyicki. - Ksiaze z polnocy. Z Atrithau. Achamian otworzyl usta. Nie zrozumial. A potem to imie, Anasurimbor, uderzylo go jak nagly cios w brzuch. Pozbawilo tchu. Wyciagnal reke, chwycil Proyasa za ramie. Niemozliwe. Ksiaze rzucil mu ostre spojrzenie, ostrzegajace przez gadatliwoscia. Pozniej bedziesz mial okazje wypytywac, powierniku. Znowu zwrocil sie do obcego: -Slawne imie. -Nie moge odpowiadac za mych krewnych - odparl Norsiraj. Ktos z mojej krwi powroci, Seswatho... -Nie wygladasz na ksiecia. Mam wierzyc, ze jestes mi rowny? -Nie wiem, w co wierzysz lub nie wierzysz. Wiem tylko, ze moja pielgrzymka byla trudna. Powroci Anasurimbor... -Pielgrzymka? -Tak. Do Shimehu... Przybylismy, by oddac zycie za Kiel. ...gdy nastapi koniec swiata... -Atrithau lezy daleko za Trzema Morzami. Skad sie dowiedziales o swietej wojnie? Wahanie, jakby to, co mial do powiedzenia, przerazalo go i nie moglo przekonac. -Sny. Ktos wysyla mi sny. Niemozliwe! -Ktos? Kto? Obcy nie odpowiedzial. Rozdzial 16 My, ktorzysmy przezyli, zawsze sie zdumiewamy, kiedy wspominamy jego przybycie. I nie dlatego, ze byl wowczas tak odmienny. W pewien dziwny sposob nigdy sie nie zmienil. To w nas zaszla przemiana. Jesli teraz wydaje sie tak odmienny, to dlatego ze byl tym, ktory zmienil wszystko. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, Momemn Slonce dopiero zaszlo. Czlowiek, ktory kazal sie nazywac Anasurimborem Kellhusem, siedzial ze skrzyzowanymi nogami w swietle ogniska, przed pawilonem haftowanym w czarne orly - dar Proyasa, pomyslal Achamian. Z pozoru czlowiek ten nie mial w sobie nic imponujacego, moze z wyjatkiem dlugich wlosow koloru slomy, delikatnych jak futro norki i dziwnie nie na miejscu w swietle ogniska. Te wlosy sa stworzone dla slonca, pomyslal Achamian. Mloda kobieta, ktora wczoraj tak kurczowo go obejmowala, siedziala obok w prostej, lecz eleganckiej sukience. Oboje wykapali sie i zamienili lachmany na szaty z prywatnych zapasow ksiecia. Achamian zblizyl sie i stanal, uderzony uroda kobiety. Wczesniej wygladala jak wymizerowany kot. Oboje spojrzeli na niego. Ogien oswietlal jasno ich twarze. -Musisz byc Drusasem Achamianem - odezwal sie ksiaze Atrithau. -Widze, ze Proyas ostrzegl was przede mna. Jasnowlosy mezczyzna usmiechnal sie ze zrozumieniem - a nawet wiecej niz zrozumieniem. Achamian jeszcze nigdy nie widzial takiego usmiechu. Ten czlowiek, zdaje sie, rozumial go znacznie lepiej, nizby sobie tego zyczyl. Nagle pojal. Ja go znam. Ale jak mozna rozpoznac kogos, kogo sie nigdy nie spotkalo? Chyba ze poprzez syna albo krewnego... Wizja z ostatniego snu, glowa martwego Anasurimbora Celmomasa na jego kolanach. Niezaprzeczalne podobienstwo: bruzda miedzy brwiami, dluga linia policzkow, gleboko osadzone oczy. On naprawde jest Anasurimborem! Ale to niemozliwe... A jednak wydawalo sie, ze ostatnio czasy sprzyjaja niemozliwym zdarzeniom. Zebrane wokol ponurych murow Momemn oddzialy wojny swietej stanowily widok rownie zdumiewajacy jak wizje dawnych wojen - moze z wyjatkiem lamiacej serce bitwy na Agongorei i beznadziejnego oblezenia Golgotterath. Przybycie Scylvenda i ksiecia Atrithau tylko potwierdzilo absurdalna skale tej wojny, jakby sama historia zjawila sie, by udzielic swego blogoslawienstwa. Ktos z mojej krwi powroci, Seswatho - powroci Anasurimbor... Przybycie Scylvenda, choc nadzwyczajne, wydawalo sie przypadkowe. Ale pojawienie sie ksiecia Anasurimbora Kellhusa z Attrithau musialo cos znaczyc. Anasurimbor! Oto nazwisko! Dynastia Anasurimborow byla trzecia i najwspanialsza z tych, ktore rzadzily Kuniuri, powiernicy uwazali, ze ten rod wymarl przed ponad tysiacem lat, jesli nie po smierci Celmomasa II na polach Eleneotu, to z pewnoscia w wielkim Tryse niedlugo potem. A jednak krew pierwszego wielkiego rywala Nie-Boga jakims cudem zdolala przetrwac. Niemozliwe. ...gdy nastapi koniec swiata. -Proyas mnie ostrzegl - powiedzial Kellhus. - Powiedzial, ze tobie podobni miewaja koszmary moich przodkow. Bol zdrady. Achamian prawie uslyszal glos ksiecia: "On bedzie podejrzewac, ze jestes agentem Rady... a jesli to sie okaze nieprawda, bedzie mial nadzieje, ze Atrithau nadal toczy walke z Rada i ze przynosisz wiesci o nieuchwytnym wrogu. Spraw mu przyjemnosc, jesli sobie zyczysz, lecz nie przekonuj go, ze Rada nie istnieje. Nigdy ci nie uwierzy". -Ale ja uwazam - ciagnal Kellhus - ze zanim zacznie sie krytykowac, nalezy przez jeden dzien jechac na cudzym koniu. -By lepiej go zrozumiec? -Nie - odpowiedzial tamten z blyskiem w oku. - Bo wtedy zyska sie jeden dzien! I bedzie sie mialo konia... Achamian pokrecil glowa i usmiechnal sie. Po chwili smiali sie wszyscy troje. Lubie go. A jesli jest tym, za kogo sie podaje? Gdy przestali sie smiac, Kellhus przedstawil go kobiecie, Serwe, i posadzil po drugiej stronie ogniska. Achamianowi rzadko sie zdarzalo wchodzic w takie sytuacje z precyzyjnie okreslonym planem. Na ogol mial w zapasie garsc anegdot. Opowiadajac, mogl zadawac pytania, a odpowiedzi dawaly mu pewne wskazowki, wymowne znaki. Nigdy dokladnie nie wiedzial, czego szuka, oprocz tego, ze szuka. Kiedy znalazl, wierzyl w swoj instynkt. Dobry szpieg ma go zawsze. Ale nieprecyzyjnosc tej metody wydala mu sie od poczatku nie na miejscu. Jeszcze nigdy przedtem nie spotkal takiego czlowieka. Przede wszystkim jego glos, zawsze nastrojony tak, ze niosl ze soba obietnice. Czasami Achamian musial wytezac sluch, nie dlatego ze tamten mowil cicho albo niezrozumiale - zwazywszy jego niedawne przybycie, opanowal jezyk nad wyraz szybko - lecz poniewaz jego glos mial jakby drugie znaczenie. Przekazuje ci wiecej niz tylko slowa... Posluchaj, a uslyszysz... Nastepnie jego twarz, wyrazista i szczera, choc w zadnym razie nie naiwna. Ten czlowiek byl madry, rozbawiony i smutny na przemian, jakby doswiadczal swoich i cudzych namietnosci z oszalamiajaca bezposrednioscia. I w koncu oczy, lsniace lagodnie w swietle ognia, blekitne jak woda, ktora budzi pragnienie. Te oczy reagowaly na kazde slowo Achamiana, dawaly dowod niezwykle skupionej uwagi. A jednoczesnie byl w nich dziwny dystans - nie taki jak u ludzi, ktorzy osadzaja, lecz wola nic nie mowic, jak u Proyasa, lecz jak u tych, ktorzy sadza, ze nie przystoi im oceniac. A najwazniejsze bylo to, ze ten czlowiek budzil podziw. -Dlaczego przystapiles do swietej wojny? - spytal Achamian, usilujac sobie wmowic, ze nadal powatpiewa w wyjasnienia. -Mowisz o snach? -Tak. Przez chwile ksiaze Atrithau przygladal sie mu cierpliwie, niemal ze smutkiem, jakby Achamian dopiero musial zrozumiec zasady. -Przed snami moje zycie bylo wiecznym snem - wyjasnil. - Ten sen, o ktory pytasz, o swietej wojnie, mnie obudzil. Sen taki sprawia, ze minione zycie wydaje sie snem. Co robi czlowiek, ktoremu przydarzy sie taki sen? Czy znow w niego zapada? Achamian odwzajemnil jego usmiech. -A moglbys? -Znowu zasnac? Nie. Nigdy. Nawet gdybym chcial. Sen nigdy nie przychodzi wtedy, gdy sie go pragnie. Nie mozna go chwycic jak jablko, by zaspokoic glod. Sen jest jak niewiedza lub zapomnienie... Im bardziej starasz sie je schwytac, tym bardziej ci sie wymykaja. -Jak milosc - dodal Achamian. -Tak, jak milosc - powiedzial miekko Kellhus, przez chwile spogladajac na Serwe. - Dlaczego czarnoksieznik przystapil do swietej wojny? Pytanie zbilo Achamiana z tropu. Odpowiedzial szczerzej, niz zamierzal. -Nie wiem... Pewnie dlatego, ze skierowala mnie tu szkola. Kellhus usmiechnal sie lagodnie, jakby znal jego bol. -A jakie masz zadanie? Achamian zagryzl warge, ale nie cofnal sie przed upokarzajaca prawda. -Szukamy starego i nieprzejednanego wroga - powiedzial z wolna, z nienawiscia czlowieka czesto wysmiewanego. - Wroga, ktorego nie mozemy znalezc od trzystu lat. A jednak noc w noc nachodza nas sny o jego straszliwych czynach. Kellhus skinal glowa. -Trudno jest szukac tego, czego sie nie widzi, prawda? Jego slowa wypelnily Achamiana niewytlumaczalnym smutkiem. -Tak, trudno. -Byc moze, Achamianie, nie roznimy sie tak bardzo. -Co to znaczy? Ale Kellhus nie odpowiedzial. Nie musial. Achamian zrozumial: ten czlowiek wyczul jego niedowierzanie i odpowiedzial, ukazujac mu ironie sytuacji, w ktorej jeden dreczony snami czlowiek odmawia drugiemu ich chwaly. Nagle Achamian poczul, ze mu wierzy. W przeciwnym razie, czy moglby uwierzyc samemu sobie? Pomimo chwil pelnych subtelnych aluzji Achamian zrozumial, ze w zachowaniu tego czlowieka nie ma nic z nakazu. Ta rozmowa byla pozbawiona rywalizacji, ktora wisiala jak chmura nad rozmowami z innymi mezczyznami. Dlatego ich dyskusja przypominala podroz. Czasami sie smiali, czasem popadali w milczenie, zadumani nad powaga tematu. Takie chwile byly jak stacje podczas pielgrzymki. Ten czlowiek, zrozumial Achamian, nie zamierza przekonywac do czegokolwiek. Z cala pewnoscia chcial mu przekazac rozne fakty, lecz wciaz obowiazywala umowa: niech same fakty nas porusza, ciebie i mnie. Odkryjmy siebie nawzajem. Zanim Achamian podszedl do ogniska, przygotowal sie na podejrzliwosc, a nawet dokuczliwa krytyke. Na Starozytnej Polnocy mieszkaly niezliczone plemiona Srancow, znajdowaly sie wielkie miasta - Tryse, Sauglish, Myclai, Kelmeol i inne - wszystkie obrocone w ruine i martwe od dwoch tysiecy lat. Tam, gdzie zapuszczali sie Srancowie, zaden Czlowiek nie odwazyl sie postawic stopy. Starozytna Polnoc byla dla powiernikow ciemnoscia. Nieprzenikniona. W tej ciemnosci Atrithau bylo jedyna latarnia, ktorej plomien wydawal sie bardzo maly w porownaniu z dlugim i gestym cieniem Golgotterath. Jedno jedyne swiatlo rozpraszajace mrok czarnego serca Rady. Wieki temu, gdy Rada jeszcze jawnie walczyla z powiernikami, Atyersus miala misje w Atrithau. Misja ta jednak zamarla kilkaset lat temu, na krotko przed tym, jak Rada znikla w mroku. Od czasu do czasu wysylano na polnoc ekspedycje badawcze, ale nieodmiennie konczyly sie kleska, albo zawrocone przez Galeothow, zazdrosnych o trase karawan, albo tez ginac bez sladu na wielkich Rowninach Istyuli. W rezultacie powiernicy niewiele wiedzieli o Atrithau - jedynie to co uslyszeli od handlarzy, ktorzy zdolali przezyc droge z Atrithau do Galeothu. Dlatego Achamian wiedzial, ze bedzie bardzo uwaznie sluchac opowiesci Kellhusa. Nie mogl stwierdzic, czy Kellhus mowi prawde ani czy naprawde byl ksieciem. A jednak Anasurimbor Kellhus byl czlowiekiem potrafiacym wstrzasac duszami swoich sluchaczy. Achamian pojal, ze dochodzi do wnioskow, ktore bez tej rozmowy bylyby dla niego niedostepne, i znajduje odpowiedzi na pytania, ktorych przedtem nie mial odwagi zadac - jakby nagle jego dusza ozywila sie i otworzyla. Jesli wierzyc przekazom, takim czlowiekiem byl filozof Ajencis. Tak jakby Kellhus byl zywym objawieniem. Przykladem Prawdy. Achamian poczul, ze mu ufa - pomimo tysiecy lat podejrzen. Noc zaczela sie chylic ku switowi, ognisko przygasalo. Serwe, ktora odzywala sie niewiele, zasnela z glowa na kolanach Kellhusa. Achamian poczul sie bardzo samotny. -Kochasz ja? - spytal. Kellhus usmiechnal sie gorzko. -Tak... potrzebuje jej. -Ona cie uwielbia, wiesz? Widze to w jej oczach. Ale to zasmucilo Kellhusa. Jego twarz spochmurniala. -Wiem - powiedzial wreszcie. - Z jakiegos powodu widzi mnie lepszego, niz jestem... Inni tez tak robia. -Byc moze - powiedzial Achamian z usmiechem, ktory wydal mu sie dziwnie falszywy - wiedza o tym, o czym ty nie wiesz. Kellhus wzruszyl ramionami. -Byc moze. - I dodal zbolalym glosem: - Ironia losu, prawda? -Dlaczego? -Ty posiadasz wiedze tajemna, a jednak nikt ci nie wierzy. Ja nie mam nic, a wszyscy uwazaja, ze posiadam wiedze tajemna. Achamian mogl tylko pomyslec: Ale ty mi wierzysz? -Co masz na mysli? -Wczoraj pewien czlowiek padl przede mna na kolana i ucalowal skraj mojej szaty. - Kellhus rozesmial sie, jakby rozbawiony absurdalnoscia takiego zachowania. -Twoj sen - odparl rzeczowo Achamian. - Ten czlowiek sadzi, ze jestes narzedziem bogow. -Zapewniam cie, ze nie jestem. Achamian mu nie uwierzyl i przerazil sie. Kim jest ten Norsiraj? Przez chwile siedzieli w milczeniu. Gdzies daleko rozlegly sie krzyki. Pijacy. -Psie! - ryczal ktos. - Psie! -Ale ja ci wierze - odezwal sie w koncu Kellhus. Achamian wciaz milczal, lecz serce w nim zadrzalo. -Wierze w misje twojej szkoly. Teraz Achamian wzruszyl ramionami. -To jestes juz drugi. Kellhus zachichotal. -A kto jest, jesli moge wiedziec, moim szacownym kompanem? -Kobieta. Esmenet. Prostytutka, ktora odwiedzam od czasu do czasu. Mimo woli Achamian zerknal na Serwe. Nie tak piekna jak ta kobieta, Ucz mimo to urodziwa. Kellhus przygladal mu sie uwaznie. -Jest piekna, jak sadze. -Jest prostytutka - odparl Achamian, znowu zdenerwowany jego zdolnoscia odczytywania mysli. Uznal, ze cisza, ktora zapadla, jest efektem tych ostrych slow. Nie mogl ich cofnac. Spojrzal przepraszajaco na Kellhusa. Ale te slowa zostaly mu juz wybaczone i zapomniane. Milczenie miedzy mezczyznami zwykle jest ciezkie od niemilych znaczen - oskarzen, wahan, szukania slabych i mocnych stron - lecz milczenie z tym czlowiekiem raczej rozwiazywalo problemy, niz je stwarzalo. Milczenie Anasurimbora Kellhusa mowilo: Idzmy dalej, ty i ja, a przypomnimy sobie o tym w lepszych czasach. -Chcialbym cie o cos spytac, Achamianie - powiedzial w koncu Kellhus - ale boje sie, ze zbyt krotko sie znamy. Co za szczerosc. Gdybym tylko mogl sie zrewanzowac. -Wystarczy tylko spytac. Kellhus usmiechnal sie i skinal glowa. -Jestes nauczycielem, a ja jestem ignorantem, obcym w obcym kraju. Czy zgodzisz sie mnie uczyc? W glowie Achamiana zaklebily sie tysiac pytan, ale nagle uslyszal swoj glos: -Uznam sie za szczesciarza, jesli bede mogl zaliczyc Anasurimbora do grona moich uczniow. Kellhus usmiechnal sie. -Wiec zalatwione. Uwazam cie, Drusasie Achamianie, za mojego pierwszego przyjaciela w tym zdumiewajacym kraju. Dziwne, lecz Achamian sie zawstydzil. Poczul ulge, gdy Kellhus obudzil Serwe i powiedzial, ze pora na rozstanie. Pozniej, idac mrocznymi zaulkami do swego namiotu, Achamian doswiadczyl dziwnej euforii. Rozmowa z Kellhusem go zmienila, jakby dzieki niemu zobaczyl tak bardzo potrzebny mu przyklad kogos nadzwyczaj ludzkiego. Przyklad wlasciwej postawy zyciowej. Lezal bezsennie w swoim skromnym namiocie i bal sie zasnac. Wizja kolejnego koszmaru wydawala sie nie do zniesienia. Wiedzial, ze bol rownie czesto zwieksza przenikliwosc, jak ja tepi. Kiedy w koncu opadlo go odretwienie, na nowo zaczal snic o klesce na polach Eleneotu, o smierci Anasurimbora Celmomasa II pod mlotami Srancow. A kiedy obudzil sie, lapczywie chwytajac powietrze, glos umierajacego Najwyzszego Krola - tak podobny do glosu Kellhusa! - nadal dzwieczal mu w uszach i w sercu. Ktos z mojej krwi powroci, Seswatho - powroci Anasurimbor... ...gdy nastapi koniec swiata. Ale co to znaczy? Czy Anasurimbor Kellhus byl naprawde znakiem, jak mial nadzieje Proyas? Znakiem nie boskiego blogoslawienstwa wobec wojny swietej, jak sadzil ksiaze, lecz rychlego powrotu Nie-Boga? ...gdy nastapi koniec swiata. Achamian zaczal dygotac, drzec ze strachu, ktorego jeszcze nigdy nie doswiadczyl na jawie. Nie-Bog powraca? Prosze, slodki Sejenusie, pozwol mi przedtem umrzec... To nie do pomyslenia! Kolysal sie w mroku namiotu, szepnal: "Nie!". A potem powtorzyl to znowu i raz jeszcze: "Nie!". Nie... to nie moze sie wydarzyc... nie mnie! Jestem zbyt slaby. Jestem tylko glupcem... Poza plociennymi scianami namiotu wszystko jakby trwalo w milczeniu. Niezliczeni ludzie spali, sniac o smierci i zwyciestwie nad poganami - nie wiedzieli, czego boi sie Achamian. Byli niewinni, jak Proyas, pelni impetu swojej wiary, rozmyslali o miescie Shimeh, uwazali je za punkt, wokol ktorego kreci sie caly swiat. Ale ten punkt znajduje sie w znacznie mroczniejszym miejscu, pomyslal Achamian, w miejscu polozonym daleko na polnocy. W Golgotterath. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat Achamian zaczal sie modlic. Niedlugo potem wrocil mu rozsadek. Kellhus byl nadzwyczajny, ale tak naprawde straszliwe wnioski uzasadniala tylko zbieznosc nazwisk i sny o Celmomasie. Achamian byl sceptykiem i sie tym szczycil. Uwazal sie za ucznia starozytnych, Ajencisa, i za wyznawce logiki. Druga Apokalipsa to jedynie najbardziej dramatyczny ze stu banalnych wnioskow. I jesli moglby jakos opisac swe zycie na jawie, to wlasnie tak: banalne. Magicznym slowem zapalil swiece i zaczal grzebac w sakwie. Wyjal wykres, ktory zrobil na krotko przed przystapieniem do swietej wojny. Spojrzal na slowa rozsypane na pergaminie, zatrzymal sie przy jednym: MAITHANET Dopoki nie zalagodzi kontaktow z Proyasem, nie ma co zywic nadziei na dowiedzenie sie czegos wiecej o Maithanecie czy przyspieszenie sledztwa w sprawie smierci Inraua.Przepraszam, Inrau, pomyslal, z trudem odwracajac oczy od imienia ukochanego ucznia. RADA Nagryzmolil to slowo bardzo pospiesznie - teraz to widzial - w gornym prawym rogu nadal pozostawalo z dala od cienkiej sieci zwiazkow laczacych inne pozycje wykresu. W swietle swiecy sprawialy wrazenie, ze sie kolysza na jasnym, poplamionym arkuszu, jakby bylo zbyt straszne, by mozna je bylo okielznac atramentem.Zanurzyl pioro w kalamarzu i dokladnie pod znienawidzonym slowem napisal starannie: ANASuRIMBOR KELLHUS * * * Cnaiur szedl przez obozowisko niepewnym krokiem czlowieka, ktory nie zna swojego celu. Droga wila sie w labiryncie mniejszych obozow. Tu i tam nadal palilo sie jeszcze jakies ognisko, przy ktorym cicho rozmawiali ludzie, przewaznie pijani. W powietrzu wisialy ostre zapachy: bydlece lajno, zepsute mieso, tlusty dym - jacys idioci palili mokre drewno.Myslal glownie o spotkaniu z Proyasem. Aby umocnic swoj plan przechytrzenia cesarza, conriyanski ksiaze poradzil sie pieciu conriyanskich palatynow, ktorzy przystapili do Kla. Dumni panowie, dumnie mielacy jezykami. Nawet ci bardziej wojowniczy, na przyklad Gaidekki czy Ingiaban, woleli sie popisywac, niz rozwiazywac problemy. Obserwujac ich, Cnaiur zrozumial, ze bawia sie w infantylna wersje tej samej gry, ktora uprawial dunyain. Moenghus i Kellhus go nauczyli, ze slow mozna uzywac jak piesci albo otwartej dloni - aby niewolic lub piescic. Z jakiegos powodu ci dumni inrithi, ktorzy nie mieli nic specjalnego do zyskania ani stracenia, uzywali slow-piesci - slyszal falszywe wyznania, kpiace pochwaly, obelzywe pochlebstwa i niekonczace sie szydercze zarty. Nazywali to jnanem. Znakiem kasty i wyrafinowania. Cnaiur jakos znosil te farse, ale - teraz zrozumial, ze to bylo nieuniknione - wkrotce i na niego zarzucili sieci. -Powiedz, Scylvendzie - odezwal sie lord Gaidekki, palatyn Anplei, zarumieniony od alkoholu i wlasnej smialosci - twoje blizny oznaczaja czlowieka czy jego miare? -Jak mam to rozumiec? -No, powiedzmy, obecny tu lord Ganyama zaslugiwalby najwyzej na dwie blizny. Ale gdybys zabil mnie? - Spojrzal na innych z uniesionymi brwiami. - No, dwadziescia blizn? Trzydziesci? -Przypuszczam - odezwal sie Proyas - ze dla mieczy Scylvendow wszyscy sa rowni. Lord Imrotha rozesmial sie zbyt glosno. -Swazondy mierza wrogow, nie durniow - rzekl Cnaiur do Gaidekkiego i splunal w ogien. Ale Gaidekkiemu nie bylo dosc. -A ja kim jestem? - spytal zaczepnie. - Wrogiem czy durniem? W tej chwili Cnaiur zdal sobie sprawe z kolejnej przeciwnosci losu, ktora bedzie musial znosic przez najblizsze miesiace. Groza wojny byla niczym, oswajal sie z nia przez cale zycie. Hanba przymierza z Kellhusem byla przeciwnoscia innego rodzaju, lecz potrafil ja zniesc w imie nienawisci. Lecz takiej degradacji - dzien po dniu przestawac z inrithimi o niemeskich obyczajach - nie bral pod uwage. Ile trzeba wycierpiec, zeby sie zemscic? Na szczescie Proyas uratowal go, oglaszajac koniec rady. Cnaiur, przejety zbytnim obrzydzeniem, by zniesc pozegnalne utarczki, od razu wyszedl z pawilonu. Idac, rozgladal sie dokola. Ksiezyc byl w pelni, barwil srebrem brzuchy chmur. Cnaiur, ogarniety dziwna melancholia, spojrzal w gwiazdy. Scylvendzi mowia dzieciom, ze niebo jest ogromnym, pelnym dziur jakszem. Pamietal, jak raz ojciec wskazal w gore. -Widzisz, Nayu, te tysiace tysiecy swiatelek przeswitujacych przez materie nocy? Stad wiadomo, ze nad tym swiatem plonie wieksze slonce. Stad wiadomo, ze kiedy jest noc, to tak naprawde jest dzien, a w dzien tak naprawde jest noc. Stad wiemy, Nayu, ze swiat to jedno klamstwo. Dla Scylvenda gwiazdy sa przypomnieniem: tylko Lud jest prawdziwy. Cnaiur stanal. Pyl pod jego sandalami nadal byl nagrzany od slonca. W naglej ciemnosci cisza zdawala sie syczec. Co on tu robi wsrod tych inrithijskich psow? Wsrod ludzi, ktorzy zapisuja oddech na pergaminie, a karmia sie ziemia. Wsrod ludzi, ktorzy sprzedaja swoje dusze. Wsrod bydla. Co on robi? Uniosl rece do skroni, kciukami przycisnal oczy. W ciemnosciach uslyszal glos dunyaina. Znowu poczul sie mlody. Stal w sercu utemockiego obozowiska i sluchal, jak Moenghus mowi do jego matki. Widzial zakrwawiona twarz Bannuta, wykrzywiona raczej w usmiechu niz w grymasie, kiedy go dusil. Placzek. Ruszyl znowu. Zza czarnych namiotow blysnelo ognisko dunyaina. Zobaczyl brodatego Drusasa Achamiana pochylonego tak, jakby sluchal z najwiekszym napieciem. Potem dostrzegl Kellhusa i Serwe oswietlonych blaskiem ognia na tle mroku. Serwe spala z glowa na kolanach Kellhusa. Znalazl dogodne miejsce przy wozie. Przykucnal. Zamierzal ocenic slowa dunyaina w nadziei, ze potwierdzi ktores z licznych podejrzen. Jednak szybko zorientowal sie, ze Kellhus gra z tym czarnoksieznikiem tak jak z innymi, mloci piesciami, spycha te dusze na swoja sciezke. Oczywiscie jego slowa mialy zupelnie inna wage w porownaniu z glosnymi przechwalkami Proyasa i jego palatynow. Ale to takze tylko gra, gdzie prawda jest karta, a kazda otwarta dlon to tak naprawde piesc. Jak mozna odgadnac prawdziwe zamiary takiego czlowieka? Uderzyla go nowa mysl - tego mnicha nie mozna mierzyc ludzka miara. Prawda nie ma dla niego znaczenia? A jak jakis gad pozera kolejne dusze tylko dla samego pozerania? Na te mysl wlosy zjezyly mu sie na glowie. Nazywaja sie uczniami Logosu, Najkrotszej Drogi. Ale najkrotszej drogi do czego? Nie obchodzil go uczony powiernik, ale na widok Serwe spiacej z glowa na udach Kellhusa poczul lek, jakby lezala w zwojach weza. Przed oczami mignely mu sceny: ucieka z nia w srodku nocy, spoglada jej w oczy gleboko, az do duszy i mowi prawde o Kellhusie... I nagle wpadl we wscieklosc. Co to za tchorzliwe pomysly? Zawsze zbacza z drogi, zawsze snuje sie po bezdrozach, wsrod slabych. Zawsze zdradza! Serwe drgnela, jakby niepokoil ja jakis sen. Kellhus z roztargnieniem poglaskal ja po policzku. Cnaiur, nie mogac odwrocic wzroku, uderzyl piesciami w ziemie. Ona jest niczym. Uczony odszedl w chwile potem. Cnaiur patrzyl, jak Kellhus prowadzi Serwe do ich pawilonu. Obudzona ze snu wygladala jak mala dziewczynka - omdlewajace cialo, spuszczona glowa, opadajace powieki. Niewinna. I ciezarna, jak podejrzewal. Minelo pare chwil, zanim Kellhus znowu wyszedl. Rozrzucil wegle ogniska. Plomienie zagasly i Kellhus stal sie upiorna zjawa, oswietlona pomaranczowym zarem. Bez ostrzezenia podniosl glowe. -Jak dlugo chcesz tam czekac? - spytal. Cnaiur wstal, otrzepal spodnie. -Az czarnoksieznik odejdzie. Kellhus pokiwal glowa. -Tak. Lud nienawidzi czarnoksieznikow. Cnaiur niechetnie zblizyl sie do ogniska. Od tamtego dnia, kiedy Kellhus trzymal go nad przepascia, ciagle czul dziwny opor, gdy dunyain stawal obok. Zaden czlowiek mnie nie zastraszy. -Czego od niego chcesz? - spytal, spluwajac w zar. -Slyszales. Nauki. -Slyszalem. Czemu od niego? Kellhus wzruszyl ramionami. -Czy zadales sobie kiedys pytanie, dlaczego moj ojciec wezwal mnie do Shimehu? -Powiedziales, ze nie wiesz. - Tak powiedziales. -Do Shimehu... - Kellhus spojrzal na niego przenikliwie. - Dlaczego akurat tam? -Bo tam mieszka. Dunyain skinal glowa. -Wlasnie. Cnaiur patrzyl na niego w odretwieniu. Proyas powiedzial mu cos dzisiaj... Spytal o Szkarlatne Wiezyce, o powod, dla ktorego szkola przystapila do swietej wojny, a Proyas odparl, jakby zaskoczony jego ignorancja: "Shimeh jest domem cishaurimow". -Myslisz, ze Moenghus jest cishaurimem? -Wezwal mnie, przysylajac sny... Oczywiscie. Moenghus wezwal go czarami. Czary! On sam tak powiedzial, kiedy Kellhus po raz pierwszy wspomnial o snach. Ale dlaczego wtedy nie zauwazyl tego zwiazku? Wsrod fanimow tylko cishaurimowie praktykowali magie. Moenghus po prostu musial byc cishaurimem. Zachmurzyl sie. -Nie powiedziales! Dlaczego? -Nie chciales wiedziec. Naprawde? Czy ukrywal sie przed ta wiedza? Moenghus przez caly czas byl ledwie cieniem, zarazem ulotnym i pociagajacym, jak przedmiot obscenicznej cielesnej potrzeby. A jednak Cnaiur nigdy tak naprawde nie spytal Kellhusa o niego. Dlaczego? Chce znac tylko cel podrozy. Ale takie mysli sa glupie. Dziecinne. Wielki glod nie opuszcza zadnej uczty. Tak napominali memorialisci zapalczywych scylvendzkich mlodzikow. Sam Cnaiur napominal tak Xunnurita i innych przywodcow przed bitwa nad Kiyuth. A jednak tutaj, na najstraszniejszej pielgrzymce jego zycia... Dunyain czekal cierpliwie, zasmucony. Ale Cnaiur nie dal sie oszukac, wiedzial, ze zza az zbyt ludzkiej twarzy sledzi go nie calkiem ludzki stwor. Ty to widzisz, prawda? Widzisz, ze cie przejrzalem... Zrozumial: Nie spytal Kellhusa o jego ojca, poniewaz rownie dobrze moglby podsunac wilkowi obnazone gardlo. Nie pytal o Moenghusa, poniewaz Moenghus tu byl. W swoim synu. Oczywiscie tego nie powiedzial. Splunal. -Niewiele wiem o szkolach - rzekl - ale to wiem na pewno: uczeni powiernicy nie ujawniaja tajemnic swoich praktyk nikomu. Jesli chcesz sie nauczyc magii, marnujesz czas na tego czarnoksieznika. Odezwal sie tak, jakby nie wspominali o Moenghusie. Ale dunyain nawet nie udawal zaskoczenia. Obaj znajdowali sie w tym samym mroku, w tej samej pustce za plansza benjuki. -Wiem - odparl Kellhus. - Powiedzial mi o gnozie. Cnaiur noga zgarnal piasek na zarzace sie wegle i ruszyl do namiotu. -Trzydziesci lat - powiedzial Kellhus za jego plecami - Moenghus mieszkal miedzy tymi ludzmi trzydziesci lat. Ma ogromna moc. Za wielka dla nas dwoch. Potrzebuje czegos wiecej niz magia. Potrzebuje calej rzeszy. Cnaiur zatrzymal sie, spojrzal w niebo. -Czyli swietej wojny, tak? -Przy twojej pomocy, Scylvendzie. Przy twojej pomocy. Dzien to noc. Noc to dzien. Klamstwa. Wszystko klamstwa. Cnaiur przekroczyl niemal niewidoczne linki, odchylil klape namiotu. Tam spala Serwe. * * * Cesarz, oniemialy, patrzyl na pierwszego doradce. Pomimo poznej pory starzec nadal nosil czarne jak wegiel jedwabne szaty, stosowne dla jego urzedu. Przed chwila wszedl bez tchu do prywatnej komnaty Xeriusa, gdy niewolnicy przygotowywali cesarza do snu.-Zechciej laskawie powtorzyc, drogi Skeaosie. Obawiam sie, ze zle zrozumialem. Starzec powiedzial ze spuszczonymi oczami: -Proyas znalazl jakiegos Scylvenda, doswiadczonego w walkach z poganami i oznajmil Maithanetowi, ze bedzie dobrym zastepca Conphasa. -Zgroza! A to conriyanski pies! Xerius rzucil puchar w grupe mlodych niewolnikow. Jeden z chlopcow upadl na marmurowa posadzke, lkajac i zaslaniajac twarz. Brzeknely rozbite karafki. Xerius przeszedl nad chlopcem, stanal przed Skeaosem. -Proyas! Czy istnieje ktos bardziej podly? Nikczemnik! -Nie istnieje, Boze Ludzi - wyjakal Skeaos pospiesznie. - Ale on nie moze zaszkodzic naszemu boskiemu celowi. - Stary doradca pilnie spogladal w podloge. Nikt nie moze patrzyc cesarzowi w twarz. Wlasnie dlatego, pomyslal cesarz, naprawde jestem Bogiem dla tych glupcow. Czym jest Bog, jesli nie okrutnym cieniem widzianym katem oka, glosem, ktory zawsze dochodzi z oddali? Glosem znikad. -Naszemu celowi? Naszemu?! Przerazone milczenie, macone tylko jekami chlopca. -T... tak, Boze Ludzi. Scylvend dowodzacy swieta wojna! To z pewnoscia jedynie zart. Xerius odetchnal gleboko. Doradca ma racje. Conriyanski ksiaze z niego kpi - podobnie tylko na zlosc jemu napada na mieszkancow nad rzeka Phayus. A jednak nadal sie niepokoil... W zachowaniu pierwszego doradcy bylo cos dziwnego. Cesarz cenil Skeaosa o wiele wyzej od plaszczacych sie doradcow. Znalazl w nim doskonale polaczenie sluzalczosci i intelektu, szacunku i przenikliwosci. Ale ostatnio wyczuwal w nim dume. Przyjrzal sie kruchej postaci i poczul spokoj - spokoj podejrzliwosci. -Czy znasz to przyslowie, Skeaosie? Kot patrzy na czlowieka z gory, a pies z dolu, lecz jedynie swinia osmiela sie patrzyc mu prosto w oczy. -T... tak, Boze Ludzi. -Udawaj przez chwile swinie. Co zobaczy na jego twarzy? Bunt? Przerazenie? Co powinien zobaczyc? Starzec uniosl glowe, zerknal w oczy cesarza i znow wbil wzrok w podloge. -Ty drzysz, Skeaosie - mruknal Xerius. - To dobrze. * * * Achamian siedzial cierpliwie przy malym porannym ogniu, popijajac ostatnie lyki herbaty i w roztargnieniu sluchajac, jak Xinemus wydaje rozkazy Iryssasowi i Dinchasesowi. Slowa niewiele dla niego znaczyly.Obsesyjnie myslal o Anasurimborze Kellhusie. Nie mogl dopasowac ksiecia Atrithau do zadnego sensownego schematu. Nie mniej niz siedem razy przygotowywal Piesni Przywolania, by poinformowac Atyersus o swoim "odkryciu". Nie mniej niz siedem razy przerywal w srodku wersu. Oczywiscie nalezalo powiernikow o tym powiadomic. Wiesc o przybyciu Anasurimbora wstrzasnie Nautzera, Simasem i pozostalymi. Zwlaszcza Nautzera bedzie pewien, ze Kellhus oznacza dopelnienie Proroctwa Celmomasa - o rozpoczeciu Drugiej Apokalipsy. Kazdy czlowiek zyje w centrum miejsca, ktore znalazl dla siebie, ale ludzie w rodzaju Nautzery uwazaja, ze zyja takze w centrum swoich czasow. Zyje teraz, mysla nie myslac, a zatem musi sie wydarzyc cos wiekopomnego. Achamian byl inny. Myslal racjonalnie, co znaczy, ze mial sklonnosci do sceptycyzmu. Biblioteki Atyersus pekaly w szwach od zapowiedzi bliskiej zaglady, a kazde pokolenie bylo przekonane, ze koniec jest blisko. Achamian nie znal bardziej upartego zludzenia i niewiele przechwalek bardziej godnych pogardy. Przybycie Anasurimbora Kellhusa po prostu musialo byc zwyklym zbiegiem okolicznosci. Pod nieobecnosc wszelkich dodatkowych dowodow rozsadek kazal mu przyjac taka konkluzje. W tej kwestii brakujacym kciukiem, jak mawiaja Ainonczycy, bylo to, ze powiernicy nie podziela jego zdania. Po stuleciach glodowania na widok takiego kaska oszaleja z zachwytu. Dlatego pytania go nie opuszczaly, a on coraz bardziej bal sie odpowiedzi. Jak Nautzera i pozostali zinterpretuja jego wiesci? Co zrobia? Na jakie okrucienstwo sobie pozwola? Dalem im Inraua... czy musze im oddac takze Kellhusa? Nie. Uprzedzal, co sie stanie z Inrauem. Uprzedzal, a oni nie chcieli sluchac. Nawet jego dawny nauczyciel, Simas, go zdradzil. Achamian byl uczonym powiernikiem tak jak oni. Snil sny Seswathy tak samo jak oni. Ale w przeciwienstwie do Nautzery i Simasa nie utracil wspolczucia. Znal je. A co wazniejsze, znal tez Anasurimbora Kellhusa. Przynajmniej do pewnego stopnia. Moze to wystarczy. Odstawil czarke herbaty. -Co sadzisz o tym przybyszu, Zin? -O Scylvendzie? Bystry. Drapiezny. I straszliwie gwaltowny. Nie daruje zadnej przewiny, a drazni go wszystko... Tylko mu tego nie powtorz. Achamian usmiechnal sie. -Mowie o tym drugim. O ksieciu Atrithau. Marszalek spowaznial, co nie zdarzalo mu sie czesto. -Szczerze? - spytal po chwili wahania. Achamian zmarszczyl brwi. -Oczywiscie. -Wydaje mi sie, ze w nim... - Wzruszyl ramionami. - W nim cos jest. -Jak to? -No, przede wszystkim chodzi o jego imie, ktore od razu obudzilo moje podejrzenia. Nawet chcialem cie spytac... Achamian podniosl dlon. -Pozniej. Xinemus odetchnal gleboko, pokrecil glowa. W jego zachowaniu bylo cos, od czego Achamiana zamrowila skora. -Nie wiem, co mam myslec - rzekl wreszcie. -Albo sie boisz swoje mysli wyjawic. Xinemus rzucil mu gniewne spojrzenie. -Spedziles z nim caly wieczor. Czy kiedykolwiek spotkales takiego czlowieka? -Nie - przyznal Achamian. -Wiec co czyni go innym? -Jest... lepszy. Lepszy niz wiekszosc ludzi. -Wiekszosc? A moze po prostu wszyscy? Achamian przymruzyl oczy. -Ty sie go boisz. -Jasne. Tak jak Scylvenda. -Ale inaczej... Zin, za kogo uwazasz Anasurimbora Kellhusa? Prorok czy proroctwo? -To nie czlowiek - oznajmil Xinemus zdecydowanie. - To wiecej niz czlowiek. Zapadlo dlugie milczenie, przerywane tylko jakimis dalekimi krzykami. -Faktem jest - odezwal sie w koncu Achamian - ze zaden z nas nie wie... -Co to znowu?! - wykrzyknal Xinemus, spogladajac nad ramieniem Achamiana. Uczony odwrocil sie i zobaczyl, ze idzie ku nim tlum. Ludzie tloczyli sie w waskiej alejce, inni suneli przez pobliskie obozy. Deptali ogniska, sciagali suszace sie pranie, przewracali krzesla i ruszty. Achamian zauwazyl nawet zawalony pawilon. Ale potem dostrzegl oddzial zolnierzy odzianych w szkarlat, a w ich srodku czworobok nagich do pasa niewolnikow niosacych mahoniowy palankin. -Jakas procesja - powiedzial Xinemus. - Ale kto mogl... Urwal. Obaj dostrzegli to jednoczesnie: dlugi szkarlatny proporzec z ainonsldm piktogramem Prawdy i zwinietym trzyglowym wezem. Symbol Szkarlatnych Wiezyc. Zlote hafty migotaly w sloncu. -Dlaczego tak sie z tym obnosza? - zdziwil sie Xinemus. Dobre pytanie. Dla wielu Ludzi Kla czarnoksieznikow odroznialo od pogan tylko to, ze czarnoksieznikow latwiej bylo spalic. Defilowanie z takim symbolem przez sam srodek obozowiska zakrawalo na szalenstwo. Chyba ze... -Masz chorae? - spytal Achamian. -Wiesz, ze jej nie nosze przy... -Masz? -W bagazach. -Przynies. Szybko! Obnosza ten sztandar dla niego. Maja wybor: albo zaryzykowac rozruchy, albo przerazic uczonego powiernika. Fakt, ze uznali go za wieksze zagrozenie, swiadczyl o nienormalnych relacjach miedzy dwiema szkolami. Najwyrazniej Szkarlatne Wiezyce zapragnely sie przedstawic. Ale dlaczego? Oczywiscie tlum sie zblizyl, gdy procesja uparcie sunela przed siebie. Pecyny suchego blota rozpadaly sie w pyl, uderzajac o palankin. Wkrotce rozlegly sie okrzyki: "Gurwikka!" - popularne wsrod Norsirajow pogardliwe okreslenie czarownika. Xinemus wybiegl z pawilonu, rzucajac po drodze rozkazy niewolnikom. Na ramionach mial niezapiety pancerz, w lewej rece sciskal pochwe z mieczem. Wielu zolnierzy stanelo juz obok niego. Inni nadbiegali z roznych stron, ale nie stanowili godnych przeciwnikow dla tych zblizajacych sie setek, a moze i tysiecy. Marszalek roztracil ludzi i stanal przy Achamianie. -Jestes pewien, ze ida po ciebie?! - zapytal, przekrzykujac ryk tlumu. -Po co niesliby Znak? Pokazujac go, zagwarantowali sobie swiadkow. I choc to dziwnie brzmi, wydaje mi sie, ze robia to, by mnie podniesc na duchu. Xinemus pokiwal glowa. -Zapominaja, jak wielka budza nienawisc. -A kto nie budzi? Marszalek popatrzyl na niego dziwnie, po czym odwrocil spojrzenie na zblizajacy sie tlum. Podrapal sie po brodzie. -Ustawie kordon. Przynajmniej sprobuje. Ty zostan tutaj. Badz widoczny. Jesli jakis idiota podejdzie i bedzie chcial rozmawiac, powiedz mu, zeby opuscili ten Znak i natychmiast uciekali. Natychmiast. Jasne? Te slowa zabolaly. Tyle lat sie znali, a Krijates Xinemus nigdy mu nie rozkazywal. Zawsze przyjazny Zin nagle stal sie marszalkiem Attrempus, czlowiekiem zdecydowanym i majacym licznych podkomendnych. Ale nie to mnie tak boli, pomyslal Achamian. W tej sytuacji wymagane jest zdecydowanie. Zabolal go ton gniewu, poczucie, ze przyjaciel ma mu cos za zle. Xinemus ustawil zolnierzy w szereg, a potem, z pomoca Dinchasesa, rozmiescil ich w cienkim polkolu wsrod namiotow, wykorzystujac do ich ochrony kanal zataczajacy krag za nimi. Nastapil moment chaosu, gdy niewolnicy pospiesznie zaczeli gasic ogien, ktory przed chwila rozpalili. Inni rozbiegli sie miedzy namiotami, by zgasic wszelkie ogniska. Tlum - i Szkarlatne Wiezyce - byl juz blisko. Zolnierze Xinemusa spletli ramiona. Pierwsi gapie staneli tuz przed nimi, wykrzykiwali obelgi w roznych jezykach. Tlum gestnial. Ludzie nabrali smialosci. Achamian dostrzegl rozczochranego Thunyeri, ktory rozdawal kuksance, az powalili go jego towarzysze. Inne bandy takze splotly ramiona i usilowaly sie przebic przez kordon. Xinemus rzucil przeciwko nim paru zolnierzy i na chwile opanowal sytuacje. Sztandar Szkarlatnych Wiezyc zblizyl sie, zatrzymal, znowu ruszyl, znowu sie zatrzymal. Nad glowami ludzi Achamian dostrzegl mgnienie wypolerowanych czarnych tyczek, podnoszacych sie i opadajacych jak odnoza lezacej na grzbiecie wielkiej stonogi. Potem jego oczom ukazali sie javrehowie, zolnierze-niewolnicy Szkarlatnych Wiezyc, z ponura determinacja przedzierajacy sie przez tlum. Tajemniczy palankin sunal wraz z nimi. Kto to moze byc? Kto bylby az takim idiota... Nagle oddzial javrehow przebil sie przez tlum i stanal twarza w twarz z ludzmi Xinemusa. Nastapila chwila dezorientacji. Xinemus podbiegl, by wyjasnic sytuacje. Palankin zakolysal sie, a niosacy go niewolnicy naparli na tlum. Trojglowy waz zafalowal na wietrze, ale nie upadl. Javrehowie przedarli sie przez kordon, posiniaczeni, zakrwawieni. Niektorych trzeba bylo niesc. Palankin ruszyl za nimi niczym lodz plynaca przez przerwana tame. Xinemus patrzyl na niego jak razony gromem. Potem tlum zaczal rzucac w nich wszystkim, co bylo pod reka: talerzami, czarami, kurzymi koscmi, kamieniami i nawet truchlem kota, ktore omal nie trafilo Achamiana. Niewolnicy ostroznie opuscili swoje brzemie, po czym uklekli, dotykajac czolami ziemi. Palankin spoczal na ich opalonych plecach. Grad ustal, krzyki zaczely cichnac. Achamian zorientowal sie, ze wstrzymuje oddech. Kapitan javrehow odslonil wiklinowy ekran i natychmiast upadl na kolana. Pojawila sie stopa w szkarlatnym pantoflu, a po niej haftowane faldy wspanialej szaty. Zapadla zupelna cisza. Byl to sam Eleazaras. Wielki mistrz Szkarlatnych Wiezyc i rzeczywisty wladca Wysokiego Ainonu. Achamian oniemial. Wielki mistrz? Tutaj? Niektorzy gapie go rozpoznali. Przez tlum przebiegl pomruk, ktory jal narastac, ale zaraz ucichl, gdy do zebranych dotarla waga tego wydarzenia. Stali przed jednym z najpotezniejszych ludzi Trzech Morz. Jedynie shriah lub padyradza mieli wieksza wladze niz wielki mistrz Szkarlatnych Wiezyc. Ktos tak potezny, choc bluznierca, budzil szacunek, a szacunek nakazywal cisze. Eleazaras powiodl rozbawionym spojrzeniem po cizbie i odwrocil sie do Achamiana. Byl wysoki i szczuply. Szedl jak po linie, ostroznie stawiajac stopy. Dlonie schowal w rekawach, co stanowilo zwyczaj magow ze wschodu. Zatrzymal sie w odleglosci wymaganej przez jnan i zaszczycil Achamiana nieznacznym uklonem. Achamian dostrzegl opalona skore pod rzednacymi siwymi wlosami, splecionymi w skomplikowany kok na karku. -Musisz mi wybaczyc towarzystwo, ktore przypadkiem tu sprowadzilem - przemowil Eleazaras, lekcewazacym gestem wskazujac tlum. - Widowisko jest zawsze narkotykiem. -Jak wszystkie sprzecznosci - odparl zimno Achamian. Szkarlatne Wiezyce nie byly zaprzyjaznione ze Szkola Powiernikow. Nie mial powodu udawac, ze jest inaczej. -W rzeczy samej. Mowiono mi, zes biegly w logice Ajencisa. Nadzwyczaj kuszace z was kaski, wiesz? Ainonczyk, pomyslal kwasno Achamian. -Zawsze stajemy w gardle. Eleazaras pokrecil glowa. -Nie pochlebiaj sobie. Pycha nie pasuje do meczenstwa. Tak bylo, jest i bedzie. -Myslalem, ze to jedno i to samo. - Achamian musial podniesc glos, bo tlum zaczal halasowac. Wielki mistrz zacisnal usta w cilhka linie. -Inteligentny. Inteligentny czlowiek. Powiedz, Drusasie Achamianie, jak to mozliwe, ze po tylu latach nadal jestes w drodze, co? Czy kogos obraziles? Moze Nautzere? A moze wykorzystales Proyasa, gdy byl dzieckiem? Czy dlatego Dom Nersei cie wygnal? Achamian zaniemowil. Dowiedzieli sie o nim wszystkiego, uzbroili sie we wszystkie bolesne fakty, jakie tylko znalezli. A jemu sie zdawalo, ze to on ich obserwuje! -Ach... - ciagnal Eleazaras. - Nie spodziewales sie, ze okaze taki brak taktu, co? Zapewniam, i tepy noz ma... -Nieczyste kanalie! - wrzasnal ktos. Odezwaly sie inne glosy. Zolnierze Xinemusa zaciesnili kordon. Wielu inrithich przechylalo sie przez ich zlaczone ramiona, wykrzykujac obelgi. -Moze udamy sie do pawilonu marszalka? - zagadnal Eleazaras. Achamian dostrzegl za jego plecami wsciekla twarz Xinemusa. -To niemozliwe. -Rozumiem. -Czego chcesz, Eleazarasie? Xinemus kazal Achamianowi zakonczyc to spotkanie, zanim sie zaczelo, ale to bylo ponad jego sily. Nie tylko rozmawial z Eleazarasem, najpotezniejszym czarnoksieznikiem anagogii w Trzech Morzach, lecz takze z czlowiekiem, ktory wynegocjowal traktat z Maithanetem. Moze Eleazaras wie, jak Maithanet dowiedzial sie o ich wojnie z cishaurimami. Moze wymieni te informacje za to, czego pragnie. -Czego chce? - powtorzyl wielki mistrz. - Jedynie sie przedstawic. Nieliczni, jesli tego jeszcze nie zauwazyles, sa tu nieco... - zerknal ku wzburzonemu tlumowi inrithich - nieco nie na miejscu. Jnan wymaga naszego przymierza. -I, jak rozumiem, kryjowki. Wielki mistrz sie usmiechnal. -Ale nie kpin. Tego nigdy. Kpiny to blad niedouczonych mlodzikow. Prawdziwy wyznawca jnanu nigdy nie smieje sie z innych bardziej niz z siebie. Przeklety Ainonczyk. -Czego chcesz, Eleazarasie? -Przedstawic sie, jak powiedzialem. Chcialem poznac czlowieka, ktory sprawil, ze zupelnie zmienilem zdanie na temat powiernikow... A pomyslec, ze niegdys uwazalem was za najlagodniejsza ze szkol! Achamian sluchal go ze zdumieniem. -O czym mowisz? -Mowie o twoim ostatnim pobycie w Carythusal. Geshrunni. Odkryli Geshrunniego. Czy ciebie takze zabilem? Achamian wzruszyl ramionami. -Wasza tajemnica sie wydala. Toczycie wojne z cishaurimami. Jak mogli miec mu to za zle, skoro przyznali sie do wszystkiego, dolaczajac do swietej wojny? W tym musialo byc cos wiecej. Gnoza? Czy Eleazaras jedynie odwracal jego uwage, a inni sondowali jego Opoki? Czy to tylko wstep do uprowadzenia? Tak juz bywalo. -Nasz sekret sie wydal - zgodzil sie Eleazaras. - Ale wasz takze. Achamian rzucil mu pytajace spojrzenie. Ten czlowiek prowadzil rozmowe, jakby chcial go zmusic do wyznania tajemnicy tak wstydliwej, ze kazda aluzja musiala zostac zrozumiana. A jednak on nie mial pojecia, o co chodzi. -To zwykly zbieg okolicznosci - ciagnal Eleazaras - ze znalezlismy jego cialo. Wylowil je rybak u ujscia rzeki Sayut. Ale zaniepokoilo nas nie to, ze go zabiles - w koncu w najlepszych partiach benjuki czesto zyskuje sie pionki, pozbywajac sie ich. Nie, zaniepokoila nas metoda. -Ja? - Achamian rozesmial sie z niedowierzaniem. - Myslicie, ze to ja zabilem Geshrunniego? Byl tak wstrzasniety, ze slowa same wyrwaly sie mu z ust. Teraz Eleazaras popatrzyl na niego ze zdziwieniem. -Potrafisz pieknie klamac - powiedzial po chwili. -A wy tkwic w zludzeniach! Geshrunni byl najlepszym informatorem powiernikow w tym pokoleniu. Po co mielibysmy go zabijac? Halas narastal. Achamian widzial katem oka ludzi potrzasajacych piesciami, ryczacych obelgi i oskarzenia. Ale wydawali sie niewazni, jakby zmienili sie w dym pod wplywem absurdu tej sytuacji - pierwszego spotkania powiernika z wielkim mistrzem Szkarlatnych Wiezyc. Eleazaras ponuro potrzasnal glowa, jakby zasmucal go upor zatwardzialego lgarza. -A dlaczego zabija sie informatorow? Pod wieloma wzgledami niektorzy sa bardziej przydatni, gdy nie zyja. Ale jak wspomnialem, moja niewatpliwie makabryczna ciekawosc obudzila metoda. Achamian spojrzal na niego spode lba. -Ktos robi z ciebie glupca, wielki mistrzu. Ktos robi glupcow z nas obu... Ale kto? Eleazaras wydal usta, jakby trzymal w nich czastke gorzkiej limonki. -Moj mistrz szpiegow mnie przestrzegl - wycedzil. - Zakladalem, ze miales jakies tajemnicze powody, cos zwiazanego z wasza przekleta gnoza. Jednak on upieral sie, ze po prostu oszalales. I powiedzial, ze poznam to po tym, jak bedziesz klamac. Tylko szalency i historycy wierza w swoje klamstwa. -Najpierw nazywasz mnie morderca, a teraz szalencem? -W rzeczy samej - rzucil Eleazaras z potepieniem i niesmakiem. - Kto inny zbiera ludzkie twarze? W tej samej chwili nad ich glowami smignely pierwsze kamienie. * * * Eleazaras odsunal od siebie wspomnienie wczorajszego niemal katastrofalnego spotkania z uczonym powiernikiem. Z trudem opanowywal chec wylamywania palcow. Szczegolnie przesladowala go jedna twarz - tydonski baron z lewym okiem zasnutym sniezna biela. Niektorym twarzom zlosc przystoi bardziej niz innym, to pewne. Ale ten czlowiek... wydawal sie wcieleniem nienawisci, piekielnym bostwem.Tak nas nienawidza... I slusznie. Zamiast znosic upokarzajace obozowanie pod murami Momemn, Szkarlatne Wiezyce wynajely od jednego z nansurskich Domow - zreszta za niebotyczna sume - pobliska wille. Wedlug ainonskich standardow byla ona dosc surowa, raczej przypominala fortece, ale przeciez Ainonczycy nigdy nie musieli budowac swych domow z mysla o Scylvendach. Zreszta willa zapewnila mu pewien luksus. Obozowisko swietej wojny wygladalo jak slumsy, co widzial na wlasne oczy przy okazji spotkania z po trzykroc przekletym uczonym powiernikiem. Odprawil niewolnikow i siedzial samotnie na cienistym ganku. Patrzyl, jak Iyokus, jego mistrz szpiegow i najblizszy doradca, idzie przez rozsloneczniony ogrod. Doradca szedl predko, jakby blask go poganial. Jego droga ze slonca w cien przypominala przemiane pylku kurzu w kamien. Iyokus zblizyl sie i sklonil glowe. Sama jego bliskosc budzila w Eleazarasie poczucie zagrozenia - jak oznaki zarazy na czyjejs twarzy. Natomiast zapach staroswieckich perfum doradcy sprawial przyjemnosc. -Mam wiesci z Sumny - powiedzial Iyokus, nalewajac wina do srebrnej czary. - Kutigha. Kutigha byl do niedawna ich ostatnim ocalalym szpiegiem w Tysiacu Swiatyn, ale jego zwierzchnik od wielu tygodni nie mial z nim kontaktu. -Wiec sadzisz, ze on tez nie zyje? - spytal kwasno Eleazaras. -Tak. Po wielu latach Eleazaras przyzwyczail sie do Iyokusa, choc nadal pamietal, jaki szok przezyl przy pierwszym spotkaniu. Iyokus byl uzalezniony od chanvu. W szponach tego narkotyku znajdowala sie wieksza czesc ainonskiej kasty rzadzacej - z wyjatkiem, i ta mysl czesto zaskakiwala Eleazarasa, Chepheramunniego, marionetki, ktora niedawno osadzil na ainonskim tronie. Tym, ktorych bylo stac na jego slodkie ukaszenie, chanv wyostrzal umysl i wydluzal zycie do ponad stu lat, ale odbieral cialu pigment i, jak powiadali niektorzy, wole. Mistrz szpiegow wygladal w tej chwili tak samo jak wtedy, gdy maly Eleazaras wstapil do szkoly. W przeciwienstwie do wielu innych milosnikow chanvu, Iyokus nie uzywal kosmetykow, by umalowac skore, bardziej przezroczysta niz natluszczone plotno, ktore biedacy rozpinaja w oknach. Na jego twarzy wily sie zyly niczym czarne robaki. Kiedy zamykal powieki, widac bylo przez nie zrenice jego czerwonych oczu. Paznokcie byly czarne od siniakow. Iyokus przysunal krzeslo do stolu. Eleazaras spocil sie lekko i mimowolnie spojrzal na swoje opalone ramiona. Byly szczuple, ale silne i pelne zycia. Pomimo niepokojacych skutkow ubocznych chanvu moglby ulec pokusie, zwlaszcza ze wzgledu na jego slynny wplyw na intelekt. Byc moze jedynym powodem, ktory ustrzegl go przed tym bezplodnym i dziwnie narcystycznym romansem - uzaleznieni od chanvu zwykle nie zawierali zwiazkow malzenskich i rzadko plodzili zywe dzieci - byl fakt, iz nikt nie znal jego zrodla. Dla Eleazarasa bylo to nie do zaakceptowania. Przez cala swoja trudna i stroma droge na szczyt hierarchii Szkarlatnych Wiezyc nigdy nie lekcewazyl podstawowych faktow. Az do dzis. -Wiec nie mamy juz informatorow w Tysiacu Swiatyn? - spytal, choc znal odpowiedz. -Nikogo godnego wysluchania... Na Sumne opadl calun. Eleazaras spojrzal na ogrod skapany w sloncu - brukowane sciezki pomiedzy rzedami jalowcow, dlugie witki gigantycznej wierzby nad lsniaca zielenia, straznicy o sokolich twarzach. -Co to oznacza? - spytal. Wystawilem najwieksza szkole Trzech Morz na najwieksze niebezpieczenstwo. -To znaczy, ze musimy wierzyc - odparl Iyokus, wzruszajac ramionami. - Wierzyc Maithanetowi. -Wierzyc? Komus, o kim nic nie wiemy? -Wlasnie dlatego nazywaja to wiara. Decyzja o przystapieniu do swietej wojny byla najtrudniejsza w zyciu Eleazarasa. Poczatkowo mial ochote wysmiac zaproszenie Maithaneta. Szkarlatne Wiezyce biorace udzial w swietej wojnie? Absurdalny pomysl. Moze wlasnie dlatego do zaproszenia Maithanet dolaczyl szesc chorae. Blyskotki to jedyna rzecz, ktorej czarnoksieznik nie mogl wysmiac. Ta oferta, mowily, wymaga powaznego zastanowienia. Potem Eleazaras pojal, co tak naprawde ofiarowal im Maithanet. Zemste. -Wiec musimy podwoic nasze wydatki w Sumnie. To nie do zniesienia. -Zgadzam sie. Wiara jest nie do zniesienia. Znowu wrocilo wspomnienie sprzed dziesieciu lat, obudzilo slabe drzenie w czubkach palcow - Iyokus o skorze pokrytej bablami, skapanej we krwi, upada na niego po zamachu. I slowa, ktore od tej pory nekaly dusze Eleazarasa: "Jak oni mogli to zrobic?". Pewne dawne wrazenia opieraja sie uplywowi czasu i wciaz nekaja terazniejszosc, nie chca umrzec. Nawet tu, daleko od Szkarlatnych Wiezyc i po uplywie dziesieciu lat, Eleazaras nadal czul slodki zapach palonego ciala - bardzo przypominajacy wieprzowine zbyt dlugo zostawiona na ruszcie. Ile razy snil mu sie ten dzien? Wielkim mistrzem byl wowczas Sasheoka. Spotykali sie w komnacie narad, gleboko w galeriach pod Szkarlatnymi Wiezycami, dyskutujac o mozliwym odejsciu jednego z nich do Szkoly Mysunsai. Najswietsze komnaty Szkarlatnych Wiezyc spoczywaly wsrod Opok. Nie mozna bylo stanac ani oprzec sie o kamien, nie czujac inskrypcji ani aury zaklec. A jednak zabojcy pojawili sie tutaj. Dziwny dzwiek, jakby trzepot ptakow w sieci, swiatlo, jakby gdzies na tle slonca otworzyly sie drzwi, ukazujac trzy sylwetki. Trzy piekielne postaci. Szok mrozacy kosci do szpiku i paralizujacy mysli, a potem nagle meble i ciala uderzyly o sciany. Katy komnaty smagnely oslepiajace wstazki najczystszej bieli. Wrzask. Przerazenie szarpiace za jelita. Eleazaras, ukryty pomiedzy przewroconym stolem i sciana, pelzl przez wlasna krew ku smierci, jak mu sie zdawalo. Niektorzy jeszcze zyli. Przez chwile widzial Sasheoke, jego poprzednika i nauczyciela, skulonego pod oslepiajacym dotykiem zabojcow. Iyokus, na kolanach, z czarna od krwi bezbarwna glowa, chwial sie za lsnieniem swoich Opok, staral sie dodac im mocy. Po chwili zaslonila go kaskada swiatla, a Eleazaras, ktorego tamci z jakiegos powodu nie zauwazyli, poczul slowa cisnace mu sie na usta. Widzial ich - trzech mezczyzn w szafranowych szatach, dwoch przykucnietych, jednego wyprostowanego, skapanych w blasku swojej magii. Zobaczyl spokojne twarze z glebokimi oczodolami i strumienie energii promieniujace z ich czol jakby z wielkiego okna z widokiem na Zewnetrze. Z jego wyciagnietych dloni uniosl sie zloty fantom: pokryta luska szyja, potezny grzebien, otwierajace sie szczeki. Smok sklonil glowe z gracja krolowej i bluznal ogniem na cishaurimow. Eleazaras plakal z wscieklosci. Ich Opoki upadly. Trzasnal kamien. Cialo odlaczylo sie od kosci. Ich agonia byla zbyt krotka. A potem cisza. Rozrzucone ciala. Sasheoka jak syczace zgliszcza. Iyokus krztusil sie na podlodze. Nic. Nic nie poczuli. Onta byla skaleczona tylko ich wlasna magia. Tak jakby cishaurimow tu nigdy nie bylo. Iyokus sunal chwiejnie ku niemu. Jak oni mogli to zrobic? Te dluga i potajemna wojne rozpoczeli cishaurimowie. Ja ja zakoncze. Zemsta. Oto dar shriaha Tysiaca Swiatyn. Dar od starego wroga. Swieta wojna. Niebezpieczny dar. Eleazaras zrozumial, ze swieta wojna jest tak naprawde tym, co symbolizuje te szesc blyskotek. Podarowac chorae czarnoksieznikowi oznacza dac cos, czego nie mozna wziac, podarowac jego wlasna smierc i niemoznosc. Przyjmujac zemste, jaka zaproponowal im Maithanet, Eleazaras powierzyl siebie oraz Szkarlatne Wiezyce swietej wojnie. A zatem sie poddal. Szkarlatne Wiezyce po raz pierwszy w swej chwalebnej historii staly sie zalezne od cudzego kaprysu. -A nasi szpiedzy w Cesarskim Okregu? - spytal. Nienawidzil strachu, wiec, o ile to bylo mozliwe, unikal rozmow o Maithanecie. - Czy dowiedzieli sie czegos o planie cesarza? -Nic... na razie - odparl sucho Iyokus. - Jednak kraza plotki, ze tuz po zagladzie mniejszej wojny swietej fanimowie wyslali wiadomosc Ikurei Conphasowi. -Wiadomosc? O czym? -Prawdopodobnie o mniejszej wojnie swietej. -Ale jakiej tresci? Czy byl to rachunek za wykonana przysluge? Upomnienie, ostrzezenie przed dalszymi krokami swietej wojny? Czy przedwczesna propozycja pokoju? Co? -Jedna z tych mozliwosci. Lub, byc moze, wszystkie. Nie wiemy. -Dlaczego wyslali ja Ikurei Conphasowi? -Z wielu przyczyn... Przez jakis czas przebywal on u sapatiszacha jako zakladnik. -Ten chlopiec, Conphas... To jego musimy sie obawiac. Ikurei Conphas byl inteligentny, az zanadto, co w nieunikniony sposob pociagalo za soba brak skrupulow. Kolejna przerazajaca mysl: On bedzie naszym generalem. Iyokus uniosl czare w zlozonych dloniach i spojrzal w niewielki pieniazek wina na jej dnie. -Czy moge mowic szczerze, wielki mistrzu? - spytal w koncu. -Jak najbardziej. Emocje wsiakaly w twarz Iyokusa niczym woda w scierke, ale tym razem jego strach byl wyraznie widoczny. -Wszystko to pomniejsza Szkarlatne Wiezyce... - zaczal, skrepowany. - Wszyscy stajemy sie podwladnymi, gdy rzadzi nami los. Porzuc swieta wojne, Eli. Zbyt wiele w niej niewiadomych. Gramy w sztony o wlasne zycie. Ty takze, Iyokusie? W sercu Eleazarasa rozwinely sie zwoje gniewu. Dziesiec lat temu cishaurimowie zostawili w nim weza, ktory utuczyl sie jego strachem. Teraz Eleazaras czul jego wijace sie cialo; dalo jego dloniom kobiece pragnienie wydrapania Iyokusowi tych niepokojacych czerwonych oczu. Ale powiedzial tylko: -Cierpliwosci. Wiedza jest zawsze kwestia cierpliwosci. -Wielki mistrzu, wczoraj omal nie zginales z rak tych samych ludzi, z ktorymi mamy wyruszyc do walki... Jesli to nie uswiadamia ci absurdu naszej sytuacji... Mowil o tlumie. Jakze glupie bylo spotkanie z Drusasem Achamianem w takim miejscu! Wszystko moglo sie skonczyc wlasnie tam - setki pielgrzymow usmierconych przez wielkiego mistrza. Szkarlatne Wiezyce w stanie jawnej wojny z Ludzmi Kla - gdyby nie przytomnosc umyslu powiernika. -Nie rob tego! - krzyknal, gdy tlum rzucil sie na nich. - Pomysl o swojej wojnie z cishaurimami! Ale w glosie tego czlowieka kryla sie takze grozba: "Nie pozwole ci na to, powstrzymam cie, a wiesz, ze potrafie"... Co za perwersyjna ironia! Nie rozsadek, ale grozba powstrzymala jego dlon. Grozba gnozy! Jego plany uratowal brak tej wlasnie rzeczy, ktorej jego szkola pozadala od wielu pokolen. Jakze nienawidzil powiernikow! Wszystkie szkoly, nawet Cesarski Saik, uznaly wyzszosc Szkarlatnych Wiezyc - tylko nie powiernicy. I nie dziwne, skoro ich najpodlejszy szpieg potrafil zastraszyc wielkiego mistrza. -Ten incydent - przemowil Eleazaras - dowodzi tylko tego, o czym juz wiemy. Nasza pozycja jest chwiejna, to prawda, ale wszystkie wielkie plany wymagaja wielkich ofiar. Kiedy nadejdzie czas zbioru, kiedy Shimeh obroci sie w dymiaca ruine, a cishaurimowie zgina, powiernicy beda jedyna szkola, ktora moze nas upokorzyc. -A to mi o czyms przypomina - odezwal sie Iyokus. - Otrzymalem wiesci od ministra akt z Carythusal. Przejrzal wszystkie raporty zmarlych, jak nakazales. Wiele lat temu byl jeszcze jeden. Nastepne zwloki bez twarzy. -Co o nim wiemy? -Byl w stanie rozkladu. Znalezli go w delcie. Nieznany. Poniewaz minelo piec lat, mamy niewielkie nadzieje na okreslenie jego tozsamosci. Powiernicy. Kto by pomyslal, ze graja w tak ponura gre? Ale jaka gre? Kolejna niewiadoma. -Byc moze - ciagnal Iyokus - powiernicy dawno juz zapomnieli te bzdury o Radzie i Nie-Bogu. Eleazaras pokiwal glowa. -Zgadzam sie. Powiernicy graja w tej chwili tak jak my. Ten czlowiek, Drusas Achamian, nie pozostawil co do tego zadnych watpliwosci... Co za utalentowany lgarz! Eleazaras niemal uwierzyl w jego nieswiadomosc o smierci Geshrunniego. -Jesli powiernicy weszli do gry - odparl Iyokus - to wszystko sie zmienia. Czy zdajesz sobie z tego sprawe? Nie mozemy sie juz uwazac za pierwsza szkole Trzech Morz. -Najpierw zgladzimy cishaurimow. A tymczasem dopilnuj, by obserwowano Drusasa Achamiana. Rozdzial 17 Od czasu, gdy scylvendzkie hordy doprowadzily do upadku Cenei, nie widziano tylu wielmozow zebranych w jednym miejscu. Ale niewielu wiedzialo, ze gra idzie o rodzaj ludzki. I kto moglby odgadnac, ze szale wagi przechyli nie edykt shriaha, lecz wymiana przelotnych spojrzen? Jednak czy nie na tym polega tajemnica historii? Kiedy zanalizuje sie wypadki odpowiednio wnikliwie, zawsze widac, ze katastrofa i tryumf, obiekty zainteresowania historykow, nieuchronnie zaleza od trywialnych, przypadkowych wydarzen. Jesli zbyt dlugo zastanawiam sie nad tym faktem, nie boje sie, ze jestesmy "pijakami w swietym tancu", jak pisze Protathis, lecz ze tego tanca wcale nie ma. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, Momemn Kellhus - w towarzystwie Cnaiura, Xinemusa i pieciu conriyanskich palatynow, ktorzy przystapili do Kla - szedl za Nersei Proyasem przez galerie Wyzyn Andiaminskich. Prowadzacy ich cesarski eunuch ciagnal za soba oleisty zapach pizma i balsamu. Proyas przerwal rozmowe z Xinemusem i skinal na Cnaiura. W czasie wyprawy do Cesarskiego Okregu Kellhus sporzadzil staranny wykres kaprysnych zmian humoru Proyasa. Ksiaze na zmiane wpadal w uniesienie i doznawal atakow leku. Teraz przyszla kolej na uniesienie. Promienial entuzjazmem. -Choc nas to irytuje - rzekl, silac sie na niedbaly ton - pod wieloma wzgledami Nansurczycy to najstarszy lud Trzech Morz, spadkobiercy Ceneian z czasow bliskich starozytnosci i kyraneajczykow z dalekiej starozytnosci. Zyja w cieniu monumentalnych dziel i dlatego czuja sie w obowiazku wznosic takie - wskazal niebosiezne marmurowe sklepienie - monumenty. On pomniejsza wspanialosc domu wroga, zrozumial Kellhus. Obawia sie, ze Scylvend poczuje zbyt wielki zachwyt. Cnaiur skrzywil sie i splunal na mroczne sceny pastoralne u swoich stop. Eunuch spojrzal na niego nerwowo przez tluste ramie i przyspieszyl kroku. Proyas zerknal na Scylvenda; wesoly blysk w jego oczach zadawal klam karcacemu spojrzeniu. -Na ogol nie krytykuje twoich manier, Cnaiurze, ale byloby dla nas lepiej, gdybys nie plul. Jeden z palatynow obdarzonych bardziej rubasznym poczuciem humoru, lord Ingiaban, rozesmial sie glosno. Scylvend zacisnal zeby, ale nie odpowiedzial. Minal tydzien, odkad dolaczyli do swietej wojny i skorzystali z goscinnosci Nersei Proyasa. W tym czasie Kellhus spedzil wiele godzin w transie prawdopodobienstwa, oceniajac, prognozujac i szacujac ten nadzwyczajny splot okolicznosci. Jednak swieta wojna okazala sie niemozliwa do oceny. Jeszcze nigdy nie mial do czynienia z taka iloscia zmiennych. Oczywiscie bezimienne tysiace, ktore stanowily jej istote, byly w duzym stopniu niewazne, liczyly sie tylko poprzez swoja mnogosc, lecz garstka mezczyzn, ktorzy mieli znaczenie, ktorym bylo pisane ostatecznie wplynac na los swietej wojny, takze pozostawala dla niego niedostepna. To sie za pare chwil zmieni. Rywalizacja cesarza z Wielkimi Imionami swietej wojny osiagnela szczyt. Proyas zaproponowal Cnaiura jako zastepce Ikurei Conphasa i zwrocil sie do Maithaneta z prosba o rozwiazanie kwestii proponowanego przez cesarza ukladu. Natomiast Ikurei Xerius III zaprosil wszystkie Wielkie Imiona do przedstawienia swojej sprawy shriahowi i wysluchania jego sadu. Mieli sie spotkac w jego Prywatnym Ogrodzie, mieszczacym sie gdzies w zloconym wnetrzu Wyzyn Andiaminskich. Tak czy tak, zastepy swietej wojny wkrotce wyrusza do dalekiego Shimehu. To, czy shriah wezmie strone Wielkich Imion i rozkaze cesarzowi zapewnic zastepom zapasy zywnosci, czy tez poprze dynastie Ikurei i poleci Wielkim Imionom podpisac cesarski uklad, mialo dla Kellhusa niewielkie znaczenie. W kazdym wypadku przywodcy swietej wojny beda mieli kompetentnego doradce. Nawet Proyas niechetnie docenial zdolnosci Ikurei Conphasa, nansurskiego arcygenerala. Inteligencja Cnaiura, o czym Kellhus wiedzial z pierwszej reki, nie podlegala dyskusji. Liczylo sie tylko to, ze swieta wojna w koncu pokona fanimow i zaprowadzi go do Shimehu. Do ojca. Tam gdzie prowadzi go misja. Czy tego pragnales, ojcze? Czy ta wojna ma byc moja lekcja? -Zastanawiam sie - rzekl kpiaco Xinemus - co pomysli cesarz o Scylvendzie pijacym jego wino i podszczypujacym jego sluzace. Ksiaze i wielmoze rykneli smiechem. -Bedzie zbyt zajety zgrzytaniem zebami - odparl Proyas. -Nie mam cierpliwosci do tych gier - warknal Cnaiur i choc inni uznali jego slowa za dziwaczne wyznanie, Kellhus wiedzial, ze to ostrzezenie. On bedzie osadzac. Mnie tez podda probie. -Te gry - odparl lord Gaidekki - niedlugo sie skoncza, moj dziki przyjacielu. Cnaiur jak zwykle zjezyl sie, slyszac ich poblazliwy ton. Ile upokorzen zdola zniesc, by ujrzec smierc mego ojca? -Ta gra nigdy sie nie konczy - zauwazyl Proyas. - Ta gra nie ma poczatku ani konca. Nie ma poczatku ani konca... * * * Kelhus mial jedenascie lat, gdy uslyszal te slowa po raz pierwszy. Wezwano go z treningu do malej swiatyni na pierwszym tarasie, gdzie mial spotkac Kessrige Jeukala. I choc Kellhus juz od wielu lat pracowal nad wygaszaniem emocji, spotkanie z Jeukala budzilo w nim strach - spotkania chlopcow z pragmami, starszymi bracmi dunyainow, zwykle konczyly sie cierpieniem. Cierpieniem objawienia i trudnej proby.Ukosne promienie slonca padaly pomiedzy filarami swiatyni, przyjemnie rozgrzewaly kamienie, po ktorych stapal malymi stopami. Na zewnatrz, pod murami pierwszego tarasu, gorski wiatr czesal topole. Kellhus zatrzymal sie w swietlistej plamie, poczul lagodne cieplo slonca przesiewajacego sie przez jego szate i kladacego na lysej glowie. -Wypiles tyle, ile ci kazali? - spytal pragma. Byl starcem, oczy mial pozbawione wyrazu, tak jak wnetrze swiatyni pozbawiono ozdob. Mozna by pomyslec, ze patrzy na kamien, nie chlopca, tak obojetna mial twarz. -Tak, pragmo. -Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Rozumiesz? Rozpoczela sie lekcja. -Nie, pragmo - odparl Kellhus. Nadal doznawal strachu i nadziei, lecz dawno sie oduczyl przeceniac wlasna wiedze. Dziecko ma niewielki wybor, gdy nauczyciel zaglada do jego duszy. -Tysiace lat temu, gdy dunyaini po raz pierwszy... -Po starozytnych wojnach? - przerwal Kellhus z zaciekawieniem. - Gdy bylismy jeszcze uchodzcami? Pragma go uderzyl. Mocno. Chlopiec potoczyl sie po twardej posadzce. Wstal i wytarl zakrwawiony nos. Nie czul wielkiego strachu i jeszcze mniejsza skruche. Ten cios byl nauka, niczym wiecej. Wsrod dunyainow wszystko sluzylo nauce. -Przerywanie komus to slabosc, chlopcze. - Pragma patrzyl na niego beznamietnie. - Wynika z namietnosci, a nie intelektu. Z mroku, ktory nas poprzedza. -Rozumiem, pragmo. Zimne oczy przejrzaly go na wylot i dostrzegly szczerosc. -Kiedy dunyaini po raz pierwszy znalezli Ishual w tych gorach, znali tylko jedna zasade Logosu. Jaka? -Ze to, co nastepuje przedtem, okresla to, co nastepuje potem. Pragma skinal glowa. -Po dwoch tysiacach lat nadal uznajemy jej prawdziwosc. Czy to znaczy, ze zasada tego, co przedtem i potem, przyczyny i skutku, sie zestarzala? -Nie. -Dlaczego? Ludzie starzeja sie i umieraja. Nawet gory krusza sie z czasem, prawda? -Tak. -Wiec jak zasada moze sie nie zestarzec? -Poniewaz - odparl Kellhus, z wysilkiem tlumiac dume - zasady przedtem i potem nie mozna znalezc w petli przedtem i potem. Jest podstawa tego co "mlode" i "stare", wiec sama nie moze byc mloda czy stara. -Tak. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. A jednak Czlowiek, chlopcze, ma swoj poczatek i koniec - jak wszystkie zwierzeta. Czym Czlowiek rozni sie od zwierzat? -Jak zwierzeta, stoi w petli przedtem i potem, a jednak pojmuje Logos. Posiada intelekt. -W rzeczy samej. A dlaczego, Kellhusie, dunyaini ksztalca intelekt? Dlaczego tak uporczywie trenujemy dzieci w panowaniu nad myslami, dzialaniami i uczuciami? -Ze wzgledu na Dylemat Czlowieka. -A czym jest Dylemat Czlowieka? Do swiatyni wleciala pszczola, krazyla sennie pod sklepieniem, zataczajac przypadkowe kregi. -Czlowiek jest zwierzeciem, jego pragnienia rodza sie z mroku duszy, swiat atakuje go sprzecznymi okolicznosciami, a jednak Czlowiek pojmuje Logos. -Wlasnie. Jakie jest rozwiazanie Dylematu Czlowieka? -Uwolnic sie bez reszty od zwierzecia w nas, od pragnien i zadz. Zawladnac rozwojem wypadku. Byc doskonalym instrumentem Logosu, a przez to osiagnac Absolut. -Tak, chlopcze. Czy jestes doskonalym narzedziem Logosu? -Nie, pragmo. -Dlaczego? -Bo doznaje namietnosci. Jestem moimi myslami, lecz zrodlo moich mysli jest ode mnie silniejsze. Nie jestem swoja wlasnoscia, poniewaz przede mna nastepuje mrok. -W rzeczy samej, dziecko. Jakie imie nadalismy ciemnym zrodlom mysli? -Legion. Nazywamy ich legionem. Pragma podniosl powykrecana dlon, jakby dla oznaczenia najwazniejszej stacji ich pielgrzymki. -Tak. Masz przed soba, chlopcze, najtrudniejszy etap twojego Przysposobienia: opanowanie tego legionu. Jedynie w ten sposob przezyjesz Labirynt. -Czy znajde odpowiedz na Tysiac Tysiecy Sal? -Nie. Ale nauczysz sie zadawac wlasciwe pytania. * * * Gdzies w poblizu szczytu Wyzyn Andiaminskich przeszli przez korytarz wykladany koscia sloniowa i znalezli sie w olsniewajacym cesarskim Prywatnym Ogrodzie.Trawa pomiedzy alejkami byla miekka i nieskazitelna, ciemnoszmaragdowa w cieniu drzew wokol okraglego zbiornika wodnego w sercu ogrodu: wodny wizerunek cesarskiego Slonca. Na rabatach kipialy hibiskusy, lotosy i pachnace krzewy. Kellhus dostrzegl kolibra smigajacego pomiedzy kwieciem. Publiczne rejony Okregu Cesarskiego zostaly zaprojektowane tak, by oszolomic gosci rozmiarami i ostentacja, Prywatny Ogrod zas mial stwarzac wrazenie intymnosci, wzruszac zaproszonych dygnitarzy zaufaniem cesarza. Byl pelnym prostoty i elegancji, skromnym cesarskim sercem z ziemi i kamienia. Inrithijscy panowie - Galeoci, Tydonnowie, Ainonczycy, Thunyeri i nawet paru Nansurczykow - zgromadzili sie wokol cesarskiego tronu pod cyprysami i tamaryszkami. Choc wystrojeni i bez broni, wygladali raczej jak zolnierze niz dworzanie. Miedzy nimi chodzily mlodziutkie niewolnice o nagich piersiach i lsniacych od olejkow sarnich nogach; na biodrach trzymaly tace z winem i przysmakami. Wznoszono w toascie czary, wycierano tluste palce w najdelikatniejsze musliny i jedwabie. Panowie swietej wojny. Wszyscy zebrani w jednym miejscu. Lekcja zyskuje na glebi, ojcze. Gdy sie zblizyli, rozmowy przycichly. Pare osob pozdrowilo Proyasa, ale wiekszosc gapila sie na Cnaiura. Kellhus wiedzial, ze Proyas dotad nie dopuscil do spotkania zadnego z Wielkich Imion ze Scylvendem, by teraz lepiej zawladnac ta chwila. Reakcje zebranych potwierdzily slusznosc tej decyzji. Cnaiur, choc ubrany jak inrithi - w biala lniana tunike do kolan i plaszcz z szarego jedwabiu - ema-. nowal zlowroga sila. Ogorzala twarz. Potezna postac, konczyny jak z zelaza, dlonie stworzone do lamania karkow. Swazondy. Oczy jak zimne topazy. Wszystko to mowilo o popelnionych zabojstwach. I o checi zabijania. Zrobil wrazenie na wiekszosci wielmozow. Kellhus zauwazyl podziw, zazdrosc, nawet pozadliwosc. Oto wreszcie Scylvend, a jego wyglad przerastal ich oczekiwania. Cnaiur z pogarda wodzil wzrokiem od jednego do drugiego, jakby ocenial bydlo. Proyas wymamrotal pare slow do Xinemusa, po czym odciagnal Cnaiura i Kellhusa na bok. Nagle wielmoze odzyskali mowe. Xinemus ich przekrzyczal: -Wkrotce uslyszycie, co ow maz ma do powiedzenia. Proyas skrzywil sie i mruknal: -Nie moglo pojsc lepiej. Conriyanski ksiaze, jak zauwazyl Kellhus, byl czlowiekiem poboznym, lecz skrywajacym gwaltownosc. Mial moralna sile, ktora sprawiala, ze inni szukali jego aprobaty. Jednak mial takze sklonnosc do doszukiwania sie slabosci u innych, pogardzania tymi samymi ludzmi, ktorzy do niego lgneli. Kellhus uznal to polaczenie niepewnosci i pewnosci za zdumiewajace. Jednak po wieczorze z Drusasem Achamianem zrozumial, ze nastepca tronu zostal nauczony podejrzliwosci. I tak jak ze Scylvendem, trzeba z nim postepowac z najwieksza ostroznoscia. Nawet po kilku dniach rozmow i wnikliwych pytan ksiaze nadal trzymal sie na dystans. -Wydaja sie niespokojni - zauwazyl Kellhus. -A dlaczego by nie? - odparl Proyas. - Przyprowadzilem im ksiecia, ktory twierdzi, ze ma sny o Shimehu, oraz Scylvenda poganina, ktory ma zostac ich generalem. - Zerknal w zamysleniu na Ludzi Kla. - Beda waszymi towarzyszami. Otoczcie ich opieka. Uczcie ich. Sa nad wyraz dumni, a dumni ludzie, jak zauwazylem, rzadko podejmuja madre decyzje... Aluzja byla przejrzysta - wkrotce ich zycie bedzie zalezec od madrych decyzji tych ludzi. Ksiaze wskazal wysokiego Galeotha stojacego pod rozowo-zielonym tamaryszkiem. -To ksiaze Coithus Saubon, siodmy syn krola Eryeata i dowodca oddzialu Galeothow. Kloci sie ze swoim bratankiem Athjearim, hrabia Gaenri. Jest tu znany, przed paru laty dowodzil armia, ktora jego ojciec rzucil przeciwko Nansurium. Slyszalem, ze osiagnal pare sukcesow, ale Conphas, mianowany przez cesarza arcygeneralem, go upokorzyl. Chyba zaden czlowiek na swiecie nie nienawidzi Ikurei tak jak on. Ale nie dba o Kiel ani Ostatniego Proroka. Znowu Proyas pozwolil im sie domyslic reszty. Ksiaze Galeothu byl platnym zabojca, ktory bedzie im sprzyjac tylko wtedy, gdy ich cele beda sprzyjac jego zamiarom. Kellhus przyjrzal sie przystojnemu rudawemu mezczyznie o mocnych szczekach. Ich oczy sie spotkaly. Saubon sklonil sie uprzejmie i z rezerwa. Ledwie dostrzegalne przyspieszenie bicia serca. Slaby rumieniec naplywajacy na policzki. Oczy lekko zmruzone jak w oczekiwaniu na cios. Niczego bardziej sie nie boi niz krytyki. Kellhus zrozumial, ze Saubon wychowal sie pod surowym spojrzeniem innych - moze okrutnego ojca, moze matki. On zyje na pokaz, oszukuje oczy, ktore chca wydac sad. -Nic nie zubaza bardziej niz ambicja - powiedzial do Proyasa. -W rzeczy samej - odparl Proyas z aprobata, takze kiwajac glowa galeockiemu ksieciu. - Tamten czlowiek - ciagnal, wskazujac tegiego Tydonna za Galeothem - to Hoga Gothyelk, hrabia Agansanoru i mianowany przywodca oddzialu z Ce Tydonnu. Nie bylo mnie jeszcze na swiecie, kiedy moj ojciec pokonal go w bitwie o Maan. Nazywa swoj kulejacy krok darem Gothyelka. - Proyas usmiechnal sie; kochajacy syn, ktoremu lezy na sercu dobry humor ojca. - Jak twierdza plotki, Hoga Gothyelk jest pobozny i waleczny. I znowu sugestia: To jeden z nas. W przeciwienstwie do Saubona, hrabia Agansanoru nie poczul na sobie ich wzroku; z przejeciem karcil trzech mlodszych mezczyzn w jezyku, ktory musial byc jego ojczystym. Jego broda, dluga i metalicznie szara kita, kolysala sie i drzala w rytm wrzaskow. Chrapy szerokiego nosa sie rozdely. Oczy pod krzaczastymi brwiami miotaly blyskawice. -A ci, na ktorych krzyczy? - spytal Kellhus. -To jego synowie. W Conrii nazywamy ich Pomiotem Hogi. Karci ich, bo za duzo pija. Twierdzi, ze cesarz chce ich upic. Ale Kellhus wiedzial, ze nie tylko pijanstwo synow obudzilo furie hrabiego. W jego twarzy bylo zmeczenie, jakby w trakcie dlugiego i burzliwego zycia stracil rozped. Hoga Gothyelk nie czul juz prawdziwego gniewu - jedynie odmiany smutku. Z jakiego powodu? Popelnil jakis czyn... Uwaza, ze jest przeklety. Tak, to wlasnie to: ukryte postanowienie, jak luzne nici w napietych zmarszczkach twarzy, wokol oczu. On tu przybyl umrzec. Umrzec oczyszczony. -A tamten - ciagnal Proyas, osmielajac sie wskazac palcem - w srodku tej grupy w maskach... Widzisz? Wskazal na lewo, gdzie w oddali zebrala sie najwieksza grupa: palatynowie-gubernatorzy Wysokiego Ainonu. Wszyscy byli ubrani w efektowne togi. Pod faldzistymi perukami nosili maski z bialej porcelany, zaslaniajace policzki. Wygladali jak brodate posagi. -Ten, ktorego wlosy wygladaja jak wachlarz? - spytal Kellhus. Proyas nagrodzil go kwasnym usmiechem. -Tak. To Chepheramunni we wlasnej osobie, regent Wysokiego Ainonu i marionetka Szkarlatnych Wiezyc... widzisz, jak odmawia poczestunku i napojow? Boi sie, ze cesarz go otruje. -Dlaczego nosza maski? -Aninonczycy to ludzie zepsuci - odparl Proyas, rozgladajac sie niespokojnie. - Narod aktorow. Nadmiernie troszcza sie o subtelnosci stosunkow miedzy ludzmi. Uwazaja, ze zakryta twarz jest potezna bronia we wszystkich sprawach dotyczacych jnanu. -Jnan - mruknal Cnaiur - to choroba, na ktora wszyscy cierpicie. Proyas usmiechnal sie, rozbawiony zacietoscia pogardy barbarzyncy. -Bez watpienia. Ale tylko dla Aninonczykow ta choroba jest smiertelna. -Prosze o wybaczenie - odezwal sie Kellhus - lecz czym wlasciwie jest jnan? Proyas spojrzal na niego ze zdumieniem. -Nigdy wczesniej sie nad tym nie zastanawialem - przyznal. - Przypominam sobie, ze Byantas okresla go jako "wojne slow i uczuc". Ale chodzi o wiele wiecej. Subtelnosci, ktore kieruja zachowaniem ludzi, mozna by powiedziec. To... - wzruszyl ramionami - po prostu cos, co robimy. Kellhus skinal glowa. Malo o sobie wiedza, ojcze. Zaniepokojony niescisloscia swej odpowiedzi Proyas skierowal ich uwage na grupke mezczyzn nad stawem. Wszyscy nosili na tunikach takie same biale kamizele ze znakiem Kla. -Tam. Ten z siwymi wlosami. To Incheiri Gotian, wielki mistrz rycerzy shrialu. Prawy czlowiek. Posel shriaha. Maithanet wyslal go tutaj, by rozsadzil nasz spor z cesarzem. Gotian czekal na cesarza w milczeniu, sciskajac w rekach maly pojemnik z kosci sloniowej - zapewne byla w nim wiadomosc od samego Maithaneta. Choc Gotian wydawal sie pewny siebie, Kellhus natychmiast dostrzegl jego niepokoj: gwaltowny puls pod ciemna skora szyi, napiecie sciegien na wierzchu dloni, zesztywnienie miesni wokol ust... Uwaza, ze jego brzemie jest za ciezkie. Kellhus zobaczyl jeszcze cos procz niepokoju - dziwna tesknote, ktora widzial wiele razy na wielu twarzach. On teskni za kims, kto go poruszy... Za kims bardziej swiatobliwym od niego. -Prawy czlowiek - powtorzyl Kelhus. Musze go tylko przekonac, ze jestem bardziej swiatobliwy. -A ten - mowil Proyas, wskazujac glowa na prawo - to ksiaze Skaiyelt z Thunyerus, olbrzym obok niego nazywa sie Yalgrota. Czy to przypadkiem, czy tez nie, niewielka grupa Thunyerich znalazla sie na obrzezu zgromadzenia. Ze wszystkich wielmozow tylko oni byli ubrani jak do walki, w czarne kolczugi pod oponczami haftowanymi w stylizowane zwierzeta. Wszyscy mieli krzaczaste brody i dlugie wlosy. Twarz Skaiyelta byla poznaczona bliznami jak po ospie. Ksiaze ponuro szeptal cos do Yalgroty o mrocznym spojrzeniu, ktory pochylal sie nad nim i przeszywal wzrokiem Cnaiura. -Wdziales kiedys kogos podobnego? - szepnal Proyas, wpatrujac sie w olbrzyma ze szczerym podziwem. - Modlmy sie, by interesowal sie toba z czystej ciekawosci, Scylvendzie. Cnaiur wytrzymal spojrzenie Yalgroty, nie mrugnawszy powieka. - Tak - odparl spokojnie. - Ze wzgledu na niego. Miara mezczyzny jest cos wiecej niz jego cialo. Proyas uniosl brwi, zerknal z ukosa na Kellhusa. -Myslisz - spytal Kellhus - ze nie jest tak wielki, jak wysoki? Proyas rozesmial sie glosno, ale Cnaiur spiorunowal Kellhusa wscieklym spojrzeniem. Baw sie z tymi glupcami, jesli musisz, dunyainie, ale nie ze mna! -Zaczynasz - powiedzial Proyas - przypominac mi Xinemusa, ksiaze. Czlowieka, ktorego szanuje bardziej od innych. Przez szum glosow przebil sie gniewny krzyk: -Gi'irga fi hierst! Gi'irga fi hierstas da moia! Gothyelk znowu ganil synow, tym razem przez caly ogrod. -Co Thunyerim zwisa pomiedzy udami? - spytal Kellhus Proyasa. - Wygladaja jak pomarszczone jablka. -To zmumifikowane glowy Srancow... robia trofea ze swoich wrogow. Mozemy sie spodziewac - jego niesmak zmienil sie w grymas - ze wkrotce beda sie obnosic takze z ludzkimi glowami, niech tylko oddzialy swietej wojny rusza do boju. Thunyeri sa nowymi przybyszami w Trzech Morzach. Dolaczyli do Tysiaca Swiatyn i Ostatniego Proroka zaledwie za zycia mego dziadka, wiec sa gorliwi jak wszyscy neofici. Ale niekonczaca sie wojna ze Srancami sprawila, ze sa krwiozerczy, melancholijni... nawet szaleni. Skaiyelt nie jest pod tym wzgledem wyjatkiem. Nie zna ani slowa po sheyicku. Trzeba sobie z nim jakos... radzic, ale nie wolno brac go powaznie. To wielka gra, pomyslal Kellhus, i nie ma tu miejsca dla tych, ktorzy nie znaja zasad. Mimo to zapytal: -Dlaczego? -Bo to dziki, niepismienny barbarzynca. Odpowiedz, ktorej sie spodziewal; odpowiedz, ktora wykluczyla spomiedzy nich Scylvenda. Cnaiur parsknal, jakby tylko czekal na ten sygnal. -A jak sadzisz - rzucil szyderczo - co tamci powiedza o mnie? Ksiaze wzruszyl ramionami. -Mniej wiecej to samo, jak sadze. Ale to sie szybko zmieni, Scylvendzie. Juz... Urwal w pol slowa, bo wsrod inrithijskich wielmozy zapadla nagla cisza. Z cienia kolumnady wylonily sie trzy postaci. Dwaj gwardzisci eothijscy ciagneli miedzy soba potykajacego sie jenca. Byl nagi, wynedznialy i zakuty w kajdany - lancuchy laczyly obrecze na jego szyi, rekach i nogach. Mial blizny na ramionach. -Podstepne diably - mruknal Proyas pod nosem. Gwardzisci wywlekli jenca na slonce. Zachwial sie jak pijany. Podniosl zapadnieta twarz, wystawil ja na sloneczne promienie. Mial wylupione oczy. -Kto to? - spytal Kellhus. Cnaiur splunal, patrzac, jak gwardzisci przykuwaja jenca do podstawy cesarskiego tronu. -Xunnurit - odezwal sie po chwili. - Nasz krol plemion z czasow walki nad Kiyuth. -Niewatpliwy symbol slabosci Scylvendow - rzucil Proyas przez zacisniete zeby. - Slabosci Cnaiura urs Skiothy... Dowod na to, co sadza o tobie. * * * -Siedz tutaj w pozycji - nakazal pragma ani surowo, ani lagodnie - i powtarzaj zdanie: "Dla Logosu nie ma poczatku ani konca". Bedziesz je powtarzac bez ustanku, chyba ze otrzymasz inne polecenie. Rozumiesz?-Tak, pragmo. Usiadl na malej trzcinowej macie na srodku swiatyni. Pragma zajal miejsce naprzeciwko, na podobnej macie, plecami do skapanych w sloncu topoli i ponurych gor za nimi. -Zaczynaj - polecil, nieruchomiejac. -Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani... Poczatkowo zdumiala go prostota tego zadania. Ale slowa szybko stracily znaczenie i staly sie powtarzalna sekwencja nieznanych dzwiekow, bardziej jak cwiczenie jezyka, zebow i warg niz mowa. -Nie mow glosno - powiedzial pragma. - Jedynie w duszy. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma... Tak bylo zupelnie inaczej i, jak sie szybko przekonal, o wiele trudniej. Mowienie zdania glosno wymuszalo powtorzenia, jakby organy mowy wspomagaly mysl. Teraz zostalo samo, zawieszone w nicosci jego duszy, powtarzane, powtarzane, powtarzane wbrew wszelkim nawykom snucia wnioskow i skojarzen. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma... Przede wszystkim zauwazyl dziwne zwiotczenie twarzy, jakby to cwiczenie przerwalo wiezy laczace wyraz twarzy z uczuciami. Jego cialo stalo sie bardzo nieruchome, o wiele bardziej niz kiedykolwiek dotad. A jednoczesnie zaczely go przechodzic osobliwe fale napiecia, jakby cos gleboko zaparlo sie, nie pozwalajac jego wewnetrznemu glosowi nabrac oddechu. Powtarzane zdania ucichly jak szept, staly sie cienka nitka snujaca sie przez gwaltowne fale nieartykulowanych, bezksztaltnych mysli. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma... Slonce zniklo za poszarpanymi gorskimi scianami, razac jego wzrok kontrastem ciemnych przepasci i jasnych gladkich powierzchni. Byl w rozterce. Z nicosci powstaly niewyklute pragnienia, domagajac sie mysli. Niewypowiedziane glosy plynely z ciemnosci, domagajac sie mysli. Syczace wizje klebily sie, blagaly, grozily - i wszystkie domagaly sie mysli. A w tym wszystkim: Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma poczatku ani konca. Dla Logosu nie ma... Duzo pozniej zdal sobie sprawe, ze to cwiczenie podzielilo jego dusze. Nieustanne powtarzanie zdania pragmy kazalo mu sie zmierzyc ze soba samym, pokazalo granice, od ktorych byl dla siebie obcy. Po raz pierwszy naprawde ujrzal mrok, ktory go poprzedzal, i tego dnia zrozumial, ze jeszcze nigdy tak naprawde sie nie przebudzil. Kiedy slonce w koncu zniklo, pragma przerwal post milczenia. -Ukonczyles pierwszy dzien, chlopcze, a teraz bedziesz kontynuowal cwiczenie w nocy. Gdy slonce wyloni sie zza lodowca na wschodzie, pominiesz ostatnie slowo, lecz nadal bedziesz powtarzac reszte zdania. Za kazdym razem, gdy slonce pojawi sie nad lodowcem, bedziesz opuszczac ostatnie slowo. Rozumiesz? -Tak, pragmo. - Te slowa wypowiedzial, zdawalo mu sie, ktos inny. -Kontynuuj. Mrok opadl na swiatynie, wysilek stawal sie coraz wiekszy. Kellhus czul, ze jego cialo na zmiane staje sie dalekie do granic omdlenia i bliskie do granic dusznosci. W jednej chwili byl zjawa, zwojem dymu, ktory nocny wietrzyk moglby rozwiac w nicosc. W nastepnej stawal sie gruzlem skurczonego ciala, a kazde doznanie wyostrzalo sie, az nocny chlod cial jego skore jak nozem. Powtarzane zdanie stalo sie nieco pijane, potykalo sie i zataczalo przez koszmarny chor goraczkowych namietnosci i natarczywych informacji, ktore wyly w nim jak umierajace stworzenia. Potem nad lodowcem ukazalo sie slonce i oszolomilo go swym pieknem. Jarzacy sie blask stanal nad zimnymi polaciami lsniacego sniegu i lodu. I na ulamek chwili zdanie mu umknelo, myslal tylko o ksztalcie lodowca wygietego jak plecy pieknej kobiety... Pragma skoczyl i uderzyl go z wyrachowanym gniewem. -Powtarzaj zdanie! - krzyknal. * * * Dla Kellhusa kazde z Wielkich Imion stanowilo pytanie, polaczenie niezliczonych permutacji. W ich twarzach widzial odbicia innych twarzy, jakby wszyscy byli tylko wersjami jednego czlowieka. Wizja Lewetha przemknela przez twarz Athjeariego, gdy klocil sie z Saubonem. Mgnienie Serwe w oczach Gothyelka patrzacego na najmlodszego syna. Te same namietnosci, choc kazda oznaczala co innego. Kazdy z tych ludzi, pomyslal, moze sie dac opetac rownie latwo jak Leweth - pomimo ich zapalczywej dumy. Ale w grupie byli nie do oszacowania.Byli labiryntem, tysiacem tysiecy sal, a on musial przez nich przejsc. Musial ich posiasc. A jesli swieta wojna przekracza moje mozliwosci? Co wtedy, ojcze? -Ucztujesz, dunyainie? - rzucil Cnaiur w gorzkim scylvendzkim jezyku. - Zywisz sie ich twarzami? -Mamy te sama misje, Scylvendzie. Na razie wypadki przekroczyly jego najbardziej optymistyczne przewidywania. Przywlaszczony tytul zapewnil mu niemal bez wysilku miejsce pomiedzy rzadzacymi kastami inrithich. Proyas nie tylko zapewnil mu "rzeczy niezbedne ksieciu", lecz przyznal honorowe miejsce przy ognisku rady. Kellhus przekonal sie, ze dopoki zachowuje sie jak ksiaze, bedzie tak traktowany. Udawanie sie udalo. Jednak jego drugie stwierdzenie - ze mial sny o Shimehu i swietej wojnie - zapewnily mu zupelnie inna pozycje, grozna i niemozliwa do oszacowania. Niektorzy otwarcie wysmiewali jego rzekome sny. Inni, jak Proyas i Achamian, uwazali je za ostrzezenie, jak pierwsza fale zarazy. Wielu, szukajac jakiegokolwiek sladu boskiej reki, po prostu przyjelo to do wiadomosci. Ale wszyscy przyznali Kellhusowi to samo miejsce. Lud Trzech Morz sny, chocby najbardziej trywialne, traktowal powaznie. Nie byly, jak sadzil Kellhus przed wezwaniem ojca, zwyklymi probami, sposobem, w jaki dusza przygotowuje sie na rozmaite koleje zycia. Sny byly brama, miejscem, w ktorym Zewnetrze mieszalo sie ze Swiatem, gdzie wszystko, co przerasta czlowieka - przyszle, odlegle, demoniczne czy boskie - znajdowalo niedoskonaly wyraz w dzis i teraz. Ale nie wystarczylo tylko przyznac sie do snow. Sny mialy moc, lecz byly tanie. Snily sie kazdemu. Proyas wysluchal cierpliwie opisu jego wizji i powiedzial, iz doslownie tysiace osob twierdza, ze maja sny o swietej wojnie - jedne o jej tryumfie, inne o klesce. Nie mozna przejsc nawet dziesieciu krokow brzegiem Phayus, by nie natknac sie na jakiegos pustelnika, ktory jazgocze o swoich snach. -Dlaczego - spytal z typowa dla siebie otwartoscia - mam uwazac twoje sny za inne od wszystkich? Sny to powazna sprawa, a powazne sprawy wymagaja trudnych pytan. -Moze nie powinienes - odparl Kellhus. - Sam nie wiem, czy je za takie uwazam. I to wystarczylo. Niechecia do uwierzenia we wlasne proroctwa zabezpieczyl swa chwiejna pozycje. Kiedy anonimowy inrithi padal przed nim na kolana, on sie gniewal, tak jak gniewa sie troskliwy ojciec. Kiedy blagali, by ich dotknal, jakby laske mozna bylo rozdzielac przez skore, on ich dotykal, lecz tylko po to, by ich podniesc, wykpic za ponizanie sie przed innym czlowiekiem. Twierdzac, ze jest gorszy, poruszal ludzi, nawet wyksztalconych, jak Proyas i Achamian, budzil w nich nadzieje lub strach, ze jest wielki. Nigdy tego nie powie, nigdy tego nie zasugeruje, ale stworzy okolicznosci, w ktorych to przekonanie bedzie sie wydawac prawdziwe. Wowczas wszyscy, ktorzy zaliczaja sie do potajemnych obserwatorow, wszyscy, ktorzy pytaja bez tchu: "Kim jest ten czlowiek?", beda uszczesliwieni. On stanie sie ich wiara. Wtedy nie zdolaja w niego watpic. Watpiac w niego, beda musieli uznac swoja wiare za pusta. Odtracic go bedzie znaczylo odtracic samego siebie. Kellhus bedzie szedl po przysposobionej sciezce. Tak wiele permutacji... ale widze droge, ojcze. W ogrodzie rozlegl sie smiech. Jakis mlody galeocki baron, zmeczony staniem, uznal tron cesarza za dobre miejsce do odpoczynku. Siedzial na nim przez pare chwil, nie dostrzegajac ogolnej radosci, na zmiane przygladajac sie wieprzowemu jumyanowi w glazurze, ktory zwedzil niewolnicy, i nagiemu mezczyznie przykutemu u stop tronu. Kiedy wreszcie zdal sobie sprawe, ze wszyscy smieja sie z niego, uznal, ze podoba mu sie ta popularnosc, i przybral szereg kpiacych cesarskich poz. Ludzie Kla rykneli. W koncu Saubon sprowadzil mlodzika i oddal go zachwyconym rodakom. Wreszcie urzednicy cesarscy, przystrojeni w obszerne szaty odpowiednie do ich funkcji, oglosili nadejscie cesarza. Ikurei Xerius III ukazal sie wraz z Conphasem tuz po ucichnieciu smiechow. Jego twarz wyrazala dobroc i niesmak jednoczesnie. Zajal swoje miejsce i sprowokowal kolejne chichoty, kiedy przybral dokladnie te poze - lewa reka spoczywajaca wnetrzem do gory na kolanach, prawa zwinieta w piesc na poreczy - ktora przed chwila sparodiowal mlody Galeoth. Cesarz pobladl z wscieklosci, kiedy eunuch wyjasnil mu przyczyny wesolosci. Uprzedzenie jego czynow bylo najbardziej oburzajaca z obelg. W ten sposob cesarz mogl sie wydac niewolnikiem - choc, zrozumial Kellhus, sam nie wie dlaczego. W koncu Xerius usiadl w pozie Norsirajow, z rekami zlaczonymi na kolanach. Minelo pare dlugich chwil, zanim cesarz sie opanowal. Tymczasem Kellhus analizowal twarze ludzi z jego swity. Gladka arogancja jego bratanka Conphasa; panika niewolnikow, tak wyczulonych na burzliwe namietnosci swego pana; dezaprobata cesarskich doradcow stojacych w polkolu za cesarzem. I... Inna twarz wsrod doradcow... niepokojaca. Poczatkowo jego uwage przyciagnely najsubtelniejsze niezgodnosci, delikatne bledy. Starzec ubrany w szaty z najprzedniejszego czarnego jedwabiu, czlowiek w oczywisty sposob szanowany i powazany. Jeden z towarzyszy pochylil sie do niego i wyszeptal cos niedoslyszalnego w szumie glosow. Ale Kellhus odczytal z ruchu warg imie doradcy. Skeaos. Odetchnal gleboko i pozwolil swoim myslom wytracic rozped, wyciszyc sie. To, kim byl w tym codziennym konkursie z innymi mezczyznami, przestalo istniec, opadlo jak platki przekwitlych kwiatow. Tempo wydarzen zwolnilo. Kellhus stal sie miejscem, czystym polem dla jednej figury: zniszczonego obrazu twarzy starca. Zadnego dostrzegalnego rumienca. Brak polaczenia miedzy biciem serca i wyrazem twarzy... Szmer glosow ucichl. Kellhus oprzytomnial. Cesarz zaraz przemowi. Te slowa przypieczetuja los swietej wojny. Minelo piec uderzen serca. Co to znaczy? Jedna nieprzenikniona twarz w tlumie oczywistosci. Skeaosie... Czy jestes dzielem mego ojca? * * * Dla Logosu nie ma poczatku ani. Dla Logosu nie ma poczatku ani. Dla Logosu nie ma poczatku ani. Dla Logosu nie ma...Przez chwile czul krew z rozcietej wargi, ale niemilosierna litania zmyla z wolna wszystkie doznania. Wewnetrzna kakofonia ucichla, utonela w podobnym smierci milczeniu. Jego cialo stalo sie kompletnie obce, jak cos zbednego. A ruch samego czasu, krok przedtem i potem, ulegl zmianie. Cienie kolumn swiatyni pelzly po nagiej posadzce. Slonce padalo mu na twarz, a potem znikalo. Moczyl sie i brudzil, ale nie bylo niewygody ani smrodu. A kiedy stary pragma wstal i wlal mu wode w usta, Kellhus byl jedynie gladkim kamieniem tkwiacym w mchu i zwirze pod wodospadem. Slonce przesunelo sie po kolumnach przed nim i osunelo w dol, polozylo jego cien na kolanach pragmy, a potem miedzy ciemnymi drzewami, gdzie zmienilo sie w noc. Raz za razem obserwowal wschod i zachod slonca, a z kazdym switem zdanie bylo coraz bardziej okaleczone. Swiat przyspieszyl kroku, lecz dusza Kellhusa zwolnila. Az myslal tylko: Dla Logosu. Dla Logosu. Dla Logosu... Byl czeluscia pelna ech bez glosu, kazda fraza stanowila idealne powtorzenie poprzedniej. Wedrowal przez otchlanna galerie luster w lustrach, kazdy jego krok byl rownie iluzoryczny jak poprzedni. Jedynie slonce i noc znaczyly jego podroz, a amfilady luster w lustrach zdawaly sie dosiegac nieskonczonosci - tam gdzie jego dusza wreszcie zupelnie znieruchomiala. Kiedy slonce wzeszlo raz jeszcze, jego mysli ograniczyly sie do jednego slowa: Dla. Dla. Dla. Dla... Ten dzwiek wydawal sie jednoczesnie absurdalnym belkotem i najdonioslejsza z idei. Mysli zaczely sie rozplywac, dzien sunal dalej, poza swiatynie, az noc przeklula calun nieba, a niebiosa obrocily sie jak nieskonczone kolo rydwanu. Dla. Dla... Zywa dusza przykuta do krawedzi, do chwili przed. Dla drzewa, dla serca, dla wszystkiego, co powtarzanie przetworzylo w nicosc, a nieskonczone gromadzenie doprowadzilo do odrzucenia imienia. Korona zlota na wysokich scianach lodowca. A potem nic. Zadnej mysli. * * * -Cesarstwo was wita - oznajmil Xerius, silac sie na lagodny ton. Przesunal spojrzeniem po Wielkich Imionach Ludzi Kla, zatrzymal je na Scylvendzie u boku Kellhusa. Usmiechnal sie.-Ach tak, nasz nadzwyczajny nabytek. Scylvend. Podobno jestes wodzem Utemotow. Naprawde, Scylvendzie? -Naprawde - odparl Cnaiur. Cesarz dlugo wazyl odpowiedz. Nie byl w nastroju do uprzejmosci jnanu. -Ja tez mam Scylvenda - oznajmil. Jego ramie wylonilo sie ze skomplikowanych rekawow i chwycilo lancuch lezacy miedzy nogami. Potrzasnal nim ostro, a skulony Xunnurit podniosl oslepiona, wynedzniala twarz. Wychudl jak szkielet. Dlugie pasma swazondow na jego ramionach wygladaly teraz, jakby mialy za zadanie odslaniac kosci, a nie swiadczyc o zabitych wrogach. -Powiedz, z jakiego plemienia pochodzi - ciagnal cesarz, lubujac sie w malostkowej brutalnosci. Cnaiur patrzyl na niego beznamietnie. -Byl Akkunihorem. -Byl, powiedziales? Rozumiem, ze jest dla ciebie martwy. -Nie. Nie martwy. Jest dla mnie niczym. Cesarz usmiechnal sie, jakby z przyjemnoscia myslal o milej rozrywce pozwalajacej sie oderwac od wazniejszych spraw. Ale Kellhus widzial ukryte machinacje, pewnosc, ze udowodni temu dzikusowi, iz jest glupcem. To byla zadza. -Bo go zlamalismy? Co? - naciskal cesarz. -Kogo? Ikurei Xerius milczal przez chwile. -Tego psa. Xunnurita, krola plemion. Twojego krola... Cnaiur wzruszyl ramionami, jakby dziwil go kaprys dziecka. -Nie zlamaliscie niczego. Pare osob parsknelo smiechem. Cesarz spochmurnial. Kellhus dostrzegl aprobate dla intelektu Cnaiura, wyplywajaca na powierzchnie jego mysli. Potem nastapilo przewartosciowanie, zmiana strategii. Jest przyzwyczajony do naprawiania pomylek, pomyslal Kellhus. -Tak - powiedzial Xerius. - Zlamac czlowieka to zlamac nic. Zbyt latwo jest to zrobic. Ale zlamac lud... To juz chyba cos, prawda? Cnaiur nie odpowiedzial. Wyraz twarzy cesarza stal sie bliski uniesienia. -Moj bratanek, obecny tu Conphas, pokonal caly lud - ciagnal Xerius. - Moze o nim slyszales. Lud Wojny. I znowu Cnaiur nie odpowiedzial. Jednak patrzyl morderczym wzrokiem. -Twoj lud, Scylvendzie. Pokonany nad Kiyuth. Byles tam? -Bylem - warknal Cnaiur. -Czy zostales pokonany? Milczenie. -Czy zostales zlamany? Wszyscy patrzyli na Scylvenda. -Nad Kiyuth zostalem... - zastanowil sie nad odpowiednim sheyickim slowem - wyszkolony. -Czyzby?! - krzyknal cesarz. - Wyobrazam sobie. Conphas jest bardzo wymagajacym nauczycielem. Wiec powiedz, jakiej lekcji sie nauczyles? -Moja lekcja byl Conphas. -Conphas? - powtorzyl cesarz. - Musisz mi wybaczyc, Scylvendzie, ale jestem zaskoczony. -Nad Kiyuth nauczylem sie tego, co umie Conphas. Jest generalem wyszkolonym na wielu polach bitewnych. Od Galeothow nauczyl sie skutecznosci zdyscyplinowanych formacji oszczepnikow przeciwko konnej szarzy. Od Kianow nauczyl sie skutecznosci falszywych odwrotow i madrosci trzymania w rezerwie jezdzcow. A od Scylvendow nauczyl sie wagi gobokzoy, wyczucia chwili - tego, ze nalezy przygladac sie wrogowi z daleka i uderzyc w momencie, gdy straci rownowage. Nad Kiyuth nauczylem sie - ciagnal, zwracajac twarde oczy na Conphasa - ze wojna to intelekt. Na twarzy bratanka cesarza odmalowal sie wyrazny wstrzas. Kellhus zastanowil sie nad moca tych slow. Jednak dzialo sie zbyt wiele, by mogl sie skupic na tym problemie. Wydawalo sie, ze w powietrzu az trzaska od starcia cesarza z barbarzynca. Teraz zamilkl cesarz. Kellhus rozumial, o co idzie gra. Cesarz musial wykazac niekompetencje Scylvenda. Xerius oznajmil, ze cena za Ikurei Conphasa jest jego uklad. Jak kazdy kupiec, mogl uzasadnic swoja cene, jedynie oczerniajac towar konkurencji. -Dosc tej czczej gadaniny! - zaprotestowal Coithus Saubon. - Wielkie Imiona dosyc juz uslyszaly... -Nie do nich nalezy decyzja! - warknal cesarz. -Ani do Ikurei Xeriusa - dodal Proyas z oczami lsniacymi fanatyzmem. -Gotianie! Co mowi shriah?! - krzyknal Gothyelk. - Co o naszym ukladzie mowi Maithanet? -Alez... jeszcze za wczesnie! - wyjakal cesarz. - Nie wysluchalismy tego czlowieka, tego poganina. Lecz inni podniesli halas. -Gotian! -Wiec sluchamy, Gotianie! - krzyknal cesarz. - Czy pozwolisz poganinowi poprowadzic sie na pogan? Czy pozwolisz sie ukarac tak, jak ukarano mniejsza wojne swieta na polach Mengeddy? Ilu zabitych? Ilu wzietych w niewole? -Poprowadza nas Wielkie Imiona! - odpowiedzial Proyas. - Scylvend bedzie naszym doradca... -To i tak skandal! - ryknal cesarz. - Armia z dziesiecioma generalami? Kiedy zaczniecie tonac - a zaczniecie, gdyz nie znacie sie na podstepach Kianow - do kogo sie zwrocicie? Do Scylvenda? W chwili kryzysu? Najwiekszy absurd! Wowczas bedzie to poganska swieta wojna! Slodki Sejenusie, przeciez ten czlowiek to Scylvend! - krzyknal rozpaczliwie, jakby ujrzal szalenstwo ukochanej. - Czy to nic dla was nie znaczy, glupcy? To wrzod na naszej ziemi! Samo jego imie jest bluznierstwem! Obraza wobec Boga! -Mowisz nam o skandalu?! - zawolal w odpowiedzi Proyas. - Chcesz uczyc poboznosci tych, ktorzy oddaliby za Kiel wlasne zycie? A co z twoimi przewinami, Ikurei? Czy zaprzeczysz, ze uczyniles ze swietej wojny swoje narzedzie? -Ja walcze o swieta wojne! Chce ocalic boski instrument przed wasza ignorancja! -Ale my juz nie jestesmy ignorantami, Ikurei - odparl Saubon. - Slyszeliscie slowa Scylvenda. My takze. -Ten czlowiek was sprzeda! To Scylvend! -Wrzeszczysz glosniej od mojej zony - rzucil Saubon. Grzmotnal smiech. -Moj wuj mowi prawde! - zawolal Conphas i wielmoze ucichli. Wielki Conphas wreszcie przemowil. On przedstawi bardziej rozsadny punkt widzenia. - Nie znacie Scylvendow - ciagnal rzeczowo. - To nie poganie, tacy jak fanimowie. Ich podlosc nie wynika z przeinaczenia prawdziwej wiary. Ten lud nie ma bogow. Conphas podszedl do krola plemion u stop cesarza, szarpnal go, by wszyscy ujrzeli oslepiona twarz. Chwycil wychudzona reke. -Nazywaja te blizny swazondami - powiedzial jak cierpliwy nauczyciel - a slowo to oznacza zgon. Dla nas sa jedynie prymitywnymi trofeami, nie roznia sie od glow Srancow, ktore Thunyeri przyszywaja do swoich tarcz. Ale dla Scylvendow sa czyms znacznie wiecej. Sens ich zycia jest zapisany w tych bliznach. Swazondy, zgony sa ich jedynym celem. Nasze zgony... rozumiecie? Spojrzal wokol po inrithich, z zadowoleniem dostrzegl ich lek. Wpuscic poganina pomiedzy swoich to jedno; dowiedziec sie o szczegolach jego niegodziwosci to cos zupelnie innego. -Dzikus nie powiedzial nam prawdy - podjal Conphas. - Ten czlowiek nie jest niczym. Jest kims bardzo znaczacym. To symbol ich upokorzenia. Upokorzenia Scylvendow. - Spojrzal twardo w twarz Xunnurita, w zapadniete, placzace oczodoly. Potem odwrocil sie do Proyasa stojacego u boku Cnaiura. - Spojrz na niego - rzucil od niechcenia. - Spojrz, kogo uczyniles swoim generalem. Nie czujesz, ze laknie zemsty? Czy nie myslisz, ze w tej chwili walczy z furia swego serca? Czy jestes tak naiwny, by wierzyc, ze nie planuje naszej zaglady? Ze w jego duszy nie roi sie, jak zwykle w ludzkiej duszy, od planow zemsty i naszej kleski? Spytaj go, Proyasie. Spytaj, co porusza jego dusze. Nastapila pauza wypelniona przyciszonym szeptami wielmozow. Kellhus spojrzal na doradce cesarza. Gdy w dziecinstwie patrzyl na ludzkie twarze, widzial - jak kazdy - cos zrozumialego w sposob oczywisty. Ale teraz rozroznial wszystkie spojenia wyrazu ludzkiej twarzy, a dzieki temu potrafil z przerazajaca dokladnoscia oszacowac najglebiej skrywane mysli i uczucia. Skeaos zbil go z tropu. Tam, gdzie inni ukazywali swoje wnetrze, ten starzec pokazal tylko pozory glebi. Wyraz jego twarzy byl nierozpoznawalny - jakby miesnie zostaly przytwierdzone do innych kosci. Ten czlowiek nie otrzymal takiego wyksztalcenia jak dunyaini. Tylko jego twarz nie byla twarza. Mijaly chwile, niespojnosci gromadzily sie, szeregowaly, ukladaly w hipotezy... Konczyny. Smukle konczyny zlozone i scisniete tak, by udawaly twarz. Kellhus zamrugal, a jego zmysly powrocily do normalnych proporcji. Jak to mozliwe? Magia. Nie, to nie mialo nic wspolnego z tym dziwnym znieksztalceniem, jakiego doswiadczyl, walczac z Nieczlowiekiem. Magia byla niewytlumaczalnie groteskowa - jak dzieciece gryzmoly na dziele sztuki, choc nie wiedzial dlaczego. Wiedzial natomiast, ze potrafi odroznic czary od swiata, a czarnoksieznikow od zwyklych ludzi. Byla to jedna z wielu tajemnic, ktore popchnely go do zbadania Drusasa Achamiana. Twarz Skeaosa nie miala nic wspolnego z czarami. Kim jest ten czlowiek? Nagle oczy Skeaosa spojrzaly na niego. Pobruzdzone czolo zmarszczylo sie w falszywym grymasie. Kellhus skinal glowa przyjaznie i z zazenowaniem, jak zwykle ktos przylapany na gapieniu sie na innych. Ale katem oka dostrzegl, ze cesarz przyglada mu sie z niepokojem, a potem przenosi wzrok na swojego doradce. Ikurei Xerius nie wie, ze twarz tego czlowieka jest inna, zrozumial Kellhus. Nikt tego nie wie. Badam glebiej, ojcze. Coraz glebiej. -Jako dziecko pobieralem nauki od uczonego powiernika, Conphasie - mowil Proyas. - Powiedzialby on, ze jesli chodzi o Scylvendow, jestes raczej optymista. Kilku zebranych rozesmialo sie glosno, z ulga. -Opowiesci powiernikow - oznajmil Conphas - nie maja wartosci. -Byc moze - odparl Proyas - ale ida w parze z historiami nansurskimi. -Nie o to pytam - powiedzial stary Gothyelk z tak wyraznym obcym akcentem, ze sheyickie slowa byly ledwie zrozumiale. - Moje pytanie brzmi: Czy mozemy zaufac temu poganinowi? Proyas odwrocil sie do Scylvenda u swego boku, nagle pelen wahan. -Co powiesz, Cnaiurze? Przez cala dyskusje Cnaiur milczal, nie probujac ukrywac pogardy. Teraz splunal w strone Conphasa. * * * Zadnych mysli.Chlopiec znikl. Zostalo tylko miejsce. To miejsce. Pragma siedzial naprzeciwko niego, bez ruchu, z nagimi podeszwami stop zlozonymi razem, w ciemnej szacie, z oczami rownie pustymi jak oczy dziecka, ktore obserwowal. Miejsce bez oddechu ani dzwieku. Miejsce samego widoku. Miejsce bez przed czy po... prawie. Pierwsze lance slonecznego swiatla musnely lodowiec, potezne jak wielkie konary na wietrze. Cienie zgestnialy, swiatlo zalsnilo na lysej glowie pragmy. Starzec wsunal lewa reke w prawy rekaw, wyjal noz. Jego ramie wystrzelilo do przodu, czubki palcow przesunely sie po ostrzu, a noz leniwie poplynal w powietrzu, slonce lsnilo, cienie otulaly lustrzane ostrze... I miejsce, gdzie niegdys istnial Kellhus, wyciagnelo otwarta dlon - jasne wloski jak swietliste wlokna na opalonej skorze - i odebralo noz zdumionej przestrzeni. Uderzenie rekojesci o dlon spowodowalo przemiane miejsca w chlopca. Mdly smrod ciala. Oddech, dzwiek i szalejace mysli. Bylem legionem... Katem oka widzial, ze slonce wychyla sie zza gory. Byl jak pijany z wyczerpania. Wychodzac z transu, slyszal szmer galazek kolyszacych sie na wietrze, liscie lopotaly jak milion zagielkow nie wiekszych od jego reki. Wszedzie kryje sie jakas przyczyna, ale wsrod niezliczonych krotkich wydarzen jest rozproszona, bezuzyteczna. Teraz rozumiem. * * * -Mozecie mnie badac - powiedzial w koncu Cnaiur. - Wyjasnic zagadke scylvendzkiego serca. Ale zrobicie jego mape, wzorujac sie na wlasnych. Widzicie przed soba upokorzonego czlowieka, Xunnurita. Czlowieka zwiazanego ze mna wezlem krwi. Powiadacie, ze to musi byc wielka obelga. Jego serce musi krzyczec o zemste. A mowicie tak, bo wasze by krzyczaly. Moje serce jest moje. Dlatego jest dla was zagadka.Xunnurit nie jest dla Ludu imieniem hanby. Nie jest nawet imieniem. Ten, kto z nami nie jedzie, nie jestem jednym z nas. Jest obcy. Ale wy, ktorzy bierzecie moje serce za swoje, widzicie tylko dwoch Scylvendow, i myslicie, ze on musi nadal byc moim bratem. Myslicie, ze jego upadek jest moim i ze chce zemsty. Conphas wam to wmowil. Dlaczego Xunnurit znalazl sie miedzy nami? Jak lepiej osmieszyc silnego czlowieka, jesli nie przyrownujac go do czlowieka zlamanego? Moze nalezaloby zbadac serce Nansurczykow. -Ale nasze serce to wiara inrithich - powiedzial szyderczo Conphas. - To powszechnie wiadome. -Tak - oznajmil zapalczywie Saubon. - Ono wyrwie swieta wojne Bogu i uczyni ja swoja wlasna. -Nie! - rzucil Conphas. - Moje serce chce ocalic swieta wojne dla Boga. Ocali ja przed tym ohydnym psem, a was przed waszym szalenstwem. Ten Scylvend to bluznierca! -Jak Szkarlatne Wiezyce? - zapytal Saubon groznie, zblizajac sie do Conphasa. - Je takze mamy odrzucic? -To co innego - warknal Conphas. - Ludzie Kla potrzebuja Szkarlatnych Wiezyc. Bez nich cishaurimowie by nas zniszczyli. Saubon zatrzymal sie o pare krokow od niego. Byl wychudly, przypominal wilka. -Inrithi takze potrzebuja tego Scylvenda. Sam tak powiedziales. Nalezy nas ocalic przed naszym szalenstwem na polu bitwy. -Tak powiedzial Calmemunis i twoj rodak Tharschilka, glupcze. Dal temu wyraz, umierajac na polach Mengeddy. -Calmemunis, Tharschilka... przybledy na czele przybledow. -Powiedz, Conphasie - odezwal sie Proyas - czy nie wiedziales, ze Calmemunis jest skazany na zaglade? Jesli tak, dlaczego cesarz dostarczyl mu zapasy? -To nie ma nic do rzeczy! - zawolal Conphas. On klamie, zdal sobie sprawe Kellhus. Wiedzieli, ze mniejsza wojna swieta poniesie kleske. Chcieli tego... Nagle zrozumial, ze wynik tej debaty stanowi istote jego misji. Rod Ikurei poswiecil cala armie, by umocnic swoje prawa do swietej wojny. Jaka jeszcze katastrofe zgotuja? -Pytanie brzmi nastepujaco - ciagnal zapalczywie Conphas. - Czy mozecie zaufac Scylvendowi, ze poprowadzi was na Kianow? -Alez to nie jest wlasciwe pytanie - sprzeciwil sie Proyas. - Zapytajmy, czy ufamy Scylvendowi bardziej niz tobie. -Jak mozecie sie nad tym w ogole zastanawiac? Ufac Scylvendowi bardziej niz mnie? - Conphas rozesmial sie ochryple. - To szalenstwo. -Twoje - warknal Saubon - i twojego stryja... gdyby nie wasze przeklete opowiesci o zagladzie i wasz po trzykroc przeklety uklad, tego problemu w ogole by nie bylo. -Ale to nasza ziemie odbijecie! Krew naszych przodkow wsiakla tu w kazda rownine, kazdy pagorek, a wy nie zgadzacie sie na nasze zadanie? -To ziemie Boga, Ikurei - rzucil ostro Proyas. - Kraj Ostatniego Proroka. Kto stawia zalosne annaly Nansuru ponad traktatem? Ponad naszym Panem, Inri Sejenusem? Conphas milczal przez chwile, oceniajac te slowa. Kellhus zdal sobie sprawe, ze nie mozna beztrosko rozpoczynac religijnej dyskusji z Nersei Proyasem. -A kimze ty jestes, Proyasie, by zadawac takie pytanie? - odparl Conphas. - Ty, ktory stawiasz poganina - i to Scylvenda! - przed Sejenusem. -Wszyscy jestesmy narzedziami bogow. Nawet poganin - i to Scylvend - moze sie nim stac, jesli taka jest wola Boga. -Wiec bedziemy zgadywac, co zamierza Bog, tak? -To zadanie nalezy do Maithaneta. - Proyas odwrocil sie do Gotiana. - Co mowi Maithanet? Jakie jest zdanie shriaha? Wielki mistrz zaciskal palce na pojemniku z kosci sloniowej. Wszyscy wiedzieli, ze w jego dloniach spoczywa odpowiedz. Mial niepewny wyraz twarzy. On sie waha. Pogardza cesarzem, nie ufa mu, lecz obawia sie, ze metoda Proyasa jest zbyt radykalna. Kellhus zrozumial, ze wkrotce bedzie zmuszony do oredownictwa. -Spytajmy Scylvenda - odezwal sie Gotian - dlaczego przybyl. Cnaiur spojrzal ponuro na rycerza shrialu, na Kiel wyhaftowany zlotem na jego bialej kamizeli. Te slowa sa w tobie, Scylvendzie. Wypowiedz je. -Przybylem - odezwal sie w koncu - dla obietnicy wojny. -Ale to cos, czego Scylvendzi po prostu nie maja w zwyczaju - odparl Gotian, choc nadzieja zlagodzila jego podejrzliwosc. - Nie ma scylvendzkich najemnikow. Przynajmniej ja o zadnym nie slyszalem. -Nie sprzedaje sie, jesli o tym mowisz. Lud nie sprzedaje niczego. I nie kupuje. Bierzemy to, czego nam trzeba. -Tak. A on wezmie nas - wtracil Conphas. -Pozwol mu przemowic! - Gothyelk stracil cierpliwosc. -Po bitwie nad Kiyuth Utemoci wygineli - ciagnal Cnaiur. - Step nie jest teraz taki, jak sadzicie. Lud zawsze walczy, jesli nie ze Srancami, Nansurczykami czy Kianami, to miedzy soba. Nasze pastwiska zajelo wrogie plemie. Nasze stada zostaly wyrzniete. Nasze obozy spalone. Stalem sie wodzem nicosci. Cnaiur spojrzal po twarzach sluchaczy. Kellhus mowil, ze opowiesci, jesli dobrze dobrane, budza szacunek. -Od tego czlowieka - ciagnal, wskazujac Kellhusa - dowiedzialem sie, ze cudzoziemcy moga miec honor. Jako niewolnik walczyl po naszej stronie przeciwko Kuotom. Przez niego, dzieki jego zeslanym przez Boga snom, dowiedzialem sie o waszej wojnie. Nie mialem plemienia, wiec zdecydowalem sie na ten sad bozy. Kellhus zauwazyl, ze wielu sluchaczy patrzy na niego. Czy powinien wykorzystac te chwile? Czy pozwolic Scylvendowi mowic dalej? -Sad bozy? - spytal Gotian ze zdziwieniem, a zarazem podziwem. -Ta wojna bedzie niepodobna do innych. To bedzie objawienie... -Rozumiem - odparl Gotian, ktorego oczy nagle rozswietlila zarliwa wiara. -Tak? - spytal Cnaiur. - Nie sadze. Nadal jestem Scylvendem. - Spojrzal na Proyasa, potem powiodl wzrokiem po barwnym zgromadzeniu. - Nie popelnijcie bledu w mojej ocenie, ihrithi. W tym akurat Conphas ma racje. Wszyscy jestescie dla mnie jak pijani do nieprzytomnosci. Chlopcy, ktorzy bawia sie w wojne, choc powinni siedziec w komnatach matek. Nie znacie wojny. Wojna jest czarna. Czarna jak smola. To nie Bog. Ona sie nie smieje ani nie placze. Nie nagradza umiejetnosci ani odwagi. To nie proba dusz, nie miara woli. I na pewno nie jest narzedziem, srodkiem do osiagniecia jakiegos babskiego celu. To tylko miejsce, gdzie zelazne kosci ziemi spotykaja sie ze slabymi koscmi ludzi i lamia je. Dajecie mi wojne, a ja ja przyjmuje. To tyle. Nie bede was zalowac. Nie bede sklaniac glowy przed waszymi stosami pogrzebowymi. Nie bede sie radowac z waszych tryumfow. Ale rzeczywiscie, zgodzilem sie na ten sad bozy. Bede z wami cierpial. Obroce moj miecz przeciwko fanimom, zgladze ich zony i dzieci. A kiedy zasne, bede snic o ich zagladzie i bede sie nia radowac. Nastalo milczenie. Potem Gothyelk, stary hrabia Agansanoru, powiedzial: -Bralem udzial w wielu kampaniach. Moje kosci sa stare, ale jednak to moje kosci i jeszcze nie oddaje ich ogniowi. Nauczylem sie ufac tym, ktorzy otwarcie nienawidza, a bac sie tylko tych, co nienawidza w tajemnicy. Zadowala mnie odpowiedz tego czlowieka, choc mi sie nie podoba. Smutne to, gdy poganin daje lekcje szczerosci. Inni przyznali mu racje. -W slowach poganina jest madrosc - glos Saubona przebil sie przez gwar. - Dobrze zrobimy, sluchajac go! Ale Gotian sie nie rozchmurzyl. Byl Nansurczykiem, a Kellhus widzial, ze podziela wiele uprzedzen cesarza i arcygenerala. Wiesci o zbrodniach Scylvendow powtarzano w Nansurze co dzien. Wielki mistrz spojrzal mu w oczy poprzez tlum. Kellhus dostrzegl katastroficzna wizje klebiaca sie w jego duszy: upadek swietej wojny, a wszystko przez decyzje, ktora podjal w imieniu Maithaneta. -Snilem o tej wojnie - odezwal sie nagle Kellhus. Inrithi odwrocili sie, by wysluchac tego, ktory jeszcze nie przemawial. Objal ich lzawym spojrzeniem. - Nie bede udawac, ze znam ich znaczenie, bo nie znam. - I mowil dalej, ze stoi w pustym kregu ich Boga, lecz nie zna zadnych odpowiedzi. Watpliwosci towarzysza mu tak jak wszystkim i nie bedzie udawac, ze odnalazl prawde. - Ale wiem jedno: macie przed soba jasna alternatywe. Deklaracja pewnosci poparta przyznaniem niepewnosci. Sygnalizowal: Niewiele wiem, lecz to wiem z zupelna pewnoscia. -Dwaj mezowie prosza was o decyzje. Ksiaze Nersei Proyas prosi, byscie przyjeli pomoc scylvendzkiego barbarzyncy, Ikurei Xerius - byscie oddali sie interesom cesarstwa. Pytanie jest proste: ktore poswiecenie jest wieksze? Demonstracja madrosci i wnikliwosci poprzez analize. Docenia to, a to umocni ich szacunek, przygotuje na pozniejsze wiadomosci i przekona, ze ma na celu madra decyzje, nie wlasne korzysci. -Z jednej strony jest cesarz, ktory z wlasnej woli zaopatrzyl w zywnosc oddzialy mniejszej wojny swietej, choc przewidywal, iz poniosa kleske. Z drugiej jest Utemot, ktory przez cale zycie lupil i mordowal wiernych. - Zrobil pauze, usmiechnal sie gorzko. - W moim kraju nazywamy to dylematem. Przez ogrod przetoczyl sie cieply smiech. Tylko Xerius i Conphas nawet sie nie usmiechneli. Kellhus pominal prestiz arcygenerala i skupil sie na cesarzu, a wiarygodnosc cesarza zrownal z wiarygodnoscia Scylvenda - tak musial zrobic czlowiek sprawiedliwy i bezstronny. Zakonczyl to rownanie subtelnym dowcipem, zapewniajac sobie szacunek i zabarwiajac prawde odrobina wesolosci. -Moglbym opowiedziec sie za honorem Cnaiura urs Skiothy, ale kto opowiedzialby sie wowczas za mna? Wiec przyjmijmy, ze obaj, cesarz i Utemot, sa jednako niegodni zaufania. Jesli to przyjmiemy, odpowiedz znajdziemy tam, gdzie juz ja znalezliscie: Wykonamy zadanie, jakie zlecil nam Bog, lecz zadanie to jest ponure i krwawe. Nie ma straszliwszej pracy niz wojna. Przyjrzal sie ich twarzom, spogladal w nie tak intensywnie, jakby znalazl sie sam na sam z kazdym z tych ludzi. Widzial, ze staneli na krawedzi, na skraju decyzji, ktorej domagal sie rozsadek. -Czy przyjmiemy pomoc cesarza, czy tez Utemota - ciagnal - zaufanie bedzie to samo... i ta sama praca. Zamilkl, spojrzal na Gotiana. Widzial zmiany zachodzace w jego duszy. -Ale wybierajac cesarza, zgodzimy sie takze na cene naszej pracy - rzekl wielki mistrz rycerzy shrialu. Wsrod Ludzi Kla odezwal sie pomruk aprobaty. -Co powiesz, wielki mistrzu?! - zawolal ksiaze Saubon. - Czy shriah jest zadowolony? -To nonsens! - krzyknal Ikurei Conphas. - Jak cesarz narodu inrithijskiego moze byc rownie niegodny zaufania jak dzikus? Arcygeneral wykorzystal slaby punkt rozumowania Kellhusa, lecz zaprotestowal zbyt pozno. Gotian bez slowa otworzyl pojemnik, w ktorym znajdowaly sie dwa niewielkie zwoje. Zawahal sie; jego surowa twarz pobladla. Trzymal w dloniach przyszlosc Trzech Morz i zdawal sobie z tego sprawe. Ostroznie, jakby ujmowal swieta relikwie, otworzyl zwoj z czarna woskowa pieczecia. Odwrocil sie do milczacego cesarza i zaczal czytac glosem dzwiecznym niby kaplan: -Ikurei Xeriusie III, cesarzu Nansuru, na mocy Kla i traktatu, zgodnie ze starozytna konstytucja Swiatyni i Panstwa, rozkazuje ci zapewnic zapasy zywnosci narzedziu naszego wielkiego... W cesarskich ogrodach wybuchl ryk tlumu. Gotian czytal dalej - o Inri Sejenusie, o wierze i o zle ulokowanych intencjach, lecz rozradowani Ludzie Kla juz zaczeli sie rozchodzic, pragnac jak najszybciej przygotowac sie do wymarszu. Conphas stal oszolomiony przy cesarskim tronie, patrzac na scylvendzkiego krola plemion u swoich stop. Nieopodal Proyas z godnoscia przyjmowal gratulacje. Ale Kellhus przygladal sie cesarzowi za ruchliwym tlumem. Xerius rzucal rozkazy jednemu ze straznikow - rozkazy nie majace nic wspolnego ze swieta wojna. -Pojmac Skeaosa - dalo sie wyczytac z jego warg - i sprowadzic reszte gwardii. Ten nikczemnik knuje zdrade! Kellhus patrzyl, jak gwardzista podchodzi do swoich towarzyszy, a potem razem otaczaja doradce bez twarzy. Brutalnie wyprowadzili go z ogrodu. Czego sie dowiedza? Cesarski ogrod byl arena dwoch walk. Ikurei Xerius III odwrocil sie w jego strone, przerazony i gniewny. On uwaza, ze mam zwiazek ze zdrada jego doradcy. Chcialby mnie pojmac, ale nie potrafi znalezc zadnego pretekstu. -Musimy szybko odejsc - powiedzial Kellhus do Cnaiura, ktory ze stoickim spokojem przygladal sie nagiemu Scylvendowi przykutemu u stop cesarza. - W tym miejscu padlo zbyt wiele slow prawdy. Rozdzial 18 I to odkrycie zabilo wszystkich, ktorych niegdys znalem. Niegdys pytalem Boga: "Kim jestes", teraz pytam: "Kim jestem?". Ankhalus, list do Bialej Swiatyni Wszyscy zgodnie twierdza, ze cesarz byl czlowiekiem nadzwyczaj podejrzliwym. Strach ma wiele postaci, lecz nigdy nie jest tak niebezpieczny jak wtedy, gdy laczy sie z wladza i ciagla niepewnoscia. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, Momemn Cesarz Ikurei Xerius III krazyl po komnacie, zalamujac rece. Od debaty w ogrodzie wstrzasaly nim nieopanowane dreszcze. Nie mogl opuscic swoich apartamentow. Conphas i Gaenkelti, kapitan Gwardii Eothijskiej, wodzili za nim wzrokiem. Xerius stanal przy stole, upil lyk slodkiego anpoi. Otarl usta i westchnal. -Macie go? -Tak - powiedzial Gaenkelti. - Zostal zaprowadzony do galerii. -Musze sie z nim spotkac. -Odradzam, Boze Ludzi - odezwal sie ostroznie Gaenkelti. Xerius stanal, spojrzal ostro na kapitana. -Z jakiego powodu? Czy to czary? -Cesarski Saik twierdzi, ze nie. Ale ten czlowiek zostal... przyuczony. -Co to znaczy? Oszczedz mi tych zagadek, Gaenkelti! Dzis upokorzono cesarstwo. Upokorzono mnie! -Okazal sie... trudnym przeciwnikiem. Zabil trzech moich ludzi. Czterej maja polamane konczyny... -Chyba zartujesz! - krzyknal Conphas. - Czy mial bron? -Nie. Jeszcze nigdy nie widzialem nic podobnego. Gdyby nie przydzielono nam dodatkowych straznikow na czas audiencji... Jak powiedzialem, on jest przyuczony. -To znaczy - rzekl Xerius z twarza wykrzywiona strachem - ze przez caly ten czas, przez te wszystkie lata mogl zabijac? Mogl zabic mnie? -Ile wlasciwie lat ma Skeaos, stryju? - spytal Conphas. - Jest niewiarygodnie stary. To na pewno czarnoksieznik. -Saik twierdzi, ze nie - powtorzyl Gaenkelti. -Saik! - rzucil wsciekle Xerius i znow siegnal po anpoi. - Bluzniercze szczury. Buszuja po palacu. Knuja, ciagle knuja przeciwko mnie. Potrzebujemy niezaleznej opinii. - Upil nastepny lyk, zakaszlal. - Poslij po inna szkole... Mysunsai - ciagnal zdlawionym glosem. -Juz to zrobilem, Boze Ludzi. Jednak w tej sprawie wierze Saikowi. - Poteznie zbudowany Gaenkelti ujal pokryta runami kulke spoczywajaca na jego pancerzu. Chorae, mlot na czarownikow. - Kiedy go pojmalismy, podsunalem mu to pod nos. Nie bal sie. Na jego twarzy nie bylo nic. -Skeaos! - krzyknal Xerius ku sufitowi i znowu siegnal po anpoi. - Plaszczacy sie, przeklety, kustykajacy Skeaos! Szpieg? Zabojca? Drzal, gdy zwracalem sie do niego. Drzal jak listek. A ja mowilem sobie: "Inni nazywaja mnie bogiem, ale Skeaos, ach! Dobry Skeaos wie, ze naprawde jestem podobny bogom. Tylko Skeaos mi sluzy ze szczerego serca". A on przez caly czas saczyl jad w moje ucho. Pobudzal moje ambicje. Boze przekletych! Kaze go obedrzec ze skory! Wyrwe prawde z jego zakrwawionego ciala! Pokaze mu cierpienie! - Xerius ryknal i przewrocil stolik. Szklo i zloto brzeknely o marmur. Cesarz znieruchomial, ciezko dyszac. Swiat szumial wokol niego, nieprzenikniony, szyderczy. Wszedzie tloczyly sie cienie. Wielkie wydarzenia sie przebudzily. Sami bogowie ruszyli - przeciwko niemu. -A ten drugi, Boze Ludzi? - osmielil sie spytac Gaenkelti. - Ten ksiaze Atrithau, ktory sprawil, ze zaczales Skeaosa podejrzewac? Xerius odwrocil sie do kapitana. Oczy nadal mial dzikie. -Ksiaze Atrithau - powtorzyl i wzdrygnal sie na wspomnienie tego czlowieka. Szpieg... a jego twarz swiadczyla o zupelnym spokoju. Co za koncentracja! Co za pewnosc siebie! I wlasciwie dlaczego nie, skoro pierwszy doradca cesarza byl jego czlowiekiem! Ale z tym juz koniec. Wkrotce i on zadrzy. -Obserwujcie go. Pilnie jak nikogo innego. Zerknal na Conphasa. Jego boski bratanek wreszcie byl przestraszony. Drobna satysfakcja - musial ja wykorzystac. -Teraz nas zostaw, kapitanie - rzucil, odzyskujac panowanie nad soba. - Doceniam twoje zaslugi. Dopilnuj, by natychmiast wezwano do mnie wielkiego mistrza Cememketriego i Tokusha. Porozmawiam z moimi czarnoksieznikami i szpiegami. A takze wrozami... natychmiast przyslij Arithmeasa. Gaenkelti uklakl, dotknal czolem dywanu i wyszedl. Xerius zostal sam z bratankiem. Odwrocil sie do niego plecami, podszedl do otwartego portyku po drugiej stronie komnaty. Na zewnatrz panowal mrok, czarny Meneanor falowal na tle szarego horyzontu. -Wiem, o co chcesz spytac - rzekl cesarz. - Zastanawiasz sie, ile wyjawilem Skeaosowi. Chcesz wiedziec, czy wie tyle co ty. -Zawsze byl przy tobie, stryju. Czy sie myle? -I ja sie moge mylic, lecz nie jestem glupcem. Ale to puste pytanie. Wkrotce bedziemy wiedziec wszystko, co wie Skeaos. Bedziemy wiedziec, kogo ukarac. -A swieta wojna? - spytal ostroznie Conphas. - Co z naszym ukladem? -Najpierw nasz dom, bratanku. Dom jest najwazniejszy. Tak powiedzialaby twoja babka. Xerius sie zamyslil. -Cememketri powiedzial, ze do swietej wojny przystapil uczony powiernik. Wezwij go... osobiscie. -Dlaczego? Uczeni powiernicy to glupcy. -Glupcom mozna ufac wlasnie dlatego, ze sa glupcami. Ich zamiary rzadko interesuja kogos oprocz nich. To doniosla sprawa, Conphasie. Musimy miec pewnosc. Conphas zostawil cesarza sam na sam z mrocznym morzem. Ze szczytu Wyzyn Andiaminskich widac wiele, pomyslal Xerius, lecz nigdy wystarczajaco wiele. Teraz wypyta Cememketriego, wielkiego mistrza Cesarskiego Saiku, i Tokusha, mistrza szpiegow. Wyslucha, jak sie ze soba wadza, i niczego sie od nich nie dowie. A potem zejdzie do galerii. Osobiscie spotka sie z "dobrym" Skeaosem. Wyplaci pierwsza rate za jego uslugi. * * * Droga z obozu do Wyzyn Andiaminskich miala dla Achamiana cos z koszmaru. Jednak takie wlasnie bylo Momemn po zmroku - miasto z koszmarnego snu. Powietrze tak cuchnelo, ze czuc bylo jego smak. Pare razy dostrzegl wysoki kamienny palec - pewnie Wieze Ziek - i przez chwile, gdy mijali kompleks swiatynny Cmiral, dostrzegl wielkie kopuly Xothei, wydete pod niebem niczym czarne brzuchy. Lecz poza tym tonal w chaotycznej plataninie zaulkow, starych domow i opuszczonych bazarow, kanalow i swiatyn. Momemn, skomplikowane za dnia, w nocy stawalo sie labiryntem nie do przejscia.Oddzial niosacych pochodnie kidruhilow utworzyl w ciemnosciach migotliwa nic. Kopyta stukaly o bruk i wyschniete bloto; w pobliskich oknach majaczyly przerazone, pobladle twarze. Obok jechal Ikurei Conphas w pelnej ceremonialnej zbroi. Achamian przylapal sie na tym, ze nieustannie zerka na arcygenerala. W jego fizycznej doskonalosci bylo cos niepokojacego, cos, co Achamianowi dotkliwie uswiadamialo wlasna otylosc, jakby poprzez Conphasa bogowie ukazali swoje okrutne poczucie humoru, skupiajac w nim wszystkie zalety bardziej pospolitych smiertelnikow. Ale nie tylko jego aparycja niepokoila. Ten czlowiek sprawial niezwykle wrazenie - byl zbyt pewny siebie, by mozna go bylo uznac za aroganta. Ikurei Conphas posiadal albo straszliwa sile, albo jakis przerazajacy niedostatek. Sam Conphas! Sam arcygeneral przyszedl do niego! Achamian nadal nie mogl w to uwierzyc. Czego obaj wielcy Ikurei mogli od niego chciec? Przestal juz wypytywac bratanka cesarza. -Wyslano mnie, bym cie sprowadzil - odpowiadal Conphas - nie bym strzepil jezyk. To, czego cesarz od niego chcial, bylo na tyle wazne, by zmienic cesarskiego bratanka w chlopca na posylki. Wezwanie od pierwszej chwili obudzilo w Achamianie zle przeczucia. Kidruhilowie w pelnym uzbrojeniu wypelnili alejki conriyanskiego obozowiska, jakby zamierzali go napasc. Minelo pare chwil chaosu i gniewnych slow, zanim stalo sie jasne, ze Nansurczycy przybyli po niego. -Dlaczego cesarz mnie wzywa? - spytal. -A dlaczego sie wzywa czarnoksieznikow? - odparl Conphas niecierpliwie. Ta odpowiedz rozgniewala go i przypomniala o urzednikach z Tysiaca Swiatyn, ktorych wypytywal o szczegoly smierci Inraua. Stalo sie dla niego jasne, jak bardzo powiernicy stracili na znaczeniu. Ze wszystkich szkol tylko ich uwazano za niespelna rozumu glupcow, ktorzy roja sobie coraz bardziej koszmarne wizje. I dlatego to wezwanie tak go zaniepokoilo. Czego cesarz moglby chciec od takiego zrozpaczonego glupca jak Drusas Achamian? Tylko dwie sprawy moglyby sprowokowac Wielka Frakcje - taka jak Dom Ikurei - do zwrocenia sie do niego. Albo zdarzylo sie cos, co przekracza mozliwosci Cesarskiego Saiku i najemnych Mysunsai, albo tez pragneli porozmawiac o Radzie. Poniewaz nikt oprocz powiernikow nie wierzyl juz w jej istnienie, musiala to byc ta pierwsza mozliwosc. I moze nie byla az tak nieprawdopodobna, jak sie wydawala. Choc Wielkie Frakcje powszechnie wysmiewaly ich misje, jednak szanowaly ich umiejetnosci. Dzieki gnozie powiernicy stali sie bogatymi glupcami. W koncu przejechali przez wysoka brame, mineli zewnetrzne ogrody Cesarskiego Okregu i znalezli sie u stop Wyzyn Andiaminskich. -Jestesmy na miejscu, czarnoksiezniku - rzucil szorstko Ikurei Conphas, zsiadajac z konia ze swoboda czlowieka, ktory urodzil sie w siodle. - Idz za mna. Powiodl Achamiana do obitych zelazem wrot, ktore wygladaly, jakby stanowily obcy dodatek do calego budynku. Palac o marmurowych kolumnach, migoczacych w swietle niezliczonych pochodni, gorowal nad nimi jak skalny szczyt. Conphas zalomotal we wrota, ktore otworzyli dwaj gwardzisci. Za nimi ukazal sie dlugi, oswietlony swiecami korytarz. Ale zamiast wznosic sie w gore Wyzyn, zstepowal do ich gleboko ukrytych podziemi. Conphas ruszyl korytarzem, lecz zatrzymal sie, gdy Achamian nie poszedl za nim. -Jesli sie zastanawiasz - rzucil z nieprzyjemnym usmieszkiem - czy to droga do cesarskich lochow, to masz racje... Swiatlo swiec wylonilo misterne wzory na jego pancerzu - liczne Slonca Nansuru. Pod pancerzem spoczywala chorae, Achamian ja czul. Wiekszosc wielmozow nosilo blyskotki jako talizman przeciwko czarom. -Zdolalem to odgadnac - odparl, stajac na progu. - Chyba pora wyjasnic, dlaczego mnie tu sprowadziles. -Powiernicy - odparl Conphas pogardliwie. - Jak wszyscy nedznicy, uwazacie, ze caly swiat na was dybie. Co ty sobie wyobrazasz, czarnoksiezniku? Ze jestem na tyle glupi, by otwarcie wjechac do obozu Proyasa i cie porwac? -Nalezysz do Domu Ikurei. To wystarczajacy powod do niepokoju, nie sadzisz? Conphas przygladal mu sie przez chwile wzrokiem poborcy podatkowego. W koncu zrozumial, ze Achamian nie da sie zastraszyc pogarda ani kpina. -Niech ci bedzie - rzekl nagle. - Odkrylismy w naszych szeregach szpiega. Cesarz wezwal cie, bys potwierdzil, ze nie jest to magiczna sprawa. -Nie ufacie Cesarskiemu Saikowi? -Nikt nie ufa Cesarskiemu Saikowi. -Rozumiem. A najemnicy? Mysunsai? Dlaczego nie oni? I znowu ksiaze usmiechnal sie pogardliwie - nie, bardziej niz pogardliwie. Achamian widzial wiele takich usmiechow, ale zawsze wydawaly sie dziwnie przejmujace, skazone rozpacza. Tu nie bylo nic przejmujacego. Biale zeby blysnely w swietle swiec. Zeby drapieznika. -To nadzwyczajny szpieg, czarnoksiezniku. Moze przewyzsza ich ograniczone talenty. Achamian skinal glowa. Dusze na sprzedaz rzadko bywaja utalentowane. Ale ze tez cesarz poslal po powiernika, nie ufajac nie tylko wlasnym magom, lecz i najemnikom... Sa przerazeni, zrozumial Achamian. Dom Ikurei sie boi. Achamian spojrzal uwaznie na cesarskiego bratanka, szukajac oznak podstepu. Uspokojony, przekroczyl prog. Skrzywil sie na trzask wrot za plecami. Korytarz przemijal szybko pod zolnierskimi krokami Conphasa. Achamian niemal czul przygniatajacy ich ciezar Wyzyn Andiaminskich. Ile osob szlo tym korytarzem, by nigdy nie powrocic? Conphas odezwal sie nagle: -Jestes przyjacielem Nersei Proyasa. Co wiesz o Anasurimborze Kellhusie, ktory podaje sie za ksiecia Atrithau? Achamianem to pytanie wstrzasnelo. Czy Kellhus jest w to jakos zamieszany? Co ma powiedziec? Ze obawia sie, iz ten czlowiek moze byc zwiastunem Drugiej Apokalipsy? Nic mu nie mow. -Dlaczego pytasz? -Bez watpienia slyszales, jak zakonczylo sie spotkanie cesarza z Wielkimi Imionami. W duzym stopniu byl to efekt przebieglosci tego czlowieka. -Madrosci, chciales powiedziec. Arcygeneral skrzywil sie z wsciekloscia. Dwa razy puknal palcami w pancerz na piersi, tam gdzie Achamian wyczuwal ukryta chorae. Ten gest Conphasa uspokoil, jakby przypomnial mu wszystkie metody usmiercenia czarnoksieznika. -Zadalem ci proste pytanie. Proste?! - pomyslal Achamian. Co wiedzial o Kellhusie? Bardzo malo, oprocz tego, ze budzil jego zachwyt tym, kim byl, i przerazal go tym, kim moglby sie stac. Anasurimbor powrocil. -Czy to ma cos wspolnego z twoim "niezwyklym szpiegiem"? - spytal. Conphas gwaltownie stanal. Albo zdumiala go glupota tego pytania, albo podejmowal decyzje. Oni naprawde sie boja. Arcygeneral parsknal, jakby zdumiony, ze martwi go, co ten niechlujny powiernik moglby pomyslec o tajemnicach cesarza. -Zupelnie nic. - Usmiechnal sie szyderczo. - Powinienes sie uczesac, czarnoksiezniku - dodal, ruszajac przed siebie. - Spotkasz samego cesarza. * * * Cesarz znajdowal sie w sercu Wyzyn Andiaminskich, w sali, ktora od wiekow nazywano Komnata Prawdy. Na scianach w zelaznych stojakach czekaly narzedzia Prawdy. Komnata miala niski sklepiony sufit, a oswietlaly ja lsniace piecyki rozstawione tu i tam. Cesarzowi towarzyszyli Cememketri i dwaj inni starsi ranga magowie w czarno-zlotych szatach Cesarskiego Saiku, Czarnoksieznikow Slonca; Gaenkelti i Tokush, nadal w ceremonialnej zbroi, z twarzami zesztywnialymi ze strachu, ze cesarz w koncu oskarzy ich o odpowiedzialnosc za te oburzajaca zdrade; Kimish, sledczy, ktory lepiej znal sie na bolu niz na ludziach; Skaleteas, mysunsai w blekitnej szacie, ktorego wezwal Gaenkelti; jego starzejaca sie twarz nosila wyraz jawnego zdumienia. I, oczywiscie, dwaj ozdobieni niebieskimi tatuazami kusznicy z Gwardii Etohijskiej, z chorae wycelowanymi w zapadnieta piers pierwszego doradcy.Skeaos rozebrany do naga zostal przykuty do drewnianej lawy, wygietej jak polowa kola. Drewno bylo ciemne i gladkie - wypolerowane przez wiele cial. W uchu starca zakrzepla krew. Dlugie pasma bialych wlosow otaczaly jego poznaczone zylami czolo i zapadniete policzki. -Jakze odmienny Skeaos - szepnal cesarz, splatajac drzace rece. Pierwszy doradca zachichotal cicho. Xerius opanowal przerazenie, poczul, ze rysy jego twarzy twardnieja. Furia. Tu potrzebna jest furia. -Co powiesz? - zwrocil sie do Kimisha. -Zostal juz poddany krotkiemu przesluchaniu, Boze Ludzi. Zgodnie z protokolem. Czy w jego glosie brzmialo podniecenie? Kimish, w przeciwienstwie do wszystkich zebranych, nie dbal o to, ze na jego lawie znalazl sie sam cesarski doradca. Obchodzil go jedynie wlasny fach. Intrygi, oszalamiajace konsekwencje nie mialy dla niego zadnego znaczenia. Xerius lubil go za to, choc czasami Kimish go irytowal. W przypadku sledczego byla to pozadana cecha. -I...? - spytal Xerius, ktorego glos natychmiast sie zalamal. Kazda jego emocja natychmiast sie rozrastala. Rozdraznienie przechodzilo we wscieklosc. Mala uraza w cierpienie. -Nie przypomina znanych mi ludzi. Natomiast niepozadana cecha Kimisha bylo jego zamilowanie do dramatyzmu. Wypowiadal sie zwiezle, jakby byl solista, a caly swiat - chorem. Zazdrosnie strzegl istoty rzeczy, by spotegowac napiecie. -Pozyskiwanie odpowiedzi to twoje zadanie - warknal Xerius. - Czy musze przesluchiwac sledczego? Kimish wzruszyl ramionami. -Czasami lepiej pokazac, niz opowiadac - oznajmil. Ze stojaka za lawa wzial male kleszcze. - Prosze patrzec. Uklakl i ujal stope doradcy. Powoli, ruchem znudzonego fachowca wyrwal mu paznokiec. Nic. Zadnego krzyku. Starzec nawet nie drgnal. -Nieludzkie - szepnal cesarz, cofajac sie. Inni stali w oszolomieniu. Xerius spojrzal na Cememketriego, ktory pokrecil glowa, a potem na Skaleteasa, ktory powiedzial cicho: -Tu nie ma czarow, Boze Ludzi. Xerius odwrocil sie gwaltownie do Skeaosa. -Kim jestes?! - krzyknal. Stara twarz usmiechnela sie. -Kims wiecej, Xeriusie. Jestem kims wiecej. Nie byl to glos Skeaosa, lecz dziwnie rozwarstwiony dzwiek, jakby wydalo go wiele gardel. Cesarz poczul, ze ziemia kolysze sie mu pod stopami. Przytrzymal sie Cememketriego, ktory mimowolnie sie cofnal przed jego chorae. Xerius w glowie mial huragan Cesarski Saik! To oni. Posiadacze tajemnej wiedzy i tajemnych pragnien. Tylko oni mieli srodki. Tylko oni mieli narzedzia... -Klamiesz! - krzyknal do wielkiego mistrza. - To musi byc magia! Czuje ja! Czuje, jak zatruwa powietrze! W tej komnacie smierdzi magia! - Cisnal przestraszonego Cememketriego na ziemie. - To ty kupiles tego niewolnika! - wskazal Skaleteasa, ktoremu twarz poszarzala. - Ty psie! Czy to twoje dzielo? Saik bedzie Szkarlatnymi Wiezycami Zachodu, tak? Chcecie z cesarza zrobic marionetke! Zamilkl, bo w drzwiach staneli Conphas i uczony powiernika. Dwaj magowie podniesli wielkiego mistrza. -Te oskarzenia, stryju... - odezwal sie ostroznie Conphas - moga byc nieco pospieszne. -Moga - warknal Xerius, wygladzajac szaty. - Ale jak powiedzialaby twoja babka, ten noz najgrozniejszy, ktory najblizszy. - Zerknal na przysadzistego mezczyzne o kwadratowej brodzie. - To ten powiernik? -Tak. Achamian uklakl bez ceremonii, dotknal czolem ziemi i wymamrotal: -Boze Ludzi... -Jakze jest niezreczne, przyznasz, powierniku, to spotkanie magow i krolow. Zazenowanie zniklo. Moze i dobrze, pomyslal Xerius, ze ten czlowiek rozumie, o co idzie gra. Z jakiegos powodu czul wobec niego wdziecznosc. Czarnoksieznik spojrzal na niego pytajaco, po czym opamietal sie i spuscil wzrok. -Jestem twoim niewolnikiem, Boze Ludzi - wymamrotal. - Czego sobie zyczysz? Xerius wzial go za ramie - nadzwyczaj rozbrajajacy gest, pomyslal, cesarz obejmujacy czlowieka z niskiej kasty - i zaprowadzil do rozpietego na lawie Skeaosa. -Widzisz, Skeaosie - powiedzial - ile uczynilismy, by bylo ci wygodnie. Stara twarz pozostala bez wyrazu, ale w oczach zamigotal silny blask. -Powiernik. Xerius spojrzal na Achamiana. Czarnoksieznik stal jak kamienny posag. A potem cesarz poczul nienawisc emanujaca z bladego ciala Skeaosa, jakby starzec naprawde rozpoznal powiernika. Rozkrzyzowane cialo stezalo. Lancuchy napiely sie, ogniwa szczeknely o siebie. Drewniana lawa skrzypnela. Powiernik cofnal sie o dwa kroki. -Co widzisz? - szepnal Xerius. - Czy to magia? Tak? -Kim jest ten czlowiek? - spytal Drusas Achamian z jawna zgroza. -Moim pierwszym doradca... od trzydziestu lat. -Czy go... przesluchales? Co powiedzial? - prawie krzyknal czarnoksieznik. Czy w jego oczach widac przerazenie? -Odpowiedz! - krzyknal Xerius. - Czy jest tu magia? -Nie. -Klamiesz. Widze to! Powiernik spojrzal na cesarza ze skupieniem, jakby usilowal zrozumiec jego slowa, choc staly sie niewazne. -Nie... - zajaknal sie. - Widzisz strach. Tu nie ma magii. A raczej jest, lecz innego rodzaju. Magia dostrzegalna tylko dla Nielicznych... -Mowilem prawde - przerwal mu Skalateas. - Mysunsai zawsze byli wierni. Nie zrobilibysmy niczego, by... -Cisza! - krzyknal Xerius. Wtedy Skeaos zaczal warczec zupelnie juz nieludzkim glosem: -Meta ka peruptis sun rangashra, Chigra, Chigraa... - Szarpnal za wiezy, napial cienkie, zylaste miesnie. Oderwal lancuch od sciany. Xerius cofnal sie, stanal obok czarnoksieznika. -Lancuchy! - krzyknal ktos... Kimish. -Gaenkelti... Conphas! - zawolal Xerius, cofajac sie jeszcze bardziej. Stare cialo rzucalo sie na wygietej lawie niczym glodne wegorze w ludzkiej skorze. Kolejny lancuch odpadl... Pierwszy zginal Gaenkelti, dowodca gwardzistow; jego kark pekl z trzaskiem, glowa zwisla na plecy. Lancuch uderzyl Conphasa w policzek, rzucil go na sciane. Tokush roztrzaskal sie jak lalka. A potem slowa! Plonace slowa i komnata stanela w oslepiajacym ogniu. Xerius wrzasnal i potknal sie. Klab ognia przetoczyl sie nad nim. Trzasnal kamien. Powietrze zadrzalo. -Nie, przeklety! Nie!!! - krzyczal powiernik. Potem wycie, jakby tysiac wilkow palilo sie zywcem. Plaskanie miesa rzucanego na kamienie. Xerius usiadl, oparty o sciane, ale nie widzial niczego, poniewaz oslaniali go gwardzisci. Blask zgasl i wydalo sie, ze jest ciemno, bardzo ciemno. Powiernik nadal krzyczal i rzucal przeklenstwa. -Dosc, powierniku! - ryknal Cememketri. -Ty nadety glupcze! Nie masz pojecia, coscie zrobili! -Uratowalem cesarza! A Xerius pomyslal: Jestem uratowany... Wylonil sie spomiedzy gwardzistow, wyszedl chwiejnie na srodek komnaty. Dym. Zapach pieczonej wieprzowiny. Powiernik kleczal nad zweglonym cialem Skeaosa, trzymal go za spalone ramiona, potrzasal bezwladna glowa. -Kim jestes?! Odpowiedz! Oczy Skeaosa blysnely biela w czarnej skorze. Smialy sie, smialy z czarnoksieznika. -Jestes pierwszy, Chigra - wyrzezil Skeaos. Straszliwy, nieludzki szept. - I bedziesz ostatni... To, co wydarzylo sie pozniej, mialo nawiedzac Xeriusa we snie do konca jego policzonych dni. Twarz Skeaosa rozlozyla sie jak nogi pajaka. Dwanascie konczyn zakonczonych malymi ostrymi pazurkami rozprostowalo sie i otworzylo, ukazujac zeby bez warg i oczy bez powiek. Niczym dlugie kobiece palce chwycily zaskoczonego powiernika za glowe i zacisnely sie. Czarnoksieznik krzyknal bolesnie. Xerius stal bezradnie, jak zaklety w kamien. A potem upiorna glowa potoczyla sie jak melon po kamiennej posadzce, machajac konczynami. Conphas pobiegl za nia z zakrwawionym mieczem. Zatrzymal sie i spojrzal szklistymi oczami na stryja. -Ohyda - powiedzial, wycierajac krew z twarzy. Powiernik wstal, stekajac glosno. Bez slowa ruszyl powoli do wyjscia. Cememketri stanal mu na drodze. Drusas Achamian obejrzal sie na Xeriusa. W jego oczach znowu pojawilo sie dawne skupienie. Po policzkach ciekly mu struzki krwi. -Wychodze - oznajmil brutalnie. -Odejdz - odparl cesarz i skinal glowa wielkiemu mistrzowi. Kiedy czarnoksieznik opuscil komnate, Conphas spojrzal na Xeriusa. Czy to rozwazne? - pytalo jego spojrzenie. -Wyglosilby kazanie o mitach. O Starozytnej Polnocy i powrocie Moga. Zawsze tak robia. -Po tym, co sie stalo, chyba powinnismy go wysluchac - odparl Conphas. -Szalone wydarzenia rzadko dodaja wiarygodnosci szalencom. - Cesarz spojrzal na Cememketriego i zrozumial, ze wielki mistrz doszedl do takich samych wnioskow. Wiec jednak w tej komnacie byla Prawda. Przerazenie ustapilo miejsca uniesieniu. Przezylem! Intryga. Wielka gra - benjuka bijacych serc i zyjacych dusz. Czy kiedykolwiek w nia nie gral? Z czasem nauczyl sie, ze nie mozna bez konca byc nieswiadomym machinacji przeciwnika. Problem tylko w tym, zeby wyczuc odpowiednia chwile. Taka chwila zawsze nadchodzi, wczesniej czy pozniej, a jesli w pore chwyci sie przeciwnika za reke, mozna przezyc i nie byc juz nieswiadomym. Ta chwila nadeszla. Przezyl. I nie zyl juz w nieswiadomosci. Sam powiernik to powiedzial: Czarnoksiestwo innego rodzaju. Dostrzegalne tylko dla Nielicznych. Xerius znal juz odpowiedz. Znal zrodlo tego szalenstwa. Fanimscy kaplani-czarnoksieznicy. Cishaurimowie. Stary wrog. A w tym mrocznym swiecie starzy wrogowi sa mile widziani. Ale nie powiedzial nic Conphasowi, tak bardzo chcial sie rozkoszowac nieczesta sytuacja, kiedy wiedzial o czyms bratankowi nieznanym. Spojrzal na martwego gwardziste. -Zaplacilismy cene wiedzy - powiedzial beznamietnie - i nie zostalismy zubozeni. -Byc moze - odparl Conphas ponuro - ale i tak jestesmy dluznikami. Jaki podobny do matki, pomyslal Xerius. * * * Uliczki i mgliste zaulki obozowiska swietej wojny kipialy od krzykow, ogni i dzikich, radosnych spiewow. Esmenet, mocno trzymajac rzemyk sakiewki, przeciskala sie pomiedzy wojownikami. Widziala palona kukle cesarza. Widziala dwoch mezczyzn bijacych jakiegos nieszczesnika. Wielu kleczalo, samotnie lub w grupach, placzac, modlac sie albo spiewajac. Wielu tanczylo przy chrapliwych dzwiekach oboju lub placzliwych jekach nilnameskich harf. Wszyscy pili. Widziala, jak potezny Thunyeri scina toporem byka i kladzie jego leb na zaimprowizowanym ofiarnym stosie. Z jakiegos powodu oczy zwierzecia przypomnialy jej o Sarcellusie - byly ciemne, o dlugich rzesach, przedziwnie nierealne, jakby szklane.Sarcellus wczesnie polozyl sie spac, twierdzac, ze musi wypoczac przed jutrzejszym zwijaniem obozu. Polozyla sie obok niego, poczula zar jego szerokich plecow, zaczekala, az jego oddech nabierze plytkiego rytmu. Kiedy przekonala sie, ze Sarcellus mocno spi, jak najciszej wymknela sie z loza. Zebrala swoj dobytek, usmiechajac sie na mysl o ogromie tego, co ja czeka, i ruszyla w noc. Teraz znalazla sie blisko centrum obozowiska. Szla dalej, od czasu do czasu zatrzymujac sie, by wzrokiem znalezc Wrota Ancillinskie. Omijanie swietujacego tlumu okazalo sie trudne. Mezczyzni chwytali ja, ze smiechem podrzucali w powietrze i lapali. Zwykle zapominali o niej zaraz potem, ale co smielsi, przewaznie Norsirajowie, albo ja obmacywali, albo miazdzyli jej usta gwaltownymi pocalunkami. Jeden, Tydonn o twarzy dziecka, wyzszy od Sarcellusa o dobra dlon, okazal sie szczegolnie roznamietniony. Podniosl ja bez wysilku, wolajac: -Tusfera! Tusfera! Usilowala sie mu wyrwac, ale on przycisnal ja do pancerza. Skrzywila sie, doswiadczyla strasznego uczucia patrzenia w jego oczy, ktore nie dostrzegaly jej gniewu i strachu. Uderzyla go w piers, a on sie rozesmial jak ojciec droczacy sie z corka. -Nie! - krzyknela, czujac niezdarna dlon miedzy udami. -Tusfera!- ryknal Tydonn radosnie. Gdy zaczal sunac dlonia w gore, uderzyla go tak, jak niegdys nauczyl ja staly klient, w miejsce gdzie wasy stykaja sie z nosem. Krzyknal i wypuscil ja. Zatoczyl sie do tylu z oczami rozszerzonymi zgroza i niedowierzaniem, jakby kopnal go dobrze ujezdzony kon. W swietle ognia widac bylo czarna krew na jego jasnych palcach. Esmenet uciekla w mrok, slyszac za soba radosne wrzaski. Minelo sporo czasu, zanim przestala dygotac. Za pawilonem haftowanym w niezliczone ainonskie piktogramy znalazla chwile spokoju. Skulila sie, objela kolana i zaczela sie kolysac, patrzac na czubek plomieni ogniska za namiotami. Iskry tanczyly w mroku jak komary. Przez jakis czas plakala. Ide do ciebie, Akka. Znowu ruszyla, stroniac od grup, gdzie nie zauwazyla kobiet lub bylo zbyt wielu pijanych. Wkrotce w oddali pojawily sie Wrota Ancillinskie, ich zwienczone pochodniami wieze. Osmielila sie zblizyc do jednej ze spokojniejszych grup i spytala, gdzie znajdzie pawilon marszalka Attrempus. Starannie ukrywala reke z tatuazem. Swietujacy - z uprzejmoscia zauroczonych pijakow - wytlumaczyli jej droge na tuzin roznych sposobow. Zdesperowana, spytala w koncu, w jakim kierunku ma isc. -Tedy - powiedzial jeden, kaleczac sheyicki - przez martwy kanal. Zrozumiala, dlaczego kanal byl nazywany martwym, zanim jeszcze go zobaczyla. Wilgotne powietrze zgestnialo od wyziewow gnijacych roslin, odpadkow i stojacej wody. Przemknela po waskim drewnianym moscie, kulac sie w cieniu conriyanskich rycerzy. Kanal byl czarny i nieruchomy w swietle pochodni. Jakis mezczyzna pochylil sie, splunal i patrzyl, jak jego slina wpada do wody; usmiechnal sie do Esmenet niesmialo. -Yashari a'summa poro - powiedzial, byc moze po conriyansku. Zignorowala go. Zeszla z glownej drogi w mroczne zaulki. Bala sie tych roslych wielmozow. Ludzie na ogol uwazali, ze potezniejsza budowa ludzi szlachetnie urodzonych ma zwiazek ze szlachetna krwia, lecz Achamian powiedzial jej niegdys, ze to tylko kwestia diety. To dlatego, twierdzil, Norsirajowie sa wysocy bez wzgledu na to, z jakiej kasty pochodza: jedza wiecej czerwonego miesa. Na ogol pociagali ja wysocy, postawni mezczyzni, "muskularne drzewa", jak zartowala z innymi nierzadnicami, lecz nie dzis, nie po spotkaniu z tamtym Tydonnem. Tej nocy czula sie mala, nic niewarta, jak zabawka - latwo ja zniszczyc, latwo zapomniec. Skradala sie w cieniu, idac na polnoc wzdluz martwego kanalu. Ujrzala ognisko i nastepnych rozradowanych mezczyzn. Zastanawiajac sie, jak najlepiej ich ominac, dostrzegla sztandar Attrempus zwisajacy wsrod dymu i swiatel: podluzna wieza i stylizowane lwy po obu jej stronach. Zamarla. Nie rozrozniala twarzy ludzi przy ognisku, lecz wyobrazila sobie Achamiana siedzacego na macie, z twarza zaczerwieniona od alkoholu, wyrazajaca kpiaca pogarde. Co jakis czas przeczesywalby brode o siwych pasmach - gdyby byl zamyslony lub zdenerwowany. Ona weszlaby w krag swiatla, usmiechajac sie przebiegle, a on z zaskoczenia upuscilby czare. Wyobrazila sobie, ze jego oczy blyszcza od lez... Dobrze byloby poczuc laskoczaca ucho brode Achamiana, poczuc jego cynamonowy zapach, przytulic sie mocno do piersi... Uslyszec, jak wypowiada jej imie. -Esmi. Esmenet. Jakie staroswieckie imie. -Z Kla. Esmenet byla zona proroka Angeshraela. -A... imie nierzadnicy. Otarla oczy. Nie watpila, ze ucieszylby sie na jej widok. Ale czy zrozumialby, dlaczego byla z Sarcellusem - zwlaszcza ze opowiedzialaby mu o tej nocy w Sumnie i co to znaczylo dla Inraua. Bylby smutny, moze zly. Moglby ja nawet uderzyc. Ale by nie odszedl. Zaczekalby, jak zawsze, az powiernicy kaza mu odejsc. I wybaczylby jej. Zawsze tak robil. Samotna w ciemnosciach, zaczela walczyc ze lzami. Jestem zalosna! Przeczesala palcami wlosy, spoconymi dlonmi wygladzila hasas. Pozalowala, ze ze wzgledu na ciemnosci nie uzyla kosmetykow. Czy nadal ma spuchniete oczy? Czy dlatego Conriyanie tak lagodnie ja traktowali? Zalosna! Ruszyla brzegiem kanalu, nie zastanawiajac sie, dlaczego to robi. Wydawalo sie jej, ze powinna sie ukrywac. Widziala ognisko pomiedzy namiotami, co chwila pod innym katem, widziala ludzi, ktorzy pili, smiali sie glosno. Pomiedzy swietujacym tlumem i kanalem stal wielki pawilon otoczony mniejszymi namiotami - pewnie kwaterami sluzby i niewolnikow. Bez tchu zakradla sie za wytarty namiot niemal przylegajacy do pawilonu. Stanela w ciemnosciach. Czula sie jak postac z bajek dla dzieci, ktora swiatlo by zabilo. Potem osmielila sie wyjrzec zza rogu. Swietujacy ludzie wokol innego zlotego ogniska. Zaczela szukac Achamiana, ale nigdzie go nie dostrzegla. Zdala sobie sprawe, ze krepy mezczyzna w szarej jedwabnej tunice z rozcietymi rekawami musi byc samym Xinemusem. Zachowywal sie wladczo, rzucal rozkazy niewolnikom i bardzo przypominal Achamiana, jak jego starszy brat. Achamian zalil sie kiedys, ze Proyas nazwal go slabszym blizniakiem Xinemusa. Wiec jestes jego przyjacielem, pomyslala, z wdziecznoscia obserwujac marszalka Attrempus. W czlowieku, ktorego muskularne ramiona byly pociete szramami, rozpoznala Scylvenda. Wszyscy o nim opowiadali. A wiec jasnowlosy mezczyzna obok cudownie pieknej Norsirajki to jego towarzysz? Ten ksiaze Atrithau, ktory podobno snil o swietej wojnie? Ciekawe, kto tu jeszcze jest. Moze sam ksiaze Proyas? Patrzyla bez tchu, oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Zdala sobie sprawe, ze znalazla sie w samym sercu swietej wojny, w sercu namietnosci, obietnicy i swietego celu. Ci ludzie byli kims wiecej niz ludzmi, byli Kahiht, Duszami Swiata, zamknietymi w wielkim kole wielkich wydarzen. Mysl o tym, ze moglaby stanac miedzy nimi, wycisnela jej z oczu gorace lzy. Jak moglaby? Gdyby skrywala wierzch dloni, ich przenikliwe oczy natychmiast ujrzalyby, kim jest... Dziwka? Tutaj? To chyba zart... Co ona sobie wyobrazala? Nawet jesli Achamian tu byl, tylko by go zhanbila. Gdzie jestes? -Sluchajcie! - krzyknal wysoki czarnowlosy mezczyzna. Esmenet az podskoczyla. Przybysz mial krotka brode i faldzista szate z wytwornej brokateli w kwiatowy wzor. Kiedy ostatnie glosy ucichly, wzniosl czare do nieba. - Jutro wymarsz! Z oczami lsniacymi ferworem mowil dalej - o ciezkich probach, o podbitych narodach, o pokonanych poganach i naprawionych krzywdach. Potem zaczal opisywac swiety Shimeh, serce wszystkich miast. -Walczymy o ziemie - dodal - lecz nie o gline i pyl. Walczymy o nasza ziemie. O ziemie, z ktorej wyrastaja wszystkie nasze nadzieje, nasze plany... - Jego glos zalamal sie ze wzruszenia. - Walczymy o Shimeh! Chwila milczenia, po czym Xinemus zaintonowal modlitwe Wysokiej Swiatyni: Slodki Boze Bogow, ktory chodzisz miedzy nami, niezliczone sa Twoje swiete imiona. Zeslij deszcze na nasz zyzny kraj, nagrodz nasza pokore Twym panowaniem, bysmy mogli rozkwitac ku Twojej chwale. Osadz nas nie wedlug naszych przewin, lecz wedlug pokus i sprowadz na innych to, co inni sprowadzili na nas, gdyz Twoim imieniem jest Moc i Twoim imieniem jest Chwala, gdyz Twoim imieniem jest Prawda, ktora trwac bedzie na wieki. -Chwala Bogu naszemu - rozlegl sie pomruk wielu glosow jak na swiatynnym spotkaniu. I zaraz znow zabrzmialy smiechy. Wznoszono toasty. Rozdzielano mieso z rozna. Esmenet patrzyla z zapartym tchem. To wszystko bylo niewiarygodnie piekne. Jasne. Smiale. Krolewskie. Nawet swiete. Ale cos jej mowilo, ze gdyby teraz wyszla z ukrycia, oni by odeszli. Zostalaby sama przed wygaslym ogniem, zalujac swej arogancji. To wlasnie jest swiat, zrozumiala. Tutaj. Przed moimi oczami. Patrzyla, jak ksiaze Atrithau mowi cos do ucha Xinemusowi. Xinemus zrobil gest w jej strone. Ruszyli ku niej. Schowala sie za malym namiotem, skulila. Ich cienie przemknely jak widma po ubitej ziemi i trawie. Mineli ja, poszli alejka swiatla ku kanalowi. Wstrzymala oddech. -Ciemnosc poza ogniem - rzekl ksiaze - zawsze ma w sobie spokoj. Obaj zatrzymali sie na skraju kanalu, podniesli tuniki, zaczeli manipulowac przy opaskach na biodrach. Wkrotce dwa strumienie spadly z chlupotem w czarna wode. -Hm - mruknal Xinemus - woda jest ciepla. Esmenet, choc przerazona, wywrocila oczami i usmiechnela sie. -I gleboka - dodal ksiaze. Xinemus zarechotal, jednoczesnie zlosliwie i sympatycznie. Zapial przepaske i klepnal swego towarzysza w plecy. -Wykorzystam to - powiedzial z uciecha - kiedy bede tu sikac z Akka. Jak go znam, wpadnie do wody. -Przynajmniej masz go czym wyciagnac - odparl ksiaze. Znowu smiech, jednoczesnie rubaszny i cieply. Wlasnie w tej chwili, zrozumiala Esmenet, zostala przypieczetowana przyjazn. Kiedy wracali, wstrzymala oddech. Zdawalo sie jej, ze ksiaze Atrithau patrzy prosto na nia. Ale jesli cos zobaczyl, nie zdradzil sie. Obaj usiedli przy ogniu. Z mocno bijacym sercem zakradla sie za pawilon, w miejsce gdzie nie musiala sie obawiac, ze odkryja ja mezczyzni, ktorzy wyszli sobie ulzyc. Oparla sie o jakis pniak, polozyla glowe na ramieniu i zamknela oczy. Glosy niosly sie wokol niej. -Przeraziles mnie, Scylvendzie. Myslalem... -Serwe, tak? Ach, powinienem sie domyslic, ze tak piekne imie... Wydaja sie dobrymi ludzmi, pomyslala. Takich Akka cenilby jako przyjaciol. Wsrod tych ludzi jest... miejsce, pomyslala. Miejsce, w ktorym mozna popelnic blad. I cierpiec. W ciemnosci czula sie bezpieczna, tak jak przy Sarcellusie. To przyjaciele Achamiana, a choc dla nich nie istniala, jakos zadbaja o jej bezpieczenstwo. Ogarnela ja kojaca sennosc. Glosy cichly i szumialy, wibrowaly radoscia. Tylko na chwile, pomyslala. Potem ktos rzucil imie Akki. -...Wiec Conphas we wlasnej osobie zjawil sie po Achamiana? Conphas? -Nie byl zadowolony. Zarozumialec. -Ale po co cesarzowi Achamian? -Martwisz sie o niego? -O kogo? Cesarza czy Achamiana? Reszta rozmowa utonela w gwarze. Esmenet zasnela. W jej snie pniak, o ktory sie opierala, byl calym suchym drzewem, bez lisci, galezi, kory i konarow. Jego pien mial falliczny ksztalt, a oplataly go witki, ktore swistaly na wietrze jak baty. Snila, ze nie moze sie obudzic, ze drzewo przyszpililo ja korzeniami do dlawiacej ziemi. -Esmi... Poruszyla sie. Cos zalaskotalo ja w policzek. -Esmi. - Cieply glos. Znajomy. - Esmi, co robisz? Otworzyla oczy. Przez chwile przerazenie zaparlo jej dech i nie mogla krzyczec. Sarcellus zakryl jej usta reka. -Ciii... - syknal. - Trudno ci bedzie sie wytlumaczyc. - Wskazal glowa ognisko Xinemusa. A raczej to, co z niego zostalo. W zarze pelzaly juz tylko male ogniki. Wszyscy odeszli - z wyjatkiem jednej postaci na matach. Sarcellus cofnal reke, potem pomogl Esmenet wstac i zaciagnal ja za pawilon. -Sledziles mnie? - spytala. Byla zbyt zdezorientowana, by sie gniewac. -Obudzilem sie, a ciebie nie bylo. Wiedzialem, ze cie tu znajde. -Nie wroce z toba. W jego oczach mignelo cos, czego nie potrafila odczytac. Tryumf? Potem wzruszyl ramionami. Przerazila ja obojetnosc tego gestu. -I dobrze - powiedzial z roztargnieniem. - Znudzilas mi sie, Esmi. Lzy wykreslily gorace slady na jej policzkach. Dlaczego placze? Przeciez go nie kocha... prawda? Ale on ja kochal. Tego byla pewna... Skinal glowa w strone opuszczonego obozu. -Idz do niego. Juz mnie to nie obchodzi. Rozpacz scisnela ja za gardlo. Co moglo sie stac? Moze Gotian wreszcie kazal mu sie jej pozbyc. Sarcellus jej kiedys powiedzial, ze dowodca rycerzy mogl sobie pozwolic na rozne kaprysy. Jednak gdyby dlugo utrzymal przy sobie dziwke w obozowisku swietej wojny, ludzie na pewno zaczeliby plotkowac. I tak wystarczajaco czesto musiala znosic oblesne spojrzenia i grubianskie zaczepki. Jego podkomendni i przyjaciele wiedzieli, kim byla. A czegos sie nauczyla o swiecie wielmozow - szlachetna krew nie dodaje czlowiekowi szlachetnosci. To koniec. Prawda? Pomyslala o obcym z Agory Kamposea, o zaulku, spoconym ciele... Co ja robie? Pomyslala o chlodnym pocalunku jedwabiu na jej skorze, o pieczonym miesie z pieprzem i aksamitnym winem. Pomyslala o zimie w Sumnie przed czterema laty, tej po letniej powodzi, kiedy nie bylo jej stac nawet na make pol na pol z kreda. Wychudla tak, ze nikt jej nie chcial... Byla blisko konca. Bardzo blisko. Wewnetrzny glos, natarczywy i bardzo rozsadny, szepnal: Blagaj go o wybaczenie. Nie badz glupia! Blagaj... Blagaj! Sarcellus wygladal jak zjawa, jak ktos, kto nie uznaje zadnych usprawiedliwien ani wymowek. Czlowiek prawy. Nie powiedziala nic, wiec parsknal niecierpliwie, odwrocil sie i znikl w mroku. Omal go nie zawolala, ale cos ja powstrzymalo. Chcialas tego. Niebo na wschodzie za dalekimi Wyzynami Andiaminskimi jasnialo. Cesarz wkrotce sie obudzi, pomyslala. Przyjrzala sie samotnemu mezczyznie przy ognisku. Nie poruszal sie. Podeszla blizej, zastanawiajac sie, gdzie widziala Scylvenda i ksiecia Atrithau. Nalala wina do lepkiej czary, upila lyk. Zjadla porzucony kasek. Czula sie jak dziecko, ktore obudzilo sie na dlugo przed rodzicami, albo jak plochliwe zwierze myszkujace w smietniku. Przystanela nad spiacym. To byl Xinemus. Usmiechnela sie, przypominajac sobie, jak zartowal, sikajac do kanalu z ksieciem Norsirajow. Wegle trzaskaly, pomaranczowy zar blyskal coraz glebiej w popiele, horyzont juz szarzal. Gdzie jestes, Akka? Zaczela sie wycofywac, jakby to, czego szukala, nie dawalo sie ogarnac spojrzeniem z bliska. Drgnela, slyszac kroki. Odwrocila sie... Ku niej szedl Achamian. Nie widziala jego twarzy, ale wiedziala, ze to on. Ile razy obserwowala tego przysadzistego czlowieka, siedzac w oknie w Sumnie? Kiedy sie zblizyl, dostrzegla piec pasm jego brody, a potem zarysy twarzy, w mroku podobnej do twarzy nieboszczyka. Stanela przed nim, wyciagajac rece. To ja. Spojrzal na nia, przez nia i szedl dalej. Skamieniala, zmienila sie w slup soli. Nie zdawala sobie sprawy, jak dlugo tesknila za ta chwila i bala sie jej. Te dni nie mialy konca. Jak bedzie wygladal? Co powie? Czy bedzie dumny z tego, czego sie dowiedziala? Czy zaplacze, kiedy powie mu o Inrau? Czy zrobi jej awanture na wiesc o obcym? Czy wybaczy jej ten upadek? Ukrycie sie w lozu Sarcellusa? Tyle trosk. Tyle nadziei. A teraz? Udal, ze mnie nie widzi. Zachowal sie, jakby... jakby... Zadrzala. Podniosla reke do ust. Potem zaczela biec, cien wsrod cieni, przez spiace obozowiska, potykala sie o linki namiotow... Upadla. Rwala wlosy z glowy. Zatrzesly nia lkania. Furia. -Dlaczego, Akka? Dlaczego? Przybylam, zeby cie uratowac, zeby powiedziec... On cie nienawidzi. Jestes dla niego tylko brudna kurwa! Plama na jego spodniach! -Nie! On mnie kocha! Tylko on mnie naprawde kocha! Nikt cie nie kocha. Nikt. -Moja corka... Kochala mnie! Lepiej by bylo, zeby cie nienawidzila. Nienawidzila i zyla! -Milcz! Milcz! Zwinela sie w klebek, zbyt obolala, by myslec, oddychac, krzyczec. Przytulila usta do ziemi. Ciche, zawodzace lkanie zadrzalo w nocnym powietrzu... Potem zaczela gwaltownie kaszlec, wic sie w pyle. Pluc. Dlugo lezala bez ruchu. Lzy wyschly. Zablakala sie pomiedzy licznymi myslami, a wszystkie byly dziwnie dalekie od ryku w jej uszach. Przypomniala sobie Pirashe, stara nierzadnice, z ktora przyjaznila sie wiele lat temu. "Spomiedzy tyranii wielu a tyranii jednego - mawiala Pirasha - nierzadnice wybieraja wielu. Dlatego jestesmy kims lepszym. Lepszym niz konkubiny, niz kaplanki, niz zony, nawet niz niektore krolowe. Mozemy cierpiec, Esmi, ale zapamietaj, nie jestesmy niczyja wlasnoscia. Ciskamy w nich ich nasieniem. Nigdy, przenigdy go nie zatrzymujemy!". Esmenet przetoczyla sie na plecy, zaslonila twarz ramieniem. Lzy nadal palily w oczy. Nikt nie jest moim wlascicielem. Ani Sarcellus, ani Achamian. Wstala, jak przebudzona z letargu. Sztywna. Obolala. O, Esmi, starzejesz sie. Dla dziwki to niedobrze. Zaczela isc. Rozdzial 19 ...i choc szpiegow zwanych skorami zdemaskowano wzglednie wczesnie, za ich panow uznawano powszechnie cishaurimow, a nie Rade. Oto problem ze wszystkimi wielkimi objawieniami: ich znaczenie czesto przekracza mozliwosci naszego pojmowania. Rozumiemy dopiero potem, zawsze potem. Nie tylko wtedy, gdy jest za pozno, lecz wlasnie dlatego ze jest juz za pozno. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, Momemn Scylvend przesladowal ja swoim laknieniem, wsciekly i wyglodzony. Serwe poczula jego drzenie jak przez kamienna sciane, a potem beznamietnie patrzyla, jak porzuca ja i odsuwa sie w mrok. Odwrocila sie ku drugiej stronie przestronnego namiotu, ktory podarowal im Proyas. Kellhus, ubrany w zwykla szara szate, siedzial ze skrzyzowanymi nogami przy swiecy, zgarbiony nad tomem - takze darem Proyasa. Dlaczego pozwalasz, zeby mnie tak uzywal? Naleze do ciebie! Chciala to krzyknac, ale nie mogla. Czula na plecach spojrzenie Scylvenda, jego oczy pewnie lsnily w mroku jak wilcze. Przez te dwa tygodnie doszla do siebie. Przestalo jej dzwonic w uszach, siniaki zzolkly. Nadal czula bol przy glebokim oddechu i kulala, lecz traktowala to jak drobna niewygode. I byla w ciazy... z Kellhusem. To wazne. Lekarz Proyasa, wytatuowany kaplan Akkeagniego, zdumial sie tym faktem i podarowal jej maly modlitewny dzwoneczek, ktorym mogla wyrazac podziekowanie dla Boga. -Okaz wdziecznosc - powiedzial - za sile twego lona. Ale ona nie potrzebowala dzwoneczkow, by byc slyszana w Zewnetrzu. Zewnetrze weszlo do tego swiata, wzielo ja na swoja kochanke. Wczoraj poczula sie na tyle dobrze, ze zaniosla pranie nad rzeke. Postawila kosz na glowie, jak wtedy, gdy byla jeszcze wlasnoscia ojca, i tak dlugo kustykala po obozie, az ktos pokazal jej stosowne miejsce nad Phayus. Ludzie Kla patrzyli na nia smialo. Byla przyzwyczajona do takich spojrzen; jednoczesnie przejmowaly ja rozkosznym drzeniem i przestrachem. Tylu wojownikow! Niektorzy nawet osmielali sie do niej wolac, czasami w niezrozumialych jezykach, a zawsze slowami, ktore wywolywaly rubaszny smiech innych. Czasem, gdy starczalo jej odwagi, by spojrzec im w oczy, myslala: Jestem naczyniem innego, o wiele potezniejszego od was! Na ogol jej surowe spojrzenie zawstydzalo ich, jakby slyszeli jej mysli, lecz paru gapilo sie tak dlugo, az odwracala wzrok, gdyz jej opor tylko ich podniecal - tak jak Scylvenda. Ale nikt nie osmielal sie jej narzucac. Byla zbyt piekna, by nie nalezec do kogos waznego. Gdyby tylko wiedzieli! Oboz od pierwszej chwili ja zdumiewal swymi rozmiarami, ale dopiero gdy znalazla sie wsrod tlumow na brzegach rzeki, zrozumiala naprawde ogrom swietej wojny. Kobiety i niewolnice calymi tysiacami plukaly, szorowaly, praly na kamieniach. Brzuchate zony brodzily w brazowej wodzie, ochlapujac woda pachy. Kobiety i mezczyzni w grupkach smiali sie, plotkowali lub spiewali hymny. Nagie dzieci smigaly wsrod tlumu, krzyczac: A wlasnie ze nie! A wlasnie ze tak! To moje miejsce, pomyslala. Jutro mieli wyruszyc na ziemie fanimow. Ona, corka malo znaczacego nymbricanskiego wodza, bedzie uczestniczyc w swietej wojnie przeciwko Kianom! Kianowie byli dla niej zawsze najbardziej tajemniczym, groznym ludem - tak jak Scylvendzi. Jako konkubina slyszala czasem, ze synowie Gaunuma mowia o nich z pogarda, lecz i niechetnym podziwem. Dyskutowali o poslach wysylanych do padyradzy Nenciphonu, o dyplomatycznych podstepach, drobnych sukcesach i klopotliwych niepowodzeniach. Narzekali na niedoskonala polityke cesarza w sprawie pogan. Ludzie, o ktorych opowiadali, wydawaly sie jej dziwnie nierealni, jak z okrutnej, makabrycznej bajki. Plotki z niewolnicami i innymi konkubinami - to bylo prawdziwe zycie. Stara Griasa zostala wychlostana za to, ze oblala patrydomusa sosem cytrynowym. Eppaltros, piekny stajenny, zakradl sie do sypialni i kochal sie z Aalsa, lecz ktos ich zdradzil i chlopca skazano na smierc. Ale ten swiat znikl, zgladzil go Penteruth i jego Munuaci. Nieprawdziwi, bajkowi ludzie splyneli w jej zycie jak wodospad i teraz zyla z tymi, ktorzy naradzali sie z ksiazetami, cesarzami, nawet bogami. Niedlugo, juz wkrotce, ujrzy wspanialych grandow Kianu gotowych do walki. Zobaczy furkoczace sztandary Kla. Wyobrazala sobie Kellhusa w srodku tego zgielku, jak - wspanialy i niezwyciezony - zabija strasznego padyradze. Kellhus na pewno bedzie wielkim bohaterem tego jeszcze nienapisanego poematu. Ale teraz wygladal tak spokojnie, gdy pochylal sie nad starozytnym tekstem przy swietle swiecy. Podpelzla ku niemu z bijacym mocno sercem, ciasno otulila sie kocem. -Co czytasz? - szepnela ochryple. Potem zaczela plakac; wspomnienie Scylvenda jeszcze mocno dokuczalo jej miedzy nogami. Jestem za slaba!Za slaba, by to znosic... Uniosl glowe. -Przepraszam, ze ci przeszkodzilam - wyszeptala przez lzy. Jej twarz wykrzywil dzieciecy strach, uleglosc, straszna i niezrozumiala. Gdzie sie podzieje? Ale Kellhus powiedzial: -Nie uciekaj. Mowil po nymbricansku, w jezyku jej ojca. Taka zbudowali sobie kryjowke, gdzie gniewne oczy Scylvenda ich nie widzialy. Ale na dzwiek ojczystej mowy rozszlochala sie na dobre. -Czesto - ciagnal, ocierajac jej lzy - kiedy swiat ciagle nas odpycha, kiedy ciagle nas karze, tak jak ciebie, trudno zrozumiec znaczenie tego, co sie dzieje. Wszystkie nasze blagania pozostaja bez odpowiedzi. Ufamy, a wciaz jestesmy zdradzani. Nasze nadzieje gina. Wydaje sie, ze dla swiata nie znaczymy nic. A kiedy myslimy, ze nie znaczymy nic, zaczynamy uwazac, ze jestesmy niczym. Wyrwalo sie jej ciche lkanie. Chciala sie skulic tak mocno, az zupelnie zniknie... Ale ja tego nie rozumiem. -Mozesz nie rozumiec - ciagnal Kellhus - ale jestes, zyjesz. Jestes kims. Myslisz, ze nic nie znaczysz? Caly ten swiat jest pelen znaczenia. Wszystko, nawet twoje cierpienia, maja uswiecone znaczenie. Nawet twoje cierpienie odegra wielka role. Dotknela karku oslablymi palcami. Usta jej zadrzaly. Ja cos znacze? -Wiecej niz sadzisz - wyszeptal. Wtulila sie w jego piers, a on zamknal ja w objeciach, kiedy zaczela plakac. Szlochala jak dziecko, dygoczac i czepiajac sie go ze wszystkich sil. A on ja kolysal. Pocieral policzkiem o jej wlosy. Po jakims czasie odsunal ja, a ona spuscila glowe ze wstydem. Jestem slaba! Zalosna! Zobaczyla w jego oczach lzy. On placze nade mna... nade mna... -Nalezysz do niego - powiedzial w koncu. - Jestes jego branka. -Nie - wychrypiala z uporem. - Moje cialo do niego nalezy. Moje serce nalezy do ciebie. Jak to sie stalo? Jak mogla sie tak rozdwoic? Wiele wycierpiala. Skad ten bol, teraz, kiedy kogos pokochala? Ale przez chwile czula sie spelniona, gdy mowila ich potajemnym jezykiem, gdy czynila wyznania. Ja cos znacze. Jego lzy zatrzymaly sie na przystrzyzonej brodzie, zebraly sie i razem spadly na otwarta ksiege. Rozmazaly starozytny inkaust. -Ksiazka! - jeknela, znajdujac ulge w poczuciu winy. Odrzucila koc, naga i jasna w mroku nocy, przesunela palcami po kartach. - Jest zniszczona? -Nad tym tekstem plakalo wielu ludzi - odparl cicho Kellhus. Chwycila jego reke, dotknela nia swojej cudownej piersi. -Kellhusie - szepnela. - Prosze, wejdz... wejdz we mnie. W koncu ustapil. Jeczac pod jego cialem, odwrocila glowe w strone kata, gdzie lezal Scylvend. Wiedziala, ze zobaczy rozkosz na jej twarzy... na ich twarzach. I w chwili spelnienia wydala krzyk - krzyk nienawisci. * * * Cnaiur widzial jej piekna twarz w bolesnym uniesieniu. Lezal bez ruchu, zaciskal zeby.Serwe zachichotala jak mala dziewczynka. Kellhus mruknal pare slow w tym ich przekletym jezyku. Plotno i welna musnely gladka skore, potem swieca zgasla. Czern. Wyszli; powiew swiezego powietrza wpadl do pawilonu. -Jiruschi dan klepet sa gesauba dana - powiedziala Serwe. Odleglosc i plotno tlumily jej glos. Stuk, jakby ktos dorzucil drewna do ognia. -Ejiruschina? Baussa kalwe - odpowiedzial Kellhus. Serwe rozesmiala sie znowu, ale tym razem jak dojrzala kobieta. Ta suka ukrywa przede mna cos jeszcze... Zaczal szukac w ciemnosciach; jego palce trafily na siodlo. Bylo chlodne i cieple, jak ludzka skora w zimna noc. Nasluchiwal ich przyciszonych glosow ginacych w trzaskaniu roznieconego ognia. Juz widzial jego blask, mdla pomaranczowa plame na czarnym plotnie. Na scianie namiotu przesunal sie wiotki cien. Serwe. Podniosl miecz. Zgrzytnal, wyjmowany z pochwy. Mdly pomaranczowy blask odbil sie w glowni. Cnaiur wytoczyl sie spod kocow. Odziany tylko w przepaske na biodra, zblizyl sie po matach do wyjscia. Odetchnal gleboko. Przed oczami stanely mu obrazy wczorajszego dnia. Dunyain i jego niepojete badanie inrithich. Mysl o poprowadzeniu Ludzi Kla do walki obudzila w nim dume, ale nie mial zludzen co do swojego prawdziwego polozenia. Dla tych ludzi, nawet dla Nersei Proyasa, byl poganinem. A z uplywem czasu pojma to wszyscy. Nie bedzie zadnym generalem. Moze doradca do spraw Kianow, lecz nikim wiecej. Swieta wojna. Parsknal pogardliwie. Jakby kazda wojna nie byla swieta. Niewazne, kim zostanie Cnaiur. Wazne, kim bedzie dunyain. Jaki straszliwy los sprowadzi na tych obcych ksiazat? Co uczyni ze swietej wojny? Uczyni ja swoja kurwa? Jak Serwe? Ale na tym wlasnie polegal ich plan. "Trzydziesci lat - powiedzial Kellhus tuz po ich przybyciu do Momemn. - Moenghus mieszkal miedzy tymi ludzmi trzydziesci lat. Ma ogromna moc. Za wielka dla nas dwoch. Potrzebuje czegos wiecej niz magia. Potrzebuje calej rzeszy". Mieli wykorzystac okolicznosci, okielznac swieta wojne i wykorzystac ja, by zgladzic Anasurimbora Moenghusa. Jak mogl sie bac o tych inrithich, zalowac, ze sciagnal tu dunyaina, skoro na tym wlasnie polegal ich plan? Ale czy naprawde taki byl plan? A moze to tylko kolejne klamstwo dunyaina, kolejny sposob, by podbic, oszolomic, zniewolic? A jesli Kellhus nie jest zabojca wyslanym, by zamordowac ojca, jak twierdzil, lecz szpiegiem zdazajacym na wezwanie Moenghusa? Czy to tylko zbieg okolicznosci, ze Kellhus wyruszyl do Shimehu akurat wtedy, gdy wypowiedziano swieta wojne, by zdobyc to miasto? Cnaiur nie byl glupi. Jesli Moenghus jest cishaurimem, bedzie sie bac swietej wojny. Czy dlatego wezwal syna? Dzieki nieznanemu pochodzeniu Kellhus mogl przeniknac w jej zastepy, co juz mu sie udalo, a dzieki wyksztalceniu, treningowi czy czarnoksiestwu, cokolwiek to jest, mogl przejac nad nia wladze, moze nawet obrocic ja przeciwko jej tworcy. Przeciwko Maithanetowi. Ale jesli Kellhus nie chce ojca zabic, tylko mu sluzyc, dlaczego w gorach darowal Cnaiurowi zycie? Scylvend jeszcze czul zelazny chwyt jego reki na karku, ziejaca pustke pod stopami. "Mowilem prawde. Potrzebuje cie". Czy mogl wowczas wiedziec o rywalizacji Proyasa z cesarzem? Czy tylko przypadkiem inrithi potrzebowali Scylvenda? Malo prawdopodobne. Co najmniej. Ale skad mogl wiedziec? Cnaiur przelknal sline, poczul smak Serwe. Czy to mozliwe, ze ojciec nadal sie z Kellhusem komunikuje? Ta mysl zaparla mu dech. Przypomnial sobie Xunnurita, oslepionego, nagiego, przykutego do tronu... Czy to moj los? Kellhus nadal przekomarzal sie z Serwe, wciaz w tym przekletym jezyku. Cnaiur wiedzial, ze zartuja, bo dziewczyna sie smiala - jakby zrodlana woda pluskala wsrod kamieni. Stojacy w czerni Cnaiur czubkiem miecza odchylil klape namiotu na szerokosc dloni. Patrzyl bez tchu. Siedzieli na pniu oliwki, ktory sluzyl im za lawe. Twarze oswietlone pomaranczowym blaskiem, plecy w cieniu, przytuleni. Widzial ich odbicie na wypolerowanym plazie miecza. Na Martwego Boga, jaka ona piekna. Dunyain odwrocil sie i spojrzal na niego. Oczy mu lsnily. Cnaiur drapieznie wyszczerzyl zeby. Poczul lomotanie w piersi, gardle, uszach. To moja branka! - krzyknal bezglosnie. Kellhus spojrzal w ogien. Uslyszal. Nie wiadomo jak. Cnaiur zamknal klape, czern pochlonela zlote swiatlo. Pusta czern. Moja branka... * * * Achamian nigdy sobie nie przypomnial, o czym myslal w dlugiej drodze powrotnej z Cesarskiego Okregu do obozu. Nagle znalazl sie wsrod swietujacych ludzi. Widzial swoj namiot, maly i samotny, poplamiony i zniszczony przez lata, podczas wielu wielu podrozy. Zobaczyl cien pawilonu Xinemusa. Dalej rozciagalo sie obozowisko swietej wojny, wielkie plocienne miasto, chaos lin, markiz i flag.Xinemus spal przy wygaszonym ognisku, skulony na chlodzie. Pewnie sie zmartwil nieprzewidzianym wezwaniem Achamiana do cesarza i przez cala noc czekal przy ogniu - az przyjaciel wroci do domu. Dom. Na te mysl Achamianowi w oczach stanely lzy. Nigdy nie mial domu. Dla takiego jak on nie ma bezpiecznego azylu. Tylko przyjaciele, rozrzuceni tu i tam, ludzie, ktorzy z niewiadomej przyczyny kochali go i sie o niego martwili. Nie budzil Xinemusa - dzis czekal go trudny dzien. Wielkie obozowisko mialo sie zapasc w sobie, namioty zostana zwiniete ciasno wokol tyczek, wozy wyladowane bagazami i zapasami, a potem sie zacznie trudny, lecz radosny marsz na poludnie, ku ziemiom pogan, ku rozpaczy i rozlewowi krwi - moze nawet ku prawdzie. W mroku namiotu znowu wyciagnal pergaminowy wykres, nie zwracajac uwagi na lzy kapiace na arkusz. Przez jakis czas spogladal na napis RADA Zanurzywszy pioro w kalamarzu, drzaca reka nakreslil ukosna linie do slowa CESARZ Nareszcie zwiazek. To slowo od dawna unosilo sie w rogu karty, bardziej przypominajac kleks niz slowo, nie dotykajac niczego, nie znaczac nic, jak grozby, ktore tchorz mamrocze, gdy jego przesladowca juz odszedl. Dosc. Straszna zjawa ukazala swoje cialo i groze tego, czym byla i czym moze sie stac teraz.Dlaczego Dziwka Losu wlasnie jemu podarowala objawienie? Czy jest az tak glupia? Czy nie wie, jak slaby sie stal, jak bardzo wypalony? Dlaczego ja? Samolubne pytanie. Moze najbardziej ze wszystkich. Kazde brzemie, nawet tak straszne jak Apokalipsa, musi na kogos spasc. Dlaczego nie na niego? Bo jestem pokonany. Bo pragne milosci, ktorej nie moge miec. Bo... Ale ta droga byla zbyt latwa. Byc slabym i pragnac bez spelnienia oznacza po prostu byc czlowiekiem. Od kiedy zaczal uzalac sie nad soba? Uwazac sie za ofiare swiata? Jak mogl sie stac takim glupcem? Po trzystu latach on, Drusas Achamian, ponownie odkryl obecnosc Rady. Po dwoch tysiacach lat on, Drusas Achamian, byl swiadkiem powrotu Anasurimbora. Anagke, Dziwka Losu, wlasnie jego obdarzyla tym brzemieniem! Nie przystoi mu pytac dlaczego. Takie pytania nie uwolnia go od ciezaru. Musi dzialac, wybrac odpowiedni moment i uniesc ciezar - straszny ciezar. Jest Drusasem Achamianem! Piesnia obroci legiony w pyl, rozedrze ziemie, sciagnie z nieba ryczace smoki! Ale choc nadal analizowal wykres, w jego postanowieniu otworzyla sie przepasc, jak bezruch, ktory nastepuje po kregach na wodzie, kaze im zanikac. A po tej przepasci nastapily glosy ze snow, dreczace na wpol zapamietane leki, mgla nieokreslonego zalu... To on ponownie odkryl Rade, ale nie znal jej planow ani tez nie wiedzial, jak ma znowu wpasc na jej slad. Nie wiedzial nawet, jak na jej trop wpadl cesarz. Ukrywala sie, nie sposob jej bylo sledzic. Ta pojedyncza, drzaca linia laczaca slowa "Rada" z "Cesarz" nie miala zadnego znaczenia z wyjatkiem tego, ze byla jakims polaczeniem. A jesli Rada zdolala umiescic na cesarskim dworze tego... tego szpiega w ludzkiej skorze, mozna bylo tylko przypuszczac, ze podobnie wnikneli do wszystkich Wielkich Frakcji, do Trzech Morz. Moze nawet do powiernikow. Twarz otwierajaca sie jak wykrzywione palce dloni bez skory. Ilu ich tam jest? Nagle slowo "Rada", tak odizolowane od innych, stalo sie im przerazajaco bliskie. Rada nie tylko wniknela do Frakcji, zrozumial Achamian, lecz i do cial poszczegolnych ludzi. Ona sie nimi stala. Jak mozna walczyc przeciwko takiemu przeciwnikowi, nie walczac ze wszystkimi Wielkimi Frakcjami? Juz rzadzila Trzema Morzami i zaledwie tolerowala powiernikow, bezsilnego przeciwnika, posmiewisko. Od jak dawna smieja sie z nas? Kiedy zaczelo sie to zepsucie? Czy moglo dosiegnac shriaha? Czy swieta wojna jest dzielem Rady? Tyle mozliwosci, a kazda zapierala dech w piersiach. Na jego skore wystapily kropelki zimnego potu. Nagle wypadki niemajace ze soba zwiazku wplotly sie w historie o wiele mroczniejsza niz ignorancja. Geshrunni znaleziony bez twarzy. Czy zamordowala go Rada? Czy zabrala jego twarz, by dokonac jakiegos ohydnego rytualu zastapienia? Pewnie sie nie powiodl, bo Szkarlatne Wiezyce wkrotce potem znalazly cialo. A jesli Rada wiedziala o Geshrunnim, czy nie znaczy to, ze wiedziala takze o tajnej wojnie Szkarlatnych Wiezyc z cishaurimami? I czy to nie tlumaczy, w jaki sposob Maithanet dowiedzial sie o tej wojnie? Czy to nie wyjasnia smierci Inraua? Jesli shriah Tysiaca Swiatyn jest szpiegiem Rady... jesli proroctwo Anasurimbora... Znowu spojrzal na pergamin. ANASURIMBOR KELLHUS Te slowa nadal nie mialy polaczenia, lecz byly niepokojaco blisko "Rady". Zamierzal nakreslic linie, lecz sie zawahal. Odlozyl pioro.Kellhus, ktory moglby byc jego uczniem i przyjacielem, jest tak bardzo... niepodobny do innych. Zatem powrot Anasurimbora byl zwiastunem Drugiej Apokalipsy - to prawda przejmujaca bolem do szpiku kosci. A swieta wojna bedzie tylko pierwszym wielkim rozlewem krwi. Achamian przesunal reka po twarzy i wlosach. W glowie mu sie krecilo. Przed oczami stanely mu obrazy z dawnego zycia - kiedy uczyl Proyasa geometrii, rysujac figury na ogrodowej sciezce; kiedy czytal Ajencisa w porannym sloncu na ganku domu Zina - beznadziejnie niewinne, puste, naiwne i calkowicie stracone. Druga Apokalipsa juz sie zaczela... A on stal w samym oku cyklonu. Swieta wojna. Na plociennych scianach namiotu tanczyly i splataly sie zdeformowane cienie. Achamian zrozumial z przerazajaca pewnoscia, ze wniknely za horyzont, ze jakas niepojeta postac zakradla sie niepostrzezenie i ustalila straszny bieg wydarzen. Nowa Apokalipsa... Juz sie zaczela. Ale to szalenstwo! Tak nie moze byc! Tak jest. Wdech. Teraz wydech - powoli. Jestes godnym przeciwnikiem, Akka. Musisz taki byc! Spytaj siebie: Jak brzmi pytanie? Dlaczego Rada mialaby pragnac swietej wojny? Dlaczego chcialaby pokonac fanimow? Czy to ma cos wspolnego z cishaurimami? Ulga, jaka przynioslo zadanie tego pytania, natychmiast ustapila przed drugim pytaniem, zbyt bolesnym, by mogl mu zaprzeczyc. Ta mysl byla jak lodowaty noz. Zamordowali Geshrunniego tuz po moim wyjezdzie z Carythusal. Pomyslal o czlowieku z Agory Kamposea, ktory go rzekomo sledzil. Tym, ktory jakby zmienil twarz. Czy to znaczy, ze mnie sledza? Czy zaprowadzilem ich do Inraua? Znieruchomial bez tchu. Pergamin tkwil w jego rece, martwy, lecz pulsujacy. Doprowadzil ich takze do... Podniosl palce do ust, powoli przesunal nimi po dolnej wardze. -Esmi... - szepnal. * * * Swiateczne galery kolysaly sie lagodnie na falach w poblizu fortyfikacji portu Momemn. Tradycja liczaca sobie wiele setek lat wymagala, by gromadzic sie w ten sposob na Swiecie Kussapokari w dniu letniego przesilenia. Galery nalezaly przewaznie do dwoch wysokich kast: kijneta z Domow Kongregacji i duchownego nahatu. Mezowie z Domu Gaunuma, Daskasa, Ligesserasa i wielu innych przygladali sie sobie bacznie i wybierali plotki odpowiednio do mglistych sieci przyjazni i wrogosci laczacych Domy. Nawet wewnatrz kast kryly sie tysiace subtelnosci rangi i reputacji. Oficjalne kryteria takiej rangi byly mniej wiecej jasne - bliskosc z cesarzem, ktora mozna bylo latwo ocenic na podstawie hierarchii stanowisk w labiryncie jego ministerstw albo, na przeciwnym biegunie, zwiazki z Domem Biaxi, tradycyjnym rywalem Domu Ikurei. Jednak same Domy mialy dluga historie, a ranga poszczegolnych osob nierozerwalnie sie z nia wiazala. Konkubiny i dzieci slyszaly: "Oto Trimus Charcharius. Ustap mu. Jego przodkowie byli niegdys cesarzami", choc Dom Trimusa od dawna popadl w cesarska nielaske, a Biaxi od niepamietnych czasow zywili do niego nienawisc. Jesli dodac jeszcze kwestie bogactwa, wyksztalcenia i dowcipu, a takze kodeks jnanu, wszystkie stosunki stawaly sie rownie niezrozumiale dla obserwatorow z zewnatrz, jak zdumiewajace byly dla ludzi z wewnatrz - niczym ukryte trzesawisko, ktore szybko polyka glupcow.Ale nikogo nie powstrzymywal chaos tajonych niepokojow i blyskawicznych kalkulacji. Tak sie po prostu dzialo, byl to proces rownie naturalny jak obroty gwiazdozbiorow. Zjawiska, ktore sa plynne, nie staja sie przez swa plynnosc mniej pozadane. Dlatego wszyscy smiali sie i rozmawiali z pozorna beztroska, opierajac sie o wypolerowane relingi, plawiac sie w blasku slonca i drzac, kiedy padal na nich cien. Dzwieczaly puchary. Wino lalo sie i rozlewalo strumieniami, a lepkie palce stawaly sie od niego jeszcze bardziej lepkie. Pierwszy lyk wypluwano do morza - w holdzie dla Momasa, boga zapewniajacego miejsce na obchody swieta. Rozmowy dotyczyly spraw wesolych i powaznych; kazdy glos ubiegal sie o uwage, staral sie znalezc okazje, by olsnic, poinformowac, zabawic. Konkubiny w jedwabnych culati uciekaly od dosadnych meskich rozmow - tak sie godzi - i poswiecaly sie tematom, ktore uznawaly za nieskonczenie zabawne: modzie, zazdrosci zon i upartym niewolnikom. Mezczyzni, starannie przytrzymujacy ainonskie rekawy tak, by padalo na nie slonce, dyskutowali o rzeczach powaznych i z kpiaca pogarda przyjmowali wszystko, co znajdowalo sie poza kregiem wojny, cen i polityki. Dopuszczano bardzo niewiele wykroczen przeciwko jnanowi - zaleznie od tego, kto je popelnial. A kto moze je popelnic, okreslal jnan. Mezczyzni zasmiewali sie z obowiazkowych oznak zgorszenia, ktore okazywaly kobiety, jesli uslyszaly cos z tych rozmow. Wody zatoki byly intensywnie niebieskie i spokojne. Widoczne w oddali, male niczym zabawki galeockie statki z ziarnem, ogromne galeony z Cironj zakotwiczyly przed ujsciem rzeki Phayus. Niebo po burzy mialo niezglebiona przejrzystosc. Niskie pagorki wokol Momemn byly brazowe, samo miasto zas wygladalo na martwe niczym popioly ogniska. Przez wiecznie utrzymujaca sie zaslone dymu widac bylo wielkie pomniki - cienie na tle szarej mglawicy domow i chaotycznych zaulkow. Na polnocnym wschodzie straszyla Wieza Ziek. W sercu miasta Wielkie Kopuly Xothei wznosily sie nad platanina kompleksu swiatynnego Cmiral. Obdarzeni najlepszym wzrokiem Biaxi przysiegali, ze widza Cesarskiego Kutasa, jak zaczeto nazywac najnowszy pomnik Xeriusa. To spowodowalo nowe spory. Najbardziej religijni oburzali sie na ten rubaszny zart. Jednak ich protesty utonely w winie i argumentach przeciwnikow. Lecz i oni musieli przyznac, ze monument ma pomarszczona "glowke". Jeden z pijanych gosci wyciagnal nawet noz - pierwszy prawdziwy wystepek przeciwko etykiecie - kiedy przypomniano mu, ze w zeszlym tygodniu pocalowal ow pomnik. Za murami Momemn sytuacja sie zmieniala. Okoliczne zadeptane pola staly sie ugorami. Ziemia zapadla sie pod ciezarem swietej wojny. Krzaki uschly. Studnie wyschly. Wszedzie brzeczaly muchy. Swieta wojna miala wkrotce rozgorzec, a Domy toczyly niekonczace sie dyskusje, przypominajac upokorzenie cesarza - nie, cesarstwa! - za sprawa Proyasa i jego Scylvenda. Scylvenda! Czy te diably beda teraz atakowac takze na polu polityki? Wielkie Imiona zarzucily cesarzowi blef i choc Ikurei Xerius zagrozil, iz nie przylaczy sie do swietej wojny, musial w koncu uznac swoja kleske i wyslac Conphasa. Proba nagiecia swietej wojny do interesow Nansuru byla smialym ruchem, wszyscy sie z tym zgadzali, lecz dopoki genialny Conphas maszerowal wraz z reszta oddzialow, cesarz mogl jeszcze odniesc sukces. Conphas. Maz podobny bogom. Prawdziwe dziecko Kyraneajczykow, a nawet Ceneian - stara krew. Czy swieta wojna mogla nie nalezec do niego? -Tylko pomyslcie! - wolali. - Stare cesarstwo odbudowane! - I wznosili kolejny toast za swoj starozytny narod. Na ogol spedzali uciazliwe miesiace wiosny i lata w swych posiadlosciach na prowincji i nieczesto spotykali Ludzi Kla. Niektorzy wzbogacili sie na zaopatrywaniu oddzialow swietej wojny, inni oddali ukochanych synow pod rozkazy Conphasa. Mieli niewiele powodow, by swietowac wymarsz oddzialow swietej wojny. Jednak, byc moze, racja lezala po ich stronie. W czas szaranczy oni dzieki swoim spichrzom sie bogacili, lecz palili ofiary, gdy konczyla sie kleska glodu. Nic nie budzi wiekszego obrzydzenia bogow niz arogancja. Swiat jest malunkiem na szkle - widac pod nim poruszajace sie cienie starej, niewyobrazalnej mocy. Oddzialy swietej wojny przemierzaly drogi pomiedzy starozytnymi stolicami - wielki pochod krzepkich Ludzi z blyszczaca w sloncu bronia. Jeszcze teraz niektorzy twierdzili, ze przez smiech i szum morza slysza odlegly dzwiek rogow, tak jak fanfara trabek, choc ucichla, pozostaje przez jakis czas w uszach. Inni natezali sluch i nie slyszeli nic, ale drzeli i starannie odmierzali slowa. O ile zwyciestwo widziane na wlasne oczy sklania ludzi do podziwu, o tyle zwyciestwo zapowiedziane, lecz jeszcze nie spelnione, sklania ich do poboznosci. I wydawania sadow. Dodatki Glosariusz postaci i faktow Anasurimbor Kellhus - mnich dunyain, lat 31 Drusas Achamian [Akajmion] - czarnoksieznik, uczony powiernik, lat 47 Cnaiur [Naj-jur] - Scylvend, wodz Utemotow, lat 44 Esmenet - prostytutka z Sumny, lat 31 Serwe [Seir-wej] - Nymbricanka, lat 19 Anasurimbor Moenghus - ojciec Kellhusa Skiotha [Ski-oata] - niezyjacy ojciec Cnaiura Dunyaini Tajna klasztorna sekta, ktorej czlonkowie wyrzekaja sie historii i zwierzecych sklonnosci w nadziei znalezienia absolutnego oswiecenia droga stlumienia wszystkich uczuc i panowania nad okolicznosciami. Od dwoch tysiecy lat ksztalca odruchy motoryczne i intelektualna przenikliwosc swoich wychowankow Rada Przymierze magow i generalow, ktorzy ocaleli po smierci Nie-Boga w 2155r. i od tej pory staraja sie doprowadzic do jego powrotu w tak zwanej Drugiej Apokalipsie. Bardzo niewielu mieszkancow Trzech Morz wierzy w istnienie Rady Szkoly Ogolne okreslenie poszczegolnych akademii magii. Pierwsze szkoly, zarowno na Starozytnej Polnocy, jak i w Trzech Morzach, powstaly w odpowiedzi na potepienie czarnoksiestwa przez Kiel. Szkoly naleza w Trzech Morzach do najstarszych instytucji i przetrwaly na ogol ze wzgledu na lek, jaki budza, oraz niezaleznosc od wszelkich poteg swieckich i religijnych Trzech Morz Szkola Powiernikow - szkola gnozy zalozona przez Seswathe w 2156r. w celu kontynuowania walki z Rada i chronienia Trzech Morz przed powrotem Nie-Boga, Mog-Pharau Nautzera - starszy ranga czlonek Kworum Powiernikow Simas - czlonek Kworum i byly nauczyciel Achamiana Seswatha - ocalony z Dawnych Wojen zalozyciel Szkoly Powiernikow Szkarlatne Wiezyce - szkola anagogii, posiada najwieksze wplywy w Trzech Morzach i de facto rzadzi Wysokim Ainonem od 3818r. Eleazaras - wielki mistrz Szkarlatnych Wiezyc Iyokus - mistrz szpiegow Eleazarasa Geshrunni - niewolnik-zolnierz oraz szpieg powiernikow Cesarski Saik - szkola anagogii, zwiazana paktem z cesarzem Nansuru Cememketri - wielki mistrz Cesarskiego Saiku Mysunsai - samozwancza szkola najemnych czarnoksieznikow, ktorzy swiadcza uslugi w calych Trzech Morzach Skalateas - najemny czarnoksieznik Frakcje inrithijskie Inrithizm, laczacy pierwiastki mono - i politeistyczne, glowna religia Trzech Morz, powstal w oparciu o objawienia Inri Sejenusa (ok. 2159-2202), Ostatniego Proroka. Glowne zalozenia inrithizmu dotycza obecnosci Boga w wydarzeniach historycznych, jednosci bostw poszczegolnych kultow jako aspektow Boga oraz nieomylnosci pisma Kla Tysiac Swiatyn - instytucja, ktora zapewnia inrithizmowi klerykalne podstawy. Choc ma siedzibe w Sumnie, jest wszechobecny w polnocno-zachodniej i wschodniej czesci Trzech Morz Maithanet - shriah Tysiaca Swiatyn Paro Inrau - kaplan shrialu i byly uczen Achamiana Rycerze shrialu - religijny zakon wojskowy podlegajacy bezposrednio rozkazom shriaha. Zalozony przez Ekyannusa III Zlotego w 251 Ir. Incheiri Gotian - wielki mistrz rycerzy shrialu Cutias Sarceilus - pierwszy dowodca rycerzy shrialu Conriyanie - Conriya to panstwo ketyajskie we wschodniej czesci Trzech Morz. Powstalo po upadku wschodniego cesarstwa ceneianskiego w 3372r. Jego centrum stanowi Aoknyssus, starozytna stolica prowincji Shir Nersei Proyas - ksiaze Conrii i byly uczen Achamiana Krijates Xinemus - marszalek Attrempus, przyjaciel Achamiana Nersei Calmemunis - kuzyn Proyasa i dowodca conriyanskich oddzialow mniejszej wojny swietej Nansurczycy - Cesarstwo Nansurskie to panstwo ketyajskie w zachodniej czesci Trzech Morz, samozwanczy spadkobierca Cesarstwa Ceneianskiego. U szczytu swej potegi rozciagalo sie od Galeothu po Nilnamesh, lecz wieki wojen z fanimami z Kianu doprowadzily do znacznego ograniczenia jego terenow Ikurei Xerius III - cesarz Nansuru Ikurei Conphas - arcygeneral Nansuru, bratanek cesarza Ikurei Istriya - cesarzowa Nansuru, matka cesarza Martemus - general i adiutant Conphasa Skeaos - pierwszy doradca cesarza Galeoci - Galeoth to norsirajskie panstwo Trzech Morz, tak zwana srodkowa polnoc, zalozone okolo 3683r. przez potomkow uciekinierow z Dawnych Wojen Coithus Saubon - ksiaze Galeothu, dowodca oddzialow galeockich Kussalt - stajenny Saubona Coithus Athjeari - kuzyn Saubona Tydonnowie - Ce Tydonn to norsirajskie panstwo we wschodniej czesci Trzech Morz, zalozone po upadku ketyajskiego panstwa Cengemis w 3742r. Hoga Gothyelk - hrabia Agansanoru i dowodca oddzialu tydonskiego Ainononczycy - Wysoki Ainon to najwazniejsze panstwo ketyajskie we wschodnich rejonach Trzech Morz. Zostalo zalozone po upadku wschodniego Cesarstwa Ceneianskiego w 3372r. i od zakonczenia wojen scholastycznych w 3818r. jest rzadzone przez Szkarlatne Wiezyce Chepheramunni - regent Wysokiego Ainonu i dowodca ainonskich oddzialow Thunyeri - Thunyerus to norsirajskie panstwo Trzech Morz. Zostalo zalozone przez federacje plemion thunyeryjskich okolo 3987r., niedawno przeszlo na inrithizm Skaiyelt - ksiaze Thunyerus i dowodca oddzialu thunyeryjskiego Yalgrota - straznik Skaiyelta Frakcje fanimskie Fanimia, religia scisle monoteistyczna, jest oparta na objawieniach proroka Fane'a (3669-3742). Wystepuje w poludniowo-zachodnich rejonach Trzech Morz. Podstawowe zalozenia fanimii dotycza jednosci i transcendencji Boga, falszywosci bogow (ktorych fanimowie uwazaja za demony), odrzucenia Kla jako bluznierstwa oraz zakazu tworzenia wizerunkow Boga Kianowie - Kian to najpotezniejsze panstwo ketyajskie Trzech Morz. Rozciaga sie od poludniowej granicy Cesarstwa Nansurskiego po Nilnamesh; zostal zalozony po Bialym Dzihadzie, swietej wojnie rozpetanej przez pierwszych fanimow przeciwko Nansurowi w latach 3743-3771 Kascamandri - padyradza Kianu Skauras - kianenski sapatiszach-gubernator Shigeku Cishaurimowie - fanimscy kaplani-czarnoksieznicy z Shimehu. O zalozeniach magii cishaurimow - sami cishaurimowie nazywaja ja psukhe - wiadomo tylko tyle, ze Nieliczni jej nie dostrzegaja i pod wieloma wzgledami jest rownie straszliwa jak anagogiczna magia szkol Seokti - herezjarcha cishaurimow Mallahet - potezny cishaurim Glowne jezyki i dialekty Earwy LUDZIE Az do Wylamania Bram i migracji Czterech Narodow z Eanny, lud Earwy, zwany w Kronikach Kla Emwama, zyl w niewoli Nieludzi i poslugiwal sie prymitywna wersja mowy swych panow. Nie zachowaly sie zadne zabytki tego jezyka. Ten sam los spotkal pierwotna mowe ludu Earwy sprzed czasow niewoli. Wielka opowiesc Nieludzi, "Isuphiryas" [Wielka Czelusc Lat], sugeruje, iz Emwama poczatkowo mowili tym samym jezykiem co ich krewniacy zza Wielkiego Kayarsusu. Ten fakt doprowadzil do popularnego przekonania, ze thoti-eannoreanski jest faktycznie pierwotnym jezykiem wszystkich ludzi. THOTI-EANNOREANSKI - macierzysty jezyk wszystkich Ludzi, a takze jezyk Kronik Kla VASNOSRI - grupa jezykow ludow norsirajskich AUMRI-SAUGLAJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow norsirajskich w Dolinie Aumris UMERYTYJSKI - wymarly jezyk starozytnego Umerau KUNIURYJSKI - wymarly jezyk starozytnego Kuniuri DUNYAINSKI - jezyk Dunyainow NIRSODYJSKIE - grupa jezykow starozytnych norsirajskich ludow zamieszkujacych tereny od Morza Ceryjskiego po Jorua AKKSERSIANSKI - wymarly jezyk starozytnej Akkersji i "najczystszy" z jezykow nirsodyjskich CONDYJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow z Bliskich Rownin Istyuli ELMNORYJSKI - wymarly jezyk starozytnego Eamnoru ATRITHIJSKI - jezyk Atrithau SKETTYJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow z Dalekich Rownin Istyuli GORNOSAKARPEANSKI - jezyk starozytnego Sakarpus SAKARPIJSKI - jezyk Sakarpus STAROMEORYJSKI - wymarly jezyk wczesnego Cesarstwa Meornu MEORYJSKI - wymarly jezyk poznego Cesarstwa Meornu GALEOCKI - jezyk Galeothu THUNYERYJSKI - jezyk Thunyerus TYDONSKI - jezyk Ce Tydonnu CEPALORANSKI - grupa jezykow ludow z Rownin Cepaloranu NYMBRICANSKI - jezyk klanow nymbricanskich KENKETYJSKIE - grupa jezykow ludu Ketyai KEMKARYJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow Ketyai z polnocno-zachodnich Trzech Morz KYRANEANSKI - wymarly jezyk starozytnych Kyraneajczykow GORNOSHEYICKI - jezyk Cesarstwa Ceneianskiego NISKOSHEYICKI - jezyk Cesarstwa Nansurskiego, powszechnie uzywany w Trzech Morzach SOROPTYJSKI - wymarly jezyk starozytnego Shigeku HAMORYJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow ketyajskich Lze wschodnich Trzech Morz HAM-KHEREMIJSKI - wymarly jezyk starozytnego Shiru SHEYIO-KHEREMIJSKI - wymarly jezyk nizszych kast wschodniego Cesarstwa Ceneianskiego CONRIYANSKI - jezyk Conrii NRONSKI - jezyk Nronu CIRONJIN - jezyk Cironju CENGEMIJSKI - jezyk Cengemisu SANSORYJSKI - jezyk Sansoru STAROAINONSKI - jezyk Ainonu zamieszkanego przez Ceneian AINONSKI - jezyk Wysokiego Ainonu SHEM-VARSYJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow z poludniowo-zachodnich Trzech Morz VAPARSI - wymarly jezyk starozytnego Nilnameshu GORNOVURUMANDYJSKI - jezyk nilnameskich kast rzadzacych SAPMATARI - wymarly jezyk nilnameskich kast pracujacych SHEYIO-BUSKRIT-jezyk nilnameskich kast pracujacych GIRGASHI - jezyk Fanic-Girgashu CINGULI - jezyk Cingulatu XERASHI - wymarly jezyk Xerashu, wystepujacy jedynie w postaci pisemnej SHEYIO-XERASHI - jezyk Xerashu SHEMIJSKIE - grupa jezykow starozytnych nie-nilnameskich ludow z poludniowo-zachodnich Trzech Morz PROTO-CARO-SHEMIJSKIE - grupa jezykow starozytnych ludow ze Wschodniej Pustyni Carathay CARO-SHEMIJSKI - pisemny jezyk ludow z Pustyni Carathay KIANNI - jezyk Kianu MAMATI - pisemny jezyk Amoteu AMOTI - jezyk Amoteu EUMARNI - jezyk Eumarny SATIOTHI - grupa jezykow ludu Satyothi ANKMURI - wymarly jezyk starozytnej Angki STAROZEUMIJSKI - jezyk starozytnego Zeum WZEUMIJSKI - jezyk cesarstwa Zeum ATKONDO-ATYOKI - grupa jezykow ludow Satyothich z Gor Atkondras i okolic SKAARYJSKIE - grupa jezykow scylvendzkich STAROSCYLVENDZKI - jezyk starozytnych plemion scylvendzI kich SCYLVENDZKI - jezyk Scylvendow XIANQIJSKIE - grupa jezykow ludu Xiuhianni (Straconego Narodu) NIELUDZIE (CUNUROI) Bez watpienia jezyki Nieludzi naleza do najstarszych w Earwie. Niektore aujanskie inskrypcje sa starsze od pierwszego zabytku jezyka thoti-eannoreariskiego, Kroniki Kla, o ponad piec tysiecy lat. Jezyk auja-gilcunni, dotad nie odczytany, jest o wiele starszy. AUJA-GILCUNNI - wymarla podstawowa mowa "Nieludzi" AUJANSKI - wymarly jezyk Dworow Aujanskich IHRIMSU - jezyk Injor-Niyasu GILCUNYA - jezyk szkol gnozy i Nieludzi Quya GORNOKUNNIJSKI - podstawowa wersja gilcunyi, uzywana w anagogicznych szkolach Trzech Morz SRANCOWIE W "Isuphiryas" znajdujemy pierwsza wzmianke o Srancach, nazwanych Anyasiri, czyli "wyjacymi bez jezyka". W pierwszych ksiegach "Wojen Cuno-Inchoroi" kronikarze Nieludzi zdaja sie niechetnie przyznawac Srancom znajomosc mowy. Kiedy pierwsi naukowcy Nieludzi zaczeli badac i notowac ich jezyk, zdazyl sie on juz podzielic na niezliczone dialekty. AGHURZOI - pierwotna mowa "Odcietego Jezyka" Srancow INCHOROI Jezyk Inchoroi, ktory Nieludzie nazwali Cincul'hisa badz "Jekiem Wielu Piszczalek", oparl sie licznym probom rozszyfrowania. W "Isuphiryas" czytamy, ze porozumienie pomiedzy Cunuroi i Inchoroi jest niemozliwe, dopoki ci ostatni nie "urodza ust", by zaczac mowic jezykami Cunuroi. CINCULIC - nierozszyfrowany jezyk Inchoroi This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/